Ostatni człowiek z fiolki - po namyśle
Demokracja liberalna i rynki pozostają obecnie jedyną realną drogą wszystkich społeczeństw, które mają nadzieję stać się częścią współczesnego świata.
Ziarno tekstu „Koniec historii” zasiane zostało podczas rozmowy z Owenem Harriesem na słonecznym patio Beverly Hills Hotel zimą, na przełomie lat 1987/1988. Wówczas to po raz pierwszy zetknąłem się z tym przesiedlonym Australijczykiem, tak ambitnie tworzącym nowe i nieznane jeszcze pismo „The National Interest”. Jego energia i inteligencja zrobiły na mnie wielkie wrażenie, byłem tedy bardzo wdzięczny, że zaprosił mnie do współpracy.
Niestety, nie miałem żadnego gotowego tekstu, który mógłbym mu dać. Pracowałem w tamtym czasie w RAND Corporation, gdzie zajmowałem się zbieraniem informacji na temat polityki Związku Radzieckiego. Latem 1988 roku przeczytałem przemówienie Gorbaczowa, w którym twierdził, iż istotą socjalizmu było współzawodnictwo. Natychmiast zadzwoniłem do przyjaciela-politologa i powiedziałem: „Jeśli to prawda, oznacza to, że historia dotarła do swego celu”. Przyjaciel, który znał Hegla, od razu zrozumiał, co miałem na myśli. Ta uwaga stała się podstawą wykładu na temat triumfu Zachodu, który wygłosiłem następnej zimy na Uniwersytecie w Chicago, a później artykułu zamieszczonego w „The National Interest”. Oczywiście żadne szanujące się akademickie pismo nie wydrukowałoby tekstu zatytułowanego „Koniec historii”, a już zwłaszcza nie nadałoby mu tak znakomitej oprawy w postaci komentarzy pióra różnych wybitnych intelektualistów. Owen to uczynił, reszta zaś jest już, jak powiadają, historią.
Począwszy już od pierwszego miesiąca po publikacji, regularnie proszono mnie, bym na nowo przemyślał postawioną przez siebie hipotezę – w nadziei, że się z niej wycofam. W tomie wydanym przez Timothy’ego Burnsa, zawierającym niektóre z najwnikliwszych artykułów krytycznych na temat filozoficznych aspektów mojej książki, przedstawiłem retrospektywny przegląd tego, co ukazało się w ciągu pięciu lat po jej opublikowaniu. (Chodzi o wydaną pod redakcją Burnsa w 1994 roku książkę After History: Francis Fukuyama and His Critics.) Propozycja Owena Harriesa, by zrobić to samo z perspektywy dziesięcioletniej, wydaje się wszakże okazją zbyt dobrą, by z niej nie skorzystać – zwłaszcza że przez ten czas dowiedziałem się wielu nowych rzeczy, nie tyle zresztą o polityce światowej, ile o współczesnej nauce. Stąd niniejszy artykuł.
Na wstępie przedstawię swój punkt wyjścia. Nic, co zdarzyło się w ogólnoświatowej polityce lub gospodarce w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nie podważa według mnie przekonania, że liberalna demokracja oraz rynkowy porządek gospodarczy są jedyną realną drogą rozwoju współczesnych społeczeństw. Najpoważniejszymi wydarzeniami tego okresu był kryzys gospodarczy w Azji oraz widoczne zahamowanie reform w Rosji. O ile jednak te zjawiska stanowią dobrą nauczkę dla polityki, o tyle są one jednocześnie (także za pomocą polityki) możliwe do skorygowania i nie podważają zasadniczych założeń ogólnego liberalnego światowego porządku.
Z drugiej strony argument, którego użyłem, by zademonstrować, że historia stanowi ukierunkowany, postępujący proces, osiągający swą kulminację w nowoczesnym państwie liberalnym, obciążony jest fundamentalną skazą. Tylko jeden z setek komentatorów, którzy dyskutowali o celu historii, odkrył, na czym polega jego prawdziwa słabość: historia nie może osiągnąć żadnego celu tak długo, póki takiego celu nie osiągną współczesne nauki przyrodnicze. Tymczasem znajdujemy się właśnie w przededniu nowych wydarzeń w nauce, które całkowicie unicestwią to, co Alexandre Kojčve nazywa „ludzkością jako taką”.
Teza
Rekapitulując pierwotną tezę, odsyłam czytelników nie do artykułu, który ukazał się dziesięć lat temu w „The National Interest”, ale do mojej książki z 1992 roku The End of History and the Last Man, która bardziej systematycznie rozwija podjęte w artykule wątki. Początkowa debata nad Końcem historii dotyczyła w dużej mierze prostej kwestii semantycznej, wielu czytelników nie rozumiało bowiem, że użyłem terminu „historia” w heglowsko-marksistowskim sensie: postępującego rozwoju politycznych i gospodarczych instytucji. Nie ma też nic zaskakującego w tym, że wielu pierwszych najbardziej inteligentnych i spostrzegawczych krytyków było marksistami, którzy nie mieli zastrzeżeń do użytego przeze mnie terminu, nie zgadzali się jedynie z wnioskiem, że punktem kulminacyjnym historii jest burżuazyjna liberalna demokracja, a nie socjalizm. (Omówieniu mojej tezy poświęcony był majowo-czerwcowy numer „New Left Review” z roku 1992.)
Korelacja między demokracją a pokojem oznacza, że działanie na rzecz demokracji powinno stanowić integralną część polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Nawet gdyby taki związek nie istniał, na gruncie ideologicznym USA i tak winny skłaniać się ku wilsonowskiej polityce zagranicznej – i rzeczywiście administracja Reagana, Busha i Clintona posługiwały się wilsonowską retoryką i stawiały przed Stanami Zjednoczonymi wilsonowskie cele. Różnice między tymi rządami polegały nie na tym, czy działać na rzecz demokracji, lecz jak to robić. Republikanów cechowała nieco większa niż demokratów „twardogłowość” w ocenianiu, gdzie i w jakich warunkach demokracja rzeczywiście może zaistnieć. Kilka rządów potrafiło jednak dokładnie trzymać się zasad realpolitik w rodzaju tej uprawianej przez Henry’ego Kissingera za prezydentury Nixona.
Drugim założeniem demokratycznego sylogizmu był pogląd, iż tym, co najbardziej sprzyja demokracji, jest rozwój gospodarczy. Korelacja między poziomem rozwoju gospodarczego (mierzonego dochodem na głowę mieszkańca) a stabilnością demokracji jest, po korelacji między demokracją a pokojem, drugim istotnym uogólnieniem, o jakie można pokusić się, mówiąc o światowej polityce. Okazuje się przy tym, że związek między rozwojem gospodarczym a demokracją był o wiele silniejszy w latach dziewięćdziesiątych niż w latach pięćdziesiątych, kiedy to został po raz pierwszy opisany przez Seymoura Martina Lipseta (w artykule „Some Social Requisites of Democracy: Economic Development and Political Legitymacy”, który ukazał się na łamach „American Political Science Review” w marcu 1959 r.). Adam Przeworski wykazał ostatnio, że o ile poziom rozwoju gospodarczego nie wpływa na prawdopodobieństwo, iż dany kraj podejmie próbę transformacji z ustroju autorytarnego w demokrację, to jednak ma on podstawowe znaczenie, jeśli chodzi o prawdopodobieństwo, że demokracja będzie stabilna. Tam, gdzie – przy sile nabywczej, jaką pieniądz miał w 1992 roku – dochód na głowę przekraczał sześć tysięcy dolarów, nie zdarzył się ani jeden historyczny przypadek, by kraj demokratyczny przekształcił się w rządzony autorytarnie. Hiszpania, Portugalia, Grecja, Tajwan i Południowa Korea przekształciły się w państwa demokratyczne, osiągając dochód równy lub bardzo podobny tej magicznej liczbie. (Mówi o tym artykuł napisany wspólnie z Michaelem Alvarezem „What Makes Democracies Endure?” zamieszczony w styczniowym numerze „Journal of Democracy” z roku 1996.)
Odkrycie korelacji między rozwojem gospodarczym a demokracją przyniosło wiele skutków politycznych. Po pierwsze, jeśli nawet polityczna droga ku umacnianiu demokracji zdawała się zablokowana, jak było to w przypadku Chin po Tiananmen, można było oczekiwać, że rozwój ekonomiczny sam w sobie przygotuje po pewnym czasie grunt dla zwiększonego pluralizmu, liberalizacji i – koniec końców – także demokracji. Choć teoria autorytarnej transformacji Samuela Huntingtona (to znaczy przekonanie, że najpierw powinniśmy wspierać unowocześnienie gospodarki, a potem demokratyzację polityczną) nigdy nie została oficjalnie wskrzeszona przez administrację Clintona, to jednak nie wyklucza się możliwości, iż model, który sprawdził się w Hiszpanii, Korei czy Tajwanie, może powtórzyć się w innych autorytarnych, ale gwałtownie rozwijających się społeczeństwach, takich jak Chiny, Malezja i Indonezja.
Trzecią przesłanką demokratycznego sylogizmu był pogląd, że najlepszym sposobem zwiększania wzrostu gospodarczego jest pełne uczestnictwo danego kraju w wolnym kapitalistycznym handlu i surowe przestrzeganie zasad lokowania kapitału. Znaczy to, że kraje będą rozwijać się szybciej, jeśli obniży się bariery celne, zaprzestanie się subwencji, sprywatyzuje się państwowy przemysł, otworzy wewnętrzne rynki kapitałowe dla napływających z zewnątrz pieniędzy i tak dalej. Popularne na początku wieku strategie rozwojowe, na przykład import zastępczy bądź centralne sterowanie inwestycjami, zostały szybko zarzucone na rzecz tego, co na początku lat dziewięćdziesiątych zaczęto określać jako „waszyngtoński konsensus”.
Pojawiły się oczywiście spory wokół sposobu, w jaki najlepiej ów pakiet reform gospodarczych wprowadzać w życie, ale podstawowa idea, która dominować zaczęła w początkach lat dziewięćdziesiątych, opowiadała się za swego rodzaju wersją „terapii szokowej”. Polityczna logika każąca skłaniać się ku temu „niestopniowemu” procesowi, zwłaszcza w odniesieniu do krajów postkomunistycznych, wynikała z przekonania, że ostateczna w danym momencie kompromitacja socjalizmu – oraz w ogóle sterowanej centralnie polityki gospodarczej – na chwilę otwarła bramę wiodącą ku wprowadzeniu radykalnych (i często bolesnych) gospodarczych reform. Dlatego też, zanim brama ta z hukiem się zatrzaśnie, lepiej przedsięwziąć je wszystkie naraz, niźli dokonywać ich „po kawałku”.
Ów trójprzesłankowy demokratyczny sylogizm pozwolił na wypracowanie spójnej polityki, która wyjaśnia wzajemne oddziaływanie na siebie poglądów politycznych, gospodarki i międzynarodowych powiązań. A także to, dlaczego dokonując posunięć w jednej dziedzinie, oczekiwać możemy ich skutków w innej. Liberalizacja polityki gospodarczej prowadzi do gwałtownego wzrostu ekonomicznego, który z kolei skutkuje rozwojem demokratycznych instytucji politycznych, a to rozszerza w efekcie demokratyczną strefę pokoju i zwiększa bezpieczeństwo znajdujących się w niej krajów.
Istniała oczywiście – i wciąż istnieje – ogromna część świata, dla której ów optymistyczny scenariusz stanowi odległe marzenie. Zbrodnicze państwa, takie jak Irak czy Północna Korea, aktywnie wręcz próbują przeciwdziałać zaprowadzaniu międzynarodowego demokratycznego porządku. Spora część świata islamskiego, poza Turcją, z przyczyn kulturowych wydaje się niezdolna do przyjęcia zarówno liberalnej gospodarki, jak i liberalnych politycznych instytucji. Także subsaharyjska Afryka boryka się z tak wieloma problemami, że niezaistnienie tam politycznego i gospodarczego rozwoju wydaje się przesądzone. Z drugiej strony w latach dziewięćdziesiątych w znacznej części świata można już było sobie podobny scenariusz wyobrazić – na przykład w społeczeństwach Ameryki Łacińskiej, Azji i byłych krajach komunistycznych.
Zmienna krytyka
Koniec historii był tak często i tak bezlitośnie krytykowany, że aż trudno uwierzyć, iż istnieje jakakolwiek perspektywa, z której by go nie zaatakowano. Na początku lat dziewięćdziesiątych podejmowano liczne rozważania na temat alternatywnych trendów w polityce światowej, które – zdaniem wielu obserwatorów – zmierzały raczej w kierunku przeciwnym niż liberalna demokracja. Najtrwalszym zagrożeniem jest nacjonalizm i konflikt etniczny, co wydaje się zrozumiałe, zważywszy na konflikty w Jugosławii, Rwandzie, Somalii i innych miejscach, gdzie sytuacja jest stale napięta. We współczesnym świecie potencjalnych rywali liberalnej demokracji upatruje się jednak w innych typach ustrojów, takich jak islamska teokracja, azjatycki miękki autorytaryzm albo neobolszewizm. Najbardziej zdeklarowanym wyrazicielem tego poglądu jest Samuel Huntington, którego książka The Clash of Civilisations na niezliczonych uniwersyteckich kursach na temat polityki światowej regularnie zestawiana bywa z Końcem historii jako alternatywna interpretacja ładu, który zapanował po wygaśnięciu zimnej wojny. Nie chcę na nowo przywoływać mojej i innych krytycznych ocen tezy Huntingtona (który jest przecież moim przyjacielem i byłym nauczycielem), pragnę jedynie powiedzieć, że moim zdaniem nie docenia on połączonych sił unowocześnionej gospodarki i technologicznych zmian, jakie z czasem spowodują zatarcie granic między cywilizacjami i zaowocują homogenicznym zestawem politycznych oraz gospodarczych instytucji w najbardziej rozwiniętych krajach świata. Nie wierzę również w możliwość gospodarczego rozwoju bez zmiany (przynajmniej do pewnego stopnia) wartości, którymi kieruje się Zachód.
Dla hipotezy postawionej w Końcu historii następujący w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych rozwój był na wiele sposobów groźniejszy niż ten z pierwszej połowy tych lat. Nigdy wszelako nie twierdziłem, że wszystkie kraje chcą (lub mogą) szybko się zdemokratyzować. Zaznaczałem jedynie, że w ludzkiej historii istnieje ewolucyjna logika, która w swoim czasie przywiedzie najbardziej zaawansowane kraje ku liberalnej demokracji i gospodarce rynkowej. Fakt, iż niektóre państwa – takie jak Serbia czy Iran – stoją z boku owego ewolucyjnego procesu, nie był przeto istotnym kontrargumentem. Z drugiej strony gdyby okazało się, że załamała się siła napędowa tego ewolucyjnego procesu – to znaczy, gdyby jakiekolwiek główne ogniwo wspomnianego trójprzesłankowego sylogizmu okazało się fałszywe – wówczas tezę, że historia ma charakter postępowy, należałoby przemyśleć od nowa.
Anno Domini 1998
Jeśli ktoś chciałby zająć się podobnymi rozważaniami, koniec lata 1998 roku był po temu czasem najlepszym. Po pierwsze – i to jest najważniejsze – zaznaczyła się wówczas rosnąca destabilizacja globalnego systemu finansowego. Lata dziewięćdziesiąte rozpoczęły się uwolnieniem rynków kapitałowych na całym świecie oraz napływem pieniędzy (liczonych w setkach miliardów dolarów) z krajów rozwiniętych do tak zwanych nowo powstających rynków w Azji, Ameryce Łacińskiej i dawnym bloku komunistycznym. Dziesięciolecie to przyniosło później cztery poważne kryzysy finansowe na przestrzeni siedmiu lat: europejski kryzys z roku 1992, kiedy to spekulacyjnemu atakowi poddany został funt sterling, kryzys peso w 1994 roku, azjatycki kryzys, który objął Tajlandię, Południową Koreę i Indonezję w roku 1997, a także rosyjski kryzys z roku 1998. (Obecnie do tej listy moglibyśmy dodać kryzys brazylijski w roku 1999.) Po kryzysie azjatyckim pieniądze zmieniły kierunek przepływu, żeglując ku bezpiecznym portom, na przykład amerykańskim obligacjom skarbowym; po sierpniowym kryzysie w Rosji owa tendencja przybrała niebezpieczne rozmiary. Zawirowania w krótkoterminowych przepływach kapitałowych posiały spustoszenie w krajach w nie zaangażowanych; w Tajlandii, Korei, Indonezji i Rosji dochód narodowy – w przeliczeniu na dolary – spadł w ciągu kilku tygodni o połowę. Nie tylko inwestorom z Wall Street minęło oczarowanie nowo powstającymi rynkami, odwrót od globalizacji nastąpił również wśród mieszkańców dotkniętych kryzysem krajów. W Południowej Korei gospodarczy zastój nazwano „kryzysem Międzynarodowego Funduszu Walutowego”; malazyjski Mahathir na nowo wprowadził kontrolę kapitału i powrócił do ordynarnej antyzachodniej retoryki; nawet wolnorynkowy Hongkong interweniował, by wesprzeć swój rynek papierów wartościowych. Kraje pokroju Chin, które nie miały wymiennej waluty, zniosły, jak się zdaje, tę burzę najlepiej.
Drugim ważnym wydarzeniem, jakie nastąpiło w połowie 1998 roku, był upadek rządu Kirjenki i niewątpliwe zakończenie okresu reform w postsowieckiej historii Rosji. Nie wolno nie docenić wagi tego wydarzenia: euforia roku 1989 wynikała z upadku komunizmu i wprowadzenia kapitalistycznej demokracji przez największego niegdyś wroga. Przed rokiem 1998 można było wierzyć, że Rosja kroczy drogą reform, poruszając się po niej wprawdzie wolniej niż Polska, Węgry czy Czechy, ale mimo to czyniąc stałe postępy w odchodzeniu od socjalizmu i budowaniu instytucji gospodarki rynkowej oraz demokratycznego systemu politycznego. Zachodni politycy mogli łudzić się, że jeśli nawet rosyjskie instytucje wydają się skorumpowane i niedoskonałe, uwolniono przynajmniej potężne siły, które powiodą je w kierunku reform. Konkurencja ze strony świeżo sprywatyzowanego biznesu oraz kapitał zagraniczny wywrą presję na nierentowne przedsiębiorstwa państwowe, tak by zaczęły przynosić zyski. Gdyby się tak nie stało, nastąpiłby ogólny kryzys gospodarczy, a w jego wyniku pojawiłaby się polityczna presja, by ostatecznie „wziąć byka za rogi” i zaakceptować bolesne zmiany.
Dziś trudno ufać, by sam upływ czasu doprowadził w Rosji czy to do głębszej demokracji, czy rozwoju rynkowych instytucji. Clifford Gaddy oraz Barry Ickes w artykule „Russia’s Foreign Affairs”, opublikowanym we wrześniowo-październikowym numerze „Foreign Affairs” z roku 1998, sugerowali w istocie rzeczy, że rosyjska gospodarka wraz z wszystkimi jej niezrestrukturyzowanymi wielkimi państwowymi przedsiębiorstwami znajduje się mimo wszystko w stanie równowagi i może przez długi czas działać, nie wymagając żadnych zmian. Oznaczałoby to, że kulturowe przeszkody na drodze reform okazały się nie do pokonania: niezależnie od wyrażanego przez pewną warstwę Rosjan pragnienia przyłączenia się do Zachodniej Europy naród ten, w przeciwieństwie do zachodnich Europejczyków, nie posiadł społecznych nawyków potrzebnych do wytworzenia nowoczesnych ekonomicznych instytucji i gospodarki rynkowej.
W 1998 roku okazało się, że jeszcze coś sygnalizuje ideologiczną zmianę. W przeciwieństwie do lat osiemdziesiątych, kiedy to w głównych uprzemysłowionych krajach demokratycznych władzę sprawowali konserwatyści, teraz wszędzie rządziły partie lewicy: zwycięstwo socjaldemokratycznej partii Gerharda Shrödera w końcu 1998 roku uczyniło Niemcy ostatnim potężnym rozwiniętym krajem, który uległ temu trendowi. We wschodniej połowie Europy dawni komuniści na powrót objęli rządy w Polsce, na Węgrzech i w krajach bałtyckich, usuwając w cień nowych, niekomunistycznych polityków, którzy pojawili się po roku 1989. Nawet w najstarszej światowej demokracji, Stanach Zjednoczonych, nastąpił widoczny odwrót od zasad wolnego rynku, odkąd amerykański Kongres dwukrotnie, w roku 1997 i 1998, odrzucił w głosowaniu zarządzenia Fast Track i – wobec powiększającego się deficytu handlowego – uległ protekcjonistycznej presji przemysłu stalowego.
Znaczenie wszystkich tych wydarzeń końca lat dziewięćdziesiątych było większe niż etniczne walki na Bałkanach lub w Somalii toczone we wcześniejszych latach tego dziesięciolecia, jako że wpłynęły na niektóre z podstawowych zasad omawianego wyżej demokratycznego sylogizmu. Groziły poważną destabilizacją, i to nie tylko w jakichś peryferyjnych krajach, ale w samym jądrze ogólnoświatowego handlu i systemu inwestycyjnego. Świadczyły także o tym, że strategia „rozwoju przez globalizację”, popierana przez Waszyngton i międzynarodowe instytucje finansowe w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Walutowego, prowadzić może raczej do gospodarczego kryzysu niż długofalowego wzrostu.
Czyżby znaczyło to, że z perspektywy czasu rok 1998 uznany zostanie za przełomowy moment, kiedy to ostry pęd ku globalizacji, urynkowieniu i demokracji uległ nagłemu zahamowaniu? Czy będzie oznaczał początek błogiego procesu „przesuwania się na lewo”, czy też przeciwnie – zdążania ku pewnej formie ekonomicznego nacjonalizmu? Czy dotarliśmy, że tak powiem, do końcowej fazy osiągania celu historii?
Odpowiedź na to pytanie brzmi, według mnie: nie. Wciąż nie można wykluczyć, że nie wszystko zostało dopięte na ostatni guzik – i tak na przykład skutki chińskiej dewaluacji lub nieprzewidziane komplikacje pochodnych rynków mogą przekształcić kryzys, dotykający obecnie tylko nowo powstające rynki, w globalną ekonomiczną zapaść. Gdyby do tego doszło, wszystkie przewidywania biorą w łeb. Ale wyjąwszy podobną katastrofę, o wiele bardziej prawdopodobne wydaje się, że zdarzenia z lat 1997-1998 stanowią największy spadek w ekonomicznym cyklu rozwijającego się świata, a co za tym idzie, ujęta z tej perspektywy teza o osiągnięciu celu historii okaże się nie tylko nijak nie podważona, ale wręcz na wiele sposobów umocniona. Z drugiej strony jednak dał się słyszeć alarmowy dzwonek sygnalizujący potrzebę zmiany określonej polityki. Ani gospodarka rynkowa, ani dobrze funkcjonujący liberalno-demokratyczny system polityczny nie pojawią się same z siebie; trzeba je pracowicie budować. Oczywiste jest też, że dobre rady, którymi tak hojnie szafuje Waszyngton oraz międzynarodowe instytucje finansowe i Zachód, muszą zostać na nowo przemyślane.
Nieunikniona globalizacja
Pomijając wszelkie niedostatki i recesje, jakich w wyniku przyłączenia się do ogólnoświatowej gospodarki doświadczyły Meksyk, Tajlandia, Indonezja, Południowa Korea i Rosja, globalizacja stała się faktem. Świadczą o tym trzy przesłanki.
Po pierwsze, nie istnieje żaden możliwy do zastosowania alternatywny model rozwoju, który dawałby rezultaty lepsze od globalizacji – i to nawet po kryzysie lat 1997-1998. Wydarzenia minionej dekady zdyskredytowały zwłaszcza głównego rywala globalizacji, tak zwany azjatycki model rozwoju. W końcu lat osiemdziesiątych, kiedy to gwałtownie rozwijająca się gospodarka japońska osiągnęła swój punkt kulminacyjny, wszyscy – od amerykańskich menedżerów po Mahathira bin Muhammeda – piali peany na cześć rozwoju sterowanego przez japońskie państwo, w którym rządowa komisja planowania dzięki możliwości przydzielania kredytów nadzorowała kolejne etapy przekształcenia. Dziś, kiedy to kraj ten pogrążył się w najgłębszej recesji od czasu kryzysu naftowego, a urzędnicy ministerstwa finansów po kolei trafiają do więzienia, nikt nie nakłania już do naśladowania Japonii czy też powierzania gospodarczym biurokratom funkcji sterowania wzrostem.
Co więcej, gospodarczy kryzys udowodnił, że – nawet dla kulturowo zróżnicowanych krajów Azji – nie ma alternatywy dla demokracji jako źródła ustrojowej legitymizacji. W chwili spełniania się „azjatyckiego cudu gospodarczego” mówcy w rodzaju byłego premiera Singapuru Lee Kuana Yewa oraz malezyjski Mahathir przekonywali, iż azjatyckie wartości wymagają z lekka autorytarnej formy rządu, w której wolność w sferze gospodarczej połączona byłaby z paternalistyczną dyktaturą w dziedzinie polityki. Lee upierał się, że ów typ rządzenia jest zgodny z hierarchiczną azjatycką tradycją konfucjańską oraz że stanowi odbicie istniejącego w azjatyckich społeczeństwach konsensusu co do tego, że rozwój jest czymś cenniejszym od typowej dla Zachodu polityki opartej na prawie.
Gospodarczy kryzys, który dosięgnął Azję, wykazał fałsz łagodnego azjatyckiego autorytaryzmu. Pomimo całej gadaniny na temat azjatyckiej odmienności kulturowej Lee tak naprawdę nigdy nie miał odwagi głosić podobnych przekonań: usprawiedliwieniem dla jego autorytarnych rządów było nie to, że dzierżył „mandat dany przez niebiosa”, ale fakt, że jego władza zapewniała stały wysoki wzrost gospodarczy. Problem z każdym ustrojem, który opiera swą legitymację raczej na osiągnięciach gospodarczych niż na bardziej podstawowej zasadzie sprawiedliwości, polega na tym, że w trudnych czasach źle się one sprawdzają.
Słabość takich ustrojów staje się wyraźna i oczywista, kiedy zestawimy ze sobą przykłady Indonezji i Południowej Korei. Wszyscy Indonezyjczycy rozumieli, że rząd Suharto był wysoce skorumpowany i że zwłaszcza dzieci Suharto postępowały jak bandyci. Ale nikt nie chciał robić wokół tego szumu – ze względu na systematycznie osiągane, począwszy od lat sześćdziesiątych, przez rząd wyniki w podnoszeniu standardu życia. Ale zarówno życzliwość, jak i tolerancja, którymi ów rząd się cieszył, znikły natychmiast w momencie, gdy Indonezja pogrążyła się w kryzysie: któż wszakże potrzebuje skorumpowanego dyktatora, kiedy większość ludzi na powrót wtrącona została w nędzę? Legimityzacja władz Południowej Korei opierała się z kolei na czymś zupełnie przeciwnym: nie na obietnicy osiągnięcia wysokich wyników gospodarczych, ale na fakcie, że po roku 1987 powołano tam do życia silne instytucje demokratyczne. W istocie rzeczy udało się nawet wybrać opozycyjnego kandydata i weterana walki o prawa człowieka Kim Dae Junga – i to pomimo trwania najgłębszego kryzysu gospodarczego, w obliczu jakiego kraj stanął od czasów wojny koreańskiej. Mimo iż od jesieni 1997 roku w Korei zaznaczyło się poważne niezadowolenie społeczne, nikt nie kwestionował fundamentalnej legitymizacji systemu – nawet bojowo zwykle nastawione koreańskie związki zawodowe powstrzymały się od konfrontacji, ponieważ stroną przeciwną w sporze nie był opresyjny reżim militarny, lecz demokratycznie wybrany prezydent.
Drugą przesłanką świadczącą o nieprawdopodobieństwie, by proces globalizacji mógł ulec odwróceniu, jest fakt, że lewica znacznie trudniej niż prawica radzi sobie z globalną gospodarką. Dzieje się tak dlatego, że bazą polityczną wszelkich partii lewicowych pozostaje w istocie rzeczy naród, podczas gdy problemy nierówności gospodarczej, na które lewica szuka lekarstwa, mogą być dziś rozwiązane jedynie na poziomie międzynarodowym i wymagają mechanizmów rządzenia, których powstanie jest wyjątkowo mało prawdopodobne.
We współczesnej gospodarce globalnej kapitał stał się o wiele bardziej ruchomy niż siła robocza. Wywiera to w krajach rozwiniętych ogromny wpływ na płace realne słabo wykwalifikowanych robotników, którzy muszą rywalizować z milionami nowych nisko wykwalifikowanych robotników, pojawiających się co roku na globalnym rynku pracy. Kraje rozwinięte mogą albo pozwolić na spadek płac realnych, jak to się dzieje w Stanach Zjednoczonych, albo też rozwijać sieć zabezpieczeń socjalnych i borykać się z problemem stałego wysokiego poziomu bezrobocia, jak dzieje się to w Europie. Ostatecznie jedynym lekarstwem na to jest albo podnoszenie kwalifikacji robotników w krajach rozwiniętych (co łatwiej jest powiedzieć, niż zrobić), albo podniesienie płac i poprawianie warunków życia i pracy robotników krajów rozwijających się. Jednak żaden związek zawodowy ani partia socjalistyczna na Zachodzie nie zdoła zmobilizować swoich zwolenników do walki o podniesienie poziomu życia mieszkańców obcych krajów. Protekcjonizm oparty na bazie narodowej pozostaje pustym hasłem. Jeśli zaś lewica dążyć będzie (i słusznie) do włączenia warunków pracy i kwestii środowiskowych do programu Światowej Organizacji Handlu, stanie już na wstępie przed odstraszającym wyzwaniem: jak bowiem światowa wspólnota zdoła zmusić Wietnam, Indie, a zwłaszcza Chiny, by poważnie zajęły się tymi kwestiami, szczególnie jeśli kraje te balansują na krawędzi gospodarczego kryzysu?
Trzecia i ostatnia przesłanka zmniejszająca prawdopodobieństwo odwrócenia procesu globalizacji wiąże się z technologią. Współczesna globalizacja opiera się na rewolucji w technologii informacyjnej, która sprawiła, że telefon, faks, radio, telewizja i Internet dotarły do najbardziej odległych zakątków świata. Niektórzy próbowali wprawdzie przekonywać, że dzisiejsza gospodarka światowa jest nie bardziej zglobalizowana od tej, jaka istniała pod koniec XIX wieku, kiedy to – pod względem procentowego udziału w produkcji światowej – międzynarodowy handel i inwestycje znajdowały się na poziomie porównywalnym do dzisiejszego. Ta opinia jednak poważnie nie docenia rewolucji komunikacyjnej i wynikających z niej kulturowych zmian. W dzisiejszych czasach żaden kraj nie może tak naprawdę odciąć się od ogólnoświatowych mediów lub zewnętrznych źródeł informacji; tendencje zaznaczające się w jednym zakątku świata natychmiast odbijają się echem tysiące mil dalej. Kraj próbujący trzymać się z dala od ogólnoświatowej gospodarki poprzez odcięcie się od zewnętrznego handlu i napływu kapitału musi liczyć się z faktem, że oczekiwania członków jego społeczeństwa kształtowane są świadomością standardu życia i wytworów kultury pojawiających się w świecie zewnętrznym.
Tajlandia i Korea, kierując się radami Międzynarodowego Funduszu Walutowego, stopniowo odzyskały równowagę: stopy procentowe osiągnęły obecnie poziom sprzed kryzysu, a rachunki walutowe na powrót zyskały nadwyżkę, co pozwoliło odbudować rezerwy. W wypadku Tajlandii powstała nowa, o wiele bardziej demokratyczna konstytucja. W Azji kulturowo zakorzenione działania gospodarcze – włączając w to koreański chaebol, trzymanie się przez całe życie jednej pracy w Japonii, oparte na rodzinnych związkach sieci interesów w Południowej Azji oraz sterowany przez państwo rozwój ekonomiczny – poddane zostały surowej analizie. Wiele z tych zjawisk nie dotrwa prawdopodobnie do następnego wieku – zostaną zastąpione korporacyjnym zarządzaniem w stylu zachodnim i bardziej przejrzystymi ekonomicznymi instytucjami. Jeśli więc rzeczywiście Azja i inne nowo powstające rynki znalazły się właśnie w najniższym punkcie obecnego cyklu ekonomicznego, wówczas demokratyczny sylogizm pozostaje nienaruszony.
Co należy zrobić?
Czy znaczy to, że wszystko jest w porządku, jeśli chodzi o globalny polityczny i ekonomiczny ład i że nie musimy wyciągać żadnej nauki z doświadczeń ostatniego dziesięciolecia? Odpowiedź na to pytanie brzmi, moim zdaniem: bezwzględnie nie.
Jednym z zarzutów wobec Końca historii podnoszonym między innymi przez Margaret Thatcher był fakt, że prorokowany przezeń postęp ku demokracji i rynkom pozostawi ludzi w błogim samozadowoleniu, będą bowiem przekonani, że podobny proces jest nieunikniony. Nigdy nie było to oczywiście moją intencją: aby utrzymać się przy życiu, ludzie muszą budować instytucje i stale, w świetle kolejnych wydarzeń, zastanawiać się nad prowadzoną polityką. Mogą przecież popełniać polityczne pomyłki, jak przydarzyło się to zachodnim rządom w latach trzydziestych, które na całe pokolenia zahamują demokratyzację. Otrzymaliśmy już w istocie rzeczy alarmujący sygnał, że w naszym nowym zglobalizowanym świecie nie wszystko jest w porządku: nawet jeśli ów system wciąż nie ma realnego rywala, nie na długo znajdzie dla siebie uzasadnienie, jeśli nie będzie w stanie działać skuteczniej.
O doprowadzenie do azjatyckiego i rosyjskiego kryzysu obwiniać można wiele czynników, ale pierwszym winowajcą w obu wypadkach jest narodowy rząd, który popełnił całą serię błędów, takich jak niezapewnienie odpowiednich regulacji bankowych, dopuszczenie do wysokiego poziomu korupcji, udzielanie bezwarunkowych gwarancji kredytowych przedsiębiorstwom czyniącym nieekonomiczne inwestycje. Tyle tylko że Stany Zjednoczone i kontrolowane przez nie w dużej części międzynarodowe instytucje finansowe także mają swój udział w tych pomyłkach. Z perspektywy lat widać, że prowadzona w ostatnim dziesięcioleciu, po roku 1989, przez Waszyngton polityka była w najwyższym stopniu naiwna i błędna – na trzy podstawowe sposoby.
Pierwszym błędem popełnionym przez amerykańskich polityków było nadmierne poleganie na ekonomistach i zapominanie o priorytecie polityków, rządu i instytucji. Pakiet liberalnych reform gospodarczych, który w początkach lat dziewięćdziesiątych składał się na „waszyngtoński konsensus”, był sam w sobie bez zarzutu. Rada, by rozluźnić zasady handlu i inwestycji, sprywatyzować je i usunąć stojące im na przeszkodzie bariery, jest ze swej istoty słuszna i wprowadza taką politykę gospodarczą, którą kraje rozwijające się bądź przeżywające transformację prędzej czy później i tak musiałyby przyjąć, o ile chciałyby osiągnąć długofalowy wzrost. Problem polega na tym, że taka polityka zakłada istnienie politycznych instytucji mogących wprowadzać ją w życie. Tworzenie instytucji jest tymczasem problemem o wiele trudniejszym, jako że nie można nim skutecznie kierować z zewnątrz.
Spójrzmy na przykład Rosji. Łatwo zrozumieć kłopot związany z tym, że tak zwani demokraci stale kłócili się między sobą i nigdy nie byli w stanie zdobyć poważnej przewagi w Dumie. Nigdy nie zaistniała przeto polityczna baza dla przeforsowania czegokolwiek bliskiego radykalnym gospodarczym reformom, co z powodzeniem udało się zrobić w Polsce. Ale problem ze sprawowaniem rządów wykracza daleko poza to. Za czasów sowieckiego reżimu pewne podstawowe państwowe instytucje albo nigdy nie zaistniały (takie na przykład jak Sądowa Izba Handlowa, która mogłaby skutecznie chronić prawa własności), albo też zostały rozwiązane w procesie odchodzenia od komunizmu (takie jak izby skarbowe i policyjne siły porządkowe).
Tak jak w wypadku Sycylii brak możliwego do narzucenia prawa własności doprowadził do tego, że ochroną tego prawa zajęli się prywatni agenci; gros tego, co otrzymało w Rosji etykietkę działalności „mafijnej”, jest w istocie rzeczy quasi usankcjonowanym wysiłkiem zmierzającym do sprywatyzowania ochrony prawa własności w społeczeństwie, któremu państwo nie zapewnia tego jako dobra powszechnego. Prywatyzacja jest działalnością państwa wymagającą ogromnej instytucjonalnej znajomości rzeczy: nawet doświadczonym rządom trudno jest właściwie przeprowadzić sprzedaż majątku, trafnie go wycenić oraz wypracować przejrzysty i niepodatny na korupcję system licytacyjny. I nawet przeprowadzona z największym sukcesem prywatyzacja, jak na przykład ta, która miała miejsce w Republice Czeskiej, nie zapobiegła przejmowaniu majątku przez głównych właścicieli akcji, ponieważ nowo utworzone prawo nie zapewniało odpowiedniej ochrony praw pomniejszych akcjonariuszy. Z perspektywy lat jasne stało się też, że rosyjskie państwo dalekie było od dysponowania instytucjonalną fachowością potrzebną do przeprowadzenia udanej prywatyzacji przemysłu gazowego, naftowego i innych. Nic dziwnego więc, że dobrze poinformowane i mające polityczne powiązania jednostki były w stanie zagarnąć państwowy majątek – nie po to, by nim skutecznie obracać, lecz by go splądrować.
Liczni specjaliści od polityki gospodarczej, którzy zajmowali się Rosją, powiedzieliby – we własnej obronie – że w istocie rzeczy przywiązywali raczej wagę do instytucji i że Stany Zjednoczone oraz międzynarodowa wspólnota znacznie rozszerzyły pomoc dla Rosji, jeśli chodzi o tworzenie systemu sądowego, regulacje bankowe i tym podobne rzeczy. Problem jednak w tym, że żadne z tych państwowotwórczych wysiłków nie przyniosły efektu. Tymczasem, kiedy nadszedł czas, by zdecydować, czy w ogóle należy zabierać się za prywatyzację, doradzono, by nie zatrzymywać się w pół drogi. Dużą część winy ponoszą także prywatne rynki kapitałowe: po reelekcji Jelcyna w 1996 roku rząd rosyjski z pomocą zachodnich banków inwestycyjnych sprzedawał dług państwowy – niesławne GKO – by pokryć rządowy deficyt, powstały na skutek subwencjonowania przynoszącego straty przemysłu państwowego. Ów dopływ krótkoterminowego zagranicznego kapitału z zachodnich instytucji finansowych odroczył w czasie nadejście „dnia zapłaty” i uczynił sytuację gorszą, niż byłaby ona wówczas, gdy w 1998 roku rosyjski rząd ostatecznie okazał się niewypłacalny.
Drugą pomyłką popełnioną przez amerykańskich polityków było niedocenienie kulturowych przeszkód stojących na drodze do rozwoju. Jak pisałem w książce Trust: The Social Wirtues and the Creation of Prosperity, istnieje wiele społeczeństw, w których nastąpił kryzys zaufania. Na przykład we wszystkich dosłownie krajach Ameryki Łacińskiej można się doszukać grup dwudziestu, trzydziestu lub czterdziestu prominentnych rodzin, które kontrolują znaczną część krajowego produktu narodowego brutto. Prowadzone przez nie przedsiębiorstwa często tworzą całe sieci, w które włączone są przedsiębiorstwa mające ze sobą – jakby się wydawało – niewiele wspólnego; ich wewnętrzne powiązania pozostają, kiedy patrzy się na to z zewnątrz, nader niejasne. Ich raison d’e^tre wynika stąd, że znajdują się one pod kontrolą szeroko rozgałęzionych, spokrewnionych ze sobą grup. O ile jednak krewni darzą się nawzajem bardzo dużym zaufaniem, o tyle zdolność ludzi wspólnej pracy, kiedy są sobie obcy, pozostaje ograniczona. Skutkuje to podwójną moralnością, w myśl której rodzina i przyjaciele są traktowani lepiej niż inni, a służba publiczna postrzegana jest jako okazja, by popełniać nadużycia przynoszące korzyść krewnym. Prowadzi to do nepotyzmu i szerzy korupcję, a także stanowi jedną z największych przeszkód na drodze do rozwoju.
Międzynarodowe instytucje finansowe dawno już oczywiście zorientowały się, że korupcja jest symptomem bardzo poważnego problemu. Mimo świadomości, jak głęboko wpisana jest ona w liczne systemy polityczne i kulturowe, większość międzynarodowych przedstawicielstw uważa, że stosunkowo niewiele można z nią uczynić – wyjąwszy ograniczenie stopnia swobody w podejmowaniu gospodarczych decyzji przez lokalnych polityków. Nie jest wszakże jasne, czy stanowisko to nadal będzie możliwe do obrony, zważywszy na olbrzymie rozmiary pomocy – a obecnie także sumy zainwestowanych przez zagranicę dolarów – które w ciągu ostatniego dziesięciolecia trafiły do kieszeni skorumpowanych urzędników od Pakistanu po Indonezję i Rosję. Bank Światowy zaczął systematycznie zwracać uwagę na tę kwestię, podobnie jak na inne czynniki potrzebne do dobrego sprawowania demokratycznych rządów. OECD sporządziło antykorupcyjny protokół, będący próbą uzgodnienia polityki krajów członkowskich i wyeliminowania przewagi, jaką niemieckie i japońskie firmy mają nad amerykańskimi rywalami dzięki temu, że wolno im rejestrować łapówki jako wydatki związane z prowadzeniem przedsiębiorstwa.
Ostatnio udzielona lekcja dotyczy rynków kapitałowych oraz ogólnego planu liberalizacji gospodarki w rozwijających się lub przechodzących ustrojową transformację krajach. Ekonomiści zapoczątkowali skomplikowaną debatę nad przyczynami azjatyckiego kryzysu gospodarczego i udziału, jaki miały w nim zachodnie instytucje pokroju MFW. W debacie tej poglądy prezentowane przez Jeffreya Sachsa i Martina Feldsteina starły się ze stanowiskiem Larry’ego Summersa i Paula Krugmana. Spór dotyczył między innymi tego, czy kryzys był wynikiem krótkotrwałych kłopotów z płynnością finansową, czy też mieliśmy tu do czynienia z głębszymi problemami strukturalnymi. Czy MFW powinien angażować się w próby rozwiązania tych ostatnich i czy prowadzona przez fundusz polityka wysokich stóp procentowych rzeczywiście najlepiej sprzyja osiągnięciu obu tych celów?
Dla większości uczestników tej debaty było całkowicie jasne, że jedną z dysfunkcji nowej gospodarki globalnej jest po prostu ogrom krótkoterminowego kapitału, jakim się w niej obraca. Prywatne rynki kapitałowe, jak okazało się w ostatnim dziesięcioleciu, w żaden sposób nie wystarczyły. W istocie rzeczy nie doceniły one ryzyka, wysyłając miliardy dolarów do Azji i Rosji i zakładając, że w ten sposób da się utrzymać kursy walut na stabilnym poziomie. Kraje, do których kierowano fundusze, pogorszyły jeszcze sytuację, ustalając niewłaściwą kolejność uwalniania rynków kapitałowych: zarówno Tajlandia, jak i na przykład Południowa Korea uwolniły na początku lat dziewięćdziesiątych część swoich rynków kapitałowych – nie wprowadzając w to miejsce odpowiednich systemów regulacyjnych i nie biorąc pod uwagę upolitycznionego międzynarodowego systemu przydzielania kredytów. Na początku i w połowie lat dziewięćdziesiątych poważny kapitał rozwijających się krajów poszukiwał w Azji szans na długoterminowe inwestycje; w krajach takich jak Korea – gdzie możliwość inwestowania za granicą czy choćby sprawiedliwego, poważnego udziału w rynku jest ograniczona – kapitał ów kierował się wobec tego ku krótkoterminowym pożyczkom bankowym.
Kraje, do których kierowano fundusze, nie tylko same z siebie popełniały błędy, ale były też zdecydowanie popychane ku temu przez politykę Waszyngtonu. Na początku lat dziewięćdziesiątych wśród polityków powszechnie panował pogląd, że jeśli dany kraj może zwolnić zaledwie 20 procent swoich rynków kapitałowych, przyniesie to i tak lepszy skutek niż zwolnienie zera procent. Z perspektywy czasu ocenić można, że był to straszny błąd: przy braku przejrzystych i silnych instytucji regulacyjnych dwudziestoprocentowe zwolnienie doprowadzić mogło do sytuacji znacznie gorszej niż jego całkowity brak. Kraje, takie jak Chile, które sprawowały kontrolę nad krótko-terminowym kapitałem, okazały się odporniejsze na te problemy. MFW oraz amerykańskie ministerstwo skarbu rozwiązały ów problem, wywierając swego rodzaju moralną presję: bezsensowne inwestowanie Zachodu w rosyjskie GKO wynikało z przekonania, że Rosja jest „zbyt nuklearna”, aby można było pozwolić na jej upadek.
Wszystkie te problemy łącznie nie zaowocowały wszelako, jak sugerował to George Soros, „globalnym kryzysem kapitalizmu”. Prosta polityka interwencji w rodzaju trzykrotnego obcięcia stóp procentowych przez rezerwę federalną jesienią 1998 roku wzmocniła pozycję dolara w gospodarce światowej i zapobiegła temu, by panika, jaka wybuchła na powstających dopiero rynkach, przybrała rozmiary krachu finansowego z lat trzydziestych. Nie znaczy to, że gospodarka światowa nie boryka się z głębszymi problemami: John Makin z American Enterprise Institute sugerował, że u podstaw tego finansowego kryzysu leży kryzys światowej nadprodukcji w gospodarce towarowej. Jednakże, choć to do pewnego stopnia prawda, nie jest to odbiciem strukturalnej słabości współczesnego kapitalizmu. Dowodzi raczej, że azjatyckie kraje o sterowanej przez państwo gospodarce próbowały powielić japoński model rozwoju – i przeinwestowały.
Wybuch wojny między NATO i Serbią w marcu 1999 roku – kiedy gotowy był już pierwszy szkic tego artykułu – może zostać uznany za swego rodzaju dowód, że historia żyje i ma się wcale dobrze. I na Bałkanach rzeczywiście tak jest. Ale – jakkolwiek okrutnie brzmiałoby to w świetle cierpień Albańczyków i innych żyjących tam ludzi – konflikt w Kosowie nie dorasta do poziomu światowej historii, ponieważ jest nader nieprawdopodobne, by miał jakieś trwałe reperkusje poza samymi Bałkanami. W artykule pisanym dziesięć lat temu stwierdziłem, że po końcu historii:
„Nadal istniałaby, być może rosnąca, przemoc na tle etnicznym i nacjonalistycznym, gdyż impulsy tego rodzaju nie całkiem wygasły, nawet w posthistorycznych rejonach świata (...). Terroryzm i wojny o wyzwolenie narodowe będą więc nadal ważnym punktem międzynarodowego porządku dziennego. Jednakże konflikt na wielką skalę musi angażować duże państwa pozostające w uścisku, a wszystko wskazuje na to, że takie właśnie państwa schodzą już ze sceny” (przełożyła Barbara Stanosz – przyp. red.).
Stany Zjednoczone tragicznie nieumiejętnie przeprowadziły akcję w Kosowie, ale idea, którą reprezentuje Ameryka i jej natowscy sojusznicy, przetrwa niekompetencję każdego rządu.
Dlaczego w samej istocie Końca historii tkwił błąd?
Jeśli nie patrzeć na to wszystko z perspektywy współczesnej polityki i gospodarki, ale zmienić perspektywę na bardziej filozoficzną, biorąc pod uwagę kwestie leżące u źródeł końca historii, wówczas tuż za horyzontem XX wieku wyraźnie ujrzymy wydarzenia, które ostatecznie zakończą ludzką historię – choć nie w sugerowany przeze mnie niegdyś sposób.
W Końcu historii i ostatnim człowieku twierdziłem, że ukierunkowany i postępowy charakter ludzkiej historii odkryty został dzięki rozwojowi współczesnych nauk przyrodniczych. Silnik parowy, koleje i maszynowa produkcja stworzyły Erę Przemysłową i umożliwiły powstanie weberowskiego zcentralizowanego i biurokratycznego, racjonalnego państwa, którego skrajnym przykładem był Związek Radziecki. Z drugiej strony przejście od społeczeństwa industrialnego do postindustrialnego wprowadziło nader odmienne warunki gospodarcze. Produkcja ustąpiła pola usługom, które stawiają znacznie wyższe wymagania co do wykształcenia i w których inteligencja na powrót spycha produkt materialny na margines. Wraz z upowszechnieniem się technologii i technologicznych wynalazków ogromnie wzrosło skomplikowanie życia gospodarczego.
Socjalizm, przynajmniej w formie centralnego planowania praktykowanego w byłych krajach komunistycznych, nie mógł ocaleć w warunkach postindustrialnych. Przyczyny tego wyjaśnione zostały pięćdziesiąt lat temu w należącym już dziś do klasyki artykule Friedricha von Hayeka „The Use of Knowledge in Society”, opublikowanym w „American Economic Review” we wrześniu 1945 roku. Przeważająca część generowanych przez współczesną gospodarkę informacji ma charakter lokalny, a posługiwanie się nimi wymaga coraz wyższego stopnia technicznej wiedzy. To nitowacz umacniający sworzniami płytę drzwi w hali produkcyjnej wie, że płyta ta jest uszkodzona – nie zaś menedżer zasiadający w zarządzie korporacji. To projektant z dyplomem inżyniera, a nie partyjny boss, wie, czego potrzeba do wybudowania fabryki. Systemy gospodarcze cedujące podejmowanie decyzji na scentralizowane agencje same siebie sytuują w ślepym zaułku. Coraz bardziej zawiły charakter współczesnej gospodarki i technologii oraz bogactwo lokalnej i taktycznej wiedzy potrzebnej, by sobie z ich zawiłościami poradzić, w sposób niemal nieunikniony wymuszają znaczną decentralizację procedury podejmowania ekonomicznych decyzji. A to nieuchronnie oznacza szukanie silniejszego oparcia w rynkach.
Odchodzenie od scentralizowanych, hierarchicznych i biurokratycznych struktur władzy ku strukturom bardziej partycypacyjnym, w których dystrybucja władzy jest szersza, cechuje nie tylko ogólną politykę gospodarczą, ale dokonuje się także w skali pojedynczych firm. Tak jak zbytnie scentralizowanie podejmowania decyzji we Wschodnich Niemczech lub krajach byłego Związku Radzieckiego hamowało wszelkie innowacje, tak też przesadna centralizacja i biurokratyzacja dużych firm typu IBM i AT&T ograniczała ich zdolność rywalizowania z mniejszymi i bardziej prężnymi konkurentami.
Trwająca obecnie rewolucja informacyjna wywarła pod tym względem olbrzymi wpływ na globalną politykę i przyspieszyła nastanie końca historii. O ile główne technologie końca XIX i początku XX wieku – od petrochemii po samochody, energię nuklearną i broń – zwiększały skalę centralizacji, o tyle technologie końca XX wieku sprzyjają elastyczności i decentralizacji. Napływ taniej i wszechobecnej informacji wywarł wpływ głęboko demokratyzujący; wszelkiego rodzaju hierarchiom, od rządów po korporacje i związki, o wiele trudniej sprawować teraz kontrolę nad informacją i manipulować tymi, nad którymi mają władzę. Nieprzypadkowo autorytarne reżimy na całym świecie zaczęły upadać w chwili, gdy globalna gospodarka wkroczyła w epokę informacji.
Gospodarka wszelako nie jest jedyną siłą niosącą postęp ludzkiej historii. Równolegle wpływa na nią walka o uznanie, to znaczy pragnienie wszystkich ludzkich istot, by inni uznawali ich fundamentalną ludzką godność. Koniec historii i ostatni człowiek przekonywały, że Kant i Hegel mieli w istocie rzeczy słuszność, sądząc, iż jedyną racjonalną formą uznania jest uznanie uniwersalne, to zaś najlepiej realizowane jest we współczesnym państwie liberalnym, gwarantującym fundamentalne prawa człowieka. Teza ta podbudowana została odniesieniami do ludzkiej natury: w wizji Hegla istoty ludzkie nie dążą wyłącznie do celów ekonomicznych i nie satysfakcjonuje ich li tylko dobrobyt materialny. Ich satysfakcja zależy przede wszystkim od tego, co Platon nazywał thymos, ożywionej części duszy, domagającej się uznania swej godności. Niemoc socjalizmu wykracza daleko poza niezdolność do zbudowania fabryk półprzewodników: zaprowadzając dyktaturę, która deptała godność pojedynczych obywateli, socjalizm zatracił zdolność zapewnienia im równego uznania. A to właśnie stanowi konieczną podstawę sprawiedliwego społeczeństwa.
Osiągnięcie kresu historii może dokonać się wyłącznie pod dwoma warunkami. Po pierwsze: że istnieje coś takiego jak ludzka natura. Gdyby ludzkie istoty były nieskończenie podatne na kulturowe wpływy, gdyby kultura mogła zastąpić naturę w kształtowaniu podstawowych preferencji i bodźców kierujących ludźmi, gdyby nasz cały kulturowy horyzont konstruowany był społecznie, wówczas niewątpliwie żaden szczególny zestaw politycznych i ekonomicznych instytucji (zwłaszcza tych liberalno-demokratycznych) nie mógłby zostać uznany za – używając frazy Kojčve’a – „całkowicie zadowalający”. Marksizm zakładał, że człowieka można w znacznym stopniu zmienić: jeżeli istoty ludzkie wydają się egoistyczne, materialistyczne i skoncentrowane głównie na rodzinie, przyjaciołach i własności, jest to wyłącznie wynikiem burżuazyjnego społeczeństwa, które tak je ukształtowało. Według Marksa człowiek jest istotą przejawiającą nieograniczony altruizm wobec ludzkości jako takiej. Częścią marksistowskiego planu w istniejących społeczeństwach socjalistycznych było stworzenie „nowego sowieckiego człowieka”. Socjalizm runął, ponieważ natknął się na mur w postaci ludzkiej natury: istot ludzkich nie da się zmusić, by stały się czymś innym, niż są, wszystkie zaś cechy, które – jak przypuszczano – zniknąć miały w systemie socjalistycznym (na przykład etniczna czy narodowa tożsamość), ze wzmożoną siłą pojawiły się na nowo po roku 1989.
Drugim warunkiem osiągnięcia celu historii, jak zauważyłem już na początku niniejszego artykułu, jest cel nauki. Amerykanie przywykli myśleć, że nowe wynalazki technologiczne są czymś dobrym, ci zaś, którzy ów pogląd kwestionują, są luddystami stojącymi na drodze postępu. (Przykładem takiego sposobu myślenia jest książka Virginii Postrel The Future and Its Enemies, Nowy Jork 1998). Istotnie, technologie, które stały się dominujące pod koniec XX wieku, zwłaszcza te związane z informacją, zdają się mieć stosunkowo dobroczynny wpływ, sprzyjając demokratyzacji światowego porządku. Gdybyśmy mogli być pewni, że przyszłe technologiczne innowacje będą miały podobny charakter, wówczas moglibyśmy uznać, że dysponujemy właściwym zestawem politycznych i gospodarczych instytucji. Tej pewności jednak mieć nie możemy. W istocie znajdujemy się obecnie u szczytu nowej eksplozji technologicznych zmian, które zmuszą nas do powtórnego przemyślenia pierwotnie ustalonych zasad. Bowiem tak jak wiek XX okazał się stuleciem fizyki, której prototypowymi produktami były bomba atomowa i tranzystor, tak wszystko wskazuje na to, że XXI będzie stuleciem biologii.
W pewnym sensie możliwe jest postrzeganie biotechnologicznej rewolucji jako zwyczajnej kontynuacji rewolucji, która zaznaczyła się w nauce już półtora wieku temu. Tej rewolucji, która dramatycznie zwiększyła ludzkie oczekiwania, przynosząc nam szczepionki przeciwko ospie i polio, zieloną rewolucję w rolnictwie i inne niezliczone korzyści. Ale dopiero odkrycie struktury DNA przez Watsona i Cricka otworzyło drogę ku dalszym ludzkim podbojom natury, a postęp, który – jak przewidywano – nastąpić miał w ciągu życia kilku następnych pokoleń, zaznaczył się o wiele szybciej i przyćmił wcześniejsze osiągnięcia. By posłużyć się drobnym przykładem: nie jest już teraz jasne, czy istnieje jakakolwiek górna granica życiowych ludzkich oczekiwań. Ostatnie badania nad komórkami macierzystymi – czyli komórkami istniejącymi w embrionach, jeszcze niezróżnicowanymi na poszczególne organy dziecka – sugerują, że starzenie się i komórkowa degeneracja są procesem kontrolowanym genetycznie, który można celowo uruchomić lub zatrzymać. Niektórzy badacze uważają obecnie, że istota ludzka mogłaby żyć dwieście lub trzysta lat – a może nawet dłużej – ciesząc się doskonałym zdrowiem i długo pozostając aktywna.
Najbardziej radykalnym wnioskiem płynącym z biotechnologicznych badań jest potencjalna możliwość zmienienia samej ludzkiej natury. Jeśli zdefiniujemy tę naturę jako statystyczną dystrybucję kontrolowanych genetycznie cech populacji, wówczas genetyczne manipulacje będą się w przyszłości różniły od wykorzystywanych dawniej medycznych technologii – za sprawą tkwiącego w nich potencjału zmiany ludzkiej natury. Będzie to możliwe dzięki ich oddziaływaniu nie tylko na jednostkę, wobec której je zastosowano, ale także na wszystkich późniejszych potomków tej jednostki. Ostatecznym skutkiem jest to, że biotechnologia zdoła osiągnąć to, czego nie udało się uczynić radykalnym ideologiom z przeszłości, posługującym się niewiarygodnie brutalnymi technikami: stworzyć nowy typ ludzkiej istoty.
Wielu zwolenników biotechnologii będzie się upierać, że tego typu obserwacje są przesadzone i brzmią zbyt dramatycznie. Badania w biotechnologii mają cel terapeutyczny: nakierowane są na odkrywanie tego, co stanowi – o czym dziś wiemy bez wątpienia – genetyczne podłoże takich chorób, jak rak piersi, Alzheimer i schizofrenia. Dostarczają na nie także lekarstwa. Można twierdzić, że badania genetyczne doprowadziły po prostu tę formę terapii do logicznego końca: jeśli skłonność do choroby leży w genetycznie dziedziczonych cechach, cóż jest zasadniczo złego w genetycznej interwencji, podejmowanej dla wyeliminowania tej skłonności u obecnych i przyszłych pokoleń, na które inaczej mogłaby ona sprowadzić cierpienie?
Fakt, że nie istnieje jasna odpowiedź na to ostatnie pytanie, sugeruje, jak wykazał bioetyk Leon Kass, czemu biotechnologia będzie w przyszłości tak trudna do powstrzymania: każde potencjalnie negatywne skutki manipulacji genetycznych będą ściśle powiązane z korzyściami – oczywistymi i możliwymi do zmierzenia. Wielu ludzi twierdzi, że da się wytyczyć granice między terapią a ulepszaniem i że w związku z tym możemy ograniczyć inżynierię genetyczną do tego pierwszego. Ale jeśli chodzi o zakreślanie granic w szarej strefie, łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. Istnieje powszechna zgoda co do tego, że pewne rzeczy, takie jak schizofrenia, są patologią; problem polega na tym, że nie istnieje taka zgoda w kwestii tego, czym jest zdrowie. Jeśli można podać hormon wzrostu dziecku cierpiącemu na karłowatość, to czemu nie zrobić tego w wypadku kogoś, kto osiągnął wzrost właściwy zaledwie dla pięciu procent populacji? A jeśli uzasadnione jest podanie go dziecku z tej pięcioprocentowej grupy, czemu wobec tego nie ma go dostać dziecko z grupy liczącej pięćdziesiąt procent, o ile chciałoby czerpać niewątpliwe korzyści płynące z wysokiego wzrostu?
Albo inny przykład: przypuśćmy, że uznamy, iż niezbyt podoba nam się typowy młody mężczyzna. Pojawia się coraz więcej dowodów świadczących o tym, że skłonność do przemocy i agresji jest dziedziczona genetycznie i o wiele częściej dotyczy mężczyzn niż kobiet. Wynika to z wielu różnorodnych źródeł, poczynając od faktu, że znaczna większość przestępstw w każdej kulturze popełniana jest przez młodych mężczyzn, a kończąc na ostatnich badaniach, przeprowadzonych na człekokształtnych naczelnych, sugerujących stałą obecność agresji w rządzonych przez mężczyzn grupach – od człekokształtnych przodków człowieka, poprzez człowieka pierwotnego aż po człowieka współczesnego. (Pisałem już o tym w artykule „Women and the Evolution of World Politics”, zamieszczonym we wrześniowo-październikowym numerze „Foreign Affairs” z roku 1998.) Ale jeśli skłonność do przemocy jest kontrolowana genetycznie, czemu nie interweniować, by to naprawić? Jeśli nawet bowiem uznamy tę skłonność za naturalną, niewielu ludzi gotowych będzie bronić instynktownej przemocy jako objawu zdrowia. Powstały już wszakże liczne analizy kryminologiczne, z których wiele opracowano w ramach prowadzonych równolegle studiów w dziedzinie genetyki behawioralnej, nie wykluczające, że skłonność do popełniania przestępstw może być dziedziczna i być może w przyszłości zostanie zlokalizowana w konkretnych genach konkretnych jednostek. Badania w tej dziedzinie zostały powstrzymane w ramach wielkiej walki o polityczną poprawność, jako że wielu ludzi podejrzewało i obawiało się, iż takowe analizy powiążą również skłonność do popełniania przestępstw z rasą. Nadejdzie wszelako czas, kiedy oddzielenie kwestii przemocy od kwestii rasy stanie się możliwe – a wówczas staniemy bezpośrednio w obliczu pytania, co jest zdrowiem. Dysponować będziemy bowiem już technologią, pozwalającą nam hodować mniej agresywne jednostki lub uwalniać ludzi od ich skłonności do przestępczych zachowań.
Ci, którzy uważają, że brzmi to jak science fiction, nie zwrócili po prostu uwagi na to, co dzieje się ostatnio w nauce. To, czego pewnego dnia dokonać będzie można za pomocą terapii genetycznej, widzimy już teraz na przykładzie neurofarmakologii. Terapia lekowa różni się od genetycznej o tyle, że jej efekty nie są dziedziczne; tym niemniej oddziałuje na ten sam podstawowy poziom ludzkich zachowań. Przyjrzyjmy się dwóm z najlepiej znanych i kontrowersyjnych leków, działających wprost na system neurologiczny: metylfenidatowi, sprzedawanemu pod handlową nazwą Ritalin (pokrewny lekom zawierającym dekstroamfetaminę, jak na przykład Deksedryna, i pemolinę, jak na przykład Cylert) oraz fluoksetynie (znanej lepiej jako Prozac i zbliżonej do leków takich jak Zoloft firmy Pfizer i Paxil firmy Smithkline Beeham). Ritalinu używa się w leczeniu nadpobudliwości. Najpowszechniej cierpią na nią młodzi chłopcy, którzy nie są w stanie spokojnie usiedzieć w klasie. Prozac i leki mu pokrewne to antydepresanty. Ritalin działa hamująco na wchłanianie zwrotne głównego przekaźnika, dopaminy, podczas gdy Prozac hamuje wchłanianie zwrotne innego ważnego neuroprzekaźnika, serotoniny.
Zarówno Ritalin, jak i Prozac uznano za cudowne leki, a ich producenci, Novartis i Eli Lilly, zarobili dzięki nim mnóstwo pieniędzy. Odnotowano wiele przypadków, w których wyjątkowo niesforne, skłonne do wybuchów i agresywne dzieci bardzo skutecznie uspokoiły się pod wpływem Ritalinu i mogły na powrót normalnie uczestniczyć w pracy klasy. Prozac i pokrewne mu leki ponoszą zaś w dużej mierze odpowiedzialność za śmierć psychoanalizy – tak skuteczne okazały się w leczeniu dotkniętych głęboką depresją pacjentów. Ritalinu używają obecnie trzy miliony dzieci w Stanach Zjednoczonych; szkolne pielęgniarki rozdające codzienne dawki tego leku stały się w wielu szkołach zjawiskiem powszechnym. Prozac i zbliżone doń preparaty zapisano ponad 35 milionom pacjentów w całym kraju. Podobnie jak Ritalin, otoczono je wyjątkowym kultem – po tym, jak ich zadeklarowani zwolennicy sprawdzili na sobie ich terapeutyczne działanie.
Leki te wszakże budziły także gwałtowne kontrowersje – w związku z ich potencjalną zdolnością do zmiany ludzkiego zachowania. Krytycy Ritalinu, w tym wielu lekarzy, nie wierzą, że schorzenia, na jakie on pomaga, w ogóle są chorobami; o ile bowiem pewne przypadki nadpobudliwości są ewidentnie patologiczne, w wielu innych podobne zachowanie u osób w innym wieku określono by po prostu jako bardzo energiczne. (Wokół Ritalinu narosły aż takie kontrowersje, że Narodowy Instytut Zdrowia Psychicznego zmuszony był zwołać na początku 1999 roku sympozjum poświęcone nadpobudliwości i zaburzeniom w koncentrowaniu uwagi, a także coraz powszechniejszemu leczeniu ich farmakologicznie.) Istotnie, Ritalin o wiele częściej przepisuje się chłopcom niż dziewczętom, stąd niektórzy krytycy posuwają się wręcz do zarzutu, że lek ten służy powstrzymywaniu chłopców od bycia chłopcami. To znaczy, że wykorzystuje się go do hamowania nie patologicznych, lecz normalnych zachowań, które niecierpliwi rodzice i nauczyciele uznali za nieodpowiednie lub chorobliwe. Wpływ Ritalinu na mózg jest podobny do tego, jaki wywierają liczne odmiany nielegalnej przecież amfetaminy czy wręcz kokaina. (Szczegóły tego sporu znaleźć można w kwietniowo-majowym numerze „Policy Review” z roku 1999, w artykule Mary Eberstadt „Why Ritalin Rules”.) Opowieści na temat skutków Ritalinu sprawiają, że często kojarzy się on z somą, narkotykiem aplikowanym obywatelom w Nowym wspaniałym świecie Aldousa Huxleya, ażeby uczynić ich pasywnymi i konformistycznymi. Prozac i leki mu podobne mogą potencjalnie mieć jeszcze dalej idące skutki, ponieważ wpływają na poziom serotoniny w mózgu. Serotonina jest ściśle powiązana z uczuciem samooceny i własnej godności, a u naczelnych odgrywa dużą rolę w rywalizacji o status w hierarchii. Szympansy odczuwają „wyż serotoninowy”, kiedy osiągają status pierwszego samca w grupie; regulując poziom serotoniny w ich mózgach, uczeni potrafią zmieniać hierarchię dominacji w koloniach szympansów. Ponieważ skłonność do depresji jest większa u kobiet niż u mężczyzn, to głównie one używają Prozacu. Lek ten wysławia się pod niebiosa w książkach pokroju Prozac Nation pióra Elisabeth Wurtzel. Podobnie jak Ritalin, lek ten ma niekwestionowane działanie terapeutyczne; nie wiemy jednak, w wypadku jak wielu spośród milionów jego użytkowników sięganie poń jest – wedle określenia Petera Kramera – „kosmetyczną farmakologią”.
Uważni czytelnicy zwrócą uwagę na słowa „samoocena” i „godność” w poprzednim akapicie. W heglowsko-Kojčve’owskiej interpretacji historii świata walka o uznanie ludzkiej godności lub wartości nie jest wcale zjawiskiem przypadkowym. W istocie rzeczy stanowi siłę napędzającą proces historyczny. Według Hegla ludzka historia zaczyna się w chwili, kiedy dwie ludzkie istoty stanęły do walki – na śmierć i życie – o uznanie. Udowodniły tym samym, że gotowe są ryzykować życie nie dla żadnych materialnych zdobyczy, lecz w imię uznania przez innych ich godności. Niezaspokojona tęsknota za uznaniem owocowała w ludzkiej historii różnorodnymi formami politycznego porządku: na przykład senioratem i niewolnictwem, a w końcu uniwersalnie homogenicznym państwem, zapewniającym obywatelom racjonalne, a tym samym równe, uznanie ich godności.
Heglowskie pojmowanie historii rodzi liczne problemy, poczynając od faktu, że nie będące ludźmi naczelne bez wątpienia także walczą o uznanie, a kończąc na fakcie, że równe uznanie, zapewniane przez współczesną demokrację liberalną, nie jest być może tak „całkowicie satysfakcjonujące”, jak twierdzi Kojčve. Poza tym trudno obserwować życie polityczne i nie spostrzec, że istotnie: zawsze koncentruje się ono na walce o uznanie. Nieoczekiwanie jednak globalny przemysł farmaceutyczny dzięki swej ogromnej wynalazczości otworzył przed nami drogę na skróty: zamiast starać się o uznanie poprzez mozolne tworzenie sprawiedliwego porządku społecznego, zamiast próbować przezwyciężać jaźń ze wszystkimi jej niepokojami i ograniczeniami, jak czyniły to wszystkie poprzednie pokolenia, możemy teraz po prostu połknąć tabletkę! W pewnym sensie stajemy w obliczu nietzsche’ańskiego Ostatniego Człowieka z fiolki! Lekceważenie, jakiego doznajemy ze strony innych, czy niezadowolenie z własnego położenia, które stanowiły podstawę historii jako takiej, nagle znikają – i to nie jako rezultat liberalnej demokracji, ale tego, że niespodziewanie okryliśmy, jak zmienić fragment chemii mózgu, odpowiedzialny za odczuwanie tych rzeczy.
Jeśli chodzi o skutki Ritalinu i Prozacu, istnieje pewna symetria: pierwszy czyni chłopców mniej chłopięcymi, drugi zwalcza gorsze strony bycia kobietą. Oba popychają nas niepostrzeżenie ku androgynicznej ludzkiej istocie, stanowiącej egalitarny cel współczesnej polityki seksualnej. Jak rzekł o Ostatnim Człowieku nietscheański Zaratustra: „wszyscy chcą być tym samym, wszyscy są tym samym”. Ciekawe, jak wyglądałyby kariery udręczonych geniuszy, takich jak Blaise Pascal czy sam Nietzsche, gdyby urodzili się we współczesnej amerykańskiej rodzinie i już w młodości mieli dostęp do Ritalinu i Prozacu.
Rozwój neurofarmakologii daje nam jedynie przedsmak tego, co nadejdzie w następnym stuleciu. Wydaje się niemal nieuniknione, że uzyskamy możliwość manipulowania samym zarodkiem. A zatem raz na zawsze zmienić będziemy mogli zestaw genetycznie kontrolowanych zachowań, charakteryzujących ludzkość od czasów tak zwanej ery ewolucyjnego przystosowania, kiedy to istoty ludzkie żyły we wspólnotach, a pożywienie zdobywały dzięki polowaniom i zbieractwu. Nie wolno nie docenić potencjalnych tego skutków – już to dla polityki, już to dla moralności. Wszelkie dzisiejsze wyobrażenia na temat sprawiedliwych porządków społecznych bądź uniwersalnego ładu moralnego oparte są w istocie na pewnym pojmowaniu ludzkiej natury. W tym samym stopniu, do jakiego natura nie jest czymś danym nam przez Boga bądź nasze własne ewolucyjne dziedzictwo, ale wynika z dokonanego przez człowieka postępu, w tym samym stopniu też wkraczamy w boską domenę – wraz z całą przerażającą mocą czynienia dobra i zła, jaka z takiego wkroczenia wynika.
Globalne rządy i bliźniacze rewolucje
Dokonują się obecnie równolegle dwie rewolucje: pierwsza w technologii informacji, druga w biologii. Z tych dwóch pierwsza jest bardziej widoczna, ale druga – dotycząca raczej podstawowej nauki niż technologii – okaże się prawdopodobnie znacznie bardziej fundamentalna. Te bliźniacze rewolucje połączą się najpewniej ze sobą, co poważnie wpłynie na sposób sprawowania globalnych rządów.
Jak widzieliśmy, rewolucja w technologii informacji zbliżyła nas bardzo do końca historii, podkopując fundamenty autorytarnych hierarchii i wprowadzając szerszą dystrybucję władzy. W powszechnym mniemaniu technologie informacji uważa się za dobrodziejstwo dla demokracji i gospodarki, a także (jeśli jest się Amerykaninem) dla Stanów Zjednoczonych, to one bowiem dominują w światowym przemyśle informatycznym. Biotechnologia z drugiej strony pomimo przynoszenia niekwestionowanych korzyści traktowana jest przez nienaukowców z o wiele większą podejrzliwością. W Europie w ogóle, a w Niemczech w szczególności nazistowskie prawo uczyniło ludzi nieufnymi wobec genetycznych badań i manipulacji. Niemcy zakazali pewnych badań genetycznych i toczą spór z amerykańskimi przedsiębiorstwami biotechnologicznymi, takimi jak Monsanto, o genetycznie zmienioną żywność. Jak sugerowałem powyżej, bardziej radykalna, a tym samym groźniejsza, zmiana czeka nas w przyszłości
Przypuśćmy, że kiedyś uznamy, iż należy powstrzymać, zakazać lub choćby spowolnić rozwój pewnych nowych biologicznych technologii – dajmy na to klonowania ludzi. Czy będziemy w stanie to uczynić? Skrajny pogląd, który przeważa w świecie technologii informacji, brzmi: po pierwsze, polityczne nakładanie ograniczeń na badania naukowe lub rozwój technologii jest bezprawne, a po drugie, nawet jeśli potrzebne są ograniczenia, i tak nie da się ich wcielić w życie.
Normatywny pogląd, że nie powinno się kontrolować nauki, ma liczne źródła. Wśród nich wymienić należy fakt, że wielu uczonych bez zastrzeżeń akceptuje baconiańsko-kartezjański model współczesnych nauk przyrodniczych, libertariańską postawę, która zaczęła dominować w ostatnim pokoleniu, i naturalną tendencję Amerykanów do podtrzymywania optymistycznej wizji przyszłości. Postawę tę wzmocnił jeszcze niewątpliwy sukces technologii informacji we wspieraniu takich politycznych wartości, jak indywidualizm i demokracja. Próby kontrolowania korzystania z technologii informacyjnej, na przykład przez zakaz rozpowszechniania pornografii w Internecie (co próbowano uczynić poprzez Communications Decency Act z roku 1996), zostały wyszydzone jako purytańskie i przestarzałe.
Zdarzają się oczywiście wypadki posługiwania się technologią informacji, których nawet najbardziej libertariańscy adwokaci nie próbowaliby bronić, jak choćby pornografia dziecięca czy upowszechnianie sposobów produkowania bomb. W tym miejscu używa się drugiego argumentu: nawet jeśli chciałoby się kontrolować korzystanie z technologii informacji, nie jest to możliwe. Nie ma też aż takiej po temu potrzeby, jako że w przeciwieństwie do technologii broni nuklearnej technologia informacji nie przynosi tak wielkich profitów gospodarczych. Jej zdecentralizowany charakter, podobnie jak nieograniczony charakter nowoczesnej komunikacji, sprzyja globalizacji i tworzy sytuację, w której niemożliwe staje się kontrolowanie, jak pojedyncze państwa narodowe korzystają w swych granicach z technologii informacji. Państwa, takie jak Singapur czy Ludowa Republika Chin, które próbowały kontrolować polityczne odstępstwo w Internecie, stanęły w obliczu mozolnej walki; francuskie próby wymuszenia posługiwania się – w sieci obejmującej granice tego państwa – językiem francuskim okazały się bardziej śmieszne niż skuteczne. Każdy rzeczywisty wysiłek zmierzający do roztoczenia kontroli nad wykorzystywaną dzisiaj technologią informacji wymagałby pewnego poziomu globalnego zarządzania, który obecnie nie istnieje i którego zaistnienie jest nader mało (ze względów politycznych) prawdopodobne także w przyszłości.
Te same problemy pojawią się przy każdej próbie narzucenia kontroli w dziedzinie biotechnologii. Korzyści płynące z niej będą tak olbrzymie i tak niewątpliwe, że skłonni będziemy lekceważyć moralny niepokój, jaki budzić mogą jej złe strony (w moim przekonaniu znacznie poważniejsze niż w wypadku technologii informacji!), uznając je za wynikłe z braku wiedzy uprzedzenie. Pod tym względem pouczające są przykłady Ritalinu i Prozacu: potężna rewolucja, jaka dokonała się w ciągu ostatniego dziesięciolecia w kontrolowaniu społecznych zachowań, przebiegła bez fanfar i bez żadnej poważnej debaty, przyspieszona interesem, jaki dostrzegły w niej prywatne przedsiębiorstwa farmaceutyczne.
Co więcej, wysiłki zmierzające do sprawowania kontroli nad biotechnologią napotkają na te same praktyczne przeszkody, co próby kontrolowania technologii informacji. Globalizacja oznacza, że każde suwerenne państwo próbujące narzucić jakieś ograniczenia co do, powiedzmy, klonowania bądź kreowania ściśle zaprojektowanych dzieci nie będzie w stanie tego uczynić; pary stające na przykład w obliczu zakazu wprowadzonego przez Kongres Stanów Zjednoczonych będą mogły przekraść się na Kaimany lub do Meksyku, by tam zamówić sklonowane dzieci. W dodatku międzynarodowa rywalizacja może skłonić poszczególne narody do odrzucenia wszelkich skrupułów: jeśli jeden kraj lub region świata zacząłby produkować – dzięki rozluźnieniu reguł dotyczących biotechnologii – genetycznie lepsze jednostki, wywarłoby to presję na inne kraje, które zechciałyby mu dorównać. Dominująca postawa libertariańska oraz brak regulujących tę kwestię międzynarodowych mechanizmów, tak dobroczynnie – jak się wydaje – wpływające na rewolucję w technologii informacji, mogą okazać się mniej właściwe w odniesieniu do bardziej złowieszczej rewolucji w biotechnice. Ale w obecnej chwili próba postawienia jej tamy nie przyniosłaby chyba żadnego pożytku.
Wnioski
Nie można oczywiście przewidzieć kierunku, jaki w przyszłości obierze rozwój technologiczny, i choć Koniec historii atakowano niejednokrotnie za pogrążanie się w futurologii, jego autor nigdy nie miał takiej intencji. Biotechnologia może nie okazać się wcale tak potężna, niewykluczone też, że moralna niechęć wobec inżynierii genetycznej okaże się tak silna, że jej rozwój utknie w martwym punkcie (nikogo bądź co bądź nie popycha się ku konstruowaniu osobistej broni nuklearnej, nawet jeśli jest to technologicznie możliwe).
Zarzuty tych, którzy starali się podważyć słuszność Końca historii, wskazując na polityczne i ekonomiczne wydarzenia ostatniego dziesięciolecia, były chybione. Jak już powiedziałem, w światowej polityce nie wydarzyło się od lata 1989 roku nic, co w jakikolwiek sposób unieważniałoby pierwotną tezę: demokracja liberalna i rynki pozostają obecnie jedyną realną drogą wszystkich społeczeństw, które mają nadzieję stać się częścią współczesnego świata.
Kluczowy mankament Końca historii tkwi zupełnie w czymś innym. Możliwość osiągnięcia owego celu zależy od istnienia opartej na ludzkiej naturze antropologii. Od czasu rewolucji francuskiej narodziło się wiele różnych doktryn, które miały nadzieję przezwyciężyć ograniczenia ludzkiej natury przez kreację nowej istoty, wolnej od przesądów i więzów przeszłości. Fiasko tych eksperymentów w końcu XX wieku ukazało nam granice społecznego konstruktywizmu i umocniło liberalny, oparty na rynku porządek, wypływający z oczywistych prawd na temat „natury i Boga natury”. Niewykluczone jednak, że narzędzia używane przez dwudziestowiecznych społecznych konstruktorów – od dokonującej się we wczesnym dzieciństwie socjalizacji i psychoanalizy po propagandę i obozy pracy – były po prostu zbyt brutalne, by skutecznie zmienić naturalny fundament ludzkich zachowań. Otwarty charakter współczesnych nauk przyrodniczych pozwala przypuszczać, że w ciągu życia kilku następnych pokoleń posiądziemy wiedzę i technologię, pozwalające uzyskać to, czego w przeszłości nie udało się osiągnąć inżynierii społecznej (tyle że rzeczy te mogą teraz nie działać na korzyść państwa, lecz na przykład przedsiębiorstw farmaceutycznych lub samopomocowych grup rodzicielskich). Wówczas to ostatecznie osiągniemy cel ludzkiej historii, unicestwimy bowiem istotę ludzką jako taką. Później zaś rozpocznie się nowa historia – postludzka. n
Francis Fukuyama
(ramka)zasłynął dzięki opublikowanemu w 1989 roku artykułowi „The End of History” (polski przekład „Koniec historii”, „Konfrontacje” nr 13). Urodzony w 1952 roku, obecnie profesor Public Policy na George Mason University w Waszyngtonie, a także konsultant sławnej RAND Corporation. Ów znany artykuł wzbudził od razu wiele polemik, tym bardziej że ukazał się w momencie, kiedy dawny podział i dawny porządek świata właśnie uległy zawaleniu. Fukuyama wyrażał w nim przekonanie, że demokracja liberalna stanowi najdoskonalsze, chociaż nie idealne, rozwiązanie ustrojowe i polityczne, a wobec tego będą jedynie następowały jej korekty, ale istotne zmiany są już zbędne. Jak się zdaje, nie we wszystkim miał rację, ale publikowany przez nas artykuł stanowi odpowiedź na wątpliwości, jakie się przez dziesięć lat nagromadziły. Publikujemy również polemiki, jakie prowadzono z nowym tekstem Fukuyamy.
Potem ukazały się następujące książki Francisa Fukuyamy: The End of History and the Last Man, Nowy Jork 1992 (polski przekład: Koniec historii i ostatni człowiek, Poznań 1996); Trust: The Social Virtues and the Creation of Prosperity, Nowy Jork 1995 (polski przekład: Zaufanie: Kapitał społeczny a droga do dobrobytu, Warszawa 1997) oraz The Great Disruption: Human Nature and the Reconstitution of Social Order, Nowy Jork 1999.
Warto też zwrócić uwagę na jego artykuł „Women and the Evolution of World Politics”, opublikowany w „Foreign Affairs”, vol. 77, 5/1998, w którym Fukuyama broni „męskich” zasad polityki, ale uważa, że dużo lepiej są one realizowane przez kobiety, i sądzi, że „więcej kobiet powinno zostać włączonych do międzynarodowej działalności politycznej, zajmując pozycje przywódców, urzędników, wojskowych, wyborców”.
Komentarze do tekstu Francisa Fukuyamy
Nadal uważam, że Koniec historii jest nadinterpretacją upadku komunizmu, ale i niezmiennie podziwiam pomysłowość i szerokie horyzonty autora
Historia nie jest przedmiotem egzaminacyjnym. Jest chaotyczna, pełna sprzeczności i nieskończenie skomplikowana. Nawet, kiedy patrzy się na nią z pewnego czasowego dystansu, często pozostaje niezrozumiała. Jeśli chodzi o przyszłość, znalezienie dla niej jakiegoś schematu jest – według mnie – absolutnie niemożliwe.
Harvey Mansfield:
To wielka przyjemność móc raz jeszcze komentować znakomity artykuł Fukuyamy sprzed dziesięciu lat. Nadal uważam, że Koniec historii jest nadinterpretacją upadku komunizmu, ale i niezmiennie podziwiam pomysłowość i szerokie horyzonty autora. Fukuyama ze swą filozoficzną wiedzą bez trudu prześcignął specjalistów od nauk politycznych, którzy znają jedynie Kanta (a i to z drugiej ręki) albo mylnie interpretowane fragmenty Tukidydesa, speców, których konstrukty myślowe przypominają bezkresne przedmieścia zabudowane małymi domkami i wzniesione tak, by były jednocześnie identyczne i różne. Co więcej, odnosi się także wrażenie, że przeczytał on roczniki „The Economist” z ostatnich kilku stuleci i z a p a m i ę t a ł, o czym w nich pisano. Najlepszą rzeczą, jaką mogę uczynić, będzie – dla kontrastu – sformułowanie wypowiedzi abstrahującej od przedstawianych przezeń faktów i argumentów.
Jak powiada Fukuyama, jego artykuł i książkę na temat kresu historii bezustannie krytykowano. Jest jednak zbyt skromny, by dodać, że powszechnie je także czytano. Przyczyną, dla których nie mogły zostać zignorowane ani pominięte milczeniem, było to, że opisywały zarówno nasze nadzieje, jak i wątpliwości – jedne i drugie wspaniale przez Fukuyamę wyrażone. Koniec historii nadał sens naszej wierze w postęp, gdyż ten, jeśli prowadzi ku lepszemu życiu, musi zakończyć się osiągnięciem doskonałego życia. Społeczeństwo, które daje się doskonalić, musi w końcu stać się doskonałe. Bez Końca historii nigdy nie dowiedzielibyśmy się, czy historia zmierza do przodu – jak w to wierzymy – czy też się cofa.
Jednakże osiągnięcie celu historii skazuje także na pewną niewygodę. Pozostawia nas w punkcie, w którym nie mamy już nic ciekawego do zrobienia. Co więcej, ścieżka postępu wiedzie po drodze poprzez wszelkie definicje życia doskonałego, każde metafizyczne bądź religijne summum bonum. Założenie, że wraz z osiągnięciem celu historii nastanie era życia doskonałego, zdaje się przywracać do łask autorytety, które twierdziły, że znają owo życie, od jakiego nowoczesność pragnie nas uwolnić. Kiedy Francis Bacon mówił, że osiągnięcie celów nowoczesnej nauki „ulży człowieczej kondycji”, nie powiedział nam, czym jest owa ludzka kondycja. Teraz jednak, kiedy nauka tak wiele dla człowieka robi, musimy wiedzieć, czym jest człowiek – dopiero wtedy będziemy mogli orzec, czy ulżono jego kondycji, czy też ją pogorszono. Nie ma znaczenia, że nie wyszliśmy od pojęcia życia doskonałego. Potrzebujemy go dopiero teraz, docierając do miejsca przeznaczenia.
Fukuyama wydaje mi się całkiem nieprzekonywujący, gdy mówi o doskonałym ludzkim życiu w chwili osiągnięcia celu historii. Z jednej strony twierdzi, że w liberalnej demokracji osiągnięte zostało życie doskonałe wraz z dwoma jego elementami: z dobrobytem i uznaniem perfekcji ciała i perfekcji duszy. (Wyolbrzymiam tutaj słowa autora, ale nie ich sens.) Upadek komunizmu potwierdza tę prawdę, a i wydarzenia, które nastąpiły od 1989 roku, nie podają jej w wątpliwość. Ale z drugiej strony Fukuyama zgadza się z Nietzschem, że ludzkość niewiele dzieli już od Ostatnich Ludzi – co wcale nie oznacza sytuacji najlepszej, przeciwnie – świadczy o tym, że to, co najlepsze, zniknęło. Tak więc idea postępu prowadzi nas do katastrofy. Zamiast osiągnąć życie doskonałe, straciliśmy wizję, jak powinno ono wyglądać.
Wątpliwości Fukuyamy dotyczą głównie rozwoju biotechnologii, zwłaszcza dwóch nowych leków, Ritalinu i Prozacu, ilustrujących przerażający charakter współczesnej nauki. Leki te wydają się zdolne stworzyć nowy typ istoty ludzkiej. W rzeczywistości jednak pomagają po prostu wykreować Ostatniego Człowieka, którego definicja znana jest co najmniej od wczesnych pism Marksa. Ritalin hamuje żywiołowość chłopców, a Prozac polepsza złe samopoczucie kobiet. W rezultacie nie musimy więcej kłopotać się o psychiczne różnice seksualne, wszyscy bowiem w równym stopniu zdolni jesteśmy osiągnąć ten sam pokój ducha. Czemu wszakże mielibyśmy chcieć się tym kłopotać, skoro – gdy życie stanie się doskonałe – nie pozostanie nic, czym należałoby się martwić?
Fukuyama dostrzegł, że owe leki umniejszają człowieka, a nie wzmacniają jego godność. Ludzie są ubożsi, nie czując radości bądź rozpaczy, nawet jeśli – albo może właśnie dlatego że – takie uczucia są często nieuzasadnione lub przesadne. Nie zdobędziemy niczego wielkiego, jeśli nie będziemy mieć nic ważnego do stracenia. Wcielanie w życie nowoczesnego planu zredukowania ryzyka dostrzec można nie tylko w gospodarce, ale nawet tam, gdzie chodzi o ludzkie uznanie. Prowadzi to nas ku wyrównywaniu szans oraz likwidacji wzlotów i upadków naszego życia. Fukuyamę słusznie interesuje to, czy – jeśli przyjmuje się te leki lub jest się poddawanym innej uspokajającej terapii – wciąż pozostaje się sobą. A może dokonuje się zdrady własnego „ja” w imię jego ocalenia?
Sytuacja staje się jeszcze gorsza, gdy zmusi się Fukuyamę do oceny, czy godność rzeczywiście jest uznaniem w heglowskim znaczeniu tego słowa. Hegel uważa, że darząc uznaniem kogoś innego, darzy się nim także samego siebie. Ale jeśli ów inny jest zawsze wyalienowaną samowiedzą, we wszechświecie nie istnieje już nic prócz samowiedzy. Cóż zatem możemy powiedzieć o życiu poświęconym odnajdowaniu samowiedzy, która zawsze gotowa jest porzucić samą siebie, rozdartą między walkę o uznanie a skłonność do roztropnego poddania?
Wiemy, że nowoczesna, właściwa samowiedza umniejsza człowieka, ponieważ z religii i od filozofów mądrzejszych od Hegla dowiedzieliśmy się, że ludzkiej natury nie da się zaspokoić. Ludzie nie mogą być zadowoleni, jeśli nie widzą przed sobą niczego godnego podziwu i pożądania. U kresu historii możemy podjąć decyzję o odarciu samych siebie z naszego człowieczeństwa (w istocie rzeczy zarzutem najczęściej stawianym obecnie amerykańskiej edukacji jest to, że nie daje naszym dzieciom nic, ku czemu mogłyby wznieść oczy). Jeżeli jednak tak postąpimy, będzie to naszą winą i uleganiem naszym złudzeniom.
Harvey Mansfield – profesor Uniwersytetu Harvardzkiego.
Edward O. Wilson:
W On Human Nature (1978) także zająłem się kwestią, którą profesor Fukuyama zamyka swój esej, natomiast w Consilience: The Unity of Knowledge (1998) pod pewnym względem ją rozwijam. Z zadowoleniem stwierdzam, że politolog kalibru Fukuyamy niezależnie doszedł do tych samych wniosków.
Istnieją jednakowoż różnice i moja ogólna konkluzja jest o wiele bardziej konserwatywna. W On Human Nature wyróżniłem trzy kolejne dylematy, przed którymi stawał w ciągu swego rozwoju naukowy materializm. Pierwszym jest podkopywanie religijnego i ideologicznego autorytetu nie pozostawiające żadnej alternatywy z nadzieją na transcendencję. Drugi to wybór, którego należy dokonać wśród elementów nowo pojmowanej ludzkiej natury: które z nich stłumić, a które uwypuklić. Trzecim dylemat to ten omawiany właśnie przez profesora Fukuyamę: wybory narzucone przez wolicjonalną ewolucję genetycznych podstaw ludzkiej natury.
Ażeby zająć się kwestią wolicjonalnej ewolucji, która rysuje się już blisko na horyzoncie technicznych możliwości, konieczne jest zdefiniowanie ludzkiej natury. Fukuyama nie wyczerpuje tematu, kiedy mówi o statystycznej przewadze dziedzicznego usposobienia i zdolności, podatnych na genetyczne nastrajanie. Ale ludzka natura – świeżo odkryta przez kognitywną neurologię i antropologię – jest czymś o wiele głębszym i bardziej interesującym. Krótko mówiąc, ludzka natura to nie geny, które ją z góry określają. To także nie ogólne kulturowe pojęcia, takie jak tabu kazirodztwa i rytuały, które są jej produktami. Ludzka natura to raczej epigenetyczne zasady, różnorodne dziedziczne prawidłowości w rozwoju cech umysłowych i ich psychologicznych modulatorów. Zasady te są genetycznymi skłonnościami do takiej, a nie innej zmysłowej percepcji świata, symbolicznym kodem, za pomocą którego ów świat przedstawiamy, wyborami, jakie przed samymi sobą otwieramy, i reakcjami, które uznajemy dla siebie za najłatwiejsze i przynoszące największe korzyści. W chwili, gdy epigenetyczne zasady zaczęły być rozpatrywane na fizjologicznym – a w nielicznych przypadkach nawet na genetycznym – poziomie, zmieniły nasze postrzeganie i odcień lingwistycznego klasyfikowania. Sprawiły, że na nasz idiosynkratyczny ludzki sposób oceniamy estetykę artystycznego zamierzenia – kierując się elementarnymi abstrakcyjnymi kształtami i stopniem złożoności. One też skłaniają nas do tego, by objawiać strach przed niebezpieczeństwem, grożącym nam ze strony przyrody (jak lęk przed wężami czy wysokością); by komunikować się za pomocą języka ciała, nakłaniają do więzi z dziećmi, do więzi małżeńskiej i wielu innych z szerokiego zestawu kategorii myślenia i zachowania. Większość epigenetycznych zasad jest bez wątpienia bardzo stara, datuje się na miliony lat wstecz, czyli początki istnienia ssaków. Inne, jak etapy rozwoju językowego u dzieci, dotyczą wyłącznie ludzi i liczą sobie prawdopodobnie tylko setki tysięcy lat. Od niepamiętnych czasów przygotowywały grunt pod kulturową ewolucję.
Pouczającym przykładem epigenetycznej zasady jest efekt Westermarcka, który leży u podstaw instynktownego unikania kazirodztwa. Jeśli dwoje ludzi żyje pod jednym dachem, w bezpośredniej bliskości, w ciągu pierwszych trzydziestu miesięcy życia któregoś z nich, oboje są później niepodatni na seksualne zauroczenie sobą i bliski związek. Efekt Westermarcka został dobrze udokumentowany w badaniach antropologicznych, choć nie przebadano jeszcze genetycznych uwarunkowań i neurobiologicznych mechanizmów, leżących u jego źródeł. Tym, co czyni rzecz jeszcze bardziej przekonującą, jest fakt, że u wszystkich gatunków naczelnych, których seksualne zachowania poddano szczegółowej analizie, także występuje efekt Westermarcka. Zasada ta nie jest zatem cechą li tylko ludzką, ale dotyczy także naczelnych, wydaje się zatem prawdopodobne, że istniała u przodków człowieka już miliony lat przed pojawieniem się dzisiejszego gatunku homo sapiens.
Inne przykłady epigenetycznych zasad cytowałem niedawno w Consilience: The Unity of Knowledge, ilustrując złożoność i głębię ludzkiej natury – w takim kształcie, w jakim definiuje ją obecnie biologia. Być może, jak sugeruje to Fukuyama, w nowym świecie liberalnych demokracji, wolnych globalnych rynków i uniwersalnej komunikacji, a także pozostającej w ich dyspozycji genetycznej technologii ludzie zmienią przyczynowo-skutkowe związki między genami a kulturą. Już w tej chwili jednakże powiewają nam ostrzegawcze chorągiewki. Wyjaśnię, w czym tkwi ryzyko, i przedstawię – według mnie najpoważniejszy – główny etyczny argument przemawiający za genetycznym konserwatyzmem.
Kiedy nadejdzie era wolicjonalnej ewolucji, genetycy uświadomią sobie fundamentalne własności procesu dziedziczności, który ma ogromny wpływ na geny oraz środowisko. Jedną ze związanych z nim komplikacji jest dziedziczność poligeniczna: kontrolowanie pojedynczej cechy przez zwielokrotnianie genów w różnych chromosomach. Jeśli to prawda, że mutacje w jednym genie lub w małej grupie głównych genów niosą za sobą poważne skutki, wiele innych genów przynosi wtedy również skutki dodatkowe. Niektóre z nich mają charakter epistatyczny, nie pełnią więc roli pomocniczej wobec innych genów, lecz zmieniają ich działanie. Niemal wszędzie przy tym mamy do czynienia z plejotropią, wpływaniem pojedynczego genu na więcej niż jedną cechę.
Podsumowując: w dziedziczności, tak jak w środowisku naturalnym, nie da się zrobić tylko jednej rzeczy. Jeśli zmieni się gen – poprzez zmutowanie go lub zastąpienie innym – prawdopodobnie towarzyszyć będą temu nieoczekiwane i najpewniej nieprzyjemne skutki uboczne. Choć przypuszcza się, że w ciągu najbliższego dziesięciolecia uda się ustalić kolejność par genów i sporządzić ich szczegółową mapę, całe pokolenia dzielą nas zapewne jeszcze od kompletnych map genomów – wraz ze wszystkimi molekularnymi etapami, na których kod genetyczny jest odczytywany i przetwarzany w ostateczne fenotypiczne cechy.
Zanim zaś sporządzona zostanie mapa zdradzieckich mielizn genetycznych modyfikacji i zmian, jakiś moralny argument, jak przypuszczam, powstrzyma homo sapiens przed podróżowaniem po groźnych wodach, z wyjątkiem może uzdrowienia pojedynczego genu lub dokonania pewnych niewielkich poprawek. Epigenetyczne zasady – ludzka natura – nie są po prostu algorytmami, według których ludzi można połączyć w grupy. Stanowią istotę człowieczeństwa, wynik milionów lat adaptacji do tej niepowtarzalnej, życiodajnej planety. Są wszystkim, co dzieli nas od komputerów lub uniemożliwia przekształcenie nas w tandetne artefakty. Zupełnie czymś innym jest próba uczynienia nas lepszymi, pogodniejszymi, bardziej społecznymi istotami, a czymś innym zmiana (lub nawet utrata) naszego człowieczeństwa. Ludzkie istoty nigdy, moim zdaniem, nie zechcą stać się postludzkie. Profesor Fukuyama słusznie przewidział to już dziesięć lat temu.
Edward O. Wilson – profesor Uniwersytetu Harvardzkiego oraz honorowy kustosz działu entomologii w tamtejszym Muzeum Zoologii Porównawczej.
Gertrude Himmelfarb:
Cierpię na zawodowe skrzywienie historyka. Filozofowie potrafią dostrzec wieczne prawdy wykraczające poza historię. Politolodzy potrafią określić abstrakcyjne procesy leżące u podstaw historii. Historycy widzą tylko samą historię, jej „epifenomeny” czy też, jak można by pogardliwie rzec: nieuporządkowane, nieprzewidywalne, sprzeczne, krótkotrwałe, a mimo to nieuchronne wydarzenia historyczne.
Jednak nawet historyk może dać się uwieść wielkim teoriom. Jako studentka pierwszego roku w college’u, krótko po wybuchu II wojny światowej, miałam szczęście wysłuchać wykładu pewnego wybitnego historyka, eksperta w kwestii nacjonalizmu i uchodźcy z Niemiec. Zapewniał nas, że oto jesteśmy świadkami ostatniego tchnienia nacjonalizmu, ideologii znajdującej się już w agonii, reliktu dziewiętnastowiecznego romantyzmu, który ledwie przetrwał I wojnę światową i z pewnością skończy się wraz z II wojną – do spółki z innymi przestarzałymi ideami, takimi jak państwo narodowe i kapitalizm.
Nieco później inny wielki historyk Fernand Braudel znalazł się w obozie jenieckim w Niemczech i skorzystał z okazji, by w czasie przymusowej bezczynności napisać monumentalną książkę na temat świata śródziemnomorskiego w czasach Filipa II: dzieło pomyślane jako ilustracja jego teorii „długiego trwania”, w myśl której historii nie kształtują ludzkie interesy, namiętności czy idee, lecz „nieożywione siły”, „głębsze rzeczywistości” geografii, demografii i ekonomii. Książka ta, wyjaśnił później, stanowiła „bezpośrednią egzystencjalną odpowiedź na tragiczne czasy”, w jakich przyszło mu żyć.
Dystansuję się, odmawiam przyjęcia do wiadomości i zaprzeczam wszelkim wydarzeniom, które wylewają się na nas z radia i gazet naszych wrogów (...) do diabła z wydarzeniami, zwłaszcza tymi budzącymi lęk! Trzeba wierzyć, że historia, przeznaczenie zapisane zostały na znacznie głębszym poziomie.
„Budzące lęk wydarzenia” – nazizm, komunizm, II wojna światowa, Holocaust... Koniec historii Fracisa Fukuyamany wpisuje się w wielką tradycję wielkich teoretyków historii. Powracając do swej tezy po dziesięciu latach, nadal „dystansuje się on” – nawet jeśli nie do końca „odmawia przyjęcia ich do wiadomości” lub im „zaprzecza” – od takich niepokojących zjawisk, jak krwawy nacjonalizm na Bałkanach, budzący grozę fundamentalizm na Środkowym Wschodzie, gospodarcza i polityczna niedojrzałość większej części Afryki oraz chwiejność rosyjskiej polityki i gospodarki, groźba terroryzmu (w tym terroryzmu nuklearnego i chemicznego) ze strony awanturniczych państw lub buntowniczych frakcji. Nie niepokoją go też dramatyczne zjawiska z innego porządku: na przykład seksualna rewolucja czy też załamanie się tradycyjnej rodziny, choć obie te rzeczy nie dzieją się w odległych ani zacofanych częściach świata, lecz w krajach najbardziej cywilizowanych i rozwiniętych.
Wszystko to nie wydaje się kolidować z tym, co Fukuyama postrzega jako głębszą historyczną rzeczywistość, jej fundamentalne ukierunkowanie i postępowy charakter. Napędzana przez dwa „motory” – pierwszy, kierujący historię ku nowoczesnemu, zorientowanemu na wolny rynek społeczeństwu, drugi zaś ku „walce o uznanie”, kulminującej w „równej wszystkich godności” i „uniwersalnych prawach” wszystkich ludzkich istot – historia nieubłaganie zmierza do swego celu: ustanowienia powszechnie liberalnej, kapitalistycznej demokracji.
Ta rozległa perspektywa niesie ze sobą wielką korzyść: otwiera przed nami olbrzymie i dramatyczne możliwości, które inaczej pozostałyby niezauważone. O ile Fukuyamy nie odstraszyło świadectwo, które budzi wątpliwości przyziemnego historyka – jeśli wskrzeszenie nacjonalizmu, fundamentalizmu i tym podobne rzeczy wydają mu się jedynie drobnymi zakłóceniami na ekranie historii, chwilowym błędem czy też krótkotrwałym regresem ku wcześniejszemu etapowi cywilizacji – o tyle jest on pod wrażeniem innych wydarzeń, które w jego opinii gładko przenoszą nas w przyszłość. Obwinia się zatem o to, że nie przewidział efektów technologicznych i naukowych odkryć dokonanych na przestrzeni kilku ostatnich lat, odkryć, które – jak uważa – mogą całą liberalną demokrację uczynić nieaktualną i nieadekwatną w nowej sytuacji. Nie tylko wprowadza więc istotne zmiany w swej pierwotnej tezie, ale także analizuje, czy jest ona słuszna.
Rewolucja biotechnologiczna, powiada Fukuyama, jest rewolucją o bezprecedensowym charakterze – nie przyrostem wiedzy, która pokonuje choroby i ułatwia życie, lecz takiej, która jakościowo różni się od wszystkiego, czego kiedykolwiek doświadczaliśmy. Podobnie jak w przypadku rewolucji technologicznej, trudno postawić jej tamę lub poddać ją kontroli, po części dlatego że na jej korzyść działa siła rozpędu, a po części, że płynące z niej bezpośrednie pożytki mogą przewyższać lęk przed jej ostatecznymi możliwościami. A te możliwości zaiste budzą grozę. Inżynieria genetyczna straszy nas bowiem niczym innym jak upiornym widmem, jak mówi Fukuyama, „nowego typu istoty ludzkiej”. Jest to wizja od wiele bardziej radykalna od heglowskiego końca historii lub nietzscheańskiego Ostatniego Człowieka. W istocie jest to sam „koniec człowieka”, transcendencji ludzkiej natury (i natury jako takiej).
Tymczasem znajdujemy się między młotem starego a kowadłem nowego: między starą ludzką naturą – dostarczającą nam wszelkich tych dóbr, które Fukuyama słusznie wiąże z liberalną demokracją, ale niesie ze sobą także owe „irracjonalności” i „pierwotne namiętności”, jakich ujarzmienia od liberalnej demokracji oczekiwano (ale czego najwidoczniej nie uczyniła) – a nową ludzką naturą, która – na dobre i złe – wykracza nie tylko poza liberalną demokrację, ale także poza każdą możliwą do pomyślenia politykę, społeczeństwo bądź historię.
Gertrude Himmelfarb – emerytowana profesor historii Uniwersytetu Nowojorskiego. W tym roku ukaże się jej książka One Nation, Two Cultures.
Robin Fox:
Mój komentarz ograniczy się do wykorzystania przez Fukuyamę heglowsko-kojčve’ańskiej teorii historii oraz wynikających z tego sprzeczności i słabości. Na wstępie niech wolno mi będzie przyjrzeć się podstawowej sprzeczności. W swym pierwszym artykule Fukuyama nader przejrzyście stwierdza, że według Hegla człowiek był produktem okrutnego historycznego i społecznego środowiska, które to stanowisko rozmyślnie przeciwstawiano wcześniejszym teoretykom prawa naturalnego, uważającym człowieka za zbiór (mniej lub bardziej utrwalonych) „naturalnych cech”. Innymi słowy, istotę heglowskiego poglądu stanowiło to, że „ludzka natura” jest podatna na zmiany i w kolejnych epokach ulega przekształceniom. Wszelako w powstałym dziesięć lat później tekście Fukuyama przekonuje, że heglowska teoria podbudowana została odniesieniami do ludzkiej natury czy wręcz utrwaloną naturalną cechą, platońskim thymos, „walką o uznanie”. Innymi słowy, ludzie z samej swej natury zabiegają o uznanie i status, co trzeba brać pod uwagę na równi z socjoekonomicznymi i naukowymi argumentami – o ile chcemy zrozumieć, czemu historia musi kończyć się powszechną liberalną demokracją. Jest to takie zjedzenie intelektualnego ciasteczka, ażeby dalej je mieć: jeśli mamy przekształcić się w liberalnych demokratów, znaczy to, że „ludzka natura” musi być nieskończenie zmienna i stanowić wytwór dialektycznie napędzanych historycznych wypadków; nie uda nam się jednak osiągnąć takiego skutku, jeżeli ludzka natura nie będzie wyposażona w utrwalony element thymos. A to bez wątpienia otwiera puszkę Pandory, wypełnioną możliwymi i mającymi równie decydujące znaczenie „naturalnymi właściwościami”.
„Wcześniejsi teoretycy prawa naturalnego” przyjmowali, że „ustalone »naturalne« właściwości” istnieją zwykle w „stanie natury”. Jednakże ów stan natury nie był rzeczywistym opisem człowieka sprzed cywilizacji (nawet russowski „dzikus” był w głównej mierze tworem wyobraźni tego filozofa); był natomiast opisem ustalonych naturalnych cech, które pasowały do sformułowanych przez Rousseau teorii (zwłaszcza teorii umowy społecznej). Z tym samym mamy do czynienia, poczynając od Hobbesa, a kończąc na Rawlsie: od „wojny wszystkich ze wszystkimi” po „pierwotną pozycję”. Wkład Hegla w rozważania na temat stanu natury obejmuje jego thymos oraz błazeństwa na temat „pierwszego człowieka”, kolejnej retroaktywnej postaci – wysnutej na podstawie logicznych wymogów jego teorii, a nie zaczerpniętej z historii przyrody. Walka pierwszego człowieka o status prawdopodobnie wytworzyła układ „pan – niewolnik”. Jednakże, jak zobaczymy, stało się to w ludzkiej historii niewiarygodnie p ó ź n o – niemalże wczoraj.
Hobbes, Rosseau i Hegel byli predarwinistami i prenaukowcami. Nie wiedzieli nic o czasie, od jakiego istnieje człowiek. Uważali pięć tysięcy lat za olbrzymi przedział czasowy i nie zastanawiali się nawet nad koniecznymi, by pojawił się homo sapiens, pięcioma milionami lat. Rawls, Fukuyama i inni współcześni myśliciele nie mają takiej wymówki. Nie musimy już więcej teoretyzować na temat „pierwotnego człowieka” lub „stanu natury”. Jedno i drugie da się określić w czasie i miejscu, a z pomocą archeologii, etnografii, paleontologii, etologii i genetyki możemy także ustalić niektóre z ich głównych socjobehawioralnych cech. Każda teoria na temat naszej współczesnej sytuacji, która mówi o jednej tylko właściwości – niezależnie od tego, jak ważne może być thymos – wyraźnie lekceważy długą listę „naturalnych cech”, których istnienie jesteśmy w stanie już teraz ustalić. Wszak nawet „walka o status” – jak zauważa (choć tylko mimochodem) Fukuyama – nie jest cechą wyłącznie ludzką: dotyczy także naszych najbliższych krewniaków, szympansów. W istocie rzeczy dotyczy też w s z e l k i c h reprodukujących się na drodze aktu seksualnego organizmów, które muszą rywalizować o partnera – a także wielu innych. Człowiek odziedziczył ów balast i nadał mu własny kształt – w ciągu tego, co Fukuyama nazywa „erą ewolucyjnej adaptacji”. (Chodzi mu o okres, w którym pojawiły się „warunki dla ewolucyjnej adaptacji” lub zaznaczyły wyróżniające cechy gatunkowe: dla ludzi był to późny plejstocen lub górny paleolit.)
W tym miejscu napotykamy na słabość tej teorii dotyczącą w istocie rzeczy każdej „filozofii historii”. Fukuyama zgadza się tylko z jednym postawionym sobie zarzutem, uznając go za „słuszny”: ten, że nie brał pod uwagę sejsmicznych zmian w nauce. W istocie mamy tu do czynienia ze szczególnym przypadkiem popperowskiego obalenia wszelkiego historycyzmu: założeniem, że nikt nie potrafi przewidzieć zmian w warunkach zmiany. Ale istnieje jeszcze inna słabość, na którą wskazywałem na łamach „The National Interest”, krytykując tekst Fukuyamy zimą 1992-1993 roku. Powtórzę w skrócie, o co mi wtedy chodziło: zabójczym błędem wszelkich jak dotąd koncepcji „historii” jest to, że całkowicie przyjmują za pewnik stworzone przez siebie definicje okresu w „historii” i traktują te arbitralnie określone przedziały czasowe jako zamknięte całostki.
Fukuyama na przykład od czasu do czasu zastanawia się, czy historyczne okresy mogą być po prostu „mgnieniami” w skali całej historii. Co jednak, jeżeli sam okres, który on i inni arbitralnie nazywają „historią”, jest po prostu mgnieniem – w porównaniu z czasem trwania „historycznego i społecznego środowiska człowieka”? Środowisko to istnieje bowiem nie od pięciu tysięcy lat, w których żyją historia czy filozofia, ale rozciąga się wstecz na co najmniej trzy i pół miliona lat (epoki pierwszych narzędzi), a być może nawet na pięć milionów lub więcej, kiedy to zaczęliśmy różnić się od szympansów. Ignorowanie tego olbrzymiego okresu ludzkiej historii („ewolucja” to po prostu historia długich przedziałów czasowych, w których dokonywały się znaczne zmiany genetyczne) i traktowanie w sposób uprzywilejowany ostatnich pięciu tysięcy lat dobrej pogody w szczególnie ciepłym miejscu śródlodowcowym jest arbitralnym odcięciem się zarówno od początku, jak i od końca „historii”. Ewolucja bowiem się w tym miejscu nie zatrzyma, nawet jeśli liberalna demokracja rzeczywiście jest w pewnym sensie punktem docelowym tego krótkiego okresu. Innymi słowy, „historia” musi być traktowana jako rzecz problematyczna. Nie można jej – ot, tak sobie – z góry założyć. Wszelkie rachuby co do jej „nieuniknionego” biegu muszą obejmować to wszystko, co historycy i filozofie pogardliwie lekceważą obecnie jako „prehistorię”. Z tej perspektywy cała „historia pisana” jest zaiste krótsza niż mgnienie oka, zaś „triumf liberalnej demokracji” krótszy niż błysk światła. „Utrwalone naturalne cechy” sięgnęły punktu kulminacyjnego i nawet dyskusja nad monumentalnymi zmianami w nauce, (takimi, jakimi postrzega je Fukuyama), będzie musiała toczyć się w i c h kontekście. Jeśli bowiem przy czymś majstrujemy, powinniśmy wiedzieć p r z y czym majstrujemy, zanim owładnie nami pycha i uznamy, że potrafimy już wszystko.
Szczegółowych implikacji tego, o czym mowa, nie da się tutaj wymienić. Odnaleźć je można w moich pracach, a także pracach innych osób, które nie stronią od ewolucyjnego kontekstu. Dopóki wszakże krańcowo krótkowzroczne nauki społeczne, a wśród nich historia, nie zaczną brać pod uwagę całego czasu ludzkiej historii, nigdy nie dowiemy się, czy „historia”, tak jak ją one pojmują, jest czymś więcej niż tylko ciągiem aberracji – włączając w nie liberalną demokrację – charakteryzujących krótki i nietypowy okres śródlodowcowy, w którym jesteśmy uwięzieni i który musi wkrótce (w geologicznym pojmowaniu czasu) się zakończyć.
Robin Fox – wykładowca teorii społecznej na Rutgers University. Dwie z jego książek dotyczą bezpośrednio omawianych tu kwestii: The Red Lamp of Incest: A Study of the Origins of Mind and Society (1980) i The Search for Society: Quest for a Biosocial Science and Morality (1989).
Robert J. Samuelson:
Historia nie jest przedmiotem egzaminacyjnym. Jest chaotyczna, pełna sprzeczności i nieskończenie skomplikowana. Nawet, kiedy patrzy się na nią z pewnego czasowego dystansu, często pozostaje niezrozumiała. Jeśli chodzi o przyszłość, znalezienie dla niej jakiegoś schematu jest – według mnie – absolutnie niemożliwe. Pierwszy esej Francisa Fukuyamy oraz tekst będący spojrzeniem nań z dziesięcioletniej perspektywy podaje to w wątpliwość. Pod wieloma względami owe eseje budzą podziw. Ale ponieważ autor próbuje dokonać w nich rzeczy niemożliwych, kwestionuję ich użyteczność jako przewodników po przyszłości lub map dla polityki.
Istnieje, oczywiście, pewna realna luka, którą należy wypełnić. Przez przeszło cztery dziesięciolecia zimna wojna wyznaczała ramy amerykańskiego myślenia, dostarczając nam zarówno poczucia zagrożenia, jak i moralnego celu. Zadaniem po zimnej wojnie stało się odkrycie podobnej formuły, która połączyłaby narodowe interesy i ideały. W tym sensie pierwotna teza Fukuyamy miała na celu wypełnienie tej próżni. Pomimo swej niewątpliwej oryginalności mieściła się bowiem w świeżej amerykańskiej tradycji, jakiej przykłady stanowiły, powiedzmy, plan Marshalla i esej Henry’ego Luce’a „The American Century”. Amerykanie zawsze żywili nadzieję, że materialny dobrobyt zaowocuje rozszerzeniem wolności i demokratyzacją.
Nową ideą Fukuyamy jest przekonanie, że to, o czym marzyliśmy, stało się w dużej mierze nieuniknione. Narody i społeczeństwa, których historie i kultury odnosiły się wrogo do gospodarki rynkowej i polityki liberalnej, nagle zmieniły nastawienie – albo przynajmniej zdradzają oznaki, że tak się stanie. Skutki tego dla polityki, jak się wydaje, polegają na tym, że powinniśmy wykorzystać naszą poważną gospodarczą i polityczną siłę, by przyspieszyć ów proces. I to było, jak sądzę, istotą amerykańskiej polityki zagranicznej przez większą część minionej dekady. Popieraliśmy wolny rynek i szybszy globalny wzrost gospodarczy – za pomocą zwiększonej wymiany handlowej i międzynarodowych inwestycji – bazując na teorii, że to służy zarówno naszym interesom, jak i spełnia nasze ideały. Fukuyama – znowu w swoim pierwszym eseju – nakreśla wizję przyszłości, w której historycznie niepodobne do siebie społeczeństwa świata dzięki triumfowi gospodarki rynkowej i polityki liberalnej mają ze sobą coraz więcej wspólnego. W efekcie świat będzie bardziej stabilny i pokojowo nastawiony. Zaiste, mógłby stać się tak przyjemny, że aż nudny.
W jakim punkcie się znajdujemy? Cóż, dziesięć lat to nie tak dużo czasu. Być może za sto lat esej Fukuyamy zostanie uznany za niesamowicie proroczy. Świat będzie łagodny i nudny. Taką mam nadzieję. Ale wątpię w to. Z teorią Fukuyamy wiąże się jeden zasadniczy problem: czy jego świat sam siebie uważa za trwały. Odpowiedź może brzmieć: nie. To, co nazywamy „rynkiem”, jest po prostu areną, na której kupujący i sprzedający, ciułacze i inwestorzy mogą zawierać rutynowe transakcje. Jeśli ma to miejsce głównie w ramach jednego społeczeństwa, transakcje te tworzą fundament dla powszechnych praw, kultury, języka i obyczajów. Im bardziej wykraczają zaś poza granice jednego kraju – „globalizacja” jest terminem całkowicie nieobecnym w pierwszym eseju, ale dominującym w drugim – tym bardziej ów fundament musi być sztucznie konstruowany.
Najprostszym wyjaśnieniem „azjatyckiego kryzysu gospodarczego” jest to, że pożyczkodawcy i inwestorzy (głównie ze Stanów Zjednoczonych, Europy i Japonii) z jednej strony, a pożyczkobiorcy i inwestorzy (głównie z krajów, gdzie rynki dopiero powstają) z drugiej, działali, wychodząc z różnych założeń i dążąc do różnych celów – nawzajem się nie rozumiejąc i wykorzystując. Jak wskazuje Fukuyama, istnieją groźne przeszkody na drodze rozwoju otwartych rynków w tradycyjnych społeczeństwach. To samo odnosi się także do rynków międzynarodowych. Prawdopodobieństwo wzajemnych nieporozumień lub popełnienia błędów w kalkulacjach jest większe niż w wypadku rynków narodowych, a mediacje ze strony rządowych instytucji na nic się nie zdadzą. W Stanach Zjednoczonych istnieją instytucje takie jak rezerwa federalna oraz Federal Deposic Insurance Corp. czy Securities and Exchange Commission – by wymienić tylko kilka z nich, brak natomiast porównywalnie silnych instytucji międzynarodowych, zdolnych kontrolować światowe rynki.
Niektórzy obrońcy wolnego rynku uważają to za zaletę, wskazując – słusznie – że instytucje takie często popełniają błąd i „wpadają w pułapkę” zastawioną przez „partykularne interesy”, nad którymi miały sprawować kontrolę. Ale – przynajmniej w Stanach Zjednoczonych – korzyści, jakie taka kontrola przynosi, przewyższają koszty. Często na przykład pomaga to określić rynkowe zasady, nadać polityczne uzasadnienie i ustanowić odszkodowania na wypadek kryzysu (odnosi się to zwłaszcza do rezerwy federalnej w chwili kryzysu finansowego). Międzynarodowe gospodarcze instytucje, jakimi dysponujemy – wśród których najbardziej liczącymi się są: Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy i Światowa Organizacja Handlu – działają naprawdę dobrze, ale ich przyszłość jest nader niepewna. Stoją one bowiem w obliczu trzech oczywistych problemów. Po pierwsze, jeśli światowe rynki będą się zwiększać, władza i odpowiedzialność międzynarodowych instytucji także, być może, będzie musiała się rozszerzyć – niewykluczone zatem, że przejmą od rządów narodowych więcej niż dotąd uprawnień dotyczących zasad handlu, kontroli rynków pieniężnych oraz procedur interweniowania w wypadku kryzysu. Może się jednak zdarzyć, że nie będzie konsensusu w kwestii tego, co powinno się w konkretnym przypadku zrobić i na co można sobie pozwolić.
Po drugie, jak dotąd owe instytucje – zwłaszcza MFW i Bank Światowy – funkcjonowały w nader niedemokratyczny sposób: władzę sprawują w nich głównie nieobieralni biurokraci oraz reprezentanci kilku wielkich krajów (zwłaszcza Stanów Zjednoczonych). Ów układ załamać może się w chwili, gdy więcej krajów (zwłaszcza Chiny, Indie i – być może – Rosja) stanie się pełnoprawnymi uczestnikami światowej gospodarki.
Po trzecie: poszczególne kraje akceptują władzę tych instytucji, wychodząc z założenia, że gospodarka światowa będzie się gwałtownie rozwijać – że korzyści ostatecznie przewyższą koszty. Przypuśćmy jednak, że dzisiejsze spowolnienie globalnego wzrostu gospodarczego zwiastuje, że taka sytuacja trwać będzie i w przyszłości? Co się wtedy stanie?
Krótko mówiąc, światowy rynek może okazać się mniej łagodny, niż przypuszcza Fukuyama. Jego stabilności zagraża także technologia. Fukuyama przedstawia ją przede wszystkim jako siłę dobra, podnoszącą życiowe standardy oraz tworzącą gospodarcze i społeczne warunki dla liberalnego porządku politycznego. Jednakże nowoczesne społeczeństwa technologiczne są ze sobą powiązane w znacznie bardziej powikłany sposób – i to sprzyja pojawianiu się wielu słabych punktów. Może więc grozić nam cybernetyczna katastrofa, terroryzm lub po prostu załamanie się komputerowych systemów innych krajów. Duże kraje cieszą się jak dotąd – ze względu na samą ich wielkość – pewną ochroną. Ale coraz większa dostępność technologii (w tym niższe koszty zdobycia broni masowej zagłady) może uczynić globalny konflikt bardziej „demokratycznym”.
Omawiane tu kwestie – a także wiele innych – włączając w to trwałość historycznych, etnicznych i kulturowych konfliktów – każą wątpić, że historia skończy się łagodnie i nudno. Główny dramat, jeśli mamy wierzyć Fukuyamie, polegać będzie na tym, czy zatriumfuje liberalne państwo demokratyczne. Ale podstawowy problem tkwić może zupełnie gdzie indziej. Oto jedna z możliwości: Fukuyama zakłada, że społeczeństwa demokratyczne okażą się na ogół stabilne. Niewykluczone, że tak będzie. Jednakże mogą także stanąć w obliczu wewnętrznej presji, która odmieni zasady ich działania lub nawet zagrozi ich istnieniu. Na przykład większość krajów europejskich, Japonia i Stany Zjednoczone borykają się z problemem gwałtownego starzenia się społeczeństwa, co wymusi ostrą redukcji wydatków na opiekę nad ludźmi starymi – inaczej czekałoby je drastyczne podniesienie podatków lub deficyt budżetowy, a to mogłoby poważnie zagrozić gospodarce. Jak społeczeństwa poradzą sobie z podobnymi naciskami? Ani ja, ani Fukuyama nie potrafimy tego przewidzieć. Autor Końca historii zdaje się dostrzegać powierzchowność swojej oryginalnej tezy i w tekście napisanym dziesięć lat później postępuje jak człowiek poszukujący pomysłowego sposobu, by przyznać się do tego bez konieczności zgodzenia się ze swymi krytykami bądź całkowitego wyparcia się pierwotnego zamysłu. Jak inaczej wytłumaczyć jego wycieczkę ku nauce i biotechnologii? Jest ona fascynująca, ale zdaje się zupełnie nie powiązana z pozostałym tokiem rozumowania. I w tym oczywiście tkwi sedno. Fukuyama twierdzi, jakoby przyszłość nauki była nieokreślona, a zatem: „historia nie może osiągnąć żadnego celu tak długo, póki takiego celu nie osiągną współczesne nauki przyrodnicze”. To prawda, ale mnóstwo innych rzeczy także pozostaje nieokreślone. I choć wystarcza to Fukuyamie, nie wystarcza mnie.
Robert J. Samuelson – publicysta „Washington Post” i „Newsweeka”. Autor książki The Good Life and Its Discontents: The American Dream in the Age of Entitlement, 1945-1995 (1995).
Joseph S. Nye:
Jako ktoś, kto zawsze uważał Hegla (nie wspominając już o Kojčwie) za nieprzeniknionego, pozostawiam innym ocenę adekwatności fukuyamistycznej wizji historii w jej heglowsko-marksistowskim rozumieniu postępującej ewolucji ludzkich instytucji – podobnie jak spekulacje na temat biotechnologii zmieniającej ludzką naturę. Zamiast tego skupię się na poglądach autora w kwestii, jak modernizacja gospodarcza i zmiany technologiczne – zwłaszcza rewolucja informatyczna – przekształcają międzynarodową politykę.
Idee Fukuyamy wciąż, dziesięć lat później, pozostają żywotne. Liberalny kapitalizm jako ideologia górująca nad wszystkimi innymi nie ma już tylko jednego jedynego rywala. Podstawową alternatywą dlań – i główną nań odpowiedzią – jest zestaw różnorodnych subnarodowych, narodowych i transnarodowych tożsamości, niedbale określanych mianem „nacjonalizmów”. Globalizacja i rewolucja informatyczna zmieniają warunki, w jakich funkcjonuje międzypaństwowy system, w którym ponadnarodowa integracja i wewnątrznarodowe podziały pojawiają się jednocześnie. Fukuyama twierdzi, że integracyjne i demokratyczne siły wyjdą z tej rywalizacji zwycięsko.
Jeżeli nie zmienią się warunki, okaże się prawdopodobnie, że miał rację. Decentralizacyjne skutki Internetu wymuszą zapewne opisywane przezeń trendy. Nie wszystkie demokracje przodują w rewolucji informatycznej, ale wiele z nich tak. To nie przypadek. Ich społeczeństwa przywykły do wolnej wymiany informacji, a ich system rządzenia nie jest przez nią zagrożony. Potrafią kształtować informację, ponieważ mogą ją również przyjmować. Państwa autorytarne, na ogół wlokące się pod tym względem na szarym końcu, mają większe kłopoty. Rządy pokroju władz chińskich wciąż mogą ograniczać swym obywatelom dostęp do Internetu, kontrolując dostarczane przezeń usługi i stosunkowo małą liczbę jego użytkowników. Singapur tymczasem wykazuje znacznie mniejszą umiejętność godzenia politycznej kontroli z rosnącą rolą Internetu.
Ale kiedy społeczeństwa, takie jak Singapur, osiągają wyższy poziom rozwoju i coraz więcej obywateli domaga się zmniejszenia ograniczeń w dostępie do Internetu, pojawia się ryzyko utraty ludzi stanowiących kluczowe źródło rywalizacji w ekonomii informatycznej. Singapur zatem staje w obliczu dylematu: jak przekształcić swój system edukacyjny tak, by wspierał indywidualną kreatywność, jakiej wymaga rewolucja informatyczna, utrzymując jednocześnie – pomimo zalewu informacji – nad nią kontrolę.
Inną przyczyną, dla której społeczeństwa zamknięte ponosić będą wyższe koszty, jest ryzyko, jakie dla obcokrajowców niesie inwestowanie funduszy w kraju, gdzie kluczowe decyzje podejmowane są w sposób niejawny. Przejrzystość trybu decyzyjnego staje się kluczową zaletą krajów poszukujących inwestorów. Zdolność kontrolowania informacji, którą kiedyś uważano za tak ważną dla państw autorytarnych, zmniejsza wiarygodność i jawność, potrzebne – w warunkach globalnego współzawodnictwa – do przyciągnięcia inwestora.
Geograficzne wspólnoty wciąż mają największe znaczenie, ale rządy pragnące gwałtownego rozwoju będą musiały znieść niektóre bariery uniemożliwiające napływ informacji i chroniące władze przed uważną obserwacją ze strony zagranicy. Rządy pragnące osiągnąć wyższy poziom rozwoju nie będą już w stanie zapewnić krajowi bogactwa i jednocześnie utrzymać w tajemnicy swojej finansowej i politycznej sytuacji.
Z punktu widzenia biznesu rewolucja informatyczna znacznie zwiększyła rynki zbytu i podniosła wartość informacji handlowej, redukując koszty jej dostarczenia użytkownikom. Jak zauważył Adam Smith, wartość informacji wzrasta, kiedy spadają koszty jej przekazywania, tak samo, jak rośnie wartość dóbr, gdy maleją koszty transportu, ponieważ wraz ze zwiększeniem się rynku rosną też wymagania.
Politycznie wszakże najistotniejsza zmiana dotyczy informacji niekontrolowanej. Zdolność rozpowszechniania informacji zwiększa możliwość wpływania na politykę światową. Organizacje pozarządowe i państwa mogą łatwiej wpływać na przekonania ludzi z innych rejonów świata. Jeśli jedna osoba potrafi przekonać inne do przejęcia jej własnych wartości i idei, określić to można jako łagodny sposób wywierania wpływu.
Nieocenzurowane informacje, jeśli są wystarczająco przekonujące, mogą wpływać na ludzi, zmieniając ich sposób postrzegania własnych interesów, a tym samym przekształcić to, jak korzysta się z „twardej” władzy. Jeśli rządy mają odnieść korzyść z rewolucji informatycznej, będą musiały zyskać opinię wiarygodnych źródeł informacji. Demokracje poradzą z tym sobie lepiej niż państwa autorytarne, ale za cenę coraz większego bezładu. Łatwy napływ informacji wytworzył ogromną liczbę kanałów kontaktowych ponad granicami państw. Kraje demokratyczne łatwiej jest spenetrować, zaś liderzy polityczni przekonują się, że trudniej im utrzymać ład w kwestiach dotyczących polityki zagranicznej.
Pomimo istnienia dowodów potwierdzających omawiane tu skutki rewolucji informatycznej i globalizacji błędem byłoby przekonanie, że te procesy są nieodwracalne. Technologia jest tylko jednym z czynników w złożonym zestawie społecznych przyczyn. Powinniśmy także zapytać, od jakich warunków zależą owe trendy i co mogłoby je spowolnić, wynaturzyć lub odwrócić. Na przykład czy znaczny i długotrwały spadek gospodarczy mógłby doprowadzić do postawienia rządowi takich wymagań, których spełnienie zahamowałoby proces urynkowienia i globalizacji? Czy „wielki terroryzm” lub odpowiednik klęski wewnątrzpaństwowej na miarę Pearl Harbor mogłyby zaowocować rządami „silnej ręki”, kosztem wolności obywatelskiej? Czy rosnąca siła takich państw, jak Chiny, Indie lub odrodzona Rosja – zwłaszcza w sytuacji, gdy towarzyszyłaby temu ekspansjonistyczna ideologia – mogłaby na tyle przekształcić międzynarodowy system, by obronne działania rządów przyniosły powrót do modelu zimnej wojny? Czy zjawiska ekologiczne, takie jak ocieplenie się klimatu, mogą stać się na tyle wyraźne i niepokojące, by opinia publiczna zażądała od władz bardziej zdecydowanych działań?
Podobne scenariusze warte są przemyślenia zarówno jako nieprzewidziane sytuacje, które nagle mogą się pojawić, jak i pomysły weryfikujące przyczyny (raczej praktyczne niż filozoficzne) leżące u podstaw tezy Fukuyamy. Jak dotąd wszystko zdaje się potwierdzać jego rozumowanie – jednak na długo przed tym, nim biotechnologia odmieni ludzką naturę, może wydarzyć się jeszcze wiele nieoczekiwanych rzeczy. Dla nieheglistów niespodziankom w historii nie ma końca.
Tekst opublikowany w „The National Interest”, lato 1999.
Przekład Magda Pietrzak-Merta
Joseph S. Nye – dziekan The John F. Kennedy School of Government na Uniwersytecie Harvardzkim.