Deus ex machina – nie rób tego w domu
To klasyk w kategorii słabych rozwiązań fabularnych. Na czym polega, z czym się je i dlaczego smakuje tak kiepsko?
Nazwa techniki pochodzi od praktyki stosowanej w antycznych greckich dramatach, gdy to na końcu sztuki pojawiało się bóstwo i naprawiało wszelkie zło. Zwrot deus ex machina oznacza „boga z maszyny” – aktorów spuszczano bowiem z góry przy użyciu dźwigu. Dla Greków to wszystko miało sens. W końcu wierzyli, że bóstwa mogą w dowolnym momencie wpłynąć na ich życie. Nie doceniali takich zagrań pod względem artystycznym (krytykował to np. Arystoteles), ale jednak jakoś to dla nich działało.
Współcześnie – nie działa.
Cokolwiek przybywa bohaterom na ratunek, nie zostało wcześniej przedstawione czytelnikowi, nie zostało zapowiedziane ani wyjaśnione.
Współcześnie – deus ex machina to synonim pisarskiego lenistwa, wygodnictwa lub tchórzostwa. Dotyczy tych momentów, gdy trudna, może nawet beznadziejna sytuacja zostaje nagle rozwiązana przez siły zupełnie spoza kontekstu opowieści. Czasami dzieje się tak, ponieważ twórca chce zapewnić swojemu dziełu bardziej optymistyczne zakończenie. Czasem – bo ma mniejszą kontrolę nad wydarzeniami, niż mu się wydaje. Wspólną cechą wszystkich takich okoliczności jest jednak brak uzasadnienia i zakorzenienia w kontekście opowieści dla sił działających poprzez deus ex machina. Cokolwiek przybywa bohaterom na ratunek, nie zostało wcześniej w wystarczającym stopniu przedstawione czytelnikowi, nie zostało zapowiedziane ani wyjaśnione.
Częstym efektem po stronie czytelnika jest więc niewiara w opisywane wydarzenia. Gdy do tego dochodzi, pisarz traci kontakt z odbiorcą – i na dobrą sprawę, traci również możliwość wywarcia na niego zamierzonego wpływu. To kompletna porażka. Nawet jeśli skutek nie będzie tak dramatyczny, bóg wyciągnięty z maszyny i tak odbierze opowieści coś ważnego. Być może nieudolnie rozładuje pełen napięcia moment. Być może skupi reflektory na sobie, kiedy powinny być skierowane na bohaterów.
Paradoksalnie, w życiu dość często przytrafiają nam się okoliczności, które w literaturze byłyby zakwalifikowane jako deus ex machina. Ot, na przykład śpieszymy się na tramwaj, biegniemy, ale skubaniec ucieka nam sprzed nosa. Czekamy na przystanku, dochodząc do ładu z perspektywą spóźnienia. Aż tu nagle – przyjeżdża drugi, niezgodnie z rozkładem, bo sam jest względem niego opóźniony i nadrabia. W kontekście naszej opowieści, nie dało by się tego przewidzieć. Kompletny przypadek, a jednak ratuje przed np. przybyciem o pół godziny później na randkę, rozmowę o pracę lub egzamin.
Życie jest skomplikowane, losowe – na naszą narrację wpływają czynniki wykraczające poza osobistą perspektywę. W opowieściach jednak szukamy prostszego, bardziej zrozumiałego obrazu świata. Tryby literackie muszą obracać się wedle własnej mechaniki, nie za pomocą boskich interwencji. Lubimy czytać o ludziach, którzy osiągają swoje cele wytrwałością, odwagą, sprytem – ale nie przypadkiem. Deus ex machina odbiera bohaterom okazję, aby pokazali, na co ich stać.
Boga z maszyny warto wyciągać tylko wtedy, gdy chcesz rozbawić czytelnika absurdalnym zwrotem akcji. Albo – celowo i w przemyślany sposób zwracasz uwagę odbiorcy na nieprzewidywalność świata. We wszystkich innych przypadkach, deus ex machina może tylko zaszkodzić, ukraść coś opowieści.
Przykładem udanego (tak – udanego!) użycia boga z maszyny jest „Żywot Briana”, gdzie bohatera przed śmiercią ratuje… UFO.
O wiele więcej jest jednak przykładów opowieści, które straciły na zażyłości z bogami. Weźmy choćby klasykę fantastyki – Tolkiena i „Władcę Pierścieni”. Pamiętasz, jak często Wielkie Orły pojawiają się w trylogii? Praktycznie za każdym razem odgrywają rolę niespodziewanych wybawicieli, tym samym realizując zasadę deus ex machina. Gdyby taka pomoc nadeszła raz, ciężko byłoby się przyczepić. Ale nadchodzi konsekwentnie – za każdym razem, gdy autor wpakuje bohaterów w niemożliwe tarapaty, a jedyna możliwość ucieczki wiedzie drogą powietrzną. Człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego Gandalf i Frodo po prostu nie wsiedli na grzbiet Orła i nie wykonali na Mordor desantu z niebios.
Tolkienowi trzeba przyznać, że stosuje boga z maszyny bardzo świadomie. Wykreowany przez niego wszechświat jest z natury mityczny, wręcz bajkowy, a więc naturalnie dąży do szczęśliwego zakończenia, do konserwacji nadziei. Tolkien ukuł nawet termin „eukatastrofy”, czyli dobrej katastrofy, która oferuje czytelnikowi specyficzne katharsis. Z jednej strony – napięcie i rozpacz wynikłe z poczucia nieuniknionej porażki. Z drugiej – nadzieja i ulga, związane z nagłym wybawieniem. To potężna mieszanka. Deus ex machina nie pojawia się u Tolkiena z przypadku, to bardzo głęboki zamysł.
Patrząc jednak pragmatycznie – od strony trybów fabuły – ten zamysł posiada identyczne ułomności, co wszyscy inni bogowie z maszyny. Przede wszystkim: znacznie umniejsza rolę bohaterów w kształtowaniu fabuły. Wydają się tylko pionkami w rękach przeznaczenia, bo przecież to ono ostatecznie ratuje ich z tarapatów. Sama „eukatastrofa”, stosowana raz za razem, staje się przewidywalna. Coraz trudniej – posługując się tylko nią – wywołać emocje u odbiorcy. Natomiast inne sposoby angażowania czytelników po prostu erodują. Jakie znaczenie mają decyzje postaci, skoro wszystko i tak ma się dobrze skończyć? Po co bać się o jej życie, skoro na niebie krążą orły?
Większość opowieści odwołuje się do naszych ambicji oraz strachów. Nie tylko bohaterowie na kartach powieści, ale też my, w życiu, w naszych osobistych narracjach – pragniemy i boimy się. Aby zyskać to, czego pożądamy – lub uniknąć tego, co nas przeraża – podejmujemy działania. Bezpośrednio, własnymi rękoma. Jeśli się uda, mamy wrażenie, że to wszystko nasza zasługa. Przekonywanie czytelnika, że działa tu przeznaczenie, że jakaś siła nadprzyrodzona opiekuje się bohaterem, działa wbrew temu, czego współcześnie oczekujemy od opowieści.
Choć uważam Tolkiena za o wiele lepszego pisarza, tak naprawdę żyjemy w czasach Georga R.R. Martina i jego „Pieśni lodu i ognia”.
Jak powstrzymać boga z maszyny?
Podstawowym problemem z deus ex machina jest to, że czytelnik czuje się przez ten zabieg oszukany. Odbiorca zawsze chce uwierzyć w opowieść, chce zaufać autorowi, bo tylko w ten sposób może w pełni uczestniczyć w zabawie. Więcej – tylko za pośrednictwem słów narratora może zorientować się w opisanym świecie, poznać bohaterów i śledzić historię. Właśnie dlatego każdy czytelnik jest bardzo wrażliwy na punkcie własnej orientacji w tekście. Lubi, jeśli wydarzenia wynikają z okoliczności nakreślonych wcześniej w opowieści. Lubi, jeśli jakiś detal z początku nagle nabiera znaczenia na końcu. No i przede wszystkim – ciągle i bez przerwy rozlicza autora z tego, czy konsekwentnie trzyma się własnych słów.
Deus ex machina można uniknąć po prostu wychodząc naprzeciw oczekiwaniom czytelników.
Po pierwsze, nie stawiaj bohaterów w sytuacjach, które są naprawdę bez wyjścia, chyba że chcesz daną postać wyeliminować z gry. Po prostu. Jeśli tylko wydaje się, że sytuacja jest beznadziejna, pozwól bohaterowi wydobyć się z tarapatów o własnych siłach albo z pomocą sojuszników. Nawet jeśli wprowadzisz element losowy lub nadprzyrodzony, dla bohatera powinna być to raczej okazja do działania, niż bezpośrednie wybawienie.
Po drugie, jeśli bohater posiada nietypową umiejętność lub dysponuje urządzeniem umożliwiającym niezwykłe czyny, zawsze ujawniaj to wcześnie w opowieści – na długo przed czasem, kiedy ta ciekawostka okaże się przydatna. To samo dotyczy potężnych, wpływowych sojuszników czy nadprzyrodzonych istot zainteresowanych wynikiem konfliktu. Czytelnik będzie wyczekiwał momentu, kiedy te elementy ujawnią swoje znaczenie w opowieści. Nie da się zaskoczyć bogom nagle wyskakującym z maszyny.
Jak to wygląda w praktyce?
Za przykład weźmy Henryka, który prowadził śledztwo w sprawie handlu ludźmi. Niestety, miał pecha – członkowie gangu, których obserwował, pojmali go i uwięzili w piwnicy opuszczonego budynku. Teraz siedzi przykuty własnymi kajdankami do metalowego krzesła. Dwóch łysoli cały czas przebywa razem z nim w pokoju. Wszyscy czekają na szefa, który najprawdopodobniej zechce torturować bohatera. Sytuacja bez wyjścia. Jak ją rozwiązać, żeby nie zawieść czytelnika? Cóż, wiele zależy od tego, co już wiadomo o Henryku. Jeśli wcześniej pokazał się jako osobnik szybko kojarzący fakty, być może potrafi zagadać strażników, a nawet napuścić jednego na drugiego. Jeśli ktoś wcześniej pomagał mu w śledztwie, może zaniepokoi się jego nieobecnością i wyśle pomoc. Ostatecznie, rzeczywiście może wydarzyć się coś, czego nikt nie przewidział – na przykład, bunt przetrzymywanych w tym samym budynku więźniów, których przemytnicy jeszcze nie zdążyli przewieźć. Taki raban z pewnością wywabiłby strażników, dając Henrykowi okazję do realizacji własnego planu ucieczki.
Jeśli miałbym podsumować te rady w najprostszych słowach, brzmiałoby to tak: autor zawsze musi być uczciwy wobec czytelnika. Nie skracaj opowieści na siłę, jeśli nie czujesz, że to zadziała. Nie zasłaniaj się sztuczkami. Nie wyciągaj królików z kapelusza. Jeśli fabuła nie chce się kleić, a dziury robią się coraz większe, po prostu zastopuj, odsapnij i zacznij łatać wszystko od początku, wątek po wątku. Uczciwa robota wytrzyma więcej niż prowizorka.