Tad Williams
Czas Kalibana
Jakież to uniesienie,
gdy taka lądowa dusza
mijając domostwa, przylądki
w głęboką wieczność wyrusza.
Chyba tylko marynarz, zrodzony
tak jak my pośród gór, uwierzy,
że to boski rausz – taki pierwszy
kilometr od wybrzeży!
Emily Dickinson
Część pierwsza
Neapol Wieczór
OTO PRZYBYWA
Coś przemknęło wzdłuż pękatego kadłuba statku i wślizgnęło się niezauważalnie do wody. Cień unoszący się na powierzchni przestraszył stado mew. Ptaki wzleciały z piskiem, zataczając koło nad zatoką. Ostatnie promienie słońca zza gór przemieniły je na moment w przygaszone ogniki, tańczące na wieczornym niebie. Po chwili jednak powróciły na fale i podwinąwszy skrzydła, zapadły w czujny, ptasi sen. Nic go już nie mogło zakłócić. Cokolwiek znajdowało się w pobliżu, odpłynęło. W zatoce panowała cisza.
Światło z tawerny spłynęło na zabłocone bruki placu San Ferdinando, gdy trójka mężczyzn, z trudnością pokonujących próg, wytoczyła się na zewnątrz. Ostry blask pobliskich pochodni niebezpiecznie uwydatniał ich sylwetki. Z tawerny dobiegały dźwięki szanty przepojonej pijacką nadzieją.
– Kupa dziwek – rzucił niedbale jeden z nich, w typowy portowo-neapolitański sposób. – Chodźmy lepiej do Cuvo, co?
– Ta gruba była całkiem niezła – odparł drugi, przesuwając ostrożnie palec wokół brzegu musztardówki z winem. Następnie podniósł go do ust i oblizał. – Dobry rocznik.
– To kurwa. Sandro mówił mi o niej – odezwał się pierwszy, spluwając.
Zrobił kilka niepewnych kroków. Mężczyzna z musztardówką zbliżył się do niego.
– Na pewno istnieje jakiś mądrzejszy sposób na spłukanie się z forsy niż wizyta u Cuvo. Sam zobaczysz! – Odwrócił się. – Sebastiano! Co ty tam do diabła robisz?
– Szczam – wymamrotał trzeci, podpierając się jedną ręką o mur tawerny. Drzwi zatrzasnęły się znowu, połykając wydostające się na zewnątrz światło i odgłosy. – Człowiek czasami musi się wylać, nie?
Mężczyzna z musztardówką zaśmiał się.
– Wypić i wyszczać – zanucił. – Tak się oto traci forsę...
– Idziemy do Cuvo – zaproponował ponownie pierwszy. – No dalej, chodźcie!
Ruszył chwiejnym krokiem w poprzek placu, ciągnąc za sobą mężczyznę z musztardówką.
Sebastiano, wciąż oparty o ścianę, z upodobaniem przyglądał się kałuży. Po chwili oderwał się od muru, przebiegł kilka kroków, lecz zaraz zaplątał się w swoje hajdawery. Nagle obok z mroku wyłoniła się ciemna postać. Jakaś szorstka, obmierzła łapa zacisnęła palce na jego nadgarstku. Próbując się wyrwać, stracił równowagę, lecz łapa nie pozwoliła mu upaść.
Sebastiano skamlał, starając się jednocześnie po omacku dosięgnąć wolną ręką marynarskiego noża do przecinania lin, schowanego gdzieś z tyłu za pasem, ale to coś ostrzej zaatakowało, krępując drugie ramię. Stał się więźniem cienia ludzkiej postaci, której peleryna ociekała kroplami deszczu spadającymi na bruk.
– Czego chceeesz? – zajęczał. – Ja nie mam forsy. Mój kompan... mój kompan tam... – Próbował wskazać ręką na drugą stronę placu, lecz ta ledwo drgnęła. – On ma moją sakiewkę!
Ciemna postać warknęła niewyraźnie coś, czego pijany marynarz nie był w stanie zrozumieć. Jeszcze raz próbował wyrwać się z uścisku, ale ręce miał jakby w kajdanach. Napięcie wzrastało. Sebastiano wił się z bólu.
– Czego chcesz? Aaa... Santa Maria!
Dostrzegł oczy skryte w cieniu kaptura, a jego nogi zaczęły się powoli uginać, aż w końcu padł na kolana przed ociekającą wodą postacią.
Stworzenie zapytało ponownie – tym razem prawie je zrozumiał, lecz jego serce biło tak szybko, iż wydawało mu się, że pęknie. Nie był w stanie skupić myśli. W końcu usłyszał coś, co brzmiało jak imię wypowiedziane dwa razy. Ze strachu całkiem wytrzeźwiał; bezpieczna pobliska tawerna, gdzie siedzieli jego towarzysze, wydawała się teraz beznadziejnie daleka. Sebastiano zadrżał, po czym przemógł się i powtórzył imię, które słyszał.
Miażdżący uścisk na jego rękach przybrał na sile i marynarz zaczął się obawiać o wytrzymałość swych kości. Zrozumiał, że powiedział coś nie tak. Dziecięce modlitwy, błagalne prośby o ciszę na morzu wirowały w jego głowie. Po chwili napięcie opadło. Sebastiano podniósł wzrok i dostrzegł oczy, w których odbijało się światło pochodni. Wśród mroku spowijającego resztę twarzy, lśniły nieruchome niczym wiszące nad moczarami ogniki. Mara spojrzała mu w oczy, po czym podniosła głowę w oczekiwaniu, że się odezwie.
– Tam. – Sebastiano obrócił głowę w kierunku majaczącej w oddali ciemnej bryły zwieńczonej strzelistymi basztami. – Wszyscy to wiedzą – bełkotał. – Wszyscy! Tam. W zamku.
Stwór puścił jedną rękę marynarza i podnosząc swoją, wykrzywioną i zdeformowaną, wskazał palcem na Castel Nuovo.
– Tak – dyszał Sebastiano, wciąż czując dotyk jego palców na swoim ciele – Tam! Tam! – pokiwał lekko głową.
Po chwili był już sam. Trząsł się. Nie mogąc ustać na nogach, oparł się o kamienną ścianę. Płakał.
Z chwilą, gdy otworzył wahadłowe drzwi tawerny, naraził się na drwiny ze strony towarzyszy rejsu.
– Myśleliśmy już, że poszedłeś do Cuvo z tym starym bufonem! – krzyknął jeden. – A może zgubiłeś drogę?
Sebastiano chwiejnym krokiem zbliżył się do ognia i usiadł na ławie obok. Drżąc, gapił się na sine odciski palców na swoich brązowych od słońca ramionach. Jego wystraszona, nieobecna twarz sprawiła, iż w tawernie raptem ucichło.
Oderwał wzrok od posiniaczonych rąk i zapatrzył się w blask ognia, jak gdyby był sam w całej tawernie. Łzy na jego policzkach wysychały szybko w żarze płomieni.
– Spotkałem dzisiaj diabła – powiedział chrapliwie. – Boże! Ratuj... Jego oczy były żółte... i cuchnął jak ryba.
ZAMEK
Noc zagnieździła się w szczelinach kamiennych murów bramy zamkowej. Było chłodno i wietrznie.
Wartownicy, owinięci w peleryny, rozmawiali szeptem, podpierając się o halabardy. Kiedy zziębnięci schronili się w bramie, z ciemności wyłoniło się wielkie, czarne jak aksamit widmo, które w okamgnieniu wdrapało się na zanikowy mur, w miejscu, gdzie baszta stykała się z bramą. Po chwili wspięło się jak pająk na jej łuk, pod którym w dole stali trzęsący się z zimna strażnicy.
Jego szponiaste palce zacisnęły się kurczowo na milczących głowach płaskorzeźb. Tajemnicza postać zaczęła się znowu podciągać; jej mięśnie kurczyły się i napinały, palce i stopy szukały punktów zaczepienia w zagłębieniach wypukłych ornamentów, obłapiając szlachetne, kamienne twarze świętych i wojowników. W końcu dotarła na sam szczyt sklepienia i stanęła na krawędzi. Jej peleryna falowała na wietrze, mieniąc się w świetle księżyca.
Stworzenie zastygło w bezruchu i spojrzało na główną wieżę Castel Nuovo. W jego sylwetce, w kształcie jego olbrzymich i mocnych rąk, w zgarbionych ramionach, można było doszukać się cech małpy. Było coś zwierzęcego w tym, w jaki sposób się pochylało, sztywne i zdeterminowane jak drapieżna bestia tropiąca swą ofiarę.
Okna wieży, w których paliły się światła, przypominały dwoje niewidzących oczu. Nikt bowiem nie zauważył, jak cień skulonej postaci powoli zaczął opuszczać się po murze na zamkowy dziedziniec.
SCENA RODZINNA
– Giulietto! Nie chcę już o tym więcej słyszeć. Taka jest wola twojego ojca i nic na to nie mogę poradzić.
Leżała na łożu w jedwabnej koszuli nocnej; nie miała jednak zamiaru zasypiać. Na jej szczupłej, pociągłej twarzy, miejscami zapadniętej i pooranej zmarszczkami, malowały się ślady przeżytych zmartwień. Jej cienkie palce ściskały kurczowo pled.
Obok łóżka nerwowo krążyła dziewczyna, właściwie już kobieta, której pukle ciemnych włosów rozpuszczonych do snu, falowały jak grzywa dzikiego konia na wietrze.
– Jestem prawie najmłodsza z rodzeństwa, mamo – jej dziecinny, słodki głos przybrał ton pełen gniewu i żalu. – Wydałaś za mąż dwie córki, zatem Neapol będzie miał swojego dziedzica. Dlaczego więc i moje życie ma wyglądać podobnie?
– Ależ on jest zdolnym młodzieńcem i całkiem przystojnym. Dobry Boże! Głowa mi pęka! Proszę cię, Giulietto, twój ojciec dokładnie to przemyślał...
– Ojciec zastanawia się tylko nad tym, co jest wygodne dla niego, a nie dla mnie! Co mnie obchodzi młody Ursino czy ktokolwiek inny z jego rodziny!
Kobieta na łóżku ciężko westchnęła.
– Jak możesz tak mówić o swoim ojcu! – Jej głos drżał. – Świat nie zmienił się jeszcze tak bardzo... żeby córki mogły bezkarnie obrażać swoich rodziców – przerwała na chwilę i spojrzała na swoje wysmukłe, zaciśnięte na narzucie dłonie – kara oczywiście powinna pochodzić od Boga. Grzechem jest szydzić z własnego ojca, który cię kocha i troszczy się o ciebie.
– Nie do wiary! Naprawdę? Już nawet nie pamiętam, jak wygląda, tak rzadko tu bywa... – Zawahała się przez chwilę. – Dziwię się, iż jeszcze nie zapomniałaś, że masz męża.
– Giulietto! Gdybym ja powiedziała kiedyś coś takiego o moim... Wszystko jedno... takie rzeczy...!
Dziewczyna zatrzymała się. Zaciskając pięści, otworzyła ponownie usta, jak gdyby szykowała się do kolejnej butnej przemowy. Zadrżała jednak i rzuciła się gwałtownie na łoże. Wcisnęła głowę w pościel, przytuliła się do matki i wybuchnęła płaczem.
– Duszę się! Śni mi się, że grzebią mnie żywcem! Koszmar! Nie chcę wyjść za mąż za Renato Ursina! O mamo! Jestem taka nieszczęśliwa!
Kobieta wyciągnęła rękę i czule dotknęła ciemnych włosów córki.
– Ale co cię tak martwi, króliczku? Proszę cię, powiedz. Mówią o nim, że ma łagodne usposobienie. A dzięki temu, że mieszka niedaleko, będziesz blisko tych, których kochasz.
– O to właśnie chodzi! Niczego jeszcze nie widziałam, niczego nie dokonałam! A teraz zamieszkam w domu Ursina wraz z jego rodziną, będę mieć dzieci... potem się zestarzeję i umrę.
Matka dziewczyny, zdziwiona, skrzywiła się w bolesnym uśmiechu.
– Ależ, kochanie! Życie oferuje o wiele więcej niż to, o czym mówisz. Wychowanie dzieci nie jest niczym strasznym. Moje życie niewiele by znaczyło, gdyby nie ty, moja droga, i reszta mojej gromadki.
– Ale ty, zanim wyszłaś za mąż, miałaś coś z życia. Ja niczego dotąd nie poznałam! Ja się tu duszę! – Słowa Giulietty, tłumione przez pościel, wyrażały cierpienie.
– To, co wiesz o moim dzieciństwie, jest wielką przesadą i wprowadza cię w błąd. Często bardzo się bałam...
Dziewczyna podniosła zapłakaną twarz, a jej oczy błysnęły radośnie.
– Tak bardzo chciałabym się czegoś bać! Dziadek zabrał cię w rejs po oceanie. Widziałaś Nowy Świat! Ja umrę tutaj, pośród tych samych twarzy, które codziennie przychodzi mi oglądać, w ponurym i plotkarskim Neapolu.
Nagłe pukanie do sypialnianych drzwi przerwało rozmowę.
Jedna z dam dworu zajrzała do środka. Zaraz jednak cofnęła się, by ustąpić miejsca starszej kobiecie, niosącej na rękach małego chłopca.
– Przepraszam, wasza wysokość. – Zatrzymała się na chwilę i spojrzała surowym, wymownym wzrokiem na Giuliettę. – Wiem, że woli pani przebywać sama wieczorem w sypialni, ale on nie może spać, ma koszmary. Wciąż o panią pyta.
– Dobrze, Francesco.
Dama oddała dziecko matce. Chłopiec zmrużył oczka. Włosy na jego jasnej główce były potargane i spocone.
– Co się stało, mój malutki Cezarze? – spytała, głaszcząc go delikatnie po rozpromienionej twarzyczce. – Dlaczego wszystkie moje kurczaczki są takie niespokojne dzisiejszej nocy?
– Pan, pan. – Cezar wymachiwał swoją tłuściutką rączką.
– Wydaje mu się, że zobaczył mężczyznę w oknie – stwierdziła czule piastunka. – Cały czas wyciąga rączki i płacze.
– Biedne małe stworzonko, coś złego musiało ci się przyśnić. – Matka całowała ślady łez na policzkach chłopca. – Cezarze, nikogo nie ma za oknem. Jesteśmy wysoko nad ziemią! – Zanuciła kołysankę i po chwili zwróciła się do Franceski: – Zdaje mi się, że usnął.
Giulietta podniosła się, ukradkiem ocierając łzy. Spojrzała złowrogo na piastunkę, a po chwili na matkę.
– Spałby dobrze, gdyby się tak nie objadał słodyczami.
– Tak – przytaknęła z uśmiechem matka, nie zwracając uwagi na nieprzyjemny ton Giulietty. – W istocie jest trochę rozpieszczony. Biedne małe stworzonko.
– Proszę spojrzeć, wasza wysokość, zasnął. Jak wiele znaczy ciepło matki – stwierdziła piastunka z dumą alchemika, któremu udało się właśnie dowieść jakiejś uniwersalnej prawdy. – Ciepło matki...
Pani domu już miała zlecić piastunce dalszą opiekę nad śpiącym maleństwem, gdy niespodziewanie zwróciła się do córki:
– Właściwie to ty mogłabyś go zanieść do sypialni, kochanie. On cię tak bardzo lubi. Poza tym, powinnaś sama się już położyć, króliczku.
Giulietta spojrzała z niezadowoleniem na matkę, ale wzięła dziecko.
– Chcesz raczej powiedzieć, że to ty się musisz położyć – burknęła. – Zaledwie godzinę temu zaszło słońce.
Matka nie zaprzeczyła.
– Już wtedy byłam zmęczona. Zabierz go, Giulietto. Pomóż Francesce ułożyć go w łóżeczku. To naprawdę wdzięczne zajęcie.
Dziewczyna skrzywiła się, lecz trzymając z należytą troską dziecko lekko pochrapujące z otwartymi usteczkami, podążyła za piastunką. Przy drzwiach odwróciła się.
– Nie pójdę spać tylko dlatego, że mi każesz – szepnęła dość głośno. – I nie poślubię Ursina!
Matka pomachała jej na pożegnanie.
– Proszę, przekaż Amelii, że kładę się spać. Kiedy zamknęły się drzwi i komnata opustoszała, matka Giulietty, wzdychając ciężko, opadła na poduszki. Po chwili obróciła się i zdmuchnęła płomienie świec w kandelabrze stojącym na stole obok. Cienkie smugi dymu uniosły się do góry. Blady księżyc zaglądał przez okno tak, jak gdyby ktoś namalował go na szybie.
ŁOTR
Dzwony kościelne wybiły właśnie jedenastą i echo ostatniego uderzenia powoli słabło, gdy drzwi do komnaty sypialnej otworzyły się cicho. Tajemnicza istota wtargnęła do środka, po czym gwałtownie pchnęła żelazne wrota, aby je zamknąć. Wszystko dookoła lśniło czerwonym blaskiem żarzących się w kominku węgli.
Postać zbliżyła, się do łoża i przez długi czas, w bezruchu, obserwowała śpiącą kobietę. W końcu jej silne spojrzenie wyrwało ze snu kobietę, która rozchyliła powieki, rozglądając się przez moment nieprzytomnie. Nagle przerażona otworzyła szeroko oczy.
– Co...? – wykrztusiła. – Kto...?
Ciemna łapa wynurzyła się z fałd peleryny i zakryła jej usta. Próbowała ją oderwać, ale nawet siłą obydwu rąk nie była w stanie uwolnić się od zaciśniętych na jej twarzy palców.
Zjawa pochyliła się. Oczy kobiety stały się jeszcze bardziej okrągłe, a obronne ruchy, które wykonywała, przybrały na sile.
– Puszczę cię – odezwał się przybysz dziwnie niskim głosem z mediolańskim akcentem. Żadne kobiece gardło nie zrodziłoby tak głębokiego charkotu. – Puszczę cię – powtórzył głośno, jak gdyby nie bał się, że ktoś go usłyszy. – I możesz sobie krzyczeć tak głośno, jak tylko potrafisz. Ale jeżeli kogoś zbudzisz, choć wątpię, by ktoś w pobliżu mógł ci pomóc, wydasz na siebie wyrok. – Szybkim ruchem schował pod pelerynę czarną, włochatą łapę.
Kobieta skuliła się i wcisnęła w poduszki, aby tylko znaleźć się jak najdalej od nieznajomego.
– Jesteś z... Mediolanu? – wykrztusiła z trudem, gdyż brakowało jej powietrza.
Zaśmiał się, lecz śmiech ten był pełen bólu.
– Co, rozpoznajesz swą rodzinną mowę, ale mnie sobie nie przypominasz, Mirando? Myślę, że nie powinienem być tym zaskoczony.
Zsunął kaptur, ukazując skołtunione włosy na wysuniętej nienaturalnie głowie, osadzonej nisko na krótkiej, mocnej szyi i karykaturalnie umięśnionych ramionach. Jego skóra była zrogowaciała i spalona od słońca. Pod gęstymi, nastroszonymi brwiami lśniły przeraźliwie żółte, sowie oczy.
Miranda zakryła twarz trzęsącymi się rękami.
– Kaliban...?
Zaśmiał się szorstko, klasnął w dłonie tak głośno, jak gdyby ktoś wystrzelił z muszkietu, po czym ukazując duże, krzywe zęby, wykonał dziwny taniec, podskakując niczym małpka miejscowego włóczęgi.
– A więc pamiętasz? Przetrwałem! Istnieję jako wspomnienie! – przerwał i pochylił się nad nią. – Jako mara...
Miranda wstrząśnięta pokiwała głową.
– Ale dlaczego... dlaczego ty... po tylu latach...?
– Dlaczego tu jestem? – Uśmiechnął się szyderczo. – Dlaczego? Oczywiście, by cię zabić. – Rozłożył ręce, jakby miał zamiar oklaskiwać swą udaną próbę zastraszenia. – Dalej, krzycz głośno, tak żeby zatrzęsły się mury, a twój koniec nastąpi szybko! Jeśli zaś życie jest ci drogie i nie chcesz go stracić, to radzę ci, siedź cicho i korzystaj z chwil, które ci jeszcze zostały.
Mirandzie zaparło dech w piersiach.
– Naprawdę chcesz mnie zabić?
Kaliban zbliżył się do niej.
– Powoli i nie w taki prosty sposób, moja królowo. Mogłem cię zabić we śnie, gdybym chciał, zdmuchnąć tak łatwo jak ty co wieczór świecę.
Wyrwał gwałtownie świeczkę z kandelabru stojącego obok łoża, podszedł do kominka i zapalił, przykładając do rozżarzonych węgli. Obrócił się, trzymając świecę przed sobą. Światło uwypuklało jego wysunięte haki brwiowe.
– Jeden mały ruch i zapadnie ciemność – powiedziawszy to, zdmuchnął płomień. – Ale to mi nie odpowiada; tak by było zbyt szybko. Wiele wysiłku włożyłem w to, aby tu dotrzeć, Mirando. Można śmiało powiedzieć, że były to czyny heroiczne. Podróżowałem w ładowniach statków śmierdzących rybą, pełnych wilgoci i szczurów. Przepłynąłem wiele mil zanurzony w lodowatej wodzie pełnej rekinów. Narażałem się na niebezpieczeństwo ze strony walczących ze mną mieszczan. Tak, heroizm to chyba byłoby właściwe słowo... jeśli kiedykolwiek narodziłby się drugi taki „bohater”, równie ohydny i mściwy jak ja. Musimy zważać na to, co mówimy; słowa są najważniejsze. Tak naprawdę to właśnie one mnie tu przywiodły.
– Słowa? – Miranda wyprostowała się. – Nie rozumiem.
– Nie? Mam ci coś do przekazania. – Chwycił ją za nadgarstek. – Twój ojciec nie żyje.
Wstrząsnęła głową – jego mocny uścisk sprawiał jej ból.
– Już pięć lat. To żadna nowina.
– Dla mnie tak – warknął, wykrzywiając w grymasie usta. – Dwadzieścia lat żyłem w nędzy i włóczyłem się po bezludnej wyspie bez żadnej nadziei. Dwadzieścia ponurych lat. Jedyne, o czym wtedy marzyłem, to doczekać dnia, w którym odnajdę twojego ojca i zwrócę to, co jestem mu winien. W końcu udało mi się wydostać z wyspy, co nie było takie proste, Mirando, i przybyłem do Mediolanu. Ale on nie żyje! Prospero nie żyje! Kto mógłby przypuszczać, że mój zagorzały prześladowca zestarzeje się i umrze jak zwykły śmiertelnik? Nawet siła mojej zażartej nienawiści nie jest w stanie przywrócić mu życia. Oszukał mnie. – Zacisnął mocniej palce. – Ale zostałaś jeszcze ty.
– Oszukał cię? To znaczy pozbawił cię możliwości zemsty?
– Tak, tak właśnie. Odebrał mi szansę użycia słów, których mnie nauczył, w ważnej dla mnie sprawie. Pozbawił mnie tej jednej, jedynej godziny, w której usłyszałby po raz ostatni o mojej krzywdzie. To ostateczna zdrada. Niech ogień trawi jego duszę w piekle, jeżeli to miejsce istnieje. Ze wszystkich słów, których mnie nauczył, te jedynie nie są kłamstwem. Niech dusza jego się smaży.
Miranda uczyniła znak krzyża. Kaliban roześmiał się.
– Powinnaś teraz zważać na swoją duszę, piękna Mirando.
– A więc mnie zabijesz?
– Nie wydajesz się tym przerażona. Czy twoje życie jest aż tak beznadziejnie nieszczęśliwe? – Zmrużył oczy i uśmiechnął się. – Aa... spoglądasz w kierunku drzwi. Myślisz, że straż przyjdzie ci z pomocą? Niestety, stary Somnambulo, bo chyba tak brzmi jego imię, śpi teraz głębiej niż zazwyczaj. Mógłbym przejść obok niego gwiżdżąc, gdybym chciał. Dałem mu szturchańca w tył głowy; do rana na pewno się ocknie. Wiem też, o której zjawi się jego zmiennik i kto nim będzie. Obserwowałem wszystko przez trzy dni. Znam rytm życia tego domu prawie tak dobrze jak rytm przypływów na plażach mojej wyspy... naszej wyspy.
– To ciebie widział Cezar!
Kaliban uśmiechnął się nieszczerze.
– Ten twój rozpieszczony dzieciak. Ciekawe na jakiego człowieka by wyrósł, gdyby dane mu było wieść życie podobne mojemu: kiedy nie otacza cię przepych, nikt ci nie dogadza, a twoją matką nie jest taka wspaniała dama jak ty.
– Nie skrzywdzisz go! – Próbowała wyrwać się z uścisku, ale była zbyt słaba. Gdy wyczerpana poddała się, Kaliban puścił jej rękę. Na jej nadgarstku odcisnął się fioletowy ślad.
– To ciebie szukałem, Mirando – mówił, jak gdyby czuł się lekko urażony. – Twojemu ojcu udało się uciec przed sprawiedliwością, a więc ty będziesz tą, która usłyszy moje słowa.
– Słowa... Ty cały czas mówisz...
– Tak. Słowa są darem, który otrzymałem od twojego ojca. Są przekleństwem, które zrujnowało moje życie, przemieniając je w nędzny i ubogi żywot. Jeszcze kilka godzin do zmiany straży. Ba... to jak wieczność. To będą moje godziny, Mirando. Teraz otrzymasz swoje słowa z powrotem; zanim cię zabiję, usłyszysz moją opowieść... i dowiesz się, co uczyniłaś.
– Ale...
– Cisza! – ryknął tak głośno, iż obydwoje zastygli na moment w oczekiwaniu, aż zamilknie echo. Kaliban uśmiechnął się pod nosem. – Widzisz? Nie ma nikogo, kto mógłby nam przeszkodzić. Strażnik leży nieprzytomny, wszyscy mieszkańcy dworu śpią. Twój małżonek przebywa w innym mieście, co nie jest, jak słyszałem, niczym nowym. Nie wątpię, że właśnie popisuje się swoją władzą przed najbardziej oczarowanymi nim poddanymi. – Wyszczerzył zęby. – Prawdę mówiąc, Mirando, nikt nie jest sam dzisiejszej nocy. Twoja dama dworu, Amelia, jest ze swoim kochankiem, jednym z waszych żołnierzy. Myślę, że przymykasz na to oko... młodzieńcza miłość to wspaniałe uczucie, prawda? My dwoje także jesteśmy parą. Więc będziesz słuchać, bo inaczej moje łapy pomogą ci się skupić. – Stał nad nią; potężne, przerażające widmo z błyszczącymi oczami. – Posłuchaj, Mirando. Zanim cię zniszczę, usłyszysz tajemnice mojego serca. I zanim pogrążą cię wieczne ciemności, będziesz już wiedziała, co mi uczyniłaś. Posłuchaj...
Część druga
Opowieść łotra
USTA PEŁNE SŁÓW
Co powinienem ci powiedzieć, Mirando – teraz, gdy nadeszła ta chwila. O czym opowiedzieć? Jak? Od czego zacząć? Przez długi czas moje usta nie wypowiedziały słowa, ale teraz chcę wyrzucić je wszystkie z siebie. Nie potrafię dłużej ich skrywać i to ty będziesz musiała stawić im czoło. Nie mogę ci obiecać, że nie zmiażdżą cię one swoją siłą.
Czy rozumiesz? To jedna z głównych zbrodni, o które oskarżam ciebie i twojego ojca... przede wszystkim twojego ojca. To miał być dar, tak wtedy o tym myślałem. Ofiarowaliście głodnemu wspaniały, błyszczący owoc: nauczyliście mnie, że wszystko dookoła ma swoje imię. Dostałem w prezencie słowa... język. Ale owoc ten był zatruty; owo nazywanie rzeczy... ów język nauczył mnie kłamstwa.
Próżność, podstęp, kuglarstwo – widzisz! Teraz też potrafię to wykorzystywać. Nie ma rwącego potoku wody, jest tylko to, o czym teraz powiem. Rzeka jest rzeką. Jest mokra, głośna; jest domem dla ryb i wirów, dla unoszących się nad nią much i chrząszczy. I tak naprawdę nie składa się ze słów. W wielkiej mierze jej pięknem jest właśnie to, iż nie ma w niej ani jednego słowa. Jednak twój ojciec zasiał zło, jakim jest język... Sama byłaś świadkiem! Wciąż jestem więźniem jego kłamliwych porównań: „Wpierw nazwij, później zastanów się, co to wszystko znaczy”.
Przed waszym przybyciem żyłem w świecie pewnych, niepodważalnych prawd, Mirando. Tobie podobni nazywają taki świat „bestialskim”, ale ja nie mogę się z tym zgodzić. Dane mi było zobaczyć wasze miasta, ulice, dzielnice portowe pełne bladych, wiecznie zagonionych ludzi, którzy wyglądają jak termity uwijające się w pękniętym pniu drzewa. Tak stłoczeni, w ciągu godziny wypowiadają tysiące małych kłamstw, łżą każdym oddechem i spojrzeniem. Czy mogłabyś powiedzieć, że moje odosobnienie i naturalność były czymś gorszym?
Na mojej wyspie niewątpliwie otoczony byłem rzeczami. Olbrzymia skała, górująca nad plażą była bezimienna, ale ja ją znałem. Wiedziałem, czym jest; że mogę się na nią wspiąć i zobaczyć z niej bezkres oceanu. Małe brązowo-żółte jaszczurki uwiły sobie na jej szczycie gniazdo. Mimo iż uciekając przede mną, chowały się w szczelinach i zastygłe w niemym strachu, czekały, aż odejdę, nigdy nie myślałem o nich, że są w jakikolwiek sposób bardziej żywe od kamieni czy innych istot wyższego rzędu. Nigdy też nie pomyślałem tak o sobie. One się poruszały, tak jak i ja się poruszałem; skały zaś nie. Czasem jednak przez całe popołudnie zarówno ja, jak i jaszczurki pozostawaliśmy w bezruchu – więc może kiedyś i kamienie chodziły, pełzały czy nawet fruwały, a ja po prostu przeoczyłem ten moment.
W moim umyśle ta olbrzymia skała była rzeczą, tak jak i była nią każda z jaszczurek. Nigdy nie próbowałem porównywać ich z czymkolwiek innym. One po prostu były. Ja też po prostu byłem. To, co znajdowałem na wyspie, było pożywieniem wtedy, gdy mogłem to zjeść; było cieniem, gdy mogłem pod tym spać. Pogoda nie była oddzielnym zjawiskiem, o którym można mówić jak o wojnie w jakimś odległym królestwie. Czasem na świecie było mokro i wietrznie, a czasem cała ziemia prażyła się w nieustającym skwarze.
Właśnie w taki dzień, kiedy cały świat był jak kamień żarzący się w płomieniach, wspiąłem się na szczyt owej olbrzymiej skały i ujrzałem złowrogie fatum.
Czy byłem w stanie uciec przed tym, co miało stać się moim przeznaczeniem? Wyspa nie była duża, ale na jej wzniesieniach było wiele osłoniętych miejsc, gdzie mógłbym się zaszyć przynajmniej na rok. Gdybym tak zrobił, może wszystko postrzegałbym w inny sposób. Byłbym o rok starszy i może nabrałbym poczucia odrębności; obserwując – byłbym świadomy swojej inności; ucząc się – może wszystko rozumiałbym inaczej.
Tak jak owe jaszczurki byłem przestraszony, ale przede wszystkim byłem skończonym głupcem. I tak jak one uciekały, kryjąc się wciąż w tych samych, wąskich szczelinach, tak i ja nie zrobiłem wiele, by ocalić siebie. Ukryty za poszarpanymi bryłami skał, obserwowałem kroczące wzdłuż plaży moje fatum. Od czasu śmierci mojej matki aż do owego dnia byłem panem tej wyspy, lecz właśnie wtedy zrozumiałem, iż dni mojej władzy są policzone. Twój ojciec skazany na wygnanie musiał odczuwać ten sam rodzaj bolesnej porażki – buntowniczy cios zadany znienacka i fatalną pomyłkę dostrzeżoną zbyt późno. Mimo iż tego doświadczył, jego stosunek do mnie z biegiem czasu wcale nie zmienił się na lepszy.
Dwie sylwetki: duża i mała. Nie mogę powiedzieć, Mirando, że widząc cię, od razu się w tobie zakochałem, choć żałuję, że tak się nie stało. Myślę, iż byłem za młody. Wydaje mi się, że kiedy pojawiliście się na wyspie, miałem dziesięć lat. Nie jestem jednak tego pewien. Jeszcze zanim przyszedłem na świat, szansa na poznanie historii mojego dzieciństwa i dnia moich urodzin przepadła wraz z wyciętym językiem mojej matki.
To prawda, że byłem tobą zafascynowany, twoim małym, zmęczonym ciałem, wilgotnymi włosami, pomysłową sukienką ze szmatek, ale to dostojny, posępny wygląd twojego ojca sprawiał, iż włosy stawały mi dęba.
Gdy go po raz pierwszy ujrzałem, przypominał czarną kolumnę na wybielonej słońcem plaży, stojącą przy zacumowanej łodzi. Przez moment wydawało mi się, że owa łódź jest tą samą, którą przypłynęła moja matka zesłana na wyspę. Było to jednak złudzenie, gdyż dobrze wiedziałem, że po tamtej pozostał tylko splądrowany, zgniły szkielet na drugim brzegu wyspy.
Prospero. Czy kiedykolwiek wasz Bóg objawił się swoim wyznawcom tak efektownie? Nigdy przedtem nie widziałem dorosłego mężczyzny ani innej ludzkiej istoty, z wyjątkiem mojej matki i własnego odbicia w stawach naszej wyspy. Twój ojciec, o wiele wyższy ode mnie, stał tak odziany w czarną suknię, w której zapewne piekł się niemiłosiernie w ten upalny dzień. Jakby dla potwierdzenia magicznego, nadprzyrodzonego majestatu, jego broda wydawała się powleczona siwoczarnym szronem. Przypominała sopel lodu, taki sam, jaki czasem udało mi się zobaczyć podczas najzimniejszych miesięcy w najwyżej położonych miejscach wyspy, na jej skałach i liściach drzew. Jego wzrok był równie lodowaty, gdy przypatrywał się plaży i gdy spoglądał na skały, za którymi ja, naiwny, próbowałem się kryć. Pod jego wielkimi brwiami lśniły ciemniejsze i bardziej jaskrawe od błękitu nieba oczy. Wydawał się po prostu czymś z żelaza, czymś zimnym i twardym, czarnym i ostrym, podobnym do gwoździ, które udało się ocalić z naszej łodzi. Istotą z żelaza, i lodu. Ale chyba się trochę zapędziłem. Widzę, że jesteś zmieszana. Coś się we mnie odblokowało, stałem się zbyt wylewny, a powinienem zachować umiar. Każda część mojej historii ma własny, niepowtarzalny charakter. Abyś dowiedziała się o tym, o czym ja wiem, abyś choćby w najmniejszym stopniu zrozumiała, co czuję, musisz usłyszeć wszystko po kolei. Och, Mirando, jak ciężko jest czekać. Korek tkwił w beczce dwadzieścia lat; wino w środku zepsuło się, zamieniło w ocet i ulatniające się gazy. Ale muszę być cierpliwy i starać się przedstawić całą historię jak należy. Muszę być cierpliwy.
Ty nie pamiętasz mojej matki, Sykoraks. Nie możesz jej pamiętać – udławiła się ością dwa lata przed waszym przybyciem na wyspę. Zrobiła się wtedy cała fioletowa i wybałuszyła oczy. Pamiętam ją nadzwyczaj dobrze. Przez większą część mojej młodości jej głos był jedynym, jaki znałem, mimo iż właściwie tylko do mnie chrząkała; zresztą pod każdym względem była jedyną istotą do mnie podobną. Była jak wielkie słońce zawieszone nad moim światem i jak złowieszczy księżyc, przed którego blaskiem chowałem się drżący pod przykrycie z liści i gałęzi. Zanim twój ojciec pojawił się na nieboskłonie mojego rozumowania jako ciemna, przewodnia gwiazda, to właśnie ona była moją jedyną konstelacją.
Wielbiłem ją, bałem się jej, nienawidziłem. Kochałem ją, aż uczucie to wypaliło moje wnętrze. Ona była jedyną istotą, która kiedykolwiek darzyła mnie miłością. Ta kobieta, nadęta jak gęś, była obłąkana i pełna sprzeczności. Potrafiła przez całe popołudnie z mozołem obierać i drążyć łodygę kopru, by wyjaśnić mi, w jaki sposób piją zielone latorośle Boga. Zaraz potem dostawałem po uszach. Płakałem, aż w końcu czułem się winny zbytniej ciekawości, zanudzania jej swoimi zachciankami, ciągania jej za rękaw, by zechciała zobaczyć kolejny cud, który właśnie udało mi się odkryć. Czasem patrzyła w niebo i śmiała się bezgłośnie. Rysowała na piasku niesamowicie zawiłe obrazy, po czym szybko zamazywała je stopami.
Moja skośnooka, obdarzona długim, ostrym nosem matka była czarownicą. Nie znałem tego słowa – nie znałem żadnego słowa do czasu, kiedy to twój ojciec zasiał we mnie te małe, twarde nasionka, jakimi są słowa – ale znałem jej marzenia i wiedziałem, że nie jest taka jak inni. Matka musi być dla dziecka uosobieniem siły, posiadać tajemną wiedzę o sztukach uzdrawiania i zgubnych klątwach. Ale nie tylko ja, jej syn, postrzegałem ją w ten sposób. Wygnali ją, wiesz o tym. Uciszyli na zawsze i wypędzili.
Musiała opuścić Algier. Nie ma w tym nic dziwnego: była przecież czarownicą. Szczyciła się tym – czarną magią, którą opanowała swoją walką w imię tajemnej wiedzy, a sąsiedzi, ze strachu odwracający od niej wzrok, utwierdzali ją w przekonaniu, iż jest kimś wyjątkowym. To właśnie moc i sława są najbardziej niebezpiecznymi przymiotami. Twój ojciec, Mirando, też miał okazję się o tym przekonać, prawda? One wzbudzają zazdrość, rodzą szepty podejrzeń. Ci, którzy obawiają się ciebie, a zarazem starają się zjednać sobie, tylko czyhają na twój jeden nierozważny krok, by cię osaczyć, tak jak wilki starego, słabego jelenia.
Moja matka, pomimo swej bystrości i roztropności popełniła ten błąd. Wpadła w pułapkę. Została zdemaskowana, przewieziona w kibitce przez główny plac miasta i osądzona przez burmistrza. To ludzie rozsiewający plotki doprowadzili do tego nieszczęścia, lecz wszyscy oni wciąż się jej bali. Tajemna sztuka odkupiła jej krzywdy. Strach przed klątwą, którą mogłaby rzucić na łożu śmierci, sparaliżował mieszkańców. Dobrze wiedzieli, czego mogą się obawiać. Dzięki ziołom zbieranym nocą, matka pomogła kobietom zdobyć serca swoich przyszłych mężów, obok których teraz stały. Farmerzy nabrali ciała i siły, jedząc mięso świń, które matka wyleczyła z choroby. Nawet sam burmistrz zawdzięczał swoje stanowisko potajemnej wizycie złożonej matce pewnej nocy – następnego dnia jego poprzednik nie zdołał wywinąć się śmierci. Hipokryci! Jeżeli mogę być z czegoś zadowolony, to jedynie z tego, że nie spędziłem mojego dzieciństwa w otoczeniu tych istot.
Tak bardzo bali się jej magicznych słów i klątw, iż wypalili jej język rozżarzonym żelazem, ale to i tak było za mało. Obawiając się, że mord nawet na niemej czarownicy może wywołać plagę nieszczęść, włożyli ją, moją brzemienną matkę, do łódki, zaciągnęli na otwarte morze i pozostawili zdaną na łaskę fal.
Tak, brzemienną, oczekującą dziecka, ale bez mężczyzny, który przyznałby się do ojcostwa. Różnorakie pogłoski na temat domniemanego sprawcy przyczyniły się do tego, że zła sława mojej matki rozniosła się daleko poza miejsce jej zamieszkania.
„Jeżeli Bóg nad tobą czuwa, to pozwoli ci bezpiecznie dopłynąć do jakiegoś dalekiego brzegu”, powiedział złośliwy karzeł burmistrza, siedzący na drugiej łodzi, gdy matka odpływała niesiona przez fale.
Skąd o tym wszystkim wiem, skoro moja matka nie mogła mówić? Twój ojciec mi to wyjawił. Wiedział wcześniej o zesłaniu mojej matki, mimo iż dla niego była to plotka, jakaś nic nie znacząca historyjka, opowiedziana przez kupca – rybaka zimującego w Mediolanie. I tutaj znowu dotyka mnie przekleństwo twojego ojca. Wszystko, co wiem o mojej matce, o jedynej istocie, której na mnie zależało, wszystko to przepuszczone zostało przez sito, jakim był Prospero i jego przeklęta mowa. Tak samo jest ze słowami, które teraz wypowiadam do ciebie z głębi serca. To on odebrał mi przeszłość, a zarazem przyszłość. Zaprowadził do ciemnej nory, po czym zasypał oba wyjścia. Niech jego dusza smaży się i wije wiecznie!
Ale nie znał całej prawdy. Są rzeczy, o których wiedziałem, zanim usłyszałem jego słowa. Pewna część historii mojej matki pozostała we mnie, a teraz zmuszony jestem ją zbezcześcić za pomocą owej skażonej mowy.
Matka, pozostawiona na morzu, brzemienna – z nie narodzonym Kalibanem. Nasza łódź dryfowała i dryfowała. Jakaś uczynna kobieta ukryła w łodzi kilka małych bochenków chleba i słoik wody, co pozwoliło mojej matce i, jak przypuszczam, mnie również, utrzymać się przy życiu, gdy tak tułaliśmy się po oceanie. Na początku matka wykorzystywała koniuszek języka do odprawiania czarów – rzucania bezgłośnych klątw, które sprawiały, iż chmury nad naszymi głowami czerniały i kłębiły się na brzegach, jednak po pewnym czasie nie starczało jej już sił na walkę za pomocą zaklęć. Po tygodniu mogła jedynie leżeć na rufie łodzi, osłaniała przed słońcem głowę, zakrywając ją chustą. Czekała na pewną śmierć.
Jednak nie umarła, Mirando. Dlatego zaistniałem. Przeklnij więc swojego Boga za to, że tak pokierował twoim losem, iż teraz będziesz musiała rozstać się z domem rodzinnym. Ja przeklinam waszego Boga, czy cokolwiek innego, co mogłoby uzurpować sobie prawo do jego tronu za to, iż umieścił ciebie i twojego przeklętego ojca w moim życiu, wywołując w nim chaos i nieszczęście.
Wyspa... moja wyspa... wyglądała z daleka jak brudna plama na horyzoncie.
Matka dopłynęła do niej, wyczołgała się z łódki na brzeg, dotarła do plaży i znalazła tam, jak gdyby zasadzone przez jakąś myślącą istotę, drzewa dające cień oraz strumyk z wodą deszczową, spływającą z pobliskich wzgórz. To właśnie cień i woda ją uratowały. Te dwie rzeczy także mi pomogły przetrwać w jej brzuchu, mimo iż byłem zaledwie pędrakiem, nic nie znaczącą płotką.
Zastanawiasz się pewnie, skąd ja o tym wiem, skoro twój ojciec nie znał tych historii. Nauczył mnie różnych rzeczy – kilku prawd i wielu kłamstw – ale nie był pierwszym, który wpajał mi swój katechizm. Nauczyłem się wiele, leżąc na kolanach mojej matki, i mimo iż nie było w tej nauce słów, to wciąż pamiętam jej wyobrażenia i myśli, jakie kładła mi do głowy. Nigdy się do mnie nie odezwała, czasami tylko coś chrząknęła. Najbardziej utkwiły mi w pamięci jej usta, które przypominały kieszonkę, nigdy prawie nie otwieraną. Pozostały różne obrazy. Opowiem ci o nich później.
Zanim przyszedłem na świat, matka nabierała sił w otaczającym ją nowym świecie, jedząc owoce, kraby i owe nieszczęsne ryby. To samo spożywaliśmy w ciągu całego mojego dzieciństwa. Na wyspie znajdowało się wszystko, czego było nam trzeba; wszystko w zasięgu ręki. Jak tylko nauczyłem się stawiać pierwsze samodzielne kroki, zaraz rozpocząłem poszukiwania kolczastych owoców w zielonej łupinie, słodkich rajskich fig lub owych czerwonych woreczków, wypełnionych sokiem, które twój ojciec nazywał „jabłkami-osami”. Znalezienie i zerwanie ich było równie proste jak podniesienie z ziemi ziarenka piasku. Ucztowałem więc, wyrzucając jedynie pestki i kamyki. W ciągu kilku miesięcy wszystkie gaje owocowe i drzewa odradzały się na nowo. Jadłem, kiedy byłem głodny, spałem, kiedy byłem zmęczony, a zapominając o fanaberiach mojej matki, czułem się wolny i beztroski jak żadne inne stworzenie.
Nie miałem imienia, podobnie jak moja matka. Twój ojciec powiedział, iż nazywano ją Sykoraks, lecz imię to zawsze będzie brzmieć dla mnie obco. Matka nie mogła wołać na mnie „chłopcze” czy choćby „ty”. Było jednak pewne spojrzenie, które znaczyło „chodź tutaj”, kiwnięcie ręką lub chrząknięcie, podobne do tego, jakie wydaje locha ryjąca w ziemi. Do czasu przybycia twojego ojca ów odgłos stanowił coś w rodzaju mojego imienia. Zupełnie mi to wystarczało.
Istniałem i zdawałem sobie z tego sprawę. Któż inny, jak nie ja, oglądał na skałach jaszczurki, gdy matki nie było w pobliżu? Kto, jak nie ja, zjadał owoce, których ona nie zjadła, kto wspinał się na drzewa, na które ona, wytrwała, lecz krucha, nie była w stanie się wspiąć? Do kogo, jak nie do mnie kiwała ręką Sykoraks? Istniałem i nie potrzebowałem słów, które byłyby tego dowodem. Odwrotnie niż cały ten kapryśny motłoch śpiący lub snujący się teraz pod nami po Neapolu, przypominający rój jednakowych os, gnieżdżących się w szczelinach wielkiego ula. Byłem mały, ale za to jedyny w swoim rodzaju. O ile matka była dla mnie Bogiem, o tyle ja jej jedynym wyznawcą, co było nader ważne – jaki bowiem pożytek jest z boga, którego nikt nie wielbi?
Zobaczyłem olbrzymie kościoły Neapolu. Mimo iż słyszałem o nich od twojego ojca, widziałem rysunki w jego książkach, to nie mogłem uwierzyć, że tak wysokie budowle mogą naprawdę istnieć. Teraz wierzę... ale wciąż nie rozumiem. Jeśli wasz Bóg jest wszędzie, jeśli cały czas was obserwuje, to dlaczego ludzie wznoszą budowle, do których udają się, by go wielbić? Myślę, że mając do czynienia z wszechobecnym i wszystkowidzącym Bogiem, potrzebne jest raczej miejsce, gdzie można by się przed nim schować. Ja musiałem znaleźć takie miejsce na mojej wyspie. Matka, będąc moim bogiem, często stawała się zawistnym bóstwem. Tak jak więzy krwi nie stanowiły dla niej wystarczającego powodu, by zainteresować się moją osobą, gdy po prostu nie miała na to ochoty, tak żaden opór i skargi nie uchodziły jej uwagi, mimo iż bardzo tego chciałem. Nieważne czy jadłem, czy spałem, czy też wypróżniałem się, jeżeli matka wzywała mnie, musiałem przyjść i to jak najszybciej.
Gdy wydoroślałem, wydawało mi się, że istnieje niezliczona liczba rzeczy, których nie potrafię zrobić; zachowań, których nie znam; min, których nie potrafię przybierać. Matka biła mnie, gdy ją denerwowałem, ale powód, dla którego wpadała w złość, rzadko był dla mnie oczywisty. Innym razem brała mnie na ręce, ściskała kurczowo, mamrotała coś po swojemu, jak gdybym był jedynym lekarstwem, które nie pozwoli jej sercu wyrwać się z piersi.
Czy mówiłem ci już, jak bardzo ją kochałem? Tak bardzo, że nawet kary cielesne nie były w stanie tego zmienić. Oczywiście były chwile, w których nie mogłem jej znieść, jak gdyby moja wielka miłość do niej była przepaścią rozwierającą się pod stopami, która gotowa jest mnie pochłonąć.
Im byłem starszy, tym głód niezależności stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Gdy znikałem rano i nie było mnie przez cały dzień, wiedziałem, że dostanę klapsa, ale tylko jednego. Gdybym zaś tak pozostał u jej boku, byłbym narażony na pewną liczbę niespodziewanych ciosów, a także na równie nieprzyjemne oznaki jej unieszczęśliwiającej miłości. Jednak matka znała wyspę tak samo dobrze jak ja. Nie wystarczało znaleźć się poza zasięgiem jej wzroku – gdyby tak było, kilka drzew czy skał spełniałoby dobrze funkcję schronienia. Musiałem więc uciekać tam, gdzie nie była w stanie mnie dojrzeć i gdzie nie dochodziły do mnie odgłosy jej chrząkania. Miała jednak w sobie coś magicznego, coś, co być może mają wszystkie matki, ale ja o tym nie wiem – gdy przebywało się blisko niej, czuło się potrzebę bycia posłusznym.
Na wyspie było jedno szczególne miejsce, które przykuwało moją uwagę – dolina. Położona niezbyt daleko od chaty, w której mieszkałem z matką, otoczona pierścieniem wzgórz, była jednym z nielicznych miejsc, do których nigdy razem nie dotarliśmy – Jedyna droga w dół prowadziła przez gąszcz ciernistych krzewów jeżyn, których gałęzie porośnięte były igłami o długości połowy mojego palca. W rzeczywistości droga była nie do przejścia, ale jej nadzwyczajny obraz był wytworem mojej wyobraźni. Często więc włóczyłem się po wzgórzu, patrząc w dół na drogę otoczoną kolczastym żywopłotem, mimo iż na wyspie było sporo miejsc położonych wyżej, z których widok na dolinę był lepszy, a moja matka miałaby więcej problemów, by się tam wdrapać.
Pewnego dnia pełzałem wzdłuż górnej części owej drogi, naśladując sposób chodzenia robaka, który przypominał wędrujący patyk. Prawdę mówiąc, byłem otwarty na wszelkie cuda, więc myślałem, iż jest to patyk, po prostu jakiś nigdy wcześniej nie spotkany przeze mnie gatunek, który się porusza. W każdym razie ów patyk nagle zawrócił i bez obawy puścił się w dół, prosto w gąszcz kolczastych jeżyn. Patrzyłem na niego z zazdrością, gdyż wiedziałem, iż dla mnie jest to przeszkoda nie do pokonania. Bardzo pragnąłem być taki mały i znikać tak łatwo. Ale gdy tak wpatrywałem się w miejsce, w którym straciłem go z oczu, stwierdziłem, iż choć ciernie tworzą siatkę nie do przebycia dla czegokolwiek większego od owego patyka, to jednak nie dotykają one ziemi. Każdy krzak posiadał jeden główny konar, a wszystkich krzewów, rosnących wzdłuż drogi, było zaledwie sześć. Poplątane pędy sprawiały wrażenie jednego, ciągnącego się żywopłotu. Położyłem się na brzuchu, by zobaczyć przestrzeń pomiędzy kolcami a gruntem, która jednak okazała się trochę mniejsza od szerokości mojej dłoni. Rozczarowany usiadłem na ziemi. Byłem za duży; nawet leżąc płasko na plecach, byłbym cały poobdzierany i podrapany do krwi, zanim zdążyłbym się posunąć w dół o jard.
Po chwili coś kazało mi zbiec na dół po stoku. Gdy tylko znalazłem się u podnóża góry, przyszedł mi do głowy pomysł na to, jak pokonać kolczastą przeszkodę. Potrzebowałem dwóch gałęzi leżących obok jednego z drzew rosnących nie opodal, długich jak ja i w miarę prostych po oderwaniu bocznych pędów. Zabrałem je i wróciłem do ciernistego żywopłotu, po czym za pomocą owych gałęzi podniosłem do góry plątaninę pędów. Wolna przestrzeń trochę się poszerzyła. Trzymając mocno prowizoryczne tyczki, położyłem się na plecach i zsunąłem się głową w dół. Jeżyny wisiały nad mą twarzą jak wielkie, czarne chmury, trzęsąc się, podobnie jak trzymane przeze mnie gałęzie, pod ciężarem splątanych krzewów. Parłem do przodu, przesuwając uważnie tyczki, zamykając oczy w momentach, w których wydawało mi się, iż krzaki przełamią opór i runą w dół, raniąc mnie dotkliwie. Ale tyczki wciąż utrzymywały ciernie w bezpiecznej odległości i tylko jeden czy dwa musnęły mój tors nie głębiej niż szpony mojej matki, kiedyś, gdy spałem.
To była żmudna i mozolna praca. Gałęzie w moich spoconych dłoniach stawały się coraz bardziej śliskie, mięśnie słabły, a do nosa, oczu i ust nieprzerwanie sypał się z krzaków pył. Gdy zsunąłem się w dół na długość mojego ciała, zrozumiałem, iż znalazłem się w pułapce. Powrót byłby fizyczną niemożliwością, jeśli krzewy porastałyby całą drogę prowadzącą w dół doliny. Jeżeli odległość okazałaby się zbyt duża, na pewno opadłbym z sił, jeżyny by na mnie runęły i tak leżałbym, krwawiąc aż do samej śmierci.
Płacz utrudniał poruszanie się, próbowałem więc powstrzymać łzy. Nawet gdybym zawołał moją matkę, to co ona mogłaby zrobić? Była cienka jak sucha ryba, mimo iż silniejsza ode mnie, ale minęłoby wiele dni, zanim zdążyłaby wyciąć taki gąszcz kolczastych gałęzi, używając do tego kamiennego noża.
Czołgając się powoli, wykonując prawie agonalne ruchy ramionami, łokciami i piętami, dotarłem do miejsca, w którym na moją twarz padły jaśniejsze promienie światła. Gąszcz stawał się rzadszy! Odzyskana nadzieja przyniosła nowe siły. Opuściłem się jeszcze kawałek i moja głowa wysunęła się poza krzewy. Gdy próbowałem wydostać resztę ciała spod gałęzi jeżyn, słońce wysuszało pot i pył zebrany na twarzy, tworząc na niej maskę z błota i szlamu. W końcu, gdy już oswobodziłem stopy, podrapane i zakrwawione, obróciłem się na drugą stronę i zastygłem w bezruchu jak ranna, zastraszona zwierzyna.
W naturze młodych leży odporność. Ty także w to wierzysz; czyż nie dlatego kazałaś zostać dziś wieczorem swojej córce, będąc pewna, że to, co dzisiaj sprawi jej przykrość, jutro zostanie zapomniane? Młodzi są żywotni i wytrzymali... jeśli nie wymaga się od nich zbyt wiele. A zatem upłynęło niewiele czasu i młody Kaliban, czy raczej jeszcze Bezimienny, stanął z powrotem na nogi, podziwiając nowo odkryty przez niego skrawek lądu, zdobyty dzięki wielkiej odwadze.
Pamiętasz tę dolinę, Mirando? Raz cię tam zabrałem. Z pewnością pamiętasz to miejsce, ten dzień. Z pewnością...
Za krzewami jeżynowymi znajdował się miniaturowy raj, kraina szczęśliwości, w której zarówno chrześcijanie, jak i niewierni, radzi byliby się obudzić. Mały strumyk płynął w dół skarpy, zaraz obok mnie, a jego źródło skryte było gdzieś pośród ciernistych krzewów. Wysoka sięgająca kolan trawa, czesana przez wiatr jak zielona grzywa, rosła wzdłuż brzegów strumyka, by przy końcu wąskiej doliny utworzyć małą łączkę, wokół której, jak dobre duszki, stały delikatne drzewa o okrągłych liściach. W środku znajdowało się coś, co przewyższało otaczające dolinę wzgórza – stara, olbrzymia sosna. Wcześniej widziałem jej zjeżony wierzchołek z innych wysokich punktów wyspy, ale myślałem, iż wyrasta ona z miejsca na wewnętrznym zboczu któregoś ze wzgórz otaczających dolinę. Teraz zobaczyłem jej pień, z tuzin razy większy ode mnie, jej mocne korzenie, które rozepchnęły skały z taką lekkością, jak śpiący niespokojnie człowiek zrzuca, z siebie przykrycie.
Mimo że wszystko w dolinie było dla mnie tak nowe – słodki szum wody w strumyku, o ile przyjemniejszy i łagodniejszy od monotonnego buczenia morza, brzęczenie świetlistych ważek, krążących koło moich uszu – to właśnie owa sosna intrygowała mnie najbardziej. Jakby na mnie czekała. Na swój sposób odczuwałem coś z jej przeszłości, jakąś część jej tajemnicy. Małą jej część. Tak... małą część.
Podążałem wzdłuż brzegu strumienia, a łodygi traw łaskotały mnie po nogach, wchodząc między palce. Pomimo panującego dookoła lekkiego szmeru, nad doliną zdawał się zalegać niezmącony spokój sił natury. Dreszcz rozkoszy przechodził mi po szyi. To, że znalazłem takie miejsce, sprawiło, iż czułem się kimś lepszym, bardziej... pełnym w jakiś sposób; mój świat się powiększył, a ja razem z nim. Była to pierwsza rzecz, która należała wyłącznie do mnie i do nikogo innego. Czułem, iż w pewien sposób dziedziczą to wszystko. Był to pierwszy dzień mojej dojrzałości.
Strumień przechodził w kilka mniejszych strumyczków, aż w końcu ginął w zbitej trawie. Przedarłem się przez to mokradło i podążyłem w kierunku sosny. Tam znalazłem miejsce, do którego docierały promienie słońca, a kępy trawy były suche. Siedząc pod nią, przyglądałem się jej popękanym gałęziom, wyobrażając sobie, że mógłbym poczuć, jak bije w nich życie, podobnie jak krew, której szum słyszałem w uszach przed zaśnięciem. Jakiś cień przemknął wokoło wzgórz, otaczających dolinę i zatrzymał się na gałęzi tuż nad moją głową. To był ptak w kolorze błękitu nieba, z szyją i lotkami skrzydeł nakrapianymi czerwienią o odcieniu zachodzącego słońca. Przypatrywał mi się z tak wielkim zainteresowaniem, iż nie zdziwiłbym się, gdyby odezwał się do mnie w sposób, w jaki czyniła to moja matka: za pomocą gestów i chrząkań.
Siedzieliśmy i obserwowaliśmy się wzajemnie, ptak i ja, ale po chwili jakaś dziwna myśl zaczęła chodzić mi po głowie, że to wcale nie ten wspaniale ubarwiony ptak badawczo na mnie spogląda, ale sama sosna. Mimo iż nie miała oczu, czyż nie mogła patrzeć na mnie jak na obcą rzecz, jak na intruza w jej sędziwym królestwie. Ta myśl nasunęła drugą, bardziej przerażającą: mimo iż nie miała rąk, czyż nie mogła zamienić czegoś w powykręcane palce zakończone szponami i złapać mnie, zanim zdecyduję się na jakiś ruch?
Podniosłem się powoli. Ptak przechylił lekko głowę, by móc patrzeć mi wciąż w oczy. Zawróciłem ponownie w miejsce, gdzie nie dochodziło słońce, a łąka stawała się miękka i błotnista, po czym ruszyłem w górę strumyka, idąc brzegiem w kierunku ciernistych krzewów. Dolina cichła – nie było słychać ważek ani wiatru buszującego w trawie; nawet szum wody prawie zamilkł. Piąłem się wolnym i ostrożnym krokiem w górę, z dziwnym uczuciem, że coś mnie z tyłu obserwuje; było to najtrudniejsze zadanie, jakie przyszło mi w życiu wykonać. Czułem na sobie wzrok ptaka, tak jakby ktoś wciskał mi palec w kręgosłup. Gdy dotarłem do ciernistych krzewów, odwróciłem się. Dolina wciąż istniała jak złote jajo ukryte w najgłębszym z gniazd. Sosna wciąż była na swoim miejscu. Błyszczący ptak odleciał.
Gdy strach osłabł, poczułem wściekłą złość. To moja dolina, powtarzałem sobie. Nie znałem słów, by to określić, ale w świecie, w którym wszystko mogło być mi odebrane jednym skinieniem wykrzywionego, brązowego palca mojej matki, takie odczucie było wyraźne i przejrzyste jak pojedyncza chmura na czystym niebie. Ona była moja. Nawet drzewo, cokolwiek by o mnie myślało, było w pewnym sensie moje. Nikt nie mógł mnie tego pozbawić. Mogłem tam wrócić za każdym razem, kiedy miałem na to ochotę.
Kiwnąłem głową w kierunku leciwej sosny, składając jej raczej wyrazy uznania niż hołd zwycięzcy, po czym obróciłem się i rozpocząłem powolną, bolesną drogę powrotną przez kolczaste krzewy jeżyn.
Nic nie mów, Mirando! Widzę po twoich oczach, że dobrze pamiętasz to miejsce. Pamiętasz swoją... zdradę. Czy można użyć innego słowa? Pośród całej gamy rzeczowników i czasowników, którymi umiem się posługiwać, nie mogę znaleźć innego słowa, które oddałoby lepiej to, co mi uczyniłaś. Zaczekaj! Zaczekaj! Teraz, czujesz? Moja ręka na twojej szyi – nie wolno ci się wyrywać. Nie doszedłem jeszcze do tej części mojej historii. Musisz usłyszeć wszystko.
Jednak znowu się zapędziłem. Do tego momentu jest jeszcze dużo czasu. Zanim pojawiliście się na wyspie, zanim umarła moja matka, zanim odkryłem moją dolinę, ja żyłem. Jeżeli dzisiejszej nocy nadeszła pora na moją opowieść, to powinienem opowiedzieć ją w całości.
Pierwszym obrazem, jaki zapamiętałem, był obraz mojej matki, pochylonej nisko nad paleniskiem, którego ogień oświetlał jej kanciastą twarz. Brud i słońce sprawiły, że sczerniała jak kawał starej zwierzęcej skóry. Ile wtedy miałem lat? Nigdy się tego nie dowiem. Było to pewnego wieczoru, podobnego do setek innych.
Mieszkaliśmy w chacie zrobionej z gałęzi, którą matka zbudowała na skraju lasu. Szeroki piaskowy ganek rozciągał się od samych drzwi po brzeg morza. Byłem zdumiony, gdy wróciłem, by to zobaczyć, Mirando, po tych wszystkich latach spędzonych w domu, który zbudował twój ojciec. Jeśli mam być szczery, to właściwie ja go wzniosłem, pracując jako niewolnik wykonujący jego polecenia. Ale gdy wróciłem do tego miejsca, w którym się urodziłem i gdzie żyłem, ze zdumieniem zobaczyłem, jak mała była owa chata; tak ciasno ma chyba tylko krab w swojej skorupie. Razem z matką spędzaliśmy większość czasu pod gołym niebem. I może właśnie dlatego obraz najwyższego i najdoskonalszego sklepienia nad głową nacechował pozytywnie moje wspomnienia. Dom mojego dzieciństwa był bowiem jak ciemna jaskinia z otworem na samej górze, przez który powinien wydostawać się dym, lecz najczęściej wcale tak się nie działo.
Moja matka była szalona, przypuszczam więc, że i ja jestem szalony. Bo jacy mogą być ludzie, którym zabrano życie tylko dlatego, że byli inni? Ta wielka niesprawiedliwość jest jak nieustanny ból, z którym można żyć, lecz nie sposób o nim zapomnieć. Mając za nauczyciela jedynie matkę, wierzyłem, że stanę się normalny. W świecie, który ją otaczał, wszystko po prostu było. W moich dziecięcych oczach wydawała się nieszczęśliwa, tak samo jak dzień bywał gorący, a fala wysoka. Niestety, twój ojciec, który sam doświadczył niesprawiedliwości, uczył mnie za pomocą słów, określających tak obce dla mnie rzeczy, że istnieje sprawiedliwość, uczciwość, dobre i zło. O nędzny i okrutny człowieku!
Tak, moja matka była na swój sposób obłąkana. Wyła podczas sztormu, odziana w czarne, byle jakie ubranie, to samo, które przywdziała w dniu zesłania, jedyne, jakie kiedykolwiek nosiła, mimo iż było podarte i wyświechtane. Z niepokojem obserwowałem ją przez niski otwór wyjściowy, gdy podczas nawałnicy siedziała przed chatą, w przemoczonych łachmanach, wyjąc i jęcząc do nieba, a jej lśniące, siwe włosy pokrywały się pyłem. Tylko fale moich myśli, które wciąż napływają nieproszone do mej głowy, mówiły mi wtedy, iż jest w tym coś więcej niż tylko dziki gniew czy strach. Gdy wiatr wył i biły pioruny, matka jęczała. W moim odczuciu, odczuciu dziecka, cała ta trójka była równie przerażająca i wszechmocna.
Czasami zaś, podobnie jak w ową pierwszą zapamiętaną przeze mnie noc, marzyła godzinami, patrząc w ogień – mamrocząc i mrucząc coś zapamiętale. Jednej z takich nocy jej myśli przepłynęły do mojej głowy, a ciemne wizje, całkiem dla mnie obce, ukazały miejsca z czasów, zanim jeszcze przybyła na wyspę: płaski, brązowy grunt, lepianki, wysuszone wzgórza. Były także twarze wyrażające złość, twarze oskarżycielskie. Wyobraź sobie, Mirando, że przed przybyciem Prospera na wyspę jedynymi ludzkimi twarzami, które znałem, były oblicza ludzi ze snów, oblicza duchów z gorzkich wspomnień mojej matki.
To, jacy stają się ludzie, zależy od tych, którzy ich wychowują. To prawda. Ale czy jest na świecie ktoś tak niefortunnie ukształtowany jak ja przez moją obłąkaną matkę i twojego oziębłego ojca? Jedno było zaprzeczeniem drugiego, lecz oboje pragnęli za wszelką cenę wypełnić mój świat. Czy jest więc coś dziwnego w tym, że zakochałem się w tobie, Mirando? Cóż innego mogłem zrobić? Na cóż innego mogłem liczyć?
Pewien sztorm, którego nie byłem świadkiem, a który znałem z powracających często snów matki, musiał wydarzyć się wkrótce po tym, jak dotarła do wyspy, kiedy ja gnieździłem się jeszcze w jej brzuchu. Jego wizja wciąż powracała, ale dopiero po śmierci matki zrozumiałem jej znaczenie. A było to tak. Pewnej nocy wiał silny wiatr, fale unosiły się wysoko, a morska piana rozpryskiwała się pod samo niebo. Wielkie palmy, rosnące na skraju lasu, uginały się prawie do ziemi. Nagle coś płonącego spadło z nieba.
Uderzyło w plażę i wybuchło tak ogromnym płomieniem, że matka nie byłaby w stanie wzniecić takiego, gdyby nawet zbierała chrust przez cały tydzień. W chwilę później ogień przybrał barwę czerwonobursztynową. Coś zaczęło unosić się z dziury, która powstała w piasku; przypominało to dym, lecz wirowało bardzo szybko. Matka z tym walczyła. Nie wiem, jak to robiła i dlaczego. Ale gdy ów sen przedostał się do mojej głowy, pojąłem jej strach, jej złość, a nawet satysfakcję, którą na końcu odczuła, gdy po długich, upiornych zmaganiach udało się jej znaleźć strumień myśli, który zdołał powstrzymać ową rzecz. Sen nie mówił jednak, co stało się potem. Została stoczona jakaś walka, a ja wychowałem się na pustym polu bitwy. Nie rozumiałem jednak jej znaczenia, nie znałem jej prawdziwych skutków. Tak myślałem przez długi, długi czas.
DZIURA
I ja stoczyłem kilka pojedynków. Wyspa była zasobna, lecz mało przyjazna. Tak jak każda gałąź oblepiona była soczystymi owocami, które wydawały się tak nabrzmiałe, iż powinny same spadać w moje ręce, zanim jeszcze zdążyłbym ich dotknąć, tak życie innych stworzeń kwitło w równym stopniu pomyślnie: żywot barwnie upierzonego czy słodko śpiewającego ptaka był tak samo piękny jak żywot każdego owada. I właśnie z powodu tych ostatnich, mieszkaliśmy z matką w chacie pełnej dymu. Drobne armie robaczków były mało dokuczliwe w dzień, ale po zmierzchu stawały się nie do zniesienia. Zdawało się, że jest ich tyle rodzajów, ile ziaren piasku na plaży. Były stonogi, gryzimuchy, pełzacze, brzęczyki z perłą w muszli, przemykające szybko skrzydlaczki, piaseczniki, noracze, a wszystkie sprytne i zdeterminowane, by dopaść mojego młodego ciała. Szybko nauczyłem się zmywać z twarzy pozostały po jedzeniu owoców nektar, co było najlepszym sposobem na pozbycie się natrętów. Sporo czasu nosiłem też jakby drugą, ochronną skórę z wyschniętego szlamu, która stanowiła przeszkodę nie do pokonania dla niektórych gatunków, obdarzonych przez naturę niezbyt okazałym uzębieniem.
Na wyspie były także węże, których rozmaitość nie była wcale mniejsza; od drobnych, nitkowatych żmij o długości palca, do olbrzymiego, na szczęście bardzo powolnego, pytona żyjącego na drzewie i w odległym końcu wyspy. Owa bestia o długości przynajmniej dziesięciu kroków, a w obwodzie nie grubsza niż mój nadgarstek, pokryta była skomplikowanym wzorem z czarno-biało-brązowych łusek, przypominającym desenie waszych pałacowych dywanów. Nigdy nie pozwoliłem jej zbliżyć się do mnie tak, by była w stanie wyrządzić mi krzywdę, lecz często dostrzegałem jej migoczące ślepia, gdy nieruchomo wisiała na gałęzi, wygrzewając się w słońcu i obserwując bacznie wszystko, co poruszało się w dole – szczególnie tak smakowite kąski jak ja. Nie spieszyło jej się. Wiem na pewno, że jest gdzieś teraz na wyspie i czeka. Być może będzie miała jeszcze okazję, by mnie dopaść.
Pewnego ranka spacerowałem sobie po stokach najbardziej nasłonecznionej części wyspy. I ty możesz ją pamiętać: rosły tam drzewa chlebowe. Ale było to jeszcze przed waszym przybyciem, przed tym, jak moja matka zasłabła i udusiła się. Po deszczu ziemia i liście nasiąkły wodą, a powietrze było wilgotne. Włóczyłem się, przedzierając przez wysoką trawę, by móc obserwować spadające z niej krople wody. Nagle usłyszałem głośny szelest.
Przestraszony padłem na ziemię, bo cokolwiek to było, brzmiało dość potężnie. Wiedziałem, że nie jest to moja matka, gdyż chwilę wcześniej zostawiłem ją rozgniatającą korzenie na płaskim kamieniu przed chatą. Z wyjątkiem pytona, większość zwierząt na wyspie była ode mnie mniejsza. Żyło tam kilka bojaźliwych jeleni i lśniącookich kozic, które jednak rzadko opuszczały wysokie partie gór. Małpy, które zamieszkiwały najgłębszą część lasu, nie bały się spacerować w słońcu, ale na ziemi spędzały niewiele czasu. Poza tym każda z nich sięgała mi zaledwie do kolan. W każdym razie byłem przerażony, a jednocześnie ciekawy tego, co mogło być przyczyną owego zamieszania w trawie.
Gdy tak leżałem, brzuchem i twarzą dotykając czarnej, wilgotnej ziemi, trawa rozstąpiła się i ukazała się gromadka małych, dzikich prosiaczków z zadowolonymi, pomarszczonymi ryjkami. Prawie łyse, pokryte jedynie szaroróżowymi łatami, nie wydawały się w jakikolwiek sposób przestraszone widokiem mojej osoby; chrząkały tylko jakby trochę inaczej. Przyjrzały mi się uważnie, po czym zatopiły swe ryjki w ziemi. Popychały się, wpadając na siebie, gdy któraś znalazła coś ciekawego. Patrzyłem z zachwytem. Już prawie miałem wybuchnąć śmiechem, gdy pojawiła się ich matka.
Była niesamowicie wielka; góra mięśni, tłuszczu i grubej szczeciny, z czerwonymi ślepiami. W porównaniu z małym, leżącym przy jej nodze prosiaczkiem, wyglądała jak trudne do opisania monstrum. Gdyby moja matka mogła mi opowiedzieć o szatanie i demonach, to z pewnością umieściłbym lochę w panteonie królestwa piekieł. Jedyną rzeczą, która mogła mnie przed nią uratować, był skok rozpaczy. Spojrzała na mnie groźnie, po czym opuściła głowę. W tym momencie szybko podniosłem się, odbiłem dwa razy od ziemi, wykonując półtora kroku i wskoczyłem na najbliższe drzewo. Przez chwilę mignął mi jej otwarty ryj, uzbrojony w kły. Ale dopiero gdy wdrapałem się na najwyższą gałąź, poczułem, że musiała mnie zadrasnąć jednym z nich, gdyż na mojej nodze powstała głęboka bruzda. Gdy zobaczyłem wypływającą z niej krew, omal nie spadłem z drzewa. Ścisnąłem brzegi rozerwanej skóry i spojrzałem w dół. Wściekle chrząkająca locha krążyła dookoła drzewa, raz po raz zatrzymując się i patrząc na mnie swoimi zdradliwymi, małymi oczami. Jej wzrok tak mnie przestraszył, że straciłem równowagę i poślizgnąłem się. Mógłbym przysiąc, iż przewidziała to. Ustawiła się dokładnie pode mną i czekała. Na szczęście tylko mną zakołysało i zaraz udało mi się ponownie zahaczyć stopy o spływającą krwią gałąź.
Mimo iż nie znane mi były słowa, to i tak wiedziałem, co powinienem w pewnych sytuacjach zrobić. Wcześniej wiele razy matka opatrywała moje rany po różnych nieszczęśliwych wypadkach. Zazwyczaj chodziłem nagi, przykryty jedynie zbroją z błota, nie miałem więc niczego, co nadawałoby się na bandaż. Drzewo, na którym siedziałem, nie miało liści, a jedynie igły. Nie było czym zatamować krwi, zmuszony więc byłem zrobić to palcami, przyciskając brzegi rany.
Locha nie miała ochoty zrezygnować. Prosiaczki były w siódmym niebie, biegając wkoło drzewa, ryjąc w ziemi i kwicząc do siebie. Nie było powodu, dla którego locha miałaby odejść. Te malutkie stworzenia, którymi zachwycałem się przed minutą, okazały się teraz umyślnie dręczącymi mnie demonami. Przeklinałem je, gdy moja krew i łzy nasączały ziemię, ale daremnie. Po zabawie zasnęły w cieniu drzewa brzuszkami do góry, unoszącymi się i opadającymi miarowo i powoli. Locha nieprzerwanie wpatrywała się we mnie swoimi ślepiami, czerwonymi jak moja rana; wzrokiem zimnym jak kamień. Zbliżało się południe, a ja wciąż trzymałem się gałęzi; byłem słaby i kręciło mi się w głowie. Powoli traciłem nadzieję, że coś jest w stanie mnie uratować.
Wołałem matkę tak długo, że w końcu ochrypłem. Sam ściągnąłem na siebie to nieszczęście. Sykoraks przyzwyczaiła się już do moich wędrówek; po prostu nie miała wyjścia. Dostawałem jedynie lanie po powrocie do domu. Już dawno temu zrezygnowała z poszukiwania mnie, gdyż chowałem się tam, gdzie trudno było jej dotrzeć. Echo niosło mój głośny lament i zawodzenie. Krzyczałem tak głośno, iż wydawało mi się, że niebo nade mną osunie się ze swoich filarów. Nikt jednak nie nadchodził. Ciepłe i jasne słońce unosiło się wysoko na niebie, osuszając ziemię i rośliny po porannym deszczu. Na szczęście nie zdążyłem jeszcze spić wszystkich kropli wody, które mogłem dosięgnąć.
Im dzień stawał się gorętszy, tym ja stawałem się słabszy i bardziej otumaniony. Wydawało mi się, że mógłbym unosić się w powietrzu jak popiół niesiony przez wiatr ponad wzgórzami. W pewnej chwili poczułem się tak, jak gdyby moja dusza odłączyła się od ciała i uniosła nad plażą, na której siedziała moja matka, piekąca ciastka na rozżarzonych kamieniach otaczających ognisko. Ale gdyby naprawdę tak się stało, to byłaby świadoma obecności mojej duszy i nie pozostałaby obojętna na moje potrzeby. Jednak ona nie podnosiła głowy, tylko schylona wkładała korzenne nadzienie do kleistych bułeczek. W moim beznadziejnym stanie mógł to być tylko majak; obraz matki robiącej korzenne ciastka był mi dobrze znany. W każdym razie i tak nie przyszła. Upał narastał. Budziłem się i zasypiałem. Gdy ból i strach znikały na moment, zatapiałem się w marzeniach jak w chłodnej, przyjemnej wodzie. Po chwili jednak budziło mnie szybkie bicie serca, jak gdybym pędził bez wytchnienia do przodu. A locha przez cały ten czas stała, przyglądała się i czekała.
Nagle odeszła bez uprzedzenia. Zanim słońce zdążyło dotrzeć na zachodni horyzont, chrząknęła groźnie i z wściekłością zanurzyła się w wysokiej trawie. Za nią podążyły gromadą brudne prosięta, podskakując i przepychając się wzajemnie w pośpiechu, by móc dotrzymać jej kroku. Ale czy aby na pewno sobie poszła? Pomimo niebywałego pragnienia, pulsującego i rozrywającego bólu nogi, który zdawał się mną kierować, strach przed bestią okazał się silniejszy. Upłynęło więc sporo czasu, zanim zdecydowałem się zejść z drzewa.
Droga w dół była straszliwa. Nawet moją zdrową nogę przeszywał ból, cała zesztywniała. Wyobraź sobie, jak wielkie katusze musiałem przeżywać z powodu tej drugiej. Kiedy zszedłem z drzewa, rana znowu zaczęła krwawić. Próbowałem przebiec kilka kroków, w razie gdyby locha miała wrócić, ale okazało się to niemożliwe; prawie nie mogłem chodzić. Przewracałem się kilkakrotnie, zanim dotarłem do plaży. Ostatnim razem już nie miałem siły, by się podnieść, tak wielka była potrzeba snu, chęć zatopienia się w błogich ciemnościach.
Wróciłem już po zmierzchu. Zobaczyłem Sykoraks bardzo przestraszoną, co nie zdarzało się jej zbyt często. Ale gdy podniosła na mnie rękę, by mnie uderzyć, dostrzegła moje nogi: jedną zakrwawioną aż po udo, obie zaś poklejone i wyschnięte. Wybałuszyła oczy i wydała z siebie bulgoczący krzyk, który z ledwością mogłem usłyszeć.
Była dla mnie zadziwiająco miła po tym, jak obmyła mi ranę, zrobiła okład z liści i korzeni i obwiązała ją kawałkiem szmaty oddartym od własnego, jedynego odzienia. Zabrała mnie do chaty, ułożyła ją głowę na swym łonie i nalała mi do gardła kilka kropli jakiegoś gorącego płynu. Buczała mi cichutko, aż pogrążyłem się w ciemnościach.
Zastanawiasz się pewnie, dlaczego opowiadam ci tę historię, Mirando – widzę to po twojej twarzy. Poza tym, masz pewnie nadzieję, że zapędziłem się tak daleko w swoich wspomnieniach, o których teraz plotę, iż nie zdaję sobie sprawy z tego, jak szybko ucieka mój cenny czas. Nie, tak nie jest, moja niestała przyjaciółko. Wiem, o której przychodzi następna zmiana wartowników i ile czasu może im zająć odnalezienie starego Somnambulo. A opowiadam ci o tym wszystkim nie bez przyczyny. Moja mowa jest płomienna, ale moje serce jest po trzykroć zimne.
Widzisz, wtedy właśnie nauczyłem się, czym jest nienawiść. Gdy tak leżałem, trzęsąc się w gorączce, gdy zwracałem wywar, którym karmiła mnie matka, gdy wiłem się z bólu, bo goiła się moja rana, wtedy właśnie zacząłem nienawidzić stworzenie, które było tego wszystkiego przyczyną.
Na początku był tylko strach. Kiedy nie mogłem zasnąć, wydawało mi się, że widzę w ciemności małe, błyszczące ślepia lochy, a jej ciepły, śmierdzący oddech wydawał się wdzierać nawet do moich snów. Ale z biegiem czasu, gdy całe to okropne zajście odchodziło powoli w przeszłość, zacząłem koncentrować się na ranie, która była jej dziełem, a mój strach przeistoczył się w śmiertelną nienawiść. Kiedy mogłem już samodzielnie stać, ale wciąż jeszcze czułem się kaleką, nie będącym w stanie pokonać w podskokach nawet małego odcinka wąskiej plaży, i kiedy czułem się ograniczony przez ową niemoc poruszania się – i ciągłą obecność mojej matki, której troska nie okazała się wcale chwilowym kaprysem – moja nienawiść zaczęła rozwijać się w coś bardziej gwałtownego, a zarazem przemyślnego. Zacząłem planować zemstę.
Gdy locha z pewnością zdążyła już o mnie zapomnieć, ja złorzecząc, wciąż o niej myślałem. Być może jest to dowód na to, o czym mówił twój ojciec wiele razy: że sam nie jestem i nigdy nie byłem lepszy od bestii. Ciekawe. W każdym razie, wyrządzono mi krzywdę i nie potrafiłem o niej zapomnieć. W końcu miałem się jednak zrewanżować: ból za ból.
Nauczyłem się nienawidzić. Nauczyłem się pielęgnować zło jak skarb, jak małą iskierkę w zimny i deszczowy wieczór. W ciągu tych wszystkich dni, kiedy powoli odzyskiwałem zdrowie, ta mała iskierka prawie już gasła, lecz prostując ją czule i dmuchając na nią, rozniecałem ogień ponownie. Karmiłem żar. Trzymałem blisko siebie, mimo iż czasem było to wyczerpujące zajęcie.
Należy zawsze doceniać wysiłek włożony w pielęgnowanie nienawiści, Mirando.
Kiedy mogłem się poruszać na tyle, by uciec niepostrzeżenie z pola widzenia mojej matki, wybrałem się z powrotem na wzgórze, gdzie zostałem tak haniebnie zaatakowany. Trzymałem w ręku ostry, zahartowany kij, który nie dawał mi co prawda większego poczucia bezpieczeństwa, ale który, jak sądziłem, mógł okazać się na pewno bardziej przydatny niż paznokcie i zęby w walce z tym potężnym napastnikiem. W każdym razie, w jakiś mało zrozumiały dla mnie sposób, czułem się lepiej, trzymając go w ręku. Zrobiłem sobie ową włócznię kilka pór roku wcześniej i używałem jej od czasu do czasu, by celować, raczej bezskutecznie, w błyszczące ryby chowające się gdzieś pomiędzy skałami. Locha była więc dla mnie o wiele większym i trudniejszym celem.
Tak więc z bijącym sercem dotarłem na miejsce, gdzie śmierć zajrzała mi w oczy. Prócz tropów racic mojej lochy i jej prosiąt nigdzie nie było ani śladu mojej nemezis. Uklęknąłem na polance, w miejscu gdzie po raz pierwszy się z nią spotkałem, i zacząłem kopać. Poczułem w dłoniach śliski, wilgotny szlam. Odrzuciłem go na bok i ponownie zanurzyłem ręce w błocie.
To nie było zajęcie na jeden dzień, ale i tak zdążyłem wykopać wielką dziurę w mokrej ziemi jeszcze przed zachodem słońca. Byłem tak wycieńczony i wytarzany w błocie, że noga znowu zaczęła mi dokuczać. Podobnie jak tamtego dnia, kiedy to zraniła mnie locha, tak i teraz z ledwością doczołgałem się do spowitej ciszą chaty mojej matki. Najedzony, szybko pogrążyłem się we śnie, by jeszcze przed wschodem słońca znaleźć się z powrotem na miejscu rozpoczętej pracy.
Koło południa przerwałem kopanie, by napić się wody, którą trzymałem w zagłębieniu kamienia. Gdy się już orzeźwiłem, oceniłem uważnie wyniki mojej pracy: dziura w ziemi była większa ode mnie, czarna i pusta z wyjątkiem trzech żerdzi, opartych o ściany dołu, które pomagały mi wydostać się na powierzchnię. Z ziemi wystawały cienkie pędy korzeni, białe i rozczapierzone. Nie byłem jednak zadowolony.
Coś było nie tak z ową dziurą. Czułem to, ale nie mogłem tego rozgryźć. Zastanawiałem się przez długi czas – tak długo, jak długo trzymał się na mnie zaschnięty szlam. Niezależnie, z której strony podchodziłem, pod jakim kątem spoglądałem na je rozmoczone brzegi i tak niczego nie mogłem dostrzec. Był to dół wykopany po to, by złapać stworzenie, które chciało mnie zabić. Był zrobiony dokładnie tak jak powinien. Dlaczego więc wciąż coś mi się w nim nie podobało?
Postanowiłem zejść na dół i kopać dalej.
Kiedy promienie słońca przestały już padać na pogłębianą przeze mnie część dołu, błotnista ziemia nagle stała się przeraźliwie zimna. Mimo iż niebo było wciąż błękitne i lekko zachmurzone, to ciemności w dole stawały się nie do zniesienia. Zdecydowałem, że należy skończyć.
Przeżyłem chwilę grozy, gdy jedna z żerdzi, po której się wspinałem, obsunęła się nieznacznie po mokrej ścianie otworu i niewiele brakowało, a spadłbym. Na szczęście utrzymałem równowagę, opierając się górną częścią ciała o brzeg dołu i w ten sposób podciągając do góry. Stanąłem na nogi i wyciągnąłem żerdź za sobą; pozostałą część popołudnia spędziłem na maskowaniu dziury, przykrywając ją matą utkaną z długich, giętkich gałązek, darniną i liśćmi. Kiedy skończyłem, nie było prawie żadnej różnicy między tym kawałkiem ziemi a pozostałymi. Matka nie zapuszczała się tak daleko w głąb wyspy, a coś tak lekkiego jak małpa czy mały jeleń, nie było w stanie zarwać takiego przykrycia. W ten oto sposób, tylko mój wróg mógł paść ofiarą starannie przygotowanej przeze mnie zemsty. Dlaczego więc wciąż byłem niespokojny?
Próbowałem tego dociec, ale okazało się to zbyt trudne dla średnio rozwiniętej sprawności mojego umysłu. Wróciłem więc na plażę.
Nie spałem dobrze tamtej nocy; leżałem z rękami założonymi za głowę, jeszcze długo po wschodzie księżyca, gapiąc się w niewyraźne cienie kątów naszej chaty i przysłuchując się z rosnącym niepokojem ostremu chrapaniu matki. Gdy w końcu zasnąłem, pogrążyłem się w otchłani mroku, pełnej obserwujących mnie oczu, kwiczących, piskliwych odgłosów i zapachu krwi.
Od samego rana dręczyła mnie ciekawość. Wałęsałem się w pobliżu chaty, dziwnie jakoś odwlekając moment udania się na miejsce mojego odwetu W końcu jednak lekko poirytowana matka sama wypchnęła mnie siłą do lasu.
Minęło sporo czasu, zanim dotarłem do miejsca na stoku, w którym poprzedniego dnia tak bardzo się napracowałem. Po drodze wynajdywałem różne rzeczy, które mogłyby przyciągnąć moją uwagę: małpki bawiące się na najwyższych gałęziach baobabu; nowo narodzonego motyla o skrzydłach wielkości moich dłoni, wygrzewającego się na słońcu; nową zaporę z patyków, powstałą na jednym ze strumieni wypływających wysoko z gór. Właściwie wszystko zdawało się mnie interesować bardziej niż sam dół. Gdy jednak tam doszedłem, okazało się, że mój wysiłek nie poszedł na marne.
Gałęzie, które pokrywały otwór, były połamane; ziemia i liście rozrzucone wokoło. Dół wyglądał więc tak, jak gdybym dopiero co skończył go kopać. Coś jednak chrząkało groźnie spod ziemi.
Zbliżyłem się ostrożnie, gdyż byłem prawie pewien, że jeśli to naprawdę jest ona, to na mój widok mogłaby stamtąd wyskoczyć. Niewiele wiedziałem o świniach, ale wydawało mi się, że przy jej potwornej sile wszystko jest możliwe.
Gdy zajrzałem do środka, wydała z siebie potężny, płaczliwy ryk, po czym rozjuszona zaatakowała ścianę jamy, w rezultacie rozkopując tylko trochę gruntu racicami. Przestraszony uciekłem, lecz zaraz ponownie nabrałem odwagi i zawróciłem, by móc być świadkiem swojego zwycięstwa.
Wiele lat później zobaczyłem w jednej z ksiąg twojego ojca obraz demona uwięzionego w piekle. Artysta ukazał w nim przerażającą wizję piekielnych czeluści i bezkresnych cierpień potępionej na wieki duszy. Wcześniej podziwiałem drzeworyty; właściwie całą sztukę za to, iż przedstawiała rzeczywistość w sposób tak prosty, a zarazem skomplikowany. Ale gdy ujrzałem oblicze owego demona, zadrżałem i zamknąłem księgę. Już je gdzieś wcześniej widziałem...
Locha leżała na dnie dołu, cała oblepiona błotem tak, iż przypominała naturalne wybrzuszenie terenu. Jej oczy poczerniały, a gdy zobaczyła mnie ponownie, ukazała z wściekłością kły i czerwoną gardziel. Jej śmierdzący oddech unosił się nad dołem jak chmura.
Była w sytuacji bez wyjścia, o czym świadczył każdy jej ruch i zawodzący ryk; jej moc i wściekłość niewiele mogły tu pomóc. Była bezsilna. Jedyne co mogła zrobić, to szaleć, rzucać się i niszczyć. Ale nie mogła pokonać ani własnej masy, ani miękkiej ziemi, która jedynie rozsypywała się pod jej nogami. Nic nie rozumiała, nie mogła więc uciec.
Z zadowoleniem, jak i z przerażeniem patrzyłem na jej obdarte w zaciekłej walce kończyny, pokryte brudną, gęstą krwią, która przypominała mi własną. Wygrałem. Zadziwiające było to, że ogrom jej cierpienia wciąż nie wzbudzał we mnie żadnych uczuć. Popatrzyłem jeszcze przez chwilę w jej diabelskie, wściekłe oczy, po czym pomaszerowałem w dół stoku.
Długo wałęsałem się po okolicy, by w końcu znaleźć się przy kolczastym żywopłocie, który strzegł drogi do mojej tajemniczej doliny. Zsunąłem się w dół pod krzewami jeżyn, przeszedłem przez podmokłą łąkę i dotarłem do starej sosny. Nie sprawiała już wrażenia groźnej i odstraszającej, wręcz przeciwnie; zdawała się mnie zapraszać. Usiadłem, opierając się o jej pokryty szorstką korą pień i spojrzałem w górę na zieloną koronę igieł. Rozciągała się nade mną tak potężna roślina, iż zakręciło mi się w głowie.
Gdy szedłem ku dolinie, moje myśli rozbiegały się w różnych kierunkach, krążyły ogłupiałe jak muchy. Prawie zapomniałem o przepełniającej mnie nienawiści. Jak przez mgłę widziałem obraz wściekle przerażonej lochy, który przywiódł mi na myśl moment, kiedy to spojrzałem na moją matkę po powrocie z lasu, ranny w nogę. Czy świnia nie starała się ochraniać swojego potomstwa, tak jak to robiła moja matka? Czy powinna była ponieść za to karę? Gdy planowałem moją zemstę, naszła mnie myśl, by zwabić prosięta do siebie i zabić je na oczach ich matki. Była to najgorsza zemsta, jaką byłem w stanie sobie wtedy wyobrazić, podobnie zresztą jak i teraz. Nie mogłem już znieść wszystkich tych myśli. Jaka zbrodnia mogłaby być okupiona tak okropną karą?
Jaka, Mirando? Na pewno nie ta, której dopuściła się locha.
Nie potrafiłem wyobrazić sobie, iż mógłbym ją dalej torturować. Została zastraszona i uwięziona. I to wystarczyło. Prawdę mówiąc, smak zwycięstwa nie okazał się tak słodki, jak sobie to wcześniej wyobrażałem.
Zastanawiałem się, jak ją uwolnić. Nie byłem aż tak głupi, by myśleć, że będzie mi za to wdzięczna; sposób musiał więc gwarantować mi pełne bezpieczeństwo. Mógłbym na przykład położyć drewnianą żerdź na brzegu dołu, po czym siedząc bezpiecznie na drzewie, pchnąć ją włócznią tak, by wpadła do środka. I locha mogłaby po niej wyjść...
Gdy tak rozmyślałem, rozkoszując się swą wielkodusznością, która spowiła mój umysł jak złocista mgła, coś zupełnie innego wkradło się do moich myśli.
Na początku było to prawie niezauważalne, lekkie rozdrażnienie faktem, iż rozważam właśnie darowanie życia świni, która sama nigdy by czegoś podobnego nie uczyniła. Jednak gdy tak siedziałem oparty o drzewo, patrząc w górę na gałęzie poruszane przez wiatr, lekko kołyszące się w tę i z powrotem, to owo uczucie przybrało na sile. Wspominałem rozrywający ból w nodze i mój strach przed śmiercią tak intensywnie, iż czułem się, jakbym ponownie go doświadczał. Jak mógłbym tak szybko zapomnieć o tym, co mi zrobiła?
Ponownie ujrzałem przed oczyma jej wściekłe oblicze, które tym razem nie wyrażało strachu, a wyłącznie czyste zacietrzewienie.
Litość, która dopiero co narodziła się we mnie, powoli słabła. Przyciskając się mocno do pnia sosny, poczułem przenikającą moc, wściekłą moc, jak gdyby wszystkie siły witalne starego drzewa przepływały przez korę do mojej krwi. Tak jakby ta sędziwa sosna sama podejmowała za mnie decyzję, pomagając1 mi przezwyciężyć chwilową słabość.
Upłynęło zaledwie parę chwil, jak podniosłem się i przeszedłem przez łąkę, docierając do ciernistego żywopłotu. Stamtąd pobiegłem ku zastawionej przeze mnie pułapce.
Szybko znalazłem odpowiednio zaokrąglony głaz, który po lekkim okopaniu udało mi się wyrwać z uścisku zbitej, mokrej ziemi. Potoczyłem go w dół, w kierunku otworu, pomagając sobie przy tym dwoma kijami, które nie pozwalały zboczyć mu z drogi; czułem w sobie jakąś nadprzyrodzoną siłę i władzę. Locha, słysząc, że się zbliżam, zaczęła kwiczeć tak przeraźliwie głośno, iż już miałem włożyć palce do uszu. Jednak zamiast tego, z całej siły pchnąłem kamień barkiem, poślizgnąłem się i wywróciłem. Głaz potoczył się w dół, zmiażdżył brzegi otworu i ugrzązł w środku.
Huknęło, chlusnęło, zajęczało i po chwili umilkło.
Wziąłem trochę krwi, wróciłem do doliny i wymazałem nią pień starej sosny. Uczucie pustki i wyczerpania przyćmiło radość zwycięstwa. Udałem się więc do domu i pogrążyłem w długim, głębokim i niczym nie zakłóconym śnie.
Nie wiedziałaś nic o świni, prawda Mirando? Nigdy ci o tym nie opowiadałem. Myślę, że było mi trochę wstyd. Ale dzisiejszej nocy – zaraz... jak się nazywa noc, podczas której wasz lud zakłada maski, a później je zdejmuje? Czy to nie noc świętojańska? Dzisiejszej nocy zakryte twarze odsłonią się.
Ludzkie twarze mogą być jak maski; nie potrafiłem tego zrozumieć przez większą część mojej młodości. Tego, że można ukryć myśli pod kamiennym obliczem, nauczyłem się dzięki Prosperowi, który sam nie ujawniał niczego otaczającemu go światu. Dopiero później pojąłem koncepcję maski, którą umieszcza się na czyjejś twarzy, by zobaczyć w niej tylko to, co pragnie się widzieć.
Zastanawiam się, co sobie pomyślałaś wtedy, w dzień waszego przybycia, gdy mnie pierwszy raz ujrzałaś na skale, gapiącego się w dół. Wzrok utkwiony miałem w przerażającej, acz fascynującej sylwetce twojego ojca, który, jak podpowiadały zmysły, miał stać się dla mnie zagrożeniem. Teraz nie jestem pewien, czy było to prawdą. Ty byłaś tylko jego poddaną... wtedy jeszcze. Później zrozumiałem, co znaczy twoje imię.
Ale czym było dla ciebie to coś, skulone na skale przed tobą? Zbitą, brązową masą z żółtymi oczami gapiącą się głupawo jak pisklę w gnieździe? Nie owłosioną, sprężystą małpą z długimi łapami? może raczej kiepsko wykonaną lalką, lichą imitacją zabawek twojego utraconego dzieciństwa? Co sobie o mnie wtedy pomyślałaś, smutna Mirando? Czy może to, iż twoje zabawki będą teraz wyglądać równie brzydko i nieciekawie?
Wiem, co pomyślał sobie twój ojciec, widząc mnie po raz pierwszy, gdy zbiegałem w popłochu po stoku, w poszukiwaniu schronienia przed jego straszliwym spojrzeniem. Powiedział mi, a raczej powiedział to tobie. I choć nie rozumiałem wtedy jego słów, powtórzył mi to po latach, gdy już nauczyłem się waszej mowy. Wtedy, tamtego dnia, słuchałem go przez moment, po czym ogarnął mnie strach i uciekłem. Powiedział:
– Patrz! Ta pozornie bezludna wyspa zdaje się kryć także kilku większych mieszkańców. – Głos jego brzmiał tak beznamiętnie, jak gdyby znał mnie na plaży martwego i rozkładającego się. Małpa? Nie sądzę. Może jednak to coś bardziej intrygującego, tak zwany „człowiek pierwotny”, dzikus. Kanibal.
A gdy uciekałem, usłyszałem twój cichy, zdziwiony głos.
– Kalibal...?
W dniu waszego przybycia bardzo się bałem i byłem tego świadomy. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z tego, że byłem bardzo samotny.
Matka umarła nagle, o czym zresztą już wiesz. Była pazerna na wszelkie jadło, zwolniona z potrzeby mówienia, a nawet słuchania, mogła w spokoju napełniać usta... Ale wiem z własnego, ciężkiego doświadczenia, że kiedy tak żuła, potrafiła bez przeszkód porozumieć się ze mną na swój własny sposób. Wiele razy odchodziłem z oczami pełnymi łez i uszami czerwonymi od uderzeń, gdy próbowałem wyrwać jeszcze trochę mięsa z kości, którą właśnie trzymała w ręku.
Mimo iż na wyspie owoców i różnej zieleniny było pod dostatkiem, a może właśnie dlatego, rozwijając się, czułem niedosyt mięsa każdego rodzaju. Jedliśmy ryby, ale nigdy nie było ich za dużo; w pułapki, które zastawiała moja matka, wpadało niezbyt wiele ptaków czy innych zwierząt, nie mogłem być więc zadowolony. Gdy nad ogniem piekła się jakaś niewielka zwierzyna, jej zapach przyciągał mnie, jakby za sprawą jakiejś magicznej siły. Zaciągałem się nim, trzymając głowę w smugach dymu, dopóki nie zacząłem kaszleć i krztusić się boleśnie.
Wydaje się więc nieprawdopodobne, że nigdy nie spróbowałem przynieść ani kawałka martwej lochy, ani nawet skosztować jej mięsa. Mówiąc szczerze, parę kropel jej ciepłej jeszcze krwi stanęło mi gardle. Próbowałem wytarzać płat mięsa w ziemi, zapomnieć o wszystkim, ale i tak, jak się pewnie domyślasz, nie byłem w stanie go zjeść. Mój umysł badał owo przykre wspomnienie, tak jak bada ranę, sprawdzając, czy ból się nie zmniejsza, i przez to uczynił je trwałym.
Mięsa było mało. Nie ma więc w tym nic dziwnego, że w swoim czasie zaczęło dochodzić między nami do bójek, gdy była tylko jedna wysuszona rybka, a matka upierała się, że to jej należą się resztki mięsa pozostałe na szkielecie. Gdy byłem już większy od niej, stwierdziłem, iż było to bardzo niesprawiedliwe z jej strony. Zrozumiałem to, gdy pewnego razu podniosła na mnie swoją kościstą rękę, którą niespodziewanie zatrzymała.
Z początku myślałem, że usiłuje wyczarować z siebie jakiś nowy dźwięk, tak doniosły i trudny, iż wymaga on pewnej wewnętrznej walki. Kołysała się w tę i z powrotem, trzęsąc rękami, jak gdyby paliły się jej palce, po czym straciła równowagę. Jej twarz wykrzywiała się niesamowicie, przybierając dziesiątki grymasów, a następnie sczerniała, jakby zgasło w niej jakieś wewnętrzne światło. Zachwiała się ponownie, trzymając się za gardło, i upadła.
Co zrobiłem? Stałem i patrzyłem. Stałem jeszcze bardzo długo po tym, jak osunęła się na ziemię. Nie wiedziałem, co się stało. Na początku pomyślałem sobie, że może zasnęła, zmęczona próbą wydalenia z siebie nowego dźwięku. Ale gdy długo leżała bez ruchu, podszedłem i dotknąłem jej lekko; zazwyczaj wstawała wcześniej ode mnie, może z wyjątkiem momentów, gdy była chora czy przemęczona i w dość nieprzyjemny sposób dawała do zrozumienia, iż nie lubi, gdy przerywa się jej sen.
Tym razem już się nie obudziła ani nie poruszyła. Powoli i boleśnie odkrywałem prawdę. W ciągu jednej chwili stałem się samotny. Jedyna osoba, którą znałem jedyna ludzka istota w moim życiu, odeszła.
Nie, to było jeszcze gorsze, jeżeli mogę tak powiedzieć. Umarła nie tylko moja jedyna towarzyszka, ale umarł także mój jedyny bóg. To wszystko jestem w stanie zrozumieć tylko ja – całkowite osamotnienie, opuszczenie, nagłą, beznadziejną i straszliwą pustkę w moim świecie. Tej nocy, przerażony zaciągnąłem ciało mojej matki do chaty. Była już całkiem zimna, lecz okryłem nas oboje matą z miękkiej trzciny i trzymając ciało w ramionach aż do świtu, próbowałem przywrócić mu jego dawne ciepło. Myślałem sobie: na pewno to tylko taki dłuższy sen, głębszy sen... Na pewno jutro rano obudzi mnie jak zwykle, szarpiąc za ucho swoimi kościstymi palcami. I nastanie dzień podobny do innych, a wydarzenie poprzedzającej go nocy zapamiętam jako jeszcze jeden dowód odmienności mojej matki. Leżałem i kołysałem jej ciało, starając się cofnąć siłą własnej woli to, co stało się rzeczywistością.
Kiedy się obudziłem, była zimna i nie ruszała się; tylko jej oczy wciąż były otwarte. Gdy dotknąłem jej szyi, by wyczuć uspokajające tętno – puls, który usypiał mnie w ciągu całego mojego dzieciństwa – znalazłem na niej odrażającą wypukłość w kształcie ości, która tak nieszczęśliwie utknęła w gardle.
Nie pamiętam dokładnie, co stało się potem. Wiem, że krążyłem po plaży, lamentując do nieba, które zdawało się nie dostrzegać tego, że świat się skończył. Wiem też, że biegałem po lesie tak długo, aż moje ręce, nogi i twarz zaczęły krwawić, otarte o skały i poobijane przez gałęzie. Pamiętam, że spędziłem noc, trzęsąc się z zimna, zanurzony po szyję w wodzie, ale jest to tylko jakiś wycinek dźwięków i obrazów, następującego po sobie światła i zmroku. Być może wiele dni żyłem w obłędzie.
W końcu wróciłem do domu. Matka wciąż tam była, mimo że czas dziwnie odmienił jej sylwetkę wykrzywiona, wyglądała tak, jakby usiłowała właśnie usiąść; jej wargi opadły, odsłaniając zęby. Być może płakała nad moim losem albo śmiała się z mojej głupoty. Nie mogłem już dłużej znieść jej widoku, ale nie wiedziałem, co zrobić. Przez parę następnych dni omijałem z daleka chatę ze szczątkami mojej matki, żyjąc na plaży swoim normalnym rytmem – jadłem, spałem, nosiłem wodę ze strumyka – alej nie potrafiłem pozbyć się uczucia wszechobecnej! pustki, braku centralnej, stałej postaci – matki. Czułem, że tak dłużej być nie może. Nawet zwierzę wie, że jeśli zostało zranione, to rana musi się goić, a ja byłem jak zwierzę. Coś należało zrobić bym mógł znów żyć jak dawniej.
Wkrótce stało się coś najgorszego, ciało zaczęło cuchnąć.
W nadziei na znalezienie kontemplacyjnej ciszy, spokoju z dala od horroru naszego domu, udałem się do doliny, by posiedzieć w cieniu starej sosny! Tym razem jej obecność nie pomogła mi w rozwiązaniu problemu. Wręcz odwrotnie: czułem, że charakter całej tej sprawy złośliwie zmieniał swoje oblicze, tak jak gdyby to, co się stało, było przeze mnie długo oczekiwane. Myśli te przyprawiły mnie o mdłości, więc szybko opuściłem dolinę.
Jedyną rzeczą, o której byłem w stanie myśleć, była locha, leżąca tam, w dole. Przypomniałem sobie, że gdy przysypałem ją ziemią, zrobiło mi się lżej. I dlatego też resztę tamtego popołudnia spędziłem, kopiąc podobny dół dla mojej matki. Z doświadczenia wiedziałem, że nie należy robić tego na plaży, gdyż morze wchodzące w ląd odsłaniało szkielety ryb i ptaków, które tam zakopywaliśmy. Kopałem więc grób Sykoraks na skraju lasu, kopałem rękoma, tak długo, aż moje palce zaczęły krwawić, a pot oblewał mnie jak strugi deszczu. Gdy skończyłem, owinąłem ciało w matę, bym mógł je utrzymać, i wrzuciłem śmierdzące do dołu – do dziś przechodzą mnie dreszcze, gdy o tym pomyślę – po czym szybko je zasypałem.
Oczywiście nie potrafiłem się modlić; nie wiedziałem nawet, że coś takiego istnieje. Jeśli matka czciła Setebosa, jak mówił twój ojciec, to udała się do niego bez rozgrzeszenia. Nie wiedziałem, czego może wymagać ode mnie jej śmierć. Sam byłem jeszcze jedną, taką samą pustą dziurą.
DWIE TAŃCZĄCE FIGURKI
Jak mogę od ciebie wymagać, byś zrozumiała, co czułem, gdy umarła moja matka. Twoja zmarła przy porodzie; nie znałaś jej. I mimo iż cierpiałaś z powodu jej braku, to zawsze był koło ciebie Prospero, twój ojciec, i to on stanowił fundament twojego życia. Będąc na wyspie, wiedziałaś już, że na świecie są jeszcze inni ludzie; tacy, którzy są dla ciebie uprzejmi i tacy, którzy cię kochają. Ja miałem tylko tę starą, obłąkaną kobietę, a gdy odebrała mi ją rybia ość, nie miałem już nic i nie potrafiłem sobie wyobrazić, że ktokolwiek mógłby być równie samotny jak ja. Wyspa była moja i nikt poza mną nie mógł wiedzieć, że na świecie nie ma już innych ludzi.
Przetrwałem, potwierdzając niejako tezę twojego ojca o moim zezwierzęceniu. Pomimo przerażającej pustki, niewymownego żalu i udręki samotności, przeżyłem. Nie wiem, dlaczego. Życie jest trwałej Mirando. Zapewne widziałaś rybę rzucającą się na kamieniu z dala od wody, która w bólach walczy jeszcze o ocalenie. Ten niezniszczalny atom życia znajdujący się w środku nas, jest niepohamowany. I to jest największy cud, którego wasz Bóg nie jest zdolny uczynić. To, że wewnątrz nas coś powinno żyć, a owo życie powinno zmagać się z nieuchronnością śmierci.
I tak jak moja matka bezskutecznie próbowała ostatnich chwilach swojego życia wykrztusić z siebie ość, tak ja starałem się pozostać wśród żywych. Być może, gdyby dotarły do mnie dobrodziejstwa waszej cywilizacji, zdecydowałbym się umrzeć, by dołączyć do matki i skończyć z samotnością. Prawdę mówiąc jednak, nawet nie podejrzewałem, że i mnie może spotkać taki los jak ją. Jak świat mógłby się skończyć? Kiedy się bałem, jak wtedy, gdy zaatakowała mnie locha, to tak naprawdę obawiałem się, że zostanę boleśnie zraniony, oddzielony w jakikolwiek sposób od matki, od rzeczy, które znałem, ale myśl o ostatecznym końcu nigdy się u mnie nie pojawiła – nie mogła – nie mówiąc już o wyobrażeniach, jaki mógłby on być.
A gdyby nawet przyszło mi do głowy się zabić, to nie wiem, czy byłbym w stanie tego dokonać. Tak jak powiedziałem, Mirando, owa iskierka życia, ta cząsteczka czy też boski podmuch, cokolwiek to może być, jest nieugięta – nawet w chwilach nieopisanej zgrozy. Jestem tego żyjącym dowodem. Czy jakiekolwiek inne stworzenie zostało w tak okrutny sposób pozostawione na łasce losu? I to nie raz, a dwa?
Twój ojciec nie uważał mnie za coś lepszego niż zwierzę, zwabił mnie więc jedzeniem do zagajnika. Szybko odnalazł moją chatę i tam też zorganizował waszą pierwszą osadę. Nawet wtedy, przy całej mojej obojętności, czułem, że musi być coś niebezpiecznego w stworzeniu, które tak łatwo zajmuje teren drugiego; wciąż nie potrafię tego zrozumieć. Czy on, sam wygnany przecież z Mediolanu przez uzurpatora, nie wiedział, że postępuje identycznie? Czy po prostu to, co mówił o sprawiedliwości, było kłamstwem? Być może jednak wiedział od samego początku, że chce mnie zdobyć, ujarzmić i wykorzystać. Chata mojej matki była pierwszą rzeczą ze wszystkich, które ukradł Kalibanowi.
Powinienem był uciekać! Uciekać na drugi koniec wyspy albo w góry. Ani ty, ani twój ojciec ze swoimi miejskimi, delikatnymi mięśniami nie bylibyście w stanie tam dotrzeć. Może zachowałbym wolność jeszcze przez pewien czas, a może na zawsze? Ale byłem zbyt samotny, Mirando. Dwa razy od czasu śmierci mojej matki najwyższe szczyty pokryły się śniegiem, a dni skurczyły się jak tylko mogły. Upłynęły dwa samotne lata, zanim wasza łódź dotarła do brzegu wyspy. Byłem sam.
Dlatego mnie zwabił. Podrzucał mi słodycze na płaskim liściu, który kładł w cieniu na skraju lasu tak, bym mógł go sobie wziąć, nie podchodząc zbyt blisko. Ale to mu się nie udało. Te wszystkie wykwintne rzeczy – połączenie miodu, orzechów i przypraw, jakie przygotował dla ciebie jakiś zakichany kucharz, pewnie jedyny posłuszny sługa w całym, okupionym krwią domu – te małe cacka wielkiego świata, które przebyły tak długą drogę, wcale nie pachniały mi jak coś do jedzenia. Były obco tłuste, aromatyczne i niesmaczne, takie jakie byłyby dla ciebie kamienie umoczone w mocnych perfumach. Nie mógłbym ich zjeść ani nawet dotknąć. Ale gdy tak siedziałem w lesie i grymasiłem nad owymi dziwnymi podarunkami, zapach rybi unoszący się nad waszą osadą... czy raz nawet jelenia, spływającego tłuszczem... był dla mnie torturą.
Gdy Prospero zorientował się, że nie lubię słodyczy, zastąpił je innymi przysmakami. Mango, gruszki granaty, największe i najbardziej soczyste, jakie mógł znaleźć, układał na skale w cieniu drzewa. Ale ja sam mogłem zdobyć owoce, kiedy tylko miałem na nie ochotę; nawet będąc nieszczęsną sierotą, nie chciałem sprzedać się tak tanio.
Mimo iż sam przed sobą grałem obojętnego, wynajdywałem setki małych przesłanek i tysiące przesądów, dla których nie powinienem przyjmować prezentów twojego ojca, to i tak fascynowaliście mnie jako przybysze. Coś mówiło mi, że może jesteście takimi samymi stworzeniami jak ja – mimo iż w rozpoznawaniu istot ludzkich doświadczenie miałem niewielkie; liczba znanych mi, wzrosła z dwóch do czterech – nie byłem jednak całkiem pewien. Gdy moja matka nieprzerwanie nosiła tę samą, bezkształtną, czarną suknię, a ja chodziłem nagi, tak wy wciąż zmienialiście ubiory. Kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, mała Mirando, miałaś na sobie resztki swojej dworskiej sukienki, kiedy indziej twój ojciec pozwolił ci biegać wzdłuż plaży po falach w jedwabnej koszuli, którą woda przyklejała do twojego małego, dziecinnego ciała. I Prospero czasem zdejmował swą czarną szatę, ukazując pantalony i koszulę w niezwykle barwne wzory. Raz nawet udało mi się go zobaczyć rozebranego do pasa, kopiącego rów; kępy włosów, porastające jego tors, były tak samo siwopopielate jak jego broda. Zmiany, zmiany, zmiany: jak u ptaków i węży; zrzucaliście ubrania, by po chwili założyć nowe, z zadziwiającą częstotliwością.
W końcu złamał mnie kawałek pieczonej ryby. Wypatroszona i ugotowana na małym ogniu, ułożona na talerzu z liści, miała w sobie niepowtarzalny czar, nie to, co słodycze i owoce. Przykucnąłem w krzakach i wpatrywałem się w nią przez długi czas, wydawało mi się, że cały świat zniknął i pozostałem tylko ja wraz ze szklistooką rybą, pokrytą srebrnoczarnymi łuskami. Moje nozdrza rozwarły się; czułem jak się rozszerzają, żądne smakowitego zapachu.
Rozejrzałem się wokoło; moje prymitywne rozumowanie nie było w stanie dostrzec w tym żadnej pułapki. Ty i twój ojciec spacerowaliście w oddali po plaży, zwróceni plecami w moją stronę. Krążyłaś dokoła niego jak mały koliber, skaczący z kwiatka na kwiatek. Jeśli byliście tam, to nie mogliście być w pobliżu. Bezpiecznie było więc skorzystać z okazji i porwać rybę.
Jednak wciąż walczyłem ze sobą, nie mogąc zrozumieć, dlaczego coś mnie powstrzymuje, a jednak czułem też, że jeśli przyjmę ten wielce ponętny prezent, coś może się... zmienić. Co dziwne, pomyślałem, wtedy o ukrytej dolinie ze starym drzewem, którą odwiedziłem tylko kilka razy od śmierci matki. Być może dlatego, że wcześniej stanowiła moją tajemnicę przed matką, a gdy ta umarła, miejsce to kojarzyło mi się z jakimś wewnętrznym niepokojem – odczuwałem coś podobnego w związku z zamordowaniem lochy. Ale wciąż mnie tam ciągnęło, tak jak do ryby leżącej przede mną. Obie te rzeczy napełniały mnie czymś, co teraz, patrząc z perspektywy czasu, mogę nazwać pewnym rodzajem wstydliwego pożądania.
Wspomnienie starego, wysokiego drzewa i tajemniczej doliny pomogło mi podjąć decyzję... ale nią taką, jaką powinienem. Przecież dolina mnie nie skrzywdziła, myślałem sobie – nie, nie w słowach Mirando; moje wewnętrzne dyskusje przypominał? raczej burzę emocji, rozdmuchiwanych przez przeciwne wiatry – była czymś w rodzaju świątyni, której doświadczyłem wielu dziwnych, nowych, acz często przyjemnych uczuć. Dolina nie uczyniła mi nic złego – czy zabrała mi wolność? Czyż nie mogłem pójść tam, gdzie chciałem i robić tego, na co miałem ochotę? Czy kawałek ryby może być czymś więcej niż tylko tym, czym się wydaje?
Chwyciłem go nagłym ruchem i z bijącym sercem pobiegłem schronić się w lesie.
Oczywiście ryba była wspaniała. Łuskowata i soczysta, bez żadnej ości pomiędzy łbem a ogonem. Jak twojemu ojcu się to udało – a może był czarodziejem, co? Subtelna zasadzka wymaga subtelnych czarów. Jednak był zdolny i do większych, o czym wkrótce miałem się przekonać.
Następnego dnia znalazłem jeszcze jedną rybę w cieniu na skale. Widziałem was w oddali. Tym razem zabranie jej było o wiele łatwiejsze.
Co ty o tym myślałaś, Mirando, gdy twój ojciec powoli zastawiał na mnie sieci? Myślałaś pewnie, że próbuje znaleźć ci kogoś do zabawy? Czy może, iż łapie tę dziwną, ludzką istotę jako jeszcze jeden smaczny kąsek dla ciebie, byś mogła ją połknąć i strawić, podobnie jak łapał jelenia, króliki i ryby? Czy może przyszło ci na moment do głowy, że robi te dwie rzeczy naraz?
Gdy już wystarczająca ilość kawałków gotowanego mięsa przeleciała przez mój przełyk, zacząłem włóczyć się w okolicach waszej osady, nie kryjąc się specjalnie, lecz będąc w każdej chwili gotowy do ucieczki. Ale twój ojciec był przebiegły. Przypuszczam, że człowiek, który potrafi wzywać demony i kierować nimi, jest równie biegły w cierpliwej, powolnej manipulacji.
Zaczął mnie obserwować – nic więcej. Stał na środku plaży i przyglądał mi się uważnie. Wypatrując czegoś, co mógłbym poczytać za objaw złych intencji, potrafiłem bezczelnie patrzeć w jego lodowate, błękitne oczy przez długi czas, będąc gotowy wziąć nogi za pas. Prospero mnie fascynował, ale pomyślałem sobie, patrząc na niego nie przez pryzmat mojej samotności, że jest on po prostu najeźdźcą. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z tego, że to on jest w środku cytadeli. Kiedyś widziałem twarze z gorzkich snów mojej matki, teraz mój sen nawiedzała jedna; miała zimne, bystre oczy, małe, lekko uśmiechnięte usta i brwi jak skały wysunięte w morze.
Pewnego ranka, kiedy słońce znajdowało się jeszcze za wschodnimi wzgórzami, Prospero przyszedł na skraj lasu. Usiadł na ziemi, oparł się o drzewo i czekał. Zakradłem się bliżej, bezszelestnie jak gąsienica, ale on wiedział, że jestem gdzieś obok.
Powoli, ze spokojem, by przełamać mój zwierzęcy strach, zaczął poruszać rękami. Zaintrygowało mnie to, a że jego długie, kościste plecy zasłaniały mi widok, przeniosłem się w inne miejsce, tak bym mógł obserwować to, co robi. Miał przed sobą miskę pełną wody i zwilżając w niej oczyszczoną ziemię, nadawał tej garstce błota okrągły kształt.
Ach, ręce twojego ojca, jego długie, zwinne palce! Patrzyłem zauroczony, jak ugniatał, klepał, gładził i formował z taką zręcznością, że nie byłem w stanie tego pojąć. Jakże inne było to od niezgrabnych, ostrych ruchów rąk mojej matki. Przez wiele lat pozostawałem pod wrażeniem rąk twojego ojca; owego dnia, kiedy po raz pierwszy z bliska zobaczyłem ich niesamowite możliwości, byłem oczarowany.
Znalazł wiotki patyk i zaczął łamać go na kawałki Trzask spłoszył mnie, ale Prospero nie zareagował. Obserwowałem jednak dalej, jak zaczął nakładać gliniane krążki na kawałki patyka, a ręce jego poruszały się z takim wdziękiem i tak szybko, że prawie przez cały czas zwracałem uwagę tylko na nie. W końcu zainteresowało mnie też, co on tak lepi. Ulepił małą laleczkę, karzełka, który leżał na plecach w jego ugiętej dłoni. Odłożył ją na bok i zrobił jeszcze jedną, trochę mniejszą. Następnie, strzelając zanurzonymi wcześniej w wodzie palcami, pokropił obie figurki i sięgnął po coś do swojej sukni. Wyjął rękę i po kolei przykładał ją do głów lalek, by sprawdzić, w którym miejscu powinien umieścić małe kawałeczki żółtych i niebieskich brylantów. Dla mojego niewprawnego oka wydawało się dziwne, że wszystkie niebieskie kryształki umieścił na głowie jednej figurki, a wszystkie żółte na drugiej, tej mniejszej.
Wciąż nie podnosił wzroku, a ja byłem tak zaaferowany, że pewnie bym nawet nie uciekł, gdyby próbował mnie zwabić. Podniósł za to do góry figurki i trzymając je na wysokości ust, dmuchnął na nie, wypowiadając ich imiona.
– Arlekin – powiedział. – Kolombina.
Gdy to mówił, obrócił najpierw niebieskogłową figurkę, a po niej złotogłową.
Musiałem chyba westchnąć głośno z zachwytu, bo twój ojciec uśmiechnął się w głębokim gąszczu swej brody, ale nie spojrzał w moim kierunku. Pamiętaj, nie byłem cywilizowany: dla mnie taka umiejętność była wcale nie mniejszym cudem niż złowienie ryby w głębinie stawu czy znalezienie liścia, który czyni z zupy przysmak. Ale w odróżnieniu od tych dwóch ostatnich, bardzo przydatnych umiejętności, które poznałem dzięki mojej matce, ta była dla mnie czymś zupełnie nowym. I mimo że nie rozumiałem, iż to są czary – i że gdyby wrócił do Mediolanu, mógłby zostać wydany Kościołowi i spalony na stosie za swoje niewinne sztuczki – byłem pełen podziwu.
– Tańcz, Arlekinie! – powiedział. Te słowa i imiona nic wówczas dla mnie nie znaczyły. Później, widziałem wiele razy tę sztuczkę – raz nawet w zmienionej, bardzo okrutnej wersji.
Arlekin, gliniany człowieczek bez twarzy, ukłonił się i zaczął tańczyć. Na początku powoli i rozważnie, jak gdyby obawiał się, że jego zimne nogi nie będą mogły go unieść, a kości z patyka połamią się w tańcu; w końcu mała laleczka zaczęła pląsać w najlepsze.
– Tańcz, Kolombino! – wyszeptał Prospero, a złotogłowa figurka przyłączyła się do swojego przyjaciela.
Twój ojciec podniósł się powoli, lecz zamiast podejść bliżej, odwrócił się na pięcie i ruszył w dół skarpy, w kierunku plaży. Słyszałem tylko szum morza i na chwilę zapomniałem o dwóch karzełkach, wpatrując się w niego, jak odchodzi. Nie odwrócił się w moją stronę. Wydawał się niewiarygodnie wielki.
Arlekin i Kolombina wirowali w tańcu. Zbliżyłem się i nachyliłem tak nisko, że moja twarz znalazła się prawie przy samej ziemi, obok tańczącej pary. Byłem jednak bardziej przestraszony niż oni. Ich lepkie, zakończone małymi kuleczkami ręce splotły się i wirowali tak razem jedno wokoło drugiego. Arlekin uniósł Kolombinę, podrzucił do góry, a gdy ją łapał, potknął się i od jego nogi odpadło trochę gliny. I tak tańcowali przez dłuższy czas, aż w końcu ich pląsy stały się coraz wolniejsze i wolniejsze. Po czym, jakby na zawołanie, legli oboje na ziemi, jedno obok drugiego, i nie poruszyli się już więcej.
Łza spłynęła mi po policzku. Podsunąłem się bliżej i ostrożnie uniosłem małą złotogłową laleczkę na dłoni. Glina była zimna w dotyku i nie było w niej ani śladu siły, która mogłaby nią poruszać. Z Arlekinem było podobnie. Z szacunkiem i obawą położyłem je z powrotem na ziemi. Czy to ja je zabiłem? Przecież tylko na nie patrzyłem. Czy należy je pochować w ziemi, mimo że są z niej zrobione? Nie, tego było dla mnie za wiele. Uciekłem w głąb lasu, gdzie wałęsałem się długi czas, próbując skupić myśli, które uciekały nieskrępowane.
Wkrótce potem jadłem już Prosperowi z ręki. Oczywiście porywałem jedzenie i szybko wracałem do siebie, warcząc głośno, by sobie nie pomyślał, że może liczyć na moją przychylność... ale byłem już jego. Należałem do niego, tak jak należy do człowieka pies czy koń. Pamiętam, jak chichotałaś, Mirando, gdy ja warczałem. Byłaś przyzwyczajona do jego magicznych sztuczek i myślę, że uważałaś mnie za jeszcze jedną z nich. Jak wspaniale z jego strony, że znalazł ci taką zabawkę, małe stworzonko, trochę jak człowiek i trochę jak zwierzę, posiadające jednak zbyt mało odpowiednich cech, by móc stać się którymkolwiek z nich.
Gdy blask osoby twojego ojca nieco osłabł w moich oczach, mogłem wreszcie przyjrzeć się tobie, Mirando. Byłaś jednym z tych obiektów, które interesowały mnie bliżej. Byłaś mojego wzrostu – na początku może trochę mniejsza. Tam gdzie się zakradałem, chowałem, czaiłem, wszędzie tam szłaś za mną śmiało jak w ogień. Twoja ufność szokowała mnie. Zastanawiałem się, czy ty czasami nie posiadałaś władzy nad wężami, że nie zwracałaś uwagi na to, iż mogą cię ukąsić? Widziałem jedynie, że chodziłaś wszędzie tam, gdzie miałaś ochotę, nie patrząc wcale na to, co mogłoby się znaleźć pod twoimi stopami.
Nie mogę powiedzieć, że byłaś piękna. Myślę, że tak, ale nie potrafiłem cię z nikim porównać. Wszystko, co pamiętam, to to, że wydawałaś mi się równie dziwna jak twój ojciec, ale o wiele mniej siej ciebie bałem. On był sztormem na morzu. Ty byłaś promykiem słońca odbijającym się od fal.
Wtedy także miałaś długie włosy, sięgające pasa, gdy tak stałaś, zastanawiając się nad dziwnie wyglądającym robakiem; włosy, które gdy biegałaś, podnosiły się jak ogon lirogona. Nie potrafię określić ich koloru teraz, w półmroku świec, ale gdy wtedy; rozrzucałaś je na poduszce, były lśniącobrązowe z miedzianymi pasmami. Moja matka była czarna] Ja też – widzisz? Nawet włosy na moich rękach są czarne jak pancerz żuka. Czarne włosy twojego ojca przemieszały się z białymi i siwymi. A ty? Ty miałaś włosy jak jesień, jak ogień, jak kolor miłości. Nid wiedziałem, co o tobie myśleć.
Miałaś zawsze takie ponure spojrzenie, Mirando. Kiedy zakradałem się na skraj waszej osady, przyglądałaś mi się w skupieniu, jak gdybym był czymś ogromnie ważnym. Dziwisz się pewnie, dlaczego cię pokochałem? Po chwili mrużyłaś oczy i wybuchałaś śmiechem. Później nauczyłem się rozśmieszać cię. Tak, to był wielki dzień, gdy po raz pierwszy udało mi się ciebie rozśmieszyć!
Jak ja wyglądałem? Teraz jestem potworem – być może dlatego, że nienawiść, która płonie w mym wnętrzu, topi mnie jak wosk. Kiedy próbowałem ruszać się po Mediolanie w jasny dzień, ludzie, ci którzy nie uciekli, gapili się na mnie, szepcząc miedzy sobą. Ale wtedy, w te dawne dni, zanim jeszcze twój ojciec zaczął mnie źle traktować i zanim twoja zdrada, napełniła mnie goryczą, jak ja wtedy wyglądałem?
Prospero powiedział ci, że spłodził mnie demon. Być może to prawda – napomknął coś o tym pewnego dnia, przy okazji stwierdzenia, że dzień będzie pochmurny. Było to też częścią jego opowiadania o wygnaniu mojej matki, ale w końcu nie wiem, kim naprawdę był mój ojciec. Nigdy nie pojawił się w snach mojej matki albo po prostu nie dostrzegłem nic, co mogłoby go wyróżnić z tłumu tych okropnych duchów. Ale kimkolwiek i czymkolwiek był dla mojej matki, to zapewne nie był pięknym, młodym zalotnikiem. Gdy pierwszy raz zobaczyłem Ferdynanda, którego imię wciąż jeszcze wypowiadam z niesmakiem, stało się dla mnie jasne, że on i pozostali wyrzuceni na brzeg marynarze są w jakiś sposób podobni do ciebie, a nie do mnie. Wysocy – wszyscy byli wysocy, nawet ten stary i zgięty. I nikt nie miał tak długich rąk jak ja ani tak nisko osadzonych brwi. Nikt z nich nie miał też takich oczu. Nigdy jeszcze nie widziałem nikogo z takimi oczami jak moje.
Twój ojciec nazywał mnie „kanibalem”, ale także „małpą” lub „diabelskim nasieniem”, kiedy był wściekły. Czasem, gdy miał dobry humor, „dzikuskiem”. Nigdy synem. Nikt nigdy nie nazwał mnie w ten sposób.
Ty nie mogłaś się zdecydować, czy byłem „kanibanem”, czy też „kalibalem”, aż w końcu te niepoprawne słowa i zabawna uwaga twojego ojca stworzyły moje imię.
Ale jak wyglądałem? Czy widzisz moje serce, Mirando, to coś, co mnie wypala i co długo nie wiedziało, że jest zwierzęce? Nic nie mów. Nie jesteś już dzieckiem jak wtedy. Czas i słowa ciebie też zepsuły. Nie mogę ci ufać.
Oddech, przerwa, zastanowienie. Tak długo oczekiwana noc, a godziny tak szybko upływają. Taki dużo do opowiedzenia!
Miłość rodzicielska to dziwna i silna rzecz. Wciąż i czegoś w niej nie rozumiem; ale wtedy rozumiałem jeszcze mniej. Im więcej Prospero poświęcał mi uwagi, tym bardziej tęskniłem za prostymi objawami zainteresowania mojej matki. Tak, czasem mnie uderzyła i miała do mnie jakieś nieuzasadnione pretensje. Ale chwile, kiedy trzymała mnie małego w ramionach, są jedynymi jakie pamiętam, w których czułem się bezpiecznie. Kiedy na morzu zrywał się wielki sztorm, mogłem podpełznąć do niej poprzez ciemności, szukając rękami kościstego łuku jej piersi, podnoszących się i opadających. W półśnie obejmowała mnie ramionami, przyciągała do siebie i układała mi głowę na swojej szyi. Otaczający mnie matczyny zapach, który składał się z wielu wyraźnych i nietypowych woni, sprawiał, że nagle mój strach rozpływał się. Czasem, nim ponownie zasnęła, śpiewała mi cicho, ale tak, bym mógł usłyszeć jej mamrotanie na tle wyjącego wiatru.
Mimo iż była obłąkana, nietrudno było odgadnać, jakie są jej pragnienia. Potrzebowała mojej miłości, a przynajmniej mojego towarzystwa. Potrzebowała mojej pomocy, gdy była już stara i nie mogła sobie sama dać rady. Myślę, że dla mnie też chciała jak najlepiej. Wszystko, co robiła, o tym świadczyło. Nauczyła mnie jak przetrwać, karmiła mnie, wychowywała. Nie mogła znaleźć mi towarzysza czy przyjaciela, starała się więc łagodzić moje poczucie samotności swoją obecnością. Zastanawiam się, czy zrobiłaby cokolwiek inaczej, gdyby wiedziała wcześniej, że tak szybko mnie opuści?
Do dziś nie rozumiem, o co tak właściwie chodziło Prosperowi. Tak, poskromił mnie jak psa, którego potrzebował, by strzegł jego domowego ogniska. Ale jeśli chciał mieć psa, to dlaczego uczył mnie mówić, a nawet trochę czytać? Jeżeli chciał, bym go lepiej rozumiał i przez to był lepszym sługą, to dlaczego pokazywał mi gwiazdy? Czy chciał sprawdzić, gdzie leży granica mojego półczłowieczeństwa? Czy może był to jeszcze jeden eksperyment, podobnie jak owe alchemiczne rozważania, które tak go w Mediolanie pochłonęły, że nie zdołał nawet dostrzec knowań swego brata?
Przez pół roku, od czasu waszego przybycia, codziennie przychodziłem do waszej osady, jak gdyby znowu był tam mój dom, ale bałem się spać w pobliżu tych, którzy wciąż byli dla mnie tylko budzącymi strach obcymi. Każdego dnia Prospero wciągał mnie głębiej w swoje sieci, za pomocą jedzenia i uprzejmości, podrzucając mi wraz z kawałkami mięsa ochłapy wiedzy.
Pojąłem, że „Miranda” jest dźwiękiem związanym wyłącznie z tobą. Dopiero później miałem zrozumieć jego całkowite znaczenie. Nie wiedziałem więc o tym wtedy, ale pierwsze łacińskie, a zarazem mediolańskie słowo, którego się nauczyłem, czyli twoje znaczyło tyle, co coś pięknego, coś godnego podziwu. Byłem nieśmiały, ale czułem, że ogarnia mnie uczucie, o którym za wcześnie było mówić, że to miłość, ale które było zbyt pochłaniające, był można było je nazwać czystym zainteresowaniem. Cała uwaga, którą poświęcał mi Prospero, szła na marne, a moje zainteresowanie tym, co mi pokazywał, malało, gdy ciebie nie było w pobliżu. Chciałem być przy tobie i tylko gdy byłaś obecna, mogłem spokojnie słuchać jego lekcji.
Z początku myślałem, że ma na imię „Ojciec”, gdyż ty go tak nazywałaś. Ale, gdy sam kiedyś zwróciłem się do niego w ten sposób, roześmiał się tylko ni złośliwie, ni uprzejmie i kładąc swe ręce na piersi, poprawił mnie.
– Prospero – powiedział. Później, gdy byłem już wzrostu dorosłego mężczyzny i byłem silny, nazywać go miałem „panem”.
Ten pierwszy rok, to były wspaniałe dni. Mimo że prawie nie rozumiałem słowa, nie mówiąc już i o zasadach języka, czułem się jak w rodzinie. Tęskniłem za matką i wciąż trochę się bałem przebywać pośród istot tak do mnie podobnych, a zarazem taki różnych. Ale czułem, że mam coś, czego brakowało mi wcześniej. Moja matka była mi zbyt bliska – była częścią mnie, tak jak ja częścią jej – by być dla mnie kompanem. Oczywiście jej utrata okazała się dla mnie tragedią. Ale w porównaniu z wami nie robiła nic; każdy jej dzień był kopią poprzedniego. Przy osobliwych zainteresowaniach twojego ojca i przy twoich radosnych odkryciach, Mirando, każdy dzień przynosił coś nowego.
Pewnego wieczoru zasnąłem w pobliżu chaty. Cały dzień spędziliśmy na przenoszeniu krabów w górna część plaży i obserwowaniu, jak pospiesznie wracają na skaliste wybrzeże, gdzie jest ich miejsce. Wybieraliśmy nawet faworytów; organizowaliśmy zawody, zataczając się ze śmiechu, gdy pędziły bokiem tam, gdzie były bezpieczne. Kiedy wróciliśmy do osady, Prospero siedzący przy ogniu, wręczył mi duży kawał upieczonego królika. Zmęczony tym, co przyniósł dzień i szczęśliwy, usnąłem obok ciebie.
Gdy się obudziłem, był już ranek. Moment poczucia zagrożenia i bezbronności szybko jednak minął. Nikt nie zrobił mi krzywdy ani nawet nie miał takich zamiarów. Prospero spacerował po lesie, zbierając grzyby. Ty byłaś na brzegu, pluskałaś się w falach i śmiejąc się, zawołałaś mnie po imieniu. Moje nowe imię w twoich ustach, moje odbicie w twoich oczach! Szczęście tak piękne i bez skazy jak wielka misa nieba nad naszymi głowami.
Tego samego dnia, kierowany radością z poczucia akceptacji i ulgą, że nie muszę być już tak ostrożny, udałem się na wzgórza do kolczastego żywopłotu i tajemniczej doliny. Przez dwa lata po śmierci mojej matki, kiedy żyłem samotnie na wyspie, drzewo i to, co dzięki niemu odczuwałem, było moim najbliższym towarzyszem, jakiego znałem. Teraz, podniecony, chciałem podzielić się z nim moim szczęściem. Pragnąłem powiedzieć mu, że znalazłem sprzymierzeńców – moje odczucia związane ze starą sosną miały zawsze charakter rywalizacji i niepewności, nigdy nie potrafiłem zlekceważyć wytwarzanej przez nią aury siły i władzy.
Tego więc dnia szedłem cienką, wydeptaną przeze mnie dróżką, wzdłuż strumyka. W dolinie była tylko mała, ruda wiewiórka z długimi uszkami, siedząca wysoko na gałęzi sosny; widziałem jak w jej oczach raz po raz odbijały się promienie słońca. Stanąłem pomiędzy trzema wystającymi z ziemi korzeniami i krzyknąłem:
– Prospero! Miranda! – Po czym, z prawie paraliżującą dumą, kładąc swe dłonie na piersi, wrzasnąłem: – Kaliban!
Magia drzewa nie ujawniła się o dziwo tego dnia; sosna jakby zastanawiała się nad słowami, której usłyszała. Nie przejąłem się tym. Istniałem. Miałem imię! Miałem także rodzinę.
Prospero. Prosper. Twoje imię było odpowiedniej wielkości, Mirando, jego nie – choć z początku tak mi się wydawało. Tak, przez pierwsze lata myślałem, że przybył, by mnie wychować, by dać mi szczęście, którego moja matka nie mogła mi już zapewnić.
Jaką grę prowadził? Tego nie wiem do dziś. Jego cień mroził mi krew w żyłach przez tyle lat, że aż trudno to sobie wyobrazić – kim był? Czego ode mnie chciał?
Kiedy po raz pierwszy przybył na wyspę, nie myślał raczej o ucieczce czy rewanżu. Był silnym człowiekiem, ale jego moc opierała się na wiedzy książkowej; gdyby było inaczej, jego brat nigdy by go nie pokonał. Jego czary były tylko zręcznymi sztuczkami miernego magika, nadającymi się dla dzieci lub by zarobić kilka miedziaków na jarmarku. Bez mojej pomocy, nieświadomej zresztą, nigdy nie odkryłby siły, która pozwoliła mu odzyskać tron.
Więc co chciał ze mną uczynić? Czy w ogóle myślał o przyszłości? Jako człowiek o wielkiej cierpliwości i wiedzy, często robił rzeczy, które nie miały większego sensu. Gdy na przestrzeni tych wszystkich lat chmura mojej ignorancji ulotniła się i zacząłem powoli dostrzegać jego chwilowe rozdrażnienia i napady smutku, doszedłem do wniosku, że był on istotą kapryśną, ale i odpowiedzialną wobec dwojga swoich młodych podopiecznych. A może całe to wychowanie, nauczanie i formowanie mnie na twoich oczach było jego jeszcze jednym chwilowym kaprysem?
Jest to zbyt przerażające, bym mógł się z tym pogodzić. Myślę raczej, że jestem ofiarą długotrwałej, wychowawczej intrygi. Ale lepszy stały wróg niż nieszczęśliwy wypadek.
Mogłem przyglądać mu się godzinami, Mirando, gdy tak siedział przy ogniu, ruchami palców nadając mu kształt cienkich płomyków. Ale gdy wpatrywałem się w niego, on patrzył w płomień nieprzytomnym wzrokiem, a myśli jego błądziły daleko, w miejscach, których nie potrafiłbym sobie nawet wyobrazić. Światło płomienia czyniło jego ostro rzeźbione rysy wręcz nieludzkimi, ale to powodowało, iż lęk mieszał się we mnie z poczuciem bezgranicznego oddania. Gdy w końcu podnosił wzrok i spostrzegał, że wpatruję się w niego, czasem uśmiechał się do mnie blado. W takich chwilach pragnąłem przeczołgać się po plaży i paść mu pod nogi. To, że zostałem wyróżniony przez tego czarnego anioła przenikliwości, czyniło mnie bardziej świadomym swego istnienia niż wtedy, po okropnej śmierci mojej matki. Coś musi być we mnie takiego, myślałem sobie, iż ta tak zastraszająco bystra istota przyjmuje na siebie trudy związane z poprawą mojej egzystencji.
Wydaje mi się, że w ten właśnie sposób wasi ludzie przekonują siebie samych o tym, iż są czymś więcej niż tylko pełzającymi, dwunożnymi insektami.
Spójrz na świat, mówię sobie, na jego piękno i zawiłość; z pewnością Bóg, który stworzył taką rzecz i mnie, bym mógł ją podziwiać, musi mnie bardzo kochać.
Mam nadzieję, że ich Stwórca okaże się bardziej hojny od Prospera, którego dary tylko wydawały się dowodami życzliwości.
Pory roku zmieniały się na naszej wyspie, a ja starałem się udowodnić sobie, że jestem wart trudu twojego ojca. Pochłaniałem przeznaczoną dla mnie wiedzę tak łapczywie, jak wcześniej pożerałem ryby. Spędzałem godziny na powtarzaniu nazw otaczających mnie rzeczy, nie zdając sobie sprawy z tego, że tylko mi się wydaje, iż otwiera się przede mną i nowy świat za sprawą tych nazw, tych wszystkich słów, mój świat stawał się raczej coraz bardziej odległy. Wtedy się tym nie przejmowałem – utratą niewinnego świata, który przy nęcących blaskach cywilizacji, wydawał mi się nieciekawy. Teraz bardzo tego żałuję. I jedynym prawdziwym darem, danym mi przez język twojego ojca, jest to, że dziś mogę innym wygłaszać elegie o moim świecie. I z kim to dzielę się bólem po swojej stracie? Z tobą! Z tobą, która brała udział w zagładzie mojego świata. Czyj istniało kiedykolwiek inne stworzenie, które znalazło się w gorszej pułapce niż ja?
Z początku wydawało się, że nic nie tracę, a otrzymuję wiele w zaskakującym tempie. Nawet mój piękny świat bez słów coś na tym zyskał. Mogłem wziąć cię za rękę, mała Mirando, i pokazać ci go.
Wspinaliśmy się na palmy rosnące nie opodal plaży, tak wysokie, że mogliśmy patrzeć z góry na ptaki szybujące nad brzegiem morza. Pokazałem ci, jak należy rozbijać orzechy kokosowe i pić ich mleko; śmialiśmy się, kiedy ciekło nam po brodach, po czym rzucaliśmy łupiny tak daleko, jak tylko mogliśmy, płosząc mewy, które popiskiwały na znak protestu.
Trzymając się za ręce, brnęliśmy przez mieliznę, poruszając morskimi roślinami, które jakby wystraszone całe dygotały. Wyłowiłem rozgwiazdę o ramionach cienkich jak dżdżownice i położyłem ją tobie na dłoni; oczy zrobiły ci się wielkie z wrażenia, a moje serce też jakby urosło, nabrzmiewając w piersi.
Przekazałem ci moją wiedzę o wyspie, choć z początku byłem niemym nauczycielem. Pokazałem ci, jak robi się schronienie z wysokich traw porastających plażę i gdzie szukać żółwich jaj, gdy nadejdzie sezon. Zabrałem cię głębiej w las, gdzie potężnym gwizdem przywołałem małpy; przybyły, robiąc zamieszanie jak grupa wędrownych muzyków, nakrzyczały na nas i obrzuciły gałęziami i liśćmi, po czym szybko zniknęły. Wskazałem ci skały, na których wygrzewały się węże i uszczypnąłem cię w ramię, by uświadomić ci, co mogłyby zrobić, jeśli podeszłabyś zbyt blisko. Zaprowadziłem cię też w góry, pokazując cud tak wspaniały jak sztuczki twojego ojca – wypływającą z wnętrza ziemi słodką wodę.
Pewnego razu, gdy siedzieliśmy na drzewie, zajadając granaty, dostrzegłem nagle czerwoną plamę na twoich ustach. Przeraziłem się, sam nie wiem dlaczego. Gdy pośliniłem palec i próbowałem ją zmazać, ty śmiałaś się, odpychając moją rękę, aż w końcu musiałem się poddać.
Ale nawet w chwili mojego pierwszego, wielkiego entuzjazmu nie zabrałem cię tam, gdzie pochowana była locha. W mojej pamięci pozostał raczej niewielki ślad tego, co się stało, ale mimo wszystko nie było to miejsce, z którego byłbym dumny. Wtedy też nie pokazałem ci doliny, ale z całkiem innego powodu; czekałem, aż nadejdzie odpowiedni moment. W pewnym sensie czułem, że jest ona moją jedyną własnością, największym darem. Chciałem ją ocalić do chwili, w której byłbym pewien, że nadszedł już czas.
Niekiedy ześlizgiwałem się do otoczonej kolczastym murem doliny, by poćwiczyć moje kulejące umiejętności językowe przed milczącą sosną. Ruda wiewiórka często odwiedzała to miejsce, więc przyszło mi do głowy, że ona też powinna mieć własne imię. Tak jak i mojej matki, tak i Prospera nie mogłem tam przyprowadzić, bo koniecznie chciałem mieć jakiś własny sekret. Ale wiewiórki były także na drzewach blisko naszej osady, więc pewnego dnia pociągnąłem Prospera za rękaw i pokazałem mu jedną z nich, kopiącą coś w ziemi niedaleko nas.
– Co? To... co?
Uśmiechnął się krzywo. Parę razy, gdy odwrócił się plecami w inną stronę, wiewiórki szybko zeskoczyły z drzewa i zepsuły mu coś, co starannie układał.
– Plaga i pomór – powiedział. – Nazywaj ją „Mór”.
Oczywiście wtedy nie byłem w stanie zrozumieć tego żartu, więc od tego czasu zwracałem się do wiewiórki ze starej sosny – Mór. Mogłem szczebiotać do niej – a co ważniejsze do drzewa – godzinami. Znałem zaledwie kilka słów, ale każdego dnia uczyłem się nowych i rozpierało mnie, by się moją radością z kimś podzielić. Ty mówiłaś prawie tak samo dobrze jak twój ojciec. Moja matka nie żyła. A więc sosna stanowiła całe moje audytorium, a w pewien sposób była także moim spowiednikiem.
Dolina była wciąż jeszcze moja i tylko moja. Ale zaczynałem zdawać sobie sprawę albo raczej rozumieć to, że nic poza nią do mnie już nie należy. Czułem się jednak zadowolony z własnej pozycji i nie przejmowałem się zbytnio. Jedno sekretne miejsce wystarczało.
Pod koniec pierwszego roku spędzonego w osadzie Prospera, osy zaczęły budować swe gniazdo w koronie starej sosny.
Przypuszczam, że moja matka musiała nauczyć mnie pływać, ale nie pamiętam momentu, w którym mogła to zrobić. Twój ojciec później przytaczał ten fakt, jako dalszy dowód na moje zwierzęce pochodzenie, gdyż podobno tylko ludzie, by pływać, muszą się tego najpierw nauczyć. W każdym razie, ty nie potrafiłaś pływać, wziąłem to więc na siebie. Twój ojciec nie protestował, widząc, że mądrze wybrałem miejsce nauki, całkowicie odgrodzone od oceanu.
Zabrałem cię na lagunę położoną w słońcu na plaży, około pięciuset kroków od osady. Towarzyszył nam Prospero – czy nie miał zaufania do mnie, czy też bał się jakiegoś innego, groźnego mieszkańca wyspy, tego nie wiem – ale zatrzymał się daleko za nami, kiedy przedostawaliśmy się przez mieliznę do miejsca, w którym woda sięgnęła nam do pasa. Twój ojciec wydawał się badać drzewa otaczające lagunę; zauważyłem, że oderwał długi kawałek kory od jednego z nich i powąchał powstałą w pniu ranę. Nie mogłem stracić go z oczu ani zapominać o tobie. On był dla mojej świadomości zupełnie innym rodzajem sygnału: był jak wystający, wskazujący palec, który dostrzegałem kątem oka i którym ktoś mógł dawać ostrzeżenia.
– Głowa do wody! – powiedziałem i zanurkowałem sam. Gdy wypłynąłem z włosami zakrywającymi mi oczy, nie wyglądałaś na zachwyconą.
– Ale woda jest słona.
Wskazałem ci moje zaciśnięte usta i jeszcze raz zanurzyłem głowę w wodzie. Usta miałem cały czas zamknięte, ale na chwilę otworzyłem oczy, by zobaczyć owijające się wokoło twoich nóg morskie chwasty, których liście lśniły szarozielonym blaskiem w podwodnym świetle.
– Teraz twoja kolej – oznajmiłem, gdy wynurzyłem się na powierzchnię.
Potrząsnęłaś przecząco głową, zagryzając dolną wargę.
Z godziny na godzinę opór twój jednak malał, aż w końcu spodobało ci się. Nie tylko nurkowałaś, ale także wytrzymywałaś pod wodą przez dłuższą chwilę, dotykając kolanami dna i wydymając policzki pośpiesznie nabranym powietrzem; nieco później płynęłaś pod powierzchnią wody, odbiwszy się mocno od piaszczystego dna. Patrzyłem jak się poruszasz, z włosami unoszącymi się na powierzchni wody, cały czas wyczuwając twój bok, prześlizgujący się nad moimi rękami.
– Przestań! – powiedziałaś, śmiejąc się i klaszcząc. – To łaskocze.
Przez cały czas twój ojciec spacerował wokoło laguny, przesuwając się jak cień po zegarze słonecznym.
Gdy przeniosłaś się na trochę głębszą wodę, musiałaś nagle na coś nadepnąć. Mógł to być węgorz albo cienka, pęcherzykowata część morskiego glonu, ale ty płakałaś bardzo głośno, zdziwiona i wystraszona. Popłynąłem i złapałem cię – różnica pomiędzy nami jeszcze się zmniejszyła, woda czyniła cię lekką jak piórko. Wróciliśmy na mieliznę, a ja kołysałem cię w ramionach przez długi czas. Gdy czułem twój ciężar na moich rękach, zrozumiałem, dlaczego tak się kiedyś przestraszyłem, widząc sok z granatu na twoich ustach; nie byłaś niezniszczalna. Odważna Miranda nie była odporna na ukąszenia żmij czy na rybie ości. Mogłabyś umrzeć tak jak moja matka. Zostawić mnie.
Szedłem, trzymając cię i rozpryskując wodę, a twoje zimne, mokre ciało przesuwało się po moich równie wilgotnych rękach. Spojrzałem na plażę. Prospero nie zerwał się z miejsca, gdy usłyszał twój przeraźliwy płacz. Stał i przypatrywał się bacznie. Jego wzrok, utkwiony we mnie, przyprawiał mnie o dreszcze. Postawiłem cię na ziemi.
– Jestem zmęczona i głodna – zwróciłaś się do mnie. – Chodźmy znaleźć coś do jedzenia.
Przytaknąłem, kiwnąwszy głową, i podążyłem za tobą w kierunku plaży.
Dopiero gdy położyłem się, żeby usnąć, uświadomiłem sobie, że w chwili największego strachu zawołałaś nie „Ojcze”, lecz „Kaliban”.
SEKRETY
Wkrótce po tym, jak nauczyłem cię pływać, Prospero podarował mi prezent. Podobnie jak to było ze słowami, dawał mi coś, a jednocześnie mnie czegoś pozbawiał.
Zrobił dla mnie pantalony.
Byłem w siódmym niebie. Dostrzegłem już różnicę między wami a mną i choć nie potrafiłem opowiedzieć o moich pragnieniach, to naprawdę chciałem być do was podobny. Ubranie było jedną z tych rzeczy, o których marzyłem – a co najmniej taką, która mnie fascynowała. Kilka razy przywdziewałem po cichu starą suknię Prospera albo jego koszulę, ale tak naprawdę czułem się w nich nieswojo: coś mnie gryzło i oplątywało. Raz, gdy zobaczył mnie przebranego za ludzką istotę, wybuchnął śmiechem i zabrał mi ten zdobyty bez jego wiedzy wytworny strój.
Ale widocznie zmienił zdanie. Od środka rozpierała mnie duma. Awansowałem! Włożyłem swoje pantalony nie bez problemu – za pierwszym razem założyłem je odwrotnie – i wykonałem w nich tryumfalny taniec radości. Chichotaliście i klaskaliście na mój widok, a ja podskakiwałem coraz żwawiej. Nawet Prospero uśmiechał się szeroko, widząc jak brykam.
– Mam dla ciebie coś jeszcze – odezwał się. – Tutaj, mały dzikusie. – Sięgnął pod pelerynę, wyjął siekierkę i podał ją uchwytem w moją stronę.
Ostrze leżało na dnie waszej łodzi, kiedy płynęliście, niesieni przez fale oceanu. Było stare, zniszczone i pokryte rdzą, a teraz lśniło jak nowe. Twój ojciec wyczyścił je i naostrzył na skale, po czym dopasował uchwyt z najtwardszego drewna i umocnił sznurem.
– Co to? – spytałem. – Po co?
– Po to, byś mógł narąbać drewna na ognisko, wyprawić skórę lub wypatroszyć jakąś zwierzynę, a może nawet po to, byś mógł się obronić przed potworem, dzikusku.
Na jego twarzy ponownie zagościł uśmiech, wąski i promienny jak srebrny księżyc.
Spojrzałem w dół, na moje nowe pantalony, po czym na piękny, ciężki przedmiot leżący w mojej dłoni. Przez moment czułem się zakłopotany; łzy stanęły mi w oczach, tak że widziałem jedynie czarnoszare smugi w miejscu, w którym siedział Prospero.
– Dziękuję – wydusiłem z siebie. – Dziękuję, Prospero.
Machnął ręką, jakby skrępowany.
– Tylko uważaj, gdy będziesz jej używał; inaczej zabiorę ją z powrotem.
Nie dalej niż dwa tygodnie później Prospero zabrał mnie na spacer do lasu. Ty także byłaś z nami, ale to ja byłem mu potrzebny, bo chciał zasięgnąć mojej porady. Tak mi powiedział. Gdy szliśmy, drzewa zdawały się schodzić mi z drogi.
– Muszę zbudować nowy dom – powiedział. – Daleko od plaży. Dom, w którym Miranda będzie bezpieczna, gdzie nie będzie jej zagrażał ani sztorm, ani zwierzęta.
Osłupiałem ze zdziwienia. Jedyne zwierzęta tej wyspy, na tyle duże, by mogły komukolwiek zrobić krzywdę, nigdy nie wychodziły z głębi lasu. Ale twój ojciec wciąż miał nade mną wielką przewagę; to tak, jak gdybym ja stanął nad grupką młodych żółwi, grzebiących się w ziemi. Nie ośmieliłbym się spierać z twoim ojcem.
– Znasz tę wyspę lepiej ode mnie – stwierdził. – Zostawiam więc to, w którym miejscu powinien stanąć dom, twojej decyzji. Chciałbym jednak, byśmy zbudowali go gdzieś na tyle wysoko, bym mógł z niego widzieć ocean.
Cieszył mnie ten dodatkowy dar, jakim było złożenie na mnie odpowiedzialności, ale gdy wspinaliśmy się do góry, tak mocno zastanawiałem się nad odpowiednim miejscem, że głowa zaczęła mi pękać. Chmury tego dnia wisiały nisko nad ziemią, powietrze było wilgotne, a cała wyspa pogrążyła się w ciszy. Tylko moje myśli były głośne. Które miejsce będzie najlepsze? Co się stanie, jeśli moja decyzja okaże się chybiona? Wtedy twój ojciec mógłby już nigdy więcej nie powierzyć mi odpowiedzialnego zadania.
Mój umysł był tak zaprzątnięty zatwierdzaniem i odrzucaniem rodzących się w nim pomysłów, iż w ogóle nie zwracałem uwagi, dokąd was prowadzę. Prospero cały czas mówił, spekulując na temat rodzaju domu: jak miałby być zbudowany, w jaki sposób ustawiony, by z frontu było najwięcej światła i innych podobnych rzeczy. Ja zaś byłem tak rozentuzjazmowany i pogrążony w rozważaniach, iż nie zdawałem sobie sprawy z błędu, który właśnie popełniałem. Nieświadomie prowadziłem was w górę, szlakiem starego jelenia, którym tak wiele podążałem do kolczastego żywopłotu oplatającego i strzegącego dojścia do mojej tajemniczej doliny. Byłem tak pochłonięty sobą, że dopiero gdy twój ojciec zamilkł i uniósł wysoko głowę, tak jakby usłyszał jakiś odległy dźwięk, zorientowałem się, gdzie jesteśmy. Rozejrzałem się dokoła i przeszedł mnie dreszcz. Tylko nie tu! Mój jedyny sekret, moja jedyna własność! Ale odezwał się we mnie także inny głos, spokojny: „Oczywiście, oczywiście. To wspaniałe miejsce”.
– Co to za miejsce? – zapytał Prospero. – Jakoś tu dziwnie.
– Nic – rzuciłem. – Nic tu nie ma. Pójść dalej do dobrego miejsca.
Twój ojciec zawahał się, tak jakby w jego głowie odezwał się ten sam głos co w mojej. Wystraszony, nie wiedząc dlaczego, pociągnąłem go za rękaw.
– Nie dobre, to miejsce. Pójść dalej. Znaleźć lepsze, lepsze na dom.
Zaintrygował go mój nagły sprzeciw, ale po chwili wzruszył ramionami i pozwolił mi poprowadzić się dalej.
Kamień spadł mi z serca; szczęśliwy więc, że udało mi się oszukać zły los, prowadziłem was szybko w dół, idąc obok miejsca, w którym pochowana była locha, i znowu do góry ku innym wzgórzom.
– Tu lepiej – powiedziałem. Okazało się, że miejsce, które wybrałem przypadkowo, chcąc odciągnąć was jak najdalej od tajemniczej doliny i otaczających ją kolczastych krzewów, jest nawet odpowiednie. – Patrz! – wykrzyknąłem, wskazując palcem. – Tam widać ocean. A tu woda wypływa z ziemi.
To naprawdę było dobre miejsce. Prospero, mimo iż na początku trochę się ociągał i zastanawiał, patrząc mi w oczy, po chwili się ze mną zgodził. Naturalne zagięcie południowej strony stoku nie pozwalało wiatrom przedostać się z zatoki, a strumyk kryształowej wody miał swoje źródło nie dalej jak sto kroków w dół. W jednej ze szczelin zbocza rósł olbrzymi figowiec, którego gałęzie i liście mogły dostarczać nie tylko owoców, ale także cienia. Mogły też chronić przed deszczem.
Prospero gładził się po brodzie, przypatrując się okolicy. Ty zbiegłaś w dół do źródełka i klęcząc, zagarniałaś dłońmi wodę do ust.
– Tu jest dobrze, ojcze! – krzyknęłaś.
– Myślę, że masz rację, dzikusku – rzekł do mnie twój ojciec. – Zbudujemy go tutaj.
Byłem szczęśliwy, ale pamiętając wciąż tę chwilę grozy, przeżytą w pobliżu kolczastego żywopłotu, tym razem nie zatańczyłem z radości.
Gdybym tylko potrafił, Mirando. Gdybym mógł wtedy czytać i rozumieć tajemne księgi twojego ojca, być może odkryłbym jakieś zaklęcie, by zaczarować i zatrzymać czas... na te dni, na te kilka miesięcy, a może na ten krótki rok, który był najszczęśliwszym, jaki przeżyłem. Jak bardzo brakuje mi okna na przeszłość, które mógłbym otworzyć i ostrzec samego siebie, z czasów młodości. Krzyczałbym wtedy: Zatrzymaj się! Nie idź dalej!
Jednak gdy dłużej się nad tym zastanawiam, to myślę, że należałoby chyba otworzyć takie okno wcześniej; zanim znaleźliśmy miejsce na wasz nowy dom, Prospero zdążył zasiać we mnie nasiona zepsucia, a ja nie zdawałem sobie wówczas sprawy, co z nich może wykiełkować. Lepiej byłoby więc znaleźć młodego Bezimiennego, siedzącego gdzieś na skale i to jemu właśnie przekazać ostrzeżenie. Poradziłbym mu, aby uciekał... albo wręcz, by zabił was tej nocy, kiedy po raz pierwszy spaliście na mojej wyspie. Gdybym nawet pochował was w tej haniebnej dziurze obok lochy, nie wierzę, by kara, jaka mogła mnie za to spotkać po śmierci, była gorsza niż moje zrujnowane obecne życie.
Ale nie miałem o tym pojęcia, jak i o wszystkim innym. Byłem małą kukiełką, przebraną w ludzkie odzienie, ale stanowczo nie będącą człowiekiem, która tańczyła, by rozbawiać tajemniczego starca i jego zepsute dziecko. Byłem marionetką, potrzebną dopóki była zabawna i dopóki pracowała. Do tego bowiem zmierzały myśli twojego ojca. Przypuszczam, że ocenił moją siłę, biorąc pod uwagę młode kości, po czym chciał się przekonać, ile naprawdę mogę z siebie dać. Jak muł smagany batem, poruszający się cały dzień po ulicach, a o zmierzchu wdzięczny za garść owsa, tak ja zachęcany byłem do pracy przez małe dowody życzliwości, które mi okazywał. Okrutny intrygant – twój ojciec.
Jednak, co może wydawać się dziwne, nawet teraz wierzę, że nie był tak całkiem świadomy tego, co mi czynił... bowiem jakaś część mnie wciąż go kocha. Myślisz, że żartuję! Jakaś część mnie cały czas kocha ten kamień, na którym moje życie potknęło się i legło w gruzach. Groza, zdumienie, radość z poświęcanej mi uwagi; ich ślad nie zatarł się w mojej pamięci. Gdybym zastał go żywego w Mediolanie, szlochałbym, zanimbym go zabił, i to wcale nie z wściekłości. Tak samo będę płakał dziś, nim ta noc dobiegnie końca, Mirando.
To ja byłem przeznaczony do pracy. Nie, on nie był taki głupi, by to tak nazywać; z początku nawet ze mną pracował, ucząc mnie sztuki budowania płotów, ścian. Wszystko to wydawało mi się jeszcze jedną porcją czarów – w owym czasie wasz świat był dla mnie tak obcy i dziwny, że nie potrafiłem dostrzec różnicy pomiędzy urokiem słów, magią tańczących figurek a sztuką stawiania konstrukcji utrzymujących strzechę.
Pracowałem gorliwie, pragnąc pokazać, że dary, które ofiarował mi twój ojciec, nie marnują się. Od świtu do zmierzchu, kiedy to niebo pokrywało się purpurą, rąbałem na kawałki powalone wcześniej drzewa, odmierzając ich długość za pomocą liany z supłami, danej mi przez twojego ojca. Mimo że ogromne ciężary przygniatały mnie do ziemi, gdy dźwigałem je na górę, nie powiedziałem słowa.
Nawet koncepcja domu wydawała mi się jak z bajki. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem jego rysunek na ziemi, ujrzałem ściany dzielące go na części jak muszle łodzika, byłem zachwycony. Któż inny, jak nie Prospero, mógłby wymyślić dom nie z jedną izbą, a z wieloma? Potwierdzało to wielkość jego umysłu.
Na początku zbudowaliśmy płot. Zastanawiam się, dlaczego twój ojciec ogrodził teren, na którym miał stanąć dom, jeszcze zanim zaczął tam cokolwiek kopać. Może z powodu jakiegoś mglistego, niepokojącego wspomnienia przekupionych strażników, którzy przyszli po niego pewnej nocy? Może z jakiegoś nieokreślonego lęku, który nawiedza człowieka, kiedy ten jest sam w tak obcym miejscu? W każdym razie zbudowaliśmy płot, wysoki i mocny, z basztami tak ostro zakończonymi jak moja stara włócznia na ryby.
Później rozpoczęliśmy budowę domu, stawiając wielkie prostokątne belki wokół paleniska i komina – jedną na drugą! Po tygodnia, gdy Prospero zorientował się, że lekcje stolarki nie poszły w las, obserwował mnie już rzadziej i jak dawniej włóczył się po wyspie swoimi ścieżkami. Często zabierał ciebie ze sobą, opowiadając ci dalej o historii i filozofii, czego i ja mogłem wcześniej słuchać, aż do czasu, gdy znalazł mi to, widocznie o wiele ważniejsze, zajęcie.
Dalej jednak czułem się jak w rodzinie. Czasami Prospero siadał w pobliżu i strugał z drewna kamiennym dłutem jakąś małą, drobną rzecz, jak na przykład zawias do drzwi, albo też wyplatał siatki na okna z cienkich liści palm, rosnących na plaży. Ty także mi pomagałaś, podtrzymując pal, bym mógł zakleić gliną szpary wokoło niego lub przytrzymywałaś deskę, ułatwiając mi jej równe przycięcie. Zdarzało się też, mimo mojego sprzeciwu – nie chciałem być posądzony o lenistwo – że nosiłaś pocięte kawałki drewna, z miejsca, w którym je rąbałem, aż na samą górę. Ty także rosłaś, Mirando. Nie mogłem nie zauważać, jak twoje nogi wydłużały się; pozostać obojętnym na zaokrąglające się kształty twojego opalonego ciała. Prospero rzadko się odzywał, ale gdy jego ręce z wdziękiem poruszały się nad wykonywanym zadaniem, przypominając ptaki wijące swe gniazdo, jego oczy obserwowały nas bacznie przez cały czas.
Okrągły rok pracowałem przy budowie domu, stawiając i łącząc wszystkie belki własnymi rękami. A gdy czasem spojrzałem na rozrysowany przez Prospera na piasku plan domu, który z dnia na dzień urzeczywistniał się, czułem, że ja sam także rosnę i staję się kimś innym. Przeistaczam się w mężczyznę – myślałem sobie. Staję się synem – czasem ośmielałem się marzyć.
Tej nocy, której położyliśmy ostatnią wiązkę słomy na dachu, odbyła się uroczystość. Dwanaście pełni księżyca minęło, a trzynasta wkrótce miała nadejść, od dnia, w którym wyprowadziłem was z mojej tajemniczej doliny. Dom był skończony. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, o ile za duży, jak na nasze potrzeby, był ów dom, i o ile szybciej można było go zbudować, gdyby Prospero przez cały czas mi pomagał. Wiedziałem jedynie, że zrobiłem coś, z czego mogę być dumny i z czego twój ojciec też jest zadowolony.
Jak gdyby po to, by odkupić niewykonanie swojego obowiązku – o którym wówczas nie miałem pojęcia – twój ojciec złapał i zabił świnię. Myślałem, że może jest to jedno z prosiąt zamordowanej lochy, więc gdy przywlókł ją do domu, ogarnęła mnie panika. Uspokoiły mnie jednak wysokie, mocne i wzniesione przez nas ściany domu oraz nadzwyczajny humor twojego ojca. Pomogłem mu więc wykopać dół, do którego wrzuciliśmy rozżarzone węgle z naszego paleniska, po czym owinęliśmy razem padlinę w liście i tak przykrytą, włożyliśmy do dziury.
– Podejdź tu, Kalibanie – rzekł wtedy Prospero. – I ty także, Mirando.
Rzadko używał mojego imienia, przez moment poczułem więc powracający strach. Może w jakiś sposób odgadł, co stało się z matką wędzącego się w dole zwierzęcia? Czy zostanę ukarany za tę zbrodnię, która tak długo i niewytłumaczalnie zatruwała moje myśli?
Okazało się jednak, że wyczarował skądś zakorkowaną butelkę z blaszanym kapslem. Było to coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem, mimo że węszyłem z ciekawości pośród wszystkich jego rzeczy pochodzących z cywilizowanego świata, korzystając z każdej nadarzającej się ku temu okazji.
– Jest z Portugalii – wyjaśnił. – Trzymałem ją schowaną na taką właśnie okazję. Dziś należy uczcić nasz nowy dom.
Z taką samą zręcznością Prospero wyczarował pucharki. Wlał odrobinkę płynu do twojego, a nasze napełnił aż po same brzegi.
– Pij, mały dzikusie. Zbudowaliśmy prawdziwy dom w miejscu, w którym nigdy niczego takiego nie było.
Byłem zadowolony i zaszczycony, ale czułem się też nieco zażenowany. Czy miejsce, w którym żyłem z matką, nie było domem? Czy może było zbyt biedne, by zasługiwać na miano ludzkiej osady? I czy ja byłem zwierzęciem dlatego, że nigdy nie wpadłbym na pomysł wybudowania tak wspaniałego domu, gdyby nie Prospero?
Niemniej jednak uniosłem puchar i pozwoliłem krwistoczerwonej substancji przepłynąć przez gardło. Zakrztusiłem się tak potężnie, że wykaszlałem wszystko z powrotem, obawiając się wyplucia także wątroby i płuc. Spodziewałem się słodyczy w tej cennej nagrodzie, która w rzeczywistości była kwaśna i cierpka.
Twój ojciec wybuchnął śmiechem. To samo zrobiłaś ty, gdy zorientowałaś się, że jednak nie umieram.
– Nie pij tego tak łapczywie, jakby to była źródlana woda. To jest kosztowny napój, a ty nie jesteś przyzwyczajony do wyszukanych rzeczy. Pij małymi łykami. O tak – powiedział i podniósł puchar do ust.
Ty także wypiłaś trochę, Mirando, po czym spojrzałaś zmieszana na Prospera.
– Przecież to czyste wino! – zaprotestowałaś.
Serce mi zamarło, że nie odsunęłaś od siebie czegoś tak mocno uderzającego do głowy! Piłaś wino od maleńkości.
– To jest starsze, lepsze i mamy go dużo – odpowiedział na twój zarzut Prospero. – I nie będziemy dolewać do niego wody. Nie dzisiejszej nocy.
I rzeczywiście wypiliśmy go dużo, ale minęło sporo czasu, zanim przestałem się krzywić za każdym razem, kiedy je przełykałem. Nie miałem pojęcia, dlaczego ludzie powinni pić takie rzeczy, ale nie chciałem przynieść ci wstydu; poza tym był to dar od twojego ojca, i to rzadki dar, którym należało się rozkoszować.
Mówiłem ci już, że moja matka śpiewała mi czasem, nuciła niewyraźnie piosenki, których nie byłem w stanie ani zrozumieć, ani zlekceważyć. Tamtej nocy wino uderzyło mi do głowy; czułem, jak strzępy tych melodii przepływały przez moje uszy, tak jakby ona wróciła i stanęła tuż za moimi plecami. Wydaje się, że takie odczucie powinno być przerażające, ale nie było. Noc stawała się dziwnie ciepła i bardzo przyjazna. Słyszałem głos mojej matki pośród szumu wiatru pod strzechą i zniekształconych odgłosów waszej rozmowy.
Wypiłem jeszcze więcej. W końcu opróżniliśmy całą butelkę do dna, zjedliśmy pieczonego wieprza, obłożonego liśćmi i podduszonego w wykopanej przez nas dziurze. Przyłożyłem sobie do głowy osmolone uszy naszej ofiary i goniłem cię po całymi wzgórzu; oboje piszczeliśmy i chichotaliśmy. Później, nieprzytomny ze zmęczenia, patrzyłem w jasno nakrapiane niebo, obracające się dokładnie nad miejscem, w którym siedziałem, tak jakby każda gwiazda nachylała się, by mnie zobaczyć... małego dzikusa, który zbudował dom, który mieszka z prawdziwymi ludźmi, który ma swoje imię!
Wstałem i niepewnym krokiem podążyłem za tobą i twoim ojcem na dół, w kierunku plaży. Prospero trzymał w ręku płonącą żagiew, która migotała przede mną jak świetlik. Las szumiał głośno, a piosenki mojej matki dźwięczały cichutko w mych uszach. Dotarliśmy do brzegu i zatrzymaliśmy się, by popatrzeć na księżycową pianę wcinającą się w piasek. Czułem, że wypełnia mnie coś mocnego, coś tak odwiecznego jak przypływy, coś, co stanowi nieodzowną część mnie. Słyszałem nucenie mojej matki, ale równocześnie dźwięk mojego własnego imienia, które mi nadano i które teraz oznaczało... mnie.
– Ka-li-ban! – zanuciłem.
Odwróciłaś się i spojrzałaś na mnie, Mirando. Twoje oczy zrobiły się wielkie ze zdziwienia i rozbawienia, ale nie uśmiechnęłaś się. Twój ojciec także zachował kamienną twarz, stojąc z rękami skrzyżowanymi na piersiach, kiedy zrobiłem kilka kroków w przód, za uciekającą falą.
– Ban! Ban! Kali-kali-ban! – podniosłem głos. Spojrzałem w górę na niebo, by odnaleźć księżyc, który był moim jedynym towarzyszem po śmierci matki, ale nie mogłem go dostrzec. Śpiewałem dalej, dopasowując słowa do melodii, która mogła być melodią mojej matki albo taką, która wpadła do mojej pijanej głowy całkiem innymi drzwiami.
Ban! Ban! Kaliban!
Kali-Kali-Ban!
Śpiewałem coraz głośniej i głośniej, obracając się dokoła swej osi, aż w końcu zakręciło mi się w głowie i runąłem do wody. Śmiejąc się, wyciągnęliście mnie z wody i pomogliście doczołgać się do plaży. Wciąż wszystko wirowało mi w głowie i nie mogłem sobie przypomnieć, dlaczego w ogóle zacząłem śpiewać.
Usiedliśmy na piasku, ty i ja; twój ojciec pozostał na brzegu. Trzęsąc się z zimna, przytuliłem się bokiem do ciebie, po czym cała zawartość mojego żołądka gwałtownie przedostała się do gardła i pokonując zęby wytryskiwała na zewnątrz. Napad nie trwał długo. Kiedy skończyłem, przykryłaś wymiociny piaskiem i poszłaś na brzeg, nabrać w dłonie morskiej wody, którą po chwili przemyłaś mi twarz. Twój ojciec obserwował nas; w ciemności nie mogłem dostrzec wyrazu jego oblicza.
Kiedy zrobiło mi się trochę lepiej, Prospero powiedział:
– Patrz!
Wyrwał z ziemi wsadzoną tam żagiew i zakreślił nią na czarnym niebie ogniste koło. Gdy zatrzymał ją w powietrzu, płonąca figura pozostała. Narysował też inne kształty, kontury zwierząt, ptaków i ryb, kreślił też znaki, które nie przypominały jednak tych, które widziałem w jego księgach. Sprawił, że wiszące ognie zaczęły przybierać różne kolory: na początku czerwony, później kapiący na ziemię srebrny, a na końcu niebieski, pulsujący jak melodia świerszcza, tym razem wykonywana przez światło. Patrzyliśmy. Z radości klaskałaś w dłonie.
Po chwili Prospero pomachał swoimi długimi palcami i ogniste obrazki zniknęły w falach. Para zasyczała i wzbiła się do góry, zakrywając go na moment. Gdy opadła, stał nad nami jak czarne niebo, na którym nie ma gwiazd.
Niewiele pamiętam z drogi powrotnej na wzgórze. Szum lasu wydawał się przytłumiony, a pochodnia, niesiona przez Prospera, wydawała się znacznie bardziej oddalona niż podczas drogi na plażę, tak jakby paliła się na końcu głębokiego tunelu.
Kiedy dotarliśmy do nowego domu, twój ojciec powiedział:
– Jesteś chory. Prześpij się przy ogniu. Umyć możesz się jutro.
Skuliłem się obok paleniska. Na moment ogarnął mnie smutek, że ty i on odeszliście do drugiej izby, ale ciepło żarzących się węgli uśpiło mnie szybko.
Kiedy przypomnę sobie następny rok czy nawet dwa, to widzę świat, który staje się coraz bardziej twardy, tak jak błoto w promieniach słońca. I chociaż moje wczesne dzieciństwo wydawało się puste w porównaniu ze światem nowości, które wnieśliście wy, nowi przybysze, teraz widzę, że było ono jak fluid, wciąż zmieniająca się rzecz, z kilkoma stałymi prawdami – oddechem mojej matki, jej suchym, słonym zapachem, czarnymi, glinianymi ścianami naszej chaty – które nadawały mu kształt. Każdego dnia budziłem się z myślą, co spotka mnie tego ranka. Każdej nocy, gdy matka mamrotała i chrapała w pobliżu, rozmarzony zastanawiałem się, co przyniesie mi następny dzień.
Po tym jak nowy dom został ukończony, silnie promieniująca wola twojego ojca zaczęła scalać moje, dawniej luźne, dni. Trzeba było nosić wodę ze strumienia potrzebną do picia, mycia, gotowania, a przede wszystkim do dziwnych eksperymentów twojego ojca. Potrzebne było również drewno: w paleniskach z frontu domu, w głównej izbie i pomieszczeniu, gdzie pracował twój ojciec, tam nigdy nie mogło go zabraknąć. Siekierka, którą otrzymałem wiele miesięcy wcześniej, była od tamtego czasu ostrzona tyle razy, że zabrakłoby palców moich rąk i nóg, by je zliczyć.
Na początku Prospero prosząc mnie, bym robił te rzeczy, traktował to jako przysługę, która pozwalała mu spędzać więcej czasu na zbieraniu liści i nasion, a także na uczeniu cię katechizmu. Ale gdy upływający czas i wciąż powtarzająca się sytuacja sprawiły, że czynności te straciły charakter czegoś nadzwyczajnego, stając się po prostu zajęciami rutynowymi, Prospero zaczął krytykować najmniejszy mój błąd czy niedopatrzenie.
Byłem oszołomiony cudami twojego ojca, które znalazły się w jego nowym domu – zamku w sercu puszczy. Zabrał ze sobą z Mediolanu niesamowitą liczbę różnych rzeczy – przypuszczam, że należałoby za to podziękować Gonzalowi, temu, który wciąż szarpie się za grzywkę – ponieważ ukrył je w bezpiecznym miejscu. Pozwalał mi czasem w nagrodę rzucić okiem na swoje księgi czy też dotknąć kawałka strojnego ubioru, co jednak zdarzało się niezmiernie rzadko. To oczywiście sprawiło, że jeszcze bardziej pożądałem jego sekretów i byłem jeszcze bardziej niezadowolony ze swojej pozycji, alej nawet przez myśl mi nie przeszło, iż mógłbym nauczyć się czegoś bez tych wszystkich jego darów, Przyglądałem się kątem oka skarbom twego ojca jak ptak wpatrujący się łakomie w zdobycz innego, większego – stojąc obok, patrzyłem chciwie na te których mu zazdrościłem, by móc je lepiej skopiować. To, co naprawdę było zadziwiające, à propos tej butelki portugalskiego wina, to nie fakt, że twój ojciec w ogóle ją miał, ale to, iż ja nie domyślałem się nawet jej istnienia.
Więc gdy gruby płot, otaczający teren wokół domu, sprawił, iż Prospero poczuł się pewniej, przywrócił on dawny wygląd swoim drogocennym przedmiotom i ozdobił nimi nową siedzibę. Księgi! Nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób załadował tak olbrzymią ich liczbę na waszą niewielką łódź; w każdym razie to ja musiałem dźwigać te ciężary na górę. Nigdy więcej nie zobaczyłem ich już tak wiele jak wtedy, gdyż Prospero natychmiast schował je do swojej „komnaty”, jak zwykł nazywać izbę, na której drzwiach wisiała ciężka, żelazna, kłódka. Przeniosłem także niezliczoną liczbę bardzo dziwnych rzeczy: skrzynię pełną kryształowych naczyń rozmaitej wielkości – co ja wtedy wiedziałem o szkle? – i drugą, pełną różnego rodzaju narzędzi do cięcia i piłowania; słoiki pełne przedziwnych płynów, mętnych i klarownych, których większość zdążyła wyparować jeszcze przed dotarciem na wyspę; a nawet ludzką czaszkę. Prospero musiał uświadomić mi, co to jest, gdyż wcześniej widziałem jedynie kości zwierząt. Powiedział mi, że jest to „autentyczna orficka czaszka”, cokolwiek to mogło znaczyć, i zażartował, iż śpiewa mu czasem w nocy.
Co jeszcze przeniósł Prospero do nowego domu w swoich przepastnych kieszeniach, tego nie wiem. Ale tak jak pewny jestem bicia własnego serca i tego, że oddycham, tak samo przekonany jestem, że nie zdecydowałby się powierzyć losu swoich najcenniejszych rzeczy moim chętnym, choć czasem i niezdarnym rękom. W ostatnich miesiącach budowy, kiedy już sam musiałem zajmować się stolarką, twój ojciec wyrzeźbił sobie pewną rzecz – laskę, pomyślałem sobie, dziwacznie przystrojoną we wstążki, piórka i błyszczące szkiełka. Nosił ją ze sobą – nie pozwolił mi jej nawet dotknąć – a gdy wszyscy byliśmy w domu, stawał w otwartych drzwiach i przez parę chwil wymachiwał ową laską w tę i z powrotem, mrucząc przy tym coś pod nosem i patrząc błędnym wzrokiem przed siebie. Po czym zamykał za sobą drzwi i nie wychodził ze swojej komnaty przez cały dzień.
Dawał mi kilka zadań do wykonania; byłem mu posłuszny, aż do tego pamiętnego popołudnia, kiedy to towarzyszyłaś mi bez wiedzy twojego ojca. Po skończonej pracy poprowadziłem cię w dół wzgórza, by pokazać ci gniazdo siewki, które dopiero co znalazłem. Robiąc otwór w skorupce jajka, wypiliśmy razem jego zimną i słoną zawartość. Powiedziałem ci wtedy, moim wciąż niepoprawnym językiem, iż jestem zadowolony i szczęśliwy z tego, że jestem twoim przyjacielem.
Uśmiechnęłaś się, po czym wypełniłaś pustą skorupkę piaskiem, wsypując go przez tę samą dziurkę, którą zrobiliśmy.
Prospero wyrzucił mnie z domu. A raczej nigdy tak naprawdę nie pozwolił mi się do niego wprowadzić. Po pierwszej nocy, spędzonej na podłodze w pobliżu ognia, otrzymałem dla siebie małą izbę – mówiąc ściślej komórkę – w odległej, zachodniej stronie domu. Nie była mniejsza niż chata, w której się wychowałem, więc to nie jej wymiary sprawiały mi przykrość. Była daleko od miejsca, w którym spał twój ojciec i tak samo oddalona od ciebie, Mirando. To mnie bolało.
– Nie znasz zwyczajów naszego ludu – powiedział Prospero. Jego wzrok był tak zimny jak kamień spoczywający na dnie głębin oceanu, ale jego głos brzmiał całkiem rozsądnie. – Ona staje się panienką i potrzebuje być czasem sama. Tak samo jest w naszych domach w Mediolanie. A ja muszę mieć dla siebie wolną przestrzeń. Mam wiele spraw do przemyślenia. Miejsce, które przydzieliłem tobie, jest tylko twoje, możesz tam robić, co ci się żywnie podoba. Fetysze, symbole... Wznieś ołtarz do boga twojej matki, Setebosa, jeśli chcesz. Nie możesz mieć lepiej.
Pomyślałem sobie – nawet gorycz nie wypowiedzianej myśli, miała jednak coś z herezji – jak mogłeś dać mi jedno, oddzielne pomieszczenie w domu, który ja zbudowałem?
Uwielbiani przeze mnie moi nowi przyjaciele poprzez słowa zaczęli pokazywać swoje drugie oblicze.
Jednak nie odezwałem się; Setebos dla mnie nie znaczył nic – z tego, co wiem, dla mojej matki mógł znaczyć równie niewiele – cieszyłem się więc, że będę mógł przystroić swą izbę kolorowymi kamieniami i zrzuconymi przez węże skórami. Od czasu do czasu nawiedzała mnie dręcząca myśl, że kiedyś, wcale nie tak dawno temu, to ja byłem panem tej wyspy, a teraz moje królestwo ograniczało się do jednej małej komórki na tyłach domu Prospera.
Mała komórka... i tajemnicza dolina. Chodziłem czasem w to miejsce, miejsce, które pozostawało wciąż moim sekretem, pomimo zachłannej ciekawości twojego ojca. Gdyby mogło na zawsze tak pozostać!
Osy ukończyły swoje dzieło; popielate gniazdo, zrobione z czegoś, co przypominało pergamin, wisiało w konarach starej sosny jak łza wypływająca spod rzęsy. Zawieszone było tak nisko, że siedząc pod drzewem, mogłem obserwować poruszające się w tę i z powrotem owady, dla których owo gniazdo było całym światem. Gdy tak łaziły, wydawały z siebie brzęczący dźwięk, czasem uspokajający, a czasem wzbudzający grozę. Ponieważ mnie nie atakowały ani w inny sposób nie próbowały robić mi krzywdy, w ogóle przestałem je zauważać. Raz tylko poczułem się dziwnie, gdyż wydawało mi się, że słyszę jakiś głos na tle ich jednolitego buczenia, podobnie jak wtedy, gdy będąc pijany, słyszałem piosenkę mojej matki wśród szumu nocy.
Osy brzęczały, a ja rozmawiałem – zwracając się do nieba, może raczej do sosny albo do mojej matki. Szukałem słów, które mogłyby opisać moją tęsknotę, opłakiwałem rzeczy, które utraciłem; czasami nawet mówiłem do ciebie, Mirando, by wypowiedzieć głośno to, co pragnąłem ci przekazać, ale jakoś nigdy o to nie zadbałem. Rozumiesz, byłem zakochany, ale to uczucie nie zawsze było przyjemne. Twoja bliskość sprawiała, że czułem się szczęśliwy, ale także nieobyty i tępy. Wiele razy próbowałem zrobić coś, co wymagało odwagi czy też bystrości umysłu, ale najczęściej wychodziłem na głupca. Jednak tak często, jak siedząc pod sosną, wymawiałem słowa skierowane do ciebie i marzyłem, że usłyszę je kiedyś od ciebie, tak samo często łajałem siebie samego, dotkliwiej niż czynił to Prospero. Do mojej własnej piosenki, tej którą śpiewałem owej uroczystej nocy, dołożyłem bardzo zgryźliwy koniec.
Ban! Ban!
Kaliban! Lubi myśleć: jestem pan!
Śpiewałem i mamrotałem coś, patrząc w niebo. Sosna kiwała się nad moją głową, a wiatr szumiąc, hulał w gałęziach. Pracowite osy buczały cicho w swoim popielatym, pergaminowym domku.
O! Widzę, że patrzysz w kierunku drzwi komnaty, Mirando! Słyszę to, co i ty, ale muszę ci powiedzieć, że to tylko skrzypiące belki, a nie kroki twojego wybawcy. A jeśli się mylę, to tutaj jest moja ręka, tu, blisko twojego białego gardła. Wszystko dobrze zaplanowałem: mamy wystarczająco dużo czasu, abym zdążył zrobić to, co chcę. Wystarczająco dużo. Zbliżam się już do najważniejszego punktu, do kulminacji, którą była twoja straszliwa zdrada. Nie wątpię, że pragnęłabyś, żeby ktoś nam teraz przeszkodził, nawet za cenę swojego życia. Słuchaj więc!
To zdarzyło się któregoś z tych dni, kiedy to twój ojciec pracował nad kolejną ze swoich cudownych rzeczy i cały dom pełen był oparów. Od czasu do czasu wychodził nagle ze swojej komnaty, przesiąknięty cuchnącym dymem, i nakazywał mi przynieść to i owo – jakiś ciężki kamień czy warząchew pełną wody. W ciemnościach dostrzec mogłem szkarłatne płomyki rozpalonych na stole ogni.
Za trzecim czy czwartym razem, gdy tak gwałtownie wybiegł z komnaty, kazał mi pójść zerwać pęk liści z pewnego żółto kwitnącego drzewa, których na wyspie było zaledwie kilka.
– Wysłałbym Mirandę. Ma do tego lepszą rękę – mruczał – ale gdzieś sobie poszła. Biada tej, która nie pomaga swojemu ojcu, autorowi jej życia i wolności! Idź, mój dzikusie, i przynieś mi trochę liści.
Wymachując mocno rękami, tak że jego szerokie rękawy burzyły się podobnie jak kłęby dymu dokoła niego, zaszył się z powrotem w swojej komnacie, zatrzaskując za sobą drzwi. Cokolwiek tam robił, wyraźnie mu nie szło; od tygodni był w bardzo nieprzychylnym nastroju, który cały czas się pogarszał.
– Pośpiesz się! – krzyczał z komnaty. – Mikstura jest już prawie gotowa i wciąż muszę rozpalać w piecu!
Burcząc pod nosem – coraz mniej podobała mi się rola jego dobrego sługi – wyszedłem.
Mimo popołudniowej pory dzień wciąż był bardzo upalny. Ale jak to czasem bywa ze sprawą nie cierpiącą zwłoki, liście okazały się nieuchwytne. Chodziłem tam i z powrotem przez kwitnące gaje na wzgórzach otaczających nasz dom, ale nie znalazłem ani jednego drzewa o żółtym kwiatostanie. Nie minęła godzina, jak byłem już cały spocony, a przy tym i zmęczony, ale czułem, że lepiej nie wracać wcale, niż pojawić się z pustymi rękami. Pobiegłem więc szukać dalej, przedzierając się przez gęste runo leśne. Dotarłem do jednego ze strumyków wypływających gdzieś tam wysoko z gór i zatrzymałem się przy nim, by obmyć sobie twarz i napić się źródlanej wody. Następnie poszedłem w dół jego koryta. Wydawało mi się, że zaraz przy wodospadzie rosło kiedyś kilka drzew, których liści potrzebował Prospero. Droga okazała się jednak dłuższa niż przypuszczałem, wykorzystywałem więc wszystkie zacienione miejsca po drodze.
Ptaki głośno skrzeczały nad moją głową, a strumyk szumiał niewiele ciszej. Wilgotne powietrze i pot na mojej twarzy, uświadamiały mi, jak bardzo nie lubię jednak owych wyziewów w domu Prospera. Pomyślałem sobie, że gdy znajdę już liście i zaniosę je twojemu ojcu, wymyślę coś, by móc tutaj wrócić, odpocząć przez chwilę i rozkoszować się samotnością.
I kiedy nagle poczułem, że grunt pod moimi stopami gwałtownie się obniża, zwiastując zbliżający się wodospad, usłyszałem śpiew. Zatrzymałem się więc, by go posłuchać i mimo że znałem ten głos tak dobrze jak własny, to jego słodycz przyprawiała mnie o dreszcz zachwytu.
– Aaa – powiedziałem po chwili do siebie – Miranda, która także zapragnęła uciec swojemu ojcu, wybrała sobie to samo miejsce, które wybrałem ja. Zrobię jej niespodziankę, a później będziemy śmiać się z tego, jak wymknęliśmy się spod opieki Prospera.
Przesuwałem się wzdłuż brzegu, obmywanego przez wodę kamienia, przez cały czas przysłuchując się twojej radosnej piosence. Gdy zrobiłem cztery lub pięć tuzinów kroków od szczytu wodospadu, mogłem w końcu spojrzeć w dół, na jezioro, do którego lała się z góry woda. Tam, na brzegu, znajdowało się kilka drzew o złotych kwiatach i ostrych, ciemnozielonych liściach. Ale drzewa, mimo iż stanowiły obiekt moich poszukiwań, w tym momencie przestały cokolwiek dla mnie znaczyć.
Bezsilny, stałem i gapiłem się w dół, głos uwiązł mi w gardle i nie byłem w stanie wydać z siebie obmyślonego wcześniej okrzyku. Ty stałaś w jeziorze pod wodospadem, po kolana w wodzie, Mirando, byłaś naga i piękna, tak doskonała jak same niebiosa.
Widzę, że się wzdrygasz, że twoje usta szykują się do ataku, do obrzucenia mnie epitetami, ale jesteś niesprawiedliwa. Nie podglądałem cię, chciałem jedynie zrobić niespodziankę mojej przyjaciółce. Myśli, które wtedy przychodziły mi do głowy – tak jak teraz tobie; widzę nawet w świetle kandelabru, że się czerwienisz – te myśli były czyste i niewinne. Tak jak moje serce.
Czy możesz w to wątpić? Czy mogła istnieć na świecie jakaś inna, równie nieskazitelnie czysta i nie znająca rozpusty, rozumna istota jak ja? W ciągu mojego całego życia na wyspie nigdy nie widziałem ani kawałka nagiego kobiecego ciała. Jedyną kobietą, jaką znałem prócz ciebie, była moja zgarbiona, wysuszona matka, która nigdy się przede mną nie rozebrała. Zresztą wątpię, by w ciągu całego swojego pobytu na wyspie, chociaż raz zdjęła suknię.
Na dole stałaś ty, taka, jaką stworzył cię Bóg – nie, to nieprawda, przecież byłaś już prawie kobietą. W każdym razie byłaś taka, jaką chciała cię widzieć Natura. Natura spisała się wspaniale, gdy cię tworzyła, Mirando. Twoja nagość była jak płomień świecy w ciemnej komnacie. Niech wszystkie duchy mojej wyspy przeklną mnie, jeśli kłamię: nigdy bym nie odwrócił od ciebie wzroku, nawet gdybym wiedział, że od tego zależy moje życie. Byłaś taka piękna i to mi sprawiało ból.
Stałaś w strumieniu lśniącej, spadającej fali wodospadu, tyłem do mnie. Podciągałaś palcami ku górze swoje splątane włosy, podnosząc wysoko głowę. Na chwilę przestałaś śpiewać, by się napić. Zobaczyłem niewyobrażalnie doskonałą wolność; radość, którą dawał strumień zimnej wody, spływający po twoim ciele! Ten obraz pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Ktokolwiek stać będzie przy mnie na łożu śmierci, zobaczy jego odbicie w moich oczach.
Widząc boginie i sławne piękności w księgach twojego ojca, czułem, że coś mnie w nich pociąga – tak bardzo, że oglądałem te drzeworyty ukradkiem, tylko kiedy byłem sam, nie rozumiejąc ani wstydu, ani fascynacji, które odczuwałem jednocześnie. Ale tak jak tym wyrytym liniom, tworzącym chmurkę na pergaminowej kartce, daleko do niezmiennej wspaniałości prawdziwego nieba, tak i tym niewyraźnym figurom, które mnie interesowały, daleko do obrazu rzeczywistości, do twojego obrazu, Mirando.
Każdy twój kształt, od twoich długich pleców i łagodnie zaokrąglonych pośladków, do nóg tak zgrabnych, o rzeźbie mięśni jak u młodej sarny; subtelna geometria twojego kręgosłupa, twoich łopatek, poruszających się pod skórą, każdy cal ciebie, pokrytej bąbelkami wody, jakby w słonecznej zbroi... cały ten widok przenikał moje wnętrze i odmienił je na zawsze. Oddychałem tak szybko, że słyszałem już nie tylko monotonny szum wody, ale także moje głośne sapanie. Pragnąłem cię, pragnąłem bardziej niż czegokolwiek innego, ale nie potrafiłem sobie wyobrazić, jaką formę mogłoby.przyjąć posiadanie ciebie. To pożądanie było tak silne, że w zamęcie myśli przez moment stałem się, zgodnie z przewidywaniami twojego ojca, kanibalem: byłem tak niepohamowany w chęci zdobycia ciebie i twojej piękności, że prawie mogłem sobie wyobrazić, jak cię pożeram.
W chwili, gdy pogmatwane myśli, przemykające w mojej głowie, zaczęły układać się w pewien obraz, jakiś jasny kształt wynurzył się zza ściany wodospadu, okrążył jezioro i szybko skierował się ku pobliskiej polanie. To był jasnobłękitny ptak, chyba ten sam, który przyglądał mi się z gałęzi starej sosny w dniu, kiedy odkryłem moją dolinę. Jego ruchy, a może też jego upierzenie, zwróciły twoją uwagę. Opuściłaś ręce, pozwalając swoim włosom swobodnie opaść na ramiona i obróciłaś się, by obserwować jego lot.
Przestraszony, padłem na ziemię, zaraz przy samej przepaści; bałem się, że mogłabyś mnie zobaczyć. Dlaczego czułem się jak intruz, skoro jeszcze kilka lat wcześniej niewinnie kąpaliśmy się razem w oceanie, nadzy lub prawie nadzy, na to nie potrafiłem sobie wtedy odpowiedzieć. Mój głód podpowiadał mi jednak, że to musiało być coś innego. Leżałem na brzuchu, ale przez cały czas unosiłem głowę nad skałą, by móc na ciebie patrzeć.
Następne cuda! Twoje piersi były zaokrąglone, świeże jak dojrzały owoc, a brodawki wysunięte śmiało do przodu przypominały noski młodych królików. Pod twoim pięknym, złocistym brzuchem znajdowała się kępka takich samych brązowych włosów, jakie pokrywały zagłębienia pod twoimi ramionami... ale nie miałaś niczego w miejscu, gdzie łączyły się twoje nogi, co wydawało mi się żałosne i niepokojące. Długo też zastanawiałem się nad tym, czy może owa różnica w naszej budowie nie była jakimś znakiem rozpoznawczym dla mojego i twojego rodzaju.
Tak jakby przypominając mi o owej różnicy, moje ciało zesztywniało w miejscach, które dotykały ziemi. Znów poczułem głód, ale to nie był głód żołądka; rozchodził się raczej po całym moim ciele, tak samo silnie odczuwałem go w oczach, w drżących koniuszkach palców, jak i w innych częściach mojego ciała, ale najsilniej w pachwinie, którą to ocierałem się o moje pantalony, gdzie zrobiło mi się ciężko i ciepło.
Leżałem bezsilny, zrozpaczony, owładnięty niezrozumiałą pasją, z myślami, które biły się na oślep jak armie żołnierzy z zawiązanymi oczami, aż w końcu ty skończyłaś się kąpać. Ubrałaś się i odeszłaś, a ja wciąż leżałem na brzuchu jak człowiek uderzony piorunem.
Wróciłem do domu o zachodzie słońca. Tak bardzo byłem rozkojarzony, że całkiem zapomniałem o liściach dla Prospera. Twój ojciec wpadł w szał i wrzeszczał na mnie, wyzywając od głupców, niewdzięcznych zwierząt i innych takich; krzyczał, że zepsułem mu cały dzień pracy i że nie jestem wart czasu, który poświęcił na moją edukację. Przyjąłem to ze spuszczoną głową, choć jakaś część mnie protestowała przeciwko takim upokorzeniom. Ty, czując się zawstydzona tym, w jaki sposób twój ojciec odzywał się do mnie, albo po prostu nie mogąc znieść wywołanego przez niego zamieszania, schowałaś się w swojej izbie.
Za moje przewinienie otrzymałem karę spędzenia nocy poza domem i pozbawiono mnie kolacji. Ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Męczarnie, jakie przeżywałem, były o wiele bardziej skomplikowane i sięgały w głąb mojego wnętrza.
ROZBITE DRZEWO
W niezwykle dla mnie istotnej porze roku, która nastąpiła po owej niespodziance z kąpielą, nasze stosunki uległy dalszym zmianom – z mojego punktu widzenia, zmianom na gorsze.
Prosperowi już nawet nie chciało się udawać, że traktuje mnie jak człowieka. Mimo iż czasami mogłem jeszcze dostrzec jakieś przebłyski jego dobroci, to jednak coraz częściej spotykałem się z gniewem, na co dzień zaś z chłodną obojętnością. Dopóki wykonywałem jego rozkazy, mogłem spać w swojej małej komórce na końcu domu i uczestniczyć we wspólnych posiłkach. I mimo że wciąż jeszcze należałem do towarzystwa, twój ojciec rozmawiał prawie wyłącznie z tobą, ze swoją córką. Wiem, że tych z ludu, którzy wam służą, uznajecie za coś niewiele lepszego od krzesła czy stołu i wyjawiacie przy nich różne tajemnice tylko dlatego, iż według was nie są oni prawdziwymi ludźmi. Doświadczyłem równie okropnego traktowania i wiem, że jest to coś, co naprawdę zżera duszę. Nawet ty, może nieświadomie, zaczęłaś traktować mnie w podobny sposób, w jaki czynił to twój ojciec. Raz kazałaś mi pójść i przynieść twoje ręczne robótki. Kazałaś mi, a nie prosiłaś! Zrobiłem to, czego sobie życzyłaś, ale później pośród drzew z tyłu domu, tak by nikt nie mógł mnie usłyszeć, szlochałem tak długo, aż przestraszyłem się, że zachoruję.
Ty nie zdawałaś sobie sprawy z tego, co zrobiłaś; przeważnie odnosiłaś się do mnie jak do przyjaciela, co było dla mnie balsamem na ból, jaki zadawał mi twój ojciec. Ale twoja bliskość zarażała moją duszę innymi chorobami, na które nie znałem lekarstwa. Nie było już tej czystej miłości, którą cię darzyłem, a paradoksalnie byłem jeszcze zbyt niewinny, by móc nazwać to, co ją zmieniło. Śniłem o tobie takiej, jaką widziałem cię wtedy w jeziorze, przywoływałem wspomnienia innych spojrzeń, zatrzymanych ukradkiem na tobie, gdyż moje oczy były tak samo głodne ciebie jak moje serce.
Czasami razem spacerowaliśmy, często też rozmawialiśmy, ale moje obowiązki i twoja nauka, własne zajęcia – przede wszystkim szycie i naprawianie szat – sprawiały, że nie widywaliśmy się całymi dniami. Chodziłaś ubrana tak bogato, jak gdybyś znajdowała się na wspaniałym dworze Mediolanu. To, że w momencie skazania na wygnanie twój ojciec pertraktował w sprawie strojów z jednym niby-spiskowcem – Gonzalem, uświadomiło mi, jak dziwnym rzeczom cywilizowani ludzie nadają priorytet. W każdym razie, ty uznawałaś sporządzanie nowych ubiorów i naprawianie starych szat swojego ojca za zajęcie dla siebie odpowiednie. Ale cała ta garderoba, inspirowana ilustracjami z ksiąg twojego ojca, była, w oczach kogoś tak prostego jak ja, ekscentryczna i niestosowna. Nawet kiedy wybierałaś się do lasu, twój strój wydawał się odpowiedni raczej dla kogoś, kto mieszkał w wytwornym domu ze służbą. Prospero wybudował podobny dom – mimo iż służbę miał nieco uszczuploną – a ty starałaś się zepchnąć na bok prostotę i sielankowość wyspy, zastępując ją śmieszną i fałszywą wytwornością.
Mimo iż bardzo mnie to raziło, nie potrafiłem się z ciebie wyśmiewać. Wiedziałem, że robisz to przede wszystkim po to, by uszczęśliwić swojego; ojca, choć delikatność owych tkanin musiała sprawiać i tobie wyraźną przyjemność, skoro odnajdywałaś w szyciu spokój i ukojenie. Ale dla mnie świadomość tego, co znajduje się pod wszystkimi tymi szmatkami, była wielką torturą, jakiej wcześniej nie znałem. Twój widok za każdym razem przywodził mi na myśl naturalną, niczym nie osłoniętą sylwetkę; kołyszące się biodra i kształtne pośladki, które pomimo okrywającej je tkaniny przyprawiały mnie o zawrót głowy. Długa linia twojej szyi, delikatne wypukłości biustu w odcieniu miodu, wysuwające się zza stanika, to wszystko wydawało się zaproszeniem – ale do czego, na co, tego nie byłem w stanie zrozumieć.
Poza tym, co było raczej niemożliwe, pragnąłem, byś i ty zafascynowała się mną tak jak ja tobą – próbowałem nawet niezdarnie się modlić, naśladując jedną z wielu rzeczy, którą robiliście. Nie wyglądałem ani jak twój ojciec, ani jak ty, ani jak moja matka, po której odziedziczyłem jedynie ciemną karnację, podobnie jak ty swą bladą cerę po tym, który cię spłodził. Urosłem przez te pięć lat od czasu waszego przybycia i byłem tak samo wysoki jak teraz, choć raczej trochę węższy w klatce i w ramionach – być może to noszony przeze mnie ciężar samotności tak mnie wzmocnił. Nie wiedziałem, czy jestem ładny, czy może wstrętny, ale miałem nadzieję, że może sprawia ci przyjemność przypatrywanie się mojej osobie. Nie miałem pojęcia, co to jest piękność, ale czułem, że wolę oglądać ciebie niż cokolwiek innego pod słońcem.
Fascynacja tobą omal nie doprowadziła mnie do szaleństwa. Znosiłem dzielnie wszystkie przykrości ze strony twojego ojca, nie zważając na szturchnięcia i klapsy, które wymierzał mi swoją laską, a wszystko tylko po to, by być blisko ciebie. Nieważny był ból, ale to, że jestem przy tobie i nigdzie indziej.
I nadszedł dzień, podobny do wszystkich innych dni, z wyjątkiem jednego: Prospero zachorował. Nie wiem dlaczego, może od ciągłego wdychania tych wstrętnych oparów, a może po prostu czymś się zaraził. Praca, która wcześniej stanowiła dla niego największą radość, teraz była powodem jego zmartwień – myślę jednak, iż w końcu zrozumiał, że nie jest możliwe odkrycie magicznego środka, który pomógłby mu zemścić się na uzurpatorze czy nawet uciec z wyspy – może więc to rozpacz powaliła go z nóg. Cokolwiek było prawdą, ojciec twój położył się z powrotem do łoża, narzekając na bóle i obrzęki. Musieliśmy się nim zająć, przez cały ranek przynosząc mu takie lub inne lecznicze mikstury z jego stołu, wzniecając i gasząc ogień, aż do samego południa, kiedy to w końcu pogrążył się w głębokim śnie.
Słyszysz mnie! Chciałbym, by było to oczywiste, Mirando: o cokolwiek byś mnie oskarżała, wiedz, że to nie ja byłem tym, który wyciągnął cię wtedy z domu. Jeśli kochałaś swojego ojca tak wielką miłością, jak to utrzymywałaś, to dlaczego nie siedziałaś cierpliwie przy jego łożu jak grzeczna córeczka? Odpowiedź, jak sądzę, jest taka, że nie mogłaś znieść tyranii Prospera, podobnie jak ja, choć może miałaś ku temu nieco mniej powodów. Stwierdziłaś, że choroba nie jest aż tak poważna, jak traktuje ją twój ojciec, pragnęłaś więc zrobić sobie przerwę i odetchnąć świeżym powietrzem.
Jakże byłaś słaba, ty, która nie doświadczyłaś nawet ułamka moich cierpień. Kilka godzin rozkazów chorego ojca i już miałaś wszystkiego dość.
– Chodź ze mną, Kalibanie – powiedziałaś. – Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza i posiedzieć chwilę na słońcu. Boję się jednak, że po drodze mogę spotkać węże.
Ty, która biegałaś bosymi stopami po trawie! Czy nie mogłaś po prostu powiedzieć, że chcesz iść ze mną? A może naprawdę się bałaś? Czy też tak bardzo się zmieniłaś, że stałaś się niby taką damą, która musi zadzierać nosa nawet na odludziu, jakim jest dzika wyspa?
Ale te pytania zadaję sobie dopiero teraz. Wtedy, w tamtej chwili, drżałem z wrażenia, że może twoje myśli są podobne do moich. Chciałaś uciec na chwilę od twojego ojca i chciałaś to zrobić ze mną. Może zaczynałaś odczuwać to samo co ja! Bylibyśmy znowu partnerami i przyjaciółmi i nikt nie byłby samotny.
Gdy tak w pełnym słońcu schodziliśmy razem z góry, czułem, że mój bok dotyka twojego. Och, Mirando, kiedy ktoś jest zakochany, takie błahostki promieniują bogactwem odczuć! Przez moment moje najskrytsze marzenia zdawały się spełniać za sprawą twojej bliskości.
Podnóże góry porośnięte było drzewami; zanurzyliśmy się więc w zielonej gęstwinie, ale chwilami docierały do nas promienie słońca, słabe jak krople letniego deszczu. Gdy przyglądałem się cienkim jak igła, pieszczącym twoje włosy promykom, zauważyłem, że urosłaś, że jesteś już tak wysoka jak ja – a może nawet wyższa. Ja też urosłem, ale w inną stronę: moje ramię było prawie tak szerokie jak twoje dwie zgrabne nogi, a na moim ciele i twarzy pojawił się czarny, lekki zarost. Chciałem – o Mirando, co też człowiek czasem głupiego wymyśli! – zapuścić sobie taką długą i efektowną brodę jak twój ojciec. Był jedynym mężczyzną, którego znałem; zostałem skazany na naśladowanie niefortunnego wzoru, nawet teraz agonia mojego serca przemawia jego językiem.
I kiedy tak stałem, kontemplując bez zrozumienia różnice w naszej budowie, ty wzięłaś mnie za rękę. Za sprawą tego prostego gestu – nieważne były twoje intencje – skazałaś nas na coś najgorszego. Od tego momentu wszystko w naszym życiu zostało podporządkowane tej jednej godzinie, jednemu wydarzeniu. To, co miało nastąpić, było nieodwracalne, tak jakby był to głaz strącony ze szczytu góry.
Twoja zimna i przyjazna dłoń owinęła się wokół mojej. Byłem oszołomiony, gdyż nie dotknęłaś mnie nigdy, z wyjątkiem jakiegoś jednego wypadku sprzed wielu, wielu lat. Tak długo na to czekałem; czekałem jak głodujący żebrak pod portykiem wspaniałego domu, wspanialszego niż ten, który zbudowałem dla twojego ojca – bardziej okazałego niż jakikolwiek inny dom, zbudowany z tak niedelikatnych materiałów jak drewno i kamień – a ty nagle otworzyłaś mi drzwi. Tak mi się wydawało. Jak mogłem się tobie odwdzięczyć? Jak mogłem dać ci do zrozumienia, że wiele dla mnie znaczy twoja bliskość, dobroć, twoja olśniewająca uroda? Istniał tylko jeden dar godny ciebie.
– Mirando – powiedziałem z trudem, gdyż czułem, jak puchnie mi język. – Ja... Ja chciałbym ci coś pokazać.
Spojrzałaś na mnie, nie puszczając mojej ręki. W twoich oczach błysnęło zainteresowanie.
– Co chciałbyś, abym zobaczyła?
Nie mogłem powiedzieć nic więcej. Bałem się, że łomoczące serce może wyskoczyć z mojej piersi. Zacisnąłem palce na twojej dłoni tak kurczowo, jak złapany przez człowieka krab trzyma się ściany swej podwodnej kryjówki, po czym zaprowadziłem cię z powrotem na wzgórza.
Zatrzymałem się przy kolczastym żywopłocie. Wyrwałaś swą dłoń, z trudem łapiąc powietrze; ciągnąłem cię tak bezlitośnie szybko, że byłaś na mnie zła.
– Co to jest, Kalibanie? Czy po to przemierzyliśmy pół wyspy, bym mogła zobaczyć te krzaki? Nie są nawet ładne.
Mówiąc to, machnęłaś jedną ręką w tył i zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, zahaczyłaś o jedną z gałęzi. Cofnęłaś rękę, krzycząc:
– Dobry Boże! Coś mnie ukłuło! Trzymałaś palec w górze, mogłem więc zobaczyć lśniącą strużkę krwi. Było mi wstyd, ale czułem się też dziwnie podekscytowany.
– To kolce – wykrztusiłem. – Nie dotykaj ich, proszę cię, moja Mirando.
Podniosłaś brwi.
– Daleko mnie zaprowadziłeś, bym mogła zakłuć się na śmierć.
Wyciągnąłem rękę w kierunku żywopłotu, gdyż właśnie miałem ci powiedzieć coś zachęcającego o tym, co cię czeka, ale nagle zamarłem zdezorientowany. W jaki sposób miałem ci pokazać dolinę? Nie mogłem cię przecież poprosić, byś w swojej wytwornej, czarno-błękitno-złotej sukni czołgała się na plecach po ziemi – wymagać od ciebie ciężkiej pracy pod niezliczoną liczbą kolców?
Co właściwie mogłem zrobić? Przyprowadziłem cię tam, by ofiarować ci mój dar. Moment wymagał szybkiej, acz delikatnej decyzji; jeśli zabrałbym cię z powrotem, nie dając obiecanego prezentu, na pewno w twoich oczach straciłbym wiele.
– Zostań tu, Mirando!
Pędziłem w dół na skróty, rozglądając się wokoło. Ogarniał mnie jakiś szał.
– To jakiś dziwny żart! Nie powinniśmy zostawiać ojca tak długo samego, Kalibanie. Może się obudził i jest zły, że mnie tam nie ma.
Szybko znalazłem to, czego szukałem, przykucnąłem na ziemi i tarłem. Moje serce waliło jak młotem, ale wiedziałem, że nie mogę stracić tej szansy. Gdy moje ręce były już tak zmęczone, iż czułem, że muszę przestać, właśnie wtedy mała iskierka spadła na stos, ułożony z pokruszonej kory i suchej trawy.
– Widzisz, Mirando, widzisz! – powiedziałem, gdy dym zaczął unosić się do góry. Wybrałem kilka palących się hubek i zaniosłem na miejsce, w którym rósł żywopłot, ignorując przy tym wszystkie twoje pytania i skupiając swą uwagę wyłącznie na podtrzymywaniu ognia.
Sporo czasu minęło, zanim twarde kolczaste krzaki jeżyn uległy płomieniom, ale zdołałem tym przyciągnąć twoją uwagę. Oczarowani patrzyliśmy, jak ogień trawi suchą ściółkę, liście, a na końcu całe, ostre łodygi krzewów. Gdy ogień wypalił już drogę w ciernistych krzewach, nie chciałem, by się rozprzestrzenił i zacząłem zasypywać ziemią pogorzelisko. Niestety, płomienie pochłonęły jedno drzewko pomarańczowe, rosnące dokładnie wśród krzewów jeżyn. Kiedy wszystko w pobliżu pokryte było żarzącymi się węglami, pozostałymi po uczcie, którą strawił ogień, dusiłem owe tlące się resztki wielkim kamieniem.
To była ciężka praca; kilka razy ogień wymykał mi się spod kontroli, powodując pożar, ale ja byłem wszędzie. Kiedy zrozumiałaś w końcu, co próbuję zrobić, zaczęłaś mi pomagać, rzucając garściami ziemię na uciekające płomienie, które ci wskazywałem. W ciągu sekundy cały twój piękny strój brudny był od ziemi i popiołu, ale ty się uśmiechałaś. To była dla ciebie jeszcze jedna dziecinna zabawa, Mirando, bo ty byłaś wtedy jednak dzieckiem.
W końcu wypaliłem drogę w kolczastych krzewach, nie przypuszczając, że wkrótce będę żałował tej pospiesznie podjętej decyzji. Gdy upewniłem się, że nic nigdzie się już nie pali, pozwoliłem ci przejść. Popołudniowe słońce prażyło mocno zawieszone wysoko na niebie, a strumyk lśnił w jego promieniach jak sznur drogocennych kamieni.
– Co to za miejsce? – Twój głos był delikatny, tak jakbyś domyślała się, że wyjawiam ci tajemnicę.
– To dla ciebie, Mirando. Daję ci je.
Byłem całkowicie owładnięty manią twojego ojca: zdobyć, mieć, podarować. Nazwać coś, znaczy posiąść to. Jakże wielka zachłanność przemawia z waszej cywilizowanej mowy!
Poszliśmy w dół brzegiem strumyka, w kierunku bagnistej łąki i stojącej na warcie wielkiej sosny.
Zobaczyłem rdzawe światło na wierzchołku drzewa, wiedziałem więc, że jest tam Mór. Zawołałem do niego wesoło, tak jak do przyjaciela. Myślę, że przy panującym niedostatku znajomych, on nim naprawdę był.
Gdy rozglądałaś się dokoła, a twoja twarz promieniała z zachwytu, czułem, że i ja osiągam szczyt mojej radości.
– Jakie cudowne miejsce – szepnęłaś.
– Dla ciebie, dla ciebie, dla ciebie – powtórzyłem i zatańczyłem wkoło.
Dostrzegłem jeszcze jeden kolorowy cień pośród gałęzi sosny – jasnobłękitny. To był znowu ten sam ptak, który przyglądał mi się bacznie podczas mojej pierwszej wizyty w dolinie. Raz czy dwa widziałem go siedzącego na sośnie, ale w końcu odstąpił owo zaszczytne miejsce rudej wiewiórce. Wyobraziłem sobie, że Prospero jest sosną, a błękitnym ptakiem – Kaliban, sługa, który już mu się znudził, ale któremu wolno przebywać gdzieś na uboczu.
Gdy szliśmy przez łąkę, wypytywałaś mnie o dolinę. Nieporadnym językiem opowiedziałem ci o tym, jak ją odkryłem i jak pokochałem. Uklękłaś przy brzegu strumienia, by umyć swe ręce, po czym poluźniłaś stanik i obmyłaś szyję i dekolt zimną wodą. Byłem podniecony, ale zachowywałem się spokojnie. Usiedliśmy w końcu pod starą sosną, opierając się o jej pień. Przyglądałaś się zataczającym hak wzgórzom, które kryły ten mały klejnot, moje tajemnicze miejsce.
– Jest pięknie! Dziękuję, że mnie tu przyprowadziłeś.
Dźwięk wydawany przez osy brzmiał w moich uszach jak słodka piosenka. Brzęczenie owadów w wysokiej trawie, szum strumyka, a nawet odgłosy pazurków Moru napawały mnie radością. Znajdowałem się w jedynym miejscu, które wciąż pozostawało tylko moje i ty byłaś tam ze mną. Pochyliłem się ku tobie tak, że moje usta znalazły się w pobliżu twojego ucha. Zapach twoich włosów był tak błogi, iż przez moment nie mogłem wydobyć z siebie słowa.
– To wszystko dla ciebie, Mirando... Kocham cię.
Zapanowała długa cisza. Słyszałem tylko krew pulsującą w moich skroniach. W końcu odezwałaś się.
– Jesteś moim drogim, drogim przyjacielem, Kalibanie.
Nie było to dokładnie to, co pragnąłem od ciebie usłyszeć, ale coś jednak znaczyło. To gorące popołudnie zaskakiwało mnie wydarzeniami, których nie spodziewałbym się nawet w najskrytszych marzeniach. Przesunąłem palce – szorstkie od pracy – w dół, po twojej szyi.
– Sprawiasz, że drżę.
– To dotyk kochającego cię przyjaciela, Mirando. – Przycisnąłem mocniej twarz do twego policzka, rozkoszując się jego zapachem. – Jestem twoim sługą. Chcę tylko, byś była szczęśliwa. Chcę... Chcę...
Nie wiedziałem jednak, czego chcę.
– Oddychasz tak głośno, Kalibanie...!
Jedną ręką trzymałem cię w pasie; palce drugiej ześlizgnęły się w dół po twojej szyi, rozcierając krople wody na twoich lekko piegowatych piersiach i dekolcie. Twój stanik był już poluzowany, rozciągnąłem go więc jeszcze bardziej.
– Co robisz? – W twoim głosie można było wyczuć zdziwienie, nie strach.
– Ja... chcę...
Moja ręka znalazła twardniejące sutki twoich piersi, drgnęłaś. Wtuliłem twarz w twoją szyję i poczułem krew, ciepłą i pulsującą szybko pod skórą, uderzającą o moje usta. Nie chciałem cię pożreć, chciałem cię pochłonąć, złączyć się z tobą w jedną nagą całość. Opierałaś się, ale mój uścisk na twoim pasie nie zelżał, przytuliłaś się do mnie, podnosząc nogę pod swoją ciężką suknią tak, że mogłem cię mocniej do siebie przycisnąć. Odwróciłaś głowę; twoje nieme i wilgotne usta dotykały prawie mojego ucha.
– Ty też głośno oddychasz – wyszeptałem. Prawie nie mogłem mówić.
Dyszałaś tak ciężko, że wydawało się, iż dźwięk ten dochodzi ze środka pnia znajdującego się za naszymi plecami. Czułem, że w środku coś mnie łaskocze. Czułem, że mam na coś ochotę. Uniosłaś głowę ze zdziwienia.
– Dzieeeciii Adaaamaaa...
Pisnęłaś. Nie wiem, co zrobiłem ani co powiedziałem. Głos, dochodzący z wnętrza gniazda, huczał w dolinie potężniej niż głos jakiegokolwiek człowieka; słowa brzmiały wyraźnie i zrozumiale, ale sprawiał wrażenie obrzydliwie nieludzkiego.
– Dzieeeciii Adaaamaaa – powtórzył głos, ale tym razem delikatnie, co barwą już bardziej przypominało ludzką mowę. Drżący, spojrzałem w górę. Ptak usadowił się na szczycie gniazda w kształcie pergaminowej kuli i spoglądał na nas z góry. Wiewiórka przeskoczyła na niższą gałąź i nasłuchując, strzygła uszami. – Nie bójcie się... Nie zrobię wam krzywdy...
– Co... Gdzie jesteś? Kto mówi? – dopytywałaś się, zakrywając dłońmi swoje piersi przed wiewiórka i ptakiem. Zdumiewająca nieśmiałość. Siedziałem ogłupiały i zdezorientowany. Co stało się z moim popołudniem, z moją miłością, z moją własną, sekretną doliną?
– Jeeesteeeem uwięęęziooony w tyyym drzeeewie – mówił głos, a gniazdo os trzęsło się przy każdym jego słowie. Jego mowa stawała się coraz bardziej naturalna, tak jakby uczył się jej z minuty na minutę. – Jestem więźniem. Pomocy!
Zanim zdążyłem cię powstrzymać, Mirando, szybko podniosłaś się z ziemi, a ja zamiast zrobić podobnie, czołgałem się za tobą otępiały.
– Nie mów nic twojemu ojcu! – krzyczałem – Nic nam się nie stanie. To mój sekret... nasz sekret. Wróć! Mirando!
Ale ty biegłaś szybko w górę doliny. Umilkłem, zerwałem się z ziemi i rzuciłem się za tobą, zostawiając w tyle drzewo czy gniazdo, czy po prostu to coś, co jęczało samo do siebie na końcu łąki.
Dogoniłem cię przy żywopłocie. Chciałem cię złapać za rękę, ale ty odwróciłaś się, obrzucając mnie groźnym i przestraszonym spojrzeniem, po czym pchnęłaś mnie tak, że wpadłem w cierniste krzaki. Wielce musiałem się napracować, by się z nich wydostać, raniąc się przy tym boleśnie na całym ciele. Gdy w końcu dotarłem do domu, słońce chowało się już za horyzontem.
Nie mogłem cię nigdzie znaleźć, a drzwi do komnaty Prospera były zamknięte.
Wszystkie nieszczęścia, jakich doświadczyłem wcześniej, nie mogły się równać temu, które miało właśnie nastąpić. I to nikt inny tylko właśnie ty, Mirando, ty, której nigdy nie zadałem bólu, którą kochałem i podziwiałem, ty zepchnęłaś mnie do dołu i zrzuciłaś na mnie głaz.
Gdybyś powiedziała twojemu ojcu tylko o tajemniczym głosie, też nie byłoby dobrze, ale ty powiedziałaś mu o wiele więcej, i to wystarczyło, by na zawsze odwrócił się ode mnie. Może zrobiłaś tak ze strachu, z poczucia winy, że zostawiłaś go samego, a może ze wstydu, że podarłaś i pobrudziłaś sobie sukienkę, gdy nieostrożnie uciekałaś z doliny. Może twój strach dotyczył czegoś innego, głębszego, co związane było z moim zachowaniem. Cokolwiek cię do tego skłoniło, zrobiłaś rzecz, której nie powinnaś była robić: uczyniłaś mnie kozłem ofiarnym.
Mimo choroby, owej nocy twój ojciec wybiegł z komnaty, wybuchając niepohamowanym gniewem, w napadzie furii tak potężnej i zastraszającej jak huragan i sztorm razem wzięte. Nie zdążyłem wypowiedzieć nawet jednego słowa na swoją obronę, gdyż Prospero uderzył mnie czymś w plecy, powalając na ziemię. To nie była zwykła laska, lecz zaklęta; obwieszona różnymi talizmanami, ale też wysmarowana dziwnymi miksturami, które sprawiały, iż była twarda jak kamień.
Chciał mnie chyba zatłuc na śmierć, bijąc po głowie, po nogach, rękach, żebrach, gdy tak leżałem skulony na ziemi. I jak to miał w zwyczaju, przez cały czas wykrzykiwał, że chciałem splamić honor jego córki, że jestem podłą, nikczemną bestią i że niebiosa zapewne pochwalą go, gdy wypatroszy mnie jak zarżniętego jelenia i powiesi nad ogniem.
Już chciałem, by mnie zabił, co ostatecznie zakończyłoby moje cierpienia; ale gdy przestał na chwilę, zdołałem, dysząc z wyczerpania, doczołgać się do drzwi, to mnie uratowało. Świeże rany krwawiły tak samo jak zadrapania od cierni, a kości gruchotały wewnątrz jak potłuczone naczynia. Dowlokłem się do drzew, przyciągnąłem do siebie liście, które znajdowały się dokoła mnie, po czym straciłem przytomność.
Następnego dnia kilkakrotnie przynosiłaś mi wodę, Mirando. Pamiętam chwile, w których czułem twój zapach i coś chłodnego na moich ustach. Majacząc w gorączce, myślałem, że przychodzisz błagać mnie o przebaczenie i otaczasz czułością, ale gdy się budziłem, wciąż leżałem sam w swoim gnieździe uwitym z okrwawionego leśnego runa. Zarówno koszmary, jak i moje cierpienie były o wiele gorsze od tych, których doświadczyłem po ataku lochy.
Tak, powinnaś ze strachu wtulić się znowu w swoje miękkie łoże, Mirando, gdyż ja wciąż płonę gniewem! Widzisz tę rękę? Tak, ona jest silna – silna na tyle, by poradzić sobie z tobą w ciągu sekundy – ale moje palce są powykrzywiane i pomarszczone. Być może nigdy nie byłem piękny, ale na początku, gdy zostałem stworzony przez twojego Boga, Naturę, moje ciało nie było tak zdeformowane!
Nie mogłem chodzić przez następnych parę dni i jedyną rzeczą, jaka trzymała mnie przy życiu, były resztki jedzenia, które przynosiłaś mi, podbierając z ojcowskiego stołu. Ale nie potrafiłem być ci wdzięczny. Kto bowiem do tego wszystkiego doprowadził? Kto sprzedał moją niewinność, by na tym zyskać?
Podczas gdy powoli dochodziłem do siebie, twój ojciec pozostawał niewzruszony na krzywdy wyrządzone swojemu słudze – słudze, którego kiedyś traktował jak syna. Dym unosił się z komina, a każdej nocy w oknach paliły się świece, prawie do samego świtu.
Podczas pełni i nowiu mogłem sobie kuśtykać w poszukiwaniu własnego jadła – nie chciałem już twojego miłosierdzia, moja wiarołomna Mirando. – nie zbliżając się jednakże do domu, ale jak upiór nawiedzając jego okolice. Pewnego dnia zobaczyłem z mojej kryjówki dziwną rzecz: dźwigając wór, szłaś za swoim ojcem, ubranym w jego najlepszą, czarno-złotą suknię; trzymał w ręku ową laskę, która dała mi się tak mocno we znaki.
Procesja, złożona z was dwojga – podążyła własną drogą w dół, później znowu w górę, kierując się w stronę innych wzgórz. Jak cień skradałem się za wami skrajem lasu, kulejąc z powodu źle zrośniętych kości i sztywnych nóg. Nie zdziwiło mnie wcale, że to właśnie otoczona ciernistymi krzewami dolina była celem waszej podróży. Oczywiście ciernie nie strzegły już do niej dostępu, Prospero więc jak zdobywca przekroczył pogorzelisko.
Skierował się prosto ku starej sośnie, rosnącej w głębi doliny; ty wlokłaś się za nim, okazując na wszystkie możliwe sposoby swoją niechęć do tego miejsca. Z daleka nie mogłem usłyszeć, co się tam działo, ale widziałem, jak twój ojciec przemawiał do drzewa, po czym stał, wyczekując odpowiedzi. Później ułożył z kamieni krąg, w którym rozpalił ogień. Usiadł obok ogniska i tobie kazał zrobić to samo. Minęło popołudnie i nadszedł wieczór; a kiedy pierwsza gwiazda wzeszła na niebie, Prospero podniósł się i nakazał ci przynieść jego księgi.
Przez długi czas coś intonował, wolno przewracając karty w swoich opasłych tomach, czasem na chwilę przerywał i unosił swą laskę, rysując nią jakies kształty w powietrzu. W końcu jego głos stał się potężny, prawie tryumfujący. Drzewo zadrżało, jak gdyby poruszone ostrym powiewem wiatru, mimo że w całej dolinie panował spokój. Czułem jak zaczynają boleć mnie uszy, podobnie jak przy nurkowaniu. Po chwili, wraz z uderzeniem mocniejszym od pioruna, stara sosna rozleciała się w drobny mak. Wielki deszcz iskierek uniósł się znad roztrzaskanego drzewa i wzleciał w powietrze; myślałem, że to rój płonących os, które zapaliły się w swoim gnieździe, zatacza koła śmierci. Iskierki utworzyły migoczącą kolumnę światła, która niesiona przez wiatr, skierowała się ku małej dolince. Przeraziłem się bardzo, a ty zakryłaś oczy dłońmi, kiedy twój ojciec rozłożył ręce i wykrzyknął:
– Nazywam cię Arielem Oddanym i wiążę tym zaklęciem! Na Pieczęć Salomona! Odtąd będziesz mi służył!
Kolumna iskierek rozproszyła się na chwilę, by ponownie połączyć się i utworzyć prawie jednolity, biały płomień w kształcie człowieka. Głos, wciąż mało naturalny, dotarł do mojego ucha, tak jakby owo lśniące coś stanęło zaraz za moimi plecami.
– Jestem Ariel. Oswobodziłeś mnie, potomku Adama! Jestem na twoje rozkazy!
Uciekłem w głąb lasu. Teraz wiedziałem już, z czym walczyła moja matka na plaży przed moim urodzeniem. Jakże głupio zrobiłem, obnażając swoją duszę przed czymś, co zostało pokonane i uwięzione przez moją matkę, a które teraz znalazło się na wolności.
Od tej chwili Kaliban nie był już sługą-ulubieńcem.
W NIEWOLI
Przez wiele dni, a może nawet tygodni, wałęsałem się po różnych odległych miejscach naszej wyspy, obolały i samotny. Wiele nocy spędziłem skulony, leżąc pod przykryciem z liści lub w zagłębieniach skał, opłakując utracony dom i przyjaciół, którzy zwrócili się przeciwko mnie.
Zdecydowałem się znaleźć dla siebie nowe miejsce. Skoro Prospero był dla mnie zbyt silny i miał już nowego służącego, skoro jego córka nienawidziła mnie tak bardzo, że dopuściła się zdrady, dlaczego więc miałbym nie zostawić ich w spokoju na polu zwycięstwa? Wyspa była co prawda mała, ale znajdowało się na niej mnóstwo ustronnych, osłoniętych miejsc, w których spokojnie mógłbym żyć i leczyć swe rany, będąc pewny, że nigdy już nie ujrzę twej ślicznej, lecz zdradliwej twarzyczki.
Ale niestety tak się nie stało.
Siedziałem przyczajony w małej kryjówce i zajadałem się rybą, gdy nagle poczułem przeszywający ból. Zawyłem, wypuszczając z rąk na piasek resztki jedzenia. Jakaś niewidzialna ręka zdawała się wykręcać moje jelita; chwilę później zwymiotowałem wszystko to, co wcześniej zjadłem. Myśląc, że ryba była zatruta, zacząłem szukać najbliższego źródła świeżej wody, ale każdy krok był dla mnie męką. Próbowałem zmienić pozycję, ale w końcu okazało się, że ból staje się mniejszy tylko wówczas, gdy idę w jednym, określonym kierunku. Ślepy instynkt pomagał mi utrzymać się na nogach; zrobiłem więc kilka kroków, po czym ból ustąpił.
Gdy się poruszałem, moje cierpienia zdawały się słabnąć. Dowlokłem się z plaży do samego lasu. Po przejściu kilkuset kroków dostrzegłem w końcu to, czego szukałem i skręciłem w bok, ale ból zaatakował tak ostro, że padłem na ziemię. Byłem w stanie czołgać się tylko w stronę domu Prospera, gdyż jedynie wtedy ból pozwalał mi się poruszać. W końcu stanąłem na nogi, ale nie mogłem wykonać ani jednego kroku, gdyż ból ponownie przeszył moje wnętrzności.
Wszystkie leśne odgłosy wydawały się brzmieć nieprzyjemnie i szorstko; żałosny był śpiew ptaka, denerwujący szum traw pod stopami, ale głos, który rozległ się w moich uszach był odrażająco niemiły.
– Witaj, mały, wiedźmowaty wyrostku!
On, ono – cokolwiek to było – usiadło na wiotkiej gałęzi, która ugięła się nieznacznie pod jego ciężarem. Przypominało trochę sylwetkę drobnego dziecka, ale jego ciało było zdumiewająco jednolite, nie posiadało żadnych wypukłości ani wgłębień; oczy być może i były czarnymi dziurami, ale połyskiwały lekko na powierzchni głowy. Wzdłuż ramion i naokoło głowy, a także w miejscu, gdzie nie miał nic, co mogłoby określać jego płeć, znajdowały się cieniutkie wypustki, które zdawały się płonąć na końcach.
– To ty mnie torturowałeś – westchnąłem. – Powinienem był się domyślić.
– Jeśli nawet ja, to nie możesz mnie za to winić – jego buczący głos osiągnął wyżyny swojej naturalności, ale w dalszym ciągu brzmiał dla mnie niezbyt swojsko. – Jesteś potomkiem tego stworzenia, które mnie uwięziło. Ale teraz ja jestem prawą ręką mojego pana... twojego także. Prospero życzy sobie ciebie widzieć.
– Nigdzie nie pójdę.
Usiadłem z powrotem na trawie, ale momentalnie coś podniosło mnie do góry. Czułem, jak moja skóra pali mnie w setkach, w tysiącach miejsc, jak gdyby oblazły mnie mrówki.
– Oczywiście, że pójdziesz. Za mną, potworze!
Uniosło się, prawie przezroczyste, tańcząc w powietrzu. Leciało przede mną jak chmurka żarzących się iskierek, śpiewając:
Pójdę z pszczołą kwiaty ssać.
W ich kielichach będę spać.
Tłuste ryby wonią swą
Marynarzy uśpić chcą.
Pójdę z osą cmokać kwiat
Żyć jak ona i być rad.
Ptak co żółte oczy ma
Goni echo, które gra...
Jęcząc i rozdrapując rany do samej krwi, powlokłem się za nim.
Prospero siedział z frontu swojego domu, dzierżąc coś w rękach. Upadłem przed nim na ziemię, dysząc z wyczerpania. Skóra nie paliła mnie już tak bardzo, ból w kiszkach osłabł, ale byłem zbyt wyczerpany, by się ruszyć, nie mówiąc już o tym, by móc uciec czy zaatakować siedzącego przede mną oprawcę.
– Zbyt wiele od ciebie oczekiwałem – zagrzmiał Prospero.
Krzywiąc się z bólu, uniosłem do góry głowę i spojrzałem w jego zimne oczy.
– Nie zrobiłem ci nic złego...
– Złego? – roześmiał się pusto. Widziałem jak Ariel przemknął tuż za nim i wylądował na dachu. Usiadł po turecku i bacznie nas obserwował. – Udało ci się przeżyć tylko dzięki błaganiom mej córki. Nauczyłem ją zbyt wielkiej życzliwości, a ciebie zbyt wielkiej dumy.
Kiedy to mówił, widziałem twarz jego córki w oknie – twoją twarz. Byłaś blada i przestraszona, lecz wcale mnie to nie zdziwiło. Nietrudno było sobie wyobrazić widok, jaki przyszło ci oglądać; widok straszliwy, widok mojego ciała pokrytego błotem i krwawymi pręgami, zdeformowanego od uderzeń twojego ojca.
– Nie jestem takim zerem – burknąłem – nie jestem tylko tym, kim mnie uczyniłeś.
– Zamilcz! – rzekł Prospero, podnosząc się. – Myślę, że nie można cię niczego nauczyć. Musisz udowodnić, że się mylę. Mam dla ciebie zadanie. Ariel jest zbyt wartościowym sługą, bym mógł go wykorzystywać do tak błahych rzeczy, a...
– Czas mojej służby jest ograniczony – rozległ się z dachu piskliwy głos.
– A poza tym, mam dla Ariela ważniejszą misję do wypełnienia – Prospero zdawał się kończyć, łypiąc na strzechę – taką, która pomoże wymierzyć sprawiedliwość i pomścić wyrządzone zło. W ten sposób będziesz mógł żyć i spłacić swój dług wobec mnie.
– Dług? – jęknąłem. – Spłacić? To była moja wyspa. Żyłem na niej jak król.
– Żyłeś jak bestia. Chciałem to zmienić. Nie udało mi się.
– Byłem dla twojej córki przyjacielem, niech cię diabli wezmą! Prawdziwym przyjacielem!
Prospero nie odezwał się. Pokiwał tylko głową, jak gdyby skruszony, zgadzał się z moimi słowami. Po chwili ostry ból ponownie przeszył moje ciało; uderzając twarzą o ziemię, zawyłem.
– Prawdziwym przyjacielem? – powtórzył Prospero. – Prawdziwym przyjacielem dla mojej niewinnej Mirandy? Spójrz, bestio. Spójrz tutaj.
Wiedziałem, że jeśli nie spojrzę, będę cierpiał męki. Zrobiłem więc, jak kazał. Prospero uniósł do góry rękę i pokazał mi, co w niej trzyma. To była lalka pięknie ulepiona z białej gliny, figurka młodej dziewczyny ze złotobrązowymi włosami. Prospero postawił ją na ziemi i czymś pokropił. Wtedy ta zaczęła wdzięcznie podrygiwać.
– Cudowna, prawda? – Jego twarz wyrażała to samo co słowa. – A teraz powinniśmy zrobić dla niej przyjaciela... ale na tej wyspie mamy bardzo słaby materiał.
Mówiąc to, schylił się i wziął z ziemi garść błota, po czym ulepił z niego figurę, nie przypominającą człowieka, raczej prostą, żałosną bryłę z krzywymi nogami i rękami. Kiedy posypał ją piaskiem i postawił na ziemi, raczej ta zaczęła wlec się za małą tancerką, rozpływając się i krusząc. Lalka zatrzymała się na chwilę, by popatrzeć. Bryła zgięła się wpół i sama zaczęła niezdarnie tańczyć, a każdemu jej krokowi towarzyszył przeraźliwy pisk.
– Tak! Dobrze – dobiegł z dachu nieludzki rechot. – Mówiono mi o tym, jak tańczysz, Kalibanie. Dziś byłem świadkiem tego, z jaką gracją się poruszasz.
– Widzisz? – mówił Prospero tonem pełnym cierpliwości, jak gdyby właśnie powtarzał lekcję tępemu uczniowi. – Chciałem zrobić mężczyznę, ale ziemia tutaj jest niedobra.
Bryła błota już nie tańczyła, tylko utykała wokół drugiej lalki, po czym złapała ją w swoje powykrzywiane ramiona. Mała gliniana dziewczynka wyrywała się, ale nie mogła uwolnić się z uścisku. W miejscach, w których dotykała ją bryła, powstawały czarne plamy.
Tak nie może być – powiedział Prospero. Schylił się i oswobodził drobną tancerkę, a bryłę błota rozgniótł piętą. I choć łzy cisnęły mi się do oczu, pomyślałem sobie, że zobaczyłem właśnie mydlaną bańkę, w którą gapiłem się i która po chwili pękła. – Rozumiesz? Nie ma na to rady. Niektórych rzeczy nie można ulepszyć, a jednak czasem zabijamy się, by tego dokonać. Teraz pójdziesz do swojej izby, a jeśli nie, to Ariel zaniesie cię tam w sposób, za którym nie przepadasz.
Z płaczem czołgałem się w stronę komórki, która była moim domem. O mało nie otarłem się o czarne buty Prospera. Nie drgnął.
Twarzy jego córki nie było już w oknie.
Gdy pokonałem próg domu, usłyszałem skrzeczącego Ariela.
Ban! Ban! Kaliban!
Ni to potwór, Ni to pan!
A teraz tu leżysz, biedna Mirando; strach przed utratą niewinności spowija twoją twarz jak woalka. Niewinność? Nawet jeśli okazywałaś mi tylko dobroć, nawet jeśli byłaś lojalna jak zawsze powracające fale oceanu, jak mógłbym pozwolić ci żyć, tobie, która widziała mnie tamtego dnia?
Nic nie mów! Nie zniósłbym twego kłamliwego głosu. Co byś mi zresztą powiedziała? Że błagałaś swojego ojca w moim imieniu? Że przyczyniłaś się do tego, iż potraktował mnie lepiej dzięki łagodnym prośbom i namowom grzecznej córki? Nie! Nie! I jeszcze raz nie! Taka pomoc była kroplą w morzu potrzeb. Przeklinam cię, Mirando! Jeśli była w tobie owa szczypta sprawiedliwości, to powinnaś była spróbować osłaniać mnie przed jego ciosami. Powinnaś była raczej nadziać się na ostre skalne występy przy brzegu oceanu niż przyglądać się, jak mnie poniża. Gdybym ja kiedykolwiek miał córkę tak wiarołomną jak ty, wolałbym ją pochować żywcem we własnoręcznie wykopanym dole.
Wiedziałaś, Mirando. Wiedziałaś, że nie zrobiłem nic złego, a jednak stałaś i przyglądałaś się, jak wszystko, co miałem, zostało mi odebrane i jak przyciśnięto mi twarz do twardego głazu. Później myślałaś, że rzucone od niechcenia dobre słowo podczas mojej pracy, jeden czy dwa łagodne protesty, kiedy obrażał i karał mnie twój ojciec, wyrażenie niechęci, gdy znęcał się nade mną Ariel, wystarczą, by odkupić twoje grzechy. Aby cię twój Bóg skarał, kobieto! Nie ma bardziej obrzydliwego grzechu niż nieszczery protest i fałszywe świadectwo. Niech cię ognie piekielne pochłoną!
Ale wciąż cię kochałem. Spróbujcie to odgadnąć, duchy mojej wyspy! Odrzuciłaś mnie jak podarty szal, który nadawał się jeszcze do noszenia, a który służył już jako szmata do wycierania plam, a ja wciąż cię kochałem. I nadal kochani, kobieto, kocham.
Ciężko jest nienawidzić, Mirando. Miłość jest mniej wymagającym uczuciem od nienawiści. Ale gdy się kocha i nienawidzi jednocześnie jedną i tę samą osobę, uczucia te wzajemnie dodają sobie siły. Dlatego może to być długa rozgrywka.
Słyszę bicie zamkowego zegara. Zostało nam niewiele czasu, zaoszczędzę ci więc opowiadań o radości, którą przynosił mi każdy dzień służby u twojego ojca... ale może to i dobrze: obawiam się, że odczuwana przeze mnie przyjemność ze wskrzeszania tamtych lat mogłaby zakończyć nasz wieczór zbyt szybko. Jestem pełen czarnych myśli, Mirando. Tej nocy one się przelewają... ale powoli, powoli, Kalibanie. Wszystko w swoim czasie.
Nazywałem Prospera „panem”, a ciebie „panienką”. Nawet gdy byliśmy sami, zwracałem się do ciebie w ten sposób; bałem się, że Ariel ukrył się gdzieś w pobliżu i podsłuchuje. O, gdybym mógł jakoś zemścić się na tym diabelskim elfie, to byłbym nawet w stanie zaniechać tego, co zaplanowałem dla ciebie. Ale nigdy nie zrezygnowałbym z tego, co przygotowywałem dla twojego ojca. Nigdy. Prospero był wodzem demonów. Niech będzie przeklęty na wieki za to, że mi się wymknął.
Tak jak niektórzy umilają sobie czas wolny, spacerując i śpiewając, tak Ariel znajdował przyjemność w nieodstępowaniu mnie ani na krok, robieniu sobie ze mnie żartów, urąganiu mi i prześladowaniu. Dopóki twój ojciec wykorzystywał mnie jako siłę roboczą, Arielowi nie wolno było mnie zabić, zatruwał mi więc życie, jak tylko potrafił. Krążył nade mną jak rój os i dokuczał tak długo, aż oczy zachodziły mi łzami z bezsilnej wściekłości. Śpiewał piosenki o rozkładzie mojej matki, szczebiocząc słodko o jej oczach zapadających się w głąb czaszki i o ciele, które zamieniło się w mokry nawóz – nawet o tym, że ona i locha żyją razem pod ziemią jako jedna gnijąca rodzina i że moja matka dawno już o mnie zapomniała. Szydził ze mnie, Mirando, szydził z mojej miłości do ciebie! Zamęczał mnie kłamstwami, że niby kiedy kąpałaś się w jeziorze, zakradłem się tam specjalnie, by cię zgwałcić. Mówił, że ptak był tego świadkiem. Powtarzał mi wszystkie czułe słówka, o których ja głupi myślałem, że wypowiadam je w powietrze, a które słyszała wiewiórka, ta nazywana przeze mnie Mór. Uszy wiewiórki, oczy ptaka i język brzęczących os: wszystko to posiadał Ariel, ale nie miał serca.
Nawet wtedy, gdy mnie nie szczypał, nie kłuł, nie męczył moich stóp piekącym bólem, nigdy nie zostawiał mnie samego. Usadawiał się wysoko na drzewie, dokładnie nade mną i bajdurzył nieprzerwanie, głosem tak piskliwym, że miałem ochotę wrzeszczeć, by go zagłuszyć. Opowiadał mi długie, dziwne historie o swoim pochodzeniu, z których każda, jedna całkowicie różniła się od drugiej. Raz twierdził, że jest cieniem człowieka, którego moja matka zabiła swoimi czarami. Innym razem uważał się za upadłego anioła, jednego z armii buntowników Lucyfera. Czasem śpiewał też piosenkę o tym, jak to po prostu obudził się pewnego dnia w sercu wulkanu, ducha ognia.
Elf, demon, sierota z innego, odrębnego świata – każda historyjka inna, a on przez cały czas świergotał. Było mi wszystko jedno. Jeśli wasz Bóg naprawdę istnieje i jeśli to on stworzył Ziemię wraz z taką istotą jak Ariel, to jest on panem podobnym do Prospera: zasługuje tylko na to, by go obalić i zadusić w jego własnej pościeli.
Dni mojej służby mijały. Nie otrzymywałem nic prócz cierpkich słów twego ojca, których i tak było zadziwiająco mało. Prowadził jakąś skomplikowaną grę, skoro rozkazywał tak wielkiej sile jak Ariel, a większość czasu spędzał przy swoich księgach. Nawet ty nie widywałaś go zbyt często... ani, jak myślę, nie przypuszczałaś, nad czym pracuje. W pewnym sensie byłaś, podobnie jak ja, jego niewolnikiem. Ale to nie jest wystarczający powód, by cię rozgrzeszyć, Mirando, może jedynie, żeby złagodzić karę, kiedy to będziesz stała przed jakimś tam sądem, który nastąpi po moim. Czas obydwu wydaje się nieuchronnie zbliżać.
Jeśli w ogóle kiedykolwiek byłem zwierzęciem – a coś się we mnie buntuje przeciwko takiej myśli – to właśnie wtedy. Przed waszym przybyciem nie znałem co prawda mowy, ale znałem nadzieję, radość i inne drobne przyjemności, których doświadczyłem w życiu; lecz to się zmieniło. Teraz odczuwałem jedynie smak zwierzęcej bezczynności, a moja dusza pogrążyła się w ubóstwie. Stałem się po prostu człowiekiem błota.
Nie mogę o tym mówić. Nawet teraz. Nie potrafię. Poruszałem się z trudem, w tę i z powrotem, każdego dnia, brudny i pokrzywiony, a ty przyglądałaś mi się litościwie. Zdążyłbym cię zabić z całą tą twoją litością z tuzin razy, ale bałem się tego, co mógłby zrobić ze mną Ariel na rozkaz twojego ojca. Nieważne jak nieszczęśliwe było moje życie, ale to ono było jedyną rzeczą, jaką posiadałem, wzbogaciłem je więc nienawiścią do samego siebie i pewną dozą tchórzostwa. Pozostała mi tylko nadzieja, że zostanę uwolniony, ale to wydawało się niemożliwe; nie potrafiłem sobie wyobrazić, w jaki sposób mogłoby się to zdarzyć.
A ty, Mirando, wcale nie zajmowałaś w tym wszystkim o wiele lepszego miejsca. Byłaś przynętą w pułapce, którą zbudował twój ojciec. Ja o tym nie wiedziałem – ty także nie – dlatego uważałem cię za równie okrutną jak twój ojciec.
Prospero uważał się za szlachetnego człowieka ze złymi przyzwyczajeniami. Ale nawet gdy zapomnimy o tym, w jak nieludzki sposób traktował mnie, Mirando, to czy zesłanie niszczycielskiego sztormu na swoich wrogów, okupione śmiercią kilku tuzinów marynarzy, czym ojciec twój wcale się nie przejął, można uznać za czyn godny szlachetnego człowieka? Czy ma coś wspólnego z dobrem wykorzystywanie cnót własnej córki jako przynęty, pułapki i złotego środka na ponowne zdobycie utraconego księstwa? A oddanie córki staremu wrogowi w celu odzyskania władzy? Jestem pewien, że pomyślałaś teraz o swojej gwałtownej miłości do wspaniałego Ferdynanda; ta bowiem była ostatnią rzeczą, której potrzebował Prospero, by odnieść tryumf: wiedział o tym, a może nawet i to ukartował. Jak mogłabyś zresztą nie zakochać się w wysokim, przystojnym, nieznajomym młodzieńcu? Czy mogłaś go z kim innym porównać niż tylko z kalekim, zabłoconym Kalibanem?
Statek królewski przybył na wyspę zwabiony, a później został zatopiony dzięki czarom twojego ojca i jego sługi z piekła rodem. Długie przygotowania okazały się szybkie i zastraszająco skuteczne w działaniu.
Nic o tym nie wiedziałem. Gdy Ariel odprawiał swe czary, malując na niebie pioruny, które zdawały się ryczeć jak tysiące potworów i wypalać dziury w firmamencie, skulony ze strachu siedziałem w grocie niedaleko brzegu, a wysokie fale oceanu o mało mnie nie zatopiły. Gdyby tak się stało, może siedziałabyś teraz uśmiechnięta i kołysałabyś swe dzieci, pomagając im zapomnieć o sennych marach, zamiast zmagać się z własną. Oczywiście nikt wtedy nie opłakiwałby Kalibana: spełniłem swoje zadanie jeszcze zanim Alonso i jego wasale zostali ściągnięci na wyspę. Udało mi się jednak uciec falom i wdrapałem się na nadbrzeżne skały, jęcząc przy tym ze strachu, gdyż z nieba biły gromy potężniejsze od tych, jakie kiedykolwiek słyszałem. Dookoła mnie roztrzaskane uderzeniami piorunów drzewa wyglądały jak wielkie, spalone łupiny i jak setki kopii rozbitej, starej sosny, z której wyskoczył Ariel.
Nie widziałem więc rozbitków, którzy dotarli na ląd. Kiedy kilku z nich przypadkiem się na mnie natknęło, byłem bardzo zdziwiony i pomyślałem, że są to duchy sztormowe, a być może nawet bracia Ariela. Przerażony, czmychnąłem w pobliskie krzaki, ale marynarze okazali się równie wystraszeni jak ja.
Biedny Trykulo i Stefano. Obrać sobie na przyjaciela kogoś tak pechowego jak ja!
Aha, jeszcze te kłamstwa, których naopowiadał ci twój ojciec, tak, Mirando, a w które ty bez trudu uwierzyłaś. Powiedział ci, że tych dwóch marynarzy wraz ze mną chciało wywołać jakąś krwawą rebelię i że jedynie dzięki jego mądrości i magii Ariela udało się was wszystkich ocalić od śmierci. Kłamstwo, kłamstwo, ohydne kłamstwo!
To byli nieokrzesani, ale uczciwi mężczyźni. Kiedy zwróciłem się do nich, chcąc ułagodzić swoich przyszłych dręczycieli, wzięli mnie za jakiś cud, za wybryk natury.
– Zobacz! Gadająca małpa! – powiedział jeden z nich, a drugi skinął głową.
Kiedy powiedziałem im, że jestem synem zesłanej na wyspę kobiety, a kolejny przybysz uczynił mnie swoim niewolnikiem, zaniemówili ze zdumienia, ale gdy wyjawiłem imię tego, który mnie zniewolił, wydali się nieco mniej zaskoczeni.
– Prospero czarnoksiężnik. Wszyscy znają to imię; na jego dźwięk truchleją ze strachu – stwierdził Stefano. – Czarna magia Prospera była zagrożeniem dla Mediolanu, dlatego też został stamtąd wygnany.
Po chwili zaczęli się obawiać o życie swojego króla, którego Prospero nienawidził za to, że wraz z jego bratem uknuł przeciwko niemu spisek. Dowiedziałem się, że zostali wysłani w głąb wyspy po to, by jeśli to możliwe, sprowadzić pomoc. Zaprzestali jednak poszukiwań i poprosili mnie, bym poszedł z nimi na plażę, obiecując mi jadło i opiekę ich pana. Zgodziłem się i pobiegliśmy w stronę brzegu, na którym mieli przebywać inni rozbitkowie. Pierwszy raz od dawna ośmieliłem się wtedy pomyśleć, że może jest jednak jakaś nadzieja na zmianę mojego losu.
Nadzieja jest okrucieństwem, którego nawet Ariel nie potrafił opanować. Głupi Kaliban. Głupi, bezmyślny człowiek błota!
Na plaży nie było nikogo, z wyjątkiem trupa pokrytego piaskiem, który musiał być jednym z marynarzy zmytych z pokładu i wyrzuconych później na brzeg. Wpatrywałem się w jego wyłupiaste, zastygłe oczy, gdy w tym czasie Stefano i Trykulo przeklinali swój los. Ten marynarz był jeszcze jedną ofiarą twego ojca, Mirando. Nie znałem nawet jego imienia, miał czarne, kręcone włosy, a na szyi zawieszony krzyżyk z kości słoniowej. Może będę miał szczęście spotkać go w innym świecie; jeśli tak się stanie, powiem mu, że nie ma sprawiedliwości na takiej ziemi, na której rozgrywki jednych powodują śmierć nie znanych im osób. Nie spędziłem zbyt wiele czasu z ludźmi, Mirando. Może on o tym wiedział, zanim zabrało go morze.
Pospieszyliśmy na poszukiwania króla Alonsa, ale wszędzie można było spotkać pozostałości po wywołanej przez Ariela burzy; moja wyspa stała się jednym wielkim, obcym mi labiryntem. Zwodnicze drogi, mylące dźwięki, światła znikąd, muzyka nie wiadomo skąd, sprawiły, iż krążyliśmy po wyspie godzinami, nie znajdując tego, którego szukaliśmy. Zmęczeni, zdrzemnęliśmy się też trochę, by nabrać sił przed dalszą wędrówką.
W końcu dotarliśmy do domu na wzgórzach, gdzie wszystko się rozegrało, to jest wszystko zostało powiedziane, my spełniliśmy rolę trzech komicznych dodatków do całej ceremonii. Ariel rzucił urok na Stefano i Trykula, tak że ci zachowywali się jak pijani głupcy, podając tym samym w wątpliwość swoje ostrzeżenia. Król Alonso, otumaniony przez czary twojego ojca, prosił o przebaczenie, jednocześnie składając mu hołd. Gdy wstał, chwiejąc się na nogach, jak gdyby sam był pijany, uścisnął dłoń Prospera i oświadczył, że całe zło będzie naprawione, a winni wszystkim zbrodniom zostaną ukarani. Antonio, brat twojego ojca i uzurpator, był jednym z tych, którzy utonęli podczas burzy, nie było więc innego pretendenta do tronu Mediolanu prócz Prospera.
Ale gdy tak krążyłem dokoła, zastanawiając się nad całym tym nadzwyczaj wielkim tłumem ludzi – a było to coś, czego nigdy nie spodziewałem się zobaczyć – zrozumiałem, że moje krzywdy nigdy nie zostaną odkupione.
Po chwili pojawiłaś się ty, Mirando, trzymając się kurczowo młodzieńca o bladej cerze w kolorze koziego mleka i wyrazie twarzy nie mniej inteligentnym od tego, który mógłby pojawić się na mordzie kozy. Ale to nie wygląd jego twarzy był tym, co pchnęło moje serce w czarną otchłań rozpaczy.
Król myślał chyba, że jego syn o kremowej twarzy nie przeżył burzy, gdyż widząc go, wydał z siebie okrzyk zdumienia. Wziął go w ramiona, po czym, o dziwo, przytulił także ciebie.
– To jest moja Miranda – odezwał się jego syn Ferdynand. – Zostanie moją żoną. Jest piękna, miła, i co ważne, jest dziewicą.
– To twoja córka, diuku Prosperze? – spytał zdziwiony Alonso.
– Taak, czysta w każdym calu – odpowiedział twój ojciec. – Odpowiednia panna młoda dla księcia. Jeśli twoim życzeniem jest, by się pobrali, podczas podróży powrotnej poczynimy niezbędne przygotowania.
– Niestety – rzekł Alonso – nasz statek zatonął. Jesteśmy rozbitkami. Wszyscy.
Prospero pokiwał głową, uśmiechając się szeroko w gąszczu swej brody.
Rozmawiali dalej, ale ja tego nie słyszałem. Widok ciebie obok Ferdynanda był mi solą w oku. Szumiało mi w uszach, jak gdyby Ariel znowu przywołał sztorm; upadłem na kolana, między Trykulem a Stefano i wydałem z siebie potężny ryk. Ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Do zaklętej pary marynarzy nie docierało nic, a cała reszta była zbyt zajęta ceremonią. Zaryczałem jeszcze raz i nie zdziwiłbym się, gdyby serce pękło w mojej piersi, zabijając mnie jednocześnie. Los miał jednak zamiar rzucić na mnie czar dłuższych cierpień.
Tej nocy odbyło się wielkie przyjęcie. Ariel wyczarował magiczną ucztę, ale tylko na kilka godzin. Zastanawiałem się, jak bardzo przykładał się do swej pracy ten diabelski elf: niektóre z dań po pewnym czasie wyglądały upiornie, a niejedne zdążyły nawet zniknąć, zanim zostały napoczęte. Co do innych potraw, to można by się zastanawiać, czym tak naprawdę były wypełnione.
W każdym razie, nie miało to dla mnie większego znaczenia. Prospero rozkazał, bym mu służył. Nie chciałem. Po tym jak Stefano i Trykulo zostali uznani za zdrajców i zakuci w kajdany przez ich niewdzięcznego pana, nie obchodził mnie już własny los; leżałem więc jak martwy przed domem i za nic na świecie nie chciałem się stamtąd ruszyć. Prospero był wściekły, ale nie rozkazał Arielowi, by ten „pomógł” mi wstać. Widocznie bał się ujawnić swoim nowym sprzymierzeńcom, w jaki sposób spełniana jest jego wola.
Ty, Mirando, miałaś oczy utkwione wyłącznie w swoją nową miłość, w to okropne książątko, dla którego, jak sądzę, już od dawna chował ciebie Prospero jak taką jałówkę. Ferdynand obejmował twą szyję i karmił cię własnymi palcami – afekt, który bez wątpienia trwał niewiele dłużej niż posiłek wyczarowany przez Ariela – a twój ojciec przyglądał się temu, promieniejąc z zadowolenia. Dawny pochlebca twojego ojca, niejaki Gonzalo, wznosił toast za toastem, zarówno za Prospera, jak i Alonsa i rozkazywał niebiosom cieszyć się z pojednania dwóch starych wrogów i z połączenia dwóch szlachetnych rodów.
– A złamcie mi wszyscy kark – mruczałem w ciemnościach. – Ban, Ban, Kaliban.
Pod koniec uczty, Ariel – niewidzialny dla wszystkich, poza mną i Prosperem; twoje oczy w tym czasie zajęte były wpatrywaniem się w twarz mlecznego Księcia – wzleciał w powietrze, na komendę wyszeptaną przez twojego ojca.
– Spójrzcie! – wykrzyknął Prospero. – Ostatnia z moich sztuczek, ale wcale nie taka błaha! – Pomachał swoją laską.
Nagle tarczę księżyca przecięła ognista smuga, która po chwili rozciągnęła się jak płachta i utworzyła na niebie kształt statku. Królewski okręt namalowany ognistymi kreskami, płonąc na aksamitnym niebie, kołysał się tak, jak gdyby zaraz miał utonąć.
– Cud nad cudami! – krzyknął Alonso. – To obraz burzy, która zatopiła nasz statek!
Ognisty statek pogrążał się w płomiennych falach, a dziesiątki małych ogników pospiesznie uciekały z jego pokładu. Nagle widzowie oniemieli ze zdumienia; statek powoli zaczął znikać, a kiedy już ostatni z żarzących się płomyków zgasł, można było zobaczyć bijący znad drzew blask tak delikatny, jak gdyby źródło jego światła znajdowało się gdzieś głęboko w oceanie.
– A cóż to, diuku Prosperze? – wykrzyknął młody Ferdynand, przytulając cię troskliwie. – Czy twoje magiczne ognie zajęły także las?
– Pójdź za mną, a sam się przekonasz – odrzekł twój ojciec i ruszył w dół, trzymając w ręku laskę, która teraz płonęła jak żagiew.
Wszyscy goście podnieśli się i podążyli za nim. Nie chciałem ruszać się z miejsca, w którym leżałem skulony, nie miałem bowiem ochoty niczego więcej oglądać. Miałem za to nadzieję, że może naprawdę w lesie wybuchł pożar i że zaraz ogień pochłonie mnie, wyspę i całą resztę, obracając to wszystko w popiół. Ale oczywiście Ariel i Prospero życzyli sobie, abyśmy wszyscy byli świadkami ich wspaniałego tryumfu, więc i ja wkrótce pognałem za innymi, popychany i podszczypywany przez jakąś niewidzialną siłę.
Zatrzymaliśmy się na plaży. Wszyscy prócz mnie wpatrywali się przerażeni w ocean, z którego głębi rozchodziło się wspaniałe perłowozielone światło, jak gdyby nieobecne słońce znalazło się nagle w morskiej otchłani. Blask przybierał na sile. Z rozszalałej wody zaczął wynurzać się powoli prawdziwy królewski okręt, który w końcu osiadł na falach. Morska piana ociekała z jego wielkich żagli. Blade światło błądziło po masztach. Tu i ówdzie wisiały zaplątane w liny sine ciała topielców.
– Oto twój okręt – rzekł Prospero do króla i ukłonił się jak ktoś, kto właśnie wyświadczył drobną, acz znaczącą przysługę. – Możemy popłynąć z powrotem do Neapolu. Jestem ponownie władcą Mediolanu i wyrzekam się na zawsze czarnej magii.
Mówiąc to, nakreślił na piasku jakiś znak – znak, którego oszołomieni pojawieniem się statku ludzie, nie mogli zauważyć. Ale ja, być może wyłącznie ja, usłyszałem głośną salwę śmiechu, odbijającą się echem po całym wybrzeżu i zobaczyłem, jak ze szczytu masztu zeskoczył mały, płonący kształt, który w mgnieniu oka zniknął w deszczu złotych iskierek. Po chwili coś przemknęło obok mnie, a siła pędu powaliła mnie z nóg. Dosłyszałem tylko echo rozlegające się za tym podążającym ku wolności czymś, powtarzało z drwiną tych kilka słów:
Znaleźć nowego pana,
Nowego człowieka!
Gdy leżałem na ziemi, wydostałaś się ze zbitego tłumu i podeszłaś do mnie. Miałaś na sobie swoje najlepsze szaty; ja okryty byłem szmatami i błotem, a całą głowę oplatały mi gałązki wrzośca.
– Kaliban?
Odwróciłem głowę do tyłu.
– Mój ojciec jest surowym człowiekiem, ale nie okrutnym. Powiedziałam mu, że bunt twój wynikał z bezmyślności. I on ci przebacza.
Zacisnąłem pięści, ale nie powiedziałem słowa. Chciałem, byś już sobie poszła i zostawiła mnie w spokoju.
– Nikt cię nie będzie karał. Wyspa znów będzie twoja, jeśli tego sobie życzysz. My wracamy do Neapolu wraz z królem Alonso. – Wyczułaś złość w moim milczeniu, bo dodałaś: – Mógłbyś przynajmniej cieszyć się moim szczęściem, Kalibanie. Bardzo kocham Ferdynanda i znajdę się niedługo w miejscu, w którym się urodziłam. To będzie dla mnie całkiem nowy świat!
– Tak, to naprawdę musi być nowy wspaniały świat, gdzie żyją takie istoty jak te – mruknąłem. – Jedź sobie, jedź! To odpowiednie miejsce dla kogoś takiego jak ty.
Odwróciłaś się i odeszłaś. Od tamtej chwili aż do dzisiejszej nocy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie dane mi było nawet porządnie się rozzłościć z rozpaczy. Gdy czołgałem się w stronę lasu, usłyszałem za sobą kroki. Po chwili czarne buty twojego ojca zastąpiły mi drogę.
– Obchodziłem się z tobą dość szorstko w przeszłości, Kalibanie, ale to tylko dla twojego dobra. Teraz otwiera się przed tobą wolna przyszłość.
– Odejdź, szaleńcze! – krzyknąłem. – Zostaw mnie w spokoju!
Zawahał się przez chwilę, ale w końcu odwrócił się i pomaszerował ku plaży. Leżałem skulony, szlochając, ale słyszałem, jak się zatrzymał. Schowałem głowę w ramionach i włożyłem palce do uszu, ale i tak dotarły do mnie jego ostatnie, straszliwe słowa.
– Na swój sposób, dzikusku, kochałem cię. Po chwili już go nie było.
Część trzecia
Neapol Rano
ODEJŚCIE
Wyrywała się, ale jego ciemne palce zaciśnięte były mocno. Twarz miał przysuniętą do jej ucha, jak gdyby chciał ją całować albo gryźć. Od pewnego czasu nie podnosił już głosu, tylko szeptał.
Miranda oddychała ciężko, siedząc z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami. Nagle uścisk na jej szyi rozluźnił się. Zaczęła kaszleć, trąc przy tym zaczerwienioną skórę.
– Nie słuchałaś uważnie – powiedział. – Przepraszam, jeśli zrobiłem ci krzywdę.
Przestraszona, sapała ze złości, wykrzywiając się z bólu.
– Przepraszasz mnie za to, że zadałeś mi ból, a w każdej chwili jesteś gotów mnie zabić? Ty jesteś obłąkany!
Zamknął na moment oczy.
– Nie przybyłem tu po to, by cię torturować, ale byś mogła mnie posłuchać. To, co zrobię na końcu, będzie szybkie i prawie bezbolesne. Obiecuję ci to.
Opadła ponownie na poduszki.
– Tak... tak ciężko to słyszeć. Pospiesz się i zrób to, co masz zrobić.
– Jeszcze nie skończyłem. – Trzymał swoje wielkie, powykrzywiane palce przed oczami, przyglądając się im bacznie, jak gdyby dziwił się, że należą do niego. – Jest jeszcze coś, o czym muszę ci opowiedzieć.
Ty i cała reszta odpłynęliście o świcie. Wróciłaś z Prosperem do Mediolanu i czekałaś, aż zakończą się przygotowania do twego ślubu z księciem. Później, gdy stary Alonso opadł z sił, podążyłaś za swoim nowym panem i władcą do jego rodzinnego domu w Neapolu. Ty o tym oczywiście wiesz, ale ja dowiadywałem się stopniowo, układając całość z kawałków rozmów. Najwięcej opowiedzieli mi starzy marynarze i inni, którym nie przeszkadzała brzydota pijącego z nimi kompana, jeśli to on płacił za wino... albo jeśli je kradł, co też się zdarzało.
To, czego nie wiesz i co cię zapewne mało obchodzi, to to, co ja robiłem przez wszystkie te lata...
Rozbite serce sprawiało, że na początku nie mogłem poradzić sobie z samym sobą. Jadłem, włóczyłem się po pustej plaży, śpiewałem niebu, które wcale nie raczyło mnie słuchać. Ale gdy miesiące ułożyły się w rok, a potem w lata, cisza zaczęła mnie powoli zabijać.
Pomyślisz pewnie, iż to dziwne, że mówię o wyspie jako o miejscu pogrążonym w ciszy: a te piskliwe odgłosy małp, świergotanie ptaków, szum wiatru, huczące nieprzerwanie morze? Ale ja zdążyłem się już przyzwyczaić do ludzkiej mowy, Mirando. Nie ma bardziej przerażającej ciszy od tej, która nastaje wówczas, gdy ktoś milknie i zabraknie drugiego człowieka, którego można by posłuchać albo też zaopiekować się nim.
Dwadzieścia lat, Mirando. Dwadzieścia niewymownie długich lat. Były chwile, przysięgam, kiedy tęskniłem nawet za tym okropnym brzęczeniem Ariela, by przypomniał mi, że to wszystko naprawdę się zdarzyło... by przerwał ciszę. Twój ojciec powiedział, że oddaje mi moją wolność. O duchy! Jakie miał w ogóle prawo, by mnie jej pozbawić, a co dopiero, by zamieniać niewolę na gorszą pokutę.
Zabraliście mi moją niewinność. Ukradliście mi moją wyspę, ale nie tylko w sensie materialnym. Za sprawą waszych słów, waszych nazw, waszych pomysłów, nawet za sprawą samej waszej obecności odebraliście mi miejsce, w którym spędziłem całe moje życie i zamieniliście je w coś, co było poza moim zasięgiem. W ciągu tego dwudziestolecia niedoli i samotności, kiedy to zostawiliście mnie na wyspie jak wygnańca, nigdy już nie poczułem się na niej jak w domu. Wszystko bowiem miało swoje imię, a każde z nich było sztucznym wytworem myśli Prospera i Mirandy. Wszystkie miejsca przywodziły mi na myśl was, wydawało się, że są zamieszkane przez duchy twoje i twojego ojca. Nawet sposób, w jaki myślałem o domu swojego dzieciństwa, zmienił się nieodwracalnie. Ukradliście mi to – niech was diabli wezmą! Niech was diabli! Pozbawiliście mnie wszystkich rzeczy, które były moje – wyspy, serca, życia – i odpłynęliście.
Być może najbardziej okrutny jest fakt, iż zaraziliście mnie waszą mową, po czym beztrosko zostawiliście samego, bym spędził resztę życia w głuchej, grobowej ciszy.
Czy zdziwi cię więc, że kiedy w końcu jakiś statek zakotwiczył w pobliżu wyspy, a jego załoga udała się w głąb lądu w poszukiwaniu owoców, mięsa i świeżej wody, podpłynąłem nocą do okrętu i wdrapałem się na pokład? Nie było łatwo ukrywać się przez całą, długą, morską podróż, ale okazało się, że jeśli bardzo tego pragnę, to mogę być prawie niewidzialny. Przez te dwadzieścia lat jedyną myślą, która podtrzymywała mnie na duchu, była myśl o zemście.
Dziwisz się pewnie, że udałem się do Mediolanu w poszukiwaniu twojego ojca, by zabić go tymi rękami? Niełatwo było go znaleźć, Mirando – nie wiedziałem zbyt wiele o waszym świecie, gdy dotarłem do jego brzegów, teraz wiem zresztą niewiele więcej – ale w moim wnętrzu palił się i pali ogień, którego nie można ugasić. Ale cokolwiek bym robił, nigdy nie wyrządziłem krzywdy komuś, kto sam nie miał takich intencji, i nigdy nikogo nie zabiłem. Czy mógłbym po tylu cierpieniach sam wykorzystywać niewinnych ludzi, jak to zrobił twój ojciec z owymi marynarzami, utopionymi i wyrzuconymi na brzeg?
Szukając twojego ojca, a później ciebie, poznałem wasz świat na tyle, by móc stwierdzić, iż nie chciałbym być jego częścią. Obrazki w księgach Prospera kłamały. Świat nie jest piękny i zaskakujący: jest podły. Jest zepsuty do cna. Rysunek węża nie ukazał bowiem tego, że jego jad przenika aż do samych żył.
Więc jak tylko skończę to, co mam zamiar zrobić, wracam na wyspę. Mimo iż tak bardzo ją zniszczyliście, ona jednak wciąż jest dla mnie domem – jedynym, jaki jestem w stanie ogarnąć. Wiem, jaki statek może mnie tam zabrać, a jeśli będę musiał podróżować znowu razem z rybami, to czym to jest dla potwora?
Przerwał, dysząc ciężko. Jego dłonie błądziły po ramionach Mirandy, po czym jak wielkie pająki usadowiły się po obu stronach jej szyi.
– Świt się zbliża. Wartownicy pewnie zaczęli już szukać brakującego towarzysza. Twój ojciec zdążył mi się wymknąć, Mirando, ale tobie to się nie uda.
Łza spłynęła po jej twarzy, zatrzymując się dopiero na brodzie.
– A więc zabijesz mnie? Po tym, jak mi o wszystkim opowiedziałeś? – Jej głos nie wydawał się przestraszony, a jedynie zmęczony.
– Jeśli ma być na tym świecie jakaś sprawiedliwość, to nie mam innego wyjścia – odpowiedział. – Żałuję, że tak musi być, ale...
Palce zacisnęły się mocniej na jej szyi. Głośno złapała oddech. Mięśnie jego ramion napięły się pod skórą. Gdzieś z głębi komnaty dobiegł cichy, trzepoczący odgłos, jak gdyby ptak uderzał skrzydłami o zasłonę. Podniosła ręce i złapała go za nadgarstki. Bardzo delikatnie.
– Nie... Nie potrafię w ten sposób. – Wyrwał poduszkę zza jej głowy. – Myślałem, że będę chciał widzieć twoje oczy, gdy nastąpi koniec, Mirando, ale teraz wiem, że jednak nie. – Wdrapał się na łoże i siadając na niej, przygniótł jej ręce i nogi, po czym przyłożył poduszkę do jej twarzy. – Zachowam sobie w pamięci inny obraz ciebie, myślę...
– Przestań!
Głos dochodził jakby z daleka. Wiszący obok drzwi gobelin poruszył się, po chwili jeden jego róg oberwał się i odgiął, ukazując bladą postać wydostającą się na zewnątrz.
– Nie, proszę, nie rób jej nic złego.
Potwór oniemiał ze zdumienia. Młoda dziewczyna podbiegła do łoża i z łatwością zdjęła jego dłonie z poduszki, po czym odłożyła ją na bok i płacząc, wtuliła głowę w piersi swej matki.
– Giulietto – westchnęła matka. Po raz pierwszy od dłuższego czasu jej głos był pełen uczucia. – Co ty na Boga tu robisz? Uciekaj, córko, uciekaj!
Wyciągnął swą ciemną rękę. Jego dłoń zacisnęła się na szyi Giulietty... ale delikatnie.
– Od jak dawna podsłuchujesz? – warknął.
– Czy to prawda? – Giulietta żądała odpowiedzi, wpatrując się załzawionymi oczami w swą matkę. – Czy to wszystko prawda?
Miranda szlochała.
– Dobry Boże, dlaczego musiałaś tu przyjść?
– Ja... Nie mogłam spać. Złe sny. Przyszłam do ciebie, by porozmawiać, ale schowałam się, gdy usłyszałam głosy. Czy to prawda, mamo? To, co on mówił?
Matka nie była w stanie odpowiedzieć.
– Dość! – zacisnął mocniej palce i podciągnął dziewczynę do góry. Jego głos brzmiał płasko i szorstko. – Nie zabijam niewinnych, ale łzy prosięcia nie mogą przeszkodzić w egzekucji lochy. Przykro mi, że będziesz musiała to oglądać. Będzie to kara za to, że podsłuchiwałaś.
Miranda podniosła się, bezskutecznie waląc pięściami w ramiona Kalibana.
– Nie krzywdź jej! Ona niczego nie zrobiła!
– Tak jak i ja niczego nie zrobiłem, a karano mnie, głupia kobieto – warknął. – I tak jak ty niczego nie zrobiłaś, gdy Ariel i twój ojciec znęcali się nade mną każdego dnia. Różne są rodzaje bezczynności. – Pchnął ją gwałtownie. – Powiedziałem przecież, że jej nie zabiję. Czy ty nigdy nie słyszysz, co się do ciebie mówi? Czy może tyle lat życia w kłamstwie uczyniło cię głuchą na wszelką prawdę? – Trzymał poduszkę nad jej głową. – Słyszała, co ty mi zrobiłaś, a teraz zobaczy, jak wymierza się sprawiedliwość. Jak będzie już po wszystkim, podzieli los starego wartownika, będzie musiała się trochę zdrzemnąć. Miranda zamknęła oczy.
– Boże! Niech się stanie to, co ma się stać. Nie rób jej krzywdy, Kalibanie. Jak sam powiedziałeś, ona jest niewinna.
Giulietta próbowała oderwać jego rękę od poduszki.
– Nie zabijaj mojej matki!
– Nie ma dla niej innej pokuty, dziecko.
– Weź mnie.
– Nie! – Miranda ponownie zaczęła się szarpać.
– Zamilczcie obie! – Pociągnął córkę i pchnął ją na bok. – Ty także nieuważnie słuchasz, dziecko, jeśli wydaje ci się, że mógłbym zabić albo skrzywdzić ciebie. Idź, uciekaj. Zdążę to zrobić, zanim sprowadzisz pomoc.
– Nie, zabierz mnie z sobą. Ocal moją matkę. Zabierz mnie z sobą!
Po tych słowach w komnacie zapanowała cisza; przez długą chwilę płomienie świec zdawały się trwać w bezruchu.
Zmrużył oczy.
– Co ty mówisz? Co za szaleńcza myśl...
– Zabierz mnie na wyspę. Będę tam żyć razem z tobą. – Usiadła, ocierając łzy z twarzy. – Tutaj mogę jedynie wyjść za mąż za Ursina i niańczyć jego dzieci przez całe życie. Weź mnie ze sobą na wyspę. Będę twoim sługą. Dług zostanie spłacony.
– Nie! Giulietto, mój króliczku! Ty oszalałaś, nie wiesz, co mówisz! On jest... on jest bestią! Ty nie wiesz, co mówisz! – Miranda wyciągnęła ręce jak szpony w stronę swej córki, ale dziewczyna ześlizgnęła się z łoża i stanęła obok.
– Zrobię to. – Odwróciła się i spojrzała na niego; jej wargi drżały. – Zrobię to. Jeśli ocalisz moją matkę, będę ci towarzyszyć. Słuchałam cię przez całą noc. Uważam, że wcale nie jesteś potworem, ale człowiekiem. – Rozłożyła błagalnie ręce. – Słuchałam. I pójdę z tobą.
– Nie zwracaj na nią uwagi, Kalibanie – prosiła usilnie Miranda. – Zabij mnie, jeśli musisz! Ale nie zabieraj jej. Ona jest tylko niemądrym dzieciakiem i nie wie, co mówi!
Gdy wielka, ciemna głowa obracała się raz w stronę córki, raz w stronę matki, z dołu z dziedzińca zamkowego dobiegł stukot i stłumione dźwięki ludzkich głosów.
– Ciekawe – mówił powoli. – Ona jest taka sama jak ty, zanim zachłanne ręce twojego ojca wycisnęły z ciebie radość życia. – Odwrócił się w stronę Giulietty. – Mówisz, że będziesz moją towarzyszką? To nie będzie takie łatwe. Odnalezienie drogi na wyspę może trwać wiele miesięcy, a sama podróż może być bardzo ciężka. Życie na wyspie też nie jest tak proste, jak sobie to pewnie wyobrażasz. Mieszkałaś dotąd w wielkim domu, byłaś rozpieszczana i całowana, obdarowywano cię wspaniałymi strojami i podawano wystawne posiłki. Cena, jaką zapłacisz, będzie bardzo wysoka, nawet jak za ocalenie swej matki.
Spojrzała na niego z taką samą iskierką gwałtowności, jaka kiedyś błyszczała w oczach jej dziadka.
– Nie robię tego po to, by ocalić moją matkę od śmierci... choć oczywiście bardzo ją kocham i chciałabym wciąż widzieć ją wśród żywych. Chcę z tobą odejść dla samej siebie. Wyłącznie.
Odrzucił głowę do tyłu i parsknął śmiechem.
– Ha! Poświęcenie, ucieczka, zemsta, czyż nie tak? Myślę, że węże na mojej wyspie lepiej by zrobiły, nie wchodząc ci w drogę, dziewczyno. – Zamilkł na chwilę; z dziedzińca wciąż dochodziły podniesione głosy. – Dobrze więc – powiedział w końcu, podnosząc się, i wskazał ręką na wielką skrzynię z drewna cedrowego, stojącą naprzeciwko alkowy po drugiej stronie komnaty. – Wybierz sobie odpowiednią garderobę na długą podróż. Jestem pewien, że twoja matka ma strojów w nadmiarze. Szybciej!
Dziewczyna spoglądała na matkę niepewnym wzrokiem, ale po chwili ruszyła jak lunatyczka w stronę kufra.
Kaliban odwrócił się w kierunku łoża, ugiął swoje wykrzywione kolana i ukłonił się drwiąco.
– Zdaje się, że twoja egzekucja została odroczona, moja piękna Mirando. Może wydać ci się to dziwne, ale czuję ulgę.
Giulietta walczyła z owijającymi ją narzutami i kocami, próbując się podnieść.
– Ale przecież ty nie... nie mógłbyś...
– Właśnie tak. Zrobię to.
– Proszę! Nie możesz być tak okrutny! – Stanęła na łożu i trzymając się słupka podtrzymującego, szamotała się gwałtownie. – Proszę! Nie możesz zabrać mi córki!
– Niby dlaczego? Ty zabrałaś mi prawie całe moje życie. Poza tym okrucieństwa nauczyłem się dość późno, a teraz mam wystarczające pole do popisu, by odwdzięczyć się w ten sam sposób tym, którzy mnie go nauczyli.
Wychyliła się do przodu i złapała go za ramię.
– Nie miałam zamiaru cię skrzywdzić, Kalibanie! Nie rozumiałam, jak bardzo cierpisz...
– Nie? Byłaś świadomie obojętna.
– Może! – Miranda rozpłakała się – Tak! Tak! Byłam. Ale ja się bałam. Byłam tylko dzieckiem, Kalibanie, tylko dzieckiem! Nie sprawiało mi radości to, że byłeś źle traktowany, ale jak mogłam przeciwstawić się ojcu?
Przyglądał jej się bacznie przez moment; mięśnie jego szyi i rąk napięły się mocno, jak gdyby z trudem powstrzymywał się przed atakiem furii. Ale gdy przemówił, jego słowa zabrzmiały łagodnie.
– Czy to się nigdy nie skończy? Czy ciemnota może być przekazywana z pokolenia na pokolenie jak rodzinna scheda? – Chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie prawie tak blisko, jak robi to kochanek. Zaczęła osuwać się na niego, ale przytrzymywał ją mocno. – Jeśli Bóg zsyła z nieba piorun, by spalił twój dom, to czy dziękujesz mu za to, wielbisz go i do końca żyjesz w popiele i zgliszczach? Czy raczej uprzątasz gruz i budujesz sobie nowy dom?
– Ja... Ja cię nie bardzo rozumiem.
– A ja myślę, że rozumiesz, Mirando. Pewnego dnia, w pewnym miejscu trzeba w końcu wziąć na siebie odpowiedzialność.
Odepchnął ją delikatnie i podszedł do okna, owijając ramiona peleryną.
Upadła na kolana.
– Boże! – jęknęła. – Więc już nic nie mogę zrobić. Zabierzesz ją ze sobą. Stracę moją córkę.
– Wydaje mi się, że już ją straciłaś. To prawda. Będziesz cierpieć i będziesz żałować. Ale masz przynajmniej coś na pocieszenie: ona sama tego chciała. To lepsze niż nic, prawda?
Miranda nie odpowiedziała, kryjąc twarz w dłoniach.
– Chodź, dziecko! – zawołał. – Na nas czas. Zmiana warty już się odbyła i pewnie zaczęli szukać tego, który przepadł.
Dziewczyna opuściła wieko kufra tak, że zamknęło się z trzaskiem. Miała na sobie czarny, ciężki płaszcz, a na jej twarzy malował się niepokój i determinacja.
– Już?
Potwór pokiwał głową, po czym pchnął okrytym ramieniem okienną szybę. Nie kończący się deszcz szkła runął w dół, dzwoniąc o położony niżej dach. Kiedy nie było już szkła w oknie, wybił ostrożnie drewnianą kratkę. Zimny powiew wiatru wślizgnął się do komnaty; cień płomieni kandelabru poruszał się niespokojnie.
– Lepiej będzie, jeśli wymyślisz jakieś kłamstwo, Mirando – powiedział. – Inaczej, ktoś zostanie zmuszony, by za nami podążać. Nie chciałbym krzywdzić niewinnych, ale nie mogę ponownie dać się złapać i być traktowany jak bestia – przybrał pogardliwy ton. – Myślę, że komuś tak biegłemu w tej miejskiej sztuce, sfałszowanie faktów nie sprawi większego problemu. W każdym razie, możesz wyjawić im wszystkie szczegóły z wyjątkiem tego, że wiesz, kto jest porywaczem i gdzie ma zamiar zabrać twoją córkę. – Przerwał na chwilę, obserwując ją klęczącą na zimnej posadzce. – Pamiętaj, Mirando, nieważne, czy jestem bestią, czy człowiekiem. Jestem tym, kim wy mnie uczyniliście. Nie żal mi ciebie. Ale jesteś matką, a nawet i ja miałem kogoś takiego, powiem ci więc, że...
Zbliżył się do okna i skinął na Giuliettę. Zawahała się przez moment, po czym podbiegła i rzuciła się w ramiona Mirandy. Na chwilę wtuliła swój wilgotny policzek w matczyny, ale zaraz wyrwała się z jej zachłannego uścisku. Stanęła, obok ciemnej postaci, trzęsąc się.
– O mój Boże – wyszeptała Miranda. – Chciałabym... Chciałabym...
Podniósł rękę.
– Posłuchaj. Będę traktował ją z takim samym szacunkiem, dobrocią, miłością jak kiedyś ciebie. Przyrzekam na wszystkie duchy mojej wyspy. – Spojrzał w dół na mały, drobny kształt, stojący koło niego. – A teraz nadszedł czas próby. Jeśli jestem potworem, którego stworzył nie kto inny tylko ty i twój ojciec, to natychmiast biegnij, pootwieraj drzwi i wołaj o pomoc. Bo przecież jeśli jestem zwierzęciem, to nie można mi ufać; oddanie ukochanego dziecka na pewno zakończyłoby się gwałtem i morderstwem. – Wziął Giuliettę pod ramię i wychylił się przez wybite okno. – Jeśli jestem tym, za kogo uważał mnie twój ojciec, cokolwiek zrobisz, będziesz niewinna. Jeśli naprawdę jestem bestią, to wszystko, co powiedziałem ci tej nocy, jest jednym wielkim zmyślonym przeze mnie kłamstwem, złym snem, i ze spokojem możesz wysłać swoich żołnierzy, by zabijając mnie, ocalili twą córkę. I wtedy będziesz sypiać z czystym sumieniem. – Pomógł dziewczynie przejść przez okno, po czym bez wysiłku umieścił ją pod swym ramieniem. Jej płaszcz unosił się na wietrze. Teraz wydawała się lekko przestraszona, ale splotła swe ręce na jego szyi i nie odezwała się więcej. – A jeśli to wszystko nieprawda, to daj nam tyle czasu, ile będą się jeszcze palić świece, byśmy zdążyli uciec.
Miranda odkryła twarz. Była blada i miała zaczerwienione oczy.
– Tak, córko Prospera – zamruczał. – Tak. – W półmroku świec widać było jedynie błyski jego żółtych, sowich oczu. – To była długa noc. Żegnaj!
Miranda otworzyła usta, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, opuścił się po murze i oboje zniknęli.
Zawołał z dołu ledwo słyszalnym głosem:
– Nauczę ją tańczyć, Mirando!
Stała jeszcze długo, wpatrując się w falującą zasłonę w rozbitym oknie, aż w końcu świeca zgasła i komnatę ponownie spowiły ciemności.