R. A. Salvatore
Samotny Drow
(The Lone Drow)
Trylogia Klingi Łowcy
Księga II
Tłumaczenie: Michał Studniarek
– Trzy mgły, Obouldzie Wiele Strzał – skrzeczała Tsinka Shrinrill, tocząc wokół szalonym wzrokiem. Zwracając się do króla orków i pozostałych, obcowała z bogami, gdzieś pomiędzy prawdziwym światem a ich krainą... a przynajmniej tak uważała. – Trzy mgły kreślą granice twego królestwa pod Grzbietem Świata: druga wstęga Surbrin i mgły, unoszące się nad nią rankiem; śmierdzący opar znad Trollowych Wrzosowisk; duchowa esencja twoich zmarłych przodków, nawiedzających Złą Przełęcz. Oto twój czas, królu Obouldzie, takie twoje królestwo!
Szamanka uniosła ręce do góry i zawyła. Podobnie uczynili inni, wrzeszcząc, machając rękami, tańcząc wokół swego króla i zniszczonego, drewnianego posągu ich ukochanego boga, Gruumsha Jednookiego.
Zniszczonego pustego posągu wykorzystanego przez ich wrogów – hańby dla obrazu Gruumsha. Świętokradztwa.
Urlgen Trzy Pięści, syn i dziedzic Oboulda, spoglądał na to z mieszanką zadziwienia, drżenia i wdzięczności. Nigdy nie lubił Tsinki – jednej z pomniejszych, choć barwnych szamanów plemienia Wielu Strzał – i wiedział, że orczyca mówi to, co chciałby usłyszeć Obould. Rozejrzał się wokół, dostrzegając morze warczących orko w, rozwarte pyski, żółte i zielone kły, ostre i połamane. Patrzył na przekrwione i zażółcone oczy, zerkające w różne strony z podnieceniem i strachem. Przyglądał się podskokom, słyszał wiele rzuconych przekleństw, na które odpowiedzią było wiele rzuconych pocisków. Wszyscy wojownicy byli wściekli i rozgoryczeni, podobnie jak orki z Grzbietu Świata – inne rasy cieszyły się luksusami swoich miast i społeczeństw, zaś oni musieli gnieździć się w wilgotnych jaskiniach. Wszyscy byli pełni niepewności, Urlgen też. Jęzory oblizywały popękane wargi. Czy Obould odmieni podłe życie orków Północy?
Urlgen poprowadził atak na ludzkie miasto zwane Płycizny i odniósł tam wielkie zwycięstwo. Wieża potężnego maga, od dawna będąca dla orków solą w oku, legła w gruzach. Mag zginął, podobnie jak większość mieszkańców miasta i spora liczba krasnoludów. Mówiono, że między nimi był sam władca Mithrilowej Hali, król Bruenor Battlehammer.
Lecz wielu innych uciekło, korzystając z tego przeklętego posągu. Większość orków Urlgena padła plackiem przed wielkim bałwanem, oddając cześć ich bezlitosnemu bóstwu. Była to jednak pułapka – posąg otworzył się i wypadła z niego gromada zajadłych krasnoludów, która wyrżnęła wielu zaskoczonych orków, a resztę zmusiła do panicznej ucieczki w góry. Ocalali obrońcy wycofali się, po drodze napotykając następną grupę krasnoludów – było ich około czterystu. I te połączone siły odpędziły armię Urlgena.
Wielu jego podkomendnych zginęło.
Dlatego, kiedy pojawił się Obould, Urlgen spodziewał się, że zostanie złajany albo nawet pobity za swoją porażkę – rzeczywiście, taka była pierwsza reakcja jego porywczego ojca.
Lecz wtedy, ku zaskoczeniu wszystkich, zaczęły nadchodzić doniesienia o zbliżających się posiłkach. Z Grzbietu Świata ruszyło wiele plemion. Wspominając to, Urlgen nie mógł nadziwić się szybkiej reakcji swego ojca. Obould kazał zamknąć całe pole walki, a południowe bagna oczyścić z wszelkich śladów przejścia. Miało to wyglądać tak, jakby z Płycizn nikt nie uciekł – Obould rozumiał, jak ważne jest, by do przybyszów nie dotarła żadna informacja. Urlgenowi zaś nakazał, by powiedział swoim wojownikom, iż z miasta żywa noga nie uszła, i zabronił im wierzyć w cokolwiek innego.
A orki z głębin Grzbietu przybyły, by walczyć u boku Oboulda. Orczy wodzowie złożyli u jego stóp hojne dary i błagali, aby ich przyjął. Wszyscy zgodnie powtarzali, że przywiedli ich tu szamani. Swoim ohydnym podstępem krasnoludy rozwścieczyły Gruumsha, dlatego wielu jego kapłanów wysłało swoje plemiona pod rozkazy Oboulda, by powiódł ich ścieżką zemsty. Obould, który własną ręką zabił króla Battlehammera sprawi, że krasnoludy drogo zapłacą za swoje świętokradztwo.
Urlgen, rzecz jasna, przyjął to z wielką ulgą. Był wyższy od ojca, ale nie dość silny, by rzucić wyzwanie potężnemu orczemu wodzowi. Poza wielką siłą i zręcznością, Obould posiadał wspaniale wykonaną, zdobioną kolcami czarną zbroję i wielki miecz, zdolny w jednej chwili buchnąć płomieniem. Nikomu, nawet zbyt dumnemu Urlgenowi, nie przyszłoby na myśl stawać z nim do walki o władzę nad plemieniem.
Jednak młodzik nie musiał się o to martwić. Prowadzeni przez wirującą kapłankę szamani obiecywali Obouldowi spełnienie jego snów i wychwalali za wielkie zwycięstwo w Płyciznach – zwycięstwo odniesione przez jego syna. Podczas ceremonii Obould spoglądał na syna więcej niż raz, uśmiechając się szeroko. To nie był ten paskudny uśmiech, który świadczył o tym, jak świetnie będzie się bawił, torturując kogoś. Obould był zadowolony z syna, cieszył się ze wszystkiego.
W końcu król Battlehammer nie żył, a krasnoludy były w rozsypce. I choć w Płyciznach zginęło prawie tysiąc orków, od tego czasu ich szeregi powiększyły się kilkukrotnie. A nadchodzili następni: niektórzy po raz pierwszy w życiu widzieli słońce, mrugnięciami odpędzali jego blask i ruszali na południe na wezwanie szamanów, wezwanie Gruumsha, wezwanie króla Oboulda Wiele Strzał.
– Zdobędę swoje królestwo – oznajmił Obould, gdy szamani przestali tańczyć i śpiewać. – A kiedy uporam się z ziemiami między górami i trzema mgłami, ruszę przeciw tym, którzy nas otaczają. Zdobędę Cytadelę Felbarr! – krzyknął, a tysiące orków zawyło radośnie.
– Zmuszę krasnoludy, by pierzchały aż do Adbaru! Zamknę je w ich śmierdzących dziurach! – wołał, podskakując i biegnąc wzdłuż szeregów, a tysiące orków zawyło radośnie.
– Wstrząsnę ziemiami Mirabaru! – oznajmił, i wycie stało się jeszcze głośniejsze.
– Silverymoon będzie drżeć na sam dźwięk mego imienia!
To wywołało największy entuzjazm, a Tsinka chwyciła niezgrabnie wielkiego orka i pocałowała go, oferując największe, najpotężniejsze błogosławieństwo Gruumsha.
Obould uniósł ją potężną ręką, przyciskając do swego boku, a krzyki stały się jeszcze głośniejsze.
Urlgen nie radował się, lecz z uśmiechem obserwował, jak Obould niesie kapłankę ku splugawionemu posągowi Gruumsha. Zastanawiał się, jak bardzo powiększy się wkrótce jego dziedzictwo.
W końcu Obould nie będzie żył wiecznie.
A nawet jeśli tak się zdawało, Urlgen był pewien, że znajdzie jakiś sposób, by temu zaradzić.
Anarchia uczuciowa
Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem. Podczas mojej podróży poza Menzoberranzan kierowałem się moją wewnętrzną mapą tego, co dobre i co złe, wewnętrznym poczuciem wspólnoty i samotności. Nawet kiedy zdarzyło mi się, jak każdemu z nas, upaść, wynikało to z błędnego osądu lub zwykłej ułomności i w moim przeświadczeniu nie było niczym haniebnym. Wiem, że w moim sercu mieszkają większe wartości, które zbliżają nas do wybranych przez nas bogów, nas samych, naszych nadziei i zrozumienia raju.
Nie porzucę swego sumienia, choć obawiam się, że to ono opuściło mnie.
Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem.
Mimo to Ellifain nie żyje, a to, że kiedyś, bardzo dawno temu ją uratowałem, zakrawa teraz na kpinę.
Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem.
Widziałem, jak umiera Bruenor, i sądziłem, że wszyscy i wszystko, co kochałem, umiera razem z nim.
Czy jakieś bóstwo śmieje się z mej głupoty?
Czy w ogóle jest tam jakieś bóstwo?
A może to wszystko kłamstwo, lub jeszcze gorzej – oszukiwanie samego siebie?
Często rozmyślałem nad społecznością i poprawą losu jednostki w ramach poprawy losu ogółu. Była to główna zasada mojego życia, myśl, która wygnała mnie z Menzoberranzan. A teraz, w tej chwili próby, zrozumiałem – a może po prostu musiałem przyznać – że moja zasada była również czymś znacznie bardziej osobistym. Co za ironia: ogłaszając się zwolennikiem wspólnoty, tak naprawdę zaspokajałem rozpaczliwe pragnienie przynależności do jakiejś grupy.
Uznawszy w cichości ducha swoje poglądy za słuszne, nie różniłem się zbytnio od tych, którzy tłoczą się pod kazalnicą. Szukałem spokoju i wskazówek wewnątrz siebie, podczas gdy wielu szuka ich na zewnątrz.
Rozumując w ten sposób, zrobiłem wszystko tak, jak powinienem. Mimo to nie mogę opędzić się od coraz bardziej natarczywej myśli, narastającego przerażenia, że koniec końców to ja się myliłem.
Dlaczego Ellifain nie żyje i dlaczego wszystkie lata swego krótkiego życia spędziła wśród takich burz? Dlaczego wraz z przyjaciółmi podążyłem za głosem serca, ufny w swój oręż, by patrzeć, jak umierają pod gruzami wieży?
Skoro zrobiłem wszystko jak należy, to gdzie jest sprawiedliwość, gdzie nagroda od wdzięcznego bóstwa?
Nawet w tym pytaniu dostrzegam przesadną dumę, która mnie tak skaziła. Nawet w nim dostrzegam działanie obnażające moją duszę. Nie mogę nie zapytać: czy różnię się w jakiś sposób od swego rodzaju? Rzecz jasna, różnię się działaniem, ale rezultatami? Czy deklarując pragnienie wspólnoty i poświęcenie nie poszukiwałem tak naprawdę tych samych rzeczy, co kapłanki, które pozostawiłem w Menzoberranzan? Czy nie szukałem, tak samo jak one, nieśmiertelności i wyższej pozycji wśród równych sobie?
Gdy zawaliły się fundamenty wieży Withegroo, runęły także przekonania, którymi dotąd się kierowałem.
Wyszkolono mnie na wojownika. Gdyby nie moje zdolności posługiwania się sejmitarami sądzę, że byłbym mniej – ważną postacią tego świata, mniej szanowaną i nie tak akceptowaną. Wyszkolenie i talent to wszystko, co mi pozostało; oto podstawa nowego etapu krętej i burzliwej drogi życia Drizzta Do’Urdena. Oto narządzie zemsty, jaką wywrę na przeklętych stworzeniach, które zniszczyły wszystko, co było mi drogie. Straciłem Ellifain, Bruenora, Wulfgara, Regisa, Catti-brie, a w rezultacie, także Drizzta Do’Urdena.
Obecnie moją osobę określają właśnie te sejmitary, zwane Lodowa Śmierć i Błysk, a Guenhwyyar znów jest moją jedyną towarzyszką. Ufam tylko im, i niczemu innemu.
Drizzt Do’Urden
Drizzt nie lubił myśleć o tym jako o ołtarzu. W małej jaskini, w której mroczny elf zamieszkał, najwięcej miejsca zajmował umieszczony na rozgałęzionym kiju hełm Bruenora ze złamanym rogiem. Ustawił go tuż przed skałą klifu stanowiącą tylną ścianę, w jedynym miejscu, do którego w ogóle docierało światło słońca.
Drizzt właśnie tego chciał. Chciał widzieć hełm. Chciał zawsze o tym pamiętać. Nie tylko o Bruenorze i nie tylko o pozostałych przyjaciołach.
Przede wszystkim chciał pamiętać, kto odpowiadał za to, co stało się jemu i jego światu.
Aby wejść do środka, musiał przeczołgać się między dwoma głazami. Elfowi to nie przeszkadzało, nawet pasowało. Całkowity brak wygód, niemal zwierzęcy tryb życia był dla niego czymś dobrym, oczy szczającym, a do tego przypominał, kim się stał, kim musiał być, jeśli zamierzał przeżyć. Nie był już Drizztem Do’Urdenem z Doliny Lodowego Wichru, przyjacielem Bruenora, Catti-brie, Wulfgara i Regisa. Nie był już Drizztem Do’Urdenem, tropicielem ukształtowanym w duchu Mielikki przez Montolia DeBrouchee. Znów był samotnym drowem, który właśnie opuścił Menzoberranzan. Znów był uciekinierem z miasta mrocznych elfów, który porzucił nauki kapłanek, nauki, które doprowadziły do śmierci jego ojca i tak go skrzywiły.
Był Łowcą, istotą polegającą na instynktach, która pokonała zło Podmroku i zapłaci hordom orków za śmierć jego przyjaciół.
Był Łowcą, który zamknął swój umysł na wszystkie sprawy poza przetrwaniem i odsunął ból po stracie Ellifain.
Pewnego popołudnia Drizzt ukląkł przed swoim totemem obserwując, jak słońce przesuwa się po hełmie. Bruenor stracił jeden z rogów bardzo dawno temu, zanim jeszcze w jego życiu pojawił się Drizzt. Krasnolud nigdy tego nie naprawił, gdyż przypominał mu, że zawsze należy trzymać głowę nisko.
Palce ostrożnie dotknęły szorstkiej powierzchni złamanego rogu. Drizzt wciąż wyczuwał zapach potu Bruenora na skórzanej opasce wewnątrz hełmu, jakby krasnolud krył się gdzieś w ciemnej dziurze. Jakby znów wrócili z kolejnej krwawej walki, zdyszani, roześmiani i ociekający potem.
Drow zamknął oczy i zobaczył ostatni obraz Bruenora. Widział białą wieżę Withegroo, sięgające szczytu płomienie i samotnego krasnoluda biegającego wokół, wydającego rozkazy aż do samego końca. Widział, jak wieża przechyliła się i zawaliła, jak krasnolud znikł pod zwałami kamieni.
Zacisnął oczy jeszcze mocniej, by powstrzymać łzy. Musiał je pokonać, odepchnąć jak najdalej. Wojownik nie może pozwolić sobie na takie emocje. Otworzył je i znów popatrzył na hełm, czerpiąc siłę ze swego gniewu. Podążył wzrokiem za promieniem słońca i zobaczył własne, porzucone buty.
Już ich nie potrzebował, podobnie jak słabego i ogłupiającego uczucia żalu.
Drizzt położył się na brzuchu i wyślizgnął przez niewielki otwór między głazami, w stronę popołudniowego światła. Zerwał się na nogi i powąchał wiatr. Rozejrzał się czujnie wokół, przyglądając się każdemu cieniowi i każdej plamie słońca, czując pod stopami chłód ziemi. Potem Łowca pobiegł w stronę wyżej położonego miejsca.
Wszedł na zbocze w chwili, gdy słońce kryło się za horyzontem. Czekał tam, rozglądając się po okolicy, dopóki cienie nie wydłużyły się i nie zapadł zmrok.
Wreszcie w dali zabłysło światełko ogniska.
Dłoń Drizzta odruchowo powędrowała ku onyksowej figurce, umieszczonej w sakiewce. Nie wyjął jej jednak i nie przywołał Guenhwyvar. Nie tej nocy.
W zapadających ciemnościach jego wzrok stał się jeszcze lepszy. Drizzt pobiegł cicho niczym cień, lekko jak piórko w wietrzny jesienny dzień. Nie podążał górskimi ścieżkami – był zbyt zwinny, by spowalniały go pęknięcia skał i wielkie głazy. Z łatwością skakał między drzewami, tak cicho, że wiele leśnych zwierząt, nawet czujny jeleń, nie zauważyło ani nie usłyszało jego kroków, dopóki wiatr nie przyniósł jego zapachu.
Dotarł do niewielkiej rzeki, lecz przeskoczył z jednego mokrego kamienia na drugi tak precyzyjnie, że nie powstrzymały go nawet ich mokre boki.
Stracił ogień z oczu, kiedy tylko zszedł ze zbocza, lecz znalazł sobie punkty orientacyjne i teraz wiedział, gdzie biec, jakby jego krokami kierował sam gniew.
Zobaczył go znów, gdy minął kotlinkę i grupę drzew – był na tyle blisko, by widzieć poruszające się wokół ognia postacie. Od razu poznał, że to orki – były duże, miały szerokie ramiona i nieco powłóczyły nogami. Dwa z nich kłóciły się, a Drizzt znał ich warczący język na tyle, by zrozumieć, że chodzi o to, kto pierwszy obejmie wartę. Najwyraźniej żaden z nich nie palił się do tego obowiązku, który był dla nich niewiele ponad niewygodą.
Drow schował się w pobliskich krzakach i uśmiechnął paskudnie. Ich straż będzie naprawdę mało skuteczna, pomyślał. Czy będą czujni, czy nie, nie zauważą go.
Nie zauważą Łowcy.
* * *
Zwalisty strażnik oparł włócznię o kamień, splótł palce i obrócił dłonie. Kostki trzasnęły głośniej niż pękające gałęzie.
– Bellig, zawsze Bellig – mamrotał, spoglądając na ognisko i skupione wokół niego postacie. Jedni odpoczywali, drudzy wyrywali sobie kawałki jakiegoś zepsutego żarcia. – Bellig pilnować. Wy spać. Wyjeść. A Bellig zawsze pilnować.
Marudził tak dość długo, przez cały czas oglądając się na ognisko.
Wreszcie odwrócił się i zobaczył twarz wyciosaną z hebanu, burzę białych włosów i oczy... oczy! Czerwone! Płonące!
Odruchowo sięgnął po włócznię – a raczej zamierzał, gdyż zobaczył błysk z lewa i prawa. Usiłował zasłonić się rękami, lecz był zbyt wolny, by pochwycić sejmitary mrocznego elfa.
Chciał krzyknąć, ale wtedy zakrzywione ostrza wykreśliły dwie głębokie linie, przecinając tchawicę.
Ścisnął szyję, a wtedy broń opadła jeszcze raz, i znów.
Umierający ork odwrócił się, jakby chciał pobiec w stronę swoich towarzyszy, lecz sejmitary uderzyły jeszcze raz, w nogi, a ich krawędzie gładko przecięły mięśnie i ścięgna.
Upadając, Bellig poczuł, jak podtrzymuje go czyjaś dłoń, układając cicho na ziemi. Wciąż żył, choć nie miał jak zaczerpnąć powietrza. Wciąż żył, choć krew rozlewała się wokół niego ciemną kałużą.
Jego zabójca oddalił się bezszelestnie.
* * *
– E, Bellig, cicho tam! – zawołał Oonta spod szerokich konarów wiązu, stojącego niezbyt daleko od obozu. – Gadam z Figglem!
– On lubi gadać – zgodził się Figgle Paskuda. Był brzydki nawet jak na orka: brakowało mu nosa, miał rozdartą wargę i krzywe, szarozielone zęby. W młodości zanadto zbliżył się do szczególnie wrednego worga.
– Zara go zatłukie – ostrzegł Oonta, co jego druh skwitował wrednym uśmieszkiem.
Skądś nadleciała włócznia, wbijając się w drzewo między nimi.
– Bellig! – krzyknął Oonta, odskakując. – Zatłukie cię już zaraz! Ryknął i chwycił dygoczące drzewce, a Figgle pokiwał głową.
– Zostaw – powiedział jakiś głos po orczemu, lecz zbyt melodyjnie, by mógł należeć do orka.
Obaj strażnicy zamarli i spojrzeli w stronę, z której nadleciał pocisk. Zobaczyli szczupłą i wdzięczną postać w ciemnym, rozwiewanym przez wiatr płaszczu, z czarnymi dłońmi opartymi na biodrach.
– Nie będzie ci to potrzebne – wyjaśnił mroczny elf.
– Hę? – spytały chórem orki.
– Co je? – spytał trzeci strażnik, kuzyn Oonty imieniem Broos. Nadszedł z lewej strony orków, a prawej elfa. Popatrzył na nich, podążył za ich przerażonym wzrokiem, ujrzał drowa i również zamarł.
– A to kto?
– Przyjaciel – odparł elf.
– Przyjaciel Oonty? – spytał ork, uderzając się w pierś.
– Przyjaciel tych, których zamordowaliście w mieście z wieżą – wyjaśnił mroczny elf, a nim orki zdołały pojąć, co mówi, w jego dłoniach błysnęły sejmitary.
Sięgnął po nie tak szybko i sprawnie, że jego przeciwnicy nawet nie dostrzegli ruchu; dla nich wyglądało to tak, jakby ostrza po prostu nagle się pojawiły.
Broos spojrzał na Oontę i Figgle’a oczekując na wyjaśnienie i spytał:
– Hę?
W tym momencie ciemna postać skoczyła ku niemu.
Chwilę później już nie żył.
Mroczny elf natarł na pozostałą dwójkę. Oonta wyrwał włócznię z pnia, a Figgle sięgnął po parę krótkich noży. Jeden z nich miał rozdwojone ostrze, drugi był mocno zakrzywiony.
Oonta sprawnie zakręcił włócznią nad głową, jej czubek opadał, by zatrzymać szarżującego elfa. Lecz ten prześlizgnął się pod opadającym ostrzem, wpadając między orki. Oonta zachwiał się, gdy Figgle opuścił swój oręż.
Drowa już tam nie było – skoczył, unosząc się między orkami. Orczy wojownicy zamieniali się bronią, nacierając na zwinną postać z obu stron.
Jeden sejmitar przyjął włócznię, drugi sprawnie zablokował oba ciosy Figgle’a. Jedna stopa elfa wystrzeliła do przodu, druga do tyłu, trafiając orki w ich pokraczne pyski.
Figgle poleciał do tyłu, wymachując bronią, by zablokować ewentualne ataki. Oonta zrobił podobnie, machając włócznią. Oprzytomnieli i popatrzyli na pustą polanę.
– Hę? – spytał Oonta.
Figgle podskoczył nagle, a z jego piersi wysunęło się ostrze sejmitara. Zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, a mroczny elf minął orka, rozcinając drugim sejmitarem gardło.
Nie chcąc mieć do czynienia z takim przeciwnikiem, Oonta cisnął włócznią, odwrócił się i pobiegł prosto do obozu, wrzeszcząc ze strachu. Orki poderwały się i otoczyły przerażonego Oontę, porzuciwszy śmierdzące mięso i szukając broni.
– Co robiłeś?! – krzyczał jeden.
– Kto zabił?! – wrzeszczał drugi.
– Drow! Drow! – darł się Oonta. – Drow zadźgał Figgle’a i Broosa! Drow zadźgał Belliga!
* * *
Drizzt pozwól ił orkowi uciec i kiedy tamci byli zajęci jego wrzaskami, skrył się w cieniu wielkiego drzewa na skraju obozowiska. Chowając sejmitary, szybko policzył przeciwników: dwunastu.
Powoli wdrapał się na drzewo słuchając, jak Oonta wspomina o trzech osobach zabitych przez Drizzta.
– Drow? – pytały siebie zaskoczone orki; jeden z nich powiedział „Donnia”. Drizzt słyszał już kiedyś to imię.
Przesunął się na konar, jakieś piętnaście stóp nad ziemią, dokładnie nad rozgadanymi orkami. Rozglądali się wokoło, przerażeni słowami Oonty. Drizzt sięgnął w głąb siebie, przywołując odwieczną magię swej rasy. Cisnął kulą nieprzeniknionej ciemności wprost w ognisko, wokół którego stali. Sam skoczył zaraz za nią, z gałęzi na gałąź. Bose stopy zapewniały mu doskonałe wyczucie podłoża, a magiczne, przydające szybkości bransolety na kostkach pozwalały na zrobienie dodatkowego kroku za każdym razem, gdy musiał zachować równowagę.
Wylądował na ziemi i puścił się biegiem w stronę zaciemnionego ogniska. Te orki, które znajdowały się na zewnątrz i dostrzegły czarną postać, rzuciły się na niego z krzykiem. Jeden z nich cisnął włócznią.
Drizzt w biegu uchylił się przed niezgrabnym pociskiem – wiedział, że gdyby tylko zechciał, mógłby go pochwycić. Pierwszego orka, który wytoczył się z wnętrza kuli, poczęstował owocem kolejnej zdolności drowów – postać przeciwnika otoczyły purpurowobłękitne płomienie. Nie parzyły, lecz znacznie ułatwiały wyszkolonemu drowowi celować. Tak naprawdę nawet tego nie potrzebował.
Ork, jako dość głupawa istota, patrzył na swoje płonące kończyny i wrzeszczał ze strachu. Spojrzał na Drizzta w samą porę, by zobaczyć błysk sejmitara.
Z kuli wypadł następny ork. Drow nawet nie zwolnił, uchylił się przed maczugą i szybko zawinął sejmitarem wokół nóg przeciwnika, przecinając ścięgna. Nim wyjący stwór padł na ziemię, Drizzt Łowca już był wewnątrz kuli ciemności.
Polegał wyłącznie na instynkcie. Mięśnie poruszały się w reakcji na odgłosy i doznania. Po cieple ziemi Łowca wyczuwał, gdzie znajduje się ognisko i za każdym razem, kiedy wpadał na niego jakiś błąkający się ork, sejmitary szły w ruch.
W pewnym momencie nie poczuł orka ani nawet go nie usłyszał, lecz smród uświadomił mu, że ma go za swoimi plecami. Krótki ruch Błysku, wrzask i łomot padającego ciała.
W jakiś sposób bez udziału świadomości wiedział, kiedy znajdzie się po drugiej stronie kuli ciemności. Coś wewnątrz niego starannie wyliczyło każdy krok.
Wybiegł szybko, utrzymując ciało w równowadze. Natychmiast dostrzegł rzucających się na niego czterech orków. Instynkt wojownika podsunął mu sposób ataku, który już wykonywał.
Uchylił się i sparował sejmitarami pchnięcie włóczni, jedno ostrze nad drugim. Mogły bez trudu przeciąć prymitywną broń, lecz nie naciskał pierwszym, a drugim uderzył płazem. Niech włócznia będzie cała – nie miało to znaczenia, gdyż drugie ostrze, przesuwając się wzdłuż piersi z prawa na lewo, podbiło broń.
Nogi przeniosły go obok wytrąconego z równowagi orka w tym samym momencie, gdy Błysk zatonął w jego gardle.
Drizzt nie zwalniał, każdy krok obracał go nieco w lewo i gdy znalazł się przy następnym orku, Błysk opadł i ciął w nadgarstek prawej ręki, pozbawiając tamtego broni. Dopełniając obrotu pomknęła za nim Lodowa Śmierć, wgryzając się między żebra.
Łowca był już daleko za ich plecami.
Uchylił się pod maczugą i przeskoczył nad włócznią. Lądując, oparł nogę na drzewcu – zepchnął włócznię w dół. Zamigotał sejmitar, lecz ork uchylił się. Drizzt, niemal nie zwalniając, podrzucił Błysk, chwycił go odwrotnie i pchnął za siebie, trafiając prosto w pierś nacierającego z tyłu orka z maczugą.
W tym samym czasie druga dłoń drowa pracowała jakby samodzielnie. Lodowa Śmierć cięła w ramię orka trzymającego włócznię. Wyciągając Błysk, Drizzt przesunął się na bok. Umierający ork padł wprost na drugiego, ściskającego poranione ramię.
Łowcy już tam nie było, szarżował na walczącą w duecie parę orków. Drizzt błyskawicznie ukląkł, a orki zareagowały, celując mieczem i włócznią w dół. Jednak gdy tylko jego kolana dotknęły ziemi, drow przetoczył się do przodu, poderwał i odbił, kontynuując obrót w powietrzu. Minął zaskoczony duet, który z trudem nadążał za jego ruchami.
Drizzt wylądował lekko i wyprowadził Błyskiem cięcie, które jeszcze bardziej zdezorientowało przeciwników. Trzymając broń w rozłożonych na boki rękach ciął jednocześnie Błyskiem i Lodową Śmiercią. Ostrza skrzyżowały się dokładnie między orkami, po czym rozeszły szeroko. Odwrócił chwyt i ciął jeszcze raz, na odlew.
Żaden z orków nie miał nawet czasu, by unieść broń do zastawy. Zachwiali się, trafieni po dwa razy każdym z sejmitarów.
A Łowcy już tam nie było.
Orki kręciły się wokoło rozumiejąc, że nie sprostają mrocznemu przeciwnikowi. Nikt nie stawił czoła Drizztowi, gdy ruszył z powrotem swoją ścieżką. Zdjął głowę orkowi z pociętą ręką, wskoczył w kulę ciemności, gdzie na ziemi rozpłaszczył się przynajmniej jeden z ocalałych. Znów wkroczył do świata drugich zmysłów, czując ciepło, słysząc każdy dźwięk. Zaatakował orka przed sobą, słyszał poruszenie i kroki obok siebie.
Szybki krok przeniósł go w pobliże ogniska, nad którym na trójnogu stał kociołek. Kopnął zakroczną nogą i ruszył dalej.
W magicznych ciemnościach stojący przed nim ork nie mógł widzieć uśmiechu elfa, gdy jego kompan, oblany gorącą potrawką, zaczął wyć i tarzać się..
Ork zaatakował dziko, wzywając pomocy. Łowca czuł podmuch jego wściekłych ciosów.
Obliczywszy kierunek jednego z nich, Łowca nie miał większych kłopotów z przekradnięciem się za przeciwnika.
Jeszcze raz wyskoczył z kuli, pozostawiając śmiertelnie rannego orka osuwającego się na ziemię.
Szybka przebieżka po obozowisku uświadomiła Drizztowi, że pozostały tylko dwa orki: jeden wił się na ziemi, tonąc we własnej krwi, drugi skowyczał i tarzał się dalej, by złagodzić poparzenia od gorącego gulaszu.
Idealnie wymierzone cięcia sejmitarów zakończyły ich życie.
A Łowca zniknął w ciemnościach nocy, by dokończyć swoje zadanie.
* * *
Biedny Oonta oparł się o drzewo, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Machnął ręką na kamrata, który przynaglał go do dalszego biegu. Oddalili się od obozowiska o dobrą milę.
– Musimy biec!
– Ty... musisz... biec! – wy sapał Oonta.
Oonta wyszedł ze swojej jaskini na Grzbiecie Świata na rozkaz plemiennego szamana, by zyskać chwałę u boku króla Oboulda, by walczyć z tymi, którzy zbezcześcili posąg Gruumsha na pobliskim polu walki.
Wyszedł, by walczyć z krasnoludami, nie drowami!
Towarzysz złapał go za kark i próbował pociągnąć za sobą, ale Oonta odepchnął ręce. Opuścił głowę i wciąż usiłował odzyskać dech.
– Nie spiesz się – usłyszał za sobą w łamanym orczym, z melodyjnym akcentem, którego żaden ork nie zdołałby naśladować.
– Musimy biec! – powtórzył kompan Oonty, odwracając się w stronę mówiącego.
Oonta, wiedząc, kto mówił i świadom, że nic go nie uratuje, nawet nie podniósł głowy.
– Możemy pogadać – mówił jego towarzysz do mrocznego elfa. Oonta usłyszał, jak rzuca broń na ziemię.
– Może – zgodził się elf, gdy diabelski sejmitar rozpłatał orkowi gardło. – Lecz wątpię, byś znalazł w sobie dość tchu.
Ork zacharczał i zabulgotał w odpowiedzi.
I upadł.
Oonta wyprostował się, lecz wciąż nie odwracał głowy w stronę zabójczego przeciwnika. Oparł się o drzewo i wyciągnął ręce w obronnym geście, mając nadzieję, że śmiertelny cios będzie szybki.
Poczuł na szyi gorący oddech elfa – jedno ostrze miał przyciśnięte do pleców, a drugie do karku.
– Odnajdziesz wodza tej armii – powiedział mu drow. – I powiesz, że rychło przybędę na wezwanie. Powiesz, że go zabiję.
Krótki ruch sejmitara odciął Ooncie prawe ucho. Ork krzyknął i skrzywił się, lecz miał dość rozumu, by nie uciekać i nie odwracać się.
– Przekaż mu to – szeptał do ucha głos – Przekaż to wszystkim. Oonta zaczął odpowiadać, by upewnić śmiertelnie groźnego przeciwnika, iż tak właśnie uczyni.
Lecz Łowcy już tam nie było.
Tuzin brudnych i zmęczonych krasnoludów biegło szybko, przeskakując pęknięcia w zniszczonych przez erozję skałach, mijając wielkie głazy. Mimo strachu działały razem i jeśli tylko ktoś się potknął, zaraz dwaj inni podtrzymywali go i popędzali.
Za nimi gnała horda orków, ponad dwieście skowyczących i śliniących się bestii. Szczękały bronią i potrząsały wzniesionymi pięściami. Co jakiś czas któryś ciskał włócznią, choć ani jeden nie trafił. Orki ani się nie zbliżały, ani nie oddalały, ich pragnienie dopadnięcia krasnoludów nie było mniejsze niż pragnienie krasnoludów, by im uciec. Jednak w przeciwieństwie do krasnoludów, jeśli któryś z orków słabł, towarzysze nie kwapili się do udzielania mu pomocy. Kto się potknął, ryzykował zdeptanie, skopanie lub nawet zadźganie. Dlatego linia orków była nieco rozciągnięta, lecz tych z przodu od ostatnich uciekających krasnoludów dzieliło może dwanaście kroków biegiem.
Krasnoludy biegły po dość pustym zboczu. Po prawej wznosiła się wielka, skalista ostroga. Krasnoludy wciąż darły się i biegły jak oszalałe. Gdyby jednak orki nie skupiały się tak bardzo na ich złapaniu i rozejrzały dookoła, zauważyłyby, że krasnoludy, choć mają tak wiele innych dróg, zdają się biec tylko w jedną, konkretną stronę.
Krasnoludy wybiegły z cienia kamiennej ostrogi i wpadły między dwa olbrzymie głazy. Ich prześladowcy nie zauważyli, co oznaczają – tak naprawdę głazy stanowiły początek wyżłobionego w skałach korytarza, szerokiego na tyle, by zmieściły się w nim trzy orki obok siebie. Dla orków znaczyło to tylko tyle, że ich ofiary nie będą mogły rozbiec się na wszystkie strony. Nie zauważyły ustawionych z boku, sprytnie ukrytych między kamieniami zakamarków i błyszczących zza nich, krasnoludzkich oczu.
Pierwsze orki były już w połowie korytarza, a ponad połowa minęła oznaczające wejście głazy, gdy ze ścian skoczyły krasnoludy, wywijając kilofami, oskardami, młotami, toporami i mieczami. Niektórzy, przede wszystkim członkowie słynnych Pogromców Flaków Thibbledorfa Pwenta – najtwardsze i najgroźniejsze krasnoludy z klanu Battlehammer – mieli tylko hełmy z kolcami, ćwiekowane zbroje i kolczaste rękawice. Z radością rzucili się w sam środek orczej watahy, młócąc na lewo i prawo. Niektóre orki zostały zaskoczone przez tę samą grupę dekadzień wcześniej, pod zniszczonym miastem Płycizny. Teraz jednak orki nie wzięły nóg za pas, lecz stanęły do walki.
Krasnoludy były lepiej opancerzone i wyposażone do walki w wąskim, kamiennym korytarzu. Ukształtowały teren tak, jak im to odpowiadało, i szybko zyskały przewagę. Te z przodu, stojące najbliżej wyjścia, sprawnie przygotowały obronę. Ich kamienie zostały starannie ukształtowane, tak by niemal zamknąć korytarz, dając czas na wykończenie stojących najbliżej orków, nim pozostałe zaczną się przeciskać przez zaporę.
Stanowiąca przynętę dwunastka natychmiast przyłączyła się do głównych sił, kładąc trupem orki biegnące na czele. Krasnoludy trwające w środku starcia walczyły jak jeden mąż, jeden wspierał drugiego tak, iż nawet trafieni orczym ciosem nie zostali zabici, gdy upadli.
Jeśli zaś ranę otrzymywał któryś z orków, to padał samotnie i samotnie umierał.
* * *
– Twoje chłopaki dobrze się spisały, Torgar – powiedział wysoki, zwalisty krasnolud o ogniście rudych włosach i brodzie, która, gdyby nie została wsadzona za pas, sięgałaby mu do stóp. Jedno oko miał zakryte bielmem, oślepione podczas obrony Mithrilowej Hali przed najazdem drowów, za to drugie błyszczało jasnym błękitem. – Ale kilku zginęło.
– Nie ma lepszej śmierci niż za swój klan – odparł Torgar Hammerstriker, naczelnik ponad czterystu krasnoludów, które ostatnio wyemigrowały z Mirabaru, urażone tym, jak źle markiz Elastul potraktował króla Bruenora Battlehammera. Owe traktowanie rozciągnięto również na wszystkie krasnoludy z Mirabaru, które ośmieliły się powitać ich dalekiego krewniaka, gdy przejeżdżał przez miasto.
Torgar przyglądał się odległej walce, gładząc długą, czarną brodę. Ta dziwna postać, Pikel Bouldershoulder, przyłączył się do starcia używając swojej dziwnej druidzkiej magii, by poruszyć kamienie przy wejściu do korytarza i odcinając drogę reszcie pogoni.
Było to bardzo krótkotrwałe rozwiązanie, orki nie były aż tak głupie. Potencjalne odwody już zaczęły wycofywać się na pozycje, z których uda im się powrócić do środka walki.
– Mithrilowa Hala nie zapomni o pomocy, jakiej nam dziś udzieliłeś – zapewnił Torgara stary krasnolud.
Hammerstriker skinął w milczeniu głową, nawet nie odwracając się do mówiącego. Nie chciał, by Banak Brawnanvil, wódz klanu Battlehammer, widział, jak bardzo jest poruszony. Torgar rozumiał, że będzie pamiętać tę chwilę na zawsze, nawet jeśli przyjdzie mu żyć kolejne kilkaset lat. Jego zmartwienie spowodowane opuszczeniem rodzinnego Mirabaru wzrosło jeszcze, gdy setki jego krewniaków pod wodzą starego druha Shinglesa McRuffa zmusiło Elastula do uwolnienia go i opuściło Mirabar, nie oglądając się za siebie. W głębi serca Torgar wiedział, że sam postępuje słusznie, ale co z pozostałymi?
Teraz już wiedział, i spłynęła na niego wielka ulga. Wraz z krewnymi przystał do resztek pokonanych oddziałów króla Bruenora, uciekających spod Płycizn. Torgar i jego przyjaciele szli w tylnej straży aż do miejsca obrony na północnych stokach gór na północ od Doliny Strażnika i dalej, aż do wejścia do Mithrilowej Hali. W czasie drogi napotkali kilka grupek orków; w jednej z nich byli nawet nietypowi jak na orków sojusznicy – lodowi giganci. Nie zbaczając z drogi i walcząc bez słowa skargi, mirabarczycy zasłużyli sobie na wiele słów podzięki ze strony krasnoludów z Hali, dwójki adoptowanych dzieci Bruenora, Wulfgara i Catti-brie oraz jego niziołczego przyjaciela Regisa.
Bruenor nadal był zbyt ranny i zbyt słaby, by powiedzieć cokolwiek.
Torgar wiedział, że te chwile stanowiły zaledwie początek. Ponieważ generał Dagnabbit nie żył, a Bruneor był bliski śmierci, krasnoludy z Mithrilowej Hali poprosiły o objęcie dowództwa jednego z najstarszych i najbardziej doświadczonych weteranów.
Banak Brawnanvil zgodził się je przyjąć. Nie bez znaczenia było, że Banak poprosił Torgara o kilku chyżonogich krasnoludów, by zamknąć swoją pułapkę wokół jednej z najbardziej wysuniętych orczych hord. Torgar wiedział, wtedy i teraz, że uczynił słusznie, prowadząc krasnoludy z Mirabaru do Mithrilowej Hali. Wiedział, wtedy i teraz, że jego klan Delzoun naprawdę stał się częścią większego klanu Battlehammer.
– Każ im biec – Banak odwrócił się do kapłana Rockbottoma, zwanego też Skalnym Korytem. Wsławił się on tym, że w ruinach wieży maga w Płyciznach podtrzymywał Bruenora przy życiu, dopóki nie nadeszła pomoc.
Rockbottom rozprostował pokręcone palce i zmówił modlitwę do Moradina. Sprowadził deszcz wielobarwnych światełek, niewielkich ogników, które nie paliły, lecz z pewnością zwróciły uwagę krasnoludów stojących blisko korytarza.
Niemal natychmiast chłopcy Torgara, Pogromcy Flaków Pwenta, bracia Bouldershoulder i pozostali wojownicy zaczęli wspinać się po ścianach wzdłuż ustalonych wcześniej tras, nie pozostawiając za sobą nikogo, nawet tych, którzy z pewnością byli poważnie, jeśli nie śmiertelnie, ranni.
Wtedy z ukrycia u wierzchołka ostrogi wytoczono wielki głaz – kolejne dzieło Pikela, ukształtowane mocą jego magii w niemal idealną kulę. Trzy silne krasnoludy manewrowały nim przy użyciu długich tyczek, wysilając mięśnie, by przepchnąć go po bardziej kamienistym terenie, czy nawet wtoczyć na niewielkie wzniesienie. Inne krasnoludy wyskoczyły ze swoich kryjówek, by pomóc im ustawić głaz przy wylocie korytarza: wykuto tam łagodne zbocze, aby nadać mu większą szybkość.
Dudniący głaz wstrząsnął ziemią: pozostałe w korytarzu orki wrzasnęły chórem i zaczęły tratować się w panicznej ucieczce. Niektóre zostały przewrócone i rozpłaszczone, gdy przetoczył się po nich kamień. Inne zostały porzucone przez spanikowanych krewniaków w nadziei, że ich ciała spowolnią pęd głazu.
– Pierwszą częścią walki jest pokonać serce wroga – powiedział cicho Banak. Jeśli o to chodziło, ich mały fortel zadziałał całkiem dobrze.
Wódz zaszczycił Torgara i Rockbottoma mrugnięciem ślepego oka i poklepał po ramieniu uchodźcę z Mirabaru.
– Słyszałem, że twój przyjaciel Shingles walczył trochę na powierzchni – podsunął. – Wraz z tobą.
– Mirabar jest miastem ponad skałami i pod nimi – zauważył Torgar.
– Cóż, ja i moi krewni nie znamy się na walce na powierzchni – odparł Banak. – Będę potrzebował rady was dwóch i Ivana Bouldershouldera.
Torgar z zadowoleniem pokiwał głową.
* * *
Krasnoludy zaczęły właśnie formować szyki obronne wokół wzniesienia na południe od zbocza, gdy do Banaka i pozostałych przybiegli Wulfgar i Catti-brie.
– Byliśmy na wschodzie – wykrztusiła z siebie Catti-brie. Dziewczyna, wyższa o jakieś pół stopy od najwyższych krasnoludów, nie wyglądała między nimi dziwnie. Twarz miała szeroką, lecz o delikatnych rysach, a gęste kasztanowe włosy opadały niżej ramion. Niebieskie oczy były duże nawet jak na człowieka, a co dopiero dla krasnoluda, u których zdawały się wyzierać spod krzaczastych brwi. Mimo kobiecej urody była w niej jakaś twardość, wzmocniona jeszcze przez Bruenora, oraz pragmatyzm i siła, dzięki którym nie ustępowała pola nawet najlepszym krasnoludzkim wojownikom.
– I straciliście kupę zabawy – powiedział wesoło Rockbottom, a jego słowa powitały radosne okrzyki i wzniesione w górę kubki pienistego ale.
– Oo oj! – zgodził się Pikel Bouldershoulder, błyskając białymi zębami spod zielonej brody i wąsów.
– Jak planowaliśmy, dorwaliśmy ich w korytarzu – tłumaczył Banak tonem znacznie poważniejszym niż pozostali. – Kilku zabiliśmy, kilku uciekło...
Jego głos ucichł wobec gorączkowych ruchów dłoni Catti-brie.
– Twoje przynęty pomogły ci złapać ich przynęty – wyjaśniła, wskazując na wschód. – Idzie na nas wielka siła, przesuwają się na południe, by nas ogarnąć.
– Wielka grupa jest na północ od nas – odparł Banak. – Widzieliśmy ich. Ilu jest tych śmierdzących orków?
– Wiele razy więcej, niż ty masz krasnoludów – odparł wielki Wulfgar. Błękitne oczy miał zwężone, twarz poważną. Syn Beornegara był o stopę wyższy od swej towarzyszki i górował nad wszystkimi krasnoludami. Był szczupły w pasie, żylasty i zwinny, lecz pierś miał szerszą niż jakikolwiek krasnolud. Ramiona miał niczym krasnolud nogę, szczęki mocne i o kwadratowym zarysie. Taki wygląd zjednywał mu szacunek wśród brodatego ludu, zwłaszcza błysk w oku, znamionujący wielką bystrość. Dlatego słuchali go uważnie.
– Jeśli będziecie walczyć na dwa fronty, a tak właśnie się stanie, jeśli tu zostaniecie, pokonają was.
– Phi! – parsknął Rockbottom. – Jeden krasnolud jest wart pięciu tych śmierdzieli!
Wulfgar popatrzył uważnie na dumnego kapłana.
– Aż tylu? – spytał Banak.
– I jeszcze więcej – odparła Catti-brie.
– Każcie im ruszać – polecił Torgarowi Banak. – Wprost na południe, najwyżej, jak tylko się da.
– Ale staniemy na klifie nad Doliną Strażnika – sprzeciwił się Rockbottom.
– Pozycja obronna – zgodził się Banak, wzruszając ramionami.
– Ale stamtąd nie ma gdzie uciec – tłumaczył kapłan. – Bez wątpienia będziemy mieli przed sobą bardzo stromy teren.
– A oskrzydlający nas nie będą w stanie zajść tak daleko na południe, by na nas uderzyć – dodał Banak.
– Lecz jeśli zaczniemy przegrywać, nie będziemy mieli gdzie uciec – powtórzył Rockbottom. – Za plecami będziemy mieli skały.
– Nie skały, ale klif – wtrącił się Hammerstriker. – Ja i moi chłopcy zajmiemy się tym. Zdobędziemy tyle lin, byśmy wszyscy szybko znaleźli się w dolinie.
– To będzie jakieś trzysta stóp! – krzyknął Rockbottom. Torgar wzruszył ramionami, jakby nie miało to żadnego znaczenia.
– Niezależnie od tego, co zamierzacie uczynić, lepiej się pospieszcie – podsunęła Catti-brie.
– A jak sądzisz, co robimy? – odparł Banak. – Widziałaś te orki... nie sądzisz, że damy im radę?
– Obawiam się, że najmądrzej będzie ruszyć na skraj Doliny Strażnika i dalej – powiedział Wulfgar, a Catti-brie pokiwała głową. – Aż do Mithrilowej Hali.
– Aż tylu? – spytał następny gość Hali, jasnobrody Ivan Bouldershoulder. Był to twardszy i stosujący bardziej tradycyjne metody brat Pikela. Krasnolud przepchnął się między ludźmi i podszedł do dowódców.
– Aż tylu – zapewniła go Catti-brie. – Lecz nie możemy uciekać aż do Mithrilowej Hali. Jeszcze nie. Teraz Bruenor włada czymś więcej niż tylko nią. Ruszył do Płycizn, gdyż tam prowadził go obowiązek. Nasz podpowiada nam, że teraz nie możemy uciekać do swojej nory.
– Jeśli tak zrobimy, zginie zbyt wielu naszych – zgodził się Banak. – Zatem idźmy jak najwyżej, i niech te psy tam po nas przyjdą. Uciekną z podkulonym ogonem!
– Oo oj! – ucieszył się Pikel.
Wszystkie krasnoludy spojrzały na niego. Miał zielone włosy i brodę, którą zawinął sobie za uszy i splótł z włosami, opadającymi mu na połowę pleców. Był grubszy i łagodniejszy niż jego brat. Nosił prostą, jasnozieloną szatę w przeciwieństwie do Ivana, który, jak większość krasnoludów, odziany był w zbroję z połączonych skórzanych i metalowych elementów. Gdy inne krasnoludy nosiły ciężkie buty, chroniące przed węglami i iskrami w kuźni oraz dobre do deptania orków, Pikel wolał sandały. Mimo to było w nim coś, co czyniło go użytecznym. Posąg bóstwa, który pozwolił odsieczy zbliżyć się do Płycizn, był jego pomysłem i dziełem. Walczył w każdej bitwie, a jego magia przerażała wrogów i krzepiła przyjaciół. Jeden krasnolud po drugim uśmiechał się, doceniając jego entuzjazm.
Ich własny zniknął po wysłuchaniu wieści Wulfgara i Catti-brie.
Krasnoludy szybko zwinęły obóz i ledwo zdążyły przenieść się za pierwszą z wielu grani, gdy orki z północy ruszyły naprzód, a następna grupa zaczęła się do nich zbliżać ze wschodu.
Prawie tysiąc krasnoludów pognało po kamieniach, przebierając mocno nogami, by wspiąć się po pochyłości. Wspięli się na trzy tysiące stóp, potem cztery, a szyk nadal był zwarty. Teraz wyższe góry znalazły się na wschodzie, uniemożliwiając oskrzydlenie z tej strony, podczas gdy przeciwnik za plecami nie ustępował. Krasnoludy zrobiły już milę pod górę i ciężko sapały, lecz nie zwolniły tempa.
Wreszcie ci z przodu dostrzegli ostatnie zbocze i klif zawieszony nad Doliną Strażnika, wyglądający, jakby oberwała się tam skała. Trzysta stóp niżej, dokładnie tak, jak opisywał to Rockbottom, znajdowała się szeroka dolina stanowiąca zachodnie podejście do Mithrilowej Hali. W powietrzu wisiała poranna mgła, otulając kamienne filary wznoszące się niemal z gołego gruntu.
Wojownicy zabrali się do roboty z dyscypliną tak typową dla upartych krasnoludów: jedni wznosili kamienne mury, inni wyszukiwali głazy, które można by zrzucić na przeciwników, podczas gdy kolejni wybierali najlepsze stanowiska i określali, którędy będzie najłatwiej do nich dobiec. Tymczasem Torgar zwołał swoich najlepszych inżynierów – a wielu ich było wśród krasnoludów z Mirabaru – i przedstawił palący problem: jak ściągnąć wszystkie krasnoludy do Doliny Strażnika, gdyby trzeba było się wycofać.
Ponad setka Mirabarczyków zaczęła badać długość ściany, sprawdzając stabilność głazów i szukając najłatwiejszych zejść, jak również półek, gdzie schodzące krasnoludy mogły odsapnąć i sięgnąć po liny umocowane niżej. W ciągu kilku chwil ustawiono pierwszy zestaw, a inżynierowie zeszli po nich, by znaleźć odpowiednie miejsce na umocowanie kolejnych. Na wyższym odcinku potrzebne było co najmniej pięć zmian liny, a cztery na niższym – ta perspektywa wielu wpędziłaby w rozpacz.
Ale nie krasnoludy. Nie uparty lud, który mógł całymi latami drążyć korytarze, by na końcu nie znaleźć żadnej cennej rudy ani kruszcu. Nie dzielny naród, który przykładał młot do klina w najgłębszych tunelach nie wiedząc, czy iskra nie spowoduje wybuchu gazów. Nie tak solidarny ludek, który gotów był narazić się na stratowanie, byle tylko uratować krewniaka. Dla krasnoludów stających na północnej linii obrony króla Bruenora, zarówno tych z Mirabaru, jak i Mithrilowej Hali, dawne nazwisko rodowe Delzoun było czymś więcej niż tylko rodowym węzłem, było także honorem i obowiązkiem.
Jeden ze schodzących inżynierów zaczepił się o występ i próbując się wyplątać, spadł z wysokości dwustu stóp. Wszyscy przerwali pracę, zmówili krótką modlitwę do Moradina i powrócili do obowiązków.
* * *
Tred McKnuckles zatknął jasną brodę za pas, poprawił przeładowany plecak i skierował się do tunelu wychodzącego z Mithrilowej Hali na zachód.
– Idziesz? – spytał swego towarzysza, takiego samego jak on uciekiniera z Cytadeli Felbarr.
Nikwillig przyjął zamyśloną pozę i popatrzył w głąb ciemnego tunelu.
– Nie, nie sądzę – padła zaskakująca odpowiedź.
– Żartujesz sobie? – spytał Tred. – Wiesz tak dobrze jak ja, że w jakiś sposób Obould Wiele Strzał maczał w tym swoje grube łapy. Ten pies wciąż warczy i gryzie! Wiesz tak samo jak ja, że jeśli chodzi o Oboulda, spogląda na Felbarr! Bez wątpienia to prawdziwa nagroda, której chce!
– Nie wątpię – odparł Nikwillig. – Król Emerus musi o tym usłyszeć.
– No to idziemy.
– Ja nie idę. Nie teraz. Ci z klanu Battlehammer ocalili twoje włochate dupsko, moje zresztą też. Jest tu paru orków do zgniecenia, więc zamierzam to zrobić. Wraz z tymi z Battlehammer.
Tred uważnie przyjrzał się Nikwilligowi, rozważając jego słowa. Zawsze trochę mędrkował i często myślał w sposób nietypowy. Ale niechęć do powrotu do cytadeli Felbarr, kiedy stawka była tak wysoka, przekraczała jego tradycyjny ekscentryzm.
– Pomyśl sam, Tred – powiedział krasnolud, jakby wychwycił myśli swego druha. – Wystarczyłby zwykły goniec do Felbarr, wiesz o tym.
– A sądzisz, że jakiś goniec sprowadziłby nam króla Emerusa na pomoc, gdyby zaszła taka potrzeba? Czy jakiś goniec przekona króla, by wysłał wieść do Cytadeli Adbar i sprowadził Żelazną Gwardię od króla Harbromma?
Nikwillig wzruszył ramionami i odparł:
– Orki atakują od północy. Klan Battlehammer dzielnie stawia im czoła... a wraz z nimi dwa krasnoludy z Felbarru, Tred i Nikwillig. Jeśli cokolwiek sprawi, że Emerus przybiegnie tu w podskokach, to świadomość, że ty i ja uznaliśmy tę walkę za ważną. Może nasze wołanie będzie głośniejsze i łatwiej dotrze do Emerusa Warcrowna, jeśli staniemy ramię w ramię z klanem Battlehammer.
Tred spojrzał twardo na druha, usiłując pojąć jego zaskakujące słowa. Tak naprawdę nie chciał opuszczać Mithrilowej Hali – Bruenor pognał na oślep, by pomóc im pomścić ludzkich osadników, broniących dwóch zagubionych krasnoludów, oraz poległych krewniaków z Felbarr. Wśród nich był braciszek Treda.
Jasnobrody krasnolud westchnął, oglądając się przez ramię na ciemny tunel prowadzący na zachód.
– Może zatem powinniśmy znaleźć tego kurdupla Regisa – podsunął. – Może on znajdzie kogoś, kto zaniesie wieści królowi Emerusowi.
– A my wrócimy z ludzkimi dziećmi Bruenora i chłopcami Torgara – powiedział Nikwillig, nie zmieniając pozycji.
Wyraz twarzy patrzącego na niego Treda zmienił się z zaskoczenia w podziw. Nigdy nie sądził, że ten krasnolud będzie się tak palił do walki.
Zdaniem twardego Treda ta zmiana podejścia Nikwilliga była czymś bardzo dobrym. Rezygnacja malująca się na twarzy jasnobrodego krasnoluda ustąpiła miejsca szerokiemu uśmiechowi. Zrzucił z ramion ciężki plecak.
* * *
– Spytałbym cię, co o tym myślisz, ale chyba nie ma takiej potrzeby – zauważył Wulfgar, podchodząc do Catti-brie.
Stała obok tłoczących się krasnoludów, patrząc w dół zbocza. Wulfgar zauważył, że nie interesują jej hordy orków, lecz położone za ich plecami dzikie tereny. Catti-brie przejechała dłonią po krótko przyciętych włosach i odwróciła się, by na niego spojrzeć. Niebieskie oczy, ciemniejsze niż jego, badały go uważnie.
– Ja także zastanawiam się, gdzie teraz przebywa – wyjaśnił barbarzyńca. – Nie zginął... tego jestem pewien.
– Skąd?
– Bo znam Drizzta – wyjaśnił Wulfgar i dla poprawienia jej nastroju uśmiechnął się.
– Wszyscy byśmy zginęli, gdyby Pwent nie wyszedł – przypomniała mu Catti-brie.
– Byliśmy otoczeni, w pułapce – odparł Wulfgar. – Drizzt nie, jego nie da się tak łatwo osaczyć. Wciąż żyje, wiem to.
Catti-brie odwzajemniła uśmiech zwalistego mężczyzny i wzięła go za rękę.
– Ja też to wiem – przyznała. – Tylko dlatego, że jestem pewna, iż pękłoby mi serce, gdyby umarł.
– Mnie też – szepnął Wulfgar.
– Lecz nie wróci do nas szybko – ciągnęła Catti-brie. – I nie sądzę, byśmy tego chcieli. Tu jest kolejnym wojownikiem pośród innych – rzecz jasna najlepszym – ale tam...
– Tam przysporzy naszym wrogom wielu kłopotów – zgodził się Wulfgar. – Choć martwi mnie myśl, że jest tam samotny.
– Ma swojego kota. Nie jest sam.
Teraz to Catti-brie uśmiechnęła się pocieszająco do swego towarzysza. Wulfgar mocniej ścisnął jej dłoń i kiwnął głową.
– Będę was potrzebować na prawym skrzydle – usłyszeli z boku ochrypły głos. Gdy się odwrócili, zobaczyli Banaka Brawnanvila, kapłana Rockbottoma i dwa inne krasnoludy, maszerujące w swoją stronę. – Myślą, że nas dopadną, nim się okopiemy, ale my ich zatrzymamy.
Ludzie ponuro pokiwali głowami. Banak odwrócił się do jednego z krasnoludów i rozkazał:
– Idźcie do inżynierów Torgara. Niech udają, że nie słyszą walki i pracują dalej. Kiedy powiążą liny tak, by sięgały dna doliny, zejdziecie wraz z nimi.
– A...ale... – wykrztusił krasnolud.
Kręcił głową i machał rękami, jakby Banak właśnie go skazał. Krasnolud zatkał mu usta dłonią.
– Twoje zadanie jest najtrudniejsze i najważniejsze ze wszystkich – wyjaśnił wódz. – My tu będziemy siekać orki, a jaki krasnolud tego nie kocha? Ty masz dotrzeć do Regisa i powiedzieć małemu, że potrzebujemy jeszcze tysiąca... dwóch tysięcy wojowników, jeśli tylko zdoła ich wyciągnąć z tuneli.
– Zamierzasz wciągnąć ich tu po linach? – spytała z powątpiewaniem Catti-brie, gdyż wyglądało na to, że nie ma gdzie ulokować nowych wojowników.
Wulfgar zerknął na nią z ukosa zauważając, jak w rozmowie z Banakiem zaczęła mówić z krasnoludzkim akcentem.
– Nie, jest tu nas dość – wyjaśnił Banak. Pozwolił odejść drugiemu krasnoludowi, który stał cierpliwie, choć pod mocnym uściskiem Banaka robił się już nieco siny. – Musimy iść, i tak się stanie. Ale te orki są sprytne. Za sprytne.
– Sądzisz, że nasz przeciwnik wyśle jakieś siły wokół tej iglicy na zachodzie? – domyślił się Wulfgar. Banak kiwnął głową.
– Jeśli więcej orków dotrze przed nami do Doliny, jesteśmy ugotowani – odparł krasnoludzki wódz. – Wtedy nie musieliby nawet po nas przychodzić. Musieliby tylko odczekać, aż sami pospadamy, zagłodzeni. – Banak popatrzył na gońca i dodał: – Powiedz Regisowi, albo temu, kto tam rządzi, by przysłał na zachodni skraj doliny wszystkich, którzy nie są mu niezbędnie potrzebni. Nikt nie może się tamtędy przedrzeć, jasne?
Posłaniec nagle przestał się ociągać z wyruszeniem. Wyprostował się i odetchnął pełną piersią, kiwając głową.
Gdy tylko zniknął za krawędzią skały, z centrum krasnoludzkich linii rozległ się głośny ryk. Orki atakowały.
– Wracaj do inżynierów Torgara – polecił Banak Rockbottomwi. – Niech pracują cały czas, nie przestają, dopóki orki nie zabiją nas i nie przyjdą po nich!
Rockbottom potwierdził i pobiegł.
– A wy trzymajcie ten odcinek, póki żyjecie – polecił. Catti-brie zdjęła z ramienia swój śmiercionośny łuk, Taulmaril Poszukiwacz Serc. Wyciągnęła strzałę z kołczana, nałożyła na cięciwę. Stojący obok Wulfgar klepał się po dłoni wielkim młotem, Aegis Fangiem.
Gdy Banak wraz z drugim krasnoludem odeszli w stronę linii obronnych, dwoje ludzi spojrzało na siebie, kiwnęło do siebie głowami, odwróciło się...
...i ujrzało mrowie przeciwników wbiegających szybko po kamiennym zboczu.
Król Obould Wiele Strzał natychmiast rozpoznał niebezpieczeństwo zagrażające jego oddziałom na wschód od obecnej pozycji. Oparłszy się pierwszemu odruchowi zmiażdżenia czaszki zmęczonego goblińskiego posłańca, zwalisty król orków rozprostował palce dłoni, zacisnął je w pięść i przysunął do ust. Była to pozycja ni to pełna zadumy, ni to tłumionego gniewu.
Takie właśnie emocje szarpały w tej chwili orczym wodzem.
Mimo katastrofalnego końca oblężenia Płycizn, gdy te paskudne krasnoludy wcisnęły się na pole walki w wydrążonym posągu Gruumsha Jednookiego, wojna toczyła się niezwykle pomyślnie. Wieści o porażce króla Bruenora wyciągnęły z nor tuziny nowych plemion, uspokoiły nawet awanturniczą Gerti Orelsdottr i jej nadęci lodowi giganci. Syn Oboulda, Urlgen, zmusił krasnoludy do odwrotu. Sądząc z ostatnich doniesień, zepchnął je na krawędź Mithrilowej Hali.
A potem pojawiły się wieści, że za liniami Oboulda jest jakiś wrogi oddział. Obóz orków został zniszczony, większość wybita, a pozostali czmychnęli do swoich siedzib. Obould doskonale znał charakter swojej rasy i wiedział, że w tym momencie kampanii – jak i w każdym innym – najważniejsze jest morale. Orków było znacznie więcej niż ich przeciwników na Północy. Mogli walczyć jeden na jednego z ludźmi, krasnoludami, a nawet elfami. Jeśli atak gdzieś się nie udał, Obould wiedział, że to z powodu braku koordynacji między oddziałami i elementarnego braku zaufania między poszczególnymi plemionami, a czasem nawet wewnątrz nich. Zwycięstwa i siła rozpędu rekompensowały to, lecz takie wieści mogły skłonić wiele, wiele grup do ucieczki i ukrycia się w bezpiecznych tunelach pod górami.
Chwila nie była najlepsza. Obould słyszał o kolejnym zgromadzeniu szamanów z kilku dość dużych plemion i obawiał się, że mogą zechcieć przerwać jego inwazję, nim ta rozpocznie się na dobre. W najlepszym wypadku, połączony sprzeciw dwóch tuzinów szamanów mógł znacznie uszczuplić wojska króla orków.
Po kolei, zganił się Obould i uważniej zaczął myśleć nad słowami posłańca. Musiał jak najszybciej dowiedzieć się, co się stało. Na szczęście w jego obozie był ktoś, kto teraz mógł się okazać bardzo przydatny.
Odesłał zarówno goblina, jak i swoich adiutantów, po czym ruszył do południowej części obozu, w stronę samotnej postaci, której kazał czekać stanowczo zbyt długo.
– Witaj, Donnio Soldou – powiedział do drowki.
Odwróciła się i spojrzała na niego spod nisko naciągniętego kaptura swojego magicznego piwafwi. Nakrapiane czerwienią oczy uśmiechały się równie szeroko i złowróżbnie, jak jej mocno zaciśnięte usta. Wiedział, że wyczuła jego nadejście na długo przed tym, nim się odezwał.
– Słyszałam, że zdobyłeś wielką nagrodę – zauważyła i poruszyła się lekko, pozwalając białym włosom przesłonić jedno z oczu.
Jak zawsze, tajemnicza i kusząca.
– Jedną z wielu, które na mnie jeszcze czekają – odparł zdecydowanie Obould. – Urlgen zagania krasnoludy do ich nor. Kto wtedy będzie bronił miast?
– Jedno zwycięstwo naraz? – spytała Donnia. – Sądziłam, że jesteś bardziej ambitny.
– Nie możemy wpaść na oślep do Mithrilowej Hali tylko po to, by dać się tam zarżnąć – odparł Obould. – Czy twój lud nie próbował już tej taktyki?
Donnia roześmiała się, słysząc zniewagę, gdyż tak naprawdę to nie był, jej” lud. Drowy z Menzoberranzan raz zaatakowały Mithrilową Halę, z przykrym dla siebie skutkiem, ale to mało wzruszyło Donnie. Nie pochodziła z Miasta Pająków ani go nie lubiła.
– Słyszałaś o rzezi w obozie plemienia Wielu Kłów? – spytał Obould.
– Był to jakiś potężny przeciwnik... albo kilku – odparła. – Ad’non już tam wyruszył.
– Zaprowadź mnie tam – polecił Obould, najwyraźniej zaskakując Donnie. – Sam chcę się temu przyjrzeć.
– Jeśli zabierzesz zbyt wielu swoich wojowników, plotka o rzezi rozejdzie się jak płomień – tłumaczyła mu drowka. – Czy tego właśnie chcesz?
– Pójdziemy tylko my dwoje – wyjaśnił. – I nikt poza nami.
– A jeśli ci, którzy zmietli plemię Wielu Kłów nadal tam są? Wiele ryzykujesz.
– Jeśli tam są i zechcą zaatakować Oboulda, wiele ryzykują! – odkrzyknął wódz, wywołując uśmiech na twarzy drowki. Perłowa biel zębów silnie kontrastowała z czarnym odcieniem skóry.
– Dobrze więc – kiwnęła głową. – Chodźmy i zobaczmy, czego zdołamy się dowiedzieć o naszym ukrytym wrogu.
* * *
Miejsce walki nie znajdowało się zbyt daleko, więc Donnia i Obould znaleźli się tam jeszcze tego samego dnia. Zastali tam nie tylko Ad’nona Kareesa, lecz także dwoje innych towarzyszy Donnii – Kaer’lic Suun Wettę i Tos’una Armgo, już badających teren.
– Kilku napastników – wyjaśnił Ad’non przybyłym. – Słyszeliśmy, że w okolicy kręci się para elfich jeźdźców pegazów, to pewnie ich sprawka.
Kiedy wypowiadał te słowa, jego dłonie poruszały się w niemym kodzie języka drowów, który mogła zrozumieć Donnia, ale nie Obould.
To robota mrocznego elfa.
Donnia nie potrzebowała niczego więcej – zarówno ona, jak i jej towarzysze wiedzieli, że król Bruenor przyjaźni się z wyjątkowym mrocznym elfem, wygnańcem, który porzucił ścieżki Pajęczej Królowej i swojej rasy. Najwyraźniej Drizzt Do’Urden uciekł z Płycizn, tak jak wywnioskowali z opowieści gigantów Gerti, i nie wrócił do Mithrilowej Hali.
– Elfy – powtórzył głucho król Obould, aż słowo to stało się głębokim warkotem. Ork jeszcze raz przycisnął zaciśniętą pięść do twarzy.
– Skoro latają na skrzydlatych koniach, łatwo będzie je odnaleźć – zapewniła go Donnia Soldou.
Orczy król nadal warczał głucho, a nabiegłe krwią oczy spoglądały na horyzont, jakby spodziewał się, że jeźdźcy pegazów zaraz się tam pojawią.
– Przekaż dowódcom, że to był pojedynczy atak – zasugerował Ad’non. – Donnia i ja upewnimy się, że Gerti nie przejmie się tym zbytnio...
– Zamień strach w zachętę – dodała Donnia. – Zaproponuj wielką nagrodę za głowę sprawcy. Już to podniesie resztę plemion na nogi podczas marszu w stronę głównych sił.
– Co więcej fakt, że to była niewielka, zaatakowana z zasadzki grupa, zmniejsza niebezpieczeństwo dla pozostałych – ciągnął Ad’non. – Te orki nie zachowały należytej ostrożności, więc zostały zabite. Zawsze się tak dzieje, nieprawdaż?
Warkot Oboulda stopniowo ucichł, ork pokiwał twierdząco głową. Potem ruszył oglądać obozowisko i ciała, zaś drowy dołączyły do swoich towarzyszy.
To nie był elf z powierzchni, zamigały palce Ad’nona, choć Kaer’lic Suun Wett nie zwracała na to uwagi i odeszła na skraj obozowiska. Szerokie rany cięte, nie kłute. Nie zabiły ich strzały, a elfy z powierzchni, które walczyły z gigantami na północ od Płycizn, strzelały do nich z wysoka.
Tos’un Armgo przeszedł między ciałami, pochylając się i uważnie przyglądając.
– Drizzt Do’Urden – wyszeptał do pozostałej trójki, a kiedy Obould ruszył w ich stronę, przekazał: Jego ulubiona broń to sejmitar.
Kaer’lic dołączyła zaraz za orczym królem. Palce pulchnej kapłanki przekazały: Na skraju obozowiska są ślady kota. Drizzt Do’Urden, pokazał znów Tos’un.
* * *
Urlgen Trzy Pięści przyglądał się ze skalnej grani, jak wielka masa orków pnie się po zboczu. Krasnoludy zostały przyparte do klifu, a on chciał tylko zepchnąć je w przepaść. Na tyle szanował ich wytrzymałość i pracę, by rozumieć, że z każdą godziną, kiedy pozwoli im się przygotowywać, ich obrona będzie mocniejsza. Jednak jego własne oddziały nie były gotowe do ataku; nie mieli wsparcia ze strony gigantów, a w szeregach było wielu nowo przybyłych, wciąż nieobytych z rozstawieniem oddziałów i hierarchią dowodzenia.
Jego wojsko będzie miało wkrótce większą siłę, więcej broni i przewagę taktyczną, lecz obrona krasnoludów również się wzmocni.
Rozważył to wszystko i wciąż czując niewygodę po niespodziewanym wypadzie w Płyciznach, pchnął szeregi orków do ataku. Przynajmniej, jak sądził, atak powstrzyma krasnoludy od wgryzienia się jeszcze głębiej.
Mimo to skrzywił się, gdy na docierającą niemal do szczytu masę z furią spadły przyczajone między skałami krasnoludy. Najpierw poleciały kamienie i głazy oraz mordercze srebrzyste strzały, które tak bardzo zaszkodziły jego siłom pod Płyciznami. Wiedział, że orki umierają tam tuzinami. Tych, którzy przeżyli pierwszy ostrzał, ogarnęła panika, która ułatwiła zadanie krasnoludom. Zażarty, brodaty ludek wbił się głęboko w szeregi humanoidów.
Uciekające orki nie pozwalały tylnym szeregom ruszyć do walki, zamieszanie dawało krasnoludom nowe możliwości.
A strzały wciąż trafiały celu, zaś górujący na wschodnim skraju krasnoludzkich pozycji łucznik bezkarnie przerzedzał orcze szeregi.
– Co robić? – spytał Urlgena chudy ork, podskakując gorączkowo wokół niego. – Co robić?
Przybiegł kolejny dowódca.
– Co robić? – powtórzył jak papuga.
I trzeci, wołając: „Co robić?”
Urlgen nadal obserwował zażartą bitwę na skalistym zboczu. Krasnoludy ginęły, lecz większość padała na ciała wielu orków. Bój trwał, orki Urlgena zdawały się nie być ani trochę bliżej uformowania jakiegokolwiek szyku, zaś krasnoludy ustawiły się sprawnie w dwa obronne czworoboki, osłaniające wbijający się coraz głębiej grot. Gdy ten ruszył do przodu, jego szeroka podstawa sprawnie połączyła się z rogami każdego czworoboku, które równo obracały się wokół własnej osi. Jeden bok każdego z nich rozerwał się, połączył z grotem, po czym zamienił go w obronny czworobok, podczas gdy krasnoludy z boków zmieniły szyki na bardziej ofensywne.
Dla Urlgena ich ruchy były czymś pięknym, stanowiły dowód tej dyscypliny, którą wraz z ojcem usiłowali z takim trudem wpoić swoim orczym hordom. Biorąc jednak pod uwagę, że tam trwała rzeź, jego żołnierze najwyraźniej mieli jeszcze mnóstwo do nadrobienia.
Był tak zafascynowany manewrami doświadczonych krasnoludzkich wojowników, że przez dłuższy czas nie zauważał trzech dowódców skaczących wokół niego i wrzeszczących: „Co mamy robić?”.
Wreszcie usłyszał i uświadomił sobie, że krasnoludy zamieniają walkę w pogrom.
– Wycofać się! – rozkazał. – Ściągnijcie ich z powrotem! Niech wszyscy się cofną, póki nie przybędą tu giganci Gerti.
Przez następnych kilka minut, gdy obserwował, jak jego rozkaz jest wykonywany, Urlgen zauważył, że jego żołnierze byli znacznie lepsi w wycofywaniu się niż w szarży.
Zbiegając po śliskich od krwi kamieniach, pozostawili za sobą wiele ciał. Całe tuziny leżały martwe lub umierające, krzycząc i jęcząc, póki nie podszedł najbliższy krasnolud i nie uciszył ich mocnym ciosem w głowę.
Lecz między poczerwieniałymi kamieniami leżało też wielu krasnoludów, a orki ze swej natury niezbyt przejmowały się własnymi stratami. Urlgen pokiwał głową. Jego oddziały będą rosnąć w siłę, a on zamierzał rzucać na krasnoludy fale kolejnych ataków, aż zabije ich wyczerpanie lub jego wojownicy. Wódz wiedział, co leży za skrajem klifu.
Wiedział, że zapędził je w kąt. Albo wielu krasnoludów wyjdzie z Mithrilowej Hali i obejdzie górę od wschodu lub zachodu, by ratować tę grupę, albo krasnoludy same postanowią się przedrzeć. W każdym przypadku główne siły Urlgena w zupełności wystarczą do zrealizowania planów Oboulda.
W każdym przypadku postać Urlgena wśród orczych band znacznie urośnie.
* * *
– Wiemy, że był to Drizzt Do’Urden, a mimo to mówimy Obouldowi, że zrobiły to elfy z powierzchni – rzekł Tos’un Armgo do pozostałej trójki drowów po powrocie do wygodnej jaskini, gdzie chcieli omówić ostatnie wydarzenia.
– To tylko jeszcze bardziej rozpali jego nienawiść do nich – odparła Donnia, unosząc usta w rozkosznym uśmiechu. Jeden kącik jej ust sięgnął niemal do białych splotów, leżących w poprzek jej czarnej twarzy.
– Do tego nie trzeba go zbytnio zachęcać – zauważyła Kaer’lic.
– A co ważniejsze, odsuniemy chwilę, w której uwierzy, że drowy działają na jego szkodę – dodał Ad’non.
– Już i tak coś tam wie o Drizzcie – tłumaczyła Kaer’lic.
– Tak, lecz może zdołamy rozwiązać problem wygnańca, nim rozrośnie się tak, że obróci gniew Oboulda przeciwko nam – powiedział Ad’non. – On naprawdę myśli kategoriami rasy, a nie jednostek.
– Tak samo jak Gerti – powiedziała Kaer’lic. – I my wszyscy.
– Za wyjątkiem Drizzta i jego przyjaciół – powiedział Tos’un. To proste i najzupełniej oczywiste zdanie sprawiło, że wszyscy popatrzyli na niego.
Cztery drowy namyślały się przez chwilę, spoglądając na siebie, lecz jeśli nawet w ich głowach pojawiła się jakaś ważna, filozoficzna myśl, została szybko zagrzebana pod zwałami pragmatyzmu i potrzebami obecnej chwili.
– Wierzysz, że powinniśmy jakoś wyeliminować zagrożenie ze strony Drizzta? – spytała Ad’nona Kaer’lic. – Uważasz, że to nasz problem?
– Uważam, że może stać się naszym problemem – poprawił ją Ad’non. – Wyeliminowanie go może nam przynieść wiele korzyści.
– Menzoberranzan też tak myślało – przypomniał Tos’un Armgo. – Wątpię, czy miasto już się pozbierało po tamtym szaleństwie.
– Menzoberranzan walczyło nie tylko z Drizztem – wtrąciła się Donnia. – Czy pani Lolth nie chciałaby jego śmierci?
Donnia zwróciła się do kapłanki Kaer’lic. Ad’non i Tos’un podążyli za jej wzrokiem. Kaer’lic pokręciła głową, odpędzając te spojrzenia.
– Naszym problemem nie jest Drizzt Do’Urden – powiedziała – i powinniśmy trzymać się jak najdalej od jego sejmitarów. Pani Lolth zawsze wymaga od nas rozsądnego działania, a ja zmierzyłabym się z Drizztem z taką samą chęcią, z jaką poprowadziłabym szarżę Oboulda na Mithrilową Halę. Nie dlatego to wszystko wywołaliśmy. Pamiętacie nasze zamiary i plan? Moja zabawa nie zakończy się na czubku jednego z sejmitarów Drizzta.
– A jeśli on nas znajdzie? – spytała Donnia.
– Nie znajdzie, dopóki się o nas nie dowie – odparła Kaer’lic. – To lepsze rozwiązanie. Moja ulubiona wojna to taka, której przyglądam się z daleka.
Gdy Donnia odwróciła się do Ad’nona, na jej twarzy wyraźnie malował się niesmak. W jego oczach widziała rozczarowanie. Lecz Kaer’lic miała sojusznika i to wrażliwego na jej nastroje.
– Zgadzam się – powiedział Tos’un. – Gdy jeszcze mieszkał w Menzoberranzan, Drizzt był zawsze trudnym i często bolesnym problemem dla tych, którzy próbowali mu się przeciwstawić. Podczas swoich wędrówek po wyższych rejonach Podmroku po klęsce w Mithrilowej Hali, słyszałem wiele chaotycznych opowieści o jej skutkach dla Menzoberranzan. Najwyraźniej po tym, jak moje miasto zaatakowało Mithrilową Halę, Drizzt wrócił do niego, został pojmany przez Dom Baenre i uwięziony w ich lochach.
Wszyscy spojrzeli na siebie zaskoczeni, słysząc te słowa. Potężny i nieznający litości Dom Baenre znany był wszystkim drowom Podmroku.
– Mimo to wrócił do swoich przyjaciół, pozostawiając za sobą zgliszcza – ciągnął dalej Tos’un. – Obawiam się, że jest okrutnym żartem Pani Lolth, narzędziem chaosu w stroju zdrajcy. Wielu z Menzoberranzan wierzy, że Drizzt Do’Urden jest tak naprawdę zabawką w rękach Pani Chaosu.
– Gdybyśmy służyli innej bogini, twoje słowa uznalibyśmy za bluźnierstwo – odparła Kaer’lic i zachichotała, dostrzegając w tych słowach wyborną ironię.
– Nie możesz w to wierzyć... – zaczęła Donnia.
– Nie muszę – przerwał jej Tos’un. – Drizzt jest albo znacznie groźniejszy, niż sądzimy, albo ma mnóstwo szczęścia, albo jest błogosławiony. W każdym z tych przypadków nie zamierzam na niego polować.
– Zgadzam się – powiedziała Kaer’lic.
Donnia i Ad’non znów spojrzeli na siebie, lecz tym razem tylko wzruszyli ramionami.
* * *
– Niezła rozrywka – powiedział Banak Brawnanvil do stojącego obok Rockbottoma. – Szkoda tylko, że aż tylu przy tym zginęło.
– Więcej orków niż krasnoludów – zauważył Rockbottom.
– Nie dość z jednej strony i zbyt wielu z drugiej. Popatrz na nich. Walczyli zaciekle, nie zważając na ciosy, gotowi umrzeć, gdyby taka była wola bogów.
– Są wojownikami – przypomniał mu Rockbottom. – Krasnoludzkimi wojownikami. To coś znaczy.
– Oczywiście – zgodził się Banak. – Coś.
– Twój plan zmusił orki do ucieczki.
– To nie był mój plan – odparł wódz krasnoludów. – To był pomysł brata Bouldershouldera... to znaczy, tego normalnego... wraz z odrobiną pomocy Torgara z Mirabaru. Chyba zyskaliśmy kilku wypróbowanych przyjaciół.
Rockbottom pokiwał głową i dalej obserwował wspaniale wyreżyserowany pokaz grupowego działania. Trzy zachodzące na siebie szyki schodziły po zboczu, pędząc przed sobą orki.
– Za kilkaset lat przyjdzie tu dziecko z tej czy tamtej rasy – zauważył Banak jakiś czas potem. Już nie obserwował walki, spoglądał na ciała leżące między kamieniami. – Zobaczy pobielałe kości tych, którzy walczyli o ten kawałek położonej wysoko ziemi. W większości weźmie je za kamienie, lecz wkrótce pojmie, czym są naprawdę i zrozumie, że stoczono tu wielką bitwę. Czy ci z przyszłości zrozumieją, co tu zrobiliśmy? Albo dlaczego? Czy będą wiedzieli, w imię czego walczyliśmy i czym nasza sprawa różniła się od sprawy orków?
Rockbottom popatrzył uważnie na Banaka. Wysoki i silny krasnolud od wieków był znaczącą figurą wśród członków klanu Battlehammer, choć zwykle trzymał się z boku i rzadko proponował swoje rozwiązania, chyba że poprosił go o to Bruenor, Dagna albo któryś z pozostałych dowódców. Jednak to druga strona duszy Banaka oddzielała go od pozostałych członków klanu. Miał inny punkt widzenia na świat i zawsze oceniał wydarzenia tak, jakby mógł je zobaczyć jakiś historyk z przyszłości.
Nagły skrzek kazał obrócić im głowy w prawo. Zobaczyli, jak Wulfgar i Catti-brie w doskonałej koordynacji utrzymują flankę. Orki nacierały na nich ławą, wielu zginęło od zabójczych strzał kobiety, których miała niewyczerpany zapas. Ci, którym udało się uniknąć nagłej śmierci od grotu rychło żałowali, że tak się nie stało, gdyż padali pod ciosami Wulfgara i jego wielkiego młota, Aegis Fanga, wykutego przez samego Bruenora. Na oczach Banaka i Rockbottoma Wulfgar zdzielił jakiegoś orka w czubek czaszki, tak że jego głowa po prostu eksplodowała, pokrywając krwią i mózgiem barbarzyńcę oraz stojące w okolicy orki.
Koło Wulfgara świsnęła strzała powalając kolejnego orka, szeroki cios Aegis Fanga zmiótł jednego i cisnął daleko kolejnym.
Catti-brie wybrała następny cel; cios młota rozłożył na ziemi kolejny.
– Przez wieki będą śpiewać o nich pieśni – zauważył Rockbottom.
– Przez jakiś czas – odparł Banak – a potem ucichną. Rockbottom spojrzał na niego, zaskoczony takim podejściem.
– W drodze powrotnej – wyjaśnił Banak – król Bruenor przekroczył Złą Przełęcz.
Rockbottom kiwnął ze zrozumieniem głową, gdyż sam był w tej karawanie.
– Znalazł jakieś kości? – spytał Banak.
– Więcej, niż zdołałby zliczyć – odparł kapłan.
– Czy sądzisz, że ci, którzy walczyli tam dawno temu, byli dzielniejsi lub mocniejsi od innych?
Rockbottom zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i skinął głową.
– Znasz ich imiona? – pytał Banak. – Wiesz, kim byli i skąd pochodzili? Ilu zabili orków i innych potworów? Wiesz, ilu z nich przyjaciel umarł na rękach?
Rockbottom pojął, o co chodzi wodzowi. Spojrzał na pole bitwy, gdzie krasnoludy siekły uciekające orki.
– Niech zaprzestaną pościgu! – polecił Banak.
– Ale tamci są w rozsypce i ogłupiali – podsunął cicho Rockbottom.
– Ogłupiali są zawsze – powiedział krasnoludzki wódz. – Chcą nas tylko odciągnąć od przygotowań, a one nie mogą czekać, gdy my będziemy ścigać jakąś bandę wokół gór. Ściągamy chłopaków i wracamy do pracy. To tylko potyczka. Największa bitwa dopiero przed nami.
Banak obejrzał się przez ramię na klif, mając nadzieję, że inżynierowie nie spowolnili pracy przy drabinkach sznurowych prowadzących na dno Doliny Strażnika.
– Tylko potyczka – powtarzał, gdy walka już wygasła, a wielu krasnoludów zaczęło wracać na pozycje.
Widział martwych i zabitych, leżących wśród zakrwawionych kamieni.
Pomyślał o kościach, których wkrótce będzie tu równie dużo, jak kamieni.
Zdawało się, że droga zawsze prowadziła go do tego miejsca. Dla Drizzta ruiny Płycizn były inspiracją, ogniskiem, dzięki któremu Łowca wypełniał jego duszę pragnieniem polowania. Chodził wokół zniszczonej wieży i zrujnowanych murów, lecz rzadko zachodził do południowej części miasta. Minęło kilka dni, nim zdołał przejść obok przewróconego posągu obrzydliwego orczego bóstwa. Tak jak się obawiał, nie znalazł żadnego śladu, by ktoś ocalał.
Szybko zaczął odwiedzać to miejsce w całkiem innym celu. Za każdym razem miał nadzieję, że natknie się na jakieś orki, szukające łupu.
Pomyślał, że mordowanie orków w cieniu zniszczonych Płycizn będzie czymś słusznym.
Myślał, że tym razem wreszcie mu się udało. Stojąca obok niego Guenhwyvar była wyraźnie zdenerwowana – najwyraźniej w okolicy były jakieś potwory. Przechodząc po półce skalnej na północ od miasta – tej samej, z której giganci bombardowali Płyciznę przed głównym atakiem orków – Drizzt zauważył poruszenie wśród ruin.
Jednak gdy przyjrzał im się dokładniej, zrozumiał, że dziś nie stoczy żadnej walki. W Płyciznach rzeczywiście były orki, tysiące orków – kilka plemion rozłożyło się obozem wokół szczątków drewnianego posągu za ruinami południowego muru.
Guenhwyvar stuliła uszy i zawarczała gardłowo.
Na twarzy mrocznego elfa pojawił się uśmiech – pierwszy uśmiech od bardzo drugiego czasu.
– Wiem, Guen – powiedział, drapiąc kota za uchem. – Cierpliwości. Jeszcze przyjdzie nasz czas.
Guenhwyvar spojrzała na niego i zmrużyła oczy, po czym przechyliła głowę tak, by mógł podrapać ją po ulubionym miejscu na karku. Warkot ucichł.
Uśmiech Drizzta nie znikał. Dalej drapał kota, lecz nie odrywał wzroku od ruin Płycizn i orczych hord. Wciąż przewijał swoje wspomnienia, tak bardzo żywe; nie mógł pozwolić sobie na zapomnienie.
Bruenor chwiejący się między ruinami wieży. Giganci ciskający głazy na jego przyjaciół. Orki zalewające miasto. Nikt z nich się o to nie prosił. Nikt z nich na to nie zasłużył.
Lecz Drizzt wiedział, że jeszcze im odpłaci.
Z nawiązką.
* * *
– Król Obould wie o tej parodii? – spytał Arganth Snarrl, szaman plemienia, od którego pochodziło jego nazwisko. Miał obłąkane spojrzenie, a w jaskrawym przybraniu głowy i z sięgającym poniżej pasa naszyjnikiem różnych zębów, był jednym z najbardziej wyróżniających się i kolorowych szamanów spośród dwunastu zgromadzonych wokół posągu Gruumsha. Jego piskliwy, niemal ptasi głos na pewno był najbardziej donośny.
– Czy on pojmuje? Pojmuje? Pojmuje? – pytał szaman, przeskakując od jednego kolegi do drugiego. – Nie sądzę! Nie, nie, bo nawet jeśli tak jest, to nie traktuje tego... tego... tego... bluźnierstwa we właściwy sposób! To ważniejsze od wszystkich podbojów!
– O ile nie dokonuje ich w imię Gruumsha – zauważyła Achtel Gnarlfingers, a Arganth zatrzymał się jak wryty.
Strój Achtel nie był tak obszerny i zwracający uwagę jak Argantha, lecz niemal równie kolorowy: czerwony płaszcz podróżny z kapturem, jaskrawożółta szarfa przewieszona przez ramię i opasująca biodro.
Nosiła zwieńczone czaszką berło, które, jak słyszał Arganth, zaczarowano tak, by mogło posłużyć jako potężna broń. Co więcej, kapłanka o skłębionych, brązowych włosach znaczyła wiele również dlatego, że reprezentowała największe z tuzina obecnych tu plemion; wokół obozowało sześciuset jej wojowników.
Kolorowy kapłan patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, a ona nie uciekła przed jego spojrzeniem.
– Co Obould czyni – powiedział z naciskiem Arganth.
– Idziemy dla chwały Gruumsha – zgodził się inny szaman. – Jednooki chce, byśmy pokonali krasnoludy!
To wywołało powszechny entuzjazm, za wyjątkiem Argantha, który wciąż patrzył na Achtel. Wreszcie wszystkie oczy skupiły się na trzęsącej się postaci w pierzastym nakryciu głowy.
– To nie wszystko – powiedziała stanowczo Achtel. – Król Obould Wiele Strzał idzie dla chwały króla Oboulda Wielu Strzał.
Rozszedł się szmer.
– To nasza droga – dodał szybko Arganth, czując narastający szybko bunt i nagły grymas na twarzy niebezpiecznej Achtel. – To zawsze była nasza droga, dobra droga. Lecz teraz, po zbezczeszczeniu posągu, musimy połączyć tę parę: Oboulda i Gruumsha! Ich chwała musi stanowić jedność!
Pozostałych jedenastu szamanów ani nie ucieszyło się, ani nie rozzłościło, lecz stało w milczeniu, spoglądając na miotającego się szamana Snarrlów.
– Każde plemię? – spytał ostrożnie jeden z nich, kręcąc głową. Orcze plemiona przybyły na wezwanie Oboulda, zwłaszcza po tym, jak rozeszła się pogłoska o klęsce przerażającego Bruenora Battlehammera. Mimo to armie pozostały osobnymi plemionami.
Arganth Snarrl podskoczył do tego, który się odezwał, wytrzeszczając żółte oczy tak bardzo, iż zdawały się wyskakiwać z orbit.
– Dość! – krzyczał i podskakiwał dziko, spoglądając na wszystkich wokół. – Dość! Plemiona są mniej ważne. Najważniejszy jest Gruumsh!
– Gruumsh! – zawyło zgodnie kilku innych.
– A czy Gruumsh to Obould? – spytała spokojnie Achtel, starannie ważąc każdy ruch i słowo... bardziej niż inni.
– Gruumsh to Obould! – oznajmił Arganth. – Tak, wkrótce! Zakończył dzikim, pełnym podskoków tańcem wokół zniszczonego posągu, użytego przez krasnoludy, by dostać się pomiędzy orcze siły. Po zdobyciu przez orki Płycizn, gdy miały już zwycięstwo w zasięgu ręki, pogardy godny podstęp krasnoludów pozwolił im na ucieczkę.
Użycie posągu bóstwa było w oczach zgromadzonych szamanów, kapłanów ponad trzech tysięcy orków z różnych plemion, występkiem ponad granice przyzwoitości.
– Gruumsh to Obould! – zaczął śpiewać Arganth podczas tańca, a każdy szaman podejmował okrzyk, dołączając do szeregu wijących się dziko, kolorowo ubranych postaci.
Za wyjątkiem Achtel. Skłonna do namysłu i spokojniejsza orczyca wycofała się z miejsca tańca i przyglądała pozostałym. Na jej twarzy wyraźnie malowały się wątpliwości.
Wszyscy pozostali znali jej uczucia w tej kwestii i wahanie, czy doradzić wodzowi wyprowadzenie plemienia z bezpiecznego domu na wojnę przeciwko potężnym krasnoludom. Jak do tej pory nikt nie odważył się kwestionować jej decyzji.
* * *
– Musisz wyzdrowieć – szepnęła Catti-brie do ucha swego ojca. Wierzyła, że Bruenor ją słyszy, choć nie dawał żadnego znaku i od kilku dni się nie poruszył. – Orki myślą, że cię zabiły, a my nie możemy pozwolić, by to im uszło płazem! – ciągnęła kobieta, oddając pogrążonemu w śpiączce królowi krasnoludów swój entuzjazm i energię.
Catti-brie ściskała Bruenora za rękę i przez chwilę miała wrażenie, że on również uścisnął jej dłoń.
A może tylko się jej zdawało.
Westchnęła ciężko i spojrzała na swój łuk, oparty o przeciwległą ścianę oświetlonego świecami pomieszczenia. Wiedziała, że wkrótce będzie musiała stąd wyjść, gdyż walka na klifie niedługo zacznie się od nowa.
– Sądzę, że cię słyszy – powiedział ktoś za jej plecami, a ona uśmiechnęła się. Odwróciła się i spojrzała na swojego przyjaciela Regisa.
Niziołek wyglądał jak ranny wojownik, z ręką mocno przymocowaną do piersi i grubo o winietą bandażami. Ręka odepchnęła paszczę wielkiego worga, a Regis słono za to zapłacił.
Catti-brie oderwała się od ojca, by uściskać niziołka.
– Kapłani jeszcze cię nie wyleczyli? – spytała, patrząc na jego rękę.
– Właściwie, trochę podkurowali – odparł raźno Regis i żeby to udowodnić, poruszył sinymi palcami. – Skończyli już dawno temu, ale jest zbyt wielu innych, którzy potrzebują ich maści i zaklęć leczących bardziej niż ja. Nie jest tak źle.
– Uratowałeś nas wszystkich, Pasibrzuchu – powiedziała Catti-brie, zwracając się do pulchnego niziołka w taki sam sposób, jak Bruenor. – Wziąłeś na siebie sprowadzenie pomocy i gdybyś nie wrócił z Pwentem i chłopcami, już dawno byłoby po nas.
Regis wzruszył ramionami i nawet nieco się spłonił.
– Jak sobie radzimy na górze?
– Całkiem nieźle – odparła Catti-brie. – Orki zapędziły nas na klif, lecz wciągnęliśmy ich w pułapkę, po czym oni na nas natarli, a myśmy ich odparli. Powinieneś zobaczyć, jak radzili sobie Banak Brawnanvil, Ivan Bouldershoulder i Torgar Hammerstriker z Mirabaru. Kazali krasnoludom stanąć w czworobokach i klinach: orki zaczęły namyślać się, aż do chwili, kiedy po nich przebiegli.
Regis uśmiechnął się szeroko i nawet roześmiał słabo, lecz ucichł, gdy spojrzał ponad Catti-brie na Bruenora. – Jak się czuje? Catti-brie obejrzała się na ojca i mogła tylko wzruszyć ramionami.
– Kapłani nie sądzą, by z tego wyszedł – powiedział Regis a ona pokiwała głową, gdyż słyszała z ich ust to samo.
– Ale ja sądzę, że będzie inaczej – ciągnął niziołek. – Choć to długo potrwa.
– Wróci do nas – zapewniła go Catti-brie.
– Potrzebujemy go – powiedział Regis niemal szeptem. – Wszyscy w Mithrilowej Hali potrzebują króla Bruenora.
– Ba, ale to nie jest odpowiednia postawa w trudnych czasach – usłyszeli z korytarza. Odwrócili się i popatrzyli na nadchodzącego powoli starego, zmęczonego krasnoluda. Od razu rozpoznali w nim generała Dagnę, jednego z najbardziej zaufanych dowódców Bruenora i ojca Dagnabbita, który poległ w Płyciznach. Przyjaciele popatrzyli po sobie z grymasami na twarzy, po czym spojrzeli współczująco na krasnoluda, który stracił walecznego syna.
– Zginął chwalebną śmiercią – powiedział Dagna, najwyraźniej pojmując ich intencje. – Żaden krasnolud nie może marzyć o czymś lepszym.
– Miał wspaniałą śmierć – zgodziła się Catti-brie. – Wygrażając orkom i gigantom. Ilu poczuło smak jego gniewu, nim padł?
Dagna z poważną miną pokiwał głową.
– Banak wyprowadził armię na górę? – spytał chwilę później, zmieniając ton. Ponury grymas zastąpił niespodziewany wybuch energii.
– Sytuację ma opanowaną – odparła Catti-brie. – I znalazł pomoc ze strony krasnoludów z Mirabaru oraz braci Bouldershoulder, którzy przybyli z biblioteki Duchowego Uniesienia w Górach Śnieżnych.
– Dobrze, dobrze – mamrotał Dagna, kiwając głową.
– Utrzymamy się – powiedziała Catti-brie.
– Musicie – powiedział Dagna. – Zrobiłem więcej, niż mogłem, aby zabezpieczyć tunele. Nie pozwolimy przejść naszym wrogom przez Podmrok, kiedy odwrócą naszą uwagę na górze.
Catti-brie cofnęła się i spojrzała na Regisa, prosząc go o pomoc. Spodziewała się tego, gdyż kiedy gońcy Banaka przynieśli prośbę o nowe oddziały z Mithrilowej Hali, by zabezpieczyć zachodni skraj Doliny Strażnika, przyjęto ich chłodno. Najwyraźniej trwała walka o to, czy wracać do Hali i utrzymać fort, czy wyjść i zmierzyć się z orczymi hordami na powierzchni.
– Spuszczają liny, by Banak mógł ich stamtąd wyciągnąć? – spytał Dagna.
– Mają już kilka drabinek sznurowych, schodzących do samej doliny – odparła Catti-brie. – A wódz Banak zlecił wykonanie jeszcze większej liczby. Inżynierowie Torgara bez przerwy je zakładają, ale Banak nie chce schodzić zbyt szybko. Jeśli zdołamy go przekonać, że dolina jest bezpieczna, pozostanie na górze, póki orki nie znajdą jakiegoś sposobu, by go stamtąd zepchnąć.
Dagna burknął coś pod nosem, i choć Catti-brie i Regis nie mogli tego zrozumieć, było całkiem jasne, że burkliwy krasnoludzki weteran nie był zachwycony tą perspektywą.
– Mamy tam trójkę dobrych dowódców – zapewniła go Catti-brie.
– To prawda – przyznał Dagna. – Sam tam posłałem Banaka Brawnanvila, i wiem, że w całym klanie Battlehammer nie ma nikogo lepszego.
– Zatem daj mu wsparcie, jakiego potrzebuje. Dagna popatrzył długo na Catti-brie i pokręcił głową.
– To nie moja decyzja – odparł. – Kapłani poprosili mnie, bym pokierował obroną tuneli, więc to robię. Nie proszą mnie, bym rozporządzał koroną Bruenora.
Popatrzył na Regisa, a wtedy Catti-brie również spojrzała na małego przyjaciela, który nagle zaczął wyglądać na zmieszanego.
– A ty, co wiesz? – spytała cicho niziołka.
– Po...powiem, że to po...powinnaś być ty – wyjąkał Regis. – Albo Wulfgar.
Catti-brie odwróciła się zmieszana do Dagny, potem znów do niziołka.
– Ty? – spytała Regisa. – Mówisz mi, że poproszono cię, byś został namiestnikiem Mithrilowej Hali?
– Tak – odpowiedział Dagna. – Sam go mianowałem. Z całym szacunkiem, pani, dla ciebie i twego brata, sądzimy, że nikt lepiej nie znał myśli króla Bruenora niż obecny tu Regis.
Gdy Catti-brie znów spojrzała na niziołka, na jej twarzy malowało się raczej rozbawienie niż złość. Uniosła odrobinę głowę, by zajrzeć za kołnierz jego koszuli i zobaczyła rubinowy naszyjnik, z którym nigdy się nie rozstawał. Pytanie zawarte w jej oczach było tak oczywiste, jakby zadała je głośno. Czy wykorzystał go, by „wpłynąć” na decyzje w sprawie osoby namiestnika pod nieobecność Bruenora?
Regis przełknął ślinę jeszcze głośniej.
– Twoje słowo ma zatem wagę królewskiego? – spytała.
– Ma głos rozstrzygający – poprawił Dagna. – Jeśli nie zapomniałaś, król leży tam – dodał, wskazując na Bruenora.
– Tak, i wkrótce do nas dołączy – zgodziła się Catti-brie. – Do tego czasu, zastępuje go namiestnik Regis.
Gdzieś z głębi hali ktoś zawołał Dagnę. Stary krasnolud westchnął kilka razy i przeprosił ich. Było to dokładnie to, czego chciała Catti-brie, gdyż musiała zamienić kilka słów na osobności z pewnym niziołkiem.
– N...nic nie zrobiłem – wydukał Regis, gdy tylko został sam na sam z Catti-brie. Jego bladość wskazywała, że doskonale rozumie jej obawy.
– Nikt nie twierdził, że to ty.
– Poprosili mnie, bym służył Bruenorowi – ciągnął niepewnie Regis. – Jak mogłem odmówić? Ty i Wulfgar pojawiacie się i znikacie, i nie wiadomo, kiedy wróci Drizzt.
– Krasnoludy i tak nie posłuchałyby nikogo z naszej trójki – kiwnęła głową Catti-brie – więc wybrali niziołka. Wszyscy wiedzą, że Bruenor obdarzył Regisa zaufaniem jeszcze w Dolinie Lodowego Wichru. Śmiem twierdzić, że namiestnik Regis to dobry pomysł. Nie wątpię, że uczynisz dla Mithrilowej Hali wszystko, co najlepsze, i o to w końcu chodzi.
Regis nieco się rozluźnił, po czym uśmiechnął słabo.
– A w tej chwili najlepszym dla Mithrilowej Hali byłoby, gdyby namiestnik Regis wysłał kolejny tysiąc krasnoludów, aby bronić zachodniego skraju Doliny Strażnika – powiedziała Catti-brie. – I kolejne dwieście z zapasami do samej Doliny i dla wodza Banaka oraz na szczyt góry.
– Nie mamy aż tylu! – zaprotestował Regis. – Już i tak mamy dwie grupy poza kopalniami, licząc tych, którzy bronią Surbrin od wschodu.
– Zatem zwolnij drugą grupę i zamknij wschodnią bramę – zaproponowała Catti-brie. – Wiemy, że na górze czeka nas walka i jeśli orki otoczą nas w Dolinie Strażnika, Banak może stracić wszystkie swoje oddziały.
– Jeśli orki spłyną rzeką... – powiedział ostrzegawczo Rergis.
– Wtedy wypatrzy ich jeden dobrze ukryty zwiadowca – powiedziała Catti-brie. – Zbliżą się wtedy do któregoś z naszych sojuszników.
Regis zamyślił się na chwilę, po czym kiwnął głową.
– Sprowadzę wszystkich, których będę mógł – powiedział – i wyślę do Doliny Strażnika. Czy naprawdę potrzebujemy na zachodzie aż tysiąca wojowników?
– Zdaniem Banaka przynajmniej pięciuset – wyjaśniła Catti-brie. – Choć, jeśli przez jakiś czas będą mieli spokój i zdołają dobrze zorganizować obronę, możemy zmniejszyć tę liczbę.
Regis kiwnął głową.
– Lecz nie zwolnię ochrony kopalń – powiedział. – Jeśli orki atakują na powierzchni, możemy spodziewać się kłopotów również na dole. Fakt, Bruenor odpowiada za mieszkańców okolicznych ziem, lecz naszym najważniejszym obowiązkiem jest obrona Mithrilowej Hali.
Catti-brie spojrzała obok Regisa na nieruchomą postać jej ukochanego, przybranego ojca.
Uśmiechnęła się z zadumą i szepnęła:
– Zgoda.
* * *
Czarna stopa opadła powoli, palce dotknęły piasku i kamienia, stopniowo przejmując ciężar ciała, by przez cały czas zachować doskonałą równowagę i całkowitą ciszę. Potem pojawiła się druga, powtarzając krok.
Szedł przez największy z tuzina oddzielnych obozów rozłożonych wokół Płycizn, przemykając wśród cieni świtu ze zwinnością, jaką mógł osiągnąć tylko wojownik drowów, i to najlepszy spośród nich. Minął o kilka kroków jedną z grupek orków, kłócących się o coś, co w najmniejszym stopniu go nie obchodziło.
Prześlizgnął się obok namiotu, po czym przeszedł przez jego środek, dokładnie między parą chrapiących orków. Wyciął sejmitarem otwór w płótnie i wyszedł na zewnątrz, cicho niczym powiew wiatru.
W innych okolicznościach przystanąłby na chwilę, by zarżnąć tę śpiącą dwójkę, lecz Drizzt miał inny cel, którego nie mógł poświęcać dla pomniejszych zdobyczy.
W dali dostrzegł większy i bardziej ozdobny namiot. Wykonane z jelenich skór ściany pokrywały znaki i malunki przedstawiające orczego boga. Wokół wejścia krążyło trzech dobrze uzbrojonych strażników. Tam mieszka wódz plemienia, domyślił się Drizzt, a to plemię było największym ze zgromadzonych.
Łowca szedł dalej, stąpając lekko i szybko, zawsze w równowadze, zawsze gotów, z sejmitarami poruszającymi się w rytm jego ciała, gdy skradał się i przetaczał, cofał i ruszał. Wiedział, że nie wystarczało, że trzyma oręż przy boku, gdyż nosił na kostkach magiczne bransolety, przydające jego krokom szybkości, a mijając tyle zakamarków i ślepych zaułków, musiał być gotów zaatakować natychmiast i precyzyjnie. Dlatego zakrzywione ostrza były bezustannie w ruchu, kiedy nogi niosły go przez obozowisko w stronę namiotu wodza.
Pod osłoną przybudówki, naprzeciw wejścia i trzech orczych strażników, Drizzt schował sejmitary. Musiał być szybki i dokładny, starannie wybrać właściwą chwilę.
Rozejrzał się, odczekał, aż minie go inna grupa orków.
Rad, że ma kilka chwil samotności, położył dłonie na głowniach wiszących u pasa broni i wyszedł na ścieżkę, uśmiechnięty i rozluźniony.
Strażnicy natychmiast się poderwali. Jeden ścisnął mocniej broń, inny kazał Drizztowi zatrzymać się.
Drow nie posłuchał, zanotował ich obraz w umyśle, zapamiętując położenie i odliczając dzielącą ich odległość.
Ork pośrodku dalej gadał, wydawał rozkazy i pytał, a Drizzt po prostu stał uśmiechnięty.
Dopiero gdy jeden z nich odwrócił się, jakby chciał wejść do wielkiego namiotu, drow użył swoich mocy i cisnął w nich kulą ciemności. Przywoływał ją już w ruchu. Sejmitary zamigotały w jego dłoniach, utonął w mroku, zanim jeszcze orki zorientowały się, że wokół nagle zrobiło się ciemno.
Drizzt najpierw skierował się w lewo, pamiętając ustawienie całej trójki, pewien, że nikt nawet się nie poruszył.
Błysk śmignął na wysokości szyi, zmieniając wołanie o pomoc w bulgotanie.
Odwrócił się – oba ostrza przecięły drugiego strażnika. Nagły skok do przodu pchnął drowa wprost na trzeciego i ostrza znów zagłębiły się w ciało. Przeskoczył trzeciego orka, który wbiegał właśnie do namiotu i wpadł tam tuż za nim, znikając ze strefy mroku.
Spojrzało na niego kilka zaskoczonych twarzy, w tym szamanka w czerwonym płaszczu.
Niestety, była po drugiej stronie pomieszczenia.
Nie zwalniając, Drizzt skoczył na najbliższego orka, tnąc uniesioną do zasłony rękę. Przechodząc obok, szybko wraził mu sejmitar w brzuch.
Między Drizztem i następnym stworem, stojącym po prawej stronie namiotu, znajdował się stół. Ork schował się za niego, chcąc spowolnić drowa... przynajmniej tak sądził, gdyż Drizzt przeszedł po meblu, jakby go tam w ogóle nie było. Kopniakiem zbił lecący w jego stronę stołek.
Gdy ork już leżał, Łowca odwrócił się, krzyżując ostrza w zastawie. Jedno zderzyło się z czubkiem lecącej włóczni, podczas gdy drugie zbiło lecący w jego kierunku pocisk całkowicie na bok.
Lecz pozostałe orki były lepiej zorganizowane, a szamanka już rzucała jakieś zaklęcie.
Drizzt znów przywołał swoje wrodzone zdolności magiczne, lecz przerwał na chwilę, by wypowiedzieć olacka acka eento, co brzmiało odpowiednio magicznie. Podrzucił nawet sejmitar i dla wzmocnienia efektu, dramatycznie poruszył palcami. Szamanka dała się nabrać i pomieszczenie, w którym robiło się coraz głośniej, nagle utonęło w absolutnej ciszy.
Absolutnej, magicznej ciszy, gdyż szamanka, co było do przewidzenia, wykorzystała najskuteczniejsze w swym kapłańskim arsenale zaklęcie przeciwko czarodziejom.
Zaklęcie nie zakłóciło jednak działania wrodzonej magii Drizzta – szamankę pokryły nagle migoczące czerwono płomyki, oświetlając ją wyraźnie i czyniąc łatwiejszym celem.
Drizzt, nie zatrzymując się, rzucił w atakujące go orki następną kulą nieprzeniknionej ciemności.
Przywołał ją na wszelki wypadek, by upewnić się, że cały namiot utonie w mroku, i jeszcze bardziej zatopił się w Łowcy.
Nie słyszał i nie widział niczego, polegał tylko na dotyku i instynkcie. Rozpoczął wirujący taniec, ostrza śmigały wokół niego, wznosiły się do obrony, a od czasu do czasu wykonywały gwałtowne pchnięcie lub szerokie cięcie.
Gdziekolwiek wyczuł obecność orka – zapach, gorący oddech, dotyk – uderzał szybko i mocno, ostrza cięły z morderczą precyzją, znajdując dziury w zastawach, ponieważ Drizzt znał rozmiar swoich przeciwników i wiedział, jaką postawę przyjmują zwykle podczas ataku czy obrony.
Przedarł się do środka pomieszczenia, po czym ruszył w stronę głównego masztu, używając go jako osi.
Gdyby nie wiódł go prymitywny instynkt, zostałby zaskoczony przez zaklęcie, które nagle rozbłysło, pokonując jego ciemność magicznym światłem.
Wokół tłoczyły się orki. Były zaskoczone, za wyjątkiem szamanki stojącej z tyłu namiotu. Jej oczy lśniły wściekłością, ciało wciąż płonęło ogniem faerie, a palce poruszały się, przygotowując następne zaklęcie.
Zaskoczone orki stojące najbliżej prawicy Drizzta zginęły natychmiast, zaś drow skierował się w lewo, by stawić czoła kolejnym. Jego broń wirowała gwałtownie, zbijając zasłony, tnąc dłonie i ramiona, zmuszając ocalałą czwórkę do cofnięcia się.
Zwolnił nagle – ramiona zaciążyły mu jakby były z ołowiu, gdy przepłynęła przez niego fala magicznej energii. Odruchowo rozpoznał zaklęcie – gdyby nie był w uścisku Łowcy, gdzie instynkt i pierwotna furia tworzyły wokół niego ochronny mur, zostałby sparaliżowany, a wówczas jego życie skończyłoby się bardzo szybko.
Jego zastawy na krótką chwilę stały się niezgrabne na tyle, by jakaś wymierzona z boku pałka trafiła go mocno w żebra.
Bardzo mocno, lecz Łowca nie czuł bólu.
Znów otoczyła go kula ciemności. Przesunął się na prawo od napastnika, przyjął drugi, znacznie słabszy cios, po czym odpłacił trzema szybkimi pchnięciami i cięciem. Każde z tych czterech ataków mogło położyć orka trupem.
Zaklęcie magicznej ciszy straciło swą moc lub zostało rozproszone. Uszy Łowcy natychmiast podjęły pracę, rozpoznając ruchy stojących w pobliżu orków, słysząc też inkantacje upartej szamanki. Wykonał sejmitarami krzyżowe cięcie przed sobą, rozwinął je w koło, by dalej się obracać, po czym wkroczył między parę orków. Drow wykorzystał swój wzrastający pęd, by wyskoczyć do góry i do przodu, wykonując salto i lądując miękko tuż za granicą ciemności.
Tuż za nim rozległ się ostry dźwięk, po czym powietrze eksplodowało. Drow znieruchomiał i niemal padł na ziemię.
Skoro to zaklęcie tak mocno na niego podziałało, Drizzt świetnie pojmował, jak zadziałało na stojące za nim orki!
Otrząsnął się, pochylił i wrócił w ciemność, wymachując dziko ostrzami. Nie trafił w nic, bo tak jak się spodziewał, orki były martwe, lecz tak naprawdę nie zamierzał nikogo ranić. Zatrzymał się tylko i ciął krótko w lewo, po czym jeszcze raz wyskoczył z ciemności tuż przed szamanką, która znów machała palcami.
Błysk odciął te palce.
Lodowa Śmierć zdjęła jej głowę z ramion.
Słysząc zamieszanie za plecami, Łowca przebiegł obok padającego ciała w stronę ściany namiotu. Ostrza spadły, a on prześlizgnął się przez szczelinę.
Przebiegł przez obóz. Orki niezdarnie uskakiwały mu z drogi, podczas gdy z namiotu za jego plecami dobiegały coraz głośniejsze krzyki. Starannie wybierał trasę ucieczki, przebiegając pochylony z cienia do cienia.
Wkrótce zostawił obóz za sobą. Zaczarowane bransolety niosły go z dala od miasta, ku skałom na północnym wschodzie.
Zabił tylko kilka orków, lecz wiedział, że zadał wrogom ogromny cios.
Shoudra Stargleam wróciła do ogniska. Kobieta, sceptrana Mirabaru i niezła uczennica czarodzieja, poszła szukać jakichś korzeni i grzybków, stanowiących składniki do zaklęcia, nad którym pracowała. Na zielonych terenach Złej Przełęczy znalazła w ogromnych ilościach właśnie to, czego szukała. Dlatego wracała, podtrzymując dłońmi zawinięte poły sukienki.
Zamierzała zawołać swego towarzysza podróży, by przyniósł jej worek, gdy dostrzegła go i zachichotała. Mały gnom wyglądał całkiem nieźle, siedząc skulony przed ogniskiem i pocierając ręce. Otulał się ściśle płaszczem, naciągnąwszy kaptur głęboko na głowę.
Lecz nie na tyle głęboko, by ukryć najważniejszy element jego rysów – długi i zakrzywiony nos.
– Jeśli pochylisz się jeszcze trochę, wypalisz sobie włosy w nosie – wydusiła z siebie Shoudra, zbliżając się do kręgu kłód, które ustawili wokół ognia.
– Zimny wiatr dziś w nocy – odparł gnom.
– Zwłaszcza jak na tę porę roku – zgodziła się Shoudra. Wciąż jeszcze było lato, choć jesień zbliżała się szybko.
– Co oczywiście jeszcze bardziej zwiększa udrękę związaną z podróżowaniem – mruknął Nanfoodle.
Shoudra znów zachichotała i usiadła naprzeciw niego. Zaczęła rozwijać poły sukienki, lecz przerwała, gdy zauważyła, że gnom wpatruje się w jej kształtną nogę. Uznała to za zupełnie absurdalne – Shoudra była dobrze zbudowaną kobietą, co oznaczało, że sama jej noga jest trochę wyższa od małego Nanfoodle’a. Nie zmieniła jednak pozycji, a nawet lekko przekręciła nogę, by Nanfoodle miał lepszy widok, i patrzyła, jak opada mu szczęka.
W końcu gnom podniósł wzrok na tyle, by zobaczyć rozbawiony uśmiech na twarzy Shoudry.
Nanfoodle kilka razy zamrugał i chrząknął, po czym zaczął się kręcić, jakby coś zgubił. Obserwując każdy jego ruch, Shouldra odwinęła spódnicę i delikatnie opuściła korzenie i grzyby na ziemię.
– Czy naprawdę uważasz, że podróżowanie jest takie paskudne? – spytała kilka chwil później, zabierając się za rozdzielanie różnych komponentów. – Czy nie uważasz, że dodaje energii?
Nanfoodle zaplótł ręce na piersi i zbliżył się do ognia.
– Dodaje energii? – spytał z niedowierzaniem.
– Nie lubisz przygód, mój drogi Nanfoodle? – spytała Shouldra. – Czy lata spędzone przed alembikami i roztworami sprawiły, że zapomniałeś, jaką przyjemność sprawia usmażenie goblina kulą ognistą?
Nanfoodle spojrzał na nią dziwnie.
– Nanfoodle, którego poznałam wiele lat temu we Wrotach Baldura umiał, jeśli dobrze sobie przypominam, rzucić jedno czy dwa zaklęcia – zauważyła Shouldra.
– Z pewnością nic tak prymitywnego, jak kula ognista! – sprzeciwił się gnom z machnięciem ręki. – Kula ognista! Za chwilę przypomnisz, jak wspaniałe jest rzucanie błyskawicy. Nie, nie, Shoudro. Wolę magię umysłu od sił żywiołów.
– Ach, tak – odparła Shoudra. – Oczywiście. Powinnam od razu rozpoznać więź między iluzją a alchemią.
Po tych słowach oczy Nanfoodle’a rozszerzyły się gwałtownie. Został wynajęty przez markiza Elastula z Mirabaru, przełożonego Shoudry, by wykorzystać swój alchemiczny geniusz w handlowej walce z Mithrilową Halą. Wiele razy musiał znosić złośliwości Shoudry Stargleam, gdy przychodziło mu złożyć markizowi raport ze swoich postępów, gdyż alchemia była niepewną nauką, rozwijaną metodą prób i błędów. Na nieszczęście dla Nanfoodle’a, jego wysiłki w Mirabarze zaliczały się głównie do kategorii błędów. A Shoudra zawsze wykorzystała okazję, by mu to wypomnieć.
– Co sugerujesz? – spytał spokojnie gnom.
Shoudra zaśmiała się i wróciła do sortowania grzybów.
– Zupełnie nie wierzysz w alchemię, prawda?
– A czy kiedykolwiek to ukrywałam?
– A jednak, czy to nie ty wspomniałaś o mnie markizowi Elastulowi? – spytał Nanfoodle. – Miałem wrażenie, że dowiedział się o mojej sławie właśnie od Shoudry Stargleam.
– Alchemia nie jest mi potrzebna – wyjaśniła Shoudra. – Nigdy nie powiedziałam, że nie jest mi potrzebny, ani że mnie nie obchodzi, Nanfoodle Buswilligan.
Po chwili milczenia kobieta podniosła wzrok i zobaczyła, że Nanfoodle wpatruje się w nią z zainteresowaniem.
– Skoro Elastul był zdecydowany zmarnować swoje pieniądze na złoto głupców, to czemu przynajmniej jego część nie może pójść do Nanfoodle’a? – wyjaśniła Shoudra z uśmiechem.
Alchemik pokiwał głową, ale zmieszany wyraz jego twarzy mówił jej, że tak naprawdę nie wiedział, czy jej podziękować, czy zwymyślać.
Podobało jej się to.
– Zjadamy zapasy, a mimo to nasze obciążenie zwiększa się – zauważył gnom, spoglądając kwaśno na coraz większą kolekcję komponentów.
– Nasze obciążenie? – zabrzmiała sarkastyczna odpowiedź. – Jeden grzybek byłby olbrzymim obciążeniem dla biednego Nanfoodle’a. – Dla podkreślenia swoich słów rzuciła nad ogniskiem małym grzybem z białym kapeluszem. Nanfoodle uniósł rękę, by zatrzymać go, ale tylko zmienił kierunek jego lotu i grzybek uderzył go w nos, co wywołało kolejny śmiech Shoudry.
Krzywiąc się i mrucząc coś pod nosem, Nanfoodle powoli wyciągnął rękę i podniósł pocisk, przyglądał mu się przez chwilę, po czym odrzucił.
Shoudra przygotowała się do obrony, unosząc przed siebie obie ręce, ale tym razem niejeden, lecz pół tuzina identycznych grzybków poleciało w jej stronę.
– Dobra robota! – pogratulowała mu, gdy prawdziwy pocisk odbił się od jej czoła, a iluzje przeleciały przez nią, i roześmiała się jeszcze głośniej.
– Nie wolno wzbudzać gniewu Nanfoodle’a – odezwał się dumnie gnom i wypiął pierś, niemal naciągając płaszcz.
– Mam tu kilka, które możemy wykorzystać do przyprawienia obiadu – zauważyła kobieta, unosząc w obu rękach różne grzyby i korzenie. – Jeśli zjesz wystarczająco dużo... a to nigdy nie było dla ciebie problemem... nasze obciążenie się zmniejszy.
Nanfoodle miał zamiar odpowiedzieć, lecz przerwał mu odgłos kopyt. Obrócił się razem z Shoudra i spojrzał na drogę, która mijała ich obóz od południa.
– Jeździec widział nasz ogień! – powiedział przestraszony gnom.
Cofnął się głębiej w cienie, zdając się jeszcze bardziej zapadać w płaszcz, i zaczął nucić, machając jednocześnie palcami.
Shoudra z rozbawieniem przyglądała się gnomowi, lecz zaraz skoncentrowała się na drodze. Nie bała się zbytnio, gdyż była doświadczoną poszukiwaczką przygód, umiejącą się bronić mieczem i zaklęciami.
Wtedy jednak wszystko stało się niewyraźne, jakby jakieś zaklęcie otoczyło obóz, a Shoudra krzyknęła lekko i przygotowała do skoku w bok.
Przygotowała, gdyż szybko uświadomiła sobie, że zaklęcie nie jest dziełem wroga, lecz Nanfoodle’a. Spojrzała ze złością na gnoma, który spojrzał na nią spod kaptura i wyszczerzył się od ucha do ucha. Położył palec na wargach, każąc jej zamilknąć.
Zbliżył się do nich koń, potężny gniadosz, niosący wysokiego jeźdźca, człowieka w podniszczonym szarym płaszczu. Mężczyzna zatrzymał wierzchowca i zręcznie zeskoczył z siodła. Stanął przed koniem, wytrzepał kurz z płaszcza, po czym ukłonił się grzecznie... drzewu rosnącemu kilka stóp od Nanfoodle’a.
Jeździec wyglądał na człowieka w średnim wieku, około czterdziestki, ale był krzepki, a jego włosy w większości pozostały czarne, ze śladami siwizny na skroniach. Na lewym biodrze nosił szeroki miecz, a na prawym sztylet. Zbliżając się, trzymał dłoń na mniejszej broni – dla wygody, jak uznałby pewnie niewyszkolony obserwator. Shoudra, doświadczona poszukiwaczka przygód, wiedziała jednak, że mężczyzna jest gotów do walki. Kąt jego prawego ramienia pokazywał, że mężczyzna mógł jednym płynnym ruchem wyciągnąć sztylet i go rzucić.
– Witaj, dobry gnomie – powiedział wysoki mężczyzna do drzewa, a Shoudra z trudem powstrzymywała chichot.
Spojrzała na Nanfoodle’a, który wyszczerzył się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej dobitnie próbował ją uciszyć. Gnom znów zaczął poruszać palcami.
– Jestem Galen Firth z Nesme – przedstawił się mężczyzna.
– A ja jestem Nanfoodle, pierwszy alchemik makiza Mirabaru – odpowiedziało drzewo mocą zaklęcia gnoma. – Powiedz, dobry panie, co cię tu sprowadza. Jesteś daleko od domu.
– Ty również – zauważył Galen.
– W rzeczy samej, ale to spokój naszego obozu został naruszony – odpowiedziało drzewo Nanfoodle’a.
Galen znów się ukłonił.
– Złe wieści z Nesme – powiedział. – Ruszyły na nas bagniaki i trolle. Sytuacja jest ciężka... nie wiem nawet, czy moi ludzie jeszcze się trzymają.
– Możemy szybko ruszyć do Mirabaru! – zabrzmiał głos z boku, głos Shoudry, a kobieta ruszyła w stronę Galena.
Nanfoodle znów poruszył palcami i rozproszył wspaniałą iluzję, a Galen Firth przez dłuższą chwilę mrugał i próbował się zorientować.
– Jestem Sceptrana Mirabaru – wyjaśniła Shoudra, gdy Galen w końcu skupił na niej spojrzenie. – Od razu skierujmy się do Mirabaru, bym mogła przekonać markiza Elastula do wysłania wam na pomoc straży.
– Posłańcy już ruszyli do twojego markiza – wyjaśnił Galen, wciąż mrugając i rozglądając się. – Ja kieruję się do Mithrilowej Hali i króla Bruenora Bartlehammera.
Mężczyzna w końcu skupił wzrok na prawdziwym Nanfoodle’u i spoglądał to na gnoma, to na miejsce wcześniejszej iluzji, jakby nadal chciał pojąć, co się stało i dlaczego kłaniał się drzewu.
– Mithrilowa Hala jest również naszym celem – z tyłu obozu zabrzmiał głos Nanfoodle’a i gnom podszedł, obserwowany bacznie przez Galena. – Wybacz mi to zaklęcie wprowadzające w błąd, którym cię powitałem, dobry posłańcze z Nesme. W końcu nigdy dość ostrożności.
– Zaiste – odparł Galen – zwłaszcza jeśli chodzi o iluzjonistów.
Nanfoodle uśmiechnął się i skłonił.
– Twój koń aż lśni od potu – zauważyła Shoudra. – Nie może dziś gnać dalej. Zjedz z nami wieczerzę i powiedz coś więcej o Nesme. Podążymy z tobą jak najszybciej do króla Bruenora i wstawię się za tobą swoim słowem.
– To bardzo hojne z twej strony, sceptrano – odparł Galen. Podszedł do konia i spętał go.
– Niedobrze – szepnął Nanfoodle do Shoudry, korzystając z chwili samotności.
– Mam tylko nadzieję, że markiz okaże Nesme więcej współczucia, niż ostatnio okazuje przybyszom z zewnątrz – odparła.
– Król Bruenor wyśle pomoc – tłumaczył Nanfoodle, a wracający właśnie do ogniska Galen Firth usłyszał go.
– Mam tylko nadzieję, że jeśli chodzi o urazy, to pamięć króla Bruenora jest krótka – przyznał Galen. Popatrzyli na niego z zaskoczeniem.
– Kilka lat temu przejeżdżał przez okolice Nesme – wyjaśnił przybysz, siadając na pniaku. – Obawiam się, że mój patrol nie potraktował go zbyt dobrze.
Westchnął cicho i opuścił wzrok, lecz szybko dodał:
– Lecz to nie król Bruenor wywołał naszą podejrzliwość i strach, lecz jego towarzysz, drow.
– Drizzt Do’Urden – zauważył Shoudra. – Tak, towarzysze Bruenora są dla wielu czymś odpychającym.
– Mam nadzieję, że krasnolud wzniesie się ponad dawne urazy – powiedział Galen – i przypomni sobie, że wsparcie Nesme w potrzebie leży w jego najlepszym interesie.
– Z tego co wiemy, można się tego po nim spodziewać – wtrącił Nanfoodle, a Shoudra pokiwała głową.
Galen Firth również pokiwał głową, lecz twarz miał nadal poważną.
Noc wokół nich pociemniała, a biorąc pod uwagę wieści, jakie Galen przyniósł z Nesme, ta ciemność zdawała się jeszcze bardziej groźna.
* * *
– Ogromne słowa uznania dla twego druha Pasibrzucha – powiedział Banak Brawnanvil Catti-brie, spoglądając z obwiązanego linami klifu na Dolinę Strażnika, gdy ujrzał spory krasnoludzki oddział, maszerujący ze wschodu na zachód.
– Można na niego liczyć – zauważyła Catti-brie.
– Oo oj! – zgodził się Pikel Bouldershoulder.
– No, zara mi raźniej, jak widzę, że dolina za plecami je bezpieczna – dodał Ivan Bouldershoulder. – Ale tak se myślę, że grzbiet na zachodzie to nadal kłopot.
Wszystkie oczy obróciły się na północny zachód, ku długiemu skalnemu grzbietowi, jedynemu terenowi, który wydawał się jeszcze w ogóle dostępny.
– Orki polują z gigantami – dodał Ivan. – I mogo tam kilku postawić.
– Giganci tutaj nas nie dostaną – rzekł Banak, powtarzając swoje zdanie z wcześniejszych narad. – Za daleko.
– To dla nich niezłe miejsce – odparł Ivan. – Postawie tam kilku chopaków i bedo mieli pole bitwy jak na dłoni.
– To dobry teren – zgodził się Torgar Hammerstriker.
– Twoi zwiadowcy już wrócili z grzbietu? – spytał Banak.
– Jak na razie jest czysty – przekazał Torgar. – Mówią, że jest pełen tuneli. Na ile mogli ocenić, nieźle rozgałęziona sieć. Sądzą, że część z nich wiedzie wyżej.
– Może – mruknął Ivan.
– Daj mi setkę krasnoludów – poprosił Torgar. – Pójdę i utrzymam je.
– A jeśli dowiedzą się, że tam jesteśmy? – spytał Banak. – Orki zwalą ci się na łeb! Nie pozwolę wybić setki wojowników!
– Nie stracisz ich – zapewnił go Torgar. – Jest wejście do tuneli obok klifu Doliny Strażnika, na zachód stąd. Szybko wejdziemy i jeśli będzie trzeba, jeszcze szybciej wyjdziemy.
Banak popatrzył na Ivana, czekając na jakąś odpowiedź, potem na Catti-brie i Wulfgara.
– Catti-brie i ja przesuniemy się w stronę wejścia i posłużymy za łącznik między nimi a wami – zaproponował Wulfgar.
Banak popatrzył na obecne stanowiska obronne. Odparli dwa ataki orków, choć drugi nie był już tak zdecydowany jak pierwszy. Wódz orków po prostu natarł znów, by przeszkodzić w pracy krasnoludom – Banak to rozumiał i był pod sporym wrażeniem pokazu tak nietypowej taktyki.
Mimo to, drugie uderzenie nie przyniosło zbyt wielkich efektów, gdyż wojownicy Banaka bez trudu je odparli, a wielu w ogóle nie przestało ociosywać głazów i ustawiać murów. Pole bitwy było niemal ukształtowane, a mocne mury usypane z kamieni wpędzały każdą orczą szarżę w wąski przesmyk. Biorąc to pod uwagę, jak również fakt, że inżynierowie zakończyli już swoją pracę z linami na ścianie klifu, Banak wiedział, iż zdoła odesłać setkę, a nawet dwie setki krasnoludów, nie narażając swoich pozycji.
Gdyż jeśli orki nadejdą, duża liczba krasnoludów będzie musiała po prostu stanąć za swoimi krewniakami, tracąc całą przyjemność z walki.
– Bierz połowę swoich i oczyść te korytarze – polecił Torgarowi Banak. – A kiedy znajdziesz się na szczycie tej sterty głazów, rozejrzyj się, co jest na północ od nas.
– Namaluję ci obrazek – odparł Torgar z szerokim uśmiechem.
– Hi hi hi – dodał Pikel.
– A jeśli będzie ich tam za dużo, zabierajcie się stamtąd – polecił Banak. – Nie chcę powiedzieć królowi Brueonorowi, że straciłem wszystkich rekrutów, zanim orki wkroczyły do jego sal!
– Torgara i chłopaków z Mirabaru nie wygubi garstka śmierdzących orków! – odparł zdecydowanie krasnolud.
– Nawet jeśli będą mieli ze sobą setkę gigantów! – dodał Shingles McRuff, stary, siwy krasnolud, stając obok Torgara.
Shingles puścił oko do Banaka, po czym po przyjacielsku klepnął Torgara w ramię. Spojrzenie Torgara przekonało wszystkich, że to dwójka starych, dobrych przyjaciół. Tak naprawdę Shingles był przyjacielem rodziny Torgara wcześniej, niż ten zobaczył pierwszy wschód słońca nad Mirabarem, a od tego czasu minęły już całe stulecia.
Gdy markiz Mirabaru tak źle potraktował Torgara, obwiniając go o ciepłe przyjęcie, jakie niektóre krasnoludy zgotowały Bruenorowi, Shingles pierwszy stanął u jego boku. Tak naprawdę to on zorganizował wędrówkę, w której wzięło udział ponad czterysta najlepszych krasnoludzkich rodzin z Mirabaru. Wszyscy opuścili miasto i ruszyli do Mithrilowej Hali.
Dlatego stali tutaj, z dala od starego domu, lecz widząc nowy na horyzoncie, po drugiej stronie Doliny Strażnika. Nim zdołali jednak podejść do Mithrilowej Hali, natrafili na uciekającą z oblężonych Płycizn karawanę, wiozącą rannego króla Bruenora. Torgar, Shingles i reszta krasnoludów z Mirabaru walczyli jako jej straż tylna i w tej roli spisali się wybornie.
Podczas tych walk, nawet gdy nacierały na nich orcze hordy, żaden z mirabarskich krasnoludów nie myślał o zawróceniu do miasta na zachodzie.
Żaden.
A po spotkaniu Torgara z Banakiem, gdy powierzono im niebezpieczne zadanie, wszyscy zgłosili się na ochotnika do penetracji tuneli pod górskim grzbietem.
Torgar pozostawił Shinglesowi wybór połowy z nich, która będzie mu towarzyszyć.
* * *
Wyraz twarzy trzech gości wskazywał, że przywódca siedzący na tronie w Mithrilowej Hali nie był tym, kogo się spodziewali.
Lecz Regis nie ugiął się wobec tak wyraźnych wątpliwości.
– Jestem namiestnikiem Mithrilowej Hali – przedstawił się. – Reprezentuję osobę i interesy króla Bruenora.
– A gdzie król? – spytał Galen Firth nieco gwałtownym i zniecierpliwionym tonem.
– Leczy się z bardzo ciężkich ran – wyjaśnił Regis mając nadzieję, że odpowiednio to ujął. – Znajdował się na czele walki, o której słyszeliście, gdy byliście odprowadzani przez Dolinę Strażnika.
Galen znów chciał coś powiedzieć, ale Regis przybrał najbardziej surowy wyraz twarzy, na który pozwalała mu buzia cherubinka.
– Słyszałem już, kim jesteście – powiedział niziołek – wy, którzy w tak niebezpiecznych czasach przychodzicie tu bez zaproszenia... lecz z pewnością mile widziani. Nim odpowiem na dalsze wasze pytania, powinienem poznać prawdę o was: kim jesteście i po co tu przybyliście.
– Jestem Galen Firth z Jeźdźców Nesme – rzekł Galen, a wzmianka o Jeźdźcach sprawiła, że niziołek skrzywił się lekko. – Przybyłem prosić króla o pomoc dla mojego obleganego miasta. Z bagien wyszły trolle. Jesteśmy w niebezpieczeństwie!
Regis potarł dłonią podbródek i zerknął na stojące nieco z boku krasnoludy z klanu Battlehammer. Od Nesme dzieliła ich daleka droga – czy mógł wysłać kogoś z klanu Bruenora tak daleko, narazić na takie niebezpieczeństwo? Kiwnął Galenowi głową, gdyż w tej chwili nie mógł zaoferować mu nic więcej.
– A ty jesteś Sceptraną Mirabaru – zauważył niziołek, przechodząc do Shoudry. – Tak mi powiedziano, a ja poznaję cię z ostatniej wizyty w mieście.
– Twoja błyskotka wzbudziła w Mirabarze spore zainteresowanie, cny namiestniku Regisie – powiedziała łagodnie Shoudra i skłoniła się nisko. – Jestem Shoudra Stargleam, do usług Mithrilowej Hali. A to mój asystent, Nanfoodle Buswilligan.
– Do usług Mithrilowej Hali? – powtórzył jak echo Regis. – A może przybywasz sprawdzić krasnoludy, które się samowolnie od was oddaliły?
Stojący obok Shoudry gnom zjeżył się, lecz sceptrana tylko uśmiechnęła się szerzej.
– Mam nadzieję, że Torgarowi dobrze się wiedzie – odparła, a jeśli naprawdę martwiła ją emigracja Torgara i jego krasnoludzkiej drużyny, to nie okazała tego ani tonem, ani wyrazem twarzy.
– Lecz nie przybyłaś, aby do nich dołączyć – powiedział Regis. Shoudra zachichotała, słysząc tę absurdalną uwagę i odpowiedziała:
– Nie zgadzam się z nim ani z tymi, którzy opuścili Mirabar, lecz to ja przekonałam markiza Elastula, by zezwolił krasnoludom odejść, jeśli taki jest ich wybór. Dzień, w którym Torgar Hammerstriker i jego krewni odeszli, był dla nas dniem smutku.
– Gdy przybyli do Mithrilowej Hali – przypomniał Regis. – A ta przyjęła ich jak braci, dzięki więzom ukształtowanym w bitwie w dniu, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy się z Torgarem w górach i dolinach na pomocy. Teraz są częścią klanu Battlehammer. Czy wiesz o tym?
– Tak, i akceptuję, choć z bólem – Shoudra znów się skłoniła.
– Dlaczego zatem tu przybyłaś?
– Wybacz, namiestniku Regisie – wtrącił się Galen Firth – lecz nie przybyłem tu wysłuchiwać kłótni o przeznaczeniu celowo wysiedlonych krasnoludów. Moje miasto jest oblężone, a sprawa pilna. – Niektóre stojące z boku krasnoludy poruszyły się niespokojnie i zaczęły szemrać, gdy zagniewany głos Galena wznosił się coraz bardziej. – Czy mógłbyś przełożyć swoją rozmowę ze sceptrana Shoudra na inny czas?
Regis przerwał i długo patrzył na wysokiego mężczyznę.
– Słyszałem twoją prośbę – powiedział niziołek – i bardzo żałuję tego, co stało się w Nesme. Mam nieco doświadczeń z obrzydliwymi istotami z Trollowych Wrzosowisk, gdyż w naszych staraniach o odzyskanie Mithrilowej Hali zawitałem i tam.
Popatrzył na Galena w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że dobrze pamięta, jak dawno temu Jeźdźcy Nesme potraktowali Bruenora i drużynę Hali.
– Nie możesz spodziewać się, że otworzę na oścież bramy Hali i opróżnię to miejsce z wojowników, gdy z północy napiera na nas horda orków i gigantów – ciągnął Regis. Rzucił okiem na krasnoludy i ucieszył się, widząc ich potakiwanie. – Wasze położenie i twoja prośba zostaną omówione szybko, choć szczegółowo, lecz nim zakończą to spotkanie, chciałbym dowiedzieć się wszystkiego o gościach Mithrilowej Hali, bym mógł wziąć pod uwagę wszystkie argumenty.
– Ale tu trzeba decyzji! – krzyknął Galen.
– A ja nie mam władzy, by dać ci to, czego potrzebujesz! – krzyknął w odpowiedzi Regis. Wstał z tronu i stanął na podwyższeniu, dzięki czemu mógł spojrzeć człowiekowi w oczy. – Nie jestem królem Bruenorem. W ogóle nie jestem królem. Jestem namiestnikiem, doradcą. Starannie omówię twoją sytuację z krasnoludami, które lepiej pojmują, co Mithrilowa Hala może, a czego nie może uczynić, by wesprzeć Nesme w potrzebie, zwłaszcza że i my jesteśmy w potrzebie.
– Zatem moje sprawy na tym spotkaniu są już zakończone? – spytał Galen, bez mrugnięcia spoglądając w oczy Regisowi.
– Owszem.
– Odchodzę więc – rzekł Galen. – Rozumiem, że Mithrilowa Hala zaofiaruje mi przynajmniej miejsce na spoczynek?
To „przynajmniej” sprawiło, iż Regis zmrużył brązowe oczy.
– Oczywiście – odparł, zaciskając szczęki.
Niziołek odwrócił się na bok i skinął głową. Do boków Galena podeszły dwa krasnoludy. Mężczyzna skłonił się bardziej zdawkowo niż grzecznie i odszedł, łomocząc butami o posadzkę.
– Boi się o los swego miasta, to wszystko – powiedziała Shoudra, gdy wyszedł.
– To prawda – zgodził się Regis. – Doskonale rozumiem jego strach i niecierpliwość. Lecz obawiam się, że klan Battlehammer nie darzy Nesme wielką przyjaźnią, gdyż miasto nigdy nie okazywało zbyt ciepłych uczuć mieszkańcom Mithrilowej Hali. Gdy wiele lat temu przybyliśmy jej szukać, tuż za Trollowymi Wrzosowiskami napotkaliśmy grupę Jeźdźców Nesme. Byli w poważnych tarapatach, atakowani przez bandę bagniaków. Bruenor nie wahał się ich ratować, podobnie Wulfgar i Drizzt. Uratowaliśmy im życie, a w zamian zostaliśmy obrażeni.
– Z powodu drowa – powiedziała Shoudra.
– Owszem – westchnął Regis. Wzruszył ramionami, siadając na swoim miejscu. – To nie było takie straszne, zdarzało się wcześniej i będzie zdarzać dalej.
Wyraźne nawiązanie do sposobu, w jaki u bram Mirabaru potraktowano karawanę z Doliny Lodowego Wichru sprawiło, że kobieta i gnom spojrzeli na siebie z odrobiną zmieszania. Drizztowi nie pozwolono wtedy wejść.
– Po odzyskaniu Hali, odbudowano Settlestone – ciągnął niziołek. – I to rękami wojowników z Uthgardtu, a nie krasnoludów.
– Pamiętam Berkthgara Śmiałego i jego ludzi – powiedziała Shoudra.
– Wtedy była to dobra społeczność – dodał Regis. – Wszyscy mieliśmy nadzieję, że barbarzyńcy z Doliny Lodowego Wichru będą mogli tam żyć. Lecz choć nawiązali bliższe kontakty z Mithrilową Halą, ich podstawowy towar, futra, nie był potrzebny krasnoludom mieszkającym pod ziemią, gdzie temperatura jest niemal stała. Gdyby Nesme, najbliższy sąsiad ludu Berkthgara, przyjęło ich towar, Settlestone istniałoby do dziś. Teraz to tylko kolejna ruina na przełęczy.
– Mieszkańcy Nesme nie mają łatwego życia – zauważyła Shoudra. – Mieszkają na skraju niebezpiecznych wrzosowisk, prowadząc niemal nieustanną wojnę. Tragiczne doświadczenia nauczyły ich, że przez większość czasu muszą polegać na sobie, często wyłącznie na sobie. Każda tamtejsza rodzina kogoś straciła. Przynajmniej jedna osoba została porwana przez te straszliwe trolle.
– Wszystko się zgadza – przyznał Regis. – Naprawdę to rozumiem. Nie mogę jednak przekazać Galenowi żadnej pomocy. Nie teraz. Nie w chwili, gdy Bruenor jest bliski śmierci, a orki stoją niemal u naszych bram.
– Zaofiaruj mu zatem możliwość schronienia się – zaproponowała Shoudra. – Powiedz mu, że jeśli jego ludzie zostaną pokonani, mogą udać się do Mithrilowej Hali, gdzie znaj da przyjaźń, wygodę i schronienie.
Regis kiwał głową, zanim jeszcze skończyła mówić, gdyż było to dokładnie to, nad czym sam się zastanawiał.
– Być może znajdziemy kilku dodatkowych wojowników, by udali się z nim do Nesme – powiedział niziołek. Milczał przez chwilę, po czym cicho parsknął. – I oto stoję, błagając gościa o radę. Ładny ze mnie namiestnik!
Shoudra chciała coś odpowiedzieć, lecz wtedy wtrącił się Nanfoodle:
– Najlepsi przywódcy to tacy, którzy wiele słuchają, a mało mówią.
Ta uwaga sprawiła, że Shoudra i Regis uśmiechnęli się, lecz niziołek spytał:
– Czy to dowód mądrości? Czy może strachu?
– Dla tego, którego działania mają wielki wpływ na życie innych, oznacza to jedno i to samo – stwierdził Nanfoodle.
Regis kiwnął głową, gdyż ta myśl dodała mu nieco otuchy. Jednak najlepszym przywódcą, jakiego niziołek znał, był Bruenor Battlehammer. Jeśli krasnolud kiedykolwiek nie był pewien swej decyzji, choćby najśmielszej, z pewnością nigdy tego po sobie nie pokazał.
– To go doprowadzi do śmierci – wyszeptał Tarathiel do Innovindil. Dwie smukłe i drobne postacie leżały na płaskim nawisie, spoglądając w dół, na powracającego Drizzta Do’Urdena. Drow kulał i przenosił ciężar ciała na prawą nogę..
– Jego determinacja graniczy z głupotą – odparła Innovindil. Spojrzała na swego towarzysza. Ich oczy miały podobną, błękitną barwę, lecz inaczej wyglądały osadzone w ich twarzach. Włosy Innovindil były złociste, zaś Tarathiela kruczoczarne.
– Nigdy nie widziałam kogoś tak... wściekłego – powiedziała elfka.
Obserwowali Drizzta od czasu zniszczenia Płycizn. Podczas walki, gdy Drizzt znajdował się po drugiej stronie wąwozu odwracając uwagę rzucających głazami gigantów, Tarathiel i Innovindil przybyli mu na pomoc. Lecąc na swoich pegazach, Jutrzence i Zmierzchu, byli przekonani, że Drizzt ich widzi, choć nie wykonał żadnego ruchu, by po tym wydarzeniu ich odnaleźć.
Z elfami było inaczej. Oboje byli wyszkolonymi tropicielami, więc Tarathiel znalazł Drizzta wkrótce po walce – głównie podążając śladem ciał orków, które drow pozostawiał za sobą. W ciągu dwóch dekadni po upadku Płycizn Drizzt niemal każdego dnia atakował orcze obozy i patrole. Ostatni z wypadów, przeciwko jednemu z wielkich plemion, które ostatnio pojawiły się wokół Płycizn, pokazał, że stawał się coraz śmielszy.
Do tego wygrywał, a dla Tarathiela i Innovindil była to rzecz godna podziwu.
– Stracił w Płyciznach przyjaciół – przypomniał jej Tarathiel. – Orki mówiły, że zginął tam Bruenor Battlehammer.
Innovindil popatrzyła na drowa. Rozebrany, oczyszczał jedną z wielu odniesionych dzisiaj ran w niewielkim potoczku koło swojego żałosnego schronienia w stercie kamieni.
– Nie chciałabym mieć takiego wroga – wyszeptała. Tarathiel odwrócił się do niej, rozważając jej słowa i wnioski, jakie płynęły z tego dla innego członka ich klanu. Gdy tylko usłyszeli, że Bruenor Battlehammer wraca do Mithrilowej Hali z Drizztem u boku, Tarathiel i Innovindil postanowili skorzystać z możliwości spotkania z drowem. Jedna spośród nich, biedna Ellifain, ruszyła za nim, chcąc zemścić się za najazd drowów, który miał miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy była jeszcze dzieckiem. Z rąk najeźdźców, wśród których był Drizzt, zginęła cała jej rodzina.
Lecz Drizzt nie brał udziału w rzezi, o czym elfy wiedziały. Tak naprawdę uratował dziewczynce życie, ochlapując ją krwią matki i kryjąc pod jej ciałem. Dla Tarathiela, Innovindil i reszty elfów z Księżycowego Lasu, Drizzt Do’Urden był raczej bohaterem niż złoczyńcą, lecz biedna Ellifain nigdy nie była w stanie ukoić swego żalu i uważała go wyłącznie za zdrajcę.
Mimo wszelkich wysiłków klanu, by ją uspokoić i przekazać prawdę, Ellifain przed kilkoma laty opuściła Księżycowy Las, by szukać zemsty. Tarathiel i Innovindil wytropili ją i ruszyli jej śladem, zdecydowani powstrzymać dziewczynę, lecz ślad urywał się w Silverymoon.
A jednak Drizzt był w tej okolicy, i to całkiem żywy. Co to mogło oznaczać dla Ellifain?
Innovindil zamierzała wprost porozmawiać z Drizztem, gdy tylko go znaleźli, lecz Tarathiel odradził jej to, przyjrzawszy się drowowi. Na ile umieli ocenić, Drizzt wydawał mu się osobą całkiem nieznaną, tajemniczą, zamkniętą w swoim gniewie i instynkcie przetrwania.
Gdy każdego dnia ruszał, stąpając po kamienistym gruncie, nawet nie zakładał butów. Tarathiel dwa razy widział go w walce: Drizzt przyjmował rany bez grymasu bólu i, bez mrugnięcia okiem czy okazywania smutku, zdejmował głowy przeciwnikom.
Przypominał mu przyjaciółkę z Księżycowego Lasu, którą niedawno stracił, elfkę tak pełną gniewu, że stała się ślepa na wszystko inne.
– Musimy z nim porozmawiać, nim zostanie zabity – powiedział nagle.
Twarde, wypowiedziane obojętnym tonem słowa sprawiły, że Innovindil spojrzała na niego zaskoczona. Z tonu jego głosu domyśliła się, iż zakładał, że śmierć Drizzta jest nieunikniona. Tarathiel poczuł jej spojrzenie i zbył troskę wzruszeniem ramion.
– Czy jego zadanie jest śmiertelnie niebezpieczne, czy tylko samobójcze? – spytał. – A może oba naraz?
– Może powinniśmy sprowadzić go z tej drogi.
Tarathiel roześmiał się cicho i popatrzył na Drizzta, który tymczasem przestał się myć i zaczął wykonywać serię ćwiczeń rozciągających i poprawiających równowagę, skupiając większość poruszeń na zranionym prawym biodrze. Najprawdopodobniej rozciągał szramę.
– Może wiedzieć coś o Ellifain – ciągnęła Innovindil.
– A jeśli ją napotkał i pokonał, to co zrobi z nami?
– Nie jesteś dla niego zupełnie obcy – odparła elfka. – Czy nie przekonałeś się o jego dobroci lata temu, gdy spotkałeś go w Księżycowym Lesie? Czy bogini Mielikki nie udzieliła mu łaski spotkania z jednorożcem, i to na twoich oczach?
Rzecz jasna, to wszystko była prawda, lecz spoglądając na ćwiczącą poniżej istotę, Tarathiel nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to nie jest ten sam Drizzt Do’Urden, którego kiedyś spotkał.
* * *
Jego zmysł równowagi nadal był doskonały, ani jednego drgnienia mięśnia czy nagłego poruszenia mocno postawionej lewej stopy.
Drizzt zrobił powolny wymach rozciągniętą prawą nogą, z przodu do tyłu i z powrotem. Trzymał ją wysoko, rozciągając ścięgna i inne mięśnie, przełamując narastające w prawym biodrze skurcze.
Był bardzo zaskoczony, gdy odkrył, jak mocno został poraniony w czasie ostatniego starcia, i obawiał się, że może mieć złamaną kość.
Jego strach słabł w miarę jak wykonywał kolejne ruchy. Jego poruszeń nie ograniczało nic poza bólem, zresztą niezbyt ostrym.
Na swoje szczęście Drizzt z kolejnego spotkania wyszedł nietknięty i nawet jeśli w jego głowie pojawiły się jakieś rozmyślania na temat decyzji udania się do tamtego obozu, zostały szybko usunięte przez obraz tego, co za Sobą pozostawił. Zadał orkom cios, którego szybko nie zapomną.
Lecz Łowca wiedział, że to nie wystarczy.
Nawet w niewielkiej części.
Drizzt spojrzał na poranne niebo i wyliczył, kiedy może przywołać do siebie Guenhwyvar. Pantera musiała odpocząć na Planie Astralnym, lecz drow wiedział, że wkrótce będzie gotowa do łowów. Ta myśl sprawiła, że na jego czarnej twarzy pojawił się zły uśmiech.
Orki mogły już go szukać, a to znaczy, że wraz z Guenhwyvar na pewno znajdą kilka nowych obiektów do zaszlachtowania.
Myśli Drizzta oderwały się od tych przyjemnych obrazów i skupiły na dwójce elfów, obserwujących go z płaskiej skały.
Łowca wiedział o nich, gdyż w tym stanie Drizzt był zbyt zestrojony z otoczeniem, by przeoczyć nawet tę zwinną parkę. Nie wiedział, kim są, lecz biorąc pod uwagę ostatnie, tragiczne spotkanie z elfem z powierzchni, żadna z możliwości nie była dla niego zbyt miła.
* * *
– To był drow! – zaprotestował ork tak gwałtownie, jak tylko się odważył. – Widziałem drowa!
Arganth Snarrl podskoczył do upartego orka. Naszyjnik z wielkich zębów zakołysał się gwałtownie, uderzając go w twarz.
– Widziałeś drowa? – zapytał szaman.
– Jak powiedziałem!
Arganth zignorował odpowiedź i odwrócił się, by spojrzeć na pozostałych szamanów, zebranych na miejscu śmierci Achtel.
– Czy to zrobił Ad’non Kareese? – spytał jeden z nich. Jego twarz była ściągnięta z gniewu.
Arganth szukał jakiejś sensownej odpowiedzi, nie chcąc ograniczać dramatyzmu zdarzenia – była to tajemnica, którą ruchliwy szaman chciał wykorzystać dla własnych celów. W końcu Achtel była milczącą opozycją, przeciwstawiała się temu, by uznać króla Oboulda za jedność z Gruumshem. Nie chcąc, by jej potężne plemię wyrzekło się niezależności, Achtel przepytała prywatnie kilku szamanów, co sądzą o zjednoczeniowych dążeniach Argantha.
Achtel nie była po prostu martwa, zdawało się, że została wybrana. Dla szamana odpowiedź była jasna: jej tupet rozzłościł Gruumsha Jednookiego, a zemsta była szybka i bezlitosna. Rzecz jasna Arganth miał też dość rozumu, by pojąć, że jeśli inni szamani zauważą jakiś związek między zaprzyjaźnionymi z Obouldem drowam
i a morderstwem, to mogą zacząć wierzyć w istnienie tajemniczej organizacji, posługującej się terrorem, co było bardzo orczym sposobem działania.
– To nie Ad’non – ośmielił się wtrącić orczy świadek. – To był... on.
Nagłe zachrypnięcie towarzyszące wypowiedzeniu tego słowa dokładnie przekazały innym, kogo miał na myśli. Wśród orków i gigantów, którzy wyszli ze swoich dziur, krążyły już wieści, że oto samotny drow, sojusznik zabitego króla Bruenora, krąży za ich liniami i zadaje śmierć.
– Drizzit – powiedział Arganth niskim, groźnym głosem. – Gruumsh wykorzystał naszego przeciwnika przeciw naszemu wrogowi.
– Achtel? – spytał inny szaman.
– Achtel nie chciała połączyć swego ducha z ciałem króla Oboulda – wyjaśnił Arganth. – To dla nas jasne. Takiego znaku nie sposób nie dostrzec!
Wokół rozległy się pomruki, gdy rozszerzał śledztwo tak, by ogarnąć swoje polityczne aspiracje, lecz większość pomrukujących orków również kiwało głowami.
– Obould to Gruumsh! – ośmielił się krzyknąć Arganth.
Nie padło ani jedno słowo sprzeciwu.
* * *
– Nie traci czasu – powiedziała Innovindil do Tarathiela, gdy dogoniła go koło kęp drzew na zboczu góry wznoszącym się nad okolicą, gdzie Drizzt miał swoją kryjówkę.
– Wyruszył? Już? – spytał Tarathiel i popatrzył na niebo sprawdzając, czy do zachodu słońca nadal pozostało jeszcze kilka godzin. – Sądziłem, że będzie musiał dać odpocząć biodru.
– Zabrał ze sobą panterę – wyjaśniła Innovindil. Tarathiel kiwnął głową i popatrzył na niebo. Niebieskie oczy błyszczały w blasku słońca.
– Obawiam się, że źle zrobił – powiedział. – Jest bardziej ranny, niż sądzi... a jeśli rana zakłóci jego równowagę...
Innovindil wyciągnęła swój smukły miecz i wzruszyła ramionami. Odwróciła się ku ścieżce, która prowadziła do mrocznego elfa.
– Być może powinienem pójść sam – podsunął Tarathiel. – Na Jutrzence, wysoko nad tym łownym kotem.
Innovindil wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę.
– Zmierzch nie jest gotów, by cię unieść – tłumaczył Tarathiel. – Może niebawem, lecz jeszcze nie teraz.
Na to Innovindil nie umiała odpowiedzieć. Podczas walki z gigantami, na północ od Płycizn, jej pegaz został poważnie ranny w skrzydło. Zmierzch szybko wracał do zdrowia, gdyż pegazy to wytrzymałe stworzenia, lecz wiedziała, że Tarathiel miał rację. Wiedziała też, że nie odważy się poprosić wierzchowca, by wzbił się pod niebo, zwłaszcza z nią na grzbiecie.
Nie zamierzała też pozostawać z tyłu.
– Na popołudniowym niebie będzie z ciebie wspaniały cel – zauważyła. – A może nadal będziesz w powietrzu, gdy słońce zajdzie, a twój wierzchowiec będzie ślepy, bujając wokół skalistych iglic.
– Obawiam się tylko tego, bym nie natknął się na kręcącą się wokół Drizzta panterę – wyjaśnił Tarathiel. – Nie chcę z nią walczyć!
– Nie dojdzie do tego, jeśli będziemy ostrożni – powiedziała Innovindil.
Wskazała ręką ścieżkę. W jednej chwili Tarathiel był przy niej, po czym ruszyli. Ich krok był cichy, a zmysły wyostrzone. Wkrótce natknęli się na ślady Drizzta i Guenhwyyar.
* * *
W okolicy było tyle orków, iż Drizzt i Guenhwyvar znaleźli następną bandę, kiedy słońce jeszcze wisiało na niebie.
– Gerti mówi! – narzekał jeden z nich, zanurzając cebrzyk w lodowatych wodach szybko płynącego strumienia. – Gerti mówi!
– Skąd mamy wiedzieć, co mówi Gerti, i co mówią giganci, że Gerti mówi? – odgryzł się drugi i z chlupotem zanurzył swoje wiadro.
– Gerti za dużo gada – wtrącił się trzeci.
– Gerti – szepnął Drizzt do Guenhwyyar. – Gigant? Inteligentna pantera położyła uszy po sobie, zdając się rozumieć każde jego słowo, liznąwszy, że należy lepiej ocenić wielkość grupy, Drizzt nakazał jej gestem zajść orki od prawej, podczas gdy on poszedł na lewo. W ciągu kilku minut drow napotkał lodową gigantkę, wyciągniętą na kamieniach za zakrętem rzeki i pławiącą się w popołudniowym słońcu. Ciężkie buty stały na brzegu, jeden prosto, drugi ze zgiętą w połowie cholewą, obok leżał też wielki topór. Chlapiąc nogami w lodowatym strumieniu zdawała się zapomnieć o całym świecie.
Drizzt dostrzegł Guenhwyvar po drugiej stronie rzeki i wskazał jej odpoczywającą gigantkę.
Łowca cofnął się za głazy, by sprawdzić za zakrętem, czy orki wciąż są zajęte – zdawały się napełniać szeroką i płytką jamę. Obok płonęło ognisko, wokół którego piętrzył się stos kamieni. Co jakiś czas któryś z orków kopniakiem wrzucał do jamy rozgrzane kamienie.
– Kąpiel? – szepnął Drizzt.
Drow odpędził tę myśl jako nieważną i skupił się na zadaniu. Podświadomie pocierał dłonią ranne biodro, rozglądając się po okolicy, wypatrując możliwych dróg ucieczki – raczej dla orków, niż dla siebie – i przeszukiwał pofałdowany teren, by sprawdzić, czy w okolicy nie ma innych band.
Ryk za zakrętem strumienia i wrzask zaskoczenia zakończył te rozmyślania. Łowca wyskoczył zza głazów i popędził w stronę orków. Stworzenia o świńskich gębach zawyły, odrzucając wiadra.
Jeden pobiegł w prawo, przez rzekę, lecz Drizzt, którego szybkość wzmogły zaczarowane bransolety na kostkach, dopadł go szybko i ciął. Odwrócił się... i niemal przewrócił, gdy biodro poraziło go bólem. Potem pobiegł w stronę głównej grupy.
Najbliższa dwójka uniosła włócznie, by go spowolnić, lecz drow tuż przed nimi padł na kolana, po czym poderwał się, gdy zmienili kąt nachylenia broni. Drizzt zrobił dwa szybkie kroki w lewo, i włócznie skierowały się w tę stronę.
Tymczasem Łowca znowu skierował się w prawo i zaczął natychmiast się schylać, na tyle szybko, by zmusić ich do drugiego uderzenia, gdy orki próbowały odwrócić kierunek ruchu.
Drizzt podskoczył do góry i do przodu, po czym kopnął w lewo i prawo, trafiając jednego orka prosto w twarz i rozbijając drugiemu ramię, kiedy ten puścił włócznię i uniósł ręce do bloku. Łowca wylądował miękko na jednej nodze i znów z biodra popłynęła fala bólu. Zawirował natychmiast, wyciągając sejmitary.
Oba orki padły, na każdym z nich pojawiły się jaskrawoczerwone linie.
Łowca przebiegł obok nich, ku następnemu przeciwnikowi. Skręt, obrót, jedna, druga finta zmusiły orka do obracania się za każdym razem, gdy drow przebiegał koło niego. Obrót nadgarstka i odwrócone pchnięcie trafiły zaskoczoną istotę w kręgosłup. Drizzt szedł dalej, nie zwalniając nawet wtedy, gdy zza zakrętu strumienia rozległ się straszliwy ryk, i coraz głośniejszy chlupot.
Wybiegła wreszcie, ślizgając się na kamieniach, z rękami przy twarzy, usiłując uwolnić się od upartej pantery.
Łowca zaatakował kolejnego orka podwójnym pchnięciem, które zmusiło go do skoku w tył, po czym do niepewnego kroku naprzód, po nieuniknionym przeniesieniu ciężaru ciała. Drow wykonał kilka skomplikowanych cięć w górę, trafiając w twarz i kark. Nim umierający ork upadł, Łowca już się odwrócił, spoglądając na olbrzymkę.
Widział, jak Guenhwyvar wreszcie została oderwana od poszarpanej twarzy, uniesiona w powietrze nad chwiejącą się głową olbrzymki i ciśnięta w powietrze. Słyszał żałosny, bolesny jęk i przez moment poczuł konanie pantery.
Lecz był teraz nie Drizztem, lecz Łowcą i nie sięgnął od razu po figurkę, by przenieść cierpiące zwierzę na Plan Astralny. Tymczasem uniósł wysoko sejmitary i skoczył na bezbronną, poranioną i najwyraźniej oślepioną olbrzymkę. Uderzał mocno w brzuch i plecy, biegając dokoła niej i zmuszając ją do obracania się w miejscu. Był zawsze o krok przed nią i ciął raz za razem. Kiedy wreszcie uparta olbrzymka padła na kolana w strumieniu, zaatakował jeszcze gwałtowniej, za każdym razem uderzając w kark.
Krew płynęła strumieniami, wywołując w Łowcy jeszcze gorętszy gniew. Zapamiętale ciął i uderzał nawet wtedy, gdy przeciwniczka legła z twarzą w wodzie. Nic się dla niego nie liczyło. Nic nie miało dla niego znaczenia. Widział, jak umiera Ellifain, widział, jak Bruenor pada wraz z płonącą wieżą. Walczył z tymi obrazami ze wszystkich sił, niszczył, rąbiąc grubą czaszkę olbrzymki. Stała się celem jego gniewu; na kilka sekund Drizzt Do’Urden uwolnił się od uczuciowego zamieszania.
Z tego stanu wyrwał go jęk umierającej Guenhwyvar, serce przeszyło mu poczucie winy. Pantera leżała na drugim brzegu rzeki, usiłując wyrwać się z biegu strumienia na trzęsących się przednich łapach – tylne były bezwładne i dziwnie wykręcone. Uścisk olbrzymki zmiażdżył jej miednicę.
Za nią pojawiła się kolejna grupa orków z uniesionymi włóczniami. Niektórzy już rzucali się na bezbronne zwierzę.
– Wracaj do domu, Guen – zawołał cicho Drizzt, wyjmując onyksową figurkę z sakiewki i unosząc do góry. Wiedział, że na Planie Astralnym odzyska siły, wiedział, że żadne rany zadane jej na tym planie nigdy tak naprawdę jej nie zagrożą.
Mimo to nadal czuła ból, a jej rozdzierające jęki przeszywały serce Drizzta.
W jej kierunku poszybowała włócznia. Nie mogła chybić.
Lecz przeszła przez nią, gdy sylwetka pantery zbladła i stała się wirującą zieloną mgłą, rozwiewającą się w nicość.
Orki zmieniły kierunek, nacierając na stojącego w środku strumienia drowa. Z początku prawie ich nie zauważał, wciąż słysząc jęk Guenhwyvar, czując ogrom jej bólu.
Spojrzał na zbliżające się orki i próbował wykorzystać ten ból, by na powrót wpaść w gniew, jeszcze raz uwolnić Łowcę. Słyszał, że za nim jest ich więcej.
Uniósł sejmitary i rozejrzał się wokoło pojmując, że jest ich wielu. Może nawet zbyt wielu.
Łowca tylko się uśmiechnął...
...po czym popędził przez deszcz włóczni. Sejmitary migały, zbijając pociski na bok. Robił uniki i obracał się, tak wyczulony na dźwięki wokoło, iż bez patrzenia wiedział, kiedy trafi go któraś z ciśniętych z tyłu włóczni. Potrafił zareagować, wykonać idealny obrót i zbić ją na bok.
Wybiegł z rzeki po pięciu śliskich kamieniach. Bose stopy nie ześlizgnęły się ani o cal. W pełnym rozpędzie padł na kamienisto-piaszczysty brzeg, gwałtownie przetoczył na bok, do tyłu i przodu, po czym jeszcze raz na bok.
Szedł przez szeregi orków, wycinając sobie drogę sejmitarami. Dłonie śmigały, stopy naprzód, stopy na bok, palce wyprostowane, palce podwinięte, każdy krok szybki i pewny, środek ciężkości przenoszony co chwila tak, by znajdować się nad pracującymi nogami.
Jego prędkość nieznacznie spadła – biegł przez długi, długi czas. Lecz za każdym obrotem orki wciąż tam były, nacierały na niego, wywijając maczugami i pałkami, dźgając włóczniami. Błysk i Lodowa Śmierć raz po raz uderzały o metal i drewno, blokując niskie i wysokie pchnięcia albo spychając je na bok, by Drizzt mógł ruszyć dalej.
Lecz orki nie były głupie ani wystraszone. Ponosiły straty, lecz trzymały szyk, poszczególne grupy działały razem, by zastawiać drowowi możliwe drogi ucieczki.
Wreszcie wyczerpany Drizzt znalazł się w płytkiej kotlince nad piaszczystym urwiskiem, jakieś dwadzieścia stóp od strumienia. Otoczony przez orki, które trzymały się na rozsądną odległość, stanął w pozycji obronnej, z sejmitarami gotowymi odbić każdy nadlatujący pocisk.
Jeden z orków warknął do niego jakąś komendę, która miała pewnie znaczyć „poddaj się”. Ten umrze pierwszy, postanowił Łowca. Zmienił nieco pozycję. Orki udawały, że wykonują szarżę lub rzucają włóczniami, lecz trzymały się w szeregach.
Łowca chciał, by ruszyli pierwsi, rozstąpili się.
Nie chcieli.
Łowca skoczył w bok, na nich, wymachując bronią. Lecz orki ani drgnęły, a ich szyk nadal był zwarty.
Znów ich zaatakował i znów został odepchnięty.
Po ich radośnie wyszczerzonych pyskach poznał, że nabierali pewności siebie. Całkiem zresztą słusznie. Było ich zbyt wielu. Jego gniew zaprowadził go tam, gdzie umiejętności już nie wystarczały.
Gdyby tylko rozerwali krąg!
Poruszenie z boku sprawiło, że obrócił się, unosząc broń do zastawy. Jednak orki nie nacierały, wielu z nich w ogóle na niego nie patrzyło. Patrzył, równie zdumiony jak oni, jak tylne szeregi rozpadają się, gdy orki zaczęły się gorączkowo przepychać.
Fala przeszła przez grupę i w kotlince obok Łowcy pojawiły się dwie szczupłe postacie. Miały na sobie białe tuniki i brązowe spodnie, za nimi łopotały poły płaszczy o barwie leśnej zieleni. Kroczyły ramię w ramię, i wykorzystywały siebie nawzajem, by utrzymać równowagę, poruszając się w wirującym tańcu mieczy. Długie, gęste włosy, czarne i blond, rozwiewały się, gdy się mijali, zawsze lekko dotykając, zmieniając kąt ataku niezależnie od siebie, lecz w idealnej harmonii z ruchem czy decyzją drugiego.
Jedno zatoczyło się nisko i stojące najbliżej orki zareagowały odpowiednio... tymczasem prowadzący elf – Drizzt już poznał, że były to elfy z powierzchni – po prostu przeturlał się między nimi, zaś jego towarzysz natarł wysoko, ponad zastawami. Orki wrzasnęły i padły, zaś kolejne zaczęły napierać.
One też zginęły.
Łowca otrząsnął się z oczarowania tym zadziwiającym spektaklem tańca tak doskonałego i pełnego wdzięku, jakiego nigdy w życiu nie widział. Specjalnie odwrócił się plecami do tej pary, nie chcąc się rozpraszać i zaatakował stojące najbliżej orki, które niespodziewanie, lecz całkiem zrozumiale, zaczęły okazywać większy zapał do ucieczki.
Dopadł kilka i zabił, a reszta uciekła z wyciem po swoich śladach. Niebezpieczeństwo minęło, walka została wygrana. Odwrócił się ku nieznanym sprzymierzeńcom, salutując im jednym z sejmitarów.
Mężczyzna, oddychając ciężko, lecz z uśmiechem na twarzy, zasalutował mu zakrwawionym mieczem.
I niemal zwalił drowa z nóg krótkim zdaniem:
– Miło cię znów widzieć, Drizzcie Do’Urdenie.
– Słyszałem o waszej cytadeli – powiedział Nanfoodle do Nikwilliga.
Gnom spacerował sobie poza zachodnią bramą Mithrilowej Hali, gdy natknął się na innego gościa w fortecy Battlehammerów, siedzącego na płaskim kamieniu w Dolinie Strażnika. Z północy, z oddali, dobiegały odgłosy walki.
– Jest tam mój krewniak Tred – powiedział Nikwillig.
– Boisz się o niego – podsunął gnom.
– O Treda? – roześmiał się krasnolud. – W życiu! Swoją drogą, nazywam się Nikwillig, mały, a ty jesteś...?
– Nanfoodle Buswilligan, do usług, szlachetny krasnoludzie – odparł gnom, kłaniając się grzecznie. – Podobnie jak ty, gość Mithrilowej Hali.
– Przybywasz z Silverymoon?
– Z Mirabaru – wyjaśnił Nanfoodle. – Służę markizowi Elastulowi jako jego główny alchemik.
– Alchemik? – powtórzył Nikwillig, a jego ton wskazywał, że nie przywiązuje wielkiej wagi do tej formy sztuki. – A co alchemik robi w szerokim świecie?
To pytanie uruchomiło w głowie Nanfoodle’a dzwonki alarmowe. Pomyślał, że biorąc pod uwagę prawdziwy charakter swojej misji, być może nie powinien być tak bezpośredni. Torgar i pozostali byli mieszkańcy Mirabaru z pewnością znali jego prawdziwe stanowisko w mieście, ale po co rozgłaszać to wszem i wobec?
– Sądzę, że markiz lepiej by zrobił, przysyłając nam doradcę – dodał krasnolud.
– Nie wiedzieliśmy, że Mithrilowa Hala jest w stanie wojny – odparł Nanfoodle. W tej samej chwili nad nimi zagrały rogi, po czym rozległ się ryk towarzyszący kolejnej krasnoludzkiej szarży. – Przybyłem tu wraz ze sceptraną, śladami wielu mirabarskich krasnoludów.
– Słyszałem o tym – odparł Nikwillig. Odwrócił się w stronę klifu za plecami i pokiwał głową. – Z tego, co słyszę, wnioskuję, że są tam Torgar i jego chłopcy.
– Co przysparza Mirabarowi dumy, choć nie przynależą już do Mirabaru.
– Przybyłeś namówić ich do powrotu, co? Nanfoodle pokręcił głową.
– Sprawdzić, jak im się wiedzie – odparł gnom. – Zobaczyć, czy ich podróż minęła dobrze i czy odpowiednio ich przyjęto. Musimy odbudować kilka mostów... niechęć nie pomaga ani Mirabarowi, ani Mithrilowej Hali.
Jakże Nanfoodle żałował, iż nie może wierzyć w swoje słowa tak mocno, jak je wypowiadał!
– Aha – wymamrotał Nikwillig. – Cóż, nie martw się zatem. Nie ma na świecie lepszych gospodarzy niż król Bruenor i jego krewni, chyba że w Cytadeli Felbarr, na dworze króla Emerusa Warcrowna.
– Czy przyjęli dobrze ciebie i twojego przyjaciela?
– A jak sądzisz, dlaczego król Bruenor tak źle wygląda? – spytał Nikwillig. – Polował na bandę orków i gigantów, które dorwały mnie i Treda. Odpłaciliśmy im, choć koniec końców na polu pojawiło się zbyt wielu orków. Tiaa... nie ma lepszego druha, niż Bruenor Battlehammer.
– Jak wasz król zareaguje na ten atak? – spytał zaciekawiony Nanfoodle.
Gnom zawsze bardzo doceniał więzi łączące krasnoludy i był jednym z najbardziej donośnych głosów, ostrzegających markiza Elastula i jego doradców, że mogą pożałować takiego traktowania Torgara Hammerstrikera. Nanfoodle’a poruszył fakt, iż krasnolud z Cytadeli Felbarr, najbliższego sąsiada Mithrilowej Hali i z pewnością jej konkurenta w handlu, wypowiadał się tak dobrze o Bruenorze i jego krewnych.
Gnom popatrzył na wysoki klif, myśląc, że Tred właśnie tam walczy, ryzykując życie dla nie swojego królestwa. Był tam także Torgar i Shingles McRuff, bez wątpienia walcząc z taką samą zaciekłością, z jaką broniliby Mirabaru.
Nanfoodle zaczął zadawać następne pytanie, lecz krasnolud nagle uniósł głowę i popatrzył za jego plecy. Zeskoczył z kamienia i minął gnoma, by powitać krasnoluda w długich szatach.
– Co z królem Bruenorem? – spytał. – Byłeś u niego? Młody, lecz zmęczony krasnolud rozprostował ramiona, wygładził szaty i wsunął brązową brodę za szarfę, którą był przepasany.
– Witaj znów, Nikwilligu z Cytadeli Felbarr – powiedział.
– To mój nowy przyjaciel, Nanfoodle – Nikwillig przedstawił gnoma, ciągnąc go do przodu.
– Tak, z Mirabaru – odparł krasnolud, mocno potrząsając niewielką dłonią Nanfoodle’a. – Cordio Muffmhead, do usług.
– Kapłan Moradina – zauważył gnom, a Cordio skłonił się nisko.
– Tak, właśnie odszedłem od łoża króla Bruenora, gdzie dziś ponownie wraz z kilkoma innymi wyczerpywaliśmy dla niego nasze moce.
– Zyskaliście coś? – spytał Nikwillig.
– Tak myśleliśmy – odparł przybity kapłan. – Król wymamrotał już kilka słów i sądziliśmy, że znalazł drogę powrotną. Lecz on wołał swego ojca i dziada, ostrzegał przed jakimś cieniem.
– Cieniem? – spytał Nanfoodle.
– Może chodziło mu o cienistego smoka – dodał Cordio.
– Król spoglądał w przeszłość – wyjaśnił Nikwillig. – W głęboką przeszłość z czasów, gdy klan Battlehammer został wygnany z Mithrilowej Hali, by osiąść w Dolinie Lodowego Wichru.
– Tam się urodziłem – powiedział Cordio. – Nigdy nie byłem w Mithrilowej Hali, póki król jej nie odzyskał. Cóż to była za walka! Byłem tam, walczyłem ramię w ramię z Dagnabbitem, najlepszym z młodych wojowników naszego klanu.
– Dagnabbit zginął w Płyciznach – wyjaśnił Nanfoodle’owi Nikwillig, a gnom ukłonił się z szacunkiem kapłanowi.
– Tego dnia straciłem dobrego druha – przyznał Cordio – lecz zginął w boju z orkami... nie ma lepszej śmierci dla krasnoluda.
Cordio odwrócił się i odszedł od płaskiego kamienia. W okolicy kręciło się wiele krasnoludów, dostarczając zapasy: po sznurowych drabinach dla Banaka Brawnanvila i jego chłopców oraz na zachód, gdzie ich oddziały okopywały się w Dolinie Strażnika. Inne wracały od skalnej ściany na północy, niosąc rannych i zabitych.
– Te ziemie mają długą i krwawą przeszłość – zauważył Cordio. – Wielu krasnoludów tu zginęło.
– I jeszcze więcej orków – przypomniał Nanfoodle. – Nie mówiąc już o goblinach.
To wywołało uśmiech na twarzy zmęczonego kapłana, a Nikwillig poklepał przyjaźnie Cordia po ramieniu.
– Najwięcej krasnoludów z Mithrilowej Hali zginęło w jednym miejscu i w jednym czasie właśnie tu, gdzie teraz stoisz – wyjaśnił Cordio gnomowi.
– Walcząc z drowami? – spytał Nikwillig.
– Nie – odparł kapłan. – Znacznie wcześniej. Nim narodził się ojciec ojca mojego ojca. Gdy Gandalug był chłopcem.
Te słowa sprawiły, że oczy obu słuchaczy Cordia zrobiły się wielkie jak spodki. Gandalug Battlehammer był legendą, o której opowiadano sobie w Mirabarze i Cytadeli Felbarr, jak również na całej północy. Przed wieloma wiekami był dumnym i otoczonym szacunkiem królem Mithrilowej Hali, lecz został magicznie uwięziony i dostarczony matce opiekunce Baenre z Menzoberranzan. Gdy przed dziesięciu laty drowy zaatakowały Halę, Bruenor zabił Baenre i uwolnił Gandaluga. Bruenor wrócił do Doliny Lodowego Wichru, która od wieków była jego domem, przekazując Mithrilową Halę przodkowi.
– Gandalug wiele mi opowiadał o dniach swojej młodości – ciągnął Cordio, a jego szare oczy zdawały się spoglądać jakby w dal, poza granice czasu i przestrzeni. – Często spacerował ze mną po Dolinie Strażnika. W czasach jego dzieciństwa nie była to dolina, lecz to wszystko... – przerwał, ogarniając ramieniem całą kamienistą przestrzeń. – To wszystko było wielkim przedpokojem Mithrilowej Hali. I to jakim! Z wielkimi wieżami... – roześmiał się i wskazał na jeden z najbliższych głazów tłoczących się w Dolinie.
– Każdy z nich był rzeźbiony. Wspaniałe płaskorzeźby. Stare bitwy, nawet odkrycie Mithrilowej Hali. Teraz ich nie widać... wiatr zatarł je i uniósł poza granice czasu.
– Są jak martwi, wiecie? Zatarte i nieobecne, bo już nikt o nich nie pamięta. – Cordio zaśmiał się smutno i dodał: – Nie zamierzam pozwolić, by Gandalug czy Dagnabbit podzielili ten los!
Nanfoodle siedział cicho, spoglądając na niezwykłego krasnoluda i dziwiąc się, jak te słowa podziałały na Nikwilliga. Istniejąca między nimi więź bardzo poruszyła gnoma. Była mocna jak krasnoludzki uścisk dłoni albo kubek miodu, który dla brodaczy był niczym święcona woda.
Nikwillig zastanawiał się, co mogło spowodować całkowite zniszczenie obszaru tak wielkiego jak Dolina Strażnika. Gdy Nanfoodle rozglądał się wokół, najbardziej uderzył go brak gruzu i popękanych kamieni.
– Przelot smoków? – spytał Nikwillig, a gnom odparł „Nie”, zanim jeszcze zrobił to Cordio.
Oba krasnoludy popatrzyły na niego.
– Słyszałeś o tym? – spytał kapłan.
– Tu pod ziemią biegły tunele – tłumaczył Nanfoodle. – Kopalnie. I natrafili na gorące powietrze.
Nie musiał tłumaczyć krasnoludom, które przez wiele lat pracowały w kopalniach, o zagrożeniu „gorącym powietrzem”, czyli naturalnymi złożami gazu. Każdy brodacz mógł przez wiele godzin rozwodzić się o niebezpieczeństwach czających się w jego korytarzach albo położonym niżej Podmroku, goblinach i złudnych bestiach, drowach i cienistych smokach. Niewielu jednak otwarcie mówiło o gorącym powietrzu. Był to zabójca, którego nie mogli pokonać uderzeniem młota czy topora.
Nanfoodle mógł tylko wyobrażać sobie rozmiar katastrofy, która ukształtowała Dolinę. To musiało być duże złoże, skoro tak dokładnie i w tak krótkim czasie wypełniło okolicę, że nie zostało wykryte aż do chwili, gdy było już za późno. Gnom wyobrażał sobie te chwile – być może krasnoludy w końcu odkryły niewidzialnego zabójcę. Wybuch, jasny błysk wściekłego pomarańczu, zgrzyt rozrywanych kamieni. Cała Dolina była usiana kamieniami. Nanfoodle miał lepsze pojęcie, co je tu ułożyło.
– Teraz pod Doliną nie ma już kopalni – zauważył Cordio Muffinhead. – Zamknęliśmy je wieki temu. Na dobre!
Nanfoodle pokiwał głową. Nim tu przybył, zwiedzał Podmiasto Mithrilowej Hali, widział długi szereg kuźni i wiele wjazdów dla wózków wypełnionych rudą dostarczaną z okolicznych kopalni. Było tam wiele starych i nowych map. Kiedy Nanfoodle przypomniał sobie niektóre z nich, odniósł wrażenie, że zachodnia brama do Mithrilowej Hali była najdalej położonym na zachód miejscem zarówno pod ziemią, jak i nad nią.
Ich rozmyślania zostały przerwane nowymi okrzykami i bitewnym zgiełkiem, dochodzącym z klifu na północy. Cordio spojrzał w tamtym kierunku i westchnął ciężko.
– Muszę odpocząć – powiedział. – Obawiam się, że jutro moje moce będą równie potrzebne.
– Przeklęte orki – wymamrotał Nikwillig.
Nanfoodle długo spoglądał na krasnoluda z Felbarr, po czym zawrócił w stronę bramy i Mithrilowej Hali. Ruszył ku Podmiastu i mapom. Po usłyszeniu opowieści Cordia pragnął znów je zobaczyć.
* * *
Regis był zaskoczony, widząc Torgara Hammerstrikera, czekającego na audiencję.
– Dobrze cię widzieć, namiestniku – powitał go krasnolud z Mirabaru, kłaniając się nisko.
– Czy bitwa toczy się pomyślnie? Torgar wzruszył ramionami i odparł:
– Orki to nie problem. Po mojemu to myślą o tym, jak nas zepchnąć i powstrzymać od kopania zbyt głęboko.
– Podczas gdy sprowadzają sojuszników – podsunął Regis, a Torgar pokiwał głową.
– Widziano idącą w tę stronę grupę gigantów.
– Dziwię się, że w takim razie tu przyszedłeś.
– Tylko na chwilę – powiedział Torgar. – By porozmawiać z tobą na osobności. Po zapadnięciu ciemności przesunę moje krasnoludy z Mirabaru na lewą flankę Banaka. Musimy utrzymać tunele pod górską granią.
– Osłoniliśmy tyły i zachodni skraj Doliny najlepiej jak mogliśmy – wyjaśnił Regis. – Każdy krasnolud poza niezbędną załogą Mithrilowej Hali jest teraz na zewnątrz, nie mogę dać wam już nikogo. Mam doniesienia o kłopotach w Nesme, nie tak daleko na południowym zachodzie, a stamtąd biegną tunele, łączące się z naszymi kopalniami.
– Chroń Halę za wszelką cenę – zgodził się Torgar. – Jeśli nadejdzie taka potrzeba, ci, którzy są na zewnątrz, będą chcieli się tu skryć.
Regis uśmiechnął się ciepło w odpowiedzi, gdyż był szczerze rad, że jego decyzja spotkała się z aprobatą. Funkcja namiestnika ciążyła mu coraz bardziej, nawet jeśli wiedział, że prawdziwi panowie Hali, krasnoludy z klanu, nie pozwolą mu uczynić niczego, na co sami się nie zgadzają.
– A ja przyszedłem tu, by porozmawiać z tobą o obronie hali – ciągnął dalej Torgar. – Powiedziano mi, że masz następnych gości z Mirabaru.
– Sceptrana we własnej osobie, z towarzyszem gnomem – potwierdził Regis.
– Są dobrzy – rzekł Torwar – lecz pamiętaj, że kiedy ja i tak wielu z moich krewniaków odeszło, Mirabar znalazł się w poważnych tarapatach. Nanfoodle jest cwany, a Shoudra dysponuje całkiem potężną magią.
– Wierzysz, że zostali tu przysłani po coś więcej, niż tylko sprawdzić, jak was przyjęliśmy?
– Nie moja rzecz wiedzieć – przyznał krasnolud. – Lecz gdy usłyszałem od Catti-brie, że przybyli, od razu pomyślałem, że warto ich mieć na oku.
– Z daleka – zgodził się Regis, a Torgar znów pokiwał głową.
– Cokolwiek uznasz za słuszne, namiestniku Regisie – powiedział, a niziołek z trudem pohamował się od puszczenia oka, słysząc swój pełny tytuł. – Pomyślałem, że najlepiej będzie przyjść prosto do ciebie i powiedzieć, co czuję.
– Rozumiem, Torgarze – odparł szybko Regis. – Lepiej, niż przypuszczasz. Ty i twoi chłopcy z Mirabaru już dowiedliście, że jesteście przyjaciółmi Hali, i sądzę, że Bruenor, kiedy się wreszcie przebudzi, będzie miał wam niejedno do powiedzenia. Lubi osobiście witać nowych członków swego klanu.
Zobaczył, jak brodatą twarz Torgara rozjaśnia uśmiech i zrozumiał, że świetnie to ujął. Krasnolud pokiwał głową i ukłonił się, po czym odszedł, pozostawiając Regisa ze swoim ostrzeżeniem.
A co z Shoudrą i Nanfoodlem, zastanawiał się niziołek. Ich ciepło i szczerość ujęły go, wydawali się rozsądnymi osobami. Lecz namiestnik Mithrilowej Hali nie mógł nie dostrzegać możliwej pomyłki, zwłaszcza gdy ta pomyłka mogła okazać się tragiczna w skutkach dla całego klanu Battlehammer.
* * *
– Rozumiesz, że nie przybyłeś tu sam – powiedziała Shoudrą do Nanfoodle’a, widząc gnoma w Podmieście.
Wokół nich rozbrzmiewał stuk młotów, gorące powietrze wypełniał dym. Każde palenisko pracowało, każde kowadło było zajęte. Z boku obracały się wielkie osełki, po których przesuwano jeden oręż po drugim, ostrząc tak, by można je było odnieść oddziałom walczącym z orkami.
– I tak są dość dyskretni – odparł gnom, mając na myśli dwójkę krasnoludów, cicho podążających za nimi korytarzami. Nanfoodle otarł spoconą twarz, podkasał czerwoną szatę i zaczął ją zdejmować przez ramię. Widząc sadzę, która zaczęła się już osadzać na materiale, zmarszczył długi nos, przetarł szatę i wywrócił ją na drugą stronę, o barwie znoszonego brązu.
– Czy możemy spodziewać się czegoś innego?
– Oczywiście, że nie – zgodziła się Shoudrą. – Lecz nie narzekam na to, jak nas tu traktują. Namiestnik Regis to dobry gospodarz. Lecz jeśli mamy zrealizować nasze zamiary, możemy potrzebować nieco iluzji. Łatwo osiągalnej.
Sceptrana zmrużyła oczy, spoglądając na poważną twarz Nanfoodle’a.
Gnom wzruszył ramionami i szedł dalej. Kobieta pobiegła za nim.
– Dlaczego tutaj? – spytała. – Czy nie mielibyśmy lepszej okazji niżej, w sortowni, gdzie ruda czeka na dostarczenie?
Nadal poważna twarz, a Nanfoodle przyspieszył.
– A może zapomniałeś już, po co tu przybyliśmy? – spytała wprost.
– Niczego nie zapomniałem – warknął w odpowiedzi gnom.
– To może zmieniłeś zdanie?
– Widziałaś, jak Hala przyjęła Torgara i pozostałych?
– Regis potrzebuje wojowników – odparła Shoudra. – A Torgar stanowił pasujący dodatek.
Nanfoodle zatrzymał się i popatrzył na nią.
W odpowiedzi sceptrana uśmiechnęła się bezradnie. Wiedziała, że gnom ma rację. Torgar i pozostałe krasnoludy z Mirabaru wspierały Halę i odgrywały tu znaczącą rolę. I właśnie ta rola dowodziła, że Nanfoodle ma rację. Klan Bruenora przyjął krasnoludy z Mirabaru na ich słowo i honor, nie zadając żadnych pytań. W tych niebezpiecznych czasach to było coś wyjątkowego.
– Słyszałam, że zaprzyjaźniłeś się z innym gościem Hali – powiedziała, gdy Nanfoodle ruszył dalej.
– Nikwillig z Cytadeli Felbarr, miejsca, które tak samo rywalizuje z Mithrilową Halą, jak Mirabar – odparł gnom. – Słyszałaś jego opowieść?
– Powiesz mi, że Bruenor zginął, usiłując go pomścić – domyśliła się Shoudra.
Dotarli właśnie do wielkiego stołu z drewna i kamienia; jego przednia część składała się z szeregu małych wnęk, a w każdej spoczywał zrolowany pergamin. Nanfoodle schylił się, czytając opisy, po czym wyciągnął mapę i rozwinął na pochyłym blacie. Przejrzał ją szybko, westchnął z irytacją i znów się nachylił, szukając następnej.
– Nikt lepiej niż oni nie naostrzy topora, ale kłopot sprawia im oznaczenie zwykłej mapy! – narzekał.
Shoudra położyła mu dłoń na ramieniu.
– Wiesz, że nas śledzą – powiedziała.
– Pewnie!
– Dlaczego zatem to robisz?
Nanfoodle wyciągnął kolejną mapę i wyprostował się, rozkładając ją na poprzedniej.
– Usiłuję określić, jak mogę pomóc klanowi Battlehammer – powiedział krótko.
Dłoń kobiety opadła na środek mapy.
– Bruenor walczył za krasnoludy z Felbarru – odparł gnom. – Bruenor we własnej osobie! Walczył za swego rywala. Czy markiz Elastul zrobiłby coś takiego?
– Czy nam to oceniać? – Anie?
Shoudra popatrzyła na swojego maleńkiego towarzysza – a przynajmniej usiłowała, gdyż tak naprawdę nie bardzo potrafiła obronić swojego zadania. Przybyli tu, by dzięki eliksirom Nanfoodle’a zniszczyć w tajemnicy jak najwięcej zapasów rudy Mithrilowej Hali, aby krasnoludy wyprodukowały towary gorszej jakości. Być może to wystarczyłoby, aby osłabić reputację Hali wobec kupców z północy, dając przewagę Mirabarowi.
– Jak bardzo jesteśmy wredni, Shoudro? – spytał cicho Nanfoodle. – Markiz płaci mi dobrze, lecz jak mogę nie zwracać uwagi na to, co dzieje się wokół mnie? Te krasnoludy postępują właściwie, i to jest najważniejsze. Z otwartymi rękami przyjęli Torgara i parę włóczęgów z Felbarru.
– Krasnolud dla krasnoluda – padła sceptyczna odpowiedź.
– I krasnolud dla gnoma i krasnolud dla sceptrany – odparował natychmiast Nanfoodle. – Porównaj to, jak nas tu przyjęli, z powitaniem, jakie zgotował Elastul królowi Bruenorowi.
– Zaczynasz zbytnio przypominać Torgara Hammerstrikera – zauważyła wysoka i piękna kobieta.
– Ty również się z nim zgadzałaś.
– Owszem, jeśli chodzi o powitanie króla Bruenora – przyznała Shoudra. – Ale opuszczenie Mirabaru? Tego pojąć nie mogę, Nanfoodle. Cieszę się, że nas tak przyjęli, nie żywię też żadnej urazy do Bruenora i jego klanu, lecz przede wszystkim jestem sceptraną Mirabaru, i to jest najważniejsze.
– Nie proś mnie, bym zatruł metal – poprosił Nanfoodle. – Nie teraz... błagam.
Shoudra patrzyła na niego przez chwilę, po czym odwróciła się, zabierając dłoń z mapy.
– Nie, nie poproszę – powiedziała, a Nanfoodle odetchnął z ulgą. – Nasze działania nie tylko zaszkodziłyby ich handlowi, ale także kosztowałyby życie wielu z tych, którzy teraz walczą z orkami. Elastul pewnie zgodziłby się z naszą decyzją odłożenia misji... na jakiś czas.
Nanfoodle kiwnął głową i uśmiechnął się, lecz wyraz jego twarzy powiedział Shoudrze, iż podobnie jak ona, wcale nie wierzy w ostatnie zdanie. Shoudra boleśnie wiedziała, iż gdyby markiz wiedział, że w ten sposób bardziej osłabi Mithrilową Halę, jeszcze mocniej naciskałby na zatrucie rudy.
– Powiedz mi zatem, czego szukasz i co zamierzasz? – spytała gnoma patrząc mu przez ramię na mapę. Od razu poznała najbardziej wysunięty na zachód skraj Mithrilowej Hali, bramę w Dolinie Strażnika i położone pod nią tunele.
– Jeszcze nie wiem – przyznał Nanfoodle. – Lecz sprawdzę, czego zdołam się dowiedzieć i znajdę jakiś sposób, by wykorzystać moje umiejętności dla ich dobra.
– Liczysz, że król Bruenor złoży ci lepszą ofertę? – spytała Shoudra ze złośliwym uśmieszkiem.
Nanfoodle zaczął protestować, aż dostrzegł wyraz jej twarzy.
– Jestem tu zaledwie od kilku dni i już czuję się tak, jakby Mithrilową Hala była moim domem bardziej, niż był nim kiedykolwiek Mirabar – przyznał.
Shoudra nie oponowała. Nie była tak bardzo zakochana w tym miejscu, gdyż znajdowało się głównie pod ziemią, lecz rozumiała uczucia gnoma.
– Powinnaś przeglądać ją razem ze mną – powiedział Nanfoodle, wracając do studiowania mapy. – W tych ciężkich czasach twoje zdolności magiczne mogą mieć wielką wartość dla klanu Battlehammer.
Shoudra znów, wbrew sobie, nie mogła się z nim nie zgodzić.
* * *
Wyczerpana i poraniona Catti-brie wracała do Mithrilowej Hali na noc, gdy usłyszała poruszenie wśród czuwających wokół jej ojca kapłanów. Kobieta rzuciła płaszcz, łuk i miecz w korytarzu i pobiegła do komnaty. Łoże otaczali kapłani, był tam też Pikel Bouldershoulder. Wszyscy śpiewali, modlili się, jeden po drugim kładli dłonie na piersi Bruenora, uwalniając leczniczą magię.
Bruenor poruszył się i nawet odkaszlnął, lecz wkrótce ponownie zapadł w śpiączkę.
Cordio Muffinhead i Stumpet Rakingclaw, dwaj najwyżsi rangą kapłani, przez chwilę badali Bruenora, po czym popatrzyli na pozostałych i z zadowoleniem pokiwali głowami. Udało im się zapobiec kolejnemu potencjalnemu niebezpieczeństwu, jeszcze raz zawrócili Bruenora znad samej granicy śmierci.
Przez większość czasu Catti-brie spoglądała bardziej na kapłanów niż na ojca. Kilku z nich, najwyraźniej całkiem wyczerpanych, opierało się o skraj łóżka Bruenora, i choć dokonali właśnie kolejnego cudu, żaden z nich, nawet wiecznie szczęśliwy Pikel, nie wyglądał na zadowolonego.
Zaczęli wychodzić, mijając Catti-brie. Wielu z nich klepało ją po ramieniu.
– Przychodzimy do niego codziennie... – powiedział Cordio Muffinhead, gdy w pokoju został tylko on i Catti-brie.
Dziewczyna podeszła do boku ojca i uklękła przy łóżku. Ujęła jego dłoń i przycisnęła do piersi. Była zimna, jakby ciepło życia zniknęło niemal całkowicie. Rozejrzała się po komnacie, widziała wiele świec i przytulne meble. Powtarzała sobie, że to miejsce bardzo się różni od zrujnowanych, ciemnych i wilgotnych tuneli pod ruinami wieży Withegroo w Płyciznach. Z pewnością było lepiej umeblowane i wietrzone oraz należycie oświetlone, lecz dla Catti-brie nie czyniło to zbyt wielkiej różnicy. Ośrodkiem jej uwagi nie były meble ani światło, ale zawsze on, nieruchoma postać spoczywająca na łożu na środku pomieszczenia.
Spoglądając na niego, Catti-brie przypomniała sobie innego przyjaciela, który wtedy był bliski śmierci. Kiedyś daleko na zachodzie, na Wybrzeżu Mieczy wraz z pozostałymi z ich gromady znaleźli umierającego Drizzta. Leżał śmiertelnie ranny w jednym kącie pokoju, podczas gdy w drugim leżała równie poraniona Le’lorinel – Ellifain, najbardziej tragiczna z elfów. Drizzt błagał, by zamiast jego ratowała Ellifain, by to jej podała jedyny eliksir uzdrowienia, zdolny wyleczyć rany elfa.
Bruenor od razu odrzucił tę myśl, i tak Drizzt ocalał. Mimo to, Catti-brie i pozostali mieli trudny wybór; w owej chwili działali z własnych pobudek oraz dla większego dobra – na szczęście wówczas te dwa cele pokrywały się ze sobą.
A co teraz? Czy ich osobiste, być może nawet samolubne pragnienia skłonią ich do podążenia ścieżką, która nie wiedzie ku lepszemu dobru?
Poświęcenie kapłanów utrzymywało Bruenora przy życiu – o ile teraz można go było uznać za żywego. Codziennie, czasem nawet częściej, wpadali do komnaty i leczyli go, by wrócił do bliskiej śmierci śpiączki.
– Może powinniśmy po prostu dać ci odejść? – spytała cicho kobieta.
– Co mówisz? – spytał Cordio, podchodząc do niej. Catti-brie popatrzyła na zatroskaną twarz krasnoluda. Uśmiechnęła się i odparła:
– Nic, Cordio. Po prostu mówiłam do ojca. Znów spojrzała na szarą twarz Bruenora i dodała:
– Ale on mnie nie słyszy.
– Wie, że tu jesteś – szepnął krasnolud, kładąc dłonie na ramionach kobiety, dodając jej sił.
– Doprawdy? Nie sądzę – odpowiedziała. – Może to właśnie jest kłopot. Czy straciłeś już całe serce i nadzieję? – spytała Bruenora. – Sądzisz, że nie żyję, Wulfgar, Regis, Drizzt też? Że orki zdobyły Płycizny?
Popatrzyła chwilę dłużej na Bruenora, potem na Cordia. Wyraz jego twarzy był jedyną zgodą, jakiej potrzebowała.
– Jak z nim? – padło od drzwi. Oboje spojrzeli w tamtą stronę; do pokoju wszedł Regis, mając za plecami Wulfgara.
Cordio zapewnił ich, że z Bruenorem wszystko jest w porządku, po czym wyszedł. Wcześniej jednak skłonił się przed Catti-brie i pocałował ją w policzek.
– Zatem rozmawiaj z nim dalej – szepnął krasnolud. Catti-brie ścisnęła dłoń Bruenora jeszcze mocniej i nie odrywała od niej wzroku, mając nadzieję, że odwzajemni uścisk, da jakiś drobny znak, że czuje jej obecność.
Nic. Tylko zimna, najwyraźniej nieożywiona skóra.
Dziewczyna wzięła głęboki wdech, uścisnęła dłoń jeszcze raz, po czym zmusiła się, by wstać i popatrzeć na przyjaciół.
– Musimy podjąć kilka decyzji – powiedziała, mówiąc spokojnie i z wielką determinacją.
Wulfgar popatrzył na nią zdumiony, lecz Regis, bardziej zaznajomiony z tym, co dzieje się w Hali, westchnął głośno.
– Kapłani stają się coraz bardziej sfrustrowani – powiedział.
– I są tak samo potrzebni tu, jak gdzie indziej – musiała przyznać Catti-brie, choć każde słowo bardzo ją bolało. Obejrzała się na nieszczęsnego Bruenora, którego oddech stał się tak płytki, że nie widziała nawet poruszeń klatki piersiowej. – Są inne rany do wyleczenia.
– Wierzysz, że opuszczą swego króla? – spytał Wulfgar; w jego głosie pojawiła się nutka gniewu. – Bruenor to Mithrilowa Hala. Sprowadził tu swój klan, przywrócił im znaczenie. To wszystko i jeszcze więcej zawdzięczają tylko jemu.
– Myślisz, że Bruenor by tego chciał? – spytał Regis, nim Catti-brie zdołała odpowiedzieć. – Nie byłby rad, gdyby wiedział, że inni cierpią, a może nawet umierają, ponieważ tylu kapłanów siedzi przy nim podtrzymując go przy życiu, kiedy tak niewiele w nim go już zostało.
– Jak możesz tak mówić?! – krzyknął Wulfgar. – Po tym wszystkim, co Bruenor...
– Nikt z nas nie kochał go mniej niż ty – wtrąciła Catti-brie. Podeszła do Wulfgara i odepchnęła na bok jego wycelowany oskarżycielsko palec. Przez chwilę zmagała się z nim, po czym objęła go i przytuliła do siebie. – Ani ja, ani Pasibrzuch.
Na koniec przytuliła go jeszcze mocniej, a on się nie wzbraniał.
– Żadne z nas nie może go zastąpić – zauważył Regis. – Jestem namiestnikiem Mithrilowej Hali, lecz tylko dlatego, że mówię, w imieniu Bruenora. Nie mogę mówić bez niego... nie do klanu Battlehammer.
– Podobnie jak ja, Wulfgar czy Drizzt – zgodziła się Catti-brie, wreszcie puszczając barbarzyńcę i odchodząc od niego. – Tylko krasnolud może być królem Mithrilowej Hali, lecz my, jako przyjaciele i rodzina Bruenora, będziemy mieć wiele do powiedzenia w sprawie jego następcy. Jesteśmy mu winni należyty wybór.
– Powinien to być Dagnabbit – powiedział Regis.
– Jego ojciec? – spytała Catti-brie i choć sama zaczęła tę rozmowę, nie mogła uwierzyć, że omawiają tak ponure sprawy.
Regis pokręcił głową i odparł:
– Dagna nie przyjmie tego... tak jak odmówił bycia namiestnikiem. Rzecz jasna powinniśmy z nim porozmawiać, lecz on nie jest tym zbytnio zainteresowany.
– Zatem kto? – spytał Wulfgar.
– Świetnym przywódcą jest Cordio Muffinhead – powiedział Regis. – Wspaniale zorganizował obronę niżej położonych korytarzy, podzielił kapłanów na zmiany, by mogli lepiej zajmować się rannymi i Bruenorem.
– Lecz Cordio nie jest z Battlehammerów – przypomniała Catti-brie. – Poza tym, Halą nigdy nie władał kapłan.
– Najbliższymi kuzynami Bruenora są Brawnanyllowie – rzekł Wulfgar. – Z pewnością nikt nie wyróżnił się bardziej podczas walk na zewnątrz niż Banak.
Pozostali namyślali się przez chwilę, po czym wspólnie pokiwali głowami.
– Zatem Banak – powiedział Regis. – Jeśli przeżyje wojnę z orkami.
– A jeśli... – zaczęła Catti-brie, lecz słowa uwięzły jej w gardle i znów odwróciła się w stronę Bruenora.
Zaproponują Banaka jako nowego króla Mithrilowej Hali, rzecz jasna dopiero wtedy, gdy jej ojciec, drogi stary krasnolud, który przygarnął sierotę i wychował ją z godnością i nadzieją, odejdzie ze świata żywych.
SPOGLĄDAJĄC W LUSTRO
Tak jak się spodziewałem – błądziłem. W tych chwilach, gdy opuszczał mnie gniew, wiedziałem, że moje działania graniczą z brawurą i mogę zakończyć swoje życie tutaj, na tych górskich zboczach.
Czy tego właśnie pragnąłem od czasu upadku Płycizn? Czy pragnę, by ból został wreszcie ukojony ciosem włóczni?
Za tym orczym najazdem stoi coś więcej, niż sądziliśmy na początku, wtedy gdy spotkaliśmy dwa ranne, zabłąkane krasnoludy z Cytadeli Felbarr. Orki są zorganizowane, współpracują, przynajmniej na tyle, by oszczędzać miecze na wspólnego wroga. Cała Północ jest zagrożona, a zwłaszcza Mithrilowa Hala. Nie będę zaskoczony, gdy dowiem się, że krasnoludy już zamknęły się w swoich ciemnych salach, zamykając wielkie wrota przed uderzeniem orczych hord.
Być może to właśnie świadomość, iż te hordy zagrażają miejscu, które przez tyle lat było moim domem, tak bardzo gna mnie do walki przeciwko najeźdźcom. Być może przysparzam im nieco kłopotu i dzięki mnie krasnoludy czują się nieco pewniej.
A może się tylko usprawiedliwiam? Czy mogę przyznać to chociaż przed samym sobą? W głębi serca wiem, że nawet jeśli orki wróciłyby do swoich nor po zniszczeniu Płycizn, nie wróciłbym do Mithrilowej Hali. Podążałbym za nimi w najciemniejsze miejsca, z nagimi sejmitarami i Guenhwyvar przy boku. Uderzałbym bez litości, tak jak teraz, czerpiąc choć tę odrobinę przyjemności z rozlewania ciepłej orczej juchy.
Jakże ich nienawidzę.
Ale czy tu naprawdę chodzi o nich?
To wszystko jest dla mnie zbyt zagmatwane. Uderzam, i w swojej głowie widzę Bruenora na szczycie płonącej wieży, lecącego na spotkanie śmierci. Uderzam, i widzę padającą, umierającą powoli Ellifain.
Uderzam, i jeśli mam szczęście, nie widzę niczego... niczego, poza rozmazanym obrazem chwili. Gdy instynkty otulają mój rozum, znajduję spokój.
A mimo to, gdy wszystko się kończy, gdy orki uciekają albo są martwe, często natykam się na niezamierzone i nieproszone rezultaty.
Ileż bólu zadałem przez te dni Guenhwyyar! Pantera jak zawsze przychodzi na moje wezwanie i walczy, jak nakażę ja oraz jej instynkty. Proszę, by atakowała większych przeciwników i nie narzeka. Słyszę jej jęki, gdy jest ranna, wije się w uścisku gigantki, lecz nie ma w nich oskarżenia przeciwko mnie. A gdy wzywam ją ponownie, po wypoczynku na Planie Astralnym, przybywa do mego boku, nie oceniając mnie i nie skarżąc się na nic.
Tak jak w Podmroku za dawnych czasów, gdy opuściłem Menzoberranzan. Jest moim jedynym łącznikiem z miłosierdziem, oknem dla serca i duszy. Wiem, że powinienem się jej teraz pozbyć, przekazać komuś bardziej godnemu, gdyż nie mam nadziei, że przeżyję tę próbę. Jak bardzo boli mnie myśl o figurce, która przywołuje Guenhwyvar, łączniku z astralnym duchem pantery, w łapach orka.
Mimo to widzę, że nie mogę udać się do Mithrilowej Hali i przekazać pantery krasnoludom. Nie mogę podążać tą drogą bez niej, a jest to droga, z której nie mogę już zawrócić.
Być może jestem słaby, i być może jestem głupcem. Niezależnie od tego, nie jestem jeszcze gotów, by zaprzestać wojny, którą prowadzę. Nie jestem jeszcze gotów, by porzucić ciepło rozlanej orczej krwi. Te bestie zadały mi ból, a ja odpłacę im po tysiąc tysięcy razy, aż sejmitary wysuną się z omdlałych dłoni i padnę martwy na skały.
Mam tylko nadzieję, że Guenhwyvar będzie w stanie przeciwstawić się wezwaniu magicznej figurki, że wbrew temu ciągłemu naciskowi posiada odrobinę wolnej woli. Wierzę iż tak jest, a jeśli jakiś ork odbierze posążek z martwego ciała i w jakiś sposób odkryje jego przeznaczenie, sprowadzi do swego boku narzędzie swej śmierci.
Przynajmniej mam taką nadzieję.
Być może to kolejne kłamstwo, kolejne usprawiedliwienie.
Być może tkwię zagubiony w pajęczynie kłamstw zbyt miękkich, by się przez nie przebić.
Znam tylko ból wspomnień i radość polowania. Wykorzystam ją do końca.
Drizzt Do’Urden
Drizzt przyjrzał się bacznie elfowi, który wypowiedział jego imię. Poczuł, że skądś go zna, lecz nie było to nic wyraźnego, nic, czego mógłby się uchwycić.
– Mamy maści, które pomogą uleczyć twoje rany – zaproponował elf.
Zrobił krok do przodu... a Drizzt cofnął się. Elf zatrzymał się i uniósł dłonie.
– Minęło wiele lat – powiedział. – Miło widzieć cię w dobrym zdrowiu.
Uwadze Drizzta nie umknęła ironia tych słów, zwłaszcza wzmianka o „dobrym zdrowiu”. Myśl, że kiedyś już spotkał tego elfa sprawiała, że usiłował przypomnieć sobie, gdzie i kiedy go poznał. Od czasu opuszczenia Podmroku poznał tylko kilku elfów z powierzchni. Nie było ich wielu również w Dekapolis, choć Drizzt nie utrzymywał zbyt bliskich kontaktów z ich mieszkańcami. Wolał spędzać ten czas z krasnoludami lub w tundrze.
Gdy pomyślał o Ellifain, biednej, zagubionej elfce, która ścigała go aż na kraj świata i po kres życia, Drizzt wreszcie sobie przypomniał.
– Jesteś z Księżycowego Lasu – powiedział.
Elf zerknął na swoją elfią towarzyszkę i skłonił się:
– Tarathiel, do usług.
Wtedy Drizzta zalały wspomnienia. Lata wcześniej, podczas podróży do Podmroku, przejeżdżał przez Księżycowy Las i spotkał się z klanem Ellifain. Ten elf, Tarathiel, odprowadził go, a nawet pozwolił jechać chwilę na najlepszych wierzchowcach jego klanu. Ich spotkanie było krótkie, lecz rozstali się we wzajemnym szacunku i z odrobiną zaufania.
– Wybacz mi słabą pamięć – odparł Drizzt.
Chciał podziękować Tarathielowi za wcześniejszą hojność i za pomoc w walce, ale powstrzymał się. Poczuł, że po prostu nie chce zaczynać tej rozmowy. Czy ta dwójka wiedziała o misji Ellifain i jej ataku? Czy miał im opowiedzieć o jej losie, o śmierci od sejmitarów, które w tej chwili trzymał w rękach?
– Miło cię spotkać, Tarathielu – odparł dość szorstko.
– I Innovindil – dodał Tarathiel, wskazując na swoją piękną i zabójczą towarzyszkę.
Drizzt ukłonił się sztywno.
– Orki szybko wracają – zauważyła elfka. Tylko ona podczas całej rozmowy rozglądała się wokoło. – Przejdźmy może gdzieś indziej, gdzie będziemy mogli porozmawiać o przeszłości i zagrożeniu ogarniającym ten rejon.
Dwójka elfów odwróciła się i machnęła na Drizzta, by się pospieszył, lecz drow nawet nie drgnął.
– Nie możemy pozwolić naszym przeciwnikom, by ścigali tylko jeden cel – powiedział Drizzt. – Może nasze ścieżki jeszcze się zejdą.
Skłonił się po raz kolejny, schował sejmitary i pobiegł w przeciwnym kierunku.
* * *
Tarathiel ruszył za Drizztem i chciał go zawołać, lecz Innovindil złapała elfa za ramię.
– Niech idzie – szepnęła. – Nie jest gotów, by z nami rozmawiać.
– Chciałbym dowiedzieć się o Ellifain – zaprotestował Tarathiel.
– Już o nas wie – odpowiedziała. – Odszuka nas we właściwej chwili.
– Powinien przynajmniej zostać ostrzeżony o Ellifain. Innovindil wzruszyła ramionami, jakby to nie miało żadnego znaczenia.
– Czy ona gdzieś tu jest? – spytała. – A jeśli tak, czy pościg za Drizztem przyćmił cały jej rozsądek? Tutaj roi się od groźniejszych przeciwników.
Tarathiel odprowadzał wzrokiem drowa, wciąż odwrócony w jego stronę, lecz nie strząsnął mocno ściskającej go ręki Innovindil.
– Odnajdzie nas. Wkrótce – powiedziała z przekonaniem Innovindil.
– Mówisz, jakbyś go znała – zauważył Tarathiel.
Odwrócił się ku swojej towarzyszce i zauważył, że ona też spogląda za odchodzącym drowem. Elfka wolno pokiwała głową. – Może...
* * *
Urlgen Trzy Pięści przyglądał się szarży swoich oddziałów, składających się głównie z goblinów, pnących się po stoku ku opuszczonym pozycjom krasnoludów. Wódz orków zignorował fakt, że bojowy ryk zmienił się w jęk cierpienia, skupiając uwagę na obrońcach.
Krasnoludy poruszały się z wielką precyzją, lecz zauważył, że ich szeregi rozwijały się teraz nieco wolniej, jakby zaczynały ich już boleć nogi. Pysk Urlgena rozciągnął się w złośliwym uśmiechu. Wiedział, że będą zmęczeni, gdyż nie pozwalał im odpocząć. Za dnia atakowały ich orki, a nocą gobliny. Nawet podczas wycofywania i przegrupowania brodacze nie mogli odsapnąć, gdyż musieli naprawiać umocnienia.
Uwagę wodza przyciągnęły błyski po prawej stronie linii, a po jego lewej ręce. Jeszcze raz krasnoludy oparły swoją linię o zadziwiającą parę wojowników: dużego, silnego jak gigant mężczyznę i łuczniczkę, której magiczna broń siała spustoszenie w szeregach jego orków. Urlgen pamiętał ich z Płycizn, pamiętał te srebrzyste linie śmierci – błyszczące magiczne strzały – i barbarzyńcę, który szerzył postrach na uliczkach zniszczonego miasta. Wielki wojownik sam utrzymał środkowy odcinek miejskiego muru, bezkarnie odpędzając napastników. Pięści miał jak z metalu, a jego młot zmiatał z muru po dwóch-trzech orków naraz.
Urlgen zauważył, że coraz mniej goblinów chce nacierać w tamtym kierunku. Jego oddziały parły raczej w stronę środka i prawego skrzydła.
Lecz magiczny łuk wypuszczał jedną strzałę po drugiej. Urlgen nie wątpił, że barbarzyński wojownik znajdzie kolejnych wrogów do zabicia.
Wkrótce atak się załamał – przytłoczone liczbą przeciwników gobliny zbiegały bezładnie po kamienistym zboczu. Krasnoludy nie ścigały ich tak daleko, jak podczas pierwszego ataku, co Urlgen wziął za znak, że ich siły były na wyczerpaniu.
Ta myśl sprawiła, że wysoki ork obejrzał się przez ramię, by popatrzeć na równiny na północ od miejsca, gdzie stał. Nadchodziły wieści o wielkim zgromadzeniu orczych plemion. Zastępy jego ojca rosły. Ale gdzie były?
Urlgena nurtowały wnioski płynące z takiego pytania. Z jednej strony pojmował, że po prostu nie ma dość żołnierzy, by zalać nimi krasnoludzkie umocnienia, zepchnąć brodaczy z klifu i zagnać do śmierdzącej Mithrilowej Hali. Z drugiej strony, Urlgena niezbyt kusiła myśl o byciu uratowanym przez swego aroganckiego ojca, a jeszcze mniej myśl o Gerti Orelsdottr nacierającej z dużymi oddziałami swoich gigantów.
Być może lepiej by było, gdyby sprawy toczyły się tak jak teraz, gdyż każdego dnia do oddziałów Urlgena dołączali nowi wojownicy. Mimo iż zbocze zaścielały setki ciał orków i goblinów, armia Urlgena była większa niż ta, z pomocą której zagnał krasnoludy w to miejsce.
Nie mógł ryzykować otwartej szarży.
Lecz czas i zmęczenie były po jego stronie.
Zaczęła napinać łuk, lecz wróg był zbyt blisko. Catti-brie, zawsze gotowa improwizować, złapała obiema rękami za gryf łuku i z zamachem wyrżnęła nim goblina w twarz.
Goblin poleciał do tyłu, lecz nie przewrócił się. Widząc przerwę w obronie groźnej pary, on i jego towarzysze z wyciem rzucili się na kobietę.
Catti-brie upuściła łuk i wyciągnęła Khazid’heę. Świadome ostrze wydawało się gotowe do walki. Na atak goblina odpowiedziała swoim, cięcie, pchnięcie, jedno po drugim. Khazid’hea, zwana też Przecinaczką, w pełni potwierdziła swe miano, tnąc wszystko, co gobliny postawiły na jej drodze: włócznie, toporną drewnianą tarczę i więcej niż jedno ramię.
Gobliny wciąż szły do przodu, bardziej popychane z tyłu niż z własnej gorliwości, lecz Catti-brie nie zwalniała. Cios na odlew odciął ostrze włóczni, nim się do niej zbliżyła. Atak wytrącił jej właściciela z równowagi, lecz nagły obrót podniósł Khazid’heę wprost do góry, rozcinając twarz goblina na pół.
Dobra robota! – oznajmił telepatycznie miecz.
– Cieszę się, że mogłam ci służyć – mruknęła Catti-brie.
Cięła poziomo, po czym przesunęła się w bok, czując, że ktoś zbliża się do niej od tyłu.
Kierowany doskonałym wyczuciem chwili Wulfgar minął ją i natarł na szarżującą grupkę goblinów. Wpadł na dwóch pierwszych, kopniakami roztrącił ich na boki, pozostałych zmiótł ciosami Aegis-fanga. Teraz on musiał przerwać i tak też zrobił, unosząc młot wysoko, by Catti-brie mogła przebiec pod jego wyciągniętymi rękami, dźgając na lewo i prawo Przecinaczką.
W ciągu kilku chwil gobliny pojęły, że czeka je śmierć. Te stojące najbliżej potężnej pary wpadały na siebie i tratowały tych z tyłu, gorączkowo pragnąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca.
Wszystkie gobliny biegały z jednego krańca krasnoludzkich linii na drugi. Wulfgar ruszył w pościg, chwycił jednego za kark. Z rykiem uniósł go do góry, a kiedy goblin próbował uderzyć pałką, barbarzyńca potrząsnął nim tak mocno, że stwór zaszczekał zębami, a broń wyleciała z rozdygotanej ręki. Za orężem poszybował jego właściciel, którego Wulfgar cisnął mocno i wysoko w powietrze, ponad wąską przepaścią, znaczącą skraj krasnoludzkich linii. Barbarzyńca odwrócił się i zobaczył, że Catti-brie napina Taulmarila. Nim do niej wrócił, zdążyła wysłać kilka strzał w ślad za uciekającymi goblinami.
– Ten mój przeklęty miecz ciągle narzeka – powiedziała łuczniczka. – Chce być wyciągnięty, chce walczyć i zabijać – zarechotała. – Obojętnie, wrogów czy przyjaciół, tylko to obchodzi Przecinaczkę!
– Obawiam się, że dostanie wszystko, czego pragnie, i to w nadmiarze – odparł Wulfgar.
– Te ścierwa nawet nie obchodzi, że je zabijamy – powiedziała Catti-brie. – Nacierają na nas tylko po to, byśmy się zmęczyli, a my zabijamy jednego po drugim.
– Wreszcie osiągną swój cel – zauważył Wulfgar. Odwracając się, położył dłoń na ramieniu Catti-brie, powodując że kobieta spojrzała za siebie.
Krasnoludy już zajęły się rannymi, kładąc ich na noszach przymocowanych do sznurowych drabinek i spuszczając na dół za pomocą wielokrążków. Rzecz jasna zjeżdżali na dół tylko najciężej ranni, ponieważ twardych wojowników niełatwo było odciągnąć od bitki. Mimo to na dno zjechało ich więcej niż kilku, wprost ku oczekującym w Dolinie Strażnika.
Pozostałe krasnoludy, które miały opuścić pole walki, zgromadzono z boku. Nie trzeba było spieszyć się z ich ewakuacją – im nie mógł już pomóc żaden kapłan.
– Dysponując zaczarowanym kołczanem mogę strzelać z Poszukiwacza Serc dzień i noc – powiedziała łuczniczka. – Nie zabraknie mi strzał. W przeciwieństwie do podwładnych Banaka. Z dołu nie nadejdzie żadna pomoc. Zabezpieczają niższe sale i tunele, wschodnią bramę i Dolinę Strażnika.
– Dobrze by było, gdyby miał taki sam kołczan jak ty – zgodził się Wulfgar – tylko z krasnoludzkimi wojownikami.
Catti-brie ledwo się uśmiechnęła, słysząc ten żart. Popatrzyła na Wulfgara i zrozumiała, że to, co powiedział wcale nie miało być śmieszne.
Uparte krasnoludy wróciły do pracy, naprawiając umocnienia i mury, lecz Catti-brie zdawało się, że młoty pracują nieco wolniej.
Orki i gobliny starały się ich zmęczyć.
Potwory nie troszczyły się o swoich zmarłych.
* * *
Zbliżył się do krawędzi wielkiego głazu, po cichu, na bosych stopach i stabilnym krokiem. Drizzt położył się na brzuchu, by zajrzeć do środka i niemal natychmiast dostrzegł otwór jaskini.
Gdy tak leżał, pojawiła się prowadząca pegaza elfka. Wielki wierzchowiec miał jedno skrzydło przywiązane do boku. Drow wiedział, że nie chodziło o jego spętanie, raczej o rodzaj temblaka. Jednak zwierzęciu niezbyt zdawało się to przeszkadzać.
Drizzt przyglądał się, a za jego plecami zachodziło słońce. Elfka zaczęła szczotkować lśniąco białą sierść, pegaza, nucąc przy tym cicho. Jej słodki głos dolatywał do uszu Drizzta.
To wszystko wydawało się takie... normalne. Takie spokojne i miłe.
Potem pojawił się drugi pegaz. Drizzt cofnął się widząc, jak Tarathiel ląduje na swoim wierzchowcu. Gdy tylko kopyta wierzchowca zastukały na kamieniach, elf zwinnie zeskoczył, przekładając nogę nad siodłem, przekręcając się i robiąc salto do tyłu. Zgrabnie wylądował, po czym podszedł do swej towarzyszki, która rzuciła mu szczotkę, by mógł wyczesać swojego wierzchowca.
Drizzt przyglądał się im dalej z mieszaniną zgorzknienia i rozczarowania. Widział w nich to, kim mogłaby stać się Ellifain, kim powinna była się stać. Niesprawiedliwość tego, co się z nią stało, zmuszała drowa do przyciskania dłoni do boków i zaciskania zębów. Gorąco pragnął po prostu odbiec stąd natychmiast i znaleźć kolejnych wrogów do zabicia.
Słońce zeszło jeszcze niżej, zapadał zmierzch. Dwójka elfów zaprowadziła swoje skrzydlate konie do jaskini.
Drizzt przekręcił się na plecy, spoglądając na pierwsze, migoczące gwiazdy. Przetarł dłońmi twarz i znów pomyślał o Ellifain, o Bruenorze.
Znów zastanawiał się, po co było to wszystko. Czy wszystkie ofiary, jakie ponieśli, były coś warte, jaką wartość można odnaleźć, trzymając się kodeksu moralnego. Wiedział, że powinien ruszyć do Mithrilowej Hali i odnaleźć tych przyjaciół, którzy przeżyli zdobycie Płycizn.
Nie mógł jednak zmusić się do tego kroku. Nie teraz.
I wiedział, że powinien wyczołgać się zza swojego głazu, podejść do elfów i porozmawiać z nimi, ludem Ellifain, o jej losie i wyrazić swój smutek.
Lecz myśl, że mógłby przekazać Tarathielowi tak złe wieści, zatrzymała go w miejscu.
Znów widział walącą się wieżę, śmierć najdroższego przyjaciela.
Najsmutniejszy dzień w życiu Drizzta przypomniał mu się bardzo wyraźnie i zaczął wciągać go w otchłanie rozpaczy. Wstał z kamienia i odszedł w gęstniejący mrok. Przebiegł milę do swojej kryjówki w jaskini i pozostał tam przez jakiś czas, trzymając wyciągnięty z ruin, jednorogi hełm.
Gdy obracał go w dłoniach, smutek jeszcze się pogłębił. Czuł, jak wokół niego gromadzi się ciemność, jak wyciąga swe szpony. Wiedział, że go pochłonie i zniszczy.
I tak Drizzt wykorzystał jedyną broń, jaką dysponował wobec takiej rozpaczy. Chciał przywołać Guenhwyvar, lecz nie mógł, gdyż pantera jeszcze nie odpoczęła po ranach, jakie zadała jej gigantka.
Dlatego Łowca wyruszył samotnie w mrok nocy, by zabić kilku wrogów.
Przechodząc przez rozległe obozowisko rozbite na ruinach Płycizn, Obould otoczył się murem potężnych strażników. Wielki ork był dziś niezbyt pewny swego bezpieczeństwa: plotki o zamordowaniu Achtel wciąż krążyły po obozie. Obould zastanawiał się, czy to zdarzenie obróci przeciwko niemu lub jego sprawie któreś z plemion. Reakcje orków strzegących obozu były co najmniej obiecujące, kilku z nich padło przed nim plackiem i pełzało, co zawsze było mile widziane, zaś pozostali kłaniali się do ziemi i pozostawali tak, odpowiadając na jego pytania ze wzrokiem wbitym w podłoże. Wszyscy strażnicy radzili Obouldowi odszukać Argantha Snarrla.
Szamana nietrudno było znaleźć. W dziwnym stroju i pierzastym nakryciu głowy, otulony zabranym z ciała Achtel płaszczem i wciąż wirując, Arganth przyciągał uwagę wszystkich dookoła. Wszelkie obawy Oboulda, że charyzmatyczny szaman może chcieć z nim rywalizować, zniknęły niemal natychmiast, gdy tylko Arganth go dostrzegł. Szaman padł na twarz, jakby trafiony ciśniętym przez jakiegoś giganta głazem.
– Obould Wiele Strzał! – skrzeknął. Było widać, że dosłownie płacze z radości. – Obould! Obould! Obould!
Pozostałe orki poszły jego śladem, padły na ziemię i podjęły okrzyk.
Król popatrzył zdziwiony na swoich strażników i na ich wzruszenia ramion zareagował pełnym wyższości spojrzeniem. Tak, bawił się tym! Może, pomyślał, powinien zażądać więcej od swego najbliższego otoczenia...
– To ty jesteś Snarrl? Arganth Snarrl? – spytał król, stając nad szamanem.
– Obould odezwał się do mnie! – krzyknął Arganth. – Gruumsh mnie pobłogosławił!
– Wstań! – rozkazał ork.
Gdy Arganth zawahał się, Obould wyciągnął dłoń, złapał szamana za kark i podniósł.
– Czekaliśmy na ciebie, o wielki – powiedział w końcu Arganth, i odwrócił wzrok.
Nieco zaskoczony Obould uświadomił sobie, że taki wybuch wiernopoddańczej miłości może być wstępem do skrytobójstwa, ujął więc szamana za brodę i zmusił do spojrzenia sobie w oczy.
– Porozmawiamy tylko my dwaj – oznajmił.
Arganth wreszcie zdołał się uspokoić. Nabiegłymi krwią oczami spoglądał na pozostałych, wciąż leżących orków, po czym wreszcie zdołał popatrzeć na Oboulda.
– W moim namiocie, o wielki? – spytał z nadzieją.
Obould puścił go i gestem nakazał, by szedł przodem. Następny gest nakazywał strażnikom być czujnymi i trzymać się bardzo blisko wodza.
Gdy wraz z Obouldem zeszli pozostałym orkom sprzed oczu, Arganth stał się zupełnie inną postacią.
– Dobrze że przybyłeś, królu Obouldzie Wiele Strzał – powiedział wciąż z szacunkiem w głosie, lecz również z wyraźną siłą... czymś, czego z pozoru mu brakowało. – Plemiona są niespokojne, chcą zabijać.
– Masz... kłopot – zauważył Obould.
– Achtel nie wierzyła, więc została zamordowana – powiedział Arganth.
– Nie wierzyła?
– Że Obould to Gruumsh, a Gruumsh to Obould – oznajmił śmiało Arganth.
To wzmogło czujność króla. Zwęził ciemne oczy i zmarszczył potężne brwi.
– Uznałem to za prawdziwe – wyjaśnił Arganth. – Król Obould jest wielki. Król Obould zawsze jest wielki. Król Obould jest teraz jeszcze większy, gdyż stanowi jedno z Jednookim.
Z twarzy króla nie zniknął sceptycyzm.
– Jakiegoż to świętokradztwa dopuściły się tu krasnoludy! – krzyknął Arganth. – Wykorzystać posąg!
Obould pokiwał głową, zaczynając pojmować.
– Zbezcześcili Gruumsha, Jednooki nie jest zadowolony! – krzyknął Arganth, unosząc głos, aż stał się wysokim piskiem. – Jednooki zemści się na nich! Zmiażdży swoją stopą! Powali mieczem! Rozerwie gardła i ciśnie w pył!
Obould nie odrywał od niego wzroku; uniósł nawet rękę, chcąc powstrzymać zbyt pobudzonego szamana.
– Jego but – wyjaśnił Arganth, wskazując na stopę Oboulda. – Jego miecz – ciągnął, wskazując na wielką broń, przytroczoną do pleców króla. – Obould jest narzędziem Gruumsha. Obould to Gruumsh. Gruumsh to Obould! Widziałem to!
Wielka, paskudna głowa Oboulda pochyliła się, gdy uważnie przyglądał się szamanowi, szukając najmniejszej wskazówki, że Arganth z niego szydzi.
– Achtel nie chciała przyjąć tej prawdy – ciągnął szaman. – Gruumsh nie chronił jej, gdy pojawił się wściekły drow. Pozostali wiedzieli, że Obould to Gruumsh, zrobiłem to dla ciebie, mój królu... moje bóstwo.
Podejrzliwość króla przetopiła się w szeroki, paskudny uśmiech.
– Czego chce Arganth w zamian za służbę Obouldowi?
– Krasnoludzkich głów! – krzyknął szaman z lekkim wahaniem. – Muszą zginąć. Wszyscy! Sprawi to król Obould.
– Tak – powiedział w zadumie ork. – Tak.
– Czy przyjmiesz błogosławieństwo Gruumsha z rąk Argantha i pozostałych szamanów? – Arganth nieco się skurczył i wbił wzrok w ziemię, gdyż śmiał zapytać Oboulda o cokolwiek.
– Jakie błogosławieństwo?
– Jesteś wielki, Obouldzie! – wykrzyknął w przerażeniu Arganth, choć w pytaniu króla nie było śladu oskarżenia.
– Tak, Obould jest wielki. Jakie błogosławieństwo? Przekrwione oczy Argantha rozbłysły.
– Damy Obouldowi siłę byka i szybkość kota. Damy Obouldowi wielką moc. Gruumsh mu jej udzieli. Widziałem to.
– Takie zaklęcia nie są rzadkie – odparł ostro Obould. – Nie mniej zażądałbym od...
– Żadnych zaklęć! – przerwał Arganth i niemal padł trupem, gdy uświadomił sobie, że to zrobił. Milczał przez chwilę, mając nadzieję, że ork go nie zabije.
– Damy zaklęcie, owszem, ale na zawsze. Obould to Gruumsh. Obould będzie silny... silniejszy! – dodał pospiesznie i z entuzjazmem, gdy król zaczął się krzywić. – Błogosławieństwo Gruumsha to rzadki i piękny dar – tłumaczył. – Nie dawano go przez setki lat, lecz tobie, królu, zostanie ofiarowany. Widziałem to. Czy przyjmiesz go i zgodzisz się na ceremonię?
Obould przewiercał szamana wzrokiem, nie mając pojęcia, o czym on mówił. Nigdy nie słyszał o żadnym „błogosławieństwie Gruumsha”. Widział jednak, że Arganth bał się go i był pełen szczerego szacunku. Kapłani już wcześniej faworyzowali Oboulda. Jakże mogło być inaczej, skoro każdy swój podbój poświęcał wielkiemu Jednookiemu?
– Obould przyjmie je – powiedział Arganthowi, a szaman prawie zemdlał z radości.
Król szybko go otrzeźwił, łapiąc za kołnierz i unosząc z ziemi, po czym przyciągając tak blisko, że Arganth mógł poczuć smród bijący z jego gęby.
– Jeśli będę niezadowolony, przykuję cię do ściany i zjem. Zacznę od palców i pójdę w górę ręki.
Szaman znowu prawie zemdlał, gdyż krążyły plotki, że Obould kilka razy zrobił coś takiego z innymi orkami.
– Nie rozczaruj mnie.
Odpowiedź szamana mogła brzmieć „tak” lub „nie”, lecz dla Oboulda nie miało to większego znaczenia. Żałosny pisk potwierdzał wszystko, co król orków chciał wiedzieć.
– Czy czynię im zaszczyt? – spytał Drizzt Guenhwyyar. Siedział na głazie, stanowiącym połowę jego domu, obracając w delikatnych palcach hełm Bruenora. Guenhwyvar leżała obok, oparta o niego, spoglądając na góry. Tego wieczora wiatr dmuchał im prosto w oczy, niosąc odrobinę chłodu.
– Wiem, że kiedy walczę, uciekam od bólu – ciągnął drow. Oderwał wzrok od hełmu, popatrzył na odległe góry. Rozmawiał bardziej ze sobą niż z kotem, jakby Guenhwyvar była łącznikiem z jego własnym umysłem.
Którym, tak naprawdę, była od zawsze.
– Gdy skupiam się na zadaniu, zapominam o stracie... to chwila wolności. Wiem, że nasze działanie tutaj jest ważne dla krasnoludów z Mithrilowej Hali. Jeśli złamiemy orkom kręgosłup, jeśli zaczną się bać wychodzić ze swoich nor, nacisk na naszych przyjaciół osłabnie.
Wszystko to miało sens, lecz dla Drizzta słowa brzmiały dziwnie płytko, jak usprawiedliwienie. W głębi duszy wiedział, że nie powinien tu pozostać, że pomimo wyraźnych śladów świadczących o tym, że nie ocalał nikt, wprost z Płycizn powinien był ruszyć do Mithrilowej Hali. Powinien zaufać swoim zmysłom, potwierdzić, czy któreś z jego przyjaciół ocalało. Powinien zrobić to dla krasnoludów z klanu Battlehammer, zaświadczyć o upadku ich króla i skoordynować swoje działania z ich obroną.
Drow z westchnieniem pozbył się poczucia winy. Najprawdopodobniej krasnoludy zamknęły halę za wielkimi wrotami z żelaza i kamienia. Orki wzniecą wielkie zamieszanie na Północy, zwłaszcza w licznych tutaj miasteczkach, lecz Drizzt wątpił, by stanowiły poważne zagrożenie dla samej Mithrilowej Hali, nawet po śmierci króla Bruenora. Mroczne elfy z Menzoberranzan usiłowały prowadzić taką wojnę, dysponując znacznie większymi zapasami i całą siecią tuneli Podmroku, a mimo to poniosły sromotną klęskę. Lud Bruenora stanowił naprawdę wytrzymałą i zorganizowaną siłę.
– Brak mi ich, Guenhwyvar – wyszeptał drow, a pantera zareagowała, obracając szeroki pysk i łagodne oczy na swego przyjaciela. – Oczywiście wiem, że to mogło się wydarzyć... wszyscy o tym wiedzieliśmy. Tak naprawdę to spodziewałem się tego. Zbyt wiele ucieczek w ostatniej chwili, zbyt wiele szczęśliwych zbiegów okoliczności. Lecz zawsze sądziłem, że to ja zginę pierwszy, że pozostali będą świadkami mojej śmierci, a nie ja ich.
Zamknął oczy i znów ujrzał upadek Bruenora, ten straszliwy obraz, który wciąż tak samo wyraźnie tkwił w jego umyśle. Jeszcze raz zobaczył śmierć Ellifain, i ta odległa walka na wiele sposobów zraniła go jeszcze bardziej. Śmierć Bruenora sprawiła mu osobisty ból, lecz była w zgodzie z zasadami, którymi Drizzt do tej pory się kierował. Wierzył, że śmierć w obronie przyjaciela i wspólnoty nie była czymś złym; mimo iż upadek Płycizn zranił jego serce, to co zdarzyło się na Wybrzeżu Mieczy, w kryjówce Sheili Kree, zatrzęsło jego zasadami. Każde wspomnienie śmierci Ellifain przenosiło Drizzta do tego strasznego dnia z czasów jego młodości, gdy po raz pierwszy wyszedł na powierzchnię z drużyną, która zaatakowała i zabiła grupę niewinnych elfów z powierzchni. To była pierwsza prawdziwa próba jego zasad, której Drizzt musiał stawić czoła. Tamta noc, pierwsza noc spędzona pod gwiazdami, zmieniła na zawsze jego sposób postrzegania świata. Tamta noc była początkiem końca jego pobytu w Menzoberranzan. Wtedy Drizzt dostrzegł zło swojego ludu, zło, którego nie można odkupić czy tolerować, przekraczające wszystko, z czym Drizzt miał nadzieję walczyć.
Zaknafein chciał zabić go za ten przeklęty wypad na powierzchnię, dopóki nie dowiedział się, że Drizzt tak naprawdę nie brał udziału w rzezi, a nawet zdradził swoich towarzyszy i Pajęczą Królową, pozwalając elfiemu dziecku żyć.
Jakże Drizzt cierpiał, gdy wiele lat później, podczas wędrówki przez Księżycowy Las, natknął się na Ellifain oraz jej lud i spotkał elfie dziecko oszalałe z gniewu i spaczone nienawiścią.
A kiedy walczyli na Wybrzeżu Mieczy, nieumyślnie ją zabił!
Drizztowi zdawało się, że śmierć Ellifain stanowiła szyderstwo z jego zasad i z życia, czyniąc je nie kłamstwem, lecz wyprawą głupca.
Drow przejechał dłońmi po twarzy, po czym położył jedną z nich na głowie Guenhwyvar, która do tej pory leżała przy nim, oddychając powoli i rytmicznie. Drizzt cieszył się z chwil spędzonych wspólnie z panterą, gdy nie walczyli i mogli po prostu odpoczywać, ciesząc się spokojem i górskim wietrzykiem. Instynkty Łowcy nakazywały mu odprawić kota, pozwolić jej odpoczywać w jej leżu na Planie Astralnym. Gdy w okolicy pojawią się orki lub giganci, będzie bardzo potrzebna.
Lecz Drizzt, nie Łowca, tak rozdarty i zmęczony wewnętrzną walką, nie mógł usłuchać swego pragmatycznego alter ego.
Zamknął oczy i pomyślał o przyjaciołach... ale nie o ich śmierci. Znów widział prostolinijnego Regisa na brzegu Maer Dualdon z napiętą linką, niknącą w ciemnej toni. Wiedział, że na haku nie było żadnej przynęty, a połów był tylko wymówką, aby się nieco odprężyć.
Znów widział Bruenora, narzekającego na jaskinie wokół Kopca Kelvina, wykrzykującego rozkazy, walącego pięściami... i cały czas mrugającego do Drizzta, że ta ponura mina to tylko pozór.
Znów widział młodego chłopaka, jakim był Wulfgar, dorastającego pod opieką Drizzta i Bruenora. Pamiętał walkę w leżu verbeega, gdy wraz z barbarzyńcą przypuścili straceńczą szarżę na potężnych wrogów. Przypomniał sobie walkę z Lodową Śmiercią w mroźnej jaskini, gdzie sprytny szczęściarz Wulfgar zdołał oberwać sople spod sufitu, aby pokonać smoka.
Znów widział Catti-brie, młodą dziewczynę, która pierwsza powitała go na zboczach Kopca. Dziewczyna, która na dalekiej pustyni gdzieś na południu, pierwsza pokazała mu sens jego życia na powierzchni. Kobieta, która trwała przy nim, gdy przeżywał wszystkie wątpliwości i obawy, błędy i tryumfy. Gdy jak ostatni głupiec wrócił do Menzoberranzan ratować swoich przyjaciół z kajdan swego dziedzictwa, Catti-brie zeszła do Podmroku, by uratować go przed drowami i samym sobą. Miała trzeźwy umysł i zawsze mówiła mu, kiedy jej zdaniem się mylił, a co więcej, zawsze była mu przyjacielem i nigdy tak naprawdę go nie osądzała. Swoim delikatnym dotykiem zabierała dreszcze wątpliwości i strachu. Swymi czarującymi niebieskimi oczami potrafiła zajrzeć w głąb jego duszy, omijając wszelkie pozory, jakie pojawiały się na jego twarzy. Jednym dotknięciem ust na policzku potrafiła mu przypomnieć, że zawsze ma wokół siebie przyjaciół i w obecności tych przyjaciół nic naprawdę go nie zrani.
W obecności tych przyjaciół...
Ta ostatnia myśl sprawiła, że Drizzt oparł głowę na rękach, jego oddech stał się urwany, a ramiona zaczęły dygotać od szlochu. Czuł, że wpada w smutek przekraczający wszystko, co czuł do tej pory, czuł, jak wpada w ciemną otchłań, wobec której był bezradny.
Zawsze? Ellifain? Czy takie były kłamstwa o życiu Drizzta Do’Urdena?
Widział, jak Zaknafein wpada do kwasu. Widział płonącą wieżę Withegroo, tę przeklętą wieżę, walącą się w gruzy.
Spadał coraz głębiej i znał tylko jeden sposób, by się wydostać z tej otchłani.
– Chodź, Guenhwyvar – powiedział Łowca do pantery.
Wstał i zdecydowanym ruchem wyciągnął sejmitary. Jego wzrok ogarniał bezkresną dal, przesuwał się od migoczących gwiazd i ich zaproszenia do bolesnej wycieczki w głąb siebie ku migotaniu dalekich ognisk, obietnicy walki.
Obietnicy zemsty.
Wbrew orkom.
Wbrew kłamstwom.
Wbrew boleści.
* * *
Ciemnej nocy orki zebrały się wokół popękanego posągu Gruumsha Jednookiego. Stali z szacunkiem, jak nakazali im szamani. Szeptali między sobą i przepychali o lepsze miejsca, by widzieć to niezwykłe zdarzenie. Jednak te poszturchiwania były ograniczone do minimum, gdyż szamani zapowiedzieli, że każdy, kto zakłóci przebieg ceremonii, zostanie złożony Gruumshowi w ofierze. Na poparcie swoich słów mieli już jakiś tuzin pechowców, skazanych za wykroczenia na polu walki.
Obecna była również Gerti Orelsdottr wraz z setką swoich lodowych gigantów. Trzymała się od posągu dalej niż inni – chciała być świadkiem cudu, który tak bardzo poruszał orki, lecz nie zamierzała dodawać mu wagi, stając w pierwszym szeregu.
– Obojętne rozbawienie – poinstruowała swoich podwładnych. – Nie okazujcie po sobie zainteresowania, jedynie obojętne rozbawienie.
Wydarzeniu przyglądały się jeszcze dwie pary oczu. Kaer’lic Suun Wett i Tos’un Armgo początkowo trzymali się blisko grupy Gerti – wcześniej tego wieczoru spotkali się z gigantką – lecz wkrótce zbliżyli się jeszcze bardziej. Zwłaszcza kapłanka, która chciała mieć jak najlepszy widok.
Szamani przy posągu nakazali ciszę. Te orki, które natychmiast nie posłuchały, zostały szybko upomniane, zwykle końcem włóczni, przez gęsto rozstawionych w tłumie wojowników Oboulda.
Wielu szamanów, przekazał Tos’un Kaer’lic za pomocą złożonego języka gęsto w.
Wielkie wspólne zaklęcie, wyjaśniła Kaer’lic. Zdarza się wśród drowów, lecz rzadko słyszy się, by rzucały je pomniejsze rasy. Być może ta ceremonia jest tak poważna, jak mówiły orki.
Ich moce nie są zbyt wielkie! – przekazał Tos’un, na koniec wypowiedzi chwyciwszy znacząco koniec kciuka.
Nie w pojedynkę, zgodziła się Kaer’lic. Lecz nie lekceważ połączonej mocy szamanów, ani potęgi orczego boga. Może Gruumsh ich wysłucha.
Kaer’lic uśmiechnęła się widząc, jak Tos’un nerwowo przesunął dłonie ku przypiętej do pasa broni.
Ona nie była aż tak poruszona. Znała plany Oboulda i wiedziała, że nie różnią się one zbytnio od planów jej, pozostałych drowów czy Gerti. Była pewna, że nie jest to ceremonia, która obróci orki przeciwko ich sojusznikom.
Przerwała te rozmyślania, gdy na zrujnowanym posągu pojawiła się jakaś postać. Arganth Snarrl wskoczył na najwyżej położone miejsce. Ubrany był w czerwoną szatę zabitej Achtel i swoje nakrycie głowy. Uniósł do góry ręce, w których trzymał płonące pochodnie; płomienie tańczyły na nocnym wietrze. Twarz miał pomalowaną na biało i czerwono, a na każdym ramieniu klekotały naszyjniki z zębów.
Wydał z siebie przeszywający okrzyk i uniósł ręce jeszcze wyżej – w tym momencie rozbłysły dwa tuziny innych pochodni, otaczając pierścieniem posąg.
Kaer’lic uważnie przyjrzała się pozostałym trzymającym pochodnie. Wszyscy byli szamanami, ubranymi i pomalowanymi równie krzykliwie, jak Arganth. Drowka nigdy nie widziała tylu orczych szamanów w jednym miejscu. Biorąc pod uwagę typową dla tej rasy głupotę, była zaskoczona, jak wielu z nich było na tyle bystrych, by w ogóle objąć tę funkcję!
Tymczasem Arganth zaczął się wolno obracać. W odpowiedzi szamani na ziemi zaczęli krążyć powoli wokół posągu, a każdy z nich obracał się wokół własnej osi. Stopniowo Arganth zaczął obracać się coraz szybciej, ci na dole również przyspieszyli. Z każdym krokiem ich marsz stał się coraz bardziej żywy, przypominając taniec. Pochodnie unosiły się i kołysały od czasu do czasu.
Trwało to wiele minut. Szamani nie wydawali się w ogóle zmęczeni. Już to przekonało Kaer’lic, że w powietrzu wisi jakaś magia. Kapłanka zwęziła oczy i zaczęła przyglądać się im uważniej.
Nagle Arganth zatrzymał się, a ci poniżej znieruchomieli w tym samym momencie, po prostu zamierając w miejscu.
Kaer’lic ze świstem wciągnęła powietrze – tylko obcowanie na wyższym poziomie mogło tak skoordynować ich ruchy. Grupa kołysała się i obracała z wprawą i zgraniem dobrze wyszkolonego zespołu tancerzy, którym rzecz jasna nie byli, jako że szamani nie pochodzili nawet z tych samych plemion i znali się zaledwie od kilku dni.
Wtedy pojawił się Obould. Cały tłum, włącznie z Kaer’lic i jej towarzyszem, Gerti i setką gigantów, westchnął.
Król orków szedł nagi, jego muskularną postać pokrywały jaskrawe białe, żółte i czerwone malunki. Oczy miał okolone na biało, przez co wydawały się jeszcze większe. Każdy z obecnych miał wrażenie, że Obould patrzy się właśnie na niego i tłum instynktownie cofnął się.
Kaer’lic oprzytomniała i uświadomiła sobie, jak wspaniale została przygotowana cała ceremonia. Obould nie nosił swojej wspaniałej zbroi. Odsłonił się, lecz nie wyglądał bezradnie. Mięśnie torsu grały przy każdym kroku, a węzły żył na kończynach wyglądały na zbyt mocno napięte. Prezentował się tak samo godnie, jakby był w pełni uzbrojony i opancerzony. Wykrzywił pysk w groźnym warkocie, którego intensywność wciąż narastała i wydawało się, że cielesna powłoka nie zdoła go utrzymać.
Na górze Arganth opuścił poziomo jedną z pochodni, po czym machnął nią przed sobą. Pierwszy orczy więzień został doprowadzony przed Oboulda i ciśnięty na kolana.
Istota piskała żałośnie, lecz te głosy wkrótce utonęły w okrzykach szamanów, wyśpiewujących imię swego bóstwa. Zaśpiew rozlewał się, ogarniał pierwsze szeregi tłumu, aż wszystkie orki połączyły się w wezwaniu do Gruumsha. Było to tak hipnotyzujące, że nawet Kaer’lic przyłapała się na wymawianiu tego imienia. Rozejrzała się nerwowo dookoła, mając nadzieję, że Tos’un tego nie widział, po czym uśmiechnęła się widząc, że on także szepcze imię orczego bóstwa. Dała mu mocną sójkę w bok, przypominając, kim jest.
Zwróciła oczy ku posągowi w chwili, kiedy Arganth krzyknął i szybko skrzyżował pochodnie przed sobą, a tłum natychmiast ucichł. Spoglądając na Oboulda, Kaer’lic dostrzegła, że skądś w jego dłoni pojawiło się wielkie ostrze. Uniósł je wolno nad głowę i opuścił z krzykiem, ścinając głowę klęczącego orka.
Tłum zaryczał.
Przyprowadzono drugiego więźnia, któremu kazano uklęknąć obok pozbawionego głowy ciała.
I tak to trwało przez dziesięciu więźniów, zaśpiewy i ścinanie głów, a każda egzekucja wywoływała coraz głośniejszy okrzyk ku czci Gruumsha.
Z każdą z nich Obould zdawał się być coraz wyższy i potężniejszy. Skóra zdawała się coraz ciaśniej opinać wielką pierś.
Gdy zakończono składanie ofiar, szamani znów podjęli swój taniec, a tłum zaczął śpiewać ku czci wielkiego Jednookiego.
Wtedy przyprowadzono kolejną ofiarę, wielkiego byka o mocno spętanych nogach. Otaczający go wojownicy poganiali go włóczniami i nie pozwalali zejść na bok, prowadząc wprost przed swojego króla.
Obould dłuższy czas spoglądał na byka: wydawało się, że ta dwójka zahipnotyzowała się nawzajem. Król złapał byka za rogi, lecz ani jeden, ani drugi nie poruszył się, nadal nie odrywając od siebie wzroku.
Arganth zszedł i wraz z szamanami otoczyli byka. Zaczęli jednocześnie rzucać czary, w każdym zdaniu przywołując imię Gruumsha, oczekując błogosławieństwa swego boga.
Kaer’lic znała dość słów, by rozpoznać zaklęcie – inwokacja ta na pewien czas znacznie zwiększała siłę obdarowywanego. Drowka wyczuwała jednak, że w tym zaklęciu kryło się coś jeszcze, gdyż jego moc była tak potężna, iż czuła mrowienie nawet z oddali.
Wokół byka i Oboulda zaczęły wirować dziwne, różnobarwne światełka, zielone, żółte i różowe. Wyglądało na to, że wydobywają się z byka i jest ich coraz więcej. Poleciały, by ogarnąć orczego króla. Każda z nich zdawała się odbierać nieco siły zwierzęciu, stojącemu już na drżących nogach, jednocześnie czyniąc Oboulda coraz potężniejszym.
Dopiero gdy ceremonia dobiegła końca, Kaer’lic pojęła, że w międzyczasie rozcięto krępujące byka więzy. Jedyną osobą, która go trzymała, był Obould.
Wszyscy zamilkli, tłum zamarł w napięciu.
Obould i zwierzę nadal spoglądali na siebie. Nagle król orków z wielką siłą i zręcznością obrócił byczy łeb. Zamieniwszy ręce, obracał dalej, całkowicie przekręcając głowę biednego zwierzęcia.
Trwał tak przez dłuższą chwilę, wciąż spoglądając na byka. Rozluźnił uchwyt i zwierzę padło.
Obould uniósł ręce do nieba i krzyknął:
– Gruumsh!
Fala energii wytrysnęła z niego i przeleciała przez zaskoczony i milczący tłum.
Minęła chwila, nim Kaer’lic zorientowała się, że klęczy, podobnie jak wszyscy wokół. Zerknęła na gigantów – klęczeli jak ona.
Żaden z nich, a zwłaszcza Gerti, nie wyglądał na zadowolonego z tego faktu.
I znów szamani podjęli swój dziki taniec wokół posągu. Nikt z tłumu nie ośmielił się wstać, choć wszyscy dołączali swoje głosy do zaśpiewu.
Nagle znieruchomieli.
Przyprowadzono kolejną istotę – wielkiego górskiego kota, prowadzonego za kark za pomocą długich żerdzi. Zwierzę zawarczało, zbliżając się do Oboulda, lecz król orków wcale się tego nie przeląkł. Pochylił się, po czym padł na czworaki, spoglądając zwierzęciu w oczy.
Straże puścili pętle i cofnęli żerdzie, uwalniając kota.
Pojedynek spojrzeń trwał nadal, podobnie jak pełne napięcia szepty. Kot skoczył z rykiem, wysuwając pazury. Ork chwycił go w ręce.
Kły kota nie mogły wbić się w ciało Oboulda.
Pazury nie mogły znaleźć uchwytu.
Obould wstał i z łatwością uniósł wijące się i szarpiące zwierzę nad głowę.
Trwał tak przez chwilę, po czym znów wezwał Gruumsha i zaczął poruszać się wkoło. Z każdym krokiem nabierał szybkości, zachowując równowagę przy każdym obrocie i skoku. Zatrzymał się w połowie kroku i nagle mocno szarpnął. Kot wrzasnął, po czym zwiotczał. Obould cisnął martwy zewłok na ziemię, obok ciała byka.
Tłum zaczął ryczeć. Kapłani wznowili śpiew i taniec, pląsając wokół orczego króla, martwych więźniów i zwierząt.
Arganth poruszał się wewnątrz kręgu, skąd po chwili wezwał ich wszystkich do kulminacji tańca. Prowadzący szaman zaczął kołysać się rytmicznie, szepcząc inkantację, której Kaer’lic nie mogła usłyszeć.
Dziesięć pozbawionych głów orków podniosło się i uformowało milczący dwuszereg za Obouldem.
Arganth znów zaczął rzucać czary. Nagle byk i górski kot zerwały się jak żywe.
Jakże bardzo żywe!
Zaskoczone i przerażone zwierzęta zakręciły się i uciekły w noc. Orki ryczały, lecz Obould pozostał spokojny.
Kaer’lic z trudem nabrała oddechu. Ożywienie trupów nie było wielkim czynem – oczywiście nie spodziewała się tego po orczym szamanie, jednak nie wymagało to zbyt wielkiej magicznej mocy – ale wskrzeszenie zwierząt! Jak ork mógł uczynić coś takiego?
Teraz wiedziała. Gruumsh był tu obecny, przynajmniej duchem. Wołanie orków zostało wysłuchane, a na Obouldzie spoczęło błogosławieństwo Jednookiego.
Kaer’lic widziała to w opanowaniu orczego króla. Nawet z daleka czuła jego powagę, mogła wyczuć przydaną mu, nadnaturalną siłę i szybkość, ukrytą w potężnym ciele.
Wiedziała już, że krasnoludy myliły się, i to bardzo. Wykorzystanie wizerunku boga, aby pognębić jego wyznawców, sprowadziło na nich gniew orczego pana pod postacią króla Oboulda Wielu Strzał.
Kaer’lic Suun Wett nagle poczuła ogarniający ją strach. Nagle pojęła, że równowaga sił zjednoczonych przeciwko krasnoludom została zachwiana i przesunięta.
I to w niedobrą stronę.
– To robiło wrażenie – przyznała szczerze Kaer’lic Suun Wett. Stojący obok niej Tos’un skrzywił się, a siedzący naprzeciwko Donnia i Ad’non pozostali nieruchomo, z otwartymi ustami.
– To tylko orki – powiedział renegat z Rodu Barrison Del’Armgo. – To wszystko były iluzje, emocje.
Przez chwilę zdawało się, że Kaer’lic uderzy Tos’una: jej twarz ściągnęła się, mięśnie napięły.
– Oczywiście – zachichotała lekceważąco Donnia. – Nastrój, tłum... ceremonia wzmocniła intensywność...
– Milczcie! – powiedziała Kaer’lic tak zdecydowanie, że ręce Donnii i Ad’nona odruchowo sięgnęły w stronę oręża. – Jeśli teraz nie docenimy Oboulda, może to okazać się katastrofalne w skutkach. Ten szaman, Arganth z plemienia Snarrl... został natchniony. Przez bogów.
– To poważne stwierdzenie – zauważył cicho Ad’non.
– Doświadczyłam już czegoś takiego, podczas ceremonii, na której pojawiło się kilka yochloli. Rozpoznałam w tym boskie natchnienie – dodała Kaer’lic i zwróciła się do Tos’una. – Czy tak łatwo cię zwieść, iż możesz bez trudu przekonać siebie, że nie widziałeś tego, co widziałeś?
– Znam sztuczki, jakie można zrobić z tłumem – odparł pospiesznie drow.
– Głowa byka została przekręcona na plecy – przypomniała kapłanka. – Istota była martwa, potem ożyła. Takie wskrzeszenie jest nieosiągalne dla orczych szamanów.
– W normalnych warunkach tak – powiedział Ad’non. – Może to na Argantha powinniśmy uważać.
– Arganth jest naprawdę wart szacunku, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego pochodzenie – odparła Kaer’lic, kręcąc głową. – Jest niemal fanatycznie oddany Gruumshowi, sprytnie wykorzystał śmierć Achtel. Gdyby jednak opanował moce, pozwalające mu wskrzesić dwa martwe zwierzęta, to zdołałby pokonać Achtel i jej obawy na długo przed jej śmiercią. Nie zrobił jednak tego, nawet nie próbował.
– Wierzysz, że jej śmierć była szczęśliwym zbiegiem okoliczności? – spytała Donnia.
– Zabił ją Drizzt Do’Urden – odparła Kaer’lic. – Co do tego nie ma wątpliwości. Widziano go, jak również jego sejmitary. Zabił ją, przedarł się przez obóz i zniknął w ciemnościach. Wątpię, by stanowił narzędzie w rękach Gruurnsha. Lecz Arganth tak to przedstawił zaskoczonym orkom, co dobrze o nim świadczy i przysłużyło się do jego sukcesu.
– A teraz wiemy, że Drizzt sprzymierzył się z elfami z powierzchni – zauważył Tos’un.
– Jak bardzo? – spytała Donnia, która mimo doniesień o walce nad rzeką nie była o tym do końca przekonana.
– To mniej ważne – przypomniała Kaer’lic. – Drizzt Do’Urden to nie nasza sprawa!
– Wciąż to powtarzasz – wtrącił się Ad’non.
– Ponieważ zachowujecie się tak, jakbyście tego nie zrozumieli – odparła kapłanka. – Drizzt nie jest naszym problemem ani my jego, dopóki nie dowie się o naszym istnieniu. Jest problemem Oboulda i Gerti, i najlepiej zrobimy, jeśli pozwolimy, by się z nim uporali. Zwłaszcza teraz, gdy Obould został obdarzony przez Gruurnsha.
Para naprzeciw Kaer’lic parsknęła, słysząc te słowa.
– Niedocenianie go to poważne niebezpieczeństwo – odparła kapłanka. – Jest silniejszy, co widać, a także nienaturalnie szybki. Nie zaprzecza temu nawet Tos’un, który sądzi, że został okpiony. Obould jest znacznie groźniejszy, niż sądzicie. Tos’un niechętnie pokiwał głową.
– Obould zawsze był groźny – odpowiedział Ad’non. – Nawet przed tą ceremonią niezbyt bym chciał otwarcie stawać z nim do walki. Z pewnością nikt z nas nie chciałby walczyć z Gerti Orelsdottr. Ale czy szamani sprawili, że orczy król stał się mądrzejszy albo sprytniejszy? Śmiem wątpić.
– Lecz poza tym wszystkim dali wiarę w jego posłannictwo i są pewni, że bóg jest z nim – zauważyła Kaer’lic. – Nie zapominajcie o tym. Obould będzie się teraz czuł bezpieczny, nie żywi żadnych wątpliwości, które moglibyśmy wykorzystać dla siebie. Stąpa pewnie i mocno. Będzie uważniej przysłuchiwał się każdemu naszemu słowu, które będzie przeciwstawiać się jego instynktom, a jeszcze dokładniej naszym sugestiom, przeciwstawiającym się wcześniej obranemu przez niego kierunkowi. Jest teraz niczym mocniejszy i szybciej płynący nurt, który trudniej będzie nakierować w obraną przez nas stronę.
Pełne powątpiewania parsknięcia szybko zmieniły się w ponure spojrzenia.
– Mimo to wierzę, że już nadaliśmy tej rzece odpowiedni kierunek – ciągnęła Kaer’lic. – Nie musimy już manipulować Obouldem, gdyż jest gotów poprowadzić każdą wojnę, jakiej tylko pragnęliśmy... a teraz wydaje się do tego bardziej zdolny.
– A my będziemy stać z boku i przyglądać się temu z rozbawieniem? – spytał Tos’un.
– To wcale nie jest złe rozwiązanie – odparła Kaer’lic, wzruszając ramionami.
Donnia i Ad’non wymienili pełne powątpiewania spojrzenia. Drow pokręcił głową.
– Nadal pozostaje sprawa Gerti – zastanawiał się. – Ta ceremonia sprawi, że stanie się jeszcze bardziej czujna. Wzrost potęgi Oboulda zjednoczy orcze plemiona, ale zasieje w Gerti poważne wątpliwości. Mimo całej mocy, którą waszym zdaniem posiadł, będzie potrzebował gigantów, by zamknąć krasnoludy w ich norach i splądrować okolice.
– Zatem musimy się postarać, by Gerti nadal wspierała Oboulda – powiedział Tos’un.
Pozostali spojrzeli na niego dość surowo, milcząco karząc za brak zrozumienia. Przyjął to z odpowiednią pokorą. W końcu był najmłodszy z nich i najmniej doświadczony.
– Nie, nie wspierała – poprawiła Donnia. – Musimy sprawić, by wciąż podążała u jego boku, i upewnić się, iż Obould wciąż rozumie, że Gerti idzie razem z nim, a nie podąża za nim.
Pozostali pokiwali głowami; różnica była subtelna, ale bardzo ważna.
* * *
Zaraz po zachodzie słońca Ad’non i Donnia opuścili jaskinią, znajdującą się w pobliżu ruin Płycizn, a którą drowy obrały sobie za tymczasową siedzibę. Po wyjściu na powierzchnią para mrocznych elfów mrugała przez jakiś czas – dla nich, choć nie świecił księżyc, nawet światło zmierzchu było w pierwszej chwili niezbyt przyjemne.
Donnia spojrzała na wschód, ponad łagodnymi zboczami i urwiskami w stronę migoczącej, wijącej się ku południowi wstędze Surbrin. Dalej leżała ciemność Księżycowego Lasu, gdzie mieszkało wiele elfów. Z tego, co wiedziała, tylko kilka z nich zaangażowało się w sprawy Oboulda, gdyż za radą drowów król orków nie przekraczał rzeki jakimiś poważnymi siłami.
– Być może wyjdą ze swojego leśnego domu – powiedział Ad’non, odgadując jej myśli. Uśmiechnął się paskudnie i roześmiał cicho.
Oboje mieli nadzieję, że elfy pojawią się całą armią. Obould poradzi sobie z małym klanem, a miło będzie widzieć kilku faerie leżących u orczych stóp. Może nawet, ośmieliła się pomyśleć, kilkoro wezmą żywcem i przekażą drowom do zabawy.
– Ten strach Kaer’lic przed Drizztem robi się denerwujący – zauważył Ad’non.
– Tos’un uważa, że należy się z nim liczyć.
– Owszem, i wcale nie lekceważę naszego przyjaciela z Menzoberranzan – odparł drow. – Mimo to...
– Kaer’lic ostatnio zaczęła bać się wszystkiego – zgodziła się Donnia. – Prawie się trzęsła, mówiąc o Obouldzie. O zwykłym orku!
– Być może zbyt długo pozostawała poza swoim ludem. Może musi odwiedzić Podmrok... może wrócić do Ched Nasad albo i Menzoberranzan, jeśli Tos’unowi uda się nas tam wprowadzić.
– I będziemy tam wyrzutkami bez dachu nad głową, aż ta lub inna matka opiekunka zaoferuje nam schronienie... w zamian za przysięgę niewolniczego posłuszeństwa – odparła cierpko Donnia. Ad’non mógł tylko wzruszyć ramionami.
– Kaer’lic nie byłaby zadowolona wiedząc, co dziś w nocy zamierzamy uczynić – zauważyła chwilę potem Donnia. Ad’non znów wzruszył ramionami.
– Nie odpowiadam przed Kaer’lic Suun Wett.
– Nawet jeśli to, co mówi, brzmi rozsądnie? Ad’non zatrzymał się i namyślał przez dłuższy czas.
– Przecież nie szukamy Drizzta – powiedział wreszcie.
Była to prawda, przynajmniej częściowo. Postanowili przyjrzeć się bliżej kłopotom, jakie spadły w ciągu ostatniego dekadnia na tylne linie wojsk Oboulda. Wiedzieli rzecz jasna, że przyczyną tych kłopotów jest Drizzt Do’Urden, ale to nie on wyciągnął drowy z ich jaskini – zarówno ze względu na słowa Kaer’lic i ostrzeżenia Tos’una, jak również, przynajmniej jeśli chodzi o Donnie i Ad’nona, perspektywę jeszcze lepszych ofiar.
Para elfów z powierzchni na skrzydlatych koniach, którą widzieli giganci Gerti. Czyż te wierzchowce nie będą wspaniałymi trofeami!
W ciągu godziny znaleźli się na miejscu ostatniej walki, przy płynącej w górach niewielkiej rzeczce. Zwłoki orków nadal leżały na ziemi, gdyż nikt nie kłopotał się, aby je pochować. Idąc śladem masakry, szybko ustalili przebieg walki. Leżące w kręgu ciała wielu orków wskazywały miejsce, gdzie dwa elfy włączyły się do walki.
Ponad tuzin trupów, a tylko trzy ostrza, przekazała Donnia, dbając o zachowanie ciszy.
Większość położył Drizzt, zanim pojawiła się ta dwójka, odparł Ad’non.
Przez dłuższy czas włóczyli się po pobojowisku, usiłując dowiedzieć się z ułożenia ciał i zadanych ran jak najwięcej o stylu walki przeciwników. Donnia kilka razy przekazała Ad’nonowi sygnał oznaczający podziw dla szermierza, a Ad’non częściej niż raz musiał się z nią zgodzić. Gdy minęła już północ, para skierowała się na skraj terenu, szukając jakichś śladów wyjścia.
Ku swej radości i zaskoczeniu natrafili na trop dość szybko. Po odciskach stóp i połamanych gałązkach poznali, że pozostawiło je przynajmniej dwóch z trzech przeciwników.
Elfy z powierzchni, pokazał Ad’non. Sądziłem, że lepiej zacierają swoje ślady.
Chyba że nie zostawiały ich dla orków, odparła Donnia. Przypuszczam, że niewielu z nich byłoby w stanie podążać za tymi słabymi śladami, choć dla naszych oczu wydają się oczywiste.
Dla naszych i Drizzta?, przekazały palce Ad’nona.
Donnia uśmiechnęła się i pochyliła, by przyjrzeć się jednemu ze śladów. Tak, to miało sens. Dla czujnych oczu wyszkolonych drowów ślad był wyraźny, lecz z pewnością nie było to coś, co z łatwością odnalazłyby orki. Mimo całego doświadczenia, jakie miała z elfami z powierzchni, wiedziała, że w najlepszym razie szli tędy bardzo niezgrabnie. Im baczniej się temu przyglądała, tym bardziej przekonywała się do słów Ad’nona, że ślad został pozostawiony celowo dla Drizzta. Elfy uważały, że ich wrogami są orki, gobliny i giganci, a mrocznego elfa zaliczały do swoich sojuszników. Orki, które były świadkami masakry, zauważyły, że elfy z powierzchni i mroczny elf rozeszli się zaraz po walce; być może elfy chciały upewnić się, że Drizzt będzie wiedział, jak ich w razie potrzeby odnaleźć.
Podążymy tym tropem i znajdziemy nasze zabawki?, zamigotały palce Ad’nona.
Donnia uniosła dłonie w geście podkreślenia i krzyku, po czym postukała zewnętrznymi stronami kciuków.
Oczywiście!
Gdy Kaer’lici Tos’un weszli do wielkiego namiotu Oboulda, atmosfera była bardzo napięta. Wystarczył rzut oka na Gerti, by wiedzieć, że spotkanie nie szło najlepiej. Gigantka siedziała ze skrzyżowanymi nogami między dwoma ponurymi strażnikami, a mimo to wciąż sięgała głową do łukowatego sufitu ze skóry jelenia.
– Na południu zdobyto Nesme – powiedziała, gdy tylko przybysze zajęli miejsca naprzeciw niej, po prawej stronie Oboulda. – Proffit i jego przeklęte trolle zaszły dalej niż my, i to w krótszym czasie.
– Ich przeciwnicy nie są tak potężni jak nasi – odparł Obould. – Walczyli z wieśniakami, gdy my chcemy wykurzyć krasnoludy z ich dziur.
– Dziur?! – krzyknęła Gerti. – Nie dotarliśmy jeszcze do Mithrilowej Hali. Ty i twój bezwartościowy syn natrafiliście tylko na osady i niewielkie oddziały na otwartym terenie! Urlgen nie zdołał nawet zepchnąć z klifu małej grupki i wrócić do Mithrilowej Hali. To nie zwycięstwo, to pat. A tymczasem ten przeklęły Proffit maszeruje z Trollowych Wrzosowisk!
Proffit?, przekazał Tos’un do Kaer’lic, fonetycznie pokazując nieznane imię.
Wódz trolli, odparła Kaer’lic. Było to przypuszczenie, gdyż tak naprawdę nie wiedziała zbyt dużo o tym, co się dzieje na południu.
Kaer’lic skupiła całą uwagę na gigantce i wodzu orków. Wyraz twarzy Oboulda bardzo ją zaniepokoił.
– Syn króla Oboulda obiecał przynieść głowę Bruenora Battlehammera – wtrąciła drowka, usiłując uspokoić nieco sytuację.
Kaer’lic dopiero zaczynała pojmować głębię przemiany, jaka zaszła w królu orków. Zrozumiała, że czując pewność siebie i męstwo, mógłby wyzwać Gerti na pojedynek albo rzucić swoich wojowników przeciwko jej gigantom.
– Nie widziałam głowy Battlehammera – odparła ostro Gerti.
– Jego śmierć widziało wiele osób – naciskała dalej kapłanka. – Gdy zawaliła się wieża.
– Moi giganci mieli w tym swój udział.
– To prawda – odparła Kaer'lic, nim Obould zdołał wybuchnąć, jak pewnie zamierzał. – I tak nasze obecne zwycięstwa są przynajmniej równe tym, które odnosił ten troll... Proffit?
– Proffit – potwierdził król. – Zjednoczył pod swymi rozkazami trolle i bagniaki. Wyprowadził je z Trollowych Wrzosowisk w liczbie większej niż kiedykolwiek.
– Uderzy na Mithrilową Halę od południa? – spytała Kaer’lic. Obould oparł brodę na pięści i zadumał się.
– Najlepiej przez tunele – powiedział Tos’un. Cała trójka spojrzała na niego.
– Niech Proffit naciska krasnoludy – ciągnął drow. – Niech on i jego poddani walczą w tunelach, gdy zapędzimy brodaczy do Mithrilowej Hali. My spustoszymy ziemię, ustalimy granicę i zwrócimy się przeciwko oblężonym krasnoludom.
Twarz Kaer'lic pozostawała bez wyrazu, lecz dłońmi drowka podziękowała Tos’unowi za pomysł.
– Upadek Nesme i obecność trolli najpewniej skłoni Silverymoon do działania – dodała Kaer’lic. – A tego nie chcemy. Niech zejdą pod ziemię i walczą z Mithrilową Halą, jak radzi syn Barrisona Del’Armgo. Być może wtedy nasi potężniejsi wrogowie uznają, że Proffit i jego potwory wycofały się na Wrzosowiska, gdzie nie ruszy za nimi w pościg nawet pani Alustriel.
Obould lekko skinął głową, lecz uwagę Kaer’lic najbardziej zwrócił fakt, iż Gerti nie spuszczała spojrzenia lodowato błękitnych oczu z berła króla. Tu chodziło o coś więcej niż tylko brak postępów w marszu na Mithrilową Halę. Gerti wściekała się z powodu niedawnej transformacji Oboulda. Czy to była zazdrość? Strach?
Ta myśl zmroziła Kaer'lic na chwilę. Rozłam powstały między gigantami i orkami w tak krytycznej chwili pozwoliłby krasnoludom na przegrupowanie sił i zniweczenie dotychczasowych sukcesów.
Była to jednak przelotna myśl, gdyż do Kaer’lic dotarło, że obserwowanie, jak giganci i orki zwracają się przeciwko sobie, może okazać się równie dobrą zabawą, jak kibicowanie ich połączonym siłom w masakrowaniu krasnoludów.
– To ciekawe – powiedział Obould do Tos’una. – Porozmawiamy o tym później. Wyślę posłów do Proffita, by ruszył na wschód, do Surbrin i na północ ku wschodniej bramie Mithrilowej Hali. Tam połączymy siły i zapędzimy krasnoludy do ich dziur.
– Musimy ruszyć prosto na południe i przełamać opór, który stawiają twemu bezwartościowemu synalkowi – powiedziała stanowczo Gerti. – Siły Urlgena są powoli wyrzynane, a choć widok zarzynanych orków i goblinów nie smuci mnie wcale, to obawiam się, że straty stają się zbyt wielkie.
Na twarzy Oboulda pojawił się grymas wściekłości i Kaer’lic natychmiast zaczęła szykować zaklęcie, pod którego osłoną mogliby uciec z Tos’unem, gdyby król orków rzucił się na Gerti.
Lecz Obould opanował się, spoglądając złowrogo na gigantkę.
– Od upadku Płycizn moje szeregi powiększyły się trzykrotnie – przypomniał jej król orków.
– Krasnoludy wyrzynają wojska twego syna – odparła Gerti.
– Ponosząc przy tym ciężkie straty – ciągnął król. – Męczą się, niewielu może zastąpić w szeregu rannych i zmęczonych, zaś do oddziałów Urlgena cały czas przybywają posiłki. Jeśli dołączy się więcej gigantów, straty krasnoludów wzrosną jeszcze bardziej.
– Nie poświęcam swoich wojowników. Obould zachichotał.
– W czasie tej kampanii giganci będą umierać, pani Orelsdottr.
Siła jego głosu kazała Kaer’lic przekręcić głowę i bacznie przyjrzeć się każdemu jego ruchowi. Najwyraźniej podczas ceremonii z Obouldem stało się coś, co dało mu pewność i siłę do rozmawiania z Gerti w sposób wykraczający nawet poza oczekiwania drowki.
– Twój wybór – ciągnął Obould. – Jeśli boisz się strat, wracaj na Grzbiet Świata, do bezpiecznej Lśniącej Bieli. Jeśli pragniesz zdobyczy, musisz iść dalej. Klan Battlehammer zostanie zapędzony do dziury, Grzbiet będzie nasz. Kiedy go zdobędziemy, wypłuczemy brodaczy z nor, a Mithrilowa Hala stanie się Cytadelą Wielu Strzał.
Ta wieść zaskoczyła wszystkich, którzy nie byli orkami. Od czasu, gdy Kaer’lic spotkała się z Obouldem, miał on tylko jeden cel: odzyskać straconą Cytadelę Felbarr. Czyżby porzucił go na rzecz położonej bliżej krasnoludzkiej osady?
– Jak na to zareaguje król Emerus Warcrown? – spytała podstępnie Gerti, przybierając ten sam ton i obcesowo przypominając Obouldowi o ich celu.
– Nie możemy przekroczyć Surbrin – odparł bez wahania Obould. – Nie pozwolę, by większe siły z Pomocy zjednoczyły się przeciwko nam... a przynajmniej nie teraz. Cytadela Felbarr wyśle wsparcie i wojowników dla klanu Battlehammer, lecz kiedy Hala padnie, po śmierci króla Bruenora krasnoludy ze wschodu chętniej powitają w swoich norach uciekinierów. Kiedy zabezpieczymy łączące je tunele, nasze zwycięstwo będzie całkowite. Cała ziemia od gór do Surbrin i na południe do Trollowych Wrzosowisk będzie nasza.
Mniejszy kawałek, przekazał Tos’un kapłance.
Mądrzejsze posunięcie, odparła. Obouldowi nie chodzi tylko o zemstę i walkę. Chce zwycięstwa.
Ta myśl zaskoczyła Kaer’lic, choć jej palce jednocześnie przekazywały wiadomość drowowi. Mimo iż w porównaniu ze swoimi krewniakami Obould wydawał się całkiem wartościowy, kapłanka zawsze odnosiła wrażenie, że nie byłby zdolny do czegoś takiego. Od chwili, gdy go spotkała, mówił niemal wyłącznie o odzyskaniu Cytadeli Felbarr, która, po odbudowaniu Mithrilowej Hali i umocnieniu sojuszu między krasnoludzkim triumwiratem Hali, Felbarr i Adbar, wydawała się niemal nie do ruszenia. Nawet szykując ten sojusz i kampanię, czwórka mrocznych elfów zawsze zakładała, że Obould spróbuje to osiągnąć, czego efektem będzie całkowita katastrofa. Kaer’lic i jej towarzysze nigdy nie myśleli o jakimś porządnym i długotrwałym zwycięstwie, raczej o prostym wprowadzeniu chaosu, z którego mogliby czerpać radość i zyski.
Czyżby ceremonia Argantha dała orczemu królowi więcej rozumu? Czy krasnoludzkie świętokradztwo dało Obouldowi i jego poddanym szansę prawdziwego, trwałego zwycięstwa?
Kaer’lic starała się, by ta spirala myśli nie wymknęła się jej spod kontroli. Przypomniała sobie, że koniec końców to są tylko orki, niezależnie od liczby. Musiała tylko spojrzeć na lśniącą w oczach Gerti nienawiść, by pojąć, że plany Oboulda mogą rozpaść się w każdej chwili.
– Opanujemy ten rejon do początku zimy – wyjaśnił Obould. – Zagonimy krasnoludy do ich dziur i opanujemy cały teren aż do pasma gór. Zimą zaczniemy walczyć w tunelach Mithrilowej Hali.
– Krasnoludy będą się tam bronić jeszcze bardziej zaciekle – powiedziała Kaer’lic.
– A jak długo będą w stanie walczyć bez przerwy? – spytał Obould. – Król Bruenor nie żyje, z nikim nie handlują, chyba, że spróbują się wyrwać.
Kaer’lic sama musiała przyznać, że miało to wiele sensu; myśl ta była jednocześnie optymistyczna i przerażająca. Być może Obould miał aż zbyt wiele racji. Sceptyczna wobec całego przedsięwzięcia kapłanka dostrzegła, że oto można wspiąć się wyżej, choć i dłużej spadać.
Najgorsze jednak było to, iż król Obould rzeczywiście stał się mniej podatny na wpływy i rady mrocznych elfów.
To czyniło go niebezpiecznym.
Kaer’lic spojrzała na Gerti i pojęła, że gigantka myśli podobnie.
W krótkiej chwili przerwy między atakami wyczerpany Wulfgar oparł się o głaz i popatrzył na Doliną Strażnika, ku zachodnim bramom Mithrilowej Hali.
– Myślisz o Bruenorze? – spytała Catti-brie, podchodząc do niego.
– Tak – szepnął potężny mężczyzna.
Spojrzał na kobietę i niemal się roześmiał, choć byłby to śmiech pełen rezygnacji i pozbawiony prawdziwej radości. Catti-brie była cała pokryta krwią: jej blond włosy były nią zlepione, ubranie poplamione, a buty nasiąknięte.
– Obawiam się, że twój miecz tnie zbyt głęboko – powiedział. Catti-brie przejechała dłonią po lepkich włosach i westchnęła bezradnie.
– Nigdy nie sądziłam, że będę miała dość zabijania orków i goblinów – przyznała. – Nieważne, ilu zabijamy, na miejscu każdego pojawia się tuzin nowych.
Wulfgar pokiwał głową i popatrzył w stronę doliny.
– Regis polecił wszystkim kapłanom, by już nie zajmowali się Bruenorem – przypomniała Catti-brie.
– Czy powinniśmy być przy nim w chwili śmierci? – spytał Wulfgar prawie załamującym się głosem.
Słyszał, że kobieta podchodzi bliżej, lecz nie odwrócił się do niej, obawiając się, że gdyby spojrzał jej w tej chwili w oczy, rozpłakałby się. A to było coś, czego nie mógł zrobić, na co żadne z nich nie mogło sobie pozwolić.
– Nie – odparła Catti-brie, kładąc dłoń na szerokim ramieniu Wulfgara. Po chwili wspięła się wyżej i przytuliła jego głowę do swojej piersi.
– Dla nas jest już stracony – szepnęła. – Widzieliśmy w Płyciznach, jak spadał. Bruenor umarł dla nas wtedy, a nie w chwili, kiedy odetchnie po raz ostatni. Kapłani podtrzymują jego oddech dla nas, nie dla niego. Bruenor już odszedł, siedzi przy stole z Gandalugiem i Dagnabbitem, wyrzekając na nasze mazgajstwo.
Wulfgar ujął dłoń Catti-brie w swoją i przekręcił głowę, by na nią popatrzeć, w milczeniu dziękując za uspokajające słowa. Nadal nie był pewien, czuł się tak, jakby zdradził Bruenora, gdyż nie będzie przy nim podczas przejścia do innego świata. Lecz jak Banak i pozostali mogli pozwolić jemu i Catti-brie odejść w tej chwili, skoro ich działania na polu walki były tak skuteczne?
A czy Bruenor nie dałby mu po głowie za to, że w ogóle pomyślał o czymś takim?
– Nie byłbym w stanie się z nim teraz pożegnać – przyznał Wulfgar.
– Gdy zostałeś porwany przez yochlole i sądziliśmy, że umarłeś, Bruenor martwił się przez całe dekadnie – powiedziała Catti-brie. – Serce mu się krajało.
Obeszła Wulfgara, ujęła jego twarz w swoje ręce i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Ale nie poddał się. W tych pierwszych dniach, gdy mroczne elfy wciąż krążyły wokół, pozwolił, aby to gniew go prowadził. Nie czas na opłakiwanie, mamrotał, gdy sądził, że nikt go nie usłyszy.
– A my musimy być tak samo silni – zgodził się Wulfgar. Przerabiali to już wcześniej, powtarzali podobne słowa z niemal tą samą determinacją. Wulfgar wiedział, że konieczność powtarzania tej rozmowy wynikała z głębi ich wątpliwości i strachów, z sytuacji, która tak szybko wyrwała im się spod kontroli.
– Bruenorowi będzie lżej spoczywać z przodkami – ciągnął dalej – jeśli będzie wiedział, że Hala jest bezpieczna, a rodzina i przyjaciele walczyli w jego imieniu i za jego sprawę.
Catti-brie pocałowała go w czoło i przytuliła mocno. Wulfgar westchnął ciężko, uwalniając się od bólu, choć zdawał sobie sprawę, że na krótko. Dla niego zmienił się cały świat, i zmieni się jeszcze raz, i to nie na lepsze, gdy złożą króla Bruenora obok jego przodków. Słowa Catti-brie miały sens, Wulfgar wiedział, że Bruenor zginął chwalebną śmiercią, jak na krasnoluda przystało, jak chciałby umrzeć, walcząc w Płyciznach.
Ten wniosek uczynił wszystko nieco łatwiejszym.
Odrobinę.
– A co z tobą? – spytał. – Tak bardzo troszczysz się o innych, a jednak widzę w twoich niebieskich oczach wielkie cierpienie, moja przyjaciółko.
– Kim bym była, gdyby strata krasnoluda, który wychował mnie jak własne dziecko, nie zraniła mi serca? – odparła.
Wulfgar ujął ją mocno za ramiona.
– Chodzi mi o Drizzta – powiedział cicho.
– Nie sądzę, by umarł – padła zdecydowana odpowiedź. Wulfgar pokręcił głową, z całego serca zgadzając się z jej słowami.
– Orkowie i giganci? – spytał. – Nie, Drizzt żyje i ma się dobrze. Najpewniej zabił ich już tylu, ilu tutaj cała armia.
Catti-brie kiwnęła głową, choć wyraz jej twarzy był bardziej zaciśnięciem warg niż uśmiechem.
– Ale nie to chciałem powiedzieć – ciągnął Wulfgar. – Wiem, że czujesz się zmieszana, wiedzą to wszyscy, którzy cię znają i kochają.
– Głupoty gadasz – odparła Catti-brie, próbując zbyć go wymownym gestem.
Wulfgar nie puszczał jej ramion.
– Kochasz go? – spytał.
– Mogłabym spytać o to samo Wulfgara i dostałabym tę samą odpowiedź.
– Wiesz, o co mi chodzi – naciskał barbarzyńca. – Oczywiście, że kochasz Drizzta jak przyjaciela, tak jak ja, Regis czy Bruenor. Gdy wróciłem do waszej czwórki, moich przyjaciół, wiedziałem, że dzięki wam uda mi się zapomnieć o piciu i cierpieniu. Do moich prawdziwych przyjaciół i rodziny. A ty wiesz, o co pytam. Kochasz go?
Puścił kobietę, a ona cofnęła się, choć nie odrywał wzroku od jej niebieskich oczu. Nawet nie mrugał. – Gdy zniknąłeś... Wulfgar roześmiał się słysząc, jak usiłuje osłonić swoje uczucia.
– To nie ma żadnego związku ze mną! – odparł stanowczo. – Poza tym, że dla ciebie jestem przyjacielem. Kimś, kto się bardzo o ciebie martwi. Proszę, dla twego własnego dobra, nie unikaj odpowiedzi. Kochasz go?
Catti-brie westchnęła ciężko i nie odwróciła głowy.
– Drizzt – powiedziała – jest dla mnie kimś ważnym w sposób inny niż pozostali.
– Jesteście kochankami?
Bezpośredniość pytania sprawiła, że kobieta spojrzała gwałtownie na barbarzyńcę. W jego oczach dostrzegła wyłącznie szczere współczucie, powstrzymała więc gniew.
– Spędziliśmy wiele lat razem – powiedziała cicho. – Gdy zaginąłeś, spędziliśmy z Drizztem wiele lat, jeździliśmy i żeglowaliśmy z Deudermontem.
Wulfgar uśmiechnął się i uniósł dłoń, delikatnie dając do zrozumienia, że usłyszał dość i świetnie rozumie, co chciała powiedzieć.
– Czy to miłość czy przyjaźń prowadziła cię przez wszystkie lata po tych drogach? – zapytał.
Catti-brie zastanawiała się przez chwilę, spoglądając w dal.
– Między nami zawsze była przyjaźń – powiedziała. – Nigdy się jej nie wyrzekliśmy. Przez cały ten czas trzymały nas razem przyjaźń i wspólnota.
– A teraz cierpisz, ponieważ dla ciebie było to coś więcej – tłumaczył Wulfgar. – A kiedy sądziłaś, że zginiesz wśród tych orków, cierpiałaś jeszcze bardziej, gdyż miałaś jeszcze więcej do stracenia.
Catti-brie popatrzyła na niego w milczeniu.
– Powiedz mi zatem, droga przyjaciółko, czy jesteś gotowa porzucić tę drogę? – spytał Wulfgar. – Czy jesteś gotowa zapomnieć o przygodach?
– Nie bardziej niż Bruenor! – odpaliła bez wahania. Barbarzyńca uśmiechnął się szeroko – wszystko było jasne. Wierzył, że uda mu się pomóc przyjaciółce, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Chciałabyś mieć dzieci? – spytał.
Catti-brie popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Co to za pytanie?
– Takie, jakie może zadać przyjaciel – odparł Wulfgar i powtórzył je.
Ze spojrzenia Catti-brie zniknęła stanowczość; dla mężczyzny było jasne, że spogląda teraz w głąb siebie, szczerze zadając sobie to pytanie, być może po raz pierwszy w życiu.
– Nie wiem – przyznała. – Zawsze sądziłam, że będzie to prosty wybór; oczywiście, że bym chciała. Lecz nie jestem pewna samej siebie, choć domyślam się, że nie mam zbyt wiele czasu do namysłu.
– A chciałabyś, aby to były dzieci Drizzta?
Na jej twarzy pojawiła się panika, oczy rozszerzyły się z przerażenia, lecz kobieta szybko się uspokoiła. Wulfgar widział, że jest rozdarta, spodziewał się tego. To było sedno sprawy, problem w ich stosunkach. Drizzt był drowem – czy Catti-brie mogła spokojnie podążyć tą ścieżką? Czy mogła mieć dzieci półdrowy?
Z pewnością odpowiedź składała się z uczuciowego „tak” i rozumowego „nie”, a do tego obie te części były bardzo stanowcze.
Wulfgar zaczął się śmiać.
– Szydzisz ze mnie – powiedziała Catti-brie, a barbarzyńca zauważył, że gdy się złościła, zaczynała brzmieć niemal jak krasnolud!
– Nie, nie – zapewnił ją, unosząc dłonie w obronnym geście. – Myślałem o ironii tego wszystkiego. Bawi mnie, że w ogóle słuchasz moich rad. Mnie, który znalazłem żonę w najbardziej niezwykłym miejscu na świecie i wychowuję dziecko, które nie jest ani moje, ani mojej niezwykłej żony.
Gdy te słowa przebrzmiały, na twarzy Catti-brie również pojawił się szeroki uśmiech.
– A my tworzymy rodzinę z tatą krasnoludem, który wychował dwójkę ludzkich dzieci jak własne – odparła.
– Czy powinienem zaczynać listę ironii losu związanych z Drizztem? – spytał.
Wtedy roześmiała się również Catti-brie.
– Czy możemy uznać – powiedziała – że najnormalniejszą osobą wśród nas jest Regis?
– Zatem należy się bać! – odparł dramatycznie Wulfgar, a Catti-brie roześmiała się jeszcze głośniej. – Być może to nasze ironie losu prowadzą nas po drodze, którą często sami wybieramy.
Słysząc to, Catti-brie spoważniała. Wulfgar zrozumiał, że rozmowa zaprowadziła ich do punktu wyjścia, do rozmowy o stanie Bruenora.
– Może – zgodziła się kobieta. – Aż do, tej chwili, gdy Bruenor nie żyje, a Drizzt jest gdzieś tam, samotny.
– Nie! – odparł stanowczo Wulfgar, odrywając się od głazu i stając przed nią. – Milcz!
Catti-brie westchnęła i otworzyła już usta, lecz Wulfgar uciął to gestem.
– Myślę o mojej żonie i dziecku w Mithrilowej Hali – powiedział wojownik. – Za każdym razem, gdy stamtąd wychodzę, wiem, że mogę już nie zobaczyć Delly i Colson. A mimo to idę, bo droga mnie wzywa... a jak sama przyznałaś, wzywa również i ciebie. Bruenor odszedł i musimy się z tym pogodzić, a Drizzt... cóż, kto wie, gdzie teraz biega? Kto wie, czy przeszyła go orcza włócznia, uciszając na zawsze? Nie wiesz tego ani ty, ani ja, choć obydwoje modlimy się gorąco, aby wszystko było z nim w porządku i aby szybko do nas wrócił.
Lecz nawet jeśli stanie się inaczej, nawet jeśli Regis zostanie stałym namiestnikiem lub doradcą, gdyby królem został Banak Brawnanvil, nie porzucę tej drogi. To moje życie, z wiatrem w twarz i gwiazdami nad głową. To mój los – walczyć z orkami, gigantami i wszystkimi, którzy zagrażają spokojnym mieszkańcom tej ziemi. Akceptuję to i cieszę się tym, i tak będzie, dopóki nie będę za stary, by biegać po górskich ścieżkach, albo nie powali mnie czyjaś broń. Delly wie o tym. Akceptuje fakt, że niewiele czasu spędzam przy jej boku, w Mithrilowej Hali – barbarzyńca zaśmiał się gorzko. – Czy mogę nazywać ją swoją żoną? A Colson dzieckiem?
– Jesteś dla niej dobrym mężem, a dla małej dobrym ojcem. Wulfgar kiwnął w podzięce głową.
– Mimo to nie porzucę swojej drogi – powiedział – a Delly Curtie nie zmusza mnie do tego. To właśnie kocham w niej najbardziej. Dlatego wierzę, że wychowa Colson pod moją nieobecność. Jeśli zginę, wychowa Colson na taką osobę, na jaką przeznaczone jest jej wyrosnąć.
– Zgodnie z jej naturą?
– Liczy się niezależność – wyjaśnił Wulfgar. – A znacznie trudniej uwolnić się od naszych wewnętrznych kajdan, niż z takich, które usiłują nałożyć nam inni.
Te proste słowa niemal ścięły Catti-brie z nóg.
– Kiedyś to samo powiedziałam naszemu przyjacielowi.
– Drizztowi? Kiwnęła głową.
– Zatem posłuchaj swoich własnych słów – poradził jej Wulfgar. – Kochasz go i kochasz tę drogę. Czegóż więcej ci trzeba?
– Jeśli zamierzam mieć własne dzieci...
– Wtedy będziesz o tym wiedziała, i odpowiednio zmienisz drogę swego życia – powiedział barbarzyńca. – A może zadziała przeznaczenie wbrew wszystkiemu i dostaniesz coś, czego sama nie jesteś do końca pewna, czy chcesz.
Catti-brie wstrzymała oddech.
– Czy to naprawdę byłoby aż tak złe? – spytał Wulfgar. – Być matką dzieci Drizzta Do’Urdena? Jeśli maleństwo posiądzie choć połowę jego zdolności i dziesiątą część jego serca, będzie jednym z największych mieszkańców krain północy.
Catti-brie znów westchnęła i przetarła oczy.
– Skoro Bruenor zdołał wychować dwójkę tak upiornych ludzkich dzieciaków jak my... – zauważył Wulfgar z uśmiechem i pozwolił tym słowom zawisnąć w powietrzu.
Catti-brie roześmiała się i uśmiechnęła do niego ciepło i z wdzięcznością.
– Korzystaj z miłości i przyjemności, kiedy się na nie natykasz – poradził Wulfgar. – Nie zadręczaj się tak przyszłością, by nie minęły cię chwile obecne. Jesteś szczęśliwa u boku Drizzta. Czy musisz wiedzieć więcej?
– Mówisz jak on – odparła Catti-brie. – Ale nie wtedy, kiedy doradzał mi, lecz samemu sobie. Radzisz mi, abym udała się w to samo miejsce, co on, jak on cieszyła się chwilą, a całą resztę niech szlag trafi.
– A gdy tylko Drizzt w końcu je znalazł, ty zaczęłaś wątpić – powiedział Wulfgar z delikatnym uśmiechem. – Gdy znalazł miejsce, gdzie czuł się dobrze, gdzie nie było już żadnych przeszkód, wtedy ty wzniosłaś kolejną, swoje obawy, aby wszystko zostało tak, jak jest.
Catti-brie pokręciła głową, lecz Wulfgar widział, że wcale mu się nie sprzeciwiała.
– Idź za głosem swego serca – powiedział cicho potężny mężczyzna. – W każdej chwili i każdego dnia. Niech ta rzeka płynie, jak zechce, zamiast pętać się obawami, których być może nawet sobie nie uświadamiasz.
Catti-brie popatrzyła na niego i zaczęła kiwać głową. Zadowolony, że ofiarował jej dobrą radę i odrobinę spokoju, Wulfgar nachylił siei pocałował przyjaciółkę w czoło.
Kobieta uśmiechnęła się ciepło; po raz pierwszy od długiego czasu wydawało się, że znalazła wewnętrzny spokój. Zmusił jej emocje do powrotu do chwili obecnej i uwolnił ją od krępujących ją strachów. Czemu miałaby poświęcać to, co ją cieszyło – dziką drogę, towarzystwo przyjaciół, miłość Drizzta – ze strachu przed nieznaną przyszłością?
Obserwował, jak się rozluźnia, a uśmiech staje się coraz bardziej szczery i trwały. Widział, jak spadają z niej emocjonalne łańcuchy.
– Kiedy stałeś się taki mądry?
– W piekle i poza nim – odparł Wulfgar. – W piekle stworzonym przez Errtu i w piekle stworzonym przez Wulfgara.
Catti-brie przechyliła głowę i popatrzyła na niego uważnie.
– I jesteś wolny? – spytała. – Naprawdę wolny?
Uśmiech Wulfgara był niemal taki sam jak jej, a nawet szerszy. Chłopięcy uśmiech był szeroki i szczery, ciepły i, tak, wolny.
– Zabijmy kilka orków – powiedział. Słowa te zabrzmiały w uszach Catti-brie jak najwspanialsza muzyka.
Przeszli przez dolinę między Płyciznami i górami na północ od Doliny Strażnika niczym wielka burza, mrok i nawałnica. Prowadzona przez Oboulda-który-był-Gruumshem, spajana przez grupę lodowych gigantów większą niż kiedykolwiek widziano, orcza horda tratowała ziemię i zmuszała do ucieczki większe i mniejsze zwierzęta.
Po raz pierwszy od wielu dekadni król Obould Wiele Strzał spotkał się ze swoim synem Urlgenem. Stało się to w osłoniętym parowie na północ od zbocza, na szczycie którego okopały się krasnoludy.
Urlgen szedł na spotkanie pełen złości, gotów zażądać więcej wojska, by mógł zepchnąć krasnoludy z klifu i zagnać do ich dziur. Obawiając się, że ojciec i Gerti oskarżą go o brak postępów i zwycięstwa, był gotów uderzyć pierwszy, zganić ojca za to, że nie dawał mu dość wojska, by pokonać brodaczy.
Jednak gdy tylko wszedł do ojcowskiego namiotu, jego złość zmieniła się w zaskoczenie. Od razu pojął, że siedzący przed nim potężny wódz nie jest ojcem, jakiego zna, lecz kimś większym. Kimś znaczniejszym.
U jego stóp siedział szaman w czerwonej szacie i pierzastym nakryciu głowy, którego Urlgen nie widział nigdy wcześniej. Obok króla, po lewej, zasiadała Gerti Orelsdottr – młodzieńcowi wydawało się, że nie była zbyt zadowolona.
Przez większość czasu jednak Urlgen wpatrywał się w Oboulda, gdyż zuchwały młody ork nie mógł oderwać od niego oczu, od jego potężnych mięśni ramion i dzikiego wyrazu twarzy, jakby grożącego w każdej chwili wybuchem. Dla Oboulda nie było to nic niezwykłego, lecz Urlgen pojął, że jego ojciec stał się większym zagrożeniem niż kiedykolwiek wcześniej.
– Nie zepchnąłeś ich do Mithrilowej Hali – stwierdził Obould. Urlgen nie wiedział, czy było to stwierdzenie faktu, czy podważenie jego zdolności przywódczych.
– Są trudnym przeciwnikiem – przyznał. – Zajęli pozycje na szczycie, nim zdołaliśmy ich dopaść, i natychmiast zaczęli stawiać obronę.
– I teraz są okopani?
– Nie! – odparł stanowczo Urlgen. – Zbyt często ich atakujemy. Pracują dalej, ale zmęczeni po walce.
– Zatem uderzaj na nich raz za razem – polecił Obould, podnosząc głos. – Skoro nie zdechną od naszych włóczni, to niech padną z wyczerpania. Niech będą tak zmęczeni, by wycofali się do swojej nory!
– Potrzebuję więcej wojowników.
– Nie trzeba ci niczego więcej! – krzyknął król na Urlgena, podrywając się z miejsca i zbliżając twarz do oblicza syna. – Walcz i zabijaj! Miażdż i wdeptuj w kamienie!
Urlgen bardzo się starał wytrzymać spojrzenie ojca, lecz daremnie, gdyż kierowało nim coś więcej niż gniew. Obould pojawił się z wojskiem dziesięć razy większym od jego oraz hordą gigantów. Jeden atak połączonych sił mógłby zmusić krasnoludy do ucieczki, zapędzić je do Hali.
– Ruszam na wschód – oznajmił Obould. – Zamknąć krasnoludzką bramę nad Surbrin i zapędzić je pod ziemię. Tam spotkam się z trollem Proffitem, który zniszczył Nesme i namówię go, by zaczął atakować krasnoludy w ich podziemnych tunelach.
– Pozwól, byśmy wcześniej zamknęli zachodnią bramę... – zaczął Urlgen, lecz ojciec warknął i krzyknął „Nie!”, zanim jeszcze skończył.
– Nie – powtórzył Obould. – Nie wystarczy, by te śmierdzące krasnoludy zagnać do Mithrilowej Hali. Już nie. Skoro postanowiły stanąć przeciwko nam, mają zginąć! Musisz na nich wciąż uderzać. Niech tu siedzą, ale niech będą zmęczeni. Niebawem wrócę, a wtedy je zgnieciemy.
– Straciłem już setki wojowników – zaprotestował Urlgen. – I możesz stracić kolejne – odparł spokojnie Obould.
– Moi wojownicy złamią szyk i uciekną – tłumaczył Urlgen. – Kąpią się we krwi towarzyszy. Pną się po ich ciałach.
Obould wydał z siebie niski, grzmiący warkot. Wyciągnął rękę i chwycił Urlgena za tunikę. Syn chwycił przedramię ojca w obie dłonie, usiłując się uwolnić, lecz starszy ork jednym ruchem nadgarstka cisnął zaskoczonym potomkiem przez namiot, aż ten zatrzymał się na jego ścianie.
– Nie odważą się uciec – powiedział zdecydowanie Obould. Odwrócił się do szamana w czerwonej szacie, mówiąc: – Zobaczą chwałę Oboulda.
– Obould to Gruumsh! – wykrzyknął Arganth Snarrl.
Urlgen popatrzył z niedowierzaniem na ojca, zaskoczony jego siłą i mocą, płonącą w żółtych oczach. Rzut oka na Gerti przekonał go, że ona również była przerażona tym pokazem i podobnie sfrustrowana. Dopiero wtedy zorientował się, że przez cały czas nie powiedziała ani słowa.
Gerti Orelsdottr, córka wielkiego jarla Szarorękiego, zawsze stawiająca na swoim we wszystkich kontaktach z orkami, nie powiedziała ani jednego słowa.
* * *
Masa orków Oboulda, niczym wielka rzeka, zaczęła płynąć na wschód.
Urlgen Trzy Pięści, porażony i wystraszony, przyglądał się ich wymarszowi z wysokiej półki na tyłach własnych wojsk. Jego ojciec dał mu posiłki, ale niezbyt wielkie. Dość, aby się utrzymać, dość, by dalej przygniatać krasnoludy, ale nie dość, aby je wypędzić.
Nagle król nie chciał ich przepędzać. Jego plan wydawał się rozsądny – zmusić krasnoludy do walki w okrążeniu tak, by można je było wycinać i zabić tylu, ilu zdołają, nim zachodnie wrota Hali się zamkną – lecz Urlgen nie mógł pozbyć się przeczucia, że częścią tej taktyki było także przeniesienie całego sukcesu z barków Urlgena wprost na ramiona Oboulda.
Hałas za plecami i poniżej wyrwał Oboulda z rozmyślań.
– Bałem się, że nie przyjdziesz – powiedział ork do Gerti, kiedy gigantka stanęła poniżej tak, by mogli spojrzeć sobie prosto w oczy.
– Czy to nie ja prosiłam cię, byś tu przyszedł? – odparła. Urlgen stłumił ostrą odpowiedź, gdyż nadal nie mógł pojąć, jaki sens może mieć rozmowa ze znienawidzoną przez siebie Gerti.
– Zaczęłaś się bać mojego ojca – powiedział. – A ty nie?
– Urósł – przyznał Urlgen.
– Obould chce panować.
– Król Obould – poprawił ją Urlgen. – Chcesz mnie prosić, bym pomógł gigantom zapobiec wzmocnieniu orków?
– Nie orków – wyjaśniła Gerti. – Chciałam prosić cię, dla dobra nie Gerti, a Urlgena, abyś uważniej przyjrzał się wzrostowi potęgi króla Oboulda. Gdzie będzie miejsce Urlgena pod władzą tak boskiej postaci, jaką szybko staje się Obould?
Wobec tak poważnego pytania Urlgen nawet nie poprawił Gerti za pominięcie ojcowskiego tytułu.
– Czy Urlgen zyska tam jakąś władzę i chwałę? – spytała gigantka. – A może posłuży za kozła ofiarnego przy pierwszej oznace katastrofy?
Wargi Urlgena zwinęły się w warknięciu. Bardzo chciał uderzyć gigantkę – choć oczywiście nie ośmieliłby się uczynić czegoś takiego! – lecz jego złość bardziej brała się z faktu, iż jej słowa brzmiały dla niego rozsądnie, niż z kryjącej się w nich zniewagi. Obould powstrzymywał go od odniesienia wielkiego zwycięstwa, a jeśli mu się nie uda, Urlgen odczuje na sobie jego gniew.
– Czego ode mnie chcesz? – zaskoczyła go swoim pytaniem Gerti.
Urlgen obejrzał się na maszerujące zastępy, po czym znów ze zdziwieniem popatrzył na Gerti, usiłując zrozumieć, co kryło się pod tym pytaniem.
– Gdy nadejdzie chwila, że zniszczysz krasnoludy, zechcesz upewnić się, że orki będą chwalić Urlgena – wyjaśniła Gerti. – Pomogę ci w tym.
Oczy orka zwęziły się, lecz mimo swego cynizmu pokiwał głową.
– A także, że będą chwalić Gerti – zauważył.
– Jeśli będziemy dzielić chwałę Oboulda, jednocześnie upewnimy się, że nie poniesiemy też całej winy.
To rzecz jasna miało sens, lecz na Urlgenie cała ta sprawa robiła dziwne wrażenie. Nigdy nie utrzymywał z Gerti zbyt bliskich kontaktów. Często sprzeczał się z ojcem, oponując nawet przeciwko wciągnięciu gigantów do sojuszu. Wiedział też, że Gerti nienawidziła go nawet bardziej niż Oboulda i pozostałych orków. Dla niej był tylko pluskwą.
A mimo to stali tu, knując razem za plecami Oboulda.
Spojrzenie Urlgena podążyło za wzrokiem Gerti na południe, ku łagodnemu zboczu i krasnoludzkim umocnieniom.
– Potrzebuję gigantów – powiedział – by zabezpieczyć linie i rzucać duże głazy!
– Wzniesienie daje krasnoludom przewagę zasięgu – odparła Gerti. – Nie chcę, by ciała moich pobratymców zasłoniły trupy orków.
– Co zatem proponujesz? – spytał ork, z każdą chwilą stając się coraz bardziej sfrustrowany.
Wspólnie rozejrzeli się po okolicy.
– Tam – powiedziała gigantka, wskazując wysoką grań daleko na zachodzie. – Tam będą poza zasięgiem brodaczy, równie wysoko jak nasi przeciwnicy. Posłużą ci za osłonę skrzydła i artylerię.
– To daleki dystans na rzut nawet dla giganta.
– Ale nie dla gigantycznej katapulty – odparła Gerti.
– Pod tą granią są korytarze – zauważył. – Krasnoludy zajęły je i zabezpieczyły. Trudno będzie...
– Czy równie trudno, jak obronić swoje racje, gdy twój ojciec oznajmi, iż zawiodłeś?
To poruszyło Urlgena i zmusiło go do zastanowienia.
– Zajmij tę grań, a ja dam ci wojowników do jej zabezpieczenia i walki z krasnoludami, dla naszej wspólnej chwały – obiecała Gerti.
– To nie będzie łatwe.
Gerti popatrzyła na zbocze, gdzie w porannym słońcu gniły stosy orczych ciał, pozwalając, by wnioski nasuwały się same.
* * *
– Niech to! Oni znów walczą, a my tu utkwiliśmy! – narzekał stary Shingles McRuff Torgarowi Hammerstrikerowi.
Torgar podszedł do dziury we wschodniej ścianie grani, spoglądając na zbocze, będące od tak wielu dni polem bitwy. Rozpoczął się kolejny atak, orki i gobliny pięły się po zboczu, wrzeszcząc i wyjąc. Rzut oka na południe przekonał krasnoluda, iż jego rodacy są gotowi na jego odparcie. Już zwierały się szyki, a morderczy łuk Catti-brie wysyłał syczące strzały wprost w zbliżającą się hordę. W tej samej chwili wśród pierwszych szeregów napastników coś wybuchło. Torgar uśmiechnął się wiedząc, że Ivan Bouldershoulder uruchomił swoją zmyślną ręczną kuszę.
Wkrótce, mimo pewności, że Banak i pozostali odeprą szturm, sfrustrowany zagryzał dolną wargę żałując, że on z połową krasnoludów z Mirabaru nie mogą być obok Banaka.
– Potrzebują nas tutaj – przypomniał Shingles Torgarowi, kładąc dłoń na jego mocarnym ramieniu. – Dobrze służymy królowi Bruenorowi.
– Pilnuję korytarzy, które nie są atakowane – mruknął Torgar. Ledwo wypowiedział te słowa, z głębi korytarzy na północy rozległy się okrzyki:
– Orki! Orki!
Shingles i Torgar popatrzyli po sobie zdziwieni, szybko wpadając w bitewny szał.
– Orki – wycedzili razem.
– Orki! – wykrzyknął głośno Shingles do wszystkich stojących niedaleko krasnoludów, zwłaszcza tych stojących u południowego wejścia. – Łapcie topory, chłopaki. Mamy orki do zarżnięcia!
Krasnoludy z Mirabaru szybko, z entuzjazmem, a nawet radością zajęły ustalone pozycje, by wesprzeć tych, którzy stali dalej ku północy. Niemal natychmiast usłyszeli szczęk żelaza, okrzyki gniewu i bólu świadczące o tym, że walka już trwa.
Torgar z każdym krokiem wywarkiwał rozkazy przypominające o rzeczach, o których tak naprawdę nie musiał zdyscyplinowanym wojownikom mówić. Krasnoludy znały swoje stanowiska, gdyż przez te kilka dni poznały każdy zakręt, korytarz i salę, gdzie można było się bronić. Mimo to Torgar wciąż wykrzykiwał napomnienia i nakazywał walczyć dla chwały Bruenora Battlehammera i Mithrilowej Hali, za nowego króla i nowy dom.
Rozstawił ich roztropnie, tak by wraz z Shinglesem nie zostali sami podczas walki. Pobiegli opadającym łagodnie korytarzem na półkę nad okrągłą salą. Poniżej dostrzegli pierwsze orki, walczące z ponad tuzinem mirabarskich krasnoludów.
Torgar, niemal nie zwalniając, zeskoczył z półki, wbił się między wrogów, powalając dwóch z nich. Natychmiast stanął na nogi, wywijając toporem. Shingles był już w powietrzu, wraz z kilkoma wojownikami, którzy podążyli za nimi.
Gdy zjawiły się posiłki, krasnoludy na czele natarły ze zdwojoną siłą, wycinając sobie miejsce między orkami, usiłując przedrzeć się do Torgara i pozostałych. Niemal natychmiast szala bitwy przechyliła się na stronę krasnoludów. Orki ginęły i próbowały uciekać, lecz drogę zastępowali im inni krewniacy, chcący wyjść z tunelu i włączyć się do walki.
– Zabijcie odpowiednio wielu, a uciekną! – ryczał Torgar. Podczas walki z orkami była to jedyna nadzieja.
Wiele chwil później, gdy podłoga była śliska od orczej krwi, krasnoludy dotarły do wyjścia z tunelu, odpędzając napastników. Stanęły wokół niego półkolem, z Torgarem pośrodku, tak by wielu wojowników naraz mogło zaatakować każdego orka, który tam wchodził. Jednak ku ich zaskoczeniu orki wciąż nacierały, jeden po drugim, padając i przechodząc ponad rosnącym szybko stosem ciał. Szły i szły; na każdego krasnoluda, który musiał się cofnąć z powodu ran, przypadało pięciu orków.
– Przeklęte uparciuchy! – wrzeszczał Shingles u boku Torgara. Podkreślił słowa uderzeniem młota, powalając kolejnego przeciwnika.
– Zbyt uparte – odparł Torgar cicho, niemal pod nosem.
Nie chciał, by jego niepokój udzielił się pozostałym. Z trudem mógł uwierzyć, że wciąż wyłażą z tego korytarza. Wciąż napierali, a żaden z nich nie cofnął się nawet o krok, by uchronić się przed śmiercią.
Okrzyki dochodzące z pobliskiego korytarza powiedziały Torgarowi, że to nie jest wyjątek, a jego wojownicy są naciskani z każdej strony.
Mijały kolejne minuty i do komnaty wdzierało się coraz więcej orków, coraz więcej też leżało na ziemi.
Torgar rzucił okiem w stronę skalnej półki, gdzie czekał już goniec.
– Pozycja druga! – krzyknął do niego i krasnolud pobiegł, wykrzykując rozkaz.
– Słyszeliście! – wrzasnął Shingles do pozostałych. – Zamykamy! Ledwo to powiedział, wparł się plecami w wielki głaz, ustawiony obok wejścia do korytarza.
– Na twój rozkaz! – krzyknął.
Torgar natarł na najbliższego orka, ustawiając się tak, by mógł stawić czoła następnej istocie próbującej wejść do sali. Wojownicy wpadli w szał, wybijając pozostałych w komnacie.
Gdy tylko uznał, że drzwi są chwilowo bezpieczne, krzyknął:
– Teraz!
Wielki wysiłek Shinglesa sprawił, że kamień potoczył się ku drzwiom, a Torgar musiał odskoczyć, aby nie zostać przyciśniętym.
– No! No! No! – pokrzykiwał Shingles.
Krasnoludy pospiesznie zebrały rannych i zabitych, po czym wycofały się na drugi koniec sali, na południe.
Nim jednak zdołali dotrzeć do korytarza, orki już przedarły się przez zaimprowizowaną barykadę. Kilka włóczni przeleciało w powietrzu. Jedna z nich trafiła biednego Shinglesa.
– Oj! – krzyknął, chwytając za drzewce wystające z jego prawego pośladka.
Choć Torgar dźwigał już na ramieniu jednego nieprzytomnego krasnoluda, chwycił najlepszego przyjaciela pod ramię i pociągnął za sobą w głąb korytarza. Leżały tam stosy kamieni przeznaczone na taką właśnie chwilę, do powstrzymywania pościgu. We wszystkich tunelach pod zachodnią krawędzią krasnoludy zostały zmuszone do zorganizowanych odwrotów, lecz były tu już od kilku dni, a to aż nazbyt wiele czasu, by jakikolwiek krasnolud nie przygotował się do obrony.
Torgar rychło wrócił do walki, wrócił też kulejący Shingles, wywijając młotem. On i grupa innych krasnoludów stanęli w wypełnionej stalagmitami sali, łagodnie wznoszącej się za ich plecami ku południowi. Krasnoludy walczyły zawzięcie, uznawszy, że orki muszą zapłacić za każdą piędź ziemi w komnacie. Znów popłynęła krew orków, a ich ciała zaczęły się piętrzyć.
Lecz pozostali wciąż nacierali.
– Przeklęci głupcy! – krzyknął znów Shingles.
Torgar nie trudził się odpowiadaniem na oczywistą lub ukrytą treść wypowiedzi przyjaciela. Zaczynali pojmować, że orki mają zająć te korytarze za wszelką cenę. Ta mało wesoła myśl nabrała realnych kształtów kilka chwil później, gdy z zachodniego korytarza wypadła nagle kolejna grupa krasnoludów.
– Giganci! – krzyczeli, nim Torgar zdążył nawet spytać, dlaczego zarzucili zorganizowany odwrót, który mógłby przeprowadzić ich do następnej sali. – Giganci w korytarzach!
– Giganci? – powtórzył Shingles. – Tu jest dla nich za nisko! Krasnoludy przebiegły obok nich i rzuciły się do walki, zabijając orki stojące między nimi a grupą Torgara.
– Giganci! – krzyknął jeden z nich, podbiegając do wodza.
Torgar nie pytał – wystarczyło, że spojrzał mu przez ramię i zobaczył dowód w postaci giganta – a raczej gigantki – wchodzącej na czworakach, a miejscami nawet czołgającej się ku sali.
– Na nią! – krzyknął, zdecydowany zdobyć większe trofeum.
Jego wojownicy minęli go i tych, którzy właśnie wbiegli, unosząc młoty do rzutu i ignorując okrzyki przybyłych, aby się cofnęli.
W powietrzu zawirował tuzin młotów, a każdy wydawał się, że trafi... aż do chwili, gdy zbliżył się do bladej, niebieskoskórej istoty i po prostu zmienił kierunek.
– Magia? – szepnął Torgar.
Jakby w odpowiedzi, gigantka uśmiechnęła się wrednie i pomachała palcami.
Chłopcy Torgara ruszyli do szarży.
Chwilę potem zataczali się, ślizgali i ślepli, gdy salę wypełnił nagle deszcz ze śniegiem, czyniąc z posadzki lodowisko.
– Zewrzeć szyki! – Torgar przekrzykiwał łoskot magicznej ulewy. Jasny błysk ognia spadł z sufitu, spopielając trzy krasnoludy, które właśnie tego próbowały.
– Uciekać! – zawył Shingles.
– Nie – mruknął Torgar i z gniewem płonącym w oczach niemal tak jasno, jak magiczny ogień gigantki, uciekinier z Mirabaru ruszył przez ulewę ku klęczącemu potworowi.
Spojrzała na niego oczami płonącymi nienawiścią i zaczęła mamrotać kolejne zaklęcie.
Torgar zaczął biec, unosząc topór. Zaryczał, przekrzykując burzę, odpędzając strach i całą magię.
Dwa kroki przed nią rzucił się do przodu.
Poraziły go straszliwe bóle. Na jego sercu zacisnął się gwałtowny, niemożliwy do opisania magiczny uchwyt i zatrzymał go w powietrzu. Usiłował wyciągnąć ręce do przodu, by uderzyć toporem, ale nie mógł nim poruszyć. Nie mógł przedrzeć się przez ten ból, najgorszy ból w życiu.
Torgar wpadł na gigantkę, która nie ruszyła się nawet o cal, i odbił się od niej. Przez chwilę starał się utrzymać równowagę, lecz nogi miał tak samo bezużyteczne jak ręce. Zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu i spojrzał z niedowierzaniem na gigantkę.
A potem padł.
Za nim krasnoludy wbiegły do sali, wołając swego wodza, nachylając się pod uderzeniami gradu, zaś Gerti – gdyż była to ona we własnej osobie – zużywszy swoje najpotężniejsze zaklęcia, wycofała się rozsądnie pod osłoną szarży następnej bandy orków.
* * *
Shingles podczołgał się do Torgara, ignorując ból w pośladku, krew płynącą po nodze i kolejne rany. Poklepał go mocno po twarzy, krzyczał, by się ocknął.
Torgar, kaszląc, zdołał popatrzeć na swego przyjaciela.
– To boli – powiedział. – Na Moradina, zmiażdżyła mi serce!
– Tia, przecież ty masz serce z kamienia! – krzyknął na niego Shingles. – Więc przestań piszczeć!
Mówiąc to, przerzucił sobie Torgara przez ramię i ruszył z powrotem, stawiając jedną stopę przed drugą, pnąc się po oblodzonej pochyłości.
Wydostali się z sali i szli dalej. Na zewnątrz wrzała walka, krasnoludy z Mirabaru ścierały się o każdy cal terenu.
Lecz orki były niezwykle uparte, gotowe stracić dziesięciu swoich na jednego krasnoluda. Dzięki swojej przewadze parli do przodu, zdobywając korytarz za korytarzem i salę za salą.
Na południowym skraju kompleksu tuneli, Shingles z niechęcią rozkazał zawalić sufit.
– Okopcie się i przygotujcie na śmierć za Mithrilową Halę – powiedział wszystkim, nawet rannym. – Przyjęli nas jak braci, więc teraz nie zawiedziemy Battlehammerów.
Wokół rozległy się radosne okrzyki, lecz słyszał w nich pustkę. Niemal trzecia część z ich czterech setek nie nadawała się do walki, włącznie z ich sercem i duszą – Torgarem.
Mimo to krasnoludy bez szemrania wykonały to, co polecił Shingles. Ostatnie korytarze były pierwszą i najlepiej przygotowaną linią obrony. Jeśli orki chciały wypchnąć je na klif nad Doliną Strażnika, po drodze stracą setki swoich.
Krasnoludy okopały się i czekały.
Oparły rannych w nogi o solidne oparcia, dały lżejszą broń i czekały.
Opatrzyły bez narzekań lżejsze rany, niektóre nawet przywiązały broń do połamanych rąk, i czekały.
Ucałowały zmarłych na pożegnanie i czekały.
Lecz orki, zdobywszy trzy czwarte kompleksu, nie nadchodziły.
* * *
– Najbardziej uparci, jak do tej pory – zauważył Banak, gdy orki i gobliny wreszcie zaczęły odwrót. Atakowały przez blisko godzinę, rzucając się bez wahania w największy wir walki, aż stos ich ciał leżących na zakrwawionym zboczu stał się wyższy niż ten utworzony z ciał poległych we wszystkich wcześniejszych bitwach razem wziętych. Przez cały ten czas krasnoludy trwały w szeregach i na pozycjach obronnych, a orki nigdy nie znalazły się blisko zwycięstwa.
Mimo to, wciąż nacierali...
– Uparci czy raczej głupi? – odparł Tred McKnuckles.
– Gupi – uznał Ivan Bouldershoulder.
– Hi hi h... – dodał jego brat.
Śmiech Pikela urwał się, a odpowiedź Banaka nigdy nie padła z jego ust, gdyż w tej samej chwili na zachodzie zobaczyli wycofujących się żołnierzy Torgara – wylewający się z tunelu szereg rannych krasnoludów. Ci, którzy mogli, dźwigali martwych towarzyszy.
– Na Moradina – szepnął Banak pojmując, że cała walka na zboczu była zaledwie odwróceniem uwagi, mającym nie dopuścić posiłków dla Torgara.
Krasnolud zmarszczył brwi, a twarz mu się ściągnęła na widok tego pochodu. Oni dopiero niedawno dołączyli do Mithrilowej Hali... większość z nich nigdy nie widziała miejsca, dla którego porzucili swoje domy w Mirabarze.
– Zorganizowany odwrót – zauważył Ivan Bouldershoulder. – Oni nie czmychli, ich wypchli.
– Znajdź Torgara – polecił Banak – albo kogoś, kto nimi dowodzi. Dowiedz się, czy nie potrzebują naszej pomocy!
Z głośnym „Oj oj!” Pikela bracia Bouldershoulder ruszyli biegiem. Tred kiwnął głową Banakowi i pobiegł za nimi. Do wodza krasnoludów podeszło dwoje innych, ponurych i pokrytych orczą krwią.
– O co chodzi? – spytała Catti-brie, spoglądając na wychodzących. – Ponieśli tak wielkie straty, by zająć tunele, ale po co im one? Żaden z nich nie łączy się z żadnym tunelem z Mithrilowej Hali, nawet nie przechodzi w pobliżu.
– Ale oni o tym nie wiedzą – odparł Banak.
Catti-brie nie wierzyła w jego słowa. Podejrzewała, że chodzi tu o coś innego. Popatrzyła na Wulfgara – sądząc po jego minie, myślał w ten sam sposób.
– Chodźmy – powiedział.
– Kazałem Bouldershoulderom i Tredowi odszukać Torgara – wyjaśnił Banak. Wulfgar pokręcił głową.
– Nie idziemy do Torgara – sprostował. – W tych tunelach nie ma niczego, co byłoby cokolwiek warte dla naszych wrogów – dodał, wskazując dłonią pobojowisko na zboczu.
Banak kiwnął głową, lecz nie wypowiadał głośno swoich największych obaw. Dla niego i pozostałych stawało się coraz bardziej jasne, dlaczego orki tak bardzo starają się zdobyć tunele.
Giganci.
Wulfgar i Catti-brie pobiegli, przeganiając trójkę krasnoludów wysłanych do Torgara.
– Idziemy na szczyt – wyjaśniła im Catti-brie.
– Weź mego brata! – zawołał Ivan. – Tam się lepiej nada!
– Ja brat! – krzyknął Pikel, odrywając się od swoich towarzyszy.
Catti-brie i Wulfgar biegli dalej, nauczywszy się doceniać i szanować krasnoludzkiego „duida”. Dotarli do południowego krańca grzbietu i zaczęli się wspinać obok wejścia do korytarza, z którego wychodzili ranni.
– Trzymamy się! – zawołał z dumą jeden z nich, paskudnie poharatany.
– Nigdy w to nie wątpiliśmy! – odkrzyknęła Catti-brie, pozwalając sobie na krasnoludzki akcent. W odpowiedzi krasnolud uniósł pięść w powietrze. Ruch go zabolał, choć bardzo się starał tego nie okazywać.
Wulfgar poprowadził ich po skalistej ścianie. Dzięki wielkiej krzepie i długim nogom wspinał się z łatwością. Gdy dotarł do bardzo trudnego miejsca, zatrzymał się i odwrócił, wyciągając rękę, by bez trudu wciągnąć dziewczynę. Kilka miejsc było trudnych dla niskiego Pikela, gdyż nawet leżąc na brzuchu Wulfgar nie mógł sięgnąć aż tak daleko.
Krasnolud tylko roześmiał się i pomachał dłonią. Zaczął obracać się w miejscu i śpiewać, patrząc na płaskie kamieniste zbocze i chichocząc cały czas. Zielonobrody krasnolud wyciągnął rękę: jego dłoń zanurzyła się w rozciągliwy nagle kamień. Zaczął lepić sobie jeden schodek po drugim. Następnie, wciąż chichocząc, po prostu wszedł po nich do ludzi i gestem pokazał, że mogą iść dalej.
Szczyt okazał się poszarpany i nierówny, dawało się jednak po nim iść, nawet jeśli wiatr przenikał całą trójkę na wylot. Ponieważ szli pod wiatr, wyczuli zapach przeciwnika, zanim go jeszcze ujrzeli.
Schowali się za wysoki występ w tej samej chwili, gdy pojawił się pierwszy gigant.
Catti-brie wyciągnęła Taulmarila i wycelowała, lecz Pikel złapał za strzałę, pokręcił kudłatą głową i pogroził palcem drugiej ręki, po czym wskazał na północ.
Stamtąd nadchodzili kolejni giganci.
– Jeden strzał – wyszeptał Wulfgar, mocno ujmując Aegis-fanga. – Ruszymy, gdy tylko ją wypuścisz.
– Gotowa – zapewniła go Catti-brie i gestem kazała Pikelowi, by puścił jej strzałę, a potem ruszał.
Z piskiem godnym warchlaka Pikel wystrzelił zza występu, pędząc na południe. Najbliższy gigant zawył i rzucił się za nim w pogoń.
Wtedy w jego pierś ugodziła strzała, zatrzymując go w miejscu. Zaraz za nią poleciał wirujący młot, trafiając niemal w to samo miejsce. Gigant zachwiał się i spadł przez zachodnią krawędź.
Wulfgar i Catti-brie słyszeli ryk, ale nie ujrzeli efektu swoich działań, gdyż już biegli. Doścignęli Pikela przy południowym zboczu. Wulfgar bez słowa złapał krasnoluda w swój potężny uścisk i biegł dalej, przeskakując z jednej półki skalnej na drugą, póki nie dotarli na ziemię. Zaraz potem zaczęły wokół nich spadać głazy. Cała trójka bardzo się natrudziła, by pomóc pozostającym jeszcze w okolicy krasnoludom dotrzeć do bezpiecznego tunelu.
Tam spotkali się z Ivanem, Tredem, Shinglesem i bardzo wstrząśniętym Torgarem Hammerstrikerem.
– Czarodzieje – tłumaczył Shingles. – Gigancia wiedźma wyciągnęła rękę i niemal zmiażdżyła serce mojego przyjaciela!
Mówiąc to, delikatnie poklepał Torgara po ramieniu.
– To boli – zauważył krasnolud ledwo słyszalnym głosem. – Bardzo.
– Ale ty jesteś za twardy, aby się dać byle sztuczce – uspokoił go Shingles. Chciał znów go klepnąć, lecz Torgar uniósł dłoń w obronnym geście.
– Nad nami są giganci – powiedział Wulfgar. – Powinniśmy zejść głębiej na wypadek, gdyby chcieli tu wkroczyć.
– Nie ruszą na południe – tłumaczyła Catti-brie. – Chcieli znaleźć się wysoko i dopięli swego.
– Orki też już nie nacierają – dodał Shingles. – Zwaliliśmy na nich sufit, lecz gdyby chcieli, już by do nas dotarli.
– Mają to, po co przyszli – odparła kobieta.
Spojrzała ku południowemu wyjściu: wszystko już się uspokoiło, deszcz skał minął. Mimo to Wulfgar i pozostali odczekali jeszcze jakiś czas, nim zdecydowali się wyjść. Powitały ich długie cienie zmierzchu oraz niepokojąca cisza, panująca w całej okolicy.
Catti-brie popatrzyła w stronę głównych sił krasnoludów na wschodzie.
– Za daleko jak na rzut giganta – oceniła, patrząc na skalny grzbiet.
Wulfgar ruszył czym prędzej, kobieta zaraz za nim. Nawet w zapadającym zmierzchu na szczycie łatwo dostrzegli, o co chodziło w całym ataku. Po zachodnim zboczu giganci wciągali ogromne, drewniane bale, zaś inni składali je w gigantyczną machinę. Catti-brie z przerażeniem spojrzała na pozycje krasnoludów. To było za daleko na rzut giganta, ale na strzał z gigantycznej katapulty?
W tym momencie kobieta pojęła, w jak wielkich opałach się znaleźli. Orki poświęciły tak wielu swoich, pozwoliły, by setki zginęły tylko po to, by zyskać przewagę i przygotować pole... to była przemyślność i zaangażowanie przekraczające wszystko, czego spodziewała się po tych paskudnych istotach o świńskich gębach.
– Bruenor często powtarzał, że orki i gobliny nie opanowały jeszcze całej Północy tylko dlatego, że są zbyt głupie, by walczyć ramię w ramię – szepnęła do Wulfgara.
– A teraz Bruenor nie żyje, albo wkrótce umrze – odparł. Jego ponury ton przekonał Catti-brie, że myślał podobnie. Mieli poważne kłopoty.
– Na bogów, Williamie, mógłbyś przespać cały dzień przygotowując się na nocny spoczynek – powiedział Brusco Brawnanvil, kuzyn Banaka w pierwszej linii, wódz, który zyskał wielką sławę w górach na zachodzie, po drugiej stronie Mithrilowej Hali.
– Taa – odparł stary William Husken Nugget, dla przyjaciół Bill, po czym znów oparł głowę o kamienną ścianę niewielkiej wieży przy wschodnim wejściu do krasnoludzkiej twierdzy. Pod nimi bystro płynęła Surbrin, migocząc w popołudniowym świetle.
Wkrótce po tym, jak do Mithrilowej Hali zaczęły napływać pierwsze doniesienia o grasujących na Północy potworach, na północ od ich obecnej pozycji, wzdłuż wzniesień, zbudowano pokaźny obóz. Po odwrocie spod Płycizn i przybliżeniu się wojny od zachodu, obóz został opuszczony – pozostawiono w nim zaledwie kilku zwiadowców. Krasnoludy po prostu nie mogły sobie pozwolić na dzielenie sił, zaś orki naciskały ich mocno w górach na północ od Doliny Strażnika. Wieści z Nesme zmusiły klan Battlehammer do wzmocnienia obrony swoich korytarzy w obawie przed uderzeniem z podziemi.
Na wschodzie był tylko taniec Surbrin i drugie godziny nudy, coraz gorsze dla weteranów świadomych, że ich pobratymcy na zachodzie walczą i umierają.
Dlatego gdy Banak, Pwent i ich podopieczni wraz z krasnoludami z Mirabaru wsławiali się, stawiając opór orczym hordom, Brusco, Bill i pozostali tkwiący na wschodzie zamykali oczy i pozwalali odpocząć swoim głowom w nadziei, że przed końcem wojny zostanie dla nich jeszcze trochę orków.
– Od kilku dni nie widziałem Filbeda – zauważył Brusco. Bill otworzył zaspane oko i odparł:
– Z tego, co słyszałem, ruszył na zachód, przez Dolinę Strażnika.
– Tia, tak właśnie zrobił – potwierdził Kingred Doughbeard, stojący nad nimi na wieży. Siedział przy otwartej klapie, opierając plecy o wysoki do pasa mur, otaczający szczyt. – Nie będzie już wymiany piętnastu na piętnastu. Po tej stronie Hali zostało nas tylko dwudziestu pięciu, więc niektórzy będą musieli brać dwie warty pod rząd.
Brusco prychnął.
– Szkoda, że mnie o to nie spytali. Sam bym ruszył na zachód!
– Jak my wszyscy – odparł Kingred i również prychnął. – Poza Billem. On tylko czeka, żeby się zdrzemnąć.
– Aha – zgodził się Bill. – I wezmę dwie warty naraz. A nawet trzy, jeśli zechcą. Do dziewięciu piekieł, mogę tu siedzieć całe dnie i noce.
– Cały czas chrapiąc – powiedział Kingred. – Aha.
– Znalazł sobie wygodne miejsce – zauważył Brusco i Kingred znów się roześmiał.
– Aha.
– No, skoro zamierzasz spać, to zamień się z Kingredem – powiedział Brusco. – Niech ktoś chociaż zagra ze mną w kości.
– Aha – powiedział Bill. Ziewnął i jakoś stanął na nogi, po czym ospale zaczął wchodzić po drabinie.
Hałasy poniżej, czynione przez Kingreda, Brusca i kilku innych, którzy pilnowali tuneli, nie zdołały przeszkodzić wiecznie zmęczonemu krasnoludowi. Wkrótce chrapał dalej.
****
Mniej więcej w połowie zewnętrznej ściany wieży, skulony w ciemnej szczelinie, gdzie krawędź budowli stykała się z naturalną skałą, Tos’un Armgo podsłuchał całą rozmowę krasnoludów. Drow zatrzymał się w wygodnym miejscu i czekał, przeklinając cicho – i nie po raz pierwszy – nieobecność Donnii i Ad’nona. Oni byli najbardziej zwinni, zaś Tos’un był tylko zwykłym wojownikiem. Tak przynajmniej zawsze mówili o nim Donnia i Ad’non.
Gdy ruszał szpiegować dla Oboulda, Kaer’lic dała mu kilka zaklęć do pomocy, lecz mimo to nie cieszyło go bycie aż tak odsłoniętym, samotnie w gnieździe pełnym twardych krasnoludów.
Obould jest niedaleko, powiedział sobie. Najprawdopodobniej ork i jego poddani wkrótce przełamią słabą obronę na północy.
Ta myśl kazała drowowi wziąć głęboki oddech i odwrócić się, wybierając dobre miejsca na uchwyt. Przeklęta, płonąca na niebie kula ognia na szczęście schowała się już za skały, rzucając na wschodnie zbocze długie cienie. Mimo to jak dla Tos’una nadal było zbyt jasno.
Lecz robiło się ciemniej.
Zbliżała się pora drowów.
****
Brusco chuchnął w złożone dłonie i mocno nimi potrząsnął, grzechocząc kośćmi zamkniętymi w kubku między sękatymi paluchami i zrogowaciałymi dłońmi. Znów chuchnął i wyszeptał szybką modlitwę do Dumathoina, boga ukrytych pod górami tajemnic.
Powtórzył to jeszcze raz, i kolejny, aż pozostałe krasnoludy zaczęły narzekać. Jeden nawet stuknął go w tył głowy.
– Rzucasz wreszcie, czy nie?
Niecierpliwość krasnoluda miała bardzo wiele wspólnego z faktem, że większość srebra leżała teraz przed Brusco, gdyż od kilku godzin, kiedy to zaszło słońce, krasnolud cały czas wygrywał.
– Czekam, aż stary dobry Dum powie mi, kiedy trzeba rzucać – odparł Brusco.
– Rzucaj wreszcie! – krzyknęło kilku krasnoludów naraz.
– Phi! – parsknął Brusco i otworzył dłonie.
W tym momencie usłyszeli czysty, ponaglający głos rogu i wszyscy zamarli.
– Południe? – spytał któryś.
Róg zagrał ponownie. Spodziewając się go, gotowi byli przysiąc, że jego dźwięk naprawdę dochodzi z południa.
– Co widzisz, Bill? – zawołał do góry Kingred.
Pozostali wyszli z wieży, wspinali się wyżej, by poszukać sygnałowych ognisk posterunków z południa.
– Bill?! – zawołał Kingred. – Obudź się, durniu! Bill! Cisza.
Nie chrapie, zauważył krasnolud, i to już od dłuższego czasu.
– Bill? – spytał ponownie, ciszej i z większym niepokojem. – I co? – spytał Brusco, wpadając do środka.
Kingred popatrzył w górę, a wyraz jego twarzy mówił sam za siebie.
– Bill?! – wrzasnął Brusco.
Podbiegł do drabiny i zaczął szybko się wspinać.
– Trolle na południu! – zawołał ktoś na zewnątrz. – Trolle na południu!
Trolle? – zdziwił się Brusco, zatrzymując się na szczeblach. – Co na Dziewięć Piekieł robią tutaj trolle? Zagrał kolejny róg, tym razem z północy.
– Do przejść! – zawołał Brusco do Kingreda. – Niech wszyscy biegną do przejść i będą gotowi je zamknąć!
Krasnolud wybiegł, a Brusco spojrzał w górę. Widział jedną ze stóp Billa, wystającą poza otwartą klapę.
– Bill?! – zawołał.
Stopa ani drgnęła.
Brusco poczuł mdłości; zmusił się do dalszej wspinaczki, powoli, ręka za ręką. Tuż przy krawędzi powoli wyciągnął rękę i pociągnął krasnoluda za nogę.
– Bill?
Ani ruchu, ani reakcji, ani chrapania.
Nagle Brusco oślepł, znalazł się w całkowitej ciemności. Odruchowo puścił się i spadł na kamienną podłogę, lądując zwinięty w kłębek. Zerwawszy się na równe nogi, trzymał już miecz w ręku i z radością stwierdził, że nie jest ślepy, gdyż rzucone na niego zaklęcie okazało się tylko kulą ciemności i nie uszkodziło mu wzroku.
– Tutaj! – zakrzyknął na towarzyszy. – Magia! Ktoś załatwił Billa!
Do wieży wbiegły pozostałe krasnoludy pod wodzą Kingreda.
– Nadstawcie koc! – rozkazał Brusco.
Znów wszedł na drabinę, tym razem pnąc się znacznie szybciej. Pozostałe krasnoludy złapały dwa koce, złożyły je razem. Złapawszy za rogi, rozciągnęły je dokładnie pod klapą.
Na górze usłyszeli zamieszanie, głos Brusca wołającego Billa i jakieś stęknięcie.
Krasnolud spadł, wylądował na boku koca i stoczył się z łupnięciem na ziemię.
– Bill! – krzyknęły chórem krasnoludy, porzucając koce i podbiegając do leżącego towarzysza. Przez jego gardło biegła jaskrawa, czerwona linia.
– Zabierzcie go do kapłana! – zawołał któryś i zaczął ciągnąć ciało.
Krasnoludy rzuciły się w stronę drzwi, po chwili zatrzymały i zawołały Brusca, gdy usłyszeli nad głowami kolejne zamieszanie.
Krasnolud wypadł z ciemności, uderzając mocno o podłogę. Wstał chwiejnie i byłby się znów przewrócił, gdyby Kingred go nie podtrzymał.
– Ta zaraza mnie cięła! – stęknął Brusco.
Pomacał się po plecach i pokazał zakrwawioną dłoń. W tym momencie opuściły go wszystkie siły i Kingred musiał się mocno zaprzeć, aby podtrzymać ciężkiego krasnoluda.
– Pomóżcie! – zawołał i inny krasnolud podbiegł do Brusca z drugiej strony.
– Do przejść – zdołał przypomnieć im Brusco, z każdym słowem plując krwią.
Nim wydostali się z niewielkiej wieży – dwóch niosło Billa, dwóch innych podtrzymywało Brusca – zobaczyli innych, biegnących z południa. Słyszeli też nawoływania z północy.
Ci z południa krzyczeli „Trolle!”.
Ci z północy wołali „Orki!”.
Kingred przekazał Brusca drugiemu krasnoludowi i pobiegł ku wielkim, żelaznym wrotom Mithrilowej Hali, wyciągając zza pasa młot. Uderzył w nie mocno raz, drugi... przerwa, trzeci.
Odczekał chwilę i wystukał sygnał po raz wtóry i trzeci, gdy zdawało mu się, że słyszy po drugiej stronie zgrzyt przesuwanych sztab.
Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnął, było, by te niezdobyte wrota się otworzyły!
Obok głównego wejścia coś zadudniło i niewielki głaz odsunął się na bok, odsłaniając nieduży, ciemny tunel. Z północy i południa nadbiegały krasnoludy, przeciwnicy deptali im piętach. Kingred wiedział, że nawet gdyby otwarto drugi tunel, prawdopodobnie nie wszyscy zdążyliby się przecisnąć. Prawie zawołał do swoich towarzyszy, by otworzyli główne wrota, lecz odegnał tę pokusę i stłumił strach. On i pozostali mogli zatrzymać napastników aż do smutnego końca.
Kingred uniósł miecz i wziął do ręki tarczę. Wciąż wydawał rozkazy tym, którzy biegli ku tunelom.
– Biegiem! Biegiem! – wołał. – Tyłki nisko i przebierać nogami! Pierwsze pojawiły się trolle. Biegnąc im na spotkanie, poczuł ich paskudny odór. Ciął i rąbał bez wytchnienia, odpędzając bestie. Jakiś pazur przesunął mu się po ramieniu, pozostawiając szeroką linię, lecz on otrząsnął się i odwrócił, uderzając z rozmachem przeciwnika. Odpędzał ich, jednego po drugim. Walczył jak opętany, parł naprzód z rykiem jak krasnolud, który wiedział, że dla niego nie ma już nadziei.
Pojawił się wielki, dwugłowy troll, rodem z najgorszego koszmaru – kogoś tak paskudnego Kingred nigdy nie widział. Odsunął on kilku innych i stanął naprzeciw krasnoluda. Kingred pokonał strach, wrzasnął i rzucił się na bestię, lecz wcześniej spotkał nabijaną kolcami maczugę. Krasnolud został poderwany z ziemi i poleciał daleko.
W tym momencie na polu walki zjawiły się idące od północy orki, wyjąc, pohukując i ciskając kamieniami, szarżując z zapamiętaniem.
* * *
– Tam został jeszcze tuzin! – wołał Bayle Rockhunter, jeden ze strażników bramy. – Otwórzcie te przeklęte wrota!
Krasnolud podrzucił w dłoniach ciężki kilof i pobiegł ku wrotom, za nim podążyli następni.
– Nie można! – zawołał ranny Brusco. – Znacie swoje miejsce! To przypomnienie spowolniło nieco ich bieg – bram nie wolno otwierać bez wyraźnej zgody wodzów, znajdujących się teraz w zachodniej części kompleksu. Krasnoludy przy wschodniej bramie nie były wyćwiczoną armią, lecz zwiadowcami i strażnikami, mającymi utrzymać Halę za wszelką cenę. Otwarcie tych wrót zwróciłoby uwagę potężnych sił, które potem mogłyby zalać korytarze. Lecz ich utrzymanie w zamknięciu oznaczało skazanie pozostałych na zewnątrz pobratymców na pewną śmierć.
– Nie możemy ich zostawić! – odkrzyknął Bayle.
– W takim razie odbierzesz cały sens ich śmierci – powiedział znacznie ciszej Brusco.
Jego słowa oraz ton, jakim je wypowiedział, zgasiły cały ogień, płonący w oczach młodego krasnoluda.
– Utrzymajcie przejścia otwarte tak długo, jak tylko można – stwierdził następny krasnolud.
Tego strasznego wieczora do Mithrilowej Hali przedostały się cztery dziesiątki krasnoludów. Pozostały tuzin z Kingredem na czele stał na zewnątrz, oparty o wielkie wrota. Wreszcie ci wewnątrz niechętnie przekręcili rygle, opuszczające odważniki, i zamknęli tunele, pieczętując w ten sposób los tych, którzy pozostali na zewnątrz.
Brusco i pozostali uczynili to z ciężkim sercem, czyniąc obietnicę, że Kingred i pozostali nie zostaną zapomniani, a ułożone o nich pieśni będą śpiewane od karczmy do karczmy.
* * *
Król Obould, Gerti Orelsdottr i troll Proffit stali w oddaleniu od wieży i wrót obserwując, jak giganci, orki i trolle składają wielkie głazy przed wschodnią bramą Mithrilowej Hali. Dźwięki z drugiej strony bramy wskazywały, że krasnoludy robią to samo, lecz Obould nie chciał ryzykować. Jego celem było zamknąć wschodnią bramę i to właśnie robił.
– Tereny aż do Surbrin należą do nas – oznajmił pozostałym. Ukryci w cieniu Kaer’lic i Tos’un słuchali uważnie.
Zapomina, że na razie jego syn nie do końca zamknął krasnoludy wewnątrz, przekazała Kaer’lic swemu towarzyszowi.
Tos’un docenił sarkazm, choć na nim sukcesy Oboulda zrobiły większe wrażenie. Biorąc pod uwagę nacisk, jaki wywierał Urlgen na klan Battlehammer od zachodu, zwycięstwo było aż za łatwe. Kilku martwych orków, kilku martwych krasnoludów, i Obould opanował zachodni brzeg Surbrin od Grzbietu Świata aż po kraniec gór na południe od Mithrilowej Hali. Uwzględniwszy jeszcze budowanie umocnień wzdłuż rzeki na północ od miejsca, w którym się teraz znajdowali, nie była to drobnostka.
– Krasnoludy znajdą sobie inne wyjście – zauważyła Gerti, a Tos’un uznał, że podobnie jak Kaer’lic, ona również chce nieco osłabić zwycięstwo orczego króla.
Obould skrzywił się, słysząc słowa gigantki i zwrócił się do dwugłowego trolla.
– Dobrze się spisałeś – pogratulował mu. – Twój przemarsz robił wrażenie.
– Troll się... – powiedziała lewa głowa.
– ...nie męczy – dokończyła prawa.
– Zatem, kiedy już tu skończymy, wrócicie na południe – powiedział Obould i obie głowy pokiwały zgodnie.
– Rozciągniemy nasze linie wzdłuż rzeki – wyjaśnił Gerti ork. – Utrzymamy te ziemie wbrew wszystkim, którzy chcieliby je nam wydrzeć. Nasze główne siły cofną się na zachód i północ.
– A Proffit na Trollowe Wrzosowiska? – spytała Gerti. Nie ukrywała swej niechęci wobec śmierdzącego trolla.
– Ku tunelom na południu – poprawił Obould. – Tunelom łączącym się z Mithrilową Halą. Proffit i jego poddani będą walczyć z krasnoludami wewnątrz ich siedziby. Pokonamy brodaczy i stworzymy nowe królestwo.
Ma wizję, przekazała Kaer’lic.
Tos’un skrył uśmiech, gdyż gotów był się założyć, że Obould coraz bardziej niepokoi jego towarzyszkę. Całą kampanię rozpoczęła czwórka sprytnych drowów, lecz nigdy nie spodziewali się, że Obould stworzy coś tak trwałego! Co będzie, zastanowił się Tos’un – wiedział, że jego towarzysze również nad tym dumają – jeśli królowi orków uda się opanować całą Północ, od Trollowych Wrzosowisk do Grzbietu Świata, od Surbrin do Złej Przełęczy? Co się stanie, jeśli mając taką podstawę, wyprze krasnoludy z Mithrilowej Hali? Co uczyni Silverymoon? Mirabar? Cytadele Adbar lub Felbarr?
Co zrobią? Wszelkie doniesienia wskazywały, że z gór schodzi coraz więcej orków. Czyżby Tos’un i jego towarzysze wynieśli Oboulda tak wysoko, że stracili nad nim kontrolę?
To wszystko wydawało się Tos’unowi niedorzeczne, a jednocześnie zabawne. Jednak gdy spojrzał na Gerti i jej ponurą minę nawet wtedy, gdy zgadzała się z orczym królem, mroczny elf przypomniał sobie, że kryje się tu jeszcze wiele potencjalnych pułapek.
Dopiero wtedy Tos’un pojął, iż Kaer’lic wyszła dołączyć do trzech wodzów, a Obould woła także jego. Stanął obok kapłanki Lolth.
– Idź z Proffitem – polecił ork wojownikowi od Barrisona Del’Armgo.
– Ja? – spytał Tos’un z niedowierzaniem i źle skrywanym wstrętem, słysząc tę bynajmniej nie przyjemną myśl.
– Proffit uda się do górnego Podmroku, by walczyć z krasnoludami – wyjaśnił Obould. – Tak jak twoje miasto.
Tos’un spojrzał z zaskoczeniem na Kaer’lic, dziwiąc się, skąd król orków zebrał takie wiadomości.
To najlepsze rozwiązanie, przekazała mu skrycie kapłanka, rozwiewając wszelkie wątpliwości.
– Znasz tunele prowadzące do Mithrilowej Hali – powiedział Obould Tos’unowi. – Byłeś tam.
– Niewiele wiem – odparł drow.
– To i tak więcej niż ktokolwiek z nas – powiedział ork. – Skoro powierzchnię mamy zabezpieczoną, musimy szybko rozpocząć atak wewnątrz Hali. Zaprowadzisz Proffita na łowy.
Ton Oboulda wskazywał, że nie ma dyskusji, a kiedy Tos’un zaczął się spierać, Kaer’lic przekazała mu dobitne: Tak będzie lepiej!
– Pójdę z nim – dodała. – Znam kilka tuneli, a dla Proffita będzie lepiej, jeśli jego oddziały będą prowadzić dwa mroczne elfy.
Obould skinął głową i zajął się innymi sprawami, przede wszystkim dalszym zamknięciem wielkich wrót.
Czemu to zrobiłaś? – spytały palce Tos’una, gdy oddalili się nieco.
Powinniśmy być daleko stąd, odparła kapłanka.
A co z Ad’nonem i Donnią?
Kaer’lic wzruszyła ramionami.
Zajmą się sobą. Zawsze tak robią. Na razie najważniejsze jest, byśmy ruszyli na południe.
Dlaczego tam?
Gdyż na północy jest Drizzt Do’Urden.
Tos’un spojrzał z zaskoczeniem na swoją towarzyszkę. Kaer’lic bardzo obawiała się Drizzta, lecz oddalać się tak daleko tylko dlatego, że ten drow kręcił się po okolicy? To nie miało sensu.
Nie mógł jednak znać podejrzeń Kaer’lic. Od czasu, gdy Tos’un dołączył do grupy wygnańców, przynosząc wieści o klęsce ataku Menzoberranzan na Mithrilową Halę, Kaer’lic Suun Wett obawiała się, że Drizzt Do’Urden może być kimś więcej, niż myślały drowy z Menzoberranzan.
Poza umiejętnościami walki było w nim coś wyjątkowego, kojarzącego się z boskim błogosławieństwem. Kaer’lic zawsze była sprytna, lecz czasem siebie za to wręcz nienawidziła, gdyż zamotana w sieć podejrzeń rozumiała, że w rezultacie może wydać na siebie wyrok. Czy to nie cena za oświecenie?
W tajemnicy przed swoimi towarzyszami kapłanka była przekonana o czymś przerażającym i cudownie pokrętnym: że Drizzt Do’Urden cieszy się łaską Lolth.
Dwa orki nie chciały dalej walczyć z morderczym elfim wojownikiem na skrzydlatym wierzchowcu. Widok trzech martwych kamratów wystarczył, by porzuciły swoją broń i uciekły kamienistą ścieżką, wzywając pomocy.
Za nimi i nad nimi unosił się elf na swoim pięknym białym rumaku, niesiony uderzeniami wielkich skrzydeł. Orki z pewnością nie mogły przed nim uciec ani się ukryć – chyba, że pod ziemią.
Elf wiedział, że im się to nie uda.
Skierował Jutrzenkę na lewo, zapędzając orki na wąską ścieżkę.
Tamci, nie zwracając uwagi na nic poza elfem i pegazem, chętnie pognali w tamtą stronę. Skręcili i wbiegli po łagodnym stoku, omijając kolejny głaz.
A przynajmniej się starali.
Zza głazu wyskoczyła elfka, równie piękna, jak zabójcza. Pierwszy ork skrzeknął i zamarł w miejscu, wyciągając przed siebie ręce, lecz elfka nawet nie zaatakowała. Przesunęła się obok niego, kryjąc się przed wzrokiem jego towarzysza. Drugi ork zbliżał się szybko, a choć widział, że kamrat nagle się zatrzymał, nie zauważył smukłej postaci, dopóki nie było za późno.
Miecz trafił go prosto w pierś.
Pierwszy ork otworzył oczy i pomyślał, że ocalał, że elfka w jakiś sposób przeszła obok niego. Najwyraźniej nie zamierzając rozmyślać nad tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zaczął uciekać dalej.
Zrobił niemal jeden krok, nim miecz trafił go w nerkę. Zdążył z rozpędu zrobić drugi, gdy ostrze uderzyło ponownie. Wykonał prawie trzeci, nim miecz spadł mu na kark.
– Zaczynam rozumieć, dlaczego Drizzta bawi takie życie – zauważył Tarathiel, prowadząc swego wierzchowca do Innovindil.
– Nie sądzę, żeby sprawiało mu to przyjemność – odparła. Popatrzyła na skały i gwizdnęła. Zmierzch przytruchtał raźno. – Kieruje nim gniew i wcale nie odczuwa radości. Widziałam to, gdy przybyliśmy mu na pomoc. Nie mógł nawet przyjąć twojej hojności.
Tarathiel wytarł zakrwawiony miecz o podartą tunikę jednego z martwych orków. Wiedział, że jego towarzyszka ma rację. Miał nadzieję, że kiedy spotkają się z Drizztem nad rzeką, nawiążą jakiś kontakt. Miał nadzieję, że porozmawia z nim o Ellifain, dowie się o niej wszystkiego, czego tylko można, lub ostrzeże Drizzta, że postradała zmysły i poluje na niego.
Lecz ich rozmowa nawet nie zbliżyła się do tych spraw z przyczyn, które Innovindil właśnie głośno wypowiedziała.
– Ale gdzieś w głębi serca musi czerpać przyjemność z zabijania tych paskud – powiedział. – Musi pojmować, że działa dla dobra świata.
– Miejmy taką nadzieję – odparła bez przekonania Innovindil. Podczas rozmowy rozglądała się wokoło, jakby szukając jakiegoś śladu Drizzta.
Wyruszyli wkrótce potem, świadomi, że w okolicy niedługo zbiorą się inne orki, zaalarmowane wrzaskami tej piątki, którą zabiły elfy. Przez większość czasu trzymali pegazy na ziemi, lecz przelatywali nad przepaściami i niewielkimi klifami, by zgubić pościg. Byli przekonani, że poruszające się pieszo orki pewnie ich nie złapią.
Tej nocy elfy nie wracały wprost do swojej jaskini. Wolały rozejrzeć się dalej w poszukiwaniu kolejnych ofiar.
Drizzt działał w gniewie, lecz Tarathielowi i Innovindil ta rozrywka dawała poczucie, że coś osiągnęły, i może nawet trochę przyjemności. A nie brakło orków do upolowania.
* * *
Donnia nawet nie musiała przekazywać swojego zadowolenia Ad’nonowi, gdy aura ciepła doprowadziła ich do kupki nawozu. Jej zły uśmiech przekazywał to doskonale.
Wyraz twarzy Ad’nona wskazywał, że on również się cieszy.
Drow widział, że nawóz w większości już wystygł. Mieli punkt odniesienia, dzięki któremu mogli ocenić, jak długo tu leży. Mroczne elfy od dzieciństwa uczono oceniać czas po temperaturze odchodów, a ten nawóz był podobny do tych, jakie pozostawiały rothe, hodowane przez drowy w podziemnych miastach.
Przekazali sobie wiadomości i ruszyli okrężną drogą pod górę. Przesuwali się żabimi skokami, od urwiska do urwiska, od głazu do głazu i od drzewa do drzewa. Na widok kolejnej sterty nawozu uśmiechnęli się radośnie.
I kolejna, poniżej, dostrzeżona, gdy spojrzeli znad płaskiego kamienia.
Jaskinia, przekazał Ad’non, kładąc się na brzuchu po prawej stronie Donnii.
Dwa mroczne elfy nie wiedziały o tym, lecz znajdowały się na szczycie tego samego głazu, z którego jaskinię Tarathiela i Innovindil oglądał Drizzt.
Donnia przekazała całą serię sygnałów, po czym podczołgała się aż do samej krawędzi płaskiego głazu. Rozejrzała się wokół i upewniła, że Ad’non ma swoją ręczną kuszę w pogotowiu. Wtedy przetoczyła się nad głazem, przytrzymała pewnie jego krawędzi, po czym spadła dziesięć stóp niżej, lądując na ziemi naprzeciw otworu jaskini. Stojąc obok ciemnego wejścia, wyciągnęła miecz i ręczną kuszę.
Ad’non zeskoczył w podobny sposób i szybko stanął po drugiej stronie otworu.
Ciepły popiół, przekazała Donnia; mieli pewność, że to miejsce było wykorzystywane jako obozowisko.
Ad’non przykucnął i rozejrzał się uważnie.
Puste, przekazał swej towarzyszce, ale nie opuszczone.
Nie musieli przekazywać sobie, że powinni zastawić pułapkę.
Drowy obeszły jaskinię od zewnątrz, szukając miejsc, w których mogłyby się zaczaić. Nie trzymały się jednak zbyt blisko wejścia, ani nie wchodziły do środka, okazując stosowny szacunek dla niebezpiecznych przeciwników. Wkrótce potem Donnia natknęła się na coś znacznie bardziej interesującego: drugą jaskinię.
Ta jest głębsza, przekazała.
Ad’non podszedł do otworu niewielkiego korytarza. Przyjrzał się jego wewnętrznemu spadkowi i nachyleniu, po czym porównał z położeniem jaskini elfów z powierzchni. Kazał Donnii się cofnąć, po czym położył się na brzuchu i przekręcił głowę, wsuwając rękę do jaskini. Delikatne i wyćwiczone palce szukały sprytnych pułapek. Ad’non powoli wsuwał ramię głębiej, sprawdzając każdy cal.
Zerknąwszy na Donnie, drow wślizgnął się do środka, znikając jej z oczu.
Drowka podeszła do wejścia i zajrzała do środka w chwili, gdy stopa Ad’nona sprawdzała pierwszy zakręt. Rozejrzawszy się wokoło, delikatnie przyłożyła ucho do kamienia. Stuk ustalonego wcześniej kodu nakazał jej położyć się na brzuchu i wślizgnąć się do środka. Przejście robiło się coraz ciaśniejsze, zwłaszcza za zakrętem. Dotarła do dziury w podłożu, którą można było przejść tylko głową naprzód, i to na oślep. Niewiele istot rozumnych zdołałoby pokonać tak niewygodną przeszkodę, lecz dla mrocznych elfów, które spędziły tyle dziesięcioleci w dziurawym jak ser Podmroku, nie było to takie trudne.
Korytarz po drugiej stronie był nieco szerszy, choć sufit był zbyt nisko, by Donnia mogła unieść głowę. Stopniowo jednak unosił się i przerodził w wyższą salę. Tam też znalazła swego towarzysza, siedzącego na kamieniu.
Powinniśmy zejść niżej, tłumaczył jej Ad’non i wskazał kilka możliwości: dwa wychodzące z sali korytarze, szeroka przestrzeń wyżej na zboczu, zdająca się przechodzić nad stosem zwalonych kamieni, i poszarpana dziura prowadząca w głąb ziemi.
Donnia wiedziała, że nie należy spierać się z Ad’nonem, jeśli chodzi o wyczucie kierunku pod ziemią; zwiadowca z zadziwiającą łatwością poruszał się w podziemnych korytarzach .Miał taki instynkt, jakby od razu wyczuwał cały układ jaskiń i w każdej chwili mógł przejść od widzianych przez nich mniejszych przestrzeni do obrazu całości. Być może chodziło tu o poruszenia powietrza albo zmiany temperatury, lecz niezależnie od tego, jak to robił, w plątaninie korytarzy Ad’non zawsze wybierał najlepszą drogę.
I rzeczywiście: po przeciśnięciu się przez szyb, przeczołganiu pod niskim nawisem i pokonaniu kolejnego krętego tunelu mroczne elfy znalazły się w niewielkiej komnacie. Od ściany po przeciwnej stronie czuli słaby powiew. Nie był to wiatr, lecz coś, co dla wyczulonych uszu drowów brzmiało odpowiednio wyraźnie.
Ślepy zaułek? – spytała Donnia.
Ad’non przekazał jej, by była cierpliwa, po czym przesunął się pod tę ścianę i zaczął ją badać. Uśmiechnął się złośliwie, a kiedy Donnia podeszła do niego, wkrótce zrozumiała, dlaczego.
Weszli do sali przylegającej do jaskini zamieszkałej przez elfy z powierzchni. Choć nie było między nimi połączenia, mroczne elfy mogły usunąć tyle kamienia, by zaglądać do drugiej jaskini.
Starannie przesunęły kamienie z powrotem i wróciły w ciemności nocy.
* * *
Drizzt przyklęknął i popatrzył na poranny pejzaż. Znad górskich strumieni unosiła się mgła, zasłaniając ostre krawędzie przepaści i skalnych występów, rozpraszając poranne światło w pomarańczowożółtą mgiełkę. Mgła tłumiła również dźwięki. Okrzyki ptaków, stukot luźnych kamieni, szmer płynącej wody.
Okrzyki orków.
Drizzt podążył za nimi przez dolinę, do kolejnej przepaści. Dostrzegł wzbijającą się w powietrze skrzydlatą sylwetkę pegaza, która zanurkowała gwałtownie raz i drugi, podczas gdy jeździec wystrzelił ze swego łuku całą serię strzał.
To mógłby być Tarathiel, pomyślał Drizzt. To on zwykle zapędzał orki w pułapkę Innovindil.
Drow pokręcił głową i uśmiechnął się, widząc ich starania, gdyż ta dwójka polowała jeszcze przed zgaśnięciem ostatnich promieni słońca, a wyruszyła znów o pierwszym brzasku. Wątpił, by nawet wracali na noc do jaskini. Przyglądał się przez chwilę pogoni, po czym w ciszy odszedł na położoną niedaleko, odosobnioną łąkę. Znalazł tam ciche miejsce, skąd mógł niezauważony obserwować porośnięty trawą teren, i czekał.
Pół godziny później na łąkę wjechała para pegazów. Obok nich, rozmawiając, szła dwójka elfów. Wierzchowce musiały odpocząć, zjeść coś i zostać wyszczotkowane; ich białe boki lśniły od potu.
Drizzt dostrzegł to wszystko i skupił spojrzenie na elfiej parze. Znów poczuł nieprzepartą chęć, by do nich podejść. Czy nie było jego obowiązkiem powiedzieć im o Ellifain i tragedii na zachodzie?
Mimo to mijały minuty, Tarathiel i Innovindil zdjęli uprzęże z pegazów, a drow się nie poruszył.
Przyglądał się, jak delikatnie napoili wspaniałe wierzchowce wodą z pobliskiego źródła. Obserwował, jak Tarathiel przynosi cebrzyk każdemu z nich, delikatnie gładzi każde z nich po pochylonym łbie. Widział, jak Innovindil przynosi jakiś korzeń. Włożyła go sobie do ust i stała przed swoim wierzchowcem, kusząc go. Pegaz wyciągnął łeb i zabrał jej korzeń tak delikatnie, że można by to było określić jako pocałunek. Wierzchowiec zarżał, lecz nie groźnie, a Innovindil roześmiała się i nie poruszyła, gdy wielki koń zamachał kopytami w powietrzu tuż przed nią.
Dłoń Drizzta sięgnęła do woreczka przy pasie i onyksowej figurki w geście takiej samej zażyłości, z jaką Tarathiel i Innovindil zajmowali się swoimi pegazami. Sięgała ona głębiej niż więź między panem a jego zwierzęciem, najbardziej przypominała przyjaźń. Drizzt pojmował tego typu relacje znacznie lepiej niż inni.
Drow znów poczuł chęć przyłączyć się do nich, porozmawiać i powiedzieć prawdę. Wstrzymał się i spojrzał w dół, po czym zamknął oczy i znów przeżył starcie ze wzburzoną Ellifain. Przez wiele minut siedział cicho, wspominając dwa spotkania: to stare, z Ellifain, i nowe, z Tarathielem. Rozumiał ból, jaki elf odczuje słysząc o losie dziewczyny, gdyż widział, jakie okazywał jej współczucie.
Nie chciał sprawiać tej dwójce bólu.
Mimo to mieli prawo wiedzieć, a na nim spoczywał obowiązek, by im to przekazać.
Tak, musiał im to powiedzieć.
Lecz kiedy otworzył oczy, elfy już znikły. Drizzt wyszedł ze swej kryjówki – wygięcia pnia drzewa rosnącego między kilkoma innymi. Rozglądając się, podszedł na skraj łąki i zobaczył pegazy startujące z jej drugiego krańca.
Drizzt wiedział, że nie ruszają na łowy. Ich wierzchowce były zbyt zmęczone, elfy prawdopodobnie też. Przyglądał się, jak odlatują, oceniał kierunek.
Wracały do swojej jaskini.
Drizzt zastanowił się, czy naprawdę ma dość siły, by podążyć za nimi i wszystko opowiedzieć.
* * *
– Powinniśmy wrócić do Księżycowego Lasu i zebrać cały klan – powiedział Tarathiel, gdy wprowadzili pegazy do pomieszczenia, stanowiącego przedsionek właściwej jaskini.
– Jesteś gotów zostawić Drizzta, skoro nie dowiedziałeś się niczego o losie Ellifain? – spytała Innovindil.
– Wkrótce – odparł elf.
Zaczął zrzucać zakrwawione ubranie, starannie wieszając miecz na naturalnym haku nad posłaniem. Zobaczywszy ranę na ramieniu, wrócił do pasa z bronią i z przymocowanej doń torebki wyciągnął słoik maści.
Stojąca naprzeciw Innovindil również rozbierała się, starannie układając brudne okrycie.
– Jeden z nich cię trafił – zauważyła, widząc długą ranę, biegnącą wzdłuż ramienia i ręki Tarathiela.
– To chyba gałąź – poprawił elf i skrzywił się, wcierając maść w ranę. – Kiedy Jutrzenka zanurkowała.
Zamknął słoik i rzucił go na posłanie, po czym zdjął spodnie i przyklęknął, wygładzając koce.
– Nie za głęboko? – spytała Innovindil, – Wcale – zapewnił ją Tarathiel, lecz urwał nagle, a kiedy elfka odwróciła się ku niemu zobaczyła, jak zwinął się na posłaniu.
– Aż tak się zmęczyłeś? – spytała lekko. Minęło kilka sekund.
– Tarathiel? – spytała, ale nie odpowiedział i nadal się nie ruszał. Innovindil podeszła do niego, przykucnęła. – Tarathiel?
Cichy szmer nakazał jej spojrzeć na przeciwległą ścianę. Dostrzegła dziurę w kamieniach i wystające z niego niewielkie urządzenie... ręczną kuszę.
Szczęk spustu sprawił, że wstrzymała oddech. Widziała, jak niewielka strzałka leci w jej kierunku. Usiłowała zrobić unik, lecz była zbyt blisko. Odruchowo uniosła dłoń, lecz pocisk już minął to miejsce... wbijał się w podstawę jej karku, tuż nad kołnierzem.
Cofnęła się chwiejnie, z ręką wciąż wyciągniętą przed siebie. Dłoń gwałtownie dygotała, ale pojęła to dopiero, gdy na nią spojrzała. Trucizna drowów już krążyła w jej żyłach, przyprawiała o mdłości, tłumiła myśli. Wiedziała, że siedzi, choć wcale nie miała takiego zamiaru.
A potem padła na plecy, spoglądając na sufit. Chciała coś krzyknąć, ale wargi i język nie chciały jej słuchać. Usiłowała odwrócić głowę, spojrzeć na swego towarzysza, lecz nie miała dość sił.
* * *
Ad’non i Donnia uśmiechnęli się do siebie i szybko odeszli. W ciągu kilku chwil wyszli z tunelu, szybko znaleźli się na zewnątrz i pospieszyli w stronę głównego wejścia do jaskini. Każde z nich sięgnęło do swej wrodzonej mocy i przywołało kule ciemności, po jednej dla każdego z kręcących się w przedsionku pegazów. Mroczne elfy przeszły obok rżących i bijących kopytami zwierząt.
Ad’non podszedł do sparaliżowanych elfów. Innovindil leżała na plecach, za nią Tarathiel, zwinięty w pozycji płodu.
– Piękna, naga i bezradna – zauważył Ad’non, spoglądając pożądliwie na elfkę.
Uśmiechnął się szeroko, rzucił okiem na Donnie, po czym przyklęknął obok Innovindil i zaczął gładzić jej odsłonięte ramię. Elfka zadrżała i szarpnęła się, chcąc zasłonić się i usunąć spod jego dłoni.
Widząc to, Ad’non zachichotał, dołączyła do niego Donnia.
– Piękna, naga i bezradna – powtórzył, spoglądając na swoją towarzyszkę. – Dokładnie tak, jak lubię elfki.
ODWAGA I TCHÓRZOSTWO
Jakże dziwnie się poczułem, gdy zobaczyłem dwójkę tych elfów, przychodzących mi z pomocą tamtego dnia nad rzeką. Jak bardzo czułem się niedysponowany i wytrącony z równowagi. Wiedziałem, że byli gdzieś w okolicy, lecz spotkanie z nimi w takich okolicznościach zaprowadziło moje myśli w rejony, w które sam nie ośmieliłbym się zawędrować.
Zaprowadziły do wspomnień z jaskini na zachodzie, gdzie Ellifain, ich przyjaciółka, leżała martwa z moim ostrzem w ciele.
Jakże wygodna była dla mnie ta sytuacja w tej chwili zrozumienia! Gdy powiedziałem, iż powinniśmy pójść różnymi ścieżkami, by zmylić pościg, mówiłem samą prawdę. To było rozsądne usprawiedliwienie.
Nie mogę jednak ukryć prawdy kryjącej się w głębi mojego serca. Ruszyłem inną drogą, gdyż bałem się – gdyż odwaga w walce i odwaga osobista to często dwie różne sprawy. Posiadanie jednej wcale nie oznacza posiadania drugiej.
Nie obawiam się wrogów, bardziej lękam się przyjaciół. Oto paradoks mojego życia. Z radością mogę stawić czoła gigantowi, demonowi, smokowi, lecz minęły całe lata, nim przyznałem się do swoich uczuć do Catti-brie, pozbyłem obaw i przyjąłem nasz związek jako najlepszą rzecz, jaka przy darzyła mi się w życiu.
A teraz bez wahania rzucam się na bandę orków z bojową pieśnią na ustach, lecz kiedy Tarathiel i Innovindil przedstawili się, poczułem się nagi i bezradny. Czułem się, jakbym znów był dzieckiem w Menzoberranzan, ukrywającym się przed matką i wrednymi siostrami. Nie sądzę, by ta dwójka chciała mnie skrzywdzić – pomogli mi w walce nic po to, by mnie potem z radością własnoręcznie zabić. Przybyli do mnie otwarcie, wiedząc, kim jestem.
Lecz jestem niemal pewien, że nie wiedzieli o moim spotkaniu z biedną Ellifain.
Powinienem był im o tym powiedzieć. Powinienem był przyznać się do wszystkiego. Powinienem był wyjaśnić mój ból i smutek, pokornie skłonić się przed nimi, powinniśmy wspólnie modlić się o spokój duszy biednej Ellifain.
Powinienem był im zaufać. Tarathiel zna mnie, kiedyś powierzył mi jednego z najcenniejszych koni z Księżycowego Lasu. Widział prawdę i wierzył, że tamtej nocy, gdy grupa drowów wybiła cały klan Ellifain, postąpiłem szlachetnie.
On zrozumiałby moje spotkanie z nią. Zrozumiałby, że nie miałem wyjścia, że moje serce i dusza naprawdę odczuwa ból.
Powinni poznać los swojej starej przyjaciółki. On i Innovindil mają wszelkie prawo wiedzieć, jak zginęła; być może razem uda nam się zrozumieć, dlaczego straciła rozum.
Ale nie mogłem im powiedzieć. Nie tam i nie wtedy. Przeszła przeze mnie największa w życiu fala przerażenia. Myślałem tylko o tym, jak się stamtąd wydostać, jak oddalić się od moich dwóch sojuszników, dwojga przyjaciół zmarłej Ellifain.
I tak uciekłem.
Dzierżąc sejmitary staję się Drizztem Odważnym, który nie ucieka przed żadną walką. Jestem Drizztem, który wszedł wraz z Wulfgarem! Guenhwyyar do leża verbeega świadom, że jest nas zbyt mało, a mimo to się nie bał! Jestem Drizztem, który przeżył samotnie dziesięć lat w Podmroku, i pogodził się z takim życiem i nieuchronną śmiercią – a przynajmniej tak sądził – miast wyrzec się zasad, które były dla niego jedynymi prawdziwymi drogowskazami.
Lecz jestem także Drizztem Tchórzem, który nie obawia się żadnej walki, lecz nie może przeskoczyć emocjonalnej rozpadliny i rzucić się w ramiona Catti-brie. Jestem Drizztem Tchórzem, który uciekł od Tarathiela, gdyż nie potrafił się przyznać.
Jestem Drizztem, który nie wrócił do Mithrilowej Hali po upadku Płycizn. Nie mając potwierdzenia tego, co uznawałem za prawdę, że wszyscy moi przyjaciele nie żyją, mogę żywić cień nadziei, że niektórym z nich w jakiś sposób udało się przeżyć. Może Regis wykorzystał swój rubinowy naszyjnik i kazał zanieść się orkom wprost w ramiona Battlehammera. Może rozszalały Wulfgar przypomniał sobie czas spędzony w Otchłani, gniew i ból poza wszelką kontrolą i masakrował orki, aż pozostałe uciekły i nie próbowały go ścigać.
A z nim, być może, Catti-brie.
Wiem, to wszystko głupoty.
Słyszałem orki. Znam prawdę.
Zadziwiające, jak wiele ukrywam za swoimi ostrzami. Zadziwiające, jak mało boję się śmierci z rąk wroga, a mimo to, jak bardzo boję się powiedzieć Tarathielowi prawdę o Ellifain.
Mimo to wiem, że to moja odpowiedzialność. Wiem, że to będzie stosowny uczynek.
Wiem to.
W sprawach serca odwaga nie może pokonać tchórzostwa, póki nie będę uczciwy wobec siebie, póki nie przyznam się do prawdy.
Tamtego dnia nad rzeką moje wytłumaczenie było rozsądne i służyło odwróceniu uwagi tej dwójki elfów. Lecz było ono również kłamstwem, gdyż nie mogę jeszcze odważyć się, by znów mi na kimś zależało.
Wiem to.
Drizzt Do’Urden
Catti-brie rozpłaszczyła się na głazie, unikając przelatującego obok kamienia, który wyrwał kawał ziemi i spadł poza krawędź, ku Dolinie Strażnika. Kobieta nie mogła jednak sobie pozwolić na obserwowanie jego lotu, gdyż zaatakowały ją dwa orki, które pozostały z atakującej ich pozycje trójki.
Zabiła jednego z nich z Taulmarila, lecz wtedy zaczęło się bombardowanie kamieniami przez gigantów z zachodniej krawędzi. Nie mogli dosięgnąć krasnoludów głazami, więc zaczęli rzucać garściami łupka – cienkimi kamieniami o ostrych krawędziach, wirującymi szaleńczo podczas lotu. Większość z nich poleciała stanowczo za daleko, spadając daleko poza krawędzią, lecz kilka trafiło zbyt blisko, by można je było zignorować.
Na cięciwę trafiła kolejna strzała, Catti-brie cofnęła się, gdy zza kamienia wyskoczył orczy dowódca z uniesioną maczugą i wyszczerzonymi kłami.
Zdmuchnęła go, trafiając prosto w pierś, podrywając z ziemi tak, iż wylądował dopiero dwanaście kroków dalej.
Odruchowo opuściła łuk, chwyciła za jeden z gryfów i uderzyła do tyłu, by zablokować atak drugiego orka. Drugi gryf trafił go pod brodę. Odwracając się, Catti-brie naciskała coraz mocniej. Wreszcie ork musiał stanąć na palcach, choć wyciągnął ręce, by odepchnąć łuk.
Lecz Catti-brie poruszyła się szybciej, obróciwszy się nieco i przyciskając plecy do kamienia, wyginając łuk. Zakręciła się i pchnęła, zaś ork musiał się cofnąć i odwrócić.
Na nieszczęście dla niego, stał na skraju urwiska nad Doliną Strażnika. Gdy zaczął spadać, udało mu się złapać za łuk, zmuszając Catti-brie do puszczenia go. Skrzywiła się widząc, jak Taulmaril znika poza krawędzią. Nie martwiła się jednak, lecz szybko wyciągnęła Khazid’heę i odwróciła, by stawić czoła kolejnemu zagrożeniu.
Powitał ją pysk wyjątkowo paskudnego orka, wyzierający zza płaskiego głazu. Uskoczył na bok, a kobieta skierowała miecz w tamtą stronę. Szybko skoczył w lewo, a Catti-brie zareagowała odpowiednio. Ork cofnął się i zrobił ruch, jakby chciał przeskoczyć nad głazem.
Lecz Catti-brie znudziła już ta zabawa i wykonała pchnięcie. Jej sławny miecz przeciął kamień i przyciśniętą do niego pierś orka.
Przekrwione oczy spojrzały na nią z niedowierzaniem ponad rozciętym głazem.
– Prawie mnie przechytrzyłeś – powiedziała Catti-brie, puszczając do niego oko.
Nagle z dużej odległości skoczył na nią kolejny ork.
Nie, nie skoczył, pomyślała, gdy minął ją i spadł poza urwiskiem.
Zrozumiała, gdy pojawił się Wulfgar z młotem w dłoni.
– Przygotuj łuk – polecił jej. – Musimy zawrócić ich jeszcze raz!
Catti-brie rozłożyła bezradnie ręce i zrobiła gest, jakby chciała wskazać w stronę urwiska, lecz gdy uświadomiła sobie, że Wulfgar już wrócił do walki, wzruszyła tylko ramionami. Przeskoczyła rozrąbany głaz i szybko pobiegła za przyjacielem.
Razem zaatakowali najbliższą grupę orków. Aegis-fang wznosił się i opadał, miażdżąc najbliższych przeciwników.
Catti-brie skoczyła w bok, gdzie ork zasłonił się przed nią tarczą. Nie była to wystarczająca zasłona przeciwko Khazid’hei. Broń przebiła się przez drewno, ramię, do którego była przymocowana tarcza, i pierś orka.
Poderwała broń, by zablokować szarżę drugiej istoty, i oręż, zwany jakże stosownie Przecinaczką, przeciął kość, ciało i drewno, by wyrwać się z pierwszej ofiary. Obróciwszy go w dół, Catti-brie zablokowała pchnięcie włóczni, skierowała ją ku ziemi. Wyprowadziła dwa szybkie pchnięcia – czyste dziury w piersi wroga. Ork zatoczył się do tyłu i usiłował pozbierać, lecz Aegis-fang trafił go w plecy i cisnął obok Catti-brie.
Gdy przelatywał obok niej, przyłożyła jeszcze Przecinaczkę do jego boku, tak na dokładkę.
W jej głowie pojawiła się myśl: cóż za wspaniały posiłek tego wieczora!
Choć ledwo zarejestrowała te słowa, odczuła jednak żądzę krwi. Nim nawet zdołała pomyśleć o skutkach, nim uświadomiła sobie, że rozumny miecz przebudził się i jeszcze raz znalazł drogę do jej świadomości, kobieta rzuciła się naprzód, minęła Wulfgara i zaatakowała znaczną grupę orków.
Wściekłość zastąpiła finezję, a Przecinaczką cięła wszystko, co znajdowało się w pobliżu. Pchnięcie na lewo, cięcie przez pierś, tarczę i rękę. Wyciągnąć, ostrze zamigotało przed nią, zmuszając dwa orki do cofnięcia się i odcinając ostrze włóczni trzeciemu, skradającemu się z prawej. Odwróciła się i cięła z obrotu, potem nagle zaatakowała na prawo, zadając jedno pchnięcie po drugim i wybijając w zwiniętym, wrzeszczącym orku kolejne dziury.
Wiedząc, gdzie leży jej słaby punkt, kobieta odwróciła się, by stawić czoła następnej dwójce i uchyliła się, gdy coś przeleciało obok.
Aegis-fang, pomyślała, gdy jeden z orków po prostu zniknął.
On je z naszego talerza!, zaprotestowała Khazid’hea, zmuszając kobietę do szarży na drugiego orka.
Przerażona istota rzuciła miecz i uciekła. Mimo iż broń uderzyła Catti-brie, ta wcale nie zwolniła. Dopadła orka, gdy dobiegał do dwóch innych i natarła wściekle, tnąc i zadając pchnięcia. Ktoś ją trafił, lecz zignorowała ból, zamierzając oddawać cios za cios, broń orków przeciw wspaniałej Khazid’hei.
Cała trójka leżała martwa, a Catti-brie biegła dalej.
– Czekaj! – zawołał ktoś za jej plecami.
To był Wulfgar, lecz jego okrzyk dobiegał z oddali i nie był gwałtowny. Nie tak gwałtowny, jak wypełniający jej myśli głód. Nie tak gwałtowny, jak ogień w jej żyłach.
U jej stóp padł kolejny ork. Uderzyła następnego. Pchnięciem, które powinno nastąpić potem, zamierzała przebić stojącego za nim stwora. Lecz uderzenie było zbyt mocne i ostrze odcięło orkowi rękę i wbiło się w jego bok aż do połowy torsu. Tam utkwiło, gdyż pałająca żądzą mordu Catti-brie zbyt wcześnie przesunęła środek ciężkości, wytracając pęd miecza. Umierający ork dygotał i niemal wyrwał jej broń z ręki. Odwróciła się i szarpnęła mocno, świadoma, że musi uwolnić ostrze, gdyż następny przeciwnik był już o kilka kroków od niej.
– Phi! Zabierasz mi całą zabawę! – zawołał.
Catti-brie przestała szarpać się z mieczem i dopiero wtedy zrozumiała, że dotarła już do skraju krasnoludzkich stanowisk.
Uśmiechnęła się głupio do krasnoluda, zachowując dla siebie myśl, że gdyby ostrze przypadkowo nie utkwiło w orku, krasnolud padłby ofiarą głodu Khazid’hei.
Tknięta tą my ślą, przeklęła w duchu miecz, który oczywiście doskonale ją słyszał. Postawiła stopę na trupie orka i jeszcze raz usiłowała wyrwać Khazid’heę, lecz wtedy jakaś silna ręka złapała ją za ramię.
– Spokojnie – powiedział Wulfgar. – Walczymy po tej samej stronie.
Catti-brie puściła rękojeść i cofnęła się, po czym wzięła głęboki oddech.
– Miecz jest głodny – wyjaśniła. Wulfgar uśmiechnął się i kiwnął głową.
– Utemperuj ten głód zdrowym rozsądkiem.
Catti-brie spojrzała na ścieżkę trupów, jaką za sobą zostawiła, na posiekane ciała orków, wreszcie na siebie, skąpaną w orczej krwi od stóp do głów.
Nie, nie cała krew była orcza, pomyślała, i dopiero wtedy poczuła palący ból. Rzucony miecz rozciął skórę na lewym ramieniu, druga rana znajdowała się na prawym biodrze, trzecia w miejscu, gdzie czubek włóczni wbił się w prawą stopę.
– Potrzebujesz kapłana – powiedział Wulfgar.
Zaciskając zęby, Catti-brie uparcie zrobiła kilka kroków i złapała miecz za rękojeść. Gdy go wyciągnęła, zalała ją kolejna fontanna orczej krwi.
– I kąpieli – zauważył barbarzyńca trochę żartobliwie, a trochę ze smutkiem.
* * *
Banak Brawnanvil wsadził dwa grube palce do ust i gwizdnął przeraźliwie. Orki znów się cofały, a krasnoludy rozpoczęły pościg, cały czas trzymając się swojej formacji. Lecz, jak zauważył Banak ze swojego stanowiska w pobliżu klifu, orki tylko zmieniały kierunek. Zbiegając po zboczu, kierowały się na zachód.
Banak gwizdnął znów i zawołał na stojących najbliżej dowódców, by zawróciły krasnoludy.
Jednak nim jeszcze rozkaz dotarł do ścigających, wszystkie krasnoludy, zarówno dowódca, jak i jego podwładni, pojęli jego sens i pilność. Rozpaleni rzezią wojownicy zapędzili się za daleko na pomoc i zachód, zbyt blisko wysokiej grani i czekających tam gigantów. Formacja natychmiast wyhamowała i zatoczyła koło, cały czas próbując unikać padających na nich głazów.
Ich zwrot stał się odwrotem. Orki również zawróciły, zamieniając myśliwych w zwierzynę.
– Przeklęte sprytne świnie – mruknął Banak.
– Z tymi gigantami mieli taktyczną przewagę – dodał stojący u jego boku Torgar.
Ta przewaga mogła skończyć się dla krasnoludów całkowitą porażką. Ścigające ich orki przy wsparciu gigantów mogły wbić się głęboko w szeregi krasnoludów.
Dwaj krasnoludzcy dowódcy wstrzymali oddech, modląc się, by zabłąkana kompania wydostała się z zasięgu gigantów. Wtedy mogliby stawić jakiś opór orkom. Banak i Torgar oszacowali teren, obaj wykrzykiwali rozkazy do oddziałów wsparcia, przesuwając wszystkie pozostałe krasnoludy na stanowiska, by przejąć i osłonić uciekających krewniaków.
Ich plan uległ jednak nagłej zmianie, gdyż od masy uciekinierów oderwała się niewielka grupka i wściekle natarła na orki.
– To Pwent – mruknął Banak.
Torgar pochylił hełm w podziwie dla dzielnych Pogromców Flaków.
Gdy Pwent i jego chłopcy wbili się w szereg orków, ten natychmiast się rozsypał.
Giganci zwrócili uwagę na tamto miejsce. Zaczęły spadać głazy, lecz na jednego krasnoluda przypadało tam pięciu orków... a dzięki ich pociskom stosunek ten ulegał znaczącej poprawie.
Pościg się skończył, a główne siły krasnoludów mogły wrócić na swoje pozycje. Wszystkie oczy zwróciły się na pobojowisko i grupę Pogromców. Z tych, którzy szarżowali, została mniej niż połowa – niektórzy pełzali na czworakach, inni biegli zygzakiem, unikając spadających kamieni.
Wojownicy Banaka wołali do nich, popędzali, wykrzykując: „Biegiem!”, „Uwaga!” i „Dalej!”.
Lecz głazy padały między nich i za każdym razem, gdy jeden z chłopców Pwenta nie wstawał, krasnoludy wydawały chóralny jęk.
Uwagę wszystkich przyciągnęła zwłaszcza jedna postać. Był to sam Pwent, biegnący po zboczu nie z jednym, lecz dwoma krasnoludami przewieszonymi przez ramiona.
Wszyscy zaczęli krzyczeć:
– Pwent! Pwent! Pwent!
Pozostawał z tyłu, dlatego stał się dobrze widoczny również dla gigantów. Wokół niego zaczęły padać głazy. Mimo to parł do przodu, rycząc z każdym krokiem, zdecydowany zabrać stąd swoich chłopców.
Jeden z głazów gruchnął w ziemię tuż za nim i potoczył się dalej, uderzając go w plecy i wyrzucając w powietrze. Ranne krasnoludy poleciały na boki, a cała trójka mocno uderzyła o ziemię.
Okrzyki zamieniły się w pełną zaskoczenia ciszę.
Pwent chwiejnie dźwignął się na nogi.
Kolejny głaz przycisnął go do ziemi.
Od krasnoludzkich szeregów oderwały się dwie postacie, zbiegając szybko po zboczu na długich nogach.
Ku zaskoczeni wszystkich, Pwent odwrócił się twarzą do gigantów. Uniósł rękę i uderzył drugą w zgięcie łokcia tak, by pięść znieruchomiała w powietrzu. Był to najbardziej obelżywy gest, na jaki było go stać.
Następny głaz wylądował tuż przed nim, przeleciał nad jego głową i wylądował daleko z tyłu.
A Pwent stał dalej, przeklinając gigantów.
* * *
Jakże Catti-brie żałowała, że nie ma przy sobie łuku! Być może wtedy mogłaby dać dodatkową osłonę tej samobójczej szarży.
Wulfgar prześcignął ją – ręce miał wolne, gdyż zostawił Aegis-fanga krasnoludom.
– Łap Pwenta! – zawołał, i skoczył po jednego z ciężko rannych wojowników.
Catti-brie złapała upartego wojownika za wciąż ugiętą rękę.
– Rusz się, durniu! – wrzasnęła. – Rozgniotą cię!
– Phi! Są tak głupi, jak duzi! – odkrzyknął Pwent.
Wyrwał się z jej uchwytu, wsadził palce do ust i rozciągnął wargi, machając językiem w stronę odległych gigantów.
Jednak niemal natychmiast oprzytomniał, i to nie dzięki prośbom Catti-brie, lecz widząc przed sobą Wulfgara biegnącego z rannym krasnoludem na ramieniu. Pwent zobaczył, jak barbarzyńca dopada drugiego Pogromcę, łapie go za fałdę na karku i z łatwością unosi do góry.
Gdy Catti-brie pociągnęła Pwenta po raz drugi, krasnolud pozwolił się powlec w górę zbocza. Wokół padał deszcz głazów, lecz całej trójce i ich nieprzytomnemu ładunkowi dopisywało szczęście, zaś Wulfgara nie spowolnił nawet dźwigany ciężar. Wkrótce znajdą się poza zasięgiem kamieni. Sfrustrowani giganci sięgnęli po łupki, wypełniając powietrze wirującymi kamykami o ostrych krawędziach.
* * *
Krasnoludy cieszyły się dziko, widząc nadchodzącą grupkę. Jak jeden mąż uniosły ręce w tym samym obelżywym geście i stały tak, na przekór świszczącym pociskom.
– Przygotujcie bandaże! – krzyknął Banak do Pikela Bouldershouldera, który stał z boku i podskakiwał z niecierpliwością.
– Oj oj! – odkrzyknął krasnolud, odwrócił się i zasalutował Banakowi.
Jeden z kamieni trafił Pikela pod łokieć uniesionej ręki. Zielonobrody krasnolud spojrzał zaskoczony, zrobił chwiejny krok naprzód i wzruszył ramionami, jakby nic nie rozumiał.
Lecz oczy mu się rozszerzyły, gdy zobaczył leżącą z boku odciętą rękę – swoją!
Jego brat Ivan wpadł na niego z boku i – zawinął płaszczem tryskający krwią kikut Pikela, zaś stojące w pobliżu krasnoludy zawyły i skoczyły im na pomoc.
Pikel siedział tymczasem na ziemi, posadzony przez swego brata.
– Oooo – powiedział.
Długie, smukłe palce Ad’nona Kareese przesunęły się po delikatnym podbródku Innovindil, kruchym jak u ptaka karku i podstawie gardła.
– Czujesz to? – spytał szyderczo, choć oczywiście był przekonany, że sparaliżowana elfka nie rozumie jego języka.
– Zrób z nią, co chcesz, i skończ z tym – powiedziała stojąca za nim Donnia.
Ad’non uśmiechnął się, odwracając głowę od swej towarzyszki, by nie mogła zobaczyć rozbawienia, jakie wywołała w nim jej wyraźna konsternacja. Wiedziała, że to, co zamierza, to raczej akt upokorzenia niż jakiekolwiek prawdziwe uczucie – a ponieważ sama była drowem, z pewnością miała własne plany co do swojej sparaliżowanej zabaweczki – lecz mimo to gdzieś w jej głosie czaił się ślad podniecenia.
Śmieszne.
– Jeśli okażesz się miękka i ciepła, może pozwolę ci chwilę pożyć – powiedział Ad’non do Innovindil.
Mówiąc to, obserwował oczy elfki – dostrzegł, że reaguje na dźwięk jego głosu i czuje jego dotyk. O tak, nie mogła się poruszyć – trucizna drowów świetnie działała – lecz wiedziała, co się dzieje, co zamierza jej zrobić i to, że nie majak tego uniknąć.
A to sprawiało, że czuł się jeszcze lepiej.
Ad’non przesunął rękę niżej, po małych piersiach elfki i w stronę jej brzucha. Potem wstał i cofnął się. Spojrzał na Donnie, która stała z założonymi rękami.
– Powinniśmy zaciągnąć ich do dwóch różnych sal – powiedział do niej. – Uwięzimy ich.
– Może ją – podsunęła Donnia, wskazując na Innovindil. – Jego czeka tylko śmierć.
Ad’nonowi to pasowało, spojrzał więc na elfkę i uśmiechnął się.
Nie zobaczył jej – oba mroczne elfy otuliła ciemność.
Drowy nigdy nie pozwalają się całkowicie zaskoczyć. Ad’non wyszarpnął miecze, Donnia wyciągnęła miecz i kuszę. Postać, która stanęła w wejściu za nimi, była łatwa do rozpoznania. To był drow. Stał spokojnie z wyciągniętymi sejmitarami.
– Zdrajca! – krzyknęła Donnia, unosząc kuszę i naciskając spust.
* * *
Wchodząc do jaskini, Drizzt zadygotał z wściekłości, widząc dwa leżące elfy i stojące nad nimi drowy. Wiedział, że są w opałach, zanim jeszcze tu wszedł – rżenie i tupot kopyt stojących na zewnątrz pegazów zaalarmowały go już z oddali. Nie namyślając się, drow puścił się biegiem, przeskakując płaski głaz, z którego często obserwował okolicę, i przebiegł między uskrzydlonymi końmi, zanim jeszcze kule ciemności zniknęły.
Był tak przestraszony, że nawet nie zatrzymał się, by przywołać Guenhwyvar.
I ujrzał parę drowów.
Nie widział ruchu, ale usłyszał charakterystyczne kliknięcie. Bardzo dobrze pamiętał ten zdradziecki dźwięk. Tropiciel obrócił się, otulając szeroko płaszczem.
Szybka osłona pochwyciła niewielką strzałkę, i w tej samej chwili usłyszał drugie kliknięcie. Drizzt znów się obrócił, lecz druga strzałka przeleciała przez tkaninę i trafiła go w biodro.
Niemal natychmiast poczuł otępiający chłód trucizny.
Cofnął się chwiejnie w stronę wyjścia, by przywołać Guenhwyvar. Nie mógł jednak sięgnąć do woreczka przy pasie, gdyż z trudem utrzymywał broń w rękach.
– Jak miło, że wpadłeś, Drizzcie Do’Urdenie – powiedziała drowka, która go trafiła.
Jej słowa, wypowiedziane w ojczystym języku, przyniosły wspomnienia sprzed wielu lat, obraz Menzoberranzan, rodziny, Domu Do’Urden i Zaknafeina, lśniącego żarem Narbondel i wielkich sylwetek drowich pałaców, wzniesionych ze stalaktytów i stalagmitów, ozdobionych balkonami i wielobarwnymi akcentami z błędnych ogników.
Widział to tak wyraźnie – dzieciństwo u boku sióstr, trening u mistrzów w Magthere, szkole walki dla drowich wojowników.
Otrzeźwił go dźwięk metalu uderzającego o kamień – dopiero wtedy zrozumiał, że opiera się ciężko o ścianę i upuścił jeden z sejmitarów.
– Ach, Drizzcie, miałem nadzieję na coś lepszego – powiedział mężczyzna. Już jego głos powiedział tropicielowi, że jego przeciwnik się zbliża. – Tyle słyszałem o twoich zdolnościach.
Drow nie mógł utrzymać oczu otwartych. Czuł, jak traci czucie w nogach, nie wiedział nawet, czy jeszcze stoi. Stał tylko dlatego, uświadomił sobie przez otaczającą jego myśli mgłę, że jeszcze opierał się o ścianę.
Trucizna skradała się dalej, podobnie jak wywijający mieczem drow.
Drizzt usiłował przemóc paraliż, odnaleźć jego ośrodek, oprzytomnieć.
Nie zdołał.
– Teraz znaleźliśmy sobie prawdziwą zabawkę, Ad’non – usłyszał głos kobiety, dobiegający z jakiejś wielkiej odległości.
– Ten jest zbyt niebezpieczny, moja droga Donniu – odparł mężczyzna. – Szybko umrze.
– Jak sobie chcesz.
Jej głos odpłynął, a Drizzt miał wrażenie, że spada w czarną otchłań, z której nie ma ucieczki.
* * *
Wulfgar leżał na kamieniu, spoglądając w dół i usiłując odkryć, jak najlepiej dostać się do skalnej półki, na której krawędzi balansował Taulmaril.
Stojąca za nim Catti-brie przewiązała się w pasie liną i sprawdziła jej długość.
– Ten diabelski miecz niemal mnie zniewolił – przyznała, gdy barbarzyńca odwrócił się i usiadł. – Od wielu miesięcy nie czułam jego wezwania tak mocno.
– To dlatego, że jesteś zmęczona – wyjaśnił. – Wszyscy jesteśmy. Ile razy na nas nacierali? Tuzin? Nie dają nam odetchnąć.
– Trzeba stuknąć w niego kamulcem, by spadł na dno doliny, i po niego zejść – powiedział Torgar, podchodząc wraz z Shinglesem McRuffem.
Obaj utykali, a Shingles do tego przyciskał rękę do boku.
– Już próbowaliśmy – odparł Wulfgar.
– Jak tam Pikel? – spytała Catti-brie. – I Pwent?
– Pwent świruje – odparł Shingles.
– To nic nowego – zauważyła.
– Od utraty ręki Pikel nie mówi nic, tylko „oooo” – dodał Shingles. – Sądzę, że minie trochę czasu, nim się do tego przyzwyczai. Banak odesłał go do Mithrilowej Hali, by się nim lepiej zajęli.
– Będzie jednak żył, a inni nie mają nawet tego – dodał Torgar.
– Dobra, pospieszcie się z tym łukiem – powiedział Shingles. – Możliwe, że wkrótce wszyscy trafimy do Hali. – Obejrzał się przez ramię na odległą półkę i gigantów. – Utrzymamy się, dopóki nie będziemy na tyle głupi, by zagnać te przeklęte orki w zasięg tych wielkoludów. Ale oni znoszą pnie i budują wielkie katapulty. Kiedy zaczną z nich strzelać, szybko nas stąd wygonią.
Wulfgar i Catti-brie wymienili zatroskane spojrzenia. Na takie słowa żadne z nich nie miało dobrej odpowiedzi.
– Banak mógłby już powoli rozpoczynać odwrót – powiedział Torgar. – Tylko że teraz mamy oddziały na zachód od Doliny Strażnika, i gdyby się poddali, musieliby tłuc się z nimi aż do samych bram Hali i przekraczaliby dolinę pod ostrzałem gigantów.
Dwójka ludzi znów popatrzyła po sobie z troską. Ich wrogowie mieli dużą przewagę taktyczną, taką, która mogłaby wypchnąć krasnoludy z ich umocnień i zagnać do Mithrilowej Hali. To wydawało się pewne.
Co się stanie z okolicznymi miastami?
Co się stanie z Mithrilową Halą, skoro nie prowadzi żadnego handlu na powierzchni i nie posiada dość dróg na zewnątrz, by dokonać wypadu i odzyskać teren?
Dla Wulfgara i Catti-brie pozostawał jeszcze jeden problem.
* * *
Jeśli zostaną zepchnięci pod ziemię, co się stanie z Drizztem? Czy wtedy ich odnajdzie?
Widział, jak Zaknafein wpada do sadzawki z kwasem.
Widział, jak Ellifain osuwa się po ścianie.
Widział, jak Bruenor spada z wieży.
Przy każdej z tych strat odczuwał bolesne ukłucie, ból i gniew, których nie odpychał. Nie, Drizzt obejmował je, przywoływał te uczucia do siebie, hołubił je i wygrzewał się w ich promieniach.
Wyobraził sobie, jak Regis jest rozrywany przez orki.
Wyobraził sobie, jak Wulfgar pada wśród morza zakrwawionych włóczni.
Wyobraził sobie ranną i bezradną Catti-brie, otoczoną przez wrogów i krwawiącą z setek ran.
Wyobrażał to sobie, a sceny te mieszały się z bardzo prawdziwymi i bolesnymi obrazami, które znał ze swego życia. Wizje żalu i rozpaczy, sceny z życia, które zawiodły go do tego miejsca emocjonalnej ciemności.
Czuł, jak narasta w nim gniew Łowcy. Wówczas wszystkie obrazy zbiegły się razem, długa linia bólu, straty, smutku i żałości, a przede wszystkim – czystego gniewu.
Miecz uderzył z lewej strony Drizzta, lecz zadźwięczał wtedy metal – ostrzeżenie dla dwójki jego przeciwników, że ich trucizna nie zdołała pokonać Łowcy. W mgnieniu oka ciął na odlew i ukośnie, zwijając się w miejscu, by zablokować pchnięcie i przenieść je na zewnątrz.
Pojawił się drugi miecz, nisko – mimo, że obrońca spodziewał się tego ciosu, nie miał teoretycznie żadnej szansy ani wyrwać pierwszego sejmitara, ani sięgnąć po drugi, leżący na ziemi.
Lecz był Łowcą, i nie tylko opuścił ostrze pierwszego, uderzając ostro w miecz i wypychając go na zewnątrz podczas obrotu, ale jeszcze przykucnął, parując i podnosząc upuszczony Błysk. Poderwał oba ostrza w doskonałym zgraniu. Odzyskana broń przesunęła się nad mieczem i odepchnęła go jeszcze dalej.
Pierwszy sejmitar obrócił się i uderzył mocno w pierwszy miecz.
I tak Ad’non stał bezradny, z mieczami wysuniętymi na boki i wymierzonymi w siebie morderczymi sejmitarami.
Gdyby jego towarzyszka nie zaatakowała nagle pleców Łowcy, zaskoczonego Ad’nona czekałby szybki i brutalny koniec. Gwałtowne szarpnięcie rozsunęło broń drowa jeszcze szerzej, musiał cofnąć się, by przyjąć jakąkolwiek obronną pozycję. W tej chwili nie potrzebował jednak żadnej ochrony, gdyż Łowca odskoczył od niego w piruecie, tnąc sejmitarami powietrze w zasłonie.
Donnia pisnęła, widząc tak zaskakujące odbicie, lecz jako wyszkolona wojowniczka podążyła za ruchem sejmitarów i szybko doskoczyła, by pchnąć sztyletem.
Biodro Łowcy już się poruszało, wynosząc go poza jej zasięg.
Drizzt odwrócił się jeszcze raz, blokując podwójne pchnięcie Ad’nona. Sejmitary przesunęły się po skosie w górę, uderzając o miecze z tuzin razy, po czym Łowca przesunął się, wirującymi ostrzami utrzymując przeciwnika na dystans, a później jeszcze raz mocno uderzając w miecz Donnii.
Łowca wirował, zadając ciosy to w jedną stronę, to w drugą, zawsze wybierając idealny kąt do zablokowania uderzenia, jakby samotny drow przewidywał każdy atak, jakby widział go, zanim jeszcze się rozpoczął.
Jego przeciwnicy nie byli nowicjuszami i już niejeden raz walczyli wspólnie. Trzymali się naprzeciw siebie i koordynowali swoje ataki, zużywając w ten sposób mniej energii niż nieustannie wirujący obrońca. Mimo to, gdy tak atakowali i odskakiwali, każde ich pchnięcie, wysokie czy niskie, z prawej czy z lewej, z brzękiem natykało się na sejmitar.
Nagle wirowanie ustało i para zaatakowała, ale Łowca już okrążał ich z innej strony. Znów zadźwięczał metal, gdy dwa sejmitary zablokowały trzy miecze.
Jednak ten obrót zakończył się natychmiast, pozostawiając Łowcę ustawionego skosem do przeciwników.
Ad’non wykonał podwójne wysokie pchnięcie.
Łowca zanurkował pod nim i uderzył w kolana mężczyzny, a kiedy tamten się wycofywał, przeskoczył nad mieczem Donnii. Pobiegł szybko w stronę Ad’nona, krzyżując z nim ostrza, aż oparły się o jelce sejmitarów. Wtedy wykonał kolisty ruch, wyrzucając miecze na zewnątrz i omal nie rozbrajając mrocznego elfa.
Ad’non rzucił się wstecz, a Łowca również wykonał salto do tyłu, unikając pchnięcia Donnii. Wylądował miękko i nadal się cofał.
Kiedy się mijali i sparował jej kolejny atak, zręczna drowka zmieniła uchwyt na sztylecie i rzuciła nim, mierząc w pierś.
Prawy sejmitar przesunął się do zastawy, lecz nim odbity sztylet poleciał w powietrze, na chwilę zablokował go od spodu również lewy, po czym śmignął w bok. Sztylet poszybował w stronę wciąż cofającego się przeciwnika. Ad’non uskoczył, lecz i tak został draśnięty w policzek.
Donnia znów pchnęła mieczem, jednocześnie wyciągając zza pasa bicz.
Cios nigdy nie sięgnął celu. Łowca zbił go prawym sejmitarem, uniósł miecz do góry, potem podbił jeszcze wyżej lewym. A potem znów prawym, ciągnąc tę drabinę bloków coraz wyżej.
Donnia nie próbowała się wyrwać, lecz rozwinęła bat lewą ręką i nagle cięła nim w twarz Drizzta.
Odbił go, lecz nie zdołał przeciąć zaczarowanej liny. Ta sama magia, która chroniła broń, czyniła ją posłuszną woli Donnii. Bat owinął się wokół sejmitara niczym żywa macka.
Z błyskiem tryumfu w oczach kobieta wyrwała mu broń. Była zaskoczona, jak łatwo udało się wyszarpnąć ją z uchwytu silnego drowa... dopóki nie zorientowała się, że on sam ją wypuścił, przy okazji obracając się i ściągając z ramienia płaszcz.
Ad’non zaatakował z boku, lecz Łowca zrobił szybki krok, chowając się za Donnie. W marszu ściągnął płaszcz i zakręcił nim. Rzucił nim w tej samej chwili, gdy Donnia strzeliła z bata.
Poczuł, jak jej lina uderza go mocno w ramię, zaś jego płaszcz ląduje na jej głowie. Przyjęła to jako wyjątkowo korzystną zamianę...
...dopóki nie poczuła ukłucia w szyi i nie zrozumiała, iż to zaczepiona o materiał jej własna, zatruta strzałka. Wredny i przebiegły wojownik tak wyliczył rzut, by strzałka dosięgła celu.
Kobieta pisnęła i cofnęła się, zrzucając z siebie płaszcz.
Nawet mając jeden sejmitar przeciwko dwóm mieczom, Łowca wciąż idealnie odbijał i parował, nie pozwalając Ad’nonowi zbliżyć się na tyle, by go trafił. Cofał się przy tym nieustannie, z wolna podchodząc do upuszczonej broni. Ad’non zwiększył częstotliwość ataków, a nawet niespodziewanie zaszarżował.
Łowca skoczył w jego lewą stronę. Wyszkolony zabójca natychmiast zmienił kierunek cięcia, a kiedy zostało sparowane, dodał pchnięcie z drugiej ręki.
Ono również zostało sparowane, a stojący między mieczami Łowca odwrócił się plecami do przeciwnika. Dwa krótkie ruchy do tyłu i głowica sejmitara dwa razy zetknęła się z twarzą Ad’nona.
Ogłuszony drow cofnął się, machając mieczami w rozpaczliwej próbie obrony. Jednak ciął tylko powietrze, a na jego twarzy pojawił się wyraz prawdziwego przerażenia.
A jednak Łowca nie skorzystał z okazji. Odwrócił się i podbiegł do porzuconego sejmitara.
Gdy wyciągał rękę po broń, otoczyła go kula ciemności. W odpowiedzi stworzył własną kulę w miejscu, gdzie według niego powinna stać kobieta.
Chwyciwszy rękojeść, zaatakował z furią, przetoczył się i wślizgnął przykucnięty do własnej kuli, machając sejmitarami na wszystkie strony.
Wynurzył się z niej i zobaczył, że kobieta biegnie w stronę mężczyzny, któremu z twarzy płynęła krew. Łowca podkradł się z ich stronę.
– Razem i na boki – powiedział mężczyzna i rzucił się w lewo. Kobieta z wyraźnym strachem dotknęła swojej szyi.
Łowca okrył ją błękitnymi płomieniami, nieszkodliwymi ognikami, dzięki którym stanowiła wyraźniejszy cel.
Gdy Ad’non zaatakował, odwróciła się i uciekła.
Wymieniali ciosy tak zajadle, iż szczęk ich broni zlał się w jedno. Ad’non zadawał pchnięcia to jednym mieczem, to drugim, natykając się na podwójne bloki Łowcy.
Cięcie na skos świsnęło w powietrzu, gdyż Drizzt się uchylił. Pchnięcie przeleciało obok, gdy Łowca zwinnie obrócił się – cofająca się broń została zbita, niemal wysuwając się z ręki Ad’nona.
– Donnia! – wrzasnął.
Z krzykiem wykonał serię ukośnych cięć, odpychając każdy sejmitar na tyle, by upewnić się, że mija go bez większych problemów. Jednak ostrza migały tak szybko, że Ad’non musiał się cały czas cofać i nawet mu nie w głowie było wyprowadzenie jakiegoś ataku.
Lecz ta szybkość stopniowo malała, pozostawiając szczelinę w obronie.
Ad’non przeskoczył przez nią, zadając mordercze podwójne niskie pchnięcie.
Zadziwiające, ale sejmitary jakoś znalazły się w jedynej możliwej zasłonie, skrzyżowane do dołu, pozostawiając ich po tym manewrze w równowadze... przynajmniej tak sądził Ad’non. Nie pochodził jednak z Menzoberranzan i nie wiedział, że jego wróg, Drizzt Do’Urden, już dawno znalazł wyjście z tego impasu.
Stopa Łowcy wystrzeliła ponad skrzyżowanymi sejmitarami i trafiła Ad’nona prosto w twarz, po raz kolejny rzucając go do tyłu.
Próbował zastawić się, lecz to sejmitary odgrywały główną rolę, odpychając miecze na bok. Gdy wpadł z impetem na ścianę, nie mógł zablokować nurkującego w jego stronę, zakrzywionego ostrza.
Krzyknął, gdy ugodziło go w pierś.
Łowca również krzyknął, sądząc, że to koniec walki.
Lecz sejmitar nie wbił się w ciało, podobnie jak drugi, uderzający w bok Ad’nona. Oba ostrza zraniły drowa, lecz żadne z nich go nie zabiło.
Nagle Łowca został wytrącony z równowagi, zaskoczony.
Po drugiej stronie pojawił się miecz, roztrącił sejmitary na bok. Łowca wykonał piruet. Ad’non rzucił się za nim, nacierał, zmuszając do wyboru: ucieczka albo nadzianie się na ostrze.
Ale z tamtej strony znajdowała się ściana. Ad’non wiedział o tym i uśmiechnął się: przeklęty renegat nie miał gdzie uciec. Zaszarżował, szykując się do zadania ostatecznego ciosu.
Lecz Łowcy już tam nie było.
Miecze Ad’nona zadzwoniły o kamień, a on sam zatrzymał się nagle z otwartymi szeroko oczami.
– O spryciarzu – powiedział, gdy pojął, że przeciwnik minął go górą, biegnąc po skalnej ścianie, wykonując salto i lądując za jego plecami.
Sejmitar przeleciał tuż nad ramieniem Ad’nona, gładko zdejmując mu głowę.
Drizzt spojrzał na dwa sparaliżowane elfy i zrobił krok w ich stronę. Lecz potem Łowca, którego gniew jeszcze nie został zaspokojony, wybiegł z jaskini i zniknął w ciemnościach. Zatrzymał się, rozejrzał wokoło, i dostrzegł błękitny blask swoich płomieni na zachodnim stoku. Z oczami wbitymi w jeden punkt, wyciągnął figurkę z onyksu i wezwał Guenhwyvar.
Gdy wielka pantera zmaterializowała się, błękitny blask wciąż gorzał. Drizzt wskazał go palcem.
– Złap ją, Guenhwyvar – powiedział. – Złap i przytrzymaj dla mnie.
Pantera z rykiem skoczyła w mrok, z każdym skokiem pokonując wielkie odległości.
Regis uścisnął dłoń Bruenora i popatrzył na swego druha, zastanawiając się, czy to ostatni raz, gdy widzi króla krasnoludów żywego. Wydawało mu się, że oddech Bruenora stał się jeszcze bardziej płytki, a skóra poszarzała, jakby była z kamienia. Stumpet i Cordio powiedzieli Regisowi, że to już długo nie potrwa – teraz widział to wyraźnie.
– Jestem ci to winien – wyszeptał niziołek, ledwo wydobywając słowa ze ściśniętego gardła. – Wszyscy jesteśmy ci to winni. Wiedz, że Mithrilowa Hala wytrzyma pod twoją nieobecność. Nie pozwolę, by upadła.
Niziołek ponownie lekko uścisnął rękę krasnoluda i położył ją na jego piersi. Przez chwilę nie widział, by się poruszała i zastanowił się, czy krasnolud w ogóle go słyszał, czy też może już odszedł.
Lecz wtedy Bruenor wciągnął powietrze.
Nie, jeszcze nie odszedł.
Regis poklepał dłonie krasnoluda i załamany wyszedł z sali, usiłując odzyskać równowagę ducha. Szedł szybko korytarzami świadom, że już jest spóźniony na spotkanie z Galenem Firthem z Nesme. Wciąż nie wiedział, jak powinien rozmawiać z tym zapalczywym wojownikiem. Jaką pomoc mógł mu ofiarować, skoro Mithrilowa Hala była w tak trudnej sytuacji? Wschodnie wrota zostały zamknięte – krasnoludy zawaliły nawet położone bliżej nich tunele, by upewnić się, że każdy wróg, próbujący się tamtędy przedostać, będzie musiał się przedzierać przez dwadzieścia stóp kamieni.
Doniesienia z północy również nie były optymistyczne – Banak Brawnanvil mówił, że nie wie, jak długo jeszcze zdoła się utrzymać. Giganci stawiali katapulty na zachodniej grani. Obawiał się, że wkrótce jego oddziały znajdą się pod potężnym ostrzałem.
Poprosił Regisa, by przeniósł siły, które znajdowały się na zachodnim krańcu Doliny Strażnika na północ, by opanowały grań od zachodu. W tej prośbie kryło się jednak ostrzeżenie: o ile jest to wykonalne. Nawet Banak, postawiony w coraz gorszym położeniu, rozpoznawał niebezpieczeństwo kryjące się w takiej taktyce. Nie tylko jednej z dwóch pozostałych na powierzchni armii groziłoby wówczas zniszczenie, ale też takie posunięcie wymagałoby zabrania wojsk z Doliny Strażnika. Regis ryzykował pozostawienie szerokiej ścieżki, wiodącej wprost do zachodniej bramy Hali.
Nesme broniło się z trudem – albo może nawet już zostało zdobyte – więc niziołek musiał zabezpieczyć zachodnie wejście przed potencjalnym przeciwnikiem nadchodzącym z południa.
Zbyt wiele spraw naraz przelatywało przez głowę niziołczego namiestnika. Musiał stawić czoła zbyt wielu problemom. Przez większość czasu ledwo wiedział, gdzie się znajduje. Tak naprawdę marzył, by zjeść jakiś solidny posiłek albo dwa i położyć się w ciepłym łóżku, nie mając poważniejszych decyzji do podjęcia poza tym, co chce zjeść na śniadanie.
Czując ciężar tych wszystkich spraw na swoich malutkich ramionach, Regis zaczął się odwracać. Ale zatrzymał się i znów spojrzał na rozświetloną blaskiem świec komnatę, gdzie leżał król Bruenor, i przypomniał sobie to, co powiedział umierającemu przyjacielowi.
Niziołek natychmiast wyprostował plecy, poczucie obowiązku dodało mu sił. Swojej obietnicy nie złożył od niechcenia i w rzeczy samej był winien Bruenorowi przynajmniej tyle, a pewnie i więcej.
Najpierw najważniejsze, uznał Regis, i szybszym, bardziej zdecydowanym krokiem ruszył na spotkanie z Galenem Firthem. Odnalazł mężczyznę w sali przyjęć, mniejszej i bardziej przytulnej niż wielka sala. Wyposażono ją w wygodne krzesła – trzy tapicerowane siedziska z szerokimi oparciami i podpórkami na ręce – ustawione na grubym dywanie zdobionym wzorem spienionego kufla, herbem rodu Battlehammer. Prócz tego w kwadratowym pomieszczeniu znajdował się kamienny kominek, na którym płonął miły ogień.
Mimo wszelkich wygód, Galen Firth spacerował niecierpliwie z rękami splecionymi za plecami. Cały czas kręcił palcami i wpatrywał się w podłogę. Regis nie mógł się nie zastanawiać, czy ten człowiek kiedykolwiek nie był zirytowany.
– Miło znów cię widzieć, Galenie Firth z Nesme – powiedział namiestnik, wchodząc do komnaty. – Wybacz mi proszę, spóźnienie, lecz wiele ważnych spraw wymaga mojej uwagi.
– Twoje spóźnienie tego dnia jest bardziej wybaczalne niż opieszałość Mithrilowej Hali w odpowiedzi na rozpaczliwe prośby Nesme – odpowiedział dość ostro mężczyzna.
Regis westchnął, przeszedł obok Galena i opadł na jedno z krzeseł. Kiedy wojownik nie zrobił żadnego ruchu, by do niego dołączyć, niziołek znacząco wskazał na krzesło naprzeciw siebie, na prawo od kominka.
Nie mrugając i nie odrywając spojrzenia od niziołka, jeździec z Nesme podszedł do krzesła.
– A czego ode mnie oczekujesz? – spytał Regis, gdy Galen w końcu usiadł.
– Wyślij armię krasnoludów na pomoc Nesme, byśmy mogli zepchnąć trolle z powrotem w ich mętne wody i odzyskać moje miasto.
– A kiedy ta armia pomaszeruje na południe, zaś większa armia orków i gigantów podąży za nią, co według ciebie powinniśmy zrobić? – Na te słowa oczy Galena zwęziły się. – Chyba rozumiesz, że tak właśnie się stanie. Orki naciskają na nas z północy i zamknęły bramę do Mithrilowej Hali na wschodzie... słyszałeś o ostatniej bitwie, prawda? Jeden z moich oddziałów na północ od Doliny Strażnika dzień w dzień wydaje bitwy orkom, lecz jeśli raporty o rozmiarach wrogich sił na wschodzie są bliskie prawdy, moi wojownicy wkrótce zostaną jeszcze bardziej przyciśnięci i być może będą musieli się wycofać. Nie do końca pojmujesz, co się dzieje wokół nas wszystkich, prawda? – spytał niziołek. Galen Firth tylko wpatrywał się w niego z ponurą miną.
– To nie przypadek, że Nesme zostało zaatakowane właśnie teraz – wyjaśnił Regis. – Te wrogie armie, na północy i na południu, skoordynowały swoje działania.
– To niemożliwe!
– Czy nie słyszałeś żadnych szczegółów o upadku wschodniej bramy Mithrilowej Hali?
– Niewiele i nie chcę słyszeć więcej...
– Tamtejsze oddziały zostały oblężone przez gigantów i orki z północy oraz chmarę trolli z południa – przerwał mu Regis, a wtedy Galen umilkł gwałtownie, zastygając z otwartymi ustami.
– Wygląda na to, że nasi wspólni wrogowie palą i rabują od Surbrin do Nesme, od Trollowych Wrzosowisk do Grzbietu Świata – mówił dalej Regis. – To oznacza, że może ich powstrzymać jedynie garść osad, Mithrilowa Hala i Nesme... chyba że uda się nam uzyskać pomoc od sąsiednich krain.
– W takim razie przyznajesz, że musimy połączyć siły – uznał Galen. – Widzisz słuszność w posłaniu wojsk na pomoc Nesme.
– I tak i nie – powiedział Regis. – Musimy walczyć razem, i tak też się stanie, ale sądzę, że twoje pragnienie utrzymania Nesme jest nierozsądne. Mithrilowa Hala wytrzyma, ale poza naszymi bramami wszystko zostało utracone... albo wkrótce będzie.
– Co to za szaleństwo? – spytał ostro Galen. Zerwał się z krzesła, a w jego oczach płonął gniew.
– Walczymy o każdy cal ziemi – sprzeciwił się Regis, a jego głos nie zadrżał nawet na chwilę. Niziołek nie zesztywniał ani nie cofnął się przed potężnym mężczyzną. – A kiedy nie będziemy w stanie się utrzymać, wycofamy się do łatwiejszych do obrony tuneli Mithrilowej Hali. Stąd utrzymamy otwarte tunele do cytadeli Felbarr; one będą naszymi oczami, uszami i ustami na zewnętrzny świat. Stąd nadal będziemy błagać Silverymoon i Sundabar o mobilizację. Już wysłałem tunelami posłańców, by odnaleźli lady Alustriel z Silverymoon i przywódców Sundabaru. Tu utrzymamy jedyną fortecę na drodze ataku potwornych wrogów.
– Zaś moi ludzie będą umierać? – wyrzucił z siebie Galen.
– Nie – odparł Regis. – Nie, jeśli będziemy w stanie im pomóc. Gdy tylko się pojawiłeś, wysłałem podziemną drogą krasnoludzkich zwiadowców na południowy zachód, by odnaleźli drogę do Nesme. Są coraz bliżej i spodziewam się, że znajdą wyjście na powierzchnię wystarczająco blisko twojego miasta, by dołączyć do twoich ludzi.
– W takim razie poślij armię i pomóż nam odegnać trolle!
– Wyślę tylu, ilu mogę poświęcić, ale przypuszczam, że będzie ich o wiele za mało do tego zadania – stwierdził Regis.
– W takim razie co? – Głos wojownika nagle złagodniał, a on sam opadł z powrotem na krzesło.
Odwrócił głowę i oparł brodę na dłoni, wpatrując się w ogień.
– Znajdziemy twoich ludzi i wspomożemy ich w miarę naszych sił – wyjaśnił Regis. – Jeśli będzie to nadal możliwe, będziemy walczyć u ich boku. A jeśli nie, lub kiedy przestanie to być możliwe, wycofamy się, prowadząc ze sobą twoich ludzi, do Podmroku i z powrotem do Mithrilowej Hali. Choć moje krasnoludy mogą nie być w stanie pokonać naszych wrogów nad ziemią, nie wątpię, że będą w stanie obronić tunele przed goniącymi ich potworami.
Galen Firm nic nie mówił, jedynie wpatrywał się w ogień.
– Żałuję, że nie mogę ci zaproponować więcej – mówił dalej Regis. – Żałuję, że nie mogę opróżnić Mithrilowej Hali i ruszyć na południe, by wygnać trolle. Ale nie mogę i musisz to zrozumieć.
Galen przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu, po czym odwrócił się do Regisa. Jego rysy złagodniały.
– Naprawdę wierzysz, że orki i giganci współpracują z trollami z Trollowych Wrzosowisk?
– Świadczyłby o tym upadek wschodniej bramy – odparł niziołek.
– I oznacza to również, że moi ludzie są w ciężkiej sytuacji – powiedział Galen. – Skoro trolle miały wystarczająco dużo siły, by wysłać wojska na pomoc i wschód aż do waszych bram nad Surbrin...
– W takim razie nie ociągajmy się dłużej – stwierdził Regis. Sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął zwinięty pergamin, który rzucił mężczyźnie. – Zabierz to do Podmiasta i nadzorcy Bellowsa. Wyprawa właśnie się przygotowuje i jeszcze dziś będzie gotowa do wymarszu.
Galen Firth znów się zatrzymał, wpatrując się w pergamin, po czym ponownie spojrzał na Regisa, podnosząc się powoli. Nic nie powiedział, ale w jego skinieniu głowy było wystarczająco wiele szacunku dla Regisa, by niziołek wiedział, że mężczyzna pojął jego rozumowanie, nawet jeśli się z nim nie zgadzał.
Ukłonił się lekko i opuścił komnatę, a niziołek odetchnął z ulgą uznając, że przynajmniej jedna ważna kwestia została rozwiązana.
Regis opadł z powrotem na krzesło i wpatrzył się w ogień, lecz nim zaczął się odprężać, jego spokój zakłóciło pukanie do drzwi.
– Proszę – powiedział, spodziewając się, że to Galen Firth z jakiegoś powodu wrócił.
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł osmalony krasnolud imieniem Miccarl Ironforge, jeden z najlepszych kowali Mithrilowej Hali. Był tak brudny, że niziołek nie był w stanie rozpoznać koloru jego krótkiej, szerokiej brody (wedle pogłosek była ruda). Ubrany był w gruby skórzany fartuch i czarną koszulę z tylko jednym rękawem, zakrywającym całe lewe ramię i zszytym z ciężką, odporną na gorąco rękawicą. Odsłonięte prawe ramię, pokryte plamami sadzy, było niemal dwa razy grubsze od lewego – lata unoszenia młota wyrobiły w nim muskuły.
– Znów gnom? – spytał Regis.
Miccarl w ciągu ostatniego dekadnia odwiedzał go dwa razy, przynosząc relację, że ich niewielki gość z Mirabaru za bardzo węszył wokół Podmiasta.
– Ten mały znów zaglądał do map – wyjaśnił Miccarl.
– Tych samych?
– Zachodnich tuneli, przeważnie nieużywanych. – Gdzie jest teraz?
– Kiedy go ostatnio widziałem, wędrował tymi właśnie tunelami – wyjaśnił Miccarl. – Sądzę, że on myśli, że tam coś znalazł.
– A co tam może być?
– Nic, o czym wiem, ani o czym ktokolwiek wie. Tamte tunele zamkli parę setek lat temu, chyba że tamte duergary, które zajęły hale ze smokiem, je otworzyły... a nikt, kto tam był od naszego powrotu, nic nie znalazł.
– W takim razie co? Droga na zewnątrz... droga, którą można wprowadzić armię z Mirabaru? – spytał Regis. – Orki, które można zagnać do kuźni Mirabaru?
– Nic tam nie ma... nawet dobrego orka – odparł Miccarl. – Zawsze tam były tylko łupki i węgiel do kuźni. Jeśli ten mały zaszedł tak daleko, żeby znaleźć jego źródło, to jest jeszcze większym głupcem, niż myślimy, bo on nie jest dużo wart, a Mirabar ma go już wystarczająco dużo.
– Tunele do Mirabaru? Miccarl prychnął.
– Wiemy już wystarczająco dużo. Moglibyśmy w ciągu jednego dnia zajść daleko na zachód i znaleźć się nad ziemią poza zasięgiem naszych wrogów, na drodze do Mirabaru. Mały musi to wiedzieć.
– W takim razie co? – zapytał znów Regis, tym razem ciszej i raczej do siebie.
Co wyprawiał ten Nanfoodle? Rozważając możliwości, niziołek odruchowo sięgnął do łańcucha na szyi.
– Znajdź Nanfoodle’a i poproś go, żeby do mnie przyszedł – powiedział Regis krasnoludowi.
– Pewnie – chętnie zgodził się Miccarl. – Znaczy się, mam go zaciągnąć, czy tupnąć w głowę i przynieść?
– Masz go skłonić – odparł Regis. – Powiedz mu, że mam wieści dla Mirabaru i bezzwłocznie potrzebuję jego rady.
– To mało zabawne – mruknął Miccarl i odszedł.
Po kowalu do komnaty wchodzili kolejni informatorzy z wieściami ze wschodu i z zachodu, z raportami o walkach na zewnątrz i postępach w badaniu i zabezpieczaniu tuneli. Regis słuchał wszystkiego, zwracał uwagę na każdy szczegół, rozważał wszystkie możliwości i przeważnie zadawał kolejne pytania swoim krasnoludzkim doradcom. Pojmował, że bardziej łączy informacje niż podejmuje decyzje, choć odkrył, że jego rady mają coraz większą wagę w miarę, jak krasnoludy coraz bardziej mu ufały.
To jednocześnie radowało go i przerażało.
Kolację dostarczono mu do tej samej komnaty, a wraz z nią przybył kolejny goniec – ten przekazał, że wyprawa pięćdziesięciu krasnoludów ruszyła na południe z Galenem Firthem.
Regis zaprosił krasnoluda, by do niego dołączył, a raczej właśnie zaczął, lecz wtedy właśnie w drzwiach pojawił się Miccarl Ironforge.
– Jeszcze więcej pracy – wyjaśnił Regis pierwszemu posłańcowi. Niziołek wzruszył przepraszająco ramionami i wskazał na tace z jedzeniem, ustawione na niewielkim stoliku między krzesłami.
– Ano – odparł krasnolud, po czym nałożył sobie na talerz kilka funtów mięsa i zagarnął największy dzban, wypełniony po brzegi miodem. Następnie kiwnął głową Regisowi, rozchlapując nieco trunku, po czym odwrócił się do wyjścia.
Weszli za to Miccarl i Nanfoodle.
– Mam robotę – wyjaśnił brudny od sadzy kowal. Przed wyjściem on również zabrał trochę mięsa i miodu na drogę powrotną do Podmiasta.
– Usiądź, zjedz coś i wypij – zaproponował gnomowi Regis.
– Niewiele zostawili – zauważył z uśmiechem Nanfoodle. W tej samej chwili dwa krasnoludy weszły z kolejnymi tacami.
Niziołek i gnom, nie niepokojeni przez żadnego krasnoluda, zasiedli do długiego, obfitego posiłku.
– Powiedziano mi, że masz wiadomości z Mirabaru albo dla Mirabaru – powiedział Nanfoodle między łykami złocistego trunku. – Mistrz Ironforge nie wyraził się jasno.
– Mam prośbę do Mirabaru – odparł Regis między kęsami. – Mam nadzieję, że pojmujesz wagę naszych obecnych problemów.
– Tak, wiele potworów – odparł Nanfoodle, odgryzając kolejny kęs jagnięciny i biorąc następny łyk miodu.
– Więcej, niż się domyślasz – odparł Regis. – Nacierają ze wszystkich stron. Bez wątpienia do twojego markiza dotarły już wieści z obleganego, a być może zdobytego Nesme. Nie wiem, jak długo utrzymamy się na wierzchu, dlatego Mirabar musi zmobilizować swoje oddziały.
– Dla dobra Mithrilowej Hali? – spytał gnom. Był tak zaskoczony, że z jego ust skapnęła odrobina miodu. Szybko otarł ją mankietem i pociągnął kolejny, głęboki łyk.
– Dla dobra Mirabaru – poprawił go Regis. – Dlaczego mamy zakładać, że te potwory zakończą swój marsz tutaj?
Wyglądało na to, że gnom nieco się zdenerwował. Nanfoodle popijał coraz więcej i jadł coraz mniej. To dobrze, pomyślał Regis, i przez dłuższy czas podtrzymywał rozmowę. Opisał dokładnie upadek wschodniej bramy i obawy, iż trolle z południa połączyły się z orkami i gigantami z północy. Być może obie te grupy cały czas działały wspólnie. Nie pominął żadnego szczegółu, mówił tak długo, jak tylko mógł, pozwalając Nanfoodle’owi wypić jak najwięcej miodu.
W pewnym momencie, gdy w drzwiach stanęli służący z kolejnymi porcjami jedzenia i picia, Regis przywołał jednego z nich i szepnął do ucha:
– Dolej do następnej porcji nieco Pogromcy Flaków. – Niziołek zerknął na gnoma, starając się ocenić jego obecny stan. – Miód w proporcji dwadzieścia do jednego – dodał, nie chcąc spić biedaka do nieprzytomności.
Godzinę później Regis dalej mówił, a Nanfoodle dalej pił.
– Ty i twoja sceptrana mówiliście, iż przybyliście tu, by sprawdzić, jak się wiedzie Torgarowi i wzmocnić więzi między naszymi miastami – powiedział nagle Regis nieco głośniej. Przez jakiś czas kierował rozmowę w tę stronę, przechodząc od szczegółowego opisu potworów i starć ku związkom Mirabaru z Mithrilową Halą. – To prawda?
Oczy Nanfoodle’a otworzyły się szeroko... a przynajmniej tak szeroko, jak mógł to zrobić pijany gnom.
– N...no... taaak – odparł. – W końcu po to tu przybyliśmy.
– Owszem – potwierdził Regis.
Nachylił się w stronę gnoma. Wyłuskał naszyjnik spod kamizeli i bawił się rubinem, kręcąc łańcuszkiem, na którym ten wisiał.
– Cóż, wszyscy tego chcemy – powiedział i dostrzegł, że Nanfoodle spogląda to na rubin, to na niego, i znów na rubin. – Chodzi mi o dobre stosunki, rzecz jasna.
– Tak tak, oczywiście – powiedział gnom, coraz bardziej zahipnotyzowany wirującym naszyjnikiem.
W innej sytuacji Regis nigdy nie robiłby czegoś takiego z gnomem. Jak powiedzieli mu Torgar i Shingles McRuff, Nanfoodle był błyskotliwym alchemikiem, podobno grzebał się też w magii iluzjonistycznej. Do tego należało dodać jeszcze naturalną odporność gnomów na zaklęcia, jakimi dysponował rubin, i naszyjnik mógł w ogóle nie zadziałać.
Lecz Nanfoodle był pijany.
Nie odrywał wzroku od naszyjnika, najwyraźniej zahipnotyzowany jego ruchem i migotaniem.
– I szukasz tych stosunków w najbardziej wysuniętych na zachód tunelach Mithrilowej Hali? – spytał niziołek jakby od niechcenia.
– E...?
– Byłeś tam, prawda? – spytał Regis z naciskiem, lecz cicho, nie chcąc, by jego podejrzenia zniweczyły urok. – To jest, w zachodnich tunelach. Z tego, co słyszałem, trochę się po nich kręciłeś. Krasnoludy uznały, że to dziwne, nawet śmieszne, gdyż tak naprawdę nic tam nie ma... prawda?
– Zapieczętowane i zabezpieczone smołą – odparł Nanfoodle roztargnionym głosem.
– Jakże więc spacerowanie nimi mogło ci pomóc w twojej misji? – spytał niziołek. – Przybyliście tu, by sprawdzić, jak się miewa Torgar, prawda? By poprawić stosunki między Mirabarem i Mithrilową Halą?
Nanfoodle parsknął i pokręcił głową.
– Gdybyż tylko.
Regis znieruchomiał, opierając się chęci spadnięcia z krzesła. Jeszcze raz zakręcił naszyjnikiem.
– Gdybyż tylko! – zgodził się entuzjastycznie. – Powiedz mi zatem, cny gnomie, po co tu tak naprawdę przybyliście?
Z niewiadomych powodów włosy na karku Shoudry Stargleam uniosły się jak druty, gdy pewien krasnolud poinformował ją, że jej przyjaciel od dwóch godzin biesiaduje z namiestnikiem Regisem. Sceptrana niemal biegiem ruszyła korytarzami, co jakiś czas zwalniając, by poukładać sobie myśli. Właściwie, dlaczego była tak zdenerwowana, czyżby Nanfoodle nie był wiarygodnym towarzyszem?
Dotarła do przedpokoju, w którym stało trzech krasnoludów, a każdy z paskudnie wyglądającym żelazem na długim drzewcu.
– Dobrze, że jesteś – powiedział jeden z nich i wskazał na drzwi do sali audiencyjnej.
Drugi krasnolud, stojący obok drzwi, otworzył je. Shoudra usłyszała dobiegający z wnętrza śmiech, widziała też ciepły blask ognia. Mimo to nie uspokoiła się; coś jej tu nie pasowało. Podeszła do drzwi i zajrzała do środka: pijany Nanfoodle siedział na jednym z wyściełanych krzeseł i chichotał głupkowato naprzeciw znacznie bardziej trzeźwego Regisa z ręką na temblaku.
– Miło, że do nas zajrzałaś, sceptrano Shoudro – powiedział niziołek, wskazując jej puste krzesło.
Shoudra zrobiła krok do środka i wzdrygnęła się, gdy drzwi zatrzasnęły się za jej plecami.
– Nanfoodle i ja właśnie omawialiśmy charakter związków między naszymi wspólnotami – wyjaśnił, ponownie zapraszając na puste krzesło.
Shoudra niemal go nie słyszała, gdyż całą uwagę poświęciła na rozglądaniu się po pokoju. Na ścianach, za wyjątkiem tej, na której znajdował się kominek, wisiały gobeliny, które jednak nie przylegały ściśle do ścian. Jej wzrok przesunął się niżej i zauważyła wystające spod nich czubki więcej niż jednej pary butów.
Powoli skierowała wzrok na Regisa.
– To ciekawe związki – rzekł niziołek, a ton jego głosu uległ zmianie.
– Które mamy nadzieję wzmocnić – odparła Shoudra, spoglądając na pijanego jak bela Nanfoodle’a.
– Doprawdy? – zapytał Regis. Shoudra odwróciła się ku niemu.
– Wzmocnić nasze związki, osłabiając rudę Mithrilowej Hali? – spytał niziołek, wyciągając zza pleców duży woreczek i rzucając go do stóp Shoudry.
Kobieta nachyliła się powoli i podniosła go. Nie musiała rozwiązywać rzemyków, by wiedzieć, co znajdzie w środku: opracowany przez Nanfoodle’a środek.
Sceptrana popatrzyła zaskoczona na gnoma, który roześmiał się głośno, niemal spadając przy tym z krzesła.
– Mój przyjaciel Nanfoodle powiedział mi wszystko – oznajmił Regis.
Pstryknął palcami. Gobeliny zostały odsunięte na bok, odsłaniając trzy ponure krasnoludy. Drzwi za plecami Shoudry otworzyły się, a sceptrana wiedziała, że paskudne żelastwa na drzewcach wymierzone są teraz w jej plecy.
– Powiedział mi – ciągnął Regis – że przybyliście tu na rozkaz markiza, by zniszczyć nasze rudy. Że Mirabar zamierzał w ten sposób stoczyć wojnę handlową z Halą, zniszczyć naszą reputację i ukraść nam klientów.
Shoudra zaczęła kręcić głową.
– Musisz zrozumieć... – zaczęła.
– Zrozumieć? – przerwał jej Regis. – Dać nam do rąk wyroby ze słabszego metalu, kiedy walczymy z orkami? Dać słabszy metal do barykad, które trzy mają pot wory z dala od naszych sal? Co tu jest do rozumienia, sceptrano?
– Nie wiedzieliśmy, że jesteście w stanie wojny! – wybuchnęła.
– O, w takim razie wasze szpiegowanie rzeczywiście nie jest tak ważne! – odparł sarkastycznie niziołek.
– Nie, musisz zrozumieć nastawienie markiza Elastula – usiłowała wyjaśnić Shoudra. Stanęła obok Nanfoodle’a i niby przypadkowo objęła go ramieniem. – To... jego sposób. Markiz Elastul boi się Mithrilowej Hali, polecił więc Nanfoodle’owi i mnie, byśmy przybyli tu i dowiedzieli się, czy Torgar podzielił się z wami naszymi sekretami. Musisz przyznać, że gdy czterystu krasnoludów przybyło do was, Hala zyskała nagłą przewagę w wojnie handlowej.
– Tak, wobec hordy orków pukających do naszych drzwi to rzeczywiście ogromna przewaga.
– Nie wiedzieliśmy o tym – Shoudra wzięła głęboki wdech i mówiła dalej: – Wątpię, czy Nanfoodle albo ja mielibyśmy serce wywoływać takie zniszczenia nawet wtedy, gdybyście nie byli w stanie wojny. Żadne z nas nie popiera działań markiza ani jego posunięć wobec króla Bruenora i Mithrilowej Hali. Szukamy lepszego rozwiązania...
– Teraz tak mówisz – wtrącił się Regis.
Shoudra zamknęła oczy i westchnęła głęboko, po czym zaczęła coś mamrotać pod nosem.
– Zabierzcie ich i zamknijcie... każde w osobnej celi – polecił Regis.
Szóstka krasnoludów zbliżyła się do dwojga oskarżonych, którzy w tym właśnie momencie nagle zniknęli.
– Drzwi! – krzyknął Regis, a stojący najbliżej nich krasnolud szybko je zatrzasnął.
Shoudra i bardzo zaskoczony Nanfoodle pojawili się nagle po drugiej stronie sali. Krasnoludy krzyknęły i rzuciły się w ich stronę.
Znów zniknęli, pojawiając się kilka chwil potem przed kominkiem.
– Znów zaczyna czarować! Zatrzymać ją! – krzyknął Regis, widząc, że Shoudra znów zaczęła poruszać ustami.
– Uwaga na kule ogniste! – krzyknął krasnolud przy drzwiach. Otworzył je. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności pojawili się w nich Shoudra i Nanfoodle. Krasnolud odskoczył z krzykiem.
Nanfoodle zachichotał głupkowato, zaś kobieta wywlokła go z komnaty. Przebiegli przez przedpokój i wypadli na korytarz, ścigani przez pokrzykujące krasnoludy.
– Ty głupi gnomie! – warknęła Shoudra, a Nanfoodle roześmiał się jeszcze bardziej.
Ponieważ biegł coraz wolniej, a pogoń się zbliżała, Shoudra warknęła rozdrażniona i wzięła go na ręce.
Minęli drzwi, które kobieta zaraz zamknęła i zabarykadowała, po czym weszli w korytarz po drugiej stronie sali. Gdy biegli w stronę zachodniej bramy, wszędzie wokół rozbrzmiewał już alarm.
Wkrótce krasnoludy znów ich odnalazły, w każdym mijanym przez nich bocznym tunelu odbijało się tysiąc okrzyków. Wreszcie wypadli na główny korytarz, kończący się szerokim podestem, wzdłuż którego stały posągi królów Mithrilowej Hali. Wijące się w dół schody prowadziły do mniejszej sali. Naprzeciwko ostatnie promienie słońca wpadały przez otwarte na oścież wielkie wrota.
Wrota, które nie pozostaną otwarte zbyt długo, uświadomiła sobie Shoudra. Stojące przy nich krasnoludy już odpychały wielkie podpory przy wrotach, a pozostali formowali szyk przed wyjściem.
– Dopadli nas – zachichotał Nanfoodle. – Pora na męki!
– Milcz, durniu – warknęła Shoudra.
Rozejrzała się wokoło, po czym w ostatniej chwili pociągnęła gnoma w stronę cieni, za najbliższy posąg. Chwilę później przebiegła tuż obok nich grupa krasnoludów, wołając „Zamknijcie wrota!” albo „Zablokujcie drogę!”.
Nanfoodle zaczął wykrzykiwać coś w odpowiedzi, lecz Shoudra zatkała mu usta dłonią. Wzięła głęboki oddech i zebrała się na odwagę, po czym spojrzała w stronę wrót i terenu za nimi. Wreszcie, uspokoiwszy pijanego gnoma, sceptrana zaczęła rzucać następny czar.
Wyszeptała zaklęcie i końce jej palców wskazujących zaczęły świecić się na niebiesko. Kobieta nakreśliła nimi w powietrzu zarys drzwi.
– Tam są! – rozległ się okrzyk Regisa. Shoudra obejrzała się i zobaczyła, że niziołek biegnie w jej stronę wraz z grupą krasnoludów.
Sceptrana bez wahania porwała Nanfoodle’a z ziemi, a kiedy wielkie wrota Mithrilowej Hali zamknęły się na głucho, przeniosła gnoma przez swój portal.
Portal zamknął się tuż za nimi. Shoudra odetchnęła głęboko i z ulgą zrozumiała, że wraz ze swym towarzyszem są po drugiej stronie wrót, w Dolinie Strażnika.
– Zrobiłaś tyle sztuczek – pisnął Nanfoodle i roześmiał się.
Jej oczy miotały pioruny.
– Więcej, niż pojmujesz – odparła.
Podniosła go jeszcze wyżej i ruszyła w bok, ku pustej okolicy otulonej już cieniami.
Tam usiadła osowiała, lecz wcześniej posadziła gnoma na ziemi. Usiłował wstać, lecz Shoudra podcięła go i przycisnęła.
Usiłował zaprotestować, lecz wtedy zamachała palcem przed jego długim nochalem.
– Ej! – krzyknął Nanfoodle.
– Ciii – odparła, kładąc palec na zaciśniętych ustach, po czym dodała niskim, groźnym głosem: – Milcz, albo cię uciszę. Zostało mi jeszcze kilka sztuczek.
Te słowa nieco otrzeźwiły gnoma. Przełknął głośno ślinę i nic już nie powiedział.
Siedzieli tam, aż popołudnie zmieniło się w wieczór, a wieczór w noc.
Shoudra nie miała pojęcia, co powinni teraz zrobić.
Drizzt podciągnął się na ciemny głaz i zwinnie postawił nogę na jego szczycie. Przymierzał się do skoku, szybko wybierając miejsce do lądowania, lecz zatrzymał się i odprężył widząc, że Guenhwyvar całkowicie panuje nad sytuacją.
Drowka stała z wyciągniętą bronią, lecz mówiła do kota, prosząc panterę, by ta cofnęła się i jej nie zabijała.
– Może kiedy rzucisz broń, Guenhwyyar nie będzie wyglądać na tak głodną – zawołał do niej Drizzt. Z zaskoczeniem zauważył, że bez trudu przypomina sobie język drowów.
– A kiedy to zrobię, każesz jej mnie zabić – padło w odpowiedzi.
– Mogę wydać jej to polecenie choćby i teraz – odparł Drizzt – i zapewniam cię, że sam również byłbym na dole odpowiednio szybko. Nie masz wielkiego wyboru. Poddaj się albo walcz i giń.
Kobieta podniosła ku niemu głowę – nawet z oddali mógł dostrzec jej szyderczy uśmiech – lecz potem znów zerknęła na Guenhwyyar i ze złością cisnęła miecz i sztylet na ziemię.
Pantera dalej chodziła wokół niej, ale się nie zbliżała.
– Jak się nazywasz? – spytał Drizzt, schodząc z kamienia i podążając wąską, kamienistą ścieżką w stronę niewielkiej kamiennej niecki, do której pantera zapędziła kobietę.
– Pochodzę z rodziny Soldou – odparła niepewnie. – Czy znasz to nazwisko?
– Nie – odparł Drizzt, pojawiając się znienacka za jej plecami. Kiedy zniknął jej z oczu, z nadnaturalną szybkością obszedł nieckę i zaskoczył drowkę. – Prawdę mówiąc, nazwisko nie jest dla mnie ważne. Nie tak ważne, jak cel, dla którego tu przybyłaś.
Kobieta odwróciła się powoli, by na niego spojrzeć. Drizzt zauważył, że była całkiem ładna. Włosy ułożyła tak, by zakrywały połowę jej twarzy, wraz z jednym z czerwonych oczu – nie przekrwionym jak u orków, lecz o czerwonawym odcieniu.
– Podobnie jak ty uciekłam z Podmroku, Drizzcie Do’Urdenie – odparła. Choć bardzo starał się tego nie okazywać, zaskoczyło go, co o nim wiedziała. – Gdybyś znał rodzinę Soldou, wiedziałbyś, że dobrowolnie straciliśmy względy Pajęczej Królowej. Wszyscy porzuciliśmy tę okrutną królową demonów, za co zostaliśmy wybici niemal do nogi.
– Ale ty ocalałaś? – I stoję tu.
– Owszem, w towarzystwie całkiem pasującym do wyznawczyni Lolth – zauważył Drizzt, błyskawicznie dobywając Błysku i opierając ostrze o jej kark.
Nawet nie drgnęła.
– Tylko dlatego przeżyłam – próbowała tłumaczyć. – Wyszłam na zewnątrz i wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tej paskudnej kuli, płonącej na wysokim sklepieniu.
– To trochę potrwa.
– Znalazłam innego drowa... nazywa się Ad’non...
– Nazywał się – poprawił Drizzt, wzruszając ramionami. Kobieta nie zareagowała.
– I tak bym go wkrótce zabiła – ciągnęła dalej. – Nie mogłam już znieść jego podłości. Gdy tylko rozebrałby się, by użyć sobie na sparaliżowanej elfce, zabiłabym go.
Drizzt kiwnął głową, choć rzecz jasna nie wierzył w ani jedno jej słowo. Jak na kogoś, kto właśnie porzucił swoją drowią naturę, bardzo chętnie wbiła w niego jedną czy dwie strzałki.
– Wciąż nie podałaś mi swego imienia.
– Donnia – odparła, a Drizzt poczuł ulgę, że chociaż w tej sprawie go nie okłamała. Słyszał, jak mężczyzna wołają po imieniu. – Donnia Soldou, poszukująca błogosławieństwa Eilistraee.
Te słowa nieco zbiły Drizzta z tropu.
– Słyszałeś o Pani Tańca?
– Tylko pogłoski – odparł.
Był przekonany, że kobieta kłamała, lecz mimo to czuł się zaintrygowany. Rzeczywiście słyszał plotki o bogini Eilistraee i jej wyznawcach... najprawdopodobniej drowach sercem podobnych do niego.
– Wybacz mi, że zaatakowałam cię w jaskini elfów – powiedziała Donnia, spuszczając wzrok. – Musisz zrozumieć, że mój towarzysz był potężnym wojownikiem i żyłam na jego łasce i niełasce. Gdyby przypuszczał, że jestem zdrajczynią, już dawno by mnie zabił.
– A ty przez cały ten czas nie znalazłaś żadnego sposobu, by się go pozbyć?
Donnia spojrzała na niego.
– A może to nie jedyny towarzysz, jakiego znalazłaś?
– Tylko Ad’nona – powiedziała. – Cóż, Ad’nona i jego przyjaciół, orków i gigantów. Mieszkał wśród nich od wielu lat. Jest kimś podobnym do ciebie... choć jego zamiary są całkiem inne. Wędruje tunelami górnego Podmroku i wokół Grzbietu Świata, zaspokajając swoje przyjemności, gdzie tylko może.
– Dlaczego zatem nie pozbyłaś się go i nie ruszyłaś swoją drogą? – spytał Drizzt.
Donnia kiwnęła głową i przejechała dłonią po twarzy.
– Wtedy zostałabym sama – szepnęła. – Sama, na górze, w miejscu, którego nie znam. Byłam słaba, Drizzcie Do’Urdenie. Jesteś w stanie to zrozumieć?
– Tak – przyznał drow.
Schował Lodową Śmierć i odsunął Błysk od szyi Donnii. Zaczął ją przeszukiwać. Zabrał jej przypięty do pasa sztylet oraz ręczną kuszę i woreczek ze strzałkami. Jedną z nich tropiciel zręcznie wysunął i schował sobie przy pasie. Poklepał niżej, po nogach, i dostrzegł niewielką zmarszczkę u cholewy jednego z jej miękkich butów. Świadomie ją zignorował, przesuwając dłoń na kostki. Był to rzecz jasna nóż, ale udał, że go przeoczył.
– Twoja broń została zrobiona przez drowy – zauważył, rzucając sztylet i kuszę na ziemię obok miecza i drugiego sztyletu. – Nie przysłuży ci się, jeśli zamierzasz pozostać pod światłem słońca.
Wsunął Błysk do pochwy.
– Chodźmy zatem – polecił, celowo przechodząc koło porzuconej broni.
Robiąc to, zerknął na Donnie, a widząc, że nie zwraca na to uwagi, podrzucił kuszę nogą, chwycił ją wolną ręką i zaczepił przy pasie.
– Chodź – powtórzył i ruszył dalej.
Słyszał, jak Donnia wciąga powietrze, przechodząc obok sterty broni. Znał myśli drowki. Wierzyła, że ją sprawdza, że gdyby chwyciła jedną z nich, gotów był się bronić.
Kiedy przeszli, a broń pozostała na swoim miejscu, Drizzt był świadom, że Donnia sądziła, iż zdała ten sprawdzian. Nie wiedziała, że pierwsza okazja była tylko podstępem.
– Guenhwyvar! – zawołał, kusząc ofiarę coraz bardziej. – Zbyt długo tutaj siedziałaś. Proszę, wracaj do domu!
Drizzt rzucił okiem w stronę Donnii – drowka obserwowała, jak wielka pantera zaczyna chodzić w koło, coraz szybciej i szybciej, aż jej rysy rozmyły się i stała się szarą mgłą o kształcie kota, która szybko rozwiała się w nicość.
– Czas, kiedy Guenhwyvar może tu przebywać, jest krótki – wyjaśnił Drizzt. – Łatwo się męczy i musi wracać do swego domu na planie astralnym, by odzyskać siły.
– Cudowny towarzysz – zauważyła.
– Jeden z trzech – odparł Drizzt. – A może pięciu, jeśli liczyć pegazy, a zapewniam cię, że warto je liczyć.
– Zatem jesteś w sojuszu z elfami? – spytała, a nim drow odpowiedział, dodała: – To dobrze... dla kogoś, kto wyrzekł się Pajęczej Królowej, są dobrymi towarzyszami.
– Silnymi towarzyszami – zgodził się Drizzt. – Ona jest znaczną kapłanką elfiego boga, Corellona Larethiana. Bez wątpienia będzie chciała porozmawiać z tobą, by określić twoją wiarygodność.
Zauważył, że idąca obok niego Donnia nieco się zawahała.
– Ma zaklęcia, które może na ciebie rzucić – ciągnął dalej Drizzt. – Lecz nie obawiaj się, one mają tylko wykryć, czy kłamiesz. Kiedy zobaczą, jaka naprawdę jest Donnia Soldou...
Zakończył wypowiedź nagłym obrotem z lewa w prawo, wyciągając przy tym Lodową Śmierć. Tak jak się spodziewał, spanikowana Donnia próbowała zaatakować go wyciągniętym z buta sztyletem.
Wysunięta do przodu prawa ręka uderzyła w jej nadgarstek, podbijając dłoń tak, że sztylet zakreślił w powietrzu szeroki łuk. Drizzt przesunął sejmitarem po jej żebrach, zostawiając długą ranę. Donnia przewróciła się i odczołgała, lecz wcześniej oberwała w wysuniętą rękę na tyle mocno, by wypuścić broń. Wstała niepewnie, trzymając się za prawą rękę i przyciskając ją do rany na boku.
Drizzt przebiegł obok niej.
– To wszystko kłamstwo... jakbym mógł spodziewać się czegoś innego po drowie! – zawołał, a kiedy Donnia odwróciła się, skoczył w bok.
– Dowiem się prawdy, albo zdejmę ci głowę! – oznajmił. – Po co tu przybyłaś? Ilu jest w twojej grupie?
– Setki! – krzyknęła, rozglądając się za jakąś drogą ucieczki. – Tysiące, Drizzcie! A wszyscy z nakazem przyniesienia Pajęczej Królowej twojej głowy!
Drizzt przesunął się tak, by odciąć jej drogę ucieczki, a Donnia otoczyła go wezwaną przez siebie kulą ciemności.
Skoczyła prosto w nią, słusznie domyślając się, że on przesunie się gdzieś na bok. Przebiegła przez kulę i wyskoczyła z jej drugiej strony, zbliżając się do skraju głębokiego urwiska. Skoczyła bez wahania, znów przywołując magię przyrodzoną jej pozycji i rasie. Nim spadła dwadzieścia stóp, zaczęła powoli opadać w dół.
– Tak mnie rozczarowałaś – usłyszała głos Drizzta za sobą i ponad sobą. Wyczuła w nim szczerość, jakby naprawdę chciał uwierzyć w jej opowieść.
Rzeczywiście tak było. Jak bardzo Drizzt chciał odnaleźć towarzysza drowa! Kogoś podobnego do siebie, z kim mógłby wspólnie przeżywać przygody, i kto świetnie rozumiałby samotność, która przez cały czas gnębiła jego serce.
Donnia ledwo zdołała przywołać na twarz uśmiech, gdy usłyszała z tamtej strony szczęknięcie spustu ręcznej kuszy, a zaraz potem poczuła ukłucie w ramieniu. Znieruchomiała w powietrzu, równoważąc lewitacją przyciąganie ziemi. Potem spojrzała na strzałkę i poczuła, jak trucizna zaczyna wsączać się w jej ramię.
Nie mogła się ruszyć, była bezradna, po prostu tam wisiała.
Drizzt spojrzał na nią i westchnął ciężko. Wyrzucił kuszę – jej kuszę, którą podniósł z ziemi, kiedy odchodzili – i przyglądał się, jak przelatuje obok niej i spada w dół, w dół, by roztrzaskać się na kamieniach dwieście stóp niżej.
Drow przykucnął, oparł głowę na dłoni. Nie odwracał jednak wzroku, zdecydowany obejrzeć to wszystko do końca.
Lewitacją wkrótce przestała działać i sparaliżowania Donnia spadła. Nie mogła nawet krzyczeć, gdyż mocna trucizna zadziałała nawet na jej struny głosowe.
Drizzt odwrócił głowę w ostatniej chwili, nie chcąc widzieć, jak uderza o ziemię. Potem jednak spojrzał na jej ciało, leżące na kamieniach w kałuży krwi.
Tropiciel znów westchnął, choć tak naprawdę nie był zaskoczony, że to wszystko skończyło się właśnie w ten sposób. Mimo to w tej chwili Drizzt czuł tylko gniew i daremność wszystkich swoich działań.
Pozbierał się kilka chwil później – przypomniał sobie, że Tarathiel i Innovindil wciąż leżą bezradni w jaskini, więc puścił się szybkim biegiem. Odnalazł ich całych i zdrowych, zaczynali się już nawet poruszać.
Gdy Drizzt wszedł, Innovindil sięgnęła po swoje ubranie, więc podał jej strój, po czym cofnął się do wejścia, posprzątać ścierwo, które było Ad’nonem.
– Miło cię znów widzieć, Drizzcie Do’Urdenie – powiedział Tarathiel. – To prawdziwie szczęśliwe spotkanie, przynajmniej dla nas.
– Zająłeś się także drowką? – spytała Innonvindil.
– Nie żyje – potwierdził Drizzt poważnym tonem. – Spadła z urwiska.
– Bolało cię, że musiałeś ich zabić? – spytała Innovindil.
Drizzt poderwał głowę i spojrzał na nią zwężonymi oczami.
– Bolało? – powtórzyła, nie spuszczając głowy. Twarz Drizzta złagodniała.
– Zawsze boli – przyznał.
– Zatem twoja dusza jest nietknięta – powiedział Tarathiel. – Zacznij się o nią obawiać, jeśli zabijanie stanie ci się obojętne.
Ta uwaga wydała się Drizztowi bardzo na miejscu, zwłaszcza teraz, gdy był istotą znajdującą się gdzieś między prawdziwym sobą i Łowcą. Na pewno w chwilach, kiedy się nim stawał, czuł się bardziej pozbawiony duszy. Wtedy śmierć nie stanowiła dla niego problemu. Gdy ścinał głowę Ad’nona nie czuł nic, poza radością zwycięstwa, lecz śmierć Donnii poraziła go bardziej niż trochę. Drizzt wiedział, że musi być jakiś złoty środek, miejsce, gdzie będzie mógł walczyć jako Łowca, a jednak panować nad swoją duszą. Sięgnął myślami w przeszłość i wierzył, że już kiedyś takie miejsce znalazł. Mógł mieć tylko nadzieję, że zdoła je odnaleźć ponownie.
Drizzt przeszukał kieszenie trupa, szukając jakieś wskazówki, kim mógł być ten ciemny elf i czego tu szukał. Poza kilkoma nieznanymi sobie monetami nie znalazł niczego. Mimo to, jego uwagę zwróciło coś innego: jasnoszara koszula z porządnego jedwabiu, którą Ad’non nosił pod płaszczem. To właśnie ona powstrzymała broń Drizzta – widział wgniecenia w miejscach, gdzie uderzyły jego sejmitary. Co więcej, choć wszędzie wokół trupa było pełno krwi, ani jedna kropla nie plamiła koszuli Ad’nona.
– Silna magia – zauważyła Innovindil, a kiedy Drizzt spojrzał na nią, gestem pokazała, że może ją zabrać jako własną. – „W ręce zwycięzcy...”.
Drizzt zaczął ją zdejmować. Jego własna kolczuga, wykuta przez Bruenora, stanowczo wymagała naprawy, wiele oczek popękało, a inne go mocno obcierały.
– Jesteśmy bardzo wdzięczni – stwierdził Tarathiel. – Oczywiście to rozumiesz?
– Nie mogłem pozwolić, by was skrzywdzili, tak samo, jak wy przyszlibyście mi na pomoc... w rzeczy samej, jak przyszliście mi na pomoc – odparł Drizzt.
– Nie jesteśmy twoimi wrogami – powiedział Tarathiel, a ton jego głosu sprawił, że Drizzt zatrzymał się i przyjrzał mu się uważnie.
– Nigdy nie chciałem zrobić sobie wroga z żadnego z powierzchniowych elfów – odparł Drizzt, a zarówno jego ton jak i słowa były znaczące.
Nie przeoczył zatroskanych spojrzeń, jakie wymienili Innovindil i Tarathiel.
– Musimy ci powiedzieć, że jednego sobie zrobiłeś – przyznała Innovindil. – Choć nie z własnej winy.
– Pamiętasz Ellifain? – spytał Tarathiel.
– Bardzo dobrze – zapewnił go Drizzt z westchnieniem i opuścił wzrok. – Choć kiedy ją ostatnio widziałem, nazywała się Le’lorinel i udawała mężczyznę.
Dwoje elfów znów spojrzało po sobie, a Tarathiel pokiwał głową.
– Tak umknęła nam w Silverymoon – powiedział do swojej towarzyszki.
– Ruszyła za tobą – wyjaśniła Innovindil. – Wiedzieliśmy, że takie są jej zamiary, choć nie wiedzieliśmy, gdzie przebywasz. Próbowaliśmy ją powstrzymać... musisz nam uwierzyć, kiedy mówimy, że Ellifain nie dała się przekonać i działała samotnie, wbrew pragnieniom naszego ludu.
– Nie dało się jej przekonać – zgodził się Drizzt.
– I napotkałeś ją w walce? – spytał Tarathiel głosem cichym i pełnym troski.
Drizzt podniósł wzrok, lecz natychmiast znów go opuścił i westchnął.
– Nie pragnąłem... gdybym wiedział, wtedy... – wyjąkał. Odetchnął głęboko i spojrzał prosto na ich dwoje. – Natrafiłem na nią w towarzystwie pewnych złodziei, których goniłem wraz z towarzyszami. Nie miałem pojęcia, kim jest... ani nawet, że to kobieta... kiedy zaczęliśmy walczyć. Dopiero kiedy...
– Kiedy zadałeś śmiertelny cios – domyślił się Tarathiel, a Innovindil odwróciła wzrok.
Milczenie Drizzta było wymowniejsze od tysiąca słów.
– Obawiałem się, że tak się to skończy – powiedział Tarathiel Drizztowi. – Próbowaliśmy uratować Ellifain przed nią samą... ty bez wątpienia również, albo zrobiłbyś to, gdybyś wiedział.
– Ale w niej było mnóstwo wściekłości zaprzeczającej rozsądkowi – dodała Innovindil. – Z każdą opowieścią o czynach, jakich dokonywałeś w służbie dobrych ras, stawała się coraz bardziej oburzona i przekonana, że to wszystko kłamstwo. Przekonana, że cały Drizzt Do’Urden to kłamstwo.
– Może nim jestem – odpowiedział Drizzt bez mrugnięcia.
– Czy w to właśnie wierzysz? – spytała Innovindil, a Drizzt tylko wzruszył ramionami.
– Nie oceniamy cię surowo za to, że broniłeś się przed Ellifain – zauważył Tarathiel.
– I tak nic by to nie zmieniło – odpowiedział Drizzt, co wyraźnie wytrąciło dwoje elfów z równowagi.
– I dlatego możemy walczyć razem we wspólnej sprawie – mówił dalej Tarathiel. – Ramię w ramię.
Drizzt wpatrywał się w niego krótką chwilę, po czym spojrzał na Innovindil. To była kusząca propozycja, ale łączyła się z zobowiązaniem, którego Drizzt nie był jeszcze gotów przyjąć. Spojrzał z powrotem na Tarathiela i potrząsnął głową.
– Poluję sam – wyjaśnił. – Ale jeśli pozwolicie, będę was wspierał w chwilach, gdy będziecie potrzebować pomocy.
Podniósł cudowną jedwabną koszulę i odwrócił się do wyjścia.
– Zawsze będzie nam potrzebna twoja pomoc – powiedział z tyłu Tarathiel. – I czy nie byłbyś silniejszy...
– Zostaw go – powiedziała Innovindil do swojego towarzysza. – Nie jest jeszcze gotów.
* * *
Następnego ranka Drizzt Do’Urden siedział na skale nad wejściem do jaskini elfów, rozważając szczodrą propozycję złożoną przez Tarathiela. Przyznał się, że zabił ich przyjaciółkę i krewną, a jednak żadne z nich nie oceniło go surowo.
To rzucało zupełnie nowe światło na incydent z Ellifain, jednak Drizzt Do’Urden nie był pewien, jak to światło może jeszcze zaświecić.
I oto stał przed perspektywą nowej przyjaźni, nowych sojuszników, a choć myśl ta go kusiła, jednocześnie głęboko przerażała.
Niegdyś miał wspaniałych przyjaciół i najlepszych sojuszników, o jakich można było marzyć.
Niegdyś.
Dlatego też siedział i patrzył, zastanawiając się, co mogłoby być i co powinno być.
Zawsze, zawsze znajdował obraz walącej się wieży, zabierającej ze sobą Bruenora.
Drizzt poczuł dojmującą potrzebę, by wrócić do swojej jaskini, pomacać hełm z jednym rogiem, poczuć zapach Bruenora i wspominać utraconych przyjaciół. Zebrał się do odejścia.
Przed końcem dnia jednak został przyciągnięty z powrotem do tej skały, wznoszącej się nad kryjówką Innovindil i Tarathiela.
Obserwował z dużym zainteresowaniem, jak jeden z pegazów zanurkował, sprowadzając Tarathiela do wejścia do jaskini. Ku jego zaskoczeniu, elf zeskoczył z siodła, ale nie wszedł od razu do środka, lecz zawołał go.
– Drizzcie Do’Urdenie! – wołał Tarathiel. – Chodź! Mam wieści, które dotyczą nas wszystkich!
Mimo swojej niepewności, mimo głębokiego bólu, który przeszywał każde jego ścięgno, Drizzt odkrył, że biegnie truchtem w stronę dwójki elfów.
* * *
– Kolejne plemię wyczołguje się ze swojej ciemnej dziury – powiedziała Innovindil do Drizzta, gdy ten wszedł do jaskini. – Tarathiel widział, jak maszerują wzdłuż wzgórz u podstawy Grzbietu Świata.
– Wezwaliście mnie, by powiedzieć mi o orkach w tej okolicy? – spytał z niedowierzaniem Drizzt. – Nie brakuje tu...
– Nie jakichś tam orkach, lecz nowym plemieniu – przerwał mu Tarathiel. – Widzieliśmy, jak gromadzą się w swojej sprawie, jedno plemię po drugim. Teraz znaleźliśmy grupę, która jeszcze nie dołączyła do pozostałych.
– Jeśli ich zaatakujemy, mogą wrócić do swoich dziur – wyjaśniła Innovindil. – To byłoby wielkie zwycięstwo dla naszej sprawy. – Kiedy Drizzt nie zareagował, dodała: – To byłoby wielkie zwycięstwo dla krasnoludów broniących Mithrilowej Hali.
– Jak wielu? – spytał niemal wbrew własnej woli Drizzt.
– To niewielkie plemię... może pięćdziesięciu – odparł Tarathiel.
– Nasza trójka ma zabić pięćdziesiąt orków? – spytał Drizzt.
– Lepiej zabić dziesięciu i zmusić pozostałą czterdziestkę do odwrotu – odpowiedział Tarathiel.
– Niech szepcą w swoich tunelach o pewnej śmierci czekającej na wszystkich, którzy wyruszą na wezwanie wodza orków – dodała Innovindil.
– Orki i giganci zgromadzili wielką armię – wyjaśnił Tarathiel. – Obawiamy się, że to tysiące orków i setki gigantów, i tak naprawdę nasze wysiłki przeciwko tak wielkiej armii mogą okazać się nieważne w ostatecznym rozliczeniu. Lecz dla tych przebywających w tym rejonie, dla krasnoludów z Mithrilowej Hali, dla elfów z Księżycowego Lasu, dla ludzi z Silverymoon większym zagrożeniem są najwyraźniej nieograniczone posiłki wylewające się z Grzbietu Świata.
– Jeszcze dziesiątki tysięcy orków i goblinów mogą wyruszyć na wezwanie tego, kto dowodzi tą armią – wtrąciła Innovindil.
– Ale być może uda nam się powstrzymać przypływ tego robactwa – powiedział Tarathiel. – Przepędźmy orki, by ostrzegły towarzyszy przed opuszczaniem gór. Liczba zabitych przez nas zostanie wielokrotnie pomnożona przez te orki, które nie zdecydują się przyłączyć. – Przerwał i spojrzał na Drizzta.
– To może być szansa, byśmy rzeczywiście zmienili coś w tej wojnie. Szansa dla naszej trójki.
Drizzt nie mógł zaprzeczyć, że plan Tarathiela otwierał przed nimi wiele możliwości.
– W takim razie szybko – powiedział Tarathiel, gdy stało się jasne, że drow nie zamierza się sprzeciwiać. – Musimy ich zaatakować, nim zbytnio oddalą się od jaskiń, przed zapadnięciem nocy.
* * *
Drizzt podziwiał precyzję, z jaką elfy kierowały swoimi skrzydlatymi wierzchowcami, ustawiając się na linii zachodzącego słońca, gdy zbliżali się do orczych sił.
Stojąca obok drowa Guenhwyvar warknęła niespokojnie, lecz Drizzt ją powstrzymał.
Dwa elfy na skrzydlatych wierzchowcach zbliżyły się, a ich łuki zaczęły brzęczeć. Orki zaczęły piszczeć i wskazywać na niebo.
– Teraz, Guen – wyszeptał Drizzt i uwolnił panterę. Guenhwyvar pobiegła na północ wzdłuż linii orków, zaś Drizzt w przeciwną stronę. Wkrótce znalazł pierwszych przeciwników, podczas gdy orki po drugiej stronie krzyczały z przerażenia na widok Guenhwyvar. Drizzt wskoczył na skałę i wpatrywał się w parę orków, które ukryły się przed strzałami elfów. Czekał, aż w końcu podniosą wzrok, i dopiero wtedy opadł między nich. Błysk wystrzelił w lewo, zadając zabójczy cios, zaś Lodowa Śmierć płazem uderzyła orka po prawej, zmuszając stwora do ucieczki.
Z tyłu, na lewo od niego, wylądowały pegazy, a dwójka elfów wystrzeliła kolejne strzały, po czym zeskoczyła i wyciągnęła broń.
– Za Księżycowy Las! – wykrzyknął Tarathiel.
Mimo powagi chwili, Drizzt Do’Urden uśmiechał się szeroko, gdy wyszedł zza skały i rzucił się w morderczym obrocie na pierwsze linie orków.
U jego boku Tarathiel i Innovindil wzięli się za ręce i zaczęli śmiertelny taniec.
Orki cofały się. Jeden próbował wykrzykiwać rozkazy, by się przegrupowali, lecz Drizzt natychmiast otoczył stwora kulą ciemności.
Kolejny wykrzyknął rozkaz – i natychmiast został uciszony przez skaczącą Guenhwyvar.
Po kilku chwilach orki pędem uciekały w stronę, z której przybyły. Kiedy ostatnie promienie dnia zgasły, wciąż biegły. Guenhwyvar nadal oskrzydlała ich z lewej, Drizzt z prawej, zaś Tarathiel, Innovindil i ich potężne rumaki naciskali z tyłu.
Wkrótce Drizzt patrzył, jak ostatnia para wbiega do ciemnego, szerokiego otworu jaskini. Zaszarżował za nimi, wykrzykując groźby. Kiedy jeden z orków zwolnił i zaczął się odwracać, Drizzt rzucił się do przodu i powalił stwora.
Jego towarzysz już się nie odwrócił, podobnie jak nikt z jego plemienia.
Drizzt stał u wejścia do jaskini z rękami opartymi na biodrach i wpatrywał się w głęboki tunel.
Guenhwyvar podbiegła do niego, a wkrótce usłyszał też stukot kopyt pegazów.
– Na to właśnie miałem nadzieję – stwierdził Tarathiel, stając obok Drizzta.
Podniósł rękę i poklepał drowa po ramieniu, a Drizzt, choć z początku nieco zesztywniał, nie cofnął się.
– Nasza technika poprawi się w miarę .praktyki – powiedziała Innovindil, podchodząc do Drizzta z drugiej strony.
Drow spojrzał jej głęboko w oczy i ujrzał, że znów rzuciła mu wyzwanie, znów go zaprosiła.
Nie sprzeciwił jej się otwarcie, ani też nie cofnął, gdy podeszła do niego bardzo blisko.
Wzdłuż zachodniego brzegu Surbrin trwała gorączkowa praca, orki i giganci tworzyli fortyfikacje przy wszystkich możliwych brodach w pobliżu południowej krawędzi gór, wokół zamkniętej bramy Mithrilowej Hali. Król Obould uznał jeden bród za szczególnie niebezpieczny: w miejscu, gdzie rzeka była szeroka i płytka, w krótkim czasie mogła przejść cała armia. I dlatego Obould zmusił większość swoich orków do działania, znoszenia do wody wielu ton kamieni, składania ich ciasno razem i wypełniania tonami piasku. W ten sposób stworzyli zaporę, która zwężała rzekę, pogłębiając i przyspieszając jej nurt.
Nie chcąc zostać prześcigniętą i woląc nie ryzykować, Gerti Orelsdottr nakazała swoim gigantom upewnić się, że krasnoludzka brama nie zostanie otwarta w najbliższym czasie – w pewnej chwili sprowadziła nawet z gór lawinę. Nie pozwoli, by klan Battlehammer zakradł się do niej od tyłu!
Praca trwała dniem i nocą, przy każdym brodzie szybko wznosiły się wysokie mury. Giganci przy każdym przyczółku zbierały kamienie odpowiednie do katapult, gotowi, by odpowiedzieć na każdą próbę przeprawy, a orki wypełniały sale pospiesznie zrobionymi włóczniami. Jeśli posiłki miały przejść przez Surbrin, to Gerti i Obouldowi drogo zapłacą za przeprawę.
Dwoje wodzów spotykało się każdej nocy, a wraz z nimi Arganth, który szybko stawał się głównym doradcą Oboulda. Rozmowy zwykle były grzeczne, dyskutowali, jak najlepiej i najszybciej zabezpieczyć swoje zdobycze, lecz uwadze Gerti nie umknął fakt, że Obould cały czas prowadził, jego plany były bardzo sensowne, a rozum nagle stał się bystrzejszy. Dlatego też, gdy gigantka opuszczała nocne narady, zwykle była w paskudnym nastroju i coraz częściej przychodziła na spotkania, zgrzytając zębami.
Tak też było w noc dekadzień po upadku wschodniej bramy Mithrilowej Hali.
– Musimy wrócić na zachód – zaczęła Gerti, a ostatnio powtarzała to na każdym spotkaniu jak litanię. – Twój syn pozostaje w impasie z krasnoludami, a nie ma giganciego wsparcia, którego potrzebuje, by się ich pozbyć.
– Tak bardzo pragniesz pogonić ich do Mithrilowej Hali? – spytał od niechcenia Obould.
– Kiedy to zrobimy, będziemy mieli jeden problem mniej.
– Lepiej niech ich siły się wykruszają, kiedy mamy ich tutaj, na otwartej przestrzeni – argumentował król orków. – Niech tracą zasoby, które mogliby wykorzystać przeciwko Proffitowi i jego śmierdzącym trollom.
Myśl o królu orków, określającym inną rasę mianem „śmierdzącej”, uderzyła Gerti jako śmieszna, lecz gigantka nie była w zbyt wesołym nastroju.
– Wierzysz, że kilka trolli wygna klan Battlehammer z jego starożytnej siedziby? – zaszydziła.
– Oczywiście, że Proffitowi się nie uda – przyznał Obould. – Ale nie musi mu się udać. Zmiękczy ich i zaciśnie pętlę. Im mocniej ściśniemy ich w tunelach, tym lepszy będzie wynik.
– Że wygnamy ich z północy? – spytała Gerti, nieco zmieszana, gdyż nie wydawało jej się, by Obould zmierzał w tym kierunku, choć zawsze twierdził, że taki ma zamiar.
– To byłoby cudowne – stwierdził król orków. – Gdyby nam się udało. Jeśli nie, to być może po zamknięciu wyjść na zewnątrz i zepchnięciu do tuneli klan Battlehammer zdecyduje się negocjować ugodę.
– Pakt między orczymi zdobywcami a krasnoludami? – spytała z niedowierzaniem Gerti.
– A jaki mają wybór? – spytał w odpowiedzi Obould. – Będą prowadzić handel tunelami do Silverymoon i Felbarr?
– Mogą.
– A kiedy w końcu zlokalizujemy i zasypiemy te tunele? – spytał znów Obould, najwyraźniej zupełnie tego pewien. – Czy krasnoludy pój da za przykładem tego żałosnego Do’Urdena i zaczną handlować z drowami w Podmroku?
– A może nic takiego nie zrobią – sprzeciwiła się Gerti. – Z pewnością Mithrilowa Hala jest samowystarczalna. Jeśli będzie trzeba, klan Battlehammer może bez większych problemów zostać w swojej dziurze przez sto lat. – Pochyliła się do przodu. – A twoja rasa nie jest znana z długoterminowego zdecydowania, Obouldzie. Orcze podboje zwykle nie trwają długo, a bardzo często upadają z powodu kłótni wśród zdobywców.
Te słowa były starannie dobrane, by ukłuć Oboulda, gdyż w niedalekiej przeszłości orczy król uczynił wielki podbój, wyrzucając krasnoludy z Cytadeli Felbarr i przemianowując ją na Cytadelę Wielu-Strzał. Lecz potem nadeszły nieuniknione kłótnie, ork stanął przeciw orkowi, a krasnoludy pod wodzą Emerusa Warcrowna nie traciły czasu i wygnały orcze stada. Gerti wypowiedziała ten mało subtelny przytyk po to, by nieco zmniejszyć ego swojego rozmówcy. Jednak gigantka była zaskoczona i mocno rozczarowana, gdy Obould zachował całkowity spokój.
– To prawda – przyznał orczy król. – Może nauczyliśmy się czegoś na własnych błędach.
Gerti miała szczerą ochotę spytać tę dziwną istotę, kim naprawdę jest i co zrobiła z tym głupkiem Obouldem.
– Kiedy teren zostanie zabezpieczony, a nas będzie wystarczająco wielu, zaczniemy wznosić orcze miasta – wyjaśnił Obould i zdawało się, że spogląda w jakąś wielką dal, jakby widział już to, o czym mówi. – Rozwiniemy własny handel i produkcję, i zaprosimy okoliczne miasta do współpracy.
– Wyślesz posłów do lady Alustriel i Emerusa, chcąc zawrzeć układy handlowe?! – wypaliła z niedowierzaniem Gerti.
– Najpierw do Alustriel – odparł spokojnie Obould. – Silverymoon zawsze było znane z tolerancji. Sądzę, że z królem Warcrownem trzeba będzie nieco dłużej porozmawiać.
Spojrzał na Gerti i uśmiechnął się wrednie, wysuwając kły spod górnej wargi.
– Będziemy utrzymywać wymianę, prawda? – spytał.
– Co takiego możecie wyprodukować, czego oni nie mogliby nabyć gdzie indziej?
– Będziemy trzymać klucz do wolności klanu Battlehammer – wyjaśnił ork. – Może pozwolimy im na otworzenie wschodnich wrót Hali. Może nawet zbudujemy wielki most nad Surbrin. Pozwolimy Mithrilowej Hali dalej handlować na górze, nie za darmo, rzecz jasna.
– Oszalałeś! – warknęła Gerti. – Krasnoludy padają pod orczym orężem! Sam król Bruenor zginął podczas szarży twego syna. Wierzysz, że tak szybko o tym zapomną?
– Kto wie? – powiedział król orków, wzruszając ramionami, jakby go to zbytnio nie obchodziło. – To tylko możliwość, która dzięki naszym sukcesom staje się coraz bardziej prawdopodobna. Jeśli ten teren stanie się naszą twierdzą, czy mieszkańcy okolic zbiorą się w kupę i ruszą na nas? Ile tysięcy zgodzą się poświęcić? Na jak długo starczy im sił widząc, jak ich pobratymcy umierają tuzinami? Setkami, tysiącami? A my zaoferujemy im uczciwy pokój.
– Uczciwy?
– Uczciwy – odparł Obould. – Nie pokonamy Silverymoon ani Sundabaru, nawet gdyby nasi poddani zebrali się razem z trollami. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.
Te słowa sprawiły, że Gerti niemal zatkało z niedowierzania: wiedziała o tym od dawna, lecz nigdy nie przypuszczała, że Obould zna tak dobrze swoje możliwości.
– A c...co z Cytadelą Felbarr? – wykrztusiła, mając nadzieję, że przynajmniej teraz zbije orczego króla z pantałyku.
– Zobaczymy, jak długo zdołamy zwyciężać – odparł Obould. – Być może Mithrilowa Hala zostanie zdobyta... to nie jest zdobycz gorsza od Felbarr. Może nawet w ciągu nadchodzących miesięcy zdobędziemy Księżycowy Las. Będziemy potrzebować drewna, i to nie po to, by tańcować wokół żywych drzew, jak te głupie elfy.
Znów spojrzał w bok, jakby w niezmierną dal, i zachichotał cicho.
– Ale odeszliśmy zbyt daleko – zauważył. – Najpierw zabezpieczmy to, co mamy. Zamknąć Surbrin dla tych, którzy mogliby wesprzeć Mithrilową Halę. Niech Proffit szerzy zniszczenie w południowych tunelach, a Urlgen zapędzi krasnoludy do dziury i zamknie zachodnie wrota. Potem zadecydujemy, gdzie ruszyć dalej.
Gerti oparła się o kamienną ścianę i popatrzyła na swego sojusznika oraz siedzącego obok, zadowolonego z siebie szamana. Oparła się pokusie, by wyciągnąć rękę i wycisnąć życie z Argantha, choć miała na to ogromną ochotę. Choćby dlatego, że był takim małym draniem.
Poważnie też zastanowiła się, czy wcześniej nie zdołałaby udusić Oboulda. Istota, która przed nią siedziała, wciąż ją zadziwiała, wciąż wytrącała z równowagi. Nie był to już ten płaszczący się ork, który przynosił jej w prezencie głowy krasnoludów. Nie był też sięgającym zbyt daleko, skazanym na zagładę wodzem, którego sojusznikiem została dla zabawy. Obould tracił czas, walcząc na zachodzie z krasnoludami, poświęcając łatwe zdobycze i zwycięstwa na rzecz większego celu. Jaki ork przed nim myślał w taki sposób?
Gerti wydawało się, jakby Obould faktycznie zaplanował to wszystko, a co dziwniejsze, plan ten miał realne szansę powodzenia. Musiała teraz zastanowić się, jakie plany ma wobec niej król orków.
* * *
– Śmierdzą jak łajno rothe w zatęchłej wodzie – narzekał Tos’un. Mimo paskudnego nastroju, Kaer’lic Suun Wett nie sprzeciwiła się – nos by jej na to nie pozwolił.
– A Proffit śmierdzi najgorzej – marudził Tos’un.
Kaer’lic posłała mu wymowne spojrzenie, przypominając, że są jedynymi drowami pośrodku armii trolli i niepochlebne wyrażanie się o ich wodzu może nie wyjść im na zdrowie.
– Może dlatego zaszedł tak wysoko – dodał Tos’un, chcąc się zabawić, choć ona nie znajdowała w ich obecnej sytuacji niczego śmiesznego. Zwłaszcza biorąc pod uwagę swoje niezdecydowanie.
Nie przestając narzekać, Tos’un zaczął się kręcić dookoła. Zatrzymał się gwałtownie i uważnie przyjrzał niedużej jaskini, którą Kaer’lic wybrała na swoją tymczasową siedzibę. W różnych miejscach wydrapano runy i glify, a ceremonialne szaty kapłanki zostały wyciągnięte na wierzch.
Tos’un odwrócił się, by przyjrzeć jej się uważniej – gdy wpadł do środka, Kaer’lic wcale nie próbowała ukrywać faktu, że właśnie zaczynała się przebierać w ten strój.
– To nie jest dzień święta, prawda? – spytał.
– Nie – odpowiedziała krótko kapłanka.
– W takim razie obcujesz... być może chcesz zlokalizować naszych zaginionych przyjaciół?
– Nie.
– Zdobyć zaklęcia, które pomogą nam z trollami? – Nie.
– Czy mam wymieniać każdy możliwy cel? A może i tak w żadnym wypadku mi nie powiesz?
– Nie.
Tos’un zatrzymał się i wpatrzył się w nią, najwyraźniej nie do końca pewien, gdzie pasuje ta ostatnia odpowiedź.
– Błagam o wybaczenie, jaśnie kapłanko – powiedział z wyraźnym sarkazmem, a jego ukłon był pełen frustracji. – Zapominam się, w końcu jestem tylko mężczyzną.
– Zamknij się – odpowiedziała Kaer’lic, podeszła do swoich szat i zaczęła się dalej rozbierać. – Jestem równie zmieszana jak ty – przyznała.
Roześmiała się lekko, zastanawiając się, czemu by właściwie nie powiedzieć Tos’unowi prawdy. W końcu był jedynym drowim towarzyszem, z jakim będzie przebywać przez dłuższy czas.
– Nie zaskakuje mnie, że Ad’non i Donnia się wymknęli – powiedział Tos’un.
– Mnie również to nie dziwi – odparła Kaer’lic. – Moje zmieszanie nie ma z nimi nic wspólnego.
– W takim razie co? Obould?
– Jest częścią tego, owszem – stwierdziła kapłanka. – Podobnie jak każda interwencja jego dzikiego boga.
– Ceremonia naprawdę robiła wrażenie.
Kaer’lic obróciła się gwałtownie w jego stronę, nie przejmując się tym, że od pasa w górę była naga.
– Boję się, że rozgniewałam Lolth – wyznała.
Z początku Tos’un zdawał się nie pojmować jej słów i nawet zaczął coś mówić. Ale kiedy Kaer’lic nie przestawała się w niego wpatrywać, ciężar jej spojrzenia niemal przewrócił drowa. Rozejrzał się, jakby oczekiwał, że jakaś istota z Otchłani wyskoczy z cieni i pożre go na miejscu.
– Co to znaczy? – spytał drżącym głosem.
– Nie wiem – odparła Kaer’lic. – Nawet nie wiem, czy moja ocena jest poprawna.
– Czy myślisz, że interwencja Gruumsha Jednookiego...
– Nie, to było jeszcze przed ceremonią – stwierdziła Kaer’lic.
– W takim razie co?
– Obawiam się, że to przez twoją radę – wyznała szczerze kobieta.
– Moją? – sprzeciwił się. – Co takiego zrobiłem, co ma jakikolwiek związek z Pajęczą Królową? Nie dawałem niczego...
– Zaproponowałeś, że będzie dla nas lepiej, jeśli będziemy unikać Drizzta Do’Urdena, czyż nie?
Tos’un zakołysał się na piętach, rozglądając się nerwowo, jak zwierzę w pułapce.
– Obawiam się, że zostałam uwięziona w sieci własnych podejrzeń – powiedziała Kaer’lic. – Być może mój brak ochoty, by zwrócić się przeciw zdrajcy, jak mi radziłeś, kosztował mnie łaski Lolth, ale w rzeczy samej obawiam się, że zaatakowanie Drizzta Do’Urdena i zabicie go jeszcze bardziej rozgniewałoby Pajęczą Królową!
Tos’un wyglądał na gotowego się przewrócić.
– Odmawia ci obcowania?
– Boję się nawet spróbować – przyznała kapłanka. – Być może mój własny strach działa przeciwko mnie.
– Twój strach przed Drizztem? – spytał, potrząsając głową, najwyraźniej zupełnie oszołomiony.
– Dawno temu doszłam do pewnych wniosków dotyczących renegata z Domu Do’Urden – wyjaśniła Kaer’lic – nim jeszcze dowiedziałam się o marszu matki opiekunki Baenre przeciwko Mithrilowej Hali. Imię Drizzta nie było nam nieznane, zanim jeszcze dołączyłeś do naszej grupki. Wiele naszych kapłanek doszło do błędnych wniosków na jego temat, obawiam się... i mam nadzieję. Widzą w nim wroga Pajęczej Królowej.
– Oczywiście – stwierdził Tos’un. – A jak może być czymś innym?
– Jest siewcą chaosu! – przerwała mu Kaer’lic. – Na swój własny przepiękny sposób Drizzt Do’Urden sprowadził więcej chaosu na twoje rodzinne miasto niż ktokolwiek przed nim. Czyż to nie jest wola Lolth?
Oczy Tos’una rozszerzyły się tak bardzo, że wydawało się, iż zaraz wyjdą z orbit.
– Wierzysz, że ścieżka Drizzta Do’Urdena pozostaje pod wpływem Lolth? – spytał.
– Tak – odpowiedziała i odwróciła się. – Bystra Kaer’lic! Zobaczyć ironię losu buntownika. Wyobrazić sobie piękno wzoru Lolth.
– To ma sens – przyznał drow.
– Tak czy inaczej, niezależnie od tego, czy moje domysły są prawdziwe, przez własną bystrość znalazłam się w pułapce.
Tos’un spojrzał na nią z zaciekawieniem.
– Jeśli się mylę – wyjaśniła kapłanka – to powinniśmy wszystkimi siłami zaatakować renegata. Jak sądzę, Ad’non i Donnia próbują właśnie to zrobić. Jeśli mam rację, to odkryłam wzór, który daleko wykracza poza...
Umilkła.
– Jeśli masz rację, to sam fakt, że rozwikłałaś zagadkę Drizzta, osłabia wzory pani Lolth – zauważył mężczyzna.
– I nie mamy jak się tego dowiedzieć.
Tos’un zaczął potrząsać głową i dygotać.
– A ty powiedziałaś to mnie.
– Bo pytałeś.
– Ale... – zająknął się mężczyzna. – Ale...
– Nic nie wiemy – przypomniała mu Kaer’lic, unosząc dłoń do drżącego głupca, by go uspokoić. – To wszystko spekulacje.
– W takim razie uwolnijmy się od tych paskudnych trolli i odnajdźmy Drizzta, byśmy mogli poznać prawdę – zaproponował Tos’un.
– I w pełni wyjawić moje odkrycie?
Tos’un szybko pojął jej punkt widzenia, a jego nagły zapał szybko zgasł.
– W takim razie co? – spytał.
– Poszukam odpowiedzi podczas wędrówki z Proffitem – wyjaśniła Kaer’lic. – Muszę znaleźć w sobie serce, by wezwać służki, choć boję się machinacji pani Lolth i losu czekającego tych, którzy próbują przejrzeć jej plany.
– Czas Kłopotów wywołał wielki chaos w Menzoberranzan – powiedział jej. – Wtedy Dom Obladra, wzmocniony swoimi psionicznymi mocami, gdy magia pozostałych zdawała się gasnąć, próbował zdobyć władzę i niemal mu się udało. Oczywiście, wtedy Lolth odpowiedziała na błagania matki opiekunki Baenre... Nigdy nie widziałem katastrofy, która mogłaby się równać temu, co przydarzyło się Oblodrom!
Kaer’lic pokiwała głową, gdyż mężczyzna już wcześniej opowiedział jej i jej towarzyszom tę historię, ze wszystkimi krwawymi szczegółami.
– To czas zamieszania – powiedziała. – Jakby moje obawy dotyczące woli Lolth w sprawie Drizzta Do’Urdena nie wystarczały, byliśmy świadkami rzadkiego pokazu prawdziwej mocy orczego szamana.
– Obawiasz się Oboulda – Tos’un bardziej stwierdził niż spytał.
– Powinniśmy na niego uważać – stwierdziła Kaer’lic, niczemu nie zaprzeczając. – I to nie tylko dlatego, że nagle stał się o wiele silniejszy i szybszy. Nie, musimy starannie przyglądać się Obouldowi, gdyż nagle zaczął mieć rację!
– Może błędnie oceniliśmy dary, jakie dał mu Gruumsh. Może szamani napełnili go nie tylko większą siłą i zręcznością – myślał na głos Tos’un. – Czy możliwe, że ceremonia dała mu również wnikliwość?
– Przynajmniej dobrze poznał swoje priorytety – stwierdziła Kaer’lic. – Zapomniał o gniewie i głodzie, wykazując się rozsądkiem, jakiego nigdy nie spodziewałabym się po takim świńskim pysku. Zastanów się nad naszą misją... zastanów się, jak łatwo Obould wykorzystuje Proffita i jego trolle. Jeśli uda mu się zabezpieczyć tę okolicę i utrzymać przypływ nowych orków i goblinów z gór, jednocześnie zachowując sojusz z Proffitem, to mamy wszelkie przesłanki, by uwierzyć, że uda mu się stworzyć naród orków na północy. Czy to możliwe, by Obould uczynił swój lud równym Silverymoon i Sundabarowi, by wymuszał traktaty, może nawet umowy handlowe?
– To tylko orki! – sprzeciwił się Tos’un.
– Nagle zbyt bystre, jak na orki – jęknęła Kaer’lic. – Lepiej będzie, jeśli przez jakiś czas będziemy starannie obserwować rozwój sytuacji i nie będziemy podejmować żadnych działań wbrew Obouldowi.
Stwierdzenie to po raz kolejny zaniepokoiło Kaer’lic i Tos’una – oboje już wcześniej rozmawiali na ten temat, ale za każdym razem dochodzili do tego samego, nieuniknionego wniosku, i oboje byli zadziwieni.
– Żałuję, że Ad’non i Donnia uciekli – westchnął Tos’un. – Powinniśmy być teraz wszyscy razem.
– Aby się wycofać?
– Jeśli do tego dojdzie – przyznał wojownik z Domu Barrison Del’Armgo. – Bo gdzie i jak odnajdziemy się w królestwie Oboulda?
– Najlepiej jak najdalej – odparła Kaer’lic. – Lecz nie obawiaj się, my też się nieco zabawimy. Nawet jeśli wizje Oboulda ziszczą się i zdobędzie krainę, którą uznaje za swoją, jak długo utrzyma się takie orcze królestwo? Jak długo Obould panował nad Cytadelą Felbarr? Bez wątpienia szybko się rozleci, a my będziemy mieli z tego radość, przynajmniej dopóki zachowamy czujność i ostrożność.
Własny brak pewności mocno dotknął buńczuczną kapłankę. Czy niepokoiła się, wyczuwając stojącą za tym renegatem Do’Urdenem potężną siłę? A może chodziło o orczą ceremonię? Kaer’lic zastanawiała się, czy jej obawy są uzasadnione i proporcjonalne do rosnącej wiary w możliwości Oboulda.
– A nasza zabawa teraz? – spytał sarkastycznie Tos’un.
– Tak, trolle strasznie śmierdzą – odparła Kaer’lic. – Lecz zaprowadźmy ich, jak nam powiedziano, tunelami w stronę Mithrilowej Hali. Będziemy się trzymać z boku i z dala od walk... Niech trolle i krasnoludy same się wyrżną. Co nas obchodzi, kto wygra?
Tos’un zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym kiwnął głową. Rozejrzał się po przyozdobionej w pośpiechu komnacie.
– Sądzisz, że jeszcze raz zyskasz pewność dzięki łasce Lolth? – spytał.
– A któż może ogarnąć jej zamiary? – spytała Kaer’lic z wyraźną rezygnacją w głosie. – Zagadka związana z tym renegatem bardzo mnie martwi. W tym czasie chaosu jestem główną przedstawicielką Pani wobec przygniatającej obecności Gruumsha Jednookiego. Jeśli przez swój spryt lub kaprys zagroziłam swojej pozycji, to usunęłam Lolth z miejsca, na które zasługuje podczas tego wspaniałego podboju.
– A może jest na to jakieś osobiste lekarstwo? – zauważył Tos’un z paskudnym uśmieszkiem.
– Nie jestem jeszcze gotowa, by przyjąć ten pomysł i rzucić się w pogoń za Drizztem – odparła Kaer’lic. – Jeśli Lolth jest na mnie zła, iż żywię jakieś podejrzenia wobec jej intencji co do tego łotra, to potrzebuję wskazówki, a do tego muszę być dobrze wyposażona w jej błogosławieństwo.
Tos’un kiwnął głową i jeszcze raz rozejrzał się dookoła.
– Powodzenia w poszukiwaniach – powiedział i dodał, odwracając się – dla dobra nas obojga.
Kaer’lic doceniła tę ostatnią uwagę i poczuła się lepiej, iż wyjawiła wojownikowi swoją słabość. W normalnych warunkach żaden mroczny elf nie dałby takiej przewagi innemu mrocznemu elfowi, obawiając się noża w plecach. Czy Tos’un dostrzegł okazję zyskania łaski Lolth przez zabicie Kaer’lic? Kapłanka odrzuciła tę niepokojącą myśl, przypomniawszy sobie, że jej niewielka grupka nie była zbyt typowa, jak na standardy drowów. Jakże straszna byłaby ta podróż, gdyby nie było przy niej Tos’una. Wiedziała, że on myśli podobnie, i dlatego jej instynkty podszepnęły jej, iż można powiedzieć mu prawdę.
Gdyby okazało się prawdą, że Lolth jest na nią zła za to, iż celowo odwróciła się od Drizzta, będzie potrzebować pomocy Tos’una... zresztą, jeśli jego reputacja jest prawdziwa, to Ad’nona i Donnii również.
Tak, Kaer’lic myślała bardzo podobnie jak Tos’un. Żałowała, iż pozostała dwójka gdzieś zwiała.
* * *
– Co to? – spytała Gerti wchodząc do dużej jaskini obok rzeki, którą Obould uczynił swoją tymczasową kwaterą. Król orków siedział z boku na kamieniu, opierając głowę na dłoni. Na jego zwierzęcej twarzy malowało się zatroskanie… więcej zatroskania, niż widziała podczas całej ceremonii.
– Wieści z północy – powiedział Obould. – Z Grzbietu Świata wyszedł nas wesprzeć klan Czerwonej Szramy.
Już sam dobór słów przypomniał Gerti, że nie jest to ten sam król orków, który wcześniej płaszczył się w jej jaskini. Obould spojrzał na nią i powiedział:
– Zostali zepchnięci z powrotem.
– Zepchnięci? – spytała Gerti obłudnie. – Czyżby twoi poddani już wrócili do samozniszczenia? A może szykują się już do kontrataku, nim jeszcze osiągnęliście zwycięstwo?
– Zostali zepchnięci przez elfy – odparł kwaśno Obould i popatrzył na gigantkę z wyraźną groźbą w oczach. Nigdy czegoś takiego nie widziała, u żadnego orka.
– Czy elfy przeszły przez Surbrin? – spytała dość obojętnie.
– Zostali zepchnięci przez dwa elfy... i drowa – uściślił Obould. – Brzmi znajomo?
– Ta Czerwona Szrama... to małe plemię?
– Czy to ważne? – odparł Obould. – Uciekną teraz do swoich tuneli i nastraszą wszystkich, którzy chcieli do nas dołączyć.
– Lecz Arganth roznosi wieści o twej chwale – powiedziała Gerti – a Obould to Gruumsh, prawda?
Obould zwęził oczy, a Gerti wiedziała, iż wychwycił kryjące się w jej głosie pokłady sarkazmu, i była z tego bardzo rada. Nie mogła jeszcze wystąpić otwarcie przeciwko niemu, lecz bardzo chciała dać mu do zrozumienia, iż wcale nie jest tak szczęśliwa.
– Nie lekceważ korzyści, jakie przynoszą nam Arganth i reszta szamanów – ostrzegł ją ork.
– Nam, czy Obouldowi?
– Nam – odparł stanowczo ork. – Ich głosy niosą się tunelami. Prowadzę piętnaście tysięcy orków, tysiące goblinów, a w jaskiniach siedzi jeszcze dziesiątki razy więcej tych, których można by tu przyciągnąć. Nie możemy pozwolić, by to zawrócenie kilku orków przez jakąś śmieszną grupkę stało się dla naszych wrogów taktyczną przewagą.
Gerti chciała się z nim nie zgodzić – przede wszystkim dlatego, że miała ochotę kłócić się o każde jego zdanie – lecz uznała, iż w jego rozumowaniu nie może znaleźć żadnych luk. Usłyszała, jak pyta go:
– Co zamierzasz?
– Przygotowania są już w trakcie, weźmiemy zatem nasze główne siły i wymaszerujemy natychmiast, wracając na pomoc i zachód – oznajmił Obould. – Wyślemy kogoś z posiłkami dla Urlgena, by mógł dalej walczyć na północnej grani, póki krasnoludy będą na tyle głupie, by pozostać na miejscu. Straty nie są ważne, możemy pozwolić sobie na znacznie większe ofiary niż brodacze.
– Planowałem, by natychmiast zawrócić na zachód – ciągnął król orków – i zacisnąć kleszcze w miejscu, które krasnoludy nazywają Doliną Strażnika, zapędzając je do Mithrilowej Hali. Lecz najpierw udam się z Arganthem i innymi na północ, by rozwiązać ten problem.
Gerti spojrzała na niego podejrzliwie, nie ukrywając lęku.
– Spodziewam się, iż przydzielisz mi na tę wyprawę kilku swoich pobratymców – odparł na ten widok Obould. – Możesz z nami iść lub nie, wedle woli. Tak czy inaczej, powieszę na boku swego powozu dwie głowy elfie i jedną drowa.
– Nie masz powozu – zauważyła gigantka.
– To sobie zbuduję – odpalił Obould.
Gerti nie odpowiedziała, tylko obróciła się na pięcie i wyszła. Sam ten fakt uświadomił gigantce, jak wielkie zmiany zaszły w jej stosunkach z Obouldem. Wcześniej to ork przychodził do Lśniącej Bieli, lodowej góry, w której miała swój dom, lecz ostatnio coraz częściej to ona czuła się gościem w rozrastającym się królestwie Oboulda.
Gdy z tą niepokojącą myślą wychodziła na zewnątrz, w światło dnia, w jej głowie wciąż brzmiały lekceważące słowa króla: „Możesz z nami iść lub nie, wedle woli”.
Przypomniała sobie, że nie może pozwolić, by Obould zepchnął ją na margines. Jej myśli zaczęły krystalizować się wokół świadomości, że jeśli zadufanie króla orków nadal będzie stawać się taką impertynencją, być może będzie musiała go zabić. A do tego najważniejsze jest wyczucie odpowiedniego czasu. Niech Obould zrealizuje swe plany, niech zagna krasnoludy do tuneli i zacznie wyrzynanie klanu Battlehammer, niech – gdyby do tego miało dojść – stanie w samym środku wojny z większymi wspólnotami Północy.
Jeśli mają przegrać, to niech Obould przyjmie na siebie jak najwięcej z porażki. Jeśli ma być tylko chwała i zwycięstwo, niech Obould przegra, co swoje, podczas gdy ona zajmie jego pozycję.
I będzie miała uciechę, wyciskając życie z tego impertynenckiego, paskudnego orka.
Musiała to sobie powtarzać.
– Zatem już po wszystkim? Odchodzimy, tak po prostu? – pytał Nanfoodle Shoudry.
Mały gnom przyjął wyzywającą postawę, splatając ramiona na piersi i tupiąc niecierpliwie. Palce stóp, których nie mogła zobaczyć, poruszały skrajem jego czerwonej szaty.
– Chcesz, byśmy tam wrócili? Po tych wszystkich rewelacjach, które opowiedziałeś namiestnikowi Regisowi? – odparła sceptrana, wskazując ponad jego ramieniem w stronę zamkniętych wrót Mithrilowej Hali. – Wolę osobiście opowiedzieć wszystko markizowi Elastulowi, zamiast pozwolić, by odesłano mu moją głowę na tacy z herbem Battlehammerów!
Na wzmiankę, że to on ich zdradził, złość Nanfoodle’a ani trochę nie zmalała. Nadal tupał bardzo niecierpliwie.
– To... to była prawda – wykrztusił. – Gdyby usłyszeli całą prawdę, zrozumieliby... że nigdy nie zamierzałem wykonać głupiej misji markiza Elastula.
– Zatem wejdź tam i powiedz to Regisowi – zaproponowała Shoudra. – Jestem przekonana, że ci uwierzą.
Nanfoodle wymamrotał coś pod nosem i dalej się złościł.
– Oczywiście, że nie możemy tam wrócić! – krzyknął gnom. – Jeszcze nie. Musimy udowodnić krasnoludom, że mamy uczciwe zamiary... dlaczego nie? Rzeczywiście przybyliśmy tu pod fałszywymi pozorami i ze złymi zamiarami. Pokażmy im prawdę o Nanfoodle’u i Shoudrze, że prawda o nas jest inna niż o markizie Elastulu.
– Dobrze powiedziane – zauważyła Shoudra głosem wciąż ociekającym sarkazmem. – Mamy iść i wyrżnąć te hordy orków? Może zdołamy wrócić do Hali na popołudniowe piwo i ciasteczka...
Urwała widząc, jak oczy Nanfoodle’a robią się okrągłe i pomyślała, że gnom spogląda z takim niedowierzaniem na nią. Lecz potem usłyszała za sobą jakieś zawodzenie i odwróciwszy się, zobaczyła trzy krasnoludy, idące z północy. Dwaj szli po bokach zielonobrodego pobratymca. Ten przy lewym boku Pikela podtrzymywał go za ramię, zaś ten po lewej – brat Pikela, Ivan – przyciskał zakrwawiony łachman do kikuta, który druid miał zamiast lewej ręki.
– Ooo – zawodził Pikel.
Nanfoodle i Shoudra popędzili im na spotkanie.
– Ooo – powiedział Pikel.
– A to mi brata urządzili! – zawołał Ivan. – Odcięli grabę lakiem łupkiem, co niemi giganty rzucajom. Ale pech!
– Stoją teraz wyżej, a kiedy zbudują swoje machiny, spadnie ich jeszcze więcej – powiedział drugi z podtrzymujących Pikela krasnoludów. – W porównaniu z tym, co zobaczymy, ta rana będzie niczym.
Cała trójka pospieszyła dalej w stronę wrót, zaś Shoudra i Nanfoodle rozsądnie zeszli im z drogi.
– Nie możemy zostawić ich w tak złej godzinie – powiedział z naciskiem Nanfoodle.
Shoudra wyjrzała zza wielkiego głazu, gdy wrota otworzyły się i krasnoludy weszły do środka. Sceptrana cofnęła się jednak szybko, gdy na zewnątrz wyszło dwóch wartowników i zaczęło rozglądać się po okolicy.
– Co chcesz zrobić, mości panie Nanfoodle? – odparła, opierając się o kamień. W tej ciężkiej chwili wyglądała tak, jakby naprawdę musiała się na nim oprzeć. – Może zdołamy dołączyć do orków, a ty zdołasz zatruć ich oręż swoim wywarem.
Miał to być żart, lecz Nanfoodle rozpromienił się, słysząc jej słowa i pstryknął grubymi palcami.
– To możemy zrobić!
Ruszył na północ, trzymając się pod osłoną nierównego, popękanego muru.
– O czym ty mówisz? – spytała Shoudra, z łatwością go doganiając.
– Potrzebują nas tam, więc sprawdźmy, jak możemy się przydać – odparł gnom.
Shoudra złapała go za ramię i zatrzymała.
– Tam? – powtórzyła, wskazując na wierzchołek klifu na północy. – Gdzie trwa walka?
Nanfoodle znów zaplótł ramiona na piersi i zaczął tupać.
– Tam – potwierdził. Shoudra prychnęła śmiechem.
– Wiesz, że mam rację – powiedział. – Wiesz, że jesteśmy to winni klanowi Battle...
– Jesteśmy to winni klanowi Battlehammer? – spytała.
– Oczywiście – odparł Nanfoodle, tym razem to on pławił swoje słowa w sarkazmie. – Niczego im nie zawdzięczamy. Nawet nie walczymy razem przeciwko armiom potworów. Nawet nie dlatego, że są jedyną zaporą trwającą między orkami, gigantami i Mirabarem! Nie dlatego, że przyjęli Torgara Hammerstrikera i jego zwolenników jak braci. Nawet nie dlatego, że przyjęli nas w swoim domu, ufając nam, choć nie mieli ku temu żadnego rozsądnego powodu. Nie dlatego, że...
– Starczy, Nanfoodle – powiedziała Shoudra, unosząc ręce w geście poddania. – Starczy.
Wysoka, piękna kobieta westchnęła ciężko, spoglądając na wysoki klif i sznurowe drabinki, odchodzące od jednej skalnej półki do drugiej.
– Tam – oznajmiła.
– Może masz jakieś zaklęcie, które by nas tam przeniosło? – spytał z nadzieją gnom.
Shoudra popatrzyła na niego i pokręciła głową.
Nanfoodle wyglądał na zbitego z tropu, lecz szybko wstąpił w niego nowy duch. Podszedł do skały i najbliższej drabinki. Obejrzał się przez ramię na Shoudrę i zaczął się wspinać.
Wędrówka zajęła im ponad godzinę, gdyż zatrzymywali się na odpoczynek na każdej z półek. Gdy wreszcie zbliżyli się do szczytu, ku ich zaskoczeniu nie powitały ich brodate, krasnoludzkie twarze.
– Regis was tu przysłał? – spytała Catti-brie, spoglądając na nich. Wyciągnęła rękę do Nanfoodle’a, zaś Wulfgar położył się na brzuchu, podając dłoń Shoudrze.
– Przyszliśmy sami – odparła sceptrana, wciągając się na szczyt i otrzepując ubranie. – Zamierzamy wrócić... do Mirabaru... lecz pomyśleliśmy, że wcześniej zajrzymy tutaj i zobaczymy, czy nie przydamy się tutaj.
– Każda pomoc będzie przydatna – odparł Wulfgar. Odwrócił się i odsunął, pozwalając im spojrzeć na tereny na północy, gdzie przegrupowywała się wielka armia orków i goblinów. – Atakują nas regularnie, kilka razy dziennie.
Shoudra ogarnęła wzrokiem zbocze między pozycjami krasnoludów i orków – rzeczywiście barbarzyńca mówił prawdę. Najlepszym dowodem były tuziny posiekanych ciał orków i goblinów. Krew zalegała na pobojowisku tak grubą warstwą, iż z miejsca gdzie stała, wydawało się, że szare kamienie nabrały głębszego, czerwonego odcienia.
– Za każdego naszego zabiliśmy dwudziestu orków – powiedziała Catti-brie. – A mimo to wciąż atakują.
Shoudra zerknęła na Nanfoodle’a, który ponuro pokiwał głową.
– Pomożemy wam tam, gdzie zdołamy – zapewniła sceptrana dwoje ludzkich dzieci króla Bruenora.
– Pomoglibyście nam, gdybyście jakoś zabrali stąd tych gigantów! – zawołał krasnolud, Banak Brawnanvil, podchodząc z tyłu do dwójki nowych rekrutów.
Obrócił się, wskazując na grań znajdującą się daleko na zachód od nich – kamienne ramię biegnące z północy na południe.
– Nie mogą stamtąd dosięgnąć nas kamieniami – wyjaśniła Catti-brie. – Ale nieźle improwizowali, ciskając płaskie kawałki...
– Łupka – dokończyła Shoudra, kiwając głową. – Spotkaliśmy nieszczelnego Bouldershouldera w Dolinie Strażnika.
– Biedny Pikel – powiedziała Catti-brie.
– Wkrótce giganci będą dla nas większym problemem – wtrącił się Banak.
Nie powiedział więcej, ale też nie musiał, gdyż przyglądając się pozycji gigantów daleko na północnym zachodzie Shoudra ujrzała wielkie kłody, które przytargano na grań. Niektóre z nich już ze sobą połączono. Ponieważ bitwy były jej nieobce, Shoudra Stargleam umiała się domyślić, co takiego budują giganci.
– Łupek jest kłopotliwy i denerwujący – wyjaśnił Wulfgar. – Ale tak naprawdę rzadko dolatuje blisko nas, mimo pecha Pikela. Kiedy jednak skonstruują i wycelują te katapulty, nie będziemy mieli osłony przed ostrzałem.
– A ja sądzę, że kilka z nich będzie gotowych już jutro – zauważył Nanfoodle, i nikt mu się nie sprzeciwił.
– Cóż, cieszę się, że mamy was tu tak długo, jak długo was tu mamy – powiedział nagle Banak z dziwnym entuzjazmem, poprawiając ponury nastrój. Odwrócił się do Wulfgara i Catti-brie. – Oprowadźcie ich dookoła, żeby znaleźli sobie najlepsze miejsce.
Shoudra i Nanfoodle uświadomili sobie, że mimo wielu wycieczek ze strony wroga, krasnoludy bardzo dobrze sobie poradziły z wybudowaniem linii obronnych. Ich mury nie były wysokie ani grube, ale ustawione pod odpowiednim kątem nieźle chroniły przed latającym łupkiem, pozwalając brodatym wojownikom przechodzić z miejsca na miejsce przez ukryte za nimi okopy. Co najważniejsze, w pobliżu urwiska krasnoludy stworzyły serię przewężeń, gdzie przewaga liczebna orków była zmniejszona brakiem przestrzeni. Shoudra mogła sobie wyobrazić, że ostatni atak orków, jeśli jego celem będzie zrzucenie krasnoludów z urwiska, okaże się dla napastników bardzo kosztowny.
Krasnoludy przygotowały się również na ewentualność odwrotu. Ponieważ do ewakuacji było kilka setek wojowników, Shoudra miała pewność, że wielu zostanie zabitych podczas drogi w dół po drabinkach sznurowych – zestrzelonych z góry lub spadających w dół, gdy liny zostaną przecięte. Shoudra rozpoznawała wielu z krasnoludów, inżynierów z Mirabaru, którzy głowili się nad rozwiązaniem tego problemu. Kopali tunel, a właściwie zjeżdżalnię, z szerszym zbiornikiem prowadzącym do węższego, skręconego kanału prowadzącego w dół urwiska.
– Czy ty się tam w ogóle zmieścisz? – spytała Shoudra potężnego Wulfgara.
– Przygotowali też liny – wyjaśnił barbarzyńca. – Zjeżdżalnia jest dla ostatnich wycofujących się krasnoludów.
– Masz może zaklęcie albo dwa, żeby przyspieszyć zjazd? – zabrzmiał znajomy głos z otworu.
Nanfoodle położył się na brzuchu i ujrzał, jak z ciemności wyłania się Shingles McRuff.
– Dobrze widzieć cię w dobrym zdrowiu – powiedziała Shoudra, gdy krasnolud wyszedł z otworu.
– Dość dobrym – odparł Shingles. – Ale straciliśmy wielu krewniaków, kiedy te paskudne orki opanowały tunele na zachodzie.
– Tunele?
– Pod granią – wyjaśniła Catti-brie. – Torgar, Shingles i inni mirabarczycy próbowali ich powstrzymać, ale nawała była zbyt wielka. – Kobieta spojrzała na brudnego krasnoluda. – Ale orków zginęło więcej niż krasnoludów – dodała, a Shingles zmusił się do uśmiechu.
– Tunele pod granią? – spytał Nanfoodle.
– Niezła sieć – wyjaśnił Shingles. – Nie za szerokie i nie za wiele, ale ciągnące się od końca do końca.
Na twarzy Nanfoodle’a pojawił się nagle zaciekawiony wyraz; spojrzał na Shoudrę.
– I nie jest łatwo wydostać się na powierzchnię – dodała Catti-brie – jeśli myślisz, że powinniśmy przebić się tam i rzucić się na gigantów.
Nanfoodle tylko pokiwał głową i zaczął stukać palcem w brodę. Odszedł na chwilę i spojrzał z powrotem na urwisko nad Doliną Strażnika.
– Co on sobie myśli? – spytał Shingles.
– Jeśli chodzi o niego, nikt nie wie – zabrzmiała odpowiedź Shoudry, a towarzyszyło jej wzruszenie ramionami. – Powiedz mi proszę, stary przyjacielu, jak się ma Torgar?
– W porządku – powiedział Shingles.
Spojrzał z góry na północny wschód, na grupę krasnoludów stojących w sztywnym szyku za niskim murkiem, gotowych wyskoczyć i odeprzeć każdą szarżę orków. Przyglądając się tej grupie, Shoudra rozpoznała, lub też tak jej się wydawało, znajomą postać Hammerstrikera, którego działania w Mirabarze miały, zdawałoby się, niekończące się reperkusje.
– Najlepiej, jak może być – dodał Shingles. – Nie jest zadowolony z utraty tuneli.
– Za wielu orków – powiedziała Catti-brie. – Za wielu gigantów, do tego zła magia. Mirabarskie krasnoludy utrzymały się najdłużej jak mogły.
– Taa, taa – zbył ją Shingles.
– Może będziecie mieli szansę je odzyskać – powiedział Nanfoodle, powracając do grupki.
– Może i tak, ale na razie nie widzę żadnego powodu – odparł Shingles. – Nie pomogłoby nam to pozbyć się tych gigantów, a to oni są teraz problemem. Nie wiem, jak ich powstrzymamy.
Nanfoodle spojrzał na Shoudrę, która westchnęła głęboko i odeszła kilka kroków na północny zachód, osłoniła oczy dłońmi i spojrzała na wysoką grań.
– Rozwiązania są często skomplikowane – powiedział Nanfoodle, uśmiechając się szeroko. – Chyba że podąża się za ich biegiem zgodnie z logiką, kroczek po kroczku.
– O czym myślisz? – spytała Catti-brie.
– Myślę, że przedstawiono mi problem. Taki, który potrzebuje szybkiego rozwiązania. – Nie przestając się uśmiechać, gnom odwrócił się do Shoudry... a właściwie do jej pleców, gdyż nadal przyglądała się grzbietowi. – A co ty myślisz, Shoudro?
– Chyba wiem, co możesz zrobić z metalem, przyjacielu – odparła sceptrana. – Czy zdołałbyś zrobić to samo z drewnem?
Nanfoodle spojrzał na zaskoczone twarze Catti-brie, Wulfgara i Shinglesa.
I uśmiechnął się do nich szeroko.
* * *
Uczucie latania było dla Wulfgara czymś dziwnym – równie dziwne jak rzucony na niego przez Shoudrę czar, dzięki któremu widział w ciemnościach równie dobrze, jak elf. Był jedyną osobą obdarzoną zaklęciem latania – pozostali po prostu lewitowali – dlatego też był siłą pociągową, ciągnącą ich ponad poszarpaną, skalną granią.
Co jakiś czas oglądał się na nich, choć byli niewidzialni i nie mógł dostrzec ani postaci, ani łączących ich lin. Wiedział jednak, że tam są – czuł opór sznurów całej czwórki: Catti-brie, Torgara, Shoudry i Nanfoodle’a.
Pomny na ostrzeżenie sceptrany, że magiczny lot jest rzeczą nieprzewidywalną, wylądował, gdy tylko znalazł miejsce, skąd łatwo mogli dotrzeć do gigantów i ich machin. Stanął pewnie na nogach i pochylił się, gdyż lewitująca czwórka mogła przelecieć nad nim. Łapał ich jednego po drugim, wybierając szybko naprężające się liny. Mimo iż wszyscy starali się zachować cicho pomimo szarpnięcia, Nanfoodle wydał z siebie stłumione sieknięcie, po którym wszystkim zamarły serca.
Giganci jednak tego nie zauważyli.
Minęło trochę czasu, nim cała piątka wyplątała się ze sznurów i zebrała razem – tylko Shoudra i Nanfoodle, obdarzeni zaklęciem magicznego widzenia, byli w stanie dostrzec pozostałych. Wreszcie zebrali się za niewielkim skalnym występem.
– Dobrze, żeśmy się na to zdecydowali – wyszeptała Shoudra. – Katapulty gigantów są już na ukończeniu.
– Dajcie mi pięć minut – odszepnął Nanfoodle.
– To niezbyt długo – odparła Shoudra.
– Dłużej niż sądzisz, zwłaszcza mając pod bokiem z tuzin gigantów – szepnęła Catti-brie.
Nanfoodle zniknął w ciemnościach, a Shoudra poprowadziła trzech niewidzialnych towarzyszy na wschód od gigantów, na miejsce, z którego można się było bronić.
– Powiedz, kiedy mamy ruszać – podsunęła Catti-brie.
– Gdy tylko zaatakujecie, zaklęcie niewidzialności rozproszy się – przypomniała jej Shoudra.
W odpowiedzi Catti-brie uniosła Taulmarila nad skraj skały, mierząc w najbliższą grupą gigantów. Dopiero wtedy zrozumiała, że z niewidzialnej broni nie jest to takie łatwe – nie mogła dostrzec znaków do celowania.
– Zostajecie tutaj – powiedziała Shoudra. – Wkrótce usłyszycie pierwsze dźwięki.
Sceptrana ujęła Torgara za rękę i odeszli jeszcze dalej na północny wschód od obozowiska gigantów.
– Czułabym się nieco lepiej, gdybym widziała, że jesteś ze mną, gotów do walki – szepnęła Catti-brie do Wulfgara.
– Jestem – zapewnił ją.
Zamilkli, ponieważ zbliżyła się do nich jakaś gigantka.
Minuty upływały w ciszy, mąconej jedynie świstem wiatru w szczelinach skał. Lecz nawet on nie wiał tej nocy zbyt głośno, jakby cały świat zamarł w oczekiwaniu.
Zaczęło się. Catti-brie i Wulfgar podskoczyli, gdy nagle na północy wszczął się taki zamęt i zgiełk, jakby do ataku ruszyła cała krasnoludzka armia. Giganci zareagowali natychmiast, biegnąc w tamtą stronę.
Catti-brie pozwoliła, by stojąca najbliżej gigantka oddaliła się na kilka kroków, po czym wypuściła syczący błękitny pocisk, trafiając ją prosto w środek pleców. Ta zawyła i zaczęła się odwracać, gdy Aegis-fang uderzył ją w ramię i rozciągnął na kamieniach.
– Ku chwale Moradina! – rozległ się dudniący ryk. Magicznie wzmocniony głos Torgara, pomyślała Catti-brie.
Nadlatująca błyskawica rozdarła mrok, a kilku gigantów potoczyło się na boki.
Catti-brie wypuściła w stronę gigantki kolejną strzałę, a gdy w nadstawionej dłoni Wulfgara pojawił się jego magiczny młot, barbarzyńca skoczył na najbliższego przeciwnika, spoglądającego na powaloną towarzyszkę.
Z północy nadleciały kolejne okrzyki ku czci krasnoludzkiego boga, noc rozświetliła następna błyskawica, zaś potem rozpętała się burza i niedaleko Wulfgara oraz Catti-brie zabębnił po kamieniach grad.
Kobieta strzelała nieprzerwanie, wypuszczając strzałę za strzałą, aż wielu gigantów przypuściło atak na ich pozycję. Wielu też ślizgało się na kamieniach. Jednemu z nich prawie udało się dotrzeć do skały, lecz Aegis-fang zmiażdżył mu pierś. Choć wydawało się, że gigant nic sobie nie zrobił z tego ciosu, cofnął się pod jego impetem, czując jak rozjeżdżają mu się nogi.
Kiedy usiadł na mokrych i zimnych kamieniach, Catti-brie trafiła go strzałą prosto w twarz.
Tuż przed nią pojawiła się wielka łapa – gigantce udało się dotrzeć do skały na czworakach. Z rykiem podniosła się, a Catti-brie nagle poczuła, że leci.
Szybko zorientowała się, że nie był to efekt działania gigantki. To Wulfgar odciągnął ją na bok, zajmując jej miejsce. Kiedy głowa gigantki wysunęła się zza skały, barbarzyńca z rozmachem opuścił na nią Aegis-fanga, wzywając swego boga wojny.
Catti-brie skrzywiła się, gdy rozległ się dźwięk jakby zderzyły się dwa kamienie, a gigantka zniknęła z pola widzenia.
Lecz nacierali następni, tak szybko, jak tylko pozwalały im śliskie skały. Pozostali zaczęli rzucać w nich kamieniami. Tym razem to kryjąca się za skałą Catti-brie pociągnęła za sobą Wulfgara, łapiąc go za jasną czuprynę i zmuszając do położenia się. W samą porę, gdyż ledwo barbarzyńca padł, przelatujący głaz zmiótł występ i spadł poza krawędź.
Poderwali się i krzyknęli zaskoczeni, gdy w ciemnościach pojawiła się błękitna linia, wznosząca się na niemal sześć stóp. Stawała się coraz szersza, aż zmieniła się w świetlisty portal, przez który przeszli Shoudra i Torgar.
– Idź! – krzyknęła sceptrana, ciągnąc Catti-brie, która zaczęła już biec na południe.
– A Nanfoodle?!
– Idź! – ryknęła Shoudra.
Nie mieli innego wyjścia: giganci zbliżali się coraz bardziej. Wkrótce wyjdą z oblodzonej strefy, a wokół zaczęło padać coraz więcej głazów.
Potykali się i przewracali, a za każdym razem, gdy któreś z nich upadało, pozostali podnosili go i ciągnęli za sobą. Gdy dotarli nad szeroką i bezdenną przepaść, Wulfgar chwycił Catti-brie i rzucił na drugą stroną. Następny poleciał protestujący Torgar, a następnie Shoudra. Wreszcie Wulfgar przeskoczył sam, choć rzucane przez gigantów głazy rozbijały się o skały wokół nich.
Biegli dalej, zbyt wystraszeni, by oglądać się za siebie. Deszcz kamieni stopniowo osłabł, gniewne okrzyki ucichły.
Zasapana czwórka zatrzymała się za stertą głazów.
– Nanfoodle? – powtórzyła Catti-brie.
– Jeśli mamy szczęście, giganci nigdy się nie dowiedzą, że tam był – odparła Shoudra. – Miał przy sobie eliksiry, pozwalające mu na łatwą ucieczkę.
– A jeśli nie mamy szczęścia? – spytał Wulfgar.
Ponury wyraz twarzy Shoudry starczył mu za całą odpowiedź. Wulfgar widział już dość gigantów, a gigantów lodowych w szczególności, by zrozumieć, na co narażał się gnom, jeśli zostanie spostrzeżony.
– Nie wiem... czy zabiliśmy któregoś... lecz jest gigantka... która... na pewno żałuje... żeśmy się pojawili – wydyszała Catti-brie.
– Jestem pewna, że moje błyskawice użądliły kilku z nich – dodała Shoudra. – Ale nie sądzę, byśmy zadali im śmiertelne straty.
– Przecież nie o to chodziło, prawda? – przypomniał im Torgar. – Lepiej zejdźmy z tych skał przed następnym atakiem orków. Nie dorwałem ani jednego z przeklętych gigantów, ale chcę dostać choć parę orczych łbów!
Ruszył, a pozostali podążyli za nim. Każde miało przynajmniej kilka zadraśnięć i siniaków, i wszyscy co jakiś czas oglądali się za siebie, mając nadzieję, że zobaczą gnoma.
Powinni jednak spoglądać przed siebie. Gdy wrócili do obozu, zastali Nanfoodle’a opartego o kamień, ze zbyt dużą fajką w ustach, i wyszczerzonego od ucha do ucha.
– To będzie ciekawy ranek – powiedział radośnie. Następnego dnia o świcie zaczął się pierwszy ostrzał z machin gigantów. No, prawie.
Krasnoludy przyglądały się z dala, jak nachylają się łyżki dwóch wielkich katapult, wyładowanych koszami pełnymi kamieni. Giganci ustawiali je, starannie celując.
Z dołu rozległo się wycie orków, które rozpoczęły kolejną szarżę sądząc, że uderzą na pozycje osłabione gigantyczną salwą.
Drewniane ramiona zatrzeszczały i... pękły.
Giganci próbowali strzelić, lecz katapulty po prostu rozpadły się na kawałki.
Wszystkie oczy spoczęły na Nanfoodle’u, który gwizdnął i wyciągnął z sakiewki niewielką fiolkę. Uniósł ją do góry i lekko zamieszał zawarty w niej zielonkawy płyn.
– To tylko zwykły kwas – wyjaśnił.
– Cóż, zyskaliście dla nas nieco czasu – pogratulował całej piątce Banak Brawnanvil i popatrzył na szarżujące po zboczu orki. – Przynajmniej jeśli chodzi o gigantów.
Krasnolud odszedł w pośpiechu, wywarkując rozkazy i wzywając formacje na stanowiska.
– Jeśli chcą zbudować kolejne, będą potrzebować wielu nowych pni – zapewnił pozostałych Nanfoodle.
Tego samego dnia nikt nie był zaskoczony przyniesioną przez zwiadowców wieścią, że przez grań na pomocnym zachodzie ciągnięte są już nowe pnie.
– Uparciuchy – zauważył mały gnom.
Skrząca się krawędź przyciągała jego wzrok, a jej blask pomagał mu skoncentrować myśli.
Drizzt siedział w swojej jaskini. Lodowa Śmierć leżała przed nim na kamieniach, a hełm Bruenora wisiał na swoim kiju. Na zewnątrz jasno świeciło poranne słońce, zaś lekki wietrzyk przesuwał po niebie białe chmurki.
W wietrze kryła się energia i życie.
Drizzta Do’Urdena to jednocześnie zawstydzało i złościło. Pragnął się bowiem ukryć, wpełznąć w ciemność i odosobnienie – schować swoje uczucia za murem, który niemal zupełnie je tłumił.
Tarathiel i Innovindil atakowali ten mur. Ich wybaczenie i przeprosiny, piękno ich bitewnego tańca, skuteczność ich działań – wszystko to sugerowało Drizztowi, że powinien przyjąć ich zaproszenie, dla dobra ich wspólnej sprawy i dla własnego dobra. Wiedział, że tylko dzięki nim będzie w stanie rozproszyć mrok śmierci Ellifain. Tylko z ich pomocą będzie w stanie ostatecznie zamknąć tamtą straszliwą chwilę z kryjówki piratów.
Ale szukanie tych odpowiedzi i zamknięcia przeszłości oznaczało wyjście zza niezdobytego muru – Łowcy.
Spojrzenie Drizzta przesunęło się z ostrza Lodowej Śmierci na jednorogi hełm.
Od razu próbował odwrócić wzrok, ale nie był w stanie, gdyż tak naprawdę nie patrzył na hełm. Patrzył, jak upada wieża. Patrzył, jak upada Ellifain. Patrzył, jak upada Clacker. Patrzył, jak pada Zaknafein.
Cały ból, tłumiony latami, teraz, w tej małej jaskini, zalał Drizzta Do’Urdena. Dopiero gdy pierwsza kropla zsunęła się po jego policzku, uświadomił sobie, jak mało płakał przez te wszystkie lata. Dopiero gdy wilgoć wyostrzyła jego spojrzenie, pojął głębię swojego cierpienia.
Ukrywał je, raz za razem, pod zasłoną gniewu w chwilach, gdy stawał się Łowcą, gdy przepełniał go ból. I nie tylko. Jak sobie właśnie uświadomił, ukrywał go – bardziej dyskretnie, lecz nie mniej niszczycielsko – pod zasłoną nadziei, pod logicznym przekonaniem, że ofiary są konieczne, jeśli chce się podtrzymać zasady.
Dobra śmierć.
Drizzt zawsze miał nadzieję, że będzie miał dobrą śmierć, zginie w walce z wrogiem lub ratując przyjaciół. W tym był honor i jego najprawdziwsze dziedzictwo. Któż zginął szlachetniej od Zaknafeina?
Ale to nie łagodziło cierpienia tych, którzy pozostali. Dopiero w tej chwili, siedząc w jaskini i świadomie burząc mur gniewu i nadziei, Drizzt Do’Urden uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nie opłakiwał Zaknafeina i pozostałych.
Pod ciężarem tej myśli poczuł się jak tchórz.
Zaczęło się jak najdrobniejszy z ruchów, lekkie drżenie szczupłych ramion drowa. Z początku zabrzmiało tylko ciche sapnięcie, lekkie chrząknięcie.
Po raz pierwszy Drizzt Do’Urden nie zmusił się, by w tym momencie przestać. Po raz pierwszy nie pozwolił Łowcy wybudować kamiennego muru wokół swojego serca i nie pozwolił, by wspomnienia zasad i celów stępiły ostrze bólu. Po raz pierwszy nie uciekał przed pustką i bezradnością. Nie przyjmował ich, ale też od nich nie uciekał.
Płakał nad Zaknafeinem i Clackerem. Płakał nad Ellifain, najbardziej tragiczną ze wszystkich. Rozważył bieg swojego życia – lecz tym razem nie lamentował i nie żałował, że nie udało mu się odwieść przyjaciół od ruszenia przez góry i poprowadzić ich prosto do Mithrilowej Hali. Szli z szeroko otwartymi oczami. Wszyscy byli świadomi niebezpieczeństwa i spodziewali się nieuniknionego. Okoliczności i pech poprowadziły Drizzta do powalonej wieży i hełmu utraconego przyjaciela. Jego podróż doprowadziła go do najsmutniejszego dnia jego życia, do chwili największej straty, jaką kiedykolwiek zaznał. W jednej chwili utracił wszystko, co było dla niego ważne: Bruenora, Wulfgara, Catti-brie i Regisa.
Ale nie płakał.
Uciekał przed cierpieniem. Wybudował mur Łowcy, usprawiedliwiając się, że nadal będzie walczył – nawet bardziej zajadle – i odpłaci swoim wrogom.
I była w tym prawda. Był w tym cel i – czemu nie mógł zaprzeczyć – skuteczność.
Ale była też cena. Drizzt pojmował to instynktownie, gdy mur walił się, a łzy płynęły swobodnie. Ceną było jego serce.
Ukrycie się za kamiennym murem oznaczało również odrzucenie przyjemności życia. Wszystkiego, co dzieliło go od orków, które zabijał. Wszystkiego, co nadawało prawdziwy cel tej wojnie, różnicy między dobrem a złem, tym co właściwe, a tym, co niewłaściwe.
Wszystko to zamgliło się wraz ze śmiercią Ellifain.
Wszystko to mieszało się za zasłoną Łowcy.
Wtedy Drizzt pomyślał o Artemisie Entrerim. Jego nemezis, jego... alter ego? Czy Łowca wewnątrz Drizzta był prawdziwym obrazem Entreriego, człowieka tak pełnego bólu i cierpienia, że zaprzeczył własnemu sercu? Czy przeznaczeniem Drizzta było podążenie tą drogą bez uczuć?
Drizzt pozwalał łzom płynąć. Płakał nad nimi wszystkimi i płakał nad sobą, nad głębokim poczuciem straty, które pozbawiło jego serce radości. Za każdym razem, gdy wzbierał w nim gniew, tłumił go. Za każdym razem, gdy wyobrażał sobie, jak jego ostrza ścinają głowę orka, zmuszał się do zobaczenia uśmiechu Catti-brie, znaczącego mrugnięcia Bruenora, usłyszenia, jak Wulfgar śpiewa do Tempusa, gdy biegną górskimi ścieżkami, lub ujrzenia Regisa leżącego na plecach nad brzegami Maer Dualdon z wędką przywiązaną do palca u nogi. Drizzt zmuszał się do przywoływania wspomnień, mimo iż wywoływały ból.
Nie był świadomy pogłębiających się cieni i leżał tak, w stanie pomiędzy snem a wspomnieniem, przez całą noc.
Gdy znów wzeszło słońce, Drizzt w końcu znalazł w sobie siłę, by postawić pierwsze kroki na drodze do elfów, które przeniosły obóz. Chciał przyjąć ich zaproszenie, by razem walczyć za wspólną sprawę.
Odłożył sejmitary i założył płaszcz, po czym zawahał się i odwrócił.
Ze słodko-gorzkim uśmiechem na twarzy, Drizzt podniósł hełm Bruenora z kija. Uniósł go blisko, by znów poczuć zapach krasnoluda. Potem włożył go do plecaka i zaczął odchodzić.
Zatrzymał się jednak kilka kroków od wejścia i niemal roześmiał w głos na widok swoich pokrytych odciskami stóp.
Chwilę później drow trzymał w ręku buty. Rozważył ich założenie, ale w końcu związał je sznurówkami i przerzucił przez ramię.
Może uda mu się znaleźć złoty środek.
* * *
W chwili, gdy Drizzt podnosił hełm Bruenora, ktoś inny, całkiem niedaleko, przyglądał się innemu nakryciu głowy. Ten hełm był biały jak kość i przypominał czaszkę, choć z groteskowo wydłużonymi oczodołami. „Broda” hełmu będzie wystawać daleko poza brodę Oboulda, chroniąc jego gardło. To jednak wydłużone oczodoły były najniezwyklejszą częścią hełmu, gdyż nie były otwarte. Chroniła je idealnie przezroczysta substancja przypominająca szkło.
– Szkłostal – wyjaśnił Arganth wielkiemu orkowi. – Żadna włócznia jej nie przebije. Nawet bełt z krasnoludzkiej kuszy nie jest się w stanie w nią wbić.
Obould zawarczał cicho z podziwem, unosząc hełm w dłoniach. Powoli założył go na głowę. Hełm sięgał mu do obojczyków. Arganth uniósł szal wzmacniany metalem.
– Owiń go wokół szyi, a hełm na nim spocznie – wyjaśnił szaman. – Nie będzie żadnej szczeliny.
Obould zwęził oczy.
– Wątpisz w moje umiejętności? – spytał.
– Nie może być żadnej szczeliny – odważył się powiedzieć Arganth. – Obould jest nadzieją Gruumsha! Obould jest wybranym.
– A Gruumsh ukarze Argantha, jeśli Obould zawiedzie? – spytał król orków.
– Obould nie zawiedzie – odpowiedział wymijająco szaman. Obould zostawił szamana w spokoju i miast tego przyjrzał się niekończącej, zdawało się, serii cennych darów. Za każdym razem, gdy zaciskał pięść, czuł dodatkową siłę swoich ramion, a każdy krok po nierównej ziemi przypominał mu o zwiększonej równowadze i szybkości. Pod płytową zbroją nosił koszulę i spodnie, zaczarowane – tak w każdym razie mówili szamani – by chronić go przed ogniem i lodem.
Szamani czynili go niezniszczalnym. Szamani otaczali go nieprzeniknioną zbroją.
Ale Obould pojmował, że nie może pozwolić, by ta świadomość wypełniła jego myśli, gdyż mógłby zbytnio się rozluźnić.
– Czy to ci odpowiada? – spytał się Arganth, a jego podniecony głos zmienił się w pisk.
Nadal powarkując, Obould zdjął hełm i wziął od szamana wzmacniany metalem szal.
– Obould jest zadowolony – powiedział.
– To Gruumsh jest zadowolony! – stwierdził Arganth. Odszedł w podskokach do oczekującej grupki szamanów, którzy zaczęli mówić podnieconymi głosami – niewątpliwie gromadząc pomysły na nowe ulepszenie dla ich boga-króla, uświadomił sobie Obould. Król roześmiał się. Wcześniej zawsze wymagał oddania i egzekwował je strachem oraz siłą mięśni. Ale rosnący fanatyzm był czymś zupełnie innym.
Jaki król może mieć nadzieję na coś więcej?
Ale, jak pojmował Obould, z takim fanatyzmem łączyły się oczekiwania. Spojrzał w stronę ciemnych gór. Forsownym marszem ruszyli na północ, dniem i nocą, gdyż jego wspaniałym planom groziło niebezpieczeństwo.
Obould miał zamiar wyeliminować to zagrożenie.
* * *
Szybkie spojrzenie na zachód powiedziało Tarathielowi, że ryzykuje, gdyż dolna krawędź słońca niemal dotykała już horyzontu, a obóz jego i Innovindil znajdował się w pewnej odległości. Kiedy słońce zajdzie, będzie musiał sprowadzić Jutrzenkę na ziemię, gdyż latanie w ciemnościach nie było łatwym zadaniem, nawet gdy pegazem kierował bystrooki elf.
Mimo to w żyłach elfa płynęła adrenalina wywołana łowami – górskim szlakiem poniżej uciekał tuzin orków – a jeszcze bardziej faktem, że Drizzt Do’Urden jest w okolicy. Po tym, jak wspólnie przegnali orcze plemię z powrotem do Grzbietu Świata, drow znów odszedł, a Tarathiel i Innovindil nie widzieli go przez kilka dni. Później Tarathiel, polując samotnie, ujrzał Drizzta wędrującego szlakiem w stronę jaskini, w której wraz z Innovindil stworzyli swoją nową bazę. Drow pomachał mu. Nie było to oczywiście zbyt pocieszające, lecz Tarathiel zauważył kilka optymistycznych znaków. Drizzt niósł hełm swojego przyjaciela – elf zauważył róg wystający z plecaka drowa – i, co jeszcze ważniejsze, niósł też buty.
Czyjego opór przed namowami dwójki elfów zaczynał się załamywać?
Tarathiel miał zamiar powrócić do Innovindil i, jak miał nadzieję, Drizzta, z wieściami o kolejnym zwycięstwie, tym razem pomniejszym. Tego dnia przed powrotem do domu chciał upolować przynajmniej cztery orki. Na razie udało mu się z dwoma, a ponieważ tuzin celów gramolił się poniżej, spełnienie pragnienia wydawało mu się całkiem prawdopodobne.
Elf wygodniej usiadł w siodle i opuścił łuk, lecz orki dotarły właśnie do jaru i znikły mu z pola widzenia. Tarathiel przeleciał nisko nad wąwozem i ujrzał, że orki nadal biegną. Zatoczył krąg i wzniósł się nad skałami, gotując się do strzału.
Wystrzelił, lecz nie trafił, gdyż wąwóz, a wraz z nim i jego cel, gwałtownie skręcał w prawo. Elf znów musiał zatoczyć krąg, by nie oddalić się zbytnio od grupy.
Wkrótce znów ujrzał swój cel i tym razem trafił, zabijając trzeciego orka. I znów musiał zatoczyć szeroki krąg. Przy okazji Tarathiel spojrzał na zachód i uświadomił sobie, że nie ma zbyt wiele czasu.
Znów opadł nad uciekające orki. Wąwóz opadał wzdłuż zbocza góry i zwężał się gwałtownie między dwoma skalnymi występami. Tarathiel powiedział sobie, że dopadnie ich, gdy będą wychodzić z wąwozu i wybierze sobie tego, który skieruje się w stronę najbliższą jego jaskini.
Uśmiechając się szeroko na myśl o ostatnim orku, Tarathiel skierował Jutrzenkę przez szczelinę.
W tej samej chwili wyrosły przed nim dwie krzyżujące się tyczki, podnoszące się do pionu, każda w swoją stronę. Dopiero kiedy Jutrzenka zanurkowała w prawo, elf zorientował się, że do tyczek przymocowana była sieć.
Pegaz zarżał zaskoczony, a Tarathiel ściągnął wodze, aż wierzchowiec złożył skrzydła. Spróbowali ruszyć do przodu, gdyż tyczki skrzyżowały się ponownie tuż za nimi, oplatając ich dokładnie. Sieć pociągnęła ich ku ziemi.
Tarathiel przesunął się i wślizgnął pod Jutrzenkę w chwili, kiedy wylądowali, wykorzystując wolą przestrzeń pod pegazem, by wyciągnąć miecz i rozciąć sieć. Przeciąwszy kilka sznurków, elf wydostał się na zewnątrz. Rozejrzał się, spodziewając się szybko nadchodzących wrogów.
Wciągnął powietrze widząc, że tyczki z siecią trzymane były nie przez orki, lecz dwóch lodowych gigantów.
Nie podchodzili jednak, więc Tarathiel zabrał się szybko za sieć, rozpaczliwie usiłując oswobodzić Jutrzenkę.
Przestał, gdy wokół zabłysły pochodnie. Zorientował się, że pułapka została zatrzaśnięta.
Elf odszedł powoli od szarpiącego się pegaza. Chodził wolno wokół Jutrzenki, trzymając miecz przed sobą i spoglądając na otaczający go krąg paskudnych orków. Zastawili na niego pułapkę, a on w nią wpadł. Nie miał pojęcia, jak zdoła z tego wydostać siebie i Jutrzenkę. Zerknął na pegaza i spostrzegł, że zwierzę wyplątało się już nieco... lecz nie wystarczająco szybko. Elf musiałby przeciąć jeszcze kilka linek. Odwrócił się zatem.
A właściwie, to zaczął się odwracać.
Zza szeregu orków wyszła postać tak ogromna i emanująca taką potęgą, iż elf po prostu nie mógł się od niej odwrócić. Wielki ork, odziany w szmelcowaną, nabijaną kolcami zbroję oraz w biały hełm w kształcie czaszki z wydłużonymi otworami na oczy i lśniącymi kłami. Tarathiel dostrzegł rzeźbioną rękojeść wielkiego miecza, wystającego zza jego prawego ramienia.
– Obould! – zaczęły zawodzić orki. – Obould! Obould! Obould!
Było to imię znane każdej żywej istocie zamieszkującej Srebrne Marchie. Imię orczego króla, który rzucił na kolana potężną cytadelę krasnoludów.
Tarathiel chciał odwrócić się do Jutrzenki i sieci. Wiedział, że musi to zrobić, lecz nie był w stanie. Nie mógł odwrócić oczu od króla Oboulda Wielu Strzał.
Wielki ork podszedł do Tarathiela, podniósł wielkie jak konar ramię i ujął rzeźbioną rękojeść. Powoli wyprostował rękę, wyciągając wielki miecz. Wysunął ostrze z pochwy tak, że zawisło poziomo nad jego głową. Zbliżał się, nie zwalniając kroku, ani odrobinę nie zmieniając wyrazu twarzy – na ile mógł to ocenić Tarathiel, spoglądając przez wielkie otwory – i wreszcie całkowicie uwolnił ostrze.
Miecz rozbłysnął jasnym światłem.
Tarathiel sięgnął dłonią za plecy, gdzie trzymał nóż do rzucania. Musiał szybko wykończyć orka, zaskoczyć pozostałych i dać sobie czas, by uwolnić Jutrzenkę. Odpędził strach i przyjrzał się nadchodzącemu przeciwnikowi, szukając najmniejszej choćby szczeliny.
Jedynym słabym punktem orka były przekrwione oczy. Tarathiel wiedział, że nie będzie to łatwy rzut, ale jedyny możliwy.
Wyciągnął sztylet zza pasa i niby przypadkiem opuścił rękę wzdłuż boku, kryjąc rękojeść w dłoni, a ostrze za przedramieniem.
Od Oboulda dzieliło go może z piętnaście stóp. Ork nie zwalniał, nie odzywał się. Zrobił kolejny krok.
Ręka Tarathiela skoczyła do przodu. Mały sztylecik zawirował w powietrzu.
Obould nie poruszył się, by wykonać unik lub zbić nadlatujący pocisk, lecz znieruchomiał nagle, spoglądając bez mrugnięcia okiem.
Tarathiel skoczył w stronę Jutrzenki sądząc, że pocisk powstrzymał olbrzyma. Lecz gdy zrobił pierwszy krok w tył, zrozumiał, co się stało. Sztylet uderzył w przezroczystą tarczę ze szkłostali i poszybował w bok, nie czyniąc orkowi żadnej krzywdy.
Pod osłoną przerażającego hełmu król Obould uśmiechnął się szerzej i ryknął.
Tarathiel zatrzymał się i odwrócił, by stawić czoła niespodziewanej szarży. Uniknął zadziwiająco szybkiego ciosu wielkiego miecza, czując ciepło bijących od niego płomieni. Elf zrobił krok naprzód, zadając pchnięcie w brzuch Oboulda.
Lecz ork nie odskoczył, znów pokładając zaufanie w zbroi. W zamian ujął swój miecz obiema rękami i spuścił go po skosie.
Tarathiel zablokował cios, lecz nie zdołał zamachnąć się mieczem, szukając jakiejś szczeliny, lub uderzyć mocniej w pancerz, by go sprawdzić. Miast tego odkrył, że odskakuje na bok, wirując i ze wszystkich sił starając się trzymać jak najdalej od potężnego miecza.
Odwróciwszy się plecami do Oboulda przed zakończeniem obrotu, elf szybko odbiegł. Czuł, że przeciwnik go ściga, czuł jego głód, i nagle dokończył obrót, zmieniając jego kierunek i mijając rozpędzonego Oboulda niemal w przykucnięciu. Elf odwrócił się znów i mocno uderzył przeciwnika w krzyż. Ork zawył i odwrócił się, z szumem płomieni wymachując mieczem.
Tarathiel nawet nie drgnął; dopiero w ostatniej chwili odchylił się do tyłu, rozkładając ramiona na boki. Miecz przeszedł tuż nad jego piersią i twarzą. Zaraz potem elf poderwał się do pionu, wykazując zadziwiającą zwinność i siłę nóg, raz za razem uderzając mieczem.
Od uderzeń elfickiego ostrza z czarnej zbroi króla orków leciały skry, lecz nawet jeśli któryś z tych ciosów trafił Oboulda, ten w ogóle tego nie okazał.
Wielki miecz nadleciał znowu i znów Tarathiel odchylił się, wychodząc z regularnego, zbyt przewidywalnego ruchu sprytnym krokiem w tył. Tym razem Obould nie musiał cofać ostrza ze zbyt szerokiego cięcia i zadał kolejny cios.
Lecz Tarathiel miał jedną przewagę: swoją szybkość. Wiedział, że jeśli nie popełni błędu, zdoła utrzymać się z dala od tej przerażającej broni. Musiał wyczekać na odpowiednią chwilę, wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, dopóki wielki miecz nie zacznie ciążyć Obouldowi w dłoniach, spowalniając go na tyle, by Tarathiel znalazł jakąś lukę w jego zbroi, jakieś miejsce, przez które zdoła zadać orkowi śmiertelną ranę.
Tarathiel zrozumiał to wszystko w jednej chwili, lecz rzut oka na wciąż szamoczącą się pod siatką Jutrzenkę przypomniał mu, że czas stanowi luksus, na który nie mógł sobie pozwolić.
Obould natarł, popychając Tarathiela do tyłu. Nagle elf wyskoczył na bok, wirując i obracając się wokół wysuniętego do pchnięcia miecza. Wyczuwając, że miecz znów leci w jego stronę, elf padł płasko na ziemię i rzucił się nagle na wielkie nogi orka, mając nadzieję, że zdoła go przewrócić.
Równie dobrze mógłby usiłować obalić parę zdrowych dąbczaków. Obould nie drgnął nawet na cal, a impet uderzenia sprawił, że ramiona elfa stały się bezwładne.
Tarathiel dobrze ukrył zaskoczenie, wciąż krążył wokół nóg orka, trzymając się blisko, by nie dać mu żadnej okazji do zadania ciosu wielkim mieczem. Przypadł do jego stóp, stając w pozycji obronnej, gdy Obould obracał się wkoło, by stawić mu czoła.
Nagle ork zaatakował z rykiem raz, drugi, zaś Tarathiel tańczył, uskakiwał, szukał jakiejś szczeliny, oznaki zmęczenia Oboulda.
Jednak ku jego zaskoczeniu ork zdawał się tylko nabierać szybkości.
* * *
Innovindil spoglądała z niepokojem na zachodzące słońce świadoma, że Tarathiel już dawno powinien wrócić. Ruszyła, by do niego dołączyć, odgadując mniej więcej kierunek, w którym mógł szukać przeciwników i wiedząc, że wkrótce znajdzie jakiś sposób, by towarzyszyć mu w polowaniu.
Lecz nie znalazła żadnych śladów.
A słońce zaszło, co zapewne uziemi skrzydlatego wierzchowca.
– Gdzie jesteś, ukochany? – szepnęła kobieta wieczornemu wietrzykowi.
Dostrzegła ciemną sylwetkę na północ od siebie i uśmiechnęła się, nieco pocieszona świadomością, że Drizzt Do’Urden towarzyszy jej w tych łowach.
Powtarzała sobie, iż Tarathiel musi być gdzieś blisko i szybko przypomniała sobie wszystkie te chwile, kiedy jej śmiały towarzysz biegł w mrok, ścigając uciekające orki. Jakże uwielbiał je zabijać! Innovindil westchnęła z rezygnacją, obiecując sobie w milczeniu, że solidnie go zbeszta za takie przysporzenie jej trosk. Szła dalej, kierując się ku skalnej półce, z której będzie miała lepszy widok na północny zachód.
Usłyszała śpiew, podobny do grzmotu zbliżającej się burzy. Zgodny chór skrzeczących głosów powtarzał „Obould! Obould! Obould!”. Mimo iż z początku nie rozpoznała słowa, pojęła, że w okolicy znaj dują się orki... zbyt wiele orków.
W innej sytuacji taka świadomość nie zmartwiłaby elfki. W innej sytuacji domyśliłaby się, że Tarathiel pewnie kryje się gdzieś niedaleko, może szacuje ich liczbę, a nawet doszukuje się jakichś słabości wśród nich, które mogliby wykorzystać. Lecz z jakiegoś powodu Innovindil miała uczucie, że coś jest nie tak, a Tarathiel nie siedzi bezpiecznie ukryty za głazami.
Może ta natarczywość w zaśpiewie „Obould! Obould! Obould!” i podłoże, jednocześnie pełne nienasycenia i napięcia. Może wydłużające się nocne cienie. Niezależnie od powodów, Innovindil ruszyła dalej, biegnąć najszybciej jak mogła po kamienistym zboczu w stronę odległego zaśpiewu.
Gdy wreszcie dotarła na półkę na północy, przechodząc po drugiej stronie urwistych skał, serce w niej zamarło. Miała przed sobą skalistą dolinę, na której płonęły pochodnie trzymane przez tuziny śpiewających orków, stojących w szerokim kręgu.
Innovindil rozpoznała to imię, nim jeszcze pojęła, co się z nim wiąże. Jej oczy przeszukiwały szeregi, w stronę środka koła. Tarathiel robił uniki, zawsze o krok unikając ognistego miecza. Wśród cieni znajdowała się Jutrzenka, szamocząc się w krępującej ją sieci.
Innovindil oparła się o głaz, sapiąc ciężko, zauroczona tańcem walczących i widokiem orków. Jej ukochany, przyjaciel, uchylił się i przetoczył, wykonał przepiękny obrót i uderzył, krzesząc mieczem iskry.
A potem znów unik, gdy wielki miecz przeciął powietrze tuż nad nim.
Innovindil rozejrzała się po orkach, usiłując znaleźć jakiś sposób, by się przedrzeć między nimi i stanąć obok Tarathiela. Cicho przeklęła siebie, że zostawiła Zmierzch w ich nowej jaskini. Zastanowiła się, czy może zdołałaby wrócić po latającego wierzchowca.
Czy Tarathiel wytrzyma tak długo?
Innovindil spojrzała na południe, po chwili znów zwróciła się na północ. Uświadomiła sobie, że nie ma innego wyjścia, więc ruszyła na południe, ku jaskini, oglądając się co chwila za siebie i modląc do elfich bogów, by chronili Tarathiela.
Zatrzymała się nagle, oczarowana zaciekłością walki, tańca. Tarathiel minął Oboulda i uderzył mocno. Wielki miecz błysnął tuż przed cofającym się elfem. Innovindil mrugnęła... i uświadomiła sobie, że Tarathiel również... gdy płonący miecz nagle zgasł.
Oczy Innovindil rozszerzyły się, a usta otworzyły w niemym krzyku. Ten ostatni błysk na chwilę oślepił Tarathiela, który sądził, że ostrze nadal jest w dole.
Ale nie było.
Znajdowało się już wysoko w górze.
– Obould! Obould! Obould! – śpiewały orki na cześć swego potężnego i przebiegłego wodza.
Zwalisty ork skoczył do przodu i opuścił je w ukośnym cięciu.
Tarathiel również odskoczył, a kiedy nie uciekł, Innovindil przez chwilę była przekonana, że jakoś wyszedł poza zasięg. Wiedziała, że to niemożliwe, ale nadal stał przed królem orków.
Czyżby cios chybił?
Nie chybił. Nie mógł chybić.
Znieruchomiała Innovindil patrzyła bez tchu na Tarathiela, który stał idealnie nieruchomo. Nawet z tak wielkiej odległości mogła powiedzieć, że jest zdumiony.
Miecz nie chybił – potężnie cięcie przeszło przez obojczyk elfa od lewej, by wyjść pod żebrami po prawej stronie. Ciało po prostu rozpadło się: tors zsunął się na lewo, a nogi ugięły.
– Obould! Obould! Obould! – krzyczały orki.
Innovindil również krzyczała. Zbiegła po kamienistym zboczu, wyciągając swój smukły miecz.
Przynajmniej próbowała – została pochwycona z boku, a nim uderzyła o ziemię lub krzyknęła z zaskoczenia, na jej ustach zacisnęła się szczupła, lecz silna dłoń. Szamotała się przez chwilę, dopóki nie rozpoznała szepczącego jej do ucha głosu.
Drizzt Do’Urden trzymał ją przyciśniętą do ziemi i tłumaczył, że wszystko będzie dobrze... przynajmniej do momentu, aż jej mięśnie wystarczająco się rozluźniły.
– Nie można już nic uczynić – powtarzał raz po raz drow. – Nie możemy już nic zrobić.
Podciągnął Innovindil tak, by usiadła oparta o niego i razem popatrzyli w skalistą dolinę, gdzie orczy król z ponownie rozpalonym mieczem chodził wokół rozrąbanego ciała Tarathiela, podczas gdy na nieszczęsną Jutrzenkę zarzucano kolejne sieci, pętając pegaza. Tuziny orków i więcej niż kilku gigantów cieszyło się i tańczyło przy blasku pochodni.
Siedzieli tak długo, bardzo długo, spoglądając na to wszystko z niedowierzaniem. Mimo iż Drizzt trzymał ją najmocniej, jak potrafił, ramiona Innovindil dygotały, kiedy łkała z rozpaczy i smutku.
Nie widziała tego – cały czas spoglądała na straszną scenę w dole – lecz Drizzt również płakał.
GDY ZAPADA ZMROK
Widziałem, jak spada miecz Oboulda. Patrzyłem z odsłoniętym sercem, po raz kolejny wystawiając przyjaciół na zagrożenie. Moje serce znów zostało ciężko zranione.
Znów wszystko stało się wirem chaosu, punktowanym igiełkami bólu, godzącymi w moje najbardziej wrażliwe miejsca. Krótkie obrazy ginących przyjaciół, które palą i bolą. Wiem, że z gniewu mogę zbudować kamienny mur, by się od nich odgrodzić. Ukryć oczy i serce... choć nie jestem pewien, czy ulga jest warta takiej ceny.
Oto mój dylemat.
Śmierć Tarathiela dotyczy Tarathiela. Wiem, to oczywiste, lecz często muszę sobie przypominać o tej prawdzie. Świat nie jest moim placem zabaw, sztuką wystawianą dla mojej przyjemności i cierpienia ani abstrakcyjną mysią Drizzta Do’Urdena.
Upadek Bruenora był bardziej gorzki dla niego samego niż dla mnie. Podobnie jak śmierć Zaknafeina dla Zaknafeina, i wszystkich pozostałych. Poza tym jest jeszcze moja własna wrażliwość, postrzeganie wydarzeń, ból i zmieszanie. Sadzę, że możemy patrzeć na świat tylko własnymi oczami. Istnieje współczucie i współodczuwanie; często próbujemy postrzegać wydarzenia z punktu widzenia przyjaciela czy nawet wroga... to istotny element pojmowania prawdy i sprawiedliwości, wspólnoty wykraczającej poza nasze własne zachcianki i potrzeby. Lecz koniec końców każdy z nas podchodzi do spraw indywidualnie, a wszystko, czego doświadczamy, jest dla nas ważniejsze niż dla innych, nawet jeśli dla drugiej osoby jest to chwila przełomowa.
W tym rozumowaniu bez wątpienia kryje się egoizm, lecz nie uciekam przed tym stwierdzeniem, gdyż ani ja, ani nikt inny, nic może nic z tym zrobić. Gdy tracimy ukochaną osobę, również cierpimy. Rodzic patrzący na cierpienie swego dziecka przeżywa taki sam ból jak ono, być może nawet jeszcze większy.
Dlatego też, ogarnąwszy ten egoizm, pytam siebie, czy porażka Tarathiela jest ostrzeżeniem czy sprawdzianem. Ośmieliłem się otworzyć swoje serce i zostało ono rozdarte. Czy kolejny raz stanę się tą drugą istotą, zamknę duszę w kamieniu, by stała się niewrażliwa na taki ból? A może ta nagła i nieoczekiwana strata ma sprawdzić mojego ducha, wykazać, czy jestem w stanie zaakceptować okrucieństwo losu i działać dalej, czy potrafię utrzymać swoje przekonania, zasady i marzenia wbrew tak bolesnym obrazom?
Sądzę, że wszyscy nieustannie dokonujemy takich wyborów, choć w różnym stopniu. Każdego dnia i dekadnia, stawiając czoła rozmaitym przeciwnościom znajdujemy rozwiązania biegnące dwiema drogami. Albo utrzymujemy nasz kurs, ustalony w lepszych czasach, oparty na pewnych zasadach i przekonaniach, albo zbaczamy na zdawałoby się łatwiejszą i szybciej wiodącą do celu drogę obrony fizycznej i emocjonalnej. Pojedyncze istoty, a czasem całe społeczeństwa reagują na ból zamykając się, poświęcając swobody i stawiając praktyczne korzyści ponad zasadami.
Czy właśnie to robię od chwili upadku Bruenora? Czy polująca istota, którą się stałem, to tylko wybieg, by zapomnieć o bólu?
Będąc kilka lat temu w Silverymoon, miałem okazję zgłębić dzieje tego regionu, spojrzeć na nie z perspektywy wielu wojen, stoczonych przez wieki przez mieszkańców tej wspaniałej społeczności. Gdy zagrożone Silverymoon zamykało się i zapominało o swoich oświeconych zasadach – zwłaszcza o tym, że poczynania jednostki są ważniejsze niż opinie na temat rasy, z której się wywodzi – historycy oceniali takie wydarzenia surowo, a i skutki nie były zbyt dobre.
To samo powie pewnie o Drizzcie Do’Urdenie każdy, komu będzie się chciało zwrócić uwagę na ten epizod.
W jaskini, do której wprowadzili się Tarathiel i Innovindil, znajduje się niewielka sadzawka. Stoję przy niej teraz wraz ze zrozpaczoną Innovindil. Widzę swoje odbicie w wodzie – jestem dziwnie podobny do Artemisa Entreriego.
Kiedy jestem Łowcą, opierającym się na odruchach, czujnym wojownikiem o zamkniętym sercu, jestem do niego jeszcze bardziej podobny. Gdy atakuję, nie dla dobra ogółu czy w samoobronie, kierowany nie rozeznaniem, co jest dobre, a co złe, lecz gniewem, jestem bardziej podobny do tej zamkniętej w sobie i pozbawionej uczuć osoby, którą po raz pierwszy spotkałem w korytarzach opanowanej przez duergarów Mithrilowej Hali. W takich sytuacjach moje ostrza nie są kierowane sumieniem, a siła ich uderzenia nie jest wzmocniona sprawiedliwością.
W takich chwilach kieruje nimi ból, a siła ich uderzenia jest wzmocniona gniewem.
Zatraciłem się.
Widzę Innovindil po drugiej stronie sadzawki, jak opłakuje stratę drogiego Tarathiela. Nie ucieka od smutku i poczucia straty. Przyjmuje je i akceptuje, czyni częścią siebie, opanowuje, aby one nie opanowały jej.
Czy mam dość siły, by zrobić to samo?
Modlę się o to, gdyż teraz rozumiem, że uratuje mnie tylko przeżycie tego bólu do końca.
Drizzt Do’Urden
– O, o – szepnął Nanfoodle do Shoudry.
Kiedy sceptrana spojrzała na niego, gnom wskazał brodą grupę krasnoludów, rozmawiających niedaleko krawędzi klifu. Byli tam Torgar i Shingles, jak również Catti-brie, Wulfgar, Banak i Tred z Cytadeli Felbarr. Tred wrócił właśnie z Mithrilowej Hali z wieściami o Pikelu, a bez wątpienia także o parze z Mirabaru.
W tej samej chwili Banak i pozostali odwrócili się, i spojrzeli w ich stronę. Wyraz ich twarzy mówił sam za siebie.
– Chyba pora się zwijać – szepnęła Shoudra, łapiąc Nanfoodle’a za ramię.
– Nie – odparł, wyrywając się. – Nie będziemy uciekać. – Niedoceniasz...
– Pomogliśmy im. Krasnoludy docenią to – powiedział Nanfoodle i ruszył w stronę grupy.
– Od początku tak myślałem – powiedział Torgar Hammerstriker, gdy gnom zbliżył się do nich. Shoudra cichutko trzymała się z tyłu. – Wciąż nie umiecie dostrzec prawdy o tym przeklętym markizie.
– Nie uciekliśmy, prawda? – odpowiedział Nanfoodle.
– Lepiej trzymaj gębę na kłódkę, mały – poradził mu Shingles. Ton jego głosu wcale nie był groźny, lecz uczciwy, a nawet pełen współczucia. – Już i tak wpakowaliście się w duże kłopoty. Oni potraktują was uczciwie i wkrótce wypuszczą do domu.
– Gdybyśmy chcieli, już dawno bylibyśmy w drodze do domu – odparł z uporem Nanfoodle. – A jednak tego nie zrobiliśmy.
– Bo jesteście głupi? – podsunął Torgar.
– Bo wierzyliśmy, że zdołamy się na coś przydać – odparł Nanfoodle.
– Nam, czy orkom? – wtrącił się Banak Brawnanvil. – Przybyliście, by zniszczyć nasz metal, sam namiestnik Regis tak powiedział.
– To było, zanim dowiedzieliśmy się o orczej armii – wyjaśnił Nanfoodle.
Próbował skupić się i odnaleźć równowagę, uspokoić oddech, mówiąc sobie, by zaufać prawdzie.
– Czy to coś zmienia? – spytał ostro Banak.
– Przybyliśmy tu z poleceniem, by zrobić dokładnie to, co powiedzieliście – przyznała Shoudra Stargleam. Stanęła obok Nanfoodle’a i wyzwoliła się spod ciężkiego spojrzenia Banaka na tyle długo, by popatrzeć pocieszająco na swojego małego przyjaciela.
– Wasze odejście wywołało w Mirabarze wielkie obawy i niepokój – ciągnęła, zwracając się wprost do Torgara. – A także znacznie osłabiło miasto.
– To nie mój problem – odparł uparty krasnolud.
– Nie twój – zgodziła się Shoudra. – Ale obowiązkiem markiza jest chronić swój lud.
– Lepiej by ich chronił, gdyby odróżniał przyjaciół od wrogów – wypalił Torgar, wskazując Shoudrę grubym paluchem.
Sceptrana uniosła dłonie, by go uspokoić.
– To nie najlepsza pora, aby zaczynać tę dyskusję.
– Moim zdaniem równie dobra, jak każda inna – odparł Torgar.
– Nie przybyliśmy tu, by sabotować... – zaczęła sceptrana.
– Ale mały się do tego przyznał – powiedział Tred, który przyniósł na klif wieści z Hali.
– ...ale by sprawdzić – ciągnęła Shoudra. – Musieliśmy się dowiedzieć, czy istnieje jakieś zagrożenie dla Mirabaru... z pewnością to rozumiecie. Może krasnoludy, które od nas odeszły, miały jakieś pretensje do naszego miasta i chciałyby tam wrócić z całym klanem Battlehammer za plecami.
– Głupoty gadasz – rzekł Torgar.
Shoudra chciała odpowiedzieć, lecz westchnęła i pokiwała głową.
– Opowiadam, jak widzi to markiz Elastul, który odpowiada za bezpieczeństwo Mirabaru – wyjaśniła.
– Tak jak mówiłem – padła sucha odpowiedź.
– Nigdy nie wykorzystalibyśmy eliksiru... za wyjątkiem bezpośredniego zagrożenia dla Mirabaru, którego wraz z Nanfoodlem nie spodziewaliśmy się znaleźć. Tak naprawdę był to ten sam eliksir, który Nanfoodle wykorzystał do zniszczenia katapult gigantów. Już zapomnieliście o naszej pomocy?
– Jasne, że nie – odpowiedział Banak. – Dlatego te wieści są dla nas jeszcze bardziej bolesne. Prowadzimy tu wojnę, zatem przybywacie tu jako przyjaciele albo wrogowie. Kiedy płynie krew, nie ma trzeciej drogi.
– Jako przyjaciele – odparł bez wahania Nanfoodle. – Mogliśmy czmychnąć do siebie, ale tego nie zrobiliśmy. Byliśmy wolni w Dolinie Strażnika i gdybyśmy zdecydowali się uciec, to bylibyśmy daleko, zanim z Mithrilowej Hali dotarłaby jakaś wiadomość. Lecz jak mogliśmy to zrobić widząc, że walczycie tu z naszym wspólnym wrogiem? Jak mogliśmy to zrobić wiedząc, że możemy udzielić wam znaczącej pomocy? Osądzajcie mnie nie po słowach wypowiedzianych po pijanemu do Regisa... nigdy nie chciałem zatruwać metalu z Mithrilowej Hali. To misja, której opierałem się z każdym krokiem postawionym poza Mirabarem i wziąłem w niej udział tylko dlatego, by zmienić jej bieg. To samo można powiedzieć o Shoudrze Stargleam, która była przyjaciółką Torgara Hammerstrikera i Shinglesa McRuffa.
Banak, Tred, Catti-brie i Wulfgar popatrzyli na krasnoludy z Mirabaru. Oba krasnoludy pokiwały głowami, potwierdzając słowa gnoma.
– Co zatem chcesz, bym zrobił, mały? – spytał Banak. – Mam pozwolić wam odejść do Mirabaru?
Nanfoodle spojrzał na Shoudrę, po czym uśmiechnął się do krasnoluda.
– Nie – odparł stanowczo. – Zaprowadź mnie do Regisa, bym mógł mu wszystko wyjaśnić. Jeśli musisz, choćby w łańcuchach.
Wyciągnął dłonie do krasnoluda, który odepchnął je na bok.
– Pomogłeś nam. Dałeś nam czas – powiedział Banak. – Jeśli chcesz uciec, teraz masz szansę. Będziemy patrzeć w inną stronę na tyle długo, byś zwiał bezpiecznie.
Nanfoodle znów popatrzył na Shoudrę, po czym spojrzał krasnoludowi prosto w oczy.
– Gdybyśmy uznali, że się tu już nie przydamy, przyjęlibyśmy twoją propozycję, cny krasnoludzie. – Gnom obejrzał się na skalną półkę, gdzie już piętrzyły się nowe pnie i dodał: – Musisz uporać się z tymi gigantami, a ja sądzę, że mogę się przydać. Nie, nie ucieknę teraz i przyjmę wyrok namiestnika Regisa.
– Wygląda na to, że ten mały ma jakiś plan – powiedziała Catti-brie. Uśmiech Nanfoodle’a stał się jeszcze szerszy.
* * *
Regis rozsiadł się na wygodnym krześle, oparł podbródek na dłoni i popatrzył na stosy map i rysunków, które Nanfoodle rozłożył na podłodze.
– Nie rozumiem – przyznał i spojrzał na Shoudrę. Sceptrana wyglądała na równie zmieszaną; mogła tylko wzruszyć ramionami.
– Zawsze myśli tak abstrakcyjnie? – spytał ją niziołek.
– Zawsze.
Siedzący obok Regisa Ivan Bouldershoulder ślęczał nad kilkoma rysunkami, które wręczył mu Nanfoodle. Minęło trochę czasu, nim zorientował się, że cała trójka patrzy na niego.
– Pestka – powiedział im, zwracając się przede wszystkim do Regisa. – Przynajmniej pudło. Prosty przyrzund.
– Metalowe rury też nie są zbyt skomplikowane – dodał Nanfoodle.
– Tia, poza ilościom – odparł Ivan i spojrzał na namiestnika. – By się wyrobić na czas, każde kowadło w Mithrilowej Hali będzie dzwonić dzień i noc.
Regis pokręcił głową, raczej w zakłopotaniu niż odmownie.
– Jeśli mam rację... – zaczął Nanfoodle.
– Nie wiesz nawet, czy te tunele są otwarte – odparł Regis. – Nie wiesz też, co tam znajdziesz.
– Zatem pozwól, bym się tam rozejrzał.
– Nie mogę zlecić tego kowalom, dopóki nie będziemy mieli całkowitej pewności – odparł namiestnik.
Mimo odmowy, a może ze względu na sposób, w jaki została sformułowana, uśmiech Nanfoodle’a niemal sięgnął jego odstających uszu.
– Tak, idź – machnął ręką Regis. Spojrzał na walające się mapy oraz rysunki i pokręcił z niedowierzaniem głową.
– To wygląda na głupotę, lecz nie dysponujemy żadnym lepszym rozwiązaniem.
Nanfoodle kłaniał się raz po raz, jakby giął się ze śmiechu... jak to zwykle czynił, kiedy jakiś możny dał mu szansę sprawdzić kolejną z jego nierzadko szalonych propozycji. Wreszcie zdołał zwrócić się do Ivana, którego sława jako rzemieślnika dawno wyprzedziła go w drodze do Mithrilowej Hali.
– Zbudujesz takie pudełko?
– Wszystko mom – odparł krasnolud. – Poza eliksirem wody ognistej.
– Dostarczę ci go w stosownym czasie – zapewnił go Nanfoodle. Jego radość nieco przygasła, gdy spytał: – Gdzie mogę znaleźć twego brata?
– Siedzi po ciemaku – odparł Ivan. – Jak chcesz go namówić, by se z tobą polazł, to życzę szczęścia. Na razie niczego nie chce.
– Zobaczymy – odparł Nanfoodle.
– Za waszym pozwoleniem, powrócę do pana Brawnanvila – wtrąciła się Shoudra.
– Czuję się głupcem, ufając wam po tym wszystkim, do czego on się przyznał – stwierdził Regis. – Powinienem zakuć was oboje w łańcuchy i zażądać od markiza Elastula słonego okupu za uwolnienie.
– Ale tego nie zrobisz – powiedziała Shoudra z uśmiechem.
– Idź do Banaka – stwierdził Regis z machnięciem ręki.
Shoudra zaczęła wychodzić, lecz zatrzymała się i odwróciła, gdy niziołek dodał:
– I dziękuję.
Opuszczając komnatę, sceptrana powiedziała sobie w duchu, że kiedy powróci do Mirabaru, będzie się sprzeciwiać każdemu posunięciu markiza Elastula przeciwko swojemu sąsiadowi i sojusznikowi.
* * *
Podchodząc do drzwi, Nanfoodle usłyszał ciche „Ooo” i skrzywił się współczująco. Gnom uniósł rękę, by zapukać, lecz zatrzymał się i powoli opuścił dłoń na gałkę w kształcie smoka, przekręcając ją cicho. Doskonale wyważone i dobrze naoliwione drzwi otworzyły się bezszelestnie.
Pikel siedział na środku podłogi z opuszczoną głową, a jego jedyna ręka bezmyślnie kreśliła jakieś wzory na kamieniach. Zielonobrody krasnolud był tak zrozpaczony i rozproszony, że nawet nie podniósł wzroku, gdy Nanfoodle stanął obok niego. Od czasu do czasu tylko wydawał z siebie żałosne „Ooo”.
– Nadal boli? – spytał cicho Nanfoodle. Pikel spojrzał na niego.
– E e – powiedział i zamachał kikutem ręki w stronę Nanfoodle’a.
– W takim razie jesteś smutny – powiedział Nanfoodle, a Pikel spojrzał na niego, jakby była to rzecz najzupełniej oczywista. – Czy wierzysz, że teraz nie masz nic do zaofiarowania klanowi Battlehammer?
– Hę? – odpowiedział zielonobrody. Uniósł rękę i poruszył palcami.
– Czyli nadal jesteś w stanie rzucać zaklęcia?
– Tjaa tjaa – powiedział Pikel.
– Co robisz na ziemi? – spytał gnom.
Zrobił krok do przodu w stronę wciąż siedzącego Pikela i ujrzał, że krasnolud nie tylko przesuwał rękę nad kamieniem w skomplikowanych ruchach, ale też poruszał samym kamieniem. Na twarzy Nanfoodle’a pojawił się szeroki uśmiech, gdyż właśnie do takich celów pragnął wykorzystać Pikela Bouldershouldera.
Nanfoodle okrążył Pikela i kucnął przed nim, by spojrzeć mu prosto w oczy.
– Twój brat dla mnie pracuje. – Hę?
– Potrzebuję rzemieślnika, inżyniera – wyjaśnił Nanfoodle. – Powiedziano mi, że Ivan jest jednym z najlepszych.
– Tja. Hi hi, mój brat.
– A Regis bardzo chętnie powiedział Ivanowi, żeby mi pomógł, bo rozumie, że mój plan może zmienić przebieg bitwy tam, na urwisku. – Przerwał i wpatrzył się w krasnoluda, by upewnić się, że ten go słucha. – Chcesz im pomóc, tak?
Na twarzy Pikela malowało się zmieszanie.
– Tjaa.
– Widzisz, mam teraz dużo różnych potrzeb – próbował wyjaśnić Nanfoodle. – Jest dużo różnych ważnych rzeczy do zrobienia, ale wiele z nich różni się od tego, co zwykle robią krasnoludy. Owszem, namiestnik Regis zna kilku krasnoludów, którzy mogliby pomóc mi z tym czy innym zadaniem, ale tylko jedno imię powtarzało się zawsze, przy każdym z tych zadań.
– Pikel? – spytał krasnolud, wskazując na siebie... palcem pokrytym tężejącym kamieniem.
– Pikel – potwierdził Nanfoodle. Wskazał na wzory na podłodze. – Ze względu na to i ponieważ potrzebuję pomocy zwierząt... nie zostaną ranne, zapewniam cię. Nie, jeśli będziemy szybcy i sprytni, – Hi hi hi.
Nanfoodle ucieszył się, że udało mu się wywołać uśmiech na twarzy przygnębionego krasnoluda. Pikel wydawał mu się tak łagodny – sama myśl o takiej istocie cierpiącej z powodu tak poważnej rany bardzo bolała gnoma. Ale Nanfoodle pojmował również, że ból Pikela był bardziej emocjonalny niż fizyczny i że w takich sytuacjach zwykle to poczucie własnej wartości odnosiło największe obrażenia.
– Chodź – powiedział radośnie do krasnoluda, wyciągając rękę, by pomóc mu wstać. – Mamy dużo roboty.
* * *
– Robisz se ze mnie jaja – powiedział Wocco Brawnanvil, brat Brusca i dumny kuzyn bohaterskiego dowódcy obrony Mithrilowej Hali.
– Nie robię, a gdyby tak było, już byś miał na sobie żółtko – odparł Ivan Bouldershoulder.
– W takim razie ten mały gnom jest nieznośny – powiedział Wocco. – Nie budujesz tych przeklętych arkabuzów, co? Słyszałżem, że częściej wybuchają w twarz niż trafiają wrogo w.
– Nii – uspokoił go Ivan.
Wocco i inni otaczający go kowale westchnęli z ulgą. Ivan uznał, że dyskrecja jest konieczna. Gdyby te krasnoludy, sami górnicy, pojęły pomysł Nanfoodle’a, nie byłyby zadowolone.
– Czyli chcesz metalową rurę? – spytał inny krasnolud.
– A wszystkie tej samej średnicy – odparł Ivan. – A długość?
– Jak najdłuższe. Kowale spojrzeli po sobie.
– I Regis chce, żebyśmy to robili? – spytał jeden.
– Mam jego pieczenć, nie? – spytał Ivan, wskazując na pergamin, który im przekazał, z diagramami, instrukcjami i pieczęcią namiestnika Mithrilowej Hali.
– Wszystkie kuźnie? – spytał któryś.
– Przez te wszystkie walki na górze mamy dużo broni do naprawienia – wyjaśnił Wocco. – Już i tak mamy zaległości po tym, jak wyposażyliśmy bandę, którą Regis posłał do południowych tuneli.
– To ma być zaraz – stwierdził Ivan. – Ba, jak podgonicie i zrobicie właściwom formę, możecie wyrzucać tuzin na raz!
Kowale znów popatrzyli po sobie, ale tym razem przynajmniej kilku kiwało głowami.
– Ile potrzebujecie? – spytał Wocco.
– Po prostu róbta je – odparł Ivan.
Wyszczerzył się i wyjął kolejny pergamin, po czym rozwinął go, by inne krasnoludy mogły go zobaczyć. Znajdował się na nim diagram, o wiele bardziej skomplikowany niż instrukcje wykonania prostych metalowych rur.
– Ja pracujem z olejem gromu – powiedział Ivan z parsknięciem.
– Bum? – spytał Wocco.
– Może mi się młot nie obsunie – stwierdził ze śmiechem Ivan, a wtedy inni również się roześmiali.
– Bum! – powiedziało kilku.
Wocco zasalutował pergaminami, po czym gestem kazał towarzyszom podążyć za nim do kuźni.
Ivan, którego praca wymagała o wiele większej delikatności, odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę, do niewielkiego warsztatu, który znajdował się w pobliżu sali audiencji Regisa.
Zatrzymał się na chwilę, by popatrzeć przez Podmiasto na północny zachód, do wrót zamykających mało używane tunele, i jego uśmiech szybko znikł. Był tam Pikel, razem z Nanfoodlem.
Ivan mógł mieć tylko nadzieję, że z jego bratem będzie wszystko w porządku, i że znów odnajdzie odwagę i śmiech.
* * *
Pikel podniósł swoje krótsze ramię, a wtedy siedzący na nim ptaszek poruszył się nerwowo. Druid przysunął do siebie delikatne stworzenie i wyszeptał kilka uspokajających słów, po czym opuścił rękę i ruszył bocznym korytarzem, rozświetlonym słabym, czerwonawym blaskiem.
– Jesteś tego pewien? – spytał Nanfoodle. – Nie mam przy sobie zbyt wiele broni i nie jestem nawet pewien, czy moje potężniejsze zaklęcia wywrą wpływ na takie istoty.
W odpowiedzi Pikel spojrzał na Nanfoodle’a i wykrzywił twarz, zaciskając mocno powieki, przypominając gnomowi, że to on nalegał, by w potencjalnie niebezpiecznych tunelach nie używać ognia.
– Tak, ale... – zaczął się sprzeciwiać gnom.
– Hi hi hi – powiedział tylko Pikel i ruszył.
Nanfoodle odwrócił się do ich eskorty, pięciu krasnoludzkich wojowników, i tylko wzruszył ramionami. Oni powtórzyli jego gest, raczej z rozbawieniem niż z troską.
– To tylko robale, mały – powiedział ktoś z grupy. – Wielkie, ale poza tym tylko robale.
I by uspokoić gnoma, pokazali swoją broń, w tym dwa zaklęte, długie miecze, stanowiące również źródło światła.
Mimo wszystko, broń okazała się niepotrzebna, gdyż Pikel bez większego kłopotu przekonał potencjalnych wrogów, że nie czeka ich tu żadna walka. Wkrótce potem cała siódemka jechała na grzbietach wielkich żuków o lśniących na czerwono gruczołach. Nazywano je żukami świetlikami. Odwiedzający Podmrok poszukiwacze przygód często na nie polowali właśnie dla gruczołów – ich blask nie malał nawet przez kilka dni po zabiciu żuka. Oczywiście metoda Pikela była bardziej praktyczna – żywe żuki dawały światło zawsze.
Podczas całej drogi przez tunele zielonobrody krasnolud porozumiewał się z nowymi „przyjaciółmi” seriami kliknięć i cmoknięć. Jak twierdził, zdołał nawet zdobyć od wielkich owadów kilka użytecznych informacji.
Niezależnie od tego, czy mówił prawdę, czy nie, zaprowadził ich do niezwykłego tunelu, opadającego łagodnie ku północy, w którym kłębiły się wyjątkowo śmierdzące opary. Ciemne ściany zdobiły barwne pasma, choć w czerwonym świetle trudno było określić, jaki jest ich prawdziwy odcień.
– Żółte – powiedział im Nanfoodle, poznając zapach siarki. Uważaj na swojego ptaszka, Pikel. Nie chcesz chyba, aby tu padł.
Pikel pisnął w proteście i przysunął małego ptaka blisko do twarzy. Ten niemal natychmiast zaczął się trzepotać, więc krasnolud szepnął mu coś do ucha i pozwolił wzlecieć wyżej, gdzie powietrze było czystsze.
Poza nim tylko Nanfoodle pojmował, że to dobry znak i jechał dalej przez opary.
Tunel kończył się wysoką, rozległą salą pełną stalagmitów, które zwężały się u wierzchołka, a następnie znów rozszerzały, łącząc się ze zwisającymi z góry wielkimi stalaktytami. Całą jaskinię wypełniała mgiełka i nawet wytrzymałe krasnoludy zasłoniły usta i nosy szmatkami, które przygotował dla nich Pikel.
– Zaraz pozbędę się śniadania – powiedział jeden z nich, a pozostali pokiwali głowami.
Jednak Nanfoodle był zbyt podekscytowany, by przejmować się takimi rzeczami. Pogonił swego żuka, po czym szybko zeskoczył i ruszył między kamiennymi filarami na skraj podziemnej sadzawki.
Uśmiechnął się, gdy wreszcie zdołał przedrzeć się przez mgłę, docierając do źródła tego śmierdzącego siarką oparu. Woda kłębiła się i bulgotała, co było pewnym znakiem ulatniających się tutaj gazów.
– Jeśli któryś zapali teraz pochodnię, to upiecze nas wszystkich – oznajmił poważnie.
– Mam zatem nadzieję, że śniadanie nie było za ostre – parsknął krasnolud podchodząc do drugiego, który, właśnie na czworakach pozbywał się wszystkiego, co miał w żołądku.
Ci, którzy mogli się poruszać, podeszli do Nanfoodle’a, by podziwiać widok.
– Gaz, którego szukamy, jest niewidoczny i nie ma zapachu – wyjaśnił gnom.
– Można się pomylić – powiedział krasnolud.
– Nie, nie, nie – odparł Nanfoodle. – W głębinach miesza się pod ciśnieniem z innymi gazami. Widzicie, jak ucieka? – spytał, wskazując na bańki. – Tak tak, wszystko tutaj jest.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, gnomie – przyznał krasnolud. – Ale znalazłeś go, prawda? Możemy zatem wracać?
– Za chwileczkę – odparł Nanfoodle. – Musimy poznać strukturę kamieni. Przed odejściem musimy się przygotować, bo to nie będzie łatwe zadanie.
Zerknął na Pikela, który już zapadał się w sobie z zamkniętymi oczami, machając rękami.
Krasnolud dokończył, zachichotał i położył się, po czym wtopił się w kamień, znikając im z oczu.
– To nie w porządku – wymamrotał wstrząśnięty krasnolud.
– Zamknij jadaczkę i wsiadaj na żuka – wtrącił drugi.
– Duid... – dodał trzeci, kręcąc głową. Nanfoodle skwitował to wszystko uśmiechem.
Chwilę potem Pikel wyszedł z kamienia niczym wynurzająca się z podłogi płaskorzeźba. Wyszedł do końca i podskoczył, otrzepując się.
– Uf! – powiedział.
– Jak grubo? – spytał podekscytowany Nanfoodle. Pikel stuknął się trzy razy w głowę.
– Piętnaście stóp – mruknął gnom.
– Skąd on to wie? – pytał jeden krasnolud drugiego.
– Trzy razy wzrost Pikela – wytłumaczył tamten.
– Przerażasz mnie, gnomie – powiedział trzeci.
– Czy uda nam się przekopać tak głęboko? – spytał Nanfoodle Pikela, nie zwracając uwagi na pozostałych.
– Hi hi hiii – odparł zielonobrody krasnolud.
Drizzt siedział na wysokim głazie na wschodnim zboczu, spoglądając na rozjaśniające się niebo, na róże i fiolety zastępujące głęboki błękit przedświtu. Ucieszył się, gdy usłyszał za sobą ciche kroki Innovindil. To było jej pierwsze wyjście z jaskini od dwóch dni, od śmierci Tarathiela.
Stanęła obok niego i oparła się o kamień.
– Piękny świt – powiedziała.
– Wszystkie są takie – odparł Drizzt. – Nawet gdy chmury przesłaniają horyzont, blask słońca jest najmilszym widokiem dla moich zmęczonych oczu Podmroku.
– Nawet po tylu latach?
Drizzt spojrzał na Innovindil, na łagodność jej rysów, które w miękkim świetle wydawały się mniej ostre, i głębię jej błękitnych oczu. Świt był czasem, który najbardziej pasował do jej piękna, pomyślał. Miękkość i cisza. Przeciwieństwo twardego wojownika, którego widział w walce. Dopiero wtedy Drizzt naprawdę zaczął doceniać głębię jej ducha.
– Ile masz lat? – spytał, nim uświadomił sobie niestosowność tego pytania.
– Ten czas oznacza koniec mojego trzeciego stulecia – odparła. – Tarathiel był starszy ode mnie o wiele dziesiątek lat.
– Dla nas, elfów, nie wydaje się to zbyt ważne.
Mówiąc to, Drizzt zamknął oczy, rozmyślając nad tym, co powiedział. Zastanowił się, co czekało go w drugim stuleciu życia. Czy każde życie między rasami żyjącymi krócej było tylko powtórzeniem wcześniejszych? Prostą kontynuacją?
Rozmyślał tak, patrząc na wschodzące słońce, mając nadzieję, że tak nie jest, że być może każde „istnienie” mierzone długością życia człowieka, czy nawet krasnoluda, będzie tworzyć kolejne warstwy wiedzy. Spojrzał na Innovindil, mając nadzieję, że może znajdzie jakąś podpowiedz w głębi jej oczu, lecz okazało się, że ona uśmiecha się do niego szeroko, niemal wyrozumiale.
– Nie pojmujesz, jak to jest być elfem, prawda? – spytała.
Drizzt po prostu tylko na nią patrzył. Wiedział, do czego zmierza, i nawet uwierzył, że w jej słowach kryje się więcej niż odrobina prawdy.
– Opuściłeś Podmrok jako dziecko – mówiła dalej.
– Nie tak wcześnie.
– Lecz nigdy nie uczono cię elfiego spojrzenia na życie – powiedziała.
Drizzt wzruszył ramionami i musiał się zgodzić. Większość życia w Menzoberranzan spędził szkoląc się w sztuce walki i zabijania.
– A na górze – ciągnęła – spędzałeś czas głównie w towarzystwie ras żyjących krócej.
– Bruenor liczy swój wiek w stuleciach, tak jak ty – przypomniał Drizzt.
– Krasnoludy nie mają perspektywy elfów.
– Mówisz, jakby to była rzecz namacalna.
Drizzt urwał, podobnie jak Innovindil, gdyż niebo na wschodzie rozjaśniło się do jaskrawego różu i fioletu. Świt nadchodził w całej swej chwale – chmur, płynących w stadach i szeregach, było akurat tyle, by pochwycić promienie słońca i odbijać je w mnóstwie odcieni i faktur.
– Czy piękno wschodu słońca nie jest rzeczą namacalną? – spytała Innovindil.
Drizzt uśmiechnął się i poddał z westchnieniem.
– Musisz zrozumieć, czym jest albo czym będzie życie przez kilka wieków – powiedziała. – Dla własnego dobra, o ile będziesz miał tyle szczęścia, by ominąć wszystkich wrogów, i zobaczysz tak długie stulecia. Wybrałeś sobie przyjaciół spośród pomniejszych ras i musisz pojąć, jakie będą tego skutki.
– Pomniejszych... – zaczął pytać Drizzt, lecz Innovindil ucięła jego słowa.
– Mających mniej lat do przeżycia.
Drizzt zaczął odpowiadać, lecz zamilkł i pozwolił, by jego wzrok powędrował ku wschodowi. Skupił się na pięknie wstającego słońca, usiłując skryć się za nim i nie okazywać bólu, który zagnieździł się w jego sercu.
– O co chodzi? – spytała Innovindil.
Milczał. Czuł, jak dłoń elfki delikatnie dotyka jego ramienia, i nie mógł zaprzeczyć, że ten ciepły dotyk odciąga go od muru gniewu, który znów wznosił wokół serca.
– Drizzt? – spytała cicho.
– Dobrzy przyjaciele – powiedział drżącym głosem.
Dłoń Innovindil trzymała go nadal, aż wreszcie odwrócił głowę w jej stronę.
– Więcej niż przyjaciele? – spytała. Drizzt zacisnął usta.
– Córka Bruenora – domyśliła się Innovindil. – Kochasz ludzką córkę Bruenora Battlehammera, tę, którą nazywają Catti-brie.
Drow z trudem przełknął ślinę.
– Kochałem – poprawił.
Tym razem to Innovindil się zdziwiła.
– Zginęła w oblężeniu Płycizn, wraz z Bruenorem, Wulfgarem i Regisem – Drizzt zebrał siły, aby to powiedzieć. – Dobierałem sobie przyjaciół i nie mogłem znaleźć lepszych towarzyszy, ale...
Głos mu się załamał, więc odwrócił się szybko ku słońcu, zamykając się w tęczy kolorów, a nawet wystawiając wzrok na wschodzącą kulę słońca, jakby ból wrażliwych na jego blask oczu mógł w jakiś sposób zablokować inne, bardziej przejmujące cierpienie.
Innovindil ścisnęła go za ramię i spytała:
– Kwestionujesz swój wybór?
– Nie – odparł bez wahania Drizzt.
– A wybór, by kochać ludzką kobietę?
– Czy to coś złego? – spytał Drizzt. Jego złość nagle stopniała, więc spytał znów, ciszej, jakby szukając szczerej odpowiedzi. – Czy źle wybrałem?
Musiał przerwać i odetchnąć głęboko, potem jeszcze raz, wreszcie znów odwrócił się ku wschodzącemu słońcu. Oczy łzawiły mu nie tylko od jego promieni.
– Sądzisz, że dla elfa, który może żyć przez siedem lub więcej stuleci, niemądrze jest zakochiwać się w kobiecie, która może nie dożyje nawet końca jednego? – spytała Innovindil. – Czy przeraża cię myśl, że gdybyś miał dzieci z ludzką kobietą, widziałbyś, jak starzeją się i umierają?
Drizzt skrzywił się, słysząc te pytania.
– Nie wiem – przyznał ledwo słyszalnym szeptem.
– Ponieważ nie wiesz, co to znaczy być elfem – powiedziała zdecydowanie Innovindil.
Drizzt spojrzał na nią i spytał:
– Chcesz powiedzieć, że popełniłem błąd? Jej uśmiech rozbroił jego gniew.
– Naszym przekleństwem jest to, iż przeżywamy wielu z tych, których znamy i kochamy – powiedziała. – Miałam dwóch ludzkich ukochanych.
Drizzt spojrzał na nią, nie wiedząc, jak przyjąć takie wyznanie.
– Pierwszy mężczyzna, w którym się zakochałam, był człowiekiem, i nawet nie młodzieńcem wedle ludzkich rachub – ciągnęła dalej, spoglądając na wschodzące słońce. – Był dobrym człowiekiem, bardzo utalentowanym magiem, niezbyt ambitnym. – Westchnęła w zadumie. – Mimo to bardzo go kochałam... jak jeszcze nigdy nikogo. Pochowałam go, gdy według elfiej miary był zaledwie dzieckiem, młodszym nawet od ciebie. Ogromnie cierpiałam. Minął niemal wiek, nim odważyłam się pokochać innego człowieka.
Cały czas spoglądała na wschód, nawet nie mrugając.
– Lecz i on umarł – domyślił się Drizzt.
– Lecz wcześniej spędziliśmy ze sobą trzydzieści wspaniałych lat – odparła Innovindil, a jej uśmiech stał się nieco szerszy. Milczała przez długą chwilę, po czym odwróciła się i spojrzała prosto w oczy Drizzta. – Naprawdę nie wiesz, co to znaczy być elfem, Drizzcie Do’Urdenie, ponieważ nikt cię tego nie nauczył.
Ton, jakim to powiedziała, wyraźnie świadczył, że była to propozycja.
Ale czy odważyłby się ją przyjąć? Czy ośmieliłby jeszcze raz otworzyć serce, mimo iż po raz kolejny mogłoby zostać zranione?
– Mamy sprawy do załatwienia – powiedział mocno i zdecydowanie. – Śmierć Tarathiela zostanie pomszczona.
– Zabijesz orka, który to zrobił?
– Obiecuję – wycedził Drizzt przez zaciśnięte zęby.
Minęła chwila, nim uświadomił sobie, że Innovindil spogląda na niego ostro. Odwrócił się do niej i jego determinacja zmalała, gdy ujrzał jej szeroko otwarte oczy i płonącą w nich złość.
– Zatem to jest nasz cel? – spytała. – Pomścić Tarathiela? – Anie?
– Nie! – krzyknęła. Zdawała się rosnąć, górować nad Drizztem. – Naszym celem... moim... nie jest wędrówka drogą zemsty i nienawiści.
Drizzt odsunął się od niej.
– Nie, dopóki Jutrzenka jest w niewoli u tak okrutnych panów – wyjaśniła. Uspokoiła się już i znów wydawała się sobą. – Nie pozwolę, by gniew stanął mi na drodze do spełnienia celu, Drizzcie. Nie pozwolę, by zaćmił moją zdolność postrzegania albo choć na krok sprowadził ze ścieżki, którą muszę podążać. Moim zadaniem jest uwolnić Jutrzenkę... i miałabym zawieść tylko dlatego, że chciałam nasycić swój gniew?
Popatrzyła przez chwilę na Drizzta, po czym odwróciła się i wróciła do jaskini.
Pozostawiła drowa samego, siedzącego na skale i skąpanego w promieniach porannego słońca.
– Przeciął tego elfa na pół – opowiadał Gerti jeden z dwóch gigantów, którzy stawili się na spotkanie ze swoją panią. – Wymachiwał tym mieczem z siłą Tierlaan Gau – dodał, używając słów, którymi giganci określali członków własnej rasy.
Gerti Orelsdottr zacisnęła szczęki. Obould znów wygrał, dał robiący wrażenie pokaz przed frontem swoich wojsk, które i tak uważały go za boga.
– A co z drowem i tym drugim elfem?
– Nie ma wieści na temat Drizzta... chyba – odparł gigant, zezując na swego towarzysza, który także niedawno wrócił z północy.
– Chyba?
– Znaleziono ciało – wyjaśnił gigant.
– Ciało drowa.
– Drizzta?
– Donnii Soldou – odparł pierwszy gigant. Oczy Gerti rozszerzyły się.
– Leżała martwa na skałach – dodał drugi gigant. – Zamordowana porządnie wykonanymi ostrzami.
Gerti zastanowiła się nad tymi słowami. Czy Donnia spotkała się z Drizztem? A może z elfami z powierzchni? Nie mogła nie roześmiać się, gdy przyszło jej do głowy, iż być może rozzłościła swoich trzech towarzyszy. Tak to było z drowami, nieprawdaż? Tak często zajmowali się wzajemnymi walkami, że nigdy nie zdołali dokonać jakichś znaczących podbojów.
– Będzie mi jej brakowało – przyznała Gerti. – Była... zabawna. Pozostali dwaj wyraźnie rozluźnili się – najwyraźniej uspokoiło ich, że śmierć Donnii nie była dla Gerti wielkim ciosem.
– Obould zabił jednego z elfów, który terroryzował okolicę – stwierdziła gigantka.
– I pochwycił jego skrzydlatego konia – dodał zwiadowca. Oczy Gerti znów się rozszerzyły.
– Pegaza? Obould ma w posiadaniu pegaza?
– My chcieliśmy go zabić – wyjaśnił zwiadowca. – Ten elf i jego zwierzę to połowa pary, która zaatakowała nas podczas walki o Płycizny.
– A końskie mięso jest smaczne – stwierdził drugi.
Gerti zastanawiała się przez chwilę, po czym powiedziała:
– Powinniście byli go zarżnąć. Podczas gdy Obould walczył z elfem, wy powinniście podejść i zmiażdżyć łeb pegaza!
Obaj wydawali się zaskoczeni, lecz Gerti mówiła dalej.
– To piękne istoty, owszem, i sama z chęcią bym go wzięła dla siebie. Ale wolałabym nie widzieć, jak król Obould Wiele Strzał lata nad polem walki, wykrzykując rozkazy. Nie chcę widzieć go wysoko na niebie, niczym boga.
– N...nie wiedzieliśmy – wydukał zwiadowca.
– I tak nie moglibyśmy zabić skrzydlatego konia – dodał drugi. – Gdybyśmy spróbowali, musielibyśmy walczyć z dziesiątkami orków.
Gerti odesłała ich machnięciem ręki i odwróciła się, a w jej głowie kłębiły się myśli. Obould znów okazał się bohaterem, co pomoże zebrać więcej plemion orków i goblinów. Jego chwała ich zjednoczy.
Ale w jakiej sytuacji ją to stawiało? Pod nim na polu walki, podczas gdy on unosi się na niebie na swym skrzydlatym wierzchowcu?
Dźwięk rogu wyrwał gigantkę z rozmyślań. Odwróciwszy się na północ, ujrzała powracające orki z królem Obouldem na czele.
– Idzie – wyszeptała, uznając to za coś dobrego. Zauważyła pegaza, prowadzonego z boku. Nogi zwierzęcia były związane krótkimi kawałkami sznura. Rzeczywiście była to piękna istota, potężna, o błyszczącej białej sierści i grzywie. Zbyt wspaniała dla orka, jak uznała Gerti. Wtedy właśnie gigantka uznała, że w swoim czasie zażąda pegaza – oczywiście, nigdy nie będzie w stanie na nim jeździć, ale jakże pięknym dodatkiem do Lśniącej Bieli okazałaby się ta cudowna istota!
Gdy kolumna przybliżyła się, Obould nakazał swoim podwładnym ruszyć dalej, a sam skręcił w stronę Gerti, zaś żałosny Arganth podążył za nim.
– Znaleźliśmy tylko jednego – powiedział jej. – Ale to wystarczy, żeby wyciągnąć orki z tuneli.
– Skąd wiesz? – spytała Gerti, nie patrząc na króla orków, lecz raczej na pegaza, który mijał ją daleko po prawej.
– Owszem, wierzchowiec godny króla – zauważył Obould. – Zaczęliśmy go ujeżdżać. Polecę na nim, kiedy ta suka Alustriel z Silverymoon przyjdzie nas błagać, żebyśmy powstrzymali swój marsz.
Gerti spojrzała na mijającego ją pegaza i wyraźnie zauważyła ślady brutalnego orczego ujeżdżania. Białą sierść wierzchowca szpeciły ślady bicza. Za każdym razem, gdy pegaz próbował dumnie unieść łeb, prowadzący go ork mocno szarpał za wodze i skrzydlaty koń pochylał się. Gerti mogła sobie wyobrazić siłę paskudnego wędzidła, które było w stanie zmusić potężnego pegaza do pochylenia łba.
– Poinformowano mnie o śmierci Donnii – powiedziała Gerti, odwracając się do orczego króla.
– Zaczęła już gnić – stwierdził Obould.
– W takim razie Drizzt Do’Urden nadal jest w okolicy, podobnie jak inne elfy.
Obould wzruszył ramionami, jakby nie miało to większego znaczenia.
– Zostaniemy przez jakiś czas w tej okolicy – wyjaśnił – by lepiej zachęcić plemiona, które zdecydują się do nas przyłączyć. Arganth poprowadzi niektórych z powrotem do północnych tuneli, by rozpuścili wici o moim zwycięstwie i dali orkom nadzieję. Może odnajdziemy Drizzta Do’Urdena i drugiego elfa – oni również zginą od mojego ciosu. Jeśli są mądrzy, uciekną przez Surbrin do Księżycowego Lasu, choć tam też nie będą bezpieczni.
Stojący za Obouldem Arganth prychnął.
Gerti uważnie przyjrzała się orczemu władcy. Czy jego głupota zaczynała powracać? Czy zaczynał wierzyć w pochwały, jakimi zasypywali go inni, i zmienił zdanie w kwestii zabezpieczenia granic swojego przyszłego królestwa? Gerti wiedziała, że przekroczenie Surbrin byłoby potężnym, i najprawdopodobniej fatalnym, błędem.
Wbrew sobie miała nadzieję, że Obould to zrobi.
– Mój królu – powiedział z tyłu Arganth Snarrl. – Myślę, że powinieneś pójść na południe do syna i skończyć z krasnoludami.
– Wątpisz we mnie?
– Nie, mój królu, nie! – powiedział Arganth, kłaniając się kilkakrotnie. – Boję się... Drizzt Do’Urden i towarzysz elfa wciąż są w okolicy...jest...
Obould spojrzał z powrotem na Gerti, po czym z niejakim zmieszaniem odwrócił się do Argantha. Nagle roześmiał się na całe gardło.
– Boisz się o moje bezpieczeństwo?
– Obould jest Gruumshem! – powiedział Arganth i rzucił się płasko na ziemię. – Obould jest Gruumshem!
– Wstawaj!
Arganth zerwał się na równe nogi, lecz nie przestawał się kłaniać.
– Bałeś się, kiedy walczyłem z elfem? – spytał Obould.
– Nie, mój królu! W porównaniu z tobą był niczym!
– Ale Drizzt Do’Urden...
– Też jest niczym, mój królu! – zaskrzeczał Arganth. – W uczciwej walce. Ale jest drowem. Będzie oszukiwał. Przyjdzie do ciebie we śnie, tak sądzę. Boję się...
– Cisza! – warknął Obould.
Arganth zaskomlał i wyglądał, jakby miał zemdleć.
Obould odwrócił się z powrotem do Gerti, a na jego twarzy malował się gniew. Gerti nie potrafiła ukryć rozbawienia i nawet nie próbowała.
– Wybacz mi, mój królu – wyszeptał Arganth, próbując stanąć za królem.
Siarczysty policzek odrzucił go daleko do tyłu.
– Nie boję się tego łotra drowa i całych zastępów jego elfich towarzyszy – powiedział ork do Gerti. – Gdyby cały Księżycowy Las postanowił pomścić swoich zabitych, z radością rzuciłbym się do walki.
I zginął straszliwą śmiercią, pomyślała z nadzieją Gerti.
– Mamy już wystarczająco dużo środków, by uwięzić te krasnoludy i obronić Surbrin – zauważyła gigantka.
– Jeszcze nie – odparł Obould. – Chcę, żeby wylali dużo krwi za próbę powstrzymania Urlgena. Niech jeszcze przez jakiś czas pociągnie bitwę na zewnątrz Mithrilowej Hali. Proffit będzie potrzebować czasu, by nacisnąć ich z południa.
– W okolicy nie za bardzo jest na co polować, poza Drizztem i innymi elfami, które mogą tu przebywać. Wszyscy ludzie nie żyją albo uciekli.
Obould wpatrywał się w nią przez krótką chwilę, po czym mruknął pod nosem:
– Rozważę nasze posunięcia. I odszedł.
Gerti niemal uderzyła przechodzącego obok Oboulda za to, że w ogóle ważył się uwzględniać gigantów w swoich rozważaniach. Jak śmiał zachowywać się tak, jakby jego decyzje miały na nią wpływ? Jak śmiał...
Gerti pozwoliła, by jej gniew ukoił się i przyznała w duchu, że, przynajmniej na razie, mądrzej będzie współdziałać z Obouldem. Gdyby zdecydowała się wystąpić przeciwko niemu, jego zwolennicy samą swoją liczbą zmietliby jej gigantów.
Gigantka popatrzyła po setkach orków i garstce jej rodaków. Pomyślała, jak niemądrze postąpiła rozdzielając swoje siły, z których większość była nad Surbrin, a dwudziestu z Urlgenem.
Mogła mieć tylko nadzieję, że ten głupi ork wykorzystał ich tak, jak zamierzał i już zapędził krasnoludy do Mithrilowej Hali.
Gerti wolała, aby jej chwała zaczęła już się rozprzestrzeniać, zamiast po prostu spaść na szerokie ramiona Oboulda.
Wkrótce się dowie, pomyślała. A niedługo potem usłyszała, że Obould wraca na południe, do Urlgena.
Regis przejrzał stertę raportów od zwiadowców, po czym zepchnął je wszystkie na bok. Na klifie Banak trzymał się dalej. Jak, a może raczej, czemu? Oddziały orków i gigantów, nie mówiąc już o trollach, które zamknęły wschodnią bramę Mithrilowej Hali, były według wszelkich szacunków bardzo liczne. Wokół brodów na Surbrin zbudowano umocnienia, a jednak większość wrogich sił odeszła, trolle pomaszerowały na południe, zaś główne oddziały orków skierowały się na północ. Jeśli te główne siły połączą się z orkami walczącymi z Banakiem, waleczny krasnolud i jego podwładni zostaną zepchnięci z klifu do Doliny Strażnika, aż do Mithrilowej Hali. To nie ulegało wątpliwości.
Regisa gnębiła jedna myśl: dlaczego orki jeszcze tego nie zrobiły?
Niziołek spojrzał na siedzącą naprzeciw Catti-brie. Chciał coś powiedzieć, ale spojrzał tylko na nią i zamilkł. Wyglądała na rozluźnioną, przynajmniej fizycznie. Rozsiadła się na miękkim krześle z nogą założoną na nogę, głową przekręconą w bok i wzrokiem zapatrzonym w jakiś odległy punkt. Wodziła nieświadomie palcem wokół ust. Na jej twarzy widać było wyczerpanie, ale i zdecydowanie.
Regis przyjrzał się jej uważniej i zobaczył siniaki na dłoni, niewielkie skaleczenie na palcu, odarte ze skóry od naciągania potężnego łuku. Dostrzegł ślady krwi zakrzepłej na pozlepianych w strąki, kasztanowych włosach. A przede wszystkim dostrzegł dziwny wyraz jej niebieskich oczu – mroczną determinację, ale podkopaną przez coś mroczniejszego, jakby przeczucie, że mimo wszelkich starań, nie uda im się zwyciężyć.
– Umacniają zachodni brzeg Surbrin – powiedział niziołek, a Catti-brie wolno odwróciła głowę w jego stronę. – Każdy bród i płyciznę.
– Aby zatrzymać elfy w Księżycowym Lesie, a Alustriel w Silyerymoon – odparła Catti-brie. – Aby Felbarr się nie przyłączył.
– Żołnierze z Felbarr przejdą tunelami – poprawił Regis.
– Tak, ale jeśli tylko wyjdą na górę, to znajdą się obok klanu Battlehammer. Nie zrobimy orkom zbyt dużej szkody, jeśli wszyscy wyjdziemy z tej samej dziury.
– Zatem wszystko spada na ludzi – powiedział Regis. – Na Alustriel i Silverymoon, na mieszkańców Sundabaru, o ile uda się ich zmobilizować. Potrzebujemy ich.
Słyszał ból w swoim głosie, świadomość, że przekroczenie Surbrin najprawdopodobniej oznacza dla przyszłych sojuszników straszliwe konsekwencje.
– Orki liczą na to, że obstawienie Surbrin powstrzyma ich z dala – powiedziała Catti-brie, jakby czytając w jego umyśle.
– Niektórzy doradcy sugerowali, bym otworzył wschodnie wyjście i uderzył na te umocnienia od tyłu. Moglibyśmy wyprowadzić na zewnątrz kilkuset krasnoludów, którzy mogliby zadać im więcej szkód, niż wielotysięczna armia za rzeką.
Na twarzy Catti-brie natychmiast pojawiło się zwątpienie.
– Musimy to dokładnie skoordynować z chwilą przybycia naszych sojuszników – wyjaśnił niziołek. – Inaczej te bestie zagonią nas z powrotem i odbudują zniszczenia.
Catti-brie zaczęła kręcić głową.
– Nie zgadzasz się z tym?
– Masz około tysiąca wojowników z Banakiem i drugi tysiąc budujący umocnienia przy zachodnim skraju Doliny Strażnika. Słyszeliśmy głosy trolli w południowych tunelach, masz też krasnoludy udające się na południe, by sprawdzić, czy w Nesme ktokolwiek przeżył.
– Tym razem nie możemy poświęcić kolejnej pięćsetki – odparł Regis.
– A nawet gdybyśmy mogli... – zaczęła Catti-brie, po czym zawiesiła głos i nadal kręciła głową.
– Coś wiesz?
– Coś jest nie tak... – zaczęła i westchnęła. – Mogą zagnać nas do dziury, ale tego nie robią.
Regis usłyszał te słowa wyraźnie i pozwolił, by zabrzmiały echem w jego głowie. To była prosta prawda, taka, której znaczenie zdawało się umykać im wszystkim. Owszem, wydawało się oczywiste, że orki mogłyby spędzić Banaka z klifu i zagnać ich wszystkich do Mithrilowej Hali. Ich siły były przytłaczające. Mimo to krasnoludy nie tylko wciąż trzymały się mocno na klifie, lecz ustanowiły kolejną obronę na zachodzie, a teraz zastanawiały się nad ponownym ustanowieniem przyczółka na wschodzie.
– Kuszą nas – usłyszał Regis swoje słowa i ledwo mógł uwierzyć, że je wypowiedział. Pochylił się na krześle, otwierając szeroko oczy. – Zmuszają nas do walki na dogodnych dla siebie warunkach.
– Setki martwych orków i goblinów na północnych zboczach nie zgodziłyby się z tobą – odparła Catti-brie. – Banak ich tam wyrzyna.
Tym razem to Regis pokręcił głową.
– Akceptują takie straty dla większego celu – wyjaśnił. – Zabijemy jeden tysiąc, drugi, dziesiąty, ale zawsze nadejdą nowi. Nam ściągnięcie wsparcia przychodzi trudniej, a walka na powierzchni stanowi głośne wezwanie do sąsiednich wspólnot, by przyszły nam z pomocą.
Dla Regisa miało to sens. Orki chciały doprowadzić sprawę do końca. Wielkie oddziały, maszerujące ku pomocy po zapieczętowaniu wschodniej bramy Mithrilowej Hali skierują się ku Banakowi i zapędzą krasnoludy do tuneli. Do tej chwili Silverymoon i być może Sundabar najprawdopodobniej już się zdecydują, mogą się ruszyć albo nie. Zaatakują, ale na warunkach dogodnych dla orków i gigantów. Regis opadł na oparcie, przeczesując krótkimi palcami kręcone, brązowe włosy.
– Orki chcą, żebyśmy tam zostali – powiedział.
– Zatem sądzisz, że powinniśmy się stamtąd ruszyć?
Przez chwilę Regis zastanawiał się nad jej słowami, po czym popatrzył na nią zaskoczony.
– Nie możemy lekceważyć strat, jakie zadaje im Banak – powiedział. – Są też doniesienia o uciekinierach przedzierających się na zachód, na północ od pola bitwy.
Zamilkł na chwilę i zagłębił się w stertę pergaminów, szukając raportu na ten temat.
– Jeśli przerwiemy walkę, każdy, kto pozostanie w tamtym rejonie, nie będzie miał szans na ocalenie, gdyż orki skupią swoją uwagę na nich...
– W tym na Drizzcie – zauważyła Catti-brie. To sprawiło, że Regis przerwał w połowie zdania.
– Nie denerwuj się – powiedziała. – Wkrótce ten wybór nie będzie należał wyłącznie do ciebie. Banak sądzi, że został mu jeszcze dekadzień, nim giganci zbudują kolejne katapulty... i tym razem nie zdoła ich powstrzymać. Kiedy któraś z nich zacznie strzelać, będzie musiał się wycofać albo zostaną zmieceni.
– A jeśli znajdą się nad Doliną, będziemy musieli wejść do tuneli. Wszyscy – dokończył Regis.
– Kiedy będą chcieli wejść za nami, wytniemy ich – podsunęła ponuro dziewczyna.
Dla Regisa, który pojmował, że zarówno walka, jak i chwila wykonania manewru jest kontrolowana przez przeciwnika, nie była to wielka pociecha.
Catti-brie poprawiła się na krześle.
– Wracam do Banaka – oznajmiła.
Chwyciła opartego o mebel Taulmarila i zdecydowanym, nawet pełnym złości ruchem przewiesiła go sobie przez ramię. Niziołek widział jednak, że za tą determinacją kryje się ogromne zmęczenie.
Nim kobieta się odwróciła, ktoś zastukał do drzwi i weszło dwoje wysłanników Mirabaru. Gnom miał ręce zajęte masą zwiniętych pergaminów.
– Zrobimy to – oznajmił Nanfoodle, nim ktokolwiek zdołał się przywitać. – Zrobimy!
– Zrobimy? – spytała Catti-brie, odwracając się do Regisa. Regis uniósł dłoń, by powstrzymać pytania kobiety.
– Tak, jak się spodziewałeś? – spytał niziołek gnoma.
– Jasne – odparł Nanfoodle. – Szczęście nam sprzyja, złoża są pod północnym skrajem doliny, na tyle blisko do tuneli, by nie trzeba się było przegryzać przez skałę.
– O czym ten mały mówi? – spytała cicho Catti-brie. Nanfoodle podskoczył do nich, ciągnąc za sobą Shoudrę.
– Z pomocą Pikela Bouldershouldera w krótkim czasie zdołamy połączyć metalowe rury – wyjaśnił. – Jeśli dasz nam odpowiednią liczbę krasnoludów, da się to zrobić w ciągu dnia.
– Rury? – spytała Catti-brie, patrząc to na Nanfoodle’a, to na Shoudrę, która tylko wzruszyła ramionami, to na Regisa.
– Co o tym wiesz? – spytał sceptranę.
– Wiem, że Nanfoodle jest bardzo podekscytowany nowymi możliwościami – odparła, stwierdzając rzecz oczywistą, gdyż mały gnom wciąż przestępował z nogi na nogę.
– Zrobimy to, namiestniku Regisie – powiedział z naciskiem. – Daj mi tylko swoje słowo, a zorganizuję robotników. Wystarczy dwudziestu, wraz z Pikelem, Ivanem i mną. Więcej mogłoby wchodzić sobie w drogę, ha ha!
– Regis? – spytała Catti-brie z nieco większym naciskiem.
Niziołek przetarł dłońmi oczy i westchnął głęboko. Był zaskoczony, i to niekoniecznie pozytywnie, że gnomowi udało się odnaleźć złoża gazu. Pomimo wyraźnego podekscytowania Nanfoodle’a, nowe przedsięwzięcie tylko przysporzyło przywalonemu kłopotami Regisowi dodatkowej roboty. Owszem, przekazał mu kuźnie, by gnom miał te swoje „rury”, ale to nie stanowiło jeszcze dużego ryzyka. By posunąć jego plan dalej, namiestnik musiał jednak rozkazać krasnoludom ruszyć do niebezpiecznej bitwy, bardzo ryzykownej dla wszystkich, a zwłaszcza dla Banaka i jego oddziałów na północnym klifie.
A jeśli Nanfoodle ma rację i jego plan się powiedzie? Dreszcz przeszedł po plecach Regisa, gdy spojrzał na Catti-brie.
– Czy możemy odzyskać tunele pod granią?
– Pod gigantami? – Tak.
Kobieta spojrzała zaskoczona na gnoma, po czym usiadła i zaczęła się zastanawiać. Nie wiedziała, czy orki postanowiły utrzymać te tunele za wszelką cenę, skoro giganci już znaleźli się na górze. Najpewniej opór będzie słaby, gdyż strategiczne znaczenie labiryntu nie było zbyt duże.
– Sądzę, że tak – odparła.
Nanfoodle pisnął cicho i uniósł pięść do góry.
– Ale to nie będzie łatwa walka – dodała, by nieco ostudzić jego zapał.
Regis zerknął to na Nanfoodle’a, to na Shoudrę, prosząc ją wzrokiem, by go wsparła, powiedziała, czy rzeczywiście ma zaufać szalonemu planowi gnoma. Kobieta, najwyraźniej zrozumiawszy jego wołanie, delikatnie kiwnęła głową.
– Jak wiele czasu minie, nim odbudują katapulty? – spytał niziołek Catti-brie.
– W ciągu dekadnia – odparła. – Może nawet trzech dni.
– Zatem wróć do Banaka, niech się przygotują. Niech odzyskają te tunele rankiem za dwa dni – polecił. – Nanfoodle przekaże wam szczegóły jeszcze tego popołudnia.
– Ivan Bouldershoulder przyjdzie z instrukcjami – wtrącił się gnom.
– Może ktoś mi wreszcie powie, o co tu chodzi? – spytała Catti-brie. Regis znów popatrzył na dwójkę przybyszów, parsknął i wzruszył ramionami.
– Boję się to zrobić – przyznał. – Nie uwierzyłabyś mi, a nawet gdyby tak się stało, rozpłatałabyś mnie na miejscu.
Wtedy wszystkie oczy spoczęły na Nanfoodle’u, który był sprawcą tego zamieszania.
– Zrobimy to – zapewnił zebranych gnom.
* * *
Tred McKnuckles przyszedł do Torgara Hammerstrikera i Ivana Bouldershouldera zaraz po tym, jak usłyszał, że Banak potrzebuje ochotników, by odzyskać tunele pod zachodnią granią. Kiedy przyszedł, obaj byli zajęci i z początku go nie dostrzegli. Ich uwagą zaprzątało trzymane przez Torgara niewielkie pudełko. Jeden bok lśnił niczym zwierciadło, a pozostałe trzy, dno i wieczko, były wykonane z gładkiego drewna.
– Dobrze was widzieć – powitał ich krasnolud z Cytadeli Felbarr.
– Ciebie też – odparł Ivan.
Torgar kiwnął głową i uśmiechnął się, po czym wrócił do oglądania pudełka.
– To wy macie prowadzić do boju o tunele? – spytał go Tred. – Mogę się dołączyć?
– Tak, tak – odparł krasnolud. – Ruszamy rano, by wygnać te śmierdziuchy. Ja i moje chłopaki chętnie przyjmiemy cię do kompanii.
– Możecie mi wyjaśnić, dlaczego? – dopytywał się Tred. – Nie sądzę, byśmy dorwali się do gigantów z dziur pod nimi.
Torgar i Ivan wymienili uśmiechy. Pierwszy z nich podniósł pudełko.
– Oto dlaczego – wyjaśnił.
Tred wyciągnął rękę, ale Torgar ją przytrzymał.
– Ostrożnie.
– Tam je olej z moich strzałek – wyjaśnił Ivan, wsuwając dłoń pod bandolier wybuchowych strzałek i podał go. – I cudeńko od gnoma... butelka ognistej wody, co to robi bum, jak się styknie z powietrzem.
Tred skrzywił się i cofnął rękę.
– Zatem idziemy tam z bombami?
– E tam, orki wytłucze się toporami i młotami – odparł Torgar. – Bomby są na potem.
Tred popatrzył zdziwiony na krasnoludy, lecz obaj tylko wzruszyli ramionami.
– To nas przerasta – przyznał Torgar. – Lecz Banak chce, by odzyskać tunele, więc je odzyskamy. Zobaczymy, jaką magię gnom zachował na później.
– Może być gorzej – wtrącił się Ivan. – Ale wyrżniem trochie orków.
– Zawsze coś – zgodził się Torgar, a Tred pokiwał głową.
– Tysiąc sto i coś stóp! – zawołał Wocco Brawnanwil, kiedy Nanfoodle rozłożył przed nim plany.
– Tysiąc sto trzydzieści – poprawił go gnom.
– To robota dla wszystkich kuźni na najbliższy dekadzień, durny gnomie!
– Dekadzień? – zdziwił się Nanfoodle. – Nie, potrzebuję tego na jutro... w całości. Moi asystenci od razu będą wyciągać to z hartowania, kawałek po kawałku.
Wocca zatkało na kilka chwil. Usta mełły jedno przekleństwo po drugim, lecz niedowierzanie tłumiło każde z wypowiedzianych słów, nim zdołał je wyrzec.
– Każdy długi na siedem stóp – wykrztusił wreszcie. – To sto pięćdziesiąt sztuk!
– Sto sześćdziesiąt dwie – poprawił Nanfoodle. – I zostanie połowa jednej.
– Nie możemy tego zrobić!
– Musicie – odparł gnom. – Gdyby to było kupieckie zamówienie, rozpalilibyście paleniska do niemożliwości, byleby tylko zdążyć.
– Kupcy płacą – odparł sucho Wocco.
– Ja też – powiedział stanowczo Nanfoodle.
– Czym, mały?
– Dwudziestoma gigantami – odparł Nanfoodle, machając rękami, gdy zobaczył, że przyglądają się im również inni kowale. – Oraz zwycięstwem dla Banaka Brawnanvila i Mithrilowej Hali. Nie proponuję wam jakiejś drobnostki, mistrzu Brawnanvil.
– Z tego możemy wykuć oręż – zaprotestował kowal.
– To jest broń – zapewnił go Nanfoodle. – Tak wielka, jakiej jeszcze nigdy nie zbudowaliście. Sto sześćdziesiąt dwie rury. Zdołacie to wykonać.
Wocco popatrzył na pozostałych kowali.
– Masa metalu – zauważył jeden z nich.
– Ponad połowa naszych zapasów rudy – dodał inny.
– Więcej – wtrącił trzeci.
– Zdołacie to zrobić – powtórzył Nanfoodle do Wocca. – Musicie. Banak i jego oddziały nie mają tyle czasu. Czy zawiedziecie ich i pozwolicie, by zostali zepchnięci z klifu?
Od razu dostrzegł, że trafił w słaby punkt. Wocco wypiął pierś i zacisnął szczęki, wydymając szerokie wargi.
Przez chwilę Nanfoodle sądził, że krasnolud go uderzy, lecz nie cofnął się ani na krok i dodał:
– To jedyna szansa, by Banak oparł się nacierającym hordom. Bez waszego wysiłku będzie musiał się wycofać, ponosząc ciężkie straty.
Wocco nie zmienił postawy, lecz nie ruszył też do przodu, by zgnieść gnoma. Powoli jego gniew zaczął topnieć. Popatrzył na pozostałych kowali.
– No, słyszeliście go. Mamy robotę – Wocco odwrócił się do Nanfoodle’a i powiedział: – Dostaniesz te sto sześćdziesiąt dwie i jeszcze kilka dodatkowych, gdybyś jednak źle wyliczył.
Gdy przełożony kowali wpadł do swojej kuźni, Nanfoodle oparł się o stół. Zaczął zbierać plany, lecz przestał i przetarł oczy, nagle oszołomiony. Ledwo mógł uwierzyć, że to robi, że krasnoludy zaufały mu na tyle, by podjąć takie ryzyko.
Miał nadzieję, że nie zawiedzie tego zaufania; rozumiał, że docierał na skraj zdrowego rozsądku i choć przed Regisem, Shoudrą, Wocco Brawnanvilem i pozostałymi żywiołowo bronił swoich planów, w cichości ducha musiał przyznać, że jego słowa były mocniejsze niż myśli.
Nanfoodle miał szczerą nadzieję, że nie zniszczy całej Mithrilowej Hali.
– Obould to Gruumsh! – zawołał Arganth Snarrl do orczego plemienia wychodzącego z tuneli na wschodnim zboczu jednej z gór.
– Zabił elfiego demona... wszyscy widzieliśmy jego wielkie zwycięstwo! Oto wybraniec! Poprowadzi nas ku chwale!
Tuzin stojących za nim towarzyszy podjęło okrzyk, zaś ci wychodzący ze swoich jaskiń rozglądali się wokoło, po czym stopniowo podchwytywali hasło.
– On jest niebezpieczny – powiedziała Innovindil do Drizzta. Kucali za stojącym z boku niskim, kamiennym murkiem. Słuchali Argantha już od jakiegoś czasu i byli nieco oszołomieni intensywnością, z jaką szaman wychwalał Oboulda.
– Naprawdę wierzy, że Obould jest awatarem jego ohydnego boga – odparł Drizzt.
– W takim razie będzie patrzył, jak jego ohydny bóg ginie. Wypowiadając te gniewne słowa, Innovindil nie odwróciła się do Drizzta, lecz drow czuł płomień jej oczu i serca, gdy wypluwała każde słowo. Zastanowił się, czy nie wypomnieć jej, jak całkiem niedawno łajała go za takie podejście, każąc mu myśleć nie tylko o pragnieniu zemsty. Ale kucając nieco z tyłu i z boku elfki, spoglądając w dół na jej piękny profil, Drizzt rozpoznawał jej ból. Oczywiście, że cierpiała. I wbrew mądrym słowom, jakie do niego wypowiedziała, ten ból czasem przebijał się przez jej osłonę, czego efektem były takie, nietypowe dla niej, chwile słabości. Drizzt, który niedawno był świadkiem upadku drogiego przyjaciela, rozumiał to.
– Orczy król udał się na południe ze swoimi siłami, ale ten jeden pozostał – zauważył Drizzt.
– By pobudzić to plugastwo, które wyłazi ze swoich dziur – powiedziała Innovindil.
– Nie możemy nie doceniać jego roli – stwierdził Drizzt. – A ten tu jest bliski Obouldowi... może mieć cenne informacje.
Innovindil odwróciła się i spojrzała na Drizzta, a wyraz jej twarzy powiedział mu, że doskonale pojmowała jego rozumowanie.
– Najpewniej rozbiją obóz w tych tunelach – powiedziała. Drizzt spojrzał na wschód i zgodził się, gdyż jaśniejszy błękit świtu już rozjaśniał horyzont. A choć nowi członkowie orczej armii wyszli z tunelu, nie zaszli bardzo daleko.
– Najpewniej nie wyruszą do późnego popołudnia – stwierdziła Innovindil.
Drizzt przyjrzał się okolicy, po czym poklepał Innovindil po ramieniu i gestem kazał jej odejść wraz z nim na bok.
– Zejdźmy przed nimi pod ziemię i rozejrzyjmy się – zaproponował. – Zaatakujemy szamana podczas snu. Dużo chciałbym się od niego dowiedzieć.
* * *
Dwójka drowów szybko i sprawnie poruszała się tunelami. Ich bystry wzrok badał wszystkie szpary, występy i nierówności. Daleko przed hałaśliwymi trollami Proffita, Kaer’lic i Tos’un zatrzymywali się wielokrotnie, nasłuchiwali... i często odkrywali, że w zwiadach przeszkadza im zgiełk wywoływany przez trolle.
Ale się spieszą, zamigała Kaer’lic do towarzysza i z niesmakiem potrząsnęła głową.
Pragną krasnoludzkiej krwi, odpowiedział Tos’un. Czy Proffit z taką samą skwapliwością spotka się z krasnoludzkim ogniem? Brodacze wiedzą, jak walczyć z trollami!
Nim Kaer’lic zdążyła pokazać, że się z tym zgadza, usłyszała jakiś dźwięk przechodzący echem przez kamień. Gwałtownie zatrzymała ruch palców i wyciągnęła lewą rękę, nakazując towarzyszowi ciszę, po czym oparła głowę o kamień. Tak, zgadza się, odgłos maszerujących ciężkich krasnoludzkich butów.
Tos’un podszedł do niej.
Znów nasi przyjaciele? – spytał na migi.
Kaer’lic pokiwała głową.
– Spore siły – powiedziała. – Cztery dziesiątki albo i więcej. Jak daleko? – spytał Tos’un.
Kaer’lic nasłuchiwała przez chwilę, po czym potrząsnęła głową.
Niedaleko... zaczęła pokazywać.
Ale równolegle do nas, przerwał jej Tos’un. A któż wie, gdzie przecinają się te tunele.
Jedno jest pewne, odpowiedziała Kaer’lic, nasi wrogowie mijają nas i kierują się na południe. W stronę Trollowych Wrzosowisk.
Wsparcie dla Nesme? – spytał Tos’un.
Kaer’lic znów spojrzała na kamienną ścianę, a na jej twarzy malowały się wątpliwości.
– Jeśli tak, to raczej symboliczne – wyszeptała. – Może gest ze strony Mithrilowej Hali, żeby okazać wsparcie dla sąsiadów.
W korytarzu za nimi zabrzmiały hałasy, gdy zbliżyły się do nich trolle. Dwoje drowów spojrzało po sobie, milcząco zadając to samo pytanie.
– Proffit będzie chciał dogonić krasnoludy, a to oznacza, że Obould zostanie pozbawiony, być może na wiele dni, dodatkowego nacisku na krasnoludy z podziemi, którego tak bardzo pragnie – stwierdził Tos’un.
Taka możliwość nie martwiła zbytnio Kaer’lic. Kapłanka pozwoliła, by wyraz jej twarzy wyraźnie pokazał, co o tym myśli.
– Jeśli krasnoludów nie będzie zbyt wielu, możemy znaleźć sobie jakąś rozrywkę – mówił dalej Tos’un, uśmiechając się szeroko.
– Biegnij ze wszystkich sił i znajdź miejsce, gdzie możemy przejść do tuneli wykorzystywanych przez naszych wrogów – poleciła mu Kaer’lic. – Lepiej podążyć za nimi na południe, niż cofnąć się i mieć nadzieję na znalezienie jakiegoś wyjścia na przeklętą powierzchnię.
Tos’un ukłonił się z szacunkiem i odwrócił do odejścia.
– Bądź ostrożny! – zawołała za nim Kaer’lic.
Kapłanka była zaskoczona własnymi słowami. Czyż to nie były słowa przyjaciela? A od kiedy to Kaer’lic Suun Wett uważała kogokolwiek za przyjaciela? Donnia i Ad’non byli jej towarzyszami od wielu lat i nigdy jeszcze nie ostrzegała ich w tak dramatyczny i wyraźny sposób. Już kilka razy sądziła, że ta czy inna osoba już nie żyje i nigdy nie zapłakała ani nawet się tym specjalnie nie przejęła... chyba, że przeszkadzało jej to w osiągnięciu własnych celów. Dlaczego więc teraz tak ostrzegała Tos’una?
Gdyż bała się, pomyślała, a bała się, gdyż była odsłonięta. Kiedy Donnia i Ad’non zniknęli nie wiadomo gdzie, Tos’un pozostał jej jedynym towarzyszem.
Gdy Proffit i jego banda zbliżyli się, smród trolli stał się mocniejszy. To tylko wzmocniło w kapłance przekonanie, jak bardzo potrzebuje swego towarzysza – samotnego drowa. Bez Tos’una życie traciło wszelki smak.
Przez bardzo długą chwilę Kaer’lic spoglądała w głąb ciemnego tunelu, w którym zniknął Tos’un, zastanawiając się nad tą myślą.
* * *
Choć Drizzt bardzo się starał stać istotą żyjącą na powierzchni, to gdy zanurzył się w ciemność korytarzy, poczuł, jak bardzo pozostał mieszkańcem Podmroku. Idąca obok Innovindil poruszała się z elfią gracją, lecz w tunelach jej krok nie był nawet w części tak płynny i stanowczy jak u mrocznego elfa. W Podmroku Drizzt miał nad nią taką przewagę, jaką ona miała nad nim na zewnątrz.
Przeskoczyli kilka pęknięć skały i wspięli się naturalnym kominem, odchodzącym od głównego korytarza. Obserwując Innovindil, Drizzt łatwo mógł odgadnąć jej obawy. Stanęli przecież na środku głównego korytarza: jeśli nadejdą orki, na pewno będą musiały tędy przejść. Może nawet rozbiją obóz tutaj, dokładnie pod nimi.
Drizzt spojrzał tylko na korytarz niżej i ukrył uśmiech. Innovindil nie pojmowała, jak wyśmienicie drowy potrafią skradać się w takich miejscach. Nie wiedziała, że nawet gdyby orki rozbiły obóz dokładnie pod nimi, drow z łatwością mógłby się wkraść między nich.
Obejrzał się na Innovindil i kiwnął uspokajająco głową. Usiedli nieruchomo, w ciszy pozwalając płynąć chwilom.
Wrażliwe oczy Drizzta dostrzegły, że mrok nieco się rozjaśnił: na zewnątrz pewnie wstawał świt. Zaraz potem rozległo się szuranie orczych stóp i pod nimi zaczął przechodzić długi szereg potworów. Drizzt uznał, że było ich jakieś dwa tuziny, a kiedy ich minęły, gestem nakazał Innovindil zostać na miejscu. Zsunął się rynną głową w dół, niczym pająk. Przez chwilę nasłuchiwał, po czym wystawił głowę i sprawdził obie części korytarza. Orki nie uszły daleko. Kręciły się po okolicy, słyszał, jak rozbijają obóz.
Cofnął się.
– Dwie godziny – szepnął do ucha Innovindil.
Cierpliwa elfka kiwnęła głową. Oboje rozsiedli się wygodniej. Ku zaskoczeniu Drizzta, Innovindil przyciągnęła go bliżej, tak by jego głowa spoczęła na jej piersi. Gdy odprężył się, delikatnie pogładziła jego długie, gęste białe włosy, a nawet pocałowała go w czubek głowy.
Było im tu dobrze i wygodnie, więc Drizzt pozwolił sobie na większe odprężenie niż zwykle.
Dwie godziny minęły aż za szybko, lecz zdołał wydobyć się z tego stanu komfortu i rozbudzić czające się w nim instynkty łowieckie. Znów kazał swej towarzyszce zostać na miejscu, po czym zszedł kominem.
W korytarzu było pusto. Drizzt wbił palce w krawędź komina i wykonał salto, lądując w tunelu na nogach. Wyciągnął sejmitary, przeszedł w głąb. Wkrótce natknął się na orczy obóz, rozbity na korytarzu i w dwóch przylegających do niego salach.
Przyglądając się wrogom odkrył, że kręty, wznoszący się i opadający tunel daje mu wiele dogodnych punktów obserwacji. Kilku orków nie spało i kręciło się wokół małego ogniska, a dwóch siedziało pod ścianą, jedząc i rozmawiając. Za nimi korytarz rozszerzał się, prowadząc do nieco wyższej sali, w której chrapało kilku orków. Naprzeciw niej była druga sala, w której spali następni. Drizzt zauważył jednego z nich, ubranego w strój szamana. Nie był to jednak ten Arganth, który był tak cenny dla króla Oboulda.
Drow schował broń i podkradł się bliżej, szukając okazji. Minęły minuty, nim w obozie wreszcie zaczęło się uspokajać. Tylko rozmawiająca para orków nie zamknęła jeszcze oczu. Drizzt nie wahał się. Otulił się szczelniej płaszczem i podkradł bliżej, wykorzystując cienie rzucane przez niewielkie ognisko, które teraz składało się zaledwie z kilku jarzących się głowni. Zatrzymał się tuż na skraju cienia, czekając, aż rozmawiające orki staną się jeszcze bardziej rozkojarzone, po czym przesunął się na prawo od nich, do niewielkiej sali po drugiej stronie korytarza.
Tam zobaczył chrapiącego głośno Argantha.
Drow wrócił do komina, gdzie zastał czuwającą Innovindil. Jeszcze raz zastanowił się nad wszystkim, po czym wyjaśnił jej plan krótkimi, szeptanymi zdaniami, co jakiś czas przerywając i nasłuchując, czy nikt ich nie zauważył. Pomyślał, że powinien nauczyć ją drowiego języka znaków i omal nie roześmiał się w głos.
Kiedyś próbował nauczyć tego Regisa, lecz palce niziołka, choć wyjątkowo zręczne, po prostu nie były w stanie ustawić właściwych liter. Drizzt wyjaśnił mu, że wygląda, jakby seplenił! Próbował nauczyć również Catti-brie i odniósł na tym polu pewien sukces, lecz nawet tak bystry człowiek jak ona nie posiadał niezbędnej koordynacji palców. Innovindil z pewnością była wystarczająco zwinna. Być może zacznie ją uczyć, kiedy spędzą ze sobą więcej czasu.
– Możesz mieć potem problemy z wydostaniem się – powiedziała, kiedy Drizzt skończył objaśniać plan.
Drow był poruszony, że troszczyła się o jego bezpieczeństwo, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że jeśli wszystko pójdzie jak trzeba, to większość orków ruszy w pościg za nią.
Wyszli z na zewnątrz, by upewnić się, że przybyłe z gór orcze plemię nie rozbiło obozu zbyt blisko.
Wrócili do tuneli i zatrzymali się na zakręcie, za którym położone było obozowisko. Poklepali się po ramionach i kiwnęli głowami, po czym Drizzt ruszył do przodu dokładnie w taki sam sposób, jak poprzednio. Stracił trochę czasu, gdyż grupa siedząca w jednej z sal zaczęła się o coś kłócić, lecz zwinnemu drowowi udało się wreszcie dostać do jaskini, w której przebywał Arganth i kilku innych orków.
Podciął im wszystkim gardła, pozostawiając przy życiu tylko szamana.
Arganth został brutalnie przebudzony, gdy jakaś dłoń zacisnęła się nagle na jego ustach, a na plecach poczuł czubek sejmitara.
– Jeśli piśniesz, przebiję ci serce – obiecał Drizzt. Jego głos brzmiał w uchu przerażonego szamana niczym brzęczenie.
Oparł Argantha o ścianę, zasłaniając się nim na wypadek, gdyby ktoś zajrzał do sali. Dla większej pewności podniósł jeszcze brudny koc i owinął nim siebie oraz jeńca.
Drizzt czekał. Powiedział Innovindil, by dała mu sporo czasu na złapanie szamana.
Usłyszał wrzask – to znaczyło, że elfka zabrała się do roboty.
Na korytarzu orki zaczęły biegać we wszystkich kierunkach. Niektóre pobiegły w prawo, w głąb korytarza, lecz większość kierowała się w przeciwną stronę lub kręciła w kółko. Jeden wpadł do sali, wołając o pomoc, lecz nikt mu nie odpowiedział. Drizzt chwycił Argantha mocniej i wcisnął się głębiej pod koce.
Kolejny wrzask na zewnątrz oznaczał, że Innovindil zaliczyła kolejne trafienie.
Kilka chwil potem drow podniósł się, ciągnąc za sobą Argantha, i powlókł go ku wyjściu. Wypatrzył odpowiednią chwilę i wyślizgnęli się z sali, kierując się w lewo, w głąb korytarza. Wsunęli się w pierwszą boczną odnogę, na którą natrafili; tam wcisnął Argantha w najbardziej osłonięty kąt.
Odczekał jeszcze chwilę, by dochodzące z głównego korytarza dźwięki przycichły. Odczekał jeszcze kilka chwil, po czym wyciągnął swego więźnia i przeprowadził przez obóz, w którym nie pozostał ani jeden żywy przeciwnik. Drizzt dostrzegł, że trzy orki leżały martwe w korytarzu, zastrzelone przez Innovindil.
Drow i jego więzień wyszli w noc – dopiero tam Drizzt puścił szamana.
– Jeśli krzykniesz, poderżnę ci gardło – obiecał i z twarzy Argantha wyczytał, że ten zrozumiał każde jego słowo.
– Obould zabije... – zaczął, lecz umilkł, gdy o jego gardło oparło się ostrze sejmitara.
– Tak... Obould – odparł Drizzt. – Obiecuję ci, że porozmawiamy jeszcze o Obouldzie, i to długo.
– Nic ci nie powiem!
– Śmiem się z tobą nie zgodzić – sejmitar nacisnął jeszcze mocniej. – Nie sądzę, byś chciał umierać.
Słysząc to, Arganth uśmiechnął się dziwnie i ku zaskoczeniu drowa naparł na ostrze jeszcze mocniej.
– Gruumsh jest ze mną! – oznajmił i nagle rzucił się do przodu.
Lecz Drizzt był szybszy. Cofnął sejmitar, wyciągając jednocześnie drugi głownią do przodu. Arganth otrzymał cios w głowę i przewrócił się. Próbował wstać i krzyczeć, lecz Drizzt uderzył go znowu, i jeszcze raz, aż znieruchomiał.
Przeklinając pod nosem, drow schował broń, przerzucił sobie ciało przez ramię i zniknął w ciemnościach.
Odczuł ulgę, zastając Innovindil w jaskini, tak jak się umówili. Kiedy drow rzucił jej do stóp nieprzytomnego szamana, wyraz jej twarzy nawet się nie zmienił.
– Zabiłaś w jaskini trzech orków – powiedział.
– A kilku na zewnątrz – odparła, patrząc na niego ponuro. – Gdyby ścigali mnie bardziej zajadle, zabiłabym wszystkich.
Drizzt puścił to mimo uszu – nie chciał teraz rozgniewać Innovindil. Zaczął wiązać Argantha, po czym usadził szamana, opierając go o ścianę.
– Poda nam informacje, których potrzebujemy, by pomścić Tarathiela – powiedział.
Wzmianka o martwym elfie wywołała na twarzy Innovindil grymas bólu.
– I pokonać orki – zdołała wykrztusić cichym, niemal łamiącym się głosem.
– Jak najbardziej – uśmiechnął się Drizzt. Arganth poruszył się, więc drow kopnął go mocno w nogę. Nadszedł czas rozmów.
* * *
– Te psy z Nesme są rozproszone – powiedziała jedna z głów Proffita.
– Uciekają – dodała druga.
– Ukrywają się – powiedziały chórem.
Kaer’lic spoglądała to na jedną z nich, to na drugą, usiłując nie pokazać po sobie, jak niepewnie się czuje, rozmawiając z tą paskudną, dwugłową bestią.
– Może krasnoludy ich szukają – powiedziała.
– Zatem pójdziemy za krasnoludami – rzekła pierwsza głowa. – I zabijemy je – dodała druga.
– Zgnieciemy – wtrąciła pierwsza.
– A potem zjemy – postanowiły razem.
– Tylko niewielka grupka trolli powinna pozostać do zjedzenia krasnoludów i tych psów z Nesme – wyjaśniła pierwsza głowa. – Reszta zacznie walki wewnątrz Mithrilowej Hali.
Kaer’lic usiłowała zachować kamienną twarz.
– Tam są prawdopodobnie całe tuziny krasnoludów – odpowiedziała. – Potężna siła. Postąpimy głupio, nie doceniając ich.
– Hm – zadumały się obie głowy.
– Lepiej, żebyśmy podążyli całą siłą na południe, za krasnoludami – tłumaczyła. – Podjedzmy solidnie i zawróćmy do Mithrilowej Hali.
– Ale Obould...
– Jego tu nie ma – przerwała Kaer’lic. – Nie zaczął też jeszcze naprawdę naciskać na Mithrilową Halę. Mamy czas, by wykończyć tę bandę krasnoludów i psów z Nesme, wrócić i zacząć wojnę w Mithrilowej Hali.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie uświadomić Proffitowi, że Obould wykorzystuje go, posyłając trolle do walki w korytarzach klanu Battlehammer z pełną świadomością, iż straty będą olbrzymie i tak naprawdę nie zamierza przysłać im pomocy przy górnych bramach. Zwalczyła jednak tę pokusę świadoma, że rozwścieczony dwugłowy troll zechce wtedy zaatakować cokolwiek, co mu się nawinie pod rękę... nawet samotną drowią kapłankę. Poza tym, na ile Kaer’lic znała plany Oboulda, nie sądziła, by atak na klan był złą rzeczą, A jeśli przy okazji zginie kilka tuzinów trolli, to co z tego? Proffit już zaczynał odpowiadać – Kaer’lic wiedziała, że chce się zgodzić – lecz przerwał, gdy pojawiła się inna postać, lekko idąc korytarzem.
– Możemy skręcić w tunel używany przez krasnoludów, niedaleko stąd – wyjaśnił Tos’un. – Korytarz łączący będzie dla naszych przyjaciół ciasny, ale przejdą.
Mówiąc to, popatrzył na wielkiego Proffita, a wyrazu jego twarzy nie można było nazwać pochlebnym. Rzecz jasna, tępy troll niczego nie zauważył.
– Chodźmy zatem – powiedziała Kaer’lic. – Podążymy za nimi, a może także za uciekinierami z Nesme i... – przerwała, spojrzawszy na Tos’una – podjemy sobie.
Jej towarzysz skrzywił się z niesmakiem, lecz obie głowy Proffita śmiały się radośnie zębatymi paszczami.
Co za paskuda, przekazała Kaer’lic Tos’unowi. A mimo to przyda się do rozzłoszczenia Oboulda.
Tos’un odpowiedział krótkim mignięciem szczupłych palców.
W takim razie warto to zrobić.
Regis westchnął z rezygnacją i odłożył dokument, jaki właśnie dostarczyli mu zwiadowcy. Patrzył, jak opada niczym liść, ląduje na skraju biurka i zawisa tam. Jak celnie, pomyślał niziołek, gdyż był to kolejny dokument w całym stosie zgryzot. Zwiadowca przybył z południa donosząc, że niektóre trolle zawróciły, na pewno w pościgu za Galenem Firthem i grupą, którą Regis wysłał na pomoc Nesme.
Instynkt podpowiadał niziołkowi, że powinien zebrać armie, i ruszyć tym pięćdziesięciu krasnoludom na ratunek.
Ale jak? Niemal tysiąc z nich walczyło na klifie pod wodzą Banaka, jeszcze większa grupa tkwiła na zachodnim krańcu Doliny Strażnika, osłaniając skrzydło Banaka i drogę do zachodnich wrót Mithrilowej Hali. Ta niewielka liczba krasnoludów, którzy zostali wewnątrz, miała dość zajęć przy patrolowaniu tuneli, dowożeniu zapasów, zwożeniu rannych od Banaka, dostarczaniu posiłków i pracy w kuźniach przy przedmiotach, które zamówił Nanfoodle.
Na myśl o nich Regis skrzywił się i przez chwilę rozmyślał nad zatrzymaniem szalonego planu gnoma tu i teraz. Przynajmniej uwolniłby kilku krasnoludów, których mógłby wysłać na południe.
Westchnął znów i ukrył twarz w dłoniach. Słysząc stukanie do drzwi otarł szybko twarz, podniósł głowę i powiedział „wejść”.
Do środka wszedł krasnolud w zbroi, z zabandażowaną głową i bez hełmu.
– W tunelach pod wielką granią zaczęła się walka – oznajmił. – Banak osobiście kazał mi to przekazać.
– Kiedy będziesz szedł na dół, by opatrzyli ci rany? – domyślił się Regis.
– Phi, to tylko zadrapania – odparł krasnolud. – Zszedłem po kilka długich włóczni, byśmy mogli zbudować kilka nowych punktów oporu.
Kiwnął głową i zebrał się do wyjścia.
– Jak idzie walka? – spytał Regis, gdy przetrawił słowa krasnoluda.
Wojownik wyglądał znacznie gorzej, niż chciał przyznać. Jeden bok głowy był pociemniały od krwi, zbroja była w wielu miejscach poszarpana i dziurawa. Krasnolud odwrócił się.
– A próbowałeś kiedyś wypchnąć wroga z tunelu? – spytał. – Okopanego, który na ciebie czeka?
Niziołek próbował nie krzywić się, gdy pokręcił głową. Krasnolud tylko westchnął i odszedł.
Regis westchnął po raz kolejny, ale dopiero wtedy, gdy krasnolud zamknął drzwi – nie chciał okazywać po sobie żadnej rozpaczy czy słabości. Lecz znajdował się już na skraju wytrzymałości. Krasnoludy walczyły i umierały, a to jego polecenia trzymały ich na stanowiskach. Jako namiestnik, niziołek mógł odwołać Banaka i jego oddziały, mógł sprowadzić cały klan Battlehammer i wszystkich przybyszów do bezpiecznych kamiennych sal Mithrilowej Hali. Niech orki spróbują wtedy ich wygonić! Biorąc pod uwagę własne przekonanie, iż trwająca bitwa może być dokładnie tym, na co orki miały nadzieję, odwołanie sił mogło okazać się najrozsądniejszym rozwiązaniem.
Lecz takie posunięcie mogło w rezultacie oddać atakującym orkom cały region, oznaczało też porzucenie roli pierwszego królestwa walczącego w obronie wszystkich zamieszkujących dzikie ziemie w cieniu wschodnich gór Grzbietu Świata.
To wszystko było za ciężkie i zbyt przytłaczające.
– Żaden ze mnie przywódca – szepnął Regis. – Przeklinam chwilą, kiedy zgodziłem się przyjąć to stanowisko.
Rozpacz minęła szybko, zastąpiona pełnym zadumy uśmiechem, gdy wyobraził sobie, jak by mu na to odpowiedział Bruenor.
Krasnolud nazwałby go rzecz jasna Pasibrzuchem, stuknąłby w tył głowy.
– Ach, Bruenorze – szepnął Regis. – Może obudzisz się i zajmiesz tym wszystkim?
Zamknął oczy i wyobraził sobie Bruenora, bladego i leżącego nieruchomo. Przychodził do niego każdej nocy, spał na krześle obok królewskiego łoża. Drizzta nigdzie nie było, Catti-brie i Wulfgar walczyli przy Banaku, zaś Regis postanowił, że Bruenor nie umrze bez kogoś z najbliższych towarzyszy przy boku.
Niziołek bał się tej chwili i zarazem wyczekiwał jej z nadzieją. Nie rozumiał, dlaczego właściwie Bruenor jeszcze żyje, gdyż wszyscy kapłani powiedzieli mu, że krasnolud bez ich opieki nie przeżyje nawet jednego dnia... a było to już kilka dni temu.
Uparty staruch, pomyślał Regis, wstając z krzesła, zdecydowany odwiedzić starego przyjaciela. Zwykle nie zaglądał do Bruenora tak wczesnym wieczorem, a zwłaszcza nie przed wieczerzą. Jednak z jakiegoś powodu czuł, że powinien iść do niego właśnie teraz. Może potrzebował jego towarzystwa, przypomnienia, że jest najbliższym przyjacielem króla krasnoludów, i dlatego postąpił słusznie, przyjmując funkcję namiestnika klanu Battlehammer.
A może po prostu chciał zaczerpnąć siły, siedząc przy Bruenorze, przypominając sobie stare czasy. Przez te wszystkie lata krasnolud był dla niego przykładem, trwającym niezłomnie nawet wtedy, gdy inni już uciekli, śmiejącym się, gdy inni dygotali ze strachu.
Gdy szedł ku drzwiom, poraziła go następna myśl, która odebrała mu nawet tę odrobinę radości, jaką zasiał w jego sercu i umyśle pomysł spotkania ze starym przyjacielem.
Może, pomyślał nagle, poczuł, że musi do niego się udać, gdyż duch Bruenora wzywał go do siebie, by stanął przy jego łożu, jeśli naprawdę chce tam być, gdy jego druh wyda ostatnie tchnienie.
– O nie – szepnął i pognał korytarzem tak szybko, jak pozwalały mu nogi.
Dzięki swej szybkości i nietypowej porze przybycia do komnaty Bruenora, Regis zdobył niespodziewaną wiedzę. Gdy wszedł do środka, zastał nie tylko Bruenora, leżącego w swoim łożu i bladego niczym śmierć, ale także innego krasnoluda klęczącego przy nim i odmawiającego modły do Moradina.
Przez chwilę Regis sądził, że kapłan pomaga Bruenorowi przejść do lepszego świata i być może przybył za późno, by towarzyszyć przyjacielowi w ostatnich chwilach życia.
Lecz wtedy uświadomił sobie, że kapłan, Cordio Muffmhead, nie żegna się z Bruenorem, lecz rzuca na niego zaklęcia leczące.
Regis ruszył do łoża z otwartymi szeroko oczami zastanawiając się, czy Bruenor zrobił coś, co spowodowało taki przypływ nadziei, by zastosować zaklęcia leczące. Nagłe poruszenie ostrzegło Cordia. Krasnolud podniósł głowę i cofnął się, wciągając powietrze przez zęby. Ten nerwowy ruch podpowiedział Regisowi, że jego nadzieje są daremne, że dzieje się tu coś innego.
– Co ty tu robisz? – spytał.
– Przychodzę codziennie modlić się o spokojne odejście dla Bruenora – burknął krasnolud, co dla Regisa było w najlepszym razie półprawdą.
– To znaczy, ulżyć mu – Cordio próbował się tłumaczyć. – Modlę się do Moradina, by zabrał go łagodnie.
– Powiedziałeś mi, że Bruenor już jest u jego boku.
– Tak, jego duch... tak, to... to możliwe... – zająknął się krasnolud. – Lecz nie chcemy chyba, by dla ciała było to bolesne, prawda?
Regis właściwie nie słyszał jego odpowiedzi, gdyż patrzył na Bruenora i rozmyślał, że jego przyjaciel powinien umrzeć wiele dni temu, wkrótce po tym, jak polecił kapłanom, by go zostawili.
– O co ci chodzi, Cordio? – zapytał niziołek, lecz urwał, gdy do pokoju wszedł następny kapłan.
– Namiestnik idzie... – zaczęła Stumpet Rakingclaw, lecz przerwała widząc, że Regis już tutaj jest. Jej oczy rozszerzyły się, cofnęła się, mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwo.
– Tak, Cordio – odparł Regis. – Namiestnik idzie, więc dokończ rzucanie zaklęć leczących na króla Bruenora i znikaj szybko.
Mówiąc to, odwrócił się do Cordia, a krasnolud się nie cofnął.
– Tak – odparł. – To właśnie powiedziałaby Stumpet, gdyby cię tu nie było.
– Leczysz go – powiedział oskarżycielskim tonem Regis, obrzucając oba krasnoludy twardym spojrzeniem. – Przychodzicie tu codziennie, wlewając magię w jego ciało, zachowując oddech. Nie pozwalacie mu umrzeć.
– Jego ciało jest tu, ale duch już dawno odszedł – odparł Cordio.
– No to dajcie mu umrzeć! – polecił Regis.
– Nie mogę – odparł Cordio.
– W tym stanie nie ma godności! – zawył niziołek.
– Nie – zgodził się kapłan. – Ale król Bruenor ma swoje obowiązki, a ja pilnuję, aby je wypełnił. Nie pozwolę jego ciału umrzeć.
– Jeszcze nie – dodała Stumpet.
– Ale to wy powiedzieliście mi, że nie można sprowadzić go z powrotem, że jego ciało i dusza są rozdzielone i nie słyszy zewu mocy leczących – mówił niziołek. – Wasze słowa sprawiły, że wydałem taki rozkaz, a teraz odmawiacie jego wykonania?
– Król nie może dołączyć do swoich przodków, póki walka się nie zakończy – wyjaśnił Cordio. – Tu nie chodzi o Bruenora, to w ogóle nie ma z nim nic wspólnego.
– To ma związek z byciem królem, nie krasnoludem – dodała Stumpet. – Tu chodzi o tych, którzy walczą za Mithrilową Halę z imieniem króla Bruenora Battlehammera na ustach. Powiedz Banakowi, że Bruenor nie żyje i zobacz, jak długo wytrzymają jego szeregi.
– Tu nie chodzi o Bruenora – tłumaczył Cordio. – Lecz o walkę w jego imieniu. Powinieneś to zrozumieć. Mithrilową Hala potrzebuje króla.
Regis próbował znaleźć jakiś argument. Jego usta poruszały się, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Spuścił oczy, patrząc na berło Bruenora, swojego przyjaciela, króla. Leżał blady i nieruchomy, z mocarnymi dłońmi spoczywającymi na potężnej niegdyś piersi.
– W tym nie ma godności... – wyszeptał niziołek, lecz te słowa zabrzmiały pusto nawet dla niego.
Życie Bruenora obracało się wokół honoru, obowiązku i przede wszystkim lojalności. Lojalności wobec klanu i przyjaciół. Jeśli jego życie mogło pomóc klanowi i przyjaciołom, choćby za cenę wielkich cierpień samego Bruenora, krasnolud wsadziłby pięść w oko każdemu, kto usiłowałby powstrzymać go przed wypełnieniem takiego obowiązku.
Regis cierpiał, patrząc na bezradnego przyjaciela. Bolała go myśl, że ci kapłani postępują wbrew życzeniom Catti-brie i Wulfgara, którzy mieli największą władzę nad losem ich adoptowanego ojca.
Lecz niziołek nie mógł znaleźć żadnego argumentu przeciwko rozumowaniu Cordia i Stumpet. Spojrzał na dwójkę krasnoludów i bez wyrażania żadnej opinii na temat ich działania wyszedł z sali z opuszczoną głową, z kolejnym ciężarem spoczywającym na i tak już obciążonych barkach.
* * *
Dwie żelazne rury zadzwoniły na kamiennej posadzce i turlały się przez chwilę, aż w końcu Nanfoodle zdołał je dogonić i ustawić. Gnom sapał, dwa razy odbywszy drogę do kuźni i z powrotem. Pracował bez wytchnienia, ustawiając rury tak, by stykały się końcami.
Pikel Bouldershoulder spojrzał na nie z zaciekawieniem, potem na stertę błota, leżącą między jego skrzyżowanymi nogami. Rzucone na nie zaklęcie wkrótce przestanie działać, przywracając mu pierwotną twardość. Zielonobrody krasnolud nabrał jego garść i przeniósł w stronę obu rur, po czym uniósł koniec jednej z nich i przyjrzał się uważnie.
– Hę – powiedział zadowolony widząc, że jeden z końców każdej z rur rozszerzał się lekko.
Machnął na Nanfoodle’a, zaś gnom wziął następną rurę i uniósł ostrożnie do szczytu tej, którą podniósł Pikel.
Druid pomógł ścisnąć rury razem, zaś Nanfoodle szybko owinął złącze pasem tkaniny. Pikel dokładnie rozsmarował na nim błoto, po czym razem odłożyli złączone części na podłogę. Gnom szybko znalazł kilka małych kamyków, którymi podparł cylindry, nie pozwalając im się przetoczyć, podczas gdy kamień Pikela twardniał. I stwardniał, łącząc części w jedną całość.
– Ssss – wyjaśnił Pikel, wskazując na złączenie i ściskając nos.
– Tak, będzie przepuszczać, jeśli pozostawimy to w takim stanie – zgodził się Nanfoodle. – Ale nie zostawimy.
Wrócił po kilku chwilach z ciężkim cebrzykiem, z którego wystawała rączka szerokiej szczotki. Wyciągnął ją i okazało się, że cała ocieka czarną smołą. Pochylił się nad złączeniem, rozprowadzając smołę.
– Nie robi ssssss – powiedział Pikelowi, machając palcem w powietrzu.
– Hi hi hi – zgodził się zielonobrody krasnolud.
Nanfoodle ucieszył się, że Pikel jest w tak dobrym nastroju. Od czasu utraty ręki krasnolud był markotny i jeszcze bardziej małomówny niż zwykle. Nanfoodle obserwował go uważnie i doszedł do wniosku, że jego smutek wynika raczej nie z braku kończyny, lecz poczucia bezradności wobec takiego nieszczęścia.
Zatrudnienie zielonobrodego krasnoluda przy planie – rzeczywiście, Pikel był najlepiej przystosowany do takich zadań – przywróciło mu energię i szeroki uśmiech. Siedząc nad zamienionym w błoto kamieniem, Pikel wydawał z siebie czasem zadowolone „hi hi hi”.
– Na górze walczą – zauważył Nanfoodle.
– Oooo – odparł Pikel.
Wstał i odwrócił się, jakby chciał gnać prosto na pole walki.
– W tunelach pod gigantami – wyjaśnił gnom, łapiąc go za ramię. – Jeśli mamy szczęście, walka skończy się, nim zdążymy dołączyć. Ale nie możemy wymagać od naszych przyjaciół, by utrzymywali je zbyt długo, to zbyt osłabi siły Banaka.
– Oooo.
– Tylko my możemy im pomóc, Pikel – powiedział Nanfoodle. – Tylko ty i ja, ciężką i szybką pracą.
Spojrzał na stosy metalowych rur.
– Aha – zgodził się Pikel i wrócił do roboty, nabierając spory cebrzyk błota, które szybko wracało do swego wcześniejszego stanu.
Nanfoodle kiwnął głową i wziął głęboki oddech. Naprawdę nadszedł czas, by zabrać się do tego na poważnie. Zastanowił się nad planem, który wybrał i szybko oszacował konieczną liczbę krasnoludzkich robotników, by nie zaczęli przeszkadzać sobie w pracy. Regisa łatwo będzie przekonać, gdyż najbrutalniejsza walka, czyli oczyszczanie tuneli, już trwała.
Nanfoodle wyobraził sobie, co tam się teraz może dziać, i po jego małych plecach przebiegł dreszcz.
* * *
– Przeklęci łucznicy! – krzyknął Tred McKnuckles.
Skoczył w bok, kryjąc się za głazem. Krasnoludy dość łatwo opanowały południowe odcinki tuneli, położone najbliżej Doliny Strażnika, lecz im głębiej się posuwały, tym bardziej narastał opór. Grupa Treda, w której znajdował się też Ivan Bouldershoulder i jego druh z Felbarr, Nikwillig, natknęła się na umocniony punkt oporu w jednym z długich, wąskich korytarzy.
Niedaleko od nich orki okopały się za murem z kamieni – mieli tam kilka miejsc, zza których mogli strzelać z łuków i rzucać włóczniami.
– Torgar idzie po lewej! – zawołał do Treda ukryty przy przeciwległej ścianie Ivan. – Minie nas idąc ku większym salom. Trza mu pomóc!
– Phi! – parsknął Tred i celowo wyskoczył zza osłony... by oberwać trzema strzałami naraz. Siła ich uderzenia cisnęła go z powrotem pod ścianę.
– Dureń! – Wrzasnął Ivan.
– To bolało – przyznał Tred, ściskając jedną ze strzał za drzewce.
– Zabierzem cię stamtond! – zapewnił go Ivan.
Tred uniósł rękę i pokręcił głową, zapewniając go, że wszystko jest w porządku.
– Musimy ich odeprzeć! – zawołał.
– Do Dziewięciu Piekieł! – zaklął sfrustrowany Ivan.
Wyciągnął ze swego bandoliera bełt do kuszy i starannie wymierzył. Bełty te przygotował jego przyjaciel Cadderly, z niewielką pomocą krasnoluda. Były przecięte w połowie, mieściła się tam niewielka fiolka. Zawarty w niej olej wybuchał pod wpływem wstrząsu, gdy pocisk uderzał o cel.
Ivan starannie ułożył pocisk w rowku niewielkiej kuszy – kolejnego wynalazku, który opracowali wraz z Cadderlym – po czym położył się na brzuchu, wysunął zza skały i strzelił.
Bełt poleciał w stronę orków niezbyt szybko, gdyż mała kusza nie miała zbyt dużej siły. Trafił w jeden z tworzących barykadę kamieni i pękł. Olej błysnął i wybuchł, rozrzucając kawałki kamieni.
– Rozwalę ściany! – zawołał Ivan do Treda. – Te świnie ucieknom z podkulonymi łogonami!
Założył następny bełt i strzelił. W tunelu rozległa się niewielka eksplozja.
W tej samej chwili korytarz zaczął się trząść.
– Coś ty zrobił? – spytał Tred z rozszerzonymi oczami. Oczy Ivana zrobiły się równie okrągłe.
– Żebym wiedział! – przyznał, gdy wokół nich zaczął narastać grzmot. Ivan rzucił okiem do swego bandoliera, wyciągnął nawet następny bełt. – Takie małe coś! – krzyknął, kręcąc głową i spojrzał w stronę orków.
Wtedy zrozumiał, że wstrząsy rozchodzą się zza jego pleców, a nie od przodu.
– To nie ja! – wrzasnął i odwrócił się przerażony.
– Zawał! – krzyknął Tred, pojmując. – Zabierz ich na zewnątrz! Wszystkich!
Ale, jak dwa krasnoludy i ich towarzysze dowiedzieli się po chwili, nie był to zawał. Zza rogu wynurzył się pierwszy szereg hałasujących, gnając zapamiętale tunelem.
– To nie zawał! – zawołał jeden z krasnoludów w głąb korytarza.
– Pogromcy Flaków! – zawołał inny.
– Pwent? – szepnął Ivan do Treda, po czym obaj wtulili się mocniej w ściany.
Odpowiedzią był długi, pełen wściekłości wrzask, zgrzyt zbroi i łomot ciężkich butów. Prowadzona przez Thibbledorfa Pwenta kolumna przebiegła obok nich. Ich wódz dźwigał przed sobą wielki pawęż, od którego ze stukiem odbijały się strzały. Jedna z nich trafiła Pwenta w ramię. Sprawiła tylko, że zaryczał jeszcze głośniej i pobiegł jeszcze szybciej.
Orki strzelały bezustannie i rzucały włócznie, lecz Pogromcy nie zwolnili ani na chwilę, czy to z głupoty, czy nadzwyczajnej odwagi. Kilku oberwało tak, że zwykły krasnolud już by nie żył, lecz tamci byli tak rozemocjonowani, że nawet tego nie poczuli.
Pwent wpadł na barykadę, za nim naparli pozostali, tworząc rampę, po której mogli się wspiąć jego koledzy.
I barykada zawaliła się.
Za nią było kilku orków – niektórzy strzelali z haków, niektórzy wymachiwali swoim śmiesznym orężem, inni dopiero go dobywali.
Pogromcy przyjęli to z radością, rzucając się na swoich wrogów i masakrując ich ostrymi krawędziami zbroi, kolcami na hełmie i rękawicach.
Gdy Ivan pomógł rannemu Tredowi dojść do barykady, większość orków nie żyła, a żaden z pozostałych nie pozostał nietknięty.
– Trza ich dopaść chybko i nie dać strzelić więcej niż parę razy – wyjaśnił śmierdzący Thibbledorf Pwent.
Najwyraźniej nie zwracał uwagi na dwie strzały, sterczące z jego muskularnego ramienia.
– Daj to se opatrz... – zaczął mówić Ivan, lecz przerwał mu krzyk z oddali, oznaczający następną barykadę.
– Na nich, chłopaki! – wrzasnął Pwent. – Jaaaaa!
Podniósł swoją tarczę, strząsnął z niej kamienie. Wśród gromkich okrzyków puścił się dalej biegiem.
– Obyśmy nie wleźli do szerszych korytarzy przed Torgarem – zauważył Ivan.
Tred parsknął w odpowiedzi i pokręcił głową, po czym przy pomocy Ivana ruszyli dalej.
* * *
Z dala od walki, w siarkowych salach pod północną częścią Doliny Strażnika, Nanfoodle i Pikel wraz z gromadą krasnoludów pracowali z zasłoniętymi ustami i nosami, chroniąc się przed smrodliwymi wyziewami.
Pikel kucał w jamie, którą wykopano na skraju żółtawej wody. Mamrotał pod nosem zaklęcie i wymachiwał nad kamieniem dłonią i kikutem. Obok niego tęgi krasnolud trzymał pionowo żelazną rurę, zakończoną z jednej strony ostrym jak u włóczni czubkiem. Pikel skończył zaklęcie i cofnął się, kiwnąwszy głową. Krasnolud wbił rurę w kamień, który nagle stał się bardzo miękki. Naparł mocno, wciskając jaw błoto aż do połowy wysokości.
– Aż do skały – wyjaśnił.
Pikel kiwnął głową i uśmiechnął się, patrząc na oddychającego z ulgą Nanfoodle’a. Gnom uważał tę część za najtrudniejszą. Najpierw z pomocą Pikela przekopali się przez dziesięć stóp kamienia, pozostawiając grubą na pięć stóp ścianę, oddzielającą ich od uwięzionych gazów. Nie można było pozwolić sobie na pomyłkę.
Czekali, aż zaczarowane błoto zmieniło się na powrót w skałę. Kiedy gnom skinął głową, krasnoludy zaczęły uderzać w koniec rury drewnianymi młotami.
Nanfoodle wstrzymał oddech – wiedział, że jedna iskra może wywołać katastrofę, choć nie podzielił się tą radosną wieścią z innymi.
Trwał tak aż do chwili, gdy jeden z krasnoludów stwierdził:
– Przebiliśmy się.
Drugi krasnolud na znak gnoma wyciągnął nóż i odciął sznur, który mocował ostrą zatyczkę do rury. Zatyczka odpadła. Niemal natychmiast oba krasnoludy zaczęły kasłać i machać rękami, gdy z wnętrza zaczął wydobywać się nieznośny fetor.
Pikel pisnął cichutko z radości i szybko zatkał czubek gumową substancją, którą przygotował Nanfoodle, po czym błotnistą skałą zapieczętował miejsce, gdzie rura stykała się z gruntem.
– To najdziwniejsza rzecz, jaką widziałem – zauważył jeden ze stojących z boku krasnoludów.
– Głupi gnom – dodał inny.
Nanfoodle uśmiechnął się pod swoją maską. Nie mógł się z nimi nie zgodzić. Opierając się wyłącznie na jego słowach, krasnoludy złożyły metalową rurę prowadzącą z sali przez kilka korytarzy i kolejne dziesięć stóp skały do dna Doliny Strażnika. Opierając się wyłącznie na jego słowach, pozostałe krasnoludy poprowadziły ten rurociąg do podstawy urwiska, jakieś pięćdziesiąt stóp na północ i sto na wschód. Opierając się wyłącznie na jego słowach, jeszcze więcej krasnoludów podciągnęło rury aż do klifu, dwieście-trzysta stóp wzwyż, zabezpieczając rury serią metalowych trzpieni, by Pikel mógł je potem zabezpieczyć swoją błotnistą skałą.
Pikel zabrał się do roboty, prowadząc krasnoludy za sobą. Niektóre niosły cebrzyki z mazią, inne ze smołą. Skończywszy z jamą, zielonobrody krasnolud połączył niemal wszystkie biegnące pod ziemią rury. W ciągu godziny wszyscy byli już na powierzchni, podążając doliną w stronę podstawy klifu. Pikel z czasem nabrał wprawy, a nawet udoskonalił technikę „zaginania” kamiennych połączeń, gdy rury musiały zakręcać.
Nanfoodle poprowadził drugą grupę wzdłuż połączonych metalowych rur, zamazując smołą wszystkie potencjalnie słabsze miejsca i otaczając metal kamieniami, by jeszcze bardziej go zabezpieczyć. Gnom pojmował, że nie było tu miejsca na błąd, szczególnie tam, gdzie rury biegły pod ziemią.
Od czasu do czasu wracał do siarkowej komnaty, żeby upewnić się, że najważniejsza, pierwsza rura znajduje się bezpiecznie na swoim miejscu.
I aby upewnić się, że nie postradał zupełnie zmysłów.
* * *
Po dramatycznym zwycięstwie Pwenta przy barykadzie, waleczne krasnoludy w ciągu godziny zabezpieczyły większość tuneli pod opanowaną przez gigantów granią, zmuszając resztę orków do ucieczki na pomocny kraniec kompleksu. Nie chcąc dłużej czekać, Torgar nakazał zapieczętowanie tej okolicy – co oczywiście bardzo rozczarowało Pwenta – a jego inżynierowie zawalili sklepienie tuż przed swoimi przeciwnikami. Obejrzawszy zawał, Torgar ogłosił, że kompleks został zdobyty.
Praca dopiero się jednak zaczynała. Krasnoludy wybiegły z południowego krańca tuneli, w pobliżu Doliny Strażnika, wymieniły broń przy pasie i chwyciły wiadra z gęstą, lepką smołą. Gdy część oddziału Torgara wróciła pod ziemię z wiadrami i pędzlami w rękach, inna część zaczęła przywiązywać liny i naciągi do dna Doliny Strażnika. W krótkim czasie utworzono brygadę z wiadrami – na górę wjeżdżały ze smołą, w dół zjeżdżały puste.
Krasnoludy starały się zasłonić każde pęknięcie i rysę, jakie znaleźli, zalepiając ściany i sufit lepką substancją.
Zgodnie z dostarczonymi przez Nanfoodle’a rysunkami, pozostałe krasnoludy przywiązały swoje uprzęże do długich lin i zeszły po klifie, utrzymując równą odległość między sobą od dna doliny aż po szczyt. Montowali w skale okrągłe obejmy, tworząc równą siatkę wsporników, w których miały być umieszczone rury.
Torgar, Ivan i Tred – który uparcie odpędzał każdego, kto chciał opatrzyć mu rany – zaczęli sprawdzać rejon w pobliżu środka tuneli w okolicy grani, szukając miejsca, w którym oddzielająca ich od pola walki ściana będzie najcieńsza. Torgar szedł, postukując niewielkim młotkiem i nasłuchując uważnie. Przekonany, że znalazł wreszcie najlepsze miejsce, posłał tam kopaczy, którzy szybko wybili dziurę wychodzącą na wschód, aż poczuli płynące w ich stronę świeże powietrze.
– Czy taka będzie dobra? – spytał.
Ivan uniósł niewielkie pudełko z lustrzaną powierzchnią, które zbudował wedle wskazówek Nanfoodle’a.
– Chyba będzie pasować – odparł.
Podszedł bliżej i podniósł pudełko, by przymierzyć je do otworu. Kopacze od razu wzięli się do roboty, poszerzając dziurę tak, by pudełko lepiej się w nią wpasowało, po czym cofnęli się. Ivan wcisnął je tak daleko, jak tylko zdołał, lusterkiem na zewnątrz.
– Zamocujcie je mocno – polecił krasnoludom Torgar, po czym wraz z dwoma innymi wodzami poszedł w inną stronę.
– Co ten głupi gnom wymyślił? – spytał Tred.
– Nie mam bladego pojęcia – przyznał Torgar. – Ale Banak powiedział, bym odbił te przeklęte tunele, więc to zrobiłem.
– Zrobiłeś – powiedział Ivan. – Ano zrobiłeś. – I wyjdzie to na dobre – pokiwał głową Tred.
– Tiaa – dodał Ivan. – Klan Battlehammer wie, jak wygrywać. Torgar poklepał druhów po ramionach. Ivana poraziła ironia tej sytuacji: on, Torgar i Tred dostali tak poważne zadanie, jak odzyskanie kompleksu jaskiń, i to pomimo faktu, że żaden z nich nie należał do klanu Bruenora.
Ich rozmowę przerwał stuk butów szałojowników. Cała trójka spojrzała na Thibbledorfa Pwenta, szybkim krokiem prowadzącego swoje oddziały z powrotem na południe.
– Na zewnątrz znów się zaczęło – wyjaśnił w biegu i zawołał na swoich podwładnych: – Żwawiej, niezdary! Stracimy całą zabawę!
Pogromcy Flaków przemaszerowali obok, ze śmiechem i gwarem.
– Dobrze, że mamy go po swojej stronie – zauważył Tred. Jego dwaj towarzysze parsknęli śmiechem.
* * *
Nim nastał kolejny świt, na wschodnim zboczu walka trwała dalej, a Tred został wysłany do kapłana. Torgar i Ivan stali u wylotu najbardziej wysuniętego na południe tunelu, tuż przy urwisku nad Doliną Strażnika.
– Rozlewamy dobrą, krasnoludzką krew, by to wszystko zapieczętować – westchnął Torgar.
– Gnom chce zesmrodzić gigantów z grani – odparł Ivan. Kopnął w metalową rurę wychodzącą z klifu i niknącą w głębi tunelu. – A to tyn smród niesie.
Przed nimi pracowała grupa krasnoludów, starannie układając kamienie wokół środka długiej rury w taki sposób, by wspierały się jedne na drugich, nie na rurze.
– Zatem, by się udało – rzekł Torgar – musi to być naprawdę dobry smród.
– Brat mówi, że dobry – odparł Ivan.
Gdy robotnicy odeszli, dał znać stojącym po obu stronach korytarza inżynierom, by się cofnęli. Torgar i Ivan podnieśli ciężkie przybijaki i jednocześnie wybili drewniane podpórki. Kraniec tunelu zawalił się, zasypując wylot i środkową część rury.
– Zatkajcie to na fest – wyjaśnił robotnikom Ivan. – Zasmołujcie, przysypcie kamulcami i znów zasmołujcie. Nie chcemy, by nas tu zasmrodziło.
Krasnoludy kiwnęły głowami i od razu zabrały się do roboty.
Ivan odwzajemnił skinięcie, po czym spojrzał na klif, gdzie na całej jego wysokości, od szczytu do podłoża, wisiały krasnoludy w uprzężach. Jednymi linami wciągano wiadra z roztopionym kamieniem, zaś innymi metalowe rury.
Mnóstwo metalowych rur.
– Gupi gnom – zauważył Ivan.
– Masz szczęście, że ci giganci postanowili dołączyć do ciebie – zwrócił się Obould do Urlgena, gdy natknął się na syna na tyłach jego obozu. Mówiąc to, orczy król spoglądał na zachodnią grań, gdzie wojownicy Gerti z mozołem odbudowywali swoje katapulty. – Cóż za szczęśliwy przypadek, że akurat przechodzili obok.
Zarówno Urlgen, jak i stojąca obok Gerti wychwycili jego sarkazm, jak również wyraźną sugestię, iż król wie, że oboje chcą go przechytrzyć.
– Nie odrzucam cennej pomocy – odpowiedział Urlgen, kilkakrotnie zerkając na Gerti.
– Cennej w odniesieniu zwycięstwa bez Oboulda? – spytał wprost orczy król. Urlgen i Gerti najeżyli się i poruszyli niespokojnie. – A nawet mimo tej, no... dwudziestki lodowych gigantów?... krasnoludy pozostaną.
– Spędzimy ich! – powiedział stanowczo Urlgen.
– Zrobisz to, co ci polecono! – odparł Obould.
– Odmawiasz mi zwycięstwa?
– Odmawiam ci małego zwycięstwa, kiedy w zasięgu ręki jest znacznie większe – wyjaśnił król. – Przygotuj wszystko tak, by wygnać krasnoludy z klifu. Podwoję twoje siły, ale po cichu, by te głupie krasnoludy niczego nie zobaczyły. Potem Gerti i ja ruszymy na południowy zachód i zaatakujemy dolinę od zachodu. Wtedy zepchniesz krasnoludy z klifu. Nie bada mieli gdzie uciec.
Popatrzył na Urlgena i Gerti, która spoglądała na zachodnią grań, wyraźnie rozzłoszczona i zakłopotana.
– To powinno się skończyć już dawno temu – przyznała, zwracając się raczej do Urlgena niż Oboulda. – Wyjaśnij to opóźnienie.
– Dwa dni temu katapulty były gotowe zakończyć zadanie! – krzyknął na nią Urlgen. – Lecz zostaliśmy zaatakowani, a twoim gigantom nie udało się ich obronić. To już się nie powtórzy.
– Są też wieści, że krasnoludy odzyskały tunele pod nimi – przypomniała Gerti, gdyż w obozie mówiono o tym przez cały dzień.
– To prawda – przyznał Urlgen. – Oddali krasnoludom tunele, które nie były warte obrony. Nim zdołają się przegryźć przez skałę, by zaatakować gigantów, walka na zewnątrz będzie już dawno wygrana. Wygląda jednak na to, że nie to było ich zamiarem – ciągnął dalej. – Zasmrodzili je... zbyt mocno, by przeprowadzić kontratak, nawet twoi giganci na to narzekają. Przyjrzyj się uważnie, a zobaczysz, że zasłaniają sobie usta i nosy.
– Smród ma zgonić ich z grani? – spytał Obould.
– To tylko niedogodność, nic więcej – wyjaśnił Urlgen. – Krasnoludy upewniły się, że nie zdołamy ich tamtędy zaatakować. Wierzą, że tak osłonią swoje skrzydło, ale i tak nie zamierzaliśmy tamtędy zaatakować. Walka w tunelach nie przyniosła im żadnej ulgi i żadnego zwycięstwa.
Obould zmrużył przekrwione oczy i popatrzył na grań. Wyglądało na to, że nowe katapulty są już niemal na ukończeniu, a praca posuwa się stale do przodu.
– Czeka nas dziesięciomilowy marsz, by stoczyć bitwę na zachodzie – powiedział. – Gdy usłyszycie jej odgłosy, uderzcie na krasnoludy. Zaangażujcie ich wszystkie siły, do końca. Spędźcie ich z klifu na moją armię, a zostaną zniszczeni, zaś Mithrilowa Hala nigdy nie odzyska swojej wcześniejszej chwały.
Urlgen zerknął na Gerti – wydawał się poważnie wstrząśnięty.
– Cała chwała dla Oboulda – powiedział bez przekonania.
– Obould to Gruumsh – poprawił go król. – Cała chwała dla Gruumsha!
Powiedziawszy to, odszedł, żegnany ostrzegawczym warknięciem syna i gigantki.
– Jego armia wzrosła kilkakrotnie – powiedziała Gerti. – Podwoi twoje siły. Nie będziesz potrzebował moich wojowników i ich katapult.
– Smród krasnoludzkiego podstępu nie spędzi mnie z grani – zapewnił ją Urlgen. – Niech katapulty zaczną strzelać i miażdżyć krasnoludy. Może skierujemy kilka salw za krawędź urwiska, w pobliże trasy przemarszu Oboulda?
– Uważaj, co mówisz – ostrzegła go Gerti.
Mimo to nie ukrywała uśmiechu, jakby nieco bawiła ją myśl, że król Obould Wiele Strzał może zostać przypadkowo zgnieciony jakimś głazem. Popatrzyła na odchodzącego orczego króla, małego, aroganckiego nędznika, który kontrolował całą kampanię.
Jej uśmiech stał się szerszy.
* * *
– Jego zapał ma podłoże religijne – wyjaśniła Innovindil Drizztowi po wielu godzinach bezskutecznego przesłuchiwania szamana. – Nic nam nie powie. Nie boi się bólu ani śmierci... nie, jeśli ma to się stać w imię jego bożka.
Drizzt oparł się o ścianę jaskini i zamyślił nad jej słowami. Dowiedział się, że Obould ruszył na południe... lecz tego domyślił się jeszcze przed złapaniem szamana. Inną wieścią, która wydawała się choć odrobinę użyteczna, było przyznanie, że to syn Oboulda, Urlgen zdobył Płycizny i atakował teraz krasnoludy na północ od Mithrilowej Hali.
– Jesteś gotów ruszyć na południe? – spytała cicho Innovindil. – Jesteś gotów stawić czoła ocalałym krasnoludom z Mithrilowej Hali i potwierdzić własne obawy?
Drizzt przetarł twarz i odepchnął obraz chwiejącej się wieży Withegroo. Wiedział, co usłyszy, gdy uda się do Mithrilowej Hali. I wcale tego nie chciał.
– Zatem na południe – odparł. – Mamy sprawy do załatwienia z królem Obouldem, a życie pewnego lojalnego pegaza zależy od każdego jego ruchu. Chcę odzyskać to zwierzę i odpłacić Obouldowi za wszystko.
Innovindil uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Drizzt zerknął w bok, ku bocznej sali, w której położyli szamana.
– A co z nim? – spytał. – Na pewno nas spowolni. Innovindil wstała, podniosła łuk i przeszła do sali.
– Innovindil? – spytał Drizzt. Nałożyła strzałę na cięciwę.
– Innovindil?
Drizzt wzdrygnął się, gdy elfka naciągnęła ją i strzeliła raz, drugi i trzeci.
– Okazałam mu więcej łaski niż oni nam, zabijając szybko i bezboleśnie – odparła doskonale obojętnym tonem.
Spojrzała na Drizzta i wtedy z bocznej komnaty rozległ się jęk. Elfka bez słowa upuściła łuk i wyciągnęła miecz, po czym wróciła do komnaty.
Jej działania martwiły Drizzta. Przypomniał sobie znanego kiedyś goblina, niezrozumianego niewolnika, bitego i ostatecznie zamordowanego przez swego ludzkiego właściciela.
Drow odegnał ten obraz. Istota, którą pojmali, nie była jak tamten goblin. Fanatyczny wyznawca złego boga, orczy szaman żyjący po to, by niszczyć, grabić, palić i zdobywać. Drizzt wiedział, że Innovindil poprawnie oceniła sytuację – okazała mu więcej łaski, niż orki okazały komukolwiek.
Zaczął zbierać jej rzeczy, szykując się do zwinięcia obozu. Pora ruszać na południe.
Choć może było już na to za późno.
* * *
Regis siedział w ciemnościach, przypominając sobie stare czasy spędzone z przyjacielem Bruenorem. Te dni, które spędzili razem w Dolinie Lodowego Wichru. Ileż to razy Bruenor odnajdywał go na brzegu Maer Dualdon, kiedy niby to łowił ryby, a tak naprawdę, udawał, że to robi. Bruenor go zwymyślał – jego słowa brzmiały jeszcze Regisowi w uszach.
– Phi, Pasibrzuchu! Robisz najbardziej leniwą rzecz i nawet się do tego nie przykładasz!
Niziołek uśmiechnął się, przypominając sobie, jak krasnolud często siadał koło niego, by „pokazać mu, jak to się robi”.
Wspaniały sposób, by cieszyć się cennymi ciepłymi dniami w Dolinie Lodowego Wichru.
Bruenor wciąż żył. Regis przypuszczał, że Cordio i Stumpet wciąż zachodzili do niego w nocy, rzucając zaklęcia. Nie posłuchają jego rozkazów – to powiedzieli bardzo wyraźnie – a Regis jako namiestnik nie miał zbyt wielkiej władzy nad dwojgiem największych kapłanów Mithrilowej Hali.
W jakiś sposób Regis był rad, że dokonali wyboru za niego. Nie wiedział, czy miałby serce jeszcze raz zażądać, by pozwolili Bruenorowi umrzeć.
Mimo to niziołek nie mógł całkowicie zgodzić się z ich zdaniem: Bruenor ma być utrzymywany przy życiu dla dobra Mithrilowej Hali. Upierali się, że krasnolud jest symbolem, lecz Regisowi wydawało się oczywiste, że Bruenor dla nikogo nie był już królem.
Żaden król nie leżałby bezczynnie, gdyby wiedział, że jego poddani toczą zażartą walkę, a wielu z nich ginie lub jest rannych.
– Musi być jakieś wyjście – Regis mruknął cicho w mrok. Usiadł i zapatrzył się w ciemność. Muszą być jakieś inne rozwiązania.
Wyprostował się gwałtownie, gdy jego myśli zwinęły się i scaliły, tworząc nowe wzory. Pomyślał o słowach Cordia i Stumpet. Pomyślał o swoim starym druhu Bruenorze i wszystkich spędzonych z nim chwilach. Pomyślał o jego uporze, dumie, lojalności i hojności.
W ciemnościach Regis znalazł odpowiedź, połączenie pragnień serca i umysłu.
Regis, namiestnik Mithrilowej Hali wypadł ze swego pokoju z zaciętością i ogniem, jakiego nie doświadczał już od dawna, po czym pognał korytarzami, by odnaleźć Cordia Muffinheada.
– Zwierać szeregi! Zwierać! – wrzeszczał Banak do swoich oddziałów... uszczuplonych oddziałów.
Nie tylko walka zbierała obfite żniwo wśród krasnoludzkich obrońców – wcześniej Banak odesłał kilka tuzinów wojowników do pomocy Nanfoodle’owi. Mocowali teraz metalowe rury wychodzące z tuneli biegnących pod Doliną Strażnika i wspinali się po klifie. Dlatego musiał stosować taktykę obronną, odpierając obecny, zaciekły atak, lecz bez kontrataków.
Krasnoludy Banaka trzymały się i zamierzały tak trwać – przynajmniej jeśli chodzi o walkę z orkami. Lecz krasnoludzki wódz wciąż spoglądał na lewo, ku północno-zachodniej grani i gigantom zajętym budową wielkich katapult. Właśnie wtedy jego uwagę zwrócił jasny błysk. Wieści od zwiadowców głosiły, że smród Nanfoodle’a gromadził się wokół gigantów, rozchodził między skałami i zawisał nad granią niczym żółta chmura. Ku rozczarowaniu Banaka, ta niedogodność nie odpędziła ich. Owinęli twarze długimi pasami materiału i pracowali dalej.
– Czasu brak, Banak – powiedział ktoś z boku. Wojownik odwrócił się i spojrzał na Ivana Bouldershoudera.
– Odeprzemy ich.
– Eee, orki to nic – powiedział krótko Ivan. – Ale sztuczka małego nie działa. Sam widzisz, giganci dalej robiom. Jak słoneczko wzejdzie, katapulty zacznom walić. Rozpłaszczom nas.
Banak przetarł zmęczone oczy.
– Możem zejść do doliny – podpowiedział Ivan.
– Mały wciąż nad tym pracuje – westchnął Banak z irytacją. – A z nim setka naszych.
– A ja żem słyszał, że on tylko linie zabezpiecza – odparł Ivan. Machnął na Banaka, aby szedł za nim. Ruszyli na zachód, ku linii krasnoludów wiszących na klifie nad Doliną. Rychło dostrzegli Nanfoodle’a i brata Ivana: stali na szczycie urwiska, pochyleni nad zwojami i planami. Gnom często wychylał się i krzyczał w dół, by krasnoludy ponownie nasmołowały złącza. Wszystkie.
– Czy dzięki temu będzie śmierdzieć tak, że giganci tego nie zniosą? – spytał Banak, podchodząc.
Nanfoodle popatrzył na nich i z twarzy zmartwionego gnoma odpłynęła cała krew.
– Spokojnie, mały – rzekł krasnolud. – Twój smród nieco ich spowalnia, za co jesteśmy ci wdzięczni.
– Oni go nawet nie czują! – krzyknął Nanfoodle.
– Tfuu! – splunął Pikel.
Ivan spojrzał na brata i pokręcił głową.
– Nie mieliśmy zasmradzać całej grani – usiłował tłumaczyć Nanfoodle. – To znaczy, gorące powietrze... smoła miała zapieczętować tunele... musimy stworzyć ten poziom stężenia...
Zająknął się i zaciął, po czym podał zwinięty pergamin, zapisany cyframi i wzorami, których Banak nie potrafił rozszyfrować.
– Rozumiesz to? – spytał Ivana.
– Giganci mieli nie śmierdzieć – wyjaśnił zapytany.
– Lecz wtedy bez trudu budowałyby swoje machiny – tłumaczył wódz.
– Tiaa – zgodził się Ivan.
– Lecz wtedy... – zaczął Banak, lecz zaraz urwał i pokręcił głową. Popatrzył na gnoma z ukosa, po czym znów pokręcił głową i spojrzał na krasnoludy zabezpieczające metalowe rury przymocowane do klifu... krasnoludy, dzięki którym obronne czworoboki mogłyby być większe, wytrzymywać natarcie orków.
Banak parsknął i odwrócił się w stronę pola walki.
– Nie, on nie rozumie – jęknął Nanfoodle do Ivana. Jasnobrody krasnolud pomachał sękatymi dłońmi w powietrzu, by uspokoić małego gnoma.
– Nigdy nie zrozumi – odparł Ivan.
– Ten smród nie powinien się ulatniać – usiłował gorączkowo wyjaśniać Nanfoodle.
– Wiem, mały – zapewnił go.
– Bum – mruknął cicho Pikel.
– Musimy to opanować, zgęścić... – napierał Nanfoodle.
– Wiem, mały – przerwał Ivan, lecz gnom nie dał się zbyć.
– Sam smród nigdy ich nie wygoni... może z tuneli, gdzie jest większe stężenie...
– Mały... – rzekł Ivan, a kiedy Nanfoodle gadał dalej, powtarzał to spokojnie raz po raz, aż wreszcie udało mu się zyskać jego uwagę.
– Zrobiłech dla cię pudełko – przypomniał mu.
Poklepał go po ramieniu, po czym szybko podążył za Banakiem, by wesprzeć go w dowodzeniu.
Odchodząc, patrzył na zachód. Nie ku graniom, ale jeszcze dalej, gdzie zachodziło słońce i zmierzchało. Potem spuścił wzrok na ciemne sylwetki pracujących gigantów.
Wiedział, że przed wschodem słońca ich problemy znacznie się zwiększą.
* * *
– Plan krasnoludów nie działa, szefie – powiedział Urlgenowi jeden z jego podkomendnych.
Stali między dwiema armiami, którymi dowodził: jego własną, która wciąż zmagała się z krasnoludami na zboczu i drugą, którą przydzielił mu ojciec, a która wciąż obozowała poza zasięgiem wzroku ich wrogów.
Urlgen spoglądał na zachód, ku grani i pracującym gigantom. Czas płynął nieubłaganie: Obould przysłał wieść, że atak na zachodzie rozpocznie się o świcie. Dla Urlgena oznaczało to, że musiał zepchnąć krasnoludy z klifu. Bez katapult nie będzie to takie łatwe.
– Będą gotowi – zapewnił go orczy podwładny. Urlgen odwrócił się w jego stronę.
– Krasnoludy i ich smród nie powstrzymają gigantów – dodał podwładny.
Urlgen kiwnął głową i popatrzył na zachód. Giganci zapewniali go, że katapulty zaczną ostrzał przed świtem.
Na pomocy wciąż trwała walka. Walczono niezbyt zażarcie, lecz wystarczająco, by nie pozwolić krasnoludom na całkowity odwrót. Utrzyma ich tutaj, dopóki ojciec nie odetnie im jedynej możliwej drogi ucieczki.
Orczy dowódca warknął głucho i zacisnął pięści w niecierpliwym oczekiwaniu. Świt przyniesie mu największe zwycięstwo.
Nie mógł nie spoglądać nerwowo na zachodnią grań, świadomy, że bez wielkich katapult jego zadanie będzie znacznie trudniejsze.
* * *
Nikwillig obracał w rękach niewielkie lusterko. Popatrzył na zachód, na grań, potem na wschód i wysokie szczyty. Skupił wzrok na jednym z niższych, na krańcu klifu. Wspinaczka byłaby krótka, ale trudna. Tam musiałby dotrzeć, by chwycić promienie porannego słońca. Jednak gdyby Banak przegrał, powrót stamtąd byłby prawie niemożliwy.
– I co ja słyszę? – wołanie Treda wyrwało go z tych rozmyślań.
Nikwillig przyglądał się, jak jego towarzysz z Cytadeli Felbarr podchodzi do niego szybkim krokiem.
– I co ja słyszę? – powtórzył Tred, wchodząc tuż obok siedzącego Nikwilliga.
– Ktoś to musi zrobić.
Tred oparł dłonie na biodrach i rozejrzał się, obserwując krzątaninę w obozie. Właśnie wrócił z walki, ciągnąc dwóch rannych, i zaraz wracał z powrotem.
– Zastanawiałem się, czemu nie ma cię wśród nas – powiedział.
– Sam wiesz, że tam na dole jestem większym ciężarem niż pomocą – powiedział Nikwillig. – Nigdy nie byłem wojownikiem.
– E tam, dobrze ci szło!
– To nie moje miejsce, Tred. I ty o tym wiesz.
– Mógłbyś zatem pobiec z wieściami do króla Emerusa – powiedział Tred. – Prosiłem cię, żebyś to zrobił... to twój upór nas tu zatrzymał!
– Tu jest nasze miejsce – odparł szybko Nikwillig. – Jesteśmy to winni Bruenorowi i Mithrilowej Hali. Jestem pewien, że cieszyli się, że Tred walczy u ich boku.
– I Nikwillig!
– Phi, nie zabiłem jeszcze ani jednego orka, a gdybyś ty i pozostali nie wyciągali mnie z walki, sam zginąłbym nie raz.
– Zatem wybierasz tę drogę? – to pytanie zadano z niedowierzaniem.
– Ktoś to musi zrobić – powtórzył Nikwillig. – Wydaje mi się, że tu na górze mogę się bardziej przydać.
– A co z Pikelem? – spytał Tred. – Albo tym głupim gnomem Nanfoodlem... tak, ten szalony pomysł to przede wszystkim jego dzieło.
– Bez ręki Pikel nawet nie potrafi się wspinać. Nanfoodle może być tu potrzebny... wiesz o tym. Pikel też, dotychczas był bardzo ważny. Nie, Tred, przestań jęczeć. Ta robota mi pasuje i wiesz o tym. Mogę to zrobić równie dobrze, jak ktokolwiek inny, a przynajmniej nie będzie mnie tu brakować.
Tred chciał zaprotestować, lecz Nikwillig wstał. Poważny wyraz jego twarzy sprawił, że słowa protestu zamarły Tredowi na ustach.
– I chcę tego – oznajmił Nikwillig. – Z całego serca. Spłacam Battlehammerom dług wdzięczności za pomoc.
– Możesz nie mieć jak wrócić. Dokądkolwiek.
– Jeśli to prawda, to ty i pozostali też będziecie mieć z tym kłopot – powiedział Nikwillig. Roześmiał się krótko. – Chcesz szarżować na oślep na całe morze śmierdzących orków, a boisz się o mnie?
Słysząc to, Tred również się roześmiał. Wyciągnął rękę i poklepał starego przyjaciela po ramieniu.
– Nie sądzę, aby nasz kres nadszedł tak szybko.
Nikwillig odpowiedział takim samym klepnięciem i spojrzeniem.
– Ja również nie. Lecz chcę być tak pomocny, jak to tylko możliwe, a ta robota jest jakby stworzona dla Nikwilliga.
Tred znów zaczął odruchowo protestować, lecz Nikwillig znów uciął jego słowa.
– I ty o tym wiesz! – powiedział spokojnie.
Tred umilkł i przez dłuższy czas patrzył na swego przyjaciela, po czym z wahaniem kiwnął głową.
– Uważaj na siebie.
– Zapomniałeś? – Nikwillig puścił do niego oko. – Wiem, jak uciekać!
Ich uwagę zwrócił krzyk z dołu. Orki przedarły się przez krasnoludzkie linie dokładnie między dwoma obronnymi czworobokami. Nie było to zbyt poważne, lecz wystarczające, by kilku członków brodatego ludu znalazło się w niebezpieczeństwie.
– Moradinie, dodaj siły moim ramionom! – zawył Tred i zaszarżował w dół zbocza.
Nikwillig z uśmiechem przyglądał się przyjacielowi, po czym odwrócił się z powrotem na wschód, w stronę ciemnych sylwetek potężnych gór. Odwrócił się raz jeszcze, by zorientować się, gdzie się znajduje, i zlokalizować najważniejszy punkt na górskiej ostrodze, po czym bez słowa schował lustro do plecaka i wyruszył w ostatnią, jak sądził, podróż swojego życia.
* * *
Kilka godzin później, gdy niebo nadal było ciemne, a na wschodnim horyzoncie pojawił się już pierwszy poblask nadchodzącego świtu, do Banaka doszły wieści, że na południowym zachodzie zauważono orcze siły, szybko zbliżające się do krasnoludzkich pozycji na zachodnim krańcu Doliny Strażnika. Krasnolud zebrał swoich dowódców, oraz Nanfoodle’a, Pikela i Shoudrę Stargleam. To kobieta dostarczyła mu tę informację, gdyż dzięki swoim magicznym umiejętnościom sama pilnowała zachodnich krańców.
– To spore siły – ostrzegła ich Shoudra. – Wielka i potężna armia. Nasi przyjaciele będą musieli włożyć dużo wysiłku, by utrzymać się jak najdłużej.
Te przygnębiające wieści sprawiły, że krasnoludy zaczęły patrzeć po sobie.
– Mówisz, że powinniśmy od razu zbiec z urwiska i dać sobie z tym spokój? – spytał Banak.
Shoudra nie umiała na to odpowiedzieć, a wtedy Banak odwrócił się do Nanfoodle’a.
– Mam nadzieję tu zwyciężyć – wyjaśnił. – Ale nie uda się to nam, jeśli giganci zaczną rzucać kamieniami na nasze skrzydła. Wszystko sprowadza się do twojego planu, gnomie.
Nanfoodle próbował wyglądać na pewnego siebie... bezskutecznie.
– Jeśli będziemy musieli odejść, to będziemy musieli odejść – powiedział do wszystkich Banak. – Ale myślę, że musimy zadać cios tym świńskim pyskom, i to paskudny.
Thibbledorf Pwent warknął.
– Wkrótce nadejdą – wtrącił się Ivan Bouldershoulder. – Ruszają z pomocy, gotowi do kolejnej szarży.
– Ponieważ wiedzą, że giganci wkrótce zaczną ostrzał – stwierdził Wulfgar.
– Ale jeśli nie będą rzucać... – powiedział przebiegle Banak. Znów odwrócił się do Nanfoodle’a, ściągając spojrzenia wszystkich pozostałych na gnoma.
– Oj oj! – wykrzyknął Pikel, wspierając małego alchemika.
– To zadziała? – spytał Banak.
– Oj oj! – krzyknął znów Pikel, unosząc pięść w powietrze.
– Smród nie miał... – zaczął odpowiadać Nanfoodle, po czym urwał nagle, wziął głęboki wdech i przyznał: – Nie wiem. Sądzę...
– Sądzisz?! – krzyknął Banak. – Tam jest ponad tysiąc krasnoludów, mały. Sądzisz? Mamy walczyć czy schodzić?
Biedny Nanfoodle nie miał pojęcia, jak odpowiedzieć i nie mógł przyjąć na swe wątłe barki takiej odpowiedzialności.
– Oooj! – krzyknął Pikel.
– To będzie działać – dodał Ivan.
– Powinniśmy zatem zostać? – upewnił się Banak.
– Ty wybierasz – odparł Ivan. – Ale tak se myślę, że tym gigantom o to chodzi, byśmy zwiali.
Podszedł i poklepał Nanfoodle’a po ramieniu.
– Oo oj! – krzyknął Pikel.
– Orki wracają – powiedział inny krasnolud, kapłan Rockbottom. – Tym razem to będzie wielka szarża.
– Dobrze, już się nudziłem! – powiedział Thibbledorf Pwent. Po walce zeszłego wieczora pokrywały go jeszcze kawałki ciała i krew – też własna, lecz przede wszystkim jego pechowych przeciwników.
– Godzina do świtu – zauważył Ivan.
– Ze stanowiska Nikwilliga jeszcze krócej, jeśli tam dotarł – zauważyła Catti-brie.
– Musimy się zatem utrzymać – uznał Banak.
Odwrócił się do Nanfoodle’a i kiwnął głową. Był to największy znak poparcia dla niezwykłego planu gnoma, na jaki mógł się zdobyć w tych trudnej chwili. Wiele ryzykował, i wiedział o tym zarówno on sam, jak i wszyscy dookoła. Wobec ostrzału gigantów i natarcia orków, krasnoludy mogły mieć duże kłopoty z zejściem do Doliny Strażnika. Jeśli raporty i szacunki Shoudry były poprawne, zejście do doliny może okazać się najmniejszym z ich kłopotów i najgorszym rozwiązaniem.
– Odeprzemy ich. Thibbledorf – polecił Banak – powstrzymaj te świnie.
W odpowiedzi krasnolud uniósł bulgoczący mile bukłak z winem, stuknął nim o czoło w toaście i odszedł, by dołączyć do swoich zakrwawionych i poranionych Pogromców.
Wszyscy popatrzyli na Nanfoodle’a, który zdawał się kurczyć pod ich wzrokiem. Jego plan musiał zadziałać, lecz nic na to nie wskazywało.
Wkrótce po zboczu znów poniosły się odgłosy bitwy. Pwent poprowadził kontrnatarcie.
Wkrótce potem kolejne odgłosy walki rozległy się pod nimi, od zachodniego krańca doliny.
A jeszcze później padła pierwsza salwa z wielkich katapult. Wielki głaz uderzył i przetoczył się na tyłach krasnoludzkich szeregów, wzdłuż linii klifu.
* * *
– Macie bukłaki? – spytał Thibbledorf Pwent swoich Pogromców, gdy się cofnęli i przegrupowali. Wszyscy pokazali mu miło bulgoczące worki.
– Niektórzy z was nie będą już ich potrzebować – powiedział poważnie. – A niektórzy nie będą mogli do nich sięgnąć, ale wiecie, gdzie ich miejsce!
Pogromcy zaryczeli śmiechem.
– Przełamiemy ich linie – polecił krasnolud. – Zmusimy do cofnięcia się i wybijemy do nogi!
Po raz kolejny zaatakowali zaciekle, przedzierając się przez szeregi orków. Pwent prowadził oddziały dalej, niż krasnoludy kiedykolwiek dotarły, nie dbając o bezpieczeństwo, przebijając się przez szeregi orków i ich sojuszników. Ich celem było wywołanie jak największego zamieszania, nie strat. Dla żądnych krwi Pogromców Flaków nie było to łatwe zadanie, ale wywiązywali się z niego.
Orczy atak załamał się, wielu zaczęło uciekać.
Pwent utrzymywał ścisły szyk, nie pozwalając na pościgi. Uniósł bukłak w salucie, jako przypomnienie dla pozostałych. Potem podniósł złamaną broń, puszczając oko do stojących w pobliżu, by pojęli jego zamiar.
* * *
Orki odbiły się niczym fala przypływu, nabierająca siły do kolejnego ataku. Podczas tej krótkiej przerwy zwiększyła się ilość katapult, ciskających głazy w szarzejące niebo. Z początku niewiele było dobrze ustawionych i niewiele głazów trafiało, lecz krasnoludy wiedziały, że to się może szybko zmienić.
– Musimy utrzymać wschodnią flankę! – krzyczał Tred, przede wszystkim do Wulfgara, który stał tam od początku.
Wulfgar spojrzał na niego ponuro i to wystarczyło, by uciszyć krasnoluda z Felbarru, przypominając mu to, o czym już i tak wiedział: trudno będzie Nikwilligowi do nich wrócić.
* * *
Banak przechadzał się nerwowo wzdłuż klifu, spoglądając na południowy zachód równie często, jak na walkę toczącą się na północnym zboczu.
O to im chodziło, pomyślał.
To była kulminacja wysiłków jego i jego przeciwników. Orki zaciskały kleszcze z północy i zachodu, a giganci zmiękczali tyły oddziałów Banaka.
Następny głaz walnął nie tak daleko i przetoczył się obok krasnoluda, niemal zmiatając go z klifu.
Ten nie uchylił się, tylko przechadzał dalej, spoglądając coraz częściej na jaśniejące na wschodzie niebo.
– Dalej, Nikwilligu z Felbarr – szepnął i w tej samej chwili zobaczył błysk odległego lusterka, chwytającego pierwsze promienie słońca po drugiej stronie wschodniej grani.
Inni również to dostrzegli i wskazywali w tamtą stronę. Z jednej strony nadbiegła Catti-brie z łukiem w dłoni, z drugiej Nanfoodle, Shoudrai Pikel.
– Znajdź to, znajdź – powtarzała cicho Shoudra, spoglądając na dalekie lusterko.
Nanfoodle zaciskał pięści i niemal nie oddychał.
– Tam! – krzyknęła Catti-brie, wskazując na grań, gdzie puszczany przez Nikwilliga zajączek odbił się w drugim lusterku, rozpalając duży blask. Kobieta uniosła łuk.
Banak i pozostali wstrzymali oddech.
Pod nimi wrzała walka, orki nacierały po zboczu w większej liczbie niż zazwyczaj. Wyglądało na to, że miało to być decydujące uderzenie – wokół rozlegały się wołania do odwrotu, nawet kilka pełnych strachu okrzyków, by schodzić do Doliny.
– Co robimy? – spytała Catti-brie, spoglądając na gnoma. Nanfoodle zaczął sapać, niezdolny do złapania oddechu – przez chwilę wydawało się, że zaraz się przewróci. Spojrzał na Pikela, siedzącego obok szerokiego spojenia rury.
Pocieszył się tym widokiem, żywiąc jakąś rozpaczliwą wiarę w działania zielonobrodego krasnoluda.
Gnom wziął głęboki oddech i skinął głową Pikelowi.
– Oo oj! – krzyknął krasnolud.
Druid machnął ręką nad kamieniem spajającym rury, po czym naparł na niespodziewanie plastyczny minerał, zamykając przepływ.
Kolejny głęboki wdech, kolejne nerwowe przełknięcie śliny i Nanfoodle zmusił się do zachowania spokoju.
– Ognia! – krzyknął, po czym pisnął i skoczył w bok. Catti-brie uniosła Taulmarila, celując w błyszczące lusterko – to samo, które Ivan umieścił na boku pudełka, stojącego teraz na grani.
Spadły kolejne głazy, a kilku krasnoludów krzyknęło z przerażeniem, gdy wielkie pociski przetoczyły się przez ich szeregi.
Catti-brie napięła cięciwę, lecz trzymane przez Nikwilliga lusterko poruszyło się nieco i blask na grani niespodzianie zgasł.
Kobieta stała nieruchomo, wstrzymując oddech i napinając łuk.
– Przedarli się! – krzyknął jakiś krasnolud z dołu.
– Strzelaj! – przynaglił ją Banak.
Nie odetchnęła i nie strzeliła, wciąż czekając i pokładając nadzieję w Nikwilligu. Widziała, jak jego zajączek pełza wokół ciemnych kamieni, szukając celu.
– Dalej – szeptała Shoudra – Znajdź go. Banak odbiegł od nich.
– Cofać się! – krzyczał do walczących. – Tworzyć drugą linię! – wołał do rezerw stojących najbliżej klifu... rezerw, które kręciły się wokół, usiłując znaleźć osłonę przed coraz mocniejszym ostrzałem z katapult.
Catti-brie usunęła to wszystko z głowy, stojąc nieruchomo i w gotowości, skupiając się na odbiciu światła... na błądzącym, świetlistym zajączku.
A potem błysk światła w ciemnościach okrywających zachodnią grań.
Brzęknęła cięciwa Taulmarila, strzała zakreśliła w powietrzu łuk, ciągnąc za sobą srebrzysty ślad. Kobieta wystrzeliła jeszcze drugą i trzecią, celując w okolice błysku.
Był to zbędny wysiłek, gdyż już pierwsza strzała trafiła w cel, rozbijając lusterko i wbijając się w umieszczony za lusterkiem kawałek drewna. Impet uderzenia popchnął go, przewracając dużą fiolkę. Zaczarowany, wybuchowy olej rozlał się.
Zrazu nic się nie wydarzyło, a potem...
BUUM!
Na zachodzie zrobiło się tak jasno, jakby zza tamtej grani właśnie wyskoczyło słońce. Z każdego pęknięcia skał, z boku i z góry wyskoczyły długie jęzory płomieni, ogarniając zaskoczonych gigantów i ich wielkie machiny, wzbijając się wyżej niż jakiekolwiek płomienie, które zaskoczeni świadkowie kiedykolwiek widzieli. Pomarańczowe płomienie Nanfoodle’a sięgały wielu tysięcy stóp, zamieniając noc w dzień i unosząc ze sobą pył, kamienie i wielkie głazy.
Płomienie przygasły, gdy wypaliły się gazy, a wtedy wszyscy stęknęli. Przetoczyła się po nich fala gorąca, ogarniając Catti-brie, Shoudrę i Nanfoodle’a, piszczącego Pikela i stojącego z szeroko otwartymi oczami Banaka oraz wszystkich walczących, tak orki, jak i krasnoludy. Wszyscy padli na ziemię.
A potem na pole walki spadły tony mniejszych i większych kamieni oraz głazów. Ponieważ większość zbocza była wysunięta daleko na pomoc, orcze hordy oberwały najgorzej. Dzięki jednemu wybuchowi zaległy tam setki ciał.
Zachodnia grań, kiedyś tak równa, była obecnie poszarpaną linią. Katapulty i giganci – tych niewielu, którzy jakimś cudem jeszcze byli na swoich poprzednich miejscach – płonęli. Machiny rozpadały się na kawałki, wielkoludy miotały się dziko.
Nanfoodle dźwignął się na nogi i gapił głupawo na zachód.
– Pamiętasz ognistą kulę, o której opowiadałaś mi po swojej wizycie na targu magów wiele lat temu? – spytał równie zaskoczoną Shoudrę.
– Wybuch Elminstera, owszem – odparła. – Największa kula ognista, jaka kiedykolwiek została rzucona.
– Już nie – odparł Nanfoodle, pstrykając palcami w powietrzu.
– Oo oj! – zajęczał Pikel Bouldershoulder.
Szlachetny Zmierzch nie narzekał, gdy szybował ponad górami z dwójką pasażerów na swym mocnym grzbiecie. Kierowała nim Innovindil, zaś Drizzt siedział za nią, obejmując elfkę w pasie.
Dla Drizzta lot był jedną z najbardziej zadziwiających i wspaniałych rzeczy, jakie zdarzyły mu się w życiu. Płaszcz i długie, białe włosy rozwiewały się na wietrze, który wyciskał łzy z oczu. Choć dosiadał wierzchowca, którym nie kierował, drow miał dziwne poczucie swobody, jakby wyrwanie się z okowów ziemi było podobne do wyrwania się z więzów śmiertelności.
Z początku próbował rozmawiać z mnovindil, lecz wiatr świstał zbyt głośno, więc musieliby do siebie krzyczeć.
Dlatego Drizzt odprężył się i rozkoszował lotem, pędem powietrza i chłodem świtu.
Podróżowali na południe, daleko poza zasięg działania armii króla Oboulda. Ich cel mocno doskwierał Drizztowi, choć przynajmniej znalazł ucieczkę od swoich strachów w radości, jaką dawała mu podróż na grzbiecie skrzydlatego konia. Nie wiedzieli, co mogą znaleźć, gdy znajdą się w okolicach Mithrilowej Hali. Czy Obould zmusił krasnoludy do zamknięcia bram, przez co Drizzt i Innovindil nie będą mieli możliwości kontaktu z krewnymi Bruenora? Czy krasnoludy będą się trzymać, pozostawiając im tylko stosy porąbanych orczych ciał? Mając tak wiele możliwości, Drizzt postanowił odrzucić je wszystkie i po prostu oddawać się przyjemnościom lotu.
Przed nimi po prawej stronie rozciągała się jeszcze miękka ciemność przedświtu, lecz po lewej, na wschodzie, niebo było już blado-błękitne, z różową obwódką od wschodzącego słońca. Drizzt przyglądał się w podziwie, jak czerwone słońce wychyliło się nad horyzont, rozlewając od wschodu pierwsze blaski świtu.
– Wspaniałe – mruknął, choć wiedział, że Innovindil nie zdoła go usłyszeć.
Ze swego miejsca Drizzt śledził wzrokiem rozjaśniającą się stopniowo linię poranka, podążającą ze wschodu na zachód. Sięgnął wzrokiem najdalej jak mógł, by uchwycić ostatni skrawek odchodzącej nocy.
Nagle wszędzie wokoło pojawił się blask dnia! Nie, to nie był dzień, uświadomił sobie Drizzt, lecz pomarańczowy blask. Pod niebo wystrzelił pomarańczowy płomień, tak wielki, że rozjaśnił teren wokół siebie. Sięgał tak wysoko, że elfy musiały zadrzeć głowy, by zobaczyć jego szczyt.
Zmierzch uderzył kopytami i zarżał, zaś równie zaskoczona Innovindil ściągnęła wodze i kazała pegazowi zniżyć lot.
– Co to było?! – krzyknęła.
Drizzt także zaczął krzyczeć, lecz wtedy dotarła do nich fala powietrza. Szarpnięcie omal ich nie zrzuciło. Powietrze niosło ze sobą pył i drobny gruz. Cała trójka skuliła się, chroniąc jak najlepiej przed ich ukłuciami.
Spadali, gdyż Zmierzch rozpaczliwie usiłował znaleźć się na ziemi. Innovindil trzymała się mocno i usiłowała nim kierować, lecz Drizzt zdołał rozejrzeć się po okolicy rozświetlonej szybko gasnącym blaskiem ognistej kuli i zauważyć rzesze maleńkich sylwetek. W jednej chwili zobaczył odległe pole bitwy, poznał zbocze prowadzące do wejścia do Doliny Strażnika i od razu wiedział, że krasnoludy zawzięcie walczą.
– Co to było?! – spytała zdesperowana Innovindil, gdy wreszcie wylądowali. – Przebudzili smoka, czy co?
Drizzt nie umiał jej tego wyjaśnić – nigdy w życiu nie widział takiego wybuchu. Jego pierwsza myśl dotyczyła Harkle Harpella, niezwykle ekscentrycznego i niebezpiecznego czarodzieja i jego całej, równie szalonej rodzinki magów. Czyżby Harpelłowie jeszcze raz przyszli z pomocą Mithrilowej Hali, stosując jakąś nową i niemożliwą do opanowania magię?
Dla Drizzta nie miało to większego sensu, lecz nie miał przestraszonej Innovindil nic do powiedzenia.
– Co oni zrobili? – spytała elfka.
Drizzt zająknął się, pokręcił głową i po prostu odparł:
– Chodźmy i przekonajmy się.
* * *
Orcze szeregi położyły się niczym trawa na wietrze. Ci, którzy mieli dość szczęścia, by uniknąć posiekania latającym gruzem, i tak się przewrócili, uderzeni podmuchem, którego nawet sobie nie wyobrażali.
Również i Urlgen padł na kamienie, lecz dumny i silny ork nie krzyczał ze strachu ani nie krył się. Wstał, gdy tylko minęła fala gorąca i opadły ostatnie kamienie.
Zobaczył skręconą masę zaskoczonych orków i krasnoludów. Wysoki ork pokręcił głową z zaskoczeniem i niedowierzaniem. Spojrzał w stronę grani, na której doszło do wybuchu i zobaczył biegającego w kółko giganta, ogarniętego jasnymi płomieniami.
Wydawało się, że na pole walki wróciło życie: Urlgen słyszał przerażone krzyki i wrzaski, dzięki którym dopiero teraz zrozumiał prawdziwe niebezpieczeństwo, jakie niósł ze sobą ogromny wybuch. Stracił na pewno trochę orków, a całe skrzydło armii przestało istnieć, lecz prawdziwe niebezpieczeństwo znajdowało się znacznie powyżej jego stanowiska. Krasnoludy przegrupowały się i ruszyły do miażdżącej szarży na zaskoczone i rozproszone orki.
Urlgen pokręcił głową. To nie tak miało być! – pomyślał.
Wokół rozlegały się okrzyki przerażenia. Ork niemal ich posłuchał, niemal wydał rozkaz do odwrotu.
Niemal, gdyż wtedy zastanowił się i uświadomił sobie, że nawet w tej chwili jego ojciec może atakować na południowym zachodzie. Urlgen planował nieco dłużej zmiękczać krasnoludy, tak rozstawić gigantów i swoje siły, by brodacze nie mieli gdzie uciec. Dopiero wtedy wykorzystałby otrzymane przez ojca posiłki i pokonał wroga.
Jedna, ogromna eksplozja wszystko zmieniła.
Urlgen zaryczał, przekrzykując zgiełk czyniony przez jego czmychających podwładnych, by ściągnąć ich uwagę. Przebiegł wzdłuż pola walki, łapiąc uciekających i zapędzając ich z powrotem do boju.
Przez cały czas wzywał te rezerwy, które do tej pory były ukryte przed wzrokiem krasnoludów, kierując wszystkich do jednej, rozstrzygającej wszystko szarży.
– Zabić wszystkich! – rozkazał wysoki ork.
Gdy jego zastępy stopniowo zaczęły ponownie atakować krasnoludy, Urglen uniósł pięści w nabijanych kolcami rękawicach i po raz pierwszy sam rzucił się do ataku. Dla niego było to wszystko albo nic, wiedział o tym. Zwycięży, i to zdecydowanie, albo wszystko będzie stracone. Na zawsze pozostanie w cieniu swojego wspaniałego ojca – o ile jego wspaniały ojciec w ogóle daruje mu życie.
* * *
Banak Brawnanvil wciągnął powietrze między zębami, kiedy zobaczył, jak orcza horda obraca się wokół własnej osi. Jego chłopaki coraz lepiej radziły sobie z orkami od czasu wywołanego przez Nanfoodle’a wybuchu, i dół zbocza pokrywały truchła orko w. Ale wrogowie nadal mieli przewagę liczebną – i to przytłaczającą, gdy kolejna grupa orków zaszarżowała zza pleców pierwszej grupy.
Banak warknął. Biorąc pod uwagę efekty wybuchu, pragnął się wyrwać i dołączyć do ostatecznej walki, która odepchnęłaby orki z dala od Mithrilowej Hali.
– Uderzcie w nich i cofnijcie się, żeby utrzymać linię! – zawołał Banak do swoich najbliższych dowódców.
Przyglądając się szarży orków z dołu, zauważył jednak, że tym razem panował wśród nich inny nastrój, inny był ich cel i zdecydowanie. Krasnoludzki weteran zaczynał pojmować, że tym razem jego wrogowie nie mieli zamiaru zaatakować i wycofać się. Zagryzł wargi, rozważył siłę swoich wrogów i możliwe rozwiązania.
– No to chodźcie – mruknął pod nosem.
Stanął wyprostowany, zdecydowany się utrzymać. Chwilę później jednak jego zdecydowanie zmieniło się z typowej krasnoludzkiej wytrwałości w rozpaczliwą determinację, gdy zwiadowcy donieśli, że walki trwały też na południowym zachodzie, wzdłuż zachodniej krawędzi Doliny Strażnika.
Banak znalazł sobie punkt widokowy i wpatrzył się w coraz jaśniejszy południowy zachód. Gdy zauważył zasięg walki i rozmiar orczych sił, niemal się przewrócił.
– Na Moradina, powstrzymajcie ich – wyszeptał stary krasnolud, z trudem wypowiadając te słowa.
Spojrzał z powrotem na północ, gdzie siła wybuchu Nanfoodle’a już się wyczerpała i orcze siły już płynęły w ich stronę, spychając krasnoludy z powrotem na ich pozycje obronne. Później spojrzał z powrotem na południowy zachód, w stronę coraz głośniejszego zgiełku bitwy.
Od razu pojął plan orków.
Od razu zobaczył niebezpieczeństwo.
Ze zdecydowanym chrząknięciem wódz zmusił się do ponownego spojrzenia na zniszczenia wzdłuż zachodniej grani. Plan orków był bardzo dobry, świetnie skoordynowany, by nie tylko zdobyć teren, ale też wybić krasnoludów co do jednego. Wybuch wywołany przez Nanfoodle’a kupił im trochę czasu... być może wystarczająco dużo, by uciekli.
– Niech Moradin będzie z tobą, mały – powiedział Banak, kierując swoje słowa do gnoma, który jednak znajdował się zbyt daleko, by go usłyszeć.
Odgłosy bitwy na południowym zachodzie wzmogły się gwałtownie, a gdy Banak odwrócił się, ujrzał, jak do jego wrogów dołącza horda gigantów.
– Niech Moradin będzie z nami wszystkimi – wyszeptał krasnolud.
* * *
Główne siły krasnoludów wycofały się, zgodnie z rozkazami, pędząc w stronę swoich pozycji obronnych na szczycie zbocza. Nad ich głowami poleciały strzały i młoty, spowalniając orków, którzy z każdym krokiem deptali im po piętach.
Wiele krasnoludów nie biegło wystarczająco szybko. Więcej niż kilku zginęło, trafionych orczymi włóczniami lub latającymi odłamkami z wybuchu wywołanego przez Nanfoodle’a. O wiele więcej, ponad setka, leżało na kamieniach, pokrytych krwią.
Ale nie z ran, tylko z podziurawionych bukłaków. Thibbledorf Pwent i jego Pogromcy Flaków, wśród nich sporo świeżych rekrutów, wykorzystali osłonę wybuchu, by zalać się krwią i paść „trupem” na ziemi. Niektórzy, wśród nich sam Pwent, podkreślili jeszcze rany, układając przy nich połamaną broń. Teraz leżeli tam, idealnie bez ruchu, podczas gdy hordy orków mijały ich, czasem po nich depcząc.
Pwent otworzył jedno oko i z trudem stłumił uśmiech.
Zerwał się i wbił nabijaną kolcami rękawicę prosto w twarz najbliższego, bardzo zaskoczonego orka. Zaryczał na całe gardło, a wtedy Pogromcy Flaków poderwali się jak jeden mąż, w samym środku zaskoczonych wrogów.
– Dajmy im czas! – zawołał zaprawiony w bojach dowódca i Pogromcy Flaków tak właśnie zrobili, wpadając w szał, z zapamiętaniem uderzając i tnąc, wpadając na orków i rzucając się na nich, a ich zbroje dosłownie miażdżyły przeciwników.
Thibbledorf Pwent stał pośród nich, kierując przebiegiem bitwy bardziej swoimi działaniami niż słowami. Nie mieli planu. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął Pwent, była koordynacja i przewidywalność.
Szaleństwo.
Proste i cudowne szaleństwo. Powołanie Pogromców Flaków, radość Pogromców Flaków.
Widząc kontratak – tysiące orków przepełnionych żądzą mordu – Banak Brawnanvil zrozumiał, że to koniec. Niezależnie od tego, czy ta bitwa zostanie wygrana czy przegrana, czy przedrą się czy wycofają, będzie to ostatnia walka na tym terenie. Widząc masę przeciwnika i nadbiegające posiłki, krasnolud nie był zachwycony perspektywami.
Odgłosy walki dobiegające z dołu skłoniły go do dołączenia do kilku innych wojowników, wyglądających poza krawędź klifu.
Stary krasnolud zobaczył tam tylko śmierć i zniszczenie.
Ich pobratymcy, strzegący zachodniego krańca Doliny Strażnika już złamali szyki. Czy mogło być inaczej? Rzucono przeciwko nim tak wielką liczbę przeciwników jakiej Banak nigdy w życiu nie widział.
– Ilu orków? – spytał bez tchu, gdyż sam widok odbierał mu siły. – Pięć tysięcy? Dziesięć?
– Wkrótce opanują całą dolinę – ostrzegł Torgar Hammerstriker. A wtedy, jak wiedział Banak, nastąpi koniec.
– Sprowadź ich na dół – rozkazał, z trudem cedząc znienawidzone słowa przez zaciśnięte zęby. – Wszystkich. Do doliny i Hali...
Takiego rozkazu krasnoludy z klanu Battlehammer i z Mirabaru nie słyszały zbyt często, toteż wszyscy dowódcy stojący blisko Banaka popatrzyli na niego z otwartymi ustami.
– Giganci nie żyją! – zaprotestował jeden z nich. – Gnom zniszczył grań i...
Lecz kiedy dostrzegli prawdę, gdy zobaczyli na własne oczy natarcie orków z północy i panikę, w dolinie, był to jedyny głos protestu. Nim krasnolud zdążył dokończyć zdanie, Torgar, Shingles, Ivan, Tred i wszyscy pozostali pobiegli do swoich oddziałów, wykrzykując rozkazy i organizując pełen odwrót z klifu.
Wódz zignorował protest i skupił uwagę na północnych zboczach, gdzie Thibbledorf Pwent i jego Pogromcy Flaków szerzyli zniszczenie w samym środku orczych sił. Stary krasnolud pokiwał z uznaniem głową – ich poświęcenie zyskiwało im czas potrzebny na ewakuację.
– Walczcie ze wszystkich sił, Pwent – mruknął, lecz była to zupełnie niepotrzebna zachęta.
– Dalej! – pogonił krasnoludy, podchodzące do lin. – Nie zwalniajcie, aż dojdziecie do dna doliny!
Przyglądał się, jak krasnoludy, które stawiały czoła orczemu natarciu, utworzyły zwarty czworobok i zaczęły wchodzić w górę zbocza.
– Musimy rozbić ich szyki, by ostatni mieli czas na dotarcie do celu! – usłyszał krzyk Treda, dochodzący skądś z dołu i po prawej.
W odpowiedzi dwie znajome sylwetki – Wulfgar i Catti-brie – pognały w dół zbocza, pędząc przed sobą lewą flankę orków.
Banak wstrzymał oddech. Rozumiał, że Tred dobrze ocenił sytuację. Jeśli nie zdołają zahamować impetu przeciwnika, nie zawrócą choćby na chwilę jego szyków, to dziś umrze wielu krasnoludów.
Za sobą usłyszał kłótnię kilku rodaków, którzy nie zamierzali uciekać, kiedy ich krewni walczą. Banak odwrócił się gwałtownie z oczami płonącymi wściekłością.
– Na dół! – ryknął, przekrzykując ich i wszyscy popatrzyli w tamtą stronę.
– Na dół! – rozkazał. – Wszyscy mają zejść, durnie, a ci za wami nie zejdą, dopóki nie zrobicie tego wy!
Jeden z krasnoludów popchnął drugiego w stronę krawędzi i lin.
– Nigdy nie zostawiłem druha – mamrotał nadal, lecz ujął liną w mocne dłonie i zsunął się na dół.
Spoglądając na zażartą walką, a potem na Pwenta i jego chłopaków, którzy już zostali otoczeni, Banak doskonale rozumiał to uczucie.
* * *
– Zmiażdżyć ich! – ryczał na swoich poddanych Obould. Król orków nie wydawał rozkazów z tyłu, lecz pobiegł na czoło swoich oddziałów, poganiając opieszałych, kopniakami usuwając na boki martwych i rannych, którzy wcześniej próbowali zdobyć krasnoludzkie umocnienia.
Obould przeklął swoje szczęście – sądził, że już pierwsze natarcie zmiecie te przeszkody, tymczasem grunt pod jego nogami zatrząsł się, a potem z góry posypał grad kamieni. Nie miał pojęcia, co tam się działo, ale to nie była jego sprawa.
Obecnie był skupiony tylko na jednym celu.
– Zmiażdżyć ich! – zaryczał ponownie.
Parł do przodu, ku najgorętszej walce. Stanął przed szykiem krasnoludów, zbijając wielkim mieczem wysunięte krasnoludzkie piki. Kilka z nich uniknęło tej dzikiej zasłony, a ich właściciele usiłowali wbić w niego swe ostrza.
Jednak oręż z Mithrilowej Hali, mimo swej jakości, tylko nieco zarysował wspaniałą zbroję króla. Obould pognał do przodu, tnąc w dół mieczem i rozpalając jego płomień. Jakiś pechowy brodacz podniósł głowę i natychmiast została ona rozrąbana na dwoje. Miecz Oboulda opadał dalej, uderzając o szczyt kamiennego muru i wycinając jego spory kawałek.
Król orków uderzał raz za razem, oczyszczając teren. Wskoczył na czterostopowy murek.
Stał tam z gorejącym mieczem opartym o biodro, wyciągając zaciśniętą w pięść drugą rękę.
Strzały i bełty odbiły się od niego. Stojące najbliżej krasnoludy podbiegły, unosząc broń i uderzając w stopy wielkiego orka, by wytrącić go z równowagi.
– Zmiażdżyć! – krzyknął Obould i nie cofnął się choćby na cal.
Zachęcone jego przykładem orki rzuciły się na wał, a przerażone tym krasnoludy zachwiały się. Po prawej stronie Oboulda pojawiła się grupa ryczących gigantów, ciskając wielkie głazy na umocnienia i szarżując z impetem.
Pod hełmem-czaszką król orków uśmiechnął się wrednie. Jak przypuszczał, jego śmiały atak pchnął Gerti i jej niechętnych towarzyszy do walki.
Umocnienia poddały się pod impetem natarcia. Krasnoludy przerwały szeregi i uciekły, zaś ci, którzy nie byli wystarczająco szybcy, zostali zagarnięci przez orczą masę i wduszeni w kamień.
Obould trwał na swoim miejscu, rycząc, z płonącym mieczem i zaciśniętą pięścią. Spojrzał na klif na pomocnym zachodzie i znów pomyślał o wielkim wybuchu. Lecz to nie zajmowało go zbyt długo, gdyż wtedy popatrzył na własne, przeważające siły i rosnące zamieszanie na zachodzie. Nawet jeśli Urlgen zawiedzie go na północy, Obould wiedział, że zwycięży w Dolinie Strażnika.
Zamknąć wrota, pomyślał król orków, i niech te krasnoludy na górze spróbują wtedy odnaleźć drogę do domu.
* * *
Drizzt nie mógł dostrzec pierwszych szeregów walczących, lecz po stłoczonej masie orków na środku i z tyłu poznał, że stojące przy klifie krasnoludy stawiały zaciekły opór. Widział też poruszenie jakieś sto jardów na południe od siebie, pośrodku orczej hordy. Gdy zobaczył, jak w powietrze wylatuje ork, krwawiąc z wielu ran, pomyślał, że prawdopodobnie walczy tam Thibbledorf Pwent.
Drizzt nie pozwolił sobie nawet na uśmiech, gdyż zbliżał się do tylnych szeregów orków i już przyciągnął ich uwagę.
– Sprawdzą cię – powiedział swej towarzyszce, która utykała przed nim ze związanymi z tyłu rękami. – Musisz mi ufać.
Innovindil potknęła się i upadła, a Drizzt skrzywił się, czując odruchową chęć pomocy, ale pozwolił jej na upadek. Złapał elfkę za ramię, brutalnie podniósł i znów musiał zwalczyć ochotę puszczenia do niej oka, widząc opuchliznę na jej twarzy.
Tak musiało być.
Drizzt popchnął ją do przodu, a ona znów niemal się potknęła, po czym pogonił jednym z wyciągniętych sejmitarów. Orki podeszły do nich: rozszerzone żółte oczy, odsłonięte kły, broń w gotowości. Jeden stanął przed Innovindil, która wbiła wzrok w ziemię.
– Więzień dla Urlgena – zacharczał Drizzt w swoim łamanym orczym.
– Dla Urlgena! – powtórzył stanowczo, gdy ork ruszył ku elfce. – Od Donnii – dodał, gdy zobaczył wokół pełne wątpliwości spojrzenia.
Stojący z przodu ork machnął na innego, który podszedł do Innovindil i szarpnięciem sprawdził więzy. Drizzt odpędził go, pozwoliwszy mu wpierw przekonać się, że węzły mocno trzymają.
– Dla Urlgena! – krzyknął jeszcze raz.
Czy to dla sprawdzenia, czy też ze złośliwości, ork z przodu pchnął nagle swoją włócznią, celując prosto w brzuch elfki.
Drizzt zawirował wokół biodra Innovindil. Sejmitary zamigotały, wytrącając włócznię przeciwnikowi trzema szybkimi ciosami.
– Dla Urlgena! – krzyknął jeszcze raz, wirując i kreśląc sejmitarami młyńce.
Ork mrugnął kilka razy i cofnął się. Drow stanął obok elfki, trzymając sejmitary przy bokach. Ork spojrzał na niego, potem na własną pierś, zaplamioną krwią z ponad tuzina cięć. A potem się przewrócił.
– Zaprowadźcie mnie do Urlgena! – rozkazał pozostałym Drizzt. – Ale już!
Drow stanął za Innovindil, popychając ją do przodu. Orki rozstępowali się przed nimi niczym woda przed dziobem szybko płynącej łodzi.
Ruszyli w górę zbocza, zwracając na siebie uwagę... lecz, jak z ulgą zauważył Drizzt, niewielu chciało się do nich zbliżyć.
Wkrótce jego wzrok podążył w górę, ku wysokiemu orkowi wywarkującemu rozkazy i brutalnie odpychającemu wszystkich, którzy zanadto się zbliżyli.
Wódz. To na pewno on.
Drizzt sięgnął w głąb siebie, odnajdując swój środek ciężkości, swój gniew, pierwotną istotę drzemiącą wewnątrz jego śmiertelnej powłoki. Odnalazł kierującego się instynktem Łowcę, po czym przeszedł przez niego do królestwa czystej koncentracji. Wobec tłumów wokół niego nie miał zbyt wielkiej nadziei, że wraz z Innovindil wyjdą z tego cało, więc po prostu postanowił się nimi nie przejmować.
Spojrzał szybko na elfkę – jej błękitne oczy były nieruchome, jakby osadzone w kamieniu, spoglądające z nienawiścią na orczego wodza, syna bestii, która tak brutalnie odebrała jej Tarathiela.
Nim wpadli na pomysł podstępu, wymogła na Drizzcie zgodę, że Urlgen, syn Oboulda, jest jej.
Wokół rozlegały się odgłosy walki, w powietrzu niosły się okrzyki wodza, a orki napierały w górę zbocza, gdzie nadal trwały uparte krasnoludy.
A Drizzt Do’Urden odciął się od tego wszystkiego, skupiając na jednym obrazie.
Walącej się w gruzy, płonącej wieży i krasnoludzie na jej szczycie, do ostatka wykrzykującym rozkazy.
Łowca sięgnął po Guenhwyyar.
* * *
Wiedzieli, że muszą się utrzymać. Krasnoludy musiały powstrzymać szarżujące hordy dla dobra swoich krewniaków na szczycie wzgórza. Dokąd Banak Brawnamdl mógłby uciec, gdyby zostali zepchnięci do Mithrilowej Hali?
Obrońcy zachodniego krańca Doliny Strażnika wiedzieli to i tą myślą odpędzali każdą chwilę słabości. Nie mieli wyboru, musieli się utrzymać.
Lecz nie mogli, a ich jedynym wyborem, od pierwszego do ostatniego, było cofnąć się albo zginąć na miejscu. Wielu wybrało to ostatnie albo też śmierć sięgnęła po nich sama, podczas gdy pozostali cofali się ku następnej nadającej się do obrony pozycji. Lecz orcza horda parła naprzód, przebijając się przez każdą ścianę i opływając każdą przeszkodę.
A krasnoludy cofały się, niczym niesione przez wodę drewienko.
Wysłali gońców do podnóża klifu, wołając, by Banak wycofywał się. Ich nadzieja wzrosła, gdy zobaczyli, że pierwsze krasnoludy schodzą po sznurowych drabinkach. Ci, którzy już dotarli na dół natychmiast zaczęli planować, jak obronić ten rejon, machając na kolejnych schodzących, by do nich jak najszybciej dołączyli.
Pozostałe krasnoludy pobiegły na wschód, wołając strażników najbliższych wrót Mithrilowej Hali i uprzedzając ich o nadchodzącym niebezpieczeństwie.
Wkrótce wszyscy ci, którzy ocaleli, znaleźli się w pobliżu wielkich wrót na zachodzie. Każda próba stawienia oporu nadchodzącej fali była daremna i oznaczała dalsze zepchnięcie na zachód.
Znaleźli się już niemal na wysokości drabinek, gdzie po raz kolejny stawili opór świadomi, że jeśli cofną się jeszcze bardziej, odwrót oddziałów Banaka wkrótce się zakończy.
– Hala otwarta! – krzyknął któryś z krasnoludów, oglądając się i wskazując na ścianę.
Każdy krasnolud w szeregu znalazł chwilę, by odwrócić się i zobaczyć, że wielkie wrota Mithrilowej Hali rzeczywiście otworzyły się na ich wezwanie o pomoc. Wychodziły stamtąd posiłki – tuziny ich pobratymców, wielu wciąż miało na sobie kowalskie fartuchy lub zwykłe ubrania zamiast zbroi. Wyglądało na to, że wyszedł stamtąd każdy krasnolud, który pozostał, nawet ranni, którzy powinni leżeć w łóżkach.
Usłyszeli wołanie o pomoc i porzucili bezpieczne korytarze, by wspomóc walczących w bitwie.
Z pewnością nie było to wsparcie wystarczające, by wygrać; wyglądało na to, że nie wystarczą nawet, by spowolnić orcze natarcie.
Lecz między nimi szedł jeden krasnolud, którego obecności nie można było nie zauważyć, którego nie można było porównać z żadnym z wojowników.
Na czele posiłków szedł krasnolud-legenda.
Na czele posiłków szedł Bruenor Battlehammer.
* * *
Banak zacisnął zęby, przyglądając się temu, co działo się na dole. Ledwo mógł uwierzyć, jak szybko obrońcy doliny zostali zepchnięci. Ledwo mógł uwierzyć w rozmiar i impet orczej armii, która się tam pojawiła.
Stary krasnolud zwinął szyki i rozkazał swoim podkomendnym schodzić. Złazili teraz po wielu drabinkach sznurowych na raz, wyglądając jak mrówki. To była decyzja podjęta w mgnieniu oka i równie szybko wykonana, a kiedy rozkaz już został wydany, Banak mógł tylko zastanawiać się nad tym, czy podjął właściwą decyzję.
Widział, jak czarna fala zalewa dolinę od zachodu na wschód. Czy którykolwiek z jego krasnoludów w ogóle dotrze na dół, nim ta ciemność ich minie? A jeśli im się uda, to czy zdołają wznieść obronę, skoro tak wielu z nich padło?
W przeciwnym wypadku, czego Banak był całkowicie świadomy, nastąpi całkowita katastrofa, może nawet całkowita rzeź wszystkich dzielnych wojowników oddanych pod jego komendę.
Wciąż popędzał wycofujące się krasnoludy. Krzyczał do Pwenta i jego chłopaków, by szli pod górę, sam zaś stanął przy ostatniej drodze ratunku: rynnie, którą zbudowali inżynierowie Torgara.
Czekali tam na niego Wulfgar i Catti-brie. Przybiegli tuż przed Torgarem, Tredem i Shinglesem.
– Ruszajcie swoją trasą – polecił Banak ludziom, z których jeden był zbyt duży, by zmieścić się w wąskiej rynnie. – Drabinkami.
– Pójdziemy, kiedy wróci Pwent – odparła Catti-brie.
By dodać wagi swoim słowom, uniosła Taulmarila i posłała syczącą strzałę w stronę tłumu orków. Choć ta zniknęła w gęstwinie wrogów, nikt nie miał wątpliwości, że zabiła tego czy innego przeciwnika.
Tymczasem Wulfgar przyciągnął bliżej dwie drugie liny, przywiązując je tak, by nie dało się ich rozwiązać, a przecięcie stało się trudniejsze.
– Nie bądźcie głupi – sprzeciwił się Banak. – Jesteście dziećmi króla Bruenora i jako tacy musicie znaleźć się w hali.
– Ale potrzebujecie nas tutaj – odparł Wulfgar.
– Pójdziemy, kiedy wróci Pwent – powtórzyła Catti-brie i znów strzeliła. – I ani chwili wcześniej.
Banak zaczął się z nimi spierać, ale zamilkł, nie mogąc się przeciwstawić logice tej wypowiedzi. Po tym dniu on również stanowić będzie ważny głos w Mithrilowej Hali, a mimo to wcale nie palił się do ruszenia gdziekolwiek, póki Pogromcy nie zaczną zjeżdżać rynną.
Stanął przed Catti-brie, Torgarem i Shinglesem po lewej oraz Tredem i Ivanem, który zaciągnął opierającego się Pikela do lin, po prawej.
– Pozwól, bym wskazał twemu łukowi cel – powiedział do Catti-brie.
Po chwili dziewczyna strzeliła w stronę najbliższej grupy orków, która biegła w ich stronę.
* * *
Jej płynne, pełne gracji ruchy ostro kontrastowały z gwałtownymi, szarpanymi ruchami i uderzeniami Urlgena.
Innovindil okrążyła go płynnie, zadając serię pchnięć i szerokich cięć, z których większość miała jedynie przygotować orka do gwałtownego i ostatecznego końca.
Urlgen obracał się wraz z nią, jego ciężko opancerzone ramiona wirowały i zatrzymywały każdy atak, a stopy poruszały się i utrzymywały go w równowadze, gdy elfka wirowała wokół niego, kierując się ciągle w jego prawą stronę.
Nagle znikła, gwałtownie zmieniając kierunek ruchu, dla zyskania prędkości zatoczyła pełen krąg i włożyła cały swój rozpęd w jedno pchnięcie w orczą pierś.
Ale Urlgen, syn Oboulda, spodziewał się tego ruchu i sparował go, nim ten się na dobre zaczął. Gdy tylko stracił elfkę z oczu, odpowiednio obrócił biodra i gwałtownie opuścił ręce. Pchnięcie, które powinno go przebić, nie zbliżyło się nawet do celu.
Innovindil nie pokazała po sobie zaskoczenia, nie cofnęła się też, by zebrać siły. Wiedziała, że nie ma na to czasu, gdyż wokół niej szaleńczo krążył Drizzt, wirując i skacząc, a jego sejmitary powalały każdego orka, który ważył się zbliżyć. Naprzeciw niego, równie skutecznie chroniąc drugi bok elfki, potężna czarna pantera podniosła się i skoczyła. Wpadła na jednego z orków, który rozpaczliwie próbował się wycofać, i potężną łapą rozszarpała mu pysk, po czym odskoczyła w drugą stronę i przewróciła kolejnego orka.
Jak wiedziała Innovindil, ta dwójka dzielnych przyjaciół dawała jej szansę na walkę, lecz czas nie był po ich stronie.
Zaatakowała z większą wściekłością, błyskawicznie pchnęła w lewo, w prawo, i w środek. Poleciały iskry, gdy jej miecz uderzył mocno w jeden karwasz, później w drugi, a następnie oba skrzyżowały się nad jej ostrzem, opuszczając je na lewo od biodra Urlgena.
I wtedy ork przeszedł do kontrataku. Nie użył do tego rąk, lecz zadziałał w zgodzie ze swoim imieniem, Trzy Pięści. Pochylił się nad zablokowanym mieczem i gwałtownie opuścił czoło. Choć Innovindil była wystarczająco zwinna, by uchylić głowę przed bezpośrednim uderzeniem, nawet przelotne dotknięcie metalowego hełmu orka sprawiło, że oszołomiona zatoczyła się do tyłu.
Jedynie odruchowo machała mieczem, parując ciosy nabijanych rękawic. Stopniowo odzyskała jednak przytomność na tyle, by stanąć pewniej na nogach i wzmocnić obronę. Wreszcie udało jej się stanąć na równi z orkiem.
– Lekcja dla mnie – mruknęła pod nosem i przysięgła sobie, że będzie uważała na ten morderczy cios głową.
* * *
Bruenor zajął pozycję na skale.
Stojąc na szeroko rozstawionych nogach i unosząc wielokrotnie wyszczerbiony topór, król Mithrilowej Hali wezwał swoich krewnych i wszystkich Delzounów do wytrwania. Wokół niego zebrały się wszystkie krasnoludy z rodu Battlehammer. Czy to dzięki szczęściu, czy też opiece duchów przodków i jego boga, tego dnia żadna włócznia nie trafiła Bruenora.
Stał pośród kłębiącego się morza orków, niczym latarnia morska nadziei dla krasnoludów i świadectwo czystej determinacji. Włócznie uderzały i leciały w jego stronę, orcze łapy chwytały jego potężne nogi, lecz nic nie mogło przewrócić króla Bruenora. Lecąca maczuga trafiła go w twarz, zadając długą ranę i zamykając jedno oko.
Bruenor tylko zaryczał.
Jeden z orków zauważył w tym okazję, stanął obok krasnoluda i uderzył go młotem bojowym.
Bruenor przyjął cios i nawet się nie skrzywił, po czym morderczym ciosem topora powalił orka.
Zbliżył się do niego kolejny ork i kolejny, i kolejny...przez chwilę wydawało się, że krasnoludzki król zostanie pogrzebany tam, gdzie stoi.
Ale wszystkie orki poleciały na bok, jeden po drugim odrzucone siłą i zdecydowaniem Bruenora Battlehammera, który nie chciał upaść, nie chciał zawieść. Krew płynęła z jego ran, niektóre były poważne. Ale ryk Bruenora nie był krzykiem bólu czy strachu. Była to odmowa, uparta i silna, pełna zdecydowania wykraczającego poza śmiertelne ograniczenia.
Nigdy wcześniej serca Delzounów nie były tak przepełnione dumą, jak tego dnia, na tej skale, gdy król Battlehammer krzyczał.
Nie mieli wyboru. Wycofanie się za Bruenora oznaczało porzucenie tych setek krasnoludów, które właśnie teraz schodziły po zboczu urwiska. Zgodnie z krasnoludzką logiką lepiej zginąć, niż porzucić krewnych.
Bruenor przypomniał im o tym. Sama jego obecność, jakimś sposobem powstałego z łoża śmierci, przypomniała im wszystkim o tym, kim byli i co było ważne ponad wszystko – krewni i ród.
I dlatego cofające się krasnoludy obróciły się jednocześnie, wbity nogi w ziemię i zaczęły powstrzymywać atak, odpowiadając na włócznie młotami i toporami, na orczą żądzę krwi krasnoludzką determinacją.
I tam, wokół skały, na której stał król Mithrilowej Hali, orcza fala załamała się i została powstrzymana.
* * *
Ramię przy ramieniu i z Banakiem Brawnanvilem w środku szeregów, piątka krasnoludów starła się zaciekle z rozpędzoną falą orków, rzucając się na nich z wściekłością, waląc młotami i toporami. Za nimi Catti-brie siała zniszczenie strzałami z Taulmarila, zgrawszy swoje salwy z działaniami Wulfgara, który biegał tam i z powrotem wzdłuż krótkiej linii obronnej, nie pozwalając żadnemu orkowi przedostać się za plecy walczącej piątki.
– Pospiesz się, Pwent! Wszyscy zeszli już na dół! – krzyczał Banak do mocno przerzedzonej grupki Pogromców, której wreszcie udało się jakoś dotrzeć do niego i rynny.
Banak nie mógł dostrzec między nimi Pwenta.
– Szczelaj, dzioucho! – wrzasnął do Catti-brie Ivan Bouldershoulder.
– Idź – polecił jej Wulfgar, upewniając kobietę, że panuje nad wszystkim.
Wyglądało na to, że ma rację, gdyż żaden ork nie chciał stawiać czoła straszliwemu barbarzyńcy.
Catti-brie odbiegła, zatrzymując się tuż za Ivanem. Rozejrzała się szybko i dostrzegła grupę orków, która zawróciła, by zamknąć grupie skrwawionych Pogromców drogę ucieczki.
Uniosła Taulmarila, Poszukiwacza Serc, i ponad krasnoludami z sykiem pojawiło się pięć srebrzystych linii. Catti-brie strzelała po bokach, nie ważąc się celować w środek tłumu z obawy, by któraś z jej strzał, przeleciawszy na wylot przez orka, nie trafiła któregoś z uciekających krasnoludów. Znalazła swój rytm, celując to w lewo, to w prawo, a każdy strzał przynosił mordercze skutki. Orki, które znalazły się między dwoma liniami ostrzału nie miały żadnego wsparcia, które pomogłoby im stawiać opór Pogromcom. Widząc to, krasnoludy natychmiast zwarły szereg w grot i ruszyły w górę zbocza.
– Zabierajcie się z klifu! – polecił Banak Catti-brie i Wulfgarowi, kiedy wrogowie zbliżyli się. – Mamy szybszą drogę w dół!
Catti-brie niechętnie, nie mogąc jednak oprzeć się takiej argumentacji, wróciła do Wulfgara i razem pobiegli w stronę klifu.
Zarzucili broń na ramiona, ujęli liny w dłonie i zaczęli schodzić ramię w ramię.
Usłyszeli, jak Pogromcy skaczą do rynny nad nimi, i uśmiechnęli się radośnie. Słyszeli, jak Banak gorączkowo nawołuje pozostałych, by zjeżdżali.
A potem usłyszeli orki, tak wiele orków.
Lina Wulfgara zadrżała nagle, potem jeszcze raz. Catti-brie wyciągnęła ku niemu rękę, a on do niej.
Jego lina zerwała się, odcięta u góry.
* * *
Obould nie widział, że jego oddziały tłoczą się wokół kamienia, na którym stoi król Bruenor, gdyż jego uwagę przyciągnął szaniec na pomocy, który szybko opuszczały krasnoludy.
Brodacze z pewnością stawiały tam zaciekły opór, lecz zastępy Oboulda mogły ich pokonać.
Lecz wtedy pośrodku jego szeregów eksplodowała ognista kula. Jednocześnie w jakiś niezrozumiały sposób jedna z szarżujących grup odbiegła w bok i zaczęła walczyć z... powietrzem, pomyślał król, albo ze sobą, albo z głazami.
Rzut oka przekonał Oboulda, że rozumuje poprawnie: do obrońców dołączyła ludzka kobieta i gnom, machając palcami i rzucając czary. Z góry schodziło coraz więcej krasnoludów, zeskakiwali na ziemię, wyciągali broń i ruszali, by wesprzeć szeregi obrońców.
A szyki orków zaczynały pękać!
Przez ich tłum przeleciała sinoniebieska błyskawica: ponad tuzin orków padło martwych, a drugi tuzin leżał ogłuszony i zaskoczony.
Jego wspaniały plan wyrżnięcia wszystkich sił wroga na powierzchni, zamiast zwykłego zapędzenia ich do dziury ledwo się zaczął, a już na jego oczach zaczynał walić się w gruzy. Z rykiem odrzucił tak niepożądany obrót sprawy. Ryknął znów i zacisnąwszy pięść tak mocno, iż mógłby zmiażdżyć potężny kamień, król orków rozpoczął własną szarżę ku ścianie tarcz na północy, zdecydowany jeszcze raz przechylić szalę walki na swoją stronę.
Krasnoludy nie wymkną się z jego pułapki. Nie po raz drugi.
* * *
Banak wpadł do dziury głową naprzód, posławszy wpierw przed sobą wyczerpanego i zakrwawionego Thibbledorfa Pwenta. Spodziewał się łagodnego spadku, lecz ledwo udało mu się wpaść do otworu, gdy zawisł.
Dopiero wtedy stary krasnolud zorientował się, że z pleców wystaje mu włócznia, która zaczepiła się o głaz.
Nad nim wokół dziury tłoczyły się orki, waląc go w stopy i szturchając topornie wykonanymi włóczniami.
Banak wierzgał wściekle, lecz wiedział, że już nie żyje, wiedział, że sam nie zdoła się uwolnić.
I wtedy ktoś złapał go za kołnierz, a śmierdzący Pwent wspiął się obok niego.
– Złaź, durniu! – wrzasnął Pwent.
– Włócznia... – zaczął tłumaczyć Banak, lecz Pwent nie słuchał, tylko pociągnął.
Gdy włócznia się poruszyła, na plecach Banaka ktoś nagle rozpalił ognisko, a on sam zawył z bólu.
Pwent ciągnął mocniej świadom, że nie ma innego wyjścia.
Drzewce pękło i oba krasnoludy poleciały spiralną rynną, którą przygotowali inżynierowie Torgara. Wyturlały się wreszcie na prostą i wypadły przez otwór, spadłszy z wysokości kilku stóp wprost na specjalnie umieszczoną w tym miejscu stertę siana. Rzecz jasna do tej chwili większość została już rozwłóczona przez tych, którzy wylądowali wcześniej, więc gruchnęli o ziemię i przez chwilę leżeli, pojękując.
Zaraz potem, mimo okrzyków bólu, chwyciły ich mocne ręce. Nie mieli czasu przejmować się ranami.
– Zamknąć rynnę! – krzyknął Pwent, lecz było już za późno. Z otworu wypadł ścigający – mały goblin, prawdopodobnie spuszczony tu przez większe orki jako przynęta. Stwór wylądował na plecach wciąż leżącego Banaka, który znów jęknął przeraźliwie.
Pwent odtoczył się i wbił swoją nabijaną kolcami rękawicę w twarz zaskoczonego goblina i znów pogonił innych, by zamknęli rynnę.
Torgar Hammerstriker już działał. Pociągnął za dźwignię zwalniając blokadę, po czym uniósł rękę i umieścił płytę zasłaniającą otwór na przeznaczonym dla niej miejscu. Jej górna część była usiana długimi kolcami, na które zaraz potem nadziała się pierwsza ofiara – jakiś ork czy goblin.
Krasnoludy były jednak zbyt zajęte, by się tym cieszyć. Podniosły leżących towarzyszy, pogoniły Pwenta i zaniosły ciężko rannego Banaka. Miejsce wylotu z rynny znajdowało się na półce w jednej czwartej wysokości klifu, gdzie zamontowano jeszcze więcej drabinek. Wielu Pogromców już nimi schodziło, chcąc jak najprędzej dołączyć do walki na dole.
Gdy tylko Thibbledorf Pwent ujrzał, co tam się działo, otrząsnął się z otępienia – albo w nie popadł, gdyż w przypadku Pwenta nie sposób było odróżnić jednego stanu od drugiego – po czym chwycił linę i przeszedł przez krawędź.
– Byłech pierwszy – burknął Ivan Bouldershoulder.
Ostrożnie przełożył sobie Banaka przez ramię i podszedł do sznurowej drabinki. Tred zszedł wcześniej, by mu pomagać z dołu.
Torgar i Shingles pilnowali z bronią w ręku miejsca wylotu z rynny, gotowi osłaniać przyjaciół, gdyby orki jakoś przedarły się przez płytę blokującą. Krasnoludy z Mirabaru opuściły posterunek dopiero wtedy, gdy Ivan i pozostali znaleźli się znacznie niżej, przechodząc do kolejnych drabinek.
* * *
Złapał ją odruchowo, gdy wyciągała do niego rękę. Chwycili się za nadgarstki, barbarzyńca zakręcił się wraz z liną, odbijając się od klifu. Zmiana środka ciężkości niemal zrzuciła kobietę z jej liny, lecz udało jej się utrzymać.
Lina Wulfgara odpadła, chlasnęła go tak mocno, że znów niemal wyrwał się z uchwytu Catti-brie.
Lecz go nie puściła. Ręce miała wyprostowane, mięśnie bolały, a ramiona groziły, że w każdej chwili wyskoczą ze stawów.
Lecz go nie puściła.
Wulfgar spojrzał na nią, na jej rozszerzone ze strachu oczy – oboje świetnie wiedzieli, że pociągnie ją za sobą i spadną razem.
Lecz go nie puściła. Catti-brie nie zamierzała puścić przyjaciela, choćby miało ją to kosztować życie.
Wydawało się, że to trwało całe minuty, lecz w rzeczywistości minęły zaledwie ułamki sekund. Wreszcie Wulfgar chwycił wolną ręką linę Catti-brie i mocno do niej przywarł.
– Idź! – pogoniła go kobieta, gdy tylko odzyskała rezon i zrozumiała, że jeśli jego lina została przecięta, to ta będzie następna. Wulfgar schodził ręka za ręką, niemal zbiegając po grubej linie. Dotarł do półki i stanął na niej, po czym ulokował się na tyle solidnie, na ile pozwalało mu oparcie dla nóg.
Catti-brie prędko schodziła za nim, nie była jednak wystarczająco szybka. Jej lina pękła i dziewczyna spadła. Barbarzyńca chwycił ją i przyciągnął do siebie, po czym oboje przywarli do ściany klifu.
– A nie jesteśmy nawet w połowie – powiedział chwilę później Wulfgar.
Wskazał na drugi skraj niewielkiej półki, gdzie umocowano następne drabinki.
* * *
Drizzt wykonał podwójne pchnięcie, zrobił krok naprzód, nacierając i zmuszając orka do przeturlania się do tyłu, uniemożliwiając przez to zbliżenie się widzom.
Drow natychmiast zrobił zwrot, przetoczył się, tnąc szeroko sejmitarami. Każdy cios był pod całkowitą kontrolą, każde cięcie miało odwrócić uwagę widzów od walki Innovindil z ich wodzem.
Drizzt spojrzał na walkę naprzeciwko – Guenhwyvar skoczyła na jednego orka, potem nagle odskoczyła, by zabić następnego.
Oczy drowa tylko przez chwilę przyglądały się głównemu starciu, musiał bowiem stawić czoła szarży dwóch kolejnych orków.
Nawet ta krótka chwila obserwacji wystarczyła mu, by zauważyć, że Urlgen mocno przyciska jego elfią przyjaciółkę, która cofa się, potykając. Musiał przedrzeć się do niej, lecz nie mógł – był właśnie atakowany przez dwa zajadłe orki.
– Zapomnij się w gniewie! – krzyknął do Innovindil. – Pamiętaj o Tarathielu! Przypomnij sobie stratę, poczuj ból!
Z każdym wykrzyczanym słowem drow musiał robić unik lub parować cios, starając się powstrzymać natarcie nagle ośmielonych orków.
– Znajdź równowagę – usiłował tłumaczyć Innovindil. – Równowagę między swoim gniewem i determinacją! Użyj bólu, by się skoncentrować!
Wiedział, iż prosi ją, by stała się Łowcą. Prosił ją, by na chwilę zapomniała o rozumie i popadła w pierwotny stan, gdzie dominują emocje i strach. Skoro ona mogła ukoić jego gniew, to on może spróbować przesunąć jaku niemu.
Czy był inny sposób?
Drizzt porzucił strach o przyjaciółkę i jeszcze głębiej zapadł się w uczucia Łowcy. Orki nacierały, a sejmitary rozpoczęły szalony taniec, zmuszając je do cofnięcia się, a wreszcie po kolei zabijając.
* * *
Mimo rozpaczliwej sytuacji, ataku zaciekłego orka i tumultu, jaki czyniły zebrane wokół potwory, Innovindil usłyszała słowa Drizzta.
Wymachiwała wściekle mieczem, zbijając jeden cios wymachującego kolczastymi rękawicami orka za drugim. Jej stopy poruszały się tak samo gwałtownie, próbując ją utrzymać, gdy ork zmuszał ją do uników i cofania się. Próbowała znaleźć swój rytm, ale styl walki orka był co najmniej niekonwencjonalny, a jego ciosy szybko zmieniały kąt, by przebić się przez każdą lukę, jaką pozostawiała. Innovindil nie wątpiła, że stopniowo zyskałaby zrozumienie i możliwość logicznego kontrataku, ale nie miała czasu.
Dlatego też postąpiła zgodnie ze słowami Drizzta Do’Urdena, który tak wspaniale odpędzał pozostałych. Pozwoliła umysłowi podążyć ścieżką wspomnień, do straszliwego upadku Tarathiela. Poczuła, jak wzrasta jej gniew, i zmieniła go w determinację.
Jej miecz skierował się w lewo, odpychając zgiętą prawicę orka, i szybko wrócił do środka, by sparować pchnięcie lewą ręką.
Innovindil odepchnęła świadome myśli i pozwoliła się ponieść walce. Poleciały iskry, gdy trafiła na pięść i znów, gdy ork zablokował jej pchnięcie drugą metalowa rękawicą.
Jej ciosy nabrały mocy, zmuszając orka do defensywy. W końcu rozpoznała wzór jego zasłon i parowań.
Przygotowywał się do ciosu głową, uświadomiła sobie, i szukał tylko okazji.
Innovindil dawała się ponieść pchnięciom i ciągłej walce, zapadając się głębiej w swoje instynkty, zawieszona gdzieś między furią a całkowitą koncentracją.
Uchyliła się przed jednym ciosem i wydawało się, że niemal całkowicie straciła równowagę, rzucając się na bok tak gwałtownie, że jej wolna dłoń uderzyła o cholewkę buta. W odpowiedzi nadszedł cios orka – taki, który mógł ją naprawdę zaboleć. Ale nie był skierowany przeciwko niej, co elfka doskonale rozumiała. Urlgen uderzył w jej miecz i odepchnął go mocno na bok.
A to dało mu tak oczekiwaną lukę w obronie.
Rzucił się do przodu, gwałtownie opuszczając głowę.
Innovindil zasłoniła czoło wolną ręką, a mimo to poczuła, jak uderzenie trafia w jej czaszkę. Zatoczyła się do tyłu, próbując zachować równowagę, lecz potknęła się i usiadła na ziemi.
Lecz Urlgen nie gonił jej – ork uderzył czołem nie tylko w dłoń elfki, ale też w mały nóż, który elfka zręcznie wyciągnęła z buta, i wbił go sobie aż po rękojeść. Ork zatoczył się do tyłu, a rękojeść noża wystawała z jego czoła niczym dziwaczny róg jednorożca. Rękawice machały w powietrzu, a on sam obracał się wokół własnej osi, z głową odrzuconą do tyłu.
W tej właśnie chwili, gdy wszystkie orki w okolicy z niedowierzaniem spoglądały na swojego przywódcę, Drizzt Do’Urden podbiegł do Innovindil i gwałtownym szarpnięciem poderwał ją na równe nogi, po czym popchnął przed sobą na północ i ruszył biegiem. Kręcił się wokół zataczającej się, wciąż oszołomionej elfki, wycinając im drogę sejmitarami. Kiedy dotarli do szczególnie gęstej grupy przeciwników, doskoczyła do nich Guenhwyvar, z pełną szybkością rzuciła się na tłum i powaliła kilku orków.
Drizzt pobiegł dalej, ciągnąc za sobą Innovindil. Wydobył cienką linę i wcisnął koniec w jej dłonie. Ten gest jakimś sposobem przywrócił elfce nieco przytomności, przypominając o obowiązkach. Kazała Drizztowi biec dalej, a sama uniosła wolną rękę do ust i gwizdnęła przenikliwie.
Biegli dalej w dół i po skosie dotarli do względnie równego miejsca. Tam, poniżej wschodzącego słońca ujrzeli swoją jedyną nadzieję – szybko opadającego skrzydlatego konia.
Zmierzch dotknął kopytami ziemi i popędził po kamieniach, rozpędzając orki. Drizzt i Innovindil uskoczyli na boki, rozciągając między sobą sznur. Zmierzch przyjął uderzenie, gdy wbiegł na linę, a elfka i drow wykorzystali nagłe pociągnięcie, by znaleźć się u boków pegaza, pod osłoną jego uniesionych skrzydeł. Pierwsza na grzbiet wskoczyła Innovindil, a zaraz za nią Drizzt, zaś Zmierzch nawet nie zwolnił biegu. Szerokimi skrzydłami młócił powietrze i na wpół biegnąc, na wpół lecąc oddalił się poza zasięg pogoni.
– Do domu, Guenhwyvar! – zawołał Drizzt do pantery, która wciąż rozpraszała orki i zajadle walczyła.
Unieśli się w powietrze, szybko kierując na północ. W ich stronę pomknęły włócznie, lecz zaledwie kilka rzeczywiście im zagroziło – ich właściciele padli pod ciosami sejmitarów drowa. Wreszcie wydostali się poza ich zasięg, a Drizzt odwrócił się, by spojrzeć na oddalającą się walkę.
Do tej chwili orki dotarły już na klif. Drow wiedział, że krasnoludy zostały zepchnięte do Doliny Strażnika.
Gdyby uniósł się w niebo minutę wcześniej, dostrzegłby charakterystyczny, srebrzysty błysk Taulmarila.
* * *
Oczy Shoudry błyszczały zdecydowaniem, gdy zobaczyła, jak jej ognista kula trafia grupę orków i rozprasza ich.
Czarodziejka rzuciła następne mordercze zaklęcie i błyskawica położyła szereg orków dokładnie w środku natarcia.
Więcej niż jeden krasnolud odwrócił ku niej głowę i pokiwał z uznaniem, co dumnej i szlachetnej sceptranie tylko dodało skrzydeł. Według opinii wszystkich była kolejnym z Battlehammerów, walczących tak, jakby Mithrilowa Hala była jej domem, a otaczające ją krasnoludy jej krewnymi.
Stojący obok Nanfoodle rzucał swoje czary, ogłupiając cały oddział orków iluzją, która kazała im zaszarżować wprost na ścianę klifu.
– Dobra robota – pogratulowała mu Shoudra.
Po ataku na umysł dołożyła fizyczne uderzenie błyskawicą, która rozproszyła zaskoczoną grupkę i powaliła wielu z nich. Kobieta puściła oko do Nanfoodle’a, po czym zerknęła nerwowo w stronę klifu, z którego wciąż schodziły krasnoludy. Słyszała, jak za jej plecami pierwsi, którym udało się dotrzeć na dół, zwierali obronny szyk, dzięki któremu wszyscy mogliby dotrzeć do wielkich wrót Mithrilowej Hali.
Lecz będą musieli wytrzymać, dopóki wszyscy tam nie zejdą.
Sceptrana odwróciła się i wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby, gdy jeden ze stojących przed nią krasnoludów przewrócił się z włócznią wbitą w pierś. Nie mając żadnych zapasów, które mogłyby natychmiast wypełnić przerwę, sceptrana zrobiła krok do przodu, wyciągając rękę i wypuszczając gromadę magicznych pocisków, dzięki którym odpędziła orki. Jednak nacierało ich coraz więcej.
Shoudra odetchnęła z ulgą, widząc przedzierającą się w jej stronę dwójkę krasnoludów: jeden szedł do rannego krewniaka, drugi, by zająć jego miejsce za niskim, kamiennym murkiem.
Orki nacierały dalej.
Rozglądając się za miejscem, w który mogłaby najskuteczniej wycelować swoje zaklęcia, Shoudra zwróciła uwagę na wielkiego, zakutego w zbroję orka, wymachującego trzymanym w jednej ręce mieczem niemal tak wielkim, jak ona sama. Przedzierał się przez swoje szeregi, kierując się wprost w stronę muru, a orki pospiesznie ustępowały mu z drogi.
O jego napierśnik uderzył bełt z kuszy, lecz nie przebił go ani nie spowolnił: zdawało się nawet, że skłonił go do biegu.
Shoudra przywołała swoje moce i uderzyła w orka błyskawicą, która zbiła go z nóg i cisnęła w tłum. Myśląc, że jest martwy, sceptrana skupiła się na stworach walczących z krasnoludami: puściła kolejną ognistą kulę tuż przed szeregiem obrońców, aż ci poczuli jej żar.
Podpalone orki padły na ziemię, lecz na ich miejscu pojawiła się znajoma postać – wielki ork z jeszcze większym mieczem.
Na ten widok oczy Shoudry rozszerzyły się – żaden ork nie mógł tak łatwo otrząsnąć się po jednej z jej błyskawic!
Wiedziała jednak, że to ten sam ork; nacierał z furią, depcząc tych, którzy nie zdążyli się usunąć na bok. Dopadł muru i krasnoludzkiej linii, kosząc mieczem i rozpędzając obrońców. Opuścił ramię i szedł dalej, burząc naprędce zbudowany murek, z łatwością kopniakami odwalając na boki ciężkie głazy.
Krasnoludy rzuciły się na niego i poszybowały w powietrze, cięte mieczem, miażdżone drugą ręką, a nawet kopnięte.
Przez cały czas, uświadomiła sobie Shoudra, ten ork spoglądał prosto na nią.
Kiedy się zbliżył, Nanfoodle skrzeknął. Shoudra słyszała, jak gnom szybko rzuca jakieś zaklęcie, lecz instynktownie wiedziała, że nie uda mu się ogłupić tej bestii. Wyciągnęła przed siebie ręce tak, by kciuki stykały się ze sobą czubkami.
– Precz, demonie – powiedziała, a z jej palców trysnął szeroki łuk pomarańczowego światła.
Korzystając z zamieszania, sceptrana odwróciła się, by zniknąć w tłumie, lecz wtedy została popchnięta... a przynajmniej tak sądziła. Próbowała się poruszyć, lecz jej stopy poślizgnęły się na kamieniach, a ją samą coś przytrzymało w miejscu. Odwróciła się i pojęła, że to nie był cios pięścią, lecz pchnięcie wielkiego miecza. Spojrzała w dół i zobaczyła, że mniej niż połowa znajduje się przed jej piersią. Wiedziała, że przebił ją na wylot.
Ork jedną ręką uniósł miecz z Shoudra.
Usłyszała krzyk Nanfoodle’a, lecz dobiegał on z jakiejś ogromnej dali.
Słyszała okrzyki krasnoludów, widziała, jak się cofają,, pewnie w strachu.
Zobaczyła srebrzysty błysk i poczuła szarpnięcie, gdy wielki ork zachwiał się i cofnął.
* * *
Catti-brie wisiała głową w dół, owinąwszy nogi liną. Wystrzeliła po raz wtóry w stronę wielkiego potwora, który trzymał Shoudrę w powietrzu. Pierwsza strzała trafiła go prosto w pierś i zmusiła do cofnięcia się o krok.
Ale się nie przebiła.
– Odepchnij go! – krzyknęła do Wulfgara.
Barbarzyńca zeskoczył na ziemię, nawet przy tej okazji powalając następnego wroga. Wezwał Tempusa, po czym rzucił młot – a właściwie całe ciało – na orka, usiłując go powalić.
Nagle poleciał do tyłu, zatrzymał się i poleciał jeszcze dalej, a to wszystko dzięki jednemu machnięciu wielkiego ramienia. Potężny barbarzyńca, który był w stanie przyjąć na siebie ciosy zadawane przez gigantów, zatoczył się i padł.
Ork uniósł ramię, dźwigając skręcone ciało Shoudry jeszcze wyżej i żary czai. Miecz ożył, a Shoudra krzyknęła jeszcze głośniej. Wielki ork machał ręką to w lewo; to w prawo.
Ciało Shoudry Stargleam rozpadło się na dwoje.
Catti-brie posłała w pierś orka kolejną strzałę, i jeszcze jedną, lecz aż do tej chwili jej cel nawet nie drgnął. Odwrócił się i ruszył w stronę Wulfgara.
Trafił go wirujący Aegis-fang. Ork zatoczył się do tyłu i niemal przewrócił.
Niemal.
Bestia zaszarżowała na Wulfgara.
Barbarzyńca przywołał młot do ręki i znów wezwał swego boga, po czym zamachnął się potężnym orężem. Dwaj tytani, górujący nad pozostałymi, starli się ze sobą, miecz przeciwko młotowi.
Aegis-fang opadł, gruchocząc ramię orka, ciskając go w bok. Płonący miecz zakreślił łuk, a Wulfgar musiał się odchylić, ledwo schodząc z linii ciosu.
Ork skoczył do przodu na odzyskującego równowagę Wulfgara. Zderzyli się, mięsień na mięsień.
Potężny cios pięści rzucił Wulfgara do tyłu. Człowiek zatoczył się na kamieniach, z trudem utrzymując się na nogach.
Ork, trzymając miecz oburącz, skoczył, by zadać śmiertelny cios, którego barbarzyńca nie zdołałby zablokować.
Wtedy w twarz orka wbiła się strzała, rozsiewając iskry po całej szkłostali. Mimo to dalej zamierzał się na barbarzyńcę.
A przynajmniej sądził, że to barbarzyńca, gdyż tam, gdzie zawiodła siła i ogień, udało się Nanfoodle’owi. Gnom skierował cios Oboulda na kogoś, kto wyglądał jak Wulfgar, lecz okazał się jakimś orkiem, przypadkiem znajdującym się zbyt blisko szalejącego władcy.
Catti-brie wskoczyła na kamień, chwyciła Wulfgara pod ramię i odciągnęła.
Ork ruszył za nimi... a przynajmniej próbował. Nagle kamień wokół jego stóp zamienił się w sięgające mu do kostek błoto, które po chwili znów zmieniło się w kamień.
– Zły ork! – zawołał zielonobrody krasnolud i pokazał mu środkowy palec swojej jedynej dłoni.
Rozwścieczony ork ryczał i szarpał się, po czym zaczął walić w kamień pięściami. Wtem, uderzywszy z zaskakującą siłą, uwolnił jedną stopę.
– Ooooo – powiedział zielonobrody.
Z góry zeszła pomoc w postaci Pogromców, którzy przebiegli obok Wulfgara i Catti-brie, by rzucić się w wir walki. Jednak każdy, kto znalazł się za blisko orka, padał jak kłoda.
Pojawili się Torgar, Tred, Shingles, Ivan, a nawet ranny Banak, Porywając ze sobą Catti-brie, Wulfgara, zszokowanego, zapłakanego Nanfoodle’a i wszystkich w okolicy. Pobiegli w stronę wrót Mithrilowej Hali.
Dopiero wtedy Catti-brie dostrzegła postać, wspierającą krasnoludy w walce. Rozpoznała swego nieugiętego ojca, stojącego mocno na wysokim kamieniu, otoczonego przez wojowników i siekącego orki swoim toporem.
– Bruenor – poruszyła ustami, nie mogąc pojąć, jak to się stało, że jej ojciec znów jest na nogach.
* * *
Bliżej środka doliny Bruenor uważnie przyglądał się przebiegowi odwrotu Banaka, jak również swoich dzieci – i cieszył się, widząc ich żywymi.
Jego krasnoludy jakimś sposobem wytrwały, wbrew niekorzystnemu stosunkowi sił, i powstrzymały nieubłagany przypływ.
Krasnoludzki król wiedział, że stało się to wielkim kosztem, i wiedział również, że orczego morza nie da się powstrzymać – szczególnie, że giganci zbliżali się szybko, wspierając linie orków.
Ze swojej skały krasnoludzki król wezwał do odwrotu, powiedział swoim chłopakom, żeby odwrócili się i pobiegli do wrót. Ale sam Bruenor nie ruszył się ani o cal, dopóki wszyscy nie przerwali szeregu.
Biegł za nimi, a prowadził go jego topór. Nie czuł sięgających do niego włóczni i mieczy, ale też wściekłość Bruenora Battlehammera nie pozostawiała żadnych luk. Obracał się i uchylał. Uciekał w stronę wrót, lecz nagle zatrzymał się, odwrócił i powalił najbliższego orka, zmuszając innych do przerażonej ucieczki.
Wypchnął wszystkich przed siebie, gdy zbliżył się do wrót, nie pozwalając sobie na ucieczkę, aż wszyscy znajdą się w środku. Walczył z mocą dziesięciu krasnoludów i sercem tysiąca, jego wyszczerbiony topór tego dnia zyskał więcej znaków niż w ciągu wcześniejszych dziesięcioleci. Wokół niego piętrzyły się sterty orczych trupów, a ziemia poczerwieniała od krwi.
Wiedział, że nadszedł w końcu czas do odejścia – zawołali go ci utrzymujący wrota. Bruenor machnięciem topora rozproszył stojącą przed nim ścianę orków, odwrócił się i ruszył biegiem.
A raczej zerwał się do biegu, gdyż przed nim stał ork, a jego włócznia unosiła się pod takim kątem, że Bruenor nie mógł mieć nadziei na jej sparowanie. Widząc swoją zgubę, król krasnoludów zawył w sprzeciwie.
Ork rzucił się do przodu, a wtedy z jego piersi wyłonił się kolec. Kolec z hełmu, jak uświadomił sobie Bruenor, gdy Thibbledorf Pwent wyprostował się za napastnikiem, unosząc orka na czubku głowy.
Nim Bruenor zdążył wypowiedzieć choć słowo, Pwent chwycił go za brodę i szarpnął nim, popychając prosto do hali.
I tak oto Thibbledorf Pwent był ostatnim, który tego rozstrzygającego dnia wszedł do krasnoludzkiej twierdzy, a wielkie wrota zatrzasnęły się za nim z hukiem. Martwy ork nadal podskakiwał na jego hełmie, przebity długim kolcem.
Nie było to zwycięstwo, jakie pragnął osiągnąć, gdyż większość krasnoludów z klanu Battlehammer, nawet te ze szczytu urwiska, bezpiecznie dotarła do Mithrilowej Hali. Na nieszczęście dla króla Oboulda, nikt nie mógł mieć wątpliwości co do tożsamości krasnoludzkiego przywódcy, który pojawił się, by wesprzeć odwrót. To był król Bruenor, uznany za martwego i pogrzebanego w ruinach Płycizn.
Krasnoludy z klanu Battlehammer skandowały jego imię, kiedy wypadł z hali, a nagły wzrost zajadłości obrońców po pojawieniu się rudobrodego krasnoluda nie pozwalał Obouldowi wątpić w prawdziwość ich słów.
Orczy król uznał, że musi porozmawiać z synem o tym niezwykłym obrocie wypadków.
Mimo niespodziewanego przybysza i sukcesu krasnoludów w ucieczce z urwiska, Obould radował się świadomością, że krasnoludy również nie mogły tego uznać za zwycięstwo. Zostały zepchnięte do swojej hali i nie miały większych szans, by w najbliższym czasie ją opuścić – giganci Gerti już zajmowali się pieczętowaniem zachodnich wrót. Straty orków w Dolinie Strażnika były znaczne, lecz wśród trupów nie brakowało też krasnoludów.
– To był Bruenor! – zabrzmiał oczekiwany okrzyk Gerti Orelsdottr. Gigantka podeszła gniewnie do orczego króla. – Sam Bruenor! Król Mithrilowej Hali! Twierdziłeś, że nie żyje!
– Jak mi to powiedział mój syn i twoi giganci – przypomniał jej Obould cichym i spokojnym głosem.
– Śmierć Bruenora poderwała ich do walki, psie!
– Mów ciszej – powiedział Obould gigantce. – Tutaj zwyciężyliśmy. To nie czas, by wypowiadać nasze obawy.
Gerti zwęziła oczy i zawarczała cicho.
– Nie straciłaś nawet jednego giganta – przypomniał jej Obould, co na jakiś czas uciszyło Gerti. – Krasnoludy Battlehammera siedzą w swojej dziurze, ich szeregi się przerzedziły, a ty nie straciłaś nawet jednego giganta.
Wciąż wpatrując się w orczego króla, i wciąż powarkując, Gerti odeszła.
Spojrzenie Oboulda powędrowało na urwisko. Pomyślał o straszliwym wybuchu, jaki usłyszał na początku walki, i następującym po niej deszczu kamieni. Miał nadzieję, że powiedział Gerti prawdę. Miał nadzieję, że walka na szczycie klifu przebiegła pomyślnie.
Jeśli było inaczej, Obould zabije własnego syna.
* * *
Z twarzą mokrą od potu, łez, krwi i błota Catti-brie upadła na kolana przed swoim ojcem i objęła go mocno.
Bruenor, którego twarz pokrywały blizny i krew, z częścią brody wyrwaną, a jednym okiem zapuchniętym i zamkniętym, uniósł jedną rękę – druga zwisała bezwładnie – i odpowiedział uściskiem na uścisk.
– Jak to możliwe? – spytał Banak BrawnanVil.
Stał z wieloma innymi w przedsionku, wpatrując się z niedowierzaniem w swojego króla, który najwyraźniej powrócił z martwych.
– To namiestnik Regis znalazł odpowiedź – powiedziała Stumpet Rakingclaw.
– To on nam wskazał drogę – zgodził się Cordio Muffmhead.
Podszedł do Regisa i tak mocno poklepał go po plecach, że niziołek potknął się i niemal przewrócił.
Wszystkie spojrzenia, szczególnie Wulfgara i Catti-brie, skierowały się na Regisa, który – co zupełnie do niego nie pasowało – wydawał się zażenowany tym całym zainteresowaniem.
– Cordio go obudził – powiedział cichutko.
– No ba! Ale to ty pracowałeś z rubinem – wyjaśnił Cordio. – Regis wezwał Bruenora przez klejnot. „Żaden prawdziwy król nie pozwoliłby swojemu ludowi walczyć bez niego”, powiedział.
– Sam mi to powiedziałeś kilka dni wcześniej – stwierdził Regis. Ale Cordio tylko się roześmiał, znów poklepał go po plecach i mówił dalej:
– I tak wszedł w to ciało i odnalazł iskrę Bruenora, tę część króla, która podtrzymywała jego oddech. I Regis opowiedział mu, co się dzieje. A kiedy ze Stumpet zabraliśmy się za zaklęcia leczące, duch Bruenora powrócił i pochwycił je. Jego duch usłyszał nasze wezwanie tak pewnie, jak jego ciało przyjmowało leczenie. Jak myślę, wrócił wprost od Moradina!
Wszyscy popatrzyli na Bruenora, który tylko wzruszył ramionami i pokręcił głową. Cordio posmutniał nagle i stanął przed królem.
– I tak wróciłeś do nas w chwili potrzeby – powiedział cicho kapłan. – Sprowadziliśmy cię tu z naszych potrzeb, a ty nam odpowiedziałeś. Żaden krasnolud nie zaprzeczy twojemu poświęceniu, mój królu, żaden krasnolud nie mógłby prosić cię o nic więcej. Teraz jesteśmy wewnątrz, a Hala jest zamknięta dla naszych wrogów. Dopełniłeś swojego obowiązku wobec klanu i krewnych.
Wokół rozległy się szmery, wszyscy nagle zaczęli się cisnąć. Ucichli niemal natychmiast, wielu wstrzymało oddech, gdyż zamiary Cordia nagle stały się bardziej zrozumiałe.
– Przybyłeś do nas, wróciłeś z sal Moradina – mówił do Bruenora kapłan, unosząc dłonie przed królem, by go pobłogosławić. – Nie możemy prosić się, byś pozostał z nami dłużej. Dopełniłeś swego obowiązku i zasłużyłeś sobie na spoczynek.
Oczy zebranych rozszerzyły się nagle. Wulfgar musiał złapać Catti-brie, która wyglądała, jakby miała się za chwilę przewrócić. W rzeczywistości barbarzyńca czuł, że sam również potrzebuje wsparcia.
Wyglądało na to, że słowa kapłana bardzo podziałały na Bruenora. Oczy miał na wpół przymknięte, ramiona mu obwisły, a on sam pochylił się do przodu.
– Nie musisz czuć już bólu, mój panie – mówił dalej Cordio łamiącym się głosem.
Wyciągnął rękę, by podtrzymać Bruenora za ramię, gdyż wyglądało, że krasnolud zaraz padnie na twarz.
– Moradin już cię przyjął. Możesz udać się do domu. Regisowi wyrwało się westchnienie, wokół rozlegały się szlochy. Bruenor zamknął oczy.
A potem otworzył je szeroko! Stał wyprostowany i spoglądał na kapłana najbardziej niedowierzającym spojrzeniem, na jakie było go stać.
– Ty durniu! – ryknął. – Wróciłem do domu otoczonego przez śmierdzące orki i gigantów, a ty chcesz, bym się położył i umarł?!
– A...ale... ale... – zająknął się Cordio.
– Phi! – parsknął Bruenor. – Dość głupiego gadania. Mamy robotę!
Przez chwilę nikt się nie poruszył, nie powiedział słowa ani nawet nie odetchnął. A potem Mithrilową Halą wstrząsnął taki radosny okrzyk, jakiego nie słyszano od czasu pokonania drowów wiele lat temu. Owszem, zostali zamknięci, nie mogli też powiedzieć, że wygrali, lecz Bruenor znów był z nimi, i walczył jak szalony.
– Chwała Bruenorowi! – krzyknął jakiś krasnolud, i tłum zakrzyknął chórem. – Bohaterowi!
– Który walczył tak samo jak pozostali! – przekrzykiwał ich Bruenor. – Tylko jeden z was znalazł sposób, by mnie ściągnąć z powrotem.
Spojrzał, a za nim wszyscy pozostali, na pewnego niziołka.
– To namiestnik Regis jest bohaterem! – krzyknął inny krasnolud z tyłu hali.
– Jednym z wielu – odparł szybko Wulfgar. – To gnom Nanfoodle umożliwił nam ucieczkę.
– I Pikel! – wtrącił Ivan Bouldershoulder.
– Oraz Pwent i jego chłopcy – dodał Banak. – Bez Pwenta król Bruenor leżałby martwy na progu!
Z każdym imieniem wybuchały okrzyki.
Bruenor słyszał je i pozwalał wybrzmiewać, lecz nie dołączał się już do nich. Nadal nie był całkiem pewien, co się z nim stało. Przypominał sobie uczucie błogości, całkowitego spokoju, miejsce, którego nigdy nie chciał opuszczać. Lecz potem usłyszał z dali wołanie o pomoc od znajomego niziołka, więc ruszył ciemną ścieżką z powrotem do królestwa żywych.
W samą porę, by od razu ruszyć do walki. Minie trochę czasu, nim rozedrze mgłę okrywającą jej wspomnienia i oceni, czy była sukcesem, czy porażką. Jedna rzecz była jednak pewna: klan Battlehammer został zagnany z powrotem do Mithrilowej Hali. Niezależnie od tego, jak liczyć zabite orki oraz krasnoludów, nie można było tego uznać za zwycięstwo.
Bruenor wiedział, że on i jego pobratymcy mają przed sobą wiele pracy.
* * *
W korytarzu odchodzącym od głównej sali siedział Nanfoodle i płakał.
Tam, wśród wielu rannych i opiekujących się nimi krasnoludów, odnalazł go Wulfgar.
– Dobrze się dziś spisałeś – powiedział mu barbarzyńca, kucając obok gnoma.
Nanfoodle spojrzał na niego. Twarz miał pomazaną łzami, ściekającymi wciąż po policzkach.
– Shoudra – szepnął i zwiesił głowę.
Wulfgar nie mógł znaleźć odpowiedzi na tę krótką uwagę i straszne wspomnienia, jakie ze sobą niosła, więc poklepał tylko gnoma po ramieniu i wstał. Delikatnie pogładził się po żebrach zastanawiając się, jak bardzo został raniony tym strasznym ciosem, jaki zadał mu wielki ork.
Lecz kiedy zobaczył biegnącą w jego stronę znajomą postać, wszystkie myśli o bólu nagle zniknęły.
Delly podbiegła i mocno uścisnęła swego męża. W następnej chwili wydawało się, że opuściły ją wszystkie siły, wtuliła się w szeroką pierś Wulfgara, a jej ramionami wstrząsnął szloch.
Wulfgar trzymał ją mocno.
Catti-brie przyglądała się temu u wylotu korytarza i kiwała z uśmiechem głową.
* * *
W Dolinie Strażnika Obould stracił niemal czterech orków na jednego zabitego krasnoluda – wobec ukrytego za umocnieniami i zaprawionego w bojach przeciwnika, był to naprawdę niezły wynik. Biorąc pod uwagę, co zyskał, nikt nie mógł podważać kosztu tego zwycięstwa.
Jednak tam, na górze, nawet nie licząc ciał, Obould wiedział, że krasnoludy posiekały orki Urlgena znacznie mocniej, może nawet w stosunku dwudziestu do jednego.
Grań była stracona. Ze stojących tam gigantów przeżył tylko jeden, który, zrzucony siłą wybuchu siedemset stóp w dół, pewnie wkrótce dołączy do swoich towarzyszy.
Obould tylko marzył o tym, by wezwać swego syna, zbesztać go za tę katastrofę i zabić tego głupca przed frontem całej armii, zrzucając winę na jakże zasługującego na to Urlgena.
– Znajdźcie mojego syna! – polecił stojącym wokół siebie. Zakrzywione kły zdawały się być zaciśnięte, gdy cedził te słowa. – Sprowadźcie Urlgena do mnie!
Rozglądał się wokoło, szukając jakiegoś śladu potomka, kopniakami przesuwając martwe ciała. Kilka chwil później nadbiegł jeden z orków, kłaniając się nerwowo i tłumacząc wielkiemu orkowi, że jego syn został znaleziony wśród trupów. Obould jedną ręką chwycił posłańca za gardło i uniósł do góry.
– Skąd wiesz? – spytał, potrząsając orkiem.
Biedak usiłował odpowiedzieć, uniósł ręce i próbował oderwać duszące palce. Obould tylko ścisnął mocniej i kark orka pękł z ostrym trzaskiem.
Król warknął i odrzucił ciało.
Jego syn nie żył. Jego syn zawiódł. Orczy król rozejrzał się dookoła, by ocenić reakcję orków, które kuliły się wokół niego.
W myślach Oboulda pojawiło się kilka obrazów Urlgena i niewielka fala żalu przebiła się przez skorupę okrutnego serca orka, lecz wszystko to szybko znikło. Wszystko zostało pogrzebane pod wagą konieczności i potrzeby chwili.
Urlgen nie żył. Biorąc to pod uwagę, Obould powinien skupić się na jaśniejszych stronach tego dnia, na tym, że krasnoludy zostały spędzone z klifu i zagnane do Mithrilowej Hali. Był to przełomowy moment dla jego wojsk i dla jego dalszych podbojów. Jego władztwo rozciągało się od Grzbietu Świata do Mithrilowej Hali, od Surbrin do Złej Przełęczy. Pozostał tylko niewielki opór.
Musiał jednak podtrzymać entuzjazm głównych sił, gdyż zbliżało się nieubłagane kontruderzenie. Bardzo żałował, że nie ma przy nim Argantha, który obwołałby go Gruumshem.
Wkrótce potem Obould dowiedział się, że Arganth nie żyje, zabity przez elfa i drowa.
– To nie do przyjęcia! – krzyknęła na niego Gerti, gdy ziemię okryła noc, a zmęczona armia na powrót się formowała.
– Zginęło dziewiętnastu twoich, ale tysiące moich – odparł ork.
– Dwudziestu – poprawiła Gerti.
– Niech będzie – zgodził się Obould, jakby nie miało to większego znaczenia. Gerti skrzywiła się i spytała:
– Jakiej broni użyli? Jaka magia zniszczyła tę grań? Dlaczego twój syn pozwolił, by tak się stało?
Obould nie mrugnął ani nawet nie zadrżał pod miażdżącym spojrzeniem gigantki. Odwrócił się i odszedł.
Usłyszał szmer wyciąganego miecza i, polegając na instynkcie, odwrócił się, wyciągając własną broń, by sparować nią cios Gerti.
Gigantka natarła na niego z okrzykiem wściekłości, usiłując przygnieść go swoją wielkością i siłą. Lecz Obould rozpalił miecz i ciął Gerti po kolanach. Odwróciła się bokiem, zabierając kolana z zasięgu płomieni.
Obould skoczył, wykorzystując swoją niezwykłą siłę, i uderzył ją ramieniem w biodro.
Ku całkowitemu zaskoczeniu Gerti i wszystkich widzów – orków, goblinów i gigantów – król orków zdołał poderwać kobietę z ziemi. Z wielkim zamachem cisnął ją w powietrze – wylądowała twardo na brzuchu.
Zaczęła się podnosić, lecz rozsądnie przerwała, czując nad karkiem ciepło bijące od płomieni otaczających wielki miecz.
– Tutaj pozostały tylko krasnoludzkie tunele – powiedział Obould. – Idź i ochraniaj Surbrin albo zbieraj swoich zmarłych i wracaj do Lśniącej Bieli.
Król pochylił się i szepnął tak cicho, by tylko Gerti go usłyszała:
– Lecz jeśli nasze drogi się teraz rozejdą, wiedz, że odwiedzę cię po zdobyciu Mithrilowej Hali.
Cofnął się i pozwolił Gerti stanąć na nogach. Patrzyła na niego z nieskrywaną nienawiścią.
– Dość tych głupstw, gigantko – powiedział głośno Obould, by mogło usłyszeć go tych kilku zaskoczonych widzów. – Oboje jesteśmy rozwścieczeni i pełni żalu. Mój syn nie żyje.
– Lecz tego dnia odnieśliśmy wielkie zwycięstwo! – krzyknął do gromadzących się coraz liczniej wojowników. – Tchórzliwe krasnoludy uciekły i szybko nie wrócą!
To wywołało burzliwą owację.
Obould chodził wokoło, unosząc ramiona w geście zwycięstwa, a jego płonący miecz był niczym symbol ich triumfu. Od czasu do czasu zerkał na Gerti, pozwalając jej dostrzec nienawiść i groźbę w swoich żółtych, przekrwionych oczach.
Gigantce pozostawała tylko niepewność.
* * *
Z pewnej odległości ktoś inny przyglądał się świętowaniu orków i widział płonący miecz uniesiony w chwale. Zadowolony, że dobrze wypełnił swój obowiązek i bardzo pomógł wycofującym się krasnoludom, Nikwillig z Cytadeli Felbarr oparł się o zimny kamień i wpatrzył w odległy blask zachodzącego słońca.
Ze swojego miejsca widział sporą część bitwy, nie tylko na urwisku, ale też w Dolinie Strażnika, i wiedział, że krasnoludy zostały zepchnięte do podziemi.
Wiedział, że nie ma gdzie uciec.
Wiedział, że wkrótce nie będzie miał gdzie się ukryć.
Niech i tak będzie, powiedział sobie w duchu krasnolud. Wykonał swój obowiązek. Pomógł swoim krewniakom.
– Na pewno już wie, że jego syn nie żyje – zauważył Drizzt. Szczotkował Zmierzch, szczególną uwagę poświęcając licznym zadrapaniom, jakie pegaz odniósł podczas nocnej ucieczki przed orczą armią.
– W takim razie może przyjdzie do nas – odparła elfka – i oszczędzi nam wysiłku odszukania go.
Drizzta nieco martwił ponury ton Innovindil, jednak to minęło, gdy zauważył szeroki uśmiech elfki. Patrzył, jak do niego podchodzi – wręcz nie mógł oderwać od niej wzroku. Zdjęła pancerz i była odziana tylko w prostą, jasnoniebieską sukienkę z cienkiej, niemal przezroczystej tkaniny, która gładko spływała z każdej krzywizny jej ciała. Za nią ostatnie promienie dnia unosiły się nad horyzontem, otaczając elfkę niebiańskim blaskiem i nadając jej włosom złocisty odcień.
– Przywołałeś mój gniew – przypomniała mu Innovindil. – Odnalazłem punkt... koncentracji – próbował wyjaśnić Drizzt, otrząsając się z zapatrzenia. – Stan, w którym umysł jest jaśniejszy. Kiedy opuściłem ojczyznę, samotnie podróżowałem przez Podmrok. Przez dziesięć lat wędrowałem, właściwie samotnie. – Wyszczerzył się i wyjął onyksową figurkę. – Tylko z Guenhwyvar.
– Jeśli Podmrok jest taki, jak słyszałam, to nie powinieneś był przeżyć.
– I nie przeżyłbym, nawet z Guen, gdybym nie odnalazł Łowcy.
– Łowcy?
– Tego punktu koncentracji – wyjaśnił Drizzt. – Miejsca w moim sercu i umyśle, gdzie wściekłość zmienia się w skupienie.
– Większość twierdzi, że wściekłość oślepia.
– Tak też może być – zgodził się Drizzt. – Jeśli się nad nią nie panuje.
– I dlatego stałeś się istotą pełną wściekłości i koncentracji...
– A cena tego, jak sobie uświadomiłem, jest wielka – dodał Drizzt. – Ceną jest radość i nadzieja. Ceną jest...
– Miłość?
– Nie wiem – przyznał Drizzt. – Może jest we mnie miejsce na wszystko, czym muszę być.
– I dla Drizzta, i dla Łowcy? Drow tylko wzruszył ramionami.
– Mam wiele do zrobienia – powiedziała mu Innovindil. – Po wycofaniu się krasnoludów zagrożona jest cała Północ. Kto skieruje przeciwko Obouldowi wszystkie siły tych ziem, jeśli nie Drizzt i Innovindil?
Drow pokiwał głową i dodał z powagą:
– Skierujemy przeciwko niemu cały świat przed tym, jak go zabijemy, czy potem?
Ta myśl wywołała na ładnej twarzy Innovindil ponury uśmiech, tworząc z jej lawendowymi oczami najbardziej zadziwiający paradoks, jaki widział drow. Piękno i groza w jednym, najlepsza z przyjaciół i najgroźniejszy z przeciwników.
* * *
– Musimy wracać – powtarzał Dagna. – Trolle na pewno idą ku halom!
– Nie możemy! – krzyknął Galen Firth. – Nie teraz! Moi ludzie są niedaleko... gdzieś tutaj.
Zatrzymał się i rozejrzał, podobnie jak wielu innych, po błotnistym terenie. Rosło tu tylko kilka powykrzywianych drzew, a ziemia była zdarta przez walkę i przemarsz wielu wielkich trolli, jak mówił Galen po przybyciu do Mithrilowej Hali. Grupa znajdowała się niedaleko jednego z wyjść z południowego tunelu, kiedy zrozumieli prawdę, jaką chciał im przekazać jeździec z Nesme. Zaatakowała ich banda paskudnych i śmierdzących trolli.
Krasnoludów uratował szybki refleks i jeszcze szybsze nogi. Wpadli do tunelu, który był zbyt niski, by wielkie trolle mogły ich ścigać. Korytarz, zrazu wykuty w skale, a potem także w ziemi, zaprowadził ich na skraj Trollowych Wrzosowisk. Zdaniem Galena, byli gdzieś na wschód od Nesme.
Dagna patrzył twardo i z ponurą miną na ożywionego Galena i powoli zaczynał rozumieć punkt widzenia mężczyzny. Tak jak on, Dagna, uważałby, że jego obowiązkiem jest powrót do Regisa i ostrzeżenie Mithrilowej Hali, tak Galen Firth gorąco wierzył, że jego zadaniem jest rozejrzeć się po okolicy, odnaleźć ludzi i zaprowadzić ich w bezpieczne miejsce. Krasnolud nie mógł zignorować tego argumentu. Po to wysłano go tu razem z jeźdźcem z Nesme.
– Daję ci trzy dni – powiedział w końcu Dagna. – Potem ja i chłopaki wracamy do Hali. Te trolle nas już nie ścigają, idą do mojego domu.
– Tego nie wiesz.
– Ale czuję – odparł Dagna. – Czuję w starych kościach, że grożą naszym. Co trolle stąd robią w korytarzach?
– Może ścigają pod ziemią ludzi z Nesme.
Dagna kiwnął głową – miał nadzieję, że Galen Firth ma rację, że trolle nie maszerują na Halę, lecz po prostu kończą swoje sprawy.
– Trzy dni – powiedział człowiekowi.
Galen również kiwnął głową i pięćdziesięciu krasnoludów podniosło swoją broń i bagaż. Od kilku godzin biegli po otwartym terenie, i to po dniu ciężkiego marszu. Słońce powoli opadało na zachód, długie cienie otulały całą okolicę.
Lecz nie mieli czasu na odpoczynek.
* * *
– Elf gdzieś tam jest – powtarzał wciąż Bruenor.
Stojący obok niego Regis, Catti-brie, Wulfgar i kilku innych wodzów siedziało cicho, pozwalając mu zastanowić się nad tymi wiadomościami. Opowiedzieli mu o ucieczce z Płycizn, o śmierci Dagnabbita, niespodziewanym wsparciu przez uciekinierów z Mirabaru i wszystkich walkach, jakie zostały potem stoczone.
– Wszędzie musimy się umocnić, także nad bramami i pod tunelami – powiedział wreszcie król krasnoludów. – Trudno powiedzieć, kiedy te świńskie ryje nas zaatakują.
– Jeśli w ogóle to zrobią – wtrącił się Regis i wszyscy popatrzyli na niego. – Jaki jest ich plan? Czy naprawdę chcą zwieńczyć zwycięstwo? Wiedzą, że poniosą przy tym ogromne straty.
– A co innego? – spytał Bruenor.
Regis pokręcił głową, zamknął oczy i pozwolił temu wszystkiemu zapaść głęboko w jego myśli. Wiedział, że orki, które zagnały ich do środka różniły się od innych. Działały mądrze. Bardziej przypominały armię, realizującą konkretne cele, niż typową wściekłą watahę, jaka zwykle kojarzy się z goblinoidami.
– Albo to giganci – zaczął Regis – albo ten sławny ork Obould Wiele Strzał...
– Przeklęte jego imię! – splunął Tred McKnuckles.
– Ty i twoi rodacy z Felbarr na pewno go znacie – zwrócił się Bruenor do Treda. – Sądzisz, że wedrze się tutaj?
Tred parsknął i wzruszył ramionami.
– Jeśli to zamierza, to chce chyba, by ich wszystkich wyrżnąć – obiecał Banak Brawnanvil, który nie siedział, lecz leżał z boku na leżance. Mimo wysiłków Cordia i innych kapłanów, którzy się nim zajmowali, staremu krasnoludowi daleko było do pełni zdrowia – orcza włócznia trafiła go naprawdę głęboko. Mimo fizycznego cierpienia, nic nie zaćmiło bystrości jego umysłu.
Pozostali poparli go.
– Jakieś wieści z południa? – spytał Bruenor Regisa.
– Nie od Dagny – odparł niziołek i rozejrzał się dookoła nieco zakłopotany. W końcu to on zadecydował, by wysłać krasnoludy z Galenem Firthem. – Lecz w położonych niżej tunelach trwa walka. Trolle prą do przodu.
– Powstrzymamy je – obiecał Banak. – Pwent i jego chłopaki zejdą na dół. Pwent mówi, że lubi trolle, gdyż ich kawałki ruszają się nawet po tym, jak się je odcięło!
Bruenor pokiwał głową, przyjmując to do wiadomości. Mithrilowa Hala wytrzymała atak mrocznych elfów. Był pewien, że żadne orki, nawet z pomocą trolli i lodowych gigantów nie zdołają powalić na kolana klanu Battlehammer.
Muszą wzmocnić swoją obronę, wylizać rany i przeorganizować oddziały, lecz Bruenora pocieszało, że pod jego nieobecność Mithrilowa Hala była dobrze rządzona.
Lecz choć wiara w swój klan i jego siedzibę trwała niezachwianie, inna sprawa ciążyła na sercu krasnoluda: zaginiony przyjaciel.
– Elf gdzieś tam jest – mruknął znów, potrząsając głową. Gdy popatrzył na Regisa, Catti-brie i Wulfgara jego twarz rozjaśniła się. – Lecz wiem, jak się stąd wydostać i sprowadzić go tutaj.
– Chyba nie sądzisz, że możesz stąd wyjść! – krzyknął Cordio Muffinhead, podbiegając do Bruenora. – Właśnie do nas wróciłeś i nie nadajesz się na wy...
Niemal dokończył, lecz wtedy grzbiet dłoni Bruenora posłał go pod ścianę.
– Słuchajcie mnie, i to dobrze – powiedział do wszystkich krasnolud. – Widziałem już świat po drugiej stronie, i mam ochotę na to wszystko splunąć. Nazywacie mnie swoim królem, i będę nim... lecz jestem królem i będę robił to po swojemu.
Bruenor spojrzał na trójkę swoich przyjaciół i dodał:
– Elf wciąż gdzieś tam jest.
– Może zatem powinniśmy go sprowadzić z powrotem – odparł niziołek.
Catti-brie i Wulfgar wymienili stanowcze spojrzenia, po czym spojrzeli na Regisa i Bruenora.
To było postanowione.
* * *
Na wysokim, chłostanym wiatrem urwisku, mroczny elf oglądał zachód słońca. Zastanawiał się nad osobistym znaczeniem tego obrazu – światła niknącego za ciemną linią. Koniec dnia i, być może, pewnego rozdziału w życiu Drizzta Do’Urdena.
Innovindil przypomniała mu, że jest elfem. Zobaczy wiele zachodów słońca, dopóki nie położy go czyjeś ostrze.
Już samo myślenie o tej bardzo prawdopodobnej możliwości sprawiło, że drow uśmiechnął się z rezygnacją. Być może skończy tak, jak jego przyjaciele, jak na jego oczach stało się z biednym Tarathielem. W milczeniu przysiągł sobie, że tak się nie stanie, przynajmniej dopóki nie odpłaci temu paskudnemu orkowi, Obouldowi Wiele Strzał.
Odpłaci mu za wszystko.