Tuż nad ranem wiedźmę obudził krzyk dzikich gęsi. Zrazu wydało się jej, że to tylko majak senny, bo mrozy trzymały wciąż siarczyste i nic nie zapowiadało nadejścia wiosny. Obróciła się na drugi bok, kułakiem przegnała rude kocisko, które, uwaliwszy się jej na brzuchu, niezawodnie sprowadziło nocną marę, po czym nakryła głowę poduszką i postanowiła zignorować ptaszyska. Ale nic z tego. Gęganie nie znikło. Przeciwnie, przybierało na sile, a wiedźma była coraz bardziej przytomna. Zrezygnowana zwlokła się z posłania, okręciła burą wełnianą chustą i podeszła do zaciągniętego mrozem okienka. Niepomne na jej wyrzekania ptaki kołowały nad chatką, drąc się przeraźliwie. Wreszcie zmieniła nietopyrki - swych wieloletnich lokatorów spod stropu - w nocne straszydła i te przegnały intruzów.
Ale kiedy o brzasku wyszła po wodę do studni, wszystkie drzewa w sadzie i malinowe chaszcze przy płocie, a nawet zaklętą jabłonkę posadzoną na środku podwórza, by broniła dostępu do chatynki wiedźmy, tłumnie obsiadły makolągwy. Na widok Babuni Jagódki, która tego ranka nie obudziła się bynajmniej w przyjaznym nastroju, porwały się do ucieczki z jazgotliwym czek, czek, czek! Wrony okazały się mniej płochliwe. Dostojnie przechadzały się tuż za płotem, zupełnie jakby kilka drewnianych sztachet mogło je obronić przed coraz bardziej rozwścieczoną Babunią. Głośnym krakaniem oznajmiały swoją przyganę i za nic sobie miały wiedźmiego kozła Berka, który z bezsilną furią trykał w parkan.
Zanim nastało południe, wszystko, co mogło, zleciało się z okolicy do wiedźmiego obejścia. Nawet stary, niemal doszczętnie łysy ślepowron, który z godnością dożywał swoich dni na stawie przy młynie, zdołał się jakoś przedrzeć przez las i kwakał jej teraz ochryple pod progiem. Domowe ptactwo wtórowało mu pełnym przerażenia głosem, a na kominie przysiadły kawki i raz po raz podejmowały samobójcze próby przedostania się do izby, zrzucając przy tym kłęby czarnej sadzy.
Przed południem wiedźma uległa. Wdziała baranicę i filcowane buty, okręciła głowę chustą w czerwone róże, po czym wyłamała z płotu świeżą sztachetę i okraczywszy ją zgrabnie, poleciała do wioski. A zła była, że od jej spojrzenia sople z drzew spadały.
Wylądowała na głównym placu, nieopodal gospody, i rozejrzała się czujnie. A tu nic. Wprawdzie bab u studni stało niewiele, ale też w taką pogodę ludzie woleli siedzieć pod dachem. Przeszła się na wszelki wypadek główną ulicą. Znów nic. Tylko młody młynarczyk popatrzył na nią jakby wilkiem i umknął co sił w nogach - ale Babunia i tak go miała za głupka. Na koniec postanowiła zajść do karczmy, gdzie męska populacja Wilżyńskiej Doliny zwyczajowo zapijała chłód chmielowym piwskiem. I już od progu uderzyła ją głucha cisza.
Przygarbiła się, przybrawszy niewinny wygląd kruchej wiejskiej starowiny, i poczłapała do ulubionego kątka sali: żaden z wieśniaków nie śmiał się tam zbliżyć nieproszony. Oberżysta natychmiast podbiegł do niej z garncem grzanego wina i zamierzał czmychnąć, ale ucapiła go za przegub. Chwyt miała jak imadło.
- A co się tu u was, kochanieńki, dzieje? - zapytała ze zwodniczą łagodnością. - Coś nie zachodzicie do mnie ostatnio, oj, nie, i wieści żadnych nie mam.
Była to oczywista nieprawda, jako że kmiecie przybiegali do niej ustawicznie, czy to krowa zległa, czy żonę choroba zmorzyła, nikt wszelako nie ośmielił się zaprzeczyć. Chłopi pijący przy długim stole w milczeniu zwiesili łby nad kuflami. Oberżysta zaś, czując, że inaczej się nie wywinie, postanowił odpowiedzieć.
- Ano, jakowe nieszczęście na nas przyszło! - zaczął łamiącym się głosem. - Tragedyja jaka! Jaśnie książę do nas zjechał!
- Jaśnie książę? - zdumiała się Babunia. - A jakiż?
- A skądże mnie wiedzieć? - oberżysta się obruszył. - Przecież się przed nami, pospolitakami, z imienia nie opowiadał. Ale chyba jakiś nietutejszy - dodał po namyśle - bo kożucha nie miał, tylko kusy kabacik. I o was nie słyszał, tedy ani chybi z daleka - dokończył z chytrym uśmiechem, jako że nigdy nie zaszkodzi przypochlebić się wiedźmie.
Babunia Jagódka nie zwróciła jednak uwagi na pochlebstwo.
- A czegóż on tutaj szuka? - dociekała.
- Ano - podrapał się po głowie - w tym właśnie szkopuł. Księżniczki zaklętej.
- Księżniczki zaklętej? - powtórzyła w oszołomieniu Babunia. - Tutaj? Na tym zadupiu?
Oberżysta bezradnie rozłożył ręce.
- Toż samo my mu powiadali, ale jak kozioł się uparł. Ponoć jakaś przepowiednia była czy coś. Nadto, powiada, na takim zadupiu o prawdziwą księżniczkę najłatwiej. I lepsza ona od innych, mówi. Bo swojska i nasza. Bo z dala od dworu chowana i cywilizacją nieskażona.
Wiedźma pomilczała chwilę, przeżuwając wieści.
- A może on - postukała się wymownie w czoło - kołowaty jakiś?
- No - zawahał się gospodarz - człowiek nigdy nie dojdzie, jak to jest z wielkim państwem. Ale w innych rzeczach już dorzeczniej gadał. Tyle że szkodzi...
- Dworzan wziął z tuzin, co teraz po chałupach siedzą i zapasy zimowe wam przeżerają? - domyśliła się wiedźma.
- E, skądżeby znowu! Samojeden przyjechał na koniku bułanym, co go u mnie do stajni wstawił. I nawet za owies zapłacił - pochwalił się. - Całego srebrnego grosza.
Babunia skrzywiła się kwaśno. Nie lubiła słuchać o cudzych zyskach.
- O co się tedy rozchodzi? - burknęła z irytacją. - Skoro taki on miły?
- No, miły niezawodnie - przyznał oberżysta. - Może aż nadto miły. I baby nasze buntuje!
Wiedźma zrobiła w myślach rachunek wilżyńskiego babińca. Owszem, było tu trochę młodych dzierlatek, które chętnie obejrzałyby z bliska prawdziwego księcia - a już najchętniej bardzo detalicznie i na wonnym stogu siana. Żadna jednak nie była wystarczająco urodziwa, żeby szlachetny gość zawiesił na niej oko, a już na pewno nie pierwszego dnia pobytu, bo po dłuższym poście różne się mogą rzeczy zdarzyć. O reszcie wilżyńskich bab, solidnych jak chlebowe dzieże i w tę pogodę szczelnie okutanych baranicami, nie warto było nawet myśleć.
- A czegóż on od waszych bab chce?
Chłopi przy stole ożywili się nieco. Niektórzy nawet spoglądali na wiedźmę z urazą, jakby zawiodła ich zaufanie.
- Ech, szkoda gadać! - oberżysta machnął ręką. - Najpierw Magdę zobaczył, co u mnie posługuje. Akurat kufle niosła. Szczypnął ją któryś w tyłek, to popłakiwać zaczęła, że niby nie pierwsza lepsza. A książę ją pouczył, że wcale płakać nie trzeba i skoro znowu ktoś szczypnie, niechaj włodarza woła, że się jej krzywda dzieje, i w dyby niech chłopa wsadzą.
- A cóż na to Magda? - zaciekawiła się wiedźma.
- No, w kuchni siedzi i ryczy - oznajmił ze wzruszeniem ramion. - Bo jużem jej powiedział, że skoro jej szczypać nie wolno, to na cóż mi się tu nada? Sam kufle poroznoszę. A ona na żebry niech idzie, wywłoka harda!
Chłopi z aprobatą pokiwali głowami, od strony kuchni zaś dał się słyszeć rozpaczliwy szloch Magdy, która właśnie pakowała w węzełek swój skromny dobytek. Wiedźma zmarszczyła brwi. Dziewczyna ani chybi zamarznie, gdy tylko wieczór nastanie, pomyślała, albo ją wilcy zarżną.
- Z Magdą się jeszcze wstrzymajcie, mości oberżysto - rzekła, ale takim tonem, że powierzchnię wina pokryła cienka warstewka lodu.
Oberżysta się wzdrygnął.
- Ależ oczywista, Babuniu - powiedział przymilnie. - Toż nigdy bym jej bez waszej rady nie odprawił. Ale, widzicie, nie jedną Magdę książę bałamuci. Znacie starą Kleczkową, co tutaj nieopodal w chałupie siedzi?
Babunia skinęła głową.
- Ano, śnieg całą noc padał, tedy wylazła o brzasku i dalej go z podwórza odrzuca, bo trzeba do obory iść, inwentarz obrobić. Jak to książę zobaczył, zaraz do niej przyskoczył. Szuflę jej z ręki wydarł i nuże samemu odgarniać. I nawet mu przy tym korona z głowy nie spadła!
- Bardzo grzeczny kawaler - pochwaliła wiedźma.
- Ba, żeby tylko odgarniał! - gospodarz zacietrzewiał się coraz bardziej. - Ale on przy tym gadał. 'A gdzie się wasz chłop podziewa?' - pyta. 'No, na piecu śpi' - rzecze Kleczkowa, bo choć jest poczciwa kobiecina, przecież się zlękła książęcej osoby. 'Zatem chory pewnie?' - bada dalej ten hultaj. 'E, chory to on nie jest', odpowiada Kleczkowa, 'tyle że wczoraj popił, więc leży, póki mu kwasu z ogórców nie podam'. 'To ja wam, matko, poradzę', gada książę niecnota, 'żebyście mu cały garniec razem z ogórcami na łbie rozbili, by się na przyszłość nauczył babie w obrządku pomagać'. Zatem biedna Kleczkowa, cała w strachu przed książęcym majestatem, zrobiła, co jej kazano. Garniec wielki chwyciła i jak nim męża w łeb trzaśnie! - skrzywił się boleśnie. - Aż go zamroczyło. Wnet się wszelako obudził, po chałupie rozejrzał. Gar widzi potrzaskany i babę widzi struchlałą, tedy jej zaraz przygrzmocił - wpierw pięścią, potem ożogiem. Ze dwie niedziele z wyra się nie podniesie babina, choć przecie nie zawiniła.
Wiedźma uniosła brew. Z nagła naszła ją chęć, aby sobie obejrzeć książęcego cudaka.
- A gdzież teraz ten książę?
- Z tym jest nowa bieda. Do młyna poszedł.
- Toć mąki nie potrzebuje?
- Nie, Jewkę młynarzównę popod farą spotkał - gospodarz prychnął z przyganą. - A ta do niego przypadła i po rękach całuje. I dalejże błagać, żeby ją stąd zabrał, bo to, powiada, sierota jest nieszczęsna i u krewnych w pogardzie.
Babunia skinęła głową. Znała dobrze Jewkę. Była to krępa dziewucha, która za życia ojca poczynała sobie we młynie jak udzielna pani, za nic mając młodszych braci i tyrając nimi bez pamięci, na co nieboszczyk, człek już schorowany i słaby, dla świętego spokoju przyzwalał. Za to po jego śmierci bracia wzięli się wespół i siostrę z chałupy przegnali, tak że teraz chodziła po wsi o łaskawym chlebie i sypiała w kruchcie.
- Książę ją zaraz wypytał, a potem powiada, że jej się po ojcu należy ziemi szmat znaczny i udział równy w młynie. A co się jej niby należy? - walnął kułakiem w stół. - Pierzyna się jej należy i garnców parę, jeśli się za mąż wyda. Ale książę się naparł i właśnie poszedł do młynarczyków przemówić, coby ją w gotowiźnie spłacili. To ja wam, Babuniu, mówię, lepiej wy jego zabierzcie, bo, książę nie książę, z tego nieszczęście być musi - dokończył, a rząd chłopów przy stole znów pokiwał głowami. - Jak tak dalej pójdzie, jeszcze przed zmierzchem ktoś go przetrąci kłonicą.
Wiedźma znalazła księcia bez trudu. Stał na kładce przed młynem i perorował z zapałem, wyjaśniając młynarczykom ich braterskie powinności. Zdawał się przy tym nie zauważać, że jego audytorium ściska w garści cepy. Na widok wiedźmy wybałuszył oczy i nieco stracił wątek.
- O czym ja żem...? - zakłopotał się, lecz zaraz grzecznie ujął starowinkę pod łokieć i pomógł jej przejść po wyszczerbionym mostku. - Oj, pozwólcie, mateczko, bo tu lód żywy leży.
Kiedy tak sobie dreptali ramię w ramię, Babunia przyjrzała mu się z bliska: książę był jak się patrzy, smukły, ale wysoki, o twarzy jasnej jak mleko, szeroki w barach, a w pasie wąski. Nawet pasowała mu głupawa złota korona i kusy aksamitny kabacik.
- Dziękuję, kochaneczku - wyszczerzyła w uśmiechu poczerniałe zęby. - Cóż cię do nas przygnało, boś chyba nietutejszy?
Książę zerknął tęsknie ku młynarczykom, którzy na widok wiedźmy powrócili spiesznie do przerwanych zajęć. Ale widać odebrał starannie wychowanie, bo grzeczność i szacunek dla starszych przeważyły nad chęcią kontynuowania przemowy.
- Księżniczki zaklętej szukam.
- Bardzo piękna intencja - pochwaliła Babunia. - Młody jesteś i zdrowy. Czas się tobie żenić, dziedzica przyczynić księstwu.
Książę się skrzywił, jakby mu coś paskudnego ze śliną do ust nabiegło, i poprawił na szyi zapięcie srebrzystego płaszczyka.
- Co się tyczy żeniaczki - rzekł, odchrząknąwszy wprzódy z niechęcią - to już mam narzeczoną. Bankierską córkę. Może ciut pospolita, ale posażna - dodał ciszej - a księstwo zadłużone po wojnie. Trza obowiązek spełnić.
Wiedźma osłupiała.
- To po co ci księżniczka?
Książę nagle zacisnął pięści, na gębie posiniał i rozdarł się na całe gardło.
- A co?! - wrzasnął. - A co ja jestem, nie prawdziwy książę? To nie mogę mieć raz w życiu smaku na prawdziwą księżniczkę? Dość, że się przez resztę życia będę z pospolitą babą pokładać!
- Ale to jakby - zaczęła ostrożnie Babunia - trochę nieuczciwa rzecz księżniczkę zbałamucić i precz odjechać. Cóż to za szczęście dla niej?
- No, jak to jakie? - obruszył się książę. - Przecież ją odczaruję.
Wiedźma, która była cokolwiek obeznana z czarami, łypnęła na niego podejrzliwie.
- A masz w tym doświadczenie, synku?
Książę popatrzył na nią jak na głupią.
- Wszak książę jestem prawdziwy - oznajmił z dumą. - Starczy, że pocałuję.
Babunia Jagódka pokiwała głową. Niby nie musiała więcej wiedzieć, ale przyjemnie jej było na niego spoglądać, kiedy tak się odymał i puszył z policzkami zaczerwienionymi od gniewu. Właściwie, pomyślała, ładniutki ten książę i miły. Aż szkoda, żeby go chłopstwo kłonicami ubiło.
- Dobre z ciebie dziecko - rzekła po chwili - tedy ci dopomogę. Bo jest tu pewna ścieżynka, co cię zawiedzie do chatki, gdzie mieszka zaklęta księżniczka...
Następnego dnia o świcie rozpromieniony książę stukał do chaty zaklętej księżniczki. Wprawdzie postradał srebrzysty płaszczyk, bo kozioł Berek zdarł mu go z ramion, kiedy się biedny chłopczyna przedzierał nocką przez kolczaste krzaki. Korony także już nie miał, tę bowiem porwały nietopyrki przemienione w straszydła. Miał za to świeże sińce wymierzone mu sowicie przez zaczarowaną jabłonkę, po tym jak jej po omacku nastąpił na korzeń. Choć obolały, książę był atoli szczęśliwy i dumny z siebie jak rzadko. Dowiódł wszak serca mężnego, stawiwszy czoło wszelkim cudom i strachom, i z drogi raz obranej nie zboczył. Teraz więc w nagrodę zdobędzie wyśnioną, wytęsknioną księżniczkę.
Drżącą dłonią odemknął skobel i wszedł do izby. Wnętrze okazało się ubogie i zgrzebne, lecz wiedział, że w bajkach tak bywa. A na łóżku, na śnieżnobiałych poduchach, skromnie nakryta pierzynką, spała najprawdziwsza księżniczka. Od razu ją rozpoznał - po czarnych splotach warkoczy i skórze białej jak śnieg. Co prędzej przytknął wargi do jej ust czerwonych jak koral.
Wiedźma, o świcie odmieniona zaklęciem 'piękna-i-młoda', zachichotała duchu.
Też miała raz w życiu smak na prawdziwego księcia.