Clifford Francis Trzecia strona medalu (rtf)

Francis Clifford




Trzecia strona medalu

Przełożyła Krystyna Jurasz-Dąmbska


Rozdział pierwszy

Parę minut po trzeciej w sobotnie popołudnie - które zdaniem Anthony’ego Pascoe’a miało być jeszcze jednym typowym sobotnim popołudniem - jakiś człowiek, przecisnąwszy się przez ciżbę ludzką w górnej hali budynku pasażerskiego nr 1 na lotnisku londyńskim, podszedł do stoiska całego ze szkła i tekowego drzewa, gdzie mieściła się filia Banku Zachodnio-Centralnego. Oznajmił, że właśnie przyleciał z Zurychu i bardzo się śpieszy. (“Urodziny mego najmłodszego. Będę się miał z pyszna, jeżeli nie zdążę na tort ze świeczkami - wie pan, jak to jest.”) Chodziło mu o głupstwo: we czwartek leci znowu do Genewy i chciałby podjąć równowartość stu funtów we frankach szwajcarskich. Czy mogliby mu to przygotować? Żeby już czekały?

- Oczywiście - odparł Pascoe odruchowo. Urzędnicy banku pracowali kolejno na lotnisku - innych banków także - i nie przypominał sobie, żeby załatwiał kiedykolwiek tego właśnie klienta. Tutaj rzadko miało się stałych klientów. - Czy mogę prosić o nazwisko?

- Bartholomew. E. D. Bartholomew. - A potem, kiedy Pascoe skinąwszy głową już odwracał się, dodał: - Może panu to ułatwi mój paszport. Niech pan sprawdzi, ja dość często załatwiam takie sprawy tutaj.

Pascoe otworzył paszport na ostatniej stronie. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, żeby się zorientować, że w ciągu ostatnich czterech miesięcy ten gość podjął osiemset funtów - trzysta we frankach szwajcarskich w styczniu, łącznie trzysta w lirach przez luty i marzec i jeszcze dwieście we frankach szwajcarskich w kwietniu. Koło każdej pozycji widniała owalna pieczątka Banku Zachodnio-Centralnego podsygnowana przez kasjera.

- Zasadniczo konto mam w Hounslow - mówił Bartholomew wsparty niecierpliwie łokciami na kontuarze - ale umówiłem się, że będę załatwiać to zawsze tu, u was. Tak jest o wiele wygodniej dla mnie, bo stale jeżdżę tam i z powrotem.

- Będzie pan łaskaw podpisać formularz T.

- Zawsze coś podpisuję, chociaż nie mam zielonego pojęcia, jak się to nazywa. Pan chyba od niedawna tutaj na lotnisku, prawda?

- Jestem tu od marca.

- Nie widziałem pana dotąd. Widocznie mijaliśmy się.

Pascoe uśmiechnął się uprzejmie. Wyjął formularz T spod przenośnej kasy.

- Sto funtów pan powiedział? We frankach szwajcarskich?

- Na dwunastą w czwartek. - Niecierpliwe bębnienie palcami po kontuarze. - Niech pan tego teraz nie wypełnia. Podpiszę in blanco. Zostawię panu paszport, żeby pan mógł i tam wpisać, co trzeba. Szczerze mówiąc, bardzo chętnie parę dni odpocznę od jego widoku, odbiorę go sobie razem z frankami.

- Proszę bardzo.

Przy drugim końcu kontuaru George Lamb, drugi dyżurny kasjer, zajęty był segregowaniem bilonu. Pascoe przekręcił formularz T frontem do klienta i podał mu swoje pióro. Podczas gdy Bartholomew ujął je i zabierał się do podpisywania, Pascoe odruchowo przewracał strony paszportu. Cały kalejdoskop stempli wizowych aż do samego początku. Edward Douglas Bartholomew, dyrektor spółki, urodzony w Bristolu w roku 1926, zamieszkały w Anglii... wciąż jeszcze nic nie zwiastowało tego, co miało nastąpić.

- Okropność, co?

Pascoe nie zrozumiał.

- To zdjęcie. - Bartholomew nawet nie podniósł głowy. - Mógłby być każdy. Choćby pan. A jednak wystarcza, jakoś wyjeżdżam z nim i wracam. - Roześmiał się. - Ale po dwóch latach tego dobrego lepiej by mnie można rozpoznać po stanie mojej wątroby.

Tymczasem jakby jakiś opóźniony wstrząs elektryczny zdawał się przeszywać Pascoe’a na wskroś, z głębi, z niewiadomego, nieodgadnionego źródła. Zalał go potop myśli o wiele szybszych niż mowa, a równocześnie poczuł przyśpieszone bicie serca, w dołku coś jakby ssący ból. I jakieś niezwykłe, niezupełnie jeszcze zrozumiałe uczucie, że trzeba się spieszyć.

- Dziękuję panu - usłyszał własny głos, kiedy Bartholomew zwrócił mu pióro.

- A więc czwartek, dwunasta w południe.

- Zaraz się tym zajmę.

Patrzył, jak Bartholomew podnosi walizkę i oddala się, usiłując małym palcem oczyścić ucho zatkane z powodu zmiany ciśnienia. Potem spojrzał na zdjęcie. Znowu ta przemożna pokusa, spotęgowana wspomnieniem poniesionej klęski. Vicky odeszła od niego na początku tego roku, rzuciła go dla Franka Hedgesa. I chociaż otępiałe zdumienie pierwszych dni już minęło i ustąpiło miejsca zapiekłej goryczy, nie zdawał sobie jednak sprawy, że niepostrzeżenie zdołało widać osłabić jego wolę. Minutę prawie nie mógł poruszyć się z miejsca. Niedowierzanie, drżenie, przez moment mdłości nawet - czuł je kolejno, ale wszystko to nie uwolniło go od tej przemożnej pokusy wyzwolenia. Chociaż było za wcześnie, żeby nabrać przebiegłości, przecież instynktownie zerknął w bok na George'a Lamba i przekonał się, że wciąż jeszcze zajęty jest leżącym przed nim srebrem. Potem popatrzył w dół na zegar nad halą dla pasażerów przyjeżdżających, jakby przez stwierdzenie, która godzina, mógł odzyskać kontakt ze zdrowym rozsądkiem. Prawie dziesięć po trzeciej... Zdawało mu się, że myśli rozbiegają się naraz we wszystkich kierunkach, w popłochu, który sam spowodował, że krzyczą jakieś przestrogi. Za wewnętrzną przegrodą z mrożonego szkła panna Soames pochylała głowę nad maszyną do liczenia: rzucił na nią szybko okiem, jakby go przyłapała na gorącym uczynku. Poczuł nagły zawrót głowy, zdawało mu się, że spada. Półodwrócony plecami do Lamba złożył formularz T i wetknął do paszportu, potem paszport wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki - ruchy dosyć zwyczajne, zamiary zdradzało tylko drżenie rąk.

Codzienność wkroczyła w postaci jakiejś kobiety proszącej o zmianę na drobne do telefonu. Pascoe załatwił ją z twarzą bez wyrazu. Potem przez chwilę wszystko zdawało się zabarwione na różowawoszaro, a metaliczną zapowiedź następnego lotu do Amsterdamu ledwo usłyszał poprzez głośne pulsowanie krwi. Wreszcie rozjaśniło mu się w oczach, zaczął zbierać myśli. Miał mniej więcej dwie godziny na ułożenie jakiegoś planu. Autentyczny Bartholomew z krwi i kości nie był do niego tak bardzo podobny. Przede wszystkim był wyższy i zdecydowanie chudszy. A także starszy o siedem lat. Fotografia była jednak dostatecznie stara, żeby zmniejszyć różnicę wieku, i podobieństwo, mimo że nie aż tak wybitne, było jednak wystarczające, by przeważyć szalę.

Wahanie mogło go było ocalić przed nim samym, ale ta część jego osobowości, która się już zdecydowała, zmusiła go do działania. Zanim zasunął szufladę ze swoją kasą i przekręcił kluczyk, wziął z niej dwadzieścia funtów. Najspokojniej, jak umiał, powiedział do Lamba:

- Za chwileczkę wrócę, George.

- Dobra.

Lamb powiedział to pobrzękując bilonem. Pascoe przeszedł za wewnętrzną przegrodę, minął pannę Soames i pchnął drzwiczki wyjściowe. Hala była zatłoczona. Poszedł w kierunku, którego Lamb mógł się spodziewać, potem skręcił w lewo koło stoiska z książkami i przeszedł obok baru szybkiej obsługi Forte’a. Zdumiewało go, że tak od razu wie, jaki powinien być pierwszy krok. W jednym ze sklepów przytykających do schodów restauracji wybrał największą, jaką mieli, torbę podróżną z zamkiem błyskawicznym, zamykanym na kluczyk.

- Jedzie pan na urlop?

To było nie do uniknięcia, po trzech miesiącach pracy na lotnisku znała go z widzenia. Ale chyba, myślał Pascoe, nie wiedziała, gdzie pracuje. Zresztą jak dotąd nie miało to znaczenia. W kupowaniu torby nie ma nic strasznego.

- Niestety - odpowiedział. - A chciałbym. - Próbował się uśmiechnąć, ale muskuły twarzy jakby mu zdrętwiały. - Czy mogę zostawić ją u pani?

- Oczywiście.

- Później odbiorę.

- Proszę bardzo. Ale lepiej wpiszę pańskie nazwisko, gdyby mnie nie było, dobrze?

- Blake. - Samo się nasunęło - Blake.

Nie tylko był pewien, czego chce, ale zadecydował też, dokąd się udaje. Poczucie nierealności wzrastało. Był napięty i czujny, a przecież poruszał się jak we śnie. Mijał ludzi dążących dokądś i czekających, nie dostrzegając ani ich oczekiwania, ani ich znudzenia. Zjechał na dół pierwszymi ruchomymi schodami, na które się natknął, i minął grupkę bagażowych zbierających walizki.

Budynek pasażerski nr 2 obsługuje loty krajowe i do Irlandii, a do hallu wejściowego jest zaledwie kilkanaście kroków. Popchnął drzwi i zbliżył się do jednej z kas biletowych. Z ogromnym wysiłkiem zdołał ukryć podniecenie.

- Dublin? - powtórzyła dziewczyna w granatowym uniformie. - Na kiedy?

- Dziś wieczór, o ile to możliwe. - Te ostatnie słowa były tylko maskowaniem. To musiało być na dziś wieczór. Bilet na jutro byłby dla niego bezużyteczny.

Dziewczyna podniosła słuchawkę. Czekając na połączenie wyjaśniała:

- Sobota, proszę pana. Sobota to nie najłatwiejszy dzień tygodnia.

Pascoe skinął głową, szukając papierosów. Zapalił jednego i wyszarpnął go zaraz z ust nerwowym, prawie konwulsyjnym ruchem, aż naderwał pasemko skóry z suchej wargi.

- Na dziś wieczór - mówiła dziewczyna od telefonu. - Tak, jedno. - Umilkła, słuchając dość obojętnie, potem skinęła głową. Podniosła twarz ku niemu i powiedziała: - Ma pan szczęście. Są dwa loty do wyboru: siedemnasta pięćdziesiąt, przylot do Dublina dziewiętnasta zero pięć, albo dwudziesta pierwsza zero zero, przylot dwudziesta druga trzydzieści. Który pan woli?

- Ten wcześniejszy.

- Siedemnasta pięćdziesiąt. Za dziesięć szósta?

- Tak. - Przełknął ślinę, myślał, myślał.

Sięgnęła po książeczkę biletową.

- Czy chce pan od razu zarezerwować powrotny lot?

Skinął głową.

- Mam zostawić “open”?

- Tak.

Potwierdziła rezerwację i odłożyła słuchawkę.

- Ale na przyszłość szczerze panu radzę nie odkładać tego do ostatniej chwili. Zwłaszcza pod koniec tygodnia. Pańskie nazwisko?

- Blake.

- A inicjały?

- M. R. - powiedział.

Kasjer, siedzący trochę dalej, był zupełnie obcy. Pascoe zapłacił, wziął od urzędniczki bilet i zawrócił do najbliższych ruchomych schodów. Podjeżdżając w górę ku głównej hali, zerknął nerwowo na zegarek. Dwadzieścia dwie po trzeciej. Trudno mu było uwierzyć w to, co zrobił, ale zaczynał rozumieć dlaczego. Nie tylko Vicky potrafiła zerwać ze wszystkim. Dublin będzie jedynie odskocznią. Zaraz po nim przyjdzie coś innego, ale przyszłością żonglować można będzie później. Teraz należy myśleć tylko o najbliższych dwóch godzinach. Jedynym pewnikiem jest to, że w ciągu ostatnich niesłychanych piętnastu minut zerwał z przeszłością. Nieodwołalnie. W kasie już brakowało dwudziestu funtów, nie miał powrotu. Od godziny trzeciej zero osiem czynił wszystko, by popełnić większe przestępstwo.

Wrócił do siebie, za ladę. Lamb po swojej stronie miał kilku klientów i jeden z nich od razu przeniósł się do Pascoe’a, gdy tylko zobaczył jego plastykową wizytówkę z powrotem na miejscu. Rutyna wciskała się na siłę. Przybysz, podobny do żaby dzięki grubym okularom, chciał zmienić pięćdziesięciodolarowy czek podróżny. Jaka pogoda tu, w Londynie? Właśnie wrócił ze Sztokholmu. Wspaniałe miasto! Jeżeli idzie o nocne lokale, to niech się Paryż schowa...

Pascoe pokazał mu, gdzie ma podpisać czek, porównał oba podpisy, potem sięgnął po tabelę kursów walutowych i zaczął liczyć.

Dwa światy zachodziły na siebie i znowu czuł narastające mdłości. Siedemnasta pięćdziesiąt zawężała mu czas ogromnie, ale zdecydowanie się na późniejszy lot oznaczałoby stratę drogocennych godzin. Tu nie było przerwy niedzielnej. Filia na lotnisku pracowała pełne siedem dni; jeden tydzień całą dobę, drugi od dziewiątej do piątej, trzeci od dziewiątej do jedenastej wieczór. Dziś o piątej wszystko zostanie zamknięte, a jutro zacznie się tydzień zmiany pracującej od dziewiątej do jedenastej. Żadnego weekendu, który by mu gwarantował dłuższy oddech, i dlatego im wcześniej, tym lepiej. Każda minuta przewagi ma znaczenie. O piątej zaczną podliczać kasy. Aż do tego czasu nic nie mógł zrobić, ale los mu dalej sprzyjał. Panna Soames spytała, czy pozwolą jej wyjść trochę wcześniej, a z centrali nie przysłano nikogo na zastępstwo za Sweetmana, trzeciego kasjera, który nie przyszedł z powodu przeziębienia.

Pozostał do załatwienia tylko Lamb: George Lamb, piegowaty i przysadzisty, i aż proszący się, żeby go nabrać.

Pascoe pracował w pocie czoła, pragnąc, by jak najszybciej minęło popołudnie, a jednocześnie przez cały czas intensywnie rozważał, co ma do zrobienia, kiedy już nadejdzie czas działania. Jakiś pilot BEA, mający u nich konto, wypisał czek na piętnaście funtów i odbierając pieniądze powiedział z uśmiechem: “Zakupy domowe na niedzielę”. Pascoe prawie go nie słyszał. Cała hala szumiała gwarem, ale wszystko to dochodziło do niego, jakby miał watę w uszach. Kiedy spoglądał na zegar na przeciwległej ścianie, miał wrażenie, że wskazówki nawet nie drgnęły. Pomiędzy jednym a drugim klientem starał się być przez cały czas zajęty byle czym, rozpaczliwie usiłując ukryć zdenerwowanie. Czwarta nadeszła wreszcie i minęła. Czwarta trzydzieści. Napięcie nie opuszczało go, ale prawie ustąpił ów zamęt, jaki opanował go po odejściu Bartholomewa. TEraz był czujny, planujący świadomie, już nie przytłoczony potwornością tego, co postanowił zrobić.

Czuł w sobie gorączkowy chłód, jakiego nigdy dotąd nie zaznał, a prawie wszystko, co robił, robił automatycznie, jak maszyna. Raz co prawda, kiedy Lamb spytał go o radę na temat przelewu wystawionego na Południowoafrykański Bank Narodowy, zdawało mu się, jakby mózg zupełnie mu wyjałowiał i nie był zdolny nie tylko do sensownej odpowiedzi, ale nawet do zebrania myśli.

- Obudź no się! - przygadał mu Lamb, a jego uśmiech i ton świadczyły niezbicie, że ani cień podejrzenia czy zaciekawienia nie zagościł w jego mieszczańskim, ciasnym umyśle. Śmiesznie było uważać Lamba za potencjalnego przeciwnika, ale najbardziej obawiał się, że w ostatniej chwili zjawi się klient z jakimś nieoczekiwanym żądaniem, które może uszczknąć tę odrobinę czasu, jaką przeznaczył dla siebie.

O czwartej czterdzieści pięć panna Soames, starając się nie okazywać swego rozradowania, nałożyła pokrowiec na maszynę. Pascoe zajęty był zwykłym realizowaniem czeku. Zaraz potem jakiś brodacz zapytał, gdzie można nadać list. Po nim przyszła niska, podobna do ptaka paniusia o włosach pofarbowanych na niebiesko i okularach w różowej oprawce; otóż zgubiwszy w Paryżu książeczkę czekową, chciała się dowiedzieć, czy mogłaby podjąć dziesięć funtów. A może to zbyt wiele? Zjawiła się przed Pascoem, gdy do piątej brakowało pięciu minut; serce w nim zamarło.

- Czy pani ma rachunek w Banku Zachodnio-Centralnym?

- O tak, tak, oczywiście. W Harrogate. Widzi pan, muszę wieczorem koniecznie jechać dalej, rozumie pan. Co za straszny pech.

- Czy czeki były przekreślone? (W Anglii przekreślenie czeku ogranicza wypłacenie pieniędzy tylko do jednego banku.)

Potaknęła głową.

- Zawsze przekreślam czeki. To bezpieczniej, prawda?

- A może zapamiętała pani ich numery?

- Skądże znowu. W książeczce zostało już tylko około sześciu. Sześć lub siedem, nie więcej. Wyraźnie pamiętam, że wczorajszego wieczora w tym hotelu jeszcze ją miałam. Ale dzisiaj rano, po śniadaniu...

Wdała się w opis, jak, jej zdaniem, mogło się to wszystko przytrafić. Ręce jej trzepotały, mówiła zdaniami krótkimi, urywanymi. Najprościej dla Pascoe'a byłoby spławić ją od razu. Paradoks tkwił w tym, że wciąż jeszcze musiał być kimś odpowiedzialnym, kimś, kto dba o interesy banku. Równocześnie z poirytowaniem uświadamiał sobie całą ironię sytuacji. Ale podniecenie damulki działało dziwnie silnie, dziwnie mesmerycznie, a poza tym Lamb, zupełnie wolny w tej chwili - był blisko, więc chociażby ze względu na niego należało wykazać skrupulatność bez żadnej taryfy ulgowej.

- Czy mieszka pani w Harrogate?

- Tak.

- Może się pani oczywiście wylegitymować?

- O, tak.

- Czy przypadkiem nie zna pani nazwiska dyrektora swojego banku w Harrogate? - Wziął spis personelu banku leżący w zasięgu ręki.

- Dyrektora? - przymknęła oczy. - Niech no pomyślę... - Sekundy mijały, długie, ciągnące się sekundy. Pascoe rzucił okiem na zegar. Za minutę piąta.

- Green? - zaryzykowała kobieta. - Nie? Cały problem w tym, że ja tak rzadko miewam do czynienia z dyrektorem. A w dodatku zdaje mi się, że teraz niedawno przyszedł ktoś nowy. Och, mój Boże... - Uśmiechnęła się prosząco. - Ja rozumiem, że pan musi to robić, bo mogłabym przecież być nie wiadomo kim. Ale gdyby pan był łaskaw zadzwonić do oddziału Harrogate...

- Teraz mamy sobotnie popołudnie - przypomniał jej Pascoe.

- Ach, prawda. Zapomniałam zupełnie. Rozumie pan, kiedy się jest w podróży i na kontynencie...

- Czy może pani podać adres oddziału w Harrogate?

- To jest przy Eagle Street. - A potem z wyraźną ulgą: - No jak? Czy to wystarczy? Jakaż ja jestem głupia! Przecież od razu mogłam to powiedzieć i oszczędzić panu tyle kłopotu.

Szybko wypełnił dla niej czek. Patrząc, jak podpisywała go, przesunął ku przodowi tabliczkę “Zamknięte”.

- Thornton - sprawdził. Wciąż jeszcze w pętach przyzwyczajenia, do samego końca. - A. L. Thornton?

- A. K. - odpowiedziała. - Panna Thornton.

- W banknotach jednofuntowych?

- Tak, proszę.

Zalała go potokiem podziękowań.

- Ależ głupstwo... - przerwał. - Nie, skądże znowu... - powtarzał z sześć razy. Myślał, że nigdy nie pójdzie, ale wreszcie odwróciła się. Znowu poczuł w głowie młyn. Czekanie się skończyło, pod skórą czuł mrówki. Lamb pochyliwszy się ku niemu proponował papierosa oceniając krótko miniony dzień pracy:

- Mogło być gorzej.

- Pewnie.

Znowu tak trudno mówić i jeszcze te palce tak drżą. Uczucie oderwania powtórzyło się, gdy mechanicznie zaczął sprawdzać efekty całodziennej pracy. Pod ciężarem nagłych lęków po raz pierwszy i jedyny jego postanowienie zachwiało się na moment. Ale potem porwał go znowu wstrzymany chwilowo impuls. Pal to diabli, pal wszystko diabli. Kątem oka widział, że panna Soames nakłada płaszcz.

- Więc można, proszę pana? - spytała niepewnie Lamba.

- Zmykaj, Margaret. Ale tylko ten jeden raz, pamiętaj!

- Tak, dziękuję, do widzenia.

Przeczekał jeszcze trzy minuty, aż zegar wskazywał dziesięć po piątej. Równoczesny gest przyduszenia papierosa i odepchnięcia taboretu był tak gwałtowny, jak gdyby wstrzymywał oddech, musiał jednak zaczerpnąć tchu.

- Zaraz wrócę.

- Co, znowu? - usłyszał żartobliwe pytanie Lamba. - To te ostatnie zimne dni.

Pchnął drzwiczki wahadłowe. Nogi miał jak z ołowiu, a serce waliło mu wolno, crescendo.

- Pasażerowie udający się do Madrytu samolotem Iberia, lot numer trzysta czternaście, proszeni są o zgłoszenie się...

Świat był tuż, tuż, za rogiem. Przeszedł obok filii Domu Bankowego Barclayów i jeden z kasjerów, mających dziś drugą zmianę, uśmiechnął się i zawołał: “Już skończyliście? Niektórzy to zawsze mają szczęście!” Pascoe, udając, że nie słyszy, szedł dalej w kierunku rzędu kabin telefonicznych w najdalszym kącie hali. Wybrał taką, którą oddzielał od pozostałych występ muru z gaśnicą i wielkim zwojem węża; zamknął się szczelnie. Przez prawie dwie godziny ćwiczył w myślach tę chwilę. Bez wahania owinął tubkę słuchawki chustką do nosa, nakręcił potrzebny numer, a wreszcie przez otwór wsunął monetę.

- Czy to pan Lamb?

- Tak.

- Pan George Lamb? - mówił cicho, ale z wyraźnym akcentem przedmieścia.

- Tak jest.

Pot zalewał mu oczy, gdy mówił dalej:

- Tu szpital South Middlesex, proszę pana. Tak, South Middlesex. Czy mógłby pan przybyć tu niezwłocznie? Chodzi o pańską żonę, panie Lamb. Niestety, bardzo mi przykro, ale zdarzył się wypadek...


Rozdział drugi

Do tej chwili nie czuł do siebie nienawiści, choć Lamba pierwsze przerażone : “O Boże!” - wciąż jeszcze brzmiało mu w uszach, nawet kiedy odłożył słuchawkę.

Już niedługo, wiedział dobrze, George Lamb z kolei będzie jego nienawidził, ale to należało do przyszłości, wraz z całą masą innych spraw. Schował chustkę do kieszeni i wyszedłszy z kabiny, ruszył okrężną drogą, która doprowadziła go od zupełnie niepodejrzanej strony do filii Banku Zachodnio-Centralnego. Że Lamb nie poznał jego głosu, w to nie wątpił, jednak fakt jego równoczesnej nieobecności mógł mu dać do myślenia. Mógł. Co prawda nie sądził, żeby tak było. Na dobrą chwilę przed końcem rozmowy telefonicznej w głosie Lamba było tyle podniecenia, że musiało zabić wszelką podejrzliwość.

Pascoe nadchodził powoli, tak zwyczajnie, jak tylko potrafił. Najtrudniej było nie patrzeć w stronę Lamba. W odległości dwudziestu pięciu kroków umyślnie stanął, żeby zapalić papierosa, ale Lamb zaczął machać do niego poprzez natłok ludzi, nim zdążył pstryknąć zapalniczką.

- Tony!

- Co? - zaczął iść, przyspieszając kroku, jakby zaczynało mu świtać, że coś jest nie w porządku. - Co się stało?

- Coś z Sarą. Właśnie dzwonili z South Middlesex. Widocznie.

- Ze szpitala?

- Miała jakiś wypadek. - Lamb był bardzo blady i jakby mu się nagle namnożyło piegów. Pascoe z trudem patrzył mu w oczy.

- Kiedy to się stało?

- Dopiero co.

- Coś poważnego?

- Ten człowiek nie chciał mi więcej powiedzieć, tylko że powinienem tam jak najprędzej przyjechać. - Lamb opadł na stołek, przejechał ręką po twarzy. - Na Boga, Tony, co mam robić?

- Jechać tam, oczywiście.

- Jakżeż mogę?

- Jest przytomna?

Lamb wzruszył ramionami.

- Nie jestem pewien. Nie wszystko mogłem zrozumieć z tego, co mówił. Źle było słychać, a zresztą ja ciągle jeszcze nie mogłem uwierzyć, że ten człowiek mówi o Sarze... - głos mu się załamał. Potem, jakby sobie nagle uświadomił, że bezczynność jest zbrodnią, skoczył na równe nogi. - Koło domu, powiedział, że to się zdarzyło. Motorower.

- Musisz jechać, koniecznie. Ja zrobię podliczenie.

- Ale...

- Spiesz się - poganiał go Pascoe. - Dam radę. I weź mój wóz.

Oczy Lamba wpatrzone w niego z natężeniem. Przez jeden okropny moment myślał, że tamten go podejrzewa.

- O co chodzi?

- Sejf.

- Zajmę się i tym także.

Powiedział to szybko, może za szybko... nie wiedział na pewno. Za kasę pancerną byli odpowiedzialni obaj. W każdym banku, w każdym oddziale przestrzegano tej zasady zabezpieczenia czasem przez dwóch ludzi, czasem przez trzech. Od dnia, kiedy kasjer wchodził w posiadanie klucza, uświadamiano mu równocześnie poczucie jego bezsiły, gdyby chciał popełnić przestępstwo. Bez drugiego lub trzeciego klucza nie miał możności ulec pokusie, zaś oddanie komuś swego lub niepilnowanie go było zupełnym wariactwem.

- Do diabła, człowieku - mówił Pascoe. - Przecież to wypadek. Nie możesz tu siedzieć. Potrwa z godzinę, zanim skończymy.

Widział niemal to wahadło kołyszące się w otumanionym mózgu Lamba. Skrupulatnego Lamba. Ostrożnego Lamba. Lamba zszokowanego i wystraszonego, który stał teraz pomiędzy nim, a wszystkim, o co szła gra. Rzucił okiem na zegarek. Piąta siedemnaście. To odkrycie na nowo rozbudziło w nim opanowaną przedtem panikę, nie czuł już ani współczucia, ani wstydu.

- Weź mój wóz. Możesz być w szpitalu w dwadzieścia minut. Na miłość Boską, George, to przecież Sara. Sara... Do diabła z całym Zachodnio-Centralnym.

Z wolna Lamb otrząsnął się, zdecydowany wreszcie.

- Zajmiesz się wszystkim?

- Oczywiście.

- Ten człowiek nie chciał nic powiedzieć, jaki stan, rozumiesz? Tylko, że mam tam przyjechać od razu. - Oczy jego napotkały znowu wzrok Pascoe'a; wyraźnie narastała w nich zgroza. - O Jezu, Tony, to ma znaczyć, że ona...

- Nie, ależ skąd...

Lamb wciągnął powietrze, zdejmując klucz od sejfu ze swego kółka z kluczami. Był tak zdenerwowany, że palce mu się plątały. - A co z tym zrobimy?

- Przywiozę ci potem. Do domu. I tak bym przyjechał dowiedzieć się, co z Sarą.

- Ale jeżeli ja wezmę twój wóz... - Lamb był bledszy niż zwykle - może lepiej, żebym tu wrócił?

- Nonsens. To zresztą teraz nieważne. Chodzi o to, żebyś już jechał. Wóz stoi tam, gdzie zawsze, na parkingu, a tu masz kluczyki.

Lamb chwycił je i skinął głową.

- Dobra.

Ruszał już, nagle stanął, przypomniawszy sobie jeszcze jakieś sprawy tego dnia wymagające wyjaśnienia. Pascoe przerwał mu w pół słowa.

- Nie myśl o tym. - W głowie huczało mu wciąż to samo: “No idź, no idź!”, podczas gdy wypychał go współczująco. - Będę trzymał kciuki!

- Dobrze. I dziękuję. Bardzo ci dziękuję, Tony. - Lamb porwał z kontuaru papierosy i pobiegł ku wyjściu. Ale nie mógł odejść bez zerknięcia jeszcze raz za siebie.

- Zatelefonuję. Już potem, z domu.

Pascoe przytaknął.

- Koniecznie.

Zalało go uczucie ulgi na widok Lamba wymijającego ludzi w kierunku ruchomych schodów. W parę sekund później przez okno zobaczył go biegnącego na ukos przez podjazd ku miejscu, gdzie stał zaparkowany wóz. Gdy tylko znikł mu z pola widzenia, Pascoe zabrał się do roboty. Zmiótł z kontuaru wszystkie rozrzucone znaczki, spinacze i gumki, ustawił w porządku dzienniki kasowe i księgi, poukładał druciane koszyki i pozamykał szuflady kartoteki.

W tym samym momencie pojawił się nie wiadomo skąd jakiś człowiek prawie nie mówiący po angielsku i z ufną miną wyciągnął banknot pięćsetfrankowy.

- Zamknięte - syknął Pascoe. - Zamknięte - i wskazał na napis.

Kolejno przeniósł każdą kasę za wewnętrzną przegrodę, otworzył sejf obu kluczami, Lamba i własnym, wsunął kasy do środka i zamknął, a potem przez halę ruszył w kierunku sklepu, gdzie czekała na niego torba. Zrobiło się już dwadzieścia osiem po piątej. Kiedy wrócił i po raz drugi otworzył sejf, nie wahał się już wcale. Nie zwracał uwagi na obie kasy podręczne; były w nich pomieszane pieniądze angielskie i zagraniczne, wynik przypływu i odpływu całodziennych transakcji, o łącznej wartości może tysiąca funtów. Ale on chciał więcej, a przede wszystkim zależało mu na tym, by pieniądze były jak najporządniej złożone i powiązane. Nie zmarnował tego popołudniowego czekania. W wyobraźni przypomniał sobie, jak leżą rezerwy, i zdecydował, co bierze: funty szterlingi, dolary amerykańskie, pesety i marki - im większej wartości banknoty, tym lepiej. Teraz, gdy przyklęknąwszy, otworzył błyskawiczny zamek torby i zaczął wrzucać paczki banknotów, miał uczucie, że wszyscy go widzą mimo wysokiej przegrody z mrożonego szkła. Każdy głos, każdy dźwięk dochodzący z hali zdawał się coraz bliższy, jakby tłumy ludzi dyszały mu tuż, za plecami.

Nie miał odwagi nieść zbyt wiele. Torba była prawie w trzech czwartych pełna, kiedy podniósł się i zamknął drzwi sejfu. Z haczyka na ścianie zdjął płaszcz deszczowy, złożył go i umieścił na wierzchu, na pieniądzach. Na dalsze fortele przyjdzie czas. Kiedy już zamknął torbę, przypomniało mu się coś jeszcze - sięgnął poprzez stolik panny Soames do jednej z szuflad po kopertę i kawałek papieru.

Wybacz, George” - nagryzmolił. - “To było świństwo z mojej strony.” - Kropla potu spadła na kopertę, kiedy adresował: “Pan George Lamb. Do rąk własnych.” Otworzył drzwiczki jeszcze raz i położył kopertę na wierzchu kasy Lamba. Znowu je zamknął, schował do kieszeni oba klucze, chwycił swoją torbę i wyszedł bez jednego spojrzenia wstecz.

Nie czuł triumfu. W chwili kiedy wszedł do Budynku Pasażerskiego nr 2 i okazywał swój bilet, jeden gorączkowy strach zmienił się tylko na drugi. Przyszłość zaczynała się już, w tym momencie, a on nie był do niej przygotowany. Udało mu się jakoś nie pokazać po sobie żadnego napięcia, kiedy jego torbę zważono i opatrzono przywieszką, choć taka była nowa, podejrzanie rzucająca się w oczy. Urzędnik, który oddał mu z powrotem jego bilet razem z kartą wstępu do samolotu, uśmiechnął się ze zrozumieniem i rzekł:

- Biegł pan całą drogę? No, ale już po zmartwieniu. Zdążył pan, proszę się uspokoić; choć mało brakowało! Tymi schodami wjedzie pan do poczekalni.

Pascoe dołączył do grupki zebranej wyczekująco na górnym poziomie. Dochodziła piąta czterdzieści. Właściwie każdy niósł jakiś bagaż ręczny albo pisma czy płaszcze. Podszedł do kiosku i kupił sobie wieczorną gazetę i tomik Pingwina, tak wielką odczuwał potrzebę czegoś, co by oznaczało normalność. Przeszła minuta, może dwie. Zapalił papierosa, cały czas trzymając się środka grupy, jak gdyby mogła zapewnić mu bezpieczeństwo. Wystraszony był tym czekaniem, a jeszcze wyobraźnia podsuwała natarczywą myśl, że to jego torba jest powodem opóźnienia. Ale w końcu wywołano ich lot i ruszył z innymi przez drzwi, a potem w dół krytym pomostem. W jaskrawym blasku słonecznym szedł w środku rozciągającego się węża pasażerów w kierunku samolotu Vanguard linii BEA, który stał skośnie na płycie. Nawet gdy już znalazł się na schodkach, wciąż jeszcze nie mógł się wyzbyć uczucia, że jest obserwowany, że w ostatniej chwili coś się nie uda. Znalazł miejsce od strony budynku lotniska, najbliższe przejścia z trzech znajdujących się koło siebie, usadowił się i zapiął pas. Obok niego siedział jegomość, starszawy, ale ochoczo zerkający na dziewczęta, a dalej młoda blondynka z dzieckiem. Po drugiej stronie jakaś wiekowa para zaabsorbowana swoimi rzeczami. Pascoe rozejrzał się ostrożnie, chciał, żeby już wszyscy pasażerowie byli na pokładzie, a drzwi szczelnie zamknięte. Nigdzie chyba nie będzie się czuł bezpiecznie. Ta świadomość zaczynała ołowiem ciążyć mu na sercu.

Stewardesa śpiewnie kończyła powitanie przez mikrofon: “...nie palić... i proszę zapiąć pasy bezpieczeństwa”. Motory, jeden po drugim, ożyły rykiem.

- Jesteśmy spóźnieni - burknął jego sąsiad, spoglądając na zegarek. - U mnie już jest za pięć.

Pascoe przytaknął. Lamb w tym momencie dojeżdżał chyba do szpitala, ale nie było bezpośredniego niebezpieczeństwa z jego strony: Nie od razu zrozumie, co się stało. Zdumiony, wpierw zatelefonuje do Sary, a jak już uzyska potwierdzenie, że wszystko jest w porządku, będzie się starał dodzwonić do niego albo do banku, albo do domu, no a potem przypuszczalnie odstawi auto do Richmond. Wszystko to zajmie sporo czasu, co najmniej drugą godzinę, a nawet i wtedy nie zacznie jeszcze podejrzewać. George - nie, w każdym razie nie kolegę.

Vanguard kołował aż do końca pasa startowego. Punktualnie o szóstej ryk silnika wzrósł do wycia i maszyna zaczęła rwać do przodu. Potem wzbiła się w górę, raptem zgrabna i sprężysta, a równocześnie zmniejszyło się natężenie huku i ta dojmująca siła pędu, zieleń lotniska gwałtownie opadła w dół, z sekundy na sekundę rozszerzał się horyzont. Nie upłynęła minuta, a już rozpinano pasy bezpieczeństwa.

- Okropnie nie lubię tego momentu, kiedy się jeszcze nie jest w górze, a już nie na dole - stwierdził sąsiad Pascoe'a. Znacząco pokazał ręką. - Aż mnie w dołku ściska. A pan? Chyba nie pierwszy raz, co?

- Nie.

Prawe skrzydło przechyliło się w dół, bo samolot zaczął brać szeroki zakręt. Przez okienka po drugiej stronie, za przejściem środkowym, Pascoe dostrzegł mignięcie pól, jakichś żwirowisk, błysk wody, szarą wstążkę drogi. Nie, to nie pierwszy raz. Ale tu, w kraju, ostatni. Teraz nagle uderzyła go ta świadomość. Pokusa przemieniła się w rzeczywistość szybko, prawie bez planowania i po zaledwie trzech godzinach od chwili, gdy sposobność pchnęła go do błyskawicznej akcji. To już nie sen, który każde nadejście poranka czy jakieś inne przebudzenie musi zniszczyć. Stało się, dzisiejszego popołudnia to się przydarzyło. I wciąż jeszcze trwa.

Opadł znowu na oparcie fotela i wytarł twarz, świadom okropnego znużenia. Przed nim leżał podręczny rozkład lotów z mapkami. Po pewnym czasie otworzył go i starał się narzucić myślom coś w rodzaju dyscypliny. Ale wciąż od nowa krążyły wokół Lamba i tego, co on też zrobi, kiedy telefon będzie dzwonił bezskutecznie, a drzwi pozostaną zamknięte w mieszkaniu przy Meadowcroft. Lamb nie uspokoi się nie mając klucza, ale nie był pewien, czy zawiadomi Mercera, dyrektora oddziału w Hounslow, kiedy będzie się robiło coraz później i niepokój owładnie nim zupełnie. Telefon do Mercera równałby się oskarżeniu, a Lamb nie jest człowiekiem łatwo rzucającym oskarżenia. Było prawdopodobne, dość prawdopodobne w każdym razie, że postanowi zwlekać do rana, wahając się trochę z lojalności wobec kolegi, a trochę dlatego, że ciężko mu będzie przyznać się przed Mercerem, że złamał kasjerskie pierwsze przykazanie. Jeżeliby tak było, to nic się nie wykryje aż do godziny otwarcia, a może i wtedy będzie trochę opóźnienia. Zrobi się pewnie dziesiąta, zanim z Hounslow przyślą zapasowe klucze i zacznie się dokładna autopsja sytuacji. A tymczasem on, o dziesiątej jutro rano...

Pascoe zamknął oczy. Roztrząsał to bez ustanku od momentu, kiedy uległ pokusie; wciąż od nowa podświadomie próbował uspokoić samego siebie. Lecz mimo wszystko istniała taka też możliwość, że Lamb zdecydował się działać jeszcze przed końcem dnia. Sara mogła go nakłonić. A Mercer - przyjmując oczywiście, że był akurat w domu - nie należy do ludzi, którzy odkładają coś takiego do jutra. Powiedzmy, że wydarzyło się to najgorsze. Powiedzmy, że Rogers z Wydziału Kontroli i Mercer, i policja przybędą na miejsce w ciągu najbliższych kilku godzin. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie policja zacznie sprawdzać, będą listy pasażerów. Ale chyba tę pułapkę udało mu się ominąć. M. R. Blake był jednym z wielu, w dodatku z biletem powrotnym. A zresztą do tego czasu Blake już zniknie, przedzierzgnie się w skórę Bartholomewa. Zaś Bartholomew będzie się wtedy zbierał do odlotu z Dublina, a może nawet już go tam nie będzie. W każdym razie paszport zacznie spełniać swoją rolę. Lamb nic o nim nie wie, więc aż do czwartku nie będą mieli żadnych śladów, po których by mogli dążyć. A do tego czasu on już będzie gdzie indziej, jako kto inny. Cały ten jego szaleńczy plan opierał się na założeniu, że dla tego, kto ma pieniądze, granice nie istnieją.

Wyciągnął paszport i przeglądał go kartka po kartce; zerkając dyskretnie na fotografię, odwagę czerpał z podobieństwa. Zapomniany formularz T sfrunął na kolana sąsiada, a ten mu go podał. Pascoe odebrał kartkę - zbyt pospiesznie, uświadomił to sobie w sekundę później, ale nie mógł się opanować - i schował w wewnętrzną kieszeń marynarki.

- Przecież panu niepotrzebny paszport. Do Irlandii nie potrzeba. Można wjeżdżać i wyjeżdżać do woli.

Pascoe przytaknął.

- Jedzie pan gdzieś dalej?

- Nie, nie.

- Tylko odprawa celna, nic więcej.

Trochę przyćmioną miał zdolność rozumowania, ale udawało mu się dotąd wyperswadować sobie nowy niepokój oprócz tego jednego; to była ta nieuchronna przeszkoda, której ominąć nie sposób. Myśl o niej nie opuszczała go przez cały czas, podważała cały zasób spokoju, jaki zdołał zgromadzić. Wszystkie mięśnie miał napięte, nie mógł wytrzymać przez dłuższą chwilę w tej samej pozycji. Co zapalił papierosa, to gasił go po kilku nerwowych zaciągnięciach. A tymczasem człowiek siedzący obok niego kilkakrotnie próbował zdobyć jakiś konwersacyjny przyczółek. “Jak widzę, czyta pan Amisa. Dobre to? Jakoś nie szaleję za jego książkami.” Albo, kiedy podano kawę i sandwicza: “Mniej więcej raz na miesiąc odbywam tę drogę i zawsze jest to samo do jedzenia. Inna sprawa, że to mi daje okazję odsapnąć trochę od domu...” Pascoe nie zachęcał go do rozmowy. Dom... co to jest dom? Umeblowane mieszkanie i trochę tylko osobistych rzeczy: książki, obrazy, ubrania, komplet kupionych okazyjnie kijów golfowych. No i auto. Bez bólu mógł na to splunąć. Nie miał rodziców ani rodzeństwa - tylko wuja gdzieś w Australii i ciotkę, od której na święta przychodziła ze Szkocji karta pocztowa. Nie miał nikogo, kogo by żałował, nikogo, kto by odczuł niesławę. Dom to tylko gorzkie wspomnienie tego, co było, i perspektywa nudnych pustych lat. Vicky dokonała tego, że dom oznaczał tylko cztery ściany, gdzie się przychodzi spać, więc nie ma czego żałować.

Nie mógł określić wartości zabranych pieniędzy. Bał się nawet myśleć o torbie i jej zawartości, i o zbliżającym się przejściu przez cło. Chwilami, kiedy dziecko podskakiwało na kolanach matki na drugim końcu rzędu, kiedy stewardesa dreptała przejściem tam i na powrót, a sąsiad wreszcie zdecydował się na drzemkę, Pascoe czuł przepełniającą go potworną zazdrość o tę ich bezpieczną zwyczajność, to spokojne zadowolenie z własnego życia. Spróbował znowu zagłębić się w mapę lotów. Każda z kresek, promieniujących z Dublina, była jedną z możliwych dróg ucieczki, a już niedługo będzie musiał wybrać.

Rzym, Zurych, Frankfurt, Kopenhaga, Barcelona, Paryż... Francję i Hiszpanię znał i Hiszpania wydawała się chyba najlepsza jako odskocznia. Ale wciąż jeszcze trudno mu było zmagać się z tym, co leżało poza najbliższymi trzydziestoma minutami. Do tego czasu wylądują i wszystko będzie zależało od czyjegoś kaprysu. To było częścią jego hazardowej gry i w dodatku tą jedyną częścią, na którą absolutnie nie miał wpływu. Wiedział o tym od początku, no i właśnie ta chwila się zbliżała.

Zamówił whisky i starał się wziąć w garść. Czas mijał. Po obu stronach widać było zwały olśniewająco białych chmur. Parę razy samolot ciężko zatoczył się przy wstępujących prądach powietrznych. Stanęło mu w oczach, mimo że starał się o tym nie myśleć, jak Vicky zawsze wypatrywała co młodszego celnika i potem bezczelnie się wykłamywała, uważając to za sport swego rodzaju, coś, czym się można będzie chwalić. Zły na siebie, przypomniał sobie cały urok, jaki wtedy roztaczała ze względu na głupie perfumy czy aparat fotograficzny, czy flaszkę likieru. I tutaj by sobie świetnie poradziła. Mimo pozorów delikatności była twarda jak kamień.

Zdał sobie sprawę, że silniki pracują inaczej - zaczynali schodzić do lądowania; patrzył na chmury rozpływające się na skrzydłach jak mgła.

Sąsiad poruszył się.

- Prawie na miejscu, co?

- Już niedługo.

Ukazała się nierówna linia brzegu, ciemna i niezachęcająca w wieczornym świetle. Pascoe znowu przymknął oczy, bezskutecznie próbując przywołać ten nastrój naglącego fatalizmu, który pchnął go do przestępstwa i tak zmienił bieg jego życia.

- Prosimy państwa o zapięcie pasów.

Zatoczyli półkole nad ziemią, ujrzeli znowu pagórki, skupiska szarych domów i szachownicę kamiennych murków; wibrowanie narastało, stewardesy nakładały czapeczki. Siódma piętnaście... Pascoe oblizał wargi i poddał się temu, co nadchodziło, na chwilę zepchnął w głąb świadomości wyobrażanie sobie przypuszczalnych reakcji Lamba. Gdy wyjrzał, mignęła mu wieża kontrolna, jakieś drzewa i łany zbóż. Potem zjawił się nagle przed nimi wyraźny pas startowy i już osiadali na nim gładko, z jednym tylko podrzutem w chwili zetknięcia z ziemią.

- Bogu dzięki - westchnął sąsiad nie kryjąc ulgi.

Podrolowali bliżej do biało tynkowanych budynków lotniska. Opuszczono schodki, otwarto drzwi. Pascoe ruszył wraz z innymi, sztywno, niechętnie, z głową huczącą, jakby wciąż jeszcze lecieli. Owiał go chłodny wietrzyk, kiedy dochodzili do budynku, ale prawie tego nie zauważył. Zdawało mu się, że owija go stopniowo jakaś okropna otępiałość. Wewnątrz, w czasie czekania, by bagaże przybyły na transporterze, wciąż spoglądał na grupkę umundurowanych mężczyzn, ciekaw, który to z nich wyda na niego wyrok. Potwornie długo trwało, zanim wreszcie zaczęły się pojawiać bagaże. Chyba ze trzydzieści czy czterdzieści sztuk już go minęło, gdy wreszcie zobaczył granatowo-brązową torbę, tak nową, że wyraźnie rzucała się w oczy. By przyznać się do niej, musiał się zdobyć na jakąś desperacką odwagę. Kiedy ją ujął i niósł do niskich ław przy celnikach, czuł dziwną pustkę zamiast żołądka.

- Tylko tyle ma pan bagażu?

Skinął głową.

- Mieszka pan w Irlandii?

- Nie.

Pascoe nie mógł patrzeć gdzie indziej, tylko w oczy celnika. Ten wzrok go trzymał, podczas gdy starał się opanować narastające przerażenie i powstrzymać od brawurowania. Trzymał go, ale nie mówił mu nic.

- W jakim celu pan tu przybywa?

- Na weekend - usłyszał własną odpowiedź. Obok niego komuś przetrząsano walizkę.

- Czy ma pan papierosy lub tytoń? A alkohol?

- Nie.

- Jakieś prezenty?

- Nie.

Skinięcie głową, gest, namazany kredą hieroglif i już był wolny. Prawie histeryczna fala wdzięczności zalała mu serce.

Przełknął ślinę i cofnął się, trzymając mocno torbę. Przeszedł jeszcze szklane drzwi, potem zatłoczoną halę i wydostał się na powietrze. Drżał cały. Przez chwilę nie mógł zmusić się do myślenia, co ma teraz zrobić, gdzie ma się udać. Zadziwiające - przeszedł przez cło.

- Taksówka dla pana? Do Dublina?

Zaprzeczył. Jeszcze nie... z trudem przypomniał sobie, że ma spytać, jak iść do hali wyjazdowej, ale już idąc odzyskiwał stopniowo jasność myślenia i równocześnie czuł chłodny wiatr na spoconej skórze. Z kontuaru na środku wziął rozkład lotów Aer Lingus i poszedł na górę do poczekalni z barem. Wciąż jeszcze czuł mdłości ulgi, gdy starał się uporządkować jakoś myśli. Znowu ujrzał twarz Lamba, ale nie pozwalał sobie na zdenerwowanie.

Musiał rozpatrzyć się w możliwościach i wybrać tę, która zabezpieczy go najskuteczniej. Takie szczęście nie utrzyma się długo. A nerwy też wysiądą.

Francja czy Hiszpania? Wypił jeszcze jedną whisky i zagłębił się w rozkładzie lotów. Drogi ucieczki prowadziły poprzez Europę i na zachód, za Atlantyk, ale wzdragał się przed robieniem skoku całkiem w ciemno. Francja i Hiszpania to był teren znany. Hiszpania lepiej. Tam zacznie kombinować, co dalej. Raz jeszcze powtórzył sobie, że ma czas do czwartku, kiedy to Bartholomew przyjdzie do Zachodnio-Centralnego i ułatwi im dalsze tropienie. A więc Hiszpania na początek. Jest dostatecznie wielka, dostatecznie odległa i dostatecznie przekupna. Nawet w czasie tych nierealnych, niewiarygodnych minut, kiedy kupował torbę i bilet, już wtedy Hiszpania jawiła mu się jako możliwa odskocznia. Ale tego dnia nie było żadnych więcej lotów. Następnym samolotem w tamtym kierunku był Viscount odlatujący do Barcelony przez Lourdes o dziewiątej dwadzieścia pięć rano. Prawie zmienił zamiar, kiedy to wyczytał, ale dalej przeglądając rozkład stwierdził, że cała reszta kontynentu też jest nieosiągalna przed jutrzejszym porankiem, chyba że chciałby cofnąć się tam, skąd przyleciał. Na moment poczuł się w pułapce, ale zdołał to sobie natychmiast wyperswadować. Potrzebował paru godzin; co więcej, nie mógł nawet odważyć się na następny krok bez pewnych przygotowań.

Dopił więc resztę whisky i ruszył w kierunku toalet. Tam otworzył torbę i wyjął z niej dwadzieścia banknotów pięciofuntowych. Dziwnie denerwujące było dotykanie znowu tych paczek pieniędzy i zastanawianie się, jak dużo ich tam jest. Kiedy wyszedł, skierował się wprost do kasy biletowej po przeciwnej stronie. Kilkakrotnie już od wyjazdu z Londynu przychodziło mu do głowy pytanie, co by też zrobił, gdyby nie dostał od razu miejsca do Dublina: czy tym samym pokusa by zamarła? Lecz teraz, kiedy pytał o lot do Barcelony, tamto obsesyjne osłupienie już go opuściło bez śladu. Był czujny, panował nad nerwami.

- Do Barcelony? - powtórzyła brunetka.

- Ranny lot.

- Wycieczkowy czy normalny? Wycieczkowy ważny jest przez miesiąc, a normalny rok.

Uważała za rzecz oczywistą, że żąda biletu powrotnego, więc nie protestował. Byle wszystko szło gładko.

- Wycieczkowy - powiedział.

- Nazwisko proszę.

- E. D. Bartholomew.

Bez żadnych trudności. Zapłacił przy okratowanym okienku obok, potem przemierzył na skos dudniącą echem halę. Jeszcze pozostało parę spraw praktycznych do załatwienia. Jeszcze za wcześnie na entuzjazm, o całą noc za wcześnie.

- Taksówka?

Tym razem wsiadł. Zauważył, że zaczęło padać. Przejechali chyba z pół drogi do miasta, gdy zapytał szofera, jaki hotel by mu polecił, a tamten zaproponował Gresham.

- Czy to w centrum?

- Tak, w samym centrum. Pan tu pierwszy raz?

- Pierwszy - potwierdził i siedział spoglądając na złotem pobłyskującą mgiełkę deszczu i na pierwsze z tych obcych miast, z których od tego dnia miało się składać jego życie.


Rozdział trzeci

W hotelu Gresham Pascoe powiedział, że nazywa się Donaldson, i w odpowiedniej rubryce księgi gości wpisał zmyślony birminghamski adres. Od godzin popołudniowych całe jego nastawienie zmieniło się kardynalnie. Ślepa wiara impulsywność nie zaprowadzą go daleko. Wciąż jeszcze nie czuł się bezpieczny, wciąż ulegał rozmaitym odcieniom lęku, ale z upływem czasu narastała w nim przebiegłość. Na długo przed zatrzymaniem się taksówki na O'Connell Street wiedział, jakie poda nazwisko; uważał, że im częściej będzie zmieniał nazwiska, tym lepiej. Bądź co bądź nie wiadomo, kiedy Lamb przyłoży zapałkę do lontu ani w jakim kierunku pójdą poszukiwania. Nawet z paszportem dzień jutrzejszy będzie wymagał od niego bardzo wiele, choćby tak denerwującego dowodu zaufania do losu jak powrót na lotnisko. Nie będzie miał żadnej pewności; chyba już nigdy, nigdy nie będzie jej miał. Ale teraz, na chwilę chociażby, niech ten jutrzejszy poranek gęś kopnie. Tymczasem, chwilowo, miał wrażenie, że się wyrwał i ma spokój. Blake już przestał istnieć, a Bartholomew może troszkę poczekać. Teraz oto jest Donaldsonem.

Gdy tylko zamknęły się drzwi jego pokoju, przekręcił klucz w zamku. Zmierzch zapadał nad O'Connell Street i nad całym brzydkim, bezsensownym miejskim pejzażem poza nią. Parę niewyraźnych neonów smętnie migotało poprzez deszcz. Zaciągnął szczelnie zasłony, potem zapalił lampy i usiadłszy na krawędzi łóżka otworzył torbę. Paczki banknotów były wrzucone wszystkie razem. Wyciągając układał je systematycznie na cztery kupki: funty, szterlingi, marki niemieckie, pesety i dolary. Funty były wszystkie w piątkach, ściśnięte - jak i inne banknoty - papierową opaską albo gumką. Razem było 2500 funtów minus to, co wyjął przedtem; wartość każdej paczki wypisano atramentem na papierowej opasce, tak że nie potrzebował liczyć. Przeszło 11000 dolarów w dwudziestkachpiątkach, pięćdziesiątkach i setkach; 27000 marek i równo 8000 peset. Znalazł jeszcze paczkę francuskich franków, które bezwiednie wrzucił do torby. Szybko wykonał w myślach parę przeliczeń i wypadło mu w sumie mniej więcej dziewięć tysięcy.

Dziewięć tysięcy... Pascoe podniósł twarz ku sufitowi, jakby miał się za chwilę udusić. Nie wiadomo czemu był przekonany, że będzie więcej. I mogło być. Nie zabrał całej rezerwy, bo pośpiech i strach przed nadmiernym wypchaniem torby wzięły nad nim górę... Dziewięć tysięcy funtów... Przez dłuższy czas wpatrywał się w pieniądze rozłożone na łóżku, zupełnie wyprany z emocji. Wszystko skurczyło się do tego. Próbował wmówić w siebie, że to, na co patrzy, to mniej więcej jego własne sześcioletnie zarobki: sześć lat wychodzenia z domu co dzień o ósmej dwadzieścia pięć rano i wracania o piątej czterdzieści pięć, sześć samotnych męczących lat, które, zmarnowane, przemijałyby tak wolno. Ale ta ukryta rozpacz, którą wyzwolił nagle Bartholomew, już w nim nie dudniła. Im więcej myślał o tym wszystkim, co porzucił, tym większy ogarniał go strach, a po nim zostawała pustka i czarna jak noc melancholia. Nie on pierwszy, wiedział dobrze, że innym udało się wyrwać i popłynąć z prądem. Ale po co? Po co? Mijały minuty, a jego depresja rosła.

Nagły pisk opon na ulicy, w dole, sprawił, że oprzytomniał, otrząsnął się, poczuł znowu potrzebę działania.

Zapakował na nowo torbę, zamknął ją i wsunął pod łóżko. Potem nałożył płaszcz deszczowy i zjechał windą na dół do sztucznej jasności hallu wejściowego. Na dworze deszcz padał lekki, równy. Zbliżało się już pół do dziewiątej i większość sklepów w pobliżu hotelu była zamknięta. Idąc, w myśli układał listę rzeczy, które musiał kupić. Przede wszystkim walizka; zaopatrzenie się w parę najpotrzebniejszych rzeczy było stosunkowo mniej ważne, ale jakaś walizka była konieczna, co więcej, musiała to być walizka, którą da się spreparować tak, by pieniądze można było odkryć dopiero przy bardzo gruntownym szukaniu. Było wprawdzie późno, ale miał nieokreśloną nadzieję, że znajdzie jednak jakiś dom towarowy jeszcze otwarty, albo może stragany na wolnym powietrzu. Kina wchłaniały resztki wieczornego kontyngentu widzów, bary kawowe i sale bilardowe buchały gwarem. Ale sklepu, jakiego szukał, nie mógł znaleźć - pewnie był już zamknięty. Dwukrotnie zagadnął przechodniów - ale odpowiedziano mu ponurym milczeniem. Zgnębiony szedł dalej, nie zwracając uwagi na deszcz. W końcu znalazł skład apteczny i tam, przy kupowaniu maszynki do golenia, mydła, szczoteczki do zębów i innych drobiazgów ponowił swoje pytanie.

- Walizkę?

- Właśnie.

- A to dopiero problem. - Subiekt ściągnął barki. - Nie wiem, kto mógłby być otwarty o tej godzinie, chyba że znalazłby pan coś na jednej z wieczornych licytacji.

- Gdzie to jest?

- A panu zależy na nowej walizce? Musi być elegancka?

Pascoe zaprzeczył ruchem głowy.

- Gdzie znajdę taką licytację?

- Zwykle odbywa się jedna, czasem dwie, chociaż nie wiem, jak dzisiaj, bo to sobota. Ale niech pan spróbuje koło doków.

- Jak tam dojść?

Poszedł jak najdokładniej wedle wskazówek, w lewo, w prawo i znowu w lewo. Jakiś śpiew dolatywał z narożnej piwiarni. Dziewczyna o zmęczonej twarzy zerknęła z bramy i cicho zagadnęła: “Jak się masz?” Ktoś był wesoły, ktoś inny mógł być. Pascoe przeszedł mimo, niepomny, co to radość czy pożądanie. Wreszcie wychodząc zza rogu zobaczył odrapany sklep, jasno oświetloną wystawę; kilka aut stało w pobliżu. Przeczytał: “Lombard-Licytacje”. Wewnątrz był porządny ścisk, tak że musiał przepchać się, aby wejść. Owiała go woń potu i alkoholu, kiedy wcisnął się bokiem, a potem usiłował dopchać tam, gdzie się coś działo.

Licytowano właśnie piecyk elektryczny, trzymany wysoko w górze przez mężczyznę w płóciennej czapce, który przymykał oczy, bo drażnił go dym z papierosa zwisającego mu spomiędzy warg.

- Dwadzieścia pięć szylingów... Dwadzieścia siedem i sześć pensów... Trzydzieści. Trzydzieści... Pani daje trzydzieści szylingów. - Prowadzący licytację tęgi, o bystrych oczach stojąc na drabince zaśpiewał ochryple: - Trzydzieści szylingów daje pani, która pragnie, by jej było ciepło. Któż by chciał jej w tym przeszkodzić? - Nikt się nie roześmiał. - Kto da więcej niż trzydzieści szylingów?

Pascoe wydostał się jakoś z tłumu i ruszył ku zapleczu składu. Ze wszystkich stron poupychane sterczały staroświeckie meble i szpargały, sprzęty ogrodowe i przybory kuchenne. “Kto da funta za tę uroczą żardinierkę?...” Jeszcze parę osób, nie tylko Pascoe, przeglądało, co tu nagromadzono. Stare radio, dwie opony motocyklowe, biureczko, kilka stołów, abażurów, wypchana sowa, robot kuchenny, dwie czy trzy szafy... Wydało mu się, że dobrze trafił, ale przez dłuższy czas najbliższym tego, czego szukał, był sfatygowany kufer okrętowy.

Wtem, kiedy już prawie stracił nadzieję, że coś znajdzie, odkrył właśnie to, o co mu chodziło: trzy takie same walizki. Wyciągnął je spod zniszczonego szezlonga i sprawdził zamki, obejrzał jedwabne obicie wewnętrzne. Sprzedawano je razem, na ten sam numer. Miały tylko jeden klucz na trzy, ale jeden mu wystarczał. Szare, fibrowe, troszkę podniszczone, ale mocne - akurat to, czego mu było trzeba. Musiał jednak poczekać na nie, bo nosiły numer 284, a dojechano zaledwie poza numer 200. Kiedy wreszcie przyszła kolej na walizki, nikt nie okazał zainteresowania.

- Czterdzieści pięć szylingów? - zaintonował żwawo jegomość z drabiny. - Jak to, już? Kto da więcej? Pięćdziesiąt, nie? Nawet nie czterdzieści siedem i sześć pensów? Trzy doskonałe walizki, w sam raz, by móc prysnąć w księżycową noc. Amen, amen. Proszę, należą do pana.

Pascoe zapłacił od razu i wydostał się z walizkami na deszcz. Nie potrzebował aż trzech, więc jedną przerzucił poza ogrodzenie na jakiś zachwaszczony pusty plac. Jak dotąd wszystko szło dobrze. Teraz musi kupić coś niecoś z ubrania. Znowu miał szczęście. Wracając w kierunku O'Connell Street natrafił na sklep z drobną konfekcją, gdzie na oświetlonych oknach wystawowych jakiś człowiek nalepiał od wewnątrz kartki z napisem: “Wyprzedaż”. Kiedy Pascoe próbował otworzyć drzwi, tamten zszedł z wystawy i wpuścił go. Było już piętnaście po dziewiątej i sklep był zamknięty, ale czego się nie robi dla interesu.

Pascoe zafundował mu historyjkę o bagażu, który w czasie przesiadania został posłany nie wiadomo dokąd i o konieczności kupienia w ostatniej chwili paru najpotrzebniejszych rzeczy. Tamten wyraził współczucie. (“Rzeczywiście, okropne. Okropne, zwłaszcza że pan jedzie dalej.”) Ale nie był specjalnie zainteresowany. Mogłoby się przecież gorzej przytrafić, no nie? Rozumie pan, gdyby tak panu jeszcze zabrakło pieniędzy, i to o tej porze!

Pascoe kupił piżamę, szlafrok, chustki, trzy koszule, trochę bielizny, tanie brązowe spodnie, niebieski sweter i sześć par skarpetek. Właściciel sklepu żałował, ale ze względu na to, że wyprzedaż zaczyna się w poniedziałek, będzie musiał mu policzyć podług normalnych cen. Mówił to tak, jakby zmuszony był stosować się do jakiegoś prawa, ale Pascoe nie oponował. Robiło się późno, a to, co wybrał, miało i tak służyć tylko jako balast. Wziął resztę z trzech banknotów pięciofuntowych i wyszedł z pobrzękiwaniem dzwoneczka przy drzwiach; skierował się tam, gdzie poprzednio dostrzegł rzekę. Latarnie uliczne mazały smugi żółtego światła wzdłuż pustych nabrzeży. Jakiś afisz zaklinał, by skorzystać ze słońca Korsyki. Z rzadka przejeżdżały auta. Oparł się o murek nabrzeża. Opróżnił kieszenie ze wszystkiego, co nosiło jego nazwisko lub przestało mu już być potrzebne: prawo jazdy, legitymacja Automobilklubu, klucze mieszkania przy Meadowcroft, list z klubu golfowego przypominający o zaległej rocznej opłacie członkowskiej, zapłacony rachunek telefoniczny... Może się z tym wszystkim pożegnać. W końcu z kieszeni spodni wyciągnął dwa klucze do sejfu Banku Zachodnio-Centralnego, Lamba i swój. Poczucie niedowierzania jeszcze w nim tliło. Jakiś autobus przetoczył się ociężale, tworząc wir powietrza, aż Pascoe zadrżał, nagle zziębnięty, bo wilgotny mur, nieustanny szum deszczu i migotanie nieznanych neonów po przeciwległej stronie ciemnej rzeki - wszystko to jak gdyby pogłębiało niepokój i samotność, wyznaczające mu teraz miarę rzeczywistości.

Stojąc pod jedną z lamp wepchnął klucze i wszystkie zgniecione kawałki kartonu i papieru do opakowania po papierosach, z którego wpierw wyjął resztę zawartości. Potem spojrzawszy w obie strony wychylił się i rzucił pakiecik do wody. Upadł z nagłym pluśnięciem i znikł natychmiast, a wtedy Pascoe ujął obie walizki i znów ruszył w kierunku O'Connell Street.

Skład apteczny był jeszcze otwarty.

- Widzę, że pan dostał walizki - powiedział sprzedawca. - Wyglądają wspaniale. Wybaczy pan, że zapytam, ile kosztowały?

Pascoe wymienił cenę i w zamian usłyszał, że owszem, to była okazja. Wrócił tu, ponieważ oglądając na samym początku walizki stwierdził, że są zbyt solidnie wykonane, by można się do nich dobrać zwykłą żyletką, cienką jak opłatek. Potrzebował do tego staroświeckiej brzytwy i gdy tylko sprzedawca przestał unosić się nad walizkami, dodając jeszcze, że czasami na takich wieczornych licytacjach można znaleźć coś wyjątkowego, kupił najtańszą z pokazanych mu brzytew. Nie, nie zmienił zdania co do kupionej poprzednio maszynki Gillette. Brzytwa ma być prezentem.

- Dla wuja - wyjaśnił - po to właśnie przyszedłem za pierwszym razem, ale całkiem zapomniałem.

Coraz łatwiej mu przychodziło kłamać. Pożegnał się i ruszył w kierunku hotelu. Portier zajęty był świeżo przybyłymi gośćmi, więc wszedł nie zauważony przez niego. Szybko zdjął płaszcz deszczowy, palcami przeczesał włosy i pozwolił boyowi, który się zbliżył, zabrać walizki.

- Do recepcji, proszę pana?

- Nie, ja tu już mieszkam.

Podał mu numer pokoju i podczas gdy razem jechali windą na górę, powtarzał sobie w myślach, że znowu jest Donaldsonem, Donaldsonem z Birmingham. Wchodząc do pokoju natychmiast zauważył, że kapę zdjęto z łóżka. Zdołał jakoś opanować przerażenie, póki chłopiec nie postawił walizek, ale kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, rzucił się na ziemię, by na czworakach sprawdzić, czy torba jest na swoim miejscu; potem otworzył ją i obejrzał zawartość. Nieufność już nigdy go nie opuści - tego uczył się także. Każda napotkana osoba będzie mu się zdawała podejrzana.

Od prawie dziesięciu godzin nic nie jadł, ale był w takim stanie, że nie odczuwał głodu.

Mimo wszystko jednak zadzwonił na dół i zamówił do pokoju sandwicze i podwójną whisky. Tak, szkocką... Dopiero kiedy mu to przyniesiono, zamknął drzwi na klucz i zasiadł do odwijania opakowań i odpruwania metek z rzeczy, które kupił. Skończywszy, zabrał się do walizek. Bardzo ostrożnie zaczął odcinać spód walizki, która była w lepszym stanie; używając do tego brzytwy ciął po fibrze, po zeszytych bokach. Nie mógł sobie przypomnieć, w jakim momencie wpadła mu do głowy myśl poświęcenia na to identycznej walizki. Teoretycznie obiecywało to najlepsze możliwe w jego warunkach zabezpieczenie przed rewizją, ale dopasować musiał tak dokładnie i szczelnie, żeby nic nie zwróciło uwagi obojętnych palców, nie podejrzewających niczego oczu, jeśliby mu ją kazano otworzyć. Prawie pół godziny trwało, aż odciął wszystkie cztery boki. Następnie przeciął podbicie płócienne i lśniącą jedwabną podszewkę uważając, żeby ze wszystkich stron pozostawić dodatkowy dwucalowy kawałek obu materiałów. Gdy wreszcie odcięte dno zostało mu w rękach, wcisnął je do drugiej walizki. Odrobinkę za długie, miało tendencję do lekkiego wybrzuszenia się. Zadowolony, wyciągnął je i pościnał boki, trochę tu, trochę tam, aż wybrzuszenie znikło. Kiedy zapas podszewki został wepchnięty pod spód, brzegi jedwabiu prawie wszędzie pasowały tak, jakby były z tego samego materiału. Pascoe uważnie oglądał wynik swojej pracy. Jeden róg mógłby być lepszy, widać było mały otwór, może wielkości ziarnka grochu, gdzie kąt był niezupełnie prosty, ale zdołał go zakryć trochę nastroszywszy jedwab podszewki.

Zmęczony, siadł na brzegu łóżka, żeby dokończyć whisky, zanim zabierze się do przekładania pieniędzy z torby. Przezorność kazała mu odłożyć na bok pesety, odliczył dwa i pół tysiąca, a resztę przepakował. Chyba ze dwanaście razy zmieniał ułożenie paczek banknotów, tu trochę ujmując, tam dodając, zanim wreszcie uzyskał równą powierzchnię; warstwa ta była gruba na kilka centymetrów i kiedy przycisnął ją fałszywym dnem, boki nie wyglądały wcale tak płytkie, jak się tego obawiał. Zapakował swoje rzeczy, włącznie z płaszczem deszczowym, potem zamknął walizkę. Przez dłuższy czas wyprawiał z nią przeróżne sztuki, unikając tylko walenia o podłogę: wymachiwał, wywracał wierzchem do dołu i potrząsał, rzucał z daleka na łóżko. Ale fałszywe dno ani drgnęło, dwukrotnie otwierał walizkę i sprawdzał. Wreszcie, naprawdę już zmęczony, uznał, że może tak zostać. Pozbierał z dywanu wszystkie ścinki i wsadził do szafy razem z resztkami pokrajanej walizki i pustą torbą. Na pewno nie zabiorą się do sprzątania wcześnie rano, raczej bliżej południa, a do tego czasu Donaldson wyniesie się, zniknie tak, jak znikł Blake, i nie pozostanie nic, co by mogło spowodować skojarzenie jednego czy drugiego z Bartholomewem, czy też Bartholomewa z nim, Pascoem. Potem może, ale nie tak wcześnie.

Zaczął się rozbierać, myśląc w kółko, bez końca o tym samym. Była za kwadrans jedenasta i nawet jeżeli niepokój Lamba już go zmusił do skontaktowania się z Mercerem, nie mają przecież żadnych śladów. Przede wszystkim w mieszkaniu na Meadowcroft policja znajdzie paszport. Po drugie, jutro w gazetach nic na ten temat nie będzie, nic takiego, co przeczytawszy, Bartholomew pognałby w te pędy do banku. Ani jutro, ani w ogóle. Bank Zachodnio-Centralny zachowywał z zasady dyskretne milczenie, ilekroć coś dotyczyło jego pracowników. Pod tym względem Pascoe był raczej bezpieczny i - w granicach rozsądku - spokojny, że dzięki walizce dostanie się za granicę. W każdym razie spreparował ją, jak umiał najlepiej. A doza szczęścia to czynnik, na który zawsze trzeba będzie liczyć. Musi się strzec przede wszystkim wygadania się i jakiegoś ruchu mogącego go zdradzić w chwili zdenerwowania - jednym słowem każdego głupstwa, które mogłoby spowodować nieobliczalne skutki.

Przed położeniem się sprawdził jeszcze raz godzinę odlotu i polecił telefonicznie, żeby go obudzono o siódmej trzydzieści. Chociaż był bardzo zmęczony, jeszcze długą chwilę po tym, jak w pokoju zapanowała ciemność, nie mógł otrząsnąć się z podniecenia po wszystkim, co przeżył w ciągu dnia. Różowy odblask neonów wciąż od nowa zapędzał się aż na sufit i skądś z daleka dolatywało niewyraźne zawodzenie syreny okrętowej. Wreszcie jednak zaczął odpływać w niespokojny sen, a tam czekał na niego Lamb - z zaciśniętymi pięściami, czerwony ze złości; przekleństwa, którymi go obrzucał, mnożyły się i odbijały dudniącym echem.

- Bydlę z ciebie, Tony. Podstępne, bezwstydne bydlę... Że też coś podobnego mogłeś mi zrobić...


Rozdział czwarty

Dlatego przebudzenie musiało stać się próżnią, w którą natychmiast wsączy się strach. Kiedy telefon zadzwonił i Pascoe poderwał się gwałtownie, parę sekund trwało, nim przycichła w nim instynktowna panika. Odpowiedział burknięciem, bo równocześnie musiał sobie z trudem uporządkować w głowie, gdzie się znajduje i kim ma teraz być, i co tu robi. Słabiutkie próby wmawiania w siebie, że wczorajszy dzień wcale nie istniał, zawiodły zupełnie, gdy okazało się, że fragmenty prawdy układają się w jedną zborną całość. Wczoraj było równie niezaprzeczalne jak ten pokój, po którym rozglądał się teraz, jak szara walizka pod łóżkiem (pomacał, że jest) i odlot do Barcelony o dziewiątej dwadzieścia pięć. Przez dłuższą chwilę leżał niepewny i przestraszony myśląc: Co ja zrobiłem? Boże wszechmogący, co ja zrobiłem? Ale to nie był czas na analizy. Wszelkie pytania należało zostawić na później. Teraz instynkt samozachowawczy obsesyjnie przytłumił wszystkie inne. Musi się skoncentrować na tym, żeby być jak najdalej. Jak najdalej.

Deszcz już nie padał, ale niebo było ołowianoszare. O'Connell Street wciąż jeszcze lśniła wilgocią. Parę aut, nieruchomo tkwiący zielony autobus, kilkoro ludzi spieszących dokądś - pewno do kościoła, pomyślał, bo słyszał też bicie dzwonów. Niedziela, siódma trzydzieści w niedzielę... Trudno było przypuszczać, że Lamb jeszcze nie zaczął działać. Minione piętnaście godzin zdawały się przez to ogromne napięcie okresem tak długim, że nawet przezorność i lojalność Lamba nie zdołały chyba przetrwać nocy. Zresztą czy tak, czy nie, wszystkie argumenty rzeczowe nie mogły wyeliminować złych przeczuć. Teoretycznie ryzyko było minimalne, a jednak powrót na lotnisko dublińskie wydawał mu się podobny do macania na ślepo w ciemnościach w gorączkowym oczekiwaniu zasadzki.

Pascoe umył się i ogolił. Potem ubrał się szybko i zszedł na dół na śniadanie jako jeden z pierwszych. Przechodząc koło recepcji kupił parę najpopularniejszych niedzielnych gazet i przeglądał je podczas śniadania pod kandelabrami. Nie natrafił na nic specjalnego, tak jak przypuszczał. Prawdopodobnie w ogóle nie dowie się, czy nie popełnił jakiegoś błędu - aż do ostatniej chwili. Opuścić bezpieczną przystań, jaką zdawał się stanowić pokój hotelowy, i wystawić znowu na spojrzenia ludzkie - to wymagało wysiłku. Jeżeliby nadchodził koniec - zacznie się pewnie ciążącą świadomością, że ktoś mu się przygląda, że ktoś wymawia jego nazwisko, czy może, że jacyś obcy okrążają go. Ale dotąd przecież wszystko chyba jest w porządku? No nie? Najgorsze jednak, że tak na mur nie mógł być pewny mimo Blake'a i Donaldsona, mimo paszportu i spreparowanej walizki.

O ósmej dwadzieścia uregulował rachunek i zabrał z góry walizkę. Portier zapytał, czy przywołać taksówkę, ale potrząsnął przecząco głową; niech już lepiej Donaldson zniknie zupełnie, bez śladu. Przeszedł parę przecznic i skręcił w bok. Dość długą chwilę trwało, aż nadjechała wolna taksówka, zaczynał się już prawie niepokoić.

- Na dziewiątą na lotnisko? - roześmiał się kierowca. - To zupełnie przyzwoite żądanie. Tylko tacy, co chcą tam być w dziesięć minut, zmuszają mnie do łamania przepisów.

Ruch na ulicach był niewielki. Pascoe wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki paszport i bilet samolotowy, aby powtórzyć sobie swoją nową rolę i raz jeszcze sprawdzić godzinę odlotu, podczas gdy auto mijało szpetne przedmieścia Dublina. Miał przed sobą nową przeszkodę i musiał się mocno wziąć w garść, żeby jakoś stawić jej czoło. Kiepska godzina na takie napięcie nerwowe, a że był teraz na dobre związany z fotografią Bartholomewa, więc zaczął dostrzegać te wszystkie szczegóły, gdzie podobieństwo zawodziło: zbyt ostry podbródek, brwi zgięte pod innym kątem. Kwadrans przed dziewiątą wyjechali z gęstej zabudowy. Nie minęło pięć minut, a ukazały się budynki lotniska, nisko rozparte pomiędzy żywopłotami i drutami telefonicznymi. Pascoe wyprostował się, jedną ręką przytrzymując kiwającą się walizkę. Kilkanaście razy, od kiedy ruszyli, sprawdzał, czy dobrze zamknięta.

- No, to jesteśmy, proszę pana. - Dojeżdżali już do lotniska. - Pan pewno trochę pogrzać się na słoneczku, co?

- Mam nadzieję.

- Mówię panu, tu, u nas, to się prawie zapomina, jak słońce wygląda.

Taksówka zatrzymała się przed głównym budynkiem. Pascoe wysiadł kurczowo trzymając walizkę, coraz bardziej niespokojny. Zapłacił za kurs i ruszył do wejścia, oblany potem, rozglądając się, w prawo i w lewo. Nikt zdawał się nie zwracać na niego uwagi, ale to nie umniejszało jego nieufności. Kilkunastu przyszłych podróżnych oddawało bagaż. Stanął w ogonku i czekał na swoją kolej. Kiedy nadeszła i podał bilet przez kontuar, bagażowy wziął od niego walizkę i wsunął ją na wagę. Cała ufność, jaką w niej pokładał, zmniejszyła się teraz, kiedy nie miał jej już przy sobie.

- Barcelona? - spytała żywo młoda urzędniczka.

Kącik ust zaczął mu drgać i nic nie mógł na to poradzić.

- Tak jest.

- Poproszę o paszport.

Pascoe w napięciu patrzył, jak otwierała paszport. Spojrzenie rzucone na fotografię było całkiem przelotne. Ani znaczącego wahania, ani sięgania po telefon, żadnego dyskretnego: “Wybaczy pan, na chwileczkę” i zostawienia go stojącego przy kontuarze. A jednak, a jednak... Narastały w nim mdłości, gdy przyglądał się jej twarzy i ruchom rąk. Wypełniała rubrykę wagi bagażu, przyczepiła spinaczem kwit do okładki biletowej i wsunęła w paszport kartę statystyczną.

- To już wszystko? - spytał.

- Wszystko, proszę pana. Pan pozwoli teraz do hali odlotowej; tam zostanie wywołany numer pańskiego lotu.

Jej twarz z przyklejonym uśmiechem skierowała się w stronę następnego w kolejce; przesunął się na bok, uspokojony, ale niezupełnie. Walizki nigdzie nie było widać, stał się więc znowu ofiarą wyobraźni. Na zakręcie korytarza urzędnicy Banku Ulsterskiego przygotowywali się do otwarcia swego oddziału i jeden rzut oka w tę stronę wystarczył, by jego myśli pomknęły do hali pasażerskiej lotniska londyńskiego i tego, co się tam niewątpliwie teraz rozgrywa. Znowu ogarnęła go chęć ucieczki, konieczność pośpiechu. Ruchome schody były popsute, wobec tego poszedł zwykłymi, podejrzliwy dalej, nawet kiedy znalazł się już na górze. Uiścił opłatę lotniskową i stanął znów w kolejce, za jakimś księdzem i dwiema zakonnicami. Spodziewał się, że znowu będzie kontrola paszportów, ale urzędnika interesował tylko bilet i kwit opłaty.

Poczekalnia dla odlatujących była może w połowie wypełniona. Dałoby się nawet znaleźć wolny fotel, gdyby chciał usiąść, ale zanadto był podniecony, by trwać w bezruchu. Zatrzeszczało coś w megafonach i jakiś niewyraźny głos oznajmił, że pan taki-owaki ma podejść do najbliższego czerwonego telefonu. Przez jedną przerażającą chwilę Pascoe miał wrażenie, że nazwisko to brzmiało Bartholomew, ale potem je powtórzono - pan Henry Trew - i niemal jęknął głośno, kiedy to do niego doszło. Prawie zapomniał o współpasażerach, chodząc tam i z powrotem, usiłując siłą woli przyspieszyć wywołanie lotu. Przypominało to trochę wycinek wczorajszego dnia. Znowu liczył minuty. Dziewiąta dziesięć, dziewiąta dwanaście, dziewiąta piętnaście... I znowu, kiedy już wreszcie podążał wraz z innymi poprzez płytę do zielono-białego Viscounta linii Aer LIngus, poczuł przelatujące po plecach dreszczyki w oczekiwaniu na jakieś szybkie, doganiające go kroki, na czyjąś rękę opadającą na ramię, na słowa oskarżenia. Wspiął się po schodkach i znalazł sobie miejsce przy oknie po prawej stronie, tuż za skrzydłem. Jakaś chuda kobieta w czerni zawahała się w przejściu, nie wiedząc, czy iść dalej, czy zostać.

- To miejsce zajęte?

Zaprzeczył głową, więc siadła obok.

Jeszcze nie pozbył się uczucia zagrożenia. Nawet kiedy motory zawyły i potoczyli się ku końcowi pasa startowego, nawet kiedy poderwali się w powietrze, wciąż jeszcze był świadom, że jest dalej zależny od losu, że ma przed sobą jeszcze jeden denerwujący pojedynek o siedemset mil stąd. Nada que declarar... - powtórzył jak papuga, niczym jakieś zaklęcie. - Nie, nic. Nada. Dwukrotnie już udało mu się, ale miał przed sobą jeszcze jedną taką próbę i wiedział na pewno, że przyjść musi...

A potem - mój Boże, ledwie ośmielał się myśleć, co będzie potem. Nie wiadomo, po prostu nie wiadomo. Chwycił sposobność, by tak, jak marzył, zacząć wszystko od nowa, ale nie miał na myśli wtedy żadnej specjalnej ziemi obiecanej czy czegoś konkretnego: Barcelona była tymczasowym celem i granicą wszystkich jak dotąd planów. Już tam na miejscu, jeżeli dotrze bez przeszkód, będzie czas na lizanie ran i obmyślanie, co dalej, dopiero wtedy.

Samolot przebił się przez pułap chmur w jaskrawy blask słońca. Po obu stronach, jak okiem sięgnąć, chmury leżały białe i zbite, niby krajobraz podbiegunowy. Pascoe odchylił głowę, znużony, bezsilny. Zastanawiał się, czy zwrócą się do Vicky. Formalnie biorąc była dalej jego żoną. Czy policja będzie ją wypytywać, co jej zdaniem mogło być powodem jego czynu - wypytywać na przykład, dokąd mógłby się udać. Przypuszczał, że tak. No cóż, nie jedzie do żadnego z miejsc, gdzie kiedyś byli razem, ani do Paryża, ani do San Sebastian, ani na Costa Brava. A jeśli ją spytają, dlaczego to zrobił, co na to odpowie? Wciąż na nowo myślał o niej, o tym, jak się zachowa; te pytania dręczyły go bez przerwy. Wiadomość nią wstrząśnie, chociaż bestia jest twarda. “Rozumiemy, że pani żyje w separacji z panem Pascoe, ale bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby nam pani zechciała pomóc w jakikolwiek sposób. Czy pan Pascoe był może w trudnej sytuacji finansowej? A może grał? Pił? Czy w grę wchodzi może inna kobieta?... Czy nie wspominał kiedy, choćby całkiem mimochodem, że chciałby wziąć pieniądze banku?” Może policja będzie pytać, a może Rogers z Wydziału Kontroli. Obojętne kto, od niej nigdy się nie dowiedzą prawdy. I to nie dlatego, że brak jej odwagi, by przyznać się, że jest główną przyczyną, wspólniczką przed dokonaniem przestępstwa. Odwagi jej nie brakło. Ale miała też maszynę do liczenia zamiast serca i głębię uczuć nie większą niż taka z rogu. Gdzieś w tej próżnej duszyczce zrodzi się może przypuszczenie, że on pewno chciał się wykazać, że wreszcie zareagował na jej przycinki, wymówki i szyderstwa. Ale nie przyszłoby jej do głowy, że aż tak straszne i tak przewrotne mogą być skutki rozpaczy, przerażenia i żalu. Ona była po prostu zupełnie inna. Kiedyś na jego: “Kocham cię, Vicky”, mruknęła pogardliwie: “Chciałeś powiedzieć, że mnie

potrzebujesz. Potrzebna ci jest obecność kobiety i akurat ja się napatoczyłam”.

Ale już nie, wcale nie. Miłość stała się tylko plugawym słowem. Tak naprawdę to była dziwką. W zamian za harmonię w łóżku oczekiwała zapłaty: trzy lub cztery razy na tydzień wieczór w lokalu, huczne, wesołe weekendy. Za tysiąc czterysta funtów rocznie to nie było możliwe. “Więc zrób coś, żeby było możliwe! Zrób coś, Tony! Poszukaj jakiejś lepszej pracy, na miłość boską!” No, i w końcu znalazła sobie innego.

W goryczy, jakby chciał przepędzić wspomnienia, Pascoe zamknął oczy i pogrążył się w ciemność. Tak łatwo zwalać winę na kogoś; a litowanie się nad sobą jest rzeczą niebezpieczną i demoralizującą. Ale przecież musiał być jakiś powód, a tych kilka jałowych miesięcy przyczyniło się widać do tego, że wczorajszy dzień stał się faktem. Dziewięć tysięcy funtów... A więc zdobył się na hazardową grę: uderzyła go nagle ironia tej sytuacji, bo przypomniał sobie te ich nie kończące się kłótnie o pieniądze - ale tym razem hazard nie był ani jej na złość, ani dla wykazania, że potrafi się na coś takiego zdobyć. Nie, nie będzie mogła pochwalić się, że jest powodem. A przecież mimo wszystko, to było przez nią. Bo przez nią coś się w nim popsuło, osłabiło jego wolę, popchnęło do szaleństwa.

Zapomniał, że po drodze mają lądowanie w Lourdes. Przypomniało mu dopiero oznajmienie pilota, z jaką szybkością lecą i kiedy przypuszczalnie będą lądować. W dodatku jakby dla podkreślenia słów pilota, jeden z księży wśród pasażerów siedzących bardziej z tyłu zaintonował różaniec. Kilkanaście głosów jęło odmawiać modlitwę. Kobieta siedząca obok Pascoe'a przyłączyła się do nich, przesuwając palcami po wyciągniętych z torebki bursztynowych paciorkach nanizanych na srebrny łańcuszek. Choć przybity własnymi obawami, poczuł natychmiast skurcz zakłopotania, trochę tak, jakby podsłuchiwał. Ale po chwili mu przeszło. Prawdę mówiąc, sama monotonia tego mruczanego niby-dialogu wywierała przedziwnie kojący skutek. Od wczorajszego popołudnia snuły mu się po głowie jakieś własne błagalne litanie, pojął, co to znaczy mieć nadzieję. Wpatrywał się przez okno w krążek światła złapany przez niewidoczne śmigło - poprzez dziury w chmurach dostrzegał smugi brązu i zieleni gdzieś daleko w dole. Londyn zaczął mu się wydawać taki daleki, ale przecież sama odległość nie oznaczała jeszcze bezpieczeństwa: nie żywił takich złudzeń. Przed sobą miał jak zwykle mapę połączeń lotniczych, więc zaczął się jej przyglądać, kierując wzrok od Barcelony dalej w stronę Malagii, Gibraltaru i Tangeru. Na południe. Musi to być południe.

Ojcze nasz... Zdrowaś Maryjo... Chwała Ojcu...

Nie potrafiłby się modlić, choćby nawet próbował, ale poczucie winy tkwiło w nim głęboko i żałował tego, co zrobił Lambowi.

- “Jesteś taki cholernie miękki - powiedziała mu kiedyś Vicky. - No i do czego cię doprowadzi to, że masz sumienie?” Do diabła z tym wszystkim. Coś się mogło załamać nie niszcząc całej reszty. Impuls nie rządzi człowiekiem wiecznie, nawet jeżeli jego konsekwencje trwają.

Dziesiąta pięćdziesiąt. Są w powietrzu od przeszło godziny, a tam w Zachodnio-Centralnym musi już być lepsza chryja.

Wycieczka do Lourdes skończyła odmawianie modlitwy. Sąsiadka pochwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się troszkę nieśmiało chowając z powrotem różaniec. Pascoe znowu zajął się paszportem, teraz już otwarcie, wbijając sobie w pamięć szczegóły, podczas gdy wypełniał kartę statystyczną. Nabazgrany podpis Bartholomewa zdawał się niezbyt trudny do podrobienia, ale zostawił to na później. Miejsce urodzenia: Bristol. Data: 31 grudnia 1926. Dyrektor spółki. Adres? Paszport nie mógł mu w tym dopomóc, wobec tego wymyślił sobie całkiem prosty: The Green, Kingston, Surrey... Przez ostatnie dwa lata, nie licząc jednej jedynej podróży do Kopenhagi, Bartholomew wyjeżdżał tylko do Szwajcarii i Włoch. Zegarki? Zabawki? Wino?

- Chyba nie. Wysokość sum wywożonych na podstawie formularzy T wyraźnie wskazywała, że jest eksporterem. Maszyny? Tekstylia? Trudno zgadnąć. Metale kolorowe? Pascoe zmarszczył się. Do wypełnienia tej karty nie było mu to potrzebne, ale później, kto wie. A jak się już na coś zdecyduje, będzie się musiał tego trzymać i musi to brzmieć przekonywająco. Właśnie zmieniał skórę jak wąż. Anthony Pascoe był prawie martwy. Prawie, lecz niezupełnie: ten, w którego się przemieniał, był wciąż jeszcze w sytuacji chwiejnej i niebezpiecznej.

Mieli przylecieć do Barcelony parę minut po drugiej. O pół do pierwszej lądowali w Lourdes, wpierw pokręciwszy się nad zboczami z tarasów i krętymi białymi drogami pomiędzy rzędami topoli, zatoczyli szerokie koło, podeszli do lądowania i wreszcie zadudnili na pasie startowym. Siedząca obok kobieta powiedziała:

- Do widzenia. Przyjemnej dalszej podróży. - Od początku lotu odezwała się dopiero drugi raz.

- Dziękuję - odpowiedział i patrzył, jak odchodziła z resztą wycieczki. Zaraz po otwarciu drzwi upał wtargnął do samolotu. Zabudowania lotniska jakby drgały lekko, rozbrzmiewały obce głosy. Pascoe przysłonił oczy, by odciąć się od rozżarzonego światła, podczas gdy pasażerów, którzy wysiedli, prowadzono do czekającego autobusu. Mnie także potrzebny jest cud, plątała się po głowie uporczywa myśl.

Dwadzieścia minut później, znowu nabrawszy szybkości na pasie startowym, wzbili się ostro w jasne, wyblakłe niebo. Prawie wcale nie było na nim chmur, nad ziemią tworzyła się mgiełka. Nawet nie zobaczył samego Lourdes, a Pireneje zjawiły się pod nim prędzej, niż się spodziewał, poszarpane, niebieskobrązowe, ze szczytami przybranymi śniegiem, przesuwające się w ramie okienka wyraźnie i nieprzerwanie.

Lunch podano im już wcześniej. Teraz kupił papierosów i napił się piwa, płacąc w irlandzkiej walucie, ale resztę prosił w pesetach. Parę razy Viscount nieprzyjemnie szarpnął. Ale nie to powodowało jego złe samopoczucie; żył z nim już prawie całą dobę, ale teraz, kiedy zaczął sobie wyobrażać, co go czeka, pogłębiło się jeszcze trochę. Tyle już zaryzykował, przez tyle przebrnął, że to wrażenie nierealności powinno już było zniknąć. A przecież chwilami, na moment czy dwa, wracało i przeszywało go do głębi, tępe i ogłuszające jak nagła żałość.

Pod nimi była teraz Hiszpania - w kolorze lwiej sierści, ospowata, należąca do jakiegoś odmiennego kontynentu. Beznamiętnie patrzył poza prawe skrzydło i widział, jak brązowe masy górskie stopniowo różnicują się: oliwkowe smugi ciągną się tam, gdzie wąwozy, szarawe punkciki - gdzie stłoczone wioski. Była za kwadrans druga, a jemu zdało się nagle, że chyba zawsze swoje życie odmierzał tak dokładnie, świadomy każdej minuty, liczący godziny. Ze zdenerwowania ziewnął, przeciągnął się, wsadził mapkę lotu do kieszeni, jeszcze raz - jak skąpiec liczący to, co ma - sprawdził dokumenty: paszport, bilet, kwit bagażowy. Dobrze zresztą, że sprawdził, bo przy tej okazji z ostrym skurczem przerażenia zobaczył, że nie podpisał karty statystycznej. Natychmiast wstał, przeszedł na tył samolotu i zamknął się w toalecie; usiadł i na wewnętrznej stronie opakowania papierosów ćwiczył podpis tak długo, aż uznał, że może byyć. Wtedy podpisał: niewyraźne E. D., potem duże śmiałe B i rozmazany zakrętas. Rezultat był zdumiewająco podobny; podniosło go to na duchu. Ale dreszcz znowu przeszedł mu po krzyżu na myśl o tym, jak beznadziejnie by wpadł, gdyby musiał dokończyć wypełnienia tej karty pod okiem jakiegoś urzędnika.

Edward Douglas Bartholomew, obywatel brytyjski, dyrektor spółki, urodzony w Bristolu, 31 grudnia 1926. Adres: The Green, Kingston, Surrey.

Wrócił na miejsce. Pozostało mu już tylko czekanie i starał się je spokojnie przetrzymać. Byli zdaje się trochę przed czasem.

- Prosimy o zapięcie pasów. - Resztę plastykowych tacek i kubków wynoszono szybko. - Proszę nie palić.

Gwałtownie wytracali wysokość i Pascoe czuł to w uszach. Koła dotknęły ziemi i cały horyzont zatoczył się jak pijany, kiedy Viscount skręcił, by podkołować pod dworzec lotniczy. Prawie na miejscu... Nie wiadomo dlaczego, Pascoe poczuł nagle, że wszystko będzie dobrze. Po sekundzie to wrażenie minęło, zanim jeszcze byli na ziemi, a w chwili gdy dokołowali na miejsce i motory ucichły, był znowu pełen napięcia jak przedtem. Kiedy wyłonił się z drzwi samolotu, słońce wprost go uderzyło. Nim zdążył zrobić parę kroków, ktoś położył mu rękę na ramieniu. Szarpnął się jak ukłuty.

- Senor O'Connor? - spytał mały człowieczek o niebieskawych policzkach i z kamerą w ręce. - Czy to senor O'Connor? - Wstrząśnięty Pascoe zaprzeczył głową i przeszedł obok, cały zlany zimnym potem. Ale to nie był jeszcze koniec udręki. W chłodnej i stosunkowo ciemnej hali dla przylatujących stanął z paszportem w ręce na końcu wolno posuwającej się kolejki do bariery i rozpaczliwie usiłował wyglądać spokojnie. Ta tortura trwała tylko kilka minut, ale jemu wydawała się niewymownie długa, za to szybki znudzony ruch, jakim go przepuszczono, sam w sobie był wynagrodzeniem za wszystko. Stempel “Entrada” znalazł się w paszporcie, a kartę statystyczną wyjęto tak prędko, że prawie nie zauważył. Urzędnik wyglądający, jakby chronicznie cierpiał na żołądek, wcale ich nie porównywał, a na Pascoe'a nawet nie spojrzał.

Już prawie chciał odetchnąć z ulgą i nowo odzyskaną pewnością siebie, ale przecież na to było jeszcze o wiele za wcześnie. Pascoe zapalił papierosa stojąc przy celnikach, znowu cały drżący, a każda minuta oczekiwania zmniejszała w nim wiarę w dzieło własnych rąk. Ponadto panowanie nad mięśniami twarzy nigdy nie było jego mocną stroną. Wreszcie kilku chudych bagażowych zaczęło zwalać pierwszą porcję walizek: swojej wśród nich nie dostrzegł, ale zdrętwiał widząc, jak bezceremonialnie rzucają poszczególne sztuki. Jakieś pudło do kapeluszy z czerwonej imitacji skóry trzasnęło rozdarte i wszystko się z niego posypało; natychmiast nadbiegła młoda dziewczyna ze zmartwionym: “A niech to...” Kiedy pojawiła się szara walizka, rzucono ją z wózka tak samo niedbale jak inne; spadła na bok, a jego wyobraźnia podsuwała mu widok, jaki ujrzy, jeśli każą mu ją otworzyć. Podniósł ją delikatnie i stanął koło innych pasażerów czekających potulnie przy ławie jak krowy przy żłobach. Najbliższy celnik właśnie załatwiał parę stojącą tuż obok. Smagły, o oczach jak paciorki, szybko zwrócił się do Pascoe'a:

- Jedna? - spytał opierając brudny palec wskazujący na walizce.

- Tak. Si, si.

Nie można było nie zrozumieć jego gestu.

- Proszę.

Z uczuciem, jakby się zapadał pod ziemię, skinął głową. Ale podczas gdy nie mógł sobie dać rady z kluczem, celnik zwrócił się do następnej osoby, a to dało mu sposobność, by otworzyć i wsunąć rękę w głąb, dla sprawdzenia poprzez ciasne warstwy bielizny, czy fałszywe dno nie przesunęło się przypadkiem. O ile mógł stwierdzić, nie, nie miał jednak dość czasu, żeby się upewnić. Zajeżdżając mocno czosnkiem celnik zwrócił się znowu do niego:

- Coś do oclenia, senor?

- Nie. - Pascoe ledwie zdołał się zumusić do podniesienia wieka walizki. Potem zdał sobie nagle sprawę, że mówi łamaną hiszpańszczyzną: - Sto papierosów. - Pudło firmowe Benson and Hedges trzymał pod pachą i uznał, że warto na nie zwrócić uwagę celnika. - Przepraszam. Mam sto papierosów.

- Nic więcej?

- Nie. Nada.

W stanie jakiegoś przerażającego zafascynowania przyglądał się, jak celnik wsadza rękę pomiędzy ubrania i przesuwa wzdłuż boków. Wnętrze walizki wydawało się niewiarygodnie płytkie i nagle w przypływie przerażenia wyraźnie zobaczył z boku miejsce styku. Ale zdołał jakoś zachować spokój.

- Bueno, senor, gratias.

Walizka została zaznaczona, był wolny. Nagle było po wszystkim. Zatrzasnął zamki i przekręcił kluczyk. Ruszył w stronę jasnego prostokąta drzwi wyjściowych, wreszcie pozbywszy się strachu; jego krok był coraz lżejszy, kiedy mijał obracające się wentylatory i wychodził na świeże powietrze.

Na zewnątrz raptem zaczął szczękać zębami - nastąpiła reakcja. Przyszłość stała się nagle czymś trwałym, już nie czuł przed sobą klęski. Ciągle była teraz... Jeszcze... dopiero - niedziela. Londyn był oddalony o tysiące mil, a on miał cztery dni, całe cztery dni na rozegranie swojej partii.

Rozdział piąty

Nie mógł pojąć, co właściwie robi wpatrując się tak intensywnie w niebieskie i szafranowe wzgórza poza parkingiem, na którym w upale czekały autokary wycieczkowe. Wydawało mu się, że wyłania się z jakiegoś lepkiego koszmaru sennego. Podświadomie liczył chyba na parę godzin zupełnego relaksu i na możliwość rozpatrzenia się w sytuacji i przygotowania do czwartku, by uniknąć sieci, która po tym dniu zostanie niewątpliwie zarzucona. Był tak zmęczony, że już mógłby położyć się spać. Chciałby trochę odpocząć, ale mimo tej chwilowej słabości wiedział, że sen byłby szaleństtwem. Wszyscy inni pasażerowie mieli jakiś cel, wszyscy dokądś spieszyli, taksówki ruszały, przewodnicy z biur podróży z trudem zaganiali swoich cudzoziemców. Przyglądał im się zbity z tropu tym, że nic konkretnego nie przychodzi mu na myśl. “Witaj w Barcelonie” - przeczytał. - “Zamieszkaj w Hotelu International”. Ale nie miał zamiaru jechać do miasta. Barcelonę znał, a miejsce znane oznaczało niebezpieczeństwo. A zresztą powinien jechać dalej, zanim dzień się skończy, więc po co zawracać sobie głowę. Żeby zabić czas? Nigdy nie uważał Barcelony za coś więcej niż miejsce przesiadki. (Nigdy? Mój Boże! Dwadzieścia cztery godziny, mniej nawet, a on już myśli kategoriami “nigdy”.)

Niepokój zmusił go do działania. Zawrócił na pięcie i wszedł z powrotem do środka. Zaczął czytać rozkład lotów krajowych: Madryt, Walencja, Malaga, Palma de Mallorca... Na Madrycie mu nie zależało, a wyspy mogły się stać pułapką bez wyjścia. O czwartej odlatuje samolot do Malagi. Bez paszportu, bez celników. O pół do siódmej byłby już znowu o jeden krok bliżej miejsca, w którym trzeba będzie zniknąć. Za wcześnie jeszcze na myślenie o granicach, ale Malaga leży we właściwym kierunku. Na południu. Zawracać byłoby równie głupio, jak tkwić w miejscu.

Niespokojnie próbował zdecydować się, a zarazem wolał jeszcze nie przesądzać niczego ostatecznie. Nie może uciekać przez resztę życia. Gdzieś, kiedyś będzie musiał się zatrzymać, ale tak wiele zależało od tego, dokąd teraz się uda, że był pełen wahania. Dziwne, ale łatwiej mu to przychodziło, kiedy napięcie było wielkie i kiedy prawie nie miał wyboru. Sprawdził, która godzina: Minęła już za kwadrans trzecia, więc jeżeli miał dokądś jechać, to najwyższy czas coś robić.

- Może pan kupi zegarek, senor? Albo pióro Parkera? - Ten syczący głos i mina obwiesia podziałały jak ostroga. Pascoe potrząsnął głową i odszedł od tablicy lotów. Jeszcze przez parę kroków był napastowany, ale najważniejsze, że musiał się ruszyć z miejsca. Z walizką w ręce zabrał się do szukania, gdzie sprzedają bilety.

- Do Malagi? Dzisiaj? Samolot Iberii, lot sześćset pięćdziesiąt dwa nastąpi za godzinę. Tak, są miejsca. - Dziewczyna, do której się zwrócił, prawie od razu przeszła na angielski, jakby jego ciemne ubranie i krawat w paski były wystarczającymi dowodami. Ale chwileczkę, jeszcze wolałaby sprawdzić... Pascoe oparł się o blat, stosunkowo spokojny; tu było inaczej niż poprzednio. Tak, potwierdziła dziewczyna swoim amerykańskim akcentem, wszystko w porządku. Tylko do Malagi czy bilet powrotny? Tylko do Malagi. A nazwisko?

- Bartholomew - odpowiedział. Jego wargi bez zająknienia wymawiały dobrze wbite w głowę kłamstwo. Peset mu wystarczyło, nie musiał sięgać do walizki. Kiedy tylko wziął bilet i oddał bagaż na wagę, poszedł do najbliższego sklepu po ciemne okulary. Potem znalazł bar i postanowił czekać tam, na wysokim stołku sącząc przydymiony w smaku koniak.

Osamotnienie mógł znieść, ale nie należało trzymać się stale z dala od ludzi. Miał przed sobą cztery dni, w czasie których nie potrzebował się lękać ani obserwacji, ani nagłego rozpoznania; cztery dni i dziewięć tysięcy funtów. Ale już wkrótce trzeba zacząć napomykać coś ukradkiem, szukać okazji do wynurzeń. A to będzie dla niego trudniejsze niż wszystko, co było dotąd. Dopiero teraz, kiedy nie wisiało nad nim żadne natychmiastowe, konkretne niebezpieczeństwo, zaczynał rozumieć, że zamiast w okres spokoju, wchodzi oto w nowe, złowieszcze stadium niepewności.

Jakieś brzuchate indywiduum spalone na raka zwróciło jego uwagę, oparłszy się o bar tuż obok. - Już po wszystkim czy dopiero początek?

- Początek. - Pascoe czuł się, jakby miał na szyi tabliczkę obwieszczającą wszem i wobec jego narodowość. Ale wydawał się sobie dość bezpieczny - śmieszne, pomogły w tym okulary.

- Szczęściarz z pana. Ja będę o dziewiątej w Manchesterze. Niezły przeskok, co?

- Manchester nie jest taki zły.

- Pan żartuje! To ma i swoje minusy, takie podróżowanie samolotem. Pięć godzin wszystkiego. Trudno gdzieś uciec. Jeżeli pan rozumie, co mam na myśli. Świat się robi cholernie mały. Żeby nie pogoda, można by równie dobrze siedzieć w Scarborough czy Torquay.

- Napije się pan?

- Nie, dziękuję.

- A pan dokąd?

- Do Malagi.

- Ładnie tam. Bardzo ładnie.

Zapowiedź lotu wybawiła Pascoe’a od dalszej rozmowy. Jak długo tak będzie, zastanawiał się: obcy ludzie, ostrożność, podejrzany sens przypadkowych słów.

Wzbili się w powietrze punktualnie, mając trzy czwarte kompletu pasażerów na pokładzie. Pascoe jeden z pierwszych znalazł się wewnątrz D$c-4 i nikt nie zajął sąsiedniego miejsca na dwuosobowym siedzeniu w tyle samolotu. Upał był potworny i znowu poczuł ogarniające go zmęczenie. Malaga - no niech będzie. Dość już decyzji na jeden dzień. Spod półprzymkniętych powiek patrzył, jak lotnisko ucieka i rozpływa się w tyle; dostrzegł morze i żółtawą, szeroko rozpostartą, pokrajaną ulicami Barcelonę. Kiedy w chwilę potem zasnął, zduszony ryk silników dalej brzmiał mu w uszach. Ale nie był to głęboki sen, podświadomie myśli jego podążały ku czemuś, o czym starał się nie myśleć, i od czasu do czasu wzdragał się cały jak śpiący pies. Raz nawet, nie wiedząc o tym, mruknął szorstko: “Nie... Nie!”

Dopiero zgrzytnięcie czyichś słów w głośniku sprawiło, że się w końcu ocknął. Nie był jeszcze tak zupełnie rozbudzony i tylko ostatnich kilka wyrazów doszło do jego świadomości: “...panie i panowie... za co przepraszamy”. Niemrawo przetłumaczył je sobie. Spojrzawszy ku przodowi, zauważył ogólne poruszenie wśród pasażerów, a także doleciał do niego szum zdziwionych rozmów. Wielu pasażerów równocześnie próbowało dowiedzieć się czegoś od stewardesy. Przepraszamy? Za co przepraszają? Pascoe wychylił się poprzez przejście i dotknął ramienia jakiejś kobiety.

- Co się stało?

Nie przyszło mu do głowy, że tamta nie rozumie po angielsku, więc jej wzruszenie ramion uznał za taką samą nieświadomość jak jego własna. Ale wtedy właśnie powiedziała:

- Walencja.

- Valencia?

- Si, si, Valencia. - wskazała w dół, na podłogę samolotu.

- Czemu? Porque?

Potok pytań ze strony jej towarzysza zmusił kobietę do odwrócenia się w drugą stronę. Pascoe pozostał w tej samej pozycji na brzegu fotela; wraz z powracającą świadomością ogarnęło go przerażenie. Parę rzędów przed nim stał jakiś człowiek o gładko przylizanych włosach i gwałtownie gestykulował, nie wiadomo właściwie do kogo. Pascoe spojrzał na zegarek. Za pięć piąta. Najwyraźniej mają lądować w Walencji. Ale dlaczego? Rodząca się panika potrafiła wciąż jeszcze przytłumić w nim zdolność rozumowania. Podniecony podniósł się z miejsca i przeszedłszy do najbliższej stewardesy przerwał jej wyjaśnienia skierowane do trojga czy czworga innych pasażerów. Nie dała mu nawet skończyć. bez drgnienia oka zatrajkotała:

- Kapitan zdecydował, że trzeba lądować w Walencji. Jeden z silników traci moc. Nie ma powodu do niepokoju. To tylko przezorność, nic więcej. Odlecimy do Malagi zaraz, jak tylko usuniemy tę awarię. - Źle odgadując uczucia powodujące zmianę wyrazu jego twarzy, dodała: - Zapewniam pana, nie ma powodu do niepokoju.

Pascoe skinął głową i wrócił na swoje miejsce.

- Co to znaczy “zaraz”? - pytał jakiś angielski rozdrażniony głos, ale odpowiedzi stewardesy Pascoe już nie dosłyszał. Spojrzał przez okno.

Byli niżej, niż przypuszczał, ale nic nie zdradzało jakichś kłopotów z motorem. Na wschodzie morze falowało głębokim, rozleniwionym granatem, a po drugiej stronie, przedziwnie maleńkie, rozpościerały się niewyraźne pasma wzgórz, lśniąca pętla rzeki. Smugi koloru jawiły się tam, gdzie wzdłuż brzegu płaską, czerwonawą ziemię poddano uprawie. Niewiele miał czasu, żeby się niepokoić grożącym opóźnieniem, ale kiedy już wiedział, co spowodowało zmianę kursu, przestało go to specjalnie denerwować. Godzina czy coś około tego - to już nie miało znaczenia. Tak czy owak, jego plany na dzisiaj ograniczały się do pokoju hotelowego.

Zabłysły światełka ostrzegawcze, wszyscy zapięli pasy. Przedmieścia Walencji bokiem wsunęły im się w pole widzenia, niby sepiowy plan miasta, nad którym Dakota skosem zatoczyła dwukrotnie koło; prawdopodobnie pilot czekał na wiadomość, że pasy startowe są wolne. Potem schodzili już w dół z wypuszczonym podwoziem i otwartymi klapami, ze zmniejszoną prędkością, coraz bardziej płasko, aż ostry, czarny cień samolotu pędził po wstędze betonu, by zlać się wreszcie w jedno z maszyną.

- Ależ to cholerny nonsens - zabrzmiało w ciszy czyjeś burknięcie, gdy samolot toczył się coraz wolniej, aż motory ucichły.

- Będziemy tu tkwili do północy, zapamiętajcie moje słowa.

Pascoe nie zauważył, kto to powiedział. Nałożył okulary i skręcił ku drzwiom; w pierwszym momencie szarpnął się w tył pod wpływem przytłaczającego ciężaru upału, potem ruszył wolno w rozprażonym, śmierdzącym olejami powietrzu ku klimatyzowanemu chłodowi hali przylotowej, dokąd wszystkich kierowano. Część pasażerów siedziała, inni, bardziej optymistyczni, stali. Były tam skórą kryte fotele i kanapy, podłoga z płyt ułożonych w szachownice, oprawione afisze na ścianach pomiędzy pastelowymi zasłonami, fikusy w mosiężnych misach. Stojący skupili się w luźną grupę: spoceni, wachlujący się kapeluszami, obwieszeni kamerami Niemcy, kilku chłodnych jasnowłosych Skandynawów, Brytyjczycy, łatwi do rozpoznania dzięki tweedom i obrzydliwym kwiecistym sukniom, i sądząc po wymowie pochodzący od Glasgow aż po zachodnią część wyspy, jeden czy dwóch Amerykanów. Ci, którzy zdecydowali się siąść, byli w większości Hiszpanami. Nawet najgwałtowniejsi z nich woleli dać odpoczynek nogom, jak gdyby dobrze wiedzieli, że wyjaśnienia i obietnice nic nie znaczą. Jakiś nieskazitelny urzędnik pojawił się, przedstawił i uraczył ich kilkoma rozbrajającymi słowami:

- Zaledwie kilka minut będą państwo musieli poczekać. Właśnie dano nam znać, że uszkodzenie jest niewielkie. Za chwilę podadzą państwu coś do picia, oczywiście bezpłatnie, senoras y senores. - Lekki ukłon, uśmiech z kości słoniowej i już go nie było.

Paru kelnerów pojawiło się tak szybko jak pomocnicy magika. Z niewidocznych głośników płynęła muzyka. Pascoe trzymał się z boku, palił, pił piwo. Myśli zawiłe i poplątane snuły mu się po głowie. “Z dobrą prezencją, taktowny, kompetentny i pod każdym względem godny zaufania” - kiedyś przypadkiem natknął się na poufną opinię dyrektora o swojej osobie. A potem przypominał sobie kogoś innego sprzed lat - Dunne'a, Jimmy'ego Dunne'a - kto ulotnił się wraz z iluś tam tysiącami funtów. Było to w Hampton nad Tamizą, a Goldsmith, dyrektor oddziału, powtarzał tylko raz po raz, zupełnie jak w gorączce:

- Po prostu nie mogę pojąć. On był taki solidny.

Dunne próbował zatrzeć ślady zostawiając na promie przez La Manche pożegnalny list, że popełnia samobójstwo, i trochę rzeczy, ale policja sprowadziła go w końcu z powrotem z Austrii czy skądś tam... Londyn mógł zniknąć, niestety wyobraźnię Pascoe'a wypełniały coraz to inne obrazki. On także jest amatorem. Dublin, Walencja, czas zatracił kształty. Miał dzisiaj po południu umyć auto...

Przez jakiś kwadrans każdy z pasażerów okazywał rozsądną, a nawet pogodną cierpliwość. Z brytyjskiej grupy ktoś kpiąco wykrzyknął: “Manana, Manana!”, jakaś kobieta łykająca samogłoski. Jeden z Niemców parę razy pstryknął z fleszem swoją grupę. Wszyscy wykrzywiali się kwaśno, specjalnie do albumu, z kciukami skierowanymi ku ziemi.

- Czy pan z wycieczki “Sunsol”? - spytał ktoś Pascoe'a.

O pół do szóstej cała sześćdziesiątka czy siedemdziesiątka jeszcze tam tkwiła. Sala była dla nich za mała, więc wentylatory warczały prawie bez skutku. Urzędnik lotniska wrócił i oznajmił im, że już niedługo wyruszą w dalszą drogę, ale jego ciemna chuda twarz była wyraźnie zgnębiona. Wyszedł zresztą w takim tempie, jakby się bał wszelkich pytań.

- Co to za tuman powiedział, że lepiej podróżować w pełni nadziei, aniżeli przybyć na miejsce? - Pascoe rozpoznał ten sam głos, który już słyszał przed samym odlotem: akcent londyńskiego przedmieścia z lekkim nalotem ogłady - a teraz rozpoznał także mówiącego: Szare spodnie, sportowe półbuty, sportowy blezer z jakimś herbem na kieszeni, rudawe wąsy. Razem z nim była kobieta, to ona przedtem mówiła “Manana”. Tylko parę osób roześmiało się po jego słowach.

Kelnerzy zjawiali się i znikali, ich nakrochmalone marynarki zupełnie już zmiękły. Dziesięć przed szóstą zniecierpliwienie przeważało nad dobrodusznością. Kiedy urzędnik pokazał się znowu, natychmiast oblegli go ci najbardziej zdenerwowani.

- Bardzo mi przykro, bardzo mi przykro - bez końca wymachiwał rękoma - ale okazało się, że naprawa potrwa dłużej, niż mechanicy początkowo przypuszczali. - Rozległy się westchnienia, jęki, ironiczne wiwaty trójki wyglądającej na studentów. Jakiś poirytowany Amerykanin wykrzyknął:

- No właśnie! Ale ja bym chciał się dowiedzieć, wszyscy byśmy chcieli, kiedy to może być skończone? Ja mam ważne, terminowe sprawy.

- Senor, robimy, co w naszej mocy. To pech, przyznaję, ale, za przeproszeniem, zwłoka nie przekracza jeszcze godziny...

Z drugiej strony zaatakował go huraganowy ogień gniewnej hiszpańszczyzny. Ponad głowami innych mężczyzna w sportowym blezerze próbował poklepać go po ramieniu. Jakieś dziecko zaczęło beczeć. Po tej samej stronie sali, co Pascoe, jeden z członków wycieczki “Sunsol” pokazywał swój bilet parze nic nie rozumiejących Niemców.

- Powinien być z nami przewodnik - mówił, wymawiając słowa wolno, jakby niepewny ich inteligencji. - To by nas chroniło przed czymś podobnym.

- Czemu nie dadzą innego samolotu? - zawołał ktoś inny.

Przepraszający urzędnik z trudem przedarł się ku bezpiecznej przystani: drzwiom z napisem “Privado”.

Pascoe stał bez ruchu, zdziwiony własnym spokojem.

- Coś wspaniałego, no nie? - warknął z wściekłością pasażer w blezerze zwracając się do Pascoe'a, bo on akurat był najbliżej. Coś cholernie wspaniałego, powiadam. Oni to wiedzieli od początku. No, bo czemu od razu wygonili nas z samolotu? - grzmiał tak i odszedł nie czekając odpowiedzi, a żona powitała go słowami:

- I co o tym myślisz, Gord?

Pascoe otarł pot z twarzy i karku, koszula kleiła mu się do ciała. Czy Lamb powie Mercerowi: “No tak, żona od niego odeszła. Tym można to pewnie wytłumaczyć”. Czy będą szukać rozwiązania tej zagadki, wypytywać jeden drugiego, podczas gdy gdzie indziej policyjne dalekopisy wystukiwać zaczną rysopis poszukiwanego? Ruszył z miejsca gnany niepokojem... Nie mógł wytrwać dłużej w żadnym nastroju. Jeden z kuszących plakatów na ścianie przedstawiał Granadę, drugi Rondę. Takie miejsca nie nadawały się dla niego. Niepewność wróciła znowu, drążyła go do środka. Było już po szóstej, studenci zaczęli klaskać, cicho nucąc piosenkę: “Och, czemuż czekamy”. Amerykanin próbował dowiedzieć się, jak można by zatelegrafować. Tylko Skandynawowie wyglądali na niezbyt przejętych. Na dworze cienie zaczęły się wydłużać. Żar słoneczny trochę się zmniejszył. Jakaś Caravelle ze znakiem Air France nadleciała z wyciem i wyzbywała się właśnie swego ładunku. Paru mechaników przeszło przez płytę i znikło za sąsiednim budynkiem. DC-4 było niewidoczne. Niemrawy urzędnik nadal był jedynym łącznikiem, ale najwyraźniej wolał się nie pokazywać, póki nie będzie mógł przynieść jakichś bardziej pocieszających wiadomości. O szóstej piętnaście przerwano muzykę; wpierw po hiszpańsku, potem po angielsku cichy męski głos oznajmił:

- Panie i panowie, przedłużającym się opóźnieniem i niewygodą jesteśmy wysoce zmartwieni. Z powodu nieoczekiwanych trudności nie będzie możliwe kontynuowanie naszego lotu wcześniej niż o godzinie siódmej. Dlatego też chcemy państwa przenieść do bardziej odpowiedniego...

Tłumaczenie zagłuszył chóralny jęk.

- To znaczy najwcześniej o ósmej - zasępiła się dziewczyna w różowej sukni.

Cała poczekalnia szumiała rozczarowaniem i niezadowoleniem - zawód połączył wszystkich. Tylko kelnerzy pozostali obojętni. Normalnie Pascoe piekliłby się pewnie tak samo żarliwie jak oni, ale w tej sytuacji pochmurny obrócił się do okna, dalej zachowując swoją anonimowość. Mucha bzycząc obijała się o szybę. Za jego plecami Amerykanin proponował, żeby wyłonić delegację, która by się wywiedziała dokładnie, jak wygląda sytuacja. “Dobra myśl” - ktoś przytaknął gardłowo. Wtem, całkiem blisko, tak blisko i tak niespodziewanie, że Pascoe aż drgnął, zabrzmiało:

- Czy pan nie Anglik przypadkiem? Odwróciwszy się gwałtownie zobaczył, że to ten w blezerze.

- I owszem.

- No i co pan na ten bałagan?

Pascoe wzruszył ramionami.

- Pech.

- Potrafiłbym to dosadniej określić. Dokąd się pan wybiera? Do samej Malagi?

Wolał być ostrożny.

- Nie, lecę zaraz dalej.

- Dziś wieczór?

- Prawdopodobnie.

- Niech pan posłucha - zaczął tamten, pocierając brodę. - Wygląda, że będziemy tutaj jeszcze parę godzin. To kraj wiecznego, cholernego jutra, więc jak tylko coś nawali, to lepiej od razu samemu zająć się swoimi sprawami. My z żoną utknęliśmy raz w Madrycie na cały dzień. Wtedy lecieliśmy samolotem BEA, ale nie o to chodzi. Zresztą wracaliśmy już do kraju, więc niedużo mogliśmy poradzić. Ale tutaj można.

- Co, na przykład?

- No, wziąć auto. Pan jest z kimś?

- Nie.

- Ale czy to pana interesuje? Ten pomysł z autem? Ze wszystkich osób, które dotąd pytałem, nikt nie jest specjalnie chętny. Albo należą do wycieczki “Sunsol”, albo są we dwie lub trzy osoby, a reszta nie rozumie ani słóweczka z tego, co się do nich mówi. A w dodatku to są niepoprawni optymiści i myślą, że odlecą tak, jak im obiecano. - Zakaszlał, aż żyły nabrzmiały mu na czerwonej szyi. - A konkretnie, dokąd pan leci? Potem, z Malagi?

- Nigdzie specjalnie.

- Tak na wyczucie?

- Można by to tak nazwać.

- My mamy zarezerwowany hotel w Las Dos Marias. Zna pan tę miejscowość?

Pascoe zaprzeczył.

- Mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów przed Malagą. Nad morzem. Stąd prawdopodobnie jakieś trzysta pięćdziesiąt kilometrów. Nie chciałbym nalegać, ale co pan o tym sądzi?

- Sto pięćdziesiąt kilometrów?

- Coś koło tego. Może troszkę więcej. My z żoną i tak pojedziemy, ale pomyśleliśmy sobie - no, zawsze nie będzie tyle kosztowało, jak ktoś się dołączy. Oczywiście każdy płaci jedną trzecią. Dojedziemy na miejsce około północy, rozumie pan. Ale jak tu będziemy siedzieć, to nie wiadomo, co może się jeszcze przydarzyć. Nie wiadomo co.

Wszedł jakiś człowiek o wielkiej nalanej twarzy i w przyciasnym ubraniu. Podniósł ręce zupełnie tak, jakby czuł lufę przytkniętą do pleców, a kiedy ogólne zamieszanie trochę przycichło, zaczął wykrzykiwać coś w tym sensie, że wszyscy zostaną przeniesieni gdzie indziej.

- Widzi pan? - Anglik w blezerze podchwycił natarczywie. - Od tego się zaczyna. Ja już to wszystko dobrze znam. Potem zaproponują nam bezpłatnie kolację i Bóg wie co jeszcze. Niech mi pan wierzy, w końcu rozłożymy się pokotem na nocleg. - Przerwał na chwilę. - Więc mogę uważać, że pan by reflektował?

- Jeszcze nie wiem. - Ale potem nagle przyszło mu do głowy: Czemu nie? Nie musi być Malaga, ale ruszyć się stąd trzeba koniecznie. Znowu w myślach pojawiło się jego przestępstwo, konieczność omijania uczęszczanych szlaków, zniknięcia z list pasażerów, bezustannego kluczenia. Powiedział impulsywnie, ale nie obowiązująco: - No, przypuśćmy.

- Świetnie. Momencik, zaraz tu przyprowadzę żonę. Marlena... Marlena! - Zamachał ręką nad głowami. - Marlena! - Nadeszła: ciemnowłosa, drobna, o przepitych oczach. - Ten pan już się prawie zdecydował.

- To dobrze. - Trzymała małe radio tranzystorowe.

- Ale, ale, nazywamy się Carson. Marlena, Gordon.

Umilkł wyczekująco, więc Pascoe powiedział:

- Bartholomew.

- Bardzo mi przyjemnie. - Jej szkarłatne wargi rozchyliły się ukazując drobne zęby ze złym zgryzem. - Wie pan, Gord ma rację. Już raz sparzyliśmy się, więc teraz na zimne dmuchamy. Będziemy tu tkwili aż do późnej nocy, a tak rozkosznie tutaj nie jest. Mam dosyć ich wykrętów - parsknęła ze złością - słyszał pan coś takiego?

- No więc jak? - Pascoe poczuł na ramieniu rękę Carsona. - Za marne pięć funtów, czy coś koło tego, będzie pan mógł bimbać sobie na nich wszystkich. Jeden z tych niby kelnerów mówi, że bez trudu da się umówić auto.

- A co z bagażem?

- To łatwo załatwić.

Złe przeczucia opadły Pascoe'a, gdy pomyślał o walizce.

- Ale czy zdaje pan sobie sprawę, że nasz bagaż jest wciąż jeszcze w samolocie?

- No to co?

- Mogą się nie zgodzić.

- Nie zgodzić? Też coś! Bracie, jak zażądamy bagażu, to go dostaniemy, i kropka. Nasz jest, czy nie? - roześmiał się Carson.

Wahanie Pascoe'a trwało tylko sekundę. Kluczyk miał w kieszeni, walizka zamknięta... Skinął głową.

- Dobrze, zgoda.

Poczekalnia już prawie opustoszała. Ów człowiek w przyciasnym ubraniu zbliżał się do nich zacierając ręce.

- Państwo pozwolą tędy, dobrze?

- Słuchaj no, przyjacielu - odezwał się Carson. - Postanowiliśmy jechać dalej pod własnym żaglem. Możemy sterczeć tu bez końca.

- “Sterczeć”?

- Tak, sterczeć. Innymi słowy nie czekamy tu ani chwili dłużej. Nosem nam to wychodzi!

- Ależ senor...

- Tylko bez “ależ”, jeśli łaska. A teraz...

- Państwo nie jadą do Malagi?

- Nie, bracie. Zresztą nie tylko my, wygląda że wszyscy inni także nie jadą.

- Zapewniam pana, senor, że opóźnienie jest tylko chwilowe.

- No, jeżeli o nas idzie, to ta chwila już nam zupełnie wystarcza, jasne? Posłuchaj, przyjacielu. Załatwmy wszystko spokojnie. Bez szumu. Chcemy tylko dostać bagaż i jazda naprzód. Zrozumiano? Tak jak święty Jan Chrzciciel.

- Słucham, senor?

- Zabieramy się pierwsi.

Carson wyciągnął banknot pięćdziesięciopesetowy i niezgrabnie wręczył go urzędnikowi, ale tamten pogardliwie nie zwrócił na to uwagi. Powiedział chłodno:

- Jeżeli państwo sobie tego życzą, to się da załatwić.

- Życzymy sobie jak najbardziej.

- Dobrze. Czy mogę poprosić o państwa bilety i kwity bagażowe?

- Marleno, bądź tak dobra...

- Zmuszony jestem wyjaśnić, że w tych okolicznościach państwo nie są uprawnieni do jakiegokolwiek zwrotu kosztów. Mam nadzieję, że państwo zrozumieją. I jeśli wolno mi dodać, uważam, że ich decyzja jest przedwczesna. Lot będzie niewątpliwie kontynuowany, i to już niedługo, a w takim wypadku...

- Przyjacielu, po co tyle gadania? Chcemy mieć nasz bagaż raz, dwa. Niczego więcej nam nie trzeba.

Teatralne wzruszenie ramion z trudem tylko maskowało gwałtowną niechęć urzędnika. Wziął bilet od Pascoe'a, szybko obejrzał wszystkie trzy.

- Pozwolę sobie zaproponować, żeby państwo poczekali w głównym hallu wejściowym. Wydam polecenie i tam zostaną przyniesione bagaże państwa.

- Dobra. - Carson nie dawał mu spokoju. - Tylko żeby to nie trwało długo. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się na... - Ale mówił już do oddalających się pleców.

- Cholerny typ! Co za bezczelność! - wybuchnęła. - Ty, Gord, jesteś z nimi zawsze o wiele za grzeczny. W tym cała rzecz!


Rozdział szósty

Jeden z kelnerów zaprowadził ich do hallu wejściowego, a potem wyszedł z Carsonem na ulicę: podobno jego szwagier miał taksówkę. Żona była niecierpliwa i tak spragniona rozmowy, że Pascoe musiał się wysilać, by nadążyć z odpowiedziami. Tak, był już poprzednio w Hiszpanii. Nie, nie zna Las Dos Marias. Cudownie tam? Z pewnością. Lekko przekrwionymi oczyma, dyskretnie z ukosa obejrzała go raz i drugi, a potem, jakby miała co do tego wątpliwości, zapytała:

- Pan jest na urlopie, prawda?

Pewno to moje biurowe ubranie, pomyślał. Czarne buty, chusteczka w kieszeni marynarki. Ale jej ciekawość nie denerwowała go wcale i Londyn nic mu nie mógł zrobić za jej pośrednictwem. Edward Douglas Bartholomew, dyrektor spółki... The Green, Kingston, Surrey.

Tylko walizka go niepokoiła i chociaż próbował sobie wyperswadować ten niepokój, nie mógł ani odprężyć się, ani skupić myśli. Wciąż miał w pamięci czerwone pudło do kapeluszy tam, w Barcelonie, pudło, którego zawartość rozsypywała się na posadzkę.

Carson wnet zjawił się z powrotem.

- Trzy tysiące peset, no jak? Musiałem troszkę się z facetem potargować, ale trzy to chyba przyzwoita cena, zważywszy, że będzie tu wracał pustym wozem. - Spojrzał na Pascoe'a. - Co pan mówi na tysiąc peset?

- Zgoda.

- Chciał cztery, ale wiecie dobrze, jak to jest z tymi typami.

- Tysiąc mi zupełnie odpowiada. - Pascoe zawahał się. - Czy panu nie zrobi różnicy, jeśli zwrócę to panu w funtach? Akurat w tej chwili mam przy sobie tylko około dwustu peset.

- Jak pan sobie życzy. Funty to także pieniądze - zaśmiał się Carson. - Ile to wypadnie? - Ściągnął wargi.

- Sześć funtów.

- Rzeczywiście, prawie dokładnie.

- Jesteś pewien? - zapytała żona.

- Sześć... tak, tak, to będzie w porządku. - A potem, jakby właśnie sobie to przypomniał, dodał: - I kelnerowi dałem pięćdziesiąt.

Pascoe skinął głową. Wyjął sześć funtów i banknot dwudziestopięciopesetowy.

- Mam nadzieję, że i pan jest zadowolony - powiedział Carson. - A teraz już tylko ten cholerny bagaż.

Zjawił się kierowca, chudy osobnik w wymiętym brązowym ubraniu i czarnych płóciennych półbutach; w wycięciu koszuli, na owłosionych piersiach, błyszczał medalik.

- Buenos tardes - uśmiechnął się powściągliwie. Kobieta odeszła na bok.

- Zapali pan? - spytał Carson Pascoe'a.

- Dziękuję. - Zapalili.

- Jak się nazywacie? - kiwnął Carson do kierowcy. - No, jak masz na imię?

- Nombre?

- O, właśnie, Nombre.

- Bernardo.

- Bernardo, tak? A więc, Bernardo, zobacz no, co się da zrobić z naszym bagażem?

- Senor?

- Bagaż. Walizki. - Niecierpliwie strzepnął palcami. - Zrozumiałeś! No, cherchez.

Pascoe przyszedł mu z pomocą. Kierowca przytknął palec do sfatygowanej czapki i odszedł.

- Nie wiedziałem, że pan mówi po ichniemu? - zdziwił się Carson.

- Zaledwie tyle, żeby się jakoś dogadać.

- Łóżko, kąpiel i śniadanie - na tym kończą się nasze możliwości, Marleny i moje. Ale oni wnet się potrafią pokapować. Wystarczył tydzień w Barcelonie i wszystko grało. A zeszłego roku w tym całym Las Dos Marias było całkiem tak, jakbyśmy nie wyjeżdżali za granicę - no, nie licząc oczywiście słońca i wina.

Kobieta wracała, tuląc butelkę Fundadora.

- No, no! - wykrzyknął Carson znacząco.

- Co się stało?

- Nic.

- Ale ten twój wzrok wystarczyłby za kazanie.

- Widocznie masz nieczyste sumienie.

- Wciąż ani śladu naszych bagaży?

- Jeszcze nie. Bernardo poszedł zobaczyć, co się...

- A kimże jest Bernardo w życiu codziennym?

- Kierowcą.

- A, to najwyższy czas. O wiele za długo tu siedzimy.

Nowa informacja zadudniła nagle w całym hallu wejściowym. Ludzie chodzili tam i z powrotem - tu jakieś czułe pożegnanie, tam ksiądz czytający brewiarz. Na zewnątrz ściemniało się coraz szybciej. Aż nagle, niespodziewanie, Bernardo wołając: “Okay, okay” przeszedł obok nich ku wyjściu, na uginających się nogach, obładowany czterema walizkami.

Walizka Pascoe'a jedyne, co go obchodziło - była wśród nich, wciśnięta pod pachę kierowcy. Cały duszący niepokój prysnął jak przekłuty balonik.

- Brawo, chłopcze! - wykrzyknął Carson. - Brawo!

Ruszyli za nim. Auto, stary czarny Mercedes, stało przy krawężniku. Bernardo otworzył drzwiczki i Carson z żoną od razu wsiedli. Pascoe uparł się, że pomoże przy ładowaniu rzeczy do obszernego bagażnika. Sam zajął się własną walizką, wpychając ją tak, żeby nie mogła drgnąć. W niej znajdowała się cała reszta jego życia i nawet w chwili, gdy trzasnęło zamykane wieko bagażnika, wciąż jeszcze żałował, że nie wziął więcej, o wiele więcej! “Czy tobie nigdy nie dosyć?” - wykrzyknął kiedyś do Vicky, a teraz przypomnienie tych słów drażniło go bardzo. Raptem przyszłość zdała mu się nieskończenie długa.

- Chodź no, przyjacielu - popędzał wesoło Carson. - Właź pan. Kto nabroi, musi się pomęczyć. Posuń się trochę, Marleno.

Pascoe wcisnął się pomiędzy nich. Sprężyna zadźwięczała pod wytartą skórą. Na wierzchu tablicy rozdzielczej przyśrubowana była mała metalowa statuetka Madonny; na ten widok kobieta zachichotała:

- O rany, widzicie? Nie wierzy w zwykłe ubezpieczenia?

- Ruszamy, Bernardo. Pronto, mówię. - Carson szturchnął szofera pomiędzy łopatki. - Naciskaj gaz! - A potem do Pascoe'a: - Te wszystkie nieboraki będą jeszcze pluć sobie w brodę. - Parsknął śmiechem.

Rozsiedli się wygodniej i patrzyli, jak Bernardo trąbieniem toruje sobie drogę wśród gęstego ruchu przy wyjeździe z lotniska. Ze wszystkich stron odległości się zacierały. Białe zjawy budynków szybko zmieniły się w zawieszone w próżni zbiorowisko świateł. Bliżej i dalej inne światła przebijały się przez zmierzch, układając coraz to nowe wzory, niwecząc poprzednie. Słońce znikło. Na zachodzie parę wyraźnych plam chmur jeszcze ciągle promieniało światłem, ale wszędzie indziej wieczór tworzyły najróżniejsze odcienie i kształty kolorów niebieskich i fiołkoworóżowych.

- Takie jest życie - oznajmił Carson. - Las Dos Marias, nadjeżdżamy! - potem roześmiał się znowu: - I mówić tu o żółwiu i zającu!

A jego żona spytała:

- Gdzie coś zjemy? - obdzierała przy tym sreberko z butelki.

- Na Boga świętego, przecież dopierośmy wyruszyli!

- Nie zaraz, głupku. Ale w drodze zgłodniejemy. Jeszcze długo, zanim dojedziemy na miejsce.

- Później zerknę do przewodnika. A zresztą niewykluczone, że Bernardo będzie znał jakieś dobre miejsce.

- Tylko żeby to nie była znowu jakaś okropna dziura.

- Wszystko w swoim czasie. Weź na wstrzymanie. - W półmroku Carson uśmiechnął się chytrze do Pascoe'a. - Pan żonaty?

- Nie.

- Pan powiedział swoje nazwisko, ale jakoś nie dosłyszałem.

- Bartholomew.

- Ale co przedtem? Jack? Harry? - zgadywaniem chciał ułatwić sprawę.

- Edward - powiedział Pascoe, i to imię zabrzmiało bardziej nieprawdziwie, bardziej fałszywie niż poprzednie kłamstwa.

- Edward - powtórzyła kobieta, jakby wypróbowując to imię. - A więc, bądź pan tak dobry, Edwardzie, i potrzymaj mi to przez chwilkę.

Podała mu butelkę, potem otworzyła torbę lotniczą BEA i wydostała z niej trzy papierowe kubki.

- Moja Marlena zapobiegliwa jak prawdziwa skautka - stwierdził z dumą Carson. - Łyknie pan sobie, co?

- Oczywiście, że łyknie. Strzemiennego. No jazda, Gord. Rozlewaj.

- Tak jest, już się robi. - Carson wyciągnął korek i rozchlapując nalał do kubków. - No, to cyk!

- Nasze zdrowie! - wykrzyknęła przechylając głowę do tyłu.

Wyrastała przed nimi jakaś wieś, otoczona murami ze starych kamieni, a potem zniknęła hen, w tyle. Wczesne gwiazdy rozrzucone na niebie lśniły jak diamenty. Bernardo przy kierownicy nucił sobie cicho; puścił wycieraczki, żeby oczyścić szybę z rozduszonej ćmy. Kobieta przez chwilę majstrowała przy tranzystorku, co wywołało kakofonię piskliwych, niewyraźnych dźwięków.

- Łykniecie, Bernardo? To koniak!

- Nie, gracias.

- Powiedz, bracie, jak zmienisz zdanie.

- Senor!

- Zostaw go w spokoju, Gord. Przecież nawet w najlepszych warunkach jeżdżą jak wariaci.

Okna mieli do połowy opuszczone. Powietrze było czyste, z lekką wonią dymu drzewnego i bydlęcego nawozu. Ciemny kraj przelatywał obok nich, to płaski, to sfalowany, reflektory wymacywały zakręty drogi. Po prawej stronie rysowały się wzgórza, wypełniały najniższą część nieba. Ponuro zamyślony Pascoe czuł, jak pali go koniak. Drogowskaz strzałką wskazywał dokądś drogę, chyba do Jativa, ale nieważne dokąd.

- Zadowolony pan, żeśmy się stamtąd wyrwali? - spytał Carson.

- Oczywiście. - W tym miejscu potrzebny był uśmiech, więc postarał się o uśmiech, niczym aktor. - Oczywiście.

- Założę się, że oni wszyscy będą tam tkwili całą noc.

Byli teraz na długim, wysokim moście, przez uciekającą balustradę lśniła gwiazdami woda. Pokazało się parę pojedynczych domów, jakaś brama, jakiś łuk - podniszczone ślady arabskiej przeszłości. Odległość zaczynała coś znaczyć.

- Kobieta spytała nagle:

- Pan z Londynu, Edwardzie?

- Tak i nie.

- A więc skąd?

- Kingston w Surrey.

- A my z Wimbledonu... Wóz albo przewóz. - Musiało to mieć dla nich jakieś specjalne znaczenie. Znowu zaczęła kręcić przy radiu z niewiele lepszym rezultatem. - ZUpełnie do niczego w czasie jazdy - wyjaśniała przepraszająco i położyła aparat na podłodze koło swoich nóg.

W świetle reflektorów błysnęły ogniem oczy jakiegoś psa.

- Komu nalać? - butelka zamigotała w kobiecej dłoni.

- Mnie nie. - Pascoe cofnął swój kubek.

- Jest jeszcze dużo!

- Nie, dziękuję.

- Nie zapominaj o swojej lepszej połowie - wtrącił Carson.

- Nie ma obawy.

Wzgórza były teraz bliżej, ostro zarysowane na tle mnożących się gwiazd. Bernardo nie tracił czasu. Wskazówka wahała się pomiędzy dziewięćdziesięciu a stu kilometrami na godzinę, a pobocza tylko migały. Kaktusy, skały, sylwetki eukaliptusów - czasem jak zamazane smugi przesuwały się kępy trzciny, palm czy drzewek cytrusowych. Znowu pojawiła się i znikła jakaś wieś - cienie na pobielonych ścianach, nagryzmolony napis, kilkanaście migawek życia. DRoga rozgałęziała się, skręcili w prawo, zaczęli wjeżdżać pod górę; szybkość zmniejszyła się trochę.

- Jesteś pewien drogi, Bernardo?

- Senor?

- Las Dos Marias.

- Si, si. Las Dos Marias.

- Trzeba ich pilnować - mruknął Carson. Pogrzebał w torbie podręcznej i wyciągnął przewodnik, zaświecił górne światło. Kartkując znalazł wreszcie mapę i zaczął studiować. - Czy kto zauważył, co to było ostatnio?

- Poczułam tylko zapach i zupełnie mi wystarczyło.

- Hej, Bernardo? Która to szosa? Na Gandia? Olivia?

- Gandia? - powtórzył nic nie rozumiejąc Bernardo.

- Tak. Si. Gandia, Olivia, Vergel.

- Ach, comprendo, comprendo. - Szybkie spojrzenie przez ramię. - Alcoy.

- Alcoy, jak to?

- Alcoy, Elche, Murcia, Lorca... Almeria, Las Dos Marias.

- Okay, okay, rozumiem.

Kobieta uzupełniła zawartość kubka.

- Gord to prawdziwy Kolumb.

- Widzi pan - rzekł Carson podając mu otwarty przewodnik - jedziemy tym skrótem zamiast drogą wzdłuż brzegu.

Pascoe palcem przejechał po trasie. Odległości między miastami były oznaczone czerwono i po przeliczeniu całość wypadła mu bliższa dwustu pięćdziesięciu niż dwustu. MinęŁa już siódma trzydzieści, a więc część tej odległości już była za nimi, ale i tak mieli jeszcze przed sobą długą drogę. Nie żeby mu tak na tym zależało. Carsonowie mu się po prostu przydali i wciąż jeszcze była dopiero niedziela. Zajął go opis Las Dos Marias. “Miasto liczy 18 tysięcy mieszkańców. Uzdrowisko położone jest na skalistym półwyspie, pomiędzy morzem a pasmem górskim. Pochodzący z XIV w. Kościół San Andres był kiedyś meczetem i znajdują się w nim dwie statuy Najświętszej Maryi Panny. Nazwa miasta wiąże się z legendą o tych dwóch statuach. Warto obejrzeć muzeum (tkaniny szesnastowieczne, obrazy Moralesa i Zurbarana), a także zwiedzić obóz cygański na południe od miasta. W pobliżu piękne plaże. Golf. Żaglówki. Polowanie na kaczki. Najlepsze hotele: Cartagena, Avenida, La Espanola. Nocne lokale: El Lagarto...”

Podniósł głowę.

- Gdzie się państwo zatrzymają?

- W Avenidzie. Bardzo dobry hotel, a w każdym razie był dobry w ubiegłym roku. Prawda, Marleno?

- Doskonały. Golnij no jeszcze, Edward.

- Nie, dziękuję.

- Ależ tak!

- No to troszeczkę. - Butelka była już tylko w dwóch trzecich pełna.

- Z Malagi do Las Dos Marias jedzie się dwie godziny - mówił Carson. - Nawet gdyby nie było tej całej historii z samolotem, nie dojechalibyśmy tam wcześniej niż na dziewiątą. A może nawet na dziesiątą.

Kobieta zanuciła:

- Ty pójdziesz górą a ja doliną i mimo to będę w Dos wcześniej! - parsknęła śmiechem, podniosła kartonowy kubek w stronę pleców szofera: - Hip, hip, hura! na cześć tego jak-mu-tam!

Jechali wciąż pod górę, ale droga była dobra i szybka, wijąca się u podnóża stromych wzniesień, porosłych sosnowym lasem.

- O Boże - szepnęła. - Popatrz tylko na te gwiazdy.

Minęło pół godziny. Siedzieli w milczeniu i patrzyli na drogę nadbiegającą ku nim bezustannie. Wtem Bernardo wskazał palcem:

- Alcoy - oznajmił i rzeczywiście zobaczyli światła. - Po chwili wjechali do miasta, ale zaraz znikło - zbyt krótko to trwało, by pozostawić jakieś wrażenie. Ciepły zdrowy zapach sosen otoczył ich znowu. Kobieta popijała wytrwale, dwa razy tyle co Carson... “Zwolnij no trochę!” - powiedział w pewnym momencie, a ona szarpnęła się, zaperzona jak dziecko. Ruch na szosie był niewielki. Od czasu do czasu mijali lub wyprzedzali jakieś inne auto, to znów ciężarówkę pokonującą z trudem wzniesienia. Bernardo wiecznie trąbił, wystarczył najmniejszy zakręt albo ledwie dostrzegalna z daleka zjawa - ktoś pieszo albo uśpiony na wolno człapiącym mule; czasem trąbił zupełnie bez powodu. Wjechali już na największe wzniesienie. Teraz mieli z tyłu piętrzące się stromo urwiska górskie, a przed sobą długi kręty zjazd ku Alicante i nadbrzeżnym równinom. Nawet w świetle gwiazd widoki były wspaniałe, ale Pascoe stracił całe zainteresowanie dla piękna.

Carson wdarł się w zamęt jego myśli.

- Zaparkuje pan także w Avenidzie?

- Prawdopodobnie, o ile znajdzie się pokój.

- Znajdzie się, znajdzie, bracie. - Pocierał znacząco kciukiem o palec wskazujący. - Jasne? Wszystko na świecie od tego tylko zależy. Ale teraz, na początku sezonu, pokój nie będzie żadnym problemem.

Jutro, postanowił Pascoe, pozbędzie się franków, zacznie zmieniać marki, kupi buty, w ogóle się obsprawi. I zacznie myśleć. W tej chwili nie ma sensu. Ale to kretyństwo tak zupełnie nie mieć planu, dać się nieść prądom. Szczęście i nadzieja nie są wszystkim. Nawet Dunne - poważny, godny zaufania Dunne - musiał chyba mieć wszystko wcześniej obmyślone.

- Czym się pan zajmuje? - spytał ostrożnie Carsona, świadom, że to spowoduje wzajemne pytania.

- Ja? Mam firmę przewozową.

- Wóz albo przewóz - powtórzyła ze śmiechem jego żona.

- Pojedziemy wszędzie, potrafimy wszystko, rozumie pan? Nic dla nas za małe, nic za duże. Chce pan coś przewieźć, proszę bardzo, przewieziemy... w każdym razie rozmaitość jest.

Pascoe oczekiwał, że zaraz usłyszy podobne pytanie, ale nie. Zapadło znowu milczenie. Droga wciąż jeszcze malowniczo opadała, chwilami ukazywało się w oddali morze. Wreszcie wzgórza uciekły gdzieś w tył, wyjechali na równinę nabierali szybkości. Na drogowskazie widniał napis Alicante, ale okrążyli miasto, kierując się na Elche i pośród tropikalnej roślinności wzbijali chmurę pyłu, która osiadała na poboczach.

- Głodna jestem, Gord. Która może być godzina?

- Za kwadrans....

- Za kwadrans która, na miły Bóg?

- Dziesiąta.

- No więc jak?

- Burczy? - Carson zwrócił się do Pascoe'a.

- Trochę.

- No to wypatrujmy obaj, co?

- Jak mnie zawieziesz znowu gdzieś, gdzie mają tylko czosnek i ośmiornice, to dostaniesz po łbie - zapowiedziała kobieta. - O rety - podrzuciła głową - jakie świństwa oni tutaj jedzą!

Teraz po obu stronach drogi rozciągały się słone mokradła, puste i dzikie pod szerokim rozgwieżdżonym niebem. Przysadziste, trzciną kryte domostwa migały po bokach. Potem były palmy, gęstniejące w prawdziwy las w pobliżu Elche. Potem samo Elche podobne do zwałów cegieł, popielatoszare w świetle reflektorów, z wąskimi jak okopy uliczkami, budzącymi klaustrofobię. Wpatrywały się w nich ciemne twarze; obdarte dzieciaki goniły koło auta, wyciągając ręce.

- Prędzej! - wrzasnął Carson. - Słyszysz? Zjeżdżaj stąd, niech cię diabli!

- Co to takiego było? - ziewnęła kobieta, kiedy już wyjechali na pustą przestrzeń.

- Elch czy coś podobnego.

- Zupełnie jakby jakaś zakazana Afryka. - Dopiero teraz jej wymowa stała się trochę bełkotliwa.

Pascoe zmienił pozycję nóg. Noc migała za oknami, na niebie pojawił się księżyc. Można kupić sobie paszport, cała rzecz wyniuchać gdzie; to, co głosił Carson, jest prawdą. Żadnych więcej przypadkowych przejażdżek, choć ta była i pożyteczna, i nieszkodliwa. Żadnego jechania byle jechać. Był wprawdzie teraz przez krótki okres nieuchwytny. To fakt, ale gdzieś istnieją ludzie, którzy mogą sprawić, by był wolny naprawdę, na zawsze. Nowe nazwisko, jeden czy dwa dokukmenty i wszystkie granice staną przed nim otworem - na zawsze. Gibraltar, Tanger, Ceuta... Statki pasażerskie płyną na wschód i na zachód. Świat jest dość wielki, jeśli się wie, co trzeba zrobić. Taki Carson by umiał. Czy to nie paradoksalne? Jakiś bar portowy, dom noclegowy czy ciemny zaułek. W tym momencie Pascoe z przerażeniem uświadomił sobie, jak beznadziejnie on sam się nie nadaje, nie ma do tego smykałki. Nie wiedziałby nawet, jak i kiedy, zacząć?

Jechali dalej, wdzierając się znowu w głąb lądu, przez winnice i pola kukurydzy, gdzie każda wieś przypominała oazę swymi palmami i minaretem lub kościołem z kopułą. Po prawej stronie ciemne wzgórza przecinały niebo. Dopiero o pół do dziesiątej odkryli miejsce, gdzie kobieta skłonna była coś zjeść, a wtedy okazało się, że są już w pobliżu następnego miasteczka. Bernardo zaparkował na żwirowym podjeździe koło restauracji i wszyscy wysiedli zdrętwiali i wymiętoszeni. Na obydwu stronach muru najeżonego aloesami widniało porządnie wypisane “El Cubano”. Po głazach pięły się kwitnące kaktusy, a drzewka pomarańczowe zdobiły wyłożony cegłami dziedziniec.

- No i co? - spytał Carson przeciągając się, i przygładził ubranie.

Odpowiedzią kobiety było niewyraźne mruknięcie.

- Co to za jazgot?

- Cykady - wyjaśnił Pascoe.

Lokal był niewielki, może tuzin stolików i mały barek w patio. Trzy czy cztery stoliki zajęte. Wypili w barze po drinku, potem przez koralikową zasłonę przeszli na salę. Obsługiwał ich młody kelner o chudej pokutniczej twarzy. Nie rozumiał po angielsku, więc Pascoe zajął się zamawianiem. Butelkę koniaku pozostawili w wozie już prawie pustą, toteż kobieta była zgryźliwa i mówiła za głośno. Kiedy Pascoe podsunął, że warto by pomyśleć też o szoferze, Carson już miał się zgodzić, ale przerwała:

- Czemu? Przecież zapłaciłeś mu, no nie? Niech sam się o to martwi.

- Ale taka długa droga, Marleno.

- Przecież dostał tyle, ile powiedział...

- Och, daj spokój... Dobrze, bracie - zwrócił się do Pascoe'a. - Załatw pan, żeby mu dali coś do jedzenia. Zupełnie się zgadzam.

- Panie święty - zaczęła wyrzekać w chwilę później. - To ma być kurczak?

- Co, niedobre?

- Podobniejsze do wróbla. Jedźmy dalej, byle do Avenidy.

Rozmowa się rwała. Pascoe czuł wraz z winem przenikające ciepło i zmęczenie. Siedział wciśnięty pomiędzy Carsonów już tak długo, że nie doznawał żadnego niepokoju. Nawet kiedy tematem rozmowy stała się jego osoba, dalej był swobodny, dobrze obkuty w swoim nowym wcieleniu.

- Ileś dostał?

- Co to znaczy?

- No, urlopu.

- Och, dwa tygodnie.

- I tak się włóczysz bez celu?

Carson zajmował się tym wypytywaniem, wypełnianiem luk, nieznajomy z nieznajomym, a Pascoe miał na wszystko gotową odpowiedź.

- O, właśnie - skinął głową. - Włóczę się, zwykle tak robię.

- Znasz te strony?

- Nie, nigdy nie byłem tak daleko na południu.

- Spodoba ci się Las Dos Marias - powiedziała kobieta.

- A może nie. Może nie być w jego guście.

- Oczywiście, że będzie - odsunęła od siebie talerz. - O której tam dojedziemy, Gord?

- Jak nam szczęście dopisze, to około pierwszej.

- Raczej około drugiej - wtrącił Pascoe.

- Myślisz?

- To jeszcze kawał drogi.

- Ale w każdym razie była odmiana. - Carson przejechał językiem po zębach. - Założę się, że cała reszta dalej tam siedzi. Co, Marleno?

- Dobrze im tak, głupcom.

Wniesiono kawę, zapalili. I wtedy, całkiem bez uprzedzenia Carson zapytał obcesowo:

- Nie spytałem dotąd, co właściwie robisz?

- Siedzę w produkcji plastyku.

- Rzeczywiście? - Spotkali się wzrokiem, Carson gładził wąsy. - Widać wziąłem cię za kogoś innego.

Pascoe poczuł w gardle dławienie.

- Dlaczego?

- Przysiągłbym, że cię już widziałem.

- Gdzie?

Carson wypuścił dym, zanim odpowiedział.

- W Banku Zachodnio-Centralnym w Richmond. - Słowa padły jak kamień. - Załatwiałem tam wszystkie swoje sprawy, zanim przenieśliśmy się do Wimbledonu, i tam...

- Mylisz się...

- Był facet podobny do ciebie jak dwie krople wody...

- Pomyliłeś się. - Powiedział to o wiele za szybko, od razu zdał sobie sprawę, ale nie mógł przerwać. - W banku? Skąd ci to przyszło do głowy? - Próbował parsknąć śmiechem, ale kąciki ust mu opadły. - Jestem u Browna i Chambersa... Zawsze tam byłem.

- Ach, tak?

- Oczywiście, że tak.

- No, no. Że też się człowiek tak może pomylić. - Wzruszył ramionami. - Ale tam na lotnisku i potem, jak weszliśmy tu do światła, od razu mi to przyszło do głowy: No, przecież ja tę twarz już widziałem. Więc głowiłem się przez cały czas, kiedyśmy jedli i...

- Musiałeś mnie wziąć za kogo innego.

- Najwidoczniej. - Mina Carsona była nieodgadniona. - Brown i Chambers, mówiłeś?

- Tak.

- W każdym razie masz, bracie, sobowtóra, to pewne jak dwa a dwa cztery.

- Nigdy w życiu nie byłem w Zachodnio-Centralnym. - Tylko ogromnym wysiłkiem zdołał Pascoe powstrzymać się od wyjęcia na dowód paszportu. - Nigdy - powtórzył z płonącą twarzą.

- Dobra, dobra. - Teraz niewyraźny uśmiech. - Każdy może się omylić.

- A zwłaszcza Gord - powiedziała kobieta z naciskiem.

- Przyganiał kocioł garnkowi.

- Milutki jesteś.

Przypływ paniki opadł trochę, podczas gdy tamci dwoje droczyli się ze sobą. Pascoe był w oddziale richmondzkim przez rok, w dziale papierów wartościowych, Carson nie zgadywał. Spojrzał nerwowo na zegarek, zniechęcony, czując się coraz bardziej jak ścigany. Nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć Carsona, i to go w równym stopniu przerażało, jak sama niezwykłość faktu, że go rozpoznał. Przez cały ten czas okłamywał się tylko: zawsze, zawsze będzie w niebezpieczeństwie.

- Czy nie powinniśmy już ruszać?

- Chyba tak.

- Ale naprzód muszę iść sobie nos przypudrować.

- No to idź, moja droga, a my tymczasem załatwimy rachunek.

Odeszła ciężko, a Pascoe kiwnął, żeby dali rachunek.

- A to dziwna historia - Carson głośno rozmyślał. - Nie masz przypadkiem brata?

- Nie.

Kiwał głową, zupełnie nie rozumiejąc. Zapłacili wspólnie i wyszli na dwór. Bernardo siedział za kierownicą, ale wygramolił się od razu z uśmiechem tak promiennym, jak do bliskich przyjaciół.

- Dobre jedzenie? - Carson zaczął cudacznie gestykulować. - Bueno?

- Bueno, senor. Muy bueno, gracias.

Powietrze było dalej ciepłe, księżyc stał wysoko. Piłowanie cykad przytłumiało zgrzyt żwiru pod nogami, gdy szli w kierunku auta. Zaraz też wyłoniła się i Carsonowa i wszyscy wsiedli, znowu upychaąc się ciasno, a Pascoe poczuł, jakby był uwięziony. Las Dos Marias stawało się wobec tego miejscem, gdzie najwyżej spędzi noc. Rankiem musi wyjechać. Byłoby bezpieczniej, gdyby pozostał z całym tłumem - ale skąd mógł to wiedzieć? Jak w ogóle kiedykolwiek będzie umiał rozpoznać, co jest bezpieczne, a co nie? Los ma długie ramię i trudno przewidzieć, jakiego figla może spłatać!

Droga wciąż i wciąż nadbiegała ku masce samochodu. Wiatraków było dużo, rozrzuconych po równinie, a betonowe zbiorniki nawadniające stały wśród zbóż niby zjawiskowe stanowiska baterii. Miasto Murcia spowodowało zmniejszenie tempa, ale potem uwolniło ich znowu. Raz Bernardo zatrzymał się, by zatankować benzynę. Drogowskazy migały: Lorca, Almeria, Las Dos Marias, Motril, Malaga...

Europy przed nimi nie było już tak wiele. Parę razy charakter krajobrazu się zmieniał, niby sny pod wielkim księżycem z wolna przesuwały się horyzonty. Nie mówiono już więcej o Zachodnio-Centralnym, w ogóle niewiele mówiono. Dawało się odczuć te przeszło trzysta kilometrów. Pierwsza zasnęła kobieta, ale zanim dojechali do Lorki, Carson już także pochrapywał cicho. Tylko Pascoe trwał bezsennie; siedział pomiędzy nimi, jakby nie mógł się ruszyć z powodu jakiejś rany, ale nie czuł zmęczenia.


Rozdział siódmy

Kiedy Pascoe po raz pierwszy zobaczył Las Dos Marias, było to tylko jeszcze jedno dalekie zgrupowanie światełek, migających ku niemu poprzez równinę. Zapomniał już wszystko, co wyczytał w przewodniku, więc gdy podjechali bliżej, był z lekka zdziwiony, że duża część miasta uczepiona jest wyniosłego zbocza, które od głównego pasma wzgórz kierowało się nagle ku morzu. Droga, jakby znużona monotonią gajów oliwkowych i sadów cytrusowych, gwałtownie przeskakiwała tory kolejowe i ciągnęła się wśród piaszczystych wydm tuż nad spienionym brzegiem morza.

- Do jakiego hotelu, senor?

- Avenida.

Wśród diun przycupnęła kolonia przybrzeżnych willi i z nich już zaczęło się formować samo miasto Las Dos Marias. Nie minęło pół mili, a z szosy zrobiła się ulica, po obu jej stronach ciągnęły się podmiejskie sklepiki i bary. Na jakimś placu z figurą jeźdźca pośrodku Bernardo zatrzymał wóz przy grupce mężczyzn czyszczących leniwie latarnie, by zapytać o drogę.

Trochę dalej Pascoe zauważył molo portu i maszty jakichś małych stateczków, potem znów wielki kościół, do którego prowadziły szerokie stopnie. Skręcali po wielekroć w labiryncie wąskich uliczek upstrzonych balkonami, przebyli szeroką aleję, po której kursował tramwaj, potem jechali lekko wygiętą ulicą wzdłuż rzędu dużych murowanych domów. Wreszcie ukazał się po prawej stronie biały sześcian hotelu Avenida dyskretnie oświetlony, przybrany w górze kilkunastoma zwieszającymi się flagami - i Bernardo skręcił na podjazd.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział Pascoe, szturchając Carsona.

- Że co?

- Hotel.

- Hej, Marleno, wstań i świeć!

Otworzyła jedno zamglone oko.

- O Boże - jęknęła - moja szyja!

Ćmy leżące na kamiennym portyku wyglądały jak krzemienne groty. Była za kwadrans druga, a portier, z którego pomocą Bernardo wyjmował rzeczy z bagażnika, poruszał się tak sztywno i niemrawo, jakby odbył właśnie tę samą podróż co oni.

- Adios, senora, senores - Bernardo z zaczerwienionymi oczami podniół rękę ku czapce. Nie było czasu na dłuższe pożegnania. Zamruczeli coś w rodzaju podzięki, zanim weszli do środka.

- Dobra robota, chłopcze - powiedział Carson. - Muchas gracias... Będziesz mógł opowiadać, jak ci się raz udało prześcignąć samolot, co?

- Hasta la vista, senor.

- I nawzajem.

Obszerny hall był chłodny i dziwnie spokojny. Mężczyzna w recepcji powitał ich wąskim uśmiechem czekając, by Carson znalazł to coś, czego szukał po kieszeniach. Pascoe zapalił papierosa, a kobieta opadła na fotel.

- Nazywam się Carson.

- Państwo mają rezerwację?

- Oczywiście, że mamy. Drugi rok z rzędu przyjeżdżamy.

- Rzeczywiście? - sprawdził listę. - Ach tak. Pan i pani Carson... Państwo mają pokój 48. - Spojrzał na Pascoe'a: - A szanowny pan?

- Ja nie mam rezerwacji.

- Rozumiem. Jak długo zamierza pan u nas zabawić?

- Nie wiem jeszcze.

Powtórne przejechanie palcem po liście.

- Mogę panu zaproponować pojedynczy pokój, o ile to by panu odpowiadało. Czwarte piętro.

- Świetnie.

- A pańskie nazwisko...

- Bartholomew. - Czuł wyraźnie na sobie wzrok Carsona, wciąż jeszcze ciekawego.

- Carson spytał:

- Czy chce pan nasze paszporty i tak dalej?

- Nie, nie będą potrzebne. Proszę tylko tu podpisać i, może już rano, każde z państwa będzie łaskawe wypełnić ten formularz...

Carson podpisał pierwszy, a potem patrzył, jak Pascoe podrabia podpis Bartholomewa.

- Wygląda, że będzie pan potrzebował butli z tlenem - powiedział.

Nie szkodzi.

- Jaki mamy pokój, Gord?

- Czterdzieści osiem.

- Czy okna wychodzą na front, o to mi chodzi. Jeżeli na rynny i tylne podwórka, to niech jeszcze poszukają.

- Państwo są na pierwszym piętrze, senora, z widokiem na zatokę.

- No, to w porządku.

Ruszyli za niosącym walizki do windy i razem pojechali w górę. Na pierwszym Carsonowie wysiedli.

- Pewnie zobaczymy się przy śniadaniu.

Pascoe skinął głową.

- Mam nadzieję.

- O, mnie, to na pewno nie. - Ziewnięcie kobiety podobne było do warknięcia. - Raczej może na lunchu. Dobranoc w każdym razie.

Po odprowadzeniu Carsonów portier zawiózł Pascoe'a do jego pokoju na czwarte piętro. Kiedy tylko został sam, wyszedł na balkon i powoli rozejrzał się po światłach rozsianych w dole. Inny pokój, inny widok, szara walizka i pieniądze - nic się nie zmieniło. Wczoraj byłby się może od razu spłoszył i uciekł, ale dziś już nerwy trochę mu okrzepły. Odjechać nie zobaczywszy się więcej z tamtymi oznaczałoby podsycić podejrzenia Carsona. Postąpi zgodnie ze swoim planem, o ile to planem można nazwać, a potem wsiądzie w pociąg do Malagi. Kolejne etapy przechodziły i mijały, teraz będzie Malaga, potem coś innego, a wreszcie - co?

Spojrzał na gwiazdy i zadrżał, jakby mu nagle zrobiło się zimno. Obolały, cofnął się do pokoju i zrzucił ubranie. Dziewięć tysięcy funtów; prawie sześć lat w pętach Zachodnio-Centralnego... Wydawało mu się, że to już całe życie upłynęło od chwili, kiedy po raz pierwszy wykonał to porównanie, i poczuł się z jednej strony oszukany, a z drugiej wystraszony. Pomyślał o Lambie i o tym pierwszym oszustwie, o straceńczym kroku, który doprowadził go ostatecznie aż tutaj. Ta gra wydawała się wtedy tak prosta. Niewymownie znużony zgasił światło i wsunął się do łóżka. Na horyzoncie zaczęły migać bezdźwięczne błyskawice niby falowanie jakiejś wielkiej zasłony, ale tego nie widział. Niemal w tej samej chwili, kiedy głową dotknął poduszki, zapadł w głęboki sen.

Ucieczka była zupełna, nie śnił wcale. Następne, co sobie uświadomił, to słońce przechodzące czerwono i ciepło przez zamknięte powieki. Zbudził się od razu i oparty na łokciu odruchowo sięgnął pod łóżko, żeby sprawdzić, czy walizka jest na miejscu: strach nauczył go tego instynktownego gestu. Odsunął ubranie na bok i wstał, wyjrzał na gładkie opalowe o poranku morze, a równocześnie myśl o tym, że Carson go rozpoznał, zaczęła drążyć go jak raz po raz padające na kamień krople wody.

Za basenem hotelowym i spryskiwanymi właśnie trawnikami w wielobarwnym nieładzie opadało ku morzu Las Dos Marias. Wzrok Pascoe'a przesuwał się po żebrowanych rdzawych dachach, po palmach tu i ówdzie wykwitających jak wybuchy szrapneli aż do portu, hen, w dole, i gęstych uliczek samego centrum miasta, potem na lewo do stacji kolejowej, na prawo do kościoła z zieloną kopułą. Za bladą wyrwą utworzoną przez drzewa głównej alei mieściła się corrida. Stał dość wysoko, widział więc piaszczyste półkole areny i wznoszące się rzędy miejsc, a dalej za nimi znowu wille i wysokie hotele.

Morze i niebo zlewały się mgliście na horyzoncie. Dochodziły do niego jakieś głosy: śmiech z innego balkonu, słaby turkot dalekiego pociągu... Odwrócił się plecami od tego wszystkiego - ot, jeszcze jedno miejsce, skąd zaraz wyjedzie, jeszcze jedna nie wysłana kolorowa pocztówka. Ogolił się i przebrał, wyciągnąwszy brązowe spodnie i jasnoniebieską sportową koszulę. Fałszywe dno w walizce ani drgnęło. Wyjął resztę peset, franki i pięć tysięcy marek i zszedł na dół do jadalni, gdzie znalazł stolik z widokiem na zieloną sadzawkę otoczoną półkolem kwitnących krzewów. Sok, bułki, masło, czarna kawa; zjadł mało, zapalił papierosa.

- Numer pokoju, senor?

- Sto trzynaście.

W hallu przed wyjściem w poranny blask nałożył ciemne okulary. Czekającą pod hotelem taksówką zjechał w dół ze wzgórza. Sklepy usiłowały wystawami przyciągnąć oczy turystów, a prawie każda cena podana była także i w dolarach. Pospieszył się trochę za bardzo, ale niektóre sklepy już otwierano i w jednym kupił sobie zamszowe półbuty do kostek; na zapłacenie starczyło mu akurat franków. Nałożył je od razu, a swoje czarne zabrał zapakowane. Dowiedział się, że banki otworzą dopiero o dziesiątej, więc tymczasem poszedł do Informacji Turystycznej spytać się o pociągi do Malagi. Okazało się, że chodzą co godzinę, punktualnie o pełnej godzinie. Przy okazji wziął z kontuaru folder tylko dlatego, że zobaczył na nim nazwę Tanger. Była dopiero dziewiąta trzydzieści. Przez chwilę spacerował bez celu: targ warzywny, skwer znowu z pomnikiem kogoś tam na koniu, oblepiona plakatami arena corridy... Odkrył główną aleję i wkroczył na nią koło hotelu La Espanola. Jedną stroną alei jeździły tramwaje, a przez środek od końca do końca ciągnął się pas zieleni, wzniesiony trochę nad poziom ulicy wysadzanej platanami, pomiędzy którymi stały żelazne ławki. Przeszedł przez ruchliwą jezdnię i wybrał sobie ławkę w półcieniu. Wydało mu się, że jest goręcej, niż powinno być o tej porze dnia. Położył paczkę koło siebie na ławce, wytarł twarz i spojrzał na trzymaną w ręku kartkę:

Codziennie z Malagi

Wycieczki do Tangeru

Samolotem lub statkiem”

Jakaś kobiecina z krostowatym dzieckiem na ręku podeszła prosząc o wsparcie. Dał jej parę peset i pomyślał prawie z zazdrością, że ona może otwarcie prosić o to, na czym jej zależy. Przeczytał reklamę jeszcze raz, potem zmiął kartkę, zdecydowany wreszcie. Najwyższy czas przestać myśleć kategoriami turysty. Na głębokiej wodzie utrzymać się mogą tylko ci, co umieją pływać, a więc musi się tego nauczyć, i to szybko, zanim minie termin, jaki nieświadomie wyznaczył mu Bartholomew; potem już nieubłaganie nastąpi to, co się stać musi: czwartek nie będzie czekał. Byle tylko udało mu się uspokoić jakoś myśli i serce, by móc widzieć jasno. Spoglądał na poważne hiszpańskie twarze mijających go ludzi. Najbezpieczniej czuł się w dużych skupiskach ludzkich, a przecież i to bezpieczeństwo było złudzeniem, już się o tym przekonał. Całą tę ucieczkę organizuje źle, bo po amatorsku, z tym wydawaniem pieniędzy po troszku, tym kupowaniem odpowiedniego obuwia po to tylko, żeby oszczędzić sobie niepokoju, jaki rozbudzić by mogły zdziwione spojrzenia, tym parogodzinnym opóźnieniem ze względu na Carsonów... Jeżeli ma zdobyć wolność, musi być odważny. Wszystko da się załatwić; stale, niezmiennie przekonywał się o tym.

No, bo co innego mogą dać pieniądze? Szczęście?

Była za minutę dziesiąta. Obojętne, który bank wybrać. Upał wydał mu się raptem nie do wytrzymania, zachwiał się wstając z ławki, usiadł więc znowu. Parę gołębi wzbiło się w górę i z trzepotem skrzydeł leciało wzdłuż pasa zieleni. Przyglądał się im nie zdając sobie z tego sprawy. Nie mógł zrozumieć, dlaczego drzewa się ruszają - nie było wcale wiatru. Panował absolutny dławiący bezruch, a mimo to wszystkie liście na drzewach szumiały; pomyślał, że chyba jest chory. Jakiś jęk wypełniał mu uszy. Potrząsnął głową i znowu spróbował wstać. Ludzie stłoczeni na chodnikach rozglądali się to w tę, to w tamtą stronę i zwalniali kroku trochę tak jak na filmie, który ma się zaraz zatrzymać. W jakiś niezrozumiały sposób jęk spotęgował się, przemienił w niski przytłumiony ryk. Drzewa zaczęły się przeginać, jakby wichura przeleciała po ich wierzchołkach. Pascoe zatoczył się, uchwycił żelaznej ławki. Wrzask kobiecy przenikliwy i nieprzerwany zjeżył mu włosy na głowie. Czuł, że ławka wibruje pod jego rękoma, zupełnie jakby przepływał w niej prąd elektryczny. Odepchnął się jak najdalej i w tym samym momencie grunt zachwiał się, a nim rzuciło o ziemię.

Oszołomiony potoczył się na bok. W zwolnionym tempie szpara pojawiła się na ścianie domu towarowego po przeciwnej stronie ulicy i stopniowo, szarpaną linią posuwała się od dołu ku górze. Patrzył ogłupiały wśród spadających gęsto liści i widział, jak szpara coraz bardziej rozszerza się poprzez pięć kolejnych pięter. Bez specjalnego przerażenia obserwował, jak te piętra rozdziawiają się szeroko, a meble, lodówki, zabawki i garnki zaczynają wylatywać na ulicę. Wszędzie wokół niego asfalt pękał z suchym syczącym odgłosem, ale on nie mógł oderwać wzroku od budynku. Kłąb kurzu wzbił się w górę. Dwie dziewczyny runęły, kiedy oderwał się kawał jednego z górnych pięter - jedna leciała z rękami rozłożonymi szeroko, druga zakrywała twarz - i nawet wtedy nie czuł przerażenia. Z uczuciem, że to wszystko nieprawda, zaczął się znowu gramolić, by stanąć na nogi. Wydawało się, jakby różne niewiarygodne rzeczy działy się wszystkie równocześnie. Tramwaj nadjeżdżał zgrzytliwie. Z dziwnie wyostrzoną spostrzegawczością widział, jak motorniczy rozpaczliwie stara się zahamować, a równocześnie tuż przed wozem szyny wypryskują w górę z bruku ulicy. Pałąk zeskoczył z obwisłych raptem drutów i cały tramwaj przechyliwszy się na bok runął z łoskotem w tumanie kurzu.

Ziemia drgała dalej i Pascoe znowu kurczowo chwycił się ławki. Poprzez kłębiącą się zasłonę wapiennego pyłu zobaczył nagle, jak fronton budynku stopniowo się wybrzusza. Skamieniał, nie mógł nawet drgnąć. Przez długie sekundy fasada zdawała się utrzymywać w równowadze, a potem na wysokości jakichś siedmiu metrów w jednej poziomej linii zaczęła pękać, kruszyć się, by obsunąć się w ciężkim słoniowym skłonie. Wreszcie z odgłosem jakby potwornego ziewania cała frontowa ściana runęła w przód, w jego stronę, niby ogromna nadciągająca fala.

Paraliż opuścił go, poczuł, że biegnie potykając się jak pijany ku jezdni. Nie był sam. Wszędzie dokoła biegli inni ludzie, a jakiś mężczyzna z zakrwawioną twarzą minął go krzycząc głośno. Nagle Pascoe upadł na ziemię koło nieruchomego samochodu. Jezdnia, na której leżał, przypominała kolejkę górską. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, te same okropne drgania, te same groteskowe akrobacje innych zszokowanych ludzi. Teraz dopiero poczuł gdzieś w głębi zaciskające się kleszcze strachu. Nawet powietrze drżało także, zniekształcając to, na co patrzył. Ciężkie, trujące chmury wydymały się po obu stronach alei, a co parę sekund widać było kaskady kamieni i gruzu płynące jak w nowym paroksyzmie torsji, gdy walił się inny budynek.

Łoskot nie ustawał. Drgająca powierzchnia jezdni pluła żwirem w oczy Pascoe'a. Jak długo trwało to wszystko, nie zdawał sobie sprawy, ale nagle poczuł, że ruch pod nim ustał. Podniósł głowę oszołomiony i ogłupiały. Auto, przy którym leżał, kołysało się dalej na resorach. Po angielsku zawołał do człowieka siedzącego za kierownicą: “Co się stało?” - Nie otrzymał odpowiedzi - tamten, szary na twarzy, mrugał oczami wpatrzony prosto przed siebie, ale Pascoe zrozumiał raptem, co to było. Stopniowo znaczenie tego koszmaru zaczęło się w nim umacniać. Przewrócił się kaszląc i spojrzał po alei. Platany środkowego pasa zieleni wyginały się pod dziwnymi kątami, a potrzaskany asfalt spiętrzył się w nieruchome już fale o ostrych brzegach. Słońce było przymglone, światło miało kolor siarki. Co chwila waliły się jakieś domy. Ze wszystkich stron, z bliska i z daleka dochodziły krzyki; Pascoe szarpnął się do tyłu, kiedy fasada narożnej kamienicy runęła z łoskotem grzmotu na całą szerokość alei, pochłaniając kilkanaście biegnących postaci i roztrącając pojazdy niby patyki niesione prądem.

Instynktownie rzucił się ku nim. Dysząc dobiegł na miejsce i w kłębach pyłu zaczął szukać wśród zwałów gruzu. Szkło błyszczało w kobiecych włosach, widać było tylko jej głowę. Przykucnął obok i zaczął jak szalony odrzucać gruz z jej piersi i brzucha i po chwili pożałował, że to robił, tak potworny widok mu się odsłonił. Pracował dalej, jeden z wielu już teraz. Ktoś wołał grzecznie: “Por favor... por favor”, Pascoe znalazł policjanta, który miał przywalone nogi. Odkopał je, pomógł mu się podnieść. Ruszył dalej. Pogruchotana zielona ciężarówka leżała bokiem, tylne koła kręciły się jeszcze; słychać było motor idący równo i nieprzerwanie. Wyciągnął przygniecionego, lecącego przez ręce szofera i wyłączył stacyjkę. “Madre - szlochał mały chłopczyk, łzy płynęły po jego ubrudzonej buzi - madre, madre...” Pascoe popatrzył na niego poprzez opadający gęsty pył, oniemiały z żalu, opanowany na chwilę jakimś rozpaczliwym, przerażającym bezwładem.

Nowy wstrząs trwający sekundy znowu poruszył ziemię, a on, słysząc ponownie głęboki podziemny jęk, padł na czworaki. Zwrócony był w kierunku hotelu La Espanola i z odległości mniej więcej stu kroków widział, jak cały gmach zaczyna się rozsypywać w kawałki. Wyglądało, jakby się obtapiał z wierzchu. Wolno, nieprawdopodobnie wolno, tracił swój kształt wysokiego prostopadłościanu, rozpływał się - pokój po pokoju, piętro po piętrze - osiadając ku dołowi, obłażąc ze skóry ze wszystkich stron, poszerzał się przy podstawie, aż utworzył się z niego ogromny zbakierowany stożek, z wierzchołka którego sterczała obudowa windy i chwiała się pośród bijącego w górę tumanu brudnego pyłu.

To wtedy właśnie Pascoe poczuł, że traci zmysły. Ogarnięty przemożną chęcią ucieczki puścił się pędem - obojętne dokąd, byle dalej. Przebiegł z pięćdziesiąt kroków, zanim zdał sobie sprawę, co robi. Przewrócone drzewo zmusiło go do ostrożności i podczas gdy zwalniał, zdołał się jakoś wziąć w garść. Zatrzymał się i popatrzył za siebie na aleję zniszczoną prawie zupełnie. W półmroku ludzie poruszali się po omacku we wszystkich kierunkach, pochyleni, jakby pod ostrzałem snajpera próbowali uniknąć trafienia. Wirowało mu w głowie, uszy miał zatkane. W pobliżu jakaś kobieta przykucnęła koło wyrwanego słupa latarni, poruszała niemo wargami, a dalej ślepy sprzedawca losów otwierał i zamykał usta patrząc w górę. Potem nagle głosy buchnęły w Pascoe'a znowu - ich głosy i wiele innych, męskie przekleństwa, kobiece urywane pacierze i zduszone krzyki przysypanych.

Stopniowo powietrze oczyszczało się; słońce prażyło jak sztaba rozżarzona do białości. Stopy opływała mu woda z rozbitej fontanny, gdzieś w głębi za plecami. Miał wrażenie, jakby zatracił zdolność działania. Bezmyślnie zauważył wielki zegar zwalony wraz z kawałkiem muru - leżał, tarczą ku górze, bez wskazówek całkiem tak, jakby i sam czas dobiegł końca. Pod zegarem zobaczył sterczącą nogę pozbawioną buta. Prawie wbrew woli przyklęknął i zaczął ciągnąć z wysiłkiem, ale natychmiast zorientował się, że próbuje odkopać manekin wystawowy. Ze zniechęceniem wstał i jął rozglądać się wokoło, wstrząśnięty tym, co widzi i słyszy, nie wiedząc, gdzie się zwrócić, od czego zacząć.

Trochę dalej grupa żołnierzy gwałtownie rozkopywała pagórek gruzu i kamieni. Pascoe przyłączył się do nich. Czuł, że nerwy ma napięte jak rozdzwonione druty, a głowę rozdziera mu krzyk. Pracując z wariackim pośpiechem odkopali spod gruzów troje ludzi- kobietę i dwóch mężczyzn tak potwornie oblepionych ziemią, że nie można było poznać, czy żyją, czy nie. Światło było teraz ostre, niemiłosierne. Pył zatykał mu nozdrza, dławił w gardle; czuł, jak przytłumiona dotąd świadomość tego całego koszmaru wzbiera w nim, a potem spływa kropla po kropli nieoczekiwaną słabością, szarpie wszystkie zmysły przerażeniem wobec tej nagłej śmierci, ran, a jednocześnie oszałamiał go zbijający z nóg cud przeżycia. A potem nagle nie mógł więcej dźwigać ani ryć w gruzach. Cofnął się i oparł o połamany stragan próbując opanować mdłości. PIes ze skowytem przeczołgał się ciągnąc zad, przeszła zataczając się dziewczyna z rozerwaną bluzką i twarzą umazaną jak cyrkowy błazen. “Antonio... Antonio...” Wszędzie wokoło ludzie poruszali się ogłuszeni, oszaleli, jedni samotni, załamani wewnętrznie, inni w nieporadnych grupkach próbujący wydobywać zasypanych. Jakiś nie pasujący do otoczenia głos nawoływał ostro po angielsku: “Tędy, tędy!”

I nagle wśród tego wszystkiego Pascoe przypomniał sobie o pieniądzach.

Już przedtem coś odmiennego niż strach usiłowało znaleźć trochę miejsca w jego świadomości, i to właściwie od momentu tamtego pierwszego wstrząsu, ale dopiero teraz, całkiem jakby powracał do przytomności, uderzyło go z całą siłą.

Walizka!

W nagłym przerażeniu oderwał się od straganu i jak tylko mógł najszybciej ruszył w stronę Avenidy. Pod nogami trzeszczało szkło. Uszkodzona rura gazowa buchała ogniem, zniszczenie jednak nie było zupełne. Tu i ówdzie poza połamanymi drzewami i plątaniną drutów stały nie naruszone całe budynki, więc jego nadzieja zaczęła wzrastać, choć przy bliższym przyjrzeniu się stwierdził, że i te domy miały spękania od góry do dołu, a niektóre trzymał jakby tylko sam tynk.

Pamięć nie była mu przewodnikiem w odnajdywaniu dokładnego położenia hotelu. Szedł z uporem, myśląc w zapamiętaniu tylko o sobie. Jakiś mężczyzna zdążający w przeciwną stronę przypadł do niego i dzwoniąc zębami dopytywał się, jak tam jest bliżej portu. Pascoe potrząsnął głową, spiesząc w kierunku wzgórza. Szkliste oczy żyjących i zakurzone powieki martwych zdawały się go oskarżać, ale nie mógł się zatrzymać. W końcu rozpoznał murowane wille i kamienice po obu stronach ulicy łagodnym łukiem wznoszącej się ku Avenidzie. Stwierdził, że ucierpiały, ale nie bardzo - tu zerwany narożnik, tam wielka dziura - toteż nabrał otuchy. Bez ruchu prawie, zlany potem, pośród powszechnego pandemonium, zastygły w jednym jedynym dążeniu wypatrywał przed sobą znaku rozpoznawczego hotelu: flag powiewających na długim płaskim dachu.

Wreszcie z niewymownym poczuciem ulgi zobaczył je, zwisające nieruchomo tuż przy drzewcach w bezwietrznej duchocie. Pozbywszy się tego najgorszego strachu, przyspieszył kroku, a hotel wznosił się coraz wyżej spoza przysłaniających go dotąd drzewek laurowych. Nieliczne powierzchowne spękania rysowały się w poprzek górnych pięter, ale poza tym wszystko wydawało się cudownie nietknięte. Pokój 113 - klucz miał w kieszeni. W ciągu paru minut zdoła pójść i wrócić. Jakiś tłum falował na trawniku koło sadzawki, ale nikt go nie zatrzyma. Nikt...

I wtedy, w tym samym momencie, kiedy skręcał na podjazd, nastąpił trzeci wstrząs. Krótki i ostry, jak złośliwe przypomnienie, złapał go w pół kroku. Usłyszał własny krzyk. Z ręką wyciągniętą, jak gdyby próbował powstrzymać ten cios, patrzył osłupiały, jak Avenida zaczyna się rozpłaszczać w ogromną, obrzydliwą, dymiącą kupę gruzów.


Rozdział ósmy

Wyglądało to tak, jakby ładunki dynamitu podłożone pod fundamentami zapalono jednocześnie. Był tylko jeden potężny chrzęst. Przez jakąś króciutką chwilę można było sądzić, że cała zewnętrzna skorupa hotelu pozostała nietknięta; potem od niechcenia oklapła niby akordeon z rozdzierającym uszy trzaskiem i łomotem. Żółta chmura pyłu buchnęła w górę i na boki; potłuczone szkło i odłamki kamieni z dzikim sykiem rozpryskiwały się na wszystkie strony. Pascoe szarpnął się w tył osłaniając twarz. Avenida, przeciwnie niż La Espanola, błyskawicznie własnym ciężarem została zgnieciona. Wstrząs skończył się tak samo gwałtownie, jak się zaczął. Wszystko trwało zaledwie parę sekund. Teraz napływała cisza, równie intensywna i szokująca jak hałas, który ją poprzedzał. Tylko pył wciąż jeszcze wzbijał się w górę: im wyżej, tym rzadszy, niby kolumna wznosząca się ku pustemu niebu.

Jedna myśl, nic, tylko jedna myśl panowała w małym zakątku mózgu Pascoe'a, który nie przestał funkcjonować. Załamując ręce, otumaniony doszczętnie wpatrywał się jak idiota w ogromną spłaszczoną ruinę. Gdzieś tam wśród bezładnych zwałów kamieni i gruzu znikł pokój 113. Każde piętro przestało być sobą. Kawałki ścian sterczały bezsensownie poprzez powyginane powierzchnie do niedawna poziome. W niektórych miejscach dach był tak stromy, że przypominał pokład przechylonego na bok lotniskowca.

Pascoe nie mógł uwierzyć w to, na co patrzył, a gdy minęła pierwsza chwila otępienia, jego umysł wciąż jeszcze nie panował nad zgrozą. Bezskutecznie szukał wzrokiem jakiegoś poznawczego szczegółu, ale zdołał umiejscowić tylko te części dachu, które przegięte były w jego stronę. Sterczał kawałek brudnej ściany, jeszcze sypał się z niej gruz. Jakaś klatka schodowa biegła od lewej strony ku prawej jak pomost nad przepaścią, a na niej uczepiony wisiał zgnieciony fortepian. Jakieś drzwi zaklinowane pomiędzy dwoma sterczącymi blokami kamienia rysowały się w połowie wysokości rumowiska. Balkony z kutego żelaza dyndały niby breloczki na wduszonych w głąb fasadach, gdzie dotąd wcale nie było balkonów...

Osaczały go nowe wrażenia wszędzie, gdzie tylko rzucił okiem. Był w pełni świadomy, że sytuacja jego jest beznadziejna, ale właśnie ta desperacja zmusiła go, by potykając się ruszył wokół rumowiska. W niektórych miejscach miał wrażenie, jakby cały hotel wywrócił się podszewką na zewnątrz. Mnóstwo najróżnorodniejszych mebli, częściowo potrzaskanych, częściowo jakby nietkniętych, zalegało powyginane, krzyżujące się płaszczyzny podłóg czy sufitów. Jeżeli nie liczyć opadania pyłu i od czasu do czasu obsypywania się gruzów niby drobnych potoków lawy - wszędzie panował już spokój. I było tak cicho, jakby Avenida przemieniła się w tę kupę gruzu przed wieloma godzinami czy nawet dniami - a nie w ciągu ostatnich dwóch minut.

Pascoe szedł tak blisko ruin, jak mógł się odważyć - po trawie usianej palmowymi liśćmi, pomiędzy pięknymi klombami kwiatów, przez skalne ogródki koło startych na miał przybudówek i z powrotem na podjazd. Raz potknął się i runął jak długi. Ledwie zdawał sobie sprawę z obecności innych ludzi, którzy jak błędni okrążali gruzy.

Ale nagle, właśnie w chwili kiedy zawracał w stronę frontowego trawnika, usłyszał jakieś krzyki, coraz donośniejszą wrzawę wielu podnieconych głosów. Zebrani tu mieszkańcy hotelu byli w nocnych strojach, jakaś kobieta w szlafroku leżała łkając na trawie. Inna klęczała i tuliła do siebie dwoje małych dzieci. Parę osób wciąż jeszcze stało zastygłych w niedowierzaniu, podczas gdy inni chodzili nerwowo zupełnie bez celu to tu, to tam, jakby nie mogli się powstrzymać. Kilku mężczyzn wdrapywało się już na leżące na skraju zwały gruzu. Trzęsąca się dziewczyna w czerwonym dwuczęściowym kostiumie kąpielowym wybuchnąła nagle płaczem, kiedy reszta wody z dziwacznym cmoknięciem niespodziewanie wyciekła z uszkodzonego basenu.

Pascoe zwolnił i stanął zdumiony, zwłaszcza że w tej chwili ani widok zabitych, ani jęki bólu nie odwracały jego uwagi od myśli o własnej klęsce.

- Widział go pan? - usłyszał, jak ktoś woła do niego histerycznie. - Widział go pan? - wołał gruby mężczyzna w pasiastej piżamie. - Właśnie wszedł do środka na moment przedtem. Przestrzegałem, mówiłem, żeby nie szedł, ale powiedział, że jego żona tam została.

Kelner pobiegł do przodu, zwinął dłoń w tubę i zaczął wołać po hiszpańsku do ochotniczych ratowników:

- Wracajcie, wracajcie! Nic nie można zrobić! - Machał serwetką w ich kierunku, jakby chciał odpędzić muchy.

Pascoe przybliżył się jak automat, a ten w pasiastej piżamie ruszył za nim - potrzebny mu był ktoś, kto by rozładował jego wzburzenie. Twarz miał szarawą.

- Mówiłem mu, żeby nie szedł. Powiedziałem: “Wystarczy jeszcze jeden taki wstrząs czy nawet mocniejszy podmuch wiatru i wszystko runie jak domek z kart”. - Słowa płynęły mu z ust jak w jakimś transie. - No i właśnie. Właśnie tak runęło. Nie mógł dojść dalej niż na półpiętro...

Pascoe uciekł od niego; wdrapał się do tamtych, którzy odrzucali gruz. Pogięta podłoga tworzyła nad ich głowami rodzaj półki, na której widać było resztki sypialni. Na prawo i na lewo wszędzie poszarpane starczyny, nieruchome kaskady kamienia i resztki przeróżnych urządzeń. Pokój 113 wychodził na front, a właśnie od tej strony był front hotelu, ale na tym kończyły się znaki rozpoznawcze. Oto wygięta płyta dachowa wduszona tak, że oddalona była teraz o niecałe dziesięć metrów od ziemi. Wszystko, co było pod nią, pogięło się, zgniotło albo zostało starte na pył, unicestwione. Nie było nawet sensu zaczynać. A przecież szarpał i odgarniał bryły razem z innymi, nie zwracając uwagi na przestrogi rzucane z trawnika. Jeszcze i inni poszli za ich przykładem zmuszeni jakimś wewnętrznym nakazem, gdy tylko otrząsnęli się z szoku. Ale właściwie to od początku skazani byli na przegraną, to był tylko gest, nic więcej. Ich gorączkowa aktywność z minuty na minutę słabła, zwłaszcza że raz po raz zsuwały się wywołane przez nich lawiny. Jakiś mężczyzna bez marynarki krzyknął, żeby ucichli, i pochylając się nad szparą pomiędzy belkami wołał: “Czy mnie słyszycie? Czy mnie słyszycie?” Góra gruzu milczała jak przedtem. Wszyscy czekali, przechyliwszy głowy, nastawiając uszu, podczas gdy on znowu nawoływał.

- Nie warto. - Ktoś inny położył kres czekaniu. - Mogą być w każdym miejscu. Nie wiemy nawet, do jakiego pokoju szedł. - Ze zrezygnowanym wzruszeniem ramion, potykając się schodził po gruzach w dół. Reszta, jeden po drugim podążyli za nim. Nie minęła chwila - z pagórka zeszli wszyscy, pozostał tylko Pascoe. Pracował dalej, pod wpływem rozpaczy i otępienia pewien tylko jednego, że cała jego przyszłość leży pogrzebana gdzieś tutaj, że bez walizki jest zgubiony. Ilekroć udało mu się wyszarpać jakiś kawał muru i odrzucić - miał wrażenie, że własny cień go przedrzeźnia. Im częściej z trawnika nawoływano go, by wracał, tym gorliwiej pracował. Jakiś człowiek mówiący krótko i urywanie wdrapał się do niego i próbował go przekonać.

- Proszę - powtarzał raz po raz, ciągnąc Pascoe'a za ramię. - To niedobrze. Niedobrze. C'est inutile.

Coraz silniejsze obsypywanie się gruzu zmusiło ich wreszcie do wycofania się. Gdzieś głęboko w samym środku zniszczenia znowu coś się zawaliło z potwornym trzaskiem. Koło basenu trwał jazgot wielu głosów, wielu języków, a część ich skierowana była do niego.

- Niech pan zrozumie i tak nic by się nie dało zrobić...

- Setki tysięcy ton...

- Nie ma szans, żadnych szans, mówię panu...

- Tylko wojsko mogłoby to odwalić...

Pascoe osunął się na trawę. Śmierć mógł zrozumieć. I zniszczenie. Ale nie to, co jego spotkało. Zamknął oczy i w udręce przycisnął ręce do czoła.

- To pański przyjaciel? - Starsza kobieta o pomarszczonej twarzy i opadających na twarz włosach pochylała się nad nim. - Czy może krewny?

Spojrzał na nią. Miała blade drżące wargi.

- Kto?

- Ten mężczyzna, ten w sportowym blezerze?

- Nie.

- Pan tak bardzo się starał, więc myślałam...

- Nie.

- Mówią, że wrócił po żonę...

Poszła gdzie indziej, właściwie bez celu, a przecież poruszała się spokojnie, jak na przyjęciu. Powoli coś docierało do świadomości Pascoe'a, wydobywało go z otchłani jego obsesji.

Jakby śnił, rozejrzał się wkoło, za Carsonami; wstał i dogonił odchodzącą.

- W sportowym blezerze, mówiła pani?

- Tak.

- Jak to się stało?

- Nie było pana tutaj?

- Nie.

- Kiedy minął pierwszy wstrząs, polecono nam wszystkim wyjść. Zebraliśmy się na trawniku. Poszło nawet całkiem sprawnie. - W jej oczach był jakiś otępiały wyraz, a głos brzmiał dziwnym sztucznym ożywieniem. - Dyrektor hotelu próbował sprawdzić obecnych po nazwiskach. Pracownicy chodzili dookoła i wołali pod oknami, jeden miał też dzwonek. Nie odważyli się wejść do środka, bo tymczasem był już drugi wstrząs i w niektórych miejscach hotel wyglądał jak popękana skorupka jajka. I wtedy nagle ten człowiek w blezerze wpadł pędem przez bramę. Widziałam, jak mówi coś do tego tam, do tego grubasa, w pasiastej piżamie, potem wbiegł na schody, po dwa stopnie na raz, i zniknął w głównym wejściu. - Zadrżała, skuliła się. - To było straszne... Straszne.

Pascoe zostawił ją i odszedł. Był pewien, że chodziło o Carsona, i nie minęła chwila, jak to się właściwie potwierdziło, kiedy dosłyszał czyjeś słowa: “Facet w blezerze, tęgawy, z wąsami”. Carson i jego żona... Był prawie pewny, a jednak nic nie czuł. Siadł znowu na trawie, otoczony wielojęzycznym gwarem. Powietrze nad miastem stało gęste od pyłu, gdzieś niedaleko widział wzbijającą się w niebo spiralę ciemnego dymu. Bezczynność zdawała się zbrodnią, a przecież nie mógł się ruszyć. Popatrzył na hotel, który przywalił niezdarną kupą gruzu jego walizkę i jego pieniądze, wielki, niebezpieczny i nie do pokonania. Nie wierząc w to jeszcze, próbował oswoić się z myślą, że szczęście odwróciło się od niego na dobre. Przypadek przywiódł go tutaj, przypadek i Carsonowie... Wciąż jeszcze nie mógł pojąć tego, co mu się przytrafiło: piętnaście długich jak życie minut tam, w alei, stępiło wszystkie jego zmysły. Ale wiedział jedno, to, że przegrał. I wszystko z powodu wczesnego śniadania, nowych butów, pójścia do banku. Ta świadomość wświdrowywała mu się w mózg coraz głębiej i głębiej, wyraźna jak dławiący koszmar.

Gdyby coś o godzinę opóźniło jego wyjście do miasta... Wiele osób zdołało to i owo uratować: ten naręcze odzieży, ów jakąś walizkę - cały trawnik zalegały stosy osobistych rzeczy. A nawet ci, którzy wydostali się przerażeni i z pustymi rękoma, nie ponieśli jednak żadnej niepowetowanej straty. Przyglądał im się bez współczucia, nie poruszony łzami, gestykulacją i wyliczaniem strat. (“Wszyściuteńko, oprócz tego, co mam na sobie, w czym zerwałem się z łóżka. Paszport, czeki podróżne, w ogóle wszystko.”) Jakaś kobieta wyjaśniała, że została bez sztucznej szczęki; nawet w takim momencie nie obeszło się bez farsy. Z kamienną twarzą policzył to, co miał w kieszeniach, z trudem przemnożył tę sumę na funty szterlingi. Czterysta funtów... Spojrzenie przechodzącego akurat człowieka było prawie zawistne. Mówiło: “Ale miał pan szczęście”. Pascoe w odpowiedzi popatrzył na niego wściekły.

Podniósł się i odszedł na bok, wpychając banknoty do kieszeni.

- Poproszę pańskie nazwisko.

Pokiwał przecząco głową i wyminął pytającego.

- Sprawdzam nazwiska wszystkich gości hotelowych, senor. Czy pan mieszkał w tym hotelu?

Znowu zaprzeczył głową. Wszystkie banki świata mogą sobie zaczynać urzędowanie, co z tego, kiedy cały jego majątek nie przekraczał teraz sumy kilkumiesięcznych poborów. W Maladze pokątni sprzedawcy przemycanych perfum i papierosów, którzy pewno doprowadziliby go w końcu do zdobycia fałszywego paszportu, już utracili klienta. Czterysta funtów donikąd go nie zaprowadzi, dla niego wszystkie granice zamknęły się w chwili, gdy runęła Avenida. Zostawił za sobą podjazd, szedł dalej, z głową tak skołowaną, że niezdatną do jakiegokolwiek logicznego rozumowania. Nie wiedział, dokąd idzie, ale pozostanie w pobliżu hotelu wydawało mu się niemal siedzeniem nad własnym grobem i przerastało jego siły. Schodząc z trudem w dół ku miastu widział coraz większe zniszczenie. Przy zrujnowanych kamienicach snuły się zrozpaczone grupy osób tak samo oszołomionych, tak samo bezradnych jak tamci przy Avenidzie. Wszyscy oni trzymali się blisko swoich domostw, miasto stanowiło jakby wielkie pole bitwy, a oni trwali na powierzonych sobie posterunkach. Pojedynczo snuli się tylko ludzie wyglądający na niespełna zmysłów, którzy szli jak lunatycy, mamrocząc coś do siebie, czasem zbaczali, by kopnąć kamień czy puszkę, czasem stawali nagle i poczynali płakać albo bredzić.

Pascoe tak samo otępiały jak oni zbliżał się do alei. Stalowe szkielety nowoczesnych budynków trwały przechylone urągając prawom ciążenia albo rozsadzone tkwiły w obwałowaniach niezliczonych ton gruzu z własnych zwalonych ścian. Znowu, wbrew woli, znalazł się dość blisko, by słyszeć zduszone krzyki, znów wokół wrzała gorączkowa praca. Ale on był dalej niewrażliwy na cudze głosy i zapamiętanie się w rozpaczy, zupełnie jakby jakieś powtarzające się walenie młota stępiło w nim do reszty wszelkie odruchy.

Był skończony. Skończony.

- UN cigarillo, por favor - zawołał do niego jakiś człowiek leżący na jednym z licznych materaców poukładanych na mocno wyszczerbionym głównym chodniku. Był stary i leżał tam oblepiony ziemią, w zakrwawionych spodniach. - Por favor... - Słabo poruszył ręką. Muchy już znalazły krew.

Pascoe posłuchał go odruchowo. Wetknął papierosa pomiędzy zaklejone pyłem wargi i zapalił; potem rzucił całą paczkę i zapałki na materac koło głowy rannego. “Gracias - gonił za nim słaby głos. - Gracias.” Rząd zabitych leżał równiutko koło wybrzuszonych szyn tramwajowych, pospiesznie przykryte zwłoki były anonimowe. Wszędzie zwisały i dyndały jakieś druty. Pascoe zgubił ciemne okulary i teraz raził go blask drgający nad jezdnią; w niektórych miejscach asfalt porozrywany na tysiące kawałków wyglądał jak mozaika wyschniętego koryta rzeki. Na prawo i na lewo pracowano bezładnie; pośród chaosu policjanci i strażacy przyłączyli się do zaimprowizowanych drużyn ochotniczych; żołnierze, niektórzy rozebrani do pasa, wspinali się po zwałach gruzu. Samotny ksiądz przykucnięty na niebezpiecznym usypisku kamieni, niby konspirator mówił coś w głąb ciemnej dziury.

Na drugim końcu alei kratownica windy nad hotelem La Espanola sterczała w niebo, a kabina wciąż jeszcze wisiała trochę wyżej niż w połowie drogi na górę. Pascoe szedł dalej, w zapamiętaniu jakby oderwany od rzeczywistości. Raz jeden zatrzymał się i oparł o porzucone auto. W powietrzu tyle było brudu i pyłu, że aż zgrzytało w zębach; cienie kurczyły się, rozjarzone słońce wznosiło się coraz wyżej. Zegarek mu stanął, nie mógł się zorientować, która może być godzina. Z uczuciem podobnym do nienawiści pochłaniał oczami scenę za sceną. Los przechytrzył go i to jak! Wstyd mu było własnej rozpaczy, ale po głowie tłukły mu się tylko słowa: “Co ja teraz zrobię? Gdzie się podzieję?” Właściwie też był jak pogrzebany, tylko że nikt o tym nie wiedział. Nikt o tym nie mógł wiedzieć.

- Hej, ty tam!

Pascoe nie poruszył się.

- Ty tam!... Hej, amigo!

Teraz obrócił głowę. Spoza linii tramwajowej ktoś w mundurze przyzywał go ruchem ręki.

- Chodź, pomóż! - To wezwanie przedarło się jakoś przez otępiałą świadomOść klęski. - Prędzej, na miłość boską!

Z ociąganiem, potykając się, Pascoe dołączył się do wołającego, był nim jakiś listonosz.

- Tutaj. Tu pod spodem.

Więcej nic nie mówił. Pracowali razem, przerzucając drewniane belki i kawały tynku. Mijały minuty. Parę razy Pascoe usłyszał coś jakby cichy jęk. Wreszcie dostrzegł rękę dziecka wystającą spod czegoś, co było futryną okienną. Zapierając się nogami, zdołali obaj z listonoszem wydostać ją i odrzucić. Nie umiałby powiedzieć, czy odkopują chłopca czy dziewczynkę, ale dziecko wyglądało na jakieś trzy, cztery lata. Małe ciałko pokrywała warstwa potu, krwi i żółtawego żwiru, resztki odzieży lepiły się do ciała, włosy były brudne i skudłane.

- Ostrożnie - szeptał listonosz raz po raz - ostrożnie.

Palcem oczyścił zalepione nozdrza dziecka. Leżało milczące teraz i bezwładne, jak nieżywe. Listonosz szukał pulsu, a Pascoe trzymał w ramionach kruche ciałko.

- No co?

- Nie wiem. - Mrużąc oczy, z uchem przy klatce piersiowej listonosz słuchał. - Nie wiem. - A potem: - Chyba nie.

Długą chwilę patrzyli jeden na drugiego bezsilnie. Pascoe próbował coś powiedzieć, ale nagle poczuł, jakby nastąpił zupełny rozdział pomiędzy jego językiem a mózgiem. Z przerażeniem uświadomił sobie, że zaraz się rozpłacze. Czuł już pieczenie napływających łez, gdy zetknięcie się z tym okropnym ciążącym bezwładem przeszywało mu serce, ale wiedział, że te łzy to nie nad sobą samym. Postać listonosza zaczęła się zacierać, usłyszał tylko jego westchnienie: “Próbowaliśmy, senor, próbowaliśmy”. W nagłym porywie Pascoe przycisnął wargi do ust dziecka i zaczął oddychać. Złożył równocześnie dziecko na gruzach; pochylał się nad nim co parę oddechów, łapał głęboki haust powietrza, przechylając na moment głowę w bok tak jak płynący crawlem, i w tym czasie palcami zaciskając miękki niebieskawy nosek. Miał niejasną świadomość, że listonosz siedzi przykucnięty obok. To, co robił, wydawało mu się równie beznadziejne, jak gdyby nie robił nic, ale nie przerywał. Tylko przyciskając wilgotne wargi, jeszcze i jeszcze, nieudolnie wtłaczał powietrze w płuca dziecka, aż jego własne prawie pękały z wysiłku. I właśnie w chwili, kiedy już myślał, że musi przestać, usłyszał okrzyk listonosza:

- Madonna!

Podniósł głowę. Brudne usta dziecka drgnęły. Z poczuciem, że to cud, Pascoe natychmiast powrócił do sztucznego oddychania, a listonosz powtarzał tylko:

- Si, senor... Si... si!

Po pewnym czasie, odwróciwszy małe ciałko, ukląkł w rozkroku nad nim i zaczął masować rękami, a wnet chudziutka klatka piesiowa zaczęła się unosić i opadać własnym rytmem. Wyczerpany potoczył się na ziemię. Listonosz podniósł dziecko bardzo ostrożnie, ale z takim triumfem, jakby to był noworodek.

- Popatrz na to niebo, dziecino. Popatrz na to niebo, jakie wielkie! - A potem roześmiał się i powiedział: - To chłopak, amigo. Chłopak. - Pascoe śmiał się także, głowa kiwała mu się między kolanami, ramiona podrygiwały i nic nie mógł na to poradzić. Było to najdziwniejsze uczucie, jakiego doświadczył w życiu, wewnętrzne rozszczepienie nie do opanowania. Długą chwilę wpatrywał się w zniszczone nowe buty, potem kołysał się w przód i w tył z mocno zaciśniętymi powiekami, a ciemność i jaskrawe światło dudniły mu w głowie.

Kiedy wreszcie przyszedł do siebie i popatrzył dookoła, listonosz już odszedł; zobaczył go w pewnej odległości, jak niesie dziecko. Pascoe nie umiał sobie przypomnieć, co właściwie robił bezpośrednio potem. Pamiętał z jakąś przewrotną jasnością, że później stał w podobnym do kamieniołomu zagłębieniu, pomiędzy dwoma cudacznie zgniecionymi budynkami i przekazywał dalej wszystko, co podawał mu łańcuch z ludzi; musiało być chyba około południa, kiedy znalazł się w pobliżu wielkiego rumowiska La Espanoli. Ktoś tkwił w windzie, ale nie można go było wydostać: podstawa stożka, w jaki przemienił się teraz hotel, była tak ogromna, że nawet wielka drabina strażacka nie mogła dotrzeć do uwięzionego w windzie człowieka - jakiegoś Niemca, który załamany nerwowo szarpał bez przerwy drzwiczki wykrzykując coś niezrozumiałego z wysokości przeszło dwudziestu metrów. Potem był jeszcze taki moment, kiedy Pascoe znajdował się w pobliżu portu i widział, jak morze, wdarłszy się w głąb miasta, rzuca mniejsze łodzie aż prawie na centralny plac. Masywny kościół zdawał się nietknięty, ale kilkanaście przykrytych zwłok leżało na stopniach. Biało ubrane zakonnice poruszały się pośród nich, podczas gdy żywi siedzieli skuleni, gdzie popadło, trzymając kurczowo rzeczy, jakie zdołali uratować. Snuł się tu i tam, coś go ciągnęło o d jednego miejsca do drugiego bez wyraźnego celu, a mijające godziny wlokły się bez końca. Dla niego nie było już alternatyw, rozwiązań, decyzji, gdziekolwiek stąpnął, widok Avenidy wciąż od nowa nakładał mu się na to, na co patrzył, i obojętne, gdzie był, jak okropne i przejmujące sceny oglądał, tylko jego strata ciążyła mu ołowiem, a ta świadomość była tak nie związana z losem Las Dos Marias, jak on z kolei wydawał się oderwany od wszelkiej znanej i zwyczajnej rzeczywistości. W jakimś momencie zobaczył samolot krążący w górze. Stale bez przerwy czuł słońce prażące z niepokalanie błękitnego teraz nieba. Czuł pragnienie, ale wolał nie pić wody, która tu i ówdzie buchała z uszkodzonych rur i rozlewała się po ulicach, już ruda od pyłu i żwiru.

Były momenty, kiedy próbując na przykład wraz z grupą mężczyzn dźwignąć belkę albo odrzucić na bok wielki kawał muru, porównywał w myślach tamtą krótką próbę odnalezienia Carsonów z tymi wytrwałymi wysiłkami, by odkopać innych zasypanych. Ale stopniowo, w miarę, jak dzień mijał, wszystko wskazywało na to, że jeśli wydostawano ofiary, to zazwyczaj tylko zasypanych na zewnątrz gruzami, a nikogo z głębi budynków, które się zawaliły czy nabrały kształtu poszarpanych usypisk. Wszelkie niejasne wątpliwości, jakie żywił, każda upływająca godzina wybijała mu z głowy. Stracił rachubę zabitych a w otępieniu jego własnego trudu i rozpaczy nie było nawet miejsca na zdumienie czy przejęcie każdorazowym cudem, gdy kogoś wyciągnięto czy odkopano żywego.

Prawie przez cały ten czas był mniej lub więcej w centrum miasta. Jak tylko przestał pomagać przy próbach ratowania kogoś w jednym miejscu, już skądinąd wołano go do pomocy, a on szedł, gdzie tylko go potrzebowano, jakby to był jedyny sposób, by tymczasem nie myśleć o sobie. -

Późnym popołudniem zdołano wprowadzić trochę porządku. Spychacze oczyściły drogę dla sanitarek jeżdżących tam i z powrotem i na głównej alei pomiędzy połamanymi drzewami nie leżały już zwłoki podobne do mumii. Zarekwirowane autobusy zaczęły wywozić rannych, a mały czarny samochód z zaimprowizowanym głośnikiem przejechał parę razy w jednym i drugim kierunku, rycząc instrukcje i zawiadomienia.

- Nie palić papierosów... Punkty wydawania wody organizuje się na przedmieściach - na placu Ramis i przy szosie do Chagres... Nie próbować wchodzić do budynków, które jeszcze stoją... Kobiety i dzieci oraz ci, którzy nie biorą udziału w pracach ratowniczych, mają się stawić w następujących punktach... - Raz ten rwący się, metaliczny głos zabrzmiał inaczej: - Uwaga! Mieszkańcy Las Dos Marias, to ja, wasz burmistrz... Nie traćcie odwagi. Cała Hiszpania wie o naszej tragedii. Zostanie zrobione wszystko, co tylko w ludzkiej mocy...

Pod wpływem upału z ruin już zaczynał wydobywać się ohydny smród i wielu z poszukujących przysłaniało sobie chustkami usta i nosy. Przerażenie minęło, lecz rozpacz wszystkich dokoła trwała nadal, tak samo jak dylemat Pascoe'a przez cały czas czekał na niego. Nadeszła chwila, kiedy nie mógł już odsuwać tej sprawy. W ustach miał tak sucho, jak w piecu garncarskim; przysiadł samotnie w małym kawałku cienia, gdzie poza resztkami łukowo zakończonej bramy widać było dziedziniec z potrzaskaną obudową studni. Z kilku drzewek hodowanych w drewnianych donicach pospadały pomarańcze. Podniósł jedną i zaczął wysysać sok, pierwsza chwila odpoczynku tego dnia. Gdzieś niedaleko tamten biedak uwięziony w windzie wciąż jeszcze wołał. Pascoe słyszał go od czasu do czasu poprzez dudnienie spychaczy i łoskot ręcznie rzucanych kamieni, ale głos był teraz słabszy i mniej histeryczny. Przejechała ciężarówka naładowana trumnami, potem przeszło dwoje starych ludzi płaczących cicho i spokojnie.

Ze znużeniem zaczął masować twarz zadając sam sobie pytania, na które nie istniały odpowiedzi: co ma robić? dokąd pójść? Czterysta funtów nie starczy na długo, nawet jeżeli będzie oszczędzał każdy grosz. Nie ulega wątpliwości, że jest cudzoziemcem, a więc pracę dostałby tylko za specjalnym zezwoleniem. W najlepszym nawet wypadku za parę miesięcy będzie obdarciuchem bez grosza, a przy braku pieniędzy zapuszczenie brody i jeszcze jedno nowe nazwisko nie zapewnią mu bezpieczeństwa.

- Czy pan nie był przedtem w Avenidzie?

Spojrzał w górę mrużąc oczy od słońca i zobaczył dość młodego mężczyznę z obandażowaną głową.

- O tak, byłem.

- Tak mi się zdawało. Mój Boże, ależ mieliśmy szczęście, no nie? Gdyby nie to, że Avenida przetrzymała bez szwanku pierwszy wstrząs, my teraz wyglądalibyśmy tak samo jak większość tych biedaków - wskazał na La Espanolę. - Podobno około setki się ich tutaj rozkwasiło. A ten gość tam w windzie będzie się już nadawał tylko do czubków, zanim go stamtąd wyciągną.

Bez cienia zainteresowania, ot tak, żeby coś mówić, Pascoe spytał:

- A panu co się stało?

- Przewróciłem się na schodach w tym tłumie wiejącym na zewnątrz. Nie bardzo bohaterskie, ale prawdziwe. A co z panem?

- Ja byłem w mieście.

- Na samym początku?

- Wróciłem akurat, żeby zobaczyć, jak Avenida się wali.

- Więc nic pan nie zdołał zabrać?

Pascoe zagryzł dolną wargę.

- Nie - odpowiedział.

- Ja też. Los na loterię i to, co mam na sobie - koniec. A właśnie dzisiaj miałem wracać do domu. Teraz szef będzie musiał trochę poczekać.

Auto z megafonami znowu nadjechało aleją wykrzykując ostrzeżenia; przyglądali się, jak przejeżdża obok nich. W pobliżu wsuwano do autobusu naładowane nosze.

- Słyszałem, że konsul brytyjski jest już w drodze z Malagi, żeby nam pomóc stąd się wydostać. Wie pan, tymczasowe papiery i zasiłek pieniężny. Słyszał pan o tym?

Pascoe potrząsnął głową przecząco.

- Parę osób z Avenidy wyjechało już wcześniej do Malagi, mieli nadzieję, że zabiorą się autostopem. - Nieznajomy zamilkł na chwilę.

- Muszę przyznać, że mają tam bardzo dobry personel, opanowani, zupełnie bez nerwów. A do tego szalenie energiczni. Sprawdzili pana, przypuszczam.

Instynkt samozachowawczy natychmiast się w nim poderwał.

- Sprawdzili?

- Wyczytywali wszystkich po zawaleniu.

- O, tak!

- Doszli do tego, że tylko trojga nie można się doliczyć. I tak cud, kiedy się pomyśli...

- Trojga? - przerwał Pascoe.

Przede wszystkim to małżeństwo - straszna tragedia. Wrócił, bo chciał ją wyprowadzić. Widział go pan? Carson, tak się chyba nazywali. I jeszcze ktoś nazwiskiem Bartholomew.

Pascoe zesztywniał. Pozbawiony resztek nadziei czuł dojmujący ból, ale był jeszcze dość przytomny, by złapać się tej nitki, byle jakiej niteczki nadziei, i w tej samej chwili przypomniał sobie, jak na trawniku przed Avenidą mijał kogoś pytającego i jak zaprzeczył ruchem głowy na pytanie, czy jest jednym z gości hotelowych.

Bartholomew... Przecież Bartholomew to właśnie on. Niewiarygodne, ale prawie o tym zapomniał.

- Podobno przyjechali razem wczoraj późnym wieczorem. Ktoś mi mówił, zdaje się ten facet z recepcji, że według niego mieli trochę w czubie; zwłaszcza ona. Właściwie okropnie mówić tak o umarłych, ale twierdził, że musiała widać dzisiaj odsypiać tego kaca i dlatego nie słyszała wcale pierwszego wstrząsu ani potem alarmu. Możliwe. Hałas był zresztą straszliwy, więc rzeczywiście przespać go mógł tylko ktoś pijany jak bela.

- Myśli pan, że on także nie żyje... ta trzecia osoba?

Tamten wzruszył ramionami.

- Wszystko na to wskazuje.

- I nie znaleźli żadnego z tych trojga? - Pascoe oblizał spieczone wargi. - Prawie cały dzień byłem tutaj - tłumaczył ostrożnie - więc...

- Wszystkim zakazano zbliżać się nawet. Cała ta buda ledwo się teraz trzyma - sam pan zresztą widział. To by było szukanie igły w stogu siana.

- Ale...

- Wydawało nam się wprost zbrodnią tylko tak zaglądać i nic więcej. Cała ruina jest jednak cicha jak grób i próbować odnaleźć kogoś opierając się na domysłach, byłoby równie bezcelowe, jak drapać się na Mount Everest gołymi rękami... Dlatego przyszedłem tutaj... pan pewno także. Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała w La Espanola i tam dalej. Jest na ogół od czego zaczynać, można usłyszeć tych ludzi gdzieś w głębi pod nogami. Ale tam na górze... Jego gest był wymowniejszy od słów.

Pascoe kiwał głową, wstrząśnięty, myśli rozsadzały mu czaszkę. Brudne strumyczki potu rozmazywały się na policzkach, włosy miał rozczochrane, oczy opuchnięte. Czuł, że trudno by go było rozpoznać, ale na wszelki wypadek przysłonił twarz ręką, jak gdyby blask słońca raził go zbytnio.

- Coś panu jest?

- Skądże.

- Organizują kuchnie polowe, słyszał pan o tym?

Potrząsnął głową.

- Która godzina?

- Około piątej. Wraca pan do Avenidy?

- Jeszcze nie.

- Ja na dziś mam dość. Rozłożymy się obozem tam na trawniku z kilkoma innymi, dopóki nie będzie wiadomo, gdzie można znaleźć konsula. Pewno się spotkamy?

- Przypuszczalnie.

Rzuciwszy jeszcze jedno przerażone spojrzenie na windę, Anglik odszedł. Nie oszczędzał się w pracy i teraz szedł wolno, ciężkim krokiem. Po chwili Pascoe wstał także i ruszył w odwrotnym kierunku. Na nowo zdumiony własną ślepotą, próbował ocenić sytuację. Uwierzono, że Edward Douglas Bartholomew zginął. Już jutro prawdopodobnie londyńskie gazety podając listy ofiar wymienią i jego nazwisko wśród nazwisk innych Brytyjczyków i ktoś je zobaczy, może nawet sam Bartholomew. Bank Zachodnio-Centralny też niewątpliwie się o tym dowie, a policja potrafi wysnuć swoje wnioski. Czwartek przestał być wyraźną, nieruchomą granicą. Mniej więcej w ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin wytropiliby jego ruchy od opuszczenia Dublina. Jego ruchy. A kiedy stwierdziliby, że trop kończy się w Avenidzie, wtedy jego uznano by za zmarłego. Bo “Bartholomew” - znaczyło “Pascoe”: logika tego była nieodwracalna. Ileś dni będzie trwało, zanim Avenidę zdołają zrównać z ziemią czy rozebrać - nie dni, tygodni raczej.

Ruszył poprzez zgiełk głównej alei, myśląc coraz intensywniej. Jakiś zmęczony urzędnik z konsulatu pomoże mu wydostać się stąd zadając minimum pytań. Wszelkie bramy już, już, a otworzą się szeroko, wystarczy zażądać. Tylko że bez tamtych pieniędzy - koniec będzie taki sam: poddanie się, ostateczne upokorzenie. Wyrok zawieszony, dopóki starczy tych czterystu funtów, nie dłużej.

Kiedy zdał sobie sprawę, co opanowuje jego myśli, poczuł strach. Nagły chór okrzyków zabrzmiał na skos od niego, odwrócił się akurat na czas, żeby zobaczyć, jak jakiś narożnik domu powoli wybrzusza się i z łoskotem spada w dół. Wszędzie powtykano w gruz nabazgrane tabliczki: “Niebezpieczeństwo - Nie zbliżać się.” Szedł dalej, popędzany szaleństwem nowo powstałego zamysłu, oślepiony nim. Los dał, los wziął. Pozbył się wreszcie swojej skóry, ale musiał zapłacić, a wcale nie mógł sobie pozwolić na obojętność wobec poniesionej straty. Po to, by przeżyć, potrzebował swojej walizki, a nikt inny nie będzie nadstawiał karku, by jego ocalić.


Rozdział dziewiąty

O piątej trzydzieści wyregulował zegarek i czekał z powrotem w pobliżu Avenidy, aż dzień się wypali. Wraz z zapadaniem zmierzchu zniszczone miasto nabierało niesamowitego wyglądu. W lepkiej pozostałości upału baterie pojazdów słały skoncentrowane światła reflektorów wszędzie tam, gdzie nie utracono jeszcze nadziei. Na tle ciemniejącego nieba szkielety wybebeszonych domów wyglądały dziwnie dwuwymiarowo, a na zupełnie odmienionych nagle zboczach rumowisk grupy umęczonych ludzi harowały bez końca. Kiedy tak wędrował, zdawało mu się chwilami, że nie pamięta już nic innego, że tak było zawsze - ci spoceni, taśmowo pracujący ludzie, grzechot wypiętrzających się przed spychaczami zwałów, przechylone nosze i wszędzie pył - czasem nagłe wołanie o ciszę kogoś przykucniętego, zasłuchanego wśród ruin.

Koszmarna groza tego poranka wydawała się odległa o wiele, wiele lat. W ciągu dnia, stopniowo, niepostrzeżenie zapanował porządek i dyscyplina. Zaczął się już częściowy exodus, a pozostałe setki ludzi dla bezpieczeństwa zgromadzono na otwartych przestrzeniach, takich jak główny plac, arena corridy czy park miejski. Teraz zatłoczone ulice prawie całkiem opustoszały, zostały tylko grupy ratowników i czekające w pogotowiu sanitarki, a gdzie fasada była nie naruszona albo nikt nie szabrował w ruinach, tam panowała cisza ostateczna i wymowna.

La Espanola dalej była ośrodkiem zainteresowania. Pascoe przeszedł mając ją po prawej stronie. Przyciągnięto dźwig z wysięgnikiem i człowiek z tlenowo-acetylenowym palnikiem do cięcia metalu próbował dotrzeć do windy - uwięziony w niej nieszczęśnik znowu krzyczał. Cała ta scena w sztucznym świetle była jeszcze bardziej makabryczna niż za dnia, więc Pascoe nie zatrzymywał się. Postanowił już, a zresztą zrobił dla innych, co mógł; teraz przyszła kolej na jego sprawy. Minął plac z roztrzaskanym pomnikiem konnym i ruszył okrężną drogą w kierunku hotelu. Tu i ówdzie patrolowało wojsko. Na narożniku, niedaleko zapadłej w ziemię stacji kolejowej, trzy kobiety pochylone jak przy robocie w polu sortowały to, co wysypało się z wnętrza małego sklepiku. Kilka razy już natknął się na takie układanie towarów wprost na chodniku, ale tutaj wydawało mu się, że znajdzie, czego potrzebował. Podszedłszy bliżej przystanął, a jedna z kobiet rzuciła ostro:

- Nie ma nic do jedzenia. Wszystko rozkupione i wino także.

Ale on nie szukał ani tego, ani tego.

- Potrzebuję latarki - powiedział. - Latarki i sznurka. - Mówiąc to, ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że znowu tak jak na lotnisku londyńskim dokładnie wie, czego mu potrzeba.

- La cuerda?

- Si. Y una linterna.

Znużona popatrzyła na niego.

- Jakiego sznurka?

- To obojętne. Byle był długi. Cały kłębek.

Znalazła w końcu obie rzeczy: życie trwało dalej, a każda peseta coś znaczy. Zapłacił bez dyskusji, ile żądała, i poszedł dalej w kierunku Avenidy. Nietoperze śmigały między odartymi z liści drzewami. Minęło go parę osób, ktoś niósł dzbany wody, kilku mężczyzn z trudem dźwigało pudło tapczana - wyłonili się z pobliskich ciemności jak dezerterzy z jakiejś innej wojny. Powrócił znów na aleję na drugim końcu i podchodził teraz zakosem pod górę do miejsca, gdzie w ciemności groźnie majaczyły ruiny hotelu. Lampa sztormowa paliła się na trawniku, w postrzępionych kręgach jej światła widać było leżące bezładnie postacie. Pascoe minął je z daleka, okrążał zwalisko ruin. Flagi dalej zwisały ze swoich drzewców wzdłuż powyginanej linii dachu i wszystko razem przypominało okręt wyrzucony na brzeg i tam roztrzaskany prawie nie do poznania. Koszmarna była świadomość, że Carsonowie są gdzieś wewnątrz, pogrzebani; a przeczucie, że od razu, jak tylko się tam jakoś wciśnie, otoczy go zewsząd ten potworny, mogący go zgnieść ciężar, odbierało odwagę. Ledwo się trzyma... szukanie igły w stogu siana... - te słowa huczały mu w głowie, odstraszały. Wystarczyłby teraz tylko jeden wstrząs, by ta wielka ruina utraciła resztę posiadanego dotąd kształtu. Ale istniały jeszcze inne rodzaje śmierci, a on już się zdecydował.

Obszedł hotel dwukrotnie, obserwując go tak skrupulatnie jak potencjalny złodziej. Miejsca, gdzie nawisy były najgroźniejsze, odgrodzono naprędce sznurem. Znalazł ze dwadzieścia punktów, którędy można by wejść: poszarpane szczeliny, gdzie pękła ściana, albo niebezpieczne wgłębienia pomiędzy wybrzuszonymi pionowymi belkami. Godziny spędzane w mieście nauczyły go, co go może spotkać, i dlatego starał się trzeźwo zdecydować, które miejsce wydaje się najlepsze. Ruiny hotelu zajmowały powierzchnię mniej więcej siedemdziesiąt metrów na czterdzieści i dlatego, jeżeli chciał mieć jakąś szansę, musiał wiedzieć możliwie dokładnie, gdzie szukać. W ciemności mógł jedynie rozróżnić zwisający balkon czy ślepe spojrzenie ocalałego okna. Ale tak zupełnie pewny mógł być tylko jednego: z której strony był front budynku; nawet przy świetle dziennym wszystko inne pozostałoby tylko domysłem.

Starał się zapamiętać miejsce, które uznał za najlepsze do spróbowania. Potem odszedł na bok i usiadł. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest zmordowany i głodny. Resztki fioletu na zachodzie rozmazały się już poza palmami na krańcu trawnika. Odpoczywał może z pół godziny starając się nie myśleć za dużo o tym, do czego się zabierał, nie słyszał prawie zupełnie głosów i nie widział, kto się porusza w mroku. W pewnej chwili usłyszał ogłoszenie z przejeżdżającego w pobliżu auta z megafonem. Zdopingowany podniósł się i ruszył szukać którejś z wyliczonych kuchni polowych. Nie bardzo się orientował w topografii miasta i dwadzieścia minut trwało, zanim znalazł w Jardin de las Naranjas najbliższą kuchnię. Tam stanął w kolejce ogromnej jak anakonda i cierpliwie posuwał się naprzód razem ze wszystkimi, by otrzymać kawałek chleba i dwie chochle dymiącej zupy, gotowanej na mięsie z dużą ilością czosnku. Jadł wolno, potem odniósł łyżkę i blaszaną miskę na oświetlone miejsce, które mu wskazano. Właśnie tak po nędzarsku przyjdzie mu skończyć - chyba że zdobędzie się jeszcze raz na ryzyko... Wracał ponuro przez park, gdzie już pod drzewami układali się do snu ludzie, rodzina, przy rodzinie, i nagle aż przymrużył oczy od jasnego światła; to jakiś fotoreporter pracował zawzięcie, więc Pascoe szybko skręcił w bok. “Cała Hiszpania wie o naszej tragedii...” I nie tylko Hiszpania, Las Dos Marias znalazło się też na pierwszych stronach wszystkich dzienników świata i jutro rano w londyńskich gazetach może już figurować nazwisko Bartholomewa.

Konieczność pośpiechu umacniała go w postanowieniu. Wracając do Avenidy wypróbował latarkę. Że też nie pomyślał i nie kupił zapasowej baterii, ale było za późno, żeby się tym przejmować. Latarka powinna wystarczyć na parę godzin, czasu chyba będzie dosyć. Ominął przewrócony tramwaj, potem przeszedł koło jasno oświetlonego zwaliska. W cieniu, gdzie ustawiono rząd pustych trumien, czekało kilka kobiet, a napięcie tego czekania wyryte wyraźnie na ich twarzach wydobywały teraz światła reflektorów. Ale jego już nic nie mogło poruszyć.

Zbliżało się wpół do ósmej, kiedy doszedł do hotelu. Na niebie przebiły się gwiazdy i na ich tle wielkie rumowisko Avenidy sprawiało wrażenie, że się kiwa. Pascoe starał się nie myśleć o ostrzegawczych tabliczkach ani o powodach, dlaczego nie próbowano ratować Carsonów, bo wiedział, że gdyby zaczął rozważać problemy ryzyka i trudności, to przypuszczalnie straciłby wiarę w powodzenie swej wyprawy, zanimby ją w ogóle zaczął. Ominął trawnik. Zszedł ze żwirowanego podjazdu i pod osłoną krzaków zbliżył się do upatrzonego miejsca z drugiej strony. Słychać było tylko ciche głosy w pobliżu lampy sztormowej i zgrzytanie żwiru pod jego własnymi butami. Kiedy podszedł bliżej, powyginane warstwy złożonych w harmonię pięter hotelu wznosiły się nad nim jak nawis skalny. Nieduży pagórek gruzu usypany był tam, gdzie pękła ściana; kryjąc się za nim doszedł naprzeciw miejsca, do którego zmierzał. Zaglądając w głąb nie mógł nic dostrzec, a bał się zaświecić latarką. Opadł na czworaki i zaczął się wciskać w zupełnie czarną dziurę utworzoną przez spiętrzone bezładnie płyty piaskowca i kiedy obrócił się, żeby podciągnąć zgięte nogi, jeszcze raz mógł rzucić okiem na jasne, cudownie rozgwieżdżone niebo.

Zaczął od posuwania się po omacku: czołgał się na brzuchu po kilkanaście centymetrów, podczas gdy ręce wędrowały jak kraby szukając i odczytując drogę. Wciąż jeszcze bał się użyć latarki, bo ktoś z zewnątrz mogły to dostrzec, ale po paru minutach przekonał się, że bez światła nie da sobie rady. Uniósłszy się na łokciach zasłonił szkło palcami i zaświecił. Przyćmiona, zabarwiona krwiście poświata wystarczyła zaledwie na to, by mógł zobaczyć, że znajduje się w czymś podobnym do tunelu, niewiele dłuższym od niego samego. Po jednej stronie miał popękany mur, po drugiej luźne kamienie, a nad głową zbitą dżunglę belek i gruzu. Drogę blokował połamany ciężki stół. Zaczął ostrożnie próbować, czy nie zdoła go przesunąć, ale stół ani drgnął. Zamiast tego, zupełnie bez ostrzeżenia, coś się zaczęło obsypywać z góry na całej przestrzeni i przez jedną okropną chwilę miał wrażenie, że już tu zostanie na zawsze pogrzebany.

O mało nie udusił się od pyłu. Poczekał, żeby osiadł, i zaczął próbować znowu w innym miejscu, szarpiąc paznokciami, aż wydłubał wreszcie szparę na tyle szeroką, żeby się wsunąć. Ostrożnie przecisnął się, a potem wyciągnął z kieszeni kłębek sznurka i uwiązał początek do jednej z nóg stołu: od tego momentu posuwając się stopniowo rozkręcał po trochu sznurek. Po przeciśnięciu się przez tę wygrzebaną szczelinę, znalazł się w wybrzuszonej jaskini, dostatecznie wysokiej, by posuwać się na czworakach. Był na tyle daleko, że mógł odsłonić latarkę, więc przesuwał powoli światło z jednej strony na drugą, próbując zorientować się, którędy najlepiej iść. Przypuszczał, że ma około piętnastu lub dwudziestu metrów do przebycia, by dojść do miejsca, nad którym w pionowej linii znajdował się jego pokój. Tutaj w górze był kiedyś sufit, ale teraz rozstąpił się na boki, a światło latarki ukazywało zgniecione wnętrzności innych pięter wduszone ku dołowi tak, że mógł ich prawie dosięgnąć. Ani poprzedniego wieczora, ani tego ranka nie miał okazji obejrzeć wnętrza hotelu, więc teraz obrazek z walki byków przekrzywiony na kawałku ściany nie stanowił żadnej wskazówki, gdzie się znajduje, tak samo jak skrawek wzorzystej posadzki, który zobaczył podciągając kolana. A nad nim zamiast sklepienia piętra zmiażdżone niemal nie do rozpoznania: tu kandelabr wbity w łóżko, ówdzie szafa przekłuta na wylot kapiącą rurą... Co chwila spoglądał ku górze, przerażała go myśl, że będzie musiał się tam wspinać. I bez tego był dość wystraszony. Prawie za każdym ruchem coś się osuwało, a chwile, kiedy zapadała potem znowu pełna trzasków cisza, były jeszcze gorsze. Często gasił latarkę, żeby zaoszczędzić baterię. Leżąc w zupełnej ciemności, żałował tylko, że nie może zatkać uszu, żeby nie słyszeć wciąż tych tajemniczych stęknięć osiadania dolatujących ze wszystkich stron.

Gdy wyczołgał się z jaskini, drogę zatarasowała mu długa, żelazna balustrada. Zaraz też, jak tylko spróbował unieść się i przedostać ponad nią, runęła na niego. Zdołał tylko osłonić dłońmi tył głowy, przekonany, że zaraz zacznie się coś okropnego, ale spodziewany zawał nie nastąpił. Czołgał się dalej, zapierając się łokciami, przeciskając łopatki, a potem pośladki pod żelaznym prętem. Każda zmiana położenia wymagała pracy, wszystko odbywało się w zwolnionym tempie. Już i tak w tej odrębnej nierealnej egzystencji czas był zupełnie zmieniony. Nie do uwierzenia, dochodziła dziewiąta, a miał wrażenie, że chyba nie przeszedł więcej niż dziesięć kroków. Parę razy, kiedy droga była zupełnie zablokowana, musiał wyczołgać się z powrotem i próbować w innym kierunku. Przez szczeliny wśród kamiennych brył i pogiętego żelastwa promień latarki ukazywał kolejno niesamowite wnętrza. Przypominało to badanie wraku leżącego na dnie morza. Sznurek był jego liną ratunkową - bez niego mógłby łatwo zgubić drogę, kiedy nadejdzie czas, by się stąd wydostać. Nawet teraz, ze sznurkiem, ciągłe zmiany kierunku zupełnie go zdezorientowały; rumowisko było zbyt rozległe, nawet w przybliżeniu nie mógłby określić, gdzie się znajduje. Carsonowie mieli pokój na pierwszym piętrze, ale za Boga nie umiałby powiedzieć, który numer; ubiegła noc wydawała się czymś równie odległym, jak cały świat, tam na zewnątrz. Byli gdzieś tutaj, przywaleni, może razem, zgnieceni, starci na miazgę nie wiadomo czym - i ta ich bliskość nie dawała mu spokoju. Kilka razy z bijącym sercem, po jakimś niewyjaśnionym obsunięciu się kamieni czy nagłej lawinie gruzu, cicho wołał ich po nazwisku. Ale nikt nie odpowiadał i wołanie jego pozostało bez echa.

Dobrnął wreszcie do miejsca, gdzie mógł prawie stanąć. Ciężko dysząc, rozprostował kości, kiedy światło latarki odbiło się od długiej tafli szklanej, umieszczonej poza wygiętymi półkami. Zielony napis na ściennej mozaice oznajmił “Bar Mogambo”. Pascoe niewyraźnie przypomniał sobie, że prowadzony do windy zaraz po przyjeździe widział jakiś bar. Wszystko tu było pokryte grubą warstwą pyłu, ale krzesła i stoły całe. Klęknął i na płaskim kawałku zasypanej podłogi naszkicował palcem: główne wejście, recepcja, bar, winda... Wysiadłszy z windy, skręcił w lewo. Pokój 113 był mniej więcej czwarty od końca korytarza. A więc jeżeli to jest ten bar, który widział - to jego cel musi być jeszcze bardziej na prawo. Nabrawszy otuchy czołgał się dalej. Mnóstwo butelek Coca-Coli walało się wśród gruzu. Podważywszy kapsel jednej z nich, wypił i odbiło mu się. Jakby z obowiązku zawołał parę razy: “Carson! Carson!”, ale tak Bogiem a prawdą Carsonowie byli już sprawą zupełnie uboczną. Ruszył dalej, niezwykle ostrożnie, bo jego strach dopiero zaczął opadać, a wyobraźnię wciąż podniecały najmniejsze nawet zakłócenia ciszy. Dziewięć tysięcy funtów, szara fibrowa walizka, o wymiarach mniej więcej pięćdziesiąt na siedemdziesiąt pięć centymetrów. To wariactwo, ale mimo wszystko walizka gdzieś tu jest równie niewątpliwie jak i Carsonowie i byleby wytrzymał napięcie nerwowe, może tak myszkować choćby do rana.

Pokrwawionymi rękami odgrzebywał gruz spod wygiętej jak litera V framugi drzwiowej i zaczął się przeciskać. Jakiś zwisający przewód przejechał mu po twarzy. Prawie pół do jedenastej... Wysoko z ciemnej szpary zwisały prześcieradła niby sztandary pułkowe udrapowane na poszarpanych krawędziach wnęk, podobnych do katakumb, których nie mogło przeniknąć światło latarki. Coraz to na chwilę ją zapalał, a powyginane cienie uciekały przed nim, kiedy zaglądał to tu, to tam. Duchota była potworna, zaostrzona jeszdze wonią jego własnego potu. Często się teraz zatrzymywał, wciąż od nowa zbierał siły do dalszego wysiłku. W jakimś momencie mignął mu szczur przebiegający za kupą gruzu. Nie dostrzegał żadnej wyraźnej reguły, jak te groźne piętra zawaliły się i wgniotły jedno w drugie. Coraz jaśniej uświadamiał sobie, że już niedługo będzie musiał zapuścić się w te niebezpieczne katakumby nad głową, jakieś trzy, pięć, może dziesięć metrów w górę. Nie brakowało zresztą możliwości, żeby się tam wspiąć. Za każdym razem, kiedy sprawdzał, czy to coś, pod czym się właśnie miał przeciskać, nie zawali się na niego, widział nad sobą otwory, niektóre w zasięgu ręki. Ale nie mógł się zdobyć na to, by podciągnąć się w górę. Wciąż mu się wydawało, że jeszcze metr, dwa i jakoś zdoła się zorientować, gdzie jest. Główny hall z recepcją przecież niewątpliwie rozpozna. I schody, które tam się zaczynały. Ale im dalej się posuwał, tym trudniej było dopatrzyć się w tym labiryncie jakiegoś wyraźnego środka.

Wtedy właśnie znalazł nagle radio. W pierwszej chwili, kiedy natrafił na nie palcami i wyszarpał je spod gruzu i śmieci, pomyślał, że to radio Carsonów. Ale nie, było większe niż tranzystor, który mieli w aucie. Wydobywały się z niego jakieś cichutkie dźwięki, a kiedy próbował regulować gałką, ta zaczęła się kręcić zupełnie luźno, zepsuta. Przycisnąwszy ucho do wygiętej siatki z plastyku, usłyszał cichą muzykę, a kiedy pokręcił drugą gałką, dźwięki zatarły się i zmieniły w jazgot dyskusji, łkanie gitar, śmiech. Dosięgły go tu z Europy, szeptały do niego w ciemnościach. Jakaś samba, dudnienie bębnów, kobiecy krzyk w języku, którego nie rozróżniał; a potem, po angielsku znany głos:

...Epicentrum trzęsienia ziemi znajdowało się w samym środku miasta. Po tragicznym w skutkach wstrząsie, który nastąpił dziś rano o godzinie dziesiątej, miały miejsce jeszcze dwa dalsze. Zniszczeniem objęty został obszar o promieniu pięciu mil, lecz najgorzej ucierpiało Las Dos Marias. Według pierwszych doniesień mniej więcej połowa miasta jest zburzona, a liczba zabitych dochodzi do pięciuset - przypuszczać należy, że znajduje się w tej liczbie wielu cudzoziemców, a wśród nich także obywatele brytyjscy. Z trzech głównych hoteli, dwa zostały całkowicie zniszczone, ale prawie wszyscy goście jednego z nich, Avenidy, zostali cudem ocaleni... - głos z radia mówił cicho dalej: ... w tym wesołym i popularnym uzdrowisku, jakim jest zazwyczaj Las Dos Marias, dziś płyną łzy i wre gorączkowa praca ekip ratunkowych. Amerykański Czerwony Krzyż zorganizował już szpital polowy na przedmieściu, a z Gibraltaru samoloty RAF-u...”

W tym momencie głos zanikł, nie udało mu się już go odnaleźć. “Cudem ocaleni...” Z rozpaczą przypomniał sobie tamtą chwilę, która jego życie przecięła nieodwołalnie tam, na lotnisku londyńskim. Wbiła mu się w pamięć wyraźniej chyba niż wszystko inne. To z powodu tamtej chwili jest tutaj sam, na granicy nieokreślonej grozy, która lada moment może go pochłonąć. Zapalił latarkę i przymrużył oczy, bo z jakiejś szpary nad głową sypała się strużka pyłu, tak jak piasek w klepsydrze. Którędy teraz?... Prawie pół kłębka sznurka poszło i zupełnie nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Ale posuwanie się dalej tu, na poziomie parteru, nie miało najmniejszego sensu. Zwłaszcza, że czas uciekał. Była już jedenasta, a żeby nie wiem co, musi się stąd wydostać przed świtem.

Nagle jakieś odgłosy charczenia sprawiły, że znieruchomiał zupełnie. Dopiero po paru sekundach rozpoznał, że dźwięk dochodził ze zbiornika klozetowego, gdzieś w tym czarnym labiryncie. Zalało go poczucie ulgi, choć zarazem znienawidził sam siebie za to, że myśli o Carsonach, jako o ciągle grożącym niebezpieczeństwie. Niezależnie od własnej woli skierował światło na prawo i na lewo: “Carson - zapytał chrypliwie. - Carson?” I znowu - wbrew własnej woli - ucieszył się z milczenia. Mój Boże, pomyślał, a więc do tego już doszło? Z zadartą głową oglądał poszarpane otwory nad sobą, zbierając odwagę. Nie miał wyboru. Z przeszłością zerwał, ale nie zrezygnuje z przyszłości - nie teraz, kiedy ma szansę jutro narodzić się na nowo.

Sufit obniżał się, był może o metr nad nim. Przez jakąś dziurę przebity tkwił ukośnie dźwigar, a światło latarki ukazywało coś, co pewno kiedyś było korytarzem, zduszone teraz i zdeformowane, niby zużyta stara tubka pasty do zębów. Ostrożnie uchwycił się tego dźwigara i zaczął go stopniowo coraz mocniej obciążać. Nieunikniony kurz wzbił się gęstą chmurą, ale nic się podejrzanie nie zachwiało, nie rozległ się żaden chrzęst. Wdrapywał się ku górze, posługując się tylko łokciami i kolanami, bo w jednej ręce miał kłębek sznurka, a w drugiej latarkę. Kiedy wreszcie sufit stał się podłogą, wysunął naprzód nogę, żeby wypróbować wytrzymałość tego nowego poziomu, ale wystarczyło, że stąpnął, wszystko się pod nim gwałtownie zachwiało i duży wystający kawał stropu odłamał się jak spróchniały. Pascoe szarpnął się w tył ze strachu, a potem spróbował w innym miejscu. Tym razem miał wrażenie solidności i ze ślepą wiarą zaufał mu. Zsunął się z dźwigara i przez chwilę trwał nieruchomo, niemal bojąc się odetchnąć. Przed sobą widział podłogę lekko wznoszącą się ku górze. Parę metrów ciągnęła się nienaruszona, a dalej znowu rozwierał się w niej ziejący krater. Był jeszcze drugi sufit, pochylony tak, że stykał się z płaszczyzną, na której Pascoe w tej chwili się znajdował. Tu i ówdzie na tym suficie brudny tynk wybrzuszał się nieznaną groźbą.

Pascoe popuścił znowu sznurka i zaczął się posuwać naprzód. Teraz każde skrzypnięcie, każde brzęknięcie szkła paraliżowało go. Cała podłoga zasłana była gruzem. Miał rację sądząc, że trafił na korytarz, ale niedaleko mógł nim zajść, a zresztą i tak musiał wspinać się wyżej. Stracił już rozeznanie, w jakim kierunku się posuwa, a że w dodatku starał się oszczędzać baterię latarki, czuł się coraz bardziej jak w grobie, aż z przerażenia ciarki przechodziły mu po plecach. Każdy najlżejszy szmer zdawał się spotęgowany wielokrotnie, niektóre były niesamowite, wszystkie złowieszcze, a w parę minut po jego wspinaczce na dźwigarze nagle rozległ się gwałtowny, przeciągły łoskot, gdy gdzieś na prawo coś się zawaliło. Zamarł, przymknął oczy, pewien, że ten zawał będzie się rozszerzać, aż obejmie i jego. Kiedy wreszcie powietrze trochę się oczyściło, zaczął się przeciskać dalej, wypatrując w górze jakiegoś otworu, przez który mógłby się podciągnąć wyżej. Wreszcie dostrzegł go i zaryzykował oparcie swoich osiemdziesięciu kilogramów na występie, którego zdołał się uchwycić ręką. Potem pozostało wciągnięcie na górę całego ciała i przerzucenie ciężaru na tyle zręcznie, na ile pozwalały obolałe mięśnie. Znalazł się w miejscu, gdzie stały jakieś meble. Mrugając oczami, zatoczył krąg latarką i zobaczył szafę, dwa krzesła, podwójne łoże pełne gruzu. Pokój, mimo że wciąż jeszcze jako tako trzymający się, spłaszczył się jednak i jego wysokość nigdzie nie przekraczała półtora metra, dlatego wszystkie meble wydawały się nieproporcjonalne. Pascoe pomyślał ze zdumieniem, że oto znalazł się niewiarygodnie blisko zewnętrznej skorupy hotelu. Okna całkowicie przestały istnieć; nigdzie, czy w tym momencie, czy przedtem nie udało mu się dostrzec ani nocy na zewnątrz, ani gwiazd lub choćby lampy na trawniku. Od całego świata zewnętrznego - bliskiego i dalekiego - był zupełnie odcięty. Tutaj w ciemnościach, wśród ciszy pełnej trzasków, znajdowała się, zależna od pieniędzy i resztek wytrzymałości nerwowej, cała jego przyszłość.

Podłoga zachybotała lekko, kiedy czołgał się ku czemuś, co uznał za podest. Czerwono namalowana strzałka pokazywała w kierunku najbardziej bezsensownego chaosu: “Numery 62-#65. Nastrój poprawił mu się odrobinkę, odpoczywał przez chwilę myśląc o walizce i miejscu, gdzie ją zostawił. Północ... A właściwie czy jest teraz na drugim, czy na trzecim piętrze? Kręciło mu się w głowie, nie mógł sobie uświadomić, ile warstw udało mu się przebrnąć. Chyba dwa piętra? Czy może trzy? W każdym razie miał jeszcze nad sobą co najmniej jedno, wgniecione pod kątem, a z niego sterczały poszarpane arterie drutów i listwy białe jak kości, jak połamane żebra. Leżał bez ruchu, zdawało mu się, że długo tak leży, i próbował zdecydować, którędy ma się teraz posuwać. Z jednej strony otwierała się okropna czeluść, a z drugiej było tak mało miejsca, że nie wiedział, czy zdoła się przecisnąć. Instynkt nakazywał mu przedzierać się dalej prosto, ale rumowisko wyglądało tam też nie do przebycia, wobec tego skręcił w bok i wsunął się pod lekkie przepierzenie. Podczas gdy delikatnie wydostawał się na drugą stronę, nagle latarka wysunęła mu się z dłoni i potoczyła po pochyłej podłodze. W przerażeniu patrzył, jak umyka poza zasięg jego ręki. Czekał, że zaraz zgaśnie. Ale miał szczęście i świeciła dalej nawet wtedy, gdy z cichym stuknięciem uderzyła o listwę sterczącą pod ścianą. Okręciwszy się wkoło zdołał ją uchwycić, ale był już cały zlany zimnym potem; kiedy wreszcie wyrwało mu się głębokie, gardłowe chrząknięcie, poczuł nie tylko ulgę, ale i narastające mdłości.

Roztrzęsiony, nie mógł się przez długą chwilę zdobyć na ruszenie z miejsca. Oczy go bolały od tego ciągłego pyłu, a pot piekł jak ocet na podrapanych kolanach i rękach. Tutaj pod ścianą wyłożoną płytkami znajdowała się jasnoniebieska wanna i umywalka; dalej ściśnięta ogromnym ciężarem otwarta szafa, w której wisiała męska marynarka. Nad umywalnią wsadzona w uchwyt tkwiła szczotka do zębów, a obok na puszce talku kołysały się długie odłamki strzaskanego lustra. Ilekroć Pascoe dostrzegał przedmioty osobiste, budziła się w nim nadzieja. Już parę razy natknął się na walizki albo porządnie poukładane jedna na drugiej, albo częściowo zagrzebane w opadłym gruzie z wyższych pięter. Jego własna walizka znajdowała się pod łóżkiem i jeśli tylko pokój 113 pozostał z grubsza sobą, pieniądze są tam jeszcze, czekają na niego. Jeżeli cokolwiek jest pewne, to chyba tylko to... Zmusił się do pójścia naprzód na czworakach koło wybrzuszonego wału gruzu, potem przelazł ponad dziurą, po bardzo niebezpiecznie wyglądającej belce. Zaczynał teraz mamrotać do siebie. Jak da sobie radę, kiedy będzie trzeba wracać z walizką, wolał jeszcze nie myśleć. Wszystko w swoim czasie. Pokoje 84 i 86... ciepło, ciepło, coraz cieplej. Jeszcze jedno piętro, jeszcze kilka bardzo ryzykownych metrów.

Około godziny pierwszej znalazł się u szczytu krótkiego ciągu schodów, prowadzących parę metrów w dół, a potem urywających się w powietrzu. Zakołysały się, kiedy powracał w bezpieczne miejsce, a podłoga także falowała niepokojąco. Zastygł tam, gdzie był, i przez parę okropnych sekund nasłuchiwał syczącego stukotu w górze i pod sobą. Kiedy wreszcie kołysanie ustało, był tak wystraszony, że nie mógł się odważyć na zmianę pozycji. Na przesunięcie się tam, gdzie podłoga nie drgała już jak platforma wagi towarowej, potrzebował kilku minut i wykończyło go to nerwowo. Przewrócił się na plecy i podnosząc ręce uchwycił brzegi otworu zaledwie trzydziestocentymetrowej szerokości. Sznurka pozostało mu już niewiele. Zdesperowany, powiększał dziurę odłamując jakieś tynki, potem wcisnął w nią ramiona i wywindował się w górę z nadzieją, że może to już ostatni raz.

Przez chwilę nie mógł się w niczym rozeznać: wyglądało tu tak, jakby jedna ściana nałożyła się na drugą. Ale przekopawszy się przez labirynt luźnych cegieł, wychynął wreszcie na powierzchnię w niewielkim biało wytynkowanym pomieszczeniu, które przez kontrast wydało się prawie zupełnie nietknięte. Zdumiony rozpoznał, że to część korytarza czwartego piętra. Światło latarki odkryło numer na wyrwanych z zawiasów drzwiach - 101 i serce zabiło w nim żywiej. Korytarz był tak nierówny, jak tor kolejki górskiej, ale jakoś bez protestu utrzymywał jego ciężar. Szukając poświecił dalej... 99... 97... Zły kierunek. Okręcając się, aż zachichotał z podniecenia. Spokojnie. Tylko spokojnie. Podłoga od tego miejsca, gdzie wydostał się z chaosu tam w tyle, była przez niego wytarta do czysta. Wcisnął się znowu w tunel, jaki wywiercił wśród zawalonych cegieł, i przedzierał się powoli przez chybotliwą masę, gdzie wszystko zostało spłaszczone. Po paru minutach trafił głową w kutą kratę osłaniającą szyb windy; wygięta była zupełnie pod ciężarem przechylonej od góry płyty, stanowiącej przypuszczalnie część dachu. Z zerwanych lin nośnych pozostały tylko poszarpane strzępy. Kiedy torował sobie wśród gruzu drogę wokół windy, poczucie triumfu walczyło w nim o lepsze z ostrzegawczymi podszeptami, a nadzieja już żyła w tym, co dostrzegał przed sobą w błyskach latarki.

Jeszcze dziesięć metrów. Nareszcie to straszne ryzyko się opłaci. Bartholomew, Carsonowie, Lamb, Zachodnio-Centralny, wszystko wirowało mu w głowie, kalejdoskop dni, które minęły, i dni, które miały nadejść, lecz coraz jaśniej uświadamiał sobie, że początkowe marzenie mimo wszystko da się urzeczywistnić. Dziesięć metrów. Widać było coraz więcej korytarza, potwornie wykrzywione ściany, gruzu i odłamków prawie po pas, ale to tu. Dziesięć, może piętnaście metrów. Powiedzmy pół godziny.

- Proszę.

Głos był tak słaby i suchy jak szelest liścia. Pascoe zawahał się, ale rył dalej. Zbyt długo już był sam, w tym cała rzecz. Przywidzenia. Przez cały czas otaczały go jakieś odgłosy; nieprzyjemne, szarpiące nerwy. A Carsonowie nie żyją. Nie żyją.

- Proszę, bardzo proszę...

Znieruchomiał znowu, przekrzywiając głowę. Tuż obok niego w podłodze była dziura jak od pocisku; pochylił się tuż nad nią i skierował w dół światło latarki. Raz jeszcze zobaczył dobrze znany obraz zniszczenia: zgnieciony sześcian pokoju, zwały gruzu upstrzone odpryskami szkła, pokruszone ściany. Kręciło mu się w głowie, gdy tam spoglądał, ale w ostatecznym geście niedowierzania skierował światło przez ziejącą dziurę jeszcze niżej na następny poziom. I wtedy z przerażeniem zobaczył nagie ramię i dłoń, która poruszała się lekko, całkiem jak gdyby go przyzywała.


Rozdział dziesiąty

Już raz przeżył taki moment, gdy uświadomił sobie, że go ograbiono z jego przyszłości. Tym razem wiedział. W tej samej chwili, kiedy z góry spoglądał w głąb, to poczucie skręcało mu trzewia, przerażenie zmieniało się w nienawiść na widok tych przyzywających go palców. Na chwilę, która zdawała się tak długa, jak całe jego życie, zamknął oczy, odwrócił głowę, żałując, że nie jest ślepy i głuchy.

O Boże, Boże. Boże.

- Ratunku!

Nie ruszył się od razu ani nie odpowiedział. Czuł się zdradzony, gdy patrzył w dół na szare jak popiół, bezcielesne ramię, jakby nie zwracał uwagi na błagalne ruchy, nie słyszał cichego łkania. Marlena Carson. Przywołał na myśl jej obraz - pełne usta bardziej szkarłatne niż krew, podpuchnięte oczy, ochrypły śmiech, i to wspomnienie rozpaliło w nim wściekłość. Dla ciebie? - pomyślał. - Z powodu ciebie?

- Tutaj... tutaj.

Przełknął ślinę, a ten nikły głos przykuwał go do swej rozpaczy.

- Proszę...

- Idę! - zawołał wreszcie, a w jego głosie brzmiała cała gorycz kapitulacji.

Obrócił się ostrożnie na samym brzegu otworu, wziął latarkę w zęby i opuścił się na rękach. Wygięta podłoga poniżej oddalona była o niecałe dwa metry, więc udało mu się opuścić na nią powoli, nie od razu całym ciężarem. Przygięty przesuwał się w poprzek resztek połamanej żaluzji a potem musiał się przeciskać przez jakieś miękkie tkaniny. Wtedy właśnie skończył mu się sznurek, więc ze złością odrzucił go na bok. Nic nie trwa, nic.

- Tutaj - powtórzył cicho, ale uparcie tamten głos, a on warknął:

- Idę już, idę! - wściekły na to prawo do rządzenia nim.

Kiedy dobrnął do otworu w murze, skierował tamtędy snop światła. Była wciąż jeszcze o jeden poziom niżej od niego, bardziej na ukos; przedzierał się w tamtym kierunku ponuro wypatrując miejsca, gdzie mógłby zaryzykować zsunięcie się w dół po raz drugi. Nie mówiła nic i widział tyle samo, co przedtem - tylko ramię wystające spod rumowiska. Nieżywa, to słowo tłukło mu się rozpaczliwie po głowie. Byłaś nieżywa. Zagrodziły mu drogę jakieś pokręcone przewody, niby węże odarte ze skóry, przecisnął się z trudem tuż obok i od razu zaczął kaszleć, bo pył dostał mu się do gardła. Poczuł ogromne znużenie i męczył się jak pływak, którego wszystka moc utraciła nagle ostrogę nadziei; wreszcie wybrał stok gruzu, który dochodził tak wysoko, że prawie łączył oba poziomy. Zarywszy się w nim piętami, zjechał w dół na plecach, cały czas w strachu, że może powstać lawina, która wywoła jakieś inne, gorsze. Potem, podniósłszy się na kolana, zaświecił znowu latarkę, próbując rozeznać się w otaczającym go chaosie. Było tu jakoś okropnie chwiejnie.

- Gdzie jesteś?

Kierując się w stronę, z której odpowiedziała, otarł się o wywrócone krzesło, ostrożnie ominął poszarpany krater, raz zatrzymał się z biciem serca, kiedy podłoga zaczęła się kiwać. Zbliżał się bez współczucia, żałując każdego ryzykownego kroku. W końcu ją znalazł; naprzód nogę, a potem to odsłonięte ramię. Kiedy doczołgiwał się do niej, wyciągnęła ku niemu rękę, próbowała namacać go, aż wreszcie uchwyciła jego dłoń jak w stalowe imadło. Czuł drgania jej płaczu w tym uchwycie mocniejszym, niżby to uważał za możliwe. Oddychała bardzo szybko krótkimi umęczonymi łykami. Niemal gwałtownie wyszarpał swoją rękę. Chociaż nic nie mówiła, o nic nie prosiła, odpowiadał jej w myślach: Przecież jestem tutaj, no nie? Nie możesz żądać więcej.

Nie mógł dojrzeć, czym właściwie została przywalona. Głowa jej spoczywała pomiędzy dwoma kamiennymi blokami, oblepiona gruzem i pyłem, zmieniona nie do poznania. Sięgnął, próbował zbadać, jak się zabrać do uwolnienia leżącej. W tym momencie otworzyła oczy. Wydawały się ogromne, ale źrenice skurczyły się raptownie w ostrym świetle latarki. Zalepione miałem powieki zacisnęły się, niewidoczne usta nagle grymasem zdradziły, gdzie są, czoło porysowały zmarszczki. Szybko zgasił latarkę i zaczął po kieszeniach szukać chustki. Wyciągając ją usłyszał, że coś upadło: zerkając poza siebie zobaczył na ziemi klucz od pokoju 113 i na nowo ogarnęła go gorzka świadomość, że został oszukany, że ograbiono go. Życie za życie. W rozpaczy, odruchowo, zaczął ocierać jej twarz, naprzód usta, potem oczy i nos po wierzchu, potem nozdrza i jeszcze wokół brzegu zlepionych włosów, przez cały czas odwracając latarkę. Z tego brudu dolatywała do niego woń jej potu. Oczekiwał, że zacznie coś mówić, zapyta o Carsona (o “Gorda” - to okropne zdrobnienie przypomniało mu się od razu), że będzie narzekać albo histerycznie cieszyć się ocaleniem. Ale nie, usłyszał tylko jedno westchnienie, głębokie i intensywne. Ruchy jego ręki zasłaniały twarz zasypanej i nie mógł przyjrzeć się jej z bliska. Dość szybko skończył i dopiero wtedy powiedziała sucho i trochę chrypliwie:

- Dziękuję.

Odrzucił chustkę. Jej ręka znowu chwyciła jego rękę i trzymała mocno.

- Mów do mnie. Powiedz, że jesteś... Że naprawdę jesteś tutaj.

-Jestem tutaj.

Szybko skierował znowu strumień światła na jej twarz, a kiedy zobaczył, że ma oczy zamknięte, świecił dalej. I aż się szarpnął ze zdumienia, nagle uświadamiając sobie, że to wcale nie Marlena Carson.

- Jestem tutaj - powtórzył, choć włosy zjeżyły mu się na głowie.

Patrzył na nią oniemiały, nic nie robiąc, tak pełen był niedowierzania. Jedno tylko wiedział na pewno, że była młoda. Mnóstwo chaotycznych pytań kotłowało mu się w głowie, ale wreszcie zdołał wykrztusić coś rozsądnego:

- Czy jesteś ranna?

- Nie wiem.

- Nic nie boli?

- Cała jestem zupełnie bez czucia.

- Nie możesz się wcale ruszyć?

- Tylko tą ręką. I palcami u nóg. Zdaje się, że mogę nimi poruszać. - Zaczęła znowu płakać bardzo cicho, ale niepowstrzymanie.

- Bogu dzięki, że jesteś, Bogu dzięki, że jesteś.

Pascoe zaczął oglądać pagórek gruzu przygważdżający ją do ziemi. Całkiem blisko niej pośród rumowiska wznosiła się ściana. Bezpośrednio nad leżącą nie było sufitu. Bryły kamieni, potrzaskane kafelki i mnóstwo belek zawalało ukośnie całą przestrzeń pomiędzy murem a podłogą. Nie pojmował, jakim sposobem nie została zgnieciona, kiedy wszystko zawaliło się na nią: było to tajemnicą niemal równie wielką, jak to, że w ogóle tu była. Uważnie zaczął odgarniać pierwszą warstwę gruzu i tynku, odsuwać cięższe odłamki.

- Dwukrotnie słyszałam cię - powiedziała z drżeniem w głosie - ale uznałam, że to na pewno pomyłka. I nawet jak zobaczyłam światło i zawołałam, to... to myślałam, że wcale nie odpowiesz.

Gdzieś w ciemnościach coś trzasnęło nagle jak strzał z dubeltówki, a on usłyszał, jak gwałtownie wciąga powietrze.

- Jak długo tu byłam?

Zaczął liczyć.

- Szesnaście godzin.

- Wydaje się, że wieczność. Cały czas wypełniony pragnieniem i modlitwą. - Zamilkła, jakby chciała koszmarowi dać właściwe wymiary. - W takim razie jest już wtorek, prawda?

- Tak, wtorek.

Najlepiej mu było pracować leżąc na boku. Niewiele miał miejsca. Wklinował latarkę w jakąś szczelinę, żeby mieć obie ręce wolne. Nie zwracając uwagi na ból, zaczął rozluźniać zwały cegieł i spychać je na bok. Przywalona była od szyi aż do kostek. Nawet teraz, spoglądając na to, co z niej było widać, patrzył półprzytomnie, próbował przez cały czas przyzwyczaić się jakoś do tego wyrzeczenia, do tego, co ono oznaczało.

- Co się stało z wszystkimi innymi? - Głos był słabiutki jak szept, akcent amerykański, dokładniej nie umiał go rozszyfrować.

- Zdążyli wyjść - powiedział.

- Wszyscy?

- Oprócz dwojga. - I dorzucił: - Nie, trojga.

- To ja jestem ta trzecia?

- Nie, czwarta.

- A teraz? Te trzy osoby już wydostano?

- Nie żyją. Niejacy Carsonowie i jeszcze ktoś.

Kłamał w samoudręczeniu. Było to teraz równie bezsensowne, jak życie bez nadziei, a przecież brnął dalej, jakby chciał podkreślić, ile go ona kosztowała. Nie mógł jej zostawić. A gdyby ją nawet wydostał bezpiecznie, nie starczy mu już nerwów ani sił na to, by zaczynać od nowa. Obrabowała go równie niewątpliwie, jak gdyby przystawiła mu rewolwer do pleców.

- Sprawdzali listę gości i nie ma na niej ciebie. - To było oskarżenie. - Nikt nie wie, że tu jesteś.

- Zapłaciłam rachunek... oficjalnie już wyjechałam. - Oddychała ciężko, leżąc tam, jakby zamknięta w zgniecionych żelaznych płucach. - Zapłaciłam i wyszłam trochę po pół do dziesiątej. A potem zauważyłam, że czegoś zapomniałam, więc wróciłam.

- I nikt cię nie widział?

Przekręciła z trudem głowę z jednej strony na drugą.

- Początkowo próbowałam w siebie wmawiać, że przecież ktoś musiał mnie widzieć. Zostawiłam walizkę w hallu wejściowym, więc powtarzałam sobie... - Nie mogła dokończyć, wargi jej drżały. - W każdym razie przez jakiś czas. Ale to było... sto lat temu.

- I co się stało?

- Pamiętam tylko te drzwi.

- Drzwi?

- Jakieś drzwi mnie uderzyły. Tylko tyle wiem. Doszłam do korytarza prowadzącego do mego pokoju, kiedy ściany zaczęły pękać. A potem nie pamiętam nic, tylko że byłam tutaj... chyba musiałam stracić przytomność. Przypuszczam zresztą, że te drzwi mnie uratowały. Leżą tu na mnie całej. W każdym razie tak mi się wydaje, że to są drzwi.

- A jak już się ocknęłaś, nie krzyczałaś?

- ILe tylko mogłam. - Umilkła, wpatrzona w ciemność. Do tej ciemności mówiła: - Czy nie krzyczałam? - tak jakby zwracała się do kogoś żywego. - Prawda?

Stopniowo Pascoe usuwał pokrywający ją gruz. Miała rację co do drzwi. Tu i ówdzie już je dostrzegał.

- Wróciłam po książkę - jak ci się to podoba? Po książkę!

- Miałaś szczęście.

- To nazywasz szczęściem?

- Na tamtych postawiono krzyżyk. Całe to rumowisko jest zbyt niebezpieczne. Tak samo robią gdzie indziej. Akcja ratunkowa ogranicza się...

- Gdzie indziej? - powtórzyła jak echo.

- W całym mieście.

- Więc to było trzęsienie ziemi?

Skinął głową, zastanawiając się, co też musiało jej przychodzić na myśl, co sobie wyobrażała przez cały ten nieskończenie długi czas.

- Ciężkie?

- Bardzo ciężkie. Musiało cię przywalić przy pierwszym wstrząsie. Potem były jeszcze dwa.

Zauważył, że światło latarki zaczyna słabnąć. Wziął ją do ręki i przekręcił dolny gwint, jak mógł najmocniej, ale na nic się to nie zdało. Ocenił, że starczy najwyżej na jakąś godzinę. Na nowo uświadamiając sobie konieczność pośpiechu zabrał się do reszty gruzu, który przyciskał drzwi w poprzek leżącej. Na myśl o tym, że zanim ją wydostanie, otoczy ich zupełna ciemność, paniczny strach zmroził mu krew. Kiedy uświadomił sobie, jak długo ona znosiła tę grozę, poczuł zawistny podziw. Ale nie mógł jej wybaczyć. Skutki tego zaczną się na zewnątrz. Świadomość ta przenikała go dreszczem. Z Carsonem, mówił sobie w podnieceniu, jakoś by się ułożył. Nawet z jego żoną. Dla nich wszystko miało swoją cenę, łącznie z wdzięcznością. Ale teraz on sam był więźniem. Wystarczyło, że odsunął się o parę kroków w bok, by dziewczyna wołała w strachu: “Nie zostawiaj mnie!” - Szesnaście godzin... Mimo swego rozgoryczenia rozumiał, co przeżyła przez ten czas.

Potem znów gorączkowo chwyciła go za ramię, kiedy gdzieś zachrobotała niewidoczna kaskada. Rozpaczliwie cienka była ta powłoka spokoju. Gdy już znowu zapadła cisza, spytała:

- Co tu właściwie robiłeś?

Nie odpowiedział.

- Kogo z nich szukałeś?

- Carsonów.

Z ciężkim sercem dźwigał, szarpał, odgarniał. Dziewczyna nie milczała dłużej niż chwilę, jak gdyby sam dźwięk jego głosu uspokajał ją podobnie, jak to, co mówił. Szesnaście godzin - a potem zachowywać się rozsądnie, cierpliwie? Gdzieś tam w zalewającym go rozgoryczeniu znalazło się coś w rodzaju podziwu.

- A gdzie ty byłeś?

- Co?

- Gdzie byłeś, kiedy to się stało?

- W mieście.

- Czy mieszkałeś w tym hotelu?

- Nie - odpowiedział. Kłamstwo było już silniejsze od niego.

- To byli twoi przyjaciele?

Zawahał się.

- Carsonowie?

- Tak.

- Znałem ich. - Wykopał jakiś pantofel: podsunął bliżej do światła. - Twój?

W bladym uśmiechu popękała zastygła maska jej twarzy.

- Nieważne.

Jeden po drugim odginał na bok druty sterczące z żelbetowego bloku. Potem podniósł się na czworaki. Drzwi tkwiły zaparte pod kątem czterdziestu pięciu stopni: Przechylił się ponad nimi i zaczął uwalniać ich górną część.

- Krzycz, jak cię zaboli!

Skinęła głową, oczy miała już zamknięte w oczekiwaniu, wargi rozchylone.

Szarpnął mocno i dźwignął. Chmura pyłu przysłoniła smugę światła wklinowanej w szparę latarki, a kawałki gruzu zaczęły sypać się w nowo powstałe zagłębienie. Teraz przesunął światłem po odsłoniętej postaci dziewczyny, zdziwiony, jak stosunkowo czysta jest jej żółta bluzka bez rękawów i obcisłe jasnoniebieskie spodnie. Jedną nogę miała podniesioną, tak że stopa leżała na wysokości kolana drugiej nogi; opalona prawa ręka zgięta spoczywała na brzuchu. Twarz klowna, zlepione włosy, ręka i stopa jak z gliny garncarskiej - to wszystko zdawało się należeć do jakiejś zupełnie innej osoby.

- No jak?

Przez parę długich sekund leżała dalej nieruchomo. Potem niemal w strachu uniosła trochę głowę i popatrzyła na siebie w całej długości. Jakby niedowierzająco zaczęła obmacywać się tą ręką, która była cały czas wolna; krzywiła się przy tych próbach. Drugie ramię było całe poznaczone odciśniętymi pręgami, a koło łokcia strupami zaschłej krwi.

- W porządku?

Oddychała głęboko, dziewczęco drobne piersi napinały bluzkę. Uniosła odrobinę plecy i opadła znowu na płask. Pot zrosił jej czoło.

- No? - przynaglił krótko Pascoe.

- Nie... nie wiem.

- Co to znaczy?

- Moje nogi.

Potrząsnęła głową.

- Zupełnie jakby były martwe.

Podłoga ostrzegawczo dygotała, kiedy odciągał drzwi na bok, a potem delikatnie opuszczał je i kładł. Wtedy podczołgał się bliżej i klęknął na wysokości pasa dziewczyny, twarzą ku nogom.

- Spróbuj teraz.

- Próbuję.

- A ręka?

Patrzył, jak ją prostowała krzywiąc się z bólu. Wciąż jeszcze nie czuł współczucia, tylko dręczące pytanie, jak zdoła ją przetransportować na dół, jeżeli nie będzie mogła się poruszać. Miejsce, gdzie się znajdowali, było jak gdyby półką, chwiejnym balkonem sterczącym w pustce. Rozglądał się wokoło, przesuwając wolno światło latarki. Pośród zapylonej powierzchni podobna do smugi prochu strzelniczego ciągnęła się kolumna mrówek niby symbol życia.

- Jaki miałaś numer pokoju?

- Pięćdziesiąt sześć.

- Na pierwszym piętrze czy na drugim?

- Na drugim. - Zęby jej dzwoniły, jakby zziębła. - Wtedy na drugim.

Trzymała się dobrze, to jej musiał przyznać. By oszczędzić baterię, zgasił latarkę. Pochyliwszy się w ciemności, zaczął rozcierać nogi dziewczyny, naprzód jedną, potem drugą, masując biodra, łydki i wokół kostki. Od czasu do czasu jęczała cicho. Przez długi czas nic nie mówił. Jego palce były bezosobowe, ugniatały sztywne, stwardniałe mięśnie, czuły, jak stopniowo miękną.

- Lepiej?

- Trochę.

- A ręka?

- Tak sobie.

Zapalił latarkę; patrzył, jak udało jej się trochę, powoli zgiąć kolana. Zaczął znowu rozcierać, szczypiąc łydki; przy masowaniu szczupłych bioder posługiwał się knykciami zgiętych pięści, aż wreszcie jego własne mięśnie pulsowały mocno i paliły. W gardle mu zaschło, z trudnością zwilżał język. Wszędzie dokoła w tych wielopoziomowych jaskiniach od czasu do czasu rozlegały się jakieś trzaski, od których jeżyły mu się włosy na karku. Minęło już pół do trzeciej, czuł coraz wyraźniej nie tylko ołowiany ciężar wyczerpania. Los wtrącił się w jego sprawy o jeden raz za wiele. Nie zostało mu nic, czym mógłby jeszcze żonglować, nic, co by podtrzymało go teraz nerwowo. Brał w nim górę pierwotny instynkt, chęć ucieczki.

- A jak teraz?

- Mogło być gorzej.

Kilka spojrzeń rzuconych na jej twarz nie wystarczało, by stworzyć trwalsze wrażenie. Oblewał go pot, gdy tak klęczał koło niej. Nie obchodziło go, kim jest, przecież wiedział, że za to, co mu wyrządziła, będzie ją pamiętał całe życie. Wszystko inne może się zatrzeć - to, co już się przydarzyło i co się jeszcze przydarzy w przyszłości; tylko nie ironia obecnej sytuacji. Był zbyt znużony, zbyt mocno już przyjął świadomość porażki - by zdobyć się na nienawiść. A także zbyt nerwowy. Świat zewnętrzny zaczął wydawać mu się oddalony o jakąś przestrzeń nie do pokonania, a przecież będą go musieli odnaleźć, bez sznurka wskazującego drogę. Z niepokojem wypytywał dziewczynę, napominał, by poruszała nogami, starając się wysiłkiem swej woli usunąć z nich odrętwienie, ale przez cały czas zazdrościł jej tego niewiarygodnego uniesienia radości, jakie musiało ją teraz przepełniać. Tak minęło dwadzieścia minut od chwili, gdy dźwignął tamte drzwi, a stawy jej bezwładnych nóg były dalej równie sztywne jak u lalki i z trudem mogła unieść się do pozycji siedzącej.

- Słuchaj - zaczął - musimy ruszać. Jesteśmy tutaj jak na huśtawce, a latarka też nie jest wieczna.

- Zgoda.

- Rekonwalescencja może poczekać.

- Zgoda - powtórzyła. - Ty decydujesz. Tylko wydostań mnie stąd.

Popatrzył w dół. Niższe piętro było oddalone mniej więcej o trzy metry i ten kawałek, który mógł dostrzec, wydawał się solidny. Ale kto wie?

- Będziesz musiała iść pierwsza, rozumiesz? W każdym razie tutaj.

Skinęła głową i zagryzając wargi próbowała się ruszyć.

- Gotowa?

Przysunąwszy się do niej z wysiłkiem przetoczył ją aż na brzeg podłogi i tak pomógł obrócić się na brzuch. Nie wyglądało to wytwornie i przypominało przesuwanie tłumoka. Trzymając dziewczynę pod pachami spychał ją, aż wygięła się w biodrach i nogami zaczęła dyndać w powietrzu.

Krzyknęła, ale nie zwracał na to uwagi: są gorsze rzeczy niż ból.

- Teraz złap mnie za ręce.

Kiedy to zrobiła, otoczył palcami przeguby jej dłoni. Potem napinając mięśnie pleców pozwolił, by zsunęła się w dół.

- Uważaj na twarz - ostrzegł jeszcze.

Opadła już kilkadziesiąt centymetrów, zanim jej cały ciężar szarpnął mu ramiona, wyrywając je niemal ze stawów. Przez sekundę wydawało mu się, że na pewno i on poleci, ale jakoś starczyło mu sił i zdołał się zaprzeć. Bez poświecenia latarką nie mógł ocenić, jak daleko miała jeszcze do następnego poziomu. Ciężko dysząc, wychylony tak daleko, jak tylko mógł się odważyć, opuszczał ją powoli.

- Dosięgasz?

- Nie... nie wiem.

Zdołał ją utrzymać jeszcze tylko przez kilka chwil. Doczekał do momentu, kiedy przestała się kołysać ruchem wahadłowym, a potem musiał puścić. Jej palce ześliznęły się z jego przegubów, jeszcze chwila potwornego bólu wyszarpywanych ramion. Prawie natychmiast upadła z ciężkim łomotem, a on czekał w przerażeniu na ten dźwięk podobny do ziewania, który by oznaczał, że zaraz coś się zacznie walić.

- Nie ruszaj się - kaszlał poprzez chmurę pyłu. - Na miłość boską, leż spokojnie.

Sięgnął po latarkę i zapalił. Leżała zgięta wpół, bezwładna tak, jakby ją postrzelono.

- W porządku?

- W porządku - odpowiedziała słabo.

Wsunął latarkę za pasek i opuściwszy się na rękach, wylądował koło leżącej. Znajdowała się pomiędzy jakimś nocnym stolikiem, a górą gruzu uwieńczoną pogiętym abażurem; z gruzu wystawały wieszaki i szczotka do włosów.

- Na pewno?

- No, wolałabym nie powtarzać tego zbyt często. - Przeszedł ją dreszcz, jakby ta brawura dużo ją kosztowała.

Tym razem - tak daleko, jak Pascoe mógł sięgnąć wzrokiem - podłoga była nietknięta. Ruszył sprawdzić, ale ona od razu przywołała go z powrotem, niemal z taką samą rozpaczą, jak za pierwszym razem.

- Proszę - powtarzała - proszę.

- No to jak mam znaleźć drogę? - Światło przygasło, kiedy gestykulował.

- Ja wiem, ja wiem, ale...

- Odejdę najwyżej parę kroków.

- Nawet jeden to za dużo.

Wspólny strach jest też pewnego rodzaju więzią, a on czuł, że znowu zaczyna się bać. Długą chwilę trwało, zanim ustąpił, nie mógł lekceważyć przerażenia narastającego w jej oczach. Zbliżył się do niej oniemiały świadomością, że słowa nie wystarczają, i przykucnął obok. Wreszcie, jak do dziecka, powiedział:

- Nie możemy tu zostać.

- Wiem.

- Dasz sobie radę?

- Zaraz. Poczekaj jeszcze trochę.

Znowu masował jej nogi, ale widział, że tylko marnuje czas - zbyt długo by to trwało. Czuł, że muszuą wyruszyć natychmiast, bo nie wytrzyma tych suchych trzasków, dochodzących ze wszystkich stron.

- Będę cię musiał nieść - zadecydował.

- A dasz radę?

- Nie wiem, spróbuję. Ale musisz wleźć mi na plecy. Potrafisz?

- Chyba tak.

- No to już.

Zarzuciła mu ręce wokół szyi i podciągnęła się całym ciałem. Dźwignął się i zaczął pełzać, w pełni świadomy, czym grozi ich wspólny ciężar, nasłuchując uważnie przed każdym niezdarnym ruchem ku przodowi. Co krok mniej więcej zatrzymywał się, żeby na chwilę zelżał nacisk dłoni dziewczyny na jego krtani. Światło latarki wyraźnie słabło i było teraz tak nikłe, że świeciło jedynie na parę metrów w przód. Jakby na złość wszystko tu było zgniecione, ciasno ubite. Nie dostrzegł żadnych dziur, żadnych szczelin, które umożliwiałyby zejście w dół. Parę razy zatrzymywał się i, by mógł oczyścić przejście, ona musiała się zsuwać z jego pleców. Zupełnie stracił orientację, ale powtarzał sobie, że powinien kierować się w lewo. W jednym miejscu poczuł smród taki, że o mało nie zwymiotował. Wszędzie, pomiędzy trudnymi do rozpoznania szczątkami pokoi, korytarzy leżały porzucone drobiazgi i poniszczone przybory toaletowe: zakrętki do włosów, brązowa torebka, stoliki, wentylator sufitowy o łopatkach powyginanych do środka, tak że przypominał pąk kwiatu, szklanki, kubki, maska płetwonurka z przyczepioną etykietą, na której był napis “Wilson”. Wybrzuszone góry kamienia, coś, co ledwo przypominało mury, jakiś łuk, zjawiskowe, przykurzone błyski koloru, ilekroć światło sięgnęło dalej, a ruchome cienie pierzchły - ale wciąż żadnej drogi w dół.

Wtem zupełnie nagle trafił na miejsce, gdzie musiał się zatrzymać. Wielka, mniej więcej kwadratowa dziura otwierała się przed nimi, a z boku przytykało do niej wygięte przęsło schodów. Same schody przypominały raczej zsyp do śmieci, ale żelazna balustrada była mocna. Pascoe sprawdził to zaraz, jak tylko znalazła się w zasięgu jego ręki. Przylgnąwszy płasko do ziemi pozbył się dziewczyny z pleców. Nie można było rozpoznać dokładnie, co tam jest na dole, ale i tak poczuł wyraźną ulgę. Dźwignął się i stanął prosto, a potem odczekawszy, aż minie zawrót głowy, ostrożnie wszedł na najwyższy stopień. Nie drgnął nawet. Upewniwszy się wrócił do dziewczyny i podniósł ją podsuwając jedną rękę pod plecy, a drugą pod kolana.

- Uważaj - powiedział. - Trzymaj latarkę.

Sięgnęła po nią niezgrabnie, a potem jednym ramieniem objęła jego barki. W ten sposób wydawała się jak gdyby lżejsza. Miał przed sobą około dziesięciu stopni, choć nie można ich było rozróżnić pod rumowiskiem. Schodził wolno, czasem opierając się o balustradę, ostrożnie badając miejsce, zanim postawił stopę i przeniósł tam cały ciężar. Ona tymczasem rozsądnie używała latarki. Obeszło się bez groźnych momentów. W połowie piętra położył ją na podeście i próbował odpocząć, żeby zebrać siły do następnego etapu. Trząsł się cały, a w głowie huczało mu jak w młynie.

- Jak sądzisz? - Przełknął ślinę. - Czy to hall wejściowy?

- Możliwe.

Jeżeli nawet gdzieś tutaj znajdowało się wejście, było tak nie do poznania zawalone i przygniecione, że Pascoe nawet nie marnował światła. Teraz po raz pierwszy zdawało mu się, że może dostrzec tu i ówdzie jakąś postrzępioną szczelinę troszkę jaśniejszej ciemności, mniej wyraźnej, pół ukrytej. Jeżeli się nie mylił, mogło to oznaczać chyba, że zbliżają się do zewnętrznej skorupy hotelu, ale nauczył się już nie ufać niczemu. Nauczył się, że nadzieja wcale nie prowadzi do radości - nie teraz, nie jego. Tępe, nieme przeczucie klęski zaczęło go znowu nękać. Nie czekał nań żaden raj, żaden spokój, Na nic się zdały jego trudy. Czuł, że za chwilę zawładnie nim żal nad sobą samym, bo w myślach kłębiła mu się świadomość tego, co mogłoby być. Wtem zdał sobie sprawę, że dziewczyna coś mówi, coś zdumiewającego.

- Przepraszam. - Niesamowity rezonans miało to miejsce. - Przepraszam, chciałam żebyś to wiedział.

- Przepraszasz?

- Tak.

- Ale za co?

- Nie brakowało mnie, pamiętasz. Nie przypuszczałeś, że mnie znajdziesz. I zawsze będziesz zastanawiał się nad losem swoich przyjaciół.

- Oni nie żyją. - Echo powtórzyło cicho te słowa.

- Mówiłeś to już przedtem.

- No to co?

- Więc po co tu wszedłeś? Jeżeli byłeś tak pewny, że nie żyją, dlaczego ryzykowałeś?

Mógł się zdradzić nawet tutaj. Znowu sypnęło z góry tynkiem; w tym samym momencie poczuł, że muszą za wszelką cenę jak najprędzej wydostać się na zewnątrz. W grobie będzie podobnie jak tu, i to na amen.

Poruszył się.

- Chodźmy - powiedział szorstko. - Już niedaleko.

Wygiął się, ujął ją za spocone ramiona, poczuł, jak usiłuje wciągnąć swoją drobną postać na jego pochylone plecy.

- Dlaczego? - powtórzyła jeszcze raz z naciskiem, jakby musiała jakoś sobie wytłumaczyć ten cud ich spotkania, którego szanse były jedna na milion. Ale ledwo zdołała wymówić to słowo, gdy Pascoe poczuł, jak gruz obsuwa się pod nim. Palce dziewczyny konwulsyjnie wbiły mu się w kark. Usłyszał jeszcze, jak coś krzyczała, a potem ciemności przydusiły go i zaczęły wraz z nim koziołkować. W końcu coś grzmotnęło go w głowę i znalazł się w jakimś własnym wirującym, huczącym świecie.


Rozdział jedenasty

Pierwszą rzeczą, którą zobaczył po przyjściu do przytomności, była świecąca tarcza własnego zegarka: Potem zdał sobie sprawę, że nie widzi nic więcej. Przez chwilę, jak zaczarowany, wpatrywał się z natężeniem w ciemność, ale potem oprzytomniał i zaczął mrugać. Miał wrażenie, że jakiś wielki bęben wali mu wewnątrz czaszki. Odruchowo podniósł rękę do skroni. Palce natrafiły na ciepłą lepkość, a kiedy dosięgły linii włosów nad prawym uchem - skrzywił się z bólu. Z ust wyrwało mu się coś pomiędzy chrząknięciem a jękiem. Jak zamroczony trunkiem podniósł rękę pod sam nos, bezsensownie przypuszczając, że będzie ją mógł obejrzeć.

- Jesteś cały?

Głos dziewczyny zdawał się napływać równocześnie z różnych kierunków i odległości.

- Potłuczony. Gdzie się podziałaś?

- Tu, obok.

Zaczął macać rękami, aż wreszcie jej dotknął, zdziwiony, że jest tak blisko.

- A co z tobą?

- W porządku - odpowiedziała.

Zamknął oczy i pozwolił, by ciemność pulsowała tym, co wracało teraz do niego jak niejasny, przerywany sen. W powietrzu wciąż jeszcze pełno było pyłu, a więc nie na długo stracił przytomność. Mglisto stwierdził, że właśnie minęła czwarta.

- Spadliśmy z wysoka?

- Myślałam, że wszystko się wali.

Wpatrzył się przed siebie pragnąc znów zobaczyć te zapamiętane, jaśniejsze, mniej wyraźne ciemności, które mogły być nocnym niebem: dawał im czas, by się pojawiły. Ale znikły. Poza zjawiskowym błyskiem na przegubie ręki nie mógł rozróżnić niczego, nawet dziewczyny, nawet włosów opadających mu na twarz. Zgromadził troszkę śliny na języku i teraz rozprowadzał ją po jamie ustnej.

- A gdzie latarka?

- Nie wiem.

Przez chwilę nie wierzył.

- Obszukałam tu wokoło. Obszukałam wszędzie koło nas.

W popłochu zaczął macać dokoła, zamiatał dłońmi, klepał, próbował naprzód ostrożnie, potem, w miarę jak sekundy mijały, coraz gwałtowniej. Ale kiedy stuknął w coś i posypał się na nich gruz, przestał i wyczołgał się z powrotem.

- No co, jest?

- Nie ma - odparł. A potem w dzikim strachu: - O Boże, nie ma! Nie ma!

Znosił dotąd ciemności, kiedy to było konieczne, kiedy był zupełnie pewny bezpośredniego otoczenia. Przez całą długą noc poruszał się w ciemności, czekał w niej, nasłuchiwał, ale przez cały czas wiedział, że ta ciemność za naciśnięciem guziczka może zniknąć. A teraz stała się czymś wiecznym jak koniec świata. Wpatrywał się ślepo w pełen rezonansu bezkształtny mrok, przerażony tym, że nie ma pojęcia, co może zwisać nad nimi, jak spiętrzyło się to, co teraz spadło, i na czym się opiera. Sparaliżował go nagły skurcz własnej słabości.

Dziewczyna spytała chrypliwie:

- Masz może zapałki, czy coś innego?

- Nie.

Miał przedtem zapalniczkę, ale zgubił ją w mieście w ciągu popołudnia. Mimo to szukał bezskutecznie po kieszeniach. Potem zaklął, starając się z całej siły opanować przerażenie. Ciemności jakby gęstniały coraz bardziej, a to dudnienie werbli w głowie wzmagało w nim jeszcze poczucie izolacji. Powtarzał sobie, że mają w najgorszym wypadku dwadzieścia, trzydzieści metrów do przebycia, ale nie był już zdolny narzucić sobie spokoju. Słyszał, że dziewczyna znowu niezgrabnie szuka dookoła, więc bez wiary w powodzenie zaczął ją naśladować. O ile mógł się zorientować, leżeli w jakimś wgłębieniu.

Z rozpaczą wykrzyknął:

- Nie ma jej tutaj! - Potem zamilkł i jak skamieniały wsłuchiwał się w powolne miażdżące odgłosy potwornego parcia i pluszczące obsypywanie się żwiru. Przygniatało go to wszystko do ziemi tak skutecznie, jak krzyżowy ogień.

- Wydaje mi się, że dam już sobie radę sama. - Odczekała chwilę. - Będę szła za tobą, jeżeli pójdziesz przodem.

- No pewnie. Tylko tyle - syknął.

- Nogi mi jakby trochę odtajały.

- Jak, u diabła, przypuszczasz, że moglibyśmy...

- To już nie może być daleko.

Usta mu zadrgały. Zobaczył ją w myślach i szarpnął się jak uderzony. Znowu zaklął wściekły na tę jej obojętność i brak wyobraźni, zapomniawszy zupełnie, co przeszła, jak długo zdołała wytrzymać. Ale złością nic nie zmienił; dalej nie mógł się zmusić do ruszenia z miejsca. Przerażony oparł głowę na wyciągniętych rękach i słuchał, jak mijają sekundy.

- Pójdę pierwsza, jeżeli wolisz.

- Nie - warknął.

- No to nie. - Dała mu dość czasu na odpowiedź, na jakieś działanie, ale on nie robił nic - nie mógł, jeszcze nie teraz.

- Słuchaj - zaczęła - to już jest tylko sprawa jakichś...

- Myślisz, że nie wiem?

Trząsł się, jakby każdy mięsień jego ciała miał zupełnie niezależną egzystencję. Było mu wstyd, miał dość wszystkiego.

- Słuchaj - powtórzyła. - Dam radę sama, serio, dam radę. Ale tylko wtedy, kiedy będziemy razem. Nie ruszę się z miejsca, dopóki ty nie pójdziesz. Proszę, na miłość boską... - Myślał, że już skończyła, ale ona ciągnęła dalej: - Przeprosiłam cię, prawda? Gdyby nie ja, mógłbyś już być na zewnątrz... rozumiem. Ale teraz, kiedy mnie wyniosłeś już tak daleko, chcę dożyć zdrowej późnej starości. Żebyśmy oboje dożyli.

Przełknął ślinę. Coś posypało się z góry.

- Jej błądząca ręka napotkała jego palce - poczuł, jak uścisnęła je, i odpowiedział tym samym. To on teraz potrzebował kogoś, kogokolwiek. Była obca, tak jak cała reszta, jak ten chłopczyk, w którego zdołał tchnąć życie, i tamci, których pomagał odkopywać, jak Carsonowie i wszyscy inni przez te ostatnie dni. Nieważne, co myśli o nim. Słuchał miarowego tykania zegarka i własnego chrapliwego oddechu, trzymając ją za rękę i czerpiąc z tego siły. Wydawało mu się, że długi czas upłynął, zanim to poczucie obcości zaczęło zanikać. Wreszcie powiedział:

- Myślisz, że naprawdę dasz radę?

- Mówiłam ci.

Zacisnął zęby. Ciało miał wciąż jeszcze niechętne, ciężkie, jak z ołowiu. Wstrząsnął nim nagły dreszcz. Zdołał się jakoś podnieść. Tuż przed sobą miał ostre zbocze gruzu. Przeszedł na czworakach ze dwa metry i zatrzymał się, by poczekać na dziewczynę. Jak tylko dosięgła jego nóg, zaczął wymacywać dalszą drogę. Nerwy miał rozedrgane, napięte jak struny, ale zdołał jakoś wziąć się w garść. Próbował ręką, tak delikatnie jak tylko możliwe, domyślając się, co go czeka na przodzie, zanim przeniósł tam swój ciężar. Rumowisko ciągnęło się bez końca, wpierw pod górę, potem w dół. Raz zagrodziły im drogę jakieś zwały belek, potem coś miękkiego, co ześliznęło się w dół, kiedy tego dotknął.

- Jakoś idzie?

- Idzie - odpowiedziała.

Pascoe rozpaczliwie starał się utrzymać kierunek. Po pięciu minutach drogi zatrzymał się, żeby odpocząć; wydawało mu się, jakby głowa z jednej strony miała mu lada chwila pęknąć. W tym miejscu nie było tak dużo gruzu. Czuł pod warstwą pyłu twardą, nie uginającą się podłogę. Jej nieruchomość napełniała go swoistą otuchą, ale ciemności były nadal niezmienne. Mógłby równie dobrze poruszać się z zamkniętymi oczami, ale miał je wciąż szeroko otwarte pod wpływem napięcia, a także dręczącego wspomnienia jasności. Po chwili znowu szarpnął się ku przodowi. Jego wyczucie kierunku zawodziło; nie orientował się, jak daleko już uszli. Czasem, ruszając znowu po chwili przerwy, miał niesamowite wrażenie, że dryfuje do tyłu. Gdyby w chwili tego zawalenia się byli na którymś z wyższych poziomów, oznaczałoby to prawdopodobnie koniec. Z opóźnieniem zdał sobie z tego sprawę i zimno przeszło mu po krzyżu. Zresztą gdyby nie ta dziewczyna, to i tak by już na pewno nie żył. Tępo stwierdził ten fakt. Przez nią był teraz z pustymi rękami, skończony. Ale żywy, wciąż jeszcze żywy. Wtem, macając, którędy dalej, usłyszał jej cichy jęk, gdy podciągała się w ślad za nim, i znowu pomyślał z podziwem o jej nieugiętej odwadze, jakże mylącej.

Zatrzymał go jakiś mur, początkowo gładki, potem chropowaty, tam gdzie tynk odleciał, zaczął więc posuwać się po podłodze wzdłuż niego. Metalowa taca, ramka fotografii, rozgnieciona lalka - rozpoznawał te rzeczy macając przed sobą i oczyszczając drogę. Od czasu do czasu ostrzegał ją: “Szkło” albo: “Tu jest jakaś rura. Tak mi się przynajmniej zdaje. Przesuń się pod nią”. Strach znowu przeradzał się w przedsiębiorczość i stopniowo narastała w nim pewność, że to już tylko kwestia czasu, może nawet minut, a znowu dojrzą jakąś zapowiedź zewnętrznego świata. Na pewno już przebyli te dwadzieścia metrów, ale wciąż nic, tylko czerń, gruba płachta narzucona na głowę. Wtedy to ku swemu rozczarowaniu zobaczył na zegarku, że już prawie kwadrans upłynął od ponownego ich ruszenia. Panika zaczęła mu podszeptywać wątpliwości. Czy możliwe, że kręcą się w koło albo że kierują się z powrotem w głąb zawalonego budynku? Nie znał odpowiedzi. Ale jeżeli schody doprowadziły ich do hallu wejściowego, to chyba powinni byli dojść już do zewnętrznego muru. A tymczasem przedzierali się przez jakieś krzesła i niewytłumaczalną gęstwinę kutego żelaza. Brak tu było rezonansu, nie czuło się żadnej przestrzeni nad głową, tylko tak straszne stłoczenie wszystkiego, że z ogromnym trudem mogli się przeciskać.

Znowu na chwilę się zatrzymał, przez cały czas bezskutecznie próbując mruganiem wypatrzeć coś w ciemnościach. Dziewczyna znalazła się obok niego.

- Co myślisz?

- Nie wiem - odpowiedział - nie wiem.

Nie był już zdolny do zabarwiania swego głosu udawanym optymizmem. Oblizał zaschnięte wargi i czekał, świadomy ostrego pieczenia oczu, gdy nagle gdzieś niedaleko rozległ się tak ogłuszający huk, że instynktownie szarpnął się do tyłu. Usłyszał też inny dźwięk: dziewczyna znowu płakała i ten przyduszony odgłos wyrażał więcej niż głośna rozpacz. Pascoe wyciągnął rękę i dotknął jej twarzy. Mokrymi od łez splecionymi dłońmi zakrywała sobie usta. Bez słowa zabrał się do masowania jej nóg, choć na ten wysiłek zużywał resztkę sił, jakie mu jeszcze zostały, kiedy ugniatał i klepał stwardniałe łydki i uda. Czas rozciągał się elastycznie, a zależna od ruchów jego przegubu poświata na tarczy zegarka zapalała się i gasła niby robaczek świętojański.

- Lepiej?

- Tak. - A potem prawie jak w pacierzu: - O, Boże!

- To musi być gdzieś tam. Nie będę cię mógł przenieść.

- Wiem.

- No więc chodź.

Powiedział to brutalnie, odwrócił się i zaczął się czołgać. Ruszyła za nim, usiłując dotykać jego stóp. Uderzył głową w coś, co zatrzęsło się i przekazało to drganie dalej, bardzo denerwująco; potem przecisnął się obok wielkiego zerwanego kandelabra, a w każdym razie takie miał wrażenie. Gdy tak zatrzymywał się, nasłuchiwał, macał przed sobą - te ciemności i wyczerpanie, i otępienie huczące w głowie zdawały się spychać coraz dalej i dalej całą resztę jego życia, oddzielać go od wszystkiego, co mu się kiedykolwiek przydarzyło. W jednym miejscu woda kapała z góry i tworzyła płytką kałużę wśród gruzu. Potem wśród tego martwego powietrza poczuł nagle - nie do uwierzenia - zapach kwiatów. Z wolna zaczęło go ogarniać poczucie, że jest zupełnie gdzie indziej. Czas przestał mieć znaczenie. Posuwali się parę kroków, odczekiwali chwilę, ruszali znowu. Dziewczyna cierpiała teraz przez cały czas i wreszcie jej tłumione jęki bólu podziałały jak ostroga na resztki woli i rozbudziły w nim przekorę. Podświadomie niemal potoczył się ku dziewczynie i siłą podciągnął ją sobie na plecy.

- Nie możesz... nie możesz...

Kiedy stanął, miał wrażenie, jakby podłoga wznosiła się i opadała niby pokład statku. W narastającym podnieceniu ruszył naprzód, macając jedną ręką. Musi gdzieś być koniec, ale właściwie szedł bez nadziei, zagubiony, ryzykując o wiele bardziej niż przedtem, bo nie zwracał uwagi na to, co mogą obruszyć. Teraz tylko instynkt kazał mu posuwać się dalej, bo ciało nie miało już siły, a umysł nie był zdolny do jasnego działania. Jak długo to trwało, nie wiedział, ale w pewnym momencie poczuł, że dziewczyna zesztywniała.

- Spójrz!

Podniósł piekące oczy: na wprost przed nimi majaczył jakiś niewyraźny szary kształt. Patrzył nie wierząc, bał się, że to halucynacja. A potem zobaczył jeszcze inne poszarpane dziury i szpary wyżej i niżej, jak rozsiane wyrwy po pociskach.

- Spójrz! - nalegała słabym głosem.

- Widzę... widzę...

Zachwyt i ulga popychały go teraz. Z trudem parł naprzód, a światło stopniowo wzmacniało się, miękko zamazane na brzegach.

Dobrych kilka minut upłynęło, zanim dobrnął wystarczająco blisko, by dotknąć kamieni otaczających otwór. Pomógł dziewczynie zsunąć się na ziemię, a potem, zaczepiwszy się palcami, podciągnął się w górę i wyjrzał przez coś, co przypuszczalnie było kiedyś oknem. Poczuł w nozdrzach chłodne, czyste powietrze, jak przypływ nowego życia, widział wycinankę drzew i szarzejące niebo, i postacie otulone kocami na trawniku.

- Pomóż mi, proszę.

Ni to ze śmiechem, ni to z płaczem ujął dziewczynę pod pachy i patrząc w jej wielkie piwne oczy na cementowobiałej twarzy wiedział, że tego momentu nie zapomni nigdy.

- To już?... To już za nami?

- Chyba! Zdrowa późna starość zaczyna być realna!

Z niezmiernym wysiłkiem podniósł ją i przepchnął przez otwór, potem sam wydostał się tak samo. Później przypomniał sobie, jak leżała tam, gdzie opadła na ziemię, osłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem świtu. Chciał podnieść ją znowu, jak najszybciej usunąć z zasięgu grożącego niebezpieczeństwa. I właśnie pochylał się nad nią, kiedy usłyszał od strony trawnika głośne wołanie i obracając się zobaczył, jak jakiś człowiek wstaje odrzucając na bok koce.

- Co tam...?

Pascoe ruszył ku niemu, na pół oślepiony, próbował coś powiedzieć. A potem nogi ugięły się pod nim, tamten człowiek nadbiegał już, z rozwartymi ramionami, próbując złapać go, zanim runie.


Rozdział dwunasty

Realny świat istniał poza zasłoną snu. A we śnie przydarzało się niemożliwe: był w mieszkaniu na Meadowcroft i Vicky była z nim.

- Kto to jest Frank? - usłyszał swój pytający głos.

- Mężczyzna.

- Powiedz.

- Czy to ważne, kim on jest?

- Chcę wiedzieć. Mam prawo wiedzieć.

Była w jednym ze swoich najpaskudniejszych nastrojów, dogryzała mu, jak to się często zdarzało, leżąc na kanapie i pstrykając zapalniczką tuż przy papierosie wetkniętym między wargi.

- To się dowiedz. - A potem, mniej agresywnie. - Z tego, że mnie potrzebujesz, nie wynika wcale, że...

- Kto powiedział, że ciebie potrzebuję? - Pascoe śpiący przewracał się z boku na bok, ale ten we śnie wpatrywał się w nią z ciężkim, niedobrym przeczuciem jakiejś nieodgadnionej jeszcze katastrofy. - Masz dobre wyobrażenie o sobie, Vicky.

- Czyżby?

- Tak.

- Patrzcie, patrzcie. To niespodzianka dla mnie.

- Wydawało mi się, że ciebie potrzebuję. Może tak nawet było, kiedyś... ale już nie. Nie teraz.

Parsknęła śmiechem, a w nim aż się zagotowało. Podszedł do kanapy, chciał ją złapać za te blond włosy, przegiąć w tył jej głowę, żeby musiała na niego spojrzeć i wreszcie powiedzieć prawdę. Ale w tej samej chwili, kiedy wyciągnął ku niej rękę, sen się zmienił: twarz była nie jej i włosy były nie jej, wszystko nagle ściemniało, rozpływało się. I to już nie było ich mieszkanie. Tylko spłoszony ruch w słabym świetle latarki i łkający głos: “Bogu dzięki, że jesteś, Bogu dzięki, że jesteś”. A potem i to się rozwiało, a on otworzył oczy.

Zamknął je zresztą natychmiast, spłoszony, i leżał dalej w półśnie, podczas gdy myśli odpływały mu gdzieś daleko wstęgami jasnych pogmatwanych obrazów. Przez długi - jak mu się zdawało - czas leżał nieruchomo, niewyraźnie świadomy dźwięków i krzątaniny dookoła, choć ich nie słuchał, ani się nimi nie interesował, aż w końcu wszystkie tamte wstęgi urwały się nagle, a on leżał rozbudzony zupełnie i patrząc w górę na jakiś skośny szary brezent zastanawiał się, co to może być.

W głowie czuł lekkie pulsowanie. Odruchowo sięgnął ku niej ręką i zdumiał się widząc, że ręka jest częściowo obandażowana; potem stwierdził, że głowa także. Leżał w łóżku, przykryty prześcieradłem. Podciągnął się na łokciach i zobaczył, że i naprzeciwko są łóżka, po obu stronach też - dużo, dużo łóżek, ciasno ustawionych w niskiej jaskini długiego namiotu. Na prawo od niego leżał jakiś chłopiec, a pościel była spiętrzona wysoko na rusztowaniu okrywającym jego nogi; na lewo - starzec o ciemnej arabskiej twarzy z obu rękami owiniętymi jak mumie. Ten był nieprzytomny, ale chłopiec patrzył na Pascoe'a.

- Gdzie jesteśmy?

- Senor?

- Co to za miejsce?

- Un hospital.

Ale gdzie?

- Las Dos Marias.

Pascoe głęboko wciągnął powietrze. Coś mu się przypomniało.

- Americano?

- Si, si, Americano.

- Która godzina?

- No se senor.

Daleko, przy końcu namiotu, stał ktoś w bieli, pewno sanitariusz... Z zewnątrz, poprzez brezent, dochodził pracowity, nieregularny pomruk; gorące powietrze miało ostrą antyseptyczną woń. Drewniany chodnik ciągnął się w wąskim przejściu środkowym, ale łóżka stały na twardej jak kamień gołej ziemi ze zdeptanymi kępkami trawy. Opadł na posłanie, ciężko mu przychodziło myślenie i znowu obejrzał swoje ręce, były obandażowane tak jak ręce boksera. Pod wolno, badawczo posuwającymi się palcami czuł nie ogolone policzki. Potem podniósłszy okrywające go prześcieradło stwierdził, że nie ma na sobie nic prócz kalesonów, co więcej, nie swoich. Przez chwilę zastanawiał się, co z tego wynika, a kiedy wreszcie zrozumiał, poderwał się natychmiast, usiadł i przerażony zawołał sanitariusza, bo znów opadły go wszystkie lęki i niepokoje. Tamten był jeszcze dość daleko, gdy zapytał:

- Gdzie moje ubranie?

- Ubranie? Tam, z tyłu.

Pascoe obrócił się, ale nie dostrzegł niczego.

- Tutaj. - Sanitariusz pochylił się i zza poduszki wyciągnął przezroczystą, plastykową torbę zawieszoną na haczyku przy górnej poręczy łóżka. - W tych warunkach uznaliśmy, że to najwygodniejsze.

- Proszę mi to dać tutaj, dobrze?

- Oczywiście. - Sanitariuszem był młody muskularny chłopak o czarnych, krótko przystrzyżonych włosach, blady z krańcowego przemęczenia. - Anglik?

- Tak.

- Jak się pan czuje?

- Nieźle. - Przez plastyk Pascoe dostrzegł swoje spodnie.

- Dawno się pan ocknął?

- Przed chwilą.

- Głodny?

Pascoe skinął głową.

- I napiłbym się czegoś.

- Zaraz się zrobi.

- Która godzina?

- Około trzeciej, może parę minut po. - Sanitariusz oddalił się środkowym przejściem. - Cześć, Chico - powiedział odruchowo przechodząc koło malca.

Pascoe ledwie zauważył, że go już nie ma. Koszula, podkoszulek, buty, kalesony, skarpety. Tylko spodnie go interesowały. Jak wszystko inne były barwy ceglastej, brudne nie do opisania, a kiedy rozwiązał torbę, owiała go znajoma woń brudu i potu. Wsadził głęboko rękę do tylnej kieszeni spodni i wreszcie objął z ulgą zwitek banknotów. Wtedy wydawało mu się, że jest ich tak mało, a teraz obiecywały mu zaledwie pomoc na sam początek. Ale i tak aż przymknął oczy, taką czuł ulgę, kiedy połamanymi paznokciami wpił się w te wygniecione, rozmiękłe banknoty. Nie zdołał odżegnać się od upiorów, nie będzie mógł wykupić się ze szponów przeszłości. Ale instynkt samozachowawczy będzie trwał tak długo, jak długo starczy mu pieniędzy. Jeszcze trochę przetrwa. Teoretycznie Bartholomew zginął. Teraz ktoś nowy może powstać z popiołów. Jeszcze nie jest żebrakiem.

Wsunął pieniądze pod poduszkę, a torbę upuścił na ziemię, za łóżko. Równowartość czterystu funtów szterlingów. Za samo auto dostałby więcej... Zasępiony nakręcił zegarek i nastawił go na kwadrans po trzeciej. Był cały obolały od czubka głowy po palce u nóg, ale poza tym czuł się dobrze. Jak tylko to będzie możliwe, musi wydostać się z Las Dos Marias. Nazwisko Bartholomewa na liście ofiar spowoduje, że rozbrzęczą się druty telegraficzne i niewątpliwie zaczną się sprawdzania w takich miejscach jak tutaj. Zdobyć świeże papiery, a potem na południe. Wrócił do tego samego punktu, w którym był wczoraj, tylko przybyło mu blizn na pamiątkę koszmaru pomiędzy dniem wczorajszym a dzisiejszym.

Sanitariusz powrócił z dzbankiem słodzonego soku cytrynowego. Napełniając kubek spytał:

- To pan jest tym facetem, co uratował tę dziewczynę? Wie pan, z tego hotelu.

- A bo co?

- Nic, tylko ci, co pana tu przynieśli, rozpływali się nad panem.

Pascoe poczuł ukłucie niepokoju.

- Czyżby?

- I dziewczyna także.

- Jak ona się ma?

- Pewno jest na oddziale kobiecym.

- Nie wie pan?

- Nawet o swojej rodzinie nic nie wiem. - Sanitariusz wzruszył ramionami, raptem przygnieciony zmęczeniem. - Nie wiem, ani jak się mają, ani gdzie są... - nie dokończył.

- Szybko będę mógł stąd wyjść?

- Wypuszczą pana, jak tylko dojdą do wniosku, że utrzyma się pan na nogach. Mamy ze stu albo więcej takich, co pod gołym niebem czekają na pańskie łóżko.

- Już jestem zdrowy.

- Niech pan to powie lekarzowi. Niedługo tu będzie. - Odwołano go do innych.

Pascoe z powrotem opadł na poduszkę i przyglądał się długim rzędom łóżek, ludziom, których także los doświadczył. Jakiś ksiądz w okularach przeszedł śpiesznie za innym sanitariuszem do jednego z dalszych łóżek; pozostał tam, pochylony. Po przeciwnej stronie ktoś raz po raz chrapliwie jęczał. W kącie, daleko na lewo, dwie kobiety w ubrudzonych sukniach siedziały z zapuchniętymi oczami po obu stronach łóżka, na którym wychudły mężczyzna patrzący tępo przed siebie drgał konwulsyjnie. Ból i śmierć były teraz takie schludne. Nieskładne obrazki zaczęły tłoczyć się w głowie Pascoe'a. Najwięcej myślał o tych godzinach, które spędził razem z dziewczyną, i jak przemożna stała się w końcu chęć życia. Wtedy nic innego nie miało znaczenia i w jakiś sposób zdołało wypalić w nim rozgoryczenie. Coraz więcej myślał o niej, przeżywając na nowo te ciemności i nie kończącą się grozę, przypominał sobie tyle rzeczy: jej głos, spojrzenie, jej bliskość, a także ten moment, kiedy się prawie załamał i jak to dobrze, że wtedy była z nim.

Kim była? Zdumiewające, ale nawet nie wiedział, jak się nazywała. A teraz już się nie dowie - nigdy.

Musiał się zdrzemnąć. Ktoś dotknął jego ramienia, aż drgnął zawstydzony. Trzej ludzie w białych fartuchach stali w nogach łóżka, a jeden z nich pytał, jak się czuje.

Zamrugał oczami.

- Nie najgorzej.

- Starczy panu sił, by ruszyć w drogę?

- Mam nadzieję.

- Ma pan gdzie się udać?

- Tak.

Szybko naradzili się między sobą. Potem najstarszy rzekł:

- Przykro nam tak szybko wypraszać pana, ale jesteśmy zmuszeni.

Z usprawiedliwiającym gestem podążył za innymi. Była dopiero czwarta, stwierdził Pascoe, a więc nie drzemał długo. Po blisko dziesięciu minutach inny sanitariusz przyniósł mu jedzenie: zupę i jakąś ostro przyprawioną siekaninę. Pascoe jadł z wilczym apetytem. Wróciwszy po naczynia przyniósł mu także rzeczy: białą koszulę, spodnie khaki i sandały na sznurkowej podeszwie.

- Może pan iść w świat.

Ciężko zsunąwszy się z łóżka nałożył to wszystko na siebie: sandały były za luźne, a spodnie ledwo sięgały kostek. Wsunął pieniądze do jednej z bocznych kieszeni i ruszył przejściem pomiędzy rzędami łóżek. Przypuszczalnie spalą to, co pozostało w tej plastykowej torbie. Dziwne było to pożegnanie, ale jemu bardzo odpowiadało - anonimowe, nie zwracające uwagi. Drewniany chodnik prowadził do wyjścia; szedł nim trochę chwiejnie, skręcił tak, jak wskazywała strzałka, i wreszcie zbliżył się do otworu, skąd buchało żarem popołudnie. Tuż przed wyjściem siedząca za stołem brunetka w mundurze zapytała:

- Zwolniony?

- Tak.

Przez moment myślał, że zapyta go o nazwisko: na stole było pełno papierów i druków. Ta możliwość zaskoczyła go, stał niepewnie. Ale ona powiedziała tylko:

- Czy mogę panu w czymś pomóc?

- Nie, dziękuję. To jest... może mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie urzęduje konsul brytyjski?

- Ależ oczywiście.

Wyjaśnienia były bardzo dokładne, najwyraźniej nie pierwszy raz ich udzielała. Podziękował powtórnie i wyszedł. Żar uderzył go jak obuchem. Uszedł najwyżej kilkadziesiąt kroków, a już zawrót głowy zmusił go, by usiadł. Nie przypuszczał, że jest aż tak słaby. Opuścił głowę na kolana i czekał, by rozwiała się ciemnozielona mgła przesłaniająca mu świat. Po chwili przeszło mu, ale siedział dalej i przymrużonymi oczyma rozglądał się dookoła. Na trawniku w wojskowym porządku ustawiono cztery wielkie namioty i kilka mniejszych. Przy jednym, z napisem “Informacja” oddalonym dość znacznie od reszty, cisnął się tłum ludzi, a pomiędzy głównymi namiotami panował nieustanny ruch.

Podniósł się i ruszył potykając się o jakieś druty elektryczne. Teraz zobaczył ogrodzoną linami przestrzeń, gdzie w cieniu plecionych mat ludzie leżeli pokotem na materacach. Dalej, kiedy zmienił mu się kąt widzenia, zauważył ciężarówki i przyczepy naprędce zorganizowanego transportu. Jeszcze sto metrów i doszedł do drogi. Minął ustawioną na poboczu tablicę “Czerwony Krzyż” i skręcił wedle wskazówek. W dalekiej mgiełce morze lśniło kobaltem, ale miasta stąd nie widział. Znowu musiał usiąść. Sanitarka zawarczała obok, przepełniając obłokami kurzu rozpalony cień pod przywiędłą oliwką, gdzie Pascoe próbował odpocząć. Wśród krzewów, kaktusów i brunatnych skał po obu stronach drogi ciągnęły się obozowiska: nędznie, cierpliwie, całymi rodzinami koczowano wśród ocalonych resztek dotychczasowego życia.

Myślał wciąż o dziewczynie. Trudno mu było pojąć, że już jej więcej nie zobaczy. Zdał sobie sprawę, że nie spotkał w życiu nikogo tak odważnego. Przez chwilę przemyśliwał, że warto by wrócić i popytać o nią; może nawet ją zobaczyć. Ale zdecydował, że nie. Nie czuł się jeszcze całkiem wolny. Londyn czaił się jednak gdzieś za jego plecami i mimo że trop Bartholomewa kończył się pod gruzami Avenidy, mogliby mieć jakieś wątpliwości i zasięgać informacji na temat jej wybawcy. To całkiem możliwe - nawet prawdopodobne. W takim wypadku i tak dość już zwrócił na siebie uwagę, nawet bez nawiązywania ponownie kontaktu. “Rozpływali się nad panem” - słowa sanitariusza snuły mu się po głowie i podświadomie zmuszały do pośpiechu. Została za nim już tylko ta jedna pułapka, szaleństwem byłoby w nią włazić.

Podniósł się powoli myśląc, jak powinien się teraz nazwać. Thornton?... Healey?... Price?... Tyle jest nazwisk na świecie. Shepherd?...

Niech będzie Shepherd.

Uszedł mniej więcej pół kilometra od szpitala, kiedy nagle zobaczył Las Dos Marias. Miasto znajdowało się o wiele bliżej, niż przypuszczał; właściwie był już prawie na przedmieściu. Brytyjski Konsulat ulokował się w obrębie klasztoru Najświętszej Panny Zwycięskiej i podczas gdy Pascoe usiłował się tam przedostać, rozpościerający się dokoła rozpaczliwy krajobraz zdawał mu się majakami z przebytej ciężkiej choroby. Sandały ocierały mu nogi, kulał już trochę. Jeszcze dwa razy przystawał i odpoczywał, za drugim razem odwinął bandaże z głowy i z rąk, likwidując w ten sposób najbardziej widoczne ślady pobytu w szpitalu. Na obu dłoniach skórę miał mocno pozdzieraną, a nad prawym uchem domacał się szwów... Chyba trzy, tak mu się zdawało. Palcami przeczesał włosy, jak mógł najlepiej, i wszedł.

Jedno skrzydło klasztoru zawaliło się zupełnie; reszta wyglądała mniej więcej nietknięta. Na jednym ze słupów bramy wisiała tablica:

Konsulat Brytyjski -

Malaga

Pomoc dla Ofiar”

Zakurzony Ford Zephyr z tabliczką CD stał na podjeździe, a kilkoro ludzi zgromadziło się koło ogrodowych ławek ustawionych w kształcie litery U, nad którymi upięto flagę brytyjską. Dwa wielkie czerwone parasole, jaskrawe jak lak, dodawały wszystkiemu niezbyt stosownego posmaku wesołości. Pascoe podszedł bez wahania. Tutaj ten jego kostium stracha na wróble wcale nie raził: poprzedzający go mężczyzna nie miał nawet koszuli na grzbiecie. Podczas czekania jeszcze raz w myślach robił powtórkę. Potem nadeszła jego kolej. Opalony siwawy urzędnik o okrągłej twarzy zwrócił się do niego:

- Czy był pan już tutaj?

- Nie.

- Zapewne jest pan obywatelem brytyjskim?

- Tak.

- Czy ma pan jakiś dowód tożsamości?

- Nie.

Sięgnął po formularz. Siedząca dalej maszynistka pochłonięta była pisaniem, inna kobieta robiła jakąś listę.

- Pańskie nazwisko?

- Shepherd.

- ...h, e, r, d?

- Tak.

- A imiona?

- Anthony Charles.

- Czy nie pamięta pan przypadkiem numeru swego paszportu?

- Niestety nie.

- Pański stały adres?

Było jeszcze około tuzina pytań powielanych na arkuszu, a urzędnik długopisem wypełniał odpowiedzi. Wiek, miejsce urodzenia, zajęcie - bez zająknienia odpowiadał na te wszystkie pytania.

- Gdzie zatrzymał się pan w Las Dos Marias?

- Nigdzie. Przejeżdżałem tylko.

- Autem?

- Nie, autostopem z Motril.

Skinięcie głową.

- Kiedy pan przybył do Hiszpanii, panie Shepherd?

- Tydzień temu.

- Którego to było?

- Wczoraj minął tydzień.

- Pociągiem czy samolotem?

- Pociągiem. Linią na Port Bou.

Myślał, że to już koniec, ale tamten podniósł na niego wzrok, mrużąc oczy bardziej chyba, niż wymagał tego blask słońca.

- Gdzie znajdował się pan w chwili, kiedy zaczęło się trzęsienie ziemi?

- Na głównej alei.

- I bagaż miał pan ze sobą? Walizkę? Torbę?

- Plecak.

- Na chodniku?

- No niezupełnie. Jadłem śniadanie w jakiejś kawiarni.

- W chwili kiedy się zaczęło?

- Tak.

- Pański paszport był w plecaku?

- I pieniądze.

Urzędnik podrapał się po policzku, pokiwał głową. Mina odrobinkę mu złagodniała.

- Proszę wybaczyć to śledztwo, panie Shepherd. Musimy być ostrożni w granicach rozsądku.

- Ależ oczywiście.

Podstemplował kwestionariusz.

- A wczorajszy dzień jak panu przeszedł?

- Głównie na odkopywaniu zasypanych.

- No, a gdzie spędził pan noc?

- Na arenie corridy.

Jakby dopiero teraz zauważył ręce Pascoe'a, dodał:

- Widać, że oberwał pan przy tym.

- Nie ja jeden.

Pascoe, nieufny wobec współczucia, poruszył się niecierpliwie. Nie miał ochoty na długie rozmowy.

- Pewnie chce pan wracać?

- Za parę dni. - Zmusił się do uśmiechu, od którego popękała mu skóra wyschniętych warg. - Dopiero za rok będę miał następny urlop.

- Pan to nazywa urlopem?

- Liczyć się będzie jako urlop.

Urzędnik podał arkusz maszynistce.

- Pan wybaczy - powiedział, zwracając się już w stronę następnego interesanta ze słowami: - W czym mogę panu pomóc? Słucham?

Pascoe czekał w skąpym cieniu, przyglądając się, jak maszynistka wpisuje dane z kwestionariusza na drukowany formularz. Zauważył, że wzięła kalkę. Kolejno wsuwała w maszynę trzy odmienne formularze. Potem przypięła je do tamtego, wypełnionego długopisem arkusza i położyła koło zajętego urzędnika. Gdy tylko znowu był wolny, wziął je i przeczytał dokładnie, aż uznał, że wszystko jest w porządku.

- Tylko do tego jesteśmy uprawnieni, panie Shepherd. - Obrócił się znowu w kierunku Pascoe'a. - Po pierwsze: tu jest tymczasowe zaświadczenie tożsamości. Ważne trzy miesiące, ale jak tylko znajdzie się pan w kraju, proszę to posłać do Biura Paszportowego, żeby wystawiono panu nowy paszport. Zresztą tu na dole ma pan to napisane. Po drugie: otrzymuje pan voucher do wymiany na bilet lotniczy do kraju, w każdym biurze BEA. I wreszcie tutaj pokwitowanie na dwa tysiące peset. Jeżeli potrafi pan uzasadnić, że potrzeba panu więcej, to zrobię, co będę mógł, ale zasadniczo zakładamy, że każdy zatelegrafuje do swego banku z prośbą o otworzenie tutaj kredytu na potrzeby bieżące.

Pascoe skinął głową.

- W odpowiednim czasie będzie pan oczywiście musiał zwrócić państwu zarówno koszt biletu, jak i równowartość tych peset, ale w tej chwili niech się pan tym zupełnie nie przejmuje. - Podał mu długopis: - Proszę teraz tutaj podpisać, tak i jeszcze tu...

Pascoe nagryzmolił nowe nazwisko. Zależało mu tylko na dowodzie tożsamości, ale nie mógł odmówić pozostałych świadczeń. Przeliczono pesety, wsadził je do kieszeni, razem z obydwoma papierami.

- Dziękuję - zaczął, ale jedna z kobiet zajęła tymczasem urzędnika jakąś sprawą i nikt nie zwracał na niego uwagi. Odszedł więc, znowu jako normalny obywatel, zaopatrzony w dokumenty, uzbrojony w tymczasowe, pożyczone życie. Tak łatwo to poszło. Po szarym słupie bramy śmignęła jaszczurka niby zielony błysk ognia. Skierował się drogą ku zniszczonemu miastu, człapiąc ciężko w swoich płótniakach. Trzy miesiące... Byłby głupcem, gdyby liczył, że aż tak długo jest bezpieczny. O wiele wcześniej przecież nadejdzie dzień, kiedy same dokumenty go wydadzą. Mógłby gdzieś istnieć A. C. Shepherd, ale adres jest fałszywy. Sprawdzenie tego potrwa jakiś czas, ale niezbyt długo, tydzień, dwa najwyżej. A wtedy znowu metodą eliminacji dojdą do niego, przypomną sobie wątpliwości co do Bartholomewa, zaczną wypytywać nocnego recepcjonistę w Avenidzie, potem w Czerwonym Krzyżu, w konsulacie w Maladze, wszędzie z fotografią i z prośbą o przypomnienie sobie, czy ktoś taki... Ale przynajmniej czwartek nie stanowił już groźby. Granice stały przed nim tymczasem otworem, mógł wyjechać z Hiszpanii, popłynąć na wschód czy na zachód, dojechać tak daleko, na ile starczy mu pieniędzy, póki jeszcze jest czas, żeby się zgubić, zniknąć na dobre.

Ciężarówki mijały go z łoskotem, tonąc w rozprażonym kurzu. Otoczyło go znowu pobojowisko miasta, fetor długiego upalnego dnia, ulice piętrzące się po obu stronach zwałami gruzu. Wojsko i brygady robocze harowały dalej przy oczyszczaniu przejazdów, burzeniu i przerzucaniu gruzów trochę jak śmieciarze. Wysoko, wysoko w górze wiatr rozwiewał na białe strzępki pierzastą chmurę, ale tu, w dole powietrze wisiało ciężkie, falujące, choć upał już mijał. Ryk przeciążonych maszyn, chrzęst buldożerów, dudnienie półciężarówek dochodziły ze wszystkich stron. Pascoe szedł dalej, coraz silniej kulejąc. Roje much wirowały w powietrzu. Po ulicach przechadzały się patrole z bronią, strzegące przed grabieżą. Przeszedł obok centrum handlowego, przeciął mały park pełen bezdomnych i doszedł do głównej alei. Tu zatrzymał się i kiedy czekając w strzępiastym skrawku cienia odlepił od skóry przepoconą koszulę, poczuł nagły chłód.

Nigdy już nie zbliży się do Avenidy, do szarej walizki, do Carsonów, ale nie mógł teraz o tym myśleć. Po chwili podniósł się i ruszył w stronę portu, chcąc znaleźć nadbrzeżną drogę na południe w nadziei, że uda mu się zabrać autostopem. Wiedział, że daleko nie zajdzie. Nogi miał słabe i czuł się coraz bardziej rozbity. Przy końcu alei doszedł do ogromnego przekrzywionego stożka La Espanoli. Zauważył, że windę otwarto, cały przód był wyszarpany. Wolność. Już nikt nie krzyczał ani tam w górze, ani nigdzie dokoła, choć głosy ludzi pracujących na zboczach rumowisk szumiały mu w uszach, jak jakaś pieśń żałobna. Na skwerze, koło przewróconego pomnika, ciągnęła się kolejka do sanitarki, gdzie szczepiono przeciw tyfusowi. Nie tylko on wynosił się stąd: inni także chcąc zostawić Las Dos Marias jak najdalej poza sobą, zanim zaskoczy ich szybki zmierzch, wyruszali w małych grupkach, najczęściej pieszo, niektórzy, szczęśliwsi, na szczycie wyładowanych wózków zaprzężonych w muły. Raz tylko odezwał się ktoś do niego, szczerbata starowina siedząca na krawężniku z nogami w rynsztoku:

- I pan także, senor?

Minął kościół i doszedł do nabrzeża portowego. Nie było tu żadnych znaków drogowych, ale sam odgadł, którędy iść. Wraz ze wzmagającym się zmęczeniem, potęgowało się w nim także poczucie samotności. Było pół do szóstej. Przepiękny, pogodny wieczór jarzył się ponad miastem i jego złowieszcze ruiny oblewał złotawym światłem padającym miękko z ukosa. Stopniowo wydostał się spośród rumowisk, droga trzymała się brzegu, morze obmywało plażę zatoki. Pokonał niewielkie wzniesienie, skąd widać było drogę wijącą się daleko, wzdłuż wybrzeża, a nad nią wznoszące się tarasami winnice albo ostre strome skały. Nie brakło pojazdów zdążających na południe, ale jakoś nikt nie chciał się przy nim zatrzymać. Wszystkie były załadowane po brzegi: ciężarówki, auta osobowe, nawet rzadkie skutery. Usadowił się na stercie kamieni i zniechęcony próbował dalej. Jak to się skończy? Nie tak to miało wyglądać.

Czuł się pusty i nieważny, było to wrażenie zarówno fizyczne, jak psychiczne. Nic go z nikim nie wiązało, a jednak gnębiły go obawy i złe przeczucia. Był wolny, ale znużenie powodowało, że tonął w melancholii. Minęła szósta. Odruchowo podnosił rękę, ilekroć coś przejeżdżało. Zaczął osiadać liliowawy zmierzch, a wtedy miasto oddalone o kilometr jak gdyby skuliło się bardziej. Na tle okolicznych wzgórz nikły trochę ślady zniszczenia. Pomiędzy ciemnymi sylwetkami drzew korkowych rozbłysły ogniska pod gołym niebem. Gdzieś pobekiwały kozy. Mijali go ludzie zgięci pod tobołami, w milczeniu, po dwoje, po troje, niosący dzieci, naczynia kuchenne, kurczaki, czasem ktoś, równie bez przekonania jak on, próbował zatrzymać auto.

Nie widział jej, gdy nadchodziła. Dopiero kiedy zawołała, zauważył, że ktoś jest w pobliżu. Obróciwszy głowę, zobaczył o parę kroków szczupłą chłopięcą postać. Nawet sztywność jej chodu nie dała mu do myślenia. Ale ona na jego widok jakby straciła tę sztywność, a potem w jej uśmiechu pojawiło się zdumienie i radość. Odgadł kto to, na ułamek sekundy przedtem, zanim powiedziała:

- Cześć! A więc i ciebie wyrzucili!


Rozdział trzynasty

Wstał, oniemiały ze zdumienia, nie wiedząc właściwie, czy cieszy się, czy nie; chciał się cieszyć, ale ostrożność go wstrzymywała.

- Nie do uwierzenia - powiedział - choć chciał powiedzieć zupełnie co innego. Patrzył na nią, niezbyt dobrze widoczną o zmierzchu, całą jego uwagę przyciągały jej oczy i drobna, żywa twarz, blada w kiepskim świetle, i ciemne, proste, luźno opadające włosy. - Jak mogli to zrobić!

- Mogli i zrobili.

- Kiedy?

- Godzinę temu. Potrzebowali łóżka. A ciebie?

- Wcześniej, po południu.

- I posłali nas do tego samego krawca. - Spojrzała po sobie, potem na niego, uśmiechając się lekko. Spodnie, koszula, sandały, teraz zauważył. - Ale pospałam trochę. I wykąpali mnie, umyli mi głowę i w ogóle.

Gdyby nie ten głos, ten miękki, amerykański akcent, nie rozpoznałby jej wcale. Nawet oczy miała teraz inne, nie takie ogromne.

- Jak się czujesz?

- Strasznie posiniaczona, tyle że w miejscach, gdzie nie widać. Ale cała, wszystkie kości całe... A ty?

- Bywało gorzej.

Przeczekała warkot jakiegoś auta.

- Pytałam o ciebie. Poszłam tam, gdzie leżą mężczyźni, ale powiedzieli mi, że już cię nie ma. Chciałam podziękować.

Niezręcznie wzruszył ramionami.

- Więc pomyślałam sobie, że mogłabym do ciebie napisać. Ale oni nie prowadzili żadnej ewidencji. Wyglądało, że najwyżej będę mogła umieścić takie ogłoszenie w jakiejś angielskiej gazecie: “Panna Lynn Arden chciałaby tą drogą wyrazić wdzięczność nieznanemu Anglikowi, który uratował ją z ruin hotelu Avenida w Las Dos Marias”. Coś w tym guście.

- Mógłbym tego wcale nie przeczytać.

- No, ale teraz nie muszę się tym martwić. - Podeszła o krok bliżej i dość ceremonialnie wyciągnęła ku niemu rękę. - Nie przypuszczałam, że to będzie tak, ale dziękuję. Nie... nie potrafię powiedzieć nic więcej.

- Nie potrzeba nic mówić.

- Owszem, trzeba - zaprzeczyła. - Nie co dzień zwraca mi ktoś życie.

Puścił jej rękę i przez chwilę patrzyli na siebie, potem spuścili wzrok, niepewni, obcy.

- Dokąd się wybierasz?

- Do Malagi - odpowiedziała. - A ty także?

Skinął głową.

- Coś mi nie wygląda, żebyśmy tam dziś dotarli. W takim tempie.

- Co dwa kciuki to nie jeden. - Podniosła trochę głowę i wtedy zobaczył leciutkie błyski w jej czarnych źrenicach.

- Dotrzemy - powiedział. Już raz się zaplątał i konsekwencje okazały się fatalne. Przez głowę przeleciało mu coś na kształt przestrogi, ale nie trwało to długo. Zdobył dokumenty. Nic nie może zaszkodzić, że teraz będą razem. Londyn znowu przesunął się na dalszy plan. Przez chwilę zastanawiał się, czemu ona przygląda mu się z takim natężeniem, co myśli. I ciekaw był, czego jeszcze się o niej dowie, zanim się rozstaną. Lynn Arden... Lat dwadzieścia pięć? Zmierzch tymczasem gęstniał. Dwadzieścia osiem?

- Na twoim miejscu siadłbym tutaj - rzekł wskazując stertę kamieni. - To może być długie czekanie.

Usiadła sztywno, krzywiąc się z bólu.

- Ojej! - wykrzyknęła. Na myśl o tym, co przecierpiała, zdumiewał się, że taki kawał zdołała przejść.

- Nie powinni byli cię wypuścić tak wcześnie - powiedział z wyrzutem, ale tylko parsknęła śmiechem, i znowu przyszło mu do głowy, jaka z niej twarda sztuka.

Samochody miały już zapalone światła. Ilekroć któryś jechał na południe, Pascoe stawał z boku drogi i ufnie wyciągał kciuk aż do chwili, gdy musiał się cofnąć, bo auto przejechało już, pozostawiając tylko chmurę kurzu. Czasem zabrzmiał klakson, jakby przepraszająco, ale nikt się nie zatrzymał.

- Jak się nazywasz?

- Shepherd, Tony Shepherd.

- Chcesz papierosa?

- Dziękuję.

- Dostałam od jednej pielęgniarki. I zapałki. I pożyczyłam od niej pięćset peset.

- Brawo!

Kiedy przy blasku zapałki pochylił się ku niej, przypominało to tamte chwile - tylko zarys twarzy w cieniu. Dziwnie było zdawać sobie sprawę, jak bardzo blisko przedtem byli, biernie wprawdzie, ale rozpaczliwie blisko, choć teraz mówią z sobą, jakby się prawie nie znali.

- A co z tobą? Masz jakieś pieniądze?

- Mój konsul udzielił mi pomocy.

- Potrafisz więc przeżyć?

- Jako tako.

W miarę jak ściemniało się coraz bardziej, ubywało ludzi na drodze. Pascoe stał to na jednej nodze, to znów na drugiej, przez cały czas odruchowo podnosząc rękę na widok każdej zbliżającej się pary reflektorów. Były teraz zresztą o wiele rzadsze. Raz wydawało mu się, że jakiś samochód zwalnia koło nich, ale przejechał tak samo jak inne. Zaklął cicho, widząc, że odjeżdża, bo osłabienie i głód coraz bardziej dawały mu się we znaki. Po chwili dziewczyna przyłączyła się do niego i stali tak razem, całkiem samotni, na drodze. Nie było sensu iść dalej.

- Gdzie mieszkasz w Anglii?

- W Londynie.

- Londyn jest duży.

- W St. John's Wood. - Wypuścił ustami dym. Za jakiś czas sam zacznie wierzyć w te kłamstwa. - Znasz Londyn?

- Trochę.

- A ty skąd jesteś?

- Z Concord. To w stanie New Hampshire. Ale teraz mieszkam w Madrycie. Uczę tam.

Zaczęły przebijać się gwiazdy, dziurkować swoje zaplanowane wzory. Od pól, gdzie pobłyskiwały ogniska, doleciał dźwięk gitary, niska przeciągła melodia pełna smutku.

- Kiedy ruszyłam w stronę miasta - mówiła dziewczyna - nie miałam pojęcia, że to będzie takie okropne. Rozumiesz, przez cały ten czas, kiedy tam leżałam przywalona, myślałam, że to się przytrafiło tylko mnie. Nie umiem tego wytłumaczyć. Ale tak właśnie myślałam... A potem ty przyszedłeś... A teraz...

- A teraz? - powtórzył jak echo.

Rzuciła resztę jarzącego się papierosa w kierunku tamtych ognisk i cichej upartej piosenki.

- Niech Bóg ich ma w swojej opiece. Dla nas to się już skończyło. Ale oni mają z tym żyć dalej, dzień po dniu.

Tamta starowina poznała się lepiej: “I pan także, senor?”, Pascoe odepchnął tę myśl gdzieś w głąb. Rozmawiali dalej; gdy wreszcie jakaś ciężarówka zahamowała koło nich, było już po siódmej. Podbiegli ku niej, a burkliwy głos kazał im wdrapać się do tyłu. Dziewczyna nie mogła tego zrobić bez pomocy. Kiedy zwróciła się do Pascoe'a oczekując podsadzenia, była w tym odruchowa oczywista zażyłość. Potem spróbowała go wciągnąć za sobą, roześmiała się mimo bólu zesztywniałych stawów i jakoś udało jej się sprowokować go także do śmiechu. Ale choć słyszał swój śmiech, nie bardzo wierzył, że to naprawdę on się śmieje.

- Muchas gracias! - zawołała do szofera. - Już tu jesteśmy. Zyskał pan naszą dozgonną miłość. - Mówiła hiszpańszczyzną gładką i płynną.

Ciężarówka była mała, otwarta i pachniała ziemią. Parę kartofli turlało się po podłodze; Pascoe domyślał się, że pewno kartofle zawieziono do Las Dos Marias. Noc zaczęła przelatywać bokami: po jednej stronie pieniące się morze, po drugiej w świetle gwiazd wznoszące się zbocza. Tu i ówdzie widać było jakieś pomniejsze skutki trzęsienia ziemi: połamane drzewa, zawalona szopa, uszkodzone odcinki drogi, gdzie ustawiono ostrzegawcze światła i auta przejeżdżały tylko po jednej stronie, kolejno, wpierw w jednym, a potem w drugim kierunku. Oni tymczasem siedzieli oparci plecami o boczne ściany ciężarówki, z nogami wyciągniętymi ku środkowi. Niekiedy z bólu zmieniali pozycję, gdy podrzucanie zbytnio dawało się we znaki kościom i mięśniom. Od czasu do czasu uśmiechała się ku niemu blada, z rozpuszczonymi włosami. Chcąc rozmawiać, musieli krzyczeć.

- Dokąd pojedziesz z Malagi?

- Nie myślałem jeszcze.

- Ale potem do Londynu?

- Potem tak.

Przypuszczał, że ona ruszy do Madrytu, ale nie pytał. Raptem poczuł, że nie chce wiedzieć za dużo. Zależało mu na jakiejś równowadze pomiędzy nieuniknioną porcją kłamstw a tym, co było tak intensywnie prawdziwe, że przysłaniało i beznadziejną otchłań przyszłości, i wszystko, czym dręczyła przeszłość. Nie przeszkadzały mu jej pytania. Różniły się od pytań Carsona czy urzędnika konsulatu, nie czaiły się w nich żadne pułapki ani na teraz, ani na potem. W momentach, kiedy ciężarówka wpadała w dziury, razem krzyczeli z bólu. Na niebie było tyle gwiazd, że nigdy tylu nie widział, a morze wyglądało jak z kutego srebra. Od czasu do czasu dziewczyna spoglądała w niebo jakby w zachwycie i przypomniał mu się listonosz i dziecko: “Jakie wielkie, chico... jakie wielkie”.

- Co ty robisz? - zrobiła tubę z rąk.

- Robię?

- No właśnie. W normalnym życiu.

Jestem księgowym.

- Czy to znaczy, że chodzisz w meloniku?

Uśmiechając się, zaprzeczył ruchem głowy.

- To dobrze! - zakrzyknęła w odpowiedzi.

W myślach pojawił mu się Lamb. Lamb nosił melonik - oprócz sobót. A także Mercer - to znaczy kierownik oddziału w Hounslow. Pascoe zobaczył ich tak niezwykle wyraziście, że na chwilę przysłonili mu widok dziewczyny siedzącej po przeciwnej stronie ciężarówki i pól trzciny cukrowej zacierających się w ciemności i tumanach kurzu... W myślach przewijał mu się film kolejnych zdarzeń. Każda scena miała w sobie wyrazistość powracającego snu i co chwila, w momencie budzenia się, następowała tuż po niej nowa scena, w jakimś miejscu znów ukazywali się jacyś obcy ludzie, aż w końcu przypomnienie i rzeczywistość zlały się w jedno i znalazł się tu, gdzie się znajdował, w tej ciężarówce, naprzeciw dziewczyny i tylko z resztką pieniędzy i tych szalonych nadziei, z którymi wyruszył w świat. Cztery dni temu, cztery nazwiska temu... Bezwiednie zadrżał przypomniawszy sobie Bartholomewa i ten moment przewracania stron paszportu, kiedy nagle opanowała go ta szalona pokusa. Ale co za sens pozwalać sobie na dręczące wspomnienia? Co się stało, to się nie odstanie, nie zdoła cofnąć zegara. Musi iść naprzód.

Czas mijał. Pachniały eukaliptusy. Spojrzał znowu na dziewczynę. Oczy miała zamknięte, a na wybojach drogi coraz mocniej zaciskała usta. Wydawało mu się, że już wieki minęły od chwili, kiedy dźwięk jej głosu wywołał w nim naprzód niedowierzanie, a potem potworną wściekłość, od chwili, kiedy samo jej istnienie było czymś niewybaczalnym. A przecie gdyby nie ona, mógł był zginąć wtedy, kiedy ten zawał strącił ich w dół, w zupełną ciemność. I co więcej, mimo tego ślepego czołgania się, narastającego strachu przed pogrzebaniem żywcem, ta ruina w ciągu ostatnich czterech dni przepełnionych kłamstwami i ucieczką była jedynym miejscem, gdzie nie było fałszu i oszustw.

Ciężarówka trąbiąc przejechała przez jedną wioskę, potem przez drugą. Pomiędzy wioskami migały palmy, zagajniki bananów, pola bawełny - ziemia jak malowana pod drgającym przestworem niebios. Dwukrotnie zatrzymywali się, żeby jeszcze kogoś zabrać. Ostatecznie jechało ich razem siedmioro. Morze zniknęło, zepchnięte poza skaliste przylądki, na jednym z nich, w oddali, mrugała latarnia morska. Wioski nadbiegały i szybko zostawały w tyle rozjarzone i rozedrgane jak przejeżdżające pociągi. Prawie wszystkie pojazdy na drodze podążały w odwrotnym kierunku, ku północy, wyładowane wysoko kocami, namiotami, żywnością. Pascoe mógł tylko zgadywać, co tam było pod wzdymającymi się brezentami. Raz minął ich konwój sanitarek, potem wielka ciężarówka z przyczepą wiozącą koparki. Rzadko teraz rozmawiali. Ciężarówka trzęsła niemiłosiernie, wszystko go bolało - miał dość. Tuż przed dziewiątą dotarli do małego miasteczka. Zamiast przejechać je, ciężarówka zatrzymała się przy krawężniku, a kierowca wytknął głowę z szoferki.

- Dalej nie jadę, to Galdos.

Wszyscy powstawali, zaczęli zbierać się do wysiadania. Jeżeli byli zawiedzeni, nie pokazywali tego po sobie: lo que sera, sera. Rozejrzawszy się dookoła Pascoe zobaczył kiepsko oświetlony skwerek, kościół, parę sklepów i lokali.

- Wszyscy proszę wysiadać! - zawołał szofer niecierpliwie, uważając, że wystarczy tej dobroczynności.

Pascoe opuścił się po tylnej klapie i skoczył na ziemię, potem pomógł dziewczynie.

Spytała:

- Powiedział, że to Galdos, tak?

- Tak.

- Jak daleko do Malagi?

- Nie mam pojęcia.

- Adios... Gracias - wołali ludzie do zapuszczającego motor kierowcy. - Gracias, hombre.

Spytali o Malagę. Dwadzieścia pięć kilometrów. A ostatni autobus już odszedł. Reszta przybyłych wraz z nimi rozchodziła się w różnych kierunkach. Pascoe i dziewczyna spojrzeli na siebie.

- Nie pojechałabym już ani kroku dalej. Choćbym była owinięta w kołdrę. - Opuściła barki tak, że ręce zdawały się sztucznie przyczepione do jej ciała. - Nie dzisiaj. A ty, Tony, zły jesteś? - Pierwszy raz wymówiła jego imię.

- Co chcesz zrobić?

- Obojętne co, byle nie jechać dalej. - Skrzywiła się. - Teraz wiem, jak jest w środku w takiej maszynie, co miesza beton.

- Chodźmy się czegoś napić.

Najbliższy bar był po przeciwnej stronie ulicy: przeszli tam, oboje kulejąc.

- Wiódł ślepy kulawego - zażartowała, znajdując cień uśmiechu. Bar okazał się dziurą, z trocinami na podłodze i niskim ciemnym pułapem: torreros, dumnie patrzący z pożółkłych afiszy zapowiadających walki byków, dawno już nie żyli albo przeszli na emeryturę. Każdy przyglądał się wchodzącej dziewczynie - była tu jedyną kobietą. Pascoe zamówił dwa Fundadory i przy stoliku koło drzwi wypili je szybko, aż poczuli rozlewające się ciepło.

- Jeszcze raz?

Skinęła głową. Kelner wrócił, obojętny i pryszczaty. Tak, odpowiedział, mają tu w Galdos hotel, Pension Terramar. Z widokiem na morze. Sto metrów stąd, o tam. Miał szczupłe giętkie ręce tancerza. Nie można nie znaleźć Terramaru. O tak, o tej porze na pewno będą wolne pokoje.

Podziękowała mu, odszedł.

- Czy musisz jechać do Malagi? Zaraz teraz?

- Nie, niekoniecznie.

- Nie spieszysz się nigdzie?

Potrząsnął głową.

- Mam dość na dzisiaj. Malaga może poczekać. Rano będą autobusy. - Był zbyt obolały, żeby się przejmować parogodzinnym opóźnieniem.

- Wydawało mi się, że jeszcze trochę tej jazdy, a rozlecę się na kawałki, nie przesadzam.

Po raz pierwszy widział ją dokładnie. Palili, popijali drugą kolejkę niewiele mówiąc. Jej podrapane ramiona były opalone i szczupłe, o gładkiej brązowej skórze. Kark także miał tę samą ciepłą brązowość od ciemnych włosów aż do spiczastego wycięcia koszuli. Blada była tylko jej twarz o wyraźnych kościach policzkowych, a oczy znowu wydawały się ogromne: świetliste i ze znużenia błyszczące gorączkowo.

Obejrzawszy zranienie nad jego prawym uchem, powiedziała:

- Powinieneś zalepić to plastrem.

Ziewnął.

- Jutro.

- Ty także masz takie nastawienie?

- Wszystko we mnie powtarza tylko: manana, manana.

Od dawna już nie doświadczał tak wielkiego spokoju. Gładził twardy zarost na policzkach, zerkając czasem na dziewczynę. Nawet w chwilach milczenia zdawał się dowiadywać czegoś o niej. Dobra twarz, daleka od kanonów piękności, ale wrażliwa i miła, o szerokich ustach i o mocnych równych zębach. Raczej chyba dwadzieścia pięć. Koniak rozlewał błogie ciepło po całym ciele, a gwałtowne przeżycia, całe napięcie ostatnich czterech dni stawało się nierealne. Jakby czytając w jego myślach powiedziała nagle:

- Czy ci się to wydaje możliwe?

- Wcale.

- Zupełnie jakby nic takiego się nie zdarzyło, prawda?

- Właśnie. - Oparł brodę na poranionych dłoniach. - O czym myślałaś przez cały ten czas?

- Chyba o wszystkim. - Ciemne oczy patrzyły spokojnie. - Absolutnie o wszystkim, podobno tonący tak widzą całe swoje życie.

- Ale tonięcie nie trwa długo. Nie szesnaście godzin. - Przydusił papierosa na metalowej popielniczce. - Jesteś nadzwyczajna. Ja bym na pewno zwariował.

- W końcu bym pewno zwariowała. - Teraz ona patrzyła na niego, prosto w oczy. - Powiedz mi coś, Tony.

- No?

- Po coś tam wchodził? Nikt inny tak nie zaryzykował.

- Mówiłem ci.

- O tych przyjaciołach?

- To nie byli przyjaciele, tylko znajomi.

- Ale byłeś zupełnie pewny, że nie żyją?

- Wtedy, kiedy ciebie usłyszałem, już tak. Ale przedtem byłem tam w środku dosyć długo. Parę godzin. Szukałem wszędzie.

Zdawało się, że to ją zadowoliło.

- A więc mnie nie nienawidzisz?

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Bo chwilami tak na mnie patrzysz. - Niepewnie poruszyła rękami. - Już teraz mniej. Ale tam, kiedy tylko mnie znalazłeś i potem. I jeszcze raz na tej ciężarówce. Zupełnie jakbyś mnie o coś winił... Mam rację czy nie?

- Nie masz.

Nie powiedział nic więcej. Przeznaczenie, szczęście, pech, te rzeczy może winił, ale nie ją. Ona była trzecią stroną medalu. Cieszył się, że znowu ją spotkał, że nie ucieka już po to tylko, by uciekać. Wystarczy jedna zbędna odpowiedź, która pociągnie za sobą inne - dlatego trzymał język za zębami. W każdym razie kłamstwa nie wydawały mu się już tak kłamliwe. Może to, że mówiła mu po imieniu, tak jakoś rozwiało dręczące go poczucie winy i ciągłą nieufność. Ciepło pulsowało w nim, mimo przygniatającego znużenia, jednak nie łudził się. Jutro brutalnie przywróci go do rzeczywistości, rzuci nie wiadomo dokąd. Ale teraz, choćby na chwilę, niech nie wracają ponure myśli, dręczące samotnością. Nie mógł powiedzieć jej tego wszystkiego, ale już sam fakt, że byli razem, w jasnym, czystym miejscu, bez strachu, napełniał go taką wdzięcznością, jakiej nie doznawał jeszcze nigdy.

Potem wyszli z baru, żegnani uprzejmie i wylewnie. Dotarli ulicą do pierwszego skrzyżowania, potem skręcili w boczną na lewo. Owiał ich ciepły, silny zapach morza. Latarnie w górze wydłużały i wykoślawiały ich cienie. Od kilku sklepów padały na chodnik skośne jasne plamy. A potem nagle wszystkie światła przygasły. Pascoe poczuł spazm strachu i w tym samym momencie dziewczyna przylgnęła do niego. Światła zamigotały jeszcze, raz i drugi, a on stał nieruchomo czekając, zbierając siły na to, co miało przyjść.

Powtórzyło się to pięć czy sześć razy, a potem lampy rozjaśniły się znowu do normalnego natężenia i już tak pozostały. Mijały sekundy, nic się nie działo, rozluźnił mięśnie. W powietrzu był spokój, ludzie chodzili, gdzieś grało radio.

- Fałszywy alarm.

Przyciskała mocno twarz do jego piersi. Obie ręce zaciskała mu na ramieniu, czuł, jak drży. Spojrzał z góry na nią, wzruszony teraz, kiedy sam coraz silniej odczuwał ulgę.

- W porządku - powiedział. - Wszystko w porządku.

Odruchowo otoczył ją ramieniem. Podniosła głowę i wtedy zobaczył strach wolno ustępujący z jej oczu.

- Myślałam... - zaczęła.

- Ja także.

Próbowała się wysunąć. Wyglądała poważnie, ufnie, jak dziecko, gdy wyzbyło się strachu. Nikt inny na ulicy nie zwrócił uwagi na to przygaśnięcie świateł: w całym Galdos tylko oni dwoje podzielali te same uczucia. Jej ręce wciąż jeszcze wpijały mu się w ramię i w chwili gdy zwolniła uchwyt, nagle wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.

- Dziękuję to takie małe słówko - szepnęła.


Rozdział czternasty

Pension Terramar był białą bryłą, niewielką i zwartą, z tabliczkami klubów turystycznych po obu stronach wejścia wśród gąszczu mimozy pokrywającej mury i z trzcinowymi stolikami na dziedzińcu pod baldachimem z palm.

Kiedy Pascoe i dziewczyna weszli do hallu, szum rozmów na moment przycichł, odwróciły się głowy. Nacisnął dzwonek na blacie recepcji, a wtedy wynurzył się zza przegrody człowiek w zielonej kurtce i krytycznie uniósł w górę brwi na widok przybyszów.

- Czy ma pan dwa pokoje?

- Na jak długo, senor?

- Na jedną noc.

- Dwa pokoje? - Tym słowom towarzyszyło spojrzenie na dziewczynę.

- Tak jest.

Tamten przeglądał listę, zaciskając wargi:

- Owszem, mamy, senor. Numery dwanaście i osiemnaście. Tylko na jedną noc?

- Tak.

Dziewczyna wpisała się pierwsza. Potem Pascoe napisał A. C. Shepherd, a ona przyglądała mu się i kiedy podniósł wzrok, uśmiechnęła się, jakby jej sprawiło przyjemność zobaczenie na piśmie jego nazwiska. Hotelarz sięgnął po klucze.

- Rzeczy państwa są na zewnątrz?

- Nie mamy żadnych rzeczy.

- Żadnych?

- Byliśmy w Las Dos Marias - wyjaśnił Pascoe - i wszystko, cośmy mieli, tam zostało.

- Las Dos Marias?

- Dlatego mamy takie stroje.

- Las Dos Marias - powtórzył tamten zupełnie innym tonem. Teraz w jego wzroku pojawiło się zaciekawienie. - Och, to straszne... Straszne. - Wyszedł do nich spoza stołu recepcji i kiwał głową, cmokając z przejęcia. - Okropne przeżycie. Głęboko współczuję.

Przez całą drogę po schodach mruczał wyrazy ubolewania, a oni sztywno, z trudem szli za nim.

Na pierwszym piętrze otworzył jakieś drzwi i zaprosił gestem dziewczynę, ale ona zatrzymała się i odrzucając włosy w tył zwróciła się do Pascoe'a:

- Zaraz się położysz?

- Tylko jeżeli ty się już kładziesz.

- Mogłabym coś zjeść - przyznała się.

Skinął głową.

- Spotkamy się na dole... Za pół godziny.

Jego pokój okazał się mały, ale wygodny. Podczas gdy woda lała się do wanny, siedział na brzegu łóżka oburącz obejmując głowę i wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze umieszczonym na drzwiach. Nigdy by nie uwierzył, że po tak krótkim czasie tak bardzo będzie mu jej brak. Jej serdeczność wytrącała go z równowagi. Tyle rzeczy doprowadziło go tutaj - wstyd, duma, nadzieja, rozpacz, nie potrafiłby ich już od siebie oddzielić. Rozwiały się nadzieje na krainę szczęśliwości. W najlepszym razie mógł liczyć, że zdoła się wydostać z Europy, dotrzeć gdzieś, gdzie jego papiery umożliwią mu wjazd, zanim jeszcze ktoś zacznie je kwestionować, że znajdzie sobie pracę, rozpocznie życie od nowa jako ktoś inny, słowem zakopie się tam, aż wszyscy o nim zapomną. Samotność, podejrzliwość, ostrożność - nawet gdyby nie było Carsonów, trzęsienia ziemi ani Lynn Arden - na to wszystko przecież musiał być przygotowany. A tymczasem, nieoczekiwanie, zbudziła się w nim pustka, której się nie spodziewał, potrzeba zaufania i koleżeństwa, choć ta przyszłość bezkresna dopiero miała się zacząć.

Zrzucił wszystko i zanurzył się w kąpieli licząc, że wymoczy z siebie najgorszy ból. Kiedy nakładał z powrotem źle leżącą odzież, zdawało mu się, że to mundur porażki. Nie miał grzebienia, brzytwy ani chusteczki do nosa i kiedy po raz drugi spojrzał na siebie w lustrze, poczuł zupełne zniechęcenie. Wyszedł z pokoju, w hallu na dole zaczął się rozglądać, ale dziewczyny tam nie było. Przeszedł do wnęki, gdzie mieścił się barek, i usiadł na wysokim stołku. Kupił papierosy, zapałki i zamówił jeszcze jeden koniak. Oprócz niego było tylko kilka osób; uznał, że dwóch Hiszpanów oraz mieszana grupa niemiecka. Siedział sam, czekając na nią, a w głowie wirowało mu od krzyżujących się myśli i uczuć.

- Halo - powiedziała wreszcie.

Udało jej się jakoś upiąć wysoko włosy i teraz dopiero zobaczył, jak piękny zarys ma jej odsłonięte czoło. Bez cienia makijażu była tylko delikatnie zarumieniona jak świeżo umyte dziecko. Pascoe zamówił dla niej także koniak, podczas gdy siadała ostrożnie na sąsiednim stołku.

- Długo czekałeś?

- Okropnie.

- Nadawałam telegram telefonicznie, wiesz, do domu. Nie wiedzieli wprawdzie, że byłam w Las Dos Marias, ale uważałam, że lepiej to zrobić na wypadek, gdyby moje nazwisko dostało się jakoś do gazet. Takie rzeczy zdarzają się przecież: “Następujące osoby znajdowały się podobno w okolicy w tym czasie, gdy nastąpiła katastrofa...”

Pokiwał głową.

- Kto to są “oni”?

- Moi rodzice.

- Nikt więcej?

- Nie mam rodzeństwa, jeżeli o to ci idzie. - Rozprostowała się. - Kąpiel pomogła, choć nie jestem pewna, czy na długo.

- Papierosa?

- Dziękuję. Wiesz, śniło mi się kiedyś, że jestem zupełnie naga i nie mam absolutnie nic, tylko książeczkę czekową. Nie przypuszczałam wtedy, że do tego naprawdę dojdzie. - Roześmiała się, przytrzymując jego rękę z zapałką.

- W tej chwili nie masz nawet książeczki czekowej.

- Jutro będę miała. A w każdym razie tak, jakbym miała. Telefonowałam także do Madrytu!

- Banki są przecież zamknięte. - To nie było wtrącanie się w nie swoje sprawy.

- Telefonowałam do kogoś z moich przyjaciół. - Podniosła szklankę: - Wszystkiego najlepszego, Tony - a on zawtórował jak papuga, zazdrosny nagle o taką stabilizację, o to, że jej życie spokojnie trwa dalej. Oczy miała jasne, lśniące cudownie mimo zmęczenia. Podparła ręką głowę, półodwrócona ku niemu.

- A co z twoją rodziną?

- Nie mam nikogo.

- Zupełnie nikogo?

- Już nie. Gorycz nagłego wspomnienia prawie przysłoniła mu myśli. - Moi rodzice nie żyją.

- O, jak mi przykro.

- Już dawno. Dziewięć lat temu. Zginęli w wypadku samochodowym.

Rozmowa musiała potoczyć się w tym kierunku, ale chwilami, gdy odpowiadał na jej pytania, miał uczucie, jakby mówił o kimś innym, także już nieżyjącym. Bez przerwy gdzieś w głębi świadomości powtarzał sobie, kim jest teraz, czemu jest tutaj, i kiedy potrzebne było kłamstwo, brzmiało łatwo i przekonywająco. “Tak, jestem na urlopie. W każdym razie byłem.” - Patrzył na nią poważnie, egoistycznie, wdzięczny za chłodny dźwięk jej głosu, już nie balansującego ciągle pomiędzy nadzieją a przerażeniem. Zupełnie jakby los próbował ugłaskać go, pozwalając mu na to krótkie interludium, zanim na nowo osaczy go rzeczywistość. Koniak, który popijał, także łagodził lub zdawał się łagodzić znużenie i ból. Zaczęła opowiadać mu o szkole w Madrycie, w której uczyła, a on wypytywał, chcąc tymi pytaniami jak najdalej odsunąć od siebie jutrzejszy ranek.

- Co to za dzieci, ci twoi uczniowie?

- Po prostu dzieci.

- Ile ich jest?

- Och, około dwadzieściorga.

- I sama zajmujesz się wszystkimi?

- Nie sama. Jest jeszcze druga, Mary. Pochodzi z Nowego Jorku. Prowadzimy to we dwójkę.

- Jak do tego doszło, że zaczęłaś uczyć?

- Mary szukała kogoś, dała ogłoszenie. To było w zeszłym roku.

- I ty pośpieszyłaś na wezwanie aż z dalekiego Concord?

- Nie, niezupełnie. Byłam wtedy w Londynie.

- Co tam robiłaś?

- Pracowałam dla Pan-Am.

- To już raczej.

- Co raczej?

- Moim zdaniem nie bardzo wyglądasz na prawdziwą panią nauczycielkę.

Znowu się roześmiała.

- Bo też to nie jest prawdziwa szkoła, szczerze mówiąc. Uczymy tylko angielskiego i hiszpańskiego. Samych początków, ale właśnie o to chodziło. Ojcowie tych dzieci to przeważnie pracownicy zagranicznych placówek albo wyżsi urzędnicy różnych przedsiębiorstw. ONZ w miniaturze.

- Kto ma prawo weta?

- Chyba Mary.

- I lubisz tę pracę?

- BArdzo.

Światło kładło się miękko na jej delikatnej skórze, a opadające ciemne włosy rzucały cień na oczy. Pascoe zaciągnął się. - To właśnie do niej dzwoniłaś?

- Do Mary? Tak. Myślała, że jestem w Granadzie. Bardzo szczęśliwie, bo gdyby nie to, okropnie by się przejmowała.

- Jak długo byłaś w Las Dos Marias?

- Tylko dwa dni. Włóczyłam się z miejsca na miejsce. Nie mam zwyczaju robienia planów, a nawet jeżeli zrobię, to rzadko się ich trzymam. Zwykle pozwalam, by przydarzyło się, co się ma przydarzyć. - Spojrzała na niego. - No i tym razem się przydarzyło, nie uważasz?... Pewnego dnia w to uwierzę. Pewnego dnia mnie to nagle zetnie z nóg. Nie wiadomo, kiedy to będzie, ale gdzieś, kiedyś zdam sobie sprawę, że... Ocknę się zmarznięta, prawie chora z uczuciem, jakby ktoś przeszedł po moim grobie.

Wytrzymał jej spojrzenie.

- Może wcale tak nie będzie.

- Boję się, że będzie.

Chciał tylko, żeby odciągała jego myśli od tego, co nadejdzie, i od tego, co przepadło. Nie chciał, by mu cokolwiek dawała. Nie potraktował jej tak okrutnie jak Lamba, a jednak mimo wszystko wykorzystywał ją, bo nie pomyślał, że ona też mogłaby potrzebować go dalej. Wiedział tylko, że oznaczała chwilkę wytchnienia w tym długim impasie. Skinął na barmana i polecił nalać jeszcze.

Czy był ubezpieczony? Czy dużo stracił? W każdym jej pytaniu zaznaczała się nieświadomość niby gwiazdka do przypisu, który musi pozostać nie wyjaśnioną tajemnicą. Siedziała delikatnie ugniatając sobie mięśnie karku i pytania na temat jego osoby likwidowały coraz więcej niewiadomych. Kiedy zamierza wracać do kraju, czy dobrze zna Hiszpanię, gdzie bywał przedtem i kiedy... Z nią czuł się bezpieczny, osłonięty przed niebezpieczeństwem. Po pewnym czasie przeszli do sali jadalnej. Minęło już pół do jedenastej i prócz nich dwojga i grupy Niemców nie było tu nikogo. Na zewnątrz poza dziedzińcem ciągnęła się droga, za nią pas plaży, a dalej na morzu pod gwiazdami migotały światełka jakichś łodzi. Reszta świata rozciągała się gdzieś, poza linią horyzontu, zupełnie obojętna, czy on tam przybędzie, czy nie. Ledwie kelner zdążył zasunąć im krzesła, gdy podszedł do stolika jakiś niski, odziany w luźne, gabardynowe ubranie jegomość o długich, małpich rękach i oznajmił, że jest właścicielem.

Mrugając bez ustanku, jakby czymś ogromnie zdziwiony, powiedział:

- Podobno oboje państwo byli w Las Dos Marias?

- Rzeczywiście.

- Proszę mi wybaczyć natręctwo. Przyszedłem tylko wyrazić moje serdeczne współczucie, a nie żeby się domagać opisów naocznych świadków. Słyszałem już trochę, jak tam było, i to nie tylko przez radio. Nie, chciałem tylko powiedzieć, że dziś powinni się państwo napić szampana. Proszę zrobić mi tę przyjemność.

- Ogromnie to miłe z pana strony. Dziękuję.

- Dziękuję - powtórzył Pascoe.

Hotelarz ukłonił się trochę ceremonialnie i odszedł uśmiechając się sam do siebie.

- To naród najbardziej uroczy pod słońcem! - wykrzyknęła dziewczyna, kiedy zniknął. - Żaden inny nie może się z nim równać. Ale szampan zwali mnie z nóg.

- Właśnie to by ci przepisał każdy doktor.

- Ależ ja tego nie potrzebuję!

- Możesz to potem odespać.

- Pewnie. - Przesunęła rękoma po twarzy. - Już teraz mi się kręci w głowie. Przyjemnie, spokojnie, ale na więcej wcale nie mam ochoty. Jeszcze nie w tej chwili.

- Tak zupełnie z nóg cię nie zwali. Już ja będę uważał - powiedział Pascoe. - A teraz opowiedz mi trochę o New Hampshire.

Czuł jakąś dziwną lekkość. Przyniesiono szampana, korek strzelił z hukiem jak wiatrówka.

- Ole - uśmiechnął się. - Twoje zdrowie!

- Nasze!

- Słusznie, nasze.

Przystawki, potem filety z sałatą, owoce i kawa - wykwintna uczta. Pascoe pił wytrwale, dwa razy więcej niż ona.

- Powinieneś dać tej szczecince szansę, niech wyrośnie z niej broda.

- Hm - pokręcił głową.

- Byłoby ci do twarzy!

- Myślisz?

Zamilkła.

- Chociaż... może i nie. Nie. chyba będę cię wolała bez zarostu.

- Zakonotuję to sobie.

Była senna. Uszy miała małe, zgrabne i płasko przylegające do głowy wśród ciemnych upiętych w górę włosów. Każdym spojrzeniem rejestrował jakiś nowy szczegół, zupełnie jakby ją oglądał wciąż od nowa. Miał wrażenie, że całe znużenie, ból i drętwota spływa, znika, ustępuje. Alkohol wcale nie działał na niego, sama myśl o upiciu się trzymała go na wodzy. Rozmowa dotykała zaledwie skraju rzeczywistości. Ale od czasu do czasu do jego świadomości dochodził dźwięk własnego śmiechu, niezależnie zupełnie od jej śmiechu i od tematu rozmowy, i wtedy zdawał sobie sprawę, że brzmi on równie fałszywie jak tamte kłamstwa, i wtedy myśli jego wracały odruchowo ku temu, o czym najmniej chciał myśleć.

Niemcy wkrótce wyszli, na sali było bardzo cicho.

- Kawę podać tutaj czy w patio? - spytał kelner.

- Gdzie wolisz?

- Zupełnie mi wszystko jedno.

- To wypijmy ją na dworze.

Przeszli przez hall koło uśmiechającego się szeroko właściciela.

- No i co, dobry był szampan?

- Doskonały, dziękujemy.

- Bueno, bueno.

Powietrze było jak jedwab. Siedzieli pod baldachimem z liści palm i wolno sączyli kawę, słuchając cykad i spokojnego rytmu morza. Dziewczyna wyciągnęła stopę i zaczepiwszy palcami przysunęła bliżej trzecie wiklinowe krzesło, by na nim położyć nogi. Z westchnieniem oparła się wygodnie i zamknęła oczy. Obrócił głowę i przyglądał się jej z ciężkim sercem na myśl o tym, jak pusto i trudno mu będzie samemu.

- Zostań jeszcze jutro, Tony.

Był gotów niemal na wszystko, ale nie na to.

- Tutaj?

- Tak, tutaj... właśnie w GAldos, w Hiszpanii.

- Zawiałaś się - starał się grać na zwłokę.

- Nie.

- Więc śnisz.

- Nie. - Czekała. - Zostaniesz?

- Nie myślałem o tym.

- Tylko nie mów, że ty masz zwyczaj planować.

- Czasami.

- Nie rób tego, a przynajmniej nie tym razem. Malaga może poczekać.

Przyglądała mu się teraz. Głos miała cichy, ton dość niedbały, ale oczy płonęły z tą żarliwością, którą zauważył już przedtem. I kiedy tak leżała w fotelu, z głową odchyloną do tyłu i twarzą bladą w półcieniu, wydało mu się, że wciąż jeszcze nęka ją coś, może strach. I nagle, niespodziewanie zdał sobie sprawę, że ten strach czaił się w jej oczach przez cały wieczór, choć on nie mógł odczytać tego, co widział, zbyt pochłonięty własnymi przeżyciami. Zrozumiał teraz, że to, co dostrzega, to przede wszystkim przerażenie, iż będzie musiała znowu zetknąć się ze światem, i to wkrótce, zanim odzyska normalną pewność siebie. Była sama tak długo, że starczyłoby tego na całe życie, i tylko on jeden wiedział, jak absolutnie przerażająco sama. “Mów do mnie... Nie zostawiaj mnie” - te słowa brzmiały mu w uszach wciąż jeszcze.

- Czemu musisz jechać?

Kulawo zaczął tłumaczyć:

- No, przede wszystkim muszę się jakoś ubrać.

- Tutaj też są sklepy.

- Wiem, ale...

Musiał być ślepy. Okropnym wstrząsem było dla niego to, że ktoś ufa mu i wierzy; że jest komuś potrzebny. Miał nadzieję kiedyś osiągnąć to wszystko, było to częścią marzenia o tym, że sam zapomni i zostanie zapomniany. Gdzieś w głębi, niezależnie od szampana uderzającego do głowy, wiedział, że potrzebuje tego, teraz, na stałe, nie tylko po to, by na godzinę czy dwie mieć złudzenie, zapomnienie. Ale w tej chwili wszystko, co stałe, jest nie dla niego, nie tak wcześnie. Wyobrażał sobie mgliście, że wymienią adresy i obietnice pisania. Anthony Charles Shepherd, 129 Denning Road, Hampstead, Londyn... Jutro rozdzieli ich na zawsze i stopniowo pamięć o nim zatrze się... a w każdym razie tak to sobie wyobrażał. I tak będzie musiało być.

- Jest takie stare chińskie niepisane prawo - powiedziała wesoło, a on pomyślał, jaką rolę w tym jej naleganiu odgrywa odwaga po szampanie. - No wiesz, o uratowanym i jego zbawcy.

- Muszę jechać dalej, Lynn. - Pierwszy raz wymówił jej imię. Z trudem mógł się zdobyć na to, by spojrzeć na nią. Poprzez gałęzie drzew wznosił się księżyc tak wielki, że można by go prawie dosięgnąć. - Przede wszystkim bardzo mało dostałem od mego konsula, no i mam dużo do załatwienia.

Nienawidził w tej chwili sam siebie. Przez cały czas udawało mu się dostosowywać do każdej nowej sytuacji i jakoś wybrnąć, jakoś przeżyć. Pragnął tego samego, co ona, bardziej niż ona by się mogła domyślać, on także marzył o tym, by zapomnieć zupełnie o świecie. Miała w sobie tyle spokoju i pewności, z których mógłby czerpać, gdyby zdecydował się i został. Ale nie miał wyboru.

- Jak uważasz.

Coś w nim drgnęło. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ją to zaboli. Kiedy spojrzał na nią znowu, wzrok miała skierowany w inną stronę. Opanowało go pragnienie, żeby jej wytłumaczyć, zwierzyć się. To, że prosiła go, by pozostał, musiało ją wiele kosztować, a teraz była upokorzona. Wściekły na siebie, czuł się po prostu nędznikiem. Co robić, u diabła. Szaleństwem byłoby ulec, a im dłużej zwleka z odpowiedzią, tym bardziej ją rani. Pierwszy raz nie powodował się samym egoizmem, ale nie mógł jej tego powiedzieć ani teraz, ani kiedykolwiek. Że jednak pragnienie to było tak silne, niemal nieodparte, więc starał się jakoś jej to okazać choćby gestem; pochylił się ku niej i dotknął jej ręki. To dotknięcie uświadomiło mu, że zmarnuje się coś nowego i bardzo ważnego.

- Pomówimy o tym rano.

Zacisnęła palce na jego dłoni, obróciła lekko twarz, przesiane światło wyraźniej padało teraz na nią, przysunęła się bliżej. Nie przypominało to poprzedniego razu: ten pocałunek był długi i ciepły na jego wargach i dlatego aż bolał... Trwali tak długą chwilę, a w nim rosło poczucie beznadziejności, bo wiedział, że odejście stąd nazajutrz rano będzie dla niego potwornie trudne.


Rozdział piętnasty

Poczucie zniechęcenia, jakie opanowało go w momencie, gdy otworzył oczy, było równie nieuniknione jak nadejście tego nowego dnia, wyglądającego niczym ciepły niebieski kafelek wprawiony we framugę jego okna. Przez kilka minut wpatrywał się nieruchomo w poranek, przeżywając na nowo to wszystko, co mu się przytrafiło, poprzez gmatwaninę strachu, działania, odprężenia, bólu, a także jeszcze tego ukrytego przerażenia, o którym nikt nie wiedział. Nie wierzył, by kiedyś jego przebudzenie mogło wyglądać inaczej.

Było pięć po ósmej. Kiedy nagi podniósł się z łóżka, wciąż jeszcze każdy ruch przychodził mu z trudem. W łazience obejrzał się mocno przekrwionymi oczyma, a potem się umył. Przecięcie na głowie było opuchnięte i sczerniałe; knykcie bolały mocno, a mydło piekło w popękanych, lekko zaschniętych strupach. Ubieranie nie trwało długo. Przed opuszczeniem pokoju wyciągnął wszystko z tylnej kieszeni spodni, sprawdził, co tam ma - marki, pesety, świadectwo tożsamości i voucher na bilet lotniczy - i na myśl, do czego doszedł, od nowa opanowało go jałowe poczucie krzywdy.

Sala jadalna była pusta. Poszedł do recepcji w hallu i zadzwonił. Po chwili zjawiła się bosa dziewczyna z wiadrem i szczotką, więc powiedział jej, że chciałby dostać śniadanie. “Un momento” - zniknęła, a on wrócił do stołu, przy którym poprzedniego wieczoru siedział razem z Lynn. Był w połowie papierosa, kiedy przyszedł kelner i przyjął zamówienie.

- I proszę o rachunek. Zaraz po śniadaniu wyjeżdżam.

- Proszę bardzo, senor.

Czuł się jak dezerter. Z rezygnacją słabych powiedział sobie, że nie mógł zrobić inaczej. Na próżno próbował nie myśleć o tym nie tylko z powodu taniego okrucieństwa tego odjazdu, ale także dlatego, że podświadomie tak bardzo nie chciał jechać. Gibraltar, Algeciras, Tanger... Gdyby był naprawdę bezwzględny, już by się tam znajdował, i to ze wszystkim, z czym wyruszył i z świeżo kupionym paszportem, niby kluczem otwierającym cały świat. gdyby... Ale nie umie być bezwzględny. Tego się już o sobie dowiedział. Wciąż jeszcze gnębiła go myśl, jak haniebnie postąpił z Lambem, a teraz już zdawał sobie sprawę, jak bardzo będzie żałował, bezsilny i rozgoryczony, tego, co ma za chwilę jej wyrządzić - to jedno w czekającej go wielkiej niewiadomej było rzeczą pewną.

Dopił kawę i skierował się ku recepcji. Ten sam człowiek co wczoraj sporządzał mu teraz rachunek.

- A ta młoda dama, senor?

- Zdaje się, że zostaje.

Zapłacił i czekał chwilę, bo tamten musiał pójść po drobne. W czasie tego czekania jakiś impuls kazał mu wziąć ołówek i po drugiej stronie hallu przy biurku napisać, choć wcale nie chciał tego:

Wybacz mi, Lynn, jeżeli potrafisz. Pytałaś, czy czułem do Ciebie nienawiść. Teraz ja proszę, żebyś ty nie czuła jej do mnie. Masz do tego wszelkie prawo, a ja nie mogę Ci nic wytłumaczyć. Nigdy o Tobie nie zapomnę - Tony.”

Zalepiając kopertę, usłyszał jakieś kroki na górze, a potem ktoś zaczął schodzić po schodach. Bał się, że to może ona i że go tu zastanie, a przecież, kiedy zobaczył jednego z Niemców, poczuł nie tylko ulgę, ale lekkie rozczarowanie. Wymienili ukłony i Pascoe odebrał resztę pieniędzy.

- Proszę przypilnować, żeby panna Arden otrzymała ten list.

- Oczywiście, senor.

- Jak często chodzą autobusy do Malagi?

- Co godzina z rynku. Teraz będzie o pół do dziesiątej.

- Dziękuję.

I to już było wszystko. Żadnych bagaży, żadnych pożegnań. Powiedział: “Adios” - ale tamten albo nie dosłyszał, albo już odszedł. Pascoe popchnął oszklone drzwi i wyszedł w rozprażoną symetrię światła i cienia; nie patrząc ani na prawo, ani na lewo minął dziedziniec. Dochodziła ósma pięćdziesiąt, miał przed sobą prawie trzy kwadranse czekania. Przy głównej ulicy był fryzjer, zdecydował się więc na golenie. Zastał tylko chłopca, który się nim zajął, i szpaka w klatce, raz po raz skubiącego żółtym dziobem drewniane pręty. Chłopak ziewał co chwila i z przerażającą beztroską wymachiwał brzytwą, ale rezultat był znośny. Dalej koło skweru był skład apteczny, gdzie kupił ciemne okulary, grzebień i rolkę plastra; kawałkiem od razu na miejscu zalepił sobie szwy za uchem. Zrobiło się kwadrans po dziewiątej, na szczęście autobus już czekał po cienistej stronie skweru. Wsiadł, wybrał miejsce w środku, nie na kołach, potem spuścił w dół swoją szybę, bo tak śmierdziało czosnkiem i tytoniem.

Czy spała jeszcze? Miał nadzieję. Przypuszczenie, że mogłaby tu przyjść w ślad za nim, byłoby zarozumialstwem w stosunku do siebie, a ją obdzierałoby z poczucia godności. A jednak nie mógł tak zupełnie przekreślić tej możliwości i jak tchórz obserwował narożnik, gdzie zaczynała się tamta ulica, pragnąc, by minuty mijały szybciej, a równocześnie nieswój i zgnębiony. Kilka naładowanych ciężarówek przetoczyło się na północ, jakby mu miały przypomnieć, że otrzymał już wszelką pomoc, na jaką mógł liczyć. Autobus napełnił się i coraz głośniej rozbrzmiewał rozmowami i śmiechem. Kierowca i konduktor z bardzo niewielkim opóźnieniem przydusili papierosy przerywając dyskusję w kafejce i niechętnie wdrapali się do wozu witani chóralnie przez stałych pasażerów. Motor zawarczał i autobus ruszył, a potem na pustej głównej ulicy z głośnym trąbieniem nabierał szybkości; za nim ujadając goniła zgraja psów... Galdos w przelocie pokazało, co było w nim do obejrzenia, i równie szybko znikło. Potem już migały śliwy i akacje, stada chudych krów, tablice informacyjne o mających tu powstać osiedlach.

Pascoe zamknął oczy próbując wyłączyć się zupełnie. Siedział jak odrętwiały. Wszystko zaczynało się od nowa, tak jakby był robotem posłusznym naciśnięciu guzika, i to guzika, który sam nacisnął w momencie desperacji. Maszyna nie może się zatrzymać. Nic się nie zmieniło, nowa była tylko ta pustka w nim samym. Strach, podejrzliwość, niepewność - wrócą znowu, nim dzień dobiegnie końca. W Maladze przesiądzie się na inny autobus, wieczorem powinien dotrzeć do południowego krańca Hiszpanii. Droga stała przed nim otworem, ale utracił coś, coś dobrego, i bolało go tak jak utrata ręki. Rozpaczliwie starał się opancerzyć jakoś serce, wyrzucić ją stamtąd; myśleć tylko o tym, co ma przed sobą. Ale nie. Autobus coraz to przystawał, ludzie wsiadali, wysiadali. Na trzecim czy czwartym przystanku, w jakiejś wsi, wsiadły dwie szczupłe cudzoziemki. Pascoe przyglądał się ich wyprostowanym szczupłym plecom, odgadując w nich zamiłowanie do podróży i domyślając się wiecznej samotności, którą ponoć tak kochały, i nagłe współczucie dla nich zrodziło się z własnego żalu i bezradności.

Zgrzytliwa zmiana biegów, warczące wspinanie się pod górę i już autobus zjeżdżał w dół, długą krętą drogą, a pinie migały po bokach. Most jak klamra spinający wąwóz, na tle młodej szmaragdowozielonej pszenicy ludzie w wielkich słomkowych kapeluszach, czasem daleki błysk morza; w jakimś miejscu tabliczka “Malaga 9 km”. Pascoe próbował poddać się podróży, lecz jego nastrój pogłębiała każda powracająca myśl o dziewczynie; zastanawiał się, czy już przeczytała list. Nie może przecież spać bez końca.

Dochodziło pół do jedenastej, gdy Malaga zaczęła kształtować horyzont. Równina rozszerzyła się, poszarpane wzgórza, coraz dalsze, zmieniały kolor z brązowego na niebieskawy, ich ostre linie miękły, rozpływały się w drgającej mgiełce upału. Pascoe patrzył na zbliżające się miasto, przypominając sobie z trudem, co ma do zrobienia. Naprzód do banku; potem ubranie, najkonieczniejsze drobiazgi i jakaś torba... Musi teraz oszczędzać każdy grosz; a to oszczędzanie spowoduje, że stanie się skąpy, małomówny i niezdolny do radości. Wiedział o tym i lękał się tego, ale nie było innego sposobu, żeby przetrwać.

Malaga wnet wyrosła wokół nich, wielka, ruchliwa, gwarna. Na stacji autobusowej wysiadł wraz z innymi i ruszył na własną rękę w kierunku, który uznał za najbardziej obiecujący. Było mu obojętne, jaki bank wybierze, wszedł więc do pierwszego napotkanego. Pięć tysięcy marek zachodnich, minus opłata za wymianę, wyniosło dokładnie 71008 peset. Transakcja prosta, wymagająca jednego podpisu, dwukrotnego stania w kolejce, a tkwiący w nim fachowiec skontrolował przeliczenie z dokładnością sknery. Wygniecionych banknotów był dość gruby zwitek; do kieszeni mu się wprawdzie zmieścił, tylko uciskał trochę z tyłu, kiedy zapinając kieszeń na guzik wyszedł z banku znowu w żar słoneczny.

Brzękliwy tramwaj przejechał szeroką ulicą prawie gubiąc uwieszonych ze wszystkich stron pasażerów. Przeczekawszy ruszył na drugą stronę, gdzie dostrzegł kilka sklepów. Po drodze mijał kiosk z gazetami. Rzucił na nie zaledwie jedno spojrzenie, ale wystarczyło - zatrzymał się w pół kroku. Z “Daily Expressu” wsuniętego pomiędzy “Herald-Tribune” a “Le MOnde” widać było wielki nagłówek jakby adresowany do niego: “Tragedia miasta Las Dos Marias.” Podszedł, wyciągnął gazetę, rozłożył ją i przebiegając oczyma pierwsze linijki artykułu wstępnego, prawie odruchowo przesunął wzrok na duże czteroszpaltowe zdjęcie jakiegoś nieprzytomnego mężczyzny, wyczerpanego i zarośniętego. Ułamek sekundy trwało, by pojął, co widzi. Z rozpaczą i niedowierzaniem patrzył na własną twarz.

Zachwiał się jak od uderzenia. Nie mylił się - to nikt inny. Sekundy mijały, a on przerażony wciąż jeszcze nie mógł zrozumieć. Krew tętniła mu w głowie coraz szybciej, coraz głośniej.

Skądeś z oddali jakiś głos powiedział:

- Ocho.

Poduszki, pochyłość brezentu w tyle poza głową... Gwałtownie spojrzał na podpis pod zdjęciem. “Sen nieznanego bohatera. W dwadzieścia cztery godziny potem, jak miasto runęło w gruzy, ten człowiek wydostał się z ruin hotelu, skąd zdołał też uratować pogrzebaną żywcem drugą osobę, pannę Lynn Arden z Concord w stanie New Hampshire, USA.”

O Boże, myślał. W głowie mu huczało. Nie mógł się poruszyć.

- Ocho - powtórzył głos, już teraz bliżej. - Ocho pesetas.

Pascoe podniósł głowę, zdumiony. Kobieta z kiosku wyciągnęła rękę, czekając na pieniądze. Zaczął szukać, znalazł jakąś monetę i wręczywszy jej odszedł, nie zwracając uwagi na podawaną resztę. Pęd przejeżdżającego obok auta zatrzepotał mu płachtą gazety; rozpostarł ją i jeszcze raz spojrzał na zdjęcie i na podpis. Głośno powiedział: “Nie!” - jakby to, że usłyszy takie głośne zaprzeczenie, mogło odmienić ten widok, sprawić, by wszystko okazało się jakąś absurdalną, koszmarną pomyłką. Ale tylko upewniał się bardziej, bo własna twarz wciąż widniała przed nim. Los znowu go przechytrzył, tym razem na dobre. Teraz naprawdę nie miał wyjścia: był w pułapce, zupełnie, nieodwołalnie. Centralno-Zachodni dostarczy im brakującego nazwiska. Wszystkie dokumenty na świecie na nic mu się przydadzą. Pascoe, vel Bartholomew nie zginął w hotelu Avenida, już to wiedzą... Świadomość tego rozsadzała mu głowę. Jakieś dziewczęta chichotały w pobliżu; wśród warkotu pojazdów policjant zagwizdał ostro. Ale dla niego Malaga przestała istnieć. Pascoe rzucił okiem na datę: środa 18 maja. Dzisiejsza... Londyn był znowu tak blisko, wystarczyło, że dziś doręczyli poranne gazety.

O Boże, pomyślał znowu. Powinni mi byli powiedzieć. Ktoś w szpitalu powinien mi był powiedzieć. Ale w tym samym momencie, gdy to pomyślał, zdał sobie sprawę: sama wiadomość, że ktoś go sfotografował, nic by nie zmieniła.

Wszystko przepadło w momencie pstryknięcia migawki. Nawet ostrzeżenie dwadzieścia cztery godziny temu nic by mu nie dało. I tak by go znaleźli - na statku, w samolocie, wszędzie. Oni... Wyraźnie słyszał suchy głos Goldsmitha w Hampton-nad-Tamizą, kiedy ostatecznie skwitował sprawę Dunne'a: “I jak on mógł przypuszczać, że mu się to uda? Jak mógł... Przecież taka rzecz nigdy się nie może udać...”

Szedł dalej jak lunatyk. Nogi miał z waty i kręciło mu się w głowie. Po paru krokach opadł ciężko przy stoliku przed kawiarnią. Od razu pojawił się kelner, ale Pascoe pokręcił przecząco głową.

- Nada?

- Nic, nic. - Rozłożył gazetę na stole i wpatrywał się w nią, jakby czytał tam własny wyrok śmierci. Zdjęcie chwilami zamazywało mu się przed oczyma, serce waliło jak młotem i z trudem mógł czytać tekst. Pośrodku strony, w ramce, widniała “Lista Obywateli Brytyjskich, Dotąd Nie Odnalezionych”, i tam wśród trzydziestu czy czterdziestu innych nazwisk figurował Edward Douglas Bartholomew, dyrektor spółki... Pod pewnym względem umysł zupełnie mu stępiał, bo nie miał później najlżejszego pojęcia, jak długo siedział tak przy stoliku. Z uczuć, jakie go przedtem przepełniały, wstydu czy jakiejś dziwnej próżności, nie zostało ani śladu. Czuł tylko, że musi pogodzić się z przegraną. Przechodzący pucybut zawahał się przy jego stoliku, ale ruszył dalej zobaczywszy płócienne sandały. Pascoe zlany potem drżącymi palcami zapalił papierosa. A więc wszystko skończone, to już sprawa godzin. W czasie jego snu w namiocie los sprzysiągł się przeciw niemu i wszystkiemu położył kres.

Nieznany bohater: dowie się o tym kilkunastu kolegów, przyjaciele, policja, straż graniczna... Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w jasne, równe światło, a myśli goniły jedna drugą, podczas gdy pierwszy szok mijał. Na chwilę ogarnęła go straszna wściekłość, ale była równie bezużyteczna jak łzy, więc zdołał ją jakoś zwalczyć. Nic mu się nie udawało od tego pierwszego lotu do Barcelony, ale nigdy nie przypuszczał, że poprzez pół kontynentu zostanie zawiadomiony tak bezceremonialnie o ostatecznej klęsce. Dreszcz go przeszedł, ukrył twarz w dłoniach. Woń gorących ulic, obojętny gwar przechodniów napełniały go mdlącym poczuciem samotności. Zdał sobie sprawę, że marzy o tym, by już w tej chwili poddać się komuś, kogo zna, kto mówi tym samym językiem, kto zechce go wysłuchać. Ten tłum przepełniający chodniki mógł mu okazać tylko absolutną obojętność. Nic nikogo nie obchodziło, kim jest ani co zrobił.

Spojrzał jeszcze raz na fotografię, wciąż nie bardzo wierząc, że coś takiego mogło się zdarzyć, ale mniej jakby przejęty, bo poczucie samotności, wyobcowania przysłoniło mu wszystko inne. I nagle zrozumiał, co musi zrobić. W strachu, że nie zdąży, zerwał się i pognał w stronę dworca autobusowego.


Rozdział szesnasty

Miał wrażenie, że Galdos nigdy nie ukaże się na horyzoncie. Autobus wyruszył dopiero po dwunastej, a teraz było pięć po pół do pierwszej. Siedział i zadręczał się myślą, że nie zastanie już Lynn. Nie wyobrażał sobie, co wtedy zrobi, a jeżeli zastanie ją - nie miał pojęcia, co powie. Tam, w Maladze, poderwał się od stolika w panice jak bokser, który źle usłyszał wyliczanie sędziego, a kiedy czekał w zdenerwowaniu, by autobus wreszcie ruszył, wciąż jeszcze myśli miał przyćmione, nie bardzo wiedział, czego właściwie po niej się spodziewa. Dopiero, kiedy Malaga znikła w oddali, trochę zaczęło mu się przejaśniać w głowie, ale niezupełnie. Mniej więcej w połowie podróży dostrzegł w kłębach kurzu autobus nadjeżdżający z przeciwka i bezskutecznie starał się w momencie mijania sprawdzić, czy jej tam nie ma. Najwcześniej o pierwszej będzie na miejscu. Jeżeli wyjechała, to nigdy już nie trafi się okazja, by ją odnaleźć. Los ostatnio tyle razy krzyżował mu plany, że raczej spodziewał się usłyszeć, że jednak rozeszły się ich drogi.

Express” leżał mu na kolanach, fotografia widoczna była wyraźnie. Sam wolał na nią nie patrzeć, ale sąsiad spojrzał raz i drugi. Był to stary człowiek o śniadej, pobrużdżonej twarzy i gęstych wąsach pożółkłych od tytoniu. Kilkakrotnie Pascoe widział jego spojrzenia rzucane na fotografię i szpalty obcojęzycznego druku.

- To okropne - mruknął napotkawszy wzrok Pascoe'a i wskazał sękatym palcem Las Dos Marias w nagłówku. - Okropne... Hiszpania nigdy nie jest wolna od smutku. - Najwyraźniej nie dostrzegł żadnego podobieństwa pomiędzy siedzącym obok człowiekiem a fotografią i Pascoe uświadomił sobie kryjącą się w tym ironię.

Przez te cztery dni bez ustanku bał się rozpoznania. Niebezpieczeństwo stale wydawało się bliskie, bezpośrednie: czyjeś uważne spojrzenie, nadchodzący nieznajomy, dłoń nieoczekiwanie ujmująca go za ramię. Carson dał mu przedsmak tego, czego może oczekiwać. A on tymczasem o swojej przegranej dowiedział się w sekrecie, z daleka. Trochę tak, jakby przypadkiem przechwycił wiadomość, że zasadzki są gotowe i czekają na niego. Wszystko skończone, całe to nieszczęsne, amatorskie, pechowe przedsięwzięcie było na dobrą sprawę już skończone, a on uporczywie myślał tylko, co oznacza.

Jeszcze przez pewien czas Hiszpania może mu służyć za schronienie. Jeżeli zaszyje się gdzieś, będzie wegetował, dopóki nie skończą mu się pesety. Ale nie po to zrobił to i uciekł, żeby tak skończyć. Hiszpania miała być tylko odskocznią, niczym więcej. Przecież dlatego ryzykował tak wiele, wracając do Avenidy! A potem wyrzekł się tego, co Lynn mogła mu ofiarować! Wszystkiego, na czym mu zależało, nie mógł osiągnąć tutaj, nawet gdyby miał jeszcze pieniądze.

Na pewno przeczytała już jego list. Nie wiedział, czy mniej by nim gardziła, mniej by ją obeszło, gdyby tylko po prostu zniknął, a także, czy ten list nie przyspieszył jej wyjazdu. Zdenerwowany patrzył na przesuwające się widoki, tarasami opadające wzgórza. Potem, chyba dwudziesty raz, przeczytał podpis pod zdjęciem. Musiała im podać swoje nazwisko, a nie wspomniała mu nic o fotografii. Więc chyba nie wiedziała. Ale że z powodu niej odcięto mu teraz wszystkie drogi ucieczki, jest faktem równie niezaprzeczalnym jak to, że szara fibrowa walizka znajduje się jeszcze w ruinach pokoju 113. “Rozpływali się nad panem...” Zagryzł wargi. Nie dlatego, żeby jej to wszystko powiedzieć, jedzie teraz, byle prędzej! Ten ból, ta pustka, nie ma nic wspólnego z pretensjami. Znowu nie wiedział, co ma zrobić, zagubiony zupełnie: potrzebował jej. Właśnie jej, nie kogokolwiek. Chciał wytłumaczyć, usprawiedliwić się, pokazać jej, jakim jest człowiekiem; wszystko, co czuł - rozpacz, żal, rezygnacja - stapiało się jakby razem w tęsknotę trudną do zniesienia. Bezskutecznie próbował ułożyć sobie w myśli, co powinien wyrazić słowami, ale łapał się na tym, że jego wysiłki są zbędne, że przecież nie wie, czy ją tam w ogóle zastanie. Tylko to jedno miało znaczenie, a w miarę przedłużania się drogi wzrastał w nim niepokój.

Naprzód zobaczył kopułę kościoła, potem poszarpaną linię czerwonych dachów. Z tego, która była godzina, a także z wyglądu miasteczka poznał, że to musi być Galdos, ale na wszelki wypadek spytał jeszcze starego.

- Si, si. To Galdos.

Kury rozbiegały się przed autobusem wjeżdżającym w zapamiętane uliczki. Na skwerku Pascoe wyskoczył i pobiegł w kierunku Pension Terramar. Słońce stało wysoko, rozpalone, więc ludzie patrzyli na niego zdumieni, wzruszali ramionami. Los extranjeros, ayee, zupełnie nieobliczalni... Bez tchu skręcił na dziedziniec i wszedł do hotelu. Hall pusty, w recepcji nikogo. W barze dostrzegł parę osób zupełnie nieznanych. Patrzył mrugając, bo źle widział wszedłszy prosto z ostrego światła.

- Czy może mi pan powiedzieć, czy panna Arden jest tutaj? - zwrócił się do barmana, mieszającego martini.

- Niestety, ja rzadko znam nazwiska gości, senor.

- Byliśmy tu razem wczoraj wieczór.

- Ach, tak, państwo oboje przybyli z Las Dos Marias, nieprawdaż?

Pascoe skinął głową.

- Jest tutaj jeszcze?

- Nie wiem, senor - powiedział z uśmiechem. - Nie było jej w barze tego ranka. Ale będą mogli pana poinformować w recepcji.

- Nikogo tam nie ma.

- Ktoś zaraz przyjdzie, jak tylko pan zadzwoni.

Pascoe odwrócił się... Klucze na tablicy nie mówiły mu nic, bo nie mógł sobie przypomnieć numeru jej pokoju. Zadzwonił i czekał. Prócz cichego poszumu głosów z baru, było tu okropnie spokojnie i jego pesymizm wzrastał. Nikt nie przychodził w odpowiedzi na dzwonek. Wsunął się za pulpit recepcji. Co gorsza, w żadnej przegródce nie dostrzegł swego listu; zajrzał do wszystkich, coraz bardziej zgnębiony. Zadzwonił znowu, potem podszedł do drzwi sali jadalnej i obrzucił ją wzrokiem. Pusto, stoły przygotowane do lunchu. I wtedy obracając się w kierunku recepcji, zobaczył ją, jak wchodzi z ulicy. Chwila niezwykła, coś ściskało go za gardło. Ona chyba równocześnie go zauważyła. Zdumienie odmalowało się wyraźnie na jej twarzy.

- Dzień dobry, Lynn.

Patrzyła bez drgnienia.

- Myślałam, że wyjechałeś.

- Ale rozmyśliłem się.

- Aha.

Oddzielała ich cała szerokość hallu. Zauważył, że miała w ręce płaską paczkę w brązowym papierze.

- Dostałaś mój list?

- Tak.

- Nie wiedziałem, czy cię tu jeszcze zastanę.

- Długo spałam. A teraz poszłam sobie coś kupić. - Wydawało mu się, że nie jest pewna, co ma robić i jakim tonem mówić. Głos miała chłodny, ale nie tak lodowaty, jak się obawiał. - Ogoliłeś się - powiedziała, ot, żeby coś powiedzieć.

- Tak. - Podszedł bliżej sam niezbyt pewny siebie, oscylując pomiędzy poczuciem ulgi a niepokojem. - Tak, ogoliłem się. - Włosy miała uczesane, wyglądały gładko i ślicznie, ale jak i przedtem najważniejsze były jej oczy. - Chcę z tobą pomówić, Lynn.

- O czym?

- Chcę ci coś wytłumaczyć.

- To niepotrzebne.

- Owszem, potrzebne - przerwał. Dla mnie. Mam ci bardzo dużo do wyjaśnienia. Muszę ci coś powiedzieć.

Lekko zmarszczyła czoło.

- Okay.

- To nie będzie łatwe. - Zawahał się. Nie był jeszcze gotów. W tej chwili wystarczał fakt, że była tutaj, że tolerowała go, zechciała wysłuchać. - Czy możemy wyjść na zewnątrz?

- Jak chcesz.

- Co wypijesz? Sherry?

Odrzuciła w tył włosy.

- Dobrze.

Pascoe zawrócił do baru.

- Znalazł pan tę panią? - zapytał barman, a on potwierdził; zamówił dwa razy sherry i wyniósł kieliszki na dwór.

Siedziała założywszy nogę na nogę i patrzyła w stronę morza, ale słysząc jego kroki, odwróciła głowę. Miała róż na wargach i policzki nie były już blade, tylko ładnie zarumienione: wydawało się, jakby coś z tej opalenizny jej szczupłych mocnych ramion wróciło także i na twarz. Nie przypominała już świeżo wyszorowanego dziecka, była zdecydowanie kobieca.

Spytał nieśmiało:

- Dobrze spałaś?

- Jak kłoda. - Czekała. - Nie wróciłeś chyba po to, żeby mi zadać to pytanie...

- Nie.

- Co chciałeś mi powiedzieć?

Pascoe obracał kieliszek w palcach. Gazetę miał złożoną na kolanach, a wszystko, co wyniknąć miało z pokazania jej tej fotografii, wydało mu się nagle zbyt okropne, zbyt haniebne, by zamknąć to w słowach. Łatwiej mu było zwlekać jeszcze, niż mówić. Wszystko było łatwiejsze.

- Nie musisz mi nic tłumaczyć.

- Muszę. Dlatego tu jestem.

- To takie trudne? - Dawała mu znowu szansę, ale nie podchwycił jej. - Nie zależy mi na prośbach o przebaczenie, Tony.

- To nie tylko prośba o przebaczenie.

Uśmiechnęła się niepewnie, jakby kryjąc budzący się niepokój. Wesołym tonem, który zabrzmiał trochę nienaturalnie, zapytała:

- Co za okropną tajemnicę kryjesz w zanadrzu?

Rozłożył “Express” na stole i popchnął w jej kierunku. Otworzyła szeroko oczy na widok fotografii.

- Ależ to ty! - wykrzyknęła. Ujęła gazetę i przesunęła się z nią bardziej w cień. - Gdzie to kupiłeś?

- W Maladze.

Przyglądał się, jak czytała podpis pod zdjęciem. Roześmiała się i spojrzała znowu na fotografię; widział z jej twarzy, że nie zrozumiała, o co mu chodzi.

- No i co w tym złego?

- Nic złego, poza tym że w ogóle jest.

- Nie rozumiem. To przecież ty we własnej osobie. Zamiast “nieznany bohater” należy podstawić Anthony Shepherd... quod erat demonstrandum.

- Shepherd to nie jest moje prawdziwe nazwisko.

- Oo?

- Skłamałem ci.

- A jak się naprawdę nazywasz?

- Pascoe. Anthony Pascoe.

- Rozumiem - powiedziała wolno. W górze nad nimi krzyk mewy, niesionej wiatrem, zabrzmiał ostro i boleśnie.

- I nie jestem księgowym, tylko kasjerem w banku.

Odetchnęła głęboko. Trochę niepewnie.

- I to też nie brzmi aż tak okropnie.

- To jeszcze nie wszystko.

- Mów dalej.

- Ukrywam się.

Najmocniej wryła mu się w pamięć ta jej niezwykła nieruchomość. Jej oczy, duże, piwne i świetliste nie drgnęły także. Wpatrywała się w niego nieruchomo, spokojnie, a milczenie pomIędzy nimi zdawało się bez końca.

- Przed kim?

- Przed bankiem.

- Co zrobiłeś?

- Wziąłem z banku dziewięć tysięcy funtów.

- Kiedy?

- Zeszłej soboty.

Znowu milczenie. A potem powiedziała:

- Och, Tony, Tony... - I nic więcej.

Nie patrzył na nią, nie mógł. Bał się pogardy, bał się litości. Zdał sobie sprawę, że niezdarnie szuka papierosów. Wreszcie je znalazł, wyciągnął jednego i zapalił, nie częstując jej wcale. W końcu usłyszał własne słowa:

- Teraz już wiesz. Teraz wiesz, dlaczego tak wyjechałem. I dlaczego - wskazał ręką gazetę - nie ma sensu uciekać dalej. Będą mnie oczekiwali na granicy.

Nic nie odpowiedziała.

- Nienawidziłem siebie dzisiaj rano. - Wzruszyła ramionami. - To prawda, Lynn.

- Dokąd chciałeś jechać? - W jej głosie brak było jakiegokolwiek zabarwienia.

- Nie byłem jeszcze zdecydowany.

- A dokąd teraz się wybierasz?

- Nie zdążyłem pomyśleć.

- O Boże - szepnęła z nagłą rozpaczą. A potem: - Wciąż jeszcze nie mogę pojąć. Tak, po prostu, wziąłeś pieniądze i wyszedłeś?

- Tak.

- Gdzie to było?

- W Londynie.

- Ale dlaczego?

- To znowu inna historia.

- Jak to możliwe?

Spojrzał na nią bezradnie. Usta miała lekko skrzywione, ale czy po to, żeby powstrzymać się od płaczu, czy może dlatego, że już płakała, nie wiedział.

- Jak to inna historia? Musiał być jakiś powód!

- Nie pytaj mnie o to teraz. Jeszcze nie. - Potrząsnął głową. - Proszę.

- Nie wiem, o co pytać. Nie jestem aż tak odporna.

- Chcę, żebyś była.

Jakaś para zagranicznie odziana wyszedłszy z hotelu spieszyła ku plaży, a ich beztroskie powitanie wymagało odwzajemnienia. Pascoe i dziewczyna przeczekali, aż tamci znikli. Potem, ostrożnie, jakby ta myśl dopiero w tej chwili przyszła jej do głowy, spytała:

- Czy zrobiłeś komu coś złego?

Przez moment nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi.

- Dosłownie?

Skinęła głową.

- Skądże, na Boga. To było właśnie tak, jak powiedziałaś. Po prostu wyszedłem i już.

- I nikt o tym nie wiedział?

- Byłem już za granicą, zanim się dowiedzieli. - Przydusił niedopałek papierosa. - Miałem fory, cztery czy pięć dni dzięki paszportowi jakiegoś gościa. - Pochylił się do przodu i wskazał palcem nazwisko Bartholomew na liście ofiar.

- O, jego.

- Davisa?

- Nie, tego powyżej, Bartholomewa.

Zmieszana zapytała:

- A wobec tego, kto jest Shepherd?

- Shepherd jest tylko nazwiskiem. Ale Bartholomew to prawdziwy człowiek.

Milczała speszona.

- Nie rozumiem, wydaje mi się, że nie rozumiem nic a nic i nawet nie bardzo wierzę. Czemu mi to wszystko opowiadasz?

- Bo wolę, żebyś się dowiedziała ode mnie, zamiast tego, co potem mogłabyś wyczytać w prasie.

- Co mogłabym wyczytać?

- O pieniądzach.

- Przecież wiem o pieniądzach.

- Nie mam ich już.

Zmarszczyła się.

- Prawie wszystko jest wciąż jeszcze tam, w ruinach Avenidy, Lynn. - Żałował, że nie może powiedzieć tego jakoś oględniej, okrężną drogą, żeby nie zabrzmiało przypadkiem tak, jakby ją winił za to, co los zgotował wtedy im obojgu. - Ja nie szukałem Carsonów.

Rumieniec powoli przyciemniał jej opaleniznę, podczas gdy zaczynała rozumieć.

- To znaczy, że...

Przytaknął.

- Ale...

Przerwał jej szybko.

- Musiałem ci powiedzieć. Nie zrozum mnie źle. Wcześniej czy później spytałabyś, co się stało z pieniędzmi. Chcę ci tylko wytłumaczyć, że cieszę się, że poszedłem tam po tę walizkę - i że cieszę się, że jej nie wydostałem. Przynajmniej wiem, kim jestem.

Wszystko to spadło na nią zbyt gwałtownie: dotąd jeszcze nie uporała się ze znaczeniem popełnionego przez niego czynu i z pomieszaniem nazwisk. A teraz jeszcze to wyznanie, tak ściśle z nią związane. Zamknęła oczy, jakby wszystko było zbyt skomplikowane.

- Jak możesz się cieszyć?

- Cieszę się - powtórzył. - Teraz tak, wierz mi. Nigdy by mi się nie powiodło. Nie nadaję się do tego, co taka historia za sobą pociąga.

- A przecież dziś rano - zaczęła. - Jeszcze dzisiaj rano chciałeś...

- Jak się raz zacznie uciekać, trudno przestać. Nie można się zatrzymać, nawet kiedy człowiek czuje, że przegrał. Przez cały czas gna go jakiś wewnętrzny strach i trzeba naprawdę nie byle jakiego wstrząsu, żeby oprzytomniał. Dla mnie to było tym wstrząsem. - Wskazał na zdjęcie w gazecie.

Chwilę milczała. Usta jej znowu drgały. Lekki powiew od morza poruszył nad nimi szeleszczące liście palm. Nagle powiedziała:

- Za to chyba także ja jestem odpowiedzialna.

- “Odpowiedzialna” to złe słowo, oznacza czynną współpracę.

- Nie powiedzieli mi nic o zdjęciu. Naprawdę. Ktoś tylko spytał, kim jestem i kim ty jesteś. Ale nie obchodziło mnie po co. Nic mnie wtedy nie obchodziło.

Kiedy tak siedziała lekko rozchyliwszy wargi, a w oczach jej była troska i niepewność, Pascoe miał wrażenie, że po raz pierwszy widzi ją całą. Czuł, że dzięki jej prostocie da się jakoś naprawić wszystko, co się stało i co teraz go gnębi. To, co powiedział, było prawdą: tak długo był zdesperowany, że prawie zapomniał, o czym niejasno marzył wtedy, kiedy rozpoczynał tę grę. Przecież nawet w Maladze rozpacz kazała mu wrócić do Galdos, by odnaleźć jej siłę i spokój, choć bał się ich, ale równocześnie tak bardzo potrzebował. Dopiero teraz, kiedy zobaczył ją przejętą i wstrząśniętą, poczuł ogromną ulgę, bo zechciała go wysłuchać, a także, bo wreszcie opuścił go strach. Nie umiałby wytłumaczyć tego, co teraz przeżywa, sam nie bardzo rozumiał, co się z nim dzieje, ale wiedział, że tutaj, w tej dziewczynie jest wszystko, czego tak szukał. Patrzył na nią poprzez stół i uświadamiał sobie to wstrząsające odkrycie.

- Jeżeli chcesz, zacznę od samego początku - powiedział.

- Tak chyba będzie najlepiej.

- Czy rozumiesz, dlaczego wróciłem? Naprzód mi na to odpowiedz.

- Nie jestem pewna... myślę, że rozumiem, ale nie jestem pewna.

- Chcę, żebyś była tego zupełnie pewna. Rzuciłem wszystko w zeszłą sobotę, nie wtedy w Avenidzie. - Poczuł, że coś nędznego i egoistycznego w nim zamiera. Popatrzył na nią poważnie. - Rozumiesz, co mówię?

Skinęła głową. Przez chwilę wyglądała, jakby walczyła ze sobą nie wiedząc, co powiedzieć. Wreszcie, trochę z niechęcią, odsunęła gazetę na bok.

- Zacznij od początku, Tony: opowiedz, co się zdarzyło w sobotę.

To przypominało wracanie po nitce snu. Ściśle trzymał się faktów, zacząwszy od momentu, kiedy Bartholomew oparł łokcie na kontuarze w Zachodnio-Centralnym. Nie ominął niczego, co pamiętał, czasem sam siebie korygował (“nie, nie, to było potem, jak już dojechałem do hotelu”), podawał jej godzina po godzinie opis swojej drogi - Dublin, Barcelona, Walencja, Las Dos Marias. Raz tylko wtrącił: “To była podłość w stosunku do George'a Lamba, nie ma co do tego dwóch zdań”. Kiedy mówił, równocześnie gdzieś w głębi zastanawiał się nad zrządzeniem losu, który niewidzialnymi sznurkami tak nimi przedziwnie manipulował. Jego z drugiego końca Europy, a ją z innej strony Hiszpanii przeniósł w to samo miejsce, o tym samym czasie, tam, gdzie byli zupełnie sami, tak bardzo bliscy sobie podczas tej koszmarnej nocy. A przez cały ten czas, póki nie skończył, czaiło się jeszcze pytanie, na które sam sobie dotąd właściwie nie odpowiedział.

- Co cię do tego popchnęło, Tony?

- Sam zadaję sobie wciąż to pytanie.

- Ale musiał być jakiś powód. Człowiek przy zdrowych zmysłach nie zrywa nagle ze wszystkim, ot tak, dla zabawy.

- Może nie byłem wtedy przy zdrowych zmysłach. - Kluczył, przeciągał z wyjawieniem tego, czego jeszcze nie wiedziała. Lecz jeśli nie powie teraz, to nie daruje sobie tego nigdy. - Ale tak wszyscy mówią, co? - Chrząknął drwiąco, obracając w palcach kieliszek. - Byłem żonaty, Lynn.

- Byłeś?

- Jestem.

Spuściła oczy.

- Domyślałam się tego.

- Och?

- Dziś rano. Z powodu twego listu. Myślałam, że to coś takiego.

- Ależ to już skończone - mimo czasu teraźniejszego. Rozstaliśmy się pięć miesięcy temu.

- Po jak długim czasie?

- Trzy i pół roku. Znalazła sobie innego - uśmiechnął się z przymusem. - Kogoś, kto mógł jej dać wszystko, do czego przywykła, żeby to zgrabnie wyrazić. - Tak odległa mu się wydała ta sprawa, jak burza, która przeszła. Nawet nie czuł goryczy.

- Musiałeś ją kochać.

Potrząsnął głową.

- Odkryłem, że nie. Albo, co gorsza, że nie wiem. - Nie mógł znieść rozmowy o miłości czy o tym, co uchodziło za miłość; trudno mówić o klęsce, poniesionej dawno temu, gdy teraz groziła inna. - Nie warto szukać winnego, Lynn. Ludzie zapominają nieraz, co wywołało wojnę, a walczą dalej - i tak było ze mną przez całe cztery dni. Po prostu wtedy w sobotę straciłem głowę, tylko na parę minut, ale wystarczyło.

Ku swemu przerażeniu zobaczył teraz, że płacze, nie kryjąc się z tym; całłe policzki miała zalane łzami. Sięgnął przez stół i ujął jej ręce patrząc na nią, pokonany tym, że słowa czasem nie mogą starczyć, świadomy, że ona płacze nie nad sobą i nawet nie nad nim, ale dlatego że nie warto nawet udawać, że coś się da zmienić.

- Czy wolałabyś, żebym nie wrócił? - spytał.

- Nie. - Odwróciła w bok głowę i ręką przejechała po oczach. - O, nie.

- Sam nie mogłem tego znieść.

Liście palmy zaszumiały znowu, ostro i sucho w potwornym upale, a słońce przebiło się przez nie, ruchomymi plamami światła upstrzyło ich oboje, stolik, białą ścianę hotelu i kwadratowe płyty dziedzińca. Oczy dziewczyny były załzawione, drobne piersi rysowały się pod białą bluzką, ciemne włosy opadały miękko na gładki, opalony kark - i nagle Pascoe zdał sobie sprawę, jakie to cudowne i niezwykłe, że ona jest tutaj, żywa, zamiast być martwa lub nieprzytomna, w agonii tam, pod ruinami Avenidy. I równocześnie z tym narastającym uczuciem, coś jakby wdzięczność zbudziła się w nim wobec Bartholomewa, który dał mu tę możliwość, wobec Lamba, dzięki któremu mógł ją wykorzystać, i wobec Carsonów, którzy przywiedli go tam, gdzie bez nich na pewno by się nie znalazł. Nawet wobec Vicky... Cóż za paradoksy w tym wszystkim!

- Nie płacz, Lynn.

- Przepraszam. - Próbowała się uśmiechnąć. - Co masz zamiar zrobić?

- Tylko jedno mogę zrobić. Będę musiał zadzwonić do Londynu.

- Kiedy?

- Niedługo. Jeżeli nie zrobię tego zaraz, potem mogę nie zdobyć się na odwagę.

- I co dalej?

- Mam voucher na bilet lotniczy. Pewnie jutro będzie jakiś lot - jutro albo pojutrze. Ale nie mówmy teraz o tym.

- Co się z tobą stanie?

- O tym też wolę nie myśleć, Lynn.

- Staniesz przed sądem.

- To nie było przywłaszczenie drobnej sumki.

- Ale oni muszą wziąć pod uwagę wszystko - wszystko to, co zrobiłeś potem... Muszą.

Wzruszyła go jej gwałtowność. Znowu pokazało się, jaka silna potrafi być, jaka nieugięta.

- To byłoby nie fair, gdyby tego nie uwzględnili.

Znowu ujął jej ręce.

- Lynn, nie możesz się tym zamartwiać.

- Mogę i będę.

- Słuchaj. Nie jestem pierwszym, który tego spróbował, a zapewne i nie ostatnim. Przegrałem dość wcześnie, jeszcze nie jest za późno. Bóg jeden wie, co by było dalej: pewno skończyłbym gdzieś w rynsztoku. Ale to nie wszystko. To wypacza od środka. Nie tylko imię człowiek zmienia, tego też zacząłem się już uczyć. - Jakiś autokar zatrzymał się, zaczęli wysypywać się nowi turyści. Świat był niedaleko. - Przemyślałem tyle rzeczy w tym autobusie z Malagi. Nie mogę zamykać oczu na fakty, Lynn.

- Ja także jestem faktem, Tony. Moje życie jest faktem. Temu nie mogą zaprzeczyć.

Uśmiechnął się.

- Będziesz musiała udowodnić, że jest ono warte więcej niż to, co ja ich kosztowałem. Dziewięć tysięcy to mnóstwo...

- Udowodnię. Nic się nie bój, udowodnię.

Wreszcie zjedli lunch. O czwartej Pascoe zamówił rozmowę z Londynem. Pół godziny trzeba było czekać. Poprosił Lynn, żeby na ten czas zostawiła go samego. Siedział w hallu, palił, niespokojny próbował zebrać myśli, patrzył na swoje poranione ręce, czuł zwitek banknotów w tylnej kieszeni spodni. Dziwny to był rodzaj kapitulacji: dziwnie było zamawiać tak dobrze znany numer banku w Hounslow i wyobrażać sobie Mercera w jego gabinecie, może nawet z “Expressem” rozłożonym na biurku. Jeszcze dziwniejsze było dla niego zdawanie sobie sprawy, że zaraz po oznajmieniu, kim jest i gdzie się znajduje, a także, że zamierza wrócić, doda jeszcze, że Edward Douglas Bartholomew spodziewa się przygotowania dla niego równowartości stu funtów we frankach szwajcarskich na jutro w południe, a także, że oczywiście trzeba dopomóc Bartholomewowi w uzyskaniu tymczasowego paszportu.

Zjadliwość? Arogancja? Nie umiał sobie wyobrazić, jak to określi Mercer, ale tym się nie przejmował. Uważał, że musi być rzeczowy, nic innego mu nie pozostało.

- Pańska rozmowa z Londynem, senor.

- Gracias. - Wstał, ale bardzo niechętnie. Drzwi kabiny zamknęły się, odcinając go od świata.

- Bank Zachodnio-Centralny, oddział w Hounslow - zabrzmiał świeży dziewczęcy głos. Słychać go było tak wyraźnie i blisko jakby z sąsiedniego pokoju.

- Poproszę z panem Mercerem.

- Kto będzie mówił?

Odetchnął głęboko, a potem powiedział:

- Anthony Pascoe.

W pięć minut później wyszedł na słońce mrużąc oczy i ruszył ku plaży, gdzie czekała Lynn. Śpieszył się, żeby w chwili kiedy przyjdzie reakcja na oschły, mściwy głos Mercera i uderzy weń jak obuchem, być znowu razem z Lynn i nie przestać wierzyć, że to, co osiągnął, to także początek, nie tylko koniec.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
F Clifford Trzecia strona medalu
Clifford Francis Ciemna strona ksiezyca
Druga strona medalu - pozytywnie o DDA, Psychologia, Psychoterapia, DDA
Clifford Francis Nagi poslaniec
Clifford Francis Odruch litosci
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli
Clifford Francis Strach przychodzi noca
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli(1)
Davis Justine Druga strona medalu HS200708
Davis Justine Druga strona medalu
Clifford Francis Opozniony
Druga strona medalu pozytywnie o DDA
Clifford Francis Wszyscy ludzie sa teraz samotni
Clifford Francis Strach przychodzi noca
Davis Justine Dowody miłości 02 Druga strona medalu
2007 08 Dowody miłości 2 Davis Justine Druga strona medalu
Clifford Francis Nagi poslaniec POPRAWIONY
Clifford Francis Nagi poslaniec
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli

więcej podobnych podstron