TRINE ANGELSEN
SAGA CÓRKA MORZA XIII
Najmłodsze dziecko obudziło się, gdy skrzynka stuknęła o podłogę. Elizabeth zauważyła kątem oka, że matka usiłuje uciszyć płaczące niemowlę. Sama pośpieszyła do łóżka, w którym leżał Christem. Położyła mu chłodną dłoń na czole.
- Boże jedyny, jakiż on rozpalony! - szepnęła, spoglądając na matkę.
Kobieta nic nie odrzekła, tylko kołysała dziecko i nuciła psalm. Elizabeth nie mogła odróżnić słów, które zlewały się w jednio.
Lęk ścisnął ją za serce. Rozejrzała się dyskretnie. Pozostałe dzieci stały dokoła i z poważnymi minami wpatrywały się w nią ciekawie. Buzie miały brudne, włosy splątane. Na jednej z dziewczynek rozpoznała dawną sukienkę Marii. Niegdyś biały kołnierzyk teraz był ciemnoszary z brudu.
W kącie izby leżał gospodarz. Jego zdrowe oko śledziło ją ze złością, ale on też nie powiedział ani słowa. Elizabeth odniosła wrażenie, jakby cała izba wstrzymała oddech.
Wzięła ściereczkę i zanurzyła ją w wiadrze wody stojącym na ławie. Ostrożnie otarła czoło Christena i zdjęła z niego wełniany koc. W piersiach chłopca świszczało i gulgotało za każdym razem, gdy wciągał powietrze.
Zmoczyła ściereczkę na nowo.
- Zapalenie płuc - szepnęła do siebie i zadrżała. Zapalenie płuc… Każdy wiedział, jak bardzo jest niebezpieczne i jak małe są szanse wyzdrowienia, jeśli potrwa dłużej. Zwróciła się do najstarszej dziewczynki:
- Biegnij do Dalsrud i poproś Marię, żeby poszukała moich ziół. Powiedz jej, że to zapalenie płuc. Ona będzie wiedziała, które ci dać. Zapamiętasz?
Dziewczynka skinęła głową, włożyła płaszcz i wybiegła. Do izby wtargnął podmuch zimnego powietrza, a wraz z nim kłąb śniegu, który osiadł cienką warstwą zaraz przy drzwiach. Płacz niemowlęcia ucichł. Elizabeth zwróciła się do matki:
- Jak to się stało?
- Christem wszędzie biegał - odpowiedziała kobieta z rezygnacja. - Szukał pracy i prosił o jedzenie. Mówił, że szedł przez głęboki śnieg i wpadł do rzeki. Następnego dnia zachorował.
Zamilkła i zapatrzyła się przed siebie pustym wzrokiem.
- Czy Christem niedługo umrze? - odezwał się cienki głosik.
Elizabeth zerknęła na chudą dziewczynkę, która wcześniej otworzyła jej drzwi. Oczy w wymizerowanej twarzyczce patrzyły na nią z błaganiem.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby nadal mógł być z wami - odparła. Przypomniała sobie o zapasach, które przyniosła. - Zajrzycie do skrzynki i częstujcie się tym, co przyniosłam.
Usłyszała dźwięk otwieranego wieka skrzyni. Dzieci nie wydawały się tak zainteresowane darami jak ostatnim razem, mimo że z pewnością były również głodne. Zapewne rozumiały powagę sytuacji.
Najważniejsze, żeby miały jedzenie i ciepłe ubrania, pomyślała Elizabeth. Spojrzała na Christena. Była mocno zaniepokojona. Gorączka nie spadała pomimo często zmienianych okładów na czole chłopca.
Czas wlókł się niemiłosiernie.
Nagle dosłyszała, co mruczy pod nosem matka dzieci:
- …niech się zaopiekuje naszym Christenem… Lepiej mu będzie u Boga Ojca w niebie…
Elizabeth nie chciała dalej słuchać. Chociaż wielu ludzi pocieszało się, że ich chorym dzieciom będzie lepiej w Królestwie Niebieskim, jej wydawało się to niesprawiedliwe. Dlaczego Bóg nie pozwalał niewinnym istotom żyć razem z rodzicami? Jaki jest sens dawać życie, żeby zaraz je odebrać?
Zimny powiew znów wpadł do izby. Elizabeth wstała.
- Czy te są dobre? - spytała zdyszana najstarsza dziewczynka, wyciągając w jej stronę dwa płócienne woreczki. Musiała biec, pomyślała Elizabeth i szybko zerknęła do środka.
- Tak, dziękuje ci.
Uśmiechnęła się przelotnie do dziewczynki i wstawiła wodę na napar. Płacz ściskał jej gardło: czuła, że gdyby dała mu ujście, nie potrafiłaby przestać. A gdyby się teraz poddała, straciłaby wszelką nadzieję, myślała, sypiąc suszone zioła na wodę. Niektóre poszły od razu na dno, inne pływały przez jakiś czas na powierzchni, zanim wystarczająco nasiąkły płynem. Wymieszała i czekała, aż napar ostygnie. Potrząsnęła lekko chłopce.
- Słyszysz mnie, Christianie? Masz tu lekarstwo. Wypij, to ci szybko pomoże.
Chłopiec zamrugał powiekami i blady uśmiech przebiegł mu po twarzy. Poruszył wargami, jakby chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało.
- Połknij - poprosiła Elizabeth, podsuwając mu łyżkę z naparem.
Posłusznie wypił wszystko. I nagle dostał ostrego ataku kaszlu, który dobywał się z głębi jego chudego ciała, niemal je rozrywając. Gdy napad minął, wymęczony Christem opadł na posłanie. Elizabeth dostrzegła przybrudzony pled używany na łodzi. Gospodarzowi pewnie i tak się teraz nie przyda. Zwinęła go w rulon i podłożyła pod poduszkę. Poczuła na sobie pytające spojrzenie kobiety, więc wyjaśniła:
- Tak będzie łatwiej oddychać i mniej kaszlał.
Kobieta pokiwała głową. Odłożyła niemowlę i siedziała ze splecionymi dłońmi. Elizabeth nagle rozpoznała psalm, który tamta nuciła. Był to psalm często śpiewny na pogrzebach. Przeszedł ją dreszcz.
Po upływie godziny lub dwóch Elizabeth westchnęła i odwróciła się do kobiety.
- Gorączka nie spada, przynajmniej ja tego nie czuję. Trzeba sprowadzić lekarza.
Kobieta zaśmiała się ponuro.
- Czyżby tu doktor przyjechał! Chyba wierzy pani w cuda…
Elizabeth wiedziała, że kobieta ma rację, ale postanowiła się nie poddawać. Spojrzała na najstarszą dziewczynkę.
- Zmieniaj okłady na czole brata dawaj mu napar do picia. Ja idę po doktora.
Pośpiesznie włożyła płaszcz u wyszła na zewnątrz. Koń nadstawił uszu i zarżał cicho, gdy ją poznał. Wydawało się, że rozumie, czego od niego oczekuje, bo zarzucił niecierpliwie głową.
- Biedaku, musisz tak tu stać i marznąc - powiedziała pieszczotliwie. - No, ale teraz pokaż, co potrafisz!
Koń ruszył szybkim kłusem przez wieś. Śnieg nadal sypał. Ludzie schodzili jej z drogi, niektórzy ją pozdrawiali, lecz ona nie miała czasu odpowiadać. Oślepiały ją łzy. Nie wiedziała, czy wyciska je wiatr i śnieg, czy myśli o Christenie. Otarła je szybko.
Zaskoczyła ją choroba chłopca. Nie zdążyła powiedzieć jego matce, że zamierzała wziąć go ze sobą do Dalsrud. No cóż, musi z tym poczekać, aż chłopiec wyzdrowieje.
W domu lekarza świeciło się w wielu oknach. Elizabeth zeskoczyła z sań. Zauważyła, że koń ma pianę na pysku. Biegł tak szybko, jakby rozumiał, że mały chłopiec potrzebuje pomocy - pomyślała, idąc w stronę drzwi wejściowych.
Zapukała. Otworzyła jej służąca.
- Doktor w domu? - spytała niecierpliwie.
- Nie, nie ma go. Wyjechał, nie wiedziała pani?
Elizabeth zmartwiła się.
- Wyjechał? - powtórzyła zdumiona. - Dokąd? Przecież nie mógł tak po prostu wyjechać. Ludzie chorują i potrzebują go! - Zamilkła, a służąca chciała się wycofać. - Poczekaj! Daleko wyjechał? Kiedy wróci?
- Jest w Danii. - Dziewczyna zerknęła szybko przez ramię, jakby chciała sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje. - Mogę spytać, czy to ktoś z pani bliskich jest chory?
Powietrze uszło z Elizabeth.
- Nie, to jedno z dzieci komorników, Christem. - Elizabeth czuła na sobie uważne spojrzenie służącej. - Kiedy wróci? - spytała ponownie.
- Nie wiem. Mówią, że może nie wróci w ogóle i przyjedzie ktoś nowy.
Elizabeth nie wierzyła własnym uszom. Chciała, żeby dziewczyna powtórzyła, że lekarz naprawdę wyjechał, ale się powstrzymała. Podziękowała, odwróciła się i ciężkimi krokami zeszła ze schodów. Doktor wyjechał i pewnie nie wróci. Co ma teraz począć?
Dopiero gdy wsiadła do sań, usłyszała odgłos zamykanych drzwi. Cmoknęła na konia. Pozwoliła mu teraz iść stępa, bo już nie miała po co się spieszyć. Okropna prawda, że doktor wyjechał, poraziła ją. Był dla niej ostatnią deską ratunku. Liczyła, że da Christenowi lekarstwo, które go uzdrowi.
Nagle przypomniała sobie, jak jej matka leżała chora. Jakob zapłacił lekarzowi, ale nic się już nie dało zrobić. A więc bywa i tak, że trzeba złożyć los w rękach Boga. To On decyduje o życiu i śmierci. I o tym, komu się uda, a kto przegra.
Klasnęła lejcami i koń przeszedł w kłus. Lekarstwo doktora z pewnością było lepsze od jej ziół, ale ona się nie podda. Poczuła, że wracają jej siły. Zrobi wszystko, żeby Christem wyzdrowiał. Miała zioła i odzyskaną nadzieję.
Wróciła do chaty, gdzie sytuacja wydawała się niewiele zmieniona. Najstarsza dziewczynka wstała.
- Robiłam tak, jak pani kazała. Chyba jest mu trochę lepiej - powiedziała.
- A więc uczony pan nie chciał przyjechać - stwierdziła matka cierpko. Wiedziała, że dziecko biednych komorników nic nie znaczy dla lekarza, i to było dla niej tylko potwierdzeniem.
- Doktor jest w Danii - odparła Elizabeth ostrym tonem.
- Ani doktor, ani pani nic tu nie pomożecie - odparła kobieta z rezygnacją. - To On, tam na górze, decyduje o życiu i śmierci - kobieta niemal dokładnie powtórzyła to, co myślała wcześniej Elizabeth. - Wszystko w rękach Boga.
Elizabeth nie miała sił na rozmowę. Zresztą cóż mogłaby powiedzieć? Jeśli Bóg zdecyduje się zabrać do siebie dziecko, po prosto to robi. Nie pyta nikogo, a już na pewno nie zrozpaczoną matkę.
Z ociąganiem podeszła do łóżka Christena i dotknęła jego czoła i policzków. Dziewczynka miała rację: gorączka chyba rzeczywiście nieco opadła. Elizabeth odetchnęła z ulgą. To mógł być dobry znak.
W izbie zapadła cisza. Elizabeth zajmowała się Christenem, matka mamrotała swój psalm, a dzieci szeptały ostrożnie między sobą. Wreszcie Elizabeth skończyła i z trudem wyprostowała plecy. Czuła ból w karku, jakby usadowił się tam smutek, który wzbudzał w niej widok chorego chłopca.
- Musze jechać do domu - oznajmiła. - Wygląda na to, że jest lekka poprawa. Dbaj o niego tak, jak ci mówiłam, a będzie dobrze - poleciła najstarszej dziewczynce.
Nikt się nie odezwał, wszyscy tylko na nią patrzyli. Uderzyło ją, żeby były to spojrzenia puste, bez nadziei czy wiary. Pewnie uważali, że jej słowa są nieszczere; że to, co mówi, to jedynie czcze pocieszenie. Zastanowiła się, co jeszcze mogłaby im powiedzieć, ale nic nie przyszło jej do głowy. Owinęła się szalem, włożyła rękawiczki i pożegnała się cicho.
Na zewnątrz było już ciemno. Mróz kłuł ją w nos, gdy jechała do domu. Koń nadstawił uszu i przyspieszył, gdy w oddali dostrzegł zarysy gospodarstwa.
Na niebie pojawiła się zorza polarna - świetliste żółte, zielone i niebieskie pasma. Zupełnie, jakby Bóg malował je szerokimi pociągnięciami pędzla, pomyślała Elizabeth.
Lampy naftowe rzucały przez okna złością poświatę na ciche podwórze. Elizabeth zerknęła do środka. Helene śmiała się z czegoś, co opowiadał Lars, Ane zaś siedziała, pochylona nad książką. Żadne z nich nie zauważyło jej powrotu. Zeskoczyła z sań i zaczęła wyprzęgać konia. Uprząż była zmrożona, więc musiała chuchnąć w dłonie, żeby sobie poradzić. Przez chwilę miała ochotę zawołać o pomoc, ale zmieniła zdanie. Chciała jeszcze przez chwilę być sama. Musiała zebrać siły, żeby przekazać im, co się stało, jak bardzo się tym martwi, i odpowiedzieć na ich pytania.
Koń zarżał cicho do stojących w oborze zwierząt i pieszczotliwie szturchnął pyskiem klacz. Elizabeth zaśmiała się, włożyła mu do żłobu spore naręcze siana, po czym wzięła się do szorowania go wiechciem słomy i czyszczenia kopyt z lodu i śniegu. Jej ruchy były zdecydowane, niemal gwałtowne. Wreszcie zatrzymała się, objęła konia za szyję i przytuliła do niego policzek. Jego znajomy zapach działał na nią kojąco. Jak się teraz czuje Christem? Czy gorączka nadal opada? Czy kaszle? Czy siostra pamięta, żeby dać mu resztę naparu?
Podmuch zimnego powietrza przebiegł po ziemi i ogier przesunął się nieco. Elizabeth podniosła oczy i uśmiechnęła się na widok Kristiania.
- Zauważyłem, że przyjechałaś. Podniosłem letnią wodę dla konia - powiedział i podał jej wiadro.
- Dziękuję.
- Wiem od Marii, że było tu jedno z dzieci komorników po zioła, bo zachorował Christem.
- Tak, to zapalenie płuc. - Nawinęła na palec pasmo sztywnej, czarnej grzywy konia, zanim znów spojrzała na męża, który patrzył na nią wyczekująco. - Dałam mu napar na obniżanie gorączki.
- Chodź do mnie. - Wyciągnął do niej ramiona. Miał rozpiętą kurtkę i na policzku poczuła szorstkość wełnianego swetra. - To musiało być dla ciebie trudne - stwierdził, obejmując ją mocniej.
Coś ścisnęło ją za gardło. Nie mogła wykrztusić słowa. Wreszcie zebrała się w sobie i uwolniła się z objęć.
- Idziemy do domu? Marznę - powiedziała.
Weszli do kuchni, gdy domownicy kończyli właśnie kolacje. Oczy wszystkich zawisły na Elizabeth. Pierwsza odezwała się Ane:
- Ale cię długo nie było! Co z Christianem?
- Zapalenie płuc. - Miała już dość powtarzania tego samego, ale wiedziała, że musi to zrobić. - Trochę mu było lepiej, gdy odjeżdżałam.
Opadła ciężko na krzesło i zaczęła rozsznurowywać buty. Lina zaraz zabrała je razem z płaszczem. Elizabeth chciała zaprotestować, powiedzieć, że sama to zrobi, ale nagle opuściły ją siły. Najchętniej położyłaby się i zasnęła, żeby odsunąć od siebie zmartwienie i pamięć brzydkiego kaszlu Christena. Jego odgłos wciąż tkwił w jej głowie.
- No, to niedługo wyzdrowieje - orzekła Ane stanowczo, kiwając głową.
- Miejmy nadzieję - westchnęła Elizabeth.
- A co z doktorem? - spytała Lina od drzwi, gdy zawiesiła już płaszcz w sieni.
- Wyjechał do Danii.
Elizabeth zauważyła, że Lina i Helene wymieniły spojrzenia.
- Czy ja czegoś nie wiem? - zapytała.
- Małe garnki też mają uszy - mruknęła Helene, wyciągając talerz.
- To o mnie mowa! - zirytowała się Ane. - Nigdy nie zdradzacie mi żadnych tajemnic!
- Proszę! - Helene postawiła na stole talerz z owsianką. Elizabeth spojrzała na jedzenie i stwierdziła, że wcale nie jest głodna. Mimo to wzięła łyżkę i zaczęła jeść. W połowie posiłku zerknęła na Ane, która niemal zasypiała, z głową na stole.
- Mario, połóż ją, proszę.
Nikt nie zadawał jej pytań, póki jadła, i była im za to wdzięczna. Po chwili Lars wyszedł do swojej chaty parobka. Elizabeth spojrzała za nim przez okno. Tam miał też sypiać Christem. Przygotowała mu już nawet baranicę na posłanie i poszewkę, które czekały w tkalni.
Kristian wstał.
- Chodź, przejdziemy do salonu.
Elizabeth posłuchała. W kominku płonął ogień. Odsunęła się na leżącą przed nim niedźwiedzią skórę i oparła głowę o poręcz fotela. Słyszała, że Kristian coś przygotowuje za jej plecami, ale nie miała siły sprawdzić, co to takiego.
- Proszę - powiedział, podając jej kieliszek czerwonego wina.
- No, nie wiem - mruknęła, ale przyjęła trunek.
- Dobrze ci zrobi - zapewnił mąż zdecydowanie i usiadł obok niej. - Pij.
Wypiła kilka łyków.
- No, na pewno zaśniesz - stwierdził z uśmiechem.
Chwilę siedzieli w milczeniu, wreszcie odezwała się Elizabeth:
- Powinieneś tam pojechać i sam zobaczyć, jak oni żyją. Matka chłopca siedziała tylko, kołysała najmłodsze dziecko i mamrotała psalmy. Jedno z rodzeństwa powiedziało, że Christem niedługo pójdzie do nieba. Jakby to było coś zupełnie zwyczajnego i oczywistego…
Mąż przysunął się i otoczył ją ramionami. Elizabeth oparła się o niego z wdzięcznością. Dobrze było tak siedzieć, czując ciepło jego ciała, ciepło ognia i rozgrzewające działanie wina. Kristian ponownie napełnił jej kieliszek i wypiła jeszcze kilka łyków.
- Tam jest tak brudno i… - Szukała właściwych słów na odmalowanie tego, co widziała, ale to było za trudne. Jakby słowa spiętrzyły się nagle i czekały, żeby je spokojnie poukładała.
Pocałował ją we włosy.
- Gdy Christem wyzdrowieje, przyjdzie tu do nas. Nie będzie już tak żył.
- A co z pozostałymi dziećmi?
- Nie możemy wziąć wszystkich do siebie. Będziemy im pomagać tam, na miejscu.
Nic nie odparła. Czuła się niewypowiedzianie zmęczona. Nagle przypomniała sobie spojrzenia, które wymieniły Lina i Helene.
- Wiesz, dlaczego doktor wyjechał?
- Podobno miał romans z mężatką - zaśmiał się Kristian. - Ale nie trzeba słuchać plotek.
- Z kimś wioski? - spytała zaciekawiona. Jej myśli od razu pobiegły innym torem.
- Tego nie wiem. Mam nadzieję, że to tylko plotki i że on pozostanie we wsi. Co zrobimy bez lekarza?
Elizabeth ziewnęła przeciągle i tylko pokręciła głową. Wstała powoli. Zachwiała się lekko, lecz mąż w porę ją podtrzymał.
- Ojej! Może rzeczywiście za dużo wypiłaś - roześmiał się znacząco.
- To twoja wina - zachichotała. Czuła się lekka i rozgrzana. - Chodź na górę.
Odstawiła kieliszek na stół, objęła go w pasie i tak weszli po schodach.
- Chyba dziś zasnę w ubraniu - powiedziała, padając na łóżko.
- Ja tak nie uważam - oznajmił Kristian, siadając obok niej. Powoli zaczął odpinać guziki jej spódnicy.
- Nie trzeba, jestem zmęczona - mruknęła bez przekonania, zamykając oczy. - Nie szkodzi, że spódnica, się wygniecie…
Nie odpowiedział, więc zerknęła na niego. Uśmiechał się kącikiem ust i nie przestawał rozpinać spódnicy. Kiedy skończył i zsunął ją, Elizabeth, nagle zawstydzona, chciała się przykryć. Mąż przytrzymał jej dłonie.
- Leż spokojnie - nakazał szeptem, ściągając jej pończochy.
Chwilę później leżeli na podłodze. Gdy zsunął jej także halkę, Elizabeth poczuła iskrzącą słodycz, wypełniającą całe ciało. Sutki ściągnęły się, ale bynajmniej nie z zimna, bo Helene zadbała, żeby w sypialni było ciepło.
Domyślała się, że Kristian się rozbiera, nie przestając jej pieścić. W końcu jednak musiał ją puścić by zdjąć ostatnią część odzieży. Elizabeth, z lekko rozsuniętymi nogami, leżała i patrzyła na swego mężczyznę. Lampa na nocnym stoliku rzucała snop światła na jego silne ciało, płaski brzuch, klatkę piersiową pokrytą ciemnymi, kręconymi włosami, schodzącymi pasmem w dół brzucha.
- Chodź! - wyszeptała i przyciągnęła go do siebie.
Czuła jego naprężoną męskość na swoim brzuchu, lecz on tylko delikatnie ją całował po czole, oczach i ustach.
- Moja kochana Elizabeth - szeptał, obejmując jej twarz swoimi dużymi dłońmi.
Zamknęła oczy, przyjmując czułe słowa i pocałunki. Jego bliskość dobrze jej robiła. Świadomość, że zawsze przy niej będzie, że zawsze będzie ją wspierał, pocieszał i pomagał, sprawiła, że zarzuciła mu ręce na szyję i mocno się do niego przytuliła. Gdyby tylko mogła odpowiedzieć mu tym samym, pomyślała.
Chwilę później wsunął się w nią powoli. Aż zakręciło jej się w głowie…
Spojrzała mu w oczy.
- Dziękuję, że cię mam, Kristianie - wyszeptała.
Andreas próbował dotrzymać kroku strażnikom. Zaklął, gdy jeden z nich wykręcił mu ramię daleko na plecy.
- Chcesz mi złamać rękę?! - krzyknął.
- Byłoby dobrze - usłyszał bezlitosną odpowiedź.
Nadbiegł jeszcze jeden mężczyzna.
- Dostałem klucz do piwnicy. Mam go tam zamknąć - wydyszał.
Zaciągnęli Andreasa na nadmorską stronę domu.
Pod schodkami prowadzącymi do głównego wejścia były małe drzwi. Wepchnęli go przez nie do środka i doprowadzili aż do ostatniego pomieszczenia. Chyba kiedyś składowano tam wódkę, bo w oknie były kraty zabezpieczające przed włamaniem.
Popchnęli go na kamienną podłogę. Andreas upadł i poczuł, że obtarł sobie rękę.
- Tu sobie posiedzisz, aż lensman cię zabierze do Kabelvaag - powiedział jeden z mężczyzn i splunął w jego stronę. Nie trafił, lecz niewiele brakowało.
- Ale ja nic nie zrobiłem! - zawołał Andreas. Jego słowa zabrzmiały głucho w pustym pomieszczeniu. Żaden z mężczyzn nie odpowiedział, jedynie któryś prychnął pogardliwie. Po chwili wyszli, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi.
Został sam. Powoli wstał i rozsmarował obolałe ramiona. Z trudem dostrzegł, że nie było tu nic, na czym mógłby usiąść. W pomieszczeniu panowało przenikliwe zimno i czuć było stęchlizną. Andreas zaczął szybko chodzić od ściany do ściany. Wiedział, że musi jednak najdłużej zatrzymać ciepło w ciele, choć z pewnością zimno i tak go dopadnie.
Na szczęście jest kara śmierci - powiedział jeden ze strażników.
- Ale ja jestem niewinny - wyszeptał Andreas. Niewinny! Słowo to słabo zabrzmiało w jego umyśle. Iluż niewinnych straciło głowę pod toporem? Z pewnością więcej, niż przypuszczał. Słyszał o takich przypadkach, ale nigdy nie dawał im wiary. Teraz wiedział już, że mogły być prawdziwe.
Narastała w nim rozpacz. Podszedł do okna. Było umieszczone wysoko w grubym murze. Dostrzegł skraj spódnicy i chodaki przechodzącej obok służącej, mignęły mu długie buty, z drewnianymi obcasami, ktoś, kto zapewne szedł do gospody po tytoń. Wyciągnął szyję i zauważył nawet zarys oficyny dla służby.
Chciał wołać o pomoc, ale zrozumiał, że nic to nie da. Nikt mu teraz nie pomoże. I nikt nie uwierzy, że kowala trafiło końskie kopyto.
Osunął się po ścianie, podciągnął kolana i ukrył twarz w dłoniach. Gdzież jest ten przeklęty lensman? Chciał już mu wszystko opowiedzieć i mieć to za sobą. Może lensman zrozumie, że to był wypadek? Ale rozsądek podpowiadał mu, że rozmowa z władzami mogła tylko szybciej doprowadzić go na szafot.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Nie, nie mógł się teraz modlić. Przeciągnął dłonią po brodzie. Wyczuł bliznę, która nie chciała zarosnąć włosami. Biegła od skroni do kącika ust. Kiedyś wstydził się jej i uważał, że go szpeci. Zaśmiał się głucho. Gdyby wtedy wiedział, czym są prawdziwe zmartwienia, cieszyłby się życiem i żył tak, jakby każdy dzień miał być jego ostatnim. Teraz może zostało mu ich już tylko kilka? Czas uciekał minuta po minucie.
Powoli tracił czucie w stopach. Oby tylko nie zachorował! Zaraz się jednak musiał zaśmiać. Jakie to miało znaczenie? Przecież i tak miał umrzeć… Najpierw przetrzymają go w areszcie w Kabelvaag, pewnie o chlebie i wodzie, a potem przewiozą na miejsce kaźni i…
Ta myśl go sparaliżowała. Z trudem wstał i znów zaczął szybko chodzić od ściany do ściany. Nie pomogło to zbytnio, więc zaczął jeszcze zabijać ręce.
Jak długo już tu siedzi? Dlaczego to tyle trwa?
Ktoś chyba mówił, że lensman jest z wizytą u właściciela osady. Jeżeli tak, powinien już dawno wrócić. Nagle uderzyła go straszna myśl: a jeśli o nim zapomnieli? Ile jeszcze przyjdzie mu tu siedzieć, zanim sobie o nim przypomną? Ile dni może przeżyć bez jedzenia i picia? A może i tak wcześniej zamarznie?
Opuścił ramiona. Oczywiście, nie zapomną, że mają mordercę w piwnicy. Będą go trzymać dopóty, dopóki nie zmięknie i nie przyzna się do wszystkiego przedstawicielom władzy. Słyszał o ludziach, którzy byli byle tylko wyjść z ciemnicy i dostać coś do jedzenia. Tak nisko może upaść człowiek, jeśli zostanie wystarczająco udręczony.
Wpatrzył się w sklepie. Jaki to pokój mógł być nad nim? Może lensman siedzi tam teraz i przesłuchuje ludzi, którzy byli świadkami zdarzenia? Może tego wysokiego, co żuł tytoń? O, ten mógł nałgać, ile wlezie. Andreas kopnął w ścianę. Sama myśl o tym człowieku wprawiała go we wściekłość. Odetchnął głęboko i zaklął brzydko.
Nie powinienem przeklinać, bo może niedługo stanę przed Stwórcą, pomyślał nagle. Ale pewnie i tak późno na takie myśli. Za późno, żeby prosić o wybaczenie za całe grzeszne życie.
Całe życie, powtórzył w myśli. Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć, co przeżył przez te lata! Nawet nie wiedział, ile ma lat, skąd pochodzi ani jak się nazywa! Nie miał przeszłości, nie miał dzieciństwa ani młodości. Znał jedynie swoje życie z Laviną i obecne w Kabelvaag.
Ale jeśli ujdę stąd z życiem, pomyślał, pozostała mi tylko jedna rzecz do zrobienia.
Od razu poczuł się niezwykle zmęczony, jakby postanowił dokonać czegoś ogromnie trudnego i ciężkiego. Najmniej podjął decyzję. Jeśli wyjdzie cało, dochowa obietnicy, którą złożył samemu sobie.
Nagle nastąpił na coś miękkiego. Pochylił się, żeby zobaczyć, co takiego, i odkrył, że są to worki. Przeniósł je do kąta, w którym było najbardziej sucho. Położył się na nich i podciągnął kolana pod brodę, żeby mu było cieplej. Podjął postanowienie! Złożył dłonie i zaczął modlić się w duchu.
… Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi… Amen.
Poczuł, że pogodził się z Bogiem. Ogarnął go spokój. Wymęczony i udręczony, zasnął.
Miał sny pełne przedziwnych wizji. Miała rozpuszczone włosy i bose stopy. Było lato, zieleniła się łąka i pachniała słodko. Słońce oświetlało jasne włosy kobiety. Jej szczupłe ramiona okrywał czarny jedwabny szal. Wreszcie unosiła go nad głową, a promienie słoneczne prześwietliły tkaninę i sza; zabłysnął czarno i granatowo, zupełnie jak morze…
Drgnął i się obudził. Skrzywił się i wstał. Był przemarznięty do szpiku kości, obolały i zesztywniały. Jak długo spał?
P[od oknem usłyszał bawiące się dzieci. Uchwycił się krat, z trudem podciągnął, zapukał w szybę i zawołał:
- Hej, chodźcie no tu!
Dziewczynka wpatrzyła się w niego szeroko otwartymi, wybuchła płaczem i ucichła. Pozostałe dzieci pobiegły za nią i zapadła cisza.
Andreas usiadł powoli pod ścianą i westchnął. Dzieci oczywiście nie miały pojęcia, co się tu dzieje. Która mogła być godzina? Burczało mu w brzuchu. Nie jadł od wielu godzin. Nagle usłyszał głosy pod oknem i zerwał się na równe nogi. Kiedy się podciągnął, zobaczył dwóch mężczyzn znikających za rogiem domu. Zabrzęczały klucze. Dobiegł go kobiecy głos, któremu odpowiedział męski. Potem usłyszał tupanie i skrzypnięcie jakichś drzwi.
Ciężko oddychał; w uszach czuł, jak wali mu puls. Ktoś przekręcił klucz. Drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wszedł lensman.
Andreas miał tysiąc pytań na końcu języka, ale milczał, i tylko patrzył wyczekująco na przedstawiciela prawa. Zaraz usłyszy wyrok.
Za lensman stał potężnie zbudowany mężczyzna. Pewnie któryś z jego ludzi, pomyślał Andreas. Przy drzwiach zobaczył służącą, która pewnie otworzyła im drzwi.
Lensman odchrząknął.
- Przykro mi, że musiał pan tak długo czekać - zaczął.
Andreas nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Czy lensman naprawdę nazywał go panem i przepraszał?
Czy coś się stało? Nadzieje zakiełkowała w jego sercu.
- Doktor zbadał kowala. Żyje, lecz jest poważnie ranny.
On żyje, żyje! - zaśpiewało coś w duszy Andreasa. Jego słowa od razu stała się lekka, choć natychmiast pojawiła się kolejna myśl: nadal mógł być oskarżony o usiłowanie morderstwa. Nie powinien cieszyć się za wcześnie.
- To był koń!
Czy to on powiedział? Jego głos zabrzmiał ochryple, jakby nie używał go od wielu dni.
- Wiem. - Lensman pokiwał głową. - Doktor to potwierdził.
Przez chwilę wszystko zwariowało przed oczami Andreasa. Kolana się pod nim ugięły i musiał oprzeć się o ścianę. Zaśmiał się, najpierw cicho, potem coraz głośniej.
- Proszę pana lensmana o wybaczenie - wykrztusił. - Ale tak się cieszę! Zupełnie, jakbym dostał Zycie w podarunku. Tak, i ja, i kowal. Wielkie dzięki, dobry Boże!
- Pan Wolff zaprasza na poczęstunek. Wie, że musi pan być przemarznięty i głodny.
- Proszę pana lensmana o podziękowanie panu Wolffowi, ale chciałbym pójść do domu. Potrzebuję czasu na przemyślenia.
- Tak, oczywiście. - Lensman odkaszlnął i zerknął na towarzysza. - Chyba nie potrzebujemy dodatkowych zeznań? Koń stanął dęba i kopnął kowala głowę, czy tak?
- Tak. Tak właśnie było - potwierdził Andreas stanowczo. - Trzymałem go za uzdę, ale on nagle stanął dęba. Był zdenerwowany jeszcze wtedy, gdy przyszli ludzie.
- No właśnie. W takim razie jest pan wolny.
Lensman cofnął się o krok i przepuścił go.
Głowę Andreasa przepełniały przeróżne skłębione myśli. Zupełnie, jakby nie mógł wybudzić się ze snu. Gdy wyszedł na zewnątrz, wyciągnął głęboko zimowe powietrze i powoli je wypuścił. Śnieg leżał niczym aksamitny dywan. Było pięknie. Miał wrażenie, że piękniejszego widoku nigdy wcześniej nie widział. Nad brzegiem morza kroczyła mewa. Zatrzymała się i spojrzała na niego okiem okrągłym jak guzik, po czym rozpostarła skrzydła i odleciała na wysepkę.
- Dobrze jest żyć! - powiedział Andreas do służącej, która zamykała za nimi drzwi.
Pokiwała głową, uśmiechnęła się nieśmiało i pospieszyła do swoich spraw. Andreas patrzył za nią chwilę, a następnie zwrócił się do lensmana:
- Czy mogę pana o coś spytać?
- Oczywiście.
- Skąd doktor wiedział, że kowala uderzyło kopyto?
- Sądzę, że rozpoznał to po ranie. Widywał już takie wcześniej. Widywał już takie wcześniej. Poza tym znalazł nawóz w ranie. Stwierdził, że gwoździe w podkowie były krzywo wbite i sprawiły koniowi ból.
- Mam nadzieję, że kowal z tego wyjdzie.
- Na pewno.
Pożegnali się i Andreas ruszył w stronę łodzi. Nagle zaczęło mu się spieszyć. Chciał wykorzystać każdą minutę dnia. Pragnął jak najszybciej znaleźć się w domu. Miał tyle do przemyślenia. I tyle do zrobienia.
Elizabeth zgarnęła trochę śniegu do wiadra i wyprostowała plecy. Chyba wystarczy do wyszorowania podłogi w kuchni, uznała, mrużąc oczy przed nisko wiszącym słońcem. Fale pluskały leniwie w oblodzone kamienie, unosząc pęk wodorostów niczym splatane brązowe włosy.
Mewa zaskrzeczała nad jej głową i zaraz odpowiedziała jej inna. W fiordzie stała łódka. Chyba ktoś zarzuca sieci, pomyślała, schylając się po wiadro. Boże dzieło jest piękne i daje pokój duszy, ale jeśli ma zdążyć z pracą, nie może tak stać i marznąć…
Bez pośpiechu poszła w stronę domu. Za spiżarnią usłyszała głos Ane. Na pewno bawi się z kotem, pomyślała, zastanawiając się, czy ma ją zawołać. Porzuciła jednak tę myśl. Życie składa się nie tylko z pracy, zwłaszcza dla dzieci.
Odstawiła wiadro w sieni. Z kuchni dochodził zapach pieczenia i przypraw. Elizabeth wciągnęła nosem powietrze i wsadziła palec w wyrobione ciasto. Smaczne!
Helene plasnęła ją po dłoni.
- Teraz wiem, po kim dziecko jest takim łasuchem! - skarciła ją, zabierając misę, ale w jej oczach migały wesołe iskierki.
Elizabeth zaśmiała się i usiadła przy stole. Czasem Helene piekła ciasteczka na niedzielę lub niespodziewane wizyty. Smakowity zapach sprawił, że ślina napłynęła jej do ust i postanowiła spróbować ciastek, gdy się upieką.
Do kuchni weszła Maria z naręczem ubrań.
- Część trzeba naprawić, a część tylko uprasować - wyjaśniła.
Elizabeth przysunęła sobie koszyczek z przyborami do szycia. Znalazła koszulę Kristiana z naderwanym kołnierzem i zaczęła szyć drobnym, ledwo zauważalnym ściegiem. Nie powinien się wstydzić swojego ubrania, pomyślała, choć dobrze wiedziała, że mąż nie zwróci najmniejszej uwagi na tom czy ścieg będzie prosty, czy krzywy. Mężczyźni nie dostrzegają takich rzeczy, ale gdyby ktoś krzywo wbił gwóźdź, szybko by to poprawili. Dziwne, że widzą jakiś krzywo wbity gwóźdź, a nie zauważają przestawienia mebli czy skarpet zacerowanych niewłaściwym kolorem.
Drzwi kuchni ponownie się otworzyły i weszła Ane, uśmiechnięta i zarumieniona.
- Cóż takiego zmajstrowałaś? - spytała Elizabeth, odrywając wzrok od szycia.
- Odgarnęła śnieg!
- Boże jedyny, a ja myślałam, że się bawisz. Nastaw wodę na kawę, a potem pomożesz mi w szyciu. Bo umiesz przyszywać guziki, prawda?
- Widziałam dziwną panią na dworze - oznajmiła Ane, rozstawiając filiżanki i spodki.
Elizabeth ukłuła się w palec i musiała wyssać krew.
- Jaką panią? - zapytała w końcu.
Ane wzruszyła ramionami i podeszła do czajnika.
- Czego chciała? - dopytywała matka. - Mówiła coś?
- Nie. Stała tylko i patrzyła na mnie.
- Jest tam jeszcze? - Elizabeth podniosła się, żeby wyjrzeć przez okno.
- Nie, już dawno poszła. - Ane zdjęła czajnik z ognia, więc Lina szybko do niej podbiegła, obawiając się, że dziewczynka może się poparzyć.
- Ma jeszcze przyjść? - spytała służąca.
- Możliwe. - Teraz musze iść na strych po guziki, skoro mam pomagać - odparła wesoło Ane i uciekła.
Elizabeth siedziała, to otwierając, to zamykając usta, ale nie mogła wykrztusić słowa.
- Nie martw się - powiedziała Lina. - Ona pewnie wymyśliła sobie tę panią.
- Wymyśliła? Skądże! - Elizabeth gwałtownym ruchem odrzuciła od siebie koszulę. Przecież Ane nigdy nie zmyślała.
- To nic złego - dodała Lina. - Moje rodzeństwo tak robiło. I ja też, jak byłam mała. Kiedy pracowałam sama, dobrze było z kimś porozmawiać, więc wymyśliłam sobie przyjaciółkę.
Elizabeth napotkała spojrzenie Marii. Siostra uśmiechnęła się i pokiwała głową.
- Tak, ja też stwarzałam sobie w wyobraźni przyjaciół - przyznała. - Byli najlepsi na świecie, bo zawsze tacy, jakich chciałam.
Zaśmiała się i zaczęła nalewać kawę do filiżanek.
Elizabeth nie odezwała się, ale jej ścieg nie był już tak drobny jak wcześniej.
Elizabeth drżała, myjąc się w zimnej wodzie. Zaczęła wciągać czarne wełniane pończochy.
- Wcześnie wstajesz - dobiegł ją senny głos Kristiana.
Elizabeth włożyła spódnicę i zaczęła zapinać guziki w pasie.
- Tak. Źle spałam tej nocy.
- Męczyła cię myśl o Christenie?
Pokiwała głową i powoli rozplotła warkocz, który rozczochrał się w nocy. Wzięła grzebień z toaletki i zaczęła rozczesywać swoje długie włosy, szarpiąc je niecierpliwie.
- Wszystko będzie dobrze, Elizabeth. W każdym razie nie możesz teraz nic zrobić. Pozostaje ci tylko czekać.
Przestała czesać włosy i zapaliła lampę. Nie zrobiła tego wcześniej, żeby nie budzić Kristiana. Mąż ciężko pracuje, więc musi się wysypiać.
- Nie tylko to mnie dręczy - westchnęła. - Tylu jest biednych ludzi w okolicy. Bez ciepłych ubrań i jedzenia łatwo chorują. A nawet umierają z głodu! Matki nie mają pokarmu dla niemowląt. - Głos ją zawiódł, odchrząknęła i zamilkła na chwilę. Zaczęła na nowo splatać warkocz, chociaż nie rozczesała dokładnie włosów.
- I tak nie uratujesz wszystkich, Elizabeth - powiedział Kristian łagodnym głosem, w którym wyczuła Butkę rezygnacji.
Mąż wiedział, że ona wszystko bierze do siebie. Czasami jednak irytowała się, że zawsze potrafił ją przejrzeć. Odwróciła się do niego.
- Wiem. I dlatego chcę porozmawiać z kimś, kto może coś dla nich zrobić.
- Dokąd jedziesz? - zapytał nieco ostrzejszym tonem, gdy Elizabeth doszła już do drzwi.
- Do lensmanowej!
Wieś tego przedpołudnia wydawała się senna. Elizabeth siedziała w saniach i błądziła wzrokiem po okolicy. Pozwoliła, by koń szedł własnym tempem, żeby mieć czas na ułożenie planu działania. Z doświadczenia wiedziała, że kobiety takie jak żona lensmana można podejść sposobem. Wzięła ze sobą próbki wełny ufarbowanej na różne kolory. Chciała pokazać je lensmanowej, a gdyby tamta okazała zainteresowanie, mogłaby zaproponować, że coś dla niej ufarbuje, potem zaś skierować rozmowę na temat ubogich. Może razem wymyślą, jak im pomóc.
Zmrużyła oczy. Coś poruszyło się przed nią na drodze. W szarym świetle przedpołudnia widziała niewyraźnie. Czy to jakieś zwierzę? W każdym razie coś brązowego.
Nagle zesztywniała i wyprostowała plecy. To był Mikkel! Niektórzy twierdzili, że pochodzi z mieszanej rodziny norewsko-fińskiej. Inni utrzymywali, że to czystej krwi Lapończyk. Elizabeth było wszystko jedno, kim i skąd jest, byle nie miała z nim do czynienia. Spotkała go ledwie kilka razy i za każdym razem jego małe, świdrujące oczy wiewiórki sprawiały, że zimny dreszcz przechodził jej po plecach. Było w nim coś takiego, czego nie rozumiała.
Mikkel mieszkał w ziemiance w górach. Podobno żył z kłusownictwa na renifery i z żebrania po wsiach. Dawno nie był w ich okolicy, lecz opowieści o nim przybywały przed nim.
Mówiono, że rzucał urok na tych, którzy mu się narazili. Wielu ludziom padały zdrowe zwierzęta, innych nagle zaczynały boleć plecy, a jeszcze inni cierpieli na żołądek. Elizabeth nie mogła powiedzieć, żeby rzucił urok na kogoś z Dalsrud, ale wolała uważać. Wiedziała, że pomiędzy niebem a ziemią są rzeczy, o których nie mamy pojęcia. Mikkel był kimś, kto widział człowieka na wskroś, i w ten sposób wchodził w posiadanie jego tajemnic. Elizabeth zadrżała.
Mikkel stał na skraju konia za wodze. Zwykle w takiej sytuacji zwierzę by się przestraszyło, gdyż nie lubiło obcych, tym razem jednak zarżało cicho, jakby spotkało starego znajomego.
- Ona sobie jeździ - odezwał się Mikkel swoim śpiewanym językiem.
Elizabeth objęła wzrokiem niewysokiego mężczyznę. Miał na sobie skórzane spodnie, skórzane łapcie kumagi i czarną wełnianą kurtkę. Musiał ją gdzieś wyżebrać, pomyślała. Był przepasany skórzanym pasem. Czapka z klapkami na uszy ukrywała większość sztywnych czarnych włosów. Jego twarz była poraniona głębokimi zmarszczkami, śladami życia w ciężkich warunkach.
- Tak, mam parę spraw do załatwienia i dlatego się spieszę - powiedziała sztywno, z nadzieję, że Mikkel puści ją bez zbędnego gadania.
Mężczyzna wpatrywał się w nią, gładząc konia po grzbiecie. Elizabeth z trudem zmusiła się, by nie uciec spojrzeniem. Ten człowiek wzbudzał w niej niepokój. A jeśli naprawdę potrafił odczytywać tajemnice innych ludzi? Poczuła, że serce bije jej szybciej.
- Czy ona się mnie boi? - spytał, jakby rzeczywiście czytał w jej myślach.
- Niby dlaczego? - prychnęła.
Zaśmiał się bezgłośnie.
- Bo rzucam urok.
- A masz jakiś powód, żeby rzucić urok na mnie? - Od razu pożałowała tego pytania, ale było już za późno.
Mikkel uśmiechnął się zagadkowo, jakby naprawdę znał jej tajemnice i wiedział, jak ich użyć przeciwko niej.
- Ona się boi! - stwierdził stanowczo.
- Dość tego! - rzuciła, wstrząsając lejcami i cmoknęła do konia.
Mikkel odszedł na bok, lecz koń się nie ruszył ani na cal. Elizabeth ponownie strzepnęła lejcami i zawołała do klaczy:
- No, wio! Wiśta!
Ale brązowa klaczka ani drgnęła.
Elizabeth przeszył dreszcz. Zaprzęgła tę klacz, bo była posłuszna, a ogier miewał swoje narowy. Dlaczego klaczka nie chce iść? Zachowuje się, jakby spała albo jakby Mikkel ją znieczulił.
Spojrzała w oczy mężczyzny.
- Czego ode mnie chcesz? - spytała cicho.
- Nie może o nim zapomnieć!
- O kim?
- O Jensie. Jest ciągle w jej myślach, w dzień i w nocy.
Elizabeth poczuła zimy dreszcz na plecach. Włoski na karku stanęły jej dęba.
- Jens nie żyje - odparła sztywno, wpatrując się w punkt ponad jego głową.
- Jest tego pewna?
Nie odpowiedziała, znów strzepnęła lejcami i krzyknęła na klacz, z takim samym skutkiem jak poprzednio.
Mikkel podszedł do konia i szepnął mu coś do ucha. Zwierzę zaraz ruszyło kłusem, wbijając śnieżny pył. Dopiero gdy Elizabeth była pewna, że jest poza zasięgiem wzroku Mikkela, ściągnęła lejce i pochyliła się, oddychając ciężko. Czy to możliwe, że rzucił na zwierzę urok? Czy dlatego klacz nie chciała ruszyć z miejsca? Pokiwała głową, bo to wydawało się jedynym wytłumaczeniem. Ale zaraz uderzyła ją nowa myśl: skąd Mikkel wiedział, że ona nadal myśli o Jensie? Cóż za bzdury! Wstrzymała oddech i wpatrzyła się w brązowe uszy konia.
Tak, myślała o Jensie. Związane z nim wspomnienia wciąż do nie powracały przez wszystkie te lata. Skąd jednak Mikkel mógł o tym wiedzieć? Zgadywał? No tak, przecież to naturalne, że myśli się o kimś, kto zaginął na morzu…
Mikkel był złym człowiekiem. Elizabeth słyszała, że dużo pije i że częściej jest pijany niż trzeźwy.
- Pijackie brednie - powiedziała głośno, lecz sama nie wierzyła w te słowa.
Gdy wjechała na podwórze, wyszedł jej na spotkanie parobek, złapał konia za uzdę i ukłonił się głęboko.
- Czy pani lensmanowa jest w domu? - spytała.
Kiwnął głową.
- Poczekaj jeszcze z wprowadzeniem konia - poprosiła i zeskoczyła z sań.
- Odeszła do drzwi i zapukała. Otworzyła młoda dziewczyna.
- Dzień dobry - pozdrowiła ją Elizabeth. - Chciałabym porozmawiać z panią lensmanową.
Służąca skinęła głową i odsunęła się na bok. Elizabeth weszła do wąskiego korytarza. Po prawej stronie było dwoje drzwi, po lewej jedne, a w głębi znajdowały się schody wiodące na piętro. Sądząc po odgłosach, któreś drzwi prowadziły do kuchni.
Pokojówka zniknęła i za chwile przyprowadziła gospodynię.
- Dzień dobry, Elizabeth. A więc to pani przyjechała! Rzadki gość.
- Tak, ja… przywiozłam trochę wełny… - Elizabeth czuła się jeszcze niewyraźnie po spotkaniu z Mikkelem i nagle zapomniała, co ma powiedzieć.
Lensmanowa uśmiechnęła się szeroko, aż jej podwójny podbródek jeszcze bardziej się uwydatnił.
- Proszę nie stać tu w zimnie i wejść do salonu - zaproponowała, po czym zwróciła się do służącej: - Powiedz parobkowi, żeby wprowadził konia do stajni, a potem podaj nam kawę i ciastka. Tylko nie żadną lurę! To ma być porządna, mocna kawa. No i śmietanka!
Dziewczyna dygnęła kilka razy, jakby niepewna, ile kawy powinna wsypać.
- Proszę usiąść. - lensmanowa wskazała sofę na lewo od wejścia, obitą czerwonym aksamitem. Krzesła od kompletu stały po drugiej stronie stołu.
Zanim Elizabeth usiadła, zdjęła płaszcz i chustkę i przełożyła przez poręcz krzesła. W białym okrągłym piecu porządnie napalono. Spojrzała przez pofałdowane szyby okna i dostrzegła stojący w ogrodzie pawilon. Zastanawiała się, czy gospodarze go używali, czy też postawili jedynie na dowód swojej zamożności. Nie znała nikogo, kto miałby taki pawilon.
- Zamyśliła się pani?
Elizabeth zebrała się w sobie.
- Nie, podziwiałabym tylko państwa piękny pawilon. - W obawie, że w jej głosie można wyczuć kłamstwo, szybko dodała: - Jak mówiłam, wzięłam ze sobą próbki wełny. Już wcześniej farbowałam dla pani wełnę, ale teraz uzyskałam nowe kolory
Wyciągnęła małe motki z płóciennego worka i podała gospodyni.
Lensmanowa obejrzała je dokładnie, ściągając usta i marszcząc brwi. Jej uwagę przykuł zwłaszcza motek zielonej wełny. Podeszła z nim do okna, by sprawdzić kolor w świetle dnia.
- Tak, zamówiłabym ten kolor - powiedziała wreszcie. - I może jeszcze ten żółty, no i ewentualnie niebieski.
Weszła służąca z dużą tacą. Pewnymi ruchami postawiła paterę z ciasteczkami, filiżankami i spodeczkami z niemal przezroczystej porcelany, srebrną cukiernicę i dzbanuszek ze śmietanką. Wyszła, po czym wróciła ze srebrnym dzbankiem kawy. Wszystko odbyło się pełnej szacunku cisz. Dygnęła i bezgłośnie i opuściła salon.
- Mają państwo zdolne służące - zauważyła Elizabeth.
Pani domu kiwnęła głową bez przekonania i nalała kawy.
- Śmietanki?
- Nie, dziękuję.
- Proszę mi teraz opowiedzieć, co słychać w Dalsrud. Dziecko zdrowe, mam nadzieję> teraz w zimie tyle chorób - dodała z westchnieniem i wzięła ciastko. - Niech się Opani częstuje, Elizabeth.
- Dziękuję. Ale proszę mi mówić po imieniu. Przecież tyle lat się znamy.
Lensmanowa uśmiechnęła się, lecz jej uśmiech nie dotarł do zimnych niebieskich oczu. Elizabeth wzięła ciastko i położyła je na spodeczku.
- Dziękuję, moja rodzina ma się dobrze. Ale skoro mówimy o chorobach… - Chciała przełamać ciastko na pół, lecz pokruszyło się na drobne kawałeczki. Wzięła jeden do ust, by zyskać na czasie. Nagle nie wiedziała, co ma powiedzieć, mimo że ćwiczyła tę przemowę.
- Tak? - Pani domu zerknęła na nią z ciekawością.
- We wsi jest niestety wielu biednych. Ja i Bergette robimy, co w naszej mocy, żeby im pomóc, ale to nie wystarcza.
- No tak, to zrozumiałe - oznajmiła gospodyni, biorąc następne ciastko. W kąciku jej ust zostało kilka okruchów, lecz zaraz znalazł je czubek różowego języka.
Elizabeth umknęła wzrokiem i odchrząknęła.
- Rozdajemy zbędne ubrania i jedzenie. Nikt w Dalsrud nie będzie marzł czy głodował, jeśli podzielimy się z biednymi. Ale to wciąż za mało. Dlatego chciałabym prosić panią o pomoc.
Żona lensmana uniosła brwi i spojrzała na nią zdumiona, jakby Elizabeth powiedziała coś nieprzyzwoitego.
- A jak ja niby miałabym pomóc? Mamy duże gospodarstwo z wieloma służącymi i parobkami, którzy potrzebują swego. Uważam, że i tak dużo zrobiłam, biorąc ich pod swój dach. Dostają jedzenie i… Tak, tutaj nikt nie głoduje - powtórzyła.
Elizabeth zrozumiała, że służba nie otrzymuje tu wynagrodzenia, tylko wikt i dach nad głową. Nie było w tym zresztą nic niezwykłego, wielu tak robiło, ale ona tego nie pochwalała.
- Rozumiem, może jednak choć trochę państwu zostaje?
Spojrzenie niebieskich oczu, otoczonych jasnymi rzęsami, zlodowaciało.
- Chyba jasno się wyraziłam w tej sprawie.
Elizabeth upiła łyk kawy. Była mocna, mocniejsza nuż pijali w Dalsrud. Czuła się skarcona niczym dziecko, mimo to podjęła jeszcze jedną próbę.
- Wielu choruje, nie mając ubrań i jedzenia.
- Każdy może zachorować o tej porze roku, niezależnie od tego, ile ma srebra w kieszeni.
Lensmanowa zmarszczyła brwi i spojrzała w kierunku drzwi. Od strony kuchni dobiegł dziewczęcy śmiech.
- Co one sobie myślą - mruknęła, żując ciastko. Elizabeth wiedziała, że gdyby nie ona, gospodyni ruszyła do kuchni skarcić roześmiane dziewczęta i nakazać ciszę przy pracy.
- Tak, o czym to.. - ciągnęła lensmanowa. - Ach tak, wełna. Mam coś tutaj. - Wstała i poczłapała w kierunku dużej skrzyni stojącej w kącie salonu. - Zobaczymy… - Wyjęła kilka motków jasnej wełny i podała Elizabeth. - Możesz ufarbować to na niebiesko, żółto i zielono?
Elizabeth pokiwała głową w milczeniu o schowała wełnę do worka.
Następnie pół godziny wlokło się w nieskończoność. Elizabeth siedziała na brzegu sofy, czekając na stosowny moment do wyjścia. Nic nie wskórała. Lensmanowa jej nie pomoże, więc wizyta była na próżno.
- Chyba już pójdę - powiedziała wreszcie.
- Tak bardzo się spieszysz?
- Tak, musze wracać do domu.
- Co się tam dzieje?! - Pani domu przestała przejmować się uprzejmością i ruszyła do drzwi.
Zostawiła je otwarte, więc Elizabeth dostrzegła wnętrze kuchni. Zesztywniała, napotkawszy spojrzenie Mikkela. Jego oczy błyszczały złowrogo.
- Co ty tu robisz?! - wrzasnęła lensmanowa na jego widok. - Wynoś się stąd!
Drzwi się zamknęły i Elizabeth słyszała jedynie głosy. Pani domu krzyczała na służącą, która z płaczem próbowała coś wyjaśnić.
Drżącymi rękami Elizabeth włożyła płaszcz. W drzwiach spotkała gospodynię.
- No. Wyrzuciłam go. To jest wada kuchennego wejścia, że każdy włóczęga może tędy wejść. - Założyła ręce na dużym biuście i kręciła głową, aż policzki jej drżały.
Elizabeth nie miała sił na komentowanie zajścia, pożegnała się więc krótko. Koń powoli szedł do domu, a w jej głowie krążyły smutne myśli.
- To już nie zajechałaś do innych gospodarstwie? - spytała Helene następnego dnia.
- Nie, poddałam się. - Elizabeth nie oderwała wzroku od maselnicy, w której ubijała masło. - Zresztą Bergette już próbowała bez specjalnego efektu. Ludzie uważają, że wszystko jest potrzebne im samym i nie mają nawet odrobiny dla innych.
Helene prychnęła i jeszcze szybciej migała drutami. Przez chwilę milczała, po czym odezwała się ciszej:
- Taka mnie ogarnia złość, jak myślę o tym! Wiem, co mogłabym im powiedzieć, ale wiem też, że pewnie bym się na to nie zdobyła.
Elizabeth uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Ze mną jest tak samo!
Zajrzała do maselnicy i uznała, że praca się powiodła. Masło było żółte i gładkie. Długą kopyścią wyskrobała maselnicę i wprawnymi ruchami przełożyła masło do form.
- Możemy tylko modlić się do Pana Boga w niebie i mieć nadzieję, że jakoś się wszystko ułoży dodała Helene.
Elizabeth chciała coś odpowiedzieć, ale jej wzrok padł na podwórze. Zobaczyła Krystiana i Mikkela! Rozmawiali. Zadrżała. Miała wrażenie, że ten człowiek ją śledzi. Wciągnęła głęboko powietrze i patrzyła na mężczyzn.
Ledwo słyszała, że Helene nadal komentuje zachowanie lensmanowej i innych bogaczy, którzy są zbyt skąpi, żeby pomagać biednym. W gardle jej zaschło i nie pomogło nawet przełykanie śliny. Co on tu robi? Czego chce od Kristiana? A może to jej szuka? Czy naprawdę czyta w jej myślach?
- Na co patrzysz? - Helene zerknęła w okno. - Ech, to ten Mikkel!
- Tak - szepnęła Elizabeth. Musiała odchrząknąć, zanim powiedziała: - Tak, to Mikkel, i on… Spotkałam go wczoraj. - Zebrała się w sobie i dodała: - Spytał, czy naprawdę jestem pewna, że Jens nie żyje.
Helene opuściła robótkę na kolana. Nagle ją też ogarnęła niepewność. A może faktycznie Mikkel wie coś o Jensie?
- Rozmawiałaś z nim?
- Tak, zatrzymał moją klacz. Nie chciała się ruszyć, dopóki on jej czegoś nie szepnął.
Helene usiłowała się roześmiać, ale jej nie wyszło. Długo patrzyły na sobie. Elizabeth zauważyła, że przyjaciółka, która zwykle nie dawała wiary sprawom niewytłumaczalnym, teraz wątpiła.
- Nie słuchaj go, Elizabeth - odezwała się w końcu Helene.
- Wiem. Ale ciebie tam nie było. W tym człowieku jest coś, co mnie przeraża.
- Przecież nie tak łatwo cię wystraszyć…
Elizabeth widziała niepewność w oczach Helene o to wzmogło jej niepokój.
- To prawda, nie jestem strachliwa, ale…
Helene wróciła do robótki, lecz teraz już wolniej poruszała drutami.
- Z pewnością był pijany. - Jej głos zyskał na pewności. - A każdy koń ma swoje narowy. - Druty stukały znowu w zwykłym tempie. - I to, co gadał o Jensie… Phi, same bzdury! Po prostu chciał cię wystraszyć. Ja ci mówię, trzymak się od niego z daleka, kochana.
Elizabeth pokiwała głową. Wpatrywała się w Kristiana. Pożegnał się z Mikkelem i szedł teraz w stronę domu. Po chwili usłyszały jego kroki w sieni i otworzyły się drzwi do kuchni.
- Załatwiłem sobie pomoc do ścinania drzew po Nowym Roku - oznajmił.
- Chyba nie tego Mikkela? A co z Larsem? - Elizabeth nie spodobała się ta nowina.
- On też pójdzie. Musi nas być co najmniej trzech. Ustaliliśmy dzień i zapłatę.
Elizabeth napotkała spojrzenie Helene. Wyczytała w jej oczach to samo. Najmądrzej będzie przemilczeć dziwne spotkanie z Mikkelem. Kristian wyśmiałby ją tylko, a jej obawy nazywał zabobonem.
Znów ujrzała w wyobraźni złowrogie, ciemne spojrzenie Mikkela i jego zagadkowy uśmiech. Nie wróżył nic dobrego.
Elizabeth nie mogła się zdecydować, czy złożyć ręce i pomodlić się przed wejściem do najbiedniejszego domu na Słonecznym Wzgórzu, czy nie. Odchyliła głowę i zmrużyła oczy, patrząc w szare niebo. Zamrugała, gdy płatki śniegu spadły na jej rzęsy. Straciła już rachubę, ile razy modliła się za tego chłopca. Jeśli jednak Bóg uważa, że czas Christena na tej ziemi się skończył, żadne modlitwy mu nie pomogą.
Nagle poczuła przepływ buntu. Nie, nie może tak być! Bóg nie może być zły. I nie może być tak surowy dla niej.
Kilka lat temu sądziła, że została ukarana za to, że otruła Leonarda. Że za karę Bóg zabrał jej najbliższych. Ale kiedy dowiedziała się, że Leonard zmarł bo zjadł trujące omułki, zrozumiała, że wszystko to było dziełem przypadku. Pamiętała wesele Dorte i Jakoba, gdy Kristian powiedział jej o Leonardzie. Widział od Jakoba, że w butelce, która znalazła na parapecie, była tylko woda. A ona sądziła, że to trucizna i że otruła Leonarda po tym, co jej zrobił.
Traciła czucie w palcach i nóg. Powinna włożyć większe buty, w których zmieściłyby się cieplejsze skarpety, pomyślała, pukając do drzwi.
Christem nadal leżał w łóżku. Elizabeth pochyliła się nad nim. Wydawało się, że jego stan się nie zmienił.
- Ciężko oddycha - zauważyła matka chłopca.
- Ale mniej kaszle - stwierdziła jedna z dziewczynek. - To dlatego, że pani zostawiła zioła, z których zrobiliśmy napar.
Spojrzała na Elizabeth. Była tak podobna do brata, że Elizabeth uśmiechnęła się do niej z sympatia.
- To dobrze. - Położyła dłoń na czole chłopca. Było ciepłe, lecz nie rozpalone jak wcześniej. Szybko wyjęła z torby nową porcję ziół na świeży napar.
Christem było ledwo przytomny, gdy poiła go łyżka po łyżce, dopóki nie opróżnił kubka. Wydawało się, że mu smakuje. Albo pił, bo wiedział, że to dla jego dobra. Bo wierzył, że wyzdrowieje.
- Na Wigilie pewnie już będzie zdrowy - powiedziała dziewczynka.
Elizabeth posadziła ją sobie na kolanach i pogładziła delikatnie po policzku.
- Znasz jakieś świąteczne psalmy?
Mała pokręciła główką, patrząc na nią ze zdziwieniem, ale i zaciekawieniem.
- To cię nauczę. Powtarzaj za mną: Cieszę się każdej Wigilii…
Dziewczynka powtórzyła.
- … bo wtedy narodził się Jezus. Gwiazdka świeciła jak słońce…
Powoli podeszły do nich pozostałe dzieci. Dwoje usiadło na łóżku Christena i zmieniło mu zimne okłady. Wszystkie powtarzały słowa psalmu.
Gdy Elizabeth zaśpiewała w końcu cały utwór, w izbie zapadła cisza. Spojrzała na Christena. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Miał wypieki na policzkach, oczy mu błyszczały gorączką, ale się uśmiechał.
- To najpiękniejsza pieśń, jaką słyszałem. - Jego głos był ochrypły, szeptem. Matka zerknęła znad niemowlęcia i też się uśmiechnęła. Przez chwilę na jej twarzy zagościła nieśmiała nadzieje, lecz zaraz znów utonęła w poczuciu rezygnacji. Elizabeth łzy napłynęły do oczu.
- Będę śpiewała ten psalm Christenowi codziennie, to mu się polepszy - postanowiła siostrzyczka.
- Wiecie, co kiedyś słyszałam? - Elizabeth otrząsnęła się z ciężkich myśli. - Otóż była niegdyś dziewczynka, która nazywała się Marie, i to ona napisała ten psalm! Pewnego dnia siedziała w domu i czekała na tatę, który miał przywieźć gości na Boże Narodzenie. Myślała sobie wtedy, że Wigilia jest taka piękna, że musi o tym napisać.
- Skąd pani to wie? - spytał jeden ze starszych chłopców, wpatrując się w nią niedowierzaniem.
- Nie pamiętam. Tak słyszałam. Kiedy Christem się obudzi, opowiedzcie mu o tym. - Wstała i włożyła płaszcz. - Muszę wracać do domu, ale zobaczymy się w kościele w Boże Narodzenie.
- Chyba tak - pokiwała głową matka. - Pewnie pójdą same dzieci. Bo ktoś musi zająć się pozostałymi.
Elizabeth rozumiała ją. Miała chorego męża, chorego syna i dziecko u piersi. Nie mogła ich zostawić. Kobieta zawsze musi opiekować się innymi.
Zatrzymała się przy drzwiach i ogarnęła ostatnim spojrzeniem gromadkę dzieci i jedzenie, które im przywiozła. Wydawało się go teraz tak mało. Powinna była przywieźć więcej…
- Wszystkiego dobrego na święta - rzekła cicho.
Słowa te zabrzmiały niczym szyderstwo i pożałowała, że je wypowiedziała. Odniosła jednak wrażenie, że rodzina nie odebrała ich źle. Tak się po prosu mówi. Kobieta uśmiechnęła się do niej sztywno i Elizabeth szybko wyszła. Dostrzegła, że dzieci machają do niej zza zielonkawej pofałdowanej szyby.
- No, to załatwione - oznajmiła Elizabeth dwa dni później.
- Co takiego? - spytała Lina, wycierając kuchenny stół.
Elizabeth usiadła na skrzyni z torfem, ściągnęła buty, i odłożyła na brzeg kuchni rękawice do suszenia.
- Twój dodatkowy prezent świąteczny!
- Dla mnie? - Służąca odwróciła się tak szybko, że jej jasnorudy warkocz plasnął o lewe ramię.
- Tak. Jutro ktoś płynie do Kabelvaag i może cię wziąć ze sobą. Właśnie z nim rozmawiałam.
Lina patrzyła na nią zdezorientowana, jakby jeszcze nie docierał do niej sens tych słów.
- Czyli że ja… Ale przecież zaraz są święta!
- No właśnie, zaraz są święta. Za trzy dni Wigilia i będziesz mogła spędzić ją razem z rodziną i ukochanym. No i co, zamierzasz tak stać? Pakuj się!
- Och, jesteś najwspanialsza na świecie! - Lina złożyła dłonie na piersiach i szybko mrugała powiekami, żeby rozproszyć łzy. - Dziękuję bardzo, Elizabeth! Dziękuję! - Po chwili milczenia spytała: - Czy to ci sami ludzie, z którymi płynęłam ostatnio?
Elizabeth zdjęła już wilgotny płaszcz i ogrzewała plecy przy ogniu. Dobrze jej to robiło.
- Tak, ci sami. Po Nowym Roku wracają i wtedy możesz się z nimi znów zabrać.
Lina ujęła jej dłoń i ścisnęła, ponownie dziękując lekko ochrypłym głosem.
- Muszę iść się pakować. Albo nie, najpierw powiem Helene. - Zatrzymała się nagle. - Ale co powiedzą inni, jeśli ja dostanę tydzień wolnego?
- Oni nie mają dokąd jechać, więc otrzymają trochę dodatkowych pieniędzy.
Lina błysnęła uśmiechem i wybiegła z kuchni. Elizabeth słyszała tupot jej chodaków na schodach.
Ogień zaczął parzyć ją w plecy, więc wstała. Lina nie mogła pojechać z pustymi rękami do Kabelvaag. Pójdzie do spiżarni i zobaczy, co może jej dać w prezencie dla rodziny.
Nadeszło Boże Narodzenie. W kuchni unosił się zapach gotowanego halibuta, ziemniaków i marchwi, a w spiżarni stały pojemniki pełne pysznych świątecznych wypieków.
Dziewczęta i Lars dostali dodatkowe wynagrodzenie z okazji świąt. Dziękowali wiele razy, zaskoczeni taką hojnością i możliwościami, które otwierały się przed nimi w sklepiku.
Elizabeth wyjrzała przez okno na pokryty śniegiem krajobraz. W oddali widziała światła w oknach chatek komorników. Zrobiła, co w jej mocy, żeby biedni we wsi mieli miłą Wigilie, a przynajmniej, żeby się tego wieczora najedli do syta. Ale było ich zbyt wielu, by mogła im pomagać przez dłuższy czas. Jeśli Bóg nie wejrzy na nich łaskawie nie wiadomo, co z nimi dalej będzie. Bogatsi gospodarze nie poczuwali się do pomocy. Tyle tylko wiedziała. Nie chcieli się dzielić tym, co mieli.
Do kuchni wszedł Lars, przygładzając swoje niesforne kręcone włosy. Wystroił się w niedzielne spodnie i odprasowaną białą koszulę.
- Dlaczego przygładzasz włosy wodą? - spytała Helene, odwracając na chwilę wzrok od garnków.
- Nie lubię ich - burknął i usiadł na krześle.
- A ja uważam, że kręcone włosy są ładne - oświadczyła Helene, odwrócona plecami.
Lars nie odpowiedział, tylko poprawił kołnierzyk.
Helene zestawiła garnek z ognia.
- Niedługo wrócę - rzuciła przez ramię i wyszła z kuchni.
- Ależ Lars! - odezwała się wzburzona Ane. - Jeśli kobieta mówi ci, że masz ładne włosy, powinieneś powiedzieć jej coś miłego. Nie rozumiesz?
Wpatrzył się w dziewczynkę z głupią miną, drapiąc się po policzku.
- Obraziła się? dlatego wyszła?
- Oczywiście! Zobacz, co narobiłeś. I to w samą Wigilię!
Ane założyła ręce na piersiach i przybrała surową minę. Elizabeth musiała się odwrócić, żeby się nie roześmiać.
- Ojej, nie chciałem - bąknął Lars, zerkając na dziewczynkę. - Masz ładną sukienkę - stwierdził ugodowo.
Ane strzepnęła niewidzialny pyłek ze swojej ciemnoczerwonej sukienki przystrojonej białym kołnierzykiem. Poprawiła warkocze, przewiązane wstążkami w takim samym czerwonym kolorze.
- Dziękuję, ale ja nie jestem Helene. Jak wróci, musisz wszystko naprawić.
Elizabeth wstrzymała oddech, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Skąd ty to wszystko wiesz? - spytał Lars.
- Od Liny i Marii. I od starszych dziewcząt w szkole, które na wiosnę przystępują do konfirmacji.
Więcej nie zdążyła powiedzieć, bo otworzyły się drzwi i weszła Helene.
- Jaką masz ładną sukienkę - powiedział od razu Lars. Nieco za głośno, pomyślała Elizabeth.
Helene wzdrygnęła się, po czym uśmiechnęła się niepewnie.
- Dziękuję, ale to tylko stara niedzielna sukienka.
Właściwie… nie jest aż tak stara, dostałam ją na wesele Elizabeth i Kristiana.
Zamilkła, zażenowana potokiem swojej wymowy.
Ane mrugnęła do Larsa, z zadowoleniem kiwając głową. Elizabeth zdusiła śmiech kaszlem.
Larsa najwyraźniej oszołomił sukces, bo dodał:
- I jaką ładną masz fryzurę! Au! - To był kopniak od Ane.
- Dziękuję. - Helene zarumieniła się i udała zajętą.
- Nie przesadzaj - szepnęła Ane do parobka.
Elizabeth wstała.
- Ane, idź po Marię. Poproś, żeby pomogła wnosić jedzenie. A ty, Lars, powiedz Tristanowi, że zaraz zaczynamy.
- Przyjemny człowiek z tego Larsa - zauważyła Helene, gdy parobek wyszedł. - Nie sądzisz?
- O tak! - odparła Elizabeth. - Ane, weź marchewkę - dodała i przepuściła córkę przed sobą.
Z okazji Wigilii nakryła stół jedwabnym obrusem, przyozdobiła go najładniejszymi świecami i ułożyła odświętnego serwisu. Jedli w milczeniu, rozkoszując się każdym kęsem pysznej ryby.
Kiedy skończyli, Lars postukał nożem o swój kieliszek, po czym wstał, szurając krzesłem.
- To nie będzie przemowa. Chcę tylko podziękować wam wszystkim, a zwłaszcza Elizabeth i Kristianowi, że mnie tak dobrze przyjęliście. Czuję się niezwykle, że mogę siedzieć z wami tu, w jadalni, w Wigilię.
Odchrząknął i zaczął manipulować przy kołnierzyku. Elizabeth czuła jego wzruszenie. Wiedziała, że pochodził z biednej rodziny. Ojciec utonął w morzu, gdy Lars był mały, a matka zmarła tuż przed jego przyjściem do Dalsrud.
- Chcę także podziękować Marii i Ane - mówił dalej. - Bardzo dobrze mi się z wami przebywa, zupełnie jakbyście byli moimi siostrami. No i Helene. Dobrze się z tobą pracuje, zawsze jesteś w dobrym humorze. Gdyby tu była Lina, też bym coś o niej powiedział, ale ona jest teraz z pewnością z rodziną i ukochanym w Kabelvaag. Może wypijemy za nią?
- Tak, wypijmy - zgodził się Kristian, unosząc kieliszek z wodą. Słychać było, że jest zadowolony.
Elizabeth zauważyła, że Lars czuje się zażenowany, więc gdy usiadł, powiedziała:
- To była ładna przemowa. Dziękuję, Larsie.
Zaczęli rozmawiać na inne tematy. Elizabeth siedziała i patrzyła na wszystkich zebranych wokół stołu, pełna radości i wdzięczności za to, że ma ich przy sobie i że jest im tak dobrze.
Ane nie mogła usiedzieć spokojnie. Oczywiście, była ciekawa, co dostanie w prezencie, i cieszyła się na świąteczne ciasteczka, ale najbardziej nie mogła się doczekać, żeby przedstawić wszystkim swoją niespodziankę.
- Czy sama coś zrobiłaś? - dopytywała Maria.
Ane pokręciła energicznie głową.
- Nie, i nigdy nie zgadniesz, co to jest. To nie jest ani zrobione, ani kupione.
- Ma coś wspólnego ze zwierzętami?
- Nie! Możesz się tylko poddać i czekać!
- Kiedy panie zmywają, my możemy uraczyć się koniakiem w salonie - powiedział Kristian do Larsa po wieczerzy.
- Cóż, jeśli tak uważasz… - Lars nie był pewien, czy to wypada.
- Oczywiście, że tak! Chodź.
- Ciekawe, czy w Ameryce mają halibuta - zastanawiała się Ane, pomagając w sprzątaniu ze stołu.
- Raczej wątpię - odparła Elizabeth. - Ale na pewno mają inne gatunki ryb, równie dobre.
- Biedni są Amanda, Ole i Jonas, że muszą jeść zwykłą rybę na Wigilię!
Helene nalała ciepłej wody do balii.
- W Ameryce wszystko jest tak wspaniałe, że z pewnością mają coś jeszcze smaczniejszego od halibuta! - powiedziała.
- Ależ za nimi tęsknię! - przyznała Elizabeth, zsuwając ości do wiadra. - Jak myślisz, co teraz robią? Czy to nie dziwne, że możemy się już z nimi więcej nie zobaczyć?
- Nigdy nie wiadomo - odezwała się Maria. - Przecież żyją. Jeśli w tej Ameryce jest rzeczywiście tak wspaniale, to zarobią pieniądze i przyjadą tu z wizytą!
- Miejmy nadzieję - odparła Elizabeth bez przekonania. Nie potrafiła wyobrazić sobie, że można zarobić tyle pieniędzy, żeby kupić bilety na statek dla całej rodziny i jeszcze mieć na życie. Tak bogatym chyba nie można się stać, nawet w Ameryce! Zwłaszcza kiedy przyjechało się z pustymi rękami.
Gdy weszły do salonu, Kristian i Lars siedzieli z kieliszkami w dłoniach. Elizabeth zauważyła, że parobek niemal nie ruszył trunku. Kristian, jakby odgadując jej myśli, powiedział:
- Chyba Larsowi nie smakuje koniak.
- Zgadzam się z tobą - Elizabeth skinęła głową w kierunku Larsa. - Mnie też nie.
Lars odstawił swój kieliszek.
- Może po prostu nie jestem przyzwyczajony. Najmocniejsze, co znam, to kawa.
Helene podała mu filiżankę z parującą kawą.
- Proszę!
- Dziękuję! Jesteś aniołem ratującym z opresji. - Uśmiechnął się do Helene, po czym szybko odwrócił wzrok.
Kristian zaśmiał się i opróżnił swój kieliszek.
- Dziwni jesteście!
- Chcecie poznać moją niespodziankę? - spytała Ane, stojąc pośrodku i patrząc na zebranych wyczekująco.
- Nie, jeszcze nie - odparł Kristian poważnie, ale zaraz zaśmiał się i dodał: - tak, możesz już im pokazać.
- Ty wiesz, co to jest? - zdziwiła się Elizabeth.
Pokiwał głową i uśmiechnął się zachęcająco do dziewczynki
- Zaczynaj!
Odwróciła się i podeszła do starego klawikordu. Po chwili w salonie rozległy się tony bożonarodzeniowego psalmu. Elizabeth zamknęła oczy, nucąc w duchu jego słowa:
Cieszę się każdej Wigilii, bo wtedy narodził się Jezus. Gwiazda świeciła niczym słońce i anioły śpiewały tak słodko…
Dźwięki płynęły łagodnie. Z pewnością to Kristian nauczył ją tego psalmu. Maria nigdy nie miała ochoty grać na klawikordzie, zawsze zajęta czymś innym. Ane była inna. Chciała próbować wszystkiego, także gry na instrumencie. Elizabeth uśmiechnęła się, przypominając sobie książeczkę dla dzieci, którą siostra dostała od matki przed jej śmiercią. Na samym początku ksiązki zamieszczono wiersz. Był to ten psalm, do którego później skomponowano melodię.
Nagle jej myśli pomknęły do Christena. Zapomniała przekazać mu prezent: sweter, który sama zrobiła na drutach. Biedny, czy minęła mu gorączka? Ostatnio wydawało się, że jest mu trochę lepiej. Może teraz siedzi i próbuje cista, które przesłała? Jutro w kościele spotka jego rodzeństwo, to przekaże mu sweter.
Wybrzmiały ostatnie tony i Ane odwróciła się ku publiczności. Przez chwile panowała cisza. Elizabeth musiała szybko poszukać chusteczki, by otrzeć łzy z oczu.
- To było piękne, moja Ane - powiedziała cicho.
- Chyba będziesz znaną klawikordzistką - zażartował Kristian.
- Głupiś, nie ma kogoś takiego! - zaśmiała się dziewczynka.
Lars zaczął bić brawo o porwał za sobą pozostałych. Elizabeth spojrzała na choinkę. Ze świec trochę kapało. Na gałązkach wisiały ozdoby, zarówno stare, które przywiozła z Dalen, jak i te nowe, z Dalsrud.
Cieszyła się, że może dać Kristianowi prezent: zestaw do golenia, który przysłano jej z Bergen. Podejrzewała, że on kupił dla niej materiał na sukienkę, bo wspomniała kiedyś, że potrzebuje.
Jej spojrzenie powędrowało za okno, na ciemne, nocne niebo roziskrzone gwiazdami. Jedna jaśniała najmocniej. Elizabeth uśmiechnęła się i poczuła, jak ogarnia ją świąteczny spokój.
Elizabeth położyła na ławie płaszcz i szal. Przez okno widziała, jak Lars i Kristian zaprzęgają konia do sań, którymi mieli jechać do kościoła.
- Jestem gotowa. - Helene wyłoniła się z pokoiku, trzymając w dłoni chusteczkę do nosa, którą dostała od Larsa. Wszystkie kobiety otrzymały takie od niego, ale najbardziej ucieszyła się Helene. Gładziła delikatny materiał i nie wypuszczała chusteczki z dłoni. Przypuszczalnie miała ją w nocy pod poduszką, pomyślała Elizabeth z uśmiechem.
- No, to idziemy. Wygląda na to, że wszystko gotowe.
Elizabeth włożyła sweter i okryła ramiona szalem.
Maria i Ane wyszły na korytarz z naręczem baranic o dywaników do wyścielenia sań.
- Lars włożył nowy szalik, który mu dałaś - szepnęła Ane, trącając Helene łokciem.
- To dobrze - odparła służąca i nagle zaczęło jej się niezwykle spieszyć do wyjścia.
Elizabeth trzymała paczkę dla Christena. Jego na pewno nie będzie w kościele, ale przekaże mu jakoś prezent. Zrobiła ten sweter z niebieskiej i białej wełny, we wzory, z ładnymi cynowymi guzikami. Uprasowała go pod parą, żeby był gładki. Christem na pewno się ucieszy. Widziała jego radość oczyma wyobraźni, chłopiec uśmiecha się i mówi: guziki prawie srebrne!
Nie umiała się powstrzymać i powiedziała domownikom o palnie swoim i Kristiana, żeby, jak tylko Christem wyzdrowieje, spytać jego rodziców, czy mógłby przyjść do nich, do Dalsrud, jako parobek.
- Byle tylko nie wchodził mi w drogę - roześmiał się Lars i szybko dodał: - Cieszę się. Dobrze będzie go poznać i mieć kogoś do pomocy.
Koń biegł energicznym kłusem, aż śnieg pryskał spod kopyt.. do uprzęży Lars przymocował dzwonki, które dźwięczały rytmicznie. Na głównej drodze napotkali inne zaprzęgi i razem utworzyli długi korowód sań.
Z lewej strony drogi nadjeżdżał lensman z małżonką, oboje ubrani w futra i futrzane czapki.
Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem śniegu.
Otaczający ich krajobraz miał w sobie coś magicznego. Przy odrobinie wyobraźni można by dostrzec, że drzewa to przebrane trolle i czarownice…
Pozostawili sanie razem z innymi zaprzęgami. Obok nich stał wóz z kasztanową klaczą. Wydawało się, że konie od razu się polubiły: ich kary ogier trącał ją pyskiem, by zwrócić na siebie uwagę.
- Może zostaną parą, gdy będziemy w kościele? - zaśmiała się Ane.
- Ostatnio wciąż tylko gadasz o kochaniu! - prychnęła Maria.
Elizabeth zauważyła, że Ane robi miny za plecami Marii, ale nie chciała jej upominać. Z pewnością dziewczęta zaraz się pogodzą.
Lars zanim poszedł za innymi do kościoła, okrył konia derką i dał mu nieco siana.
Elizabeth zobaczyła jedną z sióstr Christena, z którą niedawno rozmawiała. Wydawała się małą i zabiedzona w czarnym, za dużym ubraniu. W czarnej chustce na głowie, zawiązanej pod brodą, przypomniała maleńką babcię. Elizabeth chciała do niej podejść, lecz w tym momencie ujęła ją pod ramię pani lensmanowa.
- Wszystkiego najlepszego z okazji, świąt Elizabeth. Dawno cię nie widziałam. Tak jesteś zajęta, że nie masz nawet chwili, by zajrzeć do sąsiadów?
Elizabeth westchnęła w duchu, lecz udało jej się przywołać na twarz słaby uśmiech.
- Dziękuję, wam też życzę wszystkiego najlepszego. No cóż, w dużym gospodarstwie zawsze jest coś do roboty i nie ma zbyt wiele czasu na wizyty.
Gruba kobieta wydawał się jeszcze potężniejsza w obszernym futrze. Elizabeth domyślała się, że to futro niedźwiedzie. Było drogie, ale tak musiała być, żeby wszyscy odczuwali przewagę ich pozycji społecznej.
- A od czego ma się służące? - zaśmiała się lensmanowa, lecz i tym razem uśmiech nie dotarł do jej oczu.
- Żeby pomagały pani domu - odparła Elizabeth z uśmiechem. - Ja sama nie dałabym rady wszystkiemu. - Nie powinnam chyba odpowiadać tak ostro, pomyślała, lecz odrzuciła tę myśl, widząc, że jej rozmówczyni nie zmieniła wyrazu twarzy. - A jak wełna, którą ufarbowałam? Może być? - spytała szybko.
Dobrze, że sobie o niej przypomniała.
Kobieta pokiwała głową dostojnie.
- Tak, łanie wszyło.
- To dobrze. A teraz proszę o wybaczenie, muszę iść. Zajadę jakoś po Nowym Roku.
Skinęła głową i odeszła, nie czekając na odpowiedź lensmanowej.
Elizabeth chodziła po dziedzińcu kościelnym pozdrawiając wiele osób i rozglądając się za siostrą Christena, ale dziewczynka jakby zapadła się pod ziemię.
- Dzień dobry! - powitała ją stara kobieta.
Elizabeth rozpoznała ją natychmiast. Kobieta mieszkała w Storvika, niedaleko karczmy. Nieczęsto się spotykały. Gdyby miała zgadywać, dałaby starej ze sto lat. W każdym razie kobieta tak wyglądała, zgarbiona i pomarszczona. Elizabeth zastanowiła się, w jaki sposób dotarła tu z tak daleka.
Starucha, jakby czytając w jej myślach, powiedziała:
- Przyjechała, z sąsiadami. Inaczej by mnie tu nie było.
- To dobrze, bo w kościele jest szczególna atmosfera pierwszego dnia świąt.
- Mój sąsiad sądził, że postradał zmysły - rzuciła nagle kobieta.
- Co też mówicie? - zdziwiła się Elizabeth. - Jak to było?
- Wracał do domu w pewien ciemny i zimowy wieczór i dostrzegł, że ktoś przed nim idzie. Przyspieszył i gdy go dogonił, zobaczył, że to jego ojciec. A ten od dawna nie żyje!
Elizabeth zadrżała.
- Nie trzeba słuchać takich historii, to bujdy. Może on i sądził, że postradał zmysły, ale już przedtem musiał być nie całkiem w porządku.
Chciała odejść, ale stara złapała ją za rękaw.
- Pomiędzy niebem a ziemią są rzeczy, o których nie mamy pojęcia - powiedziała. - Ty chyba możesz się z tym zgodzić?
Elizabeth cofnęła ostrożnie ramię.
Kobieta zaśmiała się, ukazując bezzębne dziąsła.
Jej drobne ciało aż się zatrzęsło.
- Poczekaj tylko, a przeżyjesz to i owo, czego nie będziesz umiała wyjaśnić.
Ponownie zaśmiała się, po czym zniknęła w tłumie.
- Wchodzimy?
Elizabeth aż podskoczyła, gdy Kristian wziął ją pod ramię.
- Co z tobą?
- Ech, nic. Spotkałam starą kobietę, która… Nie, to nic takiego. Wchodźmy.
Kazanie było długie. Pastor grzmiał z ambony, że nie powinno się zapominać, dlaczego obchodzimy święta. Są to narodziny Jezusa Chrystusa, a tymczasem wydaje się, że ludzi bardziej zajmuje jedzenie niż bożonarodzeniowe przesłanie.
Elizabeth poczuła, że robi jej się gorąco z oburzenia. Jak on może coś takiego mówić, gdy ludzie w koło głodują? No i przecież wiedział, że przygotowywane teraz jedzenie musi wystarczyć na wiele miesięcy, a i tak większość - gromadzą w skrzynkach - wezmą ze sobą mężczyźni na zimowe połowy.
Ale widać tak zamożny człowiek jak pastor może sobie pozwolić, żeby mówić w ten sposób. On nigdy nie odczuwał głodu i nie miał pojęcia o prowadzeniu gospodarstwa. Pewnie się tylko irytował, że kuchni tyle zamieszania.
Elizabeth wyszła z kościoła spocona i z wypiekami na policzkach. Stanęła na dziedzińcu i wdychała ostre zimowe powietrze, żeby się uspokoić. Słyszała, że niektórzy komentują kazanie pastora. Byli podobnego zdania jak ona. Inni rozmawiali o zwykłych sprawach - o ty, kto spodziewa się dziecka, kto się żeni, a kto wychodzi za mąż. Dziedziniec kościelny był miejscem, gdzie dzielono się takimi nowinami i plotkami. Nie za często przecież można się było spotkać w większym gronie.
Szukała wzrokiem Christena, żeby przekazać jej prezent, ale… Jest! Szła za rękę ze starszym bratem. Wydawało się, że idą w kierunku domu. Elizabeth podbiegła do nich.
- Wszystkiego najlepszego z okazji świąt! Zapomniałam ostatnio to przekazać. - Podała chłopcu owiniętą w papier paczkę. Przyjął zawiniątko, nie patrząc jej w oczy, po czym zwilżył popękane wargi i rzekł cicho:
- Christem umarł.
Poczuła, jak lodowaty dreszcz przeszywa jej ciało.
Ziemia jakby ugięła się pod jej stopami, a ludzie zlali w szarą masę. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale słowa utknęły jej w gardle. Jakby z oddali dotarło do niej pytanie chłopca, czy dobrze się czuje i czy sprowadzić pomoc. Nagle stanął przy niej Kristian i objął ją ramieniem. Słyszała, że mówi, by któreś z rodzeństwa wzięło sweter dla siebie.
Niemal osunęła się na męża. Nogi nie miały siły jej utrzymać. Chciała się zamknąć na dobiegające ją dziecięce głosy, ale nie mogła. Jak przez mgłę słyszała, że Christem zmarł w przeddzień Wigilii i że już nie cierpi. Ich mama powiedziała, że jest teraz u Pana Boga, wśród aniołów, ma dużo jedzenia i nie choruje. A w raju jest wspaniale, tak jak wiele razy opowiadał pastor.
Ledwo zauważyła, że ruszyli do domu. Siedziała zesztywniała, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. Pozostali też nic nie mówili, pewnie ich także poraziła smutna nowina.
Elizabeth nie chciała z nikim rozmawiać. Gdy dojechali, poszła prosto do salonu. Rozpaliła w kominku, usiadła przed nim i zapatrzyła się w płomienie. Ane wślizgnęła się cicho po pokoju i położyła dłoń na jej ramieniu.
- Nie smuć się, mamo. Masz przecież mnie.
Elizabeth objęła ją mocno i przytuliła. Łzy napłynęły jej do oczu, w gardle coś ścisnęło; musiała wiele razy przełknąć ślinę, zanim mogła odpowiedzieć:
- Tak, mam ciebie, moja Ane, i jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. Jesteś najwspanialsza na świecie.
- Zgram ci coś - zaproponowała córka i usiadła przy klawikordzie. Po chwili popłynęły dźwięki: Tak się cieszę każdej Wigilii… Okryły je obie niczym ciepła kołdrą. Rozpacz z powodu śmierci Christena powoli przechodziła w pogodzenie się z faktem, że choroba jednak go pokonała.
Elizabeth poczuła słone łzy w kąciku ust. Może rodzeństwo Christena miało rację? Ich brat przecież już nie cierpi.
Kabelvaag, pierwszy dzień Bożego Narodzenia roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego.
Śnieg skrzypiał pod podeszwami butów Andreasa. Obok przemknęły sanie. Koń biegł szybkim kłusem, jego jasna grzywa biła o rudobrązowy kark, a z pyska dobywały się kłęby pary.
- To szaleństwo pozwalać koniowi na tak szybki bieg - powiedział.
Lina zerknęła na niego. Owinęła głowę dużym szalem, skrzyżowała go na piersiach i zawiązała na plecach. Jej mały, piegowaty nosek był czerwony od mrozu.
- Dobrze się znasz na koniach! - stwierdziła.
Andreas wolał, żeby tak nie mówiła, bo znów zacznie się zastanawiać, czy w przeszłości miał do czynienia z końmi. W każdym razie był dziwnie pewien, że nie powinno się tak gonić konia w zimowy dzień.
- Przecież wiadomo, że koń będzie stał na mrozie podczas nabożeństwa - odparł. - Zaszkodzi mu to, jeśli jest spocony i zgrzany.
- Na pewno ego właściciel okryje go derkę - odparła i wsunęła mu dłoń pod ramię. Była drobna, lecz dobrze ją poczuł. - Nie przeszkadza ci, że tak cię trzymam?
- Co? Nie, oczywiście, że nie.
Odciągnął ją na bok, bo drogą przejeżdżał kolejny zaprzęg, tym razem spokojnej.
Wiele osób udawało się do kościoła pierwszego dnia świat. Andreas uważał, że panowała wtedy szczególnie uroczysta atmosfera.
Minęli przełęcz Oscara i w dole, po lewej stronie, widzieli już kościół. Był zbudowany na planie krzyża i miał wieżę w kształcie kopuły. Na lewo od niego widniały liczne nagrobki z czarnymi krzyżami, mocno kontrastującymi z białym śniegiem. Niektóre krzyże miały dodatkowe wzmocnienia z kamieni. Nawet po śmierci istnieją różnice między biednymi i bogatymi, pomyślał Andreas.
- Lino, muszę cię o coś zapytać.
- Tak?
- Pamiętasz, jak ci opowiadałem, co się zdarzyło w Storvaagen?
- Mhm.
- Kiedy tam siedziałem, obiecałem sobie, że jeśli wyjdę stamtąd żywy, zapomnę o przeszłości i zacznę wszystko na nowo.
- Ależ Andreasie, nigdy nie możesz się poddać! - Lina zatrzymała się i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Policzki miała zarumienione. - Tak długo próbowałeś, nie możesz więc teraz przestać!
- Tak, Lino, mam już dosyć. Zmarnowałem zbyt wiele lat. Teraz chcę się zwrócić ku przyszłości.
- Co masz na myśli? - spytała poważnym tonem.
- Lino, chciałabym… - Słowa, które tak długo ćwiczył, nagle nie chciały przejść mu przez gardło.
Patrzyła na niego wyczekująco. Mijało ich wielu ludzi: staruszki, młode dziewczęta, para idąca pod ramię - jak oni jeszcze przed chwilą.
- Czego byś chciał, Andreasie? - Jej głos brzmiał teraz łagodnie, jakby z zachętą.
- Chciałabym cię spytać, czy za mnie wyjdziesz, Lino - dokończył szybko.
Chyba oczekiwał, że dziewczyna rzuci mu się na szyję albo przynajmniej się ucieszy. Ona jednak milczała, nadal z wyczekującym wyrazem twarzy. Jej młodszy brat powiedział mu, że Lina jest gotowa do zamążpójścia, jej matka - sam słyszał - uważała, że byłoby to dla niej duże szczęście. Poza tym wiedział, że dziewczyna od dawna już coś do niego czuje. Dlaczego zatem nic nie mówi? Czyżby nie dosłyszała, o co ją spytał?
Ruszyła w drogę; Andreas musiał podbiec kilka kroków, żeby ją dogonić.
- Dlaczego mi nie odpowiadasz, Lino?
- Zaskoczyłeś mnie - odparła. Szła dalej energicznie, wpatrzona w drogę.
Andreas oddychał ciężko. Poczuł przenikliwie mroźne powietrze znad morza, wiec podciągnął wyżej szalik. Nagle Lina zatrzymała się i spojrzała na niego poważnie.
- Muszę się zastanowić, Andreasie.
Nie odpowiedział. Uczucie zawodu piekło go w piersiach.
- Tylko do końca nabożeństwa - dodała. - Wtedy dostaniesz odpowiedź.
Szli dalej w ciszy. Wszystko się raptem między nimi zmieniło. Zupełnie jakby coś nowego wślizgnęło się pomiędzy nich.
Andreas zauważył, że rudobrązowego konia z jasną grzywą okryto grubą derką. [przechodząc obok niego, poklepał go po szyi. Koń zarżał cicho, jakby w podzięce.
- Niezły koń, prawda?
Andreas odwrócił się w stronę głosi i drgnął lekko, gdy ujrzał kowala ze Storvaagen.
- A więc już wydobrzałeś? - spytał, udając bardziej pewnego siebie, niż był w istocie.
Słowa Liny nadal odczuwał jako odmowę. Poszukał jej wzrokiem. Podeszła do jakiejś dziewczyny i wdała się z nią w rozmowę. Ciekawe, czy myślała o jego propozycji? Czy rozumiała, jak ważna jest dla niego jej odpowiedź?
- Złego diabli nie wezmą - zaśmiał się kowal. - Mam twardy łeb. Jeden taki powiedział, że tępy, więc twardy! - Aż się zatrząsł ze śmiechu. - Założyli kilka szwów i czasem jeszcze boli mnie czerp. Tak, to właściwie mój pierwszy dzień poza domem po wypadku. Jakoś sobie radzę.
Andreas uśmiechnął się ostrożnie.
- To dobrze, że nie masz do mnie żalu. Bo wiesz, że to był wypadek, prawda?
- Oczywiście, że wypadek. Myślisz, że nie wiem, co się potem działo? Że cię zamknęli w piwnicy Wolffa? Okropne. - Zniżył głos, żeby nikt go nie usłyszał. - Zauważyłeś może, czy nie zostało tam jeszcze trochę wódki? - spytał, po czym klasnął otwartą dłonią w plecy Andreasa i zaśmiał się jeszcze głośniej. Zaraz jednak skrzywił się i złapał za głowę.
Andreas rozejrzał się ostrożnie dokoła, żeby sprawdzić, czy czasem ktoś ich nie podsłuchał. Kilka kobiet zerknęło na nich z przyganą. Najwyraźniej uważały, że nie wypada głośno się śmiać przed kościołem.
- Chyba wejdziemy do środka - rzucił Andreas. - Miło cię widzieć w dobrej formie. I wszystko dobrego na święta - dodał.
- Nawzajem!
Stał jeszcze i patrzył w ślad za kowalem, Az ten zniknął w tłumie. Było w nim coś znajomego, jakby te czarny włosy i brodę widział u kogoś ze swej przeszłości…
Podeszła do niego Lina.
- Wchodzimy? Marzną mi nogi. Mama i rodzeństwo już weszli.
Pokiwał głową. Gdy przekraczał próg kościoła, zdjął czapkę, jak nakazywał obyczaj. Lina przeszła na stronę dla kobiet, on pozostał w części dla mężczyzn. Trzymał się w tyle, jak inni biedacy.
Ludzie szurali butami i odkasływali, szukając miejsc siedzących. Powoli spokój ogarniał zgromadzonych, jakby ktoś gładził łagodzącą dłonią ławka po ławce.
Andreas zerknął ukradkiem na galerię, gdzie siedzieli bogacze. Napotkał spojrzenie młodego Wolffa i ku swemu zdumieniu dostrzegł, że ten skinął mu z uśmiechem głową. Całkiem wyraźnie, tak że wielu mogło to zauważyć.
Andreas upewnił się, że to właśnie jego pozdrawia, i dumny, choć nieco zażenowany, odpowiedział skinieniem głowy.
Wszedł pastor rozpoczął nabożeństwo.
- Drodzy parafianie, witajcie w Domu Bożym tego pierwszego dnia Bożego Narodzenia roku Pańskiego tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego - zagaił.
Andreas rozejrzał się za Liną. Zdjęła chustkę i jej jasnorude włosy wyróżniły ją w tłumie. Siedziała wpatrzona w pastora, z zainteresowaniem słuchając jego słów.
Miała Andreasowi dać odpowiedź po nabożeństwie. A dlaczego nie przed? Czyżby go nie chciała? Może miała inne plany? Może znalazła sobie kogoś w gospodarstwie, gdzie pracowała? W takim razie powinna mu była o tym powiedzieć, pomyślał z urazą. Szybko jednak odsunął tę myśl. Lina jest uczciwa i z pewnością nie ukrywały tego przed nim.
Westchnął głęboko, ściągając na siebie zaciekawione spojrzenie sąsiada. Udał, że tego nie zauważa, i zaczął z zainteresowaniem oglądać wnętrze kościoła. Pośrodku łukowatego sklepienia wisiał żyrandol z tyloma świecami, że nawet nie próbował ich liczyć. Belkowane ściany były pomalowane na biało.
- Módlmy się - zwrócił się pastor do zgromadzonych. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Andreas splótł dłonie, lecz nie powtarzał słów modlitwy. Uważał, że nie należy nadużywać cierpliwości Boga zbyt częstymi modłami. Trzeba je oszczędzać na prawdziwą potrzebę. Bóg miał przecież tylu wyznawców, którymi musiał się zajmować.
Jego spojrzenie padło na obraz za ołtarzem. Składał się z czterech części. Na samej górze umieszczono trzy pulchne aniołki o kręconych złotych włosach. Uwagę Andreasa przykuwał jednak środkowy, największy obraz, który przedstawiał anioła w ogrodzie Getsemani. Miał biało- czerwoną suknię, jasne włosy i duże skrzydła. Prawie czuł, jak miękkie delikatne są pióra tych skrzydeł.
Coś w tym obrazie nie dawało mu spokoju. Odczuwał niepokój za każdym razem, gdy wchodził do kościoła. Zupełni jakby już widział tego anioła, w kobiecej postaci, gdzieś w życiu. Ale nie znał nikogo takiego. A przynajmniej nie przypomniał sobie. I to właśnie tak go niepokoiło.
Po nabożeństwie wielu ludzi ucinało sobie pogawędki. Andreas miał ochotę już wracać, ale wydawało się, że Linie wcale się nie spieszy. Uśmiechała się i gawędziła ze wszystkimi, którzy ją zatrzymywali. Zwłaszcza kobiety zasypywały ją pytaniami o życie w Dalsrud.
Kilka osób zagadało także Andreasa. Odpowiadał uprzejmie, kiwał głową, ale myśli miał zajęte Liną. Czy dobrze zrobił, że ją poprosił o rękę? Czy powinien był założyć sobie tę obietnicę, gdy siedział uwięziony w piwnicy? Może jednak ona ma rację? Może nie powinien ustawać w poszukiwaniu swojej przeszłości?
- Pójdziemy? - Na ustach Liny błąkał się zagadkowy uśmiech. Czy oznaczał, że się zgadza? A może uśmiechała się do myśli związanych z rozmowami? Andreas bez słowa ruszył przed siebie. Wbił ręce w kieszenie kurtki, bo poczuł, że nie ma co z nimi zrobić. Nagle wydały mu się zbyt duże.
- To było piękne nabożeństw- zagadnęła Lina.
- Tak. - Zawstydzeniem stwierdził w duchu, że nie słyszał kazania ani słowa. Uważał tylko przy Ojcze nasz. Jak Lina zdołała skupić się na kazaniu? Może już zapomniała, o co ją spytał?
Poczuł, że powinien coś powiedzieć.
- Wolff pozdrowił mnie z galerii. - Natychmiast poczuł, jak głupio zabrzmiały te słowa.
- Jak miło! - odparła Lina z uśmiechem. - Słyszałam, że on jest niezwykle sympatyczny. Może mu wstyd, że przetrzymywano cię w jego piwnicy?
- To nie było z jego polecenia. Tak naprawdę nie miał z tym nic wspólnego.
- Ale to i tak wspaniale, że pozdrawiacie się z właścicielem osady.
Minęli przełęcz Oscara i zbliżali się do zakrętu Mathisa. Niedługo będą na miejscu.
- Lino! Czy myślałaś o tym, o co cię spytałem?
- Tak, myślałam. I zaraz dam ci odpowiedź.
Andreas poczuł, jak mocno bije mu serce. Jej odpowiedź miała zmienić całą jego przyszłość.
Elizabeth oparła się o framugę drzwi i patrzyła, jak Maria naciągała prześcieradło i poprawia poduszkę.
- Ładnie pościeliłaś łóżko - pochwaliła. - Tu będzie spała Indianne?
- Mhm. - Maria ogarnęła wzrokiem pokój, żeby sprawdzić, czy wszystko jest tak, jak powinno być. - cieszę się, że przyjeżdżają. I że wreszcie przenocują. Zawsze są tak zajęci. Dobrze, że Mathilde mogła się zająć ich oborą i zwierzętami.
Elizabeth pokiwała głową. Też się cieszyła z tej wizyty. Wiadomość o śmierci Christena głęboko ją poruszyła. Starała się jednak, żeby nikt nie zauważył jej łez i smutku. Jak miała im wytłumaczyć, że mały chłopiec z biednej komorniczej rodziny stał się dla niej niemal synem? Nie, czegoś takiego nie mogła wyjawić, więc nosiła żałobę w sercu.
Poprawiła porcelanową lalkę, która siedziała na komodzie. Kiedyś należała do marki Kristiana.
- Pamiętam, jak pierwszy raz spałam w tym pokoju - powiedziała bardziej do siebie niż do siostry.
Maria spojrzała na nią z zaciekawieniem, a Elizabeth mówiła dalej:
- Była, już wtedy wdową. Przyjechałam z wizytą do Helene. To było jesienią, ale rozpętała się taka burza, że musiałam przenocować. I spałam tutaj. - Uśmiechnęła się do wspomnienia, że większą część nocy spędziła wówczas w ramionach Kristiana na niedźwiedziej skórze w salonie.
- Byłaś wtedy zakochana w Kristianie?
Elizabeth nie umiała odczytać intencji Marii. Jest tylko ciekawa, czy coś się pod tym kryje?
- Nie - skłamała, czując, że się rumieni. - Chodźmy się przebrać, Mario. Niedługo powinni tu być.
- Tobie nigdy nie brakowało zalotników - zauważyła siostra.
Elizabeth zatrzymała się w drzwiach i zawróciła. Ujęła obie dłonie Marii w swoje i poprowadziła ją do łóżka.
- Chodź, usiądźmy, Maryjko. Chyba nie jesteś zazdrosna o swoją siostrę?
Maria ze spuszczonymi oczami pokręciła głową.
- Nie, nie jestem, ale… Przepraszam, Elizabeth, tak mi się tylko wypsnęło. Nie miałam nic złego na myśli.
Elizabeth pogładziła ją po policzku.
- Rozumiem. Przykro ci, że Olav tu dziś będzie?
Maria pokiwała pochyloną głową.
- Nie wiem, o czym mam z nim rozmawiać.
Elizabeth objęła siostrę ramieniem. Cieszyła się, że Maria wreszcie wyznała, co czuje.
- Jedyne, co ci mogę poradzić, to żebyś zachowywała się tak jak dawniej.
- Dawniej on był mój! - ucięła Maria. - W każdym razie tak myślałam. - Na jej twarzy znów zagościł zimny wyraz buntu. Wstała.
Elizabeth zrozumiała, że czas zwierzeń się skończył, i też się podniosła z westchnieniem. Kiedy Maria była w takim nastroju, rozmowa z nią nie miała sensu. Wiedziała to z doświadczenia.
- Wybrałaś już sukienkę? - spytała tylko. Maria nie odpowiedziała.
Elizabeth znów westchnęła i podeszła do drzwi.
- Pomożesz mi nakrywać do stołu, gdy będziesz gotowa, dobrze? - rzuciła przez ramię i udała się do swojego pokoju.
Elizabeth wybrała najładniejszy płócienny obrus i najlepszą zastawę. Kieliszki i srebrne sztućce błyszczały po wielokrotnym przecieraniu, a serwetki były nakrochmalone i starannie złożone.
Zrobiła krok do tyłu i spojrzała na całość krytycznym okiem.
- Dobrze to wygląda, Mario?
- Wspaniale. - Maria uśmiechnęła się przelotnie.
Może żałowała, że tak ją zbyła wcześniej, pomyślała Elizabeth. - Czuję zapach pieczeni - dodała Maria.
Elizabeth wciągnęła aromaty napływające z kuchni.
- A ja czuję, jak mi burczy w brzuchu.
- Jadą! - zawołała Ane z korytarza. - Mamo, Mario, gdzie jesteście? Już jadą, jada!
Maria przygładziła włosy i sprawdziła, czy na białych mankietach nie ma plam.
- Ślicznie wyglądasz - pochwaliła Elizabeth. - Dobrze, że włożyłaś tę granatową sukienkę, bo bardzo ci w niej ładnie.
- Dziękuję - wyszeptała Maria. - To chodźmy przywitać gości.
Lars minął ich pędem.
- Zajmę się ich koniem - rzucił w przelocie i zniknął, zanim zdążyły odpowiedzieć.
- Miło będzie znów zobaczyć Daniela, co? - spytał Kristian, ciągnąc Ane za warkocz.
- Przestań! - odcięła się mała. - Jeśli powiecie, że jesteśmy para, to… - Uniosła palec i zmarszczyła brwi.
- Ależ nie, nic takiego nie powiemy! - zaśmiała się Maria.
Jak dobrze znów słyszeć jej śmiech, pomyślała, Elizabeth, otwierając drzwi. Uśmiech zastygł jej jednak na ustach o poszukała na oślep dłoni Marii, gdy sanie zajeżdżały na podwórze. Siedziała w nich bowiem Elen - przytuloną do Olava - i machała do nich ręką.
- To nie może być prawda! - rzuciła Maria głosem, w którym niedowierzanie mieszało się z płaczem. Jej palce zacisnęły się na dłoni siostry.
Elizabeth szybko pociągnęła ją za sobą do siebie i wyszeptała z naciskiem:
- Musisz być silna, Mario! Ja o tym też nic nie wiedziałam.
Maria wpatrywała się przed siebie z apatią, a jej piersi unosił ciężki oddech.
- Słyszysz mnie? - Elizabeth potrząsnęła nią lekko.
Z kuchni dobiegły energiczne komendy Helene. Mimo że wynajęli dodatkowe służące, nadal było wiele do zrobienia i Helene dzierżyła ster przygotowań.
Do sieni wpadło lodowate powietrzem a wraz z nim kłęby śniegu. Elizabeth poczuła, że marznie.
- Dlaczego on mi to robi? - spytała Maria głosem zduszonym łkaniem.
Siostra mogła tylko pokręcić w milczeniu głową.
Czyżby Olav naprawdę nic nie rozumiał, czy chciał zranić Marię? Nie mogła jednak uwierzyć, że byłby zdolny do okrucieństwa, znała go przecież od urodzenia…
Zresztą i tak nie będzie czasu na wyjaśnienia czy pocieszanie. Z podwórza dobiegały już wesołe odgłosy powitań. Przejechali goście i trzeba ich było przyjąć tak, jak wypadało.
Szybkim ruchem Elizabeth przyciągnęła do siebie Marię i przytuliła ją mocno.
- Dasz temu radę - szepnęła. - Nikt nie jest tak odważny i silny, jak ty.
Helene wyszła z kuchni w chwili, gdy goście wchodzili do środka. Odłożono na bok ich Branice i powieszono płaszcze. Witano się i rozmawiano. Rozlegał się śmiech, a na podłodze pojawiły się ślady stopionego śniegu.
Głosy dzieci mieszały się z basem Jakoba:
- Czy to nasz mała panienka? - zażartował, Ane zaś zaczerwieniła się z irytacji i zażenowania.
Elen stała z noku i wyglądała na nieco zagubioną. Elizabeth zauważyła to, lecz jej stopy były jakby z ołowiu. Najwyraźniej przelała się na nią część niechęci Marii. Elen była tu intruzem. Nie zapraszano jej, więc dlaczego przyjechała?
Zaraz jednak poczuła ukłucie wyrzutów sumienia i zebrała się w sobie.
- Witaj, Elen - powiedziała i wyciągnęła do niej rękę. W odpowiedzi poczuła ciepły i mocny uścisk dziewczęcej dłoni. - Miło, że mogłaś przyjechać.
Elen uśmiechnęła się z przymusem i powoli rozpinała płaszcz.
- Pewnie to było zbyt odważne z mojej strony, ale nie wiedziałam, że jedziemy tutaj. Dowiedziałam się o tym dopiero w Heimly.
- Co ty mówisz! Oczywiście, że jesteś tu mile widziana.
Podeszła do nich Maria.
- Witaj, Elen. Dobrze cię znów widzieć.
Jej głos brzmiał spokojnie, choć nieco sztucznie, jakby długo ćwiczyła te słowa.
- Dziękuję! Dużo o tobie myślałam - odparła Elen z ciepłym uśmiechem.
Elen jest sympatyczna, pomyślała Elizabeth. O wiele łatwiej byłoby, gdyby była brzydka i nieprzyjemna…
Obiad zjedli wszyscy wspólnie; przy stole siedzieli z nimi zarówno służące, jak i Lars. Elizabeth miała nadzieję, że nikt nie zauważył napięcia, które wytworzyło się w sieni. Ci, którzy nie znali dobrze Marii, z pewnością nie dostrzegli, że ukryła twarz pod maską.
W pospiechu dodano jeszcze jedno nakrycie. Elizabeth zadbała, żeby Elen i Maria siedziały jak najdalej od siebie.
Mimo że panowała niewymuszona atmosfera i rozmowa toczyła się swobodnie, Elizabeth czuła dziwny niepokój. Jej mięso zdążyło wystygnąć, zanim włożyła do ust ostatni kęs.
Do steku podawano wodę lub wino. Elizabeth wybrała wino w nadziei, że ją rozluźni.
- Za co wzniesiemy toast? - zapytał Kristian, unosząc swój kieliszek. Jego wzrok padł na Olava i Elen, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Elizabeth kopnęła go w łydkę i rzuciła szybko:
- Za naszych gości! Dziękujemy Dorte i Jakobowi, że odwiedzili nas razem z rodziną!
Wszyscy unieśli kieliszki, mówiąc: na zdrowie i upijając łyk. Nim ktokolwiek zdołał rozwinąć temat Olava i Elen, Elizabeth pospiesznie spytała, co u Mathilde.
Dorte odpowiedziała, że wszystko dobrze, a Jakob wdał się w rozmowę z Kristianem. Elizabeth słuchała jednym uchem, gdyż cała jej uwaga była skupiona na siostrze.
Elen aż złożyła dłonie, gdy weszli do salonu.
- Och, jakie to piękne! - Odwróciła się do Marii. - Nigdy jeszcze nie widziała, prawdziwej choinki, tylko o niej słyszałam.
Podeszła bliżej drzewka i z podziwem oglądała ozdoby.
- Ja piekłam ciasteczka - pochwaliła się Ane.
- Zdolna jesteś - pochwaliła ją Elen, dotykając jedno z ciasteczek wiszących na czerwonej wstążce. - Olav, kiedy weźmiemy już ślub, będziemy mieć choinkę, prawda?
Elizabeth dostrzegła, że oczy Marii pociemniały, a dłonie zacisnęły się na fałdach spódnicy.
- Mario, usiądź tutaj - poprosiła siostrę i pociągnęła ją na sofę, gdzie już siedziała Indianne.
- Niektórzy uważają, że to grzech - odezwała się Dorte. - Ale może i my sprawimy sobie choinkę w przyszłym roku? jest taka ładna. Co o tym myślisz, Jakobie? U was nie było tradycji choinki, prawda?
- Cóż, może była - uśmiechnął się.
- Och, byłabym zapomniała! - Elen okręciła się wokół własnej osi. - mam podarunek dla ciebie, Mario! - Wypadła na korytarz i zaraz wróciła. - Proszę. - Wręczyła Marii pakunek i stanęła, trzymając ręce za plecami i czekając w napięciu.
Ależ ona jest ładna, pomyślała Elizabeth wbrew swoje woli. Brązowe włosy dziewczyny kręciły się na skroniach, a przewieszony przez piersi warkocz był gruby i błyszczący. Poza tym mało kto potrafił okazywać taką dziecięcą wręcz radość jak ona.
Maria wpatrzyła się sztywno w haftowany obrusik.
- Sama go uszyłam - wyjaśniła Elen z uśmiechem.
Maria próbowała coś powiedzieć, ale dopiero gdy odchrząknęła, udało jej się wydobyć głos.
- Dziękuję, jest ładny. Niestety, ja nie mam nic dla ciebie. Ja… nie wiedziałam przecież, że przyjedziesz. Twoja skrzynia z posagiem jest już zapewne pełna?
Elizabeth rozejrzała się szybko dokoła. Czy to tylko ona dosłyszała w tych słowach gorzki ton? Chyba tak, bo wszyscy uśmiechali się z sympatia.
- Pełna jeszcze nie jest, ale mam już trochę rzeczy. I nie myśl o podarunku dla mnie. Cieszę się, że mnie tu dzisiaj przyjęliście.
Elizabeth obawiała się, że siostra nie zniesie dalszej rozmowy i wstała.
- Mario. Mogłabyś pójść ze mną i zobaczyć, co z kawą?
W korytarzy Elizabeth odciągnęła siostrę od drzwi do salonu i spytała:
- Jak ci idzie?
- Dobrze! Czyż mogłoby być inaczej?
Elizabeth spojrzała na nią przeciągle. Maria znów miała na twarzy zimną maskę i była całkowicie niedostępna.
Zapadła ciemność i zapalono wszystkie lampy i świecie. Dzieci położyły się spać. Kristian wyciągnął mocniejsze trunki.
- Koniak dla panów, wino dla pań - obwieścił, nalewając do kieliszków.
- Nie, dziękuję, dla mnie nie tak dużo. - Dorte chciała cofnąć swój kieliszek.
- Ależ skąd! To lekarstwo, które wzmacnia ciało - żartował Kristian, napełniając kieliszek do pełna.
Maria chętnie wypiła zawartość swojego kieliszka; od razu stała się rozmowna i chichocząca.
- Dobrze tu nam z tobą, Lars - zaśmiała się, poklepując go po ramieniu. - Wiesz, bardzo się cieszę, że się do nas przeniosłeś. Lepszego parobka ze świecą by szukać. Na zdrowie!
Przeniosła się na sofę bliżej Larsa. Elizabeth zauważyła spojrzenie, które posyłała im Helene, i wstydziła się za siostrę. Jak ona mogła być tak bezmyślna? Nie czuła, że się ośmiesza?
- Mario, pomóż mi - poprosiła, pochylając się do niej przez stół.
- Nie teraz. Poproś kogoś innego - odparła siostra. Położyła dłoń na udzie Larsa i nadal coś do niego mówiła, chichocząc.
- Owszem, teraz! - nakazała Elizabeth tonem nie znoszącym sprzeciwu i wbiła w nią surowe spojrzenie. - Weź tę tacę z ciastkami i zanieś do kuchni! - A gdy znalazły się same, zasyczała. - Czym możesz usprawiedliwić swoje zachowanie?
- O co ci chodzi?
Współczucie, które miała dla Marii, gdzieś zniknęło.
- Nie widzisz, że ranisz uczucia Helene? I w ogóle, jak to wygląda, że przyklejasz się do parobka, jakbyś chciała… Nie, nie znajduję na to słów, Mario.
- Ciekawe, że nagle stałaś się taka wyniosła. Nie mówisz już na niego Lars, tylko parobek? A ja nie wiedziała, że coś jest między nim a Helene. Ty wiedziałaś? - odparła Maria ironicznie.
Elizabeth zaniemówiła. To było niepodobne do Marii. Co ją opętało?
- Jeśli nie masz nic więcej do powiedzenia, wrócę do gości - oznajmiła Maria z uśmiechem.
- Nie, nie mam - szepnęła Elizabeth bezdźwięcznym tonem.
Po powrocie do salonu Maria usiadła na krześle i miejsce obok Larsa pozostało puste. Elizabeth ujęła swój kieliszek i rozejrzała się dyskretnie. Helene siedziała odwrócona plecami i rozmawiała z Elen. Nie wiadomo, czy zauważyła zajście między siostrami.
- Słyszałaś o tym ze Storvika, który dostał pomieszania zmysłów? - wyrwała ją z zamyślenia Dorte.
Elizabeth przez chwilę musiała zebrać myśli, zanim przypomniała sobie rozmowę ze staruchą przed kościołem.
- Tak, spotkałam kobietę, która mi o tym mówiła. Ale pewnie ten człowiek już wcześniej miał coś z głową.
Dorte zaprzeczyła z powagą.
- Ja niczego nie zauważyłam. Oj, to niesamowite.
Pomyśleć tylko, że widział ojca, który nie żyje.
- Pomiędzy niebem a ziemią są rzeczy, o których nie mamy pojęcia - powiedziała Elizabeth cicho, świadoma, że powtarza słowa i Mikkela, i tamtej starej kobiety.
Darte znów pokiwała głową i wdała się w rozmowę z Elen i Helene. Elizabeth siedziała milcząca, uśmiechając się lub kiwając głową, kiedy było potrzeba, a czasem rzucała jakąś uwagę.
Dzień nie okazał się taki, jakiego oczekiwała.
A wszystko przez to, że przyjechała także Elen.
Poczuła ulgę, gdy nadszedł czas wieczornego spoczynku. Maria miała pokazać gościom ich pokoje, a ona razem z Helene zbierała kieliszki i filiżanki.
Przyjaciółka zachowywała się sztywno i odpowiadała zdawkowo, gdy Elizabeth o coś ją pytała.
Wreszcie Elizabeth powiedziała wprost:
- Helene, muszę cię prosić o wybaczenie z powodu Marii.
- Co masz na myśli?
No nie, pomyślała z rezygnacją Elizabeth. Czy ona też będzie udawać, że nie wie, o co chodzi?
- Wiele się za tym kryje - odparła Elizabeth. - Maria sądziła, że Olav ją kocha. Okazało się jednak, że wybrał Elen. Postaraj się ją zrozumieć! Ona żartowała sobie z Larsem tylko po to, żeby się zemścić na Olavie.
Helene stała, sztywno wyprostowana, trzymając w dłoniach kieliszki.
- Nieważne. To nie daje jej prawa do igrania z uczuciami innych.
- Nie wyszeptała Elizabeth. - Nikt nie ma do tego prawa.
Pierwszy dzień nowego roku dobiegł końca i nastał wieczór. Księżyc w pełni oświetlał zaśnieżone podwórze. W błękitnej kuchni w Dalsrud płomienie strzelały w palenisku. Elizabeth cieszyła się, że przeszło już Boże Narodzenie - święta, w czasie których wszyscy mają odpoczywać i być zadowoleni. Ona czuła się teraz bardzo zmęczona.
Jej myśli wędrowały ku mieszkańcom wybrzeża. Ilekroć tylko miała coś na zbyciu, natychmiast im to podrzucała. Wiedziała, że Bergette też tak postępuje. Ale to nie wystarczało. Mogła się tylko modlić, żeby ten nowy rok był lepszy od poprzedniego.
Helene na szczęście nie chowała urazy do Marii po tym, co zaszło podczas świątecznej wizyty. Elizabeth domyślała się, że siostra także przeprosiła Helene, ale żadna z nich nie wracała do tego tematu.
Właśnie skończyli posiłek i siedzieli wokół stołu, rozmawiając swobodnie. Lars oparł łokcie o blat i spytał:
- Czy słyszeliście o zmarłym panu młodym, który wrócił po swoją żonę?
- Nie, opowiedz, opowiedz! - poprosiła podekscytowana Ane.
Lars napotkał spojrzenie Elizabeth, a ta kiwnęła głową.
- Skoro powiedziałeś już tyle, to powiedz i resztę.
Wszyscy wpatrywali się w Larsa. Oświetlony światłem zwisającym z sufitu lampy parafinowej, zaczął swoją opowieść:
- Była sobie kiedyś dziewczyna o imieniu Karen.
Właśnie wyszła za mąż, ale nagle jej mąż zmarł. Karen kochała go ponad wszystko na świecie i strasznie rozpaczała.
- Jak umarł? - spytała szeptem Ane.
- Tego niestety nie wiem. Pewnego księżycowego wieczoru, gdy siedziała w swoim pokoju i płakała, rozległo się pukanie w swoim pokoju i płakała, rozległo się pukanie do drzwi. Była całkiem sama w domu i ucieszyła się, że ktoś ją odwiedza. Zawołała więc: proszę wejdź! - Lars zamilkł i potoczył wzrokiem po zebranych, zanim podjął wątek: - Drzwi się otworzyły i stanął w nich jej mąż.
- Ale przecież on nie żył - wyszeptała Ane, przysuwając się do matki.
Lars pokiwał głową.
- Spytał, czy chce z nim pójść. Karen od razu się zgodziła, bo niczego bardziej nie pragnęła. Wyszli więc i wsiedli na jego karego konia. Po drodze spytał ją: - Jadę powoli, a księżyc świeci tak ładnie. Moja Karen, nie boisz się? nie, odpowiedziała, i pojechali dalej. Wreszcie dotarli na cmentarz. Mąż uwiązał konia do krzyża i zaczął rozkopywać swój grób.
Elizabeth zerknęła na Helene. Ona też wpatrywała się w Larsa szeroko otwartymi oczami.
- Ale wtedy Karen się przestraszyła, bo nagle poczuła, że jednak chce żyć. Pobiegła do kaplicy i zamknęła za sobą drzwi na zasuwę. Maż poszedł za nią i prosił, by otworzyła, lecz ona odmówiła. Kopał i bił w drzwi, mówiąc, że przysięga to przysięga i że trzeba jej dotrzymywać. Karen modliła się i czyniła znak krzyża, ale to nie pomogło. Płakała i błagała, lecz mąż nieboszczyk nie ustępował. W pewnym momencie usłyszała, że zaczyna kopać łopatą pod drzwiami. Cały czas przy tym nawoływał, prosił i groził.
Elizabeth poczuła, że Ane mocno do niej przywarła, i spojrzała na Larsa wymownym wzrokiem.
- Ale nagle wzeszło słońce i nieboszczyk musiał wrócić do grobu. Bo żaden umarły nie może przebywać w świetle dnia - zakończył szybko Lars.
Ane zmarszczyła czoło i już miała coś powiedzieć, gdy dobiegł ich z kuchni okrzyk przerażenia.
- Co się stało, Helene? - spytała ostrym tonem pobladła Helene.
- Zobaczyłam jakąś kobietę na podwórzu! Naprawdę, dobrze ją widziałam w świetle księżyca!
- Co za bzdury! - Elizabeth wstała i podeszła do okna. - Nie ma tu żywego ducha. Chyba masz przewidzenia.
- Przysięgam, uwierz mi! - Helene była blada, a jej dolna warga drżała.
Elizabeth potoczyła wzrokiem po zebranych wokół stołu. Najwyraźniej też czuli się nieswojo. Helene nie należała do osób, które łatwo było wystraszyć, wszyscy o tym wiedzieli.
- To pewnie było moje odbicie - próbowała wytłumaczyć Maria, lecz Helene spojrzała na nią ze złością.
- Nie powinienem był tego opowiadać… - zaczął Lars, lecz przerwało mu trzykrotne pukanie do drzwi. Wszyscy się wzdrygnęli, a po chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich Lina.
- Dlaczego tak patrzycie? Zobaczyliście ducha? - spytała.
Elizabeth odetchnęła z ulgą.
- Żebyś wiedziała! - odparła i przyłożyła dłonie do piersi. Zauważyła, że pozostali domownicy też oddychają swobodniej. - Wejdź! Kochana, zupełnie zapomniała, że miałaś dziś przyjechać. Jak się udała podróż? - I nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej: - jechałaś w spódnicy? Musisz być przemarznięta do szpiku kości!
- Mam pod spodem spodnie. Mama nie wypuściłaby mnie z domu w męskim ubraniu.
Elizabeth dotknęła dłonią czerwonego policzka służącej.
- Jesteś lodowata, biedactwo. Siadaj do stołu i napij się kawy, to się zagrzejesz.
- Jak było w Kabelvaag? - spytał Lars, gdy Lina zdjęła już wierzchnie okrycie usiadła za stołem.
- Dobrze było znów zobaczyć mamę i wszystkich - odparła, popijając gorący napój. - Oj, jak mi dobrze - dodała.
- Tęskniliśmy za tobą! - oznajmiła Ane. - Zwłaszcza w Wigilię.
Lina wpatrzyła się w kubek z kawą, odgarnęła kosmyk włosów i odchrząknęła.
- Mam coś do powiedzenia. Mój ukochany, Andreas, oświadczył mi się. I ja go przyjęłam.
Kristian zakrztusił się kawą tak, że Elizabeth musiała przyjść mu z pomocą. Skoczyła, żeby poklepać go po plecach, a w przelocie dostrzegła bolesny grymas na twarzy Marii. Jeszcze jedna kobieta otrzymuje tego, kogo che, a ona nadal nie ma nikogo, pomyślała ze współczuciem.
Helene ocknęła się pierwsza.
- Gratuluję! - powiedziała, wyciągając dłoń. - No, to jesteś drugą ze służących, które wychodzą za mąż.
Lars także wyciągnął dłoń.
- Mam nadzieję, że niedługo poznamy twojego narzeczonego - rzekł.
Kristian odzyskał oddech i szybkim ruchem otarł oczy pełne łez.
- Czyli pewnie przeniesiesz się do Kabelvaag?
Elizabeth rzuciła mu ostre spojrzenie. Co to za gadanie? Wydawało się, jakby tego oczekiwał. Jakby chciał się pozbyć Liny.
Służąca kręciła kubkiem.
- Tego jeszcze nie postanowiliśmy. Jeśli znajdziemy coś małego w pobliżu, będę mogła nadal służyć w Dalsrud. Oczywiście, jeżeli wciąż mnie chcecie - dodała.
- Naturalnie, że chcemy. Prawda, Kristianie?
Mąż kiwnął głową i Elizabeth znów zdziwiło jego zachowanie. Zaraz jednak dodał:
- Tak, oczywiście, że chcemy. Kiedy ślub?
- Jeszcze nie ustaliliśmy daty - odparła Lina, kreśląc palcem niewidzialne linie na stole. - Najbardziej się cieszę, że on zostawił za sobą swoją przeszłość - dorzuciła cicho.
Elizabeth już miała spytać, co ma na myśli, gdy wtrąciła się Maria:
- Gratuluję, Lino! Pomogę ci uszyć suknię ślubną. Jeśli chcesz.
- Dziękuję, Mario! - Drobna, piegowata twarzyczka służącej rozjaśniła się w uśmiechu. - To bardzo miło z twojej strony. Wiem, że świetnie szyjesz.
Elizabeth obserwowała siostrę. Tak, to miły gest z jej strony, zwłaszcza że nie było jej teraz lekko.
- A Lars nam właśnie opowiadał straszną historię o zmarłym panu młodym, który przyszedł po swoją żonę - wyrwało się Ane.
- Cicho! - nakazała Elizabeth. - Nie będziemy już o tym mówić. Powiesz nam lepiej, jak ci tam było, Lino. No i częstuj się, pewnie dawno nie jadłaś.
Nastrój przy stole się ożywił. Kiedy już Lina skończyła o zaczęli zbierać naczynia, Elizabeth przypomniały się słowa służącej o narzeczonym. Odwiodła ją na bok i spytała cicho:
- Powiedziałaś, że Andreas wreszcie zamknął swoją przeszłość. Co miałaś na myśli?
Lina zarumieniła się lekko.
- Nie, nic specjalnego.
- Chyba ni zrobił nic złego? - Elizabeth położyła dłoń na ramieniu dziewczyny i zmusiła ją, żeby na nią spojrzała. - Chyba nie jest za coś poszukiwany, co?
- O, nie! - Lina energicznie pokręciła głową. - Nie, na pewno nie. On jest taki miły i dobry, że nie mogłabym znaleźć lepszego męża.
Elizabeth puściła jej ramię.
- To dobrze - powiedziała z uśmiechem. - Ty jesteś taka poczciwa, że zasługujesz na mężczyznę, który się tobą dobrze zaopiekuje.
Elizabeth, nucąc pod nosem, siedziała w tkalni na poddaszu i porządkowała ścinki tkanin. Ucieszyła ją nowina, którą Lina przywiozła z Kabelvaag. Pomyśleć tylko, że jej mała służąca wyjdzie za mąż! Miała nadzieję, że oboje z mężem osiedlą się w okolicy i Lina nadal będzie u nich pracować. Może uda im się poznać tego Andreasa jeszcze przed ślubem?
Kilka dni wcześniej Lina powiedziała, że jeśli wezmą ślub tutaj, Elizabeth i Kristian oczywiście będą zaproszeni na wesele, lecz jeśli ślub odbędzie się w Kabelvaag, podróż może być zbyt uciążliwa.
- Nie mów tak - odparła Elizabeth. - Zawsze się znajdzie jakieś rozwiązanie.
Podniosła kilka niebieskich pasków materiału o obejrzała uważnie. Jeśli połączy je z szarymi, będą ładnie harmonizowały. Tak, ustka niebiesko - szary dywanik i da go w prezencie ślubnym Linie.
Drgnęła, gdy przy uchu poczuła ciepły oddech i usłyszała szept Kristiana:
- A więc tu się schowałaś! W ogóle nie zauważasz, że muszę być sam.
- Sam! - przedrzeźniła go ze śmiechem i odwróciła się do niego. - Och, jak bardzo mi cię żal!
- Uważam, że powinnaś zostać ukarana za to, że jesteś taka samolubna - oznajmił i pociągnął ją w stronę ściany.
Elizabeth dostrzegła iskry w jego spojrzeniu. Uśmiechał się drapieżnie. Znała ten uśmiech i wiedziała, czego chce. Poczuła, jak serce zaczyna jej mocniej bić.
- Ktoś może przyjść, Kristianie…
- Zamknąłem drzwi na klucz.
- Nic nie słyszałam.
- Zachowywałem się cicho.
Jedną dłonią chwycił oba jej nadgarstki i przytrzymał nad głową.
- Może pójdziemy do sypialni? - spytała ochrypłym głosem.
Pokręcił powoli głową, wolną ręką rozpinając jej bluzkę.
Stali tak blisko siebie, że musiał się mocno pochylić, żeby pocałować ją w szyję. Elizabeth poczuła falę pożądania, gdy skubnął ją w koniuszek ucha, pieszczotliwie, lecz stanowczo. Za chwilę tak samo potraktował brodawkę jednej z jej obnażonych piersi.
Rozpiął spodnie i pozwolił, by opadły, po czym zaczął powoli, cal po calu, unosić jej spódnicę. Elizabeth zadrżała i wyrwało jej się westchnienie. Nagle usłyszeli odgłos chodaków na schodach. To Lina, pomyślała Elizabeth, wstrzymując oddech. Kroki zatrzymały się na szczycie schodów.
- Elizabeth?
Kroki dotarły pod ich drzwi. Elizabeth poruszyła się niespokojnie, lecz Kristian zamknął jej usta pocałunkiem. Klamka poszła w dół.
- Elizabeth, jesteś tam?
Czuła, jak serce wali jej z pożądania i wstydu. Pomyśleć, że coś takiego przyszło im do głów! Dwoje dorosłych ludzi, w środku dnia! Było to odważne, a zarazem niezwykle podniecające…
Kroki ucichły na schodach i Kristian uwolnił jej usta.
- Szybko! - szepnęła, wyswobodziła ręce z jego uścisku i gorączkowo mu pomogła.
Nie dał się długo prosić. Pospiesznie ujął ją za pośladki i natychmiast w nią wszedł. Elizabeth poczuła, że robi jej się słabo. Musiała mocno zagryźć dolną wargę, by nie krzyczeć z rozkoszy.
Po wszystkim opadła ciężko na jego pierś, z trudem łapiąc oddech.
- Chyba nie jesteśmy całkiem normalni! - zaśmiała się, nadal drżąca.
Uśmiechnął się o odgarnął jej kosmyk włosów za ucho.
- Ogarnij się nieco, zanim zejdziesz na dół - wyszeptał, mrugając porozumiewawczo.
Pokiwała głową, wymknęła się na korytarz i przeszła do ich sypialni.
- Wstaw wodę, Lino - rzuciła Elizabeth, wchodząc do kuchni. Poczuła, że rumieniec wypełza na jej policzki, więc odwróciła się do służącej plecami.
- Byłam przed chwilą na górze i cię szukała, - powiedziała Lina znad paleniska.
- Czego chciałaś?
- Nic ważnego. Helene już mi pomogła. Ale dlaczego zamknęłaś drzwi do tkalni?
- Bo mam tam tajemnicę - odparła Elizabeth, majstrując przy młynku do kawy.
Lina nie pytała więcej. Elizabeth odetchnęła z ulgą, odwróciła się i spojrzała przez okno. Wydawało się, że nawet na podwórzu nastał niedzielny spokój.
- Dawno nie byliśmy w kościele - zauważyła. - Po świętach tylko raz. Poproszę Kristiana, żeby po kawie poczytał nam Biblię.
- Ja byłam w kościele w Kabelvaag - powiedziała Lina, wsypując ziarna do młynka. - Jest coś szczególnego w kościele, w którym się zostało ochrzczonym o konfirmowanym. Jakby trochę był nasz własny.
- Tak, masz rację - odparła Elizabeth z uśmiechem. - Pójdę po Larsa. Wyciągnij trochę cista, dobrze?
Narzuciła na ramiona wełnianą kurtkę Kristiana, włożyła wysokie buty i wyszła. Zanim doszła wąską ścieżką do domku parobka, dół spódnicy był cały zaśnieżony. Stanęła przy drzwiach i już chciała zapukać, lecz powstrzymała się, bo ze środka dobiegł ją głos Marii.
- Czyżbyś nie był zadowolony z mojej wizyty, Larsie?
- Oczywiście, że jestem - odparł basem parobek - ale uważam, że powinnaś już pójść, Mario. To nie wypada.
- Czyżbym robiła coś złego?
- Wiesz, co mam na myśli. Jesteś mądrą dziewczyną i cię szanuję. Ale wiesz, gdyby cię ktoś tu zobaczył, samą z parobkiem. Zaczęłyby się plotki! Jesteś zbyt dobra, Mario, żeby cię niszczyć złośliwymi plotkami.
- Tu nikt nic nie powie.
- Może przyjechać ktoś z wizytą. Idź. Rozmawiać możemy i u was w domu. Mam jeszcze coś do zrobienia i zaraz też przyjdę.
Elizabeth wstrzymała oddech i przyłożyła ucho do drzwi. Wstydziła się tego, co robi, ale nie mogła się powstrzymać.
- A więc uważasz, że jestem dobra? - Głos Marii był miękki i kuszący.
- Tak, ale nie zrozum mnie źle.
- A jeśli rozepnę guziki bluzki? Co o tym sądzisz?
- Mario, przestań!
- A może ty nie lubisz kobiet, co? - rzuciła Maria obrażonym tonem. - Słyszałam o takich, którzy…
Elizabeth poczuła, jak krew napływa jej do twarzy i ogarnia ją fala gniewu. Zanim zdołała się zastanowić, otworzyła z impetem drzwi. Maria okręciła się, niezdarnie zasłaniając swoją rozpiętą bluzkę.
Lars zerwał się z krzesła.
- Przepraszam, ja nie…
Oboje próbowali coś powiedzieć, lecz Elizabeth nie chciała słuchać. Żelaznym chwytem złapała siostrę za rękę, wyciągnęła za sobą na podwórze i ciągnęła do domu.
- Całkiem zwariowałaś? - protestowała Maria. - Au! Boli! Puszczaj mnie!
- Na górę! Marsz na górę do pokoju, i to szybko!
- Elizabeth wskazała drżącym palcem na schody.
Maria nie odważyła się już sprzeciwić siostrze.
Elizabeth usłyszała, że drzwi do kuchni się otwierają. Doszedł ją brzęk naczyń ustawianych na stole i głosy Kristiana i Liny. Pewnie to wyjrzała Helene lub Ane, lecz Elizabeth, nie zważając na nic, biegła za siostrą po schodach. Wpadła za nią do pokoju i zamknęła drzwi.
- Wytłumacz się!
Napotkała czupurne spojrzenie niebieskich oczu Marii.
- A dlaczego ty mnie zawstydziłaś na oczach Larsa?
- Sama się już wystarczająco skompromitowałaś! - wyrzuciła Elizabeth ze złościć, chodząc po pokoju w tę i z powrotem. Nie przejmowała się, że podeszew okrywają się grudki śniegu i roztapiają na podłodze. Obcasy stukały energicznie. - Zapnij tę bluzkę!
Maria zacisnęła usta, lecz posłuchała.
- Bluzka rozpięła się przypadkiem - burknęła.
- Bo ja ci zaraz pokażę przypadek! Myślisz, że nic nie słyszałam? Jak ty możesz tak się narzucać niczym jakaś… - Zamilkła i starała się opanować.
- No, dokończ, dokończ! Sądzisz, że jestem dziwką?
Elizabeth popatrzyła na nią i wyszeptała:
- Czy naprawdę chcesz uchodzić za dziwkę, Maryjko?
Siostra pokręciła głową w milczeniu.
- No to dlaczego tak się zachowujesz?
Maria usiadła na łóżku i splotła mocno dłonie.
Gdy wciąż milczała, Elizabeth poprosiła:
- W takim razie powiedz mi, co się działo w lecie na zabawie u Edrikke. Czy to prawda, co ludzie mówili, że uganiałaś się za mężczyznami?
Maria ciężko oddychała, ze wzrokiem utkwionym w złożonych dłoniach. Elizabeth stanęła na wprost niej.
- Odpowiedz mi, Mario!
Dziewczyna prawnie niezauważalnie pokręciła głową.
- Może tańczyłam zbyt blisko - powiedziała wreszcie cicho. - I śmiałam się za dużo, ale nic poza tym nie zrobiłam. - Uniosła głowę i spojrzała na siostrę. - Przysięgam.
Elizabeth odetchnęła z ulgą.
- A co było na naszej zabawie jesienią? Co się wtedy zdarzyło?
- Nie zrobiłam nic, po czym mogłabym… zajść w ciążę - wykrztusiła Maria i opuściła wzrok. - Całowałam się tylko z jednym takim. Nic więcej.
- Tylko się całowałam! - prychnęła Elizabeth, lecz nie drążyła już tematu. Spytała tylko: - A jak wytłumaczysz swoje postępowanie z Larsem? Czy on ci się podoba?
- Lubię go, ale nie w ten sposób. Sama nie rozumiem, jak mogłam coś takiego robić. - Nagle Maria pochyliła się, chowała twarz w dłonie i zaczęła płakać.
Elizabeth stała przestraszona i patrzyła. Po chwili usiadła obok siostry i objęła ją ramieniem.
- No już, już, Maryjko, nie płacz. Wszystko się jakoś ułoży, zobaczysz.
- Tak mi wstyd! Nie rozumiem, jak mogłam coś takiego robić czy mówić! Po prostu nie rozumiem! - łkała.
Elizabeth wyciągnęła chusteczkę z kieszeni spódnicy i podała siostrze, Maria chwyciła ją, ale nawet nie otarła Łazy. Wstrząsało nią gorzkie łkanie. Jej płacz trwał tak długo, że Elizabeth zaczynała się już niepokoić.
- Maryjko, już dobrze - próbowała ostrożnie ją pocieszać, odgarniając mokre od łez pasmo włosów z jej czerwonej, spuchniętej twarzy.
Maria zaczerpnęła powietrza i się wyprostowała.
Wydmuchała nos i wyrównała oddech. Jej oczy były zaczerwienione.
- Tak mi było przykro, że Olav mnie nie chce. Że zamiast mnie wybrał Elen - wyznała drżącym głosem tak cicho, że Elizabeth ledwo ją dosłyszała. - Nie wiem, dlaczego zawzięłam się na Larsie… i tych innych. Ale jak ktoś mi powiedział, że jestem ładna, robiło mi się lepiej. Chciałam, żeby Olav to usłyszał.
Elizabeth przytuliła ją do siebie.
- Ale Olav tego nie słucha. On jest teraz z kimś innym i musisz się z tym pogodzić. A jeśli usłyszy, jak ktoś mówi, że jesteś ładna czy dobra, ucieszy się tylko. Bo on myśli o tobie w inny sposób, Mario. Jesteś jego najlepszą przyjaciółką. I nikim więcej - dodała stanowczym tonem.
Maria zamknęła oczy, żeby powstrzymać znów napływające łzy.
- Z czasem będzie lepiej - pocieszała ją Elizabeth. - Ale nie psuj sobie opinii z żalu po Olavie. Obiecaj mi to. Mario! Łatwo jest zepsuć opinię, a trudno ją odzyskać.
- Wiem. - Maria pokiwała głową.
- A teraz umyj buzię i odpocznij chwilę. Ja powiem wszystkim, że źle się poczułaś i żeby nikt ci nie przeszkadzał.
- Nie uwierzą. A Larsa powinnam przeprosić.
- Niech sobie wierzą, w co chcą. A Larsa przyślę tu zaraz do ciebie. Chcesz trochę kawy? - spytała, stojąc w drzwiach.
- Nie. Chyba się prześpię, jak już z nim porozmawiam.
Elizabeth zeszła na dół i zajrzała do kuchni. Dała parobkowi znak, by wyszedł za nią do sieni.
- Idź na górę do Marii - powiedziała. - Musi z tobą pogadać.
Umknął spojrzeniem i pociągnął się za ucho. Wreszcie spojrzał jej prosto w oczy i zapewnił:
- Ja nic nie zrobiłem, Elizabeth, uwierz mi. Maria jest wspaniałą dziewczyną, ale ja nic do niej nie czuję. Poza tym jestem biednym parobkiem, a ona jest twoją siostra…
- Wiem - przerwała mu Elizabeth. - Maria chce cię przeprosić.
Najwyraźniej go to zdumiało.
- Nie, to niepotrzebne. Powiedz jej tylko, że… Nie, nie wiem, co - rzucił, marszcząc brwi.
- Po prostu idź na górę i porozmawiaj z nią chwilę. Potem przyjdź na kawę.
Odprowadziła go wzrokiem, gdy z ociąganiem wchodził po schodach na stryszek. Nabrała głęboko powietrza i weszła do kuchni. Zwróciły się ku niej spojrzenia wszystkich domowników.
- Jak się zapewnie domyślacie, pokłóciłam się z Marią - oznajmiła. - Dlaczego to, co sobie powiedziałyśmy, zostanie między nami. Niezależnie od tego, co o tym sądzicie, zatrzymajcie swoje zdanie dla siebie.
Ane już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale Elizabeth ubiegła ją:
- To dotyczy wszystkich!
W odpowiedzi obecni skinęli głowami.
Elizabeth ziewnęła przeciągle i rozprostowała plecy, wchodząc do ciepłej kuchni.
- Która godzina? - spytała Helene, która mieszała kaszę na ogniu.
- Niedługo czas do obory - odparła przyjaciółka i też ziewnęła.
Elizabeth przetarła oczy.
- Kristian wstał przede mną. Widziałaś go?
- Chyba wyszedł. Usiądź, dam ci kawy na rozbudzenie.
Elizabeth usiadła przy krótszym boku stołu. Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Gdy próbowała wyjrzeć przez okno, napotkała jedynie własne odbicie w szybie.
- Żeby tak już była wiosna albo lato - westchnęła, upijając łyk gorącej kawy. Dobrze jej robiła, rozjaśniała myśli i budziła do życia. - Styczeń to okropny miesiąc. Gdy mijają święta, wiem, że zaraz mężczyźni popłyną na zimowe połowy… - Otuliła się ciaśniej swetrem.
- Nic na to nie można poradzić - odparła Helene i zdjęła garnek z ognia. - A ja uważam, że dobrze mieć różne pory roku.
Elizabeth prychnęła:
- Przepraszam, ale ja nie widzę nic dobrego w lodowatym styczniowym poranku. Ciemno, zimno… O, nie. Brr!
- Elizabeth - zagaiła Helene z wahaniem. - Myślisz, że podobam się Larsowi?
- Może. A mówił co to?
Helene pokręciła głową o nabrała głęboko powietrza.
- Czasem wydaje mi się, że mnie bardzo lubi. Jak się uśmiecha czy żeruje, czuje, że robi mi się ciepło na sercu.
Elizabeth chciałaby móc powiedzieć przyjaciółce coś, co by ją ucieszyło, ale dobrze wiedziała, że miłość chadza sobie tylko znanymi drogami, którymi nikt nie może sterować.
- Może jest nieśmiały - zasugerowała. - A ty po prostu bądź sobą i czekaj.
Helene pokiwała głową w zamyśleniu, Elizabeth zaś powróciła do swojej kawy, która wystygła już na tyle, że można ją było pić dużymi łykami. Powoli zaczynała planować dzień.
- Lina jeszcze śpi? - spytała.
- Tak, a mam ją obudzić?
- Nie, nie trzeba. Pewnie zaraz sama się obudzi, teraz jeszcze jest wcześnie.
W sieni rozległy się kroki i za chwilę do kuchni wszedł Kristian. Zerwał czapkę i nie zważał nawet na to, że jego buty tworzą na podłodze mokre plamy do topniejącego śniegu. Elizabeth z westchnieniem schyliła się po szmatę.
- Można się naprawdę cholernie wściec na tego człowieka! - zaklął.
Elizabeth spojrzała uważnie na męża. Takie wybuchy zdarzały mu się nadzwyczaj rzadko.
- Co się stało? - spytała, odkładając szmatę.
- To ten przeklęty Mikkel! Sądzisz, że przyszedł zgodnie z umową? Skądże!
Przypomniała sobie, że Kristian umawiał się z nim na wycinkę drzew w lesie.
- Przecież jeszcze jest wcześnie - zauważyła ostrożnie.
- Wcześnie? Ten cholernik miał przyjść wczoraj!
- Proszę. - Helene postawiła przed nim kubek z kawą.
- Dziękuję.
- A musicie akurat dziś jechać do lasu? Nie możecie kiedy indziej? Wtedy może Lars będzie mógł pojechać z wami - zasugerowała Elizabeth.
- Po pierwsze, Mikkel obiecał, że przyjdzie. Po drugie, musimy przywieźć drewno dzisiaj, póki jeszcze jest mróz. Według kalendarza niedługo nadejdzie odwilż i wtedy będzie za ciężko. A Lars i tak pojedzie z nami, bo do tego potrzeba trzech osób.
- Może znaleźć kogoś innego do pomocy?
- Kogoś innego?! Tak szybko? - prychnął.
- Oj dobrze, nie złość się przez to na mnie. - Elizabeth utkwiła spojrzenie w oknie, starając się nie zważać na zrzędzenie Kristiana. Rozumiała jego irytację, ale nic nie mogła poradzić.
Nadal senna, przymknęła oczy. Głosy docierały do niej jak przez mgłę. Nagle spłynęło na nią widzenie. Zobaczyła mężczyznę leżącego na posłaniu z jałowca przykrytym skórami. Poczuła obcy zapach jakby suszonego mięsa zmieszanego z ziemią i dymem z ogniska. Wizja zdawała się rozmywać, więc Elizabeth skupiła się na szczegółach, by ją utrzymać. Czy to były skóry kozie? Sierść była sztywna, szara i biała… Nie, to skóry renifera! W przebłysku ujrzała parę butów stojącą przy ognisku. Łapcie! To musiał być Mikkel! Jego ramię zwisało bezwładnie, usta miał otwarte…
Wizja zniknęła, a ona aż szczękała zębami z zimna.
- Co się stało? - spytał zaniepokojony Kristian. - Jesteś blada jak śnieg. Elizabeth, co ci? Jesteś chora?
Podeszła do niej Helene.
- Widzisz, co narobiłeś, Kristianie! Musiałeś tak pomstować? Przecież to nie jej wina, że tamten nie przyszedł!
Elizabeth machnęła dłonią.
- Nie, nie, to nie dlatego. Ja… - zamilkła. Nie chciała opowiadać im o widzeniu, bo nie uwierzyliby jej. Już nawet nie pamiętała, ile razy im mówiła, że ma wizje. Przekonywali ją, że owszem, wierzą jej, ale na twarzach mieli wymalowaną wątpliwość.
Gdy była młoda, nie chciała zdradzać, że ma taki dar, bo obawiała się, że ją wyśmieją i wezmą na języki. Potem, w Dalsrud, zrozumiała, że mieszkańcy nie przejmują się tym, co widziała. Już dawno nie miała wizji, lecz nie wątpiła, że to, co ujrzała, było prawdziwe. Już nie potrzebowała Liny Laponki, żeby tłumaczyła sens widzeń. Przychodziły nagle, ale zwykle rozumiała, co oznaczały.
Odwróciła się i napotkała spojrzenie Liny. Kiedy wstała? Nawet nie słyszała, jak weszła do kuchni.
- Nic mi nie jest - powiedziała, starając się, żeby zabrzmiało to przekonując.
- Według mnie wyglądasz na chorą stwierdziła z niepokojem Lina.
- Trochę tylko zmarzłam. Czy ktoś obudził Marię i Ane?
Lina pokręciła głową.
- To idź do niej. Ane ma dziś szkołę. Helene, nakryj do śniadania, dobrze?
Służące usłuchały, a Elizabeth przesunęła się z krzesłem bliżej Kristiana.
- Musisz zajrzeć do Mikkela - powiedziała z naciskiem.
Spojrzał na nią, unosząc brwi.
- Dlaczego?
Obejrzała się przez ramię. Helene była zajęta wyjmowaniem talerzy z szafki, a Lina poszła obudzić dziewczęta.
- Bo tak! Nie pytaj mnie o nic więcej, Kristianie, ale sądzę, że coś mu się stało. Jest chory albo nie żyje.
Mąż wpatrywał się w nią osłupiały.
- Skąd to wiesz? Fakt, że nie przyszedł do pracy, nie oznacza, że nie żyje!
- Cicho! Mów ciszej - wyszeptała. - Mikkel przyszedł tu i pytał o jakieś zajęcie. O ile wiem, rzadko tak robi. Zwykle albo żebrze, albo kradnie. A teraz dostał u nas pracę i nie przyszedł. Czy to nie dziwne?
- Nie, nic w tym dziwnego. Mikkel jest leniem i obibokiem i nie można na nim polegać, ot co. Koniec, kropka.
Elizabeth zacisnęła dłonie i odetchnęła głęboko. Chciała coś powiedzieć, ale przy stole usiadła Helene. Zaraz potem nadeszły: Lina, Ane i Maria, a za nimi Lars.
- Widzę, że Mikkel nie przyszedł - rzucił Lars.
- Na to wygląda - odparł Kristian.
Jego krótka odpowiedź nie zachęcała do kontynuowania tematu. Rozmowa zeszła na inne tory. Ane powtarzała psalm, którego miała się nauczyć na pamięć.
- Nie powinniśmy się go uczyć na pamięć, skoro możemy używać w kościele śpiewnika - stwierdziła.
Elizabeth z roztargnieniem pokiwała głową. Jej myśli nadal krążyły wokół wizji i Mikkela. W jaki sposób przekonać Kristiana, żeby poszedł do jego ziemianki w górach?
Służące i Lars zjedli wyszli do obory. Ane spakowała swoje rzeczy, ubrała się i poszła do szkoły, Maria też gdzieś zniknęła.
- Kristianie, posłuchaj mnie - zaczęła z naciskiem Elizabeth, ujmując dłoń męża. - Bądź tak dobry i przejedź się do Mikkela.
- Podaj mi choć jeden dobry powód!
Postanowiła powiedzieć prawdę.
- Miała widzenie. Zobaczyłam go, jak leży na posłaniu i wygląda na chorego albo nawet nieżywego.
Kristian spojrzał na nią badawczo, jakby się zastanawiał, czy z niego nie żartuje.
- Ty naprawdę tak uważasz - stwierdził w końcu.
Podrapał się w głowę, wyjrzał przez pokrytą lodowymi kwiatami szybę na jeszcze ciemne podwórze. Milczał tak długo, że Elizabeth zaczęła się niepokoić. Wreszcie odwrócił się ku niej.
- Nie wiem, gdzie jest jego ziemianka.
- Ale ja wiem.
- Skąd wiesz?
- Zauważyłam ją jesienią, gdy zbierałam moroszki. Mogę z tobą pójść i pokazać drogę - mówiła szybko, z ożywieniem.
- To dla ciebie zbyt niebezpieczne i za ciężkie, Elizabeth - zaprotestował Kristian. - Lepiej mi opisz, jak mam Uść.
Poczuła, że ogarnia ją złość.
- Nie mogę tego opisać, bo nie znam nazw każdego kamienia i wzgórza! Poza tym nie mów mi, co jest dla mnie niebezpieczne! Ja już swoje przeszłam w życiu.
Zauważyła, że mąż trawi jej słowa, bo nie dostrzega ślady rozbawienia czy lekceważenia na jego twarzy, milczał jednak długo, zbyt długo jak dla niej.
- Dobrze - odezwał się wreszcie. - Ale włóż jakieś moje spodnie. Nie możesz iść w góry w spódnicy - rzucił surowo, po czym wstał i wyszedł.
Elizabeth się uśmiechnęła. Jakie to dla niego typowe, pomyślała. Pewnie uważał, że traci twarz, gdy ulegał jej perswazjom. Wzruszyła ramionami i poszła poszukać ciepłego ubrania.
Mróz szczypał w twarz, a śnieg skrzypiał pod butami.
Było jeszcze ciemno i na niebie nadal świeciły nieliczne gwiazdy. Z kominków domostw unosił się dym, a w okienkach obór migotały światełka lamp.
- Nie rozumiem, co mnie do tego skłania - odezwał się nagle Kristian.
- Chyba to, że mnie kochasz - zaśmiała się w odpowiedzi Elizabeth i wsunęła dłoń pod jego ramię.
- Tak, to na pewno to - odparł, uśmiechając się pod nosem, po czym zamilkł.
Dobrze jest trochę pożartować, pomyślała, choć czuła, że nie mają do tego zbyt wielu powodów. Wizja nadal ją przerażała. Co ich czeka w górach? A jeśli Mikkel naprawdę nie żyje? I dlaczego? Zadrżała.
Na skraju lasu zatrzymali się, żeby założyć rakiety śnieżne.
- Powinniśmy mieć narty - zauważyła Elizabeth.
Kristian pokręcił głową.
- Ja nigdy nie używałem nart i wątpię, czy dałabym radę - stwierdził. Zadarł głowę i spojrzał na zbocze góry. - No, to pokaż drogę.
Pierwszy odcinek drogi pokonali w ciszy. Elizabeth musiała dobrze ważyć każdy krok, by ocenić, gdzie jest najmniej śniegu i którędy mogą przejść. Może podjęła się zadania ponad siły? Śnieg utrudniał rozpoznanie terenu. Zapasy nie pozwalały iść tą samą drogą co w lecie. Za nic nie chciała przyznać się Kristianowi, że chwilami nie była pewna kierunku. Wolałaby, żeby to on prowadził, ale skoro już się tego podjęła, musi dać radę.
Zatrzymała się i rozluźniła ubranie przy szyi. Zimne powietrze od razu dotarło pomiędzy warstwy ubrania.
- Żałuję, że się tak grubo ubrałam - powiedziała. Zaczerpnęła garść śniegu i wzięła go do ust. Kristian poszedł za jej przykładem.
- Lepiej za grubo niż za cienko - odparł i zdjął czapkę. Miał włosy mokre od potu, więc zaraz włożył ją z powrotem.
Elizabeth bolały uda, ciężko oddychała. Znów zebrała garść śniegu i zwilżyła usta. Potem włożyła rękawiczki i zapatrzyła się na górskie zbocze, planując przejście. Niedaleko było nawis i nie bardzo wiedziała, jak go sforsować. Kristian też go dostrzegł, bo powiedział:
- Nie możemy tamtędy iść. To może wywołać lawinę.
Pokiwała głową.
- Daleko jeszcze? - spytał. - Już się rozwidnia.
Elizabeth pokazała dłonią:
- Tam na górze jest już płasko. Stamtąd to tylko kawałek drogi.
Zaczęła iść na wschód, żeby ominąć niebezpieczny odcinek.
- Widzę, że wymyśliłaś sposób na obejście tego nawisu - przyznał Kristian z uznaniem, a to sprawiło, że jej odwaga wzrosła.
- Tak, ale będzie stromo - rzuciła i rozpoczęła wspinaczkę.
Rakiety śnieżne nie pozwalały im zapaść się w śnieg, lecz mimo to posuwali się z trudem. Bolały ich wszystkie mięśnie, ubrania wydawały się za ciężkie i za grube. Elizabeth nie odważyłaby się jednak zdjąć czegokolwiek, bo jeśli zwolnią, szybko zmarzną. Bała się zarówno niebezpiecznej wspinaczki o tej porze roku, jak i tego, co ich może czekać na górze.
Daleko pod sobą widziała gospodarstwa, a wśród nich Dalsrud. Zabudowania wydawały się tak małe jak klocki. Dom lensmana przypominał domek dla lalek. Chat komorników nawet nie mogła dostrzec. Zatrzymała się i głęboko zaczerpnęła powietrza. Jak daleko już uszli? Spojrzała w niebo, wisząc tak nieskończenie wysoko nad nimi.
- Mogę pójść teraz pierwszy! - zawołał Kristian.
- Dlaczego? - spytała, obracając się nieznacznie.
- Tak będzie bezpieczniej.
I wtedy nagle Elizabeth poczuła, że żadna jej noga traci oparcie. Przeszył ją ostry strach. Miała wrażenie, jakby wszystko działo się niezwykle powoli. Nie wiedziała, czy krzyczała. Usłyszała tylko krzyk Kristiana, gdy i druga jej noga osunęła się i zaczęła zjeżdżać. Sparaliżowana strachem, Elizabeth ujrzała, jak niebo i śnieg zlewają się w jedno razem z przerażoną twarzą Kristiana. Potem było już tylko powietrze.
Serce przestało jej bić, oddech się zatrzymał i wszelkie myśli znikły. Przynajmniej tak jej się wydawało, gdy zdała sobie sprawę, że trzyma się grubego konaru drzewa. Jak to się stało? zerknęła w dół. Jej nogi wisiały w powietrzu. Daleko w dole widziała ostre skały, o które się roztrzaska, jeśli spadnie.
Oddech powrócił, serze znów zaczęło bić. Żyła!
- Elizabeth! - Okrzyk Kristiana wzbudził echo. - trzymaj się mocno! Uratuję cię. Słyszysz?
Pokiwała głową, choć wiedziała, że on tego nie zobaczy. Chciała krzyczeć, ale nie była w stanie wydobyć z siebie nic prócz szeptu. Miała wrażenie, jakby jej ramiona odrywały się od ciała. Ból ciął barki niczym nóż. Zacisnęła zęby. Pomóż mi, Kristianie, poprosiła w duchu. Pomóż mi!
- Rzucam ci linę! - zawołał. - Zrobiłem na niej pętlę. Wejdź w nią, to cię wciągnę.
Jak niby miała to zrobić? Przecież nie może się puścić, bo wtedy spadnie. A jak on ją wciągnie, żeby samemu nie spaść?
Na policzkach poczuła gorące łzy.
- Ane. Ane, moja córeczko - wyszeptała, wywołując obraz dziewczynki, jej jasnych warkoczy, złocistobrązowych oczu, uśmiechu z krzywym przednim zębem. Ane, która tak dbała o innych. I Maryjka, która straciła już oboje rodziców. Czyżby miała stracić także siostrę?
Nie! Tak się nie stanie! Elizabeth desperackim ruchem podrzuciła ciałem i mocniej złapała za konar.
- Zarzucam linę!
Na jej twarz posypał się śnieżny pył, który zmącił wzrok. Zamrugała powiekami i poczuła pętlę uderzającą o jej ramie. Czy się odważy? Ile sekund jej to zajmie? Jeśli zbyt wiele, to druga ręka zwolni uchwyt, a wtedy całym ciałem runie w dół! A jeśli uda jej się przesunąć pętlę, to czy Kristian ją utrzyma?
Musiała zaryzykować. Inaczej będzie tak wisiała, dopóki, siły jej nie opuszczą, i w końcu spadnie. Oddychała nierówno, planując ten decydujący ruch. Mogła dać sobie jedną jedyną szansę, nie więcej. Konar już był śliski, a jej ramiona niemal bez czucia.
- Elizabeth, nie możesz nas opuścić. Słyszysz?
Policzyła w duchu. Raz… dwa… trzy! Puściła się jedną ręką, przesunęła ją przez pętlę i z plaśnięciem ponownie złapała za konar. W uszach słyszała dudnienie serca. Oczy miała zamknięte, drugie ramię przeszywał przenikliwy ból.
Płacz zaciskał jej gardło. Już nie mogła dłużej. Czuła, jak rozluźnia się uchwyt. Żegnajcie wszyscy, których kocham. Dobry Boże, dbaj o nich za mnie - pomodliła się w duchu. I wtedy usłyszała głos Kristiana:
- Dasz radę, Elizabeth. Jeszcze tylko druga ręka i będzie po wszystkim. Będziesz bezpieczna. Spotkasz znów Ane i Maryjkę.
Jego słowa dodały jej sił. Tym razem już nie liczyła. Otworzyła oczy i szybko, bez wahania, oceniła, gdzie ma celować ręką. Więcej czasu nie miała. Zauważyła wszystkie siły. Puściła konar. Lina zacisnęła się wokół jej pasa. Elizabeth miała wrażenie, jakby przecinała ją na pół. Chciała krzyczeć z bólu i paniki, lecz nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku, bo lina wycisnęła z niej powietrze. Chyba lepiej byłoby umrzeć, zdążyła pomyśleć, zanim wszystko ogarnęła ciemność.
- Elizabeth, obudź się!
Słyszała głos Kristiana przy uchu, czuła jego ciepły oddech na policzku. Ból nieco złagodniał, pod plecami poczuła stały grunt. Powoli uniosła powieki i zamrugała.
- Tak, słyszę cię. Jestem na górze?
- Tak, jesteś ze mną.
Uniosła się na łokciach i rozejrzała dokoła.
- Niosłeś mnie? - spytała przerażona.
- Przecież nie mogłaś leżeć na krawędzi! - Uśmiechnął się do niej. Błyskając białymi zębami. Jego ciemne oczy iskrzyły. - Złego diabli nie biorą, prawda?
Zabolało ją, gdy się zaśmiała.
- Chyba złamałeś mi wszystkie żebra - powiedziała, krzywiąc się, i usiadła. Kristian ujął ją ostrożnie pod ręce i pomógł wstać. Potem objął ją, przytulił i pocałował w czoło.
- Bałem się, że cię stracę - wyznał ochrypłym głosem. - Nieczęsto modlę się do Boga, ale tym razem to zrobiłem.
- Nazywałeś Marię Maryjką - zauważyła i poczuła, że łzy napływają jej do oczu.
- Przecież nią jesteś.
Chciała mu powiedzieć, że jego słowa dodały jej niezwykłej siły, ale zrezygnowała. On na pewno to wiedział. Wyszeptała tylko proste: dziękuję.
Nadal trzymał ją w objęciach, aż wreszcie sama się uwolniła.
- Jak zdołałeś utrzymać linę? - spytała.
- Przywiązałem ją do drzewa.
Zrobiła parę kroków, żeby sprawdzić, czy może iść.
- Na szczęście nie zgubiłam rakiet. Były dobrze przymocowane - stwierdziła z ulga. - No, to w drogę! - Otrzepała się ze śniegu, wyprostowała i spojrzała na męża wyzywająco.
Kristian patrzył na nią wzrokiem, w którym zdumienie mieszało się z podziwem.
- Nadal chcesz iść do Mikkela?
- Oczywiście, przecież po to wyszliśmy. Poza tym to już niedaleko. Przeniosłeś mnie spory kawałek!
Wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem zaczął się głośno śmiać, aż łzy popłynęły mu z oczu. Otarł je grubą rękawicą.
Elizabeth strasznie piekły dłonie, ale nie odważyła się zdjąć rękawice, bo gdyby Kristian zobaczył obtarcia, zabroniłby jej iść dalej. Odczuwała ból w piersiach, ramionach i barkach. A zemdlała pewnie dlatego, że tak bardzo temu, że Pan Bóg ma plan, zgodnie z którym umieramy. Elizabeth wątpiła w to, lecz Helene była nieugięta. Wystarczy wziąć pod uwagę choćby statki, mówiła. Niektóre toną przy byle burzy, a inne całymi dniami utrzymują się na szalejących bałwanach. Może i Helene ma rację, pomyślała teraz Elizabeth, choć nadal uważała, że to bardzo niesprawiedliwe. Dziś sama wymknęła się śmierci, chociaż była od niej o krok. Gdyby się poddała, nigdy już nie ujrzałaby Ane ani Marii. Wciągnęła powietrze głęboko w płuca i posłała Panu Bogu krótka modlitwę dziękczynną.
- Tam jest ziemianka - pokazała dłonią. Wyglądała jak mały pagórek przykryty grubą warstwą śniegu.
Uznała, że gdyby nie widziała jej wcześniej, nie znalazłaby jej teraz. Czy to też część boskiego panu?
Kristian zmrużył oczy.
- Naprawdę wiedziałaś, gdzie jest - stwierdził.
- Przecież mówiłam. - Pokiwała głową i poszła dalej. Z otworu w stropie nie dobywał się dym, co tylko potwierdzało jej wizję. Coś było nie tak, to pewne.
- Ja wejdę pierwszy - postanowił Kristian.
Elizabeth nie protestowała, odsunęła się tylko na bok. Otwór wejściowy był tak niski, że musieli się schylić, by dostać się do środka. W pomieszczeniu panowała całkowita ciemność.
- Widzisz coś? - spytała Elizabeth.
- Nie. Ale poczekaj, chyba znalazłem lampę.
Usłyszała, że czymś szura, po czym słaby płomyk rozświetlił mrok. Kristian podkręcił knot i uniósł lampę przed sobą.
Elizabeth omiotła spojrzeniem pomieszczenie i zatrzymała je na posłaniu przy palenisku. Było dokładnie tak jak w jej widzeniu: mężczyzna leżał na plecach, jedno ramię miał bezwładnie przerzucone przez pierś, usta otwarte.
Kristian doszedł do niego pierwszy.
- Żyje? - spytała bez tchu.
- Ledwo co. Jest pijany w trupa - stwierdził ponuro. Wziął butelkę leżącą przy Mikkelu, powąchał ją o odrzucił daleko. Potem pochylił się nad leżącym.
Elizabeth stała bezradnie i patrzyła na nich. Wiele razy pomagała przy bólach brzucha, gorączce, zapaleniu płuc i nawet przyjmowała porady, ale nigdy wcześniej nie widziała tak pijanego człowieka.
Kristian przełożył ramię Mikkela przez swoją szyję i zaczął go ciągnąc ku wyjściu.
- Zmuszę go, żeby zwymiotował to świństwo - powiedział i zniknął na zewnątrz.
Elizabeth zadrżała. Rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu. Pod jedną ze ścian dostrzegła zarys skrzyni. Podeszła do niej. Odetchnęła z ulgą, bo było w niej suche drewno i kawałki mchu. Szybko rozpaliła ogień. Ciepło zaczęło się rozchodzić i płomienie oświetlały pomieszczenie.
Biedak nie posiada zbyt wiele, pomyślała, rozglądając się dokoła. Kilka skór renifera, zydel, wędzone baranie udo wiszące na haku. To było w zasadzie wszystko, no i jeszcze sagan z czymś przypominającym zupę. Elizabeth zmarszczyła nos. Jak on może tak żyć? Rozsznurowała swój woreczek i wyciągnęła torebkę ze zmieloną kawą. Czajnik był w połowie napełniony wodą, więc postawiła go na ogniu.
Chwilę później Kristian wciągnął do środka nieprzytomnego Mikkela.
- Co z nim? - zapytała, wstając.
- Złego diabli nie wezmą, sama wiesz - odparł z uśmiechem i opuścił mężczyznę na posłanie.
- Skąd on wziął tyle wódki? - zastanawiała się Elizabeth.
Mąż wzruszył ramionami.
- Albo ukradł, albo jakiś głupek zapłacił mu wódką za pracę. - Pokręcił z rezygnacją głową. - Zrobiłaś kawę, dobrze czuję? Spróbujemy trochę w niego wlać.
Elizabeth usiadła na zydlu przy palenisku. Kiedy Kristian zajmował się Mikkelem, ostrożnie zdjęła rękawice. Dłonie nie wyglądały tak źle, jak myślała; były obtarte i czerwone. Może później wyjdą inne kolory, ale to nic takiego. Po powrocie do domu posmaruje je maścią i owinie czystym płótnem. Powinni szybko się zagoić. O ile znała Kristiana, zażąda, żeby położyła się do łóżka. Zapewne powie: Będziesz tu leżała, dopóki całkowicie nie wyzdrowiejesz.
Dobiegło ją ostre przekleństwo.
- Nie będę pił tego świństwa! Daj wódkę. Ona grzeje!
- Nie ma już - odparł Kristian, popychając Mikkela na posłanie. - Wypij resztę kawy.
Mikkel niechętnie przełknął napój.
- Może byś tak spróbował okazać odrobinę wdzięczności, co? Gdyby nie my, już byś nie żył! Zamarzłbyś na śmierć.
- Dobra, dobra - mruknął Mikkel, zamykając oczy. Za chwilę rozległo się głośne chrapanie.
- Nie mamy tu nic więcej do roboty - uznał Kristian. - On musi się wyspać i wytrzeźwieć.
- Zostawimy go tak? - Elizabeth spojrzała niepewnie na męża.
- Nic mi nie będzie. Dołóż więcej do ognia, a da sobie radę. Pamiętaj, że tak wygląda jego Zycie.
Elizabeth zostawiła kawę, chleb i masło, które miała ze sobą w worku, i niezbyt chętnie wyszła za Kristianem.
- Teraz ja wybieram drogę - oznajmił zdecydowanym tonem. Z jego ust dobywał się obłok pary.
Elizabeth uśmiechnęła się łagodnie.
- Pójdę pierwszy i obiecuję, że dojdziemy do domu cali i zdrowi. - Zamilkł i spojrzał na nią badawczo. - Jak się czujesz? Dasz radę dojść?
- Tak - odparła bez wahania. - Po tym, co dzisiaj przeżyłam poradzę sobie ze wszystkim.
- A może pójdziemy obok siebie? - zapytał, ujmując ją za dłoń.
Elizabeth skrzywiła się z bólu.
- Boli cię?
- Trochę. Ale to nic takiego.
- Pokaż. - Odwrócił jej dłoń i zdjął rękawicę. - Dlaczego nie powiedziałaś mi od razu?
Po jego tonie poznała, że jest zły. Spróbowała uwolnić rękę.
- Powiedziałam, że to nic takiego, Kristianie. W domu posmaruję ręce maścią i wszystko będzie w porządku.
Puścił dłoń żony i popatrzył jej głęboko w oczy.
- Masz jeszcze jakieś obrażenia? Pewnie ta lina wpiła ci się w ciało?
- Nic strasznego. Przejdzie.
Zapadła cisza. Niedaleko usłyszeli furkot pardwy. Nie zauważyli jej wcześniej, bo zmieniła upierzenie na zimowe, białe.
- Kristianie, ja mogłam zginąć. Jakie to ma znaczenie, że mam obtarte dłonie czy ślad po linie?
Zanim ją mocno przytulił, zdążyła dostrzec, że jego oczy zwilgotniały. Obolałe żebra zabolały, aż jęknęła. Długo tak stali, wreszcie uwolnił ją z objęć.
- Idziemy do domu, do Ane Maryjki - powiedział, ocierając oczy rękawicą.
Elizabeth ze wzruszenia nie była w stanie nic powiedzieć.
- Wcale nie jest fajnie, kiedy szkoła jest zamknięta - narzekała Ane i niepocieszona wyglądała przez kuchenne okno. - Nie mogę się już doczekać, żeby wszyscy wrócili z zimowych połowów i wszystko znów było takie jak zwykle.
Elizabeth sprawdziła, czy żelazko nie jest za gorące, zanim postawiła je na poszewce.
- No tak, ale szkoła nie będzie zamknięta aż do wiosny. Jeszcze tylko tydzień lub dwa i znowu do niej pójdziesz. A jeżeli się nudzisz, to zawsze jest tu coś do roboty. Może spróbujesz skończyć tę skarpetę, którą już dawno zaczęłaś?
Z ciężkim westchnieniem Ane wyjęła robótkę. Elizabeth spojrzała na córkę przelotnie. Ostatnio Ane coraz lepiej radziła sobie z drutami; jej ruchy były szybsze, a oczka wychodziły równe. Dziewczynka w pełnej koncentracji pochyliła się nad skarpetką.
Elizabeth dyskretnie rozmasowała żebra. Tak jak sądziła, miała siniaki w miejscach, gdzie lina wpiła się w jej ciało. Ale czuła się już dobrze. Nikomu nie powiedziała o wypadku, bo nie chciała domowników niepokoić. Odstawiła żelazko i przeniosła uprasowaną pościel i obrusy na kuchenny stół. Wspaniałe stosy świeżo uprasowanego płótna, pomyślała zadowolona.
Z pokoiku dobiegło ją nucenie Liny. Poznała, że to piosenka miłosna o dwojgu kochanych, którzy nie mogli się pobrać.
- Co robisz? - spytała, zaglądając ostrożnie.
- Przeglądam moją wyprawę. Nie ma tego wiele, ale… - Wskazała na to, co wyłożyła na łóżko. Kilka drewnianych łyżek, kilka obrusów, poszewka. Niewiele czasu zajmie policzenie tego wszystkiego, pomyślała Elizabeth i zastanowiła się szybko.
- Chodź ze mną do bieliźniarki. Zobaczymy, co się tam znajdzie.
Lina patrzyła na nią zdezorientowana.
- To znaczy, że chcesz mi coś dać?
- Właśnie to mam na myśli. Chodź!
- Ja też idę! - zawołała Ane. Wzięła stos uprasowanej pościeli i poszła przodem.
- Popatrzymy… - Elizabeth zmarszczyła brwi i wpatrywała się w zawartość szafy.
Lina przestąpiła z nogi na nogę, trzymając ręce za plecami.
- Przecież to nie uchodzi, żebym przyjmowała coś od was…
- Nie ciesz się za wcześnie - odparła Elizabeth ze śmiechem. - Nie dam ci najładniejszych rzeczy ani tych, które zrobiła matka Kristiana.
- No nie, tego by tylko brakowało!
Na korytarz wyszła Maria.
- Co robicie?
Zanim Elizabeth zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, ubiegła ją Ane:
- Wybieramy coś dla Liny na posag, bo niedługo wychodzi za mąż!
Maria pokiwała głową i przygryzła wargę.
- To miło.
- Ja jednak uważam, że to nie uchodzi - powtórzyła Lina. - Odkładałam połowę pensji i będę mogła coś za to kupić.
- A co robisz z resztą? - spytała Maria.
- Wysłałam mamie. Nie wiedziałaś?
- Nie, nie mówiłaś mi. - Maria, która stała oparta o ścianę, teraz podeszła do nich. - Pomogę wam.
Elizabeth posłała jej ciepły uśmiech i odwróciła się do służącej.
- Masz tu Lino: kilka poszewek, poszwę na kołdrę i obrusy. Większość wymaga drobnych naprawek, ale dasz radę. Może Maria ci pomoże?
Dziewczęta zeszły po schodach. Elizabeth poczuła radość. Może wreszcie Maria wracała do siebie i będzie taka jak dawniej?
W kuchni Lina i Maria uważnie obejrzały każdą sztukę pościeli, aż wreszcie Lina stwierdziła:
- To żaden problem. Ja lubię szyć, a ty, Mario, jesteś wręcz mistrzynią igły.
Elizabeth nastawiła czajnik na kawę. Wokół kuchennego stołu zapanował dobry nastrój.
- Jak to było, gdy po raz pierwszy wychodziłaś za mąż? - zapytała Lina, zerkając na gospodynię.
Elizabeth odłożyła robótkę, upiła łyk kawy i odpowiedziała:
- Nie miałam wtedy jeszcze skończonych siedemnastu lat, a Jens był ledwo o rok starszy, więc musieliśmy mieć zgodę króla na ślub. Pamiętam, jak się bałam, gdy poszliśmy do pastora, żeby z nim porozmawiać. - Pokręciła głową na to wspomnienie i wzięła z powrotem robótkę.
- Dużo miałaś w skrzyni posagowej? - spytała Lina.
- Nie, a większość to były ubranka dla Ane. Wiesz, była, już wtedy w ciąży. Ale przybrani rodzice Jensa, Ragna i Jakob, podarowali nam dom. Kiedyś była to chata komorników i nawet stały tam jeszcze jakieś naczynia. Trochę dostaliśmy w prezentach ślubnych, a reszta sama się znalazła.
- Opowiedz, jak się urodziłam! - poprosiła Ane.
Elizabeth zapatrzyła się w światło świecy stojącej na stole i powędrowała myślami w przeszłość.
- Zaczęło się w nocy - podjęła opowieść w zamyśleniu. - Poczułam się, źle, więc zeszłam na dół, nastawiałam wodę i przygotowałam posłanie na ławie w kuchni. A potem obudziłam Jensa. Poród przeszedł całkiem gładko. Taka byłam szczęśliwa, gdy po raz pierwszy miałam cię w ramionach…- Spojrzała na Ane. - Byłaś taka malutka i śliczna. Jens powiedział, że urodziła nam się mała Elizabeth. Trudno było wyobrazić sobie dumniejszego ojca niż on. - Umilkła na chwilę. Wspomnienia tej nocy nadal były dla niej żywe. - Potem zasnęłam i śniłam o mamie. Miała na imię Ane-Margrethe, więc gdy się obudziła, postanowiła, że damy ci na imię. Ane. Chciałam nazwać się Ane-Jenisine, po tacie, ale Jens się nie zgodził. Wolał, żebyś była Ane-Elise, po mnie.
- Musiało być wam dobrze razem - westchnęła Lina. - Mam nadzieję, że nam z Andreasem też tak będzie.
- Tak, Jens był wspaniały - przyznała Elizabeth i pokiwała głową. - Nie było w nim nic złego…
- Opowiedz o waszej choince - zaśmiała się Maria.
Elizabeth też musiała się roześmiać.
- Zawsze będziesz wyśmiewać się z naszej choinki? Ale powiem ci coś. To była najładniejsza choinka, jaką kiedykolwiek zrobił!
- Zrobiona? - zdziwiła się Lina.
Elizabeth pokiwała głową.
- Tak. Jens wziął kołek, wydrążył w nim wiele dziur i powtykał w nie gałązki jałowca. Potem ozdobiliśmy je papierem, ciastkami i figurkami ze słomy, które sama zrobiłam. - Elizabeth zaśmiała się, widząc ich miny. - Tak, może to brzmi śmiesznie, ale uznaliśmy, że to najładniejsza choinka na całym świecie.
- Kiedy ja wyjdę za mąż, też będę miała choinkę w domu. Może nawet taką, jaką wy mieliście - stwierdziła Lina.
Elizabeth nie umiała odpowiedzieć. Nie mogła Lina tego zabronić, ale uważała, że taka choinka należała tylko do niej i Jensa. I ich rodziny. Wyłącznie do nich. Do nikogo innego.
- No, to skończyłam poszewkę! - oznajmiła służąca i rozłożyła ją przed sobą.
- Piękna robota - pochwaliła Maria. - Ładnie szyjesz.
Elizabeth w zamyśleniu popatrzyła przez okno i westchnęła.
- Chyba przejdę się do Petry w Storli.
- Co? A cóż to za interes masz do Gygry? - spytała Helene.
Elizabeth spuściła wzrok na swoje dłonie.
- Chcę zobaczyć, jak sobie radzą bez pomocy służby.
- Bez pomocy! - prychnęła Helene pogardliwie. - Same sobie są winne! Poza tym mają rodzinę, która im pomaga. Gdybym to ja decydowała, one zawsze musiałaby sobie radzić same!
- Teraz, gdy mężczyźni są na morzu… - rzuciła nieśmiało Elizabeth.
- A ja się zgadzam z Helene - wtrąciła Maria. Czyżbyś zapomniałaś, co Gygra zrobiła Amandzie? Dla ciebie też nie jest zbyt miła.
- Nie powinniście być takie mściwe - stwierdziła Elizabeth. - Amanda chyba też by tego sobie nie życzyła. Wszyscy popełniamy błędy, ale trzeba umieć patrzeć w przyszłość i być zdolnym do wybaczenia.
Helene zmrużyła oczy.
- Chyba nie wszystko da się wybaczyć.
- Nie, pewnie nie - przyznała Elizabeth pokornie, p[o czym się wyprostowała. - Nie mogę usprawiedliwiać tego, co Petra zrobiła Amandzie, ale mimo to muszę się tam wybrać i zobaczyć, jak sobie radzą. Inaczej nie da mi to spokoju.
- Ja cię popieram, mamo. Uważam, że powinnaś tak zrobić - odezwała się Ane, po czym zmarszczyła nosek i dodała: - Ale nie musisz ich od nad pozdrawiać.
Niebo było szare, ale na szczęście nie padał śnieg, gdy Elizabeth jechała do Storli. Nie było też szczególnie zimno.
Wcześniej zastanawiała się, czy ma wziąć ze sobą trochę kawy czy ciasta, teraz jednak cieszyła się, że nie wzięła. Mogły to źle odebrać i uznać za obrazę, a tego nie chciała.
Gdy zajechała na podwórze, nikt nie wyszedł jej na spotkanie, żadne też ciekawskie twarze nie pojawiły się za zasłonkami w kuchni. Ale z komina dobywał się dym, więc ktoś był w domu. Podeszła do domu. Na szczycie schodków przystanęła na chwile i podniosła rękę, żeby zapukać. W tym momencie drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich chuda nieznajoma kobieta. Elizabeth drgnęła i cofnęła się o krok.
- Co, boisz się? - spytała kobieta, zamykając za sobą drzwi.
Elizabeth nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nikt nigdy jej tak nie powitał.
Kobieta zmierzyła ją krytycznym spojrzeniem
- No, a kto to przyjechał? - zapytała.
- Dzień dobry. Nazywam się Elizabeth Dalsrud, a ty to pewnie… siostra Perty?
- Dalsrud, Dalsrud… - powtórzyła tamta, mrużąc jedno oko. - Tak, słyszałam - rzuciła, po czym zacisnęła usta i zamilkła.
Elizabeth popatrzyła na nią zmieszana. To musiała być siostrą Petry, bo podobieństwo było uderzające. Była równie chuda i tak samo się czesała. Szyję miała cienką i żylastą, usta wąskie, jakby ciągle rozgoryczone.
- Czy Petra jest w domu? - spytała. Chciała jak najszybciej uciec od towarzystwa tej kobiety.
Tamta przeciągnęła palcem pod nosem, splunęła i skrzyżowała ręce na piersiach.
- Tak, jest w domu - odparła wreszcie.
Elizabeth czuła narastającą irytację. Pomyślała, że powinna się odwrócić i odjechać, ale w ten sposób dałaby tamtej poczucie zwycięstwa. A ona na to nie miała ochoty!
- Jest w środku
- Tak, jest.
- To w takim razie przepraszam - powiedziała Elizabeth i weszła do domu. W sieni musiała zebrać się w sobie, po czym zapukała do drzwi kuchennych. Proszę, odpowiedział kobiecy głos.
- Dzień dobry - pozdrowiła Elizabeth. - Zastałam Petrę?
Przy ławie kuchennej stała dziewczyna z rękami zanurzonymi w cieście na chleb. Dygnęła i odpowiedziała:
- Tak, jest na poddaszu, ale pewnie zaraz zejdzie.
- Dziękuję, to ja tu poczekam - odparła Elizabeth u usiadła na prześle przy drzwiach.
Dziewczyna wróciła do wyrabiania cista. Elizabeth zerknęła na nią. Nietrudno było się domyślić, że jest córką tej niemiłej kobiety, bo podobieństwo nie pozostawiało najmniejszej wątpliwości.
Elizabeth odchrząknęła.
- Nazywam się Elizabeth Dalsrud. A ty pewnie jesteś siostrzenicą Petry?
Dziewczyna odwróciła się nieznacznie i kiwnęła głową.
- Dobrze ci tu w Storli? - pytała dalej Elizabeth, żeby przerwać milczenie.
- Cóż, jakoś idzie. Jedno nie jest gorsze od innego.
Elizabeth nie wiedziała, o czym jeszcze może rozmawiać z dziewczyną, więc zamilkła. Spojrzeniem omiotła kuchnię. Była bardzo skromnie urządzona; przy zasłonach nie było ani kawałka koronki, na podłodze nie leżał żaden chodniczek.
Rozległy się kroki na schodach i do kuchni weszła Petra. Drgnęła na widok gościa, ale szybko się opanowała.
- A więc ludzie jeżdżą po świecie? Co cię tu przygnało?
Elizabeth wstała i się uśmiechnęła.
- Chciałam po prostu zajrzeć do sąsiadów. Teraz, gdy mężczyźni wyjechali na połowy, jest spokojniej, a i więcej czasu na odwiedziny.
Słowa, które ćwiczyła w drodze, wydały się nagle sztuczne. Zupełnie, jakby usiłowała kłamać. Nie wyglądało też na to, że Petra jej wierzy.
- Siadaj! - Gospodyni skinęła głową. - Zawsze jest coś do roboty, ale możemy zrobić sobie małą przerwę. Nie napaliłam w pokoju, więc za zimno, żeby tam siedzieć, no ale nie spodziewałam się gości.
Elizabeth udało się wycisnąć uśmiech na ustach.
- Ależ nie róbcie sobie kłopotu z mojego powodu.
Petra nic nie odrzekła, tylko wyszła do pokoju po obrus i filiżanki.
- Poznałaś moją siostrzenicę? - spytała po chwili, rozstawiając spodki.
Elizabeth kiwnęła głową.
W sieni rozległy się kroki. Po chwili ktoś skierował się na schody prowadzące na poddasze.
- Moja siostra - wyjaśniła Petra, wskazując głową na drzwi. - nie jest całkiem zdrowa, więc pewnie poszła się położyć.
Elizabeth zebrała się w sobie i spytała:
- Dobrze sobie radzicie?
Petra zatrzymała się i spojrzała na nią uważnie.
- A jak by miało być? Jesteśmy trzy baby i mamy trzech chłopów na morzu. Nie idzie nam gorzej niż innym, jak sądzę.
- Nie, oczywiście. Nie to miałam na myśli, ale…
- Jeśli masz na myśli leniwą dziewkę, która u nas pracowała, to z Bożą pomocą się jej pozbyłyśmy - powiedziała szybko, unikając spojrzenia Elizabeth. Wyciągnęła rękę po stojące na szafce pudełko z ciastkami.
Elizabeth nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc kiwnęła tylko głową.
Słaba kawa została rozlana do filiżanek i na talerzu pojawiły się świąteczne ciastka. Elizabeth czuła, jakby śledzono każdy kęs, który wkładała do ust. Rozmowa szła opornie.
Siostrzenica ułożyła gotowe do pieczenia bochenki chleba i sprzątnęła po sobie. Potem usiadła na skrzyni z torfem o wzięła się do cerowania skarpet.
- Jesteś zadowolona ze swoich służących? - spytała Petra. - Ta dziewczyna z Kabelvaag jest pracowita?
- Tak, Lina jest bardzo pracowita. Nie mam jej nic do zarzucenia.
- Tak, tak - rzuciła Petra i wyjęła robótkę. To pewnie miały być szare skarpety, domyśliła się Elizabeth. Sama nie wzięła ze sobą niczego, więc siedziała z pustymi rękami, lekko zawstydzona. Wypiły resztę kawy i w kuchni zapadła cisza. Elizabeth poczuła się jeszcze bardziej nie na miejscu. W końcu odchrząknęła i wstała.
- No, cóż muszę wracać - powiedziała. - Dziękuję za kawę i pyszne ciastka.
Szybko się ubrała. Na pożegnanie zaprosiła je do Dalsrud, ale w odpowiedzi nie otrzymała ponownego zaproszenia, z czego była zadowolona. Dopiero gdy usiadła w saniach, odetchnęła z ulgą. Nigdy więcej jej noga nie postanie w Storli, postanowiła z mocą.
- Jeszcze mi nie opowiedziałaś, jak ci poszło w Storli - zauważyła Helene następnego przedpołudnia.
- Nie mam wiele do opowiadania - odparła Elizabeth wymijająco. - Petra poczęstowała mnie kawą i ciastkami. Poznałam jej siostrę i siostrzenicę. Wygląda na to, że nieźle sobie radzą.
- Przecież wiem, że było okropnie! - zaśmiała się Helene. - Po prostu nie chcesz tego przyznać. Prawda?
- No, koniec spokoju! - przerwała im Lina, która ścierała kurz z parapetu. Wskazała głową na podwórze z wymowną miną.
Elizabeth spojrzała i poznała Lavinę, która energicznymi krokami zmierzała w stronę domu.
- Jakoś damy radę! Poczęstujemy ją kawą u czymś do jedzenia - powiedziała, tłumiąc westchnienie. - Nikt nie wyjdzie głodny z Dalsrud - dodała, wyjmując filiżankę dla gościa.
- Dzień dobry o szczęść Boże - pozdrowiła je Lavina, wchodząc. - Nie przeszkadzam?
Bez czekania na odpowiedź zsunęła chustkę i usiadła przy stole.
- Nie, nie przeszkadzasz - odparła Elizabeth sztywno i dorzuciła: - Właśnie miałyśmy coś przekąsić, więc przyłącz się do nas. Lina i Helene, nakryjcie do stołu. Ane i Mario, sprzątnijcie tę pościel.
Lavina krytycznym spojrzeniem omiotła kuchnię. Zirytowało to Elizabeth, ale nie dała tego po sobie poznać. Nie miała się czego wstydzić. Jeśli to zazdrość kierowała Laviną, to trudno.
- Smutno, kiedy mężczyźni są na połowach, co? - spytała Lavina. W jej oczach coś błysnęło, ale Elizabeth nie umiała tego odczytać.
- Tak, bywa smutno. No i ta niepewność, czy wrócą, jest okropna - dodała cicho. - A gdzie jest Nils? Nigdy razem nie przychodzicie.
- Przyjechaliśmy razem, jak mnie bolał brzuch - odparła Lavina.
Nie odpowiedziała na pytanie, zauważyła Elizabeth, ale dała spokój. Nie czuła się swobodnie przy tej dziwniej kobiecie. Jej towarzyszki także; rzucały tylko pojedyncze słowa i zerkały ostrożnie na gościa.
- Proszę, częstuj się - zaprosiła Elizabeth, gdy wszystkie usiadły.
- Ty nie będziesz jadła? - spytała Lavina, wskazując głową na robótkę gospodyni.
- Tak, za chwilę - odparła Elizabeth. A prawda była taka, że drżały jej dłonie i głód gdzieś się ulotnił. Zerknęła na pozostałe kobiety. Czy one też czuły ten dziwny, zimny powiew? Zadrżała, otuliła się ciaśniej swetrem i pochyliła nad robótką.
- Tak, no i siedzimy tu wszystkie trzy - rzuciła Lavina i zaczęła się śmiać.
- Co masz na myśli? Jakie: wszystkie trzy? - Elizabeth spojrzała zdumiona.
Lavina śmiała się tak, że musiała otrzeć łzy.
- Nie, nic takiego. Chociaż nie, pomyśl: ty, Lina i ja… - znów wybuchnęła śmiechem, uderzając dłońmi o uda.
Elizabeth spojrzała na pozostałe kobiety i rezygnacją pokręciła głową.
- Przepraszam - powiedziała Lavina, chichocząc.
Zapadła cisza. Nie jest łatwo znaleźć jakiś temat do rozmowy po takim dziwnym zachowaniu gościa, pomyślała z urazą Elizabeth.
- Reperujecie pościel, jak widzę - rzuciła Lavina, patrząc na stos płótna.
- Wychodzę za mąż - wyjaśniła Lina. - I Elizabeth była tak dobra, że dała mi to wszystko na posag.
- Aha - rzuciła Lavina obojętnie. Nalała sobie gorącej kawy do spodeczka i wypiła.
- Mój narzeczony nazywa się Andreas Sandberg - mówiła dalej Lina. - Mieszka w Kabelvaag i…
Lavina znów wybuchnęła głośnym śmiechem. Śmiała się tak, że oman nie spadła z krzesła. Uderzyła się w uda i usiłowała wykrztusić z siebie jakieś słowa.
Elizabeth upuściła robótkę i zerwała się na równe nogi.
- Możesz mi powiedzieć, o co chodzi, kobieto?!
- Poczuła, że nieprzyjemne wrażenie jeszcze się nasila, przede wszystkim jednak była zła na Lavinę, której nigdy nie potrafiła zrozumieć.
Lavina znów otarła oczy z łez. Odchrząknęła i mruknęła coś, czego żadna z nich nie zrozumiała. Kiedy jednak zerknęła na Linę, ponownie parsknęła śmiechem.
Elizabeth dostrzegła, że oczy Liny napełniają się łzami. Maria też to zauważyła i otoczyła dziewczynę ramieniem.
- Dosyć tego, ubieraj się i idź sobie! - Elizabeth podała jej płaszcz i złapała ją mocno za ramię. - No, dalej, jazda!
Lavina dała się wyprowadzić, wciąż krztusząc się ze śmiechu.
Zatrzymały się w sieni. Elizabeth dokładnie zamknęła drzwi kuchni, po czym syknęła:
- Możesz mi powiedzieć, co się tak rozśmieszyło?
Lina jest dobrą dziewczyną i nie masz prawa tak się wobec niej zachowywać. Ja nie toleruję takiego zachowania pod moim dachem!
Lavina włożyła płaszcz i zawiązała szal na krzyż przez piersi. Nadciągnęła rękawice i spoważniała. Wbiła intensywnie wzrok w Elizabeth i rzuciła:
- Niedługo wrócę i wtedy powiem prawdę!
Ponownie zaczęła się śmiać tak, że ledwo zeszła ze schodów.
Elizabeth zatrzasnęła za nią drzwi i oparła się o framugę z dziko bijącym sercem. Nadal słyszała jej złowieszczy śmiech. Drzwi kuchni otworzyły się ostrożnie i wyjrzała Maria.
- Poszła?
- Tak, na szczęście. Oby już nigdy nie wróciła!
Do sieni wyszła także Lina.
- Nie przejmuj się tym, co powiedziała - próbowała pocieszyć ją Elizabeth. - Tak kobieta jest niespełna rozumu.
- Tak, wiem. - Lina uśmiechnęła się smutno.
- Sprawiamy sobie jakąś przyjemność i nie będziemy już o niej myśleć.
Elizabeth objęła ramieniem Linę i tak weszły do kuchni. Nie mogła jednak zapomnieć pożegnalnych słów Laviny. Wiedziała, że jej prawda i nie oznacza nic dobrego dla mieszkańców Dalsrud.
Kiedy mężczyźni byli na zimowych połowach, Elizabeth starała się sprawiedliwie rozdzielać obowiązki domowe pomiędzy służące i domowników. Tego dnia Maria i Ane pojechały do sklepu, a Helene i Lina zajęły się obrządkiem w oborze. Ona zaś zabrała się do prania w letniej kuchni. Uznała, że nie jest to wielkie pranie i sama da mu radę. Westchnęła, wyżymając bluzkę i wkładając ją do wiadra. Z niechęcią myślała o płukaniu ubrań w rzece. Na szczęście było ich niewiele, więc może paznokcie nie zdążą popękać od lodowatej wody… Naraz usłyszała, że drzwi się otwierają i ktoś wchodzi do środka.
- Skończyłaś w oborze, Helene? - spytała, nadal odwrócona plecami do wejścia.
Niespodziewanie chrząknięcie sprawiło, że szybko się odwróciła.
- Dzień dobry i szczęść Boże - pozdrowił ją obcy mężczyzna.
- Kim jesteś i czego tu chcesz? - spytała Elizabeth ostrym tonem, bezwiednie robiąc krok do tyłu. Letnia kuchnia od razu wydała się jej za ciasna.
- Nie bój się - odezwał się oby spokojnie i zdjął czapkę.
Elizabeth obrzuciła uważnym wzrokiem rosłego mężczyznę. Był zaniedbany i brudny, więc podejrzewała, że jest włóczęga, chociaż nie wydawał się niedożywiony. Przeciwnie, sprawiał wrażenie silnego i najedzonego. Wielkie wąsy królowały w jego przybrudzonej twarzy, oczy były niebieskie i uśmiechnięte.
Wyciągnął dłoń i się przedstawił. Elizabeth powiedziała swoje nazwisko, nie zwracając uwagi na jego. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, uznała, cofając rękę. Wytarła ją niepostrzeżenie o brzeg fartucha.
- Przychodzę spytać o jedzenie i możliwość przenocowania gdzieś na sianie przez noc albo dwie - powiedział nieznajomy. - Oczywiście, pracuje to - dodał szybko, mnąc czapkę w wielkich dłoniach.
Elizabeth spojrzała na niego spod oka i oparła ręce na biodrach.
- Nie wiem, czy potrzebuję pomocy - rzekła.
- Ja wiem, że są zajęcia ciężkie dla kobiet - uśmiechnął się znacząco. - Mogę na przykład nanosić wody do obory i domu albo narąbać drew.
Elizabeth zagryzła wargę.
- No, dobrze. Możesz tu pracować do jutra, ale nie dłużej. Nie lubię mieć obcych w obejściu.
- Dobrze to rozumiem - odparł, kiwając głową. - Mogę zacząć od razu?
- Nie. Oprowadzę cię, gdy tylko skończę z pracą tutaj.
- Mogę usiąść? - spytał, wskazując na mały zydel w kącie.
- Proszę. - Elizabeth odwróciła się do niego plecami i zabrała do prania. - Skąd jesteś? - spytała, gdy zapadła cisza.
- Znikąd. Chodzę i pracuję za jedzenie. Najlepiej jest latem, wtedy najmuję się ba całe sianokosy.
- A zimą? Musi być ciężko.
- Tak, ale nieraz trafiam na statek i jestem uratowany. W tym roku i się nie udało, ale nie jest to powód, żeby czarno widzieć przyszłość.
Elizabeth uśmiechnęła się pod nosem. Zerknęła szybko przez ramię.
- Chciałabym mieć twoją odwagę - rzuciła.
- Tak, wszyscy musimy z czymś walczyć - uśmiechnął się. - Ja lubię takie życie. - Po chwili dodał: - Masz ładne gospodarstwo.
- Dziękuję. Dalsrud od wielu pokoleń należy do rodziny mojego męża i jest jednym z większych gospodarstw w okolicy. Ale też wymaga dużo pracy.
Pokiwał głową.
- No właśnie takiego życia nie chciałam. Wybrałem wolność.
Mówił dalej o swoim życiu wędrowca. Elizabeth spytała, czy zna Niasa Wędrowca, ale on zaprzeczył. Nie słyszał o nikim takim.
Wreszcie Elizabeth mogła odłożyć ostatnią sztukę bielizny do wiadra. Wyprostowała plecy i odwinęła rękawy. Pozostało tylko płukanie. Jeśli Helene skończyła już w oborze, mieć dać temu przybłędzie coś do jedzenia, zanim zacznie pracę.
Miała się właśnie obrócić, gdy nagle poczuła jego ramię obejmujące ją w pasie. Tak ją to zaskoczyło, że nawet nie krzyknęła.
- Co robisz? - spytała z niechęcią.
- A jak myślisz? - wydyszał. Drugą dłoń położył na jej piersi i ścisnął tak mocno, że jęknęła z bólu. - Stoisz tak tyłkiem do mnie i kręcisz nim ponętnie, więc czego się spodziewasz? Sama się o to prosisz, przyznaj!
Lodowaty strach przeszył Elizabeth. Przed oczami stanęło jej wspomnienie Leonarda: słyszała jego głos, czuła jego zgniły oddech; widziała jego żółte zęby, tłuste jasne włosy, natarczywe dłonie, twarz z obwisła skórą; słyszała jego słowa… jego okropne oskarżenia. Obudziła się w niej wściekłość i dodała jej sił. Pochyliła się do przodu, po czym nagle się wyprostowała i uderzyła napastnika głową w twarz. W następnej chwili obróciła się błyskawicznie i kopnęła go w piszczel. Dobrze, że miała na sobie chodaki!
Mężczyzna ryknął i złapał się za nos.
- Ty cholerna babo! - wrzasnął i złapał ją drugą dłonią.
Powinna była to przewidzieć, ale to on ją zaskoczył i nie zdążyła odskoczyć. Całą swoją siłą i ciężarem naparł na nią i przycisnął do ławy, gmerając przy jej bluzce, aż pryskały guziki.
- Nie niszcz mi bluzki! - wrzasnęła i ugryzła go w rękę.
Krzyknął i cofnął dłoń, ale już po chwili mocno uderzył ją w policzek.
Cios był tak mocny, że na moment ją zamroczyło. To mu wystarczyło, by podciągnąć jej spódnicę, obrócić ją tyłem i wykręcić jej rękę na plecy. Elizabeth całą sobą sprzeciwiała się temu, co miało nastąpić. Ta gnida chce ją wziąć siła, pomyślała z wściekłością, ale ona nie może na to pozwolić! W desperacji próbowała się wyzwolić z jego uchwytu, lecz napastnik tylko mocniej wykręcił jej ramię, tak że ból sięgnął kręgosłupa.
Elizabeth zamknęła oczy i zacisnęła zęby. Ojcze nasz, któryś jest w niebie…, zaczęła modlić się w duchu.
W tym momencie drzwi się otworzyły i rozległ się przeszywający krzyk. Mężczyzna puścił ją natychmiast. Elizabeth odwróciła się i ujrzała Helene z tarą w dłoniach. Z wytrzeszczonymi oczami przyjaciółka uniosła tarę nad głowę i z całej siły walnęła nią obcego w plecy. Nadbiegła Lina z drewnianym wiosłem. Mężczyzna zawołał coś i wypadł na zewnątrz w śnieg, osłaniając głowę. Dziewczęta biły na oślep, wyrzucając z siebie przekleństwa, rozwścieczone jak furie.
Elizabeth zebrała na piersiach podartą bluzkę i roztarła bolące ramię. Otumaniona podeszła do drzwi i zobaczyła, że wróciły Maria i Ane. Siostra kopnęła przybłędę, gdy próbował wstać, Ane też wymierzyła mu kilka kopniaków.
Elizabeth oprzytomniała.
- Zostawcie go! - zawołała. - Zatłuczecie go na śmierć.
Helene posłuchała, lecz Lina wymierzyła mu jeszcze jedno uderzenie w zadek, tak że znów upadł w śnieg. Dziewczyna była z siebie najwyraźniej zadowolona.
- Już wystarczy - powiedziała Elizabeth spokojnie.
Dziewczęta z wahaniem się wycofały. Mężczyzna na czworakach zbierał swoją czapkę i rękawice ze śniegu. Wreszcie wstał i odbiegł kawałek, zanim odwrócił się i pogroził im pięścią.
- Cholerne baby! Chyba służycie samemu diabłu! - krzyknął, ocierając krew z nosa. Potem odwrócił się i poczłapał dalej.
Ane pochyliła się, nabrała garść śniegu i posłała twardą kulkę w jego kark.
- A masz! - zawołała i pokazała mu język.
Elizabeth chciała coś powiedzieć, ale nie znalazła właściwych słów. Pozostałe kobiety stały i patrzyły na nią. Poczuła, że zbiera jej się na śmiech. Że też cztery rozwścieczone kobiety i jedna dziewczynka zdołały przegonić rosłego mężczyznę niczym spłoszonego zająca! Zaczęła chichotać, ale zaraz ogarnęła ją potężna, wyzwalająca fala śmiechu. Jej towarzyszki przyłączyły się i stały tak, płacząc ze śmiechu jak szalone.
Helene oprzytomniała pierwsza. Odwróciła się do Elizabeth z poważną miną i popatrzyła na nią uważnie.
- Co z tobą? - Coś ci zrobił?
Elizabeth potrząsnęła głową, ocierając łzy.
- Masz! - Helene zdjęła swój szal i otuliła nim ramiona przyjaciółki. - Idź do domu, a my z Liną dokończymy pranie.
- Dziękuję. - Elizabeth dopiero teraz poczuła, że marznie. Zaczęła szczękać zębami.
- Uderzył cię - zauważyła Maria, gładząc siostrę po policzku.
- To nic takiego.
- Myślisz, że on wróci? - spytała Lina.
- O, nie. Jestem całkowicie pewna, że nie - odparła Elizabeth i się zaśmiała.
Ane zmarszczyła czoło.
- Musimy od razu powiedzieć o tym Kristianowi, kiedy wróci - oświadczyła.
- Nie! - Elizabeth położyła dłoń na jej ramieniu. - Nie mów mu, Ane. Zacznie się o nas martwić, gdy znów będzie wypływał na morze. Niech to pozostanie naszą tajemnicą.
- Dobrze! Lubię tajemnice! - stwierdziła Ane. - Chodźmy do domu, mamo. Zrobię ci kawy.
Energicznie doszła do drzwi i zaczęła otupywać śnieg z butów.
Elizabeth podążyła za nią, lecz po kilku krokach zatrzymała się i spojrzała na krople krwi na śniegu. Nie, on nigdy nie wróci, pomyślała. Nie odważy się.
Łagodny wiosenny wiatr bawił się pasmem włosów Elizabeth. Założyła niesforny kosmyk za ucho i ciaśniej otuliła się szalem. Zmrużyła oczy przed promieniami słońca i napawała się chwilą wolnego, którą sobie ofiarowała. Z polany nad gospodarstwem dobiegło kukanie.
- Kukułka kuka w nagim lesie. To nie wróży dobrze - rzuciła Helene. Pochyliła się i sprawdziła, czy Elizabeth siedzi na dywaniku. Wiadomo, że niezdrowo jest siadać na zimnych kamieniach.
- Zupełnie, jakby słyszała starą Gurine - zaśmiała się Elizabeth. - Ona znała wszystkie przysłowia świata i rozgłaszała przesądy wszem i wobec.
- Przesądy, też mi coś! To sama prawda, Elizabeth! Jeśli słyszysz pierwszą kukułkę w nagim lesie, wróży to nieurodzaj. Wszyscy to wiedzą.
Elizabeth znów się zaśmiała.
- Ale też wszyscy wiedzą, że wiosna tu na północy przychodzi późno i że kukułka kuka w nagim lesie co roku! Nieprawdaż Helene?
- Nie śmiej się przedwcześnie. - Helene zapatrzyła się przed siebie. - Mówiłam ci, co mi niedawno powiedziała Ane?
Elizabeth pokręciła głową.
- Podobno wie, jak pomóc biednym we wsi.
Elizabeth uśmiechnęła się z czułością.
- Aha. No a jak? - spytała.
- Tego nie wiem. Nie chciała mi zdradzić szczegółów.
- O wilku mowa! - rzuciła Elizabeth na widok nadbiegającej córki.
- Statki przypływają! - zawołała podniecona Ane.
Od razu zaczęło im się spieszyć.
- Lino, w kuchni posprzątane? - zapytała Elizabeth. - Nastaw kawę. Albo nie, może chcesz iść na brzeg? Tak, chodź z nami. Kawa może poczekać.
Lina uśmiechnęła się z wdzięcznością. Kobiety zebrały spódnice i pobiegły w dół dróżką, śmiejąc się i żartując. Na dole zatrzymały się i z niecierpliwością wypatrywały łodzi. Daleko na morzu dostrzegły łódkę. Tak, to Kristian i Lars wracali do domu! Tej zimy znów popłynęli statkiem Jakoba. A teraz pożegnali się z nim i łódką płynęli do Dalsrud.
Powietrze nad samym morzem było zimniejsze i Elizabeth skuliła się w sobie.
- Jak dostrzegłaś łódkę? - spytała córkę.
- Byłam na poddaszu! - Ane zakryła dłonią usta i zachichotała.
- A więc nie poszłaś do swojego pokoju i nie zmieniłaś pościeli, jak kazałam?
- To zrobiłam.
- Ale miałaś potem inne rzeczy do zrobienia!
- A może o nich zapomniałam?
- A może chciałaś się wykręcić? - W głosie Elizabeth był śmiech. Nie potrafiła być surowa w taki dzień. Mężczyźni wracali do domu po miesiącach ciężkiej pracy i tęsknoty! Za każdym razem, gdy śnieżyca szalała za ścianami domu w Dalsrud, Elizabeth z trwogą myślała o Kristianie i innych na morzy. Kiedy z dziewczętami siedziała z zacisznej kuchni i jadła podwieczorek, jej myśli często wędrowały ku mężczyznom. Czy mają jeszcze dość jedzenia? Czy mogą dosuszyć ubrania. Czy udaje im się czasem wyspać? Listy od Kristiana przychodziły rzadko. Zima była długa i wiele miesięcy spędzali na zimowych połowach. Ale teraz czas oczekiwania się skończył i do następnego razu było dużo czasu.
Kristian i Lars byli zarośnięci i dano się nie myli, to jednak zupełnie nie przeszkadzało, pomyślała Elizabeth. Zapach portu, rzemieni i mokrej wełny wydawał jej się cudownym aromatem. Szybko objęła męża, nie zważając, że obserwują ich służące. Ale słowa, które zbierała przez całą zimę, powie mu dopiero wtedy, gdy będą sami.
Chwila była uroczysta i Elizabeth pożałowała, że nie zdążyła się uczesać ani zmienić ubrania. Miała na sobie szarą codzienną sukienkę i poplamiony fartuch.
Zarumieniona Helene uścisnęła na powitanie dłoń Larsa. Z jej twarzy można jednak było wyczytać zawód, gdy Lars dokładnie w taki sam sposób przywarł się z resztą domowników. Elizabeth poczuła ciężar na sercu. Tak by chciała, żeby przyjaciółka miała ukochanego, który zauważyłby jej wszystkie wspaniałe cechy i dostrzegł jej urodę. Nie wydaje się jednak, żeby miał nim być Lars, na co biedaczka liczyła. Elizabeth westchnęła i odegnała smutne myśli. To był czas radości!
- Mario, nakryj do stołu, a my przyniesiemy wody - rzuciła.
Wszystko miało się odbyć zgodnie z odwiecznym rytuałem: najpierw mężczyźni się kąpali, potem wszyscy razem jedli i dopiero potem następowało otwarcie skrzyń podróżnych.
Elizabeth czuła, że aż jej się kręci w głowie z radości, gdy szła za wszystkimi w górę dróżki.
Ptaki nie poszły jeszcze spać i świergotały za oknem sypialni. Wiosenna noc była jasna i kusząca. Rozległ się tęskny głos kota. Wkrótce nadeszła odpowiedź. Może to Pusia udał się w zaloty, pomyślała Elizabeth leniwie i przysunęła się do Kristiana. Jeszcze pachniał mydłem po kąpieli.
Delikatnie przesunęła palcem po jego wydatnym podbródku i zjechała na szyję.
- Jesteś taki ładny - szepnęła. - Tak bardzo ładny.
- I to mówi ta, która przypomina anioła! - odparł, nabierając na nią ciałem.
Wplotła palce w jego włosy. Jego długa grzywka łaskotała ją, gdy obsypywał jej twarz szybkimi pocałunkami.
- Mój anioł - wyszeptał, patrząc na nią z uczuciem.
- Pocałuj mnie, Kristianie - porosiła.
Bez wahania spełnił jej prośbę, a po długim pocałunku przesunął usta wzdłuż jej szyi, ugryzł delikatnie koniuszek ucha, Az poczuła dreszcz przenikający całe ciało.
- Nie rób tak - mruknęła.
- Dlaczego nie - zaśmiał się w odpowiedzi.
- Bo robi mi się wtedy tak dziwnie!
Wygięła ku niemu ciało, aż jego owłosiona pierś połaskotała jej sutki.
- Mmmm, dobrze - mruknął, znów ją całując.
Elizabeth objęła go za szyję i wślizgnęła się bardziej pod niego.
- Nie opuszczaj mnie więcej - prosiła. - Nigdy, nigdy!
- Długo cię nie opuszczę - odparł ochrypłym głosem, rozdzielając kolanem jej uda.
- Nigdy! - jęknęła, przyjmując go w siebie po długich miesiącach tęsknoty.
- O czym myślisz? - spytał Kristian.
- Jak bardzo się cieszę, że znowu jesteś w domu.
- Ja też - odparł cicho.
- I myślałam o tych wspaniałych podarunkach, które przywieźliście! Papier listowy dla nas wszystkich, ta piękna wełna do haftowania… Jak wpadliście na to, żeby coś takiego kupić?
- Poprosiłem sprzedawczynię o pomoc.
- I pomyśleć, że Lars kupił koronki dla Helene! Sądzisz, że jest w niej zakochany?
Mówił coś?
- Nie. Nic nie mówił. - Kristian się roześmiał. - Żaden chłop po czymś takim nie mówi!
- Dziwni jesteście. Jeśli ona nie wpadła mu jeszcze w oko, to wielka szkoda. Bo ja uważam, że jest miła i słodka, i dba o niego. Czegóż jeszcze można sobie życzyć?
Kristian pokręcił głową i ziewnął.
- Może Helene nie podoba mu się w ten sposób?
Czy to takie dziwne?
Elizabeth wpatrzyła się w sufit.
- Nie, może i nie, ale tak bym chciała…
Mąż pochylił się nad nią i zaczął ją całować.
- Pewnie też byś chciała, żeby zacałował cię na śmierć? - zaśmiał się cicho.
Nie odpowiedziała, odwzajemniając jej pocałunki. Jej serce wypełniała bezgraniczna radość.
Elizabeth poszukała kieszeni klucza do spiżarni i włożyła go do zamka.
- Dziwne - mruknęła, gdy nie chciał się obrócić. Spróbowała jeszcze raz, bez skutku. Nieprzyjemna myśl sprawiła, że po prostu nacisnęła klamkę. Ustąpiła. Elizabeth poczuła gęsią skórkę. Dlaczego było otwarte? Zadrżała na wspomnienie tego, co się wydarzyło zimą. Teraz przynajmniej jest więcej ludzi w gospodarstwie, pomyślała i zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi.
Nikogo, stwierdziła, gdy wiosenne słońce oświetliło wnętrze. Weszła głębiej i zesztywniała. Zapasy nie zniknęły, ale były poprzestawiane! Wszystko zebrano w małe stosiki. Worki z mąką stały ściśnięte w jednym kącie, wędzone szynki złożone razem. Obrzuciła spojrzeniem póki i stwierdziła z całą pewnością, że jedzenie ktoś ruszał, lecz o ile mogła ocenić - niczego nie brakowało. Drżącymi rękami i ułożyła wszystko na miejsce, złapała woreczek z mąką i pospieszyła na dwór. Zamknęła pieczołowicie drzwi na klucz. Stanęła, ściskając go w dłoniach. Ja zawsze zamykam spiżarnię na klucz, pomyślała. I sprawdza. Czy mogłam zapomnieć ten jeden raz?
Pokręciła głową i pospieszyła do obory. Niepokój ściskał ją w dołku, gdy weszła do kur. Nie trzymali ich wiele, lecz wystarczająco, żeby mieć jajka do ciast.
Kury zatrzepotały skrzydłami i zagdakały płochliwie, ale zaraz się uspokoiły na swoich grzędach. Zwykle Elizabeth zagadywała do nich łagodnie, lecz dziś szybko zebrała tylko jajka i wyszła.
Nieprzyjemne uczucie, że jest obserwowała, towarzyszyło jej przez cała drogę przed podwórze. W kuchni nie było nikogo, odłożyła więc mąkę i jajka i opadła na krzesło. Serce biło jej mocno w piersi. Położyła ręce na stole i ukryła twarz w zgięciu łokcia.
Co tu się dzieje? - pomyślała zdenerwowana. Trochę za dużo tych dziwnych wydarzeń. Czyżby zrobiła coś, czym sprowokowała kogoś do takiego zachowania? Czy kryła się za tym zazdrość, czy po prostu złe zamiary?
Gdy otworzyły się drzwi, westchnęła i się wyprostowała.
- Siedzisz tu sobie sama? - spytał Kristian i pogładził ją po plecach.
Wstała szybko.
- Nie, chciałam tylko chwile odsapnąć. Przyniosła, mąkę i jajka dla Helene, bo ma piec ciasto, ale nie ma jej teraz, wiec…
- Co cię trapi? - Kristian przerwał potok jej słów i spojrzał na nią uważnie spod zmarszczonych brwi.
- Ktoś był w spiżarni - oznajmiła.
- Zniknęła coś z jedzenia?
- Nie. Ale jestem pewna, że zamykałam drzwi na klucz.
- Nikt inny nie ma klucza?
- Nie, tylko ja.
Patrzył na nią przez chwilę, zanim spytał:
- Ale Helene czasem go dostaje?
- Zdarza się.
- W takim razie to ona zapomniała zamknąć - uśmiechnął się Kristian.
- Ale jedzenie było poprzestawiane! Wyglądało dziwnie, tak pozbierane w stosiki i…
W korytarzy rozległy się kroki i Kristian rzucił szybko:
- To pasuje do tych innych dziwnych zdarzeń. Nie mów nic nikomu. Pilnuj tylko, żeby nikt nie brał klucza do spiżarni.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się, gdy do kuchni weszła Helene.
Elizabeth pierwsza dostrzegła Mikkela, gdy podlewała geranium w salonie. Szybko odstawiła konewkę i wpadła do kuchni.
- Idę do krosien - rzuciła do Liny i pobiegła po schodach na górę.
Dziś nie miała ochoty na spotkanie z Mikkelem. Był nieprzyjemny, więc korzystała z każdej okazji, żeby uniknąć z nim kontaktu. Tu na górze będzie miała spokój, pomyślała. Wyjęła potrzebne kłębki wełny i rozpoczęła tkanie. Sporo już zrobiła, gdy do pokoju weszła Ane.
- Nie masz nic do roboty? - spytała Elizabeth, na chwilę odrywając wzrok od krosien.
- Mam przerwę.
Ane usiadła na krześle i zaczęła machać nogami, stukając obcasem o nogę krzesła. Odgłos ten zaczął w końcu irytować Elizabeth, wiec spojrzała na córkę wymownie. Nogi natychmiast się zatrzymały, ale zaraz Ane zaczęła cicho gwizdać.
- Nauczyciel mówi, że brzydko jest gwizdać - oznajmiła.
- Aha - mruknęła Elizabeth, szukając w koszyku kłębka wełny w odpowiednim odcinku czerwieni.
- Mówi, że ten, kto gwiżdże, przywołuje diabła.
Czy to prawda, mamo?
- Aha.
- W ogóle mnie nie słuchasz!
Elizabeth podniosła się znad koszyka z wełną.
- Ależ tak, słucham. Mówisz, że nauczyciel gwiżdże i wzywa diabła.
Ane przewróciła oczami i podeszła do okna. Elizabeth spojrzała na jej szczupłe plecy. Córka wkrótce skończy jedenaście lat. Jeszcze tylko cztery lata i po konfirmacji wkroczy w świat dorosłych. Zauważyła, że Ane ostatnio się wyciągnęła i że zgęstniały jej włosy. Nie tak dawno temu odkryła też, że jej małej córeczce rosną piersi! Zastanowiła się, czy ona też zaczęła się tak wcześnie rozwijać? Nie pamiętała. Ane zachowywała się często jeszcze tak dziecinnie, ale już za kilka lat naprawdę będzie dorosła.
Przypomniała sobie, co Helene powiedziała jej o córce.
- Słyszałam, że Ane, wymyśliłaś sposób na pomaganie biednym.
Dziewczynka pokiwała głową.
- Jaki?
- Jeszcze nie mogę powiedzieć. Dowiesz się za jakiś czas. Mikkel już poszedł do domu - dodała.
- Aha.
Ane oparła się łokciami i parapet. Spojrzała na matkę, zagryzając wargę.
- Mamo, co to znaczy, że komuś nóź luźno siedzi?
- Cóż, to chyba znaczy, że ten ktoś szybko go wyciąga i grozi nim innym. Wielu nosi przy sobie nóż, zwłaszcza ci, którzy żyją w dziczy, tak jak Mikkel. On pewnie często go używa. - Zamilkła nagle, po czym rzuciła: - Ale dlaczego o to pytasz?
- Mikkel powiedział, że nóż luźno siedzi Kristianowi.
- Co ty mówisz?! - Elizabeth ścisnęło mocno kłębek wełny.
- Mówię, że Mikkel…
- Tak, słyszałam. Powiedział coś jeszcze?
Ane ściągnęła usta i wpatrywała się w sufit.
- Tak, powiedział, że rozmawiał z tym, którego on zranił, i… Nie, nie pamiętam.
Elizabeth zdała sobie sprawę, że jej dłonie drżą, więc ukryła je w fałdach spódnicy.
- Czy Mikkel powiedział, że rozmawiał z tym… który został zraniony?
- Tak. O co mu chodziło? Czy Kristian zranił kogoś nożem?
- Nie, oczywiście, że nie. Ale czy powiedział, kiedy z tym kiś rozmawiał?
Ane pokręciła głową, lecz po chwili się rozjaśniła.
- Tak, to było jakoś niedawno. Ostatniej albo przedostatniej zimy. I powiedział, że tamten potrafi więcej niż tylko Ojcze nasz.
Kłębek wełny zwilgotniał w niej spoconej dłoni. Elizabeth upuściła go do koszyka, po czym otarła dłoń o spódnicę.
- Trzymaj się z dala od Mikkela - nakazała surowo. - Nie słuchaj tego, co mówi, bo on lubi straszyć ludzi, a zwłaszcza dzieci.
- Ale ja się go nie boję. Uważam, że jest zabawny!
- Możesz sobie tak uważać - mruknęła Elizabeth.
- Ale nie wolno ci słuchać jego bzdur! I nie sprzeciwiaj mi się!
Ane wzruszyła ramionami.
- Skoro musze… No to już chyba pójdę pomagać w myciu podłogi. Lina pozwoliła mi trochę odpocząć, ale teraz już wrócę.
Elizabeth utkwiła spojrzenie w jakiś punkt przed sobą. Czy ten stary dziad wiedział, że Kristian przejechał kiedyś Jensa nożem przez twarz? Chyba wiedział, ale kogo miał na myśli, mówiąc, że rozmawiał ze zranionym, i to nie tak dawno? Ane powiedziała, że tej albo poprzedniej zimy. Zakręciło jej się w głowie. Boże, Jens zaginął na morzu dziewięć lat temu. Co znaczyły słowa Mikkela? Czy to możliwe, że Jens jednak żyje?
Ukryła twarz w dłoniach. Ileż razy ta myśl przechodziła jej do głowy? Sto, może tysiąc razy. Nie było to uczciwe ani wobec niej samej, ani wobec Kristiana. Zwłaszcza niego. Gdyby Jens żył, Kristian miałby powód do zazdrości. Ale rzecz dotyczyła nieżyjącego. No właśnie, pomyślała i uniosła głowę. Nieżyjącego.
Przetarła twarz i wstała. Musze znaleźć nóż, pomyślała. Ten, który Kristian kupił od Niasa Wędrowca. Sama nie wiedziała, dlaczego nagle stało się to dla niej tak ważne. Może musiała uzyskać na coś odpowiedzieć, choć nie bardzo pojmowała, na co. Energicznie wyszła na korytarz, ale zaraz stanęła niepewnie wyszła na korytarz, ale zaraz stanęła niepewnie i się rozejrzała. Gdzie Kristian mógł go schować? Powiedział, że go zgubił, ale coś jej mówiło, że skłamał.
Z kuchni dobiegały odgłosy rozmów i stukania garnkami. Poza tym panowała cisza, czyli Kristian nadal był poza domem. Wślizgnęła się do ich sypialni i obrzuciła pokój spojrzeniem. Łóżko? Nie, nie tu. Jego szafa? Zaczęła szukać. Sprawdziła każdą kieszeń ubrania, wyciągnęła każdą szufladę i zbadała jej zawartość. Wreszcie zatrzymała się, zgrzała i zrezygnowana. Przeszukała już wszystko. Usiadła na łóżku i zastanowiła się chwilę. Jakie jeszcze były możliwości? Może gdzieś pod luźną deską znajdował się schowek? Wstała i niecierpliwie zaczęła opukiwać ściany. Licząc, że może usłyszy gdzieś głuchy odgłos.
- Przepraszam, że przeszkadza - usłyszała za sobą głos Helene i obróciła się na pięcie.
Helene zaczęła się śmiać.
- Możesz mi z łaski swojej powiedzieć, co takiego robisz? - wykrztusiła.
Elizabeth poczuła, że zalewa ją rumieniec.
- Sprzątam w szafie, chyba widzisz?
- Nie, mnie się wydaje, że raczej chcesz ją rozwalić!
- No cóż. - Elizabeth odwróciła się i zaczęła wkładać rzeczy na miejsce. Miała nadzieję, że Helene sobie pójdzie, ta jednak podeszła do niej.
Już całkiem poważnie spytała:
- Nie powiesz, o co chodzi?
Elizabeth odwiesiła kurtkę do szafy i odwróciła się z wahaniem.
- Kristian kupił kiedyś nóż od Niasa. Jestem pewna, że były na nim wyryte inicjały.
- Tak?
- Według mnie były to litery J.R.
- No i?
Elizabeth westchnęła z rezygnacją.
- Nie rozumiesz? Jestem pewna, że to był nóż Jensa. I jeśli go znajdę…
- To co wtedy?
Elizabeth spuściła wzrok.
- Kristian gdzieś go schował i mówi, że nie było na nim żadnych liter. Ale jeśli go znajdę i pokażę, że mam rację, to…
- Powiesz mu to, a Kristian przyzna, że się mylił. I co dalej? Możesz udowodnić, że inicjały oznaczają Jensa Raska?
Zawstydzona Elizabeth pokręciła głową.
- Nie, nie mogę.
- Ja uważam, że powinnaś dać spokój przeszłości - oznajmiła Helene i pogładziła ją po policzku. - Nie służą ci takie myśli.
- Pewnie masz rację. Ale…
Helene się uśmiechnęła.
- Pomogę ci posprzątać i zejdziemy razem na dół.
- Dziękuję - szepnęła Elizabeth. Ale słowa, które usłyszała od Ane, nie mogły jej opuścić.
- Widziałam, że był tu dzisiaj Mikkel - rzuciła Elizabeth przy obiedzie. - Czego chciał?
Zmusiła się, by patrzeć na Kristiana.
Mąż zerknął na nią znad talerza.
- Pytał, czy pójdziemy po to drewno.
- No, to rychło w czas - zauważył Lars.
- I to właśnie mu powiedziałem. Spytałem, czy był pijany przez całą zimę, odkąd go uratowaliśmy.
- Nie musisz być taki złośliwy wobec niego - skomentowała Elizabeth.
- Sam jest sobie winien - rzucił Kristian, zeskrobując z noża skórkę ziemniaka o krawędź talerza. - Zaproponowałem mu pracę w zimie, ale jej nie przyjął. Według ciebie, co mam robić? Nawet nie usłyszałem podziękowania za to, że przez niego straciliśmy cały dzień w górach.
- Nie potrzebujemy żadnego podziękowania. Poza tym nawet nie wiadomo, czy w ogóle zauważył. Że u niego byliśmy.
Kristian zaczął się śmiać, jakby nie słyszał jej słów.
- Rzucił na mnie klątwę, stary wariat!
Elizabeth poczuła, że serce zabiło jej mocniej.
- Nie powinieneś się z tego śmiać, Kristianie!
- Chyba w to nie wierzysz?
- Znasz moje zdanie: z tym człowiekiem nie ma żartów.
- A ja uważam, że jest zabawny! I ciekawy - wtrąciła Ane.
- Jedz obiad i siedź cicho! - ucięła surowo Elizabeth. - Pamiętasz, co ci powiedziałam o Mikkelu?
Maria odłożyła sztućce i wpatrywała się w siostrę.
Elizabeth czuła, że winna jest wszystkim jakieś wyjaśnienie. Czuła na sobie także zaciekawione spojrzenie Liny.
- Mikkel rzucał już klątwy i uroki na ludzi - oznajmiła i mocno zacisnęła usta.
Po obiedzie Kristian podziękował i rzekł:
- Idę do szopy.
Elizabeth patrzyła za nim przez kuchenne okno, dopóki nie zniknął. Potem zwróciła się do Helene:
- Idę się przejść. Mario, pomóż tutaj.
Gdy wychodziła, czuła na plecach pytające spojrzenia domowników.
Drzwi szopy nad morzem były otwarte na oścież. Kristian siedział na skrzynce i naprawiał sieci.
- To ty? - zdziwił się.
Pokiwała głową i obrzuciła spojrzeniem wnętrze szopy. Pod dachem leżało kilka par wioseł i sporo desek. Na ścianach wisiały zielone szklane kule oplecione siatką ze sznurka oraz czerwono-brązowe boje do zastawianych sieci.
Elizabeth nabrała głęboko powietrze i powoli je wypuściła. Zauważyła spojrzenie Kristiana i uśmiechnęła się, zmieszana.
- Zawsze lubiłam zapach szopy. I brzegu morza. Zapach smoły, wodorostów i słonej wody.
- To dlatego tu przyszłaś? - zaśmiał się cicho.
Jego palce bezustannie pracowały przy sieci. Igła z nicią wyszywał oczka, a małym nożem nasadzonym na palec błyskawicznie odcinał nić.
Elizabeth zdobyła się na odwagę.
- Ane usłyszała dziś coś dziwnego.
- Tak? Cóż takiego? - spytał, nie odrywając wzroku od sieci.
- Podobno Mikkel powiedział, że rozmawiał z tym, komu podciąłeś policzek. Kogo mógł mieć na myśli?
Jego palce zatrzymały się na sekundę, ale może jej się tylko tak zdawało? W każdym razie była pewna, że zauważyła drgnięcie na jego twarzy.
- Musiał kiedyś rozmawiać z Jensem - odparł. W tym momencie nóż mu się ześlizgnął i zaciął go w palec. Kristian zaklął. - Sądziłem, że zakończyliśmy już tę historię.
Elizabeth milczała. Jego zachowanie ją zaniepokoiło. Czyżby coś przed nią ukrywał? Czy Mikkel powiedział coś więcej?
Kristian otarł krew o spodnie.
- Musisz oczyścić ranę! Może się wdać zakażenie - zaprotestowała.
- To tylko małe skaleczenie. Krew je oczyści.
Pokiwała głową. Niby to prawda, ale zbyt dobrze pamiętała, co się stało z ojcem, gdy zaczepił palcem o haczyk na ryby.
- Uważam, że Jens żyje - oznajmiła niepewnie, drżąc na całym ciele. Czy naprawdę wypowiedziała te słowa? Wydawało się, że wiszą pomiędzy nimi w powietrzu. Zobaczyła, że igła z nicią wypadła Kristianowi z dłoni. Mąż wstał, zaciskając pięści.
- Możesz mi powiedzieć, czy ty… - zamilkł.
- Czy nie zwariowałam? - dokończyła.
Milczał, ale domyśliła się, że to właśnie miał na myśli. Zabolało ją to. Stała, otwierając i zamykając usta, lecz nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
- Jens nie żyje od lat, Elizabeth. Może powinienem poprosić pastora, żeby z tobą o tym porozmawiał?
Jego głos był łagodny, lecz Elizabeth wyczuwała w nim niepokój.
- Nie, dziękuję, Kristianie, z moim umysłem jest wszystko w porządku. - Zebrała się w sobie. - Ane mi powtórzyła, że Mikkel rozmawiał z Jensem tej lub poprzedniej zimy. Jak można to wytłumaczyć? Sama nie wiem, co o tym sądzić. Jeśli żyje, dlaczego nie skontaktował się ze mną albo z Jakobem?
Kristian utkwił w niej mroczne spojrzenie.
- Przecież to powiedział zapijaczony głupek, a przekazało ci dziecko. I dajesz temu wiarę? Naprawdę uważasz, że Jens mógłby przeżyć tyle lat gdzieś na Vestfjorden?
Musiała spuścić wzrok aż na wydeptaną ziemię.
- Nie.
Odpowiedź była słabym szeptem. Odwróciła się i odeszła, nogi miała niczym z ołowiu. Czuła się, jakby uszły z niej wszystkie siły.
Kristian dogonił ją niedaleko za szopą. Otoczył ją ramionami, lecz ona się z nich wyrwała.
- Nie, Kristianie. Ja… potrzebuję trochę czasu.
Nie poddał się. Złapał ją za ramie i zmusił, by na niego spojrzała.
- Elizabeth, posłuchaj mnie! Jens nie żyje. Przykro mi widzieć, że nadal za nim tak tęsknisz. Dla mnie to też nie jest łatwe, bo przecież jestem twoim mężem.
Zmusiła się do uśmiechu, ale czuła, że był to raczej grymas. Delikatnie położyła dłoń na jego policzku.
- Wiem o tym, Kristianie.
Odwróciła się i poszła dalej.
Elizabeth słyszała mewę krzyczącą za oknem. Pewnie już ranek, pomyślała, nie otwierając oczu. Chciała powrócić do snu, który nadal tak wyraźnie pamiętała. Trzymała w objęciach niemowlę; wciąż czuła jego cudowny zapach i dotyk puchu włosów na policzku.
Powoli sen znowu ją ogarniał. Małe piąstki biły powietrze. Przemawiała łagodnie do dziecka i nagle otrzymała w nagrodę jego bezzębny uśmiech.
- To chłopiec czy dziewczynka?? - spytał ktoś za nią. Odwróciła się.
- Jensie! Jak dobrze cię widzieć! - powiedziała, idąc ku niemu.
Objął ją i zerknął na dziecko.
- Musiałem przyjść zobaczyć, jak się macie. Jak się czujesz, Elizabeth?
Pokiwała głową.
- Mam wszystko, czego mogłabym sobie życzyć.
Objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Poczuła ciepły oddech na szyi i miękkie usta na skórze. Wyrwało się jej westchnienie.
- Moja Elizabeth - wyszeptał. Jego pieszczoty stawały się coraz bardziej natarczywe, lecz ona…
To nie był Jens! On nigdy nie mówił do niej: moja Elizabeth. Niechętnie wyrwała się ze snu i zrozumiała, że leży w łóżku Kołdra się z niej zsunęła. Poczuła jak marzną jej ramiona. Naciągnęła kołdrę na siebie i usłyszała głos Kristiana:
- Elizabeth, nie śpisz?
Zamknęła oczy, zirytowana, że ją budzi.
- Słyszałem, że inaczej oddychasz - szepnął, delikatnie głaszcząc jej pierś.
- Zostaw! Daj mi jeszcze pospać.
Odepchnęła jego dłoń i przesunęła się na brzeg łóżka. Było tam zimniej i miała ochotę wrócić do niego, ale została na miejscu.
Rozległo się ciężkie westchnienie i zapadła cisza. Elizabeth poczuła, że ogarniając ją wyrzuty sumienia. Śniła o Jensie. Czuła obejmując ją ramię Jensa i z zadowoleniem przyjmowała jego pieszczoty. Czyje to dziecko trzymała? Jej i…?
Czy ten sen coś oznaczał? Nie, to pewnie dlatego, że wciąż myślała o Jensie i wciąż nie miała dziecka z Kristianem.
- Elizabeth, nie powinnaś już dłużej spać. Pamiętaj, co to za dzień - odezwał się ostrożnie Kristian.
- Tak, wiem - odparła. - Dziś pogrzeb Christena. - Zacisnęła powieki, by powstrzymać łzy. Postanowiła dziś nie płakać. Poczekała, aż będzie sama.
To Bergette przyniosła wiadomość o terminie pogrzebu. Była u rodziny chłopca, żeby sprawdzić, jak dają sobie radę.
- Jakoś sobie poradzę teraz, gdy zima minęła - odpowiedziała na pytanie Elizabeth.
Dużo nie rozmawiały. Bergette musiała wracać do domu, do córki, a Elizabeth poszła poszukać samotności. Dotarła na swoje ulubione miejsce na skałach, z widokiem na morze, i siedziała tam bez ruchem, dopóki nie znalazł jej mąż. Była przemarznięta i mokra od deszczu. Pomógł jej wstać i dojść do domu.
Teraz Kristian na nowo próbował się do niej zbliżyć i ponownie odsunęła jego dłoń.
- Źle spałaś? - spytał.
- Nie.
- No to o co chodzi?
Nie od razu mogła odpowiedzieć. Zagryzła wargi, by nie wybuchnąć płaczem, lecz mimo to łzy popłynęły. Otarła je skrajem kołdry. Upomniała siebie: obiecałaś, że nie będziesz płakać…
- Tak się martwiłam - wyszeptała w końcu. - Tak się martwiła, że zobaczę, jak zakopują małego Christena głęboko w ziemi. On miał być teraz u nas! Miał… - Nie wytrzymała i przysunęła się do Kristiana, zanosząc się gorzkim płaczem. Na szczęście mąż o nic nie pytał ani nie mówił niczego, co by i tak jej nie pocieszyło. Delikatnie głaskał ją tylko po plecach i włosach, Az płacz ucichł. Otarł jej zapłakane policzki i spytał:
- Lepiej?
- Tak. Dziękuję, że jesteś, Kristianie.
Wyglądał na zmieszanego. Może dlatego, że zbyt rzadko mówili sobie takie słowa. Trudno, trzeba wstawać. Postawiła stopy na podłodze i zadrżała z chłodu. Woda w dzbanku była zimna, lecz - ciągle drżąc - umyła nią twarz i szyję.
Podszedł do niej Kristian. Włożył nowe spodnie i białą, wyprasowaną koszulę.
- Będzie dobrze, Elizabeth. Będę przy tobie przez cały czas - powiedział, gładząc jej policzek.
Uśmiechnęła się do niego, ale serce nadal płakało.
- Idźcie pierwsi, ja zajmę się koniem - rzucił Lars, gdy dojechali do kościoła.
Elizabeth wzięła Kristiana pod ramię, a drugą ręką ujęła dłoń Ane. Maria kroczyła za nimi. Elizabeth zauważyła, że bogatsi mieszkańcy wioski nie szli na cmentarz. Wielu odprowadzało ją spojrzeniem, a ona patrzyła na nich w milczeniu. Gdyby mieli choć odrobinę poczucia przyzwoitości, wzięliby udział w pogrzebie, pomyślała z urazą.
- Nie przejmuj się nimi - szepnął Kristian.
Rodziny ze Słonecznego Wzgórza jeszcze nie było, gdy dotarli do cmentarza. Elizabeth cofnęła rękę i otuliła się ciaśniej szalem. Z ołowianego nieba padał drobniutki deszcz.
- Marzniesz? - spytała Ane, a dziewczynka zaprzeczyła ruchem głowy. Była dziś bardzo milcząca.
Spojrzenie Elizabeth spoczęło na cmentarnym murze. Pomyślała o tych wszystkich matkach, które upychały skrzyneczki z martwymi płodami pomiędzy kamieniami. Nie było to niczym niezwykłym. Robiły to jednak pod osłoną nocy. Niektórzy uważali, że płody powinno się palić, żeby nie straszyły. Elizabeth zadrżała. Nie wiedziała, co o tym sądzić.
- Idą - szepnęła Ane, skubiąc ją za ramię.
Niewielki orszak towarzyszył osobom niosącym małą trumnę. Elizabeth aż się skuliła na jej widok. O czym ona ostatnio myślała? Dlaczego nie zaproponowała, że ich przywieziecie?
Kristian ją objął, jakby pomyślał o tym samym, i mocno uścisnął. Dodało jej to sił których tak potrzebowała.
Wyszła na spotkanie matce. Christena. Kobieta uśmiechnęła się blado na jej widok.
- Moje kondolencje - powiedziała Elizabeth cicho, ujmując jej wychudzoną dłoń.
- Dziękuję - usłyszała w odpowiedzi ochrypły szept.
Elizabeth nie wiedziała, co jeszcze może powiedzieć, żadne słowa nie mogły teraz pocieszyć matki. Poza tym to nie słów potrzebowali ci ludzie, pomyślała, wchodząc na cmentarz za skromnym orszakiem. Potrzebowali jedzenia, ubrań, pieniędzy i ciepłego domu. To biedna odbiera im dzieci; to biedna sprawia, że się poddają, że nadzieja znika z ich serc i oczu.
Zatrzymali się przy wykopanym dole po południowej stronie kościoła. Elizabeth rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku północnym. Tam spoczywali mordercy i samobójcy. Zadrżała i wyciągnęła śpiewnik. Ane przytuliła się do niej, żeby widzieć słowa psalmu. Jej dziecięcy głosik zmieszał się z głosami przybyłych, biednych komorników i dzierżawców. Najdonośniej brzmiał głos Kristiana. Wkrótce dołączył do niego Lars. Śpiewając, Elizabeth poczuła ogarniające ją ciepło.
Gdy skończyli, do dołu spuszczono trumienkę zbitą ze starych desek. Dopiero teraz ziemia ostatecznie rozmarzła po zimie.
Ane złapała matkę za rękę i lekko ścisnęła. Pierwsze grudy ziemi spadły na trumnę z głuchym łoskotem. Potem posypały się następne. Wreszcie grób zasypano i wszyscy złożyli dłonie, by odmówić Ojcze nasz. Elizabeth modliła się w myślach, dodając prośbę, żeby Bóg miał w swojej opiece małego Christena. Chłopiec zasługiwał na to po swoim ciężkim, krótkim życiu.
- Teraz Christem jest aniołem - szepnęła Ane, patrząc w niebo.
- Tak, siedzi na kolanach u Pana Boga i patrzy na nas - odparła Elizabeth, także spoglądając w niebo.
W tym momencie powłoka chmur się rozsunęła i wszyło słońce. Było w tym coś magicznego i Elizabeth radosny dreszcz przebiegający przez jej ciało. Zupełnie jakby Bóg odsunął chmury, by pokazać im, jak jasno i pięknie jest w Królestwie Niebieskim.
- Zobacz, tęcza! - szepnęła Maria.
- Christem ma piękny pogrzeb - powiedziała Elizabeth. Matka Christena najwyraźniej także zauważyła tęczę, bo skinęła głową i uśmiechnęła się przez łzy.
Gdy wracali z cmentarza, zaczęły bić kościelne dzwony. Spojrzenie Elizabeth zatrzymało się na wielkim kamieniu nagrobnym. Musi być bardzo stary, pomyślała, bo napis był już prawie zatarty. Stanęła, by się niego wczytać, ale udało jej się odcyfrować tylko część:
Świat wiele stracił wraz z jej śmiercią… Jej imię powinno być czczone, jej cnoty naśladowane…
Elizabeth wiedziała, że na grobie Christena stanie prosty drewniany krzyż z jego imieniem i nazwiskiem. Może później poprosi Kristiana, żeby wystawić chłopcu krzyż z żelaza, jeśli jego rodzice się zgodzą. Przestała się jednak nad tym zastanawiać, bo nagle spostrzegła Mikkela. Drgnęła, napotkawszy jego spojrzenie. Na jego ustach igrał przebiegły uśmieszek. Na oślep poszukała ramienia Kristiana, ale okazało się, że odszedł razem z innymi. Przez moment zastanawiała się, czy nie pobiec za nimi, lecz zmieniła zdanie. Spytała Mikkela, jaki to urok rzucił na Kristiana. Nie miał prawa tego robić. Gdyby dotrzymał słowa i przyszedł w terminie, dostałby pracę!
Stał w miejscu, jakby na nią czekając. Elizabeth zebrała spódnicę i szybko ruszyła w jego stronę. W jej głowie i kołatała się uporczywie jeszcze jedna myśl: musi go spytać, co wie o Jensie. Musi to od niego wydobyć! Nie zniesie dłużej niepewności.
- Dziękuję, że państwo przybyli pożegnać się z Christenem - usłyszała za sobą głos. Była to matka chłopca. Jej wychudzona twarz nosiła jeszcze ślady łez, a dłoń przytrzymywała podarty szal otulający szczupłe ramiona. Elizabeth zauważyła, że ma na sobie tę samą co zwykle sukienkę. Może nie miała nic innego na zmianę. Ależ jestem bezmyślna, pomyślała zawstydzona. Zanosiła ubrania głownie dla dzieci, a o dorosłych nawet nie pomyślała.
- To dla nas znaczy więcej, niż może pani przypuszczać - mówiła dalej kobieta. - I jestem pewna, że Christem też to widział.
Elizabeth pokiwała głową, szukając właściwych słów. Nie znalazła ich, więc spytała tylko:
- Czy będzie stypa? W takim razie mogłabym…
- Ależ nie, droga pani! Już i tak wiele pani dla nas zrobiła. Proszę nawet o tym nie myśleć. Zresztą jak ja bym mogła zaprosić kogokolwiek do naszego domu? - Matka Christena uśmiechnęła się blado, jakby chciała pokazać, że nie czuje goryczy z tego powodu.
- No tak, racja - mruknęła Elizabeth niepewnie.
Kobieta pokiwała głową i wróciła do czekającej na nią gromadki dzieci. Razem poszli w kierunku kościoła.
Tymczasem nadbiegła Maria.
- No, idziesz, Elizabeth? Kristian i Ane są już w środku.
- Tak, idę, tylko…
Mikkel jednak gdzieś zniknął. Odwróciła się i rozejrzała dokoła, lecz nigdzie go nie było.
- Kogo szukasz? - spytała Maria.
- Nikogo.
Ujęła siostrę pod rękę i razem poszły do kościoła.
Zanim Elizabeth przekroczyła jego próg, obejrzała się jeszcze i upewniła, że Mikkel faktycznie jakby zapadł się pod ziemię.
Jak zwykle, jakiś czas trwało zajmowanie miejsc, wreszcie wszyscy usadowili się i zapadła cisza. Elizabeth poczuła, że przemokły jej buty, i z ulgą pomyślała, że już niedługo wrócą do domu i będzie mogła się przebrać. Jakiś wewnętrzny głos powiedział jej: - Nie. To nie dlatego. Po prostu chcesz, żeby ten dzień jak najszybciej się skończył.
Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że rodzina Christena zbiła się w gromadkę w ostatnim rzędzie ławek. Bardzo im współczuła. Jeśli ona tak cierpi, to cóż dopiero muszą czuć oni…
Elizabeth poczuła, że Ane szturcha ją w bok, i, zmieszana, rozejrzała się dokoła. Czyżby ktoś jeszcze zauważył, że siedzi pogrążona we własnych myślach i nie uważa na słowa pastora?
- Słuchaj - szepnęła Ane, wskazując głową ambonę.
- Jak stoi w Piśmie Świętym - mówił pastor głośno i wyraźnie.
Na mównicy Mojżeszowej zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze[…] Wiążą ciężkie brzemiona i kładą na barki ludzkie, ale sami nawet palcem swoim nie chcą ruszyć. A wszystkie uczynki swoje pełnią, bo chcą, aby ich ludzie widzieli. Poszerzają bowiem swoje rzemyki modlitewne i wydłużają frędzle szat swoich. Lubią też pierwsze miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach.
Elizabeth dostrzegła, że wielu parafian pochyliło głowy pod wpływem grzmiących słów padających z ambony. Wielu z nich czuło się ważniejszymi od innych. Właściciele dużych majątków kładli ciężary ponad miarę na ramiona biednych, podczas gdy sami zajmowali: pierwsze miejsca przy stole, jak mówił pastor.
- Niedawno odwiedził mnie anioł - ciągnął duchowny. - Może nie anioł z nieba, ale… - Zamilkł i spojrzał na tych nielicznych, którzy jeszcze mieli odwagę na niego patrzeć. - Mówi się, że Bóg wysyła anioły pod postacią ludzi. Tak też i było. Znam jej imię, bo sam ją chrzciłem, ale musiałem obiecać na mój honor, że nie zdradzę, kim jest.
Zebrani wstrzymali oddech. To kazanie było odmienne od innych.
- Przyszła i zapukała do mych drzwi. Śliczna, ładnie ubrana. A gdy zaproponowałem jej ciasto i mleko, uprzejmie odmówiła. - Pastor oparł dłonie o barierkę ambony, odchrząknął i kontynuował: - Ten mały aniołek wstawił się za biednymi z naszej wsi.
Elizabeth drgnęła i zerknęła na Ane. Silny rumieniec zalewał policzki jej córki i nagle Elizabeth zrozumiała, dlaczego.
- To ty? - szepnęła.
Ane zagryzła wargę i pokiwała niechętnie głową, ze wzrokiem utkwionym w swoich splecionych dłoniach.
Elizabeth zaniemówiła. Prędzej podejrzewałaby o to Marię. Ane była raczej nieśmiała. A jednak to ona…
- Usłyszałem wiele o biedzie u nas. O tym, że małe dzieci chodzą głodne i cienko ubrane, chociaż inni we wsi mają aż zanadto jedzenia i ubrań. Wystarczyłoby tego nie tylko dla nich, ale i dla bliźnich. Mogliby się z bliźnimi podzielić bez szkody dla siebie. Ale czy tak czynią? Nie!
Ostatnie słowo padło niczym wystrzał. Wiele osób aż podskoczyło na twardych ławkach.
- Dzieci i starsi ludzie umierają, bo nie mają co jeść - grzmiał pastor. - Czy tak ma być?
Znów zamilkł, tym razem na dłużej. Jego słowa wisiały nad zebranymi niczym gradowa chmura.
Elizabeth przebiegła spojrzeniem po kościele i zatrzymała się przy lensmanowej. Kobieta siedziała zaczerwieniona, usta miała zaciśnięte w wąską kreskę, a wzrok wpatrzony przed siebie. Trudno było ocenić, czy była zła, czy zawstydzona.
Elizabeth spuściła wzrok na książeczkę z psalmami. Pomyśleć, że jej mała Ane odważyła się na coś takiego! Pójść do samego pastora i porosić o pomoc dla biednych! Duma wypełniła jej serce i poczuła łzy pod powiekami. Zamrugała szybko, żeby je rozproszyć.
Maria, która siedziała w ławce przed nimi, odwróciła się i spojrzała na nie pytająco. Elizabeth pokiwała głową i Maria uśmiechnęła się promienne do siostrzenicy.
- Musisz mi pozwolić, żebym powiedziała to domownikom - szepnęła Elizabeth.
Ane skinęła głową.
- Ale tylko im - zastrzegła.
Elizabeth nie mogła się doczekać końca nabożeństwa, by wyjść na dziedziniec przed kościołem. Jak przypuszczała, rozmowy dotyczyły głównie kazania. Kim też może być ta dziewczynka, która miała odwagę pójść do samego pastora? - usłyszała pytanie którejś z bogatych gospodyń. Nie, dzisiejsze wychowanie dzieci nie jest takie jak niegdyś. Za mało dyscypliny prowadzi do zuchwałości! - stwierdziła kobieta.
Przez tłumek zgromadzonych przeciska się lensmanowa z małżonkiem. Jej mąż chciał się zatrzymać na pogawędkę, ale ona go upomniała i ponagliła. Elizabeth patrzyła za nimi, jak wsiadali do kariolki i odjechali tak szybko, aż kamienie prysły spod kół.
- Nie wszyscy doceniają aniołki - zauważył Kristian. Spojrzenie jego czarnych oczu iskrzyło.
- Zrozumiałeś, kto to był? - spytała Elizabeth cicho, a on skinął głową.
- Jest wykapaną córką swojej matki - dodał cicho. - Porozmawiamy o tym po powrocie do domu.
Prawie wszyscy biedacy gdzieś zniknęli. Elizabeth ich rozumiała. Mieli swoją dumę.
Na szczęście nie wszyscy zebrani podzielali poglądy lensmanowej i owej bogatej gospodyni. Zauważyła, że niektórzy rozmawiali ze sobą cicho, wyraźnie zawstydzeni. Może słowa pastora dotarły przynajmniej do nich, pomyślała.
Gdy jechali do domu, deszcz ustał. Helene, Lina i Lars dowiedzieli się, że Ane wstawiła się za ubogimi.
- I pomyśleć, że miałaś odwagę pójść do samego pastora! - powiedziała z podziwem Lina. - I że odmówiłaś poczęstunku!
- Nie byłam głodna - odparła Ane, kręcąc guzikiem u swetra. - Właśnie zjadłam drugie śniadanie. Zaszłam do pastora po drodze ze szkoły. I powiedziałam, żeby raczej dał to ciasto tym, którzy nie mają nic do jedzenia.
- Naprawdę tak powiedziałaś? - Helene aż plasnęła dłońmi. - I nie był zły?
Ane pokręciła energicznie głową, aż zatańczyły jej warkocze.
- Wcale nie. - Spojrzała na wszystkich z powagą. - Musicie mi obiecać, że nie powiecie nikomu, że to ja!
- Oczywiście, że nie powiemy - uspokoiła ją Elizabeth. - To pozostanie między nami. I wiem, że wszyscy to uszanują - dodała, spoglądając na każdą z osobna dla podkreślenia wagi swoich słów.
- Mam nadzieję, że ktoś pomoże tym ludziom - dodała cicho Ane.
- Na pewno - uspokoiła ją Elizabeth, choć sama nie do końca była o tym przekonana.
- Ale dla Christena i tak już za późno - zauważyła ze smutkiem dziewczynka.
- Ane, przecież Christem otrzymał pomoc - wtrąciła Helene. - twoja mama dała mu jedzenie i ubranie. Wszyscy mogą zachorować i wszyscy pewnego dnia umrą. To Bóg zdecydował, że czad Christena na tej ziemi się skończył. Mu już nic więcej nie mogliśmy zrobić.
Elizabeth posłała jej spojrzenie pełne wdzięczności. Słowa Helene pocieszyły także i ją.
- Widziałam Mikkela - rzuciła znienacka Maria. - On jest przerażający.
- Przerażający - powiedziała Lina ze zgrozą. - Czasem przez niego nie mogę spać…
- Ale nie był w kościele - dodała Maria.
- Bo jest poganinem - rzucił Kristian.
Elizabeth nie mieszała się do tej rozmowy, lecz miała na ten temat własne zdanie. Nie chciała mówić, że ona też go widziała. Wspomnienie jego spojrzenia i uśmieszku sprawiało, że zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Miała nieprzyjemne uczucie, że nie po raz ostatni mówią o Mikkelu.
Gdy dojechali do domu, Elizabeth poszła prosto do salonu i rozpaliła w kominku. Powiedziała, że boli ją głowa i poprosiła, żeby jej nie przeszkadzano.
Była pewna, że gdy wreszcie znajdzie się sama, da upust łzom. Ale kiedy wpatrywała się w tańczące płomienie, stwierdziła, że oczy ma suche jak piasek. Może wypłakiwała się już rano? A może pocieszała ją myśl o biednych? O tym, że zapaliło się dla nich światełko nadziei, że może otrzymają jakąś pomoc. Nie wiedziała.
Christem nie odszedł, powiedziała jej któregoś dnia Ane. On się tylko przeniósł do nieba. I z tego powinni się cieszyć, bo tu, na ziemi, cierpiał biedę. Były to mądre słowa jedenastolatki. Mimo to nie pocieszyły jej wtedy, lecz dopiero teraz.
Rozległo się ostrożne pukanie do drzwi. Niechętnie powiedziała: proszę.
- Przepraszam, że przeszkadzam - odezwał się Lars. - Ale… jest tak, że…
Elizabeth zmarszczyła czoło.
- O co chodzi?
- Przepraszam, ale wczoraj przyszedł list, a ja niestety zapomniałem o nim. Oto on.
Elizabeth wstała i wzięła do ręki list.
- To od Amandy! - wykrzyknęła radośnie. Czuła, jak serce zaczyna mocniej bić w jej piersi.
Lars pokiwał głową i odwrócił się do drzwi, lecz Elizabeth go zatrzymała.
- Poproś wszystkich, żeby tu przyszli. Przeczytam im ten list.
Nie otworzyła koperty, póki się wszyscy nie zebrali. Dłoń jej drżała, gdy nadszedł wreszcie ten moment.
- Jest zdjęcie! - ucieszyła się, wyjmując gruby kartonik.
Wszyscy podeszli, żeby zobaczyć.
- Pierwszy raz widzę coś takiego! - powiedział Lars, pochylając się nad ramieniem gospodyni.
Elizabeth przypatrywała się fotografii. Amanda siedziała wyprostowana na krześle. Miała dziwną, nieznaną jej fryzurę: włosy tworzyły wokół głowy jakby wałek, zebrany pośrodku w koczek. Była w nowej sukni, ciasno opinającej talię. Obok stał niej Jonas. Miał na sobie spodnie do kolan, skórzane buty, białą koszulę i marynarkę. W tym ubraniu wyglądał jak mały dorosły.
- Ależ on wyrósł! - zdziwiła się Ane.
- Ma trzy lata - powiedziała Maria i dodała: - Zobaczcie, jaki przystojny jest Ole. Zapuścił wąsy!
Ane zachichotała. Wszyscy chcieli dokładniej przyjrzeć się zdjęciu, więc Elizabeth podała je najbliżej siedzącej osobie. Później poprosi Kristiana, żeby je oprawił. Chciała postawić je na widocznym miejscu.
- No, to może wreszcie przeczytasz ten list! - rzucił mąż niecierpliwie.
Elizabeth wyciągnęła z koperty list. Był długi i gęsto zapisany.
Drodzy wszyscy w Dalsrud. - zaczęła. Nabrała powietrza i kontynuowała:
Bardzo dziękuję za wszystkie listy. Czytając je, czuliśmy się jak w Wigilię w Dalsrud. Czytaliśmy je wiele razy, tak że niewiele z nich zostało.
Bardzo się cieszymy, że macie tak dobrego parobka jak Lars. Dbajcie o niego! Ole i ja wiele rozmawialiśmy o tym, że nie chcecie, byśmy oddawali Wam pożyczone pieniądze. Niech Bóg ma Was w swojej opiece przesz wszystkie Wasze dni. Teraz przesyłam coś mojej matce i ojcu. Jeśli będziecie z nimi rozmawiać, przekażcie, żeby nie myśleli o mnie jak o nieszczęśliwej córce, ponieważ mam się bardzo dobrze. Mamy dojść jedzenia i picia, i nikt tutaj nie musi schodzić przed nikim z drogi, i zdejmować czapki.
Elizabeth musiała zaczerpnąć tchu. Była zdecydowanie przeciwna wyjazdowi Amandy do Ameryki. Sądziła, że nawinie jest wierzyć, iż tam będzie im lepiej niż tu. Ale okazuje się, że służąca miała rację. Dostali możliwość, której wielu mogło im pozazdrościć.
Ole jest dobrym mężem i ojcem. Z Jonasem także wszystko dobrze, jest zdrowy i sprawny. Co dzień uczy się nowego słowa w swoim nowym języku. Może będzie w końcu mówił po amerykańsku? Ale nie obawiajcie się: dbamy także o nasz język ojczysty. Co wieczór opowiadamy mu o Was i o naszej ojczyźnie.
Elizabeth popatrzyła na zebranych. Wszyscy się uśmiechali.
Ole wciąż ma jakąś pracę i zarabia pieniądze. Kupiliśmy owcę i barana, zapłaciliśmy za nie sześć dolarów. Ja wkrótce odpracuję te pieniądze, bo robię na drutach skarpety i je sprzedaje. Tutaj dostaję za nie więcej niż tam u nas, w domu.
Otrzymaliśmy pomoc z zaoraniu większego kawałka ziemi. Tutaj robi się to parą wołów.
Mamy też szczeniaka. Jest prawie biały, tylko łapy ma brązowe. Nazwaliśmy go Elise, na cześć Ane, która tak lubi zwierzęta. Gdy wołamy Elise, nasze myśli idą do Was!
Mam szczerą nadzieję, że mój list zastanie Was w dobrym zdrowiu.
Tutaj zakończę moją pisaninę. Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie.
Amanda
Ole prosi, żeby Was od niego też pozdrowić.
Bywajcie.
Elizabeth opuściła kartki i odczekała chwilę, zanim powiedziała:
- No, to w każdym razie wiemy, że dobrze im się wiedzie. - A po chwili zamyślenia dodała: - Dzisiejszy dzień nie okazał się w końcu dostaliśmy list od Amandy, no i Ane sprawiła nam dużą radość.
Potem wszyscy rozeszli się do swoich zajęć i Elizabeth została sama. W dłoni trzymała zdjęcie. Wpatrywała się w małego Jonasa i delikatnie gładziła palcem jego policzek.
Spokój nocy ogarnął dom. Elizabeth siedziała przed zdjęciem i plikiem kartek. Inni zdołali napisać odpowiedź do Amandy w ciągu dnia, tylko ona nie dokończyła jeszcze swojego listu. Zostało jej kilka linijek. Tyle chciała opowiedzieć Amandzie, ale najpierw musiała wszystko przemyśleć. Pragnęła, żeby Amanda i Ole wiedzieli, że za nimi tęsknią, lecz nie chciała przekazać tego w taki sposób, żeby zrobiło im się przykro. Elizabeth ciężko pracowała nad tym listem. Opowiedziała w nim o większych i mniejszych wydarzeniach, przekazała zabawne powiedzonka Ane, nowiny o ludziach we wsi, tych bogatych i tych biednych. Na koniec opisała życie w Dalsrud. Możliwe że postali domownicy także opisali to wszystko, ale przecież każdy przekazywał tę samą prawdę na swój sposób.
Gdyby bardzo się postarali, mogliby pojechać do Ameryki w odwiedziny, pomyślała. Maria i Ane też mogłyby pojechać. Zapatrzyła się marzycielsko w dal. Lampa stołowa rzucała złociste światło na kartki papieru, reszta kuchni była pogrążona w półmroku.
Pomyśleć tylko podróż do Ameryki! Ależ Amanda by się ucieszyła! A ile by zwiedzili! No i zobaczyliby ich nowe gospodarstwo, Ane pobawiłaby się z psem… Westchnęła, kartkując arkusiki. Oczywiście, że nie mogą tego zrobić. Po pierwsze, taka podróż zbyt drogo kosztuje; po drugie, nie mogliby na tak długo pozostawić gospodarstwa pod opieką służących. No i te wszystkie niebezpieczeństwa, które czyhają po drodze! Przecież nawet mogliby umrzeć! Elizabeth zadrżała. Umoczyła pióro w kałamarzu i przyłożyła do papieru.
Tymi słowami kończę mój list. Proszę Was wszystkich, byście dobrze dbali o siebie nawzajem. Pomodlę się o Was. Jesteśmy daleko od siebie, ale zawsze będę was nosić w swoim sercu.
Najlepsze pozdrowienia od Waszej Elizabeth
Podmuchała na list, żeby osuszyć atrament. Wyjęła szpilki utrzymujące warkocz upięty w węzeł na karku. Najwyższy czas pójść spać. Jutro czeka nowy dzień i dobrze byłoby odpocząć.
Atrament był już suchy i właśnie miała złożyć kartkę, gdy na policzku poczuła muśniecie. Zupełnie, jakby dotknęła ją Amanda…
Chyba jestem przemęczona, pomyślała. Wciągnęła nosem powietrze. Róże? Tak, pachniało różami, jakby jej mydłem. Rozejrzała się, uniosła zasłonkę, żeby sprawdzić, czy mydło nie leży na parapecie. A może Ane grzebała w jej rzeczach i wzięła je ze sobą? Westchnęła. Poszukała go jutro. Ziewnęła, przeciągnęła się, a następnie wzdrygnęła, bo nagle przed nią bezszelestnie przemknął cień i w ślad za nim zapach róż. Przytrzymując się krzesła, Elizabeth wstała powoli. Czuła, że oblewa ją zimny pot, a serce bije jak oszalałe.
Znów tu była, tym razem wyraźniejsza, w kącie przy skrzyni z torfem. Elizabeth wstrzymał oddech i wpatrzyła się w mrok. Wreszcie z mroku wynurzyła się kobieca postać. Miała czarną suknię, która opinała szczupłą sylwetkę, zapewne z drogiego materiału, z koronkami wokół szyi i nadgarstków. Włosy postaci były czarne jak węgiel, skóra zaś blada. Najbardziej jednak uwagę Elizabeth przykuły jej oczy. Oczy Kristiana!
- Rebekke - wyszeptała ochryple.
Kobieta nie odpowiedziała, patrzyła tylko na nią smutnym wzrokiem.
- Czego chcesz?
Nadal milczenie.
Elizabeth z trudem przełknęła ślinę i poczuła, że jej dłoń, trzymająca oparcia krzesła, zesztywniała. Ostrożnie rozluźniła uchwyt i opuściła rękę. Już jej się zdarzyło widywać zjawy, ale mimo to odczuwała lęk.
- Musisz… musisz pokazać mi, czego chcesz - wyjąkała.
Kobieta nadal się w nią wpatrywała. Światło w lampie zamigotało i zjawa przesunęła się bezszelestnie nad podłoga. Elizabeth z ociąganiem poszła za nią przez ciemny korytarz, po schodach i przez korytarzyk na poddaszu. Czuła, jak paznokcie wbijają się w skórę jej zaciśniętych dłoni. W uszach słyszała bicie pulsu.
Zjawa zatrzymała się w ich sypialni. Stanęła obok śpiącego Kristiana i spojrzała na niego.
Oby się tylko nie obudził, pomyślała w panice Elizabeth. Jeśli otworzy oczy i ujrzy swoją matkę, to…
Postać odwróciła się, przepłynęła w głąb pokoju i się zatrzymała. Elizabeth z wahaniem poszła za nią. Jej spojrzenie padło na skrzynie. Pamiętniki! Przecież w tej skrzyni leżą pamiętniki Rebekki! Zerknęła na zjawę. Wydawała się teraz bardzie niewyraźna i zamglona.
- Rozumiem, o co ci chodzi - szepnęła Elizabeth, przyciskając po chwili pamiętniki do piersi.
Ostrożnie opuściła sypialnię i zeszła do kuchni. Rozdmuchała żar w palenisku, położyła na nim jedną kartkę wyrwaną z pamiętnika i znów dmuchnęła. Kartka zajęła się płomieniem. Elizabeth włożyła do ognia jeden z pamiętników. Wpatrywała się w płomienie pożerające kartki jedna po drugiej. Potem wrzuciła w ogień następny pamiętnik. Za sobą cały czas czuła obecność Rebekki i zapach jej różanej wody, ale się nie odwracała. Kiedy z pamiętników pozostał tylko popiół, zapach róż zniknął.
Elizabeth wstała powoli, zdmuchnęła płomień lampy i cicho wyszła z kuchni. Przy drzwiach zatrzymała się i wyszeptała w ciemność:
- Teraz możesz odpocząć, Rebeko. Nikt nie przeczyta twoich pamiętników. Krystian zna już prawdę o swoim ojcu, i to wystarczy.
Nie była pewna, czy oczekuje jakiegoś znaku, że Rebekka ją usłyszała, ale kuchnia pogrążona była w ciszy.
Ostrożnie zamknęła drzwi i poszła na górę. Kristian obudził się, gdy wślizgnęła się pod kołdrę.
- Dlaczego jeszcze nie śpisz? - spytał sennym głosem, przyciągając ją do siebie.
Ociągnęła się z odpowiedzią w nadziei, że mąż zaraz zaśnie. Leżała cicho i czekała, aż jego oddech się wyrówna, lecz on znów zapytał:
- Co robiłaś tak późno?
Musiała mu to powiedzieć. Delikatnie pogładziła go po policzku i porosiła, żeby posłuchać.
- Wiem, kto chodzi nocami po domu i obejściu, Kristianie.
Odsunął się, całkiem już rozbudzony, i spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Co ty mówisz?! Słyszałaś coś teraz?
Położyła mu dłoń na ramieniu uspokajającym gestem.
- To nie człowiek, to… zjawa.
Usłyszała, że się śmieje.
- To jest twoja matka.
Zamilkł. W ciemności słyszała tylko jego oddech.
- Widziałam ją.
- Ja nie wierzę w duchy - odparł. - A już na pewno nie w to, że mama jest zjawą. Pewnie miałaś widzenie.
Elizabeth ogarnęła irytacja zmieszana z rezygnacją.
- Musisz mi uwierzyć, Kristianie - rzekła. - Ja wyczuwam takie rzeczy. A Rebekka mi się ukazała. Chciała, żeby zniszczyć jej pamiętniki. Bo przez nie mogła zaznać spokoju.
Oddech Kristiana był tak równy i regularny, że przez chwilę, myślała, że zasnął. Drgnęła, gdy w ciemności rozległ się jego głos:
- Opowiedz mi wszystko.
Ostrożnie dobierała słowa. Łatwo sprawić, by zabrzmiały niewiarygodnie, nawet dla Kristiana. Poza tym jej mąż był przeczulony na punkcie matki. Skończyła opowiadać, wstrzymała oddech i czekała w napięciu.
- I teraz zazna spokoju? - spytał Kristian.
Jego głos wydawał się obcy.
- Tak, tak sądzę - odparła z nadzieją, że się nie myli.
- Możemy to opowiedzieć domownikom? - zapytał Kristian. - Lars, Helene i Lina wiedzą, że ktoś tu buszował.
- Tak, uważam, że najlepiej powiedzieć prawdę. Powiem też Marii i Ane.
- Nie boisz się, że ci nie uwierzą? Może cię wyśmieją.
- Spróbuję. Najważniejsze, że ty mi uwierzyłeś.
Przysunął się bliżej.
- Wiesz, że tak, Elizabeth.
Czuła jego ciepły oddech na czole i włosach.
Chwilę postem zasnęli. Żadne z nich jednak nie poczuło lekkiego zapachu róż unoszącego się w sypialni.
Elizabeth odwlekała moment, w którym opowie domownikom wydarzenia ostatniej nocy, aż do przedpołudniowego posiłku. Cały ranek starała się dobrać właściwe słowa, ale nie była z siebie zadowolona. Każda próba wypadła gorzej. Wreszcie postanowiła po prostu powiedzieć prawdę. Kiedy więc wszyscy zasiedli już przy stole, odchrząknęła i zaczęła:
- Mam wam coś do powiedzenia. - Zerknęła na Kristiana, a ten uśmiechnął się zachęcająco. - Ostatnio zdarzały się u nas rzeczy, których nie potrafiliśmy wyjaśnić.
- Co takiego? - spytała zaintrygowana Ane, upijając łyk mleka.
- Przez kilka nocy słyszeliśmy, jak ktoś chodzi po domu. Ktoś poprzestawiał też zapasy w spiżarni, mimo że drzwi były zamknięte na klucz.
Napotkała spojrzenie Marii. Siostra odsunęła talerzyk i oparła łokcie o stół. Na jej czole pojawiły się głębokie zmarszczki.
- Nie chciałam niepotrzebnie was straszyć - mówiła dalej Elizabeth - ale teraz już wiem, kto to był, i postanowiłam wam powiedzieć.
Wszystkie wcześniejsze próby wzięły w łeb. Elizabeth nie mówiła tak, jak zaplanowała, a słowa przychodziły jej z trudem. Ponownie poszukała wzrokiem wsparcia Kristiana. Mąż proponował, że sam to powie domownikom, ale ona upierała się, że sobie poradzi.
- To była Rebekka, matka Kristiana, która wróciła tu jako duch - wyrzuciła z siebie i odetchnęła z ulga. Wreszcie miała to za sobą.
W kuchni zapadła cisza. Wszyscy utkwili w niej spojrzenia, nawet kot wpatrywał się w nią żółtymi ślepiami ze skrzyni z torfem. Zauważyła, że Kristian nabiera tchu, żeby coś dodać, gdy nagle Lars zaczął się śmiać. Kristian spojrzał na niego surowo i parobek udał, że kaszle.
- Rozumiem, że cię to rozbawiło, Larsie - skomentowała Elizabeth tonem ostrzejszym, niż zamierzała.
- Przepraszam. - Odkaszlnął jeszcze raz i wbił wzrok w stół.
- Nie radziłabym nikomu się z tego naśmiewać - rzucił Kristian.
Elizabeth machnęła w proteście dłonią.
- Ci, którzy nigdy nie widzieli ducha, z pewnością mi ni uwierzą. Jeśli ktoś widzi coś, czego nie rozumie, często odsuwa wyjaśnienie tego na później. Sama taka kiedyś byłam. Ale teraz, kiedy już tyle widziałam i przeżyłam, przestałam wątpić. - Odchrząknęła, zerknęła na Larsa i mówiła dalej: - Jakiś czas temu znalazłam pamiętniki Rebekki. Schowałam je do swojej skrzyni, ale ona nie chciała, żeby ktokolwiek je przeczytał.
- Powiedziała ci, to mamo? - spytała Ane z szeroko otartymi oczami.
- Nie, lecz mi je pokazała, a ja spaliłam je w nocy.
Teraz osiągnie spokój.
- Skąd możesz być tego pewna? - zapytał Lars poważnym tonem.
- Po prostu to wiem.
- Ale dlaczego chodziła po gospodarstwie, skoro chciała się pozbyć pamiętników? - zdziwiła się Maria.
Elizabeth upiła łyk kawy, stwierdziła, że jest już zimna, więc wstała, poszła po czajnik i dolała goręcej.
- Komuś jeszcze?
Wszyscy pokręcili głowami.
- Zdarza się, że zmarli robią coś, czemu my nie umiemy przypisać sensu. Nie zaznają ukojenia, więc krążą niespokojnie.
- Zupełnie jak ja, gdy się nudzę - wtrąciła Ane.
Elizabeth musiała się uśmiechnąć.
- Tak, i wtedy, gdy usiłujesz wykręcić się od pracy.
Lina skuliła ramiona.
- Uważam, że to straszne. Czy może się jeszcze powtórzyć?
- Mama była dobrym człowiekiem - odezwał się Kristian w zamyśleniu. - Jeśli wróciła, to nie w złych zamiarach.
- On ma rację - potwierdziła Elizabeth. - Istnieją złośliwe duchy, ale Rebekka była dobra. Wiem to, bo czytałam jej pamiętniki.
- Mimo wszystko to straszne - mruknęła Lina, patrząc w kubek, po czym wypiła ostatni łyk kawy.
- Byliście do siebie podobni? - spytał Lars, patrząc na Kristiana.
Ten pokiwał głową.
- Na górze w pokoju gościnnym wisi jej portret.
- Teraz już wiem, kim była ta pani! - zachłysnęła się Ane. - Ta, którą widziałam na podwórzu i która nie chciała mi powiedzieć, jak się nazywa! Była zupełnie taka jak na obrazie!
Elizabeth skuliła ramiona. Miała nadzieję, że córka jednak nie odziedziczyła jej zdolności.
- Jesteś pewna? - spytała.
- Najzupełniej, przysięgam!
Elizabeth wymieniła spojrzenie z Kristianem.
- To nie jest nieprawdopodobne - powiedział spokojnie.
- Nie…
Elizabeth obracała swoim kubkiem w zamyśleniu, gdy nagle zauważyła, że Ane ściska coś w kieszeni fartuszka.
- Co tam masz, Ane?
- Nic! - Dłoń zniknęła za plecami. - Tylko coś, co znalazłam!
- Pokaż.
Elizabeth wyciągnęła rękę. Ane zacisnęła usta.
- Już!
Dziewczynka z westchnieniem wyciągnęła rękę zza pleców. Otworzyła dłoń i pokazała mały flakonik ze złocistym płynem.
- Skąd to masz?
- Znalazłam na strychu.
Elizabeth wyjęła zatyczkę. Słodki zapach róż połaskotał ją w nozdrza.
Kristian podniósł się z krzesła.
- To było mojej mamy - oznajmił. - Bardzo lubiła różaną wodę, więc przysłano jej z Bergen.
Elizabeth chciała dać mu flakonik, ale on pokręcił głową.
- Niech Ane to zatrzyma. Mama by tak chciała.
Ane wzięła flakonik i przycisnęła do piersi.
- Nigdy tego nie użyję! Tylko czasem będę wąchać.
Elizabeth zamknęła oczy i wciągnęła zapach róż.
Był to ten sam zapach, który czuła ubiegłej nocy.
Kilka małych ptaszków skakało po podwórzu w poszukiwaniu jedzenia. Elizabeth śledziła je wzrokiem. Obserwowała, jak machają ogonkami i świergocą. Jeden zatrzymał się, spojrzał na nią czarnymi paciorkami oczu i odleciał.
Czerwcowe słońce przyjemnie grzało. Elizabeth rozpięła u góry bluzkę i wystawiła ku niemu twarz. Helene wyszła z wychodziła i podeszła do niej.
- A więc siedzisz tu tak sobie w środku dnia? - zagadnęła z uśmiechem i przycupnęła obok na ciepłym kamiennym stopniu. - Jak się ma Kristian?
- Jeszcze leży - odparła Elizabeth z ziewnięciem.
- Nie spałam przez niego całą noc. Bolał go brzuch - westchnęła. - Ale chyba już mu lepiej.
- Zdaje się, że jakieś choróbsko krąży po ludziach.
Mam nadzieję, że go nie złapiemy.
Elizabeth zadrżała i zapięła bluzkę. Helene spojrzała na nią uważnie.
- Coś cię jeszcze trapi, Elizabeth?
Gospodyni wzruszyła ramionami, zerknęła na przyjaciółkę i wpatrywała się w ścianę obory po drugiej stronie podwórza.
- Tak… - przyznała z osiąganiem. - Zastanawiam się, czy to nie klątwa Mikkela…
Kątem oka dostrzegła, że Helene się uśmiecha.
- Dziękuję, że traktujesz mnie serio - rzuciła i wstała. Helene złapała ją za rękę.
- Przepraszam, Elizabeth. Nie chciałam.
Elizabeth usiadła z powrotem, ale milczała.
- Może ja staram się bagatelizować te dziwne sprawy, bo się boję? - rzuciła Helene po chwili. - Wszyscy wiedzą, że Lapończycy potrafią to i owo.. Ale teraz, kiedy ty w dodatku widziałaś tę zjawę, powinnam w to uwierzyć.
- Przecież nieraz się przekonałaś, że mam zdolność widzenia, i dlatego wiem, że powinno się takie rzeczy brać poważnie. Tylko nie rozumiem, dlaczego wszystko musi się dziać jednocześnie.
Helene pokiwała głową i zaczęła skubać źdźbło trawy.
- Naprawdę sądzisz, że to Mikkel stoi za chorobą Kristian?
- Tak. Z zemsty, że Kristian go wygnał, tamten rzucił na niego klątwę.
- Mam nadzieję, że Kristianowi szybko to minie.
Z łąki dobiegło beczenie owiec, a jeszcze z oddali dzwonki krów. Poza tym było cicho. Myśli Elizabeth wróciły do tamtego dnia, gdy wlała truciznę do kawy Leonarda. A w każdym razie wierzyła, że to trucizna lub przynajmniej jakieś mocne lekarstwo. Była zrozpaczona i żadna zemsty, opętana chęcią sprawdzenia mu takiego bólu, jaki on jej sprawił. Zgwałcił ją, bił i zaszła z nim w ciążę. Desperacko pragnęła, żeby cierpiał.
- Helene, pamiętasz, jak opowiedziałam ci o truciźnie, którą wlałam do Kawy Leonarda?
Przyjaciółka pokiwała głową.
- Tak. A Nikoline podsłuchała to i przekazała Kristianowi. Ależ się bałyśmy! - Po chwili milczenia dodała: - No a teraz ona nie żyje, biedna Nikoline.
- Przez wiele lat wierzyła, że jestem morderczynią - powiedziała cicho Elizabeth. - Za każdym razem, gdy przydarzyło mi się coś złego, jak śmierć ojca czy Jensa, uważałam, że to Bóg mnie karze za zbrodnię. Ilekroć widziałam lensmana, byłam przekonana, że zaraz mnie zaaresztuje. Gdyby mi udowodnili, ucięliby mi głowę.
Skrzypienie drwi sprawiło, że się odwróciła.
- Kristianie! Wstałeś? Chcesz coś jeść?
- Jeszcze nie. Może tylko kawę, jeśli jest.
Weszła przed nim do kuchni, nastawiła wodę, wyjęła kubek z miseczkę z brązowym cukrem. Na szczęście wydawało się, że Kristian nie usłyszał, o czym rozmawiały.
Postawiła przed nim gorącą kawę i cukier.
- Lepiej się czujesz?
Spojrzeli sobie w oczy.
- Tak, chyba najgorsze już za mną. Pewnie zjadłem coś złego.
- Co takiego? - spytała.
- Nie wiem. - Popatrzył na nią uważnie. - Czy coś cię trapi, Elizabeth?
Pokiwała głową, obawiając się, że zdradzi ją głos.
Po chwili jednak stwierdziła, że musi mu to powiedzieć, bo mąż nadal patrzył na nią pytająco.
- Kristianie, ja uważam, że to klątwa Mikkaela.
- Tak sądzisz? - uśmiechnął się kącikiem ust.
Do domu weszła Lina, a zaraz za nią Lars. Ze schodów dobiegła rozmowa idących na dół dziewcząt.
Elizabeth spojrzała na męża przeciągle.
- Tak, tak sądzę. - Westchnęła i rzuciła: - Idę pomóc Helene. Mamy trochę prania.
Za Elizabeth podążyły Lina i Ane, Maria zaś miała zająć się czymś w domu. Elizabeth zauważyła, że Helene jest jakaś milcząca. Czyżby to w związku z Larsem? Od pewnego już czasu przyjaciółka często posyłała Larsowi powłóczyste spojrzenia i rumieniła się za każdym razem, gdy powiedział jej coś miłego.
- Ja skończyłam. Idziemy płukać do rzeki? - spytała Ane.
- Tak. Lino, jeśli ty też skończyłaś, pójdź z nią.
Chwilę później została sama z Helene.
- Coś cię martwi? – spytała.
Helene spojrzała na nią.
- Myślałam o tym zatruciu kawy Leonarda. Sądzę, że zrobiłaś to z zemsty, że zgwałcił nas obie!
- Tak - szepnęła Elizabeth. Z jej dłoni kapała woda, więc wytarła je o fartuch, a wtedy Helene przyciągnęła ją gwałtownie do siebie i Elizabeth spostrzegła ze zdumienie, że przyjaciółka płacze.
- Byłaś gotowa zrobić z siebie morderczynię tak z mojego powodu! - załkała Helene. Po chwili pociągnęła nosem, odsunęła się i otarła twarz.
Elizabeth pogładziła ją po włosach i spojrzała na nią poważnie.
- Nie chciałam, żeby umarł, Helene - zapewniła. - Chciałam, żeby cierpiał. Sądziłam, że bardzo rozboli go brzuch, i tyle. Potem zamierzałam wyjechać z Dalsrud.
Helene uśmiechnęła się, a w końcu roześmiała się głośno.
- Jesteś jedyna w swoim rodzaju, Elizabeth! Ale teraz zostawmy już tę sprawę. To będzie nasza tajemnica.
- Tak, tylko nasza.
Druty stukały cicho i w dłoniach Elizabeth szybko przybywało pończochy. Słońce rzucało ciepłe promienie na stół przy ścianie domu. Przez otwarte okno kuchni dobiegały głosy Liny i Marii. Żartowały i śmiały się zaraźliwym śmiechem młodych dziewcząt.
Drogą nadjeżdżał powóz.
- Oczekujesz kogoś? - spytała Helene i wstała.
Elizabeth zerknęła znad robótki. Nie od razu rozpoznała młodą kobietę w kariolce, po chwili jednak zawołała w stronę kuchni:
- Mario, jedzie Indianne!
- Pójdę po kubki i jakieś ciasto - rzuciła Helene.
- Jest z kimś - zauważyła Lina, wychylając się z okna kuchni. - Mamy nakryć w salonie?
- Nie z kimś zauważyła Lina, wychylając się z okna kuchni. - Mamy nakryć w salonie?
- Nie, posiedzimy tutaj. Przynieś dwa nakrycia.
Elizabeth wyszła gościom na spotkanie.
- Witam, Indianne. Jak miło, że się do nas wybrałaś. Widzę, że nie jesteś sama.
Młody mężczyzna zeskoczył lekko z kariolki i wyciągnął dłoń.
- Dzień dobry, jestem Benjamin Adamsem.
Elizabeth obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Młodzieniec miał szaroniebieskie oczy i wywinięte do góry rzęsy. Zupełnie jak u porcelanowej lalki, uznała. Ale jego spojrzenie było równie stanowcze jak uścisk dłoni. Włosy miał brązowe i krótko obcięte. Był przystojny, ale cóż w tym dziwnego? Indianne była przecież ładną młodą kobietą, bez trudu więc mogła znaleźć sobie kawalera odpowiedniego pod każdym względem.
- Elizabeth Dalsrud - gospodyni podała rękę gościowi.
W tym momencie dołączyły do nich Maria i Ane.
Młodzi uścisnęli sobie dłonie i Benjamin zapewnił, że Indianne wiele mu o nich opowiadała.
Maria jakby trochę zesztywniała. Przez chwilę Elizabeth sądziła, że to znów przypływ zazdrości, lecz Indianne też wydała jej się jakaś niepewna. Zrozumiała, że to sytuacja jest dla obu dziewcząt nowa. Jedna miała przedstawić swojego wybranka, a obie musiały zachowywać się jak dorosłe kobiety. Czas chichotów i żartów minął.
- Kristian właśnie się położył. - Elizabeth wytłumaczyła jego nieobecność. - Źle się czuł w nocy, ale może zejdzie później.
Lars zajął się koniem, tymczasem Elizabeth poprosiła gości, by usiedli.
- Dziś jest tak ciepło, że możemy posiedzieć na dworze. Ale może wolicie wejść do środka?
- Nie, skądże - odparł Benjamin i spojrzał na Indianne. - Chyba że jest ci zimno? - Pokręciła głową.
Gdy Lina podała już kawę i ciastka, a wszyscy zdążyli się poczęstować, Elizabeth zapytała:
- Czy wy się przypadkiem nie zaręczyliście?
- No właśnie! - zaśmiała się perliście Indianne, a na jej policzki wystąpiły rumieńce. Jej brązowe oczy błyszczały, gdy ujęła dłoń Benjamina i delikatnie ją uścisnęła. - Jeszcze nie noszę pierścionka. Zaczekamy, aż skończę dwadzieścia lat.
- Chcę, żeby była całkiem pewna swojej decyzji - wyjaśnił z powagą w głosie Benjamina. - Mam nadzieję, że dwa wystarczą.
- Całkiem rozsądnie - pochwaliła Elizabeth i posłała w obieg półmisek z ciastkami. - To może będzie podwójne wesele? - dodała, ale od razu chciała odgryźć sobie język. Kątem oka zauważyła bowiem, że Maria zapadła się w sobie. Elizabeth wiedziała, jak bardzo siostra przeżyła nowinę, że Olav ma się ożenić z Elen. Była zła na siebie. Jak mogła być tak bezmyślna i niedelikatna?
- Nie, nie chcemy rozpraszać uwagi gości - odparła Indianne.
- Skąd pochodzisz, Benjaminie? - spytała Elizabeth, żeby zmienić temat.
Odpowiedział, a ona kiwnęła głową.
- Ja pochodzę z największego gospodarstwa w naszej okolicy - dodał po chwili.
- A który jesteś z rodzeństwa?
Pytanie Marii padło tak niespodziewanie, że Elizabeth spojrzała na nią zdziwiona.
- Jestem najstarszy i dziedziczę gospodarstwo - odparł, obejmując Indianne ramieniem.
Elizabeth odgadła niechęć Marii. Czyżby siostra mimo wszystko była zazdrosna o przyjaciółkę? Wpatrzyła się w nią, a ona odwzajemniła się jej pytającym spojrzeniem. Może jednak tylko to sobie wmawiała?
- To wspaniale - rzuciła Maria. - Trzymacie wiele zwierząt?
- Tak, trzy konie, a teraz tuczymy dwie świnie na święta, i… - Benjamin zamilkł, gdyż w tej chwili dołączył do nich Kristian.
- Dzień dobry. Siedzicie tutaj? Widzę, że mamy gości!
Elizabeth drgnęła i rozlała kawę na obrus.
- No, jak ty się czujesz? Wyzdrowiałeś? - spytała, kładąc chusteczkę na plamie.
Kristian udał, że nie słyszał pytania, i przywitał się najpierw z Benjaminem, a potem z Indianne.
- Właśnie tak mi się wydawało, że ktoś przyjechał - powiedział z uśmiechem i usiadł. W tym momencie Elizabeth wstała.
- Pójdę po kubek dla ciebie - mruknęła pod nosem.
Nadal odczuwała irytację, że Kristian lekceważy jej obawy, że to Mikkel rzucił na niego klątwę. Dlaczego nie chciał uznać tego za prawdopodobne?
Zabrała kubek z kuchni i ze sztywnym uśmiechem na ustach wróciła do zebranych.
- Wzięłam też sok - oznajmiła, stawiając tacę. - Kawa szybko stygnie, gdy się siedzi na dworze.
- Dziękuję. - Kristian uśmiechnął się i poklepał ją po dłoni.
Elizabeth nie potrafiła dłużej się na niego gniewać. Przeszedł ją ciepły prąd radości, gdy napotkała jego czułe spojrzenie.
- Dziś w nocy źle się czułam - wyjaśnił Benjaminowi i upił łyk soku. - Elizabeth uważa, że to wskutek klątwy, którą rzucił na mnie pewien rozgniewany Lapończyk. - Uśmiechnął się i mrugnął do żony. W jego głosie nie było szyderstwa, tylko stwierdzenie faktu. Elizabeth bała się, że usłyszy śmiech, lecz zapadła cisza.
- Nie powinno się z tego żartować - stwierdził Benjamin. - Słyszałem o chorym Lapończyku, który brał piasek z cmentarza i sypał do jedzenia tym, na których był zły, i w ten sposób szerzysz swoją chorobę.
- Nie należy słuchać wszystkiego, co ludzie gadają - rzucił Kristian. - A więc pochodzisz z dużego majątku?
Rozmowa zeszła na prowadzenie gospodarstwa i połowy ryb. Elizabeth wyjęła swoją robótkę i przyłączyła się do rozmowy kobiet. Usłyszała nowiny o ludziach z rodzinnej wioski, a sama opowiedziała Indianne o drobnych wydarzeniach w Dalsrud.
Czas mijał szybko i wkrótce narzeczeni zaczęli zbierać się do powrotu.
- Pozdrów od nas Dorte i Joba - prosiła Elizabeth chyba po raz trzeci. - I Mathildę, i dzieci.
- Dobrze, pozdrowię - obiecała Indianne.
Benjamin pomógł jej wsiąść do karolki, cmoknął na konia i pomachał dłonią na pożegnanie.
- Nie lubię go - stwierdziła cicho Maria, gdy powóz prawie zniknął im z pola widzenia. Elizabeth już miała wejść do domu, ale te słowa ją zatrzymały.
- Co ty mówisz, Mario? Nie lubisz Benjamina?
- Nie! Nie jest odpowiedni dla Indianne.
- Nie obie o tym sądzić. A zresztą jest młody, przystojny, będzie dziecińcem dużego gospodarstwa. Czegóż jeszcze chcieć?
- Kogoś, kto nie jest taki jak on - upierała się Maria.
- Nie taki jak on? - powtórzyła zdumiona Elizabeth.
- On nie jest taki, za jakiego chce uchodzić. Sądziłam, że ty potrafisz takie rzeczy! - zakończyła Maria i odeszła.
Elizabeth została na podwórzu, patrząc w ślad za powozem, dopóki nie zniknął.
Utrzymywała się ładna pogoda i słońce przeświecało przez świeżo umyte szyby. Elizabeth przypomniała sobie, jak kiedyś opisywała matce Dalsrud. Powiedziała wtedy: - Szyby są tak jasne jak dzień. Uśmiechnęła się blado na to wspomnienie i skupiła na swetrze, który robiła na drutach. Trzy prawie, trzy lewe. Wełna była cienka i roboty wolno przybywało. Z westchnieniem odłożyła robótkę i oparła policzek o szybę. Czuła jakiś niepokój, jej myśli krążyły i wirowały. Najczęściej pojawił się w nich Christem. Przypomniała sobie, jak go kąpała. Jego drobne, czyste ciałko zawinięte w prześcieradło, zapach mydła na włosach… Powiedział: Pachnie kwiatami. Nie znał takiego mydła, nigdy też nie słyszał o perfumach.
Elizabeth westchnęła. Dla Christena było już za późno, lecz sytuacja wielu biednych we wsi nieco się poprawiła. I to dzięki Ane. Jej rozmowa z pastorem i jego szczególnie kazanie sprawiło, że wielu ludziom otworzyły się oczy na nędzę innych. Pewnie nie wszyscy dzielili się z biedakami ze szczerego serca, ale ważne, że w ogóle to robili. Może obawiali się pastora i Boga, pomyślała Elizabeth.
Słyszała, że część komorników wzbraniała się przed przyjmowaniem darów. Przeszkadzała im duma. Elizabeth ich rozumiała. Sama była kiedyś biedna i nigdy nie zapomni, jak to jest, gdy nie ma się w kieszeni nawet jednego ore i gdy się patrzy, jak dzieci idą głodne spać.
Większość biedaków przyjmowała jednak pomoc z wdzięcznością. Ona i Kristian postanowili sfinansować kuty krzyż dla Christena. Jego rodzice podziękowali ze łzami w oczach w niedługim czasie krzyż taki faktycznie stał na grobie chłopca.
Elizabeth westchnęła. Tęskniła także za Jonasem. Zastanawiała się, jak mu tam jest po tej drugiej stronie oceanu. Nauczył się już języka? pomyśleć tylko, że mógłby zapomnieć swojego języka i ojczyzny!
Policzek jej zdrętwiał, więc się wyprostowała. Nagle podjęła decyzję. Poszła po przybory do pisania, wróciła do salonu i usiadła przy stole. Zanurzyła pióro w kałamarzu i przytaknęła je do papieru.
Kochana Amando!
Chciałabym Ci opisać, co się tu dzieje w Dalsrud.
Pisała krótkimi, prostymi zdaniami. Najpierw o pogodzie, potem o nowo narodzonych dzieciach i o tym, kto przystąpi do konfirmacji. I oczywiście o Indianne i Benjaminie. No i wtedy poszło już gładko. Opowiedziała, jak Christem przyszedł kiedyś do letniej kuchni, a ona umyła go mydłem kwiatowym. Ane dała mu wtedy chleba i ubrania, które przyniosła ze strychu. Przyznała, że tęskni za dzieckiem; że chciałaby znów opiekować się taką małą istotą, trzymać ją na kolanach i pieścić. Ane była już na to za duża.
Opisywała sweter który zrobiła dla Christena na Boże Narodzenie. Donosiła, że sama ufarbowała wełnę i wymyśliła wzór, a każde oczko dziergała z miłością. Nie ukrywała swojej radości, że Kristian zgodził się, by Christem został parobkiem w Dalsrud. I swojej rozpaczy, gdy chłopiec zachorował i zmarł.
Nie zauważyła nawet, że zaczęła płakać. Spostrzegła to dopiero wtedy, gdy łza spadła na papier i rozmawiała z taką plamą. Westchnęła i pisała dalej. Poinformowała, że bogaci gospodarze we wsi nie chcieli pomagać biednym, i wtedy Ane wzięła sprawę w swoje ręce i poszła do samego pastora.
Wreszcie zdrętwiały jej palce i musiała odłożyć pióro. Kark jej zesztywniał, a głowa rozbolała. Twarz miała mokrą od łez, lecz już się tym nie przejmowała. Spojrzała na zapisane kartki. Jej pismo stawało się coraz bardziej niedbałe, gdzieniegdzie widniał kleks, a w innych miejscach list był upstrzony plami od łez. To nieważne, pomyślała. Wstała i wrzuciła kartkę do ognia. Nie mogła wysłać takiego listu do Amandy, ale pomogło jej przelanie na papier wszystkiego, co ją gnębiło.
Może też powinna zacząć pisać pamiętnik jak matka Kristiana? Podeszła do sofy i wyciągnęła się na niej. Zamknęła piekące oczy i zaczęła rozważać ten pomysł. Mogłaby zamykać pamiętnik w swojej skrzyni na poddaszu. Ale kiedy miałaby czas na pisanie? W gospodarstwie zawsze było coś do roboty i rzadko zdarzały się takie chwile ciszy jak teraz.
Ból zacisnął się wokół jej głowy niczym pas. Ułożyła lepiej poduszkę i znów zamknęła oczy. Trochę pomogło i wkrótce zapadła w ciężką drzemkę. Śniła, że idzie przez mokradła. Osiki szeleściły owalnymi listkami i pochylały ku niej gałęzie. Tajemnicza mgiełka owijała się wokół niej, snuła się nad mokradłami i wspinała na pnie drzew. Pachniało różami i perfumami. Elizabeth zachłannie wciągała zapachy. Przez ową mgiełkę dostrzegła wysoką postać, która szła prosto ku niej. Zatrzymała się i z ciekawością czekała, aż się przybliży.
Już wiedziała, kto to jest.
- To ty, Jensie? Tak sobie spacerujesz? - spytała, napawając się jego widokiem.
Miał na sobie rozpiętą do połowy białą koszulę. Świeżo ogolone policzki ujawniały bliznę. Jasne włosy opadały na oczy, których rzęsy nadal były ciemne, a oczy tak samo niebieskie jak dawniej. Niebieskie jak morze.
Podszedł do niej blisko i pogłaskał ją delikatnie po włosach. Uśmiechał się tym samym łagodnym uśmiechem, ukazując równie białe zęby. Z gorzkim łkaniem przytuliła się gwałtownie do niego i objęła go w pasie.
- Tylko Bóg wie, jak ja za tobą tęsknię, Jensie! Tylko ty potrafiłbyś zrozumieć, jak mi było okropnie, gdy Amanda wyjechała do Ameryki i gdy umarł Christem. Tak bardzo brakuje mi małego dziecka, Jensie. Dlaczego nie mogę mieć dziecka?
Poczuła na głowie jego duże dłonie. Jego głos był głęboki, a zarazem delikatny.
- Elizabeth, posłuchaj mnie, otrzyj łzy i zbierz siły, bo będziesz bardzo ich potrzebowała w najbliższych latach.
- Co masz na myśli? Już ktoś mi coś takiego mówił… - Rozluźniła uścisk i spojrzała na niego.
- Nie mogę tego powiedzieć. Ale przeżyjesz i wielki smutek, i wielką radość. I dlatego musisz być silna. Znajdź tę siłę w sobie, bo wiem, że ją masz.
- Nie wiem, czy zniosę coś więcej, Jensie - westchnęła.
- O tak, zniesiesz. Ty jesteś jak fala, Elizabeth. Nic nie jest silniejsze od nie. A ty jesteś córką morza, pamiętaj!
Powoli zaczął się oddalać.
- Jensie, wracaj! Nie odchodź jeszcze. Muszę cię o coś spytać! Proszę, Jensie…
Powiedział coś, czego nie zrozumiała, i rozpłynął się w powietrzu.
- Elizabeth! Elizabeth, słyszysz?
Zamrugała oczami i już chciała znów zawołać Jensa, lecz zrozumiała, że to był sen. A na jawie czyjeś dłonie szarpały ją za ramię i ktoś wypowiadał jej imię.
- Tak! - odparła. W ustach czuła suchość, oczy miała zapuchnięte.
- Elizabeth, lensman przyjechał! - poinformowała Lina.
Elizabeth usiadła powoli i przetarła twarz dłonią.
- Gdzie on jest?
- Właśnie zajechał na podwórze i poucza Larsa, jak ma się zająć jego koniem.
- Nastaw kawę i przygotuj ciasteczka - poleciła, drapiąc się po przedramieniu. Pogryzły ją komary, bo w ostatnie noce spała bez koszuli.
Sen jeszcze w niej tkwił. Nadal czuła zapach skóry Jensa. Zawsze pachniał świeżym wiatrem. Powiedział jej, że ma zebrać siły przed tym, co ma nadejść. Pokręciła powoli głową i wstała. Czy to był tylko dziwny sen, czy jednak coś oznaczał?
Nalała do szklanki wody z karafki stojącej na komodzie. Smakowała nie najlepiej, ale przynajmniej zwilżyła gardło. Z podwórza dobiegł basowy śmiech lensmana, którego rozśmieszyło coś, co powiedział Lars.
Szybko zwilżyła wodą chusteczkę i przetarła twarz. W salonie nie było lustra, ale czuła, że włosy ma ułożone, jak trzeba. Dobrze, że bluzka się nie pogniotła. Zapukano do drzwi i weszła Helene.
- Lensman tu jest, Elizabeth. Chce rozmawiać z tobą i Kristianem.
- Poproś go. A gdzie jest Kristian?
- Nie wiem, ale go poszukam.
- Dzień dobry i szczęść Boże temu domowi - pozdrowił ją lensman, wyciągając swą ogromną dłoń. Jego potężne wąsy rozeszły się na boki, gdy się uśmiechnął. - Może przybywam nie w porę?
- Ależ skąd! Proszę wejść i usiąść.
Opadł na sofę, zajmując prawie całą jej powierzchnię. Z kieszeni wyciągnął chusteczkę i przetarł nią czoło.
- Boże jedyny, jaki ciepły dzień - rzucił. - Oby tak dalej, to będą dobre żniwa. Jeszcze tylko trochę.
- Tak, jeszcze tylko trochę - zgodziła się Elizabeth.
Zastanawiała się, kiedy urzędnik powie, po co przyjechał. - Kristiana niestety nie ma, jak pan słyszał. Ale pewnie niedługo wróci. Może to z nim lensman chce rozmawiać, a nie ze mną?
- Uważam, że powinienem porozmawiać z wami obojgiem - odparł urzędnik, z trudem wpychając chusteczkę z powrotem do kieszeni.
Elizabeth czekała na coś więcej, ale cisza się przedłużyła. Zapytała więc:
- Co słychać u pani lensmanowej?
- Dziękuję, wszystko dobrze. Jest bardzo zadowolona z tej ufarbowanej wełny.
- Miło mi to słyszeć. A jak altana w ogrodzie?
- Często jej używamy.
Elizabeth zakręciła się niespokojnie na krześle.
Gdzie jest Helene i kawa? No i co z Kristianem?
Słońce przeświecające przez szyby ujawniło krążący w powietrzu kurz. Dobrze, że to nie kobieta przybyła z niespodziewaną wizytą, pomyślała Elizabeth. Od razu by coś takiego zauważyła i na pewno, ze źle skrywaną satysfakcją, przekazała dalej.
Zapukano do drzwi i do salonu weszła Helene z tacą. Były na niej filiżanki, talerzyki, talerz z ciastkami i srebrny dzbanek, z którego unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy.
- Znaleźliście Kristiana? - spytała Elizabeth niespokojnie.
- Nie, jeszcze nie, ale wszyscy go szukają.
Pewnymi ruchami służąca nakryła do stołu i nalała kawy do filiżanek, nie roniąc ani kropli. Potem dygnęła dyskretnie i wszyła.
- Proszę się częstować - powiedziała Elizabeth i podała lensmanowi talerz z ciastkami.
- Dziękuję. - Wziął jedno ciasteczko i położył na swoim talerzyku. Ostrożnie upił łyk gorącej kawy.
- Może koniak? - zaproponowała i podniosła się z krzesła.
- Nie, nie, skądże. Przyjechałem tu służbowo, więc nie mogę pić nic mocniejszego niż kawa. - Uśmiechnął się i upił jeszcze jeden łyk.
Elizabeth nie mogła już wytrzymać niepewności.
- Czy mogę spytać o powód pańskiej wizyty?
Wiem, że służbowy, ale nie wiem, jaki.
Urzędnik odstawił filiżankę na spodek. Jego dłonie wydawały się za duże na kruchą filiżankę i przez chwilę Elizabeth chciała go nawet spytać, czy nie woli kubka, lecz rozsądnie się powstrzymała.
- Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli wyłożę sprawę, gdy będziecie oboje.
Powiedział to tak stanowczym głosem, że Elizabeth nie odważyła się sprzeciwić.
- Mieliście służącą i parobka, którzy wyjechali do Ameryki - rzucił znienacka innym tonem.
- Tak, Amandę i Olego. Dobrze sobie poradzili. Dostaliśmy właśnie od nich list i zdjęcie - dodała i podała lensmanowi fotografię oprawioną przez Kristiana.
Mężczyzna uśmiechnął się i uważnie obejrzał zdjęcie.
- To dobrze. Ci, którym się nie udaje, niewiele piszą. - Wziął ciastko do ust i przeżuwał dokładnie, patrząc w okno. - Tak, mamy teraz piękną pogodę - zauważył ponownie.
Drzwi się otworzyły i do salonu weszła Ane. Dygnęła i grzecznie uścisnęła podaną jej dłoń.
- Czyżby to mała Ane-Elise tak urosła? Ile masz lat, dziecko?
- Jedenaście.
- No proszę! Lata szybko lecą - powiedział lensman, klepiąc lekko dziewczynkę po głowie. Elizabeth wiedziała, że traktowani jej jak małe dziecko irytuje Ane, lecz na szczęście córka nie zareagowała.
- Tata Kristian niedługo przyjdzie - zwróciła się do matki. - Był na morzu z sieciami.
- Ciekawie go nazywasz - zauważył lensman.
- Możliwe - odparła Ane, wbijając w niego swe jasnobrązowe oczy.
Lensman zaśmiał się tak, że aż trząsł się jego potężny brzuch.
- Poproś, żeby się pospieszył - szepnęła Elizabeth córce, gdy zmierzała do drzwi. A sama spytała: - Więcej kawy? - I nalała, zanim gość odpowiedział.
Wreszcie nadszedł Kristian. Zdążył zmienić spodnie i włożyć białą koszulę. Jego włosy były miejscami wilgotne, czyli chyba skropił je nawet wodą, pomyślała Elizabeth.
Poszła do kuchni po filiżankę i spodek dla męża.
- Czech chce lensman? - zapytała szeptem Helene.
- Nie mam pojęcia. Nie chciał nic powiedzieć, dopóki nie przyjdzie Kristian.
Helene spojrzała na nią uważnie.
- Obawiasz się najgorszego - stwierdziła.
Elizabeth pokiwała głową.
- Tak, nie co dzień ten człowiek przyjeżdża w odwiedziny.
Pospiesznie wróciła do salonu i nalała kawy mężowi.
- Trochę wystygła - mruknęła.
- Nie szkodzi - rzucił i zwrócił się do urzędnika:
- Rozumiem, że lensman przyjechał dziś do nas służbowo?
Urzędnik odchrząknął, wyciągnął chustkę i otarł nią czoło, po czym odpowiedział:
- Otóż dostałem dziś wiadomość, żeby pójść do Mikkela.
Elizabeth poczuła, jak podnoszą się włoski na jej ramionach. Chwyciła filiżankę, żeby mieć coś w dłoniach.
- Spytałem, oczywiście, co się stało, i dowiedziałem się, że został mocno pobity.
Elizabeth, wbrew własnej woli, spojrzała na Kristiana. Siedział bez ruchu, a na jego twarzy nie malowało się żadne uczucie.
- Wolałbym nie chodzić teraz w góry, więc wysłałem tam kogoś, by mi powiedział, że ma się do mnie zgłosić, jak już będzie w stanie. Jeśli w ogóle będę mógł coś dla niego zrobić. Uważam, że jeśli ktoś został pobity, potrzebuje raczej doktora niż lensmana.
Elizabeth się niecierpliwiła. Chciała, żeby urzędnik doszedł już do sedna sprawy. Kristian nic nie mówił, tylko siedział, sztywno wyprostowany, i patrzył na niego.
- Okazało się, że Mikkel jest posiniaczony i twierdzi, że został napadnięty wczoraj wieczorem - ciągnął lensman.
- No cóż - odezwał się w końcu Kristian. - A co to ma wspólnego z nami?
- Mikkel był tutaj i pracował dla was, prawda? - spytał przedstawiciel władzy.
Kristian pokręcił głową.
- Nie. Pytał tej zimy o pracę, ale pokazał się dopiero wiosną, kiedy robota była już dawno wykonana.
Lensman odchrząknął i spojrzał na niego.
- Nie macie nic więcej do dodania?
Elizabeth zauważyła tak typowe dla Kristiana zmrużenie oczu, zapowiadające wybuch.
- Czy lensman może mi powiedzieć, o co naprawdę chodzi? Czy jestem o coś podejrzany? - spytał zimnym tonem.
Lensman podniósł dłonie w geście pojednania.
- Ależ skąd! Ja tylko wykonuję swoje obowiązki, a to oznacza, że musze popytać we wszystkich domach.
Nie wydało się, by jego słowa uspokoiły Kristiana. Jego spojrzenie nadal iskrzyło gniewem, wiec Elizabeth przejęła głos.
- Kiedy Mikkael był tutaj, rzucił klątwę na Kristiana. Nie przejęliśmy się tym, lecz po jakimś czasie Kristiana rozbolał brzuch.
Czuła, że musi wspierać męża, ale wiedziała też, że powinna powiedzieć wszystko.
- Brzuch mógł mnie rozboleć tak po prostu - skomentował jej słowa Kristian.
Lensman pokiwał głową.
- Tak, przekleństw i uroków Mikkela ja też nie biorę poważnie. I od tamtej pory nie widzieliście go?
- Nie - zapewniła Elizabeth. - Ale kiedy nie zjawił się umówionego dnia, poszliśmy z Kristianem do jego ziemniaki. Okazało się, że leżał kompletnie pijany. Ocuciliśmy go, rozpaliliśmy ogień i zostawiliśmy trochę jedzenia, a potem wróciliśmy.
Lensman kiwał głową w zamyśleniu.
- Czy lensman podejrzewa, że ktoś chciał go zabić? - musiała spytać Elizabeth.
Pokiwał głową.
- Na tak wprost postawione pytanie, muszę odpowiedzieć twierdząco. Mikkel sam tak przypuszcza, więc moim obowiązkiem jest zbadanie sprawy.
- Rozumiem.
Urzędnik wstał z trudem.
- No, to tyle mi wystarczy. Dziękuję za poczęstunek i przepraszam za kłopot.
- Nic nie szkodzi.
Elizabeth też się podniosła i uścisnęła mu dłoń. Postała pytające spojrzenie Kristianowi i mąż poszedł za jej przykładem.
- Lensman wybaczy, że byłem nieco ostry - powiedział. - To był długi dzień i…
- Nie musicie mi się tłumaczyć, rozumiem. Między nami mówiąc… - zniżył głos i mówił dalej ledwo słyszalnie - między nami mówiąc, najbardziej prawdopodobne wydaje się, że Mikkel sam gdzieś się przewrócił po pijaku i wszystko zmyślił. Ale, jak mówiłem: muszę wykonywać swoje obowiązki.
- Oczywiście. - Kristian uśmiechnął się i odprowadził urzędnika do wyjścia.
Przy drzwiach lensman odwrócił się i utkwił w nim wzrok.
- Czy mogę tylko na koniec spytać, gdzie byłeś wczoraj po południu między trzecią a siódmą?
Elizabeth już miała odpowiedzieć, lecz Kristian ją ubiegł:
- Byłem na morzu i łowiłem ryby. Żona może to potwierdzić.
Elizabeth poczuła, że szumi jej w uszach. Kristian objął ją w talii i ścisnął. Jego kciuk wbił się między żebra.
- Tak. Mogę to potwierdzić - rzuciła bez tchu, patrząc lensmanowi w oczy.
Dopiero gdy usłyszeli odgłos odjeżdżającego powozu, Elizabeth odwróciła się do męża.
- Co to, u licha, ma znaczyć? - syknęła. - To wczoraj wcale nie łowiłeś ryb. Byłeś na polowaniu, przynajmniej tak mówiłeś!
Zacisnął dłoń na jej nadgarstku rak mocno, że aż jęknęła, i pociągnął ją za sobą do salonu.
- Tak, byłem na polowaniu. I tak, Mikkel rzucił na mnie klątwę - oświadczył podniesionym tonem. - Ale jeśli powiem to lensmanowi, będę podejrzany. Chcesz tego?
Elizabeth patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. Czyżby jej mąż postradał zmysły?
- Oczywiście, że nic nie zrobiłem, Mikkelowi - zapewnił. - Nawet go nie widziałem.
Gdy nadal milczała, wzmocnił uścisk.
- Chyba mi wierzysz, Elizabeth?
Niechętnie pokiwała głową, niezdolna powiedzieć słowa.
Mleko strzykało do wiadra. Elizabeth oparła czoło o brzuch krowy. Nadeszła jesień i mieli już za sobą wiele prac. Wykopano ziemniaki, a owce sprowadzono z górskich pastwisk. Na szczęście w tym roku żadnej nie brakowało. Bogu niech będą za to dzięki, pomyślała i wstała, żeby przecedzić mleko.
- Mam przelać mleko i umyć wiadro? - spytała Lina.
- Ta, proszę. Mario i Ane, możecie już iść. Ja zaraz przyjdę.
Drzwi obory się zamknęły i zapadła cisza. Konie grzebały kopytami w miejscu. Elizabeth westchnęła, napawając się spokojem, gdy nagle drzwi znów się otworzyły.
- Idzie Lavina z Wyspy Topielca! - zawołała Ane.
- Poślij ją do Helene i powiedz, żeby dała jej jeść - poleciła Elizabeth. Gdy drzwi się zamknęły, opadła na zydel i ukryła twarz w dłoniach. Odwlekała chwilę spotkania z tą szaloną kobietą. Wspomnienie jej dziwnego zachowania w czasie ostatnich odwiedzin w Dalsrud nadal przyprawiało Elizabeth o dreszcze. Mimo to nie mogła odesłać kogokolwiek do domu bez poczęstunku. Tak nie uchodzi.
Nie mogła zbyt długo zwlekać, więc w końcu z westchnieniem wstała, zdjęła fartuch i ruszyła do domu.
W kuchni Helene wyrabiała ciasto na chleb. Elizabeth rozejrzała się dokoła.
- Co to, Lavina już wyszła?
- Nie mam pojęcia - odparła Helene i wzruszyła ramionami.
- Nie wiesz, dokąd poszła, jak zjadła?
- Jej tutaj nie było.
Elizabeth zadrżała. Przypomniały jej się złowróżbne słowa Laviny, które rzuciła ostatnim razem na odchodnym: Wrócę i powiem prawdę - powiedziała wtedy, a jej złowieszczy śmiech niósł się jeszcze długo. Elizabeth musiała przyznać, że się boi, z plotkami i zazdrością mogła sobie poradzić, ale Lavina nie była całkiem normalna. A ona nie wiedziała, jak się obchodzić z takimi osobami.
- Zamyśliłaś się - zauważyła Helene.
Elizabeth zerknęła na przyjaciółkę, która formowała bochenki chleba.
- Zastanawiam się, dlaczego nie zaszła.
- Może poszła dalej, do kogoś innego. Nieważne, powinnaś się z tego cieszyć - stwierdziła stanowczo Helene. - Ta kobieta jest kompletnie szalona. Lina też powiedziała: - Obym już nigdy więcej nie widziała jej na oczy.
- Pójdę się przejść - rzuciła Elizabeth nerwowo i szybkim krokiem wyszła z kuchni.
Zimny wiatr niósł ze sobą świeży szybach i zrobią się szare, westchnęła Elizabeth. Zerknęła na fiord. Kilka zacumowanych łodzi kołysało się na falach. Zadrżała z zimna i otulała się ciaśniej szalem, zanim podeszła do obory.
Zwierzęta odwróciły łby. Konie zarżały cicho i nadstawiły uszu.
- Lavina! - Elizabeth zauważyła, że jej głos zabrzmiał słabo. - Lavina, jesteś tu? - spróbowała jeszcze raz, i znów bez odpowiedzi.
Cicho zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się uważnie. Chata parobka stała ciemna i cicha. Spiżarka była zamknięta, a klucz wisiał u jej pasa.
Skierowała spojrzenie ku polanie, wokół której drzewa wyciągały ku niebu ciemne, drapieżne gałęzie.
Tam także nikogo nie dostrzegła. Już zamierzała wrócić, gdy - powodowana ostatnim impulsem - obeszła ponownie podwórze. Chciała zajrzeć za oborę, gdy nagle stanęła jak wryta, bo usłyszała głos Kristiana.
- Tak nie powinno być, Lavina.
Elizabeth przycisnęła plecy do ściany obory i przesunęła się bliżej. Wstrzymała oddech i ostrożnie wyjrzała. Dostrzegła, że Kristian wręcza Lavinie kilka srebrnych monet. Kobieta policzyła je i włożyła do skórzanego woreczka, który skrzętnie ukryła w kieszeni spódnicy.
- Skoro dostałaś to, po co przyszłaś, możesz już iść - rzucił Kristian i popchnął ją lekko.
Lavina uśmiechnęła się przymilnie.
- Wiem, że go widziałeś, ale chcesz to zachować w tajemnicy.
- I co z tego? Mogę po prostu zaprzeczyć.
Do Elizabeth dobiegł ochrypły śmiech Liny.
Wystraszona, cofnęła się nieco. Czyżby rozmawiali o Mikkelu?
- Nie stawiaj się! - rzuciła hardo Lavina. - Strasznie się boisz, żebym czegoś nie wypaplała. Ale chociaż ja nic nie wygadam, prawda i tak kiedyś wyjdzie na jaw. A wtedy siedzisz w tym po uszy, mój drogi Kristianie Dalsrud!
- Idź do diabła! Niech cię już więcej nie oglądam!
- Dobra, dobra - zaśmiała się Lavina. Niech ci się tak Ne spieszy…
Elizabeth wycofała się szybko i pobiegła do wychodka. Przez szparę w drzwiach dostrzegła Lavinę wychodzącą zza stodoły. Z szerokim uśmiechem na twarzy szła przez podwórze. Nagle zatrzymała się, obejrzała na dom i zaśmiała perliście. Po chwili ruszyła w stronę wybrzeża.
Zaraz potem wyszedł Kristian. Z rękami w kieszeniach, przez chwilę stał i patrzył w ślad za nią, po czym odwrócił się i zabrał do przerzucania torfu.
Elizabeth wykorzystała okazję, by przebiec do domu. Maria wyszła jej na spotkanie do sieni.
- Boże jedyny, co ty robiłaś? Jesteś blada jak ściana!
- Naprawdę?
Tysiące myśli przebiegło przez jej głowę. Co tu się dzieje? Kristian coś przed nią ukrywał. Coś o czym wiedziała Lavina. Musiało to być coś poważnego, skoro płacił jej za milczenie. Kogo to widział Kristian i co takiego zrobił? Myśli krążyły jej po głowie jak rozzłoszczone pszczoły.
- Nie słyszysz, o co się pytam? - dotarł do niej zaniepokojony głos Marii.
- Oczywiście, że słyszę. Nagle trochę źle się poczułam - skłamała gładko i zaraz dodała: - Musiałam pójść do wychodka i zwymiotować, ale już jest lepiej.
Maria przyłożyła dłoń do jej czoła.
- Jesteś spocona i zimna. Połóż się na chwilę w salonie, właśnie tam napaliłam.
Elizabeth pokiwała głową i zdjęła chustkę.
- Widziałaś Linę? - spytała Maria, gdy siostra położyła dłoń na klamce.
- Nie, już dawno nie.
- Dziwne. Jakby zapadła się pod ziemię…
Elizabeth chwiejnym krokiem weszła do salonu i opadła na sofę. Pod głowę podłożyła haftowaną poduszkę, a kolana podciągnęła pod brodę. Już nie musiałaby kłamać: naprawdę źle się czuła. Myśli i głosy walczyły o miejsce w jej głowie. O kim to mówiła Lavina? Elizabeth starała się otworzyć rozmowę: - Widziałeś go - powiedziała Lavina. Prawda wyjdzie kiedyś na jaw, a wtedy siedzisz w tym po uszy.
- Jaka prawda? - spytała sobie na głos, splatając dłonie. Drżały. Co takiego ukrywał Kristian? może go o to spytać? A jeśli spyta, czy on jej odpowie? A przede wszystkim: czy powie jej prawdę? Powoli usiadła. Musiała się tego dowiedzieć. Musiała skonfrontować jego wyjaśnienia z tym, co słyszała. Niezależnie od tego, jaką otrzyma odpowiedź, musi ją uzyskać. Nie może już dłużej czekać. W tym momencie w sienie rozległ się krzyk przerażenia i drzwi uderzyły o ścianę. Elizabeth zerwała się z sofy, wybiegła i wpadła prosto na Linę. Służąca była czerwona na twarzy, warkocz miała rozluźniony, a jej oczy patrzyły dziko.
- Co się dzieje? - Elizabeth złapała ją za ramiona i potrząsnęła lekko. - Przestań tak krzyczeć, Lino, i odpowiedz mi!
Łzy spływały po twarzy dziewczyny. Z trudem łapała powietrze. Helene, Maria i Ane wyszły do sieni i patrzyły na obie wielkimi oczami.
- Ona… - zaczęła Lina, łapiąc powietrze. - Ona tylko…
- Uspokój się, Lino - nakazała stanowczo Elizabeth.
- Oddychaj! Powiedz, co się stało. Kim jest ta ona?
- Lavina!
Elizabeth poczuła zimny dreszcz. Teraz to ona musiała się uspokoić.
- Co z Laviną?
Lina płakała histerycznie i pocierała policzek.
Elizabeth przyjrzała się jej twarzy i nagle poczuła, że podłoga się pod nią kołysze. Maria poszła za jej spojrzeniem, wydała okrzyk przerażenia i przyciągnęła do siebie Ane, by osłonić ją przed tym widokiem.
Policzek Liny pokryła krew. Jej dłoń była cała czerwona!