Danielle Steel Koniec lata

DANIELLE STEEL




Koniec Lata




Dedykuję Beatrix

i Nicholasowi,

istotom najdroższym

mojemu sercu

D.S.




Koniec lata


Lato przyszło

jak szept

wpleciony

w jej włosy

z nadzieją że on

będzie czekał

i marzył

i że zatrzyma

bieg zdarzeń

aż poznał

jej tajemnicę

że ktoś przywrócił

jej życie

że go kochała

choć czas

nie czekał

i nie zaczeka...

już była wolna

i mogła marzyć

o słodkim lecie

o tym co przyjdzie

i tym co było...

i że ich miłość

trwać będzie

do samego

końca lata



1


Gdy tylko pierwszy promyk światła wkradł się w półmrok sypialni, Deanna Durs otworzyła jedno oko i spojrzała na zegarek. Była 6.45. Gdyby wstała w tej chwili, miałaby jeszcze prawie godzinę dla siebie. Może nawet więcej. Godzinę spokoju bez ataków i złośliwości Pilar, bez telefonów do Marca-Edouarda z Brukseli, Londynu czy Rzymu. Godzinę wytchnienia i samotności.

Po cichu wysunęła się z pościeli spoglądając na Marca, który jeszcze spał na drugim brzegu łóżka. Na bardzo odległym brzegu. Obydwoje tak kurczowo trzymali się swoich brzegów łóżka, że między nimi zmieściłaby się jeszcze jedna albo dwie osoby. Nie znaczyło to jednak, że nigdy się nie spotykali w środkowej części. To się zdarzało... czasami. Gdy Marc był w mieście, gdy nie był zmęczony, gdy nie wracał do domu zbyt późno...

Cichutko sięgnęła do szafy po długi jedwabny szlafrok w kolorze kości słoniowej. W porannym słońcu, z czarnymi włosami opadającymi na ramiona niczym szal z soboli, wyglądała młodo i delikatnie. Zatrzymała się na chwilę w poszukiwaniu pantofli. Zniknęły. Znowu musiała je wziąć Pilar. W tym domu nie było żadnych świętości. Nawet pantofle nie były nietykalne, nie mówiąc już o Deannie.

Uśmiechnęła się do siebie, idąc boso po puszystym dywanie, i jeszcze raz rzuciła przelotne spojrzenie na śpiącego spokojnie Marca. Gdy spał, wciąż wyglądał niesamowicie młodo, prawie tak samo jak przed dziewiętnastu laty, kiedy go poznała. Przyglądała mu się stojąc w drzwiach. Chciała, żeby się poruszył, żeby się obudził, żeby uśmiechając się sennie wyciągnął do niej ręce, szepcząc słowa, które pamiętała sprzed lat: "Reviens, ma cherie. Wracaj do łóżka, ma Diane. Ma belle Diane."

Teraz była dla niego, jak dla wszystkich, po prostu Deanną. "Deanno, pójdziesz na kolację we wtorek? Deanno, czy wiesz, że drzwi do garażu były niedokładnie zamknięte? Deanno, ta kaszmirowa marynarka, którą kupiłem w Londynie, okropnie zniszczyła się w pralni. Deanno, wyjeżdżam dziś wieczorem do Lizbony... do Paryża... do Rzymu..." Niekiedy się zastanawiała, czy Marc w ogóle pamięta jeszcze czasy, gdy była Dianą: przebudzenia późnym rankiem, kawę w jej mansardzie albo na dachu, gdzie napawali się słońcem na kilka miesięcy przed ślubem... Owe miesiące pełne były cudownych marzeń, składały się z samych cudownych chwil - weekendowych wypadów do Acapulco, czterech dni w Madrycie, gdzie Deanna udawała, że jest jego sekretarką... Często powracała myślami do tamtego okresu. Wczesne poranki zawsze przypominały jej przeszłość.


"Diane, mon amour, wracasz do łóżka?" Oczy zapalały się jej na tę pamiętne słowa. Miała wtedy osiemnaście lat i zawsze chętnie wracała do łóżka. Była taka zakochana!... To uczucie wypełniało jej każdą godzinę, każdą chwilę. Było widoczne nawet w jej obrazach rozświetlonych blaskiem miłości. Pamiętała jego spojrzenie, gdy w pracowni patrzył na nią. Na kolanach trzymał plik własnych papierów, robił notatki, czytając od czasu do czasu marszczył brwi, a gdy podnosił wzrok, uśmiechał się obezwładniająco.

- Alors, madame Picasso, czy może pani zrobić przerwę na obiad?

- Jeszcze minutkę, prawie już kończę.

- Mogę zobaczyć - udawał, że chce zerknąć zza sztalugi, i czekał, aż Deanna poderwie się i zaprotestuje. Zawsze tak robiła, dopóki nie zobaczyła w jego oczach przekornych iskierek.

- Przestań! Przecież wiesz, że nie możesz, póki nie skończę!

- Dlaczego? Czyżbyś malowała szokujący akt? - śmiech rozjaśniał jego błyszczące oczy.

- Być może, monsieur. Czy bardzo się pan gniewa?

- Oczywiście. Jest pani za młoda, żeby malować szokujące akty.

- Czyżby? - otwierała szeroko swoje zielone oczy, dopatrując się w jego słowach powagi.

Marc pod wieloma względami zastępował jej ojca. Był dla niej autorytetem, polegała na nim. Śmierć ojca ogromnie ją przybiła, toteż pojawienie się w jej życiu Marca-Edouarda Durasa okazało się błogosławieństwem. Po śmierci ojca mieszkała u różnych ciotek i wujków, którzy wcale nie pragnęli jej obecności. W końcu, po roku tułaczki u krewnych matki, skończywszy osiemnaście lat usamodzielniła się. W dzień pracowała w butiku, wieczorami uczyła się malarstwa, które trzymało ją przy życiu.

Nikt nigdy nie planował jej przyszłości. Matkę straciła jako dwunastoletnia dziewczynka, ojca - mając siedemnaście. Kiedy matka umarła, jej krewni z San Fransisco obwinali go, człowieka ekstrawaganckiego i egoistycznego, o śmierć żony, on wszakże ani trochę o to nie dbał; ta część rodziny przestawał dlań istnieć. Deanna niezbyt pojmowała, co się stało. Wiedziała tylko, że jej mamusia umarła. "Mamusia umarła" - te słowa ojca wypowiedziane owego strasznego poranka dźwięczeć jej będą w uszach do końca życia.

Mamusia uciekła od świata zamykając się w swoim pokoju i tam piła, a kiedy Deanna pukała do drzwi, mówiła zawsze: "Chwileczkę, kochanie". To owo "chwileczkę, kochanie" wypełniło całe dziesięć lat jej dwunastoletniego życia. Deanna bawiła się sama w korytarzu lub w swoim pokoiku, a ojciec latał samolotem albo wyjeżdżał w interesach. Trwało to tak długo, że trudno powiedzieć, czy ojciec znikał dlatego, że mama piła, czy też mama piła, bo tatuś wciąż przebywał poza domem. Tak czy inaczej Deanna była ciągle sama.

Po śmierci matki ojciec długo rozważał "co u diabła, zrobić". Czuł, że sytuacja go przerasta. "Na miłość boską - mówił - przecież ja nie mam bladego pojęcia, jak się wychowuje dzieci, a tym bardziej dziewczynki." Chciał ją gdzieś ulokować, "w cudnym miejscu, gdzie będą konie, śliczne krajobrazy i mnóstwo koleżanek", Deanna jednak, bardzo przybita, tak się uparła, że w końcu jej uległ. Nie życzyła sobie żadnych "cudownych miejsc" - pragnęła zostać z nim, bo "cudowne miejsca" były tam gdzie on, czarodziej z samolotem, który przywoził jej z dalekich podróży wspaniałe prezenty. Szczyciła się nim od najmłodszych lat, chociaż nigdy go nie rozumiała. A teraz miała tylko jego, bo tylko on jej został, gdyż kobieta zza zamkniętych drzwi zniknęła z jej życia.

Ostatecznie została więc z ojcem. Jeśli mógł, zabierał ją ze sobą, a kiedy nie mógł, zostawiał u przyjaciół. Uczył córkę cieszyć się życiem. Dzięki niemu poznała hotel Imperial w Tokio, słynne kabarety przy avenue Georges V Paryżu, Stork Club w Nowym Jorku, gdzie ojciec siadywał przy barze popijając koktajl Shirley Temple. Ba! kiedyś nawet spotkał tam elegancką legendarną Shirley, wtedy już dorosłą kobietę!

Ponieważ tatuś wiódł baśniowe życie, Deanna przy nim kosztowała tego samego. Co prawda znacznie krócej, za to bardzo intensywnie. Chłonęła wszystko: eleganckie kobiety, interesujących mężczyzn, tańce w El Morocco, weekendowe wycieczki do Beverly Hills... Jej ojciec był niegdyś gwiazdorem filmowym, kierowcą wyścigowym, w czasie wojny pilotem, kochał hazard, kobiety, wszystko, co lata, a nade wszystko życie. Pragnął, aby Deanna też latała, aby zobaczyła to, co można ujrzeć z wysokości dziesięciu tysięcy stóp, aby żeglowała w przestworzach wśród chmur, aby spełniły się jej sny. Ona jednak miała własne marzenia, zupełnie inne. Tęskniła za spokojnym życiem, za domem, w którym by stale mieszkali, za macochą, która nie ukrywałaby się "na minutkę" za drzwiami zamkniętymi na klucz.

Mając czternaście lat Deanna byłą już zmęczona El Morocco, a rok później miała dość zabaw z przyjaciółmi tatusia. Ukończywszy w wieku szesnastu lat szkołę, koniecznie chciała pójść do college'u plastycznego. Ojciec wmawiał jej, że na pewno będzie się tam nudziła, zaczęła więc sama malować. Malowała w szkicowniku lub na płótnach, które zabierała ze sobą wszędzie. Rysowała na papierowych obrusach na południu Francji i na wolnych stronach w listach od jego przyjaciół, bo swoich nie miała. Rysowała na wszystkim, co wpadło jej w ręce. Właściciel galerii w Wenecji powiedział, że jest niezła i gdyby się postarała, mógłby zorganizować wystawę jej prac. Oczywiście nie zrobił tego.

Po miesiącu wyjechali z Wenecji, po dwóch z Florencji, po sześciu z Rzymu, po jednym z Paryża i w końcu wrócili do Stanów, gdzie tatuś obiecał jej prawdziwy tym razem dom, a być może prawdziwą macochę. Poznał w Rzymie amerykańską aktorkę - "na pewno ją polubisz", powiedział pakując walizki na weekend na jej ranczu, gdzieś pod Los Angeles.

Tym razem nie zabrał Deanny, chciał być sam. Zostawił ją w Fairmont w San Francisco z czterystoma dolarami i obiecał, że będzie z powrotem za trzy dni. Trzy godziny później nie żył - Deanna została sama. Tym razem na zawsze. Jak ongiś znowu zawisł nad nią groźny cień "cudownej szkoły".

Strach przed "cudowną szkołą" trwał jednak krótko, nie miała bowiem pieniędzy na szkołę, ani na nic innego. Po ojcu odziedziczyła tylko górę nie spłaconych długów. Zadzwoniła więc do zapomnianych krewnych matki. Przyjechali i zabrali ją do siebie. "Tylko na kilka miesięcy, Deanno. Chyba rozumiesz, że nie możemy cię utrzymywać. Pomieszkasz u nas, dopóki nie znajdziesz sobie pracy, nie staniesz na nogi" usłyszała. Pracy? Jakiej pracy? Cóż ona mogła robić? Malować? Rysować?... Chyba tylko marzyć. Jakie miało to już teraz znaczenie, że znała na wylot galerie Uffizi i Luwr, że spędziła kilka miesięcy w paryskim Jeu de Paume, że patrzyła, jak ojciec biegał z maklerami w Pampelunie, że tańczyła w El Morocco i mieszkała w hotelu Ritz? Kogo to obchodziło?

Po trzech miesiącach przeprowadziła się do kuzynki, potem do drugiej ciotki. I zawsze słyszała: "No dobrze, ale na krótko, rozumiesz...? Tak, teraz rozumiała samotność, rozumiała cierpienie, rozumiała, czego ojciec dokonał: przegrał życie. Bawił się nim i przegrał. Teraz rozumiała, co stało się z matką i dlaczego. I zaczęła nienawidzić człowieka, którego niegdyś kochała, za to, że zostawił ją samą, skazał na strach, pozbawił miłości.

Z pomocą przyszła jej Opatrzność pod postacią listu z Francji. Okazało się, że w tamtejszym sądzie jej ojciec wytoczył sprawę o drobną w zasadzie kwotę - sześć czy siedem tysięcy dolarów - i... wygrał! Proszono ją zatem, aby raczyła się skontaktować z reprezentującym jej interesy adwokatem z francuskiej firmy. Z jakim adwokatem?... Zadzwoniła do jednego, którego znalazła na liście otrzymanej od ciotki, a on skierował ją do międzynarodowej firmy prawniczej. Poszła tam w pewien poniedziałkowy poranek ubrana w "małą czarną", od Diora kupioną we Francji, gdy była tam z ojcem. Strój uzupełniała czarna torebka z krokodylej skóry, którą tatuś przywiózł jej z Brazylii, oraz sznurek pereł, jedyna pamiątka po matce.

Teraz wszakże nie obchodzili jej Dior ani Paryż, ani Rio, nic. Obiecane sześć czy siedem tysięcy dolarów było dla niej bajońską sumą. Dzięki niej będzie mgła rzucić pracę, pójść do szkoły plastycznej i uczyć się dniami i nocami, by w końcu zyskać sławę. Tymczasem zaś może uda jej się przeżyć rok za sześć tysięcy dolarów. Tego jedynie pragnęła przekraczając próg ogromnego, wykończonego drewnianego biura, gdzie po raz pierwszy spotkała Marca-Edouarda.

Nigdy nie prowadził podobnej sprawy. Był specjalistą od prawa handlowego, od skomplikowanych międzynarodowych procesów, ale gdy sekretarka powiedziała mu o telefonie Deanny, poczuł się zaintrygowany. Ujrzawszy ją, delikatną kobietę-dziecko o wystraszonej pięknej twarzy, poczuł, że jest nią oczarowany. Poruszała się z niesłychaną gracją, a gdy popatrzyła mu w oczy, jej wzrok przeniknął go do głębi. Posadził tę niezwykłą klientkę za biurkiem naprzeciw siebie i starał się wyglądać na poważnego pana mecenasa, lecz podczas rozmowy błądził gdzieś nieprzytomnym spojrzeniem, nie mogąc się opanować. On bowiem też uwielbiał Uffizi, też całe dnie spędzał w Luwrze, też był w Sao Paulo i w Caracas, i w Deauville.

Okazało się, że żyli w tym samym świecie, że znów przed Deanną otwierają się te drzwi i okna, które uznała już za zatrzaśnięte na zawsze. Opowiedziała Marcowi o ojcu, całą tę okropną historię, wpatrzona w niego największymi zielonymi oczyma, jakie w życiu widział, tak krucha i delikatna, że wzruszyła go do głębi. Miał wtedy prawie trzydzieści dwa lata, na pewno więc z mało, by być jej ojcem. Zapłonął zresztą uczuciem bynajmniej nie ojcowskim. Wziął Deannę pod swoje adwokackie skrzydła, a trzy miesiące później została jego żoną.

Skromna ceremonia odbyła się w ratuszu, miesiąc miodowy spędzili w domu jego matki w Antibes, potem dwa tygodnie w Paryżu. I wtedy Deanna zrozumiała, co uczyniła" poślubiła mężczyznę i kraj. Poślubiła styl życia. musiała być doskonała, wyrozumiała i cicha. Musiała być czarująca i bawić jego klientów i przyjaciół. Musiała w samotności spędzać całe dnie, gdy wyjeżdżał. I musiała porzucić marzenie o sławie artystki. Marc bowiem nie zgadzał się, aby zajmowała się sztuką. Kiedy zabiegał o jej względy, bawiło go, że próbuje swych sił w malarstwie, tyle że jego żona nie mogła myśleć o takiej karierze. Przeznaczeniem madame Duras było całkiem inne życie.

W ciągu kilku następnych lat Deannie przyszło się pożegnać z wieloma marzeniami, miałą za to Marca, człowieka, który uwolnił ją od samotności i ubóstwa, zyskał jej wdzięczność i serce. Człowieka o nieskazitelnych manierach i doskonałym guście, który dał jej bezpieczeństwo i cierpienie. Człowieka, który zawsze nosił maskę.

Wiedziała, że ją kocha, lecz rzadko okazywał to w taki sposób jak przed ślubem. "Tylko dzieciom okazuje się uczucia" powiadał. Sposobność do tego wkrótce się nadarzyła - w niespełna rok przyszło na świat ich dziecko. Jakże Marc tego pragnął! Teraz znowu mógł okazywać, jak bardzo kocha żonę. Miał to być chłopiec, ponieważ on tak powiedział, i oboje byli pewni, że tak będzie. Deanna tylko tego pragnęła, syna, bo dzięki niemu spodziewała się zyskać szacunek, a może nawet dozgonną miłość męża.

I w rzeczy samej na świat przyszedł syn, maleństwo ze szmerami w płucach. Zaraz po urodzeniu wezwano księdza, który ochrzcił chłopczyka imieniem Philippe-Edouard. Po czterech godzinach dziecko zmarło.

Marc zabrał Deannę na lato do Francji i pozostawił pod opieką matki i ciotki. Miał pracowite lato w Londynie, ale przyjeżdżał na weekendy, pocieszał ją i ocierał jej łzy. W końcu znowu zaszła w ciążę, lecz drugie dziecko też umarło. Drugi chłopczyk. Odtąd obsesyjnie pragnęła dać Marcowi dziecko, jedynym jej marzeniem było urodzić mu syna. Przestała nawet malować. Gdy po raz trzeci zaszła w ciążę, lekarz kazał jej leżeć w łóżku.

Tego roku Marc miał procesy w Mediolanie i w Maroku, często jednak telefonował, przysyłał kwiaty, a gdy był w domu, dużo czasu spędzał siedząc na brzegu jej łóżka. I znowu powtarzał, że będzie miał syna. Tym razem się mylił. Długo oczekiwany potomek, wymarzone dziecko Deanny, okazał się silną, zdrową dziewczynką z aureolą jasnych włosów i niebieskimi oczami ojca. Marc ukrył rozczarowanie, a wkrótce zakochał się po uszy w maleńkiej blondyneczce. Nazwali ją Pilar.

Niebawem Durasowie wybrali się do Francji, aby pokazać dziecko matce Marca. Pani Duras była niepocieszona, że Deanna nie dała jej synowi męskiego potomka, Marc wszakże wcale się tym nie przejmował. Najważniejsze, że miał dziecko, krew z jego krwi i kość z kości. Postanowił, że Pilar będzie mówiła tylko po francusku i każde lato spędzała w Antibes. Deannę niepokoiły trochę te plany, ale w końcu przestała sobie nimi zaprzątać głowę i zasmakowała radości macierzyństwa.

Marc spędzał z córką każdą wolną chwilę, chwalił się nią przed wszystkimi. Pilar, dziecko pogodne i roześmiane, pierwsze słowa wymówiła po francusku. Do dziesiątego roku życia więcej mieszkała w Paryżu niż w Stanach. Marc nadzwyczaj starannie dobierał jej książki, ubrania, zabawki - wszystko. On to nauczył ją, kim jest"panną Duras, i jak się nazywa jej ojczyzna: Francja. Gdy skończyła dwanaście lat, poszła do szkoły z internatem w Grenoble. Dla Deanny oznaczało to utratę córki, która traktowała ją odtąd jak osobę obcą, winną wszystkiemu, z czego była niezadowolona. Przez nią nie mieszkali we Francji, przez nią Pilar nie mogła być z przyjaciółmi, przez nią tatuś nie mógł mieszkać w Paryżu z dziadkiem, który tak bardzo tęsknił... W końcu wygrali. Po raz kolejny.


Deanna cichutko zeszła na dół, niemal bezszelestnie stawiając bose stopy na perskim chodniku, który Marc przywiózł z Iranu. Zajrzała do salonu, choć zazwyczaj tego nie robiła. Wszystko było na swoim miejscu, jak zawsze: perfekcyjnie wygładzona delikatna narzuta z zielonego jedwabiu okrywała kanapę, krzesła w stylu Ludwika XV stały równo niczym żołnierze w szeregu, kobierzec z Aubusson w seledynowe i jasnomalinowe kwiaty prezentowały się niezwykle wspaniale, srebra błyszczały, popielniczki były nieskazitelnie czyste, portrety szanownych przodków Marca wisiały pod precyzyjnie dobranym kątem, okna obramowane storami ukazywały cudowny widok na most Golden Gate i zatokę, o tej porze jeszcze pustą, nie spowitą mgłą.

Deanna stała przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w wodę. W ten piękny czerwcowy dzień miała ochotę usiąść i po prostu patrzyć, lecz byłoby chyba świętokradztwem zburzyć kanapę, podeptać kobierzec, a nawet oddychać w tym pokoju. Najlepiej zrobi usuwając się do własnego światka, do pracowni, w tylnej części domu, gdzie malowała. Tam było jej schronienie.

Minęła jadalnię nie zaglądając do środka, po czym przemknęła się bezszelestnie długim korytarzem na tył domu do schodów prowadzących na półpiętro - do pracowni. Poczuła pod stopami chłód ciemnego parkietu. Oczywiście drzwi się zacięły. Marc już przestał jej przypominać, że trzeba coś z tym zrobić, doszedłszy widać do wniosku, że jej to odpowiada. I miał rację. Trudno było je otworzyć i zawsze trzaskały, gdy zamykała się wewnątrz jak w małym kokonie. Pracownia była jej najukochańszym światem, gdzie królowała muzyka i kwiaty i nie było ani krzty surowej powagi reszty domu. Tutaj nie miałą żadnych wytworów rękodzieła z Aubusson, srebra, Ludwików XV. Tutaj wszystko było jasne i żywe - farby na palecie, płótna na sztaludze, jasnożółte ściany i ogromnie wygodne krzesło, w które mogła się wtulić jak w czyjeś objęcia.

Siadając na nim uśmiechnęła się i rozglądnęła dookoła. Poprzedniego ranka zostawiła tutaj nieziemski bałagan, ale to do niej pasowało. W tym pomieszczeniu mogła sobie na nieład pozwolić. Tutaj czuła się szczęśliwa i mogła pracować. Rozsunęła kwieciste zasłony, otworzyła drzwi i wyszła na niewielki taras, stąpając po lodowatych jasnych płytach.

Często wstawała o tej porze, nawet gdy była mgła, i oddychała głęboko. Uśmiechała się do zawieszonego nad niewidoczną zatoką mostu, wsłuchiwała w wycie syren mgielnych podobne do pohukiwania sowy. Ten ranek był inny. Na zewnątrz słońce świeciło tak mocno, że musiała przymknąć oczy. Wymarzona pogoda do żeglowania. Albo do zniknięcia w tłumie na plaży. Rozbawił ją ten pomysł. Gdyby jej nie było w domu, kto by powiedział Margaret, co trzeba wypolerować? Kto by odpisał na listy? Kto by wyjaśnił Pilar, dlaczego nie może wyjść wieczorem? Pilar... Tego dnia wyjeżdżała na wakacje: lato miałą spędzić w Antibes, odwiedzić babcię, ciotki, wujków i kuzynów z Paryża.

Deanna aż się wzdrygnęła. Przez wiele lat takie wakacje były dla niej koszmarem, w końcu powiedziała: "Dość". Nie potrafiła dłużej znosić uroków pobytu u rodziny Marca, zaciskania zębów, byle wytrwać w uprzejmości. Cierpiała wręcz fizycznie, czuła się, jakby niewidzialne igły wbijały się w jej ciało. Durasowie nigdy Deany nie zaakceptowali, czego matka Marca wcale nie ukrywała. Deana była przecież Amerykanką, o wiele za młodą, aby dla jej syna stanowić odpowiednią partię, na domiar złego pozostawioną bez grosza córką ekstrawaganckiego lekkoducha. Ten związek Marcowi nic nie dawał, korzystała wyłącznie ona. Jego krewni uważali, że tylko z tego powodu tak go usidliła. Starali się o tym nie mówić - w każdym razie nie częściej niż dwa razy w roku. Aż przyszedł czas, kiedy Deana poczuła, że dłużej tego nie zniesie, i przestała odprawiać letnie pielgrzymki do Antibes. Teraz Pilar miała wyjechać sama, co bardzo jej odpowiadało. Byłą jedną z nich.

Deana oparła łokcie na balustradzie, układając brodę na wierzchu jednej dłoni. Ciche westchnienie wyrwało jej się z piersi, gdy zobaczyła statek wolno wpływający do zatoki.

- Nie zimno ci tu, mamusiu? - Słowa Pilar były równie chłodne jak kafelki na tarasie. Mówiła tak, jakby było coś niezwykłego w tym, że jej matka stoi na tarasie w szlafroku i boso.

Deanna jeszcze raz spojrzała na statek i powoli odwróciła się z uśmiechem.

- Nie, zupełnie nie. Lubię sobie tak postać... Jestem boso, bo nie mogłam znaleźć pantofli. - Deana nie przestając się uśmiechać patrzyła prosto w błyszczące niebieskie oczy córki. Pilar byłą do niej zupełnie niepodobna. Miała złociste włosy, żywe niebieskie oczy i tryskała młodością. Przewyższała matkę o ponad głowę i w każdym calu przypominała Marca. Co prawda nie potrafiła jeszcze roztaczać wokół siebie takiej atmosfery wszechmocy, lecz na pewno przyjdzie jej z wiekiem. Jeśli nauczyła się czegoś od babki i ciotki, to niewątpliwie perfekcyjnego udawania niechęci i złości. Marc nie potrafił robić tego tak dobrze. Tyle że nie musiał, był przecież mężczyzną. Panie z rodu Durasów uprawiały bardziej wyrafinowaną sztukę. Deana nie miała na to większego wpływu, mogła chyba tylko trzymać Pilar z dala od rodziny męża. Na nic by się to jednak zdało, ponieważ Marc i starsza pani Duras za zgodą wnuczki zmówili się, że dziewczynka jak najdłużej zostanie w Europie. Przecież Pilar przypominała swoją babkę nie tylko z wyglądu, w jej żyłach płynęła ta sama krew i Deanna musiałą się z tym pogodzić. Nadal wszakże ze zdumieniem stwierdzała, że odczuwa to tak boleśnie. Nie potrafiła o tym zapomnieć, nie potrafiła sobie powiedzieć, że to nie ma znaczenia. Miało. Wciąż nowo przeżywałą stratę Pilar.

Uśmiechnęła się i spojrzała na stopy córki.

Miała na nich te pantofle, te, które gdzieś przepadły.

- O, widzę, że je znalazłaś. - Oczy Deanny były wciąż uśmiechnięte, ale w sercu czułą znany od dawna ból, ukrywany pod osłoną żartów.

- Czy to miało być zabawne, mamusiu? - na twarzy Pilar pojawiła się wrogość. - Ja nie mogę znaleźć żadnego z najlepszych moich swetrów, a czarna spódnica wciąż jeszcze leży u krawca.

Oskarżenie było poważne. Pilar odrzuciła do tyłu długie proste blond włosy i spojrzała na matkę ze złością.

Deannę często zastanawiały ataki gniewu Pilar. Młodzieńczy bunt? A może po prostu nie chciała dzielić się Markiem z matką?... Cóż, niewiele mogła na to poradzić, przynajmniej na razie. Może kiedyś, za pięć, sześć lat, zdoła odzyskać córkę i zaprzyjaźnić się z nią? Przecież dla niej żyła! Ta nadzieja pozwalała jej przetrwać trudny okres.

- Spódnica od wczoraj wisi w szafie w holu. A swetry razem z resztą rzeczy Margaret ci już spakowała. Czy to rozwiązuje problem? - każde słowo wymawiając bardzo łagodnie.

- Mamo! Ty w ogóle nie słuchasz! - usłyszała Deanna i ocknęła się z zamyślenia. - Pytałam, co zrobiłaś z moim paszportem.

Zielone oczy Deanny spotkały się z niebieskimi Pilar i przez długą chwilę obie nie spuszczały z siebie wzroku. Wreszcie Deanna rzekła tylko:

- Jest u mnie. Dam ci go na lotnisku.

- Chyba potrafię pilnować swojego paszportu?

- Oczywiście. Jestem tego pewna. - Deanna ostrożnie weszła do pracowni unikając wzroku córki. - Zjesz śniadanie?

- Później. Teraz muszę umyć głowę.

- Powiem Margaret, żeby ci przyniosła.

- Świetnie.

Pilar wyszła, Deanna zaś poczuła ukłucie w sercu. Tak niewiele trzeba, aby zranić człowieka! Słowa to niby nic takiego, a jakże potrafią przytłoczyć. Czasami zastanawiała się, czy tak samo byłoby z jej synami. Może tylko Pilar jest taka? Może przepaść pomiędzy dwoma krajami i dwoma światami okazała się dla niej za wielka?

Telefon zabrzęczał cicho na jej biurku w chwili, gdy z westchnieniem usiadła. Było to połączenie wewnętrzne, zapewne Margaret dzwoniła, aby zapytać, czy podać kawę do pracowni. Kiedy Marc wyjeżdżał, Deanna często jadała sama w tym pokoju. Gdy był w domu, śniadanie stawało się rytuałem. Nieraz był to jedyny posiłek, który jedli razem.

- Tak? - odezwała się łagodnie. Zawsze tak mówiła, a matowy odcień głosu jeszcze tę łagodność pogłębiał.

- Deanno, muszę zadzwonić do Paryża - usłyszała Marca. - Zejdę na dół za jakieś piętnaście minut. Powiedz Margaret, że chcę jajka usmażone, a nie spieczone na skorupę. Gazety są u ciebie?

- Nie. Margaret chyba położyła ci je na stole.

- No to tymczasem.

Nikt jej nie mówił "dzień dobry", nie pytał, jak się miewa, i czy dobrze spałą, nie potwierdzał, że ją kocha. Obchodziły ich tylko gazety, czarna spódnica, paszport... Oczy Deanny nabiegły łzami. Otarła je wierzchem dłoni. Nie robili tego z premedytacją, po prostu tacy byli. Dlaczego jednak nie obchodziło ich, gdzie jest jej spódnica albo pantofle, jak jej się udał ostatni obraz?

Pogrążona w niewesołych myślach obejrzała się jeszcze przez ramię, nim zamknęła za sobą drzwi pracowni. Zaczął się jej normalny dzień.

Margaret usłyszała szelest gazet w jadalni i otworzyła kuchenne drzwi z nieodłącznym uśmiechem na twarzy.

- Dzień dobry panu.

- Dzień dobry Margaret.

Wszystko toczyło się jak zwykle, dokładnie i z wdziękiem. Polecenia wydawano uprzejmie, gazety były starannie ułożone według hierarchii ważności, kawa we właściwej chwili pojawiała się na stole. Kawa w delikatnym dzbanku z Limoges, który należał do matki Marca. Odsuwano zasłony, mówiono o pogodzie, każdy zajmował swoje miejsce i przywdziawszy swoją maskę, rozpoczynał nowy dzień.

Deanna zapominała o swoich smutkach. Zaczęła przeglądać gazetę popijając małymi łykami kawę z niebieskiej filiżanki w kwiaty i pocierając o dywan stopy zziębnięte od chłodu płytek na tarasie. O poranku wyglądała młodo z rozpuszczonymi ciemnymi włosami, dużymi oczami i skórą jasną jak skóra Pilar. Dłonie miała takie same jak przed dwudziestu laty, delikatne i gładkie. Nie wyglądała na trzydzieści siedem lat, raczej na dwadzieścia kilka. Odmładzał ją sposób mówienia, łagodna twarz, iskierki w oczach, uśmiech rozświetlający jej rysy. W późniejszych godzinach dnia jej dziewczęcość znikała: ubrana ze skromną elegancją, z włosami starannie upiętymi w kok, poruszała się dystyngowanie. Z samego rana nie była jednak skażona przynależnością do rodu Durasów - była po prostu sobą.

Usłyszała, że Marc schodzi na dół, po drodze wesoło zagadnąwszy po francusku Pilar, która stała z mokrymi włosami na piętrze. Mówił coś o wyjeździe do Nicei i o tym, że ma być grzeczna w Anibes. W przeciwieństwie do Deanny miał się widywać z córką tego lata, planował bowiem kilka wyjazdów do Francji i zamierzał spędzać w Antibes każdy wolny weekend. Trudno mu było przełamać stare nawyki, nie potrafił się też oprzeć czarowi córki. Zawsze byli przyjaciółmi.

- Bonjur, ma chere. - Powiedział do niej "moja droga", a nie ma cherie, najdroższa. Deanna zauważył, że w ostatnich latach z jego słownika zniknęły superlatywy. - Ładnie dziś wyglądasz.

- Dziękuję - cień uśmiechu przemknął przez jej twarz, gdy spostrzegła, że Marc już pogrążył się w przeglądaniu gazet. Komplement był bardziej formalnością niż pochwałą. Taka francuska sztuczka. Znała ją świetnie. - Co nowego w Paryżu?

- Opowiem ci po powrocie. Będę tam jutro przejazdem - odparł, z jego tonu wynikało wszakże, iż jego pobyt potrwa dłużej, niż zapowiadał, jak zwykle.

Spojrzał na nią lekko rozbawiony i natychmiast oczywiście przypomniała sobie, dlaczego ongiś się w nim zakochała. Marc był niesamowicie przystojnym mężczyzną, miał delikatne szlachetne rysy twarzy i niebieskie oczy błyszczące jeszcze bardziej niż oczy Pilar. Siwizna na skroniach była prawie niewidoczna wśród jasnych włosów. Wciąż wyglądał młodo i energicznie i prawie zawsze był w dobrym humorze, zwłaszcza w Stanach. Uważał, że Amerykanie są "śmieszni": bawiło go, gdy przegrywali z nim w tenisa i squasha, w brydża i tryktraka, nade wszystko zaś gdyż zwyciężał nad nimi w sądzie. Pracował tak samo, jak grał - ostro, szybko i dobrze, wyniki osiągając nieprzeciętne. Mężczyźni mu zazdrościli, każdą kobietę mógł mieć u stóp. I zawsze wygrywał. Początkowo Deanna kochała w nim ten właśnie styl wiecznego zwycięzcy, toteż gdy wyznał jej miłość, ogarnęło ją przyjemne poczucie triumfu.

- Pytałam, na jak długo wyjeżdżasz - rzekła Deanna z nutką szorstkości w głosie.

- Nie wiem dokładnie. Na kilka dni. Czy to ważne?

- Oczywiście - jej głos zabrzmiał jeszcze ostrzej.

- A co? Czy mamy jakieś plany? - popatrzył na nią nieco zdziwiony i zajrzał do kalendarza, lecz nic w nim nie znalazł.

No powiedz mu, mówiła sobie Deanna. Powiedz, że to nic ważnego, że chodzi tylko o nas.

- Nie, nic takiego - odparła. - Po prostu chciałabym wiedzieć.

- Dam ci znać jeszcze dzisiaj. Mam kilka spotkań, po których wszystko powinno się wyklarować. Chodzi o duży proces z armatorem. Z Paryża będę musiał chyba polecieć do Aten.

- Znowu?

- Wygląda na to, że tak.

Wrócił do gazet i nie odrywał się od nich, aż Margaret postawiła przed nim jajecznicę. Wtedy podniósł wzrok na żonę.

- Odwieziesz Pilar na lotnisko?

- Oczywiście.

- Dopilnuj z łaski swojej, żeby się odpowiednio ubrała. Mama dostałaby zawału, gdyby znowu wysiadła z samolotu, w którymś z tych swoich koszmarnych ciuchów.

- Dlaczego sam nie dopilnujesz? - Deanne spojrzała na niego swymi zielonymi oczami.

- Wydawało mi się, że to twoja działka - odparł z niewzruszonym spokojem.

- Co? Dyscyplina czy jej ubiór? - Oboje wiedzieli, że jedno i drugie jest niewdzięcznym zadaniem.

- W pewnym sensie i to, i to - wyjaśnił uprzejmie. Deanna miałą ochotę zapytać, w jakim sensie, ale zrezygnowała. Wiedziała przecież, że w każdej dziedzinie ma na córkę wpływ w takim sensie, w jakim jej oboje z ojcem i jego rodziną pozwalają. - Dostała kieszonkowe na wakacje. Nie musisz jej już nic dawać.

- Ile?

- Słucham? - rzucił jej ostre spojrzenie.

- Pytam, ile pieniędzy jej dałeś - odpowiedziała spokojnie.

- Czy to ważne?

- Myślę, że tak. Czy tylko dyscyplina i ubiór mogą mnie obchodzić? - w jej tonie zabrzmiało doświadczenie nabyte w ciągu osiemnastu lat małżeństwa.

- Niekoniecznie. Ale nie martw się, wystarczy jej.

- W to nie wątpię.

- Więc o co ci chodzi? - Ton Marca nie był już uprzejmy, a spojrzenie Deanny przybrało odcień stalowy.

- Uważam, że nie powinna mieć na wakacjach za dużo pieniędzy. Nie będą jej potrzebne.

- Przecież to rozsądna dziewczyna.- Marc, ona nie ma jeszcze szesnastu lat? Ile jej dałeś?

- Tysiąc - odrzekł spokojnie, jak gdyby zamierzał na tym skończyć dyskusję.

- Dolarów? - otworzyła szeroko oczy. - To po prostu skandal!

- Czyżby?

- Dobrze wiesz, że tak. I dobrze wiesz, co z nimi zrobi.

- Myślę, że się zabawi. To jej nie zaszkodzi.

- Nieprawda, kupi sobie ten cholerny motocykl, o którym tak marzy! A ja absolutnie się na to nie zgadzam! - Gniew był tylko oznaką bezsilności, o czym Deanna doskonale wiedziała. Pilar wyjeżdżała teraz do "nich", wymykała się spod jej kontroli. - Nie chcę, żeby miała tyle pieniędzy.

- Nie bądź śmieszna.

- Marc, na miłość boską...

Telefon zadzwonił akurat w chwili, gdy zaczynała przedkładać swoje racje. Była to rozmowa do Marca z Mediolanu. Później nie miał już czasu jej wysłuchać, o wpół do dziesiątej był bowiem umówiony.

- Przestań histeryzować, Deanno - rzekł spoglądając na zegarek. - Oddajemy dziecko w dobre ręce. Czuł, że to również należałoby omówić, lecz nie miał teraz czasu. - Do zobaczenia wieczorem.

- Będziesz w domu na kolacji?

- Chyba nie. Poproszę Dominique, żeby do ciebie zadzwoniła.

- Dziękuję.

Patrzyła za nim, gdy zamykał drzwi, chwilę później usłyszała na drodze warkot jego jaguara. Następna przegrana bitwa.

- Nie dający jej spokoju temat pieniędzy poruszyła jeszcze z Pilar w drodze na lotnisko.

- Ja rozumiem, ojciec dał ci na wakacje spore kieszonkowe.

- Tak. A o co chodzi?

- Dobrze wiesz, o co chodzi. O ten cholerny motocykl. Powiem ci wprost, kochanie: jeśli go sobie kupisz, dostaniesz w domu lanie.

Pilar miała ochotę roześmiać się i zapytać, skąd by się matka dowiedziała, nie starczyło jej wszakże tupetu.

- No dobrze, nie kupię go.

- I nie będę jeździć - podpowiedziała Deanna.

- I nie będę jeździć - powtórzyła Pilar jak papuga, a Deanna poczuła, że po raz pierwszy od bardzo dawna chce jej się krzyczeć.

Prowadząc samochód przez chwilę patrzyła na córkę, potem znowu prosto przed siebie.

- Czy musimy się wiecznie kłócić? Wyjeżdżasz na trzy miesiące, tyle czasu nie będziemy się widzieć... Mogłybyśmy chociaż dzisiaj być dla siebie miłe.

- Nie ja zaczęłam. Ty się czepiałaś o motocykl.

- A jak myślisz, dlaczego?... Bo cię kocham, bo mi na tobie zależy. Bo nie chcę, żebyś się zabiła. Czy to do ciebie dociera? - w jej głosie zabrzmiała desperacja i gniew.

- Mhm. Oczywiście.

Dalej jechały w milczeniu. Deanna znowu czuła, że łzy napływają jej do oczu, lecz nie chciała, by Pilar to zauważyła. Musiała być doskonała, musiała być silna. Taki był Marc, za taką pragnęła uchodzić cała ta jego francuska rodzina, taka chciała być Pilar.

Dojechawszy na lotnisko, Deanna zostawiła samochód parkingowemu i podążyła do hali dworca. Pilar poszła załatwiać formalności. Gdy urzędnik oddał jej paszport i bilet, odwróciła się do matki.

- Odprowadzisz mnie do wyjścia? - w jej głosie było więcej wahania niż zachęty.

- Myślałam, że sprawi ci to przyjemność. Czy masz coś przeciw?

- Nie - odparła ponuro i gniewnie.

Cholerna smarkula! Deanna miała ochotę uderzyć ją w twarz. Kim ona właściwie jest? Co wyrosło z jej małej córeczki? Gdzie się podziała ta jasnowłosa kochająca dziewczynka?

Do wyjścia doszły pogrążone we własnych myślach. Ludzie oglądali się za nimi z podziwem, stanowiły bowiem rzucającą się w oczy parę: Deanna - czarnowłosa piękność w doskonale skrojonej czarnej sukience z najlepszej wełny ze starannie upiętym kokiem, z czerwonym żakietem przerzuconym przez ramię i Pilar - tryskająca młodością blondynka, wysoka, smukła i zgrabna w białej lnianej sukience. Matka nie miała zastrzeżeń do tego ubioru, gdy ujrzała córkę idącą schodami na dół. Nawet babci powinna przypaść do gustu, chyba że uzna sukienkę za zbyt amerykańską w kroju. W przypadku pani Duras wszystko było możliwe.

Gdy dotarły na miejsce, pasażerowie wsiadali już do samolotu, toteż Deanna mogła tylko uścisnąć córkę.

- Kochanie, tak się martwię o ten motocykl... Proszę...

- Dobrze, dobrze. - Pilar nie patrzyła już na Deannę, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w samolocie.

- Zadzwonię do ciebie. Albo ty zadzwoń, gdybyś miała problemy.

- Na pewno nie będę miała - odparła z pewnością siebie właściwą nastolatkom.

- Mam nadzieję - twarz Deanny złagodniała, gdy popatrzyła na córkę i przytuliła ją mocno. - Kocham cię, skarbie. Baw się dobrze.

- Dziękuję, mamusiu - obdarowała matkę przelotnym uśmiechem, skinęła ręką na pożegnanie, po czym jej złota grzywa zniknęła w przejściu.

Deanna poczuła nagle kamień na sercu. Jej dziecko znowu wyjechało. Dziewczynka z jasnymi lokami, córeczka, która co wieczór ufnie wyciągała do niej ręce, aby ją przytuliła i pocałowała...

Usiadła w holu czekając, aż boeing 747 wystartuje. Kiedy wzbił się w powietrze wstała i wolnym krokiem udała się na parking. Parkingowy uprzejmie uchylił czapki, gdy wręczyła mu dolara, i przyglądał się jej, gdy z gracją wsiadała do wozu, ukazując zgrabne nogi. Była naprawdę artakcyjną kobietą, trudno nawet powiedzieć, ile mogła mieć lat. Dwadzieścia osiem? Trzydzieści dwa? Trzydzieści pięć? Czterdzieści? Naprawdę trudno było zgadnąć. Miała bardzo młodą twarz, a reszta jej ciała, sposób poruszania, wzrok nosiły znamiona starości.

Deanna szczotkowała prze toaletce włosy, gdy usłyszała kroki Marca na schodach. Było już dwadzieścia po dziesiątej. Wracał jak zwykle późno, lecz nie zdzwonił do niej przez cały dzień. Tylko Dominique, jego sekretarka, zostawiła w południe wiadomość u Margaret: pan Duras nie przyjdzie do domu na kolację. Deanna więc zjadła sama w pracowni, nie przerywając rysowania, choć myślami przez cały czas była zupełnie gdzie indziej, martwiąc się o Pilar.

Kiedy wszedł do pokoju, odwróciła się i przywitała go uśmiechem.

Mimo wszystko stęskniła się za nim, a panująca przez cały dzień w domu dziwna cisza przerażała ją.

- Cześć, kochanie. Miałeś dzisiaj długi dzień.

- O tak, bardzo długi. A ty?

- Spokojny, może nawet za bardzo. Strasznie tu cicho bez Pilar.

- Nigdy nie sądziłem, że usłyszę to od ciebie. - Marc-Edouard uśmiechnął się do żony i usiadł w ogromnym fotelu obitym błękitnym welwetem, który stał tuż przy kominku.

- Ja też nie przypuszczałam, że kiedyś to powiem. Jak udały się spotkania?

- Bardzo mnie zmęczyły.

Marc nie był zbyt rozmowny. Deanna odwróćiła się i spojrzała na męża.

- Jutrzejszy wyjazd do Paryża jest aktualny?

Marc skinął głową i rozprostował swoje długie nogi. Deanna nie spuszczała z niego wzroku. Nie było widać po nim zmęczenia, wyglądał zupełnie tak samo jak rano, jak gdyby w każdej chwili był gotów rozpocząć nowy dzień. "Męczące" spotkania widać służyły mu doskonale. Wstał i powoli zbliżył się do niej z uśmiechem w oczach.

- Tak, jadę jutro do Paryża. Na pewno nie chcesz zobaczyć się z Pilar i moją matką w Antibes?

- Na pewno - odparła Deanna kategorycznie. - Dlaczego miałabym chcieć?

- Mówiłaś, że tu jest za cicho, pomyślałem więc, że może... - Stojąc za nią krótką chwilę położył dłonie na jej ramionach. - Deanno, nie będzie mnie przez całe lato.

- Poczuł, że jej ramiona zadrżały.

- Przez całe lato?

- Prawie całe. Sprawa Salco jest zbyt poważna, żebym ją powierzył komu innemu. Przez całe lato będę krążył między Paryżem i Atenami... I po prostu nie dam rady tu przyjeżdżać. - Mówił teraz z trochę wyraźniejszym akcentem francuskim, jakby już wyjechał ze Stanów. - Ale za to będę miał większą możliwość dopilnowania Pilar, co powinno cię cieszyć, chociaż my się długo nie zobaczymy - ciągnął. Deanna chciała zapytać, czy to ma dla niego jeszcze jakieś znaczenie, lecz w końcu zrezygnowała. - Myślę, że proces się przeciągnie i... i potrwa około trzech miesięcy.

Dla Deanny zabrzmiało to prawie jak wyrok śmierci.

- Trzy miesięca? - powtórzyła ledwie słyszalnym głosem.

- Teraz rozumiesz, dlaczego pytałem, czy chciałabyś pojechać do Antibes. Czy nadal nie zmienisz zdania?

Wolno potrząsnęła głową.

- Nie, nie zmienię. I tak ciebie tam nie będzie, a Pilar, jak sądzę, chciałaby odpocząć ode mnie. Nie mówiąc już o... - urwała.

- O mojej matce? - domyślił się Marc. Skinęła głową. - Rozumiem. A więc będziesz, ma cherie, siedzieć w domu zupełnie sama.

Dlaczego, do diabła, nie poprosił, aby z nim pojechała, aby z nim krążyła pomiędzy Paryżem i Atenami? W pierwszej chwili miała ochotę podsunąć mu tę myśl, wiedziała jednak, że nie pozwoli jej jechać, toteż dała temu spokój. Zawsze chciał być swobodny gdy pracował, i nigdy nie zabierał rodziny.

- Dasz sobie radę sama? - zapytał.

- A mam inne wyjście? Czy mogę powiedzieć, że sobie nie poradzę, i ty wtedy nie pojedziesz? - Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.

- Przecież wiesz, że to niemożliwe.

- Wiem. - Przez chwilę milczała, potem wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. - Jakoś sobie poradzę.

- Wiem.

Skąd wiesz, do diabła? No skąd?, pomyślała. A gdyby było inaczej? gdybym cię potrzebowała, co wtedy?

- Deanno, jesteś wspaniałą żoną.

Przez chwilę nie była pewna, czy ma podziękować za ten komplement, czy raczej wymierzyć mu policzek.

- W jakim sensie? - spytała. - Chodzi ci tylko o to, że nie skarżę się za bardzo? A może powinnam? - uśmiechnęła się, by ukryć, co naprawdę myśli i w ten sposób pozwolić mu wykręcić się od odpowiedzi na pytania, na które nie miał ochoty odpowiadać.

- Nie, nie powinnaś. Jesteś wspaniała taka, jaka jesteś.

- Merci, monesieur - wstała i odwróciła się, aby nie widział jej twarzy. - Spakujesz się sam czy mam ci pomóc?

- Zrobię to sam. Idź do łóżka. Ja też zaraz się położę.

Deanna patrzyła, jak przez chwilę kręcił się po garderobie, potem zszedł na dół, zapewne do swojego gabinetu. Zgasiła światła w sypialni i leżała cicho na swoim brzegu łóżka. Po chwili zjawił się Marc.

- Tu dors? Śpisz?

- Nie - odparła matowym głosem.

- Bon.

Dobrze. Dlaczego dobrze? Jakie miało znaczenie, czy śpi, czy nie? Czyżby chciał porozmawiać? powiedzieć, że ją kocha i że mu przykro, iż wyjeżdża. Wcale nie było mu przykro. o czym oboje wiedzieli. Marc lubił podróże. Praca zawsze sprawiała mu ogromną radość.

Wsunął się do łóżka i przez chwilę leżeli cicho i bez ruchu, ale żadne nie zasypiało.

- Masz mi za złe, że wyjeżdżam na tak długo?

- Nie, nie mam ci za złe, ale jest mi przykro. Będę za tobą tęsknić... Bardzo.

- Czas szybko ci przeleci. - Nie odpowiedziała, oparł się więc na łokciu, aby lepiej widzieć jej twarz. - Bardzo mi przykro, Deanno. Naprawdę.

- Mnie też.

Marc delikatnie pogładził jej włosy i uśmiechnął się. Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego.

- Cięgle jesteś tak samo piękna, wiesz? Nawet piękniejsza, niż kiedy byłaś młodą dziewczyną. Bardzo ładną zresztą.

Tego jednak Deannie było za mało. Pragnęła w jego oczach być nie tylko piękną kobietą - jak ongiś chciała być jego Dianą.

- Pilar też kiedyś będzie taka - dodał z dumą.

- Już jest bardzo ładna - odparła Deanna z lekkim rozdrażnieniem, ale bez zazdrości.

- Jesteś o nią zazdrosna? - zaciekawił się, wyraźnie zadowolony, że taka myśl przyszła mu do głowy, co Deannę zdumiało. Czyżby o to mu chodziło? Czyżby dzięki temu czuł się ważniejszy albo młodszy?

Uznała, że nie powinna zaczepki pominąć milczeniem. Bo niby dlaczego?

- Tak, czasami jestem o nią zazdrosna. Chciałabym być znowu taka młoda, pewna siebie i ciekawa życia. Dla osoby w jej wieku wszystko jest takie oczywiste! Zasługujesz na to, co najlepsze, i będziesz to mieć. Ja też tak kiedyś myślałam.

- A teraz? Co teraz myślisz? Czy dostałaś od życia to, co ci się należało?

- W pewnym sensie tak.

Ich spojrzenia się spotkały i Marc spostrzegł w jej oczach smutek. Po raz pierwszy od wielu lat wrócił wspomnieniami do dnia, kiedy zobaczył osiemnastoletnią sierotę w "małej czarnej" od Diora. Zastanawiał się, czy istotnie ją unieszczęśliwił. Może potrzebowała od niego czegoś więcej? Ale tak wiele przecież jej dał! Klejnoty, futra, samochody, dom - wszystko, czego może pożądać kobieta. Cóż jeszcze mogłaby od niego chcieć?

Wpatrywał się w nią przez długą chwilę i nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Czyżby naprawdę zupełnie jej nie rozumiał?

- Deanno?... - Nie miał ochoty zadawać jej tego pytania, lecz naraz poczuł, że musi. W jej spojrzeniu było coś, co zmuszało go do tego. - Czy czujesz się nieszczęśliwa?

Popatrzyła mu w oczy otwarcie. Korciło ją, by odpowiedzieć twierdząco, obawiała się jednak, że wtedy straci Marca, a przecież nie o to jej szło.

- Czy czuję się nieszczęśliwa? - powtórzyła pytanie ze smutkiem, który mówił wszystko. Nie musiała już dodawać ani słowa, raptem wszystko stało się jasne, nawet dla niego.

- Czasem tak, czasem nie. Najczęściej w ogóle nie myślę o tym. Żal mi tylko... żal mi tamtych dni, kiedy poznaliśmy się, kiedy byliśmy tacy młodzi - rzekła cichutko.

- Dorośliśmy, Deanno, tego nie można już cofnąć. - Marc nachylił się i dotknął jej policzka, jakby chciał ją pocałować. - Byłaś uroczym dzieckiem - uśmiechnął się na tamto wspomnienie. - Nienawidziłem twojego ojca, że tak cię zostawił.

- Ja też. Ale on po prostu taki był, już się z tym pogodziłam.

- Naprawdę? - Skinęła twierdząco głową. - Jesteś pewna?

- A dlaczego nie miałabym się pogodzić?

- Czasami zdaje mi się, że jeszcze masz do niego żal. Sądzę, że dlatego właśnie malujesz. Chcesz sobie udowodnić, że potrafisz coś zrobić samodzielnie, gdybyś kiedyś znowu musiała. Patrzył na nią w napięciu, marszcząc czoło. - A przecież wiesz, że nie będziesz musiała. Nigdy nie zostawię cię w takim położeniu, w jakim znalazłaś się przez ojca.

- O to się nie martwię. A ty się mylisz: maluję dlatego, że to lubię, że to jest cząstką mojego życia i mnie - rzekła, choć wiedziała, że go nie przekona. Marc bowiem nigdy nie wierzył i nie chciał wierzyć, iż to, co maluje,, jest odzwierciedleniem jej duszy.

Przez chwilę nie odpowiadał , w zadumie wpatrzony w sufit.

- Będziesz się gniewać, że wyjeżdżam na całe lato?

- Przecież już powiedziałam, że nie. Będę malować, odpoczywać, czytać, spotykać się z przyjaciółmi...

- Często będziesz wychodziła z domu? - Marc sprawiał wrażenie zmartwionego, co trochę ją rozbawiło. Skąd mu to przyszło do głowy?

- Nie wiem, głuptasie. Ale skoro już pytasz, to chyba muszę ci zdradzić szczegóły. Otóż na pewno co wieczór będę chodzić na uroczyste kolacje, benefisy, koncerty i tym podobne imprezy. - Marc bez słowa skinął głową. - Panie Duras, czyżbyś był zazdrosny? - spojrzała na niego figlarnie, lecz kiedy popatrzył jej prosto w twarz, roześmiała się w głos. - O! widzę, że naprawdę jesteś zazdrosny! Zabawne, że dopiero teraz, po tylu latach!

- A kiedy miałbym być zazdrosny, jeśli nie teraz?

- Nie bądź śmieszny. Przecież wiesz, że to zupełnie nie w moim stylu.

Istotnie, to niewątpliwie nie było w stylu Deany.

- Wiem - przyznał - ale nigdy nic nie wiadomo.

- Jak możesz tak w ogóle myśleć?

- Bo mam tak piękną żonę, że każdy mężczyzna musiałby być z kamienia, żeby się w niej nie zakochać. - Był to chyba najbardziej wyszukany komplement, jaki Deanna usłyszała od męża w ciągu ostatnich lat, toteż nie ukrywała zdziwienia. - Myślisz, że tego nie widzę? To ty nie bądź śmieszna. Jesteś przecież młodą piękną kobietą.

- Skoro tak, to nie jedź do Grecji - uśmiechnęła się niczym mała dziewczynka. Marc wszakże nie miał akurat ochoty na żarty.

- Przecież wiesz, że muszę.

- To weź mnie ze sobą - jej głos zabrzmiał dziwnie, na poły przekornie, na poły poważnie. Marc przez długą chwilę nie odpowiadał. - Mogę jechać z tobą?

Potrząsnął głową.

- Nie, nie możesz.

- Cóż, w takim razie chyba powinieneś być zazdrosny. - Nie żartowali tak ze sobą od lat. Zapowiedź trzymiesięcznego wyjazdu Marca przywołała jakieś dziwne wspomnienia i uczucia. Deanna nie chciała go jednak denerwować, toteż dodała: - Ale tak naprawdę, kochanie, możesz się nie obawiać.

- Mam nadzieję.

- Marc! Przestań. - Nachyliła się i chwyciła go za ręce. Marc nie uwalniał się z jej uścisku. - Kocham cię, wiesz? - Wiem. A czy ty wiesz, że ja cię też kocham?

Deanna spojrzała nań poważnie.

- Czasami nie jestem tego pewna... - Stale był zbyt zajęty, aby okazać jej miłość, zresztą nie leżało to w jego stylu. Teraz jednak coś mówiło jej, że dotknęła czułego punktu, toteż wpatrywała się weń z coraz większym zdziwieniem. Czyżby nie wiedział? Czyżby nie uświadamiał sobie, co zrobił? Zbudował przecież wokół siebie mur, uciekł w pracę i interesy, znikał na całe dni, tygodnie, a nawet miesiące. Tylko w Pilar miał sprzymierzeńca. - Wybacz skarbie. Wiem, że mnie kochasz, ale nieraz sama muszę sobie o tym przypominać.

- Ależ ja naprawdę cię kocham! Chyba to czujesz, prawda?

- Tak, właśnie tak... - Jego uczuć była pewna, gdy wspominała wspólnie spędzone chwile, które coś w jej życiu znaczyły i układały się w piękną baśń. Dlatego właśnie wciąż jeszcze go kochała.

Marc westchnął.

- Musisz być pewna, tak, kochanie? - Przytaknęła i poczuła się znów młoda i odważna. - Rozumiem, że potrzebujesz nie tylko mojego uczucia, ale i czasu. Potrzebujesz... enfin czegoś, czego nie mogę ci dać.

- Nieprawda! Przecież możesz mieć czas dla siebie. Możemy znowu robić to, co kiedyś. Naprawdę możemy - mówiła jak dziecko na granicy łez. Wiedziała, że sprawia takie wrażenie, i była o to zła na siebie. Zachowała się niczym dziecko, które próbuje zmusić ojca, aby zabrał je ze sobą. A przyrzekała sobie, że już nigdy tak nie zrobi! - Przepraszam, rozumiem... - spuściła wzrok i zamilkła.

- Naprawdę rozumiesz? - spojrzał na nią badawczo.

- Oczywiście.

- Oh, ma Diane... - wziął ją w ramiona z dziwnym zakłopotaniem w oczach. Deanna wszakże tego nie zauważyła, jej oczy bowiem wypełniły się naraz łzami. W końcu powiedział to, na co czekała tak długo: "Ma Diana..."



2


- W banku masz tyle pieniędzy, że powinno ci wystarczyć na czas, kiedy mnie nie będzie. Gdybyś jednak potrzebowała więcej, zadzwoń do Dominique, to zrobi przelew. Powiedziałem Sullivanowi, żeby zaglądał do ciebie przynajmniej dwa razy w tygodniu. I...

Deanna spojrzała na męża ze zdziwieniem.

- Powiedziałeś Jimowi, żeby zaglądał do mnie? Po co? - Jim Sullivan był amerykańskim wspólnikiem Marca-Edouarda, jednym z nielicznych Amerykanów, których naprawdę lubił.

- Chcę mieć pewność, że wszystko u ciebie w porządku, że jesteś szczęśliwa i niczego ci nie brakuje.

- Dziękuję, ale to bez sensu. Fatygować Jima!...

- Zrobi to z przyjemnością. Możesz mu pokazać swoje obawy, możecie zjeść razem kolację... Ufam mu... - spojrzał na żonę z uśmiechem, który Deanna odwzajemniła.

- Mnie też możesz ufać. - Przez osiemnaście lat małżeństwa nigdy nie oszukała Marca i nadal nie miała takiego zamiaru.

- Oczywiście, że ci ufam - zapewnił. - Będę dzwonił, jak tylko czas mi pozwoli, zresztą wiesz, gdzie mnie szukać. Gdyby coś się stało, dzwoń, a jeśli mnie nie zastaniesz, na pewno się odezwę.

Deanna skinęła głową bez słowa i cicho westchnęła, Jaguar mknął niemal bezszelestnie. Marc odwrócił nieco głowę i spojrzał na nią. W jego oczach na krótką chwilę pojawiło się zatroskanie.

- Wszystko będzie dobrze, Deanno, zobaczysz.

Ich oczy spotkały się i Deanna przytaknęła:

- Tak, wszystko będzie dobrze, tylko że będę za tobą tęskniła.

Marc znowu patrzył na drogę.

- Czas szybko zleci, ale oczywiście gdybyś zmieniła zdanie, zawsze możesz przyjechać do Antibes, do matki i Pilar - uśmiechnął się do żony. - Ale na pewno nie o tym marzysz.

- Właśnie. - Deanna odwzajemniła uśmiech.

- Ależ z ciebie uparciuch! Tylko że chyba właśnie dlatego cię kocham.

- Dlatego? A ja tak się głowiłam!... - w jej oczach zabłysły przekorne iskierki, gdy uważnie spoglądała na szlachetny profil mężczyzny siedzącego obok niej w samochodzie.

- Będziesz na siebie uważał, prawda? Nie będziesz się przepracowywał? - rzekła choć obydwoje wiedzieli, że mówi na darmo.

- Nie będę - uśmiechnął się lekko.

- Będziesz.

- Będę.

- I będziesz się cieszył każdą minutą tej harówki - skonstantowała. - Mam nadzieję, że wygrasz ten proces.

- No pewnie. Co do tego nie ma wątpliwości.

- Marcu-Edouardzie Duras, jesteś niemożliwie zarozumiały. Czy ktoś ci to już powiedział?

- Jedyna kobieta, którą kochałem. - Skręcił w kierunku lotniska i wyciągnął do niej rękę. Deanna dotknęła lekko jego palców. Wspomniała ostatnią noc. Powiedział do niej "Ma Diane"...

- Kocham cię. - Podniosła jego dłoń do ust i delikatnie pocałowała końce palców. - Chciałabym, żebyśmy mieli więcej czasu dla siebie.

- Ja też. I kiedyś będziemy mieli.

Tak, tylko kiedy?, westchnęła Deanna w duchu. Położyła rękę na fotelu i ich palce znów się splotły.

- Myślisz, że będziemy mogli wyjechać razem na wakacje, jak już wrócisz? - patrzyła nań szeroko otwartymi jak u dziecka oczami. Wciąż go pragnęła, chciała być jego. Po tylu latach nadal jej zależało, i to tak bardzo, aż sama się czasem dziwiła.

- A dokąd chciałabyś pojechać?

- Gdziekolwiek, byle gdzie. Ważne, żebyśmy byli razem. - I sami, dodała w myśli.

Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, gdy skręcili na lotnisko, i wydawało jej się, że w jego spojrzeniu mignął smutek.

- Tak, oczywiście, wyjedziemy gdzieś, jak wrócę - na moment jakby wstrzymał oddech. - Deanno, ja...

Czekała w napięciu, lecz nie powiedział nic więcej, objął ją tylko i przytulił. Deanna odwzajemniła uścisk, mocno oplatając męża ramionami. Zacisnęła powieki. Mając Marca tak blisko, pragnęła go tym bardziej, czego się oczywiście nie domyślał. Marc poczuł, że cała drży w jego ramionach, i spojrzał na nią nieco zdziwiony.

- Tu pleurs? Płaczesz?

- Un peu. Troszeczkę - odparła, a Marc się uśmiechnął. Tak dawno nie mówiła do niego po francusku! - Nie chcę, żebyś wyjeżdżał - kaprysiła. Gdyby tylko mógł zostać, gdyby mieli dla siebie choć trochę czasu, bez Pilar...

- Ja też nie chcę wyjeżdżać - skłamał, czego Deanna byłą świadoma. Wyjął kluczyki ze stacyjki, otworzył drzwi i skinął na parkingowego.

Deanna spokojnie podążała za nim pogrążona w myślach, aż doszli do sali dla pasażerów pierwszej klasy, gdzie zazwyczaj oczekiwał na samolot. Usiadła obok niego i uśmiechnęła się, lecz Marc był już inny, już nieobecny, już nie pamiętał o chwilach w samochodzie. Sprawdził dokumenty, które miał w teczce, i zerknął na zegarek - miał jeszcze dziesięć minut, wyglądał jednak, jakby nie mógł się doczekać odlotu.

- Alors, wszystko omówiliśmy w samochodzie? A może przekazać coś Pilar?

- Pozdrów ją ode mnie. Wpadniesz do Antibes przed wyjazdem do Aten?

- Nie, ale zadzwonię do niej dziś wieczorem.

- A ja nie? - Deanna wpatrywała się w ogromny zegar na ścianie, miarowo odliczający sekundy.

- Oczywiście, że ty też. Wychodzisz gdzieś wieczór?

- Nie, muszę coś zrobić... w pracowni.

- Zajmij się czymś, co naprawdę cię interesuje, żebyś nie czuła się taka samotna.

Nie muszę sobie szukać ciekawych zajęć, przywykłam do samotności, chciała odpowiedzieć, jak zwykle jednak zmilczała.

- Nie przejmuj się, wytrzymam. - Założyła nogę na nogę i utkwiła wzrok w swoich kolanach. Miała na sobie nową sukienkę w kolorze lawendy i kolczyki z czerwonymi nefrytami otoczonymi brylancikami. Marc przywiózł je dla niej z Hongkongu, ale teraz zupełnie ich nie zauważał. Myślami był gdzie indziej.

- Deanno?

- Hm? - Podniosła wzrok i zobaczyła, że Marc stoi mad nią z teczką w ręku i dobrze jej znanym zwycięskim uśmiechem na twarzy. Duchem przebywał już daleko, na polu bitwy, znowu zdala od domu, znowu wolny. - Musimy już iść.

- Już? Tak prędko?

Skinął głową. Deanna podniosła się z fotela. Przy nim wydawała się jeszcze drobniejsza, ale w sumie stanowili interującą parę. Obydwoje byli niezwykle przystojni, co kiedyś zauważyła nawet osoba tak obojętna jak matka Marca.

- Nie musisz odprowadzać mnie do samego wyjścia - rzekł Marc z roztargnieniem.

- Nie muszę, ale chcę, więc chyba pozwolisz?

- Oczywiście.

Przytrzymał przed nią drzwi, za którymi nagle znaleźli się w tłumie podróżnych objuczonych teczkami, upominkami i gitarami. Zbyt szybko dotarli do wyjścia. Marc spojrzał na Deannę z uśmiechem.

- Zadzwonię wieczorem.

- Kocham cię.

Nie odpowiedział, tylko nachylił się i pocałował ją w czubek głowy, po czym ruszył do samolotu. Nie obejrzał się, nie pomachał jej ręką. Deanna obserwowała go uważnie, póki nie zniknął. Wtedy się odwróciła i poszła z powrotem. "Kocham cię". W uszach dźwięczały jej własne słowa. Nie odpowiedział na to, bo właściwie już go tu nie było.

Zwinnie wsunęła się do samochodu, westchnęła, przekręciła kluczyk w stacyjce i ruszyła w kierunku domu.


Szybko wbiegła po schodach, aby się przebrać, po czym zadumana spędziła w pracowni całe popołudnie. Malowała bezwiednie, w końcu wyszła na taras, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Wtedy usłyszała ciche pukanie do pracowni. Obejrzała się zdumiona. Przez uchylone drzwi nieśmiało zaglądała Margaret.

- Proszę pani... przepraszam, ale... - Margaret wiedziała, że Deanna bardzo nie lubi, gdy się jej przeszkadza, lecz nie miała wyjścia, ponieważ telefon w pracowni był wyłączony.

- Co się stało? - Wyrwana z zadumy Deanna stała z rozpuszczonymi włosami luźno opadającymi na ramiona i rękami w kieszeniach dżinsów.

- Nic się nie stało, tylko przyszedł pan Sullivan. Chciałby się z panią widzieć.

- Jim? - zdziwiła się i zaraz wspomniała, co powiedział jej Marc przed wyjazdem: poprosił Jima, aby się nią opiekował, i oto wspólnik spełniał jego życzenie. - Już schodzę.

Margaret skinęła głową i zamknęła za sobą drzwi. Wiedziała, że dobrze zrobiła powiadamiając swą panią o przyjściu gościa, przypuszczała bowiem, że Deanna nie zechce przyjąć go w pracowni. Zaprosiła więc pana Sullivana do zielonego salonu przypominającego lodowy zamek i zaproponowała mu filiżankę herbaty. Podziękował szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Jakże był różny od pana Durasa!... Margaret zawsze darzyła do sympatią, ponieważ był energiczny, bardzo amerykański, łatwy we współżyciu, a w jego oczach zawsze błyskał cień serdecznego irlandckiego uśmiechu.

Kiedy Deanna weszła do salonu, Jim stał przy oknie kontemplując letnią mgłę, która z wolna przetaczała się nad zatoką. Wyglądało to tak, jakby ktoś na niewidzialnej nici przeciągał kłęby waty między przęsłami mostu, zaczepiając nią o maszty łodzi.

- Cześć, Jim.

- Kłaniam się szanownej pani. - Jim pochylił się uniżenie, jak gdyby chciał ją pocałować w rękę, lecz Deanna ze śmiechem opędziła się od niego i nadstawiła policzek, na którym bezceremonialnie złożył pocałunek. - Muszę przyznać, że to mi bardziej odpowiada. Nie udało mi się dotąd zgłębić tajników sztuki całowania damy w dłoń. Nigdy nie wiem, czy osoba, z którą się witam, chce mi tylko podać rękę, czy spodziewa się, że zostanie pocałowana. Parę razy w takiej sytuacji omal się nie uszkodziłem na ciele.

Deanna roześmiała się i wskazała mu krzesło. - Poproś Marca, żeby ci udzielił kilu lekcji. W tej dziedzinie jest po prostu genialny. Francuzi mają to chyba we krwi. Napijesz się czegoś?

- Z przyjemnością. - Zniżył głos i dodał konspiracyjnym szeptem: - Margaret chciała mnie uraczyć herbatą.

- Straszne! - oburzyła się żartobliwie Deanna.

Jim nie odrywał od niej wzroku, gdy otwierała mały barek. Wyjęła z niego dwie szklanki i butelkę szkockiej.

- Coś podobnego! Ty też się napijesz? - zdziwił się, nigdy bowiem nie widział, aby piła whisky. Być może Marc-Edouard nie bez powodu prosił, by tu zaglądał. Deanna potrząsnęła jednak głową.

- Tylko wodę z lodem. Zmartwiłeś się? - spojrzała na niego rozbawiona.

- Troszeczkę.

- Niepotrzebnie, mój drogi. Jeszcze nawet nie napoczęłam tej butelki - w jej oczach pojawiła się naraz jakaś smutna zaduma. Upiła łyk wody i ostrożnie odstawiła szklaneczkę na marmurowy stolik. - Wygląda na to, że tegoroczne lato będzie mi się bardzo dłużyć - dodała z westchnieniem i podniosła wzrok na Jima, który delikatnie pogładził jej rękę.

- Wiem, wiem. Może byśmy od czasu do czasu poszli do kina?

- Miły jesteś, ale naprawdę nie masz ciekawszych zajęć.

Jim, powszechnie lubiany, rozwiedziony od czterech lat, związał się z modelką, która przed kilkoma miesiącami wyjechała do Nowego Jorku. Wysoki, przystojny, mocno zbudowany, błękitnooki o hebanowoczarnych włosach z rzadka przetykanych siwizną, był przeciwieństwem Marca-Edouarda pod absolutnie każdym względem: bezpośredni, bardzo amerykański, wyjątkowo skromny, podczas gdy Marc był zawsze sztuczny, stuprocentowo europejski, a jego pewność siebie graniczyła ze źle skrywaną arogancją. Deannę zawsze dziwiło, że Marc zdecydował się na takiego właśnie wspólnika, lecz wiedziała, iż mądrze postąpił. Każdy z nich na swój sposób był atrakcyjny, a ponieważ tak się różnili, nie wchodzili sobie w drogę. Rzadko się spotykali na gruncie towarzyskim. Jim wiódł własne życie w otoczeniu grona modelek, kre ostatnio zawęziło się do jednej. Zapewne jednak na krótko, nigdy bowiem nie wiązał się z żadną kobietą na dłużej.

- Co będziesz robił teraz, kiedy twoja pani cię zostawiła?

Jim uśmiechnął się do Deanny.

- To co zwykle: pracował, bawił się... A ty?

- Będę paćkać w pracowni. Też jak zwykle.

- A czy masz jakieś szczególne plany na to właśnie lato?

- Jeszcze nie, ale pewno coś wymyślę. Może wyskoczę do przyjaciół do Santa Barbara albo... Sama nie wiem.

- O Boże! - Jim tak się skrzywił, że Deanna wybuchnęła śmiechem.

- Co w tym złego?

- Musiałabyś mieć chyba osiemdziesiąt lat, żeby cieszyć się z takiej rozrywki. Nie wolałabyś pojechać do Beverly Hills i udawać, że jesteś gwiazdą filmową, zjeść lunch w Polo Lounge, pozwolić, żeby ci usługiwano?...

- Czyżbyś to właśnie robił w lecie? - spytała rozbawiona jego pomysłem.

- Jasne. W każdy weekend. - Jim zachichotał i odstawił pustą szklankę spoglądając przy okazji na zegarek. - Ale nie przejmuj się, zorganizuję ci to kiedyś. Tylko nie teraz - dodał przepraszająco - bo muszę już lecieć.

- Dzięki, że wpadłeś, bardzo mi się dłużyło to popołudnie, Dziwnie się czuję, kiedy ich obojga nie ma.

Skinął głową ze zrozumieniem i raptem spoważniał. Przypomniał sobie, jak on się czuł, gdy jego żona wyjechała po raz pierwszy zabierając obu chłopców. Wydawało się mu, że cisza, w której się znalazł, doprowadzi go do obłędu.

- Zadzwonię wkrótce.

- Świetnie. I wiesz?... - przez dłuższą chwilę patrzyła nań w milczeniu. - Naprawdę jestem ci wdzięczna.

Jim rozczochrał jej włosy, cmoknął ją w czoło i wyszedł. Gdy wsiadał do czarnego porsch'a, pomachał jej jeszcze ręką, dziwiąc się Marcowi, że na tyle czasu zostawił taką żonę. On by wszystko oddał, aby ją zdobyć. Oczywiście był na tyle rozsądny, że nie chciał igrać z ogniem, ale tak czy inaczej uważał Durasa za głupca. Chryste, przecież ten facet chyba nie miał pojęcia, jak Deanna jest piękna! A może jednak miał?...

Jim Sullivan dumał nad tym wyjeżdżając z parkingu, Deanna zaś, zamknąwszy za nim drzwi, spojrzała na zegarek. Raz jeszcze z wdzięcznością pomyślała o wizycie Jima, po czym jęła rozważać, o której zadzwoni Marc. Obiecał przecież, że zrobi to wieczorem.

Jednakże Marc nie zadzwonił. Rano przyszedł od niego telegram: "Wyjeżdżam do Aten. Nie mogę zadzwonić. Wszystko w porządku. Pilar ma się świetnie. Marc." Krótko i treściwie. Ale dlaczego nie zatelefonował?

"Nie mogę zadzwonić", przeczytała jeszcze raz. Nie mogę, nie mogę, nie mogę...


Po raz któryś z rzędu czytała telegram od Marca, gdy naraz zadźwięczał telefon.

- Deanna? - radosny głos Kim Houhton brutalnie wyrwał ją z zadumy.

Kim mieszkała kilka ulic dalej, lecz jej życie układało się zupełnie inaczej. Dwa razy wychodziła za mąż i dwa razy się rozwiodła, była wiecznie niezależna, wesoła i wolna. Chodziły razem na kursy malarstwa, teraz wszakże Kim zajmowała się reklamą. Ta forma twórczości najbardziej jej odpowiadała, nigdy bowiem nie miała zadatków na dobrą artystkę. Była też jedyną przyjaciółką Deanny.

- Cześć, Kim. Co nowego u ciebie?

- Chyba niewiele. Byłam w Los Angeles i próbowałam być miła dla jednego z naszych nowych klientów. Sukinsyn już mówił coś o ściąganiu należności z rachunku. I to dotyczy właśnie mnie. - Kim mówiła coś kiedyś o jakiejś sieci hoteli, dla której przygotowywała reklamę. - Może zjemy razem lunch?

- Nie mogę. Jestem zajęta.

- A co robisz? - zapytała Kim nieco podejrzliwie, bo prawie zawsze wyczuwała, kiedy Deanna kłamie.

- Muszę pójść na pewną imprezę charytatywną.

- Odpuść sobie, spełnij za to dobry uczynek dla mnie. Potrzebuję rady, bo jestem w lekkim dołku. - Deanna roześmiała się. Kimberly Houghton nigdy nie była w dołku. Nawet rozwody nie przygnębiały jej ani trochę. Zawsze szybko przychodziła do siebie, wystarczał jej na to niecały tydzień. - No, moja droga, chodźmy gdzieś na lunch. Muszę choć na chwilę wyrwać się z domu.

- Ja też. - Deanna rozejrzała się po swojej sypialni, całej w błękitnym jedwabiu i aksamicie, próbując przezwyciężyć przygnębienie. Chwila nieuwagi i jej głos nagle się załamał.

- A to co znowu? Co się stało? - zdumiała się Kim.

- To się stało, ty wścibska wiedźmo, że jestem sama jak palec. Pilar wyjechała dwa dni temu, a Marc wczoraj rano.

- O Jezu! I ty się nie cieszysz? Chyba rzadko zdarzają ci się takie chwile wytchnienia. Ja na twoim miejscu z radości latałabym nago po domu i zaprosiłabym wszystkich przyjaciół.

- Nago czy najpierw byś się ubrała? - Deanna przerzuciła nogi przez poręcz krzesła i roześmiała się.

- Wszystko jedno. Słuchaj, skoro tak, to odwołuję lunch. Co powiesz na kolację dzisiaj?

- To już lepiej brzmi. I jeszcze będę mogła pomalować po południu.

- Myślałam, że się wybierasz na imprezę charytatywną.

Deanna widziała oczami wyobraźni rozbawioną minę Kim.

- Idź do diabła!

- Dziękuję. No to spotkamy się o siódmej w Trader Vic's.

- Przyjdę na pewno.

- To na razie! - odłożyła słuchawkę, pozostawiając Deannę z pogodnym uśmiechem na twarzy. Opatrznościowa Kim!


- Wyglądasz wspaniale. To nowa kiecka?

Kimberly Houghton odstawiła szklankę, z podziwem patrząc na przybyłą właśnie Deannę. Naprawdę ślicznie je było w białej kaszmirowej sukience podkreślającej jej zgrabną sylwetkę, czarne włosy i ogromne zielone oczy.

- Ty też nieźle wyglądasz - pochwaliła przyjaciółkę Deanna.

Ciało Kim, pełne, jędrne, i ponętne robiło wrażenie na wszystkich mężczyznach. Miała ruchliwe niebieskie oczy i czarujący uśmiech. Od dwudziestu lat nosiła taką samą fryzurę - krótko ścięte złociste loczki. Elegancją i wytwornością nie dorównywała Deannie, ale miała w sobie dużo ciepła i własny styl. Zawsze wyglądała tak, jakby uganiało się za nią dziesięciu mężczyzn naraz, co nie było zbyt dalekie od prawdy. No, może nie dziesięciu, ale dwóch lub przynajmniej jednego posiadała zawsze w swoich orszaku. Tego wieczoru włożyła niebieski aksamitny blezer, spodnie i czerwoną jedwabną koszulę, rozpiętą na tyle głęboko, by ukazywała dokładnie to, co trzeba. Brylantowy wisiorek na złotym łańcuszku huśtał się kusząco, malowniczo wkomponowany pomiędzy jej pełne piersi. Przynęta - jakby potrzebowała jeszcze czegoś, co mogłoby przyciągnąć męskie oko.

Deanna zamówiła drinka i usiadła, na krzesło obok rzuciła swoje futerko z norek. Nie zrobiło ono na Kim wrażenia. Kim wychowała się w normalnym świecie, pieniądze i norki nie pociągały jej, liczyła się jedynie swoboda i dobre samopoczucie. Zawsze dbała tylko o to, aby dysponować jednym i drugim.

- I jak? Rozkoszujesz się wolnością?

- Próbuję, ale tak naprawdę trudno mi się do niej przyzwyczaić. - Deanna westchnęła i pociągnęła łyk ze swojej szklanki.

- O Jezu, przecież Marc wiecznie gdzieś jeździ! Myślałam, że już przywykłaś. Odrobina wolności zawsze kobiecie dobrze robi.

- Być może, ale on wyjechał na trzy miesiące. Dla mnie to wieczność.

- Na trzy miesiące? Jakim cudem? - głos Kim zabrzmiał nagle poważnie, znikła gdzieś szampańska radość, w jej oczach pojawiło się zaciekawienie.

- Ma duży proces, który toczy się w Paryżu i w Atenach. Doszedł do wniosku, że bez sensu byłoby wpadać do domu na chwilę pomiędzy jedną rozprawą a drugą.

- A czy tak samo bez sensu by było, gdybyś z nim pojechała?

- Nie, oczywiście, że nie.

- Więc co? Powiedziałaś mu, że też pojedziesz?

Deanna czuła się tak, jakby wypytywała ją matka. Spojrzała na przyjaciółkę i uśmiechnęła się.

- Owszem, tyle że on będzie strasznie zajęty, byłabym więc skazana na towarzystwo mojej szanownej teściowej.

- A niech to!... - Kim wysłuchała już wielu opowiadań o nieposkromionej matce Marca-Edourda.

- Właściwie nie chciałam jechać ze względu na Marca. No i proszę, zostałam sama na całe lato.

- I przeklinasz każdą minutę już po dwóch dniach, tak? Tak. - sama odpowiedziała na zadane pytanie. - Dlaczego gdzieś nie wyjedziesz?

- Gdzie?

- O Jezu, Deanna, gdziekolwiek. Marc na pewno nie miałby nic przeciwko temu.

- Chyba nie, ale nie lubię jeździć sama - odparła, co tylko po części było zgodne z prawdą, nigdy bowiem nie musiała podróżować w samotności. Zawsze towarzyszył jej najpierw ojciec, potem Pilar i Marc. - A w ogóle gdzie bym mogła pojechać? Jim Sullivan powiedział, że w Santa Barbara można się zanudzić na śmierć. - Gdy to mówiła, sprawiała wrażenie zagubionej dziewczynki, co rozśmieszyło Kim.

- Ma rację. Biedna mała Deanna!... A co byś powiedziała na wypad ze mną do Carmelu? Jadę tam jurto na cały weekend, mam spotkanie z klientem. Możesz się ze mną wybrać.

- Bez sensu, Kim. Będę ci przeszkadzać - zaoponowała, aczkolwiek przemknęło jej przez myśl, że to wcale nie jest taki zły pomysł. Nie była przecież w Carmelu od lat, a przecież miasto dzieliły raptem dwie godziny drogi od San Francisco.

- Dlaczego miałabyś mi przeszkadzać? Przecież, na Boga, nie jadę na randkę z tym facetem! Twoje towarzystwo nawet byłoby mi na rękę, bo to dla mnie kula u nogi.

- Z tym że nie na długo. - Deanna spojrzała znacząco na przyjaciółkę i Kim się zaśmiała.

- Nie psuj mi reputacji! - potrząsnęła głową, rozrzucając aureolę złotych loków. - No to co? Jedziesz? Naprawdę bardzo bym się cieszyła.

- Zobaczę.

- Nie. Jedziesz. Stoi? Stoi.

- Kimberly... - Deanna parsknęła śmiechem.

- Wpadnę po ciebie o wpół do szóstej - zapowiedziała Kimberly triumfująco.



3


Kim zatrąbiła dwukrotnie, zajeżdżając przed dom. Deanna najpierw wyjrzała przez okno sypialni, potem chwyciła torbę i zbiegła po schodach. Znowu czuła się jak młoda dziewczyna wyjeżdżająca z przyjaciółką na poszukiwanie weekendowych przygód. Nawet samochód Kim wyglądał, jakby jego właścicielka nie dorosła do samodzielnej jazdy - jaskrawo-czerwony stary MG.

Deanna po chwili stanęła w drzwiach frontowych. Miała na sobie popielate spodnie i golf w tym samym kolorze, w ręku trzymała brązową skórzaną torbę.

- Co za punktualność! Jak ci minął dzień?

- Koszmarnie. Lepiej nie pytaj.

- W porządku, nie będę.

Zamiast o wczorajszym dniu rozmawiały więc o wszystkim innym: o Carmelu, ostatnim obrazie Deanny, Pilar i jej przyjaciołach, a kiedy wyczerpały się tematy, pogrążyły się w błogim milczeniu.

Dojeżdżały już do Carmelu, gdy Kimberly spojrzawszy na przyjaciółkę, dostrzegła w jej oczach smutek.

- Daj spokój tym myślom, nie warto.

- Czyżby? Myślałam, że dałabyś za nie choć pięć centów - próbowała żartować z siebie Deanna, lecz Kim nie dała się zwieść.

- Dobrze, dam ci dziesięć centów, ale pozwól mi zgadnąć. Myślisz o Marcu.

- Tak - odparła Deanna, cicho, patrząc na morze widoczne w oddali.

- Naprawdę aż tak za nim tęsknisz?

Ich związek był zawsze dla Kim zagadką. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na małżeństwo z wyrachowania, Kim jednak wiedziała, że tak nie jest. Deanna kochała Marca, niewykluczone, że za bardzo.

Deanna skierowała na nią wzrok.

- Naprawdę. Uważasz, że to głupie?

- Nie, raczej godne podziwu.

- Dlaczego? Co takiego w tęsknocie mogłoby wzbudzać podziw?

Kim roześmiała się i potrząsnęła głową.

- Kochanie, osiemnaście lat z jednym mężczyzną to dla mnie więcej niż godne podziwu. To po prostu piekielny heroizm.

Deanna uśmiechnęła się do przyjaciółki.

- Heroizm? Dlaczego tak uważasz? Kocham go. Jest przystojny, inteligentny, dowcipnym czarujący... - Gdy kochali się w noc poprzedzającą jego wyjazd, coś na nowo odżyło w jej sercu.

- Tak , to prawda.

Kim nie odrywała wzroku od drogi, lecz myślami była gdzie indziej. Nie pojmowała Deanny. Czyżby Marc-Edouard Duras miał drugie oblicze, którego nikt prócz żony nie poznał? Czy mężczyzna tak przystojny i tak czarujący mógł być równocześnie serdeczny i kochający? Czy w innym wymiarze posiadał ludzką twarz, czy potrafił się śmiać i płakać, czy potrafił być istotą realną? Tylko to, według Kim, mogło uczynić go wartym czyjejś miłości.

- Czeka mnie długie lato... - westchnęła Deanna. - Powiedz mi coś o tym twoim kliencie. Jest nowy?

- Tak. Uparł się na spotkanie w Carmelu. Mieszka w San Francisco, prócz tego tutaj ma dom. Miał dziś wracać z Los Angeles i uznał, że to będzie przyjemniejsze miejsce na rozmowę o interesach.

- Jakiś cywilizowany!

- Tak, tak, bardzo - uśmiechnęła się Kim.

Zbliżała się ósma, gdy zajechały przed hotel. Kim wysiadła z wozu potrząsając rozwichrzoną czupryną i spojrzała na Deannę, która gramoliła się pojękując.

- Przeżyłaś jakoś? Muszę przyznać, że nie jest to najwygodniejszy pojazd do dalekich podróży.

- Chyba nic mi nie będzie.

Deanna rozejrzała się po znanej okolicy. Na początku małżeństwa często przyjeżdżali tu z Markiem na weekendy. Chodzili wtedy po sklepach, jadali wymyślne kolacje przy świecach i godzinami włóczyli się po plaży. Teraz pobyt w Carmelu miał gorzki smak - była bez niego.

Hotel był mały i przytulny, z fasadą w stylu francuskim i jaskrawo pomalowanymi oknami pełnymi kwiatów. Wewnątrz stały niskie drewniane ławy, ogromny kominek w obramowaniu z miedzianej blachy, ściany okrywały jasnobłękitne tapety w delikatny biały wzorek. Marc lubił takie właśnie hoteliki, przypominające do złudzenia francuskie.

Kimberly podpisała się w formularzu w recepcji i podała pióro Deannie.

- Poprosiłam o sąsiadujące pokoje. Czy to ci odpowiada?

Deanna przytaknęła z pewną ulgą, wolała bowiem mieć oddzielny pokój i nie być skazana na ciągłe towarzystwo przyjaciółki.

- Doskonale.

Wpisała do karty swoje imię, nazwisko i adres, po czym ruszyły za bagażowym do swoich pokoi.

Pięć minut później Deanna usłyszała pukanie do drzwi.

- Deanna, chcesz colę? Przyniosłam dwie z automatu na dole.

Kim wygodnie ułożyła swoje pełne ciało na łóżku Deanny i wyciągnęła do niej rękę z puszką zimnej coli.

Deanna zaczerpnęła duży łyk, sadowiąc się wygodnie w fotelu. Uśmiechnęła się, potem lekko westchnęła.

- Cudownie, żeśmy tu przyjechały. Naprawdę bardzo się cieszę.

- Ja też, ale bez ciebie zanudziłabym się na śmierć. Może jutro uda nam się wygospodarować trochę czasu i po spotkaniu z tym facetem pochodzimy sobie po sklepach. Chyba że wolisz wrócić do miasta zaraz po południu? Masz już jakieś plany?

- Nie, żadnych. Tu jest naprawdę pięknie, mogłabym zostać w Carmelu na zawsze. W domu bez Marca i Pilar czuję się jak w grobowcu.

Kim pomyślała, że ten dom, z nimi czy bez nich, i tak jest niczym grobowiec, nie miała jednak odwagi powiedzieć tego na głos. Wiedziała, że Deanna go kocha i że rodzina daje jej ogromne poczucie bezpieczeństwa. Poznały się po kursie malarstwa niedługo po śmierci jej ojca, który zostawił ją samą i bez grosza. Kim widziała, jak Deanna starała się przeżyć za marne pieniądze, które udało jej się zarobić, pamiętała, jak Marc prowadził jej sprawę w sądzie, jak Deanna z czasem coraz bardziej się nań zdawała, aż poczuła, że bez niego jest zupełnie bezbronna. Wtedy Marc wziął jej przyjaciółkę pod swoją pieczę - łagodnie, lecz stanowczo, z determinacją właściwą mężczyznom, którzy nie zwykli przegrywać. Deanna na dwadzieścia lat schroniła się pod jego skrzydłami bezpieczna, ukryta przed światem, z uporem wmawiając sobie, że jest szczęśliwa. Może i była, tyle że Kim co do tego nie miała całkowitej pewności.

- Masz tu jakieś ulubione miejsce, gdzie chciałabyś pójść na kolację? - spytała Kim sącząc ostatni łyk coli.

Deanna nie od razu odpowiedziała, wpatrzona w morze rozciągające się za oknem.

- Plaża.

- Plaża? Nie znam takiej knajpy... - stropiła się Kim, a Deanna wybuchnęła śmiechem.

Nie, nie chodziło mi o restaurację. Myślałam, żebyśmy poszły na spacer po plaży.

- Teraz? O tej porze? - Było dopiero wpół do dziewiątej i zaledwie się ściemniało. Kim jednak miała trochę inne plany na wieczór. - Zostawmy to może na jutro. Przejdziemy się po moim spotkaniu z tym nowym klientem - zaproponowała, najwyraźniej nie tak mocno jak Deanna zauroczona falującym oceanem i białym piaskiem.

Deanna stanowczo potrząsnęła głową, odstawiając puszkę z colą.

- O, nie! Ani mi się śni czekać tak długo! Chcesz się przebrać do kolacji? - Kim przytaknęła. - W porządku. Ty się przebieraj, a ja pójdę na spacer w tym, co mam na sobie.

Jej sweter i popielate spodnie nawet po podróży wyglądały nieskazitelnie.

- Tylko nie zgub się gdzieś na plaży.

- Nie martw się - uśmiechnęła się do Deanny lekko zakłopotana. - Czuję się jak dziecko, które nie może się doczekać, kiedy wreszcie pójdzie się pobawić. - Jakże pragnęła obejrzeć zachód słońca, pooddychać głęboko morskim powietrzem, powspominać dni, kiedy razem z Markiem spacerowali po tej plaży trzymając się za ręce... - Wrócę za pół godziny.

- Nie musisz się śpieszyć. Wezmę jeszcze gorącą kąpiel. Mamy dużo czasu, możemy zjeść kolację nawet o dziesiątej.

- Kim zamierzała zarezerwować stolik w szacownej wiktoriańskiej restauracji w Pine Inn.

- To na razie.

Deanna zniknęła za drzwiami z radością na twarzy, w biegu naciągając kurtkę. Zabrała też szal, bo spodziewała się wiatru. Gdy wyszła na zewnątrz, mgła zaczynała powoli opadać na ziemię.

Minęła główną ulicę Carmelu, przemykając pomiędzy nielicznymi już turystami, którzy jeszcze nie zasiedli do stołów w swoich hotelach i z torbami pełnymi zakupów, w otoczeniu gromadki rozszczebiotanych dzieci, rozkoszowali się wolnym czasem. Przypomniało jej to lato, kiedy wraz z Markiem przyjechali tutaj z Pilar. Była wtedy śliczną dziewięcioletnią dziewczynką. Chodzili razem oglądać zachody słońca nad morzem, zbierali muszelki i kawałki drzewa wyrzucone przez fale na piasek. Pilar wybiegała naprzód, potem wracała do nich, aby opowiedzieć o swoich odkryciach, oni zaś wiedli rozmowy bez końca. Od tamtej pory upłynęły, zda się, wieki.

Doszedłszy do końca ulicy Deanna przystanęła, by popatrzyć na ciągnącą się w nieskończoność alabastrową plażę. Nawet Marc wyznał kiedyś, że we Francji nigdy nie widział czegoś podobnego: nieskazitelnie biały piasek, wezbrane fale uderzające o brzeg, mewy kołyszące się na ich grzbietach... Deanna wdychała głęboko morskie powietrze, nie mogąc oderwać oczu od cudownego pejzażu. Właśnie zaczynał się przypływ. Schowała szalik do kieszeni, zdjęła buty i pobiegła w kierunku oceanu, czując, jak piasek przesypuje się pomiędzy palcami jej stóp. Zatrzymała się nad samą wodą. Zamknęła oczy i uśmiechnęła się błogo, stojąc z rozwiewanymi wiatrem włosami. Ten świat, który tak długo leżał pogrzebany gdzieś głęboko w jej pamięci, był naprawdę cudowny. Dlaczego nie przyjeżdżała tu przez tyle lat? Dlaczego nie wracali w to miejsce?

Zaczerpnęła jeszcze jeden głęboki oddech, usiadła na piasku i trzymając w rękach buty, zanurzyła w nim stopy, ryjąc radośnie jak małe dziecko. Dość długo wędrowała potem wzdłuż plaży, wreszcie przystanęła, aby podziwiać ostatnie promienie słońca nad horyzontem. Niebo przybrało fiołkowy kolor, nad brzeg zaczęły się wytaczać grube poduchy mgły.

Dość długo wędrowała potem wzdłuż plaży, wreszcie przystanęła, aby podziwiać ostatnie promienie słońca nad horyzontem. Niebo przybrało fiołkowy kolor, nad brzeg zaczęły wytaczać grube podmuchy mgły. Stała wpatrzona w bajkowy obraz, straciwszy poczucie czasu, w końcu przysiadła wśród wysokiej trawy z brodą opartą na podkurczonych kolanach, by dalej patrzeć na morze. Po chwili opadła głowę na całych kolanach i zamknęła oczy wsłuchując się w szum fal. W sercu poczuła przypływ orgomnej radości i ukojenia.

- Cudowne, prawda?

Aż podskoczyła z przerażenia, usłyszawszy niespodziewanie tuż za plecami czyjś głos. Otworzyła oczy i zobaczyła wysokiego ciemnowłosego mężczyznę. Strach szybko jej minął, gdy zauważyła na jego twarzy miły uśmiech i ciepłe spojrzenie. Nieznajomy miał oczy szmaragdowe, dokładnie takie jak morskie fale. BYł dobrze zbudowany, zapewne wysportowany, włosy miał równie czarne jak Deanna i tak samo rozwichrzone przez wiatr. Uświadomiła sobie, że mężczyzna bacznie się jej przygląda.

- Najbardziej lubię tu być właśnie o tej porze - dodał po chwili.

- Ja też. - Deanna zdała sobie sprawę, że odpowiedziała bez oporów, i że nie przeszkadza jej, iż usiadł obok. - Myślałam, że jestem tu zupełnie sama - nieśmiało spojrzała mu w twarz.

- Chyba rzeczywiście była pani sama, dopóki ja się nie zjawiłem. Przepraszam, jeśli panią wystraszyłem - znów spojrzał na nią tym samym szczerym uśmiechem. - Mieszkam tu niedaleko - ruchem głowy wskazał posiadłość okoloną powyginanymi przez wiatr drzewami. - Codziennie przychodzę tu o tej porze. A dzisiaj wróciłem akurat z podróży. Nie było mnie trzy tygodnie i w pełni uświadomiłem sobie, jak kocham to miejsce, jak bardzo potrzebuję tych spacerów i widoków - mówił patrząc przed siebie, na morze.

- Mieszka pan tu przez cały rok? - zainteresowała się Deanna, ze zdziwieniem stwierdzając, że rozmawia z nim jak ze starym znajomym. Miał w sobie coś, co sprawiało, że trudno było czuć się przy nim obco.

- Nie, ale spędzam tu każdy wolny weekend. A pani?

- Dawno tu nie byłam. A teraz przyjechałam z przyjaciółką.

- Zatrzymała się pani w mieście?

Deanna przytaknęła i nagle coś sobie przypomniała. Spojrzała na zegarek.

- Właśnie sobie uświadomiłam, że muszę już wracać. - Dochodziło wpół do dziesiątej. Gdy rozmawiali, za horyzontem zniknęły ostatnie promienie dnia. Deanna wstała i popatrzyła na nieznajomego z uśmiechem. - Szczęściarz z pana, że może pan tu przychodzić, kiedy tylko zechce.

W odpowiedzi mężczyzna skinął głową, w istocie jednak nie słuchał, tylko wpatrywał się w jej twarz. Deanna po raz pierwszy, odkąd się spotkali, poczuła zakłopotanie i rumieniec na policzkach.

- Wie pani? Jak zobaczyłem panią siedzącą tu na wydmie, natychmiast przyszła mi na myśl kobieta z jednego obrazu Andrew Wyetha. Zna pani jego obrazy? - W oczach miał ogromne skupienie jakby dokładnie mierzył jej twarz i miękkość włosów.

- Znam, i to bardzo dobrze. - W dzieciństwie uwielbiała Wyetha, potem odkryła, że woli impresjonizm. - Kiedyś znałam dokładnie każdy szczegół, który namalował.

- Każdy szczegół? - W szmaragdowych oczach mignęła kpina, lecz ich spojrzenie pozostało ciepłe.

- Myślę, że tak.

- A widziała pani ten obraz z kobietą na plaży? - Deanna zastanawiała się przez moment, wreszcie potrząsnęła głową. - A chciałaby pani zobaczyć? - spytał. Wyglądał jak młody wesoły chłopak z ogniem w oczach i tylko siła widoczna w jego ramionach oraz włosy przetykane gdzieniegdzie siwizną zadawały kłam spojrzeniu. - Chce pani?

- Och... naprawdę muszę już iść. Ale dziękuję bardzo za... - Deanna lekko się zakłopotała. Mężczyzna nie sprawiał wrażenia takiego, którego należałoby się bać, był jednak człowiekiem zupełnie obcym, przygodnym znajomym z plaży. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak nierozważnie postąpiła wdając się z nim w rozmowę i po ciemku stojąc za nim na bezludnym brzegu. - Naprawdę nie mogę. Może innym razem.

- Rozumiem. - Ogień w jego oczach nieco przygasł, lecz uśmiech pozostał. - To bardzo ładny obraz, a kobieta naprawdę jest do pani podobna.

- Dziękuję. Miło to usłyszeć - rzekła Deanna, zastanawiając się, jak się od niego uwolnić, nic bowiem nie wskazywało, żeby zamierzał wracać do domu.

- Czy mogę odprowadzić panią kawałek? Jest już chyba trochę za ciemno na samotne wędrówki. Jeszcze panią zaczepi jakiś nieznajomy...

Deanna roześmiała się w odpowiedzi i skinęła przyzwalająco głową. Ramię w ramię zeszli z wydmy, kierując się ku morzu.

- Jak to się stało, że tak pani polubiła Wyetha?

- Kiedyś wydawało mi się, że to najwybitniejszy malarz wszech czasów, ale potem - spojrzała mu w oczy ze skruchą - zakochałam się we francuskim impresjonizmie. I chyba zupełnie zapomniałam o Wyecie... No, może nie zapomniałam, ale się odkochałam.

Dobrze jej się wędrowało z nieznajomym brzegiem morza. Byli jedynymi ludźmi na plaży, fale rytmicznie podpływały do nich, wokół panował spokój i cisza mącona tylko szumem oceanu. Nagle Deanna zaśmiała się w duchu. Nie do wiary! Z obcym człowiekiem dyskutuje oto o sztuce, idąc piaszczystą plażą Carmelu. Co ma powiedzieć Kim? I czy w ogóle mówić jej o spotkaniu?... Przez chwilę Deannie zdawało się, że nie powinna nikomu wspominać o tym człowieku. Przecież to tylko przypadkowe spotkanie o zmroku na cichej plaży, więc o czym tu opowiadać?

- Czy zawsze zakochuje się pani tak łatwo? - Było to głupie pytanie, pytanie, które często zadają nieznajomi, gdy nie potrafią wymyślić nic ciekawszego. Mimo to Deanna się uśmiechnęła.

- Zazwyczaj nie. Wyjątkiem był francuski impresjonizm.

Mężczyzna skinął głową ze zrozumieniem.

- No tak, to ma sens... Czy maluje pani?

- Trochę.

- Tak jak impresjoniści? - spytał, choć wydawało się, że zna odpowiedź, zanim przytaknęła. - Chętnie bym obejrzał pani prace. Wystawia je pani gdzieś?

Deanna potrząsnęła przecząco głową, patrząc na fale mieniące się w blasku wschodzącego księżyca.

- Nie, już nie. Tylko raz miałam wystawę, ale to było bardzo dawno temu.

- Czyżby odkochała się pani również w malowaniu?

- Nie, nigdy. - Deanna spojrzała pod nogi, na piasek, a potem znowu na niego. - Malowanie to całe moje życie.

- Więc dlaczego pani nie wystawia? - zdumiał się, lecz wzruszyła tylko ramionami. Dochodzili właśnie do miejsca, gdzie Deanna weszła na plażę.

- Tutaj chyba się rozstaniemy - powiedziała. Stali w świetle księżyca patrząc sobie w oczy. Raptem zapragnęła wtulić się w jego silne szerokie ramiona i owinąć razem z nim wiatrówką. - Miło było z panem porozmawiać - rzekła z dziwną powagą na twarzy.

- Mam na imię Ben.

- Deanna - przedstawiła się po chwili wahania.

Uścisnęli sobie dłonie, po czym Ben odwrócił się i podążył z powrotem. Obserwowała go przez chwilę, patrzyła na jego szerokie ramiona, mocny kark i włosy zburzone przez wiatr. Chciała zawołać: "Do widzenia", słowa jednak porwałaby wieczorna bryza. I wtedy Ben się odwrócił i pomachał jej ręką, zanim znikł w ciemności.



4


- Do diabła! gdzieś ty była tyle czasy? - usłyszała Deanna po powrocie.

Kim czekała już w holu, wyraźnie zaniepokojona. Deanna odgarnęła z twarzy potargane włosy i uśmiechnęła się do przyjaciółki. Policzki miała zarumienione od wiatru, oczy błyszczące.

Kim przyszło na myśl, że najbardziej pasowałoby do niej określenie "rozpromieniona".

- Przepraszam - zaczęła się tłumaczyć Deanna - ale zaszłam dalej, niż zamierzałam. Powrót zajął mi całą wieczność.

- I owszem! Zaczęłam się już niepokoić.

- Wybacz...

Deanna wyglądała na bardzo skruszoną, toteż twarz Kim złagodniała w pogodnym uśmiechu.

- No dobrze, ale dzieciak z ciebie: wystarczyło cię wypuścić na plażę, a zaraz zniknęłaś. Już myślałam, że spotkałaś jakichś znajomych.

- Nie... - zawahała się Deanna. - Po prostu spacerowałam.

A więc przepadło. Przepuściła okazję, by opowiedzieć Kim o Benie. Bo i o czym tu właściwie mówić? Że spotkała nieznajomego na plaży i dyskutowała z nim o sztuce? Przecież to śmieszne, dziecinne, ba! głupie i niestosowne. W miarę jak zastanawiała się nad tym, coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że rozmowę z Benem powinna zachować dla siebie. Przecież już nigdy więcej go nie spotka, po co więc zawracać sobie głowę wyjaśnieniami?

- Jesteś gotowa? Możemy iść na kolację?

- Oczywiście.

Poszły dwie ulice dalej do Pine Inn, zerkając po drodze na wystawy sklepowe i plotkując o wspólnych znajomych. Kiedy na chwilę ucichły, Deanna pogrążyła się w myślach. Nie mogła zapomnieć o nie znanym jej obrazie Wyetha, o którym mówił Ben sugerując, że go posiada. Ciekawe, czy to prawdziwy obraz czy tylko reprodukcja. Ech, westchnęła w duchu, jakie to ma znaczenie? Żadnego.

- Deanna, jesteś dzisiaj jakaś osowiała - zauważyła Kim, gdy skończyły kolację. - Zmęczyłaś się?

- Trochę.

- Wciąż myślisz o Marcu?

- Tak - odparła krótko.

- Ma dzwonić z Aten?

- Jeśli będzie mógł. Przez tę różnicę czasu bywa to dość trudne.

To właśnie sprawiało, że Marc wydawał się jej teraz bardzo daleki, a dwa dni, które upłynęły od jego wyjazdu - wiecznością. Choć może to był tylko skutek wyjazdu do Carmelu? Gdyby została w domu, w otoczeniu znajomych przedmiotów, gdyby spała na swojej połowie łóżka, miałaby wrażenie, że jest bliżej.

- Lepiej powiedz, jaki jest ten twój nowy klient - zmieniła temat rozmowy na mniej osobisty.

- Nie wiem. Nigdy go nie widziałam. Handluje dziełami sztuki, jest właścicielem Thompson Galleries... Właściwie zamierzałam zaproponować, żebyś poszła ze mną. Myślę, że spodoba ci się jego dom. Podobno ma w tej swojej "chacie", jak go nazywa, wspaniałą kolekcję.

- Nie chciałabym ci przeszkadzać.

- Nie będziesz - zapewniła Kim.

Było wpół do dwunastej, gdy zapłaciły i wyszły. Deanna z przyjemnością wsunęła się do łóżka. W nocy śnił się jej Ben.

Deanna leżała w łóżku zastanawiając się sennie, czy już wstać, gdy zadźwięczał telefon. Obiecała Kim, że pójdzie z nią na spotkanie z klientem, lecz teraz miała raczej ochotę jeszcze pospać, a potem znów wybrać się na spacer po plaży. Irytowała się nieco, że tak ją ciągnie na tę plażę, ponieważ doskonale znała powód. To dziwne uczucie burzyło jej spokój. Mało prawdopodobne, aby kiedykolwiek jeszcze go spotkała, tłumaczyła sobie, a jeśli nawet, to co? I co będzie potem?...

Telefon wciąż dzwonił, Deanna więc sięgnęła w końcu po słuchawkę.

- Wstawaj, słoneczko! - usłyszała głos Kim.

- Która godzina?

- Pięć po dziewiątej.

- O Boże, myślałam, że dopiero siódma albo ósma.

- Niestety... Spotkanie mamy o dziesiątej. Wyłaź z piernatów, przyniosę ci śniadanie.

- Zamówię sobie do pokoju - rzekła Deanna, przywykłszy do tego podczas podróży z Markiem.

- Tu nie Ritz, moja droga. Serwują tylko kawę i krakersy.

Po raz pierwszy chyba Deanna uświadomiła sobie, jak bardzo rozpieściło ją życie, jak ciężko byłoby jej się obyć bez Margaret i jej smakowitych śniadań.

- Świetnie. Będę gotowa za pół godziny.

Wykąpała się, uczesała, włożyła błękitny kaszmirowy sweter i białe spodnie. Gdy Kim zapukała do drzwi, była już gotowa, świeża i rześka.

- O Jezu, wyglądasz cudownie! - Kim podała jej kubek z parującą kawą i tacą.

- Ty też. Może powinnam się ubrać mniej wakacyjnie? - zaniepokoiła się, Kim bowiem miała na sobie kostium z beżowej gabardyny, nieco ciemniejszą jedwabną bluzkę i piękny słomkowy kapelusz, a pod pachą słomkową torebkę. - Taka jesteś oficjalna w tym stroju...

- Chyba cię to nie dziwi? - uśmiechnęła się Kim i usiadła na krześle. - Mam nadzieję, że to równy facet, bo w sobotnie poranki nie mam zbyt biznesowego nastroju - ziewnęła i patrzyła, jak Deanna dopija kawę.

- Jako kto mam występować? - spytała Deanna. - Jako twoja sekretarka czy przyzwoitka?

- Nic z tych rzeczy. Jako moja przyjaciółka.

- Nie zdziwi go, że przychodzisz z przyjaciółką?

- Mam nadzieję, że nie okaże się aż tak denny. - Kim jeszcze raz ziewnęła i wstała. - Lepiej już chodźmy.

- Tak jest, proszę pani.

Deanna pilotowała z planem w ręku, Kim prowadziła samochód. Dojechały na miejsce w pięć minut. Dom znajdował się przy uroczej uliczce, podobnie jak inne położony nieco w głębi i zasłonięty gąszczem drzew. Nie był duży, za to bardzo ładny, dość prosty i bezpretensjonalny. Miał w sobie naturalność i harmonię. Na podwórzu stał zaparkowany mały czarny zagraniczny samochód, wygodny i prosty. Nic nie wskazywało na to, że kolekcja sztuki, o której mówiła Kim, może być ciekawa lub niezwykła. Wnętrze okazało się jednak zupełnie inne. Drzwi otworzyła im drobna schludna kobieta w fartuszku. Nie wyglądała na zadomowioną, widać zatrudniała się przychodnie. Z pewnością była bardzo staranna i pracowita, lecz nie miała w sobie zbyt wiele ciepła.

- Pan Thompson prosi, żeby zaczekać w gabinecie. Jest na górze, rozmawia przez telefon z Londynem.

Ostatnie słowa wypowiedziała z widoczną niechęcią, jak gdyby uważała to za rażącą rozrzutność. Deanna była wszakże zdania, że taka rozrzutność jest niczym w porównaniu z tym, co ujrzała na ścianach. Gdy szły za gosposią do gabinetu, z przejęciem patrzyła na ogromną kolekcję malarstwa angielskiego i amerykańskiego, urzeczona i szczęśliwa, że może sycić oczy widokiem tylu dzieł. Ociągała się też jak mogła, byle jak najdokładniej obejrzeć każde, ale kobieta w fartuszku podążała szybkim, zdecydowanym krokiem. Na koniec zmierzyła je długim przenikliwym spojrzeniem, mruknęła: "Proszę siadać" i odeszła do swoich zajęć.

- O Boże, Kim, czy ty widzisz, co on ma tu na ścianach?

Kim uśmiechnęła się od ucha do ucha, poprawiając kapelusz.

- Cuda, prawda? Nie znam się na tym, ale niektóre są wyjątkowo piękne. Chociaż nie wszystkie należą do niego. - Deanna uniosła brwi ze zdziwieniem. - On jest właścicielem dwóch galerii, w San Fransisco i w Los Angeles. Myślę, że wypożycza sobie stamtąd niektóre obrazy. Ale tak czy inaczej diabelnie mi się podobają.

Deanna skinęła głową, nie przestając się rozglądać. Siedziały w pokoju z szerokim oknem z widokiem na morze. Stało tu proste sosnowe biurko, dwie kanapy i krzesło. Podobnie jak elewacja domu i skromny samochód, pokój był również funkcjonalny i prosty. Jednakże kolekcja sztuki nadawała wnętrzom wyjątkową atmosferę. Nawet w tym pomieszczeniu wisiały diwe czarno-białe starannie oprawione grafiki. Deanna pochyliła się i odszyfrowała podpis, potem odwróciła się, aby zobaczyć, co jeszcze ujrzy za plecami i... Na pustej białej ścianie uwagę przykuwał jeden tylko obraz, ale za to jaki! Deanna jeszcze dobrze się nie odwróciła, gdy oddech zamarł jej na piersiach. To był obraz Wyetha! Kobieta na wydmie z częściowo zasłoniętą twarzą, z głową opartą na kolanach. Nawet Deanna dostrzegła jej uderzające podobieństwo do siebie: ta sama długość i ten sam kolor włosów, kształt ramiona, uśmiech. Wokół widać było tylko szary wilgotny piasek, w górze przelatywała samotna mewa.

- Dzień dobry - usłyszała za plecami męski głos, zanim zdążyła powiedzieć coś na temat obrazu. Obydwoje byli ogromnie zaskoczeni. - Jestem Ben Thompson. Czy panna Hougton?

Deanna szybko potrząsnęła głową i wskazała na Kim, która ruszyła w jego kierunku z wyciągniętą rękę i uśmiechem na twarzy.

- Jestem Kimberly Houghton. A to moja przyjaciółka Deanna Duras. Dużo słyszałam o pańskiej kolekcji, więc zabrałam ją ze sobą. Jest niezwykle utalentowaną artystką, chociaż nigdy się do tego nie przyznaje.

- Nieprawda, nie jestem.

- O, widzi pan? - Oczy Kim błyszczały, gdy patrzyła na przystojnego pana domu. Zbliżał się chyba do czterdziestki i miał przepiękne oczy.

Deanna uśmiechnęła się, gdy podali sobie ręce.

- Naprawdę nie jestem artystką.

- Jak się podoba pani mój Wyeth? - zapytał patrząc jej prosto w oczy. Deannie serce zabiło mocniej.

- To... to bardzo ładny obraz. Przecież pan wie, że mi się podoba.

Poczuła, że się czerwieni. Była zmieszana, nie wiedziała co powiedzieć. Czy przyznać się, że spotkali się już wcześniej? Czy może lepiej udawać, że nigdy się nie widzieli? A co on na to?

- A więc podoba się pani? - nie odrywał wzroku od jej oczu, aż poczuła, że robi się jej gorąco.

- Bardzo.

Ben skinął głową zadowolony, Deanna zaś zrozumiała, że on też nie piśnie o ich spotkaniu na plaży. Czuła tylko, że wciąż się uśmiecha. Dziwne, że mieli wspólną tajemnicę, tym dziwniejsze, że ona pierwsza poznała nowego klienta Kim.

- Czy napiją się panie kawy? - Obie skinęły głowami, Ben wyszedł więc do holu, by wezwać gosposię. - Jedną białą, dwie czarne - polecił, a wróciwszy do pokoju, z uśmiechem wyjaśnił: - I tak wszystkie będą białe, albo czarne. Pani Meacham nie lubi kawy, gości, mnie... Ale mogę liczyć, że dobrze posprząta, nawet jeśli akurat wyjadę. Ona uważa, że to dwie grafiki i hol, gdzie widziały wiele prawdziwych rarytasów. Deanna i Kim roześmiały się.

Po chwili gosposia przyniosła kawy. Trzy czarne.

- Doskonale. Dziękuję - uśmiechnął się łobuzersko Ben. - Panno Houghton?...

- Kimberly.

- Dobrze. A więc, Kimberly, czy widziałaś nasze zeszłoroczne reklamy? - Kim przytaknęła. - Co o nich sądzisz?

- Nie miały stylu. W ogóle źle wyglądały. Nie trafiały do tych odbiorców, których chyba mieliście na myśli.

Skinął głową, lecz wzrok ciągle uciekał mu w kierunku Deanny, która wciąż jeszcze napawała się Wyethem. Jego spojrzenie nie zdradzało jednak niczego, a sposób, w jaki mówił, wskazywało, że wie, czego chce od Kim. Był szybki, wesoły, bystry, zdecydowany, toteż spotkanie trwało niecałą godzinę. Kim obiecała, że dostarczy mu swoje propozycje w ciągu dwóch tygodni.

- Będziesz się konsultować z Deanną? - zapytał tak, że trudno było powiedzieć, czy żartuje.

Deanna gwałtownie potrząsnęła głową i w obronnym geście uniosła rękę, śmiejąc się.

- Na Boga, tylko nie to! Zupełnie nie mam pojęcia, jak Kim wpada na te swoje magiczne pomysły.

- Krew, słodycz i dużo czarnej kawy - uśmiechnęła się Kim.

- Co malujesz? - zwrócił się Ben do Deanny. Spojrzenie miał łagodne, takie samo, jak poprzedniego dnia na plaży.

- Scenki rodzajowe, dziewczynki... - odparła Deanna prawie szeptem. - Takie zwyczajne impresjonistyczne obrazki.

- I matki z dziećmi na klanach? - w oczach miał teraz przekorę, ale łagodność nie zniknęła.

- Ten motyw wykorzystałam tylko raz.

Kiedyś namalowała autoportret z Pilar. Teściowa powiesiła obraz na ścianie w swoim paryskim mieszkaniu i przestała go zauważać.

- Chciałbym zobaczyć twoje obrazy. Pokażesz mi? - mówił, wciąż nie dając po sobie poznać, że już o tym rozmawiali.

- Nie. Od lat nikomu ich nie pokazuję. Nie jestem jeszcze gotowa.

- Skoro tak, to są to po prostu "śmieci", jak mawia moja gospodyni. - Kimberly spojrzała na Bena, po czym zwróciła się do Deanny: - Niektóre prace powinnaś mu chyba pokazać.

- Nie wygłupiaj się. - Deanna poczuła się nagle niezręcznie. Przecież od lat nikt nie oglądał jej obrazów, nawet Marc i Pilar. Kim też nie. - Może kiedyś, ale na pewno jeszcze nie teraz. Tak czy inaczej, dziękuję - uśmiechnęła się wdzięczna nie tylko za uprzejmość, ale i za milczenie, choć wydawało się jej trochę dziwne, że jemu też zależy, by nie mówić o spotkaniu na plaży.

Zakończyli rozmowę zwyczajowymi uprzejmościami, pobieżnie obejrzeli kolekcję, bacznie śledzeni wzrokiem przez gosposię, która właśnie zamiatała podłogi. Żegnając się, Kimberly obiecała, że zadzwoni za tydzień. Z Deanną Ben pożegnał się całkiem normalnie - nie było ani mocniejszego uścisku dłoni, ani znacząco spojrzenia, tylko ciepło, które już znała, i uśmiech, który im posłał zamykając drzwi.

- Miły gość - rzekła Kim uruchomiając silnik samochodu. - Chyba dobrze będzie się z nim pracowało, prawda?

Deanna przytaknęła. Pogrążona w myślach, nie odzywała się, aż z piskiem opon stary MG zatrzymał się przed wejściem do hotelu.

- Do diabła, czemu nie chcesz pokazać mu swoich prac? - wybuchnęła wtedy Kim, którą powściągliwość Deanny zawsze złościła. Deanna była chyba jedyną naprawdę utalentowaną osobą w ich klasie i na pewno jedyną, która zakopała swój talent na ponad dwadzieścia lat. Inni usilnie próbowali coś osiągnąć, wiele osób przegrało.

- Bo nie jestem jeszcze gotowa.

- Bzdura! Jeśli nie zadzwonisz do niego, dam mu twój numer telefonu. Już czas, żebyś coś zrobiła z tą stertą płócien, któreś poustawiała w pracowni frontem do ściany! To po prostu grzech, Deanna. Nie masz prawa tak ich trzymać... Jezu, co w takim razie powiesz na te śmieci, które ja namalowałam, a potem nogi wchodziły mi do tyłka, gdy próbowałam je sprzedać...

- To wcale nie były śmieci. - Deanna spojrzała na Kim z miłym uśmiechem, obie wszakże doskonale wiedziały, że nie były to dobre prace. Kim o wiele lepiej sobie radziła z planowaniem kampanii reklamowych, afiszy i wystroju wnętrz.

- To były śmieci, ale teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Lubię to, co robię. A ty?

- Ja też.

- A co robisz? - Kimberly byłą lekko zirytowana, co wyraźnie zdradzał jej głos. Zawsze tak się działo, gdy zaczynały rozmawiać o pracy Deanny. - Co takiego robisz?

- Przecież wiesz: maluję, dbam o Marca i Pilar, prowadzę dom... Stale jestem czymś zajęta.

- Tak, oczywiście. Dbasz o wszystkich, tylko nie o siebie. A co z tobą? Czy nie mogłabyś zrobić czegoś dla siebie? Nie chciałabyś zobaczyć swoich obrazów w galerii? Nie chciałabyś, żeby je ktoś zawiesił u siebie na ścianie? Nie muszą wisieć tylko w biurze twojego męża.

- Przecież to nieważne, gdzie wiszą. - Deanna nie miała odwagi powiedzieć Kim, że nawet w biurze Marca już od dawna ich nie ma, pół roku wcześniej wynajął bowiem nowych dekoratorów, którzy stwierdzili, że prace są "słabe i przygnębiające", i wszystkie pozdejmowali. Marc przywiózł je do domu, nawet portrecik Pilar, który Deanna zawiesiła w holu. - Dla mnie liczy się tylko to, że maluję, a nie to, że później gdzieś wieszam płótno.

- To przecież tak, jakbyś grała na skrzypcach bez strun. Bez sensu!

- Dla mnie to ma sens - odparła Deanna łagodnie, lecz stanowczo, Kim zaś tylko pokręciła głową, gdy wysiadały z samochodu.

- Wariatka jesteś, ale i tak cię lubię.

Czas upłynął im bardzo szybko. Najpierw buszowały po sklepach, wieczorem zaś znowu poszły na kolację do Pine Inn. W niedzielę po południu Deanna jeszcze raz wybrała się na plażę. Wiedziała już, gdzie mieszka Ben, i ukradkiem spoglądała na dom ukryty wśród drzew. Miała świadomość, że i tym razem może się znaleźć w "ramach" Weytha. Weszła na wydmę, lecz Bena nie spotkała. Zezłościło ją to, że tyle się nazastanawiała, czy on też będzie na plaży. Dlaczego niby miałby być? Co by mu powiedziała, gdyby przyszedł? Całe szczęście, że słowem nie zdradził się przy Kimberly, iż zdążyli się poznać na plaży. Ale czy to ma w ogóle jakieś znaczenie? Przecież pewno się więcej nie zobaczą.



5


Gdy zadzwonił telefon, Deanna była już w pracowni. Siedziała właśnie przed sztalugą, próbując ocenić wynik porannej pracy. Obraz przedstawiał wazon z tulipanami, kilka opadłych płatków leżało na mahoniowym stole, tłem było błękitne niebo widoczne przez otwarte okno.

- Deanna?

Głos, który usłyszała w słuchawce, zaskoczył ją niebotycznie.

- Ben?... Jak zdobyłeś mój numer? - poczuła na twarzy uderzenie fali gorąca, co bardzo ją zirytowało. - Od Kim?

- Oczywiście. Powiedziała, że jeśli nie zorganizuję ci wystawy, będzie sabotażowała nasz projekt.

- Ona tylko tak mówi. - Deanna roześmiała się, a jej twarz pokryła się jeszcze mocniejszym rumieńcem.

- Może, ale mówiła też, że jesteś naprawdę bardzo dobra. Co byś powiedziała, gdybym dał ci mojego Wyetha w zamian za jedno twoje płótno?

- Chyba zwariowałeś! Kim zresztą też.

- Pozwól, że sam ocenię. Może wpadłbym do ciebie koło południa?

- Dzisiaj?... Teraz?... - Deanna spojrzała na zegar i potrząsnęła głową. Była już jedenasta. - Nie!

- Tak, tak, wiem, nie jesteś jeszcze gotowa. Ze wszystkimi artystami zawsze jest tak samo: jeszcze nie są gotowi.

Deanna wpatrywała się bezmyślnie w telefon.

- Naprawdę nie mogę - powiedziała niemal szeptem.

- A jutro? - głos w słuchawce nie był natarczywy, lecz stanowczy.

- Ben, naprawdę... to nie o to chodzi... ja... - zająknęła się i usłyszała jego śmiech.

- Proszę. Naprawdę bardzo chciałbym zobaczyć twoje prace.

- Dlaczego? - zapytała i w tej chwili uzmysłowiła sobie, że zabrzmiało to bardzo głupio.

- Bo cię lubię i właśnie dlatego chciałbym zobaczyć twoje prace. Przecież to proste i chyba normalne, prawda?

- Chyba tak... - niepewnie odparła Deanna.

- Jesteś zajęta w porze lunchu?

- Nie, nie jestem - westchnęła ze smutkiem.

- Wydajesz mi się bardzo niepewna siebie. Obiecuję, że nie będę rzucał strzałkami do twoich płócien. Słowo daję. Wierzysz mi?

O dziwo, Deanna mu uwierzyła. Jego sposób mówienia i wyraz oczu budziły zaufanie.

- Chyba ci wierzę. No dobrze, niech będzie. W południe - rzekła tonem skazańca idącego na szafot.

Ben Thompson uśmiechnął się do siebie odkładając słuchawkę.

Zjawił się w samo południe. W ręku trzymał torbę, a w niej francuskie rogaliki, duży kawałek brie, sześć brzoskwiń i butelkę białego wina.

- Może być? - zapytał rozkładając wiktuały.

- Och, tak!... Ale w zasadzie nie powinieneś był przychodzić. - Deanna, lekko strapiona, zerkała nań bacznie ponad stołem. Miała na sobie dżinsy i koszulę pochlapaną farbami, włosy związała w koński ogon. - Bardzo nie lubię być wystawiana na widok publiczny.

To oświadczenie i sposób, w jaki Deanna na niego patrzyła, zakłopotały go tak bardzo, że przerwał układanie owoców.

- Deanno, przecież nikt cię nie wystawia na widok publiczny! Wprawdzie chcę obejrzeć twoje prace, ale to, co o nich pomyślę, w ogóle się nie liczy. Kim mówiła, że jesteś dobra, ty też wiesz, że masz talent. Sama powiedziałaś wtedy na plaży, że malarstwo to całe twoje życie. Do tej pory nijak go nie wykorzystywałaś, więc i ja nie będę cię do tego namawiał... - przerwał na chwilę, po czym dodał delikatnie:

- Widziałaś w Carmelu moje ulubione dzieła. One naprawdę mają dla mnie znaczenie. Jeśli spodobał ci się mój Wyeth, cieszy mnie to, a jeśli nie, wcale nie przestaną się nim zachwycać. To, że pokażesz mi swoje obrazy, niczego w twoim życiu nie zmieni. Nadal będziesz robić to, co robisz, i nadal będzie to dla ciebie tak samo ważne.

Deanna skinęła głową w milczeniu, potem podeszła do ściany, pod którą stało ze dwadzieścia odwróconych plecami do pokoju płócien, skrywanych przed niepowołanym wzrokiem. Bez słowa jeden za drugim zaczęła je ustawiać frontem do Bean. Ani razu nie spojrzała na niego, dopóki nie krzyknął:

- Dosyć!

Nieco zdziwiona podniosła nań wzrok. Stał pochylony przy stole z dziwnym wyrazem oczu.

- Czułaś coś, jak po raz pierwszy zobaczyłaś mojego Wyetha? - Ben uważnie się w nią wpatrywał, szukając jej wzroku.

- O, tak!

- Co?

- Uśmiechnęła się.

- Najpierw zdziwienie, że zobaczyłam siebie w twoim domu. Potem pewien podziw, radość z oglądania obrazu. Ta kobieta intrygowała mnie, wydawała mi się znajoma. Miałam wrażenie, że czuję to wszystko, co chciał wyrazić Wyeth. I przez krótką chwilę byłam jakby urzeczona wymową tego płótna.

- A ja jestem urzeczony wymową twoich obrazów. Masz pojęcie, ile one wyrażają?... Wyobrażasz sobie, jakie są piękne?... Kiedy je odwracałaś, przy każdym przeżywałem coś niepowtarzalnego. Deanno, masz wielki talent! - uśmiechnął się do Deanny, której serce waliło coraz mocniej.

- To moja miłość. I maluję właśnie dlatego, że każdy obraz jest cały mój - rozpromieniła się. Ben podarował jej oto coś wyjątkowego. Była pewna, że mówił absolutnie szczerze. Od niepamiętnych czasów nikt nie oglądał jej prac i nikogo jej pasja nie obchodziła.

- One są nie tylko twoje, one są tobą.

Ben podszedł do jednego z płócien, by przyjrzeć mu się z bliska. Przedstawiało dziewczynę pochyloną nad wanną - Pilar.

- To moja córka - wyjaśniła Deanna, szczęśliwa, że może to komuś powiedzieć. Miała ochotę mówić o tym, co było najbliższe jej sercu.

- Bardzo ładny. Pokaż coś jeszcze.

Obejrzał wszystkie obrazy. Gdy odwarcała ostatni, niemal piszczała z radości. Ben zachwycał się nimi, naprawdę!... Rozumiał jej malowidła!... Miała ochotę rzucić mu się na szyję.

- Podobają mi się bardzo. A rozumiesz, co to znaczy? - spytał otwierając wino.

- Co? - zaniepokoiła się, ale tylko odrobinę.

- To, że będę cię prześladował, dopóki nie podpiszesz umowy z moją galerią. Co ty na to?


Deanna uśmiechnęła się od ucha do ucha, lecz potrząsnęła przecząco głową.

- Nie, nie mogę.

- Dlaczego?

- To nie dla mnie - odparła. Przecież musiałabym prosić o zgodę Marca, który z pewnością by uznał, że wystawianie obrazów w galerii jest komercyjne i wulgarne. I niczego nie zmieniłby fakt, że galerii Thompsona nigdy nie uważano za wulgarną, a rodzina Bena od lat cieszyła się doskonałą opinią w świecie artystycznym. Po powrocie z Carmelu Deanna zasięgnęła informacji o Thompsonie. Jego dziadek był właścicielem jednej z najbardziej prestiżowych galerii w Londynie, a ojciec w Nowym Jorku. Ben w wieku trzydziestu ośmiu lat miał ugruntowaną pozycję wśród największych marszandów.

- Ben, ja naprawdę nie mogę.

- Możesz, do jasnej cholery! Nie bądź uparta. Przyjdź do mojej galerii, oglądnij ją sobie. Na pewno poczujesz się dużo lepiej, jak zobaczysz, co tam mam - mówił z zapałem tak młodzieńczym, aż Deanna roześmiała się. Doskonale wiedziała, jakie dzieła wiszą na ścianach jego galerii: Pissarro, Chagall, kilka Corotów, nie eksponowany zbytnio Pollocki, Dali i rzadko pokazywany De Kooning. Obrazy samych mistrzów plus nieliczne, starannie wybrane, nie znane płótna młodych artystów, do których grona chciał teraz włączyć Deannę. Czy mogła pragnąć czegoś więcej? Tylko co by powiedziała Marcowi? Że musiała?... Że Ben ją prosił?... Że chciała?...

- Nie - powtórzyła z uporem. Marc by tego nie zrozumiał. Pilar też, w dodatku na pewno uważałaby, że to wstrętne i pretensjonalne. - Ty tego nie rozumiesz.

- Masz rację - przyznał Ben, sięgając po kromkę pieczywa i ser.

Patrzył na dwadzieścia dwa obrazy porozstawiane w nieładzie po całym pokoju. Naprawdę wszystkie mu się podobały.

Deanna wzięła kawałek chleba i rozpogodziła się nieco.

- Mam jeszcze trzydzieści na strychu i pięć u Kim.

- Jesteś szalona.

- Wcale nie.

- Właśnie że jesteś - upierał się Ben, podając brzoskwinię - ale nie będę robił nic bez twojej woli. Może byś przyszła jurto do nas na wernisaż? Chyba to nic złego, prawda? A może nawet to cię przeraża? - zaczął ją prowokować, co wcale jej się nie spodobało.

- Kto powiedział, że mnie przeraża? - Gdy odgryzała kawałek soczystej brzoskiwni, wyglądała jak nastolatka.

- Ktoś chyba musiał powiedzieć, skoro tak bardzo nie chcesz pokazywać swoich obrazów.

- Dla mnie to po prostu nie ma sensu.

- Ty mówisz bez sensu. - Roześmiali się i łyknęli wina z trzeciej już kolejki. - Mimo to bardzo cię lubię - oznajmił Ben. - Miałem już do czynienia z większymi wariatami niż ty.

- Nie jestem wariatką. Jestem tylko trochę uparta.

- I wyglądasz dokładnie tak jak ta kobieta na obrazie Wyetha, zauważyłaś? - spojrzał na nią i odstawił szklankę.

Deanna wahała się przez chwilę, wreszcie skinęła głową.

- Zauważyłam.

- Tylko że tobie można jeszcze popatrzyć w oczy... - Przez chwilę wpatrywał się w jej twarz, potem spuścił wzrok. Właśnie tak wyobrażał sobie kobiety z obrazu. - Masz bardzo ładne oczy.

- Ty też. - Głos Deanny zabrzmiał w pokoju cicho, jak lekka bryza, i w tej samej chwili obydwoje wspomnieli spacer w Carmelu.

Ben milczał, nie odrywając wzroku od jej obrazów, wreszcie spojrzał na nią z ciekawością i zapytał:

- To naprawdę twoja córka?

- Tak. Ma prawie szesnaście lat. Pilar jest prześliczna, dużo ładniejsza niż na tym obrazie. Namalowałam kilka jej portretów. - Ze smutkiem pomyślała o sprowadzonym przez Marca dekoratorze, który kazał wyrzucić jej portret do holu. - Niektóre są naprawdę dobre - mówiła. Czuła się z Benem swobodnie i nie wstydziła się mówić o swoich pracach.

- Jest teraz w mieście?

- Nie. - Deanna popatrzyła na niego przez dłuższą chwilę, potem dodała: - Pojechała do Francji. Jej... mój mąż jest Francuzem.

Miała ochotę powiedzieć mu, że Marc też wyjechał do Europy, lecz wydało jej się to bardzo niezręczne, niemal graniczące ze zdradą. Co to Bena obchodzi? I czemu w ogóle tak się przed nim wywnętrza? Jemu się spodobały tylko jej prace, a ona... korciło ją, aby zapytać, czy jest żonaty, czuła jednak, że nie powinna. Jakie to zresztą miało znaczenie? Przyszedł do niej, aby obejrzeć jej obrazy, a głębia jego szmaragdowych oczu nie miała tu nic do rzeczy.

- Wiesz? - ze smutkiem spojrzał na zegarek. - Przykro mi to mówić, ale muszę wracać do pracy. Mam o trzeciej spotkanie w biurze.

- O trzeciej? - zdziwiła się i spojrzała na zegar. Było już pięć po wpół do trzeciej. - Już? Strasznie szybko zleciał nam czas.

Nic dziwnego, skoro oboje zajmowali się tym, co kochają. Deanna wstała, w jej spojrzeniu widniał smutek.

- Przyjdziesz jutro na wernisaż? - spytał Ben, którego oczy mówiły, że gorąco pragnie, aby przyszła. Deanna nie wiedziała tylko, dlaczego tak mu na tym zależy.

- Postaram się.

- Deanno, proszę... Bardzo bym chciał, żebyś przyszła. - Lekko dotknął jej ramienia, a potem jeszcze raz rozejrzał się po pracowni z pełnym uznania uśmiechem i wyszedł na schody. - Nie musisz mnie odprowadzać, jakoś trafię do wyjścia. Do jutra! - usłyszała jego oddalający się głos.

Usiadła na wygodnym białym krześle i objęła wzrokiem rozstawione obrazy. Było wśród nich pięć portretów Pilar i ani jednego Marca. Przez chwilę nie mogła sobie nawet przypomnieć jego twarzy.



6


Deanna zaparkowała granatowego jaguara na ulicy naprzeciw galerii i powoli przechodziła na drugą stronę. Wciąż jeszcze nie była pewna, czy powinna iść na ten wernisaż. Miała wątpliwości, czy na pewno jest to rozsądne i czy ma jakikolwiek sens. A co będzie, jeśli Kim też przyjdzie? Ależ byłoby jej głupio!... A jeśli... Nagle przypomniała sobie oczy Bena i zdecydowanym ruchem pchnęła ciężkie oszklone drzwi.

Niedaleko wejścia stało dwóch kelnerów w czarnych smokingach częstujących whisky i szampanem gości, który witała ładna młoda dziewczyna. Zaproszeni wyglądali na ludzi wysoko postawionych lub artystów. Deanna szybko się zorientowała, że jest to wystawa prac starszego mężczyzny, który stał w otoczeniu przyjaciół z miną zwyciężcy. Obrazy, świetnie wyeksponowane, miały w sobie coś z van Gogha. Potem w odległym kącie sali ujrzała Bena. W granatowym garniturze w prążki wyglądał bardzo elegancko. Wzrokiem przywołał ją do środka i z uśmiechem przeprosił grupkę osób, wśród których się właśnie znajdował. Po chwili był przy niej.

- A więc przyszłaś. Bardzo się cieszę.

Stali przez chwilę wpatrzeni w siebie. Deanna poczuła, że nie może powstrzymać uśmiechu. Była taka szczęśliwa, że znowu go widzi!

- Napijesz się szampana?

- Chętnie.

Kiedy wzięła kieliszek od kelnera, Ben ujął ją delikatnie za łokieć.

- Mam w gabinecie coś, co chciałbym ci pokazać.

- Miedzioryty? - poczuła, że się rumieni. - Ale nie zgadłaś. Pokażę ci pewien drobiazg Renoira, który kupiłem wczoraj wieczorem.

- O Boże! gdzie dostałeś coś takiego? - zdumiała się Deanna idąc za nim po beżowej wykładzinie długiego korytarza.

- Pochodzi z prywatnej kolekcji pewnego przesympatycznego starszego pana. Mówił, że nigdy nie podobało mu się to cacko. I dzięki Bogu, bo kupiłem je po wyjątkowo korzystnej cenie. - Otworzył drzwi gabinetu i wszedł pierwszy energicznym krokiem. Na ścianie naprzeciw drzwi wisiał piękny akt, namalowany w tak charakterystycznym stylu, że zbyteczne byłoby sprawdzanie podpisu. - Czy ona nie jest urocza?

Patrzył na obraz z taką dumą, z jaką ojciec patrzy na swoje nowo narodzone dziecko, co wywołało uśmiech w oczach Deanny.

- Naprawdę śliczna.

- Dziękuję... - Ben spojrzał na Deannę nieco zakłopotany, jakby chciał powiedzieć coś więcej. Milczał jednak i tylko rozglądał się dookoła z zachęcającym uśmiechem. Nad biurkiem wisiał inny bardzo znany obraz Andrew Wyetha.

- Ten też mi się podoba, ale nie tak bardzo jak tamten.

- MNie też - zawtórowała Benowi Deanna.

Obydwoje równocześnie powrócili naraz wspomnieniami do Carmelu. Po chwili ciszę w pokoju przerwało pukanie i w drzwiach stanęła dziewczyna, która witała gości.

- Wejdź, Sally. Co słychać? Poznaj Deanę, naszą nową artystkę.

Sally spojrzała na Deannę z zaciekawieniem i podeszła bliżej, aby się przywitać.

- Miło mi to słyszeć.

- Zaraz, zaraz! - Deanna popatrzyła na Bena z zakłopotaniem. - To tylko ty tak mówisz!

- Bo mam nadzieję, że tak będzie. Sally powiedz Deannie, jacy jesteśmy świetni: nigdy nie oszukujemy artystów, zawsze wieszamy ich obrazy we właściwym miejscu i nie domalowujemy wąsów na portretach.

Deanna śmiała się kręcąc głową.

- W takim razie ja do was nie pasuję, bo namalowałam jeden akt, któremu zawsze chciałam doprawić wąsy, tylko nigdy się nie odważyłam.

- Nie ma sprawy, zrobimy to za ciebie - obiecał Ben.

Wyszli z gabinetu i po drodze Ben jął wypytywać Sally o różne sprawy związane z wernisażem. Okazało się, że zgłosiło się już trzech nabywców. Należało się naradzić nad ceną jednego z obrazów, ponieważ artysta żądał więcej, niż oferował kupujący.

- Powiedz mu, że dostanie więcej za inny obraz. Robiliśmy już tak, więc powinien się zgodzić. O Boże, ja przez tego Gustava zupełnie osiwieję.

- Ja oczywiście też - wskazała Sally na swoją jasnoblond fryzurę i zniknęła w tłumie, a Ben zaczął przedstawiać Deannę przybyłym na wernisaż.

W tym tłumie artystów i kolekcjonerów raptem poczuła się zupełnie jak w domu. Dziwiło ją tylko, że nie widzi nigdzie Kim. Gdy nadarzyła się sposobność, zagadnęła Bena:

- A Kim nie ma? Spodziewałam się, że przyjdzie.

- Nie. Wygląda na to, że rwie teraz włosy z głowy nad nową reklamą jakiegoś jogurtu. Szczerze mówiąc, wolę, żeby ją skończyła i nie myślała na zmianę o sztuce i jogurcie. Tak chyba będzie lepiej, co? - Deanna roześmiała się i sięgnęła po drugi kieliszek szampana. - Wiesz? - ciągnął Ben - bardzo miłe było nasze wczorajsze spotkanie. Twoje prace są naprawdę świetne. Nie dam ci spokoju, dopóki nie zgodzisz się wystawić ich u nas.

Deanna uśmiechnęła się do niego znad kieliszka. Zanim zdążyła zaprotestować, podeszło do nich kilku kolekcjonerów, którzy chcieli rozmówić się z Benem. Później nie mieli już okazji zamienić słowa, toteż plątała się po galerii, obserwując potencjalnych nabywców i podziwiających prace Gustava. Gdy przystanęła dłużej przed jednym z obrazów, usłyszała za plecami znajomy głos.

- Pracujesz nad techniką, Deanno?

Odwróciła się zaskoczona i ujrzała uśmiechnięte błękitne oczy.

- Jim!... Co ty tutaj robisz?

- Nie pytaj nawet. Ukulturalniam się. - Zrobił nieokreślony ruch ręką w kierunku grupki osób tuż przy drzwiach. - To oni mnie tu przyciągnęli. Udało im się tylko dlatego, że wcześniej trochę wypiłem.

- Miłośnik sztuki całą duszą - uśmiechnęła się do niego jak zwykle ciepło i pogodnie, lecz w głębi ducha czuła się niewyraźnie. Nie miała ochoty spotykać tutaj Jima Sullivana. Przyszła zobaczyć się z Benem... Czy na pewno? A może chciała obejrzeć tylko galerię? Nie była pewna, co nią kierowało, Jim wszakże mógł się tylko domyślić, mógł zauważyć coś niezwykłego w jej twarzy lub w oczach. W odruchu samoobrony podjęła bezpieczny temat:

- Miałeś wieści od Marca?

Spojrzał na nią z zatroskaniem.

- A ty?

- Dzień po jego wyjeździe dostałam tylko telegram, że nie może zadzwonić, a potem wyjechałam na weekend do Carmelu. Z Kim - dodała szybko i chyba nie potrzebnie. - Może wtedy próbował się dodzwonić. Spodziewam się, że jest już w Atenach.

Sullivan skinął głową i zerknął w kierunku swoich przyjaciół. Deanna podążyła za jego wzrokiem i oko w oko wpadła jej naraz atrakcyjna blondynka w mieniącym się srebrzyście kostiumie. Domyśliła się, że to modelka Jima.

- Na pewno - przyznał Jim. - Kochana, muszę już lecieć - cmoknął ją w policzek. - Może byś poszła z nami na kolację?

- Nie, nie - odmówiła. - Nie mogę... Muszę wracać do domu... Naprawdę. Ale dziękuję za zaproszenie.

Do licha! Dlaczego czuje się tak niezręcznie? Przecież nie ma nic do ukrycia. Nic nie wskazywało na to, żeby Jim zauważył w niej jakąś zmianę, bo i dlaczego miałby zauważyć? Przecież nic się nie zmieniła!

- Na pewno nie chcesz?

- Na pewno.

- Cóż, trudno. Zadzwonię niebawem.

Jeszcze raz pocałował ją w policzek i wrócił do przyjaciół. Po chwili wszyscy wyszli, Deanna zaś w zamyśleniu patrzyła na drzwi, które zamknęły się za nimi. Jim nie powiedział jej, czy dostał wiadomość od Marca, tylko zapytał, czy ona miała. Dlaczego nie chciał jej odpowiedzieć?

- Wyglądasz okropnie poważnie, Deanno. Czyżbyś myślała o tym, żeby już dzisiaj podpisać z nami umowę? - usłyszała za plecami prowokujący szept Bena i odwróciła się do niego z uśmiechem. Nie zauważyła, kiedy do niej podszedł.

- Nie, myślałam właśnie o tym, że muszę już iść do domu.

- Już? Nie żartuj. - Przez chwilę patrzył na nią, potem zapytał: - A może udałoby mi się namówić cię na kolację? Chyba że twój mąż miałby coś przeciw temu...

- Raczej nie będzie się sprzeciwiał. Wyjechał na całe lato do Grecji. - Spojrzeli sobie w oczy. - A wiesz? to naprawdę świetny pomysł.

Bo i czemu nie?, pomyślała i uśmiechnęła się, próbując zapomnieć o Jimie Sullivanie.

Beny dał Sally znać, że wychodzi, i niepostrzeżenie dla ostatnich gości zniknęli za szklanymi drzwiami, pogrążając się w chłodnej letniej mgle.

- Czasami przypomina mi to Londyn - wyznał Ben. - Jak dziecko często jeździłem tam do dziadka. On był Anglikiem.

- Tak, wiem - uśmiechnęła się Deanna rozbawiona.

- Przyjechałaś samochodem? - zapytał, skinęła więc głową w kierunku granatowego jaguara. - Ho, ho! jestem pod wrażeniem! Ja jeżdżę małym niemieckim autkiem, o którym nikt tutaj nawet nie słyszał. Prawie nie zużywa benzyny, ale zawsze wozi mnie tam, gdzie chcę. Czy będzie ci wstyd, jeśli ktoś cię zobaczy w czymś takim? Może powinniśmy pojechać twoim?

Deanna poczuła zażenowanie. Jaguar należał do Marca, zawsze go jednak zabierała, gdy wychodziła gdzieś wieczorem. Była to tylko kwestia przyzwyczajenia.

- Lepiej jedźmy twoim.

- Do L'Etole? - zapytał z wahaniem, próbując wyczuć, jaki lokal powinien zaproponować.

- Chyba przyjemniej byłoby wybrać się w miejsce podobne do twojego samochodu: spokojne i bezpretensjonalne. - Ben uśmiechnął się aprobująco, Deanna zaś roześmiała się w głos. - Dobrze zgadłam, że masz wstręt do ostantacji, oczywiście poza jednym wyjątkiem: sztuką.

- Właśnie tak jest. Zresztą moja gospodyni na pewno by odeszła, gdybym któregoś dnia zajechał rolls-royce'em. A na te "śmiecie" na ścianach nie może patrzeć. Kiedyś powiesiłem piękny francuski akt i oczywiście zdjęła go, jak tylko wyjechałem z domu. Kiedy wróciłem, stał w kącie zawinięty w prześcieradło. Musiałem go zabrać do miasta - otworzył samochód i przytrzymał przed Deanną drzwi.

Zabrał ją do maleńkiej włoskiej restauracji skrytej w bocznej uliczce niedaleko zatoki, gdzie przegadali o sztuce prawie cały wieczór. Ben opowiadał o tym, jak przez całe lata jeździł wraz z ojcem po Europie i Stanach, jak każdą cząstką siebie chłonął piękno dzieł zgromadzonych w muzeach, jak uczył się kochać sztukę od dziadka i ojca, jak brał udział w aukcjach w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku...

- Ale nigdy nie myślałem, że ja też będę robił interesy na sztuce - oświadczył.

- Dlaczego?

- Zawsze chciałem mieć ciekawsze zajęcie, marzyłem o tym, żeby występować w rodeo albo zostać szpiegiem. Dziadek mnie przekonywał, że szpiegostwo nie jest godne szacunku. W college'u chciałem zostać ekspertem od wykrywania fałszerstw dzieł sztuki. Przez jakiś czas nawet próbowałem się tego uczyć, ale fałszerze okazywali się sprytniejsi ode mnie. Myślę, że lepszy jestem w tym co robię teraz.

Deanna uśmiechnęła się, ponieważ wygląd zarówno galerii jak i domu Bena w Carmelu całkowicie ją o tym przekonał.

- Powiedz - zmienił naraz temat - jak długo jesteś mężatką?

Zaskoczył ją tak osobistym pytaniem, zwłaszcza że uczynił to po raz pierwszy.

- Osiemnaście lat. Miałam dziewiętnaście, gdy wyszłam za mąż.

- To masz teraz... - zaczął liczyć na palcach.

- Skończę w listopadzie sto trzy - zażartowała Deanna.

- Nie - zmarszczył brwi. - Sto dwa.

- Co najmniej. A ty? Byłeś żonaty?

- Tak, ale krótko - umknął wzrokiem w bok. - W tym wypadku też się nie wykazałem umiejętnością wykrywania falsyfikatów. Przeżyłem z żoną trochę cudownych chwili, a potem wszystko się skończyło - uśmiechnął się, wytrzymując tym razem jej spojrzenie.

- Nie miałeś dzieci?

- Nie, nad czym ubolewam. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym miał syna.

- Ja też - w jej głosie zabrzmiał smutek.

- Masz przecież piękną córkę - zauważył Ben, nie odrywając od niej wzroku.

- Miałam jeszcze dwóch chłopców, ale obydwaj umarli zaraz po urodzeniu - wyznała, okazując być może nadmiar szczerości wobec obcego co bądź mężczyzny. Ben jednak patrzył jej prosto w oczy i widział w nich dokładnie to, co go interesowało.

- Bardzo mi przykro.

- Mnie też było przykro. A potem jak na złość urodziła się Pilar. We francuskich rodzinach przyjście na świat dziewczynki nie spotyka się z wielkim entuzjazmem.

- Oczekiwałaś entuzjazmu? - wyglądał na rozbawionego.

- Co najmniej - rozpogodziła się trochę. - I jeszcze orkiestry dętej i uroczystej parady.

- Przecież nie można ciebie za to obwiniać. Czy Pilar była trzecim dzieckiem? - zapytał, a gdy Deanna skinęła głową dodał: - Pewnie jesteście sobie bardzo bliskie.

Był przekonany, że tak właśnie jest, toteż zdziwił się bardzo, gdy usłyszał odpowiedź.

- W tej chwili nie, ale kiedyś może znowu będziemy. Teraz Pilar przeżywa rozterki, czy jest Francuzką czy Amerykanką. Bardzo ją to gnębi.

- W jej wieku to normalne. - Z przerażeniem wspominał swoją siostrę, gdy była w tym wieku. - Jest podobna do ciebie? - zapytał, ponieważ z portretu, który oglądał z pewnej odległości, trudno to było ocenić.

- Ani trochę. Jest niemal lustrzanym odbiciem ojca. To piękna dziewczyna.

- To samo można powiedzieć o jej matce.

Przez chwilę Deanna milczała, wreszcie z uśmiechem rzekła:

- Dziękuję panu.

Na powrót zaczęli gawędzić o sztuce, wystrzegając się poruszania tematu bolesnych przeżyć osobistych, chwilami wszakże Deanna miała wątpliwości, czy Ben w ogóle jej słucha. Przez cały czas przyglądał jej się uważnie, a jego wzrok zdradzał, że myślami błądzi gdzieś daleko.

Dochodziła północ, gdy jęli zbierać się do wyjścia.

- To był wspaniały wieczór - powiedziała Deanna, gdy jechali tam, gdzie zostawiła jaguara.

- Tak, to był naprawdę wspaniały wieczór - zawtórował jej Ben i więcej się nie odezwał.

Kiedy ruszyła, pomachał jej ręką. Potem widziała go w lusterku wstecznym, jak wracał do swojego samochodu z rękami w kieszeniach i z głową schyloną w zamyśleniu.


Pogasiwszy światła, Deanna leżała już w łóżku, gdy zadzwonił telefon. Po szumach w słuchawce zorientowała się, że to połączenie międzynarodowe.

- Deanna? - rozległ się głos Marca.

- Cześć, Kochanie! Gdzie jesteś?

- W Rzymie, w Hasslerze, gdybyś potrzebowała się ze mną skontaktować. Co u ciebie? Wszystko w porządku?

Połączenie było bardzo złe, z trudem odgadywała poszczególne słowa.

- Tak. Po co pojechałeś do Rzymu?

- Co? Nie rozumiem...

- Pytam, po co pojechałeś do Rzymu?

- W interesach. W sprawie Salco. Będę się widział z Pilar w ten weekend.

- Pozdrów ją ode mnie - siedząc w łóżku, Deanna prawie krzyczała do telefonu.

- Nie słyszę.

- Pozdrów ją ode mnie.

- Dobrze. Potrzebujesz pieniędzy?

- Nie. - Przez chwilę nic nie słyszała, potem znowu pojawiły się trzaski. - Kocham cię. - Nie wiedziała dlaczego, ale chciała mu to powiedzieć i usłyszeć od niego to samo. Chciała przez chwilę poczuć się bliżej niego, choć dzieliły ich tysiące mil. - Kocham cię, Marc! - powtórzyła i z niepojętych przyczyn jej oczy napełniły się łzami. Gorąco pragnęła, aby ją usłyszał, gorąco pragnęła usłyszeć jego wyznanie. - Kocham cię!

- Co?

Połączenie zostało przerwane.

Szybko wykręciła numer centrali międzynarodowej i zamówiła rozmowę z Rzymem. Otrzymała ją dopiero po dwudziestu pięciu minutach.

- Pronto? - odezwał się telefonista w hotelu Hassler.

Poprosiła o połączenie z panem Durasem. Słyszała sygnał z jego pokoju, lecz nikt nie odbierał. W Rzymie była dopiero dziesiąta rano.

- Bardzo mi przykro. Pan Duras widocznie już wyszedł. Deanna wróciła do łóżka i leżąc rozmyślała o wieczorze spędzonym z Benem.



7


Marc-Edouard Duraas szedł spacerowym krokiem wzdłuż via Neneto w Rzymie, rzucając przelotne spojrzenia na wystawy sklepowe i mijające go piękne dziewczyny. Był pogodny letni dzień. Kobiety miały na sobie koszulki w drobne paski, białe spódniczki odsłaniające zgrabne nogi i sandały na bosych stopach z pomalowanymi paznokciami. Uśmiechnął się do siebie idąc gwarną ulicą z teczką pod pachą. Przyjazd do Włoch na tak krótko nie miał chyba większego sensu, chociaż właściwie czemu nie? Przecież obiecał... Obiecał! Obiecał! Czasami dziwił się, że tak łatwo składa obietnice, mimo to wciąż robił to samo.

Przystanął na chwilę. W doskonale skrojonym szarym garniturze wyglądał niezwykle wytwornie. Dookoła pędziły samochody, tłum przewalał się we wszystkich kierunkach. Z uśmiechem obserwował starszą kobietę, która najpierw machnęła parasolem, potem zaś wykonała obsceniczny gest w jego. Ecco, signora. Skłonił się jej lekko z przeciwnej strony ulicy, a ona powtórzyła kierunku. Rozejrzał się, spojrzał na zegarek i pośpiesznie zajął stolik w kawiarni.

Pod pasiastym parsolem mógł znaleźć wreszcie trochę cienia i w dalszym ciągu chłonąć osobliwą energię, która emanowała z Rzymu i nadawała temu miastu niepowtarzalny charakter. - Roma - magiczne miasto. Być może warto było dotrzymać tej obietnicy... Na chwilę wrócił myślą do przerwanej pustej rozmowy z Deanną. Prawie jej nie słyszał, co było mu na rękę. Bywało, że wprost nie mógł ani z nią wytrzymać, ani się od niej uwolnić, nie potrafił też znieść cierpienia widocznego w jej oczach i smutku w jej głosie. Wiedział, dlaczego tak jest, czasami jednak z trudem nad sobą panował. W San Francisco, w szarej codzienności, było to jeszcze do wytrzymania, ale gdy intensywnie pracował albo kiedy przyjeżdżał do Francji czy tutaj, do Rzymu, tracił cierpliwość.

Potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób zatrzeć wspomnienie jej głosu, i bezmyślnie wpatrywał się w ulicę. Nie mógł teraz myśleć o Deannie. Nie teraz. Wrócił do teraźniejszości, do miejsca oddalonego od niej o tysiące mil. Przebiegł wzrokiem po falującym tłumie: śliczna blondynka, wysoka brunetka, dwaj mężczyźni w jasnych lnianych garniturach, z bujnymi ciemnymi czuprynami, wyglądająca na florentynkę wysoka kobieta jak z renesansowego obrazu... I wreszcie zobaczył ją. Szła ulicą tym swoim niezrówanym krokiem, jej nieskończenie długie nogi wydawały się tańczyć na chodniku, błyszcząca turkusowa spódniczka opinała biodra. Miała na sobie jasnofiołkową jedwabną bluzkę, lekkie sandały i ogromny słomkowy kapelusz, który niemal zasłaniał jej oczy. Nieomal, ale nie zupełnie. Nic nie mogło zakryć tych oczu, tych szafirowych ogni, które zmieniają się jak jej nastroje - od płomienności ognia po tajemnicę głębokiego morza. Na ramiona spływały jej kasztanowe włosy.

- Alors, cheri... - Zatrzymała się tuż przy nim, a jej zmysłowe usta ułożyły się w uśmiech przeznaczony tylko dla niego. - Przepraszam, że się spóźniłam, ale znowu zagapiłam się na te głupie bransoletki.

Marc wstał, aby się z nią przywitać, i na jedną krótką chwilę zniknęła gdzieś zwykła rezerwa, a jaką odnosił się do ludzi, jego twarz nabrała młodzieńczego wyglądu. Sprawiał wrażenie bardzo zakochanego. Dziewczyna nazywała się Chantal Martin, niegdyś pracowała jako modelka u Diora - była zresztą jedną z najlepszych.

I co? Kupiłaś jakieś? - spojrzał na nią zachłannie.

Potrząsnęła głową, aż wokół się utworzyła aureola kasztanowych włosów wymykających się spod kapelusza, który kupiła tego ranka. Było to trochę frywolne, lecz niezwykle czarujące. Taka też była cała Chantal.

Oczy miała roześmiane. Potrząsnęła głową jeszcze raz.

- Nie, znowu nie kupiłam, ale za to - położyła mu na kolanach mały pakunek - kupiłam coś dla ciebie. - Wyciągnęła się wygodnie na krześle i czekała, aż otworzy pudełko.

- Tu me gates, petite sotte. Rozpieszczasz mnie, głuptasku.

- A ty mnie nie rozpieszczasz? - Nie czekając na odpowiedź wezwała kelnera: Senta!... Cameriere!... - Podszedł natychmiast z bardzo zadowoloną miną. Chantal zamówiła dla siebie campari z wodą, po czym spytała: A ty?

- Stawiasz mi drinka?

Chantal nigdy nie czekała, aż Marc przejmie inicjatywę, lubiła sama robić wrażenie.

- Och, przestań. Co pijesz?

- Szkocką.

Zamówiła mu drinka takiego, jak lubił. Przez chwilę nie odrywał od jej oczu swoich. Siedzieli pod parasolką, kolorowy tłum, który właśnie zaczął wylegać na lunch, przepływał obok nich.

- Kochana, czy ty zawsze będziesz taka niezależna?

- Zawsze. Otwórz wreszcie ten prezent.

- Jesteś niemożliwa.

Owszem, Chantal Martin była niemożliwa i dlatego właśnie tak zafascynowała Marca. Była jak wolny dziki koń cwałujący przez równiny Camargue. Pojechali tam kiedyś razem, do bajecznej krainy francuskich jeźdźców i pięknych białych koni. Od tej pory zawsze kojarzyła mu się z takimi widokami. Była jak nieoswojone zwierzę, nieosiągalna, zawsze jednak w pewnym sensie należała do niego. W pewnym sensie. Lubił o tym pomyśleć i radować się świadomością, że jeste przynajmniej w pewnym sensie jego. Tak było od pięciu lat.

Miała dwadzieścia cztery lata, kiedy się poznali. Wtedy właśnie Deanna po raz pierwszy zrezygnowała z wyjazdu do Francji. Lato bez niej wydawało się Marcowi jakieś dziwne, czuł się niezręcznie wobec rodziny, którą usiłował przekonać, że Deannę przeraziły trudy tak dalekiej podróży. Nikt mu oczywiście nie wierzył, lecz rozprawiano o tym wyłącznie za jego plecami zastanawiając się, czy zamierza go porzucić, czy tylko znalazła sobie w Stanach kochanka. Nikomu bowiem nie przyszło do głowy, że Deanna miała dość krewnych męża, że krępowali ją, że chciała zostać w domu, odetchnąć w samotności, spokojnie malować, że nie zamierza dzielić się z nimi Markiem, że nie potrafiła dłużej ścierpieć stawiania ich przez męża na pierwszym miejscu i że jeszcze większą przykrość sprawiało jej patrzenie, jak upodabnia się do nich Pilar.

Marc przeżył szok usłyszawszy, iż Deanna nie jedzie z nim. Potem długo rozważał, co to właściwie oznacza. Powiedziała, że już nigdy nie spędzi wakacji z jego rodziną we Francji. Chciał wysłać jej jakiś miły prezent i list z prośbą, aby zmieniła zdanie, wciąż bowiem miał w pamięci obraz smutnej ślicznej dziewczyny, która ongiś przyszła do jego biura. I z tą myślą wybrał się do salonu Diora.

Z niezwykłą uwagą śledził całą kolekcję, robił notatki, przyglądał się modelkom i strojom, próbując odgadnąć, co jest najbardziej w stylu Deanny. Czas płynął, a jego uwaga coraz mocniej skupiała się raczej na modelkach niż na kreacjach, zwłaszcza zaś na jednej, bardzo atrakcyjnej dziewczynie. Była naprawdę olśniewająca, poruszała się tak, jakby chciała zwrócić na siebie jego uwagę. Ze swego zadania wywiązała się bez zarzutu, wirowała na wybiegu, obracała się, wykonywała wymowne gesty, jak gdyby tylko dla niego, a on siedział wpatrując się w nią z zapartym tchem.

Po pokazie poprosił ją o spotkanie. Zrazu przez króciutką chwilę czuł się niezręcznie. Kiedy ją ujrzał w dopasowanej sukni z czarnego dżerseju, z kasztanowymi włosami upiętymi zgrabnie na czubku głowy, z błękitnymi oczami na przemian drapieżnymi i pieszczotliwymi, miał ochotę wziąć ją w ramiona i patrzeć, jak omdlewa w jego objęciach. Zwykle był mężczyzną rozsądnym, silnym i opanowanym, lecz wtedy przestał być sobą. Przerażało go to i fascynowało, a Chantal wydawała się świadoma swojej mocy, którą maksymalnie, acz z nieodpartym wdziękiem wykorzystywała.

Sukni dla Deanny nie kupił, postawił natomiast Chantal drinka, potem drugiego i trzeciego. Wieczór zakończyli szampanem w barze hotelu George V, po czym, ku swojemu zdumieniu, Marc zapytał, czy nie poszłaby z nim do pokoju. Chantal zachichotała, musnęła jego twarz swoją śliczną dłonią i odparła:

- Ah, non, mon amour, pas encore. Jeszcze nie.

"Więc kiedy?" - miał ochotę zawołać, powstrzymał się jednak. Długo zabiegał o jej względy, schlebiał jej, obsypywał ją prezentami, aż w końcu pozwoliła się zdobyć - z wahaniem, nieśmiało. Jego serce, dusza i ciało płonęły pod jej dotykiem. Spędzili razem weekend w mieszkaniu przyjaciela Marca, w eleganckiej dzielnicy niedaleko Avenue Foch. Mieszkanie miało cudowną romantyczną sypialnię i balkon zawieszony wśród koron szumiących drzew.

Marc pragnął na całe życie zapamiętać każdy dźwięk, każdy zapach, każdą chwilę tamtego weekendu. Wiedział, że nigdy się nie nasyci Chantal Martin. Wniknęła w najgłębsze zakontki jego duszy, tak że nigdy już nie zazna spokoju z dala od niej. Opętała go i oczarowała, niemal szalał z pożądania, owładnęło nim uczucie, którego w życiu jeszcze nie doświadczył. Nieodgadniona, wyjątkowa, słodka Chantal. Tak było już od pięciu lat.

Spotykali się w Paryżu, Atenach, Rzymie. Ilekroć przyjeżdżał do Europy, woził ją wszędzie ze sobą, w hotelach, restauracjach i sklepach przedstawiając jako "madame Duras". W ciągu tych lat przywykli do tego, stało się to cząstką ich egzystencji. Wspólnik Marca, Jim Sullivan, wiedział o podwójnym życiu, jego żona, dzięki Bogu nie. Bo i dlaczego miałby jej o tym mówić? Nic przez to nie traciła, przekonywał sam siebie. Miała swój mały światek w San Francisco, on zaś miała Chantal i dożo większy świat. Niczego więcej nie pragnął, jeśli tylko była przy nim Chantal, i marzył o jednym - żeby na zawsze tak już pozostało. Wiedział wszakże doskonale, iż Chantal w żadnym razie mu tego nie obieca.

- Alors, mon amour, otwórz wreszcie prezent - ponagliła z figlarnym błyskiem w oku, od którego topniało mu serce.

Marc otworzył pudełko. W środku był zegarek, specjalny superwodoszczelny zegarek, dokładnie taki, jaki podziwiał tego ranka myśląc, że przydałby mu się na plaży w Antibes.

- Mój Boże, Chantal, zwariowałaś!

Było to niewyobrażalnie drogie cacko, lecz Chantal machnęła lekceważąco ręką. Stać ją było na to, choć nie pracowała już u Diora. Przed trzema laty zakończyła karierę modelki i otworzyła własną agencję mody, nie miała bowiem ochoty siedzieć w swoim paryskim mieszkaniu bezczynnie, wyczekując przyjazdu Marca. Nie chciała być zależna od nikogo, a szczególnie od niego. Czasami go to irytowało, niekiedy wręcz przerażało, gdy uświadamiał sobie, że Chantal wcale go nie potrzebuje. Ona go tylko kochała - tego jednego mógł być pewien. Chwile, które spędzali razem, były zawsze cudowne, i to utwierdzało go w tym przekonaniu.

- Podoba ci się? - zapytała pieszczotliwie, podnosząc oczy znad lampki campari.

- Jest wspaniały - ściszył głos - ale ty jesteś jeszcze wspanialsza.

- Doprawdy? - uniosła brew i Marca zalała fala pożądania.

- Mam ci to udowodnić?

- Może... A jak byś to zrobił? - spojrzała nań przekornie spod kapelusza.

- Chciałem ci zaproponować lunch gdzieś za miastem, ale może by tak... - uśmiechnęli się niemal równocześnie.

- ...zamówić coś do pokoju, tak kochanie?

- No właśnie - skinął na kelnera i szybko uregulował rachunek.

Chantal wstała, przeciągając się leniwie, na mgnienie oka prowokacyjnie, oparła się o niego, po czym, jak to ona, popłynęła między stolikami, od czasu do czasu zerkając nań przez ramię. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie będą sami.

Chciał porwać ją za rękę i biec do hotelu. Chantal jednak, jak zawsze, kroczyła ze spokojem, wiedząc, jaką ma władzę nad Markiem-Edouardem Durasem, który nieodmiennie patrzył na nią z zachwytem. On przewagę zdobywał tylko czasami - w łóżku, gdy trzymał Chantal w ramionach.

Kiedy znaleźli się w pokoju, natychmiast sięgnął do jej bluzki, lecz Chantal odepchnęła go łagodnie, po chwili dopiero uczyniła to, czego tak bardzo pragnął. Pieszczotliwie przygarnęła kochanka jedną ręką, drugą objęła go za szyję. Marc odnalazł guzik jej spódniczki, która opadła na podłogę odsłaniając przezroczyste różowe koronki. Niemal zerwał z Chantal bluzkę. Przez chwilę stała naga, rozpalając w nim pożądanie, potem rozebrała go szybko i wprawnie i spleceni ramionami opadli na łóżko. Każde kolejne zbliżenie zawsze im się wydawało jeszcze wspanialsze od poprzedniejszego, wspomnienie pierwszego spowijała zasłona mgły. Zaspokajali żądzę wiedząc, że wkrótce znowu ją poczują.

Nasyciwszy się sobą, ułożyli się łagodnie - Chantal na brzuchu, wsparta na jego łokciu. Włosy miała rozczochrane, nie pomniejszało to jednak ich piękna. Patrzyła na Marca z uśmiechem, palcami błądząc najpierw po jego piersi, potem niżej, w okolicy podbrzusza.

- Kocham cię, wiesz? - szepnęła mu na ucho.

Spojrzał na nią czule, szukając jej wzroku.

- Ja też cię kocham, Chantal. Może nawet za bardzo. Ale naprawdę cię kocham.

Jak na człowieka pokroju Marca-Edouarda Durasa było to niezwykłe wyznanie. Nikt, kto go dobrze znał, nie uwierzyłby, że takie słowa padną z jego ust, a już na pewno nie Deanna.

Chantal uśmiechnęła się i przewróciła na plecy, zamykając oczy.

- Co ci jest? - natychmiast zatroskał się Marc.

- Nic.

- Nieprawda, przecież widzę. Mów, o co chodzi. Szczerze - nakazał, wyraźnie przestraszony.

Chantal uśmiechnęła się.

- Ależ wszystko w porządku - uspokajała go.

- Wzięłaś dzisiaj insulinę? - zapytał zatroskanym ojcowskim tonem.

- Wzięłam, nie martw się. Może chciałbyś wypróbować nowy zegarek w wannie?

- Teraz?

- A czemu nie? - uśmiechnęła się radośnie, co natychmiast go uspokoiło. - A może masz ochotę na coś innego?

- Zawsze mam ochotę na coś innego, ale obawiam się, że jesteś już zmęczona.

- Nigdy zbyt zmęczona dla ciebie, mon amour.

Marc także nigdy nie był zbyt zmęczony dla niej. Wszelkie niepokoje odeszły gdzieś na dalszy plan, gdy znowu zaczęli się kochać.

O trzeciej po południu na powrót leżeli spokojnie obok siebie.

- Widzę, że zadbałeś o to, abyśmy mieli cudowne popołudnie - uśmiechnęła się znacząco Chantal.

- A miałaś jakieś inne plany?

- Skądże!

- Może chciałabyś wybrać się jeszcze na zakupy? - podsunął.

Uwielbiał spełniać jej zachcianki, okazywać jej podziw, napawać się zapachem jej perfum, każdym jej ruchem, każdym oddechem. Chantal dobrze o tym wiedziała.

- Pewno znowu nie mogłabym wyjść ze sklepów.

- I bardzo dobrze - uspokoił ją.

Umówili się w Rzymie ze względu na nią. Tego lata Marca czekało dużo pracy, a Chantal nie przepadała za Atenami. Wiedział, że bardzo kocha Rzym, toteż starał się tam z nią spotykać, aby sprawić jej przyjemność. Tym razem na jego decyzję wpłynęło także to, że będzie musiał zostawić ją samą na weekend.

- Coś jest nie tak, prawda? - Chantal przypatrywała mu się badawczo.

- Nie. A dlaczego pytasz?

- Przez chwilę wyglądałeś na zmartwionego.

- nie byłem zmartwiony. - Lepiej chyba już powiedzieć i mieć to za sobą. - Po prostu było mi smutno, bo będę musiał cię opuścić na kilka dni.

- Tak? - jej oczy błysnęły lodowato.

- Przed wyjazdem do Grecji muszę odwiedzić w Antibes matkę i Pilar.

Chantal usiadła na łóżku, patrząc nań ze złością.

- A co ze mną?

- Bądźże rozsądna, kochanie. Nic na to nie poradzę, wiesz przecież.

- Czy nie uważasz, że Pilar jest już wystarczająco dorosła, żeby znieść szok, jakim na pewno będzie dla niej wiadomość, że jesteś ze mną? A może nadal uważasz mnie za niegodną poznania twojej rodziny? Przecież nie jestem już jakąś tam modeleczką od Diora, tylko właścicielką największej agencji mody w Paryżu - przekonywała, wiedząc jednak, że w jego środowisku to też się nie liczy.

- Och, nie o to chodzi! Ale uważam, że Pilar jest jeszcze za młoda, żeby ją wtajemniczać w moje sprawy.

We wszystkim, co dotyczyło córki, był zawsze nieugięty, czym ogromnie irytował Chantal.

- A twoja matka?

- Nie może się dowiedzieć.

- Ach, tak... - Chantal wyprostowała swoje długie nogi, wstała z łóżka i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Sięgnęła po papierosa, stanęła przy oknie, odwróciła się twarzą do Marca i zmierzyła go złym spojrzeniem. - Zaczynam mieć dość zostawiania mnie byle gdzie po drodze do rodziny, Marcu-Edouardzie.

- Saint-Tropez to dla ciebie "byle gdzie?"

Marc również zaczynał się irytować. W jego głosie nie było już ani cienia czułości.

- Dokąd chciałeś mnie odesłać tym razem?

- Myślałem o San Remo.

- Faktycznie, byłoby po drodze. Ale nie pojadę.

- Wolisz zostać tutaj?

- Nie.

- Czy musimy znowu rozmawiać w ten sposób, Chantal? Tracimy tylko czas... Poza tym nie rozumiem, dlaczego nagle robisz z tego problem, skoro przez pięć lat bez sprzeciwów godziłaś się zostawać na Riwerze beze mnie?

- Chcesz wiedzieć dlaczego? - jej oczy rozbłysły jakimś dziwnym ogniem. - Bo mam prawie trzydzieści lat i wciąż muszę odgrywać tę samą maskaradę co pięć lat temu. Jestem tym już trochę zmęczona. Udajemy przed całym światem, że jesteśmy małżeństwem, ale tam, gdzie naprawdę ma to znaczenie, w Paryżu, w Antibes, San Francisco, muszę się ukrywać, przemykać chyłkiem, znikać, kiedy tobie pasuje. Obrzydło mi to zupełnie. Ty chciałbyś mieć wszystko, chciałbyś, żebym przez pół roku siedziała w Paryżu z zapartym tchem i czekała, aż raczysz się zjawić i łaskawie kiwnąć na mnie palcem. Nie zamierzam już się tak bawić, Marcu-Edouardzie, a jeżeli, to na pewno nie na długo.

Marc wpatrywał się w nią oszołomiony. Nie miał nawet odwagi zapytać, czy mówi poważnie, odnosił bowiem wrażenie, że tak.

- Czego więc ode mnie oczekujesz?

- Jeszcze nie wiem, ale ostatnio dużo o tym myślałam. Amerykanie mają na to kapitalne powiedzenie: "Sraj albo złaź z nocnika".

- Nie wydaje mi się to zabawne.

- A mnie San Remo nie wydaje się zabawne.

- O Chryste! To wszystko bez sensu. Z piersi wymknęło mu się westchnienie, więc szybko przygładził ręką włosy.

- Chantal, nie mogę cię zabrać do Antibes.

- Nie chcesz mnie zabrać do Antibes. A to jest pewna różnica.

Na dodatek do wykazu skarg dołączyła jeszcze San Francisco! Ten drobiazg nie umknął uwadze Marca. Nigdy wcześniej nie wspominała o wyjeździe do Stanów.

- Czy możesz mi zdradzić, dlaczego nagle pojawił się ten problem? Przecież nie chodzi tylko wyłącznie o to, że kończysz trzydzieści lat? Zresztą dopiero za cztery miesiące.

Przez chwilę nic nie mówiła. Stała tyłem do niego, patrząc w okno, potem odwróciła się wolno.

- Ktoś poprosił mnie o rękę.

Nagle czas stanął w miejscu. Marc-Edouard patrzył na Chantal osłupiały z przerażenia.



8


Telefon zadzwonił, gdy leżała jeszcze w łóżku.

- Deanna? - usłyszała głos Bean.

- Tak - odparła sennie, co wywołało uśmiech na jego twarzy.

- Przepraszam, chyba cię obudziłem.

- Mniej więcej.

- Co za dyplomatyczna odpowiedź! Dzwonię, żeby błagać cię o coś jeszcze. Myślę, że wcześniej czy później przełamię twój opór i podpiszesz kontrakt z galerią choćby po to, żeby się ode mnie odczepić. A tymczasem może byśmy się wybrali na lunch?

- Teraz? - Wciąż jeszcze nie była do końca obudzona. Odwróciła głowę, aby spojrzeć na zegarek. Nie miała pojęcia, jak długo spała i która może być godzina.

Ben zaśmiał się znowu.

- Nie, nie o ósmej rano. Może o dwunastej albo o pierwszej w Sausalito?

- Jak jest na dworze?

- Słonecznie. Nie zawsze mamy szczęście do takiej pogody po tej stronie mostu. Przekonałem cię?

- Mniej więcej - roześmiała się do słuchawki.

Dlaczego, do diabła, dzwonił o ósmej rano i namawiał ją na lunch, skoro dopiero poprzedniego wieczora byli razem na kolacji, a dzień wcześniej jedli lunch w jej pracowni? Zaczęła się zastanawiać, jak to rozumieć: czy znalazła sobie nowego przyjaciela, zapalonego promotora swoich prac, czy może jego rola jest całkiem inna? Nie była pewna, czy postępuje rozsądnie umawiając się z nim tak często.

- Tak, to dobry pomysł.

- Co? - zapytała zmieszana.

- Zastanawiasz się, czy to dobry pomysł umawiać się ze mną na lunch. Myślę, że całkiem niezły.

- Jesteś nie do wytrzymania!

- No to zjemy lunch gdzieś w mieście.

- nie, myślę, że w Sausalito jest przyjemniej - sprzeciwiła się bez zastanowienia, zauważając, że uśmiecha się do siebie. - Jak widzisz, o tej porze dnia nie ma ze mną kłopotu. Bronić się zaczynam ewentualnie dopiero po kawie.

- Wspaniale. W takim razie może byś podpisała kontrakt z galerią jutro przed poranną kawą?

- Ben, naprawdę chcesz, żebym odłożyła słuchawkę? - roześmiała się i pomyślała, że cudownie jest rozpoczynać dzień od śmiechu. Nie zdarzało jej się to od lat.

- Nie odkładaj, dopóki nie umówiliśmy się do końca na lunch. Wpadnę po ciebie o dwunastej. Pasuje?

- Świetnie!

Dlaczego świetnie? Dlaczego właściwie umawia się z nim na lunch? Ha! bo po prostu go lubi. A lunch w Sausalito to sama przyjemność.

- Włóż dżinsy.

- Załatwione. To do zobaczenia w południe.


Zajechał przed jej dom o 12.02. Miał na sobie golf i dżinsy. Podchodząc do samochodu Deanna zauważyła na siedzeniu koszyk owinięty w biało-czerwony obrus, spod którego wystawała szyjka butelki. Ben przełożył koszyk na tylne siedzenie.

- Dzień dobry pani - uśmiechnął się do niej serdecznie, gdy sadowiła się w fotelu. - Doszedłem do wniosku, że zamiast do Sausalito lepiej się wybrać na piknik. Co ty na to?

- Doskonale.

Czyżby? Czy powinna jechać z tym człowiekiem na piknik? Rozsądek madame Duras podpowiadał jej, że nie, lecz serce Deanny mówiło, iż słoneczne popołudnie na łonie natury to coś wspaniałego. Na pewno było inne wyjście, jeśli naprawdę potrzebowała słońca, miała bowiem do dyspozycji taras przylegający do jej pracowni.

Ben spojrzeł na nią uruchamiając silnik i zauważył jej zmarszczone brwi.

- Czyżbyśmy mieli jakiś problem?

- Nie - odparła łagodnie.

Kiedy Ben ruszał, Deanna przyłapała się na tym, że obawia się, czy nie zauważyła ich Margaret.

Przez drogę Ben zabawiał ją opowieściami o najciekawszych artystach wystawiających prace w jego galerii. Gdy wjechali na wspaniały most Golden Gate, przez chwilę milczeli napawając się cudownym widokiem.

- Pięknie, prawda? - odezwał się w końcu Ben, a Deanna skinęła głową. - Czy mogę ci zadać dziwne pytanie?

- Czemu nie? - spojrzała nań zdziwiona.

- Dlaczego nie mieszkacie z mężem we Francji? Z tego, co wiem, Francuzi niechętnie osiadają w obcych krajach, chyba że naprawdę muszą.

Roześmiała się. Istotnie tak było.

- Marca trzymają tutaj sprawy zawodowe, ale i tak nie spędza w Stanach zbyt dużo czasu. Bardzo wiele podróżuje.

- Tęskni za tobą - stwierdził raczej niż zapytał.

- Przyzwyczaiłam się do tego.

Niezupełnie jej uwierzył.

- Co robisz, jak zostajesz sama?

Wybuchnęli zgodnym śmiechem, równocześnie bowiem pomyśleli o tym samym.

- Maluję.

- A co cię skłoniło do przyjazdu do Carmel?

Ben najwyraźniej przeprowadzał prywatne śledztwo. Na szczęście pytania zadawał niezbyt trudne.

- Kim. Uparła się, że powinnam zmienić otoczenie.

- I co, miała rację? - spojrzał na nią przelotnie, skręcając w kierunku starych koszar po drugiej stronie mostu. - Rzeczywiście było ci to potrzebne?

- Chyba tak. Zdążyłam już zapomnieć, jak uroczy jest Carmel. Nie byłam tam trzy lata. Bywasz tam w każdy weekend? - spytała teraz Deanna, uznawszy, że lepiej zadawać pytania, niż na nie odpowiadać.

- Jeśli mogę, ale nie tak często, jak bym chciał.

Wjechali na wąską drogę gruntową wijącą się wśród bunkrów i opuszczonych budynków koszarowych.

- Ben, co to jest? - Deanna rozglądała się z zaciekawieniem, gdyż okolica wyglądała jak plan filmu z pierwszych lat po wojnie. Po obu stronach drogi stały walące się baraki z oknami zabitymi deskami, porosłe zielskiem i dzikimi kwiatami, które wypełzały aż na drogę.

- To dawny posterunek wojskowy, jeszcze z czasów wojny. Wojska tu nie ma od dawna i nie wiem, dlaczego jeszcze nie wyburzyli tych ruder. Dalej, na końcu drogi, jest prześliczna plaża. Przyjeżdżam tu czasami, kiedy muszę coś przemyśleć.

Ben zerknął na nią spod oka i uśmiechnął się. Deanna zaś po raz któryś z kolei pomyślała, że doskonale się czuje w jego towarzystwie. Posiadał wszystkie cechy dobrego przyjaciela, tak że nawet jeśli pogrążali się w milczeniu, jak teraz, bynajmniej im to nie ciążyło.

- Niezwykłe miejsce, prawda? - rzekł Ben, gdy znaleźli się przy plaży. - Tak pięknie wokół i nigdzie żywego ducha.

Podjechali niemal na brzeg morza. W pobliżu istotnie nikogo nie było. Odkąd skręcili z głównej drogi, Deanna nie zauważyła ani jednego samochodu.

- Oprócz mnie nikt tutaj nie przychodzi. I nikomu nawet nie wspomniałem o tym miejscu. Za bardzo je lubię.

- Często tu bywasz? - zapytała Deanna. - Często włóczysz się tu jak ja wtedy w Carmelu?

Ben przytaknął i sięgnął na tylne siedzenie po koszyk, patrząc na nią z bardzo bliska.

- Wtedy nie przypuszczałem nawet, że jeszcze kiedyś cię zobaczę.

- Ja też nie. Takie to było dziwne! Szliśmy i rozmawiali o sztuce... Czułam się tak, jakbyśmy znali się od lat.

- Ja też, ale sądziłem, że to z powodu twojego podobieństwa do tej kobiety z obrazu Wyetha. - Deanna uśmiechnęła się i spuściła wzrok. - Zapomniałem języka w gębie, kiedy na drugio dzień zobaczyłem cię w moim gabinecie. Nie miałem pojęcia, czy przyznawać się do tego, że zdążyliśmy się już poznać.

- I dlaczego nie dałeś nic po sobie poznać? - Deanna spojrzała mu prosto w oczy, uśmiechając się nieśmiało.

- Bo zauważyłem obrączkę na twoim palcu. Pomyślałem, że możesz się poczuć niezręcznie.

Taki właśnie był Ben Thompson - spostrzegawczy i delikatny. Deanna zauważyła to już przy pierwszym spotkaniu. Teraz zauważyła jeszcze, że lekko zmarszczył brwi i jakby rozmyślił się, postanawiając zostać w samochodzie.

- A nie poczujesz się niezręcznie, jeśli ktoś się dowie, że na takim odludziu byliśmy tylko we dwójkę? - zapytał.

- Dlaczego? - zdziwiła się, Ben wszakże zauważył, że pod maską zuchwałości skrywa niepewność.

- Co na to twój mąż, Deanno? - rzekł tak miękko i łagodnie, że miała ochotę powiedzieć mu, iż zupełnie jej to nie obchodzi. Skłamałaby jednak, ponieważ obchodziło ją, i to bardzo.

- Nie wiem, nigdy go o to nie pytałam - odparła. - Rzadko chodzę na lunch z mężczyznami.

- A z handlarzami dzieł sztuki, którzy chcą wystawić twoje prace? - uśmiechnął się Ben, lecz nadal nie wysiadali z samochodu.

- O, z takimi nigdy!

- Dlaczego?

- Bo mąż nie akceptuje mojego malowania. Uważa, że to miłe hobby, sposób na zabijanie czasu... przez artystów, hippisów i wariatów.

- Tak... I na pewno wystrzega się jak ognia Gauguina i Maneta. - Ben zamyślił się na moment. Gdy mówił, oczy mu płonęły odzwierciedlając stan jego ducha. - Czy to cię nie rani? Przecież wyrzekasz się własnego "ja"!

- Niezupełnie. Ostatecznie malować mi wolno - zauważyła, oboje jednak wiedzieli, że sama siebie oszukuje, musiała bowiem zrezygnować z marzeń. - Moim zdaniem małżeństwo to swego rodzaju handel wymienny: każdy musi coś poświęcić - dodała i zaraz się zastanowiła, co poświęcił marc? z czego zrezygnował?... Miała taki smutny wyraz twarzy, że Ben odwrócił wzrok.

- Chyba właśnie to mi dokuczało, gdy byłem żonaty. Zapomniałem o kompromisach.

- Byłeś bardzo wymagający? - zdziwiła się Deanna.

- Być może, ale to było tak dawno, że teraz już sam nie jestem pewien. Chciałem, żeby moja żona była taka, jaką ją sobie wyobrażałem... - zamilkł.

- To znaczy jaka?

- Och... - podniósł wzrok i uśmiechnął się krzywo. - Miała być wierna, uczciwa, miła, zakochana we mnie, ot co.

Zaśmiali się obydwoje. Ben wziął d ręki koszyk i pomógł Deannie wysiąść z samochodu. Okazało się, że zabrał też koc, rozścielili go na piasku.

- O Boże, sam to wszystko przygotowałeś? - zdumiała się Deanna na widok smakołyków, które wyjmował z koszyka: sałatki z krabów, pasztetu, bułki francuskiej, pudełka słodyczy, wina oraz koszyczka z owocami. Sięgnęła po kiść wiśni i zawiesiła je sobie na prawym uchu.

- Do twarzy ci w wiśniach, ale spróbuj się przystroić w winogrona - podał jej niewielką kiść. Roześmiała się i zawiesiła ją na lewym uchu. - Wyglądasz teraz, jakbyś wyszła z rogu obfitości... królowa dożynek.

- Naprawdę? - odchyliła głowę do tyłu i spojrzała w niebo z szerokim uśmiechem. Wyglądała niezwykle młodo i promieniała szczęściem. Tak dobrze było jej z Benem!

- Czy możemy rozpocząć ucztę? - zagadnął unosząc miskę z sałatką z krabów.

Deanna była uderzająco piękna, gdy leżała tak na kocu z kiśćmi owoców między czarnymi włosami. Spostrzegłszy jego rozbawioną minę, przypomniała sobie o wiśniach i winogronach. Zdjęła je z uszu i wsparła na łokciu.

- Prawdę mówiąc jestem potwornie głodna.

- To wspaniale. Lubię kobiety, które mają zdrowy apetyt.

- I jakie jeszcze? - zadała chyba niezbyt stosowne pytanie, lecz nie przejęła się tym zanadto. Chciała mieć w nim przyjaciela, więcej o nim wiedzieć, więcej z nim dzielić.

- Jakie jeszcze lubię?... Kobiety, które tańczą, piszą na maszynie, umieją czytać... i pisać. kobiety, które malują... kobiety z zielonymi oczami - umilkł i spojrzał na nią. - A ty? - rzekł głosem ledwie słyszalnym.

- Jakie kobiety lubię? - roześmiała się.

- Och, przestań. lepiej jedz - podał jej bagietkę i pasztet. Deanna odłamała kawałek pieczywa i posmarowała je grubo delikatnym mięsem.

Popołudnie było naprawdę cudowne - słońce stało jeszcze bardzo wysoko, delikatny wiatr burzył fale, które łagodnie uderzały o brzeg. Od czasu do czasu w górze przelatywał jakiś ptak, a za nimi opuszczone baraki straszyły pozabijanymi oknami jak ślepymi oczami. Mieli własny mały świat.

- Wiesz? - Deanna rozejrzała się dookoła, po czym przeniosła wzrok na Bena. - Czasami mam ochotę namalować coś takiego.

- To dlaczego nie namalujesz?

- Miałabym podrabiać? - Wyetha? - uśmiechnęła się. - To nie dla mnie. Każdy po swojemu robi to, co robi. - Ben skinął głową, nie przerywając jej. - Ben, a ty malujesz?

Potrząsnął głową z ponurym grymasem na twarzy.

- Raczej nie. Kiedyś próbowałem, ale uważam, że moją powinnością jest sprzedawać, nie tworzyć dzieła sztuki. Udało mi się stworzyć tylko jedno dzieło - popatrzył rozmarzony na zatokę. Letnia bryza rozwiała mu włosy.

- jakie?

- Zbudowałem dom. Mały, ale naprawdę ładny. Zbudowałem go własnoręcznie z przyjacielem.

- Niesamowite! - Deanna była oczarowana. - Gdzie?

- W Nowej Anglii, chociaż mieszkałem w Nowym Jorku. To miała być niespodzianka dla mojej żony.

- Podobał się jej?

- Potrząsnął głową.

- Nie. Nigdy go nie widziała. Opuściła mnie trzy dni przed tym, jak zamierzałem ją tam zabrać pierwszy raz.

Oszołomiona Deanna siedziała bez ruchu. A więc obydwoje doświadczyli w życiu wielkiego rozczarowania.

- Co z nim zrobiłeś?

- Sprzedałem. Mieszkałem tam krótko, bo nie czułem się w nim dobrze, to za bardzo bolało. Przeprowadziłem się więc tutaj i kupiłem dom w Carmelu. - Popatrzył na Deannę wzrokiem łagodnym i zarazem przejmująco smutnym. - Ale warto go było zbudować choćby tylko po to, aby się przekonać, że potrafię to zrobić. Chyba nigdy nie byłem z siebie tak dumny jak wtedy, gdy skończyłem ten dom. Co za uczucie!... To było naprawdę osiągnięcie.

Deanna słuchała uśmiechając się lekko.

- Wiem - rzekła po chwili. - To samo czułam, jak urodziłam Pilar, chociaż nie była chłopcem.

- A jakie znaczenie ma płeć? - zirytował się Ben.

- Miała. Marcowi bardzo zależało na synu. Ale teraz chyba nie zwraca na to uwagi. Uwielbia ją.

- Ja bym wolał córkę.

- Dlaczego? - zdziwiła się nieco Deanna.

- Córkę łatwiej kochać, mniej z nią kłopotów w wieku dorastania, jest bardziej naturalna...

Ben wyglądał tak, jakby żałował, że nie ma dzieci. Deanna przyłapała się na myśli, czy ten przystojny mężczyzna ożeni się jeszcze kiedyś.

- Nie, nie zrobię tego - powiedział patrząc jej prosto w oczy.

- Czego? - zmieszała się. Ben często odpowiadał na pytania, których nie zadawała na głos.

- Nie ożenię się.

- Jesteś niemożliwy! Dlaczego? - spytała, nie mogąc wyjść z podziwu, że potrafi odgadnąć jej myśli.

- Bo to bez sensu, mam przecież wszystko, czego potrzebuję. Zresztą galerie za bardzo mnie absorbują. Chyba że spotkałbym kobietę zaangażowaną w to podobnie jak ja. Dziesięć lat temu interesy nie pochłaniały mnie tak jak teraz.

- Ale chciałbyś mieć dzieci, prawda? - Deanna rozumiała to aż za dobrze.

- Chciałbym mieć też posiadłość pod Wiedniem, ale mogę bez niej żyć. A ty?

- Ja mam już dziecko. Pytasz, czy chciałabym mieć więcej?

- Nie... Chociaż może i o to?... Pytam, czy wyszłabyś za mąż po raz drugi - spojrzał na nią swymi przepastnymi szmaragdowymi oczami.

- Przecież jestem mężatką.

- Szczęśliwą?

Zabolało to bezpośrednie pytanie. Już chciała odpowiedzieć, że tak, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili.

- Czasami. Po prostu pogodziłam się z rzeczywistością.

- Dlaczego?

- Bo łączy mnie z nim cała historia. - Nie chciała wypowiadać przy Benie imienia Marca. - Nie mogę tego zmienić, odciąć się od tego, uciec... To nasza wspólna przeszłość.

- Dobra przeszłość?

- Częściowo, jeśli rozumiem reguły gry - odparła z brutalną szczerością.

- Jakie? - jego głos zabrzmiał tak miękko, że miała ochotę uciec, byle tylko nie rozmawiać z nim o Marcu. Ale Ben był już przecież jej przyjacielem, a z przyjacielem można mówić o wszystkim, również o Marcu. - Jakie reguły?

- Deanna westchnęła i wzruszyła ramionami.

- W rodzaju "nie powinnaś tego i tamtego"...

Nie powinnaś sprzeciwiać się zachciankom męża, nie powinnaś zadawać zbyt wielu pytań, nie powinnaś próbować sama kierować swoim życiem, a już szczególnie nie powinnaś chcieć być malarką... Ale niegdyś okazał mi wiele serca. Kiedy umarł mój ojciec, zostałam bez grosza przy duszy. Wtedy właśnie pomógł mi Marc. Nie oczekiwałam z jego strony ratunku, ale on mnie wybawił. Dał mi odrobinę wygody, dom, rodzinę, stabilizację... a potem jeszcze Pilar.

Wśród tego, co dał jej Marc, Deanna nie wymieniła jednak miłości.

- I to wszystko jest warte takiego poświęcenia?

Deanna spróbowała się uśmiechnąć.

- Myślę, że tak. Przywykłam do takiego życia, polubiłam je.

- Kochasz go?

Uśmiech powoli zniknął jej z twarzy, w końcu skinęła tylko głową.

- Przepraszam cię, Deanno. Chyba nie powinienem pytać.

- Dlaczego? Przecież jesteśmy przyjaciółmi.

- Tak - uśmiechnął się Ben. - Jesteśmy przyjaciółmi...

Chodź, przejdziemy się po plaży - wstał i podał jej rękę.

Ich dłonie zetknęły się na krótko, ponieważ Ben zaraz się odwrócił i pobiegł ku morzu wołając, aby go złapała. Deanna szła jednak powoli, dumając o tym, o czym przed chwilą rozmawiali. Wyjaśnili sobie chyba wszystko, ona kocha Marc, nie będzie więc miała kłopotów z powody Bena. Mimo to na chwilę ogarnęła ją obawa - było w nim coś, co bardzo ją pociągało.

Ben podał jej garść muszelek i wszedł po kolana do wody. Był boso, sandały bowiem zostawił w samochodzie. Wyglądał teraz jak nastolatek. Deanna z uśmiechem patrzyła na jego smukłą sylwetkę wkomponowaną w przybrzeżne fale.

- Chcesz się ścigać? - spojrzał na nią figlarnie i podszedł bliżej.

Deanna chętnie przystała na zabawę. Przez głowę przemknęło jej tylko, co by to było, gdyby Pilar zobaczyła, jak jej matka gania po plaży z obcym mężczyzną!... Czuła się jak dziewczynka biegając bez tchu po mokrym piasku z wiatrem we włosach. W końcu zatrzymała się zdyszana i roześmiana, potrząsając głową. Ben zaś pobiegł jeszcze kawałek.

- Poddajesz się? - zawołał.

Gdy skinęła głową, wrócił i usiadł obok niej na piasku. W jej włosach połyskiwały czerwono słoneczne refleksy. Siedzieli bardzo blisko siebie patrząc w morze i ciężko oddychając. Wreszcie Deanna spojrzała na niego, ich oczy się spotkały. Właściwie spodziewała się tego, czuła na sobie pełen oczekiwania wzrok koloru morskiej toni...

- Deanno... - przerwał na chwilę, która wydała jej się nieskończenie długa, nachylił się do niej i szepnął wprost w jej czarne rozwichrzone włosy: - Och, Deanno, kocham cię...

Nie mógł się dłużej hamować. Wolno oplótł ją ramionami , przysunął głowę. Poczuł, że i ona go obejmuje, a jej usta są równie spragnione pocałunku.

Długo tak siedzieli przytuleni, niczym ślepcy dotykając swoich twarzy, patrząc sobie w oczy, bez słowa. Słowa nie były im już potrzebne, mieli siebie, poza nimi świat nie istniał, czas się zatrzymał. W końcu Ben końcu Ben wyswobodził się z jej uścisku, nic nie mówiąc powoli wstał i wyciągnął do niej ręce. Ruszyli wolno wzdłuż brzegu ze splecionymi dłońmi.

Nie mówili nic, dopóki nie wrócili do samochodu. Ben siadł za kierownicą z zakłopotaniem na twarzy.

- Chyba powinienem cię przeprosić, Deanno, ale jakoś nie czuję się winny.

- Ja też nie - odparła półprzytomnie. - Ale zupełnie nic nie rozumiem.

- Może nie musimy rozumieć?... Przecież możemy nadal być przyjaciółmi. - Spojrzał na nią zachęcająco, lecz w jej oczach dostrzegł cień niepokoju.

- Nie czuję się oszukana, a już na pewno nie przez ciebie - zapewniła.

- A przez siebie?

- Być może. Myślę, że po prostu tego nie rozumiem.

- Nie musisz. Rozumiesz przecież całe swoje życie, mówiliśmy o tym wcześniej. Poza tym niczego nie musisz zrozumieć lub wyjaśniać - rzekł łagodnie. - Możemy o tym zapomnieć. Na pewno potrafimy.

Deanna jednak nie chciała zapomnieć i to ją najbardziej dziwiło. Pragnęła wszystko zapamiętać tak, każdą spędzoną z nim chwilę.

- Naprawdę tak się czujesz? - Deanna miała na myśli jego wyznanie i choć pytanie zadała niezbyt jasno, wiedziała, że pojął, o co jej chodzi. - Ja też to czuję, ale wydaje mi się, że to kompletne szaleństwo.

- Kompletne! - roześmiał się na głos i pocałował ją lekko w policzek. - Tak kompletne, wielkie szaleństw. Ale mimo wszystko nie chcę rujnować ci życia. Masz to, czego potrzebujesz, a ja nie powinienem wprowadzać w twoje życie zamętu. Zdaje mi się, że osiągnięcie tego stanu stablizacji zajęło ci ostatnie osiemnaście lat - zauważył zgodnie z prawdą, której Deanna była w pełni świadoma. - Obiecuję Deanno, że nigdy cię nie zranię.

- I co my teraz zrobimy? - Czuła się jak dziecko, ukryta w jego ramionach.

- Nic. Możemy być dobrymi przyjaciółmi. Czy to ci odpowiada?

- Chyba musi... - w jej głosie brzmiała zarówno ulga, jak i żal. Nie chciała oszukiwać Marca. Wierność miała dla niej ogromne znaczenie.

Ben uruchomił samochód i powoli ruszyli do domu. W drodze powrotnej niewiele rozmawiali, dumając o tym dniu, którego żadne z nich długo nie potrafi zapomnieć. Kiedy dotarli do domu, wydawało im się, że cała wieczność dzieli ich od chwili na plaży.

- Będziesz od czasu do czasu wpadał na lunch? - Deanna sprawiała wrażenie tak zagubionej, że Benowi jeszcze bardziej dały się we znaki wyrzuty sumienia, mimo to uśmiechnął się.

- Kiedy tylko zechcesz. Zadzwonię wkrótce.

Deanna skinęła głową i wysiadła z samochodu. Słyszała, jak Ben odjeżdża, lecz dopiero po chwili obejrzała się za nim.

Wolno poszła do swojej sypialni i położyła się do łóżka. Kiedy jej wzrok padł na telefon, zauważyła kartkę. Zadrżała przeczytwaszy: Proszę zadzwonić do Pana." Widocznie Margaret po południu odebrała od niego telefon. Nie miała ochoty dzwonić do niego teraz, nie chciała go słyszeć. Nie, nie teraz. Wiedziała jednak, że musi. Musiała powrócić do swojego prawdziwego życia, oderwać się od tego snu na jawie, który miała na plaży.

Dopiero pół godziny później zmusiła się do podniesienia słuchawki. Wykręciła numer centrali międzynarodowej i poprosiła o połączenie z hotelem Hassler w Rzymie.

Tym razem Marc był w pokoju.

- Marc? To ja.

- Tak. Cześć.

Jego głos brzmiał obco i zimno.

- Mówi Deanna - powiedziała sądząc, że jej nie poznał, lecz w tej chwili uświadomiła sobie, że w Rzymie jest druga w nocy, na pewno zatem spał.

Tak, tak, wiem. Spałem.

- Przepraszam. Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, przerwano połączenie, a teraz Margaret zostawiła mi wiadomość. Myślałam, że może to coś ważnego... - nagle poczuła się zakłopotana, ponieważ Marc nie sprawiał wrażenia wyrwanego ze snu.

- Nie, nie, tak tylko telefonowałem... A gdzie byłaś?

Boże, dlaczego mówił takim chłodnym tonem? Dlaczego właśnie teraz? Deanna potrzebowała jego wsparcia, aby nie zakochać się w Benie, pozostać wierną Marcowi.

- Na zakupach. - To kłamstwo wydało jej się wstrętne, lecz cóż mogła mu powiedzieć? Że całowała się z Benem na plaży?.. - U ciebie wszystko w porządku?

- Tak. Słuchaj... - zawahał się - zadzwonię do ciebie później, dobrze?

- Kiedy? - spytała skwapliwie. Pragnęła go usłyszeć, pragnęła zachować go w pamięci, brzmienie jego głosu, choć na pewno nie mogło to złagodzić cierpienia z tego powodu, czego nie mogła mieć. - Kiedy zadzwonisz?

- Jutro. A może w weekend. Na pewno zadzwonię, nie martw się, d'accord?

- Tak, dobrze. - Ton jego głosu był dziwnie naglący. - Kocham cię.

- Te słowa miały być tylko chwilową obroną, Marc jednak jakby ich nie usłyszał.

Ja też. Ciao.

Osłupiała Deanna usłyszała trzask odkładanej słuchawki.



9


Wieczorem zjadła kolację sama w pracowni, potem przez pół godziny stała na tarasie obserwując zachód słońca nad zatoką. Mogłaby to robić z Benem, gdyby nie kazała mu odejść. Czy musiała tak postąpić? Czy mogła to sobie poczytywać za zasługę, gdy zadzwoniła do Marca na drugi koniec świata? Poczuła, że łzy spływają jej po policzkach. Zadrżała usłyszawszy dzwonek u drzwi. Postanowiła nie otwierać, zaraz jednak przyszło jej do głowy, że być może Kim przyszła sprawdzić, co się z nią dzieje. Otarła łzy rąbkiem koszuli i zbiegła boso na dół. Nawet nie pomyślała, żeby zapytać, kto stoi za drzwiami - po prostu je otworzyła. Wyglądała jak zmęczona dziewczynka, w dżinsach, bosa, z rozczochranymi włosami opadającymi na oczy. Podniosła wzrok spodziewając się ujrzeć Kim i oniemiała z wrażenia. Przed nią stał Ben.

- Czy przyszedłem w nieodpowiedniej chwili? - zapytał. Potrząsnęła przecząco głową. - Możemy porozmawiać?

Sprawiał wrażenie równie zakłopotanego jak ona, lecz szybko wszedł do środka, gdy skinęła przyzwalająco głową.

- Chodźmy do pracowni. Akurat tam byłam.

- Malowałaś? - szukał jej wzroku.

- Rozmyślałam.

- Ja też.

Cicho zamknęła za nim drzwi i weszli razem na górę. W pracowni wskazała mu swoje ulubione krzesło.

- Napijesz się kawy czy wina?

- Dziękuję - zmieszał się nagle. Wyglądał na zdenerwowanego i niepewnego, po co właściwie przyszedł. Usiadł, zamknął oczy i zaczął ręką czesać włosy. - To szaleństwo, nie powinienem był przychodzić.

- Cieszę się, że przyszedłeś.

- Skoro tak - otworzył oczy i uśmiechnął się nieśmiało - to ja się też cieszę. Deanno... wiem, że to szaleństwo, ale... ale strasznie cię kocham. Czuję się jak szczeniak. Nie powinienem był tu przychodzić.

Nie mam absolutnie nic inteligentnego do powiedzenia prócz tego, co już słyszałaś dzisiaj na plaży... - spuścił oczy i ściszył głos do szeptu. - Kocham cię.

W pokoju zapadła cisza. Przez długą chwilę Deanna wpatrywała się w niego oczyma pełnymi łez. Wreszcie Ben usłyszał jej głębokie westchnienie.

- Ja też cię kocham.

- Wiesz, co chcę ci powiedzieć? - zapytał. - Że zgodzę się na wszystko: na chwilę, jeden wieczór, lato. Potem zejdę z drogi, zniknę z twojego życia. Ale nie zniósłbym świadomości, że tak głupio tracimy coś pięknego. - Spojrzał na Deannę. Twarz miała mokrą od łez, które powoli spływały jej teraz na pochlapaną farbami koszulę. Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę, którą mocno ścisnął. - Czy to nie wydaje ci się kompletnym szaleństwem?

- Jak najbardziej... A co będzie, kiedy skończy się lato?

- Rozstaniemy się.

- A co będzie, jeśli nie potrafimy?

- Będziemy musieli. Ja będę musiał, bo zależy mi na tym, żebyś żyła w spokoju. A ty?

- Myślę, że też nie będę mogła odejść - objęła go. - Nie obchodzi mnie, co będzie później. Teraz liczy się tylko to, że cię kocham.

Ben uśmiechnął się radośnie, przytulając ją mocniej. Nagle poczuł się wolny i pełen życia.

- Możemy iść do mnie, Deanno? Mam w domu straszny bałagan, ale chciałbym ci pokazać moje skarby, rzeczy, na których mi zależy... chciałbym podzielić się z tobą moim życiem, pokazać ci galerię. Chcę iść z tobą na spacer po plaży w Carmelu, chcę... och, Deanno, mój skarbie, najdroższa, kocham cię!

Wybuchnęli śmiechem. Ben porwał ją na ręce i zniósł po schodach na dół. Deannie przemknęło na myśl, że świetnie się składa, ponieważ akurat Margaret ma wychodne, wolała jednak dłużej nie zastanawiać się nad komplikacjami tego rodzaju. Marca też usunęła z myśli. Teraz należała do Bena - na całe lato.


- Dzień dobry - usłyszała Deanna głos Bena tuż przy samym uchu. Otworzyła jedno oko. Pokój wydawał się jej obcy. Zdziwiona spojrzała na jasnożółtą ścianę. Żaluzje w dużym oknie z widokiem na zatokę były już rozsunięte i słońce wlewało się do pokoju. Tuż za oknem rosły drzewa, wśród gałęzi śpiewały ptaki. Wstawał wspaniały ciepły letni dzień, bardziej przypominający wrzesień niż czerwiec.

Deanna przemknęła wzrokiem po jasnożółtej ścianie, którą zdobiła akwarela przedstawiająca plażę, kilka mniejszych pasteli i jeden obraz olejny. Wszystkie obrazy były bardzo subtelne i słoneczne, podobnie jak Ben. Oparła się na łokciu, ziewając i przeciągając się z uśmiechem, a Ben patrzył na nią z całą miłością wymalowaną na twarzy.

- Już od godziny czekam na ciebie. Myślałem, że nigdy się nie obudzisz - rzekł głosem przywodzącym na myśl raczej chłopca niż kochanka.

- Chyba byłam strasznie zmęczona - uśmiechnęła się Deanna i z powrotem wsunęła się pod prześcieradła, obejmując Bena ręką. W jego ramionach spędziła cudowną długą noc. Zasnęli dopiero o świcie.

- Czy to zażalenie?

- Yhm... - Ustami powędrowała wzdłuż jego nogi w kierunku biodra, dotykając czule delikatnej jasnej skóry, spod której przebijały niebieskie żyłki. - Dzień dobry, kochanie - uśmiechnęła się myśląc o tym, co między nimi zaszło.

Ben wziął ją delikatnie w ramiona.

- Czy mówiłem ci już dzisiaj, jak bardzo cię kocham? - spojrzał jej czule w oczy. W wyrazie twarzy miał coś o czym Deanna marzyła, co starała się oddać w swoich pracach, lecz nigdy jeszcze tego nie widziała. Była to ogromna pasja, miłość nie znająca granic. Od dawna o niej śnił, nie sądził jednak, że kiedykolwiek stanie się jej udziałem. - Kocham cię, Deanno... kocham... - wyszeptał z ustami tuż przy jej ustach, po czym pocałował ją pierwszy raz tego ranka i przywarł do niej całym ciałem. Nieśmiało zaczęła protestować, ale Ben nie zważając przytulił ją jeszcze mocniej. - Dlaczego tak się bronisz? - spytał rozbawiony i zarazem odrobinę zdziwiony, najwyraźniej nie wierząc, aby to, co powie Deanna, miało wpłynąć na to, co zaraz zrobią.

- Nie umyłam jeszcze zębów! Nie uczesałam się... nie... - Ben zamknął jej usta pocałunkami. - Ben... muszę... - próbowała przygładzić włosy palcami.

- Nic nie musisz. Tak jest dobrze - zapewnił z przekonaniem.

- Ale ja...

- Ciii...

- Ben!...

Sprawił, że zapomniała o włosach i zębach. Znalazłszy się w innym świecie, pogrążyła się w morzu rozkoszy. Ben wnikał w każdy zakątek jej jestestwa.


- Jesteś śpiąca, kochanie? - odezwał się w końcu najcichszym szeptem. Minęły już niemal dwie godziny, a Deanna wciąż leżała, błogo wtulona w jego ramiona.

- Mmm... Ben?

- Co? - jego głos był tak ciepły i łagodny jak czerwcowy poranek.

- Kocham cię - wyznała niemal dziecinnym głosem.

Zasnęła na następne dwie godziny. Po przebudzeniu ze zdziwieniem popatrzyła na Bena. Miał na sobie bardzo oficjalny popielaty garnitur w prążki.

- Co robisz? - zmieszana usiadła na łóżku i przygładziła dłonią włosy. Nagle poczuła się brudna i wymięta, a słodki zapach miłości jeszcze potęgował to uczucie. - Jak długo spałam?

- Niedługo. Też zostałbym jeszcze w łóżku, ale w galerii mam ważne spotkanie przy lunchu. Wczoraj już jedno odwołałem i gdybym dzisiaj zrobił to samo, Sally by chyba odeszła. Ale wrócę szybko - obiecał, stawiając tacę obok Deanny, która oparła się wygodnie na poduszkach. - mam nadzieję, że będzie ci smakowało. - Na tacy leżały ciepłe rogaliki, owoce, kawa z mlekiem i idealnie ugotowane jajko w koszulce. - Nie wiedziałem, jakie lubisz na śniadanie - uśmiechnął się i jak zwykle odmłodniał.

Deanna spojrzała z zachwytem na śniadanie, potem na niego. Cóż mogła powiedzieć? Pojawił się nagle w jej życiu na plaży w Carmelu, a teraz przygotowywał jej jajka w koszulkach i rogaliki i przepraszał, że nie wie, co lubi. Kochali się prawie całą noc i ranek, wyznali sobie miłość i nie czuła się ani trochę winna, że budzi się w jego łóżku zamiast w swoim, które dzieliła z Markiem przez osiemnaście lat. Tego dnia Marc zupełnie jej nie obchodził. Czuła się taka szczęśliwa, młoda i zakochana! Jedyne, czego pragnęła, to być z Benem.

Popatrzyła nań z pełny, zachwytu uśmiechem i z westchnieniem sięgnąła po rogalik.

- Ostrzegam szanownego pana, że jeśli mnie pan za bardzo rozpieści, w ciągu kilku dni stanę się nieznośna.

- Nie będzie chyba tak źle - odparł z przekonaniem. W tej chwili wydawał jej się bardzo dorosły.

- Będzie - przymknęła oczy z rozkoszą, zatapiając zęby w rogaliku. - Co rano będę się domagała rogalików, jajek i kawy z mlekiem. - Otworzyła oczy, błyszczące przekorą. - Zażądam nawet, żebyś w ogóle nie chodził do pracy, bo przez cały czas będziemy się tylko kochać.

- Nie będziesz.

- Nie? A dlaczego?

- Bo jutro twoja kolej na przygotowanie śniadania. W tym domu panuje demokracja, a skoro oboje w nim mieszkamy, będziemy kolejno nawzajem się rozpieszczać. - Nachylił się i pocałował ja jeszcze raz. - Lubię moją przyjaciółkę.

- Zapamiętam to - uśmiechnęła się.

Ben wstał.

- Będę ci o tym przypominał.

- Zgoda!

Szczęśliwa i wesoła Deanna, ze smakiem zajadając śniadanie, czuła się, jakby byli ze sobą od wielu miesięcy albo nawet lat. Ben nie wydawał się jej obcy, gdy stojąc patrzył z uśmiechem na jej nagie piersi. Sięgnęła po jasnożółty kubek i upiła łyk kawy z mlekiem. Takie to wszystko było naturalne i swobodne, tak niepodobne do sztywnych rytuałów obowiązujących w jej domu! Uświadomiła sobie, że coraz bardziej lubi Bena. Żółty kubek, który trzymała w ręku, zupełnie się różnił od pedantycznie zdobionej niebieskiej porcelany z Limoges, którą podarowała im matka Marca.

- Co będziesz robiła?

- Najpierw chyba się wykąpię - zmarszczyła nos i oboje wybuchnęli śmiechem.

- Podobasz mi się taka jak teraz.

- Świntuch z ciebie - zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go jeszcze raz. Gdy w końcu oderwała się od niego, uniósł oczy ku niebu i jęknął:

- O Boże! chyba jednak będę musiał odwołać ten lunch...

- Co się odwlecze... Albo... - Deanna zamierzała go zapytać, czy będą mogli spotkać się wieczorem, nie musiała jednak, odpowiedź bowiem wyczytała z jego oczu.

- Żadnych "albo" Deanno. W galerii zejdzie mi do piątej. Myślę, że moglibyśmy pójść gdzieś na kolację. Może do Marin?

- Świetnie! - Deanna opadła na poduszki z szerokim uśmiechem, ale zauważyła w jego oczach cień niepokoju.

- O co chodzi?

- Widzisz... zastanawiam się, jak ty się czujesz wychodząc z domu. Nie chciałbym ci stwarzać niezręcznych sytuacji... - Musiał przecież pamiętać, że Deanna ma własne życie i nigdy nie będzie należała wyłącznie do niego. Była niejako "wypożyczona", jak dzieło sztuki z zagranicznego muzeum. Dostał ją na jakiś czas i nie mógł zatrzymać na zawsze. Tym bardziej więc cenił sobie spędzane z nią chwile.

- Nie będziesz miała problemów, jeżeli wieczorem znowu wyjdziemy? - zapytał otwarcie, patrząc na nią czule szmaragdowymi oczami.

- Nie, niekoniecznie. To zależy, co będziemy robić, dokąd pójdziemy, jak będziemy się zachowywać... Myślę, że wszystko będzie dobrze.

Bez słowa skinął jej głową. Deanna wyciągnęła do niego rękę, którą Ben ujął w dłonie i usiadł na łóżku.

- Nie chcę zrobić nic, co mogłoby cię zranić.

- Och, przestań już się martwić. Wszystko będzie dobrze.

- Deanno, naprawdę nie chcę, żebyś przeze mnie kiedyś cierpiała.

- Nie sądzisz, że oboje będziemy cierpieć?

- Co masz na myśli? - zdziwił się.

- To będzie chyba najpiękniejsze lato w moim życiu, a może i w twoim. Jak się skończy i będziemy musieli wrócić do dawnego życia, chyba obydwoje będziemy cierpieć, prawda?

Ben skinął głową i popatrzył na jej dłoń, którą trzymał w swoich.

- Nie żałujesz, żeśmy tak zadecydowali?

Deanna potrząsnęła głową, pocałowała go w policzek i wybuchnęła dźwięcznym śmiechem.

- Nie, ani trochę. - A spoważniawszy dodała: - Natomiast uważam, że naiwnością byłoby sądzić, że nie będzie nam potem żal. Bo na pewno będzie, jeśli jest to coś warte, jeśli jest piękne, jeśli rzeczywiście nam na tym zależy... Musimy się z tym pogodzić.

-Ja się pogodziłem, ale...

- Ale co? Nie chcesz, żebym ja też cierpiała? Nie chcesz, żebym czuła to samo? Nie chcesz, żebym cię kochała? Nie wygłupiaj się, Ben. Przecież to jest tego warte.

- Rozumiem cię i w pełni się z tobą zgadzam, nie chcę tylko, żebyś miała potem problemy z Markiem. - Deanna zadrżała słysząc jego imię, lecz Ben w tej samej chwili nachylił się i pocałował ją szybko w policzek, po czym znowu się wyprostował. - Myślę, że powiedzieliśmy sobie dość dużo jak na jeden poranek. - Ben nie chciał nawet myśleć o końcu lata, trudno mu było uwierzyć, że to kiedyś nastąpi. Ich wspólne przeżycia dopiero się zaczynały.

- Gdzie będziesz o piątej? - Ben stał już w drzwiach i patrzył na nią przez ramię. - Tutaj?

Deanna potrząsnęła głową.

- Chyba lepiej będzie, jeśli wrócę do domu.

- Wpaść po ciebie? - spytał z wahaniem.

- Przyjadę tu sama.

Ben skinął głową i wyszedł. Po chwili usłyszała na dole warkot silnika jego niemieckiego samochodu. Wstała i zaczęła chodzić po pokoju, w końcu usiadła na brzegu łóżka i założyła nogę na nogę. Uśmiechnęła się do siebie. Miała ochotę śpiewać. Czuła się wspaniale, była taka zakochana! Ben, taki delikatny, opiekuńczy, czuły i mądry, lubił się śmiać i opowiadać zabawne historie. Przez cały wieczór snuł opowieści z młodych lat, pokazywał jej albumy z fotografiami z dzieciństwa, rodziców, siostrę, przyjaciół - wielu z nich było znanymi malarzami, aktorami, dramaturgami i pisarzami. Albumy leżały jeszcze porozkładane na podłodze.

Wygodny dom Bena w San Francisco zupełnie się różnił od "chaty" w Carmelu, większej, utrzymanej w kolorystyce piaszczystej plaży - pełnej bieli, beżów, szarości, barw starego drewna i pożółkłej wełny. Dom w mieście, po brzegi wypełnionym dziełami sztuki i książkami, był prawdziwą perełką na szczycie Telegraph Hill. W salonie stały dwie wygodne kanapy z czerwonej skóry, wzdłóż ścian regały pełne książek, w większości na temat sztuki. Jasnobeżowy kolor ścian doskonale harmonizował z dwoma wiszącymi tam obrazami, na nawoskowanym parkiecie leżał dywan - perski, lecz nie tak wyszukany jak ten, który Marc kupił kiedyś w Iranie.

Domek Bena urządzono nie na pokaz, ale w trosce o ciepło i przytulność. W założeniu właściciela miało to być miejsce, gdzie można się dobrze czuć i spędzać miłe wieczory wśród artystów i przyjaciół. Często używany kominek zdobiły wilki z brązu, które Ben kupił ongiś we Francji, w kącie stała wiolonczela. Ben miał też pianino i gitarę, stare angielskie biurko oraz popiersie Cezanne'a z brązu. Wszystko nosiło ślady używania, było w elegancki sposób wplecione w zwyczajne życie. Znajdowały się tam przedmioty bardzo wartościowe, większość jednak miała wartość tylko dla niego i dla bliskich mu osób.

Salon był bardzo w stylu Bena, podobnie zresztą jak mała jasnożółta sypialnia z oknami na wschodnią część zatoki, jasna jak poranne słońce. Oszklone drzwi prowadziły na mały taras pełen kwiatów, wśród których stały dwa wygodne, nieco wypłowiałe miękkie krzesła.

Nieco inna była kuchnia i trzeci pokój, służący Benowi za gabinet. Umieścił w nich kilka cennych obrazów, na biurku stały segregatory z dokumentami, generalnie jednak gabinet, podobnie jak samochód Bena, był funkcjonalny, lecz nie luksusowy.

Rozglądając się po domu Deanna po raz kolejny dochodziła do przekonania, że jest to dość niezwykłe połączenie komfortu i dobrego smaku, które razem stanowiły niepowtarzalny styl Bena. Narzuciła na siebie jego jedbawny szlafrok w błękitno-czarne pasy i wyszła na taras. Usiadła na jednym z krzeseł, które kiedyś było zapewne jaskrawozielone, zanim słońce nie przemieniło jego barwy w wyblakły seledyn. Wyprostowała nogi i wystawiła twarz do słońca. Myślami była przy nim, zastanawiała się, gdzie może być teraz. Czy dotarł już do galerii? Zasiadł do lunchu? A może podpisuje z Sally czeki lub rozmawia z Gustavem?... Podobał się jej styl jego życia, sposób, w jaki traktował otoczających go ludzi i to, jak oni go traktowali. Odpowiadał jej nawet pomysł robienia śniadania na zmianę - demokracja, jak to określił.

Szlafrok powoli zsunął się jej z kolan, nie poprawiła go jednak, tylko z uśmiechem rozkoszowała się ciepłem promieni słonecznych. Zaraz pójdzie chyba do domu, do swojej pracowni, i będzie malować. Za chwilę, jeszcze nie teraz. Czuła się zbyt szczęśliwa, wygrzewając na słońcu jak kot i rozmyślając o Benie.


- Grazie, signore... Signora Duras... - Portier w Hasslerze pożegnał Chantal i Marca, gdy wyprowadzali się z hotelu. Kłaniał się nisko, gdyż Marc wręczył mu napiwek większy niż godziwy. Samochód z kierowcą, który miał ich odwieźć na lotnisko, czekał już przed wyjściem, w bagażniku znajdowały się spakowane rzeczy.

W drodze Chantal była nadzwyczaj spokojna. Marc zrazu bezmyślnie gapił się w okno, w końcu jednak poszukał wzrokiem jej spojrzenia.

- Jesteś pewna, że dobrze robisz?

- Absolutnie.

Zmartwiło go to, ponieważ nigdy dotąd nie była aż tak uparta. Kategorycznie odmówiła ukrywania się w San Remo lub innym mieście na Riwierze, chciała wrócić do Paryża i tam czekać na niego, dopóki nie zakończy wizyty u rodziny w Antibes. Czyżby chodziło jej o to, by skraść ten jeden weekend dla swego kochanka, który poprosił ją o rękę? Ta obawa nie opuszczała Marca ani na chwilę, a śmiertelna zazdrość wzbierała w nim coraz bardziej.

- Co właściwie zamierzasz robić przez ten weekend? - zapytał oschle, lecz po chwili znów zaczął się przyglądać jej twarzy na tle ruchliwej ulicy za szybą.

- Pójdę do biura. Nie mogę zostawiać wszystkiego na głowie Marie-Ange. I tak zawsze, gdy wyjeżdżam z tobą, wszystko spada na nią. Będę miała teraz trochę czasu, więc powinnam tam zajrzeć i zobaczyć, co słychać.

- Jestem pod wrażeniem twojego poświęcenia dla firmy. To coś nowego. - Marc rzadko pozwalał sobie na tak sarkastyczne uwagi wobec Chantal.

- Nie, to nic nowego. Po prostu rzadko masz z tym do czynienia - odparła takim samym tonem, po czym dodała:

- A ty sobie wyobrażasz, że co będę robić?...

- Po tym, co wczoraj usłyszałem...

- Powiedziałam, że ktoś mi się oświadczył, ale nie powiedziałam, że przyjełam oświadczyny.

- Jakież to pocieszające! Ale mam nadzieję, że propozycji nie złożono ci po dwóch wspólnych lunchach i jednej herbatce? Chyba znacie się dobrze, prawda?

Chantal nie odpowiedziała. Gapiła się bezmyślnie w okno, a Marca-Edouarda powoli ogarniała rosnąca wściekłość. Do diabła! Czego ona chce? Nie mógł przecież zaproponować jej innego układu, a tym bardziej prosić o rękę. Miał Deannę.

- Nie martw się o to - jej głos zabrzmiał tym razem dziwnie łagodnie. Marc siedział przygarbiony i smutny, zupełnie inny niż zwykle.

- Dziękuję - westchnął i wyciągnął do niej rękę. - Kocham cię skarbie, spróbuj to zrozumieć.

- Próbuję, nawet bardziej, niż ci się wydaje.

- Wiem, że to dla ciebie trudne. Dla mnie też. Ale proszę nie walcz przynajmniej o moje względy z Pilar i moją matką. To nie fair. Ja naprawdę muszę się z nimi widywać.

- A może ja też - spytała z takim smutkiem, że Marc nie wiedział, co powiedzieć. Gdyby był trochę mniej rozsądny, odrzuciłby wszelkie opory i zabrał ją ze sobą. Niestety, teraz nie mógł tego zrobić.

- Bardzo mi przykro, kochanie - delikatnie objął ją ramieniem i przytulił. Nie oponowała. - Postaram się przemyśleć to jeszcze raz, dobrze? - Chantal bez słowa skinęła głową. Jej oczy napełniły się łzami, a Marc poczuł, jak coś rozdziera mu serce. - To tylko kilka dni, zjawię się u ciebie w niedzielę wieczorem. Przed wyjazdem do Aten zdążymy jeszcze pójść na kolację do Maxima.

- Kiedy wyjedziemy?

- W poniedziałek albo wtorek.

Chantal kiwnęła głową i już do samego lotniska jechali w milczeniu, mocno przytuleni.


Deanna przekręciła klucz w zamku i odczekała chwilę nadsłuchując, czy Margaret jest w domu. Wtedy dopiero uzmysłowiła sobie, że przecież gosposia ma wolny dzień. A jej się zdawało, że upłynęły dwa tygodnie, miesiące, lata! Czy naprawdę zaledwie poprzedniego wieczoru pojechała do Bena, kochała się z nim pierwszy raz? Czy naprawdę od jego wyjścia z domu upłynęło raptem osiemnaście godzin? Serce waliło jej jak młotem, gdy zamykała za sobą drzwi. Prysł cały jej spokój, z jakim kąpała się i ubierała w jego domu, obserwując dwa ptaki podskakujące na tarasie i słuchające płyty. Pościeliła łóżko i wzięła sobie na drogę śliwkę z dużego kosza z owocami, który stał w kuchni. Czuła się, jakby tu mieszkała od lat, jakby to był ich wspólny dom. Teraz nagle znalazła się znowu w domu Marca, w domu państwa Durasów.

Spojrzała na oprawioną w srebrną ramkę fotografię z ich pierwszego pobytu w Antibes. Czy to naprawdę ona? Zakłopotana kobieta stojąca z kieliszkiem białego wina w ręku, a obok Marc żywo rozmawiający ze swoją matką, której twarz zasłania ogromny słomkowy kapelusz. Identyczne zakłopotanie ogarnęło ją teraz, gdy patrzyła na tę fotografię tu, w tym pokoju. Stała tuż przy wejściu do jasnozielonego salonu z kobiercem z Aubusson i czuła, że od samego patrzenia na to wszystko robi jej się zimno. Ale to był właściwie jej dom. Tu było jej miejsce, a nie w domu na wzgórzu, gdzie właśnie spędziła noc z obcym mężczyzną. Do licha! cóż ona wyrabia?

Zrzuciła z nóg sandały, boso weszła do salonu i ostrożnie usiadła na sofie. Zdradziła Marca. Po osiemnastu latach małżeństwa zdradziła męża i wydało jej się to takie naturalne, takie normalne... Po jednej nocy spędzonej z innym mężczyzną Marc stał się jej nagle obcy, czuła się tak, jakby go w ogóle nie znała, jakby była żoną Bena.

Sięgnęła po małą fotografkę Pilar, również oprawioną w srebrną ramkę, i zauważyła, że drżą jej ręce. Pilar miała na sobie strój do tenisa. To zdjęcie również zrobiono na południu Francji. Deanna wpatrywała się w nie bezmyślnie, lecz z takim natężeniem, że nie słyszała dzwonka. Dopiero po długiej chwili uświadomiła sobie, że ktoś czeka pod drzwiami. Skoczyła na równe nogi, upuszczając fotografię Pilar. Myśli kotłowały jej się w głowie, gdy powoli szła do drzwi. Kto to może być? Kto wie, że jest w domu? A jeśli to Ben?... Czuła, że nie zniosłaby teraz jego widoku, wiedziała bowiem, że zrobili razem coś złego. Musiała mu to powiedzieć, musiała przerwać tę grę, dopóki nie jest za późno, dopóki jej uporządkowane życie nie zmieniło się w kompletny chaos... dopóki...

- Kto tam?

Głos za drzwiami poinformował, że przynosi przesyłkę dla pani Duras. Otworzyła z ociąganiem.

- Niczego nie zamawiałam... - zaczęła, lecz spojrzawszy na posłańca zrozumiała: chłopak przyniósł kwiaty od Bena.

W pierwszej chwili chciała je odesłać i udawać, że nic się nie zdarzyło i nie zdarzy. Mimo woli wyciągnęła jednak ręce i odpięła z bukietu bilecik. Wahała się, czy go otworzyć, w końcu przeczytała: "Śpiesz się, kochanie. Czekam na ciebie o piątej. Kocham cię. Ben."

"Kocham cię. ben." Jeszcze raz przebiegła wzrokiem te słowa i do oczu napłynęły jej łzy. "Kocham cię. Ben." Już za późno, za późno... Ona też go kochała.

Pobiegła na górę do swojego pokoju, gdzie wyrzuciła z torebki kilka drobiazgów, po czym zeszła do pracowni. Stąd też musiała coś zabrać: ze dwa płótna, które powinna skończyć w ciągu kilku dni. Na pewno nie zostanie u niego dłużej niż kilka dni. Na pewno.

Zostawiła Margaret kartkę z numerem telefonu i wyjaśnieniem, że pojechała do przyjaciół. O w pół do szóstej była już pod domem Bena. Zaparkowała jaguara nieco dalej i z wahaniem podeszła do drzwi. Do diabła! co ona tutaj robi?... Ben usłyszał jednak jej kroki i zanim zdążyła zadzwonić, otworzył. Skłoniwszy się z uśmiechem, przygarnął ją ramieniem.

- Wejdź. Nie mogłem się doczekać...

Cicho zamknęł drzwi. Deanna przez chwilę stała bez ruchu, z zaciśniętymi powiekami, ledwie hamując łzy.

- Deanno, kochanie, co się stało? Dobrze się czujesz?

- W jego głosie brzmiał prawdziwy niepokój. Gdy skinęła głową, Ben objął ją mocno. - Boisz się?

Otworzyła oczy i po chwili wahania przytaknęła. Ben tylko uśmiechnął się i przytuliwszy ją mocniej, wyszeptał jej do ucha:

- Ja też.



10


- Kochanie, rusz pupę, dzisiaj twoja kolej.

Ben delikatnie poklepał po plecach Deannę, która zamruczała z wyrzutem w głosie:

- Nieprawda. Wczoraj ja robiłam śniadanie - i uśmiechnęła się wtulając twarz w poduszkę.

- Wiesz, że cię kocham nawet wtedy, gdy bezwstydnie łżesz? Przecież wczoraj ja robiłem śniadanie i dwa dni temu też, i cztery dni temu tak samo. Jesteś mi winna już trzy kolejki.

- Bujasz! - roześmiała się.

- Oto demokracja! - Ben także się roześmiał, próbując ją odwrócić, aby zobaczyć jej twarz.

- Nie podoba mi się taka demokracja.

- To nic, ja mam ochotę na kawę, grzanki i jajka.

- A co będzie, jeśli ich nie zrobię?

- Będziesz spała dzisiaj na tarasie.

- Wiedziałam, że tak powiesz. Powinnam była zabrać ze sobą Margaret.

- Masz na myśli gospodarowanie we trójkę?... Hm, to brzmi zachęcająco. Czy ona potrafi gotować?

- Lepiej niż ja.

- To świetnie. Sprowadzimy ją dzisiaj. - Ben z wyrazem zadowolenia na twarzy wyciągnął się na łóżku. - Ale póki jej nie ma, rusz ten swój cholerny tyłeczek i nakarm mnie.

- Jesteś potwornie rozpieszczony i kompletnie zepsuty.

- I bardzo mi to odpowiada.

- Roztyjesz się... - Deanna usiadła na łóżku i spojrzała na jego jędrne ciało, któremu na pewno nie groziła nadwaga. - Zresztą jajka nie są wcale zdrowe, zawierają węglowodany, cholesterol, chromosomy i... - Ben wykonał ręką nakazujący ruch w kierunku kuchni, robiąc przy tym bardzo gniewną minę, Deanna więc powoli wstała z łóżka. - Nienawidzę cię.

- Wiem.

Ze śmiechem zniknęła w kuchni. Byli razem od dwóch tygodni, które jednocześnie wydawały się krótką chwilą i całą wiecznością. Wspólnie gotowali i wykonywali prace domowe. miła starsza pani przychodziła sprzątać dwa razy w tygodniu. ben jednak lubił wszystko robić sam, a Deanna z przyjemnością mu pomagała. Razem robili zakupy, przygotowywali obiady, polerowali srebra i plewili rośliny na tarasie. Deanna przyglądała się, jak Ben studiuje katalogi zbliżających się aukcji, Ben patrzył, jak Deanna szkicuje lub maluje pastele i obrazy olejne. Był pierwszą osobą, której pozwalała patrzeć, jak powstają jej prace. Razem czytali kryminały, oglądali telewizję, odbywali przejażdżki, raz poszli o północy na spacer po plaży, dwukrotnie wyskoczyli na noc do jego "chaty" w Carmelu. Deanna znów była na wernisażu w jego galerii, gościli też u jednego z nowych artystów, gdzie Deanna udawała żonę Bena. Żyli tak, jakby przeszłość nie istniała, jakby w przyszłości nic nie miało się zmienić. Los darował im trochę wspólnych dni, starli się więc dzielić każdą chwilkę życia.

Deanna postawiła przed Benem tacę ze śniadaniem i gazetami.

- Wiesz co? Lubię cię. Naprawdę.

- Wyglądasz, jakby cię to dziwiło. Czyżbyś sądziła, że demokracja nie wyjdzie ci na zdrowie?

- Być może - usiadła i wzruszyła ramionami, co miało oznaczać pełnię zadowolenia. - Od dawna nie musiałam się troszczyć ani o siebie, ani o kogoś. Oczywiście cały dom jest na mojej głowie, ale od lat nie robiłam śniadania ani nic z tych rzeczy, które tutaj robimy razem.

- Nie lubię być zależny od innych. I w gruncie rzeczy chyba mi bardzo odpowiada zwyczajne życie.

Deanna uśmiechnęła się na wspomnienie trzech obłędnie drogich obrazów, które kupił poprzedniego dnia w Los Angeles. Wiedziała jednak, że to, co mówił, jest prawdą. Obnoszenie się z bogactwem nie jest w jego stylu. Zbyt wiele widział już jako dziecko w domu swoich dziadków i rodziców. Czuł się szczęśliwy w małym domku na wzgórzu w San Francisco i w bezpretensjonalnej "chacie" w Carmelu".

Ben nachylił się i pocałował ją w czubek nosa, po czym na powrót oparł się na poduszce, całą uwagę poświęcając śniadaniu, które czekało nie tknięte na tacy.

- Kocham cię, Deanno - uśmiechnął się łobuzersko. - Kiedy wreszcie podpiszesz kontrakt z galerią?

- Ty znowu o tym? Czy tylko o to ci chodzi? Teraz rozumiem! Chcesz mnie podstępem zmusić do podpisania kontraktu!... Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam! Wiedziałam! - roześmiała się, gdy zrobił unik przed lecącą na jego głową poduszką. - To teraz w taki sposób zmusza się artystów do podpisywania kontraktów?!

- A co? Czy to nie skutkuje?

- Oczywiście, że nie. Musisz się bardziej postarać.

- Bardziej? - Ben spojrzał na nią złowrogo i odstawił tacę ze śniadaniem. - Co masz na myśli, mówiąc "bardziej"? Dlaczego... - przyciągnął usta do jej ust, przyciągnął ją do siebie i obydwoje wybuchnęli śmiechem. Minęło raptem półtorej godziny od ostatniej rundy ich miłosnych zmagań, lecz nie mogli się sobą nasycić. - Czy tak jest "bardziej"? - zapytał.

- O, tak!

- Świetnie! - spojrzał na nią radośnie, nie podnosząc się z łóżka. - Czy teraz podpiszesz?

- Czy ja wiem?... - położyła głowę na jego piersi i zerknęła nań ziewając. - Może będziesz musiał powtórzyć to wszystko jeszcze raz...

- Deanna! - Ben przewrócił się na brzuch, nakrył ją swoim ciałem i chwyciwszy za gardło obiema rękami, wrzasnął, aż echo poniosło się po całym domu: - Chcę, żebyś podpisała ze mną kontrakt!

Deanna uśmiechnęła się słodko.

- Dobrze.

- Co? - Ben aż usiadł z wrażenia, na jego twarzy odmalowała się niebotyczne zdumienie.

- Powiedziałam: dobrze. Dobrze?

- To znaczy, że się zgadzasz?

- Tak. A w ogóle jeszcze mnie chcesz? Do galerii oczywiście - dodała szybko i spojrzała na niego pytająco. Może to była tylko gra?

Ben patrzył na nią jak obłąkany.

- Jasne, że cię chcę, ty wariatko. Jesteś najlepszą malarką, z jaką miałem do czynienia od piętnastu lat.

Deanna przeciągnęła się jak kot.

- A z kim miałeś do czynienia przed piętnastu laty?

- Och, wiesz, o co mi chodzi!... Na przykład z Gustave'em - oboje wybuchnęli śmiechem. - Mówisz poważnie, Deanno? Podpiszesz? - Skinęła głową twierdząco. - Wiesz przecież, że nie musisz. Będę cię kochał, nawet jeśli nie pozwolisz mi wystawić swoich obrazów.

- Wiem, ale już dość długo przyglądałam się twojej pracy i nie mogę się więcej opierać. Chcę w niej jakoś uczestniczyć. Chcę, żebyś zorganizował mi wystawę.

- Tylko twoją, tak? - zaśmiał się. - Bez prac innych artystów? W porządku. Zrobię t dla ciebie. Kiedy?

- Kiedy ci pasuje.

- Sprawdzę z Sally kalendarz. Może uda się już za kilka tygodni.

Ben zabrał się wreszcie za śniadanie. Gdy jadł, z jego twarzy nie znikał radosny uśmiech. Sprawiał wrażenie świeżo upieczonego ojca, któremu właśnie urodził się syn.

- Zrobić coś innego? - zapytała Deanna, widząc jak zajada zupełnie wystygłe grzanki.

- Ja cię tylko proszę, żebyś przyniosła mi swoje obrazy i pozwoliła je wystawić. Od dzisiaj ja będę robił śniadania.

Codziennie. Nie... pięć razy w tygodniu. W weekendy twój dyżur, dobrze?

- Wspaniale. Wiedziałam, że na pewno skorzystam na tym kontrakcie. - Deanna naciągnęła na siebie kołdrę po samą brodę. - Ben, myślisz, że dobrze robię?

Wiedział, o co jej chodzi. Wszystkie obawy miała wypisane na twarzy, on jednak nie chciał znów zaczynać od początku.

- Przestań. Skoro już się zdecydowałaś, zorganizujemy wystawę w przyszłym tygodniu. Jesteś naprawdę dobra, wspaniała, fantastyczna!... Na Boga, Deanno, jesteś najlepszą młodą malarką w tym mieście, a może i w Los Angeles. Przestań już nudzić i pozwól mi zająć się wystawą, dobrze?

- Dobrze.

Przez chwilę milczała rozmyślając o Marcu. Jak mu powiedzieć, że zdecydowała się wystawić swoje prace? Czy w ogóle powinna mu o tym powiedzieć? Przed laty kazał jej zapomnieć o artystycznych planach. Powiedział, że madame Duras nie może sobie pozwalać na hipisowskie wybryki. Ale to przecież, do licha nie są "hipisowskie wybryki"! Nie miał prawa...

- O czym myślisz?

- A, o niczym specjalnym... - uśmiechnęła się. - O wystawie.

- Na pewno? Wyglądałaś, jakbyś się czymś martwiła.

Deanna westchnęła i spojrzała na niego.

- Chyba się trochę martwiłam. Próbowałam wyobrazić sobie, co... co powiem Marcowi.

- A musisz mu mówić? - zatroskał się Ben.

- Chyba tak. W tej sytuacji pewnie wyda ci się to głupie, ale nie chcę być wobec niego nieuczciwa. Przynajmniej w tych dziedzinach, w których mogę.

- Nie, nie to nie wydaje mi się głupie, ale niezupełnie rozumiem, czym się martwisz. Powinien być przecież zadowolony, że wystawiasz swoje prace.

- Nie, nie będzie zadowolony. Mimo to pewnie mu powiem.

- A co będzie, jeśli się nie zgodzi? - zasmucił się Ben, Deanna zaś spuściła wzrok.

- Zgodzi się.

Oboje wiedzieli jednak, że Marc-Edouard Duras nie wyrazi zgody na wystawę prac żony.


Marc wszedł powoli do mieszkania. Minęły dwa tygodnie, odkąd rozstał się z Chantal, jednakże weekendy z rodziną na południu Francji były świętością i ona dotychczas zawsze to rozumiała. Dlaczego teraz nagle zrobiła z tego problem? Kiedy wyjeżdżał, prawie się do niego nie odzywała.

Postawił torbę w holu i rozejrzał się dookoła. Nie było jej, choć minęła dziewiąta. Gdzie się do licha podziewa? Wyszła? Z kim?... Westchnął i zmęczony usiadł na sofie, nadal się rozglądając, czy nie zostawiła dla niego wiadomości. Jeszcze raz popatrzył na zegarek i sięgnął po słuchawkę. W San Fransisco było właśnie południe, czyli najlepsza pora by opowiedzieć Deannie o Pilar. Wybrał numer i czekał na połączenie. Nie rozmawiał z nią od tygodnia. Był zbyt zajęty, aby do niej dzownić, a kilka razy, gdy udawało mu się połączyć, Margaret mówiła, że Deanny nie ma w domu.

- Halo? - Deanna odebrała telefon zdyszana. Ben właśnie przywiózł ją do domu i do pracowni wpadła w samą porę, aby podnieść słuchawkę. Obiecała Benowi, że zabierze z domu dwadzieścia pięć najlepszych jej zdaniem obrazów, miała więc zajęcie na kilka najbliższych dni. - Słucham? - nadal nie mogła złapać tchu i nawet nie zauważyła charakterystycznych trzasków, po których można było poznać połączenie międzynarodowe.

- Deanna?

- Marc!... - Zaskoczona wpatrywała się w telefon, jakby zobaczyła ducha.

- Dlaczego jesteś taka zdziwiona? Przecież dzwoniłem nie tak dawno.

- Nie, nie przepraszam. Po prostu... zamyśliłam się.

- Czy coś się stało?

- Nie, wszystko w porządku. Co słychać u Pilar? - Marc zauważył, że Deanna mówi jakoś dziwnie, niezdecydowanie, tak jakby nie wiedziała, co powiedzieć. - Widziałeś się z nią ostatnio?

- Tak, nawet dzisiaj. Właśnie wróciłem z Antibes. Pilar ma się świetnie. Pozdrawia cię. - Było to oczywiście kłamstwo, jedno z tych, które najczęściej powtarzał. - Moja matka też cię pozdrawia.

Deanna uśmiechnęła się.

- Co słychać u Pilar?

Rozmawiając z Markiem przypomniała sobie naraz o swoich obowiązkach. Gdy byłą z Benem, myślała tylko o nim i o sobie, myślała o swoich obrazach i o jego galeriach, o wspólnych nocach i o czasie, który mieli dla siebie. Znowu czuła się kobietą, dziewczyną. Głos Marca przypomniał jej o roli matki, o której na jakiś czas zapomniała.

- Wszystko w porządku?

- Nie kupiła sobie motocykla, prawda?

Nastała długa cisza. Zbyt długa.

- Deanno...

- Marc! Kupiła motocykl? - Deanna podniosła głos. - Cholera jasna, kupiła! Wiem, że kupiła.

- Deanno, to nie jest prawdziwy motocykl. To raczej... to jest... - Marc szukał właściwych słów, ale był zbyt zmęczony. Gdzie, u licha, jest Chantal? - Naprawdę nie musisz się martwić. Nic jej się nie stanie. Widziałem, jak jeździ. Jest bardzo ostrożna, inaczej matka by jej nie pozwoliła.

- Twoja matka nie widzi, jak ona jeździ, kiedy jest daleko od domu. Nie ma nad nią ani odrobiny więcej kontroli niż ja czy ty... Marc. przecież powiedziałem ci wyraźnie... - Łzy napłynęły jej do oczu. Znowu z nimi przegrała. Zawsze z nimi przegrywała, lecz tym razem przegrana wiązała się z niebezpieczeństwem, z konkretnym zagrożeniem. To mogło się naprawdę źle skończyć. - Do cholery, Marc, dlaczego nawet ty mnie nie słuchasz?

- Uspokój się. Nic się jej nie stanie. A co ty właściwie porabiasz?

Wiedziała, że na to pytanie nie ma mądrej odpowiedzi. Temat Pilar i motocykla został definitywnie zamknięty.

- Nic szczególnego - odparła lodowatym tonem.

- Dzwoniłem do ciebie, ale gdzieś wychodziłaś.

- Zaczęłam pracować w studiu.

- A w domu nie możesz? - zirytował się zaskoczony Marc.

Deanna przymknęła oczy.

- Udało mi się znaleźć miejsce, gdzie mam lepsze warunki do pracy... - Serce zaczęło jej walić, gdy myślami przeniosła się do Bena. Czy Marc mógł czytać w jej myślach? A co będzie, jeśli odgadnie? Co będzie, jeśli ktoś widział ich razem? Co będzie, jeśli...

- Nie rozumiem, dlaczego nie możesz malować w domu, skoro oboje z Pilar wyjechaliśmy. I co za nowy szał pracy cię ogarnął?

- Żaden szał, maluję tyle co zwykle.

- Deanno, naprawdę tego nie rozumiem - oświadczył takim tonem, że odczuła to niczym policzek.

- Kocham to, co robię - rzekła świadoma, że jeszcze bardziej go prowokuje.

- Moim zdaniem nie powinnaś tego nazywać pracą - mruknął do słuchawki i zerknął na zegarek.

- Nazywam malowanie pracą, ponieważ to jest praca. W przyszłym miesiącu będę miała wystawę - mówiła coraz bardziej prowokująco czując, że serce jeszcze mocniej jej wali.

Marc przez chwilę milczał, wreszcie zapytał:

- Co będziesz miała?

- Wystawę w galerii?

- Aha... - W jego głosie brzmiała kpina, Deanna zaś czuła, jak zbiera w niej wściekłość. - Lato cyganerii, tak? Być może dobrze ci to zrobi.

- Być może - przytaknęła, myśląc z nienawiścią: "Drań!... nigdy tego nie rozumiał".

- Czy musisz koniecznie w ten sposób upewniać się o swojej wartości? Daj sobie z tym spokój. Możesz paćkać w tym nowym studiu, nie obchodzi mnie to.

Wielkie dzięki, łaskawco, pomyślała.

- Ta wystawa jest dla mnie bardzo ważna.

- Może jednak poczekać. Pomówimy o tym, jak wrócę.

- Marc... - zaczęła i miała ochotę dodać: "Zakochałam się w innym mężczyźnie..." - Ja dam swoje prace na tę wystawę.

- Dobrze. Ale poczekaj z tym do jesieni.

- Dlaczego? Myślisz, że odwieziesz mnie od tego, jak wrócisz do domu?

- Nie, nie zamierzam. Ale pomówimy o tym później.

- Nie mogę czekać. Już i tak zbyt długo czekałam.

- Wiesz, kochanie, jesteś już za stara, żeby miewać humory, i za młoda na menopauzę. Uważam, że postępujesz bardzo nierozsądnie.

Miała ochotę go uderzyć albo wykpić. Idiotyczna dyskusja! Uświadomiła sobie, że wypowiadała się bardzo podobnie do Pilar. Roześmiała się i potrząsnęła głową.

- Może i masz rację, ale coś ci powiem: ty wygrywasz sprawę w Atenach, a ja zrobię to, co chcę ze swoimi pracami, a jesienią się spotkamy i pomówimy o tym.

- Czy w ten sposób chcesz mi dać do zrozumienia, że powinienem się zająć swoimi sprawami?

- Może... - Deanna poczuła się nagle dużo odważniejsza niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich lat. - Może każde z nas powinno się zająć swoimi sprawami. - O Boże, co ja robię? Mówię mu... Deanna wstrzymała oddech.

- Tak czy inaczej musisz jednak słuchać męża, a mąż chce już położyć się do łóżka. Zostawmy to teraz, porozmawiamy jeszcze za kilka dni. A na razie żadnych wystaw, c'est compris? Zrozumiano?

Deanna zgrzytnęła zębami. Od dawna nie była dzieckiem, lecz Marc zawsze traktował ją tak samo. Pilar dostała motocykl, Deanna nie dostała pozwolenia na wystawę, wszystko ma być przedyskutowane, gdy "będę miał czas". Zawsze wszystko musiało być po jego myśli. Jego, niczyjej więcej.

- Rozumiem, Marc, ale nie zgadzam się.

- Nie masz innego wyjścia.

Nigdy dotychczas nie był aż tak zasadniczy. Deanna pomyślała, że musi być bardzo zmęczony.

- Ale to nic, porozmawiamy kiedy indziej - dodał.

- Dobrze.

W słuchawce zapadła cisza. Deanna spokojnie czekała, co powie Marc.

Powiedział:

- Bonne nuit.

I na tym skończyli rozmowę. Zwyczajne "dobranoc". Tym razem Deanna nie miała już ochoty czynić mu miłosnych wyznań. "Żadnych wystaw". Te słowa brzmiały jej jeszcze w uszach. Żadnych wystaw. Westchnęła i opadła na krzesło. A co będzie, jeśli mu się sprzeciwi? Jeśli mimo wszystko zgodzi się na tę wystawę? Czy mogłaby mu to zrobić? A sobie? Czy jest na tyle odważna, aby robić to, czego pragnie?... Czemu nie? Przecież go nie ma, wyjechał. A ona ma Bena. Ale czyni to nie dla Bena, tylko dla siebie, wyłącznie dla siebie.

Przez chwilę rozglądała się po pracowni, uświadamiając sobie, że prawie całe życie spędziła w tych ścianach, wśród obrazów, których nikt nie widział i nikt by go nie zobaczył, gdyby nie postanowiła zrobić tego, co uważa za słuszne. Marc jej nie [powstrzyma, ale i Ben nie mógł jej do tego zmusić. Wiedziała, że sama musi to zrobić. Musi. Dla siebie.

Marc odłożył słuchawkę i jeszcze raz spojrzał na zegarek. Dochodziła już dziesiąta, a telefon do Deanny bynajmniej go nie uspokoił. Cholera. Powiedział jej o motocyklu, chociaż wcale nie zamierzał. I jeszcze ta przeklęta wystawa. Do diabła! dlaczego ona nie da sobie spokoju z tymi bzdurami? I gdzie się podziewa Chantal?

Nalewając sobie szkockiej do szklanki czuł, że coraz bardziej trawi go zazdrość. Kiedy w końcu usłyszał dzwonek, podszedł do drzwi i uchylił je. Ujrzał drobnego staruszka z naprzeciwka, niejakiego pana Moutier. Opiekowała się nim córka i pokojówka. Chantal mawiała, że jest słodki. On również był kiedyś prawnikiem, przeszedł jednak na służbową emeryturę - przekroczył już osiemdziesiątkę. Bardzo lubił Chantal, raz nawet posłał jej kwiaty.

- Czym mogę służyć? - spytał Marc, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zachorował i nie potrzebuje pomocy. Dlaczego przyszedł o tej porze? - Czy coś się stało?

- Och, nie. Pan wybaczy, chciałbym się tylko zapytać, jak się czuje panna Chantal.

- Bardzo dobrze, dziękuję. Problem tylko w tym, że troszeczkę się dzisiaj spóźnia - uśmiechnął się do wiekowego dżentelmena w czarnym smokingu i kapciach zrobionych na drutach zapewne przez córkę. - Może pan wejdzie? - Marc cofnął się o dwa kroki w głąb mieszkania, myśląc o przygotowanej whisky. Staruszek potrząsnął głową.

- Nie, nie... - popatrzył na Marca ze współczuciem. Rozumiał go aż za dobrze. Wiedział, że dużo podróżuje, rzadko tutaj bywa. Kiedyś sam prowadził takie życie, a kiedy jego żona umarła, dowiedział się o tym za późno. - Ona się nie spóźnia, proszę pana. Wczoraj wieczorem zabrali ją do szpitala. - Nie spuszczał wzroku z Marca, który oniemiały zastygł w bezruchu.

- Chantal? Mój Boże! Do którego?

- Do Amerykańskiego. W śpiączce. Sanitariusz powiedział...

- O Boże... - Marc przez chwilę patrzył z przerażeniem na staruszka, potem wpadł do mieszkania, porwał marynarkę z krzesła i wybiegł zatrzaskując za sobą drzwi. - Muszę tam jechać.

Staruszek pokiwał głową ze zrozumieniem.

Wielki Boże!... Chantal!... A więc nie była z innym mężczyzną! Gdy zbiegł po schodach, serce waliło mu jak młot. Na ulicy przywołał taksówkę.



11


Taksówka zajechała pod numer 92 przy bulwarze Victoria Hugo w Neuilly. Była to spokojna podmiejska dzielnica Paryża. Marc wcisnął kierowcy w rękę kilka banknotów i wbiegł do budynku. Już dawno było po godzinach odwiedzin, mimo to zdecydowanie skierował się do informacji i zapytał o pannę Chantal Martin. Pokój 401, przywieziona w śpiączce cukrzycowej, stan zadawalający, będzie mogła wyjść do domu za dwa dni. Marc patrzył na pielęgniarkę z przerażeniem, a po chwili nie pytając o nic więcej wsiadł do windy i wjechał na czwarte piętro. Gdy z niej wychodził, zobaczył przy stoliku pielęgniarkę dyżurną, która przyglądała mu się badawczo.

- Słucham pana?

- Do panny Martin - zdecydowanym tonem próbował narzucić jej swoją wolę, lecz nagle ogarnął go lęk. Jak to się stało? Niespodziewanie poczuł się winny? Może nie powinien był wyjeżdżać do Antibes? - Muszę ją zobaczyć.

Pielęgniarka potrząsnęła głową.

- Jutro.

- Czy ona już śpi?

- Może pan zobaczyć ją jutro.

- Proszę. Ja... ja właśnie przyjechałem z... - już miał powiedzieć, że z południa Francji, ale w ostatniej chwili wpadł na lepszy pomysł. Wyciągnął portfel. - Przyjechałem z San Francisco, ze Stanów Zjednoczonych. Jak tylko się dowiedziałem, wsiadłem do pierwszego samolotu... - Nastała długa cisza.

- Dobrze. Ale tylko dwie minuty i wychodzi pan. Czy pan... jest jej ojcem?

Marc pokręcił głową.

Pielęgniarka zaprowadziła go do pobliskiego pokoju, w którym paliło się przyciemnione światło, i zostawiła przed drzwiami. Po chwili wahania wszedł do środka.

- Chantal? - wyszeptał w mrok pokoju i ujrzał ją na łóżku. Przy tym oświetleniu wydawała mu się bardzo blada i bardzo młoda. Obok łóżka znajdował się stojak z kroplówką. - Kochanie... - Podszedł bliżej, z przerażeniem myśląc o tym, co zrobił. Rozkochał w sobie tę dziewczynę, ale mógł jej oddać tylko połowę swego życia. Musiał ukrywać wszystko przed matką, przed córką, przed żoną, a czasami nawet przed samym sobą. Czy miał prawo ją w to wciągać?... Jego oczy błyszczały w półmroku. Wyciągnął rękę i lekko dotknął jej dłoni. - Kochanie, jak to się stało?

Szósty zmysł podpowiadał mu, że śpiączka nie była przypadkowa. Chantal miała łagodną cukrzycę. Nic jej nie groziło, jeśli brała regularnie insulinę, właściwie się odżywiała, wysypiała i nie była w ciąży.

Miała zamknięte oczy, spod rzęs wypływały jej łzy.

- Wybacz... Tak mi przykro... - przerwała na chwilę, po czym dodała: Przestałam brać insulinę.

- Celowo? - Gdy skinęła twierdząco głową, Marcowi jakby ktoś wbił nóż w serce. - O Boże! Chantal, kochanie... jak mogłaś? - patrzył na nią z przerażeniem. Co by było, gdyby umarła? Co by było...? Nie zniósłby tej straty, nie wytrzymałby tego. Nagle w pełni to sobie uświadomił. Mocno ścisnął jej wolną rękę. - Nigdy więcej tego nie rób. Nigdy! - jego głos zabrzmiał despreracko. - Słyszysz? - Jeszcze raz skinęła głową. Teraz łzy popłynęły również z oczu Marca, który przysiadł na brzegu łóżka. - Umarłbym bez ciebie, rozumiesz?

Nie odpowiedziała. I choć tak było naprawdę, ona nie rozumiała, dotąd nie rozumiał tego także Marc, który dopiero tutaj, w szpitalu, uświadomił to sobie pierwszy raz. Kochał dwie kobiety: Deannę i Chantal, każdej pragnął poświęcić całe życie, a miał tylko jedno. Nie potrafiłby z niego wymazać Deanny, ale też nie mógł żyć bez Chantal. Przytłoczył go ten ciężar. Był zdruzgotany.

- Zauważył, że Chantal mu się przygląda.

- Kocham cię, Chantal. Proszę, błagam, nie rób tego nigdy więcej. Przyrzeknij, że nie będziesz.

- Przyrzekam - wyszeptała przerywając ogromne napięcie, które narosło między nimi.

Hamując szloch Marc-Edouard wziął ją w ramiona.


Do końca dnia Deanna wybrała jedenaście obrazów. Wybór pozostałych był niełatwym zadaniem. Ustawiła szczęśliwą jedenastkę przy ścianie i wróciła do głównej części pracowni. Nie przestawała myśleć o niedawnej rozmowie z Markiem. Zastanawiała się, czy wbrew jego woli robiłaby tę wystawę, gdyby nie pozwolił kupić Pilar motocykla. Jedno bowiem w dziwny sposób wiązało się z drugim, całe ich małżeństwo było wypełnione tego rodzaju drobnymi rewanżami.

Poszła do sypialni i zajrzała do szafy. Czego mogła potrzebować? Szlafroka, drugiej pary dżinsów, zamszowej spódnicy w kolorze szampana, która na pewno spodoba się Benowi... Co właściwie robiła tutaj, w sypialni Marca, planując życie z innym mężczyzną? Czy zachowywała się jak w menopauzie lub dziecinnie, jak sugerował Marc, czy była po prostu szalona? Gdy tak stała wpatrzona we wnętrze szaf, zadzwonił telefon. Właściwie nie miała poczucia winy, może z wyjątkiem tej chwili, gdy rozmawiała z Markiem. Poza tym czuła się tak, jak gdyby należała do Bena.

Telefon nadal dzwonił. Na pewno nie telefonowała osoba, z którą miałaby ochotę rozmawiać w tej chwili. Opanowało ją wrażenie, że już się stąd wyprowadziła, mimo to z ociąganiem podniosła słuchawkę.

- Halo?

- Wolno do ciebie wpaść? Możesz już wracać do domu? - usłyszała głos Bena. Dochodziło wpół do piątej.

- Tak wcześnie? - uśmiechnęła się do słuchawki.

- A co? Chcesz jeszcze popracować? - zapytał tak, jakby jej praca miała znaczenie, jakby była ważna, jakby Ben ją rozumiał.

-Nie, już kończę. Wybrałam dzisiaj jedenaście prac. Na wystawę.

Jej głos brzmiał zdecydowanie, co wywołało uśmiech na twarzy Bena.

- Jestem z ciebie bardzo dumny. Powiedziałem dzisiaj Sally o tej wystawie, przygotowujemy już piękne ogłoszenie.

O Jezu, tylko nie ogłoszenie! pomyślała. Co będzie, jeśli zobaczy je Kim? Przez chwilę nie mogła złapać tchu, wreszcie wykrztusiła:

- Musicie dawać ogłoszenie?

- Pozwól mi prowadzić moje interesy, a ty zajmij się swoimi. Wiesz, co bym chciał?... - w jego głosie pojawiły się znajome miękkie tony i Deanna poczuła, że oblewa się rumieńcem.

- Przestań.

- Dlaczego?

- Bo ty jesteś w swoim biurze, a ja... ja tutaj.

- W porządku. Skoro to ci przeszkadza, do diabła, to zmieńmy otoczenie. Wpadnę po ciebie za piętnaście minut. Będziesz gotowa?

- Na pewno - skwapliwie przytaknęła Deanna, nie mogąc się już doczekać wyjścia z domu. Każda chwila spędzona tutaj wydawała się jej wiecznością.

- A będziesz gotowa wybrać się do Carmelu?

- Z największą przyjemnością. A co z gosposią?

- Z panią Meacham? Nie będzie je. - Ben był zdania, że nie ma sensu, aż tak bardzo ukrywać ich związku, wiedział jednak, że Deanna nie ma wyboru. Nie była jeszcze wolna. - Nie przejmuj się panią Meacham. Będę za kwadrans. Aha, jeszcze jedno... - przerwał jej na chwilę, Deanna zaś zamieniła się w słuch, ponieważ jego głos zabrzmiał bardzo poważnie. Zaraz wszakże znowu poweselał, tak że wydawało jej się, że niemal widzi przez telefon jego uśmiech. - Kocham cię.

Uśmiechnęła się radośnie i przymknęła oczy.

- Ja też cię kocham.


Weekend w Carmelu był cudowny. Przez trzy dni spacerowali po plaży, wylegiwali się na słońcu, zbierali muszelki i kawałki drewna, a dwa razy próbowali nawet pływać w zimnym oceanie.

Deanna leżała na kocu, uśmiechając się do siebie. Ben położył się obok niej, otrząsnąwszy się z zimnej wody. Lubił wylegiwać się w słońcu, dzięki czemu jego opalenizna nabierała coraz piękniejszego koloru.

- Z czego się śmiejesz, śpiąca królewno?

Ciało miał chłodne i wilgotne. Deanna pogładziła go końcami palców po ramieniu.

- Właśnie myślałam sobie, że to nasze życie przypomina miesiąc miodowy albo małżeństwo doskonałe.

- Nie zauważyłem. Nigdy nie doświadczyłem ani jednego, ani drugiego.

- Nie miałeś miesiąca miodowego?

- No, niezupełnie. Wyjechaliśmy do Nowego Jorku. Moja żona była aktorką i grała coś na Broadwayu, więc zatrzymaliśmy się w Plaza. Gdy sztuka zeszła z afisza, wyjechaliśmy do Nowej Anglii.

- A długo grali tę sztukę? - Deanna wyglądała uroczo, wpatrując się weń ogromnymi zielonymi oczyma, niewinnymi jak u dziecka.

Ben uśmiechnął się.

- Trzy dni - oświadczył z powagą i oboje wybuchnęli śmiechem. Ben odsunął się nieco, aby widzieć ją całą. - Byłaś szczęśliwa z Markiem, zanim się poznaliśmy?

- Chyba tak. Czasami... A czasami czułam się okropnie samotna. Nasz związek wygląda zupełnie inaczej. Chyba nie jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Kochamy się, ale... to coś zupełnie innego. - Wspomniała ostatnią rozmowę, kiedy powiedziała mu o wystawie. Wciąż brzmiał jej w uszach jego autorytatywny ton. - On nie szanuje mnie w taki sposób jak ty, nie szanuje mojej pracy, mojego czasu, moich pomysłów. Ale potrzebuje mnie, dba o mnie. Na swój sposób mnie kocha.

- A czy ty go kochasz? - Ben poszukał wzrokiem jej twarzy.

Nie od razu odpowiedziała.

- Myślałam, że nie będziemy rozmawiać o takich sprawach. To jest nasze lato - rzekła z wyrzutem w głosie.

- Ale to jest także nasze życie. Muszę wiedzieć to i owo - odparł Ben z ogromną powagą.

- Przecież już wiesz.

- Co?

- Że on jest moim mężem.

- I że go nie opuścisz?

- Nie wiem. Musisz mnie o to pytać właśnie teraz? - spojrzała na niego z żalem. - Czy nie możemy brać po prostu tego co mamy, a potem...

- A potem co?

- Jeszcze nie wiem, ben.

- Obiecałem, że nie będę pytał, ale strasznie trudno mi dotrzymać przyrzeczenia.

- Możesz wierzyć lub nie, ale mnie też jest trudno. Ciągle wybiegam myślami do przodu, do końca lata, i zadaję sobie pytania, na które nie znam odpowiedzi. Mam nadzieję, że zadziała jakaś wyższa siła, że zdarzy się jakiś cud, że stanie się coś, co pozwoli znaleźć odpowiedzi.

- Ja też - uśmiechnął się i pocałował ją w usta, a potem jeszcze raz i jeszcze - Ja też.



12


Ben uśmiechnął się do siebie, gdy z sąsiedniego pokoju dobiegł go głos Deanny.

- Ben?

Był niedzielny wieczór. Niedawno wrócili z kolejnego weekendu spędzonego w Carmelu.

- Co się stało? Czyżbyś wzywała pomocy? - zapytał słysząc dziwne dźwięki, jak gdyby połączenie krzyku i chichotu dochodzące z pokoju, w którym zamknęła się ponad godzinę wcześniej.

Podniósł się z łóżka i poszedł sprawdzić, co się dzieje. Gdy otworzył drzwi, ujrzał Deannę próbującą powstrzymać lawinę obrazów, które zsuwały się ze stosu pudeł ustawionych pod ścianą, teraz niebezpiecznie przechylonego.

- Pomocy! Lecą! ... - wysunęła głowę spod zasypującego ją stosu. W zębach trzymała pędzel, a obiema rękami próbowała chronić obrazy przed upadkiem na podłogę.

- Chciałam podpisać kilka płócien, bo zauważyłam, że zapomniałam i...

Z ulgą pozbyła się ciężaru, który szczęśliwie wylądował w rękach Bena. On zaś nie wypuszczając sterty jej dzieł z ramion, nachylił się i pocałował ją w noc.

- Wyjmij pędzel.

- Co? - spojrzała na niego trochę nieprzytomnie, wciąż jeszcze myśląc o dwóch obrazach, które właśnie zamierzała podpisać.

- Powiedziałem - Ben ostrożnie położył na podłodze stos obrazów i wyjął jej z ust pędzel - żebyś to wyjęła z buzi.

- Po co? Przecież muszę mieć wolne ręce, żeby utrzymać...

Przerwał Deannie w pół słowa, zamykając jej usta pocałunkiem.

- Po to, głuptasku. Czy teraz pójdziesz już do łóżka?

- usiadł w swoim ulubionym starym fotelu i patrzył, jak ponownie zanurkowała w stercie płócien poszukując nie podpisanych. - Widzę, że jesteś podekscytowana tą wystawą nie mniej niż ja.

Do otwarcia pozostały już tylko cztery dni - w czwartek Ben miał wreszcie pokazać światu jej dzieła. Nie wątpił, że będzie popularna przez wiele lat. Przyglądał się jej z zachwytem i dumą, gdy zatknęła za ucho pędzelek i wolnymi rękami od nowa przekopywała stertę obrazów z rozpromienioną twarzą i roześmianymi oczyma.

- Podekscytowana?... Chyba żartujesz. Całkiem zwariowałam. Nie śpię już od kilku dni.

Obawiał się, że nie ma w tym stwierdzeniu ani odrobiny przesady. Co wieczór szli do łóżka i kochali się godzinami, potem zaś, na poły śpiący, długo patrzył jej w oczy i zawsze widział w nich ten sam szalony uśmiech, a rano, gdy się budził, Deanna już nie spała. Zrywała się z łóżka, przynosiła mu śniadanie i znikała w pokoju, w którym złożyła już wszystkie obrazy. Przewiozła je do niego i zamierzała tu trzymać aż do wystawy. Nie chciała nawet, aby zabrano je wcześniej do galerii.

W końcu podpisała ostatnie płótno i odwróciła się do niego rozpromieniona.

- Nie wiem, czy zdążę do czwartku.

- Zdążysz.

Ben nie spuszczał z niej zachwyconego spojrzenia. Była taka piękna, ostatnio nawet piękniejsza. Jej twarz promieniała, a oczy płonęły, była w niej równocześnie łagodność i szaleństwo. Ich wspólne chwile miały jakąś niespotykaną czarowną moc. "Chata" w Carmelu pełna była Deanny, pokoje rozkwitły kwiatami, przed domem leżały kawałki nie dopalonego drewna przyniesione z ogniska, które kiedyś zapalili przy "swojej" wydmie. Ta kobieta zawładnęła jego snami, ciałem, całym życiem. Nie wyobrażał sobie, że mógłby ją stracić.

- O czym tak rozmyślasz?

- O tym, jak bardzo cię kocham.

- Aha - uśmiechnęła się i z czułością spojrzała mu w oczy. - Ja też o tym dużo myślę.

- O tym, jak ja cię kocham - odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech.

- Tak. I o tym, jak ja kocham ciebie. Zupełnie nie rozumiem, jak potrafiłem żyć bez tego.

- To okropne.

Podeszła do niego, Ben przygarnął ją więc i posadził sobie na kolanach.

- Mówisz tak, bo jesteś przejęta wystawą i nie możesz spać. A za miesiąc, dwa... - przerwał, bo nagle zrobiło mu się bardzo smutno. Już miał powiedzieć "albo rok", lecz uświadomił sobie, że nie mają aż tyle czasu. Zostało im zaledwie pięć lub sześć tygodni. - Znudzi ci się robienie śniadań, zobaczysz.

Miała ochotę to sprawdzić. Sprawdzić, czy kiedykolwiek, nie tylko za miesiąc, poczuje się tym znudzona. Przytuliła twarz do jego piersi i poczuła się bezpieczna jak dziecko.

- Wiesz co?

- Co - przymknął oczy rozkoszując się zapachem jej włosów.

- Mamy szczęście. Cóż lepszego los mógłby nam dać?

Przyszłość, pomyślał Ben, lecz nie powiedział tego na głos. Otworzył oczy i spojrzał na nią.

- Czy nigdy nie chciałaś mieć więcej dzieci?

- W moim wieku? - zdumiała się. - Mój Boże, przecież Pilar ma już prawie szesnaście lat!

- I cóż z tego? A w ogóle co miałaś na myśli mówiąc: "w moim wieku"? Dużo kobiet rodzi dzieci po trzydziestce.

- Ale ja mam trzydzieści siedem lat! To by było kompletne szaleństwo.

Ben potrząsnął głową, co wprawiło Deannę w lekkie zakłopotanie.

- Mężczyzną w tym wieku jest jeszcze młody, więc dlaczego kobieta miała by być za stara?

- Przecież to ogromna różnica, mój drogi. Nie muszę ci chyba tłumaczyć.

- Nie rozumiem. Bardzo chciałbym mieć dziecko... albo nawet dwoje. I wcale nie uważam, że jesteś za stara.

Dziecko? Teraz? Spojrzała na niego zdziwiona i zauważyła, że mówi zupełnie poważnie.

- Chcesz mieć dziecko?

- Tak. - Przez długą chwilę patrzył jej w oczy, nie był jednak pewien, co w nich widzi: zażenowanie, zdziwienie, smutek czy cierpienie. - Nie planujesz mieć więcej dzieci, Deanno?

Nigdy jej o to nie pytał, bo i nie miał powodu. Pokręciła głową.

Nie. Wprawdzie nie mam żadnych przeciwskazań, ale... nie potrafiłabym przeżyć tego jeszcze raz. Pilar była dla mnie prawdziwym darem niebios po dwóch chłopcach, którzy umarli. Nie chcę znowu tego przeżywać.

- Czy lekarz ci powiedział, dlaczego się tak stało?

- Mówił, że to po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności, ale dla mnie to były dwie niewytłumaczalne tragedie. Prawdopodobieństwo, że coś takiego zdarzy się dwa razy w tej samej rodzinie, jest minimalne, niemniej...

- Trzeciego razu na pewno nie będzie - oświadczył Ben głosem tak stanowczym, aż Deanna zadrżała.

- Chcesz mnie namówić na dziecko? - zapytała z szeroko otwartymi oczami i dziwnym spokojem na twarzy.

- Nie wiem... Może?... Tak to wygląda, prawda? - uśmiechnął się i spuścił głowę, lecz po chwili znowu podniósł wzrok. - Naprawdę myślisz, że namawiałem cię na dziecko?

Skinęła głową i nagle spoważniała.

- Nie rób tego więcej.

- Dlaczego?

- Bo jestem za stara - powtórzyła, w myśli dodając: I mam już dziecko. I męża.

- Jeśli tylko z tego powodu, to zdecydowanie protestuję. Nonsens! - rozzłościł się nagle, a Deannę zastanowiło, dlaczego tak zareagował. Jakie znaczenie miało, czy jest w odpowiednim wieku, aby rodzić dzieci?

- Tak, jestem za stara. Mam już prawie czterdziestkę. Zresztą to, co z tobą przeżywam, też wygląda na szaleństwo. Czuję się jak nastolatka, zachowuję się, jakbym miała siedemnaście lat, a nie trzydzieści siedem.

- I co z tego? - Ben usiłował jej zajrzeć w oczy.

- Nic. Odpowiada mi to.

- Wspaniale! W takim razie chodź do łóżka.

Objął ją ramieniem i zaprowadził do drugiego pokoju na ogromne wygodne łóżko. Kołdra była jeszcze odsunięta w miejscu, gdzie spali razem przed wyjazdem do Carmelu. W pokoju paliło się tylko jedno przyciemnione światło sprawiające, że wszystkie kolory były stonowane i ciepłe. Ogromny flakon pełen stokrotek, których narwała w piątkowe popołudnie na trasie, dodawał sypialni naturalnego uroku. Deanna wniosła do domu Bena nową atmosferę, coś, za czym tęsknił i na co czekał już od lat. Wcześniej nie uświadamiał sobie, czego właściwie mu brak, dopiero teraz, kiedy ją poznał, zrozumiał, jakie jej obecność ma dla niego znaczenie. Potrzebował Deanny, zielonookiej kobiety z czarnymi włosami upiętymi na czubku głowy, zsuwającej bose stopy z jego łóżka albo siedzącej ze skrzyżowanymi nogami na tarasie wśród kwiatów ze szkicownikiem w ręku. Potrzebował Deanny ze stertą obrazów, wtykającej pędzle do wszystkich jego kubków do kawy, "pożyczającej" koszule, które potem były całe pochlapane farbą. Potrzebował owych drobiazgów, które składają się na życie: oddała do czyszczenia jego krawaty, odniosła gdzieś nie używane ubrania, kupiła jakieś drobne upominki, przyniosła książki, które jej zdaniem powinny mu się spodobać, przekomarzała się z nim i śmiała i miała oczy, w których zawsze mógł wyczytać czułość i zrozumienie. Deanna sprawiła, że jego życie stało się snem, z którego nie chciałby się nigdy obudzić - chyba że z nią u boku.

- Ben? - usłyszał w ciemności jej cichy głos.

- Co, kochanie?

- Co będzie, jeśli dostanę złe recenzje?

Wyglądała jak wystraszone dziecko. Benowi zachciało się śmiać, pohamował się jednak rozumiejąc, jak bardzo to przeżywa.

- Na pewno nie dostaniesz. - Objął ją i naciągnął kołdrę, którą przed laty dostała w prezencie jego matka od żony nowojorskiego artysty. - Recenzje będą wspaniałe. Przysięgam.

- Skąd wiesz?

- Muszą być bardzo dobre, bo ty jesteś bardzo dobra. - Pocałował ją w szyję i aż zadrżał, poczuwszy bliskość jej nagiego ciała. - I ponieważ cię bardzo kocham, najdroższa.

- Ale głupstwa wygadujesz!

- Co takiego? - oburzył się żartobliwie. - Ja mówię, że cię kocham, a ty na to, że opowiadam głupstwa. Czekaj, czekaj... - przyciągnął ją do siebie i przywarł do jej ust w długim pocałunku a potem obydwoje skryli się pod kołdrą.

Nazajutrz Deanna obudziła się o szóstej rano i natychmiast zniknęła w drugim pokoju. Przypomniała sobie, że musi zabrać stąd niektóre obrazy. Potem przypomniała sobie o jednym płótnie w nieodpowiedniej ramie. Po kawie przypomniała sobie, że dwa są jeszcze nie p[odpisane... Podobnie było przez cztery następne dni. Emocje przed wystawą coraz bardziej w niej rosły, ale Ben tylko uśmiechał się czule i schlebiał jej, jak potrafił. Zabrał ją na kolację, niemal siłą zaciągnął do kina, potem na plażę i zmusił do pływania, w nocy długo ją pieścił nie pozwalając zasnąć. We czwartek poszli na lunch i wtedy stracił cierpliwość.

- Nie mogę już tego słuchać - oświadczył, biorąc ją za rękę.

- Ale, Ben, co będzie, jeśli...

- Nic nie będzie. Ani słowa o wystawie do jutra.

- Ale...

- Nie! - położył jej palec na ustach, Deanna odsunęła go jednak i na jej twarzy znowu pojawiła się troska. Ben zaśmiał się tylko. - Jak ci smakuje wino?

- Jakie wino? - Deanna rozejrzała się nieprzytomnie, a Ben wskazał jej nie tkniętą lampkę.

- To, którego nie pijesz. Jak ci smakuje?

- Nie wiem. Chciałam cię jeszcze zapytać...

Zatkał sobie uszy palcami, na co Deanna wybuchnęła śmiechem.

- Ben! Przestań!

- Co? - uśmiechnął się widząc, że i ona się śmieje.

- Słuchaj, co do ciebie mówię! Chciałam cię o coś zapytać. Chodzi o dzisiejszy wieczór... - Ben zawarczał groźnie, nie wyjmując palców z uszu. - Jesteś okropny! Nie wytrzymam z tobą!

- Wytrzymasz. Widzę, że masz ochotę wyciągnąć mnie stąd i poturbować, tak?

- Skoro tak mówisz... - uśmiechnęła się i skosztowała wina.

Do końca lunchu śmiali się i żartowali.


Zbliżała się pora uroczystego otwarcia wystawy. Obrazy Deanny pod kierunkiem Sally pieczołowicie rozwieszono już w galerii, Ben uznał bowiem, że powinien zostać z Deanną i dopilnować, by przypadkiem nie zmieniła zdania i nie uciekła. Poza tym przygotowywał dla niej niespodziankę.

Gdy szli do samochodu, spojrzał na zegarek.

- Czy nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy zatrzymali się pod Saksem?

- Teraz? - zdziwiła się. - W porządku, nie ma sprawy.

- To nie potrwa długo - obiecał zatrzymując samochód przed sklepem. Na twarzy miał tajemniczy uśmiech. - Wejdziesz ze mną?

- Nie, zaczekam tutaj.

- Na pewno? - spytał wiedząc, że nie chce zostawać teraz sama, nawet na krótką chwilę.

- No dobrze, pójdę z tobą.

Tym razem namówił ją bez trudu, zadowolony wszedł zatem z nią do sklepu.

- Co będziesz kupował?

- Suknię - odpowiedział z pewnością siebie i nonszalancją.

- Suknię?

- Dla Sally. Powiedziała, że nie będzie miała czasu na zakupy, więc obiecałem, że przyniosę jej coś do galerii. A przy okazji, co zamierzasz na siebie włożyć?

Deanna była ostatnio tak zajęta przygotowywaniem obrazów i dobieraniem ram, że Ben nie miał wątpliwości, czy w ogóle o tym pomyślała.

- Nie wiem. Myślałam że może tę czarną sukienkę...

Miała u niego dwie lub trzy sukienki koktajlowe zabrane z domu. Wisiały w jego szafie obok dżinsów poplamionych farbami koszul, kilku par gabarynowych spodni i kaszmirowych golfów, co sprawiło mu orgomną przyjemność.

- A czemu nie zieloną?

- Jest zbyt uroczysta - odparła, wyraźnie myślami będąc zupełnie gdzie indziej. - Nie wiesz, jacy krytycy przyjdą? - spojrzała mu w oczy.

- Moim zdaniem nie jest zbyt uroczysta - rzekł rozbawiony.

- Nie słyszałeś, o co pytałam?

- Nie. No więc co z tą zieloną suknią?

- Niech cię wszyscy diabli!... Chciałam cię spytać...

Ben zamknął jej usta długim czuły pocałunkiem i wypuścił ją z objęć dopiero, gdy winda stanęła na drugim piętrze.

- Ben! - skarciła go, lecz w pobliżu nie było nikogo. - Wysłuchasz mnie w końcu?

- Nie. - Ben uśmiechnął się do ekspedientki, która właśnie podawała mu suknię. - Wspaniała - uśmiechnął się jeszcze raz i spojrzał na Deannę. - Podoba ci się?

- Hm?... - ocknęła się Deanna z zamyślenia i nagle coś niezwykłego przyciągnęło jej uwagę. Była to fiołkowo-błękitna suknie z delikatnej wełny ze stojącym kołnierzem, długimi rękawami i dużym dekoldem z tyłu, w komplecie z przepięknie skrojonym płaszczem. - Piękna, prawda? To ta suknia dla Sally? - podeszła o krok, aby dotknąć cienkiej tkaniny. Był to model francuski, niewątpliwie wart fortunę. - Jest naprawdę piękna. - Ekspedientka i Ben wymienili uśmiechy. - Może jednak włożę tę zieloną...

- Lepiej nie. Wolałbym tę - oświadczył Ben z miną niewiniątka, co wprawiło Deannę w zakłopotanie.

- Mam włożyć suknię Sally? Nie żartuj.

- Możesz jej pożyczyć woją zieloną.

- Kochanie, jesteś wspaniały, ale chyba co trochę odbiło.

Deanna uśmiechnęła się do ekspedientki i ruszyła do wyjścia, lecz Ben ją zatrzymał.

- Myślę, że tobie troszeczkę też odbiło - szepnął jej do ucha. - Idź, przymierz nową sukienkę.

- Chyba żartujesz? - popatrzyła nań zaskoczona. - To dla mnie?

Ben z dumą skinął głową.

- Podoba ci się?

- Tak... och, Ben, ja nie mogę... Jest wspaniała!

Szeroko otwartymi oczami spoglądała na sukienkę, naprawdę bardzo elegancką i oczywiście niewyobrażalnie drogą. Ben kupił jej taki prezent! Człowiek, który jeździ zwyczajnym niemieckim samochodem woli spaghetti od kawioru, jest dumny z tego, że nie ma pokojówki, tylko pomoc dochodzącą raz lub dwa razy w tygodniu, chociaż jego dziadek z lubością otaczał się liczną służbą, a ojciec na starość zamieszkał w pałacu pod Rzymem? Taki człowiek kupował jej tę sukienkę? Nie śmiałaby prosić o nią nawet Marca!...

- O mój Boże.

- Przestań wzdychać i przymierz ją wreszcie! Muszę cię w niej zobaczyć.

Suknia leżała doskonale. Styl, krój i kolor idealnie harmonizowały z urodą Deanny. Kiedy szła do niego z płaszczem przerzuconym przez rękę, wyglądała jak królowa. Delikatny błękit podkreślał jej opaleniznę, a śmiały dekolt wyjątkowo korzystnie odsłaniał kształtne plecy i ramiona.

- Jakie dodatki do niej włożysz?

- Brylantowe kolczyki i czarne jedwabne sandałki. A włosu upnę do góry.

- O rany! Nie wytrzymam! - jęknął z taką rozkoszą, że nawet sprzedawczyni się roześmiała.


Siedząc na łóżku Ben przyglądał się Deannie szykującej się do wieczornego występu. Pomógł jej zasunąć zamek, potem patrzył, jak wpina brylantowe kolczyki i przygładza upięte włosy. Wyglądała tak pięknie, że na chwilę zaparło mu dech w piersiach. W końcu zaczerpnął jednak trochę powietrza, uśmiechnął się i zdjął jej kolczyki.

- Co robisz?

- Zdejmuję ci kolczyki.

- Dlaczego? - zdziwiła się. - Nie podobają ci się? - zaniepokoiła się i pomyślała, że zapewne dlatego, iż dostała je od Marca. - Nie mam tutaj innych, które by pasowały do tej sukni.

- Nie szkodzi. - Sięgnął do kieszeni i wyjął małą sakiewkę z błękitnego jedwabiu, a z niej kolczyki: duża i wyjątkowo piękna perła z misternie oprawionym maleńkim brylancikiem, niewątpliwie dzieło wprawnego mistrza. - Chcę, żebyś założyła te.

- Och, Ben... - Deanna była tak zaskoczona, że nie mogła oderwać oczu od klejnotów. W końcu spojrzała na Bena. - Co to ma znaczyć? - Tyle ostatnio jej dał: suknię, kolczyki, wystawę, wszystko...

- To kolczyki mojej babki. Chcę ci je dzisiaj podarować. To przecież wyjątkowy wieczór. - Deannie łzy zakręciły się w oczach. Ben delikatnie dotknął jej twarzy. - Chcę, żeby to był najwspanialszy wieczór w twoim życiu. Przecież to twoje narodziny w świecie sztuki. Chcę, żeby wszyscy zobaczyli, jaka jesteś doskonała...

Nigdy nie widziała jeszcze w jego oczach tak płomiennej miłości jak teraz, gdy to mówił. Serce zabiło jej szybciej. Wyciągnęła ręce i objęła go.

- Jesteś dla mnie taki dobry!...

- Obydwoje jesteśmy dla siebie dobrzy. A to jest specjalny prezent dla ciebie.

- Nie mogę przyjąć tych kolczyków - rzekła świadoma, że nie może ich zatrzymać. Zrobiłaby to pod jednym chyba warunkiem: gdyby miała zostać z nim na zawsze. Ale przecież za miesiąc wróci do Marca...

- Możesz. Weź je, chcę, żeby należały do ciebie, bez względu na wszystko.

Rozumiał jej obawy. Zawsze ją rozumiał i to jeszcze bardziej ją onieśmielało. Łzy zaczęły obficiej spadać jej po policzkach, ramiona drżały od szlochu.

- Kochanie, przestań.

- Och, Ben... Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.

- Nie musisz. Na razie możesz o tym w ogóle nie myśleć. Ciesz się z tego, co mamy.

Nigdy nie słyszała, aby mówił tak filozoficznym tonem. Pomyślała, że chyba w końcu pojął, iż kiedyś nastąpi nieunikniony koniec ich pięknej przygody.

- Kocham cię - rzekła drżącym głosem, przytuliła się mocniej do niego i zamknęła oczy.

- Ja też cię kocham - odpowiedział. To jak? Może w końcu wybierzemy się na twój wernisaż!

Odchylił się trochę i spojrzał na nią z pewnej odległości. Deanna skinęła przyzwalająco głową. Ben wziął do ręki kolczyk i delikatnie wpiął jej w ucho, potem pocałował w usta i wpiął drugi.

- Wyglądasz wspaniale. Jestem taki dumny, że to twój wernisaż!

- Wciąż wydaje mi się, że to tylko sen i wkrótce się obudzę na plaży w Carmelu... A w hotelu będzie czekała na mnie Kim. Gdy tak myślę, rozglądam się ze zdziwieniem dookoła i widzę, że to wszystko jest realne. Ty też - spojrzała nań nieprzytomnie zachwyconym wzrokiem i obije wybuchnęli śmiechem.

- Jestem absolutnie prawdziwy - zapewnił wesoło i wsunął rękę pod suknię, dotykając jej ciała. - Chciałbym koniecznie sprawdzić, kochanie, czy ty też jesteś prawdziwa, ale obawiam się, że nie mamy już czasu, co? - przygarnął ją do siebie i kiwnął porozumiewawczo głową.

Przytaknęła i wzięła go za rękę.


- Gotowa? - zapytał, gdy zajechali przed galerię.

- O Boże! Nie! - wyciągnęła ręce, patrząc na Bena szeroko otwartymi oczami.

Objął ją na moment i delikatnie popchnął do wejścia. Wewnątrz czekał już fotograf i spory tłum gości, wśród nich liczni krytycy. Deanna zauważyła nawet Kim usiłującą nawiązać rozmowę z jakimś dziennikarzem. Zaraz też pojawiła się Sally i aż zaniemówiła na widok sukni Deanny.

Cały ten wieczór był wyjątkowy. Galeria sprzedała siedem obrazów Deanny, która w pierwszej chwili poczuła się tak, jakby żegnała się ze starymi przyjaciółmi. Było jej żal rozstawać się z nimi i Ben żartował trochę na ten temat, gdy przedstawiał ją wielbicielom jej malarstwa. Po raz kolejny potrafił ją oczarować: zawsze był w pobliżu, lecz nigdy zbyt blisko, pomocny, ale bardzo dyskretnie. Zachowywał się tak, jak przystało na Benjamina Thompersona III, właściciela galerii. Nikt nie mógł się nawet domyślać, co ich łączyło. Ben niczego nie dawał po sobie poznać, jak owego ranka, kiedy zobaczył ją z Kim. Na Deannę działało to uspokajająco, tak że krótko martwiła się tym, jakie wieści mogą dotrzeć do Marca po wystawie. Nigdy przecież nie wiadomo, kto przyjdzie, coś zauważy, czegoś się domyśli. Nikt jednak niczego nie spostrzegł, nawet Kim, która posłała Deannie do domu olbrzymi bukiet kwiatów. Kim czuła się osobiście odpowiedzialna za związek Deanny z Benem - oczywiście wyłącznie na płaszczyźnie zawodowej, gdyż o innej nie miała pojęcia. Zastanawiało ją tylko, czy Deanna uprzedziła Marca o wernisażu. Później dowiedziała się od niej, że tak.

- I co powiedział?

- Nic takiego, ale nie był zachwycony.

- Jakoś to przeżyje.

- Mam nadzieję.

Deanna nie wyjawiła jej wszakże wszystkiego, nie powiedziała, że kategorycznie zabronił jej wystawiania obrazów a na zakończenie rzucił słuchawkę. Oświadczył jeszcze, że jest to wulgarne i wstrętne, lecz po raz pierwszy od początku ich małżeństwa sprzeciwiła mu się i postawiła na swoim. Za bardzo jej na tym nie zależało, aby się poddać. Skoro on w ogóle nie reagował na jej obawy o Pilar jeżdżącą motocyklem, to dlaczego ona niemiałaby mieć swojego zdania na temat sztuki?

- O rany! czemu jesteś taka nachmurzona, kochanie? - szepnął jej do ucha Ben tak, by nikt nie usłyszał. Jego głos wyrwał ją z zadumy.

- Ach, nie... przepraszam... Tyle miałam dzisiaj przeżyć!...

- To prawda. Sally sprzedaje kolejne dwa obrazy - rzekł patrząc na nią z taką chłopięcą radością w oczach, że zapragnęła rzucić mu się na szyję. Niestety, mogła sobie pozwolić jedynie na czułe spojrzenie. - Proponuję, żebyśmy uczcili to kolacją.

- Pod warunkiem, że na kolację będzie pizza - uśmiechnęła się, znając dobrze jego upodobania.

- Nie tym razem, moja pani. Dzisiaj będzie prawdziwa kolacja.

- Hamburgery?

- A idź do diabła! - bezceremonialnie objął ją ramieniem i pocałował w policzek.

Nie było nic dziwnego w tym, że właściciel galerii gratuluje w ten sposób artystce pierwszego sukcesu. Jednakże obserwującej ich akurat Kim zaświtała naraz niesamowita myśl, że może łączy ich coś więcej. Zauważyła, że Deanna szepnęła coś Benowi do ucha, i usłyszała, jak z uśmiechem odpowiedział: "Cieszę się, że ci się podobają". Deanna dotknęła perłowych kolczyków i odeszła ze szczęśliwym uśmiechem. Kim przyglądała się jej jeszcze przez chwilę i myśl, która chwilę wcześniej przemknęła jej po głowie, wróciła już bardzo wyraźnie.



13


- No dobrze, jestem gotowa. Mów prawdę - poleciła Deanna. Siedziała na łóżku w żółtej sypialni Bena. Zamknęła oczy, splotła dłonie i oparła głowę na poduszce.

- Wyglądasz, jakbyś czekała na trzęsienie ziemi - roześmiał się Ben. Leżał wyciągnięty na łóżku obok niej z gazetą w ręce. - Kochanie, poczytać ci coś? Może wiadomości giełdowe? Albo komiks? O, już wiem!

- Do diabła! Czytajże wreszcie, bo dłużej nie wytrzymam! - warknęła.

Ben znowu się zaśmiał o otworzył gazetę na stronie z omówienia jej wystawy. Wiedział, jakie będą komentarze, zbyt długo bowiem siedział w tej branży i znał się na rzeczy. Zawsze trafnie przewidywał reakcję krytyków. Zerknąwszy na artykuł upewnił się, że i tym razem się nie omylił.

- No dobrze, gotowa?

- Benjaminie Thompson! Przeczytaj to wreszcie, bo cię zamorduję! - syknęła przez zaciśnięte zęby.

Kiedy Ben czytał, na twarz Deanny zaczęło wypływać przerażenie.

- "Wyrazisty i subtelny styl, który świadczy nie tylko o ogromnej dojrzałości i zaangażowaniu, ale też o wyjątkowym talencie..." - słyszała monotonny głos Bena.

Otworzyła oczy i usiadła wyprostowana.

- Bujasz! - próbowała wyrwać mu gazetę, której Ben jednak nie oddał, aż nie doczytał do samego końca.

- Nie wierzę! - wyjąkała oszołomiona Deanna. - To niemożliwe!

- Niby dlaczego? Przecież jesteś dobra, mówiłem ci to od początku. Ja to wiem, krytycy wiedzą i ci co kupili twoje obrazy, też wiedzą. Każdy to widzi oprócz ciebie, głuptasku... - wyciągnął rękę i połaskotał ją.

- Przestań! Jestem teraz sławną malarką i nie wolno mnie łaskotać! - zachichotała, nie mogąc się od niego uwolnić. - No przestań! Nie dokuczaj pierwszej gwieździe San Francisco!

- A dzięki komu jesteś gwiazdą? Kto cię zmusił do tej wystawy? Kto pokazał twoje prace? Kto pierwszy je obejrzał? No? powiedz!

Wybuchnęli zgodnym śmiechem i Deanna wtuliła się w jego ramiona. Jej jasnoróżowa koszula nocna niewiele teraz zasłaniała. Ben łakomie spojrzał na jej ponętne ciało. Jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Zapragnął naraz zatrzymać czas i mieć ją taką wiecznie.

- O co chodzi, kochanie? - zaniepokoiła się Deanna, spostrzegłszy jego wzrok. - Co się stało?

- Och, nic... Tylko jesteś taka piękna!

- I cała twoja - przytuliła się do niego z uśmiechem i ich usta spotkały się w długim czułym pocałunku. Po chwili różowa jedwabna koszula nocna Deanny znalazła się na podłodze.

Dochodziło południe, kiedy wyszli z łóżka. Deanna stanęła w drzwiach tarasu i ziewnęła leniwie. Ben przyglądał się jej z pokoju. Z włosami miękko opadającymi na ramiona wyglądała tak pięknie, że chciał utrwalić na zawsze w pamięci ten widok.

- Wiesz? Zdaje mi się, że rujnujesz moją karierę.

Deanna się odwróciła. Na pozór młoda i delikatna, krucha była tylko z wyglądu - Ben wiedział, że ma w sobie ogromną siłę, która pozwoliła jej przetrwać wiele lat samotność u boku Marca.

- Dlaczego tak sądzisz? Myślałam raczej, że dzięki moim wspaniałym obrazom zrobisz fortunę - rzekła zerkając nań spod oka.

Możliwe, ale w tym celu musiałbym bywać w biurze. Chyba dobrze zrobiłem uprzedzając Sally, że dzisiaj nie przyjdę. Wiesz, że to mi się zdarza pierwszy raz w życiu? - powiedział niby to z wyrzutem, sprawiał jednak wrażenie zadowolonego z takiej odmiany. Owinął ręcznik, rzucił Deannie swój szlafrok i razem wyszli na taras, gdzie usadowili się na wygodnych zielonych krzesłach. - Rozleniwiasz mnie. Czuję się taki szczęśliwy, pełen werwy i młody!

- Dokładnie tak samo ja się czuję dzięki tobie. - Deanna nachyliła się i pocałowała go. - Czuję się, jakbym miała dwadzieścia jeden lat. No, może dwadzieścia dwa.

- To świetnie. Możemy się pobrać i mieć tuzin dzieci.

Spojrzała na niego badawczo. Przez chwilę miała wrażenie, że mówi zupełnie poważnie.

- Na pewno byśmy mieli przez to kilka świeżych problemów - próbowała obrócić jego słowa w żart. Nie chciała wracać znowu do tamtej rozmowy, nie mogła, czuła, że nie wypada jej o tym mówić. - Co będziemy robić w weekend? - zmieniła temat.

Wystawiła twarz do słońca i zamknęła oczy. Jakże cudownie było znajdować się blisko niego, mieszkać z nim, budzić się i zasypiać u jego boku! Zdawało jej się, że są ze sobą od wieków, a przecież minęło raptem siedem tygodni. Już?... Tak szybko przywiązali się do siebie, tyle się wydarzyło!

- Chciałabyś pojechać do Carmelu czy masz już dość?

- Nigdy nie będę miała dość Carmelu. To najwspanialsze miejsce na świecie.

- Cieszę się, że tak mówisz. - Ben wziął ją za rękę. - Ja też tak uważam, ale teraz myślę o tym, żeby się może wybrać w bardziej egzotyczne miejsce.

- Na przykład gdzie? - Deanna pomyślała o Atenach i bardzo rozbawiła ją ta myśl. Równocześnie starała się jednak zapomnieć o istnieniu Marca.

- Nie wiem... Może do Beverly Hills? Dawno tam nie byłem. - Jeździł tam zazwyczaj na dzień i wracał na kolację do domu. - Albo nawet do Nowego Jorku... - Nigdy nie bywał daleko od swoich galerii, innych kolekcjonerów, aukcji i artystów. W pewnym sensie jego zaangażowanie w pracę przypominało zaangażowanie Marca, tyle że było w tym wszystkim miejsce dla Deanny i łączyły ich zainteresowania. - Wybór należy do ciebie, kochanie.

- Powiedziałam już, że chcę jechać do Carmelu - otworzyła oczy i uśmiechnęła się pogodnie.

- No to jedziemy do Carmelu.

- Carmel zawsze przypomina mi... - spuściła głowę i nagle posmutniała. - Muszę zabrać trochę rzeczy z domu.

Nie zaglądała do domu już od kilku dni i nagle zastanowiło ją, co o tym myśli Margaret. Wyjaśniła jej kiedyś, że pracuje teraz w studiu u przyjaciółki i że wygodniej jej zostawać tam na noc. Od czasu do czasu, kiedy Margaret miała wychodne, rozścielała łóżko, lecz nie miała złudzeń, że trudno w ten sposób oszukać kogokolwiek, a już na pewno kobietę, która pracowała u nich od lat. Co mogła jej jednak powiedzieć? Że zakochała się w innym mężczyźnie? Starała się więc zachowywać spokój i unikać przenikliwego wzroku podejrzliwej starszej pani.

O drugiej po południu wysiadła z samochodu Bena przy sąsiedniej ulicy. Musiała przejrzeć pocztę, uregulować opłaty, wypłacić pensję Margaret i zostawić jej pieniądze na jedzenie, chociaż sama ostatnio nie jadła w domu, bo przecież żyła i pracowała gdzie indziej. Malowała teraz u Bena. Przeniosła do niego nawet te obrazy, nad którymi pracowała w tajemnicy przed nim, gdy wychodził do galerii.

Weszła do domu. Margaret nie było. Dlaczego niby miałaby być? Pod nieobecność Deanny nie było przecież zbyt wiele pracy. Na stoliku leżał plik rachunków i reklam. Nie było listu od Pilar ani wiadomości od Marca. Nigdy do niej nie pisał, najwyżej telefonował. Nie było też z początku poczty do niego - ilekroć wyjeżdżał, Dominigue trzy razy w tygodniu przychodziła po korespondencję, którą przesyłała mu razem ze służbową.

Powoli szła do swojego pokoju. W jednej ręce niosła całą pocztę, drugą przytrzymywała się poręczy. Na górze przystanęła na chwilę. Czuła się tak, jakby na chwilę musiała obudzić się z cudownego snu, w którym kochany mężczyzna proponował jej małżeństwo i tuzin dzieci. Uśmiechnęła się do siebie i w tej samej chwili aż zadrżała na dźwięk telefonu. Nie zamierzała odbierać, lecz uzmysłowiła sobie, że to może być Ben. Może dzwonił z budki, chcąc sobie skrócić czas oczekiwania? Ani przez myśl jej nie przeszło, że mógłby telefonować kto inny.

- Tak? - zapytała pogodnym głosem.

- Halo?

Dzwonił Marc!

- Marc? - starała się zyskać na czasie.

- Oczywiście. I chciałbym ci wyjaśnić, że ta twoja wystawa to kompletny nonsens! Właśnie dzwoniła do mnie Dominique.

- To uprzejmie z jej strony.

- Mówiłem ci już, co o tym myślę. To, co zrobiłaś, jest w bardzo złym guście. - Jego głos zdradzał, że jest wściekły.

- Przeciwnie. Zapewniam cię, że wszystko było w jak najlepszym guście.

- Kwestia gustu jest zawsze dyskusyjna. Przecież zabroniłem ci robić tę wystawę! I do tego ta reklama! Na Boga, Deanno, zachowujesz się jak hipiska.

- Z całą pewnością nie - odparła śmiało. - Miałam bardzo dobre recenzje. Oceniono mnie jako wysokiej klasy artystkę. I tak też się czuję.

- Myślałem, że załatwiliśmy tę sprawę jakiś czas temu.

- Może tobie się tak wydawało, mnie nie. - Do diabła z nim. Nic nie rozumiał. Jak zawsze.

- Właśnie widzę. Tak czy inaczej mam nadzieję, że takie wspaniałe gale nie będą się odbywać codziennie.

- Nie sądzę. Byłabym szczęśliwa, gdyby udawała mi się jedna na pięć lat.

- W takim razie bardzo mi przykro, że ominęła mnie pierwsza.

- Wcale ci nie jest przykro! - Deanna była wściekła i nie zamierzała kontynuować takiej rozmowy.

- Proszę?

- Powiedziałam, że wcale nie jest ci przykro. I mam dość tej twojej hipokryzji. Aż mnie mdli. Jak śmiesz drwić z mojej pracy?

- Deanno!... - Marca zaskoczyła jej reakcja.

- Wybacz... - Boże, co się ze mną dzieje?, pomyślała. Nie mogła tego dłużej dusić w sobie. Czułą, że musi mu wszystko wygarnąć. - Och, Marc... Myślę, że jestem zmęczona.

- Też tak sądzę. Czy zadzwoniłem w nieodpowiednim momencie? - W jego lodowatym głosie brzmiał sarkazm. Dawał wyraźnie do zrozumienia, że nie podoba mu się jej zachowanie.

- Nie. Właśnie wybieram się do Carmelu.

- Znowu?

- Tak. Z kim. - Była na siebie wściekła, że znowu musi kłamać. - Wiesz przecież, że jak cię nie ma, nie mam tu nic konkretnego do roboty - dodała licząc, że to go pohamuje.

- Tak, ale to nie potrwa już długo.

- Ile? - zamknęła oczy i wstrzymała oddech. Oby jak najdłużej. Boże, spraw, żeby jeszcze nie wracał.

- Około miesiąca.

Deanna skinęła głową. Mieli więc z Benem jeszcze tylko miesiąc dla siebie.


Pół godziny później wjeżdżali z Benem na znajomą drogę do Carmelu. Deanna była niezwykle spokojna. Ben zerkał na nią ukradkiem. Wyglądała prześlicznie z rozwianymi włosami, lecz na jej twarzy widoczna była troska.

- Czy coś się stało?

- zapytał wreszcie, ale potrząsnęła głową. - Dostałaś jakieś złe wieści?

- Nie... - odparła z wahaniem i przez chwilę patrzyła bezmyślnie na przesuwający się za oknem krajobraz. W końcu dodała: Marc dzwonił.

- I co? - dopytywał się Ben, który najchętniej by usłyszał, że Deanna oświadczyła mężowi, iż chce się rozwieść.

- Jak zwykle mnie zdenerwował. Był wściekły z powodu wystawy, Jego sekretarka zadzwoniła do Paryża specjalnie po to, żeby mu o tym donieść.

- A czy to ważne? Obchodzi cię to, że on się na ciebie gniewa?

Deanna wzruszyła ramionami.

- W pewnym sensie zastępuje mi ojca. Przez wiele lat był dla mnie najwyższym autorytetem.

- Czyżbyś się go bała?

- Nigdy tak nie myślałam, ale... być może. Zdawało mi się, że po prostu go szanuję. Teraz... hm... sama nie wiem...

- Czego najbardziej się obawiasz z jego strony?

- Że mnie rzuci... przynajmniej tego się bałam dotąd.

- A teraz?

- Już nie, przeszło mi...

Właściwie chciałaby, żeby od niej odszedł. Wszystko byłoby wtedy prostrze. Pozostawała jeszcze Pilar która na pewno nigdy by jej tego nie wybaczyła.

Kiedy Ben dotknął jej dłoni, zmarszczyła brwi.

- Nie martw się. Wszystko się jakoś ułoży - pocieszył ją.

- Ciekawe jak... Ben... nie mam pojęcia, co robić! - W zasadzie wiedziała, jak rozwiązać swój problem: mogła stracić Bena lub porzucić Marca... - Przecież... przecież mam obowiązki wobec Pilar.

- Tak, oczywiście, ale masz też obowiązki wobec siebie. Musisz zatroszczyć się przede wszystkim o siebie, a dopiero później o swoje dziecko. Wszystko zależy od ciebie.

Deanna skinęła głową i przez chwilę milczała, jakby nieco mniej zmartwiona.

- Dziwne to jest - rzekła - że prawie zupełnie zapomniałam o jego istnieniu. Przez osiemnaście lat całe moje życie koncentrowało się wokół niego i w ciągu półtora miesiąca zniknął z mojej świadomości, jakbym go nigdy nie znała. Wydaje mi się teraz, że jestem zupełnie innym człowiekiem. Ale, Ben, on istnieje! Telefonuje, daje znać o sobie, chce, żebym z nim rozmawiała, a ja nie mogę.

- To nie rozmawiaj z nim.

O Boże! on nic nie rozumie, uzmysłowiła sobie Deanna. Boże, spraw, żeby nie był taki zachłanny. Jeszcze nie teraz...

Ben tymczasem ciągnął:

- Dlaczego nie próbujesz zapomnieć o tym wszystkim, odprężyć się, odpocząć? Na razie nie musisz się martwić, co będzie później. Jeszcze za wcześnie.

- A ty zapominasz, odprężasz się i odpoczywasz? - połaskotała go po szyi i pocałowała w policzek. Widziała troskę na jego twarzy, obawę we wzroku i napięcie, które starał się skrywać. - Nie martwisz się wcale, prawda?

- Ja? Skądże! - pokręcił głową z taką pewnością siebie, że Deanna wybuchnęła śmiechem.

- Bujasz. Widzę, że martwisz się tak samo jak ja. Nie pouczaj mnie więc, co mam myśleć i czuć. Myślałam, że jesteś opanowany i nie dajesz się ponieść emocjom. Teraz wiem, że niezupełnie.

- Tak? - spojrzał na nią z wesołymi iskierkami w oczach, choć w głębi duszy nadal czuł lęk przed tym, co nastąpi w jesieni i czemu w żaden sposób nie mógł zaradzić.

- A na koniec Marc powiedział, że nie będzie go jeszcze miesiąc.

- Przez miesiąc?

Deanna skinęła głową i jechali już w milczeniu.



14


- Wstawaj, śpiochu. Dochodzi dziesiąta. - Deanna otworzyła jedno oko, mruknęła coś i przewróciła się na drugi bok. Ben pogładził ją po plecach, nachylił się i pocałował. - Wstawaj. Jesteś dzisiaj umówiona z potencjalnym nabywcą. O jedenastej musisz być w galerii.

- A ty? - zapytała z twarzą ukrytą w poduszce.

- Ja już wychodzę. Wstawaj, kochanie.

- Nie.

Usiadł obok niej na brzegu łóżka.

- Deanno, coś ci jest? - W ciągu ostatnich tygodni, jakie upłynęły od wernisażu, często bywała zmęczona.

- Nic, wszystko w porządku - skłamała. Nie czuła się dobrze, bolała ją głową, a całe ciało wydawało jej się ciężkie i sztywne. Najchętniej zostałaby w łóżku i przespała cały dzień.

- Dlaczego jesteś ostatnio taka zmęczona? - spojrzał na nią z niepokojem.

- Chyba ze starości.

Najwyraźniej. Mam tylko nadzieję, że nie przeszkodzi ci to odnosić sukcesów takich jak ostatnio - szepnął do jej ucha i skierował się do kuchni. - Chcesz grzankę?

Nie czuła się głodna, potrząsnęła więc tylko głową, zamknęła oczy i skryła twarz w poduszce. Mimo to Ben zjawił się za chwilę z kubkiem parującej kawy, lecz po raz pierwszy od wielu lat Deanna nie miała ochoty również na kawę.

- Deanno, czy ty nie jesteś chora?

- Ależ nie!... Tylko strasznie zmęczona - powiedziała i dodała w duchu: I chora na samą myśl o powrocie Marca. Być może to właśnie było przyczyną jej złego samopoczucia. Myśli o nim i o Pilar nie dawały jej spokoju. Irytowała się, że z tego powodu ma zepsute ostatnie tygodnie z Benem, nic jednak nie potrafiła na to poradzić. - Naprawdę, kochanie, wszystko w porządku. Nie martw się - uśmiechnęła się.

Upiła łyk kawy, ale gdy tylko poczuła jej zapach, aż ją zemdliło ze wstrętu. Odstawiła kubek z pobladłą twarzą.

- Jesteś chora! - zawołał z wyrzutem Ben.

- Nie, nic nie nie jeste, daj spokój. Czuję się świetnie. Jestem zdrowa i uwielbiam cię - wyciągnęła do niego ręce z radosnym uśmiechem i wtuliła się w jego ramiona.

Ben często z przerażeniem myślał, co by było, gdyby ją stracił. Przecież mogła zachorować, ulec wypadkowi, utonąć w morzu, zginąć w pożarze... Nic by na to nie poradził. Wiedział tylko jedno: że nie pozwoli jej wrócić do Marca.

- Kim jest ten klient, z którym mam się dzisiaj spotkać?

- Nazywa się Junot. Szwajcar albo Francuz... nie jestem pewien.

Francuz? Może znać Marca. Zanim zdążyła jednak otworzyć usta, Ben odpowiedział:

- Nie. Przyjechał w tym tygodniu i zwyczajnie wpadły mu w oko twoje obrazy, gdy przechodził obok galerii. Zadowolona?

- Zadowolona, jasnowidzu.

- To świetnie. A więc widzimy się o jedenastej? Ben spojrzał na nią jeszcze raz i spróbował się uśmiechnąć. Nim zamknął drzwi, odwrócił się, by pomachać jej na pożegnanie. Oboje teraz cierpieli. Deannie śniły się nocy koszmary, musiała się mocno przytulić do Bena, aby zasnąć, a teraz jeszcze to przemęczenie i osłabienie!... Doświadczali takich samych katuszy, ze strachem zastanawiając się, co przyniesie im koniec lata, i już w pewnym sensie przeżywając rozstanie. Zostało im raptem dwa tygodnie, może trzy, jeśli coś zatrzyma dłużej Marca. Potem wróci z Pilar do domu. I co wtedy? Tego nie wiedziała ani Deanna, ani Ben. Na razie. Liczyli na cud.


Punktualnie o jedenastej Deanna weszła do galerii. Miała na sobie kremowy jedwabny kostium i jasną bluzkę, do tego buty i torebkę w odpowiednio dobranym kolorze, na szyi perły po matce, a w uszach kolczyki od Bena. "Potencjalny nabywca", monsieur Junot, był oszołomiony. Zachowywał się jak na dżentelmena przystało, wyrażał się starannie i emanował osobistym urokiem, na koniec zaś kupił dwa najlepsze obrazy. Uścisnęli sobie z Benem prawice, wymienili szczere uprzejmości i monsieur Junot wyszedł.

Wpływy ze sprzedaży obrazów były już całkiem spore, z tego niemal połowa trafiła oczywiście do kieszeni Bena. Jak wszyscy pośrednicy brał czterdzieści procent prowizji, choć niektórzy żądali nawet połowy. W ciągu dwóch tygodni od wernisażu na konto Deanny wpłynęło w sumie dwanaście tysięcy dolarów.

- Co z nimi zrobisz? - zapytał uśmiechnięty Ben widząc, jak z zadowoleniem ogląda czek.

- Uniezależnię się - wyznała i naraz wspomniała, co powiedział jej Marc przed wyjazdem: rzekł mianowicie, że maluję, aby czuć się niezależna, jeśli kiedyś będzie jeszcze musiała sama sobie radzić. Niewykluczone, że miał rację, lecz nie tylko dlatego malowała. Dopiero teraz naprawdę czuła, że osiągnęła coś zupełnie sama.

- Może zechcesz wykazać się niezależnością i zaprosisz mnie na lunch? - Ben patrzył na nią z nie skrywanym podziwem. Wyglądała niezwykle efektownie, w jej oczach wszakże zauważył coś dziwnego, jakby obcość. - No?... Podoba ci się ten pomysł?

Ostatnio Ben najchętniej nie odstępowałby jej na krok. Pragnął być z nią sam na sam, pragnął cieszyć się każdą chwilą, która im jeszcze została. Powoli przeradzało się to wszystko w obsesję. Deanna pokręciła jednak głową.

- Z przyjemnością zjadłabym z tobą lunch, ale nie mogę. Umówiłam się z Kim.

- Do diabła! Ale trudno! Nie chcę cię prosić, żebyś to odwoływała, ale wyjdę stąd o piątej, będziesz wyłącznie do mojej dyspozycji.

- Tak jest, sir! - zasalutowała uradowana.

- Obiecujesz?

- Obiecuję.

- To na razie!

Odprowadził ją do drzwi galerii, pocałował na pożegnanie w policzek i patrzył za nią, gdy przechodziła na drugą stronę ulicy, gdzie zaparkowała swojego jaguara. Była naprawdę elegancką kobietą. I należała do niego.

Uśmiechnął się z dumą i wszedł z powrotem do galerii.


- Jak się miewa moja ulubiona artystka? Nasza nowa Mary Cassatt... - Kim przywitała Deannę szczerym uśmiechem. Spotkały się jak zwykle w Trader Vic's. Deanna uświadomiła sobie, że nie była tu od dwóch miesięcy.

- Czy uwierzysz, że sprzedaliśmy jeszcze dwa obrazy?

- Wierzę. Dzięki Bogu, Thompson wiedział, jak cię podejść. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że doczekam dnia, kiedy zdecydujesz się na to. - Kim wiedziała, że ogromny wpływ na tę niespodziewaną decyzję miała również nieobecność Marca. Deanna nigdy by się nie zgodziła na wystawę, gdyby Marc był na miejscu. - Jestem zachwycona twoim dorobkiem. Zdecydowałaś się pokazać go światu w najlepszym momencie. - Kim przywołała kelnera i pomimo protestów i śmiechu Deanny zamówiła szampana. - Dlaczego nie? Nie widziałyśmy się przecież od twojego wyjazdu do Carmelu, a jest co świętować.

Deanna uśmiechnęła się do siebie. Wiedziała, że ma więcej powodów do świętowania, niż Kim sądziła.

- Co nowego poza tym, że stałaś się znaną artystką? - Kim starała się napotkać jej wzrok, lecz Deanna tylko uśmiechnęła się tajemniczo. - Wyglądasz jak kot, który połknął kanarka.

- Niby dlaczego miałabym tak wyglądać?

- Hejże! Ja chyba wiem dlaczego - rzekła Kim pamiętając, co zauważyła na wernisażu, aczkolwiek były to tylko przypuszczenia. - Powiesz czy mam umrzeć w niepewności?

- Zdaje mi się, że nie mam wyjścia.

- No, Deanna, chyba się zwierzysz starej przyjaciółce?

Kim przekomarzała się, Deanna jednak nagle spoważniała.

- Widzę, że już to wiesz. Jezus Maria, mam nadzieję, że nie wszyscy to zauważyli.

- Nie. W oczy się nie rzuca. Ja się domyśliłam na wernisażu, ale wątpię, żeby ktoś jeszcze na to wpadł. - Ich oczy spotkały się w końcu.

- Kim, on jest wyjątkowy! Kocham go, bardzo go kocham.

Kim westchnęła i chwilę siedziały w milczeniu.

- Sprawia sympatyczne wrażenie. Czy to poważne? - zapytała i upiła szampana.

Deanna skinęła głową.

- Wolałabym powiedzieć, że nie wiem, ale tego akurat jestem pewna - do oczu napłynęły jej łzy. - A przecież muszę wrócić do Marca. Ben o tym wie. Nie mogę zaczynać wszystkiego od nowa. Nie mogę... Jestem już za stara. Kim, ja mam prawie czterdzieści lat i... - jej głos przeszedł w ledwie słyszalny szept. - Moje miejsce jest przy Marcu. Zawsze go kochałam. I ... i jeszcze Pilar... - nie mogła mówić dalej. Jej ciałem wstrząsnął szloch.

Kim ogromnie chciała jej pomóc, znaleźć jakieś cudowne rozwiązanie, lecz nie bardzo miała możliwość. Obydwie wiedziały, że nic nie można zrobić.

- I nie ma innego wyjścia? - spytała. Deanna zaprzeczyła. - A co z Benem?

Deanna westchnęła ciężko.

- Jest tak samo załamany jak ja. A przecież nie mogę ot, tak odejść od Marca i zacząć wszystkiego od nowa. Nie mogę... - szepnęła, wyraźnie zrozpaczona. - Jestem za stara.

- Jeśli tylko wiek cię powstrzymuje, to na pewno dobrze wiesz, że to bzdura. Do diabła, przecież kobiety wychodzą za mąż nawet po sześćdziesiątce. To szaleństwo, żebyś mając trzydzieści siedem lat wyrzekała się tego, czego najbardziej pragniesz.

- Nieprawda. Jestem za stara. Do cholery, Kim, on chce żebyśmy mieli dzieci. Na Boga, przecież ja mam prawie dorosłą córkę!

- Tym bardziej nie powinnaś się przejmować. Pilar odejdzie wkrótce z domu. Jeśli chcesz mieć więcej dzieci, to chwila jest najodpowiedniejsza.

- Jesteś taką samą wariatką jak Ben. - Deanna próbowała się uśmiechnąć, lecz jakoś jej to nie wychodziło. Wciąż myślała tylko o dwóch tygodniach, które im zostały. A czas pędził nieubłaganie.

- Jesteś szczęśliwa z Benem?

- Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa. Żyłam z Markiem prawie dwadzieścia lat, znaliśmy się na wylot i nagle... O mój Boże, Kim, ja już nawet nie pamiętam dokładnie, jak Marc wygląda, jaki ma głos. Czuję się, jakbym całe życie była z Benem. Na początku czułam się winna, bo to, co robiłam, zawsze wydawało mi się ohydne. A teraz wcale mi to nie przeszkadza. Po prostu go kocham.

- I myślisz, że potrafisz tak po prostu z tym skończyć? - Kim spojrzała na nią ze współczuciem, bo zbyt dobrze rozumiała jej cierpienie.

- Nie wiem. Może będziemy mogli się widywać, może... - Kim, jak nie wiem.

Kim też nie wiedziała. Liczyła tylko, że Ben nie zechce się długo dzielić Deanną z innym mężczyzną. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który to potrafi.

- Powiesz o tym Marcowi?

- Nigdy. On by tego nie zrozumiał. To byłby dla niego straszny cios... A zresztą zobaczę. We wrześniu Ben musi wyjechać na kilka tygodni do Nowego Jorku. Będę miała wtedy czas, żeby wszystko przemyśleć.

- Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić... jeśli potrzebna ci pomocna dłoń, zawsze jestem do twojej dyspozycji. Mam nadzieję, że wiesz o tym.

- Wiem.

Uśmiechnęły się i zmieniły temat na łatwiejszy, ale Kim jeszcze długo po tym spotkaniu miała przed oczami wyraz twarzy Deanny.


Po lunchu Deanna pojechała do domu, by przejrzeć pocztę i opłacić rachunki. Z Benem była umówiona dopiero na piątą. Pomyślała, że może pójdą gdzieś na kolację, potem na spacer lub do kina. Będą robić to, co zwykle robią ludzie, którzy nie mając dzieci i obowiązków, dysponują czasem na wszystko. Chciała, aby spędzili te dwa tygodnie tak samo jak poprzednie dwa miesiące - zwyczajnie i spokojnie, po prostu razem. Ben też tego pragnął.

- Proszę pani... - Margaret podeszła do drzwi, gdy tylko usłyszała klucz przekręcany w zamku. Deanna zauważyła, że jest dziwnie zdenerwowana.

- Margaret! Czy coś się stało? - zaniepokoiła się, widząc jej pobladłą twarz. Podeszła do stolika w holu. Gosposia stała w miejscu, patrząc w osłupieniu. - Margaret! Mów zaraz, o co chodzi - ponaglała lekko zniecierpliwiona i spojrzała na nią. Czyżby dowiedziała się skądś o Benie? Może widziała ich razem?

- Dzwonili już dwa razy... - Margaret przerwała, wyraźnie nie wiedząc, co dalej mówić. Pewności nie miała, a nie chciała niepotrzebnie martwić pani.

- Mój mąż? - zapytała wprost Deanna.

- Nie, starsza pani Duras.

- Co mówiła? - zmarszczyła brwi Deanna. - Czy coś się stało?

- Nie wiem. Słyszałam tylko, jak rozmawiała z telefonistką w Paryżu. Kazała powiedzieć, żeby pani jak najszybciej do niej zadzwoniła.

- Do Paryża?... Chyba do Antibes. - Deanna wiedziała, że dla Margaret to jedno i to samo, lecz gosposia potrząsnęła zdecydowanie głową.

- Nie, do Paryża. Zostawiła numer - Margaret wydobyła kartkę ze stosu korespondencji i podała Deannie.

Tak, to był Paryż, numer telefonu w domu przy rue Francois Premier. Coś się musiało stać. Może starsza pani zaniemogła i postanowiła wcześniej odesłać Pilar do domu? Albo Marc! Mogło mu się coś stać! Gdy biegła na górę do telefonu w sypialni, wyobraźnia podsuwała jej tysiące katastrof. W Paryżu było właśnie tuż po północy. Za późno? Nie, nie może czekać do rana.

Dostała połączenie bardzo szybko i usłyszała w słuchawce znajomy francuski sygnał. Przez wiele lat wydawało jej się, że to sygnał zajętości, ale potem przywykła do tego.

- Proszę chwilę poczekać - powiedziała. - Może trochę potrwać, zanim ktoś odbierze. Strasznie przepraszam.

- Nie szkodzi. - Telefonista miał miły kalifornijski akcent i Deanna uśmiechnęła się. W tej chwili potem usłyszała głos teściowej.

- Allo? Oui?

- Mamie? - serdeczność wobec niej zawsze przychodziła Deannie z trudnością. Po niemal dwudziestu latach wciąż czuła, że wygodniej byłoby jej mówić "pani. - Mamie? - Połączenie nie było zbyt dobre, toteż musiała głośno krzyczeć. Głos starszej damy nie był ani zaspany, ani uradowany. Jak zwykle zresztą. - Mówi Deanna. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale myślałam, że...

- Deanna, il faut que tu viennes. Musisz przyjechać...

O Boże, nie po francusku przy takim połączeniu! Deanna ledwo słyszała.

- Chwileczkę. Nic nie słyszę. Nie rozumiem. Niech mama powie to po angielsku. Czy coś się stało?

- Tak... - usłyszała rozpaczliwy szloch, po czym nastała cisza. Co się stało? Coś z Markiem? Na pewno! - Pilar... miała wypadek... na motocyklu...

W Deannie zamarło serce.

- Pilar? - krzyknęła do słuchawki, nieświadoma, że do pokoju weszła Margaret. Połączenie było coraz gorsze, musiała więc podnieść głos. - Mamie? Słyszysz mnie?... Co z nią?

- Głowa... nogi.

- O Boże! W jakim jest stanie? - Łzy spływały jej po twarzy, rozpaczliwie starała się zapanować nad głosem. - Mamie? W jakim jest stanie?

- Les jambes... paralyses. Nogi... sparaliżowane. I głowa... Nie wiemy...

- Gdzie ona jest? - krzyczała Deanna.

- W Szpitalu Amerykańskim - wydusiła z siebie starsza pani Duras.

- Dzwoniłaś do Marca?

- Nie mogę go znaleźć. Jest w Grecji. Jego firma próbuje go znaleźć. Mówią, że powinien tu być jutro. Och, proszę, Deanno... przyjedziesz?

- Zaraz wyjeżdżam... natychmiast. - Deanna drżała, gdy patrzyła na zegarek. Była za dziesięć czwarta. Wiedziała, że ma samolot o wpół do ósmej. Marc zawsze nim latał. Biorąc pod uwagę różnicę czasu, będzie w Paryżu o czwartej następnego dnia. - Będę w Paryżu po południu... pojadę prosto do szpitala. Jak nazywa się jej lekarz? - szybko zanotowała nazwisko. - Jak go znaleźć?

Teściowa podała jej numer telefonu.

- Och, Deanno, biedne dziecko. Mówiłam Marcowi, że motocykl nie jest dla dzieci. Dlaczego nie posłuchał? Mówiłam mu...

Ja też mu mówiłam, pomyślała Deanna.

- Mamo, czy jest ktoś przy niej? - zapytała nerwowo uświadomiwszy sobie naraz, że przecież jej dziecko leży w paryskim szpitalu.

- Oczywiście, wynajęliśmy pielęgniarki - odparła z godnością teściowa.

- I nikt więcej? - wykrzyknęła ze zgrozą Deanna.

- Jest przecież po północy.

- Nie chcę, żeby była sama!

- Dobrze, zaraz do niej wyślę Angeline. A rano sama tam pojadę.

Angeline, najstarsza pokojówka o ziemistej cerze. Jak można?

- Będę u was, jak najszybciej się da. Uściskaj ją ode mnie. Do widzenia, mamie. Do zobaczenia jutro.

Deanna gorączkowo zadzwoniła do centrali międzynarodowej. Podała telefonistce numer doktora Kirschmanna i zażądała pilnego połączenia. Niestety, telefon nie odpowiadał, a rozmowa z dyżurnym lekarzem w Szpitalu Amerykańskim też niewiele jej dała. Dowiedziała się tylko, że stan Pilar jest nadal ciężki, pacjentka nie odzyskała przytomności, ma dobrą opiekę. Przywieziono ją wieczorem samolotem z Cannes, możliwe, że rano będzie operowana. Na razie to wszystko, co można powiedzieć, ale gdyby była uprzejma zadzwonić rano... Usłyszała jeszcze, że Pilar nie może odebrać telefonu i w tej chwili nic nie można było dla niej zrobić.

Pozostało jej zatem wsiąść do samolotu.

Zauważyła obok siebie Margaret, która objęła ją ramieniem.

- Bardzo z nią źle? - zapytała szeptem, bojąc się naruszyć ciszę pokoju.

- Nie wiem. Powiedzieli, że ma sparaliżowane nogi i coś z głową, ale nic konkretnego nie wiem. Wylatuję najbliższym samolotem.

- Spakuję walizkę.

Deanna skinęła głową i próbowała pozbierać myśli. Musi zadzwonić do Bena. I do Dominikque. Po chwili usłyszała głos sekretarki męża, której serdecznie nie lubiła.

- Mówi Deanna Duras. Gdzie jest teraz mój mąż?

- Nie mam pojęcia.

- Do jasnej cholery powinna pani wiedzieć. Nasza córka miała wypadek, a jego nie można znaleźć. Gdzie on jest?

- Och... proszę pani, przykro mi... Postaram się znaleźć go rano i zostawię wiadomość, żeby do pani zadzwonił.

- Wyjeżdżam zaraz do Paryża. Proszę mu powiedzieć, żeby też tam przyjechał. I żeby zadzwonił do matki. Pilar jest w Szpitalu Amerykańskim w Paryżu. Na Boga, Dominique, niechże pani wyświadczy mi tę przysługę i odszuka go - prosiła drżącym głosem.

- Zrobię, co w mojej mocy. Naprawdę bardzo mi przykro. Czy to coś poważnego?

- Nie wiem.

Potem zadzwoniła na lotnisko i do banku. Sprawdziła, co Margaret spakowała jej do torby, po czym wykręciła numer Bena chcąc go złapać, zanim wyjdzie z galerii. Do wyjazdy na lotnisko pozostało jej około godziny.

Ben natychmiast podniósł słuchawkę.

- Muszę zaraz wyjechać - oznajmiła bez ogródek.

- Co zrobiłaś? Obrabowałaś bank? - zapytał wesołym głosem ciesząc się na myśl o wspólnym wieczorze. Natychmiast jednak wyczuł, że coś się stało.

- Pilar miała wypadek. Och, Ben... - nagle wybuchnęła płaczem przerażona, zdruzgotana i wściekła na Marca, że dał ich córce pieniądze na motocykl.

- Nie martw się, skarbie. Wszystko będzie w porządku. Mogę przyjechać do ciebie?

- Tak.

Siedem minut później Margaret otworzyła mu drzwi. Deanna czekała w swoim pokoju. Wciąż jeszcze miała na sobie kostium i kolczyki od Bena, które włożyła idąc do galerii. Nie pomyślała o tym, aby się przebrać.

Ben wziął ją w ramiona.

- Spokojnie, kochanie, spokojnie. Wszystko będzie dobrze.

Powiedziała mu o sparaliżowanych nogach.

- To może być tylko chwilowa reakcja na uderzenie - pocieszał ją. - Nie znasz przecież jeszcze szczegółów. Może się okazać, że wcale nie jest tak źle, jak się wydaje. Napijesz się czegoś? - zapytał widząc, że bardzo zbladła, potrząsnęła jednak głową. Na jej twarzy widniało przerażenie i ból. Znowu się rozpłakała i wtuliła w jego ramiona szukając w nich schronienia.

- Tyle razy myślałam o niej źle...

- Przestań. W tej chwili nie możesz nic zrobić, dopóki się tam nie znajdziesz.

Chcesz, żebym pojechał z tobą? - spojrzał na nią pytająco.

Westchnęła i spróbowała się uśmiechnąć.

- Chcę, ale to niemożliwe. Dziękuję, że zapytałeś.

- Jeśli będziesz mnie potrzebować, zadzwoń. Na pewno przyjadę. Obiecujesz?

Skinęła głową.

- Czy mógłbyś zadzwonić do Kim i powiedzieć jej, co się stało? Próbowałam się z nią skontaktować, ale nie ma jej w domu.

- A czy nabierze podejrzeń, jeśli ja do niej zadzwonię? - zatroskał się. Nie martwił się jednak o Kim, lecz o Deannę.

- Nie - uśmiechnęła się. - Powiedziałam jej o nas dzisiaj podczas lunchu. Właściwie sama się domyśliła, ale nie pytaj, w jaki sposób. Wyobraź sobie, że przyszło jej to na myśl już na wernisażu. Mówiła, że jesteś wyjątkowym mężczyzną i chyba się nie myliła - wyciągnęła do niego ręce i przytuliła się. Ostatni raz mogła to zrobić, ostatni raz mogła go mieć blisko, czuć, że do niego należy. - Chciałabym móc przychodzić do domu... żeby w nim po prostu pobyć... to daje mi ukojenie...

Ben wiedział, że miała na myśli jego dom, nie swój.

- Niedługo będziesz z powrotem w domu.

- Obiecujesz? - spojrzała mu w oczy.

- Obiecuję. A teraz musimy już iść. Zabrałaś wszystko, co będzie ci potrzebne? - Skinęła głową i przymknęła oczy. Nagle zakręciło się jej w głowie. - Dobrze się czujesz?

- Tak, już w porządku...

Zeszła za nim po schodach i uścisnęła Margaret na pożegnanie. Za godzinę będzie na lotnisku, trzy kwadranse później chyba już w samolocie, a za dwanaście godzin w Paryżu - ze swoim dzieckiem, Pilar.

W drodze na lotnisko modliła się cicho, aby ją zastać żywą.


- Tak? O Boże! Dominique, jesteś pewna?

- Tak. Rozmawiałam też z pana matką i lekarzem.

- Jak nazywa się ten lekarz? - Marc zaczął rozpaczliwie poszukiwać czegoś do pisania. W końcu Chantal podała mu swoje pióro. - Kiedy była operacja?

- Dziś rano paryskiego czasu. Trzy godziny temu. Mówią, że jej stan trochę się poprawił, ale nie odzyskała jeszcze przytomności. Martwią się przede wszystkim o jej głowę i... i o nogi.

W miarę jak Marc-Edouard słuchał opowiadania Dominique, łzy coraz obficiej spływały mu po policzkach.

- Wyślę do matki telegram. Będę u niej dziś wieczorem - oznajmił, po czym połączył się z portierem: - Mówi Duras. Proszę wysłać moje rzeczy na lotnisko. Odlatuję do Paryża. Natychmiast - odłożył słuchawkę i otarł twarz patrząc na Chantal dziwnym wzrokiem.

- Czy coś się stało Pilar? - spytała. Kiwnął głową. - Bardzo z nią źle? - usiadła obok niego i wzięła go za ręce.

- Nie wiedzą. Nie wiedzą... - nie potrafił pozbierać myśli i znaleźć słów. Nie był nawet w stanie powiedzieć, że sam dał jej w prezencie ten motocykl. Z gardłą wydobył mu się tylko szloch, który wstrząsnął całym jego ciałem.


Deanna wysiadła z samolotu na lotnisku Charles de Gaulle wyczerpana i oszołomiona, pełna obaw. W czasie podróży męczyły ją mdłości. Przez całą noc patrzyła przed siebie pustym wzrokiem, zaciskając mocno dłonie. Z lotniska natychmiast zadzwoniła do szpitala, lecz nie dowiedziała się nic nowego, bez słowa wsiadła więc do taksówki. Gdy ruszyli podała kierowcy adres Szpitala Amerykańskiego i dodała:

- Aussi vite possible. Najszybciej, jak się da.

Kierowca potraktował polecenie dosłownie i starał się wykonać je w prawdziwie galijskim stylu. Drzewa przy drodze zlały się w zieloną ścianę, którą Deanna dostrzegała tylko kątem oka. Nadal patrzyła tępo przed siebie, będąc niemym świadkiem karkołomnych manewrów kierowcy wprawnie omijającego wszystkie przeszkody na drodze. Słyszała tylko bicie swojego serca, które mówiło jej: prędzej... prędzej... prędzej... Miała wrażenie, że upłynęły całe godziny, zanim dotarli do bulwaru Victora Hugo i samochód zatrzymał się z piskiem opon przed głównym wejściem. Deanna w pośpiechu sięgnęła do kieszeni, podała kierowcy stufrankowy banknot i otworzyła drzwi.

- A reszta? - zawołał za nią taksówkarz, machnęła jednak ręką. Nie miała teraz głowy, by myśleć o pieniądzach. Kierowca, który domyślił się wszystkiego, kiedy mu podała adres szpitala, zapytał: - Mąż?

- Nie. Córka - odparła i do oczu znów napłynęły jej łzy.

Kierowca pokiwał współczująco głową.

- Bardzo mi przykro.

Zdjął z siedzenia jej małą skórzaną walizkę i podał Deannie. Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. On także miał córkę, dlatego tym bardziej rozumiał ból w oczach pasażerki. Podobny ból widział kiedyś u żony, gdy już myśleli, że utracili syna. Deanna, spojrzawszy na moment w oczy, odwróciła się i pośpiesznie wbiegła po schodach szpitala.

Wewnątrz siedziała przy biurku matrona o zgorzkniałym wyglądzie.

- Słucham panią?

- Szukam Pilar Duras. W którym pokoju leży?

O Boże, niech tylko poda numer pokoju... niech nic więcej nie mówi... Nic.

- Czterysta dwadzieścia pięć - usłyszała.

Miała ochotę wydać głębokie westchnienie ulgi, ale tylko skinęła głową i skierowała się do wody. Oprócz niej jechało jeszcze dwóch mężczyzn i kobieta, lecz wysiadali na innych piętrach. Wyglądali na ludzi biznesu, na prawdziwych Europejczyków. Może byli przyjaciółmi, a może krewnymi pacjentów, na pewno jednak nie sprawiali wrażenia wstrząśniętych lub przygnębionych. Deanna obserwowała ich z zazdrością. Koszmarnie długa podróż samolotem i bezsenna noc dawały o sobie teraz znać. Przez cały czas jej myśli biegły na przemian do Pilar i Bena. Co by było, gdyby przystała, aby przyjechał z nią do Francji? Zapragnęła ukryć się w jego ramionach, poczuć jego ciepło, znaleźć w nim oparcie i wysłuchać kojących słów.

Drzwi windy otworzyły się na czwartym piętrz. Deanna zawahała się na chwilę, po czym wyszła na korytarz. Nagle znalazła się wśród biegających pośpiesznie pielęgniarek; nieco dalej, w małym i spokojnym pomieszczeniu, zauważyła kilku poważnie wyglądających mężcznyzn - domyśliła się, że to są lekarze. Niespodziewanie poczuła się zagubiona i osamotniona. Była sześć tysięcy mil od domu i szukała córki nie wiedząc nawet, czy żyje. Nie była nawet pewna, czy dogada się z tymi ludźmi ani czy znajdzie Pilar. Łzy napłynęły jej do oczu i na nowo ogarnęła ją fala zmęczenia po dalekiej podróży. Wolno podeszła do biurka recepcjonistki.

- Szukam Pilar Duras. Jestem jej matką - powiedziała po angielsku, nie czuła się bowiem na siłach mówić po francusku. Modliła się jedynie w duchu, aby pielęgniarka ją zrozumiała. Personel szpitala na pewno był miejscowy, ale ktoś powinien choć trochę znać angielski, ktoś powinien jej pomóc, zaprowadzić do Pilar i przekonać, że stan jej córki wcale nie jest aż taki ciężki.

- Duras? - pielęgniarka jakby się zakłopotała. Spojrzała na Deannę, potem na grafik i zmarszczyła brwi. Deanna poczuła, że robi jej się słabo. - A, tak... - Ich oczy się spotkały. Pielęgniarka skinęła głową na znak, że przypomniała sobie. Nagle zauważyła, że stojąca przed nią kobieta jest przerażająco blada i cała drży. - Pani Duras?

- Proszę? - Deanna ostatkiem sił wydobyła z siebie ledwie słyszalny szept. Raptem poczuła całe zmęczenie podróżą i zrozumiała przyczynę swego przyjazdu. Nie miała już więcej sił, rozpaczliwie potrzebowała obecności kogoś bliskiego, choćby Marca...

- Dobrze się pani czuje? - Kobieta w białym kitlu miała dość mocny obcy akcent, ale mówiła po angielsku płynnie. Deanna patrzyła na nią nieprzytomnie. Czuła się bardzo dziwnie, jakby zaraz miała zemdleć.

- Muszę... muszę pomyśleć... Czy mogę usiąść? - rozejrzała się oszołomiona i ze zdziwieniem zauważyła, że wszystko wokół niej przybrało szare barwy i skurczyło się. Odnosiła wrażenie, że ogląda gasnący ekran zepsutego telewizora. Powoli, powoli obraz się rozmywał, jej uszu dobiegał coraz mniej wyraźny szum. Poczuła, że ktoś bierze ją pod ramię.

- Proszę pani!... Proszę pani... - usłyszała głos młodej dziewczyny, z którą przed chwilą rozmawiała.

Uśmiechnęła się. Pielęgniarka miała taki miły głos... bardzo miły... a ona była taka senna... Chciała się znaleźć teraz gdzieś daleko, odpłynąć w chmury, ale ktoś szarpał ją za ramię. Coś zimnego dotknęło jej szyi i czoła i na powrót przejrzała na oczy. Leżała na podłodze. Dookoła widziała liczne twarze, wszyscy patrzyli na nią. Próbowała usiąść, lecz ta sama ręka gwałtownie ją powstrzymała. Obok dwaj mężczyźni z przejęciem rozmawiali po francusku. Chcieli odesłać ją do laboratorium, Deanna jednak gwałtownie potrząsnęła głową.

- Nie, nie już wszystko w porządku. Naprawdę. Jestem tylko bardzo zmęczona, odbyłam długą podróż, aż z San Francisco... nic nie jadłam przez cały dzień. Jestem tylko strasznie zmęczona... naprawdę... i... - z oczu popłynęły jej łzy. Za wszelką cenę starała się ich przekonać, że nie ma potrzeby zabierać ją do laboratorium. - Muszę zobaczyć córkę... Pilar... Pilar Duras.

Te słowa chyba ich powstrzymały. Obydwaj równocześnie spojrzeli na nią, po czym skinęli głowami. Zrozumieli. Chwilę później dwie pielęgniarki pomogły jej wstać. Młodsza obciągnęła jej spódnicę, ktoś przyniósł krzesło, kto inny szklankę wody. Niebawem została sama z dwiema pielęgniarkami.

- Bardzo przepraszam - powiedziała.

- Nie ma za co. Jest pani zmęczona po takiej podróży. Rozumiemy to. Zaraz zaprowadzimy panią do Pilar. - Pielęgniarki wymieniły porozumiewawcze spojrzenia i starsza dyskretnie skinęła głową.

- Dziękuję. - Deanna wypiła jeszcze łyk wody i odstawiła szklankę. - Czy jest tu doktor Kirschmann?

- Niestety, wyszedł dzisiaj wcześniej. Spędził przy Pilar całą noc. Zapewne pani wie, że była operowana.

- Nogi? - Deanna poczuła, że znowu drży.

- Nie. Głowa.

- I co?

Nastała długa cisza.

- Jej stan się poprawił. Proszę pójść z nami, sama pani zobaczy.

Kiedy pielęgniarki pomagały jej wstać, Deannę ogarnęła wściekłość na samą siebie za to, że straciła tutaj tyle czasu i jeszcze nie zobaczyła córki.

Szły długim korytarzem pomalowanym na brzoskwiniowo, aż zatrzymały się przed białymi drzwiami. Pielęgniarka przez chwilę patrzyła na Deannę dziwnym wzrokiem, po czym odniosła wrażenie, że powietrze zamarzło jej w płucach. Nie mogła złapać tchu.

Pilar, całą w bandażach, owijały przewody podłączone do skomplikowanej aparatury. W kącie siedziała pielęgniarka o surowym wyglądzie, trzy monitory bezustannie pokazywały niezrozumiałe dane. Pilar nie było prawie widać spod bandaży, twarz miała zdeformowaną przez plątaninę rurek.

Tym razem Deanna nie zemdlała, rzuciła tylko na podłogę walizkę i zdecydowanym krokiem weszła do pokoju z wymuszonym uśmiechem. Pielęgniarka, która ją przyprowadziła, wymieniła z dyżurującą porozumiewawcze spojrzenia, czego Deanna nie zauważyła. Podeszła szybko do łóżka córki, modląc się o siłę i hamując łzy skrywane za rozdzierającym serce uśmiechem.

- Cześć, kochanie, to ja, mama. - Od strony łóżka dobiegło ją ciche westchnienie. Pilar otworzyła oczy i prowadziła ją wzrokiem. Było wyraźnie widać, że jest przytomna i że ją poznała. - Wszystko będzie dobrze. Na pewno... - Deanna stała już przy łóżku. Delikatnie ujęła w obie dłonie jej zdrową rękę, zbliżyła ją do ust i ucałowała końce palców. - Dobrze już, kochanie, wszystko będzie w porządku.

Pilar wydała z siebie dziwny dźwięk.

- Cii... Nie możesz na razie rozmawiać. Później...

Pilar poruszyła lekko głową.

- Ja...

- Cii... - Deanna wyczytała w jej wzroku, że Pilar ma zbyt wiele do powiedzenia, aby mogła milczeć. - Potrzebujesz czegoś? - spojrzała na nią wyczekująco, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Zerknęła pytająco na pielęgniarkę, która podeszła bliżej.

Pilar, jakby zebrawszy siły, szepnęła naraz ledwie słyszalnie:

- Do... dobrze, że... przyje... chałaś.

Deannę zalała fala wzruszenia. Nie wypuszczała z rąk dłoni Pilar, ze wszystkich sił starając się uśmiechać mimo łez szczypiących ją w oczy.

- Ja też tak myślę. Chciała do ciebie przyjechać. Ale nie mów już nic, kochanie, proszę. Porozmawiamy później. Mamy sobie dużo do powiedzenia.

Pilar tylko mrugnęła na znak zgody, a po chwili zamknęła oczy i usnęła.

Na korytarzu pielęgniarka powiedziała Deannie, że z wyjątkiem narkozy podczas operacji Pilar, odkąd ją przywieziono, nie zasnęła ani na moment, tak jakby na kogoś czekała. Teraz wiadomo już było na kogo.

- Pani obecność tutaj na pewno wiele zmieni - rzekła pielęgniarka nienaganną angielszczyzną. Była dość oschła i chłodna, jej słowa wszakże dodały Deannie otuchy. Pilar czekała na nią, a więc wciąż jeszcze znaczyła coś dla córki. Deannie wydało się to niemądre, że w takiej chwili roztrząsa problem w sumie nieistotny, jednakże ta kwestia miała dla niej wielką wagę. Obawiała się przecież, że nawet w najtragiczniejszych okolicznościach Pilar odepchnie jej pomocną dłoń. Ale nie zrobiła tego! A może w rzeczywistości czekała na Marca?...

Deanna wróciła do pokoju córki i cicho usiadła przy łóżku. Dwie godziny później Pilar otworzyła oczy i ani na moment nie odrywała ich od twarzy matki. Wydawało się nawet, że się uśmiecha. Deanna przysunęła się do niej i delikatnie wzięła ją za ręce.

- Kocham cię, córeczko. Wszystko będzie dobrze. Może spróbujesz się jeszcze przespać?

Jej oczy mówiły jednak, że nie. Przez godzinę nie zamykała ich, tylko pilnie obserwowała twarz matki, jak gdyby chciała nasycić się jej widokiem, jak gdyby chciała coś powiedzieć, tyle że brakowało jej sił. Po godzinie wyszeptała:

- Doggie... - Deanna spojrzała na nią zaskoczona, a Pilar mówiła dalej: - Przywiozłaś... mojego... pieska?

Tym razem Deanna nie potrafiła opanować łez. Pluszowy Doggie, najulubieńsza zabawka Pilar z okresu dzieciństwa, był już tak wytarty, wypieszczony do granic możliwości, że w końcu trafił gdzieś głęboko na półkę na zasłużony odpoczynek. Deanna nie potrafiła go wyrzucić, by przywoływał najdroższe wspomnienia związane z Pilar. Patrzyła na córkę próbując odgadnąć, gdzie jest teraz myślami, czy odpłynęła gdzieś w krainę dzieciństwa spędzonego w towarzystwie wiernego Doggiego.

- Czeka na ciebie w domu.

- To dobrze - uśmiechnęła się lekko Pilar i zasnęła.

Doggie... Deanna powróciła myślami w przeszłość. Siedząc w wąskim taborecie wspominała czasy, kiedy Pilar miała trzy lata, cztery, pięć, potem dziesięć... A potem tak szybko skończyła dwanaście lat i szesnaście... Jako dziecko była taka słodka, delikatna i wdzięczna! Śliczna złotowłosa dziewczynka z niebieskimi oczami mówiła same miłe słowa, tańczyła, aby sprawić przyjemność rodzicom, urządzała przyjęcia dla lalek, pisała podania, wiersze, sztuki teatralne. Kiedyś podarowała Deannie na urodziny bluzkę własnoręcznie uszytą z lnianych ręczników. Deanna bardzo poważnie potraktowała ten dar i pewnej niedzieli nawet włożyła bluzkę do kościoła.

- Proszę pani... - kobiecy głos gwałtownie przywołał ją do rzeczywistości. Obejrzała się i ujrzała nieznajomą pielęgniarkę, która przyszła na dyżur.

- Słucham?

- Nie chciałaby pani trochę odpocząć? Może przygotować dla pani łóżko w sąsiednim pokoju? - Była to starsza kobieta o łagodnej twarzy i mądrym spojrzeniu. Dellikatnie położyła dłoń na ramieniu Deanny. - Siedzi pani tutaj już bardzo długo.

- Która godzina? - Deannie się zdało, że naraz przebudzi się z długiego snu.

- Dochodzi jedenasta.

W San Francisco była więc druga po południu. Nie minęła nawet doba, odkąd wyszła z domu, choć czuła się, jakby upłynęły całe wieki. Podniosła się z krzesła i przeciągnęła.

- Proszę mi powiedzieć, w jakim ona jest stanie.

Pielęgniarka zawahała się, po czym dodała:

- Bez zmian.

- Kiedy przyjdzie lekarz? - zdenerwowała się Deanna. Dlaczego, do diabła, nie było go przy niej przez te pięć godzin od kiedy przyjechała? I gdzie był Marc? Czemu nie przyjeżdża? Na pewno potrafiłby zrobić tutaj porządek i zmusić opieszałych do działania.

Spojrzała na monitory. Niezrozumiałe napisy i wykresy doprowadzały ją niemal do furii.

- Lekarz przyjdzie za kilka godzin. Może pani trochę odpocząć, a nawet pójść na noc do domu. Daliśmy jej jeszcze jedną kroplówkę, więc przez jakiś czas na pewno będzie spokojnie spała.

Deanna jednak nie chciała zostawić Pilar, chociaż była najwyższa pora, aby zjawić się u teściowej i poinformować ją o swoim przybyciu. Powinna się dowiedzieć, czy odnaleziono Marca, i co się dzieje z lekarzem. Co to za jeden? Gdzie się podział? Co powie?... Pilar była w bardzo ciężkim stanie - tylko co do tego Deanna nie miała wątpliwości. Siedząc tu i czekając, aż uzyska jakieś informacje, czuła się opuszczona, bezbronna, wyzuta z nadziei, że ktoś jej obwieści dobrą nowinę, doda otuchy, powie, że nie musi się martwić. W to ostatnie mimo najszczerszych chęci trudno by jej jednak było uwierzyć.

- Proszę pani? - Pielęgniarka patrzyła na nią ze współczuciem.

Deanna wyglądała nie lepiej niż Pilar, gdy podniosła z podłogi walizkę.

- Zostawię pani numer telefonu, pod którym będzie mnie można znaleźć. Zresztą wkrótce będę tu z powrotem. Jak długo ona będzie spała?

- Co najmniej cztery godziny, niewykluczone, że nawet pięć, cześć. Na pewno nie obudzi się przed trzecią. Obiecuję, że... gdyby się coś działo albo gdyby się obudziła i czekała na panią, zadzwonię.

Deanna skinęła głową i zapisała jej telefon matki Marca, po czym błagalnie patrząc pielęgniarce w oczy, dodała:

- Proszę natychmiast dzwonić, gdyby... gdybym była potrzebna.

Pielęgniarka przypięła kartkę do notesu i z uśmiechem zapewniła:

- Zadzwonię. A niech pani się koniecznie prześpi.

Deanna jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak zmęczona, mimo to o śnie w ogóle nie myślała. Musiała przecież zadzwonić do Bena, porozmawiać z lekarzem, dowiedzieć się, co z Markiem... Od natłoku myśli aż ją zamroczyło. Oparła się o ścianę, aby znowu nie zemdleć. Przez chwilę patrzyła jeszcze na Pilar, w końcu ze łzami w oczach opuściła pokój. W jednej ręce trzymała walizkę, przez drugą miała przewieszony płaszcz. Jej serce pozostało przy córce.

Odszukała za rogiem postój taksówek i wsiadła do auta z głośnym westchnieniem. Każdą cząstką ciała odczuwała zmęczenie, ból i smutek, była spięta i wyczerpana, w głowie kłębiły jej się chaotyczne obrazy: Pilar jako niemowlę, Pilar kończąca roczek, Pilar siedmioletnia, Pilar w swoim pokoju, w szkole, na lotnisku, z nową fryzurą, w pierwszych prawdziwych pończochach, z czerwoną kokardą we włosach... W jej świadomości przewijał się film, czasami ze ścieżką dźwiękową, czasami niemy, przed którym nie potrafiła uciec.

Wreszcie taksówka wjechała w rue Francois Premier w eleganckiej dzielnicy Paryża, niedaleko magazynu Christiana Dora. Uliczka miała paryski urok i atmosferę pobliskich Pól Elizejskich. Kiedy Deanna była młodsza, często wymykała się popołudniami, aby rozejrzeć się po sklepach i przed powrotem do chłodnego domu teściowej wypić filiżankę kawy w którejś z miłych kafejek. Teraz te wspomnienia gdzieś zniknęły, nie potrafiła odnaleźć śladu w gonitwie myśli. Rozglądała się wokół coraz bardziej nieprzytomnym wzrokiem. Rosnące zmęczenie odczuwała tak, jak gdyby jej ciało spowijało koc nasączony eterem.

Kierowca palił gauloise'y i nucił jakiś stary szlagier. Był tak radosny i beztroski, że nawet nie zauważył, jak cierpi kobieta skulona na tylnym siedzeniu. Zatrzymawszy się na rue Francois Premier, z ujmującym uśmiechem spojrzał na Deannę, która machinalnie podała mu pieniądze i wysiadła. Taksówkarz wzruszył ramionami i odjechał, Deanna zaś skierowała się ku drzwiom. W szpitalu powiedziano jej, że babka była przy Pilar jakieś dwie godziny z rana. Potem oczywiście się nie pojawiła. Dwie godziny!... I zostawiła ją samą w takim stanie! Deanna była oburzona, lecz to tylko potwierdzało jej przypuszczenia: od dawna uważała teściową za osobę pozbawioną uczuć.

Dwukrotnie energicznie nacisnęła na dzwonek domofonu i usłyszawszy brzęczyk, pchnęła szerokie drewniane drzwi. Powoli przestąpiła próg i szybko weszła do malutkiej eleganckiej windy, która zawsze kojarzyła się jej z klatką dla kanarków. Dzisiaj jednak ta myśl w ogóle nie przyszła jej do głowy. Wysiadła na ostatnim piętrze, które w całości zajmowała matka Marca.

W drzwiach czekała na nią służąca w uniformie, z wypisaną na twarzy obojętnością.

- Czym mogę służyć? - zapytała.

Deanna spojrzała na nią z niechęcią graniczącą z odrazą.

- Jestem Deanna Duras, matka Pilar - odparła po francusku z wyjątkowo złym akcentem, lecz tym się w ogóle nie przejęła.

- Ach, tak, proszę. Pani czeka w salonie.

Cudownie. Może herbatki?... Deanna zgrzytając zębami podążyła za służącą. Nic tutaj nie świadczyło, że rodzina ma zmartwienie, że w szpitalu odległym o dwie mile leży wnuczka pani domu, być może umierająca. Wszystko tu było takie same jak zwykle, nie wyłączając pani Duras, która sprężystym krokiem podeszła z wyciągniętą ręką do Deanny, gdy ta stanęła w progu salonu. Twarz teściowej, ubranej w ciemnozieloną jedwabną suknię i starannie uczesanej, nie zdradzała żadnych uczuć, tylko świadczyły, że żyje i ma jakąś troskę. Uścisnęła dłoń Deanny i ucałowała ją w oba policzki, patrząc z przerażeniem na twarz synowej.

- Teraz przyjechałaś? - Spojrzała znacząco na służącą i ta natychmiast wyszła.

- Nie. Byłam z Pilar przez całe popołudnie, ale nie udało mi się widzieć z lekarzem. - Deanna zdjęła żakiet i opadła na krzesło.

- Wyglądasz na bardzo zmęczoną. - Starsza pani przyglądała się jej z kamienną twarzą, jedynie w oczach błyskało coś na kształt uczuć.

- Moje zmęczenie jest teraz najmniej ważne. Do cholery! - wybuchnęła. - Kim jest ten cały Kirschmann i gdzie się podział?

- To chirurg znany w całej Francji. Był przy Pilar przez całe przedpołudnie i wkrótce pewno przyjdzie ją zobaczyć. Deanno... - zawahała się, po czym dokończyła nieco łagodniejszym tonem: - Nie można nic więcej zrobić. Przynajmniej narazie.

- Dlaczego?

- Trzeba czekać. Pilar musi odzyskać siły, musi... musi przeżyć. - W jej słowach zabrzmiał ból i współczucie. Deanna ukradkiem otarła łzę. - Może coś zjesz?

Deanna potrząsnęła głową.

- Dziękuję, wezmę tylko prysznic i odpocznę trochę. Przepraszam, że tak się zachowałam. Nie przywitałam się nawet, nie zapytałam, jak się mama czuje, ale... naprawdę....

- Rozumiem.

Tego Deanna nie była pewna, lecz nie miała sił, żeby to rozważać.

- Myślę, kochanie, że powinnaś coś zjeść - namawiała ją teściowa. Jesteś bardzo blada.

Deanna wiedziała, że jest nie tylko blada, ale i osłabiona, nie czuła jednak głodu i nie wyobrażała sobie, by mogła w tej chwili cokolwiek przełknąć. Po tym, jak zobaczyła Pilar przykutą do łóżka, pytającą o Doggiego i zbyt słabą, aby trzymać ją za rękę, nie była w stanie myśleć o niczym innym.

- Wykąpię się, przebiorę i zaraz wracam do szpitala. Nie zostawię jej przecież samej na noc... Miałaś wieści od Marca? - zapytała marszcząc brwi.

Teściowa skinęła głową.

- Tak, będzie tu za jakąś godzinę.

Za godzinę... za godzinę... Deanna nie widziała męża ponad dwa miesiące, mimo to ani trochę jej to nie obeszło, że zaraz się spotkają. Myślami wciąż była przy Pilar.

- Przyjeżdża z Aten. Jest bardzo zmartwiony.

- Nie dziwię się, że jest zmartwiony. - Deanna spojrzała na teściową prosto w oczy. - Przecież to on kupił jej motocykl, chociaż błagałam, żeby tego nie robił.

- Deanno, nie możesz go oskarżać - skarciła ją teściowa. - I bez tego jest kompletnie załamany.

- Na pewno. - Odwróciła wzrok i wstała. - Przylatuje za godzinę, tak?

- Tak. Wyjdziesz po niego?

Deanna już miała powiedzieć, że nie, ale coś ją powstrzymało. Pomyślała o Pilar, o tym, jak wygląda i jakie jej widok wywarłby wrażenie na Marcu. Nie chciała, by samotnie przeżył to samo co ona, gdy weszła do szpitalnego pokoju i zobaczyła ich dziecko w takim stanie. Pilar była jego ukochaną córką, najdroższym skarbem, jedynym dzieckiem. Marc ją obóstwiał. Dlatego też postanowiła wyjechać po niego na lotnisko.

- Wiadomo, którym lotem wraca? - spytała i teściowa skinęła głową. - To pojadę po niego. Umyję tylko twarz, nie będę już zawracać sobie głowy przebieraniem. Możesz zamówić dla mnie taksówkę?

- Oczywiście - odparła pani Duras z zadowoleniem. - Bardzo się cieszę, że po niego jedziesz. Fleurette zrobi ci kanapkę.

Fleurette, Kwiatuszek. Imię niewyobrażalnie tłustej kucharki teściowej zawsze śmieszyło Deannę, teraz jednak nawet nie zwróciła na to uwagi. W ciemnym przedpokoju w samym rogu wisiał zapomniany obraz - portret jej i Pilar, za którym teściowa nigdy nie przepadała. Tym razem Deanna postanowiła definitywnie zabrać go do domu bez względu na to, do kogo należał.

Rozejrzała się po pokoju. Od lat nic się tu nie zmieniło: wszystko, ścian oraz jedwabne i adamaszkowe tkaniny, było utrzymane w barwach piaskowobeżowych. I wszystko, łącznie z meblami w stylu Ludwika XV, było zawsze nieprzyjazne i chłodne, nawet podczas ich miodowego miesiąca, który tu właśnie spędzali.

Deanna przyczesała włosy i spróbowała skupić myśli na Marcu. Jak będzie się czuła, gdy znów go zobaczy? gdy spojrzy mu w twarz, dotknie jego ręki po tym, jak dotykała Bena? Dlaczego nawet Ben wydawał jej się bardziej realny? Przecież tamto było tylko snem, ją zaś na zawsze wchłonął ten jedwabny beżowy świat, z którego nie było powrotu. Bardzo chciała zadzwonić do Bena, lecz nie miała czasu, musiała być na lotnisku punktualnie, żeby nie rozminąć się z Markiem. Zastanawiała się, jakby mu przekazać wiadomość, że będzie na niego czekać, wiedziała jednak z doświadczenia, że takie wiadomości nigdy nie docierają w porę. A nawet gdyby ją przekazano, mogłaby go jeszcze bardziej wystraszyć. Tego zaś nie chciała.

Pokojówka zapukała do drzwi i powiedziała, że taksówka już czeka, przy okazji wręczyła też Deannie małą paczuszkę - dwie kanapki z szynką i kawałek kurczaka - na wszelki wypadek, gdyby pan był również głodny. Głodny?... Boże, kto mógłby teraz cokolwiek przełknąć?

Tym razem droga na lotnisko wcale jej się nie dłużyła, ba! wydawała się nawet dziwnie krótka. Chwilami Deanna zasypiała na ułamek sekundy, ale natychmiast się budziła. Myślami wciąż błądziła od Pilar do Bena, od Bena do Marca. Anni się obejrzała, gdy taksówka zatrzymała się z piskiem opon.

Jesteśmy - oświadczył kierowca.

Bezmyślnie podziękowała, wręczyła mu należność wraz z hojnym napiwkiem, wygładziła spódnicę i pośpiesznie wysiadła. Odniosła wrażenie, że nie zmieniała ubrania od tygodni, nie przejmowała się wszakże swoim wyglądem, miała bowiem zbyt wiele ważniejszych spraw na głowie.

Popatrzyła na dużą tablicę informacyjną z numerami lotów i wyjść, po czym pobiegła w kierunku bramy, w której spodziewała się spotkać Marca. Samolot już wylądował, lada chwila mogli się więc pojawić pasażerowie pierwszej klasy, którą Marc zawsze podróżował. Przemykała się między ludźmi, potykając się o porozstawiane wszędzie bagaże. Dotarła do punktu odprawy celnej w chwili, gdy zjawili się pierwsi pasażerowie. Odetchnęła z ulgą i opadła na ścianę w kącie, bacznie obserwując wyjście. Nagle zapragnęła zrobić mu niespodziankę, pokazać, jak bardzo jej na tym zależy, chociaż zdradzała go przez całe lato. W tych ciężkich chwilach, kiedy Pilar walczyła o życie, chciała coś dla niego zrobić, aby mu ulżyć. Postanowiła zatem podejść doń niepostrzeżenie i z uśmiechem wziąć go za rękę. To mogła dla niego zrobić, mogła mu sprawić przyjemność i choć na krótko załagodzić jego ból. Naciągnęła poły żakietu i wtuliła się w kołnierz białej jedwabnej bluzki. Minęło ją już siedem czy osiem osób, Marca jednak nigdzie nie widziała.

Wreszcie się pojawił. Wysoki, szczupły, przystojny, bardzo elegancki, wręcz nieskazitelny po długim locie. Zdziwiona zauważyła, że jest w dużo lepszym stanie ducha, niż się spodziewała. Może jeszcze nie dotarło do niego, jak poważny jest stan Pilar, a może... Deanna podsunęła się o krok naprzód i nagle jej serce zamarło w piersi.

Marc odwrócił się powoli z łagodnym uśmiechem na twarzy, z tym dobrze jej znanym uśmiechem, który miewał, kiedy nazywał ją Dianą, nie Deanną. Zobaczyła, że wyciąga ręce do młodej kobiety, obejmuje ją ramieniem i przytula, a ona ziewa sennie. Potem kobieta powiedziała coś do niego i czule pogładziła po ramieniu.

Deanna patrzyła na nich w osłupieniu. Próbowała odgadnąć, kim jest ta dziewczyna, lecz w gruncie rzeczy nie miało to teraz znaczenia. Oto znalazła brakujący element całej układanki, odpowiedź na pytania, które zadawała sobie od lat! Na pewno nie była to kobieta przypadkowo poznana w samolocie. Deanna widziała wyraźnie, że Marc czuje się dobrze w jej towarzystwie, są zżyci i wyglądają na starych znajomych. Mogła wyczytać wszystko ze sposobu, w jaki rozmawiali ze sobą, poruszali się i odnosili do siebie.

Stała osłupiała z ręką uniesioną do półotwartych z przerażenia ust i patrzyła, jak razem podążają długim korytarzem, aż zupełnie zniknęli jej z oczu. Wtedy ze spuszczoną głową pobiegła ku wyjściu, potrącając przechodniów. Nie widziała nikogo i marzyła tylko o tym, aby jej też nikt nie zauważył. Wybiegłszy na zewnątrz, zatrzymała taksówkę.




16


Deanna była tak zdruzgotana, że z wrażenia nie mogła złapać tchu. Szybko podała taksówkarzowi adres szpitala, po czym bezwładnie opadła na siedzenie i zamknęła oczy. Słyszała jak serce jej wali w piersiach. Pragnęła znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, zapomnieć, że kiedykolwiek była na tym lotnisku. Raptem opanowało ją przekonanie, że wszystko straciło zwykły sens, jakby odkryła coś, czego nie spodziewała się i w co trudno było jej uwierzyć. Czuła się niby zmieciona przez morską falę lub jak intruz, który niespodziewanie wszedł do cudzej sypialni. Czy to prawda?... Nie myliła się przypadkiem?... Może poznał tę kobietę w podróży, a ona wszystko sobie ubzdurała?... Nie, nie, była tego pewna, że coś ich łączy, odkąd oboje zobaczyła. Czuła to, tak mówiło jej serce. Ale kim ona jest? Od kiedy to trwa? Od tygodnia? Miesiąca? Roku? Czy to letnia przygoda, czy coś więcej? Czy dużo więcej?...

- Jesteśmy na miejscu. - Kierowca odwrócił się i spojrzał na pogrążoną w myślach Deannę, do której nie dotarły jego słowa. Odkąd wybiegła z lotniska, ani razu nie pomyślała o Benie. Zobaczyła swojego męża z inną kobietą i nawet przez myśl jej nie przeszło, że przez całe lato robiła to samo. Jedyne, czego była teraz w pełni świadoma, to że zdrada męża bardzo ją dotknęła, mocniej nawet, niżby sądziła. I to odkrycie bardzo nią wstrząsnęło.

- Proszę pani... - usłyszała kierowcę, który spoglądał na nią nagląco.

- Och, przepraszam... - pośpiesznie podała mu pieniądze i wysiadła rozglądając się nie przytomnie.

Gdzie ja jestem? pomyślała. W szpitalu, ale skąd się tu wziełam?... Nie pamiętała, kiedy podawała adres taksówkarzowi. A zamierzała wrócić do mieszkania teściowej, aby trochę ochłonąć. Dlaczego znalazła się tutaj?... Właściwie to dobrze. Marc na pewno pojedzie najpierw do matki, żeby się z nią przywitać i zostawić rzeczy, i dopiero potem zjawi się u Pilar. Dobrze się więc stało, że ona jest tutaj, zyska bowiem na czasie. W tej chwili nie czuła się na siłach, by stanąć z nim twarzą w twarz. Jak tylko zaczynała o nim myśleć, natychmiast przed oczami stawała jej tamta atrakcyjna dziewczyna, przytulona, trzymająca go pod rękę i zapatrzona w niego. Była taka młoda! Oczy Deanny wypełniły się łzami, szybko więc otworzyła drzwi i weszła do szpitalnego holu. Głęboko wciągnęła powietrze przesiąknięte charakterystycznym zapachem. Machinalnie skierowała się do windy i nacisnęła guzik.

Działała niczym robot, bezmyślna maszyna - bezbłędnie, ale nieświadomie. Przed oczami miała wciąż tę twarz, którą widziała tuż przy Marcu. Wyglądała tak radośnie i młodo...


- Na pewno dobrze się czujesz? Nic ci nie będzie? - Marc spojrzał udręczonym wzrokiem na leżącą Chantal i sięgnął po płaszcz.

- Nie, nie martw się. Masz teraz na głowie ważniejsze sprawy - odparła, choć wiedziała, że Marcowi chodzi o to, czy jest zmęczona.

Po tym, jak niemal otarła się o śmierć, lekarz ostrzegł ją, że musi się oszczędzać. Odtąd Marc zachowywał się wobec niej jak nadopiekuńczy ojciec wobec ukochanego dziecka. Wciąż namawiał ją do odpoczynku, dbał o to, aby się dobrze odżywiała, pilnując, by to, przed czym ostrzegał ich lekarz, nigdy się nie zdarzyło.

- Dasz sobie radę? - Chantal wyciągnęła do niego ręce. Było jej przykro, że tak mało może dla niego zrobić, wiedziała jednak, że nie może pójść z nim do szpitala. Na pewno będzie tam Deanna. Mogła nalegać na wspólny wyjazd do Antibes, gdy wszystko było w porządku, lecz teraz byłoby to po prostu szaleństwem. Zdawała sobie z tego sprawę, zawsze bowiem wiedziała, na co może sobie pozwolić. - Zadzwonisz i powiesz mi, co z nią? - zapytała z troską w oczach.

Marc z wdzięcznością przyjął tę na poły prośbę, na poły pytanie.

- Zadzwonię, jak tylko się czegoś dowiem. Obiecuję. I, kochanie... - usiadł na łóżku i przytulił ją. - Dziękuję. Bez ciebie chybabym tu nie dojechał. To była najstraszniejsza noc w moim życiu.

- Na pewno wyzdrowieje, na pewno.

Marc jeszcze raz ją uścisnął, po czym otarł oczy i odkaszlnął.

- mam nadzieję.

- Tak, na pewno.

Skąd mogła mieć tę pewność? Skąd mogła wiedzieć? A co będzie, jeśli się myli?

- Wpadnę tu później po bagaż.

- I zbudzisz mnie? - zapytała przymilnie.

Marc się zaśmiał.

- Zobaczymy.

Jednakże kiedy wypuścił ją z objęć, jego myśli pobiegły gdzie indziej. Minęło dopiero dziesięć minut, odkąd przyjechali z lotniska, jemu wszakże się zdawało, że ociąga się zbyt długo. Pośpiesznie włożył płaszcz.

- Marc! - Zatrzymał się w drzwiach w pół kroku. - Pamiętaj, że cię kocham.

- Ja też cię kocham - odparł.

Ostatnie głoski zagłuszył trzask zamykanych drzwi. Pojechał do szpitala małym renaultem Chantal. Wiedział, że powinien był wziąć taksówkę, nie chciał jednak tracić czasu. Zaparkował samochód na ulicy, pragnąc jak najszybciej znaleźć się przy Pilar. Dowiedzieć się, jak to się stało, zrozumieć... Myślami nieustannie wracał do podróży samolotem, kiedy próbował sobie odpowiedzieć na dręczące go pytania tak długo, aż stracił poczucie rzeczywistości, aż wydało mu się, że jak zwykle wraca z Chantal do Paryża ze służbowej podróży do Grecji... I wszystko na powrót nabrało klarowności znowu mógł myśleć o Pilar normalnie. To dzięki Chantal udawało mu się do tej pory jakoś to wszystko wytrzymać.

W holu panowała cisza. Dominiquew podała mu przez telefon numer pokoju Pilar, z Aten udało mu się połączyć z doktorem Kirschmannem, który nie chciał się wypowiadać na temat rokowań. Pilar miała poważne rany głowy, prawdopodobnie trwały paraliż nóg, ponadto uszkodzoną śledzionę i obrażenia nerki. Jej stan był niewątpliwie bardzo ciężki.

Ze ściśniętym gardłem Marc wszedł do windy i nacisnął guzik oznaczony czwórką. Gdy winda ruszyła, poczuł, że ma w głowie kompletną pustkę. Po chwili drzwi otworzyły się z cichym szmerem. Na korytarzu stanął zagubiony i bezsilny i z przerażeniem rozglądał się wokół, szukając dowodu, że Pilar naprawdę tutaj jest. W końcu zauważył siedzącą przy biurku pielęgniarkę, skierował się więc do niej z niepewną miną.

- Gdzie znajdę Pilar Duras? - Pielęgniarka wskazała mu kierunek, Marc wszakże nie odchodził. - Proszę mi powiedzieć, w jakim ona jest stanie?

- W krytycznym, monsieur - odparła z powagą.

- Nie ma żadnej poprawy? - Pielęgniarka tylko potrząsnęła głową. - A doktor Kirschmann jest w szpitalu?

- Był, ale musiał wyjść. Wkrótce powinien być z powrotem. Proszę się nie martwić, panujemy nad sytuacją. Jest stale minitorowana... Robimy, co możemy.

Marc skinął głową, o nic więcej nie pytając, chrząknął, otarł oczy chusteczką, po czym niezdecydowanym krokiem ruszył we wskazanym kierunku. Starał się opanować, zebrać siły, aby przekonać Pilar, że wszystko będzie dobrze, dodać jej otuchy i pocieszyć. Chantal w tej chwili dla niego nie istniała - potrafił myśleć wyłącznie o swojej małej, słodkiej Pilar.

Drzwi były lekko uchylone, najpierw zatem zajrzał do pokoju. W pierwszej chwili wydało mu się, że całe pomieszczenie wypełnia skomplkiowana aparatura, przy której siedziały dwie pielęgniarki, jedna w zielonym fartuchu, druga w bieli. Kiedy na niego popatrzyły, zdecydował się przekroczyć próg.

- Jestem jej ojcem - wyszeptał.

Skinęły ze zrozumieniem głowami i wtedy nagle ujrzał Pilar - w łóżku wydawała się dziecinnie drobna, cała pokryta rurkami i przewodami przyłączonymi do monitorów, na których rytmicznie w takt jej oddechu skakały tajemnicze plamki. Gdy zobaczył jej szarobladą twarz, wstrząsnął nim lodowaty dreszcz. Córka wydała mu się zupełnie obca, dopiero podszedłszy bliżej rozpoznał jej rycy zniekształcone przez ból, plątaninę rurek i bandaży. Tak, to była ona, jego Pilar. Przez długą chwilę nie mógł oderwać od niej oczu. Leżała bez ruchu z zamkniętymi oczami. Na palcach zbliżył się jeszcze bardziej i delikatnie dotknął jej ręki, która w tym momencie lekko drgnęła. Pilar otworzyła oczy. W jej zmęczonym, obojętnym wzroku nie dostrzegł ani cienia uśmiechu, choć był pewien, że go poznała.

- Pilar, ma cherie, to ja, twój tato - szepnął hamują łzy.

Nie mógł wykrztusić ani słowa więcej. Tkwił przy niej nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy, trzymając ją za rękę. Po chwili Pilar zamknęła jasnoniebieskie oczy. Marc czuł się tak, jakby w pokoju brakowało powietrza, oddychał z trudem, nie potrafił zebrać myśli i zrozumieć tego, co widział. Jak to się mogło stać? Jak?... Dlaczego właśnie jego dziecku?... Poczuł, że drżą mu kolana, miała wrażenie, że zaraz zemdleje, nie poddał się jednak słabości. Chciwie wpatrywał się w córkę, nie wypuszczając z dłoni jej bladej rączki. Z powodu niedotlenienia nawet paznokcie jej posiniały. Skamieniały ze strachu Marc nie był w stanie wykrztusić słowa.

Deanna, której nie zauważył, siedziała cicho w rogu pokoju i obserwowała go. Nie odezwała się, kiedy wszedł skupiony na córce, oszołomiony mnogością aparatury.

Dopiero po jakichś dwudziestu minutach spostrzegł znajomą twarz i oczy, w których widniała sama rozpacz. Zaskoczony, przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby nie mógł zrozumieć, co się stało. Dlaczego się nie odezwała? Dlaczego kryła się w kącie? Kiedy przyszła? Może także jest w szoku? Wyglądała na kompletnie zdruzgotaną i była również blada jak Pilar.

- Deanna... - odezwał się ledwo słyszalnym szeptem.

Nie spuszczała z niego wzroku.

- Cześć, Marc.

Skinął głową i skierował oczy na Pilar.

- Kiedy przyjechałaś?

- O piątej.

- I cały czas tu jesteś?

- Prawie.

- I co, bez zmian?

Deanna milczała. Marc spojrzał na nią pytająco.

- Chyba jeszcze trochę gorzej. Wyszłam na chwilę... musiałam... pójść do twojej matki, zostawić bagaż. Nie było mnie tylko przez dwie godziny i... i jak wróciłam, okazało się, że ma problemy z oddychaniem. Był tu Kirschmann. Powiedział, że jeśli w ciągu kilku godzin nie nastąpi poprawa, będą ją jeszcze raz operować - westchnęła i spuściła wzrok. Czuła się tak, jakby w jednej chwili straciła ich oboje, Pilar i Marca.

- Właśnie przyjechałem.

Nieprawda, pomyślała. Kłamiesz. Przyjechałeś dwie godziny temu. Gdzie byłeś do tej pory? Na głos jednak nic nie powiedziała.

Przez godzinę siedzieli w milczeniu, aż przyszła pielęgniarka zmieniająca bieliznę i poprosiła, aby na chwilę opuścili pokój. Deanna spokojnie wstała i wyszła, Marc natomiast, długo się wahał, z oporami rozstając się z córką. Deanna znowu przypomniała sobie scenę na lotnisku i wszystko wydało jej się nagle zupełnie obce. Nie widziała Marca od dwóch miesięcy, a teraz wymienili tylko zdawkowe "cześć". Nie czuła się na siłach, aby grać przed nim żonę szczęśliwą, że widzi męża. Za wiele się wydarzyło, odkąd wyjechał. Marc także nie podjął tej roli, może nazbyt przejęty stanem Pilar, aby w ogóle o tym pomyśleć.

Ruszyła wolno korytarzem ze spuszczoną głową, odmawiając w duchu modlitwy, które zapamiętała w dzieciństwie. Nie mogła teraz na zmagania z Markiem tracić energii, której potrzebowała dla Pilar. Usłyszała za plecami jego kroki, lecz nie odwróciła się ani nie zatrzymała. Noga za nogą podążała korytarzem aż do samego końca, gdzie przystanęła i wyjrzała przez okno. Niestety, wychodziło na ślepą ścianę. Marc zatrzymał się tuż za nią, tak że widziała jego odbicie w szybie.

- Deanno, czy mogę ci pomóc? - zapytał znużonym głosem. - Nie wiem, co powiedzieć - głos mu się załamał. - Źle zrobiłem, że dałem jej... że...

- Teraz nie ma to znaczenia. Stało się. Miała wypadek, to samo mogło się wydarzyć inaczej, nie na motocyklu. Nie ma sensu roztrząsać, czyja to wina, kto dał jej motocykl, kto... - głos jej zadrżał.

- Mon Dieu... - Marc ukrył twarz w dłoniach, ale po chwili wyprostował się i zaczerpnął głęboki oddech. - Żeby tylko z tego wyszła!... A jeśli nie będzie mogła chodzić?

- Nauczymy ją z tym żyć. To nasz obowiązek. Musimy dać jej miłość, pomoc, wsparcie bez względu na to, co z nią będzie... - W myśli zaś dodała: Jeśli tylko będziemy mieli szansę. Naraz ogarnął ją przejmujący strach. Co będzie jeżeli...?

Marc położył jej ręce na ramionach i powoli odwrócił do siebie. Patrzył na nią oczami podobnymi do oczu Pilar, jednakże twarz miał człowieka starego i zmęczonego.

- Czy potrafisz mi przebaczyć?

- Co przebaczyć? - jej głos zabrzmiał obco i zimno.

- To, co zrobiłem naszemu dziecku... Nie posłuchałem cię, a powinienem był... I...

- Wyjechałam po ciebie na lotnisko, Marc.

W oczach miała obojętność. Marca przebiegł zimny dreszcz.

- Musieliśmy się rozminąć - rzekł niepewnie, jakby pytająco.

- Nie, widziałam cię. To... to mi wiele wyjaśniło. Powinnam się byłą już dawno domyślić, ale jakoś nie potrafiłam - uśmiechnęła się blado i wzruszyła ramionami. - Chyba na mózg mi padło... - I... i muszę ci pogratulować. Ona jest nie tylko piękna, ale i bardzo młoda - dodała z goryczą i smutkiem.

- Deanno... - mocniej zacisnął dłonie na jej ramionach. - Wyciągasz mylne wnioski. Myślę, że nic nie rozumiesz - mówił, lecz niezbyt przekonywująco. Był za bardzo zmęczony i załamany, aby na poczekaniu wymyślić wiarygodną historyjkę. - To była koszmarna podróż, koszmarny dzień, wiesz przecież sama... Zacząłem rozmawiać z tą dziewczyną i... naprawdę...

-Przestań, Marc. Nie mam ochoty tego słuchać. - Deanna widziała. Wszystko. I nie potrzebowała żadnych wyjaśnień, żadnych kłamstw. - Proszę, nie teraz.

- Deanno... - zaczął Marc i urwał. Kiedy indziej na pewno by coś wymyślił, teraz jednak nie potrafił. - Proszę... - odwrócił głowę, nie mogąc znieść bólu w jej oczach. - To naprawdę nie jest tak, jak myślisz - dodał i natychmiast pożałował, że to powiedział. Deanna miała teraz pewność, że słusznie odgadła, a on zwyczajnie wyparł się Chantal. Cokolwiek teraz powie, i tak niczego nie naprawi. - To nie tak...

- Właśnie że tak, Marc, to jasne jak słońce. I nie przekonasz mnie, że jest inaczej. Potwierdziłeś to, czego domyśliłam się na lotnisku. - Te słowa ugodziły go prosto w serce. - Musiałeś mnie mieć przez te lata za kompletną idiotkę.

- Dlaczego sądzisz, że to były lata? - zdziwił się, myśląc: Cholera, skąd ona wie?

- Widziałam jak szliście razem, widziałam, jak ona na ciebie patrzyła... To mówiło samo za siebie. Trudno jest w krótkim czasie o taką zażyłość. Wyglądaliście na małżeństwo, i to o sporym stażu... - nagle się zreflektowała. A czy ona nie wyglądała tak samo z Benem? I to po bardzo krótkiej znajomości! Jadą z z lotniska ułożyła sobie w spójny obrazek wszystkie elementy: częste nieobecności, nieustanne wyjazdy, numer telefonu w Paryżu, który najczęściej pojawiać się na ich rachunkach telefonicznych, kilka opowiastek, które zupełnie do siebie nie pasowały... Jeśli nawet nie z nią był związany od lat, na pewno od dawna kogoś miał. W to nie wątpiła.

- Co mam ci powiedzieć? - Marc spojrzał jej w oczy.

- Nic. Tu nie ma nic do powiedzenia.

- Czy to znaczy, że wszystko skończone? Że odejdziesz, bo zobaczyłaś mnie na lotnisku z jakąś dziewczyną?... To bez sensu, Deanno, oszalałaś...

- Naprawdę? A czy my jesteśmy ze sobą szczęśliwi? Czy dobrze czujesz się w moim towarzystwie? Tęsknisz za domem, kiedy wyjeżdżasz? Łączy nas głęboki związek oparty na wzajemnym poszanowaniu uczuć, pragnień i dokonań?... Czy czujemy do siebie to samo co osiemnaście lat temu?...

- Może po prostu wciąż cię kocham - rzekł i do oczu napłynęły mu łzy. Szybko odwrócił głowę, by Deanna ich nie widziała.

- To, czy mnie kochasz, nie ma już żadnego znaczenia.

- Co ty wygadujesz, Deanno? - Marc nagle posmutniał.

- Nie wiem, nie jestem pewna. Ale dajmy temu spokój. Teraz najważniejsza jest Pilar. Potem porozmawiamy o nas.

- Wszystko będzie dobrze. Jestem pewien, że wszystko się jakoś ułoży - spojrzał na nią z determinacją i Deanna poczuła, że ogarnia ją fala paraliżującego zmęczenia.

- Skąd ta pewność? Dlaczego wszystko miało się ułożyć?

- Bo ja tego chcę - odparł, aczkolwiek bez przekonania.

- A dlaczego niby? Bo chcesz mieć żonę, i kochankę?... Rozumiem, to bardzo wygodny układ. Gdzie ona mieszka, Marc? Tutaj? To naprawdę wygodne - mówiła z przekąsem. Teraz pojmowała, czemu nie chciał, by pojechała z nim do Grecji.

- Deanno, przestań. - Marc przygarnął ją ramieniem, ale go odepchnęła.

- Daj mi spokój. - Pierwszy raz w życiu czuła do niego niechęć, może nawet nienawiść z to, jaki był, co jej zrobił, że jej nie rozumiał. Zatęskniła naraz za Benem, po czym zastanowiła się, czy istotnie ma prawo potępiać Marca. Czy ona była inna, lepsza? Biła się z myślami. - Nie chcę, żebyśmy mówili o tym dzisiaj. Porozmawiamy, jak Pilar wyzdrowieje.

Marc z ulgą kiwnął głową. Potrzebował czasu, aby to rozważyć. Musiał poszukać właściwych słów i wszystko sobie poukładać, przynajmniej w myślach.

W tejże chwili na korytarzu pojawiła się pielęgniarka, która przywołała ich skinieniem ręki. Natychmiast zapomnieli o wszystkim i śpiesznie podążyli w jej kierunku.

- Co się stało? - zapytał Marc.

- Córka się obudziła i pyta o państwa. Można z nią porozmawiać, ale proszę uważać, żeby jej nie przemęczyć. Musi oszczędzać siły.

Gdy weszli do pokoju, Deanna zauważyła niewielką zmianę w jej stanie. Jej cera była tak samo szara jak przedtem, wzrok jednak nieco się ożywił. Deanna i Marc nerwowo spojrzeli na nią, potem na siebie. Czuli się bezradni.

- Część, skarbie. Jesteśmy tu oboje. Tatuś też przyjechał - rzekła Deanna, stojąc tuż przy Pilar i delikatnie gładząc jej rękę. Gdy zamknęła oczy, mogła sobie wyobrazić Pilar jako małą dziwczynkę.

- To... fajnie... - Wzrok Pilar wędrował w kierunku ojca. Próbowała się uśmiechnąć, lecz aparat wspomagający oddychanie przeszkadzał. Od czasu do czasu przymykała oczy. - Cześć, tato... Jak... było... w Grecji? - Sprawiała wrażenie przytomniejszej, ale wydawało się też, że jest bardziej napięta. - Chcę... pić...

Deanna spojrzała pytająco na pielęgniarkę, która pokręciła głową.

- Za chwileczkę, kochanie - rzekła Deanna uspokajająco.

Stojący obok Marc nie mógł wykrztusić ani słowa. Jakby oniemiał, a zamglone oczy i drżące usta zdradzały, że walczy ze łzami.

- Jak się masz? - odezwał się w końcu.

Pilar znowu spróbowała się uśmiechnąć.

- W porządku - lewie dostrzegalnie skinęła głową.

Wiadomo jednak było, że to tylko słowa, że wcale nie czuje się dobrze. W tym stanie?... Jakby czytając w myślach ojca, spojrzała nań wymownie i powiedziała: - Jechałam... o wiele... za szybko... To moja wina... tatusiu... nie twoja... - Zamknęła oczy i ścisnęła dłoń Deanny. - Przepraszam.

Po twarzy Marca spłynęły łzy.

- Nie martw się, kochanie - uspokoił ją. - Nieważne, czyja wina. Ale mama miała rację.

- mamusiu... - zaczęła Pilar nieco słabszym głosem.

- Cicho. Nie mów już nic.

- Pamiętasz tę... altankę, w której bawiłam się... w ogrodzie? Wciąż o niej myślę... i o Augustinie.

Deanna pamiętała oczywiście Augustina, śmiesznego teriera, którego potem zastąpił mops, potem kot, potem kanarek, a potem już nie było żadnych zwierząt, ponieważ Marc nie życzył ich sobie w domu.

- Dokąd... wywieźliście... Augustina?

- Na wieś. Myślę że było mu tam bardzo dobrze.

Deanna pogładziła Pilar po ręce szukając wzroku Marca. Co to znaczy? Czy jest z nią lepiej czy gorzej?... Wspomniała malutkiego chłopca, który niecierpliwie wiercił się w jej ramionach, a kilka godzin później już nie żył. Philippe-Adouard. Czy teraz będzie tak samo? A może faktycznie jej stan się poprawia? Tego nie wiedziała ani ona, ani Marc.

- Mamusiu... czy mogę... mieć Augustina... z powrotem?

Zapytaj tatusia... - poprosiła dziecinnym głosem Pilar.

Deanna zamknęła oczy i odetchnęła głęboko.

- Dobrze, zapytam go - obiecała.

W oczach Marca pojawiło się nagle przerażenie. Spojrzał na Pilar, potem na Deannę.

- Przywieziemy ci pieska, kochanie... Zobaczysz. Ślicznego pieska z klapiącymi uszami i zakręconym ogonem... - szukał gorączkowo słów, w głowie miał jednak zupełną pustkę.

- Ale ja chcę... Augustina... - upierała się płaczliwie.

Pielęgniarka dała im znak, żeby wyszli. Pilar znowu straciła przytomność, tak że nawet nie zauważyła ich wyjścia.

W milczeniu przechadzali się wzdłuż korytarza. Deanna odruchowo podała Markowi rękę.

- Kiedy wreszcie wróci ten Kirschmann?

- Mówili, że niebawem. Myślisz, że jej się pogorszyło?

Deanna skinęła głową.

- Jest taka nerwowa, spięta i niecierpliwa...

- Ale rozmawiała. Może to dobry znak.

- Może - odpowiedziała Deanna.

Gdy tak szli targani niepewnością, Marc objął ją ramieniem. Tym razem go nie odepchnęła, potrzebny był jej bowiem tak samo jak ona jemu. Tylko on potrafił ją zrozumieć, bo czuł to samo.

- Marc?... - zaczęła, lecz kiedy popatrzył na nią pełnymi bólu oczyma, potrząsnęła tylko głową. Łzy spływały jej strumieniem po twarzy. Bez słowa wziął ją w ramiona. Nie mógł jej pocieszyć, dodać otuchy, mógł jedynie płakać razem z nią.

Przemierzali korytarz z siedem czy osiem razy, w końcu usiedli na krzesłach z prostymi oparciami. W oczach Deanny widniało ogromne zmęczenie, gdy bezmyślnie wpatrywała się w rąbek swojej mocno wymiętej kremowej spódnicy.

- Pamiętasz? Miała pięć lat, kiedy kupiliśmy jej tego psa...

- Deanna uśmiechnęła się na to wspomnienie. Włożyli szczeniaka do buta, który ukryli w szafie Pilar, potem zaś kazali jej wyjąć z niej ubranie. Otworzyła drzwi i zobaczyła łebek psiaka wystający z buta. Była zachwycona.

Marc też się uśmiechnął na to wspomnienie.

- Nigdy nie zapomnę jej miny.

- Ja też - uśmiechnęła się Deanna przez łzy, po czym siegnęła po chusteczkę.

Jakie to wszystko dziwne! Jeszcze na godzinę przed rozmową o Chantal myślała o rozwodzie, a teraz nie miało to żadnego znaczenia. Ich małżeństwo przestało się liczyć, najważniejsze było dziecko. Cokolwiek by się między nimi działo, łączyła ich Pilar. Jedno rozumiało uczucia drugiego, podzielali swoje cierpienie. Ta więź była nierozerwalna, trzymała ich przy sobie, sprawiała, że rozmawiali, żywili jednaką nadzieję, modlili się o ratunek. Pilar nie mogła przecież umrzeć!...

Deanna spojrzała na Marca, który pogładził jej rękę.

- Spróbuj się odprężyć.

Deanna westchnęła, otarła dłonią oczy i zanim zdążyła coś powiedzieć, zauważyła zbliżającą się pielęgniarkę.

- Doktor Kirschmann chciałby się z państwem widzieć. Jest teraz u Pilar.

Zerwali się z krzeseł i nimal biegiem ruszyli do pokoju Pilar. Lekarz stał w nogach łóżka patrząc na przemian na dziewczynkę i na aparaturę, Mieli wrażenie, że upłynęły całe godziny, odkąd stąd wyszli.

- Panie doktorze?... - zagadnął Marc.

Lekarz był zmartwiony.

- Dam jej jeszcze trochę czasu. Jeśli w ciągu godziny nie będzie poprawy, weźmiemy ją na salę operacyjną i zobaczymy.

- Jakie są rokowania? - Marc chciał usłyszeć coś konkretnego, obietnicę poprawy, gwarancję wyzdrowienia...

- Nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że pacjentka się nie poddaje - odparł lekarz. Chętnie by im zrobił nadzieję, gdyby jakąkolwiek widział. Tymczasem jednak nie dawał Pilar dużych szans na przeżycie. - Chcecie państwo jeszcze przy niej posiedzieć?

- Tak - potwierdziła skwapliwie Deanna i zajęła swoje miejsce u wezgłowia. Marc stanął obok niej.

Przez godzinę czuwali przy Pilar, która spała wydając z siebie dziwne dźwięki, od czasu do czasu poruszając się i z trudem łapiąc powietrze. Marc oparł się jedną ręką o łóżko, aby być jeszcze bliżej, i nie spuszczał z niej wzroku, Deanna trzymała ją za dłoń. Czekali. Na coś... na nadzieję.

Po blisko godzinie Pilar się obudziła.

- Pić...

- Za chwileczkę, kochanie - szepnęła Deanna, starając się uśmiechnąć. Delikatnie dotknęła jej czoła. - Za chwileczkę, kochanie. Teraz śpij. Mama i tato są tutaj. Śpij... poczujesz się dużo lepiej. Już niedługo.

Pilar się uśmiechnęła, naprawdę się uśmiechnęła mimo rurek oplatających jej twarz. Wstrząsnęło nimi to do głębi.

- Już... się czuję... lepiej.

- Cieszę się, kochanie. Jutro będzie jeszcze lepiej. Mama mówi prawdę. - Głos Marca brzmiał łagodnie jak letni wiatr.

Pilar uśmiechnęła się jeszcze raz i zamknęła oczy,

Po chwili zjawił się lekarz i dał im znak, aby wyszli. Kiedy go mijali, szepnął:

- Przygotujemy ją do operacji. Potem będziecie państwo mogli wejść jeszcze na moment.

W zimnym, ponurym korytarz Deanna nie mogła złapać tchu i podobnie jak Pilar walczyła o każdy oddech. Była tak zmęczona, że musiała się wesprzeć na ramieniu Marca. Dochodziła czwarta nad ranem, oboje nie zmrużyli oka przed dwie doby.

- Mówiła, że jej lepiej - odezwał się Marc z nikłą nadzieją w głosie i Deanna skinęła głową. - Wydaje mi się, że nabrała też trochę kolorów.

Deanna już zamierzała coś powiedzieć, ale zauważyła zbliżającego się doktora Kirschmanna.

- Do jasnej cholery! - wybuchnął Marc. - Powinien być przy niej, a nie rozglądać się za nami.

Już zamierzał wyjść mu naprzeciw, lecz Deanna go powstrzymała. Wszystko odgadła, więc tylko mocniej ścisnęła jego ramię. Nie była w stanie wykonać żadnego gestu. Świat nagle runął.

Pilar umarła.



17


Wyszli ze szpitala o wschodzie słońca. Załatwienie formalności trwało ponad godzinę. Marc zdecydował, że pogrzeb odbędzie się we Francji, dla Deanny nie miało to większego znaczenia. Jedno jej dziecko pochowane jest w Kalifornii, drugie we Francji, teraz więc było jej obojętne, a przypuszczała, że Pilar wolałaby Francję. Doktor Kirschmann okazał im wiele serca, wcześniej zaś zrobił wszystko, co było w jego mocy. Przywieziono ją przecież w stanie beznadziejnym, z ranami głowy zbyt poważnymi, aby rokować pomyślnie. Aż trudno uwierzyć, że nie umarła natychmiast po wypadku. "Ach, te motocykle!" - westchnął w pewnej chwili, aż Marc skulił się z przerażenia.

Kirschmann zaproponował im kawę, lecz obydwoje odmówili. Wkrótce wszystko było już załatwione. Marc objął Deanne opiekuńczym ramieniem o poprowadził do wyjścia. Szła otępiała, bezwolna. W ciągu ostatnich godzin mózg jakby przestał jej funkcjonować, nie potrafiła myśleć, formalności dopełniała mechanicznie.

Marc podszedł do małego niebieskiego renaulta i otworzył drzwi.

- Czyj to samochód? - zapytała Deanna patrząc na niego pustym wzrokiem. W tej chwili jej pytanie zabrzmiało nieco dziwnie.

- Nieważne. Wsiadaj, jedziemy do domu - odparł.

Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak zmęczony, zagubiony i osamotniony. Teraz rozwiały się wszystkie jego nadzieje i marzenia, zniknęła cała radość życia. Nieistotne było, że miał Deannę i Chantal. Stracił Pilar!... Łzy znowu zaczęły mu spływać po twarzy, lecz nie ocierając ich uruchomił silnik.

Deanna odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Na piersiach czuła ogromny ciężar, gardło miała mocno ściśnięte. Chętnie by się wypłakała za wszystkie czasy, łzy wszakże jakoś nie chciały płynąć. .

Jechali wolno ulicami Paryża, które właśnie sprzątano. Stojące nisko słońce jaskrawo odbijało się od chodników. Taki dzień jak ten powinien być mglisty i deszczowy, słońce jednak zdawało się zadawać kłam tragedii, która właśnie ich spotkała. Przecież to niemożliwe, aby piękny słoneczny dzień mógł przynieść takie nieszczęście! Ale przyniósł... Pilar umarła. Ta myśl przez całą drogę prześladowała Marca. Deanna wpatrywała się w okno nie widzącymi oczyma.

W drzwiach mieszkania starszej pani Duras czekała na nich pokojówka. Była jeszcze w szlafroku, lecz usłyszawszy windę wybiegła im na spotkanie. Na widok Marca wybuchnęła płaczem - zrozumiała.

- Mam obudzić panią?

Marc potrząsnął głową. Po co? Złe wieści mogą poczekać.

- Może zrobię kawy?

Marc skinął głową i cicho zamknął drzwi, po czym wyciągnął rękę do Deanny, która stała, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Bez słowa podała mu dłoń i razem poszli do swojego pokoju. Panował tam półmrok, story były zasunięte, łóżko przygotowane do sny. Deanna nie chciała się jednak kłaść, czuła bowiem, że nie zniosłaby bezgranicznego smutku leżąc bezczynnie i rozmyślając o tym, że Pilar nie żyje. Marc wtulił się w fotel i ukrył twarz w dłoniach. Po chwili wstrząsnął nim głęboki szloch. Deanna podeszła i położyła mu obie dłonie na ramionach. Nic więcej nie mogła dla niego zrobić. W końcu przestał płakać, a Deanna delikatnie popchnęła go w kierunku łóżka.

- Spróbuj zasnąć - szepnęła do niego tak jak niedawno do Pilar.

- A ty? - zapytał ochrypłym głosem.

- Ja też się położę... później. Gdzie twój bagaż? - rozejrzała się po pokoju zdziwiona, bo nigdzie nie zauważyła jego rzeczy.

Przywiozę później.

Zamknął oczy. Pójść po rzeczy znaczyło zobaczyć się z Chantal. Będzie musiał powiedzieć jej o Pilar. Będzie to musiał powiedzieć matce. I przyjaciołom. Nie wytrzyma tego. Jeśli im powie, stanie się to realne... Łzy znowu napłynęły mu do oczu, ale w końcu zasnął.

Po chwili pokojówka przyniosła kawę. Już tylko dla Deanny. Deanna zabrała filiżankę do salonu i usiadła tam sama patrząc przez okno na dachy Paryża i myśląc o swoim dziecku. Czuła się dziwnie spokojna. Pilar znaczyła dla niej tak wiele... Przez te lata nie zawsze wszystko układało się dobrze, ale wiedziała, że w końcu wyrośnie z tego, że znowu staną się przyjaciółkami... I stałyby się! Trudno jej było uwierzyć, że to marzenie nigdy się nie ziści. Odnosiła wrażenie, że Pilar jest gdzieś blisko. Jeszcze do niej nie dotarło, że już nigdy nie zobaczy złocistych rozwianych włosów Pilar i niebieskich oczu, które ujmowały każdego... Że już nigdy nie zapodzieją się jej pantofle, ulubiona szminka, halka czy płaszcz... Kiedy o tym pomyślała, łzy popłynęły jej z oczu obfitym strumieniem. Zrozumiała w końcu, że Pilar już nie ma.

- Deanno? - Teściowa w błękitnym szlafroku stała na środku pokoju. - Co z Pilar?

Deanna pokręciła głową i zamknęła oczy. Jej teściowa osunęła się na krzesło.

- O mój Boże! O Boże... Boże... - Ze łzami w oczach rozejrzała się po salonie. - Gdzie Marc?

- Chyba śpi.

Pani Duras skinęła głową i wyszła z pokoju. Nie wiedziała, co powiedzieć, nie miała nic do powiedzenia. Deannie było niezwykle przykro, że nawet nie próbowała. To była również jej strata, ale przecież powinna była wydusić z siebie przynajmniej kilka słów pocieszenia.

Na placach wróciła do pokoju gościnnego. Cicho otworzyła drzwi, aby nie obudzić Marca. Spał, lekko pochrapując. Teraz nie wyglądał już młodo. Twarz miał poszarzałą, widać było, że nawet we śnie nie jest spokojny.

Deanna usiadła na chwilę i patrząc na niego zastanawiała się, co będzie dalej. W ciągu jednego dnia tak wiele się zmieniło. Najpierw męża zobaczyła z inną kobietą, potem Pilar umarła... Teraz dopiero pojęła, skąd wziął samochód i gdzie zostawił bagaż. Gorąco pragnęła poczuć do niego nienawiść, lecz nie potrafiła. Bo w ogóle jej to nie obchodziło.

Naraz przypomniała sobie, że powinna zadzwonić do Bena. Spojrzała na zegarek Marca. Było po wpół do dziewiątej, a więc blisko północy w San Francisco. Może jeszcze nie śpi.

Przygładziła ręką włosy, włożyła żakiet i sięgnęła po torbę. Postanowiła zadzwonić z poczty dwie ulice dalej, nie chciała bowiem, aby numer Bena pojawił się na rachunku telefonicznym teściowej.

Zjeżdżając w dół windą czuła się zupełnie otępiała. Bezwiednie skierowała się na pocztę. Szła jak automat, równo odmierzając krokiem. W końcu znalazła się w kabinie i machinalnie zamknęła drzwi.

Już po dwóch sygnałach uzyskała połączenie. Czuła, że cała drży, usłyszawszy jego zaspany głos.

- Ben?

- Deanna? Kochanie. Gdzie jesteś?

- Ben... - zabrakło jej słów.

- Deanno?

Jej ciałem wstrząsnęły gwałtowne dreszcze. Nie potrafiła wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

- Kochanie, czy...? Co z Pilar? Myślę o was bez przerwy odkąd wyjechałaś. - W odpowiedzi usłyszał tylko rozdzierający szloch. - Deanno! Proszę, skarbie, spróbuj się uspokoić. Powiedz coś. - Nagle do głowy przyszła mu straszna myśl. - Mój Boże, czy ona... Deanno, czy ona...?

- Och, Ben... umarła dziś rano.

Przez długą chwilę w słuchawce panowała cisza.

- O Noże, tak mi przykro... Kochanie, jesteś sama? Skąd dzwonisz?

- Z poczty.

- Na Boga, co ty tam robisz?

- Chciałam do ciebie zadzwonić.

- Czy... czy on też jest w Paryżu?

- Tak - odparła, próbując uspokoić oddech. - Przyjechał dziś w nocy.

- Współczuję... wam obojgu.

Deanna znowu zamilkła. Rozmowa z Benem przyniosła jej pewną ulgę, ponieważ mogła się przy nim wypłakać, powiedzieć mu, jak bardzo go potrzebuje. Przed Markiem zawsze musiała grać, musiała być taka, jak on chciał, taka, jak uważał, że powinna być.

- Chcesz, żebym przyjechał? Mogę wsiąść rano do pierwszego samolotu.

I co potem?, pomyślała Deanna. Dla Pilar nikt nie mógł nic zrobić.

- Byłoby wspaniale, ale to chyba nie ma sensu. Będę w domu za kilka dni.

- Na pewno? Nie chcę się narzucać, ale gdybyś mnie potrzebowała, jestem do dyspozycji. Mogę coś dla ciebie zrobić?

- Dużo - uśmiechnęła się przez łzy - ale lepiej nie.

- A... a może coś więcej? - starał się, by jego głos zabrzmiał pogodnie.

- Nie wiem. Porozmawiamy jeszcze.

Wiedział, że ma na myśli Marca.

- Dobrze, ale nie martw się teraz o to. Trzymaj się jakoś, a potem pomyślimy, co zrobić. Czy... czy to będzie tutaj?

- Pogrzeb? - Gdy wypowiedziała to słowo, poczuła się, jakby sama umarła, i ręce zaczęły jej drżeć. - Nie. Marc chce, żeby ją pochować tutaj. Mnie to jest obojętne. Myślę, że Pilar też wolałaby leżeć we Francji. Tak czy inaczej będę w domu za dwa, trzy dni.

- Chciałbym ci oszczędzić tego wszystkiego.

- Dziękuję... - urwała, bo znowu zabrakło jej słów. - Jakoś wytrzymam - rzekła, choć nie była pewna, czy istotnie tak będzie.

- Pamiętaj, jeśli będziesz mnie potrzebować, przyjadę. W najbliższych dniach siedzę w mieście, a gdybym musiał gdzieś jechać, zostawię ci numer telefonu. Znajdziesz mnie na pewno. Dobrze?

- Dobrze. - Próbowała się uśmiechnąć, ale tylko jeszcze bardziej się rozpłakała. - Czy mógłbyś... zadzwonić...

- Do Kim?

- Tak. - Jej głos zabrzmiał jak pełen smutku skowyt.

- Zaraz zadzwonię. Idź teraz do domu i odpocznij. Musisz odpocząć, kochanie. Prześpij się. Jak tylko wrócisz, pojedziemy do Carmelu. Bez względu na to, co będzie później, musisz tam ze mną pojechać. Będziemy spacerować po plaży, będziemy razem...

Deanna szlochała coraz bardziej. Nigdy nie będą już razem, nigdy już nie będą spacerować po plaży... Nigdy nie będzie już tak jak kiedyś, ten koszmar stał się rzeczywistością. Zostanie z tym sama, na zawsze.

- Deanno, proszę, pomyśl mimo wszystko o Carmelu i o tym, że cię kocham. - Smutno skinęła głową, nie mogąc wykrztusić słowa. - Kochanie - dodał Ben - myślą jestem cały czas przy tobie. Bądź dzielna i pamiętaj, że cię kocham.

- Ja też cię kocham - odpowiedziała ledwo słyszalnym szeptem i odłożyła słuchawkę. Podeszła do okienka aby zapłacić za rozmowę i tam osunęła się na podłogę.



18


- Gdzieś ty się, u diabła, podziewała? - Marc siedział w salonie z twarzą poszarzałą i zmęczoną. - Nie było cię parę godzin - dodał oskarżycielskim tonem. Patrzył na nią podkrążonymi oczami popijając kawę. Wydawało mu się, że Deanna wygląda trochę lepiej, w rzeczywistości jednak czuła się znacznie gorzej. - Gdzie byłaś?

- Poszłam na spacer. Przepraszam, ale musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza. Jak się czuje mama?

- Chyba możesz sobie wyobrazić. Pół godziny temu wezwałem lekarza. Dał jej zastrzyk, powinna spać jeszcze kilka godzin.

Przez chwilę Deanna jej zazdrościła. Teściowa świetnie sobie radziła z problemem. Nie wypowiedziała jednak tego na głos, tylko zapytała:

- A ty jak się masz?

- Jako tako... Mamy dzisiaj dużo do zrobienia - spojrzał na nią smutno i zauważył brudne smugi na jej spódnicy. - Co się stało? Upadłaś?

Skinęła głową i odwróciła wzrok.

- Byłam bardzo zmęczona i zemdlałam. Ale już mi przeszło.

Podszedł i objął ją czule.

- Powinnaś się położyć.

- Położę się... A co ze sprawami, które musimy załatwić?

- Zajmę się tym. Nie martw się o nic.

- Ale ja też chcę... - nagle poczuła się wykluczona z biegu zdarzeń ważnych dla nich obojga.

- Nie. Musisz się przespać. - Zaprowadził ją do sypialni i ułożył w łóżku. - Wezwać lekarza? - Potrząsnęła głową moszcząc się wygodniej i popatrzyła nań wzrokiem, od którego serce się krajało. - Deanno...

- A co z twoją przyjaciółką?

Wstał i odwrócił się.

- Nie martw się o nią.

- Może teraz nie pora na to, ale wcześniej czy później będziemy musieli o tym porozmawiać.

- A może nie?...

- Co masz na myśli? - spojrzała na niego hardo, lecz odwrócił głowę.

- To, że to nie twoja sprawa. I że zrobię wszystko, aby rozwiązać ten problem.

- Na zawsze?

Marc milczał przez dłuższą chwilę wreszcie spokojnie skinął głową i patrząc jej w oczy powiedział:

- tak.


Chantal właśnie się kąpała, gdy usłyszała klucz przekręcany w zamku. Nie odważyła się zatelefonować na rue Francis Premier, zadzwoniła natomiast do szpitala i dowiedziała się tylko, że stan Pilar nie uległ zmianie. Zamierzała wkrótce do niego zadzwonić, lecz Marc się zjawił. Jego wygląd zdradzał, że nie spał przez całą noc. Wychyliła głowę zza drzwi łazienki i uśmiechnęła się, osuszając nogi jasnożółtym ręcznikiem.

- Bonjour, cheri. Co z Pilar? - zapytała i w tejże chwili w jego oczach dostrzegła coś, co ją przeraziło. Marc na moment zasłonił twarz ręką.

- Umarła o czwartej nad ranem - powiedział i osunął się ciężko na krzesło. Chantal narzuciła różowy szlafrok i podbiegła do niego.

- Och, Marc... tak mi przykro. - Uklękła przy nim i delikatnie oplotła go ramionami, tuląc jak dziecko. - Och, moje biedactwo... to straszne.

Tym razem Marc pohamował łzy. Siedział z zamkniętymi oczami, odczuwając pewną ulgę, że już ma to za sobą.

Chantal korciło, aby zapytać, czy jeszcze coś się stało. Niewątpliwie zabrzmiałoby to głupio, wobec tego, co go spotkało, miała jednak wrażenie, że Marc jest jakiś dziwny, inny. Może to tylko zmęczenie i szok?... Na chwilę wypuściła go z objęć i nalała kawę, potem usiadła na podłodze u jego stóp. Była owinięta białym ręcznikiem kąpielowym, a narzucony na ramiona szlafrok jedynie częściowo ją okrywał. Jej długie nogi o jedwabistej skórze były widoczne w całej okazałości. Zapaliła papierosa. Marc wpatrywał się w nią tępym wzrokiem.

- Mogę ci jakoś pomóc?

Potrząsnął głową.

- Chantal, Deanna widziała nas wczoraj w nocy. Przyjechała po mnie na lotnisko i zobaczyła, jak razem wysiadamy z samolotu. Domyśliła się wszystkiego. Kobieca intuicja... Powiedziała, że nas sposób bycia dowodził, że znamy się od dawna.

- na pewno jest bardzo inteligentna - zauważyła Chantal, wpatrując się w niego uważnie i próbując odgadnąć, co powinna powiedzieć.

- Jest na swój sposób inteligentna.

- I co jeszcze mówiła?

- Niewiele. Na razie... Za dużo miała przeżyć w tak krótkim czasie. Ale ona jest Amerykanką i nie rozumie tych rzeczy. Żaden Amerykanin tego nie rozumie. Oni wszyscy wierzą w dozgonną wierność, doskonałe małżeństwa, mężów zmywających naczynia, dzieci myjące samochód, niedzielne chodzenie do kościoła całą rodziną i całe to "żyli długo i szczęśliwie". - W głosie Marca brzmiała gorycz i zmęczenie.

- A ty? Wierzysz w to wszystko?

- To bardzo ładny sen, ale mało realistyczny. Przecież wiesz tak samo dobrze jak ja.

- I co będzie? Co teraz zrobisz? - Nie zapytała "co zrobimy"., lecz oboje wiedzieli, że to ich wspólna sprawa.

- Jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić, Chantal. Wiesz przecież, co się stało. Deanna okropnie to przeżywa... Jakie to straszne!...

- I bardzo świeże.

Skinął głową i odwrócił wzrok. Przyszedł, aby pożegnać się z Chantal, aby zakończyć ich związek, wyjaśnić jej, że nie może tego robić Deannie teraz, kiedy stracili jedyne dziecko. Ale gdy patrzył na nią, gdy siedział tak blisko niej, marzył tylko o tym, aby wziąć ją w ramiona, przytulić i już nigdy nie wypuścić. Jak mógłby się wyrzec tak wielkiej miłości i pożądania?

- O czym myślisz, Marc? - zapytała widząc rozterkę w jego oczach.

- O tobie - odparł czule ze wzrokiem utkwionym we własne dłonie.

- A co myślisz?

- Myślę o tym - podniósł na nią oczy - jak bardzo cię kocham, i o tym, że w tej chwili pragnę tylko ciebie.

Przez chwilę patrzyła na niego, potem wstała i wyciągnęła rękę. Podał jej dłoń i razem poszli do sypialni. Marc z uśmiechem zdjął z jej ramion różowy szlafrok.

- Chantal, nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo cię kocham - powiedział i przez następne dwie godziny starał się jej udowodnić to na wszelkie sposoby.



19


Pogrzeb był krótki, formalny i bardzo bolesny. Deanna miała na sobie skromną sukienkę z czarnej wełny, a na głowie czarny kapelusik z woalką. Jej teściowa była w pełnej żałobie, włożyła nawet czarne pończochy, Marc zaś wystąpił w ciemnym ubraniu z czarnym krawatem. Wszystko odbyło się zgodnie z francuską tradycją w kościółku w szesnastym arrondissement. Podczas ceremonii dziecięcy chór parafialny odśpiewał "Ave Maria". Marc urządził wszystko a la francaise - posługę, muzykę, mowę pożegnalną na miejscowym cmentarzu, a potem stypę w domu. Uroczystość, uścisk rąk i kondolencje ciągnęły się przez cały dzień. Niektórym być może przynosiło to ulgę, z Deanną jednak było inaczej. Czuła się tak, jakby znów ukradziono jej Pilar, choć teraz nie miało to już znaczenia. Ukradziono ją ostatni raz, na pewno ostatni. Zatelefonowała nawet z domu do Bena, na jego rachunek.

- Przepraszam, ale nie mogłam już wytrzymać. Muszę zamienić z tobą kilka słów. Jestem w domu.

- Jak się czujesz?

- Trudno powiedzieć. Jestem kompletnie otumaniona. To jedno wielkie widowisko. Musiałam siłą wybić im z głowy otwieranie trumny. Dzięki Bogu, że chociaż to mi się udało.

Bena zaniepokoił ton jej głosu. Była zdenerwowana, zmęczona i spięta, aczkolwiek w tej sytuacji wcale go to nie dziwiło.

- Kiedy wracasz?

- Mam nadzieję, że już wkrótce. Może za dwa dni. Nie jestem pewna. Mamy to uzgodnić dziś wieczorem.

- Zadzwoń, jak tylko będziesz wiedziała.

- Zadzwonię - odpowiedziała z westchnieniem. - Teraz muszę już iść na to upiorne przedstawienie.

- Kocham cię, Deanno.

- Ja też cię kocham - odparła cicho, aby ktoś przypadkiem nie usłyszał, odłożyła słuchawkę i wróciła do gości.

W domu było pełno ludzi, bez wątpienia co najmniej pięćdziesiąt osób lub nawet więcej. Snuli się po pokojach, plotkowali, wspominali Pilar, pocieszali Marca. Nigdy nie czuła się chyba tutaj bardziej obco. Wydawało jej się, że minęły całe godziny, zanim wreszcie spotkała Marca. Znalazł ją w kuchni, gdzie stała przy ścianie bezmyślnie gapiąc się w okno.

- Deanna? Co to robisz?

- Nic - spojrzała mu ze smutkiem w oczy. Wyglądał trochę lepiej, ona jednak marniała z dnia na dzień. Czuła się coraz gorzej, lecz nic nikomu nie mówiła, nie wspomniała nawet, że ostatni dwa razy zemdlała. - Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem.

- Wybacz, ten dzień się zrobił taki długi, ale matka by nie zrozumiała, gdybyśmy chcieli urządzić to inaczej.

- Wiem. Rozumiem. - Patrząc na niego naraz uświadomiła sobie, że on też rozumie, jaką cenę musiała za to zapłacić. - Marc, kiedy pojedziemy do domu?

- Do San Francisco? - zapytał. Skinęła głową. - Nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym. Śpieszysz się?

- Chcę wrócić. Tutaj... tutaj jest mi trudniej znosić to wszystko.

- No cóż, mam jeszcze parę spraw związanych z procesem... Nie powinny mi zająć więcej niż dwa tygodnie.

O nie! Nie przeżyłaby dwóch tygodni w domu teściowej i bez Bena.

- Ale ja chyba nie jestem ci potrzebna?

- Jak to? Pojechałabyś sama? - Marc spojrzał na nią z przerażeniem. - Nie chcę, żebyś jechała sama. Razem wrócimy do domu.

Zastanawiał się już nad tym i doszedł do wniosku, że nie powinna sama się znaleźć w domu, w pokoju Pilar, wśród jej rzeczy. Pragnął jej tego oszczędzić, pragnął, aby zaczekała na niego.

- Nie mogę czekać dwa tygodnie. - Deanna rozpaczliwie broniła swego zdania, a Marc po raz nie wiadomo który zauważył, że jest skrajnie wyczerpana.

- Zobaczymy.

- Marc, ja muszę wracać do domu - powiedziała drżącym głosem.

- Dobrze, ale proszę, zrób najpierw coś dla mnie.

- Co takiego? - spojrzała na niego zdziwiona. Czego mógł chcieć od niej? Marzyła o jednym: aby jak najprędzej stąd wyjechać.

- Pojedźmy gdzieś na dwa dni. Gdziekolwiek. Na weekend. W jakieś spokojne miejsce, gdzie oboje byśmy trochę odpoczęli. Musimy porozmawiać. Tutaj nie mamy do tego warunków, a nie chcę wracać do domu, zanim nie porozmawiamy. Spokojnie... I na osobności... Zrobisz to dla mnie?

Zawahała się, po czym nie spuszczając z niego wzroku rzekła:

- Nie wiem.

- Proszę. Tylko o to cię proszę. O nic więcej. Tylko dwa dni, a potem możesz jechać.

Deanna utkwiła wzrok w dachach widocznych przez okno. Myślała o Benie i o Carmelu. Nie miała prawa tak bardzo śpieszyć się do domu tylko po to, aby poprawić sobie samopoczucie. Małżeństwo zobowiązywało ją do czegoś, a przecież chodziło o tylko dwa dni. Odwróciła się, spojrzała na Marca i kiwnęła głową.

- Dobrze. Wyjedźmy.



20


- Do diabła! Czyś ty oszalała? Moja córka umarła trzy dni temu, a ty żądasz, żebym powiedział Deannie o rozwodzie? Nie wydaje ci się to niestosowne, Chantal?... Zdajesz sobie sprawę, że nadużywasz sytuacji?

Marc czuł się rozdarty pomiędzy dwiema kobietami i dwoma światami. Po raz kolejny czuł jakąś niewytłumaczalną presję ze strony Chantal. Brzmiało to nawet trochę jak szantaż, czuł, że jeśli ją zostawi, znów stanie się coś złego. Obydwie domagały się, aby dokonał wyboru, bardzo trudnego wyboru. Nie uświadamiał sobie tego wcześniej aż tak wyraźnie. Deanna sprawiała jednak wrażenie, jakby gotowa była rozwieść się z nim w każdej chwili. Nie dbała nawet o to, co widziała na lotnisku w tę noc, kiedy umarła Pilar. Ale nie chciał stracić Deanny. Była jego żoną, potrzebował jej, szanował ją i był do niej przywiązany. I była cząstką Pilar. Odejście od Deanny oznaczałoby odejście z domu, czyli również stratę wspomnień po córce. Jednocześnie nie potrafił się wyrzec Chantal - była jego szczęściem, pasją, radością.

Patrzył teraz na nią trochę zirytowany, nerwowo czochrając sobie dłonią włosy.

- Nie rozumiesz, że to trochę za wcześnie?

- Mówisz tak od pięciu lat. A Deanna przecież i tak wie. Może więc nie jest za wcześnie? Może to najwłaściwszy moment?

- Dla kogo? Dla ciebie?... Do diabła, Chantal, miej odrobinę cierpliwości. Pozwól mi uporządkować swoje sprawy.

- Ile ci to zajmie? Następne pięć lat? I będziesz mieszkać tam, a ja tutaj? Za dwa tygodnie pojedziesz, i co potem? Co ze mną? Będę siedzieć tu przez dwa miesiące i czekać, aż wrócisz?... Jak cię poznałam, miałam dwadzieścia pięć lat, teraz mam prawie trzydzieści. Potem minie trzydzieści pięć, trzydzieści siedem, czterdzieści pięć... Czas płynie bardzo szybko, szczególnie w takiej sytuacji. Stanowczo za szybko.

Przyznawał jej słuszność, lecz nie chciał teraz o tym mówić.

- Chantal, odłóżmy tę rozmowę. Dla zwykłej przyzwoitości. Wolałbym, żeby Deanna otrząsnęła się po śmierci córki, zanim zupełnie złamię jej życie.

Przez chwilę wydawało mu się, że nienawidzi Chantal. Dlatego, że zależało mu na niej, że nie chciał jej stracić. To dawało jej przewagę, o czym dobrze wiedziała.

- Dlaczego sądzisz, że złamiesz jej życie? Może ona też ma kogoś?...

- Deanna?... Nie żartuj. Zresztą moim zdaniem to wszystko, co mówisz, to absurd. Wyjeżdżam z Deanną na weekend, bo musimy obgadać wiele spraw. Porozmawiamy, zobaczę, jak wygląda sytuacja. A we właściwym czasie wykonam odpowiedni ruch.

- Jaki ruch?

Marc westchnął cicho. Nagle poczuł się bardzo stary.

- Taki, jakiego oczekujesz - oświadczył.

Jednakże dwie godziny później, gdy złapał taksówkę i jechał do matki, gdzie czekała na niego Deanna, zastanawiał się, czy naprawdę tego chce. Dlaczego Chantal tak bardzo ponagla? Najpierw sprzeczka o Antibes, potem ta straszna noc, kiedy omal nie umarła, gdy przestała brać insulinę, a teraz to... Dlaczego? Dlaczego właśnie teraz? Zapragnął już najszybciej znaleźć się przy Deannie, aby ją chronić przed całym światem, który nagle stał się taki okrutny.

Rano wyruszyli na wieś. Gdy wyjeżdżali, Deanna była dziwnie spokojna. Siedziała w milczeniu, pogrążona w myślach. Marc chciał ją zabrać w jakieś neutralne miejsce, które by nie przywoływało wspomnień o Pilar. Przyjaciel zaoferował mu swój wiejski domek niedaleko Dreux.

Marc początkowo zerkał na Deannę nieco roztargnionym wzrokiem, w końcu jednak skoncentrował się na drodze, myślami zaś powędrował do Chantal, z którą rozmawiał przed samym wyjazdem.

- Powiesz jej w czasie tego weekendu? - zapytała.

- Nie wiem. Zobaczę. Wszyscy byśmy ucierpieli, gdybym ją wpędził w depresję.

Rozdrażniona Chantal upierała się jednak jak dziecko. Nagle straciła cierpliwość i zaczęła być kłopotliwa, mimo to Marc wciąż jej potrzebował. Ale czy musiał wyrzec się Deanny? Zerknął na nią ukradkiem. Siedziała milcząc z zamkniętymi oczami. Czy ją kocha? Wciąż jeszcze wydawało mu się, że tak, choć po lecie spędzonym z Chantal nie był pewien. Nie potrafił się z tym uporać, nie potrafił też podjąć decyzji. A Chantal nalegała. Dwa dni temu obiecał Deannie, że definitywnie zerwie z Chantal, teraz złożył podobną obietnicę Chantal.

- Czy daleko jeszcze? - Deanna otworzyła oczy, lecz nie odwróciła głowy. Wciąż jeszcze czuła się przytłoczona wydarzeniami ostatnich dni.

- Nie. Za godzinę powinnyśmy być na miejscu. To bardzo ładny domek. Nie byłem tam od lat, ale na pewno jest tak samo miły jak kiedyś. - Marc uśmiechnął się i nagle zauważył jej podkrążone oczy. - Wyglądasz na zmęczoną.

- Wiem. Może odpocznę trochę przez weekend.

- Szkoda, że nie wzięłaś od mojej matki proszków nasennych.

- Poradzę sobie bez nich - skrzywiła się z niesmakiem i po raz pierwszy uśmiechnęła.

Wkrótce przybyli na miejsce, nie zamieniwszy już po drodze ani słowa. Miejsce było naprawdę piękne. Stary kamienny dom prezentował się nad wyraz majestatycznie. Przypominał zameczek o starannie dobranych proporcjach, a otaczający go ogród był perfekcyjnie utrzymany. Dalej ciągnęły się bezkresne sady.

- Ładny, prawda? - powiedział Marc, aby przerwać ciszę.

- Prześliczny. Cudownie, że wybrałeś takie piękne miejsce - odparła. Marc zaczął wynosić z samochodu bagaże, Deanna zaś dodała cicho? - Cieszę cię, żeśmy tutaj przyjechali.

- Ja też.

Obydwoje się uśmiechnęli.

Marc zaniósł bagaże do domu i poustawiał je na podłodze w holu. Dom wypełniały meble w stylu angielskim i francuskim, wystrój pokojów był utrzymany w siedemnastowiecznym stylu odpowiadającym epoce, w której wzniesiono budynek. Deanna z ciekawością rozglądała się po wnętrzach z pięknymi mozaikami na podłogach i zerkała przez wąskie okna wychodzące na ogród. Doszła wreszcie do solarium, gdzie bujnie rosła zieleń. Usiadła na jednym z wygodnych krzeseł i w zamyśleniu wpatrzyła się w podłogę. Po chwili usłyszała kroki Marca głośno rozbrzmiewające w pustym holu.

- Deanna?

- Jestem tutaj.

Marc stanął w drzwiach i niepewnie spojrzał na nią, potem obrzucił wzrokiem całe wnętrze.

- C'est joli, non? - zapytał i powtórzył po angielsku: - Ładne, prawda?

- Rozumiem po francusku.. Marc? - Nie miała ochoty zadawać mu teraz tego pytania, ale czuła, że musi, choć wiedziała, że nie będzie tym zachwycony. - Co z twoją przyjaciółką?

Przez chwilę długo nie odpowiadał, w końcu rzekł:

- Nie wiem, co masz na myśli.

- Wiesz dobrze. - Szukała jego wzroku czując, że ogarnia ją obrzydzenie. - Czy zdecydowałeś?

- Nie sądzisz, że jeszcze trochę za wcześnie, aby o tym rozmawiać? Dopiero co wysiedliśmy z samochodu.

Uśmiechnęła się.

- Jakież to francuskie!... Pewnie wyobrażałeś sobie, że spędzimy uroczy weekend, a potem w niedzielę wieczorem omówimy to w drodze do domu?

- Nie po to cię tu zabrałem. Obydwoje potrzebujemy wytchnienia.

Skinęła głową, a jej oczy wypełniły się łzami.

- Tak. Potrzebujemy... - Myśli uciekły jej na chwilę do Pilar. - Ale musimy też o tym porozmawiać. Wiesz? czasami się zastanawiam, dlaczego jeszcze jesteśmy małżeństwem.

- Chyba zwariowałaś?

- Może. - Wyciągnęła chusteczkę i wytarła nos.

- Deanno, proszę... - spojrzał na nią i natychmiast odwrócił wzrok.

- A więc chcesz, żebyśmy udawali, że nic się nie stało? Nie możemy, Marc - oświadczyła. Zbyt wiele wydarzyło się tego lata. Ona spotkała Bena, a teraz wiedziała, że i Marc ma kogoś, tyle że jego związek trwał zapewne kilka lat.

- Nie musisz się o to martwić akurat teraz.

- A kiedy? Oboje już tyle wycierpieliśmy, że zniesiemy i to. A jeśli nie załatwimy tego raz na zawsze, wciąż będziemy się ranić i oszukiwać.

- Naprawdę byłaś tak bardzo nieszczęśliwa przez te wszystkie lata?

Deanna z namysłem skinęła głową, unikając jego wzroku. Myślami byłą teraz z Benem.

- Owszem, tylko że wcześniej sobie tego nie uświadomiłam. Dopiero tego lata zrozumiałam, jak bardzo jestem osamotniona. Wciąż byłam sama... tak mało czasu spędzaliśmy razem, tak niewiele nas łączyło. Zupełnie nie rozumiałeś moich potrzeb.

- A czego potrzebowałaś? - zapytał cicho i łagodnie.

- Twojego czasu, uczucia... śmiechu... spacerów po plaży... - To ostatnie przyszło jej na myśl zupełnie nieoczekiwanie. Nagle odwróciła głowę i spojrzała na niego. - Chcę, żeby obchodziła cię moja praca, żebyś naprawdę mieszkał w domu, bo mam dość samotności... A w ogóle jak sobie wyobrażasz nasze wspólne życie teraz, kiedy nie ma Pilar? Będziesz wyjeżdżał na całe miesiące, a ja? Co będę robić? Siedzieć i czekać na twój powrót? - Na samo wspomnienie takiej egzystencji wstrząsnął nią dreszcz. - Dłużej tego nie wytrzymam.

- Co wobec tego proponujesz? - zapytał licząc, że Deanna pierwsza napomknie o rozwodzie.

- Nie wiem. Możemy się rozwieść albo nie. W każdym razie wszystko musi się zmienić, szczególnie teraz... - O Boże!, pomyślała. Co ja robię? Jeśli zostanę przy nim, stracę Bena. Ale przecież Marc jest moim mężem, mężczyzną z którym żyję od osiemnastu lat!

- Chcesz przez to powiedzieć, że jeździłabyś ze mną wszędzie? - zirytował się Marc.

- Czemu nie? Przecież ona z tobą jeździ, prawda? Dlaczego ja nie mogę?

- Bo to... to nie ma sensu. Utrudnia życie... I jest... jest drogie - zakończył nie dodając najważniejszego dlań argumentu: że przecież wtedy nie mógłby podróżować z Chantal.

- Drogie? - Deanna uniosła brwi i uśmiechnęła się cierpko. - No, no... Czyżby ona płaciła za siebie?

- Deanno! Nie zamierzam z tobą o tym dyskutować!

- To pocośmy tu przyjechali? - jej zwykle łagodne oczy zabłysły groźnie.

- Żeby razem odpocząć - odpowiedział władczym tonem, uznając temat za zamknięty.

- Rozumiem. Mamy więc razem spędzić weekend, być dla siebie mili, a potem jakby nigdy nic ty wrócisz do swojej panieneczki, ja do domu, a za dwa tygodnie wrócisz do Stanów i wszystko potoczy się jak dawniej. Jak długo będziesz tym razem w domu? Trzy tygodnie? Miesiąc? Półtora? Potem znowu wyjedziesz, nie wiem na jak długo i z kim, a ja będę siedzieć sama w tym naszym przeklętym muzeum i czekać na twój powrót. Znowu sama, znowu!

- To nieprawda!

- Właśnie że prawda i dobrze o tym wiesz. I chcę ci powiedzieć, że mam tego serdecznie dosyć. Jeśli o mnie chodzi, uważam, że między nami wszystko skończone!...

- Zerwała się na nogi, by wyjść z pokoju, lecz w tejże chwili zrobiło jej się słabo, pochyliła się więc i oparła na poręczy krzesła.

Marc patrzył na nią zrazu obojętnie, później z przerażeniem. W końcu zapytał:

- Co ci jest?

- Nic. - Wyprostowała się i spojrzała na niego. - Jestem po prosty strasznie zmęczona.

- To odpocznij. Chodź, pokażę ci nasz pokój. - Ujął ją delikatnie za ramię i podtrzymał, uważając, aby nie straciła równowagi, po czym poprowadził na drugi koniec domu. Znajdowała się tam urocza sypialnia przystrojona jedwabiem w kremowo-malinowym kolorze. - Połóż się, Deanno - powiedział widząc, że wygląda coraz gorzej. - Ja się przejdę po ogrodzie.

- A potem co? - zapytała patrząc na niego z łóżka. - Co potem? Ja już dłużej nie mogę, Marc. mam dość tej gry.

Miał ochotę zapytać, jakiej gry, i wszystkiemu zaprzeczyć, nie powiedział jednak nic, wytrzymując jej wzrok. Oboje byli w niezręcznej sytuacji i zmęczeni tym, przez co ostatnio przeszli.

- Chcę wiedzieć, jakie naprawdę są twoje uczucia, co zamierzasz... co się zmieni oprócz tego, że nie ma już Pilar. Chcę wiedzieć, czy nadal będziesz się spotykał z kochanką. Chcę wiedzieć wszystko, choć to takie wstrętne, że aż przykro o tym mówić. Powiedz to teraz, Marc. Muszę wiedzieć.

Marc w milczeniu skinął głową i powoli podszedł do okna ze wzrokiem utkwionym w widoczne w oddali wzgórza.

- Nie będzie mi łatwo o tym mówić.

- Wiem - przyznała cicho Deanna. - Już od dziesięciu lat nie jestem pewna, czy jeszcze mnie kochasz.

- Zawsze cię kochałem - powiedział stojąc plecami do niej. - I zawsze będę cię kochał, Deanno.

- Dlaczego?... - zapytała ze łzami w oczach, z trudem wydobywając siebie głos. - Dlaczego właśnie mnie kochasz? Bo jestem twoją żoną? Bo przyzwyczaiłeś się? A może naprawdę ci na mnie zależy?

Marc patrzył na nią udręczonym wzrokiem.

- Czy musimy tak rozmawiać? Teraz... zaraz po... po śmierci Pilar? - Deanna milczała. Zauważyła, jak na samo wspomnienie Pilar przez twarz Marca przebiegł bolesny skurcz. - Deanno, ja... po prostu nie mogę.

Wyszedł z pokoju ze spuszczoną głową, a po chwili zobaczyła go przez okno snującego się po ogrodzie. Znowu zachciało jej się płakać. Ostatnie dni wydawały jej się końcem wszystkiego, całego jej życia. Nie potrafiła już nawet myśleć o Benie. Teraz jej uwagę zaprzątał tylko Marc.

Wrócił do domu po godzinie. Deanna spała. Widział ciemne sińce pod jej oczami, wyczerpanie wypisane na twarzy. Po raz pierwszy od lat nie miała żadnego makijaży, toteż w malinowej sypialni wydawała się niemal zielona.

Marc przez hol przeszedł do gabinetu. Usiadł i przez chwilę wpatrywał się w telefon, w końcu wykręcił numer.

Po trzecim sygnale odpowiedziała.

- Marc?

- Tak... - Wahał się chwilę, po czym zapytał: - Co u ciebie?

Co będzie, jeśli Deanna się obudzi? Dlaczego do niej zadzwonił? Nie musiał...

- Masz dziwny głos. Czy coś się stało?

- Nie, nie. Po prostu jestem bardzo zmęczony. Oboje jesteśmy zmęczeni.

- To zrozumiałe. Rozmawialiście już?

Chantal była bezlitosna. Od tej strony jeszcze nie miał okazji jej poznać.

- Zaczęliśmy.

- Domyślam się, że to nie łatwe - westchnęła cicho.

- To prawda... - urwał, słysząc kroki w holu. - Zadzwonię później.

- Kiedy?

- Później. Kocham cię.

- Dobrze, skarbie. Ja też cię kocham.

Drżącą ręką odłożył słuchawkę i dokładnie w tej chwili ktoś wszedł do pokoju. Na szczęście okazało się, że to tylko dozorca chciał sprawdzić, czy mają wszystko, czego potrzebują. Mężczyzna zaraz się pożegnał z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, Marc zaś powoli zagłębił się w fotelu. Pojął, że musi coś z tym zrobić. Taki układ nie może trwać wiecznie. Telefony od Chantal, uspokajanie Deanny, nieustanne podróże między Kalifornią i Francją, kłamstwa, prezenty dla obu kobiet na przeprosiny... Deanna miała rację: w ten sposób niepodobna żyć. Wcześniej oczywiście o niczym nie wiedziała, odkąd jednak odgadła prawdę, wszystko się zmieniło i jego położenie stało się nad wyraz uciążliwe.

Zamknął oczy i myślami natychmiast powędrował ku Pilar. Wspomniał dzień, kiedy widział ją po raz ostatni. Spacerowali wtedy razem po plaży, przekomarzając się i żartując. Obiecała, że będzie jeździć ostrożnie , a potem znowu się śmiała... W gardle poczuł łzy, z piersi wyrwał mu się głośny szloch. Nie usłyszał nawet, jak Deanna cichutko niczym kot wsunęła się do gabinetu, podeszła doń i położyła dłonie na jego wstrząsanych łkaniem ramion.

- Już dobrze, Marc, jestem z tobą - powiedziała przytulając mokrą od łez twarz do jego koszuli, tak że od razu poczuł na plecach wilgotne ciepło. - Już dobrze...

- Żebyś ty wiedziała, jak kochałem Pilar!... Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego kupiłem jej ten przeklęty motocykl? Powinienem był to przewidzieć...

- Teraz nic już nie zmienisz. Widocznie tak jej było pisane. Nie możesz się tym zadręczać do końca życia.

- Ale dlaczego? - zapytał pełnym bólu głosem, w jej oczach szukając odpowiedzi. - Dlaczego stało się to właśnie jej? Właśnie nam? Straciliśmy już przecież dwóch chłopców, a teraz nasze jedyne dziecko... Deanno, jak ty potrafisz to znieść?

Zacisnęła z całej siły powieki.

- Nie mamy innego wyjścia. Kiedy umarli nasi chłopcy, myślałam... myślałam, że ja też powinnam umrzeć. Wydawało mi się, że nie potrafię przeżyć już ani dnia. Codziennie w głowie miałam jedno: poddać się, uciec gdzieś daleko... Ale nie zrobiłam tego. Żyłam dalej, jakoś się z tym uporałam. Po części dzięki tobie, po części sama. Potem urodziła się Pilar i zapomniałam o tamtym. Sądziłam, że... że już nigdy więcej tego nie doświadczę, niestety... Tylko że przeżywam to dużo mocniej. - Spuściła głowę, a Marc wziął ją w objęcia.

- Wiem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo brak mi teraz naszych chłopców. Nie mamy... nie mamy więcej dzieci. - Deanna skinęła tylko głową, w pełni rozumiejąc jego ból. - Oddałbym wszystko, żeby przywrócić jej życie.

Długo siedzieli nieruchomo, przytuleni do siebie. W końcu postanowili wyjść razem na spacer. Wrócili do domu dopiero na kolację.

- Wyskoczymy do miasta coś zjeść? - spytał Marc, patrząc na Deannę zatroskanym, umęczonym wzrokiem.

- Przecież możemy sobie zrobić sami. Jest tu jakieś jedzenie?

- Dozorca mówił, że jego żona zostawiła dla nas chleb, ser i jajka.

- No to jak?

Marc obojętnie kiwnął głową, Deanna zrzuciła więc sweter, który miała na spacerze i udała się do kuchni.

Wróciła po dwudziestu minutach z jajecznicą, grzankami, serem i dwiema filiżankami gorącej czarnej kawy. Zastanawiała się, czy kolacja poprawi im samopoczucie. Przez cały tydzień wszyscy stale ich namawiali, aby coś zjedli, jakby to mogło w czymś pomóc. Tymczasem ona w ogóle o jedzenie nie dbała, mogła się w ogóle bez niego obejść. Tę kolację przygotowała nie tyle dla siebie, ile dla Marca i po to, żeby się czymś zająć.

Żadne z nich nie miało ochoty na rozmowę, choć tak wiele powinni sobie wyjaśnić, posilali się zatem w milczeniu. Potem każde poszło w swoją stronę - Deanna snuła się po korytarzach i pokojach podziwiając zgromadzoną w domu kolekcję obrazów, Marc zaszył się w bibliotece. O jedenastej, nadal się nie odzywając, położyli się spać.

Rano Marc wstał, jak tylko Deanna się przebudziła. Kiedy wstała i usiadła przy toaletce, poczuła, że znów ogarniają ją mdłości.

- Źle się czujesz? - zapytał Marc z troską w głosie.

- Nie, nie, w porządku.

- Nie wyglądasz dobrze. Może napijesz się jeszcze kawy?

Sama myśl o kawie jeszcze powiększyła mdłości. Deanna z obrzydzeniem potrząsnęła głową.

- Nie, dziękuję. Naprawdę.

- Jesteś pewna, że wszystko w porządku? Ostatnio nie wyglądasz najlepiej...

Deanna spróbowała się uśmiechnąć, lecz bez skutku.

- Z przykrością muszę przyznać, kochanie, że i ty nie wyglądasz dobrze.

Marc wzruszył ramionami.

- Może znowu masz wrzody na żołądku?

Nabawiła się tej choroby przed laty, po śmierci pierwszego syna, po wyleczeniu jednak nie miała nawrotów.

- Nie, nic mnie nie boli. Po prostu jestem wyczerpana i teraz mnie mdli. To z przemęczenia - znów spróbowała się uśmiechnąć. - Nawet nie ma się nad czym zastanawiać. Oboje sypialiśmy ostatnio stanowczo za mało. Teraz wszystko się odbija: zmiana czasu, długa podróż, szok... Chyba cudem jeszcze się jakoś trzymamy na nogach. W każdym razie to nie choroba.

Marc nie miał jednak takiej pewności. Widział, że gdy wstawała, z trudem utrzymywała równowagę. Miał przy tym świadomość, że przeżycia mogą zniszczyć człowieka.

Kiedy zamknęła się w łazience, wrócił myślami do Chantal. Znów miał ochotę do niej zadzwonić, lecz wiedział, że zażąda sprawozdania z rozmów z Deanną. A mógł jej tylko powiedzieć, że spędza z żoną weekend i że obydwoje czują się okropnie.

Deanna stała pod prysznicem ze spuszczoną głową, rozmyślając o Benie. W San Francisco była teraz druga w nocy, niewątpliwie zatem spał. Oczyma wyobraźni widziała go w łóżku, jego twarz, ciemne rozczochrane włosy, widziała, jak jedną rękę trzyma na piersiach, a drugą przytula ją do siebie... Nie, na pewno był w Carmelu... Wspominała weekendy, które tam razem spędzali. Jakże były różne od dni spędzanych z Markiem! Właściwie nic już nie miała mu do powiedzenia. Wszystko, co ich łączyło, należało do przeszłości.

Zakręciła kran i przez chwilę stała ociekająca wodą, wyglądając przez otwarte okno do ogrodu, potem zaczęła wycierać się malinowym ręcznikiem. Ten dom też był zupełnie inny niż w Carmelu. Francuskiego pałacyku w żaden sposób nie można było porównywać do kalifornijskiej "chaty". Spojrzawszy na drapowane jedwabne kanapy, przypomniała sobie śmieszny koc Bena na jego prostym łóżku. Jakże różniły się jej dni w Stanach i we Francji! Tam wiodła proste życie z Benem, "demokratycznie" pełniła dyżury w przygotowywaniu śniadań, wynoszeniu śmieci; tutaj miała jedynie pusty splendor życia z Markiem. Z westchnieniem zaczęła rozczesywać szczotką włosy.

W sypialni obok Marc ze zmarszczonym czołem studiował gazetę.

- Pójdziesz ze mną do kościoła? - zagadnął znad gazety, gdy wyszła z łazienki w starannie zapiętym na ostatni guzik szlafroku i stanęła przed szafą. Skinęła głową, wyciągając z niej czarną spódnicę i sweter. Oboje nosili żałobę, zgodnie ze zwyczajem wciąż jeszcze ściśle przestrzeganym we Francji. Deanna nie wkładała tylko czarnych pończoch, choć matka Marca to robiła.

W czerni, z włosami gładko zaczesanymi i spiętymi w mały kok, wyglądała pospolicie i nieatrakcyjnie. Nie zrobiła także makijażu, jakby zupełnie przestała o siebie dbać.

- Jesteś bardzo blada.

- Wydaje ci się przez kontrast z tą czernią.

- Jesteś pewna? - Marc przyglądał jej się z uwagą i lękiem, jakby się bał, że umrze. Może zresztą naprawdę się tego obawiał?

W milczeniu dojechali do kościoła w Sainte Isabelle, pełnego wiejskiego ciepła. Deanna usiadła w ławce obok Marca. Większość wiernych stanowili chłopi, choć gdzieniegdzie widać było letników, którzy podobnie jak oni przyjechali tu z Paryża na weekend. Nagle przypomniała sobie, że wciąż jeszcze jest lato, że to dopiero koniec sierpnia. W Stanach wkrótce będzie się obchodzić Święto Pracy zwiastujące nadejście jesieni. W ostatnim tygodniu straciła poczucie czasu, nie potrafiła uporządkować myśli. Myślała o Carmelu, Benie, Marcu, Pilar, o długich spacerach po wiejskich okolicach, gdy była jeszcze dzieckiem... Potem pustym wzrokiem zapatrzyła się w tył głowy osoby, która siedziała w ławce przed nią. Kościółek był taki ciasny i duszny, ksiądz mruczał coś monotonnie. W końcu dotknęła ramienia Marca i szepnęła, że tak jej gorąco... Po czym nagle jego twarz się rozmyła i wszystko ogarnęły ciemności.



21


- Marc?... - powiedziała czując, że wraz z nieznajomym mężczyzną niosą ją do samochodu. Twarz miała pokrytą potem.

- Cicho, kochanie. Nic nie mów.

- Puśćcie mnie. Już mi lepiej.

- Nie zawracaj głowy.

Marc podziękował mężczyźnie, który pomógł przenieść ją do samochodu, i upewnił się, czy dobrze zapamiętał drogę do szpitala.

- Nie wygłupiaj się. Zemdlałam, bo było za gorąco.

- Wcale nie było za gorąco. Było nawet dość chłodno. Nie będę cię teraz pytał o zdanie - zatrzasnął za nią drzwi i usiadł za kierownicą.

- Marc - chwyciła go za ramię - nie pójdę do szpitala!

Nie zważając na jej sprzeciw uruchomił silnik. Deanna twarz miała bladą, prawie szarą.

- Nie zamierzam teraz słuchać, czego nie będziesz robiła - zacisnął usta z uporem. On też nie miał ochoty jechać do szpitala, znów słyszeć tych samych dźwięków, wdychać zapachów. Nigdy, nigdy więcej... Serce mu mocniej zabiło. Co będzie, jeśli to coś poważnego? Jeśli ona jest naprawdę chora? Jeśli...

Zerknął na Deannę, starając się nie okazywać swoich obaw. W zamyśleniu patrzyła na przesuwające się za oknem krajobrazy. Widział jej profil, ramiona, ręce... Żałobna czerń jej odzieży kontrastowała z bielą skóry. Dlaczego nie potrafili się oderwać od tego, co ich spotkało? I dlaczego to nie mógł być zwyczajny weekend na wsi, z którego wrócą wypoczęci na spotkanie rozpromienionej Pilar?

Jeszcze raz spojrzał na Deannę i głośno westchnął, co sprawiło, że odwróciła na niego wzrok.

- Nie wygłupiaj się, Marc. Naprawdę dobrze się czuję.

- Zobaczymy.

- A może byśmy po prostu wrócili do Paryża? Chcesz?

marc zauważył, że drżą jej dłonie. Paryż - i Chantal. Tak, chciał wrócić. Przedtem jednak musiał się upewnić, że istotnie nic jej nie jest.

- Wrócimy do Paryża, ale najpierw pójdziemy do lekarza.

Chciała zaprotestować, lecz znów ogarnęło ją znużenie. Oparła głowę o zagłówek. Marc obrzucił ją zatroskanym spojrzeniem i nerwowo nacisnął pedał gazu. Nie sprzeciwiła się, nie miała siły.

Po dziesięciu minutach zatrzymali się przed małym, ale funkcjonalnym budynkiem opatrzonym napisem: Szpital Świętego Gerarda. Marc bez słowa wyszedł z samochodu i szybko otworzył drzwi po jej stronie, Deanna wszakże nie kwapiła się do wyjścia.

- Nie możesz wstać? - spytał przerażony. Może to pierwsze objawy wylewu? Co on wtedy zrobi? Będzie musiał na zawsze zostać ze sparaliżowaną żoną!... Ale przecież chce z nią zostać, prawda?... Serce waliło mu mocno, kiedy pomagał jej wysiąść z samochodu.

Deannę korciło, żeby obstawać przy swoim, pohamowała się jednak, głęboko odetchnęła i wstała z wymuszonym uśmiechem. Chciała mu udowodnić, że ma dość siły, że to tylko nerwy. Gdy szli w kierunku wejścia, z początku czuła się nawet nieźle, krok miała równy i sprężysty, taki jak zwykle. Już zamierzała powiedzieć, że ma się całkiem dobrze, kiedy obok przetoczono kozetkę na kółkach, na której leżał nieprzytomny starzec, pomarszczony i cuchnący. Pod Deanną ugięły się nogi.

Marc krzyknął, podtrzymując ją, by nie upadła. Natychmiast podbiegły do nich dwie pielęgniarki i mężczyzna w białym kitlu. Po chwili Deanna leżała na stole w małym pomieszczeniu przesiąkniętym zapachem środków dezynfekujących. Zdążyła już oprzytomnieć. Rozejrzała się zdezorientowana, w końcu zobaczyła Marca, który stał w rogu ze strachem na twarzy.

- Przepraszam, ale tamten człowiek...

- Dosyć tego. - Marc podszedł i ujął ją za rękę. - To nie z powodu tego staruszka ani temperatury w kościele. - Stał przy niej, wysoki, ponury i nagle jakby postarzały. - Musimy sprawdzić, dlaczego tak mdlejesz, dobrze?

Deanna nie odpowiedziała. Lekarz dał mu znak, aby wyszedł.

Na korytarzu zauważył telefon. Czy powinien zadzwonić do Chantal? Po co? Co to zmieni? Nie potrafił teraz o niej myśleć, całkowicie absorbowała go Deanna. Od osiemnastu lat była jego żoną, właśnie stracili jedyne dziecko, a teraz być może... Odpędził od siebie tę myśl i odwrócił wzrok od telefonu.

Wydawało mu się, że upłynęło kilka godzin, zanim poprosiła go młoda lekarka.

Wytłuszczono mu przyczynę zasłabnięć Deanny. Mógł jej wyjawić prawdę, choć zastanawiał się, czy nie powinien jednak skłamać. Dość długo rozważał, jak powinien postąpić. Czy ma jej powiedzieć, że... A może mimo wszystko Deanna powinna powiedzieć to jemu?



22


Deanna aż usiadła w łóżku z wrażenia. Jej twarz wydała się bledsza niż ściana.

- Nie!... To nieprawda!

Marc patrzył na nią z lekkim uśmiechem.

- A ja ci mówię, że prawda. Obawiam się, że za pół roku trudno cię będzie, kochanie, przekonać kogokolwiek, że tak nie jest.

- Ale to niemożliwe.

- Dlaczego nie? - Marc starał się napotkać jej wzrok.

- Na Boga, przecież jestem za stara, żeby zachodzić w ciążę.

- Mając trzydzieści siedem lat? Bzdura! Na pewno będziesz mogła mieć dzieci jeszcze przez najbliższe piętnaście lat.

- Ale ja jestem za stara! - krzyknęła.

Chciało jej się płakać. Dlaczego najpierw nie powiedzieli jej? Dlaczego nie dali jej czasu, aby przywykła do tej myśli, zanim zobaczy Marca? Tutaj, we Francji, pacjent zawsze dowiadywał się o wszystkim na końcu. Wiedziała doskonale, jak zaprezentował się w szpitalu Marc: odegrał rolę mężczyzny stanowczego, z którego zdaniem należy się liczyć i który pierwszy musi być poinformowany o stanie zdrowia żony. Nie chciał przecież, aby się denerwowała. Tyle wszak ostatnio przeżyli, taką tragedię!

- Kochanie, proszę, nie szalej - rzekł. Podszedł do łóżka i pogładził jej jedwabiste czarne włosy. - Wcale nie jesteś za stara. Mogę tu usiąść?

Skinęła głową. przysiadł więc na brzegu łóżka.

- Drugi miesiąc? - powtórzyła zrozpaczona.

Tak chciała, żeby to było dziecko Bena! Myśl o ciąży przemykała jej już po głowie, gdy w ostatnim czasie walczyła z sennością, znużeniem i mdłościami, zawsze jednak za ojca dziecka uważała Bena. Teraz patrzyła na Marca zawiedziona i smutna. Drugi miesiąc - a zatem ojcem dziecka jest on, nie Ben.

- To musiało się stać w tę noc tuż przed moim wyjazdem. Prezent na pożegnanie - zauważył zadowolony.

- To wcale nie jest zabawne - powiedziała z oczami pełnymi łez. Nie potrafiła się cieszyć. Teraz dopiero w pełni sobie uświadomiła, że to, co czuje do Bena, nie jest przelotnym zadurzeniem, lecz uczuciem głębokim i trwałym. Tymczasem teraz musiała o nim zapomnieć, czekało ją bowiem ważne zadanie: musiała dać Marcowi syna. - Nie rozumiem...

- Kochanie, nie bądź naiwna.

- Przez całe lata nie zachodziłam w ciążę. Dlaczego właśnie teraz?

- Przypadki chodzą po ludziach... Nie warto łamać sobie głowy. Los dał nam szansę, żeby znów być rodziną, mieć dziecko.

- Mieliśmy już dziecko - przypomniała Deanna. Siedziała na szpitalnym łóżku ze skrzyżowanymi nogami, ocierając łzy wierzchem dłoni. - Nie chcę mieć więcej dzieci... - A już na pewno nie twoich, dodała w myśli. Miała teraz pełną jasność co do swoich uczuć. Gdyby go kochała, na pewno chciałaby mieć z nim dziecko. Tymczasem pragnęła, aby to było dziecko Bena.

Marc był dziwnie uradowany i niesamowicie cierpliwy.

- Daj spokój, reagujesz normalnie, jak wiele kobiet. Później... Pamiętasz, jak było z Pilar?

Deanna spojrzała na niego przenikliwie.

- Owszem, pamiętam Pilar i wszystkie nasze dzieci. To już przeszłość Marc. I nie chcę do niej wracać, nie chcę tego powtarzać. Po co? Po co jeszcze raz zadawać sobie ból? Będziesz ze mną przez najbliższe osiemnaście lat?... A może sądzisz, że w moim wieku będę wychowywała dziecko samotnie?... I że pozwolę, żeby znowu miało dylemat, kim właściwie jest, Amerykaninem czy Francuzem?... Chcesz, żebym przeszłą to wszystko jeszcze raz? żebym znów walczyła z tobą o nasze dziecko? Do diabła, nie mam na to ochoty.

- Na pewno zmienisz zdanie - odparł spokojnie, lecz stanowczo.

- Wcale nie muszę! - jej głos powoli przechodził w krzyk. - Nie żyjemy w średniowieczu i jeśli zechcę, usunę ciążę!

- Nie możesz tego zrobić!

- Właśnie że mogę!

- Deanno, nie będziemy teraz o tym dyskutować. Jesteś zdenerwowana - oświadczył Marc. Deanna położyła się i cicho płakała w poduszkę. Określenie "zdenerwowana" niezupełnie oddawało jej obecny stan ducha. - Przyzwyczaisz się do tej myśli i w końcu będziesz się cieszyła.

- Uważasz, że nie mam wyboru, tak? - obrzuciła go wściekłym spojrzeniem. - A co mi zrobisz, jeśli nie urodzę tego dziecka? Rozwiedziesz się?

- Nie opowiadaj bzdur.

- A ty nie próbuj mnie do niczego zmuszać.

- Do niczego cię nie zmuszam, po prostu cieszę się - popatrzył na nią z uśmiechem i wyciągnął ręce, lecz wyraz jego oczu nie potwierdzał szczerości tego gestu. Deanna ani drgnęła, po chwili więc ujął w swoje ręce jej dłonie i ucałował je, najpierw jedną, potem drugą. - Kocham cię, Deanno. I bardzo chcę, żebyśmy mieli to dziecko. Nasze dziecko, twoje i moje.

Deanna zamknęła oczy i aż zadrżała na dźwięk tych słów. Marc nie powiedział nic więcej, tylko wziął ją w ramiona i pogładził jej włosy. A potem wyszedł, odprowadzony jej spojrzeniem, zamyślony i wyraźnie zagubiony.

Została sama. Przez chwilę płakała, zastanawiając się, co ma zrobić. Nagle wszystko się zmieniło. Dlaczego nie domyśliła się wcześniej? Pewnie odgadłaby prawdę, gdyby nie sądziła, że wszelkie dolegliwości wynikają ze zdenerwowania. Wernisaż, rozkoszne dni z Benem, potem wiadomość o Pilar, wyjazd... Wydawało się jej, że to tak krótko trwało! Drugi miesiąc? Na Boga, to przecież oznaczało, że przez całą znajomość z Benem była w ciąży z Markiem! Gdyby zdecydowała się donosić to dziecko, byłoby to równoznaczne z wyrzeczeniem się wszystkiego, co łączyło się z Benem. Aby to znieść, musiałaby chyba wyrwać sobie z piersi serce. To dziecko było przypieczętowaniem jej małżeństwa z Markiem.

Noc minęła jej bezsennie. Nazajutrz Marc wypisał ją ze szpitala i wrócili do Paryża. Następnego dnia miał wyjechać do Aten.

- To już końcówka sprawy. Pobędę tam pięć, sześć dni, pozałatwiam wszystko i za tydzień jedziemy do domu.

- Rozumiem, że ja potem będę siedziała w domu i znów czekała, aż raczysz się pojawić?

- Nie. Będę spędzał w domu tyle czasu, ile tylko będę mógł.

- Pięć dni w miesiącu? A może pięć dni w roku? Tak? - zapytała patrząc w okno. Czuła się tak, jakby była skazana na następne osiemnaście lat małżeństwa. - Jak często w ogóle będę cię widywać, Marc?. Dwa razy na kolacji, kiedy akurat będziesz w San Francisco i nie umówisz się z kimś?

- Już tak nie będzie, Deanno, przyrzekam.

- Skąd ta zmiana? Przecież zawsze tak było.

- Teraz będzie inaczej. Chyba dużo nauczyliśmy się ostatnio.

- Naprawdę? Czego mianowicie? - rzuciła mu pełne goryczy spojrzenie.

Marc nie odrywał wzroku od drogi, lecz kiedy się odezwał, głos miał łagodny i przepełniony smutkiem.

- Ja się nauczyłem, że życie może być bardzo krótkie, że szybko mija... Taką nauczkę dostaliśmy oboje już dwa razy, ale zapomniałem o niej. Dopiero teraz wróciła mi pamięć... - Deanna spuściła głowę i nie odpowiedziała. Marc trafił w sedno. - Po śmierci Pilar, po śmierci tamtych dzieci... naprawdę byłabyś zdolna zdecydować się na aborcję?

Zaskoczyło ją, że tak trafnie odgadł jej myśli. Przez długą chwilę nie odpowiadała.

- Sama nie wiem - rzekła wreszcie.

- A ja wiem. To by cię zniszczyło - oświadczył takim tonem, że Deannę ogarnął strach. Może faktycznie coś wiedział? - Poczucie winy, cierpienie, to wszystko by cię wykończyło. Nie potrafiłabyś z tym żyć, kochanie, malować... Jestem pewien. Znam cię, wiem, że nie mogłabyś tego zrobić z zimną krwią.

- Innymi słowy, nie mam wyboru - westchnęła, z przerażeniem uświadomiwszy sobie, że chyba istotnie Marc ma słuszność.

Marc nie odpowiedział.


Wieczorem o wpół do dziesiątej Deanna leżała już w łóżku, Marc zaś siedział obok. Milczeli. Wreszcie Marc cmoknął Deannę w czoło. Za chwilę miała przyjechać taksówka, aby odwieźć go na lotnisko.

- Będę dzwonił co wieczór. - Był nieco zakłopotany, ale też wyraźnie rad. W oczach nie miał już zatroskania, może tylko smutek z powodu Pilar. - Obiecuję, kochanie. Będę dzwonił co wieczór - powtórzył, lecz Deanna nawet na niego nie spojrzała.

- A ona ci na to pozwoli? - zapytała. Marc udał, że nie słyszy. - Chyba słyszałeś, o co pytałam, Marc? Ona jedzie z tobą, tak?

- Nie bądź śmieszna. Przecież wyjeżdżam w interesach.

- A ostatnim razem było inaczej?

- Deanno, jesteś zdenerwowana. Skończmy tę rozmowę. Nie chcę, żebyśmy się teraz kłócili.

- Dlaczego? Czyżbyś się obawiał, że mogę przez to stracić dziecko? - ironizowała. Nagle zaświtała jej w głowie szalona myśl, aby mu powiedzieć, że to nie jego dziecko. Tyle że jeśli istotnie była w drugim miesiącu ciąży, ojcem mógł być jedynie on.

- Deanno, chciałbym, żebyś wypoczywała, kiedy mnie nie będzie - spojrzał na nią z ojcowską czułością, ucałował ją jeszcze raz i delikatnie zamknął za sobą drzwi.

Przez chwilę leżała cicho, wsłuchując się w odgłosy domu teściowej. Na razie nikt jeszcze nie wiedział. To była "ich tajemnica", jak określił Marc.


Gdy obudziła się następnego ranka, w domu panowała zupełna cisza. Długo leżała w łóżku rozmyślając, co robić. Mogłaby polecieć do San Francisco już teraz, nie czekając na powrót Marca z Grecji, mogłaby usunąć ciążę... Wiedziała jednak, że Marc miał rację: aborcja zniszczyłaby ją, tak samo zresztą jak jego. Zbyt wiele strat już przeżyła. Co będzie, jeśli okaże się, że Marc miał słuszność? że to dar od Boga? Co będzie, jeśli... jeśli to dziecko Bena? Ta nadzieja nagle zaświtała jej w głowie, ale zaraz zgasła. Marc oświadczył, że to drugi miesiąc, co potwierdziła młoda lekarka w szpitalu. To nie mogło być dziecko Bena.

A więc będzie musiała pozostać w tym jedwabnym beżowym kokonie i czekać na Marca, aby zabrał ją do domu. I wszystko zacznie się od nowa. Ogarnięta paniką zapragnęła uciec stąd jak najdalej. Wstała z łóżka i walcząc z nudnościami ubrała się. Musiała wyjść i jeszcze raz wszystko przemyśleć.

Włóczyła się mało znanymi jej ulicami, i z zachwytem odkrywając coraz to nowe parki i skwery. Przysiadała na ławkach uśmiechając się do mijających ją przechodniów, zabawnych staruszek w przekrzywionych kapeluszach, sympatycznych staruszków grających w szachy, dzieci przekrzykujących się nawzajem i dziewczyn z dziecinnymi wózkami. Tak właśnie myślała - dziewczyn - o tych dwudziesto-dwudziestodwuletnich kobietach. Żadne nie wyglądała nawet na trzydziestkę. Patrzyła na ludzi czując, że się relaksuje. Lekarz kazał jej dbać o siebie, dużo spacerować, lecz nie forsownie, regularnie jadać posiłki i kłaść się wcześnie spać, a na pewno za kilka tygodni poczuje się lepiej. Wydawało się jej, że już teraz ma się znacznie lepiej. Snuła się więc ulicami Paryża, zatrzymywała się, aby odpocząć, i rozmyślała o Benie, do którego nie dzwoniła od kilu dni.

Późnym popołudniem znalazła się przed budynkiem poczty. Nie mogła dłużej zwlekać. Podała kobiecie w okienku numer i twierdząco skinęła głową, gdy ta zapytała ze zdziwieniem:

- L'Amerique?

Wydawało się jej, że upłynęły całe wieki, zanim usłyszała jego głos, choć w rzeczywistości podniósł słuchawkę po niespełna minucie. W San Francisco dochodziła ósma rano.

- Spałeś? - Słychać było dobrze, mimo że dzieliły ich tysiące mil.

- Niezupełnie. Właśnie zamierzałem wstawać. - Ben usiadł na łóżku i uśmiechnął się. - Kiedy wracasz do domu?

Deanna zacisnęła powieki z całych sił, starając się powstrzymać łzy.

- Niedługo - odparła i w duchu dodała: "Z Markiem i jego dzieckiem". Ze ściśniętego gardła wyrwało się jej westchnienie. - Strasznie za tobą tęsknię - rzekła, nie mogąc dłużej pohamować łez.

- Chyba nie tak jak ja za tobą, skarbie - odparł, wsłuchując się bacznie w jej głos, wyczuwał bowiem, że coś przed nim skrywa. - Jak się czujesz? - zapytał, choć wiedział, że na pewno wciąż jest rozbita z powodu Pilar, odnosił jednak wrażenie, że coś ją dręczy dodatkowo. - Wszystko w porządku? Mów!

Deanna nie odpowiadała. Milczała zapłakana.

- Deanno, kochanie?... Halo? - Ben z napięciem wsłuchiwał się w dźwięki dobiegające ze słuchawki.

- Tak, jestem - powiedziała cicho.

- Och, kochanie... - zmarszczył brwi i uśmiechnął się. - Może przyjechać po ciebie, co? Mogę?

- Raczej nie.

- Może wyskoczymy w następny weekend do Carmelu? Akurat wypada Święto Pracy. Wrócisz do tego czasu?

Przyszły weekend wydawał się jej nieskończenie odległy. Już miała powiedzieć, że nie wróci, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Następny weekend w Carmelu... Czemu nie? Marc będzie jeszcze na pewno w Grecji. Gdyby wyjechała teraz, mieliby dla siebie prawie cały tydzień, a może jeszcze nawet dzień lub dwa w przyszłym tygodniu przed powrotem Marca do Stanów. Byliby razem. W Carmelu. A potem skończyłoby się lato, tak jak sobie przepowiedzieli. Przecież koniec lata musiał kiedyś przyjść.

Przez chwilę biła się z myślami, w końcu powiedziała:

- Jutro będę w domu.

- Naprawdę?... Och, kochana!... O której?

Szybko policzyła w myślach.

- Około szóstej rano twojego czasu - rzekła rozpromieniona.

- Na pewno?

- Na pewno. - Podała mu nazwę linii. - Gdybym nie dostała się na ten samolot, zadzwonię, żebyś wiedział, którym przylecę - roześmiała się przez łzy. - Wracam do domu, Ben.

Napisała list do teściowej, w którym wyjaśniła, że musi natychmiast wracać do San Francisco, i przeprosiła ją za pośpieszny wyjazd. Przy okazji napomknęła, że odczuła nieodpartą chęć zabrania swojego portretu z Pilar, i wyraziła nadzieję, że teściowa to zrozumie. Poprosiła też pokojówkę, aby powiedziała Marcowi, gdyby telefonował, że nie ma jej w domu. To wszystko. Dzięki temu zyskała przynajmniej jeden dzień, choć nie spodziewała się zmian w jego planach. Miał przecież do załatwienia w Grecji ważne sprawy służbowe. Rozmyślała o tym w samolocie. Marc zostawił ją samą na tydzień. Dlaczego nie miałoby być inaczej? Jeśli się dowie, że sama poleciała do domu, zezłości się najwyżej. Czuła się wolna. Wolna na tydzień. I tylko o tym potrafiła teraz myśleć.

Na godzinę przed lądowaniem nie mogła spokojnie usiedzieć na miejscu. Była podniecona niczym nastolatka. Nawet ogarniające ją od czasu do czasu lekkie mdłości nie potrafiły zepsuć jej humoru. Zamykała wy=tedy na chwilę oczy, opierała się wygodnie i nudności zaraz mijały. Wciąż myślała tylko o Benie.

Gdy w San Francisco samolot wyłonił się z chmur i wylądował otoczony różowozłotą słoneczną poświatą, Deanna wysiadła jako jedna z pierwszych. Urok pięknego poranku nie był jednak w stanie oderwać jej myśli od Bena. Tylko jego miała w głowie, kiedy samolot osiadł na płycie lotniska i kołował w pobliże budynku dworca. Niecierpliwie czekała, aż będzie mogła wstać z miejsca, po czym z uśmiechem narzuciła na ramiona czarną skórzaną kórtkę, kontrastującą z białą jedwabną koszulą i białymi spodniami. Jej blada twarz otoczona aureolą czarnych włosów uzupełniała ten czarno-biały wizerunek. Deanna była znacznie bledsza niż przed wyjazdem, w oczach miała ślady przeżyć, choć teraz, w drodze do wyjścia, widniała w nich radość.

W końcu zobaczyła go. Czekał na nią, jak obiecał przy wyjściu, tuż za punktem odprawy celnej. Stał z marynarką przerzuconą przez ramię i uśmiechem na twarzy. Kiedy przeszła przez bramę, pobiegli sobie na spotkanie.

- Och, Ben! - wykrzyknęła śmiejąc się i płacząc, gdy zamknął ją w objęciach.

Ben nic nie mówiąc przycisnął ją mocniej. Długą chwilę stali tak przytuleni.

- Strasznie się o ciebie martwiłem, Deanno. Tak się cieszę, że wróciłaś.

- Ja też się cieszę.

Spojrzał w jej oczy, lecz nie miał pewności, co chcą mu powiedzieć. W jedno nie wątpił - oprócz bólu było w nich coś, czego nie potrafił pojąć.

- Pojedziemy do domu?

Deanna skinęła głową, w oku zakręciła się jej łza. Do domu - na tydzień.



23


- Dobrze się czujesz - zapytał Ben. Znowu miał Deannę w swoim łóżku. Leżała z zamkniętymi oczami i łagodnym uśmiechem na twarzy. Była w domu już od czterech godzin, przez cały czas w łóżku, razem z nim. Dochodziła dopiero dziesiąta rano, zaczynała jednak doświadczać skutków zmiany czasu. Mimo to Ben zastanawiał się, czy zmiany na jej twarzy spowodowało tylko zmęczenie podróżą, czy też tak się na niej odbiły przeżycia ostatniego tygodnia. - Deanna? Dobrze się czujesz? - zapytał jeszcze raz, gdy otworzyła oczy.

- Nigdy w życiu nie czułam się lepiej - odpowiedziała z uśmiechem, który dowodził szczerości tych słów. - Kiedy wyjedziemy do Carmelu?

- Jutro. Pojutrze. Kiedy zechcesz.

- A możemy dzisiaj?

Ben wyczuł w jej głosie jakiś ledwo uchwytny cień desperacji, co trochę go zaniepokoiło.

- Możemy. Sprawdzę tylko, co powinienem załatwić z Sally. Jeśli zgodzi się wziąć całą galerię na swoją głowę, możemy jechać choćby zaraz.

- Mam nadzieję, że się zgodzi - odparła Deanna łagodnie, ale zabrzmiało to jak najgorętsze pragnienie.

- Aż tak bardzo chcesz tam jechać? - zapytał. Deanna tylko skinęła głową i to mu wystarczyło. Wstał, by przygotować śniadanie. - Jutro twoja kolej - zaznaczył.

W kuchni nosił coś cicho. Deanna wolno spacerowała po sypialni, w końcu naga stanęła w drzwiach kuchni. Patrzyła na krzątającego się Bena. Teraz, gdy była z nim, mniejszą wagę przykładała do tego, że kocha się z nim nosząc dziecko Marca. Robili to przez całe lato i wtedy jej to nie przeszkadzało, teraz zaś szybko do tego przywykła.

- Deanno?

Uśmiechnęła się i podniosła głowę.

- Proszę?

- Co się stało? Nie mówię o tym, co jest oczywiste... o Pilar...

Miała ochotę mu powiedzieć, że to "oczywiste" wystarczy, lecz nie chciała go okłamywać.

- Wiele się zdarzyło we Francji.

- Powinienem o czymś wiedzieć? - Podobnie jak Marc obawiał się o jej zdrowie, bo rzeczywiście wyglądała bardzo źle. Teraz stał, z uwagą się jej przyglądając.

Z wahaniem potrząsnęła głową. Nie musiał przecież wiedzieć o dziecku. Co innego, gdyby było jego...

- Co takiego się zdarzyło? - zapytał z łagodnym uśmiechem. - Sadzone czy jajecznica?

- Jajecznica. - Na samą myśl o jajkach sadzonych zbladła. Jajecznica ostatecznie mogła być pod warunkiem, że jej zapach nie zmiesza się z aromatem kawy. - Bez kawy.

- Niemożliwe! - szczerze zdumiał się Ben.

- W poście nie piję kawy.

- Ho, ho!... Gdzie tam jeszcze do postu! Za sześć, siedem miesięcy - zaśmiał się.

Siedem miesięcy... siedem miesięcy!, pomyślała, szybko wszakże odpędziła od siebie tę troskę i uśmiechnęła się, próbując obrócić wszystko w żart.

- Chyba tak.

- A więc o co chodzi?

- Och, nie wiem... - podeszła i zarzuciła mu ręce na szyję, tuląc się do jego pleców. - Nie wiem, nie wiem... Po prostu chcę mieć normalne życie.

- I w związku z tym? - Nie wyswobodzając się z jej objęć odwrócił się do niej twarzą i oboje stanęli teraz nadzy przy kuchence.

- Kocham cię, to wszystko.- Do cholery, dlaczego właśnie teraz? Dlaczego musi mówić mu o tym już teraz? Poczuła łzy napływające do oczu, lecz z całej siły powstrzymała je, nie odwracając wzroku. - I... i to wszystko nie jest takie proste, jak myślałam.

- Naprawdę myślałaś, że będzie to proste? - zapytał nie odrywając od niej oczu.

- Nie. Ale nie sądziłam, że będzie aż tak trudne.

- W jakim sensie?

- Nie mogę go opuścić, Ben... - A więc powiedziała mu. Powiedziała! Patrzyła mu w oczy czując, że zaraz się rozpłacze.

- Dlaczego?- Bo nie. Nie teraz... - Później też nie, pomyślała. Nigdy, dopóki będę wychowywała jego dziecko. Odezwij się za osiemnaście lat.

- Kochasz go?

Potrząsnęła głową.

- Kiedyś go kochałam, nawet teraz zostały jakieś resztki tego uczucia. Ostatecznie przez te osiemnaście lat dawał mi coś z siebie. Ale właściwie wszystko dawno się skończyło. Nie uświadamiałam sobie tego, dopóki ciebie nie spotkałam, a teraz, po tym tygodniu, rozumiem to jeszcze lepiej... - przerwała na chwilę, po czym ciągnęła: - Nawet będąc z tobą czasami się zastanawiałam, czy powinnam go porzucić. Nie byłam pewna. Wydawało mi się, że nie mam prawa i że wciąż jeszcze go kocham.

- A kochasz go?

- Nie - odparła z ciężkim westchnieniem. Spuściła wzrok, odwróciła głowę o otarła łzy. - Uzmysłowiłam to sobie kilka dni temu. Powstały nowe okoliczności i... i zrozumiałam - mówiła, w duchu zaś krzyczała: "Bo nie chcę jego dziecka, Ben. Chcę, aby było twoje."

- To dlaczego chcesz z nim zostać? Z powodu Pilar? - zapytał dziwnie spokojnym, ojcowskim tonem.

- Są jeszcze inne powody. Ale wolę o tym nie mówić - spojrzała na niego z udręką. - Mam odejść?

Ben popatrzył na nią zdziwiony, po czym bez słowa wyszedł. Usłyszała jego kroki w salonie, zaraz potem z całej siły trzasnął drzwiami sypialni. Przez chwilę stała w kuchni nie mogąc ruszyć się z miejsca. Wiedziała, że teraz już musi go opuścić, musi natychmiast odejść. Nie pojadą razem do Carmelu... Jej ubrania zostały w pokoju, czekała więc, aż Ben stamtąd wyjdzie. Trwało to ponad godzinę. W końcu stanął w drzwiach z zaczerwienionymi oczami, oszołomiony. Przez chwilę nie była pewna, czy jest na nią wściekły, czy tylko bardzo zdenerwowany.

- Co ty właściwie chcesz mi powiedzieć, Deanno? Że wszystko skończone?

- Och... nie... ja... o Boże! - zrobiło jej się słabo, ze wszystkich sił starała się więc zapanować nad własnym ciałem. Wykonała dwa głębokie wdechy i usiadła na krawędzi łóżka, wyciągając przed siebie długie zgrabne nogi. - Mam jeszcze tydzień.

- A potem co?

- Potem odejdę.

- I wrócisz do życia w samotności? We własnym towarzystwie? Będziesz znów żyć w tym muzeum, w dodatku nawet bez Pilar?... Jak możesz skazywać się na to? - zapytał Ben udręczonym głosem.

- Może właśnie to muszę zrobić, Ben?

- Nie rozumiem. - Wykonał taki ruch, jakby zamierzał wrócić do sypialni, ale zatrzymał się wpół drogi. - Deanno, powiedziałem ci... powiedziałem, że będziemy razem tylko przez lato i że... że zrozumiem. To powiedziałem. I nie mam prawa zmienić zdania, tak?

- Masz prawo być wściekły. Masz prawo czuć się bardzo zraniony. - Zauważyła, że nie tylko jej oczy są pełne łez. Nigdy dotąd nie widziała Bena w takim stanie.

- Jestem wściekły, i zraniony. A to dlatego, że bardzo cię kocham.

Skinęła głową, bo nie potrafiła w tej chwili wykrztusić ani słowa. Powoli podeszła do niego i wtuliła się w jego ramiona. Minęło kilka godzin, zanim zdołali się od siebie oderwać.

- Pojedziemy dziś do Carmelu? - spytał Ben. Leżał na brzuchu wpatrzony w Deannę. Właśnie obudził się po trzygodzinnej drzemce. Dochodziła piąta, a to oznaczało, że raczej nie zdąży dotrzeć do galerii w godzinach pracy. Zadzwonił tylko do Sally i wyjaśnił jej, że nie będzie go przez cały tydzień, musi więc sama się wszystkim zająć. - Co naprawdę chcesz robić?

- Chcę być z tobą - powiedziała z uśmiechem w oczach.

- Gdziekolwiek?

- Gdziekolwiek.

- To pojedźmy na Tahiti.

- Wolę do Carmelu.

- Naprawdę?

- Naprawdę.

Przyjęła z uśmiechem jego delikatne pieszczoty.

- Dobra, wobec tego jedziemy do Carmelu. Kolację zjemy tam.

- No pewnie! W Paryżu teraz jest druga w nocy. Do naszej kolacji będę gotowa na śniadanie.

- O Boże, nie pomyślałem o tym! Chyba jesteś zupełnie wykończona.

Deanna rzeczywiście wyglądała na zmęczoną, choć jej twarz nabrała nieco rumieńców.

- Nie, czuję się całkiem dobrze. I jestem taka szczęśliwa! Kocham cię.

- A ja kocham cię dwa razy mocniej albo jeszcze bardziej. - Ujął w dłonie jej twarz i lekko przyciągnął dom siebie. Wciąż pragnął ją całować, obejmować, pieścić, korzystać ze wszystkiego, na co mogli sobie pozwalać jeszcze przez ten tydzień. Naraz przypomniał sobie coś. - A co z twoją pracą?

- Jak to, z moją pracą?

- Będziemy dalej współpracować? Będę mógł nadal być twoim agentem?

Tym pytaniem pragnął jej sprawić przyjemność, pragnął, aby bez wahania odpowiedziała "Oczywiście". Deanna jednak milczała. W końcu odparła:

- Nie wiem. Jeszcze zobaczymy.

Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Jakże się pokaże w galerii za kilka misięcy z brzuchem, w którym nosi dziecko Marca?

- W porządku - odpowiedział. - Nie ma sprawy.

Deanna rozpłakała się, nie mogąc znieść smutku, który widziała w jego oczach.

- O co chodzi, kochanie?

- Pewno myślisz, że jestem taka fałszywa jak ona... jak twoja żona, która cię porzuciła.

- Ależ nie, Deanno. Nie ma w tobie ani odrobiny fałszu. Po prostu podjęliśmy duże ryzyko i teraz musimy sobie z tym radzić. To nie jest łatwe, ale na pewno uczciwe. Zawsze było uczciwe. Nikogo tak nie kochałem jak ciebie. Chcę żebyś o tym pamiętała. Gdybyś kiedykolwiek chciała do mnie wrócić, zawsze będę na ciebie czekał. Zawsze! Nawet kiedy będę dziewięćdziesięcioletnim staruszkiem. - Bezskutecznie próbował się uśmiechnąć. - Proponuję, żebyśmy jeszcze coś zrobili.

- Co takiego? - zapytała patrząc na niego z kwaśną miną. Czuła, że nienawidzi Marca, a jeszcze bardziej siebie. Powinna usunąć ciążę i zostać z Benem. A może on by zaakceptował dziecko Marca, gdyby powiedziała mu o tym na samym początku? Wiedziała jednak, że nigdy mu nie powie, boby nie zrozumiał.

- Musimy sobie przyrzec, że zapomnimy, że to "tylko jeszcze tydzień". Mamy się cieszyć każdym dniem, każdą chwilą, która nam została. Jeśli będziemy o tym mówić, zepsujemy sobie te kilka dni. Więc jak będzie? Umowa stoi? - Ujął w dłonie jej twarz i pocałował ją delikatnie w usta.

Luźno spięte w kok włosy Deanny powoli opadły mu na ręce. - Stoi?

- Stoi.

- Świetnie! - Skinął głową, pocałował ją jeszcze raz i wyszedł z pokoju.

Nim minęła godzina, byli już w drodze do Carmelu. Trudno było i jednak zapomnieć o kłopotach. Tyle się przecież zmieniło, wyraźnie też czuli nadchodzący koniec ich związku, nawet jeśli o tym nie mówili. BYł tuż, tuż. Gorzki koniec słodkiego lata.



24


- Jesteś gotowa, kochanie?

Dochodziła północ, kończył się dłuższy niż zwykle weekend. Czas wracać do domu. Deanna po raz ostatni rozejrzała się po salonie i bez słowa wzięła Bena za rękę. Wszystkie światła były już pogaszone, kobieta na plaży z obrazu Wyetha ukryła twarz przed księżycową poświatą. Deanna rzuciła jej ostatnie spojrzenie i wyszła na zewnątrz.

Było chłodno, ale na niebie lśnił księżyc i niezliczone gwiazdy.

- Kocham cię - wyszeptała wsiadając do samochodu.

Ben delikatnie dotknął jej twarzy i pocałował ją.

- Ja też cię kocham.

Obydwoje byli uśmiechnięci, smutki odrzuciwszy precz. Łączyła ich radość, spokój i miłość, jakiej dotąd żadne nie zaznało. I nikt im tego nie odbierze, bo należało tylko do nich. Na zawsze.

- Jesteś tak samo szczęśliwa jak ja, Deanno? - zapytał Ben. Z uśmiechem skinęła głową. - Nie mam pojęcia, dlaczego czuję się taki szczęśliwy. To chyba przez ciebie, jak zawsze, bez względu na wszystko.

- Ja też jestem szczęśliwa. Dzięki tobie - odparła Deanna.

Była mu wdzięczna, że dał jej tyle szczęścia. Będzie pamiętać każdą chwilę spędzoną z nim i wspominać je w długie wieczory, które ją czekają z Markiem. Będzie myślała o nim wychowując dziecko, wyobrażając sobie, że jest jego. Tak bardzo pragnęła, aby on był jego ojcem! Wydawało się to teraz ważniejsze od wszystkiego.

- O czym tak dumasz?

Ruszyli w drogę do San Francisco. Zaplanowali, że przyjadą do domu około drugiej w nocy, potem długo pośpią, a po śniadaniu Ben odwiezie ją do domu. Marc miał przyjechać po południu. We wtorek o trzeciej, tak pisał w telegramie, który Margaret przeczytała jej przez telefon, gdy Deanna zadzwoniła, aby się upewnić, że w domu wszystko w porządku. We wtorek o trzeciej.

- Pytałem, o czym tak dumasz.

- Właśnie myślałam, że chciałabym mieć z tobą syna - uśmiechnęła się w ciemności.

- A córkę? Nie chciałabyś mieć córki?

Tym razem uśmiechnęli się oboje.

- Ile dzieci w sumie masz na myśli?

- Jakąś ładną liczbę parzystą. Może tuzin?

Deanna roześmiała się w głos i przytuliła do jego ramienia. Przypomniała sobie, jak po raz pierwszy zwierzył się jej z tego marzenia. Było to nazajutrz po wernisażu. Czy jeszcze kiedyś przeżyje taki ranek jak tamten?

- Mnie by wystarczyło dwoje.

Nie podobało mu się, że używa trybu warunkowego, ta forma sugerowała bowiem coś, o czym nie chciał nawet słyszeć. Ani pamiętać. A już na pewno nie dzisiaj.

- A kiedy to przekonałaś się, że nie jesteś za stara?

- Nadal uważam, że jestem, ale... pomarzyć sobie zawsze można.

- Wyglądasz, jakbyś naprawdę była w ciąży - zauważył, jednakże nie doczekał się odpowiedzi. - Jesteś zmęczona?

- Troszeczkę.

W ciągu tego tygodnia zbyt często, jego zdaniem, była zmęczona.

Wyczerpanie tego tygodnia zbyt często, jego zdaniem dawało o sobie znać. Bena martwiły ciemne sińce pod jej oczami i bladość twarzy, szczególnie zaś gdy wstawała rano. Pojutrze wszystko się skończy.

- A ty o czym myślisz? - spojrzała na niego poważnie.

- O tobie.

- Tylko? - próbowała żartować, lecz Ben nie podjął zabawy.

- Tylko.

- A dokładniej?

- A tym, jak bardzo bym chciał mieć z tobą dziecko.

Deannie wyrwało się z piersi głębokie westchnienie. Szybko odwróciła głowę.

- Przestań, Ben.

- Przepraszam.

Na chwilę objął ją ramieniem, po czym na powrót skoncentrował się na prowadzeniu samochodu.


- Co to właściwie ma znaczyć? - Chantal patrzyła z kąta pokoju na Marca, który właśnie stawiał na podłodze zamkniętą walizkę.

- Dokładnie to, co widzisz, Chantal. Przestań już grać. Spędziłem tu całe trzy miesiące i w końcu muszę wrócić na chwilę do pracy.

- Na jak długo? - zapytała z wściekłością. Po oczach było widać, że wcześniej płakała.

- Już powiedziałem: nie wiem. Bądź grzeczną dziewczynką, Chantal. No, chodźmy.

- O, nie! Nie ma mowy. Nie obchodzi mnie, czy ucieknie ci samolot. Nie będziesz mnie zostawiał w ten sposób. Co ty sobie wyobrażasz? Że jestem taka głupia?... Wracasz do niej! Biedna kochana żoneczka, załamana z powodu straty córki! A kochany mężulek śpieszy ukoić jej cierpienie... Nie, mój drogi, tak mnie nie zostawisz. Co z nami będzie? - atakowała.

Marc zacisnął mocno zęby.

- Mówiłem ci, że ona jest chora.

- Na co?

- Ma wiele dolegliwości, nieważne jakich. Po prostu jest chora.

- A więc nie możesz jej teraz zostawić, tak? A kiedy będziesz mógł?

- Do jasnej cholery, nie mówiliśmy o tym przez cały tydzień i było dobrze. Dlaczego musimy kłócić się o to akurat teraz, kiedy śpieszę się na samolot?

- Pieprzę twój samolot. Nie chcę, żebyś mnie zostawiał - podniosła głos, jej oczy błysnęły groźnie w półmroku pokoju. - Nie możesz wyjechać. Nie! Powiedziała, nie! - wybuchnęła płaczem.

Marc westchnął i usiadł.

- Chantal, najdroższa, proszę... Mówiłem ci już, to nie potrwa długo. Spróbuj zrozumieć. Nigdy do tej pory tak się nie zachowywałaś. Dlaczego właśnie teraz jesteś taka nierozsądna?

- Bo mam już dość. Słyszysz? Mam dość!... Wciąż jesteś z nią, wciąż jesteś jej mężem. I tak mijają lata. Moja cierpliwość cię wyczerpała, więc musisz się zdecydować!

- Czemu właśnie teraz? - Marc spojrzał niespokojnie na zegarek. - Wczoraj powiedziałem ci: jeśli dojdziesz do wniosku, że za długo mnie nie ma, możesz przyjechać.

- Na jak długo?

- Och, Chantal!!... - Marc przybrał surową minę, jedną z tych, które wcześniej miał zarezerwowane tylko dla Pilar. - Zobaczymy na miejscu. Na pewno będziesz mogła zostać trochę w Stanach.

- Trochę to znaczy ile?

Zaczynała go łapać za słowa, co nie uszło uwagi Marca, który rzucił jej wściekłe spojrzenie.

- Jak stąd do szafy, pasuje?... Chodźmy już. Będę dzwonił codziennie. Postaram się przyjechać za kilka tygodni. Jeśli nie będę mógł, ty przyjedziesz do mnie, dobrze?

- Mniej więcej.

- Mniej więcej? - wykrzyknął zirytowany, lecz nadstawiła mu do [pocałowania policzek, czym go udobruchała, nie potrafił się jej bowiem oprzeć.

- Och, ty!... - pocałował ją i obydwoje ze śmiechem zniknęli w sypialni, przekomarzając się i pieszcząc, na nowo spragnieni siebie.

- Ucieknie mi samolot.

- I co z tego? Za to pójdziemy potem do Maxima na kolację.

Widząc ich, można by pomyśleć, że to Chantal jest w ciąży, lecz to zgodnie wykluczali. Przeżyli raz chwile grozy, kiedy takie podejrzenie zachodziło, ponieważ przy cukrzycy ciąża mogła okazać się dla niej zabójcza. Wtedy też postanowili, że więcej nie będę narażać jej życia. Chantal właściwie nie miała nic przeciw temu. Nie pragnęła dziecka, nawet dziecka Marca.


Ben zatrzymał samochód w połowie ulicy.

- Tutaj?

Deanna kiwnęła głową. Odnosiła wrażenie, że zaraz nastąpi koniec świata. Od początku wiedzieli, że przyjdzie im się rozstać, znali nawet dokładną datę. Tylko co teraz? Jak będą żyć bez siebie, bez wspólnych wypadów do Carmelu, bez poranków w żółtej sypialni i zgadywania, czyja kolej przygotować śniadanie? Zastanawiała się teraz, czy to w ogóle jest możliwe. Spojrzała na Bena z rozpaczą i mocno się doń przytuliła. Nie obchodziło jej, że ktoś ich może zobaczyć. Co tam! Przecież nikt już nie ujrzy jej w jego objęciach, ewentualny świadek ich pożegnania stwierdzi zatem, że mu się przywidziało. Czy ona też za kilka lat będzie myślała, że to wszystko było snem?

- Trzymaj się. Kocham cię... - wyszeptała Benowi do ucha.

- Ja też cię kocham.

Obejmowali się nie mówiąc nic więcej. W końcu Ben otworzył jej drzwi.

- Nie chcę, żebyś odchodziła, Deanno. Ale jeśli zostaniesz choć chwilę dłużej, nie potrafię cię wypuścić.

Oczy podejrzanie mu błyszczały, Deannę również szczypało pod powiekami. Czas jakiś siedziała nieruchomo ze wzrokiem wbitym w swoje kolana, wreszcie znowu podniosła oczy i popatrzyła na niego, jakby sprawdzając, czy jeszcze jest. Po czym bez słowa rzuciła mu się znowu w ramiona.

- Kocham cię, Ben - przytuliła się do niego jeszcze mocniej, później z ociąganiem wyswobodziła się z jego uścisku i długo spoglądała mu w oczy. - Czy mogę ci powiedzieć, że dzięki tobie w ciągu tych kilku tygodni moje życie nabrało sensu?

- Możesz - uśmiechnął się i pocałował ją w czubek nosa. - A czy ja mogę ci powiedzieć, żebyś natychmiast wyniosła się z mojego samochodu?

Spojrzała na niego zaskoczona i roześmiała się.

- Nie, nie możesz.

- Widzę, że nie będzie nam łatwo.

W tym momencie Deanna rozpłakała się na dobre.

- O Boże, ale narobiłam!...

- Narobiłaś - przyznał skwapliwie i zerknął na nią nieco przytomniejszym wzrokiem. - Ja też. Ale prawdę mówiąc, moja droga, myślę, że na spółkę narobiliśmy sobie niezłego galimatiasu. - Uśmiechnął się cierpko, pocałował ją jeszcze raz i zdecydowanym tonem powiedział: - Idź już.

Skinęła głową, dotknęła jego twarzy i wysiadła z samochodu. Jeszcze raz spojrzała na niego, po czym odwróciła się i odeszła. Gdy gorączkowo szukała w torebce kluczy, usłyszała, że odjeżdża. Nie oglądnęła się jednak, nie odprowadziła go wzrokiem - pogrzebawszy Bena w sercu, weszła do domu, który miała dzielić z Markiem przez resztę życia.



25


- Dzień dobry, kochanie. Dobrze spałaś? - Marc spojrzał na Deannę z uśmiechem.

- Znowu uciekł ci samolot? - zapytała jakby nigdy nic, jakby tydzień wcześniej nic się nie stało, choć przecież właściwie uciekła mu z Paryża.

- Niestety. Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie: najpierw nie mogłem złapać taksówki, potem był straszny korek i w efekcie musiałem sześć godzin czekać na następny lot. Jak się czujesz?

- Nieźle.

- Tylko nieźle?

Wzruszyła ramionami. Czułą się okropnie, jakby miała za chwilę umrzeć, co byłoby zresztą zgodne z jej wolą. Jedyne czego pragnęła, to być z Benem, ale nie z dzieckiem Marca.

- Chcę, żebyś poszła dzisiaj do lekarza - powiedział. - Poprosić Dominique, żeby zamówiła ci wizytę, czy zrobisz to sama?

- Wszystko mi jedno.

Dlaczego była taka apatyczna? Marc mocno się zaniepokoił, ujrzawszy ją po powrocie. Deanna była blada i mizerna, a przy tym nerwowa, nieszczęśliwa, obojętna na wszystko, co mówił.

- Musisz to zrobić dzisiaj - powtórzył stanowczo.

- Dobrze. Mogę pójść sama czy chcesz, żeby pojechała ze mną Dominique? - spytała z przekąsem.

- Możesz jechać sama, ale dzisiaj, dobrze?

- Niech ci będzie. Dokąd się dzisiaj wybierasz? Do Aten czy do Rzymu?

Wstała i skierowała się do łazienki, mijając go obojętnie. Gdy zamknęła za sobą drzwi, Marc pomyślał, że czeka ich osiem upojnych miesięcy. Jeśli dziecko urodzi się miesiąc później, niż spodziewa się Deanna, powie jej, że to przenoszona ciąża. Poprzednio zawsze rodziła z pewnym opóźnieniem, nawet trzytygodniowym. Ta myśl jednak przez cały czas nie dawała mu spokoju.

- Gdybyś mnie potrzebowała, będę przez cały dzień w biurze. I koniecznie idź do lekarza. Dzisiaj, rozumiesz? - powiedział przez zamknięte drzwi tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Tak, oczywiście - odparła starając się panować nad głosem, aby Marc nie odgadł, że płacze.

- Czuła, że wbrew swoim postanowieniom nie potrafi tego znieść, że to za wiele naraz. Musi wrócić do Bena, wszystko jedno, z dzieckiem, czy bez dziecka. Nie miała pojęcia jednak, jak załatwić sprawę odejścia od męża.

Kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwi, wybiegła z łazienki i chwyciła za słuchawkę. Pielęgniarka powiedziała jej, że lekarz jest zajęty, ale wyjaśniła mu, kto dzwoni, odebrał telefon.

- Deanna? - zapytał zdziwiony, od dawna bowiem się nie odzywała.

- Dzień dobry, doktorze - odetchnęła z ulgą, słysząc jego głos. On na pewno jej pomoże, zawsze przecież pomagał. - mam problem, wielki problem. Mogę przyjść? - rzekła z wyraźnym napięciem w głosie.

- Kiedy? Dzisiaj byś chciała?

- Czy będę bardzo niegrzeczna, jeśli powiem, że tak?

- Nie, ale obawiam się, że będę musiał stanąć na głowie. Czy ty naprawdę nie możesz poczekać?

- Nie. Chybabym zwariowała.

- No dobrze. To wpadnij za godzinę.

Dokładnie po godzinie siedziała już w jego gabinecie w czerwonym skórzanym fotelu, który zawsze kojarzył się jej z doktorem Jonesem.

- O co chodzi?

- Jestem w ciąży - odparła z kamienną twarzą.

- I jak się czujesz?

- Okropnie. To najmniej odpowiedni moment... w ogóle wszystko się pokręciło...

- Czy Marc też tak uważa?

A cóż on ma do gadania?, obruszyła się w duchu. Jakie to ma znaczenie? Widząc jednak, że musi być szczera, powiedziała:

- Nie. Bardzo się cieszy. Ale z wielu względów mnie ciąża teraz nie pasuje. Przede wszystkim jestem za stara.

- Biologicznie na pewno nie. Czy czujesz się za stara, żeby poradzić sobie z małym dzieckiem?

- Nie, to nie o to chodzi... Nie mam już sił, żeby znowu przechodzić to wszystko. Gdyby znowu umarło, gdyby coś się stało...

- Jeśli tylko o to ci chodzi, nie musisz się martwić. Wiesz dobrze, że te dwa przypadki zupełnie nie miały ze sobą związku. To było tragiczne zrządzenie losu i więcej się nie powtórzy. Myślę, Deanno, że po prostu nie chcesz tego dziecka. Z przyczyn bliżej nie określonych... Chyba że nie wszystko mi powiedziałaś.

- Ja... ja nie chcę dziecka Marca.

Doktor Jones był tak zaskoczony, że dopiero po chwili zapytał:

- Z jakiegoś szczególnego powodu czy to tylko kaprys?

- Nie kaprys. Przez całe lato miałam zamiar odejść od niego.

- Ach, tak... A czy on o tym wie? - spytał. Deanna potrząsnęła głową. - To trochę komplikuje sprawę, prawda? Czy to dziecko na pewno jest jego?

Dziesięć lat wcześniej niewątpliwie by o to nie pytał, teraz jednak sprawy przedstawiały się inaczej. Nie lubił zadawać takich pytań, toteż starał się stawiać je jak najuprzejmiej.

- Tak, to jest jego dziecko... - zawahała się, po czym dodała: - Bo jestem w drugim miesiącu. Gdy ciąża była młodsza, nie mogłoby być jego.

- Skąd wiesz, że jesteś w drugim miesiącu?

- Tak mi powiedzieli we Francji.

- Mogli się pomylić... Dlaczego nie chcesz tego dziecka? Czy tylko dlatego, że to dziecko Marca?

- Poniekąd. Nie chcę być z nim bardziej związana. Jeśli urodzę to dziecko, nie będę mogła tak zwyczajnie odejść.

- Będziesz mogła. Na pewno nie będzie to takie łatwe, ale będziesz mogła. Co wtedy zrobisz?

- Przecież nie pójdę do innego mężczyzny z dzieckiem Marca!

- A czemu nie?

- Bo nie potrafię.

- Ale też nie będziesz musiała żyć z Markiem tylko dlatego, że masz jego dziecko. Przecież możesz sama decydować o sobie.

- I co zrobię?

- Zawsze znajdzie się jakiś sposób, jeśli tylko człowiek naprawdę tego chce.

- Ale ja tak nie chcę...

Domyślił się tego.

- Zanim powiesz mi, czego i jak chcesz, pozwól, że zapytam, co na to twoja córka? Jak ona się zachowa w takiej sytuacji? Jak się będzie czuła, kiedy urodzisz drugie dziecko?

Deanna przez chwilę wpatrywała się w swoje kolana, w końcu podniosła wzrok i powiedziała:

- To już nie ma znaczenia. Pilar umarła dwa tygodnie temu we Francji.

Przez chwilę czas jakby stanął w miejscu. Wreszcie lekarz pochylił się i uścisnął jej rękę.

- Mój Boże, Deanno!... Tak mi przykro.

- Dziękuję.

- I mimo to nie chcesz następnego dziecka?

- Nie chcę przypadkowego dziecka. I nie teraz. Po prostu nie mogę. Chcę usunąć tę ciążę. Dlatego tu przyszłam.

- I myślisz, że potrafisz później normalnie żyć? Wiesz przecież, że odwrócić się tego nie da i zawsze pozostaje poczucie winy, smutek, żal... Bardzo długo możesz potem cierpieć.

- Fizycznie?

- Nie, duchowo... W tej chwili za wszelką cenę chcesz usunąć przeszkody, potem będziesz musiała płacić za to, co teraz zrobisz. A nie pomyślałaś, że to może być pomyłka? Może we Francji postawiono złą diagnozę? Może to dziecko tamtego mężczyzny?... Nie masz stuprocentowej pewności, więc czy naprawdę chcesz usunąć tę ciążę?

- Nie mogę sobie pozwolić na wahanie. Muszę zrezygnować z tego dziecka, skoro jego ojcem jest Marc. A nie mam powodu sądzić, że to omyłka.

- Pomyłki się zdarzają. Wszystkim, mnie też - uśmiechnął się życzliwie, lecz zaraz zmarszczył brwi na nową myśl, która przyszła mu do głowy. - Czy uważasz, że po tym, co się stało z Pilar, będziesz mogła spokojnie żyć ze świadomością, że nie pozwoliłaś temu dziecku przyjść na świat?

- Będę musiała. Zrobi to pan?

- Skoro naprawdę tego chcesz... Ale najpierw będę cię musiał zbadać i upewnić się, że mogę. Może się nawet okazać, że w ogóle nie jesteś w ciąży.

Badania potwierdziły jednak diagnozę stawianą we Francji. Co prawda trudno było o dokładność w tak wczesnej ciąży, ale wszystko wskazywało na to, że jest w drugim miesiącu. Deanna nie dawała się odwieźć od swojej decyzji i uparcie powtarzała, że che rozwiązać problem szybko.

- Może być jutro? - zapytał doktor Jones. - Jeśli przyjdziesz o siódmej rano, o piątej po południu będziesz mogła wracać do domu. Powiesz Marcowi?

- Potrząsnęła głową.

- Nie, powiem mu, że poroniłam.

- A potem?

- Jeszcze nie wiem. Muszę sobie wszystko dokładnie przemyśleć.

- A jeśli zdecydujesz się zostać z Markiem i będziecie chcieli mieć następne dziecko, a po aborcji staniesz się niepłodna? Co wtedy, Deanno? Poczucie winy zniszczy cię.

- Nie. W ogóle nie wyobrażam sobie, żeby do tego doszło. A gdyby nawet, to będę musiała z tym żyć. I będę żyła.

- Jesteś pewna?

- Całkowicie. - Wstała, a doktor Jones podał jej kartkę z adresem szpitala, do którego miała pójść na zabieg. - Czy to może być niebezpieczne?

Dopiero teraz o tym pomyślała, choć w gruncie rzeczy nie miało to dla niej większego znaczenia. Było jej wszystko jedno, czy umrze, czy dalej będzie nosić dziecko Marca.

Lekarz tylko pogładził ją po ramieniu.

- Nie, nie obawiaj się.


- Gdzie idziesz o tej porze? - Marc podniósł się i spojrzał na nią, gdy próbowała wyślizgnąć się niepostrzeżenie z łóżka, starając się go nie zbudzić.

- Do pracowni. Nie mogę spać.

- Powinnaś zostać w łóżku - powiedział i zamknął oczy.

- Obiecuję, że dzisiaj dużo czasu spędzę w łóżku - odparła zgodnie z prawdą.

- To dobrze - mruknął sennie.

Deanna ubrała się i wyszła cicho, zostawiwszy Marcowi wiadomość, że wróci po południu. Może nawet będzie zły z tego powodu, ale co tam! Kiedy wróci, będzie już po wszystkim, problem rozwiązany.

Wsiadła do samochodu i uruchomiła silnik, bezmyślnie wpatrując się w swoje sandały i dżinsy. Ostatni raz miała je na sobie, gdy była w Carmelu z Benem. Czekając, aż silnik się rozgrzeje, myślała o nim ze wzrokiem utkwionym w jaśniejące niebo. Ostatni raz, gdy byli razem, wyglądało dokładnie tak samo. Naraz przypomniała sobie słowa doktora Jonesa: "A może to pomyłka?... Może to dziecko tamtego mężczyzny?" Ale to przecież niemożliwe!... Przed dwoma miesiącami ostatni raz kochała się z Markiem... I już pod koniec czerwca poznała Bena. To mogło być również jego dziecko! Skąd ma pewność, że nie? Dlaczego dziecko Bena mogłoby mieć tylko miesiąc, a nie dwa?...

- Cholera - powiedziała do siebie na głos, wcisnęła pedał gazu i wjechała na ulicę.

A jeśli to dziecko Bena? Czy wtedy też zdecydowałaby się na aborcję? Jechała pod wskazany adres bijąc się z myślami.

Na miejsce przybyła blada i zmęczona. Doktor Jones, jak zwykle bardzo uprzejmy, czekał już na nią w gabinecie.

- Jesteś pewna? - zapytał, dotykając lekko jej ramienia. Skinęła głową, lecz w jej oczach zauważył coś niepokojącego. - Chodź, porozmawiamy.

- Nie, najpierw zróbmy to, co mamy zrobić.

- Dobrze.

Polecił pielęgniarce, aby zaprowadzono ją do gabinetu zabiegowego i przebrano w szpitalną koszulę.

- Dokąd mnie zabierają?

- Do sali na końcu korytarza. Zostaniesz tam cały dzień, a tutaj wrócisz po południu.

Naraz Deanna się wystraszyła. To może boleć. Może przecież umrzeć. Może dostać krwotoku w drodze do domu. Może... Pielęgniarka zaczęła jej objaśniać, na czym polega metoda odsysania płodu, i Deanna poczuła, że gwałtownie blednie.

- Rozumie pani?

- Tak... - wykrztusiła i raptem poczuła, że rozpaczliwie potrzebuje Bena.

- Boi się pani? - spytała pielęgniarka, która starała się być delikatna i łagodna.

- Trochę.

- Nie ma czego - rzekła życzliwie. - Ja przeszłam przez to już trzy razy.

O Boże!, pomyślała Deanna. Nieźle. I pewno jeszcze dostała rabat.

Chwilę siedziała w małej poczekalni, potem znalazła się w gabinecie ze sterylnym stołem operacyjnym, na którym ją ułożono, przymocowując jej nogi pasami do strzemiączek. Wszystko wyglądało jak w sali porodowej, gdzie przyszło na świat tamtych dwóch chłopców, a potem Pilar. Jak w sali porodowej, a nie w gabinecie, w którym usuwa się ciążę... Zrobiło jej się słabo.

Prawie pół godziny leżała sama z uniesionymi w górę nogami, z trudem walcząc ze łzami i powtarzając sobie, że już niedługo będzie po wszystkim. Po wszystkim. Koniec. Wyssają z niej wszystko za pomocą jakiejś maszyny... Rozejrzała się dookoła zastanawiając się, która część wielkiego stojącego aparatu jest "tą częścią". Każdy element wyglądał przerażająco. Poczuła, że nogi zaczynają jej drżeć.

Miała wrażenie, że upłynęło kilka godzin, zanim w końcu w pokoju pojawił się doktor Jones. Niemal podskoczyła na jego widok.

- Deanno, dostaniesz teraz zastrzyk. Poczujesz się bardzo rozluźniona i na pewno nie będziesz się tak bać.

- Nie chcę.

Próbowała usiąść, lecz z przywiązanymi nogami nie było to takie proste.

- Nie chcesz zastrzyku? Wierz mi, naprawdę będzie ci łatwiej. Przy pełnej świadomości jest dużo trudniej - przekonywał lekarz, Deanna jednak z uporem kręciła głową.

- Nie chcę. Nie zastrzyku, tylko zabiegu... Nie mogę, bo może to dziecko Bena...

Ta myśl dręczyła ją już od dwóch godzin, aczkolwiek nie wiedziała, czy tylko to nią powoduje.

- Jesteś pewna, Deanno? A może tylko się boisz?

- I to, i to... Och, panie doktorze, sama nie wiem... - do oczu napłynęły jej łzy.

- A gdyby to dziecko było tylko twoje, twoje i nikogo innego? Gdyby z jego poczęciem nie był związany żaden mężczyzna, chciałabyś je mieć?

Spojrzała na lekarza i bez słowa skinęła głową.

Doktor Jones odpiął jej nogi.

- Idź do domu, kochanie, i przemyśl sobie wszystko. Możesz mieć dziecko sama, tylko dla siebie, jeśli tak chcesz. I nikt ci go nie odbierze. Będzie tylko twoje.

Uśmiechnęła się na te słowa.


Gdy wróciła do domu, Marc właśnie brał prysznic. Cicho przemknęła do pracowni i zamknęła drzwi na klucz. Cóż ona najlepszego zrobiła? Zdecydowała się na dziecko!... Lekarz miał rację.

Może sama je wychować, może być tylko jej... Czy aby na pewno? A może ono też, jak Pilar, zawsze będzie również dzieckiem Marca? Naraz uświadomiła sobie, że nigdy przed tym nie ucieknie. To jest dziecko Marca. A jej brakuje odwagi, by zdecydować się na samotne macierzyństwo. Jakie to zresztą ma znaczenie? Przecież i tak straciła Bena.



26


- Dzień dobry, Deanno - powiedział Marc siadając do śniadania. Przy jego nakryciu leżał starannie ułożony plik gazet, na stole stała gorąca kawa. Deanna jadła jajko. - Widzę, że apetyt dzisiaj ci dopisuje - dodał, bo nie pamiętał kiedy ostatnio widział ją tak zajadającą.

- Nie tak bardzo. Mogę podzielić się z tobą tostem - podsunęła mu błękitny talerzyk z porcelany z Limoges. Obrus na stole też miał smutny błękitny odcień, taki jak jej nastrój.

Marc patrzył, jak Deanna mozoli się ze swoją porcją.

- Nadal źle się czujesz?

Wzruszyła ramionami.

- Nie.

- Może znowu powinnaś się wybrać do lekarza?

- Mam wizytę w przyszłym tygodniu.

Ostatni raz była u lekarza przed trzema tygodniami. Tyle bowiem czasu upłynęło od tego ranka, kiedy uciekła przed aborcją. Od trzech tygodni nie widziała Bena. Nie miała od niego wiadomości, wiedziała zresztą, że już nigdy się nie odezwie. Może kiedyś spotka go przypadkiem, może porozmawiają jak starzy przyjaciele... Wszystko skończone. Bez względu na to, jak bardzo im na sobie zależy. Na samą myśl poczuła ból przeszywający całe ciało. W tej chwili stać ją było jedynie na to, by położyć się z powrotem do łóżka.

- Co będziesz dzisiaj robiła? - zapytał Marc obojętnie, lecz w jego głosie słychać było zatroskanie.

- Nic. Może trochę popracuję...

Deanna sporo czasu spędzała w pracowni, niewiele wszakże malowała. Siedziała gapiąc się bezmyślnie w stertę obrazów, które zabrała z galerii pomimo protestów Bena. Nie chciała, by sprzedawał jej obrazy nie widując się z nią, ale nie chciała też, aby zobaczył, że jest w ciąży. Nie miała wyboru, uprosiła więc Sally, żeby je zwrócili. Stały teraz pod ścianami poodwracane tyłem, jak gdyby ślepe z wyjątkiem jednego, portretu jej i Pilar, w który wpatrywała się codziennie całymi godzinami.

- Może wybierzesz się ze mną na lunch? - usłyszała Marca, gdy zamierzała wyjść.

Siedział w jadalni w pozie władcy. Był teraz jej królem i panem, a ona jego niewolnicą - wszystko z powodu nie narodzonego dziecka, którego nie potrafiła się pozbyć.

Pokręciła głową.

- Nie, dziękuję.

Próbowała się uśmiechnąć, lecz na jej twarzy pojawił się tylko nieokreślony grymas. Nie chciała iść z nim na lunch. Nie chciała, aby widywano ich razem. Co by było, gdyby Ben zobaczył ją z Markiem? Nie zniosłaby tego. Jeszcze raz potrząsnęła głową i wolnym krokiem poszła do pracowni, gdzie zawsze znajdowała schronienie.

Usiadła skulona, kurczowo objąwszy ramionami kolana, i rozpłakała się. Wydawało się jej, że upłynęło tak wiele godzin, gdy w końcu zadźwięczał telefon.

- Cześć staruszko, co porabiasz? - rozległ się w słuchawce głos Kim.

Deanna westchnęła.

- Nic takiego. Siedzę w pracowni i myślę o tym, że najchętniej poszłabym na emeryturę.

- Idź lepiej do diabła. Po tym wspaniałym wernisażu to lepsze miejsce. Co u Bena? Sprzedał jeszcze jakieś twoje prace?

- Nie - odparła Deanna, z całych sił starając się skryć, swe uczucia. - Nie... nie miał okazji.

- Tak myślałam, ale jak wróci z Londynu, na pewno coś zrobi. Sally mówiła, że powinien zjawić się w przyszłym tygodniu.

- Och, nie wiedziałam, że wyjechał. Marc wrócił do domu trzy tygodnie temu i byliśmy okropnie zajęci.

Kim jednak nie było łatwo oszukać. Dobrze wiedziała, że po śmierci Pilar nie zamierzali nigdzie bywać. Deanna sama jej to powiedziała, gdy rozmawiały ostatnim razem.

- Dasz się wyciągnąć z tego twojego przybytku sztuki na lunch?

- Nie... nie mogę... naprawdę nie...

Kim się zaniepokoiła. Deanna mówiła tak znękanym głosem! Co prawda wszystko było jeszcze bardzo świeże...

- Deanna? - zawołała, lecz w odpowiedzi usłyszała tylko cichy szloch. - Mogę do ciebie teraz wpaść?

Deanna chciała powiedzieć Kim, że nie ma ochoty nikogo widzieć, jednakże nie starczyło jej siły.

- Deanna, słyszysz mnie? Jadę do ciebie. Będę za chwilę.


Deanna usłyszała kroki Kim na schodach do pracowni, zanim zdecydowała się zejść na dół. Nie chciała, by przyjaciółka zobaczyła rzędy płócien oparte o ściany, lecz było już za późno. Kim zapukała i weszła. To, co ujrzała, wprawiło ją w osłupienie. Pod ścianami stało dwadzieścia, może nawet trzydzieści obrazów.

- A to co? - zapytała domyśliwszy się, że nie są to nowe prace. Przestawiła odsłaniając inne i natychmiast poznała obrazy. Zabrałaś je z galerii? - zdziwiła się. Deanna skinęła głową. - Dlaczego? Robiły ci doskonałą reklamę, miałaś świetne recenzje! Jak ostatnio rozmawiałam z Benem, mówił, że sprzedał już prawie połowę. Dlaczego to zrobiłaś? - Nagle zrozumiała. - To przez Marca.

Deanna westchnęła i usiadła.

- Po prostu je zabrałam.

Kim usiadła naprzeciw i zmarszczyła brwi. Deanna wyglądała okropnie, byłą blada, mizerna, w oczach miała rozpacz.

- Wyobrażam sobie, co czujesz z powodu Pilar. Na pewno tego nie wiem, ale potrafię chyba sobie wyobrazić. Nie możesz jednak rujnować sobie życia. Musisz oddzielić swoją karierę od innych spraw.

- To nie jest tak, jak ci się wydaje. Chodzi... chodzi o Bena - ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się.

Kim podeszła i objęła ją mocno.

- Jak to?

Niespodziewanie Deanna poczuła, że właśnie teraz może wypłakać się w ramionach Kim za wszystkie czasy, wyrzucić z siebie to, co narastało w niej przez tyle dni, wyżalić się po stracie Pilar, Bena, a nawet Marca. Bo skoro miał kochankę, wiedziała, że jego także straciła. Jedyną istotą, która jej jeszcze pozostała, było nie narodzone dziecko - a tak bardzo go nie chciała! Kim niewiele mówiła, pozwalając jej się wygadać. Długo trwało, zanim Deanna się uspokoiła i spojrzała jej w oczy.

- Przepraszam. Nie wiem, co mi się stało. Po prostu...

- Błagam, przestań mnie przepraszać. Nie mogłaś przecież dusić w sobie tego wszystkiego. Masz ochotę na filiżankę kawy?

Deanna pokręciła głową z twarzą odrobinę pogodniejszą.

- Wolę herbatę.

Kim podeszła do telefonu i zadzwoniła do kuchni.

- A może potem pójdziemy na spacer, co?

- Nie żartuj! Chcesz zawalić pracę albo brać wolny dzień, żeby mnie uspokoić? - uśmiechnęła się przez łzy Deanna.

- Skoro ty zabierasz swoje obrazy z galerii, to ja chyba w ogóle powinnam rzucić pracę. Bez sensu.

- Nieprawda. Mam prawo robić, co mi się podoba.

- Ale dlaczego? Nic z tego nie rozumiem.

Deanna miała ochotę jakoś wykręcić się od odpowiedzi, ale w końcu spojrzała Kim prosto w oczy i powiedziała:

- Nie chcę widzieć Bena.

- Zerwaliście?

Na długą chwilę w pokoju zapadło głuche milczenie. W końcu Deanna kiwnęła głową.

- I zostajesz z Markiem?

- Muszę - westchnęła i poszła po tacę, którą Margaret zostawiła pod drzwiami. Podała Kim filiżankę kawy, sama udawała, że popija herbatę. Wreszcie zacisnęła mocno oczy i po chwili wydusiła z siebie: - Marc i ja będziemy mieli dziecko.

- Co? Chyba żartujesz?

Deanna otworzyła oczy.

- Chciałabym, ale to niestety prawda. Dowiedziałam się o tym we Francji. Zemdlałam w kościele kilka dni po pogrzebie Pilar i Marc się uparł, żeby zawieźć mnie do szpitala. Bał się, że to jakaś poważna choroba... ja zresztą też. A w szpitalu powiedzieli, że jestem w drugim miesiącu.

- To znaczy, że jesteś teraz w którym?

- W trzecim.

- Nie wyglądasz. - Kim, wciąż jeszcze wstrząśnięta, badawczo spojrzała na płaski brzuch Deanny opięty dżinsami.

- Wiem, ale ostatnio strasznie schudłam. To wszystko z nerwów. Wciąż jeszcze tracę na wadze.

- O Boże, czy Ben wie?

- Nie potrafiłabym mu powiedzieć. Myślałam o... o aborcji, nawet już byłam umówiona, ale jak mnie wzięli na stół, uświadomiłam sobie, że nie mogę. Przypomniałam sobie moich chłopców i Pilar... Nie chcę tego dziecka, ale nie mogę usunąć ciąży.

- A Marc?

- Jest zachwycony. W końcu doczeka się upragnionego syna... albo nowa córka zastąpi mu Pilar.

- A ty? - zapytała ze współczuciem.

- Ja? Cóż ja... Tracę jednego mężczyznę, którego naprawdę kocham, i grzęznę w małżeństwie, które nie istnieje od lat. Urodzę dziecko, które będzie żyło albo nie. Jeśli tak, to będzie należało do Marca, i odwróci się ode mnie, a on zrobi wszystko, żeby było stuprocentowym Francuzem. Jeden Bóg wie, jak ja to wszystko przeżyję. Ale nie mam wyboru.

- Przecież możesz odejść i sama wychować dziecko. Zresztą Ben na pewno by je zaakceptował, nawet jeśli nie jest jego.

- Marc nigdy nie pozwoli mi odejść. Stanie na głowie, żeby mnie zatrzymać.

W głosie Deanny brzmiała obawa, a nawet lęk. Kim wyczytała w oczach Deanny, że przyjaciółka wystraszyła się własnych słów.

- I cóż on może zrobić?

- Nie wiem... Czuję, że nigdy się od niego nie uwolnię. On do tego nie dopuści. Przez cały czas stara mi się odebrać pewność siebie i przekonać mnie, jaka jestem słaba.

- Powiedz no... - Kim spojrzała na nią stanowczo. - malowałaś ostatnio?

Deanna potrząsnęła głową.

- Nie. Po co? I tak nie mogę teraz wystawiać... - wzruszyła ramionami.

- Przez dwadzieścia lat nie wystawiałaś, mimo to malowałaś. Dlaczego teraz przestałaś?

- Nie wiem.

- Bo Marc ci tak kazał? Bo uważa, że to głupie? Bo chce pomniejszyć twoją wartość? - w oczach Kim błysnęły złowrogie iskierki.

- Nie wiem, może... Jego zdaniem to takie pospolite i nie ma za grosz sensu.

- A Ben?

- Och, on myśli zupełnie inaczej... - Głos Deanny zabrzmiał tym razem łagodnie, a oczy rozbłysły blaskiem, którego Kim dawno w nich nie widziała.

- Nie sądzisz, że Ben pokochałby to dziecko?

- Nie wiem. - Deanna wróciła do rzeczywistości i spojrzała na Kim smutnym wzrokiem. - Nie mogę go przecież zapytać. Czy ty nie rozumiesz, że przez cały czas, kiedy z nim sypiałam, nosiłam w brzuchu dziecko Marca?... Nie rozumiesz, jakie to wstrętne? - Przez chwilę Deanna sprawiała wrażenie, jakby brzydziła się samej siebie.

- Nie przesadzaj! Przecież nie wiedziałaś, że jesteś w ciąży, prawda?

- Jasne, że nie.

- No widzisz! Deanna na Boga, przecież to może być dziecko Bena.

- Nie, to niemożliwe! - gwałtownie zaprzeczyła Deanna. - To cały miesiąc różnicy.

- Lekarze mogli się pomylić. Wiesz, że to się zdarza.

- Owszem, to zawsze trudno stwierdzić. Mam nieregularne cykle i taka pomyłka jest prawdopodobna, ale muszę polegać na ich zdaniu, nie swoim. Powiedzieli, że zaszłam w ciążę w drugiej połowie czerwca. Może i Ben jest ojcem tego dziecka... ale to mało prawdopodobne.

Kim milczała długą chwilę mierząc Deannę badawczo, w końcu zdecydowała się postawić bardzo ważne pytanie. Jedyne, które miało znaczenie.

- Czy ty chcesz mieć to dziecko? Wyobraź sobie, że oni dwaj nagle przestają istnieć, że pochłania ich ziemia i zostajesz sama. Chcesz je mieć? Zastanów się, zanim odpowiesz.

Nie musiała się zastanawiać. Doktor Jones pytał ją o to samo. Spojrzała na Kim pojaśniałym wzrokiem.

- Tak, chcę je urodzić. Chcę, żeby było moje. Tylko moje... - Do oczu napłynęły jej łzy. - I zawsze będę sobie mówić, że to jest dziecko Bena.

Kim westchnęła i odstawiła filiżankę.

- To dobrze. Urodź je, i ciesz się nim i kochaj je, wychowuj... ale sama! Rzuć Marca i ciesz się jego dzieckiem.

- Nie mogę. Boję się.

- Czego?

Spuściła głowę zawstydzona.

- Problem w tym, że właściwie nie wiem.



27


- Nie wiem, Kim. Chyba nie podoba mi się ten projekt. Jest jakby nie wykończony... - Ben wygładził dłonią włosy, wpatrzony bezmyślnie w przeciwległą ścianę. Od rana był nieznośny, a Kim oczywiście domyśliła się, z jakiego powodu.

- Może gdybyś odespał podróż z Londynu, inaczej byś go odbierał - próbowała żartować Kim, lecz na próżno. Ben był jeszcze bardziej przygnębiony niż Deanna, a przy tym nieprzystępny.

- Nie wymądrzaj się. Dobrze wiesz, o co mi chodzi.

- W porządku, spróbuję jeszcze raz. Będziesz przez jakiś czas w San Francisco, żeby za kilka tygodni rzucić na niego okiem, czy znowu gdzieś wyjeżdżasz? - zapytała, bo ostatnio dużo podróżował.

- W przyszły wtorek jadę do Paryża, ale wrócę za dwa tygodnie. Muszę coś zrobić z domem.

- Remontujesz?

- Nie, przeprowadzam się.

- Poważnie? Myślałam, że lubisz ten dom - zdziwiła się Kim. Zaprzyjaźnili się, pracując razem przez kilka tygodni, a związek Deanny z Benem tylko umacniał ich przyjaźń.

- Nie mogę go znieść - spojrzał na Kim przenikliwym wzrokiem. - Widziałaś się z nią? - Kim skinęła głową. - Co u niej?

- W porządku - skłamała, nie mówiąc, że Deanna jest tak samo załamana.

- To dobrze. Chciałbym to samo powiedzieć o sobie... Kim... nie wiem, jak to wyrazić... myślę czasami, że zwariuję. Nigdy dotąd tak się nie czułem, nawet kiedy rzuciła mnie żona... Bez sensu to wszystko, chociaż tak miało być. Obiecałem jej... obiecałem, że to tylko na lato, że potem dam jej spokój. Ale na Boga, Kim, ona pogrzebała się żywcem przy tym człowieku! Przecież on jej w ogóle nie kocha!

- Jeśli ci to sprawi ulgę, to wiedz, że nigdy jej chyba nie kochał.

- To żadne pocieszenie. Najgorsze, że Deanna z maniackim uporem chce z nim zostać. Powiedz, jest szczęśliwa? Maluje?

Kim miała ochotę skłamać, nie potrafiła jednak.

- Nie. Nie jest szczęśliwa i nie maluje.

- Dlaczego? Z powodu Pilar? Bez sensu! Mogła powiedzieć, żebym poczekał, mogła zostać z nim tylko przez jakiś czas. Przecież bym się nie sprzeciwiał!... Ma w nim oparcie?

- Wiesz, takie związki bywają bardzo dziwne. Z zewnątrz trudno to zauważyć. Znałam ludzi, którzy się nienawidzili, a żyli ze sobą pół wieku.

- Okropne - westchnął i posmutniał. - Chciałbym do niej zadzwonić, ale chyba nie powinienem.

- A co z tobą, Ben? - zapytała ze współczuciem Kim. Co porabiasz?

- Staram się być ciągle zajęty. Nie mam innego wyboru. Nie dała mi go.

Kim miała ochotę powiedzieć mu, że wszystko się ułoży, lecz wydało jej się to niestosowne, spytała więc tylko:

- Mogę coś dla ciebie zrobić?

- Yhm. Pomóż mi ją porwać. Odwrócił oczy. - Wiesz? nie mogę już patrzeć na mojego Wyetha, bo za bardzo mi ją przypomina. - Westchnął i wstał, jakby chciał odejść od myśli, w których się pogrążył. - Nie wiem, co robić, Kim. Do diabła, naprawdę nie wiem, co robić.

- Nic nie możesz zrobić, ale chciałabym ci jakoś pomóc.

- Ja też bym chciał, tylko nie wiem jak. Chodź, zapraszam cię na lunch.

Kim poskładała do teczki reklamy, które przyniosła do galerii, i położyła ją na podłodze. Stan ducha bena bardzo ją przygnębił.

- Ciągle mam nadzieję, że gdzieś ją spotkam - mówił. W każdej restauracji, w sklepie, nawet na poczcie, wszędzie jej szukam... jakbym wierzył, że jeśli się postaram, to gdzieś w tłumie zobaczę jej twarz.

- Ona prawie w ogóle nie wychodzi z domu.

- Dobrze się czuje? Nie jest chora? - Kim w zamyśleniu potrząsnęła głową. - Moim zdaniem jedyną ucieczką jest ruch, podróże, praca...

- Tak nie można żyć.

Kim wstała i ruszyła do wyjścia. Ben prowadził ją udręczonym wzrokiem.

- Ale będę próbował.



28


- I co powiedział dzisiaj lekarz? - spytał Marc wróciwszy do domu. Deanna leżała już w łóżku. - Wszystko w porządku?

- Twierdzi, że jestem trochę za szczupła jak na czwarty miesiąc, ale że to przez nerwy straciłam na wadze. Kazał mi przyjść za dwa tygodnie, żeby sprawdzić puls dziecka. Dzisiaj był jeszcze za słaby, chociaż zdaniem doktora Jonesa powinien być już dość wyraźny. Może za dwa tygodnie będzie lepiej. A jak tobie minął dzień?

- Jestem strasznie zmęczony. Ale dostaliśmy nową sprawę.

- Gdzie?

- W Amsterdamie. Będę ją prowadził z Sullivanem - spojrzał na nią i uśmiechną się lekko. - Obiecałem, że nie będę wyjeżdżał, i co? Dotrzymałem słowa?

- Jak najbardziej - odwzajemniła jego uśmiech. Od dwóch miesięcy istotnie nie wyjeżdżał, raz tylko spędził weekend w Paryżu, w gruncie rzeczy jednak dla Deanny nie miało to większego znaczenia, ba! sprawiło jej nawet ulgę. Powiedział przecież, że zerwał z tamtą dziewczyną. - Powinieneś wziąć tę sprawę. Kiedy byś wyjeżdżał?

- Prawdopodobnie nie wcześniej niż w czerwcu. Już po urodzeniu dziecka.

Dziecko. Wciąż wydawało się jej nierealne. Ale tylko jej, dla Marca bowiem już istniało.

- Zjadłabyś coś? Mogę pójść do sklepu - stał w drzwiach i nie spuszczał z niej wzroku. Uśmiechał się. Potrafił teraz myśleć wyłącznie o dziecku. Dbał o nią, bo chodziło mu przede wszystkim o syna. Zdawała sobie z tego sprawę, toteż gdy czasem przytulał ją czule, złościła się. Dla Marca liczył się tylko jego Potomek.

- Co będziesz jadł? Pikle i lody?

- A ty na co masz ochotę? Na kawior i szampan? Nie ma problemy.

- Wystarczy mi parę krakersów.

- Nie jesteś wybredna. Mam nadzieję, że dziecko wykaże się lepszym gustem.

- Na pewno.

Wrócił po chwili z krakersami dla Deanny i kanapką dla siebie.

- A truskawki, pizza, koreczki?

Po raz pierwszy od dawna dopisywał jej humor. Miała naprawdę udany dzień. Po wizycie u lekarza poszła na lunch z Kim, która bardzo pomogła jej odzyskać równowagę ducha. Po tylu dniach doprowadzającej do obłędu samotności mogła przynajmniej komuś opowiedzieć, jak bardzo tęskni za Benem. Wciąż wierzyła, że pogodzi się z losem, choć na razie nie zauważyła żadnych oznak, że tak będzie.

Marc właśnie zamierzał poczęstować Deannę kawałkiem kanapki, gdy zadzwonił telefon.

- Odebrać? - zapytała. - To chyba do ciebie.

- O tej porze? - Marc spojrzał na zegarek i kiwnął głową.

W Europie była ósma rano, pewno więc istotnie do niego dzwonią. Usiadł na łóżku obok Deanny. Od dawna nie była taka pogodna i miła. Uśmiechnął się jeszcze raz i podniósł słuchawkę.

- Halo?...

Usłyszał znajomy szum towarzyszący zawsze połączeniem z Europą. Który z klientów może być w tak nagłej potrzebie?

- Marc? - usłyszał głos, w którym brzmiała nuta rozpaczy. Chantal! Poczuł, że blednie. Deanna zauważyła, że raptem zesztywniał. Odwrócił do niej głowę i zmarszczył brwi.

- Tak? O co chodzi? - Rozmawiał z nią rano, dlaczego więc dzwoniła do niego do domu? Przecież obiecał jej, że przyjedzie do Europy za kilka tygodni. Po Święcie Dziękczynienia niewątpliwie będzie mógł zostawić na kilka dni Deannę samą, skoro przez tyle czasu tkwił w Stanach, spełniając złożone przyrzeczenie. - Czy coś się stało?

- Tak... - dobiegło go głębokie westchnienie. - Jestem... jestem znowu w szpitalu.

- Cholera! - zamknął oczy. Deanna bacznie obserwowała wyraz jego twarzy. - A teraz dlaczego? Z tego samego powodu?

- Nie. Pomyliłam dawki insuliny.

- Nigdy nie myliłaś - zauważył, w myśli zaś dodał: Chyba że celowo. Wspomniał grozę tamtej nocy w lecie. - Przez tyle lat powinnaś była się przyzwyczaić... - Do diabła! Czuł się bardzo niezręcznie rozmawiając z Chantal w obecności Deanny. - Ale nie będzie żadnych komplikacji?

- Nie wiem... - zawiesiła głos, po czym dodała: - Och, marc, tak bardzo cię potrzebuję! Mógłbyś przyjechać?

Do diabła, jak ma o tym rozmawiać w tej chwili?

- Nie mam przy sobie dokumetów, więc trudno mi powiedzieć. Odłóżmy to do jutra, dobrze? Zadzwonię z biura - wziął do ręki telefon, poszedł w drugi koniec pokoju i usiadł na krześle.

Deanna zagłębiła się w lekturze. Rozmowa była nijaka, Marc jednak sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

Dla niego wszakże ta rozmowa wcale nie była nijaka. Na jego propozycję Chantal zaczęła krzyczeć:

- Nie! Nie możesz mnie tak zbywać!

- Nie zbywam cię. Po prostu nie wiem, kiedy będę mógł.

- To pozwól, żebym ja przyjechała do ciebie. Obiecałeś przed wyjazdem, że jeśli ty nie będziesz mógł wyjechać, ja ciebie odwiedzę. Chcę przyjechać teraz!

- Omówimy to jutro, jak będę miał przy sobie dokumenty.

Nie możesz poczekać jeszcze dziesięć godzin? Zadzwonię do ciebie - oświadczył stanowczo. - Gdzie cię zastanę?

Chantal podała mu nazwę prywatnej kliniki. Odetchnął z ulgą, że nie będzie musiał znów dzwonić do szpitala Amerykańskiego.

- Jeśli nie zadzwonisz, wsiadam do najbliższego samolotu.

Zachowywała się jak rozpieszczona zepsuta dziewczynka. Bezwzględna i niebezpieczna. Rozdrażniło go to, nie życzył sobie bowiem jeszcze większych kłopotów z Deanną, dopóki nie urodzi dziecka. Potem zdecyduje, co powinien zrobić. Ponieważ on był Francuzem, dziecko otrzyma tymczasem dwa obywatelstwa i we Francji będzie podlegało prawu francuskiemu. Gdyby udało mu się wywieźć je do Francji, Deanna nie miałaby nic do powiedzenia. Nic. Ta myśl dodawała mu otuchy na nadchodzące siedem miesięcy. Już postanowił, że kiedy dziecko skończy miesiąc, wybiorą się do Francji, by pokazać je babci. Deanna oczywiście pojedzie, lecz tam będzie musiała dokonać wyboru: wrócić do Stanów lub zostać. Bo dziecka nie pozwoli zabrać z kraju. W razie potrzeby wychowaniem zajmie się babcia, on zaś postara się przyjeżdżać jak najczęściej. To jego dziecko... Pilar też miałą należeć tylko do niego - i należałaby, gdyby nie Deanna. Ze względu na nią poszedł na ustępstwa. Teraz świadomość, że wkrótce urodzi im nowe dziecko, którym on w pełni zawładnie, pozwoliła mu uwolnić się z obsesji Pilar. Potrzebował na razie Deanny, musiała być zdrowa i szczęśliwa, on przynajmniej do rozwiązania musiał być z nią - a może później też, gdyby zechciała się przenieść do Francji. Przemyślał wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Pora nie była odpowiednia, aby Chantal zjawiła się w Stanach. Mogła zepsuć wszystko.

- Marc?... Słyszysz mnie? Powiedziałam, że jeśli nie przyjedziesz, wsiadam do najbliższego samolotu.

- Dokąd? - zapytał lodowato.

- Jak to dokąd? Do San Francisco. A co myślałeś?

- Pozwól mi się zastanowić. Powiadomię cię jutro, zrozumiałaś?

- Niech ci będzie... marc?

- Tak? - jego głos złagodniał.

- Bardzo cię kocham.

- Jestem przekonany, że to obustronne porozumienie - odparł i omal się nie uśmiechnął. - Zadzwonię za kilka godzin. Dobranoc.

Odłożył słuchawkę i westchnął. Nie zauważył, że Deanna bacznie go obserwuje.

- Czyżby niezadowolona klientka?

- Poradzę sobie z nią.

- Czy jest coś, z czym byś sobie nie poradził?

Uśmiechnął się patrząc jej w oczy.

- Chyba nie, kochanie. Na pewno nie.

Pół godziny leżeli już w łóżku, Deanna jednak nie mogła zasnąć.

- Marc?

- Co? - usłyszała jego głos w ciemnościach.

- Czy coś się stało?

- Oczywiście, że nie. Czemu pytasz?

- Nie wiem... Ten telefon... Czy znowu będziesz musiał częściej wyjeżdżać? - zapytała, choć domyślała się odpowiedzi.

- Tak, ale postaram się, żebyś tego nie odczuła. Nie chcę zostawiać cię samej.

- Dam sobie radę.

- Nie wątpię, ale nie chciałbym wyjeżdżać, jeśli nie muszę.

- Doceniam twoje poświęcenie.

Po raz pierwszy od wielu miesięcy była taka łagodna i wyrozumiała. Kiedy lekko dotknęła jego dłoni, zamknął oczy. Miał ochotę potrzymać ją za rękę, przytulić, pocałować, nazwać "Ma Diane", lecz nie mógł. Jego myślami znowu zawładnęła Chantal.

- Nie martw się, Deanno, wszystko będzie dobrze - pogładził jej rękę i odwrócił się do niej tyłem na swoim bardzo odległym brzegu łóżka.

- Chyba zwariowałaś, żeby dzwonić do nie do domu w środku nocy! - wzburzony głos Marca popłynął przez ocean na drugi kontynent. - Co by było, gdyby Deanna odebrała?

- Nic! Przecież i tak o wszystkim wie!

Nieprawda, sprostował w duchu. Deanna wiedziała kiedyś, ale teraz już nie.

- Nie obchodzi mnie, czy ona wie czy nie. Nie wolno ci tego robić i już.

- Mogę robić to na co mam ochotę - odparła Chantal zuchwale, lecz głos jej drżał. I nagle wybuchnęła płaczem. - Marc, ja tego nie zniosę. Nie zniosĘ!... Proszę... Przecież to już dwa miesiące.

- Dokładnie dwa miesiące i dwa dni - uściślił grając na zwłokę. Wiedział, że musi coś zrobić, jeśli nie chce jej stracić. Czekała ich trudna zima.

- Proszę... - mówiła Chantal błagalnie. Miała do siebie pretensje, że tak się poniża, lecz bardzo go potrzebowała. Pragnęła być przy nim, by nie przegrać z jego żoną. W ostatnim czasie wszystko sprzysięgło się przeciw niej, śmierć Pilar bowiem zbliżyła Marca i Deannę, sprawiła, że bardziej potrzebowali siebie nawzajem. Ale ona też czegoś potrzebowała i nie zamierzała przegrać. - Marc?.. - zagadnęła z lękiem w głosie.

- Chantal, kochana, proszę, wytrzymaj jeszcze trochę.

- Nie. Jeśli zaraz czegoś nie zrobisz, wszystko skończone. Nie potrafię tak żyć. Oszaleję.

O Boże, co z nią zrobić?, pomyślał i powiedział:

- Przyjadę w przyszłym tygodniu.

- Nie przyjedziesz. Na pewno znowu się wykręcisz. - Nagle jej głos stwardniał. - Marc, do szpitala przywiózł mnie mężczyzna, ten, o którym ci mówiłam. Jeśli nie pozwolisz mi zaraz przyjechać...

- Nie strasz mnie, Chantal - ostrzegł, lecz serce mu zadrżało. - Co chcesz przez to powiedzieć? Że wyjdziesz za innego?

- Czemu nie? Ty jesteś żonaty, więc ja mogę też wyjść za mąż.

Wielki Boże! Co będzie jeśli ona nie żartuje? Co będzie, jeśli porzuci samobójcze myśli, za to zdecyduje się na małżeństwo?

- Jeżeli tu przyjedziesz, nie będzie ci wolno biegać po całym mieście. Musimy zachować absolutną dyskrecję. Szybko ci się znudzi.

- Pozwolisz? - uśmiechnęła się. - Będę grzeczną dziewczynką, obiecuję.

Marc też się uśmiechnął.

- Zawsze jesteś grzeczna. Nawet wyjątkowo grzeczna. Przyjeżdżaj, jeszcze dzisiaj zamówię ci bilet.

Aż krzyknęła z radości.

- Kiedy mogę przyjechać?

- A kiedy wychodzisz ze szpitala?

- Dziś wieczorem.

- To przyjedź jutro. - Oboje roześmiali się radośnie. A niech tam, on też umierał z tęsknoty za nią. - Chantal..."

- Tak, najdroższy? - odezwała się niewinnie i władczo.

- Kocham cię.



29


Chantal była pierwszą osobą, która pojawiła się przy wyjściu z punktu kontroli celnej. Marc z uśmiechem patrzył, jak śpiesznym krokiem zbliża się do niego. Wyglądała prześlicznie w jasnym zamszowym płaszczu z ogromnym futrzanym kołnierzem i kapeluszu, spod którego rozsypywały się jej wspaniałe włosy. W oczach miała rodosne ogniski. Już chciała go pocałować, lecz w ostatniej chwili się opanowała. Szli więc ramię w ramię, szepcząc sobie coś na ucho i śmiejąc się, w taki jednak sposób, że równie dobrze mogliby się pocałować i przy wszystkich zedrzeć z siebie ubranie. Już na pierwszy rzut oka było widać, że są razem bezgranicznie szczęśliwi. Marc zdążył prawie zapomnieć, jak bardzo jej niegdyś pragnął - w gruncie rzeczy krótkie rozmowy telefoniczne tylko oddalały ich od siebie.

Kiedy znaleźli się w samochodzie, który wypożyczył rano, z trudem się hamował, aby nie paść w jej objęcia. W końcu wyciągnął jednak do niej ręce, przygarnął ją i przywarł do jej usta spragnionymi wargami.

- O Boże, jesteś wspaniała... - z trudem chwytał oddech, a Chantal uwięziona w jego uścisku uśmiechała się do niego triumfalnie. Znowu miała nad nim władzę, znowu mogła go obezwładnić swoim uśmiechem. I spojrzeniem.

- A już byłeś prawie gotów zostawić mnie na rok.

- Nie, nie... tylko... wszystko tak strasznie się skomplikowało.

Westchnęła wymownie, przerwacając oczami.

- Na szczęście to już minęło i teraz nie musimy się martwić. Przynajmniej dopóki jesteśmy razem, mam to wszystko gdzieś.

Marc pomyślał, że wolałby wiedzieć, jak długo Chantal planuje zostać w San Francisco, lecz nie chciał o to pytać. W ogóle nie miał ochoty z nią rozmawiać - marzył tylko, by wziąć ją w ramiona i kochać bez końca.

Zatrzymał samochód przed wejściem do hotelu Huntington i pomógł jej wysiąść. Zarezerwował na nazwisko Chantal pokój i zapłacił za dziesięć dni, mogli więc zaszyć się w hotelu i nie wychodzić przez cały dzień. W biurze powiedział, że go nie będzie.


- To ty, Marc? - Deanna uniosła głowę i uśmiechnęła się sennie. Było już po drugiej w nocy. Zasnęła przed dwiema godzinami.

- Nie, pan prezydent. A kogo się spodziewałaś?

- Ciebie. Czemu wracasz tak późno?

- Marc nawet nie zadzwonił i nie uprzedził jej, Deanna nie wyglądała jednak na zbyt zmartwioną.

- Miałem klientów z bardzo daleka. Jedno spotkanie za drugim. Nie było czasu nawet na lunch. - Zamiast lunchu zamówili z Chantal kolację do pokoju, na jego życzenie przyniesiono z L'Etoile.

- Bez sensu - uśmiechnęła się w mroku i przewróciła na drugi bok.

- Jak się czujesz? - zagadnął rozebrany już Marc. czuł się trochę dziwnie wracając do żony po prawie całej nocy spędzonej z inną kobietą, ale chciał ją przygotować, obiecał bowiem Chantal, że weekend i jeszcze kilka dni będą należeć tylko do nich.

- Chce mi się spać. A poza tym świetnie.

- To dobrze, bo ja też. - Wślizgnął się do ich wspólnego łóżka, głasnął ją po policzku i pocałował w czoło. - Dobranoc.

To samo powiedział wychodząc od Chantal, tyle że dodał jeszcze "mon amour", najdroższa.


- Nie obchodzi mnie to - oświadczyła Chantal. - Nie zamierzam wyjeżdżać. Jeśli przestaniesz mu fundować hotel, sama zapłacę albo jeszcze lepiej wynajmę mieszkanie. mam wizę na sześć miesięcy.

- To absurd! - Marc rzucił jej gniewne spojrzenie. Kłócili się od godziny, obydwoje wściekli. - Powiedziałem ci przecież, że za dwa tygodnie przyjadę do Paryża.

- Na jak długo? Na pięć dni?... Na tydzień?... A potem co? Potem znów nie będę cię widzieć przez następne dwa miesiące. Nie i jeszcze raz nie! Albo zostaniemy razem już od teraz, albo wszystko skończone. Na zawsze! To moje ostatnie słowo, rozumiesz? Zastanów się, Marc. Mogę zostać tutaj i razem coś wymyślimy albo wracam do domu i Finis! C'est compris? - Jej histeryczny głos nie pasował do eleganckiego pokoju. - Mam dość tej zabawy. Dość! Mówiłam ci to już dawno. Nie rozumiem, dlaczego ciągle się jej trzymasz. Teraz już się nie możesz zasłaniać Pilar. Zresztą nie obchodzi mnie to. Nie zamierzam przez całe życie tylko na ciebie czekać. Mam dość. Zostaję - spojrzała na niego groźnie - albo odchodzę.

- A jeśli pozwolę ci zostać, to co będzie za pół roku, kiedy skończy się wiza? - Marcowi myśli kłębiły się w głowie. Chociaż... Pół roku... Może to i dobrze? Chantal wróci do Francji, a on za nią za kilka tygodni z Deanną i dzieckiem. Zamieszkają u jego matki i wszystko być może całkiem sensownie poukłada. Normalne przecież, że tam będzie spędzał więcej czasu. W Stanach oczywiście będzie bywał, lecz na stałe osiądzie w Paryżu. - Wiesz, Chantal? - powiedział. - Myślę, że jest wyjście. Otóż planuję w przyszłym roku przenieść się do Paryża. Co ty na to? Będę nadal utrzymywał biuro w San Francisco, ale zamiast wciąż jeździć do Paryża, zamieszkam tam na stałe.

- A twoja żona? - spojrzała na niego podejrzliwie, niepewna, co właściwie ma na myśli.

- Ona niekoniecznie. Wcale nie musi przenosić się ze mną. W przyszłym roku dużo się w moim życiu zmieni - popatrzył na Chantal z niewyraźnym uśmiechem i zauważył, że jej twarz też się rozjaśniła.

- Przeprowadzisz się do Paryża? Dlaczego? Czy... - nie odważyła się zapytać, czy dla niej.

- Powodów jest co najmniej kilka, między innymi ze względu na ciebie.

- Poważnie? - wbiła w niego badawczy wzrok.

- Tak.

- A dopóki się nie przeprowadzisz?

- Możesz zostać tutaj - uśmiechnął się lekko i zanim zdążył dokończyć, rzuciła mu się na szyję.

- Naprawdę?

- Tak, kochana.



30


Marc zaparkował jaguara na rogu ulicy i zdjął z siedzenia duże pudełko owinięte zwykłym papierem pakunkowym. Wcześniej posłał już Chantal kwiaty, bo nie chciał ich sam nieść ostentacyjnie ulicami miasta. Pudełko było dyskretne. Zatrzymał się przed wąską kamienicą przy Nob Hill i nacisnął dzwonek. Po chwili wszedł do eleganckiej klatki schodowej. Podłogi były wyłożone biało-czarnym marmurem, starannie wypolerowane balustrady z brązy lśniły. Wynajęli tu umeblowane mieszkanie od listopada do czerwca. Udało im się je znaleźć w niespełna tydzień. Chantal mieszkała w nim od dwóch dni u właśnie mieli po raz pierwszy zjeść razem kolację "w domu".

Słysząc jej kroki nie potrafił powstrzymać radosnego uśmiechu. W sumie decyzję podjął doskonałą, chociaż Chantal ją na nim wymusiła. Cudownie, że będzie tutaj przez całą zimę! I przez wiosnę. Deanna niechętnie dotrzymywała mu towarzystwa. Całe dnie spędzała w pracowni, aczkolwiek, jak się domyślał, nie malowała. Po prostu siedziała.

- No, co tam? - jeszcze raz nacisnął dzwonek.

Nagle drzwi otworzyły się i stanęła w nich Chantal w całej krasie, odziana w orientalną suknię z białego szyfonu i srebrne sandałki.

- Witam pana - skłoniła się nisko, potem podniosła głowę i uśmiechnęła się.

W pokoju paliły się przyciemnione światła, w głębi zobaczył nakryty do kolacji okrągły stół, przybrany kwiatami i świecami.

- Jak tu ślicznie! - objął ją ramieniem i zaczął się ciekawie rozglądać.

Mieszkanie było własnością architekta wnętrz, który wyjechał ze swoją dziewczyną do Francji. W migotliwym blasku świec prezentowało się naprawdę interesująco. Marc przytulił Chantal mocniej i szepnął:

- Kochanie, jesteś prześliczna. I cudownie pachniesz.

Roześmiała się, bo dzień wcześniej przysłał jej duży flakon perfum Joy. Był zachwycony, że stale ma ją w zasięgu ręki. Mógł wyjść z biura, aby zjeść z nią lunch, spotkać się wieczorem przed powrotem do domu, rano wpaść do niej na kawę, po południu na krótkie pieszczoty.

- Co masz w tym pudle? - oczy zabłysły jej z zaciekawienia. Marc przesuną rękę po jej obnażonym udzie. - Przestań!Pytam, co masz w pudle - zaśmiała się, Marc jednak nie przestawał jej pieścić.

- W jakim pudle? Nie mam żadnego pudła. - Schylił się i dotknął ustami jej uda. - Jesteś dużo bardziej atrakcyjna, kochanie, niż jakieś pudełka.

Ponieważ Chantal była tego samego zdania, już po chwili jej egzotyczna suknia opadła na podłogę.


- Cholera! - krzyknęła naraz Chantal i wyrwała się z jego ramion. Od pół godziny drzemali razem w łóżku. Marc aż usiadł z wrażenia.

- O co ci znowu chodzi? - obruszył się, przeciągając się leniwie. Wyglądał jak bardzo duży biały kot.

Chantal była w drzwiach pokoju.

- Indyk! Zapomniałam o indyku.

Pobiegła do kuchni, a Marc nadal leżał uśmiechając się. Po chwili wróciła z ulgą na twarzy.

- W porządku?

- Chyba tak. Wprawdzie piecze się już sześć godzin, ale wygląda całkiem nieźle.

- Indyki zawsze wyglądają nieźle. I smakują jak siano. Jesteś w Stanach niecałe trzy tygodnie i już zaczęłaś piec indyki? - wybuchnęli śmiechem.

Chantal usiadła na łóżku blisko Marca.

- Piekę indyka, bo jutro jest Święto Dziękczynienia, a ja naprawdę mam za co dziękować.

- Nie żartuj! Za co? - Położyli się i Marc delikatnie gładził włosy Chantal, które spływały jej na ramiona i okalały piękną twarz. - Za co chcesz dziękować, moja śliczna?

- Za ciebie. Za to, że tu mieszkam. Że przyjechałam do Stanów. Życie jest piękne, najdroższy.

- Tak? W takim razie otwórz paczkę - rzekł Marc, na próżno starając się ukryć uśmiech.

- Och, ty!... - pobiegła do drugiego pokoju i po chwili wróciła z szarym pudłem. - Co to jest? - zapytała z miną dziewczynki odpakowywującej gwiazdkowy prezent.

Otwórz i zobacz!

Zachwycony swoim pomysłem, cieszył się na równi z Chantal, gdy patrzył, jak rozrywa szary papier i wyjmuje również szare pudło. Chantal usiadła i z ciekawością wpatrywała się w nie, nie śmiąc go jeszcze otworzyć, najbardziej bowiem lubiła emocje towarzyszące niespodziankom.

- Czy to coś do domu? - spojrzała na niego pytająco ogromnymi oczami, Marc jednak zachłannie patrzył nieco niżej, na jej idealne kształtne piersi. Naga Chantal wyglądała prześlicznie, klęcząc na łóżku ze wzrokiem utkwionym w szare pudło.

- No, śmiało! - zachęcił, podniosłą zatem pokrywę i zanurzyła dłonie w szeleszczących bibułkach. Nagle cofnęła ręce jak oparzona i dotknęła nimi twarzy.

- Och, Marc!...

- Oui, mademoiselle?

- Och! - z powrotem włożyła ręce w bibułki. Oczy jeszcze bardziej jej się rozszerzyły, gdy powoli wyciągała TO na światło dzienne. I aż zaparło jej dech w piersiach, kiedy TO ujrzała. Przytuliła do siebie i nieprzytomnie zaczęła gładzić przepiękne futro z soboli z kolorze gorzkiej czekolady. - O Boże!

- Przymierz.

Marc wyrwał jej futro i narzucił na ramiona. Zwinnie wsunęła ręce w rękawy, pozapinała guziki. Było świetnie skrojone i doskonale na niej leżało, podkreślając jej szczupłą taię i wąskie biodra.

- Bon Dieu, jakaś ty piękna! Cudownie wyglądasz, Chantal! - z zachwytem rzekł Marc. Kiedy wysunęła do przodu jedną nogę i futro lekko się rozchyliło ukazując jej zgrabną nagą łydkę, zabrakło mu słów.

- Nigdy nie miałam czegoś tak wspaniałego! - Spojrzała w lustro i oniemiała. - Marc, to... to najpiękniejszy prezent, jaki dostałam!

- Ty też jesteś piękna! - oświadczył i wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił z butelką szampana i kieliszkami. Usiadł obok Chantal i wziął ją w ramiona. - Powinniśmy to uczcić, prawda?

Skinęła głową i z błogim uśmiechem osunęła się w jego ramiona.


- Co robi dziś Marc wieczorem?

- Jak zwykle ma spotkanie w interesach - uśmiechnęła się do Kim Deanna. - Ma klientów z Europy, więc ostatnio prawie się nie widujemy. - Po raz pierwszy od dawna zgodziła się pójść z Kim na kolację. Po śmierci Pilar i wiedząc, że jest w ciąży, bardzo rzadko wychodziła z domu. Tym razem zdecydowały, że jak zwykle pójdą do Trader Vic's. - O Boże, wstyd mi się przyznać, ale to naprawdę wspaniałe uczucie wyjść gdzieś z domu. - Czuła się o tyle komfortowo, że miała absolutną pewność, iż nie spotka Bena, takie lokale bowiem były zupełnie nie w jego guście.

- Jak się czujesz?

- Nieźle. Aż trudno uwierzyć, bo to już prawie piąty miesiąc.

Od niedawna dopiero widać było po niej, że jest w ciąży, lekko powiększony brzuch pod czarną wełnianą suknią o charakterystycznym kroju. Była pogodna i radosna, w jej oczach nie było widać ani gniewu, ani bólu. Kim nie widziała jej w takim nastroju od wielu tygodni, zauważyła nawet, że wróciło jej dawne poczucie humoru.

- Co robisz w Święto Dziękczynienia? Masz jakieś plany? - spytała Deanna.

- Nic szczególnego. Idę na kolację z przyjaciółmi. A ty?

- Jak zwykle. Też nic szczególnego - wzruszyła ramionami Deanna. - Marc pewno będzie pracował.

- Może byś przyszła do mnie?

- Nie. Liczę, że uda mi się wyciągnąć go gdzieś na kolację. Dotąd zawsze kolację szykowałyśmy z Pilar. Co prawda wyjście do lokalu to niezupełnie to samo co święta w domu, ale zawsze coś. Ma też jedną ogromną zaletę: nie musimy później przez tydzień objadać się wyłącznie kanapkami z indykiem... - Naraz pomyślała o Benie: jak on spędzi święto? Może pojedzie do Carmelu, a może nadal jest gdzieś na Wschodnim Wybrzeżu? Nie chciała jednak pytać o to Kim.

Po chwili rozmowa zeszła na inne tematy. Kiedy wstawały od stolika dochodziło wpół do jedenastej. Były trochę znużone i bardzo objedzone, lecz wieczór na pewno mogły zaliczyć do udanych.

- Dasz się namówić jeszcze na drinka? - zapytała Kim, choć nie wyglądała na spragnioną przedłużania wieczoru. Deanna natomiast była już po prostu zmęczona.

- Może innym razem. Wstyd przyznać, ale marzę o łóżku. Ciągle czuję się zmęczona.

- Czy to ci kiedyś przejdzie?

- Zwykle mija po czterech miesiącach, ale teraz najwyraźniej się przedłuża. Przecież to już prawie cztery i pół miesiąca, a ja stale bym spała.

- To śpij do oporu i ciesz się, że nie musisz pracować.

Deanna jednak wcale się z tego nie cieszyła. Wolałaby pracować, bo miałaby o czym myśleć, wciąż jednak nie potrafiła wrócić do malowania. Ilekroć próbowała, coś ją powstrzymywało. Natychmiast zaczynała myśleć o Pilar, albo o dziecku, które nosiła. Mijały godziny, a ona nie mogła nic zrobić, tylko pustym wzrokiem patrzyła przed siebie.

Czerwony samochód Kim stał już przed wyjściem. Deanna wgramoliła się do środka z głośnym westchnieniem, Kim zaś zapłaciła parkingowemu i usiadła za kierownicą.

- Chyba na jakiś czas przestaną z tobą jeździć! - jęknęła Deanna podkurczając kolana prawie pod brodę.

Wybuchnęły śmiechem.

- Jak ci jeszcze urośnie brzuch, na wsiadanie będziesz potrzebowała paru godzin - zauważyła kim.

Wyjechała na główną ulicę, po czym skręciła w lewo na Cosmo Place, potem jeszcze raz w lewo i w prawo, starając się objechać część ulicy, na której prowadzono jakieś prace.

- Możemy wracać przez Nob Hill - spojrzała z uśmiechem na Deannę, która jednak nie odpowiedziała, najwyraźniej marząc o tym, by jak najprędzej znaleźć się w łóżku.

Zatrzymały się przed znakiem "stop" i Deanna się zdumiała - ujrzała mężczyznę niezwykle podobnego do Marca. I w tejże chwili uświadomiła sobie, że jest to Marc!

Westchnęła ciężko. Kim podążyła za jej wzrokiem i zobaczyła Marca z elegancką kobietą we wspaniałym ciemnym futrze z soboli. Szli objęci. Marc wyglądał dużo młodziej niż zwykle. Kobieta miała długie rozpuszczone włosy i czerwoną suknię, której rąbek wystawał spod futra. Była bardzo atrakcyjna. Potrząsnęła głową roześmiana, Marc pocałował ją w usta.

Kiedy się odwróciła, Deanna ją rozpoznała. To była ta sama dziewczyna, którą widziała z nim na lotnisku tej nocy, kiedy umarła Pilar! Nagle poczuła, że braknie jej tchu. Zobaczyła, że oboje wsiadają do samochodu, i mocno ścisnęła ramię Kim.

- Jedź, błagam. Jedź. Nie chcę, żeby nas zobaczył... Pewno by pomyślał, że...

Odwróciła głowę, nie chcę nic więcej widzieć. Kim przydepnęła pedał gazu i samochód gwałtownie ruszył w kierunku zatoki. Deanna próbowała zebrać myśli. Co to ma znaczyć? Dlaczego ta dziewczyna jest tutaj? Czyżby... Tak, znała odpowiedź, wszystko było oczywiste zarówno dla niej jak i dla Kim. Przez pięć minut milczały, w końcu Kim powiedziała:

- Deanna, tam mi przykro!... To... to po prostu świństwo. Nie wiem, co powiedzieć - zerknęła na przyjaciółkę. Nawet po ciemku było widać, że jest bardzo blada. - Może pojedziemy najpierw do mnie, to się trochę uspokoisz?

- Wiesz? - spojrzała na Kim szeroko otwartymi oczami. - Dziwne, ale jestem zupełnie spokojna. Mam wrażenie, jakbym znalazła nagle przystań. Cała niepewność i obawa przepadły bez śladu... wszystko się skończyło. - Popatrzyła przez okno na spowite mgłą miasto i nie odwracając głowy dodała: - Chyba już wiem, co powinnam zrobić.

- Co? - zapytała Kim z obawą w głosie. Dla Deanny musiał to być straszny szok, widziała, że wciąż jeszcze drży.

- Zostawię go, Kim - oświadczyła. Kim nie odpowiedziała. - Nie mogę tak dłużej żyć. Myślę, że to trwa już od dawna. Widziałam ich w Paryżu... tej nocy, kiedy Pilar... Przyleciała z nim z Aten. A kiedy wrócił we wrześniu, przysięgał, że z nią zerwał.

- Sądzisz, że to coś poważnego?

- Nie wiem, ale to raczej nie ma w tej chwili znaczenia. Problem w tym - spojrzała w końcu na Kim - że chodzi mi nie tylko o to. Przecież ja wiecznie jestem sama. Nic nas nie łączy. Nawet dziecko nie pomoże, bo Marc mi je zabierze tak samo, jak zabrał Pilar. Więc dlaczego miałabym z nim zostawać? Z obowiązku?... Z poczucia lojalności, które trzymało mnie przy nim przez tyle lat?... Osiemnaście lat jesteśmy małżeństwem i nigdy nie widziałam go takim, jak był przed chwilą. Może on właśnie jej potrzebuje?... Może ona potrafi mu dać coś, czego ja nie mam?... Ale to jego sprawa. Ja odchodzę.

- Zastanów się jeszcze - rzekła Kim łagodnie - czy to właściwa chwila. Może powinnaś poczekać, aż urodzi się dziecko? Naprawdę chcesz być sama do końca ciąży?

- Pewnie tego nie zauważyłaś, ale już jestem sama.

Kim przytaknęła, lecz bała się jej spojrzeć w oczy. Nigdy nie widziała Deanny tak zdeterminowanej. Przerażało ją to. W końcu zatrzymały się przed jej domem.

- Chcesz, żebym wstąpiła na chwilę? - zapytała, miała bowiem pewność, że Marc nieprędko wróci do domu.

- Nie. Chcę być sama. Muszę spokojnie pomyśleć.

- Będziesz z nim dzisiaj rozmawiać?

Deanna przez chwilę patrzyła na KIm. W jej oczach było widać ból. To musiało boleć. Gdzieś w głębi serca wciąż jeszcze jej na nim zależało.

- Nie wiem. Chyba nie, bo na pewno nie wróci na noc do domu.



31


Deanna powoli zdjęła czarną sukienkę i długo stała przed lustrem w pustej sypialni wpatrzona w swoje odbicie. Wciąż jeszcze była piękna i w pewnym sensie młoda. Miała świeżą, gładką cerę, piękną, długą szyję, duże pogodne oczy i ani śladu drugiego podbródka, piersi jędrne, nogi i biodra szczupłe jak u nastolatki. Chociaż nie wyglądała na swoje lata, niewątpliwie była co najmniej dziesięć lat starsza od dziewczyny, którą zobaczyła z Markiem. Co on naprawdę w niej widział? Czym Deanna się różniła od niej? Czy tylko tym, że nie promieniała szczęściem i miłością tak jak ona? A może czymś jeszcze? Może chodziło mu o to, że ona jest prawdziwą Francuzką?... A może po prostu ją kochał?

Nie umiejąc znaleźć odpowiedzi na te pytania Deanna machinalnie włożyła nocną koszulę. Postanowiła zapytać o to Marca, usłyszeć, co ma na ten temat do powiedzenia - co zechce jej powiedzieć, jeśli w ogóle wróci do domu. Najchętniej zrobiłaby to od razu, niestety, Marc był z tamtą. Na pewno wróci do domu nad ranem i będzie się skarżył na niekończące się negocjacje i nie przespaną noc. Zaczęła się zastanawiać, od kiedy ją okłamywał i co było kłamstwem. Usiadła na krześle, odchyliła głowę do tyłu i przymknęła oczy. Czemu tak zależy mu na utrzymaniu małżeństwa teraz, kiedy nie ma już Pilar? Przecież w Paryżu miał doskonałą okazję, aby powiedzieć Deannie, że wszystko skończone. Dlaczego tego nie zrobił? Dlaczego z nią został?... Nagle zrozumiała - chodziło mu o dziecko. Pragnął syna.

Uśmiechnęła się do siebie. Zabawne, ale po raz pierwszy od dwudziestu lat miałą nad nim przewagę. Tym razem ona posiadała coś, czego on pragnął. Jego syna. Albo córkę, która by mu zastąpiła Pilar. W każdym razie Marc bardzo chciał tego dziecka. Dziwne to było, , ale prawdziwe, zwłaszcza, że tamta dziewczyna mogła mu je dać, skoro byli związani od tak dawna. A może nie mogła?... Ta myśl sprawiła jej przyjemność. W pewnym sensie trzymała go teraz w garści. Mogła odejść lub zostać, mogła sobie wynagrodzić minione lata mogła go nawet zmusić, by rzucił tamtą kobietę albo przyjnajmniej postarał się to zrobić. Wmawiał jej przecież, że dawno z nią zerwał, tymczasem Deanna na własne oczy się przekonała, że to nieprawda.

Z westchnieniem otworzyła oczy. Tyle czasu żyła w nieświadomości!... Powoli zeszła na dół po schodach nie zapalając lampy. Usiadła w salonie i bezmyślnie patrzyła na światła nad zatoką. Dziwnie się czuła wiedząc, że wkrótce opuści ten dom na zawsze. Dom i Marca... Bała się samotności, bała się życia, gdy będzie zdana na własne siły, pozbawiona opieki mężczyzny. Jakże ją to przerażało! Musiała przywyknąć do takiej samotności - do prawdziwej samotności. Starała się wszystko ułożyć w myślach, aż w końcu nadszedł świt.

Tuż po piątej usłyszała, że Marc przekręca klucz w zamku. Powoli podniosła się i stanęła w drzwiach salonu. W białej koszuli wyglądała jak zjawa.

- Bonsoir - powiedziała po francusku. - A może powinnam powiedzieć bonjour?

Na niebie pojawiły się pierwsze różowopomarańczowe promienie dnia, wyraźnie odbijające się w idealnie gładkiej wodzie zatoki. Nie było śladu mgły.

Nagle Deanna spostrzegła, że Marc jest pijany. Nie bardzo, ale nie sposób było tego nie zauważyć.

- Już wstałaś - zapytał, na próżno starając się utrzymać równowagę. W końcu poddał się i opadł na krzesło. Było widać, że czuje się niezręcznie rozmawiając z nią w takim stanie. Najwyraźniej w ogóle nie miał ochoty na żadne rozmowy. - Jest przecież strasznie wcześnie.

- Albo strasznie późno. Dobrze się bawiłeś?

- Oczywiście, że nie. Nie opowiadaj głupstw. Do czwartej siedzieliśmy w sali konferencyjnej, a potem jeszcze piliśmy, bo trzeba to było uczcić.

- To wspaniale - odparła lodowatym głosem. - Marc patrzył na nią, próbując zrozumieć, o co jej chodzi. - A co takiego musieliście uczcić?

- Nowe... przedsięwzięcie... - Już miał na końcu języka słowo "futro", lecz w porę się zreflektował. - Podpisaliśmy z Rosją świetną umowę handlową. Na futra - rzekł wyraźnie zadowolony z siebie.

Na twarzy miał przymilny uśmiech, którego Deanna, zimna jak posąg, niestety nie odwzajemniła.

- To piękne futro.

Marc jakby dostał obuchem w głowę.

- Co masz na myśli?

- Sądzę, że doskonale obydwoje wiemy. Powiedziałam, że to piękne futro.

- Mówisz bez sensu - odparł uciekając przed jej wzrokiem.

- Wręcz przeciwnie. Widziałam cię wieczorem z twoją przyjaciółką. Wnoszę z tego, że romans trwa nadal - rzekła beznamiętnie.

Marc nie odezwał się ani słowem. Po chwili utkwił wzrok w widocznej za oknem zatoce.

- Mógłbym ci powiedzieć, że właśnie jest tu przejazdem - zaczął odwracając się do niej - ale nie chcę. Było mi bardzo ciężko. Najpierw Pilar, potem kłopoty z tobą...

- Czy ona tu mieszka? - indagowała Deanna nie odrywając odeń przenikliwego wzroku.

- Nie, przyjechała na kilka tygodni.

- Ach, tak!... Czy w związku z tym mam ją zaakceptować jako część mojej przyszłości, czy w końcu zdecydujesz się na coś? Podejrzewam, że ona też stale zadaje ci to pytanie. Tylko że tym razem ośmielam się twierdzić, że wybór należy do mnie.

- Być może. - Przez chwilę wydawało się, że Marc znowu się zatoczy, zdołał się jednak utrzymać prosto. - Ale go nie dokonasz, Deanno, bo i ty, i ja za wiele mamy do stracenia.

- Czyżby? Cóż takiego? - zapytała, choć znała odpowiedź. Tyle że od ostatniego wieczora dziecko należało tylko do niej.

- Dobrze wiesz, co. Dziecko, nasze dziecko - tłumaczył łagodnie Marc. - Ono jest dla mnie... dla nas wszystkim.

- Dla nas? Wiesz, Marc, wątpię, czy w ogóle można mówić o nas "my". Jesteś ty, ja, ale nie my. Twoje jedyne "my" to ty i tamta dziewczyna. Miałeś to wypisane na twarzy.

- Byłem pijany - spojrzał ze skruchą w oczy, lecz nie zrobiło to na niej wrażenia.

- Wyglądaliście na bardzo szczęśliwych. Nie przypominam sobie, żebyśmy w ciągu ostatnich lat byli ze sobą szczęśliwi. Przyzwyczailiśmy się do siebie, ot co. W ten weekend po śmierci Pilar zamierzałam ci powiedzieć, że odchodzę, i odeszłabym, gdyby się nie okazało, że jestem w ciąży. Ale teraz podjęłam ostateczną decyzję: odchodzę od ciebie Marc.

- Nie pozwolę ci. Będziesz przymierać głodem... - zezłościł się, oczy zabłysnęły mu groźnie. Próbowała go pozbawić jedynego, na czym mu zależało: dziecka.

- Nie jesteś mi potrzebny do życia - rzekła stanowczo, choć oboje wiedzieli, że wcale nie jest taka siebie pewna.

- A skąd weźmiesz pieniądze na jedzenie? Z malowania?... Będziesz sprzedawała ludziom na ulicy swoje rysuneczki? A może wrócisz do swojego kochasia?

- Coś ty powiedział?! - Deanna poczuła się, jakby ją spoliczkował.

- Myślisz, że nie wiem, ty kłamliwa dziwko odgrywająca niewiniątko?... Wygłaszasz mi kazania na temat moich zajęć... - zachwiał się wykrzykując te słowa - a sama nie jesteś lepsza!

Deanna zbladła.

- Co masz na myśli?

- Dokładnie to samo co ty. Wyjechałem do Aten, a ty oczywiście musiałaś się zabawić. Nie mam pojęcia, z kim się puszczałaś, i nie obchodzi mnie to. Jesteś moją żoną i urodzisz moje dziecko. Oboje należycie do mnie, rozumiesz?

Deanna zawrzała.

- Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób! Jak śmiesz!... Może kiedyś należałam do ciebie, ale to było dawno... i nie wróci. Dziecka też ci nie dam. Nie pozwolę, żebyś zrobił z nim to samo co z Pilar!

Marc uśmiechnął się truiumfalnie, patrząc na nią, ze schodów.

- Nie masz wyboru, moja droga. To moje dziecko, bo zdecydowałem się je uznać, być jego ojcem i nie porzucać cię bez względu na to, co zrobiłaś. Ale nie zapominaj, że wiem o wszystkim. Wcale nie jesteś lepsza ode mnie, choć starasz się za taką uchodzić. I pamiętaj... - przymknął oczy i znowu się zachwiał. - Pamiętaj, że dzięki mnie to dziecko nie będzie bękartem. Dam mu moje nazwisko. To dlatego, że go chcę, a nie dlatego, że jest moje.

Deanna nie mogła się ruszyć z miejsca. W końcu zapytała lodowatym głosem:

- Dziecko nie jest twoje?

Skinął głową zataczając się.

- A nie jest!

- Skąd wiesz?

- Ponieważ kobieta, której tak nie znosisz, jest chora na cukrzycę i gdyby zaszła w ciążę, mogłaby umrzeć. Dlatego kilka lat temu poddałem się sterylizacji. - Spojrzał na nią dumny z siebie i tajemnicy, którą wyjawił.

Deanna cofnęła się i spokojnie usiadła w fotelu.

- Ach, tak... - mruknęła, po czym na długą chwilę zamilkła. - Dlaczego dopiero teraz mi to mówisz?

- Bo jestem zmęczony kłamstwami i twoimi patetycznymi minami, i skargami, że nie dbam o ciebie i że cię wykorzystuję... Wyświadczam ci przysługę: możesz zostać w moim domu razem z dzieckiem, chociaż tak obrzydliwie postapiłaś... i chociaż jesteś dziwką. Twój gach cię zostawił, więc nie masz wyboru, musisz zostać ze mną. Jesteś moja.

- I mam robić, co mi każesz, tak? - rzuciła gniewne spojrzenie, lecz był zbyt pijany, aby to zauważyć.

- No właśnie... A teraz chciałbym, żebyś razem z moim synem położyła się do łóżka. Ja też idę spać, a rano jeszcze sobie porozmawiamy.

Wolno ruszył na górę, nieświadom jeszcze skutku, jaki wywarło jego nieoczekiwane wyznanie.

Deanna nareszcie poczuła się wolna.



32


Wejście kuchenne było jak zwykle zamknięte, lecz Deanna miała klucz. Zadzwoniła wcześniej do Kim i poprosiła, aby wynajęła furgonetkę, obiecując, że wszystko wyjaśni jej później. W pobliskim sklepie dostała kilkanaście kartonów. Przybory malarskie bez trudu zmieściły się w trzech, fotografie i albumy zajęły następne pięć, pod ścianami Deanna starannie ustawiła obrazy. Należało jeszcze spakować jej rzeczy osobiste. Zadzwoniła do Margaret z prośbą o pomoc, nie chciała bowiem robić tego sama.

Krzątała się po pracowni od szóstej rano, teraz zbliżała się dziewiąta. Domyślała się, że Marca nie ma już w domu. Gdy po rozmowie wyszła z pokoju, nie widziała go więcej. Cisza w domu aż w uszach dzwoniła. Rozstanie państwa Durasów przebiegło nadzwyczaj spokojnie. Teraz Deanna mogła już bez oporów zerwać z przeszłością, zabierając tuzin kartonów i kilka walizek - resztę zostawiała, bo niemal wszystko było własnością Marca. Meble, obrazy, dywany, rodowe srebra - wszystko sprowadził z Francji. To, co ona zdołała zgromadzić w ciągu całego życia, mieściło się w pracowni: albumy i książki o sztuce, pędzle, farby, nieco ulubionych, choć bezwartościowych drobiazgów. Postanowiła wziąć całą odzież i biżuterię, którą będzie mogła sprzedać, aby mieć pieniądze na życie, dopóki nie znajdzie pracy. Zabrała też swoje obrazy. Dla Marca nic nie znaczyły, dla niej zaś miały wartość - mogła je sprzedać. Sprzeda wszystkie z wyjątkiem jej portretu z Pilar. On nie był na sprzedaż, był dla niej skarbem, który zachowa na całe życie. A całą resztę pozostawi Marcowi.

Przekręciła klucz w drzwiach pracowni i z wahaniem wyszła na korytarz, licząc, że Marca naprawdę nie ma w domu. Co jednak będzie, jeśli okaże się, że jeszcze jest?... że czeka, aż Deanna opuści bezpieczne schronienie?... Co będzie, jeśli się domyślił, co zamierza zrobić?... Wzruszyła ramionami, uciszając swoje obawy. Teraz już jej nie zatrzyma, udzielił jej bowiem odpowiedzi, której tak długo szukała. Dziecko nie było jego, lecz Bena i Marc o tym wiedział od początku. Nareszcie wszystko się wyjaśniło.

- Margaret, czy...? - zająknęła się nie wiedząc, jak sformuować pytanie.

- Wyszedł do biura o ósmej - uspokoiła ją Margaret ze łzami w oczach. - Proszę pani, pani chyba nie... Och, proszę nas nie zostawiać, proszę nie odchodzić...

Mówiła to, co zapewne powiedziałby Marc, gdyby nie był zbyt pijany, aby ocenić wagę sytuacji. Niewątpliwie uznał, że jeśli przeczeka i pozwoli Deannie odreagować awanturę w pracowni, a potem przyjdzie do domu z ładnym prezentem, przeprosinami i nowymi kłamstwami, wszystko będzie jak dawniej. Tym razem przeliczył się jednak.

Deanna objęła ramieniem Margaret.

- Muszę odejść, ale ty możesz mnie odwiedzać.

- Och, naprawdę?...

Deanna uśmiechnęła się do niej przez łzy, użalając się już tylko nad sobą, nie nad Markiem.

Gdy skończyły pakować drugą walizkę, zadźwięczał dzwonek. Deanna aż podskoczyła z przerażenia, Margaret zbladła. Na szczęście okazało się, że to Kim.

- Wzięłam największą furgonetkę, jaką mieli. Jest naprawdę olbrzymia - próbowała się uśmiechnąć, lecz natychmiast zauważyła, że Deanna jest w nie najlepszym nastroju. Miała podkrążone i zaczerwienione oczy i zmierzwione włosy. - Widzę, że miałaś ciężką noc.

- To nie jego dziecko - wyjawiła Deanna, dzieląc się z przyjaciółką wiadomością, która odmieniła jej życie, i natychmiast się rozpogodziła. - To dziecko Bena. Tak się cieszę!

- O Boże! - przez chwilę Kim nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać, po chwili wszakże zrozumiałą, że to naprawdę dobra wieść i że teraz Deanna jest wolna. - Jesteś pewna?

- W stu procentach.

- I wyprowadzisz się?

- Natychmiast.

- Tak myślałam. Zdecydowałaś się przez dziecko?

Dotąd stały w drzwiach, dopiero teraz Deanna powoli ruszyła w kierunku schodów.

- Przez dziecko, przez tamtą dziewczynę i w ogóle... To już nie jest małżeństwo, Kim. Między nami wszystko skończone. Przekonałam się o tym dziś w nocy.

- Powiesz Benowi? - zaciekawiła się Kim i zdała sobie sprawę, że zadała głupie pytanie. Oczywiście, że powie!... Jakże się zdumiała, gdy Deanna pokręciła głową. - Co?... Chyba żartujesz? Dlaczego mu nie powiesz?

- Dlaczego? Nie sądzisz chyba, że ot, tak przeprowadzę się z domu Marca do domu Bena? Przecież go rzuciłam, odeszłam od niego i wróciłam do Marca, nie powiedziałam mu, że jestem w ciąży!... Nie mam prawa wrócić teraz do niego. - Jej oczy wydawały się jeszcze większe niż zwykle.

Kim patrzyła na Deannę zdziwiona, usiłując pojąć, co nią kieruje.

- Przecież urodzisz jego dziecko. Czy to nie wystarczy?

- Nie wiem... Po prostu uważam, że nie mogę teraz wrócić do niego.

- To co zrobisz? Do diabła, zastanów się! - Kim wzięła ją za rękę i razem weszły na schody.

- Wyprowadzę się stąd. Znajdę sobie mieszkanie i zajmę się sobą.

- Porzucisz to, do czego przywykłaś? Na Boga, skąd weźmiesz pieniądze, choćby tylko na jedzenie?

- Będę malowała, znajdę sobie pracę, sprzedam biżuterię... Zobaczysz. No chodź, pomóż mi się spakować.

Kim zamyśliła się. Zawsze byłą przekonana, że Deanna powinna odejść od Marca, lecz nie mieściło jej się w głowie, iż nie chce wrócić do Bena.

Margaret skończyła właśnie pakować ostatnią walizkę. W pokoju zostały już tylko rzeczy Marca. Wszystkie drobiazgi, fotografie, szkatułka z biżuterią i książki zniknęły w pudłach i walizkach. Przystanęła jeszcze na chwilkę w progu, po czym zaczęła znosić wszystko na dół.

W dwadzieścia minut bagaż Deanny znalazł się w samochodzie. Margaret przez cały czas popłakiwała. Kim dźwigała najcięższe paczki i torby. Deanna przeniosła tylko swoje obrazy, naprawdę lekkie.

- Nie ruszaj tego! - krzyknęła na nią Kim, gdy próbowała podnieść walizkę. - Jesteś przecież w piątym miesiącu, osiołku.

Deanna uśmiechnęła się.

- Nieprawda. Na pewno raczej w czwartym niż w piątym.

Uświadomiła to sobie rano, gdy czyściła i pakowała pędzle. Marc powiedział jej, że zaszła w ciążę pod koniec czerwca, przed jego wyjazdem, natomiast ona za bardziej prawdopodobny termin poczęcia dziecka uważała lipiec, kiedy była z Benem. Dlatego właśnie doktor Jones miesiąc wcześniej nie słyszał pulsu płodu, dlatego twierdził, że jest za szczupła, dlatego dłużej nachodziły ją mdłości i senność. I oto okazało się, że jest dokładnie w czwartym miesiącu ciąży.

- O Boże! - spojrzała nagle na Kim. - Czy dzisiaj jest Święto Dziękczynienia?

- Tak.

- Czemuś nie powiedziała wcześniej?

- Myślałam, że wiesz.

- Wybierasz się gdzieś?

- Na razie nie, dopiero wieczorem. Najpierw musimy załatwić tę przeprowadzkę. Potem trochę odpoczniesz, a jeszcze później wystroisz się i pójdziemy na indyka.

- Jesteś niemożliwa! Zachowujesz się, jakbyś od dawna zajmowała się wyłącznie planowaniem mojego czasu. - Roześmiały się i Deanna wstawiła do samochodu ostatni obraz.

- Na razie zatrzymam się w hotelu - oświadczyła zdecydowanie i jeszcze raz zmierzyła wzrokiem zawartość furgonetki.

- Wykluczone - również zdecydowanie odparła Kim. - Zatrzymasz się u mnie do czasu, kiedy rzeczywiście będziesz mogła się wyprowadzić.

- Pomówimy o tym później. Teraz muszę jeszcze rozejrzeć się po domu.

- Nie boisz się, że Marc wróci? Przecież dzisiaj święto.

Deanna zdecydowanie potrząsnęła głową.

- Nie dla tego. On zawsze pracuje w Święto Dziękczynienia. Dla Francuza to żadne święto.

Kim skinęła głową i zniknęła w samochodzie. Deanna zaś weszła do domu. Margaret krzątała się po kuchni, przez chwilę mogła więc być sama. Ostatnie chwile spędzała w swoim domu, który w gruncie rzeczy nigdy nie był tak naprawdę jej, zawsze należał do Marca. Może ta Francuzka w pięknym futrze polubi go? Może go zaakceptuje jako coś nowego?

Stojąc w holu, Deanna rozglądała się wokół siebie. W salonie wisiały portrety przodków Marca. To zdumiewające, że po osiemnastu latach odchodziła stąd zabierając ze sobą niewiele więcej, niż miała, kiedy się tu sprowadziła. Kilka kartonów, trochę płócien i ubrania - teraz może droższe niż przed osiemnastu laty. Dzięki biżuterii będzie mogła przeżyć jakiś czas. Jej obrazy też były lepsze, miała lepsze materiały... Nadal jednak wszystko mieściło się w jednym samochodzie. Po osiemnastu latach - osiemnaście sztuk bagażu.

Usiadła przy biurku i wyjęła z szuflady papier listowy. Elegancki błękitno-biały arkusik z nadrukiem Mme Deanna Duras. Wzięła do ręki pióro, zastanowiła się chwilę, po czym napisała: "Kochałam Cię. Żegnaj".

Otarła łzy wierzchem dłoni, złożyła kartkę na pół i zatknęła przy lustrze w holu. Kiedy się odwróciła, ujrzała zalaną łzami Margaret. Nie powiedziała nic, tylko podeszła i mocno ja ścisnęła, potem również cała we łzach pokiwała głową i skierowała się do drzwi. Wyszeptała jeszcze tylko jedno słowo tak cicho, że Margaret ledwo je dosłyszała - Żegnaj - i tak samo cicho z łagodnym uśmiechem zamknęła za sobą drzwi.



33


- Dlaczego nie chcesz iść? - Kim była bardzo roczarowana. - Przecież to Święto Dziękczynienia. Nie zostawię cię samej.

- Zostawisz. Nie byłam zaproszona, poza tym czuję się zmęczona. Naprawdę nie mogę. Przysięgam. Padam ze zmęczenia. Proszę, zostaw mnie, może do jurta odżyję.

Tego Kim nie była jednak pewna. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny dawały znać o sobie. Pobladła twarz Deanny nosiła wyraźne znaki zmęczenia. Kim w tajemnicy przed nią zadzwoniła nawet z kuchni do doktora Jonesa i opowiedziała mu, co się zdarzyło. Poradził jej, żeby na razie zostawiła Deannę w spokoju i pozwoliła jej robić, na co ma ochotę. Był przekonany, że wkrótce jakoś przyjdzie do siebie. Kim uwierzyła mu i postanowiła jej do niczego nie zmuszać.

- Dobrze, ale obiecaj, że nie będzie ci smutno.

- Nie, na pewno zaraz zasnę - uśmiechnęła się tłumiąc ziewnięcie. I na pewno nie będę przez cały rok żałować, że dzisiaj nie świętowałam.

Zanim Kim wyszła z domu, Deanna zapadła w głęboki sen. Jej przyjaciółka cicho zamknęła za sobą drzwi.


O jedenastej w nocy Marc przekręcił klucz w zamku i na chwilę wstrzymał oddech. Powinien był zatelefonować, tyle że nie miał pojęcia, jak rozmawiać z Deanną po tym, co zaszło o świcie. Chciał sprawić jej prezent, czymś ją przekupić, lecz wszystkie sklepy były pozamykane. Święto Dziękczynienia. Pół dnia spędził w biurze, drugą połowę z Chantal. Odgadła, że coś się stało, nie wiedziała jednak co. Zauważyła tylko, że coś go gryzie.

Otworzył drzwi i rozejrzał się. Nigdzie nie paliło się światło i znikąd nie dochodził żaden dźwięk. Deanna na pewno spała. Wszędzie było tak cicho, że ośmielił się zapalić tylko małą lampkę przy wieszaku na płaszcze. I wtedy zauważył przy lustrze kartkę. Czyżby Deanna wyszła? Może ma spotkanie z tym swoim facetem? Z biciem serca sięgnął po list. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby czekał, że usłyszy jej głos i kroki na schodach. Nic nie zakłócało jednak panującej w domu ciszy. Powoli rozłożył kartkę i zamarł. "Kochałam Cię. Żegnaj".

Dlaczego "kochałam?" Dlaczego w czasie przeszłym?... Marc zrozumiał. Wyjawił jej to, o czym sama nigdy by się nie dowiedziała. I teraz miał pewność, że nie on jest ojcem dziecka i że ją okłamywał. Oszukał ją zarówno w kwestii dziecka, jak i Chantal. Poznała to wszystko, co tak długo przed nią skrywał. Widziała go z Chantal najpierw w Paryżu, teraz w San Francisco.

Poczuł, że nogi ma jak z ołowiu. Ciężkim krokiem podążył na górę. Na pewno tam jest. Na pewno śpi. Przez cały dzień starał się nie myśleć o tym, co zaszło, licząc, że wszystko się ułoży. Dlatego właśnie do niej nie dzwonił. Nie mógł i nie chciał. A teraz pragnął jak najprędzej znaleźć się w sypialni i ujrzeć śpiącą Deannę.

Jednakże gdy wszedł do pokoju, jego obawy się potwierdziły - łóżko było puste. A więc odeszła.

Przez długą chwilę stał osłupiały, nie wiedząc, co robić. W końcu, z trudem hamując łzy, sięgnął po telefon. Potrzebował jej. Bardzo jej potrzebował. Natychmiast. Wiedział, że będzie na niego czekała. Wykręcił numer i po chwili usłyszał głos Chantal. Sprawiała wrażenie zaskoczonej.

- Chantal, muszę... muszę cię zobaczyć... Będę zaraz u ciebie.

- Czy coś się stało?

Wyczuł w niej irytację, wydało mu się też, że gdzieś się śpieszy.

- Tak... nie... Powiem ci, jak przyjdę.

Chciała go powstrzymać, lecz tak ją zaskoczył, że brakło jej słów. Po paru minutach pukał już do drzwi. Nie zauważył jednak niczego i kiedy mu otworzyła, porwał ją w ramiona.

- Co się stało, kochany? Wyglądasz, jakbyś był chory.

- Chyba jestem... zresztą nie wiem... Wiesz? ona odeszła.

Biedak, pewnie na nowo przeżywa śmierć Pilar!, pomyślała Chantal. Czyżby wciąż jeszcze tak bardzo go to gnębiło? I skąd taki nagły nawrót rozpaczy?

- Wiem, kochany, ale przecież masz mnie. - Przytuliła się do niego i oboje usiedli na tapczanie.

- Ale dziecko... - urwał uświadomiwszy sobie, że powiedział za dużo.

- Jakie dziecko? - zdziwiła się Chantal i spojrzała nań z przerażeniem.

- Nie, nic... Po prostu jestem zdenerwowany... Deanna odeszła.

- Na zawsze? Zostawiła cię?

Skinął głową i Chantal się uśmiechnęła.

- To chyba powód do radości a nie płaczu. - Wstała i poszła do kuchni po butelkę szampana, którą Marc przyniósł kilka dni wcześniej. Po chwili wróciła z dwiema szklankami, lecz zatrzymała się w progu widząc smutek na twarzy Marca. - Naprawdę czujesz się nieszczęśliwy?

- Nie wiem. Jestem trochę przybity. Powiedziałem jej... o paru rzeczach, o których nie powinienem był mówić... Przesadziłem.

Chantal patrzyła na niego lodowatym wzrokiem.

- Nie sądziłam, że tak bardzo ci na niej zależy. I co teraz? Będziesz o nią walczył? - Marc wolno pokręcił głową. Nie chciał, żeby Deanna wróciła, tego był pewien. Próbował ją zatrzymać, lecz powiedział coś, co sprawiło, że odeszła. To nie było jego dziecko. - Nawiasem mówiąc... - Chantal się zawahała. - Wspomniałeś coś o dziecku. O co właściwie chodzi? - spytała, Marc jednak milczał. Ogarnęło go uczucie, którego Chantal nie potrafiłaby zrozumieć, pryskały wszystkie jego marzenia i nadzieje. - Marc, czy ona była w ciąży? Te słowa zabrzmiały zgoła jak oskarżenie. W milczeniu skinął głową.

- Wiedziała, że to nie jest twoje dziecko?

- Nie... Do wczoraj.

- Aha. I dlatego dotąd z nią byłeś... Trzymało cię dziecko jakiegoś faceta... - w jej głosie zabrzmiało rozgoryczenie. - Nie wiedziałam, że dziecko tyle dla ciebie znaczy.

- Nie tak dużo - skłamał i wyciągnął do niej ręce.

- Kłamiesz. - Butelka szampana stała nie otwarta, a oni patrzyli sobie z uwagą w oczy. - Wiem, że ci zależy na dziecku.

- Przecież możemy je adoptować - powiedział i Chantal niepewnie skinęła głową. Wiedziała, że jeśli dla niego ma to aż takie znaczenie, będzie musiała się zgodzić, choć w zasadzie nigdy nie chciała mieć dzieci.

- Tak, myślę, że będziemy mogli. - Naraz przypomniała sobie coś i z niepokojem spojrzała na zegarek. - Co zamierzasz teraz zrobić?

- Ożenić się z tobą - próbował się uśmiechnąć. - Oczywiście jeśli nadal chcesz wyjść za mnie.

- Chcę - odparła uroczyście, choć w jej oczach malowała się obawa. - Ale nie o to pytam, kochanie. Pytałam, co zamierzasz robić dziś w nocy.

- Nie wiem. Mogę tu zostać?

Nie wyobrażał sobie, że miałby sam wrócić do domu, nie wyobrażał sobie też, że mógłby już teraz zabrać tam Chantal i spać z nią w łóżku, które poprzedniej nocy opuściła Deanna.

- A może byśmy poszli gdzieś na kolację?

- Teraz? - zdumiał się. - Zupełnie nie mam na to ochoty. Za dużo przeżyłem w ciągu ostatnich godzin i bez względu na to, jak bardzo cię kocham, potrzebuję trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do zmian... - Zastanawiał się przez chwilę, czy nie popełnił błędu przychodząc do niej, zanim zdążył ochłonąć. Odnosił wrażenie, że Chantal zupełnie nie rozumie tego, co on czuje. - Przecież możemy zjeść w domu.

- Nie. Chcę, żebyśmy gdzieś poszli - odparła nerwowo, dziwnie nagląco.

Dopiero teraz zauważył, że ma na sobie białą jedwabną sukienkę, jakby rzeczywiście gdzieś się wybierała.

- Wychodziłaś gdzieś, kiedy zadzwoniłem? - spojrzał na nią pytająco.

- Tak, chciałam pójść na kolację.

- Sama? - zdziwił się.

- Oczywiście - roześmiała się i w tejże samej chwili zadźwięczał dzwonek. Popatrzyła nań spłoszona i pobiegła do drzwi. - Zaraz wracam.

Ze swojego miejsca na tapczanie nie wiedział dobrze drzwi, ale usłyszał, że Chantal otworzyła je i wyszła. W Marca jakby piorun uderzył. Zerwał się i pobiegł za nią. Drzwi były przymknięte, lecz dobiegał zza nich szmer rozmowy na korytarzu. Kiedy je gwałtownie otworzył, Chantal aż podskoczyła. Stała ze wspólnikiem Marca, Jimem Sullivanem, który bardzo się zmieszał na jego widok.

- Chyba przeszkadzam, ale wydaje mi się, że możecie wejść do środka - rzekł patrząc na Jima, choć zaproszenie było skierowane do nich obojga.

Bez słowa weszli do mieszkania, Chantal zamknęła drzwi.

- Kochanie... Jim chciał mi sprawić przyjemność i zabrać na kolację z okazji Święta Dziękczynienia. Myślałam, że będziesz... w domu - powiedziała z udawaną wesołością.

- Ach, tak... To bardzo miło z jego strony. Szkoda, że żadne z was nie wspomniało mi o tym wcześniej.

- Przepraszam, Marc - odezwał się Jim. Stali na środku pokoju i obaj czuli się bardzo niezręcznie. - Chyba już nic więcej nie mam do powiedzenia.

Marc odwrócił się do niego plecami. Poczuł, że Jim dotyka lekko jego ramienia, po czym usłyszał trzask zamykanych drzwi. Popatrzył na Chantal.

- A więc to tak?...

Spojrzała na niego przerażonym wzrokiem i pokręciła głową.

- Mylisz się. Byłam z nim parę razy na kolacji, to wszystko. Nie sądziłam, że będziesz mi miał za złe...

Oboje wiedzieli, że to kłamstwo.

- I co mam ci teraz powiedzieć?

- Że się na mnie nie gniewasz. A ja ci powiem, że to się już nigdy nie powtórzy.

Wtuliła się w jego ramiona i przywarła do jego ciała. Schyliwszy głowę, poczuł na twarzy jedwabisty dotyk jej włosów. Do oczu napłynęły mu łzy, bo wiedział, że to będzie się powtarzać... Na pewno nie raz.



34


Kim jechała wąskimi uliczkami Sausalito, potem skręciła w alejkę prowadzącą nad samą zatokę. Jeszcze raz sprawdziła w notesie adres. Tak, jechała w dobrym kierunku - jeszcze tylko jeden skręt, następna alejka i była na miejscu. Za niskim, pomalowanym na biało płotem stał ukryty wśród krzewów mały domek. Wszystko wyglądało tak, jak opisywała Deanna, i Kim od pierwszego wejrzenia polubiła to miejsce. Objuczona rozmaitymi pakunkami, z trudem poradziła sobie z dzwonkiem. Po chwili w drzwiach stanęła Deanna.

Miała na sobie dżinsy, czerwone espadryle, puszysty czerwony sweter i jasnożółtą bluzkę, włosy upięte w kok, na twarzy lekki uśmiech.

- Wesołych świąt. Tak się cieszę, że przyszłaś! - uściskała ją. - Rozstałyśmy się dopiero dwa tygodnie temu, a już za tobą tęsknię.

- Cudownie tu jest!

Kim weszła do środka, rozglądając się ciekawie. Zauważyła, że Deanna nie marnowała czasu i sama pomalowała kuchnię i odnowiła podłogi. W kącie stała nieduża choinka ubrana w srebrne bombki i świecidełka. Pod drzewkiem leżały trzy paczuszki, każda opatrzona napisem "Kim".

- Naprawdę ci się podoba? - zapytała Deanna z miną małej dziewczynki.

Dawno nie wyglądała tak zdrowo i radośnie. Przed dwoma tygodniami znalazła sobie mieszkanie. Było dość skromnie umeblowane, ale niewątpliwie miłe i przytulne. W salonie znajdowało się kilka krzeseł z pomalowanej na biało wikliny i wygodny stary tapczan z nowym jasnoniebieskim obiciem.

Zdobiły go kwiaty doniczkowe i cięte, które Deanna powkładała do stylowych butelek. Na ścianach wisiały jej ulubione obrazy, podłogę pokrywał wzorzysty dywan, na kominku stały miedziane naczynia, a na prostym drewnianym stole świecznik z brązu. Chlubą pokoju był jednak niewątpliwie wspaniały żyrandol. W oknach wisiały sztywno wykrochmalone story, własnoręcznie uszyte przez Deannę. Wszystko wyglądało tak, jakby mieszkała tu od dawna. Ściany małej sypialni pokrywały różowe tapety w staromodne wzory. Druga sypialnia byłą na razie pusta i zapewne czekała na kołyskę i konia na biegunach, które już stały w kącie za drzwiami.

Kim usiadła, jeszcze raz rozejrzała się z uznaniem i powiedziała:

- Jestem zachwycona. Mogę zostać na chwilę?

- Nawet na rok!... Chociaż z czasem zaczęłabyś zauważać pewne wady: ciepła woda czasami jest, czasami nie, piec rozgrzewa się przez tydzień, okna się zacinają, kominek kopci... - uśmiechnęła się. - Ale w sumie podoba mim się tutaj, choć wygląda to trochę jak domek dla lalek.

- Właśnie. W każdym razie jest fajniejszy niż moje mieszkanie, kompletnie pozbawione wdzięku.

- Ma za to klasę! Myślę, że będzie mi tu dobrze. - Aż trudno było uwierzyć, że jeszcze przed miesiącem Deanna mieszkała w nobliwej willi. Teraz wyglądała jednak na znacznie szczęśliwszą. - Napijesz się kawy? - spytała.

Kim skinęła głową. Deanna zniknęła w kuchni i po chwili wróciła z dwiema filiżankami, które roztaczały smakowity aromat.

- Co u ciebie? - zapytała Kim, równocześnie zauważając sztalugę ustawioną w kącie kuchni.

- Jak widzisz, maluję - odparła Deanna z dumą i radością.

- Ano... I co zrobisz z obrazami?

- Sprzedam. Ostatnio znaleźli się kupcy na dwa czy trzy.

Dzięki temu mogła kupić meble, naczynia i bieliznę. - Za trzy obrazy oraz kolczyki z brylantami i jadeitami, pomyślała, lecz nie powiedziała tego na głos. Nie zależało jej już ani na obrazach, ani na biżuterii, liczyło się bowiem jej jedyne dziecko. Reszta była nieważna.

- Gdzie je sprzedałaś?

Deanna zorientowała się, że Kim nie pyta ot, tak, więc tylko uśmiechnęła się, popijając herbatę.

- Nieważne.

- Dlaczego, u licha, nie chcesz, żeby Ben przynajmniej sprzedawał twoje obrazy? Przecież nie musisz się z nim w tym celu spotkać. - Kim widziała się z Benem przed tygodniem. Wyglądał okropnie. Chętnie by mu dała adres Deanny, ale czułą, że nie powinna. Deanna musiała sama zadecydować o powrocie. Może zdoła to uczynić, aczkolwiek Kim zaczynała w to wątpić widząc, jak jej przyjaciółka z dnia na dzień rozkwita szczęściem. - Czemu się z nim nie dogadasz?

- Nie bądź śmieszna, Kim. Jak by to wyglądało? Nie mogę. Chyba by mnie zabił, gdybym teraz zaczęła zawracać mu głowę swoimi obrazami.

- Nie sądzę - mruknęła Kim, choć w gruncie rzeczy wcale nie była pewna, jak by się zachował Ben. Ostatnio przestał pytać o Deannę, Kim zaś wyczuła, że sama nie powinna poruszać jej tematu. - A co z Markiem? Miałaś od niego wieści?

Deanna potrząsnęła głową.

- Dzwoniłam do niego raz, po spotkaniu z adwokatem. Był wyrozumiały i zgadzał się na wszystko.

- Myślisz, że się z nią ożeni?

Deanna westchnęła i uśmiechnęła się.

- Nie wiem, może. Na razie mieszkają razem w domu. Zdaje się - jej uśmiech nieco zbladł - że bardzo to wszystko przeżył. Tyle się zdarzyło w tym roku!...

Przez chwilę Kim rozważała, czy Deanna nie tęskni za Markiem. Byli przecież małżeństwem przez tyle lat... Na pewno niełatwo jest usunąć z pamięci taki szmat czasu.

- Skąd wiesz, że mieszkają razem? - zainteresowała się Kim, której wydawało się nieprawdopodobne, aby Marc był skłonny do takich wyznań.

- Od Margaret. Zadzwoniłam kiedyś do niej, żeby zapytać ją o zdrowie. Odchodzi w przyszłym miesiącu. Myślę, że Marc chce usunąć ze swego otoczenia wszystko, co by mu przypominało dawne czasy. Oboje musimy zaczynać od nowa.

- A ty zaczynasz od nowa? - spytała Kim.

Deanna skinęła głową.

- Nie zawsze jest to łatwe, ale muszę. Dom pochłania mi dużo czasu, pracuję... W przyszłym miesiącu będę musiała urządzić pokój dziecinny. Znalazłam już świetny materiał na zasłony, szukam jeszcze jakichś wesołych tapet.

Kim uśmiechnęła się. Spędziły całe popołudnie na miłej rozmowie i dopiero około piątej, gdy zapadł zmrok, Deanna poderwała się na nogi.

- O Boże, czemu siedzimy tak po ciemku? - wstała, by zapalić światło.

- Wiesz, muszę już iść do domu. Na pewno znowu będą korki na mieście. Jak spędzasz święta? - spytała dla porządku, dobrze wiedząc, iż Deanna nie ma żadnych świątecznych planów.

- W tym roku w ogóle nie mam nastroju do świętowania. Najlepiej chyba będzie, jeśli posiedzę sobie spokojnie w domu... w moim domu.

Kim nagle poczuła się trochę winna.

- Wyjeżdżam w góry na narty. Może byś się wybrała ze mną?

Deanna roześmiała się i popatrzyła na swój mocno zaokrąglony brzuch. Była już w piątym miesiącu, teraz bez cienia wątpliwości. Pogłaskała się po swetrze i z uśmiechem spojrzała na przyjaciółkę.

- W tym roku raczej nie pojeżdżę na nartach.

- Na to co? Nie musisz jeździć. Pobędziesz w górach...

I zamarznę? Nie, już wolę zostać w domu.

- Jak chcesz. Ale zostawię ci numer telefonu. Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała. Wiesz, że możesz na mnie liczyć.

- Wiem, wiem. - Wręczyła Kim przygotowane dla niej prezenty i z uśmiechem popatrzyła na te, które Kim zostawiła dla niej pod choinką. - Wesołych świąt. I szczęśliwego Nowego Roku.

Kim jeszcze raz spojrzała na nią ciepło.

- Na pewno będzie szczęśliwy.



35


Święta Bożego Narodzenia minęły prawie niezauważone, bez nastroju, jaki towarzyszył im przez te wszystkie minione lata. Nie było ani drogiego szlafroka wybranego przez Pilar, a zapłaconego z rachunku Marca, ani francuskich perfum w kryształowej butelce, ani brylantowych kolczyków, ani futra. Tylko cztery drobiazgi od Kim, które Deanna odpakowała w Wigilię dokładnie o północy. Jeszcze nigdy nie spędzała Wigilii samotnie. Na początku się trochę tego obawiała, bo nie była pewna, czy potrafi w ten wieczór znieść samotność i ból, w sumie jednak nie czuła się tak bardzo samotna, może tylko trochę smutna. Brakowało jej Marca i Pilar - święta bowiem zawsze spędzali razem - brakowało świątecznego nastroju, gwaru, Margaret krzątającej się w kuchni, stosów paczuszek pod choinką. Toteż z nostalgią myślała o Marcu i Pilar, wspominając, jacy byli przed laty. Te czasy już ie wrócą, oboje odeszli na zawsze. Do Marca nigdy nie telefonowała, nigdy nawet w środku nocy nie zapragnęła usłyszeć jego głosu.

Spędziła Wigilię przy choince popijając gorącą czekoladę. A gdyby tak zadzwonić do Bena? Na pewno jest w Carmelu. Czy również spędza święta sam?

Z daleka dobiegały dźwięki kolęd. Kiedy się rozbierała do snu, zaczęła nucić pod nosem "Cichą noc". Czuła się jakby trochę mniej zmęczona. Właściwie tak dobrego samopczucia jak tego wieczoru nie miała od dawna.

Jej życie było teraz dużo prostrze. Martwić się musiała jedynie o pieniądze, lecz na razie, nieźle sobie radziła. Znalazła na Bridgewater niewielką galeryjkę, która sprzedawała jej obrazy po kilkaset dolarów za sztukę. Nie było to dużo, lecz w zupełności wystarczało na opłacenie mieszkania i zaspokojenie niewielkich potrzeb Deanny, ponadto miała jeszcze trochę pieniędzy ze sprzedaży kolczyków z brylantami i jadeitami, w szkatułce zaś czekała w rezerwie spora kolekcja biżuterii. Oczywiście po urodzeniu dziecka będzie potrzebowała więcej pieniędzy, ale przedtem powinna się odbyć rozprawa rozwodowa i podział majątku.

Uśmiechnęła się do siebie i wsunęła do łóżka.

- Wesołych świąt, maleństwo - powiedziała, delikatnie klepiąc się po brzuchu. Przez chwilę leżała na plecach starając się odpędzić myśli o Pilar. Może to też będzie dziewczynka?... Jeśli tak, to na pewno zupełnie inna.



36


W ten lutowy poranek Ben przeglądał w biurze reklamy. Dochodziła dziewiąta. Sięgnął po telefon i wezwał Sally, a kiedy się zjawiła, pokazał jej plik papierków, które trzymał w ręku.

- Co o tym myślisz, Sally? Czy to w ogóle się do czegoś nadaje? - spytał z nachmurzoną miną.

- Chyba tal... - zawahała się. - Chociaż wydaje mi się dość krzykliwe.

Skinął głową i rzucił materiały na biurko.

- Ja też tak uważam. Zadzwoń do Kim Houghton. Spotykam się z artystą w Saulisato o jedenastej. Zapytaj, czy będzie mogła zobaczyć się ze mną piętnaście po dwunastej.

- W Saulisito? - upewniła się Sally.

Ben przytaknął milcząco i Sally zniknęła za drzwiami. Wróciła dopiero około dziesiątej.

- Będzie czekać w Sea Urchin o wpół do pierwszej. Powiedziała, że przyniesie nowe projekty. Ma mnóstwo projektów, które chciałby ci przedstawić.

- To dobrze - uśmiechnął się Ben z roztargnieniem, westchnął i na powrót zagłębił się w pracy.

Czasami wydawało mu się, że to wszystko nigdy się nie skończy. Wprawdzie udało mu się pozyskać tej zimy czterech nowych artystów, żaden wszakże tak naprawdę go nie zachwycił. Ich prace niewątpliwie należały do najlepszych spośród tych, które ostatnio widział, lecz daleko im było do dzieł Deanny Duras. Klienci wciąż o nią pytali, Ben zaś nieudolnie próbował im wyjaśniać, dlaczego nigdzie nie ma jej obrazów. Zazwyczaj mówił, że wycofała się z działalności artystycznej.

Jeszcze raz westchnął, przerzucając papiery. Od września z trudem koncentrował się na pracy, dopiero teraz zaczynał wracać do równowagi. Zaczynał! Najgorzej było z rana i późno w nocy. Już rozumiał, co musiała czuć Deanna po stracie Pilar. Jakże dziwna jest świadomość, że już nigdy nie dotknie się drugiej osoby, nie przytuli, nie usłyszy... Już nigdy nie będzie się z nią śmiał i żartował, nigdy!... Natrętne myśli znowu przerwały mu pracę, szybko się jednak od nich uwolnił. Teraz już potrafił to robić. Pięć miesięcy wysiłku nie poszło na marne.

Wyszedł z galerii piętnaście po dziewiątej, wystarczająco zatem wcześnie, aby spokojnie przejechać przez most, dotrzeć do Sausalito i znaleźć miejsce do parkowania. Artysta, z którym był umówiony, człowiek nawet dość sympatyczny, miał świetne wyczucie koloru i potrafił stworzyć specyficzną atmosferę, choć na pewno nie dorównywał tym Deannie. Był też bardziej niż ona awangardowy. Ben dotąd nie oferował mu stałego kontraktu, lecz w końcu się zdecydował. Dotychczas młody artysta współpracował z małą galeryjką w Saulisato, w pobliżu której mieszkał. Było w niej mnóstwo prac, wśród nich całkiem ciekawe. Właśnie tam Ben wyszperał kiedyś jego obrazy w stercie lepszych i gorszych. Dowiedział się też, że chłopak dostanie za nie psie pieniądze - sto siedemdziesiąt pięć dolarów było najwyższą sumą, jaką otrzymywał za pracę, którą Ben bez trudu sprzedałby za co najmniej dwa tysiące. W związku z tym nie wątpił, że artysta z zadowoleniem przyjmie jego propozycję.

Nie pomylił się.

- O rany!... Poczekaj, muszę powiedzieć to Marii! - uśmiechnął się radośnie i uścisnął mu rękę. - O rany!... Będzie nas stać na to, żeby od czasu do czasu zjeść coś bardziej wymyślnego!

Ben uśmiechnął się rozbawiony i razem podeszli do drzwi. Pracownia mieściła się w przestronnym budynku, który kiedyś był zwykłą szopą otoczoną pseudowiktoriańskimi willami. Pomimo pewnym niedogodności niewątpliwie był to bardzo miłe miejsce do pracy.

- Co się stało z tą dziewczyną, którą zajmował się pan w lecie? Z tą Duras?

- Zajmowałem się nią i już nie zajmuję. Tak, to było odpowiednie określenie.

Zajmował się, teraz jednak nie miał pojęcia, co się z nią dzieje. Nikt nie miał pojęcia. - Nie wystawiamy już jej prac - dodał spokojnie, bo powtarzał to już wiele razy przy różnych okazjach.

- Tak, wiem. A gdzie ona teraz wystawia?

- Nigdzie. Przestałą malować.

Ben udzielał rutynowych odpowiedzi na zawsze takie same pytania. Jednakże ciąg dalszy rozmowy był inny niż zwykle. Artysta pokręcił głową.

- Jest pan pewny?

- Całkowicie. Powiedziała mi to, kiedy zabierała prace z galerii - odparł zdecydowanym głosem, lecz wyraz oczu rozmówcy zaniepokoił go. - Dlaczego pan pyta?

- Bo mógłbym przysiąc, że widziałem kiedyś jej obraz w Seagull. Wie pan, tej galerii, która sprzedaje moje prace. Nie byłem pewny i nie miałem czasu zapytać, ale tak mi się wydawało. To był bardzo piękny akt. I chcieli za niego śmieszne pieniądze.

- Ile?

- Chyba ze sto sześćdziesiąt dolarów. To po prostu kryminał. Powinien pan sprawdzić, czy to nie jej obraz.

- Na pewno sprawdzę.

Ben spojrzał na zegarek. Było dopiero wpół do dwunastej. Do lunchu z Kim pozostawało mu jeszcze sporo czasu. Pożegnali się z uśmiechem, po czym Ben wsiadł do samochodu i ostro ruszył wąską alejką. Znał dobrze tę galerię, toteż bez trudu do niej trafił. Zostawił samochód tuż za rogiem i wszedł do środka. Zamierzał spokojnie się rozejrzeć, nie musiał jednak tego robić - ten obraz był wyraźnie wyeksponowany. Wisiał tuż przy drzwiach, widoczny nawet z ulicy. Młody artysta się nie mylił - to był na pewno obraz Deanny.

Ben stał przez chwilę, zastanawiając się, co zrobić. Już miał odejść, rozmyślił się jednak. Wydało mu się, że w ten sposób choć na chwilę zbliży się do niej. Pamiętał, jak malowała obraz na tarasie na początku lipca. Nagle poczuł się tak, jakby powróciło tamto lato.

- Słucham pana? Czym mogę służyć? - zapytała ładna blondynka. Miała na sobie bawełniastą koszulkę, dżinsy, sandały, w uszach kolczyki, a włosy związane skórzanym rzemykiem.

- Dziękuję. Chciałem tylko zobaczyć ten obraz - wskazał na płótno Deanny.

Sto sześćdziesiąt dolarów. To obraz miejscowej artystki.

- Miejscowej? Ma pani na myśli San Francisco?

- Nie, Sausalito - odparła nieco zdziwiona.

- Czy macie państwo jakieś inne jej obrazy? - Był pewien, że nie, lecz ku jego zdumieniu dziewczyna przytaknęła.

- Tak, chyba jeszcze dwa.

Okazało się, że nawet trzy - jeden namalowany latem i dwa nieco starsze. Żaden nie kosztował więcej niż dwieście dolarów.

- Skąd je macie? - dopytywał się Ben podejrzewając, że być może został skradzione.

- Od autorki - odparła blondynka lekko zaskoczona.

- Nie do wiary!... - Ben zaniemówił. - Dlaczego?

- Proszę?

- Dlaczego tutaj?

- Przecież to bardzo dobra galeria!

Dziewczynę najwyraźniej zirytowała ta uwaga, toteż Ben rozpaczliwie usiłował ją udobruchać.

- Przepraszam - uśmiechnął się. - Nie to miałem na myśli. Widzi pani... ja znam tę artystkę i zdziwiłem się, widząc tutaj jej prace. Myślałem, że wyjechała... za granicę. - Nie wiedział, co jej powiedzieć. Po czym pchnięty impulsem dodał: - Ha! biorę je.

- Które? - zapytała dziewczyna, myśląc: To wariat. Albo naćpany.

- Wszystkie.

- Wszystkie? - A więc wariat, nie naćpany, uznała.

- Tak, wszystkie.

- Ależ to prawie osiemset dolarów.

- Nie szkodzi, zapłacę czekiem.

Blondynka kiwnęła głową. Kasjer telefonicznie sprawdził czek w banku - wszystko było w porządku. Po dziesięciu minutach Ben wyszedł na ulicę. Zarówno galeria jak i Deanna wzbogaciły się o czterysta dolarów każda. Gdy wkładał obrazy do samochodu, wciąż jeszcze nie rozumiał, dlaczego je kupił. Jednego tylko był pewien - chciał je mieć. Ceny były oczywiście zupełnie niepoważne. Nic z tego nie rozumiał. Przecież mógłby je nieporównywalnie drożej sprzedać w galerii, gdyby się tylko zgodziła... Co chciała przez to udowodnić?

Parkując przed Sea Urchin, gdzie miał się spotkać z Kim, czuł, że jest coraz bardziej na siebie wściekły. Zachował się idiotycznie. Jak mógł kupić wszystkie cztery obrazy!... Gdyby Deanna się dowiedziała, na pewno też byłaby wściekła. Najbardziej wszakże zastanawiało go jedno: "miejscowa" artystka, z Sauaslito, powiedziała dziewczyna z galerii...

Kim czekała na niego przy stoliku pod oknem podziwiając widok na miasto i zatokę.

- Czy mogę się przysiąść? - zapytał. Podniosła wzrok i roześmiała się.

- Myślała, że to podrywacz - uśmiechnęła się przyjaźnie. Ubrany na sportowo Ben jak zwykle był miły, lecz w jego oczach dawał się zauważyć jakiś niepokój.

Niestety, panno Houghton. Dziś nie ma już na świecie podrywaczy. Może tylko podrywaczki.

- No, no!

- Masz ochotę na drinka? - zapytał.

Kim skinęła głową. Ben przez chwilę patrzył w zamyśleniu na zatokę, po czym rzekł:

- Kim?...

- Tak, wiem, chcesz mi powiedzieć, że nie podobają ci się moje projekty reklam. Mnie też się nie podobają. Na szczęście mam kilka nowych pomysłów.

Potrząsnął głową i podniósł wzrok.

- Nie o to mi idzie, chociaż zgadzam się z tobą. Na ten temat porozmawiamy później. Teraz chcę cię zapytać o coś innego... - urwał.

- O co chodzi? Gadaj - przyszła mu z pomocą, wyglądał bowiem nad wyraz nieszczęśliwie.

- O Deannę.

Kim drgnęła.

- Widziałeś ją?

- Nie. A ty? - Przytaknęła. - Powiedz, co się stało? Widziałem cztery jej obrazy w miejscowej galerii. Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego akurat tutaj? Wiesz po ile oni je sprzedają?... Po sto sześćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć dolarów! Bez pojęcia!... I mówią o niej "miejscowa artystka". Z Sausalito. Kompletnie zgłupiałem... O co tu chodzi, do diabła?

Kim przez chwilę milczała, nie wiedząc, co powiedzieć. Umówiła się z Deanną po południu, zaraz po lunchu, spotkanie z Benem w Sausalito było jej zatem bardzo na rękę. Ale co mu powiedzieć? Ile może mu powiedzieć?

- Kim, proszę... Na pewno wszystko wiesz - spojrzał na nią błagalnie i dostrzegł zakłopotanie na jej twarzy.

- Może ktoś kupił od niej te obrazy, a potem sprzedał je w galerii? - zasugerowała Kim, postanawiając porozmawiać z Deanną, zanim zdradzi mu więcej. Nie mogła sama decydować, chociaż ogromnie ją korciło, aby wszystko Benowi wyjawić.

- Nie, na pewno nie. W galerii mi powiedzieli, że autorka osobiście je przyniosła. Ale dlaczego?... Dlaczego wybrała taką dziurę na końcu świata? Może z obawy przed mężem? A może ma kłopoty? Może potrzebuje pieniędzy? - Jeszcze raz spojrzał błagalnie na Kim, która westchnęła.

- Och, Ben... Widzisz, w jej życiu wiele się zmieniło.

- Chyba nie aż tak wiele, skoro się do mnie nie odzywa.

- Może się odezwie. We właściwym czasie... Wciąż jeszcze nie przyszła do siebie po śmierci Pilar.

Ben skinął głową ze zrozumieniem. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Zupełnie nie miał nastroju do rozmów o interesach, nie potrafił oderwać myśli od Deanny. Podejrzewał, że zaszło coś, co istotnie odmieniło jej życie.

W końcu spojrzał na Kim przenikliwym wzrokiem i zapytał:

- Czy ona ma jakieś kłopoty?

- Wręcz przeciwnie, ben. Myślę, że po raz pierwszy od bardzo dawna jest nawet w pewnym sensie szczęśliwa - oświadczyła i natychmiast ugryzła się w język. Przecież w lecie Deanna była na pewno dużo szczęśliwsza. - Dużo teraz maluje.

- I jest szczęśliwa... - Ben zamyślił się. Popatrzył na rozciągającą się za oknem zatokę, potem na Kim. - Z nim... - mruknął. Kim, nie mogąc dłużej tego znieść, gwałtownie potrząsnęła głową. - Jak to?... - zdumiał się Ben.

- Marc wrócił do Francji - rzekła. Deanna powiedziała jej o tym przed tygodniem.

- Na stałe? - upewnił się Ben. - A ona została?

Kim znowu przytaknęła i nagle zobaczyła w jego oczach przerażenie. Nie zadzwoniła do niego! Marc wyjechał, a ona nie zadzwoniła!... Ben spuścił wzrok i bezmyślnie wpatrywał się w swój kieliszek. Naraz Kim lekko dotknęła jego ręki.

- Daj jej szansę, Ben. Naprawdę dużo przeszła. Myślę, że minie jeszcze kilka miesięcy, zanim wszystko się ułoży.

- I ona mieszka tutaj, w Sausalito? - Nic już nie pojmował. Dlaczego Deanna wyprowadziła się z domu? Co zaszło między nią a mężem? - Czy mam rozumieć, że oni się rozwodzą?

- Tak - odparła Kim.

- Kto wystąpił o rozwód, on czy ona?... Kim, muszę wiedzieć. Mam prawo.

- Oczywiście, że masz - przyznała myśląc: Ale spróbuj jej to wytłumaczyć. - Deanna poprosiła o rozwód, a Marc się zgodził. Nie miał wyboru.

- I co się z nią dzieje? Radzi sobie?... Jak się miewa?

- Doskonale. Mieszka w zabawnym małym domku, maluje, przygotowuje się... - urwała, uświadomiwszy sobie, że znów posuwa się za daleko.

- Do czego się przygotowywuje? - podchwycił Ben, oszołomiony tym, czego się dowiadywał od Kim. - Na Boga, Kim, czy ta szmatława galeria chce jej zorganizować wystawę? - zirytował się. Jak mają czelność!...

Kim wybuchnęła śmiechem.

- Wiesz co? Idiotka ze mnie. Siedzę tu z tobą, ty mnie ciągniesz za język, a Deanna najzwyczajniej czeka na ciebie. - Wyjęła z torebki długopis i kawałek papieru, na którym coś napisała. - Masz tu adres, idź tam.

- Teraz?... - wystraszył się Ben, lecz wyciągnął rękę po kartkę. - A co będzie, jeżeli... jeżeli mnie wyrzuci?

- Na pewno cię nie wyrzuci. Teraz wszystko zależy od ciebie. - Roześmiała się. - Jeśli będzie robiła trudności, przyłóż jej tak, żeby poczuła.

Ben uśmiechnął się zakłopotany.

- A co z naszym lunchem? - zapytał, choć nie mógł usiedzieć na miejscu, pragnąc jak najprędzej stąd wyjść i odszukać Deannę.

Kim, domyśliwszy się, jak mu pilno, machnęła ręką.

- Do diabła z lunchem! Pogadamy o reklamie innym razem. Idź już.

Ben nachylił się i pocałował ją w policzek, a potem mocno uścisnął.

- Kiedyś pewnie ci podziękuję, ale teraz muszę lecieć Powiedz tylko, czy mam wyważyć drzwi, czy wskoczyć przez komin.

- Wrzuć przez okno krzesło. To zawsze skutkuje.

Ben wyszedł z uśmiechem na twarzy. Uśmiechał się również wsiadając do samochodu. Pięć minut później był już pod wskazanym adresem. Ujrzał domek ukryty wśród zieleni, otoczony niewysokim płotem. Czy zastanie ją w domu? Może nie... Raptem ogarnął go strach. Co jej powie?... A jeśli Deanna się rozgniewa, że przyszedł? Teraz, po tylu miesiącach tęsknoty, chybaby już tego nie zniósł.

Wysiadł z samochodu i wolno podszedł do drzwi. Wyraźnie było słychać, że ktoś jest w środku, dobiegały bowiem stamtąd dźwięki spokojnego jazzu. Zadzwonił, a potem jeszcze zapukał. Niemal natychmiast usłyszał jej głos:

- Część, Kim. Otwarte, wejdź!

Już otworzył usta, by wyjaśnić, że to nie Kim, rozmyślił się jednak. Nie chciał, aby poznała prawdę, dopóki nie wejdzie do środka i nie zobaczy jej choć na chwilę. Choć jedyny, ostatni raz.

Nacisnął klamkę i wszedł do małego frontowego pokoju. Był pusty.

- Gdzie jesteś? - jej głos dobiegał go z głębi domu. - Maluję sypialnię, zaraz przyjdę.

Usłyszawszy po raz pierwszy od pięciu miesięcy jej głos, zadrżał. Nie mógł ruszyć się z miejsca, czekał więc, aż ona przyjdzie do niego. Chciał coś powiedzieć, lecz nie potrafił wydobyć z siebie głosu.

- Kim? To ty? - zawołała znowu.

Musiał się odezwać, bo gotowa by się jeszcze wystraszyć.

- Nie, Deanno, to nie Kim...

Na chwilę zapadła cisza, potem rozległ się hałas, jakby coś spadło z hukiem na podłogę. Ben wciąż tkwił w miejscu. Czekał. Wreszcie powoli ruszył naprzód. Zrobił kilka kroków i stanął w drzwiach maleńkiej sypialni.

- Deanna?... - wykrztusił i wtedy ją ujrzał. Stała oparta jedną ręką o kołyskę przy świeżo pomalowanej ścianie. Uśmiechnął się zakłopotany. - Przepraszam, że... - urwał zauważywszy to, co w pierwszej chwili umknęło jego uwadze. Zobaczył też, że ma szeroko otwarte oczy i drży jej podbródek. - O Boże, Deanno... jesteś... - umilkł zakłopotany, nie chcąc pytać, nie chcąc wiedzieć. Nie obchodziło go, z kim ma to dziecko. Rzucił się naprzód i chwycił ją w ramiona. A więc dlatego sprzedawała obrazy, dlatego była sama!... - To nasze, prawda? Nasze? - Skinęła głową i z oczu popłynęły jej łzy. Przytulił ją mocniej. - Dlaczego mi nie powiedziała? Dlaczego nie zadzwoniłaś? - zajrzał jej w twarz.

Deanna się uśmiechnęła.

- Nie mogłam. Przecież cię zostawiłam. Nie mogłam wrócić teraz. Chciałam potem... jak urodzi się dziecko...

- Ty wariatko!... Kocham cię! Dlaczego dopiero wtedy? Chcę być cały czas z tobą, chcę... Och, Deanno, to nasze dziecko! - Jeszcze raz ją uścisnął, płacząc i śmiejąc się, dumny.

- Jak mnie znalazłeś? - spytała roześmiana, a ponieważ milczał, dodała: - To na pewno sprawka Kim.

- Może. A może tej ohydnej galerii, która sprzedaje twoje obrazy. Deanno, jak mogłaś... - podniósł głos.

- Musiałam - rzekła z uśmiechem.

- Już nie musisz.

- Zobaczymy.

- Czyżbyś wolała Seagull od mojej galerii? - zażartował.

Deanna potrząsnęła głową.

- W końcu udało mi się. Jestem niezależna. Dokonałam tego, i to sama. Rozumiesz, co to dla mnie znaczy?

- To znaczy, że jesteś wspaniała i że cię uwielbiam. Rozwodzisz się? - mówił trzymając ją w ramionach. Nagle odskoczył od niej jak oparzony. - Co to? - zdumiał się czując w jej brzuchu ruch. - Ono? - Gdy skinęła głową, rozczulił się do łez.

- Tak, rozwodzę się. Termin rozprawy mam na maj.

- A dziecko?

- Termin na kwiecień.

- Ha! w takim razie, niezależna wariatko, my też mamy termin na maj.

- Termin czego? - zapytała i oboje wybuchnęli śmiechem.

- Tego, o czym myślisz. - Rozejrzał się po pokoju. - Pakuj manatki, kochanie, zabieram cię do domu.

- Teraz? Przecież nie skończyłam malować pokoju dziecinnego i...

- I nie chcę słyszeć ani słowa więcej, kochanie. Zabieram cię do domu.

- Teraz? - odłożyła pędzel i uśmiechnęła się.

- Natychmiast - przytulił ją z całą namiętnością, która narastała w nim przez te pięć miesięcy. - Deanno, nigdy więcej nie pozwolę ci odejść. Nigdy, rozumiesz?

Kiwnęła głową, uśmiechnęła się i podała mu usta do pocałunku. Ben położył rękę na jej brzuchu, w którym rosło ich dziecko.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Steelle Danielle Koniec lata
Daniele Steel - Twórczość
Danielle Steel Podarunek
Danielle Steel Klejnoty
Danielle Steel Miłość silniejsza niż śmierć
348 Michaels Leigh Kłamstwo z miłości Romans na koniec lata
Krentz Jayne Ann Eclipse Bay 03 Koniec lata
Danielle Steel Rosyjska baletnica [pl]
Amanda Quick Koniec lata
39 Ross W E D Koniec lata(1)
Świetlana przeszłość Danielle Steel
Danielle Steel Sekrety
Dziś 20 sierpnia odleciały koniec lata
Danielle Steel Milcząca godność
Danielle Steel Zupełnie obcy człowiek
Danielle Steel Specjalna przesyłka [pl]
Danielle Steel Sekrety

więcej podobnych podstron