Campbell Bethany Piaskowy dolar

BETHANY CAMPBELL


Piaskowy dolar

(Sand dolar)



ROZDZIAŁ PIERWSZY


Nie podobał jej się sposób, w jaki na nią patrzył, kiedy wchodziła na pokład jachtu. Obserwował też towarzyszących jej dwóch mężczyzn, ale prawie całą uwagę skupił na niej. Otwarcie taksował ją wzrokiem tak bezczelnym i wygłodniałym, że czuła się skrępowana. Znała takie spojrzenia i nie znosiła ich.

Był przystojny mimo pewnej szorstkości i niedbałości w wyglądzie, brakowało mu tylko napisu „wilk morski”, przylepionego na czole. Nie golił się od dwóch czy trzech dni, więc na brodzie i nad górną wargą widniała ciemnozłota szczecina. Wiatr rozwiewał opadające na czoło, wypłowiałe od słońca włosy.

Wyglądał jak ktoś, kto żyje chwilą, poddając się bezwolnie losowi. Krótko mówiąc, należał do tych mężczyzn, których znała dawno temu i z którymi nigdy nie chciała mieć do czynienia, przed którymi ostrzegał ją instynkt samozachowawczy. Wspomnienie przeszłości sprawiło, że poczuła się nieswojo, a jej serce zaczęło uderzać mocniej niż bijące o brzeg wzburzone fale Atlantyku.

Uwaga, będą kłopoty – podpowiadał instynkt i doświadczenie. Spokojnie – mówił rozsądek. Ktoś taki nie jest już w stanie cię zranić.

Rozsądek zwyciężył. Jesteś zdenerwowana, powiedziała do siebie, tylko dlatego, że dzisiejsza wyprawa jest taka ważna. Uniosła podbródek odrobinę wyżej, odetchnęła głęboko rześkim październikowym powietrzem i postanowiła zachowywać się tak, jakby ten blondyn w ogóle nie istniał. Mimo wszystko kątem oka obserwowała go równie uważnie, jak on obserwował ją. Z wyrazu jego twarzy wywnioskowała, że i jemu nie sprawia przyjemności jej obecność.

Nasz kapitan, pan Gabe Cantrell, jak sądzę? – rzekł Mortalwood podając rękę nieznajomemu mężczyźnie. – Jestem Lawrence Mortalwood, właściciel tego jachtu.

Cantrell uścisnął mu rękę, a potem oparł się o reling w sposób tak niedbały, że Whitney uznała to zachowanie za wyzywające i pozbawione szacunku.

Panie kapitanie, oto moi goście, panna Whitney Shane i pan Adrian Fisk. Moi drodzy – to jest Gabe Cantrell, nasz kapitan.

Cantrell skinął głową, zmrużył oczy przed słońcem i wykrzywił usta, jakby coś go rozbawiło. Leniwie musnął wzrokiem Mortalwooda, wystrojonego w nowiutki strój żeglarski i nieskalanie białe buty. Następnie obdarzył lekceważącym spojrzeniem Adriana Fiska i bez słowa wyciągnął do niego rękę. Adrian, bardzo czuły na najmniejszy przejaw braku szacunku, uścisnął szybko wyciągniętą dłoń. Nie uśmiechnął się do Cantrella, ten zaś nie sprawiał wrażenia, żeby zrobiło mu to jakąś różnicę.

Skierował wzrok na Whitney i przyglądał jej się uważnie. Chłonął każdy szczegół jej ubrania z nieopisaną bezczelnością, nie kryjąc, że sprawia mu to uciechę.

Witam, panno Shane – powiedział i sięgnął po jej skórzaną walizkę. – Czy mogę to załadować?

Whitney, ściskając mocno walizkę i aktówkę, odwróciła wzrok w stronę portu, gdzie morze było dość wzburzone, a mewy kołowały w górze, ponad przybrzeżnymi moczarami.

Nie. Idę na dół się przebrać – odparła chłodno.

Dobra myśl – pochwalił Cantrell. Mówił powoli, cedząc słowa, bardziej jak ktoś z zachodnich stanów niż z Południa, co nadawało jego wypowiedziom odcień ironii.

Dobrze wiedziała, że nie jest właściwie ubrana na przejażdżkę jachtem. W biurze wszyscy myśleli, że wybiera się na wesele jednego z interesantów, miała na sobie jedwabny kostium koloru złota, harmonizujące z nim pantofle z wężowej skórki i białą jedwabną bluzkę. Mortalwood lubił, kiedy nosiła jedwabne bluzki. Uważał, że są nie tylko odpowiednie do pracy w biurze, ale i dodają kobiecości.

Zaprowadzę cię do twojej kabiny – powiedział Mortalwood energicznie. Wziął od Whitney walizkę, swoją zaś zostawił Cantrellowi. Wolną rękę położył ojcowskim gestem na jej ramieniu i wąskimi schodami poprowadził w dół. Czuła, że Cantrell patrzy za nimi.

Przykro mi, że wszystko jest w takim stanie – rzekł Mortalwood przepraszającym tonem, otwierając wymagające odmalowania drzwi. W małej kabinie czuć było zapach pleśni, a kraciaste zasłony i narzuta na łóżko były wymięte. – Nie używałem tego od trzech lat, od kiedy Lila... zachorowała. Powinienem kazać wszystko odnowić. Ach, jak ona kochała tę łódź.

W jego głosie brzmiał smutek. Żona Lawrence’a Mortalwooda zmarła przed jedenastoma miesiącami. Była elegancką, dowcipną kobietą, tak jak jej mąż zaangażowaną w handel nieruchomościami i inwestycje budowlane. Whitney darzyła ją szacunkiem i jednocześnie szczerze lubiła. Wiele jej zawdzięczała i podziwiała, gdyż Lila była moralnym i zawodowym autorytetem w Korporacji Mortalwooda i otaczała dziewczynę opieką. Whitney wiedziała, że niektórych ludzi w firmie oburzała ich przyjaźń, ale nie zwracała na to uwagi.

Muszę coś z tym zrobić – wyszeptał Mortalwood potrząsając głową. – Ona nie zniosłaby takiego widoku.

Znałaś przecież Lilę. Wszystko musiało być w nienagannym porządku. Pamiętasz, prawda?

Whitney uśmiechnęła się. Pamiętała bardzo dobrze – Lila była prawdziwą perfekcjonistką. Nie tolerowałaby warstwy kurzu ani zapachu pleśni w kabinie. Woń ta przypomniała Whitney dom nad rzeką, gdzie mieszkała przed laty razem z babką i wujkiem. Jej uśmiech zgasł. Wspomnienie to przywiodło jej na myśl tego milczącego, zuchwałego mężczyznę na pokładzie i nie potrafiła oprzeć się impulsowi, by wyrazić swą niechęć do niego.

A ten pański kapitan – czy on nie powinien był wszystkiego dopilnować? Wygląda na zmanierowanego.

Cantrell? On jest tylko chwilowo. Dzisiaj rano po raz pierwszy pojawił się na pokładzie. Zwolniłem mego stałego kapitana, kiedy Lila była... kiedy już nie mogliśmy przyjeżdżać na wybrzeże... Jak ona za tym tęskniła... – Mortalwood wyglądał na wytrąconego z równowagi, rozglądał się po kabinie z nieszczęśliwą miną i potrząsał głową. – Pracownicy przystani powinni zadbać o to. Na zewnątrz jest wszystko w porządku, ale nic nie zrobili w środku. To skandal. – Westchnął ponownie. – Ale to dobrze, że znowu bierzemy ją na morze. „Skarb Liii” – powiedział, tak jakby mogło to przywołać utraconą żonę.

Odwrócił się i uśmiechnął do Whitney. Nie był przystojny, ale czasami jego ostre rysy łagodniały i nadawały dobrotliwy wyraz twarzy.

Nie przejmuj się kapitanem, nie dowie się o niczym. Ma nas tylko zawieźć na Sand Dollar, potem do H ii ton Head i z powrotem. On nawet jeszcze nie wie, że Sand Dollar jest naszym pierwszym postojem.

To dobrze, że on jest tylko chwilowo – powiedziała Whitney wkładając swoją aktówkę i torebkę do jednego ze schowków. – Zrobił na mnie wrażenie gbura. Czy jest pan pewien, że można mu ufać? y – On jest tu nowy. – Mortalwood uśmiechnął się chytrze. – Nie ma pojęcia, kim jesteśmy, skąd przyjechaliśmy i co zamierzamy. Przekonałem się o tym, kiedy go wynajmowałem. – Zdjął żeglarską czapkę i przygładził rzedniejące siwe włosy. – On myśli, że chcemy sprawdzić stan łodzi. Powiem mu, że chcemy się zatrzymać na wyspie Sand Dollar, by zrobić sobie piknik. A potem popłyniemy do Hilton Head. Nie obawiaj się, już nigdy go nie zatrudnię. Zwłaszcza że ci się nie podoba. W końcu jesteś przecież moją specjalistką od zarządzania.

Whitney skinęła głową, uradowana. Wiedziała, że ma wpływ na pana Mortalwooda czy też pana M. , jak pozwalał się nazywać uprzywilejowanym pracownikom. Nie wahała się wykorzystywać tego wpływu do swoich celów, a w tym wypadku uważała, że pozbycie się takiej osoby jak Cantrell wyjdzie wszystkim na dobre. Niech ten człowiek, w rozpiętej koszuli, z niechlujnym zarostem i równie niechlujnymi manierami, odpłynie z ich życia jak najszybciej. Było oczywiste, że nie pasuje do grupy szanowanych, ciężko pracujących ludzi, załatwiających poważne interesy. A dzisiaj Whitney, pan M. i Adrian Fisk mieli do załatwienia coś naprawdę ważnego.

Zostawię cię, żebyś mogła się przebrać – powiedział Mortalwood, wkładając jej walizkę do schowka. Był niewysoki, nie wyższy niż ona, a ponadto po śmierci żony wyraźnie się roztył. Dlatego musiał kupić na tę podróż nowe, obszerniejsze ubranie. Jednak w tych kosztownych białych butach i spodniach, niebieskim swetrze i białej czapce żeglarskiej wyglądał jak źle obsadzony aktor przebrany w kostium sceniczny. Na dodatek wciąż nie mógł przyzwyczaić się do nowych, silniejszych okularów, więc co chwila przekrzywiał głowę i wyglądał jak niezgrabne ptaszysko. Uśmiechnął się machinalnie do Whitney i wyszedł z kabiny, zamykając za sobą drzwi.

On naprawdę nie może dojść do siebie po śmierci Liii, pomyślała Whitney z troską. Wyspa Sand Dollar była pierwszym projektem, który zdołał go zainteresować. Słyszała oddalające się wolne, ciężkie kroki zagłuszone po chwili hałasem zapalanego silnika jachtu. Z żalem zdała sobie sprawę, że Lawrence Mortalwood robi się coraz starszy. On i Lila byli jej nauczycielami, kiedy zaczynała stawiać pierwsze kroki w handlu nieruchomościami w jednym z oddziałów ich przedsiębiorstwa mieszczącego się w Atlancie, w Georgii. Lila zwróciła uwagę na jej wyniki sprzedaży i wybrała ją na szkolenie w zakresie zarządzania, a Whitney nie szczędziła sił, by zostać najlepszą.

Teraz zaś była jednym z czterech wicedyrektorów w Korporacji Mortalwooda i zajmowała się organizacją pracy. Miała duże szanse na szybki awans na stanowisko wiceprezesa firmy. I było coraz bardziej prawdopodobne, że kiedy Lawrence Mortalwood odejdzie na emeryturę, wybierze właśnie ją na swoje miejsce.

Jej największym rywalem na to stanowisko był Adrian Fisk, ale Whitney doskonale wiedziała, że Mortalwood lubi ją o wiele bardziej. Fisk miał trudny charakter, więc Mortalwood wolał współpracować z nią, tak jak kiedyś z Lila.

Whitney pracowała nadzwyczaj ciężko, ale miała też dużo szczęścia, za co była szczerze wdzięczna losowi. Zdawała sobie sprawę, że mnóstwo osób zazdrości jej dzisiejszej pozycji i nazywa Kopciuszkiem. Ale nikt tak naprawdę nie wiedział, jak wiele rzeczywiście jest w niej z Kopciuszka. Uważała, że im mniej ludzie wiedzą o jej przeszłości, tym lepiej. Udało jej się oderwać od swoich korzeni i – z pomocą matki – starannie przeistoczyć w nową postać. Kiedyś była biednym dzieckiem, bez ojca, nie potrafiącym poprawnie mówić, mieszkającym na skraju brzydkiego małego miasteczka.

Zdejmując swój jedwabny kostium pomyślała, że zaszła dalej, niż kiedykolwiek marzyła. Pragnęła, by matka jeszcze żyła i mogła ją zobaczyć jako wicedyrektorkę mającą zaledwie dwadzieścia osiem lat i wciąż pnącą się w górę. Powiesiła ubranie w nieco zapleśniałej szafce. Pomyślała, że pan M. rzeczywiście musi coś zrobić z tym jachtem. Będzie mu o tym przypominać. Po śmierci Liii przypadł jej nieoficjalny obowiązek opiekowania się panem Mortalwoodem.

Włożyła granatowe spodnie. Nie mogła nosić szortów, chociaż październik w stanie Georgia bywał bardzo ciepły, gdyż pan M. nie lubił młodych kobiet z gołymi nogami, zwłaszcza pracujących w jego firmie. Włożyła też kosztowny zielony sweter z długimi rękawami i granatowymi wykończeniami, a na ramiona zarzuciła dobrany do tego kardigan i zawiązała z przodu jego rękawy. Przejrzała się w poplamionym lustrze i przygładziła długie blond włosy. Nosiła je zaczesane niezbyt ciasno do tyłu i upięte w kok.

Poprawiła lekki makijaż. Używała tylko delikatnego szarego cienia, by podkreślić błękitno-szary kolor oczu, i jasnoczerwonej szminki na wydatnych wargach.

W porządku, pomyślała. Teraz była już odpowiednio ubrana na wycieczkę jachtem. I niech ten zarośnięty kapitan ze swymi przymrużonymi, krytycznymi i kpiącymi oczami spróbuje się teraz uśmiechnąć. Odwróciła się od lustra, przyrzekając sobie, że będzie zimno i grzecznie ignorować tego – jak mu tam – Cantrella przez resztę podróży. On jest zresztą tylko przelotnym, drażniącym epizodem. Miała na głowie o wiele ważniejsze i pilniejsze sprawy. Musieli wspólnie, ona, pan M. i Fisk, podjąć decyzję o zrobieniu najśmielszego posunięcia w historii Korporacji Mortalwooda. Stanęli przed szansą kupna jednej z ostatnich dostępnych wysp przybrzeżnych, najdalej położonej i prawie dziewiczej Sand Dollar.

Fisk przygotowywał tę transakcję w całkowitej tajemnicy, co wywołało u Whitney pewne obawy. Znaczyło to bowiem, że usiłuje odsunąć ją na boczny tor, a sam nadskakuje panu M. Na szczęście Mortalwood zażądał opinii Whitney i oznajmił, że bez niej nie podejmie decyzji. Kilkakrotnie powtórzył, że przejęcie Sand Dollar byłoby największym sukcesem tej dekady w handlu nieruchomościami w stanie Georgia. Pomyślała, że oto ona, Whitney Shane, niegdyś nieślubne dziecko z małego miasteczka, jest jednym z uczestników tego przedsięwzięcia.

Raz jeszcze pożałowała, iż matka nie może jej teraz widzieć. Byłaby na pewno bardziej podniecona niż sama Whitney, która niecierpliwie zatrzasnąwszy drzwi pobiegła schodami na górę, by przyłączyć się do Mortalwooda. Na pokładzie o mało nie zderzyła się z Cantrellem, wychodzącym właśnie z małej kuchenki z tacą drinków w ręce.

Cholera! – zawołał uchylając się, by uniknąć zderzenia. Trochę martini wylało się ze szklanki. – Czy gdzieś się pali? Na jachcie trzeba się odprężyć.

Zaskoczył ją. Znalazła się zbyt blisko i dotknęła ramieniem jego nagiej piersi. Cofnęła się jak oparzona. Do diabła, pomyślała ze wzburzeniem, czując jego zmysłowość. Była przyzwyczajona do mężczyzn, którzy odznaczali się głównie intelektem i wiedzą, którzy spędzali większość dnia za biurkiem. Ten człowiek zaś przywiódł jej na myśl mężczyzn z Kanker County. Za młodu byli nawet przystojni, ale później życie w tym mieście, praca i wyziewy papierni niszczyły ich urodę, robiły z nich zwierzęta o pustym spojrzeniu. Stawali się niczym i nie mieli nic do zaoferowania swoim kobietom. Do końca życia nie chciała już mieć do czynienia z takimi mężczyznami.

Cantrell zmrużył oczy, a na jego ustach pojawił się złośliwy uśmieszek. Na policzkach, pod zarostem, widać było podłużne dołki, wyglądające prawie jak bruzdy. Whitney czuła, że on po cichu się z niej naśmiewa. Przebrał już miarę. Należało tego człowieka sprowadzić na właściwe miejsce.

Rozlał pan martini pana Mortalwooda – powiedziała chłodno. – Proszę zrobić następne. Poza tym pan Mortalwood pija je z cebulką, a nie z oliwką. Powinien był pan sprawdzić, czy barek jest właściwie zaopatrzony. I niech pan nie wytrząsa ginu, bo będę musiała jeszcze raz to przygotować.

Może rzeczywiście lepiej, żeby pani zrobiła to we właściwy sposób. – Dołki na policzkach zniknęły.

Ja oblałem egzamin na barmana.

Pewnie oblałeś wszystkie egzaminy, jakie kiedykolwiek przyszło ci zdawać, pomyślała Whitney.

Niech pan mi to da – powiedziała ostrym tonem, biorąc tacę. – Proszę popatrzeć, jak ja to robię.

Tak jest, proszę pani – odpowiedział z udawanym posłuszeństwem. Wszedł za nią do wąskiej kuchenki, gdzie stanął zbyt blisko niej. Była pewna, że zrobił to specjalnie, by ją zirytować. Czuła ciepło płynące od niego i pragnęła, żeby wreszcie zapiął koszulę. Próbując nie zwracać na niego uwagi, otworzyła lodówkę.

Oto – oznajmiła potrząsając słoikiem – są specjalne koktajlowe cebulki. Pan Mortalwood życzy sobie mieć je podane w ten sposób – nabite do połowy – nie na wylot – na plastykowe wykałaczki, najlepiej niebieskie.

Niecierpliwie rozglądała się wokół, szukając wykałaczek, aż spostrzegła otwarte pudełko leżące na kontuarze. Były w nim tylko zwykłe drewniane wykałaczki, ani jednej niebieskiej. – Ten barek nie jest należycie zaopatrzony – wycedziła lodowatym tonem. – Teraz przypominam sobie, że musiał pan wcześniej otrzymać od sekretarki pana Mortalwooda dokładne instrukcje, gdyż ja osobiście zleciłam...

Nikt nie powiedział mi nic o dobieraniu koloru wykałaczek. – Jego odpowiedź ostrzegała, że nie będzie potulnie wysłuchiwał krytyki. Pewnie należał do tych mężczyzn, którzy nie tolerują kobiet jako swoich zwierzchników.

W takim razie, pomyślała, przyda mu się lekcja pokory. Bez słowa posłała mu krótkie, zimne spojrzenie i spróbowała otworzyć słoik z cebulkami. Wieczko ani drgnęło. Spróbowała jeszcze raz, mocniej, aż jej twarz wykrzywiła się z wysiłku. Postukała brzegiem zakrętki o kontuar. Nadal ani drgnęła.

Czy mógłbym w czymś pomóc? – wycedził. Wciąż stał zbyt blisko i drażnił swym gorącym oddechem jej ucho. Sięgając po słoiczek musnął ręką dłoń Whitney. Przywykła obcować z mężczyznami o rękach prawie tak gładkich, jak jej własne. Jego były długie i silne, pokryte niezliczonymi bliznami i zrogowaceniami.

To proste – powiedział, bez wysiłku odkręcając wieczko – jeżeli się wie jak. – Zwrócił jej słoik i oparł się o kontuar, a koszula rozchyliła mu się jeszcze bardziej, ukazując prawie całą opaloną pierś. Ku swemu zdziwieniu Whitney ujrzała na niej mały, błękitny tatuaż, przedstawiający wyglądającego nadzwyczaj groźnie, szczerzącego zęby aligatora. Szybko odwróciła wzrok, zażenowana tym widokiem.

Czasami – rzekła wyławiając cebulkę – intelekt musi ustąpić miejsca sile fizycznej. Dziękuję panu.

O tak – odparł niewzruszenie. – Czasami mózg musi bezwzględnie dać pierwszeństwo mięśniom. Cieszę się, że mogłem pani pomóc.

Proszę spojrzeć – powiedziała ignorując tę drwinę. – Cebulka jest nabita na wykałaczkę do połowy.

Fascynujące – mruknął i ze znudzeniem skrzyżował ręce na piersi. Chociaż nie uśmiechał się, podłużne dołeczki pojawiły się znowu na jego policzkach. Stał tak w niedbałej pozie, tylko oczy, ciemnoszare i na wpół ukryte pod rzęsami miał niepokojąco czujne. Ujawniały inteligencję, jakiej się po nim nie spodziewała.

Gdzie jest shaker do martini? – spytała krótko.

Tu, obok mnie – odpowiedział i nie zrobił żadnego ruchu, żeby po niego sięgnąć.

Nie miała zamiaru dać mu satysfakcji, prosząc o podanie shakera. Gdy chodziło o siłę woli, nie z takimi mężczyznami wygrywała starcia. Z niewzruszonym spokojem, nie odwracając wzroku sięgnęła ręką po shaker. Trąciła przy tym jego nagie ramię, ale on się nie poruszył.

W tym samym momencie jachtem wstrząsnęło i jakaś potężna siła rzuciła ją w jego objęcia. Przestraszyła się, gdy błyskawicznym ruchem chwycił ją za ramię, pomagając utrzymać równowagę. Jachtem znowu rzuciło, tym razem w przeciwną stronę i Cantrell mocniej przycisnął Whitney do siebie. Serce w niej podskoczyło. Przypadkowo przycisnęła twarz do jego muskularnej, ciepłej piersi. Musiał instynktownie wyprostować się, kiedy zakołysało, i Whitney dopiero teraz zauważyła, jaki jest wysoki i silny.

Spróbowała odzyskać równowagę i odsunąć się od niego, ale jacht wciąż wyskakiwał w górę, by po chwili ciężko opaść na wodę. Cała drżąc, zamknęła oczy. Cantrell przycisnął ją mocniej i zaklął. Mimowolnie zacisnęła dłonie w pięści i zorientowała się, że przytula się do niego, jakby instynktownie szukając oparcia. Chociaż pokład pod stopami się uspokoił, wciąż nie otwierała oczu, oczekując następnego przechyłu. Jego ramię też było napięte i wyczekujące, ale podtrzymywało ją mocno. Znów zaklął.

Nic się nie działo poza tym, że była bardzo blisko niego, a on trzymał ją w ciasnym uścisku. Tuż przy uchu czuła uderzenia jego serca, mocne i równe. Jego ciało promieniowało jesiennym słońcem i pachniało morskim wiatrem. Coś załaskotało ją w usta i wiedziała, że to kosmyk włosów z jego piersi. Coraz wyraźniej docierało do jej świadomości, że jedno z jego ramion obejmuje ją mocno, a na dodatek druga ręka spoczęła na jej barku. Czuła równomierne wznoszenie się i opadanie jego oddechu, a nie ogolona broda kłuła ją lekko w ucho, co nie było wcale nieprzyjemne. Nieco oszołomioną Whitney wystraszył nagle jego głos, szorstki i zbyt bliski.

Nic się pani nie stało? – Nie zrobił najmniejszego ruchu, żeby wypuścić ją z objęć.

Przez chwilę nic nie odpowiadała. Nigdy jeszcze mężczyzna nie obejmował jej tak mocno, w zwykłych warunkach na pewno by do tego nie dopuściła. Zawstydzona, odsunęła się. Zobaczyła zadowolenie w jego oczach, a na ustach kpiący uśmiech. Kuchnia wydawała się jeszcze mniejsza niż przedtem, a w powietrzu wisiało coś niedobrego.

Drinki się powylewały, cebulki pozjeżdżały z tacy, a kontuar zaśmiecały rozsypane wykałaczki. Przewrócony shaker stoczył się na sam koniec stołu. Wszystkie te szczegóły dotarły do jej świadomości. Ale najbardziej to, jak jej ciało zareagowało na jego dotknięcie.

Wszystko w porządku – odpowiedziała poprawiając zwisający z ramion sweter.

Tak, rzeczywiście – powiedział dwuznacznym tonem. Uśmiech wciąż igrał w kącikach jego oczu i wciąż obrzucał ją taksującym spojrzeniem.

Co za bałagan – rzekła Whitney. Rozejrzała się wkoło srogim wzrokiem, gdyż Cantrell wydawał się ubawiony sytuacją i wyraźnie to okazywał. – Co się stało? Czy nie powinien pan sterować łodzią?

Tak, powinienem. – Skinął głową i postawił pionowo shaker. – Ale pani przyjaciel, pan Whistlewood czy Milkweed, czy jak mu tam, chciał sam stanąć za sterem. Dlatego zostałem zdegradowany do roli stewarda. – Zasalutował drwiąco. – Jestem wiec tutaj i słucham rozkazów, próbując nauczyć się robić lepsze martini.

Whitney nie była tym rozbawiona. Wylała resztki drinków do zlewu i powiedziała z udawanym spokojem:

Trzeba sprawdzić, czy pan Mortalwood nie wolałby, żeby pan z powrotem przejął ster. Upłynęło już wiele czasu od chwili, kiedy ostatni raz żeglował, a poza tym nie przyzwyczaił się jeszcze do nowych okularów. Dobrze byłoby dyskretnie czuwać nad nim.

Ależ – odparł z protekcjonalnym uśmiechem – nie mogę przecież być w dwóch miejscach naraz. Mortalwood kazał mi przynieść sobie wytrawne martini. I czysty bourbon dla Fiska. A dla wielmożnej pani piwo imbirowe.

Niech pan posłucha – powiedziała Whitney tonem, którym już od lat nie była zmuszona mówić. – Proszę iść sprawdzić, czy on nie wpakował jachtu na rafę albo jakiegoś wieloryba, łódź poławiaczy krewetek czy coś w tym rodzaju.

Tu nie może być żadnych poławiaczy krewetek – sprzeciwił się Cantrell, bardzo z siebie zadowolony.

Wszyscy strajkują od zeszłej nocy. Domagają się podniesienia cen skupu krewetek. Ale pani chyba nie zwraca uwagi na takie drobiazgi.

Niech pan posłucha – powtórzyła Whitney, z jeszcze większym naciskiem. – Proszę tam iść i uważać na niego.

Roześmiał się ukazując równe, białe zęby.

Już pani mówiłem, w tej chwili mam rozkaz usługiwać.

Ja zrobię drinki – odparowała Whitney. – Niech pan idzie i dopilnuje, żeby już więcej tak nie rzucało.

Jest pani tego pewna? – Uniósł jedną brew, wyrażając w ten sposób swoje wątpliwości.

Całkowicie – powiedziała ostro. – Został pan zatrudniony jako kapitan, to proszę iść i zająć się sterowaniem.

W porządku. – Wzruszył ramionami i zrobił krok w kierunku drzwi. – Tylko proszę dołożyć starań, żeby martini jego wysokości było wytrawne. I z cebulką, a nie oliwką. Proszę przekłuć cebulkę do połowy. Zrozumiano? – Schylił się lekko, by zmieścić się w niskich drzwiach, i jeszcze raz odwrócił się, obdarzając ją wspaniałym uśmiechem. – I tylko niech pani nie wytrząsa ginu – dodał.

W Whitney coś pękło. Najważniejsza transakcja w historii korporacji ma być przeprowadzona lada chwila i ona powinna teraz omawiać to z Fiskiem i panem M. Zamiast tego siedzi tutaj jak w pułapce i próbuje stawić czoło temu doprowadzającemu ją do szału, zadowolonemu z siebie marynarzynie. I chociaż rzadko pozwalała sobie na okazywanie złości, tym razem nie wytrzymała.

Może pan być pewien, że już nigdy nie będzie pan pracował u pana Mortalwooda – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – A ten, kto pana polecił do tej pracy, już nigdy więcej tego nie zrobi. I – podniosła palec celując w niego jak z rewolweru – jeżeli nie będzie się pan zachowywał w sposób bardziej cywilizowany, może pan być pewien, że w Hilton Head zostanie pan wyrzucony, a my wynajmiemy kogoś innego.

Świetnie – powiedział uśmiechając się. – Ja jestem wolny strzelec, wszystko mi jedno. A przy okazji, nie byliście ze mną całkiem szczerzy. Po co płyniecie na Sand Dollar? Słyszałem, jak Mortalwood mówił, że chce się tam dostać. Co on zamierza? Przecież nie chodzi mu tylko o sprawdzenie tej łajby, w takim wypadku powinien wziąć ze sobą inżyniera. Nie wydaje mi się też, żeby to była wycieczka dla przyjemności. Tacy ludzie jak wy nie wiedzą, co to przyjemność.

To nie pański interes, dokąd płyniemy – odparowała Whitney. – Niech pan idzie robić, co do niego należy i zostawi mnie samą.

Z rozkoszą. Ale najpierw muszę pani coś powiedzieć.

Whitney spojrzała na niego wrogo. Stał już na pokładzie, w pełnym blasku słońca, a wiatr rozwiewał mu ciemnoblond włosy.

Zanim pani zacznie się uwijać, podając te mikstury, proszę poprawić szminkę. Rozmazała się.

Machinalnie podniosła rękę do warg, tak jakby mogła sprawdzić, czy to, co powiedział, jest prawdą. Cantrell wyszczerzył zęby w uśmiechu i lekko rozsunął koszulę na piersi. A tam, dokładnie na wytatuowanym aligatorze, widniał odcisk jej jaskrawoczerwonej szminki. Przeraziła się. Ktokolwiek to zobaczy, pomyśli, że całowała jego nagą pierś.

Niech pan to zaraz zetrze – zażądała Whitney, czując, jak serce wali jej w piersi.

Ani myślę, będę to nosił z dumą – odparł z uśmiechem. – Może nawet zacznę obnosić się z tym po okolicznych barach. No dobrze, ale niech pani nie siedzi przez cały dzień w kuchni. Chociaż zdaje się, że kobieca praca nigdy nie ma końca.

Oddalił się spacerowym krokiem, z rękami w kieszeniach szortów. Wściekła Whitney odwróciła się od drzwi i zabrała do przyrządzania nowych drinków. Była tak zirytowana, że ręce jej się trzęsły, kiedy wycierała do sucha tacę. Jak on śmiał być tak ordynarny? Od niepamiętnych lat ludzie płci obojga traktowali ją z poważaniem – najpierw dla jej inteligencji i solidnej pracy, potem także z powodu władzy i pozycji, do jakiej doszła.

To głupie, że pozwoliła, by ktoś taki zepsuł jej humor. Przecież on jest niczym, nikim, zerem. Nawet nie miał stałej pracy. Na pewno docinał jej z zawiści. Ona jest kimś i jego głupie samcze ego nie może tego przeboleć. Chciałby myśleć, że to on jest najwspanialszy.

Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. On jest niczym, powiedziała sobie jeszcze raz, nie liczy się. Za to ona – dzięki własnym siłom, swojej matce, a także Liii i panu M. – została kimś. Tak naprawdę to ona, Lawrence Mortalwood i Adrian Fisk są najważniejszymi osobami w bardzo poważnej korporacji. Imperium, pomyślała z dreszczem podniecenia. Ten jacht podąża w kierunku imperium, przyszłego Królestwa Mortalwooda, którym pewnego dnia, z błogosławieństwem pana M. , będzie kierowała.

W takim razie jak to się stało, dziwiła się Whitney, że jakiś zarośnięty facet, jakiś majtek pokładowy mógł ją tak otumanić, że przez chwilę zapomniała o sukcesach, potędze i tworzeniu imperium. Dlaczego sprawił, że znów stała się małą, chudą Whitney Shane z Kanker County? Że przypomniała sobie tę niezdarną nastolatkę, która mijając w drodze ze szkoły fabrykę celulozy, trzymała głowę nisko spuszczoną, żeby nie widzieć młodych mężczyzn, wylegujących się podczas przerwy na papierosa. Wyglądali tak, jakby mieli w głowie tylko jedno. Nauczyła się gardzić nimi i unikać ich. A teraz już się uwolniła od tego surowego świata, jaki symbolizowali. Na zawsze wzniosła się ponad mężczyzn takich jak Gabe Cantrell.

Ostrożnie uniosła tacę i poszła na pokład dołączyć do prawdziwych mężczyzn, posiadających bogactwo, wpływy i władzę. Była częścią ich zaczarowanego kręgu, jedną z nich.



ROZDZIAŁ DRUGI


Nie mam pojęcia, co się stało, czy w coś uderzyłem – powiedział siedzący na leżaku zdenerwowany Mortalwood. Gabe Cantrell był już za sterem i jacht znowu płynął gładko.

Wszystko przez te okulary – narzekał Mortalwood. – Nie mogę się do nich przyzwyczaić. A na dodatek łódź nie jest całkiem w porządku, jest jakaś ospała.

Proszę się nie przejmować – uspokajała Whitney, podając mu martini. – Wszystko zostanie sprawdzone, kiedy już dopłyniemy do Hilton Head.

Wręczyła Adrianowi Fiskowi jego bourbon i ze szklanką piwa imbirowego w ręce ulokowała się na leżaku z prawej strony Mortalwooda. Nigdy nie piła nic mocniejszego podczas godzin pracy, a przecież ta wycieczka też miała charakter pracy. Na Południu wciąż jeszcze wielu biznesmenów nie aprobowało picia alkoholu przez kobiety, nawet do obiadu. Kobieta, która była członkiem zarządu, musiała pamiętać o wszystkich subtelnościach.

Wspaniały dzień na obejrzenie wyspy – powiedział Fisk sącząc swój bourbon. Spojrzał na trzymaną w ręce mapę, a następnie na stojącego przy sterze Cantrella, sprawdzając, czy jest on poza zasięgiem głosu.

Mortalwood miał podobną mapę i podał jeszcze jedną Whitney.

To mała wyspa – ciągnął Fisk. – Ma około ośmiu kilometrów w najszerszym miejscu. Ale za to jest tam prawie piętnaście kilometrów użytkowej plaży.

Whitney przytaknęła przypatrując się mapie. Sand Dollar była jedną z wysp przybrzeżnych, które, rozciągnięte jak rząd falochronów wzdłuż wybrzeża Georgii, przyjmowały na siebie ataki przypływów oceanu, chroniąc bagniste brzegi przed ich siłą. Fale uderzały w nie przez wieki, toteż na wyspach tych, a nie na wybrzeżu Georgii, utworzyły się piaszczyste plaże. Niektóre z wysp, jak na przykład Tybee, St. Simon czy Hilton Head, były całkowicie zagospodarowane. Inne, jak Sapelo, były częściowo zasiedlone, ale bez rozwiniętej sieci handlowo-usługowej. Tylko nieliczne, tak jak Cumberland, zostały obszarami chronionymi, zachowanymi w stanie dzikim. Sand Dollar, nazwana tak z powodu prawie idealnie okrągłego kształtu, była czymś wyjątkowym, ponieważ jej właścicielką była tylko jedna osoba, Freda Fredericks. Od pokoleń ta wyspa należała do jej rodziny.

I naprawdę nikt tam nie mieszka? – spytała Whitney potrząsając głową z dezaprobatą. – Co za marnotrawstwo.

Rzeczywiście to marnotrawstwo – zgodził się Adrian. Był nieskazitelnie schludnym mężczyzną, szczupłym, wysokim, ciemnowłosym i ciemnookim. Mógł równie dobrze być poważnie wyglądającym trzydziestopięciolatkiem, jak i dobrze zakonserwowanym panem po pięćdziesiątce.

Freda Fredericks spędzała tam letnie wakacje, kiedy wyspa należała jeszcze do jej dziadków – mówił Adrian. – Ale główny budynek i oficyny spłonęły doszczętnie ponad czterdzieści lat temu i nigdy nie zostały odbudowane. Klimat dokonał reszty, jedynie basen portowy pozostał nietknięty. Od czasu do czasu pani Fredericks pozwala wybranym osobom wypoczywać na łonie natury. Poza tym nic tam się nie dzieje.

Jaskrawozielony bagnisty brzeg już prawie zniknął za horyzontem. Daleko wśród fal Whitney zobaczyła igrającego delfina. Zaledwie kilka razy w życiu widziała delfiny i w ogóle słabo znała morze. Z trudem zwalczyła pokusę zwrócenia uwagi reszty towarzystwa na wesoło pląsające zwierzę. To nie pasowało do tak poważnej rozmowy.

Powiedziałeś, że pani Fredericks miała zamiar przekazać tę wyspę na rezerwat? – zapytała. – A jej syn myśli, że uda mu się przekonać ją, żeby to sprzedała?

Tak – potwierdził Adrian. – O Boże, słońce tak pali, że zastanawiam się, czy nie powinienem pójść na dół posmarować się kremem i nałożyć kapelusz.

Adrianie, czy ty nie za bardzo dbasz o siebie?

Mortalwood zaśmiał się pobłażliwie. – Odrobina słońca nikomu z nas nie zrobi krzywdy. Nawet Whitney.

Whitney uśmiechnęła się grzecznie. Opalała się łatwo, ale spędzała niewiele czasu na słońcu. Ciemna opalenizna mogłaby sugerować, że przedkłada przyjemności nad pracę. Zastukała swym złotym piórem w mapę.

Jednej rzeczy nie rozumiem – rzekła. – Dlaczego Sheldon Fredericks przyszedł właśnie do nas, zamiast po prostu wystawić to miejsce na sprzedaż?

Jak już mówiłem – wyjaśnił Adrian szorstko – on wie, że jesteśmy bardzo dobrą firmą. Podoba mu się nasz styl działania i sądzi, że zdołamy przekonać tę staruszkę.

Whitney zmarszczyła czoło. Nie podobał jej się sposób, w jaki Adrian mówił o pani Fredericks „staruszka” i była pewna, że nie powiedział wszystkiego. Nie ufała mu, ponieważ wiedziała, że wykorzystałby pierwszą nadarzającą się okazję, by ją zdystansować. Musi się mieć na baczności.

Mówiąc szczerze, jest on także zainteresowany akcjami – dodał Mortalwood, nie patrząc na Whitney.

Akcjami? – Whitney aż wyprostowała się w swoim leżaku i wbiła w niego wzrok. – Przecież wszystkie akcje należały do pana i Liii. Ona nigdy nie zgadzała się, żeby pan odstępował akcje.

Mortalwood uniósł pulchną rękę, by ją uciszyć.

Whitney, wszystko jest na razie na etapie wstępnych, bardzo poufnych rozmów. Nic jeszcze nie jest przesądzone, zupełnie nic.

Mam nadzieję, że nie – powiedziała twardo. – Zanim jakiekolwiek akcje zmienią właściciela, żądam dokładnej analizy takiego projektu. A następnie opinii działu księgowości. Dyskrecja jest czasami potrzebna, ale...

W tym wypadku utrzymanie tajemnicy jest sprawą najwyższej wagi – przerwał Adrian wkładając okulary przeciwsłoneczne. – Nie możemy dopuścić, by ktokolwiek dowiedział się, że jesteśmy zainteresowani tym terenem. Po pierwsze, to może przyciągnąć konkurencję. Po drugie, ekolodzy zaraz podnieśliby wrzawę.

Nawet nie chcę myśleć o obrońcach środowiska.

Mortalwood złapał się za głowę. – Będą chcieli obedrzeć nas żywcem ze skóry, zrobić krwawą jatkę.

Sand Dollar to nieruchomość pierwszej klasy – powiedział Adrian, zaciskając blade dłonie. – Jacyś przeklęci fanatycy mogą chcieć zachować to wszystko jako sanktuarium dla szopów, kleszczy i grzechotników. Ale my mamy możliwości zagospodarowania tego obszaru na sumę wielu milionów dolarów.

Jacht mijał właśnie jedną z wysp. Biała latarnia morska wyłoniła się spoza zielonego pagórka. Promienie słońca odbijały się w falach. Widok był tak piękny, że Whitney z trudem powróciła do rzeczywistości, by posłuchać tego, co mówi Mortalwood.

Zakładam, że postawimy tam pawilony. Nad samym brzegiem, ale również w głębi wyspy. A także luksusowe ośrodki wypoczynkowe. Nie tylko zagospodarujemy plażę, ale zrobimy też baseny kąpielowe, korty tenisowe, pola golfowe, stajnie, przystań.

Stajnie nie. – Adrian zmarszczył brwi. – Konie potrzebują pastwisk. Nie możemy marnować terenu na pastwiska. Jeżeli chodzi o pola golfowe, to trzeba będzie osuszać bagna, ale to możemy zrobić. Będzie to kosztowne, ale w sumie się opłaci.

Whitney założyła nogę na nogę, jak przystało damie, i usiłowała nie widzieć kolejnego delfina podskakującego w oddali.

Gdy obejrzymy to miejsce...

Najpierw przyjrzymy się z łodzi – przerwał Mortalwood. – A potem udamy się na pieszy rekonesans. Tam wciąż są jeszcze drogi. Podobno zarośnięte, ale chodzić nimi można. Na koniec popłyniemy do Hilton Head, by ostatecznie przedyskutować projekt.

Zaniepokojona Whitney potrząsnęła głową. Mortalwood był niesłychanie tajemniczy co do każdego szczegółu tej wyprawy. Nawet w biurze nikt nie wiedział, gdzie teraz są i co robią. Poprzedniego wieczoru Adrian i Mortalwood polecieli do Savannah. Zapowiedzieli, że wybierają się na konferencję do wiejskiego ustronia w Nowej Szkocji i nie wrócą przed końcem tygodnia. Whitney rano pokazała się w biurze tylko na chwilę i wyszła pod pretekstem uczestnictwa w weselu. Następnie miała rzekomo polecieć do Missouri, by spędzić kilka dni na zwiedzaniu nowoczesnych osiedli dla emerytów w Ozarks.

Nikt z wyjątkiem Sheldona Fredericksa nie wiedział, że wybierają się na Sand Doilar, a nawet on nie znał dokładnego terminu. Mortalwood wybrał środek tygodnia na tę podróż, ponieważ w ten sposób zmniejszał prawdopodobieństwo spotkania jakiejś turystycznej łodzi. Dla zatarcia śladów mieli nie wracać do Atlanty zaraz po obejrzeniu Sand Doilar, tylko udać się do ekskluzywnego ośrodka wypoczynkowego na Hilton Head, gdzie mieli zostać do soboty. Mortalwood osobiście zarezerwował im miejsca pod przybranymi nazwiskami.

Na horyzoncie pojawiła się jakaś plamka, zielona kropka wśród szarych fal. Nad jachtem szybował spokojnie pelikan.

To ona – zawołał podniecony Mortalwood, pokazując na plamkę. – To ta wyspa. Chyba znowu wezmę ster. Popłyniemy powoli, żeby dokładnie się przyjrzeć.

Podniósł się z leżaka. Whitney patrzyła na niego z obawą.

Myśli pan, że tak będzie lepiej? Czy pan zna te wody?

Whitney, ale z ciebie szczur lądowy. – Mortalwood poklepał ją po ramieniu. – Nie obawiaj się. Przy okazji chcę jeszcze raz sprawdzić ster, coś mi się w nim nie podoba. Ten kapitan nie zna łodzi, w każdym razie nie tak dobrze jak ja.

Idę na dół posmarować się kremem – powiedział Adrian zirytowanym tonem. – I czymś przeciw insektom. Nienawidzę wędrówek przez wysokie trawy, jest w nich pełno robactwa! Na wyspie są też grzechotniki. Powinnaś włożyć coś solidniejszego na nogi.

Wstając z krzesła spojrzał krytycznie na jej lekkie sandały. On sam miał wysokie skórzane buty, w których wyglądał nieco karykaturalnie.

Whitney uśmiechnęła się do siebie. Adrian nie wiedział o tym, że grzechotnik mógłby ukąsić go nawet przez skórę tych butów, jakby to była kartka papieru. Ale Adrian nie uwierzyłby, że ona może cokolwiek wiedzieć o wężach, a nawet gdyby uwierzył, byłby jeszcze bardziej przerażony.

Podeszła do burty, żeby popatrzeć na wyspę. Była coraz bliżej, cała zielona z wyraźną białą obwódką. To musi być plaża, pomyślała uśmiechając się. Ta słynna, drogocenna plaża, która może zmienić Korporację Mortalwooda w Imperium Mortalwooda.

Dlaczego pani tak się przygląda? Ma pani zamiar to kupić?

Niespodziewany głos Cantrella przestraszył ją.

To w końcu jedyna rzecz, na jaką można tu popatrzeć – odparła nie odwracając się. – A czy pan nie powinien być teraz przy panu Mortalwoodzie i pilnować, żeby nie wpłynął na mieliznę czy coś w tym rodzaju?

Tak – zgodził się kpiąco – powinienem. Ale on koniecznie chce się bawić w żeglarza i nie lubi, jak mu zaglądam przez ramię.

Czuła na sobie jego spojrzenie, słyszała łopoczącą na wietrze koszulę. Kątem oka widziała jego długą, silną rękę opartą o reling.

Tak czy owak, kim pani jest dla tego starego? – zapytał wyzywająco. – Sekretarką? Osobistą asystentką? Przyjaciółką?

Należę do kierownictwa jego firmy – powiedziała i spojrzała na niego z niesmakiem. – Tak się składa, że jestem nawet wicedyrektorem.

Naprawdę? – zawołał udając, że zrobiło to na nim wielkie wrażenie. – Kierownicze stanowisko. Taka mała ślicznotka jak pani. Wicedyrektor. No, no. Jeżeli kiedykolwiek będę miał firmę, zafunduję sobie piękną, młodą wicedyrektorkę. Na własny użytek.

Mój wiek, wygląd i płeć nie mają nic wspólnego z moim stanowiskiem – powiedziała zimno.

Nie powiedziałem, że mają – odparował. Oparł łokcie o reling i patrzył na przybliżającą się wyspę.

On robi zwrot – zauważył. – Chce opłynąć wyspę dookoła, prawda? A tak naprawdę, co go w niej interesuje? Czym zajmuje się wasza firma?

Zadawanie pytań nie leży w zakresie pańskich obowiązków – odparła Whitney krótko. – Ani w moich odpowiadanie na nie.

W porządku – zgodził się wzruszając ramionami. – Próbowałem tylko zabawiać panią rozmową. Zresztą sam sobie odpowiem. Pani, hm... pracodawca wyraźnie dobrze prosperuje, chociaż nie bardzo zna się na łodziach. Wasza trójka nie jest z tych okolic. Przyjechaliście z Atlanty, ale nie wszyscy razem.

Whitney spojrzała na jego profil. Miał ostry, orli nos, a opalenizna, ciemnoblond włosy i mocno zarysowana szczęka nadawały mu wygląd wodza Wikingów, który obmyśla strategię przed zbliżającą się bitwą.

Skąd pan to wie? – spytała podejrzliwie. Ten człowiek może być czyimś szpiegiem, pomyślała. Ponownie odniosła wrażenie, że jest bardziej inteligentny, niż wydawało się jej na początku.

Oni dwaj przyjechali tu pierwsi – powiedział, ponownie wzruszając ramionami. – Mieli czas, żeby przebrać się przed wejściem na łódź. Pani nie. Miała pani jeszcze nalepkę linii lotniczych na bagażu. Wyglądacie na ludzi, którzy pracują razem, w zamkniętym gronie. Kim jest Fisk? Liczy się bardzo ze zdaniem Mortalwooda, stwarza pozory, że również liczy się ze zdaniem pani, ale nie za bardzo panią lubi. Na pani miejscu miałbym się na baczności.

Dziękuję za radę. Pan Fisk i ja jesteśmy kolegami i bardzo dobrze nam się razem pracuje – odparła Whitney, dumnie podnosząc głowę.

Rzucił jej krótkie, ironiczne spojrzenie.

To znaczy pani się wydaje, że ma pani nad nim przewagę. Być może, na razie. To by tłumaczyło sposób, w jaki on na panią spogląda. Na razie jest pani górą, ale on ciągle myśli, jak panią przebić. O cokolwiek wam trojgu chodzi, on jest w to bardziej zaangażowany niż pani. A tak w ogóle, to wszyscy jesteście bardzo spięci. Chodzi o jakąś ważną sprawę? Mam rację?

Whitney ze wszystkich sił starała się udawać, że nie zwraca uwagi na to, co on mówi. Jest zbyt bystry, pomyślała. O wiele za bystry. Muszę o tym powiedzieć panu Mortalwoodowi. Trzeba mu zapłacić, żeby siedział cicho. Na pewno potrzebuje pieniędzy.

Popatrzyła w stronę wyspy. Teraz było widać wyraźnie pas szarobiałej plaży. Za nią widniały jasnozielone trawy moczarów, a jeszcze dalej ciemniejsza, cienista zieleń sosnowo-dębowego lasu. Jacht skierował się na wschód, w stronę dalszego brzegu wyspy. Ten pas plaży wygląda obiecująco, pomyślała, choć nie jest zbyt szeroki. W zamyśleniu przygryzła dolną wargę.

Ciekawe, dlaczego wciąż mam wrażenie, że pani okrąża to miejsce jak wrogi agent? – odezwał się ponownie Gabe ironicznym tonem.

Niech pan posłucha – powiedziała zniecierpliwiona. – Jeżeli ma pan zamiar bawić się w detektywa, to niech pan sobie otworzy agencję. A teraz proszę sprawdzić, czy wszystko jest spakowane na piknik.

Gabe odsunął się od relingu i skłonił nisko jak dworzanin.

Jestem na pani rozkazy.

Musimy pozbyć się go na Hilton Head, pomyślała Whitney. Jest niebezpieczny i zuchwały.

Niski, przeraźliwy dźwięk znienacka wstrząsnął powietrzem. Dookoła zakotłowało się, strumienie wody trysnęły w górę, by następnie runąć na nią. Gabe Cantrell schwycił ją w ramiona i tylko dzięki temu nie została rzucona na deski pokładu. Coś twardego uderzyło ją w plecy, coś innego spadło na ramię i odskoczyło. Schowała twarz na jego piersi, chroniąc oczy przed lecącymi odłamkami.

Łódź wykonała tak dziwny, raptowny i przyprawiający o mdłości skok, że musiała otworzyć oczy. Spojrzała wokół błędnym wzrokiem. Dziób w jakiś magiczny sposób wyrastał z wody, celując prosto w stojące w zenicie słońce, a pokład zaczął uciekać spod stóp. Powietrze wypełniał dudniący dźwięk. Gabe przywarł do relingu, żeby zachować równowagę, przez cały czas trzymając ją w ramionach.

Whitney była zbyt zaskoczona i przerażona, by cokolwiek powiedzieć. Rufa łodzi przechyliła się ryzykownie, a fale oceanu przelewały się po pokładzie. Piekący dym wypełnił powietrze, jakieś kawałki i strzępki pływały po kotłującej się za nimi wodzie.

Trzymaj się relingu – ryknął jej prosto w ucho Gabe. – Utrzymuj się tak wysoko, jak tylko możesz.

Przycisnął ją do relingu, sprawdził, czy dobrze się trzyma i zaczął przedzierać się z trudem w stronę łodzi ratunkowej.

Toniemy, pomyślała Whitney i ze strachu zrobiło jej się słabo. Uderzyliśmy w coś. Albo coś eksplodowało. Albo... Nagle usłyszała, jak pod pokładem Adrian wrzeszczy w panice. Rozpaczliwie rozejrzała się szukając Mortalwooda, ale przy sterze nikogo nie było. Może leży gdzieś ranny? Przerażona zaczęła go wołać, ale nie było odpowiedzi. Chociaż trzymała się relingu tak kurczowo, że aż bolały ją ręce, zaczęła ześlizgiwać się w kierunku pełnej jakichś śmieci wody, która pokrywała rufę.

Gabe Cantrell poruszał się po przechylonym pokładzie jak akrobata, nie tracąc równowagi. Wyciągnął łódź ratunkową z zamocowań, chwycił pudło z apteczką i prawie pełznąc, z zębami zaciśniętymi w determinacji ruszył z powrotem do niej.

Ten jacht nie może zatonąć, powiedziała do siebie Whitney z niedowierzaniem, nie tak prędko. Woda piętrzyła się nad rufą, z każdą chwilą coraz wyżej.

Znów usłyszała wrzask Adriana spod pokładu. Może jest uwięziony jak w pułapce, pomyślała w przerażeniu. Wciąż czuła dym. A może łódź na dodatek się pali i Adrian nie będzie w stanie się wydostać? I gdzie jest pan M. ? Zawołała go jeszcze raz, ale nie słyszała nic oprócz wściekłych uderzeń fal. W uszach dzwoniło jej boleśnie. Coś musiało eksplodować, pomyślała w panice. Ale gdzie? Może poniżej linii wody, na przykład silnik?

Chodź tu – powiedział Gabe szorstko, próbując pociągnąć ją, łódź ratunkową i apteczkę na koniec rufy. – Ruszaj się. Łap torebkę, łap, co tylko możesz, i ruszaj.

Nie mogę – zaprotestowała usiłując zostać tam, gdzie była. Tylko instynktownie schwyciła torebkę, gdy ta już prawie ześlizgiwała się do morza i przerzuciła pasek przez ramię. – Nie obawiaj się o mnie. Znajdź pana Mortalwooda i Adriana – oni potrzebują pomocy.

Słuchaj – zawołał z dzikim wyrazem twarzy – nie mogę utrzymać naraz więcej niż jedno z was. Nie rób trudności. Chodź tutaj.

Cisnął napompowaną łódź ratunkową do morza. Wylądowała właściwą stroną, a woda rozprysnęła się wokół niej. Trzymając wciąż apteczkę, pociągnął Whitney w dół przechylonego pokładu. Łódź ratunkowa podskakiwała na falach zaledwie kilka metrów od tonącej rufy.

Skacz. Nie patrz na nic – rozkazał i popchnął ją w kierunku łodzi.

Muszę znaleźć pana M. – krzyknęła próbując torować sobie drogę z powrotem na pokład. Woda podeszła już powyżej jej sandałów i zmoczyła dół spodni.

Poszukam go – burknął Gabe. W jakiś sposób znalazła się w jego ramionach i za chwilę oboje byli w szarym, wezbranym morzu. Wrzucił apteczkę do wnętrza łodzi.

Wsiadaj – rozkazał znowu. – Będę ją trzymał.

Ale Whitney ujrzała pływającą, wśród tego rumowiska na tonącej rufie nową czapkę żeglarską Mortalwooda. I nagle zobaczyła tam jego samego, podnoszącego się na nogi. Zgubił okulary i krztusił się, z trudem łapiąc powietrze.

Ja go wezmę – krzyknęła Whitney. – Dam sobie radę. Znajdź Fiska i włącz radio. Sprowadź pomoc.

Gabe spojrzał na nią ze złością i niedowierzaniem, ale ona już wrzuciła torebkę do tratwy i sprawnie przeprawiała się z powrotem. Zdążyła dotrzeć do Mortalwooda w chwili, gdy ponownie stracił równowagę. Wzięła głęboki oddech, zanurkowała i oplotła ramieniem jego szyję, następnie wyciągnęła go na powierzchnię i powoli zaczęła holować w stronę tratwy.

Gabe obserwował ją ze złością, ale po chwili widocznie uznał, iż ona wie, co robi. Silnymi, zdecydowanymi ruchami popłynął z powrotem do tonącego jachtu.

Sól piekła Whitney w oczy, w uszach wibrował jej jeszcze huk eksplozji, ale wciąż słyszała krzyczącego Fiska. Niech Cantrell go ratuje, pomyślała. Jeżeli zostawię pana M. , to on się z pewnością utopi.

Niech pan się mocno trzyma – wysapała do Mortalwooda. – Jestem przy panu.

Nie próbował się sprzeciwiać, był zdezorientowany, bezradny i bierny jak śmiertelnie wystraszone dziecko. Używając całej siły, spróbowała podsadzić go do wnętrza łódki, ale nie dała rady. Musiała trzymać się jedną ręką brzegu tratwy, a drugą podtrzymywać twarz Mortalwooda ponad powierzchnią wody. Miał zadraśnięcie i siniak na czole.

Lila? – zapytał, wciąż krztusząc się wodą. – Lila? Lila?

Wszystko dobrze, wszystko w porządku – uspokajała go Whitney, mając nadzieję, że nie słychać desperacji w jej glosie. Popatrzyła na brzeg wyspy, oceniając dzielącą ich od niej odległość. Mogłaby ją przepłynąć trzymając pana M. , była tego pewna.

Mała dziewczynka, która mieszka nad brzegiem rzeki musi umieć pływać, to jasne jak słońce”, powtarzał jej wujek Dub, kiedy z babcią przeprowadziły się do niego. I nauczył ją. „To dziecko pływa jak ryba”, mawiał później z dumą.

Zacisnęła zęby. Jeżeli trzeba będzie, popłynie jak ryba, trzymając pana M. i ciągnąc tratwę. Zobaczyła ze zgrozą, że jacht jest już do połowy zanurzony w wodzie, z dziobem wycelowanym w niebo. Nie widziała nigdzie Gabe’a ani nie słyszała już Adriana. A jeżeli obaj zostali uwięzieni wewnątrz i nie mogą się wydostać? Gęsta chmura dymu wisiała w powietrzu. Czy zagraża im ogień? Nie może jednak zostawić pana M. i próbować wracać im na pomoc.

Lila – Mortalwood prawie zapłakał. – Czy z nami wszystko w porządku?

Tak, wszystko dobrze – wyszeptała Whitney, próbując trzymać go mocniej i przywierając kurczowo do burty łódki.

Fale uderzały z hukiem, potęgowanym jeszcze przez świst wiatru. Jacht zanurzał się coraz głębiej, z wody zaczęły się wydobywać wielkie bańki powietrza. I nagle, z jakimś przerażającym pośpiechem wszystko skryło się pod wodą, a na powierzchnię wypłynęło mnóstwo banieczek. Nastała cisza, zmącona jedynie szumem oceanu i przenikliwym krzykiem mew.

Zginęli, pomyślała Whitney z rozpaczą. Obaj, Fisk i Cantrell, utonęli zostawiając ją samą z panem M. , który na dodatek jest ranny, nie wiadomo jak ciężko. Co pocznie z nim sama, nawet jeżeli dostaną się na wyspę?

Nagle na powierzchni ukazała się głowa Cantrella. Otrząsał się z wody i chwytał oddech tak gwałtownie, jakby rozrywało mu płuca.

Cantrell – wrzasnęła Whitney z radością. Mokre, pozlepiane ciemnoblond włosy były prawie czarne, twarz wykrzywiona z wysiłku i braku powietrza, ale dla Whitney w tej cudownej chwili wyglądał pięknie. Jedną ręką trzymał za kołnierz nieprzytomnego Fiska i ciągnął go w kierunku tratwy. Adrian miał szarozieloną twarz, rozciętą wargę i rozbitą szczękę. Gabe rzucił Whitney pobieżne spojrzenie i zapytał szorstkim głosem:

Nic ci się nie stało?

Nic, ale nie mogę wsadzić go do łodzi – wysapała, wciąż podtrzymując Mortalwooda, który chyba znowu stracił przytomność i tylko drżał spazmatycznie.

Krzywiąc się z wysiłku Gabe wrzucił ciało Adriana do łodzi, gdzie spoczęło na dnie jak zmięty, miękki tobół.

Czy on się dobrze czuje? – zapytała Whitney, znów przerażona, gdyż Adrian wyglądał jak półmartwy.

Będzie żył – odparł Gabe krótko, wciąż oddychając z trudnością. – Podaj mi Mortalwooda i trzymaj łódź równo. Wsadzę go do środka.

Wspólnym wysiłkiem unieśli ciężkie ciało Mortalwooda i próbowali wepchnąć je do łodzi. W końcu Whitney sama musiała wejść do środka i wciągnąć go od góry, podczas gdy Gabe popychał go od dołu. Wreszcie Mortalwood wpadł do łodzi prosto na Adriana, który jęknął żałośnie.

Adrian wygląda o wiele gorzej niż pan M. , pomyślała Whitney, przestraszona jego stanem. Przekręciła go na brzuch i zaczęła z całej siły uciskać jego plecy, by pobudzić płuca do pracy. Było to trudne w małej łodzi, ale po niedługim czasie Fisk wypluł wodę, kaszlnął i na i koniec zaklął. Odetchnęła z ulgą. Obaj mężczyźni żyli i miała nadzieję, że niedługo wróci im świadomość.

Zostaw mnie w spokoju – zażądał słabym, zrzędzącym głosem.

Whitney rozejrzała się. Zobaczyła, że Cantreli, dysząc ciężko, płynie w stronę brzegu i holuje łódkę.

Wsiadaj do środka – zawołała. – Jest ciasno, ale zmieścimy się wszyscy.

Zgubiliśmy wiosło – powiedział z trudem. – Tylko w ten sposób możemy się dostać do brzegu.

Whitney zaklęła w duchu. Adrian trząsł się i łkał na dnie łódki. Obok niego leżał zwinięty w kłębek Mortalwood. Chyba wciąż był nieprzytomny, chociaż oczy miał na wpół otwarte i regularny oddech. Łódka posuwała się naprzód, ale Whitney widziała, że Cantreli ma mięśnie napięte do granic wytrzymałości i słyszała, z jakim trudem oddycha.

Pomogę – mruknęła bez entuzjazmu i ześlizgnęła się do wody. Dopiero teraz poczuła, że jest bardzo zimna.

Co u diabła? – zapytał Gabe patrząc z niedowierzaniem.

Whitney schwyciła drugą linę i zaczęła holować tratwę. Na razie płynęła równo z nim, chociaż nie miała pojęcia, jak długo wytrzyma. Wydawało się jej, że usłyszała jeszcze jeden wybuch, ale nie była tego pewna, ponieważ serce waliło jej jak młotem. Na szczęście, mimo że do brzegu było jeszcze dość daleko, woda zrobiła się tak płytka, że mogli dotknąć dna. Teraz razem szarpali i ciągnęli łódkę, podskakując w rytm nadpływających fal, by nie stracić równowagi.

W końcu, słaniając się na nogach osiągnęli upragniony brzeg. Następnie pół ciągnąc, pół niosąc przetransportowali Mortalwooda do zagłębienia w piaszczystej wydmie, gdzie wątłe trawy dawały trochę cienia. Gabe położył Mortalwooda na brzuchu, żeby mógł wykrztusić połkniętą wodę. Whitney, sama zaskoczona własną siłą, podniosła Fiska. Był przytomny, ale chwiał się na nogach i opierał się na niej całym ciężarem. Podprowadziła go do wydmy i posadziła przy Mortalwoodzie.

Nie dotykaj mnie – warknął Adrian. Kaszląc i przeklinając, osunął się na piasek. – Daj mi tak leżeć. Przynieś mi tylko koc i jakieś suche rzeczy. I przynieś wody. – Skrzywił się i zaczął płakać z twarzą schowaną w piasek. – Zostaw mnie w spokoju – zażądał. – Daj mi wreszcie spokój, do cholery.

Leżący obok Mortalwood otworzył szeroko oczy i odetchnął głęboko. Whitney ze zdziwieniem ujrzała, że twarz rozjaśnia mu niemal dziecięcy uśmiech. Zaczął coś mówić do Liii, ale zaraz zamilkł i tylko patrzył szczęśliwym wzrokiem w niebo. Whitney odwróciła się, by wrócić do tratwy po apteczkę. Potknęła się z wyczerpania i upadła na kolana, podpierając się rękami. Z uporem znów spróbowała stanąć na nogi.

Stój – powiedział słabym głosem Gabe, kładąc jej rękę na ramieniu i nie pozwalając ruszyć się z miejsca. – On jest tylko w lekkim szoku. Uniosę mu nogi, a ty usiądź i odpocznij.

Whitney stała jak odrętwiała, nie była w stanie się ruszyć. Patrzyła, jak Gabe zdejmuje koszulę i wkłada ją Mortalwoodowi pod głowę, a następnie zgarnia trochę leżących obok wodorostów i podkłada mu pod kostki i kolana. Wstał z wysiłkiem i spojrzał na Whitney.

Siadaj – powtórzył. – Odpocznij trochę. Zmusił ją, żeby podeszła do sąsiedniego, mniejszego zagłębienia. Słońce łagodnie ogrzewało skórę Whitney, wychłodzoną od morskiej wody. Pod stopami czuła ciepły, przyjemny i dający solidne oparcie piasek, ale kolana wciąż jej się trzęsły z wyczerpania i przeżytego szoku.

Usiądź tutaj – powiedział i usiadł ciężko na piasku, wciąż podtrzymując ją za ramię. Pozwoliła się posadzić, dziękując w duchu losowi za stały ląd pod stopami.

Chciała zapytać, co było przyczyną katastrofy, co spotkało Fiska, w jaki sposób Gabe go uratował i skąd mogą oczekiwać pomocy. Ale nie miała na to siły. Oplotła ręce wokół podciągniętych kolan i przycisnęła do nich twarz. Zadrżała.

Otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie, żeby mogła oprzeć się o jego pierś. On sam jest jak stały ląd, pomyślała trwając w odrętwieniu. Mocny, pewny i niezawodny. Bezpieczny.

Dobrze się czujesz? – zapytał.

Przytaknęła skinieniem głowy, zbyt zmęczona, by cokolwiek powiedzieć.

Na pewno?

Ponownie skinęła głową. Podniosła na niego wzrok, gdy nagle pogładził ją po mokrych włosach. Na brązowych rzęsach lśniły krople wody, twarz wyrażała znane już jej zdecydowanie, ale coś nowego dostrzegła w jego oczach. Patrzył na nią w inny sposób niż na jachcie.

A co z tobą? – spytała. – Nic ci się nie stało?

Jestem trochę zmęczony. Dużo mi pomogłaś, dobrze pływasz.

Ja pływam jak ryba – wyszeptała bez zastanowienia. Kiedy wypowiedziała te słowa, zauważyła, że na chwilę powrócił jej dawny, prowincjonalny akcent, którego z takim trudem się pozbyła. Szare oczy wpatrywały się w nią, jakby chciały wydobyć coś ukrytego głęboko.

Co się stało z jachtem? – zapytała odwracając wzrok. Upięte poprzednio tak starannie włosy rozsypały się na ramiona i powiewały na wietrze.

Ponownie przyciągnął ją i oparł o swoją pierś. Nie miała siły, by zaprotestować. Poza tym, po tych strasznych przeżyciach w wodzie tak cudownie było czuć obok siebie kogoś ciepłego, kogoś pełnego życia, po prostu drugą osobę.

Nie wiem – odpowiedział. – Myślę, że to była eksplozja.

A co było potem? – spytała opierając się o jego ramię i zamykając oczy. Z boku dochodził cichy płacz Fiska, zagłuszany wiatrem i szumem fal.

Tego też nie wiem – powiedział. Zarośnięta szczęka kłuła ją w ucho. – Najważniejsze, że nikt nie jest poważnie ranny. Poradzimy sobie.

Nikt nie jest poważnie ranny, pomyślała, wdzięczna za te słowa. Poradzimy sobie, powtórzyła w duchu i poczuła przypływ nadziei. Mocniej zacisnęła oczy, wciąż piekące od słonej wody. To nie było dziwne ani złe, że leżała przy nim, że pozwalała, by obejmował ją ramieniem i rozgrzewał ciepłem swego ciała. Czuła łączącą ich więź, jaka rodzi się między tymi, którzy wspólnie ratowali życie swoje i innych ludzi.

Czy ktoś nam pomoże? – spytała, ufając, że Gabe zna odpowiedź.

Przez długą chwilę nic nie odpowiadał. Znów pogłaskał ją po włosach. Wciąż słyszała przytłumiony szloch Adriana i odwróciła głowę w nadziei, że wiatr go wreszcie zagłuszy. Cantrell przyciągnął ją bliżej i prawie leżała na jego ramieniu.

Spójrz na mnie – rozkazał.

Zaskoczona, otworzyła oczy. Patrzył na nią jakoś bardzo poważnie.

Nikt nam nie pomoże. Musimy pomóc sobie sami. Zrozumiałaś? Czy dasz radę? Musimy pomóc sobie sami – potworzył.

Powoli docierało do niej znaczenie tych słów. Nie było czasu, żeby wezwać pomoc przez radio. Nie było żadnego statku w pobliżu, który by widział, jak idą na dno. Byli sami na najbardziej odosobnionej z wysp.

Wszystko w porządku – powiedział odgarniając jej z czoła kosmyk włosów. – Damy sobie radę.

Twarz jego unosiła się nad nią, oczy miał utkwione w jej oczach. Nie była zaskoczona, kiedy przysunął się bliżej, ale przestraszyło ją to trochę. Powróciły dawne lęki, lecz była zbyt zmęczona, by się nimi przejmować. Zamknęła oczy, a wtedy zbliżył się jeszcze bardziej i pocałował ją. Jego usta także miały słony smak. Dotknął jej policzka i czuła piasek, który przylgnął do jego palców. Słońce grzało ich przez przemoczone ubrania, a jej mokry sweter łopotał na wietrze i ocierał się o jego nagą pierś.

Nie ma nic złego w całowaniu go, pomyślała sennie. To jest zupełnie naturalne, tak jakby świętowali szczęśliwy powrót do życia. Jego usta płonęły, a jej zmysły tańczyły z oszałamiającą, zawrotną radością, że żyje, czuje, dotyka. Zanurzył palce w jej rozwiane wiatrem włosy i całował ją mocniej, z większą pasją, językiem poznając smak jej warg. Nagle powrócił strach.

Nie – zaprotestowała próbując się odsunąć.

Szsz.. – wyszeptał i przyciągnął ją z powrotem do siebie. Osunął się na piasek trzymając ją w ramionach. – Tylko odpocznij – mówił półgłosem, z twarzą w jej włosach. – Po prostu odpocznij chwilę.

Whitney nagle zapragnęła odpoczynku bardziej niż czegokolwiek na świecie i przestała walczyć. Leżała w jego ramionach i czuła, że powoli wraca do życia. Może Gabe też odczuwał to samo i właśnie dlatego trzymał ją tak mocno.



ROZDZIAŁ TRZECI


Whitney! Zimno mi. Przynieś mi wody i moje lekarstwa – wołał Mortalwood słabym głosem.

Jego lekarstwa? Jakie lekarstwa? – pytał Gabe przytrzymując ją przy sobie.

Whitney! Whitney! – wołał Mortalwood jak roztrzęsione, przestraszone dziecko.

Jakie lekarstwa? – powtórzył Gabe z naciskiem. Whitney odsunęła się od niego gwałtownie. Usiadła i poczuła, że boli ją głowa.

Jego lekarstwa – powiedziała zmartwiona, odgarniając do tyłu wilgotne włosy. – Jego lekarstwo na ciśnienie, na wrzód żołądka, przeciwko alergii, jego środki uspokajające i pigułki nasenne.

Ten facet to cały worek chorób. – Gabe usiadł zgrzytając zębami.

Whitney podniosła się niepewnie i podążyła do Mortalwooda. Próbował usiąść i upadł z powrotem, wydając słaby jęk. Uklękła obok i wzięła go za rękę. Była zimna, ale nareszcie nie miał takiego nieobecnego wzroku.

Poszukam w pana kieszeniach – powiedziała Whitney. Mortalwood był wciąż ubrany w swój granatowy blezer, teraz trochę porozrywany i oblepiony piaskiem.

Whitney, wody – poprosił spoglądając na nią w górę.

Nareszcie mnie rozpoznał, to dobrze, pomyślała.

Zimno mi. Boli mnie, kiedy siadam. Boli tutaj. – Przyłożył drżącą rękę w okolicę żeber i skrzywił się z bólu.

Wbitney zaczęła gorączkowo przeszukiwać jego kieszenie. Krzyknął z bólu, kiedy spróbowała delikatnie go obrócić, żeby sięgnąć do tylnej kieszeni. Och nie, ma złamane żebro, pomyślała. Co będzie, jeżeli przebije płuco?

Wszystko będzie dobrze, proszę pana – uspokajała go. – O, proszę, znalazłam pana aspirynę. To pomoże. Proszę, tu są dwie.

Potrzebuję wody.

Nie mamy wody – odpowiedziała. – Na razie proszę to wziąć. – Mówiła do niego takim samym poważnym, rzeczowym tonem, jakiego używała w stosunku do dzieci. Mortalwood posłusznie włożył do ust dwie aspiryny i położył się z powrotem. Ulżyło jej, kiedy usłyszała głos Gabe’a.

I co mu jest?

Znalazłam trochę aspiryny. Jest wilgotna i zostało może osiem lub dziewięć tabletek. Wydaje mi się, że on ma złamane żebro.

Gabe przyniósł apteczkę.

To wszystko ma chyba ze sto lat – narzekał sprawdzając zawartość. – Dlaczego nikt o to nie zadbał?

Musimy skorzystać z tego, co mamy – odparła Wbitney zdecydowanie. – A co dolega Adrianowi? Widzę, że boli go noga. Czy to na skutek wybuchu? Zajmij się nim, a ja zaopiekuję się panem M.

Gabe uśmiechnął się niezbyt sympatycznie.

Znów rozkazy? Nie, to nie wybuch go powalił. To ja. Lepiej ty nim się zajmij, nie byłby chyba uszczęśliwiony moim towarzystwem.

Whitney, która właśnie rozluźniała Mortalwoodowi kołnierzyk i dotykała jego czoła, sprawdzając czy ma gorączkę, zamarła z przerażenia.

Ty uderzyłeś Adriana? – zapytała zaskoczona.

Wpadł w panikę – prawie warknął Gabe. – Noga mu uwięzia pod koją, a woda wciąż się podnosiła. Musiałem mu tę nogę wyszarpnąć, może nawet ją złamałem, żeby go uwolnić. A że on opierał się i walczył ze mną, nie pozostało mi nic innego, jak ogłuszyć go, żebyśmy się stamtąd wydostali.

Spojrzała na niego skonsternowana. Fisk jest dumny, pomyślała, za nic nie wybaczy takiej zniewagi.

Idź zobacz, czy Fisk przestał płakać – powiedział. – Ja zbadam Mortalwooda. Mam więcej doświadczenia w takich rzeczach.

Patrzyła na niego przez długą chwilę. Wytrzymał jej spojrzenie, po czym odwrócił się do Mortalwooda.

Gdzie boli, kolego? – zapytał starszego mężczyznę.

Tu? A może tu? Zobaczmy. – Ze znajomością rzeczy, bez wysiłku przekręcał Mortalwooda do pozycji siedzącej, nie wywołując u niego żadnego skrzywienia.

Whitney zacisnęła szczęki. Więc Cantrell obejmuje dowodzenie? Może być – na razie. Pogrzebała w apteczce i poszła do Adriana. Wciąż miał zamknięte oczy i mocno zaciśnięte pięści. Uklękła przy nim.

Adrian – powiedziała miękko. – Czy dobrze się czujesz? Boli cię noga? A może gdzieś jeszcze jesteś ranny?

Adrian zwinął się w ciaśniejszy kłębek.

Wytrę ci twarz – zaproponowała Whitney.

A potem obejrzymy kostkę. Czy możesz usiąść?

Idź stąd – rozkazał rozdrażniony Adrian. – Zrób raz coś pożytecznego i znajdź mi wodę. Ja sam się sobą zajmę.

Słuchaj, ja muszę wiedzieć, w jakim jesteś stanie.

powiedziała próbując go przekonać. – Obróć się. Opierał się trochę, kiedy zaczęła przekręcać go na plecy. Po chwili jednak przestał walczyć. Wzięła zwitek gazy, zwilżyła spirytusem i oczyściła mu twarz z piasku. Stłuczenie było paskudne, a warga rozcięta głęboko. Gabe uderzył go bardzo mocno. Nic dziwnego, że Adrian jest zły i pełen dziecinnej urazy, pomyślała oczyszczając ranę. Musiał stracić panowanie nad sobą, rzecz u niego niewyobrażalna.

Wiem, że piecze – powiedziała stanowczo. – Ale to trzeba zrobić. Leż spokojnie, inaczej piasek wejdzie ci do rany. Zaraz obejrzę twoją kostkę. Chcesz usiąść?

Zrób coś pożytecznego. Znajdź pomoc. Zostaw mnie samego i postaraj się o jakąś pomoc, to polecenie służbowe.

O poleceniach porozmawiamy później – odparła powściągając gniew w głosie. – Nie mogę nic zrobić, zanim się nie dowiem, jak poważnie jesteś ranny.

Spojrzała na Gabe’a pochylonego nad Mortalwoodem. Wprawnie owijał bandaż wokół bladej piersi starszego pana. Widać było, że radzi sobie z pacjentem o wiele lepiej niż ona ze swoim. Gdy popatrzył na nią, odwróciła wzrok, zakłopotana. Nie chciała, żeby widział, jakie trudności robi jej Adrian. Czuła też dziwny wstyd, widząc blade, zwiotczałe ciało Mortalwooda. Gabe wyglądał przy nim jak mężczyzna z innego świata, muskularny i spalony słońcem.

On jest tylko potłuczony – oznajmił Gabe obcesowo, pokazując na Mortalwooda. – I naciągnął trochę mięśnie. A jak tam mój przyjaciel obok? Czy możesz zdjąć mu ten głupawy but?

Nagle Adrian uniósł się na łokciu i popatrzył na niego z nienawiścią.

Złamałeś mi nogę w kostce – oskarżył. – Pobiłeś mnie. Obiecuję ci, że zaraz po powrocie spotkają się z tobą moi adwokaci. Wierz mi, drogo za to zapłacisz.

Głos drżał mu z gniewu, a wzrok powinien by zabijać, jednak Gabe wcale się tym nie przejął.

Zdejmij but, Fisk – zakomenderował. – Jeżeli nie możesz go ściągnąć, to niech ta dama ci go przetnie.

Sięgnął do kieszeni szortów, wyjął czerwony scyzoryk i niedbale rzucił go Whitney. Odwrócił się z powrotem do Mortalwooda i jego ton stał się uprzejmiejszy.

Niech pan włoży koszulę, bo dostanie pan oparzeń od słońca. Potem proszę się położyć i trzymać nogi w górze. Wciąż jest pan w szoku.

Mortalwood szarpał się trochę z koszulą, a potem położył się z westchnieniem ulgi. Gabe przykrył go jego wilgotnym blezerem. Następnie wstał i popatrzył z góry na całą trójkę.

Mam kilka pytań... – zaczął.

Whitney – odezwał się drżącym głosem Mortalwood. – Proszę, przynieś mi wody.

Spróbuję – odpowiedziała Whitney, chociaż nie miała pojęcia, gdzie może być woda. – Tylko pomogę Adrianowi z tym butem.

Schyliła się do nogi Adriana, ale on odepchnął jej rękę z irytacją.

Sam to zrobię – warknął. Usiadł prosto i zaczął bezskutecznie ciągnąć za obcas, aż twarz wykrzywiła mu się z bólu. But ani drgnął.

Pewnie masz spuchniętą kostkę – zauważyła Whitney. – Rozetnę ci...

Daj mi to – zażądał Adrian wyrywając jej nóż.

Powiedziałem – powtórzył z groźbą w głosie Gabe – że mam kilka pytań.

Idź do diabła – odparował Adrian i zaczął ciąć wysokogatunkową skórę swojego buta. – Przez ciebie mogę zostać kaleką, ty gburze, ty prostaku...

Chodź tutaj – rozkazał Gabe, chwycił Whitney za ramię i postawił na nogi. Nawet nie usiłował być uprzejmy. – Mówię do ciebie.

Nic dziwnego, że Adrian go nienawidzi, pomyślała. Poczuła się urażona, że ciągnął ją tak za rękę, protestującą, poza zasięg słuchu pozostałych.

Pójdę sama – burknęła wyrywając się. – Nie używaj siły w stosunku do mnie. Nie mam zamiaru tego tolerować.

Zignorował jej gniew; oczywiste było, że sam kipi od złości.

Powiedziałem, że mam pytania – powtórzył raz jeszcze. – Żądam odpowiedzi, szybkich i jasnych odpowiedzi. Po pierwsze, kiedy zaczną was szukać?

Patrzyła na niego mrugając oczami, cała złość nagle z niej wyparowała. Waga tego pytania przywróciła ją do rzeczywistości.

Nikt nie wiedział, że płyniecie na Sand Dollar, prawda? – zapytał oskarżycielskim tonem.

Nie, nikt. – Pokręciła głową, jakby miała nadzieję, że nie będzie musiała tego przyznać.

Mieliście być później w Hilton Head. Kiedy zaczną się tam o was niepokoić?

Słońce świeciło zbyt mocno, męczyło ją, powodowało ból głowy. Rozwiewane wiatrem włosy Gabe’a migotały, ich blask raził ją w oczy. Usta miała wyschnięte, machinalnie oblizała wargi. Nic nie odpowiadała, więc poruszył się niecierpliwie. Zgubił buty na statku i miał na sobie tylko białe szorty.

Słuchaj uważnie – powiedział ze zmarszczonymi brwiami. – Chyba wciąż nic nie rozumiesz. Nie zdążyliśmy nadać przez radio, że mamy kłopoty. Nikt nie widział, jak idziemy na dno. Jedyne, co zostało, to trochę szczątków i plama oleju. Wkrótce wszystko zabierze odpływ. Będzie wyglądało, jakby ten jacht nigdy nie istniał. Zrozumiałaś?

Zrozumiała, ale wciąż nie mogła się odezwać. Wiedziała, że to, co ma mu powiedzieć, jest straszne, ale że w końcu musi to zrobić. Mięśnie twarzy miała jak sparaliżowane. Cantrell westchnął ciężko i przysunął się bliżej, tak że musiała patrzeć mu prosto w oczy.

To jest proste pytanie, panno Shane. Kiedy zaniepokoją się waszą nieobecnością na Hilton Head? Kiedy zaczną was szukać?

Whitney poczuła w ustach jeszcze większą suchość. Miała zawroty głowy od oślepiającego słońca i dziwiła się, że tak błyszczy ono na ciele stojącego przed nią mężczyzny. Wciąż była ogłuszona świstem wiatru i hukiem morskich fal. Otworzyła usta, ale minęła dobra chwila, zanim mogła się odezwać.

Nie będą nas szukać – powiedziała zdławionym głosem. – Mieliśmy rezerwację na fałszywe nazwiska. Zauważą jedynie, że kilka osób się nie pojawiło, i pomyślą, że zmieniliśmy plany.

Westchnął z irytacją i podniósł wzrok ku niebu, jakby oczekując stamtąd cudu. Potem położył ręce na jej ramionach i zmusił, żeby znów spojrzała mu prosto w oczy. Wzdrygnęła się.

Już powiedziałam – rzekła oburzona. – Nie używaj siły.

Chcę, żebyś zaczęła używać swojego umysłu, szanowna pani. – Uścisk jego rąk nie zelżał. – A co z Atlantą? Czy mieliście kogoś tam zawiadomić o przyjeździe? Ktoś będzie się o was niepokoił?

W twarzy Gabe’a narastało napięcie. Wnitney ponownie oblizała suche wargi i potrząsnęła przecząco głową. Byliśmy zbyt przebiegli i to obróciło się przeciwko nam, pomyślała.

Nikt nie zauważy naszej nieobecności. W każdym razie nie przed weekendem. Myślą, że jesteśmy gdzie indziej.

Trzymał ją tak mocno, że aż bolało. Próbowała się wyrwać, ale bez powodzenia.

Weekend? – powiedział bezdźwięcznie. – Dzisiaj jest dopiero wtorek. Chcesz powiedzieć, że nikt nie zauważy waszego zaginięcia aż do soboty albo nawet niedzieli? Mój Boże, po co te tajemnice? Co wyście tu chcieli zmalować?

To teraz nie jest istotne – rzekła Whitney w desperacji. – Jak szybko może ktoś nas tu znaleźć?

Dobre pytanie. – Gabe uśmiechnął się chłodno.

Ja nie mam nikogo i nikt nie będzie mnie szukał, to pewne. Zwykle po tych wodach pływają tylko poławiacze krewetek, ale oni teraz strajkują. Jacht turystyczny? Może, ale raczej nie. Jesteśmy daleko od uczęszczanego szlaku.

Whitney patrzyła na niego, próbując ukryć wrażenie, jakie wywarły na niej te słowa. Kiedy dotarli do brzegu, myślała, że są bezpieczni albo przynajmniej wkrótce będą. Teraz on jej uświadomił, że dopiero zaczyna być niebezpiecznie.

Chcesz powiedzieć... – Wzięła oddech, lecz nie mogła wykrztusić ani słowa.

Chcę powiedzieć, że mogą nas odnaleźć dziś po południu, ale równie dobrze możemy zostać tu kilka dni. Dni! Rozumiesz?

Skinęła tylko głową.

W takim razie musimy pomyśleć. Jak poważnie chory jest Mortalwood? Czy może obejść się bez swoich lekarstw? Czy też powinienem wrócić do wody i nurkować, próbować je znaleźć? Gdzie one mogą być?

Lekarstwa powinny być w aktówce. Nie mam pojęcia, czy dasz radę ją znaleźć. A może wszystko będzie dobrze? On ma wiele kłopotów ze zdrowiem, najgorzej jest z ciśnieniem.

Dobrze. – Odetchnął głęboko. – W takim razie będziemy czekać i mieć nadzieję. Teraz najważniejsze będzie znalezienie wody. A potem schronienia i czegoś do jedzenia.

Nawet nie wiemy, czy tu jest świeża woda – powiedziała rozglądając się bezradnie. – Już od tygodni nie padało.

Tutaj jest woda. I to nawet w wielu miejscach i my ją znajdziemy – odparł zdecydowanie. Może zdał sobie sprawę, że był w stosunku do niej zbyt brutalny, bo jego szare oczy złagodniały. – Znajdziemy ją – powtórzył. – Obiecuję ci.

Wiatr szarpał jej włosy i ubranie. Spojrzała przez ramię na wydmę, gdzie leżał pan M. , a siedzący Adrian wciąż piłował swój but. Wróciła wzrokiem do Gabe’a. Już nie był zły, raczej poważny i nieustępliwy.

Skąd ta pewność, że tu jest woda? – spytała odgarniając z twarzy kosmyk włosów.

Pierwszy raz uśmiechnął się bez goryczy czy kpiny.

Pokażę ci – odpowiedział. – Popatrz.

Zdjął jedną rękę z jej ramienia i wskazał na coś leżącego na plaży kilka metrów dalej. Były to rozrzucone na piasku muszle, wokół których widać było jakieś regularne znaki. Przez chwilę Whitney patrzyła, nie rozumiejąc, jakie to może mieć znaczenie. Nagle wróciła pamięć o latach, kiedy mieszkała z babcią i nie odstępowała na krok wujka Duba. Dub przecież nauczył ją, co to za znaki.

Ślady szopów – powiedziała cicho i uśmiechnęła się zapominając o upale i osłabieniu. Jej umysł od razu zaczął pracować na pełnych obrotach – oczywiście, na wyspie żyją zwierzęta, a nie byłoby to możliwe bez stałego źródła świeżej wody. Gabe miał rację. Muszą po prostu iść śladem szopów i prędzej czy później znajdą wodę. Spojrzała na niego z szacunkiem. Podciągnęła w górę rękawy swetra ruchem pełnym zdecydowania. Była stworzona do pracy i walki, a teraz przyszedł czas, by pracować i walczyć o najważniejszą stawkę, o życie.

W porządku – powiedziała. – Znajdziemy wodę. Co potem?

W apteczce są tabletki do uzdatniania wody, wystarczy na kilka dni. Najpilniejsze jest znalezienie miejsca na obóz.

A czy to jest złe? – Spojrzała na niego pytająco.

Stąd będzie widać przepływające łodzie. Taki otwarty kawał plaży mogą zobaczyć z morza.

Zbyt otwarty. Czujesz, jak słońce grzeje? Oni potrzebują jakiegoś schronienia. Musimy ich przenieść.

Przytaknęła zagryzając wargę w zamyśleniu. Miał rację.

W takim razie dokąd? – zapytała.

Na razie między drzewa – odparł bez wahania.

Przeniesiemy ich, a potem poszukamy wody. Jeszcze później możemy spróbować odnaleźć ruiny zabudowań Fredericksów, chociaż słyszałem, że niewiele z tego zostało. Ale to jest po drugiej stronie wyspy. Jeżeli jakaś łódź będzie w ogóle gdzieś tu przepływać, to pojawi się z tamtej strony.

Znów przytaknęła. Nawet najskromniejsza szopa jest lepszym schronieniem niż las. I kto wie, co znajdą w ruinach, może jakieś rzeczy, które pomogą im przetrwać.

W obejściu musiała być woda – powiedziała rozważnie. – Może nawet została jeszcze studnia. Rozwiązałoby to nam naraz wiele spraw, mielibyśmy schronienie, wodę, lepszy punkt obserwacyjny. Mogły zostać jakieś drzewa owocowe czy coś takiego...

Nic dziwnego, że jesteś wiceprezesem, panno Shane. – Uśmiechnął się nie bez ironii. – Potrafisz coś więcej niż tylko ładnie wyglądać. Potrafisz myśleć.

Whitney nagle zdała sobie sprawę z tego, że on wciąż jej dotyka. Zadrżała i zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco. Być może Gabe to zauważył, bo od razu puścił ją, kiedy spróbowała zrobić krok do tyłu. Usiłowała zebrać rozbiegane myśli. Musi być w wielu sprawach zależna od Gabe’a Cantrella, dopóki są na wyspie. Co do tego nie ma wątpliwości. Zgoda, będę z nim współpracować, ale postaram się za wszelką cenę utrzymać niezależność, postanowiła.

Odetchnęła głęboko słonym powietrzem. Usiłowała ignorować jego obecność, przyglądając się plaży. Wydało jej się, że coś leży na brzegu, więc zaczęła szybko iść w tamtym kierunku. Mokry piasek przylepiał się do sandałów. Za sobą usłyszała głos Cantrella.

Gdzie idziesz? Przecież musisz wyjaśnić to wszystko Mortalwoodowi.

Rzuciła mu przez ramię zimne spojrzenie osoby zdecydowanej i wiedzącej, co robi.

Ty mu wytłumacz. Ja idę na poszukiwania. Widzę coś, co może się przydać. Rzuć też okiem na kostkę Adriana. Lepiej sobie radzisz z bandażami niż ja.

Tak jest, szefowo – odparł z sarkazmem. Whitney wzruszyła ramionami i poszła dalej.

Pragnęła, żeby ten nieprzerwanie wiejący wiatr oczyścił jej ciało z dotyku jego dłoni. On jest przystojny, pewny siebie i niegłupi, pomyślała. Ale wciąż przypominał jej mężczyzn, jakich widywała w Kanker County, mężczyzn bez ambicji, bez żadnego celu w życiu. Już dawno temu powiedziała sobie, że nie wolno jej zapragnąć takiego mężczyzny. Pilnowała się, by zawsze być ostrożną i rozsądną.

Tak trzymać, powiedziała sobie, krocząc wzdłuż plaży. Podczas drogi musisz przeanalizować wszystkie problemy. Myśl i nigdy nie przestawaj myśleć. To nie jest pora na uczucia.

Zadowolona z siebie Whitney wróciła na wydmy, dźwigając znalezione skarby. Zadowolenie zniknęło natychmiast, gdy ujrzała, że Mortalwood nie może stać o własnych siłach i prawie wisi na Cantrellu, trzymając go jedną ręką za szyję. Rzuciła na piasek przyniesione rzeczy i podbiegła do niego.

Okazuje się, że jestem do niczego – powiedział, gdy ją zobaczył. Próba uśmiechu szybko zmieniła się w grymas bólu. – Coś sobie naciągnąłem. No i lewa noga nie chce mnie słuchać.

Gwałtownie wciągnęła powietrze, gdyż przeraziła ją myśl, że może jest poważniej ranny, niż im się wydawało.

W porządku – powiedział Gabe. – Ja mogę pana nieść.

Mój chłopcze – odparł starszy pan sycząc z bólu. – Ważę pewnie tyle co ty. Będzie ci za ciężko.

Dam radę – przeciął Gabe tonem odrzucającym wszelki sprzeciw. – Potrzebuję tylko jednej rzeczy, a właściwie dwóch. Pańskich butów.

Ależ oczywiście – powiedział Mortalwood i zaczął zsuwać je ze stóp. Jakimś cudem nie stracił ich podczas katastrofy, chociaż były teraz brudne od wody i piasku. Gabe włożył je na nogi krzywiąc się lekko, gdyż okazały się trochę przyciasne. Potem bez żadnego wysiłku wziął starszego pana na ręce.

Czuję się idiotycznie – wyznał Mortalwood z grymasem bólu.

Adrian siedział na piasku i patrzył na morze, najwyraźniej wściekły. Nogę miał fachowo zabandażowaną, a cholewka u lewego buta była ucięta. Gabe musiał to zrobić, pomyślała Whitney, pamiętając, jak niezgrabnie Adrian posługiwał się nożem.

Chcesz, żebym ci pomogła? – spytała go.

Nie – odparł krótko, nie patrząc na nią. – Znajdź mi jakiś kij czy coś w tym rodzaju. Sam pójdę.

Whitney nie podobało się, że Adrian wydaje jej polecenia, ale ugryzła się w język i nic nie powiedziała. Jest cały obolały i przestraszony, pomyślała. I znając go dobrze, wiedziała, że najbardziej boli go urażona duma oraz fakt, że jego drogocenna transakcja związana z Sand Dollar może być udaremniona przez ten wypadek.

Przeszukała okolicę i przyniosła trzy gałęzie, mniej więcej długości laski.

Jak twoja kostka? – zapytała jak najuprzejmiej.

On mówi, że jest tylko zwichnięta – odburknął i podniósł się z grymasem bólu, machając zarazem ręką, że nie chce od niej pomocy. – Co on może wiedzieć? Już prawie się uwolniłem, ale pojawił się ogarnięty paniką i o mało mnie nie zabił. Do tego momentu świetnie dawałem sobie radę.

Whitney nic nie powiedziała. Nie wierzyła mu, rzecz jasna, ale uznała, że nie czas na sprzeczki.

Robimy błąd – ciągnął Adrian ponuro. – Nie powinniśmy odchodzić od brzegu. Lepiej zostać tutaj, skąd możemy wysyłać sygnały do przepływających łodzi. Ten marynarz jest głupi, a Mortalwood nie jest w stanie podejmować decyzji.

Jesteś już spieczony przez słońce – powiedziała krótko. Tak rzeczywiście było. Twarz miał mocno różową od wiatru i słońca, oczy zapuchnięte. Zwykle pieczołowicie przygładzone włosy były sztywne od soli i nastroszone przez nieustannie wiejący wiatr.

Godzę się na to tylko chwilowo – kontynuował Adrian odwracając się do niej plecami. – Mortalwood jest zbyt wstrząśnięty, by objąć kierownictwo, więc jak tylko trochę odpocznę i dostanę wreszcie tej cholernej wody, przejmę odpowiedzialność za wszystko.

Kulejąc i podskakując z bólu ruszył za Cantrellem, który znalazł właśnie coś w rodzaju ścieżki przez ciągnące się za wydmami trawy. Whitney popatrzyła na nagie, brązowe i muskularne plecy Gabe’a. Westchnęła i odgarnęła włosy do tyłu. Jeżeli Adrian myśli, że będzie kierownikiem tej wycieczki, to pokażę mu, że grubo się myli, przyrzekła sobie. Chyba wcześniej nauczyłby się fruwać, zanim znalazłby drogę na tej dzikiej wyspie. W zarządzie firmy może mieć pierwszeństwo przede mną, ale tutaj ja i Gabe będziemy decydować. I tyle!

Zobaczyła, że czarnobiała koszula Cantrella wciąż leży na piasku, tam gdzie służyła Mortalwoodowi jako poduszka. Podniosła ją i otrzepała, a następnie zawiązała w nią znalezione na brzegu rzeczy, robiąc niezgrabny tobołek. Przerzuciła pasek swojej torebki przez ramię, do drugiej ręki wzięła ciężką apteczkę i podążyła za oddalającymi się mężczyznami. Zaraz za plażą zaczynały się nisko położone, zarośnięte moczary. Za nimi teren podnosił się. Rosnące tam sosny przypominały Whitney znajome miejsca z dzieciństwa, które opuściła, gdy matka zabrała ją do miasta.

Z kolei za sosnami znajdował się dębowy las. Wysokie, potężne drzewa wyglądały na wiekowe. Teren, na którym rosły, był mocno zacieniony, a z ich konarów zwisały szarozielone brody mchu. Tutaj, wśród dębów, Gabe wybrał miejsce na postój. Posadził Mortalwooda na grubym pniu zwalonego drzewa i poradził utykającemu Adrianowi, żeby patrzył pod nogi. Ten odparł z goryczą, że przez cały czas to robił, ale te cholerne kaktusy rosną wszędzie. Jego zraniona noga, ta w uciętym bucie, była już cała podrapana ich kolcami.

Whitney nie mogła dogonić pozostałych, nawet utykającego Adriana, gdyż bardzo ciężka apteczka i na dodatek z tobołem to był bagaż niewygodny do niesienia. Gabe wrócił kawałek drogi i wziął od niej apteczkę.

Dlaczego to niesiesz? – spytał z naganą w głosie.

Jest zbyt ciężkie.

Nawet nie mogła zaprotestować, tak była zasapana z wysiłku, a ramion nie czuła z bólu.

Gabe postawił apteczkę przy Adrianie, który właśnie zbadał, czy nie ma żadnych insektów w pniaku, a następnie usiadł ostrożnie.

Masz tutaj – powiedział obojętnym tonem.

Posmaruj sobie te zadrapania. Chyba nie chcesz być jeszcze bardziej bezradny, niż jesteś w tej chwili.

Nie myśl, że ty tu rozkazujesz. Wcale tak nie jest – powiedział Adrian zimno. Gabe zignorował go zupełnie, więc w złości otworzył apteczkę i zaczął szukać jakiegoś balsamu na swoje nowe rany.

A cóż ciekawego przyniósł członek zarządu poszukiwaczy skarbów? – spytał kpiąco Gabe.

Przede wszystkim twoją koszulę – odparła bez uśmiechu.

Z której zrobiłaś zupełnie zgrabny worek żeglarski. Ale z ciebie zdolny mały harcerz.

Chcesz zobaczyć, co przyniosłam, czy nie? – spytała zadzierając dumnie nos.

No pewnie – powiedział wzruszając ramionami.

Przynieś to tutaj. – Zaprowadził ją do wielkiego, sięgającego prawie do pasa kamienia. Na górze był całkiem płaski i mógł służyć za stół. Położyła na nim tobołek i szybko go rozwiązała.

Ten węzeł nie jest taki zły – pochwalił. – Czy tego uczą w szkole dla wiceprezesów?

Nauczył mnie wujek – odparła chłodno. Według jej matki Dub był bezużytecznym nicponiem, leniwym szczurem, który nie robił nic poza łowieniem ryb i polowaniem. Ale w końcu, pomyślała Whitney, lubił dzieci i nauczył ją jednej czy dwóch rzeczy, które wiele razy przydały jej się w życiu.

Mam tu – powiedziała rozkładając koszulę – plastykową butelkę po mleku i drugą po wodzie sodowej. Jeżeli znajdziemy wodę, to trzeba będzie ją w coś nalać. Voilà.

Rzuciła mu wyzywające spojrzenie. Ironiczny uśmiech nie zniknął, ale uniósł brew z uznaniem.

Nieźle, jak na dziewczynę – przyznał. Lodowaty wzrok nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia.

A także – kontynuowała – trzy prawie nowe r aluminiowe puszki. – Zaprezentowała je wymachując nimi w powietrzu. – Będzie można coś w nich zagotować, o ile jesteś na tyle genialny, by wynaleźć ogień.

Jestem pod wrażeniem – powiedział kpiąco. – Co jeszcze?

To! – Tryumfalnie wyjęła z zawiniątka coś, co wyglądało jak poplątany kłębek brudnego sznurka z poprzyczepianymi małymi ciężarkami.

O Boże – zawołał patrząc na nią, a potem znów na jej znalezisko. Teraz jego podziw był szczery.

Wiesz, co to jest?

Tak – przytaknęła z dumą. – Sieć. Jest porwana, ale da się zreperować. Możemy łowić ryby.

Tylko mi nie mów, że potrafisz tego używać – rzucił.

A tak – odparła krótko. – Potrafię.

Wujek Dub nauczył ją również tego. Od tamtej pory minęły lata, ale zarzucanie sieci należało do tych rzeczy, których się nie zapomina. Jak jazdy na rowerze.

W porządku – powiedział Gabe wyjmując jakiś przedmiot z kieszeni. – A teraz ja ci coś pokażę. Oto niezastąpiony przyjaciel każdego żeglarza – mówił dalej przyglądając się jej twarzy. – Wodoodporne pudełko z zapałkami.

Pokazał metalową fiolkę z zakrętką i otworzył ją. W środku było ponad dwadzieścia zapałek tak suchych, jakby przez cały czas były na pustyni. Uradowana Whitney uśmiechnęła się do niego szeroko. Odwzajemnił ten uśmiech.

Mortalwood siedział wciąż na swoim pniu i patrzył tępo przed siebie. A Fisk, który właśnie smarował jodyną swoje rany, groźnie spojrzał na nich z drugiej strony polanki.

Co wy tam robicie? Szczerzycie zęby nad kupą śmieci? – zawołał. – Znajdźcie wodę. Zróbcie coś do sygnalizowania, żebyśmy mogli wzywać pomocy. Czy wy dwoje zdajecie sobie sprawę, że może minąć cały dzień, zanim ktoś nas odnajdzie? Trzeba przemyśleć strategię działania.

Żadne z nich nie zwróciło na niego uwagi. Gabe śmiał się, ale wzrok miał poważny i badawczy. Whitney wiedziała, że próbuje dociec, jaka jest naprawdę, zupełnie tak samo, jak ona próbuje ocenić jego. Wcześniej tego dnia weszła na pokład ubrana w swój najlepszy jedwabny kostium, dumna z topazowych kolczyków, z posiadanego mercedesa i z prawie czterdziestu tysięcy dolarów na koncie. Była wyniosła i przekonana o swej ważności. Ale teraz byli w innym świecie i tamte rzeczy nie pasowały tutaj, nawet nie warto było o nich myśleć. Ten nowy świat był niebezpieczny i zredukowany do wartości podstawowych, najistotniejszych. Nie liczyły się nieobecne luksusy, a jedynie to, w jaki sposób utrzymać się przy życiu.

Posiadali tak mało – parę pojemników, nóż, kilka zapałek, sieć. Wiedzieli, że gdzieś jest woda i mogli rozpalić ogień. Mieli tak mało, a jednocześnie bardzo wiele.

Wiesz, co to oznacza? – zapytał Gabe wskazując na ten stos znalezisk.

Tak – odparła dumnie. – Jesteśmy bogaci – dodała z satysfakcją w głosie.

To prawda – przytaknął.

Na kilka sekund położył na jej bladej ręce swoją i lekko uścisnął. Poczuła, jakby jego ciepło i siła spłynęły przez dotyk do jej żył. Od strony odległego o kilometr oceanu słychać było głuchy grzmot fal. Spojrzała mu prosto w oczy i przez chwilę jej serce uleciało wysoko, jak jeden z krążących nad morzem ptaków. Razem możemy tego dokonać, pomyślała.



ROZDZIAŁ CZWARTY


Whitney odwróciła wzrok, a Gabe szybko zabrał rękę, tak jakby żałował tego, co zrobił. Spróbowała uporządkować rozbiegane myśli.

Woda – powiedziała bardzo oficjalnym głosem.

Mamy jakie takie prymitywne schronienie, ale musimy znaleźć wodę. To jest teraz najważniejsze.

Tak jest. Właśnie tak myślałem, panie kierowniku. Błyskawicznie odwróciła głowę, by spojrzeć mu prosto w oczy. W tej chwili była naprawdę rozgniewana.

Nie wygłupiaj się. Mówię poważnie.

Wstał i skrzyżował ramiona na piersi. Wiatr od morza nie był tu już tak mocny, ale powietrze wciąż miało słony smak.

Tak jest, panie kierowniku – powtórzył i leniwie podniósł rękę, by pogłaskać się po nie ogolonej brodzie.

Panuj nad sobą, pomyślała Whitney ze złością.

Dobrze – powiedziała z wypracowanym spokojem.

Nazywaj mnie, jak ci się żywnie podoba. W ogóle mnie to nie obchodzi. Ale potrzebujemy wody, więc trzeba pójść śladem szopów. Ja to zrobię, a ty zostań tutaj i zajmij się nimi.

Tym razem naprawdę go zaskoczyła.

Ty pójdziesz? Bardzo przepraszam, ale zostaniesz tutaj i będziesz bawiła się w pielęgniarkę, a ja poszukam wody.

Trudne zadania powinna wykonać osoba, która ma najlepsze do nich kwalifikacje – wyjaśniła tonem, jakby instruowała nowo przyjętego pracownika.

Ty masz być najlepsza do tropienia szopów?

Gabe aż potrząsnął głową z rozbawieniem.

Wyobraź sobie, że tak – ucięła Whitney zimno.

Dlatego to ty musisz zostać i pobawić się w pielęgniarkę. Postaram się wrócić jak najszybciej. – Podniosła puste naczynia. – Ulokuj ich wygodnie. Pan Mortalwood ma w kieszeni koszuli aspirynę. Już wziął dwie tabletki.

Idę poszukać wody, niech pan się nie niepokoi. Wszystko będzie dobrze – zawołała i odwróciła się w kierunku wiodącej na plażę ścieżki.

Zaraz, zaraz – warknął Gabe chwytając ją za łokieć. – Możesz sobie być taka ostra w sali konferencyjnej, szanowna pani, ale tu nie próbuj mi rozkazywać. To ja pójdę po śladach, bo to ja wiem, jak to robić. Ty może potrafisz śledzić wahania cen na giełdzie. To nie to samo co śledzenie dzikich zwierząt.

Whitney wyszarpnęła rękę i obrzuciła go spojrzeniem urażonej królowej. Ale wbrew pozornej obojętności jej serce zaczęło mocniej bić. Przeszkadzało jej, że był półnagi, ubrany jedynie w szorty.

W takim razie pójdziemy razem – odparła lodowatym głosem. – Jeżeli przekonam się, że nadajesz się do tego, to ci uwierzę. Najpierw musi pan udowodnić swoje kwalifikacje, panie Cantrell.

Ty żądasz, żebym udowodnił, co potrafię? – spytał z wyrazem niedowierzania na twarzy.

Właśnie tak. – Whitney odwróciła się i znów zawołała przez ramię. – Proszę pana, zdecydowaliśmy, że oboje pójdziemy szukać wody. A ty, Adrian, zostań na posterunku, zanim nie wrócimy, dobrze?

Mortalwood skinął uprzejmie głową, a siedzący z miną męczennika na swym pniu Adrian rzucił jej mordercze spojrzenie, ale nic nie powiedział.

Whitney zignorowała to. Zajmie się później jego postawą, jeżeli będzie miała czas. Spojrzała na Cantrella, który przyglądał się jej ni to sceptycznie, ni to z kpiną.

Jeżeli masz zamiar iść, to chodź – rzuciła i weszła na zarośniętą ścieżkę.

Tak jest, panie kierowniku – powiedział jeszcze raz. Podniósł koszulę, ale najwidoczniej nie miał zamiaru jej włożyć.

Chciała zakazać mu takiego odzywania się, ale zrezygnowała, wiedząc, że jej reakcja tylko go ucieszy, a nie chciała przecież sprawiać mu satysfakcji. Szła przed nim w stronę plaży, próbując nie zwracać na niego uwagi. Mimo woli wróciło do niej wspomnienie tej szalonej chwili, gdy leżała w jego ramionach. Czuła wtedy coś w rodzaju wyzwolenia, na które czekała przez całe swoje życie.


Do diabła, on jest jednak lepszy. Z całej duszy broniła się przed tą myślą, ale w końcu była przecież realistką. Przyznanie, że raz jeszcze nie doceniła go, piekło jak sól w ranie. Ten jego szyderczy wyraz twarzy, gdy pozwolił jej iść śladami wyraźnie odciśniętymi na mokrym piasku plaży. Nadal nic nie mówił, kiedy szukała śladów na skraju lasu. Dub nauczył ją, że dzikie zwierzęta nadspodziewanie często chodzą utartymi szlakami. „Pan borsuk, pan szop, nawet pani mysz mają swoje zwyczaje. Patrz uważnie, gdzie jest zgnieciona trawa. To jest ich droga. „

Lecz tam, gdzie sosny zaczęły być coraz większe, a trawa coraz rzadsza, musiała się zatrzymać, bo nie była pewna, w którą stronę prowadzą ślady.

Tędy – powiedział, pierwszy raz wychodząc przed nią. Wskazał miejsce, gdzie ślady były prawie niewidoczne.

Podążyła za nim niechętnie. Jest dobry, do cholery. Jest tak dobry, jak niegdyś Dub. A ja przecież wyszłam z wprawy, pomyślała usiłując stłumić uczucie żalu. Oprócz tego nauka Duba trwała krótko. Matka przyjechała i zabrała ją do miasta, mówiąc, że takie umiejętności są nieprzydatne, nic nie warte i nie pasują do ludzi na poziomie. Chcąc się jej przypodobać, zaczęła uczyć się rzeczy, które matka uważała za wartościowe. Ale teraz, po latach, jej myśli i serce zatęskniły za Dubem i tym, co sobą przedstawiał. Pragnęła przypomnieć sobie wszystko, czego ją kiedyś nauczył.

Tam – rzekł Gabe krótko, zatrzymując się. Wskazał na duży, pokryty porostami głaz, leżący w cieniu wysokiej sosny.

Whitney wstrzymała oddech, usiłując zobaczyć to, co on już zauważył. Nagle spostrzegła, że głaz z jednej strony jest wilgotny. Przyklękła, aby obejrzeć go z bliska. Cienki strumyczek bulgotał u podstawy kamienia tworząc maleńką kałużę, reszta wody znikała wypijana przez wysuszoną ziemię. Musiała przyznać, że znalazł źródło szybko i sprawnie. Była pewna, że zacznie z niej pokpiwać, ale tak się nie stało.

Jesteś zupełnie niezła – przyznał mierząc ją wzrokiem.

Powinna była się zrewanżować, ale nie miała zamiaru mówić mu komplementów.

To małe źródło – powiedziała. – Nie będzie łatwo napełnić butelki.

Musimy to robić oboje – odparł i wyjął jej z ręki największy pojemnik. Jego palce ledwo musnęły jej dłoń, ale nawet tak krótki dotyk spowodował, że przeszedł ją dreszcz. Instynktownie cofnęła się o pół kroku i zaraz tego pożałowała. Czuła, że niebezpiecznie jest okazywać mu swoją słabość.

Rzeczywiście, uśmiechnął się ironicznie, wzrok znów miał wyzywający. Odwróciła się i zaczęła napełniać butelkę, którą najpierw wypłukała dokładnie z morskiej soli. Gabe bez słowa ukląkł przy niej, prawie dotykając jej nagim ramieniem. Usiłowała skoncentrować uwagę na napełnianiu butelki, ale przeszkadzała jej jego obecność.

Czy naprawdę potrafisz zarzucać sieć? – zapytał nagle.

Tak – odparła krótko, patrząc wciąż na butelkę. – Nie wiem tylko, co tu można łowić. Nie znam się na morskich połowach – dodała.

Małże i krewetki – rzucił równie krótko. – Na mieliźnie. Przepływa tu też mała rzeczka. Podczas przypływu to miejsce będzie najlepsze.

A co jest teraz?

Teraz jest odpływ.

Kiedy znów będzie przypływ? – Whitney wstała trzymając napełnioną butelkę.

Jego pojemnik też był pełen, więc wrzucił po tabletce uzdatniającej wodę do każdego z nich i wstał.

Za mniej więcej dwanaście godzin.

Szybko odwróciła wzrok, gdyż zdała sobie sprawę, że patrzy na małego, błękitnego aligatora wytatuowanego na jego piersi, szczerzącego do niej zęby przez gąszcz jasnych włosów.

Nie możemy czekać tak długo. Pan Mortalwood i Adrian muszą dostać coś do jedzenia, żeby mogli odzyskać siły.

Wkoło jest mnóstwo rzeczy do jedzenia – zapewnił ją sarkastycznie. – Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.

Jestem tego dostatecznie świadoma – odparowała. – I tak się składa, że wiem, gdzie trzeba szukać. Na tych drzewach powinny być wiewiórki – mówiła pokazując ręką na otaczające ich sosny. – A tam, gdzie jest woda, mogą być kaczki czy coś w tym rodzaju. I może nawet są tu jelenie...

Są – stwierdził zadowolony. – Widziałem ślady. Cholera, pomyślała Whitney. Jak mogłam przegapić coś takiego. Nonszalancko wzruszyła ramionami i zaczęła wracać w stronę obozowiska.

Patrz pod nogi – zawołał za nią. – Będziesz cała podrapana przez kaktusy i osty. Wcale mi to nie pomoże, gdy nie będziesz mogła iść o własnych siłach. Przez cały czas musisz patrzeć pod nogi. Tutaj są węże i...

W ogóle nie boję się węży – ucięła Whitney. Kiedy miała zaledwie osiem lat, zabiła motyką żmiję miedziankę. Jednak po jego słowach baczniej obserwowała ziemię. – Moglibyśmy upolować jakąś zwierzynę, gdybyśmy mieli broń – rozważała głośno. – Ale nie mamy. Nie mamy nawet z czego zrobić sideł.

Ja nie potrzebuję sideł – powiedział idąc tak dużymi krokami, że z trudem za nim nadążała.

Słuchaj... – zaczęła znów Whitney. – Jeżeli jesteś z tych, co to myślą, że człowiek może żywić się korzonkami i korą z drzew, to będziesz musiał zmienić zdanie, bo pan Mortalwood nie jest przyzwyczajony do...

Co ja według ciebie powinienem zrobić? – zapytał przystając. – Wyciągnąć z kapelusza befsztyk z polędwicy i wielką butelkę szampana? Nawet nie mam kapelusza, do cholery.

Wiejąca od morza bryza potargała spłowiałe od słońca włosy, które spadając na oczy nadawały mu niefrasobliwy wygląd. Skorzystała z tego, że się zatrzymał, żeby go dogonić. Skrzywiła się, bo następny kaktus zaatakował jej gołą kostkę.

Chciałam powiedzieć – zaczęła wyjaśniać, próbując nie zwracać uwagi na kolec – że on nie może jeść żadnych bazi ani kory z drzew, ani innych tego rodzaju okropności.

Teraz nie jest akurat pora na bazie i stać mnie na coś lepszego niż kora. Czy pani wie, że kaktus wbija się w pani nogę, panno Shane?

Idź dalej, ja sobie poradzę – odparła Whitney.

Nie sądzę, już leci ci krew. Nie próbuj ciągle udowadniać, że jesteś taka mocna. Już zresztą to udowodniłaś.

Zdumiała się, kiedy nagle ukląkł przed nią i ostrożnie wyjął igłę kaktusa. Co więcej, wylał na dłoń trochę drogocennej wody i zmył z jej nogi ślady krwi. Dotyk jego ręki był nadspodziewanie delikatny.

O to przez cały czas ci chodziło – gderał obmywając ranę następną garścią wody. – Żebym klęczał u twoich stóp.

Podniósł się szybko i znów miała przed sobą aligatora uśmiechającego się głupio w gęstwinie blond włosów. Z trudem przełknęła ślinę i zmusiła się do pozostania w miejscu.

A tak w ogóle, co to jest? – spytała patrząc z dezaprobatą na niskie kaktusy, wyglądające jak rzepy.

Nazywają je skaczącymi kaktusami – wyjaśnił odwracając się i znów ruszając przed siebie. – One naprawdę to robią. Jeżeli podejdziesz za blisko, to rzeczywiście skoczą na ciebie, a potem, jeżeli będziesz na tyle nierozsądna, by podrapać to miejsce, przeskoczą na inne. Diabeł musiał je wymyślić w jakiś szczególnie nudny dzień.

Whitney ledwo za nim nadążała, ale teraz nie odrywała wzroku od ziemi. Ulżyło jej, gdy w końcu dotarli do plaży, gdzie na twardo ubitym piasku nie rosły ani osty, ani kaktusy, ani czepiające się winoroślą.

Ale Gabe wcale nie skierował się w stronę ich obozowiska, tylko posuwał się plażą w przeciwnym kierunku.

Dokąd idziesz? – spytała. – Obóz jest z tamtej strony. A może się zgubiłeś?

Zgubiłem się? Ja? – Zaśmiał się. – Niezupełnie. Tam dalej jest bagnista rzeka. Poszukamy trochę małży na obiad.

Małże? – powtórzyła Whitney krzywiąc nos z niesmakiem. – Słodkowodne małże? – Jako dziecko widywała mnóstwo takich małży. Dub mawiał, że smakują jak błoto i tylko szopy są w stanie je zjeść.

W Europie jedzą je często. Chcesz zobaczyć, jak się to robi? A może wolisz zanieść wodę swojemu panu M. ? Znajdziesz sama drogę, czy już się zgubiłaś?

Ja znakomicie orientuję się w terenie – odpaliła. Wiatr był tu silniejszy, jak zwykle na plaży, szarpał jej włosami, a słońce paliło niemiłosiernie. Zdjęła podarty kardigan i niosła go w ręce. Gabe zatrzymał się i zdjął buty. Nie mogła się powstrzymać i też zrzuciła skórzane sandały. Wspaniale było czuć pod stopami wilgotny piasek. W małej zatoczce wodne ptactwo gromadziło się, brodziło w wodzie, fruwało i napełniało powietrze przeraźliwym krzykiem.

Whitney odetchnęła głęboko słonym powietrzem i zbliżyła się do brzegu, pozwalając falom obmywać stopy. Po wędrówce w palącym słońcu woda wydała jej się lodowata.

Połyskiwała szaro w popołudniowym świetle, ale gdzieniegdzie widać było błękitne plamy, jakby w tych miejscach odbijało się w morzu lazurowe niebo. Ocean szumiał nieprzerwanie, jak oddech jakiejś olbrzymiej, potężnej istoty. Przez chwilę Whitney nie myślała o tym, że ma pod opieką pana M. i Adriana, i po prostu podziwiała czyste piękno oceanu i wybrzeża.

Wyglądasz, jakbyś śniła. Czy obliczasz, ile pensjonatów można zmieścić na tym kawałku plaży?

Głos Gabe’a był szorstki, niemal kłótliwy.

Nie. – Aż podskoczyła, nieprzyjemnie zaskoczona.

Dlaczego miałabym myśleć o pensjonatach?

Bo to jest chyba twoja praca, prawda? Czy nie to właśnie robi Mortalwood w Atlancie? Dlatego tak interesujecie się wyspą, studiujecie mapy, zdjęcia.

Niezupełnie – skłamała, wystraszona jego intuicją. Domyślił się, po co przedsięwzięli tę nierozsądną podróż na Sand Dollar. Nagle poczuła obce jej i zupełnie nieoczekiwane poczucie winy. Teraz, kiedy już zobaczyła piękno plaży i całej wyspy, wiedziała, że Mortalwood zechce ją kupić. Gdy zostaną wyratowani z tej opresji, zaczną przeprowadzać tę transakcję i byliby głupcami, gdyby pozwolili takiej okazji wymknąć się z rąk. A potem jedyną logiczną konsekwencją będzie zagospodarowanie wyspy.

Czy zechcesz powiedzieć mi, o co wam trojgu naprawdę chodzi? – spytał Gabe, przymknąwszy oczy.

Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie. Wyglądał jak pozłacany posąg barbarzyńcy, pasował do tej dzikiej, opuszczonej plaży.

To, co robimy, jest... poufne – odparła. Zabrzmiało to nieuprzejmie, ale nie mogła przecież powiedzieć mu prawdy, nawet gdyby chciała.

No tak – powiedział z ponurym uśmiechem. – Mogę wam usługiwać, szukać wody, żywności, ale nie powinienem o nic pytać. Bo i tak nie otrzymam odpowiedzi.

Możesz pytać o wszystko, o co chcesz. Ale rzeczywiście, ja ci nie odpowiem. – Spróbowała w ten sposób uprzejmie, ale stanowczo uciąć dalsze indagacje.

Pozwól, że teraz z kolei ja zadam parę pytań.

Pozornie lekkim tonem zmieniła temat. – Jak to się nazywa? – Wskazała na małe muszle o sercowatym kształcie, rozrzucone po całej plaży.

Sercaki – odparł krótko.

A te większe, takie skręcone? – pytała niezrażona.

Trąbiki. Są jadalne. Zbieraj te, które próbują stanąć pionowo. To znaczy, że są żywe i chcą zagrzebać się w piasku.

Wbrew samej sobie Whitney uśmiechnęła się i jeszcze dokładniej przeszukiwała plażę oczami.

Och, a to? – Podniosła małą, błyszczącą muszelkę o niemal kulistym kształcie.

Mówią na nie oliwki, ale nie zbieraj ich, nie nadają się do jedzenia.

Mimo wszystko Whitney wsunęła małą, gładką muszelkę do kieszeni. Nigdy przedtem nie chodziła po dzikiej plaży i nie zbierała muszelek.

A to co? – spytała wskazując jeszcze inną, w kształcie krążka, o lekko złotawym zabarwieniu.

Małże księżycowe – odparł niecierpliwie. – Tych też nie można jeść.

Zobacz, co to? Czy to nie jest piaskowy dolar? – zawołała pokazując matowo-brązowy krążek podobny do okrągłego herbatnika.

Tak – mruknął. – A obok, o krok od twojej stopy, jest meduza. – Chwycił ją za ramię i obrócił, by mogła zobaczyć drżący przezroczysty kształt, wyglądający jak nie nadmuchany balonik.

Wzdrygnęła się trochę ze strachu, a trochę pod wpływem nieoczekiwanego dotknięcia jego ręki. Gabe uwolnił ją prawie natychmiast.

Masz zamiar kolekcjonować muszelki? – zapytał zaczepnie. – Myślałem, że chcesz pomóc w znalezieniu jedzenia dla tych niewydarzonych żeglarzy.

Urażona Whitney zapomniała o piaskowym dolarze. Próbowała nawiązać grzeczną rozmowę, ale on odrzucił jej starania.

Po chwili dotarli nad ujście rzeki. Zatrzymał ją ruchem ręki, postawił pojemnik z wodą, zdjął buty i patrząc na nią z zastanowieniem, powiedział:

Trochę się przy tym trzeba ubrudzić. Pokażę ci, jak się to robi, na wypadek, gdybyś musiała kiedyś zbierać je sama.

Whitney patrzyła, jak powoli, z trudnością przedziera się przez trzciny i wysokie trawy. Zostawiła butelkę i sandały, podwinęła nogawki spodni i weszła za nim. Czarny bagienny muł natychmiast oblepił jej stopy, ale zacisnęła zęby i szła dalej. W dzieciństwie często brodziła po błocie i jakoś to przeżyła, więc przeżyje i teraz.

Gabe odwrócił się, kiedy zobaczył, że ona podąża za nim.

Hej! – zaprotestował. – Mówiłem ci, żebyś została. Tutaj jest muł.

Nie boję się mułu – odparła wyciągając stopę z mlaszczącego błota i stawiając ją ostrożnie przed sobą. – Jeżeli dwie osoby zbierają małże, nazbierają ich dwa razy więcej niż jedna.

Zawsze myślimy o organizacji pracy, panno Shane? – zapytał uśmiechając się lekko. – Szybkość i wydajność? Nie marnować sił produkcyjnych?

Myślimy o tym, że wszyscy są głodni, panie Cantrell – ucięła. – Mamy dużo do zrobienia, więc nie traćmy czasu.

Potrząsnął z niedowierzaniem głową i poczekał, żeby mogła do niego dołączyć. Prawdę mówiąc było jej trochę niedobrze od zapachu bagna, ale nie miała zamiaru tego pokazać.

Muszę ci to powiedzieć – rzekł. – Jesteś naprawdę kimś.

Jej noga zapadła się w mule tak głęboko, że o mało nie straciła równowagi. Szybko schwycił ją za ramię i przytrzymał prosto. Stali tak przez moment, patrząc sobie prosto w oczy. Jak dwoje przeciwników, ostrożnie oceniających się nawzajem. A może jak dwoje współtowarzyszy, zdanych na siebie, zastanawiających się, jak dalece mogą sobie zaufać. Gabe spojrzał w dół na jej czarne od mułu stopy.

Naprawdę kimś – powtórzył cicho.

Nagle, przez jedną chwilę Whitney zapomniała o wszystkich kłopotach i poczuła przepływającą przez nią falę szczęścia. Lecz ich obecna sytuacja była zbyt poważna i chwila ta przeleciała prawie tak szybko, jak się pojawiła. Odwrócili się od siebie, jakby nic między nimi nie zaszło. Gdyby nie była rozsądna, pomyślałaby, że jemu tak samo jak jej na chwilę zabrakło słów.

Gabe miał rację. Zbieranie małży to nie było zajęcie dla delikatnych. Zagrzebywały się głęboko w mule i trzeba je było stamtąd wyciągać. Nogi i ręce miała całe w błocie. Spodnie i zielony sweter były upstrzone cętkami zasychającego mułu. A kiedy patrzyła na swoje paznokcie, zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła je doczyścić. Ale w związanym kardiganie miała prawie tyle samo małży, co Gabe w swojej koszuli. Z trudem wrócili na brzeg, przedzierając się przez gęsty muł. Każde z nich wypiło po oszczędnym łyku wody, zostawiając brudne odciski palców na naczyniu. Spojrzeli na te odciski, następnie na siebie i z trudem ukryli rozbawienie.

Whitney zaczynała boleć głowa od upału i zmęczenia, ale chciała jak najprędzej wracać. Oceniała, że minęła co najmniej godzina, a może i więcej, odkąd wyszli z obozu. Pan M. na pewno jest przestraszony, a obaj źle się czują. Musiała uśmiechnąć się, kiedy wyobraziła sobie Adriana zbierającego małże. Chyba umarłby z głodu, zanim wszedłby do tego błota.

Doszli do plaży, gdzie wiatr wiał coraz silniej. Rozwiązane włosy Whitney co chwilę zasłaniały jej twarz i w końcu musiała odgarnąć je oblepionymi błotem rękami.

Chodź – powiedział Gabe kładąc na ziemi swoją koszulę, buty i naczynie z wodą. – Oboje wyglądamy jak dzikusy z Nowej Gwinei na zdjęciach w „National Geografie”. Umyjemy się w oceanie.

Później – zaprotestowała Whitney potrząsając głową. – Teraz musimy wrócić do pana M.

Mortalwoodowi na pewno podskoczy ciśnienie, gdy zobaczy cię w takim stanie – powiedział Gabe. – Dostanie ataku serca. Pomyśli, że jakaś wiedźma z bagien przyszła po niego.

Whitney zawahała się, choć przypuszczała, że jest brudna i wygląda okropnie.

Chodź – powtórzył Gabe i zaczął iść w stronę morza. – To nie zajmie minuty.

Poszła za nim niechętnie, zatrzymując się, gdy woda doszła jej do pasa. Gabe tymczasem już pływał, nurkował pod falami, rozpryskiwał wodę, a jego włosy błyszczały z daleka jak złoto. Zanurkował głęboko i wypłynął tuż przy niej. Otrząsnął wodę z włosów, ochlapując ją przy okazji.

No chodź – powiedział patrząc z niesmakiem na jej próby mycia się. – Wejdź do wody.

Tak jest dobrze – odparła Whitney wyniośle, cała skupiona na oskrobywaniu błota z rąk.

Stanął obok niej, a woda spływała strumieniami po jego piersi i ramionach.

Nie – zaprzeczył stanowczo. – Wcale nie jest dobrze. W ten sposób nie usuniesz tego mułu z twarzy.

Z twarzy? – zapytała Whitney, nie wiadomo dlaczego zaskoczona. – W którym miejscu? – Zaczęła pryskać sobie wodą na twarz.

Dziewczyna, która pływa jak ryba, a kąpie się jak kotka – zakpił z uśmiechem. Pochylił się i przejechał mokrą ręką po jej policzku. Powtórzył to kilka razy, spłukując wszystkie ślady mułu.

No nie! – wykrzyknął z przesadnym obrzydzeniem. – Ty masz to nawet w uszach.

Och! – jęknęła Whitney i zaczęła energicznie szorować ręką ucho.

A na włosach masz całe tony tego mułu – strofował ją dalej. – Nie wyczyścisz tego nigdy, jeżeli nie zanurzysz się cała. Weź głęboki oddech.

Ja mogę... – Chciała powiedzieć, że potrafi to zrobić sama, ale już była w jego ramionach.

Głęboki oddech – ostrzegł ponownie i Whitney zrozumiała, że nie ma wyboru. Nabrała jak najwięcej powietrza w płuca i bez zastanowienia objęła go ręką za szyję. Gabe zanurzył się w nadchodzącej fali, a ona trzymała się go z całej siły. Kiedy wynurzyli się na chwilę, łapała gwałtownie powietrze, zanim przykryła ich następna fala. Powtarzali to kilka razy, aż zaczęło jej się kręcić w głowie.

W końcu Gabe, też już niemal bez tchu, stanął na nogach, wciąż trzymając Whitney jedną ręką. Jej stopa znalazła skośny, piaszczysty grunt.

Zobaczymy, czy już można pokazać cię ludziom – powiedział drażniąc się z nią. – Sprawdźmy uszy.

Obejrzał je dokładnie i skinął aprobująco głową.

Co z włosami? – Przesunął po nich ręką, rozczesał palcami i ponownie przygładził. – Włosy w porządku – zawyrokował. – A twarz? – spytał podnosząc jej podbródek do góry.

Oślepiające światło odbijało się w jego włosach, tworząc jakby złotą koronę wokół głowy. Gdyby spojrzała w dół, widziałaby jasne włosy błyszczące na tle niemal mahoniowego brązu jego piersi. Ocean na zmianę to odpychał, to próbował pociągnąć ją głębiej w swoje fale, wymywał spod stóp piaszczyste podłoże. Zauważyła, że wciąż obejmuje go za szyję. Czuła lekki chłód morskiej wody, lecz jego ciało było ciepłe, prawie gorące.

Pochylił głowę, by przyjrzeć się jej dokładniej. Uśmiech zniknął i znów pojawiło się to uważne, badawcze spojrzenie. Whitney, która dopiero przed chwilą czuła się taka słaba, nagle poczuła obawę.

Twarz jest też w porządku – powiedział cicho i powoli, niemal leniwie, zbliżył usta do jej ust.



ROZDZIAŁ PIĄTY


Gabe dotknął jej ust swoimi i Whitney wydawało się, że ogarnęła ją wielka fala przypływu. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, trzymał tak mocno, że nawet ocean, z całą swoją potęgą, nie mógłby mu jej zabrać.

Woda podeszła Whitney powyżej pasa i fale szarpały nią mocno, lecz ona była świadoma tylko siły obejmujących ją ramion. Sweter, zimny i przemoczony, prawie nie stanowił między nimi bariery, a gorąco jego ciała elektryzowało ją.

Jego usta błądziły po jej wargach, jednocześnie pytając i powstrzymując się. Whitney uniosła twarz i zamknęła oczy. Tak długo tłumione pożądanie przepływało przez jej ciało z siłą rwącego potoku. Granice świadomości zamazywały się, rozsądek oddalał w czarną nicość. Jej ciało kołysało się w rytm jego ciała, spragnione jego dotyku.

Pocałunek stawał się coraz bardziej zdecydowany, wygłodniały, prowokujący. Nie, pomyślała Whitney w panice, przywołując na pomoc swoje opanowanie. Własne życie przemknęło jej chaotycznie przed oczami. Wszystko to, co poświęciła dla niej matka, wszystko, do czego sama doszła tak ciężką pracą, zderzało się z obecną chwilą.

Nie! – krzyknęła. Gwałtownie oderwała się od niego i o mało się nie przewróciła, kiedy uderzyły w nią wzburzone fale. Odepchnęła wyciągniętą rękę Gabe’a i z trudem utrzymała równowagę.

Nie – powtórzyła. – Żebyś już nigdy nie odważył się tego zrobić.

Na jego twarzy widać było gniew połączony z niesmakiem.

Nie odważył się – cedził naśladując jej wyniosły ton. – To znaczy, nie dla psa kiełbasa?

Myśl sobie, co chcesz – powiedziała przez zaciśnięte zęby i odgarnęła do tyłu mokre włosy.

Nie mam zamiaru zabawiać się z tobą w Tarzana i Jane. Stale o tym pamiętaj i stosuj się do mojego polecenia.

Odwróciła się i zaczęła wracać do brzegu.

Zanim to wszystko się skończy, może wyniknąć interesujące pytanie, czyje polecenia tutaj się wykonuje – zawołał za nią z wyzywającą drwiną.

Whitney udała, że nie słyszy i szła dalej ze wzrokiem utkwionym w wydmy. Co się ze mną dzieje, pomyślała z niesmakiem. On jest tylko czymś odrobinę więcej niż zwykłym majtkiem pokładowym, a oto ona wije się w jego ramionach. To szaleństwo. A może była po prostu tak zakłopotana i przerażona wydarzeniami całego dnia, że podświadomie pragnęła czyjegoś oparcia, poddania się czyjejś sile? Nie chciała o tym myśleć.

Dotarła do twardego, chłodnego piasku plaży, usiadła na wyrzuconym przez fale pniu i włożyła sandały. Kiedy dołączył do niej Gabe, nie zwróciła w ogóle na niego uwagi. Wzięła swój tobołek z małżami, butelkę wody i poszła w stronę obozu, nie mając zamiaru ani r/a niego czekać, ani się odzywać.

Nie spieszyło ci się – powiedział oburzony Adrian, kiedy przyszła do nich wąską ścieżką między dębami.

Widzę, że poszłaś sobie trochę popływać, podczas gdy tutaj pan M. prawie umiera z pragnienia.

Tu jest woda i jedzenie – odparła zniecierpliwiona, kładąc na ziemi sweter pełen małży. – Żeby to znaleźć, trzeba było się mocno ubrudzić. Musiałam się umyć.

Właściwie nie zasłużył sobie nawet na takie wyjaśnienie. Wiedziała jednak, że jest zawiedziony, cierpiący i na dodatek przestraszony. Zazwyczaj widywała dumnego Adriana siedzącego przy swoim robionym na zamówienie biurku lub w sali konferencyjnej. Teraz był poobijany, brudny, słaby i siedział na zwykłym pniaku. Kostkę nogi miał mocno spuchniętą, ubranie wymięte, podarte i brudne, oczy podpuchnięte, a szczęka, tam gdzie Gabe był zmuszony go uderzyć, przybrała brzydki niebieski odcień. Rozcięta warga spuchła nadając ustom groteskowy kształt.

Whitney klęknęła przy Mortalwoodzie i podała mu wodę. Starszy pan leżał bezradnie, oparty o zwalone drzewo i wyglądał, jakby nie poruszył się w ogóle od chwili, kiedy od niego odeszła. Wziął butelkę do rąk i pił chciwie. Kątem oka widziała, że Adrian patrzy zazdrośnie, żałując mu każdego łyku. Potrzebujemy wody nie tylko do picia, ale także do gotowania i do mycia się, pomyślała z ponurym realizmem. Będę musiała przez cały dzień biegać tam i z powrotem do źródła.

Chce pan jeszcze aspiryny? – spytała troskliwie Mortalwooda, który słabo przytaknął. Wciąż był przeraźliwie blady, miał nieobecny, rozkojarzony wzrok. Przeklęła w duchu pech, że musiał stracić okulary. Teraz biedak musiał oglądać ten dziki, egzotyczny dla niego świat jak przez mgłę. Sięgnęła mu do kieszeni i podała dwie następne aspiryny. Wziął je i popił kilkoma łykami wody.

Nie tylko on jeden jest spragniony – przypomniał zza jej pleców Adrian.

Whitney bez słowa podała mu butelkę i położyła dłoń na czole Mortalwooda, próbując sprawdzić, czy ma gorączkę. Skórę miał zimną i wilgotną.

Jak ty masz zamiar ugotować te małże? – zapytał Adrian. – Czy w ogóle jesteś pewna, że to można jeść? Poza tym potrzebujemy więcej wody, niż przyniosłaś.

W Europie je jedzą – odparła krótko, nie zdając sobie sprawy, że powtórzyła bezwiednie słowa Gabe’a. Zauważyła, że Adrian opróżnił butelkę. Usta miała wyschnięte, wypiła przecież przedtem tylko jeden łyk.

Zaraz będzie więcej wody – dodała starając się, by jej głos był spokojny i obojętny.

Nie miała pojęcia, jak ma ugotować małże bez garnka, ale miała zamiar coś wymyślić.

Myślałem, że przyniesiesz jakieś normalne jedzenie – powiedział Adrian. – Udało mi się nazbierać garść żołędzi. Kiedy już ugotujesz te małże, możesz nazbierać więcej i pomóc je łuskać.

Chyba po to, żeby się pochorować – odezwał się Gabe ze skraju polany. Niósł pojemnik z wodą trzymając go za uchwyt, a przez nagie ramię miał przerzuconą koszulę wypełnioną małżami. Pomimo wysokiego wzrostu poruszał się bardzo cicho i lekko. Podszedł bliżej i postawił ciężar na ziemi.

O czym ty mówisz? – zapytał Adrian mierząc go pełnym urazy wzrokiem.

Zjedz to, kolego – powiedział Gabe pokazując lekceważąco na małą kupkę żołędzi – a znajdziesz się w poważnych kłopotach. To nie są zwykłe żołędzie. Nie zabiją cię, ale sprawią, że zapragniesz umrzeć.

Ciekawe, skąd to wiesz?

Możesz wierzyć lub nie. Najlepiej zjedz, to się przekonasz – odparł Gabe wzruszając ramionami. Odwrócił się do Whitney i podał jej pojemnik. – Masz i pij. Czy nie wiesz, że możesz się odwodnić, zanim zdołasz to zauważyć?

Jako jedyny z trzech mężczyzn pomyślał o niej, o tym, że też może być spragniona. Zapamiętała to, na pół wdzięczna, na pół rozczarowana, że to właśnie on. Nie ruszyła się z miejsca i nie sięgnęła po naczynie.

A ty już piłeś? – spytała patrząc na niego spokojnie.

Najpierw ty – odparł.

Wyczuła w tej odpowiedzi coś więcej niż troskliwość. Wyostrzone zmysły rozpoznały subtelny rodzaj gry sił.

Nie – powiedziała stanowczo, potrząsając głową.

Ty pierwszy.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu on uśmiechnął się i uniósł kpiąco brew.

Czy to rozkaz?

Nazywaj to, jak chcesz – odpowiedziała nie okazując żadnych emocji.

Jeżeli macie zamiar dłużej tak stać i kłócić się, to lepiej dajcie tę wodę tutaj – zawołał Adrian z rozdrażnieniem. – Wypiłem całe litry morskiej wody. Gardło wciąż mnie piecze.

Czekaj na swoją kolej – odpowiedział spokojnym głosem Gabe, patrząc wyzywająco na Whitney. Nie mówiąc nic więcej, podniósł naczynie do ust i wypił cztery długie łyki. Wytarł dokładnie ręką otwór i podał jej pojemnik. Tym razem przyjęła. Ostentacyjnie wytarła brzeg jeszcze raz i – tak jak on – wypiła dokładnie cztery łyki. Podała wodę Adrianowi, a ten zaczął pić tak szybko, że sporo wody rozlało się i spłynęło mu po twarzy.

Spokojnie – ostrzegł go Gabe. – Za dużo też może ci zaszkodzić.

Lawrence Mortalwood zadrżał, a kiedy Whitney ponownie sięgnęła do jego czoła, chwycił ją mocno za rękę.

Whitney – powiedział zawstydzonym głosem.

Jestem głodny. Czy nie mówiłaś, że przyniosłaś coś do jedzenia?

Tak – odezwał się Gabe, zanim Whitney zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. – Tylko jeszcze musimy to przygotować.

Rozejrzał się po polanie i zatrzymał wzrok na płaskim, kwadratowym odłamku skały.

Fisk, czy jesteś w stanie kopać? – zapytał podnosząc kamień. – Jeżeli tak, ja mogę zająć się innymi rzeczami. Potrzebujemy niezbyt głębokiej dziury, wielkości około ćwierć metra kwadratowego.

Oczywiście, że nie jestem w stanie kopać – odparł Adrian. – Chyba mam złamaną rękę w łokciu, ledwo mogę nią poruszać. Sam kop.

Doskonale. – Gabe jeszcze raz rozejrzał się po polanie, wybrał miejsce, gdzie ziemia wyglądała na bardziej miękką, ukląkł i zaczął kopać, używając kamienia jako łopaty. Spojrzał w górę na Whitney. – A jeżeli chodzi o ciebie – powiedział z wyraźnym sarkazmem – proponuję, żebyś wróciła na brzeg i wymyła swoją część małży. Są całe w błocie. Ale to tylko sugestia, nigdy nie ośmieliłbym się rozkazywać ci. Jeżeli wolisz, żebym ja to zrobił, możesz kopać.

Whitney popatrzyła na niego wrogo i dla dodania Mortalwoodowi otuchy uścisnęła lekko jego dłoń. Ale Gabe wcale na nią nie patrzył. Znów zajął się mozolnym wbijaniem kamienia w ziemię. Tym, który ją obserwował, był Adrian. Jego głos i wyraz twarzy zaskoczyły ją.

Zrób tak, jak on mówi. Przecież pan Mortalwood nie może jeść błota. Nikt z nas nie może.

Whitney udało się zachować spokój. Gabe miał rację, chociaż za nic by tego nie przyznała. Powinna była umyć małże, ale była tak zdenerwowana, że chciała jak najszybciej uciec od niego. Wstała i wzięła z powrotem zawiniątko z małżami. Stała przez chwilę, wyraźnie ignorując Adriana, żeby pokazać mu, że on tu o niczym nie decyduje.

Niech pan się nie martwi, wrócę szybko – powiedziała do Mortalwooda tak pogodnie, jak tylko potrafiła. – I zaraz zaczniemy kolację.

Tak, tak, dobrze – przytaknął w roztargnieniu Mortalwood.

Poszła ostrożnie w stronę morza, uważając na skaczące kaktusy i wydmowe osty. Zacisnęła mocno usta i przysięgała sobie, że Cantreilowi już nigdy nie uda się wyprowadzić jej z równowagi. Była jednak zmartwiona, że Adrian i Gabe starli się o to, kto będzie kontrolował sytuację. Gabe potrafi sobie radzić w takich warunkach daleko lepiej, niż Adrian. Co do tego nie miała złudzeń. Z kolei Adrian chce mieć przewagę nie tylko nad Cantrellem, ale i nad nią. A na to nie mogła pozwolić. Przecież on nie potrafi tu podjąć żadnej sensownej decyzji. Trudno będzie w tym wszystkim zachować zimną krew. Z jednej strony nie może zrazić Adriana, ponieważ w przyszłości będzie musiała nadal z nim pracować. Ale na razie musi zaufać Cantreilowi. W tak niebezpiecznej sytuacji oni wszyscy potrzebują jego siły i wiedzy. Będzie z nim współpracować, ale nie ma zamiaru potulnie go słuchać.

Znowu rozbolała ją głowa. Nie powinna myśleć o wszystkim naraz, najlepiej rozwiązywać sprawy jedna po drugiej. W tej chwili ma umyć małże.

Gdy doszła wreszcie do piaszczystej plaży, poczuła, jak bardzo jest słaba i wyczerpana tym wszystkim, co się dziś zdarzyło. Puste morze wydawało się ogromne i posępne, a silny wiatr potęgował nastrój. Czuła się, jak jedyny człowiek na ziemi. Miała pewność co do jednego. Na swój dziki sposób to wszystko było tak piękne, że aż zmuszało do pokory.

Nie, poprawiła się. Nie była przecież sama na wyspie, w obozie byli inni rozbitkowie. Ale stała się dziwna rzecz, miała trudności z przypomnieniem sobie, jak wyglądają pan Mortalwood i Adrian Fisk, a właściwie jak wyglądali, kiedy życie toczyło się normalnie. Jedyną wyraźną postacią, jaką miała przed oczami, był Gabe, pochylony nad skamieniałą ziemią, zdecydowany pokonać ją tym prymitywnym narzędziem.

Dzikus z epoki kamienia łupanego, pomyślała.

Musiała przyznać, że Gabe doskonale wiedział, co robi. Gdy wróciła do obozu, dół był już wykopany i wyłożony kamieniami. Tuż obok palił się mały, ale silny ogień, a przy nim leżała wiązka dzikiej cebuli i grzybów. Kiedy on zdążył je znaleźć? – pomyślała Whitney z uznaniem.

W czasie gdy ogień dogasał, Gabe szybko wybudował dwa przylegające do siebie szałasy. Podziwiała łatwość, z jaką stawiał szkielet z rozwidlonych gałęzi i ponacinanych słupków, używając tylko swego noża. Podeszła i zaczęła zbierać gałęzie sosny.

Nikt cię nie prosił o pomoc – odezwał się półgębkiem. – Usiądź i odpocznij.

Whitney, która właśnie usiłowała urwać szczególnie oporną gałąź, spojrzała na niego chłodno.

Będę pracować tak długo jak ty. Co jest jeszcze do zrobienia?

Podszedł do niej, sięgnął do gałęzi i wyszarpnął ją jednym silnym ruchem.

Mnie o to pytasz? Myślałem, że to ty tutaj decydujesz.

Whitney spokojnie rzuciła gałąź na stertę, którą zebrała wcześniej, i zaczęła obrywać następną.

Posłuchaj – powiedziała rzeczowym tonem. – To jasne, że ty potrafisz robić to wszystko lepiej niż reszta z nas...

Pani mi schlebia – zakpił. – Wzruszyłem się.

Wcale ci nie schlebiam, tylko stwierdzam fakt – odpowiedziała Whitney, ruszając do następnej sosny.

Znasz się na tym, byłoby głupotą nie skorzystać z tego.

Aha – rzekł wesoło, jakby coś go nagle rozbawiło.

Mały przedsiębiorczy członek zarządu konsultuje się z resztą kierownictwa i może udzielić pełnomocnictwa. Zostałem uznany za osobę odpowiednią do wykonania ściśle określonego zadania. Na czas naszego pobytu tutaj. Czy mam rację?

Myśl sobie, co chcesz – odparła odgarniając włosy z twarzy. Podniosła mały, ostry kamień i zaczęła nim rąbać oporną gałąź. Uderzenia były niezgrabne, ale przyniosły wyniki, z drzewa leciały drzazgi. O Boże, pomyślała z niesmakiem, sama staję się dzikusem z epoki kamiennej. – Ty zaś – dodała – odpowiadasz pytaniem na pytanie. To niezbyt uprzejme. Spytałam, co będziemy robić potem, jak już nałamiemy dosyć tych cholernych patyków.

Odwrócił się i podniósł głowę, obserwując przez chwilę, jak ona sobie radzi. W jego oczach pojawiła się ironia.

Patrzcie państwo. Ktoś tu umie używać narzędzi. I nawet próbuje wynaleźć siekierę.

Whitney wpatrywała się uparcie w drzewo i zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć czegoś obraźliwego i nie rzucić w niego tym kamieniem.

Whitney, co robisz? Kiedy będziemy jeść? I czy jest jeszcze woda? Pić mi się chce.

W głosie Mortalwooda brzmiała żałosna nuta. Spojrzała przez ramię, wyglądał, jakby był mniejszy i jeszcze słabszy niż godzinę temu. Bezradnie rozglądał się wokół i widać było, że niewiele rozumie z całej sytuacji. Zaczęła bać się o niego.

Właśnie budujemy schronienie dla pana, a kolacja będzie już niedługo – zawołała. – Wody mamy jeszcze dużo, niech Adrian ją panu poda.

Adrian postanowił podtrzymywać ogień, była to najmniej męcząca praca. Siedział przy ognisku, grzebiąc w nim od czasu do czasu patykiem i podrzucając kawałki drewna. Whitney nie zatrzymała się, żeby sprawdzić, czy poczuł się urażony jej propozycją. Nie miała czasu, by bez przerwy troszczyć się o niego.

Zbyt wiele było naglących rzeczy do zrobienia. Uderzała kamieniem z taką siłą, że gałąź odłupała się od pnia i zawisła na kawałku kory.

Ostrożnie, panienko – poradził Gabe. – Nie tak mocno, drzewa też czują. Lepiej” przejdź do następnego, tutaj już narobiłaś dosyć spustoszenia.

Whitney bez słowa podeszła do sąsiedniej sosny. Nie da mu tej satysfakcji i nie pozwoli wciągnąć się w słowną utarczkę.

A co do twojego pytania, powinnaś najpierw „ustalić hierarchię ważności potrzeb” i „rozdzielić zadania na odcinkach”. W naszej sytuacji najważniejsze jest opatrzenie ran. Zrobiliśmy to najlepiej, jak umieliśmy. Drugą rzeczą jest znalezienie wody. To też zrobiliśmy. Następnie pożywienie i schronienie. I to właśnie teraz robimy. Może ugotujesz małże, a ja nazbieram mchu, żeby było na czym spać?

Nie – odparła Whitney z wymuszoną uprzejmością. – Nie chcę gotować małży, bo nie wiem jak. Zobaczę, jak ty to robisz i ugotuję następnym razem. A teraz ja będę zbierać mech.

Gabe roześmiał się. Spojrzał w górę na dęby wznoszące swe konary wysoko ponad nimi.

Niestety, tu na dole jest bardzo mało mchu, panno Shane. Trzeba się po niego wspinać na drzewa.

Whitney miała ręce poobcierane przez korę i lepkie od żywicy. Pomagała dzisiaj ciągnąć łódź ratunkową, szukała wody po śladach szopów, ubabrała się w mule przy zbieraniu małży. A teraz przyszło jej zmagać się wręcz z całym zastępem sosen i naprawdę nie miała ochoty wysłuchiwać żartów na swój temat.

Panie Cantrell, jestem absolutnie w stanie wspinać się na drzewa. Nazbieram tego pańskiego mchu. Potem będziemy jeść. I co dalej?

Gabe popatrzył na nią taksująco, śmiech wciąż czaił się w jego szarych oczach.

Wie pani co, panno Shane? Jak na członka zarządu posiada pani zadziwiające umiejętności. Umie pani zarzucać sieć. Lepiej czy gorzej, ale potrafi pani tropić szopy. Nie boi się pani węży ani bagna i umie wspinać się na drzewa. Wiesz co? Myślę, że mimo tego całego poloni, rzetelnie przebałaganiłaś swoje dzieciństwo jako chuligan.

Wiedziała przecież, że on stroi sobie żarty, ale słowa te dotknęły ją do żywego. Gałęzie powypadały jej z rąk i stała przez parę sekund bez ruchu, jak sparaliżowana. Stracone dzieciństwo. Właśnie dokładnie takie było. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. Nigdy nikomu nie ujawniła żadnych szczegółów, nawet Liii Mortalwood.

Gabe też zatrzymał się na chwilę i patrzył na nią z niepokojącym zainteresowaniem, nic nie mówiąc. On ma oczy jak wilk albo jastrząb, pomyślała, zdolne do przejrzenia mnie na wskroś. Pośpiesznie odwróciła wzrok i zaczęła zbierać rozsypaną wiązkę.

Whitney? – wołał Mortalwood drżącym głosem. – Czy my mamy spać tutaj? Jak my będziemy spać?

Niech się pan nie martwi – uspokajała go próbując zebrać myśli. – Zaopiekujemy się panem.

Gabe odwrócił się i poszedł do siedzących na polanie mężczyzn. Przyjęła to z ulgą. Zrozumiała nagle, co było jednym z powodów, że tak bardzo wytrącał ją z równowagi. Wszyscy inni zawsze widzieli ją taką, jaka jest – młodą, inteligentną, zdolną, odnoszącą sukcesy. Przy Cantrellu odnosiła niemiłe wrażenie, że widzi on dużo, dużo więcej. Ze widzi tajemnicę, którą tak głęboko, tak dobrze ukryła. Że patrzy jej w oczy i widzi dziecko, którym kiedyś była, młodziutką Whitney Breux Shane, wciąż przerażoną, wciąż wyobcowaną, wciąż w biedzie.

Zagryzła wargi. To było gorsze, niż jakby zobaczył ją nagą.



ROZDZIAŁ SZÓSTY


Ogień dopalił się i wyłożony kamieniami dół pełen był żarzących się węgli. Gabe odgarnął żar i przykrył kamienie wodorostami. Ułożył na tym małże, grzyby i cebulę, a następnie warstwę trawy, którą przysypał grubo ziemią. Ostrym kijem zrobił dziurę aż do warstwy wodorostów i nalał do niej wody.

Będzie gotowe za godzinę – zapewnił.

Mortalwood skinął głową, tak jakby niezupełnie zrozumiał. Za to Adrian narzekał, że gotowanie trwa zbyt długo.

Kiedy Whitney już nazbierała mchu, wraz z Gabe’em skończyli okrywać gałęziami szałas. Chociaż nie rozmawiała z nim, wiedziała, iż większy szałas ma być dla mężczyzn, a przybudówka przeznaczona jest dla niej. Rozdzieliła mech nierówno, tak żeby jak najwięcej dostało się Mortalwoodowi, którego zaprowadziła do szałasu, zanim jeszcze kolacja była gotowa.

Potem pozwoliła sobie na krótki odpoczynek i usiadła, żeby sprawdzić zawartość swojej torebki. Inna kobieta na jej miejscu znalazłaby w niej mnóstwo nieoczekiwanych a cudownych rzeczy, jak na przykład pilnik do paznokci albo nożyczki, lekarstwa, batoniki czekoladowe albo dropsy, gumki, krem do rąk, spinki do włosów. Ale jej torebka nie zawierała takich bogactw. Była tam tylko szczotka do włosów, puderniczka, szminka, okulary przeciwsłoneczne i portfel.

Kiedy tak siedziała na kamieniu i patrzyła na portfel, zaczęła śmiać się w duchu. W Atlancie, gdyby była głodna, po prostu pojechałaby do swojej ulubionej restauracji i zamówiłaby najwykwintniejszą potrawę. Gdyby potrzebowała jedzenia, ubrania czy czegokolwiek, miałaby do wyboru mnóstwo sklepów. Ale tu, na wyspie, nic nie może kupić za te swoje pieniądze. Roześmiała się głośniej.

Co w tym wszystkim jest śmiesznego – zapytał Adrian ponuro. – Jesteśmy tu odcięci od świata i nic nie mamy. Dosłownie nic.

Bo ja wiem? – odparła niedbale. Popatrzyła na parę wydobywającą się z miejsca, gdzie gotowały się małże, na prawie pełen pojemnik z wodą, na szałas z posłaniami z mchu. – Mamy przecież niebo nad głową i słońce w dzień, a księżyc w nocy. Czy nie możesz po prostu wyobrazić sobie, że jesteśmy na biwaku?

Na biwaku? – Adrian parsknął ze złością. Odwrócił się od niej i zaczął rysować patykiem mapę na piasku.

Whitney zebrała się na odwagę i otworzyła puderniczkę. Jej twarz była opalona, lecz wcale nie spieczona słońcem. Pociągnęła lekko szminką usta, wy szczotkowała sztywne od soli włosy, a następnie nicią ze swetra związała je w koński ogon.

Tak czy owak przynajmniej ja mam pewne plany, które pozwolą nam się stąd wydostać – zamruczał Adrian ze swego pniaka.

Whitney zesztywniała. Jeżeli Adrian posiada jakieś plany, to na pewno są one absurdalne. Gabe jest tu jedyną osobą, która wie, co robić. Czuła, że dopiero teraz zaczną się prawdziwe kłopoty.

Kolacja była raczej skromna, ale dla Whitney miała wspaniały smak. Babcia zawsze powtarzała, że „głód jest najlepszym kucharzem”, pomyślała. Adrian jadł łapczywie, przez cały czas narzekając, że nie ma soli i pieprzu, a małże są za twarde.

Whitney starała się tymczasem, żeby Mortalwood zjadł dostatecznie dużo. Zaczął z wielką chęcią, ale kiedy zaspokoił pierwszy głód, stracił apetyt. Po jedzeniu pozwolił zaprowadzić się do szałasu.

Adrian przyglądał się temu badawczo i gdy Whitney wróciła, rzucił jej chłodne spojrzenie.

Pan M. nie jest w stanie podjąć jakiejkolwiek decyzji – powiedział dobitnie. – W takim razie ja muszę to zrobić.

Gabe ziewnął i poruszył ognisko, żeby lepiej się rozpaliło. Siedząca między nimi Whitney czuła rosnące napięcie, jej wzrok wędrował od jednego do drugiego.

Najważniejszym i najpilniejszym zadaniem jest wezwanie pomocy – kontynuował Adrian. – To zaś oznacza, że trzeba nadawać sygnały. Cantrell musi rozpalić w nocy wzdłuż plaży kilka ognisk, żeby zaalarmować mijające nas statki czy samoloty. Przy pewnej dozie szczęścia rano może nas już tu nie być. Konieczne jest też, żebyśmy mieli dość żywności i wody, toteż ciebie Whitney osobiście robię za to odpowiedzialną. Teraz jest dobra chwila na uzupełnienie pojemników z wodą. Mogłabyś także przynieść jeszcze tych cholernych małży. Po trzecie...

Weź na wstrzymanie – przerwał Gabe. Popołudniowe światło nadawało mu wygląd figury odlanej z brązu. Whitney zesztywniała z napięcia.

Po pierwsze – warknął Gabe – nadawanie sygnałów po tej stronie wyspy wymaga cholernie dużo pracy i nie da żadnego efektu. Jest też niebezpieczne.

Niemniej... – zaczął znów Adrian chłodno, lecz tym razem przerwała mu Whitney.

Dlaczego? – spytała Cantrella. – Dlaczego to jest niebezpieczne?

Widziałaś, jak silny jest wiatr na plaży. Poza tym nie padało od ponad miesiąca. Cała wyspa jest jak wyschnięty stóg siana. Wystarczy jedna przypadkowa iskra i ...

Ręką zatoczył szeroki łuk.

Nie będzie niebezpieczne, jeżeli będziesz tego pilnować – odparł Adrian. – Ja tu decyduję i będziemy robić tak, jak powiem.

Whitney wstała i popatrzyła na obu mężczyzn.

Adrian, ty sam sobie pozwoliłeś objąć tutaj kierownictwo. Nie wydaje mi się to konieczne. Najważniejsza dla nas jest ścisła współpraca i niech każdy robi to, co potrafi. Uważam...

Właśnie robię to, co potrafię najlepiej – burknął opryskliwie Adrian. – Organizuję i podejmuję decyzje.

Pan Cantrell mówi, że jest mało prawdopodobne, by jakaś łódź przepływała z tej strony wyspy i ja się z nim zgadzam – oznajmiła Whitney stanowczo.

A co do samolotów, to przez cały dzień widziałam tylko jeden odrzutowiec. Rozpalanie ognisk i pilnowanie ich przez całą noc byłoby bezużyteczne. Poza tym wszyscy jesteśmy wyczerpani i nikt nie powinien czuwać w nocy. A na wyspie rzeczywiście jest sucho i ogień przy takim wietrze byłby niebezpieczny.

Do cholery – powiedział Adrian ze złością. – Ktoś musi decydować. Ktoś musi wydawać polecenia.

Nie mam zamiaru wykonywać twoich rozkazów – odezwał się niedbale Gabe.

Whitney zbliżyła się do Adriana i położyła mu rękę na ramieniu.

Słuchaj – powiedziała łagodnie, ale stanowczo – to nie jest posiedzenie zarządu. Gabe zna się o wiele lepiej niż my na... na tego rodzaju sprawach.

Adrian zignorował jej słowa.

Powinniśmy także – mówił dalej, jakby w ogóle nie słyszał słów Whitney – wziąć pod uwagę to, że jeżeli mamy być tu dłużej, trzeba będzie urozmaicić nasze jedzenie. Proponuję, żebyś nazbierała różnych rzeczy, póki jest widno. Możesz poszukać jagód...

Jadalnych jagód nie ma już od miesięcy – przerwał mu Gabe. – Teraz mamy październik.

Adrian rzucił mu wściekłe spojrzenie i z powrotem skierował wzrok na Whitney.

W takim razie winogrona. Dzikie winogrona rosną wszędzie.

Winogron też już dawno nie ma – odparował Gabe przez zaciśnięte zęby. – Przestań jej w kółko rozkazywać.

Wiatr wzmagał się, pierwsze chłodne podmuchy zwiastowały wieczór. Adrian zadrżał, nie wiadomo, czy z zimna, czy z bólu.

Śliwki daktylowe. To są zimowe owoce – powiedział z mieszaniną tryumfu i rozpaczy. – Wiem to na pewno.

Na nie z kolei jest za wcześnie – odpowiedział Gabe. – Są jeszcze niedojrzałe. Dobrze, ja poszukam czegoś. Zanim jednak to zrobię, teraz ty z kolei mnie wysłuchasz. – Skinął głową w kierunku Whitney, żeby zaznaczyć, że ta wiadomość jest przeznaczona również dla niej. – Wydostaniemy się z tej wyspy. W najgorszym razie nie później niż w piątek.

W piątek? – wyjąkała zaskoczona Whitney. – Skąd to wiesz?

W piątek? – powtórzył Adrian ze zgrozą. – To jeszcze trzy dni. Musimy się jakoś wydostać wcześniej.

Właściciele pozwalają od czasu do czasu nielicznym turystom korzystać z wyspy. W piątek ma przypłynąć tu drużyna harcerzy z Savannah.

Harcerze? – niemal wrzasnął Adrian. – Mamy być uratowani przez harcerzy? Co za absurd, co za upokorzenie.

Whitney zagryzła wargi powstrzymując śmiech. Wyobraziła sobie nagle Adriana kuśtykającego do czekającej łodzi ratunkowej, otoczonej przez usłużnych małych chłopców w mundurkach.

Do tego czasu – mówił dalej Gabe – powinniście zwracać uwagę na parę rzeczy. Po pierwsze, nigdy nie zrób kroku, zanim nie spojrzysz tam, gdzie masz postawić stopę. Tu są kaktusy, osty, czerwone mrówki i grzechotniki. A także aligatory.

Aligatory? – wrzasnął przerażony Adrian. – Jak to aligatory?

Miej oczy otwarte, a nic ci się nie stanie – odparł beznamiętnie Gabe. – A teraz idę zdobyć coś do zjedzenia.

Odwrócił się do Whitney i przyglądał się jej tak samo obojętnym spojrzeniem.

Możesz iść ze mną albo zostać. Jeżeli zostaniesz, pilnuj, żeby ogień był dokładnie taki jak teraz. Powtarzam raz jeszcze – tu jest sucho, cholernie sucho. Jeżeli nie zapanujesz nad ogniem, to może rozprzestrzenić się po tych drzewach szybciej, niż oni zdołają się stąd wydostać. – Pokazał głową w stronę Fiska i Mortalwooda.

Idę z tobą – powiedziała Whitney bez wahania. – Dwie osoby nazbierają dwa razy więcej niż jedna.

Dobrze – rzekł krótko. – W takim razie ty, Fisk, pilnuj ognia. I pamiętaj o tym, co mówiłem.

Adrian popatrzył na niego z obawą połączoną z urazą.

Chodź – mruknął Gabe podnosząc z ziemi swoją poplamioną i wygniecioną koszulę. Whitney bez słowa ruszyła za nim zabierając podarty kardigan. Teraz żadne z nich nie próbowało prowadzić. Szli obok siebie jak koledzy, jak partnerzy.

Nad morzem wiatr był silniejszy niż przedtem, fale jeszcze bardziej wzburzone. Whitney popatrzyła na Cantrella. Stał odwrócony do niej profilem.

Co chciałbyś, żebym robiła? – spytała rzeczowo. Przyjrzał jej się badawczo. W jego oczach widniała ciekawość i coś jeszcze, co jednak starał się ukryć.

Popłynę tratwą do miejsca, gdzie zatonął jacht – rzekł krótko. – Chciałbym, żebyś ty w tym czasie przeszukała plażę. Po małże poszliśmy na północ, więc teraz pójdź na południe. Bierz wszystko, co według ciebie może się przydać. Masz do tego oko.

Tratwa? Czy to jest bezpieczne? Co ty chcesz zrobić? – zapytała tknięta nagłym strachem.

Będę ostrożny – powiedział wzruszając ramionami.

Chcę zobaczyć, czy będzie można tam cokolwiek znaleźć. Gdyby chodziło tylko o ciebie i o mnie, a nawet o Adriana, nie przejmowałbym się. Ale z Mortalwoodem to inna sprawa.

Pan Mortalwood jest w niebezpieczeństwie? – spytała Whitney ze ściśniętym sercem. – Co masz na myśli?

Nie jest już młody i nie ma zbyt dobrego zdrowia. Doznał wstrząsu i jakoś nie może z niego wyjść.

Myślisz, że on umrze? – zapytała Whitney z przerażeniem.

Nie – odparł Gabe ostrożnie, widząc jakie wrażenie wywarły na niej jego słowa. – Nie wydaje mi się, żeby miał umrzeć. Ale uważam, że trzeba z nim postępować ostrożnie. W przeciwnym razie bardzo długo będzie dochodził do siebie.

Jego lekarstwa – powiedziała Whitney zrozumiawszy nagle, co tak niepokoi Cantrella. – Chcesz znaleźć jego lekarstwa. Dobry Boże, przecież byle co może spowodować u niego szok czy atak...

Czasami jesteś zbyt bystra – zauważył z cynicznym zdziwieniem.

Nawet nie wiemy, czy w ogóle coś zostało z całego jachtu – mówiła nie patrząc na niego. – Wydawało mi się, że słyszałam drugi wybuch.

Mnie też – zgodził się. – Ale nie będziemy wiedzieli na pewno, zanim nie sprawdzę. Nie masz nic przeciwko temu, że będziesz sama przeszukiwała plażę? Nie boisz się aligatora?

Nie boję się aligatorów – odparła niecierpliwie, oburzona, że tak się z nią drażni, kiedy jest tyle poważniejszych problemów.

Co za kobieta. Ale z ciebie musiała być dziewczynka – mówił uśmiechając się i potrząsając głową.

Nie bojąca się ani węży, ani bagna, ani aligatorów. Pewnie kochali się w tobie wszyscy chłopcy.

Nie – odpowiedziała, a jej serce zaczęło bić coraz szybciej. – Zupełnie nie.

Inne dzieci, zarówno chłopcy, jak i dziewczynki, dokuczały jej, ponieważ nie miała ojca.

W takim razie oni wszyscy byli bardzo głupi – powiedział patrząc na nią poważnie.

Jeżeli uda ci się znaleźć coś normalnego do jedzenia dla pana M... – poprosiła Whitney odwracając wzrok.

Wezmę wszystko, co tam znajdę, a co może być dla niego przydatne – obiecał.

Była zbyt wytrącona z równowagi, by mu odpowiedzieć, dlatego skinęła tylko głową. Zaczęła iść samotnie wzdłuż pustej plaży. Gdy już przeszła spory kawałek, podniosła głowę i spojrzała w jego stronę. Tratwa podskakiwała na falach jak zabawka, a on był jedynie małym punkcikiem na tle morza. Gdy nurkował, punkcik znikał pod powierzchnią wody, by po długiej chwili pojawić się w momencie, kiedy strach o niego chwytał już ją boleśnie za gardło.

Spotkali się ponownie, gdy niskie słońce zaczęło złocić chmury i różowić niebo. Gabe szedł z wysiłkiem przez fale, ciągnąc za sobą tratwę. Otrząsnął wodę z włosów i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Whitney dźwigała podarty kardigan wypchany różnymi znaleziskami.

Jak tam? – spytał wyciągając tratwę na brzeg.

Nadeszła chwila pokazywania skarbów. Jak ci poszło?

Ważniejsze jest, jak poszło tobie – powiedziała Whitney. – Długo cię nie było. Co znalazłeś?

Usiądź, zaraz ci pokażę – mówił odsuwając tratwę jak najdalej od wody.

Usiadła z chęcią na piasku. Całe popołudnie jej organizm pracował przecież na wysokich obrotach. Była też spragniona, co przypomniało jej, że powinna pójść do źródła po wodę. Och, pomyślała zmęczona, odgarniając do tyłu nieposłuszne włosy, jest tyle do zrobienia, tylu rzeczy trzeba dopilnować, czy kiedykolwiek jeszcze będę wypoczęta i bezpieczna?

Jeżeli Gabe nawet był zmęczony, to nie było tego po nim widać.

Koc! – zawołała Whitney z radością, widząc trochę przemoczony, trochę naddarty koc, przykrywający tratwę. – To dobrze, przyda się dla pana M. Wiatr jest tak silny, że chyba szybko wyschnie.

Koc jest jeszcze najmniej ważny z tego wszystkiego – odparł Gabe. – Muszę ci powiedzieć, że to, iż w ogóle udało się coś tam znaleźć, graniczy z cudem. Silnik eksplodował, jakaś iskra musiała dostać się do przewodu paliwowego. – Potrząsnął głową. – Powinnaś zobaczyć, co zostało z jachtu – dodał bez uśmiechu.

Jak myślisz, co tam się stało? – zapytała, zaniepokojona jego nagłą powagą.

Kto może wiedzieć? Zajmie się tym pewnie towarzystwo ubezpieczeniowe. Ta stara maszyna była zaniedbana i coś zaczęło przeciekać. Za to ktoś tam w górze czuwał nad nami. Wydaje mi się, że znalazłem coś ważnego. – Sięgnął pod koc i wyjął czarną, skórzaną aktówkę, mocno sponiewieraną. W rogu miała wytłoczony monogram LLM.

Teczka pana M! – wykrzyknęła Whitney radośnie.

Zaglądałeś do środka? Są tam lekarstwa?

Są – odparł, z zadowoleniem obserwując jej reakcję. – Nawet nie są wilgotne. Opłaca się kupować najlepszy gatunek skóry. Będę o tym pamiętał, jeżeli kiedykolwiek pójdę kupić sobie aktówkę.

Whitney niecierpliwie otworzyła teczkę. Gabe mówił prawdę, był tam cały zestaw tabletek i kapsułek pana M. , wszystko w doskonałym stanie. Nawet papiery w teczce tylko lekko zwilgotniały. Papiery, pomyślała nagle z lękiem. To były przecież notatki pana Mortalwooda na temat kupna Sand Dollar. Czy Gabe je widział? Musiał widzieć, jeżeli otwierał teczkę. Zatrzasnęła zamek i spojrzała na Cantrella, jakby sprawdzając, czy jest zorientowany w jej zawartości. Wyraz twarzy nic jej nie powiedział, wyglądało na to, że ma inne sprawy na głowie.

A co powiesz na to? – zapytał podając jej cztery metalowe puszki.

Zupa? – spytała radośnie, zapominając natychmiast o notatkach. Były to trzy puszki rosołu z drobiu z makaronem i jedna zupy jarzynowej. – To cudownie – powiedziała. – Zostawimy wszystkie dla pana M. On najbardziej tego potrzebuje.

Dobrze – zgodził się Gabe. – Ale musisz też myśleć o sobie. Zużywasz dużo więcej energii niż on albo Fisk.

Ale ja jestem silniejsza – odparła. – Co jeszcze mamy?

Zestaw był różnorodny i Whitney wszystko przyjmowała radośnie: plastykowa poduszka z krzesła – będzie dla pana M. pod głowę; duży, mocno poobijany garnek, plastykowe wiadro, rozmiękła walizka do połowy wypełniona ubraniami pana Mortalwooda. Było też kilka sznurków, cały wybór różnej długości drutów, plastykowy kubek do kawy i sześć puszek piwa imbirowego.

Whitney również znalazła kawałek liny oraz szpagat, znakomity do zreperowania sieci na ryby. Oprócz tego drugi plastykowy kanister, kilka dwulitrowych plastykowych butelek, pomarszczoną płócienną torbę na zakupy i nieduży szklany dzbanek. Pokazywała to wszystko z dumą, zachowując na ostatek coś najlepszego – splątany kawałek nylonowej żyłki z wielkim haczykiem i ciężarkiem. Gabe aż zagwizdał z podziwu. Teraz mogli już łowić ryby dwoma sposobami.

Uśmiechnął się. Na policzkach, mimo zarostu, widać było wyraźnie podłużne dołeczki. Poczuła nagłe i absurdalne pragnienie, żeby dotknąć końcem palca jednego z nich i poczuć jego ruch.

Ale z nas dobrana para szabrowników – powiedział uśmiechając się leniwie, sięgnął po puszkę z napojem, otworzył ją i podał Whitney, by wypiła pierwszy łyk.

Nie powinniśmy – broniła się niespokojnie.

Trzeba zachować je dla pana M. i Adriana. Ja wiem, że Adrian bywa okropny, ale on rzeczywiście jest ranny, a poza tym ja nie potrzebuję żadnych specjalnych...

Wypij – rozkazał. – Zapracowaliśmy na to. Nie możesz powiedzieć, że nie.

Nie powinnam nawet siedzieć tutaj – zaprotestowała. – Kiedy już mamy te lekarstwa, trzeba zanieść je panu M. I muszę pójść po wodę.

Mortalwood na pewno wciąż śpi – odparł.

Wypoczynek jest mu potrzebny tak samo jak lekarstwa. I ty także musisz wypocząć. Nie jesteś ze stali, nawet jeżeli tak ci się wydaje. Pij, przecież chce ci się pić.

Musiała się z nim zgodzić. Rzeczywiście, gardło miała wyschnięte jak pergamin od tego wiatru, słońca i piasku. Wypiła duży łyk napoju, delektując się jego smakiem, i podała puszkę Cantrellowi. Nie wytarł śladu jej warg, po prostu przycisnął do niego usta i pił. Potem zwrócił jej puszkę. Przez chwilę patrzyła na nią. Powinna wytrzeć brzeg, żeby pokazać, że nie życzy sobie żadnego bezpośredniego kontaktu z nim. Powinna zrobić to ostentacyjnie, by wiedział, gdzie jest jego miejsce. Jednak nie mogła się do tego zmusić i po prostu dotknęła puszki wargami w tym samym miejscu, gdzie przed chwilą były jego usta. Pili tak po kolei, nie odzywając się. Kiedy skończyli, Whitney odniosła wrażenie, jakby siedząc tak we dwoje na piasku zawarli coś w rodzaju braterstwa. Próbowała odpędzić te myśli.

Ostatni raz pozwoliłam sobie na coś takiego – powiedziała. – Najlepsze rzeczy powinny zostać dla pana Mortalwooda.

Gabe patrzył w kierunku zachodu, niebo tam robiło się płomienne od zniżającego się słońca.

Jakie są twoje uczucia względem Mortalwooda? – zapytał obcesowo.

Whitney spojrzała na morze, szare i bezkresne.

O co ci chodź? – spytała podnosząc muszelkę. On jest moim szefem. Był... kimś w rodzaju mojego nauczyciela. W każdym razie jego żona była. Żeby uczcić jej pamięć, muszę troszczyć się o niego. Dla niego samego też, lubię go. Czuję... wdzięczność.

Wdzięczność – powiedział Gabe głosem pełnym ironii. – Czy jesteś pewna? Czy tylko dlatego tak mu nadskakujesz?

Nie nadskakuję, tylko opiekuję się nim, bo jest ranny – powiedziała z naciskiem. – Oczywiście, że go lubię, ale nie miej zaraz jakichś brudnych myśli. Ma tyle lat, że mógłby być moim dziadkiem.

Przytaknął, lecz nic nie powiedział.

Och nie, pomyślała Whitney, o co mu teraz chodzi? Zawsze kiedy myślę, że możemy jakoś się zaprzyjaźnić, on robi coś, żeby to wszystko zniszczyć.

Wstała, podniosła zawiniątko ze znalezionymi rzeczami i ruszyła w kierunku ścieżki prowadzącej do obozu. Ale nagle Gabe znalazł się przed nią, tarasując i drogę. Jej spojrzenie padło na błękitnego aligatora. Z wysiłkiem przełknęła ślinę i zmusiła się, żeby spojrzeć w górę, na jego twarz bez uśmiechu.

Jeśli tylko to czujesz do niego – mówił powoli, wpatrując się w nią – co zrobisz, jeżeli on spróbuje przekonać cię, że jesteś mu niezbędna. A tak może się stać. Ty udajesz Florence Nightingale, a on może wyobrazić sobie, że nie potrafi bez ciebie żyć, a nawet że cię kocha. Powinnaś zdawać sobie z tego sprawę. Albo... może ty tego chcesz?

Whitney otworzyła usta, lecz była zbyt głęboko wstrząśnięta, by móc coś powiedzieć. Lubiła pana Mortalwooda, ale nigdy nie miała żadnych romantycznych myśli na jego temat ani oczywiście nie miała zamiaru być jego pielęgniarką. Patrzyła na Cantrella szczerze zaskoczona.

Czy tego właśnie chcesz? – powtórzył.

, To absurd – udało jej się powiedzieć. – Bzdura.

Wcale nie – odparł. – Ale nie mam zamiaru cię potępiać. On jest przecież bardzo bogaty. A teraz leć i daj mu te pigułki, zrób mu gorącej zupy i trzymaj go za rękę. Ja powieszę koc, by wysechł i pójdę po wodę. Idź – powtórzył miękkim, pełnym złośliwości głosem. – Idź do niego. Udawaj słodkie maleństwo opiekujące się ukochanym tatusiem.

Wściekła, dotknięta do żywego Whitney odwróciła się i pobiegła tak szybko, jakby próbowała wzlecieć w powietrze.

Lawrence Mortalwood miałby się w niej zakochać? Nie słyszała nigdy nic bardziej bezsensownego i obraźliwego. Pan M. był kimś więcej niż tylko jej pracodawcą, był lojalnym przyjacielem, który teraz potrzebował jej bardziej niż kiedykolwiek. Ona też zawsze pozostanie w stosunku do niego lojalna.



ROZDZIAŁ SIÓDMY


Adrian obraził się na Whitney i przestał się do niej odzywać, ponieważ nie wzięła ze sobą piwa imbirowego. Whitney obudziła Mortalwooda i nakłoniła do zażycia lekarstw.

Jesteś wspaniała – powiedział siadając na swym posłaniu i krzywiąc się przy tym z bólu. – Czy długo jeszcze będziemy tkwić w tym zapomnianym przez Boga miejscu? Może temu, jak mu tam, Cantrellowi uda się nas stąd wydostać?

Sięgnął po jej rękę i uścisnął ją. Uśmiechnęła się zdawkowo i oplotła palcami jego pulchną dłoń.

Wcale nie jestem wspaniała – odpowiedziała. – To Cantrelł znalazł lekarstwa, puszki z zupą i piwo.

Mortalwood jeszcze mocniej uścisnął jej dłoń. Trochę ją to krępowało, gdyż wciąż miała w pamięci słowa Gabe’a.

Najpóźniej w piątek wydostaniemy się stąd – powiedziała. – Ktoś ma przypłynąć na kemping.

W piątek – wyszeptał kiwając głową. – To nie tak źle.

Może nawet wcześniej – pocieszyła go. – Mamy wodę, jedzenie, szałas i pana lekarstwa. Cantrell znalazł koc i trochę pańskich ubrań. Proszę tylko odpoczywać i nabierać sił.

Szkoda, że nie mam okularów – poskarżył się Mortalwood. – Czy ta plaża jest ładna? Czy odpowiada naszym planom?

Tak dawno nie myślała już o tych planach. Wciąż miała przed oczami widok bezkresnej pustej plaży i pamiętała, jak mała i mało znacząca tam się czuła.

Plaża... – zaczęła z wahaniem – jest piękna.

Tak. Jest... jest dość ładna.

Mam zamiar wybudować tu ekstra pensjonat – powiedział w rozmarzeniu. – Dokładnie w tym miejscu. Będzie tam apartament do mojego prywatnego użytku, ze wszystkimi wygodami. – Ponownie uścisnął jej rękę.

Świetny pomysł – zgodziła się Whitney wiedząc, że to go trochę uspokoi. Ale nieoczekiwanie poczuła dziwny ból na myśl o nowoczesnym pensjonacie na miejscu wiekowych dębów, obrośniętych mchem.

Moim zdaniem pensjonat jest tutaj zbyteczny – odezwał się Adrian. – Będziemy mieli przecież hotele wzdłuż plaży. Tutaj jest lepsze miejsce na pole golfowe. Wykarczujemy te drzewa i zaaranżujemy odpowiedni krajobraz, wynajmiemy dobrego projektanta, żeby...

Odłóżmy to na później – przerwał Mortalwood słabym głosem. – Nie chce teraz o tym myśleć. Whitney, mówiłaś, że jest piwo imbirowe? – Spojrzał na nią z nadzieją.

Jest, jest – powiedziała szybko, chcąc go uspokoić.

Lada chwila Cantrell je przyniesie. Poszedł jeszcze po wodę.

Mój pensjonat będzie miał znakomitą restaurację – marzył dalej Mortalwood. – Pięciogwiazdkową, szef kucani z Paryża, serwis przez całą dobę, w barze wszystko czego dusza zapragnie.

Tss – zasyczał Adrian. – On nadchodzi. Obładowany Gabe pojawił się na brzegu polany.

Spojrzał na całą trójkę i Whitney wydawało się, że w jego wzroku pojawiła się pogarda, kiedy zobaczył, jak mocno pan Mortalwood ściska jej rękę. Szybko odwróciła się, zawstydzona.

Było już ciemno. Poprzez gęste liście dębów widać było chmury posrebrzone światłem księżyca.

Nie – warknął Gabe niecierpliwie. – Nie potrzebuję pomocy. Idę łowić ryby, a ty zostań tutaj i niańcz Mortalwooda.

Pan Mortalwood śpi – powiedziała stanowczo. – A ja chcę wiedzieć, gdzie są te ryby. Co będzie, jeśli będę musiała łowić je sama? Jeżeli na przykład jutro ukąsi cię wąż i trzeba będzie opiekować się wami trzema? Muszę znać wszystkie ważne miejsca na wyspie.

Słuchaj – zaczął jeszcze raz. – Umierasz ze zmęczenia. Odpocznij, inaczej rano będziesz do niczego.

Idę – powtórzyła potrząsając głową. – Wytrzymam tak długo jak ty i dopóki jesteśmy tutaj, będę pracowała na równi z tobą.

To chodź – parsknął odwracając się. – Ale nie miej do mnie pretensji, jeżeli nadepniesz na aligatora.

Nie boję się...

Wiem – przerwał jej. – Nie boisz się aligatorów. Słusznie, aligatory powinny bać się ciebie. Zrobiłabyś z nich teczki dla członków zarządu.

Trudno było nadążyć za nim, było tak ciemno, że nie bardzo widziała, co znajduje się na ścieżce. Kilka razy poczuła piekący ból, kiedy skaczący kaktus przyczepił się do jej kostki. Ale prędzej by umarła, niż zwolniła tempo czy zawołała go. Oddalali się od plaży i wchodzili coraz głębiej w las. W końcu nierówna ścieżka przeszła w wąską, zarośniętą drogę i teraz mogła dotrzymywać mu kroku.

Tu było już jaśniej. Światło posrebrzyło i uwypukliło jego rysy. Znowu przypominał jej Wikinga.

Dokąd idziemy i co to za droga? – spytała.

Idziemy do mostu – mówił zdawkowo, jakby żałował każdego słowa. – Ta droga jest używana, bo przyjeżdżają tu ludzie na kemping i czasami naukowcy.

Skąd to wszystko wiesz? – pytała dalej. – Przecież ty nie jesteś z tych stron, sam to mówiłeś. Dlaczego właśnie interesuje cię ta konkretna wyspa?

Westchnął ciężko, z irytacją.

Chciałem się czegoś o niej dowiedzieć, to wszystko. Większa część tej wyspy nigdy nie była zamieszkana. Jest to więc interesujące środowisko, prawda?

Jej zmęczony umysł pracował z wysiłkiem. Zawsze podejrzewała, że jest zbyt inteligentny jak na zwykłego łazika. Dlaczego wiedział tyle o tej samotnej wyspie? A może on szpieguje dla konkurencji?

Dlaczego to cię tak interesuje? – naciskała.

Ponieważ interesuje mnie przyroda w stanie dzikim – odparł ostro. – Wystarczy? A teraz jak chcesz łowić ryby, to proszę bardzo. Jesteśmy na miejscu. Naprawdę wiesz, jak tego używać? – Z powątpiewaniem wskazał na sieć, którą miał przewieszoną przez ramię.

Whitney spojrzała przed siebie i wstrzymała oddech z podziwu. Most był stary i prymitywnie zbudowany, ale mocny. Częściowo zbutwiałe deski świeciły jasną szarością w świetle księżyca. Czarna powierzchnia wody odbijała bogactwo świateł na niebie. Wysokie trawy rosnące wzdłuż brzegów falowały. Ale to głównie niebo oczarowało Whitney. Tysiące gwiazd, nie – miliony, poprawiła się w duchu, błyszczały nad jej głową. Tak jakby ktoś rozsypał na nocnym niebie wszystkie diamenty świata. Prawie okrągła tarcza księżyca wisiała nisko nad horyzontem. Takiego nieba nie można zobaczyć w mieście. Takiego nieba nie widziała od czasów dzieciństwa.

Pytałem, czy naprawdę umiesz się tym posługiwać – powtórzył Gabe cicho.

Wzdrygnęła się, gdyż przez jedną czarodziejską chwilę zapomniała o całym świecie, widziała tylko to magiczne niebo. Teraz znów czuła jego obecność. Wydawał się jeszcze wyższy, wieczorny wiatr rozwiewał mu włosy. Rysy twarzy miał tak posrebrzone światłem księżyca, że wyglądał niemal jak posąg. Ale w jego oczach nie było nic z posągu, patrzyły na nią z taką siłą, że zabrakło jej tchu.

O Boże, pomyślała, on wygląda jak rycerz, a światło księżyca jest jego zbroją. Takiego mężczyznę stać na wszystko. Wszystko.

Natychmiast skarciła się za takie myśli. On nie jest żadnym rycerzem. To zwykły facet z siecią na ryby, na dodatek zachowujący się gburowato, i tyle. Właśnie wyciągnął do niej rękę z siecią.

Pokaż mi – powiedział tym samym, cichym głosem.

Whitney w pośpiechu opanowała emocje.

Przecież mówiłam, że potrafię – odparła sztywno, biorąc sieć i starając się przy tym nie dotknąć jego ręki. Trzeba odpowiednio zawiązać ten sznurek, przypomniała sobie.

Przeszła na środek mostu. Gabe stanął blisko niej, za blisko, by mogła zapomnieć o jego obecności. Próbowała się skupić. Kiedy była dzieckiem, taka sieć przypominała jej koronkową halkę. Była okrągła, na dnie w równych odległościach miała przyczepione małe ciężarki, wyglądające jak koraliki. Doskonale pamiętała Duba uczącego ją wszystkich zawiłości, techniki zarzucania sieci.

Zarzucanie sieci wymagało pewnej siły, ale najważniejsza była koordynacja czynności. Jeszcze raz sprawdziła zwój sznura, strząsnęła sieć i wzięła jeden z ciężarków między zęby. Wiedziała, że teraz nastąpi najtrudniejszy moment. Sieć powinna obrócić się w locie i wpaść do wody tworząc koło. Wzięła głęboki wdech i rzuciła sieć, jednocześnie wypuszczając z zębów jej obciążony koniec.

Cholera – mruknęła, gdyż nie zrobiła tego dobrze i sieć nie rozciągnęła się odpowiednio. Pozwoliła jej opaść na wodę, a następnie pociągnęła w górę. Była pusta. Ale teraz wiedziała już wszystko dokładnie. Znów zwinęła sznur, jeszcze raz wzięła w zęby ciężarek i rzuciła, tym razem wypuszczając go we właściwym momencie. Sieć zawirowała nad lustrem wody i rozłożyła się całkowicie. Poczekała, aż ciężarki zatoną i zamkną sieć, po czym pociągnęła ją do góry. W środku trzepotała mała, srebrna ryba.

Aaa – zawołała z satysfakcją. – Mam cię.

Mój Boże – szepnął z boku Gabe. – Nie wierzę własnym oczom.

Mówiłam ci – odparła z tryumfalnym uśmiechem, Dub dobrze mnie nauczył, pomyślała.

Uśmiech zniknął i łzy napłynęły jej do oczu. Poczuła nagły i nieoczekiwany przypływ nostalgii, nie znany jej przedtem. Tęskniła za rzeką, babcią i Dubem. Patrzyła na rzekę, żeby Gabe nie mógł widzieć jej oczu.

No więc – powiedziała jak mogła najspokojniej – mamy ją. Co robimy dalej?

Trzeba złowić więcej. Zabierzemy je do obozu i tam uwędzimy. Do rana będą gotowe.

Skinęła głową. Przypomniała sobie, że Gabe zostawił lekko tlące się ognisko. Przygotował też ruszt upleciony z zielonych gałęzi olchy. Jeżeli potną ryby na paski i ułożą na ruszcie nad ogniem, dym i żar u wędzą je do rana.

Gabe wyjął rybę i włożył ją do prymitywnego koszyka. Ponownie zebrała sieć i zarzuciła. Powtarzała tę czynność wielokrotnie, chociaż nie było jej lekko. Złapała w sumie sześć ryb. W końcu przekazała mu sieć i usiadła, oplatając rękami kolana. Teraz obserwowała, jak on sobie radzi.

Był dużo silniejszy od niej i lepiej panował nad swoim ciałem. W tym, jak zarzucał sieć, było jakieś nieokreślone piękno. Siedziała oparta o barierkę i przyglądała mu się. Złapał następnych osiem ryb i potem sieć zaczęła wracać pusta. Whitney wciąż patrzyła na niego, myśląc o tym, że ten wieczór miała spędzić w luksusowym hotelu w Hilton Head. Gdyby zgłodniała, zamówiłaby coś do pokoju, a nie poszła łowić ryby na oblanym światłem księżyca mostku.

Wstała, podeszła do barierki i stanęła obok Cantrella. Oparła ręce o szorstką poręcz i popatrzyła na sieć, która właśnie opadła na wodę, a potem zatonęła. Podciągnął ją w górę. Whitney nie wierzyła własnym oczom. W sieci nie było ryb, tylko czarodziejskie, tańczące ogniki.

Co to? – wyszeptała mrugając oczami. Może była bardziej zmęczona niż myślała i wzrok płatał jej figle.

Odwrócił się i uśmiechnął do niej.

Nigdy przedtem tego nie widziałaś?

Ale co to jest? – powtórzyła Whitney, wciąż patrząc jak zahipnotyzowana.

Zarzucił sieć jeszcze raz, tym razem mocniej, i pociągnął. Znowu zabłysły setki jasnobłękitnych światełek.

Plankton – wyjaśnił. – Maleńkie, fosforyzujące morskie żyjątka. Trafiliśmy na ich kolonię. Chcesz zobaczyć jeszcze raz?

Tak, proszę – rzekła zafascynowana.

To było tak, jakby łowił siecią maleńkie gwiezdne galaktyki, które uciekały i wracały do tajemniczych głębin rzeki. Pokazywał jej to jeszcze kilka razy. W końcu plankton, tak jak ryby, przestał się pojawiać. Gabe zwinął sieć i odwrócił się do Whitney.

Zadałaś mi wiele pytań, kiedy tu przyszliśmy – powiedział patrząc na nią uważnie. – Czy teraz ja mogę cię o coś zapytać?

Poczuła dziwny ucisk w żołądku i odwróciła wzrok. To chyba niebo i te miriady gwiazd sprawiały, że czuła się oszołomiona. Zaczęło się, pomyślała. Znowu zacznie wypytywać, co chcieli robić na wyspie. Musiał widzieć papiery pana Mortalwooda. Gdy ich oczy spotkały się znowu, usiłowała zachować spokój i kontrolę.

Wolno ci pytać. Ale ja mogę nie odpowiedzieć.

Wzruszył ramionami. Nie zapięta koszula lekko załopotała na wietrze.

Wiem, kim jesteś – powiedział z powagą. – Ale kim byłaś? Kim byłaś kiedyś?

Co? – Zaskoczona zamrugała oczami. Odgarnęła nieposłuszny kosmyk włosów z twarzy.

Masz dużo do powiedzenia w firmie Mortalwooda. Ale ty nie pochodzisz z wyższych sfer. Dużo pracowałaś, żeby tam dojść. Skąd? Z jakiego miejsca zaczęłaś? – pytał podchodząc bliżej.

Patrzyła na niego nie rozumiejąc, dlaczego o to wszystko pyta. Nie chciała o tym rozmawiać. Przeszłość przecież minęła bezpowrotnie.

Oczywiście, że pracowałam – odrzekła wymijająco.

Żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba pracować.

Mówisz w taki sposób, jakbyś nie pochodziła z Atlanty.

Missisipi – odparła krótko. – Południowe rejony stanu Missisipi. Specjalnie nie mówię z żadnym akcentem.

Oparł się plecami o poręcz i spoglądał na rozgwieżdżone niebo.

Może się zdarzyć, że będziemy tu aż do piątku – powiedział, zmieniając nagle temat. – Może nikt nas tu nie zauważy.

Wiem – odpowiedziała. Wciąż czuła się nieswojo.

Niedługo będziemy mieli dość jedzenia małży i ryb. Mogę spróbować złapać coś innego. Na przykład oposa albo wiewiórki. A może raki. Czy nie będziesz się brzydziła ich jeść?

Nie – powiedziała rzeczowo. – Ale inni raczej tak. Nie sądzę, żeby Adrian albo pan M. mogli przełknąć oposa. Jest tłusty. No i potrzebne byłyby ziemniaki. To samo z rakami. Oni mogliby je zjeść ze specjalnym sosem, ale same – wykluczone. Już prędzej wiewiórkę. Wiewiórka nie jest zła. Żylasta, trochę zalatuje dziczyzną, ale nie jest taka zła.

Odwrócił się i znów spojrzał na nią z uwagą. Uświadomiła sobie, że właśnie popełniła poważny błąd.

Jadłaś już te wszystkie rzeczy – powiedział cicho.

Przyznaj, że tak było.

Wzruszyła ramionami. Kiedy była mała, opos, rak czy wiewiórka były pożywieniem biedaków. Oczywiście, że je jadła.

Kto nauczył cię łowić ryby? – pytał przysuwając się bliżej. – Twój ojciec?

Nie – odparła krótko, pragnąc skończyć tę dyskusję. Odwróciła się od niego. Co go to obchodzi, zastanawiała się z rozdrażnieniem.

W takim razie kto nauczył cię tego wszystkiego?

naciskał. – Sama wiesz, że nie są to umiejętności typowe dla kierownika w agencji handlu nieruchomościami.

A kto nauczył ciebie? – odparowała. – Pewnie już od stu lat jesteś w harcerstwie?

Można powiedzieć, że moją specjalnością jest umiejętność przetrwania w ekstremalnych warunkach. Już kiedyś ci powiedziałem – gdybyśmy byli tu tylko my dwoje, ty i ja, nie obawiałbym się. Zająłbym się tobą bez żadnych problemów.

Sama potrafię się sobą zająć, stokrotne dzięki.

Tak, ty jesteś nadspodziewanie dobra – przyznał śmiejąc się cicho. – Ale sama wiesz, że jestem lepszy. Dla kogoś zdrowego przetrwanie na tej wyspie to jak kromka chleba z masłem. Mógłbym zaopiekować się tobą wszędzie – w Arktyce, na pustyni, na morzu, w dżungli.

Ale jesteś pewny siebie. – Starała się pokazać mu, że nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. – Nie wydaje mi się jednak, by tego rodzaju umiejętności były jakąś wielką zaletą. Potrafić żyć jak dzikus, też coś.

Zaśmiał się ponownie. Ten dźwięk sprawił, że poczuła dreszcze na karku i mimo woli zesztywniała.

Nie jestem dzikusem – powiedział łagodnie. – Gdybym był, wiedziałabyś o tym. Tak samo pozostali. Nie, ja jestem cywilizowany, niestety.

Cywilizowany – zakpiła Whitney. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Jeżeli będzie tak stała i wdychała czyste, ożywcze powietrze, to na pewno jej myśli przestaną biegać i umysł znów zacznie działać logicznie.

Dzikus nie zawracałby sobie głowy Mortalwoodem. On przecież jest bezużyteczny. I dzikus już dawno usadziłby Adriana Fiska na miejscu, tak jak na to zasługuje. A ja jestem tak grzeczny w stosunku do niego, jak tylko mogę.

W sumie nie za bardzo grzeczny – powiedziała Whitney, wciąż z zamkniętymi oczami. Pragnęła, żeby on sobie poszedł jak najdalej, najlepiej na drugi koniec wyspy. Oszałamiał ją, tak samo jak te gwiazdy.

A jeżeli chodzi o ciebie, droga pani – szepnął jej prosto w ucho – to gdybym był dzikusem, po prostu bym cię wziął. Trzymałbym innych z daleka i powiedziałbym: „ona jest moja”.

Przestraszona i jednocześnie wściekła spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

Wziąć mnie? – krzyknęła. – Powiedzieć, że jestem twoja? To... idiotyczne. Jeżeli tylko spróbujesz, wylądujesz w sądzie w chwilę po tym, jak już będziemy na stałym lądzie. Ja...

Podniósł palec do ust gestem nakazującym jej, by umilkła.

Nigdy nie będę cię zmuszał do niczego, droga pani. Jestem, jak już mówiłem, człowiekiem cywilizowanym.

Stał zbyt blisko niej, ale nie cofnęła się. Patrzyła na niego i na przestrzeń pełną gwiazd. To one sprawiają, że wciąż kręci mi się w głowie, pomyślała.

Przestań mówić do mnie „droga pani” – zażądała.

Robisz to tylko po to, żeby się wygłupiać, panie Cantrell.

Wyciągnął rękę i pogłaskał ją po włosach. Już kiedyś mu powiedziała, żeby nigdy więcej jej nie dotykał, ale teraz nie protestowała. Jego ręka pogładziła ją po twarzy. Dotyk ten sprawił, że poczuła się dziwnie, jakby była wypełniona gwiazdami, płonącymi i spadającymi w ciemności.

W takim razie nie nazywaj mnie „panem Cantrellem”. Mam na imię Gabe, Gabriel. Powiedz to.

Dłoń gładząca jej policzek jednocześnie uspokajała ją i podniecała. Czuła na zmianę gorąco i zimno.

Powiedz – poprosił cicho, przysuwając się jeszcze bliżej.

Rozchyliła wargi. Wiedziała, że teraz ją pocałuje, a ona mu na to pozwoli. To było szaleństwo, ale była pijana tymi gwiazdami i księżycem, i też tego chciała.

Whitney – wyszeptał – powiedz tak. Proszę.

Gabriel – powiedziała ledwo słyszalnie. – Jak anioł.

Nie – odparł schylając się do niej. – Nie jak anioł. Po prostu jak mężczyzna. Mężczyzna, który nic nie bierze siłą. Ale który weźmie to, co mu zostanie ofiarowane.

Zbliżył usta do jej warg. Dłońmi objął delikatnie jej twarz. Gdyby nagle okazało się, że jednak jest aniołem i owija ją swoimi skrzydłami, wcale nie byłaby zaskoczona. Wydawało się jej, że on zaraz uleci w górę, do tych świecących gwiazd. Zarzuciła mu ręce na szyję, jakby chciała, żeby zabrał ją tam ze sobą.



ROZDZIAŁ ÓSMY


Whitney była upojona smakiem tego pocałunku, dotykiem jego ciepłych rąk na chłodnej od wiatru twarzy. Jej zwykłym światem rządziła logika, finanse, kalkulacja. Teraz to wszystko opadało z niej jak skorupa, która zrobiła się za ciasna.

Jego dotyk, nacisk gorących i twardych warg zmienił nagle rzeczywistość w magię zmysłów. Usta stały się ruchliwe i podniecające, równie dobrze wiedział, jak dawać przyjemność i jak ją brać. Półnagi tors przyciśnięty do jej miękkich piersi sprawiał, że przechodziły ją słodkie dreszcze. W oddali słychać było nieustający odgłos uderzeń fal i pomruk oceanu. Czysty zapach morza łączył się z aromatem jesieni.

Gabe dotknął szyi Whitney. Jego szorstkie palce odkrywały jedwabistą miękkość jej ciała z powolną, drażniącą czułością. Ostra, nie ogolona broda drapała jej delikatną skórę, ale Whitney nawet tego nie zauważała.

Jedną ręką przyciągnął ją jeszcze mocniej, a drugą gładził włosy. Oszołomiona Whitney westchnęła z rozkoszy. Jego język przesuwał się delikatnie po jej wargach, a następnie wsunął się między nie, pokazując, że nie ma się czego obawiać, że im są bliżej siebie, tym więcej zaznają przyjemności.

Meśmiało odpowiedziała na jego pieszczotę. Pomyślała, o odmienności ich ciał – jego było twarde i szczupłe, podczas gdy jej miękkie i zaokrąglone, jego twarz i pierś szorstka od zarostu, jej gładka i delikatna.

Wydawało się, że oboje są połówkami jakiejś całości, które długo za sobą tęskniły, a teraz usiłują z powrotem stać się jednością.

Może miałaś rację – wyszeptał zdyszany. Jego pierś wznosiła się i opadała w rytmie szybszym niż uderzanie fal przypływu. – Może rzeczywiście jest we mnie coś z dzikusa, bo mam ochotę wziąć cię tu, na tym mostku, i kochać się z tobą w świetle księżyca.

Whitney otworzyła oczy i patrzyła na niego, zupełnie oszołomiona. Nie wiedziała, co ma powiedzieć. Gabe nie domyślił się, że jest zawstydzona i wyraz jego twarzy stał się szorstki.

Ale to niemożliwe, prawda? – zapytał, wciąż ją mocno obejmując. – W takich prymitywnych okolicznościach. Nie chciałabyś przecież wracać do domu z szansą noszenia w sobie małego Cantrella? – Przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. – W takim razie po prostu ze mnie szydzisz? Uważaj Whitney, to jest niebezpieczne.

Spojrzała na niego zaszokowana, całe ciepło uciekło z jej ciała. Oskarżał ją o igranie z uczuciami, które się między nimi zatliły? Wraz z przypływem chłodu rósł w niej gniew. To prawda, pozwoliła, żeby ją całował. To była głupota, ale już się stało. Jednak pocałunek wcale nie był zaproszeniem, by się kochać, a jego słowa uraziły ją głęboko.

Słuchaj – wyjąkała drżącym głosem.

Nie – uciął trzymając jeszcze mocniej jej ramiona. – W każdym z nas jest coś z dzikusa. Nawet w tobie.

Ja nie... – protestowała próbując wyrwać się z jego uścisku. – Nie... Nie chcę... – Ale on trzymał ją tak mocno, że musiała przestać walczyć. Pozwoli mu się wygadać, a później ucieknie. To właśnie dlatego wcześniej mu się nie opierałam, pomyślała. Byłam tak zmęczona, że nie mogłam myśleć. Spróbowała odepchnąć go jeszcze raz, ale bez rezultatu.

Przestań – powiedziała chłodno.

W głowie wciąż miała kompletny chaos. Przyznała z bólem, że było cudownie nie czuć się samotnie, tak jak czuła się przez całe życie, odkąd opuściła Duba, babcię i rzekę. Tej nocy, w jego ramionach przez chwilę nie czuła się taka samotna.

Nie rozumiem cię – powiedział. Jego twarz wyglądała teraz ponuro w świetle księżyca. – Ale wiem jedno. Nie jesteś przeznaczona dla tego starego. Nie zmarnuj życia z powodu poczucia lojalności.

Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz – odparła Whitney patrząc na niego z gniewem. – Zostaw mnie. Jestem zmęczona i chę iść spać. Sama.

Mówię o Mortalwoodzie – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Posłuchaj mnie.

Och, przestań być śmieszny – odpowiedziała odwracając twarz od niego.

Nagle jego ręka znów dotknęła jej policzka i delikatnie, choć stanowczo obrócił ją, tak że musiała na niego spojrzeć.

Whitney... – zaczął. Coś jak ból czy rezygnacja brzmiało w jego głosie. Pochylił się niżej i Whitney przestraszyła się, że znów chce ją pocałować. Nie, naprawdę przestraszyło ją to, że ona nadal tego chciała. Czy właśnie to czuła jej matka wiele lat temu innej gwiaździstej nocy? Czy przed tym ją ostrzegała?

Tym razem nie zatrzymywał jej, kiedy spróbowała się uwolnić. Odwróciła się i szybko odeszła.

Weź ryby i sieć – zawołała, jakby wydając polecenie. Nie zadała sobie trudu, by na niego spojrzeć. Zostawiła go stojącego na mostku i popędziła do obozu.

Adrian chrapał nierówno, ale Mortalwood nie spał. Leżał w kącie szałasu, owinięty pogniecionym i sztywnym od soli, ale na szczęście suchym kocem.

To ty Whitney? – zapytał, gdy pochyliła się nad nim. – Myślałem, że już nigdy nie wrócisz. Wszystko mnie boli. Czy możesz dać mi trochę wody i jeszcze jedną pigułkę nasenną?

Dotknęła jego czoła. Chyba nie miał gorączki.

Sama nie wiem – szepnęła. – Czy to nie będzie za dużo?

Whitney, proszę – powiedział z rozdrażnieniem.

To straszne nie móc zasnąć. Człowiek czuje się wtedy taki samotny. Lila to rozumiała. Czasami zasypiała trzymając mnie za rękę, żeby było mi łatwiej. Proszę cię.

Nie związała włosów i co chwilę’ opadały jej na twarz. Odgarnęła do tyłu nieposłuszny kosmyk, zastanawiając się, co robić. Pan M. nie powinien brać tylu leków, ale z drugiej strony przeleżeć całą noc w bólu – to może osłabić tę resztę sił, jaka mu została. Dała mu więc tabletkę.

Dobranoc panu – powiedziała. – I niech pan się nie martwi. Mamy mnóstwo jedzenia na śniadanie.

Poklepała go po ręce i poszła do swojego szałasu, gdzie z uczuciem ulgi wyciągnęła się na mchu. Jestem tak zmęczona, pomyślała, że pewnie zasnęłabym nawet na kamieniach. Ale gdzie jest Gabe i dlaczego nie ma go tak długo, zastanawiała się, zirytowana jego nieobecnością. Może by coś zrobił, żeby panu M. było wygodniej. Zagrzebała się głębiej w mech. Właściwie komu potrzebny jest Gabe Cantrell, zapytała samą siebie przekornie. Mnie na pewno nie. A nawet jestem zadowolona, że go nie ma. Nie chcę już myśleć o nim ani o niczym innym. Chcę tylko spać.

Whitney? – rozległ się żałosny głos Mortalwooda – Whitney?

Spróbowała unieść się na łokciu, ale głowa opadała jej ze zmęczenia.

Whitney, ja wciąż nie mogę spać. Zostań ze mną, dopóki nie zasnę. Ja... ja się trochę boję. Tu jest tak jakoś...

O Boże, pomyślała i usiadła kryjąc twarz w dłoniach. Udało jej się zebrać resztki sił i przejść do drugiego szałasu. Raz jeszcze usiadła przy nim. Wokół coś szeleściło, słychać było jakieś owady.

Niech pan się nie obawia – powiedziała starając się, żeby to zabrzmiało pewnie. – Nic się nie stało. Jestem tutaj.

Skinął głową i położył się na swym prowizorycznym posłaniu. Whitney prawie spała na siedząco, tak była zmęczona. Gdzieś w oddali pohukiwała sowa – niesamowity dźwięk, nie słyszała go od lat.

Whitney? – Drżący głos Mortalwooda brzmiał jeszcze bardziej niepewnie.

Tak? – Ocknęła się z trudem.

Co to było? Czy możesz – zawahał się przez chwilę – potrzymać mnie za rękę? Zanim zasnę?

Tęskni za Lila, pomyślała Whitney i coś ścisnęło ją w gardle. Też za nią tęskniła.

Oczywiście – zgodziła się biorąc jego rękę.

Dziękuję ci – westchnął Mortalwood boleśnie. Siedziała przy nim posłusznie, trzymając go za rękę.

Tak zastał ich Gabe, kiedy w końcu pojawił się na polanie. Stał chwilę w świetle księżyca i patrzył nic nie mówiąc. Ona też się nie odezwała. Oboje odwrócili wzrok.

Najwidoczniej został, żeby oczyścić ryby, bo teraz umocował drewniany ruszt nad dymiącym ogniem i ułożył na nim srebrzyste kawałki. Potem wstał i znowu zniknął. Nie wiedziała, dokąd mógł się udać. Kiedy w końcu Mortalwood zasnął, wślizgnęła się do swojego szałasu i z ulgą zapadła w sen.

Rano zauważyła, że ktoś przykrył ją podartą marynarką Mortalwooda i posypał mech, na którym spała, ostro pachnącymi ziołami. Rozpoznała je, był to psi rumian, o którym Dub mawiał, że odstrasza insekty. Ktoś zajrzał do niej w nocy i tym kimś mógł być tylko Gabe.

Wrócił do obozu, kiedy słońce było już wysoko, nie mówiąc, gdzie był i po co. Przyniósł płócienną torbę, którą Whitney znalazła na plaży, wypełnioną trąbikami i małżami. Pod pachą miał mnóstwo znalezionych rzeczy, głównie sznury, liny i jeszcze jeden kawałek sieci.

Whitney przyniosła wodę i dopilnowała, by Mortalwood i Adrian zjedli swoje porcje wędzonej ryby. Gabe rozgrzał kamienie, tak jak poprzedniego dnia, i zagrzebał w nich małże na obiad. Teraz szykował się do poszukiwań po drugiej stronie wyspy i stanowczo nie życzył sobie towarzystwa Whitney.

Pan Mortalwood powiedział, żebym poszła – powiedziała prowokująco. – Uważa, że powinnam obejrzeć jak najwięcej. Adrian może zająć się obozem. Ja idę.

Gabe obrzucił pogardliwym spojrzeniem Adriana, który właśnie pomagał Mortalwoodowi przy wkładaniu świeżej koszuli. Whitney martwiła się stanem starszego pana, chociaż dzisiaj czuł się już nieco lepiej.

Ona sama umyła się w strumieniu, wyszczotkowała włosy i zaplotła je w dwa warkocze, związując końce kawałkami nitki wyprutej ze swetra. Uległa prośbom Mortalwooda i włożyła jedną z jego koszul, różową, z długimi rękawami. Była o wiele za duża, więc musiała zawiązać ją w talii i podwinąć rękawy do łokci.

Pan Mortalwood życzy sobie – powiedział Gabe przedrzeźniając ją. – Oczywiście, wszystko, czego życzy sobie pan Mortalwood. Ale ja nie mam zamiaru zwalniać tempa ani dla ciebie, ani dla kogokolwiek innego. Nie miej do mnie pretensji, jeżeli nie nadążysz.

Dojdę tak daleko jak ty – odparła. Do tej pory dzielnie dotrzymywała mu kroku. Ból mięśni, podrapane stopy i ręce były tego dowodem.

Uniósł brew drwiąco i uśmiechnął się cynicznie.

Czy rzeczywiście? Jest taki obszar, może dwa, gdzie jestem w stanie posunąć się dalej niż ty. Dużo dalej.

Złośliwość w jego tonie nie pozostawiała wątpliwości co do znaczenia tych słów. Zaśmiał się nieprzyjemnie, odwrócił i ruszył w stronę ścieżki, którą szli wieczorem na ryby. Miał ze sobą prowizoryczną menażkę, plastykową butelkę przewieszoną na sznurku przez ramię i sieć na ryby. Whitney zacisnęła pięści i poszła za nim, zdecydowana za wszelką cenę nie zostawać w tyle.

Przez całą drogę do mostu nie wypowiedzieli ani słowa. Whitney patrzyła w ziemię, żeby nie musieć patrzeć na niego. On też dokładał starań, żeby jak najrzadziej spoglądać w jej kierunku.

Słońce już paliło mocno i zrobiło się gorąco. Ciężki zapach sosen unosił się w powietrzu. Raz na jakiś czas Gabe zatrzymywał się na krótko, klękał i oglądał rysunek śladów na piasku. Obserwowała go i usiłowała sobie przypomnieć, do kogo należą te ślady. Do myszy? Ryjówki? A może jaszczurki? Nie chciała pytać, a on nic nie mówił. Wstawał i szybko szedł dalej, nie czekając. Postawiła sobie za punkt honoru, by nie zostawać w tyle ani o krok. Od czasu do czasu musiała się jednak zatrzymać, ponieważ podstępne skaczące kaktusy prawie całkowicie zarosły drogę. Była zaskoczona, gdy Gabe zatrzymał się, by mogła powyjmować kolce. A jeszcze bardziej zaskoczyło ją tó, że się odezwał.

Uważaj – ostrzegł ją wskazując na drogę. – Musisz dbać o swoje nogi.

Wiem – odpowiedziała krótko, ale była mu wdzięczna za zainteresowanie.

Tym razem szedł trochę wolniej. Droga znów wiodła przez zagajnik i Whitney błogosławiła przynoszący ulgę cień.

Szkoda, że Mortalwood nie miał żadnych skarpetek w walizce – powiedział Gabe nie patrząc na nią.

Ja też żałuję – przyznała szczerze. Niestety pan M. zdążył wypakować skarpetki przed katastrofą. Popatrzyła na swoje poranione kostki. Z jednej ciekł cieniutki strumyczek krwi.

Może on mógłby dać ci swoje – mówił dalej Gabe. – Ale powinien mieć jednak coś na nogach, chodzę przecież w jego butach. Oczywiście, Fiska nawet nie ma co prosić.

Whitney wzruszyła ramionami. Nigdy nie przyszłoby jej to do głowy, chociaż musiała chodzić o wiele więcej od niego.

On sam powinien ci je zaproponować – zauważył Gabe. – Spróbuję wydostać je dla ciebie.

Ja ich nie chcę – szybko odparła Whitney. Była w lepszej kondycji fizycznej niż Adrian i lepiej wiedziała, jak sobie tutaj radzić. To był jeden z powodów jego złości. Drugim było to, że Mortalwood instynktownie zwracał się do niej po rady i opiekę.

Fisk nie życzy ci najlepiej – powiedział Gabe patrząc na nią z boku. – On jest zawistny.

Adrian jest w trudnej sytuacji – wyjaśniła. – On nie znosi być zależnym od kogokolwiek. Jest bardzo czuły na tym punkcie.

Gabe patrzył daleko na drogę i uśmiechał się do siebie.

No i nie znosi współzawodniczyć z kobietą. Co jest nagrodą? O co się ubiegacie?

Whitney gblizała wargi i przejechała dłonią po czole, na którym zebrały się kropelki potu.

Jedno z nas ma zostać zastępcą dyrektora – przyznała, zmęczona ciągłym ukrywaniem prawdy.

Współzawodniczymy ze sobą, ale to, że jestem kobietą, nie ma żadnego znaczenia.

Zatrzymał się, a ona stanęła przy nim, zaskoczona.

Dobry Boże, ty chyba nie wierzysz w to, co mówisz? – zapytał.

Nie rozumiała go. Coś pulsowało jej w skroniach i chciała, żeby słońce przestało tak palić. Niebo miało taki ostry, jasnoniebieski kolor, że rozbolały ją oczy.

Nie wierzę w co?

Że nie ma znaczenia to, że jesteś kobietą. Patrzył na nią uśmiechając się leciutko. Jak zwykle miał rozpiętą koszulę i widok błękitnego aligatora wprawiał ją w zakłopotanie. Przypomniał się jej incydent na jachcie, kiedy to przechył rzucił ją w jego ramiona i przylgnęła na chwilę wargami do tego miejsca, do szorstkich, kędzierzawych, złotawych włosów. Usta jej zadrżały.

Nigdy nie żądałam od nikogo specjalnych przywilejów z tego powodu. Pracowałam równie ciężko jak mężczyźni. Mogę stawać z nimi do współzawodnictwa na takich samych warunkach.

Prawdopodobnie on tego właśnie się boi. – Gabe zaśmiał się. – I jeżeli będzie miał okazję, wbije ci nóż w plecy, tak jakbyś była mężczyzną, na równych prawach.

On mógłby to zrobić – zgodziła się. – Po prostu muszę zawsze oglądać się do tyłu, prawda? Chodź, zejdźmy z tego słońca.

Zaczęła iść szybciej, gdy w polu widzenia ukazał się następny lasek. Gabe z łatwością dotrzymywał jej kroku.

A może jest za późno? – zauważył. – Może on już to zrobił?

Popatrzyła zaskoczona. Psiakrew, pomyślała bezsilnie, ależ on jest irytująco bystry.

Chodzi mi o to – powiedział, jakby czytając w jej myślach – że wasza trójka chce mieć tę wyspę. To znaczy Mortalwood chce ją kupić. Ale widocznie nikt inny nie wie, że to jest na sprzedaż. Inaczej dopiero by się tu działo. O to chodzi, prawda? A najbardziej zależy na tym Fiskowi.

Ja... – zaczęła się jąkać – ja nie mam prawa rozmawiać o tym. Nie mogę... nic powiedzieć.

Nagle znów znaleźli się w cieniu, co przyjęła z ulgą. Czuła ból głowy, gardło miała spieczone z pragnienia i bolała ją kostka, w miejscu gdzie ostatnio ukłuł ją kaktus. Poczuła ostry ból w drugiej kostce, to następny kaktus przyczepił się do jej skóry.

Siadaj – nieoczekiwanie zakomenderował Gabe. Położył rękę na jej ramieniu i skierował ją w stronę dużego, pokrytego porostami głazu. – Siadaj – powtórzył.

Posłuchała bez słowa protestu. Poczuła wdzięczność, kiedy ukląkł i szorstkimi palcami wyjmował igły z jej nogi.

Musisz patrzeć, gdzie stawiasz stopę – zbeształ ją. – I dlaczego nic nie powiedziałaś, że ci się chce pić? Mój Boże, jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką w życiu widziałem. Klimat tutaj jest zdradliwy, musisz pić, kiedy tylko czujesz pragnienie.

Podał jej butelkę. Whitney wypiła dwa małe, oszczędne łyki.

Wypij więcej – rozkazał.

Wciąż klęczał u jej stóp, trzymając jedną rękę na jej gorącej, pulsującej kostce.

Nie mogę – odparła. – To tylko dwulitrowa butelka. Jeżeli nie znajdziemy wody, będzie musiała nam wystarczyć na całą drogę powrotną.

Żeby tylko ciebie wystarczyło na drogę powrotną. Nie przejmuj się wodą, uwierz mi.

Napiła się ponownie. Woda smakowała jak boski nektar, Whitney przymknęła oczy i delektowała się jej smakiem. Kiedy zwróciła mu butelkę, urwał kawałek materiału wielkości chusteczki do nosa z dołu swojej koszuli i zmoczył go obficie.

Nie rób tego – krzyknęła przestraszona. – Po co marnujesz wodę? I twoja koszula...

W ogóle nie zwrócił na nią uwagi. Oczyścił skaleczenia na obu kostkach, wypłukał szmatkę i ponownie wytarł jej nogi.

Woda cudownie chłodziła piekące miejsca, ale nie mogła uwierzyć, że pozwolił sobie na takie marnotrawstwo. To było do niego niepodobne.

Co będzie, jeżeli nie znajdziemy wody? – spytała. Gabe zdjął koszulę. Patrzyła, jak gładko poruszają się mięśnie na jego ramionach i plecach. Urwał kilka długich pasków materiału. Następnie zsunął jej sandały ze stóp i zaczął owijać tę, która była bardziej pokaleczona.

Nie przejmuj się wodą – powiedział. – Znajdziemy ją. Nie widziałaś śladów? Przestałaś obserwować drogę i dlatego kaktusy dobrały się do ciebie.

Ślady, pomyślała zawstydzona. Ależ oczywiście. Miał na myśli ślady zwierząt. Jeżeli widział ich dużo, to znaczy, że w pobliżu jest woda. Siedząc nieruchomo przyglądała się, jak najpierw obandażował jej lewą stopę, a następnie prawą aż do połowy łydki.

Proszę – powiedział z zadowoleniem. – To powinno zabezpieczyć cię na jakiś czas.

Twoja koszula – wyjąkała zmartwiona, widząc, że zostało z niej tylko kilka szmatek, które wepchnął do kieszeni.

Potrzebna ci bardziej niż mnie – odparł. – Musisz * być uważniejsza, zbyt łatwo się rozpraszasz. Powinnaś popracować nad sobą. – Prawie jesteśmy na miejscu – dodał wskazując drogę. – Możesz już iść?

Wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać z kamienia, lecz Whitney nie przyjęła jej. Tak jak stał tutaj, opalony i półnagi, znów przypominał prymitywnego boga słońca. Rozsądniej było nie dotykać go, mógł ją sparzyć. Może rozsądniej było nawet nie patrzeć na niego, bo mógł ją oślepić. Wstała, uważnie patrząc pod nogi.

Dziękuję ci – powiedziała cicho, gdy usłyszała jego kroki.

To niedaleko – zapewnił ją, nie zwracając uwagi na podziękowania. – Posiadłość Fredericksów, a właściwie to, co z niej zostało, powinna być zaraz za tą kępą sosen na pagórku.

Przytaknęła nie podnosząc wzroku. W milczeniu wspięli się na pagórek. Gdzieś na drzewie zakrakała wrona. Gabe zatrzymał się. Stanęła również, wciąż patrząc w dół. Przez chwilę cisza aż pulsowała w powietrzu między nimi.

Jesteśmy na miejscu – powiedział.

Whitney powoli poparzyła przed siebie. Na wprost był jeszcze jeden lasek dębowy. Między drzewami rosły krzewy. Tu i tam widać było skalne rumowiska, pozostałość po domu, który spalił się czterdzieści lat temu. W najdalszym końcu lasku stały trzy szare, zwietrzałe ściany. Pod nimi była podłoga z płaskich głazów, z kępami trawy rosnącymi w pęknięciach. Pozostał nawet zwisający kawałek dachu. Słońce przeświecało przez połamane gonty, ale będzie można go łatwo naprawić, pomyślała Whitney z radością. Kiedyś był tu pewnie magazyn.

Kilka metrów dalej rosły paprocie i karłowate palmy, między którymi coś migotało. Strumyk, zorientowała się Whitney w przypływie radości. Wąskie, płynące źródełko. Będzie nam tu o wiele lepiej, pomyślała. Solidniejsze schronienie, woda w zasięgu ręki.

Tuż za dębami ujrzała coś jeszcze, uporządkowaną grupę niskich, powykręcanych drzew. Tu i tam jaskrawa czerwień przeświecała spomiędzy ciemnych liści. Sad, świeże jabłka!

No i co? – spytał Gabe stając obok niej. Spojrzała aa niego i zobaczyła, że się uśmiecha. – Warto było tu przyjść?

Whitney z przyjemnością wciągała powietrze do płuc. Była tak szczęśliwa, że chętnie uściskałaby Gabe’a, objęła ramionami i przytuliła się do jego piersi. Ale nie odważyła się tego zrobić. Nie, zamiast tego musiała pomyśleć.

Po tej stronie wyspy wiatr był łagodniejszy i bliżej było do uczęszczanych przez łodzie szlaków. I kto wie, co za skarby mogą znajdować się w tych ruinach, skarby, które pomogą im przetrwać, zanim nadejdzie pomoc.

Wyliczała szybko w myśli wszystkie plusy. Jeżeli rosły tu jabłonie, może są i inne drzewa owocowe albo jadalne orzechy, a woda i owoce przyciągają zwierzynę. Jeżeli coś tu jest, to Gabe to złapie i będą mieli mięso.

No i co? – powtórzył Gabe czekając na jej reakcję.

Tu jest cudnie – odpowiedziała uśmiechając się szeroko. – Nie mogę się doczekać, żeby tu przyprowadzić pana Mortalwooda. Tu będzie mu o wiele lepiej. I ja będę lepiej się czuła, wiedząc, że jest bezpieczny. Nie masz pojęcia, jak się martwiłam.

Podniosła na niego pełen wdzięczności wzrok. Ale jego spojrzenie nagle zrobiło się chłodne, a miły uśmiech zniknął.

Oczywiście – powiedział sucho, przez zaciśnięte zęby. – Twój cenny pan Mortalwood. Kura, która znosi złote jajka. Czy już się oświadczył? Nie mogę sobie wyobrazić, żeby mógł ci się długo opierać. Naprawdę myślisz, że będziesz z nim szczęśliwa? Albo może szczęście dadzą ci jego pieniądze i władza?



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Radość i uczucie szczęścia uleciały w okamgnieniu. Nie miała zamiaru poniżać się, odpowiadając na takie pytania. Jeżeli on w tak perwersyjny sposób widzi jej stosunki z Lawrence’em Mortalwoodem, niech tak nadal uważa, pomyślała urażona. Niech sobie myśli, co chce. Ruszyła w stronę sadu.

Zapach jabłek upajał i przywoływał wspomnienia. Usiłowała otrząsnąć się i skoncentrować uwagę na bieżących zajęciach. Zaczęła systematycznie zbierać jabłka. Było ich mnóstwo i co jakiś czas, ku jej radości, trafiało się nie uszkodzone, które odkładała na bok. Inne, poobijane lub robaczywe, ale częściowo jadalne, składała na oddzielną kupkę. Może później je obierze, pokroi i spróbuje zrobić z nich mus.

W tym czasie Gabe spacerował bez wyraźnego celu po sadzie. Kiedy dotarł do niej, przerwała pracę i podała mu jedno z nie uszkodzonych jabłek.

Proszę – powiedziała głosem pozbawionym emocji. – Weź.

Cóż to? Bawimy się w Adama i Ewę? Chcesz skusić mnie jabłkiem?

Zmarszczyła brwi i wepchnęła mu jabłko w ręce.

Och, weź. Na pewno jesteś głodny. Nie mam zamiaru kusić cię, nawet gdybyś był Adamem.

Westchnął z udawanym zawodem i spojrzał na swoje białe szorty.

Jaka szkoda! Ale o co ci chodzi? O mój strój? Bardziej bym ci się podobał w listku figowym?

Nie – warknęła Whitney, zła, że znów udało mu się wprawić ją w zakłopotanie.

Dlaczego? – spytał. – Ty podobałabyś mi się w figowych listkach. A jeszcze bardziej bez nich. Chyba nie mielibyśmy nic na sobie, prawda? Listki pojawiają się dopiero po zjedzeniu zakazanego owocu i odkryciu grzechu.

Nie mam zamiaru rozmawiać o figowych listkach – odpowiedziała z niesmakiem.

W takim razie usiądź i zjedz ze mną jabłko – powiedział drwiąco. – Albo będę mówił na ten temat tak długo, aż dostaniesz szału. Zrób sobie chwilę przerwy, to może być dzisiaj ostatnia okazja, by trochę odpocząć.

Patrzyła na jabłko połyskujące w jego twardej dłoni. To przecież on ją kusi, pomyślała.

Chodź – powtórzył wkładając jej do rąk owoc. Uśmiechał się przy tym lekko.

Mimo woli też się uśmiechnęła. Czuła, że cała drży. To z powodu upału, długiej drogi i głodu, pomyślała. Gabe usiadł w cieniu i oparł łokcie na kolanach. Usiadła przy nim i ugryzła jabłko.

Wolę cię taką, jaka jesteś teraz – powiedział Gabe, przyglądając się jej z zainteresowaniem.

Spojrzała pytająco. Nawet w cieniu jego. mocne ciało świeciło jakby słonecznym blaskiem.

Taką, jaka jesteś teraz – powtórzył. – Z warkoczami, w tak zawiązanej koszuli, jedzącą jabłko. O wiele bardziej niż w jedwabiach i białej bluzce.

Zażenowana odwróciła wzrok i nerwowo podkurczyła palce u nóg.

W obdartych spodniach i tych błazeńskich skarpetkach? – spytała ponuro. Spojrzała na swe stopy, chronione bandażem ze strzępów jego koszuli.

Tak – odpowiedział po prostu. – Właśnie tak. Gabe wciąż przyglądał jej się badawczo.

Czy to naprawdę byłaś ty? – zapytał. – Dziewczynka z warkoczami. Ta, która siedziała na trawie i jadła jabłka?

Odgarnęła włosy z twarzy. Czuła, że ma gorące policzki. Nie spojrzała na niego.

Chyba tak. – Widziała siebie jako bosonogą dziewczynkę, razem z Dubem zbierającą jabłka, by babcia mogła zrobić szarlotkę.

A co się stało z tą dziewczynką? – pytał dalej Gabe, kładąc się na trawie i opierając na łokciu.

Dokąd odeszła i dlaczego?

Ona... – zaczęła Whitney i przez chwilę milczała zatopiona we wspomnieniach. – Musiała odejść, kiedy matka po nią przyjechała – powiedziała wreszcie cicho.

Obserwował ją i czekał nic nie mówiąc. Whitney pochyliła głowę w zamyśleniu i z trudem przełknęła ślinę.

Moja matka zawsze mówiła, że nie chce dla mnie takiego życia, jakie sama miała. Chciała, żebym zdobyła wykształcenie i była niezależna. Żebym miała to wszystko, czego jej brakowało.

Powiedziałaś, że matka przyjechała po ciebie – badał dalej Gabe. – Skąd przyjechała i dokąd cię zabrała?

Do miasta. – Znów zaschło jej w gardle. – Ona pracowała w mieście i zabrała mnie tam. Przedtem mieszkałam z moją babcią i wujkiem. Ale matka wzięła mnie, bo wyszła za mąż.

To znaczy wyszła za mąż ponownie? Spojrzała mu prosto w oczy.

Nie – odpowiedziała spokojnie. – Wyszła za mąż po raz pierwszy. Mój ojciec nie chciał się z nią ożenić. Uciekł i wstąpił do wojska. Nigdy do niej nie wrócił.

Gabe przez chwilę nic nie mówił.

Czy ty go kiedykolwiek widziałaś? – zapytał w końcu.

Nie.

A jaki był twój ojczym? – pytał dalej zniżonym głosem.

Mój ojczym był stary. Tak naprawdę to byłam mu tylko zawadą. Ale bardzo zależało mu na mojej matce. Tolerowaliśmy się nawzajem, to wszystko.

Leżał wyciągnięty leniwie na trawie, ale w jego wzroku widać było napięcie.

Czy twoja matka go kochała?

Whitney zaczynała żałować, że w ogóle opowiedziała mu o tym wszystkim.

Nie – odezwała się w końcu. – Nie kochała go. Ale on miał trochę pieniędzy, wystarczająco dużo, by zadbać o moją naukę. Dlatego wyszła za niego.

Co było dalej?

Umarł, kiedy zaczynałam szkołę średnią. – Teraz jej głos załamał się i zaczęła się jąkać. – Matka umarła, gdy byłam na studiach. Miała zaledwie czterdzieści jeden lat.

Co się stało z innymi? – spytał cicho. – Z twoją babcią, wujkiem?

Nigdy już ich nie widziałam – powiedziała, szybko mrugając oczami. – Przestali odzywać się do mojej matki dlatego, że mnie zabrała. Babcia umarła, gdy jeszcze byłam mała, wkrótce po moim wyjeździe. Dub, mój wujek, kilka lat później.

Nastała cisza, przerywana tylko szelestem liści poruszanych przez wiatr.

Tak mi przykro – odezwał się w końcu Gabe. Głos miał szczery, nie było w nim ani śladu drwiny.

Nie musi ci być przykro – odparła sucho. Cisnęła ogryzek jak najdalej. – Zupełnie dobrze dałam sobie radę.

Naprawdę? – zapytał z wyzwaniem w głosie.

Tak, naprawdę. – Odwróciła się i odeszła. Pracowali razem całe popołudnie. Zgodzili się, że panu Mortalwoodowi łatwiej będzie przenieść się tu pod wieczór, kiedy słońce nie pali już tak bezlitośnie. Pracowało im się razem nadspodziewanie dobrze. Nałamali gałęzi sosny i załatali zrujnowany dach swego nowego schronienia. Whitney pokryła kamienną podłogę mchem, Gabe zaś wykopał dziurę pod ognisko.

Potem poszedł nałapać ryb, a ona usiadła i zatopiła się w myślach. Wczoraj rano wstępowała na jacht ubrana w jedwabie, obuta w kosztowną skórę. Jeśli chodzi o rzeczy materialne, miała wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła. W sprawach zawodowych, ambicjonalnych, był przed nią jeszcze do podbicia podniecający świat. Potraktowała Cantrella jak zwykłego, wynajętego pomocnika, a na pana Mortalwooda i Adriana patrzyła jak na wpływowe i bardzo ważne osobistości.

Dzisiaj siedziała w kucki na skraju śmietnika i cieszyła się, że znalazła obity garnek i pogiętą łyżkę. Pan Mortalwood i Adrian byli niemal inwalidami. A szansa uratowania się zależała w największym stopniu od Cantrella.

Popatrzyła na swoje ręce. Są straszliwie zniszczone, pomyślała t niesmakiem. Miną tygodnie, zanim będzie można pokazać je ludziom. Było jej gorąco, czuła się brudna i wątpiła, czy kiedykolwiek się umyje.

Z tymi warkoczami, w męskiej koszuli i stopami w szmatach na pewno wygląda jak straszydło. Ale by się ludzie śmiali, gdyby ją teraz widzieli, tak jak śmiali się z niej, gdy była dzieckiem. Najpierw dlatego, że nie miała ojca, potem, bo miała ojca tak starego, że jedzenie kapało mu na kamizelkę.

Przestań, powiedziała do siebie. Weź się do roboty. Musisz to przecież skończyć. Zaniosła garnek i łyżkę do źródełka i zaczęła szorować je z furią.



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Mam już dosyć tych małży i ryb – narzekał Adrian. Był zmęczony po długiej wędrówce z pierwszego obozu. – Pan M. ma rację, nie spocznę dopóki nie ujrzę tutaj czterogwiazdkowej restauracji upamiętniającej to piekło, przez które musieliśmy przechodzić.

Whitney zignorowała go i podała Mortalwoodowi następny kubek zupy. Adrian już zjadł swoją porcję. Ona i Gabe postanowili obejść się smakiem.

Whitney, jaki mamy dziś dzień? Jak długo jesteśmy tutaj? – pytał, siedzący na zwalonym drzewie, Mortalwood. Wyglądał na całkowicie rozkojarzonego. Od czasu do czasu wypijał trochę zupy, ale nie można go było namówić na zjedzenie niczego innego.

Zaniepokojona Whitney obserwowała go uważnie. Wyprawa z pierwszego obozu zmęczyła Adriana, ale Mortalwooda wyczerpała całkowicie, chociaż Gabe niósł go przez większą część drogi.

Jest wciąż środa – powiedziała starając się, żeby jej głos brzmiał pogodnie i uspokajająco.

Jeżeli to ma być mus jabłkowy, to smakuje jak breja – grymasił Adrian, nie przerywając jedzenia.

Bardzo mi przykro – warknęła Whitney tracąc cierpliwość. – Tak się złożyło, że nie miałam ani cukru, ani cynamonu, ani rodzynek, ani masła.

Przydałoby się coś słodkiego – rzekł Mortalwood prawie z rozrzewnieniem. – Jak myślisz, Whitney, czy mogłabyś wrócić na jacht i znaleźć trochę cukru? Adrian ma rację, mus byłby lepszy z cukrem.

Whitney zacisnęła wargi, żeby nie palnąć czegoś w gniewie. Kiedy z Cantrellem wrócili do pierwszego obozu, zobaczyli, że Fisk i Mortalwood wypili wszystkie cztery puszki piwa imbirowego i nadal narzekali na pragnienie, chociaż zostało jeszcze pół dzbana wody. Zrobiło jej się przykro, że tak postąpili. Pan M. wciąż był zbyt wytrącony z równowagi, by myśleć jasno, ale Adrian powinien mieć więcej rozumu. Tym, który się odezwał, był Gabe.

Jesteśmy szczęściarzami, że w ogóle mamy coś do jedzenia. Nie, panie Mortalwood, nie możemy pójść jeszcze raz na jacht. To jest niebezpieczne. Za pierwszym razem był ważny powód, bo pan potrzebował lekarstw.

Whitney spojrzała na niego zaskoczona. Nic jej nie powiedział, że nurkowanie tam było niebezpieczne.

A ja mówię, że masz wrócić i poszukać jeszcze raz – zażądał Adrian.

Gabe udawał, że nie zauważa jego wrogości. Mówił dalej spokojnym głosem.

Mamy wszystko, co potrzebne, aby przeżyć następne dwa dni: jedzenie, wodę, lekarstwa i schronienie. Jesteście wyczerpani, ale teraz jest dużo czasu na odpoczynek.

Łatwo ci powiedzieć – odpalił Adrian. – Na ciebie nikt nie napadł i nie masz zwichniętej nogi. Jestem też dokładnie podrapany przez kaktusy i pogryziony przez te przeklęte mrówki...

Gabe nadal ignorował go i mówił spokojnie.

Wciąż mówicie o rzeczach mało ważnych. Wiecie, co jest najważniejsze? To, co jest tutaj. – Postukał palcem wskazującym w skroń. – Czy pan mnie słyszy, panie Mortalwood? Tylko nastawienie psychiczne może nas uratować. I współpraca.

Mortalwood słuchał w otumanieniu, jakby był gdzieś daleko.

Tak, tak – przytaknął w końcu. – Tak.

Gabe postawił na ziemi pustą puszkę.

Dobry dyrektor wie, jak zorganizować siły, w jaki sposób wykorzystać personel. Tylko ja wiem, jak przetrwać w tych warunkach. Panie Mortalwood, chcę, żeby upoważnił mnie pan do kierowania tym wszystkim, aż się stąd wydostaniemy.

Nastąpił moment krępującej ciszy. Whitney ponownie spojrzała na Gabe’a, zaskoczona.

Poczekaj, poczekaj – powiedział Adrian ze złością. – Pan Mortalwood nie jest w stanie podjąć tak ważnej decyzji. Po nim ja jestem na najwyższym stanowisku, więc ja powinienem objąć dowodzenie. Ty i Whitney skorzystaliście z tego, że jestem ranny, by przechwycić władzę...

Władzę? – krzyknęła Whitney czując się znieważona. – Jeżeli nazywasz to, co my robimy, władzą, podczas gdy ty sobie tylko siedzisz, to wydaje mi się, że...

Gabe przerwał jej:

Jak już powiedziałem, morale i współpraca są teraz najważniejsze. Raz na zawsze przestańcie wojować ze sobą o władzę. Właśnie mianowałem siebie tymczasowym przywódcą. Nie będę głosował, zostawiam to wam trojgu.

Ja głosuję przeciw – parsknął Adrian. – Jesteś nieokrzesany i ciemny, chcesz w ten sposób uzyskać przewagę. Nie dam się wyzyskiwać...

Ja głosuję za – powiedziała szybko Whitney i sama była zaskoczona siłą własnego głosu. – Jeżeli będziemy się kłócić, to nic nam z tego nie przyjdzie. Tylko jedna osoba może dowodzić, a oczywiste jest, że on najlepiej się do tego nadaje.

Bardzo po kobiecemu – powiedział Adrian złośliwie. – Zrobiłaś tak po to, by zadać mi cios w plecy i podważyć mój autorytet. Od początku zalecałaś się do tego... do tej kreatury.

Whitney usiłowała stłumić gniew, który w niej narastał. Ale jeżeli teraz dam ponieść się emocjom, to chyba poprzegryzamy sobie gardła, pomyślała.

Proszę pana – zwróciła się spokojnie do Mortalwooda – pana głos jest decydujący. Kto ma nami kierować do czasu przybycia pomocy? Czy powinien to być pan Cantrell?

Mortalwood siedział zatopiony w myślach.

Proszę pana – powtórzyła cicho Whitney. – Czy pan mnie słyszał?

Jeszcze przez kilka sekund siedział w milczeniu, po czym zrobił niecierpliwy ruch palcami.

Tak, tak, organizacja pracy, wykorzystanie pracowników, udzielenie pełnomocnictwa. Oczywiście, jak najbardziej, panie Cantrell. Tak, mądra decyzja. – Odwrócił się do Whitney i popatrzył na nią, jakby widział ją pierwszy raz. – Oczekuję, że oboje z Adrianem będziecie traktować go z szacunkiem – dodał surowo. – I bez narzekania. To zarządzenie dyrektora.

O, rzeczywiście – warknął Adrian jadowitym tonem. Wstał niezdarnie z kloca i cisnął swoją, do połowy wypełnioną musem, puszkę w stronę ogniska. Podniósł kij, którego używał jako laski, i pokuśtykał przed siebie. Kiedy jednak doszedł do końca polany, zatrzymał się, jak gdyby przestraszony tym, na co mógłby natknąć się trochę dalej.

Pan Mortalwood patrzył za nim tępym wzrokiem.

Adrianie – powiedział do jego pleców. – Już się wypowiedziałem. Moja decyzja jest ostateczna.

Adrian spoglądał w górę, na ciemniejące niebo.

Dobrze – odezwał się w końcu. – Tak długo, jak pańskie pozostałe decyzje są również ostateczne.

Serce Whitney zatrzymało się na moment. Jakie pozostałe decyzje? O czym mówi Adrian? Mortalwood popatrzył na nią. Wydało jej się, że z jego krótkowzrocznych oczu wyziera poczucie winy.

Oczywiście, oczywiście – przytaknął niewyraźnie. Adrian odwrócił się. Nawet w tym słabym świetle Whitney zobaczyła w jego oczach złośliwy tryumf. Ogarnęła ją nieokreślona obawa. W lekkim oszołomieniu spojrzała na Gabe’a. „Ostrzegałem cię” – odczytała w jego wzroku. Miał rację, pomyślała, Adrian kombinuje coś, by wsadzić mi nóż w plecy. Może zresztą już to zrobił.


Tej nocy Whitney również poszła z Gabe’em łowić ryby, głównie po to, żeby nie siedzieć w obozie. Mortalwood błagał o więcej pigułek nasennych, ale sprzeciwiła się stanowczo. Wkrótce potem zapadł w niespokojną drzemkę. Adrian, żeby wykazać swoją wyższość, nie odzywał się ani do niej, ani do Cantrella.

Była pełnia i światło księżyca oblewało mostek jeszcze mocniej niż poprzedniej nocy. Łowili w zupełnej ciszy, tylko od czasu do czasu przerywanej zdawkową rozmową.

Pomóc ci?

Nie.

Zmęczona? Czy mam cię zmienić?

Dzięki. Jeszcze nie.

Ale tak naprawdę zmęczeni byli już oboje.

No, na śniadanie wystarczy – powiedział w końcu, gdy złowili już kilkanaście niewielkich ryb.

Whitney wydawało się, że z jego głosu też przebija skrywane zmęczenie.

Idź przodem, dogonię cię później – powiedziała. – Chcę przejść się po plaży. Nigdy ne widziałam brzegu morza w blasku księżyca.

Tak naprawdę chciała pobyć trochę sama.

Nie – zaoponował. – To zbyt niebezpieczne, nie możesz iść sama. Dziś było gorąco i na pewno węże wyjdą z ukrycia. A także aligatory.

Whitney zaczęła protestować, ale zbliżył się i delikatnie położył swoje palce na jej wargach. Wzdrygnęła się pod tym dotknięciem, znów zdziwiona kontrastem, jaki tworzyły jego twarde palce z ciepłem i miękkością warg.

Wiem – dodał cicho – ty nie boisz się węży ani aligatorów. Ale i tak pójdę z tobą. – Uśmiechnął się z kpiną. – Żeby chronić je przed tobą.

Też musiała się uśmiechnąć. Zostawili sieć na mostku, a koszyk z rybami umocowali w płytkim rozlewisku rzeczki. Powoli szli drogą, która następnie przeszła w prowadzącą do oceanu ścieżkę. Whitney myślała o tym, że przez ostatnie dwa dni nieustannie towarzyszył jej pomruk oceanu. Nagle kątem oka ujrzała, że coś się poruszyło.

Och! – zawołała, bez zastanowienia chwytając Gabe’a za ramię i przytulając się do niego.

Delikatne stworzonka, wyglądające jak duszki, o kształtach pająków, przebiegały w świetle księżyca przez plażę tak szybko, że chyba były zaczarowane. Whitney nie widziała nigdy czegoś takiego.

To kraby – zaśmiał się Gabe. – Nic ci nie zrobią. Bardziej boją się ciebie niż ty ich.

Whitney przystanęła i obserwowała ich bezgłośną ucieczkę, a potem, wciąż nieświadomie trzymając go za ramię, zaczęła iść dalej. Malutkie białe kraby uciekały przy każdym kroku.

Jakie to niesamowite – wyszeptała. – To tak, jakby nas otoczyły płochliwe elfy.

Morze falowało i połyskiwało w blasku księżyca. Whitney popatrzyła na Gabe’a, który jak zwykle miał wzrok utkwiony w horyzont. Dopiero teraz zorientowała się, jak mocno ściska go za ramię.

Och – zawołała zażenowana, puszczając rękę. – Bardzo przepraszam.

Spojrzał na nią z ukosa i uśmiechnął się leciutko. Serce w niej podskoczyło i chciało uciec z jej piersi. Jeżeli w dzień wyglądał jak półnagi bóg słońca, to w nocy stawał się srebrnym bogiem księżyca.

Dzięki za dzisiejsze wotum zaufania – powiedział.

Nie byłem pewien, jak postąpisz.

Musiałam tak zrobić – odpowiedziała ponuro.

Adrian przestał panować nad sobą. Nie możemy skakać sobie do oczu, to najgorsza rzecz, . jaką moglibyśmy zrobić. A poza tym, to ty masz rację.

Uwielbiam, kiedy się ze mną zgadzasz – mruknął.

Mówisz wtedy tak inteligentnie.

Parsknęła śmiechem. Zatrzymała się na chwilę, by podnieść muszelkę. Był to piaskowy dolar, doskonale okrągły, z wyrytą pośrodku delikatną gwiazdą. Ostrożnie wsunęła go do kieszeni spodni.

On się zniszczy – odezwał się nagle.

Co takiego? – Spojrzała na niego zaskoczona.

Piaskowy dolar. Nie przetrwa w kieszeni. Jest zbyt delikatny, nie tak jak prawdziwy dolar.

Och. – Wzruszyła ramionami uśmiechając się do siebie. – Będę ostrożna.

Tak samo jest z wyspą – powiedział wskazując na widoczną w oddali ciemną ścianę lasu. – To wszystko jest takie... kruche. Ludzie mówią, że będą uważać. Ale zawsze coś zostaje zniszczone. Niektóre rzeczy nie są stworzone po to, żeby być czyjąś własnością. Powinny pozostać takie, jak je stworzyła natura.

To lekcja, prawda? – zauważyła Whitney z rezygnacją. – Udzielasz mi lekcji.

Tak – odparł.

I to wszystko – mówiła patrząc na oblaną światłem księżyca plażę i przepływające w górze chmury – powinno być pozostawione nietknięte? – Tak.

O ile dobrze rozumiem, udoskonalenie tego miejsca, stworzenie tu czegoś, co mogłoby służyć wielu ludziom, byłoby czymś złym?

Zatrzymał się i popatrzył na nią. Stał tyłem do księżyca, z twarzą ukrytą w cieniu.

Czy ty zdajesz sobie sprawę, co właśnie powiedziałaś? – spytał ostro. – Udoskonalenie? Myślicie, że kim jesteście? Tylko Pan Bóg mógłby ulepszyć to miejsce. I w jaki sposób miałoby „służyć”? Trzeba by je zniszczyć, aby wybudować hotele i pensjonaty, przystanie i pola golfowe?

Już otwierała usta, by dać mu ostrą i miażdżącą odpowiedź, ale nie mogła znaleźć słów. Przez chwilę słychać było tylko wiatr i przybrzeżne fale. Z uczuciem bezradności uświadomiła sobie, że nie wie, co odpowiedzieć.

Popatrz na to – powiedział, uprzejmiej niż się spodziewała. Szorstka ręka dotknęła delikatnie jej twarzy. Obrócił ją tak, że musiała popatrzeć na rozciągającą się za nimi plażę. Piasek błyszczał jak biały marmur, upstrzony tu i ówdzie małymi kurhanikami muszelek. Z tyłu widać było ślady ich stóp.

Chcesz to zmienić? – spytał patrząc w tę samą stronę co ona. – Udoskonalić?

Stała drżąc i ciężko oddychając. Z powrotem zwrócił jej twarz ku swojej. Jego włosy tańczyły na wietrze jak srebrne ogniki.

Co mam powiedzieć? – wyszeptała zduszonym głosem. Nie mogła przecież zdradzić planów pana Mortalwooda. Nie mogła zniweczyć ich teraz, kiedy zaszli już tak daleko i znieśli tak wiele. Czego on od niej chce?

Nie chcę, żebyś cokolwiek mówiła – odpowiedział porywczo. – Po prostu patrz.

Zawstydzona spuściła wzrok i zaczęła wpatrywać się w rysunek aligatora na jego piersi, zamazany w świetle księżyca.

Nie mogę o tym mówić – rzekła potrząsając głową w zakłopotaniu. – Nie chcę. Mam tyle spraw do przemyślenia, nie mogę myśleć o tym teraz.

Wciąż trzymał rękę na jej twarzy, ale już nie zmuszał jej, by na niego spojrzała.

Wiesz co? Kiedy weszłaś na ten jacht, wyglądałaś na bardziej napiętą niż sprężyna w budziku. Ale później, chwilami, sprawiałaś wrażenie prawie... sam nie wiem... „Szczęśliwa” nie jest dobrym określeniem, ale tylko takie przychodzi mi na myśl. Tak. Czasami wyglądałaś na szczęśliwą.

Przysunął się odrobinę bliżej. Położył drugą rękę na jej ramieniu, czuła jak ten dotyk pali ją nawet przez materiał koszuli.

Ta wyspa może pokazać ci wiele rzeczy, jeśli umiesz patrzeć. Może ci wiele powiedzieć, jeśli umiesz słuchać. Da ci też odczuć wiele, jeśli jesteś w stanie odczuwać. A ty już to odczułaś. Wiem o tym.

Nie – odparła znów potrząsając głową, aż kosmyki włosów wysunęły się z warkoczy i zasłoniły twarz.

Nie teraz. Nie mogę o tym teraz rozmawiać. Jest tyle innych rzeczy do zrobienia. Tak się denerwuję o pana Mortalwooda.

Ja też. – W jego głosie zabrzmiała ironia. – I to z wielu powodów.

A Adrian coś knuje – dodała próbując odgarnąć włosy do tyłu. – To widać aż za dobrze.

Ostrzegałem cię przed nim – powiedział poważnie.

To twój wróg. Nie ufałbym też do końca Mortalwoodowi, on jest słabym człowiekiem.

Och, jesteś niemożliwy – zaprotestowała zmartwiona. – Biedny pan M. , on nie jest sobą. Dziś rano wydawało się, że jest z nim lepiej, ale teraz jestem przerażona. On... co będzie... co będzie, jeżeli coś mu się stanie? To byłaby moja wina, moja...

Schwycił ją teraz za ramiona obiema rękami. Potrząsnął nią lekko, by zapanowała nad sobą.

Mówiąc szczerze też się tego boję – powiedział.

Ale jeżeli cokolwiek się stanie, zaopiekuję się tobą, przyrzekam.

Zaopiekujesz się? – zaprotestowała. – Jak? Co możesz zrobić ponad to, co już zrobiliśmy? Co jeszcze pozostało?

Zrobię wszystko, co będzie trzeba – powiedział, ujmując jej twarz w dłonie. – Przyrzekam ci to.

A ty – zawołała gwałtownie, zaczynając tracić panowanie nad sobą – dlaczego nie powiedziałeś mi, że nurkowanie do tego wraku jest niebezpieczne? Dlaczego mi tego nie powiedziałeś? Dlaczego to jest niebezpieczne? Nie ukrywaj nic przede mną.

Wszystkie wraki są niebezpieczne – odpowiedział próbując tak przytrzymać jej twarz, by patrzyła mu prosto w oczy. – Głębiny oceanu są niebezpieczne. Są tam rekiny, płaszczki, meduzy. Zrobiłem to raz, ale nie mam zamiaru robić po raz drugi. Nie po piwo imbirowe, na miłość boską. Nie w chwili, kiedy mam się zajmować tobą.

Ty nie zajmujesz się mną – powiedziała tupiąc nogami. – Ja sama się sobą zajmuję.

Cii... – uspokajał ją. – Nie złość się. Masz rację, porozmawiamy o tym później. Bądź grzeczna, a dostaniesz prezent. Mam coś dla ciebie.

Prezent – powtórzyła usiłując się wyrwać. – Nie chcę prezentu. Przestań traktować mnie jak... jak dziecko.

To nie jest prezent dla dziecka – odpowiedział cicho. Był teraz jeszcze bliżej. – To prezent dla kobiety.

Nie chcę tego – mówiła patrząc w stronę świecącego morza. Jego dotyk powodował, że drżała.

Poczekaj, dopóki nie zobaczysz – powiedział, wziął ją za rękę i wsunął w nią jakiś przedmiot z plastyku. Z tyłu na szyi czuła jego oddech, łaskoczący i drażniący. Popatrzyła na to, co dostała, i odwróciła się do niego gwałtownie.

Płyn do mycia naczyń? – zapytała. – Czy ty zwariowałeś? Prawie nie mamy naczyń. Czy uważasz, że właśnie coś takiego sprawi kobiecie przyjemność?

Przeczytaj etykietkę – odparł śmiejąc się. – To ulega biodegradacji. Możesz w tym umyć włosy, wykąpać się w morzu. Zmyje z ciebie brud, a nie będzie szkodliwe dla środowiska.

Co takiego? – pytała, wciąż niezupełnie rozumiejąc. Ponownie popatrzyła na butelkę.

To był długi, gorący dzień – powiedział. Uklęknął u jej stóp, zdjął jeden sandał i zaczął odwijać paski materiału.

Co ty robisz? – zawołała, zdenerwowana pod wpływem jego dotknięcia. Krew w jej żyłach zdawała się przypływać i odpływać, jak ocean.

Zdejmuję te twoje niby skarpety, żebyśmy mogli pójść do wody. – Zsunął drugi sandał i odwinął bandaż z drugiej stopy. Położył wszystko na piasku i przycisnął kamieniem.

Chodź. – Wyciągnął do niej rękę. – Ochłodzimy się.

Ale mówiłeś... – zaprotestowała cofając się.

Zostaniemy w płytkiej wodzie – przyrzekł. – Te wszystkie potwory boją się płycizny. – Zaufaj mi – powiedział widząc, że ona wciąż się boi. Wziął ją za rękę i poprowadził przez plażę do wody.

Na początku bała się jeszcze, ale gdy woda okazała się tak cudownie chłodna, cała zatraciła się w jej miękkich objęciach. Zmoczyła włosy, a on pomógł jej je umyć. Musiała przyznać, że po długim, gorącym dniu poczuła się, jak nowo narodzona.

Gabe wylał kilka kropli płynu na ręce i rozsmarował go na jej plecach i ramionach, wcierając w materiał koszuli.

Och – westchnęła, kiedy oblała ją fala, zmywając część piany. – Nie przestawaj. Nie waż się przestać.

Zawsze miałem nadzieję, że kiedyś to powiesz. Ale nie w chwili, kiedy spłukuję cię jak parę skarpetek.

Roześmiała się, przez jedną czarowną chwilę, czując się odmłodzona i odświeżona. Poprowadził ją do jeszcze płytszej wody, gdzie spienione fale sięgały jej zaledwie do kolan. Objął ją ramieniem w pasie i przyciągnął bliżej. Spojrzała w górę, w jego oczy, a potem na pierś, wciąż się uśmiechając. Była odurzona blaskiem księżyca, wodą, czystością i zmęczeniem.

Co to jest – spytała nieśmiało, dotykając palcem tatuażu. – Dlaczego masz tego aligatora?

Roześmiał się i objął ją obiema rękami.

Pamiętasz, kiedyś były modne koszulki z takim aligatorem na piersi? Co drugi mężczyzna je nosił.

Przytaknęła, wciąż obrysowując palcem tatuaż.

No więc – mówił dalej – miałem wtedy dziewczynę, która uważała, że nie jestem... elegancki. Wciąż zrzędziła, żebym ubierał się w takie koszule. Ja nie chciałem, ale ona się upierała. Pomyślałem więc, że jeśli tak bardzo chce, żebym miał aligatora na piersi, to równie dobrze mogę go mieć na stałe.

To takie podobne do ciebie – mówiła śmiejąc się i kładąc mu rękę na mokrym ramieniu. – Cały ty. A co ona na to? – spytała.

Nie mogła na to patrzeć i już więcej się do mnie nie odezwała – odpowiedział obejmując ją ciaśniej, osłaniając od wiatru, który chłodził mokre ciało.

Zdała sobie sprawę, że jej ręce spoczywają na gładkiej, napiętej skórze jego ramion. Odchyliła się, by popatrzeć na jego twarz. Za nim w tle migotało i tańczyło morze, a blask księżyca rozjaśniał jego regularne rysy.

Powiedziałam, że to było podobne do ciebie – mówiła powoli, z zastanowieniem. – Aleja właściwie cię nie znam. Tak naprawdę, to nic o tobie nie wiem. Kim jesteś? – pytała, badając wzrokiem jego twarz. – Nigdy nie mówiłeś nic o sobie.

Pochylił się i dotknął jej ust w krótkim, prawie braterskim pocałunku.

Jestem twoim przyjacielem – powiedział cicho, podnosząc głowę. – Tak długo, jak jesteśmy na tej wyspie, jestem twoim przyjacielem. Pamiętaj o tym.

A kiedy już się stąd wydostaniemy? – zapytała. Coś w jego głosie sprawiło, że cała radość i zaufanie zniknęły. Wiatr wzmógł się i zaczęło być chłodno.

Potem może być inaczej – odpowiedział. – To zależy.

Chcesz powiedzieć, że mógłbyś być moim wrogiem? – Znów wstrząsnął nią dreszcz.

Patrzył na nią przez długą chwilę.

Tak – powiedział w końcu.

To jedno słowo zmroziło ją bardziej niż chłodny wiatr. Nie chcę, żebyś był moim wrogiem, pomyślała wstrząśnięta. Wydaje mi się, że mogłabym cię pokochać.

Nie, nie mogłabym go pokochać, powiedziała sobie, teraz już trzęsąc się z zimna. Nic o nim nie wiem. Nic poza tym, że mogłabym powierzyć mu swoje życie.

Jak... jak bardzo? – spytała drżącym głosem.

Nie wiem – odparł w napięciu, przyciągając ją bliżej do siebie. – Może gorszym niż Fisk. Albo Mortalwood, na swój sposób. Może największym wrogiem, jakiego kiedykolwiek miałaś.

Pochylił się i znów ją pocałował. Tym razem nie było w tym pocałunku nic braterskiego. Była w nim cała namiętność mężczyzny niebezpiecznie balansującego między pragnieniem zostania kochankiem a możliwością stania się wrogiem.

Księżyc przyciągnął przypływ, a przypływ przyciągnął ich, próbując zabrać ze sobą w głębiny.



ROZDZIAŁ JEDENASTY


Whitney na chwilę zatraciła się w tym dzikim pocałunku. Nie czuła fal pieniących się wokół jej kostek. Wiatr dmuchał w jej włosy, suszył je i plątał, ale na to też nie zwracała uwagi. Stała przytulona do Gabe’a, z mocno zamkniętymi oczami. Zmęczenie odeszło, a tysiące obaw, dużych i małych, które gnębiły ją ostatnio, też gdzieś zniknęło. Może pragnąć go, to coś złego? – pomyślała. Ale może przeciwnie, właśnie tylko to jest dobre?

Ciemność, dotyk, tęsknota – świat został zredukowany do kilku zmysłów i stał się znowu prosty i podniecający, już nie przerażający. Nie było w nim słabości, bo był tu Gabe z całą swoją siłą. Nie było samotności, bo on był tu z całym swoim ciepłem.

Nagle Gabe odsunął się.

Tak – powiedział. – Z tego mogłoby coś wyjść. Będę przynajmniej miał co wspominać. – Objął jej twarz rękami. – Och, Whitney. – Bezsilnie potrząsnął głową. – Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. Nie robię tego, co myślisz. Do diabła, muszę ci to powiedzieć. Ja jestem wrogiem. Zjawiłem się tutaj, by ratować to wszystko. By ratować to przed tobą.

Pokazał ręką na błyszczącą plażę, u której brzegu fale pieniły się jak srebrzysty ogień. Popatrzyła nic nie widząc, nie rozumiejąc i znów zwróciła wzrok ku niemu.

Ratować to? – wyszeptała cofając się. W jego dotyku nie czuła już ciepła ani siły.

Wiem, po co tu jesteście – powiedział.

Wyszarpnęła się z jego rąk. Przez chwilę myślała, że Gabe znów spróbuje ją objąć, ale nie zrobił tego.

Domyślaliśmy się tego od początku – mówił szorstko. – Dlatego właśnie właściciel przystani prosił mnie, bym poprowadził ten jacht, miał oczy otwarte i dowiedział się jak najwięcej.

Szpieg, pomyślała Whitney tępo. Ta myśl spadła na nią jak cios. Odwróciła się od niego w bezsilnej wściekłości i zaczęła gwałtownie brnąć w kierunku brzegu. Droga była długa. Słyszała z tyłu plusk i wiedziała, że Gabe podąża za nią. Próbowała iść szybciej, by uciec od niego i od bólu, jaki jej zadał.

Szpieg. Oszukał ich wszystkich, skradł ich sekret, igrał z jej uczuciami. Co jeszcze nam zrobił, zastanawiała się w gniewie. Kogo reprezentował? To przecież mogli być jacyś terroryści.

Dla kogo szpiegujesz? – spytała rzucając mu zatrute spojrzenie. – Dla jakiejś radykalnej ekologicznej grupy, co to chce ratować Ziemię przed jej mieszkańcami? Trzymasz nas tu specjalnie, żeby nas ukarać? Słyszałam, że niektórzy z was nie cofają się przed niczym, nawet przed użyciem siły. Ale jeżeli cokolwiek przydarzy się panu M....

Zatrzymał się i schwycił ją za nadgarstek.

Próbowałem być szczery – powiedział gniewnie. – Nie zaczynaj rzucać oskarżeń, zanim nie usłyszysz...

Zrobiłeś to? – naciskała, rozjuszona. – Ty zatopiłeś łódź? Bo jeśli tak...

Nie. – To słowo padło jak wystrzał, a Gabe mocniej ścisnął jej przegub. Zacisnęła wargi, by pokazać mu, że się nie boi. – A teraz słuchaj – rozkazał przyciągając ją bliżej. – Ja nie stosuję przemocy.

W takim razie jak nazwiesz to? – spytała tryumfalnie, pokazując na jego rękę, zaciśniętą niemal z całej siły na jej nadgarstku.

Puścił ją natychmiast z niesmakiem.

Nawet nie tknąłem tej cholernej łodzi. Mortalwood o nią nie dbał. Okazało się, że była w gorszym stanie, niż wyglądała.

A więc – powiedziała Whitney, ruszając w dalszą drogę do brzegu – biedny szpieg został uwięziony tu razem z nami. A że nie miał nic do roboty, to sobie jeszcze trochę poszpiegował. Mam nadzieję, że cała ta wyprawa była owocna.

Dostatecznie owocna – odpowiedział głosem zimnym jak lód. – Mogę powiedzieć, jak to wszystko miało wyglądać. Właścicielką wyspy jest pani Fredericks, która od dawna zamierza przekazać ją na cele publiczne jako chroniony rezerwat. Ktoś namawia ją, by zaczęła myśleć o sprzedaży. Tym kimś może być tylko jej syn. Jak mi idzie? – spytał złośliwie.

Whitney nie odpowiedziała. Właśnie dotarła do brzegu i usiadła na wyrzuconej przez morze kłodzie drzewa. Musiała znów obwiązać sobie nogi tymi cholernymi paskami materiału.

Gabe stał i obserwował jej zmagania. Tym razem nie proponował swojej pomocy.

Pani Fredericks robi się coraz starsza – mówił dalej. – Jej syn niczym specjalnie się nie wyróżnia. Ale może jest w stanie przekonać matkę, by sprzedała tę wyspę prywatnej firmie. Na przykład Korporacji Mortalwooda.

Whitney wściekle okręcała i zawiązywała szmatki, by zrobić z nich chociaż jaką taką ochronę, ale była tak zła, że aż ręce jej się trzęsły.

Gabe uklęknął, żeby jej pomóc. Zaczęła protestować, wiec poradził jej z fałszywą uprzejmością, żeby się zamknęła albo poszła sobie w kaktusy. Siedziała sztywna i obrażona, podczas gdy jego pewne ręce wiązały paski dokoła jej stóp.

Zapytałem więc sam siebie – mówił nie patrząc na nią – co Sheldon Fredericks będzie miał z tego, że jego matka sprzeda wyspę. Pieniądze? W końcu, tak. Ale co dostanie natychmiast? Najbardziej prawdopodobną odpowiedzią jest, że władzę. Twój przyjaciel Fisk współpracował z Sheldonem Fredericksem, by przygotować tę transakcję. Firma weźmie wyspę, a Sheldon dostanie stanowisko w waszej firmie. Taki nic nie warty głupiec będzie miał znakomitą posadę. Prawdopodobnie twoją.

Zawiązał ostatni supeł i w tym samym momencie Whitney stała już na nogach, by jak najszybciej oddalić się od niego.

Ty w ogóle nie wiesz, o czym mówisz – zawołała z żarem w głosie. – Pan Mortalwood nigdy by mnie... nigdy by mnie tak nie potraktował. Jesteś szalony.

Odeszła zostawiając go klęczącego, z szyderczym uśmiechem na twarzy. Zaraz potem usłyszała skrzypienie piasku i wiedziała, że podąża tuż za nią. Nie chciała pamiętać o tym, co usłyszała. Za wiele było w tym sensu. Pan Mortalwood mówił przecież, że trzeba będzie użyć akcji, żeby kupić wyspę. Jak dużo akcji? Wystarczająco dużo, by dać Fredericksowi znaczącą władzę? Wystarczająco dużo, by mógł wybrać dla siebie stanowisko w zarządzie firmy? Ona sama ciężko zapracowała na swoją pozycję, poświęciła się tej pracy. Uważała pana Mortalwooda nie tylko za swojego pracodawcę, ale i za przyjaciela. On nie wstrzymałby jej awansu na korzyść Sheldona Fredericksa, który nie posiadał żadnych kwalifikacji. Nie, nie mógłby. Pan Mortalwood jest prawym człowiekiem, człowiekiem z zasadami.

Dyszała ciężko z wysiłku, kiedy wreszcie dotarła do mostku. Gabe z łatwością dotrzymywał jej kroku.

Dzikus, pomyślała. Dzikus z epoki kamiennej.

A co ja tu robię? – Sam postawił pytanie, gdyż Whitney uparcie go ignorowała. – Wchodzę w skład zespołu nazywającego się Ratujmy Przyrodę. Zbieramy fundusze, by wykupywać zagrożone obszary, lub – jeśli potrzeba – wnosimy sprawy do sądu.

Okropność – odrzekła z niesmakiem. Słyszała o wielu grupach zajmujących się ochroną środowiska. Niektóre z nich nie cofały się przed pogróżkami, sabotażem i bandytyzmem. Nie miała dla nich cienia zrozumienia.

Nasza organizacja nie robi hałasu, czyni wszystko w sposób pokojowy i używa legalnych środków – kontynuował. – Należę do niej wraz z wieloma ludźmi. Jest wśród nich Clark, właściciel przystani. Mortalwood dzwonił do niego i prosił o znalezienie kapitana, który nie ma lokalnych powiązań. Jako że jestem tu nowy i prawie nikt mnie nie zna, Clark poprosił mnie, bym poprowadził ten jacht i miał oczy otwarte.

Wzruszające – warknęła Whitney. – Ale następnym razem, kiedy będziesz potrzebował informacji, to zapytaj mnie wprost, dobrze? Tak będzie szybciej, prościej i bardziej uczciwie, jeżeli jesteś w stanie zrozumieć, co to słowo oznacza.

Słuchaj – powiedział, a gniew znów rozbrzmiewał w jego głosie. – Dwadzieścia lat temu to miejsce było opisywane jako jeden z trzech najpiękniejszych, nieskażonych obszarów u wybrzeży Atlantyku. Ono naprawdę wymaga ochrony. A ja mam też w tym własny interes...

Nie musisz mi tego mówić – przerwała zimno.

Ludzie potrafią dużo opowiadać o ideałach, ale w końcu zawsze okazuje się, że jest w tym jakiś „własny interes”. Zawsze. Nie oczekuję, że ty będziesz inny.

Wierzę w to – zaczął mówić przez zaciśnięte zęby – że dzika przyroda ma wielkie znaczenie. Ludzie tego potrzebują. Ona wpływa na nich w sposób, w jaki nie uczynią tego rzeczy zrobione przez człowieka. Jesteśmy dziećmi natury, ale zapominamy o tym.

Ja bardzo bym chciała o tym zapomnieć – odpaliła Whitney wchodząc w gęsty sosnowy las. – Wolałabym właśnie być w pokoju hotelowym, siedzieć w wielkiej wannie pełnej pachnącej, ciepłej wody i zajadać czekoladki. Gdybym mogła tam się znaleźć, to padłabym na kolana i całowała dywan zrobiony ręką człowieka.

Może ty tak – zauważył pogardliwie. – Ale nie wszyscy tak uważają. Są ludzie, którzy chcą wracać do natury. I właśnie ja się nimi zajmuję. To jest moja praca – prowadzenie takich ekspedycji.

Wracać? – Zaśmiała się i zaraz zaklęła, gdyż w ciemności uderzyła się o coś w palec u nogi. – Ludzie chcą wracać do czegoś takiego? Cha, cha.

Raz jeszcze wyciągnął rękę i chwycił ją za ramię.

Miałem firmę w stanie Oregon, która organizowała wakacje w dzikim środowisku. Polegało to na uczeniu ludzi, jak wracać do natury, do korzeni. Lubiłem to robić i byłem w tym dobry. Tak dobry, że zdecydowałem się przenieść działalność tutaj, do Georgii. To ma być operacja zakrojona na szeroką skalę, jakieś pół miliona dolarów. Chcemy swym zasięgiem objąć te wyspy, Everglades na Florydzie, Okefenokee, a nawet tropikalną dżunglę.

Whitney wzięła głęboki wdech, zmobilizowała siły i odepchnęła jego rękę.

Nie dotykaj mnie. I przestań opowiadać mi historię swojego życia, mnie to nie interesuje. Ale nie bój się, nie ujawnię twoich małych, brudnych sekrecików, dopóki jesteśmy na wyspie. Po prostu nie chcę niepokoić pana Mortalwooda. A kiedy to wszystko się skończy, mam zamiar wrócić tu, do tego twojego drogocennego naturalnego środowiska. Mam nadzieję, że każdy centymetr kwadratowy będzie wybrukowany, a ja sobie na tym zatańczę.

Mój Boże – powiedział, potrząsając głową w zdumieniu. – Mój Boże, ale z ciebie barbarzyńca. A także krótkowzroczny głupiec. Może właśnie Mortalwood jest ciebie wart, tak jak ty jesteś warta jego. – Dochodzili do brzegu dębowego lasku. – Idź – powiedział stłumionym głosem. – Myślę, że stąd dasz już sobie radę. Wracaj do nich. Wszyscy jesteście tacy sami.

Odwrócił się i odszedł, zostawiając ją w cieniu dębów, z sercem tłukącym się jak oszalałe.

Pan Mortalwood nie spał. Musiał usłyszeć, że wróciła do obozu, bo zaczął kręcić się na szeleszczącym mchu posłania i wołać jej imię.

Tak? – spytała, patrząc na kołyszące się na wietrze brody mchu.

Nie mogę spać. Daj mi, proszę, następną pigułkę. Westchnęła zastanawiając się, czy pozwolić mu na spędzenie bezsennej nocy. Obok chrapał Adrian. Chrapał tak głośno, że Whitney zaczęła podejrzewać, iż poczęstował się jedną czy dwiema pigułkami pana M.

Myślę, że nie powinien pan brać więcej – odpowiedziała. Oblany blaskiem księżyca las wyglądał tak majestatycznie i wiekowo, tak spokojnie, pomyślała. Dlaczego musieli zjawić się tutaj, przynosząc ze sobą tyle problemów?

Whitney – zawołał błagalnie drżącym głosem Mortalwood – chodź tu i usiądź przy mnie. Jeżeli nie chcesz dać mi pigułki, to usiądź przy mnie. Rozmawiaj ze mną.

Westchnęła ponownie, wiedząc, że będzie musiała w końcu mu ulec. Podeszła i usiadła obok niego na ziemi, krzyżując nogi. Poprawiła mu koc. Gdzie jest Gabe, zastanawiała się. Znów na tej księżycowej plaży? I co zrobi, by udaremnić plany pana Mortalwooda, kiedy już wszyscy znajdą się na stałym lądzie? Jakich sił użyje, by osaczyć Korporację Mortalwooda czy też panią Fredericks? Środki masowego przekazu, grupy nacisku, prawnicy, lobbyści, wpływowe osobistości? Pewnie ich wszystkich, pomyślała znużona.

Whitney? – Głos Mortalwooda brzmiał jeszcze bardziej niepewnie niż przed chwilą. Zawahał się. – Czy mogłabyś dzisiaj też potrzymać mnie za rękę?

Nie, proszę pana – odparła najuprzejmiej, jak tylko potrafiła. – Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy pomysł.

Proszę – powiedział. – Muszę z tobą porozmawiać. Ja... ja muszę. Byłoby mi łatwiej, gdybym mógł trzymać cię za rękę. Proszę.

Whitney odetchnęła głęboko czystym nocnym powietrzem. Zbyt dobrze wryły jej się w pamięć wszystkie ostrzeżenia Gabe’a i zapragnęła być gdzieś sama, gdziekolwiek – na pustej plaży, na omiatanym wiatrem mostku.

Nie – powtórzyła. – Lepiej nie. Po prostu rozmawiajmy.

Zapadła cisza. Słychać było tylko szept liści i brzęczenie owadów. Whitney podciągnęła kolana i objęła je rękami. To wszystko tutaj byłoby tak piękne i pełne spokoju, pomyślała, gdyby tylko nie było tu ludzi. W takim miejscu wydaje mi się, że mój umysł i moja dusza mogłyby się wreszcie zejść ponownie. Jeżeli tylko nie byłoby tu ludzi.

Whitney, moja droga – odezwał się w końcu Mortalwood cichym głosem. – Żeby dostać tę wyspę, muszę sprzedać trochę akcji i zgodzić się, by Sheldon Fredericks został zastępcą dyrektora. I w przyszłości dyrektorem. A on będzie chciał, żeby Adrian był jego zastępcą, a nie ty.

Nie poruszyła się, nawet nie drgnęła. Najbardziej zaskakujące jest to, pomyślała z ironią, że w ogóle nie jestem zaskoczona.

To wszystko dla dobra korporacji – mówił dalej Mortalwood. Próbował mówić pewnie, stanowczo, ale z jego głosu przebijało poczucie winy. – O tym też chcieliśmy porozmawiać z tobą w Hilton Head. Na końcu, kiedy już wszystko zostanie omówione. Adrian uważał, że tak będzie najlepiej.

Whitney mocno zacisnęła oczy. A więc Adrian dopiął swego. Wymanewrował ją, zniszczył, przez cały czas knuł za jej plecami.

Ale mamy zamiar ci to wynagrodzić – dodał Mortalwood pośpiesznie. – Och, moja droga, to takie trudne. Za to wszystko, co zrobiłaś... Pomyślałem, że muszę być względem ciebie uczciwy. Widzisz, tak naprawdę to nic nie stracisz. Myślimy o awansie dla ciebie. Stworzymy biuro prasowe, a ty staniesz na jego czele. Oczywiście ze znaczną podwyżką płacy.

Otworzyła oczy i przez otwór w szałasie spojrzała na gwiazdy. Tak świecących gwiazd nie ujrzy się w mieście. Jedynie w miejscach takich jak to.

Proszę pana – powiedziała spokojnie. – Nie chcę takiego awansu. To przecież w ogóle nie byłby awans i oboje doskonale o tym wiemy. Nie chcę biura prasowego, moją specjalnością jest zarządzanie. Pieniądze nie są najważniejsze, pracowałam, by coś osiągnąć, dla kariery.

A przy okazji, pomyślała z goryczą, w biurze prasowym będzie wrzało jak w tyglu, kiedy już wyjdzie na jaw, że oni chcą kupić wyspę. Nic dziwnego, że Adrian przeznaczył dla niej to stanowisko – to będzie najmniej przyjemna i najbardziej niewdzięczna praca w całej firmie. Przy okazji będzie można narobić sobie wrogów, a najgorszym z nich byłby Gabe.

Przecież – bronił się – korporacja jest twoją karierą. To, co najlepsze dla korporacji, jest również najlepsze dla ciebie... – Chwycił go kaszel. Whitney nalała wody do kubka i podała mu. Wypił, przestał kaszleć i udało mu się chwycić jej dłoń. Nie mogła opanować wzdrygnięcia pod wpływem tego dotyku.

Wiedziałem, że na początku będziesz rozczarowana – mówił dalej Mortalwood. Coś podobnego do rozpaczy zabarwiło jego głos. – Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. Wiem, jak wiele znaczyłaś dla Liii, byłaś jak córka, której nigdy nie mieliśmy. Ale tak wyglądają interesy i ja muszę zrobić to, co jest najlepsze dla firmy. Na tej nieszczęsnej wyspie pokazałaś, że potrafisz sprostać wyzwaniu. Teraz ja proponuję ci największe możliwe wyzwanie – kształtować opinię publiczną na temat naszej transakcji, bronić dobrego imienia firmy, walczyć z tymi przeklętymi obrońcami środowiska. Oni chcieliby mojej głowy na tacy, ale ty, Whitney... ty będziesz potrafiła mnie ocalić.

Whitney nie mogła dłużej tego słuchać. Drugi raz tej nocy czuła się zdradzona, oszukana, wykorzystana i manipulowana. Przez tyle lat była lojalna względem pana Mortalwooda i jego korporaq’i. Wkładała wszystkie siły w jego przedsięwzięcia i była traktowana uczciwie, dopóki żyła Lila. Teraz Lila odeszła, a ona została zdradzona. Odsunęła rękę Mortalwooda, szybko podniosła się i wybiegła.

Whitney! – zawołał za nią. – Ty to zrozumiesz. Zobaczysz.

Nie odwróciła się. Biegła ścieżką, aż – zadyszana do utraty tchu – znów znalazła się na piaszczystym brzegu. Światło księżyca iskrzyło się w wodzie, odgłos bijących o brzeg fal wypełnił jej uszy. Plaża była pusta. Jak daleko mogła sięgnąć okiem, nie było widać żadnej istoty ludzkiej. Kraby uciekały, kiedy się zbliżała, rozpływały się.

Była sama z księżycem, piaskiem i morzem. Była także sama ze sobą i nagle poczuła się tak samotna, jak jeszcze nigdy w całym swoim życiu.



ROZDZIAŁ DWUNASTY


Następnego ranka wszystko się skończyło. Ratunek nadszedł niespodziewanie. Właściciel dużej turystycznej łodzi, człowiek o sokolim wzroku, dostrzegł dym unoszący się nad lasem. Wiedział przy tym, że do piątku nie powinno być na wyspie turystów. Gdy Gabe zauważył łódź zbliżającą się do wyspy, wyszedł jej naprzeciw. Nadali przez radio wiadomość, żeby na lądzie czekała karetka, bo dwie osoby potrzebują pomocy lekarskiej.

Właściwie Whitney powinna była poczuć się jak w siódmym niebie. Jacht miał małą kabinę, gdzie umyła się prawdziwym mydłem i wytarła prawdziwym ręcznikiem. Dostała nawet coś do ubrania – o wiele za dużą trykotową koszulkę, za to czystą i suchą i – co najważniejsze – w ogóle nie zapiaszczoną.

Na łodzi była też mała kuchenka, gdzie żona właściciela zrobiła im prawdziwą kawę i grube kanapki z szynką, majonezem, sałatą i plastrami świeżego pomidora. Najważniejsze było jednak to, że łódź szybko oddalała się od wyspy.

Jednak podróży powrotnej zupełnie nie można było nazwać niebiańską. Adrian nie odzywał się do Gabe’a ani do Whitney. Whitney z trudem mogła spojrzeć w twarz Mortalwoodowi, on z kolei w jej obecności sprawiał wrażenie zakłopotanego. Na koniec Whitney ignorowała Gabe’a, a Gabe ignorował ją.

Na brzegu czekała biała, błyszcząca w słońcu karetka. Whitney sądziła, że powinna towarzyszyć obu mężczyznom w drodze do szpitala, by upewnić się, że wszystko będzie w porządku. Miała tylko mgliste pojęcie, co zrobi potem, dokąd się uda, jak dostanie się z powrotem do Atlanty. Słyszała, jak Gabe prosi kapitana łodzi o pożyczenie mu paru dolarów w bilonie. Coś zakłuło ją w sercu. Wiedziała, że potrzebuje ich na telefony. Zejdzie z pokładu i natychmiast opowie wszystko, co o nich wie.

Będzie dzwonił do gazet, radia, telewizji, do swoich kolegów, może nawet do krewnych pani Fredericks. Mówił prawdę, kiedy ostrzegał ją, że staną się wrogami. On i jemu podobni będą walczyć do upadłego, by nie wpuścić Korporacji Mortalwooda na wyspę. Kiedy wreszcie dobili do przystani, przekonała się, że miała rację. Gabe uścisnął dłonie właścicielom łodzi, kopnięciem zrzucił z nóg zdarte białe buty Mortalwooda i dumnie odszedł boso, jak dziki, wolny książę.

Nawet nie skinął głową Whitney. Po prostu odszedł i prawie natychmiast zniknął w budynku, w którym pewnie znajdował się telefon. Jedynym znakiem świadczącym, że w ogóle istniał, były leżące na pokładzie buty. Patrząc na nie, Whitney pomyślała smutno, że właśnie rozpoczęła się batalia o Sand Dollar.

Nie miała jednak czasu, żeby się tym zajmować. Musiała jednocześnie uspokajać Mortalwooda i informować lekarzy z karetki o stanie jego zdrowia. Wyspa wydawała się już teraz mglistym wspomnieniem, a wszystko, co się tam wydarzyło, nierealnym snem. By poprawić sobie nastrój, włożyła rękę do kieszeni, szukając muszelek, zabranych z plaży. Znalazła nietkniętą oliwkę. To upewniło ją, że rzeczywiście była rozbitkiem na bezludnej wyspie. Nie było jednak piaskowego dolara, po prostu rozsypał się w pył. Delikatne cacko przemieniło się w jej kieszeni w kupkę piasku.

Chociaż przez pewien czas Whitney nie chciała tego przyznać, nie miała innego wyjścia – musiała odejść z korporacji. Mortalwood próbował ją zatrzymać – przemawiał do jej rozsądku, błagał, oferował więcej pieniędzy, przyrzekał utworzyć dla niej stanowisko zastępcy dyrektora do spraw kontaktów z opinią publiczną. Na ostatek popadł w sentymentalizm i odwoływał się do pamięci Liii.

Whitney była zasmucona takim obrotem’ sprawy, ale wiedziała, że nic nie jest w stanie zatrzymać jej w korporacji, nawet dług wdzięczności wobec Liii. Mortalwood sądził zapewne, że nie zrobił nic złego, nie spiskował z Adrianem przeciwko niej. Mimo wszystko nie przestawała czuć się zdradzona. Nigdy nie ufała Adrianowi. Teraz, kiedy zabrakło Liii, okazało się, że nie powinna była również wierzyć w sprawiedliwość czy bezstronność Mortalwooda.

Ale w końcu tym, co doprowadziło do ostatecznego rozłamu, stała się sprawa wyspy.

Gabe działał szybko i rozgłosił wiadomość o sprzedaży Sand Dollar Korporacji Mortalwooda z przeznaczeniem na cele komercyjne. Środki masowego przekazu nie marnowały czasu. Wszystkie grupy obrońców środowiska ruszyły do natarcia. Szanowani obywatele wygłaszali patetyczne przemówienia. Najłagodniejszą reakcją społeczeństwa było oburzenie.

W szczytowym momencie kampanii przeciwko korporacji Whitney weszła do gabinetu Mortalwooda, rzuciła na jego biurko artykuł wstępny z najpoważniejszego dziennika w Atlancie i powiedziała prosto z mostu:

Oni mają rację.

Zaskoczony Mortalwood spojrzał na nią, nic nie rozumiejąc.

Oni mają rację – powtórzyła z uporem. – Zrobił pan głupstwo, biorąc się za tę wyspę. Zapłaci pan za to swoją reputacją. Ludzie będą panem pogardzać. Kto wie, może nawet pan zacznie gardzić samym sobą. Mortalwood wciąż patrzył z niedowierzaniem.

Przy okazji – mówiła dalej, gdy nic nie odpowiadał – to naprawdę nie jest w porządku. Byłoby zbrodnią, zniszczyć coś tak pięknego. Prawie wszystkie pozostałe wyspy są już eksploatowane do granic możliwości. Proszę zostawić choć tę jedną, żeby ludzie, ich dzieci i wnuki mogli zobaczyć, co stworzyła natura. To jest część naszego dziedzictwa. Niech pan tego nie niszczy.

Whitney – rzekł pan Mortalwood z niemal kamienną twarzą, wykrzywiając tylko usta w nieznacznym grymasie. – Czy ty oszalałaś? Przez cały czas powtarzam ci, że to są interesy. Oczekiwałem, że kto jak kto, ale ty to zrozumiesz.

To są brudne interesy – odparła. – I jeśli pan z tym nie skończy, odchodzę.

Gdy tak patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, Whitney zrozumiała, że pewien rozdział w jej życiu został zamknięty.

Przykro mi – rzekła w końcu. – Zawsze będę panu wdzięczna za to, co pan dla mnie zrobił. Ale nadeszła chwila, że muszę stąd odejść.


Sprzedała swojego mercedesa, przeprowadziła się do tańszego mieszkania, otworzyła w centrum Atlanty małe biuro konsultingowe i przygotowywała się psychicznie na długi okres niepowodzeń. Rzeczywiście, pojawiły się natychmiast. Telefon dzwonił z rzadka, prawie nikt nie zaglądał. Zaciskała z uporem zęby, licząc na swoje oszczędności.

W końcu jednak coś zaczęło się zmieniać. Najpierw zwróciło się do niej o poradę przedsiębiorstwo handlujące cebulą, potem mała firma wysyłkowa specjalizująca się w przetworach brzoskwiniowych. Następnymi były nowo założona agencja turystyczna i nieduży dom towarowy.

Podniosło ją to wyraźnie na duchu i poczuła, że zaczyna stawać na nogi. Przeszkadzała jej jedynie samotność. Zawsze do tej pory czuła się dobrze w zespole ludzi, dobrze bawiła się w towarzystwie. Teraz sama dla siebie musiała być towarzystwem.

W tym samym czasie, kiedy Whitney walczyła o utrzymanie się na powierzchni, oburzenie opinii publicznej planami Korporacji Mortalwooda było tak wielkie, że pani Fredericks podjęła ostateczną decyzję i postanowiła nie sprzedawać wyspy i raz jeszcze publicznie zadeklarowała zamiar uczynienia z niej rezerwatu. W dniu, w którym Whitney usłyszała tę wiadomość, poczuła się naprawdę szczęśliwa, pierwszy raz od czasu, gdy opuściła wyspę.

W końcu wszystko obróciło się na dobre, pomyślała. Najważniejsze, że wyspa zostanie taka, jaka była – nietknięta, samotna i pełna spokojnego majestatu. Setki razy wracała do niej pamięcią. Myślała o tamtych miejscach jako o dziwnym i wspaniałym darze, jaki dała ludziom natura. W chwilach stresu wracała myślami na wyspę i zawsze dzięki temu odzyskiwała spokój.

Powinna była odszukać Gabe’a i powiedzieć mu o tym, ale nie zrobiła tego. Wyglądałoby to na słabość, a ona przecież była Whitney Shane, kobietą o silnym charakterze. Jednak tęskniła za nim bardzo. Usiłowała go zapomnieć, rzucając się w wir pracy. Niestety, na razie bez oczekiwanego rezultatu.

Pewnego dnia, kilka tygodni po tym, jak pani Fredericks” oznajmiła o swojej decyzji, Whitney usłyszała energiczne pukanie do drzwi. Podniosła zmęczony wzrok znad kolumn cyfr. Co znowu? Może prezes firmy sprzedającej cebulę postanowił w tym tygodniu zjawić się wcześniej? Miała nadzieję, że nie. Ten człowiek miał obsesję na punkcie cebuli. Nic nie porywało go bardziej niż nie kończące się dyskusje na temat stosowania nowych metod w uprawie i handlu cebulą. Trąc zaczerwienione ze zmęczenia oczy, poszła otworzyć drzwi.

Do środka wszedł przystojny blondyn w dżinsach i koszuli khaki. Miał krótko przyciętą, ciemnozłotą brodę i pachniał dobrym płynem po goleniu. Nie mogła go rozpoznać, wyglądał zbyt porządnie, był zbyt starannie ubrany, za bardzo po wielkomiejsku.

Gabe, pomyślała nagle i zrobiło jej się jednocześnie gorąco i zimno. Patrzyła na niego, nic nie mówiąc, w głowie jej wirowało. Co go sprowadza do Atlanty.

Dzień dobry – powiedział.

Nadal nic nie mogła z siebie wykrztusić. Gabe rozejrzał się wokół, a potem przyjrzał się jej. Miała na sobie prosty granatowy kostium i białą bluzkę, a włosy upięte w gładki kok.

Słyszałem, że się usamodzielniłaś.

Tak – odpowiedziała nieswoim głosem. Pomyślała, że on wygląda wspaniale, jak ktoś, kto odniósł sukces. Czytała w gazetach, że jego agencja znajdowała się w pełnym rozkwicie. Ludzie byli spragnieni kontaktu z naturą. Teraz, po pobycie na wyspie, wiedziała dlaczego.

Wygląda na to, że interesy idą ci dobrze. – Udało jej się wreszcie coś powiedzieć.

Tak – przytaknął wzruszając ramionami i ponownie rozglądając się po jej biurze. – Nie jestem jednak pewien, czy nadal dam sobie sam radę. Chyba będę potrzebował wspólnika.

Wspólnika? – powtórzyła Whitney zaskoczona. Nagle stracił trochę pewności siebie. Podszedł do okna i nie patrząc na nią mówił dalej.

Tak, wspólnika. Kogoś, kto zechce skorzystać z szansy, kto nie boi się ciężko pracować, żeby czegoś dokonać.

Rozumiem – odpowiedziała, choć nie rozumiała nic. Zdenerwowana, przesuwała wypielęgnowanym paznokciem po gładkim szkle biurka. Gabe wyglądał przez okno, jakby za nim znajdowało się coś ciekawego. Tak naprawdę widok za oknem nie był wcale interesujący. Na wyspie też zawsze spoglądał gdzieś w stronę horyzontu. Może taki miał zwyczaj.

Myślę w związku z tym o pewnej kobiecie – powiedział cicho. – Odważnej, mądrej, potrafiącej docenić piękno. I prawej. To zawsze najtrudniej znaleźć. A ona ma te cechy. Twardo obstaje przy tym, w co wierzy. – Przerwał na chwilę. – I musi umieć wybaczać. Dużo wybaczać.

Odwrócił się i utkwił wzrok w jej oczach. Poczuła, jakby błyskawica przebiegła przez jej ciało.

Słyszałem, że odeszłaś od niego. Od Mortalwooda i od nich wszystkich. Nie spodziewałem się tego.

Whitney przygryzła wargę i skinęła głowa. Przypuszczała, że mówiło się o tym. Ale była zaskoczona, że usłyszał te wieści aż w odległym Savannah, gdzie jego firma miała siedzibę. Gabe znów odwrócił się do okna.

Źle cię osądzałem – powiedział. – Myślałem, że... To nie było w porządku. Przepraszam cię.

Whitney wstrzymała oddech i jeszcze mocniej przygryzła wargę.

Chciałem cię przeprosić – powtórzył. – Przyjechałem tu, żeby to zrobić. Czy przyjmiesz moje przeprosiny? Czy zgodzisz się mnie wysłuchać?

Nic nie odpowiadała, więc odwrócił się i spojrzał na nią raz jeszcze. Skinęła głową, a ich spojrzenia znów się spotkały.

Nie wiem, jak to powiedzieć – wyznał. – Wiele rzeczy w mojej pracy robię dobrze, ale brakuje mi pewnych umiejętności. Najlepiej radzę sobie w terenie, z organizacją wycieczek, ich prowadzeniem, uczeniem nowych pracowników. Ale te sprawy papierkowe – prowadzenie rachunków, sprawdzanie zamówień, dbanie, żeby to wszystko się kręciło... Jestem w stanie to robić, ale nie znoszę tego. – Znów na nią spojrzał i coś w tym spojrzeniu sprawiło, że przebiegł przez nią dreszcz radości. – Ty za to w tym jesteś dobra i słyszałem, że jesteś osiągalna – dodał. – Pomyślałem więc o tobie.

Och. – Mogła powiedzieć tylko tyle. Pamiętała go w słońcu, z włosami rozwianymi przez wiatr. Pamiętała go wysrebrzonego światłem księżyca.

Kiedy już zacząłem o tobie myśleć – mówił Gabe coraz pewniej, przysuwając się bliżej – nie mogłem przestać.

Stał już tak blisko, że mógł jej dotknąć. Zapadła głucha cisza. Whitney odwróciła wzrok i zaczęła nerwowo bawić się guzikiem u kołnierzyka bluzki.

Ale to nie wszystko – zaczął znów mówić. – To nie ma być po prostu wspólnik. Ta osoba oprócz tego, o czym mówiłem, powinna umieć więcej. Nie może bać się ani bagna, ani aligatorów, ani niczego. Musi umieć zarzucać sieci i tropić szopy.

Whitney uśmiechnęła się z zażenowaniem.

Problem jest w tym – mówił teraz bardzo powoli, z pewnym wahaniem – że ona musi mnie kochać. Co najmniej w części tak, jak ja ją kocham. Czy ona mogłaby? Czy chciałaby?

Whitney nie potrafiła znaleźć żadnych właściwych słów. Gabe chwycił jej dłonie.

Nie – powiedział zaskakująco błagalnym głosem. – Nie, Whitney, proszę. Nie zamykaj się przede mną i nie odrzucaj mnie. Proszę – powtórzył. – Nie byłbym w stanie tego znieść. – Delikatnie dotknął jej włosów. – Och, Whitney, znów jest tak jak na wyspie. Ja jak zwykle u twoich stóp.

Whitney zapięła guzik u kołnierzyka, ale zaraz, jakby pod wpływem jego magicznego wzroku, odpięła go.

Czy możesz to zrobić? – pytał ujmując w dłonie jej twarz. – Czy myślisz, że dałabyś sobie radę? Z tymi wszystkimi rzeczami? I z kochaniem mnie?

Przysięgam ci, sądziłem, że ten stary Mortalwood będzie chciał cię przekonać, że nie może się bez ciebie obejść, albo – co gorsza – powie ci, że się w tobie zakochał. Jak on mógłby się temu oprzeć, pomyślałem, jeżeli na mnie spadło to tak błyskawicznie? Czy zgodzisz się pójść ze mną?

Poczuła, że rozluźnia jej włosy, które opadły na ramiona. Nagle wydało się jej, że nie są już uwięzieni w jej ciasnym biurze. Znów byli sami w cudownym, jeszcze nie poznanym miejscu, szerokim, dzikim i wolnym. Niemal czuła wiatr we włosach, piasek pod stopami, słyszała miarowy pomruk oceanu. I w tej chwili już wiedziała, że kocha tego mężczyznę i wszystko to, o co on walczy. Czuła się tak, jakby od dawna rozdzielone części jej samej nareszcie spotkały się i stworzyły całość.

Tak – odpowiedziała pewnie. – Och tak, oczywiście.

Kocham cię – wyszeptał dotykając jej ust wargami, palcami delikatnie przeczesywał jej włosy. – Kocham w tobie kobietę i kierownika, i przestraszoną małą dziewczynkę. Kocham je wszystkie naraz.

Tak, tak – odszepnęła. – One wszystkie też ciebie kochają. Kocham cię. To mógłbyś być tylko ty.


Gdzieś daleko przybrzeżne fale wyrzuciły na bezludną plażę piaskowy dolar. Leżał błyszcząc w słońcu, nienaruszony i doskonały w swoim kształcie. Nie należał do nikogo i zarazem należał do wszystkich. Za nim rozciągało się morze, a w górze niebo, po którym kołowały mewy, wolne jak sam wiatr.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Campbell Bethany Piaskowy dolar
Bethany Campbell Piaskowy dolar
Campbell Bethany Mezczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Diamentowa pulapka
Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Sekret z Allegro
0022 Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Krance ziemi
011 Campbell Bethany Krance ziemi 2
Campbell Bethany Krańce ziemi(1)
0071 Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
152 Campbell Bethany Tylko Kobieta
105 Campbell Bethany Sekret z Allegro
Campbell Bethany Tylko kobieta
Campbell Bethany Porwanie Ksiezycowej Rozy
174 Campbell Bethany Ich troje i kot
Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Ich troje i kot
Campbell Bethany Ich troje i kot

więcej podobnych podstron