Alfred Hitchcock Cykl Nowe przygody trzech detektywów (02) Śmierć na wynos

ALFRED HITCHCOCK




ŚMIERĆ NA WYNOS


Przełożyła: Danuta Sadkowska



ROZDZIAŁ 1

DRUZGOCĄCA PIĘKNOŚĆ


Pete Crenshaw wjechał na parking szpitala Rocky Beach Me­morial i zatrzymał wóz. Nacisnął jeszcze parę razy pedał gazu, a silnik starego scirocco, model 81, odpowiedział mu głośnym war­kotem. Pete przekręcił kluczyk, silnik ucichł, a wycieraczki zatrzy­mały się w pół drogi.

Pete lubił myśleć o sobie, że jest jak ten samochód: w sam raz dłu­gi, smukły i zwrotny. przy swoich blisko dwu metrach wzrostu i bu­dowie lekkoatlety-dziesięcioboisty miał w końcu prawo tak myśleć.

Au, to nie żarty, prawdziwa ulewa! — rzucił do siedzącego obok niego przyjaciela, Jupitera Jonesa.

Jupiter nie był ani długi, ani smukły. Gdy mówił o sobie, używał słów w rodzaju „puszysty” lub „krępy”. Takich określeń miał zresztą mnóstwo w zapasie, i to po to tylko, by uniknąć jednoznacznego słowa: „nadwaga”. Inni wyśmialiby to owijanie prawdy w baweł­nę, ale nie Pete. Ostatecznie, ten siedemnastolatek był jego najlep­szym przyjacielem. Poza tym, to właśnie Jupe założył grupę „Trzej Detektywi”. Wraz z trzecim — Bobem Andrewsem — cieszyli się sławą najlepszych w swoim fachu z całego miasteczka Rocky Beach w stanie Kalifornia.

Dwóch z nich siedziało teraz w samochodzie i przyglądało się nawałnicy. Nie była to zwykła letnia ulewa. Strugi deszczu waliły w szybę. Potem nieoczekiwanie niebo przecięła błyskawica i zaraz po niej zahuczał grzmot.

Chodźmy, ta burza nieprędko minie — odezwał się Pete i odgarnął znad oczu pasmo rudobrązowych włosów. — Odwie­dziny w szpitalu zaraz się skończą, a Kelly na mnie czeka.

Nie daj się dziewczynom wodzić za nos — niechętnym to­nem pouczył go Jupe i odpiął pas bezpieczeństwa.

Przykro mi to mówić — odparł Pete — ale dziewczyny to właśnie ta jedyna dziedzina, w której nie jesteś ekspertem.

To prawda — zgodził się Jupe — ale, jak widzisz, to mi nie przeszkadza w dawaniu dobrych rad.

Pete roześmiał się.

Potem przyjaciele założyli kaptury sztormiaków i rzucili się przez strumienie deszczu w stronę szpitalnej bramy.

W hallu ściągnęli z siebie mokre okrycia i popędzili do sali 2113.

Gdy tam dotarli, Kelly Madigan leżała na łóżku i kręcąc w pal­cach brązowy loczek rozmawiała przez telefon. Obok stał telewizor, na jego ekranie migał jakiś teledysk, ale z wyłączonym dźwiękiem. Pokój był zielony jak ogrodowa altanka.

Kelly nie wyglądała na kogoś, kto przed trzema dniami prze­szedł operację wyrostka.

Była to ładna energiczna dziewczyna, wodzirej w Liceum Ro­cky Beach — tym samym, do którego chodzili Pete, Jupe i Bob. Pewnego dnia, jakieś pół roku temu, doszła nagle do wniosku, że Pete powinien się ustatkować, i to ustatkować właśnie przy niej. Pete nie stawiał przesadnego oporu.

Muszę kończyć, Sue — rzuciła do słuchawki Kelly i zama­chała ręką do Pete’a i Jupe’a. — Czas na moją piątkową randkę. Przyszedł właśnie mój osobisty narzeczony ze swoim kolegą. Po­tem roześmiała się, powtarzając chłopcom pytanie przyjaciółki:

Czy ten kolega to też mój osobisty narzeczony? — Lustro­wała przy tym Jupe’a od stóp do głów spojrzeniem wielkich zielo­nych oczu.

Jupe próbował wytrzymać to spojrzenie, ale nie dał rady, nerwy puściły i po chwili odwrócił wzrok.

To zależy, Sue — odpowiedziała Kelly. — Czy sądzisz, że bałwanek Frosty może być czyimś chłopcem? — spytała, śmiejąc się złośliwie i słodko zarazem.

Jupe skrzyżował ramiona i usiadł ze zwieszoną głową na jed­nym z niewygodnych, typowo szpitalnych drewnianych krzeseł.

Nieoczekiwanie Kelly podała słuchawkę Jupe’owi.

Sue chce z tobą mówić — powiedziała, uśmiechając się przy tym znacząco.

Jupe z trudem przełknął ślinę i starał się wyglądać, jak gdyby nie miał pojęcia, co to znaczy „wpaść w popłoch”. W tej chwili nawet rozmowa z podejrzanym w jakiejś aferze wydawałaby mu się zadaniem dziecinnie prostym. Gadanie z dziewczętami było zawsze domeną Boba Andrewsa, a nie Jupe’a.

Śmiało, Jupe — drażnił się z nim Pete. Siedział na łóżku obok Kelly.

Jupe wolno wstał i wziął słuchawkę.

Halo! — zaczął oficjalnym tonem. — Mówi Jupiter Jones. Przerwał.

Cześć! — usłyszał dziewczęcy głos, zabarwiony nerwowym chichotem. — Jestem Sue. Jak leci?

Jak co leci? — zapytał Jupe. Jego ścisły umysł wymagał lo­gicznych pytań, które pozwalałyby na równie logiczną odpowiedź.

Och, nie wiem, rozumiesz... — bąkała Sue.

Jupe jeszcze raz przełknął ślinę i spojrzał z ukosa na Kelly. Wo­lałby prowadzić tę rozmowę bez świadków. Pete i Kelly trzymali się za ręce i uśmiechali się do niego.

Nie chciałbyś wiedzieć, czy jestem miła albo coś w tym ro­dzaju? — spytała Sue.

W tym momencie do sali wsunęła głowę pielęgniarka o wło­sach koloru czystej miedzi.

Koniec odwiedzin. Proszę opuścić salę!

Jupe odetchnął z ulgą i zwrócił słuchawkę Kelly.

Zadzwonię później — rzuciła Kelly do słuchawki i odłożyła ją na widełki. Potem mrugnęła do Jupe’a.

Jupiter Jones, kobieciarz, znowu w akcji — stwierdziła. Drzwi rozwarły się gwałtownie. Pędem wjechała leżanka popy­chana przez doktora, dwie salowe i dwie pielęgniarki. Jupe odsko­czył, by ustąpić z drogi.

Na leżance spoczywała pacjentka — młoda dziewczyna o ciemnych kręconych włosach. jej śliczną bladą twarz pokrywały sińce. Część twarzy zakrywał bandaż. Dziewczyna była nie­przytomna.

To twoja nowa sąsiadka, Kelly — odezwał się młody lekarz internista. Uśmiechał się uspokajająco. Włosy miał związane w mały kucyk. Pomógł przenieść nową pacjentkę na łóżko.

Czy to coś groźnego? — spytała Kelly.

Obrażenia wyglądają na powierzchowne — wtrącił się Jupe. Jego oczom nie umknął żaden szczegół. — Moim zdaniem to wstrząs mózgu i niewielki szok pourazowy.

Oo! Świetne rozpoznanie! — zdziwił się doktor i spojrzał z uśmiechem na Jupe’ a.

Cała ekipa delikatnie ułożyła dziewczynę na łóżku. Pielęgniar­ka zawiesiła na stojaku zestaw do kroplówki. Powoli, kropla za kroplą, spływał życiodajny płyn.

Gdy pielęgniarki upewniły się, że pacjentka jest bezpieczna, wycofały się wraz z salowymi. Doktor pozostał i zapisywał coś w karcie chorobowej.

Co się jej stało? — spytała zatroskanym głosem Kelly.

Rozbiła samochód na Countyline Drive. Zupełnie go zdru­zgotała. Wypadła z drogi. W taką cholerną noc jak dzisiejsza za­wsze trafia się paru nieszczęśników z wypadków — odparł lekarz i ruszył w stronę wyjścia. — To dziecko pewnej znakomitości ­dodał — chociaż trudno ją poznać z tymi siniakami. Jest córką...

Ale zanim doktor zdążył dokończyć zdanie, w otwartych drzwiach znów pojawiła się ruda siostra.

Mówiłam już i jeszcze raz powtarzam! — warknęła na Jupe’a i Pete’a. — Odwiedziny się skończyły. Proszę natychmiast wyjść. Zostać mogą tylko chorzy. Jeżeli jesteście chorzy, proszę skon­taktować się z siostrą przełożoną.

Zrozumieliśmy — powiedział Pete.

Dobrze — odparła siostra. — Mam nadzieję, że nie będę musiała wzywać strażników.

Odwróciła się i wyszła z sali. Pete pochylił się i pocałował Kelly. — Do zobaczenia jutro, mała. Dziś nocuję u Jupe’a.

Ale Jupe wpatrywał się w kartę chorobową nowej pacjentki.

Hej, co robisz? — spytał Pete.

Zaspokajam swoją ciekawość — odpowiedział Jupe. — Doktor wyszedł, zanim zdążył nam powiedzieć, kim jest ta dziewczy­na. Kto to taki Juliet Coop?

Pete spojrzał na Jupe’a i wzruszył ramionami. Nazwisko nic mu nie mówiło. Pożegnali więc Kelly i wyszli.

Lecz już po minucie obaj dobrze wiedzieli, kim jest Juliet Coop. Gdy podążali w stronę windy, wytoczył się z niej ogromny męż­czyzna i spiesznie ruszył w stronę dyżurki pielęgniarek. Pochylił się nad biurkiem tak, że jego zatroskana twarz prawie dotknęła rudowłosej siostry.

Gdzie leży moja córka? — zapytał. — Gdzie ona jest?

To Wielki Barney Coop! — wykrzyknął ze zdziwieniem Jupe.

Nie sposób było go nie poznać.

Jasne. Król Kurczaków! — zawołał Pete.

Trudno było się pomylić. Miał na sobie czerwono-biało-niebieski dres, znany wszystkim z programów telewizyjnych. Jego twarz pamiętał każdy mieszkaniec południowej Kalifornii. Niezależnie od tego, jaki wybrałoby się kanał, zawsze trafiało się na reklamę barów szybkiej obsługi Barneya Coopa.

Juliet Coop, Barney Coop... — mówił Jupe. — To musi być córka Króla Kurczaków.

Sala 2113 — powiedziała pielęgniarka.

Czy to szczęśliwy numer? — spytał Wielki Barney. — Chcę, żeby moja córka leżała w szczęśliwym pokoju. Gdzie to jest? Którędy się tam idzie? Który pokój?

Jupiterowi przykro było patrzeć na zmartwionego Wielkiego Barneya. Podszedł do biurka pielęgniarki.

To tamten pokój, panie Coop — wskazał palcem.

Wielki Barney Coop był dużo wyższy od Jupe’a. Spojrzał w dół.

Jesteś pewien? — zapytał.

Mój przyjaciel i ja odwiedzaliśmy właśnie pacjentkę, która leży na sali razem z pańską córką — wyjaśnił Jupe. — Prawdę mówiąc, Juliet teraz śpi.

Słowa Jupe’a podziałały uspokajająco. Król Kurczaków trochę się rozluźnił.

Tu jest parę talonów. — Z kieszeni bluzy wyciągnął dwa kupo­ny i wręczył je Jupe’owi. — Podobasz mi się, chłopie. Pulchny, ale delikatny. Założę się, że wyglądałbyś wspaniale, unurzany w mojej złotej panierce. Jej receptura jest ściśle tajna! Dzięki, chłopie.

Jupe uśmiechnął się i patrzył, jak Wielki Barney wędruje w stronę sali 2113. Potem podarł talony.

Ej! — zaprotestował Pete, próbując wyrwać mu kupony. Było już jednak za późno. — Dlaczego to zrobiłeś?

Moja dieta — odparł nieszczęśliwym głosem Jupe. — Nie wolno mi jeść nic smażonego, pamiętasz?

Tak, pamiętam — potwierdził Pete. — I do każdego posiłku masz jeść kawałek melona. Dziwaczne. Ale to, że ty jesteś na die­cie, nie oznacza jeszcze, że ja mam się ograniczać. Uwielbiam smażone kurczaki z Chicken Coop.

Nawet o tym nie wspominaj! — jęknął Jupe. — Ja też je uwiel­biam. Już czuję tę chrupiącą skórkę i soczyste, delikatne białe mię­sko.

Wybiegli na zalany deszczem parking i Pete poprowadził wóz w kierunku domu Jupe’a. Jupe mieszkał z ciotką Matyldą i wujem Tytusem Jonesem. Oboje prowadzili skład złomu, mieszczący się po przeciwnej stronie ulicy. Gdy Jupe, Pete i Bob byli dziećmi, lubi­li łazić po starych rupieciach i chować się między nimi, zwłaszcza gdy próbowali rozwiązać jakąś zagadkę. Trzej Detektywi mieli tam w starej przyczepie swoją Kwaterę Główną. Przed ludzkim okiem zasłaniały ją stosy gratów. Ale teraz chłopcy mieli po siedemnaście lat, a przyczepa nie była już zasłonięta. Przebywali zwykle w warsztacie elektronicznym Jupe’a, położonym w sąsiednim domu.

Szkoda, że nie znamy szczegółów wypadku Juliet Coop­ — odezwał się Jupe. Potem, widząc, jak Pete patrzy na niego z ukosa, dodał: — Wiem, wiem. Nic nie wskazuje na to, by tkwiła tu jakaś tajemnica... Po prostu, jakiś głos wewnętrzny mówi mi... Nazwijmy to przeczuciem.

Wreszcie Pete wjechał na podwórze składu staroci i obaj pobiegli przez błoto do warsztatu Jupe’a. W środku mieściły się stoły i biurka pełne różnych elektronicznych części i urządzeń, katalogów nowo­czesnych kamer i podsłuchów, zeszytów szkolnych, pustych pude­łek po pizzy i kaset magnetofonowych. Było też parę krzeseł. Na jednym ze stołów stał telefon z automatyczną sekretarką. Jupe zaczął, jak zwykle, od przesłuchania taśmy.

Cześć, chłopaki! — z kasety rozległ się znajomy głos. Był to Bob Andrews, Trzeci Detektyw. — Przepraszam, że nie udało mi się zja­wić na czas w szpitalu u Kelly. Musiałem przesłuchać nową orkiestrę dla naszej agencji, bo szef wyjechał z miasta. Potem zadzwoniła Jen­nifer, żeby mi przypomnieć o randce. Byłem w szoku, a w jeszcze większym była Amy, z którą mieliśmy wziąć udział w małym pikni­ku na plaży. Pewnie ich stamtąd zmył deszcz. Może mógłbyś, Jupe, napisać dla mnie program, małą bazę danych, żeby zapobiec takim przypadkom? Pomyśl o tym. Pogadamy jutro.

Bob ciężko pracuje w tej swojej agencji artystycznej ­— mruknął Jupe z kwaśną miną i wyłączył automatyczną sekretarkę.

Wiem — odparł uśmiechając się Pete. — Ta cała praca prze­szkadza mu w spotkaniach z dziewczynami.

Jupe zaczął bawić się małym urządzeniem do odczytywania szyfrów z elektronicznych zamków. Przy drugim stole Pete prze­czyszczał nowy wtryskiwacz paliwa. Rozmawiali do późna. Naj­pierw o tym, że Jupe chciałby mieć samochód. Potem o zajęciach Boba i o tym, że przez tę jego pracę coraz trudniej go zastać. Jupe mówił o spotkaniu z Wielkim Barneyem i o wypadku Juliet Coop. Zawsze wyprowadzało go z równowagi, gdy nie znał szczegółów jakiejś sprawy.

Nagle poderwał ich z miejsca dzwonek telefonu. Pete i Jupe równocześnie spojrzeli na zegar. Prawie północ. Trochę późno na telefony, nawet jak na piątek wieczór.

Jupe usiadł w starym fotelu na biegunach. Leżała na nim pamiątkowa poduszka Niagara Falls 1982.

Trzej Detektywi — powiedział urzędowym głosem.

Jupe, to ja, Kelly. Przełącz mnie na głośnik, dobra? Chcę, żebyście słyszeli mnie obaj.

To Kelly — zwrócił się do Pete’a i przełączył telefon zgodnie z prośbą dziewczyny.

Pete wyglądał na równie zdziwionego jak Jupe.

Co się dzieje, Kei? — zapytał.

Coś dziwnego — odpowiedziała. — Juliet Coop jęczy i mówi przez sen.

Przeczucie Jupe’a wróciło. Nie chciał jednak wysnuwać przed­wczesnych wniosków.

Złe sny nie są niczym nadzwyczajnym po takim wypadku...­ — zauważył.

Dobra, dobra — przerwała mu niecierpliwie Kelly. — Rzecz w tym, co jej się śni. To mnie przeraża. Juliet powtarza raz po raz „Zginą miliony ludzi”.

Po tych słowach Jupe’a i Pete’a przeszył zimny dreszcz.

Ale to nie wszystko — ciągnęła Kelly. — Mówi jeszcze: „On zatruwa kurczaki. Tak nie można. Nie można”. I to brzmi tak, jakby mówiła to serio. Rozumiecie, to brzmi jak rzeczywistość, nie jak sen.

Pete gwizdnął przeciągle.

Ciężka sprawa.

Mówiłem ci, że mam przeczucie! — krzyknął Jupe.

No tak — odparł Pete. — Ale kto by pomyślał. iż to oznacza, że Król Kurczaków zatruwa moją ulubioną potrawę!



ROZDZIAŁ 2

SPÓŹNIONE ODWIEDZINY


Halo? — z głośnika telefonu, znajdującego się w warsztacie Jupe’a, dobiegł zaintrygowany głos Kelly Madigan. — Jesteście tam, chłopcy?

Byli, ale głos uwiązł im w gardle ileż razy jedli w Chicken Coop! Setki, tysiące? Jupe chyba nawet więcej. Jak często widywali w tele­wizji przyjacielską gębę Wielkiego Barneya i słuchali jego zwariowa­nego, ale szczerze brzmiącego głosu, który mówił: „Moją reputację zbudowałem na sprzedawaniu nóg, a nie na ich podstawianiu”.

Wielki Barney Coop... Zatruwałby swoje produkty? — mówił wolno Pete, kręcąc głową. Głos mu zadrżał, a twarz przybrała wy­raz powagi. — Nie wierzę.

I nie ma powodu, żebyśmy wierzyli — dodał Jupe, który był tego samego zdania. — jak mi często przypomina ciotka Matylda, kłopot z wyciąganiem wniosków polega na tym, że nigdy nie wiesz, co wyciągniesz.

Co to ma znaczyć? — spytał Pete.

To znaczy, że Wielkiego Barneya Coopa nie możemy oskarżyć o nic. Nie ma powodu, by przypuszczać, że to właśnie on jest osobą, o której przez sen mówiła Juliet. To mógł być ktokolwiek, kto te kurczaki zatruwa. Wiemy tylko, że albo Juliet źle zareagowa­ła na lek, który jej podano, albo przeżywa wstrząs po wypadku, czy też po prostu ma złe sny.

Hej, chłopcy! — zawołała do telefonu Kelly. — Chętnie da­łabym słuchawkę Juliet, żebyście mogli porozmawiać z nią osobi­ście, ale sznur jest za krótki, nie sięga do jej krainy snu. Och, słuchajcie... Słyszeliście to?

Pete pokręcił głową. Jupe odpowiedział śmiało przez telefon, nie mogła go przecież widzieć.

Nie, a co mieliśmy słyszeć?

Znowu to mówiła — relacjonowała Kelly. — Powiedziała „Nie... Ludzie będą umierać. Nie rób tego!”.

Dobra, będziemy u was jutro o jedenastej — zadecydował Jupe. — O tej porze rozpoczynają się odwiedziny. Jestem pewien, że wtedy okaże się, czy to był tylko zły sen.

No dobrze — odparła Kelly. — Ale w tym z całą pewnością tkwi jakaś tajemnica.

Do jutra rana, mała — zakończył Pete i odłożył słuchawkę.

Żadne z nich nie spało spokojnie tej nocy. Jupe czuwał, starając się dociec, kto i po co miałby planować otrucie milionów ludzi. Czy to Wielki Barney? Czy może Juliet Coop była zamieszana w działalność jakiejś grupy terrorystycznej? A może jeszcze ktoś inny chciałby zatruć pyszne filety w całej sieci barów Chicken Coop?

Potem o drugiej w nocy Jupe zadzwonił do Boba Andrewsa, by mu przekazać wszystkie informacje i ściągnąć go na rano do szpitala.

Po tym telefonie Bob nie mógł spać, bo wiedział z doświadcze­nia, że gdy Jupe jest podniecony, to dzwoni raz po raz.

Nie spała i Kelly. Większą część nocy spędziła czuwając przy łóżku Juliet i słuchając, czy chora nie powie czegoś więcej. Za każ­dym razem kiedy Juliet jęczała przez sen, Kelly pytała ją miękko:

Kto, Juliet? Kto zatruwa te kurczaki?”. Ale Juliet nie odpowiadała.

Pete spał jak zabity.

Następnego dnia, gdy Pete i Jupe weszli do Kelly, jej pokój pe­łen był słońca.

Jupe spostrzegł, że Kelly wygląda na bardzo zmęczoną i że licz­ba wazonów z kwiatami podwoiła się, a nawet zwiększyła w czwór­nasób. Na krześle przy łóżku Juliet znajdowało się ogromne wypchane kurczę w złotej koronie. Poza tym, pierwszą rzeczą, jaką zauważył Jupe, były zasłony zaciągnięte wokół łóżka Juliet. Zasło­ny izolujące ją od reszty pokoju.

Kto tam jest? — spytał Jupe, wskazując prostokąt osłonięty białymi firankami. Miał ochotę od razu pogadać z Juliet i wyjaśnić tajemnicę.

Ćśśś... — Kelly położyła palec na ustach. Potem odezwała się szeptem: — Nikogo tam nie ma oprócz Juliet. Zdaje się, że śpi.

W tym momencie do pokoju wmaszerował Bob Andrews. Był to wysoki szczupły nastolatek.

Przepraszam za spóźnienie, chłopcy — zaczął od progu, ścią­gając bawełniany sweter, zawiązany wokół szyi.

Bob zawsze był chudy i nosił okulary. Dobrze radził sobie w szkole, ale pozostawał w cieniu. Może dlatego, że tyle lat praco­wał w ciemnych magazynach biblioteki.

Lecz teraz wszystko to uległo zmianie. Szkła kontaktowe, jaśniejsze ubranie, praca w agencji artystycznej Saxa Sendlera, wła­sny samochód, treningi karate i mnóstwo pewności siebie przekształ­ciły naukowca grupy Trzech Detektywów w jednego z najbardziej rozchwytywanych facetów w Liceum Rocky Beach.

Gdzie nasza ofiara? Czyżby Księżniczka Kurczaków wyfrunęła z kojca? [po angielsku kojec dla kurcząt to coop – tak samo jak nazwisko Barneya i jego córki (przyp. tłumacza)] — zapytał.

Ofiara jest za firanką — odparł Pete, wskazując ruchem gło­wy łóżko Juliet. — Śpi. Nie ma z nią kontaktu.

Jestem pewien, że Jupe wykaże zaraz, że logicznie rzecz biorąc, możemy do niej mówić, co nam się podoba — zauważył z uśmiechem Bob. Co najwyżej ona nam nie odpowie.

Teraz przynajmniej jest spokojna — łagodnie wtrąciła Kelly. — Gdybyście słyszeli, jak całą noc jęczała... A poza tym odwiedzi­ło ją paru interesujących gości.

W środku nocy? — zdziwił się Jupe. — Jak im się udało przedrzeć przez posterunek rudowłosej siostry?

Kelly wzruszyła ramionami.

Tajemnicza historia, co?

Kto to był? — spytał sceptycznie Jupe.

No więc, co godzinę wpadał tu Wielki Barney. Dał mi nawet parę bezpłatnych talonów — zaczęła Kelly.

Kto jeszcze? — dopytywał się Jupe.

Przystojny facet, nazywał się Sean Fellows.

Skąd znasz jego imię i nazwisko? – nie oczekiwanie zaniepo­koił się Pete.

Bo go spytałam... I nie bądź taki zazdrosny — odparła Kelly. — Sean był kiedyś chłopakiem Juliet. Przyszedł koło czwartej nad ranem i cały czas tylko na nią patrzył. Potem wcześnie rano dotarła jeszcze jedna osoba, Maria Gonzales. Mówiła, że jest jej koleżanką z pokoju.

Tej możemy nie brać pod uwagę — stwierdził Jupe.

Dlaczego? — spytał Bob.

Ponieważ Juliet mówiła: „On zatruwa kurczaki” — wyjaśnił Jupe. — I nie przejmowałbym się też tym Seanem Fellowsem. Dawna sympatia to nie ktoś, kto gotów byłby zabić miliony ludzi.

Nawet w zemście? — zastanawiał się Pete.

Jupe wzruszył ramieniem, jakby chciał dodać: „Może, kto wie...”.

Ale nie wspominałam wam dotąd o gościu numer cztery­ — ciągnęła Kelly, jeszcze bardziej zniżając głos.

Czwórka przyjaciół spojrzała na zaciągnięte zasłony wokół łóżka Juliet, by sprawdzić, czy dziewczyna się nie budzi. Potem Kelly wróciła do przerwanej opowieści.

Czwartemu z odwiedzających dałam imię „Pan Słodziutki”. Wyglądał jak kawał muru z cegieł i był zły. Wielki facet, miał trzy­dziestkę z hakiem, ubrany w wojskową bluzę-panterkę. Gdy tylko mnie zobaczył, podciągnął w górę kołnierz, aby ukryć twarz. Może dlatego, że był taki brzydki!

Czemu jego nie spytałaś o imię? — spytał z wyrzutem Pete. — Ech, oczywiście, że spytałam, a on mi odpowiedział, żebym nie wtrącała się w nie swoje sprawy. I faktycznie nie chciał się ujaw­nić. Zaciągnął firanki wokół łóżka Juliet, żebym nie mogła niczego zobaczyć.

A co usłyszałaś? — zapytał Jupe.

Hm... Słyszałam, jak przeszukuje jej szafkę, a potem spraw­dza szufladę za szufladą.

Powoli czy szybko?

Szybko — zdecydowanie stwierdziła Kelly.

Jupe uśmiechnął się.

Wnoszę z tego, że to nie było zwykłe buszowanie. Facet dobrze wiedział, czego szuka.

Ale tego nie znalazł. Wyszedł z pustymi rękami — dodała Kelly.

Niestety, niczego więcej się nie dowiemy, dopóki Juliet się nie obudzi — martwił się Jupe, chodząc po pokoju.

I lepiej, by to zrobiła w godzinach odwiedzin, inaczej ten rudy cerber znów nas stąd wykopie — dorzucił Pete.

Bob zajrzał przez szparę w zasłonie.

Nie wygląda tak źle — stwierdził. — W dzisiejszej gazecie pi­sali, że ma szczęście. Cudem uszła z życiem. A samochód nadawał się już tylko do skasowania. — Bob odwrócił się do przyjaciół. ­Byliście już na miejscu wypadku?

Jupe pokręcił głową i dalej chodził tam i z powrotem. W tym momencie do sali weszła ruda siostra, dźwigając wielki bukiet kwiatów. Spojrzała na Kelly, a potem na każdego z trzech mło­dych ludzi.

Trzech chłopaków? — kręcąc głową powiedziała do Kelly. — Nie mogłabyś zostawić chociaż jednego dla innych? — Ustawiła kwiaty przy łóżku Juliet i od drzwi rzuciła:

Wrócę tu. — Zabrzmiało to niemal jak ostrzeżenie.

Po co? — mruknął Pete, gdy już była za drzwiami.

Noo, to ciekawe... — zdziwił się Bob, oglądając kwiaty zostawione przez pielęgniarkę. — To od Michaela Argentiego.

Dlaczego ciekawe? — spytał Pete.

Bo to konkurencja — odparł Bob. — Argenti jest właścicielem sieci restauracji Roast Roost.

Skąd to wszystko wiesz? Tkwić między tobą i Jupe’em... Obrzydzenie bierze... — stwierdził Pete.

Bob roześmiał się.

Nie, nie! To tylko jeden z zespołów wynajętych przez naszą agencję właśnie występował na uroczystym otwarciu nowego skle­pu sieci Roast Roost. A Michael Argenti miał tam przyjechać, ale nim raczył się zjawić, trzymał nas przez cztery godziny w pełnym słońcu!

Czy możesz wyjaśnić, po co Michael Argenti miałby posyłać kwiaty córce swego rywala? — spytał Jupe.

Mój szef, Sax czasem tak robi — odparł Bob. — To się w biznesie zdarza i wcale nie znaczy, że faceta lubisz. Słyszałem, że Argenti i Wielki Barney nie znoszą się. Kiedy Argenti wypowiada życzenie przy zabawie kurzą kością [zabawa przy jedzeniu drobiu, popularna w krajach anglosaskich. Dwie oso­by ciągną, każda w swoją stronę, widełkowatą kość obojczykową kury lub innego ptaka. Gdy kość pęka, osoba, której dostała się przy tym dłuższa część, wypowia­da życzenie. Obojczykowi przypisywane są magiczne właściwości, zapewniające spełnienie tego życzenia], to prosi, żeby Barneya trafił szlag. Ten drugi tak samo.

No to przynajmniej mamy paru podejrzanych — stwierdził Pete, uderzając pięścią o dłoń.

Dobra, ale czy w ogóle mamy przestępstwo? — powątpiewał Jupe.

W tej chwili drzwi otworzył Wielki Barney. Na widok pokoju pełnego ludzi zamarł na chwilę.

Jupe wpatrywał się w pełną, okrągłą twarz Barneya. Co na­prawdę ukrywało się w głębi jego oczu? Czy było to spojrzenie zatroskanego ojca? Czy może obłędny wzrok maniaka, który nie chciał, by córka odkryła jego spisek? Spisek, którego celem jest otrucie świata?

Nim jeszcze wszedł do pokoju, Wielki Barney przemówił:

Czy moglibyście zostawić mnie na parę chwil sam na sam z córką?

Jupe, Pete i Bob wycofali się niechętnie. Jupe rozejrzał się wokół, a potem podszedł do dyżurki pielęgniarek, znajdującej się w środ­kowej części korytarza. Za biurkiem siedziała tylko jedna siostra.

Była to znów kobieta o rudych włosach. Do fartucha miała przy­czepiony identyfikator z napisem ELIZABETH LAZAR, R.N. [(registered nurse) — pielęgniarka dyplomowana].

Czy mogłaby mi pani powiedzieć, kto miał dyżur ostatniej nocy? — spytał Jupe.

Śmieszne, że o to pytasz — odpowiedziała siostra Lazar. ­Wprawdzie to nie twój interes, ale dyżur miałam ja. Teraz już wiesz kto. Jedna z pielęgniarek uciekła i wyszła za mąż, a ja zasuwam na trzy zmiany. Dwadzieścia cztery godziny bez przerwy.

Jupe uśmiechnął się podniecony.

Świetnie. To może powie mi pani coś o trzech osobach, które odwiedziły Juliet Coop. Nie licząc jej ojca.

Siostra zmarszczyła brwi i pokręciła głową.

Nie ma mowy. Informacji o pacjentach udzielamy tylko ro­dzinie.

Rozmowa była skończona. Jupe poznawał to po jej oczach. Była zmęczona, zdenerwowana... Można by użyć jeszcze paru innych określeń, ale na pewno nie była rozmowna. Jupe westchnął i spoj­rzał w drugą stronę.

To naprawdę ważne — wtrącił się Bob, przeczesując dłonią swe jasne włosy.

Dziewczyna przeniosła spojrzenie na Boba. Ten w odpowiedzi uśmiechnął się. Potem powiedział współczująco:

Trzy zmiany... A to zołza! A może byśmy tak pani zaśpiewali na trzy głosy jakąś piosenkę Beatlesów. Do wyboru... I niech mi pani wierzy, póki nie usłyszy pani w naszym wykonaniu piosenki „Sergeant Pepper”, to tak, jakby jej pani w ogóle nie słyszała.

Możecie sobie darować. Miałam ciężki dzień — odparła sio­stra Elizabeth. Ale widać było po twarzy, że serce jej zmiękło. Nie­malże się uśmiechnęła.

No dobrze, słuchajcie. Tej nocy nie było trojga odwiedzają­cych, tylko dwoje: młody mężczyzna i młoda kobieta.

A ten facet w wojskowej bluzie? — spytał Jupe.

Siostra uniosła brwi zdziwiona.

Mówiłam mu, że nie wolno tam wchodzić. Co za tupet! Na widok tego typa dostaję dreszczy.

Dlaczego? — zainteresował się Bob.

Cały czas zadawał mi pytania. Głupie pytania.

Na przykład? — Jupe dalej ciągnął ją za język.

— „Czy wyżyje?” — Właśnie tym tonem. A potem: „Gdzie są jej rzeczy osobiste?” Takie głupoty. Wcale nie wyglądał na przyjaciela rodziny.

Czy przyjrzała mu się pani? — indagował dalej Bob. Siostra pokręciła głową.

Nie mam pamięci do twarzy — odparła. — Pamiętam jego bluzę i pytania. Prędzej zapamiętałabym jego temperaturę, gdy­bym mu ją mierzyła, niż jego twarz.

Dziękuję — uśmiechnął się Bob.

Trzej Detektywi odeszli. Pierwszy odezwał się Jupe:

Ten Pan Słodziutki wygląda podejrzanie. Ale może Juliet wie, kto to jest. Wróćmy do pokoju i sprawdźmy, czy już się obudziła.

Hej, chłopcy! — krzyknęła za nimi siostra Lazar. — Juliet Coop jest porządnie poobijana i jej ciało potrzebuje snu. Przez jakiś czas jeszcze się nie obudzi.

W tej sytuacji Trzej Detektywi zdecydowali się na jeszcze inne wyjście. Jak wiele razy przedtem, Jupe i Bob udali się na posterunek policji, by porozmawiać ze swym starym przyjacielem i sprzymierzeń­cem, komendantem Reynoldsem. A Pete zrobił dokładnie to, o co prosiła go Kelly: został w szpitalu, by dotrzymać jej towarzystwa.

Bob usiadł za kierownicą swego starego volkswagena garbusa, a Jupe wcisnął się na sąsiedni fotel.

Już po chwili siedzieli obaj naprzeciw komendanta Reynoldsa i patrzyli, jak wcina swój lunch: porcję smażonego kurczaka z Chi­cken Coop.

Może macie ochotę na kawałek? — zaproponował.

Dzięki — odparł Bob, zaglądając do wnętrza firmowego pu­dełka z obrazkiem przedstawiającym kurczaka w koronie.

Jupe zacisnął obie ręce na krześle i z wysiłkiem powiedział „nie, dziękuję”, najspokojniej, jak potrafił.

To nad czym teraz pracują Trzej Detektywi? — zapytał ko­mendant, z zapałem obgryzając kurze udko.

Chcielibyśmy poznać szczegóły wypadku Juliet Coop — po­prosił Jupe.

W tym nie ma żadnej tajemnicy — mówił policjant z ustami pełnymi kurczaka. — Straciła panowanie nad kierownicą. Na wzgórzu, w deszczu. No i rozbiła wóz. Wszystko, od początku do końca.

Czy w tym wypadku nie było nic, co wydało się panu dziw­ne? — nalegał Jupe.

Parę kwestii do wyjaśnienia, ale zawsze tak bywa — odparł policjant. — Wiadomość o całym wydarzeniu była anonimowa. Chcielibyśmy dotrzeć do obywatela, który nam ją przekazał. Może był świadkiem. Ale dlaczego nie podał swego nazwiska? Poza tym na szosie były dwa rodzaje śladów od poślizgu opon. Jedne — sa­mochodu Juliet, drugie — obok. Te drugie kończyły się na zjeździe ze wzgórza, poniżej miejsca wypadku.

Jupe starał się to sobie wyobrazić. Ze wzgórza zjeżdżają dwa samochody. Wóz Juliet jedzie pierwszy, za nim ktoś — nie wiado­mo kto. Jupe przygryzł dolną wargę i próbował w myśli różnych scenariuszy.

Komendancie Reynolds — wyrzekł powoli. — Czy brał pan pod uwagę możliwość, że Juliet ktoś ścigał?



ROZDZIAŁ 3

POJAWIA SIĘ ROMEO


Ścigał Juliet Coop? — zdziwił się komendant. Odstawił pla­stykowe naczynko z surówką z kapusty i spojrzał z powątpiewa­niem na młodego detektywa. — Co masz na myśli, Jupe? Zdaje mi się, że stoisz na grząskim gruncie.

To zupełnie logiczne — odparł Jupe. Wyprostował się na krze­śle i ciągnął dalej: — Co pan by zrobił, gdyby prowadził pan wóz podczas deszczu, na zjeździe ze wzgórza, a samochód jadący przed panem wpadłby w poślizg i wyleciał z drogi?

Bob odpowiedział pierwszy.

Gdybym mocno nacisnął hamulec, prawdopodobnie zjechał­bym poślizgiem i zatrzymał się poniżej miejsca wypadku.

Dokładnie na to wskazywała druga para śladów — dodał komendant Reynolds.

Ale co zrobiłby pan potem? — zapytał Jupe.

Prawdopodobnie zawróciłbym i podjechał w górę poboczem. W ten sposób nie musiałbym za długo biec w deszczu i mógłbym szybciej dotrzeć do tamtego wozu.

No właśnie — stwierdził Jupiter z triumfującym uśmiechem. — Czy ten drugi samochód zawrócił, żeby pomóc Juliet? Albo przy­najmniej sprawdzić, czy żyje?

Nasz materiał dowodowy wskazuje, że nie — przyznał ko­mendant. — Na miękkim, grząskim poboczu nie znaleźliśmy żad­nych świeżych śladów, ani opon, ani stóp. Zgoda, ten drugi wóz po prostu stał.

Kto po prostu siedzi w samochodzie i nie pomaga kierowcy, który wypadł z szosy? — spytał Jupe i sam sobie odpowiedział: ­To mógł być ktoś, kto gonił Juliet Coop i wcale go nie obchodziło, czy wyjdzie z tego żywa, czy zginie!

To dobra teoria, ale czy masz jakieś dowody? – Komendant nie był przekonany.

Pracujemy nad tym — odparł Jupe, wstając i szykując się do wyjścia. — Chodź, Bob.

Komendant Reynolds zawołał jeszcze za nimi:

Nie przemęczajcie się! Jak tylko córka Króla Kurczaków się obudzi, poznamy całą historię.

To prawda, pomyślał Jupe. Gdyby Juliet się obudziła, mogłaby opowiedzieć im, czy przed wypadkiem ktoś za nią jechał. Może nawet ten drugi samochód usiłował ją zepchnąć z szosy. A jego kierowca mógł być tą samą osobą, która chce zatruć kurczaki! Odpowiedzi na te wszystkie pytania są w główce Juliet. Ale ta głowa jest pogrążona we śnie, a Trzej Detektywi muszą poczekać.

Ale czy dziewczyna zechce powiedzieć prawdę, gdy się obu­dzi? A jeśli jej ojciec jest wmieszany w to trucie, czy Juliet nie skłamie, żeby go ochronić?

Gdy Jupe i Bob opuścili posterunek policji, w brzuchu Jupe’a głośno burczało.

Wiesz, Jupe, to wspaniale, że przestrzegasz diety i w ogóle. Ale nic smażonego i w dodatku melon lub arbuz do każdego posił­ku... To dziwaczne — stwierdził Bob.

Łatwo ci mówić. Czy masz chociaż jedną koszulę z napisem „Extra large”?

Bob znał taki ton głosu Jupe’a. Oznaczał on „koniec dyskusji”.

Okay, przepraszam — powiedział. — To co teraz zamierzasz?

Jasne, że mamy jeden ślad i powinniśmy za nim pójść ­— odparł Jupe. — Kto prowadził samochód jadący za Juliet Coop? Mogła to być jedna z osób, które odwiedziły dziewczynę dzisiej­szej nocy.

To znaczy Sean Fellows, Maria Gonzales i ten facet, którego Kelly nazwała Panem Słodziutkim?

Właśnie. Musimy też dowiedzieć się czegoś więcej na temat Michaela Argentiego — konkurenta Wielkiego Barneya dodał Jupe. — Zajmę się tym z pomocą mojego komputera, jak już bę­dziemy w naszej Kwaterze Głównej. Połączę się z DataServe i przej­rzę wszystkie pliki dotyczące Michaela Argentiego i Roast Roost. W tej bazie jest „The Wall Street Journal”. Powinien dostarczyć nam trochę informacji. Chciałbym, żebyś w tym czasie sprawdził, co robił tej nocy Sean Fellows, zanim przyszedł do szpitala.

Nie mogę się tym zająć — powiedział Bob przepraszającym tonem. — Sax potrzebuje mnie w agencji.

Dobra, w takim razie zadzwoń do szpitala, do Pete’a i przekaż mu to zadanie.

Nie ma sprawy. Ale co z Marią i Panem Słodziutkim?

Marią bym się nie przejmował — odparł Jupe. — W każdym razie, nie ma żadnych motywów. Ale na wszelki wypadek zadzwo­nię do niej i sprawdzę. Jeśli idzie o Pana Słodziutkiego, musimy poczekać, aż nasze drogi się przetną.

W tym momencie Jupe’owi znów zaburczało w brzuchu, więc Bob zawiózł go do supermarketu, gdzie kupili jeszcze spory kawał arbuza. Potem wysadził Jupe’a koło składu wuja Jonesa i pojechał do pracy. Stamtąd zadzwonił do Pete’a i dał mu zadanie: sprawdzić Seana Fellowsa, byłego chłopaka Juliet.

Ale gdy wreszcie Pete oderwał się od Kelly, było już ciemno. Za ciemno, żeby szukać domu Seana. Dopiero w niedzielę Pete zaje­chał przed posesję numer 23 przy Laurel Street. Tam właśnie mie­szkał Sean.

Dom Seana Fellowsa znajdował się w cichym i miłym osiedlu Melton, kilkanaście kilometrów na północ od Rocky Beach. Przy ulicy stały rzędem niewielkie białe drewniane domki. Każdy dom miał z przodu werandę, a przed nią niewielki trawnik.

Koło domu Seana Fellowsa stał zaparkowany stary kabriolet bon­neville. O balustradę werandy opierał się młody chłopak o gładko zaczesanych blond włosach. Miał na sobie wyblakłe niebieski dżinsy i białą trykotową koszulkę ze skórzanym przodem. Gdy tylko Pete wszedł na teren jego posesji, chłopak skoczył na równe nogi.

Chodź, chodź! — krzyknął, wymachując jedną ręką w stronę Pete’a, a drugą chowając za plecami. — Spróbuj tylko podejść!

Gdy Pete znalazł się trochę bliżej werandy, ręka wysunęła się zza pleców, a w niej... łańcuch motocyklowy!

Co się dzieje? Różne myśli przebiegały przez głowę Pete’a, ser­ce biło mu jak młotem. jakiś maniak chce się na nim mścić, nie wiadomo za co! Owinął sobie dłoń kilka razy łańcuchem, a wolny jego koniec groźnie dyndał w powietrzu. Pete zamarł. Czy ma teraz spróbować któregoś ze swych nowych uderzeń karate? A może le­piej się wycofać?

Tym razem tylko ty i ja! — krzyknął facet. — Tego właśnie chciałeś, prawda? — Zamachnął się i uderzył końcem łańcucha w balustradę.

Daj sobie spokój z karate, pomyślał Pete. Zaczął się wycofywać.

Rozerwę cię na strzępy! — wrzasnął chłopak, zeskakując z werandy. Nie był zbyt duży. O wiele niższy i drobniejszy od Pe­te’a. Lecz w jego głosie brzmiała wściekłość. Zbliżał się, gwałtow­nie potrząsając łańcuchem.

Popełniasz wielki błąd — odezwał się Pete, cofając się je­szcze o parę kroków.

Facet w skórzanych glanach ciągle zbliżał się dużymi krokami. Ramiona kołysały mu się jak u goryla.

Nie wiem, o co ci chodzi, ale ja szukam Seana Fellowsa ­— powiedział Pete z rozpaczą. — Jestem kolegą Juliet Coop.

Glany zatrzymały się, a łańcuch przestał się kołysać.

Naprawdę? — zapytał facet.

Pete kiwnął głową, ale wciąż trzymał zaciśnięte pięści, gotów do walki.

Och, no to przepraszam — gość zmienił ton wypuszczając z płuc powietrze. Cały się rozluźnił. — Jestem Sean Fellows. Mia­łem ostatnio trochę kłopotów z bandą wandali. Punków. Właśnie jeden z nich zadzwonił, grożąc, że ukradnie mi wóz.

Sean wskazał na starego, zniszczonego bonneville’a. Pete po­patrzył na samochód.

Może powinieneś mu na to pozwolić. Niech bierze — roze­śmiał się w końcu. — Opony sflaczałe, olej wyciekł na ziemię...

No! A poza tym, akumulator nie działa już od dwóch tygodni — dodał Sean i także się roześmiał. — Ale już mi się robi niedobrze, gdy słyszę to od punoli. Rozumiesz, o co mi chodzi? — Nagle spoj­rzał na balustradę werandy. — Hej, nie mów, że zniszczyłem ją nie­potrzebnie. Skąd właściwie znasz Juliet?

Wiesz, właściwie jej nie znam — przyznał Pete. — Leży w szpitalu na sąsiednim łóżku obok Kelly, mojej dziewczyny.

Ach tak... — uspokoił się Sean i wprowadził Pete’a do domu. Teraz, gdy przestał potrząsać łańcuchem, wyglądał jak normalny, sympatyczny chłopak z college’u. W domu miał więcej plakatów niż mebli.

Czemu wczorajszej nocy tak późno zaszedłeś do szpitala? ­— zapytał Pete.

Maria, koleżanka Julii z pokoju w internacie, zadzwoniła do mnie z wiadomością, że Juliet miała wypadek — odparł Sean. ­Rozstaliśmy się z nią zaledwie parę miesięcy temu. Chyba jeszcze mi nie przeszło. Musiałem sprawdzić, co z nią jest. Czy już się przebudziła?

Jeszcze nie — odpowiedział Pete. — A w każdym razie pra­wie cały czas śpi. Lekarze mówią, że potrzebuje odpoczynku.

Przez chwilę Sean przyglądał się Pete’owi spod oka. Nagle uświadomił sobie, że ma do czynienia z zupełnie obcym człowie­kiem.

Powiedz mi — odezwał się wreszcie — skoro nawet nie znasz Juliet, to jakim prawem zadajesz mi pytania.

Moja dziewczyna, Kelly, twierdzi, że dzieje się coś dziwnego — odparł Pete — więc po prostu sprawdzam. Co wiesz o Wielkim Barneyu?

Wielki Barney? Gdyby nie on, nadal byśmy ze sobą chodzili.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Jej ojciec cały czas się ze mną kłócił — odparł Sean. — Wi­dzisz, ja jestem wegetarianinem. Nie jem mięsa ani ryb. Żadnych kurczaków. Jestem przeciw zabijaniu zwierząt... I przeciw tym, co się na tym bogacą. Barney nie znosił moich poglądów i bynajmniej tego nie ukrywał. Po pewnym czasie kłóciliśmy się również z Juliet. W końcu, gdy oświadczyła, że po ukończeniu college’u zacznie pracować u ojca, sprawa była przesądzona.

Ostatnie pytanie i już sobie pójdę — poprosił Pete. — jak ci się udało dostać do szpitala o czwartej nad ranem?

Skłamałem pielęgniarce, że jesteśmy z Juliet zaręczeni — przy­znał Sean. — Chyba wypowiedziałem podświadome życzenie.

Jeszcze tego samego popołudnia, w składzie wuja Jonesa, Pete opowiedział historię Seana Jupe’owi i Bobowi. Równocześnie za­glądał do silnika wozu Boba. Pasek klinowy był już zużyty i należa­ło go wymienić. Pete zakładał nowy. Gdy go naciągnął, sprawdził kciukiem naprężenie.

Powinien rozciągać się na jakieś trzynaście milimetrów. Po trzystu kilometrach musimy go naciągnąć jeszcze raz, bo to drań­stwo się wydłuża.

Jupe nie zwracał uwagi na pas.

Dla mnie najbardziej interesującym faktem z opowiadania Pete’a jest to, że Sean Fellows ma samochód.

Jupe — zniecierpliwił się Bob. — Czasami cię nie rozumiem. Pete dopiero co opowiedział nam tragiczną historię miłości zni­szczonej przez... przez... niezgodność poglądów na temat diety! A ty wyskakujesz z czymś takim.

Pamiętaj, co jest naszym celem — odparł Jupe. — Szukamy podejrzanego, który ścigał Juliet samochodem.

Wóz Seana możesz wykluczyć. Opony to zupełne flaki, a akumulator wysiadł dwa tygodnie temu.

Skąd wiesz? — nie dawał za wygraną Jupe.

Wypytałem sąsiadów. Potwierdzili.

Ach — westchnął Jupe. — Dowód. Nic go nie zastąpi. Mimo wszystko facet wygląda na gwałtownika. Ten łańcuch...

Pete wzruszył ramionami i włączył zapłon, by sprawdzić zawory silnika. Motor warczał przez minutę, a potem wydał dźwięk w rodzaju hop-hap-gak...

Co oznacza taki dźwięk, Pete? — zapytał Bob.

To w języku samochodów znaczy: „Sprzedaj mnie, bo się rozpadam” — odparł śmiejąc się Pete.

Bob był przyzwyczajony do żartów ze swego antycznego wozu, więc też się roześmiał. — Czy mógłbyś określić to trochę dokładniej? — zapytał.

Mogę powiedzieć tylko tyle, że tu jest więcej do naprawie­nia, niż zdążę teraz zrobić. Może w przyszłym tygodniu mi się uda. No a co z Marią Gonzales i Michaelem Argentim? — spytał Jupe’a.

Jupe uśmiechnął się.

Dzwoniłem do Marii. Na czas wypadku ma alibi nie do oba­lenia: była uwięziona w zepsutej windzie razem z szóstką innych pasażerów. Michael Argenti to co innego. Jak wiecie, jest to główny rywal Wielkiego Barneya. Ale według „The Wall Street Journal” Argenti próbował ostatnio kupić przedsiębiorstwo Barneya i przejąć sieć restauracji Chicken Coop.

A więc Roast Roost chce zagarnąć Chicken Coop! — zdziwił się Bob. — Ciekawe. Ale dlaczego Argenti miałby spychać Juliet Coop z szosy?

Nie wiem — odparł Jupe. — Może był to rodzaj brutalnej perswazji. Chciał przekonać Barneya...

Myślisz, że to on próbuje zatruć kurczaki Barneya? — pytał Bob. — To znaczy, że to nasz jedyny podejrzany.

Nie. Oprócz niego jest sam Wielki Barney, no i oczywiście Pan Słodziutki, jeśli jeszcze kiedykolwiek wypłynie na powierzch­nię — odparł Jupe.

W tym momencie w Kwaterze Głównej zadzwonił telefon. Ode­brał Pete.

Trzej Detektywi, Pete Crenshaw — rzucił do słuchawki, włą­czając równocześnie głośnik telefonu.

Telefon był od Kelly ze szpitala. Jej komunikat składał się tylko z czterech słów, ale wystarczyły one, by Trzej Detektywi z maksy­malną prędkością ruszyli do działania.

Pete — powiedziała Kelly — Juliet się obudziła.



ROZDZIAŁ 4

DOKTOR JONES W AKCJI


Trzej Detektywi wskoczyli do volkswagena i popędzili w stronę szpitala. Zatrzymywali się tylko trzy razy, by naprawić drobne usterki silnika.

Gdy tylko znaleźli się w szpitalu, pospieszyli do pokoju Kelly i Juliet. Teraz wreszcie poznają prawdziwą historię wypadku dziew­czyny. Co się wydarzyło? Czy ktoś ją ścigał? Czy też był to po pro­stu nieszczęśliwy wypadek? Co miała na myśli, gdy mówiła, że ktoś zatruwa kurczaki?

Hej, Paul, John i Ringo! Stop!

Jupe zatrzymał się z ręką na klamce. Trzej Detektywi rozejrzeli się i zobaczyli, że z dyżurki woła ich Elizabeth Lazar — ruda pielę­gniarka.

Przykro mi, ale teraz nie możecie wejść — powiedziała z uśmiechem. — Pan Coop rozmawia z córką, a lekarze badają Kelly. Musicie zaczekać. Macie za to czas, żeby mi zaśpiewać na głosy ,,I want to hold your hand”.

Bob wybuchnął śmiechem, ale zakłopotany Jupe przełknął ślinę i oddalił się.

Na wielkim zegarze w korytarzu minęło pięć minut, potem dzie­sięć. Czekanie doprowadzało Jupe’a do szaleństwa. Podszedł do biurka i zaczął nerwowo bębnić w leżący na nim stos papierów.

Co ci się tak spieszy? — siostra Elizabeth zwróciła się do Jupe’a, a potem opuściła wzrok na jego pierś. — Wiesz, powinie­neś chyba nosić ubranie z innym hasłem.

Jupe miał na sobie jedyną czystą koszulę, jaką rano znalazł w szufladzie komody. Na koszuli był nadruk „Gdy masz wątpli­wości — jedz”.

Poważnie mówiąc, zależy nam na rozmowie z Juliet Coop — ­głos Jupe’a przybrał ton oficjalny. — Chcemy się dowiedzieć, co pamięta na temat wypadku.

No niestety, możecie to sobie wybić z głowy — odparła śmie­jąc się lekko siostra Lazar. — Dziewczyna niczego nie pamięta. Ma amnezję.

Amnezja! To słowo spadło na Jupe’a jak cios obuchem. Po ca­łym czekaniu, zastanawianiu się, jedyna osoba, która mogła odpo­wiedzieć na ich pytania, stała się nagle białą, nie zapisaną kartą...

Drzwi sali otworzyły się wreszcie i ukazał się w nich Wielki Barney. Stanął w drzwiach. Miał na sobie purpurowy dres do jog­gingu z naszywką wyobrażającą żółto-pomarańczowe kurczę.

Okay, załatwione. Do zobaczenia jutro — rzucił w stronę Juliet. — Zabieram cię do domu i będziesz mogła zapomnieć o tym wszystkim... To znaczy, wszystko będzie dobrze. No, nie martw się tak bardzo. Czy ja wyglądam na zmartwionego? Oczywiście, że nie. Ciao.

Wielki Barney uśmiechnął się i zamknął drzwi. Ale gdy szedł ko­rytarzem, już się nie uśmiechał. Minął trójkę przyjaciół, mrucząc coś do siebie pod nosem.

Co on mówił? Słyszałeś? — spytał Pete.

To brzmiało jak: „I co ja teraz zrobię?” — odparł Bob. — Chodźmy! — rozkazał Jupe i pierwszy ruszył do sali.

Dwudziestoletnia Juliet Coop siedziała na łóżku oparta o stos poduszek. Jej czarne loki zmierzwiły się od długiego snu, ale szero­ko otwarte, wielkie niebieskie oczy wyglądały przytomnie. Na twa­rzy malował się jednak wyraz niepewności.

Cześć! — zawołała radośnie Kelly, lecz spojrzenie, jakie rzu­ciła Pete’owi, mówiło „Ostrożnie!” Jupe i Bob też je zauważyli. — ­Oto oni, Juliet. Trzej Detektywi. Naturalnej wielkości, baterie nie wchodzą w skład zestawu i należałoby ich nieco doprowadzić do porządku — zachichotała Kelly. — To jest Jupiter Jones, to Bob An­drews, a to mój Pete.

Cześć — powitała ich Juliet. Głos jej był miękki, ale brzmiał trochę szorstko. — Wiem o was wszystko — powiedziała patrząc na Pete’a.

Pete spojrzał z ukosa na Kelly, podczas gdy Jupe wydał z siebie nieśmiałe „dzień dobry”.

Bob uśmiechnął się i spytał:

Jak się czujesz?

Jak po dziesięciu rundach z mistrzem boksu — odparła. ­— Ale nic się nie złamało, nie mam głębokich ran, tylko siniaki i za­drapania. Jutro wracam już do domu.

To wspaniale — ucieszył się Bob.

Jupe niecierpliwie przysunął sobie krzesło, stojące po stronie Kelly, i usiadł przy łóżku Juliet.

Czekaliśmy z niecierpliwością na chwilę, kiedy będziemy mogli porozmawiać z tobą o wypadku — zaczął.

Kelly mi wspomniała. Ale jest coś, co muszę ci od razu po­wiedzieć — odparła powoli Juliet. — Mam amnezję.

Czy w ogóle niczego nie pamiętasz? — próbował sprecyzo­wać Jupe.

Ostatnia rzecz, jaka została mi w pamięci, to karmienie kota dwa dni przed wizytą w biurze taty. Potem obudziłam się tutaj ­wyjaśniła. — Amnezja jest chwilowa. Tak przynajmniej twierdzi doktor. To dosyć pospolity skutek dużego wstrząsu. Lada moment pamięć może mi wrócić.

Gdyby nie chciała, spróbujemy pomóc ci prześledzić, co się wydarzyło — zaofiarował się Bob.

Nie pamiętasz niczego od dnia wypadku — zamyślił się Jupe. — A co robisz w biurze ojca?

Właśnie skończyłam college. Mam dyplom z zarządzania, więc chciałabym nauczyć się, jak działa taty biznes. Chodziłam od działu do działu, robiąc analizę kosztów całego interesu.

Czy pamiętasz, jakie działy badałaś w ostatni piątek? — spy­tał Jupe.

Nie — odparła zmartwiona.

Czy pamiętasz, że miałaś jakieś złe sny albo mówiłaś we śnie? — indagował dalej Jupe.

Juliet pokręciła głową.

Chłopcy, pogadajmy na zewnątrz — zdecydował Jupe, kiwa­jąc na Pete’a i Boba, żeby z nim wyszli.

Gdy byli już na korytarzu, Jupe stwierdził bez ogródek:

Żadnej sprawy nie ma.

Kelly sądzi, że jest — nie zgodził się Pete.

Kelly siedzi tu od tygodnia i nic nie robi, tylko ogląda telewi­zję — odparł Jupe. — Leży w łóżku, więc jej się nudzi.

I ma nadmiar wyobraźni — zauważył Bob. — Bo skoro z tobą chodzi... — dodał i szturchnął Pete’a lekko w ramię.

Dajcie spokój, chłopcy — odparł Pete. — Kelly zna się na rzeczy. Zawsze wie na parę miesięcy przed innymi, jaki makijaż i jakie ciuchy będą modne.

Wspaniale — drwił Jupe. — jeśli kiedyś zmienimy nazwę na Trzech Projektantów Mody, z pewnością ją zatrudnimy.

Pete rzucił mu groźne spojrzenie.

Pete — Jupe starał się mówić rozsądnie. — Juliet Coop miała ciężki wypadek i złe sny. Teraz ma amnezję. Nie potrafię złożyć tego do kupy tak, żeby wyszło jakieś przestępstwo. A może ty potrafisz?

Ale tym razem Bob był innego zdania.

Na ten temat powiedziałbym „A może jednak...”.

Jupe był zaskoczony.

Wyjaśnię ci, dlaczego — ciągnął Bob. — Rozumiem, że wstrząs wymazał jej z pamięci obraz wypadku. Ale Juliet nie pa­mięta niczego z całego dnia. Co wymazało jej cały dzień z pamię­ci? Może jeszcze coś się zdarzyło.

Jupe miał odpowiedź na końcu języka, gdy jego uwagę zwrócił podniesiony głos siostry Elizabeth. Rozmawiała przez telefon znaj­dujący się w dyżurce.

Chce pan odebrać mi pracę? — mówiła ze śmiechem, po­wtarzając najwyraźniej to, czym groził jej rozmówca. — Chłopie, bierz pan moją robotę i mam nadzieję, że będzie panu do twarzy w białym czepku! — Równocześnie przybijała czerwoną pieczęć szpitala na historiach choroby. — Jestem już zmęczona pańskim ciągłym dzwonieniem z pytaniami o Juliet Coop. Mam pod opieką jeszcze trzydziestu innych pacjentów. Chce pan wiedzieć, jak się czuje? To niech pan przyjedzie do szpitala!

Odpowiedzi wysłuchała z zagniewaną twarzą.

Chce pan rozmawiać z lekarzem? Proszę zaczekać.

Cisnęła słuchawkę na stół i poszła.

Po co miałby ktoś tak często dzwonić z pytaniem o zdrowie Juliet Coop? — spytał Jupe.

Bo się o nią martwi — odparł Pete.

Słusznie. Ale czy martwi się, że mogłaby z tego nie wyjść, czy właśnie, że może wyzdrowieć? Może to Słodziutki? — zastana­wiał się Jupe. Głośno przełknął ślinę.

Jupe, znam ten dźwięk — zauważył Bob. — Myślisz właśnie, jaki głos udawać...

Rzeczywiście, Jupe czuł impuls do działania, a umiał naślado­wać wiele różnych głosów i stylów rozmowy.

Ten człowiek chce rozmawiać z lekarzem — powiedział, uśmiechając się nieśmiało, i podniósł słuchawkę.

Halo! Doktor Jones przy aparacie — zaczął. Głos jego stał się nagle starszy, brzmiał jak głos trzydziestoletniego mężczyzny i tchnął zawodową pewnością siebie.

Nigdy o panu nie słyszałem — odezwał się facet z drugiej strony. Sprawiał wrażenie starszego człowieka, co najmniej w śre­dnim wieku. Mówił szybko i gładko.

Pracuję tu od niedawna — odparł Jupe. — Pytał pan o Juliet Coop, panie...

Jupe miał nadzieję, że facet poda teraz swoje nazwisko. Zamiast tego usłyszał:

Jak się miewa Juliet?

Hm... Informacji udzielamy tylko najbliższej rodzinie ­— próbował dalej Jupe. — Czy jest pan członkiem rodziny?

Po chwili mężczyzna odpowiedział:

Jestem przyjacielem rodziny.

Bliskim przyjacielem?

Pytanie i odpowiedź. Wymiana ciosów. Kot i mysz. Mysz wy­mknęła się do nowej dziury.

Doktorze, chcę tylko wiedzieć, czy wyzdrowieje? — nalegał facet.

Odzyskała przytomność — odparł powoli Jupe, wsłuchując się w reakcję drugiej strony. — Niebezpieczeństwo minęło — dodał.

Tak... — odpowiedział głos. Ale nie brzmiało to jak pełne radości „tak”, nie słychać było w nim ulgi ani nawet pytania. Brzmia­ło raczej jak coś w rodzaju: „Tak pan sądzi...”. Jupe poczuł się nieprzyjemnie.

Z przyjemnością powiem jej, że pan dzwonił — jeszcze raz spróbował wydobyć od nieznajomego jego nazwisko.

Nie trzeba, doktorze — usłyszał. — Będę z nią w kontakcie.

Mężczyzna odłożył słuchawkę.

Co się stało? Coś nie w porządku? — spytał Pete, zaniepoko­jony milczeniem Jupe’a.

Urwał kontakt ze mną — odpowiedział Jupe, kładąc słuchaw­kę na tym samym miejscu, na którym zostawiła ją pielęgniarka. Sio­stra Elizabeth właśnie wracała, prowadząc ze sobą lekarza.

Ten gość to prawdziwe utrapienie — powiedziała do interni­sty, podnosząc słuchawkę. Ale w słuchawce było głucho. — Nie do wiary! Wyłączył się! — stwierdziła z niesmakiem.

To więcej niż utrapienie — mówił cicho Jupe do przyjaciół. — To tajemnica. Dzieje się coś, czego nie rozumiem.

To oznacza „jednak się nie wycofuję”, tak? — spytał Bob.

Nigdy nie mówiłem, że chcę się wycofać — odparł Jupe. — Nie wiem co, a Juliet nie pamięta dlaczego, ale czuję, że coś jej zagraża. A tylko my o tym wiemy. Musimy trzymać się blisko niej.

Niestety, chwilowo nie mogli być blisko, bo każdy z nich miał coś pilnego do zrobienia. Pete, który często za parę dolarów wyko­nywał drobne naprawy samochodów, musiał poprawić rozrusznik w corvette sąsiada.

Bob znów był potrzebny w swojej agencji artystycznej, w której miał kawałek etatu. jednemu z zespołów rockowych trzeba było zorganizować wieczór w klubie.

Jupe zaś obiecał spotkać się z sąsiadką, panią Teitelbaum, która poleciła mu dietę arbuzowo-melonową. Pani Teitelbaum uważała się w tej dziedzinie za jednoosobową grupę wsparcia dla Jupe’a.

Dopiero więc następnego dnia Trzej Detektywi znów znaleźli się razem. Jupe i Pete spotkali się w szpitalu, ponieważ zarówno Kelly, jak Juliet miały być tego dnia wypisane.

Kelly nie posiadała się z radości, że wreszcie wychodzi. Na­strój Juliet też się poprawił, ale pamięć jej jeszcze nie wróciła. Siedziała na łóżku, czekając, aż Wielki Barney przyjdzie i zabie­rze ją do domu.

Znając Wielkiego Barneya — stwierdziła — przypuszczam, że zjawi się przebrany za goryla albo przywiezie ze sobą orkiestrę. Tata, jak wiecie, uwielbia żarty.

Dziesięć minut później Wielki Barney wetknął głowę przez drzwi.

Hej! Pamiętacie mnie?

Nosił brązowy dres, a głowę miał przebitą indiańską strzałą.

Tato, zapomniałam tylko ostatnie dwadzieścia cztery godzi­ny, a nie dwadzieścia lat — odparła Juliet. — Oczywiście, że cię pamiętam. Pytanie, czy ty pamiętałeś o wszystkim, co mi miałeś przywieźć?

Wielki Barney wyciągnął małą walizeczkę. Juliet otworzyła ją. Wyciągnęła z niej błękitną jedwabną piżamę. Uniosła ją do góry. Oglądała z niedowierzaniem.

Co to jest?

Niebieskie jedwabne spodnie i bluza — odparł Barney rado­śnie. — Dokładnie to, o co prosiłaś.

Nie ta szafa, tato — roześmiała się Juliet. — To piżama. Nie mogę wyjść na miasto w piżamie!

Wielki Barney nasunął na czoło ciemne okulary, które zasłaniały mu oczy, i przyjrzał się piżamie, trzymając ją na długość wycią­gniętej ręki.

Piżama? Okay. Nie ma sprawy — odparł, myśląc pospie­sznie. — Powiemy ludziom po prostu, że wyszłaś w przebraniu na zabawę. Cha, cha, cha! — jego huczący śmiech rozległ się echem po korytarzach.

Nie ma mowy! — kręcąc głową zaprotestowała Juliet. — Gdyby mama żyła, dałaby ci w łeb za sam pomysł!

Okay, nie ma sprawy — powtórzył Wielki Barney. Popatrzvł na Kelly, która stała przy łóżku i pakowała się. — A ona? Wygląda na jakieś pięćdziesiąt dwa kilogramy żywej wagi.

Kelly była zdumiona.

Dokładnie tyle — potwierdziła.— Skąd pan wie?

Poznaję wagę kurczaka z odległości trzydziestu metrów­ — odparł Wielki Barney. — Ta sama struktura kości. Sądzę, że twoje ubranie pasowałoby na Juliet.

Daj spokój, tato — prosiła zakłopotana Juliet. — Nie mogę tego zrobić. Przepraszam, Kelly. Ojciec czasem zapomina, że nie cały świat podskakuje, gdy on tylko naciśnie guzik.

Ej, to świetny pomysł! — odparła Kelly. — Z przyjemnością pożyczę ci parę ciuchów.

Ratujesz mi życie! — powiedziała z wdzięcznością Juliet. Zamknęła walizkę, którą przyniósł Barney. — Może pożyczyłabyś mi odrobinę kosmetyków do makijażu? Nie przyniosłeś kosmetycz­ki, tato! — skarciła go. Wyskoczyła z łóżka, uściskała go i zwróciła się do niego prowokująco:

Ciekawa jestem, kto z nas właściwie stracił pamięć?

Proszę — Kelly przesunęła walizkę na tę stronę pokoju, którą zajmowała Juliet. — Bierz, co chcesz.

Dzięki. Zwrócę ci wszystko.

Nic pilnego — odparła Kelly.

Wiesz co? — zawołała Juliet. — Tata za parę dni wyprawia dla mnie przyjęcie z okazji powrotu ze szpitala. Może byście przy­szli? Wszyscy. Zabawicie się, a ty odbierzesz swoje ubranie.

Wspaniały pomysł! — ucieszyła się Kelly.

Jupe też się ucieszył, ale zachował to dla siebie. Przyjęcie u Króla Kurczaków? Okazja do obserwowania Wielkiego Barneya z bliska, osobiście. Czegóż można więcej chcieć?



ROZDZIAŁ 5

PRZYJĘCIE


Jupiter Jones usiadł na rogu łóżka i włożył skarpetki. Był to dzień przyjęcia w rezydencji Wielkiego Barneya i Jupe denerwo­wał się. Trudne zadanie. Nie z powodu śledztwa, przecież czekał na tę chwilę. Ale co ma na tym przyjęciu mówić do ludzi, zwła­szcza do dziewcząt?

Wstał i wcisnął w białe spodnie jaskrawą koszulkę polo. Stanął przed lustrem. Nieźle jak na faceta średniego wzrostu, z lekką nadwagą i czarną, trudną do poskromienia czupryną. Chwileczkę. Czy koszulę lepiej wsunąć do spodni, czy wyłożyć na spodnie, skoro ciasno opina mu brzuch?

Potem w wyobraźni rozpoczął konwersację. Rozmawiał z dziew­czyną, taką dziewczyną, jaką chciałby tam spotkać. Była nieduża i apetyczna, miała krótkie, kręcone włosy.

Pewnie mnie nawet nie zauważyłeś, ale ja, chcąc nie chcąc, od pół godziny nie spuszczam z ciebie oka — mówiła, uśmiecha­jąc się, dziewczyna jego marzeń.

Ja wszystko zauważam — pewnym siebie głosem odpowia­dał Jupe.

Czy masz ochotę na kawałek kurczaka? — pytała, kusząco podając mu półmisek z najlepszymi wyrobami Barneya.

Nie, dziękuję — odpowiadał Jupe, wpatrując się w lustro stojące w jego pokoju. — Próbuję zrzucić parę kilogramów.

Ho, ho! Podziwiam facetów, którzy mają charakter — odpo­wiadała dziewczyna.

Lubi mnie, myślał Jupe.

Czy jesteś znajomym Wielkiego Barneya?

Tak naprawdę to przyszedłem zobaczyć, czy nie zatruwa swoich kurczaków — powiedział Jupe otwarcie.

Dziewczyna rozwarła szeroko oczy ze zdumienia.

Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś prawdziwym detekty­wem?

Ale zanim Jupe zdążył przymierzyć jeszcze bardziej szałową koszulę, wymyślona dziewczyna zadała mu trudniejsze pytanie:

Dlaczegóżby ktoś, kto wyprodukował na sprzedaż miliony porcji smażonego kurczaka, miałby nagle zatruwać swoje własne wyroby?

To bardzo dobre pytanie. I nie jestem pewien, jak na nie od­powiedzieć. Może chce odstraszyć Michaela Argentiego. Może za­truwa tylko niewielki ułamek swojego drobiu, tak by Argenti trafił na te ptaki, gdy weźmie próbkę. A może przeprowadza kontratak, zatruwając kurczaki firmy Roast Roost, należącej do Argentiego? Jest wiele możliwości.

Jesteś taki bystry i logiczny — mówiła dziewczyna z marzeń.

Znam też dżudo.

Pewnie już masz dziewczynę? — pytała z westchnieniem.

Hm... — zawiesił głos.

Hej, Jupe, jesteś gotów? — usłyszał nagle za plecami.

Jupe wyrwał się ze snu na jawie i ujrzał Boba stojącego w drzwiach. Przyjaciel ubrany był z niedbałą elegancją w białe spodnie i koszulkę polo w granatowe i czerwone pasy.

Do kogo mówiłeś? — spytał Bob w drodze do samochodu.

Powtarzałem sobie tylko listę faktów naszego śledztwa ­— odparł Jupe rumieniąc się.

Gdy dotarli do ogromnej rezydencji Wielkiego Barneya w Bel Air, zastali już czekających na nich Pete’a i Kelly.

Mam nadzieję, że wziąłeś ze sobą dużo drobnych. Będziesz potrzebował na autobus, żeby dojechać od drzwi frontowych do basenu — żartował Pete.

Budynek był wielki, dwupiętrowy, miał chyba ze czterdzieści pokojów. Z zewnątrz zdobiły go gzymsy i sztukaterie, ściany obra­stał bluszcz. Na tym kończyły się wszelkie pozory elegancji. Każdy szczegół przypominał, jak Król Kurczaków doszedł do swoich milionów. Na trawnikach zamiast krasnali stały przebrane kurczaki. Na szczycie masztu gumowy kurczak wskazywał kierunek wiatru. Także wiele krzewów przystrzyżono na kształt kurczaka w koronie.

Przyjęcie odbywało się na tyłach domu. Dwieście osób, młod­szych i starszych, zebrało się wokół basenu w kształcie kurczaka i zajadało porcje smażonego drobiu, tańcząc i bawiąc się na ca­łego.

Pamiętajcie, że nie przyjechaliśmy tu tylko dla zabawy — przy­pomniał im Jupe. — Zwłaszcza ty, Kelly. Koniecznie „zapomnij” za­brać od Juliet swoje ciuchy. W ten sposób będziesz miała pretekst do następnego spotkania.

Wiem, wiem — odpowiedziała niecierpliwie Kelly. — Chodź, Pete, poszukamy Juliet. A jeśli zobaczę, że za dobrze się bawisz, naskarżę na ciebie Jupe’owi. — Śmiała się jeszcze, gdy odchodzili.

Dlaczego ona bierze tak poważnie wszystko, co powiem?­ — spytał Boba Jupe.

Bob pokręcił głową.

Nie, to raczej ty bierzesz zbyt poważnie wszystko, co mówi Kelly. Daj spokój, chodź, rozejrzymy się.

Przeciskali się przez tłum gości. Jupe’owi zdawało się, że każdy wymachuje udkiem lub skrzydełkiem. Kawałkami kurczaka wska­zywano kierunki, gestykulowano, niektórzy nawet fechtowali się udkami. Większość jednak po prostu je żuła.

Tortura — jęknął Jupe. — Gdy wiatr wieje w naszą stronę, czuję wszystkie osiem ziół i przypraw z tajnego patentu Wielkiego Barneya.

Jupe, spróbuj kawałek kurczaka! Nie umrzesz od tego. Bob spojrzał na Jupe’a, a Jupe na Boba, aż mrugnęli do siebie.

Może nie umarłby, a może właśnie...

Nie, dziękuję — odmówił.

Cześć — zagadnęła ich dziewczyna o krótkich ciemnych, zaczesanych do tyłu włosach. W jednej ręce trzymała soczyste udko, a w drugiej pusty kubek po wodzie sodowej. Patrzyła wprost na Boba.

Obserwowałam cię od chwili, kiedy tu wszedłeś.

Bob uśmiechnął się do niej zwycięsko i zapytał:

Czy my się przypadkiem skądś nie znamy?

A to ci nowy sposób na podryw — roześmiała się dziewczy­na. — Jasne, że się znamy. Jestem twoją matką.

Bob też się roześmiał i odprowadził dziewczynę na bok.

Cześć, mamo. Chodź, napijemy się czegoś i opowiem ci, jakim wspaniałym byłem dzieckiem.

Jupe usiadł na sofie i przyglądał się, jak Wielki Barney panuje nad tłumem gości. Przypominał wodzireja z nocnego klubu. Co chwilę ponad gwar rozmów wybijał się jego silny głos, spotęgowa­ny jeszcze odbiciem od lustra wody. Barney zagłuszał wszystkich gości.

Lecz nagle uwagę Jupe’a przykuł inny głos. Pochodził od czło­wieka stojącego tuż za chłopcem. Jupe niedbałym ruchem zwrócił głowę w jego stronę. Ujrzał energicznego mężczyznę w białym garniturze, który właśnie przedstawiał się stojącej obok młodej blondynce.

Don Dellasandro — powiedział, podając jej swój bilet wizy­towy.

Peggy Bennington — odparła blondynka.

Miło nawiązać z tobą kontakt, Peggy.

Im dłużej Jupe słuchał, tym bardziej był pewien, że skądś zna ten głos.

Zajmuję się badaniem rynku, Peggy — ciągnął Don. — Czy chciałabyś spróbować smaku, który może wpłynąć na twoje życie?

Jasne.

Don podał jej coś, co przypominało cukierek zawinięty w celo­fan. Jupe wstał, by lepiej widzieć.

Miracle Tastes? Cudowne Smaki? — Peggy odczytała napis na opakowaniu.

Tak nazywa się moja firma, a to moje ostatnie dzieło — wy­jaśnił Don.

Peggy rozwinęła papierek. W środku był kawałek czekolady. Jupe przypuszczał, że jest nadziewana jakimś kremem.

Staram się unikać słodyczy — wzbraniała się Peggy.

Ale to ma zero kalorii! — wykrzyknął Don z uśmiechem. – A to dopiero połowa cudu.

Peggy trzymała cukierek w prawej dłoni, Dellasandro chwycił ją i przybliżył do jej ust.

Spróbuj i wstąp w dwudziesty pierwszy wiek.

Peggy w końcu zdecydowała się ugryźć kęs.

To naprawdę dobre! — zawołała.

Jupe’owi ciekła ślinka, prawie się oblizywał. Mężczyzna to spo­strzegł.

Don Dellasandro — przedstawił się, podając Jupe’owi bilet wizytowy wraz z czekoladką.

Była miękka, z delikatnym nadzieniem... Pyszności.

Jaki smak czujesz? — spytał Don.

Rozróżniam trzy smaki — odparł Jupe. — Gorzkiej czekola­dy, śmietankowego kremu i mięty. Bez kalorii? Jak pan to robi?

Aromaty — uśmiechnął się Don. — Tym właśnie zajmuje się firma Miracle Tastes. Komponuję aromaty. A ty znakomicie odga­dłeś skład. Perfectamento. Cieszę się, że nawiązaliśmy kontakt.

Jupe szeroko otworzył oczy. Był tak zafascynowany pyszną bez ­kaloryczną czekoladką, że przez chwilę nie pamiętał o głosie Dona. Ale teraz sobie przypomniał. Nie miał wątpliwości. Don Dellasan­dro był tym, który co pół godziny dzwonił do szpitala, pytając o Juliet Coop! „Będę z nią w kontakcie” — mówił do Jupe’a tuż przed odłożeniem słuchawki.

Pewnie nie masz wizytówki, prawda? — spytał Don. — Je­steś super smakoszem.

Oczywiście, że nie ma — roześmiała się Peggy. — To prze­cież uczeń.

Prawdę mówiąc, myślał Jupe, mam wizytówkę. Ale za żadne skarby nie dałbym jej panu Dellasandro. Była to bowiem wizytów­ka grupy Trzech Detektywów. Nie chciał, by Dellasandro zamilkł właśnie wtedy, gdy Jupe miał do niego mnóstwo pytań. Na przy­kład, po co dzwonił do szpitala? Dlaczego był przy tym taki taje­mniczy? I co miał wspólnego z Juliet i z Wielkim Barneyem?

W tym momencie podeszła do nich Juliet i wzięła Dona pod ramię.

Don, musisz mi dać jeszcze jedną czekoladkę. Nie ostrze­głeś mnie, że nie będę mogła przestać — powiedziała radośnie.

Don natychmiast spełnił jej prośbę.

Ten chłopak jest urodzonym smakoszem — rzekł, wskazu­jąc na Jupe’a.

Nie odbieraj mi Jupitera Jonesa! — zawołała Juliet. — Jupe i jego przyjaciele to detektywi. Mają mi pomóc w przypomnieniu sobie, gdzie byłam w dniu wypadku.

Zachowaj kamienną twarz, rozkazał sobie Jupe. Nie pokazuj po sobie, że Juliet cię właśnie zdemaskowała.

Wolne żarty! — zaśmiał się Don, patrząc na Jupe’a przez szparki oczu. — Nigdy bym nie przypuszczał, nie wyglądasz na to, chłopie.

Jupe musiał szybko znaleźć Boba i Pete’a. Natknął się na jakiś ślad, ale dobrze nie wiedział, jaki. Przeprosił Dona i powędrował przez tłum gości, szukając przy­jaciół. Przy tym końcu basenu, który wyobrażał dziób kurczaka, stała grupa ludzi, a w jej środku Wielki Barney Coop. Osobnik mający przeszło dwa metry wzrostu zawsze wystaje ponad tłum. Ale to nie wystarczało Wielkiemu Barneyowi. Ubrany był w jaskra­wopomarańczowy strój do joggingu z naszywką wyobrażającą kur­czaka w koronie.

I odpowiedziałem: „Nie wiem. Do dziś usiłuję dociec, cze­mu ten kurczak wyszedł na drogę” — mówił Barney, śmiejąc się rubasznie. Śmiech nie wydobywał się po prostu z Wielkiego Barne­ya Coopa. Śmiech z niego wybuchał, a wtedy, mimo że dowcipy nie należały do najlepszych, jak fala uderzeniowa rozlegał się ryk tłumu. Ktoś zapytał:

Wielki Barneyu, co się stało z ciastkiem z kurczęcia z bitą śmietaną?

Cóż mogę powiedzieć... To był rok 1986 — odparł Big Bar­ney. — Świat nie był jeszcze gotów na deser z kurczaka. Hej, czy wszyscy mają co jeść?

Ściśle mówiąc, był to rok 1985 — wtrącił się Jupe. Nie mógł się powstrzymać.

Wszyscy, łącznie z Wielkim Barneyem, spojrzeli na Jupe’a.

To był rok, w którym zainstalował pan węże z fontanną wody do mycia małych dzieci po posiłku — uzupełnił Jupe.

Hej, chłopie, trafiłeś w dziesiątkę! — krzyknął Barney, pod­chodząc i wyciągając rękę do Jupe’a.

Jupe uścisnął ją, a pierś rozsadzała mu radość.

Przejdź na następną stronicę, synu — ciągnął Barney, ogar­niając go ramieniem. — Śmiało. Wspomnienia przesuwają mi się przed oczami. Każde słowo sprawi mi przyjemność.

Hm... 1986 to rok, w którym dodał pan cukier do oleju do frytek, a przed drzwiami restauracji umieścił pan maszerujące żywe kurczę, niosące transparent z napisem: „Zrobię wszystko dla Wiel­kiego Barneya” — odparł Jupe.

Chyba zaadoptuję tego chłopaka! — oznajmił Barney go­ściom. — Juliet, masz nowego brata!

Gdy Jupe i Barney wymieniali się wiadomościami z historii fir­my Chicken Coop, Pete i Kelly rozmawiali z Juliet. Dziewczyna usadowiła się z tyłu przy trampolinie.

Piękne przyjęcie — mówiła Kelly. — Jaki tłum! Kim są ci wszyscy ludzie?

Nie wiem. Po prostu gromada ludzi zaproszonych przez tatę. — Juliet była boso, palce stóp zanurzyła w wodzie. — Rozumiecie, jeszcze wszystko mi się miesza. Zwykle jest odwrotnie, byłam za­wsze super zorganizowana. Ta utrata pamięci doprowadza mnie do białej gorączki. Podchodzą do mnie jacyś ludzie, mówią: „Cieszę się, że ci lepiej”, a ja nie umiem nawet powiedzieć, czy ich nie znam, czy tylko nie pamiętam...

Nie widziałaś przypadkiem wysokiego szpetnego jegomościa, ubranego prawdopodobnie w wojskową bluzę-panterkę? ­— spytał Pete.

Juliet pokręciła głową.

Nie wygląda na kogoś w moim typie — odparła. — Dla­czego pytacie?

Och, Juliet, zapomniałam ci o nim powiedzieć — sumitowa­ła się Kelly. — Nazwałam go Pan Słodziutki. Przyszedł do twego pokoju pierwszej nocy po wypadku. Czułam, że to żaden twój zna­jomy, tym bardziej że nigdy już się nie pokazał.

Twarz Juliet przeszył skurcz lęku.

Pozwól, że my się będziemy o to martwić — wtrącił się Pete. — A co z twoim samochodem? Jeżeli nie został skasowany, mógł­bym się nim zająć.

Mój wóz? Wielki Barney wysłał go od razu do składnicy złomu. Nawet mi nie pozwolił go zobaczyć — odpowiedziała Juliet.

I wciąż nie pamiętasz niczego, co działo się w dniu wypad­ku?

Nie — odparła. — Może coś mi zaskoczy, gdy w przyszłym tygodniu wrócę do pracy.

Tego wieczora, po przyjęciu, Trzej Detektywi siedzieli w war­sztacie Jupe’a i jedli pizzę. Jupe starał się iść na kompromis z zale­ceniami swej diety: po każdym kawałku pizzy pepperoni zjadał dwa kawałki kantalupy. Nie był to, ściśle biorąc, system, który zyskałby aprobatę pani Teitelbaum.

Więc cóż z tego, że Don Dellasandro często dzwonił do szpitala? — pytał Pete.

Chodzi o to, jak dzwonił, o tembr jego głosu, to co mówił­ — odparł Jupe, odchylając się do tyłu na swym fotelu na biegunach.

Okay, jeszcze dowiemy się o nim więcej — zgodził się Bob, popijając colę. — Ale co z tą jutrzejszą randką?

Mamy randkę z kurczętami Wielkiego Barneya! — zawołał Jupe. — Na tym przyjęciu facet praktycznie mnie adoptował. Są­dzę, że rozpoznał prawdziwego fana. Udało mi się zdobyć zapro­szenie do odwiedzenia jego laboratoriów i biura centrali.

I co spodziewasz się znaleźć? Rozsypane dokoła pudełka z napisem „trucizna”? — spytał Pete, zlizując z palców resztki sera.

Nie wiem, co tam znajdę — odparł Jupe. — To zależy, jak starannie będziemy węszyć.

To brzmi fajnie — zaczął Bob — ale...

Wiemy, wiemy — odezwali się równocześnie Jupe i Pete.

Agencja Artystyczna Rock-Plus Saxa Sendlera jak zwykle ma pierw­szeństwo.

Przykro mi — rzekł smutno Bob. — Powodzenia, chłopcy.

Dokończyli pizzę, zamknęli warsztat i przez wielką żelazną bra­mę wyszli do wozów Boba i Pete’a. Niebo zaróżowiło się, ale była to już zapowiedź zmierzchu.

Patrzcie, co tu parkuje po drugiej stronie ulicy — odezwał się Pete, wskazując na czarny kabriolet firmy Porsche. — Sześć­dziesiąt tysięcy dolarów na czterech wielkich kołach. Niesamowi­ta maszyna!

Ale popatrz na kierowcę. Tam, stoi oparty o maskę — ściszył głos Jupe. — Ma wojskową bluzę. Zupełnie jak ten Słodziutki... Pete na chwilę zamarł. Potem pobiegł w kierunku mężczyzny. — Hej, ty! — krzyknął.

Bob i Jupe pobiegli za nim, ale facet w bluzie wskoczył do swo­jego porsche’a i odjechał z rykiem motoru.

Pete zrobił szybki zwrot i popędził do swego samochodu. Wskoczył za kierownicę i ruszył w dół ulicy za porsche’em.

Świetne przyspieszenie — zauważył głośno, gdy jego sciroc­co posuwało się tuż za wozem Pana Słodziutkiego.

Lecz już na pierwszym zakręcie, gdy nacisnął hamulec, pomy­ślał, że lepiej, gdyby tak się nie spieszył... Hamulce nie działały! Pedał pompował tylko powietrze!

Pete zjeżdżał ze wzgórza z prędkością osiemdziesięciu kilome­trów na godzinę, wprost na ruchliwe skrzyżowanie, na którym mi­gało właśnie czerwone światło!


ROZDZIAŁ 6

O DOBRY SOSIE!


Przez chwilę Pete nie mógł się powstrzymać od przyciskania raz po raz pedału hamulca. Niemożliwe, żeby nie działał! Przecież sam sprawdzał płyn!

Ale rzeczywistość była nieubłagana. Hamulce wysiadły. W ogóle nie chwytały. A wóz zjeżdżał w dół i coraz bardziej nabierał pręd­kości. Za parę sekund rąbnie w coś na skrzyżowaniu. W najlepszym razie przeleci przez skrzyżowanie. Bardziej prawdopodobne, że uderzy w bok jakiegoś przejeżdżającego samochodu. W końcu to Pete miał migające czerwone światło, nakazujące mu zatrzymać się. A kierowcy jadący przecznicą nie mieli pojęcia, że Pete cał­kiem stracił panowanie nad swoim wozem.

Przerażenie tak ścisnęło Pete’a za gardło, że czuł, jakby miał je zatkane prawdziwym jabłkiem w miejscu jabłka Adama. Dłonie chłopca pociły się. Nie przeszkodziło mu to jednak sięgnąć do dźwigni zmiany bie­gów. Przeskoczył z czwórki na dwójkę, w nadziei, że bezwładność silnika nieco wóz przyhamuje. W tym czasie jadący przed nim po­rsche błyskawicznie zawrócił poślizgiem, niemal paląc sobie opony, i odjechał.

Scirocco zwolniło, lecz niewystarczająco. Było zaledwie o ja­kieś dziewięćdziesiąt metrów od skrzyżowania. Poprzeczną ulicą przemykały samochody, jakby żółte migające światła w ogóle ich nie dotyczyły.

Buuuuu! Niebieska honda trąbiła, że Pete jedzie za szybko. Z bijącym sercem jeszcze raz zredukował bieg, chwycił ręczny hamulec i skręcił kierownicę w prawo. W jednej chwili samochód zarzucił i wyskoczył z drogi wprost na pusty plac budowy, na którym wznoszono parę domków wielo­rodzinnych. Nierówny teren placu tylko trochę zmniejszył szyb­kość, ale wóz zatrzymał się nagle na ukrytym w trawie bloku betonu.

Pete’a rzuciło klatką piersiową na kierownicę, lecz pasy wytrzy­mały.

Teraz z pewnością zabiorą mi prawo jazdy, pomyślał. Dwa razy głęboko odetchnął, by się trochę uspokoić. Potem wyskoczył z la­tarką w ręku i zajrzał pod wóz. O! Ładna historia! Ktoś przeciął rurkę płynu hamulcowego!

Pete złapał kluczyki, mocno zatrzasnął drzwiczki kierowcy i pobiegł truchtem w górę, z powrotem do składnicy złomu Jonesów.

Wypił parę puszek bezalkoholowego imbirowego piwa i stop­niowo wracał do normy. W trójkę z Jupe’em i Bobem wystawili krzesła na zewnątrz i usiedli przed budynkiem.

No tośmy się zapoznali z Panem Słodziutkim — podsumo­wał Jupe.

Zasługuje na swoje imię! — dodał Pete. — Ten gad widocz­nie przeciął mi przewód hamulcowy, a potem stanął, zapraszając mnie, bym za nim gonił. Drań dobrze wiedział, że jeśli spróbuję mu dorównać, to będę zjeżdżał za szybko.

Całe szczęście, że jesteś świetnym kierowcą, bo odtąd mieli­byśmy Dwóch Detektywów — westchnął Jupe.

Słyszeliście? — Pete zerwał się z miejsca tak gwałtownie, że aż przewrócił krzesło. — Jestem świetnym kierowcą! Komplement z ust Jupitera Jonesa! Bob, jesteś świadkiem!

Och, chodziło mi tylko o koszt wydrukowania nowych wizy­tówek — rzucił niedbale Jupe.

Poważnie mówiąc, panowie, ciekawe, kim jest Słodziutki. I dlaczego chce, żebyśmy trzymali się z dala od sprawy — zastana­wiał się Bob.

Należałoby raczej zapytać, skąd wie, że się nią interesujemy — zauważył Jupe.

Słuszna uwaga — zgodził się Bob. — Z całą pewnością nie widziałem go na przyjęciu.

A Juliet nie zna nikogo, kto chodzi ubrany w wojskową bluzę — dodał Pete. — Pytałem ją.

Okay, a więc nie jest to przyjaciel rodziny — wywnioskował Jupe. — Może dla kogoś pracuje?

Ale dla kogo? — spytał Pete.

To pytanie nie dawało im spać tej nocy.

Następnego ranka za oknem warsztatu Jupe’a zabrzmiał kla­kson nieznanego samochodu, a równocześnie w samym warszta­cie zadzwonił telefon. Jupe, który od paru godzin był już na nogach (sprawdzał urządzenia elektroniczne na oscyloskopie), odebrał telefon, wyglądając przez okno. jedna tajemnica wyjaśniła się: klakson należał do Pete’a. Miał inny dźwięk, bo to nie było stare scirocco. Pete siedział za kierownicą wozu swojej mamy.

Telefon okazał się większą niespodzianką.

Jupiter, mówi Juliet Coop. Moja aktówka! — usłyszał podnie­cony głos.

Jupe był specjalistą od wszelkich szyfrów, ale ten zaskoczył go zupełnie.

Obudziłam się mniej więcej godzinę temu i zaczęłam roz­glądać się za moją aktówką — ciągnęła Juliet, wziąwszy głęboki wdech. — Aż do tej chwili nie pamiętałam w ogóle, że mam ak­tówkę!

Teraz i Jupe był podekscytowany.

Wraca ci pamięć — zauważył.

To jedna strona medalu — stwierdziła Juliet. — Mógłbyś rów­nie dobrze powiedzieć, że zaczynam się orientować, ile zapomnia­łam. W każdym razie aktówki nie ma w domu. Sama nie wiem, dlaczego mi tak na niej zależy. Sądzę, że jest w niej coś ważnego. Czuję, że tak jest.

Jupe nie tracił czasu.

Już biegniemy z Pete’em do biura twego ojca. Rozejrzymy się za nią.

Możliwe, że zostawiłam ją u niego w biurze — zgodziła się Juliet. — Albo w jakimś innym biurze. Poszłabym poszukać, ale tata nie chce, żebym przez najbliższe parę dni przychodziła do pracy. Czy sądzisz, że dacie radę wyjaśnić, gdzie byłam w zeszły piątek przed wypadkiem?

Dokładnie tym miałem zamiar się zająć, pomyślał Jupe.

Będziemy się rozpytywali — odparł. — A czy masz jakiś terminarz? Kalendarzyk, w którym notujesz spotkania? Od razu posu­nęłoby nas naprzód, gdybyśmy wiedzieli, jaki miałaś program na ten dzień.

Jasne. To śliczny błękitny notes w safianowej oprawie — po­wiedziała Juliet w zadumie. — Proszę bardzo, możesz do niego zajrzeć, jeśli uda ci się go znaleźć. Zawsze trzymam go w aktówce!

Pete znów zaczął wygrywać koncert na klaksonie.

Sprawdzę wszystkie możliwości i przedzwonię do ciebie dziś wieczorem — szybko zakończył Jupe.

A ja dam ci znać, gdybym sobie coś jeszcze przypomniała­ — dorzuciła Juliet i odłożyła słuchawkę.

Nim Jupe wyszedł do przyjaciela, Pete zdążył podnieść maskę i właśnie grzebał w silniku. Było to natręctwo dentysty, który nie potrafi przejść obok pacjenta, nie każąc mu szeroko otworzyć ust.

Przed chwilą dzwoniła Juliet. Nie może znaleźć aktówki, w której podobno jest coś ważnego — powiedział na powitanie Jupe.

Założę się, że właśnie na to poluje Słodziutki — odparł Pete, nie podnosząc wzroku.

A gdyby spojrzał w górę, zobaczyłby, jak Jupiterowi opada szczęka

Genialny wniosek! — zawołał Jupe. — Coś ty dziś jadł na śniadanie?

Wleźli do samochodu i skierowali go w stronę centralnych biur Barneya w San Fernando Valley. Po drodze minęli plac, na którym wóz Pete’a wypadł z drogi. Scirocco wciąż jeszcze tam stało.

Pete zajechał na najbliższą stację benzynową i wyskoczył, by stam­tąd zatelefonować. Dzwonił do Tya Casseya, starszego kuzyna Ju­pe’a. Ty, jeśli tylko był w mieście, kręcił się zwykle koło składu złomu i zajmował się, nieoficjalnie, naprawą samochodów. Teraz jednak siedział na głowie innego dalekiego krewnego, który na lato wynaj­mował daczę nad morzem w Malibu.

Ty? — zapytał Pete z automatu. — Mówi Pete. Czy pamię­tasz, jak wspominałeś, że potrzebujesz czterech kółek na naj­bliższe trzy tygodnie? To może ubijemy interes? Będziesz miał mój wóz na te trzy tygodnie, jeśli odholujesz go z pola, na którym utkwił.

Gdy Pete umówił się już z Tyem w sprawie swego scirocco, zapalił znów motor wozu matki i chłopcy ruszyli dalej.

Gdy zajechali na parking w Chicken Coop Corporation Wielkie­go Barneya, Pete i Jupe musieli się roześmiać. Budynek, jak zwykle u Barneya, był skrzyżowaniem nowoczesnego pięciopiętrowego biurowca z wesołym miasteczkiem. Aby przejechać przez zamkniętą bramę dla gości, Pete musiał zameldować się przez domofon. Oka­zał się on takim samym urządzeniem w kształcie kurczaka, jakie znajdowały się we wszystkich barach szybkiej obsługi Chicken Coop. Pete żartem zamówił dwie porcje po pięć kawałków kurczaka na wynos.

Gdy otwarła się elektroniczna brama, Pete i Jupe pojechali w stronę czerwono-żółtego budynku.

Wielki Barney już od kilku godzin był w pracy. Powitał ich szero­kim uśmiechem, ubrany w czerwony dres. Jego pierwsze słowa do Jupe’a brzmiały:

Mam pytanie: w którym roku zaczęliśmy dodawać marchew do surówki z kapusty?

1987 — odparł Jupe. — W tym samym roku wprowadził pan mniejsze pojemniki.

A nie mówiłem? Nie mówiłem?! — ryknął Wielki Barney do wszystkich, którzy mogli go słyszeć w promieniu piętnastu kilome­trów. — Masz fioła, ale to też mój fioł. Pamiętajcie, by cały czas nosić identyfikatory. Mamy tu ostre zabezpieczenia. — I Wielki Barney nakleił im na plecach samoprzylepne folie.

Gdy przyjrzeli się sobie, zobaczyli, że mają na koszulkach na­pis: „Kopnij mnie!”. Barney ze śmiechu zrobił się prawie tak czewony, jak jego dres. Potem obu chłopcom założył czapeczki Chicken Coop.

Co chcielibyście zobaczyć na początku? Mojego pierwszego dolara? Oprawiłem go w ramki i powiesiłem w moim biurze nad kominkiem. Cha, cha, cha, cha, cha!

Chcielibyśmy obejrzeć parę pomieszczeń biurowych, na przy­kład nowy gabinet Juliet — Jupe starał się mówić niedbałym tonem.

A ja chciałbym zobaczyć, gdzie i z czego wytwarza się wa­sze produkty — poprosił Pete.

A więc chciałbyś poznać moich zwariowanych naukowców, prawda? — spytał Barney, przewracając oczami. — Okay, dla cie­bie wyciągnę ich z pieczar, w których siedzą. A potem chcę, żebyś ty — zsunął Jupe’owi na oczy daszek jego czapeczki – spróbował czegoś specjalnego.

Wielki Barney zaczął ich oprowadzać, ale przypominało to bar­dziej przepychanie chłopców przez korytarze.

Nie uwierzycie w ten nowy produkt. Prawdę mówiąc, sam nie wierzę, że coś takiego jest możliwe, a to przecież mój pomysł.

Pojechali w górę windą, a potem obchodzili biura. Gdy tylko chłopcy mogli uwolnić się na chwilę od Barneya, pytali różnych ludzi, czy w piątek była tam Juliet. Jeden z księgowych przypomniał sobie, że widział ją tego dnia, ale nic nie wiedział o aktów­ce. Parę innych osób wspomniało, że wychodząc z pracy zauważyły na parkingu jej mustanga. Żadnych innych wskazówek nie dostali.

W końcu Wielki Barney wziął Pete’a i Jupe’a do piwnicy, gdzie za zamkniętymi na cztery spusty szklanymi drzwiami znajdowało się duże laboratorium naukowe. Koło elektronicznych czujników przy wejściu roiło się od napisów NIE PODCHODZIĆ!

Kiedy Wielki Barney włożył plastykową kartę w szczelinę elektrycznego zamka, szklane drzwi zaczęły się rozsuwać.

Powtarzajcie za mną: „Nikomu nie powiem o Kapiącym Kurczaku”.

Nikomu nie powiem o Kapiącym Kurczaku — powtórzyli Pete i Jupe.

Okay. Do rzeczy więc. Pandro! — potężny głos Wielkiego Barneya wstrząsnął szklanymi ścianami laboratorium.

Natychmiast przydreptał skądś niski, gruby i łysy jegomość w okularach w złotej drucianej oprawie . Miał na sobie długi biały fartuch laboratoryjny z naszywkami Chicken Coop, przypiętymi rzę­dem nad kieszonką. Wyglądały jak baretki wojskowych orderów. Podszedł i autentycznie zasalutował!

Poznajcie Pandra Mishkina — przedstawił swego pracowni­ka Wielki Barney, klepiąc go w plecy. Wyglądało to, jakby klepnął skrzynkę pocztową. — Nie zgadniecie, skąd się u mnie wziął Pandro!

Założę się, że z Disneylandu, pomyślał Pete. Spróbował jednak zachować powagę i zapytał:

Skąd?

Z Pentagonu — odparł Wielki Barney. — A w każdym razie jego laboratorium w Waszyngtonie znajdowało się o pięć przecznic od Pentagonu. Dość blisko, co?

Jupe pamiętał, że Pentagon jest po drugiej stronie rzeki Poto­mac, a więc nie w Waszyngtonie, tylko w Arlington, w Wirginii. Nie odezwał się jednak ani słowem.

Wielki Barney wypchnął do przodu swego paramilitarnego pra­cownika i wymienił z nim uścisk dłoni. Ręka Mishkina była wilgot­na i zimna.

Pandro jest specjalistą od aromatów i moim kierownikiem N. B. — ciągnął Wielki Barney, używając skrótu na oznaczenie działu naukowo-badawczego. — A jeśli będzie dobry w swoim fachu, nauczę go pozostałych dwudziestu czterech liter. Cha, cha! Pandro, chłopcy chcieliby porcję Kapiącego Kurczaka.

Pandro spojrzał podejrzliwie na Jupe’a i Pete’a.

Cywile, proszę pana? — zapytał.

Są w porządku, Pandro — zapewnił go Barney. — W którym roku wprowadziliśmy skrzydełka na sznurku? Było to zaraz po tym, jak zobaczyłem mydło na lince.

1985 — odpowiedział Pandro.

22 czerwca 1985 — uzupełnił Jupe.

Ten facet to moja chodząca nie autoryzowana biografia. Uwielbiam go — oświadczył Wielki Barney. — Idź, Pandro, przynieś nam trochę Kapiącego Kurczaka.

Tak, proszę pana — powiedział Pandro. Tym razem nie zasalutował. Przez chwilę jednak wyglądał, jakby chciał stuknąć obca­sami. Potem udał się korytarzem do laboratoryjnej kuchni. Jej drzwi otworzył oddzielnym kluczem.

Co to jest Kapiący Kurczak? — spytał Pete po odejściu Pandra.

Wyobraźcie sobie — zaczął Wielki Barney — pasztecik Chi­cken Coop. Białe mięso bez kości w biszkoptowym cieście, głębo­ko smażonym na złoty kolor.

Mam ten obraz przed oczami — szepnął Jupe, wstrzymując oddech.

A coś jest nie w porządku w tym obrazku? — zapytał Wielki Barney.

Nic! — stwierdził Jupe. — Nic a nic.

A co z sosem? — spytał Wielki Barney, uśmiechając się jak duże dziecko, które ma wielką ochotę wyjawić tajemnicę.

Wprowadza pan sos w pompce? — próbował zgadnąć Jupe. Wielki Barney pokręcił głową.

Sos — odparł, cedząc z namaszczeniem każde słowo — ­jest w kurczaku.

Pete poczuł głód. Jupe był przejęty podziwem i grozą.

Masz wiaderko fantastycznego sosu w każdym kęsie Kapią­cego Kurczaka — mówił tym samym tonem Wielki Barney. – Mój najnowszy ściśle tajny przepis pozwala idealnie rozmieścić całe mnóstwo prawdziwego sosu pieczeniowego wewnątrz każdego pasztecika z bielutkim mięskiem. Amerykanie sami nie będą wie­dzieli, co ich poraziło!

Ostatnie słowa Barneya przyprawiły chłopców o nagły dreszcz.

Popatrzyli po sobie. Jeszcze przed chwilą obu detektywom ciekła ślinka na myśl o Kapiącym Kurczaku. Lecz teraz ogarnęły ich te same podejrzenia. Dlaczego Amerykanie nie będą wiedzieli, co poraziło? Może dlatego, że Kapiący Kurczak jest zatruty?!

To wszystko świetnie do siebie pasowało. Wielki Barney wpro­wadzał na rynek nowy produkt, a Juliet miała koszmary. Mógł to być zbieg okoliczności... Jednak radar Jupe’a mówił mu, że to wła­śnie ściśle tajny Kapiący Kurczak był przedmiotem obaw Juliet. Jej słowa odzywały się echem w uszach chłopców: „On zatruwa kur­czaki. Zginą miliony ludzi”...

Są świeżutkie i gorące! — zawołał z kuchni Pandro.

Chodźcie, chłopcy! Chcę, żebyście byli moimi królikami do­świadczalnymi — zwrócił się do nich Wielki Barney. — Będziecie pierwszymi, którzy spróbują Kapiącego Kurczaka!



ROZDZIAŁ 7

WYBIERZ TRUCIZNĘ!


Wielki Barney patrzył badawczo na Pete’a i Jupe’a. Czy zdawali sobie sprawę, jaki spotkał ich zaszczyt?

Pete spojrzał na zegarek.

To nie jest pora obiadowa — stwierdził.

Moja dieta mówi „nic smażonego” — dodał Jupe.

Żadnych wymówek! — ryknął Wielki Barney. — Kapiący Kurczak jest gorący. Nauczcie się, chłopcy, chwytać okazję, bo nigdy nie wiecie, kiedy wasz minutnik zadzwoni na znak, że już jesteście ugotowani!

Nie było jak wymówić się od Kapiącego Kurczaka, jeśli nie chciało się ujawnić swoich podejrzeń. Chcąc nie chcąc, Jupe i Pete zaczęli powoli iść w stronę kuchni. Wyszedł z niej Pandro z tacą i skierował się naprzeciwko, do swego pokoju. Na szczęście Wielki Barney nie poszedł tam za nimi. Został na korytarzu i przywołał Pandra na naradę.

W pokoju Pandra na nowoczesnym biurku ze szkła i stali stały dwie parujące porcje kurczaka w cieście. Kapiącego Kurczaka.

Wyglądają wspaniale — stwierdził Jupe.

Zwariowałeś? Mogą być zatrute. Musimy się ich pozbyć. Scho­waj je do kieszeni.

Jupe spojrzał na swe niebieskie dżinsy. Były już i tak opięte.

Żartujesz?

Słuchaj, nie możemy użyć kosza na śmieci — mruknął Pete — bo je znajdą. A ja mam spodnie od dresu, bez kieszeni.

Kanapa... — zaczął Jupe.

Pete pokręcił głową.

Wywęszą je, a potem znajdą. Do kieszeni! Szybko!

Pete wskazał, a Jupe usłuchał. Sos wypłynął i ściekał mu po udach.

Stanę przy drzwiach i będę obserwował Pandra. Zobacz, co się da znaleźć.

Jupe rozejrzał się po pokoju, szukając aktówki Juliet. Nie było jej za biurkiem, pod biurkiem ani w żadnej z szuflad. Szafa była zamknięta na klucz. Jupe zmienił zamiar i zaczął rozglądać się za czymkolwiek interesującym.

Hej, popatrz na to! — odezwał się. — Na biurku jest termi­narz Pandra. Jedną kartkę ma wydartą. Sprzed sześciu dni.

To ten piątek, którego Juliet nie może sobie przypomnieć­ — zauważył Pete. — Dzień jej wypadku.

Musimy sprawdzić, czy między tymi faktami jest jakiś zwią­zek — postanowił Jupe.

Właśnie wtedy usłyszeli zbliżające się kroki.

Nie zapomnij pokłócić się ze mną o dni tygodnia — szepnął do Pete’a Jupe.

Pete kiwnął głową. Ułamek sekundy później do pokoju wkro­czył Pandro.

Dobra, panowie. Widzę, że szybko się z tym załatwiliście­ — stwierdził. — Musiało wam naprawdę smakować.

Mogę uczciwie powiedzieć, że nigdy w życiu czegoś takiego nie jadłem — westchnął Jupe.

Generał będzie zachwycony, gdy to usłyszy — odparł Pandro. Chodziło oczywiście o Wielkiego Barneya. — Bardzo przepra­sza, ale musiał wrócić do swoich spraw.

Czy to pan wynalazł Kapiącego Kurczaka? — spytał Jupe.

Nie — Pandro pokręcił głową. Usiadł za biurkiem. – Dla tego produktu generał sam zstąpił ze swoich wyżyn. Początkowo przekonywałem go, że nie warto. Mówiłem, że sami damy sobie radę. Ale on jako starszy stopniem decydował... No i wzniósł się na szczyty. Zaangażował Dona Dellasandra z Miracle Tastes, aby wspólnie opracować Kapiącego Kurczaka. Można powiedzieć, że Król Kurczaków i Król Aromatów pracowali ręka w rękę.

To znaczy, że nie wie pan, co jest w środku? — spytał Pete.

Oczywiście, że wiem — odparł Pandro. — Moim zadaniem było zanalizowanie tajnego przepisu na sos pieczeniowy i zadba­nie o to, by sos zawierał dokładnie to, co zapowiedział Don Delia­sandro. Potem, już z moim osobistym potwierdzeniem, produkt wrócił do generała. Tak zarobiłem na swojego dziesiątego ptaka ­jednym z tłustych paluszków wskazał na ostatnią srebrzystą naszyw­kę na swym fartuchu. — Ale to jest oczywiście poufne. Nic więcej nie mogę wam powiedzieć.

Wcale byśmy tego nie chcieli — zgodził się skromnie Jupe. — Sama wizyta w tym miejscu jest dostatecznie emocjonująca. W końcu, poznaliśmy Wielkiego Barneya dopiero osiem dni temu, prawda, Pete?

Pete spojrzał nieprzytomnie na Jupe’a. Wtedy spostrzegł, że oczy przyjaciela są zwrócone na kalendarz.

Chciałeś powiedzieć sześć dni temu, prawda, Jupe? — zapy­tał z uśmiechem.

Osiem dni — upierał się Jupe kręcąc głową.

Nie masz racji — zaprotestował Pete, podchodząc do biur­ka Pandra Mishkina i przerzucając stronice kalendarza. — To było sześć dni temu. Ostatni piątek. Jestem tego pewien... Hej, tu brakuje kartki!

Wiem — odparł Pandro. Odpowiedź była automatyczna, jak­by z góry ją przygotował. — Zawsze wypisuję listę zakupów na kartkach kalendarza, a potem zabieram je ze sobą.

Nie będziemy zajmować panu więcej czasu — zamknął dys­kusję Jupe. — Musimy iść do domu i zmienić ubranie.

Pete zaczął się krztusić i kaszleć, by pokryć śmiech. Bo Jupe miał rację. Plamy sosu na jego spodniach robiły się coraz większe i coraz bardziej rzucały się w oczy. Znaleźli jakoś drogę do wyjścia z biurowca i skierowali się do domu. Kapiący Kurczak powędrował do najbliższego kosza.

Kolejnego wieczora w warsztacie Jupe’a stał dookoła stos kartonów z chińskim jedzeniem. Istny Chiński Mur! Trzej Detektywi odby­wali sześcioetapową konferencję na temat sprawy Juliet. Pete i Jupe przekazali Bobowi wszystkie szczegóły tego, co widzieli, i tego, o czym mówiono podczas wizyty w Chicken Coop.

No tak. Wygląda na to, że już wiemy co: zatruwanym pro­duktem jest zapewne Kapiący Kurczak — podsumował Bob. ­W każdym razie, ten obiekt jest najbardziej prawdopodobny. Wciąż jednak pozostają nie rozwiązane cztery kwestie: kto, gdzie, kiedy i jak? No i możliwe jeszcze, że coś knuje Michael Argenti.

Nie znaleźliśmy dotąd teczki Juliet, więc nadal nie wiemy, czy ta aktówka ma coś wspólnego z naszą sprawą — stwierdził Jupe, zwijając i zjadając tłuste naleśniki nadziane wieprzowiną moo-shoo i melonem honeydew.

Nikt nie przypominał sobie, by w ten piątek widział Juliet, nikt z wyjątkiem jakiegoś starego człowieka — dodał Pete. — A ten facet nie był zbyt bystry. Mogę się założyć, że pamiętał zupełnie inny dzień.

Skąd mamy te zapasy? — spytał nagle Bob.

Stamtąd co zwykle — odparł Pete. — Chińska knajpka Sun Yee. A o co chodzi? Coś nie w porządku?

Nie przepadam za ich pierożkami z wróżbą [ciasteczka w kształcie pierożka, zawierające w środku kartkę z wróżbą, podaje się w chińskich restauracjach na zakończenie posiłku, po jednym dla każdego gościa] — odparł Bob, wpatrując się w trzymaną w ręce kartkę, którą przed chwilą wyjął z pierożka. Wręczył kartkę Pete’owi i Jupe’owi.

Na kartce ręcznym pismem zamiast wróżby napisano:


Potrawa, którą właśnie zjedliście, mogła być zatruta. Następ­nym razem będzie zatruta naprawdę. Trzymajcie się z dala od Króla Kurczaków!



ROZDZIAŁ 8

KOMUNIKAT OD SPONSORA


Jupe skończył czytać groźne ostrzeżenie z pierożka i wręczył je z powrotem Bobowi. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Po prostu siedzieli na miejscu, mając poczucie, że są obserwowani i... zupeł­nie nie zabezpieczeni przed atakiem.

Potem Jupe chwycił pozostałe dwa pierożki. Wszystkie trzy za­wierały to samo ostrzeżenie.

Bob odsunął na drugi koniec stołu pudełko prażonego ryżu z kre­wetkami.

Nic nie psuje apetytu tak, jak groźba śmierci — zauważył.

Pete sięgnął po telefon.

Dokąd dzwonisz? — spytał Jupe.

Do restauracji Sun Yee. Chcę wiedzieć, kto to zrobił.

Dobry pomysł — stwierdził Bob.

Wcale nie — zaprzeczył Jupe. — Daj sobie spokój, Pete.

Dlaczego?

Bo dobrze wiem, jak to się stało — odpowiedział wolno Jupe.

Przerwał nie próbując dokończyć.

No? — odezwał się w końcu Pete. — Jaką masz teorię?

Widzisz — niechętnie wyjaśnił Jupe — sądzę, że w restauracji włożył do pierożka kelner. A zrobił to pewnie dlatego, że ktoś dał mu w łapę pięć dolarów w zamian za pomoc w niewinnym żarcie.

Skąd wiesz? — spytał Pete.

Po prostu wiem. Możecie mi wierzyć — odparł Jupe.

Oczywiście wierzymy ci — wtrącił Bob. — Tylko że...

... za dobrze cię znamy — dokończył Pete. — Wygląda na to, że coś przed nami ukrywasz.

No dobrze, dobrze — skapitulował Jupe. — Znam ten trik z pierożkami, ponieważ kilka razy sam to robiłem... Oczywiście dla żartu.

Ach, to dlatego twoja wróżba zawsze mówi coś w rodzaju: „Jesteś błyskotliwy i przystojny; nadajesz się na przywódcę”, pod­czas gdy nasze zwykle brzmią: „Staraj się pilnie, a będziesz taki jak twój inteligentny kolega”.

Och, ty łotrze! — zawołał Pete, ciskając zwiniętą serwetką w Jupe’a.

To były tylko żarty! — upierał się Jupe. — Czym innym są moje wygłupy, a czym innym to... to... grożenie śmiercią. — Jupe milczał przez chwilę, czekając aż ostatnie słowa dotrą do świado­mości słuchaczy. — Najważniejszym punktem jest to, że komuni­kat z pierożka jest drugim ostrzeżeniem, jakie otrzymaliśmy. Wskazuje — ciągnął — że przecięcie przewodu hamulcowego nie było zdarzeniem przypadkowym, lecz prawdopodobnie skutkiem śledztwa, prowadzonego przez nas u Króla Kurczaków. Dzieje się coś złego. Lepiej uważajmy, bo ktoś nas obserwuje.

Idę o zakład, że to ten facet, co nosi bluzę wojskową i ma czarnego porsche z odsuwanym dachem — mruknął Pete.

Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było — potwierdził Jupe.­ — Ten gość sporo o nas wie.

W chwili gdy domawiał te słowa, zadzwonił telefon. Cała trój­ka zerwała się z miejsc.

Trzej Detektywi. Mówi Jupiter Jones, założyciel.

Właśnie z tym stworzeniem chciałem rozmawiać — zahuczał głos w słuchawce. — Masz zaszczyt mówić z Wielkim Barney’em Coopem!

To Wielki Barney — oznajmił kolegom Jupe, zakrywając dłonią mikrofon.

O co mu chodzi? Czy wie coś o chińskim jedzeniu? – spytał Pete.

Jupe pokręcił przecząco głową i dał mu znak, by był cicho.

Słuchaj, chłopie — powiedział Wielki Barney. — Mam ważną nowinę przez duże N. Jutro twój szczerze oddany będzie nagrywał pierwszy klip z telewizyjną reklamą Kapiącego Kurczaka. To ka­mień milowy w Historii Kurcząt. Chcę, żebyś tam był. Nie poradzę sobie bez ciebie.

Jupe nie mógł uwierzyć swemu szczęściu. Wielki Barney zapra­szał go do tego, co on sam miał ochotę zrobić: trzymać się przy Królu Kurczaków i przekonać się, jakie są jego zamiary.

Gdzie i kiedy? — spytał Jupe.

Studio Maltin Mix na Alta Vista Drive. Godzina pierwsza. Lubię punktualność. — I wyłączył się.

Późnym wieczorem, po wyjściu Pete’a i Boba, Jupe oglądał kasetę, którą nagrał z reklamówek Wielkiego Barneya. Barney siedział zawsze przy zawalonym papierami biurku w pokoju, który wyglą­dał jak połączenie biura, biblioteki i salonu gier. Czasami robił wywiady z gośćmi lub czytał listy od fanów. Ale to co Jupe lubił najbardziej, to były reklamówki nieprzewidywalne. Na przykład, gdy podczas swego Tygodnia Walki z Hamburgerami ciskał tortem śmietankowym w pysk krowy. Albo gdy przez cały czas siedział plecami do kamery, by okazać widzom swoją złość, ponieważ za­pomnieli o jego urodzinach...

Ulubionym, bezkonkurencyjnym klipem była dla Jupe’a promocja dwóch nowych potraw z kurczaka. Nazywały się Chrupiący Trzask i Płonące Barbecue. Wielki Barney zapłacił pastorowi z Las Vegas za odprawienie króciutkiej ceremonii ślubnej dla pary kur­czaków Jeden ubrany był w smoking, a drugi w ślubną suknię z koronkami. Obecność Wielkiego Barneya, w charakterze gościa honorowego, mówiła sama za siebie.

Po obejrzeniu kasety Jupe poszedł spać, ale spędził bezsenną noc. Cały czas zastanawiał się, czy to Barney jest osobą, o której przez sen mówiła Juliet. I czy Kapiący Kurczak był produktem, który próbuje zatruć. A może chodziło o coś innego? Czyżby Król Kurczaków chciał naprawdę wprowadzić na rynek produkt, który może zabić miliony?

Następnego dnia dokładnie o pierwszej po południu Bob i Jupe przybyli do studia Maltin Mix, które znajdowało się tuż za granicami Beverly Hills. Dwie minuty później samochodem matki Pete’a zaje­chali Pete i Kelly.

Popatrz — odezwał się Bob do Jupe’a. — Całą drogę narze­kałeś, że nie masz własnego auta. Ale czego chcieć, skoro nawet Pete nie ma wozu?

Dobra — odparł Jupe. — Powstrzymam się i nie będę narze­kał, dopóki wóz Pete’a będzie w naprawie. Potem zacznę od nowa.

Gdy weszli do środka, przy drzwiach do studia A, powitała ich Juliet. Jej czarne loki okrywała czapeczka Chicken Coop.

Cześć! Tata o was pytał — powiedziała z uśmiechem do Ju­pe’a. — Czy odkryliście coś nowego?

Nie — odparł Jupe. — Ale zgodnie z przepowiednią, którą znaleźliśmy w pierożku, jesteśmy na właściwym tropie.

Świetnie. Mam nadzieję, że wkrótce znajdziecie moją ak­tówkę. Ciągle nie mogę sobie przypomnieć, co w niej było. Ale muszę to mieć! To staje się już moją obsesją.

Potem wprowadziła chłopców do szklanej kabiny, z której mogli obserwować nagrania. Było tam całe mnóstwo ludzi z biur Wiel­kiego Barneya, łącznie ze specjalistą od aromatów, Pandrem Mish­kinem.

Biurko, które należało do elementów reklamówki, zasłane było listami, pustymi styropianowymi kubkami do kawy, gumowymi kur­czakami i rysunkami smażonych kurczaków, wykonanych kredka­mi przez uczniów trzeciej klasy. Leżało tam również dziecięce zdjęcie Juliet, przebranej za kurczaka na wieczór Halloween.

Wreszcie reżyser ogłosił przez mikrofon:

Jesteśmy gotowi. Czy ktoś mógłby wywołać z charaktery­zatorni Wielkiego Barneya?

Minutę później odbyło się wejście Barneya. Miał na sobie dres w czerwone, białe i niebieskie pasy. Do twarzy miał przyczepiony gumowy kurzy dziób, zakrywający nos i górną wargę. W rękach trzymał dużą, zabytkową srebrną tacę z ciężką, ozdobną, również srebrną, pokrywką. Oślepiony jaskrawym światłem, zmrużył oczy próbując zajrzeć w głąb kabiny.

Czy mój facet już jest?

Jest tutaj, panie Coop — odparł reżyser, patrząc w stronę Jupe’a ze swego fotela na biegunach. Detektyw miał na sobie koszul­kę z nadrukiem upamiętniającym dziesięciolecie firmy Chicken Coop: korpus kurczaka z głową Barneya.

Pandro mówi, że rozpływałeś się nad Kapiącym Kurczakiem. Dziś mam go mnóstwo, starczy dla wszystkich.

Szkoda, że włożyłeś eleganckie spodnie — szepnął Pete do Jupe’a.

Gdy już Wielki Barney rozsiadł się wygodnie, oparłszy stopy na biurku, całe studio zabrało się do roboty. Reżyser ogłosił:

Proszę o ciszę. Kapiący Kurczak. Proszę wziąć porcję.

I Wielki Barney zaczął mówić do kamery, jak gdyby widział za nią telewidzów.

Hej, kolego — rozpoczął. — Oto wasz wspólny przyjaciel Wielki Barney Coop. Wiecie, że reklamówki kręcę dopiero wtedy, gdy mam nowy sposób na zrobienie forsy. No i tym razem muszę wam powiedzieć, że przeszedłem samego siebie. Zgoda, nie było mnie gdy wynaleziono koło. I nie brałem udziału w odkryciu penicyliny. Nie było mnie nawet przy wynalezieniu spinacza do papie­ru historia nie wezwała mnie na pomoc przy tych wielkich wydarzeniach. A jeżeli nawet to zrobiła, wiadomość do mnie nie dotarła , dlatego wylałem z pracy sekretarkę. Cha, cha, cha, cha! Ale dziś ty i ja nie będziemy tworzyli historii. Będziemy ją jedli!

W tym momencie Wielki Barney podniósł pokrywkę, odsłania­jąc górę świeżych, parujących porcji Kapiącego Kurczaka w cieście z tłumu zgromadzonego w kabinie rozległy się łakome „och!” i „ach”.

Wielki Barney podniósł jedną z porcji do ust. Kamera dała zbli­żenie.

Trzej Detektywi wstrzymali dech. Czy Barney rzeczywiście zje tą porcję?

Udało mi się dokonać tego, o czym marzyli ludzie od zarania cywilizacji... A może od zmierzchu cywilizacji. Stworzyłem Kapiącego Kurczaka. Każdy kęs tego specjału jest pełen pysznego sosu. Zwróćcie uwagę: sos jest wewnątrz porcji! Naprawdę. Teraz już nic was nie uchroni przed wielkimi plamami sosu na gorsach waszych koszul! Powiedziałem tym razem moim chłopcom: dajmy ludziom coś, czego się nie spodziewali. No i dokonaliśmy tego i teraz nie mogę się doczekać, aż zaczniecie to pożerać. O tak!

Zrobił to! Wielki Barney ugryzł duży kawałek z porcji Kapiące­go Kurczaka, którą trzymał w ręku. Z cieknącym mu po twarzy so­sem uśmiechnął się błogo do kamery.

Stop! — krzyknął reżyser. — Świetnie.

Część świateł w studiu przygasła, a ludzie w kabinie rozluźnili się.

Kelly pochyliła się i szepnęła do detektywów:

To ci dopiero histeria!

Lecz Jupe, Pete i Bob wciąż jeszcze obserwowali Barneya przez szklaną ścianę kabiny... I ujrzeli, jak wypluwa kęs Kapiącego Kur­czaka, nie próbując go nawet przeżuć!

Wyglądało, jakby przyznawał, że Kapiący Kurczak jest trujący... Zbyt niebezpieczny, by mógł go jeść człowiek.



ROZDZIAŁ 9

O KURCZĘ!


Znając trochę zwyczaje telewizji, Jupe wiedział, że nagranie klipu o Kapiącym Kurczaku jeszcze się nie skończyło. Nie spodzie­wał się jednak, że potrwa całe pięć godzin. Wielki Barney nagry­wał tę samą scenkę dwadzieścia razy. Pod koniec każdego nagrania wkładał do ust duży, soczysty kęs Kapiącego Kurczaka, a gdy tylko re­żyser dawał komendę „Stop!”, Barney wszystko wypluwał.

Kiedy wreszcie kręcenie się skończyło, Wielki Barney ryknął: „Bawimy się!” i zaprosił zebranych do studia, by raczyli się i prób­owali Kapiącego Kurczaka. W kącie stała kuchenka mikrofalowa, na której można było je podgrzać. Operatorzy, elektronicy i pra­cownicy produkcji ruszyli spiesznie, by obżerać się soczystym mięskiem w cieście.

Jupe obserwował wszystkich uważnie. Nikt nie padał trupem. Nikogo nie chwytały bóle brzucha ani dreszcze. Nie widać było żadnych objawów zatrucia... Jedyne jęki jakie Jupe mógł usłyszeć, były jękami zachwytu ludzi rozpływają­ się nad niezwykłym smakiem potrawy.

Jupe z wolna przysuwał się do tacy, na której kawałki Kapiące­go Kurczaka zapraszały do uczty. Zostały już tylko dwie porcje. W chwili gdy wyciągnął rękę po jedną z nich, Bob trącił go w ramię.

Zauważyłeś kto nie je tych próbek?

Jupe rozejrzał się.

Wielki Barney i Mishkin — ciągnął Bob. — Dlaczego dwoje ludzi, którzy najlepiej wiedzą, co jest w środku, to właśni ci, którzy nie jedzą?

Jupe zawahał się... i stracił okazję.

Przepraszam — powiedziała młoda kobieta. Sięgnęła przed jego nosem i chwyciła obie porcje. — Miałam wziąć jedną dla mojego chłopaka, ale nie mogę się powstrzymać. — I na oczach Jupe’a pożarła oba kawałki.

Jupe rzucił Bobowi spojrzenie pełne zawodu, ale zachował spokój.

Och, to nic. Jeśli okażą się nieszkodliwe, będę miał wiele okazji spróbowania ich wprost z firmy Chicken Coop.

Gdy uczestnicy przyjęcia zaczęli się rozchodzić, Trzej Detekty­wi również wyszli zaczerpnąć świeżego powietrza. Stanęli oparci o maski swych wozów i czekając na Kelly i Juliet, zastanawiali się, co robić dalej.

W końcu dziewczyny wyszły ze studia i dołączyły do chłopców. Po drodze Kelly czesała swe długie, ciemne włosy.

Idę z Juliet wziąć ubranie, które u niej zostawiłam — zwróci­ła się do Pete’a i Jupe’a.

Jupe’owi to się nie podobało. Wolałby, żeby Kelly miała pretekst do dalszych kontaktów z Juliet. Gdy wydawało mu się, że Juliet nie patrzy, dał głową znak Kelly. Widocznie zrozumiała, o co mu chodzi­ło, bo przed samym wejściem do samochodu Juliet nieznacznie mrugnęła i kiwnęła głową.

Jedzie Drobiowóz — zauważył Pete. Wskazał na specjalnie zbudowany, czerwono-żółty kabriolet cadillaca, wiozący na dachu ogromny trójwymiarowy emblemat Chicken Coop. Przejeżdżając, Wielki Barney nacisnął klakson, który wydał z siebie długie „kukuryku!”

Dokąd on jedzie? — zastanawiał się Jupe.

Może po prostu na obiad — odparł Pete.

Wymyka się do McDonalda? — zażartował Bob.

Jedź za nim, Pete — rozkazał Jupe. Jak zwykle przewodził. — Ja i Bob pociągniemy za Pandrem Mishkinem. Jeśli będziemy mieli szczęście, jeden z nich dostarczy nam jakichś danych.

Pete odjechał samochodem Kelly. Bob i Jupe weszli do starego volkswagena, by tam poczekać, aż wyjdzie Mishkin. Po chwili Pandro wsiadł do długiego lincolna z nadrukiem Chicken Co op na drzwiczkach i odjechał. Bob i Jupe śledzili go przez kilka godzin. Najpierw wybrał się do nadmorskiej restauracji, gdzie samotnie zjadł obiad, a potem do małego domu na stromym wzgórzu w dzielnicy zwanej Sugarloaf Canyon. Gdy tam dotarli, robiło się już ciemno. Sugarloaf Canyon wyglądał na osiedle zbudowane specjalnie dla ludzi, którzy nie chcą mieć sąsiadów. Domy były od siebie oddalo­ne i trudno było do nich dojechać.

Jupe i Bob zaparkowali u stóp wzgórza, na którym stał domek, i zaczęli zastanawiać się, co dalej.

Popatrz... Nie wszedł do środka — zauważył Bob, gdy przebijali wzrokiem gęste krzaki okalające posiadłość Mishkina. — Obchodzi dom dookoła. Może wejdzie od tyłu?

Chodźmy — zdecydował Jupe. Z ulgą wygramolił się z wozu.

Tyle godzin ściśnięty w „garbusie”!

Chwilę czekali, by puścić Pandra przodem. Potem poszli w górę podjazdem, mijając niski domek z gzymsem. W dużym domu wszystkie światła były zgaszone, ale z tyłu na zewnątrz paliła się lampa zawiszona na drzewie.

Tam jest płot — szepnął Jupe. — A z jego kształtu i wysokości wynika, że za nim chyba jest basen.

Jeszcze nie skończył usłyszeli dźwięki podobne do pluskania.

Chodź, maleństwo, dasz radę! — mówił znajomy głos Pandra Mishkina. — Chodź, moja mała Petunio. Raz, dwa trzy! Płyń!

W ciszy letniego wieczoru rozległo się dalsze chlapanie i pluskanie. Latarnia na drzewie przeświecała przez drewniany płot, roztaczając, miękką poświatę.

Z kim on tam jest? — zastanawiał się na głos Bob. Chłopcy spojżeli na siebie zdziwieni.

Sprawdzimy? — zaproponował cicho Jupe.

Bob przytakną i powoli podeszli do bramy prowadzącej na teren basenu. Otworzyli ją bezgłośnie i wśliznęli się do środka. Nie wielki prysznic i magazynek zasłaniały im widok tej strony, gdzie była głęboka woda... By lepiej widzieć, skradali się wzdłuż tej konstrukcji. Jupe szedł pierwszy.

Nagle nadepnął na plastykowy wąż. Z głośnym trzaskiem zwalił się na leżak. Już po chwili obaj chłopcy wiedzieli, kto towarzyszył Mishkinowi. Ciszę nocną rozdarło straszliwe szczekanie, warczenie i z głośnym pluskiem z basenu wyskoczyły dwa ogromne dobermany.

Do ataku! Wróg w obozie! — ryknął Mishkin znad basenu. — Bierz ich, Petunia, łap ich, Zeus! Nie bierzemy jeńców!

Jupe podrapał dłonie, gramoląc się, by uciec zajadłym psiskom. Biegł rozpaczliwie, potykając się, w stronę bramy. Bob był daleko w przodzie. Biegli tak szybko, jak tylko mogli, krzycząc „Ratunku!”. Ale kto mógł ich słyszeć? Sąsiedzi byli daleko.

Szczekanie stawało się coraz głośniejsze. Gdzie jest brama? Czy ktoś ją przeniósł? W rzeczywistości była obok, o parę kroków, ale Bob i Jupe czuli się, jakby biegli całe wieki.

Wreszcie dotarli do bramy. Przebiegli przez nią, a Bob ją za­trzasnął. Psy były zamknięte w środku, lecz chłopcy nadal pędzili drogą w stronę samochodu.

Niewiele brakowało — mruknął Bob, wskakując na miejsce kierowcy.

Odjechali spod domu Mishkina tak szybko, że nawet maleńki volkswagen rozbryzgiwał kamienie. Byli już kilkanaście kilometrów od tego miejsca, a serce Jupe’a wciąż waliło jak młotem.

W końcu i Jupe odzyskał oddech, co oznaczało, że odtąd będzie zachowywał się tak jak zwykle, analizując sytuację i wydając polecenia.

Nie dowiedzieliśmy się zbyt wiele — stwierdził. — Ale wiemy, że Mishkin ma dom nieźle zabezpieczony. Ciekawe, czego się obawia. Wróćmy do Kwatery Głównej. Musimy coś zaplanować.

Jeszcze tego samego wieczora, w warsztacie Jupe’a opowiedzieli Pete’owi i Kelly o Mishkinie i jego pływających dobermanach.

Potem przyszła kolej na sprawozdanie Pete’a.

Jechałem za Wielkim Barneyem do baru sałatkowego Z Wilnego Veg Oul. Kupił sałatkę firmową, wziął ją ze sobą i podjechał do biurowca Dona Dellasandro.

Miracle Tastes? — spytał Jupe.

— Właśnie — odparł Pete. — Dellasandro ma na Long Beach duży budynek z biurami, laboratoriami i magazynem.

Jakie zabezpieczenia? — zapytał Jupe.

Wartownicy wyglądają nieszkodliwie — odpowiedział Pete.

Ale system bezpieczeństwa przy wejściu jest potworny. Pełno alarmów i tablica z klawiaturą komputera.

No a ja, by wypełnić moje zadanie, zostałam prawdziwą fajtłapą — zaczęła Kelly ze śmiechem. — W chwili gdy Juliet poda­wała mi moje ciuchy, jakoś „przypadkiem” udało mi się zalać wszy­stkie zalać mrożoną herbatą. Juliet było strasznie przykro. Zaproponowała, że sama je odda do pralni chemicznej. Mam je odebrać u niej jutro.

Albo pojutrze, albo następnego dnia... — uśmiechnął się Jupe. Dobra robota, Kelly. — Nagle odwrócił głowę w stronę drzwi warsztatu. Położył palec na ustach i skinął na Pete’a, by mu towarzyszył. Cicho podeszli do drzwi i zajęli pozycje po obu ich stronach. Potem Jupe nagłym ruchem je otworzył.

Na zewnątrz panowały ciemności. Nie było widać nikogo, ale na ziemi, przy samych drzwiach leżała paczka wielkości dużego pudełka od butów. Owinięta była w zwykły brązowy papier i obwiązana czerwonym sznurkiem. Na papierze ktoś napisał ręcznie „Dla Jupitera Jonesa”. Pete przesunął pudło stopą.

Wygląda na ciężkie — stwierdził. Jupe schylił się i podniósł paczkę.

Jest ciężkie — powiedział.

Masz zamiar je otworzyć? — spytał Bob, gdy Jupe przenosił pudło do warsztatu, zostawiając drzwi otwarte.

Nie rób tego — przestraszyła się Kelly i chwyciła Pete’a za ramię.

Jupe nasłuchiwał uważnie przez chwilę, najpierw, czy z pudła nie dochodzi jakiś dźwięk, potem odgłosów z zewnątrz. Czy wciąż ktoś tam jest? Pete i Bob też słuchali. Mięśnie ich nóg były napięte, gotowe do skoku.

Wreszcie Jupe rozwiązał sznurek. Pudło w jego rękach zdawało się ruszać.

Cokolwiek tam jest, przesuwa się po pudle, bo równowaga się zmienia — stwierdził Jupe. Rozwinął paczkę z papieru. Trzymał ją w tym momencie do góry dnem, więc zawartość wypadła na jego stopy.

Plask!

Kelly krzyknęła, a twarz Jupe’a zrobiła się zielona. Na nowiutkich, białych tenisówkach leżało martwe kurczę... z odciętą głową! Było zupełnie sflaczałe, świeżo zabite, wokół jego szyi czerwieniła się duża plama krwi. Potem Jupe zauważył list, także poplamiony krwią kurczaka. Podniósł go powoli. List brzmiał:


Jupiterze Jones,

jesteś już dostatecznie pulchny, by cię zarżnąć. Trzymaj się z daleka od nie swoich spraw! To ostatnie ostrzeżenie!


ROZDZIAŁ 10

MY KURCZAKI...


Klap... Klap... Klap... W pogodny letni ranek Pete kozłował wokół Jupe’a piłką do koszykówki. Przerwał i wykonał strzał z dwutaktu, i całym ciężarem swych siedemdziesięciu kilogramów wpychając piłkę do kosza, wiszącego nad drzwiami garażu.

Chodź, Jupiterze — zawołał, podając piłkę do przyjaciela. — Grasz?

Myślę o wydarzeniach zeszłej nocy i o tym kurczaku — od­parł Jupe.

Nie musisz mi mówić! — Pete podszedł do Jupe’a. — Uch, to może się człowiekowi śnić przez tydzień z rzędu. Właśnie dlatego potrzeba nam trochę wysiłku fizycznego. Przestaniesz ciągle myśleć o tym jak myłeś buty z krwi.

Na wspomnienie okropnego widoku broczącego krwią kurczę­ta bez głowy Jupe’a znów chwycił skurcz gardła. Gdy próbował odzyskać normalny oddech, Pete wytrącił mu piłkę z rąk, by ją po­nownie wrzucić do kosza.

Nie ma po co przeżywać tego na nowo.

Jupe wzdrygnął się.

Pytanie, kto to wysłał? Kto chce, byśmy trzymali się z daleka od Wielkiego Barneya? Nie wygląda to na intrygę ukartowaną przez Wielkiego Barneya. Sygnały, które nam przekazuje, są inne: zaprasza nas chce, byśmy włączyli się w jego biznes.

Jupe — stwierdził poważnie Pete — ty to rozwiążesz. Za­wsze sobie radzisz. Wierzę w ciebie.

Uśmiechnął się do przyjaciela i szybko odebrał mu piłkę. Strzelił z dużej... i oczywiście chybił.

Coraz bliżej — powiedział Pete. — już trafiasz na teren tego…

Z podjazdu rozległ się klakson wozu Boba. Trzeci Detektyw wyskoczył, gdy tylko jego volkswagen sapiąc zatrzymał się.

Dzień dobry panom — powitał ich. — Widziałeś gazetę, Jupe? — Podał mu poranne wydanie. — Spójrz na pierwszą stronicę działu gospodarczego.

Pete rzucił piłkę do Boba i obaj chłopcy pograli trochę. A Jupe w skupieniu czytał.

To bardzo na czasie — odezwał się parę minut później. — Michael Argenti podwaja wysiłki, by przejąć sieć restauracji Chic­ken Coop. Hm... Muszę zadzwonić. — I zniknął w głębi domu.

Chwilę później pojawił się z powrotem, mając na ustach swój sławny uśmiech „a nie mówiłem?”.

Do kogo dzwoniłeś?

Do Michaela Argentiego — odparł Jupe. — Sądziłem, że już czas, żebyśmy się nim zajęli. Ostatecznie może się zdarzyć, że nie uda mu się wykupić restauracji Chicken Coop. W takim przypadku mógłby zadowolić się zrujnowaniem Wielkiego Barneya przez zatruwanie jego produktów.

Co na to Argenti? — spytał Pete.

Nie rozmawiałem z nim — odparł Jupe. — Jego sekretarka powiedziała, że wyjechał poza miasto. A wiecie dokąd?

Nie, ale wolałbym, żebyś ty to wiedział, inaczej całe gada­nie nie ma sensu — odparł Pete.

Pentaluma — odpowiedział Jupe. — Kawałek na północ od San Francisco. To miejsce, gdzie Wielki Barney ma swoje kurze fer­my.

Nie minęła godzina, a już Pete i Jupe wsiadali do samolotu, odbywającego loty wahadłowe do San Francisco. Zadzwonili do Juliet i uzyskali obietnicę pokrycia kosztów tego dochodzenia.

Dziewczyna nie zorientowała się jednak, że jej ojciec też jest obiektem śledztwa. Bob został w domu, bo jak zwykle nie mógł wymówić się od obowiązków w agencji artystycznej. Jedna z orkiestr miała dziś grać na dwóch różnych weselach i Bob musiał przypilnować, żeby nie upili się na pierwszym i zdążyli na drugie.

Na międzynarodowym lotnisku w San Francisco chłopcy wynajęli samochód i pojechali nim do odległej o godzinę drogi Penta­lumy. Z odnalezieniem rancza Wielkiego Barneya nie mieli trudności. Było dobrze oznakowane i świetnie znane wszystkim mieszkańcom miasta.

Samo ranczo bardziej przypominało fabrykę samochodów niż kurzą fermę. Stały tam dwa ogromne budynki z prefabrykatów. Były jednopiętrowe, a każdy z nich miał długość boiska piłki nożnej. Otaczał je płot z połączonych ogniw łańcucha.

Pete i Jupe stali przez chwilę za płotem i przyglądali się fermie. Nie było żywej duszy, może z powodu soboty. Chłopcy otworzyli bramę i przeszli jakieś czterdzieści metrów dzielących ich od bu­dynku. Rzut okiem, czy nikt nie patrzy, i wśliznęli się do środka.

Nie wierzyli własnym oczom... ani uszom. W jasno oświetlo­nym wnętrzu ujrzeli nie setki kurcząt, lecz setki tysięcy. Hałas był niesamowity. Światło wpadało przez szklany dach, jak u ogrodnika w szklarni, ale urządzenia klimatyzacyjne utrzymywały dość niską temperaturę.

Jupe i Pete wzięli dwie firmowe czapeczki Chicken Coop, wiszące na kołku przy drzwiach. Założyli je, by wyglądać jak pra­cownicy, i zaczęli myszkować po hali.

Pierwsza rzecz, jaką zauważyli, to to, że ludziom bardzo trudno było się tam poruszać. Oprócz niezliczonych kurcząt, tuż nad podłogą znajdowały się plastykowe rury. Wszędzie było ich pełno przecinały cały budynek niby długie niskie płotki. Aby w ogóle móc się poruszać, Pete i Jupe musieli co chwilę je przekraczać. Były to rury z pokarmem. Co parę centymetrów wystawała z nich mała plastykowa miseczka. Obok przebiegały rury z wodą. Miały podobnie rozmieszczone małe szkarłatne dzióbki, z których ptaki piły. Cały cykl hodowli kurcząt był zautomatyzowany, dlatego właśnie w hali nikogo nie było. Hodowla podzielona była na kilka długich odcinków, w których hodowano ptaki w tym samym wieku: od małych, puszystych piskląt, po duże, tłuste kurczaki o jaskrawym upierzeniu. Pete i Jupe wędrowali od odcinka do odcinka.

Dlaczego niektóre z nich wyglądają tak dziwacznie? — spy­tał Pete. — Popatrz na tego faceta! Ma najdziwniejsze miniskrzy­dełka, jakie widziałem w życiu.

Inżynieria genetyczna — odparł Jupe. — Proces planowego żywienia i selektywnego rozmnażania, tak by w populacji domi­nowały cechy pożądane. Niektóre dobiera się tak, by miały duże skrzydła, a niektóre tak, by miały potężną pierś, z której będzie dużo białego mięsa. Dlatego ten wygląda jak zawodnik wagi su­perciężkiej i wydaje się, że za chwilę upadnie.

Nagle Jupe i Pete zauważyli, że nie są jedynymi ludźmi w tym pomieszczeniu. Do budynku weszło trzech mężczyzn i zaczęło rozglądać się dokoła. Stali wśród najmniejszych pisklaków, w miej­scu, od którego rozpoczęli wędrówkę Pete i Jupe.

Szybko — rozkazał Jupe. — Udawaj, że jesteś bardzo zajęty! — Kiedy tu nie ma nic do roboty — zaprotestował Pete. — Wszy­stko robią maszyny.

To chowaj się!

Jupe i Pete przycupnęli za przepierzeniem oddzielającym dwa pomieszczenia dla kurcząt. Przepierzenie było niskie, można było patrzeć ponad nim i przyglądać się nowo przybyłym. Z pewnym trudem można też było ich podsłuchać. Ale kurczęta tłoczyły się wokół chłopców i dziobały ich po nogach. Jupe poczuł, że ogarnia go klaustrofobia.

Muszę stąd wyjść — oświadczył. — Za każdym razem gdy widzę białe kurczaki, przypomina mi się paczka, którą nam wczo­raj podrzucono.

Ale właśnie wtedy trzej mężczyźni przysunęli się bliżej. Jeden z nich miał na sobie koszulę z czerwonego sukna i spodnie koloru khaki. Na jego białej firmowej czapeczce zobaczyli naszywkę Chic­ken Coop z dużym czerwonym napisem HANK. Pozostali dwaj goście wyglądali na przybyszów z zewnątrz. Nosili granatowe gar­nitury, a jeden z nich chodził w lotniczych okularach przeciwsło­necznych, lustrzankach. Był młody, włosy miał ciemne, krótko ostrzyżone. Gdy zdjął okulary, ukazały się oczy błękitne jak pło­mień palnika do spawania.

Jupe usłyszał, jak Hank mówi:

Czy jeszcze chciałby pan coś zobaczyć, panie Argenti?

Michael Argenti? Tej rozmowy Jupe musiał posłuchać. Michael Argenti patrzył na wskroś, przez Hanka, jakby ten był prze­zroczysty. Zwracał się tylko do drugiego człowieka w garniturze.

Widziałem dostatecznie dużo — powiedział z przekąsem. — Zrób trochę notatek i napisz raport. Jak widzę, trzeba dokonać tutaj paru istotnych zmian.

Tak, panie Argenti — odparł skwapliwie asystent, wyjmując z kieszeni marynarki mały notes i długopis.

Michael Argenti założył z powrotem swoje lustrzanki i spojrzał na Hanka.

Jakie są wasze wyniki?

Od wylęgnięcia z jajka do uboju dziewięć tygodni — odparł Hank. — Co tydzień mamy pięćdziesiąt tysięcy w pełni wyrośniętych kurczaków.

Za mało. Trzeba podwoić populację — stwierdził Argenti. Asystent to zapisał.

Wielki Barney nie lubi, gdy kurczaki są zbyt stłoczone ­— wtrącił Hank.

To nie jest dom wczasowy dla kurcząt — odparł Michael Argenti z nieprzyjemnym uśmiechem. — To fabryka. Im więcej uru­chomimy jednostek, tym większy będzie dochód. W Roast Roost mamy ptaki gotowe w siedem tygodni. Wy też będziecie musieli osiągnąć taki wynik.

Jeszcze raz rozejrzał się po hali, kręcąc głową. Potem schylił się i z jednej z miseczek wziął garść ziarna. Małe kurczaki dziobały mu je z otwartej dłoni. Znów spojrzał na Hanka.

Odżywianie też trzeba zmienić. Ale tym zajmę się osobiście — oświadczył. — Wymyśliłem coś specjalnego.

W tym czasie asystent szeroko otworzył drzwi. Michael Argenti przeszedł przez nie i nie zmieniając kroku wsiadł do długiego mer­cedesa. Gdy limuzyna odjeżdżała, Jupe odczytał jej tablicę reje­stracyjną: PLUCKER-1.



ROZDZIAŁ 11

JAK SAMOCHODZIKI W WESOŁYM MIASTECZKU...


No cóż, Michael Argenti okazał się dokładnie taki, jakiego się spodziewałem — mówił Jupe do Pete’a, gdy jechali na południe w stronę San Francisco. — Arogancki, bezwzględny, zarozumiały. Nie człowiek interesu, tylko zwierzę interesu...

Też tak myślę — zgodził się Pete. — Zapomniałeś o jeszcze jednym określeniu: „cham”.

Przez chwilę jechali w ciszy. Nagle, było około siódmej wie­czór i znajdowali się już tylko o parę kilometrów od miasta, Jupe krzyknął:

Zjedź na bok!

Co się stało? — spytał Pete. Skręcił z autostrady i ustawił wynajęty samochodzik na bocznej drodze. Wtedy dostrzegł ten znak. Był to wysoki kurczak z pulsującym neonem w kształcie korony, siedzący na purpurowym dachu „kurnika”: restauracji Chicken Coop.

A co z twoim przysłowiem: „Kto zjada arbuzy, temu głód się ­nie dłuży”? — zakpił.

Ostatnio ukazało się wiele opracowań naukowych, w których stawiano hipotezę, że jedzenie bogate w nasycone kwasy tłuszczo­we może mieć dobroczynny wpływ na stan zdrowia – odparł Jupe.

To są duby smalone, dobrze o tym wiesz — stwierdził Pete. — Ale twoja arbuzowa dieta to też bzdura. No to jedzmy!

Pete zaparkował samochód i dogonił Jupe’a, który nie tracąc ani chwili pospieszył do restauracji.

Jupe stanął w drzwiach i westchnął głęboko.

Czy wiesz, że węch jest jednym z najmniej trwałych spośród pięciu zmysłów? Jeśli otacza cię jakiś zapach, to już po krótkiej chwili przyzwyczajasz się i przestajesz go wyczuwać. Dlatego ta­kie ważne jest pierwsze zaciągnięcie się aromatem, tuż za progiem.

Daj spokój, Jupe. Za nami stoją ludzie, którzy chcą wejść. Zastawiamy im drogę.

Podeszli do lady, przy której stała, uśmiechając się, kilkunasto­ letnia dziewczyna. Na głowie miała białą czapeczkę bez dzioba. Purpurowy napis umieszczony na tej czapeczce wskazywał, że nazywa się Carly. Pozdrowiła chłopców oficjalnym powitaniem Wielkiego Barneya:

Witaj, stary, cześć, kolego, tu nakarmi się głodnego. Co zamawiasz? Co byś zjadł? Jest pierś, udko, dziób i zad. Czego panowie sobie życzą?

Poproszę sześć kawałków śmierci na wynos – powiedział nieprzytomnie Pete.

Słucham? — zdziwiła się dziewczyna.

Och, przepraszam — zreflektował się Pete. — Sześć kawałków kurczaka.

Potem Jupe zamówił pełny obiad z kurczaka i chłopcy zasiedli przy stoliku koło okna. Gdy już mieli zabrać się do jedzenia, Pete zastygł, nie ruszając swej porcji.

Wiesz — odezwał się wreszcie — przyjęliśmy bardzo istotne założenie, że te porcje, te udka, które masz zamiar zniszczyć, nie są zatrute. A jeżeli nie mamy racji?

Nie zapomniałem i nie wykluczam takiej możliwości ­— odparł Jupe. — Ale są chwile w życiu człowieka, gdy musi po prostu zaryzykować... i teraz jest taka chwila. — Wgryzł się w udko, przymykając z rozkoszą oczy. Pete wzruszył ramionami i zajął się swoją porcją.

Kluczem do całej sprawy jest Juliet Coop i, jak się wydaje, jej zaginiona aktówka — ciągnął Jupe po kolejnych kilku kęsach. — ­Niestety, nie możemy czekać, aż ustąpi jej amnezja. Trzeba jak najszybciej znaleźć rozwiązanie. Nasz truciciel wie, że jesteśmy na tropie, i jeśli nie zdoła nas zastraszyć, może zdecydować się na szybsze wprowadzenie swoich planów w życie. Zastanówmy się więc, co o naszych trzech podejrzanych powiedziałaby MAM-a.

Moja mama powiedziałaby: „Nie pakuj się w nową kabałę, Pete. Mam już dość siwych włosów przez ciebie”.

Nie taka mama — odparł Jupe. — Chodziło mi o klasyczną formułę wszelkiego śledztwa: Motyw, Akces, Możliwości. Jeśli idzie o Wielkiego Barneya, to na pewno ma możliwości i dostęp do produktu. Mógłby dodawać coś do karmy ptaków albo wstrzyki­wać im truciznę podczas obróbki.

Pete popatrzył na kawałek kurczaka, który trzymał w ręku, i rzu­cił go na tackę.

Ale jaki mógłby być motyw Wielkiego Barneya? — kontynu­ował Jupe.

Jest szurnięty — podsunął Pete.

Czy dostatecznie szurnięty, żeby zabić miliony ludzi i zrobić krzywdę własnej córce? — powątpiewał Jupe.

Nie wiem — odparł Pete. — Ale któż inny przysyłałby kur­czę z odciętą głową?

Kurczaka może kupić każdy. I nie zapominajmy, że Michael Argenti też jest z branży — odparł Jupe. — Oto człowiek z niewąt­pliwą motywacją. Krótko mówiąc, jest zdecydowany albo przejąć przedsiębiorstwo Barneya, albo je zniszczyć. Jeżeli uda mu się je wykupić, dobrze. Ale jeśli nie, może planuje zatrucie kurcząt jako swego rodzaju odwet? Może jego dzisiejsza wizyta w Pentalumie miała na celu rozpoznanie, czy łatwo będzie zatruć kurczaki? Tyle jeśli chodzi o możliwości. Co do akcesu, to zdaje się, że do rancza Wielkiego Barneya może wejść praktycznie każdy. W końcu nam udało się tam dostać bez żadnych przeszkód.

Dobra. Co z podejrzanym numer trzy? — spytał Pete.

Pan Słodziutki? Wiem tyle, co i ty. Dla kogoś pracuje... Ale dla kogo?

Myśleli nad tym jeszcze wtedy, gdy przez ogromny kurzy dziób wrzucali tacki do kosza, a potem, gdy szli w stronę samochodu.

Kiedy wjeżdżali do San Francisco, było już ciemno. Mgła, z której słynie to miasto, zaczęła okrywać budynki. Jak obwarza­nek otuliła dwie wieże mostu Golden Gate, tak że chłopcy wi­dzieli czubki wież i pojazdy na moście, ale nie widzieli niczego pomiędzy nimi.

Siedem wzgórz San Francisco było podobnie udrapowanych mgłą: wyraźnie zarysowane szczyty i doliny przy zupełnie za­mglonych stokach. Pete uważał to za niesamowite, a Jupe prze­prowadzał analizę możliwych zjawisk meteorologicznych, które wytwarzałyby tyle mgły w środku lata.

Potem wypróbowali wszystkie stacje z San Francisco, które nada­wały muzykę rockową. Wędrując po skali odbiornika, natrafili na kawałek grany przez Stone Bananas, jedną z nowych grup Saxa.

Gdy jednak byli zaledwie o dwadzieścia kilometrów od lotni­ska, Pete zaczął się denerwować. Co chwilę spoglądał w lusterko i bębnił palcami w kierownicę.

Popatrz do tyłu, Jupe. Widzisz purpurowego cavaliera?

Widzę, a bo co?

Zdaje się że nas śledzi — odparł Pete.

Logicznie nic takiego nie mogło mieć miejsca. Nikt nie wie­dział, że wylecieli do San Francisco. Decyzja była dziełem jednej chwili. Ale Pete tak stanowczo twierdził, że tamten wóz za nimi jedzie...

Okay, zwolnij — zdecydował Jupe. — Przyjrzymy mu się.

Pete trochę zmniejszył prędkość, a purpurowy wóz przybliżył się i przejechał na prawy pas. Posuwał się niemal równo z ich tyl­nym zderzakiem. Jupe spojrzał w tę stronę, ale światła reflektorów uniemożliwiały przyjrzenie się twarzy kierowcy. Otworzył okno. Kierowca cavaliera otworzył swoje i jeszcze bardziej się przybliżył. Teraz on i Jupe jechali obok i patrzyli na siebie twarzą w twarz.

Jupe’a zatkało. Szybko odsunął się od okna. To był Słodziutki! Jak zwykle, miał na sobie wojskową bluzę, której rękawy wybrzu­szały się na potężnych ramionach. Twarz jego była ospowata, a na ustach zastygł pół uśmiech, pół szyderstwo. Jupe wiedział od pierw­szej chwili, że patrzy w zimne oczy zawodowego mordercy.

Uciekajmy stąd! — krzyknął.

Pete na chwilę spojrzał w bok. Wystarczyło czasu, by zoriento­wać się, co Jupe miał na myśli. Słodziutki zaśmiał się i nagle purpu­rowy wóz na nich natarł. Ale Pete w porę nacisnął gaz i mały pożyczony samochodzik wyrwał do przodu jak strzała.

On nie tylko nas śledzi. On nas próbuje zepchnąć z drogi­ — zauważył Pete, rzucając okiem na odbicie drogi w lusterku.

Pan Słodziutki przeniósł się na pas Pete’a i jechał teraz tuż za chłopcami. Za każdym razem, gdy Pete musiał zwolnić, purpuro­wy cavalier gwałtownie przyspieszał i uderzał ich z tyłu. Bum!

Zjedź z autostrady — poradził Jupe. — Zgubimy go.

Pete błyskawicznie zjechał na boczną drogę, ale tuż za nim skrę­cił cavalier. Jakkolwiek przyspieszał Pete, cavalier był zawsze w stanie dotrzymać mu kroku. Bum! Nie mieli wyboru, mogli tylko jechać dalej... Ale jak długo? Bum!

Obaj zdawali sobie sprawę, że duża odległość od Rocky Beach zwiodła ich, dając złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie przyszło im do głowy, że gdziekolwiek pojadą, podąży za nimi Słodziutki. Teraz ta prawda do nich dotarła... Byli sami... W ciemnościach... Bum!

Gdy dotarli do oddalonej dzielnicy willowej, Pete skręcił gwałtow­nie i skierował wóz na szczyt wzgórza. Bum! Według drogowskazu, wjechali na malowniczą drogę prowadzącą do jednej z najbardziej znanych atrakcji turystycznych San Francisco: Twin Peaks. Z wierzchołków tych dwu bliźniaczych szczytów turyści mogli podziwiać panoramę zatoki, wybrzeża i miasta.

Droga pięła się w górę. Pete zorientował się, że wjeżdżają w otaczający górę obwarzanek mgły. Bum!

W życiu nie widziałem takiej gęstej mgły — mówił z roz­paczą Pete zwalniając.

Rzeczywiście, mgła dawała się krajać nożem. Wzrokiem sięgali nie dalej niż kilkadziesiąt centymetrów od swych własnych świa­teł. Bum! Przez chwilę Pete myślał o zawróceniu i zjeździe z góry, lecz nie było gdzie zawrócić. Zresztą Słodziutki by im na to nie pozwolił. Bum!

Jupe wyjrzał nerwowo przez tylną szybę. W ogóle nie widział cavaliera. Nie mógł nawet dostrzec jego świateł. Ale za każdym razem czuł uderzenie jego wozu.

Potem, jak im się zdawało, przez kilka minut nie zdarzyło się nic.

Myślisz, że się zatrzymał? — spytał Pete Jupe’a głosem pi­skliwym od napięcia.

Nie wiem — odpowiedział Jupe. — Nic nie widzę. Jedź dalej.

Pete jeszcze mocniej chwycił kierownicę. Wjeżdżali w ostry zakręt i nie chciał ani na chwilę tracić koncentracji. Prawie nie widzieli przed sobą szosy, nie mówiąc o krawędzi, za którą było urwisko.

Nagle, właśnie gdy Pete zbliżał się do najostrzejszej części za­krętu, jak spod ziemi wyrósł purpurowy cavalier. Jechał lewą stroną drogi, zygzakiem, próbując zepchnąć ich wóz w przepaść!

Uważaj! Przelecimy! — krzyknął Jupe.

Pete skręcił kierownicę w lewo, opony zapiszczały i chłopcy poczuli, że samochód wpada z powrotem z pobocza na szosę. Pete wstrzymał dech i wyrwał na oślep do przodu. Wszystko jedno, jak straszna była jazda w takiej mgle, było to lepsze niż jeszcze jedno spotkanie ze Słodziutkim.

Na szczycie wzgórza mgła zniknęła. Byli już tak wysoko, że mieli ją pod sobą.

Z bijącym sercem Pete wjechał tyłem na jeden z parkingów, nie zwracając uwagi na wspaniały widok, jaki się pod nim roztaczał. Drżącą ręką otarł pot z czoła.

Teraz poczekamy na Słodziutkiego — powiedział głosem, w którym brzmiała groźba.



ROZDZIAŁ 12

ŚLEDZTWO ROZWIJA SIĘ... Z PAPIERKA


Pete i Jupe siedzieli milcząc w samochodzie na szczycie Twin Peaks. Silnika nie zgasili. Czatowali na purpurowego cavaliera i jego słodziutkiego kierowcę. Lada chwila powinien wyłonić się z gęstej mgły, z której oni sami już zdołali się wydostać. Dokoła mieli kilkunastu innych miłośników pięknego krajobrazu i Pete już się tak nie bał, za to wzbierała w nim złość. Prawdę mówiąc, był wściekły.

Facet ma mocne nerwy — powiedział, uderzając rytmicznie pięściami w kierownicę. — Mówię ci, chciałbym spotkać się z nim w uczciwej walce! — Przebiegł w myśli wszystkie ciosy karate, jakie zadałby Słodziutkiemu, gdyby miał do tego okazję. — Dla­czego się ten drań nie pojawia? Czemu marudzi na tej szosie?

Nie wiem — odparł Jupe. — Jest wiele możliwości... Czekali około trzydziestu minut, a cavaliera wciąż nie było. Nagle Jupe uderzył pięścią w tablicę rozdzielczą.

Musimy jechać na lotnisko — stwierdził.

A co ze Słodziutkim? — spytał Pete.

Nie przyjedzie — doszedł do wniosku Jupe. — Chyba za­ wrócił i zjechał na dół.

Pete klepnął kierownicę i włączył silnik.

To ma swoje dobre strony — pocieszył go Jupe. — Teraz przy­ najmniej wiemy, jak facet wygląda.

Pete prowadził szybko. Dojechali na lotnisko i ustawili wóz na parkingu dla samochodów do zwrotu. Zgodnie z instrukcją kluczyki zostawili w stacyjce, a potem pobiegł i uregulować rachunek. Ale tuż przed wejściem do biura wynajmu samochodów Pete chwycił nagle Jupe’a za ramię i obrócił go.

Patrz! — krzyknął, wskazując na jedno ze zwróconych aut, zaparkowane przy wejściu.

Purpurowy cavalier! — zdumiał się Jupe. — Ale czy to ten? Zbliżyli się i wokół obeszli pusty samochód.

Ta sama rejestracja — potwierdził Jupe. — Szybko! Leć do biura i zobacz, czy on tam jest, w razie czego jakoś go zatrzymaj. Gdyby go nie było, pytaj urzędników, jak się nazywa. Zaraz przyj­dę ci pomóc.

Gdy Pete wyszedł, Jupe otworzył drzwiczki od strony pasażera i wsunął do środka pół ciała. Czy znajdzie tam cokolwiek, co mo­głoby posłużyć jako wskazówka? Zaczął metodycznie przeszuki­wać wnętrze wozu. Sprawdził podłogę z tyłu, zajrzał pod fotele, obejrzał przód. Sprawdził zawartość popielniczek, schowek i na­wet wsunął dłoń między pedały. W końcu wyprostował się lekko dysząc, zmęczony długą pracą w niewygodnej pozycji.

Ale było warto. Coś jednak znalazł. Coś bardzo istotnego. Nie dowiedział się, kim jest Pan Słodziutki, ale wskazówka, jakiej do­starczył mu samochód, była niemal równie cenna: wiedział już, gdzie faceta szukać. Pospieszył do biura, by dołączyć do Pete’a.

Co powiedział kasjer?

Życzymy przyjemnej podróży.

Ale o purpurowym wozie! — zniecierpliwił się Jupe.

Życzymy przyjemnej podróży — powtórzył Pete. — On nic więcej nie mówi. To komputer.

Popatrz, co znalazłem! — pochwalił się Jupe, wyciągając z kieszeni mały kawałek papieru, z jednej strony biały, a z drugiej po­kryty błyszczącą folią.

Papierek od cukierka — stwierdził Pete, rozprostowując zdo­bycz, by można było odczytać napis wydrukowany srebrną farbą. — Miracle Tastes! To przecież taki sam cukierek, jakie wręczał nam Don Dellasandro na przyjęciu u Wielkiego Barneya!

Tak, to właśnie to — potwierdził Jupe. — Próbka nowego produktu, którego nie ma jeszcze w sprzedaży. To daje dwie moż­liwości. Albo Słodziutki był na przyjęciu i dostał taki cukierek, tak samo jak my. Albo — i to byłoby o wiele ciekawsze — może Don Dellasandro i Słodziutki są z jednej paczki.

Jak dolecimy, sprawa się wyjaśni — zdecydował Pete. ­— Wracamy do domu!

Gdy Jupe znalazł się w swoim składzie złomu, była już północ. Pora zbyt późna, by zająć się czymkolwiek oprócz projektu urzą­dzenia elektronicznego, nad którym ostatnio ślęczał: dekodera do rozpracowywania zamków szyfrowych. Gdy był już nim zmęczo­ny, zgasił światło w warsztacie i szykował się do wyjścia.

W tej samej chwili zadzwonił telefon.

Halo? — rzucił w ciemność.

Cześć, Jupe, tu Pete. Kelly chce z tobą mówić. Powiedz mu, mała.

Jupe z powrotem zapalił światło.

Cześć, Jupe! — głos Kelly był pełen energii. — No więc... Wiesz... Juliet wzięła mnie dziś na obiad... — zaczęła.

Jupe mógł sobie wyobrazić, jak po drugiej stronie Kelly nawija na palec kosmyk włosów, i wiedział, że czeka go długie opowiada­nie. Przełączył telefon na głośnik, żeby móc się w tym czasie prze­chadzać.

— … ale nie pamięta, gdzie była i gdzie zostawiła torebkę — ­ciągnęła Kelly. — Przypomniała sobie jednak coś na temat samo­chodu, który za nią jechał tamtej nocy... Tylko że to nadal jest mgliste... W każdym razie, po obiedzie odwiozła mnie do domu i to było wspaniałe. Wielki Barney kupił jej właśnie nowego mustanga z odsuwanym dachem.

Znasz ten typ — wtrącił się Pete. — Ten mały z pięcioli­trowym silnikiem V-8 i...

Pete, proszę! — przerwała mu Kelly. — Jupe jest ciekaw tej historii. To na czym stanęliśmy? Ach, tak. Więc nim wsiadła do sa­mochodu, otworzyła bagażnik i wrzuciła do niego torebkę. Ej, po­myślałam, to dziwne. Spytałam ją więc: „Po co to robisz?” „Przyzwyczajenie”, odpowiedziała. Jechała kiedyś w odkrytym wozie, w swoim starym mustangu, ktoś sięgnął do środka i porwał jej torebkę. Rozumiesz, Jupe?

Jupe’owi zaświeciły się oczy. Bagażnik! Aktówka Juliet mogła być w bagażniku!

Tak! Znakomity pomysł, Kelly. Dużo się ode mnie nauczyłaś.

Kelly wydała z siebie coś w rodzaju śmiechu.

Poproś do telefonu Pete’a — polecił Jupe. — Pete, pierwsza rzecz, jaką zrobimy w poniedziałek rano, to wyprawa na szrot, żeby sprawdzić zawartość bagażnika wozu Juliet.

Wiedziałem, że tak powiesz. Dobra. Do zobaczenia.

W poniedziałek o dziewiątej Pete i Bob przyjechali volkswage­nem. Lecz Jupe nie był jeszcze gotów. Chwycił telefon i wykręcił numer komendy policji. Gdy do telefonu doszedł komendant Rey­nolds, Jupe oświadczył, że dzwoni w sprawie aktówki Juliet.

To coś nowego — zdziwił się kapitan.

Policja oczywiście przeszukała miejsce wypadku? Nie było żadnych rzeczy osobistych?

Oczywiście — odpowiedział cierpliwie komendant.

A w samochodzie?

Jupiter, niektóre moje mundury mają więcej lat od ciebie­ — zniecierpliwił się policjant. — Znam się na swojej robocie. Moi chłopcy twierdzą, że wóz był pusty.

Sprawdzam tylko, czego by się można uchwycić — tłuma­czył się Jupe.

I chwytasz się brzytwy. Nie chciałbyś się o coś założyć? Kto przegra, ten stawia obiad u Barneya?

Szefie, jeśli przegram, to kurczak od Wielkiego Barneya może być ostatnią rzeczą, jaką chciałby pan jeść — odparł Jupe. — Poroz­mawiamy później.

Potem Jupe dołączył do przyjaciół i cała trójka pojechała na cmentarz samochodów Millera. Zajmował on teren wielkości sta­dionu, otoczony wysokim drewnianym płotem. Po jednej stronie widać było góry rozbitych samochodów, czekających na obdarcie ze wszystkiego, co nie jest metalem, a po całym terenie piętrzyły się sterty różnych części: opon, błotników, wozów zbyt zniszczo­nych, by można je było rozebrać na części, i tak dalej. W lewym tylnym rogu szrotu stała wielka prasa do zgniatania i dźwig wyso­kości jakichś pięćdziesięciu metrów.

Zupełnie jak w scenariuszu telewizyjnego filmu przygodowego, nasi bohaterowie przybyli dokładnie w chwili, gdy mały niebieski mustang Juliet wisiał w powietrzu, unoszony przez ogromny elek­tromagnes, znajdujący się na końcu dźwigu.

On go zaraz wrzuci do prasy! — krzyknął Pete. — Zrobi się z niego bryła metalu!

Wtedy już nic nie wydostaniemy z bagażnika — dorzucił Bob i puścił się biegiem.

Najszybciej jak mogli, pędzili w stronę wielkiego żurawia, ma­chając rękami i krzycząc do operatora. Gdy dotarli na miejsce, zo­baczyli, że operatorem jest Dick Miller, syn właściciela, zeszłoroczny absolwent Liceum Rocky Beach.

Dick wyłączył silnik i wyszedł na dużą, pomalowaną na żółto platformę otaczającą kabinę operatora.

O co wam chodzi? — krzyknął w dół.

Jeżeli to jest wóz Juliet Coop, to musimy go obejrzeć — od­krzyknął Jupe.

Macie, proszę bardzo — odparł Dick. — Ale na części już za późno, chłopaki.

Chcemy tylko na minutę do niego zajrzeć — wyjaśnił Jupe.

Dobra, postawię go tam. — Dick Miller wskazał pustą prze­strzeń na środku szotu koło stosu ciężarówek.

Trzej Detektywi zgodzili się i ruszyli w stronę miejsca, które po­kazał Dick. Gdy tam szli, znów zawarczał silnik dźwigu. Wrak sa­mochodu kołysał się na końcu wielkiego okrągłego magnesu, zupełnie jakby ich gonił. Jupe obejrzał się przez ramię i zobaczył, że samochód kiwa się powoli tam i z powrotem. Nagle jednak wóz zaczął nabierać szybkości, zataczając coraz szersze łuki.

Jak to pudło spadnie, to fest rąbnie o ziemię — zauważył Pete. — Wariat z tego Dicka. Cofnęli się trochę i zeszli z drogi, ale samochód posuwał się za nimi. Teraz huśtał się niebezpiecznie blisko.

Co to za żarty? — wrzasnął Pete, przekrzykując warkot silnika.

To nie żarty! Patrz! — zawołał Bob.

Na ziemi, u stóp dźwigu leżał Dick Miller. Z bólu zgięty wpół, trzymał się za brzuch. Ktoś inny wlazł do kabiny i teraz kierował dźwigiem. Samochód znalazł się o dwa metry nad głowami chłopców.

Kto tym kieruje? — spytał Jupe. Ale czasu na odpowiedź już nie było. Dźwig rozhuśtał samo­chód w kierunku chłopców i nagle go puścił. Blisko tysiąc pięćset kilogramów walcowanej blachy spadło z trzaskiem na ziemię.



ROZDZIAŁ 13

TAJEMNICA CZARNEJ TECZKI


Od uderzenia padającego wozu zatrzęsła się ziemia. Na szczę­ście wszystkim Trzem Detektywom udało się zrobić unik. Przykuc­nęli za stosem wraków samochodowych, patrząc jak w powietrzu kołysze się pusty już elektromagnes. Sam magnes był dostatecznie wielki i ciężki, aby zabić człowieka. Jasne też było, że gość, który siedzi za kierownicą dźwigu, nie miałby nic przeciwko małemu nieszczęśliwemu wypadkowi.

Gdy kołysanie magnesu ustało, Pete wyjrzał ze swego schronie­nia, by zorientować się, kto ich tak próbował urządzić.

Można się było spodziewać — szepnął do kumpli. — To Sło­dziutki.

Cała trójka wyszła z ukrycia. Ujrzeli wysokiego mężczyznę w wojskowej panterce, wyłażącego z kabiny. Zeskoczył ze stopnia i rąbnął Dicka w kark, żeby chłopak nie mógł wstać.

Tędy idzie — mruknął Pete, dając przyjaciołom znak, żeby się wycofali. Przycupnęli po drugiej stronie stosu aut, starając się zejść z oczu prześladowcy.

Pewnie chce dostać się do wozu Juliet, tak samo jak my­ szepnął Jupe.

Nagle usłyszeli trzask pękającej butelki i ostry dźwięk tłuczone­go szkła. Pete nie próbował już wyjrzeć, dopóki nie poczuł zapa­chu dymu. Gdy spojrzał w tamtą stronę, zobaczył, że Słodziutki rzuca w samochód Juliet następnym koktajlem Mołotowa.

Niszczy dowody! — krzyknął z przerażeniem Pete.

Właśnie — potwierdził Jupe. — Nie zależy mu na tym, co jest w samochodzie, tylko na tym, żeby to nie trafiło w nasze ręce!

Jeżeli w baku jest paliwo, wóz wyleci w powietrze jak rakieta — zawołał Pete.

Gdy tylko samochód objęły płomienie, Słodziutki pobiegł do swego porsche’a, stojącego przy wejściu na szrot. Pete próbował za nim pobiec, ale Bob i Jupe zatrzymali go.

Zostaw go w spokoju! — zawołał Bob, chwytając Pete’a za ramię. — Musimy wreszcie dostać się do tego bagażnika!

Szybko, zaraz się spali — dodał Jupe.

Chciałeś powiedzieć, wybuchnie! — poprawił go Bob.

Pete rzucił okiem na wóz Juliet i ruszył do akcji. Biegł po tere­nie, przeszukując bagażniki i myszkując między stertami żelastwa, aż w końcu znalazł to, czego szukał: stary łom żelazny. Wtedy po­pędził do płonącego mustanga. Ogień strawił już prawie całe wnę­trze i torował sobie drogę do tylnej części wozu, gdzie znajdował się bak.

Nie spuszczając z oka płomieni, Pete wsunął łom pod klapę bagażnika. Z czoła spływał mu pot. W końcu zamek ustąpił i klapa odskoczyła. Pete sięgnął do bagażnika i wyjął małą aktówkę z mięk­kiej czarnej skóry.

Mam ją! — zawołał triumfalnie. Pomachał nią w powietrzu, by pochwalić się przed Jupe’em i Bobem.

Wiejmy stąd, nim ten grat wybuchnie! — krzyknął.

Jupe uśmiechnął się.

Znając dobrze zasady i przepisy obowiązujące na szrotach, wiem na pewno, że baki rozbitych samochodów są opróżniane — ­zwrócił się do Boba. — Ten samochód nie wybuchnie.

Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś? — spytał Pete, pa­trząc na niego z wyrzutem.

Bo wiedziałem, iż zanim bym cię przekonał, że nie ma nie­bezpieczeństwa, samochód spłonąłby do reszty — odparł Jupe. ­— Lepiej pracujesz, gdy kierują tobą pierwotne instynkty.

Wielkie dzięki — warknął Pete.

Zadzwonili po pogotowie i póki nie przyjechało, siedzieli przy Dicku, by mieć pewność, że będzie miał właściwą opiekę.

Od dawna wiem, że jesteście detektywami, ale nie miałem pojęcia, że zajmujecie się terrorystami i tego typu sprawami ­— westchnął Dick Miller.

W naszej robocie nie zawsze jest tak ostro — odparł Jupe z przepraszającym uśmiechem.

Potem pospieszyli do rezydencji Wielkiego Barneya, gdzie cze­kały na nich Juliet i Kelly. Barneya nie było i nie spodziewano się go przed nocą.

Ledwie zdążyli otworzyć drzwi, zaciekawione dziewczyny spy­tały równocześnie:

Znaleźliście coś?

Jupe tylko uniósł w ręku aktówkę jako świadectwo porannych przygód.

Juliet uśmiechnęła się i wprowadziła ich do pokoju gościnnego. Jupe położył aktówkę na szklanym stoliku do kawy. Juliet skwapli­wie otworzyła zamek błyskawiczny i z przedniej części teczki wy­jęła niebieski notes w safianowej oprawie. Odnalazła stronicę z planem na ów nieszczęsny piątek, dzień wypadku. Dzień, który wypadł jej z pamięci.

To tutaj — powiedziała oddychając szybko.

Patrzyła na stronicę przez dobrą minutę, potem pokręciła głową.

Jedyna notatka tego dnia to N. B.

To Dział Naukowo-Badawczy Pandra Mishkina, prawda? ­— podsunął Jupe. — Po co miałabyś się z nim spotykać?

Spędzałam po jednym dniu w każdym dziale, żeby nauczyć się, jak działa ojca przedsiębiorstwo — odparła Juliet. — Ale niczego więcej nie pamiętam.

Może sprawdzisz, co jeszcze jest w aktówce?

Juliet otworzyła klapę tylnej części teczki i wyjęła stamtąd duży segregator, w który wpięto około dwustu stron kserokopii. Wyjęła go i przez parę minut przeglądała stronice, wreszcie upuściła se­gregator i wzruszyła ramionami.

Nie poznaję tych materiałów — stwierdziła.

Liczyła na to, że odnalezienie aktówki przywróci jej pamięć o wypadku. Była strasznie rozczarowana.

Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym tam zajrzał? ­— spytał Jupe. Wziął segregator do ręki. Na pierwszej stronie był stem­pel z nazwiskiem Pandra Mishkina. Jupe szybko przejrzał tekst. Kil­ka minut czytał w milczeniu, a potem spojrzał w górę i zwrócił się do zebranych:

Sądzę, że potrafię zrekonstruować większość z tego, co stało się w piątek dwa tygodnie temu, owego wieczora, gdy Juliet uległa wypadkowi — zaczął. — To jest kopia raportu Pandra Mishkina na temat dodawania do produktów żywnościowych substancji zwanej multisorbitanem. Wynalazł to kilka lat temu Don Dellasandro. W streszczeniu napisano, że multisorbitan podnosi smak produk­tów i czyni go bardziej intensywnym... Ale w tym jest pułapka. Produkt staje się tak smaczny, że w praktyce niemal powoduje uza­leżnienie.

Czy na tym polega pułapka? — spytał Bob.

Dziwne, ale nie na tym — odparł Jupe. — Federalna Komisja Żywności i Leków testowała multisorbitan, tak jak testuje się wszy­stkie nowe leki i tego typu wyroby. Nie pozwoliła jednak Donowi Dellasandro wprowadzić multisorbitanu na rynek, ponieważ zna­lazła poważne podstawy, by twierdzić, że ta substancja może mieć działanie kancerogenne.

Jakie? — spytał Pete.

Może wywoływać raka — wyjaśnił Bob.

Jupe przełknął ślinę i ciągnął dalej:

Wiemy, że w piątek przed wypadkiem widziałaś się z Pan­drem Mishkinem. I wiemy, że masz jego kopię tego raportu. Teraz przenosimy się z tego, co wiemy — mówił bębniąc palcami po kartkach — do tego, co się nam wydaje, że wiemy. Podejrzewam, że odkryłaś ten raport przypadkiem, w jakiejś chwili podczas two­jej wizyty w laboratorium Mishkina. Biorąc pod uwagę czas twego wypadku, można przypuszczać, że było to późnym popołudniem. Ą gdy go odkryłaś, jego zawartość musiała cię nieźle zmartwić...

Jupe coraz szybciej chodził po pokoju, jego podniecenie ro­sło.

Myślę, że zmartwiło cię to tak bardzo, że zabrałaś raport z biu­ra Pandra Mishkina i uciekłaś. Pewnie po to za tobą gonił, żeby ten raport odzyskać. A gdy wyszłaś z budynku Chicken Coop Corporation i odjechałaś samochodem, Mishkin prawdopodobnie pojechał za tobą. Krótko mówiąc, przypuszczam, że to on prowadził wóz, który zostawił drugi ciąg śladów w miejscu twojego wypadku.

Przerwa! — wtrącił się Pete. — Dlaczego ten raport tak zmar­twił Juliet?

Tak, to kluczowe pytanie, prawda? — uśmiechnął się Jupe z odcieniem wyższości. — Juliet zmartwiła się, ponieważ wiedziała albo podejrzewała, tak jak i ja, że multisorbitan jest istotnym składni­kiem pysznego nowego wyrobu zwanego Kapiącym Kurczakiem!

Jupe zostawił słuchaczom trochę czasu na przetrawienie tego, co im powiedział, a potem mówił dalej:

Odkryłaś straszny fakt, że ktoś, może Pandro, może Della­sandro, może nawet twój ojciec, świadomie, z zimną krwią dodaje truciznę do Kapiącego Kurczaka. Oczywiście skutki działania mul­tisorbitanu byłyby przez wiele lat niewidoczne, lecz powoli, po jakimś czasie, miliony ludzi, którzy regularnie jedli ten środek, za­częłoby chorować na raka. Niebezpieczeństwo dostrzeżono by dopiero wtedy, gdy byłoby już za późno.

Usta Juliet drżały.

Mój ojciec nie zrobiłby czegoś takiego! — zawołała.

Nie będziemy wiedzieli na pewno, jeśli nie pomożesz nam tego udowodnić — Jupe szedł za ciosem.

Wszyscy wiedzieli, że jego myśl wybiegała daleko naprzód.

Jakie masz plany, Jupe? — spytał Bob.

To proste — odparł Jupe. — Musimy sprawdzić, czy Wielki Barney wie o obecności multisorbitanu w Kapiącym Kurczaku. Czy macie jakiś pomysł, jak to zrobić?

Ja wiem jak — zgłosiła się Juliet. — Mój ojciec trzyma recep­tury swych produktów w swoim biurze, w sejfie.

Jupe pstryknął palcami.

Miałem nadzieję, że tak robi. Czy możesz je dla nas wydo­stać?

Nie znam szyfru — odpowiedziała Juliet. — Tylko Wielki Barney go zna.

No cóż, to nic nie da — zasępił się Jupe. — Musimy wydo­stać tę recepturę bez wiedzy Wielkiego Barneya. Nie wolno nam wzbudzić jego podejrzeń.

Juliet nagle uśmiechnęła się.

A może przez sekretarkę taty? Ona przeważnie wie o nim więcej niż on sam. Może zna szyfr?

No to chodźmy — rzucił Pete.

Nie. Tylko ja — zaprotestowała Juliet. — Sama nie wiem, czy powinnam to robić. Receptury ojca są ściśle tajne... Musicie obie­cać...

Oczywiście, oczywiście — przerwał jej Jupe. — Jak myślisz, kiedy będziesz z powrotem?

Za parę godzin — odparła Juliet.

Minęły dwie godziny. Trzej Detektywi i Kelly spędzili ten czas zgodnie z propozycją Juliet: częstowali się jej potrawami, oglądali telewizję w jej pokoju i odprężali się. To ostatnie było dla Jupe’a szczególnie trudne.

Jeszcze godzina.

Wreszcie drzwi otworzyły się i weszła Juliet. Z triumfującym uśmiechem trzymała kartkę papieru.

Mam recepturę — szepnęła rozglądając się, czy aby ojca nie ma w domu. — Ani słowa w niej o multisorbitanie w Kapiącym Kurczaku. Widzicie? Mój tato nie jest żadnym zwariowanym zabójcą.

Jupe szybko chwycił kartkę i zaczął ją czytać.

Wygląda na to, że śledztwo wymyka nam się z rąk — mruknął Pete.

Jupe złożył kartkę i schował ją do kieszeni. Potem spojrzał na Juliet.

Jeśli nikt nie zatruwa kurczaków, to dlaczego mówiłaś o tym przez sen? I czemu tak ważne było odnalezienie aktówki? I skąd się wziął w twoich rękach raport o multisorbitanie, ze stemplem Pan­dra Mishkina?

Nie wiem — odpowiedziała cicho Juliet.

My też nie wiemy — rzekł uroczyście Jupe. — Ale jest parę rzeczy, które wiemy na pewno. Nasza lista podejrzanych szybko się kurczy. Wygląda na to, że twój ojciec na niej nie figuruje. Michael Argenti też jest poza podejrzeniem, bo nie ma żadnego związku z multisorbitanem ani z tym raportem Pandra Mishkina. Sam Pandro to znak zapytania. Może być niewinny, a może bierze w tym udział. Ale osoba, która najbardziej mnie interesuje, to ta, która nie chciała, byśmy znaleźli ten raport... Osoba, która nasłała na nas Pana Słodziut­kiego... Ten, kto wynalazł Kapiącego Kurczaka. Don Dellasandro!

Co teraz? — spytała Kelly. — Wezwać policję?

Nie. Musimy mieć dowód — odparł Jupe. — Trzeba dostać się do Miracle Tastes i dokładnie sprawdzić, co ukrywa właściciel. — Jupe, to miejsce jest piekielnie silnie strzeżone.

Dobra, to będziemy musieli wybrać się tam w nocy, gdy stra­że są na pół uśpione — odparł Jupe.

Lepiej zróbcie to dziś wieczór, i to wcześnie — doradziła Juliet. — Sekretarka ojca przypomniała mi o jeszcze jednej spra­wie, która wyleciała mi z głowy. Dziś wieczorem odbędzie się wielka konferencja prasowa. Ojciec ma zamiar zaprezentować światu swój najnowszy produkt: Kapiącego Kurczaka! Wszyscy będą to jedli.

Och, nie! — zawołała Kelly.

Cytując słowa Wielkiego Barneya, Jupe powiedział:

Amerykanie sami nie będą wiedzieli, co ich poraziło!



ROZDZIAŁ 14

ŚCIŚLE TAJNY SKŁADNIK


O piątej po południu detektywi siedzieli w samochodzie Boba. By nie wzbudzać podejrzeń, zaparkowali wóz po drugiej stronie ulicy, naprzeciw Miracle Tastes i magazynu na Long Beach. Przed­tem wpadli do domu zmienić ubranie. Nosili teraz czarne dżinsy i czarne trykotowe koszulki. Jupe wziął ze sobą także tajemniczy mały skórzany neseserek, który troskliwie trzymał na kolanach. Było to coś, czego Pete i Bob dotąd nie widzieli.

Gdy tylko Dellasandro wyjdzie, zaczynamy – zdecydował Jupe, hołubiąc czarny neseserek.

Skąd wiemy, że teraz tam jest? — spytał Bob.

Tu stoi jego samochód. Poznaję — odparł Pete.

Znasz ten wóz? Kiedyś ty go widział? — zapytał zdziwiony Bob.

Po nagraniu reklamówki Wielkiego Barneya, pamiętasz? ­— wyjaśnił Pete.

Parking przy Miracle Tastes opróżniał się powoli. Dopiero jed­nak o szóstej wyjechał z parkingu szary cadillac allante Dona Del­lasandro. Skierował się na szosę prowadzącą do Los Angeles.

Pewnie jedzie na konferencję prasową Wielkiego Barneya­ — pomyślał głośno Pete.

Wyszli z wozu i przebiegli niemal pusty teren parkingu. Gdy dotarli do wejścia, Bob stanął na czatach, a Pete i Jupe badali drzwi.

Widzisz ten system zabezpieczeń? — jęknął Pete.

Wszystkie sześć oczu skierowało się na małą elektroniczną ta­blicę z podświetloną klawiaturą. Umieszczona była w chromowanej ścianie nad szklanymi drzwiami. Tuż za nimi znajdowała się wartownia, ale nikogo w niej nie było.

Strażnik pewnie jeszcze obchodzi teren — wywnioskował Bob. — Szybko!

Sądząc z wyglądu tablicy, system powinien być podobny do tego, który mieli w swej Kwaterze Głównej u Jupe’a. Aby drzwi się otwo­rzyły, należało wystukać szyfr. Ale któż wiedział, jakie byłyby skut­ki wprowadzenia niewłaściwego kodu?

Jupe otworzył swój neseserek.

Na szczęście, od wielu tygodni budowałem elektroniczny dekoder do zamków szyfrowych. Gdy podłączę go do tablicy, moje urządzenie odczyta szyfr. Wypróbowałem je w naszej Kwaterze Głównej i działa.

Szybko odkręcił chromowaną pokrywę tablicy i przyczepił dwa krokodylki do specjalnych drutów układu zabezpieczającego. Ser­ce biło mu jak młotem. Przekręcił wyłącznik dekodera i po kilku błyskach i sygnałach dźwiękowych dekoder podał Jupe’owi ciąg liczb.

Dobra, wypróbujmy to — Pete ruszył w stronę drzwi. Lecz Jupe chwycił go za ramię.

Czekaj, coś jest nie tak. — Zaczął nerwowo manipulować przy swoim urządzeniu.

Tak mi się właśnie wydawało — zgodził się Bob, patrząc na urządzenie Jupe’a. — Twój dekoder podaje niewłaściwy szyfr. To kod systemu w naszej kwaterze!

Jupe zaczerwienił się, zakłopotany.

Musi być przebicie w kondensatorze... Albo źle obliczyłem impedancję... Ach... Przepraszam, chłopcy.

Nie martw się. Tylko schowaj to... Szybko! Idzie strażnik.

Jupe wsunął dekoder pod koszulę i cała trójka wyglądała jak gdyby nigdy nic. Strażnik zbliżał się, ale zanim do nich dotarł, Bob sięgnął do dzwonka i nacisnął go.

Strażnik uchylił drzwi i obejrzał ich od stóp do głów.

Co mogę dla was zrobić? — spytał ostrożnie.

Jupe postanowił zrehabilitować się za wpadkę z dekoderem.

Firma kurierska Trzy Czarne Koszule — powiedział. — Mamy wziąć coś z biura Dona Dellasandra. Twierdzi, że to sprawa życia i śmierci.

Aż trzech facetów potrzeba, żeby zabrać jedną paczkę? ­— spytał podejrzliwie strażnik.

Hm... To ja dostałem tę robotę — oświadczył Jupe.

Ale ja jestem właścicielem samochodu — dodał Pete.

A ja mam plan miasta — dorzucił Bob.

Myślałem, że Trzy Fajtłapy [postacie z komediowego serialu filmowego i telewizyjnego „Three Stooges”, granego w latach 1934-1959. Ostatni aktor, grający w tej komedii, zmarł w roku 1993] już nie żyją — mruknął strażnik.

Otworzył drzwi i wpuścił ich.

Bierzcie swoją paczkę i zmykaj­cie. — Wskazał ręką w stronę hallu.

Trzej Detektywi poszli w kierunku wskazanym przez strażnika. Wyłożony chodnikiem korytarz skręcał w lewo i prowadził do po­mieszczeń biurowych. Tę drogę wybrali, zostawiając za sobą wy­betonowane przejście skręcające w prawo. Na końcu korytarza znajdowały się orzechowe drzwi z napisem „Dyrekcja”.

Biuro Dona Dellasandra było obszerne. Po obu stronach miało okna sięgające od podłogi do sufitu. Choć w pokoju nic nie kwitło, pomieszczenie pachniało świeżymi kwiatami. Głównym meblem było wielkie palisandrowe biurko z wbudowanym telefonem i kom­puterem. W jednym rogu znajdował się także zestaw do ćwiczeń fizycznych „Nautilus”. Na ścianach wisiały dyplomy uznania i na­grody dla Dona Dellasandra, wszystko to za osiągnięcia w dziedzi­nie aromatów. Wisiało też pełno oprawionych w ramki opakowań od cukierków, czekoladek, majonezów, smoczków dla dzieci, mro­żonej sałatki z cukini i bakłażanów oraz innych specjałów.

Te nagrody i dyplomy nie robiły większego wrażenia na Jupie, ale jego niekłamany podziw wzbudziło staranne prowadzenie do­kumentacji.

Czego szukamy? — spytał Pete, przeglądając ogromną księgę poleceń.

Przydałby się słoik multisorbitanu — odparł Jupe, otwierając kolejną szufladę z fiszkami. — Ale próbuję znaleźć jakikolwiek dowód, że Don Dellasandro coś manipulował przy składnikach Kapiącego Kurczaka. — Palce Jupe’a przesuwały się od jednej fiszki do drugiej.

On ma nawet tutaj terminal komputerowy! — odezwał się z łazienki Bob, próbując jednej z drogich wód kolońskich dyrekto­ra. Wrócił do pokoju. — Czy nie pachnę jak milion?

Czego milion? — spytał Pete.

Bromowanych pseudofosforanów! — zawołał Jupe.

Licz się ze słowami, Jupe — zwrócił się do niego Bob. ­— Pete jest bardzo wrażliwy.

Bromowane pseudofosforany to jeden ze składników Kapią­cego Kurczaka — wyjaśnił Jupe. — Przynajmniej tak jest napisane w recepturze, którą dostarczyła nam Juliet.

Ta nazwa bardziej przypomina coś, co mi w zeszłym tygo­dniu Pete wlał do silnika — stwierdził Bob.

Jupe zamknął szufladę.

Ale ja przejrzałem zamówienia, faktury i listy intencyjne z ostatnich dwóch lat i nic w nich nie wskazuje, żeby Miracle Tastes kupiło lub wytwarzało ten składnik! Musimy szybko do­trzeć do magazynu.

Pobiegli z powrotem eleganckim korytarzem. W wartowni sie­dział ten sam strażnik, gapiąc się na biurko. Wstał z miejsca gwałtownie i zapytał:

Macie swoją paczkę?

Pete i Bob popatrzyli na Jupe’a, w oczekiwaniu na jego odpowiedź.

Nie — odparł Jupe. — Don Dellasandro mówił, że będzie właśnie tutaj, w jego pokoju w magazynie, ale nic nie było.

W magazynie? — wykrztusił strażnik. — To nie jest maga­zyn! Czy żaden z was nie ma krzty rozsądku?

Czwarty gość ma, ale nie chciał tu przyjść — odpowiedział Bob.

Idźcie tym wybetonowanym korytarzem. Przejdźcie przez czerwone drzwi. Tam będzie magazyn. Wiecie, jak wyglądają drzwi?

On wie — Pete wskazał na Jupe’a.

Na końcu korytarza, za potrójnymi czerwonymi drzwiami detek­tywi znaleźli się w pomieszczeniu przypominającym grotę, w którym stały piramidy zapieczętowanych beczek z chemikaliami.

Rozejdźcie się i sprawdźcie każdą etykietę — rozkazał Jupe. — Która godzina? — spytał Bob.

Prawie siódma.

Pamiętajcie, że o dziewiątej zaczyna się konferencja praso­wa — rzucił Bob. — Musimy się spieszyć.

Pete i Bob szli oddzielnie wąskimi przejściami między rzędami beczek wypełnionych proszkiem jakiegoś kwasu.

Ej, chłopcy! Tutaj! — zawołał nagle Bob.

Przeciskając się między beczkami, Pete i Jupe dotarli do Boba.

Buty skrzypiały niemiłosiernie na czystej, malowanej betonowej posadzce. Ujrzeli Boba stojącego przed stosem beczek. Na każdej z nich widniał wielki napis „Bromowane pseudofosforany”.

Masz, czego szukałeś, Jupe — zwrócił się do niego Bob. ­— Ale czego to dowodzi?

Jupiter starannie oglądał beczki.

Popatrzcie na daty odbioru — powiedział.

Przyszły parę miesięcy temu — stwierdził Pete.

Jak to możliwe? — spytał Jupe. — Dopiero co przejrzałem jego faktury. Wynika z nich wyraźnie, że przez ostatnie dwa lata nie za­mówił ani funta, ani uncji bromowanych pseudofosforanów. Weźmy próbkę z tych beczek. Chciałbym wiedzieć, co w nich jest naprawdę.

Rzeczywiście? Możesz się chyba domyślić — rozległ się głos z tyłu.

Detektywi odwrócili się. Za nimi stał Don Dellasandro.

Miałem nadzieję, że unikniemy takiego spotkania — powie­dział. — Liczyłem, że dacie spokój temu śledztwu, ale niestety, zamiast tego próbujecie wtrącać się w moje sprawy... Szkodzicie mi!

Chłopcy zamarli w przestrachu.

Przykro mi — mówił Don Dellasandro, wyciągając z kieszeni pistolet. Wycelował w chłopców, trzymając broń na wysokości serca. — Jesteście detektywami jednorazowego użytku. Czas was zniszczyć.



ROZDZIAŁ 15

SMAK PRZERAŻENIA


Trzymając pistolet wycelowany w detektywów, Don Dellasan­dro spojrzał na zegarek.

Dobra, jest jeszcze trochę czasu do konferencji Wielkiego Barneya w Beverly Hilton. — Sięgnął do drugiej kieszeni kurtki.

Co teraz będzie? — myślał Jupe. Dellasandro powoli wyjął rękę z kieszeni, ale trzymał dłoń za­mkniętą.

Przez chwilę możemy jeszcze współpracować — stwierdził. — Chcesz wykonać parę badań, zanim padniesz brzuchem do góry?

O co panu chodzi? — spytał Jupe, wpatrzony w pięść Della­sandra.

Tamten otworzył dłoń. Leżało na niej kilka cukierków owiniętych w papierki.

Spróbuj — zaproponował.

To trucizna — ostrzegł Pete.

Czy ja bym truł kogoś, kto ma takie kubki smakowe? Wstyd mi, że muszę cię zabić, chłopcze.

Jupe popatrzył na Dellasandra, potem na broń, później na cu­kierki, wreszcie na wiszący na ścianie zegar. Cóż by mu pomogło wymigiwanie się? Policja o nich nie wiedziała. Nikt ich nie uratuje.

Wysoko oceniłbym twój wkład. Chyba że spieszno ci umrzeć. Powiedz, jaki czujesz smak. Czy moje aromaty są takie, jak trzeba?

Dobra — zgodził się niechętnie Jupe. — Spróbuję. Ale to będzie pana kosztowało.

Wszystko ma swoją cenę — odparł Dellasandro. – Zawsze myślałem, że uczony to szlachetny zawód. Ale bez umiejętności marketingowych jest to przelewanie z pustego w próżne. Dziś, jeśli nie umiesz nadawać na właściwym kanale, nie jesteś nic wart.

Zawsze można podłączyć się do kabla — wtrącił Bob.

Uważaj! — rozzłościł się nagle Dellasandro. – Nienawidzę ludzi, którzy żartują z biznesu! Masz szczęście, że jest tu twój przy­jaciel, istny geniusz w dziedzinie smaku, inaczej byłbyś już kupą mięsa. — Wziął dwa głębokie oddechy, by się uspokoić, a potem dodał:

Nawiasem mówiąc, świeże mięso to jeden z moich ulu­bionych aromatów.

Jupe siedział cicho, bo w głowie zaświtała mu myśl, że Della­sandro jest nieźle stuknięty. Może przez te lata zjadł za dużo multi­sorbitanu?

Spróbuję trochę cukierków — odezwał się spokojnie. — Ale pod jednym warunkiem. Odpowie mi pan na pytanie. Dellasandro zgodził się i podał chłopcu cukierek. Jupe włożył go do ust.

Trzy smaki — stwierdził. — Cytryna. Prawdziwa esencja cy­trynowa, nie syntetyk. Beza i chrupkie ciasto grahama. To smak tor­tu bezowo-cytrynowego.

Fenomenalne — ucieszył się Dellasandro.

Teraz moja kolej — zaczął Jupe. — W tych beczkach z napisem „bromowane pseudofosforany” jest multisorbitan, prawda?

Tak — odparł prześladowca. — I co z tego?

To do czego miał być użyty? Jestem pewien, iż pan wie, że tej substancji nie wolno dodawać do produktów spożywczych, przy­najmniej według Federalnej Komisji Żywności i Leków.

Chcesz zadać jeszcze jedno pytanie? Najpierw zjedz jeszcze jeden cukierek. Proszę. — Z diabelskim uśmieszkiem wyciągnął rękę, na której leżało parę cukierków do wyboru.

Nie rób tego, Jupe. To pułapka — ostrzegał Pete. Jupe nie sądził, by cukierek mógł być zatruty, ale rzeczywiście myślał, że może zawierać multisorbitan. Nie miał jednak wyboru. Chciał zdobyć wyznanie Dellasandra i trochę czasu. Wziął owinię­ty w folię cukierek i spróbował go.

Galaretka wiśniowa z płatkami bananowymi i bitą śmietaną — stwierdził, ssąc cukierek. — Odpowiedziałem na pana pytanie, teraz niech pan odpowie na moje. Co pan ma zamiar zrobić z tymi beczkami multisorbitanu?

Dellasandro zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią.

Dobra, powiem wam, skoro wszyscy wiemy, że nie pożyje­cie dość długo, by o tym komukolwiek opowiedzieć. Cofnijmy się trochę w czasie. Mniej więcej rok temu przyszedł do mnie Wielki Barney Coop. Chciał współpracy nad nowym produktem, potrawą, jakiej jeszcze nikt nie widział, nie próbował, ani nawet o niej nie marzył... Zwłaszcza Michael Argenti. Zaproponował mi podział zysków, a mowa była o sumach takich, że zera nie mieściły się w jednej linijce. Trzeba jednak było spełnić dwa warunki. Po pierw­sze, sos musiał być wewnątrz kurczaka. Po drugie, potrawa musia­ła być niezwykle, sensacyjnie pyszna.

Czy wielki Barney chciał, żeby była zabójcza? — spytał Bob.

A ty się zamknij! — krzyknął Dellasandro. Jeszcze parę głębokich oddechów. Potem znowu się uspokoił.

Umieszczenie sosu wewnątrz kurczaka okazało się proste — ­ciągnął. — Wystarczyło wstrzyknąć liofilizowany sos do kurzego mięsa. Gdy w restauracji smaży się kurczaka, sos odzyskuje swą konsystencję. Drugi problem był trudniejszy. Jak uczynić produkt pokusą nie do odparcia? Próbowałem wszelkich, jakie tylko byłem w stanie wymyślić, aromatów, odcieni, wzmacniaczy i duplikato­rów smaku. Były dobre, ale nie idealne.

Więc użył pan multisorbitanu? — spytał Jupe. Dellasandro podał mu trzeci cukierek.

Czas upływa — powiedział patrząc na zegarek. — Nic inne­go nie nadawało się tak, jak to. Moja reputacja i te wszystkie zera były zagrożone. — Nagle Dellasandro zauważył, że Jupe nie je trzeciego cukierka. — Co się stało? Czyżbyś miał dość?

Zostawiam go sobie na deser — odparł Jupe.

Jupe, pamiętaj, że on dodał środek rakotwórczy do Kapiące­go Kurczaka — ostrzegł Bob.

Rak nie rozwinie się u ludzi przed upływem dziesięciu, może dwudziestu lat — odparł Dellasandro. — To długi czas. Nikt się nie zorientuje. Wielki Barney nie będzie wiedział, bo to ja jestem jego dostawcą sproszkowanego sosu. Spreparowane kurczęta będą wy­syłane do restauracji; tylko one mają bezpośredni kontakt z klien­tem. Wszyscy będą szczęśliwi, a w końcu to właśnie jest najwyższym celem naszej dzisiejszej cywilizacji.

Jupe ponownie spojrzał na zegar. Była prawie ósma, a on nie miał już pomysłów. Jego pierwsze założenie było słuszne: nie na­leżało się wymigiwać od jedzenia cukierków. Ale nadal czuł po­trzebę zyskania na czasie.

Mam jeszcze jedno pytanie, jeśli pan pozwoli — zaczął uprzejmie. — Co sprawiło, że pan teraz tu przyszedł?

Moja straż jest dobrze opłacana — odparł Dellasandro. — Strażnik zadzwonił na mój telefon komórkowy, gdy tylko się pojawiliście. — Spojrzał na ostatni cukierek, który Jupe wciąż trzymał w ręku. — Zjedz swój deser, chłopie, bo twój czas się kończy.

Jupe odwinął cukierek. Ten był inny, twardy i ciążył w dłoni.

Pan Słodziutki pracuje dla pana, prawda? — spytał. — Ten facet w wojskowej bluzie.

Słodziutki? — Dellasandro roześmiał się. — Bardzo oryginal­ne. Tak. Vinnie to mój sąsiad. Zdaje się, że wywalili go z Marines, piechoty Morskiej. Doszli do wniosku, że jest zbyt agresywny i nie nadaje się do współpracy w grupie. Gdy tylko Juliet wspomniała naprzjęciu u Wielkiego Barneya, że jesteście detektywami, przyją­łem strategię odstraszania, a Vinnie miał mi w tym pomóc. Wszystko co robił, było z mojego polecenia. Przede wszystkim, założył podsłuch na wasz telefon...

To stąd wiedział, że zamówiliśmy chińskie żarcie — domy­ślił się Jupe.

Tak, przejął pałeczkę i pobiegł z nią. Byłem zdumiony jego pomysłowością. Ale wam się jakoś udawało mu wymykać. — Dellasa­ndro skierował pistolet w stronę ust Jupe’a. — Zjedz cukierek! — rozkazał.

Nie rób tego, Jupe — ostrzegł Pete. Jupe wolno wkładał cukierek do ust. Po chwili stwierdził:

Karmel.

Poczekaj — poradził Dellasandro.

Jupe żuł jeszcze przez chwilę i poprawił się:

Och, jakie to sprytne! To jabłko w karmelu. Teraz czuję smak jabłka.

Ten zapach będzie się nazywał „Pan Słodziutki” — posta­nowił Dellasandro. — Będzie mi ciebie przypominał, zawsze gdy ktoś wymówi te słowa.

Jest pan błyskotliwym naukowcem, bystrym specjalistą od marketingu, ale strasznym zabójcą — powiedział Jupe.

W tych czasach nie zawsze możemy robić to, co byśmy chcie­li, musimy skupić się na tym, co ważne — odparł Dellasandro. ­Mogę sobie spokojnie wyobrazić, że niszczę całą waszą trójkę.

Nie pistoletem, który jest zabezpieczony — wymówił głośno Jupe.

Naprawdę? — Dellasandro spojrzał w dół.

Pete nie czekał. Instynktownie rzucił się i wykonał kopnięcie bokiem yoko-tobi-geri. Trafił Dellasandra w rękę. Pistolet zatoczył łuk w powietrzu i wylądował na ziemi.

Wtedy obaj z Bobem rzucili się na Dellasandra, ale mężczyzna, choć starszy od nich, był silny i szybki. Błyskawicznie uziemił Boba kopnięciem w kolano. Potem obrócił się i kantem dłoni zaatako­wał Pete’a. Ten zablokował uderzenie i sam walnął przeciwnika w żebra ciosem gyaku-tsuki. Naukowiec skrzywił się z bólu i zato­czył. Pete wyskoczył w górę, wysoko podnosząc stopę.

Aiiya! — wrzasnął i kopnięciem powalił przeciwnika na ziemię.

Lecz Dellasandro przetoczył się i wstał. Obrzucił wzrokiem podłogę. Zobaczył pistolet chwilę przedtem, nim zauważył go Jupe. Rzucił się, by go pochwycić.

Kończę to zebranie! — krzyknął.



ROZDZIAŁ 16

BARNEY USKRZYDLONY


Dellasandro dał nura po rewolwer. Jupe rzucił się w tej samej chwili, ale o ułamek sekundy się spóźnił. Naukowiec aż się roze­śmiał, gdy dorwał się do broni. Stanął twarzą w twarz z Trzema Detektywom i…

Dopiero wtedy zauważył, że za bardzo skoncentrował się na pistolecie, a za mało na swoich przeciwnikach. Bo właśnie w tej chwili wprost na niego poszybował ciężki bęben, oznaczony napi­sem BROMOWANE PSEUDOFOSFORANY, a naprawdę zawiera­jący multisorbitan. Pete i Bob podnieśli go wspólnie i rzucili na Dellasandra. Ciężki pocisk uderzył go jak bomba. Przewrócił i zno­kautował. Gdy uderzył o podłogę, otworzył się, rozsypując dzie­siątki kilogramów multisorbitanu na wszystko dookoła, włącznie z chemikiem, który ten środek wynalazł.

Bob gwizdnął i powiedział:

Spróbuj swego własnego lekarstwa.

Pete i Jupe szybko związali Dellasandra za pomocą przedłuża­czy elektrycznych. Wkrótce naukowiec zaczął odzyskiwać przytomność.

Co się stało? — zapytał odurzony.

Niewiele panu brakowało do sukcesu — odparł Jupe. — Ale wszystko pan wyznał, a potem była walka, którą pan przegrał. A teraz jest pan związany.

Nie ma czasu na wzywanie policji — zauważył Bob. — Bę­dziemy musieli wezwać ich później.

Policji? — jak echo spytał Dellasandro.

Tak — odparł Jupe. — Wniesiemy oskarżenie o trochę nie­rozważne wynajęcie faceta, który nas prześladował, o próbę wpro­wadzenia na rynek żywnościowy niedozwolonego składnika i o grożenie nam śmiercią. Sądzę, że przynajmniej jeden z tych zarzutów zostanie przez sąd przyjęty. Ale najpierw musimy pę­dzić do hotelu Beverly Hilton. Chodźcie, chłopcy!

Od hotelu dzieliło ich pół godziny jazdy, ale za kierownicą sie­dział Pete, więc dotarli tam szybciej. Zajechali przed hotel i pobie­gli przez hall. Zgodnie z wywieszonym ogłoszeniem konferencja prasowa miała zacząć się za chwilę w sali balowej Empire.

Detektywi minęli wejścia do sali i skierowali się wprost do kuch­ni. Zastali tam Barneya w żółtym dresie z czerwonymi i pomarańczo­wymi piórami. Obok niego stał Pandro Mishkin i Juliet. Prawie każdy centymetr wolnej przestrzeni był pokryty tacami, na których złociły się porcje Kapiącego Kurczaka.

Hej, chłopie — krzyknął Barney, gdy tylko ujrzał Jupe’a. Objął go ramieniem. — Powiedz mi prawdę, nawet gdybym miał się za to do ciebie więcej nie odzywać i próbował cię zniszczyć, jeśli mi się twoja odpowiedź nie spodoba. Czy ten wystrój nie jest zbyt staroświecki?

Wielki Barneyu, niech pan nie myśli teraz o wystroju — rzu­cił Jupe. — Kapiący Kurczak jest szkodliwy. Ma w sobie niebez­pieczną substancję rakotwórczą. Musi pan odwołać to przyjęcie i wycofać produkt, inaczej miliony ludzi mogą stracić życie.

Wielki Barney patrzył na Jupe’a, a hałaśliwa, gwarna kuchnia nagle zamilkła. Nagle Wielki Barney wybuchnął śmiechem:

Cha, cha, cha, cha! O mało nie dałem się nabrać. Mówię wam, muszę przysposobić tego chłopca. Chcę mieć takiego syna.

Patrzcie! Mishkin ucieka! — krzyknął Bob.

Wszyscy obejrzeli się i zobaczyli, jak Pandro Mishkin usiłuje wybiec z kuchni.

Pete i Jupe chwycili natychmiast pierwszą rzecz, jaka im wpa­dła w ręce. Była to długa taca piekarska, na której piętrzyły się porcje Kapiącego Kurczaka. Cisnęli nią w uciekającego mężczy­znę. Trafili w plecy. Porcje Kapiącego Kurczaka rozleciały się na wszystkie strony. Później Pete rzucił się całym ciałem, chwycił Pan­dra Mishkina za ramiona i, jak bramkarz na błotnistym boisku, po­ślizgiem w tłustym sosie powalił go na ziemię.

Całkowita i zupełna niesubordynacja! — krzyknął Mishkin, walcząc z Pete’em. — Powinieneś za to odpowiedzieć przed sądem wojskowym.

To pan znajdzie się w sądzie, panie Mishkin — odparł Jupe — za zatrucie Kapiącego Kurczaka.

Torturujcie mnie, jeśli chcecie, ale nic wam nie powiem prócz imienia, nazwiska, stopnia i numeru identyfikacyjnego. Nie będę zeznawał — oświadczył dumnie Mishkin.

Nie musi pan — oznajmił mu Jupe. — Don Dellasandro wszy­stko nam opowiedział. Łącznie z tym, jak mu pan zapłacił za zatru­cie kurczaków Wielkiego Barneya.

Podły kłamca i zdrajca! — krzyknął Mishkin. — To on mi zapłacił!

Jupe nie mógł powstrzymać uśmiechu.

Ma pan rację — zgodził się. — Mój błąd.

O czym pan mówi, panie Mishkin? — spytał Wielki Barney z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. — Proszę zdać mi raport!

Generale — zaczął Pandro Mishkin — pański Kapiący Kur­czak zawiera dodatek zabroniony przez Federalną Komisję Żyw­ności i Leków parę lat temu. Jak panu się to podoba?

Zdradziłeś mnie? — huknął Wielki Barney.

Pan mi nie zapłacił miliona dolarów, a Don Dellasandro to zrobił — odparł Mishkin.

A wszystko, czego od pana chciał, to sfałszowanie receptury Kapiącego Kurczaka — wtrącił Jupe.

Za milion dolarów można kupić niezłą lojalność takiego jak ja żołnierza — wyjaśnił Mishkin. — Już wiele lat temu powinienem był zostać najemnikiem.

Wielki Barney podszedł szybko do Mishkina i zdarł mu z bluzy medal z kurczakiem.

Chętnie bym ci ukręcił głowę! — krzyknął.

Jupe stanął między nimi i zadał jeszcze jedno pytanie:

To pan ścigał Juliet tej nocy, kiedy uległa wypadkowi, prawda?

Zgadza się — potwierdził Mishkin.

Dlaczego, panie Mishkin? — spytała Juliet. Trzymała się moc­no ramienia ojca, jak gdyby potrzebowała oparcia.

Raport leżał na moim biurku razem ze spisem składników Kapiącego Kurczaka. Ty pracowałaś do późna, bez zezwolenia! Zobaczyłaś te papiery i zaczęłaś wrzeszczeć, gdy tylko wszedłem do pokoju. Tam była pieczęć „Ściśle tajne”! Za bezprawne czytanie poufnych materiałów powinni cię zamknąć do ścisłego aresztu!

A więc Juliet porwała raport, a pan ją ścigał? — indagował Jupe.

Tak — odparł Mishkin. — Ale nie chciałem zrobić jej krzyw­dy. — Spojrzał na dziewczynę. — Kiedy twój samochód wypadł w deszczu z drogi, to był wypadek. Przysięgam na honor.

Dlaczego nie zrobił pan nic, by jej pomóc? — spytał Wielki Barney.

Zrobiłem. Zatrzymałem się... Chciałem jej pomóc, ale mu­siałem ukryć swoją tożsamość. Wezwałem policję i złożyłem peł­ny raport o wypadku... Anonimowo, oczywiście.

Tato — powiedziała z pewnym trudem Juliet. — Zaczynam sobie przypominać. Ten wypadek... To było straszne! — Prawie się rozpłakała. Wielki Barney otoczył ją ramieniem.

Przez chwilę sądziliśmy, że za tym wszystkim stoi Michael Argenti — Jupe zwrócił się teraz do Barneya. — Pojechaliśmy za nim do jednej z pańskich kurzych ferm i usłyszeliśmy, jak mówi o wykupieniu pana i zmianie sposobu żywienia.

Ten mały kogucik nie widzi różnicy między żywieniem kur­czaków i sałatką z kurcząt. Ciągle zmienia karmę. Przypuszczam, że jego ptaki chcą popełnić samobójstwo — stwierdził Wielki Bar­ney. — Ale żeby mnie wykupić, nie ma i nie będzie miał dość pieniędzy, nawet w marzeniach.

Podejrzewaliście nawet tatę, przyznaj, Jupe — odezwała się Juliet.

No, wie pan... Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wtedy, w stu­diu, po każdym kęsie Kapiącego Kurczaka wszystko pan wypluwał.

Każdy tak robi przy kręceniu reklam żywności — wyjaśnił Wielki Barney. — Gdybyś za każdym razem połykał, po trzydzie­stym razie byłbyś pełen po dziób i nie wyglądałbyś już na tak uszczę­śliwionego kolejną porcją przy kręceniu po raz trzydziesty pierwszy.

Juliet zwróciła się do ojca:

Tato, tam czeka stu głodnych reporterów — przypomniała. — Co teraz zrobisz?

Wielki Barney na chwilę zatonął w myślach, gładząc pióra swe­go uniformu. Potem z uśmiechem powiedział:

Sami zobaczycie.

Szybkim krokiem udał się do sali balowej i zajął swe zwykłe miejsce w świetle reflektorów, przy mikrofonie.

Dobry wieczór paniom i zarodkom... Cha, cha, cha, cha! ­— rozpoczął. — Pewnie zastanawiacie się, po co was tu dziś wezwa­łem. Sądzicie, że Wielki Barney goni tylko za pieniądzem i chce zawsze być na pierwszych kolumnach gazet. Więc widocznie do­brze mnie znacie.

Widownia śmiała się teraz razem z Barney’em.

Moi drodzy, nie przyszedłem dziś, by zareklamować moje pyszne, sławne smażone kurczaki. Żeby to udowodnić, za kilka minut poślemy po... — Wielki Barney zakrztusił się lekko na tym słowie — pizzę! Tak, po pizzę! I myślę, że jesteście tym nie mniej zaskoczeni ode mnie — Barney opierzoną ręką wytarł brew. — Ale, kochani, jestem dumny, że mogę dziś ogłosić coś całkiem nowego. Dziś ustanawiam pierwszą w historii Nagrodę Wielkiego Barneya dla Miejskiego Spryciarza. Tę nagrodę zamierzam przyznawać co rok ludziom, którzy starają się, by nasze miasto było lepsze i pięk­niejsze. A teraz, ponieważ jestem zbyt skromny, aby przyznać ją sobie, chciałbym ogłosić nazwiska zwycięzców. Kocham ich jak własne dzieci. Oto oni: Junior Jones, Pete Kran i Bob Antresolka, lepiej wszystkim znani jako Trzej Detektorzy. Pragnę ich dzisiaj uczcić przede wszystkim za to, co zrobili bez rozgłosu, za zasługi, o których może nie wiecie, ale za które wszyscy jesteśmy im wdzięczni. Proszę teraz o owację dla nich, moi mili. Pokażcie im, co czujemy.

Gdy widownia klaskała, Jupe, Pete i Bob wyszli i stanęli w świe­tle reflektorów, choć większą część oświetlonej przestrzeni nadal zajmował Wielki Barney.

Barney uścisnął im dłonie i wręczył mnóstwo darmowych ku­ponów, równocześnie machając i uśmiechając się w stronę kamer.

Hej, chłopcy, nie potrafię wyrazić swojej wdzięczności ­powiedział. — A na fali tego powodzenia będę płynął jeszcze przez całe miesiące.

Zawsze do usług — westchnął Jupe.

Tak, miło nam, że mogliśmy przyczynić się do pana sukcesu — dodał Bob.

Jasne — dorzucił Pete.

Nie róbcie takiej miny, chłopcy! — zawołał Wielki Barney.

Dzięki tej nagrodzie wasze nazwiska dostały się do mediów. Odtąd będziecie już na topie. I zawsze pamiętajcie, kto was tam umieścił: szczerze wam oddany... Cha, cha, cha, cha!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hitchcock Alfred Nowe Przygody Trzech Detektywow 02 Smierc na wynos
Alfred Hitchcock Cykl Nowe przygody trzech detektywów (16) Gadający grobowiec
Alfred Hitchcock Cykl Nowe przygody trzech detektywów (19) Ucho szatana
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (02) Tajemnica szepczącej mumii
Alfred Hitchcock Nowe przygody trzech detektyw�w 13 Zab�jcza ekstaza
Hitchcock Alfred Nowe Przygody Trzech Detektywow 01 Trefne kolka
Hitchcock Alfred Nowe Przygody Trzech Detektywow 06 Nieczysta gra
Alfred Hitchcock Nowe przygody trzech detektyw�w 14 Noc ognistych demon�w
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (12) Tajemnica zaginionej syreny
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (42) Tajemnica tańczącej beczki
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (04) Tajemnica krzyczącego zegara
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (21) Tajemnica płonącego urwiska
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (40) Tajemnica Pana Pottera
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (11) Tajemnica wędrującego jaskiniowca
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (26) Tajemnica Purpurowego Pirata
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (25) Tajemnica Szalonego Demona
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (22) Tajemnica szlaku grozy
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (37) Tajemnica złotego orła
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (18) Tajemnica śmiejącego się cienia

więcej podobnych podstron