Charles R Tanner Tumitak z podziemnych korytarzy


CHARLES R. TANNER





Tumitak z podziemnych korytarzy

tłum. Wiktor Bukato



O AUTORZE


Fantastyka naukowa jako gatunek literacki zrobiła fantastyczną karierę. Powstają kluby miłośników tego gatunku, coraz więcej osób czyta tę literaturę, kolekcjonuje i zdobywa o niej wiedzę.

Jeśli chodzi o amerykańską literaturę fantastyczno-naukową, jedną z najbardziej liczących się na tym rynku, zainteresowanie czytelników, a szczególnie ich wiedza na ten temat sięgają wstecz przede wszystkim do tak zwanego “Złotego Wieku" SF przypadającego na okres mniej więcej od roku 1938 - kiedy to John Campbell zastał redaktorem na­czelnym czasopisma “Astounding Stories", nadając ton temu nurtowi twórczości literackiej i niejako go promując - do lat pięćdziesiątych, kiedy to na ten teren wkroczyły inne magazyny.

Lata dwudzieste i trzydzieste naszego wieku pozostają w cieniu. A przecież warto pamiętać, że zanim zabłysły gwiazdy pierwszej wiel­kości, jak A. E. Van Vogt, Robert A. Heinlein, Isaac Asimov i Theodore Sturgeon, istnieli i pisali inni autorzy, których wkładu w to dzieło nie sposób pominąć.

Jednym z nich jest właśnie Charles R. Tanner (1896-1954), który zadebiutował opowiadaniem “The Color of Space" w roku 1930. Pisał później jeszcze wiele, głównie opowiadań, czy może nawet króciutkich powieści, publikując je wyłącznie w magazynach SF.

Najbardziej znany jest cykl opiewający przygody młodego śmiałka Tumitaka, żyjącego w czasach, kiedy ludzkość została zepchnięta pod ziemię przez najeźdźców z Wenus. Tumitak swoimi bohaterskimi czyna­mi przypomina ludziom o ich właściwym miejscu na Ziemi i ich godności, budząc w nich odwagę i chęć czynu.

Dwa pierwsze opowiadania z tego cyklu: “Tumitak z podziemnych korytarzy" (Tumithak oj the Corridors) i “Tumitak na powierzchni Zie­mi" (Tumithak in Shawm) zamieścił Isaac Asimov w swojej antologii zatytułowanej “Przed Złotym Wiekiem". Przedstawiamy je miłośnikom fantastyki po raz pierwszy w polskim przekładzie w dwóch kolejnych zeszytach.


ROZDZIAŁ I


Dopiero w ciągu ostatnich kilku lat archeologia poczyniła postępy, które pozwoliły na wstępne oceny zdumiewających osiągnięć nauki na­szych przodków przed Wielką Inwazją. Szczególnie obfitym źródłem wiedzy na temat ich życia były ruiny Londynu i Nowego Jorku. Wia­domo już, że nasi przodkowie posiedli tajemnicę latania oraz znajomość chemii i elektryczności przewyższającą naszą; istnieją nawet pewne do­wody, że prześcignęli nas w medycynie i pewnych sztukach pięknych. Biorąc ich cywilizację jako całość, można mieć niejakie wątpliwości, czy doścignęliśmy ich w wiedzy ogólnej.

Do czasu Inwazji odkrywali tajemnice przyrody, jak się zdaje, stale, w regularnym postępie geometrycznym, i mamy uzasadnione powody, by sądzić, że to właśnie mieszkańcy Ziemi pierwsi rozwiązali problem lotów międzyplanetarnych. Powieści pisane przez autorów zajmujących się tym okresem świadczą o zainteresowaniu, jakie dzisiejszy człowiek przejawia wobec tak zwanego Złotego Wieku.

Niniejsza opowieść nie dotyczy wszakże ani dni Inwazji, ani życia w Złotym Wieku przed nią. Mówi ona o owej pół mitycznej, pół historycz­nej postaci, Tumitaku z Loru, pierwszym człowieku, jak głosi legenda, który zbuntował się przeciwko dzikim szylkom. Choć brak jeszcze wie­lu faktów, niedawne badania lochów i korytarzy rzuciły wiele światła na dotąd niejasne fragmenty życia tego bohatera. Pewne już jest, że żył on i walczył naprawdę, lecz bez wątpienia nie dokonał tych cudów, które przypisuje mu legenda.

Wiadomo na przykład, że życie jego nie trwało dwieście pięćdziesiąt lat, jak mu to przypisują; że mitem jest jego nadludzka siła i niewrażliwość na promienie szylków. Równie wątpliwa jest opowieść o zniszcze­niu przez niego sześciu miast.

Jednak wiedza o jego życiu pogłębia się w miarę, jak tracimy zaufanie do legend. Nadszedł czas, gdy możemy pojąć, niestety jeszcze mgliście, ale za to z bardziej racjonalnego punktu widzenia, prawdą o jego czynach. Tak więc celem niniejszej opowieści jest próba zracjo­nalizowania i właściwego umieszczenia w tle historycznym wczesnej młodości wielkiego bohatera, który w imieniu ludzkości targnął się pierwszy na bestie wenusjańskie, trzymające całą Ziemię w niewoli...



Długi, posępny korytarz ciągnął się, jak okiem sięgnąć. Wysoki na piętnaście stóp i równie szeroki, prowadził prosto, bez końca, a jego bru­natne, szkliste ściany cechowała niezmienna jednostajność. Wzdłuż środkowej linii stropu ukazywały się co jakiś czas duże lampy, płaskie płyty zimnego, białego światła, które płonęło od wieków, nie wymagając żadnych zabiegów. W takich samych odstępach w ścianach bocznych widniały głęboko wycięte otwory drzwiowe, zawieszone szorstką tkani­ną workową; na progach znać było ślady stóp pozostawione tam przez minione pokolenia. Monotonii tego widoku nie mąciło nic - poza kilkoma miejscami, gdzie korytarz krzyżował się z innym korytarzem, rów­nie nieciekawym.

Korytarz wcale nie był pusty. Tu i tam na całej długości pojawiały się pojedyncze postacie mężczyzn, w większości o niebieskich oczach i rudych włosach. Odziani byli w niewyszukane zgrzebne szaty, ściągnię­te w talii szerokimi pasami o wielu kieszeniach i olbrzymich klamrach. Znajdowało się tam również kilka kobiet, które różniły się od męż­czyzn długością włosów i szat. Wszyscy poruszali się jakby ukrad­kiem - choć bowiem minęło wiele lat od czasu, gdy ostatnio widziano Strach, nawyki setek pokoleń niełatwo odrzucić. Tak więc korytarz, lu­dzie, ich odzienie, a nawet zwyczaje tworzyły posępną monotonię.

Gdzieś z głębi, spod korytarza, dochodził miarowy stukot i warkot jakiejś gigantycznej machiny; rozlegał się nieprzerwanie towarzysząc życiu tych ludzi, tak że już nikt nie zwracał nań uwagi. A mimo to ów stukot przytłaczał ich, przenikał ich umysły i swoim miarowym rytmem oddziaływał na wszystko, co robili.

Zdawało się, że jedna część pomieszczenia jest bardziej uczęszczana niż inne. Światła płonęły tu jaśniej, tkaniny okrywające drzwi były czystsze i nowsze; kręciło się tu także więcej ludzi. Wchodzili i wycho­dzili ukradkiem z drzwi, niczym pomykające króliki.

Z boku w drzwiach ukazały się postacie chłopca i dziewczyny w wieku około czternastu lat. Jak na dzieci byli wyjątkowo wysokiego wzrostu, choć ich niedojrzałość wydawała się oczywista. Oni również, jak i starsi, mieli niebieskie oczy, a ich cerę znamionował odwieczny brak światła słonecznego i nieustanne działanie promieni świateł kory­tarzy. W ich zachowaniu była jakaś śmiałość i żwawość sprawiająca, ze wielu mieszkańców korytarzy na ich widok marszczyło brwi z dezapro­batą. Najwyraźniej starsi uważali, że młode pokolenie zmierza szybko do samounicestwienia. Nie było wątpliwości, że prędzej czy później ta śmiałość i hałaśliwość sprowadzi Strach z Powierzchni.

Lecz młodzi, doskonale obojętni wobec tak wyraźnej dezaprobaty, kontynuowali swój marsz. Skręcili z głównego korytarza w inny, sła­biej oświetlony, a przeszedłszy nim prawie milę, skręcili w jeszcze inny. Przejście, w którym się teraz znaleźli, było wąskie i wyraźnie pięło się w górę. Nie było tu zupełnie nikogo, a gruba warstwa kurzu, pokrywa­jąca korytarz, oraz opłakany stan świateł dowodziły, że dawno już nikt tu nie mieszkał. Liczne otwory drzwiowe pozbawione były zasłon, które skrywały wnętrza zamieszkałych pomieszczeń w większych korytarzach. Zamiast tego w wielu drzwiach wisiały kotary pajęczyn pokrytych pyłem. W miarę jak młodzi posuwali się dalej, dziewczyna przybliżała się do chłopca, ale poza tym nie zdradzała innych oznak bojaźni. Po pew­nym czasie przejście stało się jeszcze bardziej strome i wreszcie kończyło się ślepą ścianą. Młodzi usiedli na rumowisku pokrywającym dno kory­tarza i po chwili zaczęli rozmawiać ściszonym głosem.

- Wiele lat musiało upłynąć od czasu, gdy mieszkali tu ludzie - rzekła cicho dziewczyna. - Może znajdziemy coś bardziej cennego, co pozostawili opuszczający ten korytarz.

- Myślę, że Tumitak łudzi się tylko mówiąc nam o możliwości zna­lezienia skarbów w tych przejściach - odrzekł chłopiec. - Bez wątpie­nia byli tu już inni przed nami.

- Tumitak powinien już tu być - powiedziała po chwili dziew­czyna. - Czy myślisz, że przyjdzie? - Daremnie starała się przebić wzrokiem ciemność panującą w dole korytarza.

- Oczywiście, że przyjdzie, Tepro. Czy Tumitak kiedykolwiek nie dotrzymał słowa, kiedy się umawiał?

- Ale przyjść tu samotnie! - zaprotestowała Tepra - Umarła­bym ze strachu, Nikadurze, gdyby ciebie tu nie było.

- Nie ma właściwie żadnego niebezpieczeństwa - odrzekł. - Lu­dzie z Jakry nie mogliby tu dojść nie przechodząc przez główny kory­tarz. A wiele lat już minęło od czasu, gdy kraina Lor widziała szylka.

- Dziadek Konak raz widział szylka - przypomniała mu Tepra.

- Tak, ale nie tu, w Lorze. Widział go w Jakrze wiele lat temu, gdy walczył z Jakrariami jako młody wojownik. Przypomnij sobie, że Lorianie odnieśli zwycięstwo i wygnali Jakran z ich miasta do kory­tarzy dalej położonych. I nagle wybuchł ogień i panika i pojawiła się banda szylków. Dziadek Konak widział tylko jednego i ten jeden o mało go nie schwycił, ledwie dziadek uniknął. - Nikadur uśmiechnął się. - Jest to piękna opowieść, ale na poparcie jej prawdziwości mamy tylko słowo dziadka Konaka.

- Ależ Nikadurze... - zaczęła dziewczyna. Przerwał jej szelest do­chodzący z pokrytych pajęczyną odrzwi. W mgnieniu oka dwoje młodych zerwało się na równe nogi. Popędzili zdjęci strachem w dół korytarza nie oglądając się za siebie, zupełnie nieświadomi pojawienia się trzeciej osoby, młodzieńca, który wyszedł z drzwi i oparty teraz o ścianę z ironicznym uśmiechem na twarzy obserwował ich ucieczkę.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ów młodzieniec niczym się nie różni od innych mieszkańców korytarzy. Te same rude włosy i biała, przezroczysta skóra, ta sama prosta szata i ogromny pas. Lecz uważne oko dostrzegłoby w szerokim, śmiałym czole, wąskim, zakrzywionym nosie i bystrych oczach znamiona owej wielkości, która pewnego dnia miała stać się jego udziałem.

Młody człowiek obserwował przez chwilę ucieczkę przyjaciół, lecz zaraz cicho zagwizdał. Tepra natychmiast się zatrzymała i odwróciła, a widząc postać przybysza zawołała na Nikadura. Chłopiec przystanął również i oboje, mocno zawstydzeni, zawrócili.

- Przestraszyłeś nas, Tumitaku - powiedziała dziewczyna z wy­rzutem w głosie. - Co takiego robiłeś w tamtym pomieszczeniu? Nie bałeś się tam wejść samotnie?

- Nie ma tam nic, czego miałbym się bać - odrzekł dumnie Tumitak. - Często penetrowałem te korytarze i mieszkania i nie spotkałem tu jeszcze żadnej żywej istoty, poza pająkami i nietoperzami. Szukałem zapomnianych rzeczy - mówił dalej i nagle zabłysły mu oczy. - I popatrzcie! Znalazłem książkę! - Sięgnąwszy za pazuchę wyciągnął zdo­bycz i dumnie zaprezentował ją towarzyszom.

- To stara książka - powiedział. - Widzicie?

Z pewnością była to stara książka. Okładki już nie miała, brako­wało większości kart, a pozostałe, cienkie arkusze metalu, z których księga się składała, zaczynały utleniać się na brzegach. Bez wątpienia książka ta leżała zapomniana przez wieki.

Nikadur i Tepra przyglądali się jej z nabożną czcią, taką samą, jaką odczuwa każdy niepiśmienny wobec tajemnicy magicznych czarnych znaczków służących do wyrażania myśli. Tumitak jednak umiał czy­tać. Był synem Tumloka, jednego z mistrzów żywności, którzy strzegli tajemnicy przygotowywania syntetycznego pożywienia, stanowiącego podstawę diety mieszkańców korytarzy. Owi mistrzowie żywności, po­dobnie jak lekarze, mistrzowie oświetlenia i energii przechowali wiele tajemnic wiedzy przodków. Najważniejszą z nich była bardzo przydat­na umiejętność czytania, a ponieważ Tumitak miał pójść w ślady ojca, Tumlok wcześnie wyuczył go tej cudownej sztuki.

Gdy więc młodzi potrzymali księgę w rękach, przyjrzeli się jej do­kładnie, w zadumie, zaczęli błagać Tumitaka, by im ją przeczytał. Nie­raz już słuchali z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia, jak czytał im z tych cennych ksiąg znajdujących się w posiadaniu mistrzów żyw­ności; nigdy też nie pominęli okazji, by śledzić czarodziejski proces przemiany dziwacznych znaczków na metalowych arkuszach w dźwięki i zdania.

Tumitak odpowiedział uśmiechem na ich natarczywość, a następnie, sam w skrytości ducha ciekaw jak oni, co zawiera dawno zapomniana księga, gestem nakazał im usiąść na ziemi i otwarłszy książkę zaczął czytać:

- “Manuskrypt Dawona Starrosa spisany w Pitmouth dwudziestego drugiego dnia Miesiąca Słońca, w 161 roku od dnia Inwazji, lub też we­dług starego porządku - w roku 3218 n.e."

Tumitak przerwał.

- To rzeczywiście stara ksiąga - szepnął z przejęciem Nikadur, a Tumitak skinął głową.

- Prawie dwa tysiące lat! - odrzekł. - Ciekawe, co to znaczy: rok 3218 n.e.

Zastanawiał się nad tym przez chwilę, a następnie podjął czytanie.

- “Teraz jestem już stary, lecz komuś, kto tak jak ja pamięta dni, gdy mężowie mieli jeszcze odwagę walczyć, gorzki jest widok upadku naszego rodzaju.

Wśród mężów dzisiejszej doby utwierdza się beznadziejny przesąd, że człowiek nie jest w stanie pokonać szylków, a co więcej, że nie wolno mu podejmować z nimi walki. Chcąc sprzeciwić się temu prze­sądowi autor słów niniejszych spisał historię podboju Ziemi w nadziei, że kiedyś w przyszłości nadejdzie człowiek, który znajdzie dość odwagi, by stawić czoło tym, którzy opanowali ludzkość. W nadziei, że ów czło­wiek się pojawi, spisano tę historię, aby poznał stworzenia, z którymi ma walczyć.

Uczeni, którzy opowiadają o dniach przed Inwazją, mówią nam, że kiedyś człowiek niewiele różnił się od zwierzęcia. Przez tysiące lat stop­niowo wspinał się ku cywilizacji, ucząc się sztuki życia, aż wziął we wła­danie cały świat.

Poznał tajemnicę produkcji żywności z elementarnych składników, nauczył się naśladować życiodajne światło słońca; jego wielkie statki powietrzne śmigały w atmosferze równie swobodnie, jak statki wodne śmigały po morzu. Cudowne promienie dezintegratora unicestwiały góry otwierając drogę kanałom, którymi płynęła z oceanu woda zamieniając pustynie w najżyźniejsze obszary. Od bieguna do bieguna rosły potężne miasta i od bieguna do bieguna władza człowieka była niepodważalna.

Od tysięcy lat ludzie toczyli ze sobą spory, a ziemie pustoszyły wiel­kie wojny, aż w końcu cywilizacja osiągnęła stadium, w którym wszystkie wojny wygasły. Na Ziemi nastała wielka era pokoju; człowiek opanował zarówno morze jak i ląd, i począł spoglądać ku innym światom obiegają­cym Słońce, zastanawiając się, czy i tych światów nie mógłby zdobyć.

Wiele minęło wieków, nim dość się nauczył, by podjąć poprzez otchłanie Kosmosu. Trzeba było znaleźć sposób unikania nie­zliczonych meteorów wypełniających przestworza między planetami. Trzeba było znaleźć sposób izolowania statku przed śmiercionośnymi pro­mieniami kosmicznymi. Wydawało się, że gdy pokonano jedną trudność, na jej miejscu wyrastała inna. Ale po kolei porozwiązywano wszystkie problemy piętrzące się przed lotami międzyplanetarnymi, i w końcu naszedł dzień, gdy potężny pojazd długości setek stóp czekał gotów do skoku w Kosmos, gotów badać inne światy".

Tumitak znowu przerwał czytanie.

- To musi być cudowna tajemnica - powiedział. - Wydaje mi się, że czytam jakieś słowa, lecz nie rozumiem ich znaczenia. Ktoś wy­biera się na jakąś wyprawę, i to wszystko, co mogę pojąć. Czy mam czytać dalej?

- Tak, tak! - zakrzyknęli oboje razem, podjął więc lekturę: “Wyprawa wyruszyła pod dowództwem człowieka nazwiskiem Hen­ryk Sudivan; tylko on jeden powrócił do świata ludzi, by opowiedzieć o strasznych przygodach, jakie przeżyli na Wenus, planecie, ku której podążyli.

Podróż na Wenus zakończyła się powodzeniem i upłynęła w spo­koju. Mijał tydzień za tygodniem, podczas gdy owa Gwiazda Wieczorna, jak nazywali ją ludzie, stawała się coraz jaśniejsza i większa. Statek spisywał się bez zarzutu i choć podróż trwała długo jak dla tych, któ­rzy przywykli przemierzać oceany w ciągu jednej nocy, czas im się nie dłużył. Nadszedł dzień, gdy przelecieli wreszcie nad nizinami i szeroki­mi dolinami Wenus, pod gęstą zasłoną z chmur, która wiecznie skrywa powierzchnię planety przed Słońcem; dziwili się wówczas wielkim mia­stom i innym śladom cywilizacji widocznym na całej powierzchni Wenus.

Zawisnąwszy na jakiś czas nad jednym z wielkich miast, Ziemianie następnie wylądowali, powitani przez dziwne inteligentne istoty, które władały planetą, te same, które dziś znamy pod nazwą szylków. Szylki uznały ich za półbogów i oddały im cześć, lecz Sudivan i jego to­warzysze, wierni synowie najszlachetniejszych rodów ziemskich, nie po­niżyli się do tego, by hołd taki przyjąć. Kiedy wyuczyli się języka szyl­ków, szczerze przyznali się, kim są i skąd pochodzą.

Zdumienie szylków nie miało granic. Były znacznie bardziej niż ludzie zaawansowane w technice; ich znajomość elektryczności i chemii była równa ziemskiej, lecz o astronomii i naukach jej pokrewnych nie miały pojęcia, uwięzione pod wieczną kopułą chmur, która skrywała przed nimi widok Kosmosu. Nie śniły nigdy, że mogą istnieć inne światy poza tym, który znały. Z największą trudnością przybysze zdołali im wy­tłumaczyć, że opowieść Sudivana jest prawdziwa.

Gdy jednak udało się przekonać szylków, ich postawa zmieniła się całkowicie. Nie były już uniżone ani przyjazne. Podejrzewały, że ludzie przybyli po to, aby je podbić, i postanowiły pokonać ich tą samą bro­nią. Wyższe uczucia ludzkie były im niedostępne i dlatego nie potrafiły wyobrazić sobie przyjacielskiej wizyty obcych przybyszów z innego świata.

Ziemianie znaleźli się wkrótce zamknięci w wielkiej metalowej wieży, o wiele mil od swego pojazdu kosmicznego. W chwili nieuwagi jeden z towarzyszy Sudivana zdradził, że pojazd ten jest jak dotąd jedy­nym tego rodzaju statkiem, i szylki postanowiły wykorzystać ten fakt, by od razu rozpocząć podbój Ziemi.

Natychmiast wzięły w posiadanie statek Ziemian i ogarnięte tą jed­nością celów tak charakterystyczną dla szylków - a której tak brakuje ludziom - od razu rozpoczęły budowę pokaźnej liczby podobnych ma­szyn. Na całej planecie huczały wielkie fabryki i kiedy Ziemia oczeki­wała trumfalnego powrotu swych badaczy, dzień jej zagłady coraz har­dziej się zbliżał.

Lecz Sudivan i inni zamknięci w wieży Ziemianie nie poddawali się rozpaczy. Raz po raz próbowali ucieczki i nie ma wątpliwości, że szylki wybiłyby ich co do jednego, gdyby nie łudziły się nadzieją, że wyciągną z ludzi jeszcze jakieś informacje. I otóż ten jeden raz szylki były w błę­dzie: należało zabić wszystkich Ziemian, bez wyjątku, na tydzień bo­wiem przed terminem odlotu wielkiej floty szylków Sudivanowi i kilku­nastu jego towarzyszom udało się uciec.

Ryzykując życiem skierowali się ku miejscu, gdzie znajdował się ich pojazd kosmiczny. Można sobie wyobrazić niebezpieczeństwa tej wę­drówki choćby przez uświadomienie sobie, że na Wenus, to jest po jej zamieszkałej stronie, trwa wieczny dzień. Nie było nocy, która mogłaby ich ukryć. W końcu jednak dotarli do statku strzeżonego ledwie przez parę nie uzbrojonych szylków. Walka, która rozgorzała, winna przejść do historii ludzkości, aby dostarczać jej natchnienia na przyszłość. Z bi­twy nie wyszedł żywy ani jeden szylk, a spośród ludzi pozostało za­ledwie siedmiu, którzy mieli stanowić załogę statku w powrotnej po­dróży na Ziemię.

Przez wiele tygodni potężny pojazd w kształcie pocisku mknął przez olbrzymią pustkę Kosmosu, aż w końcu wylądował na Ziemi. Przy życiu pozostał jedynie Sudivan; pozostali ulegli jakiejś nie znanej chorobie, zarazili się od szylków.

Lecz Sudiyan przeżył i żył jeszcze długo, by ostrzec świat przed szylkami. W obliczu nagłego zagrożenia Ziemianie mieli tylko tyle czasu, aby przedsięwziąć najkonieczniejsze środki obronne. Natychmiast rozpoczęto budowę olbrzymich jaskiń i korytarzy podziemnych z za­miarem stworzenia wielkich podziemnych miast, w których ludzie mo­gliby się schronić i z których mogliby atakować wroga. Nim jednak pra­ce zaczęły się na dobre, przybyły szylki i rozgorzała wojna.

Nigdy przedtem - gdy człowiek ścierał się z człowiekiem - nie śniono o takiej wojnie. Szylki nadleciały milionami; ocenia się, że w inwazji wzięło udział pełne dwieście tysięcy statków kosmicznych. Przez wiele dni ludzie powstrzymywali szylki przed zdobyciem przyczółka na powierzchni Ziemi. Zmuszone do lotu ponad jej powierzchnią zrzucały, gdzie się dało, śmiercionośne gazy i materiały wybuchowe.

Ze swych podziemnych korytarzy ludzie słali w górę olbrzymie ilości gazów, równie śmiercionośnych jak gazy szylków, zaś promienie dezin­tegrujące unicestwiały setki pojazdów, wybijając szylki jak muchy. Z ocalałych statków szylki zrzucały do wykopanych przez ludzi lochów olbrzymie ilości płonących środków chemicznych, które paląc się gwałtownie wyczerpywały tlen z jaskiń powodując śmierć tysięcy ludzi.

I nawet pokonani ludzie wdzierali się w głąb Ziemi torując sobie drogę swymi cudownymi dezintegratorami, które roztapiały skałę prawie tak szybko, jak szybko uciekający zdołali iść powstałym w ten sposób korytarzem. W końcu wyparto człowieka z Powierzchni i niezliczone kłębowiska korytarzy zryły skorupę ziemską na głębokość wielu mil. Szylki nie były w stanie przebyć tych labiryntów i w ten sposób czło­wiek osiągnął stan względnego bezpieczeństwa.

I tak nastąpił impas.

Powierzchnia stała się własnością dzikich szylków, zaś głęboko pod nimi, w jaskiniach i korytarzach, człowiek usiłował utrzymać resztki cy­wilizacji. Nie była to równa gra; ludzie znaleźli się w gorszej sytuacji - zasoby pierwiastków używanych do wytwarzania promieni dezintegrują­cych stopniowo malały i nie było sposobu, by je odnowić; nie można było zdobyć ani drewna, ani różnorodnych odmian roślin, na których wspie­rał się przemysł; mieszkańcy jednego zespołu korytarzy nie mieli moż­liwości komunikowania się z mieszkańcami innego, a przy tym zawsze do korytarzy wpadały hordy szylków polujących dla sportu na ludzi!

Jedynym, co pozwoliło im w ogóle przetrwać, była fantastyczna umiejętność wytwarzania syntetycznej żywności z samej skały.

I stało się, że cywilizacja ludzka, o którą walczono i którą w końcu po wiekach wojen osiągnięto, rozpadła się w kilkanaście lat. Zdławił ją Strach. Ludzie jak króliki żyli w podziemnych norach, z czasem odwa­żając się na coraz mniej i przeznaczając coraz więcej czasu i energii na drążenie coraz głębszych korytarzy. Dziś wydaje się, że ludzkość została całkowicie podbita. Ponad sto lat żaden człowiek nie odważył się pomyśleć o powstaniu przeciwko szylkom, podobnie jak nie do pomyśle­nia jest rewolta szczurów przeciwko ludziom. Nie będąc w stanie stwo­rzyć wspólnej władzy, ani nawet porozumiewać się z braćmi w sąsied­nich korytarzach, ludzie zbyt łatwo przyjęli swój los - ledwie najwyższych spośród niższych zwierząt. Podobne pająkom bestie z Wenus są panami naszej planety i..."

Na tym rękopis się urywał. Chociaż księga musiała być znacznie dłuższa, a to, co z niej pozostało, stanowiło niewiele więcej niż wstęp do jakiejś pracy na temat życia i obyczajów szylków, to jednak reszty brakowało. Monotonny, śpiewny głos Tumitaka ucichł po ostatnim, nie dokończonym zdaniu. Na kilka chwil zapadła cisza.

- Jak trudno to pojąć - rzekła Tepra. - Wiem tylko, że ludzie walczyli z szylkami, jakby to byli Jakranie.

- Kto mógł wymyślić taką historię? - mruknął Nikadur. - Wal­ka ludzi z szylkami - w głowie się nie mieści!

Tumitak nie odpowiedział. Przez dłuższy czas siedział w milczeniu i patrzył na księgę, jakby nagle ujrzał jakieś olśniewające zjawisko.

W końcu przemówił.

- Nikadurze, to jest historia! - wykrzyknął. - To nie żaden dziwny i nieprawdopodobny twór fantazji. Coś mi mówi, że ci ludzie byli naprawdę; że wojna toczyła się rzeczywiście. Jak inaczej można wytłumaczyć nasz sposób życia? Czyśmy nie zastanawiali się nad tym często, czyż nasi ojcowie się przed nami nie zastanawiali, jak nasi mą­drzy przodkowie doszli do tego, żeby budować te wielkie lochy i kory­tarze? Wiemy, że posiadali ogromną wiedzę, ale w jaki sposób ją utracili?

Wiem, że żadna z naszych legend nie wspomina nawet o czymś ta­kim, jak panowanie ludzi na tym świecie - mówił dalej widząc pełne niedowierzania spojrzenia swych młodych towarzyszy. - Lecz jest coś... coś jest w tej księdze, co mi mówi, że to najprawdzisza prawda. Pomyśl tylko, Nikadurze! Napisano tę księgę ledwie sto sześćdziesiąt lat po tym, jak dzikie szylki napadły na Ziemię! O ileż więcej musiał wiedzieć ów autor niż my, żyjący dwa tysiące lat później. Nikadurze, ongiś mężowie walczyli z szylkami! - Uniósł się z miejsca, a jego oczy zabłysły bla­skiem owego fanatyzmu, który po latach miał go wyróżnić spośród in­nych.

- Ongiś mężowie walczyli z szylkami, a z pomocą Najwyższego stanie się tak ponownie! Nikadurze! Tepro! Pewnego dnia i ja będą walczył z szylkiem - rozpostarł szeroko ramiona - pewnego dnia i ja zabiję szylka! Temu poświęcam życie!

Stał przez chwilę z wyciągniętymi ramionami, a potem, jakby nie­świadom obecności towarzyszy, zbiegł w głąb przejścia i po chwili przepadł w ciemnościach. Przez czas jakiś młodzi patrzyli za nim ze zdumie­niem, a następnie, wziąwszy się za ręce, ruszyli powoli, w poważnym nastroju, jego śladem. Wiedzieli, że coś natchnęło ich przyjaciela, lecz czy był to geniusz, czy szaleństwo, nie potrafili powiedzieć. I mieli tego nie wiedzieć przez wiele jeszcze lat.



ROZDZIAŁ II


Tumlok z dumą przyglądał się synowi. Lata, które minęły od czasu, gdy chłopiec znalazł tajemniczy rękopis i popadł w swą dziwną obsesję, zaszkodziły, być może, jak mówili niektórzy, jego rozumowi, lecz jeśli chodzi o budowę fizyczną, były dlań łaskawe. Miał sześć stóp wzrostu (wyjątkowo dużo jak na mieszkańca korytarzy) i stalowe mięśnie. Dzisiaj, w dwudzieste urodziny, nie było takiego, co by go nie obwołał jed­nym z przywódców miasta - gdyby nie jego niedorzeczna mania. Tumitak bowiem postanowił zabić szylka!

Przez lata całe, praktycznie od kiedy jako czternastolatek znalazł rękopis, wszystkie swe nauki poświęcił temu celowi. Ślęczał nad staro­żytnymi mapami korytarzy, nie używanymi od wieków, które wska­zywały drogę na Powierzchnię. Stał się znawcą wszystkich tajemnych przejść w lochach. Miał niewielkie pojęcie o tym, jak naprawdę wygląda Powierzchnia; podania jego ludu niewiele mogły mu o tym powiedzieć.. Ale jednego był pewien: że na Powierzchni spotka szylki.

Ćwiczył się w każdej broni, na której człowiek mógł jeszcze po­legać - w procy, mieczu i łuku - i stał się mistrzem we wszystkich trzech. Na wszelkie możliwe sposoby przygotowywał się do wielkiego dzieła, któremu postanowił poświęcić życie. Oczywiście spotkał się ze sprzeciwem ze strony ojca - a także całego plemienia, lecz z tą jed­nością celu, jaką może osiągnąć tylko fanatyk, oddał sią owej idei i po­stanowił, że gdy tylko osiągnie swe lata, pożegna się ze swoim ludem i uda na Powierzchnię. Nie zastanawiał się wiele nad tym, co zrobi, gdy już dotrze na miejsce. Będzie to zależało od tego, co tam znajdzie. Jednego był pewien - że zabije szylka i przyniesie jego ciało, by po­kazać rodakom, że człowiek może jeszcze zatriumfować nad tymi, któ­rzy sądzą, że są panami ludzkości.

I dziś oto osiągnął wiek dorosły; dziś ukończył lat dwadzieścia i Tu­mlok nie potrafił ukryć dumy ze swego zadziwiającego syna, mimo że uczynił wszystko, co w jego mocy, by mu wybić z głowy tę mrzonkę. I gdy nadszedł dzień wyruszenia przez Tumitaka na tę bezsensowną wyprawę, Tumlok musiał przyznać, że sercem od dawna był z synem i że z niecierpliwością czekał, by ujrzeć, jak chłopiec wyrusza w drogę. Prze­mówił teraz do niego.

- Tumitaku - powiedział. - Przez wiele lat usiłowałem odwieść cię od tego nieosiągalnego celu, jaki sobie wyznaczyłeś. Przez wiele lat sprzeciwiałeś mi się i trwałeś w uporze uważając ziszczenie swych ma­rzeń za możliwe. Nie myśl, że powodowało mną cokolwiek poza ojcowską miłością w mej chęci zatrzymania cię w Lorze. Gdy więc nadszedł dzień, w którym możesz czynić, co uważasz za stosowne, pozwól przynajmniej, by ojciec pomógł ci najlepiej, jak potrafi.

Zamilkł i postawił na stole kwadratowe pudełko o boku długości jednej stopy. Otworzył je i ze środka wyjął trzy dziwaczne przedmioty.

- Oto - rzekł uroczystym tonem - trzy spośród najcenniejszych skarbów mistrzów żywności, przyrządy wynalezione przez naszych świat­łych przodków. Ta oto rzecz - wziął w rękę walcowaty przedmiot o średnicy cala i długości jednej stopy - to latarka, cudowna latarka, która za pociśnięciem tego guzika da ci światło w ciemnych korytarzach. Uważaj, by nie marnować jej energii, nie jest to bowiem wieczne źródło światła, jak te, które nasi przodkowie umieścili w stropach. Jej działanie oparte jest na innej zasadzie i po pewnym czasie jej moc się wy­czerpuje.

Tumlok ostrożnie ujął następny przedmiot.

- To również z pewnością ci pomoże, choć nie jest to rzecz ani taka rzadka, ani tak wspaniała, jak dwie pozostałe. Jest to ładunek silnego materiału wybuchowego, jakiego czasami używamy do zamykania ko­rytarzy lub wydobywania pierwiastków, z których wytwarza się naszą żywność. Trudno powiedzieć, kiedy może ci się przydać w drodze na Powierzchnię.

A tu oto - ujął ostatni przedmiot, który wyglądał jak mała rurka z rączką przytwierdzoną na końcu pod kątem prostym - jest rzecz naj­bardziej zadziwiająca ze wszystkich. Wyrzuca ona małe kulki z ołowiu, a miota nimi z taką silą, że potrafi przebić nawet arkusz blachy! Za każ­dym razem, gdy naciska się ten mały spust z boku, pocisk wylatuje z wielką siłą z otworu rury. On zabija, Tumitaku, zabija nawet szybciej niż strzała, i dużo pewniej. Używaj tego z rozwagą, bowiem jest w nim zaledwie dziesięć pocisków, a kiedy zużyjesz wszystkie, ów przyrząd stanie się bezużyteczny.

Położył trzy przedmioty przed sobą na stole i przesunął je w kie­runku Tumitaka. Młodzieniec wziął je i dokładnie schował w kieszeniach szerokiego pasa.

- Ojcze - rzekł powoli - wiesz, że to nie głos mego serca każe mi opuścić ciebie i wyruszyć na tę wędrówkę. Jest to coś wyższego, niż ty i ja; coś, co mnie wezwało nakazując posłuszeństwo. Od dnia śmierci matki byłeś mi matką i ojcem i zapewne kocham cię bardziej, niż zwykły człowiek kocha swego ojca. Lecz miałem widzenie! Śniłem o czasie, gdy na Powierzchni znowu zapanuje człowiek i gdy nie będzie tam ani jednego szylka. Lecz czas ten nigdy nie nadejdzie, póki ludzie będą wierzyć, że szylki są niepokonane, i dlatego też chcę dowieść, że można zabić szylka i że może tego dokonać człowiek!

Zamilkł i nim ponownie przemówił, drzwi otworzyły się i weszli Nikadur z Teprą. Chłopiec był już teraz mężczyzną, odpowiedzialnym za utrzymanie domu od czasu śmierci ojca przed dwoma laty. Dziewczy­na zaś wyrosła na piękną kobietą, którą Nikadur zamierzał wkrótce poślubić. Oboje powitali Tumitaka z szacunkiem, a gdy Tepra przemówiła, głos jej był pełen czci, jak gdyby zwracała się do półboga. Nikadur rów­nież patrzył teraz na Tumitaka, jak na kogoś wyrastającego ponad zwyk­łych śmiertelników. Ci dwoje, poza może Tumlokiem, byli jedynymi, którzy brali poważnie zamysły Tumitaka, i tym samym jedynymi, któ­rych mógł zwać swymi przyjaciółmi.

- Czy opuszczasz nas dzisiaj, Tumitaku? - zapytała Tepra. Tumitak skinął głową.

- Tak - odrzekł. - Właśnie dzisiaj. Wyruszam na Powierzchnię. Nim minie miesiąc, albo legnę martwy w jakimś korytarzu, albo oczy wasze ujrzą łeb szylka!

Tepra zadygotała. Obie możliwości zdawały się jej równie przera­żające. Lecz Nikadur myślał o bliższych niebezpieczeństwach wędrówki.

- Do Nononu nie napotkasz żadnych kłopotów - powiedział z głę­bokim namysłem - lecz czy w drodze na Powierzchnię nie będziesz musiał przejść przez Jakrę?

- Tak - odrzekł Tumitak. - Na Powierzchnię nie ma innej drogi niż przez Jakrę. A za Jakrą leżą mroczne korytarze, gdzie od setek lat nie postała ludzka noga.

Nikadur zastanowił się. Jakra była od ponad wieku siedliskiem wro­gów Loru. Położona ponad dwadzieścia mil bliżej Powierzchni niż Lor nieuchronnie musiała mieć większą świadomość Strachu. Mieszkańcy Jakry zazdrościli Lorianom ich względnego bezpieczeństwa i stale podejmowali wysiłki zmierzające do podbicia Loru. Małe miasteczko Nonon, położone między tymi dwoma większymi ośrodkami, czasem wal­czyło ramię w ramię z Jakranami, czasem przeciw nim, w zależności od interesów wodzów większych miast. W chwili obecnej, i właściwie przez ostatnie dwadzieścia lat, Nonon był sprzymierzony z Lorem i dlatego też Tumitak nie oczekiwał żadnych kłopotów po drodze, nim dotrze do Jakry.

- A mroczne korytarze? - zapytał Nikadur.

- Poza Jakrą nie ma już lamp - odrzekł Tumitak. - Ludzie od wieków unikali tamtych przejść. Są one zdecydowanie za blisko Po­wierzchni, by było w nich bezpiecznie. Jakranie co jakiś czas próbowali je badać, lecz wyprawy nigdy nie wracały. Tak mi przynajmniej mówili mieszkańcy Nononu.

Tepra miała właśnie coś powiedzieć, lecz Tumitak odwrócił sią i za­jął się tobołkiem z żywnością, którą miał zabrać ze sobą w podróż. Prze­rzucił go przez plecy i skierował się ku drzwiom.

- No, czas wyruszać - rzekł uroczyście. - Oczekiwałem tej chwili przez wiele lat. Żegnaj, ojcze! Żegnaj, Tepro! Nikadurze, opiekuj się moją małą przyjaciółką, a jeśli nie wrócę, nazwijcie swego pierworodnego moim imieniem.

Dramatycznym gestem, tak dla niego typowym, odsunął zasłonę u wejścia i ruszył korytarzem. Cała trójka wyszła za nim, wołając i ma­chając do niego, lecz on nie odwrócił się nawet; kroczył przed siebie, aż zniknął w dalekich ciemnościach.

Stali wtedy jeszcze przez chwilę, a potem ze szlochem Tumlok od­wrócił się i wszedł do pomieszczenia.

- Nigdy nie powróci - mruknął do Nikadura. - To pewne, że nigdy nie wróci.

Nikadur i Tepra nie odpowiedzieli; stali tylko skrępowani, w milcze­niu. Nie byli w stanie znaleźć żadnych słów pocieszenia. Tumlok miał słuszność i głupotą byłoby szukanie słów współczucia, które musiałyby zabrzmieć fałszywie.

Droga, wiodąca z Loru do Nononu, pięła się stopniowo w górę. Nie była całkowicie Tumitakowi obca; dawno temu odwiedził z ojcem to miasteczko, lecz wspomnienie drogi było mgliste. Teraz, gdy światła zaludnionej części miasta zostały poza nim, znajdował tu więcej intere­sujących go rzeczy. Pojawiały się wejścia do innych korytarzy, które zbudowano celowo, aby pogmatwać labirynt i utrudnić stworom z Po­wierzchni znalezienie właściwej drogi do wielkich lochów. Droga nie­długo prowadziła szerokim głównym korytarzem. Często Tumitak mu­siał skręcać w niepozorne odgałęzienia, które nagle rozwidlały się prze­chodząc w inne, większe.

Nie należy uważać, że Tumitak w swym dążeniu do celu łatwo za­pomniał o domu. Często, gdy mijał jakiś znajomy widok, coś go ściskało za gardło i był bliski poniechania wędrówki. Dwa razy mijał komory produkcji żywności, gdzie wiecznie warczały znane mu niepojęte maszyny wytwarzając i własne paliwo ze zwykłej skały, i owe suchary bez smaku, którymi się żywili. Wtedy to jego tęsknota za domem odzywała się najsilniej - nieraz widział, jak jego ojciec obsługiwał takie ma­szyny, i to wspomnienie ostro mu uświadamiało, co porzucił. Lecz podobnie jak wszyscy ludzie natchnieni miał wrażenie, że coś bierze go w swoje władanie i popycha naprzód.

Tumitak skręcił z ostatniego wielkiego korytarza w kręte przejście o szerokości nie większej niż sześć stóp. Nie było tu żadnych drzwi, a sam korytarz był znacznie bardziej stromy niż wszystkie poprzednie, które pokonał. Ciągnął się przez kilka mil, by następnie przez drzwi ni­czym nie różniące się od stu im podobnych otworów, doprowadzić do większego przejścia. Wydawało się, że drzwi te prowadziły do pomiesz­czeń mieszkalnych, lecz w tym rejonie nie było widać żadnych ludzi. Prawdopodobnie z jakiegoś powodu opuszczono ten korytarz przed wielu laty.

Dla Tumitaka jednak nie było w tym nic tajemniczego. Dobrze wie­dział, że owe otwory miały na celu dodatkowe zmylenie tego, kto ze­chciałby przemierzyć labirynt korytarzy; ruszył więc dalej w drogę nie zwracając najmniejszej uwagi na wiele rozgałęziających się przejść, aż dotarł do pomieszczenia, którego poszukiwał.

Na pierwszy rzut oka było to zwykłe mieszkanie, lecz gdy Tumi­tak znalazł się wewnątrz, zaczął dokładnie obmacywać ściany. W kącie odnalazł to, czego szukał: prowadzącą ku górze drabinę z metalowych prętów. Pewien siebie rozpoczął wspinaczkę kierując się w ciemnościach niezmiennie ku górze, a w miarę upływu czasu słaby blask światła w korytarzu pod nim oddalał się coraz bardziej.

Wreszcie dotarł do końca drabiny i znalazł się na krawędzi szybu, w pokoju podobnym do tego, który pozostawił poniżej. Wyszedł z po­mieszczenia na podobny korytarz z drzwiami po obu stronach i zwró­ciwszy się w kierunku prowadzącym ku górze podjął wędrówkę. Był już na poziomie Nononu. Jeżeli się pośpieszy, dotrze do miasta przed porą snu.

Ruszył pośpiesznie w drogę i wkrótce ujrzał w dali wolno zbliża­jącą się grupę ludzi. Wycofał się do jednego z pomieszczeń i stamtąd wyglądał ostrożnie, zanim się nie upewnił, że są to Nonończycy. Czer­wona barwa szat, wąskie pasy i szczególny sposób upinania włosów prze­konały Tumitaka, że ma do czynienia z przyjaciółmi, wyszedł więc z ukrycia i czekał, aż się do niego zbliżą. Gdy go zobaczyli, mężczyzna idący na przedzie, najwidoczniej przywódca, pozdrowił go.

- Czyż to nie Tumitak z Loru? - zapytał, a gdy Tumitak potwier­dził, podjął: - Jestem Nenapus, wódz ludu Nononu. Twój ojciec powia­domił nas o celu twej wędrówki i prosił, byśmy cię oczekiwali właśnie o tej porze. Mamy nadzieję, że zechcesz spędzić u nas porę snu, a jeśli możemy coś dla ciebie zrobić, byś miał podróż lżejszą lub bezpieczniej­szą, wystarczy, że powiesz słowo.

Tumitaka rozśmieszyło nieco to dość pompatyczne przemówienie wodza najwyraźniej przygotowane zawczasu; odpowiedział jednak z powagą, że istotnie będzie wdzięczny za użyczenie mu miejsca na nocleg. Nenapus zapewnił go, że otrzyma najlepsze komnaty w całym mieście, i odwróciwszy się powiódł Tumitaka w kierunku, skąd nadszedł ze swoją świtą.

Przeszli kilka mil opuszczonych korytarzy, nim dotarli do zamiesz­kałych części Nononu. Gościnność Nenapusa nie miała granic. Miesz­kańcy Nononu zgromadzili się na “Wielkim Placu", jak nazywano miej­sce, w którym zbiegały się dwa główne korytarze, zaś Nenapus w kwie­cistej, płynnej mowie tak typowej dla siebie, opowiedział im o Tumitaku i jego wyprawie. Ofiarował także gościowi klucze do miasta.

Po odpowiedzi Tumitaka, w której Lorianin dał upust swej szla­chetnej pasji, przygotowano bankiet. I choć jedyną potrawą były owe suchary bez smaku stanowiące podstawę wyżywienia mieszkańców ko­rytarzy, objadano się do syta. W końcu Tumitak zapadł w sen z uczu­ciem, że tu przynajmniej przyszły zabójca szylków znajdzie uznanie. Gdyby stare przysłowie nie leżało przysypane prochem zapomnienia, Tumitak mógłby się zadumać, że rzeczywiście nikt nie jest prorokiem we własnym kraju.

Po upływie dziesięciu godzin wstał i przygotował się do pożegnania Nonończyków. Nenapus zaprosił go na rodzinne śniadanie, na co Loria­nin przystał chętnie. W czasie posiłku dwaj synowie Nenapusa, kilku­nastoletni chłopcy, entuzjazmowali się zamiarem podjętym przez Tumitaka. Choć możliwość zmierzenia się każdego innego człowieka z szylkiem zdawała się im niewiarygodna, Lorianina uważali zapewne za coś więcej niż zwykłego śmiertelnika i zasypywali go dziesiątkami pytań na temat jego planów. Lecz poza zapoznaniem się z długą drogą na Powierz­chnię plany Tumitaka były niejasne i nie mógł im powiedzieć, jak ma zamiar zabić szylka.

Po śniadaniu ponownie zarzucił tobołek na plecy i ruszył koryta­rzem. Wódz i jego świta towarzyszyli mu przez kilka mil. W czasie dro­gi Tumitak wypytywał Nenapusa dokładnie o stan przejść do Jakry i poza nią.

- Droga na tym poziomie jest zupełnie bezpieczna - rzekł Nena­pus. - Moi ludzie ją patrolują i żaden Jakranin na nią nie wejdzie, tak żebyśmy o tym nie wiedzieli, jednak szyb prowadzący na poziom Jakry zawsze jest przez nich u góry strzeżony i nie mam wątpliwości, że wy­dostanie się z szybu przyjdzie ci z trudnością.

Tumitak przyrzekł, że zachowa szczególną ostrożność, gdy dojdzie do tego miejsca; niedługo potem Nenapus i jego towarzysze pożegnali go i młodzieniec ruszył w dalszą drogę.

Szedł teraz ostrożniej, bo choć Nonończycy patrolowali te korytarze, dobrze wiedział, że w przeszłości wrogowie z łatwością obchodzili strażników i napadali na te przejścia. Trzymał się środka korytarza, z dala od licznych drzwi, z których każde mogły kryć tajemne przejście do Jakry. Rzadko mijał skrzyżowania dróg nie popatrzywszy uprzednio dokładnie w lewo i prawo.

Szczęśliwie jednak Tumitak nie napotkał nikogo w korytarzach i mniej więcej w połowie dnia dotarł w końcu do kolejnego pomieszcze­nia, gdzie znajdował się szyb, podobny do tego, który przywiódł go do Nononu.

Tym razem wspinał się po drabinie dużo czujniej niż poprzednio, był bowiem zupełnie pewien, że u jej szczytu znajduje się straż jakrańska - a nie chciał, by go zepchnięto z powrotem do szybu, gdy dotrze już na górę. Zbliżając się do końca drabiny dobył miecza, lecz znów sprzyjało mu szczęście: strażnika najwidoczniej nie było. Tumitak wy­pełzł z otworu do pomieszczenia i przygotował się do wyjścia na ko­rytarz.

Przeszedł zaledwie kilka stóp, gdy go szczęście opuściło. Upadł gwałtownie na stół, którego w ciemnościach nie zauważył; powstały w wyniku tego hałas wywołał w korytarzu dosłownie ryk. W chwilę później wpadł z mieczem w ręku i rzucił się na Tumitaka istny gigant.



ROZDZIAŁ III


Że był to mieszkaniec Jakry, Tumitak wiedziałby, nawet gdyby spot­kał go w głębinach Loru. Chociaż o Jakranach słyszał tylko z opowieści starszych, którzy pamiętali czasy wojen z Jakranami, od razu poznał, że był to właśnie barbarzyńca z tamtych historii. O całe cztery cale wyższy od Tumitaka, a także znacznie szerszy w barach, cięższy, miał obfity szczeciniasty zarost, co w zupełności wystarczyło, by poznać w nim Jakranina. Jego szata usiana była kawałkami różnobarwnej kości i metalu, wszytymi w sukno i tworzącymi prymitywny wzór. Na piersi miał naszyjnik z kostek palców nawleczonych na wąski rzemyk.

Tumitak w jednej chwili spostrzegł, że przeciw temu olbrzymowi ma niewielkie szansę, jeśli stanie do uczciwej walki, toteż choć dobył mie­cza i przygotował się do obrony, szukał w myślach jakiegoś sposobu pokonania przeciwnika podstępem. Od razu uznał, że najlepiej byłoby wtrącić wroga do lochu, lecz było to prawie tak samo niemożliwe jak pokonanie go w walce wręcz.

Nim jednak Tumitak zdołał wpaść na jakąś przemyślniejszą metodę pokonania przeciwnika, musiał całą uwagę skupić na sposobach obrony.

Jakranin rzucił się na niego, wciąż powtarzając swój grzmiący okrzyk wojenny, i tylko uchylając się w porę Tumitak zdołał uniknąć pierwszego skierowanego weń straszliwego ciosu. Musiał przyklęknąć, ale już po chwili stał na nogach - w samą porę, by uniknąć kolejnego błyskawicznego zamachu miecza. Stojąc mocno na obu nogach bronił się doskonale i Jakranin musiał cofnąć się o krok czy dwa, by przygoto­wać następny wypad.

Raz za razem rzucał się na Tumitaka; Lorianina ocaliła tylko nie­zwykła biegłość w fechtunku, jaką zdobywał latami sposobiąc się do walki z szylkiem. Dookoła stołu, to zbliżając się ku otworowi, to się od niego oddalając, potykali się, aż w końcu nawet stalowe mięśnie Tumi­taka poczuły zmęczenie. Tymczasem umysł zaczął pracować sprawniej i w końcu Tumitak wpadł na plan pokonania Jakranina. Pozwolił się ze­pchnąć stopniowo na skraj otworu i następnie, parując jednocześnie silne pchnięcie, wyrzucił nagle jedną rękę do góry i krzyknął. Jakranin, prze­konany, że trafił przeciwnika, uśmiechnął się złośliwie i cofnął przed ostatecznym natarciem. Mierząc mieczem w pierś Tumitaka, rzucił się przed siebie - i wtedy Lorianin padł przeciwnikowi pod nogi.

Z piersi potykającego się o leżące ciało olbrzyma wyrwał się dziki ryk, nim jednak Jakranin odzyskał równowagę, padł ciężko na sam skraj otworu. Tumitak kopnął gwałtownie i olbrzym, spazmatycznie chwytając ustami powietrze, wpadł do szybu! Z ciemności w dole rozległ się chrapliwy ryk i ciężkie uderzenie o ziemię; potem nastała cisza.

Przez kilka minut Tumitak dysząc ciężko leżał na skraju otworu. Była to jego pierwsza walka, jaką w ogóle stoczył z człowiekiem, i choć odniósł zwycięstwo, wydawało mu się, że tylko cudem nie został po­konany. Co powiedzieliby mieszkańcy Loru i Nononu, zastanawiał się, gdyby usłyszeli, że samozwańczy zabójca szylków mało co nie padł z ręki pierwszego wroga, który go zaatakował - i to nie szylka, lecz człowie­ka, a co gorsze pogardzanego Jakranina? Tumitak leżał jeszcze przez kilka minut robiąc sobie wymówki, pomyślał jednak, że przecież jeśli wszyscy jego wrogowie zostaną pokonani choćby z tak wielkim trudem, to jego zwycięstwo jest pewne. Podniósł się więc, zebrał się w sobie i wyszedł z pomieszczenia.

Był już na terenie Jakry i musiał znaleźć jakiś sposób bezpiecznego przejścia przez miasto, by dostać się do mrocznych korytarzy znajdują­cych się za nim. Tylko bowiem przez mroczne korytarze mógł przedo­stać się na Powierzchnię. Szedł przed siebie ostrożnie, rozważając jeden za drugim plany, które umożliwiłyby mu zmylenie Jakran, lecz dopiero gdy w zasięgu jego wzroku pojawiły się zamieszkałe mury Jakry, przy­szedł mu do głowy pomysł, który wydał mu się możliwy do wykonania. Mieszkańcy lochów bali się tylko jednej rzeczy, a strach ich był wów­czas ślepy. I właśnie ten ślepy strach Tumitak postanowił wykorzystać.

Zaczął biec. Biegł zrazu powoli, truchtem, lecz gdy zbliżał się do korytarzy zamieszkałych przez ludzi, przyspieszył tempa gnając coraz szybciej, aż wreszcie pędził przed siebie jak ktoś, za kim gonią wszyst­kie złe duchy z piekła rodem. I takie właśnie wrażenie chciał sprawić.

W pewnym momencie ujrzał zbliżającą się grupę Jakran. Spostrzegli go w tej samej chwili, i puścili się ku niemu biegiem poznawszy od razu, że nie jest Jakraninem. Zamiast starać się uskoczyć, Tumitak runął prosto między nich wrzeszcząc co siły w płucach.

- Szylki! - krzyczał, jakby zdjęty najwyższym przerażeniem. - Szylki!

Wojownicze nastawienie Jakran zmieniło się od razu w przerażenie. Nie odezwawszy się słowem do Tumitaka, nie oglądając się nawet za siebie, odwrócili się i gdy przemknął koło, nich, pośpieszyli w popłochu za nim. Gdyby to byli mieszkańcy Loru, przystanęliby zapewne na chwilę i zbadali sprawę albo przynajmniej zatrzymali Tumitaka, by uzy­skać informacje. Ale to byli Jakranie. Ich miasto było o wiele mil bli­żej Powierzchni niż Lor i wielu spośród starszych mieszkańców pamię­tało jeszcze, jak to w czasie jednej ze swych rzadkich wypraw łowiec­kich szylki napadły na ich korytarze pozostawiając za sobą śmierć i zniszczenie. Trwoga więc stanowiła żywsze wspomnienie dla Jakry niż dla Loru, gdzie była ona niewiele więcej niż straszną legendą z przeszłości.

I tak, słowem nawet nie zagadnąwszy Tumitaka, Jakranie uciekali za nim długim korytarzem poprzez rozgałęziające się przejścia i przez drzwi, które wyglądały na wejścia do pomieszczeń mieszkalnych, lecz w istocie prowadziły do głównego korytarza. Kilka razy minęli innych ludzi lub całe grupy, lecz ci zawsze na złowrogi okrzyk “szylki!" porzu­cali swoje zajęcia i ruszali za przerażonym tłumem. Wielu rzucało się w boczne korytarze gwarantujące, jak im się zdawało, większe bezpie­czeństwo, lecz większość w dalszym ciągu parła do serca miasta, czyli w kierunku, w którym biegł Tumitak.

Lorianin nie znajdował się już jednak na czele, bowiem minęło go kilku śmiglejszyeh Jakran, których uskrzydlał strach. W ten sposób tłum powiększał się coraz bardziej, w miarę jak ludzie zbliżali się do środka miasta, aż w końcu cały korytarz wypełnił się wrzeszczącą, prze­rażoną masą ludzką, w której Tumitak całkowicie się zagubił.

Zbliżyli się do szerokiego korytarza głównego, gdzie znaleźli olbrzy­mią rzeszę, która napłynęła tam ze wszystkich korytarzy bocznych. Tu­mitak nie był w stanie stwierdzić, czy to wieść rozeszła się tak szybko, w każdym razie już całe miasto zdawało sobie sprawę z rzekomego nie­bezpieczeństwa. Przypominało to owczy pęd - wszyscy przepełnieni tym samym dążeniem parli do środka miasta, który w ich pojęciu gwa­rantował największe bezpieczeństwo.

Lecz teraz ten szaleńczy zamęt zwiastował porażkę planu Tumitaka, który zakładał wykorzystanie zamieszania do bezpiecznego przedarcia się przez miasto. I rzeczywiście, przez nikogo nie rozpoznany dostał się prawie do środka miasta. Lecz tłum był tak gęsty, że dotarcie do kory­tarzy wydawało się coraz bardziej wątpliwe. Ale mimo pozornie beznadziejnej sytuacji Tumitak walczył z oszalałą tłuszczą, żywiąc wbrew rozsądkowi nadzieję, że uda mu się znaleźć względnie luźny korytarz poza centrum miasta, nim panika opadnie do tego stopnia, że ludzie za­czną nieuchronnie poszukiwać tego, kto spowodował popłoch.

Tłum, którego przerażenie zwiększał jeszcze osobliwy zmysł tele­patyczny występujący we wszystkich większych skupiskach ludzkich, stawał się coraz groźniejszy. Mężczyźni siłą pięści torowali sobie drogę, porzucając słabszych; tu i tam dawały się słyszeć okrzyki oburzenia. Tu­mitak zobaczył, jak ktoś potknął się i upadł; po chwili doszedł go krzyk tratowanego przez tych, co napierali z tyłu. Ledwie krzyk ucichł, gdy rozległ się następny, podobny, z przeciwległego końca przejścia.

Lorianin, niesiony jak liść nurtem wrzeszczących i wymachujących rękami Jakran, dotarł wreszcie do centrum miasta. Raz po raz chwiał się na nogach i cudem tylko odzyskiwał równowagę. Dostał się do wielkiego placu, który znaczył punkt przecięcia dwóch głównych korytarzy; wtem potknął się o leżącego Jakranina i prawie upadł. Miał już przejść nad leżącym ciałem, gdy się zatrzymał. U jego stóp leżała kobieta z dzieckiem w ramionach!

Kobieta tonęła we łzach i krwawiła, odzież miała pddartą w wielu miejscach, lecz wciąż jeszcze dzielnie usiłowała chronić dziecko przed stratowaniem. Tumitak pochylił się nad nią, by pomóc jej wstać, lecz nim zdołał to zrobić, rzeka ludzi poniosła go tak daleko, że kobieta zna­lazła się prawie poza jego zasięgiem. Ogarnęła go nagła wściekłość - rzucił się gniewnie przed siebie wymierzając cios za ciosem w twarze nacierających ludzi, którzy za cenę własnego bezpieczeństwa chcieli zniszczyć ludzkie istnienie. Jakranie ustąpili pod ciosami Tumitaka i kiedy zrobił się wokół niego luz, Lorianin schylił się i podniósł kobietę z ziemi.

Nie straciła przytomności, o czym świadczył słaby uśmiech, i choć Tumitak wiedział, że należała do wrogiego plemienia, odczuł przelotny żal, że jego podstęp mający na celu wystraszenie Jakran zakończył się takim powodzeniem. Kobieta próbowała coś powiedzieć, lecz okrzyki były tak głośne, że nie mógł nic zrozumieć, nachylił więc ku niej głowę, żeby usłyszeć jej słowa.

- Drzwi po drugiej stronie przejścia! - krzyknęła mu do ucha. - Spróbuj przedostać się przez tłum do trzecich drzwi po drugiej stronie przejścia! Tam jest bezpiecznie!

Tumitak wziął ją przed siebie i natarł wściekle na tłum waląc pięś­ciami dokoła, gdy posuwali się naprzód. Opierając się dzielnie nie dał się ponieść na centralny plac i w końcu dotarł do drzwi. Znaleźli się w środku - Tumitak wydał głębokie westchnienie ulgi, gdy stwierdził, że zostawili tłum poza sobą. Stał przez chwilę w drzwiach, by upewnić się, że nikt za nimi nie idzie, po czym zwrócił się do kobiety z dzieckiem.

Oderwała kawałek rękawa swej podartej sukni i wycierając łzy i krew posłała mu nieśmiały uśmiech. Tumitaka zadziwiła łagodność i szlachetność tej kobiety z dzikiego plemienia Jakran. Wpojono w niego jeszcze w dzieciństwie, że Jakranie to obca rasa, przywodząca skojarze­nia z duchami i czarownicami; a przecież ta oto kobieta mogła być córą najlepszych rodów Loru. Tumitak miał się dopiero nauczyć, że nieza­leżnie od epoki i kraju można znaleźć zarówno barbarzyństwo, jak i szla­chetność, gdy się jej szuka.

Przez cały ten czas dziecko, najwidoczniej zbyt przerażone, by pła­kać, odezwało się teraz donośnym krzykiem. Przez chwilę matka usiło­wała uciszyć je nuceniem i szeptem, lecz w końcu użyła odwiecznego i niezawodnego środka i gdy dziecko uspokoiło się i zaczęło ssać, gestem wskazała Tumitakowi, by szedł za nią. Skierowała się ku drzwiom po drugiej stronie pokoju i przeszła na tył mieszkania. Nie było jej przez chwilę, potem zaś przywołała go do siebie. Tumitak zaczął się domyślać, o co jej chodzi. I rzeczywiście, w następnym pokoju kobieta wskazała sufit, w którym znajdował się okrągły otwór szybu prowadzącego prosto

w górę.

- Oto wejście do starego korytarza, który zna nie więcej niż dwa­dzieścia osób w całej Jakrze - powiedziała. - Prowadzi on na drugą stronę placu i do górnej części miasta. Można się tam kryć przez wiele dni i szylki nawet nie będą wiedziały o naszym istnieniu. Tu jest bez­piecznie.

Tumitak skinął głową i zaczął wspinać się po drabinie. Zatrzymał się tylko na chwilę, by upewnić się, że kobieta za nim idzie. Drabina sięgała nie więcej niż trzydzieści stóp w górę; znaleźli się następnie w ciemnościach korytarza, którego najwyraźniej nie używano od wieków. Panował tu taki mrok, że gdy oddalili się od wylotu szybu, nie było wi­dać nawet najmniejszego przebłysku światła. Kobieta niewątpliwie miała słuszność - nawet mapy Tumitaka nie wspominały o tym przejściu.

A mimo to czuła się tu pewnie. Rzuciwszy słowo do Tumitaka za­częła rękami wymacywać drogę wzdłuż ściany, zatrzymując się tylko od czasu do czasu, by coś szepnąć dziecku. Tumitak ruszył za nią trzymając dłoń na jej ramieniu, i tak doszli w końcu do miejsca, gdzie blado płonęła pojedyncza lampa. Tu kobieta zatrzymała się, by odpocząć. Sięgnęła do kieszeni, skąd wydobyła grubą igłę i nić i zaczęła reperować podartą odzież.

- Czyż to nie straszne? - szepnęła ściszonym głosem, jak gdyby obawiała się, że nawet tu szylki mogą ją usłyszeć. - I cóż mogło je skło­nić do podjęcia łowów na nowo?

Tumitak nie odpowiedział, a ona po chwili mówiła dalej:

- Mój dziadek zginął podczas napadu szylków. To było chyba ze czterdzieści lat temu. A teraz znowu na nas napadły! Mój biedny mąż! Rozdzielono nas prawie natychmiast, jak tylko opuściliśmy mieszkanie. Och! Mam nadzieję, że dotarł do jakiegoś bezpiecznego miejsca. On nie zna tego korytarza. - Popatrzyła na Tumitaka, oczekując pociechy. - Czy myślisz, że wyjdzie z tego cało?

Tumitak uśmiechnął się.

- Czy uwierzysz mi, jeśli ci powiem, że z pewnością jest bezpiecz­ny od szylków? - zapytał. - Mogę cię zapewnić, że nie zginie z ich rąk podczas tego napadu.

- Wierzę, że masz rację - zaczęła, a następnie, jakby go dopiero teraz zauważyła, skończyła nagle: - Ty nie jesteś z Jakry! - A potem już zupełnie zdecydowanie i surowo dodała: - Ty jesteś z Loru!

Tumitak zdał sobie sprawę, że kobieta w końcu zwróciła uwagę na jego loriańską odzież, więc nie próbował kłamać.

- Tak - odrzekł - jestem z Loru.

Podniosła się zmieszana, przyciskając mocniej dziecko do piersi, jakby chciała je ustrzec przed tym potworem z dolnych korytarzy.

- Co robisz w tych przejściach? - zapytała z trwogą. - Czy to ty sprowadziłeś na nas tę napaść? Gdyby to było w ogóle możliwe, są­dziłabym, że mieszkańcy Loru sprzymierzyli się z szylkami. Z pewnością to pierwsza w dziejach napaść szylków od strony dolnego krańca miasta.

Tumitak zastanowił się przez chwilę. Nie widział powodu, by nie wyjawić kobiecie całej prawdy. Nic by jej to nie zaszkodziło, a przy­najmniej uspokoiłby ją co do losów męża.

- I zapewne również ostatnia - powiedział, a następnie w kilku słowach wyjawił jej swój podstęp i jego przerażające powodzenie.

- Ale czemu chcesz przejść przez Jakrę? - zapytała z niedowie­rzaniem. - Czy zmierzasz ku mrocznym korytarzom? Kto będący przy zdrowych zmysłach zechce je badać?

- Nie mam zamiaru badać mrocznych korytarzy - odpowiedział Lorianin. - Mój cel leży jeszcze dalej!

- Za mrocznymi korytarzami?

- Tak - rzekł Tumitak i uniósł się z ziemi. Jak zawsze, gdy mówił o swej misji, stawał się na chwilę marzycielem i fanatykiem.

- Jam jest Tumitak - powiedział. - Jam jest zabójca szylka. Chcesz wiedzieć, czemu zmierzam poza mroczne korytarze? Ponieważ idę na Powierzchnię. Na Powierzchni bowiem jest szylk, którego - choć jeszcze o tym nie wie - czeka z mojej ręki zagłada. Mam zamiar zabić szylka!

Kobieta patrzyła na niego zmieszana. Była teraz już zupełnie pewna, że stoi oko w oko z szaleńcem. Nikomu innemu nie przyszedłby do głowy tak niewiarygodny pomysł. Przytuliła mocniej dziecko i odsunęła się od Tumitaka.

Tumitak natychmiast zauważył zmianę w jej nastawieniu. Już wiele razy w przeszłości ludzie odsuwali się od niego, gdy mówił o swej misji, zupełnie więc nie zrażony jej zachowaniem zaczął wyjaśniać, dlaczego uważa, że człowiek raz jeszcze powinien zmierzyć się w walce z władca­mi Powierzchni.

Kobieta słuchała przez chwilę i Tumitak spostrzegł, że w miarę jak coraz śmielej rozwija temat, stopniowo zyskuje jej wiarę. Powiedział jej o księdze, którą znalazł, i jak zaważyła ona na jego życiu. Wspomniał o trzech osobliwych darach ojca i o tym, w jaki sposób mają mu się one przydać w jego podróży. I w końcu ujrzał w jej oczach ten sam wyraz, jaki często widywał w oczach Tepry: wiedział, że mu uwierzyła.

Jednak myśli kobiety były zupełnie inne, niż sobie wyobrażał. Słu­chała go, oczywiście, ale jednocześnie myślała o tym, z jaką wściekłością zaatakował zdjęty paniką tłum, który o mało jej nie stratował. Przy­glądała się jego prostej, pięknej sylwetce, gładko wygolonej twarzy i bystrym oczom - i porównywała go z mężczyznami z Jakry. Gdy mu w końcu uwierzyła, to wcale nie z powodu jego daru wymowy; po prostu uległa odwiecznemu urokowi płci odmiennej.

- To dobrze, że mnie ocaliłeś - powiedziała wreszcie, gdy Tumi­tak przerwał opowieść. - To prawie niemożliwe, byś przedostał się przez korytarze na dole. Tu na górze możesz przejść przez Jakrę swobodnie i opuścić ten korytarz, kiedy tylko zechcesz. Pokażę ci teraz drogę do górnego krańca miasta.

Podniosła się.

- Chodź, poprowadzę cię. Jesteś Lorianinem i moim wrogiem, lecz ocaliłeś mi życie, a ktoś, kto zamierza zabić szylka, jest z pewnością prawdziwym przyjacielem całego rodzaju ludzkiego.

Wzięła go za rękę, choć to nie było konieczne, i poprowadziła w ciemności. Minuty mijały im w milczeniu.

- Tu się korytarz kończy - szepnęła i zatrzymała się. Weszła przez drzwi, a Tumitak idąc za nią dojrzał słabe światło są­czące się szybem z korytarza w dole.

Zsunął się po drabince, którą dojrzał w ciemności, i po chwili był już w dolnym korytarzu. Kobieta podążyła za nim, a gdy się zrównali, pokazała w głąb korytarza.

- Jeśli naprawdę idziesz na Powierzchnię, twoja droga prowadzi w tamtym kierunku - powiedziała. - Musimy się tu rozstać. Moja droga wiedzie z powrotem do miasta. Szkoda, że nie poznaliśmy się bli­żej, Lorianinie. - Przerwała, lecz już na odchodnym wykrzyknęła: - Idź na Powierzchnię, dziwny wędrowcze, a jeśli twe zamiary się powio­dą, nie obawiaj się wracać przez Jakrę! Całe miasto będzie ci wtedy od­dawać cześć.

Jak gdyby bojąc się powiedzieć więcej, pośpieszyła w głąb przejścia. Tumitak patrzył na nią przez chwilę, a następnie wzruszywszy ramio­nami odwrócił się i poszedł w przeciwnym kierunku.

Oczekiwał, że dotrze do mrocznych korytarzy wkrótce po opuszcze­niu Jakry, lecz choć mapy powiedziały mu wiele o drodze, którą nale­żało obrać, nie wspominały o stanie, w jakim znajdowały się poszczegól­ne korytarze. Szybko stało się oczywiste, że tego dnia nie dotrze do mrocznych korytarzy. Zmęczenie przemogło i wszedłszy do jednego z pu­stych pomieszczeń mieszkalnych leżących po obu stronach przejścia rzu­cił się na podłogę i po chwili spał już twardo.



ROZDZIAŁ IV


Po kilku godzinach nagle się przebudził. Rozglądał się czas jakiś nieprzytomnie, lecz zaraz odzyskał zwykłą czujność. Z korytarza przy­legającego do pomieszczenia doszedł go cichy szelest. Wstrzymując od­dech podniósł się i podszedłszy na palcach do drzwi wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Korytarz był pusty, ale Tumitak bez wątpienia usłyszał od­głos cichych kroków.

Wrócił do pokoju, wziął tobołek i zarzucił na plecy. Następnie raz jeszcze dokładnie obejrzawszy pusty korytarz wyszedł na zewnątrz i przygotował się do podjęcia wędrówki.

Wcześniej jednak dobył miecza i dokładnie przejrzał wnętrza sąsied­nich pomieszczeń. Ze zdziwieniem stwierdził, że wszystkie są puste. Był zupełnie pewien, że słyszał jakiś hałas, że ktoś go z bliżej nie określo­nego miejsca obserwował. W końcu jednak musiał przyznać, że jeśli nie mylił się co do istnienia obserwatorów, to byli oni sprytniejsi od niego. Trzymając się więc środka korytarza, podjął wędrówkę na nowo.

Przez wiele godzin utrzymywał stały, monotonny rytm marszu. Droga prowadziła pod górę, korytarz był szeroki, a ku zdziwieniu Tu­mitaka światła nie gasły. Prawie nie pamiętał już przyczyny nagłego przebudzenia się, gdy po przejściu ośmiu czy dziewięciu mil usłyszał nagle kolejny szelest, zupełnie podobny do pierwszego. Szelest dochodził z jednego z pomieszczeń po lewej stronie i ledwie Tumitak go usłyszał, rzucił się jak błyskawica do właściwych drzwi dobywając miecza. Wpadł do pomieszczenia, przemknął przez frontowe do tylnego i stanął w osłu­pieniu patrząc dokoła na gołe brunatne ściany. I tu, jak w pomieszcze­niach, które oglądał rankiem, było zupełnie pusto. Nie dostrzegł żadnej drabiny prowadzącej w górę, po której tajemnicza istota mogła umknąć; nie było właściwie żadnej możliwości ujścia wrogowi, w końcu jednak Tumitak musiał ruszyć w dalszą drogę.

Lecz poruszał się już uważniej. Był tak ostrożny jak przed wejściem do Jakry, a właściwie nawet bardziej, wtedy bowiem wiedział, czego oczekiwać; tym razem stanął w obliczu nieznanego.

W miarę jak mijały godziny, Tumitak coraz bardziej upewniał się, że jest śledzony. Co chwila słyszał słaby szelest dochodzący to z ciem­nego wnętrza mieszkania, to z głąbi źle oświetlonego bocznego kory­tarza. Raz był pewien, że usłyszał ten odgłos daleko przed sobą, w przejściu, którym szedł. Nigdy jednak, nawet przez mgnienie oka, nie widział istot, które wydawały ten dźwięk.

W końcu doszedł do tej części korytarzy, gdzie światła zaczęły przy­gasać. Zrazu tylko niektóre były ciemniejsze, dziwnie niebieskawe, jed­nakże wkrótce niebieskie zaczęły przeważać, a wiele lamp nie świeciło w ogóle. Tumitak szedł przed siebie w gęstniejących ciemnościach i po chwili zdał sobie sprawę, że w końcu zbliża się do legendarnych mrocznych korytarzy.

Tumitak był produktem wielu pokoleń ludzi, którzy umykali przed najlżejszym podejrzanym dźwiękiem. Od setek lat, od dnia Inwazji, każ­dy dziwny odgłos oznaczał szylka polującego na ludzi, a tym samym śmierć, pewną, nagłą i niewątpliwą. Ludzie stali się więc rasą istot skra­dających się i bojaźliwych, umykających przed najmniejszymi oznakami niebezpieczeństwa.

W głęboko położonym Lorze człowiek stworzył jednak lochy tak długie i zawiłe, że od wielu już lat nie widziano tam szylka. Mieszkańcy Loru powoli nabierali odwagi, aż wreszcie znalazł się wśród nich wizjo­ner, który odważył się marzyć o zabiciu szylka.

Choć jednak Tumitak był o wiele śmielszy niż ktokolwiek inny z jego pokolenia, to jednak nie należy przypuszczać, że całkowicie prze­zwyciężył ludzką spuściznę wieków. Nawet teraz, gdy tak stanowczo ma­szerował nie kończącym się korytarzem, serce biło mu mocno i niewiele brakowało, by z trwogą wrócił tam, skąd przyszedł.

Jednak najwidoczniej ci, co szli za nim, woleli nie rozbudzać nad­miernie jego obaw. W miarę jak korytarze ciemniały, odgłosy cichły i w końcu Tumitak uznał, że został zupełnie sam. To coś, co za nim szło, jego zdaniem zawróciło lub weszło w jakieś boczne przejście. Przez po­nad godzinę wytężał słuch usiłując ponownie złowić słabe szmery, lecz odpowiadała mu jedynie cisza; stopniowo więc tracił czujność i coraz śmielej zmierzał w głąb korytarza.

Z korytarza wiecznego półmroku przeszedł do innego, gdzie pano­wała wieczna ciemność. Tutaj światła, jeśli w ogóle kiedykolwiek były, dawno już pogasły i przez jakiś czas Tumitak wyczuwał drogę polegając jedynie na zmyśle dotyku.

A w korytarzu za nim kilka ciemnych, smukłych postaci również przeszło z półmroku do ciemności, w ciszy podążając za nim.

Gdyby ktoś ujrzał wtedy te istoty, zdziwiłby się ich wyglądem: były szczupłe, nieomal wychudzone, o dziwnej ziemistej cerze, w ich wyglądzie najbardziej jednak zdumiewająca była głowa owinięta wielo­ma warstwami materiału całkowicie zakrywającego oczy, tak że nie do­chodził do nich najmniejszy promyk światła.

Byli to bowiem dzicy z mrocznych korytarzy, ludzie urodzeni i wy­chowani w przejściach spowitych wieczną nocą, i oczy mieli tak wrażli­we, że najbledszy blask światła sprawiał im nieznośny ból. Cały dzień śledzili Tumitaka i cały ten dzień oczy ich osłonięte były bandażami, sami zaś poruszali się tylko przy pomocy zdumiewająco wyostrzonych zmysłów słuchu i dotyku. Kiedy jednak znaleźli się z powrotem w ko­rytarzach, które stanowiły ich żywioł, uwolnili się z krępujących zawo­jów i zaczęli stopniowo przybliżać się do tego, który miał paść ich ofiarą.

Pierwszą oznaką ich obecności, jakiej doświadczył Tumitak po wej­ściu do świata mroku, był nagły ruch za jego plecami. Obrócił się gwał­townie, dobył miecza i zadał natychmiastowy cios. Miecz przeciął po­wietrze, a z ciemności dobiegł go ironiczny śmiech, po którym nastała cisza. Tumitak zadał kolejne wściekłe pchnięcie i znów miecz napotkał tylko opór powietrza, zaś z tyłu dobiegł go inny szelest.

Odwrócił się, bo pojął, że został okrążony. Wywijając zawzięcie mie­czem wycofał się pod ścianę, by nie oddać tanio życia. Poczuł, jak ostrze miecza uderzyło w coś, co ustąpiło pod ciosem, i usłyszał okrzyk bólu, następnie w korytarzu zapanowała nagła cisza. Lorianin nie dał się jed­nak podejść i nie zaprzestał wściekłego wywijania mieczem. Po chwili znowu usłyszał jęk bólu, gdy jego cios dosięgnął kolejnego dzikusa.

Choć jednak Tumitak bronił się najlepiej, jak umiał, walcząc z od­wagą zrodzoną z desperacji, nie miał wielkich złudzeń co do wyniku walki. Stał sam, oparty plecami o mur, zaś siły jego wrogów wzrastały systematycznie. Tumitak przygotował się na to, że padnie w walce - żałował tylko, że musi zginąć tu, w grobowych ciemnościach, nie widząc nawet przeciwnika - gdy nagle przypomniał sobie o latarce, pierwszym z cudownych podarków ojca.

Lewą ręką poszperał w zakamarkach pasa i wydobył przedmiot wal­cowatego kształtu. Teraz przynajmniej będzie miał satysfakcję ujrzenia, jakie to istoty go zaatakowały. W jednej chwili odnalazł wyłącznik i ja­sne światło zalało korytarz.

Tumitak był zupełnie nie przygotowany na wrażenie, jakie ten ja­sny promień światła wywrze na wrogach. Odezwały się okrzyki bólu i przerażenia: w pierwszej chwili Tumitak ujrzał kilkanaście wychudłych ciemnoskórych postaci, które kryjąc głowy w ramionach umykały w przerażeniu w głąb korytarza. Zdjęci strachem, wykrzykując do towa­rzyszy dziwne chrapliwe słowa, mieszkańcy mrocznych korytarzy ucie­kali od światła, jak gdyby Tumitakowi przyszło z pomocą całe plemię Loru.

Przez chwilę młodzieniec stał oszołomiony. Oczywiście nie zdawał sobie sprawy z przyczyn nagłej ucieczki napastników. Pomyślał, że może uciekają od jakiegoś niebezpieczeństwa, którego nie dostrzegł, i zrazu bojaźliwie oświetlił cały korytarz. W końcu jednak, gdy okrzyki ucieka­jących stopniowo cichły w oddali, pojął całą prawdę. Owe istoty czuły się tak dobrze w ciemności, pomyślał Tumitak, że najpewniej obawiały się światła, i choć nie pojmował, dlaczego tak było, postanowił palić la­tarkę tak długo, jak długo jego droga prowadziła przez ciemności.

Błyskając więc latarką w różne strony, w głąb bocznych korytarzy i do wnętrza otwartych pomieszczeń, Lorianin kontynuował wędrówkę. Wiedział, że nie ma mowy o spaniu w tych ciemnych przejściach, lecz nie martwiło go to zbytnio. Zamknięty od wieków w lochach i koryta­rzach człowiek odzwyczaił się od regularnego ongiś cyklu dnia i nocy i chociaż zwykle z każdych trzydziestu godzin osiem do dziesięciu prze­sypiał, to jednak potrafił również obejść się bez snu czterdzieści czy na­wet pięćdziesiąt godzin. Tumitak często pod okiem ojca pracował bez przerwy tak długo i miał teraz pewność, że wydostanie się z mrocznych korytarzy, nim zmęczenie go zmoże.

Co jakiś czas żuł syntetyczne suchary, ale głównie zajmował się obserwowaniem korytarzy. I tak mijały godziny. Pozbył się obaw na tyle, że chciał wejść do jednego z pomieszczeń, by tam poszukać noclegu, gdy z tyłu doszło go dziwne, nieludzkie warknięcie. Opanował go nagły strach, poczuł mrowienie w karku. Rzucił się ku najbliższym drzwiom, zgasił latarkę i leżąc drżał z wielkiej trwogi.

Nie znaczy to, że Tumitaka nagle obleciał tchórz. Pamiętajmy o tym, z jaką odwagą stawił czoło Jakraninowi i dzikusom z mrocznych korytarzy. Przeraził go jednak nieludzki charakter dźwięku. W dolnych korytarzach, poza szczurami, nietoperzami i innymi drobnymi stworzeniami, nie znano żadnych zwierząt - z wyjątkiem szylków. I tylko one wdzierały się do lochów za ludźmi, toteż było naturalne, że tylko im Tumitak mógł przypisać ów dźwięk, który z pewnością pochodził od ja­kiegoś dużego stworzenia, ale nie człowieka. Nie wiedział, że jeszcze inne zwierzęta z Powierzchni dostały się do górnych korytarzy.

I oto kulił się teraz w schronieniu, na próżno usiłując zebrać od­wagę na tyle, by wyjść i stawić czoło wrogowi. Przypuśćmy, że to szylki - rozważał w myślach. Czyż nie przebyłem tej całej niebezpiecznej drogi po to tylko, by zmierzyć się z szylkiem? Czyż nie jestem Tumitakiem, bohaterem, którego Najwyższy powołał, by uwolnił człowieka od ponurego dziedzictwa Strachu? I tak przywołując te i tym podobne argu­menty nieugięty duch Tumitaka odniósł tryumf nad ciałem, aż w końcu młodzieniec dźwignął się i ponownie wyszedł na korytarz.

Jak można się było spodziewać, korytarz ział pustką. Latarka oświetlała co najmniej pięćset jardów przejścia, które najwyraźniej było zupełnie opuszczone. Tumitak ruszył w dalszą drogę, zwracając uwagę bardziej na korytarz za sobą niż przed sobą. Po chwili dojrzał na gra­nicy światła kilka dziwnych skradających się sylwetek, które posuwały się za nim w bezpiecznej odległości. Jego bystre oczy upewniły go, że nie ma do czynienia ani z ludźmi, ani z szylkami - lecz co by to być mogło, nie potrafił powiedzieć. Od wielu już pokoleń mieszkańcy dol­nych korytarzy nie słyszeli nawet o dawnym przyjacielu człowieka, o psie.

Tumitak zatrzymał się niepewnie i przyjrzał się owym dziwnym stworzeniom. Natychmiast jednak umknęły z zasięgu latarki, więc po chwili Tumitak podjął marsz, prawie pewien, że mimo swych rozmia­rów są to tylko jakieś większe gatunki szczurów, równie bojaźliwe, co ich mniejsi krewniacy.

Wkrótce okazało się, że się mylił. Zdołał przejść jeszcze tylko nie­wielki odcinek drogi, gdy warknięcie dobiegło go z przodu. Jak na dany sygnał stworzenia idące z tyłu zaczęły się zbliżać. Tumitak przyśpieszył kroku, przeszedł w trucht, a następnie ruszył biegiem, lecz choć biegł szybko, jego prześladowcy byli szybsi i powoli zbliżali się do niego.

Dopiero gdy dzieliła ich odległość zaledwie stu stóp, dojrzał przy­wódców. Dzicy, których pokonał kilka godzin wcześniej, powrócili skrywszy twarze w bandażach, podobnie jak wtedy, gdy skradali się za nim w korytarzach za Jakrą. Wydając szeptem polecenia psom kiero­wali je przed sobą, aż Tumitak znowu musiał dobyć miecza i przygo­tować się do obrony.

W tym samym czasie ukazały się również zwierzęta w górze kory­tarza i Lorianin wkrótce został otoczony przez warczącą i kłapiącą zę­bami sforę, której liczebność wykluczała wszelkie próby obrony. Tumitak zabił jednego, inny padł z wielką raną w kudłatym grzbiecie; nim jednak Lorianin zdołał zrobić cokolwiek więcej, wytrącono mu z dłoni latarkę i poczuł, jak rzuca się na niego kilka kudłatych ciał. Padł na ziemią pod ciężarem psów; miecz wysunął mu się z ręki i znikł w ciem­nościach.



ROZDZIAŁ V


Tumitak uznał, że nadszedł jego koniec. Czuł gorący oddech potwo­rów na całym ciele, przepełniło go dziwne uczucie rezygnacji, tak typo­we w obliczu pewnej śmierci. I wtedy... ktoś odciągnął psy i Tumitak poczuł na sobie ręce i usłyszał ciche słowa i pomruki mieszkańców ciem­ności, którzy dotykiem badali jego ciało. Kilka żylastych rąk przyparło go do ziemi, a po chwili opasano go taśmą mocując mu ręce do tułowia. Dźwignęli go z ziemi i wzięli na ramiona.

Przez jakiś czas nieśli go w górę korytarza, potem skręcili w jedno z bocznych przejść i szli nim przez dłuższy czas, aż w końcu zatrzymali się i cisnęli go na ziemię. Wokół siebie Tumitak słyszał ciche odgłosy rozmowy prowadzonej szeptem i szelest poruszających się ciał; w końcu uznał, że zaniesiono go do głównych korytarzy zamieszkanych przez te istoty. Leżał tam przez jakiś czas opuszczony, a następnie obrócono go na bok i jakieś chude ręce znów go badały dotykiem, po czym rozległ się władczy głos. Znów go uniesiono, przetransportowano na niewielką od­ległość i bezceremonialnie ciśnięto na ziemię, jak przypuszczał, w jakimś pomieszczeniu. Nie opodal na podłodze coś zadźwięczało metalicznie, a potem w korytarzu za drzwiami Tumitak usłyszał oddalające się kroki tych, którzy go pojmali.

Przez chwilę leżał spokojnie, starając się zebrać myśli. Zastanawiał się, czemu nie zabito go od razu; nie wiedział, że dzicy nie zabijali istot przeznaczonych na pożarcie, nim nie byli gotowi do uczty. Nie znając tajemnicy przygotowywania żywności syntetycznej żerowali na Jakranach i mieszkańcach innych małych miast, położonych w sąsiedztwie. Doprowadzeni do ostateczności nie pogardzali niczym, co się nadawało do zjedzenia, i w ciągu wielu pokoleń stali się ludożercami.

Po chwili Tumitak podniósł się z ziemi. Nie miał kłopotu z rozluź­nieniem szmacianych więzów; dzicy znali tylko węzły najprostsze i uwol­nienie się zajęło Lorianinowi niecałą godzinę. Zaczął dokładnie obmacy­wać ściany próbując poznać swoje więzienie. Pomieszczenie miało po­wierzchnię nie przekraczającą stu stóp kwadratowych, a jedyny otwór w ścianach stanowiły drzwi. Tumitak próbował przez nie wyjść, lecz natychmiast powstrzymało go warknięcie i szorstkie, owłosione ciało naparło na jego nogi zmuszając go do cofnięcia się. Dzicy pozostawili psy, by strzegły wejścia do więzienia.

Tumitak wycofał się więc trącając jednocześnie nogą przedmiot, który potoczył się po ziemi. Przypomniał sobie metaliczny dźwięk, kiedy wrzucono za nim coś do pomieszczenia, i zainteresował się, co to ta­kiego. Macając wokół siebie rękami odnalazł go w końcu i ku swej ra­dości stwierdził, że to jego latarka. Zupełnie nie mógł pojąć, czemu dzicy ją tu przynieśli, lecz w końcu uznał, że istotom zabobonnym mogła się wydać czymś groźnym; uznali, że najlepiej będzie uwięzić dwoje niebezpiecznych wrogów razem. Tak czy inaczej, odzyskał latarkę, za co był wdzięczny losowi.

Zapalił ją i rozejrzał się po pomieszczeniu. Tak, nie mylił się co do wielkości i prymitywności izby. Nie miał wielkich, a właściwie żadnych możliwości ucieczki, póki nie sforsuje korytarza strzeżonego przez zwie­rzęta. W świetle zaś pojął, że dzicy nie dali mu na to wielkich szans. Zaraz za wejściem do pomieszczenia kłębiła się cała sfora psów mrugając oczami oślepionymi nagłym blaskiem.

Ze środka pomieszczenia Tumitak mógł wyjrzeć daleko w głąb ko­rytarza, lecz jak okiem sięgnąć nie było widać nikogo. Skierował światło w dół korytarza - tam również żywego ducha. Uznał, że to zapewne czas snu dzikusów i że jeśli ma uciekać, to jest to najlepsza okazja. Usiadł na ziemi i oddał się rozmyślaniom. Gdzieś w podświadomości tkwiło nikłe przeświadczenie, że ma do dyspozycji środek, który po­może mu uciec przed tymi zwierzętami. Wstał i popatrzył na stłoczone stado, jakby chroniące się przed niemiłym światłem latarki. Odwrócił się, by raz jeszcze rozejrzeć się po izbie, lecz najwyraźniej nic tu nie znalazł, co by sprzyjało jego prawie gotowemu planowi. Nagle podjął decyzję: sięgnął do kieszeni pasa, namacał tam obły przedmiot i wy­szarpnąwszy z niego zawleczkę, cisnął w kierunku stada, padając na ziemię.

Była to bomba, drugi spośród cudownych podarków ojca. Upadła na zewnątrz pomieszczenia i eksplodowała z ogłuszającym hukiem. W za­mkniętej przestrzeni korytarza rozprężające się gazy zadziałały ze straszną siłą. Choć Tumitak przywarł płasko do ziemi, siła wybuchu uniosła go i cisnęła o przeciwległą ścianę. Co do zwierząt na korytarzu, to dosłownie przestały istnieć. Szczątki poszarpanych w strzępy ciał roz­leciały się we wszystkie strony, a gdy Tumitak, potłuczony i w szoku, wyszedł w chwilę później na korytarz, nie było tam ani jednej żywej istoty. Otoczenie jednak przypominało krwawą jatkę.

Nienawykły do widoku krwi i śmierci Tumitak pośpieszył przed siebie, by znaleźć się jak najdalej od tej ponurej sceny. Szedł koryta­rzem w górę przedzierając się przez kłęby dymu, aż w końcu przejaś­niało na tyle, że mógł zapomnieć o przykrych wydarzeniach. Nie widział ani śladu dzikich, choć dwukrotnie słyszał skomlenie dochodzące zza drzwi pomieszczeń mieszkalnych i domyślał się, że w ciemnościach kuli się zapewne zdjęta przerażeniem ciemnoskóra postać. Wiele jeszcze minie okresów snu, nim dzicy z mrocznych korytarzy zapomną o wrogu, który posiał między nimi takie zniszczenie.

Tumitak dotarł ponownie do korytarza prowadzącego na Powierz­chnię. Od czasu, gdy wyruszał w drogę po raz pierwszy, cofnął się po swoich śladach, lecz zrobił to w określonym celu: dotarł do miejsca, gdzie walczył z psami. Odzyskał tu miecz, który znalazł bez trudu, stwierdziwszy z zadowoleniem, że jest nie uszkodzony. Następnie podjął na nowo wędrówkę ku Powierzchni. Przemierzył znaczną odległość i nie napotkał nic, co mogłoby go zaniepokoić. W końcu uznał, że minął już niebezpieczne odcinki, i w jednym z pomieszczeń przygotował się na zasłużony odpoczynek.

Spał długo, o niczym nie śniąc, i zbudził się w końcu po upływie ponad czternastu godzin. Natychmiast podjął marsz, pożywiając się w drodze i zastanawiając, co go czeka w tej nowej wędrówce.

Jego wątpliwości nie miały jednak trwać długo. Wiedział z map, że dawno już minął połowę drogi, i dlatego też nie zdziwił się, gdy ściany korytarzy, do tej pory niezmiennie gładkie i błyszczące jak w rodzinnym Lorze, zaczynały teraz nabierać chropowatego, nieregular­nego kształtu, prawie jak w naturalnych jaskiniach. Wiedział, że zbliża się do tych korytarzy, które człowiek wydrążył w popłochu w pierw­szych dniach ucieczki do wnętrza Ziemi. Nie było wtedy czasu wygła­dzać ścian ani dbać o regularny prostokątny przekrój korytarzy, jak na dole.

Choć wygląd przejść go nie zdziwił, to jednak był całkowicie zasko­czony następną zmianą. Przeszedł ze trzy czy cztery mile krętymi, wą­skimi jaskiniami, aż doszedł do dobrze ukrytego wylotu szybu, który prowadził gdzieś w górę, w ciemność. Na końcu dostrzegł światło i we­stchnął z ulgą, ponieważ latarka najwyraźniej już się kończyła. Wspiął się po drabinie powoli, ze zwykłą przezornością, aż w końcu przeszedł ostrożnie z wylotu szybu do najdziwniejszego korytarza, jaki kiedykol­wiek widział.

Był on jaśniej oświetlony niż wszystkie dotychczasowe. Światła bia­łe ukazywały się na przemian z niebieskimi, zielonymi, czerwonymi i złotymi, dodając jeszcze uroku widokowi, który i tak przeszedł wszel­kie wyobrażenia Tumitaka. Przez chwilę młody człowiek stał stropiony nie pojmując, skąd płynie to całe światło, bowiem w suficie nie było zna­nych mu świecących płyt.

Po chwili jednak zrozumiał, o co chodzi: wszystkie płyty sprytnie ukryto w ścianach, tak że odbite światło wywoływało efekt delikatnej pastelowej miękkości.

Ściany - same ściany też nie były zbudowane ze znanego szkliste­go kamienia barwy brunatnej; zbudowano je z kamienia najczystszej bieli mleka! I choć już samo to stanowiło dziw, który musiał wzbudzić podniecenie Lorianina, to jednak nie kolor ścian przyciągnął jego szcze­gólną uwagę. Rzecz w tym, że ściany pokryte były deseniami i obrazami, wklęsłorytami i płaskorzeźbami do tego stopnia, że nie było widać ani kawałka wolnego miejsca. Nawet na podłodze ułożono wymyślny deseń z różnokolorowych kamieni.

Tumitak nigdy nawet nie śnił o podobnych rzeczach. W dolnych korytarzach nie istniała żadna sztuka - nigdy. Człowiek zatracił tę umiejętność, nim jeszcze wykonano pierwsze korytarze Loru. Stał więc Tumitak podziwiając te cuda.

Choć większą część powierzchni ścian pokryto deseniami, to były również i obrazy. Pokazywały one bardzo dokładnie wspaniałe rzeczy, w które Tumitak ledwie mógł uwierzyć. A jednak patrzył na nie, co dla jego naiwnego umysłu stanowiło dowód, że gdzieś muszą istnieć w rze­czywistości.

Oto na przykład zobaczył grupę kobiet i mężczyzn w tańcu. Stali w kole okrążając coś, co znajdowało się w środku, a co było ledwie wi­doczne. Przy bliższym przyjrzeniu się jednak Tumitak poczuł, jak zno­wu włosy jeżą mu się na głowie: w środku tanecznego kręgu dostrzegł istotę o długich pająkowatych nogach. Gdzieś z podświadomości dobył się szept: “szylk"!

Odwróciwszy się od tego obrazu z dziwnym uczuciem obrzydzenia Tumitak ujrzał inny. Przedstawiał on długi korytarz, w którym znaj­dował się walcowaty przedmiot długości osiemnastu do dwudziestu stóp. Wsparty był na kołach i otaczała go grupa pełnych entuzjazmu, ocho­czych ludzi, na których twarzach malował się wyraz szczęścia i podniecenia. Tumitak przez dłuższą chwilę łamał sobie głowę nad tymi obra­zami, ale nie mógł nic zrozumieć. Nie miały one dla niego sensu. Ci lu­dzie nie obawiali się szylków! Kolejny obraz to potwierdzał. Przedsta­wiał podobny długi walcowaty przedmiot, a u jego boku stały trzy isto­ty, które mogły być tylko szylkami. Wokół nich zaś, rozmawiając i gestykulując, stała grupa ludzi.

Jedna rzecz w tych obrazach szczególnie uderzyła Tumitaka. Wszys­cy przedstawieni na nich ludzie byli grubi. Wszyscy bez wyjątku odzna­czali się rumianą cerą i potężną tuszą.

To jednak chyba naturalne, pomyślał Lorianin, u ludzi, którzy mieszkali tak blisko Powierzchni i najwyraźniej nie obawiali się strasznych szylków. Tacy ludzie oczywiście nie mieli nic lepszego do roboty, jak tylko cieszyć się życiem i tyć.

I tak patrząc na obrazy i dumając Tumitak szedł dalej, aż daleko przed sobą ujrzał potężną sylwetkę ludzką i domyślił się, że dochodzi do zamieszkałych odcinków korytarzy. Postać zniknęła w bocznym od­gałęzieniu, ledwie Tumitak zdążył ją dostrzec, lecz to wystarczyło, aby mu uprzytomnić, że dalej musi się posuwać z większą ostrożnością. Dłuższy czas przemykał się więc pod ścianą korytarza wykorzystując każdą możliwość ukrycia. Wiele napotkanych rzeczy potęgowało jeszcze jego zadziwienie, które już go właściwie nie opuszczało. W jednym miejscu ściany obwieszono wielkimi gobelinami; w innym serce podskoczyło mu do gardła, gdy natrafił na grupę posągów. Z trudnością uświa­domił sobie, że te postacie wyrzeźbione w kamieniu nie są prawdziwymi ludźmi.

Zrazu w ścianach korytarza nie było drzwi, lecz teraz przekrój po­większył się do szerokości co najmniej czterdziestu stóp, zaczęły także pojawiać się wejścia do pomieszczeń mieszkalnych. Owe drzwi były sze­rokie i wysokie, a "zasłony" zakrywające wejście do mieszkań wyko­nane z metalu! Po raz pierwszy Tumitak napotkał prawdziwe drzwi, bowiem w Lorze znano tylko zasłony z materiału.

Mijały minuty, a Tumitak szedł przed siebie. Obrazy na ścianach stały się jeszcze bardziej wyszukane, zaś drzwi wyższe i szersze. Nagle daleko przed sobą dostrzegł zbliżające się ku niemu ludzkie sylwetki. Wiedział, że nie może dać się zauważyć; przez chwilę rozważał, czy warto się wycofać, kiedy ujrzał niedaleko otwarte drzwi. Miał do wy­boru: ujawnienie się i niebezpieczeństwo albo odwrót - rzecz nie do pomyślenia. Tumitak nie zastanawiał się wiele, w jednej chwili podjął decyzję: pchnięciem otworzył szeroko drzwi i wszedł do środka.

Przez chwilę stał nieruchomo, bowiem oczy, które przywykły już do jasnego światła na zewnątrz, zawiodły go w ciemnym wnętrzu. Po­woli zdał sobie sprawę, że nie jest sam; w pokoju znajdował się czło­wiek, któremu według wszelkich oznak na skutek nagłego spotkania od­jęło z przerażenia mowę. Tumitak wykorzystał widoczny przestrach go­spodarza, by przyjrzeć się jego pokojowi i poszukać jakiejś możliwości ucieczki lub ukrycia.

W pokoju było znacznie ciemniej niż w korytarzu. Światło docho­dziło tu z dwóch płyt ukrytych w ścianie blisko sufitu. Ściany pomalo­wano na jednolity matowy kolor niebieski, a w głębi pomieszczenia znaj­dowały się zasłonięte kotarą drzwi prowadzące do następnego pokoju. Stół, duże wyściełane krzesło, łóżko i półka, wypełniona książkami, skła­dały się na umeblowanie. A na łóżku leżał ów olbrzymi człowiek.

Była to istna góra mięsa. Tumitak ocenił, że musi ważyć ponad czterysta funtów. Wzrostu miał ponad sześć stóp, a łoże, na którym leżał i na którym łatwo zmieściłoby się ze trzech Lorian, całkowicie wypeł­niało cielsko tego człowieka. Był to osobnik o cerze rumianej, a jego ja­sne włosy i zarost jeszcze podkreślały czerwoną barwę twarzy i karku.

Lecz pospolitość rysów tego człowieka tonował nieco wyszukany charakter jego otoczenia. Mieszkaniec Lor u nawet nie śnił o podobnym zbytku. Szaty mężczyzny leżącego na łożu były uszyte z najdelikatniej­szych tkanin, przejrzystych muślinów barwionych w najdelikatniejsze odcienie opalizującego różu, zielem i błękitu. Spływały one w fałdach kryjąc nieco niewiarygodną tuszę. Pościel była równie delikatna i zwie­wna jak szaty, w głębokim odcieniu zieleni i brązu. Samo zaś łoże sta­nowiło wprost objawienie, chwalebny triumf sztuki inkrustacji w me­talu, i śmiało mogło być dziełem jakiegoś wspaniałego rzemieślnika epoki Złotego Wieku.

Na podłodze zaś leżał kobierzec... A obrazy na ścianach!

Człowiek na łożu ocknął się nagle. Wydał z siebie wrzask, piskliwy, kobiecy wrzask, który zabrzmiał dziwnie głupio wydobywając się z tak potężnego ciała. Tumitak natychmiast znalazł się u jego boku i przy­łożył mu miecz do gardła.

- Przestań! - rozkazał stanowczo. - Przestań natychmiast, bo cię zabiję!

Mężczyzna cichł powoli, pojękując. Tumitak stał przez chwilę i na­słuchiwał w obawie, że pierwszy wrzask mógł wywołać alarm, lecz nic nie zakłócało ciszy na zewnątrz. Po dłuższej chwili człowiek ów prze­mówił.

- Jesteś dzikusem - powiedział głosem, w którym brzmiało prze­rażenie. - Jesteś dzikim mieszkańcem dolnych korytarzy. Co tu robisz wśród Wybranych?

Tumitak zignorował pytanie.

- Wydasz jeszcze jeden dźwięk, grubasie - szepnął z wściekłoś­cią - a w tych korytarzach ubędzie jedna gęba do wyżywienia. - Po­patrzył w napięciu ku drzwiom. - Czy ktoś może tu wejść?

Mężczyzna usiłował odpowiedzieć, lecz najwidoczniej strach odebrał mu mowę. Tumitak zaśmiał się pogardliwie; opanowało go dziwne pod­niecenie. Przyjemnie mu było spotkać kogoś, kto się go tak straszliwie bał. W minionych wiekach nie było ludziom dane często doznawać tego zdumiewającego poczucia siły i Tumitaka kusiła możliwość postraszenia człowieka z łoża. Ale w końcu przemogła ciekawość. Widząc, że grubas rzeczywiście boi się miecza, opuścił go i schował do pochwy.

Człowiek odetchnął swobodniej, lecz dopiero po dłuższej chwili był w stanie przemówić. Powtórzył jednak to samo pytanie, co poprzednio.

- Co tu robisz w korytarzach Estetów? - wybełkotał trwożliwie.

- Wiesz równie dobrze jak i ja, że nikt nie jest w stanie ujść przed wład­cami. A ja właśnie idę im o tobie powiedzieć!

Zatrzasnął nagle drzwi Tumitakowi przed nosem i zniknął.

Przez chwilę Tumitak trwał bez ruchu. Nie mógł uwierzyć, że szylki są tak blisko. A mimo to w każdej chwili spodziewał się, że drzwi się otworzą i straszne pająkowate stwory wpadną do środka i go zmiaż­dżą. Oto, jak mu się zdawało, wpadł w końcu w pułapkę bez wyjścia. Zadrżał ze zgrozy, a potem, jak zawsze, zawstydził się swego przeraże­nia i wziął się w garść. Choć drżał z obawy przed tym, co go czeka, podszedł do drzwi i obejrzał je dokładnie. Uznał, że w korytarzu będzie miał większe szansę ucieczki niż czekając tutaj, aż szylki po niego przyjdą. Dopiero po chwili odkrył zasuwkę, uchylił drzwi i wyszedł na korytarz.

Na szczęście w pobliżu było pusto, lecz dalej w głębi widać było opasłego Estetę śpieszącego dokądś ociężale. Dołączyli do niego inni, wielu z nich równie opasłych jak on, wszyscy zaś tak pośpiesznie, jak im ciężar na to pozwalał, szli w głąb korytarza, tam gdzie niewątpliwie leżał centralny plac miasta. Tumitak poszedł za nimi w bezpiecznej odległości i po chwili ujrzał, jak skręcają w następne przejście. Zbliżył się ostrożnie do tego korytarza, a w jego myślach zrodziło się postanowienie zabicia grubasa, który zamierzał go zdradzić przy pierwszej nadarzającej się okazji. Okazało się, że słusznie zachował ostrożność przy podchodze­niu, gdy bowiem wyjrzał za róg, zobaczył, że znajduje się niewiele ponad sto stóp od wielkiego placu miasta.

Nigdy jeszcze nie widział tak wielkiego placu. Była to ogromna sala o boku ponad stu jardów; jej mozaikowa podłoga i rzeźbione ściany przedstawiały taki widok, że Tumitakowi zaparło z wrażenia dech. Tu i tam na różnokolorowych postumentach stały posągi, a wszystkie drzwi zawieszono cudownymi gobelinami. Sala nabita była Estetami, w licz­bie przewyższającej pięćset osób.

Jednak nie sala, nie jej dekoracje ani ludzie, którzy się tam znajdo­wali, wywarli na Tumitaku największe wrażenie. Wzrok jego cały czas skupiony był na wielkim metalowym walcu, który spoczywał pośrodku sali. Było to takie samo urządzenie, jakie widział na obrazie, gdy po raz pierwszy wkroczył do miasta - długie na osiemnaście do dwudzie­stu stóp, zamontowane na trzech dobrze ogumiotiych kołach, z okrągłym otworem na szczycie, który Tumitak dopiero teraz zauważył.

Gdy tak patrzył, z otworu wyleciało kilka przedmiotów i opadło lekko na ziemię przed tłum. Jeden za drugim, jak diabełki z pudełka, przedmioty wyskakiwały z otworu, a gdy uderzały sprężyście o ziemię, Esteci wznosili powitalne okrzyki. Tumitak szybko się odsunął w tył, lecz po chwili, gdy jego ciekawość zwyciężyła, odważył się znowu spojrżeć na salę. Bowiem po raz pierwszy od ponad stu lat mieszkaniec Loru patrzył na szylka!

Przy wzroście około czterech stóp, szylki były rzeczywiście podobne do pająków, jak głosiła tradycja. Lecz po bliższych oględzinach okazy­wało się, że podobieństwo jest powierzchowne. Owe stworzenia bowiem nie były porośnięte włosami, zaś nóg miały dziesięć, a nie osiem, jak prawdziwy pająk. Nogi te były długie, z trzema stawami, zaś każda z nich zakończona szczątkowym szponem, nieco przypominającym pa­znokieć. Zebrane w dwa pęki, po pięć z każdej strony, wyrastały z tuło­wia między głową i resztą ciała. Tułów wyglądem przypominał odwłok osy, a rozmiarami mniej więcej głowę, co niewątpliwie stanowiło osobli­wość tych istot.

Była to bowiem głowa ludzka: takie same oczy, takie samo szerokie czoło, usta z zaciśniętymi, wąskimi wargami, oraz podbródek - wszyst­ko to nadawało jej uderzające podobieństwo do głowy człowieka. Brako­wało tylko nosa i włosów, aby twarz przypominała ludzką.

W miarę jak Tumitak przyglądał się temu wszystkiemu, szylki od razu przystąpiły do spraw, które sprowadziły je do korytarzy. Jeden z nich wydobył jakiś papier z torby przytroczonej do ciała, schwycił go zwinnie między dwie kończyny i począł czytać. W głosie jego pobrzmiewał osobliwy metaliczny klekot, lecz Tumitak nie miał żadnych trudności ze zrozumieniem żadnego słowa.

- Bracia z lochów! - wykrzyknął szylk - nadszedł oto czas, aby następni spośród was osiedlili się na Powierzchni! Przyjaciele, którzy odeszli stąd w zeszłym tygodniu, niecierpliwie oczekują waszego przy­bycia. Pozostaje nam tylko wymienić imiona tych, którzy zostaną dziś zaszczyceni. Słuchajcie uważnie, a każdy, którego imię zostanie wywo­łane, niech wejdzie do walca.

Zatrzymał się na chwilę, aby upewnić się, że go zrozumiano, a na­stępnie w brzemiennej oczekiwaniem ciszy zaczął czytać imiona.

- Korystialis! Yintiamia! Latrumidor! - wołał i jedna po drugiej olbrzymie, zwaliste postacie dostojnie występowały naprzód i wspinały się do cylindrycznego urządzenia po małej drabince, którą spuszczono. Trzecim spośród wezwanych był ten, z którym Tumitak rozmawiał u nie­go w mieszkaniu. Na jego twarzy, podobnie jak na twarzach pozosta­łych, malowało się zdumienie i radość, jakby spotkało ich jakieś nie­wiarygodne szczęście.

Tumitak był dotąd tak zajęty obserwowaniem szylków i ich pojazdu, że na chwilę zapomniał o groźbie Estety; gdy jednak ujrzał, jak grubas zbliża się do szylków, jego przerażenie powróciło. Stał jak porażony ze strachu. Niepotrzebnie jednak się lękał - na twarzy Wybrańca za­gościł nieoczekiwany uśmiech szczęścia: wspiął się do pojazdu nie odzywając się słowem do stojących w pobliżu szylków. A gdy grubas zniknął w otworze, Tumitak wydał westchnienie ogromnej ulgi.

Do korytarzy przybyło sześć szylków; wyczytano też sześciu Este­tów. Zaraz potem wywołani dysząc i chrząkając wdrapali się do pojazdu. W końcu, gdy już ostatni wgramolił się przez okrągły otwór, szylki odwróciły się i poszły za nimi. Z dołu otwór przykryto wiekiem i w sali zapanowała cisza. Po chwili Esteci zaczęli się rozchodzić, a ponieważ kilku z nich skierowało się ku korytarzom, w którym ukrywał się Tu­mitak, Lorianin musiał uciekać, a następnie schować się w jakimś mieszkaniu.

Obawiał się, że jakiś Esteta wejdzie do pomieszczenia i go odkryje, lecz tym razem szczęście mu sprzyjało.

Po chwili ostrożnie wyjrzał przez drzwi, stwierdził, że korytarz jest pusty, wyszedł stamtąd i szybko skierował się na główny plac. Nie było tam już Estetów, lecz z jakiegoś powodu pojazd nadal spoczywał w tym samym miejscu; Tumitakowi zaś przyszedł do głowy pomysł, który z po­czątku przeraził go swoją śmiałością.

Te szylki na pewno przybyły w tym pojeździe z Powierzchni! A teraz nim wracały. Czyż Esteta, którego szylki nazywały Latrumidorem, nie powiedział mu, że od czasu do czasu powoływano artystów, by żyli pośród szylków na Powierzchni? O tak, pojazd na pewno wracał na Po­wierzchnię. I w jednej natchnionej chwili Tumitak uświadomił sobie, że i on się zabierze.

Pośpieszył przed siebie i po chwili przywarł do maszyny z tyłu szu­kając pośród niewielu wystających części oparcia dla stopy. Jak się oka­zało, przyszedł dosłownie w ostatniej chwili; ledwie bowiem uchwycił się pojazdu, gdy ruszył oai w ciszy przed siebie pędząc z oszałamiającą szybkością w głąb korytarza!



ROZDZIAŁ VI


Wspomnienia, jakie pozostały Tumitakowi z tej przejażdżki, stano­wiły bezładną mieszaninę następujących po sobie wydarzeń. Pojazd mknął tak szybko, że tylko czasami, gdy zwalniał, aby skręcić lub prze­jechać wyjątkowo wąskim korytarzem, Lorianin mógł unieść wzrok, by się rozejrzeć.

Mijali sale oświetlone jaśniej niż wszystkie, które dotąd widział. Sale ze ścianami z metalu, wypolerowanego i błyszczącego, oraz kory­tarze z nie wygładzonej skały, gdzie wstrząsy groziły mu w każdej chwili spadnięciem.

W pewnym momencie przejechali powoli marmurowym korytarzem, gdzie po jednej stronie stali w szeregu Esteci śpiewający uroczysty, dźwięczny hymn na cześć szylków. Tumitak był pewien, że go zauważą, lecz jeśli nawet któryś ze śpiewających go dojrzał, to nie zwrócił na niego uwagi sądząc najwyraźniej, że jest on jeńcem szylków. Nie napo­tykali już teraz na żadne sztolnie ani boczne korytarze, zaś cała droga na Powierzchnię stanowiła jeden szeroki korytarz, którym pędził po­jazd coraz bardziej przybliżając Tumitaka do celu.

Choć szybkość wehikułu nie była zbyt wielka w porównaniu z po­jazdami, których dzisiaj używamy, to jednak należy pamiętać, że dla Lorianina największą prędkością, jaką potrafił sobie wyobrazić, było tempo szybkiego biegu. Toteż zdawało mu się teraz, że oto leci na skrzydłach wiatru, a jego ulga nie miała granic, gdy w końcu pojazd zwolnił do tego stopnia, że Tumitak mógł zeskoczyć na ziemię w tej części korytarza, która najwyraźniej od wieków była nie zamieszkała. Porzucił wszelką myśl o dalszej jeździe, a jedynym jego marzeniem było zakończenie tej diabelskiej przejażdżki, którą tak nieroztropnie przedsięwziął.

Czas jakiś zamierzał pozostać w miejscu, w którym wysiadł, przy­najmniej tak długo, by zebrać myśli. Zdał sobie jednak nagle sprawę, że pojazd szylków zatrzymał się nie dalej niż o sto jardów; zerwał się na równe nogi i rzucił się do najbliższych otwartych drzwi. Pomieszczenie, w którym się znalazł, było zakurzone i bez żadnych mebli - niewątpli­wie dawno nie używane; toteż przekonany, że nie grozi mu tu żadne nie­bezpieczeństwo, Tumitak podszedł do drzwi i spojrzał w kierunku po­jazdu.

Od razu zobaczył dziwaczne otwarte drzwi, czy też właz na wierz­chu walca, lecz dopiero po chwili siedzący w środku pasażerowie za­częli wychodzić na zewnątrz. Najpierw ukazała się nalana twarz - jeden z Estetów mozolnie wygramolił się na zewnątrz i na koniec zsunął się po burcie pojazdu. Za nim wynurzył się szylk, który miękko zesko­czył na ziemię; i tak stopniowo pojazd się opróżniał, aż cała dwunastka pasażerów znalazła się w korytarzu. Wtedy wszyscy odwrócili się i skie­rowali ku jedynemu pomieszczeniu z kotarą w drzwiach.

Przez pewien czas Tumitak pozostawał w ukryciu rozważając swój następny ruch. Instynktowna bojaźń skłaniała go do pozostania w ukry­ciu, by tu, jeśli będzie trzeba, czekać przez wiele dni, aż szylki odjadą. Ciekawość korciła, by sprawdzić, co też to dziwne towarzystwo robi za tymi wielkimi drzwiami zasłoniętymi kotarą, zaś roztropność nakazy­wała dalej dążyć do celu idąc od razu w górę korytarza, póki szylki na­dal znajdują się w pomieszczeniu. Tumitak wiedział bowiem, że jest już zaledwie kilka mil od Powierzchni, ku której przecież dążył.

Rozsądek w końcu przeważył i Tumitak postanowił nie zajmować się dłużej szylkami i Estetami. Wyszedł tedy z pomieszczenia i zaczął biec lekko i cicho, jednak gdy mijał wielkie drzwi i ujrzał, jak łatwo się w nich ukryć, postanowił rzucić ostatnie spojrzenie na szylki i ich osobliwych przyjaciół, nim puści się w dalszą drogę. Ruszył więc ku otworowi, oburącz rozchylił brzegi zasłon i zajrzał do środka.

Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, był ogrom sali. Długa na osiem­dziesiąt stóp i na czterdzieści szeroka, Lorianinowi zdawała się olbrzy­mia, zwłaszcza że sufit gubił się w ciemnościach. Był tak wysoko, że światła rozmieszczone wokół sali na wysokości ramion Tumitaka nie były dość silne, by wydobyć z mroku szczegóły. Tumitakowi przyszła do głowy dziwaczna myśl, że może sufitu nie ma tu w. ogóle, że może ściany pną się coraz wyżej, by w końcu sięgnąć Powierzchni. Miał jed­nak niewiele czasu, by się nad tym zastanawiać, ledwie bowiem zdążył rzucić okiem na sufit, wzrok jego padł na stół. Masywny, niski stół, dość długi, przykryty śnieżnobiałym obrusem, na którym piętrzyły się stosy różnych osobliwych rzeczy, potraw, jak zauważył Tumitak. Przy­glądał im się ze zdumieniem, były to bowiem potrawy, o jakich w życiu nie słyszał, jakich jego przodkowie nie znali od wielu pokoleń: tysiąc i jeden smakowitych frykasów z Powierzchni. Wokół stołu ustawiono kilkanaście niskich leżanek: na niektórych spoczywali Esteci już teraz, ucztując łapczywie.

O dziwo, szylki nie brały udziału w uczcie. Stały tylko za każdym z olbrzymich artystów, a sposób, w jaki milcząco obserwowały każdy ruch Estetów, wydał się Tumitakowi złowieszczy. Mimo to Wybrańcy czuli się swobodnie, pochłaniając jedzenie i wydając pomruki zadowole­nia, aż Tumitak odwrócił się od nich z obrzydzeniem.

Nagle padł krótki rozkaz, rzucony przez szylka stojącego u szczytu stołu. Stropieni Esteci unieśli wzrok, a na ich twarzach odmalowała się konsternacja i żałosne niedowierzanie. Nim jednak mieli czas się ruszyć, nim zdołali dobyć okrzyk z piersi, na każdego z nich skoczył jeden szylk, wąskimi ustami szukając i nieomylnie znajdując tętnicę pod zwa­łami tłuszczu w obwisłym gardle grubasa.

Na próżno artyści próbowali się wyrywać; ich powolne ruchy były zupełnie bezskuteczne - zwinne szylki łatwo uskakiwały przed wymachami rąk, zaś zęby coraz bardziej zagłębiały się w ciało grubasów. Tumitakowi przerażenie odebrało mowę. Niczym w transie obserwował, jak ruchy Estetów słabną, aż w końcu zupełnie ustają. Cóż to wszystko mogło znaczyć? Jaki związek miała ta okrutna scena z długą opowieścią Latrumidora na temat życia Estetów w marmurowych komnatach na dole? Patrzył na ten obraz w przerażeniu, nie mogąc oderwać wzroku.

Esteci przestali się odzywać, zaś szylki zajęły się czymś innym.

Spod stołu wyciągnęły kilka wielkich, przezroczystych urządzeń, z któ­rych wystawały gumowe węże. Owe węże podłączono do ran na szyjach Estetów i Tumitak ujrzał, jak maszyny szybko wypompowują krew da specjalnych słojów.

W miarę jak słoje się wypełniały, ciała Estetów zapadały się jak przedziurawione baloniki i po chwili leżały, blade, pomarszczone, na pod­łodze koło stołu. Szylki nie okazywały żadnego podniecenia - mu­siała to być dla nich wyraźnie najzwyklejsza czynność, zaś ich spokój i rzeczowość spotęgowały jeszcze przerażenie Tumitaka. W końcu jed­nak przemógł paraliżujący strach, który nim owładnął, odwrócił się i po­czął uciekać jak szalony. Biegł w górę korytarza coraz szybciej, coraz dalej i dalej, aż w końcu, wyczerpany i bez tchu, nie mogąc zrobić już ani kroku, wpadł przez jakieś otwarte drzwi i legł, ciężko dysząc, na podłodze nieznanego pomieszczenia.

Powoli uspokajał się; wrócił miarowy oddech, a wraz z nim pew­ność siebie. Tumitak wyrzucał sobie surowo swoje tchórzostwo, ale na­wet jeszcze i teraz z drżeniem trwogi wspominał straszny widok. W mia­rę jak się uspokajał, zaczął się zastanawiać nad znaczeniem wydarzeń, których był świadkiem. Ze słów Estety Latrumidora wynikało, że szylki są dobrotliwymi władcami opasłych artystów. O podróży na Powierzch­nię Latrumidor mówił jako o najwyższym zaszczycie, ów szylk, który przemawiał na placu, wyrażał się o tym podobnie, a jednak z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu przy pierwszej okazji po opuszczeniu mia­sta szylki zabiły swe wierne sługi, i to w sposób dla nich zupełnie, jak się wydawało, naturalny. Tumitak nie potrafił wytłumaczyć sobie tej oczywistej sprzeczności. I tak oto, ukryty w tylnej izbie pomieszczenia, łamiąc sobie głowę nad niezwykłymi przygodami minionego dnia, Lorianin zapadł w niespokojny sen.

Nie należy się dziwić, że Tumitak łamał sobie głowę nad tymi dziw­nymi wydarzeniami. Nie był świadom powiązań między Estetami i szyl­kami. W lochach nie było zwierząt domowych, a ludzkość nie słyszała o nich od stuleci. Wiele wieków minęło i jeszcze miało upłynąć, nim usłyszy, toteż w życiu Tumitaka nie było nic, z czym można by porów­nać status Estetów wobec szylków.

Dziś wiemy, że Esteci byli po prostu bydłem rzeźnym! W złudnym poczuciu bezpieczeństwa, przez wieki hodowani i dobierani pod kątem głupoty, bez jakichkolwiek możliwości ekspresji poza popędem arty­stycznym, którym szylki pogardzały, stali się w ciągu wielu pokoleń posłusznymi zwierzętami domowymi wenusjańskich bestii.

Pod wpływem kłamstw szylków i własnej próżności od wczesnego dzieciństwa oczekiwali owego szczęśliwego dnia, gdy zostaną zabrani na Powierzchnię, by stać się, niczego nieświadomi, strawą dla swych panów. Oto byli Esteci, chyba najdziwniejsza rasa ludzka wyhodowana przez szylków.

Wszystko jednak było niepojęte dla Lorianina, jak zresztą i dla każdego innego człowieka z jego pokolenia. Toteż gdy Tumitak obudził się i podjął podróż na nowo, wciąż jeszcze nie mógł wytłumaczyć sobie tej dziwnej zależności. Lecz gdy prosty umysł nie potrafi rozwiązać jakiejś zagadki, wkrótce o niej zapomina i tak oto Tumitak kroczył swą drogą, a w jego myślach panował zupełny spokój.

Od kiedy minął korytarz śpiewających Estetów w czasie pamiętnej szalonej jazdy, nie widział innych oznak zamieszkania. Najwidoczniej korytarze te były zbyt blisko Powierzchni, by mogli mieszkać tu ludzie. Toteż Tumitak nie napotkał nikogo i przebył kilka mil przez nikogo nie niepokojony. Wreszcie doszedł do miejsca, w którym przejście nagle się kończyło. Znalazł tu metalową drabinę wiodącą w ciemnościach do góry. Pełen tłumionego podniecenia rozpoczął wspinaczkę szybem, który, jak wiedział, był ostatni przed Powierzchnią. Wyszedł z szybu w korytarzu wykutym w dziwnym czarnym kamieniu i wyjąwszy z torby ostatni z darów ojcowskich począł wspinać się po stoku prowadzącym ku górze, trzymając ostrożnie broń w ręku. Korytarz był węższy niż którykolwiek z poprzednich, a w miarę jak Tumitak posuwał się naprzód, ściany zbli­żały się coraz bardziej ku sobie, tak że w końcu dzieliła je odległość nie większa niż dwie stopy. Podejście było coraz bardziej strome, aż w koń­cu przeszło w szereg schodków. Tumitak wspinał się po nich w górę i z każdą chwilą serce biło mu coraz mocniej: ujrzał w końcu coś, co z pewnością było jego celem. Daleko przed nim padało z wysoka świat­ło o dziwnym czerwonawym zabarwieniu, znacznie jaśniejsze i ostrzej­sze niż wszystkie te, które widział dotychczas. Tumitak patrzył na nie z lękiem - wiedział, że pochodzi ono z Powierzchni.

Pośpieszył przed siebie; sufit obniżał się coraz bardziej, tak że na odcinku ostatnich kilku jardów Tumitak musiał się schylić. W końcu jednak dotarł do szczytu schodów i znalazł się w płytkim dołku, głębo­kości nie więcej niż pięciu stóp. Uniósł głowę do góry, a z piersi wyr­wało mu się słabe westchnienie niedowierzania.

Tumitak ujrzał bowiem Powierzchnię...

Już sam bezkresny widok wystarczył, by odebrać mu pewność sie­bie. Zdawało mu się, że trafił do olbrzymiego pokoju czy sali, tak wiel­kiej, że nie potrafił sobie nawet wyobrazić jej ogromu. Sufit i ściany tej sali tworzyły jedno stanowiąc przepastną komorę podobną do odwró­conej misy. A ten sufit i ściany miejscami swą piękną barwą przypo­minały błękit kobiecych oczu. Błyszczał on jak klejnot pokryty wielkimi obszarami skłębionej bieli i różu, i w miarę jak Tumitak im się przyglądał, odnosił niejasne wrażenie, że owe ogromne połacie wzburzonej bieli powoli się poruszają i zmieniają kształty.

Nie mogąc oderwać oczu od rozciągającego się nad nim nieba Tu­mitak poczuł, jak jego podziw i uwielbienie ustępują powoli miejsca przerażeniu. Im dłużej patrzył, tym dalsza była wielka kopuła, a jedno­cześnie zdawała się dziwnie i strasznie zacieśniać nad nim. Po jakimś czasie był już pewien, że wielkie pofalowane obszary poruszają się, i do­znał strasznego uczucia, że oto już już opadną na ziemię i zmiażdżą go. Poczuwszy zawrót głowy i przerażenie spowodowane ogromem otoczenia Tumitak pomknął z powrotem do korytarza i przywarł do ściany drżąc z dziwnego nieuzasadnionego strachu. Wychowany bowiem w ciasnych granicach ścian korytarzy, spędziwszy całe życie pod ziemią Tumitak, gdy popatrzył po raz pierwszy na Powierzchnię, padł ofiarą agorafobii, tego osobliwego wstrętu do otwartych przestrzeni, który nawet dziś sta­nowi chorobę niektórych ludzi.

Minęła prawie godzina, nim rozum jego zdołał zapanować nad owym dziwnym przerażeniem. Czy po to przeszedł tak daleko, spierał się z sa­mym sobą, by zawrócić tylko z powodu wyglądu Powierzchni? Niewąt­pliwie gdyby ta olbrzymia błękitna, zdobiona obłokami kopuła miała się zawalić, nie czekałaby przez te wszystkie lata, aby upaść właśnie na niego. Odetchnął głęboko i gdy rozsądek w końcu przeważył, ponownie popatrzył na Powierzchnię.

Tym razem jednak unikał widoku nieba, a całą uwagę skierował na dno "komory". W pobliżu dołka owo dno pokryte było grubą war­stwą brunatnego pyłu, lecz nie opodal pył ten przykryty był dziwnym, kobiercem składającym się z tysięcy długich, zielonych, gęsto zbitych włókien. Niedaleko znajdowało się kilka wysokich słupów o nieregular­nym kształcie, których wierzchołki skrywały wielkie kępy czegoś zielo­nego o podobnym kolorze i wyglądzie co włókno dywanu.

A kiedy Tumitak spojrzał ponad trawę i drzewa, ujrzał dziwo, któ­re przewyższyło wszystkie oglądane dotąd cuda: nisko, nad dolną kra­wędzią kopuły, ponad drzewami, wisiało światło Powierzchni, połyskli­wy, oślepiający krąg, który czerwonym blaskiem oświetlał całą olbrzymią przestrzeń Powierzchni.

Tumitak przyglądał się zachodowi słońca, oniemiały z podziwu. Zno­wu powrócił oszałamiający atak agorafobii, lecz po nim przyszło wra­żenie piękna, dzięki któremu Tumitak zapomniał o strachu i uspokoił się powoli. Odwrócił wzrok w przeciwnym kierunku - a tam, wysoko nad nim, wznosiły się domy szylków!

Widać było kilkanaście wysokich wież; stały, podobne do obeli­sków, a ich metaliczne ściany odbijały czerwonym blaskiem światło za­chodzącego słońca. Tylko niektóre z nich stały zupełnie prosto; szczególny, nieziemski zmysł artystyczny szylków nakazywał budowanie pod różnymi kątami od pionu, czasem nawet o trzydzieści stopni. Domy były różnej wysokości, niektóre pięćdziesięciu, inne nawet dwustu stóp, a z ich szczytów zwieszały się długie liny łącząc wszystkie wieże w jedną całość. Budowle nie miały okien, a jedyne wejście stanowił mały okrągły otwór u dołu. Obwód jednej wieży nie przekraczał piętnastu stóp, toteż przypominały one nieco wiązkę olbrzymich igieł.

Tumitak nie byłby w stanie powiedzieć, jak długo napawał się owym zdumiewającym widokiem. Najbardziej zadziwił go jednak za­chód słońca, stopniowe zapadanie się wielkiej czerwonej kuli w coś, co przypominało podłogę olbrzymiej komory. Gdy słońce już zniknęło, Tu­mitak pozostał jeszcze przyglądając się w zamyśleniu ścianom kopuły, które nadal płonęły czerwonym blaskiem. I wtedy...

Nie usłyszał żadnego dźwięku. Chociaż zapamiętał się w podziwie, pozostał instynktownie czujny, ale mimo to nie usłyszał nic. Aż nagle rozległo się za nim skrzypienie i szelest i klekoczący metaliczny głos warknął:

- Natychmiast - wracaj - do - dziury! - te słowa padły jak rozkaz, a Tumitakowi krew zastygła w żyłach, gdy uświadomił sobie, że oto podkradł się za nim szylk!

Następna sekunda zdała się Lorianinowi wiekiem. Odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z bestią, i w tym momencie przemknęło mu przez głowę tysiąc myśli. Wspomniał Nikadura i Teprę, i te lata, które minęły od czasu, gdy ich poznał. Pomyślał o ojcu i nawet o matce, której prawie nie pamiętał. Niespodziewanie przypomniał sobie olbrzy­miego Jakranina, którego strącił w otchłań; przypomniał sobie, jak tam­ten krzyczał spadając. Wszystkie te myśli przemknęły mu przez głowę, gdy się odwracał i unosił rękę, by się zasłonić. Było to działanie całko­wicie instynktowne; zdawało się, że zupełnie nie panuje nad własnym ciałem. Coś ponad nim - coś wyższego - sprawiło, że zacisnął palce, a gdy to uczynił, rewolwer, ostatni z trzech cudownych darów ojca, plunął ogniem! Jak we śnie słyszał jego krótkie warknięcia - raz, dwa, trzy razy... siedem razy... a potem do płytkiego dołka zwaliło się martwe ciało szylka!

Przez chwilę Tumitak przyglądał się jak otępiały. Potem, gdy za­czął zdawać sobie sprawę z tego, że wypełnił swą misję, przeniknęło go uczucie ogromnego triumfu. Szybko dobywszy miecza ciął dziesięć po­dobnych do palców nóg szylka, nucąc jednocześnie ową pieśń, którą Lorianie śpiewali idąc na Jakran. I choć od strony domów szylków do­chodziły go dziwne pytające klaśnięcia i klekoty, dalej metodycznie za­dawał ciosy mieczem, aż całkowicie oddzielił głowę od ciała.

Następnie zdając sobie sprawę z tego, że głosy szylków znacznie się przybliżyły, wcisnął skrwawioną głowę za pazuchę kurtki i pomknął w dół jak wiatr po stopniach prowadzących do korytarza.



ROZDZIAŁ VII


Tumlok z Loru, ojciec Tumitaka, siedział na progu swego mieszka­nia wyglądając na korytarz. Przez ostatnie tygodnie prowadził życie prawdziwie samotnicze, choć bowiem przyjaciele starali się rozweselić go zwyczajową optymistyczną pogawędką, widział, że nikt w gruncie rzeczy nie wierzy, że jego syn wróci. I rzeczywiście, trzeba byłoby nie­zwykłej odwagi, aby przypuszczać, że Tumitakowi udało się przebrnąć choćby Jakrę.

Tumlok znał te opinie i sam już zaczynał w nie wierzyć, choć przy­jaciele starali się utwierdzić go w przekonaniu, że spodziewają się po jego synu niezwykłych dokonań. Czemuż to, zastanawiał się, w ogóle pozwolił młodzieńcowi wyruszyć na tak beznadziejną wyprawę? Czemu nie był bardziej stanowczy i nie wybił mu z głowy tych pomysłów, gdy Tumitak był jeszcze dzieckiem? Siedział więc robiąc sobie wyrzuty w tej godzinie przed porą snu, a życie w Lorze toczyło się obok niego nie­regularnym, pulsującym strumieniem.

Po pewnym czasie twarz Tumloka nieco się rozjaśniła. Korytarzem zbliżała się ku niemu para młodych kochanków. Ich długa przyjaźń z Tumitakiem zadzierzgnęła wiąż, którą Tumlok w swym mniemaniu ja­koś odziedziczył po synu. Nikadur pozdrowił go, a Tepra podbiegła i spontanicznie ucałowała go w policzek.

- Czy masz jakieś nowiny o Tumitaku? - pozdrowiła go pyta­niem, które stało się już między nimi jak gdyby formułą. Tumlok potrząsnął głową.

- Czy w ogóle jest to możliwe? No cóż, po tak wielu tygodniach musimy uważać go za zmarłego.

Tepra jednak nie upadała na duchu. Chyba ona jedna z całego Loru zachowała ufność graniczącą z pewnością, że Tumitak jest bez­pieczny i powróci w chwale.

- Wierzę, że wróci - powiedziała. - Mamy przecież pewność, że dotarł do Jakry. A czy Nenapus nie mówił nam o olbrzymie, na którego się natknął u wylotu szybu prowadzącego do Jakry? Jeśli Tumitak po­trafił pokonać takiego człowieka, któż mógłby mu się oprzeć?

- Tepra może mieć słuszność - rzekł poważnie Nikadur. - Z Nononu dochodzą pogłoski o wielkiej panice w Jakrze, podczas której rze­komo człowiek z tych korytarzy przedostał się przez miasto. Pogłoski są niejasne i mogą być tylko plotkami, lecz możliwe, że Tumitak dotarł do mrocznych korytarzy.

- Wiem, że Tumitak wróci - powtórzyła Tepra. - Jest potężny i... - urwała nagle. Gdzieś w głębi korytarza rozległ się jakiś odgłos. Zaczęła nasłuchiwać. Wtedy Nikadur pochwycił ten dźwięk, a w końcu również i Tumlok.

Były to okrzyki, dalekie okrzyki, które stawały się coraz głośniejsze w miarę, jak im się przysłuchiwali. Kilka osób zatrzymało się; po chwili dwaj mężczyźni odwrócili się i popędzili w tamtym kierunku. Cała trójka wytężyła słuch starając się odgadnąć znaczenie tych krzyków. Jeszcze kilku mężczyzn nadbiegło korytarzem kierując się w stronę źródła hałasu.

- Chodźmy! - zawołał nagle Nikadur z osłupieniem na twarzy.- Jeśli to napaść Jakran... - Mimo protestów Tepry popędził przed siebie. Tumlok wpadł jeszcze tylko do mieszkania po broń i poszedł w jego ślady.

Tepra jednakże nie wytrzymała na miejscu. Wkrótce dogoniła Nikadura i mimo jego protestów uparła się, by pójść razem z nim. Tak więc po chwili cała trójka w towarzystwie wielu jeszcze innych osób spieszyła w kierunku wrzawy.

W pewnym momencie minął ich człowiek biegnący w przeciwną stronę.

- Co się dzieje? - rozległ się chór głosów, lecz jedyną odpowie­dzią był niezrozumiały bełkot mężczyzny. Sprawa już za chwilę miała się wyjaśnić - na następnym zakręcie spieszący ludzie ujrzeli przed sobą powód zamieszania.

Korytarzem maszerował niesamowity pochód. Na czele szła grupa Lorian, którzy tańczyli i wiwatowali jak szaleni, a za nimi kroczyła do­brze znana postać: Nenapus, wódz Nonończyków, w otoczeniu swoich oficerów. Za nim maszerowali chyba wszyscy mieszkańcy Nononu, ma­mrocząc coś niezrozumiale i wykrzykując do Lorian, których mijali. Jednak mieszkańcy Loru przyglądali się nie tyle Nonończykom, co tym, którzy szli za nimi. A był to tłum Jakran, z których każdy niósł na kiju białą szmatę, wciąż jeszcze, po tak wielu latach, oznaczającą pokój. Był wśród nich Datto, postawny wódz Jakran, a także jego krzepki brata­nek Torp oraz wielu innych, o których Lorianie słyszeli od Nonończy­ków. Zaś na ramionach dwóch najsilniejszych Jakran... zobaczyli Tumitaka we własnej osobie!

Lorianom zdawało się, że śnią. Tumitak odziany był w szaty tak piękne, że słowa tego nie mogły wyrazić. Wykonane z najszlachetniej­szych tkanin, przejrzystych muślinów barwionych w najdelikatniejsze odcienie opalizujących różów, zieleni i błękitów, spływały z jego postaci przylegając do ciała i nadając mu iście boski wygląd. Na głowie Tumitak miał metalową przepaskę przypominającą koronę, jaką wedle legendy mieli nosić królowie szylków.

Ale co najbardziej niewiarygodne - Tumitak trzymał w wyciągnię­tej ręce pomarszczoną głowę szylka!

Tumlok, Nikadur i Tepra nie potrafili powiedzieć, kiedy włączyli się w ludzką rzekę. Biegli korytarzem w kierunku niesamowitego po­chodu, a już po chwili maszerujący ludzie wchłonęli ich jako część wrzeszczącego, rozentuzjazmowanego tłumu, który siłą i śmiechem to­rował sobie drogę ku głównemu placowi Loru.

Maszerujący dotarli do skrzyżowania dwóch głównych korytarzy i utworzyli olbrzymie zgromadzenie, z Tumitakiem i gromadą Jakran pośrodku. Przez chwilą jeszcze tłum krzyczał i wiwatował, lecz wkrótce Tumitak, wszedłszy na kamienny postument, od dawna używany przez mówców, uniósł rękę prosząc o spokój. Cisza zapadła nieomal natych­miast i wtedy rozległ się głos Nenapusa, który instynktownie przyjął na siebie rolę mistrza ceremonii.

- Przyjaciele Lorianie - przemówił. - Dziś oto nadszedł dzień, który pozostanie wiecznie w pamięci mieszkańców trzech miast z dol­nych korytarzy. Minęły lata od czasu, gdy te trzy miasta spotkały się po raz ostatni na przyjacielskiej stopie. By stało się tak ponownie, trzeba było wydarzenia tak niewiarygodnego, że trudno weń uwierzyć. Oto bowiem nareszcie człowiek zabił szylka...

Przerwał mu dudniący głos Datty, odświętnie wystrojonego wodza Jakran.

- Dość słów! - krzyknął. - Przybyliśmy tu, aby oddać hołd Tumitakowi, Lorianinowi, który zabił szylka. Wznośmy na jego cześć okrzyki i śpiewajmy pieśni. Schylmy przed nim czoła, Nenapusie, my, wodzowie, i wezwijmy również wodzów Loru, by uczynili to samo, bo­wiem ten, który zabił szylka, jest ponad nas wszystkich.

Nenapusa zezłościł nieco fakt, że mu przerwano ulubione zajęcie, nim jednak zdołał coś odpowiedzieć, przemówił Tumitak, którego za­równo Jakranie, jak i Nonończycy słuchali z szacunkiem.

- Bracia Lorianie - zaczął. - Przyjaciele Nonończycy i Jakranie, nie dla sławy podążyłem na Powierzchnię i zabiłem potwora, którego łeb trzymam w ręku. Od dzieciństwa uważałem, że ludzie mogą walczyć z szylkami. Moim celem było udowodnienie tego wszystkim. Na pewno żaden z mieszkańców Loru nie jest gorszym wojownikiem ode mnie. A jednak wielu mną pogardzało jako niepoprawnym marzycielem. Czyż nie widzicie, że człowiek nie jest słabym i nic nie znaczącym stworze­niem, za jakie się uważa? Wy, Jakranie, nigdy nie uciekaliście w trwo­dze, gdy przeciwko wam występowali mieszkańcy Loru! Lorianie, czy kiedykolwiek drżeliście ze strachu zamknięci w mieszkaniach, gdy Jakranie napadali na wasze korytarze?

A mimo to - mówił dalej - na okrzyk "szylk!" wszyscy, zdjęci przerażeniem, chowaliście się do domów! Czyż nie widzicie teraz, że szylki, choć potężne, są tylko śmiertelnymi stworzeniami jak wy sami? Słuchajcie przeto opowieści o moich czynach i zastanówcie się, czy do­konałem czegoś, czego nie potrafilibyście zrobić sami.

Tumitak począł opowiadać o swych przygodach. Mówił o tym, jak przeszedł przez Jakrę, i choć Lorianie okrzykami wyrażali zadowolenie, wśród Jakran panowała cisza. Opowiedział o mrocznych korytarzach i wówczas wiwatowali również Jakranie, zwłaszcza gdy mówił o zabiciu psów. Mówił o komnatach Estetów i w żywych barwach opisał cuda, które tam widział, mając nadzieję, że wzbudzi w słuchaczach chęć za­władnięcia tymi skarbami.

Potem zaś próbował opowiedzieć im o Powierzchni, lecz tu zabrakło mu słów; oddanie całej historii zabicia szylka i drogi powrotnej przy pomocy ograniczonego słownictwa mieszkańców korytarzy było prawie niemożliwe.

- Z jakiegoś powodu szylki mnie nie goniły - powiedział Tumi­tak - i udało mi się bezpiecznie dotrzeć do pierwszych korytarzy Este­tów. Tu zostałem wykryty i musiałem pokonać pół tuzina grubasów, nim mogłem iść dalej. Zabiłem wszystkich. - Tumitak w swym nie­świadomym zarozumialstwie i pogardzie nie wspomniał o tym, jak łatwo było pokonać takich przeciwników - i odebrawszy im te szaty ruszyłem w dalszą drogę.

Dotarłem do mrocznych korytarzy, lecz nawet tu nikt mnie nie za­trzymywał. Zapewne straszny odór szylka był tak silny, że dzicy bali się podejść bliżej. W końcu dotarłem do Jakry i stwierdziłem, że kobie­ta, którą poznałem w czasie podróży na Powierzchnię, opowiedziała swą historię wodzowi Datto, który gotów był oddać mi cześć w czasie mojej podróży do domu. I tak doszedłem do Nononu, a po jakimś czasie i do Loru.

Tumitak zakończył opowieść, a tłum znowu zaczął wznosić okrzyki radości. Wiwaty wzmagały się, a ich echo odbijało się od ścian, aż cały plac dźwięczał jak potężny dzwon.

- Wielki jest Tumitak, syn Loru! - krzyczeli. - Wielki jest Tu­mitak, zabójca szylków! - A Tumitak skrzyżował ramiona na piersiach i napawał się chwałą zapomniawszy na chwilę, że jego misja polegała na udowodnieniu, że nie trzeba nadludzkich sił, by zabić szylka.

Po jakimś czasie tłum ucichł i dał się znowu słyszeć głos Datty.

- Lorianie. - zawołał wódz. - Przez wiele, wiele lat ludzie z Ja­kry toczyli bezustanną wojnę z mieszkańcami Loru. Dziś ta wojna się kończy. Dziś poznaliśmy Lorianina, który przerasta każdego z Jakran, dlatego też nie będziemy więcej walczyć z Lorem. Aby zaś udowodnić, że mówię prawdę, oto Datto składa wiernopoddańczy hołd Tumitakowi! Znowu rozległy się wiwaty, po czym wystąpił Nenapus.

- Dobrze uczyniłeś, Datto - powiedział. - Zaprawdę, jeśli istnieje wódz wodzów, to jest nim Tumitak. W przeszłości nie było wielkich wa­śni między Lorem i Nononem, toteż nasza historia jest inna. Mówi ona bowiem, że w dawnych czasach ludy Loru i Nononu stanowiły jeden naród. Słyszeliśmy o dniach wielkiego wodza Empitata, który pano­wał... - w tym miejscu Datto, wściekły, szepnął mu coś do ucha i Nonończyk zaczerwienił się, ale po chwili podjął:

- Lecz dość tego. Wystarczy powiedzieć, że również Nenapus skła­da hołd Tumitakowi, wodzowi wodzów i wodzowi Nononu.

Znowu zerwały się brawa, a po chwili przemówił znów Datto. Czy nie przystoi, zapytał marszcząc gniewnie czoło, aby Lorianie również uznali Tumitaka za wodza, tym samym czyniąc go królem wszystkich dolnych korytarzy? Lorianie wznieśli radosny okrzyk, a potem przemówił Tagivos, najstarszy spośród lekarzy.

- Mieszkańcy Loru mają nieco inny system władzy niż Nonończycy i Jakranie - powiedział. - Nie mieliśmy wodza od wielu lat. Jednakże pomysł zjednoczenia trzech miast uważam za dobry, toteż zwołam posiedzenie Rady, która o tym postanowi.

Wkrótce zebrała się Rada pod przewodnictwem Tagivosa, Tumloka i starego Sidangi; po pewnym czasie oznajmili oni, że zgodzili się co do uznania Tumitaka również wodzem Loru.

I tak pośród wiwatów okrzyknięto Tumitaka wodzem wszystkich dolnych korytarzy.

Datto i jego olbrzymi bratanek Torp, najwyżsi spośród Jakran, byli wśród pierwszych, którzy zaprzysięgli wierność Tumitakowi. Następnie przyjął on hołd od Sidangi, Tagivosa i innych Lorian. Młodzieńca prze­pełniło dziwne uczucie, gdy dotykał miecza ojca i słuchał słów jego przysięgi, lecz zachował powagę, traktując Tumloka na równi z innymi Lorianami aż do zakończenia ceremonii. Wtedy poprosił o uwagę.

- Przyjaciele z dolnych korytarzy - zaczął. - Nowy dzień za­świtał dziś ludzkości. Minęło ponad trzydzieści lat od czasu, gdy wojna zawitała do tych korytarzy, i w ciągu tych lat ludzie prawie zapomnieli sztuki wojennej. Żyliśmy w gnuśnym pokoju, podczas gdy ponad nami wrogowie ludzkości rośli w potęgę. Uznając mnie za wodza musicie zer­wać z tym gnuśnym pokojem i rozpocząć życie wypełnione działaniem. Zbyt wiele widziałem, by pozwolić wam gnuśnieć w najgłębszych kory­tarzach. Poprowadzę was do walki z dzikusami z mrocznych korytarzy, aby zawładnąć tymi lochami i wypełnić je światłem, które jeszcze gdzie­niegdzie płonie.

A gdy pokonamy tych dzikusów - mówił dalej - powiodę was przeciwko grubym Estetom, by wam pokazać, co znaczy prawdziwe pięk­no w życiu człowieka. A nadejdzie jeszcze czas, jeśli Najwyższy pozwoli, że poprowadzę was przeciwko samym szylkom, bowiem to, czego do­konałem, jest w granicach możliwości każdego człowieka.

A jeśli ktoś uważa, że cel, jaki wam postawiłem, jest nieosiągalny, niechaj przemówi teraz.

Znowu zerwały się okrzyki, które z każdą chwilą nabierały mocy i odbijały się od ścian wielkiego placu. W tej chwili podniecenia i entu­zjazmu nie było ani jednego człowieka w tym tłumie, który by nie czuł, że i on może zabić szylka.

A gdy tak wszyscy wiwatowali i śpiewali popadając w stan zbio­rowej euforii, Tumitak zszedł z kamienia i oddalił się w kierunku domu.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Charles R Tanner Tumitak z Podziemnych Korytarzy
Tanner Charles R Tumitak z podziemnych korytarzy s f
Tanner Charles Tumitak 01 Tumitak z Podziemnych korytarzy
01 Tumitak z podziemnych korytarzy
Charles R Tanner Tumitak i Wieże Ognia
Charles R Tanner Tumitak i Spadek Starożytnych
Charles R Tanner Tumitak na powierzchni Ziemi
Tanner Charles R 02 Tumitak na powierzchni Ziemi
Płaskowyż Gizy i dawny Kair poprzecinane są siecią podziemnych korytarzy, txt
Charles R Tanner Kolor Kosmosu
Mr Garfinkel and the Lepra Coh Charles R Tanner
Johnny Goodturn Charles R Tanner
Tanner Charles Tumitak 04 Tumitak i Spadek Starożytnych
Tanner Charles Tumitak 02 Tumitak na powierzchni Ziemi s f
Tanner Charles R Tumitak na powierzchni Ziemi s f
Tanner Charles Tumitak na powierzchni Ziemi
Temat do pojektu wyrobiska korytarzowego - Kopia, Agh kier. gig. rok 3 sem 6, górnictwo podziemne
Projekt wyrobiska korytarzowego(2), AGH, GiG, AGH, techniki podziemnej eksploatacji zloz, Projekt wy
Temat do pojektu wyrobiska korytarzowego, V semestr, Górnictwo podziemne, Projekt I, Nowy folder

więcej podobnych podstron