O meczu z Wisłą mówi się do dziś. Czy był kupiony? A w zasadzie - za ile? Nie będę ukrywał - nie wiem. Nie wiem, czy był kupiony, bo ja żadnych pieniędzy nie dałem. Nikt mnie o nie nawet nie prosił. W Legii był fundusz stworzony z kar dla zawodników (a kary za wszelakie przewinienia były wyjątkowo potężne), jednak nie wiem, na co ta kasa szła. Gdzieś znikała. Może w klubowych gabinetach działaczy? Może jeszcze gdzie indziej? Nie mam wiedzy na ten temat, więc nie chcę udawać wielkiego speca - jak niektórzy ludzie z PZPN. Wiem jedno - specjalnych składek na końcówkę ligi nie robiliśmy. Mecz z Wisłą był dla mnie normalnym spotkaniem. Z nikim się nie umawiałem. Robiłem to, co potrafię. Strzelałem gole. I pamiętajmy o jednym - to nie my musieliśmy się martwić. To ŁKS miał do nas trzy bramki straty. A Olimpia miała grać na całego...
PZPN to chora instytucja. Dla tych leśnych dziadków nieważne były dowody i to, że jednym głupim podniesieniem ręki nie wybierali herszta swojej bandy, tylko zabierali ludziom cały rok pracy, marzeń i ogromne pieniądze. A że wszystko oparte było na podejrzeniach? Nic to. Mogą się cieszyć, że w Polsce tylko oni działają na zasadzie domniemania winy, bo w przeciwnym razie sami już odsiadywaliby długie wyroki. Trzeba podkreślić jedno - Wisła przeciwko nam grała o czapkę gruszek, a my o życiowy sukces. My musieliśmy, oni mogli. Ich łapała zadyszka, my wypluwaliśmy płuca. Zwycięstwo 6:0 nie jest niczym nadzwyczajnym. Gdyby w polskiej lidze wszystkie drużyny chciały wygrywać jak najwyżej i strzelać jak najwięcej goli, to co tydzień jakieś spotkanie kończyłoby się właśnie takim rezultatem. Ale po co, skoro wystarczy 2:0? Nam tamtego dnia nie wystarczyło. Musieliśmy strzelać. Poza tym później wygrywaliśmy na wyjeździe równie wysoko i nikt się nie czepiał.
Gazety z nami jechały. Jestem ciekaw, czy ci dziennikarze choć raz zadali sobie pytanie: - No dobra, a co bym napisał, gdyby Legia wygrała tylko 2:0 i straciła mistrzostwo? Ja wiem, co by było w prasie. Nie, nikt by nie krzyczał, że ŁKS kupił mecz. Tu nie chodziło o gole, ale o Legię, Warszawę i trenera Janusza Wójcika. I też byłaby jazda z Legią - "Frajerzy stulecia", "Banda nieudaczników", "Kretyni!!!". Tak źle, tak niedobrze. Różnica taka, że przy drugim wariancie Kulesza przyjąłby tytuł honorowego obywatela miasta Łodzi.
Kiedyś nam tego mistrza zwrócą - kiedy tylko w PZPN zmieni się pokolenie i przyjdzie młodszy rocznik. Zaraz po decyzji o odebraniu trzech punktów - w praktyce mistrzostwa - mieliśmy spotkanie z Januszem Romanowskim. Powiedział wtedy: - Prokuratura zbada sprawę. Jeśli wyjdzie na nasze, to PZPN zwróci nam tytuł. Wtedy zaskarżymy ich z powodu strat finansowych. Nie odpuścimy odszkodowania, wy też swoje dostaniecie.
Prokurator przesłuchiwał Leszka Pisza i kilka innych osób. I umorzył śledztwo. Dziadki z PZPN miały dwa wyjścia - albo oddać mistrzostwo, albo schować się pod stół. Wybrały drugie. A jeśli kiedyś zmądrzeją, to ja im nie popuszczę. No, cwaniaczki, płaczcie i płaćcie. Przecież gdyby nie wasze złodziejstwo, ja bym w tamtym sezonie odebrał premię za mistrzostwo, awansował do Ligi Mistrzów, zdobył Puchar Europy i przeszedł do Barcelony! Wiecie, ile płaci się w najlepszych klubach świata? Panowie, oj grubo mnie nacięliście.
Po decyzji PZPN tylko kilka dni drużyna spędziła w Warszawie. My trenowaliśmy, kibice pikietowali pod PZPN, ale niestety, spalili tylko drzwi, nawet nie skopali żadnego złodzieja. W końcu wyjechaliśmy na zgrupowanie do Zakopanego, gdzie dopiero miało wydarzyć się najgorsze. Niektórzy piłkarze tak się przerazili, że zrezygnowali z gry w klubie. Ostro było... n