Allende Isabel Ewa Luna

ISABEL ALLENDE

Ewa Luna

(tłum. Ewa Zaleska)

Tytuł oryginału: Eva Luna

Isabel Allende, 1987

1997, 2003


Rzekła wtedy do Szeherezady:

Na Allacha, siostro, opowiedz nam

Cokolwiek, by skrócić nocne godziny...”.

Baśnie z tysiąca i jednej nocy -

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2003

Jeden

Nazywam się Ewa, co według pewnej książki, jaką posłużyła się moja matka, wybierając dla mnie imię, znaczy życie.

Urodziłam się w najdalszym pokoju mrocznego domu i wzrastałam wśród staroświeckich mebli, łacińskich książek i ludzkich mumii, choć nie wpędziło mnie to w melancholię, bo przyszłam na świat z zapisanym w pamięci tchnieniem puszczy. Mój ojciec, Indianin o żółtych oczach, pochodził z miejsca, w którym łączy się sto rzek, pachniał lasem i nigdy nie spoglądał prosto w niebo; wychował się pod koronami drzew i światło wydawało mu się nieprzyzwoite. Consuelo, moja matka, spędziła dzieciństwo w legendarnej krainie, gdzie poszukiwacze przygód od wieków wypatrywali owego miasta ze szczerego złota, które ujrzeli niegdyś konkwistadorzy w bezmiarze własnej zachłanności. Krajobraz tych stron odcisnął na niej swoje piętno, a ona, w sobie tylko znany sposób, zdołała przekazać je mnie.

Misjonarze przygarnęli Consuelo, gdy jeszcze nie umiała chodzić; była małym zwierzątkiem, nagim, umazanym błotem i ekskrementami, które zjawiło się, pełznąc po mostku przystani niczym maleńki Jonasz, wypluty przez jakiegoś wieloryba słodkich wód. Kiedy ją wykąpali, stwierdzili, że jest bez wątpienia dziewczynką, co wprawiło ich w pewne zakłopotanie, ale skoro już się tam znalazła i trudno ją było wrzucić do rzeki, założyli jej pieluchę, żeby zakryć wstydliwe miejsce, a pod powieki zapuścili kilka kropli soku cytrynowego, żeby wyleczyć zapalenie, z którego powodu nie mogła otworzyć oczu, i ochrzcili ją pierwszym żeńskim imieniem, jakie im przyszło do głowy. Zajęli się wychowaniem dziewczynki, nie dochodząc jej pochodzenia, bez rozczulania się, przekonani, że skoro Opatrzność Boska zachowała ją dotychczas przy życiu, zadba także i potem ojej zdrowie fizyczne oraz duchowe, a w najgorszym razie zabierze ją do nieba jak inne niewiniątka. Consuelo wzrastała bez ustalonego miejsca w surowej misyjnej hierarchii. Nie była służącą w ścisłym tego słowa znaczeniu, wyróżniała się też wśród Indian ze szkoły, a kiedy raz spytała, który z księży jest jej tatusiem, dostała po twarzy za zuchwałość. Powiedziała mi, że jakiś żeglarz holenderski zostawił ją dryfującą w łódeczce, ale to na pewno bajka, którą wymyśliła potem, żeby uwolnić się od moich natarczywych pytań. Myślę, że w rzeczywistości nic nie wiedziała o swoich przodkach ani też o sposobie, w jaki znalazła się w owym miejscu.

Misja tworzyła maleńką oazę pośród zmysłowej roślinności, jaka pieniła się od brzegu rzeki aż do podnóża wielkich geologicznych wypiętrzeń, pnących się, jakby przez boskie niedopatrzenie, prawie do nieba. Czas się tam zakrzywiał, a odległości mamiły wzrok ludzki, każąc podróżnemu chodzić w kółko. Wilgotne i gęste powietrze niosło woń kwiatów, ziół, ludzkiego potu i oddechu zwierząt. Panował uciążliwy upał, ulgi nie przynosił żaden podmuch wiatru, rozgrzewały się kamienie i krew w żyłach. O zmierzchu niebo zakrywały fosforyzujące komary, których ukąszenia powodują niekończące się męczarnie, nocami zaś wyraźnie dobiegały nawoływania ptaków, wrzaski małp i daleki grzmot wodospadów, które rodzą się wysoko w górach, a potem spadają w dół z wojennym łoskotem. Skromny budynek ze słomianej plecionki zarzuconej gliną, z drewnianym belkowaniem wieży i dzwonem wzywającym na msze, wznosił się, podobnie jak pozostałe chaty, na palach wbitych w błotniste dno rzeki o opalizujących wodach i brzegach zamazanych odblaskami światła. Domy zdawały się dryfować niczym dziwne, białe kwiaty wśród cichych łódek, śmieci, psiej i szczurzej padliny.

Wszyscy łatwo rozpoznawali Consuelo nawet z daleka z powodu długich włosów, rudych jak smuga ognia pośród wiecznej zieleni tutejszej przyrody. Jej towarzyszami zabaw były indiańskie dzieci o wydętych brzuchach, zuchwała papuga klepiąca Ojcze Nasz, przetykane przekleństwami, i małpa przywiązana łańcuchem do stołowej nogi. Dziewczynka uwalniała małpkę od czasu do czasu, żeby poszukała sobie w lesie narzeczonego, bo i tak zawsze wracała, a potem iskała się, siadając w tym samym miejscu. Wtedy to zaczęli się także pojawiać w tych okolicach protestanci, którzy rozdawali egzemplarze Biblii, wygłaszali kazania przeciwko Watykanowi i nie zważając na upał ani na słotę, taszczyli na wózkach pianina, żeby nawróceni mogli śpiewać podczas publicznych uroczystości. Ta konkurencja zmuszała księży katolickich do całkowitego poświęcenia się pracy i przez to mało zajmowali się Consuelo. A jednak przeżyła, spalona słońcem, niedożywiona, karmiąc się tylko juką i rybami, zarobaczona, pocięta przez komary, wolna jak ptak. Oprócz pomocy w domowych zajęciach, uczestniczenia w obrzędach religijnych i chodzenia czasem na lekcje czytania, arytmetyki i religii, nie miała innych obowiązków. Wałęsała się, chłonąc woń roślin i tropiąc zwierzęta, z głową pełną widoków, zapachów, kolorów, smaków i legend, jakie niosła rzeka, a także opowieści przywożonych znad granicy.

Gdy miała dwanaście lat, poznała hodowcę kur, ogorzałego Portugalczyka, twardego i oschłego na zewnątrz, lecz w środku pełnego radości. Jego kury dreptały po okolicy, połykając każdy połyskujący przedmiot, jaki napotkały na swej drodze.

Potem ich pan nacinał im nożem wole i wybierał ze środka ziarenka złota, zbyt małe, by uczynić go bogatym, lecz wystarczająco duże, by podsycać jego złudzenia. Pewnego ranka Portugalczyk dostrzegł dziewczynkę o białej skórze i z płomieniem na głowie, gdy w podkasanej sukience stała w kałuży błota, i wydało mu się, że znowu dostał napadu febry.

Gwizdnął ze zdumienia i zabrzmiało to jak przywoływanie wierzchowca. Gwizd przeszył powietrze, ona uniosła głowę, ich spojrzenia spotkały się i oboje uśmiechnęli się jednocześnie. Od tego dnia często przebywali razem, on przyglądał się jej z zachwytem, a ona uczyła się portugalskich piosenek.

- Idziemy pozbierać złoto - powiedział pewnego dnia mężczyzna.

Weszli w głąb lasu, aż stracili z oczu dzwon misji, i zanurzając się w gęstwinę, szli dalej ścieżkami, które znał tylko on. Cały dzień szukali kur, nawołując je pianiem koguta i łapiąc w locie, gdy dostrzegali którąś wśród listowia. Ona przytrzymywała je między kolanami, a wtedy on otwierał im wole dokładnym nacięciem i zanurzał palce w poszukiwaniu ziarenek złota. Te, które przeżyły, zaszyli potem igłą z nitką, by nadal mogły służyć swemu panu, a pozostałe wrzucili do worka, żeby sprzedać je w osadzie albo użyć na przynętę, pióra zaś spalili w ognisku, bo pióra przynoszą nieszczęście i można się od nich zarazić pypciem.

Consuelo wróciła o zmierzchu, z potarganymi włosami, szczęśliwa i poplamiona krwią. Pożegnała się z przyjacielem, wspięła po linowej drabince z łodzi na pomost i przed samym nosem ujrzała cztery obrzydliwe sandały dwóch zakonników z Estremadury, którzy czekali na nią z rękoma zaplecionymi na piersiach i z wyrazem straszliwej odrazy na twarzach.

- Już czas, żebyś odjechała do miasta - powiedzieli.

Na nic się zdały błagania. Nie pozwolili także wziąć jej ze sobą małpy ani papugi, bo stanowiły nieodpowiednie towarzystwo w nowym życiu, jakie miała rozpocząć. Zabrali ją razem z pięcioma indiańskimi dziewczynami, związawszy im przedtem nogi w kostkach, żeby nie mogły wyskoczyć z pirogi i zniknąć w rzece. Portugalczyk pożegnał się z Consuelo, nie dotknął jej, choć posłał długie spojrzenie i ofiarował na pamiątkę nanizaną na sznurek grudkę złota w kształcie zęba.

Będzie nosiła tę pamiątkę na szyi niemal całe życie, zanim odda ją wreszcie komuś na znak miłości. Widział ją po raz ostatni, gdy ubrana w wypłowiały, perkalowy fartuch, w słomkowym kapeluszu wciśniętym głęboko na oczy, bosa i smutna, machała mu na pożegnanie ręką.

Początkowo płynęli dopływami rzeki wśród krajobrazu, który mógł przyprawić o pomieszanie zmysłów, potem podróżowali na grzbiecie muła przez pocięte urwiskami płaskowyże, gdzie nocami zamarzały myśli, i wreszcie ciężarówką przez podmokłe równiny, lasy dzikich bananowców i karłowatych drzew ananasowych, po drogach pełnych piasku i soli, nic jednak nie dziwiło dziewczynki, bo nic nie może zadziwić kogoś, kto przyszedł na świat w miejscu najbardziej olśniewającym. Podczas tej długiej drogi wypłakała wszystkie łzy, jakie w sobie nosiła, nie zostawiając ani jednej na późniejsze smutki. Gdy ucichł szloch, zamknęła usta w postanowieniu, że od tej chwili otwierać je będzie wyłącznie po to, by udzielić niezbędnej odpowiedzi. Kilka dni później dotarli do miasta i zakonnicy zaprowadzili przerażone dziewczynki do klasztoru Siostrzyczek Miłosierdzia. Jedna z zakonnic otworzyła im żelazną furtę kluczem, jak do więziennej bramy, a potem zaprowadziła na rozległe, otoczone krużgankami cieniste patio, pośrodku którego tryskała fontanna wyłożona malowanymi kafelkami. Gasiły w niej pragnienie gołębice, drozdy i kolibry. Kilka młodych dziewczyn ubranych w szare mundurki siedziało kołem w cieniu i obszywało materace zakrzywionymi igłami lub wyplatało wiklinowe kosze.

- Modlitwa i praca przyniosą wam ulgę w waszych grzechach. Nie przyszedłem, by leczyć zdrowych, lecz by opiekować się chorymi. Bardziej raduje się pasterz z odnalezienia jednej zbłąkanej owieczki niż z wszystkich pozostałych. Oto Słowo

Boże, niech będzie pochwalone Imię Pańskie. Amen. - Takie słowa lub im podobne wyrecytowała zakonnica z dłońmi ukrytymi w fałdach habitu.

Consuelo nie zrozumiała znaczenia tej przemowy ani nie zwróciła na nią większej uwagi, bo czuła się wycieńczona i przytłaczało ją wrażenie, że została uwięziona. Nigdy przedtem nie przebywała wśród ścian, więc gdy spojrzała w górę i zobaczyła niebo zawężone do rozmiarów czworoboku, pomyślała, że się udusi. Kiedy oddzielono ją od towarzyszek podróży i zaprowadzono do kancelarii Matki Przełożonej, nie przyszło jej na myśl, że dzieje się tak za sprawą jej jasnej skóry i oczu. Lata całe nie trafiła do siostrzyczek podobna istota, przysyłano im tylko dziewczynki ras mieszanych, pochodzące z najbiedniejszych dzielnic, lub Indianki, które siłą przywozili tu misjonarze.

- Kim są twoi rodzice?

- Nie wiem.

- Kiedy się urodziłaś?

- W roku komety.

Już wówczas Consuelo maskowała własną niewiedzę za pomocą poetyckich wyrażeń. Odkąd usłyszała po raz pierwszy o komecie, postanowiła przyjąć jej pojawienie się za datę swego urodzenia. Ktoś opowiedział jej w dzieciństwie, że przy okazji tamtego wydarzenia świat oczekiwał z przerażeniem jakiegoś cudu. Uważano, że kometa wynurzy się jak ognisty smok, a gdy zetknie się z ziemską atmosferą, jej ogon spowije planetę trującymi gazami i żar rozgrzanej lawy położy kres wszystkim formom życia. Niektórzy popełnili samobójstwo, żeby uniknąć spalenia żywcem, inni szukali zapomnienia w pijatykach, obżarstwie i cudzołóstwie. Widok zieleniejącego nieba oraz wiadomość, że pod wpływem komety prostują się kręcone włosy Mulatów, a włosy Chińczyków zwijają się w loki, zrobił wrażenie nawet na Dobroczyńcy, rozkazał więc wypuścić niektórych opozycjonistów, trzymanych w więzieniu już od tak dawna, że zapomnieli, jak wygląda światło dzienne, choć niektórzy zachowali buntowniczego ducha i zamierzali przekazać go następnym pokoleniom. Pomysł, by narodzić się wśród takiego strachu, kusił Consuelo, mimo pogłosek, że wszystkie zrodzone wówczas dzieci będą szkaradne i pozostaną takie długie lata po tym, gdy kometa już zniknie z pola widzenia niczym wielka kula z lodu i gwiezdnego pyłu.

- Trzeba najpierw zrobić porządek z tym ogonem szatana - orzekła Matka Przełożona, ważąc w dłoniach warkocz z połyskującej miedzi, który opadał na plecy nowo przybyłej. Poleciła ściąć jej włosy, a głowę umyć w ługu z mieszanką „Aureolina Onirem”, żeby zlikwidować wszy i przytłumić zuchwały kolor, w wyniku czego połowa włosów wypadła, reszta zaś nabrała odcienia gliny, bardziej przystającego do charakteru i celów tej religijnej instytucji niż owa płomienna kaskada.

Consuelo spędziła tam trzy samotne i ponure lata, podczas których chłód przenikał jej ciało i duszę. Nie mogła uwierzyć, że to samo słońce, tak anemiczne na klasztornym patio, potrafi rozpalić puszczę, gdzie został jej dom. Za mury klasztorne nie docierała bezbożna wrzawa ani oznaki pomyślności, jaka nastała w kraju po tym, gdy ktoś wykopał studnię, z której zamiast wody trysnął czarny strumień, gęsty i cuchnący niczym odchody dinozaura. Kraj leżał na rozległych niczym morze złożach ropy. Nowe życie wstąpiło w pogrążoną w marazmie dyktaturę, ponieważ fortuna tyrana i jego krewnych urosła tak bardzo, że zostawili troszkę dla innych. Miasta zaczęły się powoli rozwijać, na pola naftowe przybyli krzepcy majstrowie z północy, kładąc kres starym tradycjom, powiew nowoczesności skrócił damskie spódnice, ale w klasztorze Siostrzyczek

Miłosierdzia nie miało to żadnego znaczenia. Życie rozpoczynało się tu pierwszymi modlitwami o godzinie czwartej nad ranem. Dzień przebiegał wedle niezmiennego porządku i kończył się biciem dzwonów o szóstej, czyli w godzinie żalu za grzechy, żalu, który oczyszczał duszę i przygotowywał na niespodziewaną śmierć, jako że noc zawsze mogła się okazać podróżą bez powrotu. Głęboka cisza, korytarze wyłożone kamiennymi płytami pociągniętymi woskiem, zapach kadzidła i lilii, szmer modlitw, ławki z ciemnego drewna, białe ściany bez ozdób. Obecność Boga była wszechogarniająca. Oprócz zakonnic i dwóch służących w przestronnym, pokrytym dachówkami budynku z suszonej na słońcu cegły mieszkało tylko szesnaście dziewczynek, w większości osieroconych lub porzuconych przez rodziny.

Uczyły się używać butów, jeść za pomocą noża i widelca i wykonywać najprostsze prace, żeby później mogły zatrudnić się jako skromne pomoce domowe, ponieważ nie spodziewano się, by potrafiły robić cokolwiek innego. Consuelo różniła się wyglądem od reszty, a zakonnice, przekonane, że nie jest to przypadkowe, lecz stanowi znak woli bożej, dokładały starań, by rozwijać jej wiarę w nadziei, że zdecyduje się przywdziać habit i służyć Kościołowi. Wszystkie ich wysiłki spotykały się jednak z instynktowną odmową małej. Mimo wielu prób i dobrych chęci dziewczynka nie potrafiła uznać despotycznego boga sławionego przez zakonnice i wolała weselszą, macierzyńską i litościwą boginię.

- To jest Najświętsza Maryja Panna - wyjaśniały.

- Ona jest Bogiem?

- Nie, jest matką Boga.

- Tak, ale kto rządzi w niebie? Bóg czy jego mama?

- Cicho, głupia, milcz i módl się. Proś Boga, żeby cię oświecił - radziły.

Consuelo przesiadywała w kaplicy, wpatrywała się w ołtarz zwieńczony przerażająco realistyczną figurą Chrystusa i usiłowała odmawiać różaniec, ale jej myśli biegły natychmiast ku przygodom bez końca. Wspomnienia z puszczy przeplatały się w nich z Historią Świętą, której bohaterowie dźwigali brzemię cierpień, bożej zemsty, aureolę męczeństwa i cudów. Łapczywie chłonęła wszystko, rytualne słowa mszy, niedzielne kazania, pobożne lektury, nocne hałasy, wiatr wśród kolumn w korytarzu, głupawy wyraz twarzy świętych i proroków, stojących w niszach kościoła. Nauczyła się trzymać język na wodzy i przechowała niezmierzone bogactwo opowieści niczym cenny skarb aż do chwili, gdy dałam jej sposobność do wyrzucenia z siebie skrywanego wewnątrz potoku słów.

Consuelo spędzała w kaplicy tak wiele czasu, siedząc nieruchomo, ze złożonymi rękoma i z wypisaną na twarzy błogością przeżuwającego zwierzęcia, aż wreszcie w klasztorze rozeszła się plotka, jakoby była błogosławiona i miała widzenia. Matka Przełożona, praktyczna Katalonka, nie tak skłonna jak inne zakonnice do wiary w cuda, zdała sobie jednak sprawę, że dzieje się tak nie tyle za sprawą pobożności, co raczej nieuleczalnego roztargnienia, a ponieważ dziewczynka nie wykazywała także żadnego entuzjazmu do szycia materacy, wyrabiania hostii czy wyplatania koszy, orzekła, że jej edukacja dobiegła końca i umieściła ją jako służącą u profesora Jonesa, cudzoziemca, który był lekarzem. Zaprowadziła ją za rękę do nieco podupadłego, lecz ciągle jeszcze wspaniałego domu w stylu francuskim, położonego na granicy miasta, u stóp wzgórza, które władze uznały za park narodowy. Widok owego mężczyzny wywarł na Consuelo tak wielkie wrażenie, że długie miesiące nie mogła wyzbyć się strachu. Zobaczyła go, gdy wszedł do pokoju w rzeźnickim fartuchu, trzymając w ręku dziwny, metalowy przyrząd i nie przywitawszy się z nimi, zamienił z Matką

Przełożoną cztery niezrozumiałe zdania, a ją zbył mruknięciem i bez jednego spojrzenia posłał do kuchni, najwidoczniej nazbyt zajęty własnymi sprawami. Ona natomiast przyjrzała mu się uważnie, bo nigdy przedtem nie widziała równie groźnego osobnika, nie mogła się jednak oprzeć wrażeniu, że jest ładny jak Chrystus na obrazku, cały ze złota, z taką samą jasną brodą i oczyma nieprawdopodobnego koloru.

Jedyny pryncypał, u jakiego jej przyszło pracować, całymi latami doskonalił system balsamowania zwłok i tajemnicę tę, na szczęście dla rodzaju ludzkiego, zabrał ze sobą do grobu. Pracował także nad lekarstwem na raka, bo zauważył, że choroba ta rzadko występuje na obszarach objętych malarią, z czego wysnuł naturalny wniosek, że stan zdrowia chorych może się poprawić, jeśli wystawić ich na ukąszenia komarów bagiennych. Posługując się taką samą logiką, eksperymentował, bijąc po głowach ludzi głupich od urodzenia lub z powołania, ponieważ przeczytał w „Gazecie Lekarskiej”, że pewna osoba stała się geniuszem w wyniku urazu mózgu. Był zdeklarowanym antysocjalistą. Obliczył, że gdyby światowe bogactwa zostały równo rozdzielone, każdy mieszkaniec planety dostałby mniej niż trzydzieści pięć centymów, więc wszelkie rewolucje były zbyteczne. Wyglądał krzepko i zdrowo, dokuczał mu ciągle zły humor, miał wiedzę mędrca i spryt zakrystianina. Jego przepis balsamowania był zachwycająco prosty, jak wszystkie prawie wielkie wynalazki. Nie wyjmował wnętrzności, nie opróżniał czaszki, nie zanurzał ciała w formalinie ani nie wypełniał go dziegciem i pakułami, by w efekcie pomarszczyło się jak śliwka i spoglądało osłupiałymi oczyma z malowanego szkła. Z ciepłego jeszcze nieboszczyka spuszczał po prostu krew i zastępował ją pewnym płynem, który konserwował ciało, jakby nadal żyło. Skóra, choć blada i zimna, nie ulegała zepsuciu, włosy pozostawały mocne, a bywało, że nawet paznokcie trwały na swoim miejscu i nadal rosły. Jedyną chyba niedogodnością był ostry, przenikliwy odór, do którego wszakże rodzina z czasem się przyzwyczajała. W tamtych czasach niewielu pacjentów poddawało się z własnej woli leczniczym ugryzieniom owadów lub uderzeniom kija, jednak jego sława jako mistrza w sztuce balsamowania zwłok dotarła aż za ocean i często przyjeżdżali do niego z wizytą naukowcy europejscy i amerykańscy kupcy, pragnący wydrzeć mu tajemnicę. Odjeżdżali zawsze z pustymi rękoma. Najgłośniejszy przypadek, który rozsławił jego imię na całym świecie, dotyczył pewnego znanego miejscowego adwokata. Jurysta ten przejawiał za życia skłonności liberalne, więc Dobroczyńca kazał go zabić przy wyjściu z premiery operetki La Paloma w Teatrze Miejskim. Do profesora Jonesa przywieziono jeszcze ciepłe ciało, tak podziurawione przez kule, że trudno było zliczyć rany, ale z nietkniętą twarzą. Choć uważał ofiarę za swego ideologicznego przeciwnika, bo sam był zwolennikiem systemów autorytarnych i nie miał zaufania do demokracji, która wydawała mu się pospolita i nazbyt przypominała rządy socjalistów, zajął się konserwacją zwłok z wynikiem tak znakomitym, że rodzina posadziła nieboszczyka w bibliotece, ubrała w najlepszy garnitur i włożyła mu pióro do prawej ręki.

Strzegli go przed molami i kurzem przez kilka dziesięcioleci, na dowód brutalności dyktatora, który, ze swej strony, nie odważył się interweniować, bo można walczyć z żywymi, ale czymś zupełnie odmiennym jest napadać na zmarłych.

Gdy Consuelo przezwyciężyła wreszcie początkowy strach i zrozumiała, że rzeźnicki fartuch i cmentarny zapach jej pana są nieistotnymi drobiazgami, bo tak naprawdę ma do czynienia z osobą łatwą w obejściu, wrażliwą, a chwilami nawet sympatyczną, poczuła się swobodnie w domu, który wydał jej się rajem w porównaniu z klasztorem. Nikt tu nie zrywał się o świcie, by odmówić różaniec za zbawienie ludzkości, nie trzeba było także klęczeć na garści grochu, by własnym cierpieniem odkupić cudze winy. Podobnie jak w starym klasztorze Siostrzyczek

Miłosierdzia, po domu tym również krążyły tajemnicze upiory, których obecność wyczuwali wszyscy oprócz profesora, uporczywie kwestionującego ich istnienie, ponieważ nie istniała po temu naukowa podstawa. Chociaż na dziewczynę spadły najbardziej uciążliwe obowiązki, znajdowała czas na marzenia, nie niepokojona przez nikogo, bo w jej milczeniu dopatrywano się wręcz nadprzyrodzonych zalet. Była silna, nigdy nie narzekała i wykonywała polecenia bez zadawania pytań, tak jak nauczyły ją zakonnice. Oprócz wyrzucania śmieci, prania i prasowania bielizny, mycia ustępów, codziennego odbierania lodu do chłodni, przywożonego na grzbiecie osła i przechowywanego w grubej soli, pomagała także profesorowi przygotowywać roztwór w wielkich aptecznych flakonach, dbała o zwłoki, odkurzała je, likwidowała sztywność stawów, ubierała, układała im włosy i różowiłapoliczki karminem. Uczony dobrze się czuł w towarzystwie służącej. Zanim zjawiła się u jego boku, zawsze pracował samotnie, w największej tajemnicy, ale z czasem przyzwyczaił się do obecności Consuelo i pozwolił, by pomagała mu w laboratorium, wyszedł bowiem z założenia, że ta milcząca kobieta nie przedstawia sobą żadnego niebezpieczeństwa. Pewny, że ilekroć jej potrzebuje, zawsze jest w pobliżu, zdejmował marynarkę i kapelusz i nie oglądając się za siebie, pozwalał im spadać, by ona mogła chwycić je w locie, nim dotkną podłogi. Ponieważ nigdy się na niej nie zawiódł, obdarzał dziewczynę ślepym zaufaniem. Doszło do tego, że Consuelo stała się jedyną, prócz wynalazcy, osobą, która znała sekret cudownego roztworu, ale wiedza ta na nic jej się nie przydała, bo nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby zdradzić swego pana i sprzedać jego tajemnicę. Nie lubiła zajmować się nieboszczykami i nie rozumiała celu balsamowania.

Gdyby miało czemuś służyć, myślała, natura przewidziałaby to sama i nie pozwoliłaby rozkładać się zwłokom. Pod koniec życia znalazła jednak wytłumaczenie tego odwiecznego zapału ludzkości, by zachowywać swoich zmarłych, ponieważ odkryła, że mając ich ciała w zasięgu ręki, łatwiej się ich pamięta.

Minęło wiele lat bez niespodzianek. Nie docierały do niej żadne plotki z okolicy; z klasztoru zakonnic przeniosła się do klasztoru profesora Jonesa. Było tam, co prawda, radio przynoszące nowe wiadomości, ale rzadko je włączano, słuchano wyłącznie płyt z muzyką operową, które pan nastawiał na lśniącym gramofonie. Nie dochodziły także gazety, tylko pisma naukowe, ponieważ wydarzenia w kraju i na świecie nie wzbudzały zainteresowania uczonego. Dużo bardziej niż pospolitymi przypadkami teraźniejszości interesował się wiedzą abstrakcyjną, zgłębianiem historii lub prognozowaniem niepewnej przyszłości. Całe ściany, od podłogi aż po sufit, pokrywały książki, ciemne, oprawne w skórę tomy, pachnące, miękkie w dotyku, ze złotymi tytułami i grzbietami, z szeleszczącymi, przeświecającymi kartkami i delikatnym drukiem. Na regałach stały wszystkie dzieła człowieczej myśli, ustawione na pozór bezładnie, choć profesor dokładnie pamiętał, gdzie każde z nich się znajduje. Utwory Szekspira spoczywały obok Kapitału, maksymy Konfucjusza sąsiadowały z Życiem fok, mapy dawnych żeglarzy leżały tuż obok powieści gotyckich i poezji hinduskiej. Consuelo spędzała kilka godzin dziennie na odkurzaniu książek. Gdy dochodziła do ostatniej półki, trzeba już było wracać do pierwszej, ale to lubiła w swojej pracy najbardziej. Wyjmowała książki delikatnie, ścierała z nich kurz, pieściła dłońmi i kartkowała, żeby zanurzyć się na kilka minut w ich prywatnym świecie. Nauczyła się je poznawać i ustawiać na regałach. Nigdy nie ośmieliła się poprosić o pożyczenie żadnej z nich, wyjmowała je po kryjomu, zabierała do swojego pokoju, czytała nocami, a następnego dnia odstawiała na miejsce. Nic nie wiedziała o niepokojach, katastrofach czy postępie, jaki dokonywał się w jej epoce, zyskała jednak szczegółową wiedzę o rozruchach studenckich, do których doszło akurat wtedy, gdy profesor Jones przechodził przez śródmieście i o mały włos nie zabiła go policja konna. Consuelo musiała mu potem robić okłady na siniaki, karmić przez smoczek zupą i piwem do czasu, aż umocniły się naruszone zęby. Doktor wyszedł, by kupić kilka produktów niezbędnych do doświadczeń, nie pamiętając zupełnie, że trwa właśnie karnawał, rozpustny obrzęd, podczas którego co roku padali ranni i zabici, choć tym razem pijackie burdy zeszły na plan dalszy w następstwie innych zdarzeń, które wstrząsnęły uśpionymi sumieniami. Jones przechodził właśnie przez ulicę, gdy wybuchły zamieszki. Prawdę mówiąc, kłopoty zaczęły się dwa dni wcześniej, kiedy to studenci wybrali królową piękności w pierwszym demokratycznym głosowaniu, jakie odbyło się w kraju. Po koronacji i kwiecistych przemówieniach, w których kilku studentów zagalopowało się i rozprawiało o wolności i niezawisłości, młodzież postanowiła urządzić manifestację. Nigdy wcześniej nie widziano czegoś podobnego, policja zareagowała dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach i stało się to dokładnie w chwili, gdy profesor Jones wychodził z apteki z flakonikami i proszkami. Spostrzegł wprawdzie policjantów pędzących galopem ze wzniesionymi do boju pałaszami, ale nie usunął się z drogi ani nie przyspieszył kroku, bo szedł pogrążony w rozważaniach o formułach chemicznych i cały ten zgiełk wydał mu się w bardzo złym guście. Przytomność odzyskał na noszach, w drodze do szpitala dla biedoty. Ściskając dłonią szczękę, by zęby nie posypały się po bruku, zdołał jedynie wykrztusić prośbę o zmianę trasy i o zaniesienie go do domu. Kiedy odzyskiwał zdrowie, ułożony na miękkich poduszkach, policja schwytała przywódców buntu i zamknęła ich w więzieniu, żaden jednak nie został pobity, bo byli wśród nich synowie najznakomitszych rodzin. Ich aresztowanie wywołało falę reakcji solidarnościowych

I nazajutrz stawiły się pod więzieniami i koszarami dziesiątki chłopców, gotowych iść za kraty. Zamykano ich, w miarę jak przybywali, jednak kilka dni później trzeba było wszystkich wypuścić, bo cele nie pomieściły tylu dzieciaków, a do tego lament źle wpływał Dobroczyńcy na trawienie.

Wiele miesięcy później, gdy profesorowi Jonesowi umocniło się uzębienie i przestawał się czuć poturbowany na duchu, studenci znowu zaczęli się burzyć i tym razem dołączyli do nich niektórzy młodzi oficerowie. Minister wojny zgniótł ten bunt w siedem godzin, a ci, co zdołali się uratować, wyjechali na emigrację, gdzie pozostali siedem lat, aż do zgonu Ojca Ojczyzny, który zafundował sobie luksus spokojnej śmierci we własnym łóżku, zamiast umrzeć powieszony za jądra na jakiejś ulicznej latarni, jak tego pragnęli jego wrogowie, a czego obawiał się ambasador amerykański.

Po śmierci sędziwego przywódcy i zakończeniu długiej dyktatury profesor Jones o mało nie wsiadł na statek powrotny do Europy, przekonany - podobnie jak wiele innych osób - że kraj pogrąży się w nieuchronnym chaosie. Natomiast ministrowie stanu, przerażeni możliwością powstania ludowego, zebrali się pospiesznie i jeden z nich zaproponował, by wezwać doktora, bo skoro martwe ciało Cyda Zwycięzcy, przywiązane do wierzchowca, mogło stoczyć bój z Maurami, zabalsamowane ciało Dożywotniego Prezydenta może nadal rządzić, umieszczone w fotelu tyrana. Uczony poszedł w towarzystwie Consuelo, która niosła jego torbę i przyglądała się obojętnie domom o czerwonych dachach, tramwajom, mężczyznom w słomkowych kapeluszach i dwukolorowych butach, widocznej w Pałacu szczególnej mieszance luksusu i bałaganu. Podczas wielomiesięcznej agonii złagodzono środki bezpieczeństwa, a już bezpośrednio po śmierci zapanowało ogromne zamieszanie, nikt więc nie zatrzymał przybysza ani jego służącej. Minęli korytarze i salony, by wejść w końcu do pokoju, gdzie w koszuli nocnej, rękawiczkach z miękkiej koźlej skóry i cuchnący moczem leżał ów potężny człowiek, ojciec setki bękartów, pan życia i śmierci swoich poddanych i właściciel niesłychanej fortuny. Za drzwiami dygotali członkowie jego świty i kilka konkubin, a ministrowie wahali się między ucieczką za granicę a pozostaniem w kraju, niepewni czy mumia Dobroczyńcy zdoła pokierować dalej losami ojczyzny. Profesor Jones stanął przy zwłokach i przyjrzał im się z zainteresowaniem właściwym badaczowi owadów.

- Czy to prawda, że potrafi pan balsamować zmarłych, doktorze? - spytał jakiś otyły jegomość z wąsami przypominającymi wąsy dyktatora.

- Hmmm...

- Radzę tego nie robić, bo teraz rządzić będę ja, ponieważ jestem jego bratem, krew z krwi i kość z kości - zagroził tamten, odsłaniając potężny rewolwer za pasem.

W tej samej chwili zjawił się minister wojny, wziął uczonego pod ramię i odciągnął na bok, żeby porozmawiać bez świadków.

- Nie myśli pan chyba zabalsamować nam prezydenta...

- Hmm...

- Niech pan się lepiej nie wtrąca, bo teraz moja kolej, by rządzić, trzymam przecież wojsko w garści...

Profesor Jones opuścił pałac lekko zbity z tropu, a za nim wyszła Consuelo. Nigdy się nie dowiedział, kto go wezwał ani po co. Wyszedł, mrucząc pod nosem, że nie sposób zrozumieć tych tropikalnych narodów i że byłoby lepiej wrócić do ukochanego, rodzinnego miasta, w którym działają prawa logiki i uprzejmości, miasta, z którego nigdy nie powinien był wyjeżdżać.

Minister wojny przejął rządy, nie wiedząc dokładnie, co powinien robić, bo zawsze wykonywał tylko polecenia Dobroczyńcy i nie potrafił przypomnieć sobie w całej swej karierze żadnej samodzielnej akcji. Nadeszły chwile niepewności, jako że lud nie chciał uwierzyć w śmierć Dożywotniego Prezydenta i uważał, że starzec wystawiony na marach w królewskiej trumnie to jakieś oszustwo, jeszcze jedna sztuczka, którą wymyślił ten stary drań, żeby dopaść oszczerców.

Ludzie pozamykali się w domach i nie mieli odwagi wystawić nosa na ulicę, więc żandarmi wdzierali się do budynków, wyciągali ludzi siłą i zmuszali do oddania ostatniego hołdu Przywódcy, który zaczynał już cuchnąć wśród gromnic z dziewiczego wosku i irysów przysłanych samolotem z Florydy. Widząc okazały pogrzeb, prowadzony przez dygnitarzy kościelnych ubranych w liturgiczne szaty, lud uwierzył wreszcie, że nieśmiertelność zawiodła tyrana, wyległ więc na ulice, aby to uczcić. Kraj zbudził się z długiego letargu i w kilka godzin zniknęły przygniatające tu wszystkich uczucia smutku i zmęczenia. Ludzie zaczęli nieśmiało przebąkiwać o wolności. Wznosili okrzyki, tańczyli, rzucali kamieniami, wybijali szyby w oknach, a nawet splądrowali niektóre posiadłości ulubieńców reżimu i spalili długiego, czarnego packarda, którego klakson rozpoznawali nieomylnie, bo jeździł nim Dobroczyńca, siejąc strach na drodze przejazdu. Wtedy to właśnie minister wojny położył kres rozprzężeniu, zasiadł na prezydenckim fotelu, rozkazał użyć broni i uspokoić nastroje i natychmiast, za pośrednictwem radia, zwrócił się do narodu, proklamując nowy porządek. Stopniowo powrócił spokój. Więzienia zostały opróżnione z dawnych więźniów politycznych, by ich miej sce mogli zająć nowi, a u steru władzy stanął rząd bardziej postępowy, przyrzekając wprowadzić naród w dwudziesty wiek, co nie było takie głupie, wziąwszy pod uwagę ponadtrzydziestoletnie opóźnienie. Na niedawnej politycznej pustyni zaczęły powstawać pierwsze partie polityczne, zorganizował się parlament i nastąpiło odrodzenie życia publicznego.

W dniu pochówku adwokata, ulubionej mumii profesora, uczony dostał ataku szału, co zakończyło się wylewem krwi do mózgu.

Na prośbę władz, które nie chciały brać na swoje konto ofiar poprzedniego reżimu, krewni sławnego męczennika tyranii wyprawili mu wspaniały pogrzeb. Wszyscy mieli wrażenie, że chowają żywego, jako że ciało adwokata było nadal w dobrym stanie. Jones wszelkimi sposobami starał się nie dopuścić, żeby jego dzieło sztuki wylądowało w grobowcu, jednak na próżno. Stanął z szeroko rozłożonymi ramionami w bramie cmentarza, by nie pozwolić wjechać czarnemu powozowi, który przewoził mahoniową trumnę ze srebrnymi okuciami, ale woźnica nie zatrzymał się i bez najmniejszych skrupułów przejechałby doktora, gdyby ten się w porę nie usunął. Gdy zamurowano grób, specjalista od balsamowania padł rażony apopleksją: połowa ciała pozostawała sztywna, drugą targały drgawki. I tak, za sprawą tego pogrzebu, zniknął za marmurową płytą niepodważalny dowód na to, że dzięki cudownemu roztworowi uczonego można odwlec w nieskończoność proces rozkładu.

Były to dla niej jedyne znaczące wydarzenia w latach, gdy pracowała jako służąca w domu profesora. Różnicę między dyktaturą a demokracją wyznaczały odtąd okazjonalne wyjścia do kina na filmy z amantem Carlosem Gardelem, zabronione wcześniej dla młodych panienek, oraz to, że po ataku szału jej chlebodawca stał się inwalidą i odtąd musiała się nim opiekować jak dzieckiem. Jej codzienny rozkład dnia pozostał prawie niezmienny, aż do pamiętnego lipcowego dnia, kiedy żmija ukąsiła ogrodnika. Był to wysoki, silny Indianin o delikatnych rysach twarzy, skryty i milczący, z którym nie zamieniła więcej niż dziesięć słów, choć pomagał jej przy nieboszczykach, pacjentach chorych na raka oraz przy idiotach.

Podnosił pacjentów jak piórka, przerzucał ich sobie przez ramię bez śladu zaciekawienia i wspinał się szybkimi susami po schodach do laboratorium.

- Surucucu ukąsiła ogrodnika - oznajmiła Consuelo profesorowi.

- Przynieś go do mnie, jak umrze - padło polecenie z wykrzywionych ust uczonego. Jones cieszył się z góry na myśl o sporządzeniu indiańskiej mumii w pozycji żonglera i ustawieniu jej jako dekoracji w ogrodzie. Był już wówczas dość stary i zaczynał popadać w artystyczny obłęd. Marzył o stworzeniu własnego muzeum ludzkich posągów i przedstawieniu w nim wszystkich zawodów.

Po raz pierwszy w swym pełnym milczenia życiu Consuelo nie usłuchała polecenia i zrobiła coś na własną rękę. Przy pomocy kucharki zaciągnęła Indianina do pokoju przy najdalszym patio i ułożyła na sienniku. Postanowiła go ratować; nie chciała, żeby dla zaspokojenia kaprysu jej chlebodawca zmienił go w dekoracyjny posąg, a także dlatego, że odczuwała czasami niewytłumaczalny niepokój, patrząc na ciemne, wielkie i silne dłonie tego mężczyzny, pielęgnujące rośliny z wyjątkową delikatnością. Obmyła jego ranę wodą z mydłem, zrobiła dwa głębokie nacięcia nożem do krojenia kurczaków i przez dłuższy czas ssała zatrutą krew, wypluwając ją potem do naczynia. Co chwila przepłukiwała usta wodą z octem, żeby także nie umrzeć. Potem owinęła go w kawałki płótna namoczone w terpentynie, dała mu na przeczyszczenie napary z ziół, do rany przyłożyła pajęczynę i pozwoliła kucharce zapalić świece dla świętych, choć sama nie wierzyła w takie rzeczy.

Kiedy w moczu chorego pojawiła się krew, wykradła z gabinetu profesora niezawodny lek na krwotoki z dróg moczowych, jednak mimo wszystkich tych starań w nogę wdała się gangrena, a ogrodnik - przytomny i milczący - zaczął umierać bez jednej skargi. Consuelo zauważyła, że mimo strachu przed śmiercią, bólu i duszności, reagował z ożywieniem, gdy nacierała mu ciało lub robiła okłady. Niespodziewana erekcja poruszyła serce dojrzałej dziewicy, a kiedy chwycił ją za ramię i spojrzał błagalnie, zrozumiała, że nadeszła chwila, by praktycznie poświadczyć sens swego imienia, które znaczy przecież „pociecha”, i pocieszyć chorego w wielkim nieszczęściu. Poza tym zdała sobie sprawę, że w ciągu swoich trzydziestu kilku lat życia ani nie poznała rozkoszy, ani jej nie szukała, przekonana, że jest to dziedzina zastrzeżona dla postaci z filmów.

Postanowiła sprawić tę przyjemność sobie, a i choremu przy okazji, by mógł opuścić ten padół w lepszym nastroju.

Tak dobrze znałam swoją matkę, że mogę wyobrazić sobie, co stało się potem, choć nie opowiedziała mi wszystkiego ze szczegółami. Nie była wstydliwa i zawsze szczerze odpowiadała na moje pytania, gdy jednak zaczynała mówić o Indianinie, milkła zazwyczaj, jakby zatapiając się w dobrych wspomnieniach. Zdjęła bawełniany fartuch, halkę i płócienne majtki i rozplotła kok upięty na karku, wedle wymagań swego chlebodawcy. Długie włosy opadły w dół i otulona ich płaszczem, najlepszą wizytówką swej urody, delikatnie usiadła okrakiem na umierającym tak, by nie przyspieszyć jego agonii. Nie bardzo wiedziała, co powinna robić, nie miała w tych sprawach żadnego doświadczenia; z pomocą przyszły jej instynkt i dobra wola. Mięśnie napięły się pod ciemną skórą mężczyzny, a ona miała wrażenie, że dosiada wielkiego, dzikiego zwierzęcia. Szepcząc mu wymyślone naprędce słowa i ocierając pot z czoła, zsunęła się na właściwe miejsce i zaczęła delikatnie poruszać, jak żona nawykła do uprawiania miłości z bardzo starym mężem. Po chwili przewrócił ją na plecy i objął z pośpiechem, do jakiego skłaniała go bliskość śmierci, a ich krótkie szczęście rozjaśniło mrok pokoju. Tak zostałam poczęta, na łożu śmierci mego ojca.

Ogrodnik nie umarł jednak, wbrew oczekiwaniom profesora Jonesa i francuskich uczonych z serpentońum, którzy pragnęli wykorzystać jego zwłoki do swoich doświadczeń. Na przekór wszelkiej logice jego stan zaczął się poprawiać, gorączka opadła, oddech się wyrównał, a chory poprosił o jedzenie. Consuelo zrozumiała, że niechcący odkryła lekarstwo na jadowite ukąszenia, więc nadal aplikowała je choremu z czułością i ochotą, ilekroć o to poprosił, aż do chwili, gdy mógł stanąć o własnych siłach. Wkrótce potem Indianin odszedł, a ona nie próbowała go zatrzymać. Minutę lub dwie trzymali się za ręce, ucałowali się nawzajem z czułym smutkiem, a potem ona zdjęła z szyi złote ziarenko połyskujące na niemal przetartej już wstążce i zawiesiła na szyi swego jedynego kochanka, na pamiątkę wspólnych galopad. Odszedł pełen wdzięczności i prawie zdrowy. Matka mówiła, że odchodził z uśmiechem.

Consuelo nie pokazała po sobie wzruszenia. Pracowała nadal, jak zwykle, nie zważając na nudności, ociężałość ani kolorowe punkciki, jakie wirowały jej przed oczami. Nikomu nie wspomniała o cudownym leku, dzięki któremu ocaliła umierającego.

Nie powiedziała tego również, gdy brzuch zaczął jej rosnąć, ani gdy wezwał ją profesor Jones, by podać jej środki na przeczyszczenie, przekonany, że wzdęcie zostało wywołane niestrawnością, ani nawet wówczas, gdy nadszedł jej czas i zaczęła rodzić.

Trzynaście godzin wytrzymała bóle, nie przerywając pracy, a gdy już dłużej nie mogła, zamknęła się u siebie, gotowa oddać się w pełni przeżywaniu tej chwili jako najważniejszej w życiu. Wyszczotkowała włosy, zaplotła warkocz i związała nową wstążką, zdjęła ubranie, umyła się od stóp po czubek głowy, potem rozpostarła na podłodze czyste prześcieradło i kucnęła na nim w pozycji, jaką widziała w pewnej książce o zwyczajach Eskimosów. Zroszona potem, z ustami zatkanymi ścierką dla zagłuszenia jęków, parła, żeby wydać na świat to uparte, wczepione w nią stworzenie. Nie była już młoda, więc szło jej ciężko, ale dzięki częstemu myciu podłóg na czworakach, targaniu ciężarów po schodach i praniu do północy, wyrobiła sobie silne mięśnie, co pomogło jej w końcu urodzić. Najpierw spostrzegła dwie maleńkie nóżki, które poruszały się niemrawo, jakby chciały dać pierwszy krok po bardzo twardej drodze. Zaczerpnęła głęboko powietrza i wraz z ostatnim jękiem poczuła, że coś w niej pęka i jakaś obca masa wyślizguje się spomiędzy ud. Wrażenie wielkiej ulgi opanowało jej ciało, a nawet duszę. Oto byłam ja, owinięta w siną pępowinę. Zdjęła mi ją delikatnie z szyi, by ułatwić oddychanie. W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi i weszła kucharka, która zauważyła nieobecność Consuelo, domyśliła się przyczyny i przyszła z pomocą. Zobaczyła matkę nagą i mnie leżącą na jej brzuchu - obie połączone pulsującą nitką.

- Niedobrze, dziewczynka - powiedziała niespodziewana akuszerka, gdy po przecięciu i zawiązaniu pępowiny wzięła mnie na ręce.

- Urodziła się nóżkami do przodu, to szczęśliwy znak - uśmiechnęła się moja matka, z trudnością wymawiając słowa.

- Wygląda na silną i głośno płacze. Jak chcesz, mogę być matką chrzestną...

- Nie myślałam jej chrzcić - odparła Consuelo, ale widok żegnającej się znakiem krzyża i zgorszonej kucharki kazał jej zmienić zdanie. - No dobrze, trochę święconej wody nie zaszkodzi, może nawet się przyda, kto wie. Dam jej na imię Ewa, żeby miała ochotę do życia.

- A nazwisko?

- Bez nazwiska. Nazwisko nie jest ważne.

- Człowiek potrzebuje nazwiska. Samo imię wystarcza tylko psom.

- Jej ojciec pochodził z księżycowego plemienia. Niech więc nazywa się Ewa Luna. Podaj mi ją teraz, kumo. Sprawdzę, czy niczego jej nie brak.

Mokra od potu Consuelo, stojąc na miękkich nogach w kałuży płynów porodowych, obejrzała z trwogą moje ciało, sprawdzając, czy nie ma na nim jakiegoś złowieszczego znaku, skutku działania trucizny. Nie znalazła jednak żadnej nieprawidłowości i westchnęła uspokojona.

Nie mam kłów ani skóry węża, żadnej łuski, w każdym razie nic takiego nie widać. Dziwne nieco okoliczności mego poczęcia miały dla mnie raczej dobroczynne skutki. Obdarzyły mnie żelaznym zdrowiem i buntowniczą naturą, która ujawniła się nieco później, ale pozwoliła mi uniknąć życia pełnego upokorzeń, jakie niewątpliwie było mi pisane. Po ojcu odziedziczyłam krzepkie ciało, bo ten Indianin musiał być przecież bardzo silny, skoro tyle dni opierał się jadowi żmii i będąc w agonii, potrafił jeszcze dać rozkosz kobiecie. Od matki wzięłam całą resztę. Gdy miałam cztery lata, zapadłam na jedną z tych okropnych chorób, które znaczą całe ciało kraterami. Matka związała mi ręce, żebym się nie drapała, nacierała owczym łojem i pilnowała, bym nie wystawiała się na światło dzienne przez sto osiemdziesiąt dni. Wykorzystała ten czas, żeby naparami z dyni wyleczyć mnie także z ameby, a wywarem z korzenia paproci wygnać ze mnie tasiemca. Od tamtej chwili czułam się dobrze i byłam zdrowa. Na skórze nie mam żadnych śladów, prócz kilku blizn po oparzeniu papierosem, i mam nadzieję zestarzeć się bez zmarszczek, ponieważ działanie łoju jest długotrwałe.

Matka była milcząca, potrafiła zapodziać się wśród mebli, wtopić we wzór dywanu, nie robić najmniejszego hałasu, jakby jej nie było. Zmieniała się jednak w zaciszu naszego wspólnego pokoju. Zaczynała mówić o przeszłości lub snuć swoje opowieści, a wtedy pokój wypełniał się światłem, ściany znikały, otwierając się na niewiarygodne krajobrazy, pałace pełne przedmiotów, nie widzianych nigdzie indziej, na odległe kraje wymyślone przez nią samą lub wzięte z biblioteki jej chlebodawcy. Kładła mi u stóp wszystkie skarby Wschodu, księżyc i to, co kryło się za nim, zmniejszała mnie do rozmiarów mrówki, żebym z tej perspektywy mogła poczuć wszechświat, przypinała mi skrzydła, bym mogła widzieć go ze sklepienia niebieskiego, lub rybi ogon, żebym poznała głębiny morskie. Gdy opowiadała, świat zaludniał się postaciami, a z niektórymi tak się zżyłam, że jeszcze dziś, po tylu latach, potrafię opisać ich strój i barwę głosu. Zachowała w nienaruszonym stanie wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w misji u zakonników, pamiętała anegdoty zasłyszane mimochodem i historie wyczytane w książkach, przetwarzała tkankę własnych snów - z tych wszystkich materiałów zbudowała dla mnie świat. Słowa nic nie kosztują, mówiła i przywłaszczała je sobie; wszystkie do niej należały. Ona zaszczepiła mi przekonanie, że rzeczywistość nie ogranicza się do tego, co postrzegamy na powierzchni, ma też pewien wymiar magiczny i jeśli komuś przyjdzie ochota, może wyolbrzymiać ją i ubarwiać, by życie nie toczyło się tak monotonnie. Postaci, które przywoływała w swych magicznych opowiadaniach, są jedynymi jasnymi wspomnieniami, jakie pozostały mi z pierwszych lat życia. Wszystko inne przykryła mgła, w której utonęły domowe służące, uczony starzec przykuty do angielskiego fotela przerobionego na wózek inwalidzki, korowód pacjentów i nieboszczyków, którymi profesor zajmował się mimo swej choroby. Dzieci wytrącały profesora Jonesa z równowagi, był jednak tak pochłonięty własnymi myślami, że najczęściej mnie nie zauważał, napotkawszy w jakimś zakamarku domu. Trochę się go bałam, bo nie wiedziałam, czy to on jest twórcą zabalsamowanych nieboszczyków, czy też raczej oni powołali go do życia. Czasem wydawało mi się, że należą do tej samej rodziny o pergaminowej skórze.

Jego obecność nie miała na mnie żadnego wpływu; żyliśmy w innych światach. Krążyłam między kuchnią, patiami, pokojami dla służby i ogrodem, a gdy matka zabierała mnie do innych części domu, poruszałam się bezszelestnie, żeby w oczach starego profesora stanowić jedynie przedłużenie jej cienia. Dom przesiąknięty był tyloma rozmaitymi zapachami, że mogłam się po nim poruszać z zamkniętymi oczyma; zawsze wiedziałam, gdzie jestem. Zapach jedzenia, ubrań, węgla, książek, odór lekarstw i wilgoci przylgnęły do postaci z opowiadań, wzbogacając tamte lata.

Moje wychowanie podporządkowano teorii, wedle której wszelki występek bierze się z bezczynności. Pogląd ten głosiły Siostrzyczki Miłosierdzia, a doktor wprowadzał go w życie z despotyczną surowością. Nie miałam oddzielnych zabawek, choć, prawdę powiedziawszy, wszystkie przedmioty znajdujące się w domu służyły mi za zabawki. W ciągu dnia nie było czasu na odpoczynek, brak zajęcia uważano za coś hańbiącego. Razem z matką szorowałam drewniane podłogi, rozwieszałam pranie, szatkowałam warzywa, a podczas sjesty próbowałam szydełkować i haftować, ale nie wspominam tych zajęć jako uciążliwych. Przypominały zabawę w dom. Nawet ponure doświadczenia, przeprowadzane przez uczonego, nie wzbudzały mego niepokoju, ponieważ matka wytłumaczyła mi, że bicie kijem i wystawianie na ukąszenia komarów - na szczęście niezwykle rzadkie - nie są przejawem okrucieństwa naszego chlebodawcy, lecz ściśle naukowymi metodami leczenia.

Traktowała zabalsamowanych nieboszczyków z taką poufałością, jakby byli jej zubożałymi krewnymi, i dzięki temu zdusiła w zarodku moje obawy, nie pozwoliła także, by reszta służby napędzała mi strachu makabrycznymi pomysłami. Starała się chyba trzymać mnie z dala od laboratorium... w rzeczywistości prawie nigdy nie oglądałam mumii, wiedziałam po prostu, że były tam, za drzwiami. Ci biedacy są bardzo delikatni, Ewo, lepiej nie wchodź do tego pokoju, bo mogłabyś któregoś potrącić i złamać mu jakąś kość, a wtedy profesor bardzo by się gniewał, mówiła. W trosce o mój spokój każdego jakoś nazwała i wymyśliła mu przeszłość, zmieniając ich tym samym w dobrotliwe stworzenia, podobne chochlikom i wróżkom.

Rzadko wychodziłyśmy z domu. Jedna z nielicznych okazji nadarzyła się w związku z procesją w intencji deszczu, kiedy nawet niewierzący przygotowali się do modłów, bo było to raczej wydarzenie społeczne niż religijne. Podobno ani kropla deszczu nie spadła w kraju przez trzy lata, w wyschniętej ziemi otwierały się szczeliny, wyginęła wszelka roślinność, zwierzęta padały z pyskami zagrzebanymi w kurzu, a mieszkańcy równin wędrowali ku wybrzeżu i tam, w zamian za wodę, sprzedawali się w niewolę. Wobec tej narodowej klęski biskup postanowił wyprowadzić na ulicę figurę Jezusa Nazareńskiego i błagać o koniec kary boskiej, a ponieważ upatrywano w tym ostatnią deskę ratunku, stawiliśmy się wszyscy, bogaci i biedni, starzy i młodzi, wierzący i niewierzący. Barbarzyńcy! Prymitywy! Ciemne dzikusy! - krzyczał z wściekłością profesor Jones, gdy się o tym dowiedział. Na nic się to jednak zdało, bo jego służba wystroiła się odświętnie i poszła na procesję. Tłum z figurą Jezusa Nazareńskiego na czele ruszył z katedry, ale nie zdołał dojść do biura Towarzystwa Wody Pitnej, bo w połowie drogi rozpętała się gwałtowna ulewa. Nim upłynęło czterdzieści osiem godzin miasto zmieniło się w jezioro, zatkały się wszystkie studzienki, woda zalała drogi i zatopiła domy, nurt porwał ze sobą chaty, a w pewnej wiosce na wybrzeżu z nieba spadły ryby. Cud! Cud! - wołał biskup. Wtórowaliśmy mu chórem, nieświadomi faktu, że procesję urządzono po komunikacie meteorologicznym, który zapowiedział tajfuny i ulewne deszcze na całym wybrzeżu karaibskim. Profesor Jones w kółko nam to powtarzał, siedząc w swoim fotelu na kółkach. Zabobonni kretyni! Ignoranci! Analfabeci! - wył biedaczysko, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Dziw ten sprawił coś, czego nie potrafili dokonać braciszkowie z misji ani Siostrzyczki

Miłosierdzia: moja matka zbliżyła się do Boga, bo ujrzała go oczyma wyobraźni, jak siedzi na niebieskim tronie i naśmiewa się dobrotliwie z ludzkiego rodu. Wydał jej się całkiem inny od wzbudzającego trwogę patriarchy z książek do religii. Może boskie poczucie humoru przejawiało się w utrzymywaniu nas w ciągłej niepewności i ukrywaniu przed nami boskich planów i zamiarów. Ilekroć potem przypominałyśmy sobie ten cudowny potop, umierałyśmy ze śmiechu.

Granicę świata wyznaczało żelazne ogrodzenie, okalające ogród. Wewnątrz czas rządził się kapryśnymi regułami. Potrzebowałam pół godziny, żeby sześciokrotnie okrążyć kulę ziemską, ale blask księżyca na patio wprawiał mnie w zadumę na cały tydzień. Światło i cień narzucały zasadnicze zmiany w naturze przedmiotów. Spokojne za dnia książki otwierały się nocą i wychodziły z nich postacie, które wałęsały się po salonach i przeżywały swoje przygody. Zabalsamowane mumie, tak pokorne i nieśmiałe w porannym słońcu wpadającym przez okna, o zmierzchu zmieniały się w kamienne posągi, a w ciemnościach rosły do rozmiaru olbrzymów. Przestrzeń rozciągała się i kurczyła zgodnie z moją wolą. Nisza pod schodami mieściła w sobie cały układ planetarny, a niebo widoczne przez świetlik na strychu było tylko wyblakłym, szklanym krążkiem.

Rosłam wolna i bezpieczna w tym domu u stóp wzgórza. Nie miałam żadnego kontaktu z innymi dziećmi i nie nawykłam do zadawania się z nieznajomymi, bo nie przyjmowano tam żadnych gości z wyjątkiem pewnego mężczyzny w czarnym ubraniu i takim samym kapeluszu, czyli protestanckiego pastora z Biblią pod pachą, który zatruł ostatnie lata życia profesora Jonesa. Bałam się go dużo bardziej niż naszego chlebodawcy.

Dwa

Osiem lat przed moim urodzeniem, tego samego dnia, w którym Dobroczyńca zmarł we własnym łóżku, jak każdy poczciwy staruszek, w pewnym miasteczku na północy Austrii przyszedł na świat chłopiec, któremu dano na imię Rolf. Był ostatnim dzieckiem Łukasza Carlego, nauczyciela wzbudzającego postrach w liceum. Kary cielesne stanowiły część szkolnej edukacji.

Mądrość ludowa i teoria naukowa były zgodne co do tego, że nauka lepiej wchodzi kijem, więc żadnemu ojcu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy skarżyć się na takie metody. Kiedy jednak Carle połamał pewnemu chłopcu obie ręce, dyrekcja placówki zabroniła mu używania linijki, ponieważ stało się jasne: gdy zaczyna bić, tak się zapamiętuje, że całkowicie traci panowanie nad sobą. Uczniowie mścili się, prześladując jego syna, Jochena; ilekroć go dopadli, tłukli na kwaśne jabłko. Dzieciństwo upływało mu na znoszeniu upokorzeń z powodu własnego nazwiska i na ukrywaniu się przed prześladowcami, biorącymi odwet za swoje krzywdy.

We własnym domu Łukasz Carle narzucił to samo prawo strachu, które wprowadził w szkole. Ożenił się z rozsądku, miłości w ogóle nie brał poważnie, uważał, że można ją co najwyżej tolerować w tekstach literackich lub utworach muzycznych, ale w życiu codziennym jest czymś niestosownym. Pobrali się z żoną, nie mając wcześniej sposobności lepiej się poznać, a ona zaczęła go nienawidzić już w noc poślubną. Dla Łukasza Carlego żona była istotą podrzędną, bliższą zwierzęciu niż mężczyźnie, jedynemu inteligentnemu stworzeniu na ziemi. Chociaż, wedle wyznawanej przez niego teorii, kobieta zasługuje na współczucie, jego własna żona wyprowadzała go tylko z równowagi. Pierwsza wojna światowa wygnała go z rodzinnych stron i kiedy po długiej wędrówce dotarł do tego miasteczka, miał około dwudziestu pięciu lat, dyplom nauczyciela i pieniądze na przeżycie tygodnia. Przede wszystkim rozejrzał się za pracą, a zaraz potem za żoną.

Wybrał ją sobie dlatego, że spodobał mu się strach, który wyzierał z jej oczu, a także rozłożyste biodra, warunek konieczny, jak mniemał, by rodzić synów i wykonywać najcięższe prace domowe. Na decyzję wpłynęły także dwa hektary ziemi, kilka sztuk bydła i skromna renta, którą dziewczyna dostała w spadku po ojcu. Jako prawomocny zarządca małżeńskiego mienia przejął to wszystko na własność.

Łukaszowi Carlemu podobały się damskie buty na bardzo wysokich obcasach, szczególnie zaś z czerwonej, lakierowanej skóry. Czasem jeździł do miasta, opłacał tam prostytutkę, żeby przechadzała się nago, bez żadnej ozdoby prócz tych niewygodnych pantofli, gdy tymczasem on, ubrany od stóp do głowy, w płaszczu i kapeluszu, siedział na krześle niczym wysoki dygnitarz. Widok pośladków - możliwie obfitych, białych, z zagłębieniami i podrygujących przy każdym kroku - sprawiał mu nieopisaną przyjemność. Kobiety, oczywiście, nie dotykał. Nigdy tego nie robił, bo miał obsesję na punkcie higieny. Zasoby pieniężne nie pozwalały mu fundować sobie tych luksusów tak często, jak by tego pragnął, więc kupił frywolne, francuskie trzewiki i trzymał je schowane w najbardziej niedostępnej części szafy. Od czasu do czasu zamykał dzieci na klucz, nastawiał płyty na cały regulator i wołał żonę. Nauczyła się wyczuwać zmiany nastroju męża i potrafiła odgadnąć, nim on sam zdał sobie z tego sprawę, że będzie miał ochotę ją dręczyć. Zawczasu już zaczynała się trząść, naczynia wypadały jej z rąk i rozbijały się o podłogę.

Carle nie tolerował w swoim domu hałasu. Wystarczy, że muszę znosić wrzaski uczniów, mawiał. Dzieci nauczyły się nie płakać ani nie śmiać się w jego obecności, poruszały się bezszelestnie i mówiły szeptem, aż doszły do takiej wprawy w niezwracaniu na siebie uwagi, że matka miała wrażenie, jakby patrzyła przez nie jak przez szybę, i odczuwała wówczas strach, by naprawdę nie stały się przezroczyste. Nauczyciel był przekonany, że prawa genetyki spłatały mu paskudnego figla. Jego dzieci okazały się całkowicie nieudane. Jochen był powolny i tępy, kiepsko się uczył, zasypiał na lekcjach, moczył się w nocy i nie umiał podołać żadnemu z przeznaczonych dla niego zadań. O Katarzynie wolał nie mówić. Dziewczynka była niedorozwinięta. Jedno wszakże wiedział na pewno. W jego rodzinie nie występowały wrodzone ułomności, więc nie on ponosi odpowiedzialność za chore dziecko, zresztą nie wiadomo czy to rzeczywiście jest jego córka, bo nie można dać sobie głowy uciąć za niczyją wierność, a tym bardziej za wierność własnej żony. Na szczęście Katarzyna urodziła się z wadą serca i lekarz przewidywał, że nie pożyje długo. Tym lepiej.

Wobec niepowodzenia, jakie go spotkało z dwojgiem dzieci, Łukasz Carle wcale się nie ucieszył trzecią ciążą żony. Kiedy jednak urodził się duży, rumiany chłopiec z szeroko otwartymi szarymi oczyma i silnymi dłońmi, poczuł się pokrzepiony na duchu. Może to był właśnie potomek, jakiego zawsze pragnął, prawdziwy Carle. Nie można dopuścić, żeby matka zmarnowała chłopca. Kobieta stanowi największe zagrożenie, bo potrafi zniszczyć dobry, męski pęd. Nie wkładaj mu wełnianych ubrań, niech się przyzwyczaja do chłodu i mężnieje, zostawiaj go samego w ciemności, potem nigdy nie będzie się bał, nie noś go na rękach, najwyżej zsinieje od płaczu i dobrze mu to zrobi na płuca, nakazywał. Ona jednak, w tajemnicy przed mężem, ciepło ubierała dziecko, dawała mu podwójną porcję mleka, tuliła i śpiewała kołysanki. To ciągłe ubieranie i rozbieranie, bicie i pieszczoty bez wyraźnych powodów, zamykanie w ciemnej szafie, a potem pocieszanie pocałunkami, wpędziłoby w obłęd każde dziecko. Rolf Carle miał jednak szczęście, bo nie dość, że urodził się tak silny psychicznie, że potrafił wytrzymać to, co zniszczyłoby inne dzieci, lecz na dodatek wybuchła druga wojna światowa i ojciec zaciągnął się do wojska, uwalniając go od swej obecności.

Podczas gdy w Ameryce Południowej w domu profesora Jonesa stale powiększała się kolekcja zabalsamowanych ciał, a ukąszony przez żmiję Indianin kopulował, poczynając dziewczynkę, którą matka nazwała Ewą, by dodać jej ochoty do życia, rzeczywistość traciła swój naturalny wymiar także w Europie. Wojna pogrążyła świat w zamęcie i strachu. Kiedy dziewczynka chodziła, trzymając się matczynej spódnicy, po drugiej stronie Atlantyku podpisywano pokój dla zrujnowanego kontynentu. Tymczasem po tej stronie oceanu odległa przemoc tylko nielicznym spędzała sen z powiek. Wszystkich wystarczająco pochłonęła przemoc, która panoszyła się tutaj.

Dorastający Rolf wyrobił w sobie spostrzegawczość i wytrwałość, także poczucie godności własnej oraz pewną skłonność do romantyzmu, czego wstydził się jako oznaki słabości. W owych czasach wojennego nieokiełznania bawił się z kolegami w żołnierzy i strącanie samolotów, ale w tajemnicy wzruszał się wiosennymi pąkami, kwiatami w lecie, złotem jesieni i smutną bielą zimy. Przez cały rok odbywał wędrówki po lesie, zbierał liście i owady, a potem studiował je pod lupą. Wyrywał kartki z zeszytów, żeby zapisywać wiersze, które potem ukrywał w dziuplach drzew lub pod kamieniami, marząc w skrytości ducha, by ktoś je tam znalazł. Nigdy nie rozmawiał o tym z nikim.

Miał dziesięć lat, gdy pewnego wieczora wzięto go do grzebania trupów. Tryskał tamtego dnia dobrym humorem, bo jego brat Jochen schwytał zająca i dom wypełniał zapach mięsa, zamarynowanego w occie i rozmarynie i duszonego na wolnym ogniu. Od dawna już nie było w domu takiego zapachu, a przeczucie rozkoszy wywoływało tak dręczący niepokój, że tylko surowe wychowanie, jakie odebrał, powstrzymywało go od uniesienia pokrywki i zanurzenia łyżki w garnku. Był to także dzień pieczenia chleba. Lubił patrzeć na matkę pochyloną nad ogromnym kuchennym stołem, z rękoma po łokcie zanurzonymi w dzieży, jak poruszała się miarowo w rytm wyrabiania ciasta. Ugniatała je w duże wałki, potem kroiła i każdemu kawałkowi nadawała kształt okrągłego bochenka. Dawniej, w czasach obfitości, oddzielała trochę ciasta, dodawała do niego mleka, jajek i cynamonu i robiła bułeczki, które przechowywała później w puszce i wydawała po jednej dziennie każdemu dziecku. Teraz zagniatała mąkę z otrębami, aż wychodziło w końcu coś ciemnego i czerstwego, postnego niczym chleb z trocin.

Dzień rozpoczął się od zamieszania na ulicy, wzmożonego ruchu wojsk okupacyjnych. Słychać było głośne rozkazy, ale nikt się zanadto nie przestraszył, bo cały ich strach wypalił się w zamęcie klęski i same tylko złe przeczucia niewielką już budziły trwogę. Po zawieszeniu broni w ich miasteczku stanęli kwaterą Rosjanie.

Nadejście żołnierzy Armii Czerwonej poprzedzały pogłoski o ich bezwzględności, więc przerażeni ludzie oczekiwali krwawej łaźni. Przypominają dzikie bestie, mówiono, rozcinają brzuchy ciężarnym kobietom, a płody rzucają psom na pożarcie, starców przebijają bagnetami, mężczyznom wkładają w tyłek dynamit i rozrywają na strzępy, gwałcą, podpalają, niszczą. Było jednak inaczej. Burmistrz starał się to jakoś wytłumaczyć i doszedł do wniosku, że z pewnością sprzyja im szczęście, bo ci, którzy zajęli miasteczko, nie pochodzili z najbardziej udręczonych wojną obszarów sowieckich, więc nie nagromadzili w sobie tyle nienawiści ani chęci zemsty. Wkroczyli, ciągnąc za sobą ciężkie wozy z uzbrojeniem, pod dowództwem młodego oficera o azjatyckich rysach, zarekwirowali całą żywność, wrzucili do plecaków wszystkie wartościowe przedmioty, jakie udało im się znaleźć, i rozstrzelali sześć osób, wybranych losowo spośród mieszkańców oskarżonych o kolaborację z Niemcami. Rozłożyli się obozem poza miasteczkiem i uspokoili. Tego dnia Rosjanie zgromadzili ludzi na placu, wzywając ich przez głośniki, zaglądając do domów, groźbami wypędzając niezdecydowanych. Matka włożyła Katarzynie kamizelkę i wyszli pospiesznie, nie czekając na przyjście żołnierzy, którzy mogli skonfiskować zająca i chleb upieczony na cały tydzień. Razem z trojgiem dzieci, Jochenem, Katarzyną i Rolfem, ruszyła w stronę placu. Miasteczko przetrwało lata wojny w lepszym stanie niż inne, mimo bomby, która pewnej niedzielnej nocy spadła na szkołę, zmieniając budynek w kupę gruzów i rozrzucając po okolicy rozerwane na drzazgi ławki i tablice. Zniknęła też część średniowiecznego bruku, kiedy żołnierze użyli brukowej kostki do wzniesienia umocnień. W posiadaniu wroga znalazły się wszystkie miejscowe skarby, czyli zegar z ratusza, organy kościelne i wino z ostatniego winobrania. Fasady budynków pokryły się liszajami brudu, a niektóre też śladami po kulach, całość jednak nie straciła uroku, jaki nagromadziła w sobie w ciągu wielowiekowego istnienia.

Mieszkańcy miasteczka zgromadzili się na placu, otoczeni przez żołnierzy, a dowódca sowiecki, w złachmanionym mundurze, podartych butach i z kilkudniowym zarostem przechadzał się wśród zebranych, przypatrując się każdemu uważnie. Stali z opuszczonymi głowami, unikając jego spojrzenia, skuleni, pełni wyczekiwania, tylko Katarzyna utkwiła łagodny wzrok w wojskowym i włożyła palec do nosa.

- Opóźniona umysłowo? - spytał oficer, wskazując dziewczynkę.

- Taka się urodziła - odparła pani Carle.

- Więc nie ma po co jej zabierać. Niech zostanie.

- Nie może zostać sama, proszę pozwolić jej pójść z nami...

- Jak chcecie.

Ponad dwie godziny stali w promieniach bladego, wiosennego słońca, pod strażą wycelowanych w siebie karabinów. Starcy wspierali się na silniejszych, dzieci spały na ziemi, a te najmniejsze w ramionach rodziców. Wreszcie dano rozkaz wymarszu i wszyscy, pilnowani przez popędzających ich żołnierzy, ruszyli za gazikiem dowódcy w powolnym szeregu, na którego czele szli burmistrz i dyrektor szkoły, jedyni przedstawiciele władzy, jakich jeszcze uznawano w ostatnich, tragicznych miesiącach. Szli w milczeniu, niepewni, oglądając się za siebie, by spojrzeć raz jeszcze na dachy swych domów, wyzierające wśród wzgórz, a każdy zadawał sobie w duchu pytanie, dokąd ich prowadzą, aż stało się jasne, że zmierzają w kierunku obozu dla więźniów, i dusza w nich zamarła.

Rolf znał tę drogę, bo często nią chadzał, gdy wyprawiali się z Jochenem polować na żmije, zakładać pułapki na lisy lub zbierać chrust na opał. Czasami bracia siadywali pod drzewami naprzeciwko ogrodzenia z drutu kolczastego, ukryci za listowiem. Byli zbyt daleko, żeby coś zobaczyć, więc ograniczali się do słuchania syren i wciągali woń nadlatujących stamtąd podmuchów wiatru. Kiedy wiał wiatr, ta szczególna woń przenikała do domów, ale każdy udawał, że jej nie zauważa i nigdy się o tym nie mówiło. Tego dnia Rolf, podobnie jak inni mieszkańcy miasteczka, po raz pierwszy wchodził przez metalową bramę i jego uwagę zwróciła wysuszona, pozbawiona wszelkiej roślinności ziemia, jałowa niczym pustynia, tak odmienna od okolicznych pól, pokrytych o tej porze roku delikatnym zielonym meszkiem. Kolumna pokonała długą drogę pośród zasieków z kolczastego drutu, minęła wieże strażnicze i stanowiska, gdzie przedtem były ustawione karabiny maszynowe, by dotrzeć wreszcie do dużego, kwadratowego dziedzińca. Z jednej jego strony wznosiły się szopy bez okien, z drugiej jakaś budowla z cegieł z kominami, a w głębi latryny i szubienice. Wiosna zatrzymała się przed bramą tego więzienia, wszystko tu było szare, spowite zimową mgłą, która, zdawać by się mogło, zawładnęła tym miejscem na zawsze. Na komendę ludzie zatrzymali się przy barakach, stając blisko siebie, by podnieść się nawzajem na duchu, przygnębieni panującą wokół grobową ciszą i spopielałym niebem. Dowódca wydal jakiś rozkaz, a żołnierze znowu pognali ich jak bydło w stronę głównego budynku. I dopiero wtedy wszyscy mogli to zobaczyć. Byli tam, całymi dziesiątkami zalegali ziemię, jedni na drugich, powykręcani, często pozbawieni kończyn, leżeli niczym stos wyblakłych polan. Początkowo nie mogli uwierzyć, że widzą ludzkie ciała, zdawało im się, że to lalki z jakiegoś makabrycznego teatru, ale Rosjanie pchali ich lufami karabinów, walili kolbami, więc musieli podejść bliżej, poczuć odór, spojrzeć, pozwolić, by te kościste i ślepe twarze wryły im się w pamięć.

Każdy poczuł łomotanie serca i nikt się nie odzywał, bo nic tu nie było do powiedzenia. Długie minuty stali tak bez ruchu, dopóki dowódca nie chwycił łopaty i nie podał jej burmistrzowi. Żołnierze rozdzielili pozostałe.

- Kopcie - powiedział oficer nie podnosząc głosu, prawie szeptem.

Odesłali Katarzynę i najmniejsze dzieci, żeby posiedziały sobie pod szubienicami, podczas gdy reszta pracowała. Rolf został z Jochenem. Ziemia była twarda, ostre grudki raniły mu palce, wbijały się pod paznokcie. Kopał jednak dalej, pochylony, z włosami opadającymi na twarz, targany wstydem, którego nie zdoła zapomnieć i który będzie go prześladował całe życie jak niekończący się koszmar. Wokół słyszał tylko odgłosy szpadli uderzających o kamienie, sapanie i szloch niektórych kobiet.

Gdy skończyli, zapadła już noc. Rolf spostrzegł, że na wieżach strażniczych zabłysły reflektory, rozjaśniając ciemności.

Rosyjski oficer wydał rozkaz i ludzie z miasteczka zaczęli podchodzić dwójkami po ciała. Chłopiec wytarł ręce o spodnie, otarł pot z twarzy i ruszył razem ze swym bratem Jochenem w stronę tego, co ich czekało. Matka chciała ich zatrzymać ochrypłym krzykiem, ale chłopcy poszli dalej, schylili się i za kostki u nóg oraz nadgarstki chwycili nagiego i łysego trupa, samą skórę i kości, lekkiego, zimnego i kruchego jak porcelana. Unieśli go bez wysiłku i ściskając zesztywniały kształt, zaczęli posuwać się w kierunku wykopanych na dziedzińcu dołów. Ciało zakołysało się lekko i głowa opadła do tyłu. Rolf obejrzał się za siebie, szukając wzrokiem matki. Zobaczył ją skuloną od torsji i jakimś gestem chciał jej dodać otuchy, ale obie ręce miał zajęte.

Grzebanie więźniów z obozu skończyło się grubo po północy. Zapełnili groby i przysypali ziemią, jednak nie mogli jeszcze odejść. Żołnierze kazali im przejść się po barakach, zajrzeć do komór śmierci, przyjrzeć się piecom i stanąć pod szubienicami.

Nikt nie odważył się pomodlić za ofiary. W głębi serca czuli, że od tej chwili będą starali się zapomnieć, wyrwać z duszy tę potworność, nigdy o niej nie wspominać w nadziei, że upływ czasu zdoła ją zatrzeć. Wrócili w końcu do domu, powoli powłócząc nogami, wyczerpani. Jako ostatni szedł Rolf, bo zdawało mu się, że kroczy między dwoma szeregami szkieletów, i pogrążył się, jak one, w rozpaczy śmierci.

Tydzień później zjawił się Łukasz Carle. Rolf nie rozpoznał go, był jeszcze nierozumnym dzieckiem, gdy ojciec poszedł na front, a człowiek, który tego wieczora wszedł raptownie do kuchni, nie przypominał w niczym mężczyzny ze zdjęcia na kominku. Przez lata nieobecności ojca Rolf myślał o nim jak o bohaterze, ubrał go w mundur lotnika, pierś udekorował orderami. W chłopięcej wyobraźni stał się dumnym, walecznym żołnierzem w oficerskich butach błyszczących tak, że można było przejrzeć się w nich jak w lustrze. Ten obraz nijak nie pasował do postaci, która nagle zjawiła się w domu; nawet nie wstał z miejsca, by się przywitać, biorąc mężczyznę za jakiegoś żebraka. Ojciec z fotografii miał zadbane wąsy i stanowcze spojrzenie, zimne i ołowiane jak gradowa chmura. Człowiek, który wtargnął do kuchni, ubrany był w za duże spodnie, ściągnięte sznurkiem w pasie, podartą kurtkę, brudną chustkę na szyi, a zamiast błyszczących butów stopy miał owinięte szmatami. Był niski, źle ogolony, z rozczochranymi, posklejanymi włosami. Nie, Rolf nie mógł znać kogoś takiego.

Natomiast pozostali członkowie rodziny rozpoznali go bez wahania. Na jego widok matka zakryła sobie usta obiema dłońmi, Jochen zerwał się na równe nogi i przewrócił krzesło, cofając się pospiesznie, a Katarzyna zanurkowała pod stół. Dawno już tego nie robiła, ale instynkt był silniejszy.

Łukasz Carle nie wrócił dlatego, że tęsknił za domem. Nigdy nie czuł prawdziwej przynależności do tego miasteczka ani do żadnego innego, był samotnikiem, człowiekiem bez ojczyzny. Wrócił, bo był głodny i zrozpaczony i wolał dostać się do niewoli, niż dalej włóczyć się po polach. Dłużej już nie mógł. Zdezerterował i musiał ukrywać się za dnia, a wychodzić z ukrycia nocą, żeby przeżyć. Przywłaszczył sobie dokumenty poległego żołnierza z zamiarem zmiany nazwiska i zatarcia swej przeszłości, ale szybko zrozumiał, że nie ma dokąd pójść na tym rozległym i zrujnowanym kontynencie. Wspomnienie miasteczka z jego schludnymi domami, sadami, winnicami i szkołą, w której tyle lat pracował, nie pociągało go zanadto, ale nie miał wyboru. Dosłużył się kilku gwiazdek podczas wojny, nie za odwagę jednak, lecz za bezwzględność. Teraz był już innym człowiekiem, dotarł do najczarniejszej otchłani swej duszy, wiedział, do czego jest zdolny. Zaznał skrajności, przekroczył wszelkie granice nikczemnej zabawy i po tym wszystkim nie budziła w nim zapału myśl o powrocie do poprzedniego życia i zajęcia się nauczaniem niesfornej smarkaterii. Uważał, że człowiek jest stworzony do wojny; historia dowodzi, że bez przemocy nie można osiągnąć postępu, zaciśnijcie zęby i bądźcie wytrwali, zamknijcie oczy i do ataku, jesteśmy przecież żołnierzami. Wszystkie cierpienia, przez jakie przeszedł, nie wywołały u niego tęsknoty za pokojem, raczej wbiły mu do głowy przekonanie, że tylko z prochu i krwi mogą narodzić się ludzie zdolni doprowadzić targaną sztormem nawę ludzkości do bezpiecznego portu. Przedtem jednak trzeba wyrzucić za burtę wszystkich słabeuszy i nieudaczników, zgodnie z nieubłaganymi prawami natury.

- Co jest? Nie cieszy was mój widok? - powiedział zamykając za sobą drzwi.

Upływ czasu nie umniejszył w niczym łatwości, z jaką Carle siał postrach w rodzinnym domu. Jochen usiłował coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle i wydobył z siebie tylko jakiś chrapliwy jęk, zasłaniając sobą brata, jakby chciał ochronić go przed nieokreślonym niebezpieczeństwem. Pani Carle, gdy tylko przyszła do siebie, podeszła do skrzyni i wyjąwszy z niej duży biały obrus, przykryła stół, żeby ojciec nie zobaczył Katarzyny, a najlepiej w ogóle zapomniał o jej istnieniu. Jednym szybkim spojrzeniem Łukasz Carle zawładnął domem i odzyskał panowanie nad rodziną. Żona wydała mu się równie głupia jak zawsze, z jej oczu nadal wyzierał strach, zachowała też w stanie nienaruszonym swój mocny zad. Jochen stał się młodzieńcem tak wysokim i krzepkim, że Carle nie potrafił zrozumieć, jak zdołał uniknąć powołania do młodzieżowych batalionów. Rolfa prawie nie znał, ale wystarczyła mu jedna chwila, by zdać sobie sprawę, że malec rósł uczepiony matczynej spódnicy i trzeba będzie się nim zająć, by stracił ten wygląd maminsynka. Już on zadba o to, żeby zrobić z niego mężczyznę.

- Przygotuj mi ciepłą wodę do mycia, Jochen. Macie w tym domu coś do jedzenia? A ty musisz być Rolf... Zbliż się i podaj ojcu rękę. Nie słyszysz? Chodź tu!

Od tego wieczoru życie Rolfa zmieniło się całkowicie. Mimo wojny i wszelkich niedostatków, jakie musiał znosić, nie wiedział tak naprawdę, czym jest lęk. Łukasz Carle go tego nauczył. Odtąd chłopiec nie zaznał spokojnego snu przez całe lata, aż do dnia, gdy ojca znaleziono w lesie kołyszącego się na gałęzi.

Rosyjscy żołnierze, którzy zajęli miasteczko, byli nieokrzesani, wynędzniali i sentymentalni. Z bronią i całym wojennym rynsztunkiem zasiadali wieczorami wokół ogniska i nucili pieśni przywiezione ze swoich stron, a kiedy powietrze rozbrzmiewało ich pieniem, niektórzy płakali z tęsknoty. Czasem upijali się i bili między sobą albo tańczyli do utraty tchu.

Mieszkańcy unikali ich, choć niektóre dziewczyny chodziły do obozu żołnierzy i w zamian za trochę jedzenia oddawały się w milczeniu, nie patrząc im w twarze. Zawsze z czymś wracały, mimo że zwycięzcy cierpieli taki sam głód jak zwyciężeni.

Dzieci też podchodziły, żeby im się przyjrzeć, zaciekawione językiem, bronią, niezwykłymi obyczajami. Ich zachwyt wzbudzał pewien sierżant o twarzy naznaczonej bliznami, który bawił dzieciarnię, żonglując czterema nożami. Mimo kategorycznego zakazu matki Rolf podchodził bliżej niż jego koledzy i po krótkim czasie siedział już obok sierżanta, wsłuchiwał się w jego słowa i ćwiczył rzucanie noży. Rosjanie szybko powyszukiwali kolaborantów oraz ukrywających się w miasteczku dezerterów i rozpoczęły się sądy wojenne. Rozprawy były bardzo krótkie, nie mieli czasu na formalności, i odbywały się z udziałem nielicznej publiki, gdyż ludzie szybko poczuli się znużeni i nie chcieli słuchać wciąż tych samych oskarżeń. Kiedy jednak nadeszła kolej na Łukasza Carlego, Jochen i Rolf weszli dyskretnie i usiedli w samym końcu sali. Oskarżony nie wyglądał na skruszonego, a na swoją obronę powiedział tylko, że wykonywał rozkazy przełożonych, ponieważ nie szedł na wojnę, żeby się zastanawiać nad tym, co robi, lecz żeby wygrać. Sierżant żongler zauważył Rolfa na sali, zrobiło mu się żal chłopca i chciał go wyprowadzić, ale ten nie zamierzał się ruszyć, zdecydowany wysłuchać wszystkiego do końca. Byłoby mu trudno wytłumaczyć temu człowiekowi, że siedzi blady nie z powodu współczucia, ale pragnienia, żeby dowody okazały się wystarczające i ojca postawiono przed plutonem egzekucyjnym. Gdy w końcu skazano go na sześć miesięcy ciężkich robót w kopalniach Ukrainy, Jochen i Rolf uznali to za bardzo łagodną karę i w skrytości ducha modlili się o to, żeby Łukasz Carle zginął tam i nigdy nie wrócił.

Bieda nie skończyła się z nastaniem pokoju, dalej głównym zmartwieniem pozostawało zdobycie żywności, tak jak w latach poprzednich. Jochen ledwie potrafił czytać, był za to silny i uparty, więc kiedy ojciec wyjechał, wziął na siebie ciężar utrzymania rodziny i zajął się zbieraniem chrustu, sprzedażą kobiałek jeżyn i grzybów, polowaniem na króliki, kuropatwy i lisy. Rolf szybko stał się pomocnikiem brata. Tak jak on dopuszczał się drobnych kradzieży w sąsiednich wioskach, zawsze jednak w tajemnicy przed matką, która w najtrudniejszych nawet chwilach zachowywała się tak, jakby wojna była jakimś odległym i obcym koszmarem, z którym ona nie ma nic wspólnego. Nigdy się nie wahała, gdy chodziło o wpojenie dzieciom własnych zasad moralnych. Chłopiec tak bardzo przywykł do pustki w brzuchu, że długo potem, kiedy targowisko pełne już było wszelkich płodów ziemi, a na każdym rogu sprzedawano prażone pestki słonecznika, cukierki i kiełbaski, ciągle powracało do niego marzenie o czerstwym chlebie, ukrytym w zagłębieniu między deskami pod łóżkiem.

Pani Carle zdołała zachować pogodę ducha i wiarę w Boga aż do dnia, w którym jej mąż wrócił z Ukrainy, żeby na stałe już zostać w domu. W owej chwili opuściła ją cała odwaga. Skuliła się i zamknęła w sobie, pogrążając się w obsesyjnych myślach.

Strach, jaki zawsze przed nim czuła, ostatecznie ją sparaliżował, nie umiała znaleźć ujścia dla własnej nienawiści i to ta nienawiść w końcu ją zniszczyła. Z niezmienną pedanterią wykonywała dalej swoje czynności, pracując od świtu do nocy, opiekując się Katarzyną i usługując reszcie rodziny, ale przestała się odzywać i uśmiechać, przestała chodzić do kościoła, bo nie chciała już klękać przed tym bezlitosnym Bogiem, który nie wysłuchał jej zasadnych skądinąd błagań o posłanie męża do piekła. Nie starała się także chronić Jochena i Rolfa przed wybrykami ich ojca. Krzyki, razy i kłótnie stały się czymś naturalnym i przestały wywoływać u niej jakąkolwiek reakcję. Siadała przed oknem z nieobecnym spojrzeniem, uciekając w ten sposób w przeszłość, w której nie znała swego męża i była młodą dziewczyną, nie dotkniętą jeszcze nieszczęściem.

Carle twierdził, że istoty ludzkie dzielą się na kowadła i młoty; jedni rodzą się, by zadawać ciosy, inni, by je przyjmować.

Pragnął, oczywiście, żeby jego synowie byli jak młoty. Nie znosił u nich najmniejszej słabości, szczególnie u Jochena, na którym wypróbowywał swój system nauczania. Wpadał w szał, gdy w odpowiedzi na jego starania chłopak coraz bardziej się jąkał i obgryzał paznokcie. Zrozpaczony Jochen roił nocami o sposobach uwolnienia się od tej udręki raz na zawsze, w świetle dnia jednak odzyskiwał poczucie rzeczywistości, spuszczał głowę i posłusznie wykonywał polecenia ojca, nie mając śmiałości, by mu się przeciwstawić, chociaż był od niego dziesięć centymetrów wyższy i miał siłę konia pociągowego.

Uległości starczyło mu aż do pewnej zimowej nocy, kiedy to Łukasz Carle przypomniał sobie o czerwonych trzewikach.

Chłopcy byli już w takim wieku, że potrafili domyślić się, co oznacza ta ciężka atmosfera, pełne napięcia spojrzenia, złowróżbna cisza. Jak zwykle w takich razach Carle kazał synom zostawić ich samych, zabrać ze sobą Katarzynę, iść do swego pokoju i nie wychodzić z niego pod żadnym pozorem. Nim odeszli, Jochen i Rolf zdołali dostrzec przerażenie w oczach matki i wyczuć jej drżenie. Wkrótce potem, gdy zesztywniali leżeli już w łóżkach, usłyszeli hałaśliwą muzykę nastawioną na cały regulator.

Zobaczę, co on robi mamie - zdecydował Rolf. Świadomość, że na drugim końcu korytarza powtarza się koszmar znany w tym domu od zawsze, była nie do zniesienia.

Zostań tutaj. Ja pójdę... jestem starszy - odpowiedział Jochen.

I zamiast zakopać się pod kołdrą, jak robił to całe życie, wstał, włożył spodnie, kurtkę, wełnianą czapkę i zimowe buty. W głowie czuł pustkę. Kiedy już ubrał się starannie, wyszedł i ruszył korytarzem. Spróbował otworzyć drzwi do pokoju, ale były zamknięte na zasuwkę. Powoli, z tą samą dokładnością, z jaką zastawiał wnyki czy rąbał drwa na opał, podniósł nogę i jednym mocnym kopnięciem wyrwał metalowy rygiel. Rolf szedł boso i w piżamie za bratem i gdy otworzyły się drzwi, ujrzał matkę zupełnie nagą, chwiejącą się w dziwacznych trzewikach na wysokich obcasach. Carle wściekłym krzykiem kazał im natychmiast się wynieść, ale Jochen ruszył przed siebie, minął stół, odsunął matkę, która próbowała go zatrzymać i szedł z taką stanowczością, że ojciec cofnął się niepewny. Pięść Jochena uderzyła w twarz mężczyzny z siłą młota, a cios rzucił go na kredens, który runął na ziemię. Rozległ się trzask pękającego drewna i brzęk tłukących się talerzy. Rolf spojrzał na nieruchome ciało na podłodze, nabrał powietrza i ruszył do swego pokoju, wziął koc i szybko wrócił, żeby okryć matkę.

- Do widzenia, mamo - powiedział Jochen, stojąc w progu domu i nie mając odwagi na nią spojrzeć.

- Do widzenia, synku - odpowiedziała cicho i poczuła ulgę, że przynajmniej jedno z jej dzieci będzie odtąd bezpieczne.

Następnego dnia Rolf ubrał się w spodnie swego brata, podwinąwszy przedtem za długie nogawki, i zawiózł ojca do szpitala, gdzie nastawili mu przesuniętą szczękę. Przez długie tygodnie Carle nie mógł mówić i trzeba było podawać mu płynne pokarmy za pomocą kroplomierza. Po odejściu starszego syna pani Carle pogrążyła się w cichym żalu, a Rolf musiał teraz samotnie stawiać czoło człowiekowi, którego nienawidził i którego się bał.

Katarzyna patrzyła wzrokiem wylęknionej wiewiórki. Jej dusza była wolna od wspomnień. Potrafiła już sama jeść, zawołać, gdy musiała iść do ustępu, i pobiec do kryjówki pod stołem, gdy przychodził ojciec, ale niczego ponadto nie mogła się nauczyć. Rolf przynosił jej małe podarki: żuka, gładki kamyk, orzech, którego skorupkę otwierał ostrożnie, żeby wyjąć owoc. Ona wynagradzała mu to zwierzęcym niemal przywiązaniem. Czekała na niego cały dzień, a gdy słyszała kroki brata i w chwilę potem miała przed sobą jego twarz wynurzającą się spomiędzy nóg krzeseł, wydawała z siebie piski podobne krzykom mewy. Całe godziny spędzała nieruchomo pod dużym stołem, pod osłoną masywnego drewna, dopóki jej ojciec nie wyszedł lub nie usnął. Do tego stopnia przyzwyczaiła się do życia w swej kryjówce, do nasłuchiwania zbliżających się lub oddalających kroków, że czasami, choć już niebezpieczeństwo minęło, nadal nie chciała wyjść.

Wtedy matka podawała jej tam miskę zupy, Rolf zaś brał pościel i wślizgiwał się pod stół, żeby mogła zasnąć przytulona do niego.

Gdy Łukasz Carle siadał do stołu, jego nogi często niemal dotykały dzieci znieruchomiałych i niemych, trzymających się kurczowo za ręce, bezpiecznych w swej kryjówce, do której dźwięki, zapachy i obecność innych ludzi docierały w złagodzonej formie, bo stwarzała wrażenie podwodnej pieczary. Rodzeństwo spędziło tam tyle czasu, że Rolf Carlę zachował wspomnienie mlecznego światła pod obrusem i wiele lat później, na drugim końcu świata, pewnego dnia obudził się, płacząc pod białą moskitierą, gdzie spał z ukochaną kobietą.

Trzy

W pewien świąteczny wieczór, gdy miałam jakieś sześć lat, moja matka połknęła kość kurczaka. Profesor Jones, owładnięty nienasyconą nigdy żądzą wiedzy, nie obchodził świąt Bożego Narodzenia ani żadnych innych, ale ludzie u niego zatrudnieni co roku urządzali Wigilię. Ustawiali w kuchni szopkę z surowymi figurkami z gliny, śpiewali kolędy i każdy dawał mi jakiś upominek. Już kilka dni wcześniej zaczynali przygotowywać kreolską potrawę z duszonego mięsa, wymyśloną w zamierzchłych czasach przez niewolników. W epoce kolonialnej zamożne rodziny zasiadały dwudziestego czwartego grudnia do wielkiego stołu. Resztki z przyjęcia dostawały się służącym, a ci siekali je, obtaczali w kukurydzianym cieście, zawijali w liście bananowca, a potem gotowali w wielkich garach. Potrawa była tak wyborna, że przepis przetrwał wieki i nadal jest stosowany każdego roku, choć nikt już nie zbiera resztek z pańskiego stołu i każdy składnik gotuje się dziś oddzielnie, co pochłania dużo czasu. Na najdalszym patio służba profesora hodowała kury, indyki i jednego świniaka. Tuczyli je przez okrągły rok na tę szczególną i wystawną okazję. Tydzień wcześniej zaczynali wpychać ptakom do gardła orzechy i wlewać rum, a świniaka zmuszali do wypijania całych litrów mleka z karmelem i przyprawami, żeby mięso było potem bardziej kruche. Podczas gdy kobiety wędziły liście, przygotowywały garnki i żarowniki, mężczyźni zabijali zwierzęta w krwawej orgii fruwających piór i świńskiego kwiku, aż wreszcie wszyscy padali pokotem, znużeni dusznymi oparami alkoholu i śmierci. Mieli dosyć jedzenia, picia rosołu uwarzonego ze wszystkiego po trochu i śpiewania do zachrypnięcia pieśni na chwałę Dzieciątka Jezus. Tymczasem w innym skrzydle domu profesor Jones spędzał dzień tak jak każdy inny, nie zdając sobie nawet sprawy, że nadeszło Boże Narodzenie. Fatalna kość znalazła się w mięsnym farszu przez nieuwagę i matka nic nie poczuła aż do chwili, gdy utknęła jej w gardle. Kilka godzin później zaczęła pluć krwią, a w trzy dni potem zgasła po cichutku, tak samo jak żyła. Byłam przy niej do końca i nie zapomniałam tej chwili, bo odtąd musiałam być zawsze czujna, żeby nie zagubiła mi się w krainie niepowrotnych cieni, dokąd idą wszystkie błąkające się dusze.

Umierała bez lęku, żeby mnie nie przestraszyć. Może ostry kawałek kości kurczaka rozerwał w niej coś ważnego i dostała wewnętrznego krwotoku. Nie wiem. Kiedy zrozumiała, że życie z niej uchodzi, zamknęła się ze mną w naszym pokoju za patio, abyśmy mogły być razem do końca. Powoli, żeby nie ponaglać śmierci, umyła się wodą i mydłem, usuwając zapach piżma, który zaczynał ją męczyć, zaplotła swój długi warkocz, włożyła długą, białą halkę, którą uszyła kiedyś podczas godzin sjesty, i położyła się na tym samym sienniku, na którym mnie poczęła z zatrutym jadem Indianinem. Chociaż nie zrozumiałam wówczas znaczenia tego obrzędu, przyglądałam się matce z taką uwagą, że do dziś pamiętam każdy jej gest.

- Śmierci nie ma, córeczko. Ludzie umierają tylko wtedy, gdy się o nich zapomina - wyjaśniła mi matka krótko przedtem, nim odeszła. - Jeśli mnie nie zapomnisz, zawsze będę z tobą.

- Będę o tobie pamiętała - obiecałam.

- Zawołaj teraz matkę chrzestną.

Poszłam szukać kucharki, owej grubej Mulatki, która pomogła mi się urodzić i w swoim czasie zaniosła mnie do chrzcielnicy.

- Opiekuj się moją dziewczynką, kumo. Oddaję ją w twoje ręce - powiedziała moja matka, wycierając dyskretnie strużkę krwi spływającą jej po podbródku. Potem wzięła mnie za rękę i wzrokiem mówiła mi, jak bardzo mnie kocha, aż w końcu oczy jej zaszły mgłą i życie uszło z niej bezgłośnie. Przez kilka chwil zdawało się, że coś świetlistego unosi się w nieruchomym powietrzu pokoju, rozjaśniając go niebieską poświatą i perfumując powiewem piżma, ale natychmiast wszystko znów stało się zwyczajne, powietrze było powietrzem, światło znowu było żółte, a zapach zwykłym, codziennym zapachem. Wzięłam jej twarz w dłonie i leciutko potrząsnęłam, wołając, mamo, mamo, przytłoczona tym nowym milczeniem, jakie między nami zapadło.

- Wszyscy umierają, to nic takiego - powiedziała matka chrzestna i trzema ruchami nożyczek obcięła jej włosy, by sprzedać potem w sklepie perukarskim. - Teraz trzeba ją stąd zabrać, nim pan odkryje ciało i każe mi je zanieść do laboratorium.

Wzięłam długi warkocz, owinęłam go sobie wokół szyi i skuliłam się w kącie, wciskając głowę między kolana, bez jednej łzy, bo nie znałam jeszcze ogromu straty. Przesiedziałam tak wiele godzin, może całą noc, aż do chwili gdy przyszło dwóch mężczyzn, zawinęli ciało w jedyną narzutę z łóżka i zabrali je bez słowa. Wówczas cała otaczająca mnie przestrzeń wypełniła się bezlitosną pustką.

Kiedy odjechał skromny wóz pogrzebowy, matka chrzestna zaczęła mnie szukać. Musiała zapalić zapałkę, żeby mnie zobaczyć, bo pokój był pogrążony w mroku, przepaliła się żarówka w lampie i zdawało się, że świt zatrzymał się w progu.

Znalazła mnie skuloną, podobną do małego tobołka na podłodze, i zawołała dwa razy imieniem i nazwiskiem, żeby przywrócić mi poczucie rzeczywistości. Ewa Luna, Ewa Luna! W drgającym świetle płomienia zobaczyłam wielkie stopy w kapciach i rąbek bawełnianej sukienki. Podniosłam oczy i napotkałam jej wilgotne spojrzenie. Uśmiechnęła się do mnie w krótkiej chwilce, gdy dogasał migotliwy płomyk zapałki. Potem poczułam, że nachyla się w ciemności, bierze mnie w grube ramiona, sadowi na kolanach i zaczyna kołysać, zawodząc cicho jakiś afrykański lament, żeby mnie uśpić.

- Gdybyś była chłopcem, poszłabyś do szkoły, a potem na adwokata i miałabym na starość spokojną głowę. Adwokaty najwięcej zarabiają, umieją namącić. Mętna woda to dla nich czysty zysk - mówiła matka chrzestna.

Utrzymywała, że lepiej być mężczyzną, bo nawet największy biedak ma własną żonę, której może rozkazywać. Wiele lat później doszłam do wniosku, że może miała rację, choć nadal nie potrafiłabym odnaleźć się w męskim ciele, z zarostem na twarzy, pokusą wydawania rozkazów i z tym czymś poniżej pępka, co wymyka się kontroli i z czym, mówiąc całkiem szczerze, nie wiedziałabym, co zrobić. Matka chrzestna na swój sposób darzyła mnie uczuciem i jeśli nigdy mi tego nie okazywała, to dlatego, że była zwolenniczką surowego wychowania i że wcześnie pomieszało jej się w głowie. W tamtych czasach nie była jeszcze taką ruiną, jaką jest dziś. Była wyzywającą, śniadą kobietą o obfitych piersiach, zaznaczonej talii, a pod spódnicą skrywała biodra szerokie jak kredens. Gdy szła ulicą, mężczyźni się za nią oglądali, wykrzykiwali sprośne komplementy, starali się ją uszczypnąć, a ona nie umykała z pośladkami, lecz odpłacała pięknym za nadobne, waląc na odlew torebką, co sobie wyobrażasz, bezczelny czarnuchu, i śmiała się, żeby błysnąć złotym zębem. Co wieczór brała kąpiel w balii, polewając się wodą z dzbanka i pocierając namydlonym gałgankiem, dwa razy dziennie zmieniała bluzkę, spryskiwała się wodą różaną, włosy myła w jajku, a zęby czyściła solą, żeby błyszczały. Biła od niej silna, słodkawa woń, której nie łagodziła ani woda różana, ani mydło, a którą bardzo lubiłam, bo przypominała mi ciepły budyń. Pomagałam jej przy kąpieli, polewając wodą plecy, zachwycona ciemnym ciałem, fioletowymi sutkami, wzgórkiem łonowym pokrytym kręconymi włoskami, pośladkami miękkimi i pękatymi jak skórzany fotel, w którym marniał profesor Jones. Głaskała się pieszczotliwie gałgankiem i uśmiechała, dumna z obfitości swego ciała. Poruszała się z wyzywającym wdziękiem, wyprostowana, w rytm tajemnej muzyki, jaką nosiła w środku. Poza tym jednak wszystko w niej było nieokrzesane, nawet śmiech i płacz. Wpadała w złość bez powodu i wymachiwała rękoma, wymierzając klapsy w powietrzu, a jeśli już któryś z nich mnie dosięgną!, rozbrzmiewał niczym wystrzał armatni. W ten sposób, bez złych zamiarów, rozerwała mi ucho. Oprócz pomocy przy mumiach, do których nigdy nie czuła ani odrobiny sympatii, wiele lat pracowała jako kucharka doktora, zarabiając mizernie i wydając prawie wszystko na tytoń i rum. Zajęła się mną, ponieważ wcześniej wzięła na siebie obowiązek świętszy od więzów krwi. Nie ma przebaczenia dla kogoś, kto zaniedbuje dziecko chrzestne, bo postępuje gorzej, niż gdyby opuścił własne dziecko, mówiła. Muszę cię wychować na porządną, schludną i pracowitą dziewczynę, bo rozliczą mnie z tego w dniu Sądu Ostatecznego. Moja matka nie wierzyła w grzech pierworodny i dlatego uważała, że nie trzeba mnie chrzcić, ale to ona, kucharka, nalegała uporczywie i wytrwale. W porządku, jeśli sprawi to kumie przyjemność, niech kuma robi, na co ma ochotę, ale proszę nie zmieniać imienia, które dla niej wybrałam, zgodziła się wreszcie Consuelo. Przez trzy miesiące Mulatka nie piła i nie paliła, żeby zaoszczędzić trochę pieniędzy i wyznaczonego dnia kupiła mi sukienkę z organdyny w kolorze poziomkowym, zawiązała wstążkę na czterech nędznych włoskach, które zwieńczały moją głowę, skropiła mnie wodą różaną i zaniosła w ramionach do kościoła. Mam zdjęcie z chrztu, wyglądam na nim jak śmieszny prezent urodzinowy. Ponieważ nie starczało jej pieniędzy na mszę, wysprzątała w zamian całą świątynię, poczynając od zamiecenia podłóg a skończywszy na oczyszczeniu kredą naczyń liturgicznych i zapastowaniu woskiem drewnianych ław. Dzięki temu zostałam ochrzczona uroczyście i z przepychem, niczym dziecko ludzi bogatych.

- Gdyby nie ja, dalej byłabyś bezbożnicą. Niewiniątka, które umierają bez przyjęcia sakramentu, idą do otchłani na krawędzi piekła i nigdy już stamtąd nie wychodzą - powtarzała mi zawsze matka chrzestna. - Inna sprzedałaby cię na moim miejscu.

Łatwo znaleźć chętnych na jasnookie dziewczynki, podobno kupują je jankesi i zabierają do swego kraju, ja jednak dałam słowo twojej matce i jeśli go nie dotrzymam, będę się smażyć w piekielnym ogniu.

Granica między dobrem i złem rysowała się dla niej bardzo wyraźnie i zawsze gotowa była uczyć mnie posłuszeństwa nawet biciem, czyli w jedyny sposób, jaki znała, bo ją samą tak wychowywano. Dopiero od niedawna uważa się, że dzieciom dobrze robi zabawa lub czułość - mojej chrzestnej nigdy nie przyszłoby to do głowy. Starała się nauczyć mnie szybko pracować, nie tracić czasu na myślenie o niebieskich migdałach, drażniło ją roztargnienie i powolność, chciała, żebym bez zwłoki wykonywała każde polecenie. Głową bujasz w obłokach, a potykasz się o własne nogi, mówiła i nacierała mi łydki emulsją Scotta, taniutkim, lecz bardzo popularnym środkiem wzmacniającym, robionym z wielorybiego tranu, który, jeśli wierzyć reklamom, stanowił remedium na wszystko.

Rum zmącił nieco umysł matki chrzestnej. Wierzyła w katolickich świętych, w świętych pochodzenia afrykańskiego i w wielu innych, których sama wymyśliła. Zrobiła w swoim pokoju ołtarzyk, gdzie stały w rzędzie woda święcona, fetysze wudu, zdjęcie zmarłego ojca i małe popiersie, które uważała za podobiznę świętego Krzysztofa, choć, jak później odkryłam, było popiersiem Beethovena, nigdy jednak nie wyprowadziłam jej z błędu, bo uważała je za najbardziej cudowny przedmiot na ołtarzu. Ciągle rozmawiała ze swoimi bóstwami tonem niedbałym i wyniosłym, prosząc je o różne pomniejsze przysługi, potem zaś, gdy stała się miłośniczką telefonu, dzwoniła do nich do nieba, tłumacząc sobie sygnał telefoniczny jako odpowiedź od boskich rozmówców. W ten sposób nawet w sprawach najbardziej banalnych otrzymywała instrukcje z niebios. Darzyła szczególną czcią świętego Benedykta, przystojnego i jasnowłosego młodzieńca, niegdyś hulakę, który nie mógł się opędzić od kobiet, a który potem sam wszedł w ogień, żeby płomienie osmaliły go jak polano i dopiero wówczas mógł wielbić Boga i spokojnie czynić cuda, bez rozpustnic czepiających się niczym rzepy jego tuniki. Do niego się modliła, żeby ulżył jej, gdy trzeźwiała po przepiciu. Jej wyobraźnia lubowała się w torturach i straszliwych śmierciach, wiedziała, co przydarzyło się każdemu męczennikowi i każdej dziewicy z żywotów świętych katolickich, i zawsze była gotowa mi to opowiedzieć. Słuchałam jej z niezdrowym podnieceniem i ciągle dopytywałam się o nowe szczegóły. Najbardziej lubiłam historię świętej Łucji, bez przerwy chciałam o niej słuchać ze wszystkimi detalami: dlaczego Łucja odrzuciła miłość cesarza, w jaki sposób wydłubali jej oczy, czy to prawda, że te wyrwane źrenice posłały świetliste spojrzenie ze srebrnej tacy, na której spoczywały niczym dwa samotne jaja, i że to spojrzenie oślepiło cesarza, podczas gdy Łucji wyrosło dwoje pięknych, niebieskich oczu, dużo ładniejszych niż te, które miała przedtem.

Wiara mojej biednej chrzestnej była niewzruszona i żadne późniejsze nieszczęście nie potrafiło jej nadwątlić. Niedawno, gdy przyjechał do nas papież, uzyskałam dla niej przepustkę z sanatorium, bo szkoda by było, gdyby miała stracić okazję zobaczenia Ojca Świętego w białym habicie i ze złotym krzyżem, głoszącego swoje niemożliwe do udowodnienia nauki w doskonałym hiszpańskim lub w dialekcie Indian, zależnie od potrzeby. Kiedy chrzestna - bardzo już wówczas stara - zobaczyła, jak jedzie w akwarium z pancernego szkła świeżo odmalowanymi ulicami, wśród kwiatów, wiwatów tłumu, chorągiewek i agentów ochrony, padła na kolana, przekonana, że to prorok Eliasz na wycieczce po ziemskim padole. Bałam się, że tłum ją zadepcze, i chciałam stamtąd zabrać, ale ona nie ruszyła się z miejsca, póki nie kupiłam jej papieskiego włosa jako relikwii. W dniach pielgrzymki wielu ludzi zachowywało się lepiej, jedni przyrzekli darować długi swoim dłużnikom, inni nie wspominać o walce klas ani o środkach antykoncepcyjnych, żeby nie dawać Ojcu Świętemu powodów do smutku. Ja jednak, prawdę mówiąc, nie zachwyciłam się znakomitym gościem, bo religia nie budziła we mnie dobrych wspomnień. Pewnej niedzieli, gdy byłam dzieckiem, chrzestna zabrała mnie do kościoła parafialnego i kazała uklęknąć w drewnianej kabinie z zasłonkami. Miałam zdrętwiałe palce i nie potrafiłam ich skrzyżować tak, jak mnie uczyła. Poczułam przez kratkę mocny oddech księdza, wymień swoje grzechy, rozkazał, i natychmiast zapomniałam wszystkie, jakie wcześniej wymyśliłam, nie wiedziałam, co odpowiedzieć, zakłopotana starałam się coś sobie przypomnieć, choćby grzech powszedni, ale nie przychodził mi do głowy nawet najdrobniejszy.

- Dotykasz ciała rękami?

- Tak...

- Jak często, dziecko?

- Codziennie.

- Codziennie?! Ile razy?

- Nie liczę... wiele razy...

- To straszliwa zniewaga w oczach Boga!

- Nie wiedziałam, ojcze. A jeśli włożę rękawiczki, to też będzie grzech?

- Rękawiczki! Co ty pleciesz, głupia! Żarty sobie stroisz?!

- Nie, nie... - zapewniłam przerażona i pomyślałam, że byłoby dosyć trudno myć twarz, czyścić zęby albo drapać się w rękawiczkach.

- Obiecaj, że więcej tego nie zrobisz. Czystość i niewinność są największymi cnotami dziewczynki. Jako pokutę odmówisz pięćset razy Ave Maria i oby Bóg ci wybaczył.

- Nie mogę, ojcze - odpowiedziałam, bo umiałam liczyć tylko do dwudziestu.

- Jak to nie możesz?! - ryknął ksiądz, opryskując mnie przez kratki konfesjonału całym deszczem śliny.

Rzuciłam się biegiem do wyjścia, ale chrzestna złapała mnie w locie i trzymała za ucho, rozmawiając z księdzem o tym, że dobrze by było posłać mnie do pracy, zanim charakter wypaczy mi się jeszcze bardziej, a dusza pogrąży w mroku.

Po śmierci mojej matki przyszła pora na profesora Jonesa. Umarł ze starości, rozczarowany światem i własną wiedzą, przysięgłabym jednak, że umarł w pokoju. Wobec niemożliwości zabalsamowania siebie samego, który to zabieg zapewniłby mu godne trwanie wśród angielskich mebli i książek, nakazał w testamencie odesłać zwłoki do swego dalekiego, rodzinnego miasta. Nie życzył sobie spoczywać na miejscowym cmentarzu, przysypany obcą ziemią, pod niemiłosiernie palącym słońcem i w sąsiedztwie „któż to może wiedzieć jakiej hołoty”, jak się wyrażał. Wyzionął ducha pod wentylatorem w sypialni, zlany potem i znieruchomiały za sprawą swego paraliżu, a za jedyne towarzystwo miał pastora z Biblią i mnie.

Resztka strachu, jaki we mnie budził, uleciała, gdy zrozumiałam, że nie może poruszać się bez cudzej pomocy i gdy jego głos silny jak dzwon zmienił się w sapanie konającego.

Wałęsałam się bez żadnego nadzoru po tym zamkniętym przed całym światem domu, w którym śmierć rozbiła swoje obozowisko, odkąd doktor zajął się prowadzeniem doświadczeń. Kiedy nie mógł już opuszczać pokoju, żeby besztać służących ze swego wózka inwalidzkiego i gnębić ich sprzecznymi poleceniami, dyscyplina wśród służby mocno się rozluźniła. Widziałam, jak przy każdej nadarzającej się okazji wynosili srebrne sztućce, dywany, obrazy, a nawet flakony i flakoniki, w których uczony przechowywał swoje chemiczne substancje. Nikt już nie nakrywał stołu wykrochmalonym obrusem, nie stawiał na nim błyszczącej zastawy, nikt nie zapalał kryształowych żyrandoli ani nie podawał profesorowi fajki. Matka chrzestna przestała przejmować się gotowaniem i codziennie podawała pieczone banany, ryż i smażoną rybę.

Nie zaprzątano sobie głowy porządkiem, więc brud i liszaj pokrywały z wolna ściany i drewniane podłogi. Od czasu historii ze żmiją surucucu nikt też nie zajmował się ogrodem, a zachłanna roślinność była gotowa pochłonąć dom i wedrzeć się na chodniki. Służba ucinała sobie poobiednią drzemkę, wszyscy pili za dużo rumu, bez przerwy ktoś wychodził na przechadzkę, a z włączonego cały dzień radia płynęły nastawione na cały regulator bolera, cumbias i rancheras. Nieszczęsny profesor, który w czasach, gdy był jeszcze zdrowy, tolerował wyłącznie swoje płyty z muzyką klasyczną, doznawał niewypowiedzianych katuszy z powodu tego hałasu i na próżno dzwonił zapamiętale dzwoneczkiem, wzywając służbę, bo i tak nikt nie przychodził. Moja chrzestna wstępowała do niego tylko wtedy, gdy spał, żeby pokropić go wodą święconą wykradzioną z kościoła, bo uważała, że byłoby bardzo nikczemne pozwolić mu umrzeć bez przyjęcia sakramentów, jak jakiemuś żebrakowi.

Gdy pewnego ranka jedna ze służących otworzyła drzwi pastorowi ubrana tylko w stanik i majtki, bo upał był nie do zniesienia, pomyślałam, że skoro nikt już nie przestrzega dyscypliny, to nie ma powodu, bym ja trzymała się nadal na ostrożną odległość od naszego chlebodawcy. Od tej chwili często go odwiedzałam, początkowo zaglądając tylko przez próg, później wsuwając się do pokoju coraz dalej, aż wreszcie zaczęłam bawić się na jego łóżku. Spędzałam obok staruszka długie godziny, próbując nawiązać z nim kontakt, i w końcu zaczęłam rozumieć jego pomruki, niewyraźne z powodu paraliżu i cudzoziemskiego akcentu. Gdy siedziałam przy nim, profesor zapominał chyba na parę chwil o poniżającej agonii i męczarniach spowodowanych bezwładem. Brałam książki z jego niedostępnych dotychczas regałów i trzymałam je przed nim, żeby mógł czytać. Niektóre były napisane po łacinie, wtedy mi je tłumaczył, wyraźnie zachwycony, że ma uczennicę.

Głośno też żałował, że wcześniej nie zdał sobie sprawy z mojej obecności w domu. Może nigdy nie miał do czynienia z żadnym dzieckiem i odkrył poniewczasie, jak przyjemnie być dziadkiem...

- Skąd się wzięło to stworzenie? - pytał przeżuwając powietrze. - Czy jest moją córką, wnuczką, a może przywidzeniem chorego umysłu? Skórę ma śniadą, ale oczy podobne do moich... Podejdź tu, maleńka, niech ci się przyjrzę.

Nie potrafił skojarzyć mnie z Consuelo, choć dobrze pamiętał kobietę, która służyła u niego ponad dwadzieścia lat i kiedyś spuchła jak balon po jakimś silnym ataku niestrawności. Często mi o niej opowiadał i powtarzał z przekonaniem, że jego ostatnie chwile byłyby inne, gdyby to ona się nim opiekowała. Ona by mnie nie zdradziła, mówił.

Tamponikami z waty zatykałam mu uszy, żeby nie zwariował od jazgotu radia, myłam go i podkładałam złożone na pół ręczniki, żeby nie leżał na nasiąkniętym moczem materacu, wietrzyłam mu pokój i karmiłam kaszką dla niemowląt. Ten staruszek ze srebrną brodą był moją lalką. Któregoś dnia usłyszałam, jak powiedział pastorowi, że ja jestem dla niego ważniejsza niż wszystkie naukowe osiągnięcia. Trochę mu nakłamałam: że w swoim kraju ma liczną rodzinę, która na niego czeka, że jest dziadkiem kilkorga wnuków i że ma ogród pełen kwiatów. W bibliotece stała zabalsamowana pierwsza puma” jedna z pierwszych prac uczonego z okresu, gdy wypróbowywał cudowną substancję.

Przyciągnęłam tę pumę do pokoju, położyłam w nogach łóżka i powiedziałam doktorowi, że to jego psiak przytulanka.

Czyżby nie pamiętał? Biedne zwierzę było smutne.

- Proszę zapisać to w moim testamencie, pastorze. Chcę, żeby ta dziewczynka była moją jedyną spadkobierczynią. Po mojej śmierci wszystko ma należeć do niej - powiedział w swoim ułomnym języku do pastora, który odwiedzał go codziennie i odbierał przyjemność umierania, strasząc wiecznością.

Matka chrzestna zrobiła mi posłanie obok łóżka umierającego. Pewnego ranka chory obudził się bledszy i bardziej zmęczony niż przedtem, odmówił wypicia kawy z mlekiem, którą chciałam mu dać, pozwolił się natomiast umyć, uczesać sobie brodę, zmienić koszulę nocną i pokropić się wodą kolońską. Aż do południa leżał wsparty na poduszkach, milczący, z oczyma utkwionymi w oknie. Nie chciał zjeść kaszki na obiad, a kiedy układałam go do sjesty, poprosił, żebym położyła się obok i milczała. Spaliśmy spokojnie koło siebie, gdy płomyk życia w nim zgasł.

O zmierzchu przyszedł pastor i wszystkim się zajął. Wysyłanie ciała do kraju rodzinnego było mało sensowne, tym bardziej że nikt tam na nie nie czekał, więc zlekceważył zalecenia i kazał pochować je, na miejscu bez wielkich ceregieli. Na pogrzeb przyszła tylko służba, bo sława profesora Jonesa przygasła, a jego dorobek zepchnęły w cień nowe osiągnięcia naukowe, nikt więc nie zadał sobie trudu, by towarzyszyć mu w ostatniej drodze, choć prasa podała wiadomość o pogrzebie. Po tylu latach życia w zamknięciu mało kto o nim pamiętał, a jeśli już jakiś student medycyny go wspominał, to tylko po to, żeby wyśmiewać się z razów aplikowanych kijem dla pobudzenia inteligencji, ukąszeń owadów zwalczających ponoć raka albo szydzić z wynalazku substancji konserwującej zwłoki.

Wraz ze śmiercią naszego chlebodawcy legł w gruzach świat, w którym żyłam. Pastor zinwentaryzował całe mienie profesora i przejął nad nim nadzór, wychodząc z założenia, że w ostatnich chwilach życia uczony postradał zmysły i nie był zdolny do podejmowania decyzji. Wszystko przypadło Kościołowi, oprócz pumy z którą nie chciałam się rozstać, bo jeździłam na niej od wczesnego dzieciństwa, a potem tyle razy mówiłam choremu, że puma jes psem, aż wreszcie sama w to uwierzyłam.

Kiedy pracownicy firmy przewozowej chcieli włożyć ją do ciężarówki, dostałam tak widowiskowego ataku szału, że widząc mnie toczącą pianę z ust i jęczącą żałośnie, pastor wolał ustąpić. Poza tym zwierzak i tak nikomu by się nie przydał, więc, koniec końców, mogłam go zatrzymać. Domu nie można było sprzedać, bo nikt nie chciał go kupić. Był naznaczony piętnem doświadczeń prowadzonych przez profesora Jonesa i pozostał nie zamieszkany. Ciągle jeszcze stoi. W miarę upływu lat zmienił się w przerażającą ruderę, gdzie chłopcy wystawiają na próbę swą odwagę, zostając tam na noc pośród skrzypienia drzwi, gonitw szczurów i zawodzenia duchów. Mumie zabrano z laboratorium na wydział medycyny i odstawiono do piwnicy, przeleżały tu dłuższy czas, do chwili gdy niespodziewanie wśród uczonych odżyło namiętne pragnienie odkrycia tajemnej formuły doktora i trzy pokolenia studentów zajęły się odrywaniem kawałków zabalsamowanych eksponatów i przepuszczaniem przez rozmaite urządzenia, aż w końcu przybrały postać haniebnej siekaniny. Pastor zwolnił wszystkich i zamknął dom na cztery spusty. W ten sposób opuściłam miejsce, w którym się urodziłam. Wychodząc, trzymałam pumę za tylne łapy, gdy tymczasem matka chrzestna niosła przednie.

- Już jesteś duża i nie mogę cię utrzymywać. Pójdziesz teraz do pracy, żeby zarobić na jedzenie dla siebie i nabrać sił, tak jak należy - powiedziała matka chrzestna. Miałam siedem lat.

Matka chrzestna czekała w kuchni, siedząc na wiklinowym krześle, wyprostowana jak struna, na kolanach miała plastikową torebkę wyszywaną szklanymi paciorkami, połowa piersi wygląr dała jej przez dekolt bluzki, a uda rozlewały się poza krzesło. Ja stałam obok niej, zerkając kątem oka na żelazne sprzęty, zardzewiałą lodówkę, koty wylegujące się pod stołem, kredens z ażurowymi drzwiczkami, o które rozbijały się muchy. Opuściłam dom profesora Jonesa dwa dni wcześniej i w głowie czułam zamęt W ciągu kilku godzin stałam się opryskliwa, z nikim nie chciałam rozmawiać. Chowałam się w kącie, głowę zasłaniałam nmionami, a wtedy, tak jak teraz, pojawiała się moja matka, spełniając obietnicę, że będzie żyła, dopóki ja będę o niej pamięta:. Wśród garnków tej obcej kuchni krzątała się jakaś oschła i gburowata Murzynka, która przyglądała się nam nieufnie.

- Dziewczynka jest pani córką? - spytała.

- Jak może być moja, nie widzi pani koloru jej skóry? - odpowiedziała chrzestna.

- No to czyja jest?

- To moja chrześnica. Przyprowadziłam ją do pracy. Otworzyły się drzwi i weszła pani domu, niska kobieta, z zawiłą fryzurą złożoną z koka i sztywnych loków, w żałobie i z zawieszonym na szyi medalionem, wielkim i pozłacanym niczym order ambasadora.

- Podejdź, niech ci się przyjrzę - poleciła, ale stałam przykuta do podłogi, nie mogłam się ruszyć. Matka chrzestna pchnęła mnie do przodu, żeby pani domu mogła mnie obejrzeć: skórę na głowie na okoliczność wszy, paznokcie w poszukiwaniu poprzecznych linii właściwych epileptykom, zęby, uszy, skórę, wytrzymałość nóg i ramion.

- Ma robaki?

- Nie, proszę pani. Jest czysta od środka i na zewnątrz.

- Chuda.

- Nie ma ostatnio apetytu, ale proszę się nie martwić, ma chęć do pracy. Łatwo się uczy i jest całkiem zmyślna.

- Płaczliwa?

- Nie płakała nawet na pogrzebie matki, Panie świeć nad jej duszą.

- Zostanie miesiąc na próbę - orzekła kobieta i wyszła bez pożegnania.

Matka chrzestna udzieliła mi ostatnich rad: nie bądź zuchwała, uważaj, żebyś czegoś nie stłukła, nie pij wody po południu, bo zmoczysz się w nocy, bądź grzeczna i posłuszna.

W pierwszym odruchu zamierzała mnie pocałować, ale zmieniła zdanie i tylko pogłaskała niezdarnie po głowie, odwróciła się i pewnym krokiem ruszyła ku wyjściu dla służby, zdążyłam jednak zauważyć jej smutek. Zawsze byłyśmy razem, teraz rozstawałyśmy się po raz pierwszy. Zastygłam na miejscu ze wzrokiem wbitym w ścianę. Kucharka usmażyła właśnie kilka plasterków banana, chwyciła mnie pod pachy i posadziła na krześle, potem sama usiadła obok i uśmiechnęła się.

- A więc jesteś nową służącą... No, ptaszyno, zjedz coś - i postawiła przede mną talerz. - Mówią na mnie Elwira, urodziłam się na wybrzeżu, w niedzielę, 29 maja, ale nie pamiętam którego roku. Całe życie tylko pracowałam i widzę, że ciebie czeka podobna droga. Mam swoje dziwactwa i przyzwyczajenia, ale będziemy się lubić, jeśli nie jesteś bezczelna, bo zawsze chciałam mieć wnuki, ale Bóg uczynił mnie tak ubogą, że nie dał mi nawet rodziny.

Tego dnia rozpoczęło się dla mnie nowe życie. Dom, w którym przyjęli mnie do pracy, zapełniały meble, obrazy, statuetki, paprocie ustawione na marmurowych kolumnach, choć ozdoby te nie potrafiły przesłonić brudu zarastającego rury, ścian pokrytych plamami wilgoci, kurzu zalegającego od lat pod łóżkami i za szafami. Wszystko zdawało mi się brudne, bardzo odmienne od poprzedniego domu, w którym profesor Jones, nim jeszcze doznał wylewu krwi do mózgu, potrafił czołgać się po podłodze, żeby sprawdzić, czy nie ma kurzu w zakamarkach pokoju. Wokół unosiła się woń zgniłych melonów i panował duszny upał, mimo żaluzji spuszczonych dla ochrony przed słońcem. Właściciele byli rodzeństwem, starym kawalerem i starą panną. Pani była właśnie tą kobietą z medalionem, a jej brat otyłym sześćdziesięciolatkiem, z wielkim, mięsistym i dziobatym nosem, pokrytym pajęczyną niebieskich żył. Elwira opowiedziała mi, że pani przepracowała kawał swego życia w biurze notarialnym. Całymi dniami pisała, nie odzywając się ani słowem, i nagromadziła w sobie wiele ochoty do krzyku.

Po przejściu na emeryturę mogła dać temu upust we własnym domu. Całymi dniami wydawała dyszkantem polecenia, wysuwając kategorycznie palec wskazujący, niezmożona w swym zapale nękania wszystkich dookoła, rozeźlona na cały świat i na samą siebie. Jej brat spędzał czas na czytaniu gazety przynoszącej wiadomości z wyścigów konnych, na piciu, drzemaniu w bujanym fotelu w korytarzu i wałęsaniu się w pidżamie. Powłóczył przy tym kapciami po kamiennej podłodze i drapał się w kroku. O zmierzchu budził się z całodziennego letargu, ubierał i wychodził do kawiarni grać w domino. Robił tak co wieczór oprócz niedzieli, kiedy to szedł na tor wyścigów konnych, żeby przegrać to, co zarobił w tygodniu. Mieszkali tam także grubokoścista służąca o ptasim móżdżku, która tyrała od świtu do nocy, a w porze sjesty znikała w pokoju starego kawalera, kucharka, koty i smętna, w połowie wyleniała papuga.

Pani nakazała Elwirze wykąpać mnie, umyć mydłem odkażającym i spalić całe moje ubranie. Jej brat nie pozwolił ostrzyc mnie do gołej skóry, jak robiono to zazwyczaj z nieletnimi służącymi, żeby zapobiec pojawieniu się wszy. Ten mężczyzna o nosie jak truskawka przemawiał łagodnie, często się uśmiechał i mnie wydawał się sympatyczny nawet wówczas, gdy był pijany. Wzruszył go mój smutek na widok nożyczek i zdołał ocalić moje długie włosy, które tak często szczotkowała mi matka. Dziwne, nie mogę sobie przypomnieć jego imienia... W ich domu chodziłam boso i w fartuchu uszytym przez panią na maszynie. Gdy skończył się próbny miesiąc, zapowiedziano mi, że powinnam jeszcze bardziej przykładać się do pracy, bo teraz zarabiam już pieniądze. Nigdy ich nie widziałam, co dwa tygodnie odbierała je bowiem matka chrzestna. Z początku niecierpliwie wyglądałam jej odwiedzin, a gdy tylko się pojawiała, czepiałam się jej sukienki, prosząc, żeby zabrała mnie ze sobą, potem jednak przyzwyczaiłam się, zgrałam z Elwirą i zaprzyjaźniłam się z kotami i papugą. Kiedy pani kazała mi wypłukać usta sodą oczyszczoną, żebym odzwyczaiła się od mamrotania pod nosem, przestałam z matką rozmawiać na głos, ale robiłam to nadal po kryjomu. Było dużo roboty, ten dom przypominał jakiś przeklęty, osiadły na mieliźnie okręt i mimo ciągłego używania miotły i szczotki, nigdy nie dawało się wyczyścić do końca bezkształtnych wykwitów pleśni, jaka posuwała się po ścianach. Jedzenie nie było ani urozmaicone, ani obfite, ale Elwira chowała resztki ze stołu i dawała mi je na śniadanie, bo usłyszała przez radio, że należy rozpoczynać dzień z pełnym żołądkiem. Dobrze ci to zrobi na rozum, ptaszyno, i kiedyś wyrośniesz na mądralę, mówiła. Nic nie umykało uwagi starej panny. Dziś umyjesz patia lizolem, pamiętaj o wyprasowaniu serwetek, tylko ich nie spal, do mycia okien użyj gazet i octu, a gdy skończysz, przyjdź do mnie, pokażę ci, jak czyścić panu buty. Wykonywałam polecenia bez pośpiechu, bo szybko odkryłam, że postępując rozsądnie, można się obijać i nic prawie nie robić całymi dniami. Pani paradowała od świtu w czarnej, żałobnej odzieży, z medalionem na szyi i zawiłą fryzurą na głowie.

Ledwo wstawał dzień, zaczynała wydawać instrukcje. Gubiła się jednak w swoich własnych poleceniach i łatwo ją było oszukać. Pan niewiele interesował się sprawami domowymi, zajmowały go wyłącznie wyścigi konne, rodowody koni, wyliczanie prawdopodobieństwa wygranej. Po przegranych zakładach pocieszał się alkoholem. Czasami jego nos nabierał barwy fioletowej i wówczas wzywał mnie, żebym mu pomogła położyć się do łóżka i usunęła puste butelki. Druga służąca nie miała ochoty zadawać się z nikim, a tym bardziej ze mną. Zajmowała się mną wyłącznie Elwira, zmuszała, żebym jadła, uczyła prac domowych, wyręczała w najcięższych obowiązkach. Całymi godzinami rozmawiałyśmy i opowiadałyśmy sobie historie. Od tamtego czasu datuje się także początek niektórych jej dziwactw, jak irracjonalna nienawiść do jasnowłosych cudzoziemców i do karaluchów, które zwalczała, imając się wszelkich sposobów - od niegaszonego wapna do walenia szczotką. Nic natomiast nie powiedziała, gdy spostrzegła, że karmię myszy i opiekuję się małymi, żeby nie pożarły ich koty.

Bała się, że umrze w nędzy i zostanie pogrzebana we wspólnym grobie, więc kupiła na kredyt trumnę, żeby uniknąć tego pośmiertnego upokorzenia. Trumnę wstawiła sobie do pokoju i używała jako szafy na swoje graty. Była to skrzynia ze zwykłego drewna, pachnąca klejem stolarskim, z różowo-białym obiciem wewnątrz i błękitnymi wstążkami, zaopatrzona w jedną poduszeczkę. Od czasu do czasu dostępowałam tego zaszczytu, że Elwira pozwalała mi położyć się do środka i zamknąć wieko, gdy tymczasem ona odgrywała sceny nieutulonej rozpaczy i wśród szlochu wymieniała moje rzekome zalety: o, Boże Przenajświętszy, dlaczego zabrałeś ode mnie ptaszynę, tak dobrą, schludną i porządną, kochałam ją bardziej niż rodzoną wnuczkę, uczyń cud, zwróć mi ją, Panie! Zabawa trwała dopóty, dopóki druga służąca nie przestawała nad sobą panować i nie zaczynała wyć.

Wszystkie dni mijały dla mnie jak jeden z wyjątkiem czwartku. Za pomocą kuchennego kalendarza odmierzałam dzielący mnie od niego czas. Cały tydzień czekałam na chwilę, w której wyjdę za bramę ogrodu, żeby udać się na targ. Elwira wkładała mi tenisówki, zmieniała fartuszek, włosy zbierała mi w ogonek na karku i dawała pieniążek na cukrowego lizaka barwionego na wiele kolorów i prawie nie dającego się pogryźć. Można go było lizać całymi godzinami bez uszczerbku dla jego wielkości. Lizak starczał mi na sześć lub siedem nocy wielkiej przyjemności i sięgałam po niego nawet między cięższymi pracami. Pani szła pierwsza, ściskając portfel, miejcie oczy otwarte, bądźcie czujne, nie oddalajcie się ode mnie, wszędzie tu pełno złodziei, ostrzegała nas. Posuwała się stanowczym krokiem, rozglądając się, dotykając towaru, targując się, te ceny są skandaliczne, spekulanci powinni trafić do więzienia. Ja szłam za służącą, w każdej ręce trzymałam torbę, a w kieszeni miałam schowany lizak. Przyglądałam się ludziom, usiłując odgadnąć, jak żyją, jakie mają tajemnice i przygody. Wracałam do domu z płonącymi oczyma i radością w sercu, biegłam do kuchni, żeby pomóc

Elwirze wypakować zakupy, po czym wprawiałam ją w osłupienie, opowiadając historie o zaczarowanych marchewkach i paprykach, które w zupie zmieniały się w księżniczkę i księcia, skakały wśród rondli w koronach uplecionych z natki pietruszki, a ich królewskie szaty ociekały rosołem.

- Cicho... pani idzie! Łap się za szczotkę, ptaszyno.

W czasie sjesty, kiedy dom pogrążał się w ciszy i spokoju, zostawiałam swoje prace i chodziłam do jadalni, gdzie wisiał wielki obraz w pozłacanej ramie, przedstawiający morze widziane przez otwarte okno. Były tam fale, skały, zamglone niebo i mewy. Stawałam z rękoma splecionymi z tyłu i wzrokiem utkwionym w ten nieodparcie pociągający wodny krajobraz, a moje myśli krążyły wokół bezkresnej podróży, syren, delfinów i morskich potworów, jakie zrodziły się kiedyś z wyobraźni mojej matki albo z książek profesora Jonesa. Wśród wielu opowiadanych przez matkę historii najbardziej lubiłam te, w których pojawiało się morze, bo zachęcało mnie do marzeń o dalekich wyspach, zatopionych miastach, podwodnych szlakach, którymi wędrowały ławice ryb. Jestem pewna, że wśród naszych przodków był jakiś marynarz., mówiła matka, ilekroć prosiłam ją o następną tego rodzaju historię. I tak zrodziła się legenda o holenderskim dziadku. Przed tym obrazem znowu czułam takie samo wzruszenie jak wówczas, gdy sadowiłam się obok matki, żeby słuchać opowiadań, albo gdy towarzyszyłam jej w domowej krzątaninie, trzymając się zawsze bardzo blisko, bo chciałam czuć bijący od niej delikatny zapach ścierki, ługu i krochmalu.

- Co ty tu robisz?! - potrząsała mną pani, jeśli mnie tam nakryła. - Nie masz co robić? To nie dla ciebie obraz!

Wywnioskowałam z tego, że obrazy się zużywają, kolor przechodzi do oczu tych, którzy na nie patrzą. W ten sposób malowidła blakną coraz bardziej, aż wreszcie znikają.

- Nie, dziecinko, jak możesz mówić takie głupoty, wcale się nie zużywają. Chodź tutaj, pocałuj mnie w nos, a pozwolę ci patrzeć na morze. Jeszcze jeden całus i dam ci pieniążek, tylko nic nie mów mojej siostrze, ona tego nie zrozumie. Brzydzisz się moim nosem? - I pan ciągnął mnie za paprotki na potajemne pieszczoty.

Przydzielono mi hamak, który na noc rozwieszało się w kuchni, ale kiedy wszyscy się kładli, wymykałam się do służbówki i wślizgiwałam na posłanie, które dzieliły między siebie służąca i kucharka, jedna z głową u wezgłowia łóżka, druga w jej nogach. Zwijałam się w kłębek obok Elwiry i przekupywałam jakąś historią, byle tylko pozwoliła mi zostać przy sobie na noc.

- No dobrze, opowiedz mi o tym człowieku, który stracił głowę z miłości.

- Już zapomniałam, jak to było, ale przychodzi mi do głowy inna, o zwierzętach.

- Twoja matka musiała mieć bardzo urodzajne łono, skoro jesteś taka pomysłowa w wymyślaniu historii, ptaszyno.

Dobrze pamiętam: był to deszczowy dzień, w powietrzu unosiła się dziwna woń gnijących melonów, kocich sików i ciepłego powiewu ulicy. Zapach ten wypełniał cały dom i był tak silny, że prawie dotykalny. Stałam w jadalni i żeglowałam po morzu. Nie usłyszałam kroków pani i gdy złapała mnie za kark, w jednej chwili wróciłam zaskoczona z bardzo daleka. Ciągle jednak nie w pełni zdawałam sobie sprawę, gdzie jestem, stałam więc jak sparaliżowana.

- Znowu tutaj? Marsz do roboty! Myślisz, że za co ci płacę?!

- Wszystko już zrobiłam, proszę pani...

Wtedy ona chwyciła wazon z kredensu i odwróciła do góry dnem, wylewając na podłogę brudną wodę razem ze zwiędłymi już kwiatami.

- Sprzątaj! - rozkazała.

Zniknęło morze, spowite mgłą skały, rudy warkocz spleciony moją tęsknotą, meble w jadalni. Widziałam tylko, jak kwiaty na kamiennych płytach podłogi rosną, poruszają się, zaczynają żyć własnym życiem, i widziałam kobietę z wieżą loczków na głowie i medalionem, na szyi. Wzbierała we mnie dzika potrzeba sprzeciwu, czułam, jak przeradza się w głośny krzyk i rozbija o upudrowaną twarz mojej pani. Nie zabolał mnie wcale policzek, jaki mi wymierzyła, bo dużo wcześniej wściekłość zawładnęła mną bez reszty i dałam się ponieść nagłemu odruchowi: skoczyłam do niej, przewróciłam na ziemię, przejechałam paznokciami po twarzy, a potem chwyciłam ją za włosy i szarpnęłam z całej siły. Wtedy kok nagle ustąpił pod moim szarpnięciem, loki rozsypały się, wstążka rozwiązała i cały ten kłąb sztywnych włosów został mi w ręce niczym zdechła kura. Zrozumiałam z przerażeniem, że oto zerwałam jej skalp. Ruszyłam pędem przed siebie, przebiegłam przez dom, minęłam ogród, nie patrząc pod nogi, i wypadłam na ulicę. Ciepły Letni deszcz przemoczył mnie w kilka minut zupełnie i kiedy spostrzegłam, że jestem cała mokra, zatrzymałam się. Wypuściłam z rąk kudłate trofeum, a ono upadło przy krawężniku chodnika i woda w rynsztoku porwała je w stronę studzienki. Kilka chwil przyglądałam się, jak tonie bezładnie i żałośnie, przekonana, że dopełnił się mój los, pewna, że nie będę już miała gdzie się podziać po zbrodni, jakiej się dopuściłam. Minęłam znajome ulice i miejsce, gdzie odbywał się czwartkowy targ, zostawiłam za sobą dzielnicę, w której domy zamierały w porze sjesty, i szłam dalej przed siebie. Deszcz przestał padać i kałuże na asfalcie parowały w popołudniowym słońcu, przykrywając wszystko lepką woalką wilgo»ci. Ludzie, ruch uliczny, hałas, dużo hałasu, place budowy, na których ryczały potężne żółte maszyny, stukot narzędzi, pisk samochodowych hamulców, klaksony, krzyki ulicznych sprzedawców. Z barów wydobywał się zapach smażeniny i przypomniałam sobie, że jest pora podwieczorku, poczułam głód, ale nie miałam przy sobie pieniędzy, a podczas ucieczki zgubiłam resztki mojego cotygodniowego lizaka.

Obliczyłam, że krążę po mieście od kilku godzin. Wszystko mnie zadziwiało. W tamtych latach miasto nie było jeszcze tak straszliwie bezładne jak dzisiaj, dopiero zaczynało pęcznieć, rozrastać się bezkształtnie niczym złośliwy nowotwór, szpikowane obłąkańczą architekturą, mieszanką wszystkich stylów, włoskimi pałacykami z marmuru, teksaskimi ranczami, domami w stylu Tudorów, stalowymi drapaczami chmur, rezydencjami w kształcie okrętów, mauzoleów, japońskich herbaciarni, chat alpejskich i tortu urodzinowego udekorowanego plastrami gipsu. Czułam się oszołomiona.

O zmierzchu dotarłam do placu porośniętego puchowcami, majestatycznymi drzewami, strzegącymi tego miejsca od dwustu lat, od czasów wojny o niepodległość. W środku placu wznosił się spiżowy pomnik Ojca Narodu na koniu, z flagą w jednej ręce i cuglami w drugiej. Gołębie odchody i cała późniejsza historia kraju pozbawiały go dostojności. Na rogu zobaczyłam ubranego na biało wieśniaka w słomkowym kapeluszu i sandałach ze sznurka, otoczonego grupką ciekawskich. Podeszłam bliżej. Recytował coś śpiewnym tonem, a za kilka monet zmieniał temat i ciągnął rzecz dalej, wyrzucając z siebie wiersze bez chwili przerwy czy wahania, zgodnie z zamówieniem każdego klienta. Spróbowałam naśladować go po cichutku i odkryłam, że mówiąc do rymu, łatwiej spamiętać opowieści, bo każda płynie własnym rytmem. Słuchałam go, dopóki nie zebrał rzuconych monet i nie odszedł. Przez chwilę zajęłam się wyszukiwaniem słów, które brzmiałyby podobnie. To dobry sposób zapamiętywania pomysłów, dzięki niemu będę mogła powtarzać Elwirze opowiedziane już raz historie. Gdy o niej pomyślałam, poczułam od razu zapach smażonej cebuli i znowu zdałam sobie sprawę z mego położenia. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Znowu ujrzałam kok mojej pani płynący rynsztokiem jak zdechły szczur, a w uszach zadudniły mi przestrogi, które niejeden raz powtarzała matka chrzestna: niegrzeczna smarkulo, skończysz w więzieniu, od tego się zaczyna, od braku posłuszeństwa i szacunku, a kończy się za kratami, ja ci to mówię, tak właśnie skończysz. Przysiadłam na brzegu sadzawki, żeby popatrzeć na kolorowe ryby i udręczone upałem nenufary.

- Co ci jest? - Chłopak miał ciemne oczy, ubrany był w drelichowe spodnie i o wiele za dużą koszulę.

- Wsadzą mnie do więzienia.

- Ile masz lat?

- Dziewięć... mniej więcej.

- Nie mają prawa posłać cię do więzienia. Jesteś niepełnoletnia.

- Zerwałam skalp swojej pani.

- Jak?

- Jednym szarpnięciem.

Usadowił się obok, przyglądając mi się kątem oka i wyskrobując sobie scyzorykiem brud spod paznokci.

- Nazywam się Huberto Naranjo. A ty?

- Ewa Luna. Chcesz być moim przyjacielem?

- Nie zadaję się z kobietami. - Został jednak ze mną i aż do wieczora pokazywaliśmy sobie blizny, zwierzaliśmy się sobie, poznawaliśmy się, rozpoczynając w ten sposób znajomość, która będzie nas wiodła drogami przyjaźni i miłości.

Huberto Naranjo żył na ulicy od chwili, gdy sam mógł o siebie zadbać. Najpierw czyścił buty i roznosił gazety, a potem utrzymywał się z niejasnych transakcji i drobnych kradzieży. Wyróżniała go wrodzona umiejętność zwabiania naiwnych i miałam okazję podziwiać jego talent przy sadzawce na placu. Krzykiem zwracał uwagę przechodniów i szybko gromadził wokół siebie grupkę urzędników, emerytów, poetów i policjantów, którzy stali zawsze w pobliżu pilnując, by wszyscy okazywali należyty szacunek pomnikowi. Robił z ludźmi zakłady o to, kto wyciągnie rybę z sadzawki, pozwalał nawet zanurzać głowę w wodzie, szukając ręką między wodorostami i obmacując na oślep śliskie dno. Wcześniej Huberto odciął jednej z ryb ogon i biedaczka mogła tylko kręcić się w kółko jak bąk albo tkwić nieruchomo pod nenufarem. Wyciągał ją stamtąd jednym ruchem ręki i triumfalnie unosił w górę, a przegrani płacili i odchodzili z mokrymi rękoma, wystrychnięci na dudka. Inny sposób zarabiania pieniędzy polegał na zgadywaniu, pod którym z trzech kubeczków, przesuwanych błyskawicznie po rozłożonym na ziemi suknie, znajduje się moneta. W dwie sekundy potrafił zwędzić na ulicy zegarek i równie szybko sprawić, żeby ten zegarek rozpłynął się w powietrzu. Kilka lat później, w przebraniu, które było skrzyżowaniem stroju kowbojskiego z przyodziewkiem meksykańskiego chłopa, będzie sprzedawał najróżniejsze towary, począwszy od kradzionych śrubokrętów, a skończywszy na koszulach kupionych na fabrycznych wyprzedażach. W wieku szesnastu lat zostanie budzącym postrach i respekt przywódcą bandy, kontrolującej stragany z prażonymi orzechami, kiełbasą i sokiem z trzciny cukrowej, bohaterem dzielnicy burdeli i zmorą żandarmów, dopóki inne sprawy nie zawiodą go aż w góry. To wszystko miało się jednak wydarzyć później. Kiedy spotkałam go po raz pierwszy, był jeszcze dzieciakiem, ale gdybym przyjrzała mu się uważniej, dostrzegłabym już niechybnie tego mężczyznę, w którego się z biegiem lat zmienił, bo już wówczas miał twarde pięści i gorące serce. Trzeba być twardzielem, mówił Naranjo. Ciągle to powtarzał i choć jego męskość w niczym nie różniła się od męskości innych chłopców, on raz po raz wystawiał ją na próbę, mierząc sobie penisa centymetrem krawieckim albo demonstrując, jak wysoką strużką potrafi oddawać mocz. Dowiedziałam się o tym wszystkim później, gdy on sam wyśmiewał się z tych dziecinad, bo ktoś zdążył go już uświadomić, że rozmiar członka nie stanowi jeszcze dowodu męskości. W każdym razie od dzieciństwa miał wyraziste poglądy, jak należy być mężczyzną, i nic, czego doświadczył później - żadne namiętności, rozłąki, spory, starcia, bunty i klęski - nie zdołały zmienić jego przekonań w tym względzie.

Z nastaniem nocy ruszyliśmy do najbliższych restauracji w poszukiwaniu jedzenia. Siedząc w wąskiej uliczce naprzeciw jakiegoś kuchennego wyjścia, zjedliśmy na spółkę gorącą pizzę, którą Huberto dostał w zamian za pocztówkę przedstawiającą uśmiechniętą blondynkę o wydatnych piersiach. Potem przełaziliśmy przez ogrodzenia, naruszając spokój czyichś posesji, wędrowaliśmy labiryntem podwórek, aż wreszcie dotarliśmy do wielkiego samochodowego parkingu.

Wślizgnęliśmy się przez otwór wentylacyjny, żeby uniknąć spotkania z grubasem pilnującym wejścia, i pomknęliśmy na najniższy poziom parkingu. W ciemnym kącie, między dwiema kolumnami, Huberto zrobił sobie kiedyś prowizoryczne posłanie z gazet i przychodził tutaj, gdy nie udawało mu się znaleźć bardziej przytulnego miejsca. Tam się ułożyliśmy w ciemnościach, jedno obok drugiego, w oparach oleju silnikowego i spalin tak gęstych, jakby to była maszynownia transatlantyku. Zwinęłam się w kłębek na gazetach i zaproponowałam mu opowieść jako moją zapłatę za tyle okazanej mi życzliwości.

- Dobra - zgodził się nieco speszony, bo chyba nigdy nie słyszał niczego, co choćby trochę przypominało opowieść.

- A o czym ma być?

- O rozbójnikach - rzucił, żeby coś odpowiedzieć. Przywołałam w pamięci jakieś fragmenty nadawanych w radiu powieści, słowa kilku piosenek, dodałam parę pomysłów z własnej wyobraźni i natychmiast zaczęłam snuć opowieść o pewnej pannie zakochanej w rozbójniku, prawdziwym szakalu, który sięgał po pistolet przy drobnych nawet nieporozumieniach, w wyniku czego w okolicy rosła wydatnie liczba wdów i sierot. Dziewczyna nie traciła nadziei, że uda jej się sprowadzić go na dobrą drogę dzięki sile swej miłości i łagodnemu usposobieniu, więc gdy on nadal popełniał owe występki, ona przygarniała dzieci, które stały się sierotami z powodu pistoletu niegodziwca. Gdy pojawiał się w domu, nastawało istne piekło, wchodził otwierając drzwi kopniakami i wrzeszcząc na cały głos. Ona błagała go na kolanach, żeby zaniechał swych okrucieństw, lecz on kpił sobie z tego, wybuchając przeraźliwym śmiechem, od którego drżały ściany i krew tężała w żyłach. Co słychać, ślicznotko? - wykrzykiwał, podczas gdy przerażone dzieci chowały się w szafie. Jak się mają maleństwa? - dodawał i otwierał drzwi szafy, żeby wyciągnąć je stamtąd za uszy i rzucić na nie okiem. O, widzę, że bardzo podrosły, ale nic się nie martw, bo nawet się nie obejrzysz, a skoczę do miasteczka i dostarczę ci kilka nowych sierotek do kolekcji. Tak mijały lata i wciąż przybywało dzieci do wykarmienia, aż pewnego dnia narzeczona poczuła się zmęczona tym ciągłym wykorzystywaniem, zrozumiała, że nie ma już szans, by zmienić charakter bandyty i porzuciła swą dobroć. Zrobiła sobie trwałą ondulację, kupiła czerwoną sukienkę i zmieniła swój dom w miejsce zabaw i rozrywek. Można tam było dostać najlepsze lody, najlepsze mleko słodowe, zagrać w różne gry, potańczyć i pośpiewać. Dzieci świetnie się bawiły, usługując klientom, skończyła się bieda i zgryzoty, a kobieta czuła się tak zadowolona, że zapomniała o poprzednich zniewagach.

Wszystko szło bardzo dobrze, ale plotki dotarły do uszu szakala i pewnej nocy zjawił się tak, jak to miał w zwyczaju, waląc w drzwi, strzelając w powietrze i dopytując się o dzieci. Bardzo się zdumiał. Nikt nie przeraził się na jego widok, nikt nie rzucił się biegiem do szafy, dziewczyna nie padła mu natychmiast do nóg, by błagać o litość. Wszyscy nadal oddawali się radośnie swoim zajęciom, jedni podawali lody, inni grali na bębenkach, a jego narzeczona tańczyła mambę na stole we wspaniałym kapeluszu przybranym tropikalnymi owocami. Wściekły i upokorzony bandyta zabrał swoje pistolety i poszedł na poszukiwanie innej narzeczonej, która czułaby przed nim strach i koniec, i bajer, kto słuchał ten frajer. Huberto Naranjo wysłuchał mnie do końca.

- To jakaś głupia historia... No dobrze, będę twoim przyjacielem - powiedział.

Przez parę dni włóczyliśmy się po mieście. Zaznajomił mnie z urokami życia na ulicy i nauczył kilku sztuczek, pozwalających tu przetrwać. Uciekaj przed gliniarzami, bo jak cię dopadną, będziesz załatwiona na dłużej. Jeśli chcesz coś gwizdnąć w autobusie, stań z tyłu i czekaj, aż otworzą drzwi, a wtedy szybko sięgnij ręką i wyskakuj. Najlepsze żarcie można znaleźć późnym rankiem wśród odpadków na głównym targowisku i po południu na śmietnikach przy hotelach i restauracjach. Towarzysząc mu we włóczędze, po raz pierwszy zachłysnęłam się wolnością, doświadczyłam stanu będącego mieszaniną trwożnego uniesienia i szaleńczego zawrotu głowy, który od tej chwili powraca do mnie w snach z taką wyrazistością, z jaką przeżywałam go na jawie.

Gdy jednak trzecią noc z rzędu przespałam pod gołym niebem, zmęczona i brudna, poczułam przypływ tęsknoty. Najpierw pomyślałam o Elwirze, żałując, że nie mogę wrócić na miejsce zbrodni, potem pomyślałam o matce i zapragnęłam odzyskać jej warkocz, a także zobaczyć znowu zabalsamowaną pumę. Poprosiłam wtedy Huberta, żeby pomógł mi odnaleźć matkę chrzestną.

- Po co? Brakuje nam czegoś? Jesteś głupia.

Nie umiałam wyjaśnić mu powodów, ale bardzo nalegałam i wreszcie zgodził się pomóc, uprzedziwszy mnie tylko, że będę tego żałować do końca życia. Dobrze znał miasto, po którym przemieszczał się, wskakując na stopnie lub zderzaki autobusów. Kierując się moimi mało precyzyjnymi wskazówkami oraz wykorzystując swój zmysł orientacji w terenie, dotarł na zbocze wzgórza, gdzie wznosiło się mrowie chat zbudowanych z odpadków, kartonów, blach cynkowych, cegieł, zużytych opon. Miejsce to przypominało wyglądem inne, podobne dzielnice, ale ja rozpoznałam je natychmiast po śmieciach, zalegających wąwozy ciągnące się wzdłuż i wszerz zbocza. Tam właśnie zostawiały swój ładunek miejskie śmieciary, a widziane z góry wysypiska połyskiwały fosforyzującą i niebieskawą zielenią much.

- To dom mojej matki chrzestnej! - zapiszczałam z radości, dostrzegając w oddali deski pomalowane na kolor indygo. Byłam tam tylko kilka razy, ale dobrze zapamiętałam, bo było to miejsce, które w całym moim życiu najbardziej przypominało dom.

Chata była zamknięta, a jakaś sąsiadka krzyknęła z drugiej strony ulicy, żebyśmy poczekali, bo matka chrzestna poszła na targ po zakupy i zaraz wróci. Nadeszła chwila pożegnania i Huberto Naranjo, cały czerwony na twarzy, wyciągnął do mnie rękę. Zarzuciłam mu ramiona na szyję, ale on mnie odepchnął tak silnie, że omal nie upadłam na plecy. Chwyciłam go z całych sił za koszulę i dałam całusa, który miał być pocałunkiem w usta, choć wylądował na środku nosa. Huberto puścił się truchtem w dół zbocza, nie oglądając się za siebie, ja natomiast usiadłam pod drzwiami i zaczęłam śpiewać.

Matka chrzestna nie kazała długo na siebie czekać. Zobaczyłam, jak wspina się krętą ulicą, dźwigając jakąś paczkę, spocona z wysiłku, wielka i gruba, wystrojona w sukienkę w kolorze cytryny. Zawołałam do niej z daleka i pobiegłam na spotkanie, ale nie zdążyłam wytłumaczyć, co się stało, bo już o wszystkim wiedziała od mojej pani, która powiadomiła ją o moim zniknięciu i o niewybaczalnej zniewadze, jakiej ode mnie doznała. Matka chrzestna uniosła mnie do góry i wprowadziła do chaty. Kontrast między pełnym słońcem na zewnątrz i ciemnością w środku oślepił mnie na chwilę, choć nie zdążyłam przyzwyczaić oczu, bo nagle spadły na moją głowę potężne razy, od których zachwiałam się i runęłam na ziemię. Biła mnie, dopóki nie przyszli sąsiedzi. Robili mi potem okłady z soli.

Cztery dni później zostałam zaprowadzona z powrotem do miejsca pracy. Mężczyzna z nosem w kolorze truskawkowym poklepał mnie czule po policzku i wykorzystał chwilę nieuwagi pozostałych, by powiedzieć mi, że rad jest z mego powrotu i że za mną tęsknił. Kobieta z medalionem przyjęła mnie z miną surowej sędziny, siedząc na krześle w pokoju. Wydało mi się, że została z niej tylko połowa, przypominała starą, szmacianą lalkę w żałobie. Jej głowa nie była owinięta zakrwawionymi bandażami, czego się spodziewałam, lecz zwieńczona wieżą loków i upiętym wysoko kokiem. Fryzura miała inny kolor niż przedtem, ale była w nienaruszonym stanie. Oniemiała z zachwytu starałam się znaleźć jakieś wytłumaczenie tego wspaniałego cudu i nie zwracałam uwagi na przemowę pani ani na szczypanie matki chrzestnej. Z całego tego kazania zrozumiałam tylko tyle, że odtąd będę musiała pracować dwa razy więcej, żebym nie miała czasu na żadne głupstwa i swawole, a brama ogrodowa będzie stale zamknięta na klucz, żeby uniemożliwić mi ponowną ucieczkę.

- Już ja ją wytresuję - zapewniła moja pani.

- Nie trzeba żałować kija - dodała matka chrzestna.

- Spuść oczy, gdy do ciebie mówię, gówniaro. Diabeł ci z oczu patrzy, ale ja cię oduczę bezczelności. Zrozumiałaś? - krzyknęła pani.

Popatrzyłam na nią przeciągle, bez mrugnięcia powieką, potem odwróciłam się z uniesioną wysoko głową i poszłam do kuchni, gdzie czekała już na mnie Elwira, która podsłuchiwała rozmowę za drzwiami.

- Oj, ptaszyno... Chodź, przyłożę ci okłady na te siniaki. Masz wszystkie kości całe?

Stara panna więcej mną już nie poniewierała, a ponieważ nigdy nie wspomniała o utraconych włosach, z biegiem czasu doszłam do wniosku, że cała ta sprawa była koszmarem sennym, który dostał się do domu przez jakąś szczelinę. Nie zabroniła mi także patrzeć na obraz, bo na pewno odgadła, że będę o to walczyć i gotowa jestem ją pogryźć, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ten morski pejzaż ze spienionymi falami i nieruchomymi mewami nabrał dla mnie podstawowego znaczenia, stał się nagrodą za codzienną pracę, bramą ku wolności. Gdy nadchodziła pora sjesty i pozostali domownicy kładli się, żeby odpocząć, ja powtarzałam ten sam obrzęd bez proszenia o zgodę i bez tłumaczenia się, gotowa na wszystko w obronie mego przywileju. Myłam twarz i ręce, czesałam włosy, wygładzałam fartuch, wkładałam wyjściowe buciki i szłam do jadalni.

Ustawiałam krzesło naprzeciwko tego okna ku krainie bajek, siadałam wyprostowana ze złączonymi nogami, dłonie kładłam na spódnicy jak podczas mszy i wyruszałam w podróż. Czasem zauważałam, że pani przygląda mi się od progu. Nigdy jednak nic nie powiedziała, bo wcześniej już zaczęła się mnie bać.

- No i dobrze, ptaszyno - dodawała mi otuchy Elwira. - Trzeba walczyć o swoje. Nikt nie podejdzie do wściekłego psa, a potulnego zadepczą. Zawsze trzeba walczyć.

To była najlepsza rada, jaką otrzymałam w życiu. Elwira piekła cytryny w piecu, kroiła je na krzyż, potem gotowała i dawała mi tę miksturę do picia, żebym nabrała odwagi.

U tego podstarzałego rodzeństwa pracowałam kilka lat i w tym czasie w kraju zaszło wiele zmian. Elwira mi o nich opowiadała. Po krótkim okresie wolności republikańskiej znowu mieliśmy dyktatora. Był to wojskowy z wyglądu całkiem nieszkodliwy, choć niewyobrażalnie pazerny. Najpotężniejszym człowiekiem w państwie nie był jednak ten generał, lecz Człowiek z Gardenią, czyli szef policji politycznej, osobnik o pretensjonalnych manierach, z wypomadowanymi włosami, ubierający się w nieskazitelnie czyste garnitury z białego płótna, zawsze z bukiecikiem kwiatów w butonierce. Pachniał francuskimi perfumami i miał pomalowane paznokcie. Nikt jednak nie mógł mu zarzucić wulgarności. Nie był wcale pedałem, jak mówili jego liczni wrogowie. Osobiście nadzorował tortury, zachowując przy tym elegancję i uprzejmość. Odnowiono w tym czasie więzienie Santa Maria, złowrogie miejsce, położone na wyspie pośrodku rzeki płynącej przez puszczę. W rzece roiło się od krokodyli i piranii. Więźniowie polityczni i przestępcy, równi w nieszczęściu, ginęli tam z głodu, z powodu chorób tropikalnych lub pobicia. Elwira często mówiła o tych sprawach, bo dowiadywała się o nich z plotek, które zasłyszała w mieście, gdy wychodziła z domu. Nie można było posłuchać o tym w radiu ani przeczytać w gazetach. Bardzo pokochałam Elwirę, nazywałam ją babcią, a ona obiecywała - nigdy się nie rozstaniemy, ptaszyno. Ja jednak nie byłam tego taka pewna; już wówczas przeczuwałam, że moje życie będzie długim pasmem rozstań. Elwira zaczęła pracować jako dziecko, tak samo jak ja, i przez tyle lat zmęczenie wpełzło w jej kości i poraziło duszę. Stały wysiłek i bezustanna bieda odebrały jej ochotę do życia i zaczęła rozmawiać ze śmiercią. Nocami spała w trumnie, trochę dlatego, że chciała powoli się przyzwyczaić i oswoić swój strach, a trochę po to, żeby drażnić się z panią, która nigdy nie potrafiła odnosić się naturalnie do tego przedmiotu u siebie w domu.

Służąca także nie umiała znieść ciągłego widoku mojej babci na łożu śmierci, ustawionym we wspólnym pokoju, i odeszła, nie uprzedzając nawet pana, który czekał na nią jak zwykle w porze sjesty. Zanim sobie poszła, naznaczyła wszystkie drzwi w domu krzyżami z białej kredy. Nikt nie potrafił odgadnąć ich znaczenia i z tego właśnie powodu nie odważyliśmy się ich zmazać. Elwira zachowywała się wobec mnie jak prawdziwa babcia. Przy niej nauczyłam się wymieniać słowa na inne dobra i miałam wiele szczęścia, bo zawsze znajdowałam kogoś chętnego do takiej transakcji.

Nie zmieniłam się wiele przez te lata, nadal byłam raczej chuda i mała, z szeroko otwartymi oczyma na złość pani. Moje ciało budziło się powoli, ale wewnątrz coś gnało zuchwale, jak niewidzialna rzeka. Czułam się kobietą, choć w oknie widziałam niewyraźne odbicie dziewczynki. Urosłam niewiele, lecz było to wystarczająco dużo, by pan bardziej się mną zajął.

Powinienem nauczyć cię czytać, dziecko, mówił, ale nigdy nie miał na to czasu. Teraz prosił mnie nie tylko o całuski na noc, dawał mi także drobne monety, żebym towarzyszyła mu przy kąpieli i pocierała gąbką całe ciało. Wyciągał się potem na łóżku, a ja go osuszałam, posypywałam talkiem, wkładałam mu bieliznę, jak niemowlęciu. Czasami moczył się w wannie godzinami i bawił ze mną w bitwy morskie, kiedy indziej zaś całymi dniami nie zwracał na mnie żadnej uwagi, zajęty swymi zakładami lub zamroczony, z fioletowym nosem. Elwira ostrzegła mnie z bezsporną jasnością, że mężczyźni mają między nogami potwora tak obrzydliwego jak korzeń juki i że z tego potwora wychodzą miniaturowe dzieci, wskakują do brzucha kobiety i tam rosną. Pod żadnym pozorem nie powinnam dotykać tych części ciała, bo uśpione zwierzę podniosłoby swój straszliwy łeb, rzuciłoby się na mnie, a skutki byłyby katastrofalne. Nie wierzyłam jej jednak, bo brzmiało to jak jeszcze jedno z jej dziwacznych bajdurzeń. Pan miał tylko taką grubą i pożałowania godną zawsze obwisłą dżdżownicę i nigdy z niej nie wyszło nic, co przypominałoby dziecko, przynajmniej w mojej obecności. Przypominała raczej jego mięsisty nos i wtedy odkryłam - a potwierdziłam to w późniejszym życiu - że istnieje ścisły związek między penisem i nosem. Wystarczy mi przyjrzeć się twarzy mężczyzny, żeby wiedzieć, jak wygląda nagi. Nosy długie lub krótkie, cienkie lub grube, wyniosłe lub pokorne, nosy łapczywe, węszące, zuchwałe lub nosy obojętne, które służą tylko do dmuchania, wszelkiego rodzaju nosy. Z wiekiem prawie wszystkie grubieją, wiotczeją, robią się bulwiaste i tracą wyniosłość penisów stojących Jak trzeba.

Gdy wychodziłam na balkon, myślałam sobie, że lepiej by było tu nie wracać. Ulica wydawała się bardziej pociągająca niż ten dom, w którym życie toczy się nudnie, monotonnie powtarza się rutynowe czynności, dni zlepiają się jedne z drugimi, wszystkie w tym samym kolorze, jak czas szpitalny. Nocami patrzyłam w niebo i wyobrażałam sobie, że zmieniam się w dym i wyślizguję pomiędzy prętami zamkniętej bramy. Myślałam, że oto promień księżyca pada na moje plecy i wyrastają mi skrzydła jak u ptaka, dwa wielkie skrzydła pokryte piórami, żeby poszybować w górę. Czasem tak się skupiałam na tym pomyśle, że udawało mi się wzlecieć ponad dachami miasta. Nie wymyślaj bzdur, ptaszyno, nocą latają tylko wiedźmy i samoloty. Dopiero wiele lat później miałam usłyszeć znowu o Hubercie Naranjo, często jednak o nim myślałam i wszystkich zaczarowanych księciów obdarzałam jego śniadą twarzą. Instynktownie wyczułam pierwszą miłość i włączyłam go do swoich opowiadań, pojawiał mi się we śnie, krążył wokół mnie. Oglądałam zdjęcia z kroniki policyjnej i starałam się odgadnąć, jakie dramaty namiętności i śmierci zawierają stronice gazet, zawsze przysłuchiwałam się rozmowom dorosłych, podsłuchiwałam pod drzwiami, gdy moja pani rozmawiała przez telefon, i zadręczałam Elwirę pytaniami. Daj mi spokój, ptaszyno, mówiła. Źródłem inspiracji stało się dla mnie radio. Radio w kuchni, jedyny kontakt z zewnętrznym światem, grało od rana do nocy i sławiło zalety tego kraju pobłogosławionego przez Boga wszelkiego rodzaju skarbami, poczynając od położenia pośrodku kuli ziemskiej i mądrości jego przywódców, a skończywszy na morzu ropy naftowej, które się pod nim rozciąga. Dzięki radiu nauczyłam się śpiewać bolera i inne ludowe piosenki, recytować ogłoszenia reklamowe oraz this pencil is red, and this pencil blue? No, that pencil is not blue, that pencil is red, uczestnicząc w kursie angielskiego dla początkujących, pół godziny dziennie. Znałam godziny nadawania programów, naśladowałam głosy spikerów. Słuchałam powieści nadawanych w odcinkach, cierpiałam niewymownie wraz z tymi doświadczanymi przez los istotami i zawsze się dziwiłam, że głównej bohaterce wszystko się na końcu dobrze układa, bo przez poprzednie sześćdziesiąt odcinków zachowywała się jak kretynka.

- Według mnie, Montedónico uzna ją za córkę. Jeśli da jej swoje nazwisko, będzie mogła wyjść za Rogelia de Salvatierrę - wzdychała Elwira z uchem przytkniętym do radia.

- Ona ma medalik po matce. To jest dowód. Dlaczego nie powie wszystkim, że jest córką Montedonica i koniec?

- Nie może tego zrobić temu, który ją powołał do życia, ptaszyno.

- Jak to nie?! Przecież trzymał ją osiemnaście lat w sierocińcu!

- Bo on jest zepsuty. Sadysta, jak to się mówi...

- Słuchaj, babciu, jeśli ona się nie zmieni, zawsze będzie miała ciężkie życie.

- Nie martw się, wszystko skończy się szczęśliwie. Nie widzisz, że ona jest dobra?

Elwira miała rację. Zawsze zwyciężali cierpliwi, a nikczemnicy ponosili zasłużoną karę. Montedónico zginął powalony śmiertelną chorobą, na łożu śmierci błagał o przebaczenie, ona pielęgnowała go aż do końca, potem odziedziczyła jego majątek i wreszcie wzięła ślub z Rogeliem de Salvatierrą, dostarczając mi przy okazji wiele materiału do moich własnych historii, chociaż ja rzadko przestrzegałam zasady, że wszystko musi kończyć się dobrze. Słuchaj, ptaszyno. Dlaczego u ciebie nikt nie bierze ślubu? Często wystarczała sylaba lub dwie, by wywołać w mojej głowie cały łańcuch obrazów. Usłyszałam kiedyś słodkie i nieznane słowo. Pobiegłam pędem do Elwiry. Co to jest śnieg, babciu? Z wyjaśnienia Elwiry wywnioskowałam, że chodzi o zamarzniętą bezę. Od tej chwili stałam się bohaterką polarnych opowieści. Byłam odrażającą kobietą śniegu, owłosioną i dziką i walczyłam przeciwko polującym na mnie naukowcom, którzy chcieli uczynić ze mnie przedmiot laboratoryjnych doświadczeń. Jak naprawdę wygląda śnieg, dowiedziałam się w dniu, kiedy jedna z siostrzenic Generała obchodziła piętnaste urodziny, a radio poświęcało temu wydarzeniu tyle uwagi, że Elwirze nie pozostało nic innego i poszłyśmy zobaczyć z daleka całe przedstawienie. Do najlepszego hotelu w mieście, zmienionego na tę okazję w zimową kopię zamku Kopciuszka, przybyło wieczorem tysiąc gości. Przycięto filodendrony i tropikalne paprocie, ścięto czubki palm i na ich miejsce ustawiono świąteczne choinki przywiezione z Alaski, przybrane anielskim włosem i kryształkami sztucznego lodu. Zainstalowano krąg z białego plastiku, udający biegun północny, żeby można było ślizgać się na łyżwach. Oszroniono farbą szyby okienne i rozsypano wszędzie tyle sztucznego śniegu, że jeszcze tydzień później jego płatki dostawały się na salę operacyjną położonego pięćset metrów dalej szpitala wojskowego.

Nie udało się zamrozić wody w basenie, ponieważ zawiodły przywiezione z północy maszyny, i zamiast lodu otrzymano coś w rodzaju galaretowatych wymiocin. W związku z tym postanowiono wpuścić do basenu dwa łabędzie ufarbowane na różowo, które ciągnęły niezgrabnie rozpiętą między nimi szarfę z imieniem piętnastolatki wypisanym złotymi literami. Dla uświetnienia przyjęcia sprowadzono samolotem dwóch członków arystokracji europejskiej i jedną gwiazdę filmową. O dwunastej w nocy spod sufitu w salonie opuściła się huśtawka w kształcie sanek z siedzącą w niej solenizantką, opatuloną w sobolowe futro i na wpół żywą z powodu gorąca i zawrotów głowy. My stałyśmy daleko i nie widziałyśmy tego dokładnie, ale zdjęcia ukazały się we wszystkich gazetach i nikt się nie zdziwił, widząc stołeczny hotel w iście arktycznym krajobrazie - nie takie rzeczy działy się w naszym kraju. Nic mnie nie ciekawiło, wpatrywałam się tylko w wielkie pojemniki wypełnione prawdziwym śniegiem i ustawione przy wejściu, żeby eleganccy goście bawili się rzucaniem śnieżnych kulek i lepieniem postaci, jak robiono ponoć w zimnych krajach. Udało mi się umknąć Elwirze, wślizgnęłam się między obsługę i żandarmów i podeszłam do pojemników, żeby wziąć ten skarb w dłonie. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że mnie parzy i krzyknęłam ze strachu, potem jednak nie potrafiłam go odłożyć, urzeczona kolorem światła uwięzionego w tej zamarzniętej, porowatej substancji. Jeden ze strażników już miał mnie złapać, ale schyliłam się i czmychnęłam mu między nogami, zabierając przyciśnięty do piersi śnieg. Kiedy zmienił się w strużkę wody wyciekającą między palcami, poczułam się okpiona. Jakiś czas później Elwira podarowała mi przezroczystą półkulę z chatką i sosenką w środku. Gdy kulą się poruszyło, zaczynały w niej wirować białe płatki. To dla ciebie, żebyś miała swoją własną zimę, ptaszyno, powiedziała. Byłam w takim wieku, że polityka wcale mnie nie interesowała, ale Elwira nabijała mi głowę wywrotowymi myślami, żeby sprzeciwiać się pani.

- Wszystko w tym kraju jest skorumpowane, ptaszyno. Na mój rozum za dużo tu jankesów z żółtymi włosami. Nawet się nie spostrzeżemy, jak naszą ziemię zabiorą w inne miejsce, a my się obudzimy z nogami w morzu. Tak uważam.

Pani z medalionem była dokładnie przeciwnego zdania.

- Mieliśmy pecha, że odkrył nas Krzysztof Kolumb, a nie jakiś Anglik. Trzeba sprowadzać dzielnych ludzi dobrej rasy, żeby wyrąbali drogę przez puszczę, zasiali równiny, rozwinęli przemysł. Czy nie tak powstały Stany Zjednoczone? I zobaczcie, jak daleko ten kraj zaszedł!

Zgadzała się z Generałem, który otworzył granice przed przybyszami z Europy, uciekającymi od powojennej nędzy.

Napływały setki imigrantów z żonami, dziećmi, dziadkami i dalekimi kuzynami. Każdy przywoził swój język, typową kuchnię, legendy i święta, które chciał obchodzić, a do tego spory bagaż nostalgii. Nasz rozległy kraj mógł z łatwością wchłonąć wszystkich. Pozwolono także na wjazd do kraju pewnej ograniczonej liczbie Azjatów. Gdy tylko dostali się tutaj, rozmnożyli się z zadziwiającą prędkością. Dwadzieścia lat później ktoś zauważył, że na każdym rogu miasta jest restauracja z groźnym demonem, papierowymi lampionami i pagodowym dachem. Prasa w tamtym czasie doniosła o pewnym Chińczyku - kelnerze, który zostawił swoich klientów w jadalni, wszedł na górę do oficyny i za pomocą noża kuchennego odciął głowę oraz dłonie swemu pryncypałowi, ponieważ ten nie zachował należnego szacunku wobec starej zasady religijnej, wieszając obok siebie wizerunki smoka i tygrysa. Podczas śledztwa wyszło na jaw, że wszyscy zamieszani w tę tragedię byli nielegalnymi imigrantami. Każdego paszportu używano setki razy, bo skoro urzędnicy nie potrafili odgadnąć nawet płci przybyszów ze Wschodu, tym bardziej nie umieli rozpoznać ich na zdjęciu paszportowym. Cudzoziemcy przybywali z zamiarem zrobienia fortuny i powrotu do rodzinnego kraju, ale zwykle zostawali. Ich potomkowie zapomnieli już ojczystego języka i dali się zawojować aromatowi kawy, pogodzie ducha i urokowi narodu,! który nie znał jeszcze zawiści. Bardzo niewielu zdecydowało się na uprawianie ziemi podarowanej im przez rząd, ponieważ nie było dróg, szkół, szpitali, w nadmiarze natomiast występowały wszelkie choroby, komary i jadowite stworzenia. Na terenach położonych wewnątrz kraju królowali bandyci, przemytnicy i żołnierze. Imigranci zostali więc w miastach, oddając się z zapałem pracy i odkładając każdy grosz, mimo kpin rdzennych mieszkańców, którzy uważają, że największymi zaletami przyzwoitego człowieka powinny być szczodrość i rozrzutność.

- Nie wierzę w te ich maszynki. Papugowanie wszystkiego po jankesach jest szkodliwe dla duszy - utrzymywała Elwira, zgorszona rozrzutnością nowobogackich, którzy usiłowali prowadzić życie takie jak na filmach.

Moja pani i jej brat nie mieli możliwości szybkiego i łatwego wzbogacenia się, obydwoje żyli ze swoich emerytur, dlatego w ich domu nic się nie mogło zmarnować, choć wszędzie wokół widać było coraz większą rozrzutność. Każdy obywatel chciał mieć imponujący samochód i wkrótce niemożliwe stało się jeżdżenie zatłoczonymi ulicami. Ropę wymieniano na telefony w kształcie dział armatnich, morskich muszli, odalisek. Sprowadzano tyle plastiku, że pobocza dróg pokryły się zwałami niezniszczalnych śmieci. Codziennie samoloty przywoziły jajka na śniadanie dla narodu, a jeśli przy rozładunku któraś ze skrzyń wywracała się, na rozgrzanym asfalcie lotniska robiły się ogromne omlety.

- Generał ma rację, nikt tu nie umiera z głodu. Wystarczy wyciągnąć rękę i już zrywasz mango. Dlatego nie ma postępu. Zimne kraje są bardziej cywilizowane, ponieważ klimat zmusza ludzi do pracy - mówił mój pan, leżąc w cieniu, wachlując się gazetą i drapiąc po brzuchu. Wysłał pismo do Ministerstwa Rozwoju, proponując przyholowanie góry lodowej, pokruszenie jej i rozrzucenie z powietrza, może wpłynęłoby to na zmianę klimatu i ukrócenie ogólnego wałkoństwa.

Podczas gdy ludzie u władzy kradli bez skrupułów, ci, którzy byli złodziejami z zawodu lub z konieczności, nie odważali się uprawiać swej profesji, gdyż policja miała wszystkich na oku. W ten sposób upowszechniło się przekonanie, że tylko dyktatura zapewnia porządek. Zwyczajni ludzie, dla których nie starczało już fantazyjnych aparatów telefonicznych, plastikowych majtek jednorazowego użytku ani importowanych jajek, żyli dalej tak jak zawsze. Dawni przywódcy polityczni przebywali na wygnaniu, ale Elwira mówiła mi, że w skrytości ducha narasta w ludziach wściekłość konieczna do tego, by wystąpić przeciw reżimowi. Moi pryncypałowie byli ze swej strony bezwarunkowymi stronnikami Generała i kiedy żandarmi chodzili po domach, sprzedając jego zdjęcie, pokazywali z dumą, że mają już jedno i że wisi na honorowym miejscu w salonie. Elwira z całego serca nienawidziła tego pękatego i nie znanego sobie wojskowego, z którym nic jej nie łączyło. Złorzeczyła mu i posyłała złe spojrzenia, ilekroć przecierała jego zdjęcie ściereczką do kurzu.

Cztery

Tego dnia, kiedy listonosz znalazł ciało Łukasza Carlego, las był świeżo spłukany deszczem, mokry i rozbłyskujący kroplami wody. Z ziemi unosił się intensywny zapach gnijących liści i blada, nieziemska mgła. Każdego ranka od czterdziestu lat mężczyzna pokonywał na rowerze tę samą drogę. Pedałując po okolicy, zarabiał na życie i w ten sposób zdołał przetrwać bez szwanku dwie wojny, okupację, głód oraz wiele innych nieszczęść. Dzięki swemu zajęciu znał z imienia i nazwiska wszystkich okolicznych mieszkańców, tak jak potrafił rozpoznać gatunek i wiek każdego drzewa w lesie. Na pierwszy rzut oka ten poranek nie różnił się niczym od innych, te same dęby, buki, kasztany i brzozy, ten sam delikatny mech i grzyby przyrośnięte do grubych pni drzew, ten sam wonny i chłodny wietrzyk, te same cienie i barwne plamy światła. Dzień był taki jak inne i w kimś mniej obeznanym z okolicą nie obudziłby może czujności, listonosz jednak jechał napięty jak struna, a zimne mrowie chodziło mu po plecach, ponieważ dostrzegał znaki, które umknęłyby oku innego człowieka. Las jawił mu się jako ogromna zielona bestia, zazwyczaj potulna i obłaskawiona, a dziś dziwnie niespokojna. Zsiadł z roweru i wciągnął zapach poranka, poszukując przyczyn dręczącego go niepokoju. Wokół panowała taka cisza, jakby nagle stracił słuch.

Zostawił rower na ziemi i zszedł ze ścieżki, żeby rozejrzeć się po okolicy. Nie trzeba było daleko szukać, był tuż obok, zwisając z niezbyt wysokiej gałęzi, z zaciśniętą wokół szyi pętlą grubego powroza. Listonosz nie musiał patrzeć wisielcowi w twarz, żeby wiedzieć, kim jest. Znał Łukasza Carlego, odkąd tamten, przed wieloma laty, pojawił się w miasteczku.

Przyszedł nie wiadomo skąd, może z Francji, przytargał ze sobą kufry wypełnione książkami, mapę świata i dyplom nauczycielski, a potem ożenił się z najładniejszą dziewczyną i w kilka miesięcy pozbawił ją całej urody. Poznał go po nauczycielskich butach i płaszczu i miał wrażenie, że już gdzieś wcześniej widział tę scenę, jakby od lat wiedział, że nauczyciela spotka właśnie taki los. Nie wpadł w popłoch, poczuł raczej przypływ ironii, ochotę, by powiedzieć - ostrzegałem cię, draniu. Stał kilka sekund, jakby ważąc w myślach to, co się stało, gdy nagle drzewo zaskrzypiało, postać odwróciła się i martwy wzrok wisielca wbił się w jego oczy. Nie mógł się poruszyć. Listonosz i ojciec Rolfa Carlego patrzyli tak jeden na drugiego, dopóki wszystkiego sobie nie powiedzieli. Dopiero wtedy stary się ocknął. Wycofał się po rower, schylił się, żeby podnieść go z ziemi i poczuł w piersi ukłucie głębokie i palące jak miłosna trwoga. Wskoczył okrakiem na swój pojazd i pochylony nad kierownicą odjechał najszybciej, jak potrafił, a jęk uwiązł mu w gardle.

Dojechał do miasteczka, pedałując tak zapamiętale, że jego stare serce państwowego urzędnika o mało nie pękło. Zdołał wydać z siebie ostrzegawczy okrzyk, a potem runął jak długi przed piekarnią z ogłuszającym szumem w głowie i przestrachem w oczach. Piekarze go stamtąd zabrali i ułożyli na stole do robienia ciastek. Leżał tam utytłany w mące, dysząc wskazywał palcem w stronę lasu i powtarzał, że Łukasz Carle zawisł wreszcie na gałęzi, jak mu się to należało od dawna, przeklętemu draniowi. Tak o zdarzeniu dowiedziało się miasteczko. Wieść niosła się od domu do domu, dopadając znienacka ludzi, którzy od zakończenia wojny nie doznali podobnego szoku. Wszyscy wylegli na ulicę, żeby porozmawiać o tym, co się wydarzyło. Wszyscy - oprócz pięciu uczniów ostatniej klasy, którzy schowali głowy pod poduszki, udając głęboki sen.

Wkrótce potem policja postawiła na nogi lekarza oraz sędziego i ruszyli w kierunku, jaki wskazywał drżący palec pracownika poczty. Kilku mieszkańców podążyło za nimi. Znaleźli Łukasza Carlego, kołyszącego się niczym strach na wróble tuż obok drogi, i dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że od piątku nikt go nie widział. Trzeba było czterech mężczyzn, żeby zdjąć go z gałęzi, bo zrobił się ciężki jak głaz. Lekarzowi wystarczył jeden rzut oka, by zorientować się, że nim umarł w wyniku uduszenia, dostał potężne uderzenie w potylicę. Policji również nie trzeba było wiele czasu, by dojść do wniosku, że jedynymi osobami, mogącymi udzielić jakichś wyjaśnień, są jego uczniowie, z którymi wybrał się na doroczną wycieczkę szkolną.

- Przyprowadzić chłopców - rozkazał komendant.

- Po co? To nie jest odpowiedni widok dla dzieci - oburzył się sędzia, którego wnuk był uczniem ofiary.

Należało ich jednak przesłuchać. W trakcie krótkiego śledztwa, zarządzonego przez miejscowy wymiar sprawiedliwości bardziej z poczucia obowiązku niż z rzeczywistej chęci dotarcia do prawdy, uczniowie zostali wezwani na przesłuchanie.

Powiedzieli, że nic nie wiedzą. Wybrali się, jak co roku, do lasu, grali w piłkę, urządzili zawody w zapasach, zjedli przyniesiony ze sobą prowiant, a potem rozeszli się z koszykami w różnych kierunkach na poszukiwanie grzybów. Zgodnie z wydanym im uprzednio poleceniem o zmierzchu zebrali się na skraju drogi, choć nie usłyszeli wzywającego ich gwizdka.

Bezskutecznie poszukiwali nauczyciela, potem usiedli i czekali, a gdy zapadła noc, postanowili wrócić do wioski. Nie przyszło im do głowy powiadomić o zdarzeniu policji, ponieważ sądzili, że Łukasz Carle wrócił do domu albo do szkoły. To wszystko. Nie mieli najmniejszego pojęcia, jak to się stało, że zawisł na gałęzi.

Rolf Carle, ubrany w szkolny mundurek, wypolerowane buty i w czapce wciśniętej głęboko na uszy, szedł wraz z matką korytarzem prefektury. Chłopiec poruszał się niezgrabnie i pospiesznie, jak wielu dorastających młodzieńców; był szczupły, piegowaty, miał delikatne dłonie i uważne spojrzenie. Wprowadzono ich do pustej i chłodnej sali o ścianach wyłożonych kafelkami, pośrodku której, na noszach, spoczywały mocno oświetlone zwłoki. Matka wyciągnęła z rękawa chusteczkę i starannie przetarła okulary. Gdy lekarz sądowy uniósł prześcieradło, pochyliła się i przez nieskończenie długą minutę przyglądała się zniekształconej twarzy. Na jej znak syn podszedł i spojrzał także, a wtedy ona spuściła głowę i schowała twarz w dłoniach, żeby ukryć radość.

- To mój mąż - powiedziała wreszcie.

- To mój ojciec - dodał Rolf Carle, siląc się na spokój.

- Bardzo mi przykro. To bardzo dla państwa nieprzyjemne... - wybąkał lekarz, nie rozumiejąc przyczyny, dla której się rumieni. Ponownie przykrył ciało, a potem stanęli w trójkę w milczeniu i patrzyli zmieszani na rysującą się pod prześcieradłem sylwetkę.

- Nie zrobiłem jeszcze sekcji zwłok, ale ta śmierć wygląda na samobójstwo. Bardzo mi przykro, naprawdę.

- No cóż, to chyba wszystko - odezwała się matka.

Rolf wziął ją pod rękę i wyszli niespiesznie. Odgłos kroków stawianych po kamiennej posadzce będzie mu się we wspomnieniach kojarzył z uczuciem ulgi i spokoju.

- To nie było samobójstwo. Ojca zabili twoi koledzy ze szkoły - stwierdziła pani Carle po powrocie do domu.

- Skąd mama wie?

- Jestem pewna i cieszę się, że to zrobili, bo inaczej musielibyśmy kiedyś zrobić to sami.

- Niech mama tak nie mówi, proszę - mruknął przerażony Rolf. Matka robiła na nim zawsze wrażenie osoby pogodzonej z losem i nie przypuszczał, że chowa w sercu tyle urazy do tego człowieka. Myślał, że tylko on go nienawidzi. - Już po wszystkim, niech mama zapomni.

- Wprost przeciwnie, synu, musimy zawsze pamiętać - uśmiechnęła się z nowym wyrazem twarzy.

Mieszkańcy miasteczka tak uporczywie starali się wymazać śmierć profesora Carlego ze swej pamięci, że dopięliby celu, gdyby nie sami zabójcy. Tych pięciu chłopców przez wiele lat zbierało w sobie siły na popełnienie zbrodni i nie zamierzali teraz milczeć; mieli niejasne przeczucie, że czyn ten okaże się najważniejszy w ich życiu. Wcale nie chcieli, żeby rozpłynął się we mgle niedomówień. Na pogrzeb nauczyciela przyszli odświętnie ubrani, śpiewali hymny, złożyli wieniec w imieniu całej szkoły i stali ze wzrokiem wbitym w ziemię, by nikt ich nie przyłapał na pełnych winy spojrzeniach. Przez pierwsze dwa tygodnie milczeli jak zaklęci, oczekując, że lada dzień znajdą się dowody zbrodni wystarczające, żeby posłać ich za kratki. Opanował ich strach, którego długo nie mogli poskromić, aż postanowili ubrać ten strach w słowa, by przybrał wreszcie jakiś konkretny kształt. Okazja nadarzyła się po meczu piłki nożnej, w szatni stadionu sportowego, gdzie mokrzy od potu i podnieceni gracze przebierali się wśród żartów i kuksańców. Niczego wcześniej nie uzgadniając, zostali trochę dłużej pod prysznicami, dopóki cała reszta nie wyszła. Wówczas stanęli całkiem nadzy przed lustrem i przyjrzeli się sobie nawzajem, jakby chcieli upewnić się, że żaden nie ma na sobie widocznych śladów tego, co się wydarzyło. Któryś się roześmiał, a wtedy rozpłynęły się dzielące ich cienie i znowu stali się tacy jak dawniej, poklepywali się po plecach, obejmowali jeden drugiego i bawili się jak duże dzieci, którymi zresztą byli. Zgodzili się co do tego, że Carle dostał to, na co zasłużył - był bestią i psychopatą. Odtworzyli wszystko raz jeszcze, szczegół po szczególe, i uświadomili sobie ze zdumieniem, że skoro zostało tyle śladów, dawno już powinni byli zostać zatrzymani. Zrozumieli wówczas, że są bezkarni i że nikt ich o nic nie oskarży. Ewentualne śledztwo musiałby prowadzić komendant policji, który był ojcem jednego z nich, sędzią na rozprawie byłby dziadek innego, a ława przysięgłych składałaby się z krewnych i sąsiadów. Wszyscy tam się znali, wszystkich łączyły więzy pokrewieństwa, nikt nie miał ochoty wyjaśniać sprawy zabójstwa, nawet rodzina Łukasza Carlego. Podejrzewali, że w gruncie rzeczy jego żona i syn od wielu lat pragnęli, by zniknął i że jego śmierć przyniosła im ulgę, a ich dom omiótł ożywczy powiew, po którym wszystko stało się tak czyste, jak nigdy przedtem.

Chłopcy postanowili pielęgnować wspomnienie swego czynu, co udawało im się znakomicie; ludzie zaczęli wkrótce powtarzać sobie opowieść z ust do ust i ubarwiać dodatkowymi szczegółami, aż przemieniła się w bohaterski wyczyn.

Stworzyli klub i złożyli tajemną przysięgę braterstwa. Czasem spotykali się nocą w lesie, żeby upamiętnić tamten wyjątkowy w ich życiu piątek. Celebrowali wspomnienie ciosu kamieniem, którym ogłuszyli belfra, przygotowanego zawczasu sznura, sposobu, w jaki wspięli się na drzewo i założyli pętlę na szyję nieprzytomnego mężczyzny, chwili, w której otworzył oczy, gdy podciągali go w górę, i rzucał się w powietrzu w agonalnych drgawkach. Ich znakiem rozpoznawczym stało się kółko z białego materiału, przyszyte do lewego rękawa marynarki. Miasteczko szybko domyśliło się znaczenia tego znaku. Domyślił się również Rolf. Był rozdarty między wdzięcznością za wyzwolenie od torturującego ich kata a upokorzeniem z powodu noszenia nazwiska zamordowanego i wstydem, że nie znajduje w sobie chęci ani siły, by go pomścić.

Rolf Carle zaczął tracić na wadze. Kiedy podnosił jedzenie do ust, zdawało mu się, że łyżka zmienia się w język ojca, z głębi talerza spoglądają na niego przerażone oczy zmarłego, chleb zaś przybiera kolor jego skóry. Nocami rzucał się w gorączce, a za dnia, udręczony migreną, wynajdywał preteksty, żeby nie wychodzić z domu. Matka zmuszała go jednak do przyjmowania posiłków i chodzenia do szkoły. Wytrzymał dwadzieścia sześć dni, ale dwudziestego siódmego rano, gdy podczas przerwy pojawiło się pięciu jego kolegów z naszywkami na rękawach, dostał tak silnego napadu mdłości, że zaniepokojony dyrektor szkoły wezwał karetkę pogotowia, która zawiozła chłopca do szpitala w sąsiednim mieście.

Pozostał tam do końca tygodnia targany torsjami, od których omal nie wyzionął ducha. Widząc go w takim stanie, pani Carle domyśliła się, że objawy występujące u syna nie są wynikiem zwykłej niestrawności. Lekarz z miasteczka, ten sam, który asystował przy narodzinach chłopca i wystawił świadectwo zgonu ojca, zbadał go uważnie, przepisał wiele lekarstw i poradził matce, żeby nie przejmowała się zanadto, bo Rolf jest silny i zdrowy, wkrótce przezwycięży dręczący go niepokój, zacznie uprawiać sporty i uganiać się za dziewczynami. Pani Carle podawała mu skrupulatnie wszystkie przepisane środki, nie widząc jednak żadnej poprawy, z własnej inicjatywy podwoiła dawkę. Nie przyniosło to skutku, bo osowiały i otępiały chłopiec nadal nie miał apetytu. Do obrazu powieszonego ojca dołączyło wspomnienie dnia, w którym poszedł do obozu grzebać trupy więźniów. Katarzyna przypatrywała mu się uporczywie łagodnym wzrokiem, chodziła za nim krok w krok, wzięła go nawet za rękę i próbowała wejść z nim pod kuchenny stół, ale oboje byli już za bardzo wyrośnięci. Zwinęła się wówczas w kłębek u jego boku i zaczęła mruczeć jedną z długich litanii z dzieciństwa.

W czwartek wczesnym rankiem matka przyszła go obudzić do szkoły. Leżał odwrócony do ściany, blady i wyczerpany zmorami, zdecydowany na śmierć, bo nie mógł już dłużej tego znieść. Zrozumiała, że spala się żywym ogniem w poczuciu winy za to, że sam chciał popełnić tę zbrodnię. Bez słowa podeszła do szafy i zaczęła w niej grzebać. Znalazła zaginione od lat przedmioty, nieużywane ubrania, zabawki dzieci, zdjęcia rentgenowskie mózgu Katarzyny, strzelbę Jochena. Były tam również czerwone trzewiki z lakierowanej skóry na obcasach niczym sztylety. O dziwo, nie wzbudziły prawie jej odrazy, nie miała nawet odruchu, żeby wyrzucić je do śmieci. Zaniosła trzewiki do kominka i ustawiła przy portrecie zmarłego męża, po jednym z każdej strony, jakby robiła ołtarzyk. Trafiła wreszcie na brezentową torbę Łukasza Carlego z czasów wojny, zielony worek z mocnymi, skórzanymi rzemieniami i z podobną starannością, z jaką wykonywała wszelkie prace w domu i w polu, ułożyła w worku ubrania młodszego syna, swoje zdjęcie z dnia ślubu, kartonowe pudełko obite w środku jedwabiem, gdzie przechowywała loczek Katarzyny, i paczkę owsianych herbatników, które upiekła poprzedniego dnia.

- Ubieraj się, synu, pojedziesz do Ameryki Południowej - oznajmiła z niezłomną stanowczością.

W ten sposób Rolf Carle wsiadł na pokład norweskiego frachtowca, który zawiózł go na drugi koniec świata, daleko od natrętnych koszmarów. Matka pojechała z nim pociągiem do najbliższego portu, kupiła mu bilet trzeciej klasy, resztę pieniędzy i adres wuja Ruperta zawinęła w chusteczkę i przyszyła mu ten pakiecik do wewnętrznej strony spodni, nakazując, by nie zdejmował ich pod żadnym pozorem. Zrobiła to bez żadnego widocznego wzruszenia, a na pożegnanie pocałowała go pospiesznie w czoło, jak czyniła to każdego ranka, gdy wychodził do szkoły.

- Jak długo mnie nie będzie, mamo?

- Nie wiem, Rolfie.

- Nie powinienem wyjeżdżać, jestem jedynym mężczyzną w rodzinie, muszę się mamą opiekować.

- Dam sobie radę. Napiszę do ciebie.

- Katarzyna jest chora, nie mogę jej tak zostawić...

- Twoja siostra długo nie pożyje, zawsze o tym wiedzieliśmy, nie ma sensu martwić się o nią. A to co? Płaczesz? O, nie przypominasz mojego syna, Rolfie. Za duży już jesteś, żeby zachowywać się jak dziecko. Wytrzyj nos i wchodź na pokład, zanim ludzie zaczną na nas patrzeć.

- Źle się czuję, mamo, mdli mnie.

- Zabraniam ci! Nie rób mi wstydu. Chodźmy, wejdź na mostek, przejdź na dziób i tam zostań. Nie oglądaj się za siebie.

Żegnaj, Rolfie.

Chłopiec schował się jednak na rufie, żeby obserwować nabrzeże i widział dzięki temu, że ona nie ruszyła się z miejsca, dopóki statek nie zniknął jej z oczu. Zabrał ze sobą obraz ubranej na czarno matki, w pilśniowym kapeluszu, z torebką ze sztucznej skóry imitującej skórę krokodyla, jak stoi nieruchoma i samotna, z twarzą zwróconą ku morzu.

Rolf Carle płynął prawie miesiąc na najniższym pokładzie statku, pośród uchodźców, emigrantów i biedaków, nie zamieniając z nikim ani słowa z powodu dumy i nieśmiałości. Wpatrywał się w ocean z takim zapamiętaniem, że dotarł do dna swego smutku i wyczerpał jego zapasy. Od tej chwili nigdy już nie popadł w podobne przygnębienie, choć początkowo o mało nie rzucił się przez nie do wody. Po dwunastu dniach podróży morskie powietrze przywróciło mu apetyt i wyleczyło z koszmarnych snów, nie odczuwał już mdłości i zaciekawiły go wesołe delfiny, które na długich odcinkach towarzyszyły statkowi. Kiedy przybił wreszcie do wybrzeża Ameryki Południowej, jego policzki znowu się zaróżowiły.

Przejrzał się w lusterku w łazience, z której korzystał wspólnie z pozostałymi pasażerami podróżującymi trzecią klasą, i nie ujrzał w nim twarzy udręczonego młokosa, ale twarz dojrzałego mężczyzny. Spodobało mu się własne odbicie, zaczerpnął głęboko powietrza i po raz pierwszy od dawna roześmiał się.

Statek zatrzymał maszyny przy nabrzeżu i pasażerowie zeszli na ląd. Rolf Carle był jednym z pierwszych, którzy dotknęli ziemi. Czuł się jak pirat z powieści przygodowych, ciepły wiatr targał mu włosy, a mocne słońce oślepiało oczy. W świetle poranka ujrzał przed sobą niewiarygodny widok. Wzgórza oblepione były różnokolorowymi domami, między którymi wiły się kręte uliczki, suszyła bielizna i przyciągała wzrok bujna roślinność we wszystkich odcieniach zieleni. Powietrze drgało od krzyku przekupniów, śpiewu kobiet, dziecięcego śmiechu i wrzasku papug, było ciężkie od zapachów, pogodnej zmysłowości i wilgotnego ciepła jadłodajni. W hałaśliwym tłumie tragarzy, marynarzy i podróżnych, wśród pakunków, waliz, gapiów i straganiarzy czekali na niego wuj Rupert, jego żona Burgel oraz ich dwie córki, krzepkie i rumiane panienki, w których Rolf natychmiast się zadurzył. Rupert był dalekim krewnym jego matki, stolarzem z zawodu, wielkim smakoszem piwa i miłośnikiem psów. Wyjechał z rodziną na ten koniec świata, uciekając przed wojną, bo nie czuł w sobie żołnierskiego powołania, uważał, że to głupota pozwolić się zabić za jakiś sztandar, który jest tylko kawałkiem szmaty zaczepionej na kiju.

Nie miał ciągot patriotycznych, kiedy więc nabrał pewności, że wojna jest nieunikniona, przypomniał sobie dalekich pradziadków, którzy wiele lat wcześniej wyruszyli do Ameryki, żeby założyć tam kolonię i postanowił podążyć ich śladem.

Wprost ze statku zabrał Rolfa do miasteczka jak z bajki. Sprawiało wrażenie zamkniętego w pęcherzyku powietrza: czas się w nim zatrzymał, a geografia stanęła na głowie. Życie toczyło się tam jak w Alpach w dziewiętnastym wieku. Chłopiec miał wrażenie, jakby znalazł się w kinie. Nie odwiedzał innych miejsc w okolicy i przez kilka miesięcy był przekonany, że wybrzeże karaibskie niewiele się różni od brzegów Dunaju.

W połowie dziewiętnastego wieku pewien znakomity mieszkaniec Ameryki Południowej, właściciel żyznych ziem wciśniętych między góry w pobliżu morza i niedaleko od cywilizowanego świata zapragnął, żeby osiedlili się w jego majątku koloniści odpowiedniego pochodzenia. Pojechał do Europy, wynajął statek i rozpuścił wici wśród zubożałych w wyniku wojen i chorób ludzi, że po drugiej stronie oceanu czeka na nich kraina mlekiem i miodem płynąca. Mieli tam zbudować społeczeństwo doskonałe, w którym panowałby pokój i dostatek, społeczeństwo rządzące się chrześcijańskimi zasadami, wolne od występku, wybujałych ambicji i lęków, które prześladowały ludzkość od zarania cywilizacji. Wybrano osiemdziesiąt rodzin wedle zasług i zamiarów. Znajdowali się w tej grupie przedstawiciele różnych rzemieślniczych profesji, jeden nauczyciel, jeden lekarz i jeden ksiądz, wszyscy ze swoimi narzędziami pracy i wsparci kilkoma wiekami tradycji i wiedzy. Kiedy stanęli na tropikalnym wybrzeżu, niektórzy się wystraszyli, przekonani, że nigdy nie uda im się przyzwyczaić do życia w takim miejscu. Zmienili jednak zdanie, gdy wspięli się ścieżką na szczyty gór i znaleźli tam raj obiecany, krainę żyzną i przyjazną, gdzie mogli hodować owoce i uprawiać warzywa przywiezione z Europy i gdzie udawały się również uprawy amerykańskie. Wybudowali kopię swoich rodzinnych wiosek, z domami z drewnianych bali, gotyckimi napisami, kwiatami w doniczkach zdobiącymi okna i kościółkiem, w którym zawiesili brązowy dzwon przywieziony statkiem z Europy. Zamknęli dojście do swej kolonii i zatarasowali drogę, żeby uniemożliwić wjazd i wyjazd i przez sto lat żyli, przestrzegając boskich przykazań, zgodniej z życzeniem człowieka, który sprowadził ich w to miejsce. Istnienie osady nie mogło wiecznie pozostawać tajemnicą, a kiedy prasa o niej poinformowała, wybuchł skandal. Rząd oznajmił, że nie pozwoli, by na terenie kraju istniała jakaś cudzoziemska kolonia, rządząca się wedle własnego prawa i obyczaju; nakazał mieszkańcom otwarcie bram i wpuszczenie urzędników administracji państwowej, turystów oraz przedstawicieli handlu. Gdy to zrobili, oczom przyjezdnych ukazała się społeczność, w której nie mówiono po hiszpańsku, wszyscy byli jasnowłosi ijasnoocy, a sporo dzieci miało wady wrodzone z powodu bliskiego pokrewieństwa rodziców. Wybudowano drogę, która połączyła osadę ze stolicą, a kolonia szybko stała się ulubionym celem rodzinnych przejażdżek samochodowych na zakupy sezonowych owoców, miodu, wędlin, chleba domowego wypieku i haftowanych obrusów. Mieszkańcy osady zamienili swe domy w restauracje i hoteliki dla gości, niektóre z nich przyjmowały również pary kochanków, co nie było całkiem po myśli założyciela wspólnoty, świat się jednak zmienia i trzeba iść z duchem czasu. Rupert przybył do kolonii, gdy było to jeszcze miejsce zamknięte, ale przekonał wszystkich do siebie, bo udowodnił, że wywodzi się z Europy i jest porządnym człowiekiem. Kiedy nawiązana została łączność ze światem zewnętrznym, był jednym z pierwszych, którzy dostrzegli zalety nowej sytuacji. Przestał wyrabiać meble, ponieważ w stolicy można teraz było kupić lepsze i w większym wyborze, a zajął się produkcją zegarów z kukułką i robieniem ręcznie malowanych zabawek wedle starych wzorów, które sprzedawał turystom. Poświęcił się także hodowli psów rasowych i otworzył szkołę tresury, co w tej szerokości geograficznej nikomu przed nim nie przyszło do głowy, bo zwierzęta rodziły się tutaj i rozmnażały byle jak, bez imion, konkursów piękności, fryzjerów i specjalnego szkolenia. Szybko rozeszły się wieści, że gdzie indziej są modne owczarki alzackie, więc bogaci zapragnęli mieć takie psy, zaopatrzone w odpowiednie rodowody. Ci, co mogli sobie na to pozwolić, posyłali nadto zwierzęta do szkoły Ruperta, skąd wracały z umiejętnością chodzenia na łapach tylnych, podawania łapy przedniej, przynoszenia w pysku gazety i kapci pana oraz udawania nieżywych, gdy wydało im się polecenie w obcym języku.

Wuj Rupert miał na własność duży kawałek ziemi i obszerny dom, rozplanowany jak pensjonat, z dużą liczbą pokoi, cały z ciemnego drewna, własnoręcznie wybudowany i umeblowany na podobieństwo domów w Heidelbergu, choć sam wuj nigdy nie był w tym mieście. Zrobił wierną kopię na podstawie czasopism. Żona wuja hodowała kwiaty i uprawiała truskawki, miała też kurnik, który zaopatrywał w jaja całą osadę. Żyli z hodowli psów, sprzedaży zegarów oraz z turystów.

W życiu Rolfa Carlego nastąpił przełom. Ukończył szkołę, w osadzie nie było możliwości dalszego kształcenia się, ale wuj postanowił przysposobić go do swojego fachu, żeby mieć w nim pomocnika, a może i spadkobiercę, bo nie tracił nadziei, że któregoś dnia Rolf ożeni się z jedną z jego córek. Polubił go od pierwszego spojrzenia. Zawsze chciał mieć syna, a ten chłopak był taki, jakiego sobie wymarzył, silny, uczciwy i zręczny, z rudawymi włosami, jak wszyscy mężczyźni w rodzinie. Rolf szybko nauczył się posługiwać narzędziami stolarskimi, składać mechanizmy zegarów, zbierać truskawki i obsługiwać gości pensjonatu. Wuj i ciotka spostrzegli, że da z siebie wszystko, jeśli przekonają go, że robi to z własnych chęci i odwołają się do jego uczuć.

- Czy dałoby się coś zrobić z dachem kurnika, Rolf? - pytała Burgel z bezradnym westchnieniem.

- Można zasmołować.

- Moje biedne kury pozdychają, gdy zaczną się deszcze.

- Niech się ciocia nie martwi, szybko sobie z tym poradzę.

I przez kolejne trzy dni z rzędu chłopak mieszał smołę w kuble, balansując na dachu i wykładając przechodniom swoje teorie o zabezpieczaniu dachu przed przemakaniem. Kuzynki posyłały mu pełne podziwu spojrzenia, a Burgel skrywała uśmiech.

Rolf postanowił opanować język tego kraju i nie spoczął, aż znalazł osobę, która zaczęła go uczyć metodycznie. Natura wyposażyła go w dobry słuch muzyczny, więc korzystał z niego, grając na organach w kościele, występując przed gośćmi z akordeonem i chłonąc hiszpańszczyznę wraz z szerokim repertuarem słów wulgarnych i używanych w mowie potocznej. Korzystał z nich rzadko, ale gromadził jako część swego wykształcenia. Wolne chwile poświęcał lekturze i w niecały rok przeczytał wszystkie książki, jakie były w osadzie, pamiętając zawsze o zwracaniu ich w wyznaczonym terminie. Dzięki dobrej pamięci łatwo gromadził wiadomości - niemal zawsze bezużyteczne i nie do sprawdzenia - którymi wprawiał w olśnienie rodzinę i sąsiadów. Potrafił powiedzieć bez zająknienia, ilu mieszkańców liczy sobie Mauretania lub jaka jest szerokość kanału La Manche w milach morskich. Na ogół wiedział to rzeczywiście, ale czasami zmyślał dane na poczekaniu i upierał się tak bezczelnie przy ich prawdziwości, że nikt nie odważał się podawać jego słów w wątpliwość. Nauczywszy się kilku wyrażeń łacińskich, nie zawsze używał ich właściwie, lecz szpikował nimi swoje długie przemowy, dzięki czemu zyskał uznanie i autorytet w małej społeczności. Matka nauczyła go uprzejmych, choć nieco staroświeckich manier, które zjednywały mu powszechne uznanie, nade wszystko zaś sympatię kobiet, nie przyzwyczajonych do takich subtelności w tym surowym kraju. Szczególnie grzecznie zachowywał się w stosunku do cioci Burgel i nie było w tym udawania, bo naprawdę pokochał ciotkę. Potrafiła kłaść kres jego młodzieńczym udrękom, zmieniając je w błahe kłopoty, a on dziwił się później, dlaczego sam nie wpadł wcześniej na ten prosty sposób. Kiedy pogrążał się w tęsknocie lub zamartwiał ludzką niegodziwością, ona leczyła go wspaniałymi deserami albo żarcikami wymyślanymi naprędce. Była jedyną, oprócz Katarzyny, osobą, która obejmowała go bez powodu i nie pytając o pozwolenie. Każdego ranka dawała mu na powitanie głośnego całusa, a przed snem poprawiała mu pościel w łóżku. Jego matka nigdy nie robiła takich rzeczy z wrodzonej sobie wstydliwości. Na pierwszy rzut oka Rolf sprawiał wrażenie nieśmiałego, łatwo się czerwienił, mówił ściszonym głosem. W gruncie rzeczy był jednak zarozumiały i nie wyrósł jeszcze z wieku, w którym myśli się o sobie jak o pępku świata. Sprytem znacznie górował nad otoczeniem i dobrze o tym wiedział, był jednak na tyle inteligentny, że udawał skromnego. W niedzielne poranki przyjeżdżali goście z miasta, by obejrzeć psie występy w szkole wuja Ruperta. Rolf prowadził ich na obszerne patio z torami i przeszkodami, gdzie podziwiali wyczyny psów, głośno bijąc brawo. W niedziele sprzedawano również psy z hodowli. Rolf rozstawał się z nimi pełen smutku, bo nic nie napełniało go takim wzruszeniem jak szczeniaki, którymi opiekował się od urodzenia. Kładł się zazwyczaj na posłaniach suk i pozwalał, żeby szczeniaki go obwąchiwały, lizały po uszach i zasypiały u jego boku. Znał każdego po imieniu i rozmawiał z nimi jak równy z równym. Był spragniony czułości, ale sam odważał się okazywać ją tylko zwierzętom, ponieważ wychowano go bez pieszczot. Potrzebował długiego czasu, by oswoić się z ludźmi. Najłatwiej poszło mu z Burgel, dopiero potem z innymi.

Sekretnym źródłem czułości było dla niego wspomnienie Katarzyny. Gdy nocą zostawał sam w pokoju, chował czasem głowę pod poduszkę i płakał, myśląc o siostrze. Nigdy nie mówił o przeszłości, bo nie chciał wzbudzać współczucia, a poza tym nie zdołał jej jeszcze uporządkować na własny użytek. Nieszczęśliwe lata spędzone u boku ojca były w jego pamięci stłuczonym lustrem.

Szczycił się chłodnym i praktycznym podejściem do życia, bo obie te cechy uważał za bardzo męskie, ale w głębi duszy był niepoprawnym marzycielem, rozbrajał go każdy sympatyczny odruch, reagował buntem na niesprawiedliwość, cierpiał na właściwy pierwszej młodości naiwny idealizm i źle znosił zderzenia z szorstką rzeczywistością. Dzieciństwo pełne niedostatku i strachu wyrobiło w nim wrażliwość, która pozwalała mu wyczuwać intuicyjnie ciemne strony spraw i ludzi, wykształciło także zdolność przewidywania, objawiającą się niczym nagłe olśnienie. Racjonalizm, do jakiego się przymuszał, nie pozwalał mu jednak przywiązywać wagi do tych tajemnych sygnałów ani zdawać się na głos serca. Odrzucał emocje, a te - gdy tylko się zapominał, zbijały go z nóg. Głuchy był także na mowę zmysłów i starał się okiełznać tę część własnej natury, która zachęcała do gnuśności i wesołego życia. Zrozumiał od razu, że osada to piękny sen, w jakim się znalazł przypadkiem, prawdziwe życie natomiast jest twardą walką i lepiej zaopatrzyć się w mocny pancerz, żeby przetrwać. Ci, którzy znali go lepiej, wiedzieli jednak, że wszystko to było zasłoną dymną i wystarczył leciutki powiew wiatru, by ta pierzchła. Przez całe życie nie potrafił skrywać uczuć, potykał się o własną dumę i upadał raz po raz, żeby znowu stanąć na nogach.

Rupert, Burgel i ich córki byli dobroduszni, dzielni i bardzo łakomi. Jedzenie miało dla nich podstawowe znaczenie, całe życie kręciło się wokół prac kuchennych i ceremonii zasiadania do stołu. Wszyscy byli pulchni i nie mogli przyzwyczaić się do widoku Rolfa, który wciąż był chudy, mimo ich stałej troski, by dobrze się odżywiał. Ciocia Burgel wymyśliła pobudzające danie, które przyciągało do niej turystów i sprawiało, że jej własny mąż ciągle płonął.

Patrzcie tylko, mówiła z zaraźliwym śmiechem zadowolonej z siebie matrony, para z niego bucha jak z lokomotywy. Przepis był prosty: w ogromnym garze smażyła najpierw cebulę, boczek i pomidory, dodawała soli, ziarnistego pieprzu, ząbków czosnku i kolendry. Potem wrzucała warstwami pokrojoną w kawałki wieprzowinę i wołowinę, kurczaki bez kości, bób, kukurydzę, paprykę, rybę, małże i krewetki, wszystko to posypywała odrobiną nierafinowanego cukru i podlewała czterema kuflami piwa. Nim przykryła gar i postawiła go na wolnym ogniu, dodawała jeszcze garść ziół hodowanych w doniczkach na parapecie kuchennym. To właśnie był kluczowy zabieg. Nikt nie znał składu tej ostatniej przyprawy, a ciotka powtarzała stanowczo, że tajemnicę zabierze ze sobą do grobu. Gotowa potrawa miała ciemny kolor i jej poszczególne składniki wyjmowano z garnka i podawano na talerz w kolejności odwrotnej do ich wkładania. Na końcu pojawiały się filiżanki z bulionem, który wspaniale rozgrzewał kości i roznamiętniał duszę. Kilka razy do roku bito świnie i wyrabiano najlepsze wędliny w osadzie: wędzone szynki, kiełbasy, mortadele, a także wekowany smalec. Kupowano świeże mleko w beczkach, żeby zbierać z niego śmietanę, kręcić masło i wyrabiać sery. Od świtu do nocy z kuchni dobywały się smakowite zapachy.

Na odkrytych paleniskach, przygotowanych na patio, ustawiano miedziane rondle, w których smażono powidła ze śliwek, moreli i truskawek, podawane potem gościom na śniadanie. Spędzając tyle czasu na przygotowywaniu aromatycznych potraw, obie córki wuja pachniały cynamonem, goździkami, wanilią i cytryną. Wieczorami Rolf zakradał się po cichu do ich pokoju i zanurzał głowę w ubraniach kuzynek, żeby wciągać nosem tę słodką woń, która podsuwała mu grzeszne myśli.

Zwykły rozkład dnia ulegał zmianie w soboty i w niedziele. We czwartek wietrzono pokoje i ustawiano w nich świeże kwiaty. Rąbano też drewno do kominków, bo nocami wiał chłodny wietrzyk i goście lubili siadać przy ogniu i wyobrażać sobie, że są w Alpach. Od piątku do niedzieli dom wypełniał się przyjezdnymi i cała rodzina zajmowała się nimi od świtu do nocy. Ciotka Burgel nie wychodziła z kuchni, a dziewczynki podawały do stołu i sprzątały, ubrane w haftowane kaftaniki i spódnice z filcu, białe pończochy, wykrochmalone sztywno fartuszki i z włosami splecionymi w warkocze związane kolorowymi wstążkami, jak wieśniaczki z niemieckich bajek.

Listy od pani Carle szły cztery miesiące, wszystkie były krótkie i niemal takie same: Kochany synu, czuję się dobrze, Katarzyna jest w szpitalu, dbaj o siebie i pamiętaj o wszystkim, czego cię nauczyłam, żebyś był dobrym człowiekiem, całuję cię, twoja mama. Rolf natomiast często wysyłał listy do matki, zapisywał wiele stron, by opowiedzieć jej, co przeczytał, bo po początkowym opisaniu osady i rodziny wuja brakowało mu tematów, miał wrażenie, że nie spotyka go nic godnego odnotowania w liście. Wolał więc zadziwiać matkę długimi rozważaniami filozoficznymi, do których znajdował inspirację w przeczytanych książkach. Posyłał jej także zdjęcia, które robił starym aparatem fotograficznym swego wuja, uwieczniając w ten sposób zmieniającą się przyrodę, ludzkie twarze, błahe wydarzenia oraz szczegóły, na które zwykle nie zwraca się uwagi.

Ta korespondencja wiele dla niego znaczyła, nie tylko dlatego, że pozwalała odczuwać obecność matki. Odkrył przy okazji, że bardzo lubi przyglądać się światu i utrwalać go w obrazach.

Kuzynkom Rolfa oświadczyło się dwóch kandydatów, wywodzących się w prostej linii od założycieli kolonii. Byli właścicielami wytwórni fantazyjnych świec, jakie sprzedawały się świetnie w całym kraju i za granicą. Fabryka ta nadal istnieje i wyrobiła sobie taką markę, że przy okazji wizyty papieża rząd zamówił w niej gromnicę o wysokości siedmiu i średnicy dwóch metrów, by paliła się cały czas w katedrze. W fabryce nie tylko wymodelowano świecę doskonale i ozdobiono scenami Męki Pańskiej, ale również nasycono sosnowym zapachem. Udało się także przewieźć ją w upalnym słońcu ciężarówką do stolicy tak, by nie straciła kształtu wysmukłego obelisku, bożonarodzeniowego zapachu ani odcienia starej kości słoniowej. Obaj młodzieńcy mówili głównie o formach odlewniczych, o kolorach i aromatach świec. Czasami sprawiali więc wrażenie nudziarzy, od środka i na zewnątrz przesiąknęli zapachem pszczelego wosku i olejków eterycznych, byli jednak przystojni i dobrze im się powodziło. Jeden i drugi stanowili najlepsze partie w kolonii i miejscowe dziewczyny wynajdywały najróżniejsze powody, żeby ciągle chodzić po świece, wystroiwszy się uprzednio w najbardziej zwiewne sukienki. Rupert zasiał jednak w swoich córkach ziarno niepokoju, mówiąc, że wszyscy miejscowi ludzie, zrodzeni od pokoleń z tych samych rodzin, mają krew rozcieńczoną wodą i mogą wydać na świat ułomne potomstwo. W całkowitej sprzeczności z teoriami głoszącymi czystość rasową uważał bowiem, że najlepsze skutki dają mieszanki i aby udowodnić swe przekonanie, skrzyżował psy rasowe z ulicznymi kundlami. Urodziły się niewydarzone stworzenia, nieokreślonej maści i niespodziewanych rozmiarów, których nikt nie chciał kupić. Okazały się, co prawda, dużo bystrzejsze od swych pobratymców z rodowodem, o czym można się było przekonać, gdy nauczyły się chodzić po linie i tańczyć walca na tylnych łapach. Lepiej poszukać narzeczonych poza osadą, powtarzał uparcie swej ukochanej Burgel, która nie chciała go słuchać. Sama myśl o tym, że jej dziewczynki mogłyby wyjść za mąż za śniadych mężczyzn, z biodrami kołyszącymi się w rytm rumby, wydała się jej straszliwym nieszczęściem. Nie bądź głupia, Burgel! Sam jesteś głupi! Chcesz mieć wnuki Mulaciątka? Ludzie w tym kraju nie mają śnieżnobiałej skóry, ale nie wszyscy to Murzyni, kobieto. Potem, chcąc przerwać kłótnię, napomykali z westchnieniem o Rolfie, żałując, że nie ma pod ręką takich dwóch siostrzeńców, po jednym dla każdej córki. Łączyły ich co prawda więzy krwi, wiedzieli także o opóźnionej umysłowo Katarzynie, byli jednak głęboko przeświadczeni, że Rolf nie jest nosicielem ułomnych genów. Uważali, że doskonale nadaje się na zięcia, bo jest pracowity, dobrze wychowany, wykształcony, ma dobre maniery. Trudno żądać więcej. Jedyną wadą była na razie jego młodość, ale ta choroba wszystkim z wiekiem mija.

Kuzynki długo nie domyślały się, o co chodzi rodzicom, gdyż ciągle były niewinnymi stworzeniami. Kiedy jednak pojęły, w czym rzecz, porzuciły całkowicie nakazy skromności i umiaru, zgodnie z którymi zostały wychowane. Dostrzegły żar w oczach Rolfa, widziały, jak zakrada się do pokoju, by dotykać potajemnie ich ubrań, i tłumaczyły to sobie jako objawy miłości. Zastanawiały się wspólnie, czy byłoby możliwe kochać się platonicznie we troje. Ale gdy zobaczyły, jak spocony, z obnażoną piersią i miedzianymi, potarganymi przez wiatr włosami pracuje w polu lub zajmuje się stolarką, zmieniły powoli swój pogląd na sprawę i doszły zgodnie do wniosku, że Bóg celowo stworzył ludzi dwóch odmiennych płci.

Dziewczyny miały wesołe usposobienie, zawsze mieszkały we wspólnym pokoju, używały tej samej łazienki, wymieniały się ubraniami i prawie wszystkimi innymi rzeczami, nie widziały więc niczego zdrożnego w dzieleniu się także kochankiem.

Łatwo się domyśliły, że młodzieniec musi cieszyć się znakomitym zdrowiem, skoro starcza mu sił i ochoty na ciężkie prace wyznaczane przez wuja Ruperta, i to upewniło je w przekonaniu, że podoła także swawolnym uciechom z obiema. Nie było to jednak takie proste. Mieszkańcy osady byli nazbyt prostoduszni, żeby akceptować taki trójkąt. Nawet ich ojciec, choć chełpił się swym nowoczesnym poglądem na świat, nigdy by na taki związek nie pozwolił. O matce nie warto nawet mówić.

Mogła chwycić nóż i wbić go siostrzeńcowi w najbardziej czułe miejsce.

Rolf Carle szybko spostrzegł zmianę w zachowaniu obu panienek. Nakładały mu największe kawałki pieczeni, dodawały do deseru całą górę bitej śmietany, szeptały między sobą za jego plecami, złościły się, gdy przyłapał je na rzucanych w jego kierunku spojrzeniach, przechodząc obok, dotykały go niby niechcący, lecz była w tym taka namiętność, że nawet kamień nie pozostałby obojętny. Do tej pory zachowywał powściągliwy dystans i krył uczucia, by nie uchybić zasadom grzeczności, ale też nie narazić się na odtrącenie, co śmiertelnie zraniłoby jego dumę. Powoli zaczął jednak spoglądać na nie śmielej, uważnie się przypatrując, bo nie chciał podjąć pochopnej decyzji. Którą powinien wybrać? Obie zdawały mu się zachwycające, miały mocne uda, jędrne piersi, oczy koloru akwamaryny i skórę delikatną jak u niemowlęcia. Starsza była weselsza, ale pociągała go także delikatna kokieteria młodszej. Biedny Rolf nie mógł się na żadną zdecydować, aż wreszcie dziewczyny, zmęczone czekaniem na krok z jego strony, same przystąpiły do frontalnego ataku. Dopadły go na polu truskawkowym i podstawiwszy nogę, żeby się przewrócił, rzuciły się na niego i zaczęły łaskotać. W ten sposób nie tylko zmusiły go do odrzucenia śmiertelnie poważnej pozy, ale i obudziły jego żądzę. Oderwały mu guziki od spodni, ściągnęły buty, zdarły koszulę, a potem dłonie psotnych podlotków dotarły tam, gdzie nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek mógł go dotykać. Od tego dnia Rolf Carle porzucił książki, zaniedbał szczeniaki, zapomniał o zegarach z kukułką, o listach do matki, zapomniał nawet, jak się nazywa. Żył w ciągłym uniesieniu, miał rozognione zmysły i zaćmiony umysł. Od poniedziałku do czwartku w domu było mniej pracy, bo nie musieli zajmować się gośćmi. Troje młodych miało więcej wolnego czasu i wykorzystywali go, znikając w pustych gościnnych pokojach. Powód wynajdywali z łatwością: wietrzenie pierzyn, mycie szyb okiennych, woskowanie mebli, zmiana pościeli. Dziewczyny odziedziczyły po ojcu poczucie równości i zmysł praktyczny. Gdy jedna zostawała na korytarzu, stojąc na straży, by krzykiem uprzedzić, że ktoś się zbliża, druga zamykała się w pokoju z Rolfem. Ściśle przestrzegały kolejności, ale - na szczęście - chłopak nie wiedział o tej poniżającej dla niego zasadzie. Co robili, gdy zostawali sam na sam? Nic nowego, oddawali się tym samym igraszkom, jakie ludzkość zna od wielu tysięcy lat. Zrobiło się ciekawiej, gdy postanowili spotykać się nocami we trójkę w jednym łóżku, zachęceni chrapaniem Ruperta i Burgel w przyległym pokoju. Rodzice spali przy otwartych drzwiach, żeby pilnować córek i dzięki temu córki mogły też strzec się rodziców. Rolf

Carle był wprawdzie równie niedoświadczony jak jego dwie towarzyszki, ale od pierwszej chwili zachowywał ostrożność, żeby kuzynki nie zaszły w ciążę i przykładał się do zabaw w alkowie z wielkim entuzjazmem i pomysłowością, które pozwalały mu ukryć brak wiedzy. Jego siły podsycała bez przerwy cudowna ofiarność obu kuzynek - zawsze otwartych, ciepłych, wilgotnych, roześmianych i pogodnych. Robili to w całkowitej ciszy, zamierając przy każdym skrzypnięciu łóżka, nie rozbierając się pod pościelą, mokrzy z gorąca i spowici wspólnym zapachem, co dodatkowo rozpalało ich serca.

Wszyscy byli w wieku, w którym można oddawać się miłości bez wytchnienia. Ale gdy obie siostry kwitły z właściwą latu bujnością, ich oczy stawały się coraz bardziej błękitne, skóra wręcz świetlista, a śmiech coraz szczęśliwszy, Rolf zapominał wyuczonych łacińskich słówek, potykał się o meble, zasypiał na stojąco, obsługiwał turystów na wpół przytomny, z drżącymi kolanami i błędnym wzrokiem. Ten dzieciak bardzo ciężko pracuje, Burgel, jest blady, trzeba dać mu witamin, mówił Rupert, nie podejrzewając, że w tajemnicy przed nim siostrzeniec pochłania wielkie porcje słynnej, ożywczej potrawy swej ciotki, żeby siły nie zawiodły go w chwili próby. Trójka kuzynów odkryła wspólnie, co wprawia ich w największe uniesienie i zdarzały się takie chwile, gdy pokonywali całkiem prawo ciążenia. Chłopak pogodził się z tym, że jego towarzyszki przeżywają pełniejszą rozkosz i mogą jej doświadczać wiele razy podczas jednego spotkania. Nie chcąc narażać swej reputacji ani być powodem ich rozczarowań, nauczył się dozować siły i opóźniać własną rozkosz naprędce wymyślanymi sposobami. Wiele lat później dowiedział się, że Chińczycy używają podobnych sposobów od czasów Konfucjusza, co przywiodło go do wniosku, że nie można już wymyślić nic nowego pod słońcem, jak mawiał wuj Rupert, czytając gazetę. Czasami trójka kochanków zapamiętywała się nocą tak bardzo, że zapominali się rozstać i usypiali spleceni we wspólnym uścisku. Chłopak wtulał się w miękką i pachnącą obfitość, ukołysany sennymi marzeniami kuzynek. Budziło ich pierwsze pianie koguta, w samą porę, żeby wskoczyć jeszcze każde do swego łóżka, nim rodzice przyłapią ich na słodkim przestępstwie. Siostry początkowo zamierzały rzucać monetą, by rozstrzygnąć, która zostanie z niezmordowanym Rolfem na stałe, z biegiem czasu odkryły jednak, że łączy je z chłopakiem uczucie swawolne i żartobliwe, całkiem odmienne od tych, które są zazwyczaj podstawą szanowanego związku. Jako kobiety praktyczne doszły do wniosku, że korzystniej będzie wyjść za mąż za pachnących woskiem fabrykantów świec, a równocześnie zachować sobie kuzyna jako kochanka i, jeśli tylko będzie to możliwe, uczynić go ojcem własnych dzieci. Uważały, że tym sposobem uniknęłyby grożącej im nudy, choć ryzykowały też wydaniem na świat upośledzonego potomstwa. Rolfowi, który wychował się na literaturze romantycznej, opowieściach rycerskich i któremu wpojono w dzieciństwie przestrzeganie surowego kodeksu moralnego, nigdy nie przyszło do głowy podobne rozwiązanie. Podczas gdy one planowały śmiałe kombinacje, on potrafił, co najwyżej, zagłuszać w sobie poczucie winy, że kocha je obie, tłumacząc sam sobie, że to układ chwilowy, bo chodzi w końcu o to, żeby lepiej poznać się przed wejściem w związek małżeński. Myśl, że mógłby utrzymywać taki układ na dłużej, wydawała mu się odrażającą perwersją.

Walczył sam ze sobą, rozdarty między pożądaniem, podsycanym z niesłabnącą siłą przez dwa bujne i szczodre ciała, a surowymi zasadami, które kazały mu uważać, że przyzwoity człowiek może godzić się jedynie na monogamiczne małżeństwo. Nie bądź głupi, Rolf. Nie widzisz, że nam to nie przeszkadza? Ani ja nie chcę cię tylko dla siebie, ani moja siostra. Bądźmy dalej we trójkę przed ślubem i po ślubie też. Tą propozycją zadały potworny cios miłości własnej chłopaka. Przez trzydzieści godzin Rolf nie posiadał się z oburzenia, potem jednak żądza zwyciężyła. Schował dumę do kieszeni i znowu zaczął spać z obiema. A zachwycające siostry, leżąc po obu jego stronach nagie i uśmiechnięte, sprawiły, że znowu cudowny zapach cynamonu, goździków, wanilii i cytryny roznamiętnił go do szaleństwa i ostatecznie skruszył jego chrześcijańską cnotliwość.

Tak minęły trzy lata. Rolfa przestały dręczyć zmory i koszmary, a w ich miejsce pojawiły się słodkie sny. Może siostrom udałoby się w końcu złamać opór kuzyna i - wypełniając z pokorą zadania kochanka i podwójnego tatusia - zostałby z nimi do kresu swych dni, jednak los pchnął go w inną stronę. Stało się tak za sprawą pana Araveny, z zawodu dziennikarza, a z powołania filmowca.

Aravena pisał w najważniejszym krajowym dzienniku. Był najlepszym klientem pensjonatu i niemal wszystkie soboty i niedziele spędzał w domu Ruperta i Burgel, gdzie zawsze czekał na niego zarezerwowany pokój. Cieszył się takim uznaniem jako dziennikarz, że nawet dyktaturze nie udało się całkiem zakneblować mu ust i po latach chodził w aureoli człowieka uczciwego i publikował teksty, na jakie nigdy nie odważyliby się jego koledzy. Nawet Generał i Człowiek z Gardenią odnosili się do niego z szacunkiem, przestrzegając pewnej niepisanej umowy: on dysponował stosunkowo dużą swobodą ruchów i nie był nadmiernie niepokojony, rząd natomiast, powołując się na jego nadto śmiałe artykuły, przedstawiał się w korzystnym świetle i zyskiwał miano liberalnego. Mężczyzna ten miał wyraźne upodobanie do dostatniego życia, palił wielkie cygara, pochłaniał ogromne ilości jedzenia, miał tęgą głowę do picia i jako jedyny potrafił pokonać wuja Ruperta w niedzielnych zawodach piwoszy. Tylko on pozwalał sobie na luksus podszczypywania kuzynek Rolfa we wspaniałe pośladki, ponieważ robił to z wdziękiem, nie po to, żeby je obrazić, lecz by oddać im należny hołd. Podejdźcie tu do mnie, moje cudowne walkirie, pozwólcie, żeby biedny żurnalista poklepał was po pupci! Nawet ciotka Burgel śmiała się, gdy jej córki odwracały się tyłem, by mógł z pełnym nabożeństwem unieść do góry haftowane, filcowe spódnice i zachwycić się krągłościami, opiętymi przez dziewczęce reformy. Pan Aravena był właścicielem kamery oraz przenośnej, hałaśliwej maszyny do pisania, z klawiszami wyblakłymi od częstego używania. Spędzał przy niej całą sobotę i pół niedzieli, siedząc na tarasie pensjonatu i wystukując swoje kroniki dwoma palcami, pociągając piwo i zagryzając wędlinami. Dobrze mi robi świeże górskie powietrze, mówił, zaciągając się czarnym dymem ze swoich cygar. Czasami przyjeżdżał z jakąś młodą kobietą, nigdy z tą samą, i przedstawiał ją jako swoją siostrzenicę, a Burgel udawała, że w to wierzy. Mój dom nie jest jednym z tych nieprzyzwoitych hoteli, nie myślcie sobie. Tylko jemu pozwalam przyjeżdżać w towarzystwie kobiety, bo jest znaną osobistością. Nie widzieliście jego nazwiska w gazecie? Zachwyt dla kolejnej damy trwał u Araveny jedną noc, po której, znudzony, odsyłał ślicznotkę do stolicy pierwszą ciężarówką z warzywami. Całymi dniami mógł natomiast rozmawiać z Rolfem i odbywać z nim przechadzki po okolicy. Objaśniał mu sprawy międzynarodowe, wprowadził w tajniki polityki krajowej, doradzał lektury, nauczył go obsługiwać kamerę filmową i podstaw pisania na maszynie. Nie możesz zostać w kolonii na zawsze, mówił, to dobre miejsce dla takich neurotyków jak ja, żeby mogli zebrać siły i oczyścić organizm z miejskich trucizn, ale żaden normalny młody człowiek nie może żyć wśród samych dekoracji. Rolf Carle dobrze znał dzieła Szekspira, Moliera i

Calderona de la Barca, nigdy jednak nie był w teatrze, nie potrafił więc dostrzec w osadzie śladów teatralnej scenerii, lecz nie zamierzał z tego powodu dyskutować z mistrzem, którego darzył bezgranicznym uwielbieniem.

- Jestem z ciebie zadowolony, Rolfie - powiedział wuj Rupert w dniu dwudziestych urodzin siostrzeńca. - Za dwa lata możesz przejąć produkcję zegarów, to dobry interes.

- Właściwie nie chcę być zegarmistrzem, wuju. Myślę, że lepiej będzie, jeśli zajmę się kinem.

- Kinem? A do czego to służy?

- Kręciłbym filmy. Ciekawią mnie filmy dokumentalne. Chcę wiedzieć, co dzieje się na świecie, wuju.

- Im mniej będziesz wiedział, tym lepiej, ale jeśli to ci się podoba, rób, jak uważasz.

Burgel omal się nie rozchorowała na wiadomość, że chłopak wyjeżdża, żeby zamieszkać samotnie w stolicy, tej jaskini zła, narkotyków, polityki, chorób, gdzie wszystkie kobiety są, za przeproszeniem, dziwkami, jak te turystki, które przyjeżdżają do kolonii, kręcąc tyłkami i wypinając do przodu bufory. Zrozpaczone kuzynki usiłowały odwieść go od zamiaru wyjazdu, odmawiając mu swych względów. Gdy spostrzegły, że kara jest równie bolesna dla niego, jak dla nich, zmieniły taktykę i kochały go z takim zapałem, że Rolf niepokojąco stracił na wadze. Najbardziej jednak cierpiały psy, które, wyczuwszy przygotowania, straciły apetyt i wałęsały się z podkulonymi ogonami, oklapniętymi uszami i patrzyły trudnym do zniesienia, błagalnym wzrokiem.

Rolf oparł się jednak i tej presji, a dwa miesiące później wyruszył na uniwersytet, przyrzekłszy wujowi Rupertowi, że będzie z nimi spędzał wszystkie soboty i niedziele, cioci Burgel, że zje wszystkie ciasteczka, szynki i dżemy, jakie mu zapakowała, a kuzynkom, że zachowa całkowitą wstrzemięźliwość, by wracać w pełni sił i oddawać się wspólnym uciechom pod pierzyną.

Pięć

Kiedy w życiu Rolfa Carlego działy się wszystkie te wydarzenia, ja w pobliżu wyrastałam z dzieciństwa. W tym czasie zaczęły się też nieszczęścia matki chrzestnej. Usłyszałam wiadomość w radiu i zobaczyłam zdjęcie w brukowej gazecie, kupowanej przez Elwirę w tajemnicy przed naszą panią. Tak właśnie dowiedziałam się, że matka chrzestna urodziła potworka. Poważni naukowcy powiadomili opinię publiczną, że dziecko należy do rodzaju trzeciego, to znaczy do stworzeń złożonych z dwóch ciał i z dwiema głowami. Ma natomiast jeden kręgosłup oraz jeden tylko pępek, czyli jest to gatunek Etiodimus, klasa monofallicznych. Zdziwienie wzbudzał fakt, że jedna głowa należała do osobnika rasy białej, a druga do rasy czarnej.

- Ma biedaczek dwóch ojców, to na pewno - powiedziała Elwira, wykrzywiając się ze wstrętem. - Na mój rozum takie nieszczęścia to kara za spanie tego samego dnia z dwoma chłopami. Mam już ponad pięćdziesiąt lat, ale nigdy tego nie robiłam. Nigdy nie pozwoliłabym, żeby w moim brzuchu pomieszały się soki dwóch mężczyzn, bo z takiej rozwiązłości rodzą się potem te cyrkowe pokurcze.

Matka chrzestna zarabiała na życie, sprzątając nocami biura. Wywabiała właśnie plamy z dywanu na dziesiątym piętrze, gdy poczuła pierwsze bóle, nie przerwała jednak pracy, bo nie potrafiła przewidzieć, że poród nastąpi tak szybko. Poza tym była wściekła na samą siebie, że raz kiedyś uległa pokusie, a teraz musi za to płacić tą przynoszącą jej ujmę ciążą. Tuż po północy poczuła ciepły płyn, wyciekający z niej między nogami, i chciała jechać do szpitala, lecz było już za późno. Zrobiło jej się słabo i nie potrafiła sama zejść po schodach. Krzyknęła z całej siły, ale w opustoszałym budynku nie było nikogo, kto mógłby przyjść jej z pomocą. Nie znajdując innego wyjścia, postanowiła zabrudzić dywan, który właśnie wyczyściła, położyła się na ziemi i parła rozpaczliwie, aż wypchnęła na świat dziecko. Na widok dziwacznego, dwugłowego stworzenia, jakie urodziła, popadła w bezgraniczne zdumienie, a zaraz potem poczuła, że musi pozbyć się tego czegoś jak najszybciej. Gdy tylko udało jej się stanąć na nogi, wzięła noworodka i wyszedłszy na korytarz, wrzuciła dziecko do zsypu na śmieci, potem wróciła, sapiąc, do pokoju i zabrała się do ponownego prania dywanu.

Następnego dnia dozorca znalazł wśród biurowych śmieci w podziemiach maleńkie, nieżywe ciałko, prawie nienaruszone, ponieważ spadło na stertę pociętego papieru. Na krzyki dozorcy przybiegła właścicielka baru i w kilka minut wiadomość wydostała się na ulicę i rozeszła po mieście. W południe cały kraj wiedział już o skandalicznym zdarzeniu, zjawili się nawet zagraniczni dziennikarze, żeby zrobić dziecku zdjęcia, bo annały medycyny nie wspominały o podobnym pomieszaniu dwóch ras. Przez cały tydzień nie mówiono o niczym innym i sprawa ta zepchnęła nawet na dalszy plan śmierć dwóch studentów, zastrzelonych przez policję w bramie uniwersytetu za powiewanie czerwonymi flagami i śpiewanie Międzynarodówki. Orzeczono, że matka dziecka jest wynaturzoną morderczynią, a ponadto wrogiem nauki, ponieważ uparła się pochować je po katolicku na cmentarzu, odmawiając przekazania zwłok Instytutowi Anatomii, gdzie stałyby się przedmiotem badań.

- Najpierw je zabija i wyrzuca do śmieci jak zepsutą rybę, a potem chce mu urządzić katolicki pogrzeb. Bóg nie wybaczy takiej zbrodni, ptaszyno.

- Przecież nie wiadomo, czy to matka chrzestna je zabiła, babciu...

- A niby kto?

Policja trzymała matkę w celi przez kilka tygodni, dopóki nie posłuchano wreszcie lekarza sądowego. Od samego początku uważał on - choć w całym zamieszaniu nikt nie zwracał na to uwagi - że wyrzucenie do zsypu na śmieci nie było przyczyną zgonu, ponieważ dziecko urodziło się martwe. Wymiar sprawiedliwości nakazał w końcu uwolnić biedną kobietę, która i tak była już napiętnowana, bo jej nazwisko nie znikało z tytułów gazet przez wiele miesięcy i nikt nie wierzył w oficjalną wersję zdarzeń. Krwiożercza opinia publiczna wzięła stronę dziecka, a matkę chrzestną przezwano „Morderczynią Potworka”. Nieszczęsne to wydarzenie wyczerpało ją nerwowo. Nie potrafiła wyzbyć się poczucia winy za wydanie na świat takiego straszydła i po wyjściu z więzienia bardzo się zmieniła, opętana myślą, że cały ten poród był karą boską za jakiś odrażający grzech, którego jednak nie umiała sobie przypomnieć. Wstydziła się pokazywać wśród ludzi, popadła w nędzę i rozpacz. Chwytając się ostatniej deski ratunku, poszła do czarowników. Ci owinęli ją w całun, położyli na ziemi, dookoła ustawili zapalone świece i okadzali ją dymem, kamforą, posypywali talkiem, aż z trzewiów pacjentki dobył się straszliwy krzyk, co zostało wytłumaczone jako ostateczne wygnanie złych duchów.

Zawiesili jej potem święte naszyjniki, żeby złe moce nie weszły w nią ponownie. Kiedy razem z Elwirą poszłyśmy ją odwiedzić, mieszkała w tej samej chacie koloru indygo. Jej ciało straciło dawną jędrność, zapomniała też o zuchwałej kokieterii, jaka wcześniej dodawała zalotności każdemu jej krokowi. Otoczyła się katolickimi obrazkami i figurkami indiańskich bogów, a za jedyne towarzystwo miała zmumifikowaną pumę.

Widząc, że mimo modlitw, czarów i leków przepisanych przez zielarzy jej niedole się nie kończą, matka chrzestna uroczyście przysięgła przed ołtarzem Najświętszej Marii Panny, że nigdy już nie będzie utrzymywać stosunków cielesnych z żadnym mężczyzną i - aby zmusić samą siebie do wypełnienia tej przysięgi - kazała akuszerce zaszyć sobie pochwę. W efekcie o mało nie umarła z powodu zakażenia. Nie wiedziała, czy przeżyła dzięki szpitalnym antybiotykom, gromnicom zapalonym świętej Ricie, czy też dzięki pitym całymi litrami naparom. Od tej chwili nie mogła się już obyć bez rumu ani magicznych zaklęć znachorów, zatraciła się we własnym nieszczęściu, często nie poznawała znajomych i włóczyła się po ulicach, mamrocząc jakieś niedorzeczności o diabelskim pomiocie, dwugłowym dziwolągu, który wyszedł z jej brzucha.

Cierpiała na pomieszanie zmysłów, nie mogła więc na siebie zarobić. Nikt nie chciał dać jej pracy ze względu na zamęt panujący w jej głowie oraz przez pamięć na zdjęcia w kronikach policyjnych. Czasami przepadała bez wieści na dłuższy czas, a ja bałam się, że umarła, ale w najmniej oczekiwanej chwili wracała, coraz bardziej podupadła na zdrowiu i smutna, z nabiegłymi krwią oczyma i sznurem znaczonym siedmioma węzłami, którym mierzyła mi obwód czaszki, co było jakimś nie wiedzieć skąd wziętym sposobem na sprawdzenie, czy zachowałam dziewictwo.

To twój jedyny skarb, masz jakąś wartość, dopóki jesteś niewinna, jak stracisz niewinność, będziesz nikim, mówiła, a ja nie rozumiałam, dlaczego ta właśnie część ciała, grzeszna i zakazana, jest równocześnie taka cenna.

Nie odbierała mojej pensji całymi miesiącami, a potem zjawiała się nagle, by prośbą i groźbą domagać się pożyczki. Źle państwo traktują moją dziewczynkę, wcale nie rośnie i wielka z niej chudzinka, a w dodatku ludzie mówią, że pryncypał ją obmacuje, to mi się nie podoba, to się nazywa deprawowanie nieletnich. Gdy wchodziła do domu, uciekałam biegiem, żeby schować się w trumnie. Pani pozostała nieugięta i odmawiała podwyższenia moich zarobków, a nawet zapowiedziała matce chrzestnej, że jeśli nadal będzie ją nachodzić, wezwie policję. Oni już cię znają, dobrze wiedzą, co z ciebie za gagatek, powinnaś być wdzięczna, że zajmuję się twoją małą, bo gdyby nie ja, byłaby już zimnym trupem jak to dwugłowe dziecko.

Sytuacja stała się nie do zniesienia; w końcu pani straciła cierpliwość i odprawiła mnie.

Bardzo smutne było rozstanie z Elwirą. Przeżyłyśmy razem ponad trzy lata: ona otaczała mnie czułością, a ja wypełniałam jej głowę niestworzonymi historiami, pomagałyśmy sobie, wspierałyśmy się nawzajem i dzieliłyśmy wspólnie radości. Śpiąc w tym samym łóżku i bawiąc się w leżenie na marach w tej samej trumnie, nawiązałyśmy długotrwałą przyjaźń, która pozwalała nam uniknąć samotności i goryczy życia służących. Elwira obiecała, że mnie nie zapomni i, rzeczywiście, odwiedzała mnie wszędzie, gdzie się znalazłam. Zawsze udawało jej się mnie wytropić. Zjawiała się jak dobrotliwa babcia w każdym domu, w którym pracowałam, przynosiła cukierki i kilka kupionych na targu lizaków. Siadałyśmy, by przyglądać się sobie bez słów, z uczuciem przywiązania, tak jak to było kiedyś. Przed odejściem Elwira prosiła mnie o jakąś długą opowieść, która starczy jej do następnych odwiedzin. Spotykałyśmy się w ten sposób przez jakiś czas, aż wreszcie straciłyśmy się z oczu przez niefortunny zbieg okoliczności.

Tak rozpoczęła się moja wędrówka od domu do domu. Matka chrzestna wciąż wynajdywała mi nową pracę, żądając coraz więcej pieniędzy, ale nikt nie był skłonny zbyt hojnie opłacać mojej służby, bo wiele innych dziewczyn w moim wieku pracowało jedynie za wyżywienie, bez żadnego wynagrodzenia. Straciłam wkrótce rachubę i nie potrafię sobie teraz przypomnieć wszystkich tych miejsc, w jakich byłam, oprócz niektórych, trudnych do zapomnienia, jak dom pewnej kobiety, wyrabiającej przedmioty ze sztucznej glinki. Ta umiejętność, której się tam nauczyłam, stała się wiele lat później powodem pewnej szczególnej przygody.

Kobieta była wdową i pochodziła z Jugosławii. Mówiła źle po hiszpańsku i gotowała skomplikowane potrawy. Odkryła formułę materii uniwersalnej, jak skromnie nazywała mieszaninę papieru gazetowego rozmoczonego w wodzie, zwykłej mąki i dentystycznego cementu. Wyrabiała z tego szarą pulpę, której można było nadawać dowolny kształt, dopóki pozostawała wilgotna, bo po wyschnięciu stawała się twarda jak skała. Masa ta mogła upodobnić się do wszystkiego, z wyjątkiem przezroczystego szkła i szklistej łzy w oku. Kobieta ugniatała pulpę, owijała wilgotną ścierką i przechowywała w lodówce.

Lepiło się z niej jak z gliny albo rozgniatało kolanem na warstewki cieniutkie niczym jedwab, kroiło nożem, wyrabiało różne formy o rozmaitej fakturze. Gdy wyschła i stwardniała, trzeba ją było pociągnąć lakierem, a potem malować wedle upodobania, aż przybierała wygląd drewna, metalu, tkaniny, marmuru, ludzkiej skóry lub czegokolwiek innego. Mieszkanie Jugosłowianki było wystawą możliwości, jakie oferował ten cudowny materiał. Przy drzwiach stał parawan w stylu bengalskim, u wejścia do salonu czterech muszkieterów z obnażonymi szpadami, ubranych w aksamitne stroje i haftowane koszule, indyjski słoń służył za stolik pod telefon, a rzymski fryz za oparcie łóżka. Jeden z pokoi został zmieniony w grobowiec faraona. Na drzwiach widniały nagrobne płaskorzeźby, lampy miały kształt czarnych panter z żarówkami jarzącymi się zamiast oczu, stół naśladował wypolerowany sarkofag inkrustowany fałszywym lazurytem, a popielniczki przybrały postać niewzruszonego i wiecznego sfinksa, z otworem na grzbiecie, gdzie gasiło się niedopałki. Chodziłam po tym muzeum przerażona, żeby czegoś nie strącić przy odkurzaniu nieostrożnym ruchem miotełki lub nie ożywić którejś z figur tak, że rzuci się na mnie i wbije mi w plecy szpadę muszkietera, kieł słonia lub pazury pantery.

Odtąd datuje się moja fascynacja kulturą starożytnego Egiptu i paniczny wstręt do chlebowego ciasta. Jugosłowianka zasiała w mojej duszy trwałą nieufność do natury martwych przedmiotów i od tamtej chwili muszę ich najpierw dotknąć, by przekonać się, czy są takie, na jakie wyglądają, czy też zrobiono je z materii uniwersalnej. Po kilku miesiącach pracy w tym domu sama nauczyłam się lepić z tej masy, ale na szczęście nie wpadłam w nałóg. Sztuka lepienia stanowi bowiem niebezpieczną pokusę: gdy już raz poznasz jej tajemnice, nic nie stoi na przeszkodzie, byś odtwarzał wszystko, co przyjdzie ci do głowy, aż powstanie sztuczny świat, w którym sam się zagubisz.

Wojna doprowadziła moją nową panią do rozstroju nerwowego. Przekonana, że szpiegują ją niewidzialni i nastający na jej życie wrogowie, otoczyła posiadłość wysokim murem, na którego szczycie sterczały kawałki szkła, a w szufladzie nocnego stolika trzymała dwa pistolety. To miasto jest pełne złodziei, biedna wdowa powinna umieć obronić się sama, strzelę między oczy pierwszemu intruzowi, jaki postawi nogę w moim domu. Kule nie były przeznaczone wyłącznie dla złoczyńców. Jeśli ten kraj wpadnie w łapy komunistów, mówiła, zabiję cię, Ewuniu, żebyś nie cierpiała, a potem sama sobie palnę w łeb.

Traktowała mnie dobrze, a nawet z pewną czułością, pilnowała, żebym dużo jadła, kupiła mi wygodne łóżko i co wieczór zapraszała do salonu na wspólne słuchanie radiowych powieści. „Niech popłyną w eter dźwięczne słowa, żebyście mogli państwo wzruszyć się miłosną historią z następnego rozdziału...”. Chrupałyśmy herbatniki, siedząc obok siebie, między muszkieterami i słoniem, i słuchałyśmy odcinków trzech różnych powieści z rzędu, dwóch o miłości i jednej o detektywach.

Dobrze mi było u niej, miałam wrażenie, że znalazłam dom. Jedyną chyba niedogodnością było samo położenie budynku w odludnej części miasta. Elwirze trudno było mnie tam odwiedzać, choć i tak ruszała w drogę, ilekroć dostała wolne popołudnie. Jestem zmęczona takim chodzeniem, ptaszyno, ale jeszcze bardziej męczy mnie to, że cię nie widuję. Codziennie proszę Boga o dużo siły dla ciebie i dobre zdrowie dla mnie, żeby dalej cię kochać, ptaszyno.

Zostałabym w tym domu wiele lat, ponieważ matka chrzestna nie miała powodu do narzekań, płacono jej hojnie i bez opóźnień, zaszło jednak dziwne zdarzenie, które położyło kres wszystkiemu. Pewnej wietrznej nocy, około godziny dziesiątej, naszą uwagę zwrócił przedłużający się hałas, jakby warkot bębna. Wdowa zapomniała o pistoletach, drżącymi rękoma zamknęła okiennice i nawet nie chciała wyjrzeć, żeby ustalić powód niepokojącego zjawiska. Nazajutrz znalazłyśmy w ogrodzie cztery zabite koty, uduszone, z obciętymi głowami lub rozprutym brzuchem, a na ścianie domu widniały przekleństwa wypisane krwią. Przypomniałam sobie, że w radiu mówiono o podobnych sprawach, przypisywano je bandom wyrostków, zabawiających się w ten straszny sposób. Próbowałam przekonywać panią, że nie ma powodów do niepokoju - na próżno. Oszalała ze strachu Jugosłowianka postanowiła uciec z kraju, nim bolszewicy zrobią z nią to samo, co zrobili z kotami.

- Masz szczęście, znalazłam ci pracę w domu ministra - oznajmiła mi matka chrzestna.

Mój nowy pryncypał okazał się postacią nieciekawą, jak wszyscy niemal ludzie sprawujący funkcje publiczne w owym czasie, gdy życie polityczne tkwiło w głębokim marazmie, a każdy przejaw własnej inicjatywy mógł zaprowadzić do więzienia, gdzie czekał już typek spryskany francuskimi perfumami i z kwiatem w butonierce. Nazwisko i majątek łączyły mego pryncypała ze starą arystokracją, dzięki czemu długi czas przymykano oczy na jego ordynarne maniery, w końcu jednak przebrała się miara i wyrzekła się go nawet własna rodzina. Zwolniono go z pracy w kancelarii Głowy Państwa, gdy został przyłapany na siusianiu za zasłony z zielonego brokatu w Sali Herbowej. Z tej samej przyczyny stracił pracę w ambasadzie, jednak ten brzydki i nie do przyjęcia z punktu widzenia protokołu dyplomatycznego zwyczaj nie przeszkodził mu stanąć na czele ministerstwa. Do jego największych zalet należała umiejętność schlebiania Generałowi oraz nierzucania się w oczy. Prawdziwy rozgłos uzyskał jednak wiele lat później, gdy uciekł z kraju prywatną awionetką, a w zamieszaniu i pośpiechu zostawił na pasie startowym walizkę pełną złota, które, jak się potem zresztą okazało, nie było mu potrzebne na wygnaniu. Mieszkał w dużym kolonialnym domu otoczonym cienistym parkiem, w którym rosły paprocie wielkie niczym ośmiornice i dzikie orchidee przytulone do drzew. Nocami wśród listowia połyskiwały czerwone punkciki, oczy krasnoludków i innych dobrych stworzeń ogrodowych, koszącym lotem pikowały też z dachów zwykłe nietoperze.

Minister był rozwiedziony, nie miał dzieci ani przyjaciół i mieszkał samotnie w tym odludnym miejscu. Odziedziczony po dziadkach dom był zbyt wielki dla niego i służby, wiele pokoi stało pustych i zamkniętych na klucz. Drzwi ciągnące się wzdłuż korytarzy rozpalały moją wyobraźnię. Wydawało mi się, że słyszę dobiegające zza nich szepty, jęki i śmiechy. Na początku przytykałam ucho, zaglądałam przez dziurkę od klucza, wkrótce jednak nie były mi już potrzebne takie sposoby, by wyobrazić sobie ukryte za drzwiami rzadko używanych i chronionych przed codziennym kurzem pokoi całe światy - każdy rządzący się własnymi prawami, wedle własnego czasu i z własnymi mieszkańcami. Poszczególnym pokojom nadałam dźwięczne nazwy, które przywodziły na pamięć opowieści mojej matki: Katmandu, Niedźwiedzi Pałac, Jaskinia Merlina.

Wystarczał maleńki wysiłek, żeby przeniknąć w myślach drewnianą ścianę i dać się pochłonąć niezwykłym historiom, jakie działy się po drugiej stronie. Oprócz kierowców i ochroniarzy, którzy brudzili posadzkę i podkradali likiery, w domu tym pracowała kucharka, stary ogrodnik, ochmistrz i ja. Nigdy nie dowiedziałam się, po co właściwie zostałam przyjęta ani jakie porozumienie handlowe zawarli między sobą mój pryncypał i matka chrzestna. Leniłam się całymi dniami, włóczyłam się po ogrodzie, słuchałam radia, przenosząc się w marzeniach do zamkniętych pokojów lub opowiadając historie o duchach pozostałej służbie w zamian za łakocie. Do moich jedynych zadań należało czyszczenie butów i opróżnianie nocnika mego pana.

W dniu mojego przybycia miała odbyć się kolacja dla ambasadorów i polityków. Nigdy przedtem nie byłam świadkiem podobnych przygotowań. Ciężarówką przywieziono okrągłe stoły i pozłacane krzesła, z kufrów wyciągnięto haftowane obrusy, a z kredensu w jadalni odświętny serwis stołowy i sztućce z wygrawerowanym w złocie monogramem rodziny.

Ochmistrz podał mi ścierkę i kazał wypucować kryształy, a mnie zachwycił doskonały dźwięk, jaki przy tarciu ścierką wydawały kieliszki, a także odbijające się w nich jak tęcza światło lamp. Przyniesiono całe naręcze róż, które ułożono w porcelanowych wazonach rozstawionych w salonach. Z szaf wyciągnięto wypolerowane do czysta srebrne półmiski i karafki, do kuchni napływały nieprzerwanym strumieniem ryby, mięsa, wina i szwajcarskie sery, owoce kandyzowane i torty zamówione u zakonnic. Gości obsługiwało dziesięciu kelnerów w białych rękawiczkach, gdy tymczasem ja przyglądałam się wszystkiemu ukryta za zasłoną w salonie, zafascynowana tym wyrafinowanym przedstawieniem, które dostarczało nowych pomysłów do moich opowieści. Mogłam teraz opisywać cesarskie przyjęcia, skupiając się na szczegółach, jakie nigdy przedtem nie przyszłyby mi do głowy, takich jak ubrani we fraki muzycy, przygrywający do tańca na tarasie, bażanty nadziewane kasztanami i przystrojone pióropuszami, pieczenie, które skrapiano likierem i podawano w błękitnych językach ognia. Nie chciałam się położyć, dopóki nie wyszedł ostatni gość. Nazajutrz trzeba było sprzątnąć, policzyć sztućce, wyrzucić zwiędłe bukiety kwiatów i odstawić każdą rzecz na miejsce. Wciągnęłam się w zwyczajny rytm prac domowych.

Sypialnia ministra znajdowała się na drugim piętrze. Był to przestronny pokój z łóżkiem ozdobionym pyzatymi amorkami, kilkusetletnim sufitem kasetonowym, dywanami sprowadzonymi ze Wschodu. Na ścianach wisiały obrazy kolonialnych świętych, przywiezione z Quito i z Limy, jak również zbiór zdjęć samego ministra w towarzystwie różnych dygnitarzy.

Przed ciemnym biurkiem z drzewa jakarandri stał staromodny fotel obity fioletowym pluszem, z pozłacanymi oparciami i nogami oraz z otworem w siedzeniu. Na nim właśnie zasiadał pryncypał, żeby załatwiać potrzeby naturalne, a wynik jego wysiłków lądował w stojącym pod spodem fajansowym naczyniu. Potrafił godzinami przesiadywać na tym anachronicznym meblu, pisząc listy i przemówienia, czytając gazetę i popijając whisky. Gdy skończył, ciągnął za wstążkę dzwonka, którego głos rozbrzmiewał w całym domu, jakby wieścił jakąś katastrofę, a wtedy ja wchodziłam wściekła na górę i zabierałam nocnik, nie pojmując, dlaczego minister nie korzysta z ubikacji jak każdy normalny człowiek. Nasz pan zawsze miał taką manię, nie zadawaj tylu pytań, dziecko, powiedział mi ochmistrz i było to jedyne wytłumaczenie. Po kilku dniach czułam, że brak mi powietrza, nie mogłam swobodnie oddychać, dokuczała mi ciągła duszność, mrowienie rąk i stóp, raz po raz oblewał mnie zimny pot. Ani nadzieja obejrzenia następnego przyjęcia, ani bajeczne przygody rozgrywające się w zamkniętych pokojach nie pozwalały mi zapomnieć o pluszowym fotelu oraz wyrazie twarzy pryncypała, gdy wskazywał gestem, co powinnam zrobić, ani o drodze, którą musiałam pokonać, żeby opróżnić nocnik. Piątego dnia usłyszałam wzywający mnie dzwonek, przez chwilę udałam, że nie słyszę, zajęta pracą w kuchni, lecz po kilku minutach znajomy dźwięk znowu zadudnił mi w głowie.

Ruszyłam wreszcie do góry, wspinając się schodami krok za krokiem, z każdym stopniem coraz bardziej rozgniewana.

Weszłam do luksusowego pokoju cuchnącego niczym obora, schyliłam się za fotelem i wyciągnęłam nocnik. Najspokojniej w świecie, jakby to był zwykły, powtarzany codziennie gest, uniosłam naczynie i wylałam jego zawartość na głowę ministra, jednym ruchem nadgarstka uwalniając się od poniżającego obowiązku. Przez dłuższą chwilę minister siedział nieruchomo, wybałuszając na mnie oczy.

- Do widzenia panu.

Odwróciłam się na pięcie i wyszłam szybko z pomieszczenia. Żegnając się z postaciami mych opowieści, śpiącymi za zamkniętymi drzwiami, zbiegłam po schodach, minęłam kierowców i ochroniarzy, przeszłam przez park i zniknęłam, nim poszkodowany zdołał ochłonąć ze zdumienia.

Nie odważyłam się iść do matki chrzestnej, ponieważ wystraszyłam się, gdy zagroziła kiedyś w chwili szaleństwa, że mnie także zaszyje od środka. W jakiejś kawiarni pozwolili mi skorzystać z telefonu i zadzwoniłam do domu starej panny, żeby porozmawiać z Elwirą. Dowiedziałam się jednak, że wyszła pewnego ranka, zabierając ze sobą trumnę ustawioną na wynajętym, dwukołowym wózku i nigdy już nie wróciła, nikt nie wie, gdzie jej szukać, wyparowała bez słowa wytłumaczenia, zostawiając całą resztę swego dobytku. Miałam wrażenie, że przeżyłam już kiedyś podobne uczucie opuszczenia, przywołałam matkę, by dodała mi otuchy, a potem ruszyłam instynktownie w stronę śródmieścia z takim zdecydowaniem, jakbym miała tam umówione spotkanie. Na placu Ojca Ojczyzny prawie nie rozpoznałam pomnika na koniu, tak został wypolerowany, usunięto plamy z gołębich odchodów i zielonkawą patynę czasu. Bił teraz od niego chwalebny blask. Pomyślałam o Hubercie Naranjo, jedynej osobie, jaką w swoim życiu uważałam za przyjaciela. Nie brałam pod uwagę możliwości, że mógł mnie zapomnieć albo nie uda mi się go odnaleźć - zbyt mało jeszcze przeżyłam, żeby być pesymistką. Usiadłam na krawędzi sadzawki, tej samej, z której wyciągał rybę bez ogona, i przyglądałam się ptakom, czarnym wiewiórkom i leniwcom na gałęziach drzew. O zmierzchu doszłam do wniosku, że czekam już zbyt długo, wstałam i zapuściłam się w boczne uliczki, które zachowały urok architektury kolonialnej, nie naruszonej jeszcze przez młoty pneumatyczne włoskich budowniczych. Rozpytywałam o Naranjo w pobliskich sklepach, kioskach i restauracjach, gdzie wiele osób go znało, bo ta dzielnica stanowiła jego kwaterę główną od czasów, gdy jeszcze był smarkaczem. Wszędzie traktowano mnie uprzejmie, nikt jednak nie chciał udzielić mi konkretnej odpowiedzi - chyba dyktatura nauczyła ludzi trzymać język za zębami, bo nigdy nic nie wiadomo, nawet taka mała w fartuchu i ze ścierką do kurzu zwisającą u pasa może okazać się niebezpieczna. Ktoś wreszcie się ulitował i szepnął: idź na ulicę Republica, kręci się tam nocami. W tamtych czasach cała dzielnica czerwonych latarni liczyła sobie raptem dwa kiepsko oświetlone kwartały domów i prezentowała się zupełnie niewinnie w porównaniu z miasteczkiem, jakim stała się później.

Wisiały już jednak ogłoszenia z podobiznami panienek, których obnażone piersi zakrywał czarny pas cenzury, lampiony wskazywały hoteliki, dyskretne burdele i szulernie. Przypomniałam sobie, że od dawna nic nie jadłam, ale nie odważyłam się prosić kogokolwiek o wsparcie, bo Elwira zawsze mi powtarzała: lepiej umrzeć z głodu niż żebrać, ptaszyno. Znalazłam jakąś ślepą uliczkę, usadowiłam się za kartonowymi pudłami i natychmiast usnęłam. Obudziłam się po kilku godzinach, czując, że czyjaś mocna dłoń trzyma mnie za ramię.

- Podobno mnie szukasz. Czego chcesz, do diabła?

Z początku go nie poznałam ani on mnie. Huberto Naranjo dawno przestał być dzieckiem, którym był kiedyś. Wydał mi się bardzo elegancki, z ciemnymi baczkami, napomadowanym czubem, w obcisłych spodniach, wysokich butach na grubych obcasach i ze skórzanym, nabijanym metalem paskiem. Miał zuchwały wyraz twarzy, ale w oczach migotały mu psotne iskierki, których nic nie zdołało zgasić w całym jego burzliwym i pełnym przemocy życiu. Mógł mieć niewiele ponad piętnaście lat, choć sprawiał wrażenie starszego, bo chodził, kołysząc się na lekko ugiętych nogach, z głową odrzuconą do tyłu i papierosem przylepionym do dolnej wargi. Ten sposób chodzenia, przypominający chód bandyty, pozwolił mi go rozpoznać, bo poruszał się tak samo, gdy był jeszcze chłopcem w krótkich spodenkach.

- Jestem Ewa.

- Jaka Ewa?

- Ewa Luna.

Huberto Naranjo przeciągnął dłonią po włosach, włożył kciuki za pas, wypluł papierosa na ziemię i przyjrzał mi się z góry.

- Ta od opowiadań? - Tak.

Wtedy on zapomniał o gburowatej pozie i znowu stał się tamtym chłopcem, który kiedyś stanął w pąsach, gdy na pożegnanie pocałowałam go w nos. Przyklęknął na jedno kolano, zbliżył się i roześmiał radośnie jak ktoś, kto właśnie znalazł zagubionego psa. Uśmiechnęłam się także, nie całkiem jeszcze rozbudzona. Z rumieńcami na twarzach, nieśmiało uścisnęliśmy sobie ręce, dwie spocone dłonie, mierząc się nawzajem wzrokiem, rozpoznając, cześć, cześć! Wreszcie nie mogłam się już powstrzymać, wstałam, zarzuciłam mu ramiona na szyję i przytuliłam się mocno, ocierając twarz o kolorową jak u piosenkarza koszulę i kołnierzyk poplamiony perfumowaną brylantyną, a on poklepywał mnie po plecach i przełykał głośno ślinę.

- Jestem trochę głodna. - Powiedziałam pierwsze zdanie, jakie przyszło mi do głowy, żeby się nie rozpłakać.

- Wytrzyj sobie nos i chodźmy coś zjeść - odpowiedział i bez użycia lusterka przyczesał sobie czub wyjętym z kieszeni grzebykiem.

Poprowadził mnie opustoszałymi i cichymi ulicami do jedynego baru, jaki był jeszcze otwarty. Wszedł, otwierając drzwi mocnym pchnięciem niczym kowboj, i znaleźliśmy się w słabo oświetlonym pomieszczeniu, którego kontury zamazywały się w gęstym, papierosowym dymie. Z szafy grającej dobiegały sentymentalne piosenki, klienci stali znudzeni przy bilardowych stołach lub upijali się przy barze. Wziął mnie za rękę i poprowadził na zaplecze knajpy, przeszliśmy korytarzem i weszliśmy do kuchni. Śniady i wąsaty chłopak kroił mięso na kawałki, machając nożem jak szablą.

- Zrób małej befsztyk, Czarny, tylko żeby był duży, słyszałeś? Dodaj to tego dwa jajka, ryż i smażone ziemniaki. Ja płacę.

- Jak sobie życzysz, Naranjo. Czy to nie ona wypytywała wszystkich o ciebie? U nas była po południu. To twoja narzeczona? - roześmiał się i mrugnął okiem porozumiewawczo.

- Nie pieprz, Czarny, to moja siostra.

Podał mi więcej jedzenia, niż zdołałabym zjeść przez dwa dni. Podczas gdy ja przeżuwałam, Huberto Naranjo przyglądał mi się w milczeniu, oceniając wprawnym okiem wszystkie zmiany, jakie dały się zauważyć w moim ciele, zmiany naprawdę niewielkie, bo rozwinęłam się dopiero później. Pod bawełnianym fartuchem zarysowywały się, jak dwie cytryny, pączkujące piersi. Naranjo, który już wówczas był takim znawcą kobiet jak dzisiaj, umiał sobie wyobrazić przyszły kształt bioder i innych wypukłości oraz wyciągnąć odpowiednie wnioski.

- Kiedyś powiedziałeś, żebym z tobą została - odezwałam się.

- To było kilka lat temu.

- Teraz przyszłam, żeby zostać.

- Porozmawiamy o tym później, zjedz teraz deser zrobiony przez Czarnego, bo jest niczego sobie - odparł i twarz mu spochmurniała.

- Nie możesz ze mną zostać. Kobieta nie powinna mieszkać na ulicy - orzekł Huberto około szóstej nad ranem, gdy w barze nie było już żywej duszy i zamarła nawet szafa grająca. Na zewnątrz świtał nowy dzień, rozpoczynał się ruch uliczny i bieganina spieszących się ludzi.

- Sam mi to mówiłeś!

- Tak, ale wtedy byłaś dzieckiem.

Zupełnie nie potrafiłam pojąć logiki tego rozumowania. Teraz, kiedy zrobiłam się trochę starsza i miałam, wedle własnego wyobrażenia, większe doświadczenie życiowe, byłam przecież lepiej przygotowana, by stawić czoło losowi. On mi jednak wytłumaczył, że jest dokładnie na odwrót: w miarę dorastania wymagam coraz większej opieki ze strony mężczyzny, przynajmniej dopóki jestem młoda, bo potem to przestaje mieć znaczenie, jako że nikt już nie będzie miał na mnie ochoty. Nie proszę, żebyś się mną opiekował - broniłam się - nikt mnie przecież nie napada, chcę tylko być z tobą, ale on był nieugięty, aż wreszcie walnął pięścią w stół, żeby nie tracić więcej czasu i uciąć dyskusję - dość już tego, nic mnie nie obchodzi twoje gadanie, masz być cicho. Gdy tylko miasto zbudziło się do życia, Huberto Naranjo wziął mnie pod ramię i niemal siłą zaprowadził do mieszkania Seńory, na szóste piętro budynku przy ulicy Republica, który wyglądał dużo lepiej niż inne budynki w tej dzielnicy. Drzwi otworzyła nam dojrzała kobieta w rannym szlafroku i pantoflach z pomponami, zaspana, ze śladami kaca i niewyspania na twarzy.

- Co się dzieje, Naranjo?

- Przyprowadziłem przyjaciółkę.

- Jak możesz wyciągać mnie z łóżka o tej porze!

Ale zaprosiła nas do środka, zaproponowała, żebyśmy usiedli i powiedziała, że pójdzie się ogarnąć. Po dłuższym czasie kobieta zjawiła się wreszcie, zapalając po drodze wszystkie lampy, powiewając połami nylonowego szlafroka i roztaczając wokół woń okropnych perfum. Potrzebowałam kilku minut, żeby się zorientować, że mam do czynienia z tą samą osobą, bo rzęsy jej urosły, skóra nabrała porcelanowego odcienia, blade i matowe loki były sztywno upięte do góry, powieki zmieniły się w dwa błękitne płatki, a usta ożyły barwą rozgniecionej wiśni. Wszystkie te zdumiewające zmiany nie pozbawiły jednak jej twarzy sympatycznego wyrazu ani nie odebrały uroku uśmiechowi. Seńora, jak wszyscy ją tu nazywali, śmiała się z byle powodu, a wtedy marszczyła twarz i mrużyła oczy, co było sympatyczne i zaraźliwe i czym od razu mnie zawojowała.

- Nazywa się Ewa Luna i będzie z tobą mieszkać - oświadczył Naranjo.

- Chyba zwariowałeś, kotku.

- Zapłacę ci.

- Odwróć się, mała, niech ci się przyjrzę. Nie zajmuję się nieletnimi, ale...

- Nie przychodzi do pracy! - przerwał jej Naranjo.

- Nie zamierzam posyłać jej teraz do pracy, nikt by jej nie wziął nawet za darmo, ale mogę zacząć ją przyuczać.

- Nic z tego. Miej na uwadze, że to moja siostra.

- A po co mi twoja siostra?

- Żebyś miała towarzystwo. Umie opowiadać historie.

- Co?

- Opowiada historie.

- Jakie historie?

- O miłości, wojnie, strachu, o wszystkim, o co poprosisz.

- No, proszę! - zawołała Seńora, przyglądając mi się życzliwie. - Mimo wszystko trzeba doprowadzić ją do porządku, Huberto, spójrz tylko na jej łokcie i kolana, skóra jak u pancernika. Będziesz musiała nauczyć się dobrych manier, panienko, nie siadaj na krześle, jakbyś jechała na rowerze.

- Daj spokój tym bzdurom i naucz ją czytać.

- Czytać? Potrzebna ci intelektualistka?

Huberto podejmował szybkie decyzje i mimo młodego wieku był całkowicie przekonany, że należy go we wszystkim słuchać. Włożył kobiecie do ręki kilka banknotów, obiecał często wpadać i wyszedł, wydając jeszcze polecenia w rytm zdecydowanego stukotu obcasów: nie waż się farbować jej włosów, bo będziesz miała ze mną do czynienia, niech nie wychodzi po nocy, sprawy mają się kiepsko, odkąd zabili tych studentów, każdego ranka znajdują nowe trupy, nie mieszaj jej do swoich interesów, pamiętaj, ona jest jak rodzina, kup jej ubranie odpowiednie dla panienki, płacę za wszystko, dawaj jej do picia mleko, podobno pomaga przytyć, jak będę potrzebny, zostaw wiadomość w knajpie u Czarnego, a przylecę na skrzydłach. Aha... i dziękuję, wiesz, że zawsze jestem do usług. Ledwo drzwi się za nim zamknęły, Seńora wróciła z anielskim uśmiechem na twarzy i obeszła mnie wokół, przyglądając się uważnie, gdy tymczasem ja wbiłam wzrok w podłogę, policzki płonęły mi od rumieńców, bo do tej chwili nie miałam okazji dokonać przeglądu własnej znikomości.

- Ile masz lat?

- Trzynaście. Mniej więcej.

- Nic się nie martw, nikt nie jest ładny od urodzenia, trzeba włożyć w to wiele cierpliwości i pracy, ale warto, bo jeśli ci się uda, jesteś urządzona na resztę życia. Na początek podnieś głowę i uśmiechnij się.

- Wolę uczyć się czytać...

- To są wymysły Naranjo. Nie zwracaj na niego uwagi. Mężczyźni to aroganci, lubią się mądrzyć. Najlepiej we wszystkim im przytakiwać i robić to, na co się ma ochotę.

Seńora miała nocne przyzwyczajenia; grubymi zasłonami broniła światłu dnia dostępu do swego mieszkania, które oświetlała tyloma kolorowymi żarówkami, że na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie wejścia do cyrku. Pokazała mi bujne, plastikowe paprocie, zdobiące wszystkie kąty, barek z butelkami i różnymi kieliszkami, nieskazitelnie czystą kuchnię bez jednego garnka i swoją sypialnię z okrągłym łóżkiem, na którym leżała hiszpańska lalka ubrana w suknię flamenco w groszki.

W łazience, pełnej słoiczków i pudełeczek z kosmetykami, wisiały wielkie różowe ręczniki.

- Rozbieraj się.

- E...

- Zdejmuj ubranie. Nie bój się, chcę cię tylko umyć - roześmiała się Seńora.

Napełniła wannę, dodała garść soli kąpielowych, od których woda pokryła się pachnącą pianą. Zanurzyłam się w tej kąpieli, najpierw nieśmiało, a potem wzdychając z przyjemnością. Kiedy już usypiałam wśród oparów jaśminu i białego, mydlanego puchu, zjawiła się ponownie, żeby mnie natrzeć rękawicą z trawy morskiej. Potem pomogła mi się osuszyć, podsypała talkiem pod pachami, a w szyję wtarła kilka kropli perfum.

- Ubierz się. Pójdziemy coś zjeść, a potem do fryzjera - oznajmiła.

Po drodze przechodnie oglądali się za nią, jej sposób poruszania się i wyzywający wygląd wydawały się zbyt śmiałe nawet w tej okolicy pełnej kolorów i kobiet chętnie chwytających byka za rogi. Opięta sukienka podkreślała wszystkie zaokrąglenia i wypukłości, na szyi i przegubach rąk połyskiwały sznurki koralików, skóra przyciągała uwagę kredową bielą, co w tej części miasta było cenionym atrybutem urody, choć w bogatszych dzielnicach modna stawała się już opalenizna. Po śniadaniu poszłyśmy do salonu kosmetycznego, gdzie Seńora - głośno witając się ze wszystkimi, z nieskazitelnym uśmiechem na ustach - wypełniła swą obecnością całe pomieszczenie. Fryzjerki zajęły się nami z uprzejmością, na jaką potrafiły się zdobyć tylko wobec najlepszych klientek, po czym - obie w świetnych humorach - ruszyłyśmy śródmiejskimi pasażami, ja obcięta na pazia, a ona z szylkretowym motylem wpiętym w loki, rozwiewając wokół zapach perfum i lakieru do włosów. Gdy nadeszła chwila robienia zakupów, kazała mi przymierzać wszystko oprócz spodni, ponieważ uważała, że kobieta wygląda w męskich strojach równie groteskowo jak mężczyzna w spódnicy. Na koniec wybrała dla mnie stroje, jakie noszono na filmach: baletki, szerokie spódnice i elastyczne paski. Najcudowniejszym zakupem był maleńki stanik, w którym moje śmieszne piersi skakały jak niedojrzałe śliwki. Gdy skończyłyśmy, dochodziła piąta po południu, a ja byłam przemieniona w inną istotę. Długo szukałam samej siebie w lustrze i nie mogłam znaleźć, lustrzana tafla odbijała obraz zagubionej myszki.

O zmierzchu przyszedł Melecio, najlepszy przyjaciel Seńory.

- A to kto? - zdziwił się na mój widok.

- Powiedzmy, że siostra Huberta Naranjo, żeby nie rozwodzić się zanadto.

- Chyba nie zamierzasz...?

- Nie, zostawił mi ją do towarzystwa...

- Tylko tego ci brakowało!

Po kilku minutach już mnie jednak zaakceptował, bawiliśmy się razem lalką i słuchaliśmy płyt z rock and rollem, które dla mnie, przyzwyczajonej do boler i piosenek ludowych słuchanych w kuchni przez radio, były prawdziwym odkryciem. Tego wieczoru po raz pierwszy napiłam się wódki z sokiem ananasowym i jadłam ciastka z kremem, podstawę wyżywienia w tym domu. Później Seńora i Melecio wyszli do swoich zajęć, a ja zostałam na okrągłym łóżku, przytulona do hiszpańskiej lalki, ukołysana frenetycznym rytmem muzyki i całkowicie pewna, że był to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu.

Melecio wyrywał sobie pęsetką włoski z zarostu, a potem przecierał twarz watką nasączoną eterem i w ten sposób jego skóra stawała się gładka jak jedwab. Niesłychanie też dbał o swoje długie i delikatne dłonie, a włosy szczotkował setki razy każdej nocy. Był wysoki i mocno zbudowany, ale poruszał się bardzo delikatnie, sprawiając wrażenie kruchej istoty. Nigdy nie wspominał o swej rodzinie i dopiero wiele lat później, w czasach więzienia Santa Maria, Seńora miała okazję dowiedzieć się, skąd pochodzi.

Jego ojciec był emigrantem z Sycylii, mężczyzną wielkim jak niedźwiedź, który - widząc syna bawiącego się zabawkami siostry - rzucał się na niego z pięściami, wykrzykując ricchione!, pederastal, mascalzone! Matka oddawała się przyrządzaniu rytualnego makaronu i broniła syna z zaciekłością dzikiej bestii, ilekroć ojciec usiłował zmusić go do kopania piłki, boksowania, picia, a później do chodzenia po burdelach. Gdy zostawała z synem sama, próbowała poznać jego prawdziwe uczucia, ale jedyne wytłumaczenie, jakie uzyskiwała od Melecia, sprowadzało się do tego, że w środku - jak utrzymywał - czuje się kobietą i nie potrafi przyzwyczaić się do swego męskiego ciała, które więzi go niczym kaftan bezpieczeństwa. Nigdy nie powiedział nic więcej, a potem, gdy psychiatrzy badali szczegółowo jego mózg, na wszystkie pytania odpowiadał zawsze tak samo: nie jestem pedałem, jestem kobietą, moje ciało to pomyłka. Po prostu. Odszedł z domu, gdy tylko udało mu się przekonać mammę, że byłoby dużo gorzej zostać tylko po to, by zginąć z ręki własnego ojca.

Imał się różnych zajęć, aż w końcu zaczął udzielać lekcji włoskiego w jakiejś szkole języków, gdzie płacili co prawda kiepsko, ale za to godziny pracy bardzo mu odpowiadały. Raz na miesiąc spotykał się z matką w parku, wręczał jej kopertę z jedną piątą swoich zarobków, bez względu na ich wysokość, i uspokajał kłamstwami o swych rzekomych studiach architektonicznych. O ojcu nie mówili, a po roku kobieta zaczęła ubierać się na czarno, bo choć sycylijski niedźwiedź cieszył się znakomitym zdrowiem, ona zabiła go w swym sercu. Melecio radził sobie przez jakiś czas, chociaż zdarzały się dni, gdy jedynym jego pożywieniem była kawa. W owym czasie poznał Seńorę i rozpoczął się dla niego szczęśliwszy etap życia.

Jego dzieciństwo przypominało tragiczną operę, więc operetkowa lekkość, z jaką podchodziła do życia jego nowa przyjaciółka, działała kojąco jak balsam na rany zadane w rodzinnym domu oraz przykrości, jakich doświadczał codziennie na ulicy z powodu swego zniewieściałego sposobu bycia. Nie byli kochankami. Dla niej seks stanowił wyłącznie podstawę działania firmy, poza tym, w jej wieku, nie miała już ochoty marnować energii na podobne zabawy. Dla Melecia natomiast intymne stosunki z kobietą były czymś szokującym. Od samego początku ich związek wolny był od zazdrości, żądzy posiadania, nieuprzejmości i wszelkich innych komplikacji związanych z uprawianiem miłości cielesnej. Ona była od niego dwadzieścia lat starsza i mimo tej różnicy - lub może właśnie z tego powodu - łączyła ich wspaniała przyjaźń.

- Słyszałam o dobrej pracy dla ciebie. Chciałbyś śpiewać w barze? - spytała pewnego dnia Seńora.

- Nie wiem... nigdy tego nie robiłem.

- Nikt cię nie rozpozna. Będziesz przebrany za kobietę. To kabaret transwestytów, ale nic się nie bój, ludzie są porządni i dobrze płacą. Poza tym praca jest łatwa, przekonasz się...

- Nawet ty uważasz, że jestem taki jak oni!

- Nie obrażaj się. Takie śpiewanie nic nie znaczy. To praca, jak każda inna - odpowiedziała Seńora, która dzięki swemu głęboko zakorzenionemu poczuciu zdrowego rozsądku zwykła sprowadzać wszystko do praktycznych wymiarów.

Z pewną trudnością udało jej się w końcu sforsować barierę uprzedzeń Melecia i przekonać go do oczywistych zalet tej propozycji. Początkowo deprymował go panujący w barze nastrój, ale już w wieczór swego debiutu odkrył, że ma nie tylko naturę kobiety: jest również aktorką. Objawiły się w pełni jego talenty: dramatyczny i muzyczny, o których nic dotąd nie było wiadomo, a jego numer, który miał być tylko zapchajdziurą, stał się gwoździem całego programu. Zaczął więc prowadzić podwójne życie: za dnia był spokojnym nauczycielem w szkole, a nocami przeistaczał się w zjawiskową postać furkoczącą piórami i olśniewającą diamentami ze szkła. Stan jego finansów poprawił się znacznie, mógł sobie pozwolić na prezenty dla matki, przeprowadził się do lepszej dzielnicy, zaczął lepiej jadać i lepiej się ubierać. Byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby nie rozpaczliwe przygnębienie, w jakie wpadał z powodu własnych genitaliów. Cierpiał, patrząc na swoje nagie ciało w lustrze lub przekonując się, że wbrew własnej woli wykazuje wszystkie reakcje normalnego mężczyzny. Ciągle powracała obsesyjna myśl: wyobrażał sobie, że własnoręcznie kastruje się ogrodowym sekatorem, jeden szybki skurcz ramion i - płask! - przeklęty wyrostek spadał na ziemię niczym zakrwawiony gad.

Zamieszkał w wynajętym pokoju w żydowskiej dzielnicy, na odległym krańcu miasta, ale każdego wieczoru, przed pójściem do pracy, odwiedzał Seńorę. Przychodził o zmierzchu, gdy na ulicach zaczynały się zapalać czerwone, zielone i niebieskie światła, a córy Koryntu pojawiały się w oknach albo wychodziły na ulicę w pełnym rynsztunku bojowym. Nim jeszcze zabrzmiał dzwonek do drzwi, wyczuwałam, że nadchodzi i biegłam mu na spotkanie. Unosił mnie do góry, nie przytyłaś ani grama od wczoraj, jeść ci nie dają, czy co? - mówił zazwyczaj, a potem spomiędzy palców wyczarowywał dla mnie cukierek, jak iluzjonista.

Najbardziej lubił muzykę młodzieżową, ale jego publiczność domagała się sentymentalnych piosenek po angielsku lub francusku. Ćwiczył nowe piosenki całymi godzinami, żeby odnawiać repertuar, a przy okazji i ja się uczyłam. Zapamiętywałam je, nie rozumiejąc ani słowa, bo nie zawierały zdań this pencil is red, is this pencil blue? ani żadnych innych wyrażeń z kursu angielskiego dla początkujących, którego słuchałam w radiu. Graliśmy w szkolne gry, czego żadne z nas nie zakosztowało w dzieciństwie, budowaliśmy domki dla lalek, śpiewaliśmy serenady po włosku, tańczyliśmy. Lubiłam patrzeć, jak się maluje, i pomagałam mu przyszywać cekiny do jego fantazyjnych, kabaretowych strojów.

Już za młodu Seńora dokonała analizy własnych możliwości i doszła do wniosku, że znużyłoby ją zarabianie na życie powszechnie uznawanymi metodami. Poznała wówczas tajniki stosownych masaży i jako specjalistka cieszyła się początkowo dużym wzięciem, ponieważ w tej szerokości geograficznej masaże były nowością. Wraz ze wzrostem demograficznym i niekontrolowanym napływem cudzoziemców pojawiła się jednak nieuczciwa konkurencja. Azjatki stosowały techniki o tysiącletniej tradycji, których nie sposób było przewyższyć, a Portugalki obniżyły ceny do śmiesznego poziomu, więc Seńora porzuciła uprawianie tej ceremonialnej sztuki, bo nie zamierzała robić akrobacji cyrkowych ani wysilać się za darmo nawet dla własnego męża, gdyby takowego miała. Inna na jej miejscu wróciłaby do tradycyjnych metod wykonywania zawodu, ona jednak była kobietą o oryginalnych pomysłach. Wymyśliła dziwaczne zabawki, którymi zamierzała zalać rynek, ale nie znalazła nikogo, skłonnego sfinansować projekt. Brak smykałki handlowej w tym kraju raz jeszcze sprawił, że i ten pomysł przechwycili Amerykanie, którzy mają teraz patenty i sprzedają jej modele na całej kuli ziemskiej. Teleskopowy penis na korbkę, palec na baterie i niezawodna pierś z cukierkowymi sutkami - wszystko to były jej odkrycia i gdyby sprawiedliwie płacono dziś należne procenty, byłaby milionerką. Ona jednak wyprzedzała swoją epokę, w owym dziesięcioleciu nikomu nie przyszło nawet do głowy, że na takie materiały pomocnicze znajdzie się masowe zapotrzebowanie i nikt też nie sądził, żeby mogła być opłacalna ich produkcja detaliczna na użytek amatorów. Nie udało jej się również uzyskać pożyczki z banku na uruchomienie własnej fabryczki. Rząd, uspokojony informacjami o bogatych złożach ropy, nie przywiązywał wagi do rozwoju nietradycyjnych gałęzi przemysłu. Jednak Seńora nie zniechęciła się tą porażką. Katalog ze swoimi dziewczynami oprawiła w intensywnie różowy aksamit i rozesłała dyskretnie do członków najwyższych władz. Już po kilku dniach otrzymała pierwsze zamówienie na przyjęcie na prywatnej wyspie La Sirena, która nie widnieje na żadnej mapie żeglugi i do której dostęp utrudniają rafy koralowe i rekiny, tak że można się tam dostać wyłącznie awionetką. Gdy minął pierwszy zapał, a ona zdała sobie sprawę z ogromu własnej odpowiedzialności, zaczęła rozmyślać, jak najlepiej zaspokoić wymagania tak znakomitych klientów. W tej właśnie chwili, jak wiele lat później opowiedział mi Melecio, wzrok Senory spoczął na nas, bawiących się hiszpańską lalką, którą posadziliśmy w kącie i z drugiego końca pokoju rzucaliśmy monety, starając się trafić do jej sukienki w groszki. Przyglądała się nam, a jej twórczy umysł rozważał różne możliwości i wreszcie wpadła na pomysł, że lalkę można zastąpić jedną z jej dziewczyn.

Przypomniała sobie inne dziecięce gry i każdą wzbogaciła jakimś obscenicznym szczegółem, wymyślając w ten sposób nową rozrywkę dla gości zapraszanych na przyjęcie. Nie mogła się teraz uskarżać na brak pracy zlecanej przez bankowców, polityków i najwyższych urzędników rządowych, którzy opłacali jej usługi, wykorzystując fundusze publiczne. Cały urok tego kraju polega na tym, że wszyscy uczestniczą w korupcji, wzdychała zachwycona. Dla swoich pracownic była surowa.

Nie zatrudniała ich podstępem, jak uliczni stręczyciele, lecz rozmawiała z nimi całkiem otwarcie, żeby od samego początku rozwiać wszelkie wątpliwości i uniknąć późniejszych nieporozumień. Jeśli któraś nie stawiła się do pracy - z powodu choroby, chandry albo jakiejś nieprzewidzianej katastrofy - natychmiast dostawała wymówienie. Róbcie to z entuzjazmem, panienki, pracujemy dla prawdziwych dżentelmenów. W tym zawodzie trzeba dużo mistyki, mówiła im. Liczyła sobie drożej niż miejscowa konkurencja, bo przekonała się, że grzeszki popełniane za małe pieniądze nie dają przyjemności, szybko się też o nich zapomina. Któregoś razu pułkownik żandarmerii, który spędził noc z jedną z jej kobiet, gdy przyszło do płacenia rachunku, wyciągnął służbowy rewolwer grożąc, że wsadzi ją do więzienia. Seńora nie straciła zimnej krwi. Nie minął miesiąc, a ten sam wojskowy zadzwonił ponownie, zamawiając trzy damy gotowe zająć się jego zagranicznymi gośćmi.

Ona na to bardzo grzecznie odpowiedziała, żeby zaprosił raczej swoją żonę, matkę i babcię, jeśli chce, by jego goście pieprzyli się za darmo. Dwie godziny później zjawił się posłaniec z czekiem i szklanym pudełeczkiem z trzema fioletowymi orchideami, co w języku kwiatów oznacza trzy nadzwyczaj piękne kobiety, jak wyjaśnił Melecio, choć sam klient mógł o tym wcale nie wiedzieć i wybrać takie kwiaty tylko ze względu na wystawne opakowanie.

Przysłuchując się ukradkiem rozmowom kobiet, w kilka tygodni nauczyłam się więcej, niż wiele osób uczy się w ciągu całego życia. W trosce o stałe podnoszenie jakości usług firmy Seńora kupowała francuskie książki, których dostarczał jej po kryjomu ślepiec z kiosku. Podejrzewam jednak, że rzadko z nich korzystano, bo dziewczyny skarżyły się, że gdy dżentelmeni zostawali w samych kalesonach, pociągali kilka łyków z butelki, a potem oddawali się rutynowym czynnościom, więc do niczego się nie przydawała cała ta francuska nauka. Kiedy zostawałam sama w mieszkaniu, wchodziłam na krzesło i wyciągałam zakazane książki ze schowka. Były zdumiewające. Chociaż nie potrafiłam ich przeczytać, wystarczyły ilustracje, żeby wypełnić mi głowę pomysłami, które z całą pewnością przekraczały granice możliwości anatomicznych.

Był to dobry okres w moim życiu, mimo wrażenia, że poruszam się jak we mgle, wśród niedomówień i kłamstw. Czasem zdawało mi się, że dostrzegam cień prawdy, ale natychmiast stwierdzałam, że znowu tkwię zanurzona w gąszczu dwuznaczności. Czas w tym domu był wywrócony do góry nogami: życie toczyło się nocą, natomiast za dnia się spało, kobiety przeistaczały się całkowicie wraz z nałożeniem makijażu, moja opiekunka była dla mnie jedną wielką tajemnicą, Melecio nie miał określonego wieku ani płci, nawet posiłki przypominały łakocie urodzinowe i nigdy nie gotowano prawdziwie domowego jedzenia. W końcu i pieniądze stały się nierzeczywiste. Seńora przechowywała grube pliki banknotów w pudełkach do butów, stamtąd brała kwoty potrzebne na codzienne wydatki, nie prowadząc przy tym żadnych zapisków. Wszędzie natykałam się na banknoty i początkowo myślałam, że rozrzucano je specjalnie, żeby wypróbować moją uczciwość, potem jednak zrozumiałam, że nie chodzi o żadne pułapki, lecz wynika to z nadmiaru gotówki i całkowitego bałaganu.

Słyszałam czasem, jak pani mówiła, że przerażają ją wszelkie więzy uczuciowe, myślę jednak, że górę brała jej prawdziwa natura i, podobnie zresztą jak Melecio, naprawdę mnie pokochała. Otwórzmy okna, niech wpadnie trochę ulicznego hałasu i dziennego światła, prosiłam, a ona się zgadzała. Kupmy jakiegoś ptaszka, żeby nam śpiewał, i doniczkę z prawdziwymi paprociami, żeby przyglądać się, jak rosną, zaproponowałam - a ona to również zrobiła. Chcę nauczyć się czytać, nalegałam, więc zaczęła udzielać mi lekcji, ale inne zajęcia kazały jej odłożyć to na później. Teraz, po wielu latach, wiedząc już co nieco o życiu, myślę, że nie było jej łatwo. Walczyła o to, żeby przetrwać w brutalnym otoczeniu, nieustannie uwikłana w rozmaite ciemne transakcje. Niewykluczone, że kiedyś doszła do wniosku, że trzeba żyć tak, jakby się należało do garstki wybrańców, którzy mogą sobie pozwolić na luksus dobroci, i postanowiła chronić mnie przed plugastwem ulicy Republica, bo może uda się oszukać los i ocalić mnie od życia, jakie jej przypadło w udziale. Z początku usiłowała ukrywać przede mną prawdziwy charakter swoich interesów, przekonawszy się jednak, że jestem gotowa zachłysnąć się światem i popełnić wszystkie jej błędy, zmieniła taktykę. Dowiedziałam się później od Melecia, że wraz z resztą kobiet postanowiły chronić mnie przed złymi wpływami. Tak się do tego przykładały, że od każdej wzięłam jej najlepsze cechy. Chciały ustrzec mnie przed ordynarnością i prostactwem i dzięki tym wysiłkom ich życie nabrało godności. Prosiły, żebym opowiadała im dalszy ciąg powieści nadawanych w odcinkach w radiu, więc wymyślałam na poczekaniu dramatyczne zakończenia, a to, że nigdy nie pokrywały się z wersją radiową, zupełnie im nie przeszkadzało. Brały mnie do kina na meksykańskie filmy, a po seansie zasiadałyśmy w „Złotym Kłosie”, żeby dzielić się wrażeniami. Na ich prośbę zmieniałam scenariusz, zastępując historyjkę o nieśmiałych zalotach skromnego wieśniaka przerażającą i krwawą tragedią. Twoje opowiadania są lepsze od filmów, bardziej się je przeżywa, szlochały z ustami pełnymi czekoladowego tortu.

Jedynie Huberto Naranjo nigdy nie prosił mnie o żadne opowiadania, bo uważał to za głupią rozrywkę. Wpadał do nas z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi i rozdawał te pieniądze oburącz, nie tłumacząc się, skąd je ma. Przynosił mi w prezencie sukienki z falbankami i koronkami, dziecinne buciki i torebki, z czego wszyscy się cieszyli, bo chcieli zachować mnie w stanie dziecięcej niewinności, co z kolei wywoływało moje gwałtowne protesty.

- Te ubrania nie nadają się nawet dla lalki. Nie widzisz, że już nie jestem smarkulą?

- Nie chcę, żebyś wyglądała jak lafirynda. Uczą cię czytać? - pytał i wpadał w szał, widząc, że mój analfabetyzm nie zmniejszył się ani o jotę.

Bardzo się pilnowałam, żeby mu nie powiedzieć, że w innych sprawach moja wiedza szybko rośnie. Kochałam go tym obsesyjnym, młodzieńczym uczuciem, jakie zostawia niezatarte ślady, ale nigdy nie udało mi się sprawić, żeby wziął na poważnie moją żarliwą gotowość. Ilekroć usiłowałam o niej napomknąć, odsuwał mnie od siebie i czerwienił się po uszy.

- Daj mi spokój. Masz się uczyć na nauczycielkę albo pielęgniarkę, to są zajęcia odpowiednie dla kobiety.

- Nie kochasz mnie?

- Wystarczy, że się o ciebie troszczę.

Leżąc samotnie w łóżku, obejmowałam poduszkę, prosząc, żeby szybko urosły mi piersi i zaokrągliły się uda, nigdy jednak nie kojarzyłam Huberta Naranjo z mężczyznami na obrazkach w szkoleniowych książkach Seńory ani z komentarzami kobiet, jakie niekiedy udało mi się złowić uchem. Nie wyobrażałam sobie, by takie wygibasy miały jakikolwiek związek z miłością, zdawało mi się, że są tylko sposobem zarabiania na życie, takim samym jak szycie albo pisanie na maszynie.

Miłość była dla mnie tym, o czym słuchałam w piosenkach i powieściach nadawanych przez radio, westchnieniem, pocałunkiem, namiętnymi słowami. Pragnęłam znaleźć się z Hubertem w jednym łóżku, leżeć wsparta na jego ramieniu, spać obok niego, ale moje fantazje były jeszcze czyste.

Melecio był jedynym prawdziwym artystą w nocnym kabarecie. Pozostali stanowili przygnębiającą zbieraninę, w której skład wchodził Błękitny Balet, czyli grupa pedałów, ustawionych jeden obok drugiego w żałosnym szeregu, karzeł pokazujący nieprzyzwoite sztuczki z butelką po mleku i pewien leciwy już dżentelmen, którego wdzięk polegał na spuszczaniu spodni, odwracaniu się tyłkiem do widzów i wydalaniu trzech bilardowych kul. Publiczność zarykiwała się ze śmiechu, patrząc na błazeńskie wyczyny, ale gdy na scenę wkraczał Melecio, cały spowity w pióra, z damską peruką na głowie, i zaczynał śpiewać po francusku, na sali zapadała zupełna cisza. Nie gwizdali, nie robili obraźliwych żartów, nawet całkiem pozbawiony wrażliwości słuchacz od razu zauważał jego klasę. W kabarecie, w świetle reflektorów, stawał się gwiazdą pożądaną i uwielbianą przez wszystkich, na nim skupiały się wszystkie spojrzenia i spełniało się jego marzenie, by być kobietą. Po skończonym występie wycofywał się do zatęchłego pomieszczenia, przydzielonego mu w charakterze garderoby, i zdejmował strój diwy. Odwieszone na hak pióra sprawiały wrażenie umierającego strusia, peruka leżała na stole niczym zgilotynowana głowa, a szklana biżuteria, fałszywy łup piracki, spoczywała na mosiężnej tacy. Za pomocą kremu usuwał makijaż i spod warstwy kosmetyków ukazywała się twarz mężczyzny. Ubierał się w męskie ubranie, zamykał drzwi i zaraz za progiem popadał w ciężką melancholię, ponieważ zostawiał w kabarecie najlepszą cząstkę swojej duszy. Szedł prosto do baru Czarnego, żeby zjeść coś samotnie przy stoliku w kącie, rozmyślając o minionej właśnie godzinie szczęścia, czyli występie na scenie. Do domu wracał piechotą opustoszałymi ulicami, żeby zaczerpnąć świeżego, nocnego powietrza, wchodził do siebie na górę, mył się, wyciągał na łóżku i leżał wpatrując się w ciemność, póki nie zmorzył go sen. Kiedy homoseksualizm przestał stanowić tabu i objawił się w świetle dziennym, modne stało się „oglądanie pedałów w ich własnym sosie”, jak to określano. Samochody z szoferami przywoziły bogatych, eleganckich i hałaśliwych ludzi, przypominających różnokolorowe ptaki. Przeciskali się wśród stałych klientów, siadali, zamawiali podrabianego szampana, wciągali nosem szczyptę kokainy i bili brawo artystom. Najbardziej ekscytowały się panie, delikatne kobiety wywodzące się z rodzin zamożnych imigrantów, ubrane w suknie wprost z Paryża, w kopiach naszyjników, których oryginały spoczywały sobie bezpiecznie w sejfach. Zapraszały aktorów do stolików, żeby wspólnie z nimi wznieść toast. Szkody wyrządzone urodzie przez nadmiar alkoholu, dym i nieprzespaną noc usuwały nazajutrz w tureckiej łaźni i w gabinecie kosmetycznym, ale nie żałowały ani chwili, bo te wycieczki były obowiązkowym tematem rozmów w Klubie Ziemiańskim. Mimi - bo taki pseudonim artystyczny przybrał Melecio - była w tym czasie na ustach wszystkich jako nadzwyczajna aktorka, ale jej sława nie wyszła poza salony. W żydowskiej dzielnicy, gdzie Melecio mieszkał, ani na ulicy Republica nikt nie miał pojęcia, że nieśmiały nauczyciel włoskiego jest słynną Mimi, zresztą nikogo to nie obchodziło.

Mieszkańcy różowej dzielnicy zorganizowali się, żeby wspólnie radzić sobie z trudnościami. Nawet policja przestrzegała niepisanego kodeksu i ograniczała się do interwencji podczas awantur ulicznych, rzadkiego patrolowania ulic i pobierania haraczu, bo z informatorami dogadywała się bezpośrednio, a dużo bardziej interesowały ją sprawy polityczne niż wszystkie inne. Co piątek do mieszkania Seńory pukał pewien sierżant, zaparkowawszy uprzednio samochód na chodniku pod domem, by wszyscy wiedzieli, że odbiera należną część dochodów, i nie myśleli sobie, że władza nie wie o jej interesach. Jego odwiedziny nie trwały dłużej niż dziesięć lub piętnaście minut, dokładnie tyle, ile trzeba na wypalenie papierosa, opowiedzenie dwóch dowcipów i wyjście w dobrym nastroju z butelką whisky pod pachą i swoimi procentami w kieszeni.

Były to zasady, do których stosowali się wszyscy i przez wszystkich uznawane za sprawiedliwe, bo funkcjonariuszom pozwalały dorobić do pensji, a całej reszcie pracować w spokoju. Byłam już u Seńory od kilku miesięcy, gdy zmienił się sierżant i z dnia na dzień dobre stosunki diabli wzięli. Pazerność nowego przedstawiciela władzy, który nie przestrzegał ustalonych reguł, zagroziła interesom. Niespodziewane najścia, groźby i szantaż położyły kres spokojowi, tak potrzebnemu do ich prowadzenia.

Starali się z nim jakoś ułożyć, ale był to osobnik zachłanny i głupi. Jego pojawienie się zburzyło delikatną równowagę na ulicy Republica i wywołało ogólne zamieszanie. Ludzie spotykali się w barach, żeby porozmawiać, przecież nie możemy teraz uczciwie zarabiać na życie, trzeba coś zrobić, zanim to bydlę doprowadzi nas do ruiny. Poruszony tymi narzekaniami Melecio postanowił działać, choć sprawa go nie dotyczyła, i zaproponował, żeby wystosować list podpisany przez wszystkich zainteresowanych i skierować go na ręce szefa policji, z odpisem dla ministra spraw wewnętrznych. Przez wiele lat obaj czerpali zyski z ich działalności, mieli więc teraz moralny obowiązek zainteresować się kłopotami. Szybko przekonał się, że pomysł był niedorzeczny, a samo wprowadzenie go w życie graniczyło z zuchwałością. W kilka dni zebrali podpisy okolicznych mieszkańców, co nie było takie łatwe, bo każdemu należało wyjaśniać szczegóły. W końcu jednak zgromadzili dużą liczbę podpisów i Seńora poszła osobiście, żeby złożyć petycję u adresatów. Dwadzieścia cztery godziny później, o świcie, gdy wszyscy jeszcze spali, Czarny z baru nadbiegł z wiadomością, że przeczesują dom po domu, robiąc rewizje.

Przeklęty sierżant jechał z furgonem Grupy Specjalnej do Zwalczania Przestępczości, która to formacja cieszyła się złą sławą, bo jej członkowie podrzucali niewinnym ludziom broń i narkotyki, żeby potem stawiać ich w stan oskarżenia. Z trudem łapiąc oddech, Czarny opowiedział, że niczym horda zbójecka wpadli do kabaretu i zgarnęli wszystkich artystów oraz część publiczności. Nie zaczepiali przy tym eleganckich gości, najwyraźniej nie chcąc mieszać ich w cały skandal.

Wśród zatrzymanych znajdował się Melecio, obwieszony biżuterią i w kostiumie z piórami jak podczas karnawału, oskarżony wkrótce o pederastię i handel narkotykami, czyli o sprawy, których znaczenia wówczas nie rozumiałam. Czarny wybiegł pędem, żeby zawiadomić o nieszczęściu resztę przyjaciół, zostawiwszy Seńorę w stanie kompletnego załamania nerwowego.

- Ubieraj się, Ewo! Rusz się! Pakuj rzeczy do walizki! Nie! Nie ma czasu! Trzeba stąd uciekać... Biedny Melecio!

Miotała się po mieszkaniu na pół naga, ubierała w pośpiechu, wpadając przy tym na niklowane krzesła i stoły z lustrzanymi blatami. Na koniec złapała pudełko po butach, w którym przechowywała pieniądze, i zaczęła zbiegać po schodach dla służby, a ja za nią, nie do końca jeszcze obudzona i nie rozumiejąc, co się dzieje, choć przeczuwałam, że coś poważnego. Zbiegłyśmy na dół w tej samej chwili, w której policja wdzierała się do windy. Na parterze wpadłyśmy na ubraną w koszulę nocną dozorczynię, Hiszpankę z Galicji o matczynym sercu, która w normalnych czasach robiła nam smakowite tortille z ziemniaków i z kiełbasą w zamian za flakoniki wody kolońskiej. Widząc nasz popłoch, słysząc wrzawę mundurowych i wycie syren na samochodach patrolujących ulicę, zrozumiała natychmiast, że to nie pora na zadawanie pytań. Dała nam znaki, byśmy szły za nią i zeszła do piwnicy, gdzie znajdowało się zapasowe wyjście, prowadzące na pobliski parking samochodowy. Tym wyjściem udało nam się uciec bez konieczności przechodzenia przez ulicę Republica, która była całkowicie pod kontrolą żandarmerii. Po tej niegodnej rejteradzie Seńora zatrzymała się zdyszana i oparta o ścianę jakiegoś hotelu, bliska omdlenia. Spojrzała wtedy na mnie, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu.

- Co ty tu robisz?

- Ja też uciekam...

- Idź sobie! Jak cię tu znajdą, oskarżą mnie o deprawację nieletnich!

- Dokąd mnie pani wysyła? Nie mam dokąd pójść.

- Nie wiem, dziecko. Poszukaj Huberta Naranjo. Ja muszę się ukryć i zorganizować pomoc dla Melecia, nie mogę teraz zajmować się tobą.

Ruszyła biegiem w dół ulicy i ostatnie, co zobaczyłam, to jej spowite kwiecistą spódnicą pośladki, poruszające się bez śladu dawnej zalotności, raczej całkiem niepewnie. Przycupnęłam na rogu, patrząc, jak z wyciem syren przejeżdżają samochody policyjne, a wokół mnie biegają rozmaici zwyrodnialcy, stręczyciele i prostytutki. Ktoś mi kazał natychmiast wynosić się z tego miejsca, bo napisany przez Melecia i podpisany przez wszystkich list wpadł już w ręce dziennikarzy i ten skandal - za który niejeden minister i wysoki urzędnik policji płacił właśnie stołkiem - zbierał teraz bujne żniwo w naszej okolicy. Zrobili rewizję w każdym budynku, w każdym domu, każdym okolicznym hotelu i barze, zatrzymali wiele osób, nawet ślepca z kiosku i rzucili tyle granatów z gazem, że dwanaście osób się zatruło i zmarło jedno niemowlę, którego matka na czas nie zabrała, ponieważ była właśnie zajęta z klientem. Przez trzy dni i noce nie mówiło się o niczym innym jak o „Wojnie ze Światem Przestępczym”, wedle określenia prasy. Lud jednak, z właściwym sobie talentem, nazwał to Buntem Kurew i pod taką właśnie nazwą wydarzenie to zapisali w wierszach poeci.

Znalazłam się bez grosza, jak tyle już razy bywało i jak miało się jeszcze zdarzyć w przyszłości, nie mogłam też znaleźć

Huberta Naranjo, którego całe to bitewne zamieszanie zaskoczyło w drugim końcu miasta. Zupełnie zbita z tropu usiadłam między dwiema kolumnami jakiegoś budynku, zdecydowana nie poddawać się poczuciu osierocenia, którego doświadczałam już przy innych okazjach i które teraz znowu mnie ogarniało. Ukryłam twarz między kolanami i zaczęłam przyzywać matkę.

Bardzo szybko poczułam delikatny zapach czystego, wykrochmalonego materiału. Ukazała mi się nieskazitelna, z warkoczem upiętym na karku, jasnymi, błyszczącymi oczyma i piegowatą twarzą po to, aby powiedzieć, że cała ta awantura nic mnie nie powinna obchodzić, że nie ma powodu do strachu, trzeba więc, żebym pozbyła się obaw i razem z nią ruszyła w drogę. Wstałam i wzięłam ją za rękę.

Nie mogłam znaleźć nikogo znajomego, brak mi też było odwagi, żeby wrócić na ulicę Republica, bo ilekroć się do niej zbliżałam, widziałam rozstawione patrole i uważałam, że czekają na mnie. Od dawna nie miałam żadnych wieści o Elwirze, zrezygnowałam też z szukania matki chrzestnej, której w owym czasie pomieszało się już zupełnie w głowie. Zajmowała się tylko grą na loterii, przekonana, że święci podpowiedzą jej przez telefon właściwy numer, ale mieszkańcy niebios mylili się w przewidywaniach równie często jak zwykli śmiertelnicy.

Słynny Bunt Kurew wywrócił świat na opak. Początkowo ludność przyklasnęła energicznym działaniom rządu, a biskup pierwszy złożył oświadczenie popierające zastosowanie twardych metod w walce z rozpustą, sytuacja jednak uległa zmianie, gdy pewna gazeta satyryczna, wydawana przez grupę artystów i intelektualistów, opublikowała karykatury wplątanych we wszystko wysokich urzędników, pod znaczącym tytułem Sodoma i Gomora. Dwa z tych rysunków niebezpiecznie przypominały Generała i Człowieka z Gardenią - ich udział we wszelkiego rodzaju ciemnych transakcjach był powszechnie znany, choć do tej chwili nikt nie odważył się napisać tego czarno na białym. Siły bezpieczeństwa przeprowadziły rewizję w siedzibie dziennika, zniszczono maszyny, nakład, zatrzymano wszystkich pracowników, jakich udało się dopaść, i ogłoszono, że redaktor naczelny uciekł. Nazajutrz jednak, w samochodzie zaparkowanym w śródmieściu, odnaleziono go z poderżniętym gardłem, a zwłoki nosiły ślady tortur. Nikt nie miał wątpliwości co do sprawców tej śmierci, w powszechnym przekonaniu odpowiedzialnych także za masakrę studentów i zniknięcie tylu innych osób, których ciała wrzucano potem do bezdennych studni w nadziei, że jeśli ktoś je nawet znajdzie w przyszłości, uzna, że są to jakieś skamieliny. Zbrodnia ta wyczerpała cierpliwość ludzi, którzy od zbyt wielu już lat znosili nadużycia władzy. W kilka godzin została zorganizowana masowa demonstracja, inna aniżeli krótkotrwałe wiece, jakie urządzała opozycja bezskutecznie protestująca przeciw rządowi. Ulice przylegające do placu Ojca Ojczyzny zapełniły się tysiącami studentów i robotników, którzy powiewali flagami, nieśli transparenty i palili opony. Miało się wrażenie, że potrzeba buntu przezwyciężyła strach. Wśród ogólnego zamieszania boczną aleją posuwała się także mała grupka o dziwacznym wyglądzie, złożona z mieszkanek ulicy Republica, które nie zrozumiały skali wydarzeń i sądziły, że ludzie stanęli w ich obronie. Niektóre wdrapały się wzruszone na zbudowaną naprędce trybunę, żeby podziękować za odruch solidarności na rzecz istot zapomnianych przez społeczeństwo, jak same siebie nazwały. I dobrze, że tak właśnie jest, rodacy, bo czyż mogłyby spać spokojnie matki, narzeczone i żony, gdybyśmy nie wykonywały naszej pracy? Gdzie by sobie folgowali ich synowie, narzeczeni i mężowie, gdybyśmy nie wypełniały naszych powinności? Tłum urządził im owację i na chwilę zapanował nastrój karnawałowy, tymczasem jednak Generał posłał na ulice wojsko. Wozy opancerzone wtoczyły się z hałasem gruboskórych zwierząt, ale nie dojechały daleko, bo zapadła się pochodząca z czasów kolonialnych brukowana nawierzchnia śródmiejskich ulic, a ludzie sięgnęli po kamienie, żeby przypuścić gwałtowny atak na władzę. Tyle osób zostało rannych i poturbowanych, że w kraju ogłoszono stan wojenny oraz wprowadzono godzinę policyjną. Zastosowane środki wzmogły tylko akty mocy, które szerzyły się wszędzie jak letnie pożary. Nawet pod kościelnymi ambonami studenci podkładali bomby domowej produkcji, motłoch ściągał metalowe żaluzje z portugalskich sklepów i rabował towary, grupa uczniów złapała policjanta i puściła na golasa po alei Niepodległości. Doszło do wielu zniszczeń, opłakiwano też wiele ofiar. Było to jednak wspaniałe starcie, ludzie wreszcie mogli krzyczeć do ochrypnięcia, dopuszczać się gwałtów i znowu mieć poczucie wolności. Nie zabrakło przygodnych artystów, którzy wybijali rytm na pustych beczkach po benzynie, ani długich szeregów tancerek podrygujących w takt rytmów z Kuby i Jamajki. Rebelia trwała cztery dni, aż wreszcie nastroje się uspokoiły, bo wszyscy czuli się wycieńczeni i nikt nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, o co poszło. Minister spraw wewnętrznych podał się do dymisji, a jego miejsce zajął mój dawny znajomy.

Przechodząc obok kiosku, ujrzałam jego podobiznę na okładce gazety i ledwo go poznałam, ponieważ widoczny na zdjęciu surowy mąż stanu ze zmarszczoną brwią i uniesioną do góry dłonią w niczym nie przypominał tamtego mężczyzny na fotelu obitym fioletowym pluszem, którego upokorzyłam na pożegnanie. Pod koniec tygodnia władze odzyskały kontrolę nad miastem, a Generał wyjechał odpocząć na swoją prywatną wyspę i wygrzewać się brzuchem do góry w karaibskim słońcu, pewny, że nawet sny swoich rodaków trzyma pod kontrolą. Spodziewał się pozostać u władzy do końca życia, Człowiek z Gardenią pilnował przecież, by nikt nie konspirował w koszarach ani nie buntował się na ulicach - Generał był ponadto przekonany, że wybuch demokracji trwał dostatecznie krótko, by nie zostawić trwałych śladów w ludzkiej pamięci. W wyniku tych okropnych zamieszek padło kilku zabitych, a pewna trudna do określenia liczba osób została aresztowana lub wyjechała z kraju. Ponownie otworzyły swe podwoje spelunki i burdele przy ulicy Republica, a ich użytkownicy wrócili do swych stałych zajęć, jakby nic się nie wydarzyło. Lokalne władze nadal dostawały swój udział, a nowy minister utrzymał się bez kłopotów na stanowisku, nakazawszy uprzednio, żeby policja nie niepokoiła świata przestępczego i zajęła się, jak zwykle, ściganiem przeciwników politycznych oraz wyłapywaniem wariatów i żebraków, którym goliła głowy na łyso, polewała środkami odkażającymi i wypuszczała na drogach za miastem, dzięki czemu znikali z ulic w sposób niemal naturalny. Generał nie przejmował się ludzkim gadaniem, przekonany, że wszelkie oskarżenia o nadużycia władzy i korupcję umacniają tylko jego autorytet. Wziął sobie do serca doświadczenia Dobroczyńcy: uważał, że historia szybko spisuje na straty odważnych przywódców, bo ludzie zawsze mają w pogardzie uczciwość, która przystoi tylko mnichom i słabym kobietom, a nie należy do zalet prawdziwego mężczyzny.

Był również przekonany, że ludzie uczeni nadają się tylko do stawiania im pomników i choć wskazane jest mieć dwóch lub trzech pod ręką, żeby umieszczać ich nazwiska w podręcznikach szkolnych, to gdy następuje walka o władzę, szansę na sukces mają tylko bezwzględni i wzbudzający strach bonzowie.

Wiele dni włóczyłam się bez celu. Nie wzięłam udziału w Buncie Kurew, bo unikałam zamieszek. Mimo widzialnej i bardzo mi pomocnej obecności matki, początkowo odczuwałam nieokreślony żar w głębi ciała, usta miałam spierzchnięte i jakby pełne piasku, później jednak się przyzwyczaiłam. Zapomniałam o wpojonym mi przez matkę chrzestną i Elwirę nawyku dbania o czystość, przestałam myć się w fontannach i przy ulicznych kranach. Zmieniłam się w brudną istotę, za dnia wałęsałam się bez celu, jedząc co popadnie, a gdy zapadała noc, chowałam się w jakimś ciemnym kącie na czas godziny policyjnej, kiedy to po ulicach krążyły tylko samochody służby bezpieczeństwa.

Któregoś dnia koło szóstej po południu poznałam Riada Halabiego. Stałam na rogu, a on, przechodząc chodnikiem obok, stanął, żeby mi się przyjrzeć. Podniosłam głowę i ujrzałam mężczyznę w średnim wieku, tęgiego, o smutnym spojrzeniu i ciężkich powiekach. Miał chyba wtedy na sobie jasny garnitur i krawat, ale ja zawsze pamiętam go ubranego w jedną z tych nieskazitelnych, batystowych koszul, jakie sama miałam mu wkrótce starannie prasować.

- Psst, mała... - odezwał się do mnie chrapliwym głosem.

Wtedy zauważyłam ułomność jego ust, głęboką szczelinę między górną wargą i nosem, rozdzielone szparami zęby, między którymi widać było język. Mężczyzna wyjął chusteczkę i uniósł ją do ust, żeby przykryć zniekształcenie, a jego oliwkowe oczy uśmiechały się do mnie. Zaczęłam się cofać, ale nagle owładnęło mną tak głębokie zmęczenie, nieodparta chęć, by położyć się i zasnąć, kolana same mi się zgięły i usiadłam na ziemi, patrząc na nieznajomego zamglonym wzrokiem. On pochylił się, chwycił mnie za ramiona i zmusił, żebym stanęła na nogi, zrobiła jeden krok, dwa, trzy i zanim się spostrzegłam, siedziałam w kawiarni, a przede mną leżała ogromna kanapka i stała szklanka mleka. Wzięłam jedzenie drżącymi rękoma i wciągnęłam nosem zapach ciepłego chleba. Żując i połykając czułam tępy ból, dojmującą przyjemność, straszny niepokój, jakiego potem doświadczałam niekiedy w miłosnych objęciach. Jadłam łapczywie, lecz nie zdążyłam skończyć, bo znowu poczułam się źle i tym razem nie mogłam opanować mdłości i zwymiotowałam. Ludzie wokół mnie odsunęli się ze wstrętem, a właściciel kawiarni zaczął ciskać wyzwiska, lecz mężczyzna uciszył go, wkładając do ręki banknot, i wyprowadził mnie na zewnątrz, podtrzymując w pasie.

- Gdzie mieszkasz, dziecko? Masz rodzinę?

Zaprzeczyłam ze wstydem. Mężczyzna zaprowadził mnie na pobliską ulicę, gdzie czekała jego rozpadająca się furgonetka, załadowana skrzyniami i torbami. Pomógł mi wsiąść, przykrył mnie marynarką, zapalił silnik i ruszył na południe.

Jechaliśmy całą noc przez pogrążoną w ciemności okolicę, gdzie jedynymi jasnymi punktami były drogowe posterunki żandarmerii, ciężarówki w drodze do pól naftowych i Pałac Biedaków, który pojawił się na trzydzieści sekund niczym zjawa na poboczu drogi. W innych czasach mieścił się tu letni dom Dobroczyńcy, gdzie tańczyły najpiękniejsze Mulatki z wybrzeża karaibskiego, ale w dzień śmierci tyrana zaczęli ciągnąć do domu biedacy, najpierw nieśmiało, a potem całą gromadą. Zajrzeli do ogrodów, a ponieważ nikt ich nie zatrzymał, poszli dalej, wspięli się po szerokich schodach, obramowanych nabijanymi brązem kolumnami, minęli okazałe salony, wykładane białym marmurem z Almerii, różowym marmurem z Walencji i szarym marmurem z Carrary, przeszli korytarzami z marmuru zielonego, arabskiego i zygzakowatego cipollino, obejrzeli łazienki z onyksu, jadeitu i malachitu, żeby w końcu zostać tu na stałe ze swoimi dziećmi, dziadkami, wszystkimi gratami i domowym inwentarzem. Każda rodzina znalazła dla siebie jakieś miejsce, podzielili fikcyjnymi liniami szerokie pokoje, zawiesili hamaki, użyli rokokowych mebli na podpałkę w kuchniach, dzieci odkręciły krany z rzymskiego srebra, młodzi uprawiali miłość na ozdobnych rabatach w ogrodzie, a starzy posadzili tytoń w złoconych wannach. Ktoś wysłał żandarmów, żeby ich wyrzucili, nawet jeśli będą musieli użyć broni, ale samochody z siłami porządkowymi zagubiły się gdzieś po drodze i nigdy nie dotarły na miejsce. Wkrótce nie można już było usunąć dzikich lokatorów, bo pałac stał się niewidzialny dla ludzkiego oka, przeszedł w inny wymiar, gdzie istniał nadal, tyle że przez nikogo nie niepokojony.

Gdy dotarliśmy do celu podróży, wzeszło już słońce. Agua Santa było jednym z tych sennych miasteczek zanurzonych w prowincjonalnym marazmie, spłukiwanych deszczem i lśniących w niebywałym, tropikalnym słońcu. Furgonetka przejechała główną ulicą, przy której wznosiły się kolonialne domy, każdy z małym ogrodem warzywnym i kurnikiem, i zatrzymała się przed pobielonym budynkiem, solidniejszym i lepiej postawionym niż pozostałe. O tej porze brama była zamknięta, więc nie zauważyłam, że jest to sklep.

- Jesteśmy w domu - powiedział mężczyzna.

Sześć

Riad Halabi należał do istot zniszczonych przez współczucie. Tak bardzo kochał bliźnich, że starał się zaoszczędzić im wstrętnego widoku swojej zajęczej wargi i zawsze trzymał w ręku chusteczkę, by przykrywać usta, nie jadał ani nie pił w miejscach publicznych, prawie się nie uśmiechał i usiłował ustawiać się pod światło lub w cieniu, gdzie łatwiej mógł ukryć swą wadę. Przeżył życie, nie zdając sobie sprawy z sympatii, jaką cieszy! się wokół, ani z miłości, jaką we mnie wzbudził.

Przyjechał do kraju w wieku piętnastu lat, sam, bez pieniędzy, bez przyjaciół i z turystyczną wizą wstemplowaną do fałszywego tureckiego paszportu, który jego ojciec kupił od konsula handlującego paszportami na Bliskim Wschodzie.

Przykazano mu, żeby dorobił się majątku i przekazywał pieniądze rodzinie, i choć nie udało mu się osiągnąć tego pierwszego, nigdy nie zaprzestał tego drugiego. Wykształcił swoich braci, wyposażył każdą z sióstr, a rodzicom kupił gaj oliwny, co na ziemi uchodźców i żebraków, gdzie dorastał, stanowiło znak prestiżu społecznego. Mówił po hiszpańsku, używając wszystkich miejscowych wyrażeń, ale z wyraźnym akcentem pustynnym, stamtąd również brała się jego gościnność i namiętność do wody. Przez pierwsze lata po przyjeździe odżywiał się chlebem, bananami i kawą. Spał na podłodze w fabryce materiałów należącej do rodaka, który żądał w zamian, żeby Riad sprzątał budynek, przenosił paki z nićmi i bele bawełny, a także zastawiał pułapki na myszy. Zajmowało mu to część dnia, jego resztę zaś przeznaczał na rozmaite inne zajęcia. Szybko zdał sobie sprawę, gdzie można najlepiej zarobić i postanowił zająć się obnośnym handlem. W biurach oferował bieliznę i zegarki, w bogatych, mieszczańskich domach kusił służące kosmetykami i tandetnymi naszyjnikami, w liceach rozkładał mapy i ołówki, w koszarach zaś sprzedawał zdjęcia nagich aktorek i obrazki ze świętym Gabrielem, patronem żołnierzy i rekrutów. Istniała jednak wielka konkurencja, która sprawiała, że jego szansę na przetrwanie były niemal znikome, ponieważ jedyna jego zaleta jako handlarza polegała na upodobaniu do targowania się, co nie przynosiło mu specjalnych korzyści, stanowiło jednak dobry pretekst do nawiązywania znajomości z klientami i zdobywania przyjaciół.

Poza tym był uczciwy i pozbawiony wybujałych ambicji, nie miał więc cech koniecznych do osiągnięcia sukcesu w tym zawodzie - przynajmniej w stolicy, dlatego jego krajanie poradzili mu, żeby udał się w głąb kraju i sprzedawał towar w małych miasteczkach, gdzie ludzie są bardziej prostoduszni. Riad Halabi wyruszył z tą samą obawą, jaka towarzyszyła jego przodkom, gdy wyprawiali się w długą podróż przez pustynię. Jeździł autobusami, póki nie kupił sobie na kredyt motoroweru. Przymocował do niego wielką skrzynię na tylnym siedzeniu i tym niby-motocyklem przemierzał ścieżki dla osłów, przemykając wzdłuż górskich przepaści. Miał w genach odporność na trudy, właściwą rasie pustynnych koczowników. Potem kupił sobie stary, ale mocny samochód, a na koniec furgonetkę. Tą furgonetką przejechał cały kraj.

Wspinał się na szczyty Andów ryzykownymi drogami, sprzedając towary w osadach, gdzie powietrze było tak czyste, że o zmierzchu widywało się anioły, pukał do wszystkich drzwi wzdłuż całego wybrzeża, zanurzony w parnym upale sjesty, zlany potem, rozgorączkowany z powodu wilgoci, zatrzymując się co jakiś czas, żeby pomóc iguanom, których łapy grzęzły w roztopionym przez słońce asfalcie. Przemierzał wydmy, żeglując bez busoli po morzu ruchomych piasków, nie oglądając się za siebie, by pokusa zapomnienia nie zmieniła mu krwi w czekoladę. Dotarł wreszcie w kwitnące niegdyś okolice, gdzie rzekami pływały dawniej łodzie wyładowane pachnącym ziarnem kakao. Dostatek skończył się tu wraz z odkryciem ropy naftowej - ziemie te popadały w ruinę pod naporem puszczy oraz w wyniku ludzkiego niedbalstwa. Zakochał się w tym krajobrazie. Wędrował przepełniony wdzięcznością, a rozglądając się oczarowanym wzrokiem, wspominał własną ziemię, twardą i wyschniętą, gdzie trzeba było wytrwałości mrówki, żeby wyhodować pomarańczę, w przeciwieństwie do tej tak obfitej w owoce i kwiaty niczym raj, który cudem uchował się przed złem. Nawet ktoś tak mało nastawiony na zysk jak on mógł tam łatwo sprzedać każde świecidełko, on miał jednak czułe serce i nie potrafił bogacić się, żerując na cudzej niewiedzy. Przywiązał się do tych ludzi, którzy w swym ubóstwie i zaniedbaniu nadal pozostawali wielkimi panami. Gdziekolwiek się pojawił, witano go jak przyjaciela - tak jak jego dziadek przyjmował obcych przybyszów w swoim sklepie, wierząc, że gość jest świętą osobą. Na każdym ranczu proponowano mu lemoniadę, czarną i aromatyczną kawę, fotel, żeby mógł sobie odpocząć w cieniu. Byli to ludzie weseli i wylewni, sprawy stawiali jasno, gdy coś powiedzieli, ich słowo miało wagę podpisanej umowy. Otwierał walizkę i rozkładał towar na ziemi z ubitej gliny. Gospodarze przyglądali się tym wątpliwej przydatności dobrom z uprzejmym uśmiechem i kupowali je, żeby nie sprawić mu przykrości, wielu jednak nie miało czym zapłacić, bo rzadko miewali pieniądze. Nie nabrali jeszcze zaufania do banknotów, tych zadrukowanych kawałków papieru, które dziś coś są warte, a jutro mogą być wycofane z obiegu, w zależności od kaprysu kolejnego władcy. Mają też to do siebie, że znikają przy lada nieuwadze, tak jak to się przytrafiło banknotom zebranym na pomoc dla trędowatych, które pożarł w całości koziołek, przedostawszy się do biura skarbnika. Woleli monety, bo przynajmniej czuli ich ciężar w kieszeni, dźwięczały rzucone na ladę i połyskiwały jak prawdziwe pieniądze. Najstarsi ciągle jeszcze trzymali oszczędności w zakopanych na patio glinianych naczyniach albo puszkach po nafcie, bo nie słyszeli nigdy o żadnych bankach. Zresztą kłopoty finansowe spędzały sen z powiek niewielu, większość żyła z handlu wymiennego. Riad Halabi dostosował się do tych okoliczności i zapomniał o ojcowskim poleceniu.

Jedna z podróży zawiodła go do Agua Santa. Miasteczko, do którego wjechał, wydało mu się opuszczone, bo na ulicach nie było żywej duszy, potem jednak napotkał tłum zgromadzony przed urzędem pocztowym. Był to pamiętny poranek, gdy od postrzału w głowę zginął syn nauczycielki Ines. Mordercą był właściciel domu położonego na spadzistym terenie, porośniętym zdziczałymi drzewami mango. Dzieciaki zakradały się tam, żeby zbierać opadłe owoce, niepomne na groźby gospodarza, przybysza z zewnątrz, który odziedziczył to małe gospodarstwo i nie wyzbył się jeszcze skąpstwa ludzi z wielkiego miasta. Drzewa miały tyle owoców, że gałęzie łamały się pod ich ciężarem, ale próby sprzedaży mango kończyły się niepowodzeniem, bo nikt ich nie chciał. Nie było powodu, żeby płacić za coś, co ziemia dawała za darmo. Tego dnia syn nauczycielki, wracając ze szkoły, zapuścił się tu, żeby zebrać trochę owoców, tak jak robili to jego koledzy. Pocisk wystrzelony ze strzelby trafił go w czoło i wyszedł od strony potylicy, nie dając mu nawet czasu na zrozumienie, czym jest ta błyskawica i ten grzmot, które roztrzaskują mu czaszkę.

Riad Halabi zatrzymał furgonetkę w Agua Santa krótko potem, gdy dzieci przyniosły ciało na zrobionych naprędce noszach i położyły je przed drzwiami poczty. Całe miasteczko zbiegło się, by to zobaczyć. Matka patrzyła na swego syna, nie mogąc zrozumieć, co się stało, podczas gdy czterech mundurowych powstrzymywało ludzi, żeby nie dopuścić do samosądu.

Wykonywali jednak ten obowiązek bez większej ochoty, bo znając prawo, wiedzieli, że zabójca uniknie kary. Riad Halabi wmieszał się w tłum przeczuwając, że los wyznaczył mu to miejsce jako kres jego wędrówki. Ledwie dowiedział się, co się wydarzyło, bez wahania przejął inicjatywę i nikt nie wydawał się zdumiony jego zachowaniem, jakby czekano tu na niego.

Przecisnął się wśród ludzi, wziął ciało w ramiona i zaniósł aż do domu nauczycielki, gdzie złożył je na stole w jadalni na marach. Potem zaparzył i podał kawę, co wywołało pewne poruszenie, bo obecni nigdy nie widzieli mężczyzny, który krzątałby się po kuchni. Całą noc towarzyszył matce, a jego obecność - stanowcza i dyskretna zarazem - przywiodła wielu do przekonania, że musi być kimś z rodziny. Nazajutrz zorganizował pogrzeb i pomógł spuścić trumnę do wykopanego dołu z tak szczerym smutkiem, że pani Ines zapragnęła, by ten właśnie nieznajomy był ojcem jej syna. Kiedy ubito ziemię na grobie, Riad Halabi zwrócił się w stronę zgromadzonych wokół ludzi i przykrywając sobie usta chusteczką zgłosił propozycję, która mogła rozładować zbiorowy gniew. Wprost z cmentarza wszyscy poszli zbierać owoce mango, napełnili nimi worki, kosze, torby, wózki i z tym wszystkim ruszyli w stronę posiadłości mordercy. Na ich widok chciał w pierwszym odruchu strzelać na postrach, lecz zastanowił się lepiej i zamiast tego ukrył się wśród trzcin nad rzeką. Tłum zbliżał się w milczeniu, otoczył dom, rozbił okna i drzwi i zostawił swój ładunek w pokojach. Potem poszli po więcej. Cały dzień znosili owoce mango, póki nic nie zostało na drzewach, a dom wypełnił się nimi po sam dach. Sok z owoców rozbryzgiwał się, wsiąkał w ściany, spływał po podłodze jak słodka krew. Gdy o zmroku rozeszli się do domów, przestępca odważył się wyjść z wody, wsiadł do swego samochodu i uciekł, żeby nigdy już nie wrócić. Przez następne dni słońce nagrzewało mury, zmieniając dom w wielki garnek, w którym na wolnym ogniu gotowały się owoce mango. Budynek zabarwił się na kolor ochry, rozmiękł i odkształcił, a potem przełamał się wpół i zgnił, przesycając miasteczko zapachem marmolady na całe lata.

Od tego dnia Riad Halabi zaczął uważać, że pochodzi z Agua Santa, ludzie również tak go traktowali, zamieszkał więc w miasteczku i otworzył sklep. Jego dom, podobnie jak inne miejscowe zabudowania, miał kształt kwadratu, pokoje skupiały się wokół wewnętrznego patia, porośniętego wysoką, bujną i zapewniającą cień roślinnością - palmami, paprociami i drzewami owocowymi. To patio stanowiło serce domostwa, tu toczyło się życie, nie było innej drogi, żeby przejść z pokoju do pokoju. Pośrodku Riad Halabi wybudował arabską fontannę, obszerną i cichą, która kołysała duszę nie dającym się z niczym porównać szmerem wody wśród kamyków. Ten wewnętrzny ogród otaczały ceramiczne rowki, którymi płynęła krystalicznie czysta woda, a w każdym pokoju ustawiono fajansową miednicę, w której moczyły się płatki kwiatów, a ich aromat łagodził duchotę powietrza. Budynek miał wiele drzwi, jak domy ludzi bogatych, a z biegiem czasu powiększył się jeszcze o piwniczkę do przechowywania wina. Trzech dużych pomieszczeń od frontu używano jako sklepu; pokoje, kuchnia i łazienka leżały w głębi. Kram Riada Halabiego stał się powoli najbardziej kwitnącym sklepem w okolicy, można tam było kupić wszystko: żywność, nawozy, środki odkażające, materiały, lekarstwa, a jeśli czegoś brakowało, robiło się zamówienie u Turka - tak go od razu przezwano - żeby przywiózł to z następnej podróży. Sklep nazywał się „Perła Wschodu”, na cześć Zulemy, żony Riada.

Agua Santa była skromną osadą, z domami z gliny, drewna i trzciny, ciągnącymi się wzdłuż drogi. Cięciami maczety trzeba było ciągle walczyć z bujną roślinnością, która pochłonęłaby miasteczko, gdyby na chwilę chociaż tego zaniedbano. Nie dotarła tam fala emigrantów ani zgiełk nowoczesności, ludzie byli uprzejmi, rozrywki nieskomplikowane i gdyby nie bliskość więzienia Santa Maria, byłaby to miejscowość jak wiele innych w tym regionie, choć obecność policji oraz burdel przydawały jej cokolwiek wielkomiejskiego charakteru. Przez sześć dni w tygodniu wszystko toczyło się tu bez niespodzianek, ale w soboty kończyły się dyżury w więzieniu i strażnicy szli się zabawić, co burzyło normalny rytm życia mieszkańców, którzy usiłowali nie zwracać na nich uwagi, udając, że hałas powoduje jakieś zbiegowisko małp w gęstwinie, na wszelki wypadek jednak ryglowali drzwi i zamykali w domach córki.

Tego samego dnia zjawiali się też Indianie, żeby prosić o jałmużnę: banana, łyk likieru, chleb. Przychodzili w szeregu, obdarci, z nagimi dziećmi, wyniszczonymi starcami, wiecznie ciężarnymi kobietami i z figlarnym błyskiem w oczach. Za nimi wlokła się sfora skarlałych psów. Proboszcz zostawiał dla nich kilka monet z tacy, a Riad Halabi dawał każdemu w prezencie papierosa lub cukierka.

Przed przyjazdem Turka cały handel ograniczał się do sprzedaży żywności kierowcom samochodów, które przejeżdżały pobliską szosą. Od wczesnego ranka chłopcy ustawiali chroniące przed słońcem daszki brezentowe i układali na straganie warzywa, owoce i sery. Musieli je cały czas wachlować, żeby odpędzić muchy. Jeśli szczęście im dopisało, sprzedawali coś z tego i przynosili do domu trochę grosza. Riad Halabi wpadł na pomysł, żeby dogadać się z kierowcami ciężarówek, którzy zaopatrywali obozy nafciarzy i wracali bez żadnego ładunku, by zabierali po drodze warzywa z Agua Santa do stolicy.

Namówił też ziomka, by sprzedawał je na swoim straganie na rynku, dzięki czemu do miasteczka zaczęło płynąć więcej pieniędzy. Widząc, że w mieście cieszą się powodzeniem wszelkie wyroby z drewna i wikliny, a także gliniane garnki, namówił sąsiadów, by zajęli się ich produkcją, a potem wstawiali do sklepów dla turystów i w niespełna sześć miesięcy zajęcie to stało się głównym źródłem dochodu dla kilku rodzin. Nikt nie podawał w wątpliwość jego dobrej woli ani proponowanych przez niego cen, bo podczas długiego pobytu w miasteczku Turek dał wiele niepodważalnych dowodów swojej uczciwości. Bez specjalnych zabiegów z jego strony sklep stał się ośrodkiem życia handlowego w Agua Santa, a przez ręce Riada Halabiego przechodziły niemal wszystkie okoliczne interesy. Rozbudował piwniczkę, dobudował kilka pokoi, do kuchni kupił piękne garnki z żelaza i miedzi. Kiedy powiódł wokół zadowolonym wzrokiem, doszedł do wniosku, że ma już wszystko, co trzeba, by uszczęśliwić kobietę. Napisał wówczas do matki prosząc, żeby w rodzinnych stronach poszukała mu żony.

Zulema zgodziła się wyjść za niego, bo mimo swej urody nie znalazła jeszcze męża i gdy swatka wspomniała jej o Riadzie Halabim, liczyła już sobie dwadzieścia pięć lat. Powiedzieli jej, że ma zajęczą wargę, ona jednak nie wiedziała, co to znaczy, a na pokazanym jej zdjęciu między ustami i nosem dostrzegła tylko cień, który bardziej jej przypominał skrzywiony wąsik, aniżeli zdawał się poważną przeszkodą do zamążpójścia. Matka przekonała ją, że wygląd zewnętrzny nie jest najważniejszy przy zakładaniu rodziny, że małżeństwo jest lepsze od staropanieństwa i życia w charakterze służącej w domu sióstr mężatek. Poza tym, jeśli kobieta wykaże dostatecznie dużo dobrej woli, zawsze w końcu pokocha męża. Allach nakazuje, by dwoje śpiących ze sobą i wydających na świat potomstwo ludzi szanowało się nawzajem, powiedziała. Ponadto Zulema wiedziała, że pretendent do jej ręki jest zamożnym człowiekiem interesu osiadłym w Ameryce Południowej i choć nie miała bladego pojęcia, gdzie znajduje się to miejsce o tak egzotycznej nazwie, nie wątpiła, że będzie przyjemniejsze niż pełna szczurów i much dzielnica, w której mieszka.

Dowiedziawszy się, że matka załatwiła jego prośbę, Riad Halabi pożegnał się z przyjaciółmi w Agua Santa, zamknął sklep oraz dom i wsiadł na statek płynący do kraju, z którego wyjechał piętnaście lat wcześniej. Zastanawiał się, czy rodzina go rozpozna, bo przecież krajobraz amerykański i twarde życie ukształtowały go na nowo. W rzeczywistości jednak zmienił się niewiele. Choć nie był już tamtym szczupłym chłopcem, którego twarz niemal całkowicie wypełniały wielkie oczy i haczykowaty nos, lecz krzepkim mężczyzną ze skłonnością do brzuszka i podwójnego podbródka, dalej pozostał tak samo nieśmiały, pozbawiony pewności siebie i sentymentalny.

Wesele Zulemy i Riada Halabiego odbyło się zgodnie z całym ceremoniałem, jako że narzeczony mógł sobie na to pozwolić.

Stało się pamiętnym wydarzeniem w ubogiej osadzie, gdzie prawie już zapomniano, jak wygląda prawdziwa zabawa. Jedynym może złym znakiem było to, że z początkiem tygodnia od strony pustyni zaczął wiać chamsin i piasek wciskał się wszędzie; wdzierał się do domów, niszczył ubrania, żłobił bruzdy na skórze, a gdy nadszedł dzień weselny, młoda para miała piasek na rzęsach. Szczegół ten nie przeszkodził jednak w zawarciu małżeństwa. W pierwszym dniu uroczystości weselnych przyjaciółki oraz kobiety z obu rodzin zebrały się i oglądały wyprawę panny młodej, kwiaty pomarańczy, różowe wstążki. Jadły przy tym rachatłukum, „rożki gazeli”, migdały, orzechy pistacjowe i wykrzykiwały radośnie przeciągłe jujuju, które rozbrzmiewało po ulicy i docierało do uszu siedzących w kawiarni mężczyzn. Następnego dnia gromadnym pochodem powiodły Zulemę do łaźni publicznej. Na czele orszaku kroczył starzec i uderzał w bębenek po to, żeby mężczyźni zdążyli odwrócić wzrok przed nadejściem ubranej w siedem lekkich szat panny młodej. Gdy rozebrały ją w łaźni, aby krewne Riada Halabiego mogły stwierdzić, że jest dobrze odżywiona i nie ma blizn na ciele, jej matka uderzyła w szloch, jak nakazywał obyczaj. Ufarbowały jej dłonie henną, zdepilowały całe ciało za pomocą wosku i siarki, natarły kremem, wplotły jej we włosy perły, a potem śpiewały, tańczyły i jadły słodycze, pijąc przy tym miętową herbatę. Pamiętały też o złotych ludwikach, które panna młoda musiała podarować każdej ze swoich przyjaciółek. Trzeciego dnia nadeszła kolej na ceremonię neftah. Babka dotknęła kluczem czoła panny młodej, by otworzyć jej ducha na uczciwość i uczucie, a potem matka Zulemy i ojciec Riada Halabiego włożyli jej pantofelki wysmarowane miodem, żeby słodka była droga wiodąca do małżeństwa. Czwartego dnia ubrana w prostą tunikę panna młoda podejmowała teściów własnoręcznie przygotowanymi potrawami i spuściła skromnie oczy, gdy orzekli, że co prawda mięso było twarde, a kuskus niesiony, lecz dziewczyna jest ładna. Piątego dnia wystawiano na próbę stateczność Zulemy, każąc jej wysłuchiwać sprośnych piosenek trzech śpiewaków. Jej twarz skryta za woalką pozostała jednak obojętna, a sprośności odbijały się jak piłka od kamiennego oblicza dziewicy, co nagradzano monetami. W innym pomieszczeniu odbywała się męska uroczystość, podczas której Riad Halabi musiał znosić żarciki wszystkich sąsiadów. Szóstego dnia zawarli związek małżeński w ratuszu, a siódmego przyjęli tamtejszego sędziego, który nazywa się kadi. Goście złożyli upominki u stóp nowożeńców, wykrzykując ceny, jakie za nie zapłacili, ojciec i matka zjedli z Zulemą ostatni rosół z kury, a potem oddali ją mężowi z wielką niechęcią, tak jak należy. Kobiety z rodziny zaprowadziły ją do pokoju przygotowanego na tę okazję i przebrały ją w małżeńską koszulę, a potem poszły do zebranych na ulicy mężczyzn i razem oczekiwali, aż w oknie pokaże się poplamione krwią prześcieradło, znak czystości.

Riad Halabi znalazł się w końcu sam na sam ze swoją żoną. Nigdy nie widzieli się z bliska, nie zamienili ze sobą słowa ani nie wymienili uśmiechu. Zwyczaj nakazywał, żeby ona była przestraszona i drżąca, ale to on czuł się w ten sposób. Dopóki zachowywał bezpieczną odległość i nie otwierał ust, jego wada nie rzucała się w oczy, nie wiedział jednak, jak zareaguje na nią żona w chwili intymności. Zbliżył się zmieszany i wyciągnął palce, żeby jej dotknąć, znęcony perłowym połyskiem jej skóry, obfitością kształtów i czernią włosów, ale wówczas zobaczył wyraz wstrętu w jej oczach i jego czuły gest zastygł w powietrzu. Wyjął chusteczkę, uniósł ją do ust i jedną dłonią przytrzymywał w tym miejscu, podczas gdy drugą rozbierał żonę i pieścił, lecz jego wytrwałość i czułość nie potrafiły przełamać niechęci Zulemy. Spotkanie to było smutne dla nich obojga. Później, gdy jego teściowa strzepywała na balkonie prześcieradło, ufarbowane na niebiesko, żeby odpędzić złe duchy, a na dole sąsiedzi strzelali na wiwat i kobiety szaleńczo krzyczały, Riad Halabi skrył się w kącie. Odczuwał upokorzenie jak zaciśniętą pięść w brzuchu. Ból ten został z nim na zawsze niczym stłumiony jęk i nigdy z nikim o tym nie mówił do chwili, gdy mógł opowiedzieć wszystko pierwszej osobie, jaka pocałowała go w usta. W dzieciństwie wpojono mu zasadę milczenia: mężczyźnie nie wolno okazywać swych uczuć ani skrytych pragnień. Jako mąż stawał się panem Zulemy i ona nie powinna znać jego słabych stron, bo mogłaby to wykorzystać, aby go zranić lub zdobyć nad nim władzę.

Wrócili do Ameryki i Zulema nie potrzebowała dużo czasu, by zrozumieć, że jej mąż nie jest zamożny ani nigdy taki nie będzie. Od pierwszej chwili znienawidziła nową ojczyznę, miasteczko, klimat, tych ludzi i dom. Odmówiła uczenia się hiszpańskiego oraz pomagania mężowi w sklepie pod pretekstem trudnych do opanowania migren. Zamknęła się w domu, leżąc całymi dniami w łóżku, opychając się jedzeniem, coraz grubsza i coraz bardziej znudzona. We wszystkim zdana była na męża, nie potrafiła nawet porozumieć się z sąsiadami, bo i wtedy on musiał służyć za tłumacza. Riad Halabi postanowił dać jej trochę czasu na przystosowanie. Był przekonany, że gdy urodzą się dzieci, wszystko się zmieni, jednak dzieci nie przychodziły, mimo namiętnych nocy i sjest, które z nią spędzał, pamiętając zawsze o uprzednim przesłonięciu sobie ust chusteczką. Tak minął rok, minęły dwa, trzy lata, dziesięć lat, zanim do „Perły Wschodu” oraz w ich życie wkroczyłam ja.

Było bardzo wcześnie i miasteczko jeszcze spało, gdy Riad Halabi zaparkował samochód. Wprowadził mnie do domu tylnymi drzwiami, minęliśmy patio, gdzie tryskała woda w fontannie i rechotały ropuchy, a potem zostawił mnie w łazience, dając do rąk mydło i ręcznik. Długą chwilę stałam pod strumieniem wody, zmywając z siebie znużenie podróżą i osamotnienie ostatnich tygodni, aż moja skóra odzyskała naturalną, zapomnianą już z zaniedbania, barwę. Potem wytarłam się, splotłam warkocz, włożyłam męską koszulę, ściągając ją w pasie sznurkiem, i płócienne espadryle, które Riad Halabi przyniósł mi ze sklepu.

- Teraz zjesz coś spokojnie, żeby nie rozbolał cię żołądek - powiedział właściciel domu, sadzając mnie w kuchni do uczty składającej się z ryżu, placków z mięsem i przaśnego chleba. - Mnie nazywają Turkiem. A ty jak się nazywasz?

- Ewa Luna.

- Kiedy wyruszam w podróż, moja żona zostaje sama, potrzebny jej ktoś do towarzystwa. Ona nigdzie nie wychodzi, nie ma przyjaciółek, nie mówi po hiszpańsku.

- Mam być jej służącą?

- Nie. Będziesz jak córka.

- Od dawna nie jestem niczyją córką i nie pamiętam już dobrze, co trzeba robić. Muszę być posłuszna?

- Tak.

- A co się stanie, jak nie będę?

- Nie wiem, zobaczymy.

- Ostrzegam, że nie znoszę bicia...

- Nikt cię nie będzie bił, dziecko.

- Zostanę miesiąc na próbę, a jak mi się nie spodoba, to ucieknę.

- Zgoda.

W tej chwili do kuchni weszła zaspana jeszcze Zulema. Obejrzała mnie od stóp do głowy, choć nie wydawała się zdziwiona moją obecnością, nauczyła się bowiem znosić nieuleczalną gościnność swego męża, gotowego sprowadzić do domu każdego, kto mu wyglądał na biedaka. Dziesięć dni wcześniej zaprosił pewnego podróżnego z osłem i podczas gdy człowiek ten odzyskiwał siły przed dalszą drogą, zwierzę pożarło suszącą się na słońcu bieliznę i znaczną część towarów ze sklepu.

Zulema była wysoka, miała jasną skórę, czarne włosy, dwa pieprzyki obok ust i ogromne, wypukłe i ciemne oczy. Zjawiła się ubrana w bawełnianą tunikę tak długą, że przykrywała jej nawet stopy, ze złotymi kolczykami w uszach i obwieszona złotymi bransoletkami, pobrzękującymi jak dzwoneczki. Przyjrzała mi się bez najmniejszego entuzjazmu, przekonana, że jestem jakąś żebraczką, której mąż udzielił schronienia. Przywitałam ją po arabsku tak, jak kilka chwil wcześniej nauczył mnie Riad Halabi, a wówczas Zulema rozjaśniła się w szerokim uśmiechu, wzięła moją głowę w dłonie i ucałowała mnie w czoło, odpowiadając całą litanią słów w swoim języku. Halabi też się roześmiał, przykrywając sobie usta chusteczką.

Arabskie powitanie wystarczyło, żeby zmiękczyć serce mojej nowej pani i od tego ranka czułam się tak, jakbym wychowała się w tym domu. Zwyczaj wczesnego wstawania bardzo mi się tu przydał. Budziłam się o świcie, spuszczałam nogi z łóżka tak energicznie, że od razu stawałam wyprostowana i od tego momentu nie siadałam ani na chwilę, ciągle coś robiąc i podśpiewując. Szłam zaparzyć kawę zgodnie z otrzymanymi wskazówkami, gotując ją trzykrotnie w miedzianym dzbanku i dodając dla zapachu ziarenka kardamonu, potem wlewałam kawę do filiżanki i zanosiłam Zulemie, która wypijała ją, nie otwierając oczu, i spała nadal do późna. Riad Halabi natomiast zjadał śniadanie w kuchni. Lubił sam sobie przygotowywać ten pierwszy posiłek i z biegiem czasu przestał się wstydzić swoich zniekształconych ust i pozwolił, żebym mu towarzyszyła. Potem razem podnosiliśmy metalową żaluzję sklepu, sprzątaliśmy ladę, układaliśmy towary i siadaliśmy w oczekiwaniu na klientów, którzy zaczynali się zjawiać.

Pierwszy raz w życiu mogłam swobodnie wychodzić na ulicę i wracać do domu, przedtem zawsze żyłam wśród czterech ścian, za bramą zamkniętą na klucz lub snułam się bez celu zagubiona w nieprzyjaznym mieście. Teraz znajdowałam tysiące pretekstów, żeby pogawędzić z sąsiadami albo wyjść po południu na spacer po placu. Przy placu wznosił się kościół, szkoła i komenda policji, tam co roku rozlegał się dźwięk werbli w dzień świętego Jana, tam palono szmacianą lalkę dla upamiętnienia zdrady Judasza, koro­nowano królową Agua Santa, a w Boże Narodzenie nauczycielka Ines przygotowywała tam ze szkołą żywe obrazy, gdzie jej ucznio­wie, w strojach z krepiny i posypani srebrzystym szronem, przed­stawiali sceny Zwiastowania, Narodzenia Pańskiego i rzezi niewiniątek, zarządzonej przez Heroda. Chodziłam, odzywając się głośno, wesoło i zaczepnie, mieszając się z innymi ludźmi, zadowo­lona, że przynależę do tej wspólnoty. W Agua Santa okna nie miały szyb, a drzwi stały zawsze otworem i ogólnie przyjęte było odwiedzanie się, głośne pozdrawianie gospodarzy, gdy przechodziło się przed domem, wstępowanie na kawę lub sok owocowy, wszyscy się tu znali, nikt nie mógł uskarżać się na samotność ani opuszczenie. Nawet zmarli nie byli samotni.

Riad Halabi nauczył mnie sprzedawać, ważyć, mierzyć, wysta­wiać rachunki, wydawać resztę i targować się, co było najważniej­sze w całym handlu. Nie targujemy się po to, żeby zarobić na kliencie, tylko dla przyjemności rozmowy, mówił. Nauczyłam się także kilku zdań po arabsku, żeby porozumiewać się z Zulemą. Wkrótce Riad Halabi stwierdził, że nie będę mogła pełnić swoich obowiązków w sklepie ani iść przez życie, nie umiejąc czytać ani pisać i poprosił nauczycielkę Ines, by przyjęła mnie na oddzielne lekcje, bo byłam już zbyt wyrośnięta, żeby iść do pierwszej klasy w szkole. Codziennie mijałam cztery kwartały domów, trzymając w ręku książkę tak, żeby była dobrze widoczna i każdy mógł ją zauważyć, tak bardzo rozpierała mnie duma, że jestem uczennicą. Zasiadałam na dwie godziny przy stole nauczycielki Ines, obok portretu zabitego synka. Lato, mama, but, krowa, Pedro ma las. Pisanie było najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła mi się w życiu, czułam uniesienie, czytałam na głos, chodziłam z zeszytem pod pachą, żeby móc z niego skorzystać w każdej chwili, zapisywałam myśli, nazwy kwiatów, odgłosy ptaków, wymyślałam słowa. Możli­wość robienia notatek pozwoliła mi przestać posługiwać się ryma­mi dla lepszego zapamiętywania i mogłam teraz zapełniać swoje opowiadania jeszcze większą liczbą ludzi i przygód. Zapisując kilka krótkich zdań, pamiętałam już całą resztę i mogłam powtarzać tę samą historię mojej pani, ale to było już później, gdy ona zaczęła mówić po hiszpańsku.

Żeby zachęcić mnie do ćwiczeń w czytaniu, Riad Halabi kupił kalendarz i kilka czasopism pełnych plotek i zdjęć aktorów, które zachwyciły Zulemę. Gdy umiałam już czytać płynnie, przywiózł mi romanse, wszystkie napisane wedle tego samego schematu: sekretarka o wydatnych ustach, alabastrowych piersiach i ufnym spojrzeniu poznaje przedsiębiorcę muskularnego jak posąg z brą­zu, o skroniach przyprószonych srebrem i oczach ze stali, ona zawsze jest dziewicą, nawet będąc wdową, co nie zdarza się często, on jest despotyczny i góruje nad nią pod każdym względem, dochodzi do jakiegoś nieporozumienia z powodu zazdrości lub spadku, wszystko jednak się wyjaśnia, on bierze ją w mocne ramiona, a ona wzdycha lirycznie, oboje owładnięci namiętnością, która nie ma w sobie nic wulgarnego ani cielesnego. Punktem kulminacyjnym był tu jedyny pocałunek, jaki wprawiał ich w eks­tazę i prowadził do wiecznego raju, czyli małżeństwa. Po pocałun­ku nie było już nic więcej, tylko słowo „koniec”, ozdobione kwiata­mi lub gołąbkami. Wkrótce odgadywałam dalszy bieg akcji już na trzeciej stronie i zmieniałam wszystko dla zabawy, wymyślając zwykle tragiczne zakończenie, całkiem odmienne od tego, jakie chciał autor, współbrzmiące natomiast z moim nieuleczalnym upodobaniem do wszelkiej patologii i krwiożerczości, co znaczyło, że dziewczyna przyłączała się, na przykład, do handlarzy bronią, a przedsiębiorca wyjeżdżał do Indii, żeby opiekować się trędowa­tymi. Całą historię szpikowałam ponadto brutalnymi scenami wziętymi z radia lub z kroniki policyjnej, wykorzystywałam także wiadomości zaczerpnięte po kryjomu z ilustracji w szkoleniowych książkach Seńory. Pewnego dnia nauczycielka Ines napomknęła Riadowi Halabiemu o Baśniach, z tysiąca i jednej nocy, więc z następnej swojej podróży przywiózł mi w prezencie cztery grube tomy oprawione w czerwoną skórę, a ja pogrążyłam się w ich lekturze do tego stopnia, że niemal zatraciłam poczucie rzeczywis­tości. W moje życie wdarły się z siłą huraganu erotyzm i fantazja, przekraczając wszelkie możliwe granice i wywracając do góry nogami ustalony porządek rzeczy. Nie wiem, ile razy przeczytałam każdą baśń. Kiedy znałam już wszystkie na pamięć, zaczęłam przenosić postacie z jednej historii do drugiej, zmieniać fabułę, usuwać i dodawać wątki, prowadzić grę, która dawała nieskoń­czenie wiele możliwości. Zulema spędzała całe godziny, słuchając mnie wszystkimi zmysłami, w ciągłej gotowości, by zrozumieć każdy gest i każdy dźwięk, aż któregoś dnia zaczęła mówić płyn­nie po hiszpańsku, jakby przez minione dziesięć lat ten język tkwił w jej gardle, czekając tylko, by otworzyła usta i pozwoliła mu się wydobyć.

Kochałam Riada Halabiego jak ojca. Połączył nas śmiech i zabawa. Ten mężczyzna, który czasami sprawiał wrażenie poważnego i smutnego, był w rzeczywistości wesoły, ale tylko w zaciszu domowym i tylko z dala od obcych spojrzeń pozwalał sobie na śmiech i odsłonięcie ust. Ilekroć to robił, Zulema odwracała twarz, ja jednak uważałam, że jego wada jest upominkiem otrzymanym przy urodzeniu, czymś, co wyróżnia go wśród innych, czyni jedy­nym na świecie. Graliśmy w domino i dawaliśmy w zastaw wszyst­kie towary z „Perły Wschodu”, niewidzialne uncje złota, olbrzymie plantacje, szyby naftowe. Stałam się multimilionerką, bo on pozwalał się ogrywać. Obydwoje lubiliśmy przysłowia, ludowe pio­senki, proste dowcipy, wymienialiśmy uwagi o wiadomościach podawanych w prasie, a raz na tydzień chodziliśmy razem na film do objazdowego kina, które jeździło ciężarówką po miasteczkach, ustawiając ekran na boiskach sportowych albo placach. Najwięk­szym dowodem naszej przyjaźni były wspólne posiłki. Riad Halabi pochylał się nad talerzem i popychał jedzenie chlebem lub palcami, siorbiąc, oblizując się i zbierając papierowymi serwetkami kawałki jedzenia, które wypadały mu z ust. Gdy patrzyłam, jak jadł, usiadłszy zawsze w najciemniejszym zakątku kuchni, robił na mnie wrażenie wielkiego, szlachetnego zwierzęcia i nachodziła mnie ochota, żeby pogłaskać go po kręconych włosach, poklepać po plecach. Nigdy jednak nie odważyłam się go dotknąć. Pragnęłam okazać mu swoje uczucie i wdzięczność za pomocą drobnych przysług, ale on na to nie pozwalał, bo nie był przyzwyczajony do serdecznego traktowania, choć w naturalny sobie sposób tak właśnie odnosił się do innych. Prałam mu koszule, wywieszałam je do wybielenia na słońce, odrobinę krochmaliłam i prasowałam starannie, potem składałam i chowałam do szafy, przekładając liśćmi wonnej bazylii i mięty. Nauczyłam się przyrządzać hummus i tehinę, liście winorośli nadziewane mięsem i orzeszkami sos­nowymi, falafel z pszenicy, jagnięcą wątróbkę, bakłażany, kurczaki z kuskusem, koprem i szafranem, bakkwas z miodu i orzechów. Gdy w sklepie nie było klientów i nikt nam nie przeszkadzał, on usiłował tłumaczyć dla mnie wiersze Haruna ar-Raszida, śpiewał mi wschodnie pieśni, długie i piękne lamenty. Kiedy indziej przesłaniał sobie pół twarzy ścierką, naśladując zasłonę odaliski, i tańczył dla mnie niezgrabnie z rękoma wzniesionymi do góry i po­drygującym szaleńczo brzuchem. W ten sposób, wśród wybuchów śmiechu, nauczyłam się tańca brzucha.

- To święty taniec, możesz go zatańczyć tylko przed mężczyzną, którego najbardziej w życiu pokochasz - powiedział mi Riad Halabi.

Zulema była całkowicie obojętna na jakiekolwiek niepokoje moralne niczym karmiony piersią osesek, a cała jej energia została zepchnięta na boczny tor lub zawieszona w próżni, nie brała udziału w życiu, zajęta wyłącznie świadczeniem przyjemności samej sobie. Wszystkiego się bała: porzucenia przez męża, urodzenia dzieci z rozszczepioną wargą, utraty urody, zmącenia umysłu w wyniku migren, starzenia się. Jestem przekonana, że w głębi ducha nienawidziła Riada Halabiego, nie mogła go jednak zostawić i wolała znosić obecność męża niż zarabiać na własne utrzymanie. Chwile intymności z nim napawały ją wstrętem, ale zarazem uwodzicielsko go do nich zachęcała, świadoma, że jest to sposób na przywiązanie go do siebie, i przerażona, że mógłby szukać zaspokojenia u boku innej kobiety. Riad ze swej strony kochał ją z tą samą pokorną i melancholijną żarliwością, co pierwszego dnia, i często do niej przychodził. Nauczyłam się rozpoznawać ich spojrzenia i gdy dostrzegałam to szczególne iskrzenie, wychodziłam powłóczyć się po ulicach lub zająć się sklepem, oni tymczasem zamykali się w pokoju. Potem Zulema myła się zaciekle mydłem, nacierała alkoholem i robiła irygacje z octu. Długo nie widziałam żadnego związku między tą gumową gruszką i rurką a bezpłodnością mojej pryncypałki. Zulemę nauczono, jak zajmować się mężczyzną i dostarczać mu rozkoszy, jednak mąż o nic jej nie prosił i pewnie dlatego przywykła nie wysilać się w ogóle i wreszcie stała się podobna do ogromnej zabawki. Moje opowiadania nie uczyniły jej szczęśliwszą, napełniły tylko jej głowę romantycznymi mrzonkami i kazały roić o niemożliwych przygodach i zapożyczonych bohaterach, skłóca­jąc ją ostatecznie z rzeczywistością. Jej entuzjazm wzbudzało tylko złoto i drogie kamienie. Gdy jej mąż odwiedzał stolicę, wydawał znaczną część swoich zarobków, kupując dla niej biżuterię, którą ona chowała potem do skrzynki zakopanej na patio, a ponieważ obsesyjnie obawiała się, że ktoś tę biżuterię ukradnie, niemal co tydzień zmieniała miejsce ukrycia. Często zapominała, gdzie dokładnie umieściła skrzynkę i traciła całe godziny na poszukiwa­nia, aż wreszcie poznałam wszystkie jej skrytki i zrozumiałam, że używa ich zawsze w tym samym porządku. Biżuteria nie powinna pozostawać przez dłuższy czas pod ziemią, bo w tych szerokościach geograficznych grzyby podobno atakują nawet metale szlachetne i po pewnym czasie zaczynają wydobywać się z ziemi fosforyzujące opary, które zwabiają złodziei. Z tego powodu od czasu do czasu wyjmowała swoje ozdoby w porze sjesty i wystawiała je na słońce. Siadałam obok niej, żeby ich pilnować, nie rozumiejąc tej namiętności dla skrywanych klejnotów, bo przecież nie miała okazji, by się w nich pokazać, nie przyjmowała wizyt, nie podróżowała z Riadem Halabim, nie spacerowała po ulicach Agua Santa, wyobrażała sobie jedynie chwilę powrotu do swego rodzinnego kraju, gdzie wywoła takim zbytkiem powszechną zazdrość, usprawiedliwiając w ten sposób lata stracone w tak odległej części świata.

Zulema była dla mnie na swój sposób dobra, traktowała mnie jak swojego pieska - maskotkę. Nie byłyśmy przyjaciółkami, ale Riad Halabi denerwował się, gdy zbyt dużo czasu spędzałyśmy tylko we dwie, i ilekroć zaskakiwał nas na mówieniu ściszonymi głosami, wynajdywał powody, żeby nam przerwać, jakby obawiał się naszej zmowy. Podczas podróży męża Zulema zapominała o bólach głowy i sprawiała wrażenie weselszej, wołała mnie do swego pokoju i prosiła, żebym nacierała jej ciało mlekiem i plasterkami ogórka, bo to rozjaśnia skórę. Kładła się na łóżku na plecach, całkiem naga, jeśli nie liczyć kolczyków i bransoletek, z przymkniętymi oczyma i czarnoniebieskawymi włosami rozrzuconymi na prześcieradle. Jej widok przywodził mi wówczas na myśl białą rybę pozostawioną swemu losowi na brzegu morza. Czasami panował przytłaczający upał i gdy ją nacierałam, jej ciało rozgrzewało się jak wystawiony na pełne słońce kamień.

- Natrzyj mi teraz ciało oliwą, a później, gdy upał trochę zelżeje, ufarbuję sobie włosy - oznajmiała Zulema w niedawno wyuczonym języku hiszpańskim.

Nie znosiła włosków pokrywających jej skórę, uważała, że są oznaką zwierzęcości, którą można tolerować tylko u mężczyzn, bo i tak w połowie są zwierzętami. Krzyczała, gdy usuwałam jej te włoski za pomocą papki z gorącego cukru i cytryny, pozostawiając jedynie ciemny trójkącik na wzgórku łonowym. Sprawiał jej przykrość własny zapach, więc obsesyjnie się myła i perfumowała. Domagała się, bym opowiadała jej historie miłosne i opisywała dokładnie głównego bohatera, jego długie nogi, mocne dłonie, zarys torsu, bym skupiała się na miłosnych szczegółach, mówiła, czy robił to albo tamto, ile razy, co szeptał w łóżku. Jej rozgorączkowanie sprawiało chorobliwe wrażenie. Starałam się umieszczać w swoich opowieściach amantów mniej wytwornych, często z jakąś wadą fizyczną, ale ona od razu wpadała w zły humor, groziła, że wypędzi mnie z domu, i pogrążała się w ponurej melancholii.

W miarę jak mijały miesiące, nabierałam poczucia bezpieczeń­stwa, wyzbyłam się tęsknoty i przestałam wspominać o okresie próbnym w nadziei, że Riad Halabi o tym zapomniał. Moi pryncypałowie stali się w jakiejś mierze moją rodziną. Przyzwyczaiłam się do upału, do jaszczurek wygrzewających się na słońcu niczym zamierzchłe potwory, do arabskiego jedzenia, do leniwie upływających popołudni, do zawsze takich samych dni. Lubiłam to zapomniane miasteczko, połączone ze światem za pomocą jednego kabla telefonicznego i krętej drogi, o poboczach porośniętych tak gęstą roślinnością, że gdy pewnego razu w obecności wielu świadków wywróciła się ciężarówka, nie mogli jej dostrzec, spoglądając w dół urwiska, bo całkowicie skryły ją paprocie i filodendrony. Wszyscy dobrze się tu znali i nikt nie miał przed nikim tajemnic.

Perła Wschodu” była miejscem spotkań, w którym prowadzono rozmowy, załatwiano interesy i gdzie wyznaczali sobie randki zakochani. Nikt nie pytał o Zulemę, traktowano ją jak cudzoziemską zjawę schowaną w tylnych pokojach, a jej pogarda dla miasteczka była odwzajemniana, podczas gdy Riad Halabi cieszył się ogólnym szacunkiem i wybaczano mu, że nie zasiada do jedzenia i picia z sąsiadami, jak wymagał tego ceremoniał przestrzegany wśród przyjaciół. Mimo wątpliwości księdza, który miał zastrzeżenia do muzułmańskiego wyznania Riada Halabiego, był on ojcem chrzestnym wielu noszących jego imię dzieci, sędzią w sporach, rozjemcą i doradcą w ciężkich chwilach. Korzystałam po części z poważania, jakim się cieszył, czułam się szczęśliwa, że przynale­żę do jego domu, i snułam plany pozostania w tym obszernym, białym budynku, wonnym od kwietnych płatków, jakie moczyły się w fajansowych miednicach, i rześkim dzięki cieniowi rzucanemu przez drzewa w ogrodzie. Przestałam ubolewać z powodu straty Huberta Naranjo i Elwiry, stworzyłam na własny użytek znośny obraz matki chrzestnej i wymazałam z pamięci złe wspomnienia, żeby cieszyć się miłą przeszłością. Moja matka również znalazła dla siebie miejsce w mrocznych zakamarkach pokoi i zazwyczaj zjawiała się przy mnie, przy łóżku, nocą jak powiew wiatru. Czu­łam się spokojna i zadowolona. Trochę urosłam, zmieniła mi się twarz i patrząc do lustra, nie widziałam już niepewnego stworze­nia, lecz rysy coraz dojrzalsze, podobne do tych, jakie mam dzisiaj.

- Nie możesz żyć dalej niczym Beduinka, trzeba cię wpisać do rejestru stanu cywilnego - powiedział pewnego razu mój pryncypał.

W mojej życiowej wędrówce kilka bardzo ważnych rzeczy do­stałam od Riada Halabiego, a dwie z nich miały szczególne zna­czenie: umiejętność pisania oraz dokument zaświadczający moje istnienie. Nie istniały żadne papiery stwierdzające moją obecność na świecie, nikt nie zgłosił w urzędzie moich urodzin, nigdy nie chodziłam do szkoły, było tak, jakbym się nie narodziła. On jednak porozmawiał z pewnym znajomym w mieście, dał odpowiednią łapówkę i uzyskał dowód tożsamości, w którym - z powodu błędu urzędnika - figuruję jako osoba trzy lata starsza, niż jestem w rzeczywistości.

Kamal, drugi syn jednego z wujów Riada Halabiego, zamieszkał w naszym domu półtora roku później niż ja. Pojawił się w „Perle Wschodu” tak dyskretnie, że nie dostrzegliśmy w nim zwiastuna nieszczęścia ani nie podejrzewaliśmy, że spustoszy nasze życie niczym huragan, liczył sobie dwadzieścia pięć lat, był drobny i smukły, miał delikatne dłonie i długie rzęsy, wydawał się nieufny, witał się ceremonialnie, kładąc jedną dłoń na piersi i pochylając głowę, który to gest natychmiast przejął od niego Riad, a potem, wśród wybuchów śmiechu, zaczęły naśladować dzieci w Agua Santa. Życie go nie rozpieszczało. Uciekając przed Żydami, jego rodzina opuściła swoją wioskę po wojnie i straciła przy tym cały dobytek: mały sad odziedziczony po przodkach, osła i kilka domowych rupieci. Wychował się w obozie dla uchodźców palestyńskich i może powinien był stać się bojownikiem i walczyć przeciwko Żydom, ale nie nadawał się do tego, by podejmować bitewne ryzyko, nie podzielał również gniewu swego ojca oraz braci z powodu utraty przeszłości, z którą nie czuł się związany. Pociągały go bardziej zwyczaje zachodnie, pragnął wyjechać i roz­począć nowe życie tam, gdzie nikomu nie będzie winien szacunku i nikt go nie będzie znał. Już jako dziecko zajmował się nielegal­nym handlem, a gdy stał się młokosem, uwodził obozowe wdowy, aż wreszcie ojciec, zmęczony ciągłym spuszczaniem mu lania i chronieniem przed wrogami, przypomniał sobie o Riadzie Halabim, siostrzeńcu osiadłym w odległym kraju Ameryki Południowej, którego imię zatarło mu się w pamięci. Nie spytał Kamala o zdanie, wziął go po prostu za ramię i siłą zaprowadził do portu, gdzie zaokrętował go w charakterze majtka na statek handlowy, i przykazał, by nie pokazywał mu się więcej na oczy, chyba że dorobi się majątku. W ten sposób chłopak dotarł, jak wielu innych emigrantów, na to samo gorące wybrzeże, na które pięć lat wcześniej zszedł z norweskiego statku Rolf Carle. Z wybrzeża pojechał autobusem do Agua Santa, wprost w objęcia krewniaka, który przyjął go z wielką gościnnością.

Przez trzy dni „Perła Wschodu” pozostawała zamknięta, a w domu Riada Halabiego, otwartym dla wszystkich mieszkańców miasteczka, trwała niezapomniana zabawa. Podczas gdy Zulema cierpiała na którąś z niezliczonych dolegliwości, ukryta w swoim pokoju, ja i mój pryncypał, wspomagani przez nauczycielkę Ines i inne sąsiadki, przygotowaliśmy tyle jedzenia, że sprawiało to wrażenie wesela na bagdadzkim dworze. Na stołach przykrytych śnieżnobiałymi obrusami ustawiliśmy wielkie tace ryżu z szaf­ranem, orzeszkami piniowymi, rodzynkami i orzeszkami pistacjowymi, papryką i curry, a wokół tego pięćdziesiąt półmisków, na których podano duszone potrawy arabskie i amerykańskie, nie­które słone, inne pikantne lub słodko-kwaśne oraz mięsa i ryby przywiezione w lodzie z wybrzeża, a do tego ziarna różnych zbóż w sosach i z odpowiednimi przyprawami. Na jednym stole stały wyłącznie desery, na przemian wschodnie i przygotowane wedle przepisów kreolskich. Podałam ogromne dzbany rumu z owocami, którego obaj kuzyni, jako dobrzy muzułmanie, nawet nie tknęli, pozostali goście pili jednak tak chętnie, że staczali się w radosnym nastroju pod stół lub - jeśli jakoś utrzymali się na nogach - hałaśliwie tańczyli na cześć nowo przybyłego. Kamal został przedstawiony wszystkim mieszkańcom, a potem każdemu z osobna musiał opowiedzieć po arabsku swoje życie. Nikt nie zrozumiał ani słowa z jego przemowy, ale wychodząc wszyscy mówili, że to sympatyczny młody człowiek i był nim w istocie, wyglądem przypominał delikatną panienkę, było jednak w jego naturze coś kosmatego, mrocznego i dwuznacznego, co niepokoiło kobiety. Gdy wchodził do jakiegoś pomieszczenia, wypełniał każdy jego zakątek swoją obecnością; kiedy wieczorem siadał napić się czegoś zimnego w drzwiach sklepu, jego urok promieniował na całą ulicę, rzucał na innych jakiś czar. Ledwo się porozumiewał za pomocą gestów i wykrzykników, ale wszyscy słuchali go urzeczeni, poddając się rytmowi jego głosu i chrapliwej melodii słów.

- Teraz będę wyjeżdżał spokojny, bo jest tu mężczyzna z mojej rodziny do opieki nad kobietami, domem i sklepem - powiedział Riad Halabi, poklepując krewniaka po plecach.

Wraz z przyjazdem gościa wiele się zmieniło. Mój pryncypał odsunął się ode mnie, nie prosił mnie już o opowieści, porzucił żarty i wspólne czytanie, odtąd stałym zajęciem mężczyzn stały się partyjki domina. Od pierwszego tygodnia zaczął chodzić tylko z Kamalem na pokazy objazdowego kina, ponieważ jego kuzyn nie nawykł do kobiecego towarzystwa. Jeśli nie liczyć nielicznych lekarek Czerwonego Krzyża i suchych jak deska misjonarek ewangelickich, które odwiedzały obozy dla uchodźców, młodzieniec zobaczył kobiety z odsłoniętą twarzą dopiero po ukończeniu piętnastu lat, gdy po raz pierwszy opuścił miejsce, gdzie dorastał. Odbył kiedyś śmiałą podróż ciężarówką, żeby dojechać pewnej soboty do stolicy, konkretnie do dzielnicy zamieszkanej przez kolonię amerykańską, gdzie ubrane tylko w wydekoltowane bluz­ki i krótkie spodnie jankeski myły swoje samochody, a spektakl ten przyciągał tłumy mężczyzn z najbardziej odległych wiosek regionu. Mężczyźni wynajmowali krzesła i parasole przeciwsłoneczne i sadowili się, żeby obserwować kobiety. Okolica nagle zapełniała się ulicznymi handlarzami, a one nie zauważały poruszenia i nie zdawały sobie zupełnie sprawy z sapania, pocenia, drżenia i erekcji, jakich były powodem. Postacie spowite w tuniki, o ciemnej skórze i brodach proroków stanowiły dla owych przeniesionych z innej cywilizacji kobiet zwykłe złudzenie optyczne, wybryk natury, omam wywołany upałem. W obecności Kamala Riad Halabi traktował Zulemę i mnie w sposób szorstki i władczy, gdy jednak zostawaliśmy sami, wynagradzał nam to małymi upominkami i znowu stawał się dawnym, serdecznym przyjacielem. Kazano mi uczyć nowo przybyłego hiszpańskiego, co nie było wcale takie proste, bo czuł się upokorzony, gdy tłumaczyłam mu znaczenie słów lub poprawiałam błąd w wymowie. Mimo to bardzo szybko nauczył się posługiwać łamaną hiszpańszczyzną i wkrótce zaczął pomagać w sklepie.

- Siedź ze złączonymi kolanami i zapinaj wszystkie guziki fartucha - nakazała mi Zulema. Myślała pewnie o Kamalu.

Roztoczył swój urok w domu i w „Perle Wschodu”, a także w całej wiosce i okolicy. Do sklepu co chwila zaglądały pod róż­nymi pretekstami dziewczyny. W jego obecności rozkwitały jak dzikie kwiaty, otwierające się pod krótkimi spódnicami, pęczniejące pod obcisłymi bluzkami. Były tak wyperfumowane, że po ich wyjściu w sklepie długo jeszcze unosił się zapach. Wchodziły po dwie lub trzy, chichocząc i szepcząc do siebie, potem opierały się o ladę w ten sposób, że piersi sterczały im do przodu, a pośladki rysowały się zalotnie nad śniadymi nogami. Czekały na niego na ulicy, zapraszały popołudniami do swych domów, nauczyły karaibskich tańców.

Burzyło to mój spokój i cierpliwość. Po raz pierwszy doświadczałam uczucia zazdrości, które nie opuszczało mnie dniem ani nocą, przyklejone do mej skóry niczym ciemna plama, nieusuwalny brud, i stało się powoli tak trudne do zniesienia, że kiedy w końcu się od niego uwolniłam, pozbyłam się przy okazji raz na zawsze chęci posiadania innej osoby oraz pokusy, żeby do kogoś należeć. Od pierwszej chwili Kamal pomieszał mi zmysły, rozpalił do żywego, doświadczałam na przemian całkowitej błogości kochania go i okrut­nego bólu z powodu kochania na próżno. Chodziłam za nim wszędzie jak cień, obsługiwałam go, stał się bohaterem rojeń i fantazji, jakim oddawałam się w samotności. On jednak zupełnie nie zwracał na mnie uwagi. Stałam się świadoma samej siebie, przyglądałam się sobie w lustrze, dotykałam swego ciała, próbowałam różnych fryzur w ciszy popołudniowej sjesty, na policzki i usta kładłam szczyptę karminu, ostrożnie, by nikt nie zauważył. Kamal przechodził obok, nie widząc mnie. Był bohaterem wszystkich moich miłosnych opowieści. Nie wystarczał mi już pocałunek, jakim kończyły się romanse Zulemy, i zaczęłam snuć marzenia o burzliwych nocach z Kamalem. Skończyłam już piętnaście lat i byłam dziewicą, lecz gdyby sznur z siedmioma węzłami wymyślony przez matkę chrzestną mierzył również intencje, nie wyszłabym zwycięsko z takiej próby.

Całe nasze życie wywróciło się do góry nogami podczas pierwszej podróży Riada Halabiego, gdy zostaliśmy w domu sami - Zulema, Kamal i ja. Moja pryncypałka jakby cudem ozdrowiała i obudziła się z letargu trwającego niemal czterdzieści lat. Podczas tych dni wstawała rano i przygotowywała śniadanie, ubierała się w najlepsze stroje, przyozdabiała całą biżuterią, włosy zaczesywała do tyłu i związywała luźno na karku tak, że ich końce opadały na ramiona. Nigdy nie była równie piękna. Początkowo Kamal jej unikał, w jej obecności wbijał wzrok w ziemię i prawie się nie odzywał, całe dnie spędzał w sklepie, a wieczorami wychodził wałęsać się po miastecz­ku, wkrótce jednak okazało się, że nie potrafi oprzeć się władzy tej kobiety, woni jej ciężkich perfum, buchającemu od niej żarowi, czarowi głosu. Atmosfera stała się ciężka od tajemnych nalegań, przeczuć, znaków. Wyczułam, że wokół mnie dzieje się coś cudow­nego, z czego jestem wykluczona, że między nimi dwojgiem toczy się jakaś prywatna wojna, gwałtowny pojedynek woli. Kamal pozostawał w defensywie, okopywał się, za oręż służyły mu całe wieki zakazów, szacunek dla zasad gościnności oraz więzy krwi łączące go z Riadem Halabim. Zulema była łapczywa niczym mięsożerny kwiat, poruszający pachnącymi płatkami, żeby zwabić ofiarę w pułapkę. Ta leniwa i gnuśna istota, która spędzała życie, leżąc w łóżku i chłodząc sobie czoło mokrymi kawałkami płótna, zmieniła się w dorodną kobietę fatalną, w bladego pająka tkającego niestrudzenie swą sieć. Zapragnęłam być niewidzialna.

Zulema siadała na zacienionym patio, żeby malować sobie paznokcie u nóg i odsłaniała przy tym grube nogi aż do połowy uda. Zulema paliła i czubkiem języka, wysuniętym z wilgotnych ust, oblizywała kolistym ruchem ustnik papierosa. Zulema poruszała się i suknia zsuwała się z jednej strony, odkrywając krągłe ramię, które swoją niemożliwą bielą skupiało na sobie całe światło dnia. Zulema jadła dojrzały owoc, a żółty sok kapał jej na pierś. Zulema bawiła się kruczoczarnymi włosami, zakrywając sobie nimi pół twarzy i rzucając Kamalowi spojrzenia hurysy.

Krewniak opierał się bohatersko przez siedemdziesiąt dwie godziny. Napięcie rosło z każdą chwilą, stało się dla mnie nie do zniesienia i obawiałam się, że w powietrzu wybuchnie jakaś elekt­ryczna burza, zamieniając nas wszystkich w popiół. Trzeciego dnia Kamal pracował od wczesnego ranka, nie pokazał się w ogóle w domu, krzątając się bez celu po „Perle Wschodu”, żeby zabić wlokący się czas. Zulema zawołała go na obiad, ale on odpowiedział, że nie jest głodny i został jeszcze godzinę, żeby rozliczyć kasę. Z zamknięciem sklepu czekał do późna, aż miasteczko poszło już spać, niebo całkiem poczerniało, a w radiu, według jego wyliczeń, powinien właśnie rozpocząć się następny odcinek powieści. Wśliznął się wtedy cichutko do kuchni, szukając resztek jedzenia. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Zulema była jednak skłonna opuścić wieczorny odcinek. Dla niepoznaki zostawiła w pokoju nastawione radio i uchylone drzwi, a sama stanęła na czatach w mroku korytarza. Miała na sobie haftowaną tunikę, pod którą była naga, i gdy unosiła ramię, pokazywała mlecznej barwy ciało aż do samej talii. Całe popołudnie poświęciła na depilację, szczotkowanie włosów, wcieranie kremów, robienie makijażu, ciało miała nawonnione olejkiem paczulowym, a oddech odświeżony lukrecją, stała bosa i bez żadnych ozdób, gotowa na miłość. Wszystko widziałam, bo nie odesłała mnie do pokoju, zapomniała zupełnie o moim istnieniu. Dla Zulemy ważny był tylko Kamal i bitwa, jaką zamierzała stoczyć.

Dopadła swojej zdobyczy na patio. Kuzyn jadł właśnie połówkę banana, drugą trzymając w ręku, jego twarz przyciemniał dwudniowy zarost, a ciało pokrywał pot, bo panował upał, a do tego była to noc jego klęski.

- Czekam na ciebie - powiedziała Zulema po hiszpańsku, żeby uniknąć wstydu wypowiedzenia tych słów we własnym języku.

Młodzieniec zatrzymał się z pełnymi ustami i wystraszonym wzrokiem. Ona zbliżyła się powoli, nieuchronna niczym zjawa, i stanęła w odległości kilku centymetrów od niego. Nagle zaczęły grać świerszcze i ten wysoki, przeciągły dźwięk napiął moje nerwy niczym jednostajna muzyka jakiegoś wschodniego instrumentu. Zauważyłam, że moja pryncypałka jest o pół głowy wyższa i dwa razy cięższa niż młody mężczyzna, który sprawiał wrażenie, jakby skurczył się do rozmiarów dziecka.

- Kamal... Kamal... - Potem dobiegł mnie szmer słów szeptanych w ich języku i ujrzałam, jak kobieta dotyka palcem warg mężczyzny i obrysowuje delikatnie ich kontur.

Kamal jęknął pokonany, przełknął to, co miał w ustach i wypuś­cił z ręki resztkę owocu. Zulema wzięła jego głowę i przycisnęła do łona, gdzie zniknął przykryty jej ogromnymi piersiami, jakby wessany przez rozżarzoną lawę. Przytrzymała go przez chwilę niczym matka kołysząca dziecko. Wreszcie chłopiec się odsunął i wówczas spojrzeli na siebie dysząc, oceniając grożące im ryzyko, pożądanie okazało się jednak silniejsze i ruszyli objęci w kierunku łóżka Riada Halabiego. Poszłam tam za nimi, a moja obecność w ogóle im nie przeszkadzała. Myślę, że naprawdę stałam się niewidzialna.

Przycupnęłam przy drzwiach z zupełną pustką w głowie. Nie odczuwałam żadnych emocji, zapomniałam o zazdrości, jakby wszystko działo się podczas projekcji kina objazdowego. Stojąc przy łóżku, Zulema objęła mężczyznę ramionami i całowała dopóty, dopóki on nie uniósł dłoni i nie chwycił jej w pasie, odpowiadając na pieszczoty boleściwym szlochem. Ona pokryła jego powieki, szyję i czoło gwałtownymi pocałunkami, niecierpliwie muskała go języ­kiem i lekko kąsała zębami, a potem rozpięła koszulę i zerwała ją kilkoma szarpnięciami. On chciał równocześnie zedrzeć z niej tunikę, ale zaplątał się w materiał i sięgnął wreszcie do jej piersi przez dekolt. Nie przestając dotykać Kamala, odwróciła go do siebie tyłem i nadal pieściła ustami jego kark i ramiona, gdy tymczasem jej palce rozpinały suwak i ściągały mu spodnie. W odległości kilku kroków ujrzałam jego męskość wycelowaną wprost we mnie i pomyślałam, że Kamal jest bardziej pociągający bez ubrania, bo traci kobiecą niemal delikatność. Przy swym niewielkim wzroście nie wydawał się wątły, również wydatny nos nie szpecił jego twarzy, lecz czynił ją bardziej wyrazistą, a wielkie i ciemne przyrodzenie nie przydawało jego postaci zwierzęcego wyglądu. Oszołomiona patrzyłam niemal minutę bez tchu, a gdy wreszcie zaczerpnęłam powietrza, jęk uwiązł mi w gardle. Stał naprzeciw mnie i nasze oczy spotkały się na chwilę, on jednak patrzył, nie widząc. Za oknem spadła gwałtowna, letnia ulewa, a odgłos deszczu i grzmotów zlał się z agonalnym graniem świerszczy. Zulema zdjęła wreszcie ubranie i ukazała się w całej wspaniałej obfitości, niczym pobielona Wenus. Kontrast między tą pulchną kobietą i szczupłym ciałem młodzieńca wydał mi się nieprzyzwoity. Kamal pchnął ją na łóżko, a ona krzyknęła oplatając go grubymi nogami i wbiła paznokcie w jego plecy. On poruszył się miarowo kilka razy, a potem zwalił na nią z przeciągłym jękiem dobywającym się z głębi trzewi. Ona jednak nie była gotowa, by w tak krótkiej chwili wyjść mu naprzeciw, teraz więc zrzuciła go z siebie, ułożyła na poduszkach i zajęła się przywracaniem mu sił, szepcząc instrukcje po arabsku z tak znakomitym skutkiem, że po niedługim czasie był znowu w pełni gotowy. Tym razem poddał się jej całkowicie, leżąc z zamkniętymi oczyma, a ona pieściła go, aż omdlewał z rozkoszy, a w końcu dosiadła go okrakiem, przykrywając swym obfitym ciałem i kaskadą włosów, wciągając w głąb niczym ruchome piaski, pożerając go żywcem, wysysając ostatnią kroplę życia i prowadząc ku ogrodom, gdzie wysławiały Allacha wszystkie odaliski Proroka. Potem odpoczywali spokojni, objęci jak dwoje dzieci ukołysanych szumem ulewy i graniem świerszczy pośród nocy, która stała się upalna niczym skwarne południe.

Poczekałam, aż uciszy się koński galop, jaki czułam w piersi, a potem odeszłam, zataczając się. Rozgorączkowana stanęłam na środku patia, deszcz spływał mi po włosach, moczył ubranie i duszę. Narastało we mnie przeczucie jakiejś katastrofy. Pomyślałam, że dopóki uda nam się milczeć, można udawać, że nic się nie wydarzy­ło, nie istnieje przecież nic, co nie ma nazwy, milczenie wymazuje zdarzenia z pamięci, aż wreszcie odsuwa je w niebyt. Zapach pożądania rozszedł się jednak po całym domu, nasycił sobą ściany, ubrania, meble, wdzierał się do pokoi, przenikał przez szczeliny, oddziaływał na rośliny i zwierzęta, rozgrzewał podziemne strumie­nie, wypełnił sobą niebo nad Agua Santa, był tak widoczny jak pożar i ukryć go było niemożliwością. Usiadłam w deszczu, tuż obok fontanny.

W końcu przejaśniło się i ziemia na patio zaczęła parować, spowijając dom delikatną mgiełką. Siedziałam tam już kilka dłu­gich godzin w ciemności, spoglądając do wnętrza samej siebie. Czułam dreszcze, na pewno z powodu uporczywego zapachu, jaki od kilku dni unosił się w powietrzu i przyklejał do wszystkich przedmiotów. Już czas zamieść sklep, pomyślałam, gdy z daleka dobiegł mnie dźwięk dzwonków mleczarza, ale czułam się tak ociężała, że musiałam spojrzeć na ręce, by upewnić się, czy nie skamieniały. Dowlokłam się do fontanny, włożyłam do niej głowę, a gdy się wyprostowałam, poczułam, że zimna woda spływa mi po plecach, wyrywając mnie z odrętwienia tej bezsennej nocy i zmy­wając obraz kochanków na łóżku Riada Halabiego. Poszłam do sklepu, nie patrząc w stronę drzwi Zulemy, oby to był sen, mamo, spraw, żeby to był tylko sen. Na cały ranek schroniłam się za ladą, nie wystawiając głowy na korytarz, pilnie wsłuchując się w mil­czenie mej pani i Kamala. W południe zamknęłam sklep, ale nie odważyłam się wyjść z tych trzech pomieszczeń wypełnionych towarem i ułożyłam się między workami ziarna, żeby tam spędzić sjestę i przeczekać upał. Bałam się. Dom zamienił się w bezwstyd­ne zwierzę, dyszące za moimi plecami.

Cały ranek Kamal spędził na igraszkach z Zulemą, posilili się potem owocami i słodyczami, a w porze sjesty, gdy ona usnęła wycieńczona, on zebrał swoje rzeczy, wpakował je do tekturowej walizki i wyszedł cicho tylnymi drzwiami jak złodziej. Widząc go odchodzącego, byłam pewna, że już nie wróci.

Zulema zbudziła się późnym popołudniem, gdy zaczęły odzy­wać się świerszcze. Weszła do „Perły Wschodu” otulona w szlafrok, rozczochrana, z ciemnymi sińcami pod oczyma, nabrzmiałymi ustami, była jednak piękna, promieniała spełnieniem i radością.

- Zamknij sklep i chodź mi pomóc - rozkazała.

Podczas gdy sprzątałyśmy i wietrzyłyśmy pokój, zmieniałyśmy pościel w łóżku i płatki kwiatów w fajansowych miednicach, Zulema śpiewała po arabsku, nie przerwała też nucić, przygotowu­jąc zupę z jogurtu, kipę i tabule. Napełniłam potem wannę, dla zapachu dodałam do kąpieli esencji cytrynowej, a Zulema zanurzyła się w wodzie z pogodnym westchnieniem, przymkniętymi powiekami, uśmiechnięta, pogrążona w nie wiadomo jakich wspomnieniach. Gdy woda ostygła, poprosiła o kosmetyki, przejrzała się z zadowoleniem w lustrze i zaczęła się pudrować, położyła róż na policzki, karmin na wargi, perłowe cienie wokół oczu. Wyszła z kąpieli owinięta ręcznikami i wyciągnęła się na łóżku, żebym ją wymasowała, potem wyszczotkowała sobie włosy, upięła je w kok i włożyła wydekoltowaną sukienkę.

- Jestem ładna? - chciała wiedzieć.

- Tak.

- Wyglądam młodo?

- Tak.

- Na ile lat?

- Tak jak na ślubnym zdjęciu.

- Po co mi o tym mówisz? Nie chcę pamiętać o swoim ślubie! Idź sobie, głupia, zostaw mnie samą...

Usiadła w wiklinowym fotelu na biegunach pod daszkiem na patio, patrząc na zmierzch i czekając na powrót kochanka. Czekałam razem z nią, nie miałam odwagi wyjawić jej, że Kamal odszedł. Zulema spędziła wiele godzin, bujając się w fotelu i wzywając go wszystkimi zmysłami, gdy tymczasem ja drzemałam na krześle. Skwaśniało jedzenie w kuchni, a z pokoju ulotnił się dyskretny zapach kwiatów. O jedenastej w nocy obudziłam się przestraszona ciszą, zamilkły bowiem świerszcze i powietrze stało nieruchomo, a na patio nie poruszał się ani jeden liść. Nie czuć już było zapachu pożądania. Moja pani siedziała nadal nieruchomo na fotelu, suknię miała pogniecioną, dłonie zaciśnięte, po twarzy płynęły jej łzy, makijaż się rozmazał, przypominała porzuconą na dworze maskę.

- Niech się pani położy, nie czeka już dłużej. Może nie wrócić do jutra... - poprosiłam, ale ona się nie poruszyła.

Przesiedziałyśmy tam całą noc. Szczękałam zębami, a po plecach spływał mi zimny pot, lecz objawy te przypisałam nieszczęściu, jakie zagościło w domu. Nie była to także odpowiednia chwila, żeby zajmować się własnymi dolegliwościami, bo zdałam sobie sprawę, że w duszy Zulemy coś się załamało. Patrzyłam na nią z przerażeniem, nie była już tą samą osobą, którą znałam, zmieniała się w jakąś wielką roślinę. Zaparzyłam kawę dla nas obu i zaniosłam w nadziei, że kawa przywróci jej dawną tożsamość, nie chciała jednak jej skosztować, siedziała nieruchomo niczym kariatyda, wyprostowana, ze wzrokiem utkwionym w drzwi patia. Wypiłam kilka łyków, ale kawa wydała mi się mocna i gorzka. Udało mi się w końcu podnieść moją panią z fotela i zaprowadzić ją za rękę do pokoju, rozebrałam ją, umyłam twarz mokrą ściereczką i położyłam spać. Upewniłam się, że oddycha spokojnie, choć oczy miała zamglone rozpaczą i ciągle płakała, milcząca i uparta. Potem, na wpół przytomna, otworzyłam sklep. Od wielu godzin nic nie jadłam, przypomniałam sobie ponure czasy, zanim przygarnął mnie Riad Halabi, ale żołądek mi się ścisnął i nie mogłam niczego przełknąć. Zajęłam się ssaniem owocu kosmatki i starałam się nie myśleć o niczym. Do „Perły Wschodu” przyszły trzy dziewczyny, pytając o Kamala, a ja im powiedziałam, że już go nie ma, że nie warto go nawet wspominać, bo w rzeczywistości nigdy nie istniał, nie był człowiekiem z krwi i kości, lecz złym duchem, demonem, przybyłym z drugiego końca świata, żeby wzburzyć w nas krew i zamącić w duszy, ale że już go więcej nie zobaczą, zniknął porwany tym samym nieszczęsnym podmuchem, jaki swego cza­su przywiał go z pustyni do Agua Santa. Dziewczyny poszły na plac, żeby podzielić się wiadomością i wkrótce do sklepu zaczęły zaglądać tłumy gapiów, ciekawych, co się wydarzyło.

- Ja nic nie wiem. Trzeba poczekać na powrót właściciela - to była jedyna odpowiedź, jaka przyszła mi do głowy.

W południe zaniosłam Zulemie zupę i usiłowałam nakarmić ją łyżką, ale w oczach mi ciemniało, a ręce tak się trzęsły, że cały płyn rozchlapałam na podłogę. Kobieta zaczęła nagle kiwać się z zamkniętymi oczyma i zawodzić, wydając z siebie najpierw monotonny jęk, a potem wysokie i przeciągłe ajajaj podobne do płaczu syreny.

- Niech pani będzie cicho! Kamal nie wróci. Jeśli nie może pani bez niego żyć, lepiej wstać i szukać aż do skutku. Nic innego nie da się zrobić. Słyszy mnie pani? - potrząsnęłam nią, przestraszona ogromem jej cierpienia.

Zulema jednak nie odpowiedziała, zdążyła już zapomnieć hiszpański i nikt już więcej nie usłyszał, żeby wymówiła choć jedno słowo w tym języku. Znowu zaprowadziłam ją do łóżka i położyłam, sama wślizgując się obok, by nasłuchiwać jej westchnień, dopóki obie nie usnęłyśmy wyczerpane. Tak znalazł nas Riad Halabi, kiedy przyjechał w środku nocy. Przywiózł furgonetkę wyładowaną nowym towarem, nie zapomniał także o upominkach dla rodziny: o pierścionku z topazem dla żony, o sukience z organdyny dla mnie i o dwóch koszulach dla swego krewniaka.

- Co tu się dzieje? - spytał zdumiony wyczuwalnym w domu nastrojem tragedii.

- Kamal wyjechał - wyjąkałam.

- Jak to wyjechał? Dokąd?

- Nie wiem.

- Jest moim gościem, nie może ot tak wyjechać, bez słowa, bez pożegnania...

- Zulema jest bardzo chora.

- Ty chyba jeszcze bardziej, dziecko. Masz straszną gorączkę.

Przez następne dni okropnie się pociłam, potem gorączka opadła i odzyskałam apetyt, oczywiste było natomiast, że dolegliwości Zulemy nie są przejściowe. Rozchorowała się z miłości i wszyscy tak właśnie to rozumieli, oprócz jej męża, który nie chciał tego dostrzec, tak jak nie chciał zrozumieć związku między zniknię­ciem Kamala i przygnębieniem żony. Nie spytał, co się wydarzyło, bo domyślał się odpowiedzi, a gdyby uzyskał pewność, że tak właśnie jest, byłby zmuszony się zemścić. Miał zbyt litościwe serce, żeby pokroić w plasterki sutki niewiernej lub ruszyć na poszukiwania kuzyna, a znalazłszy go, obciąć mu genitalia i wepchnąć w usta, jak nakazuje tradycja przodków.

Zulema pozostała milcząca i spokojna, popłakiwała czasem, nie wykazując żadnego zainteresowania jedzeniem, radiem ani prezentami od męża. Zaczęła chudnąć i po upływie trzech tygodni jej skóra nabrała delikatnego koloru sepii, jak portrety z ubiegłego wieku. Reagowała tylko wówczas, gdy Riad Halabi usiłował pieszczotliwie ją pogłaskać. Odsuwała się wtedy i posyłała mu spojrzenie pełne nieskrywanej nienawiści. Na jakiś czas przerwałam lekcje z nauczycielką Ines, przestałam pracować w sklepie, nie wznowiliśmy także cotygodniowych wypraw do objazdowego kina, bo nie mogłam zostawiać pani samej, całe dnie i dużą część nocy spędzałam na opiekowaniu się nią. Riad Halabi zatrudnił dwie pracownice do sprzątania i pomocy w „Perle Wschodu”. Jedyną dobrą stroną tego wszystkiego było to, że znowu zaczął się mną opiekować jak w czasach poprzedzających przybycie Kamala, zno­wu prosił, żebym mu czytała na głos lub opowiadała historie, zapraszał mnie do gry w domino i pozwalał się ogrywać. Mimo ciężkiej atmosfery panującej w domu wynajdywaliśmy sobie powody do śmiechu.

Minęło kilka miesięcy, a stan Zulemy nie zmienił się w żaden znaczący sposób. Mieszkańcy Agua Santa i pobliskich wiosek przychodzili pytać o jej zdrowie, a każdy przynosił jakieś lekarstwo: łodygę ruty na ozdrowieńcze napary, syrop leczący otępienie, witaminy w pastylkach, rosół z kury. Nie robili tego przez wzgląd na wyniosłą i nietowarzyską cudzoziemkę, lecz z sympatii do Turka. Powinien rzucić na nią okiem ktoś znający się na rzeczy, orzekli, i pewnego dnia sprowadzili wieśniaczkę o nieprzeniknionej twarzy, która wypaliła papierosa, dmuchnęła dymem nad pacjentką i stwierdziła, że nie cierpi ona na żadną znaną nauce chorobę, lecz na przedłużający się napad miłosnej melancholii.

- Tęskni za rodziną, biedactwo - westchnął mąż i pożegnał znachorkę, by nie zdążyła odkryć jego hańby.

O Kamalu nie mieliśmy żadnych wieści. Riad Halabi nigdy więcej o nim nie wspomniał, boleśnie dotknięty niewdzięcznością, jaką krewniak odpłacił za udzielone mu schronienie.

Siedem

Rolf Carle zaczął pracować u pana Araveny w tym samym miesiącu, w którym Rosjanie wystrzelili statek kosmiczny z suką w środku.

- Tylko Sowieci mogli to zrobić, nawet dla zwierząt nie mają litości! - wykrzyknął na wieść o tym oburzony wuj Rupert.

- Nie przesadzajmy... W końcu to tylko zwykły pies, bez rodowodu - zaoponowała ciotka Burgel, nie podnosząc wzroku znad zagniatanego ciasta.

Ta niefortunna uwaga wywołała jedną z najgorszych kłótni, do jakich kiedykolwiek między nimi doszło. Cały piątek złorzeczyli sobie nawzajem i wykrzykiwali wymówki, nagromadzone w ciągu trzydziestu lat wspólnego życia. Wśród wielu innych pożałowania godnych słów Rupert po raz pierwszy usłyszał od swojej żony, że nie cierpi psów, że napawa ją wstrętem cała ta jego hodowla i modli się do Boga, żeby jego owczarki alzackie zaraziły się jakąś francą i żeby wreszcie trafił je szlag. Burgel natomiast dowiedziała się, że on wie o niewierności, jakiej dopuściła się za młodu, choć nigdy o tym nie wspomina dla świętego spokoju. Powiedzieli sobie trudne do wyobrażenia rzeczy, co do­prowadziło ich do stanu całkowitego wyczerpania. Kiedy Rolf przyjechał w sobotę do kolonii, zastał dom zamknięty i pomyślał, że cała rodzina zapadła na azjatycką grypę, która siała w tym czasie spustoszenie. Burgel leżała wycieńczona w łóżku, z okładami z wonnej bazylii na czole. Ciągle rozdrażniony Rupert siedział z psami reproduktorami oraz czternastoma narodzonymi właśnie szczeniakami w stolarni i oddawał się metodycznemu niszczeniu wszystkich zegarów z kukułką, zrobionych niegdyś z myślą o turystach. Kuzynki miały oczy zapuchnięte od płaczu.

Obie dziewczyny wyszły za mąż za fabrykantów świec i teraz, prócz zwykłego dla siebie zapachu cynamonu, goździków, wanilii i cytryny rozsiewały wokół wspaniały zapach pszczelego wosku. Mieszkały przy tej samej ulicy, przy której stał ich dom rodzinny, i dni dzieliły między doglądanie własnych schludnych gospodarstw i pracę u rodziców, którym pomagały przy prowadzeniu hotelu, w kurniku oraz przy hodowli psów. Nikt nie docenił entuzjazmu, z jakim Rolf Carle pokazywał nową kamerę, nie chcieli też - jak poprzednio - słuchać szczegółowej opowieści o tym, co robił, ani relacji z zamieszek na uniwersytecie. Kłótnia do tego stopnia zaburzyła spokój panujący zwykle w tym domu, że Rolf nie próbował nawet podmacywać kuzynek, bo obie chodziły z obolałymi minami i nie przejawiały ochoty do wietrzenia kołder w pustych pokojach. W niedzielę wieczorem wrócił do stolicy niezaspokojony erotycznie, z nie upraną bielizną z poprzedniego tygodnia, bez zapasu ciastek i wędlin, jaki zazwyczaj wkładała mu do walizki ciotka, oraz z niemiłym wrażeniem, że jakaś moskiewska suka stała się dla jego rodziny ważniejsza niż on sam. W poniedziałek rano spotkał się z panem Araveną na wspólnym śniadaniu w narożnej knajpce obok redakcji dziennika.

- Zapomnij o tym psie i o awanturach wujostwa, chłopcze, bo będą się działy bardzo ważne rzeczy - powiedział jego opiekun znad pełnego talerza, od którego rozpoczynał każdy dzień.

- O czym pan mówi?

- Za dwa miesiące będą wybory. Wszystko jest ukartowane, Generał zamierza rządzić następnych pięć lat.

- To nic nowego.

- Tym razem dostanie po dupie, Rolf.

Zgodnie z przewidywaniami tuż przed świętami Bożego Narodzenia odbyły się wybory. Poprzedziła je kampania, która pogrążyła kraj w hałaśliwej propagandzie, zaśmieciła wyborczymi plakatami, udręczyła paradami wojskowymi i uroczystościami odsłonięcia patriotycznych pomników. Rolf Carle zabrał się do swej pracy sumiennie, a nawet z pewną pokorą, zaczynając wszystko od początku i od podstaw. Zawczasu rozeznał się w sytuacji, obchodząc biura wyborcze, rozmawiając z oficerami sił zbrojnych, robotnikami i studentami. Wyznaczonego dnia ulice obsadziło wojsko i żandarmeria, do lokali wyborczych poszło jednak bardzo niewiele osób, tak że dzień wyborów przypominał senną niedzielę na prowincji. Okazało się, że Generał wygrał przytłacza­jącą większością osiemdziesięciu procent głosów, ale było to tak bezwstydne oszustwo, że zamiast przynieść pożądany skutek, ośmieszyło zwycięzcę. Pracujący od kilku tygodni Carle zdążył zgromadzić sporo informacji, które przekazał Aravenie, przy czym z właściwym nowicjuszowi zarozumialstwem opatrzył je przy okazji w zawiłe komentarze polityczne. Tamten wysłuchał go z roz­bawieniem.

- Nie napinaj się tak, Rolf. Sprawa jest prosta. Dopóki Generał wzbudzał strach i nienawiść, mógł rządzić krajem, ale teraz, gdy stał się przedmiotem kpin, władza wymyka mu się z rąk. Nie minie nawet miesiąc, a upadnie.

Opozycja mimo tylu lat dyktatury istniała nadal. Działało kilka nieoficjalnych związków zawodowych, w podziemiu przetrwały partie polityczne, a studenci każdego dnia urządzali manifestacje. Aravena utrzymywał, że to nie masy nadają kierunek biegowi wydarzeń w kraju, lecz garstka odważnych przywódców. Uważał, że dyktatura upadnie w wyniku porozumienia elit, a wdrożony do życia w systemie autorytarnym lud pójdzie wskazaną mu drogą. Był przekonany o zasadniczej roli Kościoła katolickiego, który nadal dysponuje ogromną władzą, choć nikt nie przestrzega Dziesięciorga przykazań, a mężczyźni obnoszą się ze swoim ateizmem, jakby był on jeszcze jednym przejawem męskości.

- Powinieneś pogadać z księżmi - podsunął.

- Już to zrobiłem. Niektórzy podburzają robotników i klasę średnią i mówią, że biskupi oskarżą rząd o korupcję i stosowanie represji. Moja ciotka Burgel poszła się wyspowiadać po kłótni z mężem, a ksiądz wyciągnął spod sutanny plik ulotek i dał jej, żeby rozdała w kolonii.

- Co jeszcze słyszałeś?

- Partie opozycyjne podpisały wreszcie porozumienie.

- A więc nadeszła chwila, żeby wbić klin między siły zbrojne, podzielić je i skłonić do rewolty. Sytuacja dojrzała, mój polityczny nos nigdy mnie nie zawodzi - powiedział Aravena, zapalając jedno ze swoich mocnych cygar hawańskich.

Od tego dnia Rolf Carle nie ograniczał się już do zbierania informacji, lecz wykorzystywał swoje kontakty, żeby przyspieszyć wybuch powstania, a przy okazji przekonywał się, jak wielką siłą moralną cieszy się opozycja, skoro potrafi doprowadzić do roz­przężenia nawet wśród żołnierzy. Uczniowie i studenci zajęli licea i wydziały uniwersyteckie, wzięli zakładników, zdobyli jedną z rozgłośni radiowych i wezwali ludność do wyjścia na ulicę. Wojsko dostało wyraźne rozkazy, by strzelać bez ostrzeżenia, jednak w niedługim czasie niezadowolenie zaczęło zataczać coraz szersze kręgi wśród oficerów, a oddziały otrzymywały sprzeczne polecenia. Spiskowcy zdobywali sobie coraz większe poparcie wśród wojskowych. Człowiek z Gardenią odpowiedział na to, zapeł­niając cele nowymi więźniami, którymi zajmował się osobiście, nie niszcząc przy tym swego eleganckiego uczesania. Jednak nawet jego brutalne metody nie zapobiegły rozkładowi władzy. W ciągu kilku następnych tygodni sytuacja w kraju wymknęła się całkowicie spod kontroli. Wszędzie widać było rozdyskutowanych ludzi, którzy nareszcie wyzbyli się strachu, zamykającego im usta przez tyle lat. Kobiety przenosiły broń pod spódnicami, uczniowie wymykali się nocą, żeby malować napisy na ścianach, nawet Rolf znalazł się pewnego ranka na ulicy prowadzącej w stronę uniwer­sytetu z torbą wyładowaną materiałem wybuchowym i przezna­czoną dla pewnej pięknej dziewczyny. Dziewczyna od razu wpadła mu w oko, ale namiętność ta nie miała przed sobą przyszłości, bo ona wzięła torbę, nie mówiąc nawet dziękuję, oddaliła się z dyna­mitem na plecach i nigdy więcej już jej nie zobaczył. Ogłoszono strajk powszechny, zamknięto wszystkie szkoły i sklepy, lekarze nie przyjmowali chorych, kapłani zamknęli świątynie, zmarli nie mogli doczekać się pochówku. Ulice były opustoszałe, a nocami nikt nie zapalał światła, jakby nagle cywilizacja dobiegła swego kresu. Wszyscy wstrzymali oddech i czekali, czekali.

Człowiek z Gardenią udał się prywatnym samolotem na luk­susowe wygnanie do Europy, gdzie przebywa do dzisiaj, i bardzo stary, lecz niezmiennie wytworny, pisze wspomnienia, żeby upo­rządkować przeszłość. Tego samego dnia uciekł minister urzędu­jący na pluszowym fioletowym fotelu, zabierając ze sobą sporą liczbę sztabek złota. Na tych dwóch się nie skończyło. W ciągu kilku godzin drogą powietrzną, morską i lądową uciekło mnóstwo urzędników o nieczystym sumieniu. Strajk nie trwał nawet trzech dni. Czterej kapitanowie porozumieli się z opozycyjnymi partiami politycznymi, poderwali do buntu młodszych oficerów i wkrótce, zachęcone spiskiem, przyłączyły się do nich pozostałe pułki. Upadł rząd, a zaopatrzony w odpowiednie fundusze Generał wyjechał wraz z rodziną oraz najbliższymi współpracownikami na pokładzie woj­skowego samolotu, który pozostawiła mu do dyspozycji ambasada Stanów Zjednoczonych. Tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, z kurzem zwycięstwa we włosach, wkroczył do posiadłości dyktatora. Przy dźwiękach muzyki jazzowej, którą jakiś Murzyn grał na białym fortepianie ustawionym na tarasie, ludzie skakali do basenu, a jego woda szybko przybrała wygląd gęstej, pełnej człowieczych ciał zupy. Przypuszczono też atak na kwaterę sił bezpieczeństwa. Strażnicy strzelali z karabinów maszynowych, ale tłum zdołał sforsować bramy i wedrzeć się do budynku, zabijając wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Ci spośród odpowiedzialnych za tortury, którzy ocaleli, bo znajdowali się akurat poza kwaterą, musieli potem ukrywać się przez długie miesiące, żeby unikać samosądu na ulicy. Grabiono sklepy i rezydencje cudzoziemców oskarżanych o zbicie fortun na polityce imigracyjnej Generała. Wybijano szyby w witry­nach sklepów alkoholowych, a butelki podawano sobie, częstując się wzajemnie, by uczcić koniec dyktatury.

Przez trzy dni Rolf nie zmrużył oka, filmując pośród wrzawy rozgorączkowanego tłumu, klaksonów samochodowych, tańców ulicznych i ogólnego pijaństwa. Pracował jak w transie, tak nie­wiele myśląc o sobie samym, że zapomniał o strachu i był jedynym, który odważył się wejść z kamerą do siedziby sił bezpieczeństwa, żeby nakręcić zbliżenia piętrzących się trupów i rannych, agentów rozerwanych na strzępy i więźniów uwolnionych z ponu­rych lochów nadzorowanych przez Człowieka z Gardenią. Wśliznął się także do posiadłości Generała i widział, jak ludzie rozwalają meble, tną nożami kolekcję obrazów, wloką po ulicy futra z szyn­szyli i haftowane cekinami suknie pierwszej damy. Był wreszcie obecny w Pałacu w chwili, gdy zawiązał się rząd, złożony ze zbuntowanych oficerów i osób cywilnych. Aravena pogratulował mu wykonanej pracy i pomógł raz jeszcze, polecając go w telewizji, gdzie jego odważne reportaże uczyniły wkrótce z Rolfa najbardziej znanego dziennikarza programów informacyjnych.

Zebrane na wspólnym posiedzeniu partie polityczne podpisały porozumienie o współpracy, bo doświadczenie nauczyło wszystkich, że jeśli będą rzucać się na siebie z zębami, to po raz kolejny skorzystają na tym tylko wojskowi. Politycy pozostający dotąd na wygnaniu wrócili wkrótce do kraju, jakoś urządzili się i zaczęli zgłębiać zawiłości władzy. Tymczasem oligarchia oraz prawicowi przedsiębiorcy, którzy przyłączyli się do powstania w ostatniej chwili, przypuścili szturm na Paląc i w kilka godzin przejęli najważniejsze stanowiska, rozdzielając je chytrze między siebie. Gdy nowy prezydent objął urząd, od razu zrozumiał, że nie będzie mógł rządzić krajem bez zawarcia z nimi kompromisu.

Był to czas pełen zamętu, ale w końcu opadł kurz, umilkła wrzawa i nastał pierwszy dzień demokracji.

W wielu miejscach ludzie nic nie wiedzieli o upadku dyktatury, a to dlatego, że nie mieli także pojęcia o wieloletnich rządach Generała. Żyli na marginesie toczących się wydarzeń. W tym wielkim kraju istnieją równocześnie różne epoki historyczne. Pod­czas gdy w stolicy wielcy przedsiębiorcy omawiają telefonicznie interesy ze wspólnikami w innych miastach kuli ziemskiej, w An­dach nadal istnieją obszary, gdzie zachowanie ludzkie regulują takie same zasady, jakie pięć wieków wcześniej przywieźli tu hiszpańscy konkwistadorzy, a w niektórych wioskach położonych w głębi puszczy ludzie dalej chodzą nadzy, jak ich przodkowie z epoki kamiennej. Była to dekada wielkich wstrząsów i cudow­nych wynalazków, choć dla wielu niczym nie różniła się od poprzed­nich. Ludzie są wielkoduszni i łatwo wybaczają, w kraju od lat nie stosowano kary śmierci ani dożywotniego więzienia, więc szybko zapomniano też o tych, co korzystali z dyktatury - o kolaboran­tach, donosicielach i agentach służby bezpieczeństwa, pozwalając im wrócić do społeczeństwa, w którym jest miejsce dla wszystkich.

Szczegóły tych wydarzeń nie docierały do Agua Santa, więc ja też ich nie znałam, aż do chwili, gdy wiele lat później zajrzałam przez ciekawość do gazet z tamtego okresu. W dniu upadku dyktatury Riad Halabi urządzał zabawę; dochód z niej miał być przeznaczony na remont szkoły. Festyn rozpoczął się z samego rana błogosławieństwem księdza, który początkowo był przeciwny całemu pomysłowi, bo takie zabawy zawsze stwarzają okazję do hazardu, pijaństwa i bijatyk na noże, potem jednak przymknął oko, gdyż po ostatniej nawałnicy szkole groziło zawalenie. Później dokonano wyboru królowej, którą burmistrz ukoronował diade­mem z kwiatów i sztucznych pereł wyrabianych przez nauczyciel­kę Ines, a po południu rozpoczęły się walki kogutów. Przyszli goście z innych miasteczek, a kiedy ktoś z radiem na baterie krzyknął, że Generał nawiał, a ludzie szturmują więzienia i roz­rywają na strzępy agentów, kazali mu być cicho, bo rozprasza koguty. Tylko burmistrz opuścił z niechęcią swoje miejsce, żeby porozumieć się z przełożonymi w stolicy i poprosić o instrukcje. Wrócił po dwóch godzinach mówiąc, że nie ma się czym martwić. Rząd, co prawda, rzeczywiście upadł, ale wszystko jest dalej tak, jak przedtem, więc można rozpoczynać muzykę i tańce i podajcie mi jeszcze jedno piwo, wzniesiemy toast za demokrację.

O północy Riad Halabi przeliczył zebrane pieniądze, wręczył je nauczycielce Ines i wrócił do domu zmęczony, ale zadowolony, bo inicjatywa okazała się owocna i szkoła miała zapewniony remont dachu.

- Dyktatura upadła - powiedziałam, gdy tylko wszedł. Cały dzień opiekowałam się w domu Zulemą, która przechodziła jeden ze swoich kryzysów, i czekałam na Riada w kuchni.

- Wiem, dziecko.

- Mówili przez radio. Co to znaczy?

- Nic, co by nas miało dotyczyć. To wszystko dzieje się daleko stąd. Minęły dwa lata i demokracja okrzepła. Z biegiem czasu już tylko taksówkarze i niektórzy wojskowi tęsknili do dyktatury. Z głębin ziemi ropa tryskała równie obficie jak przedtem, ale nikt nie troszczył się zbytnio, żeby mądrze inwestować dochody, bo w gruncie rzeczy wszyscy uważali, że to złotodajne źródło nigdy się nie wyczerpie. Na uniwersytetach studenci, którzy niedawno narażali życie, by obalić Generała, teraz czuli się oszukani przez nowy rząd i oskarżali prezydenta o uleganie naciskom Stanów Zjednoczonych. Zwycięstwo rewolucji kubańskiej roznie­ciło gwałtowny pożar nadziei na całym kontynencie. Jacyś ludzie zmieniali gdzieś daleko porządek świata, a ich głosy niosły się w eterze, rozbrzmiewając pięknymi słowami. Gdzieś tam był Che z gwiazdą przypiętą do czapki, gotowy bić się o każdy zakątek Ameryki. Młodzi chłopcy zapuszczali brody i uczyli się na pamięć teorii Karola Marksa i zdań Fidela Castro. Jeśli nie istnieją wa­runki do wybuchu rewolucji, prawdziwy rewolucjonista powinien je stworzyć, napisała czyjaś ręka niezmywalną farbą na murze uniwersytetu. Niektórzy - przekonani, że lud nigdy nie dojdzie do władzy bez użycia przemocy - stwierdzili, że nadeszła chwila, by chwycić za broń. Zaczęła działać partyzantka.

- Chcę nakręcić o nich film - oznajmił Aravenie Rolf Carle.

Tak oto wyruszył w góry, prowadzony przez pewnego śniadego, milczącego wyrostka, który powiódł go nocą ścieżkami kozic aż do miejsca, gdzie ukrywali się jego towarzysze. W ten sposób stał się jedynym dziennikarzem, który nawiązał bezpośredni kontakt z partyzantami. Tylko jemu pozwalali filmować swoje obozowiska i tylko jego obdarzyli zaufaniem ich przywódcy. Takim też sposo­bem poznał Huberta Naranjo.

Jako dorastający chłopak Naranjo dokonywał napadów w dziel­nicach zamieszkanych przez ludzi zamożnych i przewodził gromadzie uliczników, prowadzącej wojnę z bandami chłopaków z boga­tych domów, którzy rozbijali się po mieście na niklowanych motocyklach, chodzili ubrani w skórzane kurtki, uzbrojeni w łańcuchy i noże, naśladując w ten sposób uliczne gangi z filmów. Dopóki chłopcy ci nie opuszczali swojej dzielnicy, ograniczając się do wieszania kotów, cięcia nożami kinowych foteli, obmacywania w parkach opiekunek do dzieci, terroryzowania siostrzyczek zakonnych i sikania na torty na przyjęciach piętnastolatków, cała sprawa pozostawała właściwie w rodzinie. Czasem policja zatrzy­mała któregoś, prowadziła na komisariat, wzywała rodziców, żeby załatwić sprawę polubownie i natychmiast zwalniała, nie wpisu­jąc nazwisk do policyjnego rejestru. To niewinne figle, mówiono dobrodusznie, za kilka lat z tego wyrosną, zamienią skórzane kurtki na garnitur z krawatem i będą mogli przejąć przedsiębiorstwa swoich ojców i decydować o losach kraju. Kiedy jednak wtargnęli na śródmiejskie ulice i zaczęli napadać na żebraków, smarować im genitalia musztardą i pikantną papryką, prostytut­kom znaczyć twarze cięciami noża, rzucać się z kijami na homo­seksualistów z ulicy Republica, Huberto Naranjo doszedł do wniosku, że dosyć już tego dobrego. Zebrał kompanów i zorganizowali się w celach obronnych. Tak właśnie powstała Zaraza, banda siejąca największy postrach w mieście, która wydawała motocyk­listom regularne bitwy, zostawiając na polu walki pobitych i pora­nionych nożami. Kiedy policji - zajeżdżającej w pancernych furgonach, z psami i wyposażeniem używanym podczas zamieszek - udawało się zaskoczyć walczących, ci o białej skórze i w czarnych kurtkach wracali nietknięci do domów. Resztę pałowano w kosza­rach, aż brukowany dziedziniec spływał krwią. Jednak nie pałowanie położyło kres działalności Zarazy. Przyczyniła się do tego siła wyższa, która zawiodła Naranjo daleko od stolicy.

Pewnej nocy Czarny, przyjaciel Naranjo z baru, zaprosił go na tajne spotkanie. Przy wejściu podali hasło, a potem zaprowadzono ich do zamkniętego pokoju, gdzie znajdowało się już kilku mło­dych ludzi, którzy przedstawili się, podając pseudonimy. Huberto usiadł na podłodze obok pozostałych, ale nie czuł się tu dobrze, bo razem z Czarnym sprawiali w tej grupie wrażenie obcych. Nie chodzili na uniwersytet, nie zaliczyli nawet szkoły średniej. Szyb­ko się jednak przekonał, że traktują ich z szacunkiem, bo Czarny przeszedł podczas służby wojskowej szkolenie saperskie w za­kresie materiałów wybuchowych, dzięki czemu stał się w tej dziedzinie wielkim autorytetem. On zaś przedstawił Naranjo jako szefa Zarazy, a ponieważ wszyscy słyszeli o jego odwadze, przyjęto go z podziwem. Tamtej nocy Naranjo usłyszał w wypowiedzi jednego z młodych ludzi te same wątpliwości, jakie sam nosił w sobie od wielu lat. To było objawienie. Początkowo nie potrafił zrozumieć większości tych żarliwych przemówień, a tym bardziej ich powtórzyć, czuł jednak intuicyjnie, że jego walka ze złotą młodzieżą z Klubu Ziemiańskiego i wyzwania rzucane władzy przypominały dziecinne wybryki w porównaniu z wygłaszanymi tu poglądami. Zetknięcie się z partyzantką zmieniło jego życie. Odkrył ze zdumieniem, że w odróżnieniu od niego ci chłopcy nie traktują niesprawiedliwości jako naturalnego porządku rzeczy, ale uważają, że jest wynaturzeniem zawinionym przez człowieka. Zrozumiał, że ogromne różnice społeczne określają ludzkie życie od samego urodzenia i postanowił, że swój bezsilny do tej pory gniew spożytkuje, by walczyć przeciwko takiemu stanowi rzeczy.

Przystąpienie do partyzantki stało się dla Naranjo sprawdzia­nem męskości. Czym innym była bowiem walka na łańcuchy z bandami w czarnych kurtkach, a czym innym używanie broni palnej przeciwko wojsku. Do tej pory zawsze mieszkał na ulicy i zdawało mu się, że nie zna strachu, nigdy nie cofał się w bitwach z innymi bandami ani nie prosił o litość na dziedzińcu policyjnych koszar, przemoc była dla niego czymś zwyczajnym, nie wyobrażał sobie jednak, do czego wkrótce będzie musiał się posunąć. Z począt­ku wykonywał swoje zadania w mieście, malował napisy na ścia­nach, drukował ulotki, przyklejał plakaty, wyrabiał pledy, zdobywał broń, kradł lekarstwa, pozyskiwał współpracowników, wyszukiwał kryjówki, odbywał szkolenia wojskowe. Od swoich towarzyszy nauczył się produkowania bomb domowym sposobem, zrywania kabli wysokiego napięcia, wysadzania torów kolejowych i dróg. Starali się sprawiać wrażenie, że jest ich wielu i są dobrze zorganizo­wani, bo to przyciągało niezdecydowanych, podnosiło hart bojowni­ków i osłabiało morale wroga. Początkowo gazety nagłaśniały te - jak je nazywano - zbrodnicze występki, szybko jednak wprowadzono zakaz informowania o zamachach i kraj dowiadywał się o nich tylko z krążących plotek, z ulotek odbijanych na domowych powielaczach, z podziemnych radiostacji. Młodzież starała się na różne sposoby poderwać masy do walki, ale jej rewolucyjny zapał wywoływał beznamiętne reakcje lub żarciki. Złudne nadzieje na bogactwo za sprawą szybów naftowych spychały wszystko inne w niebyt. Huberto Naranjo niecierpliwił się. Podczas spotkań słyszał o górach, tam przebywali najlepsi ludzie i najlepiej uzbrojeni, zarzewie rewolucji. Niech żyje lud, śmierć imperializmowi, krzyczeli, mówili, szeptali; słowa, słowa, tysiące słów, dobrych i złych słów, partyzanci mieli więcej słów niż naboi. Naranjo nie był mówcą, nie umiał płomiennie przemawiać, szybko jednak wyrobił się politycznie i chociaż nie potrafił snuć teoretycznych wywodów, porywał wszystkich szaleńczą odwagą. Miał mocne pięści i opinię walecznego, dlatego udało mu się w końcu przekonać ich, żeby wysłali go na front.

Wyjechał pewnego popołudnia, nie żegnając się z nikim i nie wyjaśniając niczego kolegom z Zarazy, od których bardzo się odsunął, odkąd pochłonęły go nowe sprawy. Tylko Czarny wie­dział, gdzie przebywa, ale nie zdradziłby tego nawet na mękach. Po kilku dniach pobytu w górach Huberto Naranjo zrozumiał, że wszystkie dotychczasowe doświadczenia są nieistotnym głup­stwem i że nadeszła godzina, by naprawdę wykazać się charak­terem. Partyzantka nie była podziemną armią, jak sobie wyob­rażał, tworzyły ją grupki składające się z piętnastu lub dwudziestu chłopców rozlokowanych po górskich wąwozach. Było ich w sumie naprawdę niewielu, zaledwie tylu, by podtrzymywać nadzieję.

W co ja się wpakowałem, to jacyś szaleńcy, pomyślał w pierwszej chwili, ale od razu porzucił te wątpliwości, bo w głowie miał przecież jasność: trzeba dążyć do zwycięstwa. Fakt, że jest ich tak niewielu, zmuszał jedynie do większych poświęceń. Najpierw przychodził ból. Forsowny marsz z trzydziestoma kilogramami sprzętu na plecach i bronią w ręku, bronią, która była rzeczą świętą, nie można jej było zamoczyć, uszkodzić, wypuścić ani na chwilę z ręki, marsz, padanie na ziemię, wchodzenie pod górę i schodzenie w dół w szeregu, bez słowa, bez jedzenia i picia, aż wszystkie mięśnie i całe ciało wyło z bólu, aż skóra na dłoniach pokrywała się pęcherzami wypełnionymi mętnym płynem, aż trud­no było otworzyć opuchnięte od ukąszeń komarów oczy, aż stopy, choć obute, zmasakrowane spływały krwią. Ciągle wyżej i wyżej, ból, narastający ból. Potem cisza. Wśród tego nieprzeniknione­go zielonego krajobrazu nauczył się znaczenia ciszy, umiał się poruszać niczym bezszelestny wiatr, bo byle westchnienie, hałas wywołany otarciem plecaka lub stuknięciem karabinu rozlegał się niczym uderzenie dzwonu i mógł kosztować życie. Wróg znaj­dował się bardzo blisko. Cierpliwość, nieruchome trwanie w miejs­cu przez długie godziny. Nie okazuj strachu, Naranjo, bo jeszcze zarazisz nim pozostałych, zapomnij o głodzie, wszyscy chodzimy głodni, wytrzymaj bez wody, wszyscy jesteśmy spragnieni. Zawsze przemoczony, zły, brudny, obolały, udręczony chłodem nocy i wściekłym żarem południa, błotem, deszczem, komarami i pchła­mi, ropiejącymi ranami, kaszlem i skurczami. Początkowo czuł się zagubiony, nie wiedział, dokąd idzie ani w co uderza maczetą, pod nogami zielsko, krzaki, gałęzie, kamienie, ściernisko, nad głową korony drzew tak gęste, że nie przepuszczają światła sło­necznego. Potem jednak wzrok mu się wyostrzył i wyrobił sobie zmysł orientacji w terenie. Przestał się uśmiechać, twarz mu stężała, cera stała się ziemista, a spojrzenie oschłe. Samotność była gorsza od głodu. Prześladowało go uporczywe pragnienie, żeby poczuć bliskość innej osoby, poczuć czyjś dotyk, być z kobie­tą, ale wokół byli sami mężczyźni, nigdy się nie dotykali, każdy zamknął się we własnym ciele, własnej przeszłości, lękach i roje­niach. Czasem docierała tam jakaś kurierka i wtedy wszyscy marzyli o tym, żeby położyć jej głowę na kolanach, ale to też nie było możliwe.

Huberto Naranjo zmieniał się w mieszkające w gąszczu zwierzę, tylko instynkty, odruchy, bodźce, żywe nerwy, kości, mięśnie, skóra, zmarszczona brew, zaciśnięta szczęka, twardy brzuch. Maczeta i strzelba przyrosły mu do dłoni, stały się naturalnym przedłużeniem ramion. Ucho chwytało każdy dźwięk, wzrok się wyostrzył, był zawsze czujny, nawet podczas snu. Wyrobił w sobie bezgraniczną wytrwałość, bić się do upadłego, do zwycięstwa, nie ma innej drogi, snujmy marzenia i wprowadzajmy je w czyn, marzenia albo śmierć, naprzód. Zapomniał o sobie samym. Na zewnątrz sprawiał wrażenie człowieka z kamienia, jednak w miarę upływu miesięcy coś w nim pękło w środku, wydając całkiem nowy owoc. Pierwszym objawem było nie znane mu dotąd doznanie: współczucie. Nigdy nie zaznał go od nikogo, nie miał też okazji samemu go okazywać. Pod powłoką zewnętrznej oschłości i milkliwości narastało w nim coś ciepłego, jakieś bezgraniczne przywiązanie do innych, coś, co zdumiało go bardziej niż wszelkie przemiany, jakie przeszedł do tej pory. Pokochał najpierw swoich kolegów, pragnął oddać za nich życie, odczuwał wielką ochotę, żeby ich uścisnąć i powiedzieć każdemu: kocham cię, bracie. Uczucie to narastało, aż wreszcie objął nim anonimową ludzkość i wówczas zrozumiał, że jego gniew również ulega przemianie.

Właśnie wtedy poznał go Rolf Carle i wystarczyło, że zamienił z nim trzy zdania, natychmiast zrozumiał, że ma przed sobą kogoś wyjątkowego. Przez głowę przebiegła mu myśl, że ich drogi skrzy­żują się jeszcze wiele razy, ale natychmiast uznał to za niemożliwe. Zawsze pilnował się, by nie przykładać wagi do przeczuć.

Osiem

W dwa lata po wyjeździe Kamala stan Zulemy przybrał ostatecz­nie postać trwałej melancholii. Odzyskała apetyt i sypiała jak dawniej, nic jednak nie budziło w niej najmniejszego zainteresowania, godzinami przesiadywała nieruchomo w wiklinowym fotelu, patrząc na patio, nieobecna myślami na tym świecie. Tylko moje opowiadania i radiowe powieści w odcinkach potrafiły zapalić jakąś iskierkę w jej oczach, choć nie jestem pewna, czy je rozumiała, bo sprawiała takie wrażenie, jakby nie znała języka hiszpańskiego. Riad Halabi kupił jej telewizor, ona jednak nie zwracała na to urządzenie żadnej uwagi, poza tym w obrazie było tyle zakłóceń, że wydawał się przekazem z innej planety, więc Turek postanowił zabrać telewizor do sklepu, żeby korzystali z niego przynajmniej sąsiedzi i klienci. Moja pani nie wspominała już Kamala ani nie rozpaczała nad utratą miłości, po prostu popadła w ospałość, do czego zawsze zresztą miała skłonności. Choroba stała się dla niej ucieczką od nudnych zajęć domowych, małżeństwa, od siebie samej. Łatwiej znosiła smutek i nudę niż wysiłek normalnego życia. Może właśnie wtedy zaczęła jej się kołatać po głowie myśl o śmierci jako czymś wyższym niż próż­niactwo, bo po wejściu w ten stan krew nie musiałaby krążyć w żyłach ani powietrze w płucach, odpoczywałaby całkowicie, nie myśląc, nie czując, nie będąc. Mąż zabrał ją furgonetką do rejonowego szpitala, trzy godziny drogi od Agua Santa, gdzie zrobili jej badania, dali tabletki przeciwko melancholii i powiedzieli, że w stolicy mogliby ją wyleczyć za pomocą elektrowstrząsów, co dla niego z kolei było nie do przyjęcia.

- W dniu, w którym znowu spojrzy w lustro, będzie zdrowa - mówiłam i sadzałam ją przed dużym zwierciadłem, żeby obudzić w niej znowu kokieterię. - Pamięta pani, jaką białą miała kiedyś skórę, Zulemo? Może umaluję pani oczy? - Jednak lustrzana tafla odbijała tylko niewyraźny zarys morskiej meduzy.

Przyzwyczailiśmy się do myśli, że Zulema jest rodzajem ogromnej i delikatnej rośliny, wróciliśmy do zwykłych zajęć w domu i w „Perle Wschodu”, a ja rozpoczęłam znowu lekcje z nauczycielką Ines. Kiedy zaczynałam, ledwie udawało mi się złożyć razem dwie sylaby, mozolnie, jak dziecko, kaligrafowałam litery. Moja niewiedza nie była jednak niczym wyjątkowym, bo większość mieszkańców tej osady nie umiała czytać ani pisać. Musisz się uczyć, bo dzięki temu będziesz mogła kiedyś utrzymać się sama, dziecko, niedobrze jest być zależną od męża, pamiętaj, że ten kto płaci, wymaga, powtarzał mi Riad Halabi. Szybko nauka stała się moją obsesją, fascynowała mnie historia, literatura i geografia. Panna Ines nigdy nie wyjeżdżała z Agua Santa, ale w domu miała porozwieszane na ścianach mapy i popołudniami pokazywała mi na mapie nieznane miejsca, gdzie działy się te wszystkie wydarzenia, o jakich mówiono przez radio. Podróżowałam po świecie, korzysta­jąc z encyklopedii oraz wiedzy mojej nauczycielki. Natomiast zupełnie nie miałam głowy do liczb. Jak mogę powierzać ci sklep, skoro nie umiesz mnożyć, nalegał Turek. Nie zwracałam na to specjalnej uwagi, bo zaprzątało mnie jedynie jak najlepsze opano­wanie słów. Namiętnie czytałam słownik, godzinami potrafiłam szukać rymów, wynajdywać słowa o przeciwnym znaczeniu, rozwią­zywać krzyżówki. Gdy zbliżałam się do siedemnastych urodzin, moje ciało osiągnęło swój ostateczny wzrost, a rysy twarzy wydoroślały i stały się podobne do tych, jakie mam dzisiaj. Przestałam wtedy przyglądać się samej sobie w lustrze, porównywać się z kobietami doskonałymi, tymi z filmów i czasopism, i stwierdziłam, że jestem piękna, bo mam ochotę taka być. Więcej się już nad tym nie zastanawiałam. Miałam długie włosy, związane w ogon na plecach, nosiłam bawełniane sukienki, które sama sobie szyłam, i espadryle z brezentowego płótna. Chłopcy z miasteczka albo kierowcy ciężaró­wek, którzy zatrzymywali się u nas na piwo, mówili mi komplemen­ty, ale Riad Halabi odstraszał wszystkich niczym zazdrosny ojciec.

- Żaden z tych prostaków nie nadaje się dla ciebie, moje dziecko. Poszukamy ci dobrze sytuowanego męża, który będzie cię szanował i kochał.

- Jestem potrzebna Zulemie i czuję się tu szczęśliwa. Po co mam wychodzić za mąż?

- Kobieta powinna wyjść za mąż, inaczej czegoś jej brakuje, schnie od środka, psuje jej się krew, ale ty możesz jeszcze trochę poczekać, jeszcze jesteś młoda. Dlaczego nie uczysz się na sekretar­kę? Dopóki ja żyję, niczego ci nie zabraknie, ale nigdy nic nie wiadomo, lepiej mieć jakiś zawód. Gdy nadejdzie chwila, żeby znaleźć ci narzeczonego, kupimy piękne sukienki, pójdziesz do fryzjera, żeby ci tam zrobili jedną z tych fryzur, co to się dzisiaj nosi.

Pochłaniałam wszystkie książki, jakie wpadały mi w ręce, zaj­mowałam się domem i chorą, pomagałam pryncypałowi w sklepie. Ciągle byłam zajęta, więc nie miałam siły zastanawiać się nad samą sobą, jednak w moich opowiadaniach zaczęły pojawiać się pragnienia i niepokoje, których obecności we własnym sercu nie podejrzewałam. Nauczycielka Ines podpowiedziała mi, żebym zapisywała je w oddzielnym zeszycie. Część nocy spędzałam na pisaniu i tak bardzo to lubiłam, że godziny mijały mi niepo­strzeżenie i często wstawałam rano z zaczerwienionymi oczyma. To jednak były moje najlepsze godziny. Podejrzewałam, że nic nie istnieje naprawdę, rzeczywistość jest nieokreśloną, galaretowatą materią, którą moje zmysły rozeznają tylko w połowie. Nie ma dowodów na to, że wszyscy postrzegają tę rzeczywistość tak samo, być może na Zulemie, Riadzie Halabim i całej reszcie rzeczy sprawia inne wrażenie, być może nie widzą tych samych kolorów i nie słyszą tych samych dźwięków, co ja. Gdyby tak było napraw­dę, każdy żyłby w całkowitej samotności. Przerażała mnie ta myśl. Pocieszałam się jednak, że przecież mogę wziąć tę galaretę, kształ­tować ją tak, żeby stworzyć to, co bym chciała, nie jakąś parodię rzeczywistości, czym byli muszkieterzy i sfinksy mojej poprzed­niej pani, Jugosłowianki, ale własny świat, zaludniony żywymi postaciami, gdzie ja ustanawiam prawa i zmieniam je wedle własnego widzimisię. Na nieruchomych piaskach, gdzie kiełkowały moje opowiadania, wszelkie istnienie, śmierć i każde wydarze­nie zależało tylko ode mnie. Mogłam tam umieścić wszystko, co chciałam, wystarczyło wymówić słowo, żeby powołać to coś do życia. Miałam czasem wrażenie, że ten świat stworzony mocą wyobraźni ma wyraźniejsze rysy i większą trwałość niż urojona kraina, po której snują się otaczające mnie istoty z krwi i kości.

Riad Halabi prowadził ten sam tryb życia, co dawniej, przej­mował się cudzymi kłopotami, dotrzymywał towarzystwa, dora­dzał, organizował, zawsze w służbie innych. Był prezesem klubu sportowego i brał udział we wszystkim, co tylko się działo w tej małej społeczności. Dwa razy na tydzień znikał z domu na noc bez żadnych wyjaśnień i wracał bardzo późno. Słysząc, że wchodzi ukradkiem drzwiami od strony patia, gasiłam światło i udawałam, że śpię, by go nie zawstydzać. Jeśli nie liczyć tych eskapad, wiedliśmy życie niczym ojciec i córka. Razem chodziliśmy na msze, bo - jak wiele razy powtarzała nam nauczycielka Ines - miasteczko krzywo patrzyło na mój brak pobożności, więc postanowił, że wobec braku meczetu, nie zaszkodzi wielbić Allacha w chrześcijańskiej świątyni, tym bardziej że nie musi czynnie uczestniczyć w obrządku. Postępował podobnie jak pozostali męż­czyźni, którzy zajmowali miejsce z tyłu kościoła i cały czas stali z niejaką rezerwą, uznając przyklękanie za mało męskie. Mógł tam sobie odmawiać swoje muzułmańskie modlitwy, nie zwraca­jąc niczyjej uwagi. Nie przepuszczaliśmy żadnego filmu w nowym kinie w Agua Santa. Jeśli w repertuarze było coś romantycznego lub jakiś film muzyczny, zabieraliśmy też Zulemę, trzymając ją z dwóch stron pod ramiona, jak inwalidkę.

Gdy dobiegła końca pora deszczowa i naprawili drogę, podmytą przez wezbrane wody rzeki, Riad Halabi oznajmił, że wybiera się do stolicy, bo trzeba zaopatrzyć „Perłę Wschodu” w towar. Wcale mi się nie podobało, że mam zostać sama z Zulemą, ale pryncypał uspokajał mnie - jak zawsze - przed wyjazdem: to moja praca, dziecko, muszę jechać, bo inaczej interes mi podupadnie, ale szybko wrócę i przywiozę ci dużo prezentów. Dom nadal budził we mnie strach, a choć nigdy o tym nie wspominałam, wyczuwałam, że ściany nadal przechowują w sobie pełną uroku obecność Kamala. Czasem śniłam o nim, wyczuwałam w półmroku jego zapach, jego żar, nagie ciało z wycelowaną we mnie naprężoną męskością. Wzywałam wówczas matkę, żeby go odpędziła, ale ona nie zawsze odpowiadała na moje wezwania. Nieobecność Kamala była w is­tocie tak zauważalna, że nie wiem, jakim cudem wytrzymywali­śmy kiedyś jego obecność. Pustka, którą po sobie zostawił, wypeł­niała nocami pogrążone w ciszy pokoje, brała w posiadanie przedmioty i nasycała sobą mijające godziny.

Riad Halabi wyjechał we czwartek rano, ale dopiero w piątek, w porze śniadania Zulema zdała sobie sprawę, że męża nie ma i wyszeptała jego imię. Po raz pierwszy od długiego czasu coś wzbudziło jej ciekawość i przestraszyłam sie, że to początek nowe­go kryzysu, ale gdy dowiedziała się, że wyruszył w podróż, sprawi­ło jej to widoczną ulgę. Po południu posadziłam ją na patio i, żeby dostarczyć jej nieco rozrywki, poszłam wykopać biżuterię. Od wielu miesięcy jej nie wyjmowałam, nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie jest ukryta, i straciłam na poszukiwania całą godzinę, nim wreszcie znalazłam skrzynkę. Przyniosłam ją, otrzepałam z ziemi i postawiłam przed Zulemą, a potem wyjmowałam z niej po kolei ozdoby, usuwając ściereczką patynę, przywracając blask złotu i kolory szlachetnym kamieniom. Włożyłam jej do uszu kolczyki, a na wszystkie palce pierścionki, zapięłam na szyi łań­cuszki i naszyjniki, ramiona ozdobiłam bransoletkami i przynios­łam lusterko.

- Proszę spojrzeć, jak ładnie pani wygląda, jak jakieś bóstwo...

- Znajdź nową kryjówkę - poleciła Zulema po arabsku i zdjąwszy z siebie całą biżuterię, znowu popadła w apatię.

Pomyślałam, że nie zaszkodzi poszukać innego schowka. Wło­żyłam wszystko z powrotem do skrzynki, skrzynkę owinęłam plastikową torbą dla ochrony przed wilgocią i poszłam za dom, gdzie teren był spadzisty i porośnięty gęstymi krzakami. Wykopa­łam tam dołek pod drzewem, umieściłam w nim paczkę, dobrze udeptałam ziemię i ostrym kamieniem zrobiłam znak na pniu, żeby zapamiętać miejsce. Słyszałam kiedyś, że tak właśnie robią chłopi ze swoimi pieniędzmi. Była to tak powszechna forma prze­chowywania oszczędności w tych stronach, że wiele lat później, gdy budowano tu autostradę, koparki wygrzebywały gliniane na­czynia pełne monet i banknotów, które całkowicie utraciły swoją wartość w wyniku inflacji.

O zmierzchu przygotowałam Zulemie kolację, położyłam ją spać, a potem szyłam do późna w korytarzu. Tęskniłam do Riada Halabiego, w pogrążonym w mroku domu ledwo słychać było jakiekolwiek odgłosy przyrody, milczały świerszcze, powie­trza nie poruszał najmniejszy wietrzyk. O północy postanowiłam iść do łóżka. Zapaliłam wszystkie światła, spuściłam żaluzje we wszystkich pokojach, żeby ropuchy nie powłaziły do środka, a zostawiłam otwarte tylne drzwi, żeby nimi uciec, gdyby zjawił się duch Kamala lub jakiś inny mieszkaniec moich sennych koszma­rów. Zanim się położyłam, rzuciłam jeszcze okiem na Zulemę, sprawdziłam, czy śpi spokojnie, przykryta tylko prześcieradłem.

Obudziłam się jak zwykle z pierwszym brzaskiem dnia i poszłam do kuchni zaparzyć kawę, wlałam ją do filiżanki i przeszłam przez patio, żeby zanieść kawę chorej. Idąc gasiłam światła, które zostawiłam zapalone nocą i zauważyłam, że żarówki są brudne od spalonych robaczków świętojańskich. Doszłam do pokoju kobiety, otworzyłam drzwi i weszłam.

Zulema leżała na brzuchu w połowie na łóżku, w połowie na podłodze, z rozrzuconymi na boki rękoma i nogami, głową zwróco­ną w stronę ściany, rozsypanymi na poduszce kruczoczarnymi włosami, a na pościeli i koszuli nocnej widać było czerwoną plamę. Poczułam zapach mocniejszy od woni kwietnych płatków zanurzo­nych w miednicach. Zbliżyłam się powoli, postawiłam filiżankę z kawą na stoliku, pochyliłam się nad Zulemą i odwróciłam ją. Wtedy zobaczyłam, że strzeliła sobie w usta z pistoletu i kula roztrzaskała jej podniebienie.

Podniosłam pistolet, wytarłam i włożyłam do szuflady komody między bieliznę Riada Halabiego, gdzie zwykle był trzymany. Zepchnęłam potem ciało na podłogę i zmieniłam pościel. Przy­niosłam miednicę z wodą, gąbkę i ręcznik, ściągnęłam z mojej pani koszulę nocną i zaczęłam ją myć, bo nie chciałam, żeby ktoś ją widział w takim stanie. Zamknęłam jej oczy, zrobiłam delikatny makijaż czarną kredką, uczesałam włosy i włożyłam jej najlepszą koszulę nocną. Bardzo się namęczyłam, żeby wciągnąć ją znowu na łóżko, bo śmierć zmieniła ją w kamień. Gdy skończyłam całe to porządkowanie, usiadłam obok Zulemy, żeby opowiedzieć jej ostatnią historię o miłości, podczas gdy na ze­wnątrz budził się dzień, słychać było gwar Indian, którzy zjawiali się w miasteczku w każdą sobotę razem z dziećmi, starcami i psami, żeby prosić o jałmużnę.

Wódz plemienia - mężczyzna o nieokreślonym wieku, ubrany w białe spodnie i słomkowy kapelusz - zjawił się jako pierwszy w domu Riada Halabiego. Przyszedł po papierosy, które dostawali od Turka co tydzień, i widząc zamknięty sklep, zaszedł od tyłu, żeby wejść tylnymi drzwiami, które zostawiłam w nocy Rozejrzał się po patio, rześkim jeszcze o tej porze dnia, minął fontannę, przeszedł korytarzem i zajrzał do pokoju Zulemy. Spostrzegł mnie od progu i od razu poznał, bo to ja zwykle stałam za ladą w „Perle Wschodu”. Powiódł wzrokiem po czystej pościeli, po lśniących meblach z ciemnego drewna, toaletce z lustrem i szczotkach do włosów ze zdobnymi, srebrnymi rączkami, po zwłokach mojej pryncypałki, która sprawiała wrażenie jakiejś kościelnej świętej w haftowanej nocnej koszuli. Spostrzegł także stertę zakrwawionej bielizny obok okna. Zbliżył się do mnie i nie mówiąc ani słowa, położył mi dłonie na ramionach. Poczułam wtedy, że wracam z bardzo daleka i że gdzieś w głębi uwiązł mi rozpaczliwy krzyk.

Później, gdy policja wpadła tak, jakby robiła obławę, otwierając kopniakami drzwi, wykrzykując polecenia, cały czas tkwiłam w tym samym miejscu, a Indianin stał obok z ramionami skrzyżowanymi na piersi, gdy tymczasem reszta plemienia tłoczyła się na patio jak gromada obszarpańców. Za nimi przyszli mieszkańcy Agua Santa, poszeptując między sobą, popychając się i rozglądając ukradkiem, dokonując prawdziwej inwazji na dom Turka, gdzie nie byli od czasu przyjęcia z okazji przyjazdu kuzyna Kamala. Gdy porucznik zobaczył, jak przedstawia się sytuacja w pokoju Zulemy, natychmiast przejął nad wszystkim kontrolę. Najpierw wystraszył ciekawskich i uciszył harmider, strzelając w powietrze, potem wyrzucił wszystkich z pokoju, żeby - jak wyjaśnił - nie zostały pozacierane odciski palców, a na koniec, wprawiając wszystkich, nawet swoich podwładnych, w osłupienie, założył mi kajdanki. W Agua Santa nie widziano nikogo zakutego w kajdanki od czasów, gdy zwożono tu do budowy dróg więźniów z więzienia Santa Maria, wiele lat wcześniej.

Nie ruszaj się stąd, rozkazał, a jego ludzie rozpoczęli rewizję w poszukiwaniu broni, znaleźli miednicę i ręczniki, skonfiskowali pieniądze ze sklepu i srebrne szczotki do włosów i raz po raz odpychali Indianina, który trwał uporczywie w pokoju i zagradzał im drogę, ilekroć się do mnie zbliżali. W takiej właśnie chwili nadbiegła panna Ines, ubrana jeszcze w poranny szlafrok, bo dzień ten przeznaczała na sprzątanie. Usiłowała ze mną poroz­mawiać, ale porucznik jej nie pozwolił.

- Trzeba zawiadomić Turka! - zawołała nauczycielka, lecz nikt chyba nie wiedział, gdzie go szukać.

Tumult, bieganina i głośne rozkazy zakłóciły całkowicie spokój domu. Obliczyłam sobie, że zmywanie podłóg i uprzątnięcie bałaganu zajmie mi ze dwa dni. Zapominając, że Riad Halabi wyjechał w podróż, zachodziłam w głowę, dlaczego na to wszyst­ko pozwala, a gdy wynieśli owinięte prześcieradłem ciało Zulemy, również nie znalazłam na to żadnego rozsądnego wytłuma­czenia. Głęboko w mej piersi nadal tkwił uwięziony krzyk, potężny jak zimowy wicher, nie mogłam go jednak z siebie wydobyć. Ostatnie, co zobaczyłam, zanim zaciągnęli mnie do policyjnego jeepa, to była twarz Indianina, który pochylił się nade mną, żeby powiedzieć mi na ucho coś, czego nie zro­zumiałam.

Zamknęli mnie w celi w komendzie policji, małym ciepłym pomieszczeniu. Chciało mi się pić i próbowałam zawołać, żeby poprosić o wodę. Słowa rodziły się w moim wnętrzu, narastały, wznosiły się do góry, rezonowały w głowie i cisnęły na wargi, ale nie potrafiłam wyrzucić ich na zewnątrz, tkwiły we mnie przywar­te do podniebienia. Starałam się przywołać jakieś szczęśliwe wspomnienia: matkę, jak plotła mi warkocz śpiewając równocześ­nie, dziewczynkę siedzącą na grzbiecie zabalsamowanej pumy, wzburzone fale w jadalni starego rodzeństwa, śmieszne zabawy trumienne z Elwirą, moją dzielną babką. Zamknęłam oczy i za­częłam czekać. Wiele godzin później przyszedł po mnie sierżant, ten sam, któremu dzień wcześniej podawałam kufel piwa w „Perle Wschodu”. Postawił mnie przed biurkiem dyżurnego, a sam usiadł z boku, w szkolnej ławce, żeby powolnym i mozolnym pismem notować moje zeznania. Pomieszczenie było w kolorze brudnej zieleni, wzdłuż ścian ciągnęły się metalowe ławki, a biurko szefa stało na niewielkim podwyższeniu, żeby traktowano je z należy­tym respektem. Skrzydła zamontowanego pod sufitem wentylato­ra poruszały powietrze i odstraszały komary, nie zmniejszały jednak uporczywego, wilgotnego upału. Przypomniałam sobie arab­ską fontannę w domu, szmer krystalicznej wody spływającej po kamieniach na patio, wielki dzban soku z ananasa, który czekał na mnie u nauczycielki Ines, gdy chodziłam do niej na lekcje. Wszedł porucznik i stanął naprzeciw mnie.

- Nazwisko - warknął, a ja chciałam mu odpowiedzieć, ale słowa znowu uwięzły mi w gardle i nie potrafiłam ich wydobyć.

- To Ewa Luna, Turek przywiózł ją z jednej ze swoich podróży. Była wtedy dzieckiem. Opowiadałem przecież, nie pamięta pan, panie poruczniku? - odezwał się sierżant.

- Zamknij się, nie ciebie pytam, durniu.

Zbliżył się do mnie z groźnym spokojem, obszedł w koło mierząc wzrokiem od stóp do głowy i uśmiechając się. Był czarującym, czarnowłosym i przystojnym mężczyzną, który siał spustoszenie wśród młodych kobiet w Agua Santa. Był w miasteczku od dwóch lat, zjawił się w wyniku ogólnej czystki po ostatnich wyborach, gdy niektórzy urzędnicy, nawet funkcjonariusze policji, zostali zastą­pieni nowymi, należącymi do partii rządowej. Znałam go, bo często zachodził do Riada Halabiego i zostawał na partyjkę domina.

- Dlaczego ją zabiłaś? Żeby okraść? Mówią, że była bogata i zakopała jakiś skarb na patio. Odpowiadaj, kurwo! Gdzie schowa­łaś biżuterię, którą jej ukradłaś?

Trwało całą wieczność, nim przypomniałam sobie pistolet, sztyw­ne ciało Zulemy i wszystko, co z nią robiłam przed przyjściem policji. Zdałam sobie wreszcie sprawę z rozmiarów nieszczęścia i gdy to do mnie dotarło, znowu zesztywniał mi język i nawet nie próbowałam odpowiedzieć. Oficer podniósł rękę, zamachnął się i wymierzył mi cios pięścią. Nic więcej nie pamiętam. Obudziłam się w tym samym pomieszczeniu, przywiązana do krzesła, sama, bez ubrania. Najgorsze było pragnienie, och, sok z ananasa, woda z fontanny... Nie było już dziennego światła, pokój oświetlała lampa zwisająca z sufitu, obok wentylatora. Chciałam się poru­szyć, ale całe ciało miałam obolałe, szczególnie na nogach do­skwierały mi miejsca przypalane papierosem. Chwilę później wszedł sierżant bez bluzy od munduru, w mokrym od potu pod­koszulku i z wielogodzinnym zarostem. Otarł mi krew z ust i odgarnął włosy z twarzy.

- Lepiej wszystko opowiedz. Nie myśl sobie, że pan porucznik już z tobą skończył, dopiero zaczyna... Wiesz, co on robi czasem z kobietami?

Usiłowałam opowiedzieć mu wzrokiem, co wydarzyło się w po­koju Zulemy, ale znowu utraciłam poczucie rzeczywistości i ujrza­łam samą siebie, jak siedzę na podłodze z twarzą schowaną między kolanami i warkoczem owiniętym wokół szyi. Mamo, zawołałam bezgłośnie.

- Jesteś jeszcze bardziej uparta niż osioł - mruknął sierżant z wyrazem szczerego współczucia na twarzy.

Przyniósł wodę i podtrzymał mi głowę, żebym się napiła, potem zmoczył chusteczkę i przetarł delikatnie ślady po uderzeniach na twarzy i szyi. Jego oczy napotkały moje i uśmiechnął się do mnie jak ojciec.

- Chciałbym ci pomóc, Ewo, nie chcę, żeby się nad tobą pastwił, ale nie ja tu rządzę. Powiedz mi, jak zabiłaś żonę Turka i gdzie schowałaś to, co jej ukradłaś, a ja już załatwię z porucznikiem, żeby przekazał cię od razu sędziemu dla nieletnich. No, powiedz mi wszystko... Co ci jest? Mowę ci odjęło, czy co? Dam ci więcej wody, może odzyskasz rozsądek i zaczniemy się rozumieć.

Wypiłam trzy szklanki, jedną po drugiej i zimna woda spływają­ca przez gardło sprawiła mi taką przyjemność, że uśmiechnęłam się także. Sierżant rozwiązał mi wtedy ręce, naciągnął mi sukien­kę i pogładził po policzku.

- Biedactwo... Porucznika nie będzie ze dwie godziny, poszedł obejrzeć film, a potem na piwo, ale wróci, to pewne. Jak przyjdzie, uderzę cię, żebyś znowu straciła przytomność. Może zostawi cię w spokoju do rana... Napijesz się kawy?

Riad Halabi dowiedział się o tym, co się wydarzyło dużo wcześniej, nim opisały to gazety. Wiadomość dotarła do stolicy, węd­rując z ust do ust tajemnymi ścieżkami, przebiegła ulice, nędzne hotele, arabskie sklepiki i dotarła wreszcie do jedynej arabskiej restauracji w kraju, gdzie prócz typowego jedzenia, bliskowschod­niej muzyki i tureckiej łaźni na drugim piętrze proponowano gościom szczególny taniec z siedmioma welonami w wykonaniu Kreolki przebranej za odaliskę. Jeden z kelnerów podszedł do stolika, przy którym Riad Halabi delektował się posiłkiem złożo­nym z rozmaitych potraw ze swego kraju i przekazał mu wiado­mość od pomocnika kuchennego, wywodzącego się z tego samego plemienia, co wódz indiański. Tak właśnie dowiedział się o wszyst­kim w sobotę wieczorem, całą noc gnał furgonetką jak szalony do Agua Santa i rankiem następnego dnia udało mu się dotrzeć dokładnie na czas, żeby nie pozwolić porucznikowi na poddanie mnie ponownemu przesłuchaniu. - Proszę mi oddać dziewczynę - zażądał.

Z zielonego pomieszczenia, gdzie znowu siedziałam naga i przywiązana do krzesła, usłyszałam głos mego pryncypała i led­wie go rozpoznałam, bo po raz pierwszy używał tak kategorycz­nego tonu.

- Nie mogę zwolnić podejrzanej, Turku. Proszę mnie zrozu­mieć - odpowiedział porucznik.

- Ile?

- W porządku. Chodźmy do biura, omówimy to na osobności.

Było już jednak za późno, by oszczędzono mi prasowego roz­głosu. Moje zdjęcia z przodu i z profilu, z czarnym paskiem na oczach, bo nie byłam jeszcze pełnoletnia, zostały rozesłane do gazet w stolicy, gdzie niedługo potem ukazały się w kronice policyjnej, opatrzone dziwacznym tytułem „Śmierć z ręki tej samej krwi”. Oskarżano mnie tam o zamordowanie kobiety, która niegdyś wyciągnęła mnie z rynsztoka. Do dzisiaj przechowuję wycinek gazety, pożółkły i kruchy niczym wysuszony płatek, gdzie widnieje historia przerażającej zbrodni wymyślonej przez prasę. Czytałam tę historię tyle razy, że czasami zdarzało mi się niemal w nią uwierzyć.

- Ogarnij trochę dziewczynę, oddajemy ją Turkowi - polecił porucznik po rozmowie z Riadem Halabim.

Sierżant umył mnie najlepiej, jak potrafił, ale nie chciał założyć mi sukienki poplamionej krwią Zulemy i moją własną. Bardzo się pociłam, więc żeby mnie ochłodzić, a zarazem przykryć nagie ciało, owinął mokrym pledem. Uczesał mi trochę włosy, ale i tak przedstawiałam sobą rozpaczliwy widok. Riad Halabi nie mógł powstrzymać się od krzyku na mój widok.

- Co oni zrobili z moją dziewczynką!

- Nie awanturuj się, Turek, bo możesz jej tylko zaszkodzić - ostrzegł porucznik. - Pamiętaj, że wyświadczam ci przysługę, bo powinienem zatrzymać ją do wyjaśnienia sprawy. Skąd ta pew­ność, że nie zabiła twojej żony?

- Dobrze pan wie, że Zulema była pomylona i sama się zabiła!

- Ja nic nie wiem. Nikt tego nie udowodnił. Zabieraj dziew­czynę i nie marudź, bo jeszcze mogę zmienić zdanie.

Riad Halabi objął mnie ramieniem i ruszyliśmy powolutku w stronę wyjścia. Gdy minęliśmy drzwi i wyszliśmy na ulicę, ujrzeliśmy, że przed koszarami policji zgromadzili się wszyscy mieszkańcy Agua Santa i kilku Indian, którzy jeszcze zostali w miasteczku. Przyglądali się nam, stojąc nieruchomo po drugiej stronie placu. Zrobiliśmy dwa kroki w kierunku furgonetki, kiedy wódz plemienia rozpoczął jakiś dziwaczny taniec, tupiąc o ziemię nogami, co przypominało swym dźwiękiem głuchy łomot bębna. - Wynoście się wszyscy do diabła, bo zacznę strzelać! - wrzasnął z wściekłością porucznik.

Nauczycielka Ines nie mogła dłużej wytrzymać i wykorzystując autorytet, jaki sobie wyrobiła przez lata utrzymywania dyscypliny w szkole, wyszła przed całą resztę i patrząc porucznikowi prosto w twarz, splunęła mu pod nogi. Bóg cię pokarze, draniu, powie­działa głośno i wyraźnie, żebyśmy wszyscy mogli ją usłyszeć. Sierżant cofnął się o krok, obawiając się najgorszego, ale oficer tylko zaśmiał się szyderczo i nie odpowiedział. Nikt się nie poru­szył, dopóki Riad Halabi nie usadził mnie w samochodzie i nie zapuścił silnika, potem Indianie wolno pomaszerowali w kierunku drogi prowadzącej do puszczy, a mieszkańcy Agua Santa zaczęli się rozchodzić, złorzecząc pod nosem na policję. Tak to się dzieje, gdy przysyłają ludzi z zewnątrz, ciskał się wściekle mój pryncypał, prowadząc furgonetkę. Żaden z tych niegodziwców nie urodził się tutaj. Jakby stąd pochodzili, nie byliby tacy butni.

Weszliśmy do domu. Drzwi i okna były otwarte, ale w powietrzu nadal unosił się zapach strachu. Pomieszczenia były splądrowane - to policjanci, powiedzieli sąsiedzi, to Indianie, powiedzieli poli­cjanci - dom wyglądał jak pobojowisko, brakowało radia i telewi­zora, połowa naczyń była stłuczona, magazyny wywrócone do góry nogami, towary porozrzucane, rozprute worki ze zbożem, mąką, kawą i cukrem. Obejmując mnie nadal w talii, Riad Halabi przeszedł obok spustoszeń przywodzących na myśl trąbę powietrzną, nie zatrzymał się, żeby ocenić skalę zniszczenia, lecz zaprowadził mnie do łóżka, w którym dzień wcześniej leżała jego żona.

- Co te psy z tobą zrobiły... - powiedział ubierając mnie.

Wtedy poczułam, że słowa cisną mi się znowu do ust, wypływają bezładnym potokiem, jedno za drugim: Ogromny nos celuje wprost we mnie, choć mnie nie widzi, a ona, bielsza niż kiedykolwiek przedtem, liże go i ssie, świerszcze w ogrodzie i upalna noc, wszyscy się pocą, oni są spoceni i ja się pocę, nie powiedziałam panu, żebyśmy mogli o tym zapomnieć, on w każdym razie sobie poszedł, zniknął niczym przywidzenie, ona go dosiadała i połykała go, płaczmy, Zulemo, skończyła się nasza miłość, smukły i silny, ciemny nos wchodził w nią głęboko, we mnie nie, tylko w nią, myślałam, że zacznie znowu jeść i prosić mnie o opowieści i wy­stawiać złoto na słońce, dlatego nic panu nie powiedziałam, panie Riad, jedna kula i usta jej pękły jak panu, Zulema cała we krwi, włosy we krwi, zakrwawiona koszula, cały dom zalany krwią i okropny harmider świerszczy, ona go dosiadała i połykała go, on uciekł, wszyscy byli spoceni, Indianie wiedzą, co się stało, porucz­nik też to wie, niech pan mu powie, żeby mnie nie dotykał, żeby mnie nie bił, przysięgam, że nie słyszałam wystrzału, kula weszła przez usta i rozerwała jej podniebienie, ja jej nie zabiłam, ubrałam ją, żeby pan jej takiej nie widział, umyłam, w filiżance dalej jest kawa, ja jej nie zabiłam, ona to zrobiła, ona sama, niech pan im powie, żeby mnie puścili, bo to nie ja, to nie ja, nie ja...

- Wiem, moje dziecko, wiem, cicho już, proszę. - I Riad Halabi utulał mnie, płacząc z rozpaczy i żalu.

Panna Ines i mój pryncypał przyłożyli na moje siniaki okłady z lodu, potem ufarbowali czarną aniliną moją najlepszą sukienkę, żebym miała co włożyć na cmentarz. Następnego dnia nadal miałam gorączkę i opuchniętą twarz, ale nauczycielka uparła się, żebym ubrała się na czarno od stóp do głowy, na nogi włożyła ciemne pończochy, a na głowę czarny welon, jak jest w zwyczaju, i tak ubrana wzięła udział w pogrzebie Zulemy, który odbył się później niż po przepisowych dwudziestu czterech godzinach, bo nie mogli znaleźć lekarza sądowego, który dokonałby autopsji. Trzeba stawić czoło plotkom, powiedziała nauczycielka. Ksiądz nie przyszedł na pogrzeb, dając wyraźnie do zrozumienia, że chodzi o samobójstwo, a nie o zbrodnię, jak rozpowiadali żandarmi. Przez wzgląd na Turka i na złość porucznikowi cała Agua Santa stawiła się nad grobem i każdy mnie uściskał, złożył mi kondolencje, jakbym naprawdę była córką Zulemy, a nie podej­rzaną o jej zamordowanie.

Dwa dni później poczułam się lepiej i mogłam już pomóc Riadowi Halabiemu w uporządkowaniu domu i sklepu. Życie zaczęło toczyć się na nowo, nie mówiliśmy o tym, co się stało, nie wspominaliśmy imion Zulemy ani Kamala, jednak zdawało się, że oboje się czają w cieniu ogrodu, w zakamarkach pokoi, w półmroku kuchni, on nagi z pałającym wzrokiem, a ona nietknięta, pulchna i blada, bez plam krwi czy jego nasienia, jakby się żywiła przyrodzoną śmiercią.

Mimo środków ostrożności przedsięwziętych przez nauczyciel­kę Ines, złe plotki krążyły i rosły jak na drożdżach i ci sami ludzie, którzy trzy miesiące wcześniej gotowi byli zaświadczyć przysięgą moją niewinność, teraz zaczęli szemrać, bo przecież mieszka z Riadem Halabim sama pod jednym dachem, choć nie łączą ich żadne prawdziwe więzy pokrewieństwa. Kiedy plotka podkradła się pod okna i wśliznęła do domu, zdążyła już nabrać przerażających rozmiarów: Turek i ta ladacznica są kochankami, zabili kuzyna Kamala, wrzucili jego ciało do rzeki, żeby porwał je prąd i pożarły piranie, dlatego właśnie biedna kobieta dostała pomieszania zmy­słów i ją też zabili, żeby nikt im nie przeszkadzał w domu, a teraz całe dnie i noce spędzają na orgiach, oddają się także herezjom muzułmańskim, biedny człowiek, to nie jego wina, opętała go ta diablica.

- Ja nie wierzę w te dyrdymały, jakie plotą ludzie, ale nie ma dymu bez ognia. Będę musiał zrobić nowe śledztwo, nie można tego tak zostawić - zagroził porucznik.

- Ile pan chce tym razem?

- Proszę zajść do mojego biura, to pogadamy.

Riad Halabi zrozumiał wówczas, że ten szantaż nigdy się nie skończy i że sytuacja osiągnęła pewien punkt, z którego nie ma już powrotu. Nic już nie będzie takie jak dawniej, miasteczko uprzykrzy nam życie, nadszedł czas rozstania. Powiedział mi to pewnej nocy, starannie dobierając słowa, usiadłszy przy fontannie na patio, ubrany w nieskazitelnie białą, batystową koszulę. Niebo było jasne, widziałam wyraźnie jego duże i smutne oczy, dwie wilgotne oliwki. Pomyślałam o wszystkich dobrych chwilach, jakie dzieliłam z tym człowiekiem, o kartach i dominie, o wieczorach spędzonych na czytaniu elementarza, o filmach w kinie, o godzi­nach spędzonych na wspólnym gotowaniu... Doszłam do wnios­ku, że kocham go głęboko i że jest to miłość wyrosła z wdzięczności. Poczułam w nogach miłe ciepło, ucisk w piersi i żar w oczach. Zbliżyłam się, obeszłam krzesło, na którym siedział, stanęłam z tyłu i odważyłam się go dotknąć po raz pierwszy w ciągu tylu lat wspólnego życia. Oparłam mu dłonie na ramio­nach, a brodę wsparłam na jego głowie. Zamarł bez ruchu na jakiś trudny do określenia czas, jakby przeczuwał, co miało się zdarzyć i pragnął tego. Wyciągnął chusteczkę, znak swej wstydliwości, i przykrył nią usta. Nie, co to, to nie, powiedziałam, odsłoniłam mu usta i odrzuciłam chusteczkę, potem obeszłam znowu krzesło, usiadłam mu na kolanach, zarzuciłam ramiona na szyję i z bardzo bliska spojrzałam mu prosto w twarz bez mrugnięcia okiem. Pachniał czystością, świeżo wyprasowaną koszulą, lawendą. Poca­łowałam go w ogolony policzek, w czoło, w mocne, śniade dłonie. Ojojoj, moje dziecko, westchnął Riad Halabi i poczułam, jak jego ciepły oddech zsuwa się po mojej szyi i wędruje pod bluzką. Na ciele poczułam przyjemne mrowienie, a piersi mi stwardniały. Zdałam sobie nagle sprawę, że nigdy nie byłam z nikim tak blisko i że przez całe wieki nikt nie obdarzył mnie pieszczotą. Wzięłam w dłonie jego twarz, przyciągnęłam powoli do siebie i pocałowałam długo i przeciągle, ucząc się dziwnego kształtu jego ust, podczas gdy moje ciało rozpalało się gorącym płomieniem, a brzuchem wstrząsały dreszcze. Może przez krótką chwilkę starał się oprzeć własnemu pragnieniu, jednak natychmiast się poddał i podążył za mną, by uczyć się mnie z kolei, aż napięcie stało się nie do zniesienia i odsunęliśmy się od siebie, żeby zaczerpnąć powietrza.

- Nikt jeszcze nie całował mnie w usta - wyszeptał.

- Mnie też nie. - I wzięłam go za rękę, żeby poprowadzić do sypialni.

- Czekaj, dziecko, nie chcę cię skrzywdzić...

- Po śmierci Zulemy nie wrócił mi okres. Nauczycielka mówi, że za bardzo się wystraszyłam... ona uważa, że nie będę mogła mieć dzieci - powiedziałam stając w pąsach.

Noc spędziliśmy razem. Całe swoje życie Riad Halabi myślał, jak to zrobić, by zbliżyć się do kobiety, przykrywając równocześnie twarz chusteczką. Był miłym i delikatnym mężczyzną, pragnął sprawiać przyjemność i cieszyć się wdzięcznością kochanki, dlate­go nauczył się wszelkich możliwych metod uprawiania miłości bez używania ust. Ręce i resztę ciężkiego ciała przemienił w zmysłowy instrument, nastrojony na dawanie rozkoszy pragnącej szczęścia kobiecie. Ta chwila, dla nas obojga tak doniosła, łatwo mogła zmienić się w uroczystą ceremonię - była jednak radosna i pełna chichotów. Zamknęliśmy się razem w naszej własnej przestrzeni, w której nie istniał czas i mogliśmy przeżyć te cudowne godziny w całkowitej intymności, nie myśląc o niczym i o nikim prócz nas samych, dając i biorąc bez miary, dwójka bezwstydnych i figlar­nych przyjaciół. Riad Halabi był mądry i czuły, dał mi tyle roz­koszy tej nocy, że musiało potem minąć wiele lat i wielu mężczyzn musiało przewinąć się przez moje życie, nim znowu poczułam taką pełnię. Uświadomił mi wielkie możliwości, w jakie wyposażyła mnie moja kobiecość, tak, bym nigdy nie godziła się na mniej. Przyjęłam z wdzięcznością dar własnej zmysłowości, poznałam swoje ciało, zrozumiałam, że przyszłam na świat dla tej rozkoszy i nie chciałam wyobrażać sobie życia bez Riada Halabiego.

- Pozwól mi z tobą zostać - poprosiłam o brzasku.

- Jestem dla ciebie za stary, maleńka. Gdy będziesz miała trzydzieści lat, ja będę zupełnym ramolem.

- Nic nie szkodzi. Wykorzystajmy czas, kiedy możemy być razem.

- Nigdy nie uwolnimy się od plotek. Ja już przeżyłem moje życie, ale ty dopiero swoje rozpoczynasz. Musisz wyjechać z tego miejsca, zmienić nazwisko, zdobyć wykształcenie, zapomnieć o wszystkim, co nam się przydarzyło. Zawsze ci będę pomagał, jesteś dla mnie kimś więcej niż córką...

- Nie chcę wyjeżdżać, chcę zostać przy tobie. Nie zwracaj uwagi na ludzkie gadanie.

- Musisz mnie posłuchać, wiem, dlaczego to robię. Nie widzisz, że znam ten świat lepiej niż ty? Udręczą nas do obłędu, nie możemy żyć w zamknięciu, to nie byłoby sprawiedliwe, jesteś jeszcze dzieckiem. - Zamilkł na długą chwilę, a potem dodał: - Od wielu dni chciałem cię o coś zapytać. Wiesz, gdzie Zulema ukryła biżuterię?

- Wiem.

- To dobrze, ale nie mów mi. Teraz te kosztowności należą do ciebie, ale zostaw je na razie tam, gdzie są, bo nie są ci jeszcze potrzebne. Dostaniesz ode mnie pieniądze na utrzymanie w stoli­cy, żebyś mogła pójść do szkoły i nauczyć się zawodu, bo wtedy od nikogo nie będziesz zależna, nawet ode mnie. Niczego ci nie zabraknie, maleńka. Biżuteria Zulemy poczeka, będzie twoim wianem, kiedy wyjdziesz za mąż.

- Nie wyjdę za nikogo, tylko za ciebie. Nie odtrącaj mnie, proszę.

- Robię to dlatego, że bardzo cię kocham. Kiedyś mnie zro­zumiesz, Ewo.

- Nigdy nie zrozumiem! Nigdy!

- Ciii... nie mówmy teraz o tym. Chodź do mnie, mamy jeszcze kilka godzin.

Rano poszliśmy razem piechotą w stronę placu. Riad Halabi dźwigał walizkę wypełnioną nowymi ubraniami, które dla mnie przygotował, a ja szłam obok w milczeniu, z głową uniesioną wysoko do góry i wyzywającym spojrzeniem, by nikt się nie domyślił, że powstrzymuję się od płaczu. Dzień był taki jak inne, o tej porze dzieci bawiły się na ulicy, a sąsiadki z Agua Santa wystawiały krzesła na chodnik i zasiadały z miednicami na kola­nach, żeby łuskać kukurydzę. Nieubłagane oczy miasteczka śle­dziły nas aż do przystanku autobusowego. Nikt nie pomachał mi na pożegnanie, nawet porucznik, który przejeżdżał właśnie tam­tędy swoim jeepem, dotrzymał umowy i odwrócił głowę, jakby niczego nie widział.

- Nie chcę wyjeżdżać - poprosiłam po raz ostatni.

- Nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej, Ewo.

- Odwiedzisz mnie w mieście? Obiecaj, że przyjedziesz nie­długo i znowu będziemy się kochać.

- Życie jest długie, maleńka, i pełne niespodzianek. Wszystko może się zdarzyć.

- Pocałuj mnie.

- Nie mogę. Patrzą na nas. Wchodź do autobusu i nie wysiadaj pod żadnym pozorem aż do samej stolicy. Tam weźmiesz taksów­kę i pojedziesz pod adres, który ci zapisałem. To pensja dla panienek, nauczycielka Ines rozmawiała telefonicznie z dyrektor­ką, będziesz tam bezpieczna.

Spojrzałam na niego przez okno. Stał, przykrywając usta chus­teczką.

Przejechałam tę samą drogę, którą lata wcześniej pokonałam, śpiąc w furgonetce Riada Halabiego. Przed moimi oczyma prze­suwały się zadziwiające krajobrazy, ale ich nie widziałam, bo wzrok miałam skierowany do wewnątrz, ciągle jeszcze porażona odkryciem miłości. Przewidziałam intuicyjnie, że przez resztę mego życia na każde wspomnienie Riada Halabiego będzie się we mnie odnawiać uczucie głębokiej wdzięczności, i tak było w istocie. Podczas wielogodzinnej podróży starałam się jednak otrząsnąć z pełnych tęsknoty wspomnień i osiągnąć jasność umysłu, konieczną dla dokonania rachunku przeszłości i sporządzenia spisu stoją­cych przede mną możliwości. Zawsze jak dotąd wypełniałam polecenia innych ludzi, złakniona uczucia, jedyną moją przyszłością był następny dzień, a jedynym majątkiem moje opowiadania. Musiałam stale wysilać wyobraźnię, by zastąpić nią wszystko, czego mi brakowało. Nawet moja matka była ulotnym cieniem, który musiałam rysować każdego dnia, żeby mi się nie zagubił w labiryntach pamięci. Odtworzyłam sobie słowo po słowie z poprzedniej nocy i zrozumiałam, że ten mężczyzna, którego przez pięć lat kochałam jak ojca, a teraz pragnęłam jak kochanka, jest dla mnie stracony. Popatrzyłam na swoje ręce zniszczone od prac domowych, przesunęłam nimi po twarzy, wyczuwając pod palcami kształt kości, przeczesałam dłonią włosy i z głębokim westchnieniem powiedziałam: dosyć. Powtórzyłam głośno: dosyć, dosyć, dosyć. Potem wyjęłam z portfela kartkę, na której była zapisana nazwa pensjonatu dla panienek, zmięłam ją w dłoni i wyrzuciłam przez okno.

Przyjechałam do stolicy w chwili zamętu. Wysiadając z walizką z autobusu, rozejrzałam się i zauważyłam, że dzieje się coś niepo­kojącego, policjanci biegli pod ścianami domów albo zygzakiem między stojącymi samochodami, w pobliżu słychać było strzały. Na pytania kierowcy autobusu odpowiedzieli, żebyśmy się stam­tąd zabierali, bo ktoś strzela z narożnego budynku. Pasażerowie złapali za swoje tobołki i rozbiegli się pospiesznie we wszystkich kierunkach. Oszołomiona ruszyłam za nimi, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić, zupełnie nie orientowałam się w mieście.

Po wyjściu z dworca autobusowego wyczułam, że coś wisi w powietrzu, atmosfera była bardzo napięta, ludzie zamykali drzwi i okna swoich domów, sklepikarze spuszczali metalowe żaluzje w sklepach, ulice zaczynały się wyludniać. Chciałam zła­pać taksówkę, żeby jak najszybciej się stamtąd wydostać, żadna się jednak nie zatrzymała, a ponieważ nie jeździły też żadne inne środki komunikacji, nie miałam wyboru i ruszyłam przed siebie na piechotę w nowych butach, które mi torturowały stopy. Usłyszałam huk podobny nawałnicy, uniosłam głowę i zobaczyłam śmigło­wiec, kręcący się w kółko niczym zagubiony bąk. Kilka osób minęło mnie pospiesznie z boku, usiłowałam dowiedzieć się od nich, co się dzieje, ale nikt tego dokładnie nie wiedział, zamach stanu - udało mi się tylko uchwycić odpowiedź. Nie znałam wówczas znaczenia tych słów, ale instynkt nie pozwolił mi się zatrzymać i szłam dalej bez wyraźnego celu, z walizką w ręce, z każdym krokiem coraz bardziej ociężała. Pół godziny później znalazłam się przed jakimś skromnym z wyglądu hotelem i weszłam do środka, licząc na to, że wystarczy mi pieniędzy, żeby zatrzymać się tam jakiś czas. Następnego dnia zaczęłam szukać pracy.

Każdego ranka wychodziłam pełna nadziei, a wieczorem wra­całam wycieńczona. Najpierw czytałam ogłoszenia w gazecie, a potem szłam w miejsca, gdzie potrzebowano personelu, ale po kilku dniach zrozumiałam, że skoro nie chcę tańczyć nago lub obsługiwać klientów w barze, pozostaje mi wyłącznie praca w charakterze służącej, a tej miałam już szczerze dosyć. Kilka razy, w chwilach załamania, byłam o krok od tego, by złapać za telefon i zadzwonić do Riada Halabiego, ale się powstrzymałam. Właściciel hotelu, który zawsze przesiadywał w portierni i widział te wyjścia i powroty, odgadł wreszcie moje położenie i zapro­ponował pomoc. Wyjaśnił, że szczególnie teraz, w okresie za­mieszek, bardzo trudno jest znaleźć pracę bez listu polecającego i dał mi karteczkę do swojej przyjaciółki. Gdy dotarłam pod wskazany adres, rozpoznałam okolice ulicy Republica i w pierw­szym odruchu chciałam stamtąd uciec, ale zastanowiłam się chwilę i doszłam do wniosku, że nie szkodzi zapytać. Nie zdążyłam jednak znaleźć właściwego domu, bo znalazłam się nagle w środku jakiegoś ulicznego zamieszania. Wokół biegli młodzi ludzie, po­rywając mnie ze sobą w stronę placyku przed kościołem Se­minarzystów. Studenci podnosili zaciśnięte pięści, krzyczeli, wznosili okrzyki i ja tkwiłam w samym środku tego wszystkiego, nie rozumiejąc, co się, u diabła, dzieje. Jakiś chłopak wydzierał się, oskarżając rząd o to, że zaprzedał się imperialistom i zdradził lud, a inni wspięli się na fasadę kościoła, żeby zatknąć tam jakiś sztandar, gdy tymczasem cała reszta skandowała chórem: no pasaran! no pasaran! Na to zjawiła się grupa żołnierzy, rozdzielając ciosy kolbami i strzelając. Rzuciłam się biegiem w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym poczekać, aż uspokoi się ulica i łomotanie mojego serca. Spostrzegłam nagle, że boczne drzwi kościoła są uchylone, więc niewiele myśląc wśliz­nęłam się do środka. Docierała tam zewnętrzna wrzawa, ale przy­tłumiona, jakby wszystko działo się w innym czasie. Usiadłam w ławce obok, a gdy to zrobiłam, poczułam nagle, jak dopada mnie całe zmęczenie nagromadzone w ciągu ostatnich dni. Oparłam nogi na biegnącej wzdłuż ławki poprzeczce, a głowę położyłam na oparciu. Dobrze się poczułam w ciszy i chłodzie tego mrocznego schronienia, otoczonego kolumnami i nieruchomymi figurami świętych; powoli odzyskiwałam spokój. Pomyślałam o Riadzie Halabim i zapragnęłam znaleźć się obok niego, tak jak każdego wieczora przez ostatnie lata, siedzieć z nim razem na patio o za­chodzie słońca. Drgnęłam na wspomnienie miłości, ale natych­miast odepchnęłam od siebie tę myśl. Później, stwierdziwszy, że uliczne hałasy uciszyły się, a przez witraże wpada coraz mniej światła, zdałam sobie sprawę, że siedzę tu już dłuższy czas, i rozej­rzałam się wokół. Zobaczyłam wówczas w pobliskiej ławce kobietę tak piękną, że przez mgnienie oka wzięłam ją za boską zjawę. Odwróciła się do mnie i zrobiła przyjazny gest.

- Ty też wpadłaś w ten kocioł? - spytała olśniewająca nieznajoma głosem wydobywającym się jakby spod ziemi i wstała, żeby usiąść obok mnie. - Wszędzie trwają zamieszki, podobno studenci zabarykadowali się na uniwersytecie i zbuntowało się kilka pułków, ten kraj to istny dom wariatów, nie będziemy się długo cieszyć tą demokracją.

Przyglądałam się jej zdumiona, zwracając szczególną uwagę na jej smukłą budowę wyścigowego zwierzęcia, długie, wąskie palce, dramatyczne spojrzenie, klasyczną linię nosa i podbródka i miałam wrażenie, że już ją kiedyś poznałam, a co najmniej przeczułam jej istnienie. Ona też na mnie patrzyła z niepewnym uśmiechem na pomalowanych wargach.

- Już cię kiedyś widziałam...

- Ja ciebie chyba też.

- Nie jesteś tą dziewczynką, która opowiadała historie... Ewą Luną?

- Tak...

- Nie poznajesz mnie? To ja, Melecio.

- Niemożliwe... Co ci się stało?

- Wiesz co to reinkarnacja? To jakby ponowne narodziny. Powiedzmy, że przeszłam reinkarnację.

Dotknęłam jej nagich ramion, bransoletek z kości słoniowej, loków na głowie, przepełniona wzruszeniem, że mam oto przed sobą postać zrodzoną z mojej własnej wyobraźni. Melecio, Melecio, wyrwało mi się ze środka z całym bagażem dobrych wspomnień, jakimi otaczałam tę postać od czasów spędzonych u Seńory. Zobaczyłam, jak po jej doskonałej twarzy spływają powoli czarne od makijażu łzy, przycisnęłam ją do siebie, najpierw nieśmiało, a potem z niepowstrzymaną radością, Melecio, Ewa, Melecio...

- Już mnie tak nie nazywaj, teraz mam na imię Mimi.

- Podoba mi się i pasuje do ciebie.

- Ale się obie zmieniłyśmy! Nie patrz tak na mnie. Nie jestem pedałem, tylko transwestytą.

- Kim?

- Przez pomyłkę urodziłam się mężczyzną, ale teraz jestem kobietą.

- Jak to zrobiłaś?

- Z bólem. Zawsze wiedziałam, że nie jestem taka jak inni, ale dopiero w więzieniu postanowiłam rzucić wyzwanie dziełu natury. To chyba cud, że się spotkałyśmy... w dodatku w kościele. Weszłam do kościoła po raz pierwszy od dwudziestu lat - roześmiała się Mimi, osuszając ostatnie łzy.

Melecio został zatrzymany podczas Buntu Kurew, pamiętnych rozruchów, którym sam dał początek swoim niefortunnym listem o skorumpowanej policji wysłanym do ministra spraw wewnętrz­nych. Zrobili najście na kabaret, w którym pracował, i nie dając mu nawet czasu na przebranie się w normalny strój, zabrali go ubranego w bikini naszywane sztucznymi perłami i diamentami, z różowym ogonem ze strusich piór, w jasnej peruce i posreb­rzanych sandałkach. W komisariacie powitał go śmiech i wyzwiska, został brutalnie pobity i wsadzony na czterdzieści godzin do celi z najgroźniejszymi więźniami. Potem oddali go w ręce psy­chiatry, który prowadził doświadczenia z leczeniem homoseksualizmu za pomocą „perswazji wymiotnej”. Przez sześć dni i sześć nocy kazał Meleciowi łykać różne preparaty farmaceutyczne, tak że biedak omal nie skonał, a równocześnie pokazywał mu zdjęcia atletów, tancerzy i męskich modeli, przekonany, że wywoła u więź­nia warunkowy odruch wstrętu wobec osobników tej samej płci. Szóstego dnia Melecio, człowiek o łagodnym usposobieniu, stracił cierpliwość, skoczył swemu prześladowcy do gardła, zaczął go gryźć niczym hiena i gdyby nie odciągnęli go na czas, zadusiłby lekarza gołymi rękami. Z wydarzenia tego wyciągnięto wniosek, że nabrał wstrętu do psychiatry, uznano jego przypadek za nieuleczalny i odesłano do więzienia Santa Maria, gdzie przebywali przestępcy bez żadnej nadziei na proces oraz więźniowie polityczni, którym udało się przeżyć przesłuchania. Więzienie to, wybudowane za dyktatury Dobroczyńcy i unowocześnione pod rządami Generała, kiedy to utworzono nowe cele i założono nowe kraty, mogło w sumie pomieścić trzystu więźniów, choć w rzeczywistości przebywało ich tam stale ponad pięciuset. Melecio został przewieziony wojskowym samolotem do wymarłego miasteczka, które kwitło w czasach gorączki złota, ale odkąd odkryto złoża ropy, zaczęło umierać powolną śmiercią. Stamtąd zabrali go, zakutego jak zwierzę, przewożąc najpierw furgonetką, a potem łodzią do prawdziwego piekła, w jakim miał spędzić resztę życia. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by pojąć rozmiar swego nieszczęścia. Mur wysokości ponad półtora metra, z którego sterczały w górę metalowe pręty, a za murem więźniowie spoglądający w stronę ściany zieleni na brzegach i na żółtą wodę rzeki. Na widok porucznika Rodrigueza, który przyjechał z nową partią skazańców, żeby dokonać kwartalnej inspekcji, zewsząd rozległy się błagalne krzyki: wypuśćcie nas, wypuśćcie! Otworzyła się ciężka, metalowa brama i nowo przybyli wjechali do środka, gdzie tłum więźniów przywitał ich wyciem. Melecia zaprowadzono prosto do budynku dla homoseksualistów, gdzie strażnicy wystawili go na licytację wśród więźniów z najdłuższym stażem. Miał szczęście w nieszczęściu, bo został ostatecznie w Haremie, gdzie przebywało pięćdziesięciu wybrańców, którzy cieszyli się pewną niezależnością i wspomagali się nawzajem, by przeżyć.

- Nic wtedy nie wiedziałam o Maharishim i nie miałam żad­nego wsparcia duchowego - powiedziała Mimi, drżąc cała na wspomnienie tamtych czasów i wyjmując z torebki kolorowy obrazek, na którym widniał jakiś brodacz w tunice proroka, oto­czony astralnymi znakami. - Uniknęłam obłędu, bo wiedziałam, że Seńora mnie nie opuści. Pamiętasz ją? To lojalna przyjaciółka, nie spoczęła, dopóki mnie stamtąd nie wyciągnęła, całymi tysiącami przekupywała sędziów, używała swoich znajomości w rządzie, rozmawiała nawet w mojej sprawie z samym Generałem.

Gdy rok później Melecio wyszedł z więzienia Santa Maria, nie był nawet cieniem tego człowieka, jakim był poprzednio. Z powo­du głodu i nawracającej malarii stracił dwadzieścia kilogramów, chodził przygięty jak starzec w wyniku zakażenia odbytu, prze­moc, jakiej doświadczył, zaburzyła go emocjonalnie tak, że przerzucał się gwałtownie od płaczu do histerycznego śmiechu. Wyszedł na wolność, nie wierząc, że to prawda, przekonany, że chodzi o jakąś sztuczkę, która pozwoli zarzucić mu usiłowanie ucieczki i strzelić w plecy. Był jednak tak wyczerpany, że poddał się losowi. Przewieźli go łodzią na brzeg, a potem zabrali samochodem do wymarłego miasteczka. Wysiadaj, ty pedale, popchnęli go i wypadł na kolana wprost na ziemię i zastygł tam w oczekiwaniu na śmiertelny strzał, ale nic takiego się nie wydarzyło. Usłyszał oddalający się warkot silnika samochodu, uniósł wzrok i zobaczył przed sobą Seńorę, która nie poznała go w pierwszej chwili. Czekała na niego z wynajętą awionetką i zabrała wprost do kliniki w stolicy. W ciągu tego roku dorobiła się pieniędzy na wysyłaniu za granicę prostytutek drogą morską i wszystkie zgromadzone środki oddała do dyspozycji Melecia.

- Jej zawdzięczam życie - powiedziała Mimi. - Musiała wyjechać z kraju. Gdyby nie moja mamma, wyjechałabym razem z nią, bo mogła mi załatwić paszport na kobiece nazwisko.

Seńora nie wyjechała z własnej woli, ale uciekając przed wymiarem sprawiedliwości w związku ze skandalem, jaki wybuchł po śmierci dwudziestu pięciu młodych kobiet, których zwłoki odnaleziono na statku płynącym do Curazao. Jakieś dwa lata wcześniej słyszałam o tym przez radio u Riada Halabiego, ale nigdy mi nie przyszło do głowy, że chodzi o tę samą damę o rozłożystych biodrach, w której domu zostawił mnie Huberto Naranjo. Zmarłe dziewczyny pochodziły z Dominikany i Trynida­du i przewożono je nielegalnie w hermetycznie zamkniętej komo­rze statku, w której powietrza starczało tylko na dwanaście go­dzin. Z powodu urzędniczej pomyłki pozostały dwa dni zamknięte w ładowni. Przed wyjazdem kobietom dawano trochę dolarów i obiecywano dobrą pracę. Tę część całej operacji Seńora brała na siebie i wywiązywała się z niej uczciwie. Gdy jednak statek do­pływał do portu przeznaczenia, dziewczyny - po wcześniejszym zabraniu im dokumentów - umieszczano w domach publicznych najgorszej kategorii, skąd nie mogły się wydostać, pogrążone w długach i zastraszone pogróżkami. Seńora, oskarżona o kierowanie handlem żywym towarem na wyspach Morza Karaibskiego, otarła się o więzienie, ale i tym razem pomogli jej wpływowi przyjaciele i zdołała zniknąć na czas, zaopatrzona w fałszywe dokumenty. Przez następne dwa lata żyła z oszczędności, starając się nie zwracać na siebie uwagi, jednak jej twórcza wena po­trzebowała jakiegoś ujścia, więc otworzyła sklep z materiałami pomocniczymi dla sadomasochistów, co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo już wkrótce z czterech stron świata zaczęły nadchodzić zamówienia na pasy cnoty dla mężczyzn, bicze z sied­mioma końcami, psie obroże przeznaczone dla ludzi i wiele innych narzędzi tortur.

- Zaraz zrobi się ciemno, lepiej już chodźmy - powiedziała Minii. - Gdzie mieszkasz?

- Na razie w hotelu. Dopiero co przyjechałam, ostatnie lata mieszkałam w Agua Santa, takiej zapadłej mieścinie.

- Sprowadź się do mnie. Mieszkam sama.

- Powinnam chyba iść własną drogą.

- Samotność nikomu nie służy. Chodźmy teraz do mnie, a jak skończy się to całe zamieszanie, zobaczysz, co ci bardziej pasuje - odparła Mimi, spoglądając w kieszonkowe lusterko i poprawiając sobie makijaż, który nieco ucierpiał w wyniku wydarzeń owego dnia.

Mieszkanko Mimi znajdowało się w pobliżu ulicy Republica, w zasięgu żółtych latarni i czerwonych lampionów. Dwieście met­rów, na których dawniej oddawano się umiarkowanie rozwiązłym przyjemnościom, zmieniło się teraz w labirynt plastikowych i neo­nowych szyldów, centrum pełne hoteli, barów, kafejek i burdeli wszelkiej kategorii. Mieściły się tam także budynek opery, najlep­sza restauracja francuska w mieście, seminarium oraz kilka do­mów mieszkalnych, bo w stolicy, jak i w reszcie kraju, wszystko było poplątane. W jednej dzielnicy sąsiadowały ze sobą wytworne rezydencje z nędznymi chatami. Ilekroć nowobogaccy starali się stworzyć jakieś ekskluzywne osiedle, po upływie roku orientowali się, że otaczają ich baraki wzniesione naprędce przez nowych biednych. Ta urbanistyczna demokracja rozciągała się także na inne dziedziny życia kraju, czasami więc trudno było ustalić różnicę między ministrem i jego kierowcą, ponieważ obaj wydawa­li się wywodzić z tych samych kręgów społecznych, nosili podobne garnitury i odnosili się bezczelnie do siebie nawzajem, co w pierw­szej chwili można było wziąć za złe maniery, ale w gruncie rzeczy chodziło o silne poczucie własnej godności.

- Lubię ten kraj - powiedział kiedyś Riad Halabi, rozsiadłszy się w kuchni u nauczycielki Ines. - Wszyscy należą do tej samej klasy, są jednym ludem, bogaci i biedni, czarni i biali. Każdy czuje się gospodarzem ziemi, po której stąpa, nie ma miejsca na hierar­chię, protokół, nikt nad nikim nie góruje z powodu urodzenia albo majątku. Ja pochodzę z zupełnie innych stron. W moim kraju pełno jest kast i reguł, człowiek rodzi się i umiera zawsze w tym samym miejscu.

- Niech pan nie daje się zwodzić pozorom, panie Riad - oponowała nauczycielka Ines. - Ten kraj ma tyle warstw, co napoleonka.

- Zgoda, ale każdy może wspiąć się lub spaść, może zostać milionerem, prezydentem lub żebrakiem. Liczy się własny wysi­łek, szczęście i zamysły Allacha.

- Widział kto kiedy bogatego Indianina? Albo Murzyna, który byłby generałem lub bankierem?

Nauczycielka miała rację, ale nikt nie chciał przyznać, że liczy się kolor skóry, bo wszyscy utrzymywali dumnie, że są Mulatami. Emigranci, którzy napłynęli tu ze wszystkich stron świata, zostali przyjęci jak cała reszta, bez żadnych uprzedzeń i dwa pokolenia później nawet Chińczycy nie mogli powiedzieć, że są czystej krwi Azjatami. Jedynie stara oligarchia, pochodząca z czasów poprze­dzających uzyskanie niepodległości, wyróżniała się wyglądem i kolorem skóry, ale oni sami nigdy o tym nie wspominali, bo byłoby to niewybaczalnym brakiem taktu w społeczeństwie rzeko­mo tak dumnym ze swej mieszanej krwi. Mimo czasów koloniza­cji, wodzów i tyranów, była to ziemia obiecana, ziemia wolności, jak mawiał Riad Halabi.

- Pieniądze, uroda lub talent otwierają tu wszystkie drzwi - wyjaśniła Mimi.

- Brak mi dwóch pierwszych, ale sądzę, że łatwość, z jaką przychodzi mi opowiadanie historii, jest darem niebios... - Tak naprawdę wcale nie byłam pewna, czy ma to jakieś praktyczne zastosowanie, bo dotychczas przydawało mi się tylko do ubar­wiania życia i pozwalało uciekać ku innym światom, gdy rzeczywi­stość stawała się nie do zniesienia. Wydawało mi się, że rozwój radia, telewizji i kina usunął w cień opowiadanie historii, uważa­łam, że wszystko, co przenoszone falami lub wyświetlane na ekranie jest prawdziwe, podczas gdy moje opowieści były zawsze stekiem kłamstw, o których sama nie wiedziałam, skąd się biorą.

- Jeśli to lubisz, nie powinnaś zajmować się czymś innym.

- Nie płaci się za słuchanie opowieści, Mimi, a ja muszę zara­biać na życie.

- Może spotkasz kogoś, kto będzie płacił. Zresztą, to nie kłopot. Dopóki będziesz ze mną, niczego ci nie zabraknie.

- Nie chcę być dla ciebie ciężarem. Riad Halabi mówił, że wolność zaczyna się od niezależności finansowej.

- Wkrótce zobaczysz, że to ja jestem ciężarem. Ja potrzebuję cię dużo bardziej niż ty mnie, jestem bardzo samotną kobietą.

Zostałam z nią tamtej nocy, następnej i jeszcze następnej i w ten właśnie sposób, w ciągu kilku lat, podczas których udało mi się wyrwać z piersi beznadziejną miłość do Riada Halabiego, stałam się wreszcie kobietą i nauczyłam się kierować własnym życiem. Prawda, że nie zawsze robiłam to w sposób najbardziej elegancki, ale należy wziąć pod uwagę, że przyszło mi żeglować po wzburzonych wodach.

Słyszałam wielokrotnie, że urodzić się kobietą to nieszczęście, więc miałam teraz pewne kłopoty ze zrozumieniem, dlaczego Melecio tak bardzo stara się zmienić w kobietę. Nie widziałam żadnych zalet takiej zamiany, ale on bardzo tego pragnął i gotów był w tym celu znosić wszelkiego rodzaju katusze. Pod kierun­kiem pewnego lekarza, specjalisty od tego rodzaju metamorfoz, połknął taką ilość hormonów, że słonia by przemieniły w wędrow­nego ptaka, usunął zbędne owłosienie elektrycznymi nakłuciami, zrobił sobie silikonowe piersi i pośladki oraz wstrzyknął parafinę wszędzie tam, gdzie uznał to za konieczne. Wynik tych zabiegów wprawia, co najmniej, w konsternację. Nago wygląda jak bogini o wspaniałych piersiach i gładkiej jak u dziecka skórze, podbrzusze jednak wieńczą atrybuty męskie, wyraźnie co prawda skarlałe, jednak nadal widoczne.

- Brak mi jeszcze jednej operacji. Seńora dowiedziała się, że w Los Angeles dokonują cudów, mogą zmienić mnie w prawdziwą kobietę, ale są na razie na etapie eksperymentów, a poza tym kosztuje to majątek - oznajmiła Mimi.

Dla Mimi seks jest najmniej ciekawą częścią kobiecości, po­ciągają ją inne sprawy, stroje, perfumy, tkaniny, ozdoby, kos­metyki. Rozkoszuje się szelestem pończoch przy zakładaniu nogi na nogę, niesłyszalnym niemal odgłosem ocierającej się o ubranie bielizny, pieszczotą opadających na ramiona włosów. W tamtych dniach tęskniła do jakiegoś towarzysza, którym mogłaby się opie­kować i zajmować, do kogoś, kto by ją chronił i otaczał trwałym uczuciem, ale nie miała szczęścia. Tkwiła zawieszona na krawędzi androginicznego piekła. Niektórzy mężczyźni podchodzili do niej w przekonaniu, że jest transwestytą, ona jednak nie akceptowała takich dwuznacznych związków, uważała się za kobietę i szukała prawdziwych mężczyzn. Prawdziwi mężczyźni z kolei, chociaż zafascynowani jej urodą, nie mieli śmiałości się z nią pokazywać, bo jeszcze by im ktoś nawymyślał od pedałów. Byli też tacy, którzy ją uwodzili i rozkochiwali w sobie, żeby sprawdzić, jak wygląda nago i w jaki sposób się kocha, czuli podniecenie, biorąc w ramiona takiego zachwycającego potwora. Gdy w jej życiu pojawiał się jakiś kochanek, cały dom kręcił się wokół niego, ona stawała się niewolnicą gotową zaspokajać jego najbardziej wymyślne zachcianki, a wszystko dlatego, by wybaczył jej ten niewybaczalny grzech, że nie jest w całej pełni kobietą. W takich razach, gdy przyjmowała postawę poddańczą i pełną uległości, starałam się chronić ją przed tym szaleństwem, przekonywać, przeciwdziałać tej groźnej namiętności. Jesteś zazdrosna, daj mi spokój, irytowała się Mimi. Niemal zawsze Mimi wybierała sobie mężczyzn podobnego typu: cwanych twardzieli, którzy przez pierw­szych kilka tygodni wykorzystywali ją, niszczyli panujący w do­mu spokój, wszędzie zostawiali ślady swojej obecności i powo­dowali tyle zamieszania, że popadałam w czarną rozpacz i często groziłam, że się wyprowadzę. W końcu jednak zdrowa część natury Mimi buntowała się, a ona sama odzyskiwała kontrolę nad sy­tuacją i wyrzucała swego oprawcę. Czasem zerwanie przebiegało w gwałtowny sposób, kiedy indziej to on, nasyciwszy ciekawość, nie mógł dłużej wytrzymać i odchodził. Wtedy Mimi zalegała w łóżku, chora z żałości. Przez pewien czas, dopóki nie zakochała się ponownie, wracałyśmy do normalnego życia. Ja pilnowałam, ile Mimi bierze hormonów, środków nasennych i witamin, a ona dbała o moje wykształcenie, lekcje angielskiego, kurs samochodo­wy, lektury, zbierała też historie zasłyszane na ulicy i przynosiła mi je w prezencie. Cierpienie, upokorzenia, strach i choroba naznaczyły ją głęboko i pozbawiły złudzeń co do pięknego świata, w którym pragnęłaby żyć. Wyzbyła się już naiwności, choć prowa­dząc uwodzicielską grę, udawała naiwną. Gdzieś w głębi zachowa­ła jednak taką cząstkę siebie, której nie zdołały zniszczyć ból ani przemoc, jakich doświadczyła.

Ja chyba także nie miałam szczególnego szczęścia w miłości, choć ciągle kręcili się wokół mnie jacyś mężczyźni. Od czasu do czasu ulegałam jakiejś wielkiej namiętności, która wstrząsała mną do szpiku kości. W takich przypadkach nie czekałam na pierwszy krok z jego strony, sama przejmowałam inicjatywę, usiłując w każ­dym uścisku odnaleźć szczęście, jakie dzieliłam z Riadem Halabim, ale to się nie udawało. Kilku mężczyzn ode mnie uciekło, wystraszonych pewnie moją zuchwałością, a potem opowiadali o mnie niestworzone rzeczy w rozmowach z kolegami. Czułam się wolna, miałam pewność, że nie mogę zajść w ciążę.

- Musisz iść do lekarza - nalegała Mimi.

- Nic się nie martw, jestem zdrowa. Wszystko wróci do normy, jak przestanę śnić o Zulemie.

Mimi zbierała porcelanowe szkatułki, pluszowe zwierzaki, lalki i poduszki, które sama wyszywała w wolnych chwilach. Jej kuchnia przypominała wystawę sprzętów i naczyń - wszystkich używała, bo lubiła gotować, choć sama była wegetarianką i odżywiała się jak królik. Uważała mięso za śmiertelną truciznę i przekonanie to było następną z rozlicznych nauk Maharishiego, którego portret wisiał na naczelnym miejscu w salonie i którego filozofią kierowa­ła się w życiu. Maharishi był uśmiechniętym staruszkiem o wyblakłych oczach, mędrcem, który dostąpił boskiej iluminacji poprzez matematykę. Przekonał się w wyniku dokonanych wyliczeń, że wszechświat - a tym bardziej zamieszkujące go stworzenia - rządzony jest siłą liczb, które leżą u podstaw wiedzy kosmogonicznej od czasów Pitagorasa aż po dzień dzisiejszy. On pierw­szy wykorzystał numerologię na użytek futurologii. Rząd zaprosił go kiedyś na konsultacje w sprawach państwowych i Mimi znalazła się w tłumie, który witał go na lotnisku. Nim zniknął w oficjalnej limuzynie, udało jej się dotknąć rąbka jego tuniki.

- Mężczyzna i kobieta, w tym przypadku to bez różnicy, są modelami wszechświata w mniejszej skali. Dlatego wszystkiemu, co dzieje się w sferze astralnej, towarzyszą zdarzenia w świecie istot ludzkich i każda osoba doświadcza związku z określonym układem planet, zgodnie z podstawową konfiguracją, przypisaną sobie od chwili zaczerpnięcia pierwszego oddechu. Rozumiesz? - wyrecytowała Mimi, sama nie robiąc żadnej przerwy na oddech.

- Znakomicie - zapewniłam ją i od tej chwili nigdy już nie doszło między nami do żadnej sprzeczki, bo gdy zawodzą wszelkie inne sposoby, porozumiewamy się za pomocą języka gwiazd.

Dziewięć

Córki Burgel i Ruperta zaszły w ciążę w tym samym czasie, razem cierpiały na dolegliwości związane ze swym stanem, przytyły niczym dwie renesansowe nimfy i wydały swoich pierworod­nych na świat w odstępie kilku dni. Dziadkowie odetchnęli z ulgą, bo niemowlęta nie miały żadnych widocznych wad i uczcili szczęś­liwe narodziny wystawnym, podwójnym chrztem, na który wydali lwią część oszczędności. Młode matki nie mogły przypisać ojco­stwa swoich synów Rolfowi Carlemu, czego pewnie i pragnęłyby w skrytości ducha, bo niemowlęta pachniały woskiem, a poza tym od ponad roku obie kobiety nie miały przyjemności figlować z kuzynem i nie dlatego, żeby któraś ze stron nie wykazywała po temu ochoty, lecz dlatego, że mężowie okazali się dużo bystrzejsi, niż się wydawało, i nie dawali im okazji do spotkań bez świadków. Podczas sporadycznych odwiedzin Rolfa w kolonii wujostwo i obie siostry obsypywali go czułymi słówkami, a fabrykanci głośno okazywali uznanie i szacunek, ale równocześnie nie spuszczali go z oka, tak że wszelkie akrobacje erotyczne musiały z konieczności zejść na plan dalszy. Czasami trójce kuzynów udawało się wy­mknąć do sosnowego lasu lub do jakiegoś pustego pokoju pensjo­natu i wspominając dawne czasy, pośmiać się razem przez chwilę.

Z biegiem lat obie kobiety urodziły następne dzieci i przy­zwyczaiły się do roli żon, nie utraciły jednak owej świeżości, która zachwyciła Rolfa Carlego, gdy ujrzał je po raz pierwszy. Starsza nadal była wesoła i figlarna, wyrażała się dosadnie jak marynarz i potrafiła wypić pięć kufli piwa, nie tracąc równowagi. Młodsza zachowała delikatną kokieterię, która dodawała jej tyle powabu, choć nie miała już tej soczystej urody, co dawniej. Obie nadal pachniały cynamonem, goździkami, wanilią i cytryną i samo wspomnienie tego zapachu rozniecało płomień w sercu Rolfa. Zdarzało mu się czasem, że - oddzielony od nich tysiącami kilometrów - budził się z tym wspomnieniem w środku nocy, wy­czuwając równocześnie, że one też o nim śnią.

Burgel i Rupert natomiast zestarzeli się, hodując psy i dostarczając turystom rozkoszy podniebienia za sprawą swych niezwykłych przepisów kulinarnych. Kłócili się dalej o drobiazgi, ale kochali się pogodnie i z dnia na dzień stawali się coraz bardziej uroczą parą. Wieloletnie wspólne życie zatarło istniejące między nimi różnice i w miarę upływu czasu upodabniali się do siebie coraz bardziej, aż stali się identyczni niczym dwoje bliźniaków. Dla uciechy wnuków ona czasami przyklejała sobie wąsiska z włóczki i wkładała ubranie męża, on tymczasem zapinał stanik wypchany szmatami i wkładał spódnicę żony, wprawiając dzieci w zakłopotanie. Surowy regulamin pensjonatu został złagodzony i wiele par sekretnych kochanków przyjeżdżało do kolonii, żeby spędzić tam noc, bo ciotka i wuj uważali, że miłość dobrze konserwuje drewno, a sami nie mieli już w sobie dawnego zapału, choć pochłaniali wielkie porcje pobudzającej zmysły potrawy Burgel. Zakochanych przyjmowali z sympatią, nie zadawali zbędnych pytań, przydzielali im natomiast najlepsze pokoje i raczyli obfitymi śniadaniami, wdzięczni, że zabawy, jakim oddają się goście, przyczyniają się wydatnie do pielęgnacji drewnianych sufitów i mebli.

Sytuacja polityczna ustabilizowała się w owym czasie, bo rząd skutecznie temperował chroniczną wśród niektórych wojskowych skłonność do buntu, zdusiwszy najpierw próbę zamachu stanu. Z ziemi nadal tryskała ropa niczym niewyczerpany strumień bogactwa, usypiając sumienia i skłaniając do odkładania wszyst­kich problemów na jakieś nieokreślone później.

Rolf Carle stał się tymczasem dziennikarską znakomitością. Zrobił wiele filmów dokumentalnych, które przyniosły mu sławę nawet poza granicami kraju. Przemierzył wszystkie kontynenty i mówił płynnie czterema językami. Pan Aravena, który po upad­ku dyktatury awansował na dyrektora telewizji publicznej, wysy­łał go w poszukiwaniu informacji do źródeł, bo był zwolennikiem ostrych i odważnych programów. Uważał go za najlepszego filmow­ca w swojej ekipie, a Rolf zgadzał się z nim w skrytości ducha. Łącza agencji prasowych przeinaczają prawdę, synu, najlepiej zobaczyć na własne oczy, co się dzieje, mawiał Aravena. W ten sposób Carle uwieczniał na taśmie filmowej katastrofy, wojny, porwania, rozprawy sądowe, koronacje królów, spotkania dygnita­rzy oraz inne wydarzenia, które zatrzymywały go daleko poza granicami kraju. Czasem, gdy tkwił po kolana w bagnach Wiet­namu albo całymi dniami leżał w okopach na pustyni, umierając z pragnienia, z kamerą na ramieniu, czując na plecach oddech śmierci, wspomnienie kolonii przywoływało na jego twarz uśmiech. Ta przytulona do wzgórza, bajkowa osada, gdzieś daleko, w Ameryce Południowej, służyła mu za bezpieczne schronienie, w którym jego dusza zawsze odnajdywała spokój. Wracał tam, gdy czuł się udręczony potwornościami świata. Kładł się w cieniu drzew i patrzył w niebo, baraszkował na trawie z siostrzeńcami i z psami, siadał wieczorami w kuchni, żeby patrzeć, jak ciotka krząta się przy garnkach, a wuj nastawia mechanizmy zegarów. Dawał upust własnej próżności i wprawiał w olśnienie całą rodzinę opowieściami o swoich przygodach. Tylko przy nich nie wstydził się niewinnego samochwalstwa, bo wiedział, że i tak mu wybaczą. Rodzaj wykonywanej pracy uniemożliwiał mu założenie rodziny, do czego przynaglała go coraz natarczywiej ciotka Burgel. Nie zakochiwał się już z łatwością dwudziestolatka i zaczynał przyzwy­czajać się do myśli o samotnym życiu. Był przekonany, że będzie mu bardzo trudno znaleźć kobietę idealną, nigdy nie zastanawiał się natomiast, czy on sam spełniłby jej wymagania, oczywiście przy założeniu, że taka doskonała istota w ogóle pojawi się na jego drodze. Przeżył dwa zawody miłosne; w różnych miastach miał kilka oddanych przyjaciółek, które witały go zawsze bardzo czule, ilekroć zdarzyło mu się tam bywać, miał na swoim koncie wystarczającą ilość podbojów, żeby nie tracić dobrego samopoczucia, a jednak nie pociągały go już przelotne związki i zaczynał się żegnać przy pierwszym pocałunku. Stał się silnym mężczyzną, o napiętej skórze i mocnych mięśniach, spojrzenie miał bystre, oczy otoczone drobniut­kimi zmarszczkami, a twarz ogorzałą i pełną piegów. Mimo doświad­czeń zbieranych w tak dramatycznych okolicznościach nie stał się oschły i nieczuły, łatwo ulegał młodzieńczym wzruszeniom, rozbraja­ła go delikatność i tylko od czasu do czasu prześladowały dawne koszmary, przerywane - na szczęście - cudownymi snami o różowych udach i szczeniakach. Był uparty, niespokojny, niestrudzony. Często się śmiał i robił to tak szczerze, że wszędzie zjednywał sobie przyjaciół. Gdy stawał za kamerą, zapominał o sobie, ważne było tylko ujęcie, nawet za cenę ryzyka.

Pewnego wrześniowego popołudnia spotkałam na rogu Huberta Naranjo. Kręcił się tu, obserwując z daleka wojskową szwalnię. Zszedł z gór do stolicy, żeby zdobyć broń i buty - bo co może człowiek zrobić w górach bez butów? Przy okazji chciał przekonać swoich szefów do konieczności zmiany strategii, bo jego chłopcy zostali już zdziesiątkowani przez wojsko. Twarz miał ogoloną, włosy krótko przycięte, na sobie miejskie ubranie, a w ręku małą walizeczkę. Nie przypominał człowieka z listów gończych informu­jących o nagrodzie za pomoc w ujęciu brodacza w czarnym berecie, patrzącego wyzywająco na przechodniów ze ścian wielu budynków w mieście. Reguły konspiracji nakazywały nie zadawać się po drodze z nikim, nawet gdyby wpadł na własną matkę. Ja jednak stanęłam przed nim niespodziewanie, może w chwili, gdy jego czujność była osłabiona. Powiedział, że widział mnie przechodzącą przez ulicę i niemal natychmiast rozpoznał po oczach, choć poza oczami nic już chyba we mnie nie pozostało z tamtej dziewczynki, którą kilka lat wcześniej zaprowadził do Seńory, prosząc, żeby się nią zaopiekowała jak jego rodzoną siostrą. Wyciągnął rękę i chwy­cił mnie za ramię. Odwróciłam się przestraszona, a on wyszeptał moje imię. Usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie go już widzia­łam, ale ten człowiek o wyglądzie urzędnika państwowego, mimo ogorzałej od słońca skóry, nie był zupełnie podobny do tamtego chłopaka z napomadowanym czubem i w butach na obcasach nabijanych srebrnymi gwoździami; w niczym nie przywodził na myśl bohatera mego dzieciństwa i głównej postaci z moich pierw­szych erotycznych fantazji. Zaraz potem popełnił następny błąd.

- Jestem Huberto Naranjo...

Uścisnęłam mu dłoń, bo nie przyszedł mi do głowy inny sposób powitania, i oboje się zaczerwieniliśmy. Staliśmy na rogu, przy­glądając się sobie bez słów, mieliśmy siedem lat do opowiedze­nia i nie wiedzieliśmy, od czego zacząć. Poczułam uderzenie gorą­ca, kolana zrobiły mi się miękkie jak z waty, a serce omal nie wyskoczyło z piersi. Gwałtownie owładnęła mną dawno zapo­mniana namiętność, uwierzyłam, że kochałam go bez przerwy i w pół minuty zakochałam się znowu. Huberto Naranjo od dawna nie był z kobietą. Później dowiedziałam się, że w górach najbardziej doskwierał mu brak czułości i seksu. Ilekroć schodził do miasta, biegł do najbliższego burdelu i na kilka zawsze zbyt krótkich chwil pogrążał się w pospiesznej, rozgorączkowanej i smutnej w gruncie rzeczy zmysłowości, która ledwie łagodziła nagromadzony głód, nie dając właściwie ani krztyny szczęścia. Kiedy już pozwalał sobie na luksus myślenia o własnych potrzebach, dręczyło go pragnienie, żeby wziąć w ramiona dziewczynę, która byłaby tylko jego, żeby posiąść ją całkowicie, żeby ona na niego czekała, pragnęła go i była mu wierna. Łamiąc wszelkie zasady bezpieczeństwa, jakie sam narzucał współtowarzyszom, zaprosił mnie na kawę.

Tamtego dnia wróciłam do domu bardzo późno, niemal unosząc się nad ziemią, jak w transie.

- Co ci jest? Nigdy nie miałaś takich promiennych oczu - zagadnęła Mimi, która znała mnie jak zły szeląg i odgadywała moje smutki i radości nawet na odległość.

- Jestem zakochana.

- Znowu?

- Teraz to poważna sprawa. Lata całe na niego czekałam.

- Widzę. Spotkanie dusz bliźniaczych. Kto to?

- Nie mogę ci powiedzieć. To tajemnica.

- Jak to nie możesz powiedzieć?! - chwyciła mnie wzburzona za ramię. - Ledwie go poznałaś, a już nas rozdziela?

- Dobrze. Nie gniewaj się. To Huberto Naranjo, ale nigdy nie wymieniaj jego imienia.

- Naranjo? Ten z ulicy Repiiblica? I po co te tajemnice?

- Nie wiem. Powiedział, że każdą wzmiankę o sobie może przypłacić życiem.

- Zawsze wiedziałam, że ten typek źle skończy! Poznałam Huberta Naranjo, gdy jeszcze był dzieciakiem, czytałam mu z dłoni i wróżyłam z kart. On się dla ciebie nie nadaje, uwierz mi. Urodził się, żeby być bandytą albo finansistą, na pewno jest zamieszany w jakiś przemyt, handel marihuaną albo inne brudne interesy.

- Nie pozwalam ci tak o nim mówić!

Mieszkałyśmy wówczas w domu położonym niedaleko Klubu Ziemiańskiego, w najelegantszej części miasta, gdzie znalazłyśmy stare i maleńkie mieszkanko, w sam raz na naszą kieszeń. Mimi cieszyła się teraz sławą, o jakiej wcześniej nie śniła, i stała się tak piękna, że sprawiała wrażenie nieziemskiej istoty. Ta sama siła woli, z jaką zmieniała swój męski wygląd, poizwalała jej teraz wysubtelnieć i stać się aktorką. Porzuciła dawne fochy i zachcianki, które mogły nasuwać myśl o prostactwie; eleganckie suknie i makijaż pomogły jej stworzyć własny i chętnie przez inne kobiety naślado­wany styl, zmieniła sposób wyrażania się, zachowując ordynarne słowa tylko na specjalne okazje, dwa lata brała udział w warsztatach teatralnych, ucząc się aktorstwa i dobrych manier w szkole dla przyszłych królowych piękności. Nauczyła się elegancko wsiadać do samochodu, gryźć listki karczochów tak, by szminka pozostała nietknięta, oraz schodzić po schodach z taką dystynkcją, jakby ciągnęła za sobą niewidzialną etolę z gronostajów. Nie kryła się ze swoją zmianą płci, choć zarazem nie rozpowiadała o tym na prawo i lewo. Brukowa prasa wykorzystywała tę dwuznaczną sytuację, żeby podsycać ciągle atmosferę skaadalu. Jej położenie uległo diametralnej zmianie. Gdy szła ulicą, wszyscy się na nią patrzyli, a uczennice biegły w jej stronę, prosząc o autograf. Zagrała w serialach telewizyjnych i w sztukach teatralnych, objawiając talent sceniczny niespotykany w tym kraju od roku tysiąc dziewięćset siedemnastego, kiedy to Dobroczyńca sprowadził z Paryża Sarę Bemhardt, bardzo już wówczas leciwą i bez jednej nogi, ale nadal wspaniałą. Występy Mimi gwarantowały komplet na widowni, bo ludzie przyjeżdżali z daleka, żeby ujrzeć tę mitologiczną zdawałoby się istotę, o której mówiono, że ma piersi kobiety i męski członek. Zapraszano ją na pokazy mody, do udziału w jury podczas konkur­sów piękności, na przyjęcia dobroczynne. Wkroczyła triumfalnie w krąg elity towarzyskiej podczas Balu Karnawałowego, gdy najstar­sze rody otworzyły przed nią drzwi, przyjmując w salonach Klubu Ziemiańskiego. Owej nocy Mimi wprawiła konkurencję w osłupienie, bo pojawiła się ubrana jak mężczyzna, w pełnym przepychu stroju tajskiego króla, obwieszona sztucznymi szmaragdami i ze mną jako swoją przebraną królową pod rękę. Niektórzy pamiętali, że przed laty oklaskiwali ją w pewnym obrzydliwym kabarecie zbo­czeńców, co jednak wcale nie przyniosło jej uszczerbku, wręcz przeciwnie, wzmogło jedynie zainteresowanie. Mimi wiedziała, że ci ludzie nigdy nie zaakceptują jej na stałe. Na razie zabiegali o jej towarzystwo, bo była dla nich dziwolągiem, który służył za ozdobę przyjęć. Lubiła jednak bywać w towarzystwie i aby jakoś ten kaprys usprawiedliwić, utrzymywała, że jest to pożyteczne dla jej artystycznej kariery. Najważniejsze to być ustosunkowanym, mówiła, gdy się z niej naśmiewałam.

Sukces Mimi zapewnił nam dostatnie życie. Mieszkałyśmy teraz naprzeciwko parku, do którego niańki przychodziły z dziećmi na spacer, a kierowcy przyprowadzali wymuskane pieski, żeby się mogły wysikać. Przed przeprowadzką Mimi podarowała sąsiadkom z ulicy Republica swoją kolekcję pluszowych maskotek i haftowanych poduszek, ale figurki wyrobione własnoręcznie ze sztucznej glinki wpakowała do szuflad. W przypływie głupoty pokazałam jej kiedyś, jak można lepić z tej masy i potem spędzała każdą wolną chwilę na przygotowywaniu glinki i nadawaniu jej różnych cudacz­nych kształtów. Wynajęła dekoratora wnętrz, żeby urządził jej nowe mieszkanie. O mało nie doznał zawału serca na widok wyrobów z materii uniwersalnej i błagał Mimi o schowanie ich gdzieś, żeby nie zepsuły zaprojektowanego wnętrza, co ona obiecała mu bez wahania, bo był sympatyczny, w dojrzałym wieku, miał szare oczy i ciemne włosy. Zrodziła się między nimi szczera przyjaźń i Mimi doszła do wniosku, że spotkała wreszcie człowieka, którego gwiazdy jej przeznaczyły. Astrologia mówi prawdę, Ewo, w mojej karcie astralnej jest napisane, że w drugiej połowie życia spotkam wielką miłość... Przez dłuższy czas dekorator często nas odwiedzał i wywarł wielki wpływ na styl naszego życia. Wyrobił w nas subtelne gusty i przyzwyczajenia w sprawach, na które nigdy nie zwracałyśmy uwagi. Nauczyłyśmy się wybierać wina, bo przedtem uważałyśmy, że czerwone pija się wieczorem, a białe w ciągu dnia, zasmakowałyśmy w sztuce, zaczęłyśmy się interesować wiadomościami ze świata. Niedziele spędzałyśmy w galeriach malarstwa, muzeach, w teatrze lub kinie. Z nim poszłam na pierwszy w swoim życiu koncert, który wywarł na mnie tak oszałamiające wrażenie, że nie mogłam spać potem przez trzy dni, bo ciągle rozbrzmiewała we mnie muzyka. Gdy wreszcie zapadłam w sen, śniło mi się, że jestem instrumentem strunowym, którego pudło zrobione jest z jasnego drewna inkrustowanego masą perłową i który ma kołki z kości słoniowej. Długo nie opuszczałam żadnego występu orkiestry, siadałam w loży na drugim balkonie i kiedy dyrygent unosił w górę batutę, a sala wypełniała się dźwiękami, łzy ciekły mi po 210

policzkach ze wzruszenia. Dekorator urządził mieszkanie na biało, ustawił nowoczesne meble, ale dodał kilka staroświeckich drobiazgów. Było tak odmienne od mieszkań, jakie dotąd widziałyśmy, że przez długie tygodnie chodziłyśmy po pokojach onieśmielone, bojąc się dotknąć czegokolwiek, bo mogłyśmy niechcący coś przestawić, nie siadałyśmy też na otomanie, gdyż żal nam było gnieść puchowe poduszki. Dekorator od początku zapewniał nas, że do dobrego smaku łatwo się przyzwyczaić i tak też było; przyzwyczai­łyśmy się w końcu i ze śmiechem wspominałyśmy nasze dawne prostactwo. Pewnego dnia ten miły człowiek oświadczył, że wyjeżdża do Nowego Jorku, bo dostał tam pracę w jakimś piśmie. Spakował walizki i pożegnał się z nami z prawdziwym żalem, zostawiając Mimi pogrążoną w rozpaczy.

- Uspokój się, Mimi. Skoro wyjechał, to znaczy, że nie był mężczyzną twego życia. Ten prawdziwy wkrótce się zjawi - powie­działam, a nieodparta logika tego argumentu dodała jej trochę otuchy.

Z biegiem czasu doskonała harmonia wystroju wnętrza została nieco zaburzona, ale za to mieszkanie stało się bardziej przytulne. Zaczęło się od pejzażu morskiego. Opowiedziałam Mimi, jak wielką wagę miał dla mnie obraz wiszący w domu u podstarzałego rodzeństwa, a ona stwierdziła, że moja fascynacja musiała mieć jakieś głębsze przyczyny i że z całą pewnością dziedziczę ją po jakimś przodku - żeglarzu, który zaraził mnie nieuleczalną nostal­gią za morzem. Ponieważ pasowało to do legendy o holenderskim dziadku, przeszukałyśmy antykwariaty i obeszłyśmy aukcje obra­zów, aż w końcu natrafiłyśmy na płótno olejne ze skałami, falami, mewami i chmurami. Kupiłyśmy je bez chwili wahania i powiesiłyśmy na honorowym miejscu, niszcząc cały efekt, jaki dawały japońskie ryciny tak starannie wybrane przez naszego przyjaciela. Potem kupiłam stopniowo portrety całej rodziny, jakieś dagerotypy wypłowiałe ze starości: ambasadora obwieszonego orderami, podróżnika z wielkimi wąsiskami i dwururką w dłoni, dziadka w drewnianych chodakach i z ceramiczną fajką, patrzącego wynio­śle w przyszłość. Gdy miałam już całą rodzinę, zaczęłyśmy się rozglądać za podobizną Consuelo. Żadna mi się nie podobała, ale po żmudnych poszukiwaniach natknęłam się wreszcie na portret delikatnej, uśmiechniętej kobiety, ubranej w koronki i osłoniętej parasolką, na tle krzaku pnących róż. Była dostatecznie piękna, żeby wcielić się w moją matkę. W dzieciństwie widywałam Consuelo tylko w fartuchu i espadrylach, gdy wykonywała zwykłe prace domowe, wiedziałam jednak od zawsze, że tak naprawdę jest podobna do tej wytwornej pani z parasolką, bo taką właśnie postać przybierała, ilekroć zostawałyśmy same w naszej służbówce, i taką też pragnę zachować ją w pamięci.

Starałam się w tamtych latach nadrobić stracony czas. Poszłam do wieczorowej szkoły średniej, żeby zdać maturę, która później do niczego mi się nie przydała, ale wówczas uważałam, że jest niezbęd­na. W ciągu dnia pracowałam jako sekretarka w wojskowej szwal­ni, a nocą zapełniałam zeszyty opowiadaniami. Mimi nieraz prosiła mnie, żebym rzuciła marne zajęcie i poświęciła się wyłącznie pisaniu. Odkąd zobaczyła, jak ludzie stoją w kolejce przed księgarnią, żeby dostać autograf pewnego wąsatego pisarza kolumbijskiego odbywającego triumfalną podróż po świecie, zasypywała mnie zeszytami, ołówkami i słownikami. To dobry zawód, Ewo, nie musiałabyś zrywać się o świcie ani słuchać niczyich poleceń... Marzyła, żebym poświęciła się literaturze, ale ja musiałam zarabiać na życie, a pod tym względem literatura nie daje pewnego oparcia. Niedługo po tym, jak wyjechałam z Agua Santa i urządziłam się w stolicy, odnalazłam matkę chrzestną. Gdy słyszałam o niej po raz ostatni, była chora. Teraz mieszkała w pokoiku w starej części miasta, przygarnięta przez dobrych ludzi, którzy się nad nią ulitowali. Nie miała wielkiego dobytku, jeśli nie liczyć zabalsamowanej pumy - która cudownym zrządzeniem losu pozostawała nietknięta mimo nędzy i upływu czasu - oraz figurek świętych, bo - jak mówiła - człowiek musi mieć w domu własny ołtarzyk, żeby wydawać na świece, a nie na klechów. Straciła kilka zębów, między innymi złoty, który zmuszona była sprzedać, po obfitych niegdyś kształtach pozostało tylko wspomnienie. Zachowała jed­nak nadal nawyk dbania o czystość i co wieczór myła się, polewając wodą z dzbanka. W głowie miała pomieszane i zrozumiałam, że nie znajdę sposobu, żeby wydostać ją z labiryntu urojeń. Poprzestałam na częstych wizytach, dawaniu jej witamin, sprzątaniu pokoju i zanoszeniu w prezencie różnych łakoci i wody różanej, żeby się mogła nią spryskiwać, jak dawniej. Chciałam umieścić ją w jakimś sanatorium, ale lekarze nie uznali tego za konieczne, powiedzieli mi, że nie jest ciężko chora, że są cięższe przypadki i że służba zdrowia nie zajmuje się takimi przypadłościami, na jakie cierpi matka chrzestna. Pewnego ranka odebrałam telefon od zaniepokojonych ludzi, którzy ją przygarnęli: matka chrzestna dostała napadu melancholii i płacze bez przerwy od dwunastu dni.

- Chodźmy do niej. Pójdę z tobą - powiedziała Mimi.

Nadeszłyśmy tuż po tym, gdy matka chrzestna - nie mogąc już dłużej znieść przygniatającego ją smutku - poderżnęła sobie gardło. Przed domem usłyszałyśmy przeraźliwy krzyk, który postawił na nogi wszystkich sąsiadów. Wpadłyśmy do środka i znalazłyśmy ją w kałuży krwi, która między łapami zabalsamowanej pumy urosła do rozmiarów jeziora. Matka chrzestna miała na szyi cięcie od ucha do ucha, ale jeszcze żyła i patrzyła na nas osłupiała ze zdumienia. Podcięła sobie mięśnie szczęk, policzki jej się podniosły i usta wykrzywiał przeraźliwy, bezzębny uśmiech. Poczułam, że robi mi się słabo, musiałam oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść, natomiast Mimi uklękła przy niej i zacisnęła brzegi rany swoimi długimi paznokciami mandaryna, wstrzymując w ten sposób krwotok, którym uchodziło z niej życie. Siedziała z nią tak aż do przyjazdu karetki pogotowia. W drodze do szpitala ja trzęsłam się cała z przerażenia, a ona nadal ściskała paznokciami ranę na szyi. Mimi to zaskakująca kobieta. W szpitalu lekarze wzięli matkę chrzestną na stół operacyjny i zacerowali jak skarpetkę, cudem ratując od śmierci.

Gdy zabierałam jej rzeczy z pokoju, w którym mieszkała, znalazłam w jakiejś torbie warkocz matki, rudy i błyszczący jak skóra żmii surucucu. Leżał tam zapomniany przez wszystkie te lata i pewno dzięki temu nie został sprzedany perukarzowi. Zabrałam do siebie warkocz i pumę. Próba samobójcza sprawiła, że poważniej zajęto się chorą i gdy tylko wypisano ją z oddziału intensywnej terapii, została umieszczona w zakładzie dla umysłowo chorych. Miesiąc później pozwolono nam ją odwiedzić.

- To jest gorsze od więzienia Santa Maria - oświadczyła Mimi. - Trzeba ją stąd zabrać.

Ujrzałyśmy matkę chrzestną przywiązaną do cementowego słupa na patio, obok innych obłąkanych kobiet. Nie płakała już, stała milcząca i nieruchoma, z wielkim szwem na szyi. Poprosiła, żeby oddali jej świętych, bo bez nich czuje się zagubiona i osaczona przez diabły: chcą jej zabrać syna, dwugłowego potwora. Mimi podjęła próbę leczenia jej energią pozytywną, tak jak to zaleca podręcznik Maharishiego, chora okazała się jednak nieczuła na ezoteryczne terapie. Od tamtych czasów datuje się jej obsesyjne zainteresowanie papieżem, chciała go zobaczyć i prosić o rozgrze­szenie, więc obiecałam jej - dla uspokojenia - podróż do Rzymu, nie przypuszczając w najśmielszych marzeniach, że nadejdzie dzień, w którym zobaczymy Ojca Świętego we własnej osobie, jak rozdziela w tropikach błogosławieństwa.

Zabrałyśmy ją z zakładu, wykąpałyśmy, ułożyłyśmy tych kilka kosmyków, jakie jeszcze jej zostały na głowie, ubrałyśmy w nowe rzeczy i zawiozłyśmy, razem ze wszystkimi świętymi figurkami, do pewnej prywatnej kliniki położonej na wybrzeżu, wśród palm, kaskad i klatek z papugami. Było to miejsce dla zamożnych ludzi, ale została przyjęta mimo swego wyglądu, bo Mimi przyjaźniła się z dyrektorem kliniki, argentyńskim psychiatrą. Została umiesz­czona w pokoju pomalowanym na różowo, z widokiem na morze i sączącą się z radia nastrojową muzyką. Koszt tego wszystkiego był dość wysoki, ale warto było podjąć ten wysiłek, bo po raz pierwszy, odkąd sięgałam pamięcią, chrzestna sprawiała wrażenie zadowolonej. Za pierwszy miesiąc zapłaciła Mimi, ale to przecież był mój obowiązek. Zaczęłam więc pracować w szwalni.

- To nie jest praca dla ciebie. Musisz się uczyć na pisarkę - nalegała Mimi.

- Tego nigdzie się nie można nauczyć.

Huberto Naranjo pojawił się w moim życiu nieoczekiwanie i w ten sam sposób ulotnił się kilka godzin później bez żadnego wyjaśnienia, zostawiając po sobie zapach puszczy, błota i prochu. Moje życie zmieniło się w oczekiwanie na niego i podczas tego długiego i cierpliwie znoszonego czasu odtwarzałam sobie wiele razy wieczór naszego spotkania, gdy po wypiciu kawy niemal w milczeniu, wpatrzeni w siebie namiętnie, poszliśmy trzymając się za ręce do hotelu, położyliśmy razem na łóżku, a on wyznał, że nigdy nie darzył mnie miłością braterską i że myślał o mnie ciągle przez te wszystkie lata.

- Pocałuj mnie. Nikogo nie powinienem kochać, ale nie po­trafię także być bez ciebie. Pocałuj mnie jeszcze raz - wyszeptał, obejmując mnie, a potem, wilgotny od potu i drżący, położył się z kamiennym wzrokiem.

- Gdzie mieszkasz? Gdzie mam cię szukać?

- Nie szukaj mnie. Wrócę, jak będę mógł. - i znowu zaczął mnie ściskać jak szalony, pospiesznie i niezdarnie.

Przez jakiś czas nie miałam od niego żadnych wiadomości i Mimi uważała, że to są właśnie skutki ulegania podczas pierwszej randki. Trzeba było pozwolić się prosić. Ile razy ci mówiłam? Mężczyźni zrobią wszystko, co można, żeby się przespać z kobietą, ale kiedy już im się to uda, gardzą nami. On teraz myśli, że jesteś łatwa, możesz tu siedzieć i czekać, on nie wróci. Jednak Huberto Naranjo pojawił się znowu, zaczepił mnie na ulicy i znowu poszliśmy do hotelu i kochaliśmy się, jak poprzednio. Od tej chwili miałam przeczucie, że zawsze będzie wracał, choć przy każdej okazji dawał mi do zrozumienia, że to już ostatni raz. Pojawił się w moim życiu otoczony mgłą tajemnicy, przynosząc ze sobą coś bohaterskiego i strasznego zarazem. Rozkołysał moją wyobraźnię i chyba dlatego zgodziłam się go kochać na tak niepewnych warunkach.

- Nic o nim nie wiesz. Na pewno jest żonaty i ma z pół tuzina dzieciaków - gderała Mimi.

- Za dużo oglądasz telewizji. Nie wszyscy są tacy, jak czarne charaktery z seriali.

- Już ja wiem, co mówię. Mnie wychowywali jak mężczyznę, chodziłam do szkoły z chłopakami, bawiłam się z nimi, starałam się chodzić z nimi na mecze i do barów. Znam się na tym dużo lepiej niż ty. Nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale tutaj żadnemu nie można ufać.

Huberto nie zjawiał się w jakichś przewidywalnych odstępach, czasem czekałam dwa tygodnie, czasem kilka miesięcy. Nie dzwo­nił do mnie, nie pisał listów, nie przekazywał wiadomości, a potem nagle, gdy najmniej się tego spodziewałam, zjawiał się przede mną na ulicy, jakby znał mój każdy krok i śledził mnie ukryty w cieniu. Za każdym razem wyglądał inaczej: raz nosił wąsy, innym razem brodę, farbował włosy na różne kolory, przebierał się. Napełniało mnie to strachem, ale i pociągało zarazem, miałam wrażenie, jakbym kochała różnych mężczyzn równocześnie. Ma­rzyłam, żeby mieć jakiś własny kąt, pragnęłam dla niego gotować, prać jego rzeczy, spać z nim każdej nocy, włóczyć się po ulicach bez określonego celu, trzymać go za rękę, jakbyśmy byli mężem i żoną. Wiedziałam już, że jest złakniony miłości, czułości, sprawied­liwości, radości - wszystkiego. Wysysał ze mnie wszystkie soki, jakby chciał nasycić odwieczne pragnienie, szeptał moje imię i nagle oczy napełniały mu się łzami. Rozmawialiśmy o przeszłości, o naszych spotkaniach, gdy byliśmy dziećmi, ale nigdy nie odnosiliśmy się do teraźniejszości ani do przyszłości. Czasem nie minęła nawet godzina, a już miałam wrażenie, że przed czymś uciekał: obejmował mnie ze smutkiem i wybiegał. Jeśli nie było takiego pośpiechu, zwiedzałam z uwielbieniem jego ciało, odkrywałam je, liczyłam maleńkie blizny, znamiona, stwierdzałam, że schudł, że na dłoniach ma więcej odcisków a skórę bardziej wysuszoną, co tu masz, to chyba drzazga, to nic takiego, chodź do mnie. Po każdym pożegnaniu czułam gorzki smak w ustach, mieszaninę bólu, gniewu i czegoś, co przypominało litość. Czasami, żeby nie wzbudzać jego niepokoju, udawałam rozkosz, choć wiele mnie jeszcze od niej dzieliło. Czułam taką potrzebę zatrzymania go i rozkochania w sobie, że postanowiłam posłuchać rad Mimi i nie użyłam w praktyce żadnej ze sztuczek, jakich nauczyłam się z podręczników Seńory, nie pokazałam mu także mądrych pieszczot Riada Halabiego, nie wspomniałam o swoich fantazjach ani nie wskazałam, gdzie znajdują się czułe struny, których Riad dotknął, bo wyczułam instynktownie, że zadręczyłby mnie pytaniami: gdzie? z kim? kiedy to robiłaś? Mimo przechwałek na temat powodzenia u kobiet, jakie tyle razy od niego słyszałam, gdy jeszcze był wyrostkiem - a może z powodu tego powodzenia - przy mnie był prawdziwym świętosz­kiem: ciebie szanuję - mówił - nie jesteś taka jak inne. To znaczy kto? - pytałam, a on uśmiechał się ironicznie i chłodno. Roztropnie nie wspomniałam mu o swojej namiętności do Kamala, niemożliwej miłości do Riada ani przypadkowych spotkaniach z innymi kochankami. Gdy zapytał o moje dziewictwo, odpowiedziałam: a co cię to obchodzi, swojego też mi nie dałeś w prezencie. Huberto jednak zareagował tak gwałtownie, że wolałam przemilczeć moją cudowną noc z Riadem Halabim i zmyśliłam na poczekaniu, że zgwałcili mnie policjanci z Agua Santa, gdy zostałam zatrzymana po śmierci Zulemy. Doszło między nami do bezsensownej kłótni, wreszcie on przeprosił, wybacz mi, jestem chamem, przecież to nie twoja wina, Ewo, przysięgam ci, że jeszcze mi za to zapłacą te kanalie.

- Kiedy będziemy już mogli żyć spokojnie, wszystko ułoży się dużo lepiej - utrzymywałam podczas rozmów z Mimi.

- Jeśli teraz nie jesteś z nim szczęśliwa, to nigdy nie będziesz. Nie rozumiem, dlaczego go nie zostawisz, to bardzo dziwny typ.

Związek z Hubertem Naranjo zmienił moje życie, chodziłam zrozpaczona, niecierpliwa, owładnięta pragnieniem, żeby zdobyć go i zatrzymać przy sobie. Źle spałam, śniły mi się koszmary, robiłam głupstwa, nie potrafiłam skupić się na pracy ani na opowiadaniach, szukając jakiejś ulgi wyciągałam proszki uspokajające z domowej apteczki i łykałam po kryjomu. Minął jednak jakiś czas i widmo Huberta Naranjo skurczyło się, przestało być wszechobecne, zmniejszyło się do wygodnego rozmiaru i wtedy okazało się, że mogę już żyć dla innych spraw, nie tylko po to, żeby go pragnąć. Nadal czekałam na jego odwiedziny, bo kochałam go i czułam się bohaterką jakiegoś dramatu, główną postacią powie­ści, mogłam jednak prowadzić spokojne życie i nadal pisać nocami. Przypomniałam sobie, że zakochawszy się w Kamalu, postanowiłam nie poddać się nigdy więcej nieznośnej męce zazdrości i wytrwałam uparcie w tym postanowieniu. Nie dopuściłam do siebie podejrzeń, że podczas naszych rozstań wynajduje inne kobiety albo że jest bandytą, jak mówiła Mimi. Wolałam wyobrażać sobie, że jego zachowanie wynika z jakiegoś bardzo ważnego powodu, że prowadzi pełne przygód życie, do którego ja nie mam wstępu, że tkwi w męskim świecie, który rządzi się nieubłaganymi prawami. Huberto Naranjo był zaangażowany w jakąś sprawę, która musiała być dla niego ważniejsza od naszej miłości. Starałam się wszystko zrozumieć i przystać na to. Pielęgnowałam w sobie jakieś romantycz­ne uczucie do tego mężczyzny, który stawał się coraz bardziej daleki i milczący, przestałam jednak snuć plany na przyszłość.

Tego dnia, kiedy niedaleko szwalni, w której pracowałam, zabito dwóch policjantów, utwierdziłam się w swoich podejrzeniach, że tajemnica Huberta ma jakiś związek z partyzantką. Policjantów zastrzelono serią z karabinu maszynowego, oddaną z przejeżdżającego samochodu. Cała ulica zapełniła się natychmiast ludźmi, patrolami, karetkami pogotowia, przeszukano wszystkie okoliczne domy. Samochody policyjne wjechały do szwalni, robotnicom kaza­no stanąć w rzędzie na dziedzińcu i przeszukano wszystkie pomie­szczenia od góry do dołu. W końcu puścili nas wolno, każąc wracać do domów, bo w mieście trwały zamieszki. Poszłam na przystanek autobusowy i spotkałam tam czekającego widać na mnie Huberta Naranjo. Nie widzieliśmy się od dwóch miesięcy i ledwie go poznałam, bo wyglądał dużo starzej. Tym razem nie czułam żadnej rozkoszy w jego ramionach i nawet nie usiłowałam jej udawać, bo myślami byłam gdzie indziej. Gdy usiedliśmy potem na łóżku, nadzy wśród pogniecionej pościeli, poczułam, że z każdym dniem coraz bardziej się od siebie oddalamy i zrobiło mi się nas żal.

- Nie gniewaj się, ale źle się dzisiaj czuję. Okropny dzień. Zabili dwóch policjantów, znałam ich, zawsze stali na posterunku w tym samym miejscu i witali się ze mną. Jeden nazywał się Sokrates, wyobraź sobie, co za imię dla gliniarza. To przyzwoity facet. Zastrzelili ich.

- Przeprowadzono egzekucję - poprawił mnie Huberto Naranjo. - Lud dokonał na nich egzekucji. To nie jest morderstwo, należy wyrażać się precyzyjnie. To policjanci są mordercami.

- Co ty wygadujesz? Tylko mi nie mów, że popierasz terroryzm.

Odsunął mnie stanowczym ruchem i patrząc mi prosto w oczy, wytłumaczył, że to rząd stosuje przemoc. Bezrobocie, nędza, korup­cja, niesprawiedliwość społeczna - czy to nie są formy przemocy? Państwo wyzyskuje nas na wiele sposobów, ucieka się do represji, ci policjanci byli siepaczami reżimu, bronili interesów swoich wrogów klasowych, więc ich egzekucja jest aktem usprawiedliwionym. Lud walczy o wyzwolenie. Milczałam długą chwilę. Nagle zrozumiałam, co znaczą jego nieobecności, blizny, jego milczenie, pośpiech, otoczka tajemnicy i ten magnetyzm, który elektryzował powietrze i przyciągał mnie jak porażonego światłem owada.

- Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś?

- Wolałem, żebyś nie wiedziała.

- Nie ufasz mi?

- Postaraj się zrozumieć, to jest wojna.

- Gdybym wiedziała, byłoby mi łatwiej przez tych kilka lat.

- Spotykanie się z tobą jest czystym szaleństwem. Pomyśl, co by się stało, gdyby zaczęli coś podejrzewać i wzięli cię na przesłuchanie.

- Niczego bym nie powiedziała!

- Oni potrafią niemowę zmusić do mówienia. Potrzebuję cię, nie mogę żyć bez ciebie, ale czuję się winny za każdym razem, jak tu przychodzę, bo narażam na niebezpieczeństwo organizację i ży­cie moich towarzyszy.

- Zabierz mnie ze sobą.

- Nie mogę, Ewo.

- Nie ma kobiet w górach?

- Nie ma. To bardzo twarda walka, ale przyjdą lepsze czasy i będziemy mogli kochać się inaczej.

- Nie możesz poświęcać swojego i mojego życia.

- Niczego nie poświęcam. Budujemy nowe społeczeństwo, pewnego dnia wszyscy będziemy równi i wolni...

Przypomniałam sobie to odległe popołudnie, kiedy się poznaliśmy - dwoje dzieci zagubionych na miejskim placu. Już wtedy on uważał się za prawdziwego mężczyznę, zdolnego pokierować swym losem. Co do mnie, to utrzymywał, że skoro miałam nieszczęście urodzić się kobietą, powinnam poddawać się męskiej kurateli i godzić się z różnymi ograniczeniami. W jego oczach zawsze będę osobą zależną. Uważał tak, odkąd zaczął używać własnego rozumu i było zupełnie nieprawdopodobne, żeby rewolucja zmieniła jego nastawienie. Zrozumiałam, że nasze problemy nie mają nic wspólnego z dolami i niedolami partyzantki. Nawet jeśli uda mu się spełnić marzenia, dla mnie już równości nie wystarczy. Dla Naranjo - i takich jak on - lud składał się wyłącznie z mężczyzn. Kobiety powinny, co prawda, uczestniczyć w walce, ale nie mogą podejmować decyzji ani sprawo­wać władzy. Jego rewolucja nie odmieniłaby w zasadniczy sposób mego losu, cokolwiek się zdarzy, zawsze będę musiała sama torować sobie drogę aż do końca swoich dni. Może w tej właśnie chwili zdałam sobie sprawę, że i ja prowadzę swoją własną wojnę, której końca nie widać, więc lepiej prowadzić ją z radością, żeby życie nie upłynęło mi na czekaniu na jakieś ostateczne zwycięstwo, po którym dopiero mogłabym poczuć się dobrze. Doszłam do wniosku, że Elwira miała rację, trzeba być bardzo dzielną i walczyć bez wytchnienia.

Tego dnia rozstaliśmy się w gniewie, ale Huberto Naranjo wrócił po dwóch tygodniach, a ja czekałam na niego, jak zawsze.

Dziesięć

Nasilające się coraz bardziej działania partyzantki sprowadziły Rolfa Carlego do kraju.

- Na razie koniec z tym jeżdżeniem po świecie, chłopcze - zakomunikował mu Aravena, siedząc za swoim dyrektorskim biurkiem. Bardzo przytył, chorował na serce i jedynymi uciechami, jakie rozbudzały jeszcze jego zmysły, było dobre jedzenie, smak cygar i - podczas pobytów w kolonii - ukradkowe zerkanie na majestatyczne, choć niedostępne już, zadki córek wuja Ruperta. Mniejsza wydolność fizyczna nie osłabiła jednak jego zawodowej ciekawości. - Partyzanci dają się bardzo we znaki, więc już czas, żeby ktoś dowiedział się, jak sprawy się mają. Dostajemy ocenzurowane informacje, rząd kłamie, wywrotowe radia także. Chcę wiedzieć, ilu ludzi jest w górach, jak są uzbrojeni, kto ich popiera, jakie mają plany, chcę wiedzieć wszystko.

- Nie może pan tego podać w telewizji.

- Musimy wiedzieć, co się dzieje, Rolf. Sądzę, że ci ludzie to wariaci, ale może się zdarzyć, że mamy tu pod samym nosem następną Sierra Maestra, tylko nic o tym nie wiemy.

- A gdyby nawet, to co by pan zrobił?

- Nic. Nie jest naszym zadaniem zmieniać bieg historii, tylko rejestrować fakty.

- Myślał pan inaczej za czasów Generała.

- Człowiek uczy się z wiekiem. Do roboty. Miej oczy otwarte, filmuj, jeśli będziesz mógł, a potem wszystko mi opowiedz.

- To nie będzie wcale łatwe. Nie pozwolą mi węszyć w swoich obozach.

- Dlatego właśnie ciebie o to proszę, a nie kogoś innego. Byłeś już u nich przed kilkoma laty. Jak nazywał się ten facet, który zrobił na tobie takie wrażenie?

- Huberto Naranjo.

- Możesz znowu się z nim skontaktować?

- Nie wiem. Może już go nie ma na tym świecie? Podobno wielu zabiło wojsko, wielu też zdezerterowało. W każdym razie temat mi się podoba i zobaczę, co da się zrobić.

Huberto Naranjo nie umarł ani nie zdezerterował, ale nikt już nie nazywał go tym imieniem i nazwiskiem. Teraz nazywał się komendantem Rogelio. Spędził wiele lat na wojnie, nie zdejmując butów, z bronią w ręku i z otwartymi zawsze oczyma, gotów przeniknąć wzrokiem nawet mrok. Jego życie składało się z na­stępujących po sobie aktów przemocy, choć zdarzały się w nim również chwile euforii i uniesienia. Ilekroć przyjmował grupę nowych bojowników, serce waliło mu w piersi, jak przed spot­kaniem z ukochaną. Wychodził na skraj obozowiska, żeby ich przywitać. Stali tam, jeszcze nieskalani, pełni optymizmu, pach­nieli jeszcze miastem, ustawieni w szeregu, jak nauczył ich dowód­ca patrolu, ze świeżymi pęcherzami na dłoniach, ale jeszcze bez odcisków, jakie mieli weterani, z łagodnym spojrzeniem, zmęcze­ni, ale uśmiechnięci. Byli jego młodszymi braćmi, jego synami, przychodzili, żeby walczyć, i od tej chwili on stawał się za nich odpowiedzialny, miał utrzymywać ich w ryzach, nauczyć, jak przeżyć, sprawić, by stali się twardzi jak granit, odważniejsi niż lwy, przebiegli, zwinni i tak odporni, żeby każdy był wart stu żołnierzy. Dobrze mieć ich przy sobie, myślał, dławiąc szloch w gardle. Wkładał ręce do kieszeni i witał ich kilkoma szorstkimi zdaniami, żeby nie zdradzić wzruszenia.

Lubił też, gdy tylko było to możliwe, siadać z towarzyszami przy ognisku. Nigdy nie zostawali dłużej w tym samym miejscu. Wedle wskazówek podręcznika, konieczna jest dobra znajomość gór, tak żeby czuć się na swoim terenie jak ryba w wodzie. Zdarzały się jednak dni lenistwa. Czasem śpiewali, grali w karty, słuchali nadawanej przez radio muzyki, jak zwyczajni ludzie. On sam musiał od czasu do czasu schodzić do miasta, żeby nawiązać kontakt z łącznikami. Spacerował wtedy po ulicach, udając, że jest taki, jak wszyscy, wdychał zapomniane już zapachy jedzenia, ulicznego ruchu, śmieci, przyglądał się innymi oczyma dzieciom, kobietom zajętym swoimi sprawami, wałęsającym się psom, jakby był jednym z tego tłumu, jakby nikt go nie ścigał. Niekiedy zdarzało mu się dostrzec na jakiejś ścianie napisane czarnymi literami nazwisko komendanta Rogelio i widząc się tak napięt­nowanym, przypominał sobie z mieszaniną dumy i strachu, że nie powinien tu przychodzić, bo nie prowadzi takiego życia jak pozo­stali. Jest bojownikiem.

Większość partyzantów to byli dawni studenci uniwersytetu, ale Rolf Carle nie zamierzał rozpytywać w środowisku studenc­kim, jak dotrzeć w góry. Jego twarz często pojawiała się w telewi­zyjnych wiadomościach, wszyscy dobrze go znali. Przypomniał sobie, jakiego kontaktu użył przed laty, gdy po raz pierwszy zrobił wywiad z Hubertem Naranjo w zaraniu walki zbrojnej i udał się do knajpy Czarnego. Znalazł go w kuchni, trochę starszego, ale w dobrym nastroju. Nieufnie uścisnęli sobie dłonie. Czasy się zmieniły, ściganiem partyzantów zajmowali się specjaliści, a sama partyzantka nie była już przygodą młodych idealistów, którzy pragną zmienić świat, lecz bezlitosną walką na śmierć i życie. Rolf Carle przedstawił sprawę w sposób trochę okrężny.

- Ja nie mam z tym nic wspólnego - odpowiedział Czarny.

- Nie jestem szpiclem i nigdy nie byłem. Nie wydałem cię przez te wszystkie lata, dlaczego miałbym teraz to zrobić? Pogadaj z szefami, żeby dali mi szansę. Niech mi przynajmniej pozwolą wytłumaczyć, co chcę zrobić...

Mężczyzna spojrzał uważnie, przyglądając się w skupieniu jego twarzy i chyba spodobało mu się to, co w niej zobaczył, bo Rolf Carle wyczuł zmianę w jego nastawieniu.

- Wpadnę do ciebie jutro, Czarny - powiedział.

Przyszedł następnego dnia, a potem przychodził przez wszystkie kolejne dni w ciągu całego niemal miesiąca, aż wreszcie został zaproszony na spotkanie, na którym miał okazję przedstawić swoje plany. Partia doszła do wniosku, że Rolf Carle może okazać się użyteczny; robi dobre reportaże, sprawia wrażenie uczciwego, ma dostęp do telewizji i jest przyjacielem Araveny. Taka znajomość może być pożyteczna, a ryzyko nie będzie nadmierne, jeśli tylko dobrze się wszystko zorganizuje i podejmie odpowiednie środki ostrożności.

- Należy informować lud, zwycięstwo przyciąga sojuszników - twierdzili dowódcy.

- Nie należy niepokoić opinii publicznej, nie chcę słyszeć ani słowa o partyzantce, wykończymy ich milczeniem. To ludzie wyjęci spod prawa i tak ich trzeba traktować - nakazywał ze swej strony prezydent republiki.

Tym razem podróż Rolfa do obozu powstańców bardzo różniła się od tej, jaką odbył wcześniej, i w niczym nie przypominała wakacyjnej wycieczki szkolnej z plecakiem. Znaczną część drogi przebył z zawiązanymi oczyma, wieźli go w bagażniku samo­chodowym, półżywego z braku powietrza i z gorąca, inną znowu część drogi przemierzał nocą, przez pola, nie mając żadnych danych, żeby zorientować się, gdzie jest, jego przewodnicy zmie­niali się wprawdzie, ale żaden nie przejawiał najmniejszej ochoty do rozmowy, dwa dni przesiedział zamknięty w szopach i spich­lerzach, przerzucany z miejsca na miejsce i bez prawa do zadawa­nia pytań. Specjalnie szkolone do walki przeciwko powstańcom oddziały wojska osaczały partyzantów, ustawiały ruchome punkty kontrolne na drogach, zatrzymywały samochody, rewidowały wszystko. Nie było łatwo przejść wojskowe linie kontrolne. Wy­specjalizowane jednostki zgrupowane były w ośrodkach dowodze­nia rozrzuconych po całym kraju. Wieść niosła, że w tych ośrod­kach więziono także ludzi i poddawano ich torturom. Do walki wprowadzono również lotnictwo, bombardując i zmieniając w ru­mowiska położone w górach wioski. Pamiętajcie o kodeksie etyki rewolucyjnej, powtarzał do znudzenia komendant Rogelio, my nie możemy dopuszczać się nadużyć, macie traktować ludzi z szacun­kiem i płacić za wszystko, co bierzecie, żeby lud widział wyraźnie różnicę między nami i wojskiem, żeby wiedział, jak będzie się żyło na obszarach wyzwolonych przez rewolucję. Rolf zdał sobie spra­wę, że całkiem niedaleko od żyjących w pozornym spokoju miast znajduje się terytorium, na którym trwa wojna, ale wydano oficjal­ny zakaz informowania o tym. Wiadomości przekazywały tylko podziemne radiostacje, informując o akcjach przeprowadzanych przez partyzantów: o wysadzonym w powietrze rurociągu, napa­dach na wartowników, zasadzkach.

Po pięciu dniach, podczas których przerzucali go z miejsca na miejsce niczym tobołek, kazano mu wspinać się na wzgórze, torując sobie drogę wśród bujnej roślinności maczetą. Był głodny, ubłocony, pocięty przez komary. Przewodnicy zostawili go wresz­cie na polanie w lesie, przykazując, żeby nie ruszał się stamtąd pod żadnym pozorem, nie rozpalał ognia i nie robił hałasu. Czekał więc, słysząc wokoło tylko wrzaski małp. O świcie, gdy jego cierpliwość była już na wyczerpaniu, zjawili się nagle dwaj młodzi oberwańcy z brodami, uzbrojeni w karabiny.

- Witaj, towarzyszu - powiedzieli z szerokim uśmiechem.

- Najwyższy czas - odpowiedział wycieńczony.

Jedyny pełnometrażowy dokument, jaki powstał w kraju o par­tyzantce z tamtych lat, nakręcił Rolf Carle. Zrobił to, zanim jej ostateczna klęska położyła kres rewolucyjnym marzeniom, a tych, którzy przeżyli, przywróciła normalnemu życiu - jednych jako urzędników, innych jako posłów albo przedsiębiorców. Przez jakiś czas pozostawał z grupą komendanta Rogelio, przemieszczając się nocami po dzikich okolicach, a odpoczywając za dnia. Głód, strach, zmęczenie. Życie w górach było bardzo ciężkie. Widział już wcześniej inne wojny, ale ta walka, toczona na zasadzki, nieoczekiwane ataki, uczucie, że ciągle jest się ściganym, samotność i cisza - wszystko to wydawało mu się znacznie gorsze. Całkowita liczebność oddziałów partyzanckich zmieniała się, byli zorganizo­wani w małe grupy, żeby swobodniej się przemieszczać. Komen­dant Rogelio krążył między tymi grupami, nadzorując cały front. Rolf przypatrywał się szkoleniu nowych bojowników, pomagał instalować radia i rozstawiać posterunki, nauczył się czołgać i wytrzymywać ból. Żyjąc wśród nich i słuchając tego, co mówią, zrozumiał wreszcie powody, dla których ci młodzi ludzie zdobywali się na takie poświęcenie. W obozach przestrzegano wojskowej dyscypliny, ale w odróżnieniu od żołnierzy ludzie nie mieli od­powiedniej odzieży, lekarstw, jedzenia, dachu nad głową, nikt im nie zapewniał transportu ani łączności. Bywało, że deszcz pada całymi tygodniami, a oni nie mogą nawet rozpalić ogniska, żeby się osuszyć; żyli tak, jakby las zanurzył się w morzu. Rolf miał wrażenie, że stąpa po linie nad przepaścią. Śmierć była o krok, czaiła się za najbliższym drzewem.

- Wszyscy czujemy to samo, nie przejmuj się. Można się przyzwyczaić - żartował komendant.

Zapasy żywności stanowiły świętość, niekiedy jednak ten i ów nie potrafił się powstrzymać i wykradał puszkę sardynek. Stoso­wano dotkliwe kary i nie dlatego, że trzeba było racjonować żywność, lecz przede wszystkim po to, żeby ludzi wdrożyć do solidarności. Zdarzało się, że ktoś się załamywał i skulony na ziemi zaczynał płakać i przyzywać matkę. Wtedy zjawiał się ko­mendant, pomagał mu się podnieść, zabierał na stronę, tam, gdzie nikt nie mógł ich widzieć, i pocieszał półgłosem. Jeżeli jednak odkrył, że któryś z jego chłopców zdradził, potrafił wykonać na nim wyrok śmierci.

- Śmierć albo rany to tutaj rzecz normalna. Trzeba być gotowym na wszystko. Przeżyją tylko nieliczni, a zwycięstwo będzie cudem - powiedział Rolfowi komendant Rogelio.

Rolf czuł, jak postarzał się w ciągu tych miesięcy, jak jego organizm zużywa się. Wreszcie nie wiedział już, co robi ani dlaczego, stracił poczucie czasu, często godzina zdawała mu się całym tygodniem, a potem nagle cały tydzień wydawał się jednym snem. Trudno było wypreparować to, co stanowi rzetelną informację, istotę rzeczy. Otaczała go dziwna cisza, cisza pełna słów, ale równocześnie ciężka od tajemnych znaków, odgłosów puszczy, przenoszonych z daleka wiatrem wrzasków i szeptów, sennych zawodzeń, jęków i lamentów. Nauczył się dawkować sobie sen małymi porcjami, spać na stojąco, na siedząco, za dnia i nocą, półprzytomny ze zmęczenia, ale zawsze czujny, gotów zerwać się na najlżejszy szmer. Nie lubił brudu, ostrej woni własnego ciała, marzył o kąpieli w czystej wodzie, namydlony od stóp do głowy, oddałby wszystko za filiżankę gorącej kawy. Widział, jak w potyczkach z żołnierzami padają ci sami chłopcy, z którymi poprzedniej nocy palił na spółkę papierosa. Pochylał się nad nimi z kamerą i kręcił tak, jakby to działo się poza nim, jakby stał gdzieś daleko i przyglądał się ich zwłokom przez teleskop. Nie mogę zwariować, powtarzał sobie, jak tyle razy wcześniej w podobnych sytuacjach. Wracały do niego wspomnienia z dzieciństwa, z owego dnia, w którym poszedł grzebać zmarłych w obozie koncentracyjnym, a także obrazy z innych wojen. Wiedział, że takie przeżycia nie mijają bez śladu, że każde takie wydarzenie pozostaje niczym plama w jego pamięci. Zazwyczaj dopiero po dłuższym czasie zdawał sobie sprawę, jak głęboko go naznaczały, jakby z początku wspomnienie trwało zamrożone w jakimś zakamarku duszy, a potem, z powodu jakiegoś skojarzenia, znowu stawało mu przed oczyma z nieubłaganą intensywnością. Zadawał też sobie pytanie, dlaczego nadal tam tkwi, dlaczego nie rzuci tego wszystkiego w diabły i nie wróci do miasta, dlaczego zamiast męczyć się w tym labiryncie koszmarów, nie pójdzie sobie, przecież dużo rozsądniej byłoby odpocząć jakiś czas w kolonii, pozwolić, by kuzynki spowiły go wonią cynamonu, goździków, wanilii i cytryny. Te wątpliwości nie zdołały go jednak powstrzymać, nadal towarzyszył partyzantom wszędzie, dźwigając na ramieniu kamerę tak, jak pozostali dźwigali broń. Pewnego wieczoru czterej chłopcy przynieśli komendanta Rogelio na zrobionych naprędce noszach, owiniętego kocem, dygocącego z zimna i wijącego się z bólu po ukąszeniu skorpiona.

- Tylko bez biadolenia, towarzysze, nikt od tego nie umiera - mruknął. - Zostawcie mnie, samo przejdzie.

Człowiek ten wzbudzał w Rolfie mieszane uczucia. Nigdy nie czuł się swobodnie w jego obecności, podejrzewał, że komendant mu nie ufa, i nie rozumiał, dlaczego właściwie pozwala mu kręcić film, drażniła go jego szorstkość, ale podziwiał go zarazem za to, co potrafi zrobić z ludźmi. Z miasta przychodzili do niego chłopcy z mlekiem pod nosem, a on w ciągu kilku miesięcy robił z nich żołnierzy nieczułych na zmęczenie i ból, a przy tym udawało mu się sprawić, by zachowali młodzieńcze ideały. Nie było lekarstwa na ukąszenie skorpiona, apteczka pierwszej pomocy świeciła pust­kami. Został przy chorym, otulał go kocem, podawał wodę, prze­mywał czoło. Po dwóch dniach gorączka ustąpiła, a w oczach komendanta dostrzegł przeznaczony dla siebie uśmiech. Wtedy zrozumiał, że mimo wszystko są przyjaciółmi.

Rolf Carle nie chciał poprzestać na informacjach zbieranych wśród partyzantów - brakowało mu wiadomości z drugiej strony. Bez zbędnych słów pożegnał się z komendantem Rogelio, obaj znali reguły gry i byłoby nietaktem o nich mówić. Nie dzieląc się z nikim tym, co przeżył w górach, Rolf Carle pojechał teraz na posterunki wojskowe, towarzyszył żołnierzom w ich wyprawach, rozmawiał z oficerami, przeprowadził wywiad z prezydentem i uzyskał nawet pozwolenie, by przyglądać się szkoleniu żołnierzy. Gdy skończył, miał tysiące metrów nakręconej taśmy, setki zdjęć, wiele godzin nagrań magnetofonowych, wiedział na ten temat więcej niż ktokolwiek inny w kraju.

- Myślisz, że partyzantom się uda, Rolf?

- Szczerze mówiąc, panie Aravena, nie.

- Na Kubie im się udało. Udowodnili, że można pokonać regu­larne wojsko.

- Od tej pory minęło kilka lat i jankesi nie pozwolą na więcej zwycięskich rewolucji. Na Kubie była inna sytuacja, tam walczyli przeciwko dyktaturze i ludzie ich popierali. Tu mamy demokrację, która jest, co prawda, niedoskonała, ale ludzie są z niej dumni. Partyzanci nie cieszą się sympatią ludzi i, z nielicznymi wyjąt­kami, udaje im się werbować tylko studentów.

- Co o nich myślisz?

- Są idealistami i są odważni.

- Chcę zobaczyć cały materiał, jaki udało ci się zdobyć - zażądał Aravena.

- Wywołam film i powycinam części, których na razie nie można pokazać. Sam pan kiedyś powiedział, że nie jesteśmy tu po to, żeby zmieniać historię, tylko żeby podawać wiadomości.

- Nie potrafię się przyzwyczaić do twojej pedanterii. Uważasz, że ten film może zmienić losy kraju?

- Tak.

- Muszę mieć ten dokument w swoim archiwum.

- W żadnym razie nie może wpaść w ręce wojskowych, bo to mogłoby się źle skończyć dla tych ludzi z gór. Nie zdradzę ich i jestem pewny, że pan postąpiłby tak samo.

Dyrektor telewizji publicznej wypalił bez słowa całe cygaro aż do ustnika. Poprzez kłęby dymu przyglądał się swemu uczniowi bez cienia sarkazmu. Próbował przypomnieć sobie siebie sprzed lat, gdy sam był w opozycji zwalczającej dyktaturę Generała i odtworzyć swoje ówczesne uczucia.

- Nie lubisz cudzych rad, ale tym razem powinieneś je przyjąć, Rolfie - odezwał się w końcu. - Ukryj dobrze taśmy, bo rząd o nich wie i postara się odebrać ci je siłą albo po dobroci. Wycinaj albo zachowaj wszystko, co uznasz za konieczne, ale ostrzegam cię, że będziesz przechowywał nitroglicerynę. No cóż, może niedługo będziemy mogli pokazać ten dokument i - kto wie - może za jakieś dziesięć lat pokażemy nawet to, co dzisiaj mogłoby, twoim zdaniem, zmienić bieg historii.

W sobotę Rolf Carle przyjechał do kolonii z zamkniętą na kłódkę walizką. Wręczył ją wujostwu, prosząc, żeby nikomu nie mówili ani słowa i przechowali ją do czasu, gdy po nią wróci. Burgel owinęła walizkę w plastikową zasłonkę, a Rupert, o nic nie pytając, schował ją pod deskami w stolarni.

O siódmej rano rozlegał się w szwalni dźwięk syreny, otwierała się brama i wchodziłam do środka razem z gromadą dwustu innych kobiet. Przechodziłyśmy obok strażniczek, które rewido­wały nas od stóp do głowy, żeby zapobiec ewentualnemu sabotażo­wi. W szwalni szyto mundury wojskowe, poczynając od żołnier­skich butów, a skończywszy na dystynkcjach generalskich. Wszystkie materiały wydzielano pod ścisłą kontrolą, żeby żaden guzik, żadna sprzączka, żaden kawałek nitki nie wpadł w ręce bandytów, jak wyrażał się kapitan, bo te dranie, niech ich szlag trafi, mogą skopiować mundury, wmieszać się w szeregi naszego wojska i oddać ojczyznę w komunistyczne łapy. Ogromne pomie­szczenia bez okien oświetlano jarzeniówkami, świeże powietrze tłoczono pod ciśnieniem zamontowanymi w dachu rurami. Na podłodze stały w rzędach maszyny do szycia, a na poziomie dwóch metrów nad ziemią ciągnął się wzdłuż ścian wąziutki balkon, po którym chodzili strażnicy. Ich zadanie polegało na nadzorowaniu rytmu pracy, żeby nic nie zaburzyło produkcji. Na tej samej wysokości znajdowały się także biura, małe pokoiki dla oficerów, księgowych i sekretarek. Hałas przypominał huk wodospadu, trzeba było chodzić z zatyczkami w uszach i porozumiewać się na migi. O dwunastej przez ogłuszający łoskot maszyn przebijało się wycie syreny, wzywającej do jadalni, gdzie podawano niewyszuka­ny, choć treściwy posiłek, podobny do żołnierskiego wiktu. Dla wielu robotnic stanowił jedyny posiłek w ciągu całego dnia i nie­które zostawiały co nieco do zabrania do domu, mimo wstydu, jaki przeżywały, przechodząc przed wartowniczkami z resztkami je­dzenia zawiniętymi w papier. Nie wolno było się malować, włosy należało nosić krótko przycięte lub przykryte chusteczką, bo kie­dyś loki jednej robotnicy wkręciły się w wał maszyny do nawijania nici i zanim zdołano wyłączyć prąd, maszyna ściągnęła biedaczce skalp. Młodsze kobiety starały się, mimo wszystko, ładnie wyglądać, wkładały kolorowe chusteczki, krótkie spódnice, na usta kładły odrobinę karminu, bo - kto wie? - może uda się zwrócić uwagę szefa i odmienić swój los, awansując dwa metry wyżej, na balkon urzędniczek, gdzie lepsze były pensja i traktowanie. Nigdy nie sprawdzona historia pewnej robotnicy, której tak właśnie udało się wyjść za oficera, rozpalała wyobraźnię nowo zatrudnio­nych. Starsze robotnice natomiast nie rozglądały się za tak ułudnymi możliwościami, pracowały pospiesznie i w milczeniu, żeby wyrobić wyższą normę.

Od czasu do czasu na inspekcji zjawiał się pułkownik Tolomeo Rodriguez. Gdy tylko wchodził do szwalni, atmosfera stawała się lodowata, a huk maszyn jeszcze się wzmagał. Był tak wysoki rangą i z jego postaci biło tyle siły, że nie musiał podnosić głosu ani wykonywać gwałtownych ruchów - wystarczało jedno spoj­rzenie, żeby wszyscy czuli przed nim respekt. Dokonywał przeglądu, kartkował księgi rachunkowe, zaglądał do kuchni, rozmawiał z robotnicami. - Pani jest tu nowa? Co wam dziś dali do jedzenia? Bardzo tu gorąco, proszę zwiększyć wentylację. Pani ma podrażnione oczy, proszę iść do biura, żeby wydali pani zwolnienie. - Nic nie umykało jego uwagi. Niektórzy podwładni go nienawidzili, wszyscy się go bali i, jeśli wierzyć plotkom, nawet prezydent liczył się z jego zdaniem, bo pułkownik cieszył się takim poważaniem wśród młodszej kadry oficerskiej, że - gdyby uległ takiej pokusie - w każdej chwili mógł poderwać wojskowych przeciwko konstytucyjnemu porządkowi.

Ja widywałam go zawsze z daleka, bo moje biuro mieściło się na końcu korytarza, a to, co robiłam, nie wymagało jego inspekcji, nawet jednak na taką odległość czułam siłę jego autorytetu. Poznałam go pewnego marcowego dnia. Przyglądałam mu się przez szybę oddzielającą mnie od korytarza, a wtedy on nagle się odwrócił i nasze spojrzenia spotkały się. Cały personel zawsze unikał jego wzroku, nikt nie patrzył mu nigdy prosto w oczy, ale ja nie potrafiłam mrugnąć powieką, wbiłam się wzrokiem w jego źrenice jak zahipnotyzowana. Wreszcie on zrobił kilka kroków w moim kierunku. Hałas nie pozwalał mi słyszeć tych kroków, więc miałam wrażenie, jakby płynął ku mnie, a w pewnej odległości za nim jego sekretarz i kapitan. Gdy pozdrowił mnie lekkim ukłonem, mogłam w pełni ocenić jego wysoki wzrost, wyraziste dłonie, gęste włosy, duże i równe zęby. Był pociągający jak dzikie zwierzę. Gdy wycho­dziłam tego popołudnia ze szwalni, ujrzałam ciemną limuzynę zaparkowaną przy bramie i ordynansa, który wręczył mi odręcznie napisane przez pułkownika Rodrigueza zaproszenie na kolację.

- Pan pułkownik oczekuje na pani odpowiedź - wyprężył się przede mną ordynans.

- Proszę mu powiedzieć, że nie mogę, bo jestem już umówiona.

Po powrocie do domu opowiedziałam o wszystkim Mimi. Moją uwagę, że ten mężczyzna jest wrogiem Huberta Naranjo, puściła mimo uszu i potraktowała całą sytuację niczym romans, jakich wiele nadawało radio, a ona słuchała w wolnych chwilach. Doszła do wniosku, że postąpiłam właściwie, zawsze lepiej kazać się prosić, powtórzyła po raz kolejny.

- Musisz być pierwszą kobietą, która odrzuca jego zaproszenie. Założę się, że jutro zacznie nalegać - orzekła.

Tak się jednak nie stało. Nie dał znaku życia aż do następnego piątku, gdy wpadł do szwalni z niezapowiedzianą wizytą. Zdałam sobie wówczas sprawę, że od wielu dni na niego czekałam, zer­kałam w stronę korytarza, nasłuchując jego kroków poprzez huk maszyn do szycia. Pragnęłam go zobaczyć, a zarazem bałam się spotkania i czułam w środku zapomniany już prawie niepokój, bo odkąd wdałam się w związek z Hubertem Naranjo, nie doświad­czałam tak burzliwych emocji. Oficer nie zaszedł jednak do mego biura, więc gdy w południe rozległa się syrena, westchnęłam z mieszaniną ulgi i żalu. W następnych dniach kilka razy jeszcze o nim myślałam.

Prawie trzy tygodnie później, wróciwszy wieczorem do domu, zastałam tam pułkownika Tolomeo Rodrigueza, popijającego kawę w towarzystwie Mimi. Siedział w fotelu, a na mój widok wstał i wyciągnął do mnie rękę bez uśmiechu.

- Mam nadzieję, że nie weźmie mnie pani za natręta. Przyjechałem, ponieważ pragnę z panią pomówić - odezwał się.

- Chce pomówić - powtórzyła Mimi, blada jak wiszące na ścianie ryciny.

- Przez pewien czas nie widziałem pani, pozwoliłem więc sobie złożyć pani wizytę - powiedział ceremonialnym tonem, jakiego często używał.

- Dlatego przyszedł - dodała Mimi.

- Czy przyjęłaby pani moje zaproszenie na kolację?

- Chce, żebyś z nim poszła na kolację - przetłumaczyła znowu Mimi, ledwie łapiąc oddech, bo przecież rozpoznała go, gdy tylko stanął w drzwiach, i natychmiast wróciły do niej wszystkie wspo­mnienia. To on wizytował co trzy miesiące więzienie Santa Maria w czasach, gdy była tam przetrzymywana. Cała się trzęsła, choć wiedziała, że pułkownik nie może skojarzyć chorego na malarię, pokrytego wrzodami i ogolonego na zero więźnia z zachwycającą kobietą, która właśnie podaje mu kawę.

Dlaczego nie odmówiłam po raz drugi? Chyba nie ze strachu, jak wtedy myślałam, lecz dlatego, że miałam ochotę przebywać w jego towarzystwie. Wzięłam prysznic, żeby spłukać z siebie całodzienne znużenie, włożyłam czarną sukienkę, wyszczotkowałam włosy i wróciłam do pokoju wewnętrznie rozdarta, zaciekawio­na i wściekła na samą siebie, bo przecież czułam, że zdradzam Huberta. Wojskowy podał mi ramię nieco napuszonym gestem, ale ja ruszyłam przodem, nie dotykając go, mimo zrozpaczonego wzroku Mimi, która ciągle jeszcze nie zdołała otrząsnąć się z wra­żenia. Wsiadłam do limuzyny, pragnąc w skrytości ducha, żeby sąsiedzi nie zauważyli motocyklistów z eskorty i nie myśleli sobie, że zostałam kochanką jakiegoś generała. Kierowca zawiózł nas do jednej z najwytworniejszych restauracji w mieście, pałacyku przypominającego stylem Wersal, gdzie kucharz witał honorowych gości, a starszy mężczyzna przepasany prezydencką szarfą i za­opatrzony w srebrną filiżaneczkę kosztował wina, nim je podano gościom. Pułkownik czuł się tu swobodnie, ja natomiast miałam wrażenie, jakbym była przypadkowym rozbitkiem wśród tych krzeseł obitych błękitnym brokatem, pośród pełnych przepychu kandelabrów i całego batalionu kelnerów. Podano mi menu napi­sane po francusku, więc Rodriguez, domyśliwszy się mego zakłopotania, dokonał wyboru za mnie. Ujrzałam przed sobą kraba i właśnie się zastanawiałam, jak się do niego zabrać, gdy kelner zgrabnym ruchem wyjął mięso ze skorupy i położył mi je na talerzu. Patrząc na całą baterię zakrzywionych i prostych noży, na kieliszki w dwóch kolorach i miseczki do mycia rąk, pomyślałam z wdzięcznością o kursach, na jakie uczęszczała Mimi w szkole dla kandydatek na królowe piękności, a także o naukach dekoratora wnętrz, bo dzięki temu mogłam zachowywać się właściwie i nie robić z siebie idiotki aż do chwili, gdy - pomiędzy zakąskami i daniem mięsnym - podano sorbet mandarynkowy. Spojrzałam ze zdziwieniem na maleńką kulkę zwieńczoną listkiem mięty i spytałam, dlaczego podają deser przed drugim daniem. Rodriguez roześmiał się i miało to tę zaletę, że natychmiast ulotniły się gdzieś jego oficerskie naszywki, twarz odmłodniała o kilka lat i przestał wyglądać jak bohater narodowy. Zerkałam na niego w świetle pałacowych świec, a on zapytał, dlaczego tak mu się przyglądam, na co odpowiedziałam, że wydaje mi się bardzo podobny do zabalsamowanej pumy.

- Niech mi pan opowie swoje życie, pułkowniku - poprosiłam przy deserach.

Ta prośba zaskoczyła go chyba i na krótką chwilę stał się czujny. Potem jednak zdał sobie pewnie sprawę, że nie jestem szpiegiem wroga, mogłam niemal czytać w jego myślach: to tylko prosta kobieta ze szwalni, ale co ona może mieć wspólnego z tą aktorką z telewizji? Ładna ta aktoreczka, dużo ładniejsza od tej marnie ubranej dziewczyny, już chciałem zaprosić tamtą, ale mówią, że to pedał, aż trudno uwierzyć, w każdym razie nie mogę ryzykować i pokazywać się z jakimś degeneratem. Opowiedział mi wreszcie o swoim dzieciństwie w rodzinnej hacjendzie na wsi, w pustynnej okolicy, w pampie, po której hulają wiatry, gdzie woda i roślinność mają szczególne znaczenie, a ludzie są silni, bo żyją na jałowej ziemi. Nie był człowiekiem z tropikalnej części kraju, wspominał długie podróże konno po równinie, południa, gorące i suche. Gdy skończył osiemna­ście lat, jego ojciec, lokalny dygnitarz, wcielił go do wojska, nie pytając o zdanie, żebyś z honorem służył ojczyźnie, synu, tak jak się należy, przykazał. A on wykonał polecenie bez wahania, dyscyplina przede wszystkim, kto umie wykonywać polecenia, uczy się rozkazy­wać. Studiował inżynierię i nauki polityczne, dużo podróżował, mało czytał, bardzo lubi muzykę, poza tym jest powściągliwy, niemal nie pije alkoholu, żonaty, ojciec trzech córek. Mimo powszechnego przekonania o jego surowości, tej nocy okazał dobry humor i na koniec podziękował mi za towarzystwo, świetnie się bawił, powiedział, jestem bardzo oryginalną osobą, zapewnił, choć nie usłyszał ode mnie więcej niż cztery zdania, bo sam mówił bez przerwy.

- To ja jestem panu wdzięczna, pułkowniku. Nigdy tu nie byłam, to bardzo eleganckie miejsce.

- To nie musi być ostatni raz, Ewo. Czy możemy spotkać się w przyszłym tygodniu?

- Po co?

- No cóż, żeby lepiej się poznać...

- Czy pan chce się ze mną przespać, pułkowniku?

Wypuścił sztućce z rąk i przez całą niemal minutę siedział ze wzrokiem wbitym w talerz.

- To obcesowe pytanie i zasługuje na taką samą odpowiedź - odezwał się w końcu. - Tak, pragnę tego. Zgadza się pani?

- Nie, bardzo dziękuję. Przygody bez miłości wpędzają mnie w smętny nastrój.

- Nie powiedziałem, że miłość miałaby być wykluczona.

- A pańska żona?

- Wyjaśnijmy pewną sprawę. Moja małżonka jest poza tą rozmową i nie wspominajmy o niej nigdy więcej. Rozmawiajmy o nas. Nie powinienem tego mówić, ale mogę uczynić panią szczęśliwą, jeśli tak postanowię.

- Przestańmy owijać w bawełnę, pułkowniku. Wyobrażam sobie, że ma pan wielką władzę, może pan robić, co zechce, i zawsze pan to robi. Prawda?

- Myli się pani. Moje stanowisko nakłada na mnie odpowiedzialność i obowiązki względem ojczyzny, które jestem gotów wypełniać. Jestem żołnierzem, nie wykorzystuję związanych z tym przywilejów, tym bardziej w sprawach osobistych. Nie staram się wywierać presji, lecz uwieść panią, i jestem pewny, że mi się uda, bo podobamy się sobie. Skłonię panią do zmiany zdania i w końcu mnie pani pokocha...

- Proszę wybaczyć, ale wątpię w to.

- Niech się pani przygotuje, Ewo, bo nie dam pani spokoju, dopóki nie dopnę swego - uśmiechnął się.

- W takim razie nie traćmy czasu. Nie zamierzam sprzeczać się z panem, bo mogę kiepsko wypaść. Chodźmy od razu, teraz, załatwimy to raz-dwa, a potem zostawi mnie pan w spokoju.

Pułkownik, czerwony na twarzy, zerwał się na równe nogi. Natychmiast dwóch kelnerów podbiegło gorliwie, oczekując poleceń, a ludzie przy sąsiednich stolikach odwrócili się, żeby nam się przyjrzeć. Wtedy usiadł i długo chwilę siedział w milczeniu, wyprostowany jak struna, oddychając pospiesznie.

- Nie wiem, jaką jesteś kobietą - odezwał się w końcu, zwracając się do mnie po raz pierwszy na ty. - W normalnych okolicznościach przyjąłbym twoje wyzwanie i natychmiast poszlibyśmy w jakieś odosobnione miejsce, postanowiłem jednak postąpić tym razem inaczej. Nie zamierzam cię błagać. Jestem pewny, że sama kiedyś do mnie przyjdziesz i jeśli szczęście ci dopisze, moja propozycja będzie jeszcze w mocy. Zadzwoń, gdy zapragniesz się ze mną spotkać - powiedział szorstko Rodriguez i wręczył mi wizytówkę z herbem kraju przy górnej krawędzi i swoim nazwiskiem wydrukowanym kursywą.

Tego wieczoru wróciłam wcześnie do domu. Mimi stwierdziła, że zachowałam się jak wariatka, ten pułkownik to facet o wielkiej władzy i może sprawić nam mnóstwo kłopotów. Nie mogłaś być odrobinę bardziej uprzejma? Następnego dnia wymówiłam pracę, zebrałam swoje rzeczy i zostawiłam szwalnię, żeby uciec przed tym mężczyzną, który przedstawiał sobą to wszystko, przeciwko czemu Huberto Naranjo z narażeniem życia walczył od tylu lat.

- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - orzekła Mimi, stwierdziwszy, że koło fortuny obróciło się i znalazłam się na drodze, którą w jej mniemaniu powinnam kroczyć zawsze. - Teraz będziesz mogła poważnie zabrać się do pisania.

Usadowiła się za stołem w jadalni, na którym rozłożyła półkoliś­cie karty i czytała z nich, że moim przeznaczeniem jest snuć opowieści i że wszystko inne będzie daremnym wysiłkiem, tak jak sama podejrzewałam od chwili, gdy przeczytałam Baśnie z tysiąca i jednej nocy. Mimi utrzymywała, że każdy człowiek rodzi się obdarzony jakimś talentem i szczęście lub pech w życiu polegają na tym, czy to odkryje i czy w świecie jest na ten talent zapo­trzebowanie, bo zdarzają się uzdolnienia bezużyteczne, jak w przy­padku jednego jej znajomego, który potrafi wytrzymać trzy minu­ty pod wodą bez zaczerpnięcia oddechu, ale to mu się nigdy na nic nie przydało. Jeśli chodzi o nią samą, to jest spokojna, bo wie już, jaki ma talent. Zadebiutowała właśnie w serialu telewizyjnym jako niegodziwa Alejandra, rywalka Belindy, niewidomej dziewczyny, która w ostatnim odcinku odzyskuje wzrok i dobrze wychodzi za mąż, jak zawsze w takich filmach. Kartki ze scenariuszem przewalały się w całym domu, a Mimi - z moją wydatną pomocą - uczyła się swojej roli. Do mnie należało odgrywanie wszystkich pozostałych postaci. (Luis Alfreda zaciska powieki, żeby nie płakać, ponieważ mężczyźni nie płaczą.) Poddaj się temu uczuciu... Pozwól mi zapłacić za operację twych oczu, kochanie. (Belinda się wzdraga, boi się utracić ukochaną istotę...) Chciałabym być ciebie pewna... ale w twoim życiu jest inna kobieta, Luisie Alfredzie. (On wpatruje się w piękne, pozbawione światła źrenice.) Alejandra nic dla mnie nie znaczy, ona pragnie tylko fortuny rodziny Martinez de la Roca, ale nie uda się jej. Nikt nie zdoła nas rozłączyć, kochana Belindo. (Całuje ją, a ona poddaje się tej delikatnej pieszczocie, dając widzom do zrozumienia, że coś może się teraz wydarzyć... albo nie. Zmiana ujęcia, kamera poka­zuje Alejandrę podsłuchującą za drzwiami, z twarzą wykrzywio­ną zazdrością. Cięcie.)

- Seriale telewizyjne to kwestia wiary. Trzeba wierzyć i koniec - mówiła Mimi między dwiema kwestiami Alejandry. - Jak za­czynasz to roztrząsać, odzierasz je z uroku i wszystko niszczysz.

Zapewniała, że każdy potrafi wymyślać historie podobne do tej o Belindzie i Luisie Alfredzie, ale ja jestem lepsza, bo całe lata przysłuchiwałam się takim powieściom w kuchni, wierząc, że chodzi o prawdziwe przypadki, a gdy stwierdziłam, że rzeczywis­tość nie jest podobna do radiowej, poczułam się oszukana. Mimi przedstawiła mi niewątpliwe zalety pracy dla telewizji: można tam wcisnąć największą bzdurę, każdy bohater, nawet najbardziej dziwaczny, może zawojować nieprzygotowaną na to publiczność, co rzadko zdarza się w przypadku książek. Wieczorem zjawiła się z tuzinem ciastek i ciężką paczką owiniętą w kolorowy papier. Była to maszyna do pisania. To dla ciebie, żebyś zaczęła pisać, powiedziała. Część nocy spędziłyśmy, siedząc na łóżku, popijając wino, jedząc słodycze i rozmawiając o scenariuszu doskonałym, pełnym namiętności, rozwodów, nieślubnych dzieci, postaci naiw­nych i przewrotnych, bogatych i biednych, który trzymałby widza ze wzrokiem przykutym do ekranu od pierwszej sceny przez dalszych dwieście równie wzruszających odcinków. Usnęłyśmy, czując mdłości od nadmiaru słodyczy. Śnili mi się zazdrośni mężczyźni i niewidome dziewczyny.

Zbudziłam się o świcie. Była to spokojna i trochę deszczowa środa, niczym nie różniąca się od innych śród w moim życiu, ale przechowuję ją w pamięci jako jedyną w swoim rodzaju, zarezer­wowaną tylko dla mnie. Odkąd nauczycielka Ines nauczyła mnie alfabetu, pisałam prawie co noc, ale wyczułam, że tym razem to coś innego, co może zmienić kierunek, w jakim się poruszam. Zrobiłam sobie czarną kawę i zasiadłam przed maszyną, wzięłam kartkę papieru, czystą i białą niczym świeżo uprasowane, gotowe do miłości prześcieradło, i wkręciłam na wałek. Doznałam wtedy dziwnego uczucia, jakby pogodny powiew wiatru omiótł moje ciało, rozszedł się labiryntem żył pod skórą. Pomyślałam, że ta strona czekała na mnie od dwudziestu kilku lat, że żyłam tylko dla niej i zapragnęłam, by od tej chwili zająć się wyłącznie chwytaniem unoszących się w lekkim powietrzu opowieści i zmieniać je we własne. Napisałam swoje imię i natychmiast słowa napłynęły bez trudu, jedno łączyło się z drugim. Postaci wyłoniły się z mroku, gdzie tkwiły ukryte przez lata i stanęły w świetle dnia, każda ze swoją własną twarzą, głosem, namiętnościami i obsesjami. Uporządkowały się opowieści przechowywane w ge­nach pamięci przed moim urodzeniem i wiele innych, zapisy­wanych latami w moich zeszytach. Zaczęłam przypominać sobie bardzo odległe fakty, anegdoty opowiadane mi przez matkę w czasach, gdy mieszkałyśmy wśród idiotów, pacjentów chorych na raka i zabalsamowanych przez profesora Jonesa nieboszczyków. Zjawili się przede mną Indianin ukąszony przez żmiję i tyran o dłoniach toczonych trądem, ocaliłam od niepamięci starą pannę, która straciła skalp, jakby go zerwała maszyna do nawijania nici, dygnitarza na pluszowym fioletowym fotelu, Turka o szczo­drym sercu i wiele innych kobiet i mężczyzn, których życie miałam w zasięgu ręki i mogłam nim rozporządzać wedle własnej i niezależnej woli. Przeszłość powoli stawała się teraźniejszością i obejmowałam także w posiadanie przyszłość, nieboszczycy nabierali życia z nadzieją na wieczność, spotykali się ludzie roz­proszeni po świecie i wszystko to, spowite już mgłą zapomnienia, nabierało wyraźnych zarysów.

Nikt mi nie przeszkadzał i prawie cały dzień pisałam tak bardzo pochłonięta pracą, że zapomniałam nawet o jedzeniu. O czwartej po południu pojawiła się przede mną filiżanka czekolady.

- Napij się, przyniosłam ci coś gorącego.

Spojrzałam na wysoką i szczupłą postać, owiniętą niebieskim kimonem i potrzebowałam kilku chwil, żeby rozpoznać Mimi, bo tkwiłam właśnie zanurzona w puszczy, goniąc za dziewczynką z rudą czupryną. Pisałam własnym rytmem, nie zważając na otrzymane zalecenia: scenariusze należy pisać w dwóch kolum­nach, każdy rozdział ma dwadzieścia pięć scen, ostrożnie ze zmia­nami scenografii, bo są bardzo drogie oraz z długimi kwestiami, bo aktorzy się mylą, wszystkie istotne zdania należy powtórzyć trzy razy, a sama historia powinna być prosta i napisana z założeniem, że widz jest kretynem. Na stole rosła sterta kartek zabazgranych notatkami, poprawkami, hieroglifami i poplamionych kawą, ale przecież dopiero zaczęłam odkurzać wspomnienia i snuć wątki i nie wiedziałam jeszcze, dokąd zmierzam ani jakie będzie zakończenie, jeśli w ogóle ma jakieś być. Podejrzewałam, że koniec nastąpi wraz z moją śmiercią i skusił mnie pomysł, by stać się także jedną z postaci tej historii, móc wymyślić własne życie, a potem jego kres. Opowieść stawała się coraz bardziej zawiła, bohaterowie coraz bardziej wymykali się spod kontroli. Pracowałam - jeśli taką zabawę można nazwać pracą - wiele godzin dziennie, od świtu do zmierzchu. Przestałam troszczyć się o siebie, jadłam, gdy żywiła mnie Mimi, i szłam spać, kiedy ona prowadziła mnie do łóżka, ale śpiąc nadal tkwiłam pogrążona w tym nowo narodzonym świecie, pod rękę z moimi postaciami, bo przecież nie mogłam pozwolić, żeby rozmazały się ich delikatne kontury i zniknęły znowu we mgle opowiadań, które nigdy nie doczekają się opowiedzenia.

Po trzech tygodniach Mimi doszła do wniosku, że nadeszła chwila, by to delirium wykorzystać w praktyce, nim zniknę pochłonięta przez własne słowa. Zdołała umówić nas z dyrektorem telewizji, abym przedstawiła mu swoje dzieło, ponieważ uważała, że przedłużanie pracy bez nadziei na zobaczenie jej wyników na ekranie telewizyjnym może okazać się groźne dla mego zdrowia psychicznego. Gdy nadszedł wyznaczony termin, ubrała się cała na biało, bo wedle jej horoskopu był to właściwy kolor tego dnia, między piersiami zawiesiła sobie medal Maharishiego i wyszła, ciągnąc mnie za sobą. Jak zwykle czułam się przy niej spokojna i pogodna, jakby blask bijący od tej mitologicznej istoty chronił mnie.

Aravena przyjął nas w swoim biurze ze szkła i plastiku, za imponujących rozmiarów biurkiem, które nie tuszowało jednak jego okazałego brzucha. Poczułam rozczarowanie na widok tego grubasa z oczyma przeżuwającego zwierzęcia i cygarem między zębami, bo czytając jego artykuły, wyobrażałam go sobie całkiem inaczej, jako mężczyznę tryskającego energią. Aravena ledwie się z nami przywitał, nie odwracając nawet w naszym kierunku głowy, spoglądał przez okno na rysujące się w pobliżu dachy domów i nadciągające burzowe chmury. Najmniej wdzięczną część jego pracy stanowił właśnie ten nieunikniony cyrk wymyślania jakichś głupstw na odczepnego. Zapytał, ile mi jeszcze brakuje do skończenia scenariusza, rzucił okiem na maszynopis, kartkując go pulchnymi palcami, i mruknął, że przeczyta, jak znajdzie trochę czasu. Wyciągnęłam rękę i zabrałam tekst, ale Mimi wyrwała mi go natychmiast i znowu podała mężczyźnie w sposób, który zmusił go do podniesienia wzroku. Trzepocząc rzęsami w morderczym tempie i zwilżając co chwila językiem pomalowane na czerwono usta, zaproponowała mu zjedzenie kolacji w najbliższą sobotę, w wąskim gronie przyjaciół, kameralne spotkanie, powiedziała uwodzicielskim szeptem, jakiego się nauczyła, żeby ukryć swój męski tembr głosu. Aravena dostał się w jedwabną, pajęczą sieć, zanurzył się we mgle, w bezwstydnym zapachu. Znieruchomiał na dłuższą chwilę, z maszynopisem w ręku, zdezorientowany, bo nigdy, jak sądzę, nie złożono mu tak rozpustnej propozycji. Popiół z cygara spadł na biurko, ale on tego nawet nie zauważył.

- Musiałaś zaprosić go do domu? - wyrzucałam Mimi przy wyjściu.

- On przyjmie twój scenariusz, to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.

- Chyba nie zamierzasz go uwieść...

- A sądzisz, że jak się załatwia sprawy w tym środowisku?

Sobotni poranek wstał w deszczu i padało potem cały dzień i wieczór, gdy tymczasem Mimi harowała, żeby przygotować ascetyczną kolację, której głównym daniem miał być niełuskany ryż, uważany powszechnie za elegancki, odkąd makrobiotycy i wegetarianie zaczęli straszyć ludzkość swoimi dietetycznymi teoriami. Grubas umrze z głodu, mruczałam krojąc marchewkę, ale Mimi pozostała niewzruszona i pochłonięta ustawianiem bukietów w wazonach, zapalaniem kadzidełek, wybieraniem muzyki i rozkładaniem jedwabnych poduszek, bo stało się także modne zdejmowanie butów i polegiwanie na podłodze. W sumie zaprosiła osiem osób, wszystkie związane z teatrem, oprócz Araveny, który przyszedł w towarzystwie mężczyzny o miedzianych włosach, którego widywałyśmy często z kamerą na barykadach, podczas rewolucji wybuchających w jakichś odległych krajach. Jak on się nazywa? Uścisnęłam mu rękę z niejasnym uczuciem, że już go kiedyś poznałam.

Po kolacji Aravena wywołał mnie na stronę i wyznał, że jest oczarowany Mimi. Nie udało mu się uwolnić od tego uczucia, paliło go jak świeża rana.

- To kobiecość absolutna. Wszyscy mamy w sobie coś androginicznego, coś z mężczyzny i coś z kobiety, ona jednak wyrwała z siebie najdrobniejszy nawet ślad po męskiej naturze i stworzyła te cudowne zaokrąglenia. Jest kobietą w każdym calu, jest zachwycająca - powiedział, osuszając sobie czoło chusteczką.

Popatrzyłam na przyjaciółkę, tak bliską i znajomą. Twarz miała umalowaną szminkami i pędzelkami, krągłe piersi i biodra, płaski brzuch, niezdolny do macierzyństwa i odczuwania rozkoszy, każdą linię swego ciała wypracowała z niezrównanym uporem. Tylko ja znam naprawdę tajemną naturę tej fikcyjnej istoty, stworzonej z bólem dla zaspokojenia cudzych marzeń i pozbawionej marzeń własnych. Widziałam ją bez makijażu, zmęczoną, smutną, byłam przy niej w chwilach załamania, choroby, bezsenności i cierpienia, bardzo kocham tę kruchą i pełną sprzeczności osobę, która skrywa się za ozdobami z piór i biżuterią. Zadawałam sobie teraz pytanie, czy ten mężczyzna o grubych wargach i napuchniętych dłoniach potrafi przebić się do środka i odkryć w niej towarzyszkę, matkę, siostrę, bo taka właśnie naprawdę była Mimi. Z przeciwległego krańca pokoju pochwyciła spojrzenia swego nowego wielbiciela. Chciałam ją zatrzymać, ochronić, ale się powstrzymałam.

- Ewo, opowiedz naszemu przyjacielowi jakąś historię - odezwała się Mimi, siadając tuż obok Araveny.

- Co to ma być?

- Coś kipiącego życiem - podpowiedziała.

Usiadłam z podkurczonymi nogami, jak Indianin, zamknęłam oczy i przez kilka sekund pozwoliłam myślom błądzić po wydmach białej pustyni, jak czynię zazwyczaj, żeby wymyślić opo­wiadanie. Wkrótce na piasku pojawiła się kobieta w halce z żółtej tafty, zarys jakiegoś północnego krajobrazu wynalezionego przez matkę w czasopismach profesora Jonesa i zabawy wymyślone przez Seńorę na przyjęcia u Generała. Zaczęłam opowiadać. Mimi mówi, że mam szczególny głos, kiedy opowiadam, że jest niby mój, ale obcy, jakby wyrastał spod ziemi i wspinał się po moim ciele. Poczułam, że rozmywają się kontury pokoju, a ja zanurzam się w nowym, wywołanym przez siebie świecie. Goście umilkli.

- Były to ciężkie czasy na południu. Nie na południu tego kraju, lecz w południowej części świata, gdzie pory roku są zamienione i zima nie przypada na Boże Narodzenie, jak wśród bardziej cywilizowanych narodów, lecz w środku roku, jak w rejonach zamieszkanych przez barbarzyńców.

Kiedy skończyłam mówić, tylko Rolf Carle nie przyłączył się do oklasków. Wyznał mi później, że trwało dobrą chwilę, nim wrócił z owego buszu australijskiego, gdzie przebywało dwoje kochanków z torbą pełną złotych monet, a gdy już na powrót znalazł się w pokoju, był zdecydowany zmienić moją historię w film, zanim duchy tych dwojga złodziejaszków zaczną go nawiedzać w snach. Zastanawiałam się, dlaczego Rolf Carle zdawał mi się taki znajomy, bo przecież nie brało się to tylko stąd, że widywałam go w telewizji. Spojrzałam w przeszłość, sprawdzając, czy spotkałam go wcześniej, ale nic takiego się nie zdarzyło, nie znałam też nikogo takiego jak on. Zapragnęłam go dotknąć. Podeszłam i przesunęłam palcem po grzbiecie jego dłoni.

- Moja matka też miała piegowatą skórę... - Rolf Carle nie poruszył się ani nie spróbował zatrzymać mych palców. - Mówiono mi, że byłeś w górach, u partyzantów.

- Byłem w wielu miejscach.

- Opowiedz mi o tym...

Usiedliśmy na podłodze i odpowiedział mi na niemal wszystkie pytania. Mówił także o swoim zawodzie, który każe mu jeździć z jednego miejsca w drugie i obserwować świat przez oko kamery. Spędziliśmy resztę wieczoru tak sobą zajęci, że nie zauważyliśmy, gdy wyszli pozostali goście. Rolf wyszedł jako ostatni i myślę, że tylko z tego powodu, że Aravena pociągnął go za sobą. Stojąc już w drzwiach, powiedział nam, że nie będzie go kilka dni, bo jedzie do Pragi filmować, jak Czesi obrzucają kamieniami czołgi napastników. Chciałam pocałować go na pożegnanie, on jednak uścisnął mi rękę, lekko skłaniając głowę, co mi się wydało trochę uroczyste.

Gdy cztery dni później Aravena umówił się ze mną na podpisanie umowy, deszcz padał nadal bez przerwy, a w jego luksusowym biurze poustawiano wiadra, do których kapała woda z przeciekającego sufitu. Scenariusz nawet w przybliżeniu nie przypomina tych zazwyczaj pisanych, wyjaśnił mi dyrektor bez wielkich wstępów, tak naprawdę jest to intryga pełna dziwacznych postaci, niewiarygodnych zdarzeń, pozbawiona prawdziwego wąt­ku romansowego, główni bohaterowie nie są piękni ani nie opływają w dostatki, nie sposób nadążyć za rozwojem akcji, widzowie się pogubią, krótko mówiąc, wydaje mu się strasznie zagmatwany i nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykowałby skierowania go do produkcji, on jednak to zrobi, bo nie może oprzeć się pokusie wywołania tymi niedorzecznościami skandalu, a poza tym dlatego, że prosiła go o to Mimi.

- Pisz dalej, Ewo, ciekaw jestem, jak się skończy ten stek bzdur - powiedział na pożegnanie.

Trzeciego dnia ulewnych deszczów zaczęły się powodzie, a pią­tego dnia rząd ogłosił stan wyjątkowy. Katastrofy powodowane złą pogodą były czymś zwyczajnym, nikt nie dbał o to, żeby oczyścić kanały albo odetkać studzienki ściekowe, tym razem jednak burze przeszły wszelkie wyobrażenie. Woda porwała ze sobą chaty budowane na wzgórzach, z brzegów wystąpiła rzeka przecinająca stolicę, zalała domy, porwała samochody z ulic, wyrwane z korzeniami drzewa oraz zniosła połowę stadionu sportowego. Operatorzy telewizji krajowej powsiadali do gumowych pontonów i filmowali ofiary powodzi na dachach domów, oczekujące cierpliwie na po­moc z wojskowych śmigłowców. Ludzie ci śpiewali, mimo przenik­liwego zimna i głodu, bo byłoby czystą głupotą pogarszać jeszcze sytuację płaczliwym zawodzeniem. Deszcz ustał po tygodniu dzięki zastosowaniu tej samej metody, jaka została wypróbowana wiele lat wcześniej, żeby zaradzić suszy. Ksiądz biskup wyprowadził na ulicę procesję z figurą Jezusa Nazareńskiego, a za nim ruszył tłum ludzi modlących się i składających śluby pod paraso­lami, mimo kpin, jakie robili sobie z nich pracownicy Instytutu Meteorologicznego. Ci ostatni bowiem porozumieli się wcześniej ze swymi kolegami z Miami i teraz zapewniali, że zgodnie z pomia­rami dokonanymi przez sondy oraz z wynikiem obserwacji chmur, ulewy będą trwały jeszcze dziewięć dni. A jednak niebo przejaś­niło się trzy godziny po tym, gdy figura - mimo baldachimu, którym starano się ją osłonić, ociekająca wodą jak szmaciana kukła - wróciła na ołtarz w katedrze. Peruka Nazaretańczyka puściła farbę, więc po twarzy spływały mu ciemne strużki i najbardziej pobożni, widząc to, padli na kolana przekonani, że figura krwawi. Podniosło to akcje katolików i pozwoliło niektórym stawić czoło zwątpieniu, jakie zasiała w ich duszach ideologiczna ofensywa marksistów oraz pojawienie się forpoczt mormonów, energicznych i prostolinijnych młodych ludzi w koszulach z krótkimi rękawami, którzy chodzili po domach i nawracali całe rodziny przez zaskoczenie.

Kiedy ustał deszcz i sporządzono bilans strat, żeby zabrać się do naprawiania szkód i zorganizowania życia obywateli od nowa, w pobliżu placu Ojca Ojczyzny pojawiła się niesiona wodą skromna trumna w doskonałym stanie. Powódź przyniosła ją tu z osady na wzgórzu na zachodnim krańcu miasta, pędziła przez liczne, zamienione w potoki ulice i zostawiła w stanie nie naruszonym w samym centrum. Gdy podniesiono wieko trumny, w środku odkryto śpiącą spokojnie staruszkę. Zobaczyłam to zdarzenie w wiadomościach telewizyjnych o godzinie dziewiątej, zadzwoni­łam do telewizji, żeby uzyskać więcej szczegółów, a potem pojechałam razem z Mimi do zorganizowanego naprędce przez wojsko obozowiska, które miało dostarczyć schronienia poszkodowanym. W wielkich namiotach tłoczyły się całe rodziny w oczekiwaniu na zmianę pogody. Wielu utraciło nawet dokumenty tożsamości, ale nie wyczuwało się nastroju przygnębienia. Kataklizm stał się dobrym pretekstem, żeby odpocząć, stanowił też okazję do zawierania nowych znajomości; jutro się zobaczy, jak wykaraskać się z tej opresji, dziś nie ma co płakać za tym, co zabrała woda. Tam właśnie odnalazłyśmy dzielną Elwirę. Wychudzona i ubrana w koszulę nocną siedziała na jakimś materacu i opowiadała otaczającym ją wianuszkiem ludziom, jak uratowała się przed potopem w swojej dziwacznej arce. W ten oto sposób odzyskałam babcię. Na ekranie telewizyjnym rozpoznałam ją natychmiast, pomimo siwych włosów i całej sieci zmarszczek, jaka utworzyła się na jej twarzy. Nasza długa rozłąka nie zmieniła jej wcale. W głębi duszy pozostawała tą samą kobietą, która w zamian za opowiadania dawała mi smażone banany i pozwalała bawić się w śmierć w swo­jej trumnie. Przecisnęłam się między ludźmi, rzuciłam się na nią i wyściskałam z niecierpliwością nagromadzoną przez lata rozstania. Elwira natomiast zachowała całkowity spokój, jakby dla niej cały ten czas w ogóle nie minął, pocałowała mnie, jakbyśmy widziały się poprzedniego dnia, a wszelkie zmiany w moim wy­glądzie były tylko przywidzeniem jej zmęczonych oczu.

- No i popatrz, ptaszyno, tak długo spałam w tym pudle, przygotowana na śmierć, a w końcu dopadło mnie życie. Nigdy już nie położę się do trumny, nawet jak przyjdzie mi jechać na cmentarz. Chcę, żeby pochowali mnie na stojąco, jak drzewo.

Zabrałyśmy ją do domu. Podczas jazdy taksówką Elwira przyjrzała się Mimi. Nigdy nie widziała kogoś podobnego i doszła do wniosku, że przypomina wielką lalkę. Później obmacała ją dokładnie swoimi mądrymi dłońmi kucharki i orzekła, że skórę ma jasną, a do tego delikatniejszą niż łupiny cebuli, piersi twarde niczym zielone grejpfruty, a pachnie tortem migdałowym i przyprawami z Cukierni Szwajcarskiej. W końcu włożyła na nos okulary, żeby przyjrzeć się lepiej i stwierdziła wówczas z całkowitą pewnością, że nie jest to stworzenie z tego świata, lecz archanioł. Mimi także poczuła do niej sympatię od pierwszego wejrzenia, bo oprócz swojej mammy, na której miłość zawsze mogła liczyć, no i mnie, nie miała własnej rodziny - wszyscy krewni odwrócili się od niej, gdy zobaczyli ją zmienioną w kobietę. Ona również po­trzebowała babci. Elwira przyjęła nasze zaproszenie tym łatwiej, że nie byłyśmy natarczywe, a ponadto powódź zabrała jej cały dobytek, oprócz trumny, wobec której Mimi nie zgłosiła żadnych zastrzeżeń, choć nie pasowała do wystroju wnętrza. Jednak Elwira już jej nie chciała. Trumna raz ocaliła jej życie i nie zamierzała wystawiać się na takie ryzyko po raz drugi.

Kilka dni później wrócił z Pragi Rolf Carle i zadzwonił do mnie. Zajechał pod dom rozwalającym się jeepem i ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Po kilku godzinach dojechaliśmy na plażę, gdzie woda była przezroczysta, a piasek różowy i gdzie morze bardzo różniło się od bezkresu wzburzonych fal, po którym tak często żeglowa­łam w jadalni starej panny. Pluskaliśmy się w wodzie i odpoczy­waliśmy w słońcu, aż poczuliśmy głód. Włożyliśmy ubrania i za­częliśmy się rozglądać za jakimś barem ze smażoną rybą. Popołudnie spędziliśmy, patrząc na brzeg morza, popijając białe wino i opowiadając sobie nawzajem własne losy. Ja opowiedziałam mu o swoich latach dziecinnych, kiedy pracowałam u różnych ludzi jako służąca, o Elwirze ocalonej z powodzi, o Riadzie Halabim i o innych zdarzeniach, ale przemilczałam Huberta Naranjo, o którym nigdy nie wspominałam, nawykła w tym względzie do konspiracji. Rolf Carle mówił mi ze swej strony o wojennym głodzie, o odejściu swego brata Jochena, o ojcu powieszonym w lesie, o obozie więźniów.

- Dziwne, nigdy nie ubierałem tych wspomnień w słowa.

- Dlaczego?

- Nie wiem, wydaje mi się, że to tajemnice. Stanowią najmroczniejszą część mojej przeszłości - powiedział i zamilkł na długą chwilę, wpatrując się w morze z innym wyrazem szarych oczu.

- Co się stało z Katarzyną?

- Miała smutną śmierć. Umarła samotnie, w szpitalu.

- Poczekaj, umarła, ale nie tak, jak mówisz. Poszukajmy dla niej lepszego końca. Była niedziela, pierwszy słoneczny dzień tego roku. Katarzyna zbudziła się bardzo ożywiona, pielęgniarka posadziła ją więc na tarasie, na brezentowym leżaku, z nogami owiniętymi pledem. Twoja siostra patrzyła na ptaki, które zaczynały właśnie lepić gniazdka pod okapami domu i na świeże pączki na gałązkach drzew. Było jej ciepło i bezpiecznie, tak jak wówczas, gdy zasypiała w twoich ramionach pod kuchennym stołem, prawdę powiedziawszy, śniła wtedy właśnie o tobie. Miała zmąconą pamięć, ale jej zmysły przechowały instynktownie cie­pło, które jej dawałeś, więc ilekroć było jej dobrze, mruczała twoje imię. Właśnie wymawiała je z radością, gdy dusza z niej niezauważalnie uleciała. Wkrótce potem, jak każdej niedzieli, przyszła do niej w odwiedziny matka i znalazła ją nieruchomą i uśmiechniętą. Zamknęła jej powieki, ucałowała w czoło i kupiła jej trumnę niczym dla panny młodej, gdzie ułożyła jej ciało na białej wyściółce.

- A moja matka? Czy możesz wymyślić dla niej jakiś lepszy los? - spytał Rolf Carle łamiącym się głosem.

- Tak. Gdy wróciła z cmentarza do domu, zobaczyła, że sąsiedzi powstawiali do wszystkich wazonów kwiaty, żeby nie czuła się samotna. Poniedziałek był dniem wypieku chleba, zdjęła więc wyjściowe ubranie, przypasała fartuch i zaczęła wyrabiać ciasto. Czuła się spokojna, bo wszystkie jej dzieci miały się dobrze: Jochen znalazł sobie dobrą żonę i założył rodzinę gdzieś na krańcu świata, Rolf mieszkał i pracował w Ameryce, a teraz Katarzyna, uwolniona nareszcie od fizycznych cierpień, mogła szybować do woli w przestworzach.

- Jak sądzisz, dlaczego matka nigdy nie zgodziła się przyjechać tu i zamieszkać ze mną?

- Nie wiem... Może nie chce opuścić swego kraju.

- Jest stara i samotna, byłoby jej dużo lepiej w kolonii, u wujostwa.

- Nie wszyscy potrafią wyjechać, Rolfie. Ona żyje w spokoju, pielęgnując ogród i wspomnienia.

Jedenaście

Przez tydzień trwał taki zamęt spowodowany powodziami, że prasa informowała tylko o tym i gdyby nie Rolf Carle, nikt nie dowiedziałby się o masakrze, do jakiej doszło w jednym z wojsko­wych ośrodków dowodzenia. Wiadomość rozmyłaby się w mętnych wodach potopu oraz w potoku gorszących krętactw władz. Doszło do buntu grupy więźniów politycznych, którzy - odebrawszy broń strażnikom - zabarykadowali się w części istniejącego tam więzie­nia. Komendant ośrodka, człowiek w gorącej wodzie kąpany, nie zapytał o instrukcje, lecz sam wydał rozkaz, żeby buntowników zetrzeć w proch, a jego polecenie zostało wykonane dosłownie. Przypuszczono na nich atak, używając wojennego sprzętu, i bardzo wielu zabito. Nie było rannych, bo tych, którzy przeżyli, zgromadzo­no na dziedzińcu i bezlitośnie rozstrzelano. Gdy strażnikom minął już morderczy szał i policzono trupy, stało się jasne, że trudno to będzie wytłumaczyć opinii publicznej. Dziennikarze również nie pozwolą sobie wmówić, że chodzi o jakieś bezpodstawne plotki. Wybuchy moździerzy pozabijały w powietrzu ptaki, które spadły z nieba w promieniu kilku kilometrów i trudno to było wytłuma­czyć, bo nikt już nie wierzył w nowe cuda Nazaretańczyka. Na domiar złego z masowych grobów unosił się okrutny fetor. Począt­kowo zabroniono zbliżać się ciekawskim i usiłowano otoczyć tę okolicę kordonem milczenia. Rząd nie miał innego wyjścia i musiał udzielić wsparcia poczynaniom komendanta. Nie wolno napadać na siły porządkowe, bo to zagraża demokracji, mruczał wściekły prezydent w zaciszu swego gabinetu. Wymyślono więc historię, że to buntownicy pozabijali się wzajemnie i powtarzano tę bujdę tyle razy, że wreszcie same władze w nią uwierzyły. Rolf Carle wiedział jednak za dużo o tych sprawach, żeby przyjąć oficjalną wersję za dobrą monetę i nie czekając na polecenie od Araveny, udał się tam, gdzie inni nie odważyli się zapuścić. Części prawdy dowiedział się od swoich przyjaciół w górach, a resztę wyciągnął od strażników; niektórym wystarczyły dwa piwa, żeby zacząć mówić, męczyły ich bowiem wyrzuty sumienia. Trzy dni później, gdy odór zwłok zaczął się już ulatniać i posprzątano ostatnie zdechłe ptaki, Rolf Carle miał w garści niezbite dowody na to, co się stało, i był zdecydowany walczyć z cenzurą. Aravena zapowiedział mu jednak, żeby nie robił sobie nadziei, bo w telewizji nie pozwoli mu pisnąć o tym ani słowa. Po raz pierwszy pokłócił się ze swoim nauczycielem, zarzucił mu tchórzostwo i współodpowiedzialność, ale Aravena pozostał niewzru­szony. Spotkał się więc z posłami opozycji, pokazał im filmy i zdjęcia, żeby zobaczyli na własne oczy, jakimi metodami rząd zwalcza partyzantkę i w jakich nieludzkich warunkach przebywają zatrzymani. Materiały te zostały pokazane w Kongresie, gdzie deputowani mówili bez osłonek o masakrze i zażądali rozkopania grobów oraz postawienia winnych przed sądem. Prezydent zapewniał cały kraj, że jest zdecydowany wyciągnąć wobec winnych najdalej idące konsek­wencje, gdy tymczasem oddział poborowych asfaltował pospiesznie boisko sportowe i sadził podwójny rząd drzew, żeby przykryć masowe groby, dokumenty zagubiły się gdzieś w przepastnych szufladach wymiaru sprawiedliwości, a dyrektorzy wszystkich środków masowe­go przekazu zostali wezwani do ministerstwa spraw wewnętrznych, gdzie ostrzeżono ich przed konsekwencjami, jakie pociągnie za sobą zniesławianie sił zbrojnych. Rolf Carle nalegał jednak tak natarczy­wie, że przełamał wreszcie ostrożność Araveny i przekonał kapryś­nych posłów, żeby udzielili komendantowi choćby łagodnej nagany i podjęli uchwałę, w której nakazywano traktować więźniów politycz­nych zgodnie z konstytucją, sądzić ich w publicznych procesach i umieszczać dla odsiedzenia kary w więzieniach, nie zaś w spe­cjalnych ośrodkach, do jakich nie mają dostępu żadne władze cywilne. W rezultacie dziewięciu partyzantów przetrzymywanych w forcie El Tucan zostało przewiezionych do więzienia Santa Maria, gdzie panowały równie nieludzkie warunki. Pozwoliło to jednak rządowi zakończyć całą sprawę i nie dopuścić do narastania skanda­lu, który w końcu rozmył się w morzu powszechnej obojętności. Tego samego tygodnia Elwira oznajmiła, że widziała na patio zjawę, ale nie zwróciłyśmy na jej słowa uwagi. Mimi była właśnie zakochana, a ja słuchałam tylko jednym uchem, zbyt pochłonięta namiętnościami, jakimi kipiały postaci z mojej opowieści. Całymi dniami waliłam w maszynę do pisania i nie miałam już siły, by zajmować się codziennymi sprawami.

- Po tym domu kręci się jakaś pokutująca dusza, ptaszyno - upierała się Elwira.

- Gdzie?

- Wygląda zza tylnej ściany domu. To duch mężczyzny. Według mnie trzeba by się zabezpieczyć. Z samego rana kupię płyn na zbłąkane dusze.

- Dasz mu do wypicia?

- Nie, dziecko, co ci przychodzi do głowy, tym płynem trzeba umyć dom. Przeciera się ściany, podłogi, wszyściuteńko.

- To dużo roboty. Może sprzedają w pojemnikach z rozpylaczem?

- Nic z tego, dziecinko, takie nowoczesne wymysły nie skutkują.

- Ja nic nie widziałam, babciu...

- A ja tak. Chodzi normalnie ubrany i jest taki śniady jak święty Marcin z Porres, ale to nie jest ludzka istota. Jak go widzę, od razu dostaję gęsiej skórki, ptaszyno. To musi być ktoś zbłąkany, co szuka drogi. Może jeszcze nie umarł do końca.

- Może i tak, babciu.

Tym razem nie chodziło jednak o zagubioną duszę; okazało się to w dniu, w którym Czarny nacisnął dzwonek do drzwi, a przerażona jego widokiem Elwira usiadła z wrażenia na podłodze. Przysłał go komendant Rogelio, krążył więc nocą po ulicy i czatował na mnie, bo nie odważył się zapytać, gdzie mieszkam, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi.

- Pamiętasz mnie? Poznaliśmy się jeszcze za czasów Seńory. Pracowałem w barze przy ulicy Republica. Kiedy widziałem cię pierwszy raz, byłaś jeszcze smarkulą - przedstawił się.

Zaniepokoiłam się, bo Naranjo nigdy nie używał pośredników, czasy też nie skłaniały do obdarzania obcych zaufaniem. Poszłam z nim jednak aż do stacji benzynowej na przedmieściu. Komen­dant Rogelio czekał na mnie ukryty w magazynie opon. Potrzebo­wałam kilku sekund, żeby przyzwyczaić się do ciemności i do­strzec mężczyznę, którego tak kiedyś kochałam, a który teraz zdawał mi się obcy. Nie widzieliśmy się od kilku tygodni i nie miałam sposobności opowiedzieć mu o zmianach, jakie zaszły w moim życiu. Pocałowaliśmy się wśród beczek z paliwem i puszek starego oleju silnikowego, a potem Huberto poprosił mnie o plan szwalni, bo zamierzał ukraść mundury, żeby przebrać za oficerów kilku swoich ludzi. Postanowił przedostać się do więzienia Santa Maria, żeby odbić przetrzymywanych tam towarzyszy, a przy okazji zadać śmiertelny cios rządowi i w spektakularny sposób upokorzyć wojsko. Cały ten plan stanął pod znakiem zapytania, gdy powie­działam, że nie mogę mu pomóc, bo zrezygnowałam z pracy w szwalni i nie mam już dostępu do urządzeń budynku. Przyszło mi niestety do głowy, żeby opowiedzieć mu o kolacji z pułkownikiem Tolomeo Rodriguezem. Natychmiast zdałam sobie sprawę, że wiadomość ta go rozwścieczyła, bo z szyderczym uśmiechem, który tak dobrze znam, zaczął zadawać mi bardzo uprzejme pytania. Umówiliśmy się na spotkanie w niedzielę w ogrodzie zoologicznym.

Mimi, obejrzawszy wieczorem kolejny odcinek swego serialu telewizyjnego w towarzystwie Elwiry - która, widząc swą opiekun­kę w dwóch miejscach naraz, uznała to za kolejny dowód na jej boskość - zajrzała do mnie, jak to miała w zwyczaju, żeby życzyć mi dobrej nocy. Zaskoczyła mnie kreślącą linie na kartce papieru. Chciała wiedzieć, o co chodzi.

- Nie pakuj się w te sprawy! - krzyknęła przerażona, dowiedziawszy się o całym planie.

- Muszę to zrobić, Mimi. Nie możemy dłużej pozostawać obojętne na to, co dzieje się w kraju.

- Owszem, możemy. Robiłyśmy to do tej pory i dlatego powodzi nam się nieźle. Poza tym tutaj to nikogo nic a nic nie obchodzi. Twoi partyzanci nie mają najmniejszej szansy na zwycięstwo. Pomyśl, jak zaczynałyśmy, Ewo! Ja, na własne nieszczęście, uro­dziłam się kobietą w męskim ciele, prześladowali mnie jako pedała, gwałcili, torturowali, wtrącili do więzienia i popatrz, gdzie jestem dzisiaj. Wszystko zawdzięczam sobie samej. A ty? Tyrasz tylko na okrągło, jesteś nieślubnym dzieckiem, mieszanką krwi wszystkich kolorów, nie masz nawet rodziny, nikt cię nie kształcił, nie dawał szczepionek ani witamin. A mimo to dałyśmy sobie radę. Chcesz to teraz wszystko zaprzepaścić?

W pewien sposób była to prawda, bo w owym czasie udało nam się wyrównać kilka rachunków z życiem. Żyłyśmy kiedyś w takiej biedzie, że nie znałyśmy wartości pieniędzy, więc pieniądze przelatywały nam między palcami niczym piasek. Jednak teraz zarabiałyśmy wystarczająco dużo, żeby pozwalać sobie na niewielki luksus. Uważałyśmy się za bogate. Ja dostałam zaliczkę za scena­riusz, suma ta wydała mi się niebotycznie wysoka i czułam jej ciężar w kieszeni. Mimi natomiast przeżywała swój najlepszy okres. Metodą prób i błędów wypracowała doskonałą proporcję między pastylkami w różnych kolorach i czuła się teraz tak znakomicie w swoim ciele, jakby się z nim urodziła. Jej dawna nieśmiałość ulotniła się bez śladu i potrafiła nawet żartować ze spraw, które dawniej wprawiały ją w zażenowanie. Oprócz odtwarzania roli Alejandry w serialu telewizyjnym przygotowywała się do zagrania postaci kawalera de Eón, osiemnastowiecznego transwestyty, który całe życie służył koronie francuskiej przebrany w kobiece szaty, a jego sekret odkryto dopiero, gdy umarł, mając osiemdziesiąt dwa lata, i ubierano do trumny jego zwłoki. Mimi miała wszelkie warunki do zagrania tej postaci i najwybit­niejszy krajowy dramaturg napisał tę sztukę specjalnie z myślą o niej. Jeszcze szczęśliwszą czyniło ją przekonanie, że oto znalazła wreszcie mężczyznę przeznaczonego jej przez gwiazdy, tego, który miał jej towarzyszyć w dojrzałym wieku. Odkąd zaczęła często bywać u Araveny, odżyły jej złudzenia z lat pierwszej młodości. Nigdy nie przeżyła podobnego związku, on niczego od niej nie wymagał, obsypywał ją prezentami i komplementami, zabierał w najbardziej uczęszczane miejsca, żeby wszyscy mogli ją podziwiać, dbał o nią niczym kolekcjoner dzieł sztuki. Po raz pierwszy w życiu wszystko idzie dobrze, Ewo, nie szukaj kłopotów, błagała mnie Mimi, ja jednak sięgnęłam po argumenty, które tyle razy słyszałam z ust Huberta Naranjo, i odpowiedziałam, że jeste­śmy dwiema istotami skazanymi na życie poza społeczeństwem, na walkę o każdy okruszek chleba i choćbyśmy nawet rozerwali kajdany krępujące nas od chwili poczęcia, pozostaną jeszcze mury większego więzienia, nie chodzi o zmianę uwarunkowań osobistych, ale o zmianę systemu. Mimi wysłuchała tego przemówienia do końca i kiedy się odezwała, przemówiła męskim głosem, ges­tykulując zdecydowanie niczym mężczyzna, co pozostawało w sprzeczności z łososiową koronką przy mankietach jej szlafroka i lokami na głowie.

- Wszystko, co powiedziałaś to wielka naiwność. Nawet gdyby, - wcale nie. Co nieprawdopodobne, Naranjo zwyciężył ze swoją rewolucją, to jestem przekonana, że po niedługim czasie zacząłby postępować tak samo jak wszyscy mężczyźni, którzy zdobywają władzę.

- On jest inny. Nie myśli o sobie, tylko o innych.

- Tak jest teraz, bo go to nic nie kosztuje. Jest zbiegiem, który ukrywa się w puszczy, ale trzeba by go zobaczyć, jak by zasiadł w rządzie. Posłuchaj, Ewo, mężczyźni pokroju Naranjo nie potrafią dokonać zasadniczych zmian, oni jedynie modyfikują zasady, ale poruszają się ciągle w obrębie tej samej skali. Władza, rywalizacja, zachłanność, represje, w kółko to samo.

- Jeśli on nie może, to kto?

- Na przykład ty i ja. Trzeba zmienić duszę świata. Ale na to się jeszcze nie zanosi, a ty, jak widzę, jesteś bardzo zdecydowana, więc nie mogę zostawić cię samej i pójdę z tobą do ogrodu zoologicznego. Temu kretynowi wcale niepotrzebny plan szwalni, tylko więzienia Santa Maria.

Gdy komendant Rogelio widział ją po raz ostatni, była kimś, kto nazywa się Melecio, ma wszelkie cechy normalnego mężczyzny i pracuje jako nauczyciel języka włoskiego w szkole języków. Chociaż Mimi była częstym gościem na łamach pism i w telewizji, nie poznał jej, bo żył w innym świecie, świecie bez śladu frywolności, świecie, w którym mężczyźni walczą w górach z bronią w ręku. Wiele mu opowiadałam o mojej przyjaciółce, ale mimo wszystko nie spodziewał się zobaczyć przy klatce z małpami kogoś takiego. Uroda ubranej w czerwień kobiety oszołomiła go i obróciła wniwecz jego uprzedzenia. Nie, to przecież nie jest przebrany za kobietę pedał, lecz kobieta, której wygląd każdego przyprawiłby o zawrót głowy.

Chociaż trudno było nie zwracać na siebie uwagi, będąc w towarzystwie Mimi, postaraliśmy się wtopić w tłum, kręcąc się wśród dzieci i podkarmiając gołębie kukurydzą jak każda inna rodzina podczas niedzielnego spaceru. Gdy tylko komendant Rogelio zaczął swój wywód, Mimi zamknęła mu usta jedną z tych peror, jakie miała zawczasu przygotowane na specjalne okazje. Powiedziała mu wprost, żeby zachował te gadki dla siebie, bo ona nie jest taka naiwna jak ja, choć tym razem wyjątkowo zgadza się pomóc, bo chce uwolnić się od niego jak najszybciej i ma nadzieję, że w końcu go zastrzelą, pójdzie prosto do piekła i przestanie wreszcie ludziom zawracać głowę; nie zamierza także pozwalać, żeby robił jej wodę z mózgu swoimi kubańskimi pomysłami, niech idzie w cholerę, bo ona ma dosyć własnych kłopotów i nie będzie tracić czasu na jakąś rewolucję, co on sobie właściwie wyobraża, guzik ją obchodzi cały ten marksizm i banda niedomytych rewolucjonistów, ona chce żyć w spokoju i lepiej, żeby to zrozumiał, bo jak nie, to będzie mu musiała wyjaśnić w inny sposób. Potem przysiadła z jedną stopą opartą na siedzeniu kamiennej ławki, żeby na podniesionym w górę kolanie narysować plan ołówkiem do rzęs na okładce swojej książeczki czekowej.

Dziewięciu partyzantów przeniesionych z fortu El Tucan umieszczono w karcerze więzienia Santa Maria. Zatrzymano ich przed siedmioma miesiącami i wytrzymali wszystkie przesłuchania, trwając niezłomnie w milczeniu. Kłótnia w parlamencie sprawiła, że trafili na pierwsze strony gazet, a w oczach studentów urośli do rangi bohaterów, więc młodzi ludzie oblepili całe miasto plakata­mi z ich podobiznami.

- Ma zapaść wokół tego kompletna cisza - rozkazał prezydent, pokładając wiarę w krótkiej ludzkiej pamięci.

- Powiedzcie chłopcom, że ich uwolnimy - rozkazał komendant Rogelio, wierząc w odwagę swoich partyzantów.

Z tego więzienia przed wieloma laty uciekł tylko jakiś francuski bandyta, któremu na tratwie skleconej naprędce z napęczniałych psich trupów udało się dotrzeć rzeką aż do morza. Od tamtego czasu nikt już tego nigdy nie próbował. Wycieńczeni upałem, głodem, chorobami i terrorem, jakiego doświadczali podczas odsiadywania wyroków, zwykli więźniowie nie mieli siły, żeby cho­dzić po spacerniaku, a co dopiero przedzierać się przez puszczę, zakładając, że wcześniej powiodłaby się nieprawdopodobna w za­sadzie ucieczka. Więźniowie ze specjalnego oddziału nie mieli na to najmniejszej szansy, chyba że potrafiliby otworzyć żelazne bramy, pokonać strażników uzbrojonych w karabiny maszynowe, przebiec wzdłuż całego budynku, przeskoczyć mur, przepłynąć szeroką w tym miejscu rzekę pełną piranii i skryć się w dżungli. Komendant Rogelio nie lekceważył tych wszystkich trudności, oświadczył jednak z niewzruszoną pewnością, że ich uwolni i nikt z jego ludzi, a tym bardziej żaden z przetrzymywanych w karcerze, nie wątpił, że obietnicy dotrzyma. Gdy ochłonął ze złości, wpadł na pomysł, żeby wykorzystać mnie jako przynętę i zwabić pułkownika Tolomeo Rodrigueza w zasadzkę.

- Dobrze, pod warunkiem, że nic mu się nie stanie - powiedziałam.

- Chodzi o to, żeby go porwać, a nie żeby zabić. Będziemy go traktowali jak królową. Chcemy drania wymienić na naszych towarzyszy. Dlaczego ten człowiek tak cię obchodzi?

- Wcale nie... Uprzedzam cię, że nie będzie łatwo go zaskoczyć, zawsze jest uzbrojony i ma ochroniarzy. Nie jest głupi.

- Chyba nie bierze ze sobą eskorty, gdy umawia się z kobietą.

- Chcesz, żebym z nim poszła do łóżka?

- Nie! Tylko żebyś się z nim umówiła tam, gdzie ci powiem, i żebyś odwróciła jego uwagę. Zjawimy się natychmiast. Czysta robota, bez strzelaniny i zbędnego hałasu.

- Muszę zdobyć jego zaufanie, a to się nie uda już za pierwszym razem. Potrzebuję czasu.

- Myślę, że podoba ci się ten Rodriguez... Założę się, że chcesz się z nim przespać - usiłował zażartować Huberto Naranjo, ale głos mu zabrzmiał markotnie.

Nie odpowiedziałam, bo zaczęłam sobie wyobrażać, że uwiedze­nie Rodrigueza mogłoby się okazać rzeczą bardzo przyjemną, choć tak naprawdę wcale nie byłam pewna, czy potrafiłabym wydać go w ręce wrogów, czy też wprost przeciwnie, starałabym się temu zapobiec. Minii miała rację, mówiąc, że ideologicznie nie jestem przygotowana na tę wojnę. Uśmiechnęłam się bezwiednie i chyba ten tajemniczy uśmiech sprawił, że Huberto zmienił całkowicie zamiary, bo nagle postanowił wrócić do swojego pierwszego projek­tu. Mimi uważała, że jest to projekt samobójczy, znała bowiem system nadzoru więźniów: odwiedzających zapowiadano przez radio, a gdy przyjeżdżała grupa oficerów, pod których zamierzał się podszyć ze swoimi ludźmi Naranjo, dyrektor więzienia witał ich osobiście na wojskowym lotnisku. Nawet papież nie wszedłby do tego więzienia, zanim nie sprawdzono by jego tożsamości.

- W takim razie musimy przemycić do środka broń dla naszych towarzyszy - stwierdził komendant Rogelio.

- Chyba masz nie po kolei w głowie - żachnęła się Mimi. - Już za moich czasów byłoby to bardzo trudne, bo rewidowali każdego przy wejściu i przy wyjściu, a teraz to jest całkiem niemożliwe, bo mają aparat do wykrywania metalu i choćbyś nawet połknął pistolet i tak go znajdą.

- To bez znaczenia. I tak ich stamtąd wyciągnę.

Przez kilka kolejnych dni po spotkaniu w ogrodzie zoologicz­nym umawiał się z nami w różnych miejscach, żeby dopracować szczegóły. Im więcej tych szczegółów ustalaliśmy, tym wyraźniej jawiła nam się niedorzeczność całego przedsięwzięcia. Nic jednak nie mogło go odwieść od raz powziętego zamiaru. Zwyciężają tylko najodważniejsi, powtarzał, gdy zwracałyśmy uwagę na niebez­pieczeństwa. Narysowałam mu plan szwalni, a Mimi plan więzie­nia, rozważyliśmy możliwe zachowanie strażników, zapoznaliśmy się z codziennym rozkładem czynności, przestudiowaliśmy nawet komunikaty meteorologiczne z tamtej okolicy. W trakcie tych przygotowań Mimi zaraziła się entuzjazmem Huberta i straciła z oczu ostateczny cel, zapomniała, że chodzi o uwolnienie więź­niów, a zaczęła traktować to wszystko jako swego rodzaju grę towarzyską. Była zupełnie tym pochłonięta, snuła plany, sporzą­dzała listy, wymyślała strategie, nie zwracając żadnej uwagi na ryzyko, przekonana w głębi duszy, że i tak wszystko pozostanie w fazie zamiarów i nigdy nie urzeczywistni się w praktyce, jak tyle innych spraw w historii kraju. Przedsięwzięcie było tak zuchwałe, że zasługiwało na powodzenie. Komendant Rogelio miał iść z sześ­cioma ludźmi, wybranymi z najbardziej doświadczonych partyzan­tów, żeby razem z Indianami stanąć obozem w pobliżu Santa Maria. Wódz plemienia zaproponował już wcześniej swoją pomoc w przeprawie przez rzekę i przez puszczę. Był gotów współpracować z partyzantami po tym, jak żołnierze najechali jego wioskę, zostawiając po sobie spalone chaty, zwierzęta z rozprutymi brzu­chami i zgwałcone dziewczyny. Mieli porozumieć się z więźniami przy pomocy dwóch Indian pracujących w więziennej kuchni. Wyznaczonego dnia więźniowie ci mieli rozbroić strażników i prze­dostać się na dziedziniec, skąd zabierze ich komendant Rogelio oraz jego ludzie. Najsłabszym ogniwem całego planu było to, jak spowodować, żeby uwięzieni wydostali się z karceru, na co zwróci­ła uwagę Mimi, choć nie trzeba było wielkiego doświadczenia, żeby wysnuć taki wniosek. Kiedy komendant Rogelio ustalił jako ostateczny termin całej akcji wtorek następnego tygodnia, spojrzała na niego spod długich rzęs z norkowego włosia i po raz pierwszy przemknęło jej przez myśl, że cała sprawa toczy się na poważnie. Nie można podejmować decyzji takiej wagi na chybił trafił. Wyciąg­nęła swoje karty, kazała mu przełożyć lewą ręką, rozłożyła karty zgodnie z porządkiem ustalonym przez starożytnych Egipcjan i przystąpiła do odczytywania zaleceń sił tajemnych. On przyglą­dał się jej z sarkastycznym uśmieszkiem, mrucząc pod nosem, że musiałby być stuknięty, żeby powodzenie przedsięwzięcia uzależ­nić od rad i wskazówek tak ekstrawaganckiej osoby.

- To nie może być wtorek, tylko sobota - orzekła, gdy odwróciła kartę i zobaczyła, że widniejący na niej Mag pokazał się głową w dół.

- Będzie wtedy, kiedy ja powiem - odpowiedział nie pozostawiając cienia wątpliwości na temat tego, co myśli o podobnych bredniach.

- Karty mówią o sobocie. Nie powinieneś przeciwstawiać się Tarotowi.

- Wtorek.

- W soboty po południu połowa strażników zabawia się w burdelu w Agua Santa, a druga połowa gapi się na baseball w telewizji.

Był to rozstrzygający argument na rzecz sztuki wróżenia. Zatopiliśmy się w rozmowie, rozpatrując różne możliwości, gdy przypo­mniałam sobie nagle o materii uniwersalnej. Komendant Rogelio i Mimi podnieśli wzrok znad kart i spojrzeli na mnie w osłupieniu. W taki właśnie sposób, zupełnie nie planując tego wcześniej, wylądowałam - ugniatając glinkę w towarzystwie pół tuzina partyzantów - w indiańskiej chacie niedaleko domu Turka, domu, w którym spędziłam najlepsze lata swojej młodości.

Wjechałam do Agua Santa rozwalającym się gruchotem ze skradzioną tablicą rejestracyjną. Prowadził Czarny. Miejsce nie zmieniło się wiele, główna ulica rozbudowała się trochę, widać było nowe sklepy i kilka anten telewizyjnych, ale jak dawniej grały świerszcze, w południe panowała nieubłagana duchota, a pu­szcza czyhała już po drugiej stronie drogi. Tutejsi mieszkańcy cierpliwie i wytrwale znosili upał i wiedli życie całkowicie niemal odcięci od reszty kraju przez tę bezlitosną roślinność. W zasadzie nie powinniśmy się byli zatrzymywać w miasteczku, bo zdążali­śmy do indiańskiej wioski, znajdującej się w połowie drogi do więzienia Santa Maria. Kiedy jednak ujrzałam czerwone dachy, ulice połyskujące po niedawnym deszczu, kobiety siedzące na progu swych domów na słomianych siedziskach krzeseł, wspo­mnienia wróciły do mnie z nieodpartą siłą i wybłagałam u Czarne­go, żeby przejechał koło „Perły Wschodu”, bo chciałam tylko rzucić okiem, choćby z daleka. W ciągu ostatnich lat tyle rzeczy obróciło się w ruinę, tylu ludzi umarło albo wyjechało bez pożegnania, więc spodziewałam się, że i sklep wyda mi się jakimś pomnikiem z przeszłości, zmienionym przez upływ czasu i płatającą figle pamięć. Dlatego zdziwiłam się, widząc, jak wynurza się przed moimi oczyma niczym nietknięte przez czas złudzenie. Fasada była odnowiona, litery napisu świeżo odmalowane, na wystawie prezen­towały się narzędzia rolnicze, artykuły spożywcze, aluminiowe garnki i dwa lśniące manekiny w żółtych perukach. Wszystko wyglądało tak świeżo, że nie mogłam oprzeć się pokusie i wysiad­łam z samochodu, żeby zajrzeć przez drzwi do środka. Nowoczesna lada sprawiła, że wnętrze również odmłodniało, ale worki z ziarnem, bele tanich materiałów i słoiki z cukierkami były takie jak dawniej. Riad Halabi, ubrany w batystową koszulę, sporządzał właśnie rachunki przy kasie, osłaniając sobie usta białą chusteczką. Był tym samym człowiekiem, którego zachowywałam w pamięci, nie zmienił go upływ czasu, pozostał nietknięty, jak to się niekiedy dzieje ze wspomnieniem pierwszej miłości. Podeszłam nieśmiało, czując, że wzbiera we mnie ta sama czułość, jaką miałam w sobie w wieku siedemnastu lat, kiedy usiadłam mu na kolanach i poprosiłam o podarowanie jednej miłosnej nocy, ofiarowując w zamian dziewic­two, które moja chrzestna mierzyła powrozem z siedmioma węzłami.

- Dobry wieczór... Czy jest aspiryna? - zdołałam wykrztusić. Riad Halabi nie podniósł wzroku i pisał dalej ołówkiem w księdze rachunkowej. Ruchem ręki wskazał drugi koniec pomieszczenia.

- Żona pani poda - powiedział z poświstem charakterystycznym dla zajęczej wargi.

Odwróciłam się przekonana, że w roli żony ujrzę nauczycielkę Ines, jak wielokrotnie to sobie wyobrażałam. Zobaczyłam jednak dziewczynę, która nie mogła mieć więcej niż czternaście lat, przysadzistą czarnulkę z pomalowanymi ustami i uprzejmym uśmiechem na twarzy. Kupiłam aspirynę, rozmyślając o tym, że wiele lat wcześniej ten sam mężczyzna odtrącił mnie, bo byłam za młoda, a przecież wówczas jego dzisiejsza żona musiała jeszcze biegać w pieluchach. Kto wie, jaki spotkałby mnie los, gdybym z nim została. Jednego jednak byłam pewna: w łóżku dałby mi wiele szczęścia. Uśmiechnęłam się do dziewczynki o czerwonych wargach z mieszaniną poczucia winy i zazdrości i wyszłam ze sklepu, nie zamieniwszy spojrzenia z Riadem Halabim, zadowolona, że znajduję go w dobrej formie. Od tej chwili wspominam go jak ojca, bo przecież był dla mnie prawdziwym ojcem. Taki obraz dużo lepiej do niego pasuje niż obraz kochanka jednej nocy. Zniecierpliwiony Czarny czekał na mnie z pretensjami, bo w myśl instrukcji nie powinniśmy byli robić postoju.

- Wynośmy się stąd. Komendant mówił, że w tej dziurze, gdzie wszyscy się znają, nikt nie powinien nas zobaczyć - powiedział z wyrzutem.

- To nie jest żadna dziura. Wiesz, dlaczego nazywa się Agua Santa? Bo bije tu źródło, które zmywa grzechy.

- Nie zawracaj głowy.

- Naprawdę. Jeśli wykąpiesz się w tej wodzie, przestaniesz czuć się winny.

- Proszę cię, Ewo, wsiadaj i wynośmy się.

- Nie tak szybko. Mam tu jeszcze coś do zrobienia, ale muszę poczekać aż zapadnie noc. Tak jest bezpieczniej...

Groźby Czarnego, że zostawi mnie na drodze, nie robiły na mnie wrażenia. Jak już coś sobie wbiję do głowy, rzadko kiedy zmieniam zdanie. Poza tym w akcji odbicia więźniów moja pomoc była niezbędna, więc nie tylko musiał się poddać, ale jeszcze wykopać dół, gdy tylko zaszło słońce. Poprowadziłam go za doma­mi do miejsca, gdzie ziemia była nierówna, pokryta gęstą roślinnością i wskazałam miejsce.

- Teraz coś wykopiemy - powiedziałam, a on zgodził się posłusznie, bo uznał, że o ile upał nie rozmiękczył mi mózgu, to kopanie stanowi także część planu.

Nie musieliśmy zanadto się wysilać, bo grunt był wilgotny i miękki. Na głębokości niewiele większej niż pół metra znaleźliśmy plastikowe zawiniątko pokryte pleśnią. Otarłam je rąbkiem bluzy i nie otwierając schowałam do torby.

- Co jest w środku? - spytał Czarny.

- Ślubne wiano.

Na podłużnej polanie gdzieś w głębi płonęło ognisko. Stanowiło jedyne źródło światła w mroku puszczy. Tam właśnie przyjęli nas Indianie. Z wielkiego trójkątnego dachu, utworzonego z pokrytych gęstymi liśćmi gałęzi, zwisały zawieszone na różnych poziomach hamaki. Dorośli byli ubrani, bo zwyczaj ubierania dotarł tu z są­siednich wiosek, dzieci jednak biegały nago, w nasiąkniętych bowiem wciąż wilgocią ubraniach lęgło się robactwo i pojawiała biała pleśń, przyczyna wielu chorób. Młode dziewczyny nosiły kwiaty i pióra zatknięte za uszy, jakaś kobieta karmiła jedną piersią swego syna, a drugą szczeniaczka. Przyglądałam się tym twarzom, szukając w nich swojej, ale odnajdywałam w nich tylko spokój ludzi, którzy znają już odpowiedź na wszystkie pytania. Wódz wystąpił dwa kroki do przodu i powitał nas lekkim pokło­nem. Trzymał się prosto, miał duże, szeroko rozstawione oczy, mięsiste usta i włosy obcięte w kształcie okrągłego hełmu, nieco wyżej podgolone na karku, żeby mógł dumnie pokazywać blizny po ranach odniesionych w licznych walkach na kije. Poznałam go natychmiast, to on przyprowadzał każdej soboty swoich Indian do Agua Santa, gdzie żebrali o jałmużnę, to on znalazł mnie tamtego ranka siedzącą przy zwłokach Zulemy, to on kazał zawiadomić o nieszczęściu Riada Halabiego, a kiedy wsadzili mnie do aresztu, stanął przed koszarami i tupał nogami o ziemię niczym w ostrze­gawczy bęben. Chciałam wiedzieć, jak się nazywa, ale Czarny uprzedził mnie zawczasu, że takie pytanie byłoby poczytane za grubiaństwo. Indianie uważają, że zwracać się do kogoś po imieniu to jak dotykać jego serca, byłoby więc szaleństwem zwracać się po imieniu do obcego lub pozwolić, by obcy zwracał się tak do ciebie. Lepiej powstrzymać się od wzajemnych prezentacji, mogłoby to zostać zrozumiane opacznie. Wódz spojrzał na mnie, nie okazując żadnych emocji, ale miałam pewność, że rozpoznał mnie również. Dał nam znak, wskazując drogę, i poprowadził do budy bez okien, w której snuła się woń spalonych szmat, nie było żadnych sprzę­tów oprócz dwóch stołków, hamaka i lampy naftowej.

Instrukcje kazały czekać na resztę grupy, która miała do nas dołączyć krótko przed piątkową nocą. Spytałam o Huberta Naranjo, bo liczyłam, że wspólnie spędzimy tych kilka dni, nikt jednak nie miał o nim żadnych wiadomości. Położyłam się na hamaku, nie zdejmując ubrania. Przeszkadzał mi bezustanny zgiełk dobiegający z dżungli, wilgoć, komary i mrówki, bałam się, że żmije i jadowite pająki mogą dostać się do mnie po sznurach lub spaść podczas snu ze zwieszających się u góry liści palm. Nie mogłam zasnąć. Leżałam wiele godzin, pytając samą siebie, co mnie przywiodło aż tutaj, i nie potrafiłam znaleźć żadnej odpowiedzi, bo uczucia dla Huberta Naranjo nie zdawały mi się wystarcza­jącym powodem. Miałam wrażenie, że coraz bardziej oddalam się od tych czasów, gdy żyłam tylko oczekiwaniem na ukradkowe z nim spotkania, podążając jak ćma za umykającym wciąż ogniem. Myślę, że zgodziłam się wziąć udział w tej eskapadzie tylko po to, żeby się sprawdzić i zobaczyć, czy udział w niezwykłej wojnie zdoła zbliżyć mnie znowu do człowieka, którego kiedyś kochałam, o nic w zamian nie prosząc. Tej nocy jednak byłam sama, leżałam na zapluskwionym hamaku, który śmierdział psami i dymem. U pod­staw mojej decyzji nie leżały także pobudki polityczne, bo choć solidaryzowałam się z hasłami rewolucji, a rozpaczliwa odwaga garstki partyzantów wzruszała mnie, wyczuwałam podskórnie, że już ponieśli klęskę. Od jakiegoś czasu nie mogłam uwolnić się od nieszczęsnego przeczucia, od trudnego do określenia niepokoju, który przemieniał się w dojmująco bolesną pewność, gdy byłam z Hubertem Naranjo. Mimo rewolucyjnej pasji wyzierającej z jego oczu, widziałam, jak gęstnieje wokół niego atmosfera porażki. Powtarzałam jego przemowy, żeby zrobić wrażenie na Mimi, ale w głębi duszy uważałam, że partyzantka nie ma w tym kraju szans na powodzenie. Wolałam nie wyobrażać sobie, jaki będzie koniec tych mężczyzn i ich marzeń. Podczas tej bezsennej nocy w indiań­skim szałasie poczułam smutek. Spadła temperatura i zrobiło mi się zimno, wyszłam więc i skuliłam się przy dopalającym się ognisku, żeby tam spędzić noc. Ledwo dostrzegalne, blade światło przebijało przez listowie i zauważyłam, że księżyc jak zwykle mnie uspokaja. O świcie usłyszałam, jak Indianie budzą się pod wspólnym dachem i jeszcze odrętwiali w hamakach, rozmawiają, śmieją się. Kilka kobiet poszło po wodę, a dzieci pobiegły za nimi, naśladując krzyki ptaków i odgłosy innych leśnych zwierząt. Z nastaniem poranka mogłam lepiej przyjrzeć się wiosce, która składała się z garstki chat w kolorze gliny, przygniecionych tchnieniem pusz­czy, otoczonych kawałkiem ziemi uprawnej, gdzie rosła juka i ku­kurydza oraz kilka bananowców, jedyne dobra tego plemienia, ograbianego na przestrzeni wielu lat przez drapieżną zachłanność przybyszów. Ci Indianie, tak samo biedni jak ich przodkowie u zarania historii amerykańskiej, wytrzymali napór kolonizato­rów, nie tracąc własnych obyczajów, języka ani wierzeń. Z dumnych myśliwych, jakimi niegdyś byli, zmienili się w biedaków, ale długie niedole nie zdołały zatrzeć wspomnienia utraconego raju ani zniszczyć wiary w podania, które przynosiły obietnicę odzys­kania owego raju. Może dlatego często się uśmiechali. Mieli kilka kur, dwie świnie, trzy pirogi służące do połowów i rachityczne uprawy ratowane niezwykłym wysiłkiem przed naporem gęst­winy. Czas spędzali na zdobywaniu opału i pożywienia, struganiu strzał, wyplataniu hamaków i koszy, które potem sprzedawali turystom na poboczach drogi. Czasem któryś ruszał na polowanie i jeśli szczęście mu dopisało, wracał z parą jakichś ptaków albo młodym jaguarem, którego rozdzielał wśród swoich, bo sam nie próbował mięsa, żeby nie obrazić ducha swej zdobyczy.

Wyjechaliśmy z Czarnym ze wsi, żeby pozbyć się samochodu. Zaprowadziliśmy go w środek gąszczu i zepchnęliśmy w przepaś­cisty wąwóz, głębiej niż docierają wrzaskliwe papugi i psotne małpy, widzieliśmy, jak powoli i cicho stacza się wśród gigantycznych liści i pozwijanych lian, a wreszcie ginie pochłonięty przez roślinność, która zamyka się nad nim, nie pozostawiając najmniej­szego śladu. W ciągu następnych godzin jeden po drugim przybyło piechotą sześciu partyzantów, każdy szedł inną drogą, ze spoko­jem właściwym ludziom, którzy od dawna żyją pod gołym niebem. Byli młodzi, pełni determinacji, ale pogodni, nawykli do samotno­ści, mieli mocno zarysowane szczęki, wyostrzony wzrok, skórę ogorzałą od wiatru, a ciało naznaczone bliznami. Nie rozmawiali ze mną więcej niż to było konieczne, ich ruchy były oszczędne, jakby nie chcieli narażać się na niepotrzebny wydatek energii. Ukryli już część swojej broni; mieli jej potrzebować dopiero po ataku na więzienie. Jeden zanurzył się w lesie prowadzony przez indiańskiego przewodnika, żeby z posterunku na brzegu rzeki obser­wować przez lornetkę więzienie. Trzej inni ruszyli w kierunku wojskowego lotniska, gdzie mieli założyć ładunki wybuchowe ściśle wedle wskazówek Czarnego. Pozostali przygotowali wszyst­ko, co jest potrzebne do odwrotu. Wszyscy wykonywali swoje zadania bez teatralnych póz czy komentarzy, jakby stanowiły dla nich zwykłe zajęcia. O zmierzchu nadjechał ścieżką jeep, pobiegłam więc na powitanie, życząc sobie w duchu, żeby przyjechał wreszcie Huberto Naranjo. Dużo o nim myślałam i miałam nadzieję, że kilka spędzonych wspólnie dni może całkowicie odmienić nasz wzajemny stosunek, a przy odrobinie szczęścia pozwoli nam odzyskać miłość, jaka wypełniała kiedyś moje życie, a dziś zdawała się taka wyblakła. Ostatnią osobą, jakiej bym się spodziewała, był wysiadający z samo­chodu Rolf Carle z plecakiem i kamerą zawieszoną na ramieniu. Spojrzeliśmy na siebie zdumieni, bo żadne z nas nie oczekiwało zobaczyć drugiego w podobnym miejscu i okolicznościach.

- Co ty tu robisz? - spytałam.

- Przyjeżdżam, żeby dać wiadomości o akcji - uśmiechnął się.

- O jakiej akcji?

- O tej, która jest zaplanowana na sobotę.

- No, proszę... Skąd wiesz?

- Komendant Rogelio poprosił, żebym to nakręcił. Władze starają się ukrywać prawdę, ja przyjechałem spróbować, czy uda mi się ją pokazać. Ale dlaczego ty tu jesteś?

- Mam przygotować masę.

Rolf Carle ukrył jeepa i ruszył ze swoim sprzętem, prowadzony przez partyzantów, którzy przed kamerą zasłaniali sobie twarze chusteczkami, żeby ich później nie rozpoznano. Ja w tym czasie zajęłam się materią uniwersalną. W półmroku szałasu, na kawałku plastiku rozpostartym na klepisku, zmieszałam składniki tak, jak nauczyłam się od mojej jugosłowiańskiej chlebodawczyni. Do namoczonego papieru dodałam w równych proporcjach mąkę i cement, połączyłam z wodą i ugniatałam aż do otrzymania twardego ciasta w kolorze zbliżonym do popielatego. Rozwałkowałam je za pomocą butelki pod uważnym spojrzeniem wodza plemienia i kilkorga dzieci, które gestykulując wymieniały uwagi w swoim śpiewnym języku i chichotały czasami. Przygotowałam grube i rozciągliwe ciasto i owinęłam nim kamienie, wybrane wcześniej ze względu na swój owalny kształt. Jako model służył mi ręczny granat wojskowy, waga trzysta gramów, pole rażenia dziesięć metrów, zasięg dwadzieścia pięć, ciemny metal. Wyglądał jak mały, dojrzały owoc drzewa guemóbemo. W porównaniu z indyj­skim słoniem, muszkieterami, płaskorzeźbami z grobowców faraonów i innymi dziełami wykonanymi z tego samego materiału przez Jugosłowiankę fałszywy granat byt bardzo prosty. Mimo to musiałam kilka razy próbować, bo wiele już lat tego nie robiłam; ze strachu nie potrafiłam jasno myśleć i sztywniały mi palce. Gdy udało mi się dobrać właściwe proporcje, obliczyłam, że nie starczy czasu na zrobienie granatów, czekanie aż stwardnieją, na malowa­nie i wysychanie farby. Wtedy przyszło mi do głowy, że zamiast malować po stwardnieniu, można zabarwić samo ciasto. Niestety pod wpływem farby traciło elastyczność. Zaczęłam mruczeć pod nosem przekleństwa i drapać niecierpliwie miejsca po ukąszeniach komarów, aż rozdrapałam je do krwi.

Wódz Indian, który z największym zainteresowaniem śledził wszystkie fazy procesu, wyszedł z szałasu i wrócił wkrótce z garścią liści i glinianym rondelkiem. Przykucnął obok mnie i zaczął cierpliwie przeżuwać liście. Gdy przybierały postać papki, wypluwał ją do naczynia, a tymczasem jego usta i zęby coraz bardziej czerniały. Odcisnął papkę w gałganku i otrzymał ciemną i oleistą ciecz jak roślinna krew, po czym mi ją wręczył. Dodałam jej po trochu do mego ciasta i okazało się, że doświadczenie się powiodło. W miarę jak ciasto schło, jego kolor coraz bardziej upodabniał się do koloru stalowego granatu, a cudowne właściwości materii uniwersalnej nie doznawały żadnego uszczerbku.

Nocą wrócili partyzanci i zjadłszy z Indianami placki z juki i gotowaną rybę, ułożyli się do spania w wyznaczonym dla nich szałasie. Puszcza stała się ciemna i nieprzenikniona jak wielka świątynia, wszyscy ściszyli głos, nawet Indianie mówili szeptem. Wkrótce nadszedł Rolf Carle i znalazł mnie przed tlącym się jeszcze ogniskiem. Siedziałam obejmując ramionami podkurczo­ne nogi, z twarzą wtuloną między kolana. Przykucnął obok mnie.

- Co ci jest?

- Boję się.

- Czego?

- Szmerów, mroku, duchów przynoszących nieszczęście, węży i robactwa, żołnierzy, tego, co mamy zrobić w sobotę, że nas wszystkich zabiją...

- Ja też się boję, ale za nic nie chciałbym tego stracić. Wzięłam go za rękę i ściskałam mocno przez kilka chwil. Skórę miał gorącą, a do mnie znowu wróciło uczucie, jakbyśmy się znali od tysiąca lat.

- Ale z nas para głupków! - usiłowałam zażartować.

- Opowiedz coś dla zabicia czasu - poprosił Rolf Carle.

- Co byś chciał?

- Coś, czego nikomu nie opowiadałaś. Wymyśl opowiadanie dla mnie.

Była sobie kiedyś kobieta, która trudniła się opowiadaniem historii. Wszędzie oferowała swój towar: opowieści przygodowe, z dreszczykiem, horrory lub historie rozpustne - wszystko po rozsąd­nej cenie. Pewnego sierpniowego dnia w południe stała właśnie na środku jakiegoś placu, gdy spostrzegła idącego w jej kierunku wspaniałego mężczyznę, szczupłego i twardego jak klinga miecza. Szedł zmęczony, z bronią w ręku, pokryty kurzem wyniesionym z wielu różnych miejsc i kiedy się zatrzymał, wyczuła zapach smutku i zrozumiała natychmiast, że człowiek ten wraca z wojny. Samotność i przemoc zraniły mu duszę niczym odłamki żelaza i uczyniły niezdolnym do kochania samego siebie. - To ty opowiadasz historie? - spytał nieznajomy. - Do usług - odpowiedziała. Mężczyzna wyjął pięć złotych monet i dał jej do ręki. - Sprzedaj mi jakąś przeszłość, bo moja własna jest pełna krwi i płaczu i nie mogę z nią iść przez życie. Brałem udział w tylu bitwach, że w ich zgiełku zagubiłem nawet imię matki - powiedział. Nie mogła odmówić, obawiała się, że nieznajomy rozsypie się na placu w garstkę kurzu, bo taki los spotyka ostatecznie każdego, kto jest pozbawiony dobrych wspomnień. Gestem zachęciła go, żeby usiadł obok niej, a gdy zajrzała mu z bliska w oczy, zrobiło jej się znowu żal i bardzo zapragnęła utulić go w ramionach. Zaczęła mówić. Cały wieczór i całą noc budowała pomyślną przeszłość dla tego wojownika, przywołując całe swoje rozległe doświadczenie i wkładając w opowiadanie namiętność, jaką obudził w niej nieznajomy. Mówiła bardzo długo; chciała ofiarować mu pasjonują­ce koleje życia i wszystko musiała wymyślać od nowa, od urodzenia aż po teraźniejszość, wszystkie sny, pragnienia, tajemnice, życie rodziców i rodzeństwa a nawet geografię i historię kraju, w którym mieszkał. Nadszedł wreszcie świt i wraz z pierwszym promieniem dnia poczuła, że ulotnił się gdzieś zapach melancholii. Westchnęła, zamknęła oczy i zdała sobie sprawę, że jej dusza stała się pusta jak dusza nowo narodzonego dziecka. Zrozumiała wówczas, że w swym zapale uczynienia go szczęśliwym oddała mu własną pamięć i nie wiedziała już, co jest jej własnością, a co należy teraz do niego. Ich przeszłość połączyła się w jednym splocie. Kobieta weszła we własne opowiadanie aż po samo dno i nie potrafiła już zebrać słów, zresztą wcale tego nie chciała i oddała się rozkoszy połączenia z nieznajomym w tej samej historii...

Kiedy skończyłam mówić, wstałam, strzepnęłam kurz i liście z ubrania i poszłam do szałasu, żeby wyciągnąć się w hamaku. Rolf Carle został przy ognisku.

W piątek o świcie przyjechał komendant Rogelio. Zjawił się tak bezszelestnie, że psy nie zaszczekały, gdy wszedł do wioski, spo­strzegli go tylko jego ludzie, bo spali z otwartymi oczyma. Otrząs­nęłam się z odrętwienia ostatnich dwóch nocy i wyszłam, żeby go uściskać, ale powstrzymał mnie niewidocznym dla innych gestem ręki. Miał słuszność, bo nie jest przyzwoicie afiszować się z zażyło­ścią w obecności ludzi, którzy od tak dawna nie zaznali miłości. Partyzanci witali go dosadnymi żartami, poklepywali po ramieniu i przekonałam się wówczas, jakim darzą go zaufaniem, bo od tej chwili napięcie zelżało, jakby jego obecność była gwarancją bez­pieczeństwa. Przywiózł w walizce mundury, starannie wyprasowa­ne i poskładane, galony, czapki i buty. Przyniosłam zrobiony na próbę granat i dałam mu do ręki.

- W porządku - pochwalił. - Dziś dostarczymy masę do więzie­nia. Nie znajdą jej wykrywaczem metalu. Dzisiejszej nocy nasi towarzysze będą mogli zrobić sobie broń.

- Wiedzą, jak się do tego zabrać? - spytał Rolf Carle.

- Myślisz, że moglibyśmy o tym zapomnieć? - uśmiechnął się komendant Rogelio. - Posłaliśmy im instrukcje i z pewnością zdobyli już kamienie. Muszą je teraz tylko okleić i pozwolić, żeby wyschły przez kilka godzin.

- Masa musi być zawinięta w plastik, żeby nie straciła wilgoci. Fakturę robi się łyżką, a potem zostawia do stwardnienia. Wysy­chając ciemnieje i nabiera barwy metalu. Oby tylko nie zapomnie­li wetknąć fałszywych zapalników, nim masa stężeje - dodałam.

- W tym kraju wszystko jest możliwe, nawet wyrabianie granatów z ciasta. Nikt nie uwierzy w mój reportaż - westchnął Rolf Carle.

Dwaj chłopcy z wioski powiosłowali łódką wydrążoną w drzewie do więzienia i wręczyli torbę Indianom pracującym w kuchni. Wśród kiści bananów, juki, dwóch dużych serów znajdowała się materia uniwersalna, niewinnym wyglądem przypominająca cias­to chlebowe. Nie zwróciła uwagi strażników, przyzwyczajonych do przepuszczania skromnych pakunków z żywnością. W tym samym czasie partyzanci raz jeszcze omówili wszystkie szczegóły planu, a potem pomogli swoim gospodarzom przygotować się do drogi. Indianie zapakowali cały lichy dobytek, powiązali nogi kur, zebrali zapasy żywności i narzędzia. Chociaż nie po raz pierwszy zmuszeni byli przenosić się w inne miejsce tego rejonu, czuli się niepocie­szeni, bo mieszkali na polanie w puszczy dobrych kilka lat, miejs­ce było dogodne, w pobliżu Agua Santa, drogi i rzeki. Następnego dnia musieliby i tak opuścić swoje poletka, bo gdy tylko żołnierze odkryją ucieczkę więźniów, zaczną się okrutne represje. Z byle powodu żołdacy spadali jak nieszczęście na indiańskie osady, mordując całe wsie i wymazując najmniejszy po nich ślad.

- Biedacy... Tak ich już niewielu zostało! - powiedziałam.

- Oni też będą mieli swój udział w rewolucji - oświadczył komendant Rogelio.

Ale Indian nic nie obchodziła rewolucja, nic, co pochodziłoby od ludzi tej odrażającej białej rasy. Nie potrafiliby zresztą wymówić tak długiego słowa. Nie podzielali przekonań partyzantów, nie wierzyli w obietnice ani nie rozumieli motywów ich postępowania. Zgodzili się pomagać tylko dlatego, że wojsko było ich wrogiem, i w ten sposób mogli pomścić niektóre z licznych krzywd, jakich doznali na przestrzeni lat. Wódz plemienia wiedział, że gdyby nawet nie brali w tym wszystkim udziału, wojsko i tak ich oskarży, bo wioska leży zbyt blisko więzienia. Nie pozwoliliby się im wytłumaczyć, skoro więc i tak miały spaść na nich represje, lepiej mieć po temu jakiś dobry powód. Postanowił współdziałać z tymi mrukliwy­mi brodaczami. Oni przynajmniej nie zabierali im żywności ani nie obmacywali ich córek. Potem zamierzał uciec stąd z całą resztą plemienia. Już kilka tygodni wcześniej wybrał drogę ucieczki, prowadzącą daleko w głąb puszczy, w nadziei, że trudny do przeby­cia gąszcz zatrzyma wojsko i jeszcze na jakiś czas zapewni im schronienie. Tak działo się od pięciuset lat: prześladowania i zagłada.

Komendant Rogelio posłał Czarnego jeepem, żeby kupił na kolację dwa koźlątka. Nocą usiedliśmy razem z Indianami wokół ognia, upiekliśmy mięso na rozżarzonych węglach i otworzyliśmy kilka butelek rumu, przechowywanych specjalnie na ostatnią kolację. To było miłe pożegnanie, mimo wyczuwalnego w powiet­rzu niepokoju. Piliśmy z umiarem, chłopcy zaśpiewali kilka piosenek, a Rolf Carle wzbudził zachwyt kilkoma magicznymi sztuczkami oraz aparatem fotograficznym robiącym natychmiastowe zdjęcia, cudowną maszyną, która w ciągu minuty wypluwała goto­we fotografie osłupiałych Indian. Na koniec dwóch ludzi stanęło na straży, a cała reszta poszła spać, bo czekało nas ciężkie zadanie.

Partyzanci rozłożyli się na ziemi, ja wyciągnęłam się na hamaku w jedynym wolnym szałasie, oświetlonym migoczącą w kącie lampą naftową. Wyobrażałam sobie wcześniej, że tych kilka go­dzin spędzimy sam na sam z Hubertem, bo nigdy jeszcze nie zdarzyło nam się mieć dla siebie całej nocy, w końcu jednak poczułam się zadowolona z takiego obrotu sprawy. Towarzystwo chłopców podziałało na mnie uspokajająco, zdołałam wreszcie zapanować nad lękiem, odprężyć się i zasnąć. Śniło mi się, że kocham się na huśtawce. Widziałam swoje kolana i uda wśród fruwających koronkowych i taftowych halek w żółtym kolorze, wznosiłam się do tyłu zawieszona w powietrzu i widziałam na dole czekającą na mnie naprężoną męskość. Zawisłam na chwilkę w górze, spojrzałam w niebo, które przybrało barwę purpury, a potem opadłam gwałtownie w dół, żeby się na tę męskość nadziać. Przestraszona otworzyłam oczy i poczułam, że spowija mnie gorąca mgła, złowiłam uchem dobiegający z oddali natrętny szum rzeki, krzyk nocnych ptaków, odgłosy zwierząt w gęstwinie. Szorstkie sznury hamaka drapały mi plecy przez materiał bluzki, dręczyły mnie komary, ale leżałam oszołomiona i nie mogłam się ruszyć, żeby je odegnać. Mokra od potu zapadłam znowu w ciężki sen i tym razem śniło mi się, że płynę wąską łódką w objęciach kochanka, którego twarz przykrywa maska z materii uniwersalnej i który wchodzi we mnie głęboko przy każdym ruchu fali. Całe ciało mam posiniaczone, ale jestem spragniona i szczęśliwa, gwałtowne pocałunki, niejasne przeczucia, śpiew dochodzący z ułudnej pusz­czy, złoty ząb jako miłosny podarek, worek granatów, które wybu­chają bezgłośnie, wyrzucając w powietrze fosforyzujące owady. Obudziłam się przestraszona w mroku szałasu i przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem, ani co znaczy ten dreszcz przeszywający mój brzuch. Nie czułam, jak przy innych razach, że to duch Riada Halabiego pieści mnie z drugiego krańca pamięci, lecz spostrzeg­łam Rolfa Carlego. Przyglądał mi się siedząc naprzeciwko na ziemi, z plecami opartymi o plecak, z jedną nogą zgiętą, drugą wyprostowaną i rękoma splecionymi na piersi. Nie mogłam dostrzec wyrazu jego twarzy, ale widziałam błysk oczu i zębów, gdy się uśmiechnął.

- Co się dzieje? - szepnęłam.

- To samo, co z tobą - odpowiedział ściszonym głosem, żeby nie obudzić innych.

- Chyba spałam...

- Ja też.

Wyszliśmy po cichu, poszliśmy w kierunku placyku w środku wioski i usiedliśmy przy dogasającym ognisku, otoczeni niezmordo­wanym pomrukiem puszczy, oświetleni wątłą księżycową poświatą przebijającą przez listowie. Nie rozmawialiśmy, nie dotykaliśmy się ani nie staraliśmy się zasnąć. Poczekaliśmy razem na sobotni świt.

Gdy zaczęło się rozjaśniać, Rolf Carle poszedł po wodę na kawę. Wstałam i otrząsnęłam się. Bolało mnie całe ciało, jakby ktoś spuścił mi lanie, ale czułam się wreszcie spokojna. Spostrzegłam wówczas, że na spodniach mam plamę w kształcie czerwonawej aureoli i zdumia­łam się, bo nie przydarzyło mi się to od wielu lat, tak że prawie już o tym zapomniałam. Uśmiechnęłam się zadowolona, bo wiedziałam, że nie będę już śnić o Zulemie, a moje ciało przezwyciężyło strach przed miłością. Podczas gdy Rolf Carle dmuchał w żarzący się popiół ogniska, żeby rozniecić ogień i zawieszał na haku naczynie do parzenia kawy, poszłam do szałasu, wyjęłam z torby czystą bluzkę i podarłam ją na kawałki, żeby użyć jako podpaski, a potem ruszyłam nad rzekę. Wróciłam w mokrym ubraniu, podśpiewując.

O szóstej rano wszyscy byli gotowi do rozpoczęcia tego roz­strzygającego w naszym życiu dnia. Pożegnaliśmy się z Indianami i patrzyliśmy, jak odchodzą w milczeniu, zabierając ze sobą dzieci, świnie, kury, psy, tobołki, jak znikają w zielonym gąszczu niczym długi szereg cieni. Zostali tylko ci, którzy mieli pomóc partyzan­tom przeprawić się przez rzekę, a potem poprowadzić ich podczas ucieczki przez puszczę. Rolf Carle wyruszył w drogę jako jeden z pierwszych, dźwigając plecak i kamerę przewieszoną przez ra­mię. Szli teraz wszyscy, każdy do swoich zadań.

Huberto Naranjo pożegnał się ze mną czystym i sentymental­nym pocałunkiem w usta, uważaj na siebie, ty też, jedź prosto do domu i staraj się nie zwracać na siebie uwagi, nie martw się, wszystko pójdzie dobrze, kiedy się zobaczymy? Będę musiał ukryć się na jakiś czas, nie czekaj na mnie, znowu mnie pocało­wał, a ja zarzuciłam mu ramiona na szyję i przycisnęłam mocno, ocierając twarz o jego brodę z oczami pełnymi łez, bo żegnałam także namiętność, która przez tyle lat nas łączyła. Wsiadłam do jeepa, w którym Czarny czekał już na mnie z zapalonym sil­nikiem, gotowy ruszyć na północ, do odległego miasteczka, skąd miałam odjechać autobusem do stolicy. Huberto Naranjo uniósł rękę i oboje uśmiechnęliśmy się równocześnie. Mój najlepszy przyjacielu, oby nie przytrafiło ci się nic złego, kocham cię bardzo, szeptałam pewna, że on mruczy pod nosem to samo, myśląc sobie, że dobrze jest móc liczyć na siebie nawzajem i być blisko, żeby sobie pomagać i otaczać się opieką, ze spokojem w sercu, ponie­waż w naszych wzajemnych relacjach nastąpił zwrot, dzięki czemu stały się one takie, jakimi powinny być zawsze. Byliśmy dwojgiem kumpli, serdecznym i odrobinę kazirodczym rodzeństwem. Uwa­żaj na siebie, ty też, powtórzyliśmy.

Cały dzień trzęsłam się w rozklekotanym autobusie, podskakując na zdradzieckich wybojach asfaltowej drogi, najwyraźniej zrobionej na użytek wyładowanych ciężarówek, wypłukanej niemal do podłoża przez deszcze i pełnej dziur, w których umieszczały swoje legowiska węże boa. Na zakręcie drogi roślinność zaczęła się nagle mienić całą gamą zielonych tonów, a światło dnia stało się białe, pozwalając ujrzeć doskonałą ułudę - Pałac Biedaków, unoszący się piętnaście centymet­rów nad pokrytą żyzną próchnicą ziemią. Kierowca zatrzymał autobus, a my wszyscy, pasażerowie, położyliśmy ręce na piersi, wstrzymując oddech na tych kilka sekund, przez jakie trwał czar, nim rozpłynął się łagodnie w powietrzu. Zniknął Pałac, puszcza wróciła na swoje miejsce, a dzień odzyskał zwyczajną przejrzystość. Kierowca zapuścił silnik, a my wróciliśmy na swoje miejsca oczarowani. Nikt nie odezwał się aż do stolicy, gdzie dojechaliśmy wiele godzin później, bo każdy usiłował odnaleźć sens tego objawienia. Ja też nie wiedziałam, jak mam je rozumieć, lecz nie wydało mi się nienatural­ne, bo już je widziałam wiele lat wcześniej z furgonetki Riada Halabiego. Jechałam wówczas na wpół uśpiona, a on potrząsnął mną, gdy światła Pałacu rozjaśniły noc. Wysiedliśmy oboje i pobiegliśmy w stronę widziadła, ale zniknęło wśród cieni, nim zdołaliśmy dobiec. Nie potrafiłam uwolnić się od myśli o wydarzeniach, jakie miały nastąpić o piątej po południu w więzieniu Santa Maria. Czułam nieznośny ucisk w skroniach i przeklinałam własną chorobliwą skłonność do najgorszych przeczuć. Oby im dobrze poszło, oby im dobrze poszło, pomóż im, prosiłam matkę, jak czyniłam to zwykle w decydujących chwilach mego życia. Przekonałam się po raz kolejny, że zachowywała się w sposób trudny do przewidzenia, jej duch zjawiał się czasem znienacka, śmiertelnie mnie przerażając, natomiast w sytuacjach jak ta, gdy gwałtownie ją przyzywałam, nie dawała na ogół żadnego znaku, że mnie słyszy. Krajobraz i przytłacza­jący upał przywiodły mi na pamięć moje siedemnaście lat, gdy przebyłam tę samą drogę z walizką wypełnioną nowymi ubraniami, z adresem pensji dla panienek i ze świeżo nabytą wiedzą, czym jest rozkosz. Chciałam wtedy brać własny los w swoje ręce i wiele mi się przytrafiło od tamtej chwili, zdawało mi się, że przeżyłam rozmaite życia, że każdej nocy rozpływałam się w powietrzu, by narodzić się ponownie o świcie. Chciałam zasnąć, ale nie dawały mi spokoju złe omamy i nawet widok zjawiskowego Pałacu Biedaków nie zdołał sprawić, bym przestała czuć w ustach smak siarki. Mimi przestudio­wała niegdyś moje przeczucia, posiłkując się wskazówkami z pod­ręcznika Maharishiego, i orzekła, że nie powinnam im ufać, bo nigdy nie zapowiadają ważnych zdarzeń, tylko byle jakie. Gdy natomiast spotyka mnie coś pierwszorzędnej wagi, zawsze przychodzi niespo­dziewanie. Mimi udowodniła, że moja umiejętność przewidywania przyszłości jest nic niewarta. Spraw, żeby się udało, poprosiłam znowu matkę.

Dotarłam do domu w sobotę w nocy. Wyglądałam jak nieszczęście, byłam przepocona i zakurzona. Wynajętym samochodem pokonałam drogę z dworca autobusowego pod same drzwi, przejechawszy wzdłuż parku oświetlonego angielskimi latarniami, koło Klubu Ziemiańskiego otoczonego rzędami palm, posiadłości milionerów i rezydencji ambasadorów, nowych budynków z metalu i szkła. Znajdowałam się na innej planecie, w nieobliczalnej odleg­łości od indiańskiej osady i młodych ludzi o rozgorączkowanym spojrzeniu oraz ich niedorzecznych granatów. Ujrzawszy światło we wszystkich oknach domu, wpadłam na chwilę w panikę wyob­rażając sobie, że policja mnie ubiegła. Nim jednak zdołałam zrobić w tył zwrot, Mimi i Elwira otworzyły drzwi. Weszłam sztywno, jak automat i opadłam ciężko na fotel, pragnąc, żeby to wszystko było tylko częścią zrodzonej w mojej szalonej głowie opowieści i żeby podejrzenie, że Huberto Naranjo, Rolf Carle i pozostali już nie żyją, okazało się nieprawdą. Rozejrzałam się po pokoju, jakbym widziała go pierwszy raz w życiu i wydał mi się bardzo przytulny: różnostylowe meble, wymyśleni przodkowie, zerkający z zawieszonych na ścianach obrazów i otaczający mnie swoją opieką, zabalsamowana puma w rogu pokoju, niezmiennie dzika mimo nędzy i bezustanne­go zamętu, w jakim tkwiła przez pięćdziesiąt lat swego istnienia.

- Jak dobrze być w domu - wyrwało mi się z głębi serca.

- Co się stało, do diabła? - spytała Mimi, sprawdziwszy wcześniej, czy jestem cała i zdrowa.

- Nie wiem. Zostawiłam ich w trakcie przygotowań. Ucieczka powinna nastąpić około piątej, zanim zamkną więźniów w celach. O tej godzinie mieli wywołać bunt na dziedzińcu, żeby odwrócić uwagę strażników.

- W takim razie powinni już podać coś w radiu albo w telewizji, ale nic nie mówili.

- To tylko lepiej. Gdyby ich pozabijali, już by się tym po­chwalili, ale jeśli udało im się uciec, to rząd nabierze wody w usta, zanim zdoła wymyślić swoją wersję wydarzeń.

- Co to były za okropne dni, Ewo. Nie mogłam pracować, rozchorowałam się ze strachu, wyobrażałam sobie, że cię złapali, zabili albo że ukąsiła cię żmija, pożarły piranie. Przeklęty Huberto Naranjo! Nie wiem, po co wpakowałyśmy się w to szaleństwo! - wykrzykiwała Mimi.

- Moja ptaszyno! Wyglądasz jak krogulec. Ja jestem starej daty, nie podoba mi się takie zamieszanie. Dlaczego dziewczyna pakuje się w męskie sprawy, no powiedz sama. Nie po to dawałam ci krojone na krzyż cytryny - westchnęła Elwira, krzątając się po domu, żeby zrobić kawę, przygotować kąpiel i czyste ubranie.

- Porządna kąpiel z dodatkiem naparu z lipy to dobry sposób na pozbycie się strachu.

- Lepiej wezmę prysznic, babciu...

Wiadomość, że po tylu latach znowu zaczęłam miesiączkować, została przyjęta z radością przez Mimi, ale Elwira nie widziała powodów do zadowolenia. To przecież paskudztwo i całe szczęście, że ona już nie musi się tym kłopotać, lepiej by było, żeby ludzie składali jaja, jak kury. Wyjęłam z torby pakunek wykopany w Agua Santa i położyłam go na kolanach przyjaciółki.

- Co to jest?

- Twój posag. Możesz to sprzedać, a wtedy zoperujesz się w Los Angeles i będziesz mogła wyjść za mąż.

Mimi zdjęła zabrudzone ziemią opakowanie i ukazała się skrzynka zniszczona przez wilgoć i robactwo. Mocowała się chwilę z zamkiem, a gdy wreszcie otworzyła wieko, na jej spódnicę posypały się kosztowności Zulemy, błyszczące jakby je właśnie wypolerowano, złoto bardziej żółte niż niegdyś, szmaragdy, topazy, granaty, perły, ametysty, wszystko cudownie piękne w nowym świetle. Ozdoby, które były w moich oczach nędznymi błyskotkami, gdy wyjmowałam je na patio u Riada Halabiego, teraz wydawały mi się królewskim podarunkiem w rękach najpiękniejszej kobiety świata.

- Gdzie ty to ukradłaś? Przecież uczyłam cię, ptaszyno, rozumu i szacunku dla cudzej własności - wyszeptała przerażona Elwira.

- Wcale tego nie ukradłam, babciu. W samym środku puszczy znajduje się miasto ze szczerego złota. Złotą kostką brukowane są ulice, złotymi dachówkami kryte domy, złote są wózki na targu i ławki na placach, a mieszkańcy mają wszystkie zęby złote. Dzieci w tym mieście bawią się takimi kolorowymi kamieniami jak te.

- Nie sprzedam ich, Ewo, będę je nosić. Ta operacja to potworność. Ucinają wszystko, a potem z kawałka kiszki robią ci otwór jak u kobiety.

- A Aravena?

- Kocha mnie taką, jaka jestem.

Elwira i ja wydałyśmy równoczesny okrzyk ulgi. Mnie cała ta operacja zdawała się prawdziwą jatką, której jedynym skutkiem miała być tylko żałosna imitacja natury, Elwira natomiast uważała, że okaleczanie archanioła jest świętokradztwem.

W niedzielę rano, gdy jeszcze wszystkie spałyśmy, rozległ się dzwonek u drzwi. Elwira podniosła się z gderaniem i w drzwiach ujrzała nieogolonego osobnika, ciągnącego za sobą plecak, z jakimś czarnym urządzeniem na ramieniu i połyskującymi bielą zębami w zakurzonej, ogorzałej i zmęczonej twarzy. Nie poznała Rolfa Carlego. W tej chwili wyszłyśmy Mimi i ja w nocnych koszulach i nie musiałyśmy zadawać żadnych pytań, jego uśmiech mówił wszystko. Przyjechał po mnie, postanowił ukryć mnie do czasu, gdy trochę się uspokoi, bo był pewny, że ucieczka spowoduje całą lawinę trudnych do przewidzenia wydarzeń. Obawiał się, że ktoś z miasteczka mógł mnie widzieć i rozpoznać we mnie dziewczynę, która wiele lat wcześniej pracowała w „Perle Wschodu”.

- A mówiłam, że niepotrzebnie pakujemy się w kłopoty! - rozpaczała Mimi, nie do poznania bez swego wyjściowego makijażu.

Ubrałam się i spakowałam trochę rzeczy do walizki. Na ulicy czekał samochód Araveny, który Rolf pożyczył od szefa po tym, jak zjawił się u niego w domu o świcie, żeby wręczyć kilka krążków taśmy i przekazać najbardziej niewiarygodną wiadomość ostatnich lat. Czarny go podwiózł, a potem odjechał pozbyć się jeepa, żeby nie można było wpaść na ślad jego właściciela. Dyrek­tor telewizji publicznej nie nawykł do wstawania o świcie i kiedy Rolf mu opowiedział, co się stało, miał wrażenie, że nadal śni. Wypił szybko pół szklanki whisky, żeby się obudzić i zapalił pierwszego papierosa, potem usiadł, zastanawiając się, co powi­nien zrobić z otrzymanymi właśnie taśmami. Rolf nie dał mu jednak czasu na długie rozmyślania i poprosił o kluczyki do samochodu, bo jego praca jeszcze się nie skończyła. Aravena dał mu kluczyki, mówiąc to samo co Mimi, nie pakuj się w kłopoty, synu. Już się wpakowałem, odpowiedział mu Rolf.

- Umiesz prowadzić, Ewo?

- Zrobiłam kurs, ale nigdy nie jeździłam.

- Oczy same mi się zamykają. O tej porze nie ma żadnego ruchu, jedź powoli i skręć w drogę do Los Altos, w stronę gór.

Usadowiłam się lekko przestraszona za kierownicą tego krążow­nika obitego wewnątrz czerwoną skórą, drżącymi palcami włoży­łam kluczyki do stacyjki, zapaliłam silnik i samochód ruszył, szarpiąc straszliwie. Nie upłynęły nawet dwie minuty, a mój przyjaciel już spał i nie obudził się do chwili, gdy na rozwidleniu dróg potrząsnęłam nim, żeby zapytać którędy powinnam jechać. Tak oto jeszcze tej niedzieli dojechaliśmy do kolonii.

Burgel i Rupert powitali nas z charakterystyczną dla siebie gromką i niepowstrzymywaną serdecznością, a potem zajęli się przygotowywaniem kąpieli dla siostrzeńca, który mimo drzemki w samochodzie nadal miał wygląd człowieka cudem ocalałego z trzęsienia ziemi. Rolf Carle leżał właśnie z wyrazem błogostanu na twarzy zanurzony w ciepłej wodzie, kiedy nadeszły pospiesznie dwie kuzynki, płonąc z ciekawości, bo oto po raz pierwszy przyjechał do domu z kobietą. Spotkałyśmy się we trzy w kuchni i przez pół minuty mierzyłyśmy się wzrokiem i taksowałyśmy nawzajem, początkowo z naturalną nieufnością, a potem z najlepszą wolą - z jednej strony dwie postawne kobiety o płowych włosach i zaróżowionych policzkach, w spódnicach z haftowanego filcu, wykrochmalonych bluzkach i koronkowych fartuchach, które wkładały, żeby zrobić wrażenie na turystach, a z drugiej strony ja, znacznie mniej elegancka. Kuzynki były takie, jakimi je sobie wyobrażałam z opisu Rolfa, chociaż dziesięć lat starsze, i ucieszyłam się widząc, że dla niego pozostają wiecznie młode. Od pierwszej chwili zrozumiały, że mają przed sobą rywalkę, i pewnie się zdziwiły, że tak bardzo się od nich różnię - może schlebiłoby im, gdyby Rolf wybrał kogoś podobnego do nich. Obie jednak były z natury życzliwe światu, więc porzuciły zazdrość i przyjęły mnie jak siostrę. Przyprowadziły dzieci i przedstawiły mi swoich wiel­kich, dobrodusznych i pachnących stearyną mężów. Pomogły po­tem matce przygotować posiłek. Wkrótce siedziałam przy stole, otoczona tą przykładną rodziną, mając pod nogami szczeniaka wilczura, a w ustach i na talerzu kawałek udźca i puree ze słodkich ziemniaków, i poczułam się tak daleko od więzienia Santa Maria, od Huberta Naranjo i od granatów z materii uniwersalnej, że gdy włączono telewizor na wiadomości i na ekranie pojawił się wojsko­wy, opowiadający ze szczegółami o ucieczce dziewięciu partyzan­tów, musiałam zmusić się do wysiłku, żeby zrozumieć jego słowa. Spocony i wyraźnie przestraszony dyrektor więzienia oznajmił, że grupa terrorystów dokonała ataku za pomocą śmigłowców uzbrojonych w działka przeciwczołgowe i karabiny maszynowe, gdy tymczasem przebywający wewnątrz więźniowie zastraszyli strażni­ków granatami. Dużą wskazówką dotykał planu budynku i przed­stawiał rozwój wydarzeń od chwili, w której więźniowie opuścili swoje cele aż do zniknięcia w puszczy Nie potrafił wytłumaczyć, w jaki sposób zdobyli broń, przechytrzając aparaty do wykrywania metalu, ta sprawa zakrawa na czary, granaty po prostu wyrosły im w dłoniach. O piątej po południu w sobotę, - kiedy wyprowadzano ich do latryn, zaczęli wymachiwać granatami i zagrozili, że wszystko wysadzą w powietrze, jeśli strażnicy się nie poddadzą. Wedle słów bladego z niewyspania dyrektora, który miał na twarzy dwudniowy zarost, dyżurni wartownicy próbowali stawiać opór, ale nie mieli wyjścia i oddali w końcu broń. Ci waleczni obrońcy ojczyzny - pozostający w chwili obecnej w szpitalu wojskowym, z zakazem przyjmowania wizyt, a tym bardziej prowadzenia rozmów z dzien­nikarzami - doznali lekkich obrażeń, a potem zostali zamknięci w celi, więc nie mogli wszcząć alarmu. Inni więźniowie wywołali równocześnie bunt na dziedzińcu, a szwadrony wywrotowców na zewnątrz przecięły przewody elektryczne, wysadziły w powietrze płytę lotniska, znajdującego się w odległości pięciu kilometrów, odcięły drogę dojazdową i uprowadziły łodzie patrolowe. Potem przerzucili wysokogórskie liny i haki przez mury, zawiesili drabinki sznurowe i w ten właśnie sposób zatrzymani uciekli, zakończył wojskowy, ściskając w drżącej dłoni wskazówkę. Zastąpił go lektor i butnym głosem zapewnił, że mamy, oczywiście, do czynienia z akcją zorganizowaną przez międzynarodowy komunizm, zagro­żony jest pokój na kontynencie, władze nie spoczną, dopóki nie złapią winnych oraz ich wspólników. Wiadomość kończyła się krótkim komunikatem: generał Tolomeo Rodriguez został miano­wany głównodowodzącym sił zbrojnych.

Pomiędzy dwoma łykami piwa wuj Rupert mruknął, że tych wszystkich partyzantów powinno się wysłać na Syberię, niechby zobaczyli, czy im się spodoba, jakoś nikt nigdy nie przeskoczył muru berlińskiego na komunistyczną stronę, zawsze skaczą tylko, żeby uciec od czerwonych. A jaka jest sytuacja na Kubie? Nie mają tam nawet papieru toaletowego i niech mi nie mówią o ochronie zdrowia, wykształceniu, sporcie i innych bzdurach, które koniec końców i tak na nic się nie przydają, jak trzeba sobie podetrzeć tyłek, gderał. Widząc, jak Rolf Carle mruga do mnie okiem, zrozumiałam, że lepiej powstrzymać się od komentarzy. Burgel zmieniła kanał telewizyjny, na którym dawali serial. Ostat­ni odcinek, nadany poprzedniego wieczoru, zostawił widzów w napięciu w chwili, gdy przewrotna Alejandra podglądała zza uchylonych drzwi Belindę i Luisa Alfreda całujących się namięt­nie. To mi się podoba, teraz pokazują pocałunki z bliska, bo kiedyś to była lipa, zakochani patrzyli na siebie, brali się za ręce i akurat w chwili, gdy miało się zacząć najlepsze, pokazywali nam księżyc, ile myśmy tych księżyców musieli oglądać i człowiek zostawał taki nienasycony, bo chciał wiedzieć, co dalej, patrzcie, Belinda poru­sza oczami, mnie tam się wydaje, że tak naprawdę to ona wcale nie jest ślepa. Mało brakowało, a opowiedziałabym jej ze szczegółami, co będzie dalej, bo przecież próbowałyśmy to razem z Mimi wiele razy, jednak powstrzymałam się na szczęście, bo pozbawiłabym ją złudzeń. Obie kuzynki i ich mężowie siedzieli wpatrzeni w telewi­zor, gdy tymczasem dzieci usnęły na fotelach, a na zewnątrz zapadał spokojny i rześki wieczór. Rolf wziął mnie pod rękę i zabrał na spacer.

Chodziliśmy po krętych uliczkach tej niezwykłej, wciśniętej w tropikalne wzgórze osady z innego stulecia, lśniącej i nierzeczywistej, ze schludnymi domami, kwitnącymi ogrodami, zegarami z kukułką w oknach wystawowych, maleńkim cmentarzem z grobami ułożonymi w doskonałej symetrii. Zatrzymaliśmy się na zakręcie ostatniej ulicy, żeby przyjrzeć się nieboskłonowi i światłom kolonii, rozciągającej się u naszych stóp po obu stronach wzniesienia niczym rozległy kobierzec. Gdy ucichł odgłos naszych kroków na chodniku, miałam wrażenie, że znajduję się w nowo narodzonym świecie, gdzie jeszcze nie powstał żaden dźwięk. Po raz pierwszy słuchałam ciszy. Dotychczas moje życie zawsze było pełne szmerów i hałasów, czasem niemal nieuchwytnych, jak szepty duchów Zulemy i Kamala lub pomruki puszczy o brzasku, innym razem zaś ogłuszających, jak radio w kuchniach mojego dzieciństwa. Poczułam takie uniesie­nie, jak podczas miłosnej nocy albo pośrodku opowieści, i zapragnę­łam wziąć w niewolę tę niemą przestrzeń i zachować jako swój skarb. Wciągnęłam zapach sosen, oddając się całkowicie tej nowej przyjem­ności. Nagle Rolf Carle zaczął mówić i czar prysnął, a ja poczułam się tak rozczarowana, jak niegdyś w dzieciństwie, gdy śnieg zmienił mi się w rękach w wodę. Opowiedział mi swoją wersję wydarzeń w więzieniu Santa Maria, których część udało mu się sfilmować, a reszty dowiedział się od Czarnego.

W sobotę po południu dyrektor więzienia razem z połową straż­ników siedzieli w burdelu w Agua Santa, tak jak powiedziała Mimi. Byli tak pijani, że słysząc wybuch na lotnisku, pomyśleli, że to noworoczne fajerwerki, i nawet nie włożyli spodni. W tym samym czasie Rolf Carle podpływał do wysepki pirogą wypełnio­ną sprzętem filmowym, ukrytym pod stosem palmowych liści, a komendant Rogelio i jego ludzie, pokonawszy rzekę łodzią zabraną strażnikom przy nabrzeżu, ubrani w mundury wchodzili głównym wejściem, przy akompaniamencie wyjących syren i po­śród ogólnego zamieszania. Nikt ich nie zatrzymał, bo sprawiali wrażenie oficjalnej delegacji wysokiego szczebla. O tej samej godzinie więźniowie dostawali w celach, przez judasza w metalowych drzwiach, swój jedyny posiłek na dobę. Jeden zaczął się skarżyć na straszliwy ból brzucha, umieram, ratunku, otruli mnie, i natychmiast pozostali więźniowie podnieśli krzyk w swoich celach, mordercy, mordercy, zabijają nas. Dwaj strażnicy weszli, żeby uciszyć chorego i spostrzegli nagle, że ma w ręku granat, a w oczach taką determinację, że nie odważyli się nawet pisnąć. Komendant uwolnił swoich towarzyszy oraz zabrał ich wspólników z kuchni bez jednego wystrzału, bez jakiejkolwiek przemocy, bez kłopotu. Tą samą łodzią przewiózł ich wszystkich na drugi brzeg, gdzie umknęli do puszczy prowadzeni przez indiańskich przewodników. Rolf Carle filmował przebieg akcji za pomocą teleobiektywu, a potem popłynął w dół rzeki, do miejsca, w którym czekał na niego Czarny. Gdy pełnym gazem pędzili jeepem w stronę stolicy, nie podjęto jeszcze decyzji ustawienia blokady na drodze ani wszczęcia pościgu.

- Cieszę się, ale nie wiem, po co ci te filmy, jeśli wszystko podlega cenzurze.

- Pokażemy je - powiedział.

- Widzisz, co to jest za demokracja, Rolf. Pod pretekstem walki z komunizmem ograniczyli wolność tak samo jak w czasach Generała...

- Jeśli zabronią nam nadać tę wiadomość, podobnie jak to zrobili z informacją o masakrze w ośrodku dowodzenia, opowiemy całą prawdę w twoim serialu telewizyjnym...

- Co ty wygadujesz?

- Twój serial będzie emitowany, jak tylko skończy się ta głupa­wa historia o niewidomej i milionerze. Musisz tak przerobić scena­riusz, żeby wprowadzić do niego partyzantów i atak na więzienie. Mam całą walizkę filmów nakręconych podczas walk. Mogą ci się bardzo przydać.

- Nigdy na to nie pozwolą...

- Za dwadzieścia dni wybory. Następny prezydent będzie chciał sprawić wrażenie, że nastała wolność i będzie ostrożny z cenzurą. Tak czy owak zawsze można się bronić, że to wszystko zmyślone, a ponieważ seriale są dużo bardziej oglądane niż wiado­mości, wszyscy się dowiedzą, co wydarzyło się w Santa Maria.

- Aja? Policja będzie się dopytywać, skąd to wszystko wiedziałam.

- Nic ci nie zrobią, bo wyszłoby na to, że mówisz prawdę - odpowiedział Rolf Carle. - A skoro jesteśmy przy historiach, zastanawiam się ciągle nad znaczeniem tej opowieści o dziew­czynie, która sprzedaje przeszłość wojownikowi...

- Jeszcze o tym myślisz? Widzę, że nie masz szczególnie szyb­kiego refleksu...

Wybory prezydenckie przebiegły w spokoju i bez zakłóceń, jakby korzystanie z praw obywatelskich było tu ugruntowanym obyczajem, a nie cudem całkiem świeżej daty, jak było w istocie. Kandydat opozycji odniósł zwycięstwo, tak jak przepowiedział Aravena, którego polityczny węch wcale z wiekiem nie osłabł, lecz wprost przeciwnie. Wkrótce potem Alejandra zginęła w wypadku samochodowym, Belinda natomiast odzyskała wzrok i spowita w długie zwoje białego tiulu oraz w diademie ze sztucznymi brylantami na głowie wyszła za mąż za kawalera Martineza de la Rocę. Cały kraj odetchnął z ulgą, bo śledzenie nieszczęść, jakie dotykały postacie serialu każdego dnia przez cały niemal rok, wymagało nie lada samozaparcia. Telewizja publiczna nie po­zwoliła jednak wytchnąć cierpliwym widzom i natychmiast rozpo­częła nadawanie mojej historii, której w sentymentalnym unie­sieniu nadałam tytuł Bolero na pamiątkę ckliwych piosenek, jakie wypełniały moje dzieciństwo i inspirowały do tylu opowiadań. Już pierwszy odcinek wprawił publiczność w stan całkowitego osłupie­nia, a następne nie pozwoliły jej się otrząsnąć. Nikt chyba nie wiedział, dokąd ta dziwaczna historia zmierza, wszyscy byli przy­zwyczajeni do scen zazdrości, gniewu, do gry wybujałych ambicji, a przynajmniej do tego, że bohaterki są dziewicami, a niczego takiego nie odnajdywali tym razem na ekranach swoich telewizo­rów, więc każdej nocy zasypiali niespokojni, z głową wypełnioną postaciami Indian umierających od jadu żmii, specjalistów od balsamowania poruszających się w fotelach na kółkach, nauczy­cieli powieszonych przez własnych uczniów, ministrów załatwiają­cych swoje potrzeby na fotelach obitych fioletowym pluszem oraz innymi breweriami, które wymykały się logice i w niczym nie przypominały scenariusza filmu dla masowej publiczności. Mimo całego zamieszania Bolero chwyciło i wkrótce mężowie zaczęli wracać wcześniej do domów, żeby nie opuścić następnego odcinka serialu. Pana Aravenę, który ze względu na otaczający go szacunek i umiejętność pilnowania własnych interesów, zachował po wyborach swoje poprzednie stanowisko, władze ostrzegły, że powinien dbać o moralny wydźwięk serialu i treści patriotyczne. Musiałam w związ­ku z tym wykreślić fragmenty dotyczące rozpustnej działalności Seńory i zataić przyczyny Buntu Kurew, ale całą resztę zachowałam w kształcie prawie nie zmienionym. Mimi przypadła bardzo ważna rola: odegrała samą siebie z takim powodzeniem, że stała się najpopularniejszą aktorką serialu. Jej sławę podsycała niepewność co do prawdziwej płci Mimi - patrząc na nią trudno było uwierzyć w plotki, że kiedyś była mężczyzną, a tym bardziej, że jest nim nadal, zważywszy niektóre szczegóły jej anatomii. Znaleźli się i tacy, którzy jej sukces jako aktorki chcieli tłumaczyć romansem z dyrektorem telewizji, ale że żadne z nich nie zadało sobie trudu, żeby zdemento­wać tę plotkę, cała sprawa umarła śmiercią naturalną.

Każdego dnia pisałam nowy odcinek i tkwiłam całkowicie za­nurzona w świecie, jaki tworzyłam mocą słów, które wszystko zagarniały, zamieniały mnie w istotę mnogą, powieloną w nie­skończoność, widzącą własne odbicie w tysiącu luster, żyjącą niezliczoną ilość razy, przemawiającą wieloma głosami. Wszystkie te postacie stały się rzeczywiste, zjawiały się równocześnie, nie przestrzegając porządku chronologicznego całej historii, żywe obok umarłych, każda dźwigając na karku swoją przeszłość. Gdy Consuelo-dziewczynka przecinała wole kurom, Consuelo-kobieta rozpuszczała równocześnie włosy i naga niosła pociechę umierają­cemu. Huberto Naranjo biegał po pokoju w krótkich spodenkach, oszukując frajerów za pomocą ryby bez ogona, i pojawiał się nagle na drugim piętrze w butach komendanta uwalanych wojennym błotem. Matka chrzestna szła przed siebie, kołysząc biodrami jak za najlepszych czasów i spotykała siebie samą bezzębną, z blizną po cięciu na szyi, modlącą się na tarasie przed włoskiem z głowy papieża. Wszyscy spacerowali po pokojach, przeszkadzając Elwi­rze w codziennych zajęciach, a ona niezmordowanie wykłócała się z nimi i próbowała zapanować nad bałaganem, jaki robili na każdym kroku. Zabierz mi tych wariatów z kuchni, ptaszyno, jestem już zmęczona tym ciągłym machaniem szczotką. Gdy widziała ich jednak wieczorem na ekranie, wzdychała z dumą. Zaczęła ich w końcu uważać za swoją rodzinę.

Dwanaście dni przed rozpoczęciem nagrywania odcinków o partyzantce dostałam wezwanie z ministerstwa obrony. Nie zrozumia­łam, dlaczego wzywano mnie do biura, zamiast przysłać po mnie dwóch agentów policji politycznej w czarnym samochodzie, tak niepodobnym do żadnego innego. Nie powiedziałam słowa ani Mimi, ani babci, żeby ich nie straszyć, nie mogłam też uprzedzić Rolfa, bo znajdował się właśnie w Paryżu, filmując pierwszą rundę rozmów pokojowych, kończących wojnę w Wietnamie. Oczekiwa­łam tej złej wiadomości od dnia, w którym zrobiłam granaty z materii uniwersalnej i w gruncie rzeczy wolałam wreszcie stawić temu czoło i skończyć z męczącym niepokojem, jaki odczuwałam podskórnie niczym piekący ból. Przykryłam maszynę do pisania, uporządkowałam swoje papiery, ubrałam się ze zbolałą miną ko­goś szykującego się do trumny, spięłam włosy na karku i wyszłam z domu, gestem ręki żegnając się ze wszystkimi duchami, jakie pozostawiałam. Dotarłam do budynku ministerstwa, wspięłam się po szerokich, marmurowych schodach, minęłam kilka par brązowych drzwi, przy których stali wartownicy w czapkach z pióropu­szami, i pokazałam dokumenty woźnemu. Jakiś żołnierz poprowadził mnie wyłożonym dywanami korytarzem, minęliśmy drzwi z wyrzeźbionym herbem państwowym i znalazłam się w pokoju ozdobionym kotarami i kryształowymi żyrandolami. Na okiennym witrażu widać było Krzysztofa Kolumba zastygłego w wiecznym rozkroku, z jedną stopą na wybrzeżu amerykańskim, a drugą na swojej karaweli. Wtedy ujrzałam generała Tolomeo Rodrigueza za mahoniowym biurkiem. Patrzyłam pod światło i jego potężna sylwetka rysowała się między egzotyczną florą Nowego Świata i statkiem konkwistadora. Chociaż potrzebowałam kilku sekund, żeby przyzwyczaić wzrok i dostrzec jego kocie oczy, długie dłonie i piękne zęby, poznałam go natychmiast i aż zachwiałam się, czując nagły zawrót głowy. Wstał, skłonił głowę i z nieco ceremo­nialną uprzejmością zaproponował, bym spoczęła na jednym z foteli. Sam usiadł obok mnie i poprosił sekretarkę o podanie kawy.

- Pamięta mnie pani, Ewo?

Jakże mogła bym zapomnieć, przecież nie minęło tak wiele czasu od naszego jedynego spotkania, a poza tym to właśnie z powodu wrażenia, jakie wywarł na mnie, opuściłam szwalnię i zaczęłam zarabiać na życie pisaniem opowiadań. Pierwsze minu­ty upłynęły na rozmowie o jakichś banalnych sprawach, ja siedzia­łam na krawędzi fotela, trzymając niepewną ręką filiżankę, a on przyglądał mi się odprężony, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Gdy wyczerpaliśmy już grzecznościowe tematy, oboje zamilkliśmy na dłuższą chwilę, co dla mnie okazało się trudne do zniesienia.

- Dlaczego pan mnie wezwał, generale? - nie wytrzymałam i zapytałam wreszcie.

- Chcę zaproponować pani pewną umowę - i zaczął mi prawić swoim mentorskim tonem, że w archiwum ma informacje na temat niemal całego mojego życia, poczynając od wycinków prasowych o śmierci Zulemy, a skończywszy na dowodach potwierdzających moją świeżo nawiązaną znajomość z Rolfem Carlem, kontrowersyjnym filmowcem, którego organy bezpieczeństwa również mają na oku. Nie, to wcale nie są groźby, wprost przeciwnie, jest moim przyjacielem, a właściwie oddanym wielbicielem. Przej­rzał cały scenariusz Bolera i wie, że zawiera on, między innymi, wiele zadziwiających scen z życia partyzantki oraz tej nieszczęsnej ucieczki z więzienia Santa Maria.

- Jest mi pani winna wyjaśnienie, Ewo.

Miałam ochotę podciągnąć stopy na skórzany fotel, objąć kolana i schować twarz w ramionach, ale pozostałam nieruchoma, wpatru­jąc się z przesadną uwagą we wzór dywanu i starając się bezsku­tecznie znaleźć jakąś odpowiedź w swoim obszernym archiwum zmyśleń. Dłoń generała Tolomeo Rodrigueza musnęła moje ramię, nie powinnam się niczego obawiać, już mi przecież mówił i powie jeszcze więcej, nie zamierza wtrącać się do mojej pracy, mogę dalej pisać swój scenariusz, nie sprzeciwia się nawet postaci tego pułkow­nika ze sto ósmego odcinka, tak podobnego do niego samego, śmiał się z tego podczas czytania, ten wojskowy jest w porządku, całkiem przyzwoity, ale gdy w grę wchodzi honor sił zbrojnych, trzeba bardzo uważać i nie wolno z tym igrać. Ma tylko jedną uwagę, tak jak zaznaczył już dyrektorowi telewizji publicznej podczas niedaw­nego spotkania. Trzeba usunąć ten idiotyczny fragment o granatach wyrabianych z ciasta i pominąć wszystkie wzmianki o domu publicznym w Agua Santa, bo nie tylko ośmiesza to strażników i władze więzienia, lecz jest także całkowicie nieprawdopodobne. Wyświadcza mi przysługę, nakazując tę zmianę, z całą pewnością serialowi wyjdzie na dobre, jeśli dodam kilku zabitych i rannych po obu stronach, to się spodoba publiczności, a zarazem unikniemy niedopuszczalnej błazenady w sprawach tak wielkiej wagi.

- To, co pan proponuje, byłoby bardziej dramatyczne, prawda jest jednak taka, generale, że partyzanci zwiali bez uciekania się do przemocy.

- Widzę, że jest pani lepiej poinformowana ode mnie. Nie będziemy tu roztrząsać tajemnic wojskowych, Ewo. Ufam, że nie zmusi mnie pani do podjęcia żadnych kroków, proszę zastosować się do moich sugestii. A przy okazji, proszę pozwolić mi powiedzieć, że darzę pani pracę podziwem. Jak pani to robi? Chciałem powiedzieć... jak pani pisze?

- Robię, co mogę... Rzeczywistość jest mgławicą, nie udaje nam się jej ogarnąć ani rozszyfrować, bo wszystko dzieje się równocześ­nie. Gdy pan i ja tu rozmawiamy, za pana plecami Krzysztof Kolumb wymyśla Amerykę, a ci sami Indianie, którzy witają go na witrażu, żyją nadal nadzy w głębi puszczy o kilka godzin drogi od tego urzędu i będą tacy sami za sto lat. Staram się odnaleźć drogę w tym labiryncie, wprowadzić odrobinę porządku w cały ten chaos, sprawić, żeby życie było łatwiejsze do zniesienia. Gdy piszę, opo­wiadam o życiu takim, jakie według mnie powinno być.

- Skąd bierze pani pomysły?

- Z tego, co się dzieje, i z tego, co wydarzyło się przed moim urodzeniem, z gazet, z ludzkich opowieści...

- Oraz z filmów Rolfa Carlego, jak przypuszczam.

- Pan nie wezwał mnie tutaj, żeby rozmawiać o serialu, generale. Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi.

- Ma pani rację, sprawy serialu omówiłem już z panem Araveną. Wezwałem panią, ponieważ partyzantka została rozbita. Prezydent zamierza skończyć z tą szkodliwą dla demokracji i kosztowną dla kraju wojną. Ogłosi wkrótce plan pokojowy i zaproponuje amnestię dla tych partyzantów, którzy złożą broń, będą przestrzegać prawa i powrócą do społeczeństwa. Mogę wyjawić pani coś jeszcze. Prezydent chce zalegalizować partię komunistyczną. Osobiście nie jestem zwolennikiem tego kroku, przyznaję, lecz nie jest moją rolą sprzeciwianie się władzy wykonawczej. Mogę nato­miast zapewnić, że siły zbrojne nigdy nie pozwolą, żeby w imię obcych interesów szerzyć wśród ludności szkodliwe poglądy. Jeste­śmy gotowi oddać życie w obronie ideałów założycieli ojczyzny. Krótko mówiąc, robimy partyzantom propozycję nie do odrzucenia, Ewo. Pani przyjaciele będą mogli wrócić do normalnego życia - zakończył.

- Moi przyjaciele?

- Mówię o komendancie Rogelio. Sądzę, że większość jego ludzi skorzysta z amnestii, jeśli on to zrobi. Dlatego pragnę pani wyjaśnić, że to honorowe wyjście i jego jedyna szansa, bo nie dam mu innej. Trzeba, by ktoś, komu ufa, umożliwił nam kontakt i taką osobą może być pani.

Spojrzałam mu w oczy po raz pierwszy od początku tej rozmowy i długo nie odwracałam wzroku przekonana, że generał Tolomeo Rodriguez postradał zmysły, skoro uważa, że wciągnę w pułapkę własnego brata. Do licha, jak zmienne są koleje losu, niedawno Huberto Naranjo prosił mnie, żebym zrobiła to samo z tobą, pomyślałam.

- Widzę, że mi pani nie ufa - burknął, nie spuszczając ze mnie oczu.

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- Proszę panią, Ewo... Zasługuję przynajmniej na to, żeby mnie pani doceniała. Wiem o pani przyjaźni z komendantem Rogelio.

- Więc proszę mnie do takich rzeczy nie namawiać.

- Namawiam panią, bo to uczciwy układ, im może ocalić życie, mnie pozwoli zaoszczędzić czas, ale rozumiem pani wątpliwości. W piątek prezydent ogłosi publicznie swój plan, mam nadzieję, że wtedy uwierzy mi pani i będzie skłonna pomóc dla wspólnego dobra, a szczególnie dla dobra tych terrorystów. Jedyna alter­natywa, jaką mają, to pokój albo śmierć.

- Są partyzantami, nie terrorystami, generale.

- Proszę ich nazywać, jak pani woli, nie zmienia to faktu, że są poza prawem, a ja mam wszelkie dostępne środki, żeby ich znisz­czyć, lecz rzucam im koło ratunkowe.

Zgodziłam się to przemyśleć, licząc, że dzięki temu zyskam na czasie. Przez chwilę przebiegło mi przez głowę wspomnienie Mimi sprawdzającej układ planet na firmamencie i układającej kabałę po to, żeby przepowiedzieć przyszłość Huberta Naranjo: zawsze ci mówiłam, że ten chłopak skończy jako finansista albo bandyta. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, bo być może astrologia i karty znowu się pomyliły. Przed oczyma pojawił mi się nagle obraz komendanta Rogelio w parlamencie Republiki, jak ze swego pluszo­wego fotela stacza takie same bitwy, jakie teraz prowadzi w górach z karabinem w ręku. Generał Tolomeo Rodriguez odprowadził mnie do drzwi i żegnając się, przytrzymał moją rękę w swoich dłoniach.

- Myliłem się co do pani, Ewo. Przez długie miesiące czekałem niecierpliwie na pani telefon, ale mam swoją dumę i zawsze dotrzymuję danego słowa. Powiedziałem, że nie będę na panią naciskał i nie naciskałem, choć teraz tego żałuję.

- Chodzi panu o Rolfa Carlego?

- Ufam, że to przejściowy związek.

- A ja mam nadzieję, że na zawsze.

- Nic nie jest na zawsze, dziecko, oprócz śmierci.

- Staram się, żeby moje życie było takie, jak lubię... jak powieść.

- Więc powinienem porzucić nadzieję?

- Obawiam się, że tak, ale dziękuję za wspaniałomyślność, panie generale.

Potem wspiąwszy się na palce, bo był mężczyzną ogromnego wzrostu, dałam mu w policzek szybkiego całusa.

Zakończenie

Zgodnie z moimi podejrzeniami, Rolf Carle reagował w niektórych przypadkach z opóźnieniem. Ten mężczyzna tak szybki, gdy chodzi o chwytanie życia kamerą, okazał się dość niemrawy, kiedy trzeba było radzić sobie z własnymi uczuciami. W ciągu swoich trzydziestu kilku lat wiódł żywot samotnika i z uporem bronił własnych przyzwyczajeń, mimo kazań o zaletach życia rodzinnego, jakie prawiła mu ciotka Burgel. Kiedy podczas kolacji z Araveną opowiadałam usadowiona na jedwabnych poduszkach ułożonych na podłodze, patrzył na mnie zasłuchany, ale nie od razu zdał sobie sprawę, że coś się zmieniło.

Po ucieczce partyzantów z więzienia Santa Maria Rolf zostawił mnie w domu wujostwa w kolonii i jeszcze tej samej nocy wrócił do stolicy. Nie mogło go tam zabraknąć w chwili, gdy cały kraj aż kipiał, bo radiostacje partyzantów zaczęły nadawać ośmieszające władze i przerywane rewolucyjnymi hasłami wypowiedzi zbiegów. Chociaż był wyczerpany i niewyspany, następne cztery dni spędził na robieniu wywiadów z osobami, które pozostawały w jakimś związku z całym wydarzeniem, poczynając od właścicielki domu publicznego w Agua Santa i zwolnionego z pracy dyrektora więzie­nia, a skończywszy na komendancie Rogelio we własnej osobie. Tego ostatniego zdołał nawet pokazać przez dwadzieścia sekund na ekranach telewizorów, w czarnej czapce z gwiazdą na głowie i z twarzą przykrytą chustką, nim emisja została przerwana z po­wodu usterek technicznych, jak wyjaśniono. We czwartek Aravena został wezwany do władz zwierzchnich, gdzie zalecono mu katego­rycznie, żeby zwracał baczniejszą uwagę na to, co robią jego reporterzy, jeśli zależy mu na utrzymaniu stanowiska. Ten Carle to cudzoziemiec? Nie, ekscelencjo, uzyskał obywatelstwo, ma wszystkie dokumenty. Aha... w każdym razie proszę go ostrzec, żeby nie wtrącał się do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego, bo może tego pożałować. Dyrektor wezwał swego protegowanego do biura i zamknął się z nim na pięć minut w gabinecie. Skutek tego był taki, że Rolf zaraz potem wrócił do kolonii z rygorystycznym zaleceniem pozostania tam i wycofania się z czynnej pracy do chwili, gdy rozwieją się ciemne chmury nad jego głową.

Wkroczył do wielkiego, drewnianego domu, do którego nie przyjeżdżali jeszcze niedzielni turyści, witając się głośno ze wszystkimi, jak to miał w zwyczaju. Tym razem jednak nie dał ciotce okazji, żeby od razu włożyła mu do ust pierwszą porcję ciasta, nie pozwolił też psom na ich czułe powitania. Niecierpliwie szukał mnie wzrokiem, bo od kilku tygodni nawiedzała go we śnie zjawa w żółtej halce. Wodziła go na pokuszenie, wymykała się z rąk, rozpalała mu zmysły, żeby wreszcie - gdy po długim, zapalczywym pościgu, udawało mu się schwycić ją w ramiona - zabrać go na chwilę do nieba. Albo przeciwnie, przyprawiała o rozpacz, kiedy spocony i spragniony budził się nad ranem samotnie. Był już najwyższy czas, żeby ten stan dziwnego zamętu nazwać jakimś imieniem. Znalazł mnie siedzącą w cieniu eukalip­tusa. Udawałam, że piszę dalsze odcinki serialu, choć w rzeczywis­tości obserwowałam go kątem oka. Siadłam tak, żeby wiatr podwiewał moją sukienkę, ale żeby popołudniowe słońce nadawało mi spokojny wygląd, całkiem niepodobny do tej żarłocznej kobiety, która dręczyła go po nocach. Poczułam, że przez kilka minut przygląda mi się z daleka. Chyba w końcu doszedł do wniosku, że należy skończyć z tą grą w ciuciubabkę i postanowił wyłożyć mi jasno swoje myśli, przestrzegając oczywiście przyjętych w tym względzie reguł grzeczności. Zbliżył się szybkim krokiem i zaczął mnie całować tak, jak to się dzieje w romantycznych powieściach, i tak, jak oczekiwałam od stu lat, że zrobi, i tak, jak w scenie opisanej przeze mnie kilka chwil wcześniej zrobił to główny bohater mojego Bolera. Wykorzystałam tę bliskość, żeby go dyskretnie powąchać, i w ten sposób rozpoznałam zapach mężczyzny prze­znaczonego mi przez los. Zrozumiałam wówczas, dlaczego od pierwszej chwili zdawało mi się, że znałam go dużo dłużej. Ostatecz­nie wszystko się sprowadzało do tego zasadniczego faktu, że po tak długim poszukiwaniu spotkałam mojego mężczyznę. Zdaje mi się, że on miał podobne wrażenie i pewnie doszedł do podobnych wniosków, choć jego zdrowy rozsądek nakazywał mu w tym wzglę­dzie pewną ostrożność. Pieściliśmy się nawzajem i szeptaliśmy sobie słowa, które potrafią wypowiadać tylko niewinni kochan­kowie, bo nie boją się, że zabrzmi to pretensjonalnie.

Gdy całowaliśmy się pod eukaliptusem, zaszło słońce, zaczęło się ściemniać i gwałtownie spadła temperatura, co w nocy jest w tych górach zjawiskiem normalnym. Ruszyliśmy wówczas, nie­mal unosząc się w powietrzu ze szczęścia, żeby wszystkim ogłosić dobrą nowinę o naszej nowo narodzonej miłości. Rupert pobiegł natychmiast zawiadomić córki, a potem zszedł do piwniczki po butelki wina starego rocznika, gdy tymczasem Burgel, która popa­dła w takie wzruszenie, że zaczęła nawet podśpiewywać w swym ojczystym języku, zaczęła szatkować i mieszać składniki słynnego pobudzającego dania, a z patia dał się słyszeć jazgot psów: one pierwsze wyczuły nasze promienne wibracje. Przygotowano stół do wspaniałej uczty, wyciągając świąteczną zastawę, a fabrykanci świec, w głębi duszy zadowoleni, wznosili kolejne toasty za pomyśl­ność swego dawnego rywala. Kuzynki natomiast, szepcząc i chi­chocząc, poszły wytrzepać kołdrę i ustawić świeże kwiaty w najlepszym pokoju gościnnym, tym samym, w którym wiele lat wcześniej same zaznawały pierwszych lekcji rozkoszy. Po zakończeniu kolacji rodzinnej Rolf i ja wycofaliśmy się do przygotowa­nego dla nas pokoju. Weszliśmy do dużego pomieszczenia z kominkiem, na którym płonęły szczapy drewna głogowego, i z wysokim łożem, przykrytym najlepiej na świecie wytrzepaną kołdrą, oraz z moskitierą zwieszającą się z sufitu, białą niczym welon panny młodej. Tamtej nocy i podczas wielu następnych dokazywaliśmy z nie słabnącym zapałem aż drewno, z którego zbudowany był dom, nabrało złotawego połysku.

Przez następne lata kochaliśmy się jak przystoi, z umiarem, aż miłość zaczęła gasnąć, a w końcu zetlała.

A może sprawy potoczyły się inaczej. Może mieliśmy szczęście napotkać miłość wyjątkową i nie musiałam jej wymyślać, a tylko świątecznie przyodziać, żeby na długo zapisała się w pamięci, zgodnie z zasadą, wedle której możliwe jest tworzenie rzeczywisto­ści na miarę własnych pragnień. Przesadziłam trochę, pisząc, na przykład, że nasz miesiąc miodowy przekroczył wszelkie wyobrażenia, że aż zmienił ducha tego czarodziejskiego miejsca, zabu­rzył porządek natury, uliczki dyszały od westchnień, gołębie uwiły gniazda w zegarach z kukułką, jednej nocy zakwitły migdałowce na cmentarzu, a suki wuja Ruperta rozpoczęły okres rui, choć nie był to ich czas. Napisałam, że w trakcie tych błogosławionych tygodni czas się rozciągnął, zwinął się w kłębek, wywrócił na drugą stronę jak chustka magika, a Rolf Carle, wesoły i dumny z siebie, przepędził dawne koszmary i znowu zaczął śpiewać piosenki z młodości, ja zaś zatańczyłam taniec brzucha, jakiego nauczyłam się niegdyś w kuchni u Riada Halabiego, a potem, śmiejąc się i popijając wino, opowiadałam wiele historii i niektóre z nich miały nawet szczęśliwe zakończenie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Allende Isabel Ewa Luna
Allende Isabel Miłość i cienie
Allende, Isabel El hombre de plata
Allende Isabel Cykl Dom duchów (2) Córka fortuny
Allende Isabel Milosc i cienie
Allende Isabel Dom duchów
Allende Isabel Córka fortuny
Allende Isabel Cykl Dom duchów (1) Dom duchów
Allende Isabel Niezgłębiony zamysł
La somma dei giorni Allende, Isabel
La somma dei giorni Allende, Isabel
Allende Isabel Dom duchow
Allende Isabel Córka fortuny
Allende Isabel Córka fortuny
Allende Isabel Córka fortuny
Allende Isabel Miłość i cienie

więcej podobnych podstron