MEG CABOT
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 i ½
Tytuł oryginału
THE PRINCESS DIARIES IV AND A HALF. PROJECT PRINCESS
Pytanie Co to właściwie jest ten Pamiętnik księżniczki 4 i 1/2?
Odpowiedz Numer 4 i 1/2 (to znaczy cztery i pól) mieści się między numerem 4 a numerem 5, więc miejsce tej książki przypada po tomie 4 ale przed 5 Pamiętnika księżniczki.
Pytanie Jaki okres w życiu księżniczki Mii obejmuje?
Odpowiedź Marzec, wiosenne ferie szkolne. Innymi słowy, akcja toczy się pomiędzy tomem 4 (grudzień - styczeń) a tomem 5 (kwiecień - maj).
Pytanie Dlaczego ta książka została wydana?
Odpowiedź Ponieważ nie chcemy opuścić ani jednego zdania z zapisków z pamiętnika Mii!
Jestem kompletnie wyczerpana. Nie wiem czemu, nie dość że muszę znosić przekleństwo książęcego losu - chociaż o swoim pochodzeniu dowiedziałam się dopiero niedawno - to na dodatek zostałam obarczona taką męczącą rodziną.
No bo już i tak wystarczy, że czekali, aż prawie skończę piętnaście lat, żeby rzucić mimochodem: „Aha, tak przy okazji, jesteś księżniczką". A teraz nawet nie potrafią ustalić między sobą, czy mogę spędzić ferie wiosenne w Zachodniej Wirginii, pracując jako ochotniczka dla organizacji Domy Nadziei razem z całą resztą uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina chodzących na rozwój zainteresowań.
Jakby spełnianie dobrych uczynków względem bliźnich nieco mniej hojnie obdarzonych przez los nie było właśnie zadaniem księżniczek!
No i dobra, rozumiem, czemu mój argument: „A księżna Diana i jej akcje przeciwko stosowaniu min lądowych?!" nie trafił do Grandmére - która uważa, że już i tak za często chodzę w rybaczkach - ale żeby moja MAMA? Przez całą poprzednią godzinę usiłowałam jej wyjaśnić „teologię młotka" wyznawaną przez Domy Nadziei: otóż przyświecający ludziom wspólny cel znakomicie ułatwia przekraczanie barier kulturowych. Na przykład kiedy osoby z różnych środowisk religijnych i socjoekonomicznych zbiorą się razem, żeby wybudować dom, znikają dzielące ich różnice, a dochodzi do głosu łącząca wszystkich idea. Wspomniałam o tym, że każdy człowiek, nawet prosty i słabo wykształcony, może wykorzystać młotek, obracając go w narzędzie, które zwiastuje pokój i miłość.
Moja ciężarna mama - która leżała w łóżku i oglądała Białą squaw na kanale filmowym Life - time, a na swoim wielkim brzuchu trzymała pojemnik lodów czekoladowych z kawałkami czekolady Haagen - Dazs (mimo że powinna przecież ograniczyć spożycie nasyconych kwasów tłuszczowych do najwyżej dwudziestu gramów dziennie, bo przybrała na wadze ponad piętnaście kilo w ciągu ostatniego pół roku) - spojrzała tylko na mnie i powiedziała:
- Mia, czyś ty trafiła do jakiejś sekty?
O MÓJ BOŻE! Tylko skrajne zaburzenia równowagi hormonalnej, jakie nękają w tej chwili moją matkę, mogą tłumaczyć fakt, że moją pracę dla zapewnienia porządnego dachu nad głową ludziom biednym, żeby mogli żyć godnie i bezpiecznie, usiłuje podciągnąć pod religijny fanatyzm.
Kiedy jednak powiedziałam to głośno, mama wrzasnęła:
- Frank! Chodź tu natychmiast! Mia trafiła do jakiejś sekty!
Dzięki Bogu, pan Gianini wszedł wtedy do sypialni - siedział przedtem w salonie i ćwiczył grę na perkusji - i wyjaśnił mojej matce spokojnym, rozsądnym tonem, że Domy Nadziei to nie żadna sekta, tylko bezwyznaniowa organizacja typu nonprofit, która próbuje na całym świecie zwalczać bezdomność i wyeliminować budownictwo mieszkaniowe niespełniające żadnych norm. Powiedział także, że on sam jako ochotnik jeździł na takie wycieczki z uczniami Liceum imienia Alberta Einsteina przez ostatnie pięć lat i że w tym roku nie wybiera się tylko dlatego, że nie chce zostawić mamy samej, w zaawansowanej ciąży. Płci dziecka wciąż jeszcze nie znamy, bo mama twierdzi, że jeśli to chłopiec, nie będzie miała motywacji, żeby przeć podczas porodu, ponieważ to mężczyźni są wszystkiemu winni. Gdyby nie oni, takie organizacje jak Domy Nadziei w ogóle nie byłyby potrzebne. A to dlatego, że politycy mężczyźni podejmują fatalne decyzje, kiedy już raz zostaną wybrani do pełnienia publicznych funkcji, na przykład wszczynają kosztowne i niepotrzebne wojny, nie upewniwszy się najpierw, czy wszyscy ich wyborcy mają porządny dach nad głową, i tak dalej, i tak dalej.
No więc wtedy pozwoliłam sobie zauważyć, że Tina Hakim Baba, która nawet nie chodzi na rozwój zainteresowań, a której ojciec jest właścicielem kilku szybów naftowych i wiecznie się zamartwia, że Tina może zostać porwana przez zbirów nasłanych przez jakiegoś konkurencyjnego szejka naftowego, dostała w drodze wyjątku pozwolenie na ten wyjazd. I że Lilly Moscovitz, nasz szkolny geniusz i zarazem moja przyjaciółka, również jedzie. Tak samo jej chłopak, Borys Pelkowski, wirtuoz skrzypiec (człowiek, który oddycha przez usta, nawiasem mówiąc).
Potem dodałam, że mój własny chłopak, starszy brat Lilly, Michael, też wyjeżdża. Usiłowałam nie okazywać zbytniego entuzjazmu, kiedy wymieniałam tę ostatnią informację. No bo naprawdę nie ma potrzeby podkreślać, że Michael i ja spędzimy razem, bez nadzoru rodziców, całe pięć dni w dzikich ostępach Zachodniej Wirginii. Mama na pewno nie byłaby specjalnie zachwycona, gdyby zdała sobie sprawę, że to główny powód, dla którego tak bardzo chcę jechać. Starałam się raczej sprawić wrażenie, że cały mój zapał wynika z pragnienia niesienia pomocy tym, którym w życiu wiedzie się gorzej niż mnie.
Co się kompletnie, w stu procentach zgadza. Ale poza tym... No cóż, poza tym mam ochotę pościskać się trochę z moim chłopakiem bez wiecznego zaskakiwania nas przez jego rodziców albo moją matkę, albo ojczyma, albo babkę.
Powiedziałam mamie z naciskiem, że ten wyjazd jest w pełni aprobowany przez szkołę i że będziemy cały czas pod opieką doktora Juana Gonzalesa, dyrektora północno - wschodniego oddziału Domów Nadziei, dyrektorki Liceum imienia Alberta Einsteina, pani Gupty, pani Hill, opiekunki naszych zajęć z rozwoju zainteresowań (nie żebym akurat JA miała jakieś szczególne zainteresowania, ale niech tam), Mademoiselle Klein od francuskiego i pana Wheetona, naszego trenera drużyny lekkoatletycznej uczącego nas zdrowego stylu życia i przepisów bezpieczeństwa.
Aha, no i poza tym - Appalachy są odległe od Manhattanu o jedyne siedem godzin jazdy autobusem, a cała wycieczka potrwa zaledwie pięć dni, więc Z CZEGO TU ROBIĆ TAKI PROBLEM???
Ale moja mama nadal miała raczej sceptyczną minę...
...dopóki nie wspomniałam, że zdaniem Grandmére cała odpowiedzialność za mój upór przy tym wyjeździe leży wyłącznie po stronie mojej mamy, bo wszystko zaczyna się od tego, że nie powinna była mnie zapisywać do tej hipisiarskiej szkoły.
Kiedy powtórzyłam mamie słowa Grandmére, w jej oczach natychmiast pojawiło się TO spojrzenie i rzuciła:
- Tak powiedziała twoja babka? Wiesz co, Mia? Możesz jechać. A teraz idź stąd, bo zasłaniasz mi Janinę Turner.
To cud, że ja sobie tak dobrze daję radę w życiu mimo wszystkich przeciwności i trudów, które muszę znosić na co dzień.
No, ale nieważne. Po wszystkich tych dyskusjach JADĘ DO ZACHODNIEJ WIRGINII!!! Teraz muszę wykrzesać z siebie resztkę energii i powiedzieć miłości mojego życia, jaka radość nas czeka:
GrLouie: Michael! Mama powiedziała, że mogę jechać!
LinuxRulz: Aha, no to super.
AHA, NO TO SUPER? I to WSZYSTKO? Tylko tyle uznania Michael gotów jest wyrazić dla moich wysiłków i kunsztu dyplomatycznego? AHA, NO TO SUPER?
Może jeszcze nie dotarło do niego, co mówię.
GrLouie: Do Zachodniej Wirginii! NARESZCIE będziemy sami!
LinuxRulz: No cóż, nie do końca. Będzie z nami cała grupa z RZ.
O mój Boże. Zapowiada się cięższa orka, niż mi się wydawało. W kwestii naszej wycieczki Michael najwyraźniej nie myśli tymi samymi kategoriami co ja. Prawdopodobnie nie może się doczekać, aż będzie mógł zrobić trochę dobrego dla ludzi pokrzywdzonych przez los. Która to myśl, oczywiście, również mnie przyświeca.
Ale cieszę się też perspektywą tulenia się do mojego chłopaka pod rozgwieżdżonym niebem Zachodniej Wirginii...
Muszę popracować nad zasianiem w Michaelu ziaren romantyzmu, żeby zdążyły zakiełkować na czas wielkiej sesji przytulania się w trzydziestym piątym stanie naszego pięknego kraju!!!
Lilly jest tak podekscytowana wyjazdem do Zachodniej Wirginii, że nie może mówić o niczym innym. Ale ona jest podekscytowana z innego powodu niż ja. Zabiera ze sobą kamerę wideo, bo zamierza sfilmować naszą wycieczkę i pokazać ją później w swoim programie na kanale kablówki ogólnego dostępu, Lilly mówi prosto z mostu. Twierdzi, że będzie to zjadliwy komentarz na temat niedociągnięć naszego systemu budownictwa komunalnego.
- Powinnaś napisać coś o tym, Mia - powiedziała właśnie Lilly. - No wiesz, coś alegorycznego, na przykład że budowę domu można porównać do tworzenia analitycznej struktury polityki rządu w małym europejskim księstwie, takim jak Genowia. Założę się o wszystko, że ci to wydrukują w szkolnej gazecie.
Lilly nie mówi poważnie, tylko trochę sobie ze mnie kpi. Bo odkąd odkryłam, że moim jedynym talentem jest opisywanie różnych rzeczy w dość zabawny sposób, i dostałam się do pracy w szkolnej gazecie, „Atomie", naczelny pozwala mi pisywać wyłącznie cotygodniowe zestawienia stołówkowego menu, bo jestem dopiero pierwszoklasistką i jeszcze „nie zapłaciłam frycowego".
Ale nawet gdybym MOGŁA zmusić Lesliego Cho do wydrukowania mojego artykułu, nie sądzę, żebym w rzeczywistości miała JAKIEKOLWIEK pojęcie o budowaniu domów. I raczej nie zostanę podporą szkolnego Klubu Konstruktorów, jeśli wziąć pod uwagę, jakim jestem beztalenciem i dziwadłem - może z wyjątkiem tej całej pisaniny. Ale w obecnych okolicznościach co mi z tego, że umiem PISAĆ? Byłoby o wiele bardziej luzacko, gdybym potrafiła obsługiwać tokarkę albo miała jakieś inne umiejętności pożyteczne dla społeczeństwa.
Może powinnam po prostu przyzwyczaić się do myśli, że jedyną rzeczą, którą robię w miarę dobrze, jest pisanie, no i może jeszcze zamawianie chińskiego jedzenia, i w związku z tym bardzo wątpliwe, żebym nagle odkryła u siebie talent do mocowania okładzin tynkowych i że ten talent ujawni się akurat podczas budowania domów dla bezdomnych w czasie naszych wiosennych ferii.
Chociaż - bardzo mi przykro - gdybym była ubogim człowiekiem, wolałabym raczej sama zbudować sobie dom, niż żeby miał to zrobić Borys Pelkowski. Nawet gdyby alternatywą był BRAK domu. Wiem, że Borys jest jedną z najbardziej utalentowanych osób w naszej szkole, ale kiedyś, tuż przed koncertem orkiestry szkolnej, wyszedł na klatkę schodową trzeciego piętra poćwiczyć na osobności swoje solo i skończyło się tak, że się zatrzasnął i musiał przez parę godzin walić w te metalowe drzwi, zanim ktokolwiek go znalazł, bo tymczasem koncert zdążył się już skończyć i wszyscy poszli do domu. Na całe szczęście woźny jeszcze miał dyżur, w przeciwnym razie Borys tkwiłby uwięziony na klatce schodowej do poniedziałku. Bez jedzenia i wody mógł nawet umrzeć, a w poniedziałek, kiedy wszyscy przyszliby do szkoły, znaleźliby jedynie ten szkielet ze skrzypcami w dłoni, ubrany w sweter wetknięty w spodnie. (Borys Pelkowski zawsze nosi sweter wetknięty w spodnie).
Ale to w końcu tylko moja opinia.
Zaczynam żywić poważne obawy co do Zachodniej Wirginii, i to nie tylko dlatego, że Michael ani razu mnie nie zapytał, czy planuję zabrać ze sobą mój wiśniowy błyszczyk do ust (to jego ulubiony smak). To znaczy, ja rozumiem, że tam są biedni ludzie, i tak dalej, ale przecież to nadal jest AMERYKA, na litość boską.
Tymczasem przed chwilą doktor Gonzales rozdał nam listę rzeczy, które musimy ze sobą zabrać. Lilly, Michael, Borys, Tina i ja siedzimy teraz tutaj i czytamy ją, robiąc uwagi typu: „Hej, czy ktoś tu oszalał?"
Na przykład, co to jest dwudziestolitrowy słoneczny prysznic w torbie? Gdzie w ogóle można coś takiego kupić? I o co chodzi z tymi bogatymi w potas, odpornymi na ciepło przekąskami? Co TO niby jest? Dlaczego mamy potrzebować potasu? I czy w Zachodniej Wirginii nie ma spożywczaków? To znaczy, nie wystarczy pójść do delikatesów i kupić sobie banana?
LISTA RZECZY. KTÓRE MAMY ZE SOBĄ ZABRAĆ.
OBEJMUJE TEŻ: pas do narzędzi albo torbę na gwoździe młotek do gwoździ z pazurem taśmę mierniczą o długości około pięciu metrów scyzoryk nożyce do drutu
małe narzędzie do usuwania gwoździ ołówek stolarski
mały kątownik ciesielski małą ostrą piłę płatnicę o krótkich zębach sprężynę hydrauliczną (niekoniecznie)
Hm, tak? Jestem tylko księżniczką. Nie posiadam żadnej z tych rzeczy. Potrzebne wam berło? Proszę, walcie do mnie jak w dym. Ale narzędzie do wyciągania gwoździ? Nie za bardzo.
No a poza tym, można by oczekiwać, że udzielą nam kilku lekcji o takich materiałach jak, powiedzmy, płyty pilśniowe. Ale nie. Zamiast tego doktor Gonzales wręczył nam tylko formularze, które podobno mają podpisać nasi rodzice, a tam jest takie zadanie, że nie będą pociągać do odpowiedzialności Domów Nadziei w razie, gdybyśmy ulegli wypadkowi lub zginęli w czasie wycieczki.
Ulegli wypadkowi lub zginęli!!!
Tina Hakim Baba właśnie podniosła rękę i zapytała, czemu na tej liście jest napisane, że mamy zabrać ze sobą tygodniowy zapas nawilżanych chusteczek odświeżających. Doktor Gonzales mówi, że to dlatego, że w dni pochmurne nasze dwudziestolitrowe prysznice w torbie mogą się nie nagrzać dostatecznie i powinniśmy się przygotować na to, że albo będziemy brali zimny prysznic, albo będziemy się po prostu myli za pomocą wilgotnych chusteczek higienicznych.
Hm, przepraszam bardzo, ale czy nawilżane chusteczki poradzą sobie z rozmaitymi cielesnymi odorami? Jak ja mam się obściskiwać z moim chłopakiem, jeśli będę ŚMIERDZIEĆ???
Zaczęłam naprawdę panikować, kiedy doktor Gonzales poprosił nas wszystkich o zapoznanie się z drugą stroną ulotki. A to dlatego, że na stronie drugiej stało jak byk:
• Proszę pić jak najwięcej napojów dla sportowców, Isostaru albo soku porzeczkowego przez cały tydzień poprzedzający wyjazd. Proszę pić Isostar dostarczany na miejsce pracy brygady, żeby uzupełnić stężenie potasu i elektrolitów.
• W tamtym klimacie występuje bardzo wiele gatunków owadów latających. Zaleca się zabranie środka odstraszającego.
• Proszę nie głaskać miejscowych zwierząt, ponieważ często przenoszą one choroby. Jeśli zdarzy wam się pogłaskać jakieś zwierzę, należy natychmiast umyć ręce.
• Proszę nie pić wody spod prysznica ani z ogólnie dostępnych miejscowych ujęć.
Nie pić wody i nie głaskać zwierząt? Środek odstraszający owady? Isostar?
O mój Boże, w co ja się wpakowałam???
Grandmére nie chce uwierzyć, że mama pozwoliła mi jechać do Zachodniej Wirginii. Mówi, że nie wie, kto tu jest bardziej pomylony: mama, dlatego że mnie tam puszcza, czy ja, dlatego że w ogóle chcę tam jechać. Przeczytała formularz do podpisania przez rodziców i wyraziła nadzieję, że będę się dobrze bawiła na tym obozie rekrutów.
- To nie żaden obóz rekrutów, Grandmére - zaprotestowałam. - To bezwyznaniowa organizacja typu nonprofit, która zajmuje się zwalczaniem nieodpowiadającego standardom budownictwa mieszkaniowego i bezdomności na całym świecie.
- Dlaczego w takim razie - zapytała Grandmére - jest tutaj napisane, że będziesz musiała wstawać codziennie o szóstej rano?
- Dlatego - odparłam, wyrywając jej z ręki ulotkę - że prawdopodobnie wtedy podają śniadanie.
Grandmére pokręciła głową.
- Po raz ostatni wstałam o szóstej rano, kiedy Niemcy bombardowali pałac, w czasie wojny. Nic poza ostrzałem artyleryjskim nie powinno wyrywać księżniczki z łóżka przed ósmą. Każda wcześniejsza pora to zwykła nieprzyzwoitość. Amelio, nie jest jeszcze za późno, żebyś zdecydowała się dołączyć do mnie w Palm Springs, gdzie będę się relaksować po stresie naszych codziennych lekcji etykiety. Wiesz, to wcale niełatwe zadanie uczyć młodą dziewczynę wszystkiego, co powinna wiedzieć o sztuce rządzenia, i tak dzień w dzień. Jesteś pewna, że nie masz ochoty jechać ze mną? Na pustyni środek odstraszający owady nie będzie ci potrzebny. Ani żadne nawilżane chusteczki higieniczne. Tylko piękna, czysta woda w hotelowym basenie i belgijskie gofry przynoszone do pokoju...
- Nie! - wrzasnęłam, bo ten kawałek o gofrach brzmiał naprawdę kusząco. Założę się, że nikt w ośrodku odnowy, do którego wybiera się Grandmére, nie musi się martwić swoim poziomem potasu. - Spędzę wiosenne ferie, robiąc coś dobrego dla ludzkości. - A przy okazji, poprzytulam się trochę ze swoim chłopakiem. No i tak, odkryję może, że jestem utalentowanym dekarzem. Przecież w końcu nigdy nic nie wiadomo. - Zapomniałaś, jak było z księciem Williamem? Po liceum spędził CAŁY ROK w Chile, pomagając biednym. Ja jadę tylko do Zachodniej Wirginii, i to zaledwie na pięć dni. Myślę, że zdołam wytrzymać pięć dni wstawania o szóstej rano.
Grandmére tylko pociągnęła łyk sidecara i pogłaskała Rommla, swojego na wpół łysego miniaturowego pudla.
- Jak chcesz - westchnęła. - Mam tylko nadzieję, że nie zaczniesz ubierać się w jakieś tubylcze stroje. Pamiętam te obszerne chilijskie swetry, które nosił potem książę William. Wiesz, od wełny można się nabawić wysypki.
Wyjaśniłam Grandmére, że w Zachodniej Wirginii nie nosi się chilijskich swetrów, a ona zapytała mnie, w co się w takim razie ubierają jej mieszkańcy, a ja musiałam przyznać, że nie mam pojęcia. Wtedy wymierzyła we mnie palec i zawołała:
- Aha! Ja ci powiem, co się nosi w Zachodniej Wirginii! Worki jutowe! Oto co noszą ludzie w Zachodniej Wirginii!
Powiedziałam Grandmére, że w przeciwieństwie do tego, co jej się może wydawać, czasy wielkiego kryzysu dawno się skończyły i nikt już nie robi ubrań z worków jutowych.
Ale sama nie wiem. To znaczy, jeśli wziąć pod uwagę ten film, Neli, w którym Jodie Foster gra głuchoniemą dziewczynę, która mieszka w głębokim lesie i wiecznie coś gada o „tańczeniu z wiatrem"... Jestem całkiem pewna, że ten film kręcili w Zachodniej Wirginii. Albo w którejś z Karolin. Tak czy inaczej, niedaleko. A ona nosiła ubranie zrobione z jutowego worka. Coś w rodzaju podomki.
O mój Boże, mam nadzieję, że nie będą ode mnie oczekiwali, żebym się ubierała jak miejscowi i nie wyróżniała z tłumu! Ja nie mam podomki! Wydaje mi się zresztą, że nie da się jej kupić w Nowym Jorku!
Tak się zdenerwowałam tą całą gadaniną o jutowych workach i Isostarze, że po powrocie do domu spytałam pana Gianiniego, czy on czasem nie ukrywa przede mną czegoś w związku z tego typu wyjazdami. Pan G. nigdy właściwie nie był przedtem w Zachodniej Wirginii, ale jeździł z Domami Nadziei do Meksyku i paru przygranicznych miejscowości w Teksasie. Powiedział mi:
- Mia, doprawdy, aż trudno mi wyrazić słowami, jakie to było pozytywne przeżycie i niezapomniane doświadczenie. Naprawdę nauczyłem się doceniać wszystko, co mam.
Bardzo pięknie, ale na dobrą sprawę nie rozwiązuje to moich wątpliwości w kwestii worków jutowych. Ale powiedział mi chociaż, że mogę pożyczyć sobie jego młotek.
No więc weszłam do sieci i wysłałam wiadomość przez ICQ do Michaela, bo mimo wszystko jest on światłem mego życia i jedyną osobą na tej ziemi, która potrafi mnie ukoić, kiedy moja dusza zaczyna się miotać niczym zranione źrebię.
Ale chociaż dla niego tylko żyję i tak dalej, Michael totalnie mi nie pomógł w sprawie worków jutowych.
LinuxRulz: Mia, ludzie, dla których będziemy budować domy, są biedni, nie niedorozwinięci umysłowo. Jestem pewny, że noszą co innego niż worki jutowe. Nie wyobrażaj sobie, że to będzie wyglądało jak Uwolnienie.
Nigdy nie oglądałam Uwolnienia, bo nie lubię filmów, w których coś znienacka rzuca się na ludzi zza drzew, ale wcale się nie przyznałam, bo chcę, żeby Michael myślał, że jak na swój wiek jestem bardzo dojrzała. Pomijając całą resztę, on jest przecież maturzystą, a ja zaledwie pierwszokksistką. Muszę robić wszystko co w mojej mocy, żeby sobie nie przypominał o tym, że mam zaledwie czternaście lat i trzy czwarte.
GrLouie: Wiem. Ale powiedz mi, czy czytałeś kiedyś Christy?
Trochę głupio zadawać takie pytanie facetowi, bo jedyny znany mi facet, który przeczytał Christy, to nasz sąsiad Ronnie, który teraz jest dziewczyną. Ale nieważne. Michael jest niebywale oczytany jak na kogoś z patriarchalnego klubu kolesiów (określenie mojej mamy).
GrLouie: Bo widzisz, akcja Christy rozgrywa się w Smokey Mountains, które są praktycznie takie same jak Appalachy, i wszyscy tam zaczynają chorować na tyfus, ze względu na fatalne warunki sanitarne, włącznie z Christy, i ja tylko mówię, że może dlatego oni chcą, żebyśmy nie głaskali żadnych zwierząt...
LinuxRulz: Mia, przestań się tak zamartwiać. Gdyby to było naprawdę niebezpieczne, czy sądzisz, że dyrektor Gupta by tam z nami jechała?
GrLouie: Dyrektor Gupta robi czasami bardzo dziwne rzeczy. Pamiętasz, jak zgodziła się zagrać posterunkowego Krupkę, kiedy Klub Dramatyczny wystawiał coś w rodzaju West Sicie Story?
LinuxRulz: Mia, zamiast obsesyjnie rozmyślać nad perspektywą zarażenia się tyfusem i koniecznością noszenia ubrania z worka jutowego, czemu nie spróbujesz skupić się na najważniejszym aspekcie tej całej wycieczki?
Pomyślałam, że może chodzi mu o to, że będziemy mogli tulić się pod rozgwieżdżonym niebem Zachodniej Wirginii. Ale to się wydawało raczej mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę parę naszych ostatnich rozmów, więc uznałam, że musi mu chodzić o to, że będę miała wreszcie okazję sprawdzić, czy nie jestem dobra w paru rzeczach, poza zapisywaniem każdego najdrobniejszego szczegółu dotyczącego mojego życia w tym dzienniku, co nie jest tak naprawdę żadną przydatną umiejętnością.
Ale potem zdałam sobie sprawę, że nie mogło mu chodzić właśnie o to, bo nie wspomniałam mu jeszcze o moim skrywanym marzeniu, mianowicie że okażę się świetnym tynkarzem czy coś. Więc zamiast tego napisałam:
GrLouie: Chodzi ci o to, że będziemy pomagali biednym w ich dążeniach do samorealizacji?
LinuxRulz: Nie, chodzi mi o to, że ty i ja spędzimy razem całe pięć dni i nie będzie nam przeszkadzała twoja babka.
Aha! Więc jednak zaczyna czaić, o co chodzi!!!
Michael ma rację. Kto by się przejmował tyfusem, skoro można się CAŁOWAĆ?!
No cóż, całowanie na razie się nie zaczęło.
To dlatego, że jeszcze zanim zdążyliśmy dojechać do tunelu Lincolna, Borys dostał choroby lokomocyjnej i musiał zwymiotować do papierowej torebki, a Lilly powiedziała, że wyprasza sobie i teraz nie będzie siedział koło niej, i kazała Michaelowi się przesiąść, żeby móc usiąść koło mnie, a kiedy Michael odmówił, Borys znów zaczął rzygać, tylko że tym razem nie trafił do papierowej torebki i wszystko poleciało na podłogę, a dyrektor Gupta i pani Hill usiłowały posprzątać, co nie wyszło im najlepiej, bo nie miały żadnych ręczników papierowych ani nic takiego, więc wszyscy musieliśmy przesiąść się na tylne siedzenia autobusu, jak najdalej od oparów pawia, a Michael jako jedyny zgłosił się, że zostanie z Borysem i będzie pilnował, żeby następnym razem Borys trafił do torebki.
Mój chłopak jest taki świetny! Nie tylko jest niewiarygodnie inteligentnym człowiekiem, szalenie utalentowanym muzykiem, zna się na komputerach i cudownie całuje, ale jest też ogromnie współczującą jednostką. Może któregoś dnia zostanie lekarzem i odkryje lekarstwo na raka. Często o tym marzę, bo to jedyna szansa, żeby parlament Genowii wyraził zgodę na nasze małżeństwo.
Jednak nie martwię się tym za bardzo. Michael to mężczyzna wyróżniający się z tłumu innych mężczyzn i z całą pewnością zdoła osiągnąć w życiu coś niezwykłego, dzięki czemu zdobędzie serca obywateli Genowii, tak samo jak zdobył moje. Gdybym tylko sama miała tyle użytecznych talentów co Michael! Byłoby bardzo fajnie, gdybym umiała grać na gitarze ORAZ programować w html - u.
W każdym razie, chociaż proponowałam, że posiedzę z przodu autobusu razem z Michaelem i pomogę mu podsuwać papierowe torby Borysowi, on odezwał się zupełnie jak Daniel Day - Lewis w Ostatnim Mohikaninie:
- Nie, Mia. Oszczędzaj siły.
No i teraz Lilly, Tina i ja gnieciemy się razem na dwóch siedzeniach i czekamy na nasz pierwszy postój na autostradzie New Jersey, kiedy kierowca autobusu będzie mógł porządnie zmyć mopem podłogę. Dyrektor Gupta mówi, że kiedy tylko zjedziemy na parking, pójdzie kupić zapas aviomarinu dla Borysa i każe mu go wziąć. Borys twierdzi, że po aviomarinie chce mu się spać i traci swoją zwykłą osobowość.
Doczekać się już nie mogę.
W każdym razie Lilly już zaczęła filmować. Zrobiła bardzo udane zbliżenie pawia. Uruchomiła kamerę o piątej rano, bo o tej porze musieliśmy wszyscy pojawić się w Liceum imienia Alberta Einsteina z całym naszym bagażem, żeby zdążyć na autobus. Wszyscy mieli mnóstwo rzeczy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że wycieczka potrwa tylko pięć dni.
Najmniej bagażu ma Lars. Bardzo lobbowałam za tym, żeby nie musieć jechać na tę wycieczkę w towarzystwie swojego oficjalnego ochroniarza, ale tata nalegał. Powiedział, że w ogóle mu się nie podoba pomysł mojego wyjazdu - tata chce, żebym wszystkie wakacje spędzała w Genowii - ale ponieważ mama już mi pozwoliła, nie będzie jej się sprzeciwiać. Nie chciał jednak puścić mnie bez opieki i ochrony przed ewentualnymi porywaczami. Na nic się zdały moje argumenty, że Tina jedzie bez ochroniarza - pan Hakim Baba, jak się okazuje, nie ma żadnych wrogów w Zachodniej Wirginii i Wahim dostał dobrze zasłużony urlop, tyle że nie jest specjalnie uszczęśliwiony, bo to oznacza, że Lars będzie miał Mademoiselle Klein tylko dla siebie... no cóż, on i pan Wheeton. Lars jedzie, powiedział mój tata. Bo tak.
Przynajmniej Lars podróżuje bez zbędnego obciążenia. Zabrał ze sobą wyłącznie mały worek żeglarski. Zapytałam go, gdzie ma śpiwór i poduszkę, a on się tylko uśmiechnął. Mam nadzieję, że nie liczy na to, że będę się z nim dzieliła swoją pościelą. Kocham mojego ochroniarza, ale nie do tego stopnia.
W każdym razie Lilly filmuje wszystko, co się dzieje w autobusie, żebyśmy o niczym później nie zapomnieli. Zrobiła porządne, długie ujęcie napisu, który wisi nad głową kierowcy. Napis mówi:
Jestem Państwa kierowcą i mam na imię Charlie.
Jestem bezpieczny, grzeczny i można na mnie polegać.
Proszę nie przekraczać żółtej linii.
Kiedy tkwiliśmy w korku przed tunelem Lincolna, Lilly spytała, co naszym zdaniem zrobiłby Charlie, gdyby dyrektor Gupta przekroczyła żółtą linię.
- Ponieważ Charlie jest bezpieczny i można na nim polegać - odparła Tina - powiedziałby pewnie: „Proszę pani! Proszę się cofnąć poza żółtą linię!"
- Tak - zgodziłam się. - Ale ponieważ jest także grzeczny, najprawdopodobniej ujmie to inaczej: „Proszę pani, proszę uprzejmie! Proszę się cofnąć poza żółtą linię, bardzo dziękuję!"
Z jakiegoś powodu tak nas to rozbawiło, że śmiałyśmy się, póki nam też omal nie zachciało się rzygać.
Jeszcze tylko sześć i pół godziny i będziemy na miejscu.
Michael i ja nareszcie siedzimy razem, ale jeszcze się nie tulimy. Michael nie uznaje publicznego demonstrowania swoich uczuć, ponieważ, jak twierdzi, niektóre sprawy są intymne.
I ja to w pełni rozumiem i popieram. No bo wcale nie chcę, żeby za mną łaził i całował mnie po francusku w szkolnej kafejce, czy coś takiego.
Ale wiecie, moglibyśmy się chyba trochę POTRZYMAĆ ZA RĘCE.
W każdym razie Charlie, nasz bezpieczny, grzeczny i odpowiedzialny kierowca, posprzątał pawia Borysa, kiedy dotarliśmy do Zajazdu Molly Pitcher, a potem wszyscy znów weszliśmy na pokład. Przy otwartych oknach naprawdę wcale tak bardzo nie śmierdzi. Dyrektor Gupta dała Borysowi sporą dawkę aviomarinu i on jest teraz nieprzytomny. Siedzi z głową opartą na ramieniu Lilly. Ta głowa mu non stop opada. Rzeczywiście chyba nie ściemniał, twierdząc, że lekarstwa na chorobę lokomocyjną kompletnie pozbawiają go osobowości. Jeśli chcecie znać moje zdanie, powinniśmy codziennie dawać mu porcyjkę.
Jednak mimo że Borys większą część początku podróży spędził rzygając, nie powstrzymało to jego i Lilly od zostania pierwszą parą, którą złapano na obściskiwaniu się. Nakryto ich na całowaniu się w Roy Rogers podczas pierwszego postoju i ostra uwaga ze strony dyrektor Gupty sprawiła, że odskoczyli od siebie.
Ale kiedy przed chwilą zerknęłam w stronę końca autobusu, znów to robili! W ogóle nie mogą utrzymać rąk przy sobie!!!
Chciałabym, żeby Michael też tam popatrzył i zrozumiał, że TROCHĘ przytulania by nam nie zaszkodziło...
O mój Boże, jestem taka zmęczona. I włosy mi chyba śmierdzą pawiem Borysa. Nie mogę się doczekać, aż dojedziemy na miejsce, a wtedy umyję sobie głowę i będziemy mogli zacząć się całować.
O... mój... Boże...
Jesteśmy na miejscu. Wreszcie dotarliśmy. Wreszcie dotarliśmy i Charlie rozładował nasze bagaże, a potem musieliśmy je wziąć i zatargać je do...
NASZYCH NAMIOTÓW!!!
TAK!!! NAMIOTÓW!!! MAMY MIESZKAĆ W NAMIOTACH!!!
Zdawałam sobie sprawę, oczywiście, że będziemy spali w namiotach. Widziałam je na zdjęciu w broszurze.
Ale namioty na zdjęciach w broszurze miały, zdaje się, drewniane podłogi i były rozbite na platformach ponad poziomem gruntu. A te namioty wcale nie mają drewnianej podłogi i stoją
NA SAMEJ ZIEMI. TAM GDZIE KRĘCĄ SIĘ TEŻ WĘŻE.
Nigdy w życiu nie spałam w namiocie. Poważnie, ja nie usiłuję tutaj robić książęcych fochów, naprawdę, ale co z niedźwiedziami? I nie mówcie mi, że w okolicy nie ma niedźwiedzi, bo my tu jesteśmy OTOCZENI lasami. W Zachodniej Wirginii nie ma NIC, tylko lasy. Dyrektor Gupta powtarza co chwila, jak tutaj pięknie, i żebyśmy popatrzyli na góry, i jak pachnie to czyste, świeże powietrze. Dobra, dobra, a NIEDŹWIEDZIE?!
I czy ona nigdy nie widziała Blair Witch Project? Owszem, przyznaję, że sama oglądałam ten film ani na chwilę nie otwierając oczu, ale BRZMIAŁ naprawdę przerażająco i, jak mi się wydaje, jego akcja toczyła się - no, zgadnijcie gdzie? TAK, TAK, W LASACH!!!
No właśnie. Wszyscy tu jesteśmy skazani na zagładę.
Lars mówi, żebym się nie martwiła, że on już zadba o to, żeby żadne dzikie zwierzęta ani seryjni mordercy nie dostali się do namiotu, który dzielę z Lilly i Tiną. Ale ja nie jestem przekonana. Ludzie w Blair Witch Project tak samo myśleli i popatrzcie tylko, co się z nimi stało! Z tego jednego kolesia znaleźli wyłącznie palec! Ja nie chcę znaleźć palca Larsa! Nie chcę stracić Larsa, który jest wspaniałym ochroniarzem o świetnym poczuciu humoru. Poza tym nie przeszkadza mu, kiedy się obściskuję z Michaelem. Wiecie jaka to rzadkość u ochroniarza???
W każdym razie Zachodnia Wirginia sama w sobie nie jest taka zła. Na razie nie spotkaliśmy ani jednej osoby, która by nosiła ubranie z worka jutowego albo grała na banjo w sposób zagrażający otoczeniu. Wszyscy wyglądają... No cóż, zupełnie jak ludzie w Nowym Jorku. Nie poznaliśmy jeszcze naszych „gospodarzy". To działa w taki sposób, że zostaliśmy podzieleni na brygady, a potem każdej brygadzie przydzielono rodzinę gospodarzy i ta brygada będzie pracowała nad domem dla tej konkretnej rodziny. Bardzo się bałam, że w czasie podziału przyłączą mnie na przykład do grupy, gdzie nie będzie moich przyjaciół i nikogo kogo znam. Ale na szczęście mogliśmy się sami dobierać w brygady. Tak więc Michael, Lilly, Borys, Tina, pani Hill, Lars, ja, doktor Gonzales i taki jeden chłopak, Peter Tsu, który jest w trzeciej klasie i należy do drużyny zapaśniczej, wszyscy jesteśmy w jednym zespole.
Trochę mi żal tych naszych gospodarzy, prawdę mówiąc. Poza doktorem Gonzalesem i prawdopodobnie Peterem Tsu - bo o nich nic nie wiem - nikt z nas niczego do tej pory nie zbudował. Niektórzy nigdy dotąd nawet nie mieli młotka w rękach.
Istnieje spore niebezpieczeństwo, że dom naszych gospodarzy będzie w efekcie wyglądał jak ruina.
O Boże, właśnie odezwał się dzwonek. Mamy się teraz zebrać w „namiocie jadalnym" na odprawę i kolację. Żywię poważne obawy w związku z tym całym przedsięwzięciem. Pomijając już namioty i fakt, że prawdopodobnie zrujnujemy niepowtarzalną szansę naszych gospodarzy na porządny własny dach nad głową jest jeszcze jeden problem. Oddzielono namioty chłopców od namiotów dziewczyn - co BARDZO utrudni znalezienie odpowiedniego miejsca, to znaczy takiego, które okaże się dość odosobnione, żeby wprawić Michaela w nastrój do przytulania w możliwej do przewidzenia przyszłości. I... aż się waham to napisać, ale mamy tutaj... toi - toi!
Tak!!! Zgadza się!!! Tu nie ma nawet kanalizacji pod dachem - a przynajmniej nie będzie, dopóki nie zainstalujemy u naszych gospodarzy toalety. Konieczność zabrania ze sobą słonecznych pryszniców w torbie zrozumiałem z przerażającą jasnością, kiedy zobaczyłam umywalnię. Składa się z paru obitych brezentem kabin z hakami, na których można te torby zawiesić.
Wygląda na to, że czeka nas cały tydzień korzystania z nawilżanych chusteczek higienicznych, bo bez przerwy mży deszcz i nie widać ani skraweczka słońca.
I nie uda mi się usunąć zapachu pawia z włosów za pomocą chusteczek. Wierzcie mi, próbowałam.
Znów dzwonek. Muszę lecieć. Trzeba znaleźć jakieś bezpieczne schowanko dla tego pamiętnika, żeby niedźwiedzie/seryjni mordercy/ Czarownica Blair nie znaleźli go w czasie mojej nieobecności.
Naprawdę powinnam spróbować dostosować się do tego wszystkiego, bo jeśli chcę pracować jako ochotniczka dla Greenpeace i pomagać ratować wieloryby, to tam warunki życiowe mogą być jeszcze gorsze.
Poznaliśmy naszych gospodarzy. Nazywają się Angie i Todd Harmeyerowie i mają dwoje dzieci, trzyletniego Mitchella i dwuletniego Stefano. Przysięgam, ten chłopczyk tak ma na imię. Stefano. W drodze jest też kolejne dziecko. Pani Harmeyer ma termin porodu za miesiąc, chociaż moim zdaniem wygląda tak, jakby miała się rozsypać lada moment.
Pani Harmeyer pracuje jako sprzątaczka - zamiata włosy w salonie fryzjerskim w centrum Kawału Mamałygi, które składa się ze sklepu spożywczego, spółdzielczej kasy pożyczkowej, sklepu żelaznego, urzędu pocztowego i salonu fryzjerskiego. Pan Harmeyer jest bezrobotny, odkąd spaliła się miejscowa fabryka opon. Państwo Harmeyerowie bardzo cieszą się perspektywą posiadania własnego domu. Odkąd się pobrali, mieszkają w przyczepie kempingowej. Mitchell cieszy się zwłaszcza z tego, że będzie miał własny pokój. Na razie musi spać w jednym łóżku z rodzicami.
Kiedy już poznaliśmy państwa Harmeyerów i ustawiliśmy się w kolejce po kolację - sałata, kukurydza w kolbach, kanapki z mięsem i keczupem (jako wegetarianka wzięłam tylko bułkę i trochę warzyw), fasolka szparagowa i placek z wiśniami na deser - pani Harmeyer spytała mnie, czy to prawda, że jestem księżniczką, a ten wysoki facet za moimi plecami to ochroniarz, no więc powiedziałam jej, że to prawda.
- No to co ty tu, słoneczko, robisz, skoro jesteś księżniczką? - chciała wiedzieć pani Harmeyer. - Gdybym ja była księżniczką, spędzałabym ferie wiosenne w Cabo San Lucas, jeżdżąc na tym takim, no, skuterze wodnym.
Wyjaśniłam, że wolałam dołączyć do Domów Nadziei, niż jeździć przez całe ferie na skuterze wodnym, ponieważ kieruje mną wyrobione poczucie obywatelskiego obowiązku i pragnienie nabycia nowych umiejętności.
Pani Harmeyer tylko spojrzała na mnie dziwnie i zapytała:
- Co?
Więc wtedy powiedziałam jej, że jestem tu, bo chcę się trochę poprzytulać ze swoim chłopakiem. Wtedy zrobiła naprawdę zainteresowaną minę i zapytała, który z chłopaków jest moją sympatią, a kiedy pokazałam jej Michaela, westchnęła:
- No, to ci dopiero przystojniacha!
Napełniło mnie to poczuciem wewnętrznej dumy, ale jednocześnie sprawiło, że miałam ochotę jej przyłożyć.
No więc potem pomyślałam sobie, że może lepiej byłoby zmienić temat, i zapytałam panią Harmeyer, czy zna już płeć swojego nienarodzonego dziecka. Odpowiedziała, że nie chce wiedzieć, bo gdyby się okazało, że to kolejny chłopak, to ona na pewno nie będzie przeć.
Byłam zaszokowana, słysząc, że kobieta z Zachodniej Wirginii powtarza słowo w słowo to samo, co mówi moja mama w Nowym Jorku, i spytałam panią Harmeyer, czy ona również, jak moja mama, jest przeciwniczką kultu patriarchatu, na co pani Harmeyer odparła:
- A Boże broń. Ja tylko chcę mieć dzieciaka, któremu będę mogła kupić Barbie, a nie Action Mana.
Poinformowałam panią Harmeyer, że w pełni podzielam jej uczucia, zabrałam swój talerz z jedzeniem i poszłam usiąść obok Michaela.
Lilly też siedziała przy naszym stole i filmowała. Sfilmowała wszystkich mieszkańców Kawału Mamałygi, którzy z zaciekawieniem mijali nasz stół, zatrzymując się od czasu do czasu i zagadując. Pytali mnie, gdzie podziałam tiarę (odpowiedź: „Została w Nowym Jorku"), jak to jest być księżniczką („Fajnie") i dlaczego, u licha ciężkiego, przyjechałam do Kawału Mamałygi („Żeby rozwijać altruistyczne aspekty mojej osobowości, pomagając innym ludziom"). Wydaje mi się, że miejscowi - pomijając panią Harmeyer - nie wyraziliby zrozumienia, słysząc, że kieruje mną przede wszystkim chęć całowania się z moim chłopakiem.
Po obiedzie Lilly stwierdziła, że ma już dość materiału na miniserial, a co dopiero na jeden odcinek swojego programu. Zdecydowała wreszcie, że poświęci cały miesiąc serii programów o Kawale Mamałygi. Postanowiła nazwać swój cykl dokumentalny Skwaśniałe piure z ziemniaków i program opieki medycznej dla słabiej uposażonych. Porażka wysiłków rządu federalnego zmierzających do złagodzenia losów wiejskiej biedoty.
Twierdzi, że ten dokument totalnie skompromituje obecne władze.
Po obiedzie doktor Gonzales mówił przez jakiś czas, ale nie zwracałam na niego uwagi, bo myślałam o toi - toi. Teraz rozumiem, czemu kazali nam zabrać latarki. W toi - toi nie ma światła, więc jeśli chcesz tam pójść w nocy, musisz użyć latarki. Najgorsze, że nie wiadomo, co jeszcze może siedzieć w takim toi - toi razem z tobą. Jeśli chcecie znać moje zdanie, jest to idealna kryjówka dla pająków, może nawet czarnych wdów, których ukąszenie bywa śmiertelne. Przynajmniej tak twierdzą na kanale Discovery.
Zdecydowałam się zabierać ze sobą środek odstraszający komary za każdym razem, kiedy będę musiała pójść do toalety.
Dopiero po długiej nudnej przemowie doktora Gonzalesa sprawy zaczęły się nieco rozjaśniać. To dlatego, że w drodze powrotnej do naszych namiotów Michael wziął mnie za rękę (było ciemno, więc nikt nie widział), zaciągnął mnie za jakieś drzewo i zaczął całować w bardzo romantyczny sposób. Zdecydowanie oderwało to na chwilę moje myśli od toi - toi. Dobrze chociaż, że miałam pod ręką swój błyszczyk o smaku wiśniowym.
Ale wtedy Michael odezwał się:
- Co tu tak cuchnie?
A ja pociągnęłam nosem i zrozumiałam, że on mówi o moich włosach, które NADAL pachniały jak paw Borysa.
Dlaczego nie zabrałam ze sobą Vanisha do prania dywanów na sucho? NO DLACZEGO?
W każdym razie ten zapach pawia w pewien sposób zepsuł nam nastrój. Poza tym nawet nie było widać żadnych gwiazd, tak lało.
Och, nie! Dzwonek na „gaszenie świateł". Mamy teraz wyłączyć latarki i iść spać. Nie wiem, jak można oczekiwać, że ktoś będzie spał w tej dziczy. Rozlega się tu cała masa dziwnych odgłosów, na przykład pohukują sowy i drą się pasikoniki oraz inne takie. Ale przynajmniej nie musimy się obawiać niedźwiedzi. Lars otworzył swój worek żeglarski, wyciągnął z niego mały namiocik razem z nadmuchiwanym materacem i ustawił tuż przed wejściem do naszego namiotu.
Chociaż to nam nieco utrudni nocne wycieczki do toi - toi - no i poza tym, niestety, zniechęci chłopców do składania nam nocnych wizyt - jestem naprawdę zadowolona, że Lars jest tam na zewnątrz ze swoim glockiem kaliber 9 i nunczako... Nawet jeśli on też, jak my wszyscy, nie może spać przez te niewiarygodnie hałaśliwe sowy.
Już tęsknię za Manhattanem. Co ja bym dała, żeby kołysały mnie do snu słodkie tony alarmów samochodowych.
O mój Boże, boli mnie każdy centymetr ciała. To nie żarty spać na ziemi. W dodatku poły naszego namiotu przez całą noc łopotały, a mnie się wydawało, że to Czarownica Blair usiłuje się dostać do środka.
Poza tym, kiedy się obudziliśmy, wszystko było przesiąknięte rosą. ROSĄ. W Nowym Jorku nie ma rosy. Gołębie, owszem. Mnóstwo szczurów. Ale żadnej rosy.
Rosa to mój nowy wróg. Chociaż dzięki niej moje włosy nie śmierdzą już jak paw Borysa. Teraz śmierdzą jak... rosa.
I wcale nie czuję się lepiej dzięki temu, że przez całe przedpołudnie zajmowałam się wyłącznie podtrzymywaniem drewnianych szkieletów. Najwyraźniej nie nadaję się do wbijania gwoździ, piłowania, wiercenia otworów ANI wylewania cementu. To naprawdę super, że musiałam przejechać aż taki kawał drogi do Zachodniej Wirginii, żeby się o tym przekonać.
No więc zajmowałam się podtrzymywaniem tych drewnianych ram, kiedy inni gwoździami umocowywali je na miejscu. Zajęcie, które nie wymaga absolutnie żadnych umiejętności, wyłącznie sporej siły w górnej połowie ciała... której to siły oczywiście mi brakuje, ale nie zamierzam nikomu się z tego zwierzać. A przynajmniej nie przyznam się do tego głośno.
Ale te szkielety są naprawdę CIĘŻKIE! Chcę zaznaczyć, że budowanie domów nie jest łatwą sprawą.
Dziękuję Bogu za Michaela, Larsa, doktora Gonzalesa i Petera Tsu. Nie chciałabym być seksistką, ale na tym etapie prac budowlanych faceci zdecydowanie lepiej się sprawdzają niż dziewczyny - chociaż Tina okazała się całkiem zdolnym operatorem pistoletu do gwoździ (szczęściara). Jestem całkiem pewna, że robi to tylko po to, żeby popisać się przed Peterem Tsu, który ma zadziwiająco kształtne ramiona - jak to szybko zauważyła i sfilmowała dla potomności Lilly. Peter jest prawie tak przystojny jak chłopak księżniczki Mulan i ma tę dodatkową zaletę, że nie jest postacią z kreskówki.
Ale nikt się nawet nie umywa do mojego chłopaka. Chciałabym tylko, żeby było cieplej i więcej słońca, bo wtedy Michael by się bardziej spocił i musiałby zdjąć koszulę. I budowanie dopiero stałoby się frajdą.
No i byłoby fajniej, gdybym wiedziała, że w ogóle przyczyniam się do tej budowy w jakiś znaczący sposób.
W każdym razie nasz dom rośnie szybciej niż inne domy, mimo obecności w naszej brygadzie Borysa, który naprawdę jest kulą u nogi. Podczas gdy ja w żaden sensowny sposób nie POMAGAM budować tego domu, przynajmniej nie przeszkadzam w budowie tak jak Borys. Do tej pory, przez te wszystkie drewniane wióry, miał już dwa ataki astmy i upuścił sobie pustaka na stopę (nic mu nie będzie, to tylko siniak - tak powiedział doktor Gonzales). Wyznaczyliśmy go teraz do pilnowania Mitchella i Stefano, żeby nie podchodzili za blisko do piły mechanicznej. Poza tym ma uzupełniać zapasy w pojemniku z Isostarem.
Och, właśnie. Już wiem, czemu takie ważne jest picie Isostaru. Budowanie domów to BARDZO wyczerpujące zajęcie. Trzeba bez przerwy uzupełniać poziom elektrolitów.
Pan Harmeyer mówi, że piwo lepiej uzupełnia poziom elektrolitów niż Isostar, ale doktor Gonzales wytknął mu, że alkohol bardzo szybko odwadnia organizm, i potem pan Harmeyer już się zamknął.
Lilly filmuje nasze postępy przy wznoszeniu drewnianego szkieletu domu i twierdzi, że ten nowy program dokumentalny zdystansuje jej jak dotąd najbardziej udany obraz: Podróże z kością ogonową Lany (Lilly nakręciła go, stosując nieco niezdarną technikę animacji, po tym jak Lanie Weinberger odłamała się kość ogonowa i zniknęła w jej systemie krwionośnym, wskutek fatalnego upadku po źle wymierzonym rzucie do kosza. Podróże ukazywały, jak kość ogonowa Lany przemieszcza się w jej ciele, niosąc niewielką walizeczkę i składając odwiedziny innym kościom, i tak dalej).
Na obiad były sałata, chleb kukurydziany, piure z ziemniaków i kanapki z pieczenia wieprzową. Jem tylko sałatę i ziemniaki. Już nie mogę patrzeć na kukurydzę, chociaż rozumiem, że to podstawowy produkt spożywczy w Zachodniej Wirginii, jak bajgle i wędzony łosoś w Nowym Jorku.
Jestem zbyt zmęczona, żeby szczegółowo opisywać ten dzień. Nic tylko trzymam drewniane szkielety. Całymi godzinami.
Kolacja: sałata, krokiety ziemniaczane, hamburgery, kukurydza. Zjadłam tylko sałatę i krokiety. Na widok kukurydzy chce mi się rzygać.
Zasnęłam podczas mowy motywującej doktora Gonzalesa. Obudziłam się z głową na ramieniu Michaela. Bardzo miło do tego podszedł. Mam nadzieję, że się nie śliniłam przez sen.
Wierzyć mi się nie chce, że jestem zbyt zmęczona, żeby się całować z moim własnym chłopakiem.
Idę zaraz spać, nie mam siły czekać na zgaszenie świateł.
Obudziłam się, a tu rzęsisty deszcz. Dla każdego nawilżane chusteczki higieniczne zamiast prysznica. Nie ma sprawy, i tak mięśnie bolą mnie za bardzo, żebym miała targać dwudziestolitrową torbę z prysznicem do umywalni. Poza tym trzęsę się z zimna - rosa przemoczyła mi śpiwór do samej piżamy. Właściwie i tak się czuję, jakbym wzięła prysznic.
Na szczęście skonstruowaliśmy już szkielet dachu domu Harmeyerów. Poranek spędziłam, mocując płyty gipsowe do ścian wewnętrznych. Później zajmę się układaniem gontów, jeśli deszcz zelżeje. Chyba zaczynam sobie trochę lepiej radzić z tą całą budowlanką, młotek przeszedł mi na wylot przez płyty gipsowe zaledwie dwa razy. Pani Harmeyer mówi, że nie ma sprawy, na dziurach może powiesić obrazki. Ale Michael odparł, że nie, zalepimy je gipsem.
Na obiad były kanapki z tuńczykiem, sałatka ziemniaczana, galaretka i chipsy kukurydziane. Zjadłam sałatkę i galaretkę.
O Jezu, znów do roboty.
Jestem zbyt zmęczona, żeby dużo pisać. Deszcz trochę odpuścił i popołudnie spędziłam na dachu z Lilly, Tiną i Peterem Tsu - układaliśmy gonty. Spadłam z dachu tylko raz. Wylądowałam na Borysie, więc nic się nie stało. Michael, Lars i doktor Gonzales zainstalowali hydraulikę. Pani Harmeyer rozpłakała się, kiedy po raz pierwszy spłynęła woda w jej toalecie. Była to bardzo poruszająca chwila.
Po kolacji - sałata, pieczony kurczak, piure z kukurydzy i bułeczki (zjadłam tylko sałatę i bułeczki) - Michael zaskoczył mnie, zgłaszając nas - siebie i mnie - na ochotnika do „inwentaryzacji" w naszym namiocie z narzędziami.
Nie byłam zupełnie pewna, jak się do tego odnieść, a to ze względu na tę całą sytuację z nawilżanymi chusteczkami higienicznymi. No bo jeśli ŚMIERDZĘ? Kazałam Tinie natychmiast się powąchać. Powiedziała, że pachnę jak trzeba. Ale kto wie, czy jej nos jest równie wrażliwy jak nos Michaela???
Przez całą drogę do namiotu z narzędziami martwiłam się, że Michael będzie próbował mnie pocałować, a potem go odrzucą ewentualne cielesne odory.
Ale kiedy już tam doszliśmy, okazało się, że namiot z narzędziami jest zajęty... przez pana Wheetona i Mademoiselle Klein, ni mniej, ni więcej!!!
Kazali nam przysiąc, że nikomu nie powiemy. Obiecaliśmy ich nie wydać.
Ale to nie jest jeszcze wcale najgorsze. Najgorsze jest to, że kiedy wreszcie sobie poszli, Michael NAPRAWDĘ ZACZĄŁ INWENTARYZOWAĆ NARZĘDZIA!!!
Mam tylko jedno wyjaśnienie, a mianowicie to, że śmierdzę tak strasznie, że nawet mój własny chłopak nie chce się ze mną całować.
Jakby to nie było wystarczająco dobijające, poczułam, że coś mi lezie po nodze, spojrzałam i zobaczyłam na swojej łydce największego robala na świecie. Wrzasnęłam tak głośno, że Lars wpadł do środka z bronią gotową do strzału.
Michael powiedział, że to tylko stonoga.
TYLKO STONOGA! TO COŚ DOTKNĘŁO MOJEJ SKÓRY!!!
O wiele łatwiej pasjonować się ochroną środowiska, kiedy się mieszka w mieście, gdzie nie ma tyle robactwa, niż kiedy jest się na wsi, gdzie człowieka praktycznie zjadają żywcem. Nie jestem pewna, czy tak bardzo kocham naturę, jak mi się do tej pory wydawało.
Pracowaliśmy cały ranek, ale nadal mamy mnóstwo do zrobienia, a to już OSTATNI DZIEŃ ROBOCZY. A my jeszcze musimy pomalować wszystkie ściany, no i wykończyć je, a poza tym położyć podłogę i tak dalej. Borys upuścił sobie okiennicę na duży palec u nogi, ale doktor Gonzales twierdzi, że go sobie nie złamał, tylko zwichnął. Nawet mu go nastawił z powrotem - ja sama za nic nie dotknęłabym stóp Borysa, doktor Gonzales to święty człowiek - i przymocował go taśmą klejącą do palca obok, żeby siedział na swoim miejscu.
Pani Harmeyer narzeka na zgagę od samego śniadania, ale nikt inny poza nią nie czuje się źle. Choroba legionistów wykluczona, jako że wszyscy jedliśmy na świeżym powietrzu. Pewnie to efekt dwóch puszek dietetycznej coli, którymi popiła jajka na bekonie. Jej nienarodzone dziecko może paść ofiarą, fenyloketonurii. Uświadomiłam panią Harmeyer, jakie ryzyko wiąże się ze zbyt dużą ilością aspartamu w diecie. Całe szczęście, że obejrzałam tyle odcinków Historii pewnego dziecka na Learning Channel, żeby się przygotować na pojawienie się na świecie mojego młodszego brata lub siostrzyczki. Jestem istną krynicą wiedzy o ciążach.
Jestem strasznie zmęczona, ale to był naprawdę niesamowity dzień i muszę sobie wszystko zapisać, zanim zapomnę.
Skończyliśmy pracować nad domem państwa Harmeyerów. Kiedy się z nim uporaliśmy, stanęliśmy dookoła i zaczęliśmy go podziwiać: zbudowaliśmy dom z trzema sypialniami i łazienką, z kuchnią, jadalnią i bawialnią w trzy dni. To znaczy, to nie jest DUŻY dom (ma wszystkiego nieco ponad sto metrów kwadratowych, mniej niż nasze poddasze) i nie jest przecież tak, żeby Harmeyerowie mogli sobie pozwolić na kablówkę czy meble z Ikei, nic podobnego. Ale tak czy inaczej to jest dom, a nie przyczepa kempingowa podwójnej szerokości, w jakiej Mitchell i Stefano spędzili całe swoje krótkie życie.
I wiecie co? Wcale nie wyglądało to tak źle. Zakleiliśmy dziury, które zrobiłam w płytach gipsowych, więc zupełnie ich nie widać. A z tym winylowym sidingiem dom wyglądał, no nie wiem, jak PRAWDZIWY dom.
Staliśmy tam i podziwialiśmy nasz kunszt rzemieślniczy, a pani Harmeyer zaczęła się skarżyć, że dokucza jej naprawdę paskudny atak zgagi, i pytać, czy ktokolwiek poza nią jadł jeszcze sałatkę ziemniaczaną na obiad. Poinformowałam panią Harmeyer, że jako wegetarianka nie jadłam nic poza sałatką ziemniaczaną, bo to było jedyne dostępne danie bezmięsne, i że czuję się świetnie. A potem otworzyłam swój dziennik na poprzednim zapisku i pokazałam pani Harmeyer czarno na białym, że skarżyła się na kłopoty żołądkowe już po śniadaniu. Więc może wcale nie dokucza jej zgaga, ale pierwsze bóle porodowe? Te dwie rzeczy czasami się myli, zdarza się to nawet doświadczonym matkom, a przynajmniej tak twierdzą w Historii pewnego dziecka.
A wtedy pani Harmeyer podskoczyła jak oparzona i wrzasnęła:
- O mój Boże! Todd, przyprowadź pickupa!
No i potem pan i pani Harmeyerowie pędem pojechali do szpitala, zostawiając Mitchella i Stefano pod naszą opieką. Doktor Gonzales był naprawdę pod wrażeniem mojego daru obserwacji. Jak stwierdził, nie każdy potrafiłby tak szczegółowo spisać czyjeś skargi na kłopoty gastryczne.
Wytłumaczyłam doktorowi Gonzalesowi, że nie ma o czym mówić, bo ja zawsze sobie wszystko zapisuję. A wtedy on powiedział coś naprawdę zabawnego. Stwierdził:
- To rzadka umiejętność.
Hej! Prawie zaczęłam wierzyć, że talent pisarski to wcale nie takie bezsensowne uzdolnienie! Jasne, nie jest tak czadowy jak umiejętność obsługiwania pistoletu do gwoździ, i tak dalej. Ale hej, może nie jest TOTALNIE bezużyteczny.
A potem doktor Gonzales odwrócił się do Michaela i powiedział:
- Skończyły nam się bułki do hot dogów, a potrzebne nam na dzisiejszego uroczystego grilla. Jeśli ja tu zostanę z Mitchelem i Stefano, to może ty byś skoczył do miasteczka i uzupełnił zapasy?
A potem wręczył Michaelowi kluczyki do swojego chevroleta dodge'a!
No i okazało się, że Michael umie prowadzić! Ma prawo jazdy i tak dalej! Nauczył się jeździć dwa lata temu, kiedy przebywał w letniskowym domku swoich rodziców w Albany.
Na Manhattanie mieszka bardzo niewielu chłopaków, którzy umieją prowadzić samochód, bo właściwie w Nowym Jorku mało kto ma wóz.
No więc Michael odpowiedział:
- Jasne, doktorze Gonzales.
Przez minutę myślałam, że z okazji ferii wiosennych zdarzył się cud... No wiecie, że Michael i ja będziemy sami, w samochodzie, o całe mile od jakiejkolwiek kontroli i że wreszcie będziemy mieli okazję poczuć, jak nasze serca biją wspólnym rytmem...
Pod warunkiem, że udałoby mi się w miarę szybko choć trochę obmyć.
Ale niepotrzebnie się martwiłam. Bo kiedy tylko Michael dostał te kluczyki do ręki, otoczyła nas cała reszta grupy i wszyscy zaczęli się domagać przejażdżki. Usiłowałam nie robić za bardzo rozczarowanej miny, kiedy Lars, Lilly, Borys, Tina i Peter Tsu pakowali się z nami do samochodu. Ich entuzjazm BYŁ nieco zaraźliwy, muszę to przyznać.
Niestety, miasteczko przyniosło nam gorzkie rozczarowanie. Zapomniałam, że pani Harmeyer mówiła, że tam nic nie ma. Nie ma w nim nawet żadnej chińskiej restauracji, do której można by zajrzeć na kluski z sezamem na zimno. Poszliśmy do spożywczego i kupiliśmy bułki do hot dogów, a Lilly zaczęła gadać:
- No, wreszcie zjem sobie bajgla!
Ale oni nie sprzedawali tam żadnych bajgli, nawet tych firmy Lender's, w torebkach.
Wtedy wszyscy wpadliśmy w lekką depresję z powodu braku bajgli i klusek na zimno z sezamem. Ale kiedy wsiedliśmy z powrotem do samochodu, Michael powiedział:
- No cóż, w Zachodniej Wirginii jest jedna rzecz, której na Manhattanie nie uświadczysz.
I ruszył w drogę.
Wiecie, ja myślałam, że Michael ma na myśli Człowieka Ćmę, z tego filmu, i zachodziłam w głowę, co może być w tym takiego fajnego, bo Człowiek Ćma nie robi nic innego, tylko wydzwania do ludzi i mówi im takim naprawdę przerażającym tonem: „Nie zbliżaj się do fabryki trotylu!", co naprawdę nie jest specjalnie użyteczną radą.
Ale okazuje się, że Michael nie mówił o Człowieku Ćmie. Mówił o lodziarni Dairy Queen! Tak! Okazuje się, że tuż za Kawałem Mamałygi jest lodziarnia Dairy Queen! Na Manhattanie nie ma wcale Dairy Queen, poza jednym obrzydliwym punktem na Penn Station, gdzie nie chodzi nikt oprócz turystów.
Byliśmy strasznie podekscytowani, wypadliśmy z chevroleta i rzuciliśmy się do dziewczyny w okienku. Każdy wziął sobie coś innego. Lars kupił sok wiśniowy z kruszonym lodem. Lilly kupiła sobie parfait z masłem z orzeszków ziemnych. Borys wziął lodowy baton Heath. Peter Tsu wziął colę z lodem. Tina wzięła niskotłuszczowy jogurt, ale to dlatego, że Peter Tsu patrzył. Michael poprosił bombę lodową. Ja zafundowałam sobie rożka waniliowego z polewą czekoladową.
I to było TAKIE dobre! Po całej naszej ciężkiej pracy i spaniu w namiotach, i toi - toi, i nawilżanych chusteczkach higienicznych, i smarowaniu się wiśniowym błyszczykiem do ust zupełnie na próżno, i przekonaniu się, że jednak mimo wszystko mój talent się do czegoś przydaje, ten rożek lodów waniliowych oblanych czekoladą był naprawdę najpyszniejszą rzeczą, jaką miałam w ustach w całym swoim życiu.
Jedliśmy sobie lody, opierając się o maskę chevroleta dodge'a w miękkim słonecznym świetle wczesnej wiosny, kiedy na parking przed lodziarnią Dairy Queen zajechała wielka czarna limuzyna. Przysięgam, że o mało nie wypuściłam rożka z ręki, kiedy szofer wyszedł otworzyć drzwi i z samochodu wysiadła...
- Grandmére! fr zawołałam, ledwie wierząc własnym oczom.
- Amelio! - Grandmére rozejrzała się wkoło z niesmakiem. Miała na sobie wielki purpurowy płaszcz z aksamitu, na jednym ramieniu trzymała Rommla, w drugiej ręce miała torebkę. Wszyscy mieszkańcy Kawału Mamałygi, którzy akurat znaleźli się w pobliżu, nie mogli od niej oczu oderwać. - Wyglądasz... zdrowo.
- Grandmére, co ty tu robisz? Miałaś jechać do Palm Springs.
- Pojechałam. Pomyślałam sobie, że w drodze powrotnej do domu wstąpię tu i zobaczę, jak sobie radzisz. Byłam w waszym, ugh, obozowisku.
- Naprawdę? - Wciąż nie mogłam otrząsnąć się z szoku, jakim był widok Grandmére w Kawale Mamałygi. - Widziałaś, jaki dom zbudowaliśmy?
- Widziałam - powiedziała Grandmére. - Muszę przyznać, że kiedy mi powiedziałaś, jak chcesz spędzić ferie wiosenne, uznałam, że zwariowałaś. Ale poznałam teraz tego doktora Gonzalesa i wydał mi się szalenie miłym człowiekiem. A ten wasz dom jest... funkcjonalny. Jednakże nie dlatego tutaj jestem. Wynajęłam pokoje w Hampton Inn - niestety, to najlepsze zakwaterowanie, jakie zdołałam tu znaleźć. Po myślałam sobie jednak, że może chcielibyście pojechać ze mną i wziąć prysznic przed tym swoim małym uroczystym obiadem, na który doktor Gonzales bardzo uprzejmie mnie zaprosił. Jak rozumiem, warunki sanitarne w obozie są raczej prymitywne, a jutro czeka was długa podróż autobusem.
Bez jednego słowa wpakowaliśmy się z powrotem do samochodu. Wziąć prysznic? Nie trzeba nas było dwa razy prosić. Sama myśl, że wreszcie uda nam się zeskrobać z siebie cztery dni potu i rosy, była jeszcze przyjemniejsza niż lody - nawet lepsza, muszę przyznać, niż perspektywa niczym niezakłóconego całowania się z Michaelem.
No więc pojechaliśmy za limuzyną Grandmére do motelu, gdzie wynajęła siedem pokojów dla siebie, Rommla, asystentki, szofera, ochroniarzy, osobistej pokojówki i swoich ubrań. Wszystkim udało się solidnie wyszorować pod wspaniałą, gorącą wodą i wytrzeć do sucha czystymi ręcznikami. Pożyczyłam sobie od Grandmére trochę Chanel No 5 i porządnie spryskałam nimi swoje ciuchy. Rozkosz!!! Teraz w ŻADEN SPOSÓB mój chłopak nie zdoła mi się oprzeć.
Chociaż kiedy mu się zaprezentowałam w całej swojej czyściutkiej okazałości przy automacie z lodami w holu Hampton Inn, jakakolwiek próba pocałowania mnie została zduszona w zarodku przez pokojówkę Grandmére, która przeszła koło nas z Rommlem na smyczy, bo była akurat pora na jego „spacerek".
Kiedy już skończyliśmy zmywać z siebie wióry i rosę, grzecznie podziękowaliśmy Grandmére i powiedzieliśmy, że musimy wracać do obozu i dostarczyć im te bułki do hot dogów. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że pani Harmeyer urodziła zdrową dziewczynkę o wadze trzech kilogramów. Ale NAPRAWDĘ powaliło mnie, kiedy doktor Gonzales powiedział:
- Aha, Mia, Harmeyerowie prosili, żeby ci powtórzyć, że nazwali dziewczynkę na twoją cześć.
- Naprawdę? - Pochlebiło mi to. - Dali jej na imię Mia?
Doktor Gonzales trochę się zmieszał.
- Uh - powiedział. - Niezupełnie. Dali jej na imię Księżniczka.
Księżniczka Harmeyer. No cóż. I tak miło jest wiedzieć, że zostanie po mnie jakiś ślad w Kawale Mamałygi. W ten czy inny sposób.
Po uroczystym obiedzie - który był bardzo smaczny, muszę przyznać; chyba skończyła im się kukurydza i jej pochodne - doktor Gonzales rozpalił ognisko i piekliśmy sobie nad nim grzanki. Michael wyjął swoją gitarę i wszyscy zaśpiewaliśmy tę piosenkę Kum ba ya, po której zawsze chce mi się płakać.
A potem, żeby zapoznać naszych gospodarzy z Zachodniej Wirginii z klimatem Nowego Jorku, Lilly, Tina i ja odśpiewałyśmy naszą własną wersję utworu Destiny's Child Survivor, który świetnie nam wychodzi (Lilly nawet raz pozwoliła mi odśpiewać partię Beyonce). Grandmére oklaskiwała nas jak szalona, chociaż Lars uśmiał się tak, że zakrztusił się kanapką i pani Hill musiała walić go dłonią po plecach.
A potem rodziny gospodarzy zaśpiewały bardzo smutną piosenkę z Zachodniej Wirginii o dziewczynie, która może i urodziła się jako biała hołota, ale na imię miała Fantazja. Cała piosenka mówiła o tym, jak Fantazja wykorzystała swoje talenty, żeby ułożyć sobie życie. Nigdy nie narzekała na to, że ma talent NIE TAKI JAK TRZEBA, po prostu wykorzystywała to, czym ją pan Bóg obdarzył. I TO właśnie powinnam zacząć robić, zdałam sobie nagle sprawę: przestać marzyć o jakichś fajniejszych talentach, tylko nauczyć się jak najlepiej wykorzystywać ten jeden, który mam.
Westchnęłam sobie bardzo ciężko, kiedy o tym pomyślałam, i Michael musiał sobie wyobrazić, że zrobiło mi się smutno, bo objął mnie ramieniem. TAK!!! Facet wreszcie zaczyna łapać, o co chodzi.
A potem spędziliśmy kilka wyjątkowo miłych i namiętnych chwil, całując się koło jego namiotu, kiedy miał jakoby odkładać na miejsce gitarę.
Mogę tylko powiedzieć... dziękuję. DZIĘKUJĘ CI, Grandmére!!! Bo bez niej i bez możliwości skorzystania z jej prysznica Michael i ja być może nigdy nie wyrobilibyśmy sobie tak głębokiego zrozumienia dla teologii młotka, jakie mamy w tej chwili.
Jestem w domu!!! NARESZCIE!!!
Powrotna jazda autobusem z Zachodniej Wirginii była O WIELE fajniejsza niż jazda w tamtą stronę. Po pierwsze, dyrektor Gupta upewniła się, że Borys został porządnie znieczulony aviomarinem, zanim w ogóle wpuściła go na parking. A poza tym wszyscy byli tak zmęczeni, że zasnęli, zanim jeszcze wjechaliśmy na autostradę.
Kiedy autobus wreszcie się zatrzymał przed Liceum imienia Alberta Einsteina i wszyscy zaczęli się z niego wysypywać, żeby odebrać swoje bagaże od Charliego, było mnóstwo wzajemnego ściskania się i okrzyków: „No to do zobaczenia w poniedziałek!" między ludźmi, którzy przed tą wycieczką wcale się ze sobą nie przyjaźnili. Jak my i Peter Tsu.
Najśmieszniejsza rzecz zdarzyła się, zanim jeszcze wyjechaliśmy z Kawału Mamalygi. Doktor Gonzales podszedł do mnie z bardzo zażenowaną miną i powiedział:
- Księżniczko Mio, proszę przekazać swojej babce, że ogromnie się cieszę, że miałem okazję ją poznać. To prawdziwie dynamiczna kobieta.
Ho ho! Wygląda na to, że nie jestem jedyną przedstawicielką rodu Renaldich, która pozostawiła po sobie jakiś ślad w Kawale Mamalygi.
Jestem taka szczęśliwa, nareszcie w domu! Biegałam po całym poddaszu i całowałam wszystko, za czym tęskniłam, włącznie z Grubym Louie, materacem na moim tapczanie, wanną, lodówką i telewizorem.
Ale najmocniej wycałowałam mamę i powiedziałam jej, że chociaż Zachodnia Wirginia jest w porządku i tak dalej, to prawdą jest, co mówi Dorotka w Czarnoksiężniku z krainy Oz, a mianowicie, że nie ma jak w domu.
- Nawet jeśli wyjeżdżasz na ferie wiosenne? - upewniła się mama.
- Nawet jeśli wyjeżdżasz na ferie wiosenne - odparłam.
- Nawet jeśli jesteś księżniczką? - spytała mama.
- ZWŁASZCZA jeśli jesteś księżniczką - powiedziałam.
A potem sięgnęłam po słuchawkę i zadzwoniłam do Number One Noodle Son i zamówiłam dla nas wszystkich na obiad kluski na zimno z sezamem.