EUGENIUSZ PAUKSZTA
ZŁOTE KORONY KSIĘCIA DARDANÓW
ROZDZIAŁ I
Z Ostródy nad Maricę
Znalazł się teraz na wyspie, którą tak bardzo lubił. Zarośnięta drzewami i krzewami, pasmem trzcin wybiegała daleko w wodę. Tam najlepiej było bawić się w chowanego czy w Indian, a później, gdy te szczenięce zabawy wywietrzały już z głowy, przesmykiwać się wąziutkimi, zarośniętymi ścieżkami, szukając na nich świeżych odcisków racic dziczego stada.
Często w letnie i wiosenne dni wędrowali nad te wody całą rodzinną trójką. Do stacji kolejowej Piławki dojeżdżali pociągiem, a potem przez pachnący żywicą sosnowy las docierali nad ciemne, niemal granatowe Jezioro Drwęckie, długie jak kicha, z drzewami przeglądającymi się w toni.
Płynął teraz z powrotem, od wyspy ku rodzicom skrytym w cieniu drzew przy samym brzegu. Matka wysoko podciągnęła kolana, opasując je rękami, patrzy w jego kierunku, coś mówi, do leżącego opodal ojca. Przytakuje jej kiwaniem głowy, śmieje się. Wtedy i mama wybucha śmiechom.
A zaraz potem przegładza mu włosy dłonią o długich, smukłych palcach. Nic nie mówi i ciągle tylko przegładza, aż on lekko odchyla w bok głowę, trochę mu wstyd podobnych pieszczot, zupełnie jakby nie miał już tych kilkunastu lat życia, jakby nie był już prawie dorosły...
...Dotyk dłoni na głowie jest tak bardzo prawdziwy, że Julek, otwierając oczy, zaskoczonym spojrzeniem ogarnia dziwny świat rozpościerający się wokoło.
Nie ma ani jeziora, ani wyspy zarośniętej gęstwą zieleni. Nie ma ojca ani matki i jej ciepłej dłoni... Naprzeciwko siedzi tylko tęgi Grek, jedyny od Sofii towarzysz podróży w przedziale. Grek uśmiecha się, błyskają złote zęby, coś mówi.
Chłopak zaciska wargi. Nie może otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywołał tamten sen, tak uroczy, tak bardzo zarazem nieprawdziwy. Tego by tylko brakowało, żeby się rozpłakał przy tym Greku. Pozwalał sobie niekiedy na to w ukryciu, gdy był zupełnie sam. Wtedy najczęściej wspominał matkę. Już go nigdy więcej nie przegładzi po włosach. Teraz już by nie uchylał głowy, nie odczuwał zażenowania. Teraz...
Patrzy przez okno wagonu, widzi migocące drzewa, zlewające się w zwarte plamy zieleni; miejscami przebłyskuje coś jakby woda. Już wie wszystko, już zamroczenie snem rozpłynęło się bez śladu. Trwa ciągle jego wielka podróż, już zaraz zacznie się czwarta doba. Przez Polskę, przez Czechosłowację i Węgry, potem przez Jugosławię, wreszcie Bułgaria. Skoro zaś minie i bułgarską granicę...
Czego ten tłuścioch znowu się czepia?
Trzeba coś odpowiedzieć, pomyśli, że Polacy to mruki i gbury.
Grek powstał, czyniąc zachęcający gest w kierunku drzwi. Raz jeszcze powtórzył swoje. Nareszcie Julek zrozumiał. Zaprasza ni obiad.
- Thank you. I have eaten * [Dziękuję. Już jadłem] - powiedział, skłaniając się grzecznie.
Grek uśmiechnął się, wziął go pod ramię, zachęcał tym gestem. Zagotowało się w chłopcu. Jeszcze czego, łaskawcę tu będzie odstawiał, w litość się bawił.
- Dziękuję, nie! - odrzucił twardziej, wywinął się z uchwytu ręki, zbliżył się do okna. Drzewa migały w przyśpieszonym tempie, pociąg rwał teraz szybciej.
Grek przyjrzał mu się ciekawie, wzruszył ramionami i wyszedł, cicho zasuwając drzwi.
Julek odetchnął. Czuł, jak na policzki biją mu rumieńce. Za kogo ten Grek go ma? Za żebraka, który się złakomi na obiad? Przyjął od niego wprawdzie pomarańczę, ale to było co innego. Drugiej odmówił. Banana też nie chciał, chociaż grubas kupił ich w Sofii torbę. A teraz Grek wyskakuje z obiadem. “Pewnie przyglądał się, jak wcinałem swój sczerstwiały chleb, pogryzając go wędzoną kiełbasą i podsuszonym serem - pomyślał - i pożałował, postanowił odegrać dobroczyńcę”.
Zaraz, jakże się on nazywa? Wymienił parę razy to swoje nazwisko, tak jakoś śmiesznie się zaczynało...
Podniósł się, obrócił kartkę przyczepioną do walizki Greka, przeczytał: Nikolas Papanescu. No właśnie, Papanescu,
Wsiadł jeszcze w Czechosłowacji, w Bratysławie. Dwóch tragarzy ciągnęło za nim walizy. Szumu narobił w przedziale tyle, co tuzin innych podróżnych. Bułgarzy kryli śmiech, patrząc na niego. Ledwie usiadł, zapalił śmierdzące cygaro. A potem mlaskając zaczął jeść cukierki. Próbował gadać ze wszystkimi, w różnych językach, choć zdaje się, żadnego dobrze nie znał. Gdy pociąg przystawał na dłużej, wyskakiwał, wzywając ku sobie sprzedawców napojów. Pił piwo, lemoniady, oranżady, soki jakieś, z wagonu restauracyjnego kazał przynosić to herbatę, to kawę, to znowu piwo. Pocił się okropnie, ciągle chustką przeciągał po czole albo głowę wystawiał przez uchylone okno, I znowu gadał. Przyszła kolej również na Julka. Aż gębę rozwarł, można w niej było policzyć wszystkie złote zęby, aż mu się oczy zdawały poszerzać, kiedy dowiedział się, że chłopiec jedzie do Turcji,
At, nie warto sobie nim głowy zawracać. Wyjrzał znowu przez okno.
Długo musiał spać, bo widok za oknami odmienił się bardzo. Uprawne pola, kukurydza, olbrzymie połaci słoneczników, a obok niziutkie rośliny z białymi plamkami jakby kwiatów, jakby puszków, sycących się słońcem. Bawełna, jak powiedzieli Bułgarzy, którzy opuścili w Sofii ich przedział. Gorąco. Coraz goręcej. Trudno wytrzymać w tym wagonie. A może po prostu jest już zmęczony. W domu ostatni okres też był męczący. Smutne spojrzenia ojca, jego ciężki oddech, zmizerowana twarz. Po śmierci mamy Julek nie podejrzewał jeszcze niczego. Myślał, że to po prostu smutek tak wpływa na ojca. Potem zaczął co nieco pojmować. Z przyłapanych recept, z odezwań ojca, z listów, które coraz częściej przychodziły z Turcji od cioci Zosi.
Ojciec nie umiał przystąpić do tej rozmowy. Kołował jakoś, jąkał się nie po swojemu. Zdarzyło się to wtedy, gdy niespodziewanie przyniósł paczkę podręczników i podał ją synowi. Julek rozwinął zaciekawiony, spojrzał, książki na klasę dziewiątą. Zdumiał się. Dopiero kwiecień, po co te podręczniki na zapas?
- Ciocia Zosia serdecznie zaprasza cię na wakacje... Pragnęłaby, abyś przyjechał jak najwcześniej. Uczysz się dobrze, więc to chyba będzie możliwe. Trzeba porozmawiać z kierownikiem szkoły i z dyrektorem liceum, może z kuratorem w Olsztynie... Wydaje mi się, że powinieneś pojechać.
- Do cioci Zosi? Ja?
Okropnie zdumiała go ta nowina. Najpierw ogarnęła go cielęca radość z perspektywy podróży, zachłyśnięcia się wielkim światem, krajami, które zobaczy, ta Turcja daleka, tak straszliwie daleka, nieznana zupełnie, bo w końcu opowieści ojcowskie czy cioci Zosi, gdy odwiedziła ich przed czterema laty, to było bardzo niewiele... Ale potem przyszło zastanowienie, lęk - śmierć mamy, dziwne zachowanie ojca, jego decyzje, teraz jasne, wtedy nie bardzo wytłumaczalne. Jak ta, gdy nakazał mu rzucić komplety, a dalszą naukę angielskiego prowadzić prywatnie, nacisk kładąc zwłaszcza na umiejętność rozmowy... I jeszcze świadomość czegoś nieznanego, przeczucie odmiany w życiu.
- Do cioci Zosi? Ja? - powtórzył, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, spojrzał w stronę ojca.
Stał zapatrzony w okno. Z całą ostrością uderzyły go ogromne zmiany, jakie dokonały się w ojcu w ciągu ostatniego półrocza. Cienie głębokich bruzd, oczy zapadnięte i tak przeraźliwie smutne. Przypadł do ojca i objął go, powtarzając, że nigdzie nie pojedzie, że nie opuści go, że będą razem, zostali przecież we dwójkę są sobie nawzajem tak bardzo potrzebni...
Ojciec długo milczał. Potem odsunął go od siebie i powiedział cicho:
- Przede mną długie leczenie: sanatoria, szpitale, miesiące i miesiące poza domem. Nie ma sensu, byś tkwił tu sam. Będziemy często do siebie pisywać. Pojedziesz do cioci Zosi. Jeżeli zajdzie potrzeba, zostaniesz tam również i po wakacjach. Będziesz sam się uczył, aby nie stracić roku; zdawałbyś po powrocie egzamin.
- Ależ, tatusiu...
- Przemyślałem to dobrze. Lepszej rady nie ma. Ciotka również jest podobnego zdania. Lepiej nie dyskutujmy na ten temat, a zastanówmy się nad twoją podróżą. O paszport i wizę w twoim imieniu już wystąpiłem...
...Pociąg zaczął gwałtownie hamować. Za oknem wyłoniła się gęstwa budowli. Wielkie litery na dworcowym budynku. Dimitrowgrad.
Z piskiem otwarły się drzwi przedziału. Gruby Grek wsunął się przez nie z przyjaznym uśmiechem od ucha do ucha. Wskazując pulchną dłonią za okno, objaśnił:
- Dimitrowgrad. Its fifty kilometres to the Greek frontier.* [Pięćdziesiąt kilometrów od greckiej granicy.]
Odsunął się zaraz, robiąc przejście dla kogoś stojącego poza nim. Julek spostrzegł kelnera z wozu restauracyjnego. Na wielkiej tacy dymiły talerze z obiadowymi daniami. Kelner postawił je na stoliku i ulotnił się jak zjawa.
Grek wybuchnął śmiechem na widok zbaraniałej miny chłopaka. Poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
- Yes. You must eat. Its a long way to Stambuł.* [Tak musisz jeść. Jeszcze daleko do Stambułu.]
Z trudem pojmował sens źle wymawianych angielskich słów. Więcej dopowiedziała już mina Greka, który nie ustawał w klepaniu go po ramieniu, a jeszcze ruchem dłoni wskazywał na serce, że niby to stamtąd dar.
Julek otrząsnął się. Przeskok od wspomnień niedawnej, decydującej rozmowy z ojcem do krajobrazu za oknem i do sylwetki uśmiechniętego Greka był zbyt raptowny. Co powinien teraz zrobić? Przyjąć zaproszenie? Odrzucić? Ale jak, nie będzie wszakże odsyłał potraw. Zapłacić samemu? Nie wystarczy mu najpewniej tych pięciu dolarów, stanowiących cały jego majątek w obcej walucie.
Grek widząc rumieńce zażenowania na policzkach Julka, przysiadł obok, wyjaśniając:
- Widzisz, w Polsce jest mój brat, Ilia. On był partyzantem. Musiał uciekać... W 1948 roku. Rozumiesz? Polska go przyjęła, także wielu innych Greków. Ma tam dobrze, bardzo lubi Polskę. I dlatego ja też lubię Polaków. Również ciebie. Rozumiesz?
A więc to nie było natręctwo, jakieś filantropijne gesty. To była po prostu wdzięczność do kraju, który dał osłonę jego bratu i wielu innym Grekom.
Szczerze mówiąc, za wiele o wydarzeniach z tamtych lat powojennych nie wiedział. Działo się to wszakże jeszcze przed jego urodzeniem. W Grecji były jakieś walki wewnętrzne. Partyzanci musieli uchodzić z kraju, szukając schronienia w Polsce i w innych krajach. Więc brat tego Papaneacu także był partyzantem?
Później, gdy kelner zabrał już opróżnione dokładnie przez Julka talerze, Papanescu wyjął mapę i zaczął wskazywać szlak, jakim jadą. Grek zamierzał wysiadać w Nea-Orestias. Będą jechali spory czas nad samą granicą grecko-turecką, w pewnym miejscu, koło Edirne, miasta już tureckiego, przetną ją nawet niewielkim łukiem, by jeszcze raz wrócić na stronę grecką. A potem będzie wielki most nad Muricą, Turcja i dalej prosty szlak aż na Stambuł.
Papanescu wyraźnie był zatroskany, jak to Julkowi będzie się wiodło w tej Turcji. Bo to Turcy tacy, owacy...
Julek nie przejmował się jego gadaniną. Ojciec mówił, że Turcy lubią Polaków. Podkreślał, że właśnie Turcy nigdy nie uznali polskich rozbiorów, że w ich parlamencie w rzędach, gdzie zasiadali dyplomaci obcych krajów, zawsze czekał fotel zarezerwowany dla przedstawiciela Polski, a przewodniczący obrad uroczyście oznajmiał, iż “poseł Lechistanu jeszcze nie przybył...” W Stambule zmarł także Mickiewicz, mówiła ciotka, że jest tam muzeum poświęcone jego pamięci. No i wszakże w Turcji Adampol... Niech zatem Papanescu wie swoje, on, Julek, swoje też będzie wiedział.
Najważniejsze w tym co innego. To, że niezależnie od narodowości, wszędzie są dobrzy ludzie. W swojej podróży spotkał już przemiłą parę bułgarską, opiekowali się nim jak własnym synem, troszczyli się serdecznie; gdy spał, Bułgar okrywał go swoim kocem, a potem, wysiadając w Sofii, zapraszali go do siebie, proponowali nawet, by zrobił parodniową przerwę w podróży, załatwią mu przedłużenie biletu. Bardzo mili. Teraz znów Papanescu... Też miły, choć tak zarazem śmieszny, rozgadany, gestykulujący, ciągle czymś niesamowicie przejęty.
Taki świat! Jeszcze przed paru dniami Ostróda, koledzy, jeziora wokoło, a teraz tuż, tuż, granica grecka i turecka. On zaś, Julek, próbuje dogadywać się z ludźmi w obcych językach. Z Bułgarami po rosyjsku, z Grekiem po angielsku... Inna sprawa, że warto było mocniej przykładać się do nauki.
ROZDZIAŁ II
Stambulskie perypetie
Goniąc z plikami gazet pod pachą, donośnie wykrzykiwali sensacyjne nowiny. Mijając Julka, jeden z nich przychylił się i przeraźliwie zapiał mu prosto do ucha. Aż wpół się zgiął od śmiechu, gdy chłopiec podskoczył przestraszony.
I już ich nie było, tylko z gęstwy ludzkiej dobiegały jeszcze pokrzyki. Ostre światła stambulskich neonów kolorami zakrywały nędzne, marnawe domki tej uboższej dzielnicy.
Julek tylko dla podtrzymania ducha pogroził za gazeciarzami pięścią. Bo tak naprawdę to miał już wszystkiego dosyć. Był piekielnie zmęczony, głodny i nade wszystko zagubiony. Czuł się tak przeraźliwie samotny w tym ogromnym, pulsującym mieście, pełnym nerwowego pośpiechu, krzyków, hałasu, wizgu prujących jak zwariowane aut, smrodu bijącego z rynsztoków, gorąca którym nagrzane mury zdawały się teraz, pod wieczór, parzyć mocniej jeszcze niżeli w dzień, gdy jasne, wyblakłe słońce żarem waliło z nieba.
Jeszcze przed paru godzinami był dobrej myśli, traktując wszystko jak osobliwą przygodę, ale mrok spadający znienacka sprawił, że oklapł zupełnie. Nie chciało mu się nawet zaczepiać przechodniów, aby spróbować się z nimi dogadać. Wzruszali ramionami, zainteresowani, ale równie bezradni.
W centrum Stambułu, gdzie krążył wcześniej, natrafiał czasem na ludzi znających angielski. Od momentu wszakże, gdy wsiadł do tego piekielnego autobusiku, urwało się wszystko. Diabli wiedzą, gdzie się w końcu znajduje. Przecież ten Stambuł to kolos, trzy miliony mieszkańców.
Oparł się o bramę mijanego domu. Nogi ciążyły ołowiem, w głowie wirowało, mieszały się ze sobą napisy neonów, błyski świateł samochodowych, latarń ulicznych i oświetlonych witryn sklepowych. Jak młotem łupał hałas, zdający się narastać i osaczać go ze wszystkich stron. Co teraz robić? Wracać na ten piekielny dworzec - jakże się on nazywa, Sirkeci Gari - czekać tam nie wiedzieć w ogóle na co? A może jeszcze raz próbować przedrzeć się do promu nad Bosfor i przeprawić na azjatycką stronę albo znaleźć gdzieś nocleg, dopiero rano podejmując decyzję, co dalej?
Oderwał się od muru. Nic tutaj nie wystoi. Dotknął dłonią kieszonki, w której przechowywał pieniądze. Tureckie. Też dziwaczna historia. Wcale nie miał ochoty na zmienianie pięciu posiadanych dolarów. Stało się to tymczasem tak nagle. Wepchnęli mu pięćdziesiąt tureckich liwrów, zabierając w zamian zielony banknocik dolarowy. Może go oszukali?
Znów ostry, wiercący w nosie zapach smażonego na rożnach mięsa. Znowu maleńki lokalik, kilka stoliczków, w okienku oświetlonym maleńką żarówką półmisek z dziwacznymi kulkami, jakby klopsikami z mięsa, obok inne kawałki mięsa ponadziewane na patyki, sałatka pomidorowa usiana cebulą. Julek od wyjścia z wagonu nic nie jadł. To już dobre sześć godzin, wypełnione włóczęgą po ogromnym mieście. Gdyby tak wstąpić, zamówić coś skromnego, nie będzie chyba za wiele kosztować? Bo jeśli przyjdzie się samemu dostawać za Bosfor, przejeżdżać promem, potem szukać autobusu? Musi być oszczędny. I tak licho wie, czy mu wystarczy. Co właściwie tu zaszło? Listy nie dotarły na miejsce, jakaś omyłka w datach? Może dworzec nie ten? Choć niby tak przecież ciocia pisała: Sirkeci Gari. Gdy wypytywał o inne dworce, Turcy wzruszali ramionami, nie mogli pojąć, o co mu chodzi.
Spostrzegł się, że ciągle stoi przed oknem restauracyjki. Ten zapach!
Zajrzał do wnętrza. Kilka miejsc było wolnych, nie hałasowano też tutaj tak, jak w innych podobnych lokalach. Przy jednym ze stolików czarny jegomość w białym kitlu i w kucharskiej czapce na głowie zajadle wykręcał z mięsa takie same gałeczki, jak te na półmisku w oknie. Zobaczył go w drzwiach, uśmiechnął się życzliwie. To Julka zachęciło. Trochę desperackim krokiem wszedł do wnętrza bąkając pod nosem słowa przywitania.
Właściciel lokalu stanął przed stolikiem. Julek wskazał na mięsne klopsiki. Zaraz też zapytał po angielsku o cenę. I właściciel, i kucharz bezradnie wzruszyli ramionami. Dopomógł dopiero gest liczenia pieniędzy. Uśmiech, ołówek zza ucha, na stoliku wyrosła nagryzmolona cyfra: 750.
W Julka jakby grom trzasnął. A on wszystkiego ma tylko pięćdziesiąt liwrów. I za to chciał się jeszcze dostać do Adampola. Ładna historia. Tamci musieli go straszliwie oszukać!
Wstał, przepraszająco ukazując swoje pięćdziesiąt liwrów. Właściciel pokiwał głową, pogrzebał w kieszeni, sypnął na stół garść miedziaków i błyszczących świeżą cyną monet, dorzucił kilka banknotów, poklepał na koniec Julka po ramieniu, sadzając go zarazem delikatnie na krześle.
- Kurusz, kurusz - wskazał na monety.
Julek przyjrzał się miedziakowi: 50 kuruszy. Na niklowej monecie z dziurką pośrodku widniała cyferka: 10. Dopiero zrozumiał. Liwry dzielą się na kurusze, tak jak złote na grosze. Czyli, że to danie kosztuje siedem i pół liwra. Niepotrzebnie najadł się strachu.
Kucharz trącił go w ramię.
- Anglia?
- Poland.
- Polonya? - rozjaśnił się kucharz, - Very good. Varsovie, Sienkiewicz, Polonya, yes. Very good, very good!
Julek poczuł się nagle w tym lokalu bardziej swojsko, mniej już samotnie. Próbował zagadać coś do kucharza, zapytać, ale ten kręcił głową, trząsł ramionami, w swej bezradności jeszcze szybciej kręcąc te gałki z potężnej bryły mielonego mięsa, spoczywającej w misie. I tylko to: “Polonya good, very good”, nic więcej. Więc już tylko się uśmiechali do siebie.
Za chwilę zza przepierzenia, skąd dobiegało smakowite skwierczenie, wyłonił się właściciel z talerzem, na którym dymiły klopsiki.
- Kefti - powiedział wskazując na nie.
Obok położył chyba z pół bochna bielutkiego chleba o rumianej, chrupiącej skórce. I jeszcze talerz z sałatką pomidorową. Obaj Turcy uśmiechali się do siebie, mrugali porozumiewawczo. Kucharz krzyknął coś za przepierzenie.
Julek zaś jadł. Dopiero uświadomił sobie, jak przeraźliwie jest głodny. Na domiar kefti smakowały wyśmienicie, nieco pieprzne, ostre, po prostu rozpływały się w ustach. ,,Umieją ci Turcy gotować” - pomyślał mimochodem, bo nawet na myślenie nie miał czasu, zajęty pałaszowaniem.
Przez drzwi wsunął się mały chłopak z miedzianą tacką w rękach. Stały na niej szklaneczki z mocną herbatą. Jedną z nich postawił przed Julkiem.
- Ja nie zamawiałem - powiedział po polsku i zaraz starał się to wyrazić w angielskim.
Tamci zrozumieli bez słów. Kucharz zamachał dłońmi. A potem pokazując na piersi, powiedział:
- Polonya, very good, very good.
Julek uczuł przenikające go serdeczne ciepło.
Gdy niedługo potem zapłacił i podniósł się z miejsca, obaj Turcy pożegnali go przyjaznymi uśmiechami i ciągłym powtarzaniem tych samych słów chwalących Polskę.
Wyszedł w mrok ulicy. Po paru krokach wszakże przystanął. Czemuż nie zapytał tych Turków o drogę. Choćby na ten dworzec, jakże to, ach prawda, Sirkeci Gari, ciągle zapomina nazwę.
Jakby przybyło samochodów, gnały jeden za drugim, niskimi światłami omiatając bruk tej bocznej ulicy. Mijały się z prawej i lewej, brały niefrasobliwie zakręty niemalże przed maskami innych maszyn, piszczały zdzierając hamulce. Na jezdnię wyszły jakieś dwie dziewczynki, chcąc się przedostać na drugą stronę ulicy.
Nagle Julek krzyknął rzucając się do przodu. Już był na jezdni, szarpnął ostro jedną z dziewczynek, wywrócili się, tuż obok szalonym skrętem, gwiżdżąc oponami, przemknął samochód, omalże nie zderzając się z nadjeżdżającą od drugiej strony ciężarówką. I zaraz rozległ się okropny trzask, łomot, limuzyna rąbnęła w pędzącą za ciężarowym wozem taksówkę.
Ciągnąc za sobą dziewczynkę, wydostał się na wąziutki chodnik, przed tą samą restauracyjką, w której dopiero co jadł kefti. Wokoło narastał krzyk, gęstniał tłum ludzi, rozjarzały się światła reflektorów.
Dziewczynka trzęsąc się cała i płacząc, coś do niego niezrozumiale mówiła. Zjawiła się jej koleżanka, widocznie cofnęła się w porę. Przyciągnęła towarzyszkę do siebie, uspokajała ją, odprowadzała od miejsca wypadku, potem zniknęły w mroku.
On zaś stał wsparty o mur, oszołomiony, nie bardzo nawet pojmując, co właściwie tu zaszło. Ktoś ujął go serdecznie za ramię, poznał biały kitel kucharza, który mu zafundował herbatę. Znalazł się znów w tej samej restauracyjce, ktoś go sadzał, ktoś inny ocierał twarz i ręce, oglądał, obmacywał. Narastał gwar głosów, pełnych uznania, czyjaś ręka poklepywała go po ramieniu, inna podsuwała pod usta szklankę z napojem. Z ulicy dobiegł gwizd syreny, zajarzyło się niebieskawe światełko, Julek domyślił się, że na miejsce wypadku musiała przybyć policja.
Przed wejściem do lokalu kłębiło się, jacyś dwaj ludzie wygrażali sobie pięściami, rozdzielali ich policjanci z wielkimi epoletami na ramionach, całe bractwo wtłoczyło się w końcu do lokalu.
Julek odetchnął. Nic się zatem nie stało tragicznego, skoro obaj kierowcy mają jeszcze dość sił do wyklinania i wygrażania sobie nawzajem pięściami. Jeden tylko ma potężnego, rosnącego guza na czole i zakrwawioną rękę. Policjanci spisują dane z wielkich dowodów o ciemnoczerwonych okładkach...
W pewnej chwili jeden z kierowców wskazał na Julka, coś przy tym perorując zawzięcie.
Policjant podszedł do chłopca, obejrzał go, uśmiechnął się, poklepał po ramieniu, wskazał na wstążeczkę z napisem “On parle francais” * [przyp.: Włada francuskim] na rękawie, zagadał po francusku. Julek przecząco pokręcił głową.
- English - powiedział,
Tamten wzruszył ramionami. Julkowi przyszło na myśl, że trzeba przy tej okazji koniecznie wywiedzieć się o ten dworzec, na azjatycką stronę Stambułu nie będzie się wszakże próbował w nocy dostawać. W najgorszym razie przesiedzi na Sirkeci Gari do rana. A może, a może ciocia Zosia zjawiła się tymczasem i teraz ona szuka go zdenerwowana, wypytuje. Może trafi do informacji, dadzą jej kartkę, którą napisał?
- Sirkeci Gari - powiedział i wskazał bezradnie rękami, że nie wie, gdzie to jest.
- Sirkeci Gari? - powtórzył policjant i zaraz ze zrozumieniem pokiwał głową.
Kolega coś zakrzyknął do niego przez salę. Wyciągnął rękę do Julka.
- Pass...
Długo oglądał polski paszport, okręcał go w dłoniach, wczytywał się w równoległy z polskim francuski tekst.
Drugi policjant skończył swoje zapisywanie, kierowcy jakby zmęczeni krzykami spokojnie opuszczali lokal. Policjanci skinęli na Julka, by udał się razem z nimi. Kucharz uścisnął mu ciepło rękę, poklepał, zagadał, że bravo, bravo...
I tyle. Jeep policyjny ruszył szybko, wspaniałym zrywem. Światła neonów słały się na jezdni różnokolorowymi plamami. Im bardziej przybliżali się do centrum, tym bardziej narastało natężenie tych świateł, tym większy stawał się tłok samochodowy, tym liczniejszy tłum spieszący chodnikami. Ze zbliżającą się nocą Stambuł zdawał się jakby dopiero nabierać pełnego życia.
W pewnej chwili wydało się Julkowi, iż przejeżdżają obok meczetu, który już dzisiaj widział. Policzył. W górę strzelało sześć iglic minaretów, rozcinając ciemnobłękitne niebo. Policjant siedzący obok niego dostrzegł spojrzenie chłopca.
- Suleyman Moschee - powiedział, na palcach odliczając właśnie tę ilość sześciu minaretów. Niedługo zaś potem wskazał w lewo, gdzie blask świateł zdawał się tężeć w nasyceniu.
- Galata bridge.
Julek odetchnął tylko głęboko. Most Galata. Był już wszakże dziś na nim, przejeżdżał tędy, gdy pragnął się dostać nad Bosfor i szukać tam promu, który by go przerzucił na drugą stronę cieśniny. I zaraz potem się zgubił, a gdy na pytaniu o dworzec wskazano mu wreszcie niewielki autobus, dotarł nim aż do tej dzielnicy, skąd teraz wywoził go policyjny jeep.
Samochód zataczając łuk podjechał pod rojny tłumem budynek.
- Sirkeci Gari - powiedział policjant przy kierownicy, spojrzał przy tym pytająco na Julka, może jeszcze chce czegoś od nich.
Nie chciał niczego. Widok znanego dworca, na którego peron wysiadł z pociągu, podziałał na niego jak obraz własnego domu. Tu w przechowalni znajdowały się jego rzeczy, tu może będzie jakaś wiadomość w okienku informacyjnym.
Pokręcił przecząco głową, podziękował. Zasalutowali pięknie, jeep zerwał szybko, zniknął za niedalekim rogiem.
Julek zaś dopiero w tej chwili uświadomił sobie, iż zrobił głupstwo. Przecież należało prosić ich o opiekę. Niechby zawieźli do komisariatu czy jak się to u nich nazywa, na pewno by się znalazł tam ktoś władający angielskim, można by się było dogadać, poradzić. A teraz będzie znów sam. Bo tam, w Adampolu, chyba w ogóle nie wiedzą o jego przyjeździe. Listy zaginęły, telegram od ojca nie dotarł? Na pewno tak, jakżeby inaczej ciocia go zostawiła samego?
Ostry krzyk kazał mu odskoczyć na stronę. Młodszy od niego chłopak przesunął się tuż obok przygięty pod ciężarem wielkiego kosza. Pot ściekał mu po wychudzonej twarzy.
Julek odprowadził go spojrzeniem, po czym rozejrzał się wokoło. Przy kilkunastu skrzyneczkach mali chłopcy nawoływali przechodniów do czyszczenia obuwia. Jeszcze inni wydzierali się tytułami sprzedawanych gazet albo zachęcali do kupowania biletów, wyglądających na losy loteryjne. Wszędzie przesmykiwały się małe postaci, zajęte czymś, bardzo zaambarasowane.
Wydało się Julkowi, że zobaczył inne oblicze tego miasta, inne kłopoty mieszkających w nim ludzi. W tych proporcjach własna sytuacja stała się nagle dla Julka mniej ponura. Ostatecznie tak czy inaczej dotrze przecież do Adampola. Chyba nie zmiotło go z powierzchni jakieś trzęsienie ziemi?
Raźniejszym krokiem wszedł do przedsionka, na skos, poprzez tłum ludzi, kierując się do okienka informacyjnego.
Dostrzegli się równocześnie. Zapłakana kobieta zerwała się z ławki, biegnąc ku niemu z szeroko rozpostartymi ramionami. I on rozpoznał ciocię Zosię, była zupełnie taka sama, jak przed czterema laty, kiedy gościła u nich w Ostródzie. Siwe włosy, przyjemna twarz...
I nic już nie widział, zamknięty w objęciach kobiety, powtarzającej niezmiennie:
- Julek, Juleczek, dziecino, co ja się natrapiłam o ciebie, co ja się natrapiłam...
- Niechże i ja się przywitam. Kuzynami jesteśmy. Lolek mi na imię - przerwał te pocałunki i pokrzykiwania młody, postawny mężczyzna. - To trochę przeze mnie te kłopoty, ale maszyna stary grat, czasami wariuje, teraz też nawaliła... Trzeba ci było dłużej trochę poczekać na dworcu.
- A ty tam, Lolek, co wiesz. Nie zastał nas, więc myślał, że w ogóle już się nie pojawimy... Dobrze, Julek, żeś sam nie jechał, zagubiłbyś się nam gdzie na amen. Czytałam twoją kartkę zostawioną w informacyjnym okienku i nie wiedziałam, co robić, tu czekać, czy gnać do domu... Alem się nafrasowała, alem natrapiła, Juleczku.
- Bagaże gdzie masz? Bo pora nam jechać. Noc już, ledwie nad świtanie dobijemy na miejsce. Kwit? Daj, ja sam odbiorę. Ciotka byś mu dała lepiej co zjeść, zamiast łzy ronić. Głodny na pewno.
- Jadłem kefti.
- Patrzcie, już się zna na tureckich specjałach - zaśmiał się Lolek, klepnął Julka po plecach, aż zadudniło. - Widzę, że będziemy w przyjaźni, lubię takich zaradnych chłopców.
- Toż go nie bij, osiłku! - obruszyła się ciocia Zosia. - Ganiaj po te bagaże, a my naprawdę może coś zjemy? Albo wypijesz? Herbatę chciałbyś czy jakiś sok? Pomarańczowy czy z ananasa?
- Dziękuję, ciociu. Piłem herbatę. Tak się cieszę, tak się cieszę... Nie wiedziałem, co robić. Czekałem ponad godzinę, pomyślałem, że zaszła jakaś omyłka w terminach, chciałem sam jechać do Adampola... A potem trochę zaciekawiło mnie miasto, widziałem meczety, trafiłem na jakiś rynek pod dachem, bazar, strasznie ogromny i ciekawy, później zaś nie mogłem dotrzeć nad Bosfor, do promu, nie udało mi się też wrócić na dworzec, pokazano mi widocznie nie ten autobus, ani wiem, gdzie się w końcu znalazłem. Dopiero policjanci mnie tu przywieźli...
- Chryste Panie, policjanci! Gdzież byś ty, kruszynko, sam sobie poradził, kiedy tu ani się zgadać z kimkolwiek. Ale to nic. Zobaczysz, parę miesięcy, to z biedą i po turecku będziesz się mógł porozumieć. A już za pół roku to dopiero...
“Za pół roku” Twarz jego stężała, przypomniał swoje nie tak dawne rozmyślania w wagonie.
- Ciociu, przecież ja na krótko, tylko nim tatek wróci do zdrowia.
Musiała się spostrzec. Zagadała szybko, zatrwożona swoją poprzednią niezręcznością:
- Mówiłam, że gdybyś został dłużej, tobyś zgadał się nawet po turecku... No, a jak z ojcem? Bardzo słabuje? Pisał, że do szpitala musi, a potem do kurortu.
- Do sanatorium. Ciociu, jak jest naprawdę z tatkiem?
- Chory, pewnie, chory. Ale przejdzie mu. Nie z takich chorób ludzie wychodzą. Dziś gruźlica niestraszna, umieją ją leczyć.
- Gruźlica? Przecież tatek nic nie ma z płucami. Żołądek...
- No właśnie, żołądka gruźlica... To nie wiesz? - znów powieki jej zatrzepotały niespokojnie. - O, jest Lolek! A zdrowiem ojca nie przejmuj się, odmieni się prędko na lepsze... No jak, Lolek, jedziemy?
- Jedziemy. Trzymaj, guma do żucia. Dobra rzecz. Nie lubisz? - podał mu kolorowy pakiecik. - A coca-colę już piłeś? Nie? Tu jest bufet, zaraz nam podadzą. Nie chcesz pić? Szkoda. No to jedziemy.
Niedaleko, wtłoczona w dziesiątki innych wozów, stała półciężarówka kryta plandeką. Zmieścili się we trójkę w szoferce, motor zaskoczył leniwie.
- Starzyzna. Przez to i twoja dzisiejsza przygoda - zaśmiał się Lolek, włączając bieg.
- Juleczek, kruszynka, moje biedactwo, tyle się naponiewierał, tyle najadł tu strachu.
- Nie było, ciociu, tak źle - uśmiechnął się, ale tak prawdę powiedziawszy nie bardzo mu było do śmiechu.
Co to ciotka mówiła o ojcu? Gruźlica żołądka? O tym nie wiedział. I ta jej zapowiedź, że za pól roku nauczy się tureckiego. Tak bardzo była później zmieszana, tak niezręcznie wycofywała się ze swych słów. Jak to wszystko rozumieć?
ROZDZIAŁ III
Adampol zagubiony w Azji
Drzwi uchyliły się cichutko. Julek czym prędzej przymknął oczy. Nie chciał, by ciocia Zosia zauważyła, że już nie śpi. Musi przecież uporządkować w sobie wszystkie przeżycia minionych dwóch dni w Adampolu. A gdy wstanie, zacznie się na pewno wszystko od nowa. Aż do późnej nocy. Zejdą się, zaczną pytać, wspominać. Jakby on był encyklopedią wszystkich wiadomości o Polsce.
Przez okno przedzierały się promienie słoneczne, kładąc się na podłodze wąskimi smugami. Resztę światła tłumił swoimi liśćmi rozrosły dąb, jeden z trzech rosnących przy domu. Mówiła ciocia Zosia, że mają tyle dokładnie lat, ile liczy sobie Adampol. Sadzili je pierwsi mieszkańcy Adampola. Kiedy to było? Prawda, w 1842. Cholernie dawno.
Cichy ten dom, spokojny, schowany w krzewach i drzewach. Bzy przekwitły już dawno, choć to połowa maja. W Ostródzie, zdarzało się, zakwitały dopiero pod koniec miesiąca, niekiedy aż w czerwcu. Pamiętał, mama bardzo lubiła te kwiaty, pełno ich zawsze było w ostródzkim mieszkaniu.
Ostrym ukłuciem nadbiegła tęsknota za Ostródą i wszystkim, co się z tym miastem wiązało. Z wysiłkiem oderwał się od wspomnień. Lepiej myśleć o tym nowym dziwnym kraju.
Ten przemiły Lolek, który kazał sobie mówić po imieniu, tyle ciekawych historii opowiadał po drodze. Przejazd promem (oni go nazywają ferrybotem) przez Bosfor mieniący się nadbrzeżnymi światłami, dziwne zachłyśnięcie się wiadomością, że są już w Azji, a Europa spogląda na nich z drugiej strony cieśniny; wspinanie się samochodu pośród pagórków porosłych niskim lasem, pustkowie (podobno dużo tu wilków, dzików, niedźwiedzi, rosną borowiki, takie jak w Polsce). Aż wreszcie, brzask właśnie był, pierwsze spotkanie z Adampolem. Lolek palcem wskazał przydrożną tablicę: nazwa w dwóch językach. Po turecku Polonezku koy, a po polsku Adampol.
Słońca, jeżeli już nawet wzeszło, nie było widać zza gór, tylko horyzont na wschodzie mienił się wszelkimi barwami, wśród których dominowała coraz silniej jasnoczerwona. Krzewy i drzewa przy drodze zszarzały od kurzu, ale dalej lśniły intensywną zielenią.
Jeszcze jedna wspinaczka - motor rzęzi - i znaleźli się na szczycie wzgórza, droga dalej spadała w dół. I wtedy ciocia Zosia, budząc się z drzemki, powiedziała:
- Jesteśmy w domu.
Aż do bólu wytrzeszczał oczy, wpatrując się w wyłaniający się przed nim Adampol. Położony na skłonie szerokiej doliny, przecięty głębokim jarem, pełen intensywnej zieleni. Nad nią strzelała wieża kościółka, a potem rozrzucone wokoło wyłaniały się domy. Julkowi wydawało się w pewnej chwili, że nie wyjeżdżał z Ostródy, że chyba jest w Polsce, tyle było znajomego i bardzo swojskiego w tych budynkach. Niewielkie, pobielane, z ganeczkami u frontu, skryte w krzewach, pośród kwitnących drzew owocowych.
Obraz się zmienił, gdy mijając z prawa kościółek, wpadli w główną ulicę wioski, szeroką, rozwidlającą się u końca w dwie strony. Tutaj domostwa były już większe, niektóre z czerwonej cegły, wyraźnie brzydkie. Na szczęście, wszędzie obecne drzewa gęstwą swą osłabiały niemiłe wrażenie.
Zdawałoby się, pusto było w wioszczynie. Wszakże gdy samochód wolno przesuwał się miedzy domami, zewsząd pokazywali się ludzie, wymachiwali rękami, wołali coś, nawet w dłonie klaskali. Wóz przyhamowywał właśnie, zjeżdżając w szeroko otwartą bramę, gdy dopadła szoferki wysoka, jasna dziewczyna i witając się “pochwalonym”, z miejsca go zagadnęła:
- Witaj, Julek, witaj! Czy książki polskie przywiozłeś? Takie do czytania?
- Przywiozłem - odwzajemnił się uśmiechem. Miał kilka w walizce, właściwie same tylko lektury szkolne.
- Zajrzę wieczorkiem. Pamiętaj, pierwsza jestem w kolejce.
- Nie ma tak dobrze - zamruczała ciotka, szykując się do wysiadania, samochód bowiem już stanął przed domem. - Ja będę pierwsza czytała.
- Ale ze mną się chyba podzielisz? - Lolkowi zabłysły oczy.
- Za to, żeś mi tyle strachu napędził? A to biedactwo tułało się samo po Stambule?
- Ciociu, to moja wina, że motor się zepsuł? - zaraz zaśmiał się po swojemu, szeroko, całą twarzą. Bardzo się podobał Julkowi ten nowy kuzyn.
Gdy weszli do domu, dopiero się zaczęło! Śniadanie czekało przygotowane, stół zastawiony jak na święto, w największym pokoju, przyćmionym, ze starymi portretami na ścianach. A na stole... Przez chwilę zdawało się Julkowi, że wcale nie jest w Turcji, w Azji, we wsi położonej nie opodal Czarnego Morza. Biały ser, taki sam, jaki mama zawsze kupowała na targu w Ostródzie, miód, jasny, pachnący, przeróżne konfitury, masło w ogromnej bryle, chleb biały, ale obok i wspaniały razowiec.
Zaraz zaroiło się za tym stołem. I ciągle ktoś przychodził, wygapiał się, rękę wyciągał. Przedstawiali się wyraźnie. Julkowi w końcu zaczęły się już plątać nazwiska tych wszystkich Wilkoszewskich, Biskupskich, Ryżych, Dochodów, Kempków, Drozdowskich, Minakowskich i innych. Młodsi i starsi, zupełne także dzieciaki. Każdy o coś pytał, przyglądał mu się, poburkiwał, że to tak wygląda syn Stanisława, zagadywał o Polskę. Aż się ciocia Zosia zdenerwowała:
- Dajcie mu spokój, kochani. Chłopiec głodny, zmęczony, błąkał się przez cały dzień po Stambule, a potem jeszcze ta jazda gruchotem Lolka, wy zaś nie dajecie mu jednej minutki spokoju. Zdążycie, nie ucieknie, czas przyjdzie na wszystko.
Zamruczeli, że tak, że pewnie, ale zaraz wszystko się zaczęło od nowa. Dopiero Lolek, który pojawił się także, wprowadził porządek. Zasiadł przy Julku, nalewał mu mleko, smarował kromki, kazał jeść, wyręczając go w odpowiedziach i powitaniach. Potem zaś, po śniadaniu, zagarnął chłopaka.
- Obiecałem ci coca-colę. Idziemy do kafany.
- Dokąd?
- Do kafany. Taki sklep i kawiarnia zarazem. Nic, nic, ciociu niedługo go przyprowadzę, zdąży się jeszcze wyspać, tu i tak by nie miał spokoju.
Jeszcze nie było żaru, ale słońce grzało ładnie, wokoło stała cisza, liść żaden nie drgnął na drzewie. Julek rad był z Lolkowej pomocy. Bez niego chyba nie poradziłby z tym tłokiem wokoło siebie. Było mu zresztą przyjemnie, że budzi aż takie zainteresowanie, że witają go tak serdecznie i ciepło, wspominają ojca.
- Trzeba cię będzie zameldować. Pamiętaj, tu strefa militarna. Bosfor, Morze Czarne, ważny punkt, wojska więcej aniżeli gdziekolwiek. Muszę to zaraz zrobić. Jestem tu wójtem, wiesz? Przedtem był stary Biskupski, ale uznaliśmy ostatnio, że trzeba kogoś młodszego. Bo u nas tu wiele ważnych spraw. Nie wszystko wygląda różowo... Ale o tym później. O, widzisz, jesteśmy na miejscu. Czytaj sam, czy nie tak zupełnie jak w Polsce?
Julek podniósł głowę. Nad wielkim, szerokim gankiem, na którym umieszczone były stoły, czerniała tablica. Pod niezrozumiałym tureckim napisem polskie słowa głosiły wyraźnie: Towary różne. Niżej zaś biegło nazwisko właściciela. Wilkoszewski. I znowu pomyślał, że rzecz to zupełnie nie do wiary. Tutaj, w Azji, po polsku...
- Hej, Antoś, coca-colę dla nas i kawę! Kawę pijasz? Zresztą musisz się nauczyć. Albo herbatę, mocną, turecką.
- Znam, piłem w Stambule. Jeden kucharz mnie poczęstował, tam gdzie wyciągnąłem spod samochodu dziewczynkę...
Zaczerwienił się. Lolek gotów pomyśleć, że się chwali.
- Wyciągnąłeś spod samochodu dziewczynkę? Ty? Wczoraj? - siadając za stołem zadziwował się wójt. - Musisz opowiedzieć to szczegółowo... Witaj, Antoś, to syn Stanisława, przyjechał do ciotki Zofii.
- Wiem, wiem. Niepokoiliśmy się już wszyscy, co z wami.
- Nic takiego. Motor mi nawalił, parę godzin naprawiałem na szosie. Nie było rady. On zaś, zamiast czekać, pomaszerował zwiedzać Stambuł, policja go potem odwoziła, ratował jakąś dziewczynę. Zuch chłopak.
- Wielo ty, Julek, masz lat? - Wilkoszewski także dosiadł się ze szklanką herbaty. - Pijże tę coca-colę. Smakuje? Wy jej w Polsce nie macie? Robiona w Stambule, na licencji amerykańskiej. Dobry rzecz na upał.
- Piętnaście skończę za miesiąc... Dobra, chociaż smak taki dziwny, niby słodkawy, niby troszeczkę gorzki. I kolor rudawy - pociągnął potężny łyk. - Smakuje mi.
- Z orzeszków kola, dlatego taki smak. O, ależ tu luda wali. Roboty im nagle zabrakło czy co, że tak się dziś każdy pęta? - rozzłościł się Lolek. I z miejsca zwrócił się do wstępujących na ganek. - To jest Julek, syn Stanisława... Zmęczony, całą noc nie spał. Strasznie mu się wszyscy podobacie, ale na opowiadania jeszcze jest czas...
Kiwali głowami, każdy podawał Julkowi rękę, ściskając ją długo i mocno. I już siadali, spoglądając na niego rozszerzonymi ciekawością oczyma.
- Będziesz musiał, chłopcze, zajrzeć do nas... Już się tam coś dobrego dla ciebie znajdzie w komorze. Pamiętaj, Biskupscy, czwarty dom od rozwidlenia, wielki dąb przy bramie...
- I do nas. Zaraz za kościołem, w prawu ...
Piegowaty andrus przecisnął się zręcznie pomiędzy starszymi. Łypnął okiem na Julka, podał brudną do niemożliwości dłoń.
- Wicek jestem... Zajrzę do ciebie, Pogadamy, wyskoczymy gdzieś. Pokażę ci nasz las. Albo możemy pójść nad strumień na pstrągi. Łowisz ryby?
- Dobra, dobra, Wicek, już ty nie próbuj z nim szachrować. Że też go z miejsca przyniosło.
- A kuku! - piegus zagrał Lolkowi na nosie, smyrgnął, już go nie było, z uśmiechniętą wisusowsko miną stał po drugiej stronie ulicy. Bardzo się podobał Julkowi.
- Julek, a ty Sienkiewicza czytałeś? “Potop”, ,,Ogniem i mieczem”? - zagadnęła go dziewczyna o jaśniutkich, niebieskich oczach i nosie perkatym, zupełnie jak rozpłaszczony kartofel.
- Czytałem.
- Aha - w głosie jej wyraźnie zabrzmiało rozczarowanie. - Ja jestem Klara. Pamiętaj o mnie. A to dla ciebie. Od mamy i ode mnie - zarumieniła się przy tych słowach, wyciągnęła jakąś torebkę. - Najpierwsze. Spójrz, jakie ładne. Mgły od Morza Czarnego nie było w tym roku, więc obrodziły.
Czereśnie były rzeczywiście ogromne, jasnoczerwone, świeżutkie.
- U nas dobrze, gdy dojrzewają pod koniec czerwca - zdziwił się Julek. - Dziękuję ci.
- Adampol słynie z okresu czereśniowego. Letnicy przyjeżdżają do nas ze Stambułu na ten czas. Inaczej byśmy nie wyżyli, z samej ziemi. Krowy nas także ratują i świnie - objaśnił Lolek. Widzę, że nie damy rady, idziemy... Salem - zamachał dłonią do dwóch policjantów, statecznie pedałujących na rowerach. - U nas nie ma posterunku, ale w sąsiedniej wiosce. Wygapiali się na ciebie, nowy jesteś, a oni znają dobrze każdego z nas...
Przekazał Julka w ręce ciotki, ta zaś zaraz go wpakowała do łóżka. Przyjął to z ulgą, oczy mu się kleiły, czuł się straszliwie zmęczony. A jeszcze te wszystkie zmieniające się twarze, nieustanny potok pytań... Spał niemalże do wieczora.
Wieczorem było to samo. Chyba pół wsi przedefilowało przez dom cioci Zosi. I następny dzień minął podobnie, choć z pewną różnicą. Po południu bowiem wraz z ciotką i jej domownikami musiał składać wizyty tym wszystkim Minakowskim, Dochodom, Biskupskim.
- Widzisz, mogliby mieć urazę. To potomkowie rodzin założycielskich, najpierwsi we wsi - wyjaśniała ciocia Zosia.
Miał już wreszcie powyżej uszu tych wszystkich konfitur z czereśni, z wisien, z fig, białych serów, masła, razowca, miodu i innych frykasów, które nieodmiennie wędrowały na stół każdego z domów. Miał dość tych samych stale pytań - o niego, o ojca, o Polskę. Rozumiał ich ciekawość, ale męczyło go to wszystko.
Przeciągnął się. Nie ma co udawać, postanowił. Po prostu zwyczajnie poprosi ciotkę, by nieco mu popuściła. Tak naprawdę to on właściwie jeszcze dobrze Adampola nie widział.
W samych tylko spodenkach smyrgnął do kuchni, gdzie za przepierzeniem znajdowało się coś w rodzaju łazienki. Wypluskał się szybko, woda była chłodna, najpewniej dopiero niedawno wyciągnięto ją ze studni. Gdy znów wychylił nosa na kuchnię, zobaczył Sabinkę, najmłodszą córkę gospodyni domu, nie mogła mieć wiele nad lat szesnaście.
- Witaj, Julek. Śniadanie masz na stole w pokoju. Sam zjesz, bo ja muszę iść do ogrodu. Mama wyszła, ale pewnie wróci tu niezadługo.
Podziękował, zadowolony, że będzie miał odrobinę swobody. Wczoraj zapytał ciotkę, w czym by jej mógł tutaj dopomóc, ale zbyła go, oświadczając, że są wakacje, ma wypocząć a nie pracować.
- A Sabinka? - zapytał wtedy. Dziewczyna uczyła się w Stambule, a mimo wakacji pomagała matce, jak tylko mogła.
- Potem, potem, znajdzie się coś także dla ciebie. Czereśnie w sadzie będziesz obrywał, już dojrzewają.
Jedząc, rozglądał się wokoło. Naprzeciw wisiał za szkłem wielki portret Mickiewicza, nieco dalej królował Słowacki. Portretów było zresztą więcej: Pułaski, Kościuszko, Sienkiewicz i Konopnicka. Reprodukcja Matejki “Bitwy pod Grunwaldem”. Ryngraf z Matką Boską Częstochowską. Dopiero teraz wszakże dostrzegł w rogu jeszcze jeden portret. Jakaś nieznana twarz, surowa, patrząca spod namarszczonych brwi. Podszedł, przyjrzał się bliżej. Zamaszystym pismem skreślony był podpis: Kemal Pasza, i data: rok 1934. Teraz dopiero rozpoznał, przecież to ta sama twarz, jaką widywał na znaczkach listów nadchodzących do ojca od cioci Zosi: to Ataturk - Ojciec Turków. A Kemal Pasza to jego prawdziwe nazwisko. Ciekawe, czemu ten portret tu wisi. A podpis? Atrament trochę się rozmazał, jest zatem prawdziwy.
Na biblioteczkę rzucił tylko okiem, W każdym domu były zbiory książek, cieszył się wczoraj, że będzie tu miał co czytać. Cioci Zosi biblioteka była największa. Tak na oko, ze trzysta, czterysta książek. Ogromna szafa pełniutka po brzegi.
W tej chwili dobiegł go cichy gwizd, zaraz potem chyłkiem wsunął się do pokoju piegowaty Wicek.
- Witaj, Julek. Zjadłeś? Zobaczyłem, że ciotka Zosia wyszła, więc ja od razu do ciebie... Chodź, pokażę ci las. Może spotkamy niedźwiedzia. Albo wiesz co, pójdziemy od razu na pstrągi. Łapałeś je kiedy?
- Pstrągi? Nie, u nas ich nie było. Same jeziora. Ale żebyś ty wiedział, jakie. Takich nie ma na pewno w całej Turcji.
- Nie ma? A Tuz golu, a Wan golu? Jak morza. Wan golu jest prawie takie, jak Marmara.
- Byłeś tam?
- Nie byłem. To parę tysięcy kilometrów. Ale kiedyś pojadę. Całą Turcję muszę poznać. Turcja jest wielka i Allach jest wielki, jak mówią Turcy. Zbieraj się prędko, bo ciotka wróci i znowu będziesz odbywał paradę od domu do domu.
- Może ja powiem choć słowo Sabince?
- Zostaw, co się tam będziesz z dziewczynami zadawał...
- Zostawię kartkę dla cioci, dobrze?
- Jakiś ty grzeczny... Ech, na początek, ja wiem. Lolek mówił, że zmyślny z ciebie chłopak, jakąś dziewczynę wyciągnąłeś podobno w Stambule spod samochodu. Opowiesz mi, jak to było, dobrze? Co tam napisałeś? Że wychodzisz na spacer ze mną? Mnie byś tu lepiej nie wspominał. No, wszystko jedno. Ganiamy.
Gdy przesmykiwali się sadami i opłotkami do miejsca, gdzie Wicek złożone miał wędki i przynętę, Kempka zatrzymał się nagle.
- Julek, słyszałem, że masz tu chodzić do szkoły. W Stambule. Gdyby tak razem ze mną, co? Ja jestem we francuskim liceum. A ty, jaki znasz język?
- Trochę angielski i niemiecki. No i rosyjski.
- E, źle. To nie będziemy już razem. Sabinka też chodzi do angielskiego liceum.
- Jak to, angielskie, francuskie? To nie do tureckich chodzicie?
- A po co? Te są także tureckie, ale uczą w nich wszystkiego w obcych językach. Tak lepiej. Łatwiej jest potem... Mamy teraz tydzień wolnego, są egzaminy dla starszych klas, więc młodsze zwalniają do domów. Ferie zaczynają się dopiero w połowie czerwca. Gorąco, a trzeba będzie się uczyć. W internacie też marnie, ostro nas trzymają. Ale potem spokój aż do października.
- Do października? To klawo macie. Bo u nas zaczynamy pierwszego września.
- Fiuu! No, już bierz wędkę, ta dla ciebie. Lepsza, widzisz, jaki ja jestem?
Julkowi było w tej chwili wcale nie do wędki i pstrągów. Bo nagle uświadomił sobie w słowach Wicka coś niepokojącego. Ma się tu uczyć, dlaczego, po co, przecież wróci do Polski. Chyba, że z ojcem jest inaczej, niż sądził... Tych myśli, które nadeszły, nie chciał dopowiadać nawet sam sobie. Odrzucał je, odtrącał, jak mógł najdalej.
- Palisz? - Wicek wyciągnął papierosy. - Nie? Bo tutaj palą już od małego. W Stambule spotkasz chłopaków po sześć czy siedem lat, ciągną, aż dymi za nimi. Pognamy przez las, będzie bliżej... A tu, na lewo, nasz cmentarz. Same polskie napisy. Ta kolumna jakby strzaskana przez pół, widzisz ją? To grób Ludwiki Śniadeckiej. Wiesz, tej, w której się tak kochał Słowacki. Była żoną Sadyka Paszy Czajkowskiego, generała w służbie tureckiej. Mój pradziadek, jeden z założycieli naszej wioski, też był w wojskach Sadyka Paszy... Kolumna złamana dlatego, że ona złamała wiarę, przeszła na mahometanizm. A Sadyk Pasza niedługo później popełnił samobójstwo. Zapytaj o to ciocię Zosię, już ci ona dokładnie opowie. Z niej to prawdziwa kronika Adampola i polskich spraw. Tędy lepiej w prawo. Wyjdziemy na taki wielki wąwóz. Tam jest pełno dzików. Turcy do nich nie strzelają, bo to dla Turków nieczyste stworzenie tak samo jak świnia. Najlepszy strzelec u nas to wójt. Ten ma oko. Dostarcza te dziki do hotelu Hiltona w Stambule. Widziałeś ten hotel? Dla Amerykanów i innych bogaczy. Jak kiedyś będę miał dużo liwrów, też sobie wynajmę pokój w Hiltonie...
Myślał, że Wicek nigdy już nie umilknie. Ale właśnie ścichł, długi czas szli obok siebie w milczeniu. A potem Kempka odezwał się innym tonem:
- Wiesz, tak gadam, a myślę o czymś innym. Musisz mi wiele, wiele powiedzieć o Polsce. My tak mało o niej wiemy... Bo ja to tak naprawdę nie do żadnego Hiltona ale do Polski chciałbym pojechać. Zobaczyć, posmakować sam, jak ona wygląda... - Po chwili namysłu zastrzegł się jednak: - Ale ja i Turcję kocham. To także mój kraj. Śmiesznie, nieprawda?
- Dobra. Umówimy się. Ty mi będziesz opowiadał o Turcji, a ja tobie o Polsce. Zgoda? Wicek, co tu tak śpiewa, szumi jakoś, że chwilami ledwie cię słyszę. W tych sosnach nie sosnach, pachną mocno...
- Pinie, nie sosny. Ale sosny tutaj są także... Co to szumi? Nie wiem, ja nic nie słyszę. - I nagle z rozmachem grzmotnął Julka przez plecy. - Już wiem! To grają cykady. My jesteśmy przyzwyczajeni, to już ich nie słyszymy. Ładnie, co?
- Ładnie - z całym przekonaniem odparł Julek.
Zaczynało mu się tutaj podobać.
ROZDZIAŁ IV
Julek! Bosfor się pali
Julka czasem ponosiło z radości. Obecne wakacje stawały się jakby snem z bajki. Przedwczoraj wyprawili się z Wickiem do Sile nad Morzem Czarnym. Kąpali się, godzina za godziną mijała, a nie mieli z Wickiem dosyć tej wody, gnali potem na przystanek autobusowy jak zwariowani, innego połączenia z Adampolem bowiem nie było... To tam, gdy słuchał o przeszłości osiedla, przekonał się, że Wicek nie tylko kiełbie miał we łbie, jak mówiła jego matka, ale i sporo wiedzy. Przyszło wtedy Julkowi na myśl, że poprzez podróże najłatwiej byłoby uczyć się geografii. A nie zawsze szło mu z nią w Ostródzie najlepiej.
O właśnie, w Ostródzie. Gdy tylko wspomniał rodzinne miasto, dom, robiło mu się smutno, mijała ochota do zabawy. On tu szaleje z radości, kąpie się, patrzy wokoło szeroko rozwartymi oczyma, a tam biedny tatek choruje, może czuje się bardzo źle, myśli na pewno o synu, tak bardzo oddalonym.
I teraz, gdy siedział w bawialnym, jak nazywano główną izbę w domu ciotki, nagle zwarzył mu się humor, przypomniała zmizerowana twarz ojca, smutek w jego zmęczonych oczach. Przed chwilą jeszcze gotów był wyskakiwać z radości, tak go cieszyła wyprawa do Stambułu z Lolkiem i Wickiem, a teraz przygasł zupełnie.
Podniósł się z kanapki, na której odpoczywał w chłodzie starego, zacienionego drzewami domu, i poczłapał ku biblioteczce stanowiącej ciotczyną dumę. Tak się złożyło, że dotąd nie zdążył jej przejrzeć. Czasu po prostu brakło. Od samego rana pojawiał się Wicek, przychodzili inni chłopcy, tyle spraw, tyle problemów z miejsca pochłaniało uwagę i czas, że na czytanie nie znajdował wolnej chwili.
Z otwartej szafy wionął zapach butwiejącego papieru. Z zaciekawieniem spoglądał na daty wydań. “Kazania” ks. Piotra Skargi z roku 1846, gruba Biblia z 1898. Konopnicka, Asnyk, Sienkiewicz, Kraszewski... Wielkie tomisko oprawionego kompletu ,,Tygodnika Ilustrowanego”... Trzeba będzie to przejrzeć, takie stare, śmieszne rysunki, jakiś Kostrzewski podpisany u dołu.
- Zaglądasz do książek? - usłyszał za sobą głos cioci Zosi. - Mało mamy nowych rzeczy. Tu kupić nie ma gdzie. Tyle, co ktoś czasem przywiezie z młodych, gdy wraca z zagranicy, z praktyki albo z roboty. Ale oni najczęściej zapominają... - ostatnie słowa brzmiały smutno.
- Ciociu, ma ciocia trochę czasu? Ja dotąd tak mało wiem o Adampolu, a o cioci mówią, że jest żywą kroniką dziejów wioski. Niech mi ciocia opowie, dobrze?
- Lolkowi spadł na kark jakiś urzędnik skarbowy, boi się, że zajmie mu z dobrą godzinę... Mam pranie, ale może sobie poczekać, Sabinka zresztą tymczasem poradzi... Chcesz wiedzieć o Adampolu?
- Ta książka księdza Piotra Skargi wydana została właśnie w tym samym czasie? 1846 rok? Wtedy tutaj osiedlali się pierwsi żołnierze polscy, czy tak?
- Nieco wcześniej... Widzisz, te tereny należały kiedyś do francuskich lazarystów, takiego jakby zakonu. I od nich to kupił w 1842 roku ponad pięćset hektarów książę Adam Czartoryski. A właściwie zakupu dokonywał w imieniu księcia generał Władysław Zamoyski, którego sprawa interesowała tym bardziej, że zamyślał o losie swoich własnych dragonów niedaleko stojących. I już w tym samym roku zaczęli tu ściągać pierwsi osadnicy. Żołnierze, nie było wśród tych pierwszych ani jednego cywila. Przyjechało trochę dragonów Zamoyskiego, zjawili się tak zwani kozacy ottomańscy Sadyka Paszy Czajkowskiego, gdzie większość stanowili Polacy, przybrnęli również żołnierze Mickiewiczowskiego legionu. Osiedlali się tu, często z rozpaczy, nie wiedząc, co dalej począć ze sobą, skoro do ojczyzny nie było po co wracać, jeżeli nad wszystko ceniło się wolność. Życie tutaj nie zapowiadało się łatwo, na tym skrawku między Bosforem o Morzem Czarnym, które wcale nie jest tak łagodne ani tak zawsze ciepłe, jak to nieraz się sądzi. Wiele to razy mgły zimne od niego ciągnące warzą nam wszystko w ogrodach i sadach, przymrozki głęboko wnikają w ziemię. Pustkowie tu było, bandy różne ciągnęły tędy, długi czas pierwsi osadnicy sypiali niemalże z bronią. Wszystko wyrastało od nowa. Nowe budowało się domy, nowy kościółek, nowe sadziło się drzewa.
- Te stare dęby - wtrącił.
- O właśnie. Szesnaście dochowało się do dziś takich, które własnymi rękami sadzili pierwsi koloniści. Wiesz, Wilkoszewscy, Dochodowie...
- Już mi ciocia ich wymieniała. Albo może pan Lolek.
- Skoro już wiesz, to dobrze... Pomyśl, dzisiaj żyje tu jeszcze piąte z najstarszych, a tak szóste i siódme pokolenie. Osamotnione, jakże daleko od ojczystego kraju, zakopane w azjatyckiej Turcji. I spójrz, nie zapomnieliśmy języka ani obyczajów, nie ma takich, którzy by nie znali polskiego. Także i w piśmie. Lepiej czy gorzej, wszyscy nie tylko mówią, również i czują po polsku. A przecież znamy dobrze turecki, znamy inne języki... Gorzej z tymi, co wyjeżdżają stąd na zawsze w dalekie strony. Sporo jest takich ostatnio. Tu niełatwo żyć, gdzie indziej ciągnie lepsze życie, weselszy świat. I tam niekiedy polskość przygasa... To smutne sprawy, zostawmy je dzisiaj, jeszcze ci o nich powiem.
- Ciociu, a portret Ataturka? To imię nadali mu Turcy, prawda? Dlaczego u cioci wisi ten portret? Widziałem go także u Dochodów, mówił Wicek, że oni również mają..
- To był wielki człowiek, nikt tyle, co on, nie zrobił dla Turcji. Sama pamiętam, jak tu przed nim było, zupełnie inaczej... Dlatego lud go nazwał Ojcem Turków, Ataturkiem. W Ankarze jest ogromne jego mauzoleum. A przed grobowcem na poduszce jeden tylko maleńki order. Ten, który przyznany mu został przez naród. Wszystkie inne odznaczenia rzucił sułtanowi pod nogi.
- Ale czemu ten portret u cioci?
- Widzisz, w roku 1934 Ataturk odwiedził nasz Adampol. Był tu prawie przez cały dzień. Pamiętam dobrze, należałam do komitetu, który go przyjmował i gościł. Bardzo mu u nas się podobało, nie skłamię, jeśli powiem, że zachwyciła go nasza wieś. Oświadczył wtedy, że Turcy w całym kraju powinni z nas, Polaków, brać przykład. Zapowiedział także, żeby nikt nie wprowadzał tu żadnych zmian, żeby zachowany został na zawsze status tej wsi.
- To znaczy co, ten status?
- Mieliśmy sporą samodzielność, własne prawa. Do własnego cmentarza, wiary, kościoła, księdza, języka, zwyczajów, do swojego typu gospodarowania. Pamiętamy to Ataturkowi, stąd te portrety w naszych domach... Dziś może nie wszystko wygląda tak, jak byśmy pragnęli. Z tym statusem różnie się zdarza. Ale to kiedy indziej...
- Ciociu kochana, musi mi ciocia częściej i więcej opowiadać o Adampolu. Żebym mógł na zawsze zapamiętać i opowiedzieć innym o tym kawałku Polski zagubionym w Azji.
Uśmiechnęła się smutno.
- Ładnie to powiedziałeś. Kawałek Polski zagubiony w Azji... Był czas, że chciałam stąd wracać do kraju, ale potem zaczęłam myśleć o tych, którzy tutaj zostają. Sami, pośród obcych. Że im także coś się należy. Z pamięci o dawnym, z polskich książek, z tradycji... Ech, stare dzieje, Julku. Już tam Wicek drze się na ciebie jak opętany. I Lolka głos słyszę. Biegnij do nich.
Przytuliła go do siebie, potem pchnęła ku drzwiom, w których już stanął osobliwie jakoś świątecznie ubrany Wicek.
- Julek, co z tobą? Czekamy, Lolek się niecierpliwi. - Zobaczysz, będzie rwał teraz jak szatan. Lubię taką jazdę...
Wójtowi Adampola rzeczywiście śpieszyło się bardzo, zbyt wiele czasu zmitrężył przez urzędnika skarbowego. Cisnął teraz gaz niemal do deski, aż wizgotały opony na zakrętach, a chmura kurzu stawała za nimi. Sześć świń w drewnianych kojcach zanosiło się przy takich okazjach potężnym kwikiem, a przystający u skraju drogi Turcy krzywili się, z ogromnym niesmakiem odwracając głowy.
- Oni świni za nic nie dotkną. Kiedyś, parę lat temu, nagła ulewa rozmyła drogę - zadowolony ze swej kawalerskiej jazdy rozpoczął Lolek - a ja też wiozłem ,,bekony”, więcej nawet niż dziś. Zarzuciło mnie, świniaki wysypały się jak gruszki na drogę. Sam potem za nic nie mogłem władować ich na platformę. Mijało mnie sporo ludzi. Jak nie prosiłem, jak wiele już nie dawałem liwrów, na nic, uciekali od tych moich świń jak od zapowietrzonych... Głuptak, jakże on jeździ!
Szalonym zwrotem rzucił wóz w bok, by nie zderzyć się z autobusem pędzącym z przeciwnej strony.
- Strasznie tu pusto. Właściwie jedna tylko wioska po drodze - dziwił się Julek.
- A pusto. Piaski. Tylko Polak tu jakoś wyżyje... A gdybyś zobaczył, jakie są stepy w głębokiej Anatolii. A jakie wioski! Lepianki z gliny i jakichś gałęzi, co najwyżej z cegieł wypalanych na słońcu. Jak się umawiamy, chłopaki? Bo ja od ferrybotu skręcam bokami do rzeźni. Stamtąd machnę się do Hiltona po pieniążki. A wy?
- Przez Galatę? - spytał Wicek.
- Przez Galatę. Wysadzę was obok Aya Sophii i tam za dwie godziny podjadę. Żebyście mi się tylko zjawili na czas.
- Pójdziemy do sułtańskiego pałacu. Bardzo tam dawno nie byłem - uradował się Wicek.
- A żeby tak może do muzeum Mickiewicza? - zaproponował Julek. Tak go jakoś nastroiła niedawna rozmowa z ciotką. - Aya Sophię to ja chyba wtedy już oglądałem. Ten wielki meczet zamieniony na muzeum, prawda?
- Zgadza się. Kiedyś ty zdążył, Julek? Do muzeum dziś nie dacie rady. Kawałek drogi. Chyba że podskoczylibyście dolmusem*.[przyp.: Małe autobusiki, pełniące rolę taksówek, na określonych trasach zabierające po drodze pasażerów.] Zostaw na inny raz. Wtedy byś obejrzał zarazem inne polskie pamiątki. Cmentarz. Tam leży Langiewicz, ten ze styczniowego powstania. I jeszcze inni.
- Muzeum jest na Tatli Badeni Sokali, tak Lolek? - upewniał się Wicek. - Po polsku, Julek, to znaczy ulica Słodkich Migdałów. Smaczna nazwa, co? W pałacu sułtańskim też znajdziesz coś polskiego...
- Pleciesz! - obruszył się Lolek.
- A w zbiorach porcelany? Ten serwis króla Stanisława Augusta, pamiętasz?
- Wygrałeś. Po powrocie coś wam postawię. No, jeszcze trochę zjedziemy pod Bosfor. Patrz, Julek, za piętnaście minut znów będziesz w Europie.
Patrzał. Marnawe, pełne zakrętasów uliczki azjatyckiej części Stambułu straszyły biedą i niechlujstwem. Nic tu nie zostało z oddechu tamtej strony miasta. I tylko prześwitujący gdzieniegdzie ciemny błękit Bosforu migotaniami starego srebra okraszał ten widok. W miejscach, gdzie ulice rozwierały się na niewielkie placyki, zbiegające niemal do cieśniny, pośród suszących się sieci rozsiadły się stragany zawalone niebieskawo połyskującą rybą.
- Palamuty. Żaden pstrąg im nie dorówna. Żyją tylko w Marmarze i obu cieśninach - trącił go Wicek i aż zacmokał w zachwycie.
- Wracając kupimy. Ciocia Zosia prosiła - wtrącił Lolek prowadząc teraz uważnie samochód pośród ciasno skłębionej ciżby wozów. - Po tej stronie. Tutaj są tańsze.
Ulica urwała się nagle, rozwierając się na wielkie nadbrzeże, pełne samochodów i tłumu przepychających się przechodniów. Gdy z ich wozu rozlegał się kwik świń, wszyscy odskakiwali jak oparzeni. Chłopcy zanosili się śmiechem.
Uwagę Julka przyciągał Bosfor. Wtedy, w nocy, majaczył tylko niezbyt wyraźnie pośród migotań światła. W tej chwili prezentował się w całej swojej okazałości. Mocna w kolorze toń wody, sfalowana przez okręty i małe stateczki ciągnące dwoma sznurami w przeciwne strony, prące na przestrzał potężne promy załadowane bez reszty samochodami i ludźmi. Warkot, szum, pokrzyki i ciągle ta woda, dziwnie pociągająca, a za nią miasto pnące się kopułami meczetów, domostwami, ostre iglicami swych minaretów, od lewa pyszniące się masywną basztą, od prawa z nagła ginące w rozbujałej zieleni, przebłyskującej tu i ówdzie willami budowanymi w jakimś starodawnym stylu.
Lolek poderwał maszynę. Oto kolejny prom przyjmował pasażerów. Jedno auto za drugim jakby w przysiadzie przeskakiwało z cementu nabrzeża na drewno pokładu. Osobnym sznurem pędzili piesi pasażerowie. Odbywało się to w imponującym tempie, jeszcze chwila, gwizd i prom począł się oddalać od brzegu.
Julek wisiał przechylony nad barierką, przenosząc spojrzenie z jednego brzegu na drugi. Tam Azja, tu Europa, Nie do wiary, a przecież prawda. Dwa kontynenty, tak blisko, że tylko rękę podać.
- Julek, herbata - trącił go wójt Adampola. Obok stał chłopak z miedzianą tacką.
Podnosił już szklaneczkę do ust, gdy nagle usłyszał głośny krzyk Wicka. Zaraz podniosły się inne głosy, gdzieś z przesmyku dobiegł ostry gwałtowny trzask, huknęło coś, nad wodę buchnęło jakimś kłębem. I zaraz zagłuszyły wszystko syreny alarmowe niosące się od brzegu i od statków znajdujących się na wodzie.
- Statki zderzyły się! O rany, ależ się wrąbały w siebie dziobami! - darł się podniecony Wicek.
- Tankowiec. Oba greckie - Lolek spoważniał. - Jeżeli ropa się zapali, a pełno jej się rozlało, widzicie, jaka tam woda spokojna, jak migoce i lśni, może być prawdziwe nieszczęście.
- Ale suniemy!
Prom rzeczywiście rwał teraz pełnymi obrotami ku europejskiej, na szczęście bliskiej już stronie. Do spiętych w karambolu statków nie było stąd więcej nad jakiś kilometr.
Gdy prom kauczukowymi ochraniaczami uderzył miękko o brzeg, a marynarze w szalonym tempie zaczęli zakładać liny na cumownicze pachołki, na wodzie z nagła poniosło ogniem i czarnym dymem.
- Pali się! - wrzasnął Wicek przejęty jak i wszyscy groźnym widokiem.
Wybuchła panika, bo kłąb ognia i dymu, wciąż poszerzając się, ciągnął w ich stronę.
Jakiś prom od środka zawracał ku azjatyckiemu brzegowi. Znajdujące się w przesmyku statki rwały całą siłą maszyn, byle znaleźć się najdalej od miejsca katastrofy. Gwizdy, wycie syren, zajeżdżające na nabrzeże wozy portowej straży ogniowej, krzyk ludzki - wszystko to skotłowało się, pogmatwało. A jeszcze zawyły motory wszystkich maszyn znajdujących się na promie. Pierwsze już się wspinały na brzeg, któreś ze zgrzytem otarły się o siebie bokami. Marynarze z trudem utrzymywali porządek.
- Cholera, teraz to i świń się nie boi! - syknął Lolek, gdy stojący za nimi wóz wparł się w zderzaki ich ciężarówki.
Nadeszła ich kolej. Zerwali szaleńczo, na pełnym gazie, skok pod górkę, już byli na lądzie, już dudnił beton pod oponami. Lolek w ogromnym napięciu, przygięty nad kierownicą, wymijał, hamował, dodawał gazu, by w tym nieprzytomnym natłoku wozów nie władować się w jakiś karambol. A od wody powoli, ale nieubłaganie nadciągała chmura ogniu i dymu posuwająca się wraz z rozpływającą się po powierzchni ropą. Poprzez tę gęstą, lepką jakby czerń nie było już widać drugiego brzegu.
Chłopcy wychyleni z okienku szoferki śledzili to wszystko rozszerzonymi od wrażenia oczyma. Chwilami, kiedy wóz zakręcał, obraz pożaru niknął zupełnie, by potem nagle odsłonić się w coraz bardziej przerażającym wymiarze.
Lolek nagle przyhamował, odbił w bok ze sznura samochodów, przystanął.
- Możemy spojrzeć. Stąd do brzegu dobry kilometr. Uff! - otarł pot z czoła. - Piętnaście lat temu spaliło się kilkaset domów przy podobnej historii. Już strzelają. Mają specjalne ładunki gaszące ogień. Widzicie, jak się woda wzbija wraz z tym pyłem?
- Samoloty!
Nadlatywały siekąc z góry pociskami przeciwpożarowymi. Brzegiem śmigały jeden za drugim wozy straży ogniowej. Zaimponowało Julkowi tempo ratownictwa. Przecież minęły dopiero minuty. Widocznie w porcie zawsze są w pogotowiu.
Obok nich zatrzymał się policyjny motocykl. Gniewnie krzycząc, policjanci kazali Lolkowi natychmiast odjeżdżać. Wokoło zjawiało się coraz więcej patroli. Oczyszczali z ludzi całe nabrzeże. A tam, za nimi, dudniła kanonada jak na wojnie. Z powietrza, od obu brzegów, także od dziwacznego jakiegoś statku, śmiało rwącego w stronę pożaru.
- Ten statek cały jest opancerzony i ognioodporny. Ratowniczy! - krzyknął Wicek do ucha Julkowi.
Ściany domów z obu stron zamknęły ich kamiennym wąwozem. W stronę Bosforu nie jechał już żaden samochód, policja zamknęła dojazdowe ulice.
- Galata - odetchnął Lolek.
Most przez Zatokę Złotego Rogu wyłonił się przed nimi normalny, tak samo pełen ruchu, jak i zazwyczaj, nic tu, poza dolatującym od tyłu hukiem i wyciem syren, nie wskazywało, że na Bosforze rozgrywa się dramat, który zagrozić może całemu miastu. Policja kierowała strumienie pojazdów ku centrum, nie wpuszczając ich na ulice wiodące ku przejazdom nad cieśninę.
Wóz przystanął przy potężnej, pięknej kopule Aya Sophii.
- Nie wiem, czy was tutaj zostawiać... Licho wie, co jeszcze może się zdarzyć - zawahał się Lolek.
- Nie ma strachu. Przecież nas tam nikt nie dopuści - gorąco zaoponował Wicek, ale oczy błyszczały mu tak podejrzanie, że Lolek zadecydował nieodwołalnie:
- Jedziemy razem. Diabli wiedzą, jak w ogóle będzie. Jeszcze mam taki dziwaczny kurs. Rzeźnia z tej strony Złotego Rogu, Hilton z tamtej. A poza tym nie wiem, czy i kiedy będziemy mogli wrócić do domu. To może trwać nawet parę dni. - Zerknął na Julka. - Ty, chłopie, masz szczęście, co krok z tobą zrobić, to zaraz przygoda - zaśmiał się.
Wicek schmurniał. Julkowi było wszystko jedno. Z szoferki też można było przyjrzeć się miastu. Na lewo od świątyni-muzeum stał, zapamiętany już z tamtego samotnego popołudnia, wysoki obelisk pokryty egipskimi hieroglifami. Zapytał Lolka.
- Obelisk cesarza Teodozjusza. Kazał sobie sprowadzić ten kolos z Egiptu. Wiesz ty, że to ciosane jest z jednej bryły kamienia? Trzydzieści trzy metry wysokości!
Przedzierali się przez wąskie, piekielnie ruchliwe uliczki, kluczyli, skręcali, wreszcie znaleźli się u celu. Lolek poradził, by chłopcy poszli sobie gdzieś na coca-colę, trochę bowiem to wszystko potrwa.
Rzeczywiście, trwało. Czekając nudzili się jak mopsy. W okolicy nie było nic ciekawego, trudno się ciągle wygapiać tylko na domy i ludzi. Na domiar Wicek był w fatalnym nastroju, wściekły na Lolka, który go przejrzał tak świetnie i zmienił pierwotną decyzję. Od Aya Sophii może by się udało im jakoś dotrzeć nad brzeg Bosforu, by obserwować stamtąd dramatyczną walkę z żywiołem. Teraz widzieli jedynie kłąb czarnego dymu wiszący nad dalekim nabrzeżem.
- Nie zdaje ci się, że dym się zmniejsza? - zagadnął Julek.
- Gadasz. Ropy rozlanej na wodzie nie ugasisz łatwo nawet z samolotów. Przed paru laty paliło się przez cztery dni. Ruch na Bosforze został całkowicie wstrzymany. I teraz tak będzie. Zobaczysz! Pohasamy sobie po Stambule. Lolek wyda całą gotówkę, jaką dostanie w Hiltonie. - Na myśl o czekających wójta tarapatach Wicek rozjaśnił się, z uciechy aż w dłonie zaklaskał. Julkowi przyszło na myśl, że z niego właściwie jeszcze dzieciuch.
Tym razem Wicek nie miał racji. Ledwie Lolek powrócił, zadowolony z transakcji, na uliczkach ukazali się pędzący, co sił w nogach, mali gazeciarze z płachtami dodatku nadzwyczajnego w dłoniach. Krzyczeli przeraźliwie, a zaciekawieni ludzie otaczali kołem malców, wykupując gazetę. Znalazła się ona także w rękach trójki z Adampola.
- Powiedzcie, co tam jest, nie rozumiem z tego ani jednego słowa. Mają już nawet zdjęcia? - niecierpliwie dopytywał się Julek.
- Po strachu! Będziemy mogli wracać spokojnie, promy niedługo ruszają normalnie... Okazało się, że w tankowcu uszkodzona została zaledwie jedna komora, i to w górnej części. Wyciekłą ropę łatwo wobec tego wygaszono chemikaliami i wybuchami specjalnych pocisków. Holowniki odprowadzają tankowiec na Marmarę. Ten drugi okręt, mniej uszkodzony, stoi przy nabrzeżu. Wina po jego stronie. Nie chciałbym być w skórze armatora. Będzie płacił ubezpieczenie, odszkodowanie dla drugiego statku, na domiar Stambuł obciąży go kosztami akcji ratowniczej - Lolek tłumaczył tekst komentując go zarazem własnymi słowami. - Pakujcie się do wozu, sporo czasu już zmitrężyliśmy. Walimy do Hiltona.
- Lolek, jedź przez centrum, przez Istiklal Caddesi. To główna ulica. Zobaczysz, Julek, jakie tam sklepy.
Niewiele było tego patrzenia. Lolek pędził wariacko, dostosowując się do innych kierowców. Tylko migały wysokie, ciasno stłoczone domy z pajęczyną neonowych instalacji, sklepy z ogromnymi taflami wystawowymi, za którymi tłoczyło się wszystko, od samochodów poczynając, na jakichś drobiazgach kończąc. Potężny spieszący tłum, przewalający się chodnikami. Gwar, klaksony, pokrzykiwania sprzedawców mieszały się w nieustanny szum.
A później Lolek skręcił nagle w prawo, strzałkę kierunkowskazu wyrzucając w ostatniej chwili, aż jadący za nimi mercedes podskoczył hamując gwałtownie.
- Hilton!
Wyładowali się z zaparkowanej na bocznym podjeździe maszyny. Lolek udał się do bocznego budynku, administracyjnego, chłopcy zaś gapili się na nowoczesną bryłę hotelu. Przeszklona, wyrosła na wzgórzu, dominowała nad tą dzielnicą miasta.
- Widzisz te białe kartki w oknach? Wolne mieszkania - tłumaczył Wicek. - Są tak drogie, że trudno o amatorów, właściciele cierpliwie czekają więc na okazję...
- U nas by to było nie do pomyślenia. Żeby ludzie patrzyli na białe kartki, nie mając gdzie mieszkać. Do tego hotelu zajrzeć nie można?
- Próbowałem kiedyś. Pognali mnie portierzy, aż się kurzyło... To nie dla takich, jak my. Tu trzeba mieć grube pieniądze. Zajrzyjmy do biura turystycznego, weźmiesz trochę prospektów. Ty gadaj jako cudzoziemiec, mnie nie dadzą... Weź także francuskie. A dla siebie angielskie.
Otrzymali plik kolorowych, lśniących folderów, mapek, planów i reklamowych broszur. Gdy wyszli, ujrzeli Lolka wymachującego w ich kierunku. Trzymał jakąś paczuszkę owiniętą w gazetę.
- Jedziemy nad Bosfor, za stadion. Tam jest najładniej. - Zadowolony był, oczy mu się śmiały, najwidoczniej załatwił pomyślnie swe sprawy.
,,Naprawdę ładnie. Więcej, przepięknie” - myślał niedługo później Julek, przy stoliku ustawionym na samym skraju nabrzeża popijając herbatę i pałaszując lody.
Naprzeciw rozciągała się azjatycka strona miasta, ładniejsza z odległości niż przy bezpośrednim jej oglądaniu. Plamy cienia kontrastowo odcinały się od oświetlonych słońcem płaszczyzn. Tu i ówdzie pomiędzy budynki wdzierała się zieleń drzew. A niżej ciągnęła szeroka wstęga granatowego Bosforu. Samoloty ciągle jeszcze patrolowały rejon katastrofy, wodą śmigały szybkie motorówki policji. Ale nigdzie nie było już ani śladu dymu, środkiem zaś cieśniny normalnie ciągnęły statki o różnych banderach. Julek na próżno wypatrywał między nimi polskiej.
Wicek od niechcenia podczytywał gazetę, w którą owinięta była paczka Lolka leżąca na stole. Nagle krzyknął i zelektryzowany czymś, przechylił się do Lolka:
- Patrz! Może to o nim?
Lolek przeczytał, szybko potem rozwinął gazetę, spoglądając na datę. Była sprzed trzech dni. Uśmiechnął się.
- Brawo, Julek. Ciebie szukają! - zaśmiał się na widok baranio zadziwionej miny chłopca. - Ogłoszenie. Poszukuje się chłopca, obcokrajowca, który w dniu 18 maja, w godzinach wieczornych, przy ulicy Białych Bzów, wyciągnął spod nadjeżdżającego samochodu dziewczynkę. Ktokolwiek by wiedział coś w sprawie tego chłopca, ma podać dane pod adres... - Mocno klepnął Julka przez ramię. - Widzisz? Okaże się, uratowałeś jakąś królewnę z bajki. Pojawi się król, jej ojciec i...
- I odda mi jej rękę... - zaśmiał się nerwowo, podniecony tym dziwnym ogłoszeniem.
- O nie - Lolek zamachał przecząco dłońmi. - Mógłbyś dziesięć razy ją uratować, ale byś ręki nie dostał. Pamiętaj, to są muzułmanie, fanatyczni na tym punkcie. Sądzisz, że Adampol by się utrzymał w tak czystej polskiej postaci, gdyby nie to? Nie mogliśmy się żenić z Turczynkami, ich religia na to nie pozwala... - Zajrzał do gazety. - Yesilurt, to pod Stambułem.
- Fajnie tam jest - Wicek przejmował już słownik nowego kolegi. - Nad samym morzem, można każdej chwili ganiać do wody. To przy lotnisku.
- Zgadza się. No cóż, można by zaraz zatelefonować. Czy lepiej już z Adampola?
- Z Adampola - z jakąś ulgą przytaknął Julek.
- Wobec tego w drogę. Ferryboty kursują normalnie. Nawet samoloty przestały krążyć. Na szczęście z wielkiej chmury mały deszcz.
Droga mijała szybko. Wicek coś tam mruczał, że właściwie nic w Stambule nie zobaczyli. To Lolka wina, niańczył ich jak małe dzieciaki.
Przy samym już wjeździe do wsi, obok kościółka, oczekiwała ich zdenerwowana, przejęta ciocia Zosia. Gdy Lolek z fantazją zahamował samochód tuż przy niej, zaszeptała mu w ucho.
- Nie wiem, co się stało. Po Julka przychodziła policja. Dwóch ich było. Nie mogłam z nich słowa wyciągnąć, w czym rzecz... Słuchaj, zameldowałeś chłopca?
- A jakże, zaraz na drugi dzień... Policja? Czegóż mogli chcieć? To chyba nic poważnego.
- Nie wiem. Niepokoję się mocno.
- Zaraz, zaraz. Jeszcze jest coś innego. - Lolek przypomniał sobie o ogłoszeniu w gazecie.
W zapadającym zmroku ciotka czytała notatkę, przenosząc spojrzenie z gazety to na wójta, to znów na swego bratanka.
ROZDZIAŁ V
A na imię jej było Hadżer
Bohater, a pstrągów nie potrafi podcinać. To się musi dziać w jednej chwili, on rwie do siebie, a ty go zahaczasz. Inaczej tylko jakiś patałach da ci się wywindować - strofował go Wicek, aż to Julka chwilami złościło.
Co prawda przez parę godzin złapał dopiero dwa pstrągi, a Wicek miał ich w torbie ponad dziesiątkę. Zwinny był, na piaszczysto-kamiennych, poszarpanych brzegach czuł się doskonale, umiał przeskakiwać z głazu na głaz, przewijać się ciaśniutkimi przejściami, zarzucać wędkę z nieprawdopodobnych pozycji, kryjąc się zarazem przed płochliwymi rybami. Julkowi nie szło tak sprawnie, zbyt wiele uwagi musiał poświęcać utrzymaniu się na nogach, nie władał również tak dobrze wędką, którą należało zarzucać misternie na bystrzyny pośród kamieni, na maleńkie żwirowane strużki, uspokajające się dopiero na szerszych łachach piaszczystego gruntu. To było jednak zupełnie coś innego niż łowienie ryb na spokojnych mazurskich czy warmińskich jeziorach.
Mimo to czuł się tutaj wspaniale. Odludne tereny pociągały urodą odmienną od wszystkiego dotąd znanego, zwłaszcza zestawieniami barw - skaliste podłoże z jasnego, cementowego podkładu przeradzało się w pasma brązu czy zgoła cieniuśkiego, delikatnego różu. Kolorystycznie bogato prezentowały się także rośliny: jedne popielate, podbite jak gdyby srebrem, rozsiadły się obok fioletowych mięsistych łodyg powoi skalnych, od tyłu obramowanych jasną zielenią niziutkich krzewów, za którymi gdzieniegdzie wspinały się lasy skarłowaciałej pinii. Mało kto zachodził w okolice tego strumienia wwodzącego swe wody do rzeki Kuri Deresi, spływającej ku Morzu Czarnemu w okolicach Sile, gdzie przed paru dniami do syta używali kąpieli w rozgrzanej wodzie. Raz tylko spotkali myśliwego, który po pozdrowieniu minął ich dostojnie milcząc, raz zetknęli się z gromadką tureckich chłopaków również próbujących szczęścia z wędkami. Wicek starł się z nimi, omal nie doszło do bójki, jakoś się jednak rozeszły obie strony w spokoju.
Bardzo polubił Wicka Kempkę. Byli rówieśnikami. Nieco niższy, ale bardziej rozrośnięty, barczysty chłopak również przylgnął do przybysza z dalekiej Polski. Nawet teraz, strofując, przekomarzając się, zwracał ku niemu swą piegowatą gębę o nieco zadartym nosie (podobnym do nosa Kościuszki, jak sam parę razy podkreślił) i uśmiechał się szeroko, serdecznie.
W Adampolu uchodził za wisusa. To on prowokował chłopaków do bójki z młodymi Turkami z najbliższej wioski, pierwszy był do łobuzerskich wypadów, interesował się wszystkimi i wszystkim. Najbliżsi sąsiedzi domu Kempków wzdychali ciężko przed każdymi feriami szkolnymi, bo to zapowiadało powrót Wicka ze Stambułu do domu.
Do Julka pociągało go wiele. Przede wszystkim to, iż przybywał z tej dalekiej Polski, o której tu mówiono niemal nabożnie. Po wtóre, podobał mu się jako kompan, bo nie był zbytnio uległy (ciapciaków Wicek stanowczo nie lubił), ani też nie narzucał swoich decyzji. No, a przy tym, co tu mówić, imponował mu ten Julek. Ledwie przyjechał, zaraz wyratował jakąś dziewczyninę spod kół samochodu. Szczęściarz, człowiek w tym Stambule tyle lat już chodzi do szkoły, a jeszcze mu się nie trafiła podobna okazja.
Julek, zwymyślany za partactwo, zacisnął zęby. Starał się teraz, podpatrując Wicka, przechytrzyć rybę. Krył się za wyłomami, szukał cienia wielkich głazów lub krzewów, zawieszony nad jakimś wykrotem ciskał przynętę w upatrzone punkty. I ciągle nic. Było znów branie, spóźnił się jednak. Wicek znowu śmignął w powietrze sporą sztukę.
- Jak tam, bohater, nie idzie?
I wtedy, właśnie wtedy coś zaszamotało, zatargało Julkową wędką. Podciął odruchowo, tym razem ze skutkiem, bo tam znów łomot, nagły wyskok wyprężonego, długiego cielska nad wodą, szarpnięcie tak silne, że wędzisko omal nie wysunęło się z Julkowej dłoni.
Wicek zajęczał coś tylko po turecku w zachwycie, pędził z pomocą, krzycząc, by popuszczać, luzować, bo zerwie, smok taki. Julek ma biec brzegiem, utrzymując napięcie żyłki, starając się zmęczyć rybę. Łatwo powiedzieć, że trzeba biec, kiedy wszystko się osuwa spod nóg, drogę tarasuje olbrzymi kamień, a dalej jakieś pnącza, nie wiedzieć skąd spełzły kolczastymi drutowinami aż po sam strumień.
A jednak biegł, skakał, ślizgał się, padał, kurczowo trzymając wędzisko w dłoni. Na szczęście pstrąg, nieświadom karkołomnych wyczynów prześladowcy, rwał raz z biegiem strumienia, to znów zawracał pod prąd, usiłując w prześlizgach pomiędzy kamieniami uwolnić się od krępującej jego wolność linki. W takich chwilach Julek mógł złapać oddech.
W dawnych latach wyjeżdżał z ojcem na szczupaki. Zdarzały się większe sztuki, ale stawianego przez nie oporu nie można nawet porównać z gwałtowną walką uwięzionego na haku pstrąga. Minuty przeciągały się w kwadranse, obaj chłopcy, bo Wicek już dawno odrzucił swą wędkę, usiłowali na wszelkie sposoby pochwycić zdobycz. Pstrąg momentami zwalał się już na bok, jasne podbrzusze ostrą krechą zaznaczało się wtedy w wodzie, ale gdy tylko przyciągali go bliżej, z nagła nabierał znów sił, rwąc na najszybsze bystrzyny.
Aż wreszcie Julek zaryzykował, W miejscu gdzie nurt rozlewał się łagodną płycizną, desperackim zrywem wyszarpnął rybę na brzeg, pomiędzy czerwonawe kamienie. Pstrąg zatrzepotał, mocnym podrzutem ciała jeszcze usiłował osiągnąć zbawczą wodę, żyłka pękła w tej chwili, ale już Wicek całym ciężarem ciała przyciskał rybę do kamieni. Odnieśli potem zdobycz daleko, przyglądając się z podziwem sprężystemu, wymodelowanemu cielsku.
- Będzie miał ze trzy kilo albo i więcej. Takiego tu jeszcze nie złapałem. Choć stary Wilkoszewski, pamiętam, przyniósł kiedyś jeszcze większego - kręcąc w podziwie piegowatym obliczem, odsapnął Wicek. - Brawo, Julek! - I zaraz dodał z przekąsem: - Ty to masz jednak niebywałe szczęście.
Odechciało się im dalszych połowów. Emocje z pstrągiem były nazbyt męczące. Przysiedli w cieniu rozśpiewanych cykadami pinii. Ostry zapach żywiczny niósł się szeroko, przesycając powietrze. Odblaski słońca wydobywały różnorakie barwy ze skał odsłoniętych przez wiatry spod warstwy ziemi - od popielatej poprzez kremową do przybrudzonej czerwieni.
Milczeli długo, odpoczywając, upał rozleniwiał, szmer strumienia przeciskającego się przez zapory kamieni i rzępolenie cykad działały usypiająco.
- Chciałbym pojechać z tobą do Polski - powiedział ni stąd, ni zowąd Wicek. - Tak jak teraz naszą okolicę, wchłaniać tam wszystko: patrzeć, słuchać. I rozmawiać. Ze wszystkimi i wszędzie tak samo, nie przerzucać się z jednej mowy na drugą. Bo tutaj, w Adampolu, to...
- Co w Adampolu? - zdziwił się Julek nagłej przerwie w głośnych dumaniach przyjaciela.
- Tu prawie nie ma takich wśród młodych, którzy by nie uczyli się. Liceum albo uniwersytet. Później zaś nie wszyscy wracają. Wyjeżdżają. Do Kanady, do Ameryki, do Niemiec. Nawet gdy zostają w Turcji, to wielu szuka pracy daleko od domu.... Stary Biskupski mówi, że za dwadzieścia, trzydzieści lat Adampol przestanie być polski.
- Co ty mówisz? - przestraszył się Julek, który zżył się już z tym kawałkiem Polski tak dziwnie wyrosłym na obcej glebie.
- Przyjrzyj się sam, porozmawiaj - uciął nagle z jakąś złością Wicek. - Ja też się uczę. I co, mam wracać, żeby świnie hodować? Bać się, czy czarnomorska mgła nie zmarnuje plonu? Obskakiwać tureckich gości, gdy zjeżdżają co roku na wakacje?
Zastanowił się chwilę, wreszcie mruknął:
- Ale czemuś i żal... Widzisz Lolek, wójt, myśli inaczej. On chce za wszelką cenę ratować Adampol. Gada z nami o tych sprawach, szukamy razem wyjścia. Ale to wcale nie proste.
Podniósł się gwałtownie, podskoczył, z gałęzi pinii zdejmując niewielkie stworzonko i podając je Julkowi.
- Cykada.
Patrzył jeszcze moment za stworzonkiem, które wyrwało się Julkowi. Wyciągnął papierosy, podsunął koledze. Gdy ten potrząsnął przecząco głową, zapalił, patrzał za dymem, a potem - z normalnie uśmiechniętą już twarzą - zmienił temat:
- Gada, jak było wczoraj z policją. Bałeś się? Nikt właściwie nie wiedział, o co im chodzi. Strasznie byli tajemniczy. Wilkoszewski zastanawiał się, czy nie zechcą cię stąd wysiedlić. Rozumiesz, Bosfor, Morze Czarne, strefa wojskowa. Ale inni wykpili go. Już to na szpiega ty nie wyglądasz.
Jak było?...
Zjawili się bardzo wcześnie.. Razem z nimi przybył Lolek w charakterze i tłumacza, i przedstawiciela miejscowej władzy. Ciągle nic jeszcze nie wiedział. Ciotka zakrzątnęła się z miejsca przy jakiejś domowej nalewce na wiśniach. Policjanci spojrzeli na trunek łakomie, wstrzymali jednak zapędy gospodyni. Najpierw bardzo długo i dokładnie oglądali paszport Julka, kazali ciotce tłumaczyć, co tam jest napisane. Pieczęcie na wizie przestudiowali szczegółowo. Potem nastąpiły pytania: skąd przybył, po co, na jak długo?
- Jako gość. Rodzina - nie wytrzymała ciotka.
Dopiero padło pytanie, co robił w Stambule dnia osiemnastego maja? W jakich okolicach przebywał? Czy wstępował gdziekolwiek? Czy był świadkiem jakiegoś zdarzenia?
Teraz dopiero stało się wszystko jasne. Więc jednak chodzi o tamtą historię z dziewczynką wyrwaną spod kół nadjeżdżającego samochodu. Opowiedział, jak umiał. Dzielnicy nie mógł określić, trafił tam przypadkowo, po prostu zabłądził. Lolek uzupełnił rzecz wyjaśnieniem o awarii samochodu i wynikłym stąd spóźnieniu na dworzec.
Policjanci nareszcie zdawali się być zadowoleni. Podnieśli się nagle z miejsc, stając na baczność. Starszy z nich wyrecytował coś podniosłym tonem. Twarz cioci Zosi rozjaśniła się dumą. Julek oczy tylko wytrzeszczał, słowa nie rozumiejąc. Dopiero Lolek pośpieszył z pomocą.
- Gratulują ci bohaterskiego czynu. Od kilku dni cała policja szuka cię po kraju. Uratowałeś od wypadku czy może śmierci córkę wicedyrektora banku. Pragnie ci złożyć podziękowanie. Dlatego te uparte poszukiwania. Podobno na ślad naprowadził policję jakiś kucharz z restauracji, gdzie jadłeś kefti.
Policjanci znowu usiedli, objawiając teraz wzmożony apetyt na wiśniówkę. Ciocia Zosia nie żałowała jej, gotowa była spić przedstawicieli władzy na umór...
Julek opowiadał teraz to wszystko koledze. Wicek pogwizdywał z przejęcia.
- Jeszcze mówili podobno, że zaraz dadzą znać o tobie do Stambułu. Że będą pisać o tobie w gazetach - dorzucił piegus od siebie, obdarzając Julka zachwyconym, ale i wyraźnie zazdrosnym spojrzeniem. - Jaka szkoda, że pojutrze znów muszę wracać do szkoły. Ale już niedługo. A później zawojujemy całą okolicę. Razem dokonamy jakiegoś wielkiego czynu. Niech Turcy wiedzą, co znaczą Polacy.
Julek ręką tylko zamachał na te słowa, ale uznanie kolegi sprawiło mu wielką przyjemność.
Już po drodze spotkali szukającą ich Sabinkę wraz z Klarą Dochoda. Podobno Lolek także chciał biec nad strumień. Że też oni zawsze się muszą gdzieś zawieruszyć!
- Ale co się stało? Mówcie w jakimś porządku. Potem będziecie narzekać - natarli na dziewczęta.
- Od dwóch godzin czeka już na ciebie, Julek, ten dyrektor ze Stambułu. Przyjechał z żoną i córką. To ta, którą uratowałeś... Ciocia Zosia bawi ich i bardzo się denerwuje, gdzie wy się podziewacie.
- O wa! Nic ważnego - Wydął wargi Wicek, ale przyśpieszył kroku.
Julkowi natomiast zrobiło się głupio. Nic tak wielkiego w końcu nie zrobił. Może by auto nawet samo zahamowało. W każdym razie sprawa niewarta takiego hałasu. Ogłoszenia w gazetach, policja, teraz ten przyjazd uratowanej dziewczynki wraz z rodzicami. Wściec się można. Gdzieś w głębi duszy wszakże było mu, zarazem bardzo przyjemnie.
Próbowali prześliznąć się do domu od strony ogrodu. Walka z pstrągiem spowodowała, iż wyglądali obaj jak nieboskie stworzenia: utytłani w pyle i glinie, zakurzeni, niepodobni do siebie. Trafili jak najgorzej, bo właśnie ciocia Zosia zaprosiła gości do ogrodu na czereśnie.
Wicek okazał się sprytniejszy. Wcześniej zobaczył towarzystwo snujące się między drzewami i czmychnął bocznymi ścieżynami do swego domu. Julek natomiast natknął się wprost na gości, jeszcze z tą siatką pełną pstrągów w ręce. Zaczerwienił się, speszył straszliwie, nieszczęśliwą minę miała też ciocia Zosia. Wysoki, szpakowaty pan zapytał ją o coś i zaraz pośpieszył naprzeciw chłopcu. Wyciągał obie ręce, mówił coś po angielsku. W zapeszeniu swym Julek nic nie rozumiał, co stremowało go jeszcze bardziej. Cóż dopiero, gdy obcy człowiek objął go, zaczął wycałowywać i ściskać!
Wyrwał się jakoś, zakrzyknął tylko łamiącym się głosem do ciotki, iż musi się przebrać, i pognał potężnymi susami do domu, zostawiając siatkę z pstrągami na trawie.
Odetchnął, dopiero gdy znalazł się sam w pokoju. Jednocześnie począł go teraz dusić wstyd. Ładnie się pokazał, nie ma co. Jak wycirus, oberwaniec jakiś, brudas najgorszy ze wszystkich brudasów. Gdybyż to był jeszcze sam ten dyrektor, nawet z żoną, pół biedy. Ale ta dziewczyna, nieziemskie jakieś zjawisko z płonącymi oczyma! Czyżby to była ta sama, którą wyciągnął spod samochodu? Wtedy ani się nawet jej przyjrzał, zresztą ulicę zalegał mrok, którego nie rozpraszały blaski nielicznych świateł. Był przy tym zmęczony, przejęty, bez sił wspierał się o mur domu. Potem zaś obie dziewczynki zniknęły, zapodziały gdzieś w tłumie. A więc to ona? Prawdziwe cudo, prześliczna. Czarne włosy, oczy, szczupła sylwetka, twarz jakby z obrazu.
Siedział na brzegu łóżka, nie bardzo wiedząc, co z sobą począć. Bo tu zostawać nie wypadało, a wyjść do gości po tak efektownie głupim popisie nie miał odwagi.
Z daleka, ciągle jeszcze z ogrodu, dobiegał głos cioci Zosi. To go zelektryzowało. Biedne ciotczysko robi tam, co może, by go ratować z opresji, on zaś duma o dyrdymałkach. Ostatecznie, jest tą główną sobą, do niego przyjechali. Trochę uspokojony, zerwał się z miejsca, goniąc do kuchni, gdzie mył się w tempie kosmicznym, i znów do pokoju. Ubieranie, czesanie, spojrzenie w lustro. Ujdzie w tłoku, byle się tylko lepiej przyczesać.
W progu znów go przymurowało do miejsca. Boże drogi, ona taka piękna, a on się tak ośmieszył w jej oczach.
Wreszcie jednak zdecydował się, ruszył przed siebie sztywnym, nieswoim krokiem.
Dyrektor oglądał właśnie z podziwem potężnego pstrąga, aż przysiadł, by lepiej się przyjrzeć wspaniałej rybie. Obok ojca przykucnęła też córka. Tak na oko mogła być rówieśnicą Julka, może odrobinę starsza, ale to się przecież nie liczy. Elegancko ubrana pani, matka, rozmawiała z ciocią Zosią.
Dyrektor pierwszy spostrzegł niepewnie zbliżającego się Julka. Natychmiast podniósł się i z serdecznym uśmiechem raz jeszcze otworzył ramiona.
- Im Asiz Gelogliu, this is my wife and my daughter, Hadżer *. [Jestem Asiz Gelogliu, to jest moja żona i moja córka, Hadżer.]
Julek kłaniał się, ujął podaną sobie dłoń pani Gelogliu, całując ją z elegancją. Pocałunek ten wywołał pewne zdziwienie zebranych. Hadżer jakby zawahała się, podając chłopcu rękę. Uścisnął mocno jej dłoń. W głowie kołatało mu tylko to imię dotąd nie znane. Hadżer. Prześliczna dziewczyna o ciemnej cerze i owalu twarzy jakby wyciętym ze starego obrazu. Trzymając jej rękę może przydługo, patrząc w ciemne oczy, czuł, że się czerwieni, że mu cała krew wybija na twarz. Ale coś podobnego musiało dziać się widocznie także z Hadżer, bo i ona zarumieniła się.
Pani Gelogliu z uśmiechem powiedziała coś po turecku do ciotki, zaśmiała się przy tym z cicha, parsknął także dyrektor. Julkowi zrobiło się jeszcze bardziej głupio, puścił wreszcie rękę dziewczyny. Chciał coś powiedzieć, ale język mu zesztywniał, a do głowy nie przychodziło żadne słowo angielskie.
- Państwo mówią, żeście musieli spodobać się sobie wzajemnie - zwróciła się do niego ciocia Zosia.
- Bardzo to miłe, że tak przypadliście sobie do serca - wolno powiedział po angielsku pan Gelogliu.
Julek chętnie by zapadł się w tej chwili pod ziemię. Hadżer też się zawstydziła, skryła się za matkę.
Pan Gelogliu pierwszy zlitował się nad młodymi, wziął pod jedno ramię córkę, pod drugie Julka i prowadził ich ku domowi mówiąc:
- Długo musiałem cię szukać, chłopcze. Hadżer wróciła zupełnie roztrzęsiona nerwowo. Opowiadała o wypadku, o jakimś chłopcu, pewnie cudzoziemcu, bo na podziękowania odezwał się w obcym języku; nic więcej. Ani kim jest ten chłopiec, ani jak się nazywa, ani nawet w którym dokładnie miejscu to wszystko się stało, nie umiała powiedzieć. Jej koleżanka też niewiele więcej wiedziała. One w tym popłochu po prostu uciekły, nie miały sił, by przebywać tam dłużej...
Mówił powoli, akcentując każde słowo, tak by Julek mógł go zrozumieć. I o dziwo, rozumiał. Więc tak źle nie było z tym jego angielskim, czegoś się jednak nauczył.
- To głupstwo - powiedział. - Nie ma o czym wspominać. Zwyczajna rzecz. Każdy chłopiec by tak postąpił.
- O nie - zaprzeczył gorąco pan Gelogliu - Nie każdy. Przynosisz zaszczyt swemu narodowi. Polacy zawsze byli dzielni, to wiemy. Teraz sam mogłem to sprawdzić raz jeszcze. Z serca ci dziękuję, zresztą wiesz, w takich sprawach słowami niczego się nie da wyrazić... - Spojrzał na córkę, strzygącą oczami w kierunku Julka, uśmiechnął się, zaszeptał do ucha chłopca: - She likes you, Julek *. [Ona cię lubi, Julek.]
Pytająco spojrzała na ojca.
- Nic, nic - machnął dłonią. - Mamy z Julkiem takie nasze męskie tajemnice.
Bardzo się ojciec Hadżer podobał Julkowi. “Równy facet” - pomyślał o nim. I jakoś częściowo wróciła mu pewność siebie. Gdy ciocia Zosia zapraszała gości na poczęstunek, swobodniej już pomagał jej w pełnieniu obowiązków gospodarza.
Imponowała mu ciotka. Zawsze gościnna, zdołał już przecież to sprawdzić, tym razem przeszła samą siebie. Na stole znalazły się nadziewane świetnym farszem kurczęta na zimno, wędliny wędzone domowym sposobem, wspaniały razowiec, poziomki ze śmietanką, no i multum konfitur. Goście spoglądali na tę zastawę z prawdziwym przestrachem.
- Czy w Polsce też jesteście tak bardzo gościnni? - zapytał pan Gelogliu Julka, nakładającego paniom nowe porcje konfitur.
- Of course *. [Oczywiście]
Gość kręcił głową w podziwie.
Nastrój przy stole stał się bardzo miły. Trochę pomagając sobie gestami, trochę korzystając z tłumaczeń, dogadywali się wszyscy doskonale. A jeszcze, gdy dosiadła się Sabinka i przybył wyelegantowany Lolek, powstał taki rozgwar, że trudno się już w nim byłoby komukolwiek z zewnątrz połapać.
Państwo Gelogliu wypytywali o sprawy pobytu Julka w Turcji: na jak długo przyjechał, co zamierza zobaczyć w ich kraju, w ogóle jakie ma plany na przyszłość. Pan Gelogliu wystąpił z propozycją, którą już dawno musiał ukrywać w zanadrzu.
Pragnąc odwdzięczyć się Julkowi za uratowanie ich Hadżer od kalectwa, a może nawet od śmierci, chcą zaprosić go do siebie, przyjąć jak kogoś najbardziej bliskiego. Przy każdej okazji będzie można robić wypady w głąb kraju, zwiedzać Stambuł, może by się nawet udało dotrzeć do Ankary, pan Gelogliu często tam jeździ swym autem w sprawach służbowych. Niechże Julek wyniesie z Turcji jak najwięcej wrażeń.
Julek słuchał tego ze ściśniętym sercem. Z jednej strony krępowało go to zaproszenie, z drugiej myślał, że byłoby uroczo, gdyby mógł przebywać blisko Hadżer, widywać ją co dnia, rozmawiać z nią, chodzić na spacery, zwiedzać miasto, kąpać się w Marmarze, bo jak się dowiedział, państwo Gelogliu mieszkali nad samym morzem.
Ciocia Zosia musiała dostrzec jego rozterkę. Zaczęła tłumaczyć, że przecież oni sami jeszcze się dosyć Julkiem nie nacieszyli, tygodnia nie ma, jak tu przyjechał.
- W tych dniach spodziewamy się tu wizyty naszego kuzyna. Mieszka w Yesilurcie. Inżynier. Ustaliliśmy wcześniej, że na jakiś czas zabierze Julka do siebie. Zdarzy się zatem okazja, by chłopak mógł złożyć państwu wizytę, i wtedy będzie można znów porozmawiać o tak zaszczytnym i miłym zaproszeniu.
Julek oczyma tylko zamrugał. Coś tam wprawdzie bąkała ciotka o tym inżynierze, kuzynie, o jego przyjeździe, ale wydawało mu się, że to nic pewnego. Inna rzecz, że i Julkowi wydała się ta droga najlepsza. W każdym razie znajdzie się w Yesilurcie, będzie mógł zobaczyć Hadżer nieraz.
Gdy późnym wieczorem państwo Gelogliu wraz z córką odjeżdżali swym samochodem, z rozczuleniem spoglądał za nimi.
Kiedy wreszcie samochód znikł i rozwiał się ostatni pył przezeń wzniecony, westchnął tak ciężko, iż stojący obok Lolek zaśmiał się i solidnie klepnął go w kark.
- Julek, co ci, zakochałeś się? Co prawda, to prawda, urocza, dziewczyna. Tylko z Turczynkami uważaj, zakochać się łatwo, ale potem...
- Nie zawracaj dziecku głowy! Też sobie wymyślił - obruszyła się ciocia Zosia.
Wójt i Julek mrugnęli tylko do siebie. Co tam stara ciotka może wiedzieć o męskich sercowych sprawach?
ROZDZIAŁ VI
Jakżeby się mogło obejść bez bójki?
Przez moment stał balansując na pomoście, zapatrzony w stadko maleńkich rybek, które srebrzystymi migotami wyskakiwały nad powierzchnię, ożywiając ciemnogranatową gładziznę morza. Straszliwy upał żarem obejmował ciało Sprężył się w mocnym odbiciu nóg, pięknym zeskokiem wpadając do wody. U powierzchni też była ciepła, nie przynosiła orzeźwienia. Musiał dopiero głęboko nurkować, by tam odczuć wreszcie rozkosznie obejmujący ciało rześki chłód. Nurkując, na jasnym, piaszczystym dnie porośniętym kępami mięciutkiej trawy wyszukiwał niewielkie, mieniące się kolorami muszelki, z których potem tak cieszył się mały Franek.
Gdy go nurkowanie zmęczyło, kładł się na plecy i leżąc tak niemal bez ruchu, wpatrywał się w wypłowiałe od żaru niebo. Upał rozleniwiał, nie chciało mu się myśleć o niczym.
Na tym wycinku rozchodzące się od Bosforu ramiona morza nie odbiegły od siebie tak daleko, by przy przejrzystym powietrzu nie można było dostrzec cieniutkiej linii przeciwległego brzegu. To właśnie powodowało, iż niekiedy morze Marmara przywodziło mu na myśl mazurskie jeziora. Takie na domiar ciche, spokojne...
Ktoś nie opodal posapywał, bijąc wodę równymi uderzeniami ramion. Julek obejrzał się. Znany mu już z widzenia, ciągle tkwiący na przystani, wysoki chłopak płynął przed siebie na otwartą płaszczyznę. Spojrzenia ich zetknęły się z sobą. Chłopak zakrzyknął coś niezrozumiale, na tyle jednak wyraziście, że Julek świetnie go pojął. Dryblas proponował ściganie.
Znajdowali się teraz na równej linii. Skinęli ku sobie głowami. Już! Dobra, dobra. Julek przyjął wyzwanie z ochotą. Było to coś nowego w dosyć nudnawym trybie ostatnich przedpołudni. Zupełnie odwrotnie niż w Adampolu. Tam właśnie od porannych godzin zaczynały się wyprawy z Wickiem w najbliższe okolice.
Przez dłuższy czas płynęli obok siebie równo, łeb w łeb. Julek podpatrywał przeciwnika. Dobrze pływał, choć kraul jego był nieco zmanierowany. Co jakiś czas gubił oddech i wtedy wystawiał głowę nad powierzchnię, tracąc przez to na szybkości. Był wszakże na pewno silniejszy od Julka.
Skupił się. Nie miał ochoty dać się prześcignąć Turkowi. Cóż to, oni tam, w Ostródzie, byliby gorsi? Trener Nowicki, gimnastyk z ich ogólniaka, pasjonował się pływaniem, kilkanaście lat temu należał podobno do polskiej czołówki, potem zaś żarliwie przekazywał swym uczniom nabyte umiejętności. Na międzyszkolnych zawodach pływackich ich liceum zawsze było górą. W dobrej punktacji niemały udział miał Julek. Jeżeli tak mu się wiodło w Ostródzie, tu, pod Stambułem, również, nie będzie gorszy.
Udało mu się wyprzedzić nieznacznie Turka. Serce wprawdzie waliło już na mocno przyśpieszonych obrotach, ale w ramionach nie czuł jeszcze oznak zmęczenia, owego szczególnego omdlenia, zwalniającego tempo i osłabiającego siłę zgarnięć wody. Najważniejsze to ciągnąć równo, odmierzonymi ruchami, nie zrywać, nie przyśpieszać. Ba, gdybyż to było wiadomo, gdzie meta; w ten sposób tamten każdej chwili może uznać, że dosyć. Zatem trzeba rwać tak, by nie przybliżył się ani o centymetr.
Turek sapie już jak miech, nawet, poprzez plusk wody, poprzez zalewane wodą ucho słychać to wyraźnie. Julek, trzymaj się, górą nasza! Ze zdwojoną energią pruł do przodu.
Turek nagle zawrzeszczał coś przeraźliwie, zamachał ramionami, dając tym sygnał: stop. Julek także zatrzymał się, obejrzał na przeciwnika. Tamten wskazywał za siebie, na brzeg. Czyżby? chciał jeszcze się ścigać, tym razem wyraźnie wyznaczając metę? Nie da rady, gębę ma otwartą, ledwie łapie powietrze.
Wracali teraz obok siebie wolniutko, odpoczywając, delektując się kąpielą. Julek nawet rad byłby tej nowej znajomości, gdyby nie dziwne spojrzenia, rzucane przez przeciwnika, jakby zawistne, gniewne. Facet najpewniej zaczynał puchnąć, dlatego dał sygnał zakończenia wyścigu, a teraz przeżuwa wprawdzie nie ogłoszoną, ale pewną porażkę.
“Pal go sześć, bohatera!” - pomyślał Julek i przestał się zajmować swym towarzyszem. Spoglądał teraz na barwny, wesoły brzeg, zatłoczony ludzkimi postaciami. Jak okiem sięgnąć wzdłuż całego pobrzeża wyrastały jedne przy drugie kąpieliska, pola namiotowe, motele, campingi. I wszędzie roiło się od ludzi, korzystających ze wspaniałej pogody, rozdokazywanych i rozkrzyczanych.
Turek wyprzedził go, kierując się na prawo. Coś się w Julku zagotowało. Bestia, nawet dłonią nie kiwnął na pożegnanie!
Trochę go zmęczył wyścig, chętnie więc wygramolił się na pomost, wyciągając się na nim jak długi. Wiedział, że i tak nie wytrzyma długo na tej spiekocie. Tylko kąpiel ratowała przed kompletnym rozpłynięciem się w słońcu.
Obok niego, śmiejąc się, przebiegły jakieś dziewczynki. Zaraz musiał pomyśleć o Hadżer. Łudził się, że któregoś dnia może ją spotka na plaży. Obszedł raz nawet, paręnaście kąpielisk, dziewczyny jednak nigdzie nie znalazł, mimo że mieszkała w tym samym Yesilurcie, willowej miejscowości pod Stambułem, jakby nieco dalszym jego przedmieściu. Pewnie, można by pomyśleć o wizycie u państwa Gelogliu, ciotka bąkała, że któregoś dnia wypada mu ich odwiedzić, ale jakoś głupio mu było wyrywać się z tym przed kuzynem Karolem. Jest, czas, niech się tymczasem zżyje nieco bliżej z tą dziwną rodziną.
Trochę niespodzianie szybko wypadł ten przyjazd tutaj. Kuzyn Karol wpadł po niego do Adampola wcześniej, niż zamierzano. Coś się w jego planach zmieniło.
Wszystko w tej nowo poznanej rodzinie jest jakieś paradne. Od tego kuzyna poczynając. Bo w końcu to humorystyczne, gdy taki elegancki inżynier, dobrze po pięćdziesiątce, każe się mianować kuzynem. Unikał Julek tej formy, jak mógł, łamiąc głowę nad wyszukaniem form bezosobowych, bo przecież było nie do pomyślenia, by tytułować kuzyna panem. Gotów by się z miejsca obrazić. Jeszcze gorzej było z jego małżonką. Ta, gdy bąknął raz “ciociu”, tak spojrzała spod oka, że odechciało mu się raz na zawsze wymawiania tego wyrazu. Na “pani” znów zareagował inżynier, że przecie są krewniakami, więc jakże... No i znów pozostała ta forma bezosobowa, ni to, ni owo, ni pies, ni wydra.
Z dziećmi inżynierostwa też się układało niewyraźnie. Iwonka smukła i zgrabna, o jasnych włosach, była na pierwszym roku uniwersytetu stambulskiego, daleko już odeszła od towarzystwa podobnych berbeciów, jak to raz powiedziała o Julku. Ważniara, ma tam jakiegoś narzeczonego, podobno Włocha, i myśli, że jest taka znów bardzo dorosła. Zostawał Franek, niezłe chłopisko, tyle że smarkaty, dziesięć lat, cholernie dziecinny. Ale on się garnął przynajmniej do Julka, ciekawiła go Polska, wypytywał o nią całymi godzinami, snuł się za starszym kolegą jak cień.
Julek pomyślał z westchnieniem, że po południu znów się zacznie to samo, trzeba będzie w nieskończoność gadać z tym malcem. Chyba że kuzyn Karol - szopa prawdziwa z tym kuzynostwem - wymyśli jaką eskapadę do Stambułu. Obiecywał wszak wczoraj...
Myśli biegły coraz leniwiej. Nie był pewien, może nawet zdrzemnął się na krótko, tak go przecie kusiło do przymknięcia oczu, do poddania się bez reszty ciepłu i bezruchowi. Poderwał go nagle ostry, syczący dźwięk. Wgapiał się w niego z nieprzyjemnie zagryzionymi wargami ten sam dryblas, z którym mierzył się dzisiaj w umiejętnościach pływackich, i coś posykiwał z cicha. Za nim stało paru jego kolegów, zaciekawionych, czymś przejętych.
Turek przyzywa go dłonią. Gdy Julek, zadziwiony, co to wszystko ma znaczyć, podnosi się wreszcie, tamten wskazuje kąt plaży, gdzie mieszczą się rozbieralnie, przynagla, aby tam iść. Sili się na coś w rodzaju uśmiechu. Nie bardzo się to wszystko Julkowi podoba. O co im chodzi? Że też nie można się z tym towarzystwem dogadać. Żeby choć jeden z nich znał angielski. Trzeba się będzie nauczyć kilkunastu słów tureckich. Inaczej ciągle będzie się czuł jak tabaka w rogu.
- Dobra, dobra, odchrzań się! Zapraszacie, to pójdę z wami, choć diabli wiedzą, o co tu chodzi - mruczy pod nosem ze złością.
Po drodze nakazuje sobie ostrożność, łapiąc u chłopców porozumiewawcze uśmiechy. Jest ich razem z dryblasem czterech, Widocznie najbliższa eskorta wodza. Ostatecznie, nic mu się tutaj, w biały dzień, nie stanie. Może zresztą mają najlepsze zamiary?
Od tłumów na plaży przesłoniły ich baraki rozbieralni. Piasek był tu nagrzany tak silnie, że parzył stopy. Chłopcy zatrzymali się. Dryblas nagle wystąpił do przodu. Wymownymi ruchami dłoni pokazał, że ma zamiar bić się z Julkiem.
Tego właściwie się nie spodziewał. A i nie bardzo miał na to ochotę. Boksu nigdy się nie uczył, nie uwielbiał tego sportu. Co za sprawdziany, u licha? Przegrał na wodzie, to chce się okazać mocniejszy na pięści?
Przybrał lekceważący wyraz twarzy i zrobił półobrót, zamierzając wycofać się z niepewnej imprezy. I wtedy oszołomił go niespodziewany cios. W pierwszym ułamku sekundy zagubił się, ocuciło go dopiero kolejne uderzenie. Teraz miał tego dosyć. Z pasją, rozwścieczony (znali go od tej strony koledzy w Ostródzie i woleli przezornie schodzić mu z drogi), natarł na przeciwnika. Skulony swoim zwyczajem, wyprostował się wraz z ciosem, jakby wzmacniając go w ten sposób. Trafił, na napięstku wyraźnie poczuł zęby dryblasa. Trafił i drugi raz, jeszcze lepiej, ale i sam zaraz też solidnie oberwał.
Przeciwnik górował nad nim wzrostem i wagą. Julek doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jego szansą były zwinność i spryt. O, jak w tej chwili, gdy zręcznie uchylił się przed uderzeniem, przechodząc z kolei do ataku. I potem odskok, daleko do tyłu. Odbicie, znów uderzenie, słabe tym razem. Dryblas odparował, oczy jego przymrużyły się jeszcze bardziej, zagadał coś, zmełł między zębami.
Pozostali chłopcy skupili się kręgiem, obserwując walkę i zachęcając swego kolegę do ostrzejszego ataku. Rzeczywiście atakował, trochę nieskładnie, na ślepo, młócił długimi ramionami. Niemniej ciosy sięgały Julka, oszołamiając go. Ale znów szybkim odchyleniem w bok uniknął uderzenia, tamten zaś niemal nie runął za własną pięścią, trafiającą w powietrze. Ten moment wykorzystał Julek. Niepomny już na nic, natarł teraz serią szybkich, błyskawicznych uderzeń. Nawet nie odczuwał w tej chwili ciosów, którymi tamten trafiał w odwecie.
Turek zdusił go nagle w niedźwiedzim uścisku, pragnąc rzucić nim o ziemię. W ostatnim momencie Julkowi udało się zrobić półobrót, tak że padli obok siebie. Ramiona Turka zwolniły uścisk na chwilę, ale to wystarczyło Julkowi. Wyrwał się, rzucił na dźwigającego się z ziemi łobuza, przygniatając mu piersi i solidnie tłukąc przy tej okazji w rozwartą gębę.
Już byli obaj na nogach, znowu młóciły pięści, Julek czuł, jak dudni mu we łbie, jak słabną jego uderzenia. Ale zwierał zęby, odcinał się, cios parował ciosem, uderzenie przeciwuderzeniem. Może by nawet sobie poradził, gdyby nie to, że noga niespodzianie omsknęła mu się na piachu. Zachwiał się, potężne trzaśniecie w nos oszołomiło go, poczuł w ustach słony smak krwi. A mimo to pchnął się do przodu, chcąc nadal walczyć.
Ostry krzyk przyhamował jego natarcie. Ktoś go odepchnął. Kątem oka ujrzał, jak jakiś czarniawy, zwinny chłopak serdecznie wali wojowniczego dryblasa w głowę, w kark, jak mu dorzuca tęgiego kopniaka, jak z pomocą dwóch jeszcze kompanów rozpędza całą jego asystę.
Coś tam jeszcze się działo, były jakieś pokrzyki, jakaś gonitwa, nie widział tego, zajęty tamowaniem krwi tryskającej z nosa. Łeb zadarł do góry, ale krew nadal spływała po palcach. I oto ktoś nagle przyłożył do jego biednego nosa zimną, wilgotną chustkę, ktoś podtrzymał głowę, mówił spokojnym, przyjemnym głosem. Nie od razu pojął, wreszcie angielskie słowa dotarły do jego świadomości.
- Yes, yes. Jestem Polakiem. Nie wiem, o co im chodziło. Pewnie zły był, że przegrał. Pływaliśmy. Zawody - bąkał, z trudem znajdując właściwe określenia.
- Wspaniale, że mówisz po angielsku. Już dobrze. Zaopiekujemy się tobą. Hamit, jeszcze wody. Przynieście mu coś do picia. Wejdziemy do kabiny. Tu dużo ludzi, po co mają wydziwiać...
Odpoczywał wyciągnięty na jakimś leżaku, pił sok, pozwalał, by mu przykładano kompresy do nosa, który wreszcie przestał krwawić. Aż w pewnym momencie zawstydził się tych wszystkich czułości i usiadł. Przywitały go serdeczne uśmiechy, jakieś klepanie, bravo, bravo - wypowiadane z najwyższym uznaniem. Najmilszy był ten czarniawy, ruchliwy chłopak, opalony jak Murzyn, chyba też z całej trójki najserdeczniejszy.
- Jak ci na imię?
- Julian... Julek.
- Mnie Haluk. A to Hamit i Emin.
Zaprowadzili Julka pod prysznic, pomogli mu obmywać twarz jakimś przybrudzonym ręcznikiem, kto by tam zważał na takie rzeczy. Wreszcie zadowoleni ze swego dzieła, poprzez Haluka oznajmili, że najwyższy czas, by po tym wszystkim wypić coś w plażowej kafanie. Julek niespokojnie pokazał wtedy na swoją twarz, że jakże on do lokalu z podobnie skiereszowaną gębą. Ryknęli śmiechem, Emin wytrzasnął skądś nawet lusterko, by Julek sam mógł zobaczyć, że nie jest tak źle.
Spojrzał i dopiero się przestraszył. W lusterku widniała dziwaczna, solidnie już podpuchła i ciągle dalej puchnąca gęba. Lewe oko podbite, nos rozkwaszony o jakiejś czerwonawo niebieskiej barwie.
Zaraz mu zresztą zabrali lusterko. Ani się obejrzał, jak tkwił już za okrągłym stolikiem w niewielkiej kawiarence sąsiadującej z plażą. Na szczęście było tam zupełnie pusto, mógł się więc nie bać, iż zaciekawi kogoś i nastraszy swoim wyglądem. Na domiar ci nowi kumple byli bardzo morowi. Zwłaszcza Haluk - troskliwy jak matka, przejęty całą historią - przypadł Julkowi do serca.
Właśnie Haluk, podczas gdy Julek sączył podaną z lodem coca-colę, tłumaczył mu coś gorliwie. Jego angielski był płynny, znał ten język o wiele lepiej niż Julek. Musiał więc poprosić nowego przyjaciela, by mówił wolniej i dobierał prostsze słowa. Wtedy okazało się, że Haluk ciągle mówi o dryblasie, który chciał się zemścić za przegraną w tak paskudny sposób. Był to jakiś Reszit, z którym ta trójka widocznie już przedtem miała mocno na pieńku, nie umieli bowiem mówić o tym jegomościu spokojnie.
- Dziś jeszcze oberwie on za swoje, będzie cię musiał przeprosić - zakończył wreszcie ten temat Haluk.
Julek spostrzegł nagle, że zrobiło się strasznie późno i zerwał się z miejsca jak oparzony. Ładna historia, gotów się spóźnić na obiad, a inżynierowa bardzo przestrzegała punktualności.
- Będziesz jutro na plaży? - pytał go Haluk, gdy całą trójką odprowadzali polskiego kolegę. - Pogadamy o różnych sprawach.
- Będę... - trochę niepewnie odpowiedział Julek. Wyobraził sobie bowiem, jak jutro będzie wyglądał, gdy wszystkie sińce wystąpią na twarz w całej okazałości.
Zamachali tylko rękami na takie gadanie. Mało to razy przytrafiło się każdemu, że twarz nosił juk od malarza, kto by tam zwracał na takie głupstwa uwagę. Zatem do jutru. Cześć, cześć.
- Good bye, old fellow! * [Do widzenia, przyjacielu!]
Z przywróconym dzięki tej nowej znajomości dobrym humorem zadzwonił wreszcie Julek do mieszkania inżynierostwa. Otworzył mu Franek, z gębą przejętą, okrągłą z wrażenia, z oczyma wytrzeszczonymi i błyszczącymi jak dwa talarki.
- Ajajaj, Julek! – powiedział tylko.
Inżynierowa była grzeczna, lecz czemuś chłodna. Zachodził w głowę, skąd taki humor, przecież się nie spóźnił na obiad. Przyjrzała mu się uważnie, westchnęła, ale nie powiedziała nic.
- Taki jeden łobuz mnie napadł, proszę pani kuzynki - próbował usprawiedliwić swój wygląd.
Otworzyły się drzwi od jednego z pokojów, ukazała się w nich głowa Iwony. Jednocześnie zazgrzytał klucz w drzwiach wejściowych. Do pokoju wkroczył uśmiechnięty inżynier.
Zobaczył zogniskowane na Julku spojrzenia żony, córki i syna.
- A to dopiero. Ładnie cię ktoś urządził. Turecki chrzest? - zaśmiał się.
- Ależ, ojczulku, żartujesz, a tu przykra historia - zabrzmiał przejęty wzburzeniem głos Iwony. - Już mówiłam o tym mamie. Sama widziałam, jak się bił. Byłam z Marcelem na plaży, musiałam się przed nim wstydzić za Julka!
- Nie ja zacząłem. Chłopiec, którego prześcignąłem w pływaniu, napadł na mnie - odparował oburzony.
- Waliłeś go strasznie!
- I kto dostał? - typowo po męsku zainteresował się sprawą inżynier.
- Do finału nie doszło. Rozdzielili nas tacy mili chłopcy, moi nowi przyjaciele. Mówili, że tamten to łobuz, chuligan, wszystkich tak zaczepia... Był zły, że przegrał wyścig...
- A więc ty wygrałeś w pływaniu?
- Ja.
- No, to pięknie. W nagrodę zabieram was dzisiaj do muzeum Mickiewicza.
- Z taką twarzą? Jakże on pojedzie? - zabiadoliła inżynierowa.
- A co to, dziewczyna? Chłopcu przystoi z każdą gębą.
- Ja nie jadę. Byłam już tam, a poza tym umówiłam się z Marcelem do kina. - Iwona odcięła się od ojcowskich projektów. - Strasznie nudno w tym muzeum.
- Pleciesz - obruszył się ojciec. - Ale jak chcesz. Pojedziemy zatem w trójkę: Julek, Franek i ja.
- Hura! - Okrzykiem tym potwierdził Franek trafność ojcowskiej decyzji.
- Siadajcie do obiadu, bo mi wszystko wystygnie - naganiała ich do stołu inżynierowa.
- Nie przejmuj się, Julek. Grunt, że się nie dałeś - staromodnym obyczajem przewiązując sobie serwetkę pod brodą, powiedział inżynier. - Aha, dzwonił dziś do mnie pan Gelogliu. Adres miał od cioci Zosi. Prosił o twoją wizytę, przy okazji i ja otrzymałem zaproszenie. Franek też. Cała zresztą rodzina, ale panie na pewno to zbojkotują. Rzecz tylko o tyle się komplikuje, że w tym stanie będziemy musieli odczekać parę dni. - Ciekawie przyjrzał się twarzy Julka, gwizdnął cichuteńko pod nosem. - Nie za długo w każdym razie, bo coś tam bąkał mój rozmówca o swoim urlopie. Najlepiej, jak telefonicznie ustalę z nim datę. Za trzy dni będziesz chyba znów piękny? Bo to widzisz, tam jest i panna, ta bohaterka twego wyczynu, Hadżer ma na imię. Przysyła ci pozdrowienia przez ojca. Zdaje się, że ją poznałeś?
- Tak. Była w Adampolu.
Pan Kempka zaśmiał się serdecznie. Poklepał Julka po ramieniu.
- Nie masz się co czerwienić. Mnie też w tym wieku podobały się już dziewczęta. A ona musi być na pewno nie to już, że ładna, ale piękna, co?
Julek nie odpowiedział. Przeżuwał nową gorycz. Oto Hadżer jest blisko, mógłby ją jutro zobaczyć, a tymczasem przez tę pokiereszowaną ohydnie gębę trzeba odłożyć spotkanie. Teraz naprawdę poczuł złość do krewkiego Reszita. Niechby raz jeszcze spróbował zajść mu drogę.
ROZDZIAŁ VII
Na obczyźnie wcale nie bywa łatwo
Na ulicę Słodkich Migdałów dotarli szybko, inżynier wprawną ręką prowadził swego volkswagena. Ciasna, boczna uliczka, z zastygłym w niej wiecznym cieniem, z ostrymi zapachami bijącymi w rozgrzane powietrze z podwórek nie skanalizowanych domów. To był ten inny Stambuł, mało znany dotychczas Julkowi. Wyraźnie biedny, z liszajami opadłych tynków na domach, z ciemnymi od kurzu szybami okien, z suszącą się wszędzie bielizną i z rojowiskami brudnych dzieciarów, najchętniej bawiących się w rynsztokach, którymi ściekały wszelkie pomyje.
Trzypiętrowy budynek, w którym znajdowało się muzeum, stał na rogu ulicy w okolu nieco przyzwoitszych domów. Nad wejściem kilka tablic. Jedna z tekstem polsko-francuskim, druga turecko-polskim, trzecia najpóźniejsza, polska z roku 1955, kiedy to otwarte zostało muzeum.
Czuł narastające wzruszenie. Aż się trochę dziwił sam sobie. Bo co w końcu takiego wielkiego? Gdzieś przecie musiał Mickiewicz umierać, że zdarzyło się to akurat w Stambule, to rola przypadku. A przecież właśnie ta sceneria, to oddalenie od ojczyzny stwarzały klimat dziwnego, nabrzmiałego smutkiem wzruszenia. Nawet małemu Frankowi także ono się udzieliło, zmilkł, nie gadał tak nieustannie, jak zawsze.
Na dzwonek rozległy się za drzwiami kroki, zazgrzytał klucz, wyjrzała szeroko uśmiechnięta twarz kobiety pełniącej rolę opiekuna budynku i przewodnika zarazem. Gdy usłyszała polskie słowa, już się nie uśmiechała, a promieniała po prostu.
- Polacy bardzo rzadko tu przybywają. Bardzo rzadko... Ci chłopcy także Polacy? - zdawała się nie dowierzać, przegładziła Franka po głowie, także ku Julkowi wyciągnęła dłoń, ale cofnęła zaraz, jakby jej zabrakło odwagi. - Pana to pamiętam, był pan już u nas - przyjrzała się z kolei inżynierowi Kempce.
- Tak, my się już znamy, pani Ercaali - odpowiedział. - Zaczniemy chyba od krypty?
- Dlaczego ona ma tureckie nazwisko? - szeptem zapytał go Julek, gdy szli już schodami wiodącymi w głąb piwnic.
- Wyszła za mąż za sturczonego Rosjanina.
Krypta piwniczna uczyniła na chłopcach duże wrażenie.
Na wielkiej płycie z czarnego marmuru widniał napis: Miejsce tymczasowego spoczynku Adama Mickiewicza. Na ścianie znajdował się krzyż, pod nim zaś pięknie rzeźbiona w białym marmurze głowa poety. To pełne prostoty wnętrze uderzało samotnością i smutkiem.
- Tę rzeźbę to przywieziono z Polski w 1955 roku, jak otwierano muzeum w setną rocznicę śmierci wieszcza - powiedziała kustosz.
- Krypta to jedyne autentyczne miejsce w tym domu. Tu stała przez blisko miesiąc trumna ze zwłokami Mickiewicza, strzeżona przez wiernego przyjaciela, Służalskiego. Panowała wtedy w Konstantynopolu cholera i były wielkie trudności z eksportacją zwłok. A jak wiecie, książę Adam Czartoryski zadecydował, że zwłoki poety winny spocząć na cmentarzu w Montmorency. Dopiero w roku 1890 nastąpił powrót Mickiewicza do Polski, do Krakowa - uzupełniał wiadomości pan Kempka.
- Dlaczego jedyne autentyczne miejsce? A reszta? To nie cały dom? - zaciekawił się Julek.
- Nie. Dawny dom spalił się podczas wielkiego pożaru Stambułu w 1870 roku. Potem pewien pan Ratyński wybudował na tym samym miejscu nowy budynek, tej samej wielkości, co dawny. Ten, w którym teraz jesteśmy.
Wtedy właśnie Julek po raz pierwszy spojrzał na inżyniera z zadziwieniem i narastającym szacunkiem. Skąd on znał takie szczegóły? W ogóle wiedział bardzo wiele o Mickiewiczu. Gdy przechodzili z piętra na piętro przez poszczególne sale muzeum, obwieszone litografiami, gdy schylali się nad umieszczonymi w gablotach pierwodrukami tekstów poety czy nad fragmentem jego rękopisu, inżynier dorzucał do słów pani Ercaali swoje uwagi. Niekiedy przytaczał cytaty z utworów Mickiewicza.
Julkowi najbardziej wbił się w pamięć ogólny nastrój tego zwiedzania. Litografie nie były niczym szczególnym, większość ich znał z lekcji polskiego. Ale skupiona cisza muzeum, przejęty, nieco ochrypły głos pani Ercaali, uwagi inżyniera, spocona dłoń małego Franka, pamięć, że obok tego domu niemal do bólu nabrzmiałego polskością przewala się inne - jakże różne od polskiego - życie, to wszystko przemawiało najbardziej. I nagle odkrył zasadniczą różnicę między sobą a kuzynem Karolem i Frankiem. Dla niego to jest czymś żywym, aktualnym, on zna Polskę, jej klimat, z którego wywiodły się strofy poety. Dla nich jest to upostaciowana w litografiach, w graficznie zdobnych napisach, w pożółkłych egzemplarzach wydań wielka, nie do zaspokojenia tęsknota. Na domiar tęsknota zawieszona gdzieś w próżni, w świecie obcym, dalekim. Tęskni za czymś nieokreślonym ojciec, na swój sposób zaczyna tęsknić Franek. Ale już nie ma tej tęsknoty u pani Kempkowej ani u Iwony, one bez buntów, spokojnie odchodzą. Może nawet będzie im lepiej, ale zarazem zabraknie w ich życiu czegoś bardzo istotnego.
Nie bardzo potrafiłby ująć w słowa te swoje odczucia. Więcej było w jego rozumieniu intuicji, wyczucia szczególnego nastroju towarzyszących mu ludzi...
Volkswagen stał nie opodal, zaparkowany przy cuchnącym rynsztoku. Pani Ercaali patrzyła za nimi od drzwi i żegnała ich ciepłym kiwaniem dłonią. Znów zostanie sama, czekając, aż pojawi się ktoś, kto zechce zwiedzić jej muzeum. Tak rzadko się to zdarza. A Polaków nie widuje często całymi miesiącami...
Nie pojechali wbrew pierwotnym projektom do domu. Volkswagen mknął znów ruchliwymi ulicami śródmieścia, pośród śpieszących tłumów, w alei dwóch ciągów jasnych, szerokich wystaw, olśniewających luksusowymi towarami. Jakże kontrastowały z nimi nędzne sklepiki dzielnicy, w jakiej mieściło się muzeum. A potem skręcili w lewo, ku wstędze Bosforu. Tutaj Julek czuł się już swojsko, nie pierwszy raz trafiał nad przesmyk, stanowiący jedną z głównych arterii świata. I teraz ciągnęły środkiem prowadzone przez pilotów potężne statki, tłumy marynarzy na pokładach spoglądały na miasto, o tej przedwieczornej godzinie chyba najładniejsze, przystrojone cieniami ścielącymi się od iglic minaretów, od kopuł meczetów i gęstwy tu i ówdzie dziwnie zachowanych w tym mieście ogromnych drzew.
Długo trwała jazda nabrzeżem Bosforu. Drogę oddzielały chwilami od wody rzędy niewysokich domków z rozstawionymi przed nimi straganami rybaków albo wspaniałe wille pośród drzew. Nagle rozszerzała się w przestronne bulwary zastawione stolikami, przy których ludzie popijali napoje, gapiąc się w granatową wodę.
Wóz ostro skręcił przesmykiem między wysokimi murami z cegły i zatrzymał się na maleńkim parkingu obok skrytej w gęstwie krzewów kawiarni. Inżynier uśmiechnął się do chłopców.
- Odpoczniemy tu. Wypijecie coś, a może macie ochotę na lody? Nie widziałeś jeszcze, Julek, tej twierdzy? Masywna, prawda?
Wygapił się na wielokątną wieżę obwiedzioną murami, przytykającymi do samej wody. Nieliczne okienka podkreślały obronność umocnień. Po przeciwległej, azjatyckiej stronie przesmyku wznosiła się grupa podobnych budowli, a obie razem jakby cęgami obejmowały wąski w tym miejscu Bosfor.
- Przesmyk tu jest najwęższy, ma szerokości zaledwie pięćset czterdzieści metrów. Stąd znaczenie tego miejsca. Tamta twierdza po drugiej stronie nosi nazwę Anadolu Hisari, a zbudował ją w końcu czternastego wieku sułtan Bayezid I. Umocnienia, przy których się znajdujemy, to Rumeli Hisari, wzniesione przez sułtana Mehmeta Fatiha przeszło pół wieku później. Od tej chwili Bosfor stał się nie do przebycia, jeżeli sułtanat nie chciał na to wyrazić zgody...
- A dzisiaj? - zaciekawił się Julek.
- Dzisiaj? Odrestaurowane, są tylko pamiątką... W tej wieży obok nas odbywają się latem przedstawienia teatralne. Zmieniają się czasy, inaczej trzeba się bronić, inaczej się atakuje. Co zamawiacie? Lody pewnie i jakiś sok.
- Ja pomarańczowy. Ty też? Najlepszy byłby z granatów, ale na nie za wcześnie. Dopiero we wrześniu.
- Wtedy na pewno będę już w Polsce.
Może to złudzenie, ale wydało się Julkowi, że po tych słowach inżynier rzucił na niego szybkie spojrzenie. I znów przeczucie czegoś bardzo groźnego, choć nieznanego, zwarzyło nastrój Julka.
Znużeni zwiedzaniem w milczeniu wpatrywali się teraz w nabierający wraz z cieniami wieczoru coraz ciemniejszej barwy granatu Bosfor. W tej chwili płaszczyzna wody była cicha i nieruchoma. Tylko niewielka łódź rybacka, wiosłowa, popiskując dulkami, ciemnym kształtem wolno przesuwała się tuż przy brzegu. Skądś z daleka dochodził pogwar wielkiego miasta, niosły się głosy ludzkie zmieszane z dźwiękami klaksonów.
- Oni tu będą wyciągać sieć - poderwał się Franek. - Tatusiu, mogę tam podejść, zobaczyć? - szybko dopijał swój sok, wielkimi kęsami zgarniał resztę lodów. - Ty, Julek, nie chcesz zobaczyć palamutów, jak ciskają się w sieci?
Pewnie, że miałby ochotę, choć odczuwał w całym ciele wielkie znużenie, piekła go też pokiereszowana twarz. Zauważył jednak porozumiewawczy znak inżyniera.
- Przepraszam, Julek, że cię zatrzymałem, ale chciałem z tobą porozmawiać. - Mówiąc bawił się szklanką, pobrzękiwała cieniutko przy zetknięciu z blatem stolika. - Zaobserwowałeś już pewnie w naszym domu niejedno. Dwa różne nurty. Pochodzę z Adampola, tam myśmy żyli wszystkim, co polskie. Może często przesadnie, może fanatycznie, ale to chyba jest usprawiedliwione w tej sytuacji. Żona pochodzi z innego środowiska, ze starej emigracji w Grecji. Już w domu jej ojca nie zawsze się mówiło po polsku... Widzisz, dla mnie najważniejsza jest sprawa dzieci. Po to przecież co roku jeździmy do Adampola, żeby się nałykały innego powietrza. Powietrza, gdzie szanuje się i kocha polskość. Dziwna wieś, dziwni w niej ludzie, może i trochę nie z dzisiejszego, goniącego zwariowanym tempem świata. Iwona mi się wymyka. Jej świat jest bardzo realny. Polskość to dla niej pewien dodatek, ozdoba, szczegół. Wpływ może matki, może moja nieumiejętność wychowywania, nie wiem. Teraz ten Włoch, narzeczony, pewnie za parę lat wyjadą stąd razem do Neapolu, skąd on pochodzi. Nie jestem pewien, czy jej dzieci będą umiały jeszcze mówić po polsku. Zostaje mi Franek. Jest inny. Może dlatego, że dzieciuch jeszcze, więcej umiejący operować wyobraźnią. A to fakt, że dla nas tu Polska bardziej jest rzeczą wyobraźni niż realnym konkretem. Nawet dla mnie, choć w Polsce byłem dwukrotnie, raz przed wojną i raz przed pięciu laty...
- A czemu, kuzynie, tam nie zostałeś? - Tym razem Julkowi nie udało się uniknąć tego słowa “kuzyn”.
- Czemu? Myślisz, że siebie też nie pytałem o to samo? Nieprosta sprawa. Wtedy, przed wojną, może byłem jeszcze zbyt młody, nie wszystko rozumiałem. A teraz? Widzisz, mam fach, dobrą opinię, jestem tu szanowany. Nagle zrywać z tym wszystkim, zaczynać od nowa, dostosowywać się do zupełnie odmiennych warunków... Wydawało mi się to bardzo trudne. A może zwyczajnie nie miałem odwagi... - W zapadającym mroku twarz jego stawała się wielką jasną plamą. - Moja karta w jakimś sensie jest już rozegrana. Chodzi mi o Franka. Ja ci bardzo dziękuję, Julek, żeś zechciał do nas przyjechać. Gdy się dowiedziałem o twoim pobycie w Adampolu, z miejsca zaatakowałem ciotkę, zmuszając ją do obietnicy, że mi cię wypożyczy na jakiś czas. Nie gniewaj się za to sformułowanie. Bo widzisz, to, że znaliśmy się jako smarkacze z twoim ojcem, że jesteśmy ze sobą spokrewnieni, to nie wszystko. Chciałem, by Franek po prostu nałykał się przy tobie polskości, by pooddychał nią szerzej.
Wydawało się, że inżynierowi ciężko jest mówić. Na moment zamilkł, patrzał wzdłuż nabrzeża. Po czym przychylił się ku Julkowi.
- Smarkacz już wraca... Więc krótko tylko. Pragnę, by Franek, skoro podrośnie, jak zdobędzie już fach, wrócił do Polski. Tu dla niego nie miejsce. Tu, ani gdzie indziej. Twoja obecność, twoje opowiadania o kraju to jeden ze sposobów realizacji tego pragnienia. I bardzo ci chłopcze, dziękuje,
- Mało złapali. Nie było nawet dwudziestu sztuk. Same palamuty - referował zadyszany Franek z hałasem padając na krzesło.
- Czas na nas. Późno, a Julkowi na pewno nie jest najlepiej, patrz, jak twarz mu obrzmiała. Nawet w mroku można to dostrzec... - zaśmiał się pan Kempka.
Volkswagen z cichym szumem pognał znów ulicami Stambułu. Julek mało jednak wyglądał oknem na rozjaśniony błyskami latarń i setkami neonów kolorowy świat. Pogrążony był w rozpamiętywaniu słów pana Karola. Problem, który ujrzał teraz tak bardzo jaskrawo, wcale nie należał do łatwych...
Nawracał myślami do tamtej rozmowy w ciągu następnych trzech dni, na poły samotnych, gdyż z uwagi na posiniaczoną, wszystkimi barwami tęczy grającą twarz, nosa nie mógł wysadzić na ulicę. Mimo gorąca zrezygnował nawet z kąpieli w Marmarze. Nie będzie się przecież wystawiał na pośmiewisko.
Około południa wracał ze szkoły Franek, wtedy zaczynało się wielkie gadanie o wszystkim. U malca zainteresowanie Polską prześcignęło teraz wszystkie inne. Nawet do zbioru znaczków pocztowych przestał zaglądać. Pytał, porównywał, na koniec oznajmił stanowczo, że jak wyrośnie, zaraz pojedzie do Polski.
- Do twojej Ostródy - dodawał.
Inżynier Kempka bywał niekiedy świadkiem takich rozmów, szczupła jego twarz promieniała wtedy zadowoleniem.
Złościło Julka przymusowe uwięzienie w domu. Duszno było. Nie pomagało zaciemnianie okien gęstymi zasłonami czy opuszczanie żaluzji, żar wdzierał się wszystkimi szczelinami. Tak by się przydała kąpiel.
Żałował także, że nie mógł się spotkać z tymi przyjemnymi Turkami, którzy go wtedy wybawili z opresji. Czekali na pewno, musieli być zdziwieni, że nie dotrzymał obietnicy. A sprawa Hadżer? Wizyta u państwa Gelogliu odwlekała się, chwilami Julek zaczynał już mieć obawy, czy w ogóle do niej dojdzie.
W domu Kempków panowała gorączkowa atmosfera podróży. Inżynier wyjeżdżał na rok do Włoch, gdzie zaangażowała go fabryka w Mediolanie. Zabierał ze sobą rodzinę. Zwłaszcza u Iwony wywoływało to zachwyt, jej chłopak także bowiem zamierzał spędzić wakacje z rodziną. Młodzi mogliby się widywać również w Italii.
Trochę smuciło to Julka. Przywiązał się szczerze do kuzyna Karola, polubił małego, gadatliwego Franka. Chłopiec obiecywał pisać co drugi dzień.
- Ale niedużo. Pozdrowienia na kartce. Wiesz, że ja pisać nie lubię...
Julek roześmiał się. Rzeczywiście, wypracowania domowe Franka - czy tureckie, czy też francuskie - były zawsze bardzo króciutkie.
ROZDZIAŁ VIII
Julek poznaje profesora Kseresa
- Nie ma rady. Umówiłem się już z panem Gelogliu. Drugi raz dzwonił. Wspominałem mu zresztą, jak wyglądasz. Śmiał się tylko, powiedział, że to nic nie szkodzi. Umyj się, przebierz, za godzinę pójdziemy. - Inżynier Karol mówiąc to zdawał się myśleć o zupełnie innych sprawach. I to sprawach widać ambarasujących, skoro nie zauważył Wicka, stojącego obok.
- Stryjku Karolu! Dzień dobry! - wyraźnie ucieszony odezwał się wreszcie młody Kempka.
- O, Wicek, dzień dobry, a ciebie co tu przyniosło? - inżynier jakby zbudził się ze snu.
- Rodzinę przyszedłem odwiedzić. I Julka..
- Źle trafiłeś. Bo właśnie wychodzimy z wizytą.
- A Wicek nie mógłby pójść z nami? - Julek trochę nieoczekiwanie dla siebie samego wyrwał się z tym pytaniem, dopiero teraz gwałtownie szukając argumentów. - Będzie tłumaczył, ja z trudem sobie radzę z angielskim...
Myślał zarazem, że obecność Wicka dodałaby mu odwagi, czułby się raźniej.
- Tłumacz w rozmowie z panną? Na ogół to nie bywa potrzebne - zaśmiał się zdawkowo inżynier, machnął ręką. - Mnie wszystko jedno. Może sobie iść. Żebyś mi tylko nie wywinął tam jakiegoś kawału. Uważaj, Wicek. - Spojrzał jeszcze na Julka. - Otrzymałem dzisiaj depeszę z fabryki w Mediolanie. Naglą gwałtownie o mój przyjazd. Będziemy musieli pogadać i o tym, Julek.
Chłopiec nie zwrócił uwagi na ostatnie słowa inżyniera. Skłębiły się w nim dwa uczucia, równie silne, a zdecydowanie sprzeczne. Radość, że wreszcie zobaczy Hadżer, i jednocześnie wstyd, że pokaże się jej z tak ohydnie pokiereszowaną gębą. Pan Gelogliu z grzeczności może się śmiać. Ale ona, Hadżer, na pewno pomyśli, że z niego chuligan i nicpoń. A swoją mizerną angielszczyzną niczego nie potrafi jej wytłumaczyć.
- Coś tak stanął jak kołek w płocie? Na randkę cię stryjo prowadzi, a ty zamiast kozły z radości wywijać, udajesz filozofa? - Mocne szturchnięcie pod bok wyrwało go z tych rozmyślań.
Spostrzegł, iż zostali w pokoju sami z Wickiem, ze kolega wykrzywia złośliwie piegowatą swą gębę, a on sam zachowuje się rzeczywiście jak facet pozbawiony rozumu.
- Dobra, dobra, za wiele się mądrzysz. Nos lepiej wytrzyj, zanim się udasz z wizytą.
- Sam mnie na nią zaprosiłeś - odciął się Wicek. Ale zaraz dodał litościwie: - Nic, nic zakochanym wybacza się wiele...
Julek spiorunował go w odpowiedzi wściekłym spojrzeniem. Do volkswagena pakowali się we czwórkę. Panie, jak było do przewidzenia, zrezygnowały zajęte przygotowaniami włoskimi, zgłosił się natomiast Franek, niesłychanie przejęty tym, iż, tak honorują jego Julka. Dom, w którym mieszkali państwo Gelogliu, stał niemal tuż nad Marmarą, okolony pięknym ogrodem. Julek szturchnął Wicka.
- Patrz, na tej plaży dostałem w kość. A przedtem ścigaliśmy się pomiędzy tamtymi pomostami.
- Hadżer mogła widzieć to wszystko z okna - Wicek powiedział to z udawaną powagą,
Mieszkanie państwa Gelogliu mieściło się na pierwszym piętrze. Przyjęto ich bardzo serdecznie. Obecność Wicka uznali gospodarze za coś zupełnie oczywistego.
Julek rad był, że początkowo nie było Hadżer. Miał przynajmniej czas na złapanie oddechu. No i z miejsca, łamiąc język i plącząc słowa, wyspowiadał się przed panem Gelogliu ze swojej przygody.
Gospodarz słuchał z uwagą tej opowieści. Nagle roześmiał się.
- Tak mi się zdaje, że my coś o tym wiemy. Niedługo będziemy mogli to sprawdzić. O, jesteś Hadżer - zwrócił się do wchodzącej właśnie córki.
Nawet na Wicku zrobiła wrażenie. Julek zaś musiał kilkakrotnie przełknąć ślinę, nim wreszcie wykrztusił słowa powitania. Nie omylił się wtedy w Adampolu, to nie było złudne wrażenie chwili. Hadżer była naprawdę urocza.
- I am very glad to see you, Julek* [Jestem bardzo rada, że cię widzę, Julek.] - powiedziała podając mu rękę.
Jej swoboda wpłynęła na niego rzeźwiąco. Już mógł normalnie usiąść i rozmawiać, bez tych zwariowanych rumieńców, które przedtem wypłynęły na jego pokiereszowaną gębę.
- I ja się cieszę, Hadżer... Myślałem, że cię wcześniej zobaczę, ale miałem pewną przygodę.
Wicek spiesznie zagadał coś po turecku, ale uwagę dziewczyny zajęły słowa ojca. Przysłuchiwała się im ciekawie i aż zakrzyknęła z wrażenia. Julek poczuł nawet żal, że gospodarz używa przy nim tureckiego. A jeszcze palec przyłożył do ust, nakazując Wickowi dyskrecję. Zaintrygowało to wszystko Julka tym bardziej, że usłyszał imię Haluka.
Hadżer wyczuła, że chłopcu musi być przykro, gdy tak o nim mówią, a on nie rozumie, i zwróciła się do niego. Mówiła po angielsku nie najlepiej, ale jakoś się tam porozumiewali. Wicek ze swoją szczerą ochotą służenia im za tłumacza został na lodzie, nie znał bowiem angielskiego ni w ząb. Ale nie bardzo się tym przejął, gorliwie pochłaniając frykasy znajdujące się na stole.
- Szukałem cię nad morzem, na plaży. Nie kąpiesz się?
- Chodzę na pływalnię przy domu Ataturka. Wiesz, gdzie to jest? Jutro możemy pójść tam razem. Będziesz miał czas?
- Na pewno.
- Ale z nikim się nie będziesz ścigał, prawda?
- Z nikim - potwierdzał gorliwie.
Jadł jakieś ciastka przeraźliwie słodkie i jeszcze słodsze lepiące się makagigi, upstrzone owocami lody i mrożone owoce, pił kawę i coca-colę; jakże miał tego nie czynić, gdy Hadżer nakładała mu i nalewała własnymi rękami. Poczuł się swojsko, zdawało mu się, że zna ją od lat. Nawet z angielskim radził sobie dobrze ku własnemu zdumieniu, i w ogóle czuł się wspaniale. A jeszcze czekała go perspektywa wspólnej jutrzejszej kąpieli. Żyć nie umierać.
Na dźwięk dzwonka pan Gelogliu podniósł się z krzesła ze znaczącymi słowami:
- Zaraz się wyjaśni, jak wygląda sprawa bójki dzielnego polskiego chłopca.
Hadżer zaniosła się śmiechem, Wicek krzywił pociesznie gębę, tylko Julek nadrabiał miną, kompletnie nie rozumiejąc, o co właściwie tu chodzi. Coś mu dopiero zaczęło świtać, gdy za niewysokim panem o szpakowatych włosach i przyjemną, nieco tęgawą panią zobaczył nagle znajomą postać Haluka. Był jeszcze jakiś chłopak w wieku Franka, ale na niego nie zwrócił uwagi.
Haluk długo i serdecznie potrząsał jego dłonią.
- You didn’t come and we were waiting for you* [Nie przyszedłeś, a my czekaliśmy na ciebie.] - mówił po angielsku bardzo płynnie, ale wyraźnie, tak że Julek rozumiał go bez trudu.
- Nie mogłem. Widzisz - znów ruch ku twarzy. - Ale skąd ty tutaj, Haluk?
- Pani Gelogliu to moja ciocia, rodzona siostra mej matki - jakoś dziwnie odwracając twarz, wyjaśniał Haluk.
Julek przyjrzał mu się uważnie i wtedy dostrzegł potężny guz nad jego prawym okiem. W tej samej chwili zwróciło to uwagę także i pana Gelogliu. Śmiejąc się z podobieństwa tych śladów walki znajdujących się na twarzach obu chłopców, spytał Haluka, gdzie się swego guza dorobił.
- Wczoraj. Z tym samym, co to się bił z Julkiem... Napadli na mnie we trójkę. Ale że i Emin, i Hamit byli pod ręką, poradziliśmy sobie. Sprałem go na rozgotowaną kukurydzę - zreferował Haluk.
Do rozmowy wtrącił się teraz ojciec Haluka, profesor Kseres.
- Słusznie Haluk zrobił. Nie można pozwolić, ażeby taki łobuz zaczepiał naszych miłych i dzielnych gości z Polski. - Zwracając się zaś do Julka, dodał: - Cieszę się, że mogłem poznać wybawiciela naszej Hadżer i bohatera opowieści Haluka o historii na plaży. Brawo.
Przysiadł się potem na małej kozetce do Julka i, spoglądając na niego spod krzaczastych brwi dobrotliwymi oczyma, zaczął rozmowę. Pytał, jak mu się Turcja podoba, czy dużo już widział, dorzucił, że sam Stambuł to jeszcze mało, prawdziwa Turcja to dopiero Anatolia. On sam zna ją dobrze, dziesiątki razy jeździł tam w różnych naukowych ekipach, a ciągle jeszcze znajduje niedostępne, prawie nieznane miejsca. Ciekawił się także Polską, życiem w tym dalekim kraju, wspomniał na więzy łączące Turcję i Lechistan, jak kiedyś oficjalnie nazywano tu Polskę.
Rozmowa z profesorem była bardzo ciekawa, ale Julek nie mógł się powstrzymać, aby co jakiś czas nie spojrzeć na Hadżer siedzącą między Wickiem i Halukiem. Dostrzegła te jego spojrzenia, zlitowała się wreszcie.
- Wujku - zawołała do profesora - pozwól i mnie porozmawiać trochę ze swoim wybawcą.
Szpakowaty pan uśmiechnął się i skłonił się nisko, niziutko.
- Daruj, to naprawdę nieładnie z mej strony, Julek. Wybaczysz staremu profesorowi?
Haluk zapisał sobie adres inżynierostwa Kempków i odgrażał się, że już on sam odszuka Julka, nie będzie więcej czekał tak w nieskończoność.
- Bo potem baba zabierze nas znów do Anatolii i skończy się bajka. Będziemy siedzieć w jakimś pustkowiu i szukać w ziemi tego, czego tam nie ma.
- Co za baba? - zainteresował się Julek.
Haluk aż zabębnił z całą siłą dłońmi po swych długich nożyskach.
- To po turecku ojciec. Pieszczotliwie, zdrobniale...
Julek głową tylko pokręcił. Osobliwie jest z tymi językami! Przysiągłby, że mogło tu chodzić o wszystko, tylko nie o ojca. “Baba” znaczy więc: “tatuś”. Niech będzie.
- Czego chcesz? - żachnął się na Wicka, który dawał mu jakieś znaki.
- O tobie ciągle gadają - przychylił się mu do ucha. - Jak mamę kocham, szykuje się jakaś fajna draka, tak w Polsce się mówi, prawda? Stryj Karol opowiada, dlaczego przyjechałeś, że twój ojciec pochodzi z Adampola, że będziesz tu parę miesięcy... Oni są strasznie ciekawi. Zwłaszcza profesor. Patrz, Hadżer i Haluk też nadsłuchują... Ty to masz szczęście.
- Ale o co chodzi?
- A figa. Dowiesz się potem. To zresztą dopiero projekty. Czuję, ze jutro czeka cię wyjazd. Pewnie i ja się razem zabiorę...
Chciał wywiedzieć się czegoś więcej, ale Hadżer zwróciła się do niego z uśmiechem i od razu o całym świecie zapomniał.
- Bardzo cię, Julek, chwalą moi rodzice i wujek, i ten pan, z którym przyszedłeś... Żałuję, że wyjeżdżamy. Moglibyśmy się tu co dzień spotykać, kąpalibyśmy się, pokazałabym ci Stambuł... Jeszcze tylko parę dni.
- Wyjeżdżasz? Dokąd?
- Antalya. Nad Morzem Śródziemnym. Taka miejscowość wczasowa. Ślicznie tam jest. Nazywają ją perłą Morza Śródziemnego.
Posmutniał, a więc znów nie będzie Hadżer. Że to się tak dziwnie pechowo układa! Albo on ma gębę obitą i nosa nie może za dom wysadzić, albo znów Hadżer wyjeżdża.
- Julek, czy wszyscy chłopcy w Polsce są tacy, jak ty? Tacy dzielni i odważni? - zapytała.
Nie od razu zrozumiał, trzeba było się zwrócić o pomoc do Wicka. Hadżer powtórzyła pytanie po turecku, a wtedy Wicek przełożył je Julkowi. Rzecz jasna, z własnym komentarzem:
- Ty, Julek, ona oczu z ciebie nie spuszcza. Pyta, czy wszyscy w Polsce tacy bohaterowie... Co jej powiedzieć? Że jesteś jak orzeszek pistacjowy w zakalcowatym cieście, wyjątek pośród wyjątków?
- Odczep się. Sam jej powiem. Ty byś dopiero mnie wrobił. Pomyślałaby, że z jakimś chwalipiętą ma do czynienia.
Jak umiał, tłumaczył dziewczynie, że przecież w ogóle niczego nadzwyczajnego nie zrobił, każdy z chłopców postąpiłby tak samo, zarówno w Polsce, jak w Turcji. Przecież Haluk tak pięknie mu przyszedł z pomocą...
- Chciałabym zobaczyć twoją Polskę. Podobno u was jest strasznie zimno?
- Zimno? Też słońce potrafi parzyć. To cudowny kraj. Żebyś wiedziała, jakie tam śliczne jeziora, jakie lasy potężne. A miasta...
Urwał, bo pan Kempka podniósł się właśnie z miejsca, uważając, że już nazbyt przekroczyli czas pierwszej wizyty. Gospodarze protestowali. Przecież chłopcy nie mają żadnych obowiązków, niechże chociaż oni zostaną. Hadżer i Haluk z Tarikiem byliby bardzo radzi.
Inżynier chciał się sprzeciwić, ale gdy dostrzegł wbite w siebie pełne prośby, wyraziste spojrzenie czarnych oczu Hadżer, skapitulował.
- Tylko żebyście nie nadużyli gościnności - zastrzegł.
Profesorostwo wraz z gospodarzami zasiedli po odjeździe inżyniera do ciemnej, prawie czarnej herbaty, debatując nad jakimś problemem, a Haluk i Tarik zaprosili całe bractwo do siebie, naprzeciwko, zajmowali mieszkanie na tej samej klatce schodowej.
Smarkacze zniknęli w dziecinnym pokoju. Za chwilę dobiegł stamtąd warkot zapuszczanych samochodzików.
Haluk opowiadał o pracach ojca. Profesor Zafer Kseres był filologiem i archeologiem zarazem. Wykładał na uniwersytecie w Stambule, ale dużą część czasu spędzał na dalekich podróżach. Kierował pracami paru stanowisk wykopaliskowych w środkowej Anatolii i na pobrzeżu Morza Egejskiego. Niedawno wsławił się jakimiś rewelacyjnymi odkryciami.
- To musi być bardzo ciekawe? Zabiera cię ze sobą?
- Zabiera. Ojciec lubi jeździć rodzinnie. Z mamą, Tarikiem i ze mną. Ale to już potem robi się nudne. Ciągle takie same kamienie, urny, figury, napisy greckie i inne. Teraz też niedługo mamy wyjechać za Canakkale, przy Dardanelach. Ojciec jest straszliwie przejęty tą wyprawą. Ale ja bym chętniej został tutaj, w Yesilurcie. Ciekawiej.
- I ja też bym została. W Antalyi już byłam. Ładnie tam, ale też nudno - westchnęła Hadżer do swoich myśli.
- Ech, gdyby się tak udało, żebyś i ty z nami pojechał! - wyrwało się Halukowi. Niesłychanie żywy, mówiąc musiał sobie dopomagać rękami.
- Ja? - zdumiał się Julek.
- Ty... Ale to później. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Z wizyty tej został Julkowi na długo w pamięci spacer po Yesilurcie i nad Marmarą. Aż po dom, w którym kiedyś zamieszkiwał Ataturk i który obecnie zamieniono na muzeum. Obok znajdowała się przystań, gdzie następnego dnia mieli się spotkać z Hadżer. Zmierzch zapadł nagle, ale nie była to noc czerni, tylko jakby półmroku. Woda Marmary fosforyzowała, mieniąc się łagodnymi poblaskami, a światła nabrzeżne rzucały długie smugi. Gdzieś daleko dudnił motorami jakiś wielki okręt. Nad Stambułem stała pobłyskująca łuna.
Haluk z Wickiem szli na przedzie, zatopieni w ożywionej rozmowie. Dobiegały do uszu Julka słowa o Canakkale, o Anatolii, o archeologii, jeszcze kilka innych, które w nieznanym tureckim nagle odzywały się wyrazistym, międzynarodowym brzmieniem. Niewiele to zresztą go obchodziło. Ważne było tylko to, że znajdował się obok Hadżer, że nie raziła jej jego usiana sińcami twarz, że stąpała ona tak zgrabnie, delikatnie, że oczy jej świeciły ognikami nawet w mroku. Gdy zaś w pewnej chwili dziewczynka ujęła go pod ramię, wydało się Julkowi, że to już szczyt szczęścia.
Z żalem, ale trzeba się było wreszcie rozstać. Hadżer i Haluk z Tarikiem odprowadzili ich aż do domu. Jeszcze długo kiwali im serdecznie rękami.
I teraz dopiero złapał się Wicek za głowę.
- Do dwugłowego jagnięcia! Co ja teraz zrobię? Mamy prawo tylko do dziewiątej wieczorem być poza internatem. Gotowi mi na koniec roku obniżyć notę ze sprawowania. Chyba poproszę stryja Karola, by zadzwonił i jakoś mnie usprawiedliwił... Dobrze, że to już jutro sobota i wyrwę się na dwa dni do Adampola. A potem tydzień tylko i spokój, wakacje.
- Ja też pewnie wrócę do Adampola. Bo kuzyn Karol wraz z całą rodziną wyjeżdża - posmutniał Julek. - Podoba mi się tu w Yesilurcie.
- Zwłaszcza Hadżer ci się podoba. Nie bój się, czuję, że coś dojrzewa. Za wiele o tobie dzisiaj gadano. Będziesz miał dobrze... Ja tymczasem będę harował w Adampolu, matce pomagał. A też bym pojechał.
- Dokąd?
Wicek wzruszył ramionami. I on stracił na humorze. Gdy znaleźli się w domu, inżynier odwieszał właśnie słuchawkę telefoniczną. Zamyślony był. Pani Kempkowa pognała zaraz Franka do wanny, nie wiedzieć kiedy utytłał się bowiem nad Marmarą jak nieboskie stworzenie. Pan domu zezem nieco spojrzał na Wicka.
- A ty co? Pasy z ciebie będą drzeć w internacie...
- Ja właśnie stryjku, chciałem prosić o telefon do dyrektora. Że zaraz wracam.
- O wracaniu nie ma co gadać. Tu zanocujesz, rano stąd się machniesz do szkoły. Idź teraz pomóż w przygotowaniu kolacji. Ma być podobno palamut. My tymczasem pogadamy co nieco z Julkiem.
Zapalił papierosa, długo przyglądał się chłopcu.
- Zastanawiam się, czy nie naplątałem tu czegoś. Ale chyba uda się ciocię Zosię przekonać. Tobie zaś wyjdzie to na dobre. Poznasz kawał świata, zbliżysz się do ludzi... Bo widzisz, sprawa tak się przedstawia, że naglą mnie z wyjazdem. To dla mnie duża szansa. Fabryka włoska w Mediolanie angażuje mnie na rok, dając świetne warunki. Traf chciał, że w przywiezionych od nich maszynach wprowadziłem pewne ulepszenia, zaproponowałem dalsze. Zyskało to ich uznanie, zapraszają mnie do biura konstrukcyjnego. Trochę mi było głupio, że przez ten przyśpieszony wyjazd skróci się twój pobyt u nas. Dlatego zapaliłem się do koncepcji profesora Kseresa.
- Ja nic nie wiem - szepnął Julek, czując, jak mu serce drży niespokojnie.
- Bardzo przypadłeś do serca nie tylko państwu Gelogliu, co zrozumiałe, ale i całej rodzinie profesora. Haluk podobno entuzjazmuje się tobą. Profesor Zafer Kseres to filolog światowej sławy, znawca kultur starożytnych, odczytujący dawne inskrypcje, tak jak my czytamy książkę albo gazetę. Archeolog zarazem, mający za sobą szereg sensacyjnych odkryć. Prowadzi kilka stanowisk wykopaliskowych, ale szczególnie pasjonuje go ostatnio sprawa Dardanów. Na pobrzeżu Morza Egejskiego od Dardaneli po Troję. Tam wyjeżdża z rodziną. I oto wystąpił z projektem, byś zabrał się razem z nimi...
- Ja? Razem z nimi? Nad Morze Egejskie? Pod Troję? Tę historyczną?
- Jak najbardziej. Zobaczyłbyś kawał świata...
- Przepraszam, a Dardanowie to co?
- Plemię starożytne, mało znane. Profesor ma swoje koncepcje, chce je udowodnić w oparciu o znaleziska. Szczegółów nie znam, a on nie mówi o nich, jak każdy naukowiec nie chce wyprzedzać faktów. Ale o tym, jeżeli wszystko się ułoży, jak myślimy, dowiesz się już od niego samego. To byłaby wyprawa co najmniej na miesiąc albo i dłużej. Widzę w tym wiele korzyści. Kłopot tylko, jak przekonać ciocię Zosię? Ona bez entuzjazmu jakoś widzi twoje tureckie kontakty. Wolałaby mieć cię w Adampolu przy sobie.
Podniósł się z miejsca.
- Ustaliliśmy, że jutro po południu ruszymy do Adampola. Profesor wybierze się razem z nami swym samochodem. Przypuścimy szturm do cioci Zosi. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Oszołomiony, przejęty tym, co usłyszał, Julek tyle jeszcze zdążył sobie pomyśleć, że przynajmniej ranne spotkanie z Hadżer dojdzie do skutku. Dobrze, że kuzynowi Karolowi nie strzeliło do głowy jechać do Adampola z samego rana.
Wicek wnosił do stołowego wielki półmisek smażonej ryby Oczy jego połyskiwały nie skrywaną ciekawością, gdy patrzył na Julka.
- Jutro jedziemy do Adampola. Możesz zabrać się razem z nami - zwrócił się do niego inżynier.
Po kolacji raz jeszcze przywołał Julka do swego gabinetu.
- Chłopcze, miałem zamiar kupić ci to i owo. Nie zdążę, ten wyjazd wywrócił wszystko do góry nogami... Proszę, przyjmij to ode mnie. Na pewno ci się przydadzą. Zwłaszcza jeśli będziesz z profesorostwem, dobrze, byś dysponował odrobiną własnej gotówki.
- Ja nie mogę przyjąć... I tak zaznałem tu tyle serca.... Naprawdę, proszę tego nie robić.
- Jesteś mym krewniakiem. Razem z ojcem wypuszczaliśmy się na gruszki do ogrodu starego Biskupskiego... I w ogóle nie masz nic do gadania. Pięćset liwrów to zresztą nie taka straszliwa suma, zawsze lepiej mieć coś w kieszeni.
Dziękował, straszliwie speszony.
Wicka ułożono w tym samym pokoiku, w którym sypiał Julek. Gdy cały dom ucichł i pogasły światła, Julek zreferował przyjacielowi niesłychaną nowinę. Wicek słuchał bardzo uważnie, wzdychając chwilami ciężko.
- Trochę się domyślałem z rozmów, jakie prowadzono u państwa Gelogliu. To dobrze, Julek, poznasz kawał Turcji. Chętnie bym z tobą razem pojechał, ale cóż, mnie nikt nie zaprasza. To ty masz takie cholerne szczęście.
Julkowi zrobiło się przykro. Pewnie, dobrze byłoby, żeby i Wicek mógł się znaleźć z nim razem. Jeżeli w ogóle dojdzie do czego, ciocia Zosia może przecież nie wyrazić zgody. No cóż nic tu nie zależy od niego. A szkoda.
Rozbujana wyobraźnia zaczęła narzucać mu inne obrazy. A gdy zasnął, śniło mu się, że wraz z Hadżer odkrywają zasypane, nieznane miasta, odnajdują skarby, o jakich się nikomu nie śniło, przeżywają niesamowite przygody.
ROZDZIAŁ IX
Błyskawiczny rajd wzdłuż morza Marmara
To już nie było szybkie tempo, ale zupełnie kalejdoskopowa zmienność wydarzeń. Zaledwie przed sześciu dniami składał wizytę państwu Gelogliu, Hadżer, spotkanie z rodziną profesorostwa, z Halukiem, wieczorna rozmowa z kuzynem. To był jak gdyby start do tej niesamowitej i niespodziewanej historii. Jak w bajce, gdyby bajki mogły zmieniać się w rzeczywistość.
Spojrzał na profesora wprawnymi ruchami prowadzącego samochód. Mercedes pracował cicho i równo, siedząc w nim nie czuło się w ogóle szybkości. Morza tutaj, od chwili gdy szosa skręciła z Yalowy na Bursę, nie było już widać, wokoło rozpościerały się na pół stepowe tereny. Jak pierwszego dnia w Turcji, gdy z pociągu wyglądał na mijany krajobraz, i tutaj pasły się olbrzymie stada owiec, czarnych, o potężnych, kręconych rogach. W kotlinach pagórzystego terenu rozciągały się uprawy bawełny. Białymi kulkami puchu wybijała nad szare, przydymione łodygi.
Profesor odwzajemnił jego spojrzenie, uśmiechnął się, zapytał, jak się czuje.
- Wonderful! It fascinates me. Thank you very much * [Wspaniale! Jestem zachwycony. Dziękuję bardzo.]
Uśmiech jeszcze serdeczniejszy.
I znów Julek pozostaje ze swoimi myślami. Profesor na ogół wstrzemięźliwy był w wypowiedziach, gdy prowadził samochód. Dopiero później wyładowywał z siebie nadmiar ochoty do opowieści, znajdując w Julku wspaniałego słuchacza.
Złożył zeszyt z wypisanymi angielskimi słówkami. Od tygodnia wynotowywał ze słownika bardziej potrzebne słowa i zwroty, kując je potem zawzięcie. Angielszczyzna jego bardzo jeszcze była słabiutka. Haluk to trzaskał angielskim jak kulomiot. No tak, ale on dwa lata spędził w Londynie, uczęszczał do angielskiej szkoły. Ojciec, wyjeżdżając tam dla prac naukowych, zabrał go ze sobą...
Krajobraz widziany z okien samochodu nużył jednostajnością. Można więc było spojrzeć w minione dni...
Hadżer zjawiła się, jak ustalili, na plaży... Nie, o Hadżer kiedy indziej... Teraz o Adampolu.
Ciocia Zosia, wbrew spodziewaniom, nie stawiała żadnych oporów. Długo jedynie podpytywała inżyniera Kempkę o profesora, o to, czy może mu zawierzyć chłopca. Smutno była, jakby zgaszona. Gdy popatrywała na Julka, w spojrzeniu jej czaiły się najwyraźniej niepokój i troska. Może to sobie uroił, ale odniósł wrażenie, że w Adampolu wszyscy byli dla niego jeszcze bardziej życzliwi. Wójt Lolek i stary Minakowski, Sabinka i Biskupscy, i Kempkowie, wszyscy. Zapraszali go, częstowali, znosili smakołyki na drogę.
- Wicek, czemu oni są dla mnie tacy serdeczni? - niepokoił się.
- Czemu? Spodobałeś im się. Zwyczajna rzecz. Myślisz, że tu nas dużo ludzi z Polski odwiedza? - żartował, śmiał się, ale oczyma umykał na strony.
Od razu po przyjeździe zapytał ciocię Zosię o pocztę z Polski. Zamrugała oczyma, zakręciła się, zagadała szybko, że oczywiście, a jakże, jest coś dla niego, schowała, to zaraz przyniesie.
Rozczarował się. Nie list, a zwyczajna widokówka z Tatr. Nadana pocztą lotniczą, bardzo niewiele słów. Ojciec pisał, że czuje się lepiej, leczy się, w szpitalu sanatoryjnym są świetne warunki, otrzymuje doskonałe lekarstwa. I jeszcze, że ma nadzieję, iż Julek dobrze się sprawuje, nie przyniesie mu wstydu. Pozdrowienia, uściski, ucałowania.
- Nic więcej, ciociu?
- Nie, nic, sama czekam poczty co dnia... A ty pisujesz do niego, pisujesz?
- Trzy listy wysłałem.
- Trzeba, byś pisywał możliwie najczęściej, on tam ciągle myśli o tobie, lepiej mu pójdzie z leczeniem. Pamiętaj, od ciebie wiele zależy. - Niezgrabnie pogładziła go po głowie.
Odczytując kartkę tę z dziesięć razy, dopiero znacznie później zwrócił uwagę, że litery były dziwnie koślawe, zupełnie jakby ojciec pisał te słowa w bardzo niewygodnej pozycji albo jakby był straszliwie zmęczony. Wytłumaczył sobie, że najpewniej działo się to na poczcie, w ścisku, stąd takie gryzmoły. Jakiś niepokój w nim jednak został. Jak naprawdę jest z ojcem?
W Adampolu spędzili całą dobę. Nocowali wszyscy w obszernym i jakże serdecznie gościnnym domu cioci Zosi. Ciotka z profesorem strasznie przypadli sobie do serca. Rozmowie ich nie było końca. Śmieszyło Julka, jak przerzucali się z języka na język. Turecki, angielski, francuski. Profesor wcale solidnie popijał nalewkę na wiśniach i miód sycony spirytusem, pałaszował bez miary doskonałe konfitury, zachwycał się polskimi potrawami. Kuzyn Karol natomiast smutniał coraz to bardziej. Nie mógł nocować, wyruszył w powrotną drogę późnym wieczorem. Zostały w pamięci Julka jego smutne spojrzenia, jakimi ogarniał kąty domu ciotki, portrety na ścianach, książki w bibliotece.
Heca z Wickiem też się rozstrzygnęła w bardzo paradny sposób. Młody Kempka towarzyszył profesorowi jak duch. Aż go ciocia Zosia musiała parę razy dość ostro odprawić, przeszkadzał jej bowiem w rozmowie z panem Kseresem.
Kiedy profesor zapragnął bliżej poznać Adampol, Wicek okazał się nieoceniony jako przewodnik. Prowadził, pokazywał kościół, na cmentarzu tłumaczył polskie napisy. Pomnik Ludwiki Śniadeckiej profesor sfotografował w kilku ujęciach. W ogóle zrobił masę zdjęć w całej osadzie. Dęby sadzone rękami pierwszych osadników wzbudziły wprost jego zachwyt.
I chyba wtedy ci dwaj dogadali się z sobą. Po powrocie do domu cioci Zosi, profesor zaczął ją podpytywać o Wicka, potem zaś wyraził ochotę poznania jego matki.
- Bo to zamyślam, czyby i tego piegowatego łobuza również nie zaprosić do naszej bazy w Canakkale. Z tym, że tam leniuchować nie będą, przyjdzie czasem i popracować bardzo solidnie.
- To się im przyda... Ale że pan profesor... - Ciotka nie mogła wyjść ze zdumienia.
- Stworzymy tam językową mozaikę. Przyda się wszystkim młodym.
Matka Wicka nie czyniła oporów. O zajęciu się profesora Julkiem wieść poniosła się szeroko na cały Adampol. Łechtało to ambicję mieszkańców, że i Wicek miał dostąpić tych względów. Tylu ma Turków wokoło, a wybiera Polaków... Zezwoliła więc matka Wickowi na wyjazd. Z tym jedynie warunkiem, że uprzednio pomoże jej przez tydzień czy dwa w gospodarce.... Wicek skakał do góry z radości, szczęśliwy jak nigdy w życiu.
- Zobaczysz, co my będziemy wyczyniać nad tym Egejskim Morzem. A w wykopkach archeologicznych czuję, że będę miał nosa, znajdę takie cudeńka, aż się świat cały zadziwi! - pokrzykiwał. A potem ni stąd, ni zowąd uściskał kompana tak serdecznie, że omal mu żeber nie połamał.
- To od twego przyjazdu zaczęło się wszystko, Julek. Taka frajda, ani bym kiedy pomyślał.
Profesor zapraszał także i ciocię Zosię, by odwiedziła jego rodzinę w Yesilurcie. Proponował nawet, żeby z miejsca zabrała się razem z nimi, ale odmówiła, tłumacząc się masą zajęć.
- Jakże tak - rzuciła mimochodem do Julka. - Mało, że ciebie biorą sobie na kark i tego huncwota Wicka, na dodatek ja miałabym zawracać im głowę?
Następnego dnia, kiedy już jako gość profesora opuszczał wraz z nim Adampol, poczuł Julek ściskanie serca. Związał się z tą polską osadą pośród ubogich, piaszczystych wzgórz, na które wiatry zsyłały wilgotną mgłę od Morza Czarnego, z ludźmi ujmująco serdecznymi i dobrymi.
Ciocia Zosia stała u bramki, kiwała dłonią, Julek zauważył, jak niedostrzegalnym ruchem otarła łzę z oczu. Jej sylwetka malała coraz bardziej, zlewała się z zielenią przydomowych krzewów i drzew, aż wreszcie zniknęła zupełnie...
Droga na Bursę słała się asfaltem, szeroka i gładka jak stół. Profesor dodał gazu. Julek zerknął na licznik i zdumiał się widząc, że dociągają do stu pięćdziesięciu na godzinę. W wozie się tego nie czuło. Dopiero gdy spojrzenie pobiegło w bok, gdzie drzewa i słupy telegraficzne migały tak, że zlewały się w jedną ścianę, można było zdać sobie sprawę z szaleńczego pędu.
- Niedługo zobaczysz, z daleka Bursę. Patrz, jak krajobraz zaczyna się tutaj zmieniać - rzucił profesor, nie odrywając wzroku od szosy.
Zaginęły puste płaszczyzny, na pół stepowe, ich miejsce zajęły lekko pofalowane przestrzenie intensywnych upraw zbożowych. Julek rozpoznawał pszenicę i kukurydzę, pomiędzy które wkradały się rozległe plantacje tytoniu. Nie brakowało i bawełny, o wyższych tu krzakach i roślejszych kitkach białego puchu. Potem zaś coraz częściej zaczęły się pojawiać sady, nie kończące się przestrzenie rzędami sadzonych drzew, ze sporymi już, nabierającymi kolorów brzoskwiniami. Na bardziej stromych południowych zboczach wyrosły plantacje winogron, krzątali się pośród nich ludzie w kapeluszach o szerokich rondach.
Ruch na drodze wzrastał wraz ze zbliżaniem się do Bursy. Więcej było samochodów i zaprzęgów z flegmatycznymi mułami. Dwukółki o wysokich kołach ciągnęły truchcikiem podpasione solidnie osiołki. Kiedy indziej całe ich ciągi kołysały się miarowo dźwigając na grzbietach kobiety w kwiecistych, barwnych szarawarach.
Profesor spojrzał na zegarek i jeszcze nacisnął gaz. Julek zamrugał tylko oczyma, oszałamiało go tempo. Odpowiadając swemu towarzyszowi uśmiechem na uśmiech, przypomniał sobie, co spowodowało, że jadą teraz jedynie we dwójkę.
Decyzja profesora zapadła, kiedy ogarnął wzrokiem stos walizek i paczek przygotowanych przez niego samego i przez pozostałych członków rodziny. A jeszcze Haluk i Tarik koniecznie się uparli, by zabrać ze sobą rowery. Zacny naukowiec podrapał się w głowę i oznajmił zdecydowanie:
- Ruszycie do Canakkale statkiem. Innej rady nie widzę. Mercedes nie podoła takiemu obciążeniu. Zatrzymacie się, jak zawsze, w Kordon-Otel, już dałem im znać, że przybywamy. Wygodniej wam będzie, mniej się zmęczycie. Tym bardziej że ja muszę się jeszcze zatrzymać trochę w Erdeku i w Gonen.
- Sam pojedziesz, baba? - zapytał Haluk.
- Czy sam? Hm... - Palec profesora wskazał nagle na Julka. - Morze zobaczy on jeszcze nieraz, tutaj zaś trafia się najlepsza okazja obejrzenia trasy nad Marmarą i zwiedzenia niektórych ośrodków.
Haluk nieco się skrzywił, wolałby, żeby Julek jechał razem z nimi, ale w tym domu nie było odwołań od ojcowskiej decyzji. Zapytał więc tylko o to, gdzie zamierzają nocować?
- W Erdeku - odpowiedział profesor Kseres.
Następnego dnia Julek pomagał w transporcie bagażu na statek, a potem kiwał dłonią stojącej na pokładzie profesorowej z dwoma synami. Haluk coś pokrzykiwał, ale głos jego nie docierał już na nabrzeże.
Jakże był rad z tej odmiany pierwotnych projektów. Profesor przedłużył jeszcze o dzień swój pobyt w Stambule, Julek więc prosto z przystani dojazdową kolejką wyrywał z powrotem do Yesilurtu i tam, nawet nie zaglądając do domu kuzynostwa, pukał do drzwi państwa Gelogliu. Hadżer sama mu otworzyła, przywitała ciepłym uśmiechem...
- Spójrz, przed nami Bursa, pierwsza stolica państwa ottomańskiego. Dopiero w piętnastym stuleciu sułtan Mehmet przeniósł stolicę do Stambułu. - Profesor urwał, przyjrzał się Julkowi, nawet zwolnił nieco bieg wozu. Chłopak tkwił błogo uśmiechnięty. - Taki rad jesteś z naszej podróży? - zapytał wreszcie.
- Yes, yes, ogromnie się cieszę - skwapliwie przytaknął Julek.
A przecież ten uśmiech przeznaczony był dla Hadżer...
Niesłychanie szybko przebyli blisko sto kilometrów od Yalowy, dokąd dostali się ferrybotem, po Bursę. Patrzał teraz na dawną ottomańską stolicę. Wznosiła się dosyć stromo na rozległym poboczu, tak że domy zdawały się piąć jedne nad drugie. Wokoło morze zieleni. A z tyłu, wyraźne teraz w każdym szczególe, wznosiło się wysokie pasmo górskie, częścią najeżone ostrymi szczytami, częścią spływające łagodniejszymi stokami. Na niektórych szczytach połyskiwało złotem i bielą, całość spowijała leciutka, fioletowa mgiełka.
Julek nie dowierzając sobie, a bojąc się ośmieszyć, tak mu to zdawało się nieprawdopodobne, wskazał dłonią na kilka najwyższych wierzchołków. Profesor przytaknął.
- Śnieg. Wieczny śnieg. Bursa to nasza stolica sportów zimowych. Zawsze tu pełno narciarzy. Wspaniały klimat. Tu się rodzą najpiękniejsze owoce, brzoskwinie sięgają wagi pół kilograma,. a jakie są słodkie i soczyste... Co cię uderza w Bursie?
Wytężył wzrok. Miasto było coraz bliższe, droga to wspinała się na zbocza, to opadała w dół. Tyle zieleni! Nawet kopuła jednego z meczetów wabiła zielenią, zielone były -wieżyczki minaretów, zieleń dominowała w tynkach domów.
- To, że wszystko zielone?
- Brawo! Mieszkańcy Bursy lubują się w zieleni. Zobaczysz z bliska, taksówki są zielone, wnętrza lokali wabią zielenią, nawet nagrobki na starożytnym cmentarzu też są zielone.
Kiwał głową, słuchając dobitnie i wolno wymawianych słów. Wdzięczny był profesorowi, iż tak dba o to, by dopomóc mu w pojmowaniu angielskich zdań.
Już znajdowali się w mieście. Wóz sunął teraz wolniutko, pnąc się pod górę centralną ulicą, szeroką, zabudowaną niziutkimi, w większości parterowymi domkami. Wabiły wystawione w oknach towary, pociągały szyldami kafany i małe restauracje zwane locantasami. I rzeczywiście zieleń różnych odcieni, wszędzie, co krok. W pewnym momencie Julek aż zaśmiał się głośno, konstatując, że nawet w ubiorach przeważała zieleń. Zielonotabaczkowe trafiały się męskie garnitury, w zielonych sukienkach przechodziły kobiety.
Boczne uliczki pięły się tarasami, domy - tam już ładniejsze i bardziej okazałe - wyglądały jak pudełka ustawione jedne na drugich.
Dwa razy zrobił mercedes rundę honorową wokoło miasta. Profesor pokazywał co ciekawsze budynki, zatrzymał się na krótko przed pięknym meczetem wyłożonym zielonkawą majoliką, bijącą w słońcu mocnymi blaskami. Później zaś zapiszczały hamulce przed maleńką restauracyjką.
- Najwyższy czas na obiad.
Już z progu kłaniał się im gruby właściciel i kucharz w jednej osobie.
- Salem, Zafer bej, salem - dłoń przykładał do piersi.
- Zawsze w Bursie jadam u niego.
Wnętrze lokaliku było oczywiście zielone, zielone także blaty kilku stolików. Julek żałował, że fartuch właściciela wyjątkowo jest biały, co rozbijało nieco kolorystyczny nastrój. Zwróciło jego uwagę osobliwe palenisko na ulicy, tuż przed wejściem. W ogromnej, że i wołu by tam pomieścił, brytfannie podgrzewanej od spodu żarem z węgla drzewnego, na potężnym rożnie piekł się pokaźny baran. Niewielki chłopak obracał rożnem, nogą poruszając zarazem pedał połączony z dmuchawą rozżarzającą węgle. Baranina powlekała się pachnącą, brązową skórką. Wyglądało to tak smakowicie, aż się Julek oblizał.
Profesor dostrzegł to, wybuchnął śmiechem, zagadał do właściciela. Baran pieczony na żarze był już właściwie gotowy. Za chwilę dwie porcje stanęły przed nimi na zielonych talerzach. Obok zaś salaterki z sałatą z pomidorów, cykorii, ogórków i zielonego pieprzu. I jak zawsze, cały bochen chleba pocięty w potężne kromy, a przy nim dzban lodowatej wody.
Ani w Adampolu, ani w domu inżynierostwa Kempków Julek nie zetknął się jeszcze bezpośrednio z tym pieprzem. Teraz za to przyszło mu z naddatkiem nadrobić tę zaległość. Gdy idąc za przykładem profesora sporą porcję tego specjału wpakował do ust, uczuł, iż otwiera się przed nim piekło. Zapaliło niesamowicie jak ogniem, aż widelec wypadł z ręki, a oczy zaszkliły się łzami. Na domiar w pierwszym odruchu chwycił szklankę, łykając porcję wody. Jedno piekło zmieniło się w trzy zebrane do kupy. To już było nad wytrzymałość Julkową. Zaczął podskakiwać na krześle, jeszcze trochę, a rozryczałby się jak mały dzieciak, Nigdy w życiu nie zetknął się z czymś podobnym. Dopiero profesor wybawił go, każąc przełykać jak najwięcej miękkiego chleba. Pieczenie powoli zaczęło mijać.
Odtąd starannie omijał intensywnie zielone strąki pieprzu. Urazu tego już nie mógł się pozbyć. Z tym większym podziwem, przyglądał się Turkom zamawiającym jakąś porcyjkę gotowanej fasoli, chleba i talerzyk niczym nie przyprawionego pieprzu. Pogryzali go jak rzodkiewkę, nawet oczu nie mrużąc.
- Przed nami sto dwadzieścia kilometrów do Erdeku. Za godzinę powinniśmy być na miejscu - zadecydował profesor, kiedy wsiedli znów do samochodu.
Julek tylko głową kręcił, patrząc jak strzałka szybkościomierza sięga stusześćdziesiątki. Profesor pruł jak szatan. Minęli z lewej jakieś spore jezioro, dalej zaczęły się gęstniejące lasy o starych, drzewach iglastych. W pewnej chwili zza drzew wyłoniła się granatowa tafla. Znaleźli się znów nad morzem Marmara. Mercedes zwolnił, przed nimi wyłaniało się jakieś miasto.
- Bandirma. Port - wyjaśnił profesor. - Nic ciekawego. Przejadę przez centrum, żebyś trochę się przyjrzał.
Ciasne, brudne uliczki, mizerne domostwa. Jedynie ogromny rynek zastawiony kawiarnianymi stolikami, przylegający jednym z boków do ładnego meczetu, życzliwiej nastrajał do miasta. Zaśmiecony, cuchnący resztkami ryb port. Profesor, mijając nabrzeże, zamierzał już dodać gazu, gdy nagle Julek trącił go w ramię.
- Polska flaga.
W zatoce rysowała się sylwetka sporego statku, nad którym powiewała biało-czerwona bandera. Statek, niestety, odpływał, co Julka przejęło wyraźnym żalem. Tak by przyjemnie było porozmawiać z marynarzami...
Profesor wywiedział się szczegółów, z miejsca bowiem zatrzymał wóz. Frachtowiec polski stał tutaj tylko przez noc, uzupełniając zapas wody, i teraz odpłynął, dążąc przez Marmarę i Bosfor do rumuńskiej Konstancy nad Morzem Czarnym. Nazwa? Nikt z rozmówców nie umiał jej powtórzyć. I tak by to zresztą nic nie dało.
Do Erdeku, leżącego na zalesionym półwyspie, pognali tym samym zwariowanym tempem. Julek nie oczekiwał po leciwym i statecznym profesorze takich zdolności szoferskich. Zwłaszcza że droga obfitowała teraz w ostre zakręty. Mercedes leciutko na nich zwalniał, wizgotały opony i znów maszyna przyśpieszała na prostej. Tym silniej rzuciło Julkiem, gdy zaczęli nagle ostro hamować.
- Look, a camel! * [Popatrz, wielbłąd!]
Przejęty szaleńczym tempem nie zwrócił uwagi na człapiące brzegiem drogi, pod osłoną nawisu drzew, trzy wielbłądy. Przed nimi na małym osiołku jechał przewodnik. Od osła wiodła linka łącząca ze sobą te jednogarbne stworzenia. Śmiesznie to wyglądało. Dwa obciążone były solidnymi jukami, trzeci, młody jeszcze, człapał luzem, ciekawie obracając pysk w stronę samochodu, gdy ten zatrzymał się tuż przy nich.
Chłopiec wyskoczył z mercedesa jak z procy. Profesor powiedział, że Julek ma szczęście, wielbłądy spotyka się bowiem raczej na południe od Izmiru czy nawet Munissy, Ale żeby w rejonie Canakkale, to już doprawdy rzadkość.
Poczciwe stworzenia o łagodnych mordach i spokojnym spojrzeniu ciemnych oczu zatrzymały się na wezwanie przewodnika. Osiołek także stanął, z miejsca spuszczając w dół łeb. Zanim Julek się zorientował, przewodnik porwał go wpół, sadzając na grzbiecie wielbłąda. Profesor już pstrykał zdjęcia. Julek sam sobie nie wierzył. Dotykał dłońmi miękkawej sierści, wdychał mocny zapach skóry wielbłądziej, przypatrując się zarazem z bliska pyskowi najmilszego ze stworzeń, młodzika, który ufnie wyciągnął wilgotne chrapy w jego kierunku.
W pewnej chwili chłopak musiał dać upust swojej radości, roześmiał się jakoś tak dziecięco, serdecznie i szczerze, aż wzruszyło to obu mężczyzn.
Przez tylną szybę długo jeszcze oglądał się potem za pierwszą karawaną wielbłądzią ujrzaną w życiu. Ze wzruszeniem podziękował profesorowi:
- Thank you.
- Jeszcze nieraz będziesz te stworzenia oglądał... A oto i Erdek, od paru tysięcy lat miejscowość wypoczynkowa i lecznicza.
- Od paru tysięcy lat?
- A tak... Odkryłem tu przed piętnastu laty dość ciekawe zabytki. Starożytny szpital na wysepce Zeyntli. Pokażę ci coś w muzeum. Bardzo jesteś zmęczony?
- Nie, skądże. Przyjechaliśmy tak szybko.
Osada rozciągała się nad samym morzem. Liczne pomosty i przystanie wybiegały na wodę, pełno tam było kąpiących się, w słońcu nabierały pełni barw różnokolorowe kostiumy. Maleńki port z rybackimi łodziami tulił się do ostrego cypla. Na morzu zupełnie bliziutko widać było kilka wysepek. Na najbliższej wyrastał duży murowany budynek wyglądający na hotel. Od jednego z brzegów głęboko w wodę wchodziły kamienne zwaliska.
Trzasnęły drzwiczki mercedesa. Profesor z ulgą rozprostował ramiona. Mówił wolno, obserwując, czy go Julek dobrze rozumie.
- Ta miejscowość ma bardzo długą historię. Dawniej nosiła różne nazwy: Perona, Artake, Artak. Morze tu szczególnie ciepłe. Miejsce bowiem jest zupełnie osłonięte od wiatrów. Dlatego dookoła wyrasta tak wiele sadów, zwłaszcza oliwek najwyższej klasy. I wino rodzi tu dobrze... Na tej wysepce, gdzie znajduje się kąpielisko lecznicze, biją gorące źródło. Termy... Prowadziłem tam prace wykopaliskowe. Okazało się, że co najmniej siedem wieków przed naszą erą termy te były użytkowane. Na wysepce znajdował się szpital, chorzy zaś leczeni byli kąpielami w gorących źródłach. Zachowało się sporo przedmiotów związanych z ówczesnymi zabiegami... A teraz, chodźmy do muzeum.
Szli samym brzegiem. Woda miała tu kolor seledynu, przezierał przez nią jaśniutki, drobny piasek. Julek oglądał się, gdzie może być to muzeum. W pobliżu nie było żadnych domostw. Aż nagle stanęli w kręgu przeróżnego kształtu kamieni i nielicznych, szczątkowych posągów. Było to muzeum archeologiczne na wolnym powietrzu.
Profesor uważnie przyglądał się napisom na blokach kamiennych. Dwa z nich szczególnie go zainteresowały. Zamruczał coś do siebie, jeszcze się obejrzał na te głazy, zawrócił, odczytywał teksty częściowo zatarte już przez czas.
- Te są najprawdopodobniej z piątego wieku przed naszą erą... Będę je musiał później sfotografować i opisać. Po to przyjechałem. Ale tymczasem zobacz coś innego. Te trzy kamienie. Przyjrzyj się im.
Na każdej z płyt o wyrównanej starannie powierzchni zobaczył Julek niezrozumiałe dla niego greckie napisy, pod nimi zaś wyryte były jak gdyby odciski stóp. Podniósł pytające spojrzenie na towarzysza.
- Widzisz, to są nazwiska jakichś zamożnych pacjentów, którzy leczyli się w szpitaliku na wysepce. Obok zaś, dla pewności, gdyby tak któryś z nich zmarł, rodzina nakazywała wykuwanie ,,odcisków” stóp. Krewni mogli mieć przez to gwarancję, że nie zajdzie żadna pomyłka. To szczegół raczej rzadki, kiedy indziej bowiem “odciski” stóp wykuwano w innych celach.
Poklepał Julka po ramieniu.
- Przyglądaj się chłopcze. Wchodzisz w krąg rzeczy związanych z największą przygodą - archeologiczną... No, a teraz pojedziemy zająć pokój w hotelu. Czeka na tu jeszcze sporo roboty. Na pewna wykąpiesz się z ochotą?
- Ja też - rozległ się za nimi jakiś głos.
Obrócili się. W całej okazałości, uśmiechnięty od ucha do ucha, stał przed nimi Haluk. Na pytające spojrzenie ojca wyjaśnił krótko:
- W Canakkale wszystko w porządku. Tyle że nudno. Złapałem pierwszy lepszy samochód i przyjechałem, żeby was spotkać. I zaraz zwrócił się tym razem już tylko do Julka:
- Ojciec będzie teraz opisywał, fotografował, odciskał na papier greckie inskrypcje z bloków kamiennych. My tymczasem popłyniemy na wyspę. Wszystko ci tam pokażę. Czy tak, baba? - zerknął pytająco na ojca.
,,Niechże cię licho z tym twoim babą” - uśmiechnął się Julek.
ROZDZIAŁ X
Na scenie pojawiają się nowe postacie
Posykując z bólu, siedział na piasku i wyciągał ze stopy jeden po drugim czarne, poułamywane kolce. Niektóre wbiły się głęboko pod skórę, piekły, bardzo trudno było je wyłuskać. Klął też Julek w duchu, co tylko wlezie. Cholerny kraj, dnia nie ma spokojnego, zawsze w coś się człowiek wpakuje. Klnąc, wiedział jednak doskonale, że te drobne przejścia są w końcu zupełnie nieważne, a o jeżu morskim dopiero wtedy można coś naprawdę pewnego powiedzieć, gdy człowiek własną stopą nadepnie na niego w wodzie.
Haluk również nadział się na czarne, okrągłe stworzenie, nie tak wszakże solidnie jak Julek. Opatrzył już sobie nogę, a teraz z zainteresowaniem przyglądał się wyciągniętemu z dna morskiego stworzeniu. Julek przerwał na chwilę zabiegi około stopy i przechylił się bliżej ku przyjacielowi.
Czerń jeża przybierała odcień fioletowawy. Jeszcze wilgotne kolce jego lśniły, gęsto natkane na zupełnie kuliste ciało.
- Słuchaj, a gdzie on ma gębę? - Nie mógł nigdzie dojrzeć otworu. - A oczy?
- He is blind * [przyp.: On jest ślepy] - objaśnił Haluk. - Pożywienie zaś wchłania tędy.
Obrócił jeża do góry nogami. Pośrodku ciemnoszarego kształtnego owalu twardawej skóry - bez kolców, ale chropowatej - widniał otwór gębowy. Haluk lekko podrażnił to miejsce słomką. Zaraz zwarły się na niej boczne fałdy, wessały w siebie spory kawałek, trzymając tak mocno, że za nic nie można było jej wyrwać.
Haluk podszedł do wody i rzucił jeża jak najdalej od miejsca, w którym się znajdowali. Julek wrócił do operowania piekącej stopy. Jak na złość, wczoraj wieczorem obciął sobie dokładnie paznokcie u rąk i teraz trudno mu było wychwytywać nadłamane kolce.
- Pomogę ci. - Haluk miejscowym zwyczajem hodował u lewej, ale tylko u lewej, dłoni spore paznokcie. Obłamywały się często, dyskretnie je wtedy podgryzał. - Dużo tego - stwierdził przyjrzawszy się nodze Julka.
- Hi, hi, hi! - zarechotał Tarik, który miał gumowe pantofle kąpielowe i gwizdał na wszystkie jeże. Z oszczepem do polowań podwodnych wygapiał się teraz na skrzywionego Julka, Haluk bowiem wyciągał kolce dosyć skutecznie, zarazem jednak niezmiernie boleśnie.
Ale i on musiał w pewnej chwili skapitulować, wzywając matkę do pomocy. Pani Kseres po półgodzinnych zabiegach przywróciła wreszcie piętę do normalnego stanu. Julek wszakże długi jeszcze czas popsykiwał przy każdym stąpnięciu.
Dzień dzisiejszy został im darowany przez los najzupełniej niespodziewanie. Początkowo nie wiedzieli, mają się nim cieszyć czy nie. Rozbudzone poprzedniego dnia przez profesora emocje stanowiły zbyt silną podnietę, każda zwłoka stawała się czymś niemalże nie do zniesienia.
A było to tak...
Siedzieli wczoraj wieczorem na brzegu plaży tuż przy Canakkale, wypoczywając po kąpieli, kiedy nagle usłyszeli głos profesora:
- Wiedziałem, że was tutaj zastanę.
Spojrzeli na jego twarz i od razu pojęli, że zaszło coś bardzo ważnego. Profesor był skupiony, brwi zbiegły mu się w jedną linię, czoło zmarszczyło.
Nie pytając o nic, ubierali się szybko. Gdy stanęli przed nim gotowi, uśmiechnął się wreszcie.
- Nie jesteście głodni? Lepiej jednak coś zjedzmy. Być może, wrócimy bardzo późno.
Spojrzeli po sobie. Szykowała się jakaś historia. Żaden jednak nie śmiał profesora o nic zapytać.
Zamówili danie ze szpikowanej solidnie pieprzem wołowiny prażonej w oliwie. Do tego olbrzymią michę sałatki pomidorowej. W pewnym momencie profesor skinął na kelnera, by podał im piwo. Haluk szturchnął w bok kumpla. Coś się szykowało.
Profesor wzniósł swoją szklankę w górę.
- Żeby nam się powiodło, chłopcy.
- Za Dardanów - dopowiedział toastowi ojca domyślny Haluk.
- Tak, za Dardanów. To był mądry lud. Mądry - pokiwał profesor głową, a potem sięgnął po kopertę. - Parę godzin prześlęczałem w muzeum. I wydaje mi się... wydaje mi się, że wreszcie wiem, gdzie powinienem szukać. Obym się nie mylił. - Wyciągnął z koperty kilka zdjęć, na których ołówkiem przeciągnięte były jakieś linie. Julek poznał jeden z wielkich pagórów porośnięty sosną i piniami, na którym spędzili przedwczoraj kilka godzin, pomagając ojcu Haluka w czynieniu namiarów. Profesor schował zdjęcia na powrót. - Nie, szkoda czasu. Jedziemy teraz na stanowisko. Musimy wszystko raz jeszcze obejrzeć dokładnie, przyjdzie pewnie to i owo wymierzyć.
Julek nie wszystko pojął. Zbyt wiele słów było tutaj niezrozumiałych, na domiar wypowiadanych tak szybko, jak nigdy profesor przy nim po angielsku nie mówił. Tyle się wszakże domyślił, że dzisiejszy wyjazd jest chyba decydujący.
Przekonany był, że zerwą mercedesem grubo powyżej setki, ale profesor prowadził wóz wyjątkowo ostrożnie. Nie było zresztą daleko. Na dwudziestym kilometrze za Canakkale samochód zwolnił i zjechał z szosy na nie użytkowaną połać spalonej słońcem trawy. Pod pobliską kępą krzaków pasło się stado małych, czarnych, niesamowicie obrośniętych kóz. Przy nich kiwał się stary człowiek, przebierając coś w palcach.
- Tesbih - powiedział wyjaśniająco Haluk, ale Julek oczy tylko podniósł ku górze. - Modli się. A liczy modlitwy na takich kulkach nizanych na sznurek. To się nazywa tesbih.
“Najwidoczniej jakiś muzułmański różaniec” - uświadomił sobie Julek, ale nie miał więcej czasu na obserwowanie starca, który zdawał się w ogóle ich nie zauważać.
Na prawo rozpościerało się płaskie wzgórze, gęsto zarośnięte skarłowaciałym lasem. Grunt, był tutaj piaszczysty, wyschnięty bez reszty. Od wzgórza teren opadał łagodnie aż ku niedalekiemu morzu. Płaszczyzna wodna zdawała się rozciągać w nieskończoność. Morze Egejskie. I znów ten nagły przebłysk zachwytu, że ma możność oglądania świata, który nawet w pojęciach geograficznych wydawał się w Ostródzie tak bardzo daleki.
Wygramolili się z wozu. Trzasnęły ostro jedne i drugie drzwiczki. Wokoło stała cisza i pustka. Nawet starca z kozami nie było widać, przesłoniło go wzgórze. Profesor patrzał na nie długo. Jakby pragnął wedrzeć się we wnętrze porośnięte drzewami. Odetchnął głęboko. A potem wolnym krokiem zaczął to wzgórze obchodzić. Przystawał, wyciągał zdjęcia z nakreślonymi na nich atramentem dziwnymi znaczkami, coś zdawał się porównywać. Szli za nim jak zahipnotyzowani.
Wdrapali się na wzgórze, piasek osypywał się im spod nóg, kaleczyły ręce drutowiny jakichś krzewów o owocach podobnych do jagód jeżyny, gałęzie sosen smagały po twarzach, pod powieki wpadały drobniutkie muszki. Nie zwracali na to uwagi, nie odczuwali bólu.
Na szczycie skłonu zatrzymali się. Profesor obrócił się twarzą ku morzu, które seledynem bliżej linii brzegowej i niebieskawą głębią w dalszych partiach występowało przed nimi w całej swej urodzie. Skłaniające się już pod zachód słońce rzucało na wodę ostre blaski; mieniła się, jakby ją kto osypał srebrem i złotem.
- Prawda, że zmarli pragnęliby wiecznie spoglądać na taki obraz? - dziwne to pytanie wypowiedział profesor bardzo ściszonym głosem.
Julkowi wydało się, że się przesłyszał albo źle pojął. Ale nagle rozjaśniło mu się. Wiedział wszakże od Haluka, a i sam profesor wspominał, że między innymi interesuje go jakiś w niewiadomym miejscu skryty pod ziemią starożytny grobowiec... Czyżby miał się znajdować w tym wzgórzu? ,,Zmarli pragnęliby wiecznie spoglądać na taki obraz...” Prawda, trudno byłoby o bardziej wymarzone miejsce spoczynku dla tych, którzy odeszli.
Długo tak stali w milczeniu, tylko od pinii nadciągało nieprzerwane granie cykad. Słońce zawisło nad samym morzem, do barw złota i srebra przyłączyła się intensywna, krwista czerwień.
W drodze powrotnej profesor tkwił za kierownicą zamyślony i najwyraźniej zdenerwowany. Siedzący za nim Julek usłyszał w pewnej chwili, jak naukowiec coś pomrukuje do siebie. Po zaparkowaniu samochodu pan Kseres stał dłuższą chwilę niezdecydowany; trzymając pod pachą olbrzymią kopertę ze zdjęciami, tarł dłonią czoło i spoglądał w kierunku canakkalskiego muzeum. Nagle, zapominając zupełnie o towarzyszących mu chłopcach, biegiem ruszył w stronę hotelu.
Haluk tylko mrugnął do Julka, wzruszając ramionami.
W pokoju czekał telegram. Profesor przeczytał go raz i drugi, położył na stoliku, znów wziął do ręki, wreszcie zdecydował:
- Dobrze nawet się składa. Zastanawiałem się właśnie, że jutro powinienem znaleźć się w Stambule. Wolałbym nie spudłować z robotą, zbyt wiele takie imprezy kosztują nasz uniwersytet, by pozwalać sobie na ryzyko. Tutaj zaś profesor Streicher prosi o wyznaczenie mu spotkania. Przez najbliższe dni będzie jeszcze w Stambule. Upiekę dwie pieczenie przy jednej okazji.
Zaraz też szybkim krokiem ruszył do telefonu. Długo czekał na połączenie, informował się o coś, wymieniał dwukrotnie swoje nazwisko, aż na koniec z westchnieniem ulgi odłożył słuchawkę.
- Załatwione. Teraz możemy iść na kolację.
Przy doskonałych, cieniutkich stekach z młodego koziego mięsa, zapijając je winem, profesor powrócił do sprawy.
- Byłem już niemal pewien. Sami widzieliście... Potem wszakże coś mi się zaczęło nie zgadzać. Kiedyś szerzej opowiem ci o moim od lat tropieniu dziejów Dardanów... Niektóre inskrypcje na kamieniach oraz pewne teksty i zapisy starożytnych pisarzy naprowadziły mnie na myśl, że musiał w tych okolicach istnieć jakiś wielki...- urwał nagle. - Nie, za wcześnie o tym mówić. Tym bardziej że taki Alchizes z Pergamonu przeczy inskrypcji odnalezionej tu, w Canakkale... Albo też - wprawdzie grubo późniejszy - zapis Penejosa. Tak, muszę to jeszcze raz sprawdzić i dobrze przemyśleć. Wszystkie te rzeczy mam u siebie w katedrze... Przy okazji zobaczę się z profesorem Streicherem. To tęga głowa. Doskonały znawca kultury greckiej, rozwijającej się na pobrzeżu Małej Azji. Teraz tkwi w Pergamonie, pisze pracę o tym mieście, zwłaszcza o jego roli jako potężnego ośrodka leczniczego, na pewno wyłonią się w niej nowe koncepcje...
Zamilkł. Odezwał się dopiero wtedy, gdy Haluk wspomniał, że - skoro ojciec leci do Stambułu samolotem - mogliby pojechać mercedesem do Troi, zwiedzić ją, niedaleki też byłby już stamtąd skok do Assos. Julek nie zna tych miejsc, zobaczyłby, na pewno go to zainteresuje.
- Troję i Assos zostawcie na kiedy indziej. Najlepiej posiedźcie nad Morzem Egejskim, archeologii będziecie jeszcze mieli powyżej uszu... Do Troi udamy się razem. Tylko mama niech jedzie z wami. Inaczej gotów byś szaleć za kierownicą, Zgoda?
- Zgoda - zaburczał Haluk.
I tak - zamiast spodziewanych emocji przy przygotowaniach do prac wykopaliskowych - przyszedł dzień gnuśnego wylegiwania nad morzem, kąpieli, przygód mało przyjemnych z morskimi jeżami. Profesor odleciał wczesnym rankiem samolotem kursującym stąd regularnie co dnia do Stambułu. Oni zaś znacznie później, wyspani powyżej dziurek w nosie, wyruszyli nad Morze Egejskie i zatrzymali się gdzieś im połowie drogi pomiędzy Canakkale ą Troją.
Po spełnieniu samarytańskiego obowiązku profesorowa z ulgą pośpieszyła na cieniste miejsce pod samotną rozłożystą pinią, a Haluk naciągnął na twarz maskę i wyrwawszy bratu oszczep, nie zważając na jego wrzaski i groźby, pognał do morza na polowanie podwodne.
Widział ich teraz. Smukły, pięknie zbudowany chłopak pływał wolniutko, spokojnie, całkowicie zanurzony w wodzie. W prawej dłoni trzymał oszczep gotowy do rzutu. Na brzegu klnąc i złorzecząc, miotał się Tarik. Wyglądało to wcale zabawnie.
Zerwał się, by pobiec do Haluka, ale gdy tylko stanął, boleśnie zapiekło go w stopie. Długo oglądał piętę, by znaleźć tam zapomniany kolec. Udało mu się go wreszcie jakoś wyciągnąć.
Z westchnieniem sięgnął za siebie, gdzie obok złożonego na piasku ubrania spoczywał zeszyt ze słówkami, z którymi się nie rozstawał. Wczoraj, już leżąc w łóżku, wypisał porcję nowych słówek angielskich. Nie ma rady, trzeba wkuwać, jeżeli się chce uczestniczyć w tym wszystkim, na co się tutaj zanosi. Niby radził sobie jakoś, ale gdy profesor zaczynał mówić o swych badaniach, zbyt wiele rzeczy stawało się z miejsca niezrozumiałymi. Pewnie, przyjedzie Wicek, będzie mógł służyć za tłumacza, ale to się Julkowi nie uśmiechało. Przyjemniej byłoby porozumiewać się swobodnie bez niczyjej pomocy.
Słówko po słówku wymrukiwał sobie pod nosem, powtarzał, znów zaglądał w zeszyt. Ciepło było, ale od morza nadbiegała leciutka morka, mile rzeźwiąc rozgrzane ciało. Wokoło narastała cisza, nawet cykady w niedalekich piniach jakby trochę umilkły. Tarik nad brzegiem również zrezygnował z wrzasków i siedział na piasku, wodząc złym spojrzeniem za pływającym wciąż bratem.
I znów słówko za słówkiem, aż do znudzenia. W pewnej chwili miał tego dosyć, odrzucił zeszyt i wyciągnął się wygodnie, przymykając oczy. Ciepło rozleniwiało, nic się nie chciało robić, nic myśleć. Chyba o Hadżer, o jej oczach, o tamtych niedokończonych słowach, że ona też... Że jej ojca musiało ponieść do Antalyi, nad Morze Śródziemne, kiedy bliżej tyle innych mórz, mogłaby się nadarzyć okazja spotkania... Obiecała napisać.
Wzdrygnął się nagle, siadając gwałtownie. Nad nim rechotał zachwycony psikusem Haluk, który opryskał go wodą.
- Spałeś? Zbudziłem cię? - spytał niewinnie. - Patrz, co ci przyniosłem. Piękna, prawda?
Muszla była duża, karbowana po brzegach, leciutko różowa z ciemniejszymi pręgami w załamaniach. Jeszcze wilgotna, błyszczała w słońcu. Takiej dużej i ładnej jeszcze dotąd nie widział.
- Tam jest łąka wodorostów. Znalazłem ją tuż przy nich.
- A ryby?
- Drobiazg. Widziałem jednego tylko trochę większego okonia, ale z miejsca mi zniknął.
Julek stwierdził z zachwytem, że już rozumie. Nie darmo przed paru dniami gmerał w słowniku, szukając odpowiednika w języku polskim nazwy tej ryby często wymienianej przez Haluka. Jednak coś z tego wkuwania zaczyna w głowie zostawać.
- Mamy gości - mruknął Haluk.
Dwa samochody, volkswagen i jakiś amerykański krążownik, przystanęły nie opodal ich mercedesa. Wysypała się z nich gromadka mężczyzn, hałaśliwych i bardzo ruchliwych. Rozbiegli się po brzegu, ciskali kamykami w wodę, śmiejąc się rozgłośnie, na całe gardło. Zginął jak nożem uciął nastrój spokoju i ciszy do niedawna panujący tu niepodzielnie.
Julek kuśtykając podszedł nieco bliżej, by obejrzeć znaki samochodów. Jeden wóz był szwajcarski, drugi niemiecki.
- Niemcy - skrzywił się do Haluka.
- Nie lubisz Niemców? Za tę wojnę, prawda?
- Są różni Niemcy, ale pomimo to...
Nowo przybyłe towarzystwo, niewiele się krępując, zaczęło się przebierać w cieniu samochodów. I zaraz całe bractwo runęło do wody. Niektórzy mieli świetne przyrządy do nurkowania, inni misterne kusze z automatycznym, sprężynowym spustem, aż biedny Tarik z mizernym swym oszczepikiern w dłoni wygapiać się zaczął na te cuda z szeroko rozwartymi ustami.
- Zdaje się, że to są technicy i inżynierowie z fabryki budowanej pod Canakkale. Widziałeś te wielkie hole, prawda? - Haluk domyślił się, z kim mają do czynienia. - Specjaliści.
- Własnych nie macie, że musicie sprowadzać Niemców? - Julek ciągle nieprzekonany był do przybyszów,
- Chodź do kąpieli, popływamy, zobaczymy, czy oni coś upolują. Z takim sprzętem cuda bym zrobił.
Tamtym jednak najwidoczniej sprzęt niewiele pomagał. Próżno pływali i nurkowali niezmordowanie, żaden okrzyk nie świadczył o jakiejkolwiek zdobyczy. Julek był bardzo rad. Nie czuł do tych pewnych siebie, hałaśliwych ludzi sympatii, nie życzył im również łowieckich sukcesów. Ze złośliwym zadowoleniem obserwował, jak jeden po drugim wyskakiwali z wody, układając się na gorącym piasku. Leżąc pokrzykiwali do siebie, wymieniali uwagi, a jego drażniło to coraz bardziej. Próżno sobie tłumaczył, że przybysze ci mieli prawo być żywi i hałaśliwi, zmęczeni pracą pragnęli się najzwyczajniej odprężyć.
Ostatni z wychodzących z morza zaklął. Wpakował się całą stopą na morskiego jeża. Zawzięty jakiś, schylił się i wygrzebał z dna Bogu ducha winne, stworzonko. Wyniósł je na piasek, siadł obok, wybierając kolce ze stopy. A potem sięgnął po kuszę.
- Lassen Sie den Seeigel! * [Niech pan zostawi tego jeża] - zakrzyknął Julek.
Niemiec drgnął, zaskoczony spojrzał w kierunku chłopca.
- Was wollen Sie, Mensch? ** [Czego pan chce, człowieku?]
- Niechże pan nie zabija biednego stworzenia.
- Moja noga - Niemiec wskazał na pokutą stopę. Był zły.
- Trzeba uważać. Wiadomo, że tutaj są morskie jeże.
Haluk nasłuchiwał uważnie. Nie znał niemieckiego, Julek wyraźnie mu teraz zaimponował.
Niemiec zainteresował się Julkiem.
- Pan chyba nie jest Turkiem?
- Nie, jestem Polakiem.
- Ooo! Tamten też? - pytał Niemiec, wskazując na Haluka.
- Nie. To Turek. A czemu pan taki ciekawy? Ja pana o nic nie wypytuję.
Niemiec roześmiał się. Wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Przekorny ton Julka musiał go bawić.
- Proszę, może pan pytać... Jestem Walter Ditrich...
Przerwał mu ostry dźwięk klaksonów.
- Ale na nas już czas. Koledzy szykują się do odjazdu. Już, już! - krzyknął, a zwracając się do chłopaków, dodał: - Do zobaczenia. Myślę, że podtrzymamy miłą znajomość.
Samochody zawracały, wyjeżdżając na drogę. Julkowi pozostał niesmak po spotkaniu z Ditrichem. Myślał, czy nie zaatakował go zbyt obcesowo. Trudno się czepiać każdego Niemca, to prowadziłoby do ślepego zaułka. Chodzi przecież w końcu o to, żeby kiedyś i Polacy z Niemcami zaczęli żyć jakoś po ludzku. Mimo tych tłumaczeń uczucie niechęci pozostawało.
Haluk przeciągnął się leniwie.
- Nudno tu trochę... Nie mogę doczekać się chwili, gdy zaczną się już prace wykopaliskowe. To wielka gra. Trafi się czy nie trafi... Dlatego ojciec jest tak podenerwowany. Ekipa czeka już od tygodnia, pomiary zostały zakończone.
- Powiedz mi dokładniej, czego my właściwie będziemy szukać?
- Ojciec jest specjalistą od spraw ludów zamieszkujących pobliże Dardaneli. Tak od strony europejskiej Tracji, jak i pobrzeża anatolijskiego, gdzie teraz jesteśmy... Znana jest Troja, jeszcze Assos, na tym właściwie koniec. Tymczasem przecież plemię Dardanów zamieszkiwało szerszy obszar. Istniało miasto Dardania, najpewniej dzisiejsze Canakkale. W samym mieście też warto by kopać. Oni, ci Dardanowie, byli bardzo bogaci. Żyli przecież nad przesmykiem łączącym morza i kontynenty... Ojciec odnalazł w tekstach dawnych pisarzy greckich, a również w inskrypcjach na kamieniach, w napisach na wazach, na cokole jednej figurki bardzo ogólne, niepełne wskazówki, ślady istnienia gdzieś w tej okolicy grobowca książęcego Dardanów. Wiesz, z ojcem trudno się w tych sprawach dogadać. Nie mówi nic, dopóki sam czegoś nie jest ostatecznie już pewien. Zdaje się jednak, że chodzi mu o ten właśnie grobowiec.
- Tylko o grobowiec? - w głosie Julka zabrzmiało wyraźne rozczarowanie. Oczyma wyobraźni widział jakieś ruiny wielkich miast, świątynie i skarbce, wspaniałe malowidła i dzieła sztuki. Tymczasem wszystko sprowadza się do jakiegoś grobowca, szkieletu jednego czy drugiego, i tyle.
Zbladł miraż wielkiej przygody archeologicznej. Nuda, o której dopiero niedawno mówił Haluk, jakąś pajęczyną osnuwała także i jego. Nie wypytywał o nic więcej, ziewnął szeroko,
- Boję się, żeby ojciec znów nie poszedł w Stambule nowymi tropami. Siedzielibyśmy wtedy w Canakkale w nieskończoność. Namioty czekają, inne życie... Ty wiesz, że ojciec będzie nam płacił za pomoc?
- Płacił?
- No tak. Oblicza przepracowane godziny i wypłaca według stawek, jakie ustalił uniwersytet. W zeszłym roku za taką pomoc kupiłem sobie dobry aparat fotograficzny.
- Mnie chyba to nie dotyczy. Jestem gościem i sprawiam sobą wystarczająco dużo kłopotu - niepewnie powiedział Julek zaskoczony nowiną.
- Nie wygłupiaj się. Bez ciebie zdechłbym z nudów. W ogóle nie chciałem tu jechać, dopiero kiedy się dowiedziałem, że ojciec ma zaprosić ciebie, zmieniłem zamiar.
- Opowiedz mi więcej o tych Dardanach - z nagłym nawrotem zaciekawienia odezwał się teraz Julek.
Haluk wszakże nie przejawiał zbytniej ochoty do opowiadań. Prawdopodobnie niewiele też wiedział o plemieniu Dardanów.
- Mogę coś poplątać. Ojciec sam ci wszystko wyjaśni - wykręcił się sianem. - Wykąpiemy się i będziemy chyba już wracać? Mama daje znaki, że też ma dosyć.
- Dobra. Żeby tylko znów nie nadepnąć na jeża.
Gdy po niecałej godzinie wylądowali przed hotelem, oczekiwała ich tam niespodzianka w postaci uśmiechniętego profesora. Obok niego stał wysoki, o bujnej siwej czuprynie mężczyzna i jeszcze jakiś młodzik, lat nie więcej chyba ponad dwadzieścia.
- Kto to? - szeptem zapytał Julek.
- Nie wiem. Wydaje mi się, że najpewniej profesor Streicher. Złożył nam kiedyś wizytę.
- Niemiec?
- Niemiec. Coś ty ich nie lubisz - zaśmiał się Haluk.
Profesor Streicher okazał się nad wyraz miłym człowiekiem. Gdy siedzieli wszyscy wspólnie przy kolacji w pobliskiej restauracyjce, życzliwie interesował się Julkiem, rozmawiał z nim, wypytywał o Polskę, ani słowem nie poruszając politycznych tematów.
Ojciec Haluka zachwycony był, że Julek umie porozumieć się także w języku niemieckim.
- W szkole się uczyłeś?
- Tak. I rosyjskiego. Angielski to już na kompletach, a później prywatnie, gdy wyłoniły się projekty mojego wyjazdu do Adampola - wyjaśnił. - Tyle że żadnym z języków nie mówię dobrze. Za mało się przykładałem. Nie spodziewałem się, że tak mi się okażą potrzebne.
- Profesor Streicher powiada, że wcale niezgorzej władasz niemieckim.
Przy kolacji dowiedzieli się, co spowodowało tak szybki powrót profesora, i to wraz z gośćmi. Niemiec ukończył już jakieś prace w bibliotece uniwersyteckiej i zamierzał wracać do Pergamonu. Mieszkał tam wraz z synem, Johannem, w związku z przygotowywaną do druku pracą o tym wielkim ośrodku religijnym i leczniczym starożytnej Grecji. Teraz, korzystając z miłego towarzystwa, przyleciał do Canakkale, by sprawdzić jeszcze coś w miejscowym muzeum i zakończyć rozmowy z profesorem Kseresem. Następnego dnia miał wrócić do Pergamonu.
- Odwiezie nas samochodem mój kuzyn. Pracuje tutaj nad montażem instalacji elektrycznych w budowanej przy niemieckim i szwajcarskim udziale fabryce. Jest inżynierem, specjalistą od skomplikowanych instalacji przewodowych. Johann, dobrze byłoby, byś go po kolacji odszukał. My zaś z profesorem podyskutujemy nieco o naszych sprawach. Zawsze to tak, jak się zejdzie dwóch filologów o pokrewnych zainteresowaniach... Pewnie i ci nowi koledzy zabiorą się z tobą razem?
Johann Streicher, milczący ponuro przez cały czas, nie miał miny objawiającej zachwyt. Z wyżyny swych dwudziestu lat patrzał na Haluka i Julka jak na smarkaczy. Tarika nie dostrzegał w ogóle. Zresztą i chłopcy nie przejawiali entuzjazmu, grzecznościowo jedynie przytakując propozycji niemieckiego profesora. Snuli inne projekty. Haluk dowiedział się, iż rybacy zastawiać będą przy brzegu Dardaneli jakieś specjalne sieci. Nocami bowiem z głębin podchodzi do samego nabrzeża ceniony gatunek ryby, odławianej tylko w dwóch letnich miesiącach. Wyprawa z Johannem psułaby cały plan... Przypadek przyszedł im z pomocą. Bo oto nagle Johann wyciągnął rękę, wskazując na przechodzącego przez plac młodego człowieka.
- Vater, siehst du? * [Ojcze, widzisz?] Tam idzie Walter... Zawołam go.
Julek spojrzał i zmartwiał. Był to Ditrich, z którym starli się dziś nad morzem.
Johann prowadził już młodego inżyniera do stołu zajmowanego przez profesora i jego gości. Senior Streicher dokonywał prezentacji.
- O, my się już znamy - powiedział Julek.
Haluk przytaknął.
- Racja, poznaliśmy się dzisiaj. Wcale miło sobie porozmawialiśmy - zorientował się w sytuacji inżynier.
“Nad jeżem” - chciał dopowiedzieć Julek, ale zreflektował się. Co go to wszystko obchodzi. Nie będą przecież mieli ze sobą nic wspólnego.
Jakby urealniając jego myśli, profesor Kseres powiedział:
- A my jutro ruszamy na nowe stanowisko. Miejmy nadzieję, że nam się powiedzie.
ROZDZIAŁ XI
Meduzy potrafią być nieprzyjemne
Coś wyczytanego w przekazach dawnych pisarzy czy w tajemniczych, do niego jedynie przemawiających zrozumiałym językiem inskrypcjach wpłynęło na zmianę planów profesora. I to w sposób radykalny.
Haluk znający ojcowskie nastroje obawiał się, by przypadkiem nie zaczęły się od nowa łazęgi po spalonej przez słońce ziemi, wędrówki brzegiem morza czy przedzieranie przez kłujące krzewy albo rozkrzyczane cykadami piniowe laski. By nie wróciły raz jeszcze pomiary, wbijanie palików orientacyjnych, długie ślęczenie nad prowizorycznie nanoszonymi na papier mapami.
Tymczasem wesoły głos profesora zerwał całą rodzinę niemal o świcie. Słońce dopiero wkradało się pierwszymi poblaskami na Dardanele, na ulicach straszyło pustką i tylko spasione koty szybkim truchtem przemierzały swe odcinki łowieckie.
Nadjechał wóz ciężarowy. Z pomocą kierowcy chłopcy znosili worki namiotowe, paki z notatkami profesora, sprzęt biwakowy. Pani Kseres w przyśpieszonym tempie przyrządzała śniadanie.
Mercedes ruszył pierwszy, pani Kseres z lubością wtuliła się w kącik i zakręcona po czubek nosa w moherowy szal pochrapywała, jak przystało człowiekowi o spokojnym sumieniu. Tarik przecierał oczy, Haluk z Julkiem szturchali się z radości, a profesor naciskał gaz jakby zyskane teraz minuty miały go zbawić. Obok widocznego od szosy wzgórza, pamiętnego z wieczornej przechadzki, przemknęli błyskawicą. Haluk zakrzyczał do ojca, by stawał, ale za odpowiedź musiała mu wystarczyć uśmiechnięta przekornie twarz profesora.
Wytrzeszczając w zadziwieniu oczy, chłopcy patrzyli teraz uważnie na mijane oznaczniki kilometrowe. Za dwudziestym drugim od Canakkale wóz zaczął hamować. Profesor uważnie przyjrzał się terenowi, po czym ostrym skrętem przesadził płytkie wgłębienie przydrożne i już na przełaj, przez wyparzone upałem pastwisko dążył wolno telepiącym się mercedesem do klinowatego wgłębienia pomiędzy dwoma pagórkami. Tam przystanął. Zza pagóra wysypali się pracownicy ekipy, musieli już być przygotowani, im też znudziły się niepewność i wyczekiwanie.
- Zaczynamy, hodża? - spytał w imieniu wszystkich śniady, chudy jak piszczel asystent naukowy profesora.
- Zaczynamy.
- Allachowi niech będzie chwała.
- Baba, wiesz już dokładnie, gdzie będzie się kopać? - niedowierzająco pytał Haluk.
Profesor skinął poważnie głową. Nic wszakże nie odpowiedział. Wąwozem porosłym ostro pachnącymi czerwonymi kwiatami pobrnął aż na spad płaszczyzny. Do morza było stąd znacznie dalej niż ze wzgórza, na którym stali razem tego pamiętnego wieczora.
Julek bezwiednie ruszył za profesorem, to samo uczynił Haluk, a gdy się obejrzeli, spostrzegli, iż wszyscy, pomocnicy naukowi i robotnicy, podążają ich śladem.
Profesor przystanął w pewnej chwili, przegarnął mocno już szpakowate włosy, spojrzał w kierunku morza, wargi jego poruszyły się, jakby coś wyliczały albo szeptały jakieś zaklęcia. A potem obrócił się i, nie dostrzegając tłumku stojącego za nim, intensywnie wpatrywał się w zadrzewione pagóry, jakby pragnął odgadnąć, co one kryją, jakby chciał się utwierdzić w przekonaniu, i iż się nie myli. Sięgnął po plik papierów sterczący z kieszeni, zaraz je tam jednak wepchnął z powrotem.
I nagle uśmiechnął się szczerze, szeroko w geście odprężenia rozłożył ręce, po czym już najnormalniej w świecie zwrócił się do zastygłej w milczeniu gromadki:
- Zaczynamy!
Ze wszystkich piersi wydobyło się głębokie westchnienie ulgi. Rozgadanym wianuszkiem otoczyli teraz profesora. Szybkimi, krótkimi zdaniami dawał asystentom pierwsze wskazówki dla prac przygotowawczych.
Gdy skończył, Haluk pociągnął go za rękaw.
- Baba, a namioty? Gdzie?
- Ekipie zostawiłem cały dzisiejszy dzień na przygotowanie obozowiska. Robotnicy będą mieszkać przy tamtej kępie drzew. Namiot asystentów stanie obok naszych, żebym miał ich zawsze pod ręką. Bardzo przyjemni, zresztą doktora Merluta już znasz, prawda? Aha, nasze namioty? Musimy wyszukać dla nich dobre miejsce. Pozostaniemy tu co najmniej miesiąc, może i dwa. Nie za blisko przyszłych roboczych stanowisk, ale zarazem tak, żeby stale można było je obserwować. Gdzie proponujecie, chłopcy?
- Musimy wyszukać, baba. To ważna sprawa.
- Ja też będę szukał! Ja też! - cienkim, piskliwym głosem rozdarł się Tarik, który także tu przywędrował, kończąc pałaszowanie słodkiego makagigi wyłudzonego od matki.
- Dobrze, Tarik, ty także - zgodził się łagodnie w stosunku do wszystkich usposobiony profesor.
Drugie z sąsiadujących ze sobą wzgórz dłuższym spadem obejmowało zakole, lekko zarośnięte krzakami. Miejsce osłonięte było od wiatru, pobliskie drzewa pinii rzucały nieco cienia. Namioty można by tu ustawić półokręgiem, wejściami do środka.
Teren porośnięty nadżółkłą trawą tu i ówdzie tarasowały kamienie. Nogami odsuwali je na bok. W pewnej chwili Julek odskoczył z krzykiem. Tuż przed nim wypełzł z jakiejś szpary długi co najmniej na metr szary wąż z pomarańczowymi prążkami na grzbiecie. Nie uciekał, lekko uniósł łeb i otworzył paszczę, w której drgał wąziutki, rozwidlony u końca język.
Haluk przybiegł na pomoc. Kiedy zobaczył węża, zaśmiał się i chwycił go nieco poniżej głowy. Julek zdrętwiał. Język węża wysunął się teraz z paszczy daleko, ostry syk przebijał granie cykad. Ruchliwe ciało owijało się wokół ramienia Haluka.
- Co robisz? - w przejęciu zakrzyknął po polsku.
Haluk przyglądał się wężowi z ciekawością. A potem łagodnie położył stworzenie na ziemi. Wąż nie czekał, szybkimi skrętami wśliznął się pod nadbutwiałe liście; drgały, znacząc szlak jego ucieczki. Julek musiał być blady, Haluk bowiem uspokajająco poklepał go po ramieniu.
- On nie jest jadowity. Dlatego go wziąłem do ręki.
I spokojnie, jakby nic nie zaszło, nadal odrzucał co większe kamienie.
- Tam staną nasze namioty - powiedział Tarik, który w ogóle nie przejął się całą historią z wężem. Ręką wskazywał odsłonięte miejsce, odległe o dobry rzut kamieniem.
- Głupi jesteś - skwitował to krótko starszy brat.
- Ty sam głupi! Zupełnie głupi! Baba, baba, chodź tutaj, zobacz, prawda, że ja mam rację?
- Pewnie, że masz rację, Tarik, ale w tamtym miejscu postawimy barak na narzędzia, w nim też będziemy chować przedmioty, które uda się nam odnaleźć. Bardzo ładnie wybrałeś - pogładził chłopca. - Namioty jednak z konieczności ustawimy tutaj. Pewnie, nie tak ładnie ani wygodnie, ale co robić? - rozłożył ręce, zamrugał zarazem znacząco do starszego syna.
Haluk ze śmiechem objaśnił przyjacielowi wybieg zastosowany przez ojca. Profesor pokiwał głową.
- Właściwie nie macie teraz nic do roboty. Moglibyście pójść wykąpać się. Brzeg powinien tutaj być ładny... Robotnicy oczyszczają obecnie przejazd wąwozem dla samochodu, by mógł parkować tuż przy namiotach. Potem rozbiją obóz. Na obiad wrócimy dzisiaj do Canakkale, dopiero od jutru zaczniemy tutaj gotować.
Trochę im zrzedły miny. Taką mieli ochotę, by już z miejsca pomagać, organizować, a oto okazują się niepotrzebni.
- A ty, baba?
- Z doktorem Merlutem i z Ergunem wytyczymy na zboczu teren, który trzeba będzie splantować, oczyścić z drzew i krzewów. Należy również wyznaczyć szlaki odsypu i wywozu ziemi, miejsce na przesiewanie, jeżeli zajdzie taka potrzeba... Nie krzywcie się. Wieczorem urządzicie obozowisko, uprzątniecie wszystko, przygotujecie kuchnię. Potem będzie wam brakowało czasu dla siebie. Tarika weźmiecie ze sobą?
- Koniecznie, baba?
- Haluk! To dobry chłopak, a że czupurny, i ty inny nie byłeś w jego wieku. - Powiedziane to było stanowczo.
- Nigdzie z nim nie idę. Tu zostanę, sam przygotuję obóz, bez nich. Nie chcę z nimi - zbuntował się nagle słuchający rozmowy malec.
Profesor machnął tylko ręką, odchodząc do swych asystentów czekających już obok z taśmami i drążkami do oznaczania wymierzonych odcinków.
- To chyba rzeczywiście pójdziemy się kąpać? - zdecydował wreszcie Haluk, pociągając Julka do biegu, bo zbuntowany Tarik popatrywał w ich stronę. Jeszcze gotów się nagle zapalić do kąpieli, trzeba byłoby pilnować pętaka.
Przesmyknęli się bokiem wzgórza, zasłonięci krzakami. Haluk biegał o wiele lepiej od Julka, toteż wyprzedził go znacznie. Jak zając przeskakiwał przez zapadłości i królicze dziury, wymijał ostre krzewy i porozrzucane tu i ówdzie kamienie.
Od morza obozowisko nie było widoczne, jedynie szczyty wzgórz zaznaczały się wyraziście. Brzeg tylko fragmentami wabił jasnym piachem, gdzie indziej - pokryty zwaliskami wypolerowanych przez fale kamieni i skał - zniechęcał do wchodzenia w wodę. Haluk wszakże właśnie na te kamienie spoglądał uradowanym wzrokiem.
- Takich brzegów trzymają się ryby. Tu można będzie coś upolować oszczepem - wyjaśnił.
Julek właził już do morza. Ostrożnie stawiał każdy krok wypatrując, czy przypadkiem nie trafi na kolonię kłujących jeży. Jeży nie było, atakowały go tylko stadka drobniutkich rybek, wabione czemuś przez jego mocno opalone ciało. Śmiałe, pyszczkami poszturchiwały go w łydki, nie pomagało odstraszanie. Podobała się ich odwaga Julkowi, bawił się, rozstawiając palce rąk, a rybki przepływały między tymi zaimprowizowanymi bramkami. W pewnej chwili nagle rzuciły się do ucieczki w kierunku brzegu. Nie opodal zamajaczył ciemny kształt drapieżnej ryby.
Jak zawsze, kąpali się długo, improwizując wyścigi, nurkując z założonymi na twarze maskami i wydobywając z dna wilgotne muszle, to znów niemal bez ruchu dając się unosić wodzie. Morzem trącała łagodna fala, nadbiegała prościuteńko z zachodu.
- Któregoś dnia moglibyśmy się wybrać brzegiem w kierunku Troi - powiedział Haluk. - W prostej linii mamy stąd nie więcej niż dziesięć kilometrów.
- Bardzo bym pragnął zwiedzić Troję - przyznał się Julek. - Czytałem o niej, widziałem też w Ostródzie film. Zdjęcia były robione tu, na miejscu.
- Film? Nie widziałem. Polski?
- Nie.
I znów spokój, błogie lenistwo. Od niekończącej się wodnej płaszczyzny narastał silniejszy wiatr, nie przynosił jednak orzeźwienia, zbytnio nagrzany słońcem. Morze wzdęło się silniejszą falą, niekiedy zjawiały się na niej srebrzyste grzywki. Było tu znacznie przyjemniej niż na zawsze spokojnym morzu Marmara.
W pewnej chwili Julek uczuł, jak piecze go coś około pasa. Przekonany, że obcierają go wełniane spodenki kąpielowe, przesunął trochę gumkę. Za chwilę zakłuło go boleśniej na plecach, potem także na brzuchu i łydkach. ,,Czyżby woda była tu bardziej zasolona” - pomyślał rozcierając bolące miejsca.
Haluk musiał odczuwać też coś podobnego, bo zaszamotał się w wodzie, zatrzepotał rękami.
- Meduzy. Wyłazimy z wody! - zawołał.
Na brzegu spojrzeli po sobie. Przez ich ciała w różnych miejscach szły czerwone, nabrzmiewające pręgi, jakby ktoś zsiekł ich batem. Haluk miał wcale niewesołą minę, zakazując Julkowi pocierania piekących miejsc.
Nachylił się nad wodą i wypatrywał czegoś na płyciźnie W pewnej chwili schylił się i kawałkiem patyka wyciągnął coś szybko na brzeg. Julek przybliżył się zaciekawiony.
Na piasku rozlewała się, kurcząc w zetknięciu z powietrzem, galaretowata masa, bezbarwna, gdzieniegdzie tylko upstrzona drobnymi ciemniejszymi plamkami. Wyglądało to obrzydliwie.
Poparzone miejsca piekły w słońcu coraz boleśniej, a pręgi zaczynały silnie nabrzmiewać, przybierając zarazem niemal wiśniowy kolor.
- Wracamy. Niedobra rzecz - zastękał Turek, ale nie udzielił bliższych wyjaśnień pomimo pytających spojrzeń Julka.
Już im się teraz nie biegło, człapali krok za krokiem. “Zupełnie jakbym się wytarzał w pokrzywach - porównywał Julek swoje odczucia - tyle, że boli to znacznie mocniej”. Chwilami rzeczywiście paliło go po prostu jak ogniem.
- Napłynęły z tą falą - burczał Haluk. - Raz mi się to już kiedyś trafiło. Trzy dni przeleżałem w łóżku z gorączką. Ładny początek obozowego życia.
Julkowi nie chciało się w to wierzyć. Uznał, że kolega przesadza, chcąc go nastraszyć.
Ledwie się dowlekli. Ciała ich kolorem przypominały ugotowanego raka, na domiar niezbyt świeżego, kiedy to skorupa zaczyna już ciemnieć. Piekło, szarpało, jakby szczypał ktoś obcęgami, przy byle dotknięciu odzywało się ostrym kłuciem.
Otoczyli ich robotnicy, kręcili głowami, cmokali, udzielali rad jeden przez drugiego. Profesorowa wysmarowała ich jakimś tłustym lekarstwem z tuby, długo jeszcze grzebała w samochodowej. apteczce, aż pokręciła przecząco głową.
- Trzeba chyba zawieźć ich do Canakkale - zwróciła się do nadchodzącego męża.
Skrzywił się najpierw, ale spoważniał, gdy ujrzał chłopców.
- Że też daliście się tak zaskoczyć! Gdy raz tylko zapiekło, trzeba było uciekać z wody. Jest na to jedno tylko lekarstwo, ale nie mamy go z sobą, kto się mógł spodziewać właśnie meduz? Ubierajcie się, zaraz jedziemy. Ty, Tarik, też.
W Canakkale z miejsca zawiózł ich do hotelu, który opuścili rankiem. Rozradowali tym właściciela dysponującego sporą ilością wolnych pokoi. Kazał kłaść się chłopcom do łóżka, telefonował po doktora, żonę słał do apteki.
Otrzymali zastrzyki, poparzone miejsca zostały przemyte łagodzącym pieczenie środkiem, a potem solidnie nasmarowane cuchnącym jakimś lekarstwem. Doktor, tłuścioch na krótkich nóżkach, przepowiadał jednak, że najgorsze dopiero przyjdzie. Oparzenia okazały się wyjątkowo dotkliwe. W innych wypadkach wystarcza smarowanie, trochę popiecze, ale skutki w dzień, dwa przechodzą. - Tutaj wszakże należy być bardziej ostrożnym - tłumaczył.
Chłopcy, których samopoczucie znacznie się poprawiło, pomrugiwali do siebie, słysząc opinio lekarza. Przesada, dzisiaj polezą, jutro już będą znów w formie. Nie ma się czym przejmować.
Obiad - przyniesiony do pokoju hotelowego - bardzo im smakował. Jedynie Tarik narzekał, że niewygodnie się je przy maleńkim, chyboczącym stoliku. W zachowaniu jego wyraźnie wyczuwało się zazdrość, że to nie on jest bohaterem spotkania z meduzami.
Na deser zjawiły się wspaniałe, ogromne czereśnie, niesłychanie soczyste. Zajadali się właśnie nimi, kiedy do drzwi zapukał chłopak hotelowy, przynosząc profesorowi pocztę. Ojciec Haluka przerzucił listy i jedną z kartek podał z uśmiechem Julkowi.
- Do mnie? - zdziwił się Julek.
- Jak najbardziej.
Wiele do czytania na tej widokówce nie było. Jedno słówko: Pozdrowienia. I podpis. Wystarczyło to jednak, żeby serce skoczyło Julkowi do gardła. Pamięta - ledwie przyjechała, już pisze.
Haluk mrugnął porozumiewawczo do ojca, uśmiechali się obaj.
Julek oglądał widokówkę. W bardzo ostrych kolorach przedstawiała luksusową plażę, którą z jednej strony zamykała gładka, pionowo wznosząca się ściana skalna. Uderzały o nią kłębiące się na wystających ponad wodę głazach spore fale. Haluk zajrzał mu przez ramię.
- Jedyna plaża w Antalyi. Piękna ale droga. Najdroższa w całej Turcji. Nigdzie indziej w całej okolicy nie można się tam kąpać. Wszędzie te skały.
- Byłeś w Antalyi?
- Dwa razy. Morze Śródziemne jest najpiękniejsze ze wszystkich.
- To bardzo daleko, prawda?
- Stąd około tysiąca kilometrów.
Julek przestał wypytywać pogrążony w kontemplowaniu kartki od Hadżer. Nie czuł już nawet bólu, uszczęśliwiony jak nigdy. Jeszcze ze trzy tygodnie, a spotkają się. Ma pieniądze od kuzyna Karola, będzie się za co wyrwać do Stambułu.
Profesor zabrał Tarika i pojechał z powrotem na stanowisko archeologiczne, zapowiadając, że pojawi się dopiero wieczorem. Pani Kseres udała się na drzemkę do swego pokoju. Okłady i smarowania należało zrobić dopiero po kilku godzinach. Wtedy też znowu miał zjawić się lekarz z zastrzykami.
Pogrążony w rozpamiętywaniu, Julek nie zdradzał najmniejszej ochoty do rozmów. Dyskretnie krył w dłoniach fotografię Hadżer otrzymaną w ostatniej chwili przed rozstaniem. Niestety, ku jego żalowi, nie opatrzoną żadnym podpisem. Haluk też milczał, jakiś osowiały. Zły był na siebie, że w czas nie zorientował się i meduzy ich osaczyły. Znudzony sięgnął wreszcie po krzyczący okładką kryminał pozostawiony w pokoju przez któregoś z poprzednich gości. Wkrótce pochłonęła go ta lektura, z wypiekami na twarzy śledził perypetie bohaterów.
Okno ich pokoju wychodziło bezpośrednio na morze. Co jakiś czas nasilał się plusk bijącej o mur fali, którą wzniecały większe okręty przesuwające się dardanelskim przesmykiem. I tylko to przerywało zastygłą w Canakkale ciszę.
Nie wiedzieć kiedy usnęli obaj. Zbudziło ich dopiero wejście profesora. Twarze mieli zaczerwienione, oddech wyraźnie przyśpieszony. Pan Kseres z miejsca zarządził alarm, nie minął kwadrans, a przytoczył się już doktor na krótkich swych nóżkach. Tym razem asystowała mu pielęgniarka.
Temperatura skoczyła u jednego i drugiego wysoko, zwłaszcza u Julka podbiegała już prawie pod czterdziestkę. Zastrzyki, pigułki, nowe, męczące tym razem nacierania. Ciało piekło niesamowicie, zdawało się, że nawet prześcieradło je parzy; trudno się było poruszyć, by nie jęknąć z bólu.
Wieczorem Julek zaczął na domiar majaczyć. Profesor był zrozpaczony, jak kwoka krzątał się przy chłopcu, poprawiał posłanie, układał poduszkę, coraz to podawał sok, chciwie spijany spierzchniętymi wargami. Haluk był przytomny, ale tym bardziej dręczyło go poparzone, opuchnięte, czerwonymi wałkami znaczone ciało. Przysięgał sobie w duchu, w bez miłosierdzia będzie tępił wszystkie meduzy, na jakie kiedykolwiek natrafi.
Potem zainteresował się majaczeniami Julka. Ciągle w nich powtarzało się - wypowiadane na różne tony - imię Hadżer. Profesor dyskretnie udawał, że tego nie słyszy.
W nocy gorączka zaczęła opadać, by rankiem wrócić całkowicie niemal do normy. Obrzęki jednak wciąż nie ustępowały. Lekarz przewidywał co najmniej trzydniowa kurację.
Jakoś niefortunnie zaczynała się ich archeologiczna przygoda.
ROZDZIAŁ XII
Wicek, ośmiornice, i żółwie zagęszczają scenę
Najpierw rozległo się głośne:
- A kuku!
Gdy poderwali się obaj, wlepiając wzrok w kwadrat okna, ujrzeli tam uśmiechniętą od ucha do ucha piegowaty gębę Wicka. Cały wydawał się być jedną wielką radością. Usta się śmiały, połyskiwały uciechą oczy, nawet piegi jakby rechotały z zachwytu, a perkaty nos wyglądał na uosobienie szczęścia. Haluk i Julek wybuchem śmiechu zareagowali też najpierw na to “zjawisko”, dopiero potem posypały się okrzyki i pytania.
- Powoli, powoli. Przedtem trzymajcie ten pakiet... i plecak. No, teraz dopiero mogę i ja przedostać się do środka.
Wgramolił się na parapet, zeskoczył zwinnie.
- Już do nas? Na stałe? Wyrwałeś się matce? Kiedy przyjechałeś i czym?
- Dajcie chwilkę odsapnąć.
- Jakżeś nas znalazł? - dopytywał się Haluk.
- Owa! Wielka sztuka, jak w Canakkale każdy już was zna. Ledwie spytałem na przystani, zaraz mi jakiś dozorca zabrzęczał że najpewniej znajdę was w Kordon-Otel. Chłopcy, co czyszczą buty na rynku, potwierdzili, podprowadzili, wskazali drogę. Coście narozrabiali, że jesteście tacy sławni? Jakieś wieloryby was podobno pogryzły? - gadał Wicek siadając na łóżku Julka, usta mu się nie zamykały.
- Mówcie po ludzku, bo nic nie rozumiem - zdenerwował się Julek, słuchając wymiany zdań w niepojętej dla niego turecczyźnie.
- Myślałem, że trzepiesz już po turecku jak stary mułła - obruszył się Wicek. - Ta wielka paka to dla ciebie. Ciotka mi wsadziła ten bagaż, jeszcze kazała się z nim obchodzić ostrożnie, żeby coś się tam nie potłukło i nie wylało. Ach, prawda - przypomniał sobie - jeszcze coś mam dla ciebie. - Wyciągnął z kieszeni list i kartkę pocztową. - Z Polski - dorzucił.
Wyrwał mu listy z ręki. Od ojca! Niepokoił się bardzo brakiem wiadomości. Gwałtownie rozerwał kopertę i zagłębił się w czytaniu.
Haluk i Wicek wdali się w szybką wymianę zdań. Zerkali co chwilę jednak na Julka, obserwując jego reakcję. Nigdy nie wiadomo, jakie wieści mogą znaleźć się w listach. Haluk był wprowadzony ogólnie w rodzinne sprawy Julka przez inżyniera Kempkę.
- Całe szczęście, że tkwicie ciągle w tej dziurze. Obawiałem się, że koczujecie gdzieś w stepie; ryjąc tam w ziemi. Ładnie bym wyglądał z tą paczką, szukając was po skałach i lasach. Ale co z wami się stało? Kto was pogryzł naprawdę, bo mi cuda ludzie opowiadali.
- Meduzy poparzyły. Już jest dobrze, dziś wyjeżdżamy na stanowisko, ale przed paru dniami wyglądało zupełnie marnie. Zobacz! - Haluk ściągnął pidżamę, ukazując ciało naznaczone czerwonymi pasami. Opuchlizna szczęśliwe opadła, miejsca poparzone swędziły tylko nadal piekielnie. Drapali się obaj, jakby ich kto wpakował w mrowisko.
- Meduzy? Nigdy mi się to dotąd nie przytrafiło. Profesor znalazł już coś?
- Na głowę upadłeś?! Nieraz całymi tygodniami trzeba grzebać się w ziemi.
- Już ja wam pomogę, zobaczysz, od razu inaczej pójdzie... - spojrzał na Julka, który w zamyśleniu odłożył list na łóżko. - Jakie nowiny? Lepiej ze zdrowiem ojca?
Julek otrząsnął się z zadumy. Trochę bezradnie wzruszył ramionami.
- Wygląda, jakby nieco się poprawiło. Ale czy to tatek napisze wszystko? Z kartki nic nie wynika, a w liście również mało co więcej. Niedługo będzie operacja. Bliżej nic nie wiem, jaka ani też kiedy. Trochę się boję o niego.
- Dobrze będzie, zobaczysz! Do cioci Zosi też pisał. Mówiła, że nastąpiła poprawa. Mam cię pocieszyć, wszystko na pewno zakończy się pomyślnie.
Mówiąc to umykał wszakże na boki oczyma, ale Julek, od nowa zatopiony w swych myślach, nie dostrzegł tych manewrów. Nie uszły one natomiast uwagi Haluka. Zagadał po turecku:
- Co jest w tym liście, że Julek tak się zachmurzył. Pewnie chodzi o jego ojca? Lepiej z nim? Co to za choroba?
- Nie wiem. Różnie u nas gadają. Ciotka wcale nie jest dobrej myśli. Szkoda mi Julka, kompan dobry jak rzadko. Matka niedawno mu zmarła, to zresztą na pewno wiesz. Marna sprawa... Nie patrz na niego w ten sposób, gotów się domyślić, o czym mówimy. Wiesz, Haluk, trzeba chłopa rozruszać, żeby nie myślał za wiele. Teraz niech sobie trochę posiedzi nad listem, ale zaraz potem weźmiemy go do galopu.
Julek brał do ręki raz po raz to kartkę (znów ten widoczek górski), to list. Zwrócił uwagę na pismo. Widokówkę wypełniało drobne, staranne pismo ojca. Nie tak, jak uprzednim razem, gdy litery wyskakiwały na strony, a rządki ciągnęły skosem. Treść wszakże była niemal identyczna. Czuje się lepiej, najgoręcej pozdrawia, całuje... A list? Również staranny. W klinice sanatoryjnej są świetne warunki leczenia. Nastąpiła znaczna poprawa w stanie zdrowia, lekarze witają go już uśmiechem. Zachodzi wszakże konieczność operacji, nastąpi to w niedługim czasie. Wtedy już będzie wspaniale. Tyle. Potem następowały pytania, jak się Julkowi wiedzie, czy mu się Turcja podoba, co w Adampolu, jakie zmiany tam nastąpiły, jak ludzie, czy pamiętają go jeszcze. Prośba, żeby pisał często i dużo, te listy przynoszą mu wiele radości. I mały dopisek. Znaczki pocztowe, żeby wybierał różnorodne. To dla chorego, z którym przebywają w jednym pokoju, zwariowanego filatelisty... Tylko tyle. Czy to dlatego, że w ogóle nie lubił się rozczulać i był w wypowiedziach zawsze wstrzemięźliwy, czy też może dlatego, że bardzo uważał tutaj na słowa. Może nie chciał napisać czegoś, co by mogło Julka zatrwożyć... Zdania wyglądały na przemyślane z góry. Trochę naiwny był też optymizm ojca. Może to zresztą typowe dla chorych, muszą się sami pocieszać, karmić nadzieją? Ani słowa, co za choroba, jaka ma być operacja, czy niebezpieczna, nic a nic... Chyba i do cioci Zosi więcej nie pisze. Albo właśnie jej zwierza się ze wszystkiego? Coś smutnego i niedopowiedzianego kryje się za tymi zdaniami. Coś, co trudne jest do nazwania, co można jedynie wyczuć, jeśli zna się kogoś tak dobrze, jak on znał ojca...
Boże, ta straszliwa bezradność! Pozostaje tylko wyczekiwanie na wiadomości. I ten ssący, zakradający się zewsząd niepokój.
- Wicek - zwrócił się do kolegi tak nagle, że ten aż się poderwał. - Co ojciec pisał do cioci Zosi? Czytałeś może?
- Skądże? Albo to ciocia Zosia pokaże? Lolek mówił, że list był długi i szczegółowy. No i że jest lepiej, mówiłem ci już, masz być całkowicie spokojny.
Oczyma myszkował po kątach. Trudno mu było łgać tak na żywo. Bo właśnie to Lolek mówił, że nie jest dobrze. Sytuacja staje się podobno krytyczna. Operacja niebezpieczna, ale w niej jedyna, ostatnia szansa. Może jedna na sto... O właśnie, tak podobno chory napisał. I jak tu, wiedząc o tym, mówić, że jest lepiej, że będzie dobrze. Głupia sprawa.
- Wicek, coś kręcisz. Czemu nie patrzysz mi w oczy?
- A co w nich tak ciekawego? Nie umyte jeszcze po nocy... Czego chcesz? Mówię, co wiem. Tyle słyszałem. Masz być spokojny, jest lepiej, i tyle. Jeszcze coś? - świadomie przyjmował ton napastliwy, było mu wtedy łatwiej. Zdobył się na to, by podnieść oczy, wytrzymać przez chwilę niespokojne, pytające spojrzenie Julka.
Haluk wyczuł, że nastąpił jakiś krytyczny moment. Uznał za słuszne przerwanie tej sceny, klepnął Julka przez plecy.
- Ubieraj się! - I zaraz zrobił przerażoną minę, widząc, jak chłopak skręcił się z bólu. - O! I am sorry * [Przepraszam], zapomniałem o poparzeniach.
- Nie szkodzi. Było mi to potrzebne, bo jakoś się rozmazałem. Już biorę się w garść. - Ostatnie zdanie powiedział po polsku, nie znajdując właściwych słów angielskich.
W drzwiach stanął profesor Kseres, szeroko otwierając oczy na widok Wicka.
- Jak się tutaj dostałeś? Siedziałem od paru godzin w hallu przy kawie, robiąc notatki, i byłbym cię chyba zauważył.
- Bo ja... ja oknem, proszę pana - poczuł się teraz trochę głupawo.
Profesor zaśmiał się i zaraz oświadczył bardzo poważnym tonem:
- Rzeczywiście. To takie proste. Że się też od razu nie domyśliłem.
Udał się im ten ojciec Haluka! Naukowiec, sława europejska, zdawałoby się, same mądrości, a jaki potrafi być z niego równy facet.
- Na ubranie się, spakowanie i zjedzenie śniadania daję wam pół godziny czasu. Inaczej odjeżdżam sam.
- Baba, zaraz, a jak ci idzie z Dardanami? Nic wczoraj nie mówiłeś? - zatrzymał Haluk ojca.
Cienie przeleciały przez twarz profesora, wzrok jego schmurniał.
- Nic jeszcze nie wiem. Decydują tutaj zbyt różne czynniki. Pracujemy. Sam zresztą zobaczysz. Będzie potrzebna mi wasza pomoc. Jaki to dzień dzisiaj? Sobota?
- Sobota. Trzy dni zmarnowaliśmy przez te piekielne meduzy.
- Sobota? Zgubiłem rachubę... No, to jutro pojedziemy do Troi, zgoda?
- Zgoda! - zahuczeli trzema glosami.
Gotowi byli w kwadrans. W mercedesie zrobiło się ciasnawo, tym bardziej że Tarik nastawiony był buntowniczo i za nic nie chciał się zgodzić, by usiąść na kolana któremuś z chłopców. Ale jakoś się tam upchali.
Julek był przygotowany, że na stanowisku zobaczą już Bóg wie, jakie cuda - rozkopany szmat ziemi, może nawet i pierwsze znaleziska.
Tymczasem zastali niewiele nowego. Dwa obozowiska pstrzyły się namiotami. Na samym zaś wzgórzu, gęsto utkanym znakami namiarowymi, zaledwie długie linie pierwszych rowów sondażowych znaczyły zasięg przyszłych wykopów. Kilku robotników miarowymi ruchami wyrzucało ziemię na taczki, inni odwozili ją dalej. Doktor Merlut i młodszy asystent uważnie obserwowali tę pracę. Co chwila któryś z nich schylał się i brał w rękę garść ziemi, rozdrabniając ją w palcach, albo znów przechylał się nad rowem, przepatrując zarysy wyłaniających, się warstw glebowych.
- Pięknie ruszyli - przyjemnie zdziwił się Haluk, bardziej wprowadzony w arkana tych spraw.
Julek skwitował jego odezwanie zdziwionym spojrzeniem, jemu wydawało się, że to bardzo jeszcze niewiele.
I tylko Wicek nie dziwił się niczemu, jak jaszczurka łażąc zgrabnie po stanowisku, zaglądając w każdą dziurę, myszkując swymi sprytnymi oczyma. Julek byłby przysiągł, że nawet perkaty nos Wicka drga, węsząc na wszystkie strony.
- Brakowało mnie tutaj - odezwał się wreszcie Kempka. - Już byśmy coś na pewno znaleźli.
- A co chcesz znaleźć? - Julek powiedział to wyraźnie zgryźliwym tonem.
- Bo ja wiem. Profesora pytaj, on ci powie. Dla mnie może to być jakaś waza, posąg, może być też kościotrup, miałbym wtedy czym ciebie straszyć. Przydałby się też jakiś garnuszek złota. Co to, Niemcy tylko mają się w naszej Turcji obławiać?
- Jacy Niemcy? - Na te sprawy Julek szczególnie był wyczulony.
- No, ten od Troi, jakże ale on nazywał, Schliemann, zdaje się. Uczyli nas tego na lekcjach historii. Strasznie to było nudne - westchnął. - Jutro się sprawdzi, jak naprawdę w tej Troi wygląda.
- Baba, co dla nas masz do roboty? - wołał Haluk za odchodzącym ojcem.
- Dla was? Na dzisiaj nic. Jesteście jeszcze rekonwalescentami. Od poniedziałku za to ruszycie pełną parą.
Profesor podszedł teraz do doktora Merluta, schylili się obaj nad rowem, przeszli potem na drugą stronę zakreślonego kołkami obwodu, o czymś namiętnie perorowali. Julek dostrzegł, że profesor rzuca nerwowo ramionami. Coś tutaj nie grało. Haluk też dyskretnie obserwował zachowanie się ojca.
- Nie sprawdza mu się - szepnął cicho do Julka. - A taki był pewien. Patrz, coś nowego już kombinuje.
Jeden z robotników przyniósł naręcze kołków i sznury. Zaczęli wyznaczać według wskazówek profesora szlak nowego rowu.
Julek dopiero zaczął się orientować. Pomyślał, że to na jakiś sposób zawsze jest i grą w ciuciubabkę, Skądże można mieć pewność, że zagrzebanych głęboko w ziemi zabytków minionej przeszłości trzeba szukać tu właśnie, a nie gdzie indziej? Niepowodzenia w takiej pracy muszą być znacznie częstsze aniżeli sukcesy. Profesor szuka jakiegoś grobowca. Chyba nie może to być coś małego. Jakieś ślady dałyby się na pewno odkryć już przy próbnych wykopach. Zatem zły trop?
Cichy gwizd przywołał Julka ku bliższym sprawom. Zza kępy krzewów Haluk i Wicek przywoływali go znaczącym kiwaniem rąk. Pobiegł ku nim. Haluk trzymał schowany za plecami oszczep Tarika do polowań podwodnych, Wicek natomiast opiekował się płetwami i maskami pływackimi.
- Zrywamy, póki się pętak nie spostrzegł - skomenderował młody Kseres.
Odsapnęli dopiero nad morzem. Zaledwie lekka morka wachlowała powierzchnię.
- Meduzy pojawiają się wraz z zachodnim wiatrem. Fala spycha je wtedy z głębin w kierunku brzegu. Dziś możemy być zupełnie spokojni.
Nawet Wicek, który nie przeżył bolesnego doświadczenia na własnej skórze, nie przejawiał pełnej wiary w słuszność tych słów. A i sam Haluk, brnąc przez wodę ku głębszym miejscom, uważnie wypatrywał, czy nie napotka po drodze obrzydliwych, galaretowatych stworzeń.
Podczas gdy Wicek i Julek baraszkowali w wodzie, Haluk popłynął z oszczepem w kierunku wchodzących głęboko w morze zwalisk kamieni. Tam, z twarzą w masce, zanurzony, śledził przestrzeń pod sobą. Co jakiś czas posuwał się naprzód delikatnymi, spokojnymi odepchnięciami rąk.
- Ty wiesz - przypomniał sobie Wicek - na któryś dzień po twoim wyjeździe wielki odyniec przespacerował sobie raniutko przez wioskę. Od kafany Wilkoszewskiego aż po kościółek, wokół ogrodzenia cmentarza i z powrotem do lasu. Gonili za nim, Lolek skoczył do domu po strzelbę, ale gdzie tam, śladu już nawet nie było. Stary Biskupski zaklina się, że sztuka musiała ważyć ze dwieście kilo, taka była ogromna.
- Ty nie widziałeś?
- Nie. Spałem jeszcze. Oho, gdybym zobaczył! Już bym znalazł na niego sposób. Mnie by nie uciekł..
- Soli byś mu pewnie posypał na ogon?
- Soli? Ech, nie żartuj. Już bym coś tam wykombinował. Haluk pokrzykuje, czyżby udały się łowy? Ma ośmiornicę! Szybko, płyniemy.
Zapluchało, zadudniło, tak się porwali w kierunku triumfującego Haluka. Stał na podwodnym kamieniu, wynurzony od piersi. Na oszczepie wiło się coś długimi, białawymi jakby wstążkami. Julek wytrzeszczał oczy. Ośmiornica, kto by myślał, że ją kiedyś zobaczy inaczej niż na obrazku w podręczniku. Tylko że ta nie bardzo pasuje do wyrobionych wyobrażeń. Malutka, nie ma więcej nad pół metra długości. Łeb dziwaczny, paskudnie wygląda. I te drgające, wijące się macki. Jakże przerażone być musi stworzenie, które w nie wpadnie.
- Co z nią zrobisz, wyrzucisz? - zapytał Haluka.
- Zgłupiałeś?! - obruszył się Turek. - Ośmiornicę wyrzucać? Taką młodziutką? Przecież to wspaniałe jedzenie. Sam ją przyrządzę, zobaczysz jakie to smaczne. Nie jadłeś?
- Wiesz, u nas w Polsce jest tak pełno ośmiornic, że nikt nie zwraca na nie uwagi. Dlatego też nie je się ich. Z przesytu.
- Daj mi oszczep, ja zapoluje. A tę wynieś na brzeg - rozochocił się Wicek.
Z daleka pokrzykiwał jeszcze do Julka:
- On nie buja. To naprawdę cudowne żarcie. Tylko że tej jednej sztuki nie starczy nawet na polizanie.
Julek poczłapał za Halukiem na brzeg. Tam schylili się nad ośmiornicą, oglądając ją dokładnie. Wielka paszcza, będąca zarazem jakby tułowiem, prezentowała się koszmarnie. Pośród gąbczastej narośli iskrzyły się maleńkie oczka, wyłupiaste, spoglądające, jak się Julkowi zdawało, z wyraźna złością.
- Hura, hura! - Od brzegu, potykając się z emocji, rozbijając palce nóg o ostre krawędzie kamieni, pędził Wicek. Na ostrzu oszczepu wiła się druga, dwa razy większa ośmiornica. Odpowiedzieli równie głośnym okrzykiem.
- Niby nic, a ile ma takie coś siły! Ledwie ją wyszarpnąłem, tkwiła przyczepiona mackami do kamienia. Z tej już coś będzie, poczuje się na patelni, nieprawda, Haluk? - uszczęśliwiony był, jakby upolował nie ośmiornicę, ale co najmniej rekina.
Odechciało się im kąpieli. Tym bardziej iż Haluk zapowiadał, że oprawianie ośmiornicy trwa długo. Trzeba w każdej macce nadciąć przyssawki, inaczej nie uda się ściągnąć skóry. Smażenie na wolnym ogniu też trwa dobrą godzinę. Zanim ukończą, będzie już późno.
Julek szedł pierwszy, nogą odrzucając na bok małe, różowawe kamyki. Nagle za jednym z nich dostrzegł poruszające się dziwaczne czerepy. Dwa żółwie wybrały się mimo słońca na jakiś spacer. Przykucnął przy nich, zachwycony tym znaleziskiem. Co za świat: jeże morskie, meduzy, ośmiornice, a na dodatek jeszcze i żółwie!
- Masz ochotę na zupę? Te nie są jadalne - rechotał Wicek.
- Żeby i były, nie pozwoliłbym. One są strasznie miłe. Nic się nie boją, patrz, ten większy ciągle wystawia łeb.
- Zaraz ci coś pokażę. One są bardzo czujne - włączył się Haluk.
Stanął tak, by cień jego padał na żółwie. Momentalnie głęboko powciągały głowy i łapy. Gdy Haluk przesunął się i znowu ogarnął je blask słońca, szyje zaczęły wyciągać się i kręcić nieufnie na wszystkie strony. Czarne oczka popatrywały niespokojnie. Gdy jeszcze raz żółwie znalazły się w cieniu, chłopcy ujrzeli tylko dwie pozornie martwe skorupy.
- One najbardziej boją się cienia. Nie rozumieją, co to jest, a widzą, że porusza się coś ciemnego, przesłania je.
- Zabiorę je do obozu. - Julek nie umiał się rozstać, ze swoją zdobyczą.
Dopiero Wicek wytłumaczył, że i tak mu uciekną. Poza tym żółwi tutaj nigdzie nie braknie. Wystarczy przespacerować się nad wieczorem po polu, na pewno się natknie na kilka z nich.
Julek jeszcze długo oglądał się za swoimi żółwiami, dopiero gdy solidnie rąbnął palcem nogi o kamień, zaprzestał tej zabawy.
- Baba, mamy ośmiornice! - wywijając trofeami, z daleka już wykrzykiwał Haluk do ojca.
Profesor, stojący na szczycie drugiego wzgórza, głową tylko skinął, że słyszy i rozumie.
Dopiero teraz zauważyli, że i na tamtym zboczu wyrosły rzędy kołków, a dwóch robotników kopało już wzdłuż wytyczonych sznurami linii. Haluk pokręcił głową.
Coś się ojcu nie zgadza - szepnął do przyjaciół.
Profesor schodził właśnie ze wzgórza. Umorusany był ziemią, koszula wyłaziła mu ze spodni, rękami wymachiwał, jakby pragnął o czymś przekonać sam siebie. Mijając chłopców przystanął, spojrzał na nich przymrużonymi oczyma.
- Wykąpaliście się? A tu co macie? - I zaraz poszedł dalej. Dopiero przed wejściem do namiotu mieszczącego jego prowizoryczną pracownię znowu przystanął, skinął na chłopców.
- Pomożecie mi - powiedział cicho, jakby z wysiłkiem. - Właźcie pod namiot.
Na polowym stoliku piętrzyła się sterta starannie pospinanych notatek. Gdy zasiedli na maleńkich składanych krzesełkach, profesor wziął do ręki plik kartek i zaczął je przerzucać, odczytując poczynione tam notatki. Mruczał cicho do siebie. Starali się niemal wstrzymywać oddech. Wyczuwali wagę tej chwili i doceniali okazane im zaufanie. Mają dopomagać profesorowi..
Jedną z kartek przybliżył nieco do oczu.
- Pierwszym był Skamandros, waleczny wielce. Odprowadzała go cała Dardania... Blaski tonącego w morzu słońca zalały grobowiec krwią. Podniósł się wtedy śpiew... - zaczął profesor i zaraz przerwał: - Nie, to nie o to w tej chwili chodzi. Zaraz, to ta. - Wziął drugą kartkę. - Tak pisze Scypion starszy: A morze zawsze miało śmiać się do nich, dla nich miotać falami i huczeć złowrogo, rozbijając się o kamienie. Strumień pomiędzy pagórami spływając szemrzący... Nabrał oddechu. Tyle - powiedział.
Umilkł. Sięgnął do sporej skrzynki, również wypełnionej po brzegi zszywkami notatek. Wyciągnął spośród nich parę kartek. Podał je Halukowi.
- To kopie. Macie tam wszędzie tekst grecki i niżej tłumaczenie w tureckim. Przejrzyjcie to sobie i zastanówcie się. Może wam coś akurat wpadnie do głowy.
ROZDZIAŁ XIII
O Troi, Schliemannie, nade wszystko zaś o Dardanach
Od głównej szosy wóz skręcił w prawo. Asfalt szerokiej trasy połyskiwał w słonecznych poblaskach. Wyraźne kilkujęzyczne kierunkowskazy wyznaczały cel wędrówki Troja. Od mijanych lasków niósł się ostry, świeży zapach żywicy.
Jeden i drugi zakręt, lasy zostały za nimi, dookoła, jak okiem sięgnąć, rozległa płaszczyzna, z rzadka jedynie upstrzona kępami zieleni. Niewielki mostek nad na poły wyschłą rzeczułką spowodował pierwsze odezwanie milczącego dziś profesora:
- Rzeczka Simois, płynie od stóp góry Idy, z której bóg Zeus oglądał walczącą Troję... Zobaczymy Simois raz jeszcze ze wzgórza Hissarlik.
Ten wyjazd był jakiś niewydarzony. Niby wszystko się rozwijało normalnie - ranna pobudka, śniadanie, którego część stanowiły resztki nie spożytych wczoraj ośmiornic, delikatnych, nieco zbliżonych smakiem do raka, ładowanie się do mercedesa. Normalnie, ale jednocześnie zbyt cicho, zbyt poprawnie, spokojnie, niemal bez słów, jakby wszyscy przejęli styl zachowania się profesora, zadumanego, zdawałoby się, nieobecnego przy tych wszystkich przygotowaniach. Nawet Haluk - zawsze tak żywy - był milczący i nie do wiary spokojny. I Tarik nie narzekał ani nie popiskiwał jak zazwyczaj. Julek i Wicek również dostosowali się do ogólnego nastroju, nie mówiąc już o zawsze spokojnej i cichej, choć pełnej wewnętrznej pogody, żonie profesora.
Asfalt wwiódł ich na płaskowyż znaczący się już z daleka widocznymi ruinami. Ledwie wygramolili się z samochodu, Wicek odciągnął przyjaciela na stronę i zaszeptał z przejęciem:
- Zauważyłeś, jaki profesor jest zdenerwowany? W pewnej chwili powiedział, że pewnie będzie musiał zaczynać od nowa...
Julek pokiwał głową. Pewnie, że zauważył, trudno było nie widzieć odmiany. Wzruszył ramionami. Cóż oni mogą na to poradzić? Nie wskażą wszakże, gdzie mieści się poszukiwany grobowiec.
- Mówisz, że nie? A ja mam zamiar to zrobić! - z osobliwym tupetem oznajmił Wicek. - Po powrocie dziś jeszcze zabieram się do poszukiwań. Na mój nos, nie w tym miejscu zaczęliśmy kopanie...
- Mądrala! Teraz każdy to widzi, gdy próbne wykopy nie zdradzają żadnych śladów... Chodź już, odkrywco, wołają nas.
Na parkingu stało kilka samochodów, wszystkie o cudzoziemskich znakach. Niewielki placyk okolony był z jednej strony umieszczonymi pośród kwietnikowych rabatów budynkami, w których znajdowało się muzeum i pomieszczenia dyrekcji, z drugiej - niewielką kawiarenką i całym szeregiem kiosków z ludowymi wyrobami, widokówkami, różnojęzycznymi broszurami o Troi. Pustawo było, tylko niewiele osób snuło się pomiędzy tym wszystkim.
Na spotkanie wyszedł im młody jeszcze, elegancko ubrany mężczyzna. Kłaniając się nisko, uśmiechał się szeroko do profesora. Profesor Kseres przedstawiał reszcie swych towarzyszy dyrektora generalnego Troi, pana Hamita Nartala. Gospodarz terenu wyraźnie okazywał, jak bardzo jest zaszczycony wizytą sławnego naukowca.
Obaj panowie zagłębili się w ożywionej rozmowie. Wicek nasłuchiwał ciekawie. W pewnej chwili rzucił do przyjaciela:
- O jakiejś książce profesora gadają. Związanej z Troadą i całym tym terenem, od Canakkale aż po Assos. Ten dyrektor ją czytał i bardzo chwali, ale mówi, że jakiś angielski profesor z czymś się tam nie chce zgodzić. Nasz stary, oburzony tym, udowadnia, że on ma rację. Wszystkiego się tutaj nie pojmie, za mądre to dla mnie... Długo będziemy tak stać? Cholernie gorąco.
Rzeczywiście, na tym płaskowzgórzu noszącym nazwę Hissarlik, wśród uśpionej ciszy powietrzu, słońce prażyło bez miłosierdzia, pomimo iż zegarki wskazywały stosunkowo wczesną jeszcze godzinę. Można było sobie wyobrazić, jak nie do wytrzymania stanie się tutaj później.
Julka mało interesował teraz upał czy temat rozmowy obu specjalistów. Doznawał uczucia nieprzyjemnego zaskoczenia. Tak marzył o tej wycieczce do Troi! Lekcje związane z dziejami Troi, z całą otaczającą je Homerową legendą, zapisały mu się w pamięci jako jedno z silniejszych przeżyć w szkole. Historię wykładał im profesor Sywryma, zupełnie zwariowany na punkcie starożytności. Wspaniale umiał o niej mówić, najgorsze wisusy nieruchomiały zasłuchane. O Troi uczyli się czytając wspólnie w klasie fragmenty “Iliady” Homera, a profesor wskazywał, jak mit, baśniowa legenda z nagła przemieniła się w prawdę wraz z odkryciami na płaskowyżu Hissarlik... Później jeszcze w kinie ostródzkim wyświetlano film związany z Troją. Oglądali na ekranie usypiska, ruin, fragmenty masywnych murów, zarysy domostw osobliwego kształtu, dziwne geometryczne figury ciosane w kamieniu, odnalezione zabytki z dziedziny sztuki. Film był zręcznie zrobiony, dwuwarstwowo. Ukazywał obecny stan Troi, a równolegle opowiadał pośród makiet dzieje walk o piękną Helenę. Był nawet słynny drewniany koń trojański...
I oto poprzez jakże nieprzewidziany zbieg okoliczności znalazł się w legendarnym mieście dawnego świata, pośród ruin mówiących o minionym czasie wielkiego bohaterstwa i wielkiej podłości, o zmaganiach ludzi pospołu z bogami. I nic, zupełnie nic. Żadnego wzruszenia; obojętność i obcość. Rzecz nie w tym, że niczego potąd nie obejrzeli, że z placu, na którym stali, w pewnej odległości rysowały się zaledwie zwały jakichś usypisk z wybijającymi ponad nie poutrącanymi u zwieńczeń kolumnami. Powinno przecież zaistnieć jakieś uczucie niespokojnego oczekiwania, coś z przedsmaku oczekujących wrażeń. Tymczasem zupełna pustka, cień nudy; jeżeli oczekiwanie, to tylko na koniec rozmowy dwóch rozgestykulowanych panów. Więc tyle tylko ma przeżyć w dawnym królestwie króla Priama?
Profesor urwał nagle rozmowę i roześmiał się, wskazując ruchem dłoni niecierpliwie wyczekującą gromadka:
- Gotowi mnie ukamienować. I mieliby słuszność. Idziemy, dyrektorze.
Ruszyli z miejsca ochoczo, wszystkich już zmęczyło wystawanie pod palącymi promieniami.
Szeroka ścieżka pośród usypisk wywiodła ich na sam wierzch płaskowzgórza. Wokoło rozpościerała się szeroka, niemal po horyzont z każdej strony sięgająca płaszczyzna, popstrzona plamami zieleni i suchszych, wyschniętych miejsc, odbijających żółtobrązową barwą. Część drzew i krzewów układała się w dwie długie, przerywane miejscami nitki, zieleń ich przybierała wyraźnie intensywniejszy, soczystszy kolor.
Dyrektor przedkładał coś po turecku, ogarniając teren szerokim zamachem ramienia. Okazało się, iż pan Nartal z obcych języków znał francuski i niemiecki, w tym towarzystwie raczej mało przydatne. Wykład jego należało zatem tłumaczyć. Wicek z profesorem podzielili się rolami. Jeden podrzucał nieco Julkowi po polsku, drugi w angielskich, zdaniach. Zabawnie wyglądała ta językowa mozaika.
- Rzeczka od prawa, wytyczona szlakiem zieleni, to Simois, przez który dziś przejeżdżaliśmy. Ta druga zaś to Skamander. W ich ochronnych widłach rozsiadła się Troja...
- To Skamander wylał z brzegów, gdy Achilles zaczął mordować młodych Trojańczyków, nieprawda? - wyrwał się nagle Julek. - Żółtymi swymi wodami stanął w ich obronie...
Profesor Kseres spojrzał na niego wyraźnie zaskoczony.
- Skąd to znasz?
- Ze szkoły. Nasz profesor szczegółowo b tym wszystkim nam opowiadał. A potem u Homera wyszukiwaliśmy miejsca związane z walkami Achajów z Trojańczykami.
- Znasz “Iliadę”? Również ze szkoły?
- Tak.
Pan Kseres przegładził czuprynę Julka serdecznym gestem. Coś zarazem powiedział do swoich.
- Ty, Julek, on mówi, że zdumiony jest poziomem nauki w polskich szkołach - pośpieszył Wicek wtajemniczeniem Julka w te słowa. - Przyjemnie, co?
Przełknął ślinę. Pewnie, że przyjemnie. Tylko że z Troją to raczej wyjątek. Różnie bywało na lekcjach historii. Nie we wszystkich latach wykładał ją profesur Sywryma...
Profesor zaszeptał coś do Haluka, wciskając mu banknot do ręki. Chłopak tylko gwizdnął i pędem rzucił się w kierunku kiosków z napojami. Reszcie towarzystwa pan Kseres wskazał miejsce, gdzie można było wygodnie usiąść.
- Przed dalszym zwiedzaniem warto, byśmy porozmawiali nieco o tamtych czasach. Skoro już Julek wprowadził nas na trop mitycznych przekazów...
Odmieniły się obecnie odczucia Julka. Może wpłynął na to przywołany z pamięci szczegół wykładów historyka z Ostródy, może pochwała profesora, w każdym razie inaczej widział wielką równinę trojańską. To tutaj, na warowne miasto, położone w dogodnym z natury terenie, naciskały przez całe lata wojska Achajów pod wodzą Agamemnona. Tu obie strony używały w walce wszelkich podstępów, błagały o pomoc bogów, zdobywały się na heroiczne czyny. Tam, gdzie wybija silniejsza zieleń, stały oddziały Achillesa, kiedy Skamander wystąpił z brzegów. W jakimże przerażeniu musieli uciekać przed falami wezbranej rzeki...
Haluk powrócił z tacką szklanek i kilkoma puszkami soku grejpfrutowego, wyjętych bezpośrednio z lodówki, aż się zaperliły kropelkami na cieple. Płyn wspaniale odświeżał wysuszone gardła, świat poweselał z miejsca.
- Julek wspomniał o żółtych wodach Skamandra i to mi nasunęło chęć ukazania wam paru zjawisk... Bo właśnie o tych żółtych wodach pisze Homer, który kilkakroć docierał pod Troję, płynąc tą rzeką. Najpewniej w tych porach roku, kiedy Skamander był wzburzony i głęboki, nie jak teraz: sączący się na wpół wyschniętym korytem... - Profesor uśmiechnął się. - To, co powiem, pobrzmiewa z lekka naukową herezją: Ale niekiedy dobrze jest nie myśleć wyłącznie ścisłymi kategoriami... Któż poza opinią ludową grecką wierzył w prawdziwość przekazów homeryckich w “Iliadzie”, pisanej wszakże o kilka wieków później, niż czas wydarzeń pod Troją z epoki Priama? W każdym razie nikt z naukowców. W tym leży zasługa Schliemanna - a może to tylko piekielne jego szczęście - iż on, kupiec z zawodu, archeolog jedynie z amatorstwa, wierzył Homerowi, jak wierzył wszystkim przekazom starożytnych pisarzy...
Haluk znacząco zamrugał w tym momencie do Julka i Wicka. Bo przecież sam profesor, niezależnie od innych źródeł swych poszukiwań, również chętnie zaglądał do dawnych zapisów i pasjonował się tajemniczymi inskrypcjami na kamieniach.
Profesor mówił po angielsku, a Julek bardzo doceniał to wyróżnienie, bo wszakże wszyscy pozostali chętniej by słuchali wykładu w języku tureckim. Biedny dyrektor Troi znalazł się jak na chińskim kazaniu.
Szybko teraz przekładał Wickowi zasłyszane wiadomości. Ten kiwał głową, niespecjalnie wszakże przejęty. Trochę się dopiero zemocjonował Schliemannem.
- Ten piekielnik, który wywiózł z Turcji wszystko, co tu w Troi odnalazł... Już ja bym dobrze o nim nie mówił. Poproś, niech profesor gada po turecku, ja ci fest przetłumaczę, bo tak to siedzę jak gęś w worku, ni be, ni me.
- Dobrze, niech będzie turecki. Sprawdzimy zdolności przekładowe Wicka - uśmiechnął się pan Kseres.
- Wioszczyna, jaką widzicie opodal, to Hissarlik, w którym pomiędzy domostwami znajdziecie ruiny innego miasta, Nowego Ilionu, wyrosłego jako dalszy ciąg Troi króla Priama. Mało kto wszakże próbował łączyć Nowy Ilion z Troją. Zrobił to dopiero Schliemann, opierając się na starożytnych pisarzach, jeszcze przed zaczęciem prac wykopaliskowych. Herodot wspomina, że Kserkses oglądał w Nowym Ilionie ruiny miasta Priama, że składał tutaj ofiary Minerwie. Znów Arrianos pisał o Aleksandrze Wielkim, iż wyszukał w gruzowisku resztki dawnego uzbrojenia i, traktując je jako talizman, nieść kazał przed sobą w trakcie staczanych walk. Ksenofont twierdzi, że wódz spartański Mindaros także składał ofiary w Nowym Ilionie. Wzywał Schliemann na pomoc nawet Cezara, który, jak wiadomo, powoływał się na związki krwi z Trojańczykami. Dlatego tak wydatnie wspierał swoją pomocą mieszkańców Nowego Ilionu, którzy mieli być spadkobiercami dawnych wojowników... Wszystkim podobnym opiniom ten amator archeologii święcie wierzył, żadnych przeciwstawnych sądów w ogóle nie biorąc w rachubę...
- A Homer? - zapytał Julek.
- Właśnie przede wszystkim Homer był dla Schliemanna wyrocznią. Z “Iliadą” w ręku człowiek ten dokładnie spenetrował całą Troadę, od Dardaneli po Assos. Sprawdzał. Homer pisał o podróży Skamandrem i o pobliskim zetknięciu tej rzeki z Simois, o widłach przez nie stworzonych. Jedynym wzgórzem, na którym w oparciu o te opinie mogłoby stać wielkie, otoczone obronnymi murami miasto, było właśnie Hissarlik. Homer wspominał, że w śmiertelnej swej walce Hektor z Achillesem trzykrotnie obiegli, zmagając się, całe miasto. Schliemann osobiście to sprawdza i rachunek czasu też mu się zgadza. Walczący mogli to uczynić.
- ...miasto potrójnym okrążyli skokiem.
Bogowie ciągle bacznym szli za nimi okiem... - zacytował niespodzianie odżyłe w pamięci Homerowe strofy przejęty opowieścią Julek.
Profesor urwał wykład, słuchając przyglądał mu się bacznie, ale bezradnie. Wicek nie od razu pojął, o co Julkowi chodzi.
- Mam to przetłumaczyć? Powtórz jeszcze raz.
Trzeba było widzieć twarz profesora, zdziwienie dyrektora Nartala, zaskoczone oblicze Haluka. Wpatrzyli się w Julka, jakby go po raz pierwszy widzieli. Wreszcie profesor Kseres odzyskał mowę:
- Znasz na pamięć fragmenty “Iliady”?
- Nie... Dobrze tylko pamiętam jej treść. A te zdania tak mi się nagle przypomniały - tłumaczył Julek speszony wrażeniem, jakie wywołał.
Profesor patrzał na niego serdecznie, ciepło, nagle z niesłychaną żywością porwał się z miejsca i utulił chłopca gorąco. Dyrektor także podsunął się z wyciągniętą ręką. Dopiero Haluk przepłoszył ten nastrój.
- Podbiłeś ojca... Będziesz miał teraz za swoje, godzinami zacznie ci wykładać wszystkie własne teorie. Tak mi się zdaje, że my z Wickiem pociechy z ciebie mieć nie będziemy, ojciec cię zagarnie - zaśmiał się szeroko całą swą miłą gębą.
- Julek, górą nasza - Wicek był jak zawsze bardziej realny.
- Szereg innych jeszcze podawanych przez Homera szczegółów - ciągnął profesor - Schliemann sprawdził, spenetrował dokładnie i pewnego dnia orzekł, że Troja musiała mieścić się właśnie na tym płaskowzgórzu, na którym się znajdujemy obecnie. Nauka naówczas skłonna była umieszczać Troję w Bunarbaszi, wiosce położonej o kilkanaście kilometrów stąd. Wyśmiał te opinie, tak samo jak on był wyśmiewany przez naukowców. Racja okazała się wszakże po jego stronie. Prace wykopaliskowe, jak na tamte czasy zorganizowane na wielką skulę, rozpoczął w 1870 roku. Odnalazł Troję, udowodnił, że - wiedziony genialnym przeczuciem - właśnie on wraz ze swymi starożytnymi pisarzami miał rację...
- Tak, a potem kopiąc po dyletancku, niefachowo, doprowadził do zniszczenia wielu zabytkowych fragmentów budowli, wreszcie zaś ogołocił nasz kraj z drogocenności znalezionych w Troi - z goryczą powiedział dyrektor Nartal.
Wicek przetłumaczył jego słowa Julkowi zadziwiająco szybko.
- Tak, to druga strona tej samej prawdy. Pomimo olbrzymich zasług obciążają Schliemannn te przewiny - dorzucił profesor.
- Baba, a co z Dardanami? - dopominał się Haluk. - Mówiłeś, iż dlatego chcesz nam pokazać Troję, byśmy mogli przez to się zbliżyć do tamtych, naszych spraw?
- Masz rację. Ale tym razem króciutko. O Dardanach szerzej będziemy mieli możność mówić tam, u nas...- Westchnął i posmutniał na chwilę. - Obyśmy mieli tylko takie prawdziwe okazje... Nazwa Dardanów pochodzi od mitycznego Dardanosa, który był synem Zeusa i Elektry, jednej z Plejad. Ziemie te należały wtedy do dawnej Frygii. Część ich, ta na której się znajdujemy, nazywana była Troadą od miasta Troi. Królował w niej Teukros, władca możny i jak na swoje czasy bardzo potężny. Polubił Dardanosa, w dowód czego ofiarował mu ziemię, na której ten zbudował miasto Dardania.
- Dzisiejsze Canakkale?
- Prawdopodobnie... Przed swoją śmiercią Teukros przekazał władzę królewską Dardanosowi i ten objął panowanie nad całą Troadą. Wtedy to ofiarował miastu wspaniały, święty posąg uzbrojonej Ateny, zwany palladionem, mający zapewniać niezniszczalność i bezpieczeństwo.
- Dlatego właśnie Odyseusz poradził, żeby wykraść oblężonym i zacięcie przez całe lata broniącym się Trojańczykom ten święty posąg? Dopiero później wpadł na pomysł wprowadzenia do Troi zdradzieckiego konia z ukrytymi wewnątrz wojownikami?
Znów pełne uznania spojrzenie profesora,
- Widzę, że mógłbyś równie dobrze, jak ja, opowiadać o dziejach wojny trojańskiej - zażartował przyjaźnie, zwracając się do Julka. - Masz rację. To właśnie zdarzyło się w ostatnim, dziesiątym roku wojny trojańskiej... Wracajmy do Dardanów. Od króla Dardanosa wywodził się ród Priama, znanego z “Iliady”. Pozostaje sprawa określenia Dardanów jako plemienia... To już jest prostsze. Tak mieszkańcy Troi, jak i Dardanii, od nich pochodzi nazwa przesmyku Dardanele, dawniej Hellespontu, żyli głównie z handlu i z opłat pobieranych od kupców, przejeżdżających statkami przez przesmyk. Każde z miast miało swoje interesy, własne kręgi spraw i zajęć. Pozostając wspólnie w Troadzie, żyjąc ze sobą w zgodzie, podkreślali wszakże zarazem i pewne różnice między sobą, szczycili się pochodzeniem ze swych macierzystych osiedli. Stąd właśnie Dardanowie. Tak naprawdę to bardzo niewiele o nich wiemy. Dlatego trzeba szukać dalszych przekazów, zabytków kultury materialnej, nieznanych inskrypcji...
- Grobowca - cicho szepnął Wicek, od jakiejś chwili nagle zmieniony, zasłuchany, jakby urzeczony światem zmartwychwstającym przed nimi z profesorowej opowieści.
- Także grobowca. Książęcego grobowca.
- Jasny gwint! Że to ja nie znam, greki, na pewno tak jak Schliemann prędko bym się doszukał jakichś śladów. Przecież ci dawni pisarze sporo chyba nagryzmolili o Dardanii, no nie? - wzdychając zwrócił się Wicek do Julka.
Teraz batutę przejął wreszcie wyraźnie znudzony, choć starał się tego nie okazywać, dyrektor muzeum trojańskiego. W końcu były to dla niego sprawy znane gruntownie od lat...
Prowadził grupkę pomiędzy zwałami kamieni, około pogruchotanych, zległych w nieładzie kolumn. Zatrzymał się dopiero przy murze, z dwóch stron osaczającym wejście do wnętrza dawnych budowli pałacowych i miejskich.
- To jest Troja druga - rozpoczął. - Jak bowiem wiadomo, prace wykopaliskowe Schliemanna, o którym mówiliśmy, głównie zaś dalsze, uczonych Dorpfelda i Blegena, doprowadziły do sensacyjnego odkrycia. Okazało się, iż znaleziono nie jedną Troję, ale dziewięć miast...
- Jak to dziewięć? - zacudował się Wicek, zapominając na ten czas o swej funkcji tłumacza.
- Współczesna nauka archeologiczna potrafi odczytywać z warstw odsłanianej ziemi bardzo nawet szczegółowe dzieje przeszłości. Obronność położenia Troi, panującej nad terenem, powodowała, że - po klęskach takich, jak trzęsienia ziemi, huragany, spustoszenie czynione przez wrogów - miasto, obrócone w ruinę, zaczynało się odbudowywać na gruzach poprzedniego. I tak przez tysiąclecia, jedno na drugim, wyrosło łącznie dziewięć miast. Pierwsze sięga czasów czwartego tysiąclecia przed naszą erą, ostatnie, dziewiąte - przełomu lat od 350 przed naszą erą po rok 400 naszej ery.
- A miasto Priama? Wojny trojańskiej?
- Schliemann, o którym tyle tutaj się mówiło, sądził, że Troja druga jest tym miastem, które Homer opiewał w “Iliadzie”. Grubo się mylił, co najmniej o tysiąc trzysta lat. Takich pomyłek uczonemu by się nie wybaczyło... Miasto Priama to Troja siódma, z okresu tysiąc trzysta do tysiąc dwustu przed naszą erą. Ustalone to zostało niezbicie poprzez fakt, że właśnie w tej warstwie znaleziono bardzo wiele przedmiotów pochodzących z Myken, stolicy Achajów i ich przywódcy Agamemnona...
Podziwiając masyw murów, które wytrzymały już tyle dziesiątków wieków, przechodzili z miejsca na miejsce. Tu pokazywał dyrektor zarysy dawnych domów, zwanych megaronami, częściowo ocalałe ich warstwy, gdzie indziej miejsce świątyń, dobrze zachowany jeszcze teatr (dwa posiadała Troja), spichrze i magazyny, osobliwe kamienie z wykutymi w nich wnękami o nieodgadnionym przeznaczeniu. Przeplatało się to z ciągami kolumnad, z warstwami kamieni, rosnących w wysokie wzgórki, z misternie odkutymi w osobliwe kształty kamiennymi blokami, z postumentami, na których wznosiły się ogniś posągi.
Spod nóg pryskały duże, rozleniwione upałem jaszczurki. W blaskach słonecznych wyślizgane, wypolerowane przez dłoń ludzką i przez czas bloki kamienne też nabierały lśnień.
Na schodach łączących różne poziomy przycupnęły w załamaniach wiązki siwego mchu, kontrastując z czerwonymi, podobnymi do maków kwiatami wyrastającymi nieoczekiwanie wśród zwalisk.
- Tę kolejną Troję na przykład zniszczyła doszczętnie straszliwa nawałnica. Może to było trzęsienie ziemi, tak dalece szczegółów już się dziś nie odgadnie. W każdym razie połączyła się ta katastrofa z olbrzymią ulewą czy oberwaniem chmury, wtedy to silniejsze nawet nad mury i kamień potoki wody pogłębiły rozmiary klęski. - Dyrektor wskazywał partię wykopalisk, odcinającą się wyraźnie od innych, wznoszących się tuż ponad nią. - Przed paru tygodniami też przeszedł tu nad nami huragan i okropna ulewa. Przypomniała mi się wtedy tamta stara historia. Nam na szczęście jedynie wywróciły się dwie kolumny...
Stali teraz nad brzegiem głębokiego jak wąwóz wykopu, kończącego się potężnym usypiskiem kamieni i spiętrzonych głazów, z których przy najbujniejszej wyobraźni nic już nie można było wyczytać. Gruzowisko to wznosiło się wysoko, wysoko, aż do poziomów znaczących najmłodsze w rozwoju miasto...
- Tędy właśnie dokopywał się Schliemann do Troi... Nie znał się on za bardzo na pracy archeologa. Co mu zawadzało, usuwał, powodując czasem zniszczenie bezcennych zabytków. Największa strata to podkopanie świątyni Ateny. Wznosiła się ponad tym usypiskiem. Runęła, a wszakże - według relacji tegoż samego Schliemanna, jeszcze przed katastrofą rozgłoszonych światu - była najlepiej z całej Troi zachowanym obiektem. Zostało po niej jedynie gruzowisko.
Julek nie słyszał ostatnich słów dyrektora. O ile na początku nie odczuwał żadnych emocji, bardzo zimno przyjmując widok Troi, o tyle teraz z każdym krokiem ogarniało go narastające w sile wzruszenie. Rozbujała się wyobraźnia, dobudowując do zachowanych szczątków całe pałace, świątynie, domostwa. Rozrastały się mury, osaczając Troję jak twierdzę. Zdawało mu się momentami, że jeszcze trochę, a wyczarowani skądś zmartwychwstaną dawni ludzie, pojawią się wojownicy, powietrze zaczną przeszywać pociski, a najwięksi śmiałkowie ruszą z oszczepami i tarczami w dłoniach do śmiertelnego starcia.
Jak jeszcze nigdy w życiu, uczuł nagle szacunek, więcej respekt ogromny dla pradawnej przeszłości, dla umysłów ludzkich. Już wtedy ludzie potrafili wyczarowywać z kamienia masywne budowle, przeżywać wzniosłe chwile w zetknięciu z bogami, zachłystywać się słowem aktorów padającym ze sceny teatru...
Szybkim krokiem minęli szeroki plac, z rozsianymi na nim głazami i resztkami kolumnad, i weszli do budynku muzeum. Długa wędrówka i niemiłosierny, ogniem z nieba skapujący upał zmęczyły ich już bardzo.
Maleńkie było to muzeum eksponatów odnalezionych na obszarze Troi. Kilka niekompletnych diademów, trochę jakichś sprzączek, łańcuchów, nadłamana tacka, guziki, druty, pęczek złotych nici. Niewiele waz i urn, kilka posążków i parę torsów większych rzeźb. Trochę podobnych znalezisk miało jeszcze muzeum stambulskie i canakkalskie...
- To, co najcenniejsze, wywiózł Schliemann - nie wytrzymał tu w pewnym momencie dyrektor. - A przecież według przepisów i tak spora część znalezisk jemu by się należała. On wolał wszystko...
- Prawda, ale ten amator miał genialnego nosa, fantastyczny upór i fenomenalne wprost szczęście - zamknął sprawę Schliemanna profesor.
ROZDZIAŁ XIV
Gdzie się może kryć książęcy grobowiec?
- Wiesz, Julek, bardzo mi się podobało to miasteczko w proszku - zagaił Wicek następnego dnia. - Skąd oni nazwozili aż tyle kamieni? Muszę profesora zapytać, ile tam mogło być mieszkańców? Tylko że strach do niego podejść, tak krzywy chodzi i ponury od rana. Wczoraj wieczorem też ani się można było do niego zbliżyć. Ledwie wróciliśmy z Troi i pogadał z tym zarośniętym Merlutem, od razu mu szczęka obwisła na smutno. Dużo będzie tego kopania? Twardy cholernie grunt. Daj kilof, bo inaczej nie poradzimy.
- Zatkaj się wreszcie, rozgadał się jak nakręcony. Musimy ten wykop dociągnąć do końca. Patrz, jak Haluk się szarpie. Cały pagór będzie zryty jak kretowisko.
- I nic.
- Dopiero co był tutaj ten drugi asystent profesora. Obejrzał, głową pokręcił. Oni po warstwach gleby od razu się orientują, czy podkład jest naturalny, czy też gdzieś tam widać ślady działalności człowieka.
- Wiem przecież, nie musisz tłumaczyć. Wiesz co, Julek? Mnie się wydaje, że tu, gdzie teraz ryjemy, nie ma żadnego grobowca. Coś się profesorowi poplątało. Albo wiesz co? Może ci starożytni naumyślnie, podali fałszywe dane, żeby nikt nie mógł trafić do ich nieboszczyków. Pamiętasz, jak chowano faraonów? Ani znaleźć, ani się do nich dostać.
- Tu co innego... Profesor przecież nie Schliemann, nie opiera się tylko na samych tekstach dawnych pisarzy. To mu służy co najwyżej jako materiał pomocniczy, orientacyjny.
- Dlaczego w takim razie dał nam te kartki, żebyśmy spróbowali sami coś wykombinować?
- Chwyta się już każdego sposobu... Myślę też, że chodzi mu przede wszystkim o zaciekawienie nas poszukiwaniami.
- Mnie już zaciekawiać nie trzeba. Bardzo mi się podoba ta cała archeologia. Już ja miałbym w niej nosa, oho!
- To znajdź grobowiec Dardanów.
- Książęcy grobowiec, jak czytałeś na jednej z tych kartek. Myślisz, że nie będę szukał? Zaraz po obiedzie. Będziemy mieli wolny czas, prawda?
- Tak powiedział pan Kseres. Do obiadu praca, a potem wolne... Ruszymy wszyscy razem. Przedtem jeszcze przestudiujemy te kartki. Może coś tam nas w nich oświeci... Widziałeś dzisiaj tych Turków, którzy kopią? - zmienił temat Julek. - Mówił Haluk, że były z nimi kłopoty. Skądś dowiedzieli się, że poszukujemy grobowca. O mało się nie zbuntowali. Boją się zemsty zmarłych. Jeden z nich, cwaniak jakiś, zaraz im rozdał, Haluk mówi co prawda, że sprzedał, takie blaszki z dziwacznymi hieroglifami. Talizmany od złych duchów podobno.
- Manszallah. Tak się to po turecku nazywa. Oni dużo ich mają. Od różnych przypadków. W taksówkach u kierowców pełno tego wisi na kolorowych sznureczkach... Wiesz, a może oni mają rację? Czytałeś, co było z odkrywcami grobów faraonów w Egipcie? Wszyscy przefajtnęli na tamten świat.
- Daj spokój. Wal kilofem, bo nigdy nie skończymy. Zmilkli obaj, ze wzmożoną energią biorąc się za robotę. Na drugim wzgórzu ciągnęli wąski rów próbnego wykopu. Gliniasta gleba okazywała się jednolita na każdej wysokości.
Doktor Merlut, zaglądając w wykop, krzywił się jednoznacznie. Wicek rąbał twardsze miejsca kilofem, a potem śmigały tylko łopaty, gdy wyrzucali ziemię. Na przeciwległym końcu rowu pocił się Haluk. Powoli zbliżali się do siebie. Pracowali jedynie w kąpielówkach, ale pomimo to pot solidnie zlewał ich ciała. Zastygła cisza stała w powietrzu. Od pinii biła odurzająca woń żywicy. Cykady grały jak oszalałe. Od na pół uschniętej łąki nadciągały zapachy kwiatów i ziół.
- Patrz, ten stary ze swymi kozami! - Julek zwrócił uwagę kolegi na przygiętego starca, posuwającego się za kudłatymi jak nieszczęście kozami i popatrującego spod gęstych brwi na roboty prowadzone na wzgórzach.
- Ponure dziadzisko. Już drugi raz snuje się tędy. Słyszałem, jak doktor Merlut zastanawiał się w rozmowie z profesorem, czy nie on próbował nastraszyć robotników.
Przyjrzeli się staremu pasterzowi. Już go Julek widział, gdy po raz pierwszy zjawili się wraz z profesorem w tych stronach. Był wtedy pochłonięty odliczaniem paciorków swojego różańca. Niewielkiego wzrostu, zarośnięty, z brodą zwisającą skołtunionymi kłakami, szedł wolno, ale krokiem zastanawiajaco jak na jego wiek lekkim i swobodnym. W ręku miał długi kij zakończony żelaznym szpikulcem, z ramienia zwisała płócienna sakwa. Patrzył spode łba, może to zresztą tylko takie wrażenie, może przygięte plecy nie zezwalały mu na pełne wyprostowanie głowy.
- Najprzyjemniejszy to on nie jest - wzruszył ramionami Julek, wracając do swej łopaty. Czuł już w kościach robotę, zwłaszcza bolały dłonie nie przyzwyczajone do trzymaniu styliska.
Profesora od rana nie było na stanowisku. Pomaszerował gdzieś na przełaj w sobie jedynie znanych celach.
- Nie zgadza mu się. Szuka dalej - informował kolegów Haluk.
Tracili ochotę do bezpłodnej, ich zdaniem, pracy. Gotowi byliby przysiąc, że trzeba grobowca szukać gdzie indziej. I tylko to szukanie teraz ich pociągało, zwłaszcza po sobotniej, niedwuznacznej zachęcie profesora. Musiał być mocno zdesperowany, jeśli się chwycił i tego sposobu. Haluk był tym najbardziej zdziwiony, od kiedy ojca pamiętał, nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło.
Po obiedzie, który spałaszowali błyskawicznie, aż się Tarik dziwował, profesor, ponuro milczący, znów udał się na jakiś rekonesans. Chłopcy długo spoglądali za nim. Mały Tarik pobiegł nawet za ojcem, ale ten odprawił go pod byle pretekstem. Haluka zdumiał spokój matki.
- Baba jest okrutnie przybity - powiedział.
Przytaknęła, rozkładając ręce.
- Od kiedy go znam, podobnie reaguje na wszelkie kłopoty i przeciwności. Zamknięty jest, zamyślony, ale w końcu wszystko się układa pomyślnie.
Wicek przyzywał go gwałtownymi wymachiwaniami dłońmi. Obaj z Julkiem znikali już pod brezentem namiotu. Na materacu leżały rozłożone notatki profesora.
Czytanie niewiele im dało. Niektóre teksty przeczyły sobie nawzajem. Powtarzały się tylko stale pewne elementy: wzgórze, gaj cyprysowy, źródło lub strumień.
- Szukać by może tych cyprysów? Tutaj na przykład nie ma ani jednego - wyrwał się Wicek.
Tamci ryknęli śmiechem. To ci dopiero strzelił. Cyprysy sprzed jakichś dwu i pół tysiąca lat!
Ten epizod przywrócił im dobre humory. Nic z tych kartek nie wywnioskują. Jedyny sposób - rozejrzeć się dokładnie w terenie.
- Tymi wszystkimi źródłami, drzewami, wzgórzami nie ma co sobie zaprzątać głowy. Przez miniony czas sto razy mogło się to wszystko odmienić - zadecydował Julek.
W prawo czy w lewo? - zawahali się przed namiotem.
- Tylko w kierunku na Dardanele - rozstrzygnął teraz Kempka. - Stąd do Troi na przestrzał nie dalej niż dziesięć kilometrów. Do Canakkale ponad dwadzieścia. Jeżeli Trojanie z Dardanami żyli w zgodzie, jak o tym wiemy, to jedni drugim na pewno nie chcieli włazić w paradę. Kto by miał z kolei ochotę wozić czy nosić nieboszczyków taki kawał drogi? Nikt też nie będzie budował grobowca pod płotem sąsiada.
Przyznali mu rację. Zgodzili się także, że grobowiec stać musiał nie nad przesmykiem, ale nad morzem. Zgodnie potwierdzało się to we wszystkich zapisach. Haluk wpadł wtedy na pomysł, by poprosić matkę o podwiezienie ich mercedesem szosą aż w pobliże miejsca, gdzie Dardanele graniczą z Morzem Egejskim. Zyskają na czasie, zaoszczędzą sobie zmęczenia. Wracać będą pasmem nadmorskim, zapoznają się z całym odcinkiem od przesmyku aż do ich stanowiska archeologicznego.
Pani Kseres, nie czująca się najpewniej za kierownicą, przyjęła projekt bez entuzjazmu. Tarikowi na szczęście wyperswadowali udział w poszukiwaniach. Pętak zepsułby wszystko swoim mazgajstwem.
W tamtą stronę prowadził maszynę Haluk. Doskonale czuł się za kierownicą.
- Masz prawo jazdy? - podchwytliwie spytał Wicek.
- Mam. A wóz umiem prowadzić już od dwóch lat... Ojciec mnie nauczył, gdy byliśmy w głębi Anatolii, poszukując siedzib hetyckich. Tam pustki na szosie, policji też nie ma... Od miesiąca dopiero prowadzę legalnie. Nie mogłem się już doczekać szesnastu lat - odpowiedział chłopak trochę chełpliwie.
- Tylko szybko wracajcie - żegnała ich profesorowa.
Zeszli z szosy.
- Jest wzgórze - Haluk wskazał je ruchem głowy.
- Drugie też - bąknął Wicek.
Na przestrzeni około dziesięciu kilometrów rozciągała się równina, leciutko opadająca w kierunku morza, tu i ówdzie upstrzona nieforemnymi wzgórzami. Niektóre świeciły golizną jałowego piachu pomieszanego ze skalnym pyłem, inne pokryte były gęstym, intensywnym w zieleni lasem. Początkowo wdzierali się na każdą wyniosłość, wkrótce jednak doszli do wniosku, że to ich do niczego nie doprowadzi. Nie sposób było ustalać jakiekolwiek szczegóły topograficzne, przedzierając się przez laski czy przeskakując rozpadliny i królicze nory. Zdecydowali się zejść nad morze i drapać się tylko na bardziej interesujące wyniosłości, odpowiadające w jakiejś części przekazanym przez teksty wskazówkom.
Praca okazała się mordercza. Wzgórza rozsiadały się pasmami po kilka, to znów samotnie jak strażnicze kopce wykwitały z nagła z równiny. Ze wszystkich roztaczał się widok na morze. Niemal wszędzie napotykali też mizernie cieknące źródełka, a przynajmniej na bruzdowiny strumyków wyschłych z nastaniem gorętszej pory. Do każdego ze wzniesień zachodzące słońce mogło mieć dostęp.
Początkowo żartowali, przekrzykiwali się pośród drzew, spierali. Powoli, wraz z mijającymi godzinami wędrówki (naliczyli już jedenaście wzniesień godnych uwagi), zmęczenie coraz bardziej dawało znać o sobie. Wlekli się zgrzani, spoceni, ani trochę nie mądrzejsi niżeli przedtem. Zapisy na kartkach poczęły im się wydawać nonsensowne i świadomie mylące. Ostatecznie grobowiec mógł znajdować się niemal na każdym oglądanym wzniesieniu.
- Proponuję kąpiel. Ja już nie mam siły iść dalej - wystękał wreszcie zrezygnowany Julek.
- Możemy. Conajmniej połowę drogi mamy za sobą - zgodził się Haluk.
Jeden Wicek próbował oponować. Najbardziej uparcie przedzierał się przez krzaki, kalecząc się o kolce, właził na wzgórza, zbiegał z nich, zmarszczony, napięty jakimś skupieniem, coś próbował obliczać, mruczał niekiedy do siebie. Na kąpiel żałował czasu. Niechętnie na koniec przytaknął, gdy mu przyobiecali solennie, że nie potrwa to długo. Popływają trochę, orzeźwią się i zaraz ruszą dalej.
Najskrupulatniej też dopełnił tej umowy. Ledwie się trochę zanurzył i przepłynął mizerny kawałek, wygramolił się z wody i dalej zaczął snuć swoje domysły, przyglądając się terenowi ze kupioną uwagą. Wyciągał co chwilę z kieszeni kartki z zapisami, czytał je, znów chował. Nie oglądając się na kolegów, pomaszerował z nagła prościuteńko ku samotnemu wyniesieniu, które dosyć stromym stokiem wspinało się od strony zachodniej, od innych opadając łagodnymi tarasami. Przyglądał się skupiskom drzew, uwarstwieniu zbocza, oceniał wzrokiem odległość od morza.
Gdy znaleźli się znowu razem, zwrócił się do nich z pytaniem:
- Jedyny sposób to chyba postawić się w sytuacji ludzi sprzed dwóch z górą tysięcy lat. Teren jest pustawy, z jednej strony Dardania, z drugiej Troja, jakieś może gdzieniegdzie niewielkie osady. Powstaje sprawa budowy grobowca. Musi on odpowiadać godności grzebanych, musi zapewniać bezpieczeństwo ich prochom... Spróbujcie myśleć w ten sposób, tamtymi kategoriami. Jakie byście miejsce obrali?
- Istnieje prawdopodobieństwo, iż wejście leżało naprzeciw morza... zaczął Julek. - Profesor mówił, że w owym okresie przeważał we Frygii typ grobowca wykuwanego albo wykopywanego w zboczach gór czy jakichś usypisk. To zakładało większe bezpieczeństwo. Myślę, że dla ułatwienia pracy wyszukiwano dosyć ostre stromizny brzegu, od którego się wkopywano, to ułatwiało pracę...
- Wkopywano? Skąd masz tę pewność. A jeśli przedtem rozkopywano wzgórze, by je potem znowu zasypać? Wtedy stromizna czy łagodność spadku nie odgrywają żadnej roli - zaoponował Haluk, gdy mu Wicek przetłumaczył na turecki wypowiedź przyjaciela.
Spojrzeli po sobie bezradnie.
- Co by jeszcze mogło odgrywać rolę w ich rozmyślaniach? - nacierał Wicek.
Wzruszyli ramionami, oświadczając, iż nie mają zielonego pojęcia.
- Ja też nie - podsumował. - Więc co?
- Idziemy dalej. Może jakieś miejsce samo przez się zwróci naszą uwagę - poddał Julek, bez cienia wszakże poprzedniego zapału.
Przygaśli, zadanie okazało się nierozwiązalne. Właściwie jeden był tylko pewnik - w tych okolicach musiał się znajdować grobowiec, na to profesor miał aż nadto wystarczającą ilość danych. Ale poza tym naprawdę nic więcej nie było wiadome.
- Zaraz! - Wicek stuknął się w czoło. - Jeden z tych tam autorów wspomina, że pogrzebnicy w pochodzie ze zmarłym przekraczali rzekę... Rzekę, a nie rzeki. Mamy tu dwie. Simois i Skamander. Zatem grobowiec musiałby kryć się na przestrzeni pomiędzy nimi. Za Simoisem, który latem, na pół wyschnięty rzeczywiście wygląda jak strumień... I co wy na to? - odżył, spęczniał, napuszył się.
- Równie dobrze może być za Skamandrem - zauważył Haluk. - Przecież niedaleko stąd Simois wpada do Skamandra i dalej płyną jako jedna rzeka.
Wicek szeroko otworzył gębę. Stanowczo żadna koncepcja nie pasowała do tego krajobrazu, ciągle powtarzającego się w nieco tylko zmienionych wariantach.
Brnęli teraz już tylko dlatego, że tędy wiodła jedyna droga do ich obozowiska. Julkowi nieco inaczej zaczęła się przedstawiać praca badawcza. Ileż tu trzeba mieć przenikliwości, ile wprawy, a po prostu i szczęścia. Schliemann natrafił na starożytną Troję. Ale tam było łatwiej, resztki ruin - wiązanych uprzednio z inną osadą - wabiły z daleka. Tymczasem o grobowcu wiadomo jedynie to, iż był starannie zamaskowany. Szuka się go jak igły w stogu siana, z tą samą szansą odnalezienia. Pewnie, profesor ma inne, szersze niż oni i bardziej może sprawdzalne wskazówki, niemniej także szarpią go wątpliwości, od powrotu z Troi wygląda jak z krzyża zdjęty. Nerwowy, bez swego zwykłego uśmiechu, albo bobruje nieprzytomnie po polach, albo tkwi w namiocie nad stosami zapisków i notatek.
Z podziwem spoglądał Julek na Wicka. On jeden z nich ciągle jeszcze nie rezygnował. Nie tylko, że z uporem ślepił wokoło, ale znajdował i ochotę, i siły, by zbaczać daleko na strony, wdrapywać się na wzgórki przedzierać poprzez gęstwinę drzew. Na domiar niekiedy notował coś w zmiętym zeszycie. Wargi miał zaciśnięte w zaciekłym uporze. Cała jego okrągła, usiana piegami twarz ściągnęła się twardo. Przyszło Julkowi na myśl, że muszą to być widocznie cechy mieszkańców Adampola, upór i wytrwałość, dziedziczone po przodkach. Inaczej nie wytrwaliby w obcym środowisku, w otoczeniu wcale nie najprzyjaźniejszej, wbrew pozorom, natury. Pokolenia za pokoleniem przejmują to od pierwszych założycieli, żołnierzy wielu frontów, rzucanych po całym świecie.
Ogarnęło go uczucie zawstydzenia, gdy porównał się z Wickiem. Ale kiedy chciał już ruszyć Wickowi z pomocą, okazało się, że dotarli do obozowiska.
Robotnicy skończyli pracę, jedynie obaj asystenci kręcili się jeszcze pośród gęsto rozsianej sieci sondażowych wykopów, przecinających stoki przyległych do siebie wzgórz. Profesor Kseres zjadł już podobno kolację i tkwił teraz w namiocie, intensywnie pracując. Mdłe światełko biwakowej lampki roztapiało się w narastającym zmierzchu.
Teraz dopiero nadeszło przeraźliwe zmęczenie. Mieli za sobą kilkanaście kilometrów po niesłychanych wertepach, w żarze i na domiar przy nie najciekawszym samopoczuciu, bo nadzieje dopomożenia profesorowi roztapiały się w obliczu milczącej, kryjącej głęboką tajemnicę ziemi. Nie mieli nawet dość siły, by, leżąc już, podzielić się przeżytymi wrażeniami. A zresztą, czy było o czym mówić? Pierwsza wyprawa odkrywcza skończyła się pudłem.
Zasypiając, Julek słyszał równy oddech Haluka i niespokojne, przerywane pochrapywanie Wicka.
Obudziło go wcale nie najdelikatniejsze szarpanie za nogę. Z trudem otwierając zaspane oczy, dostrzegł nad sobą przejętą twarz Haluka. To go przywróciło z miejsca do przytomności;
Zerwał się na równe nogi.
- Co się stało?
Haluk wzruszył ramionami, wskazał ręką na puste, starannie zasłane ,,legowisko” Wicka, a potem podał kartkę wyrwaną z zeszytu. Wypełniona była w połowie krzywym, koślawym pismem Wicka.
Czytał tekst z wzrastającym zdumieniem, a zarazem podziwem:
Julek! Wychodzą na dalsze poszukiwania. Ja, muszę znaleźć! Muszę! Nie wiem, kiedy wrócę. Robotę swoją odrobię później. Nie nawalę. Jeśli nie zjawię się na obiad, proszę, przeproś ode mnie panią profesorową. Cześć.
Wicek
Szybko przetłumaczył Halukowi treść kartki. Spojrzeli po sobie z zażenowaniem. Wicek okazał się o wiele wytrwalszy od nich. Haluk zastanowił się chwilę, wreszcie oznajmił z wyrazem zdecydowania.
- Siądziemy dziś i przemyślimy jeszcze raz wszystko od początku. Szukać trzeba z jakimś planem, inaczej bez końca można łazić. Wicek tym sposobem nie wskóra niczego.
Trochę jednak niepewny być musiał swojej opinii, bo jego ciemne, połyskujące oczy popatrywały przy tym wahająco na Julka. On zaś myślał, czy jednak nie należy pójść w ślady Wicka. Pocieszył się tym, iż na decyzje jest czas do popołudnia, nie mogą przecież urwać się teraz, wszyscy, profesor gotów by pomyśleć, iż chcą się w ten sposób wymigać od roboty.
Gdy wyszli przed namiot, z miejsca zwróciło ich uwagę ożywienie na stokach obu płaskowzgórzy. Robotnicy z zapałem zasypywali próbne wykopy. Do chłopców podszedł doktor Merlut.
- Dzień dobry. Spudłowaliśmy tutaj. Często tak bywa w archeologii, ale zawsze przykro. Nie musicie się śpieszyć, dziś niczego nowego już nie będziemy zaczynać, a zasypywanie to fraszka, tamci śpieszą, bo chcą skończyć i mieć czas dla siebie.
- Czy ojciec ma już coś innego na widoku? - z błyskiem w oczach zapytał Haluk.
Merlut wzruszył ramionami. Nie wiedział.
- A ojciec gdzie?
- Od rana w terenie. Zabrał ze sobą szpadel i pręt do badania podłoża. Nie chciał, by ktokolwiek udał się z nim razem. Idziecie się kąpać? Tam już Tarik pognał niedawno ze swoim oszczepem.
Godziny upływały jakoś niemrawo. Ciągle się czuli nie w sosie. Konsekwencja Wicka powodowała uczucie zażenowania, chociaż zdawali sobie sprawę, że poszukiwania jego muszą skończyć się fiaskiem. Pomagali przy ostatecznym porządkowaniu terenu, wiązali pęki kołków do znakowania, robili przygotowania do spodziewanego zwijania obozowiska i przenoszenia go w inne miejsce. Niespokojnie zarazem ciągle się oglądali, czy profesor albo Wicek już nie wracają. Tarik, nudzący się coraz to bardziej, plątał się przy nich niezmordowanie.
Profesor zjawił się na obiedzie, jakby już nieco uspokojony, mniej nerwowo reagujący na wszystko wokoło. Obejrzał prace likwidacyjne, nakazał przygotować bagaż do przewozu w najbliższym czasie, wreszcie, siadając przed namiotem, uśmiechnął się ciepło do chłopców. To ośmieliło Haluka. Przysunął się bliżej do ojca.
- Baba, mam nosa, że teraz nam się uda. Znajdziemy książęcy grobowiec Dardanów, Wiesz już, gdzie będziemy kopać?
Profesor skinął potakująco głową.
- Pamiętacie ten wieczór, gdyśmy stanęli na wzgórzu i patrzyli w słońce zatapiające się w morzu? Mówiliśmy wtedy o zmarłych, że cieszyłby ich taki widok. Coś mnie odwiodło od poszukiwań w tamtym punkcie, ale teraz zamierzam zaryzykować. Dopiero stamtąd wróciłem.
- Wicka nie widziałeś?
- Wicka? A co miałby tam robić?
Opowiedzieli poranną historię, przetłumaczyli kartkę zostawioną przez ambitnego chłopaka. Profesor słuchał z wyraźnym ożywieniem.
- Twardy i uparty. Źle jednak, że wypuszcza się sam na poszukiwania. W takim odludnym terenie, różnie może się zdarzyć. Inna sprawa, że sprytny jest i obrotny, poradzi sobie...
- My także wybieramy się na penetrację okolicy - próbował ratować Haluk swoją i Julka renomę.
- Nie widzę potrzeby... Wiemy już, gdzie z kolei będziemy próbować szczęścia. Może tym razem bogowie Dardanów będą dla nas łaskawsi...
- Robotnicy szeptali, że boją się zemsty zmarłych, że nie wolno naruszać ich spokoju. Wszyscy ustroili się w manszallachy.
- Wiem o tym, Haluk. Nie wiem natomiast, jakim trafem znalazł się pośród nich Salih. Wiecie, ten niski, chudy. Bąkał im doktor Merlut, że podobno Salih związany jest z Bractwem Tańczących Derwiszów. W dodatku z ich tajną grupą bojową. Co prawda od lat już specjalnie wiele o nich nie słychać, zrezygnowali z jawnego występowania, a bruździć ten Salih może... Głupstwo, byle tylko większych utrudnień nie było. Chętnych do pracy zawsze się znajdzie w okolicy.
Gdy tylko zostali sami, rozciekawiony Julek począł wypytywać Haluka o Saliha i dziwną organizację, do której on należy.
- To jeszcze przeżytek czasów kalifatu, zniesionego ostatecznie przez Ataturka. Niesłychanie fanatyczna organizacja o charakterze religijnym i politycznym. Od okresu reform związanych ze zniesieniem sułtanatu stali się związkiem nielegalnym. Głoszą czystość islamu, zachowanie dawnych obyczajów i form ustrojowych. W pierwszych latach byli groźni, występowali z bronią, przeciwstawiając się europeizacji Turcji. Walczyli ze zmianami w ustawach, pragnęli zachowania dawnych dzielących ludzi tytułów, nie chcieli mieć nazwisk, nie uznawali alfabetu łacińskiego ani nowoczesnego kalendarza. Zwłaszcza ostro powstawali przeciw przyznaniu praw kobietom, zniesieniu zasłon, likwidacji wielożeństwa. Organizowali zamachy, podrzucali bomby, posługiwali się równie chętnie kulą, jak i sztyletem... Gdzieś w ukryciu resztki tej organizacji zostały do dziś, ale to już nie ma znaczenia. Niezmiernie rzadko zdarza się teraz jakaś próba gwałtu przeciw nowym obyczajom... A Salih? Może jest Tańczącym Derwiszem, ale tego i Merlut na pewno nie może wiedzieć. Widziałeś, robotnicy narzekali, buntowali się, ale zaraz przestali. Oni chcą przede wszystkim zarobić, a tu zarabiają dobrze. W naszym kraju wiele jeszcze ludzi nie ma pracy, jest dużo biedy, nikt nie przejdzie obojętnie obok możliwości zarobku i żaden Salih nic tu nie wskóra...
Haluk wyraźnie bagatelizował sprawę, ale wyobraźnia Julka podsuwała mu inne obrazy. Widział Saliha skradającego się z nożem w zębach, przemawiającego ze szczytu wzgórza do zbuntowanego tłumu, porywającego kobiety, przemycającego jakąś potężną bombę. Aż sam się zżymał na siebie za tę dziecinadę. Przecież się nawet dobrze Salihowi nie przyjrzał. Ale obiecał sobie, że przy najbliższej okazji musi to uczynić.
Był już wieczór, a Wicka ciągle jeszcze nie było. Zaczynali się niepokoić.
Wprawdzie zapowiadał, iż może zjawić się później, ale na Boga, jakże długo można samotnie, na głodno tkwić w tym pustkowiu?!
- Co z Wickiem? - raz i drugi zapytał profesor.
W pewnej chwili zdecydowanie podniósł się z miejsca.
- Narwany chłopak - zamruczał. - Mogło mu się naprawdę coś stać. Nie możemy już dłużej czekać. Pójdziemy na poszukiwania, Poproszę jeszcze doktora Merluta i Erguna. Rozdzielimy się na dwie grupy, będzie łatwiej i szybciej.
Im większy ogarniał ich niepokój, tym bardziej złościli się na kompana. Niechże go tylko znajdą, już dobrze natrą mu uszu!
ROZDZIAŁ XV
I Wicek doczekał się swojej przygody
Zamiar ten powziął już wieczorem. Pragnął być przy tym sam, nie rozpraszać się w rozmowach z kolegami. Wiedział, jak mało ma danych. Wiedział, ze trzeba zdać się głównie na intuicję, starać się o stworzenie w samym sobie wizji ówczesnego świata i w oparciu o tak niepewne przesłanki dopiero szukać...
Nocą dręczyły go niespokojne sny. Powstawał tamten starożytny świat, odżywała Troja, ciągnęły od Dardanii żałobne kondukty, strojne i rozszlochane. A potem znów odnajdywał grobowiec. Wielki, nie ogarnięty migotaniami pochodni, z którą zagłębiał się w ciemnych, od wieków czy tysiącleci nie odwiedzanych przez człowieka korytarzach. Fosforyzującym blaskiem świeciły szkielety, gęsto ustawione wokoło posągi zdawały się ożywać, zewsząd kapało złoto. I wtedy z głębin zjawiały się straszliwe potwory, napierały, szczerzyły paszcze... Budził się zlany potem, nasłuchiwał dobiegających spoza namiotu pogłosów nocy.
Dopiero pierwsze światła brzasku pojawiły się na wschodzie, gdy cicho wysunął się z namiotu. Wokoło obozu stała cisza, ledwie naruszana graniem cykad i łagodnym obijaniem fali o brzeg.
Ruszył, jak i poprzedniego dnia, w kierunku na Dardanele. Zależało mu na zbadaniu kilku zwłaszcza wzgórz, które zwróciły jego szczególniejszą uwagę.
Idąc możliwie szybko poprzez teren nierówny, pokryty wądołami, pogryzał pajdę chleba zabraną wieczorem do namiotu. Słońce ukazało się na niebie, mocnym, różowawym blaskiem zalewając nagle wszystko. Morze było spokojne - gładziutka tafla bez skazy, obrębiona gdzieniegdzie przy brzegu mięsistymi liśćmi bujnie rozrosłej agawy.
Wicek postanowił - też podobnie jak wczoraj - zacząć poszukiwania możliwie najdalej i potem dopiero przybliżać się w stronę obozowiska.
Rad z siebie, maszerował pogwizdując z zapałem. Wszystko pachniało mu wielką przygodą. Wczorajsze niepowodzenia traktował jako haracz należny losowi. Nic w końcu nie przychodzi zbyt łatwo, rzecz w tym, by nie zrażać się trudnościami. Zwłaszcza gdy trafia się taka szansa, na jaką ktoś inny na próżno oczekiwałby całe życie.
W Adampolu uważano go za największego wisusa, nie mijając się wiele z prawdą. Nie umiał siedzieć spokojnie, pociągały go sprawy nowe, nieznane, musiał się w nich wyżywać. Tymczasem jakby na przekór, życie wokoło układało się monotonnie. Internat przy liceum stambulskim przez trzy czwarte roku narzucał twarde rygory, nie sposób było się z nich wyłamać bez konsekwencji dość zasadniczych, to znaczy wylania na zbitą gębę. W Adampolu znów życie płynęło nazbyt utartymi torami, by cokolwiek próbować tam zmienić.
I tak pozostawało jedynie marzenie o czymś nowym, nieznanym i wielkim. Dlatego może tak przylgnął z miejsca do Julka, że z jego przybyciem powiało czymś innym, tą ukochaną, ale na sposób cokolwiek symboliczny, Polską.
Julek. Z nim było chyba nieco inaczej. Mniej się palił do przygód, ale traf chciał, że może właśnie dlatego, przygody same go szukały. Uratowanie dziewczyny spod samochodu, i to dziewczyny ładnej jak rzadko, złowienie wielkiego pstrąga, zderzenie tankowców i pożar na Bosforze, bójka z Turkami i wreszcie ukoronowanie wszystkiego - zaproszenie go przez profesora na wakacje w obozowisku archeologicznym.
Wtedy to Wicek postawił wszystko na jedną kartę. Tego samego wieczora, gdy towarzysząc Julkowi w czasie wizyty u państwa Gelogliu, dowiedział się o zamiarach profesora w odniesieniu do Julka, przysiągł sobie, że i on także dostanie się do ekspedycji archeologicznej. Przysięga swoją drogą, a minimalne szansę na powodzenie - swoją. A jednak uparł się. Przyjazd profesora do Adampola ułatwił sprawę. Zwrócił na siebie uwagę naukowca. I w końcu udało się.
Za profesora gotów był skoczyć w ogień. Któż inny zechciałby zaprosić obcego, nieznanego chłopca, w dodatku innej narodowości, przyjąć go serdecznie jak kogoś bliskiego, traktować na równi z własnym synem. Tu trzeba było wyjątkowego serca. I to był drugi, obok pragnienia przygody, motyw zaciętości Wicka w poszukiwaniu miejsca, które by mogło kryć grobowiec Dardanów. Gdyby go kto zapytał, który motyw przeważa, nie bardzo potrafiłby odpowiedzieć.
Obserwował wyraźnie, jak coraz bardziej nerwowy stawał się naukowiec, jak ciężko znosił dotychczasowe niepowodzenie. Nawet Haluk, który towarzyszył ojcu przy różnych pracach, nieraz o wiele poważniejszych, był świadkiem wielkich triumfów, ale i nie mniej potężnych klęsk, twierdził, że nigdy nie przeżywał tego profesor Kseres tak intensywnie, nie angażował się uczuciowo do tego stopnia, co tutaj, w tropieniu dziejów ludu Dardanów.
Z napomknień Haluka można się było domyślić, jakie są tego przyczyny.
Jeszcze przed z górą dwudziestu laty, jako student filologii klasycznej, a później archeologii, zetknął się pan Kseres bliżej ze sprawą ludów Troady, z tym wiązała się jego praca dyplomowa, do niej nieraz jeszcze i później nawracał. Był autorem szeregu artykułów w prasie naukowej związanych z Dardanami, głosił teorię o bardzo wysokim stopniu rozwoju cywilizacyjnego tego ludu, odgrywającego ongiś poważną rolę w życiu całej Frygii i egejskiego pobrzeża Małej Azji. Usadowienie się nad przesmykiem Hellespontu musiało wpływać zarówno na wysoką stopę materialnego bytu, jak i poprzez bezpośredni kontakt ze światem, podnosić stopień ogólnej kultury. Niemniej nadal istniało zbyt mało dowodów na poparcie tej opinii, o słuszności której profesor Kseres najświęciej był przekonany. Aż wreszcie studia filologiczne nad inskrypcjami, jak też uporczywie powracające w zapisach autorów starożytnych wzmianki przywiodły go do niezłomnego przeświadczenia, iż na dającym się dosyć ściśle wyznaczyć terenie przetrwał najprawdopodobniej po dziś dzień ukryty przed ludzkimi oczyma grobowiec książąt panującego nad Dardanami rodu. Zarówno zamożność tego ludu, jego przywiązanie do tradycyjnych obrzędów, na co wskazywały wykopaliska w regionie Canakkale, jak i wzmianki pisarzy starożytności o wielkich pogrzebowych uroczystościach, nasuwały wniosek, iż grobowiec musiał być okazałą budowlą, godną dumnych przywódców Dardanii.
Na tym tle musiały odżyć młodzieńcze pasje profesora. Gdy więc warunki ułożyły się pomyślnie, natychmiast przystąpił do poszukiwań.
I jeszcze jedno kryło się za sprawą Dardanów. Haluk mówił o tym niechętnie, półsłówkami, wyrwało mu się tylko właściwie, że nie tak dawno inny z naukowców o głośnym nazwisku zaatakował publicznie pana Kseresa, podważając jego teorie związane z Dardanami. Atak był ostry, przekraczający dozwolone ramy zwykłej wymiany sądów między dwoma specjalistami. Sprawa odkrycia grobowca, a przez to podbudowania swoich opinii, stawała się na tym tle czymś niesłychanie ważnym dla wybitnego filologa.
Śniła się Wickowi chwila, gdy znikną smutne cienie w oczach profesora, a on sam zacznie śmiać się śmiechem najbardziej pełnym, bo płynącym z głębi rozradowanego serca. Zawdzięczałby zaś to jemu, Wiekowi...
Rozmyślając tak przebył spory szmat drogi. Słońce przez ten czas zdążyło wzbić się wysoko, zaginął rześkawy chłód ranka, robiło się coraz to cieplej. Skróciły się również cienie rzucane przez krzewy i drzewa. Krajobraz zmienił wygląd, stał się bardziej jednostajny, mniej barwny i tajemniczy. Minął już kilka pagórzystych wzniesień, z których w ubiegłym dniu zainteresowały go tylko dwa. Julek napomknął, iż właśnie na jednym z nich zamierzał profesor zacząć poszukiwania, potem dopiero nagle odmienił zamiary.
Linia brzegowa niedalekiego morza wyginała się teraz głębokim zakrętem niewielkiej zatoki.
Z satysfakcją stwierdził, iż mimo sporego odcinka przebytej drogi nie czuje się ani odrobinę zmęczony. Znów rozgwizdał się, jak mógł tylko najgłośniej.
Mijał właśnie wybrzuszenie zakrętu, kiedy niespodziewanie znalazł się pośród stada niewielkich, bardzo kosmatych i żywych jak błyskawice kóz. Było ich co najmniej kilkaset, czarnymi plamami pstrzyły wielką połać pastwiska, na którym tylko one mogły znaleźć pożywienie pośród wypalonej przez słońce trawy.
Mignęło mu w myśli, że skoro są kozy, musi się znajdować w pobliżu i pastuch, najpewniej ten stary Turek, snujący się po całym nabrzeżu, odmawiający modły, ale zarazem bystro popatrujący spod oka. To jego przecie podejrzewano w obozie, iż próbuje odstraszać robotników od prac przy poszukiwaniu grobowca.
Jest. Najwidoczniej leżał uprzednio na trawie, skąd by inaczej mógł się znaleźć od razu tak blisko.
Stary, mocno zgarbiony człowiek, o zaskakująco bystrych oczach (Wicek czuł, jak go z miejsca przewiercają na wylot) przypatrywał się chłopcu bez słowa, z twarzą, w której nic nie można było wyczytać.
- Dzień dobry - Wicek uznał, iż wypada mu się przywitać.
Stary odburknął, nie bardzo tu wyglądało na powitanie, zamachał ręką, ale zaraz zdobył się na coś w rodzaju uśmiechu. Znów coś mruknął, Wicek zrozumiał, że prosi go u papierosa. Już chciał zaprzeczyć, że nie ma, bo skądże, gdy przypomniał sobie, że jadąc tu, jeszcze w Stambule, kupił paczkę orientów. Tkwiły w bocznej kieszeni nie ruszone. Z miejscu poczęstował nimi pastucha. Ten sprytnym ruchem zagarnął od razu trzy lub cztery sztuki.
Wicek chciał się w pierwszej chwili obruszyć, zaraz jednak rozśmieszyła go zachłanność starego. Snuli z Julkiem rozważania, czy kozi pastuch nie spełnia buntowniczej roli pośród robotników, ale ten jeden jego gest przekreślił podejrzenia. Zwyczajny biedny człowiek, sprytny na tyle, by przy nadarzającej się okazji zagarnąć cokolwiek dla siebie. Nic więcej.
Pastuch wyraźnym już teraz głosem nie gulgotaniem jak przed chwilą, zaprosił chłopca, by usiadł. Nie czekając odpowiedzi rozrzucił kawał brudnej plandeki i osunął się na nią, czyniąc obok miejsce dla Wicka.
- Jesteś od tych kopaczy, prawda?
To pytanie spowodowało, iż Wicek, który nie zamierzał skorzystać z osobliwych zaprosin, zmienił swój zamiar. Skoro stary z miejsca nawiązuje do ich obozu, skoro od razu wie, z kim ma do czynienia, może jakaś racja była w snutych wraz z Julkiem podejrzeniach. Nie zaszkodzi wywiedzieć się cokolwiek. Nie korzystając z brudnej płachty, przysiadł obok na piasku.
Staruch zapalał papierosa, nie spuszczając jednocześnie wzroku ze swego gościa. Wicek aż zakręcił się niespokojnie, tak denerwujące było to spojrzenie. Dym cienką strużką popłynął ku górze. Pastuch odetchnął głęboko, znów z próbą uśmiechu wskazał na butelkę z wodą wiszącą na sznurze u pasa.
- Su? - spytał.
Wicek odczuł w tej chwili pragnienie, ale za nic by nie przytknął ust do otworu obrosłej brudem butelki.
- Ekmek? - stary sięgnął teraz do torby, wyciągając z niej spory kawał chleba.
Chłopcu zrobiło się bardzo głupio. Bo oto ciągle spoglądał bez sympatii, z różnymi uprzedzeniami na tego człowieka, podczas gdy on starał się, jak mógł, zrewanżować za papierosy. Gdyby tylko nie to przewiercające człowieka spojrzenie.
- Fabrykę będziecie budować?
- Jaką fabrykę?
- Tam, gdzie kopiecie. Taką, jak pod Canakkale? Tu już nie mógł wytrzymać, prosto w nos parsknął staremu śmiechem. Ładny buntownik, skoro nie ma nawet zielonego pojęcia, co na jego oczach naprawdę się robi. Kupa śmiechu będzie, gdy opowie to dziś wieczorem chłopakom.
- Żadna fabryka. Poszukiwania archeologiczne... - Sądząc, iż tamten nie zrozumie, dodał wyjaśniająco: - Chodzi o jakieś pozostałości po dawnych mieszkańcach tej ziemi. Ruiny domów, broń, narzędzia, stare groby albo cmentarze...
Urwał, rozwścieczony na siebie, po co gada to wszystko. Pewnie, tajemnicy nikt nie zastrzegał, badania są najzupełniej jawne sam czytał wzmiankę o nich w gazecie stambulskiej. Czy temu staremu warto jednakże wyjaśniać, co naprawdę tu robią? Może to jakiś fanatyk. Żeby więc osłabić ewentualne wrażenie, jakie jego słowa mogły na starcu uczynić, dorzucił:
- Pewnie prędko skończymy. Nic tu nie ma. Ja myślę, że ludzie nigdy tu nie mieszkali.
Tamten wpatrzył się w niego uważnie, potem szybko zagadał:
- Pewnie, że nie było tu ludzi. Było tylko morze, lasy i niebo. I Allach nad tym wszystkim... Źle robicie; że mącicie spokój ziemi. Ziemia nie lubi, gdy się ją przewraca i szuka, nie wiedzieć czego... Kończcie i wynoście się stąd.
- A jeżeli dalej będziemy szukać? - Wicka trochę poniosło.
- Wola Allacha. - Stary skapitulował z miejsca. - Ale ziemia nie lubi, zmarli też nie lubią. Mszczą się na żywych.
Wicek już miał dość. Podniósł się i stał teraz krępy, barczysty nad człowiekiem, który wobec niego wydawał się słaby i wątły.
Tym mocniej się zdumiał, gdy pastuch błyskawicznym ruchem złapał go mocno za rękę i bez wysiłku zmusił, aby ponownie usiadł.
- Na słodkie imię Allacha, wiem, co mówię! Nie szukajcie tego grobowca, bo go nie znajdziecie. Niech zmarli mają spokój, niech patrzą po wieki i wieki na morze, słuchają, jak bije o brzeg fala, jak wiatr szumi przelatując szczytami drzew. Odejdźcie stąd, póki czas. Odejdźcie...
I Wicek był wstrząśnięty. Pastuch zatem wie, co tutaj robią czego szukają. Dobrze wie. I jak dziwnie mówi, zupełnie jak jeden z tych starożytnych pisarzy, którego słowa odnoszące się do grobowca Dardanów wynotował profesor na kartce. O patrzeniu zmarłych na morze, o fali bijącej o brzegi, o szumie drzew... Skąd w ustach starego pastucha podobne słowa? Starego? Czy on na pewno jest stary? A skąd ta szalona siła, z jaką chwycił go za ramię? Brudna, zarośnięta twarz i przygięta sylwetka mogą mylić. Ten człowiek musi być znacznie młodszy, niż się wydaje. Dziwne to wszystko, bardzo dziwne.
Zręcznym susem podniósł się, odsuwając się szybko od niebezpiecznego w swoich poczynaniach rozmówcy. I gdy stał tak w przezornej odległości od nowego znajomka, wpadł mu do głowy pomysł, by wykorzystać wyraźne podniecenie tamtego i spróbować go pociągnąć za język. A nuż wie znacznie więcej, niż się można po nim spodziewać? Może zna miejsce ukrycia grobowca? Miejscowi ludzie mogli wszak przez dziesiątki pokoleń przekazywać sobie wiedzę o skrytych w ziemi budowlach.
- Mówisz głupstwa. Nic nie rozumiesz. Trzeba kopać, trzeba, żeby ziemia przemówiła... Powiadasz, nie znajdziemy. Właśnie znaleźliśmy, ale nie tam, gdzie próbowaliśmy uprzednio. W tym wzgórzu... - Uniósł rękę, jakby chciał pokazać, gdzie się znajduje grobowiec.
Stary wzruszył ramionami i Wicek pojął, że spudłował.
- Nie znaleźliście. I nie znajdziecie... - Powiedziane to było z największą obojętnością. - A zresztą nie wiem. Jak chcecie. Ludzie tak mówili, powtarzam... Ja nic nie powiem, a jeżeli jeszcze dasz mi sigara, będę się modlił za ciebie.
Jakby na potwierdzenie tych słów, wyciągnął z kieszeni długi sznur z nanizanymi nań rzeźbionymi z kości kuleczkami.
Wicek odczuwał w tej chwili najwyższą ochotę, by nawymyślać staruchowi, nie zaś dawać mu papierosy. Wyciągnął jednak paczkę i rzucił w kierunku pastucha, który ze wspaniałą zręcznością złapał ją jeszcze w powietrzu.
- Chwała niech będzie Allachowi. Dziękuję ci... Nie bój się i nie gniewaj, powtarzam, ludzie mówili. Ludzie mówią dobrze i źle, skąd można wiedzieć, kiedy dobrze, a kiedy źle. Ja nie wiem...
Gadał teraz pokornie, jakimś proszalnym tonem. Wicek wzruszył ramionami i nagle zawrócił bez słowa. Zdenerwował go ten stary. Głupiec może, a może naprawdę niedobry człowiek, źle życzący ich ekspedycji. Niech sobie tkwi tu ze swoimi kozami, szkoda tylko czasu straconego na tę bezpłodna rozmowę.
Odszedł już spory kawał, gdy usłyszał za sobą zjadliwy śmiech. Obejrzał się. Pastuch stał wsparty o kij, patrzał za nim i śmiał się.
Wicek splunął na ziemię, zacisnął pieść, by nią staremu pogrozić, ale się pohamował. Że z tamtego jakiś idiota, to nie dowód, aby i on miał iść w jego ślady.
Rechot za nim cichł, wygasał. Gdy się Wicek jeszcze raz obejrzał, nie widać już było ani dziwnego pastucha, ani jego czarnych kóz o podwójnie kręconych rogach. I wtedy chłopak sam też wybuchnął śmiechem. Przecież to śmieszne spotkanie, zabawna przygoda. Stary dureń podsłuchał pewnie robotników, gdy mówili o grobowcu i o swoim lęku przed zetknięciem ze zmarłymi, a teraz powtarzał, mądrzył się, usiłował straszyć. Nie warto nawet o nim i myśleć.
Na prawo wyrastało obszerne, gęsto porosłe płaskowzgórze, które go już wczoraj zaciekawiło. Skręcił zatem zdecydowanie w tę stronę. Od tego miejsca postanowił zacząć badania, kierując się powoli z powrotem w stronę obozowiska.
Wolno przedzierał się przez gęstwę pinii i sosen, upstrzonych tu i ówdzie liściastymi drzewami akacji i brekini. Na każdej bardziej odsłoniętej płaszczyźnie przystawał, kierując wzrok ku niedalekiemu morzu. Najtrudniej było osiągnąć ten punkt wzniesienia, skąd zaczynał się gwałtowny, ostry zazwyczaj spad ku zachodowi. To było jakąś regułą, pobocza od innych stron cechowało bowiem nachylenie bardzo łagodne. Wydawało się Wickowi, że wskutek takiego układu terenu każda praca przy budowie podziemnego grobowca powinna była polegać na wgryzaniu się w pagór od strony zachodniej, nie zaś na kopaniu od góry...
Początkowo oglądał się również za strumieniami, których tu w okresie deszczowym musiało być wiele. Bruzdy takich poników prowadziły z wielu kierunków, na każdym niemal wzgórzu znajdował ich kilka. Znacznie mniej natomiast mógł zanotować strużek nadal bogatych w wodę. Jakąś chwilę medytował nad skrytym pośród złomów skalnych pięknym źródełkiem, rozlewającym się w miniaturowy stawek. Dookoła nawet na twardym gruncie widać było ścieżki wydeptane przez zwierzynę.
Później wszakże strumienie przestały go absorbować. Boże drogi, z górą dwa i pół tysiąca lat! Sto razy mogły jedne źródła zaniknąć, inne pojawić się. Układ terenu niejednokrotnie mógł się zmienić poprzez trzęsienie ziemi, jeśli wierzyć geografom, kiedyś znacznie częstsze na pobrzeżu egejskim niżeli dzisiaj.
Nie stawiał więc już sobie pytania, co mogłoby dawać jakąś pewniejszą wskazówkę. Wolał nadal uważnie oglądać, obszukiwać każdy odcinek, czekając, aż z nagła wyłoni się jakiś znak orientacyjny.
I znów mijały żmudne, męczące godziny. Od ciągłej wspinaczki czuł ból w kolanach, piekły go stopy rozprażone w niezmiernym żarze. Straszliwie pragnął pić, ale jak na złość nie mógł się teraz doszukać ani jednego źródełka. Przysiadał w cieniu rozłożystych pinii, pokapujących orzeszkami z rozwierających się już olbrzymich szyszek, ale tam było jeszcze bardziej parno niżeli na otwartej przestrzeni. Na drzewach uwijało się mnóstwo popielatych wiewiórek, u ogona jedynie i przy uszach popstrzonych brązowo. Inaczej niż w Adampolu, gdzie przeważały czarne. Nad grupą cyprysów rozległ się łomot, nieco igieł sypnęło na ziemię z cichy szelestem. Zadarł głowę. U samego wierzchołka drzewa górującego nad innymi, dla podtrzymania równowagi przewachlowując niekiedy olbrzymimi skrzydłami, tkwił imponujący ptak przypominający orła. Wicek przyglądał mu się z zachwytem.
Z powodu tych wszystkich trwających od wczoraj emocji nie nakręcił zegarka i nie mógł się teraz zorientować, która może być godzina. Sądząc według słońca, odczuwanego znużenia i potęgującego się głodu, przypuszczał, że południe dawno musiało minąć. Czas był na odpoczynek.
Dobrnął na sam skraj wzgórza. Przed nim rozciągało się morze; dalekie i jasne, przetkane srebrnymi nitkami. Od słońca kładł się długi aż po horyzont rozzłocony pas, mieniący się i wibrujący przy drganiach powietrza. Na piasek nabrzeżny w miejscach wolnych od skał schodziły potężne kłęby agawy. Kilka krzaków strzelało w górę kwiatostanami paru metrowej wysokości, jeszcze nie rozwiniętymi. Znał je z czarnomorskiego wybrzeża. Agawy zakwitają tylko jeden raz na kilkadziesiąt lat, jest to zarazem koniec ich istnienia, więdną później i usychają, by z kolei odrodzić się nowymi, nie opodal zjawiającymi się młodymi rozetami mięsistych liści.
Żuł kromkę chleba stwardniałą od rana na kość. ,,Później - myślał - trzeba się będzie rozejrzeć za jakimś źródłem”.
Cisza wokoło, zupełny spokój i pustka. Ani jednej ludzkiej sylwetki, ani jednego zwierzęcia. O tej pełnej żaru popołudniowej godzinie zabrakło nawet ptactwa, zaginęły gdzieś jeszcze niedawno kołujące nad przybrzeżną płycizną mewy.
Zmorzony upałem przymknął na chwilę oczy. Daleko wysunięte gałęzie rozłożystej pinii osłaniały go błogosławionym cieniem. Nie wiedział, kiedy znużona głowa opadła na piersi, a potem całe ciało osunęło się na bok...
...Podniósł się na chwiejnych nogach. Musiało mu się śnić coś strasznego, bo jeszcze dygotał cały. Wzrok jego padł na ciemniejące w narastającym zmroku wzgórze, na którym pięły się w niebo smukłe jak kolumny cyprysy.
Drgnął nagle, serce tłuc się zaczęło jak oszalałe. Wydawało mu się, że słyszy jakiś szelest. Ogarnął go lęk. Wieczorna szarość nadawała wszystkiemu jakieś ponure piętno. Wszystko zdawało się tchnąć grozą. I te majaki senne...
Rzucił się na oślep przed siebie. Słaniając się i wywracając, parł nieprzytomnie naprzód ku wzgórzu znaczącemu się teraz jedynie, wierzchołkami cyprysów. Odważył się na złapanie oddechu dopiero wtedy, gdy obu ramionami kurczowo złapał się za pień pierwszego cyprysowego drzewa. Przytulony do niego słuchał kołatania własnego serca, głośniejszego nad wszystko inne i bezskutecznie próbował zaprowadzić jakiś ład w galopującym chaosie najbardziej dziwacznych przywidzeń i myśli.
Ciąg cyprysów odpływał niesymetrycznie w lewą stronę. Środkiem rozsiadły się wyjątkowo rozrosłe, wspaniałe pinie. Przebrnął pod nimi poprzez gęstwę kłujących krzaków i z nagła zatrzymał się zaskoczony. Kilka rozłożystych, potężnych drzew leżało zwalonych, wyrwanych z ziemi wraz z ogromnymi czapami korzeni. Szerokie, płaskie jamy czerniały w miejscach, gdzie dawniej trzymały się ziemi grube korzenie.
Przyszło mu na myśl, iż może to niedawna nawałnica, o której napomykał dyrektor muzeum w Troi, przetrzebiła tutaj drzewostan. Zapragnął nagle obejrzeć to z bliska. Drogę zagradzały mu zbite kłęby krzewów o zaczynających już czernieć jagodach. Przygiął pędy nie bacząc, iż krwawią mu dłonie, i odbijając się silnie, przesadził je jednym susem. Ale oto pod nogami zabrakło gruntu i z okrzykiem przestrachu zwalił się w głęboki dół o skalistym pobrzeżu. Uczuł silny, przeszywający ból. Czarne płaty zaczęły wirować przed oczyma, a potem czerń zakryła wszystko bez reszty...
ROZDZIAŁ XVI
Skupiają się blaski, gromadzą się cienie
Rozsiedli się wygodnie na materacach wyciągniętych przed namiot i słuchali melodii nadbiegającej od rozlokowanego o paręset metrów dalej obozowiska grupy roboczej. Było jeszcze jasno, ale załamała się już granica pomiędzy dniem a mrokiem. Cienie wydłużały się, wydobywając z krajobrazu odczucie głębi. Tylko parność pozostawała niezmienna, pot oblewał ciała nawet pogrążone w bezruchu.
Z nieskomplikowanego instrumentu co jakąś chwilę nawracała refrenem silniejsza nuta. Tkwiły w tej muzyce nieodłączne od niej ani na chwilę smutek i tęsknota. Haluk dostrzegł wejrzenie Julka.
- Ten instrument nazywa się saz, szczypany, na trzy struny... Spójrz, jak rozsiedli się wkoło grajka. Mogą słuchać tak godzinami, kiwając się rytmicznie, niekiedy pośpiewując przytłumionymi głosami.
- To bardzo ładne, tylko że piekielnie smutne. Nie potrafiłbym tego za długo słuchać, ogarnia wtedy człowieka mimo woli beznadziejny nastrój. To orientalna melodia?
- Orientalna... Słuchałeś anatolijskich śpiewów? Są zupełnie podobne. Zawsze rozdzierająco smutne. U nas teraz jest nawrót do ludowych treści w sztuce, a zwłaszcza w muzyce. Otwórz radio, zawsze masz zawodzenie.
- Zawodzenie, to chyba za wiele powiedziane... Choć naprawdę kryje się tu coś ze skargi, z jęku... Mówisz tak, Haluk, jakbyś nie znosił tych melodii? Czemu! Czy wszyscy wasi młodzi reagują tak samo?
- W większości. Uciekamy do współczesnej muzyki europejskiej. Jest żywsza, rytmiczna, pełna optymizmu. Nie chcemy ciągle się smucić, płakać, zawodzić. Nie zawsze nas rozumieją. Mówią, że tamto jest naszą tradycją, własnym wyrazem tureckiego charakteru. Nie jesteśmy przeciw tradycji, ale nie w całej rozciągłości. Ta muzyka wyrastała z biedy, nędzy, tęsknoty, z cech, jakie niósł ze sobą sułtanat.
- Czy oni tylko tak właśnie grają i śpiewają?
- Otóż to... Gdybyś zobaczył wewnętrzną Anatolię... My tu siedzimy na egejskim pobrzeżu, cywilizowanym, o innej stopie życiowej. Tam jest inaczej. Nie ma co udawać. Nędza jest jeszcze czymś normalnym. W ludziach kryje się uczucie beznadziei, smutku, dlatego im odpowiada ta muzyka, mówi o nich samych. Krajobraz często również współbrzmi z tym wszystkim. Wielkie obszary stepowe albo dzikie, niedostępne pasma gór Taurus, z tygrysami i panterami, z wilczymi stadami. Tam jeszcze żyją koczownicze plemiona pasterskie. Wobec tej groźnej przyrody ludzie czują się mali, zagubieni, znów więc tęsknota i smutek...
- Chciałbym zobaczyć tamte strony Anatolii, ale jakim sposobem? - zamyślił się Julek. - Nie ma o tym nawet co marzyć.
- Ojciec ma w planach prowadzenie dalszych badań nad kulturą hetycką. Ale to chyba już w przyszłym roku.
Umilkli, nasłuchując dźwięków sazu. Robotnicy siedzieli kręgiem. Ten, który grał, przysiadł pośrodku na ziemi z podwiniętymi nogami. Cienie pogłębiały się, słońce zapadło już w morze, władzę przejmowała noc. Snuły się jakieś mgiełki, pojawiła się niebieskawa szarość. W zastygłym, cichym powietrzu melodia rozchodziła się daleko, nad morze, na wzgórza i łąki.
- Widzisz - niespodzianie odezwał się Haluk. - Z Turcją nie jest tak wszystko proste. Czterdzieści parę lat temu Ataturk obalił sułtana. Kraj był wtedy zacofany, niemal średniowieczny. Od tego czasu zrobiliśmy szalony skok. Ciągle idziemy dalej. Ale to wymaga czasu. Zbyt wielki, na setki lat liczony był dystans od reszty Europy, nadgonić nie jest tak łatwo. Ale już zaczynamy w świecie coś znaczyć. Zobaczysz, co będzie z Turcją za lat dziesięć, dwadzieścia... Może i oni w swoich pieśniach przestaną wtedy być tak straszliwie smutni.
- Pomóżcie mi, chcę się przesunąć - poprosił Wicek.
Dziwacznie wyglądał z prawym ramieniem na temblaku, z lewą nogą również zabezpieczoną po wywichnięciu przy kostce. Głowę i twarz gęsto zdobiły plastry i opatrunki.
W powietrzu zadźwięczały dzwoneczki. Smutna melodia urwała się.
- Ten cholerny pastuch! - ze złością oznajmił Wicek. - I te kozy jak diabły.
Tyle było pasji w głosie chłopca, iż nie mogli się nie roześmiać.
Dołem, za obozowiskiem robotników, ciągnęło stado kóz. Obok nich zgarbiony jak zwykle szedł stary pastuch.
Nie opodal grupki siedzących robotników stary przystanął, rozmawiali. Poczęstowany papierosem zbliżył się po ogień, gęsto puszczał dym, a później odwrócił się, ruszając w dalszą drogę.
- Gdzie on sypia? - zaciekawił się Julek.
- Pewnie na polu. Ma może jakiś sklecony szałas. Łazi ciągle z tymi kozami zamiast trzymać się jednego miejsca - rozzłościł się Wicek.
- Ty go nie kochasz za bardzo - zarechotał Haluk.
- Żebyś wiedział. Opowiadałem wam przecież o tamtej rozmowie. Straszył i groził.
Wicek urwał. Niewyraźnymi frazami, fragmentami zaledwie, zaczęło się coś wyłaniać z pamięci, zamglone i niepewne. Kozy, stary pasterz, szalony ból pogruchotanego ciała, podobnie jak w tej chwili narastający mrok... Przymknął oczy, zmarszczył czoło, całym wysiłkiem starając się wyłuskać odradzający się obraz. Czy był prawdą, czy tylko złudzeniem, jakimś majakiem?
Zauważył, że obaj koledzy wpatrują się w mroczniejącą przestrzeń. Co ich tak nagle zaciekawiło?
- Wiesz, Wicek, Salih zerwał się i pobiegł za starym - poinformował go Haluk.
- To znaczy, że się znają. Zobaczymy, kiedy powróci - szepnął Julek. - Co ci dwaj mogą mieć ze sobą wspólnego? Wicek jeszcze raz przywołał w pamięci tamte dramatyczne godziny. To nie mogło mu się wydawać. On jednak go widział, na pewno. .
- Słuchajcie, powiem wam coś. Tylko nie śmiejcie się. Dopiero tu, patrząc na te kudłate diabły, uświadomiłem sobie, jak była naprawdę...
- Gadaj. Co znów wymyśliłeś.
- Musiałem sporo godzin przeleżeć w tej jamie, nim mnie znaleźliście nieprzytomnego. Próbowałem się sam wydostać, znać to po dłoniach, po urwanych paznokciach, którymi czepiałem się skały. Miałem zatem chwilę przytomności. Wtedy odczuwałem ból i zdawałem sobie sprawę, że mogę zmarnieć w tej jamie. Bo gdybyście mnie nie odnaleźli? Chciałem straszliwie pić. Wołałem, ciągle starałem się wołać, w nadziei, że będziecie mnie szukać i usłyszycie. Nagle coś nade mną skoczyło, śmignęło w ułamku sekundy. Zaraz potem ujrzałem nad brzegiem jamy dziwaczny łeb, czarny, kosmaty, z rogami. Nie od razu pojąłem, że to jakaś ciekawska koza. I znowu parę ich przeskoczyło nad jamą, sypnęły mi się na głowę kamyki. Pomyślałem o tym starym, że jest może w pobliżu. Starałem się wołać głośniej. Nic, żadnego odzewu. Więc już tylko leżałem cicho. Bark mnie okropnie bolał, pękała, wydawało się, głowa. Dłonią dotykałem rozmazanej krwi, nie wiedziałem, co ze mną jest, czy nie zraniłem się ciężko...
- Wesoło tam nie miał, szkoda gadać - zauważył Julek, gdy już przetłumaczył Halukowi opowieść kolegi.
- To było ponure... Gdzieś w pobliżu usłyszałem szmery. Byłem przekonany, że to jakaś zwierzyna, pomyślało mi się o niedźwiedziu, ale przecież w tych okolicach ich się nie spotyka. Szmery się powtórzyły, jakby ktoś skradał się cicho. Szeroko rozwierałem oczy, chcąc coś dostrzec nad sobą w niewielkim, jaśniejszym kręgu. Ktoś szedł w moją stronę. Kto? I wtedy na tle szarzyzny mroku na moment pojawiła się ciemna plama ludzkiej sylwetki. Jaśniejszy owal twarzy rozmazywał się u dołu. Teraz rozumiem, to była jego broda... A właśnie ból mną zaszarpał od nowa, jęknąłem. Zagadałem coś. Czarny cień cofnął się. Znów usłyszałem szmery, kroki oddalały się. Wiecie, to na pewno był ten stary pastuch.
- Sądzisz, że widział cię i zostawił tak bez pomocy, samego?
- Jestem pewien.
Haluk w zaskoczeniu i oburzeniu aż pięści zacisnął. Spojrzał ku majaczącej w oddali grupie robotników. Dostrzegł, że od pola przysunął się do tej grupy niewielki cień.
- Salih wrócił - powiedział.
- Był zatem ze starym blisko pół godziny - Julek przyjrzał się fosforyzującej tarczy zegarka. - Zaczynam wierzyć opowieści Wicka. Usłyszał jego wołanie, zajrzał i odszedł cicho, przekonany, że po tym wypadku chłopak długo już nie pociągnie...
- Mógłby przecież dać znać do naszego obozu.
- Na tym najmniej mu zależało.
- Zaraz, zaraz - przyhamował ich Haluk. - Jak sądzicie, co znaczy ta dziwna znajomość, Saliha i starego pastucha? Obaj są przeciwni poszukiwaniom grobowca, pragnęliby temu przeszkodzić. Knują coś? Nic konkretnego nie wiemy. Staremu nie udowodni się, że zostawił Wicka w potrzebie... Salich także, mówił doktor Merlut, więcej nie rozmawia z robotnikami o zaniechaniu badań.
- Nie ma innej rady, tylko trzeba ich obserwować - Julek wzruszył ramionami. - Profesor wraca. Długo dziś zabawił na twoim wzgórzu, Wicek. Doktor Merlut i Ergun też są z nim razem. Ależ rozgadani i ożywieni! Powiodło im się?
- Baba! Baba! - wołał Haluk wychylając się za róg namiotu.
- Za jakąś godzinę zajrzę do was, chłopcy! - odkrzyknął profesor młodzieńczym głosem.
- Ojciec we wspaniałym nastroju. Zaszło coś ważnego. Muszę się dowiedzieć, podpytam Merluta - zerwał się młody Turek.
- Czekaj, idę z tobą. - Spodziewanie nowin podekscytowało również i Julka.
- Żebyście boso musieli tańczyć na morskich jeżach! Przyjaciele ód siedmiu boleści - rozzłościł się Wicek. - A ja mam tu leżeć i niecierpliwić się!
Ale już ich nie było, nie słyszeli więc tych utyskiwań.
Poprawił się na materacu. Solidnie się wtedy potłukł, ciało jeszcze mocno bolało. Na domiar wywichnięta w kostce noga i wytrącony bark. Wystarczy na jednego. Narobił niemało bigosu. Gdy go odnaleźli po niemal pół nocy trwających poszukiwaniach, dopiero zaczęło się larum. Mercedesem odstawiony do Canakkale w szpitalu dostał się w obroty lekarzy. Na szczęście, wszystko okazało się w sumie niegroźne, tyle że bolesne. Po dwóch dobach mógł już wrócić do namiotu. Niemniej jeszcze kilka dni trzeba będzie występować w charakterze inwalidy. Nieciekawe.
Swoją niefortunną przygodą przyhamował prace poszukiwawcze, opóźnił rozpoczęcie nowych wykopów. Dopiero od jutra robota ruszyć ma na całego. Także na jego, Wickowym wzgórzu, Jak powszechnie już nazywano pagór, na którym przeżył długie godziny w głębokiej wyrwie, półprzytomny z bólu i niepokoju. Gdybyż to udało się tam coś znaleźć! Profesor podobno ożywiony i świergotliwy jak ptaszek. Może odszukał jakieś tropy? Mogliby chłopcy już wrócić, powiedzieć, zostawili go tu .samego jak kołek.
W duchu niemniej przyznawał im rację. Nie ma powodu, by tkwili przy nim jak niańki. W końcu może się już sam poruszać, choć lekarz twierdzi, iż przez parę najbliższych dni nie jest to nazbyt wskazane. Dosyć już zresztą rozgardiaszu wprowadził w życie ekipy badawczej. Żeby to chociaż coś dało...
Westchnął, wyłapując w mroku zarys obozowiska. Od poprzedniego stanowiska przenieśli się o kilka kilometrów dalej, rozstawiając namioty na niewielkiej płaszczyźnie pomiędzy dwoma wzniesieniami. Dzieliło je od siebie najwyżej pół kilometra. Julek z Halukiem twierdzili, iż pierwsze wzgórze jest tym, .na którym początkowo zamierzał profesor poczynić próbne wykopy. Dopiero potem nagle zmienił decyzję. To drugie wzgórze natomiast było jego, Wiekowym wzgórzem. Na nim dziś spędził profesor wraz ze swymi asystentami całe popołudnie. Stamtąd wrócił tak ożywiony i pełen zapału.
Ktoś cichym krokiem przesunął się nie opodal namiotu zajmowanego przez chłopców. Wicek zamienił się w słuch. Kroki za chwilę ścichły.
- Hej, jest tam kto? - zawołał przyciszonym głosem.
Nie było odpowiedzi. Zamierzał już dźwignąć się z materaca, ale zaraz dał spokój. Na pewno jakieś przywidzenie.
Rozgwizdał się teraz na całego. Gwizdem wyrażał zawsze albo wielkie wzruszenie, albo stan niepewności. Właśnie jak w tej chwili.
Nie umiał opanować ogarniającego go coraz to silniejszego zdenerwowania, którego przyczyn nie mógł sobie wytłumaczyć. Ostatecznie, co złe, minęło, nikt nie zgłasza do niego pretensji o zamieszanie, jakie spowodował swą eskapadą. Za parę dni będzie już zdrów. Ruszą od nowa prace poszukiwawcze, może tym razem uda się natrafić na starożytny grobowiec. Kto wie, może przyczynił się do przyśpieszenia odkrycia... Czym się więc denerwować?
Z ulgą przywitał powrót chłopców. Zajadali jakieś smażone na oliwie ciasteczka, których całą furę przynieśli ze sobą. Pani Kseresowa bardzo dbała o kuchnię, cuda wyczyniając na butanowych polowych palnikach. Ochoczo wpakował w usta jeszcze cieplutki, świeży specjał.
- No i co? Wiecie coś? - zapytał z pełną gębą.
- Ojciec zabrał do namiotu Merluta i Erguna. Coś tam wyczyniają nad planami, gryzmolą i spierają się zawzięcie. - Haluk wzruszył ramionami, nie lubił, gdy cokolwiek nie wychodziło mu tak, jak sobie zamierzył. - Mama zaniosła im dwa termosy wrzątku, parzą herbatę i pewno tak szybko nie skończą. Jest inna sprawa... - ściszył teraz głos.
- Koło namiotu profesora spotkaliśmy Saliha - oznajmił Julek konspiracyjnym tonem, uprzedzając wypowiedź Haluka.
- Co? - Wicek aż usiadł. Stęknął przy tej okazji solidnie, bo ruch ten odezwał się silnym bólem w barku.
- Nic więcej. Nie wydawał się zaskoczony. Powiedział, że idzie do mamy po lekarstwo. Brzuch go boli.
- I co?
- No i poszedł do niej. Dała mu jakieś pigułki. Ostatecznie, idąc do namiotów robotników, można tamtędy przechodzić. My tu za wiele wietrzymy. - Haluk starał się być sceptyczny wobec ogarniających ich podejrzeń.
- Słyszałem tu jakieś kroki. Wołałem, nikt się nie odezwał. To pewnie on tędy przechodził - oznajmił Wicek.
- W zębach miał sztylet, a w rękach maczugę i oszczep - zakpił znów Turek.
- Ja wiem jedno. Coś tu niewyraźnego dzieje się wokół nas. Julek rozładowywał spięcie. - W każdym razie musimy, chłopcy, uważać.
Haluk spojrzał na zegarek.
- Za wcześnie jeszcze na sen. Żeby Wicek był zdrowy, można by pójść wykąpać się. W nocy to bardzo przyjemne, morze jest zupełnie inne. Fosforyzuje. Cała okolica wygląda jak z bajki. No, ale trudno. Może jutro skończy się już leniuchowanie. Namiotowa narada wyraźnie na to wskazuje. Tylko że ojciec już pewno nie przyjdzie.
Jakby przecząc jego słowom, rozległy się opodal mocne kroki i na jaśniejszym tle zarysowała się sylwetka profesora. Szedł rześko, jakby mu nagle ubyło lat.
- Widzicie, obiecałem, więc jestem.
Zatarł ręce, rozejrzał się i przysiadł na materacu obok Wicka. Spojrzał na niebo.
- Spadająca gwiazda. Zdążyłem wypowiedzieć w duchu swoje marzenie, nim zgasła. Może się nam tym razem powiedzie.
- U nas w Polsce jest taki sam zwyczaj wróżenia z gwiazd... - odezwał się Julek. - Pan w to wierzy?
Mocny oraz serdeczny śmiech naukowca rozproszył dookolną ciszę.
- Czy wierzę? Widzicie, starożytni przypisywali gwiazdom szczególne znaczenie, byli przekonani, iż wpływają one zdecydowanie na ludzkie losy. Jako człowiek współczesny nie wierzę w takie wróżby. Ale jako entuzjasta minionych cywilizacji staram się wnikać w typ myślenia ludzi wtedy żyjących.
Na chwilę zapadła cisza, wszyscy wypatrywali na niebie spadających gwiazd. Ale rozmigotana kopuła nie kwapiła się teraz wysyłaniem swoich zwiadowców.
- Gdzieś tam może szybuje jakiś kosmiczny pojazd... Sięgamy po Kosmos, a tak ciągle niewiele wiemy o przeszłości naszej staruszki, Ziemi. To, co dotychczas opanowaliśmy z wiedzy o starożytności, a cóż dopiero mówić o czasach prehistorycznych, to za ledwie ułamek, drobne okruchy, z których żmudnie usiłujemy skleić całość. - Cichy głos profesora zabrzmiał melancholijnie.
- Jak choćby o Dardanach - wtrącił Wicek.
- Właśnie... Zebrałem wszystkie przekazy o dziejach Troady, nie tylko o samych Dardanach. Jakież to śmiesznie ubogie... Cała Anatolia czeka jeszcze na swych odkrywców. Tutaj rodziły się olbrzymie cywilizacje i kultury. Jakim zachłyśnięciem były odkrycia dotyczące państwa Hetytów. A co jeszcze kryje ziemia, czekając na archeologa? Anatolia była wszakże terenem największych wędrówek ludów. Przez nią z północnego Kaukazu ciągnęły niezliczone plemiona. Mówi się o Grecji, jako o kolebce naszej kultury. Często zapoznaje się przy tym rolę właśnie małoazjatyckiej Anatolii...
Nauka turecka, reprezentowana tu i przeze mnie, wyznaje pogląd, zresztą nie przez wszystkich przyjmowany, że Achajowie osiadli w środkowej Grecji, niszcząc kulturę kreteńską, a później przedsiębiorąc wyprawę pod Troję, byli właściwie na tej ziemi reemigrantami. Wcześniej już bowiem przeszli przez Anatolię, dopiero później osiedlając się na terenie właściwej Grecji. Nie jest przypadkiem, iż w jednym z pism znalezionych na Krecie odczytano ku zdumieniu naukowców grekę, że elementy greckiego języka dają się odcyfrować na tabliczkach odkrytych w dawnej stolicy Hetytów, Huttusas. Zatem nieraz na wieleset lat wcześniej, zanim pierwsi Grecy pojawili się na terenie Grecji właściwej.
Wicek szybko tłumaczył Julkowi tureckie słowa profesora na polski. Szczęśliwy był, iż chociaż w ten sposób staje się potrzebny i użyteczny.
Zapadłe potem na chwilę milczenie przerwał Haluk pytając pełnym podniecenia głosem:
- Ale powiedz, baba, co odkryliście? Wiesz już coś?
- Są pewne zaskakujące ślady, pozwalające na snucie domysłów. Ale nie wyprzedzajmy wypadków. Jutro zaczynamy próbne wykopy na obu wzgórzach.
- Gwiazda znów spada - wskazał Julek niebo.
Patrzyli w zadumie, jak wielkim, świecącym łukiem osuwa się w dół.
- Żeby nasze poszukiwania tym razem skończyły się powodzeniem - cicho powtórzył swoje marzenie profesor Kseres.
ROZDZIAŁ XVII
Od nocnych wydarzeń w namiocie do odkopanej kolumny
A jednak... Okazało się, że ich niepokój wieczorny nie był bez podstaw.
W namiocie, mieszczącym pracownię obozową profesora, gdzie przechowywał on swoje notatki i wykresy i gdzie prowadzono dokumentację badań, normalnie nikt nie nocował, choć łóżko polowe zawsze stało na podorędziu.
Tej nocy wszakże doktor Merlut postanowił się tam przenieść. Przewidywał, iż zasiedzi się w noc późną, kończąc sprawozdanie dla uniwersytetu w Stambule, finansującego prowadzone przez profesora badania.
- Po dwunastej zgasiłem lampka. Cały obóz już spał. Krótko przed drugą, sprawdziłem potem, obudził mnie jakiś skrzyp. Zafalowała płachta namiotu przy wejściu. Szmer, jakby ktoś starał się niepostrzeżenie dotrzeć do stołu. Tam leżą wszakże nasze papiery... Sądziłem z początku, iż może to lis albo inne jakieś stworzenie. I wtedy usłyszałem ten oddech. Tak oddycha tylko człowiek, gdy jest bardzo przejęty i zdenerwowany. Zerwałem się krzycząc. Macałem za latarką elektryczną, nie mogłem znaleźć, jak się później okazało, spadła poza łóżko. Na ślepo ruszyłem w stronę stołu. Tamten ktoś najpierw jakby się przyczaił, a później rzucił się w panicznej ucieczce, omal nie rozwalając po drodze namiotu. Wyskoczyłem przed namiot, ale usłyszałem tylko dalekie zanikające kroki.
- Może to naprawdę był lis?
- Nie. - Doktor Merlut potrząsnął głową. - W namiocie znalazłem to. Leżała na ziemi koło stołu. Ta flaszka. Z benzyną.
Podał chłopcom butelkę od wina w trzech czwartych zapełnioną benzyną. Oglądali ją, przekazując z rąk do rąk.
- Po czerwonym winie z Tekirdag. Ojciec je stale pije, ma tu ze sobą zapas, kilka butelek... - powiedział Haluk. - To może być flaszka stąd, z obozu. - Spojrzał bystro na młodego naukowca. - Merlut, a nie wydaje ci się, że to był Salih?
- Od razu, jeszcze w nocy, pomyślałem to samo. Ledwie znalazłem tę flaszkę, poszedłem do robotników. Skrzydła ich namiotów były otwarte, mogłem policzyć śpiących. Byli wszyscy.
- Mógł już wrócić i położyć się, udając śpiącego.
- Pewnie, że mógł. Ale rano rozmawiałem z robotnikami, mam pośród nich paru zaufanych, nie pierwszy raz z nami pracują. Twierdzą, że Salih był cały czas razem. Jeszcze przed zaśnięciem skarżył się na kurcze brzucha. Rzeczywiście, źle wygląda... - rozłożył ręce. - W każdym razie nie ma żadnego śladu, który wskazywałby na Saliha. Poza początkowymi wstrętami nic innego nie możemy mu właściwie zarzucić. Nawet jego członkostwo w Bractwie Tańczących Derwiszy nic należy do pewnych.
- Zgoda - wzruszył Haluk ramionami. - Ale ja mu nie ufam... Wracając do tej butelki... Chciał podpalić namiot?
- Na to wygląda. Przypuszczalnie komuś zależało na zniszczeniu dokumentacji i notatek profesora. O sam namiot już mniejsza.
- I w ten sposób zahamować albo wstrzymać badania... Głupiec, przecież to nie pomogłoby mu wiele.
- Niemniej zaistniałyby utrudnienia. No, ja muszę już iść do profesora.
- My z tobą. A jak ojciec, co na to powiedział? - dopytywał się w drodze Haluk. - Słuchaj, Merlut, jeszcze jedno. Czy wczoraj trafiliście na coś na Wickowym wzgórzu?
- Są pewne ciekawe ślady... Ojciec sam ci o nich powie... A jak zareagował na nocne odwiedziny? Powiedział, że tym bardziej przyśpieszy poszukiwania. Znasz ojca, wiesz, że podobne sprawy tylko go jeszcze zachęcają.
Profesor ujrzał ich już z daleka.
- No, kochani, dziś zaczynamy... O, nawet Wicek przymaszerował. Ty, chłopcze, musisz na siebie uważać, najlepiej, byś ze dwa dni jeszcze poleżał. .
- Baba, takie ciekawe sprawy! Kto to mógł być?
- Kto? Głupiec jakiś, fanatyk. Nic więcej. Nie ma się czym przejmować. Tyle że odtąd ktoś będzie musiał sypiać w naszym namiocie-pracowni. Ja, albo doktor czy Ergun.
- I nic więcej nie powiesz? - pytał Haluk zdumiony spokojem ojca.
- To najwyżej, byście się pośpieszyli. Za godzinę zaczynamy całym rozpędem. Macie niewiele czasu na śniadanie i kąpiel.
Patrzyli na siebie wytrzeszczonymi oczyma. Ich rozpierała emocja, przejęli się nocną przygodą Merluta, a tymczasem profesor zbywa sprawę jak coś zupełnie bagatelnego.
Na dalsze wydziwianie nie było czasu, profesorowa nagliła, by chwytali za łyżki. Kluski z oliwą i krajanką pomidorową dymiły z misek. Tarik, przyzywając brata i jego kolegów, skorzystał z okazji i walił jakimś żelazem w blaszaną miskę. Hałas powstał z tego zgoła piekielny.
Niedługi czas później Wicek żałośnie popatrywał na kolegów, maszerujących ku “jego” wzgórzu. Haluk wyprosił u ojca, by właśnie tam mogli pracować. Rzędy kołków pstrzyły już oba wzniesienia, wskazując miejsca próbnych sondaży. Wicka rozpierała ciekawość. Co takiego zastanowiło profesora na tym pagórze, iż spodziewa się tam coś znaleźć? Rozpadlina skalna, w której Wicek przeleżał długie godziny, zdawała się wyglądać na naturalną, deszcze lub zanikający strumień wymyły ziemię spomiędzy brył skalnych. Wywrócone drzewa piniowe? Zaraz, było coś, co go w nich zaciekawiło...
Uderzył się w czoło dłonią rozwartą na płask. Korzenie! Sięgały płytko i dlatego były tak nienaturalnie rozrośnięte wszerz, niemalże na szerokość koron. Jeżeli zaś korzenie nie mogły zagłębiać się w grunt, to prosty dowód, iż teren pod nimi był albo skalisty, albo... Bał się po prostu myśleć.
Druga wersja najprostszą drogą prowadziła do przypuszczenia, iż pod wąską stosunkowo warstwą ziemi kryje się jakaś budowla. Czy to możliwe, czyżby naprawdę?
Wolał odtrącić od siebie podobne przypuszczenia. W wypadku niespełnienia zawód byłby nazbyt dotkliwy.
Człapiąc w kierunku zajmowanego przez ich trójkę namiotu, coraz obracał głowę ku wzgórzu znaczonemu wysokimi cyprysami. Śmieszne, że drzewa nie dociągają wiekiem nawet stu lat, a jednak zgadzały się z tekstem starożytnego pisarza. Jedne cyprysy ginęły, inne wyrastały w ich miejscu. Topografia się nie zmieniła. Nie wypowiedziałby tego głośno, ale jakieś głębokie przeświadczenie wewnętrzne szeptało mu, że tym razem się nie mylą, że tutaj, właśnie tutaj...
- O mój Boże! - wzdychał głęboko, bo mu to rojenie dech zapierało w piersiach.
Do odkrycia w każdym razie było jeszcze daleko, tymczasem wiele innych spraw domagało się przemyślenia. Choćby dzisiejsza nocna przygoda doktora Merluta.
Próżno wszakże usiłował zmusić się do odwrócenia uwagi od spraw dziejących się na wzgórzach. Nieważny stawał się Salih, jego znoszenie się ze starym, brodatym pastuchem, blakła nawet historia z benzyną. Świadomość, iż może tylko godziny dzielą ich od wielkiego odkrycia, wypierała wszystko inne.
Gdy w pobliżu pojawił się Tarik, Wicek przywabił go do siebie obietnicą, że da mu polski znaczek z piękną psią mordą. Pokusa była zbyt silna, by chłopak nie połakomił się na przynętę.
- No, czego chcesz? Bo zaraz muszę jechać z mamą do Canakkale. Daj znaczek.
- Zaraz. Gadaj, co tam się dzieje? Znaleźli już coś?
- Fiuu! Dwa lata temu przez trzy miesiące baba kopał i nic.
- I tu nic?
- Nic. Dawaj znaczek.
Ledwie nie posłał go w diabły razem ze znaczkiem. Taki szczeniak. Powinien się już trochę znać na pracach wykopaliskowych, a tymczasem ani be, ani me.
Cichy poszum mercedesa odwiódł go od zamiaru udania się pod wzgórze, co już chciał zrobić. Nie można zostawić obozowiska nie strzeżonego. Zwłaszcza po ostatnich historiach. Ze też profesorowej właśnie dziś zachciało się jechać do Canakkale!
Nudził się jak mops. Nie mogąc usiedzieć, wałęsał się po całym obozowisku i klął swój los. Położył się w końcu i półdrzemiąc czekał na powrót mercedesa.
Obudziły go ożywione głosy i jakiś rumor. Kilku robotników pchało taczki wyładowane sporym kamieniem o walcowatym kształcie. Pod koło podkładali deski, tworząc w ten sposób rodzaj zaimprowizowanego chodnika. Asystent profesora, Ergun, towarzyszył tej grupie, opiekując się kamieniem ze szczególną czułością. Przygładzał go dłońmi tak delikatnie, jakby dotykał żywej istoty. Widząc kuśtykającego Wicka, zawołał już z daleka:
- Pierwszy ważny ślad.
- Co to jest?
- Fragment kolumny z reliefem ozdobnym. Wykopaliśmy go w miejscu, odsłoniętym przez wywróconą pinię.
Wicek nie miał zielonego pojęcia, co to jest relief, przezornie jednak zmilczał, nie chcąc zdradzać się ze swoją ignorancją. Może sam dojdzie do znaczenia tego wyrazu, a jeśli co, zapyta Haluka.
W wykopanym zaraz płytkim wgłębieniu ustawiono fragment kolumny na sztorc. Kamień nie sięgał nawet ramienia Wicka. Zbliżył się, oglądając znalezisko. Szerokim pasem biegła wokoło kolumny misterna rzeźba w formie ozdobnych zawijasów, niewielkich, promienistych tarczek, wężyków, z jakąś niesłychaną dokładnością wykutych w kamieniu.
- To ten relief? - wskazał palcem.
Ergun przytaknął skwapliwie. Zazwyczaj dosyć ociężały, teraz promieniował rzutkością i werwą. Nie czekając na pytania chłopca, sam zaczął udzielać wyjaśnień:
- To zaledwie część. Odkopaliśmy jeszcze trzy fragmenty. Braknie tylko zwieńczenia. Szukamy... To niezmiernie ważne odkrycie. Dowód, iż wzgórze służyło ówczesnym mieszkańcom do jakichś celów. Kolumna mogła być znakiem rozpoznawczym albo elementem ozdobnym. Profesor jest uradowany, to pewny dowód, iż przy dalszym kopaniu możemy spodziewać się niejednego.
- Grobowca?
Ergun rozłożył ramiona. Zawsze był bardzo, wstrzemięźliwy w ocenach.
- I to na moim wzgórzu? No tam, gdzie miałem wypadek.?
- Tam, tam! - rozbawiony Ergun poklepał go po ramieniu.
- Idę z wami. - Widząc powracający mercedes, Wicek zdecydował się z miejsca.
Dwaj robotnicy, śmiejąc się, wpakowali go jak worek do taczki, mimo jego protestów.
Wytrząsł się niesamowicie przy osobliwej tej jeździe, ale w mig się też znalazł na miejscu, a tak kuśtykałby najpewniej z godzinę.
Haluk i Julek z daleka przywitali go triumfalnymi okrzykami.
- Hura, hura, Wicek! Stawiam ci wino, dobrze wybrałeś miejsce na medytacje w jamie... - Haluk darł się niemiłosiernie, zwycięsko wywijając łopatą.
Julek w chuście okrywającej głowę przed słońcem zbiegał z płaskiego wzniesienia, by pomóc Wickowi wdrapać się na górę.
- Co z grobowcem?
- Prędki jesteś. Bystry chłopak, niemalże błyskawica. - W drwinach Haluka nie było nic poza dobrodusznością. - Dobrze, że jest kolumna. Z nieba tutaj nie spadła. Ojciec fotografował ją ze trzydzieści razy, oglądał te rzeźby, cmokał z zachwytu. Określił je na mniej więcej szósty lub piąty wiek przed naszą erą. On się na tym wspaniale zna. Okropnie jest przejęty.
- A tamta część czemu przywędrowała do obozu?
- Będzie się przenosić odciski na specjalny papier, mierzyć, opisywać, omawiać. Potem najpewniej wróci tutaj, ale dopiero, jak się zakończy już wszystkie prace.
Julek pomagał Wickowi przecisnąć się między drzewami. W paru kierunkach przecinały wzgórze niegłębokie rowki, znaczące szlak przyszłych wykopów.
- Julek, a ta kolumna czemu miała tu służyć?
- Profesor sądzi, że prawdopodobnie była oznacznikiem miejsca kultu. Najpewniej grobowca.
- Miałem więc jednak nosa, właśnie to miejsce obierając na swoją przygodę?
- Miałeś, stary. Opłaciło się trochę pocierpieć i najeść się strachu.
Głęboka rozpadlina, sięgająca skalnego podłoża, zabezpieczona została deskami i palikami. Wicek zajrzał do niej ostrożnie. Spędził tu przecież nie najweselszych kilka godzin. Dół ział ciemnią, ostrymi i gładkimi spadami ścian. Wzdrygnął się. Gdyby go w czas nie odnaleziono...
Zwalone wichurą drzewa pinii zostały popiłowane i odciągnięte na bok. Opodal czerniał dół, w którym odnaleziono potrzaskaną kolumnę. Paru robotników pod wodzą Merluta wkopywało się w ziemię jeszcze głębiej.
- Szukają głowicy kolumny - objaśnił Haluk. - No jak, baba? Dobrze będzie?
Uśmiechnięty zaaferowany profesor przybliżył się, poklepał Wicka po ramieniu i jakby nie słysząc słów syna wskazał mu na wyznaczone linie rowków próbnych, biegnące wzdłuż spadu zbocza ku morzu.
- Tam, Haluk. Pomóżcie robotnikom. Te wykopy powinny przynieść nam rozwiązanie.
Chłopcy porozumiewawczo spojrzeli po sobie.
Wicek pozostał sam. Żałował serdecznie, że nie może nic pomóc, że wygapia się tylko niecierpliwie i nasłuchuje, czy z którejś strony nie rozlegnie się radosny okrzyk triumfu.
Słońce paliło coraz mocniej. Pot gęsto skraplał ciała pracujących ludzi. Nic się nie działo. Czas wlókł się z leniwą powolnością. Odwożone taczkami na bok rosły zwały ziemi, przetkanej gęsto kamieniami i ułamkami skalnymi. Coraz częściej trzeba było używać kilofa. W napiętych wypatrywaniem oczach zaczęły pojawiać się złote migotania.
Pomimo napięcia z ulgą przyjęto sygnał profesora oznajmujący dwugodzinną przerwę na obiad. Zaraz się ożywiło, sypnęło wszystko do namiotowych obozów. Wicek kuśtykał pomiędzy wspierającymi go kolegami.
Tarik wybiegł gromadzie naprzeciw.
- Baba, masz gościa. Od profesora Streichera. On bardzo jest fajny. Kąpał się ze mną, polowaliśmy na ryby...
Haluk wskazał palcem na stojący przy namiotach volkswagen i zaśmiał się do Julka:
- Niemiec. Twoja sympatia. Nie poznajesz?
Walter Ditrich witał się już ze wszystkimi. Przywiózł od profesora Streichera oczekiwany przez pana Kseresa pakiet z drukami. Ożywiony był i bardzo rozmowny.
- Mam teraz trochę więcej czasu, zresztą za parę tygodni kończymy montaż; próbny rozruch i wracam do domu. Cieszę się, że to już. To nasze Canakkale po dwóch dniach staje się nudne. Większość kolegów wyjechała, zostałem sam jak rodzynek w skąpym cieście. Okropnie jestem rad, iż pani profesorowa była łaskawa zaprosić mnie na obiad.
Usłyszawszy ostatnie zdanie, Julek skrzywił się, ale przetłumaczył Halukowi orację inżyniera.
Trudno było coś zarzucić Walterowi Ditrichowi. W czasie obiadu sypał dowcipami, cieszył się wiadomością uzyskaną od Tarika, że profesor spodziewa się lada dzień odkryć książęcy grobowiec. To musi być coś nadzwyczajnego. Wunderbar!* [Cudownie!] O ileż taka praca ciekawsza niż plątanie się około maszyn i elektrycznych przewodów. Z Tarikiem polowali na ryby, żadnej się nie udało im schwytać, choć dostrzegli jakiegoś olbrzyma, ale umknął nie powiedziawszy nawet dzień dobry...
Profesor pobłażliwie traktował młodego specjalistę, odpowiadając półuśmiechami na jego gadanie. Wdzięczny był zresztą za okazaną przysługę.
Zaraz po obiedzie Ditrich oznajmił, że chętnie by spędził jeszcze parę godzin w miłym towarzystwie, o ile jego osoba nie będzie zawadą. Profesor nie oponował, usprawiedliwił się tylko, że nie będzie mógł towarzyszyć gościowi, bo ma bardzo pilne zajęcia. Z miejsca też udał się do namiotu-pracowni.
Nagle Walter stuknął się w czoło.
- Byłbym zapomniał!
Długimi susami pognał do swego volkswagena. Wyciągnął stamtąd oszczepy do polowań podwodnych i kuszę sprężynową, której mu Haluk tak bardzo zazdrościł. Rzucił to wszystko w ręce zaskoczonych chłopców.
- Koledzy mi zostawili. Im w Niemczech nie będą potrzebne. Tam nie wolno polować pod wodą w ten sposób. Pomyślałem, że wam mogą się przydać. Proszę, proszę... Ależ nie ma się czym krępować. To dla mnie nie tylko przyjemność, ale i wygoda, zawadzają mi tylko w hotelu.
- Widzisz, wcale nie taki zły facet, jak mówisz - szepnął Haluk do oszołomionego tym gestem Julka.
Wzruszył ramionami. Ciągle nie mógł się zdobyć na sympatię do Ditricha. Poza tym nużyła go funkcja tłumacza. A tymczasem Haluk, zwłaszcza po cennym darze usposobiony przychylnie do Waltera, rozgadał się i poszturchiwał kolegę, by przekładał.
Dopiero na stanowisku archeologicznym, dokąd Ditrich także się udał, po samarytańsku prowadząc kulejącego Wicka, Julek wreszcie odsapnął. Pracując, mógł się nie bawić w uprzejmości.
Młody Niemiec, niezmiennie się uśmiechając, kręcił się po całym wzgórzu, zagadywał wszystkich po kolei, ale wkrótce go to znudziło. Zapowiadając następną wizytę, odjechał.
Taczka za taczką - pełne ziemi odjeżdżały spod wzgórza na usypisko przy gładkiej płaszczyźnie. I ciągle nie było żadnych efektów. Czasem tylko hamowały robotę kamienie. Profesor jednak i Merlut, kontrolując pracę, miny mieli czemuś coraz bardziej zadowolone.
Wieczorem wszakże i profesor nieco przygasł. Długo zastanawiał się nad liniami gotowych już przekopów. Stalową miarą mierzył głębokość niektórych z nich, notował coś, potem obliczał.
- Jutro przesuniemy się trochę w lewo. Tam gdzie się wznosi to wybrzuszenie. Jest usytuowane idealnie na zachód.
Chłopcy westchnęli. Kiedyż wreszcie zabrzmi triumfalny okrzyk oznajmiający sukces?
ROZDZIAŁ XVIII
Ostatni wyczyn Tańczącego Derwisza
Chmury pchane wiatrem, ołowiane, ale podświetlone łagodną czerwienią, płynęły zwartą masą, zasłaniając całą kopułę nieba. Wiatr od północnego zachodu dął silnie i równomiernie, wznosząc pokłady pyłu z wyschniętej ziemi. Drzewami pinii przebiegał cichy poszum. Zamilkły cykady, z rzadka tylko przypominając o swoim istnieniu solowymi występami bardziej zapamiętałych grajków.
- Jeżeli tak samo jest nad Morzem Śródziemnym, to państwo Gelogliu płacą teraz w Antalyi połowę hotelowej taksy.
Julek spojrzał na Haluka pytająco.
- Tam reklamują się nieustającą piękną pogodą. Za dzień chmurny hotel obniża ceny o połowę, za deszczowy w ogóle nie pobiera opłaty.
Julek pokiwał głową. Dobre sobie. W Polsce byłaby to najprostsza droga do bankructwa.
Patrzał na morze, doskonale widoczne z pobocza pagóra, na którym pracowali od rana. Upstrzyło się teraz białymi liniami grzyw niesionych na szczytach silnej fali. Załamywały się i gięły, ostro odbijając od pogranatowiałej wody.
Słowa Haluka przywiodły Julkowi przed pamięć obraz Hadżer. Wysłał z Canakkale trzy widokówki, ale od niej - poza jednym pozdrowieniem - niczego więcej już nie otrzymał. Każdego dnia, gdy przynoszono pocztę, spoglądał z nadzieją na sortującego ją profesora, ale od dawna już nic dla niego nie było. Ani z Polski ani od Hadżer.
Przeciągnął dłonią po czole zroszonym potem. Było parno. Barometr w namiocie profesora opadł nisko, niosąc zapowiedź deszczu. Wiatr wszakże nadal przeganiał chmury i ziemi nie zrosiła dotąd ani jedna kropla.
Ze zdwojonym zapałem ujął za szpadel. Lepiej odrzucać myśli o ojcu i o Hadżer. Nawet ciocia Zosia zamilkła. Uspokajał się, że to jakiś zbieg okoliczności, bo przecież wszyscy o nim nie zapomnieli.
- Warto dziś będzie wykąpać się. Pysznie się pływa na takiej fali - głos Haluka przerwał te rozmyślania.
- Nie będzie czasu. Chyba że skoczymy tam zaraz po obiedzie.
Praca szła pełną parą. Na Wickowe wzgórze ściągnął dzisiaj profesor również tych robotników, którzy dotychczas robili wykopy na drugim wzniesieniu. Każde pchnięcie łopatą mogło zadecydować. Godziny wszakże mijały, znikąd nie dobiegał radosny okrzyk. Ziemia wytrwale kryła swą tajemnicę.
Z wiatrem nadbiegały delikatne pobrzękiwania dzwoneczków. Kozi kierdel przeciągał dołem. Czarne stworzenia okazywały wzmożoną ruchliwość. Właściwie nie żerowały, a miotały się w bieganinie, jakby czymś podniecone. Stary pastuch wolno jak zawsze przemierzał swój szlak u boku stada. Zdawał się w ogóle nie spoglądać na ludzi mrowiących się wzdłuż stoku pagóra.
Chłopcy długo odprowadzali go wzrokiem. Haluk dyskretnie oglądał się też na pracującego nie opadał Saliha. Pochłonięty pracą zdawał się nie widzieć przeciągającego stada. Dopiero gdy kilka kóz zboczyło od głównego szlaku i zaczęło wdzierać się zręcznymi susami na zbocze, Salih wraz z innymi gorliwie zajął się ich płoszeniem.
Profesor zatrzymał się przy Haluku i Julku. Zjawił się dziś na stanowisku wcześniej od innych, nie zabierając nawet swych asystentów. Po przyjściu zastali część kołków poprzestawianych, liniami sznurów wyznaczających teraz zmienione kierunki próbnych wykopów. Mimo tylogodzinnego wysiłku wyglądał świetnie, opalona twarz kontrastowała z włosami przyprószonymi siwizną. Szare oczy, choć wyostrzone teraz skupieniem, nie zatraciły swej życzliwości.
- No jak, baba?
- Dobrze.
Skinął głową, przechodząc na drugi skraj stoku.
- Patrz - szturchnął Haluk kolegę.
Na równinie stał Wicek w towarzystwie Tarika. Przez przymusowe tkwienie Wicka w obozie zbliżyli się z malcem do siebie. ,,Z nudów”, jak twierdził Haluk. Przed nimi tkwił pastuch kozi, wywijał ręką, wskazując na niebo. Chmury ściemniały, podświetlająca je czerwień przybrała kolor brunatny.
Kocimi ruchami Ergun przesunął się nad ich wykopem. Musnęli jego twarz spojrzeniami i jak na komendę zaprzestali obaj kopania. Twarz młodego asystenta wyrażała szalone przejęcie. Dobiegł do profesora, przechylił się, powiedział mu coś na ucho. Pan Kseres z miejsca przerwał jakieś pomiary i podążył za pnącym się już powrotną drogą Ergunem. Odprowadzały ich zaciekawione oczy robotników.
Haluk z Julkiem raz jeszcze spojrzeli po sobie i zaraz pociągnęli w ślad za tamtymi dwoma. Na szczycie wzgórza coś się stało. Ergun i Merlut cierpliwie grzebali tam od rana, szukając głowicy potrzaskanej kolumny. I teraz to tajemnicze wezwanie profesora, jego reakcja. Czyżby to już?
Doktor Merlut stał zanurzony wyżej głowy w szerokim wykopie, w miejscu, gdzie przedtem rosły wywrócone przez wichurę pinie. Zawzięcie oczyszczał z ziemi jakieś kamienie. Żelazo przesuwało się po nich z przenikliwym zgrzytem.
- Pewnie to głowica - głos Haluka zabrzmiał rozczarowaniem.
Młodzieńczym skokiem profesor znalazł się w wykopie obok Merluta i Erguna. Schylili się, głów ich nie było widać.
Zgarniany szpadlami fruwał w górę żwirowaty piasek, gęsto przetkany bryłami większych kamieni. Haluk i Julek bez słów już wiedzieli: to nie zwieńczenie kolumny, tam każdy ruch byłby precyzyjnie ostrożny, by nie uszkodzić czegokolwiek w fakturze kutego kamienia. I jeszcze ta nerwowość całej trójki badaczy, stanowczo nie na miarę głowicy...
Zgrzyty ustały. Stojąc nad skrajem zagłębienia, widzieli profesora, jak leżąc na ziemi, oczyszczał miotełką z drobin żwiru szeroką skośnawą w swym ułożeniu kamienną płaszczyznę. Merlut i Ergun pomagali mu gorliwie.
Gdy wreszcie podnieśli się, pod ich stopami można było rozróżnić spajany najwyraźniej układ ciosanych brył kamienia. Spojenia znaczyły się ciemniejszą barwą, szły regularnymi zarysami... Wargi profesora drgnęły i chłopcy nad brzegiem jamy usłyszeli tak długo oczekiwane słowa:
- Sklepienie grobowca.
Julek i Haluk padli sobie w ramiona. Trzej mężczyźni na dole, tak różni wiekiem, a bliscy zainteresowaniami, podali sobie dłonie i również wymienili uściski. Pierwszy opanował się pan Kseres.
- Merlut! Aparaty. Miary. Ergun! Te trzy bloki trzeba całkowicie oczyścić ze zwałów. Wy też możecie tu zejść i pomóc - zwrócił się do chłopców. - Tylko nie rozgłaszajcie niczego przedwcześnie - dorzucił.
Nie potrafiliby odpowiedzieć, jakim sposobem znaleźli się w wykopie, tak błyskawicznie się tam zsunęli. Równie energicznie, zachowując jednak nakazaną ostrożność, zabrali się do usuwania żwiru i piachu z przylegających ściśle do siebie, wyginających się łukowato, ciosanych kamieni.
Profesor, oglądając się na niebo, nastawiał ostrość aparatu. Merlut notował poszczególne ujęcia. Tuż za profesorem przesuwał się krok za krokiem wokoło jamy. Ruchy ich nabierały jakby obrzędowego charakteru.
- Julek! Haluk!
Poznali głos Wicka. Przyczłapał jednak pod wzgórze. Porozumieli się wzrokiem. Pędem zsunęli się ze zbocza i złapali Wicka w objęcia. Gdyby nie to, że znajdowali się na oczach robotników, odtańczyliby z radości indiański taniec. Nawet z tomahawkami, gdyby się znalazły pod ręką.
- Co się stało? Pewnie awansujesz na księcia Dardanów. Miałeś niebywałego nosa. Wlecieć do jamy prosto na starożytny grobowiec.
Patrzył na nich niedowierzająco, ale już na twarz mu wybijały wypieki, oczy zabłysły.
- Bez żartów. Właź z nami, sam zobaczysz. Coś tak serdecznie tokował z kozim pastuchem?
- Chciał papierosów. Powiedziałem, by zwrócił się po nie do Saliha.
Ładując się na zbocze, śmiechem pokwitowali tę skróconą relację. Wicek tymczasem, jakby noga nigdy go nie bolała, rwał naprzód jak szalony.
Asystenci prowizorycznie ogradzali teren znaleziska. W najbliższym czasie dół ponownie miał być zasypany, by uchronić sklepienie od wpływów atmosferycznych. Aby dotrzeć do wnętrza, należało odszukać właściwe wejście.
- Wicek, dziękuję. Przyśpieszyłeś prace badawcze. Przydała się twoja przygoda. Niechże cię, chłopcze, uściskam! - zawołał profesor zobaczywszy Wicka.
Doktor Merlut i Ergun sypnęli już pierwsze łopaty piachu na dopiero co tak pieczołowicie zdmuchiwane z każdej kruszynki ziemi kamienne bryły sklepienia. Profesor zatrzymał ich ruchem dłoni.
- Niechże i Wicek zobaczy, jak to wygląda. Może się zdarzyć iż więcej nie będziemy już tu zaglądać, tylko wyrównamy zapadlisko do poziomu płaskowzgórza. Tak, jak to musieli uczynić budowniczowie tego przybytku.
- Zasypać?
- No tak. Wejście znajdziemy tam - dłoń profesora wskazała stok zbocza.
Wicek długo wpatrywał się w kamienne bloki, kryjące pod sobą tajemniczy grobowiec. Jakże to masywnie wygląda, jak dokładne są złączenia głazów, prawie że nie znać miejsc spojenia. Grobowiec został zatem odkryty. Teraz już lada dzień odsłoni się przed nimi największa zagadka.
- A co znajdziemy w środku? - Nie mógł powstrzymać się od zadania tego pytania.
- Mogą być rzeczy zupełnie nie oczekiwane, ale możemy zastać również i pustkę. Po obróbce kolumny sądząc, minęło około dwóch i pół tysiąca lat od czasów, kiedy grobowiec został zbudowany. Wiele przez ten czas mogło się zdarzyć. Mógł być tutaj przed nami ktoś inny. Sami Dardanowie mogli w jakimś okresie zrezygnować z tego grobowca, budując gdzieś nowy i przenosząc tam wszystko, co było złożone pod tym sklepieniem. W końcu nawet samo przeznaczenie budowli mogło być inne - powoli mówił profesor, jakby odpowiadając zarazem na wątpliwości dręczące jego samego. - Musimy uzbroić się w najwyższą cierpliwość. A to przy końcu prac zawsze jest najtrudniejsze.
- O tak!
Wicek przytaknął, wzdychając z przekonaniem tak szczerym, iż rozbawiło to wszystkich, rozładowując zarazem atmosferę napiętą wzruszeniem. Z pomocą Julka i Haluka asystenci powrócili do przysypywania odsłoniętego sklepienia grobowca, profesor natomiast w oparciu o dokonane pomiary wyznaczał kierunek dalszych, już nie próbnych, ale kierunkowych wykopów. Wickowi dopiero odsłonił się ogrom roboty czekającej jeszcze ekipę. Trzeba będzie odwalić potężne zwały ziemi, wywieźć ją na wyznaczone miejsce, coraz ostrożniej wdzierać się w dolne warstwy, by niczego, co się w nich może znajdować, nie uszkodzić w najmniejszym stopniu. A to wszystko może trwać długo, bardzo długo, całe dni, może tygodnie. Trudno będzie hamować w sobie niecierpliwość i narastającą ciekawość.
Stawało się coraz to parniej, zwaliste chmury opadały niżej, jakby pragnąc zmiażdżyć sobą i morze, i ziemię. Pracować było ciężko pot zlewał ciała, każde kolejne uniesienie łopaty wymagało narastającego wysiłku. A jednak wykopy rosły, szpadle wgryzały się w ziemię, skrzypiały taczki. Profesor powiadomił już robotników o znalezieniu znaków świadczących z całą pewnością, iż dzieło ich uwieńczone zostanie powodzeniem. Odpowiedzieli pokrzykami, - licząc na przyszłą hojność kierownika ekipy. Zdumiało chłopców, iż Salih również zdawał się być szczerze uradowany nowiną i wydzierał się nie gorzej od innych.
Po obiadowej przerwie, krótszej niż kiedykolwiek, wszystkim śpieszyło się do wykopu. Robota ruszyła znów całą parą. Spojrzenia tylko coraz częściej kierowały się ku niebu. Wiatr wyraźnie się wzmógł. Chmurzyska każdej chwili mogły się zarwać ulewą.
Profesor Kseres bezustannie kontrolował postęp robót, wymierzał i sprawdzał, zaglądał do wykopów, pstrykał zdjęcia dla dokumentacji fotograficznej. Praca stawała się coraz cięższa, cały skłon wzgórza składał się z warstw spiętrzonych jakby umyślnie kamieni. Łopaty nie zawsze tu wystarczały, trzeba się było uciekać do pomocy kilofów, często rękami w kilku podważać co większe głazy, odłączać je na bok.
- To wzgórze było kiedyś znacznie wyższe - powiedział Merlut do chłopców. - Przy wiosennych ulewach woda, spływając nieckowatym, szerokim korytem zbocza, porywała ze sobą kamienie wraz z ziemią. Stąd ten spad dłuższy tu niżeli gdzie indziej...
Wyprostowali się, łapiąc oddech. Spojrzenia ich znowu pobiegły ku niebu. Ciągle tak samo. Może wiatr w końcu przepędzi chmury, jutrzejszy dzień wstanie znowu słoneczny i jasny?
- Kseres bey, Kseres bey! - rozległ się głos najstarszego z robotników, od lat już towarzyszącego profesorowi w jego badaniach na terenie Troady.
Jak na komendę zatrzymały się w powietrzu łopaty, zapanowała cisza pełna oczekiwania. Robotnik pracujący na połowie wysokości skłonu gorączkowo odgarniał ziemię, dopomagając sobie rękami. Profesor podbiegł szybko do niego.
Gdy podniósł się wreszcie i wyprostował, twarz jego promieniała szczęściem. Wzrok skierował ku niedalekiemu morzu, a potem spojrzał po swojej ekipie.
- Wejście do grobowca. Jesteśmy u celu. W tym samym momencie fala wichru gwałtownie uderzyła w ludzi, zatargała bez miłosierdzia drzewami, trzepnęła kurzem po twarzach. Z nieba runęły potoki wody. To już było coś więcej niżeli zwyczajna ulewa. Widzialność tak zmalała, iż stojący obok siebie, skuleni pod płynącymi z góry ciosami, Julek i Haluk ledwie rozpoznawali zarysy własnych twarzy. Deszcz siekł na domiar skosem, wciąż gnany wiatrem o prawie że zwalającej z nóg sile. Nagle od góry, ze zbocza lunęło szerokim strumieniem, który zbijał z nóg, wyrywał spod stóp kamienie i piasek. Haluk pozbawiony oparcia runął całym ciężarem. Długą chwilę nie mógł się podnieść, przypierany wichurą do ziemi, i dopiero z pomocą Julka zdołał się dźwignąć. Już wspólnie starali się jakoś podtrzymać Wicka.
Obok nich zabieliła przez wodną zasłonę jasna koszula profesora. Coś krzyczał, ale słowa zupełnie nie docierały przez dookolny szum. Wymowniejszy znacznie był gest ramienia, nakazujący jak najszybsze odejście od naruszonego wykopami podnóża. Wraz z innymi, wpierając się ciałami w nawałnicę, brnęli do przodu, na płaskie pole. I wtedy - ni stąd, ni zowąd - runęła im wszystkim pod nogi skotłowana, przerażona, ogłupiała bez reszty masa czarnych, niewielkich kóz, gnających nie wiedzieć po co i gdzie. Napotykając przeszkodę, z rozpędu uderzały twardymi rogami o nogi ludzi, pchając się w panicznym pędzie na stok wzgórza.
Za nimi szumem się coś poniosło jeszcze mocniejszym, potężnym łoskotem, przygłuszającym wichurę. Jak na komendę zwróciły się w tamtym kierunku ludzkie spojrzenia, usiłując wypatrzyć coś poprzez ścianę nieustannym wodospadem bijącej wciąż z nieba wody.
“Dziwnie się zbiegło odkrycie wejścia do grobowca z uderzeniem wodonośnej wichury. Zupełnie jak gdyby starodawni bogowie objawiali swój gniew z tego powodu” – pomyślał Julek.
Wokoło zaczynało się leciutko przejaśniać. Napór lejącej z góry wody stał się cokolwiek mniejszy, w szarej zasłonie deszczu można już było rozróżnić poszczególne strugi. Pod stopami wyraźnie rozpościerała się przemyta wodą jakby piaszczysta łacha, usiana kamieniami. Tu i ówdzie pstrzyły ją pojedyncze liście czy całe gałązki szpilkowców.
- Ojciec nakazuje wracać do obozu! - Jak duch przesunął się doktor Merlut obok nich.
- A ty? Ojciec?
- Wszyscy. Tu dziś nie ma co robić...
Drogę ułatwiał pchający z tyłu wiatr. Sporo jednak minęło czasu mierzonego morderczym wysiłkiem, nim dotarli do obozowiska. Jeden z namiotów nie sprostał naporowi wichury, legł bezkształtną masą na ziemi. Pozostałe wytrzymały, witając teraz nagłą ciszą i zabawnym uczuciem, że nic już nie pada, nie siecze, że można swobodnie złapać oddech, rozprostować ramiona, wytrzeć się suchym, przyjemnym w dotyku ręcznikiem.
Dopiero o zmroku deszcz zaczął przygasać, wiatr tylko dął nadal i chmury ciągle tak samo popielate, podbite rudym futerkiem nieprzytomnie gnały niziutko nad ziemią. W pewnej chwili urwało się, wiatr ścichł, deszcz ustał. Cisza, dzwoniąca w uszach. Spokój. Aż dziwnie, niepokojąco dziwnie.
- Od marca nie było tu deszczu - powiedział Haluk, wychodząc przed namiot. -Musimy od nowa ustawić zwaloną budę. Ciemno się robi.
W namiocie-pracowni migotały światełka biwakowych lampek. Pan Kseres wraz ze swymi pomocnikami tkwił nad nanoszonym na papier planem. Stojąc u wejścia, usłyszeli, jak mówił:
- Łączna długość, jeżeli dobrze obliczymy średnicę sklepienia, wyniesie blisko dwanaście metrów. Wysokość sklepienia będzie trzymała się połowy wysokości, nie przypuszczam bowiem, by sama krypta grobowca schodziła poniżej poziomu płaszczyzny.
- Prawdopodobnie zatem do właściwego grobowca prowadzić powinien długi przedsionek - zastanawiał się Ergun.
- Za parę dni będziemy wiedzieć wszystko. Boję się tylko, by dzisiejsze oberwanie chmury nie spowodowało zmian terenowych. Zwały ziemi spływały wraz z wodą ze zbocza.
W głosie profesora dźwięczał niepokój. Ujrzał chłopców stojących w drzwiach i przyzwał ich do siebie serdecznym gestem, szepnąwszy przy tym coś Merlutowi.
- A więc grobowiec istnieje naprawdę, stare wskazówki okazały się ścisłe. Jeślibyśmy znaleźli teraz we wnętrzu coś, co by nas wprowadziło bliżej w życie i obyczaje Dardanów, triumf nauki byłby już pełny.
- Ty, baba, jak myślisz, znajdziemy coś?
- Archeologia mieści w sobie pewną część przypadku i szczęścia, można nawet włączyć ryzyko przewidywań. Ale na wróżby miejsca na pewno w niej nie ma... O, jest Merlut i wino. Musimy spełnić pierwszy toast za dzisiejsze odkrycie. Robotnikom posłałem już kilka flaszek.
- Salih twierdzi, że ta nawałnica to zemsta Allacha.
- Nie dziwię mu się, zbieżność była zadziwiająca - żartobliwie skwitował profesor odezwanie się Wicka.
Zabulgotało wino rozlewane do szklanek z plastyku. Wzniosły się dłonie z trunkiem. Toast spełniony został w milczeniu. Julkowi ścisnęło się serce doznaniem niezwykłości tej chwili. Czy mógł pomyśleć jeszcze niedawno, że znajdzie się w takiej sytuacji? Wicek głowę pochylił jakoś przesadnie nisko nad swoją szklanką. Haluk popatrywał na ojca z uczuciem głębokiego zaufania.
O ścianę namiotu uderzył podmuch wiatru.
- Południowy tym razem. Rozpędzi chmury, osuszy ziemię - spokojnie powiedział doktor Merlut. - Tu zawsze tak bywa. - Roztarł kolano. - Przeklęta koza, tak mnie rąbnęła, że ledwie mogę się ruszać.
- Przestraszyłem się, jak tak wdarły się pośród nas. Czekałem jeszcze tylko, że ten stary pastuch jak czarownica przefrunie powietrzem.
- Musiały się spłoszyć, wtedy stają się nieprzytomne. Gdyby przed nimi wyrosła ściana, rozwalałyby o nią łby.
Gdy wyszli z namiotu, na dworze stała już noc. Ciemna i nieprzenikniona. Wiatr ciepłymi powiewami omiatał ich twarze. Widoczny zawsze z obozu pagór ginął teraz w czerni.
Ogarnęło wszystkich nieprzezwyciężone znużenie, przeżyte emocje dawały znać o sobie. Kolacja minęła w milczeniu, rzadko padały jakieś słowa, jeden tylko niewyczerpany w swej żywotności Tarik zasypywał wszystkich setkami pytań i do każdego miał sprawę. Poza zmęczeniem klejącym oczy i odbierającym ochotę do rozmów kryła się pełna radości wewnętrzna pogoda, Najcięższe poza nimi, koniec szarpaninie i niepewności.
A jednak, gdy już się ułożyli na swoich materacach w namiocie, Julek nie potrafił przywołać snu. Z zazdrością nasłuchiwał spokojnego oddechu Haluka. Czekał na pochrapywanie Wicka, ale nie nadchodziło, jak conocną normalną koleją. Czyżby Kempka też nie spał?
- Wicek, Wicek, śpisz?
Odpowiedzi nie było. Może to nawet dobrze. Nie miał ochoty do rozmowy.
Gdy wypijali toast za pomyślność dalszych badań, pomyślał o ojcu. Cóż z tego, iż trafiła mu się szansa, jaka stać się może udziałem mało którego z polskich chłopców. Za to inni nie muszą się niepokoić o własnych ojców, każdego dnia z drżeniem oczekiwać na wieści o nich i ze ściśniętym sercem stwierdzać, że znów nic nie ma...
Próżno odpędzał od siebie złe przywidzenia. Niepokojący był ten brak wiadomości. Nie leżało to w stylu ojca. Bo nawet jeśli po operacji sam nie mógł pisać, na pewno zleciłby to komuś innemu. Zdawał sobie chyba sprawę z tego, jak niespokojnie będzie tu oczekiwać wieści od niego. Czym więc tłumaczyć przedłużające się milczenie? Już nie o list chodzi, niechby była najkrótsza, najbardziej lakoniczna kartka...
Może z nim bardzo źle? Operacja mogła się nie udać. Nie wiadomo nawet jaka, nic o tym nie pisał. Ciocia Zosia chyba tak samo czeka na wieści, inaczej z miejsca dałaby tutaj znać, serdecznie prosił ją o to. Ofuknęła go, że sama rozumie i wie, co ma czynić. Ona chyba przed nim jednak coś ukrywa, wszyscy skrywają, nawet ten pyzaty i piegowaty Wicek kręci oczyma, wywija się pokrzykami, gdy już czuje, że został przyparty do muru.
Odczuł ogromną tęsknotę do ojca, do jego zmizerowanej twarzy, do dotyku jego dłoni. Zbladły wszelkie emocje tureckie, cała, ta archeologiczna przygoda, nawet obraz Hadżer przyćmił się jakby.
Haluk oddychał mocno i równomiernie. Jakiś posapujący i przerywany był oddech Wicka. Nadal, o dziwo, nie chrapał.
Przez szeroko rozchyloną zasłonę wtłaczało się do namiotu ciepło niesione południowym wiatrem. Wytężając słuch łowił odległe świergotanie niezmordowanych cykad.
Uczuł nieprzepartą ochotę wyjściu na powietrze. Może tam obędzie mniej duszno, posiedzi, posłucha nocnych poszumów, a później bez trudności już będzie mógł zasnąć. Cicho, by nie obudzić kolegów, wysunął się z namiotu. Nie opodal znajdował się spory kamień, na którym wygodnie się siadywało.
Wiatr dął łagodnie, cichym poszumem napełniając przestrzeń wokoło. Nadal było ciemno, choć gdzieniegdzie na niebie połyskiwały już gwiazdy. Merlut miał rację, mówiąc, iż południowy wiatr rozpędzi do rana chmury. Namioty tkwiły w mroku, dziś niewyraźne w konturach. Znikąd najmniejszego szelestu.
Ale nie, bo oto coś drgnęło przy namiocie profesora. Julek wytężył wzrok. Na progu stanęła jakaś sylwetka, rozległo się ciche, charakterystyczne chrząknięcie. Po nim poznałby profesora na końcu świata. Cień chwilę stał, potem ruszył wolno za obóz, w kierunku wzgórza z grobowcem. Julka ogarnęło zdumienie. Teraz, po nocy, czego profesor może tam szukać? Pcha go pasja naukowca, a może niepokój o skutki ulewy? Albo najpewniej chce sam, w spokoju, bez świadków, nacieszyć się radością dokonanego odkrycia. Nie trzeba mu zawadzać, nie wolno w takiej chwili zakłócać niczyjego spokoju.
Czemu zatem tak ślepi za sylwetką, która już dawno wtopiła się w nocną szarzyznę? Co mu każe podnieść się z kamienia i nasłuchiwać poprzez odgłosy wiatru oddalających się kroków profesora, a potem bezwiednie posuwać się za nim w tym samym kierunku?
Julek oparł się o czarny kształt mercedesa zaparkowanego już poza namiotami. Nie pojmował własnego postępowania. To byłby dopiero wstyd, gdyby go profesor teraz zauważył!
Tutaj, na otwartej płaszczyźnie, było jaśniej albo może po prostu wzrok mu się przyzwyczaił do ciemności. Wiatr to zacichał, to znów się wzmagał. Na niebie coraz więcej luk w chmurach pomrugiwało gwiazdami.
Nagle od strony namiotów ekipy robotniczej zamajaczył jakiś cień. Julek zastygł w intensywnym wypatrywaniu. Cień przybliżał się, rósł, przybierał kształt ludzkiej postaci. Mijał bezszelestnie chłopca. Nawilgły niedawną ulewą grunt wchłaniał odgłosy kroków.
Przez głowę przelatywały mu niespokojne myśli. Coś tu się działo. Profesor ruszył w kierunku grobowca. W tym samym kierunku, tyle że nakładając drogi i kryjąc się, ruszył ten tajemniczy cień. Czyżby profesorowi miało coś grozić?
Serce rozłomotało się jak szalone. Ostrożnie, starając się, by piasek nie zachrzęścił pod stopami, i szukając osłony cienia rzucanego przez krzewy przydrożne, Julek ruszył także w stronę wzgórza z grobowcem Dardanów. Przed nim i za nim stała nabrzmiała intensywnością cisza. Każde skrzypnięcie pod stopą zdawało się urastać do rozmiarów gromu.
U podnóża pagórka, odbijającego plamą naniesionego przez wodę piachu, nie widać było nikogo. Tylko ze skłonu nadbiegło echo czyjegoś wdrapywania się na górną płaszczyznę. Julek również piąć się zaczął na zbocze, nie patrząc na kaleczące go kolce krzewów gąszczem zagradzających drogę, na rozrośla wystających korzeni drzew. W pewnej sekundzie zatrzymał się nagle, zmrożony świadomością, że ktoś posuwa się za nim. Wyraźnie dobiegł jego uszu cichy trzask, jakby gałązki złamanej pod stopą, stoczył się kamyk nieostrożnie ruszony. Nasłuchiwał. Ale teraz za nim panowała już głucha cisza. Od przodu natomiast dochodził szelest przedzierania się przez gęstwę zarośli.
Nigdy nie potrafił sobie później wytłumaczyć, czemu nagle nie bacząc już teraz na czyniony hałas, rzucił się do przodu i rwał na zbocze, pomagając sobie rękami, chwytając się krzewów, wpierając jak najmocniej stopy w nawilgły, osuwający się spod nóg grunt.
Dotarł na wzgórze. Łapiąc oddech, przystanął przy krzakach, sąsiadujących z oczyszczoną podczas prac badawczych płaszczyzną. Odetchnął z ulgą. Profesor stał na skraju zbocza. Wyższy w tej nocnej scenerii, jak posąg odbijał od tła nieba. Niby triumfator spoglądał w przestrzeń, pod stopami mając budowlę, której poszukiwaniom poświęcił tak wiele wysiłku.
Julek uczuł nagle całą niewłaściwość swego postępowania. Gnany jakimiś szczeniackimi urojeniami śmiał śledzić profesora, podglądać go w chwili samotności.
Miał teraz jedno jedyne pragnienie; wycofać się jak najdyskretniej i powrócić do obozu, nim profesor zdąży spostrzec jego obecność. Cofnął się ostrożnie o jeden krok o drugi. Nie mógł się wszakże powstrzymać, by raz jeszcze nie objąć spojrzeniem wyraźnie rysującej się na tle nieba sylwetki naukowca. I wtedy z ust jego wyrwał się ostry, gwałtowny krzyk ostrzegawczy, on sam zaś runął całym pędem przed siebie.
Bo oto w niewielkiej odległości za profesorem wyłonił się cień przyczajony, rzucający się wraz z Julkowym krzykiem do przodu na odskakującego właśnie w bok profesora Kseresa.
Rozległ się metaliczny brzęk. Julek już był przy dwóch tarzających się po ziemi postaciach.
Profesor ciągle jeszcze nazbyt był zaskoczony niespodziewanym napadem, by pojąć, co się właściwie tu dzieje. Odtrąciwszy napastnika, nie umiał rozpoznać teraz w miotających się przed nim cieniach, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Zanim skoczył z odsieczą, jedna z kotłujących postaci zdzielona potężnym ciosem zachwiała się na ułamek sekundy, a wtedy drugi cień gwałtownym susem poderwał się do ucieczki.
- Trzymaj go! - po polsku nie wiedzieć czego rozdarł się Julek, mimo oszołomienia ciosem rzucając się na oślep w pogoń.
Tam zaś przed nim nagły rumor, głośny stukot jakby padającego ciężaru i najmniej spodziewana, entuzjastycznie wykrzyczana także po polsku odpowiedź:
- Dobra jest, trzymam go!
Nie zastanawiał się, skąd się tu nagle wziął Wicek, runął pędem w stronę, skąd głos jego dochodził. Najwyższy był czas po temu; chłopak z bolącym barkiem długo by nie poradził z przeciwnikiem, który wyrywał mu się, siekąc rękami na prawo i lewo. We dwójkę dopiero przydusili go wspólnie do ziemi, unieruchamiając ramiona i wierzgające nogi. Jeszcze czyjeś dłonie pospieszyły z pomocą, w zasadzie już niepotrzebną. To zdążył nadbiec profesor.
Usta unieruchomionego teraz człowieka rozwarły się serią straszliwych przekleństw. Aż Wicek zacharczał nagle głosem nabrzmiałym pasją:
- Milcz, bo ci piaskiem gębę zasypię. - Było to powiedziane po polsku i zaraz, w zrozumieniu pomyłki, powtórzone po turecku.
W ręku profesora zabłysła latarka.
- Salih! - wykrzyknęli jednym głosem Julek wraz z Wickiem.
ROZDZIAŁ XIX
Po dramatycznej nocy
Nareszcie kartka od Hadżer. Tym razem zasobniejsza w treść niż poprzednia. Dziewczyna pisała, iż niedługo już kończą pobyt nad Morzem Śródziemnym i wracają do Stambułu, z czego się cieszy, ma bowiem nadzieję, że się z Julkiem spotkają. Bardzo dziękuje za wiadomości, oczekiwała tych kurtek. Do rychłego zobaczenia.
Gdy Julek znalazł się sam, skakał w zachwycie jak dzieciak. Musiał dać upust swej radości. Te zdania były przecież tak bardzo wymowne. A on, niewdzięcznik, posądzał Hadżer o brak pamięci. Wraca. Niedługo się już zobaczą. Trzeba będzie znaleźć powód wyjazdu na dzień do Stambułu. Albo może szczerze powie profesorowi, w czym sprawa. Podając mu kartkę, uśmiechał się tak życzliwie i ciepło. Bo Haluk i Wicek to odegrali całą komedię. Pokpiwuszkom z ich strony nie było końca. Machał na to ręką, ostatecznie dla Hadżer można by znieść sto razy więcej, ci zaś dwaj najzwyczajniej mu zazdroszczą.
Dni mijały teraz spokojniej, bez uprzedniego pośpiechu. Dokopywać się do grobowca należało nadzwyczaj ostrożnie. Z Canakkale ciężarówki zwiozły stertę belek i desek dla montowania tymczasowych oszalowań zapobiegających osuwaniu się zwałów kamieni i piasku.
Większość prac należało rozpocząć po nawałnicy od nowa. Na stoku wzgórza nie pozostało najmniejszego śladu po uprzednich wykopach. Gdyby ktoś spojrzał świeżym okiem na teren, byłby przysiągł, iż ziemi nigdy nie tknęła tutaj łopata. Woda zniosła potężne warstwy nawierzchni, zasypując wszystko. Kołki i sznury wyrwane prądem spłynęły na pole. Jedynie poczynione przez profesora pomiary zezwalały na odtworzenie linii pod dalsze wykopy. Co zaś najdziwniejsze, bokiem wyżłobiska spływał strumień, którego tu uprzednio nie było. Rozpadlina, w której niedawno tkwił uwięziony Wicek, po brzeg wypełniła się wodą, tędy bowiem wiódł szlak strumienia, ku pobliskiemu morzu.
- Miałem szczęście. Teraz by się człowiek nigdy stąd nie wydostał. Utonąłbym w jamie jak kocię - zamruczał Wicek, gdy najbliższego ranka po nawałnicy wdrapali się znów na wzgórze. Potem przewiódł jeszcze wzrokiem po miejscu, gdzie w głębokim wykopie dobrnięto do kamiennych bloków kształtujących sklepienie grobowca. Zagwizdał z zachwytu: - Pięknie nam to pomogło w robocie.
Rzeczywiście, cały płaskowyż został idealnie zrównany ziemią naniesioną przez wody. Jakby to ktoś świadomie zrobił.
Wicek w ogóle pełen był entuzjazmu. Przestało mu już cokolwiek dolegać, a wysoko oceniając swą rolę w ostatnich zdarzeniach, zadzierał dumnie do góry kartoflowaty nos i perorował tak, jakby co najmniej trzy czwarte życia spędził przy pracach archeologicznych.
- Ci starożytni pisarze wcale nie byli tacy znów głupi. Pisali o strumieniu i proszę, strumień jest. Ponik właściwie, dlatego w czasie suszy zginął i to nas trochę zmyliło. Ja jeden wywąchałem, gdzie naprawdę należy szukać grobowca.
- Chwalić to ty się umiesz, nie ma co!
- E tam, masz ty, Haluk, o czym pojęcie. A przed Salihem kto was przestrzegał?
- Nie tylko ty. Również Julek.
- Julek to wyłącznie dlatego, że w ogóle fortuna mu sprzyja. Wszystko dobre samo mu włazi w łapy. Ryb łowić nie umiał, a poderwał takiego pstrąga, że ledwie potrafił go unieść. Dziecko szczęścia, i tyle. Bo z pomyślunkiem gorzej. Mówicie, Salih. I co? Zwiałby, teraz zaś drżelibyście każdej nocy, by nie wrócił z bandą swoich Tańczących Derwiszy. Ja go zatrzymałem, bo musiałem pilnować tego zakochanego młokosa, gdy wychodził nocą na romantyczne spacery, wzdychać i tęsknić za swoją Hadżer.
Gadał ciągle, gęba mu się nie zamykała. Jakaś część racji tkwiła przecież w tych straszliwych przechwałkach.
Podobnie jak Julek, on także nie mógł długo usnąć tej parnej nocy. Zetknięcie z innymi życiem działało silnie na jego wyobraźnię. Zastanawiał się, pierwszy raz chyba poważnie, nad przyszłymi własnymi losami. Pociągała go archeologia, mógłby studiować, profesor na pewno by mu w tym dopomógł. Wtedy wszakże musiałby pożegnać Adampol. Jak inni opuściłby wieś rodzinną. A co wobec tego z zamiarami jego i innych chłopców, pragnących pod wpływem Lolka przywrócić Adampolowi dawną chwałę, wywalczyć przestrzeganie statusu zatwierdzonego przez Ataturka.
Rozmyślał nad tą kwestią, nie przejmując się zresztą przesadnie. Do ostatecznych decyzji zostawało mu jeszcze tak wiele czasu. Najpierw trzeba ukończyć liceum.
Widział, że Julek nie śpi. Porównując swój los z losem kolegi, zdawał sobie sprawę, że sytuacja Julka jest o wiele trudniejsza niż jego.
Szczerze mu współczuł, rozumiał jego zamyślenia, momenty, gdy stawał się jakby nieobecny. Teraz też nasłuchiwał wzdychań kolegi, bezradny, bo jakże tu go pocieszać? Gdy Julek wyszedł z namiotu, wysunął się cichutko za nim.
Dopiero po dłuższej chwili oswajania się z mrokiem wyłowił w nim dwa cienie zlewające się z tłem. Jeden przemykał poza obozem od strony szosy, kluczył, aż zginął w krzewach. Drugi szedł wydeptaną już setki razy przez nich wszystkich ścieżyną wiodącą ku wzgórzu z grobowcem. To chyba musi być Julek. Czyżby chciał ponownie obejrzeć teren, sam prowadzić dalsze poszukiwania? Cóż w pojedynkę można tu zrobić? Zatem co go właściwie pcha w tamtą stronę? I co oznacza ten drugi cień?
Postanowił to wszystko sprawdzić.
W połowie drogi zboczył z wydeptanej ścieżki. Julek sam trafi na miejsce, ciekawszy jest ten drugi cień, skradający się bokami. Jeśli już iść, to właśnie jego śladami, wejść na płaskowyż od bocznej strony.
Na połowie zbocza przystanął zadyszany, z sercem walącym jak młot. Musiał odrobinę odsapnąć. Stojąc nasłuchiwał uważnie. Zaskoczyła go idealna cisza. Żadnego szmeru czy głosu co najwyżej delikatne drżenie liści drzew przy łagodnych podmuchach ciepłego wiatru. Wspiął się wyżej. Dosięgał już miejsca, skąd wzgórze rozpościerało się równą, zadrzewioną płaszczyzną, gdy ostry krzyk szarpnął powietrzem, coś zadudniło, załomotało. Porwał się pędem w kierunku, skąd dobiegały te głosy. I wtedy naprzeciw wyskoczyła jakaś sylwetka, a za nią biegło wołanie Julka, kierowane nie wiedzieć do kogo, by łapać, by trzymać.
Podciął nogi uciekającemu człowiekowi, a gdy ten rąbnął jak długi, zwalił się na niego całym ciężarem.
Wiele spraw związanych z tą dramatyczną nocą pobudzało jeszcze ciekawość chłopców. I teraz, prostując się nad styliskiem łopaty, Haluk zwrócił się do Wicka z na pół złośliwym pytaniem:
- Stary, a gdzie twój przyjaciel od kóz? Coście z nim razem ćmili papierosiska i wymieniali uwagi na temat pogody.
- A bo ja wiem. Zginął. Boi się, by go nie haczono o ten sztylecik.
- Ale przecież każdy ma prawo mieć taki sztylet - wtrącił się Julek.
- Tak długo, aż nie zrobi z niego niewłaściwego użytku. Salih chciał zabić tym nożem mojego ojca.
- A skąd wiadomo, że dostał ten sztylet od pastucha? Ładny, że go też policja musiała zabrać! - westchnął Wicek. - Rączka z kości słoniowej, rzeźbiona...
- Widział to najstarszy z robotników, stary znajomy ojca. Bardzo oburzony na postępek Saliha powiedział Merlutowi, jak było ze sztyletem. Że to właśnie pastuch przyniósł go Tańczącemu Derwiszowi...
- Może ten stary również należy do Bractwa?
- Nie wiem - Haluk wzruszył ramionami. - W każdym razie za wiele przygód zdarza się przy tym grobowcu. Jakby naprawdę jakieś złe moce broniły do niego dostępu. Żeby nie wy, baba może by nie żył. Jakże ja się wam teraz odwdzięczę?
- Nie brzęcz, Haluk! Kopmy lepiej, dziś sobota, po południu nie pracujemy.
- A jutro niedziela. Przez półtora dnia grobowiec nie przybliży się do nas ani na trochę - zawtórował Kempka żalowi Julka.
W odróżnieniu od profesora i jego najbliższych współpracowników, Merluta i Erguna, bardzo obecnie spokojnych, znających swój fach i dlatego nie usiłujących przyśpieszać ponad możliwości prac odkrywczych, chłopców rozpierała niecierpliwa ciekawość.
Pragnęli jak najszybciej już widzieć, dotykać, oglądać. Tymczasem woda pomogła im wprawdzie zniwelować wykopy nad sklepieniem grobowca, ale za to na zboczu spowodowała kilka zawalisk i odkopany już kamień pokrywający wejście grobowca zniknął pod grubą warstwą nalotu. Dopiero dogrzebywano się ponownie do niego. Ileż dni jeszcze potrwa, zanim całe wejście odsłoni się przed nimi i pełni przejęcia wejdą w mrok budowli sprzed dwóch i pół tysiąca lat?
Ku wyraźnemu niezadowoleniu profesora wieść o odkryciu grobowca szeroko rozniosła się po okolicy. Wiązało się to ze sprawą Saliha i kryjącego się za nim nielegalnego Bractwa Tańczących Derwiszy. Interwencja policji, przeszukiwanie terenu niedoszłej zbrodni, narastające sensacją pogłoski o jakichś niezmierzonych skarbach, odkrytych jakoby przez, ekspedycję archeologiczną - wszystko to zaczęło ściągać z Canakkale ciekawskich. Nie było dnia, by kilka co najmniej aut nic zatrzymało się przy pobrzeżu szosy, wysypując grupy ludzi, pragnących obejrzeć wszystko własnymi oczyma. Trudno było sobie z nimi poradzić. Włazili na teren wykopów, wdrapywali się na zbocze, udzielali zbawczych rad i zaleceń.
- Co to dopiero będzie, jak naprawdę wedrzemy się do grobowca? - z przerażeniem zapytywał profesor najbliższych.
- Baba, my wtedy przeniesiemy nasz namiot pod samo wejście do grobowca i każdej nocy na zmianę będziemy pełnili dyżury.
Haluk z miejsca znalazł rozwiązanie, ale profesor uśmiechał się tylko pobłażliwie na te dziecięce projekty.
Tej soboty szczęśliwie żaden samochód nie nadciągnął jeszcze z Canakkale, praca posuwać się mogła bez zahamowań. Ale już zbliżało się powoli południe. Profesor wraz z Merlutem krzątali się przy przyrządach mierniczych, posługując się teodolitem nie gorzej niż zawodowi geometrzy. W pewnej chwili pan Kseres odetchnął głęboko.
- W poniedziałek dotrzemy ponownie do kamienia złożonego płasko nad wejściem. To mi przypomina typ grobów achajskich w Mykenach czy Tirynsie... Będziemy mogli wtedy śmielej dokopywać się do wejścia od frontu, budując szeroki korytarz.
- Hura! - wrzasnął Haluk, aż obejrzeli się robotnicy przekonani, iż okrzyk ten ogłasza jakieś rewelacyjne znalezisko.
W obozie pierwszą rzeczą, jaką ujrzeli, był volkswagen Waltera Ditricha.
- A tego co znów tutaj przyniosło? - zadziwił się Haluk.
Nie tylko jego. Obok Ditricha dostrzegli także młodego Streichera. Obaj spieszyli chłopcom naprzeciw.
- Zamierzaliśmy już iść do was... Od trzech dni wybierałem się tutaj, ledwie rozeszły się po Canakkale pogłoski o niebywałych odkryciach w grobowcu Dardanów. Niestety, właśnie przeprowadzaliśmy rozruch maszyn, dzień i noc musiałem tkwić przy nich. Dziś dopiero mam pierwszy dzień bardziej swobodny. I dziś też przyleciał samolotem z Izmiru Johann. Do profesora w Pergamonie też już dotarła wieść o waszych odkryciach... A jeszcze te sensacje z derwiszami! - szybko jak katarynka wyrzucał z siebie Ditrich.
Okazało się, że obaj młodzi ludzie dopiero tu, na miejscu, dowiedzieli się, iż do grobowca jeszcze nie dotarto, znane jest tylko miejsce jego ukrycia.
Julek tłumaczył to wszystko w olbrzymim skrócie. Nie widział powodu, by się zbytnio wysilać.
- Profesor Streicher także zapowiada swój przyjazd, żeby obejrzeć grobowiec - zaśmiał się profesor, który wrócił do obozu wcześniej niż chłopcy. - Fama zawsze wyprzedza po stokroć rzeczywiste fakty. W każdym razie miłe mi to zainteresowanie mojego szanownego kolegi - skłonił się lekko synowi naukowca.
- Jeżeli pan profesor pozwoli, to zjawimy się tu jeszcze z ojcem kolegi Johanna - powiedział Walter. - Teraz musimy odjechać, obiecałem koledze, że odstawię go do Pergamonu, a na noc jeszcze muszę powrócić do Canakkale.
- No cóż, bardzo mi przykro - podał im rękę profesor.
- Auf Wiedersehen * [Do widzenia], auf Wiedersehen! - Idąc do auta machali jeszcze rękami i uśmiechali się.
- Jakoś mi się udało. Nie dopuściłem ich do pagóra. Koniecznie go chcieli oglądać. A ja nie lubię, jak mi ktoś obcy kręci się po stanowisku - oznajmił profesor patrząc za nimi.
ROZDZIAŁ XX
U progu wielkiej tajemnicy
Żadna siła nie zatrzymałaby nikogo tego ranka w obozie. Tajemnicze wzgórze przyciągało jak magnes. Spojrzenia kierowały się nieodparcie ku bijącym w niebo smukłym cyprysom, od dołu rozjaśnionym delikatniejszą zielenią pinii i limb.
Robotnicy gęsto skupili się na zboczu, po prowizorycznej kładce z desek żwawo turkotały taczki z wywożoną ziemią. W płaskawym, szeroko rozsiadłym stoku coraz wyraźniej zaczynał się rysować korytarz prowadzący ku grobowcowi przez wieki skrytemu przed ludzkim okiem.
- Jasny gwint, ja chyba wyskoczę zaraz ze skóry - wykrzyknął w pewnym momencie Julek zwijający się jak w ukropie.
- Zobacz, jaki profesor spokojny. Naprawdę, czy tylko udaje?
Pobiegł spojrzeniem za wzrokiem Wicka. Profesor Kseres, tak bardzo podenerwowany, gdy kolejne próby kończyły się niewypałem, obecnie, o krok już od celu, imponował zaskakującym spokojem. Uśmiechnięty nie tylko nie przynaglał, ale zdawał się przyhamowywać robotników w zapale, a zziajanym chłopakom żartobliwie pogroził palcem.
Wicek i Julek mówili po polsku, ale Haluk jakby zrozumiał ich głowa.
- Baba pali już trzecią fajkę. Szczyt napięcia. Już ja go znam. Nic teraz nie pokaże po sobie. Chyba że nie powiodłoby się nam także tym razem.
- Cholera, ten dziadyga znowu tu jest! Nie boi się po aferze z Salihem?
Zdziwienie w słowach Wicka wyraziło nastrój ich wszystkich.
Zarośnięty, przygarbiony pasterz stada czarnych kóz po długiej nieobecności pojawił się znowu. Właśnie w dniu, kiedy wreszcie miano dotrzeć do wymarzonego grobowca.
- Został zatrzymany w Canakkale, ale niczego nie można mu było udowodnić - wyjaśniająco dorzucił Haluk.
Robotnicy również zerkali w jego stronę, a ten i ów złapał się dyskretnie za swój talizman, odczyniając w ten sposób uroki, które mógł rzucać ten dziwny człowiek ze swymi czarnymi kozami. Tempo pracy przygasło z miejsca.
Starzec zdawał się nie przejmować zwróconą na siebie powszechną uwagą i cichymi pogwizdami spychał swoje stado na płaszczyznę nadmorską dokładnie naprzeciw wzgórza. A potem mozolnie, nachylając się z wyraźnym trudem, zaczął zbierać niewielkie kamienie. Układał je na ziemi w jakieś osobliwe wzory, nierozpoznawalne z daleka. Gdy skończył, wyprostował się. Na tle płaszczyzny wydawał się teraz nienaturalnie wysoki. Uniesiona w górę lewa jego ręka chwiała się przy wyczynianiu jakichś kabalistycznych znaków. Julek uczuł, że mróz najwyraźniej mu przebiegł wzdłuż pleców. Aż się rozzłościł na siebie, iż ulega nonsensownym przywidzeniom. Za wiele ubzdurali sobie w związku z tym nieszczęsnym staruchem. Jeżeli go wypuścili, to najpewniej nic nie ma wspólnego z aferą Saliha. Że tam coś pogadywał Wickowi? Starzy ludzie bywają nieraz dziwaczni, pełni przesądów i zabobonów. Niepotrzebnie tylko ulega się klimatowi, jaki stwarzają...
Tak jak tutaj. Robotnicy poszeptywali do siebie, spoglądając za pasterzem, który oddalał się teraz wraz ze swymi diablęcymi kozami. I nagle któryś z młodszych nie wytrzymał i dużymi susami pognał ku miejscu, gdzie staruch poukładał swoje osobliwe wzory. Wszystkie spojrzenia pobiegły za tym zwiadowcą. Nawet profesor Kseres popatrywał w tamtym kierunku, coraz zawzięciej cmokając swoją fajkę. Doktor Merlut postąpił kilka kroków do przodu.
- Jeszcze tańczyć zaczniemy za chwilę, jak chochoły u Wyspiańskiego - rzucił Julek do Wicka, ten jednak musiał nie znać ,,Wesela”, bo skwitował słowa kolegi niecierpliwym wzruszeniem ramion.
Młody robotnik stanął na pastwisku jak wryty. Potem sięgnął za koszulę, wyciągnął jakiś przedmiot, przyjrzał mu się, by za chwilę znów wgapić się w znaki na polu. I dopiero w nienaturalnym przejęciu zamachał przyzywająco dłonią.
Porwało się kilku, ale doktor Merlut osadził ich ostrymi słowami i sam pobiegł ku przerażonemu czymś robotnikowi. Powtórzyła się ta sama procedura: oglądania znaków na ziemi i na przedmiocie wyjętym zza pazuchy przez robotnika. Merlut powiedział coś szybko, o coś zapytał, zaraz potem roześmiali się obaj w głos. Ten śmiech był czymś najbardziej niespodziewanym i zaskakującym. Nie powstrzymywani przez nikogo sypnęli ku tamtym. Nie wytrzymał napięcia Haluk, pognał za nim jak strzała Wicek. Profesor nadal stał nieruchomo i tylko gęstniejące kłęby dymu fajki świadczyły o jego wewnętrznym napięciu. Julek zatrzymał, się przy nim.
- Co się tam dzieje, panie profesorze?
- Zaraz się dowiemy... Wiele tu jeszcze przesadów, wiary w tajemnicze siły, w złe moce. Nic pierwszy raz się z tym spotykam - głos profesora był cichy, idealnie spokojny.
Julek pomyślał, że w jego obecności można by śmiało stawić czoło największemu niebezpieczeństwu,
- Cwany ten staruch, ale tym razem przeliczył się! - z daleka już wołał Haluk wracając. - Ułożył z kamieni tajemnicze znaki, trójkąty i koła, takie same, jakie robotnicy mają na swoich manszallachach. To właśnie tak ich przeraziło. Dopiero Merlut przypomniał, że talizmany zakupili wszakże od tego samego starucha, Patrz, jacy są zawstydzeni. Zobaczysz, teraz pogonią z robotą...
Korytarz prowadzący w głąb wzgórza wydłużał się teraz i pogłębiał niemalże z minuty na minutę. Doktor Merlut i Ergun uważnie badali odsłaniane warstwy, szukając tam śladów ludzkiego działania. W pewnym momencie na głośny, ostrzegający krzyk najstarszego w brygadzie gwałtownie odskoczyli do tyłu. Z góry, zruszona podkopywaniem, runęła lawina ziemi, kamieni i grubego żwiru, aż się kurz podniósł, na długą chwilę przesłaniając wszystko wokoło.
W sekundę potem Merlut, który zdawał się jak gdyby nie orientować w niebezpieczeństwie, jakie mu dopiero co groziło, radosnym okrzykiem oznajmił nowinę. Ze stoku wzgórza wyzierał kryjący wejście do grobowca ten sam kamień, do którego dokopano się przed nawałnicą. Jakby kto ludziom pomnożył siły. Dwu najbardziej wprawnych robotników, dawnych towarzyszy wypraw wykopaliskowych profesora Kseresa, pięło się już wraz z cieślą pobrżerzem stoku, dźwigając zaporowe deski i belki. Potem zaś młoty wbijać zaczęły pierwsze słupy mające podtrzymywać montowaną zastawę.
- Hura, hura! - to Wicek nie potrafił wyrazić inaczej rozpierającego go entuzjazmu.
Odpowiadały mu uśmiechy, przytakiwania. Wszyscy już pragnęli uwieńczenia sukcesem wielotygodniowych prac. Udręczyła ich ciągła niepewność, powtarzające się niepowodzenia, szukanie od nowa. I mimo że lęk przed zetknięciem się z dawnym światem, który tak zażarcie bronił do siebie dostępu, nie opuszczał robotników, wielka gra profesora wciągnęła ich również.
- Czasami się boję, czy ten staruch nie straszy nas dlatego, że wcześniej już z jakimiś wspólnikami dobrał się do grobowca - wypowiedział Haluk nurtującą go myśl.
- Znalazł skarby, a potem wrócił dopasienia kóz? Ty też masz pomysły! - prychnął Wicek.
Wejście zostało zabezpieczone od góry przed dalszymi obwałami Można było teraz spokojnie przebijać się do przodu. Słońce paliło, powietrze stało nasycone żarem, nie ruszonym najmniejszym nawet powiewem. Praca jednak posuwała się jak nigdy jeszcze. Aż w pewnym momencie szpadle zazgrzytały o kamień. Nie pomógł kilof. Przerażony Merlut zbiegał ze wzgórza, wymachując przydługimi ramionami i wołając, żeby odrzucić kilofy, szpadlami zaś operować bardzo delikatnie. W tej warstwie ziemi może już kryć się coś bardzo wartościowego...
Ziemię odwożono teraz na osobny placyk, a doktor Merlut i Ergun przesiewali każdą drobinę. Nie mogli się jednak powstrzymać, by co chwila nie spoglądać ku miejscu, gdzie pod nadzorem profesora odgrzebywano wielkie bloki kamienne. Od głazu zamykającego górny poziom przypuszczalnego wejścia ciągnęły się grubą warstwą co najmniej na parę długości szpadla.
Łopaty były już niepotrzebne. Ze szpar pomiędzy blokami granitu ziemię odgrzebywało się po prostu rękami, pomagając sobie co najwyżej szerokimi nożami. Odsłaniał się widok wejścia. Zatarasowywało je kilka warstw usypanych kamieni. O ile dalsze robiły wrażenie układanych starannie, z rozmysłem, o tyle najbliższe zwalone były bezładnie, tworząc coś w rodzaju dodatkowej zapory.
Już kilka głazów odtoczonych zostało na bok. Profesor każdy z nich oglądał uważnie ze wszystkich stron. Warstwa zbitej ziemi przykrywała z jednej strony powierzchnię kamienia większego od poprzednich, wygładzonego jakby ludzką dłonią. Ziemia ta odpadała teraz, zdzierana nożem, odrywana dłońmi. Wyłoniły się zarysy jakichś linii. Robotnicy zagadali cicho do siebie, oglądając się na profesora i jego asystentów. Któryś nożem usunął resztę ziemi pokrywającej szlak jakichś linii i kół kutych człowieczą dłonią.
I wtedy jakby na rozkaz odstąpili o krok, zagadali szybko, nie tłumiąc już głosu, twarze ich pobladły. Czyjeś ręce uniosły się nad głową w geście załamania. Profesor oglądał już kamień, zdawało się, iż osobliwa reakcja kopaczy w ogóle nie dociera do niego. Merlut za to uważnie ich obserwował, a zobaczywszy, że jak na komendę odstawiają na bok łopaty i szpadle, zdając się szykować do odejścia, przyskoczył do nich i perswadował im coś podniesionym tonem.
Julek podsunął się bliżej do odsłoniętego kamienia. Tuż za nim Haluk i Wicek.
- O, Allach! - zachłysnął się Haluk. - Takie same znaki, jakie rysował pastuch i jakie oni mają na talizmanach... Skąd ten dziad mógł znać podobny układ znaków? Widzicie, trzy trójkąty, dwa nieforemne koła i luźno rozrzucone punkty? Co to jest?
- Zaklęcia dawnych Eolczyków. W ten sposób odstraszali złe duchy i nie mniej złych ludzi - cichym głosem powiedział profesor. I zaraz przewiódł spojrzeniem po rozległej płaszczyźnie u stóp wzgórza, jakby szukając tam pasterza i jego czarnych kóz. - To rzeczywiście zagadka, skąd ów człowiek znał te magiczne znaki?
- Odmawiają dalszej pracy, effendi! - Te słowa doktora Merluta zabrzmiały tragicznie. - Mówią, że zmarli nie chcą, by im zakłócać spokój. Ze będą się mścić. Znak na kamieniu zapowiada zemstę każdemu, kto naruszy spokój tego miejsca.
- To mi wygląda na jakiś siódmy, szósty, może nawet i piąty wiek przed naszą erą - mruczał do siebie profesor Kseres nie zważając na słowa swego najbliższego ucznia i pomocnika.
A przecież umysł jego notował wszystko. Jeszcze chwilę medytował nad znakami wykutymi w kamieniu, a potem podniósł się nagle i mocnym, zdecydowanym krokiem podszedł do robotników. Paru z nich cofnęło się, jakby nagle bać się zaczęli zetknięcia z burzycielem grobów. Tylko najstarszy z grupy, dawny towarzysz innych wypraw pana Kseresa, błysnął zębami w niewyraźnym uśmiechu.
Rozmowę prowadzono przyciszonymi głosami. Gdy Merlut i chłopcy chcieli przybliżyć się, profesor wstrzymał ich zdecydowanym ruchem dłoni. Nie wyśmiewał kopaczy, nie zbywał drwinami. Był poważny, podobnie jak oni. Argumenty jego musiały mieć wszakże wielką siłę przekonywania, zdawali się bowiem zachwiani w swej pierwotnej decyzji.
- Każdy ma prawo wyboru. Kto chce odejść, wieczorem otrzyma zarobione pieniądze i zaświadczenie. Kto zostaje, niech idzie do roboty! - Tymi głośno już wypowiedzianymi słowami zakończył rozmowę profesor, wracając do przerwanej pracy.
Robotnicy wahali się jeszcze chwilę. Pierwszy ruszył za profesorem jego najstarszy towarzysz z poprzednich prac wykopaliskowych. Wolniej, ciągle z wahaniem, postąpiło naprzód paru innych. Dwaj tylko zdecydowanym krokiem ruszyli do obozu. Idąc oglądali się jeszcze trwożnie za siebie, jakby oczekiwali kataklizmu, który pochłonie świętokradców.
Praca posuwała się teraz ospałej. Może już ludzie byli zmęczeni, a może zbyt ostro zaciążyła na ich nastrojach historia z tajemniczymi znakami.
Julek, choć się zżymał na siebie, również poddawał się nastrojowi. Ten zbieg okoliczności był bardziej niżeli zastanawiający.
Oto tajemniczy starzec na długo przed odkryciem wzgórza, które mieści grobowiec, sprzedaje robotnikom amulety mające ich uchronić przed pomstą zmarłych. Potem układa z kamieni identyczne trójkąty i koła, jak te odsłonięte spod grubych warstw ziemi. Jak wyjaśnić tę tajemnicę? Nawet profesor nie znajduje rozwiązania.
Uważnie, z nieco lękliwym zaciekawieniem, spoglądał na kamień z tajemniczymi wykuciami. Trzy duże, nie stykające się ze sobą trójkąty, dwa koła i kilkanaście niesymetrycznie rozmieszczonych jakby kropek. Co one mogą oznaczać? Profesor wspomniał o Eolczykach. Jeszcze wcześniej mówił, że właśnie na ten teren sięgały wpływy jońskie i zwłaszcza eolskie. Potwierdzałaby się zatem jego opinia. I teraz, przechylony nad kamieniem, uważnie wymierza rozmieszczenie znaków, kopiując je na duży arkusz kalki. Robotnicy zezem spoglądają na te poczynania, ciągle niepewni, jakby nastawieni do ucieczki pod byle pretekstem.
Kamieni, okazało się, jest znacznie więcej, niż można było zrazu przypuszczać. Gruntownie tarasowały ciągle niedostępne jeszcze wejście do grobowca Dardanów. Merlut i Ergun uwijali się jak mrówki, dodając energii pozostałym pracownikom. Odkopywano ostrożnie kamień za kamieniem, by potem odłączać je na bok. Teraz były to nieforemne głazy, nic tknięte dłutem. Doktor Merlut dostrzegł zaciekawione spojrzenie Wicka.
- Robi to wrażenie, iż w obliczu jakiegoś niebezpieczeństwa grobowiec został zabezpieczony w panicznym pośpiechu. Głazów nie układano starannie, dopasowując je płaszczyznami, ale zrzucano jedne na drugie, starając się tylko o to, aby ich było więcej. Z przodu ustawiono przygotowany uprzednio kamień ze znakami. Wszystko zasypano potem grubą warstwą ziemi. Te warstwy wyraźnie mają inny skład, poznać to nawet po barwie, innej niż reszta nie ruszonej przez człowieka calizny.
- A może to jacyś rabusie w ten sposób kryli ślady przestępstwa?
- Wszystko możliwe. - Merlut niechętnie wzruszył ramionami.
Mijały godziny za godzinami. Dawno już przeszedł czas obiadu, zdawało się, że nikt tego nie spostrzegł. Gorączka odkrycia, pragnienie jak najszybszego dotarcia do wnętrza grobowca zawładnęły znowu borykającymi się przy stoku ludźmi. Powoli przybliżali się do pionu wyznaczonego płaskim głazem, którego ogrom i ciężar dopiero obecnie stawał się zauważalny w całej okazałości.
W pewnej chwili profesor kazał odstąpić robotnikom i chłopcom na bok. We trójkę tylko ze swymi asystentami usuwali teraz mniejsze kamienie, dbając, by nieostrożnym jakimś ruchem nic naruszyć tej osobliwej barykady. Każdemu kamieniowi przypatrywali się z napiętą uwagą. Niekiedy przerywali robotę, przeprowadzając jakieś pomiary i badając szczegółowo okalającą caliznę.
- Ojciec sprawdza, czy przypadkiem nie kryje się tu jakaś pułapka grożąca śmiercią tym, co pragną naruszyć spokój grobowca. Nad Wan Golu w skalnych grobowcach, kutych wysoko nad ziemią, omal nie zginęli wszyscy archeolodzy, gdy potężna płyta przesunęła się nagle na specjalnym łożysku, powodując runięcie całej lawiny...
Spojrzeli na Haluka. Mówił poważnie, skupiony, nie spuszczając z oka ani na moment trójki naukowców. Nastrój jego udzielił się także polskim kolegom.
- Czytałeś? W Egipcie zdarzały się podobne historie z grobowcami faraonów... - szepnął Wicek.
Julek nieznacznie podsunął się bliżej, by w razie czego śpieszyć tamtym z pomocą. Nic się wszakże nie działo. Wraz z upływającym czasem napięcie mijało, ustępując miejsca zniecierpliwieniu. Kiedyż wreszcie dostaną się do wnętrza? Słońce zaczęło już przeglądać się w morzu, zerwał się leciutki wietrzyk, tak jednak nagrzany, iż nie przynosił najmniejszej ochłody.
I wtedy odsłoniło się wejście. Zastawione było czterema skosami płaskich kamieni, odkutych starannie, nad którymi zwisał jakby stopień. Merlut z Ergunem gorączkowo odszuflowywali resztki żwirowatego gruntu, tarasującego dostęp do ciosanych głazów. Przylegały do siebie ściśle, bez śladu nieomal szpar, zabezpieczając grobowiec przed dostępem wody i wpływami atmosferycznymi.
- Patrz, znów ten stary... - Wicek szepnął to niemal niedosłyszalnie wprost w ucho Haluka.
Stary pasterz - jak jakaś złowroga baśniowa postać - przesuwał się wraz ze swymi kozami niżej leżącą płaszczyzną. Swoim zwyczajem zdawał się nie patrzeć w kierunku wzgórza, choć chłopcy byli pewni, że widzi najdrobniejszy nawet szczegół.
Spostrzegli go już i robotnicy, skupili się w ciasną gromadkę. Ten człowiek budził w nich ogromny respekt. Pasterz tym razem nie wyczyniał już żadnych znaków. Przygarbiony jakby bardziej niż zwykle, cicho pogwizdywał poganiając w ten sposób posłuszne mu kozy. Nie rozpraszając się, przesuwały się czarną, ciasno zbitą gromadą.
- Jeżeli zacznie znów coś wyczyniać, nie wytrzymam, popędzę go stąd do wszystkich diabłów - zasyczał Wicek po polsku.
- Zostaw, pal go licho. Patrz, patrz...
Kamienne płyty drgnęły, żelazny łom wsunął się w szparę, bloki rozwarły się niby drzwi na dwie strony. Promienie zniżającego się, czerwonawymi blaskami rzucającego słońca wdarły się w odsłoniętą może po tysiącach lat ciemnię grobowego wnętrza.
Profesor ostrożnie, ale zdecydowanie postąpił parę kroków do przodu. Doktor Merlut szybko przegrodził łomem odstęp między kamiennymi płytami, jakby w obawie, by tak nagle, jak się rozwarły, nie zamknęły się teraz ponownie, więżąc za sobą naukowca.
Gwałtowny skurcz serca zmroził niespodziewane Julka. Nad głową profesora zwisał ogromny, parę ton ważący głaz zamykający kamienne wejście. Wydało się chłopcu, iż głaz ten leciutko drgnął, że zaraz runie, grzebiąc pod sobą profesora Kseresa. Nawet gdyby pragnął, nie potrafiłby teraz krzyknąć, tylko obie dłonie uniósł do ust i tak trwał, wpatrzony w sylwetkę naukowca. Ale profesor, spokojnie wyciągając przed siebie dłoń z latarką, i wszedł do mrocznego wnętrza.
Doktor Merlut wzniesieniem ręki na wszelki wypadek wstrzymał tych, którzy zechcieliby wkroczyć do wnętrza grobowca w ślad za profesorem. On pierwszy musi zobaczyć, zachłysnąć się własnym odkryciem, spełniającym marzenie i wysiłek badawczy wielu, wielu lat.
Promienie słońca nie sięgały daleko do wnętrza. Już tylko niewyraźny cień ludzkiej sylwetki majaczył w mroku, błyskał odbity od jakieś ściany wąski promień latarki. Cyprysy pod zachód wyostrzyły się, smukłymi pniami tnąc niebo, morze nabrało ciemnogranatowego koloru, kilka mew z wrzaskiem zawędrowało aż w pobliże pagóra, zakręciło wkoło kilkakroć, by znów odpłynąć nad wielką, spokojną wodę.
Gdzieś daleko w ciemni grobowca to pojawiał się, to gubił promień latarki. Tutaj stali skupieni przy sobie - robotnicy, asystenci, chłopcy - pełni oczekiwania, satysfakcji z dokonanego odkrycia i niepokoju, co dalej, na ile się sprawdzą przewidywania.
Wicek poczuł za sobą czyjś mocniejszy, zadyszany wysiłkiem oddech. Obejrzał się. Zaparło mu dech z wrażenia - tuż za sobą dostrzegł brodatego pasterza! I on nie spuszczał wzroku z korytarza prowadzącego do wnętrza książęcego grobowca. Z oczu pasterza wyzierała szalona, niebezpieczna nienawiść i coś jak gdyby rozpacz.
Kempka nie bardzo wiedział, co teraz ma począć. Jedno było pewne: nie wolno pozwolić temu człowiekowi na pozostawanie w tym miejscu. Ale znowu w tej pełnej uroczystego milczenia chwili trudno było rozpoczynać z nim utarczkę. Może stawiać opór, bronić się, krzyczeć. Rozejrzał się. Jakby na złość, i Haluk, i Julek przedzieleni byli od niego zapatrzonymi w grobowiec robotnikami.
U wejścia ukazał się profesor, poważny, ale pełen wewnętrznej radości. Podszedł do stłoczonej grupki, po kolei zaczął ściskać wszystkim serdecznie ręce. W ten sposób bez słowa, bo nie były tu one potrzebne, dziękował im i gratulował zarazem.
Wicek patrzał w twarz profesora jak urzeczony. Nie mógł zrozumieć, że profesor tak długo nie zauważa pasterza. W tej chwili pan Kseres zbliżył się do niego. Podając mu rękę, powiedział , z uśmiechem:
- Tobie, chłopcze, dziękuję szczególnie serdecznie...
I potem dodał, jakby to stanowiło dalszy ciąg tego zdania, ale jakże odmiennym tonem, ostro i stanowczo:
- Nie chcę was więcej tu widzieć. Nigdy!
Słowa te, tak zaskakująco niespodziewane, zwróciły z miejsca uwagę zebranych na pasterza kóz, którego w ogólnym napięciu nikt poza Wickiem nie zauważył.
Stary człowiek wyprostował się. Znów uderzył Wicka jego zadziwiająco wysoki wzrost, skrywany pod przygiętą, zgarbioną posturą. Lewą dłonią uczynił ruch, jakby ją chciał unieść. Haluk już poderwał się do przodu, ale osadził go w miejscu czujny gest profesora, nie spuszczającego wzroku z pasterza. W krótkim, choć zdającym się nie mieć końca, przebłysku sekundy ścierały się te dwa spojrzenia. Profesor postąpił pół kroku do przodu, niemalże napierając piersią na przeciwnika. W starym jakby coś się załamywało. Dłoń mu bezwładnie opadła, usta zwarły się w skurczu, cała wysoka postać zaczęła się przyginać i kurczyć, aż wreszcie wybuchając dziwacznym śmiechem obrócił się gwałtownie i długimi susami pognał za swymi czarnymi podopiecznymi.
Profesor długo, długo przeprowadzał go wzrokiem, aż wreszcie westchnął głęboko, ale nie było w tym westchnieniu najmniejszej ulgi, raczej ogromna troska.
- Ergun, w tamtej sakwie są lampy - powiedział już zupełnie spokojnie. - Musicie zobaczyć wszyscy, co zastaliśmy w pierwszej komorze.
Stary robotnik wysunął się trochę przed profesora.
- My też, effendi?
- Oczywiście.
Haluk wyskoczył od razu z pytaniami, nurtującymi zresztą i jego przyjaciół także:
- W pierwszej, baba, a w dalszych, co jest? A ile ich razem?
Profesor nie zwrócił na niego uwagi, zajęty inną zupełnie sprawą.
- Pójdziemy dwiema grupami. Wszyscy się nie zmieścimy, i z innych względów także to nie byłoby wskazane... - Spojrzenie jego mimo woli pobiegło w stronę, gdzie zniknął ze swymi kozami dziwaczny pasterz.
Rzecz jasna, znaleźli się w pierwszej grupie. Ich ciekawość i tak wystawiona była na przeogromną próbę.
Latarnie żółtawym blaskiem zalały wnętrze szerokiego - na rozłożenie ramion dojrzałego mężczyzny - korytarzyka zbudowanego z potężnych złomów gładkiego kamienia. Swobodnie można się tu było wyprostować. Po obu stronach rzędami stały wysokie urny, z uchwytami i bez, niektóre z czarnej, inne z czerwonej glinki, przygaszonej grubą warstwą kurzu. Jedne były zupełnie puste, w innych u dna ciemniały jakby przygarści popiołu czy zeskorupiałe na kamień jakieś nieznane składniki. Korytarzyk długości kilku metrów zamykała pionowa ściana, w której wyraźnie znaczył się obwiedziony granitową wypustką zarys drugiego wejścia. Wewnętrzną płaszczyznę zajmowały, ciosane w kształt wielkich cegieł kamienie, spajane jakimś ciemnym tworzywem.
Profesor uniósł lampę możliwie wysoko. Nad stropem niekształtnie wykute widniały jakieś litery.
- Skamandrios - odczytał półgłosem Ergun.
Pan Kseres skinął głową. Spojrzenie jego przebiegło na urny.
- W nich składano dla zmarłych pożywienie. Oliwa, zboże, owoce... W laboratoriach może uda się ustalić zawartość niektórych chociaż z tych urn, napełnianych blisko dwa i pół tysiąca lat temu.
- Baba, a skąd wiesz, że to dwa i pół tysiąca lat?
- Choćby już kształt pisma, charakter liter składających się na książęce imię, przybrane od rzeki. A jeszcze znaki zaklęcia na kamieniu chroniącym wejście... Na jednej z tych urn znajduje się jakiś napis, jeszcze się nie zdołałem mu przyjrzeć... Do tej części grobowca powietrze musiało docierać dosyć swobodnie, znać to po zeskalonej zawartości urn... Natomiast w dalszej komorze... - urwał nagle i dopiero po chwili dorzucił: - O tym dowiemy się, być może, już jutro.
- To dziś nie będziemy rozbijać muru? - w głosie Wicka zabrzmiało wielkie rozczarowanie.
- Już niedługo wieczór. Odłożymy dalszą robotę na jutro.
Nie wiedzieli, cieszyć się tym, co zostało już dokonane, czy dalej żyć podnieceniem gorączkowego oczekiwania. Bo w końcu sam ten korytarzyk w jakimś tylko skromnym stopniu spełniał ich nadzieje.
- O Allach, czekać jeszcze do jutra - zaszeptał Haluk, a w tej skalnej przestrzeni jego głos zadudnił dziwnym, zwielokrotnionym echem.
Gdy znów znaleźli się w dziennym świetle, do profesora przystąpił najstarszy z robotników.
- Effendi - powiedział - my wszyscy zostaniemy tutaj na noc. Na szczycie wzgórza i na dole rozpalimy ogniska, będziemy na zmianę czuwać, pilnując grobowca.
Jakże lubił Julek te dobre błyski, które pojawiły się teraz w siwych oczach profesora Kseresa.
ROZDZIAŁ XXI
Złote korony książąt Dardanów
Przekonani byli, iż zerwali się ze snu najpierwsi w obozie. Słońce dopiero wzeszło, leciutki chłodek nadranny gęsią skórką pokrywał ciała, drzewa i namioty słały długie cienie. Tymczasem profesor tkwił już w swej pracowni nad zapiskami, asystował mu przejęty Ergun, nie opodal pani Kseresowa pichciła coś na polowej maszynce. Podniosła spojrzenie na chłopców.
- Macie dwadzieścia minut do śniadania - oznajmiła.
- Kąpiel! Trzeciego dnia nie wytrzymam bez wody! - wrzasnął na to Haluk i zawrócił ku morzu, pociągając za sobą kolegów.
Ruszyli szybkim krokiem. Choćby nie wiedzieć jak usiłowali odwrócić uwagę od sprawy grobowcu, temat ten nawracał nieodparcie w ich rozmowie.
- Baba w ogóle pewnie nie będzie spał teraz w ciągu najbliższych dni. Wczoraj po zrobieniu fotografii odsłoniętego korytarza przyniósł z Merlutem tę urnę z napisem i z miejsca zasiedli do odcyfrowania. Pewnie się dziś dowiemy, co tam znaleźli... O, patrzcie, wielbłądy! - Haluk wreszcie odkrył coś, co odciągnęło go od wykopaliskowych rozważań.
Nad samym brzegiem koczowała grupa kilkunastu wielbłądów, w większości obładowanych jukami. Kilka stało, pozostałe leżały, wyciągając długie szyje. Opodal, przy ledwie dymiącym ognisku, tkwiło kilku przewodników. Spoglądali w stronę nadciągających chłopców.
I znów, jak wtedy, przy pierwszym zetknięciu się z nimi na drodze do Canakkale, Julek obserwował stworzenia z ogromną sympatią. Pyski miały wdzięczne, w spojrzeniach łagodność i ufność. Pozornie niezgrabne ciała uderzały zarazem szczególną harmonią, w napiętych tykach nóg wyczuwało się siłę.
- Ładne są - powiedział.
- Ale tamci przy nich jakoś nie bardzo - skrzywił się Wicek.
Przewodnicy ogarniali ich wyraźnie nieżyczliwym wzrokiem. Coś poszeptywali do siebie. Na pozdrowienie Haluka tylko jeden zamruczał niewyraźnie. I zaraz zagadał szybko, wskazując na wielbłądy. Kilka z nich było jakby spłoszonych, stojący najdalej nieznacznymi ruchami cofał się, inne nawąchiwały chrapami, spojrzenia ich stały się czujne i wyostrzone.
- Mówi, że się wielbłądy nas boją - wyjaśnił Wicek Julkowi.
Jeden z ludzi siedzących przy ogniu podniósł się, szybko zabiegając drogę usiłującemu uciekać stworzeniu. Był to młody jeszcze wielbłąd, nie używany do transportu towarów. Nie miał na sobie juków, a na skórze jego nie odciskały się ślady popręgów. Przewodnik łagodnymi słowami uspokoił także resztę karawany. Podczas gdy Julka interesowały nadal tylko garbate stworzenia, Haluk usiłował nawiązać rozmowę z przewodnikami, Wicek wpatrywał się jak urzeczony w człowieka uspokajającego wielbłądy. Aż oczyma zamrugał, jakby pragnąc odpędzić od siebie jakieś, przywidzenia.
- No, idziemy. Uprzejmi to oni nie są - zagarnął ich wreszcie Haluk. - Wykąpmy się i wracajmy. Czasu nie ma. Dziś chyba będzie ten wielki dzień. Robotnicy także już wstali
Spojrzał w stronę grobowca, gdzie uwijało się kilka postaci.
- Haluk, wiesz ty, ten przewodnik, który przeganiał wielbłądy... - zaczął Wicek, gdy tylko oddalili się trochę od karawany. - On mi przypomina bardzo...
- Saliha, tylko jakby nieco starszego. I ja to zauważyłem - powiedział Turek. - Tamci mówili, że idą od Aydin, stworzenia są zmęczone, zamierzają więc tu odpocząć przed dalszą drogą nad Morze Czarne. Nie wiem, ale coś mi się w tym nie podoba.
- Mnie też - burknął Wicek.
Z oddali dobiegło buczenie jakiegoś samochodu. Potem motor wygasł. Nie zwrócili na to uwagi. Może znów ktoś z ciekawskich - nadjeżdża z Canakkale.
Woda była o tej porze lekko chłodnawa, może zresztą taka się tylko zdawała po nagrzewającym się już powietrzu. Ranny chłodek dawno zaniknął, wstawał znowu dzień, rozprażony, przesycający wszystko wokoło spiekotą.
- Wczoraj w porze obiadu tak ogromną miałem ochotę na kąpiel - odsapnął uszczęśliwiony Haluk, gdy syci pływania znowu się znaleźli na brzegu, wciągając ubranie.
- Guten Morgen * [Dzień dobry]. Jak woda? Szkoda, że nie przyjechałem wcześniej, wykąpałbym się razem...
Inżynier Ditrich żwawym krokiem zdążał w ich stronę. Uśmiechnięty ściskał mocno dłonie chłopców. Nawet najwstrzemięźliwszy Julek poczuł budzącą się w nim sympatię do tego Niemca.
- Jestem już wolny. Maszyny po próbnym rozruchu w pełni zdały egzamin. Niedługo wyjadę, ale choć kilka dni postanowiłem mieć teraz dla siebie. Profesor zezwolił, bym pobył trochę z wami, nim się nie zjawią tu Streicherowie, u wtedy razem ruszymy do Pergamonu, może z Johannem wyprawimy się jeszcze gdzieś dalej. W Izmirze mam nadzieję znaleźć okazję na jakiś statek. Nie musiałbym wracać taki kawał aż do Stambułu... Jak wykopaliska? Profesor wspominał, iż dopiero zapowiada się coś interesującego. Bo w Canakkale to już opowiadają niestworzone historie. O skarbach większych niż króla Priama w Troi, o jakimś złotym posągu któregoś boga, a jeszcze o szajce złoczyńców usiłującej zrabować to, co znaleźliście... - Obejrzał się, a widząc karawanę wielbłądzią, wskazał na nią szerokim zamachem dłoni: - To pewnie oni, nieprawda? - wybuchnął śmiechem.
Wickowi, nie wiedzieć czemu, słowu Waltera zabrzmiały niemal złowróżbnie.
- Podobno wszyscy pracujecie przy odsłanianiu grobowca? Pomogę wam, jeżeli profesor zezwoli... A może to jakaś wielka tajemnica? - gadał dalej Niemiec, a oczy mu się śmiały zgoła szczeniacko.
Haluk poklepał go po ramieniu.
- Oho, tajemnica, i jeszcze jaka. Słyszałeś przecież w Canakkale, co tu się dzieje.
A jednak coś nowego zawisło w powietrzu. Dowiedzieli się o tym od doktora Merluta, już przy grobowcu. Opowiadał, wyraźnie zmęczony i niedospany, o oczach podkrążonych sińcami:
- Późno wieczorem nadciągnęła karawana wielbłądzia. Jakoś tak cichaczem nadeszli, zobaczyliśmy ich już dopiero nad brzegiem. Razem z paru naszymi - wskazał nieznacznym gestem na robotników - podeszliśmy sprawdzić, co się tam dzieje... Chcą tu dzień, dwa może - odpocząć. Trudno im zabronić. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie to, że w jednym z przewodników rozpoznali nasi brata aresztowanego Saliha... A jeszcze potem, w nocy, ktoś do nich przyszedł. Wiecie kto? Ten kozi pastuch, Po godzinie zniknął, jakby pod ziemię się zapadł. Ani tych jego kóz nigdzie nie widać... Już więcej nie kładłem się spać, czuwając u wejścia do grobowca. Nie ma się chyba czego obawiać, ale dobrze byłoby obserwować wszystko. Ten Ditrich będzie tu z nami?
- Ojciec zezwolił - fuknął Haluk, którego wyraźnie zdenerwował powszechny najazd na ich okolicę; karawany, pastucha, wreszcie nawet Waltera Ditricha, choć jego w żaden sposób nie można było łączyć z tamtymi.
- Julek, trzymaj się, na mego nosa to dopiero początek jakichś historii. Śmierdzi mi mocno to wszystko - po polsku zagadał Wicek.
- Mnie też. Ze też to właśnie teraz, gdy mamy dziś wedrzeć się do wnętrza grobowca.
- Może właśnie dlatego.
Haluk przysunął się do nich z zafrasowaną miną.
- Wiecie, baba wziął dziś ze sobą rewolwer. Nigdy go nie nosi, leżał cały czas schowany w jednej z walizek. Co to znaczy?
- Może by ojciec wezwał policję? - rzucił Julek.
- Do czego? Żeby pilnowała wykopów? Dla nich to żaden powód.
Ergun przywołał ich kiwaniem dłoni. Dwóch robotników zabierało się pod okiem profesora do rozmurowywania przejścia wiodącego ku dalszej, głównej części grobowca. Niepokojące sprawy nocnych i porannych wizyt odpłynęły od razu.
Spoiwo kamieni oddzielających dwie części grobowca było zaskakująco twarde. Odbijała się od niego stal dłut i łomów. Robota, wbrew spodziewaniem, przeciągała się, minuty odmierzały się w kwadranse, te zaś w godzinę, jedną i drugą. Aż wreszcie któryś z kamieni drgnął, obruszył się, w końcu zluzował do tego stopnia, iż można było podważyć go i wyjąć. Haluk z latarką w dłoni z miejsca chciał błyskiem światła rozjaśnić tajemnicze wnętrze, ale ojciec powstrzymał go zdecydowanym ruchem.
Przejmowali teraz jeden po drugim idealnie ciosane bloki kamienne, układając je z boku korytarza, na miejscu uprzątniętym z urn. Ciemna czeluść wejścia stawała w coraz szersza. Gorączkowe spojrzenia zaczynały wyłapywać we wnętrzu jakieś zarysy ścian, roztapiających się dalej w nieprzeniknionej czerni.
Aż wreszcie profesor dotknął ramienia rozkuwającego mur robotnika. Skinął na Merluta i Erguna. Otwór stał się wystarczająco duży, by można było wśliznąć się przezeń do środka czarnej czeluści. Zapanowała nagła cisza. Profesor jeszcze przez moment stał nieruchomo, jakby przezwyciężając wzruszenie, aż wreszcie przekroczył kamienie, od dołu nadal tarasujące wejście. Sylwetka naukowca o krok, o dwa oddaliła się w głąb. Za nim przestępował przegrodę Merlut, naglony przesz pośpieszającego także Erguna.
Chłopcy starali się dosłownie wstrzymywać oddech, by nie uronić niczego, co by mogło dobiec do nich z wnętrza, w którym zniknęła trójka naukowców. Wzrok ich niewiele mógł wyłowić w nikłych błyskach. Co się też tam znajdzie?
Od zewnątrz, z jasności dnia, zamajaczył nagle jakiś cień; grubym narastającym echem odezwał się podekscytowany głos Waltera Ditricha:
- Wie geht es* [Co słychać]? Czy mogę wejść?
- No! No! - ostro odrzucił Haluk, zapominając o nakazie ciszy.
Julkiem szarpnęła złość. Czego ten Walter tutaj się pcha? Potrzebny jak dziura w moście. Zjawił się akurat w najmniej stosownej chwili.
Cień od wejścia wycofał się, znowu zapanowała cisza, przerywana nikłymi pogłosami dochodzącymi z wnętrza grobowca. Raz i drugi zalśniło tam ostrym rozbłyskiem światło, coś w nim zamigotało, zamajaczyły kształty jakichś przedmiotów, błyski flesza były wszakże zbyt krótkie, a zarazem oślepiające, by wiele odkryły przed wzrokiem dygocących niecierpliwością oczekiwania chłopców.
Wieczność chyba trwało, nim wreszcie nad włazem ukazała się twarz doktora Merluta. Wpatrzyli się w niego jak w nieziemskie zjawisko, jak w objawiciela nowych, odkrywczych prawd.
Wydostawszy się zza załomków, spojrzał bardzo uważnie ku wejściu i wtedy dopiero zaszeptał do chłopców:
- Idźcie tam, tylko bardzo ostrożnie. Ja tu zostanę... Nadzwyczajne rzeczy! Wspaniałe...
Silił się na spokojny ton, ale przecież głos mu się rwał, załamywał, nie umiał złapać oddechu.
Haluk ustąpił pierwszeństwa Wickowi, jakby tym przyświadczając jego zasługę w szybszym odkryciu miejsca grobowca. Za nimi dwojgiem szedł pobladły z wrażenia Julek.
Grobowiec składał się, jak obecnie widzieli, z trzech części. Odkryty poprzedniego dnia korytarzyk wwodził poprzez odsłoniętą zaporę z muru do znacznie szerszej niszy, jakby przedpokoju, którego boczne ściany wspierały niskie kamienne ławy zastawione pękatymi urnami i całym mnóstwem złożonych w nieładzie jakichś narzędzi. Dopiero z tego przedsionka wkraczało się do właściwego miejsca spoczynku zmarłych.
Był to typowy grobowiec, symetrycznie coraz węższymi kręgami skosów kamiennych zwieńczających się w górze. Lekkie nachylenie ścian bocznych wiodło aż ku twardej polepie, suchej, bez kropli wilgoci.
Spojrzenia chłopców przelotnie tylko omiotły ginące częściowo w mrokach - mimo latarni - sklepienie, spoczywając na wewnętrznym wyposażeniu grobowca. Z ust Julka wydarł się ni to okrzyk, ni to jęk zachwytu, Haluk stał jak skamieniały, Wicek ściskał dłonie aż do ostrego bólu. Takie to wszystko było niesamowite, zapierające dech w piersiach, groźne i olśniewające zarazem.
Przy przeciwległej do wejścia ścianie wynosiła się wielka kamienna ława, wsparta na czterech filarach, ciosana z jednego bloku. Identyczne ławy symetrycznie zdobiły boki. Na wszystkich - zwalone dziwnym, uporządkowanym stosem - leżały szkielety ludzkie. Na paru czaszkach ciemniały spatynowanym złotem misterne korony, na innych ozdobne diademy. Całą przestrzeń pomiędzy tymi osobliwymi narami wypełniały zamknięte urny, bogate w napisy.
Miejsca wolnego w całym grobowcu było bardzo niewiele. Znajdowali się tu w piątkę i ledwie się mogli pomieścić. Każdy skrawek zawalony był przedmiotami różnorodnymi w kształcie, często o nieodgadnionym przeznaczeniu. Jakieś obuwie, szaty, narzędzia i broń, posągi, jedne połyskujące metalem, inne przyćmione, matowe, figurki z czarnego bazaltu, ozdobne naczynia, w osobliwych kształtem czaszach różne naramienniki, brosze, kolczyki, diademy, zapinki. Wszystko to mieniło się i łyskało w migocącym świetle
Profesor, ściszając głos niemal do szeptu, powiedział, a w dwóch tych słowach kryła się i duma naukowca, i trwoga czy niepokój zarazem:
- Grobowiec Dardanów.
Potrzebne były te słowa. Uśmierzały stan straszliwego napięcia. Normalniej już, trzeźwiej mogli chłopcy spojrzeć na wszystko, co się wokół znajdowało. Julek głęboko wciągnął oddech. W powietrzu nie czuło się ani cienia jakiejś butwiejącej zgnilizny, niczego stęchłego. Profesor Kseres podprowadził chłopców ku głównej ławie, wskazał palcem na ciała zmarłych, ni to mumie, ni to zeschnięte na wiór ciała.
- Przyjrzyjcie się. Wątpię, czy długo jeszcze będzie to można oglądać. W tym stanie mogły zachować się tylko w atmosferze panującej w grobowcu. Przy napływie powietrza z zewnątrz rozsypią się w pył. A teraz wyjdźcie, powiedzcie Merlutowi, by wprowadził dwóch murarzy, mają prawo spojrzeć na to najpierwsi... My z Ergunem będziemy robili zdjęcia.
- Tam jest ten Walter, strasznie się pcha do wnętrza - szepnął Haluk.
- Dobrze, niech wejdzie. - Profesor powiedział to niechętnie, jakby przełamując wewnętrzne opory. Spojrzał na zegarek. - Już czwarta, jakże ten czas szybko przeminął...
I już ustawiał statyw, a Ergun unosił lampę błyskową. Zabłysło światło flesza, szczęknął aparat. Chłopcy, nasycając spojrzenie obrazem olśniewającego swą zawartością wnętrza, wycofywali się do przedsionka.
Haluk przekazał zlecenie Merlutowi. Wyszedłszy na oślepiające po mrokach grobowca światło słoneczne, skinął jeszcze dłonią ku Niemcowi siedzącemu nie opodal na jakimś kamieniu. I wtedy odeszli w mizerny, cień drzew piniowych przysiedli. Trudno im było o słowa. Doznane wrażenia nazbyt silnie oddziaływały na ich wyobraźnię, by łatwo było teraz, dokonać przeskoku do bardziej prozaicznych, zwykłych już spraw. Ileż tajemnic dotyczących zamierzchłej przeszłości potrafi tam teraz odczytać profesor? Który z tych zmarłych jest księciem Skamandriosem? Kim są ci inni? A co się mieści w tych zalakowanych, zamkniętych urnach? I dlaczego te wszystkie zwłoki na narach składane były tak dziwnie, jakby jedne na drugich? Pośpiech, przypadek czy jakaś obrzędowa historia? Jakże bogate musiało być plemię Dardanów, jeśli zdolni byli tak szczodrze wyposażyć swych zmarłych na ostatnią drogę?
Upał na dworze stał nieruchomą taflą, przytłaczającą oddech. W cieniu pinii nie było nic lepiej niż na pełnym słońcu. Daleko przed nimi rozpościerało się morze, spokojne, nieruchome zupełnie. Przy samym brzegu leżały wypoczywające wielbłądy. Ten sielski pozornie obrazek niejako od nowa wprowadzał ich w rzeczywistość, jakże daleką i obcą w stosunku do świata podziemnego grobowca.
- Niepokoi mnie ta karawana. - Wicek oblizał spieczone wargi. - Tak nagle się tu zjawili. Znają się ze starym pastuchem. Jeden jest bratem Saliha. Może to wszystko Tańczący Derwisze?
- Co tu przyniosło właśnie dzisiaj Waltera? - zaczął swoje Julek.
- Daj spokój, Walter to żaden problem. Ma czas, ciekawią go ojca prace, więc się pojawił. - Haluk zbył sprawę słowami wypowiedzianymi w wyraźnym podrażnieniu. - Gorzej z karawaną. Przewodników jest pięciu. Pastuch byłby szósty. Jeżeli są uzbrojeni, stanowiliby bardzo poważną siłę. Widzieliście, Merlut miał także pistolet, wyraźnie odciskał się poprzez kieszeń. Dowód, że nie tylko my żywimy pewne obawy.
- Czy nie mógłby ojciec teraz sprowadzić policji dla ochrony obiektu?
- Mógłby, ale na pewno tego nie uczyni tak zaraz. Oni mają zwyczaj wszędzie włazić i penetrować. Mogliby coś uszkodzić, a przecież każdy drobiazg może mieć z punktu widzenia nauki zasadnicze znaczenie.
- Więc to będzie nie zabezpieczone? - głos Wicka brzmiał niepomiernym zdumieniem.
- Zupełnie to nie... Widzieliście haki, jakie Ergun zabrał ze sobą? Na pewno zaraz będą je wkuwać w kamienne obrzeże dla zawieszenia zbitych przez cieśli masywnych drzwi. Zamkną je patentowe zamki. Pewnie, że to niewiele, ale jednak coś już będzie znaczyło. Baba ma praktykę w takich historiach. Gdy przed dwoma laty szukaliśmy pozostałości hetyckich, bardzo się naszymi pracami interesowała koczownicza grupka pasterzy. Zupełnie dzicy jeszcze, niecywilizowani, kryjący się po straszliwych górach. Tam w promieniu stu kilometrów nigdzie nie było policji. Sami musieliśmy sobie jakoś radzić. Podobnie zabezpieczało się znalezisko, nie tak zresztą bogate, jak ten grobowiec, masywnymi drzwiami i niezliczoną ilością zamków... - Haluk trzepał to gorączkowo, zacinając się niekiedy, chociaż normalnie mówił bardzo płynnie po angielsku. Przychylił się bliżej ku rozognionym twarzom kolegów. - Liczę na was. Musimy teraz być straszliwie czujni. Na robotników tylko w części możemy liczyć. Zostaje ojciec, Merlut i Ergun oraz my trzej... Może jeszcze Walter, jeśli tu będzie nocował. Nie wydymaj warg, Julek, o niego ja się nie boję. Groźne naprawdę jest jedynie to towarzystwo Saliha.
Zamilkli. Nie było zresztą więcej nic do mówienia. W słowach Haluka nie tkwił ni cień przesady. Mogli się mylić, ale niespodziewana obecność karawany nad brzegiem była niepokojąca. Tak, nie powinni teraz ani na chwilę spuszczać grobowca z oczu.
- Ty, Julek, dopiero może być teraz frajda! Największa przygoda życia, no nie? - Wicek poczuł się w swoim żywiole.
Z wykopu wiodącego do grobowca wyłonił się Walter Ditrich, osłaniając oczy przed słońcem. Gdy dostrzegł chłopców, ruszył w ich kierunku mocnym krokiem.
- Wunderbar, wunderbar! - powtarzał. - Czegoś takiego nie oczekiwałem. To rewelacja, sensacja na miarę światową. Takie odkrycie. Winszuję ci, Haluk, ojca - gestykulował, przewracał oczyma, niezwyczajnie jakoś przejęty. - A jakie to szalone bogactwo. Masa tych koron i innych wyrobów ze złota, misterne figurki, przepiękne ozdoby...
- Nie masa, a tylko sześć. Tych koron - spokojnie sprostował Julek zapały młodego inżyniera.
- Sześć? Genug. Ganz gonug * [Wystarczy. Zupełnie wystarczy]. Sześć koron ze złota!
- Książęta Dardanów. Stać było ich na to.
- Złote korony. Chciałbym mieć taką. Cała fortuna.
- Pójdą do muzeum.
- Naturlich. Oczywiście. Takie sobie dziecięce gadanie - już spokojniej powiedział Walter. - A to pewnie drzwi będą. Jasne, skarbów trzeba strzec, ludzie bywają różni, mogą się połakomić...
Podeszli do cieśli, wykańczających masywne, z trzech warstw grubych desek zbijane drzwi, gęsto na domiar prześrubowane potężnymi nitami. Zaczepy na zawiasy z grubego kowanego żelaza były już wbite. Od grobowca dobiegały równomierne postukiwania - murarze osadzali uchwyty w kamiennej obudowie.
Zmniejszyło to ich niedawne obawy i troski. Nie lada siły trzeba i sprytu, nade wszystko zaś czasu, by rozwalić taką zaporę i dostać się do wnętrza.
Dobiegała siódma. Z ciemnej czeluści korytarzyka wysunął się Ergun. Twarz mu pobladła, zapadły nie ogolone policzki. Oczy tylko promieniały wielką radością.
- Ojciec prosił, byście szli do obozu, pomogli matce. My tu zostaniemy do późna, może zasiedzimy się w noc. Trzeba zrobić dziesiątki zdjęć, by zachować na nich nie naruszony jeszcze niczym obraz grobowca. Wpływy atmosferyczne zaczynają już działać, dzień, dwa i zmumifikowane ciała rozsypią się w pyl...
Zakręcili się niespokojnie. Nie w smak im była propozycja profesora. Mają odejść, gdy nie wiadomo, co się tu może jeszcze wydarzyć?
Haluk przysunął się do asystenta. Zniżając głos, mówił po turecku, by go Ditrich nie mógł zrozumieć. Wicek też się przybliżył.
- Ergun, lepiej, żebyśmy wszyscy tu pozostali. Do rana. Ta karawana, ten brat Saliha... Znów się pojawił pastuch kóz... Niebezpiecznie. Boimy się o was i o grobowiec... Powiedz ojcu, będziemy ostrożni, ale...
- Wiesz, my mamy dobrego nosa, no nie? - na innej nucie zagrał Wicek.
Ergun rozłożył ręce.
- Nic nie wiem. Pewnie, lepiej byłoby, gdyby nas było więcej... Chyba nic nie przeszkadza, byście wrócili tu po kolacji... - Urwał, zapatrzył się w stronę morza.
Ilu ich było, pobiegli wzrokiem w tamtym kierunku. Od karawany w ich stronę szło dwóch przewodników. W jednym poznali brata Saliha.
Bez słowa śledzili tę parę w narastającym napięciu. To nie był przypadkowy spacer. Czegoś chcą. Widać było przedtem, jak skupieni w gromadkę długo nad czymś się naradzali. Rozmowa musiała być gwałtowna, choć prowadzona przyciszonymi głosami. Wymachiwali rękami, wskazywali na grobowiec. Podając sobie po kolei ustnik nargili* [Przyrząd do palenia, rodzaj fajki, przy której paleniu dym, wciągany przez rurkę, przechodzi przez naczynie z wodą], mocno się zaciągali dymem.
Nawet nie wprowadzony w sprawę Walter musiał coś wyczuwać, szepnął bowiem do Julka:
- Jak byliście w grobowcu, oni przywołali waszych dwóch robotników, tego starszego, co robi przy drzwiach, i jeszcze jednego. Coś ze sobą gadali, wyglądało, jakby wypytywali się, informowali o coś....
Nie zdążył przetłumaczyć tej wiadomości Halukowi, przewodnicy bowiem stanęli już przed nimi. Skłonili się lekko, starszy zwrócił się, bezpośrednio do młodego asystenta:
- Ergun bey, salem. Chcemy rozmawiać z profesorem. Niech effendi wyjdzie do nas stamtąd. - Niechętnym ruchem, dłoni wskazał grobowiec.
- On jest bardzo zajęty...- Ergun, zaskoczony niespodziewaną wizytą, a dodatkowo jeszcze faktem, iż tamci skądś znali jego imię, nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
- Ważna rzecz. Bardzo ważna, Ergun bey. Dla effendiege ważna - z naciskiem podkreślił starszy przewodnik, a brat Saliha przytaknął tym słowom energicznym skinieniem głowy.
- Poproś ojca, poproś, Ergun - szeptem podrzucił Haluk.
Asystent ciągle niepewny oddalił się w kierunku grobowca. Patrzyli za nim wszyscy, jakby to było jedyne, co mogli czynić w tej sytuacji.
- Jedziecie stąd nad Morze Czarne? - zagadnął, byle coś tylko powiedzieć, Wicek.
Przewodnik bez słowa przytaknął skinieniem głowy. I zaraz wraz z bratem Saliha odstąpił o parę kroków, jakby dając tym poznać, że nie życzą sobie dalszej rozmowy. Obaj byli bardzo poważni, skupieni, ich twarze o ostrych rysach nabrały jakiejś nieokreślonej dostojności.
Julek przypatrywał się im ciekawie. Ta Turcja, którą mógł poznać dotychczas, należała do wyższego kręgu cywilizacji, to był Stambuł i jego najbliższe okolice, to były stosunkowo wysoko rozwinięte cywilizacyjnie i kulturalnie pobrzeża Marmara i pobrzeża części Morza Egejskiego. Wyprawa do Sile nad Morze Czarne też więcej nie wniosła, poznali bowiem miejscowość wypoczynkową o cechach specyficznych dla tego rodzaju ośrodków. Sam Adampol to był znowu jakiś wyjątek, polska oaza w obcym kraju. Ale przecież w głębokiej Anatolii istniała i żyła inna Turcja, znacznie bardziej cofnięta w cywilizacyjnym rozwoju, na którą w pośredni sposób silnie jeszcze oddziaływały dawne tradycje sułtanatu, z całą ich specyficzną i trudną do pojęcia obyczajowością. Tam tkwiły zakopane w dzikich górach Taurus wsie i osady żyjące w biedzie, rządzące się własnymi prawami. Bocznymi drogami i wertepami przemykały koczownicze grupy, od ogni rozpalonych nocą nasycając przestrzeń tonami melancholijnych, przeraźliwie smutnych pieśni orientalnych. Tam byli jeszcze derwisze, odaliski tańczyły swoje osobliwe tańce, inne były kryteria dzielności, męstwa odwagi, inne panowały przesądy i inne tradycje... I oto ci dwaj przewodnicy, ciągnący aż od Aydln, a pochodzący nie wiedzieć skąd, może gdzieś z najdalszych pasm gór Taurus, stoją przed nimi, nieodgadnięci, jakby zastygli, o dumnych rysach twarzy, z których nic nie można odczytać... Czego pragną, co chcą oznajmić albo usłyszeć od profesora, skąd w ogóle potrzeba tej rozmowy? Przecież oni na jakiś sposób bliżsi są tej przeszłości, jaka odsłoniła się spod ziemi z odkryciem grobowca Dardanów, niż nawet sam profesor i wszyscy mu towarzyszący. Na amuletach noszą takie same tajemnicze znaki, jakie przed paru tysiącami lat wyryła nieznana dłoń na kamieniu zamykającym grobowiec. Mogą więc czuć się urażeni, mogą uznać prace odkrywcze za profanację swych uczuć i wierzeń... W takim świetle i ten pastuch kóz przestanie być śmiesznie denerwujący, i nawet w postępowaniu Saliha znajdzie się jakaś racja, choćby wywodząca się z barbarzyńskich wierzeń i sądów.
Dziwny kraj. Nawet ta wielka szansa, jaką jest towarzyszenie profesorowi w jego pracach, tylko w małym stopniu ukazuje przecięcia dawnej i współczesnej Turcji.
Ta dawna Turcja to nic tylko pobrzeże, gdzie sięgały wpływy greckie. To jeszcze ci tajemniczy Hetyci sprzed paru tysięcy lat, o ileż wcześniejsi ze swoją potężną podobno cywilizacją niż pierwsi Grecy, jacy zawitali na pobrzeże Azji Mniejszej. Ale ta część Turcji - i tej pradawnej, hetyckiej, i nie mniej pasjonującej, żyjącej współcześnie tam, w głębi Anatolii - pozostanie dla niego zagadką, już jej nie zobaczy, nie pozna. Profesor wyrusza w tamte strony z nową ekipą dopiero za rok. On wtedy od dawna już będzie w Polsce, w Ostródzie, wspomnieniami tylko nawracając do dziwnego okresu swego życia, do wielkiej, nie oczekiwanej tureckiej przygody...
Wspomnienie Ostródy przywiodło ze sobą - jak zawsze - pamięć ojca.
W dalszym ciągu dni mijały bez listów, bez wieści. Co z operacją, jak przebiegła? Czy tam...
Urwały się te wszystkie gwałtownie napierające na siebie myśli. Z głębi wykopu wyłonił się profesor z towarzyszącym mu Ergunem. Dwaj przewodnicy drgnęli, wolnym, pełnym jakiejś niekłamanej godności krokiem ruszając profesorowi naprzeciw.
Jakby to było umówione, jakby to odpowiadało jakiemuś nie pisanemu ceremoniałowi, spotkali się w połowie drogi. Ergun pozostał z tyłu. Do uszu chłopców dobiegły jeszcze słowa powitania, wypowiedziane przez przewodników z niskim, ale pełnym godności ukłonem - i nic więcej. Profesor Kseres odprowadził swych gości daleko na bok, na skłon wzgórza, w cień pinii, tam wskazał jakieś kamienie. Usiedli wszyscy, zaczęła się cicha rozmowa.
I tylko od różnych stron biegły ku tej trójce rozciekawione, pełne wyczekiwania spojrzenia. Patrzyli cieśle, kończący masywne drzwi, spoglądali robotnicy, porządkujący zwały ziemi wywiezionej z wykopu, od grobowca ślepił Ergun, nie spuszczali oczu chłopcy z towarzyszącym im Walterem. Nikt wszakże nie powiedział niczego. Słowa przewodników o wadze tej rozmowy mogły być zwyczajną przechwałką, a przecież każdy odczuwał w tej ciszy zastygającej w wieczór rozstrzyganie się spraw najbardziej istotnych i zasadniczych.
Czas mijał. Morze zalśniło poblaskami starego złota, tu i ówdzie popstrzonymi cienkimi nitkami czerwieni. Tarcza słońca olbrzymiała, przybliżając się coraz bardziej ku wodzie, aż zapadła w nią, by tylko rozblaskami nieba świadczyć o swym niedawnym istnieniu. Rozprażonym powietrzem przebiegły leciutkie podmuchy, ledwie dostrzegalnym drgnieniem objawiając się w liściach i szpilkach drzew zarastających pagór ze skrytym w nim grobowcem Dardanów. I tylko smukłe, zdające się jeszcze olbrzymieć w dogasających blaskach dnia, cyprysy nadal jak strażnicy tajemnic wieków trwały nieporuszone, wyniosłe i dumne.
Nagle, tak nagle, że chłopcy aż drgnęli, profesor i przewodnicy podnieśli się z miejsc i skłonili się sobie nisko, z szacunkiem. Przewodnicy ruszyli spokojnym krokiem ku karawanie nad brzegiem, a profesor, jak i oni milcząc, szedł razem z nimi. Zatrzymał się dopiero w połowie mniej więcej drogi między brzegiem a wzgórzem. Zawrócił, gdy tamci połączyli się ze swymi towarzyszami. W całym tym pożegnaniu uderzał szczególny ceremoniał, jakby sakralny, odwieczny rytuał.
Julek odetchnął z ulgą. Nie wiedział nic, nie znał szczegółów tej rozmowy, jej rozstrzygnięcia, a przecież głowę by sobie dał uciąć, iż zadecydowało się coś niezmiernie ważnego.
Profesor zbliżył się do nich z ciepłym uśmiechem. Gdy dłonią otarł pot z czoła, można było dopiero dostrzec, jak bardzo jest zmęczony. Przysiadł przy młodych, spoglądając w mrok sączący się zewsząd, zagarniający coraz zachłanniej resztki dziennych poblasków.
- Baba, czego oni chcieli? Kim oni są?
Obrócił głowę ku rozciekawionej twarzy syna.
- Myślę, że na swój sposób porządni ludzie. Niedługo stąd odjeżdżają. - Oznajmieniem tym jakby urywał dalszą dyskusję na ten temat.
W ciszy wieczoru dobiegły znad brzegu pokrzykiwania przewodników zrywających z miejsca wielbłądy. Chłopcy spojrzeli po sobie. Naprawdę odjeżdżają! Musiało się to zadecydować w wyniku rozmowy z profesorem. O czym mogli zatem rozmawiać? Profesor nie chce nic powiedzieć.
Haluk - znający ojca na wylot - nie próbował więcej go podpytywać. Zapadła cisza, rwana tylko kuciami w grobowcu i pohukiwaniami przewodników nad morzem.
Julek spoglądał na majaczący teraz niewyraźnie masyw wzgórza. Przepełniało go uczucie ogromnej satysfakcji. Wydawało się tak jeszcze niedawno, że ich poszukiwania nie doprowadzą do niczego, że tropiona zaciekle tajemnica Dardanów pozostanie na zawsze ukryta przed oczyma współczesnych, przed ich wiedzą. A oto dzięki uporowi profesora los się odwrócił i wielkie znalezisko stało się faktem.
- Panie profesorze - spojrzał w kierunku bielejącej w mroku twarzy tak mu bardzo bliskiego człowieka. - Czy już doczytał się pan czegoś w grobowcu? Ja wiem, że to za prędko, że trzeba czasu, ale znów myślę, że pan przy swoim doświadczeniu... - Trochę się plątał, nie wiedząc, czy pytanie to jest w tej chwili stosowne, czy nie wyrywa się z nim jak Filip z konopi.
Uczuł dłoń profesora klepiącą go po ramieniu życzliwie, serdecznie.
- Rozumiem twoje odczucia. A i chyba także was wszystkich.
- Nie chciał pominąć innych chłopców, nawet Waltera, dziwnie cichego i zamyślonego. - Jednego jestem pewien, że dowiemy się bardzo wiele, więcej niż mogłem przewidywać w najśmielszych przypuszczeniach. Kilka spraw odsłoniło się już w tej chwili z niezbitą pewnością... Pamiętacie ten fragment, który wam odczytywałem? Brzmiał dosłownie tak: Pierwszym był Skamandrios, waleczny wielce. Odprowadzała go cala Dardania... Blaski tonącego w morzu słońca zalały grobowiec krwią. Podniósł się wtedy śpiew... - Urwał, zapatrzył się w fosforyzujące morze. - Podobnie tu wyglądało przed chwilą. Może tylko słońce nie siało aż tak krwawymi blaskami... Otóż mogę teraz stwierdzić z całą pewnością, iż rzeczywiście grobowiec został zbudowany przez Skamandriosa, syna Mukariosa, gdzieś na przełomie siódmego i szóstego wieku przed naszą erą, być może później da się to ustalić o wiele dokładniej... Na jednej z koron wyryta jest inskrypcja podająca imię księcia i jego ojca. I to byłaby pierwsza linia książęca, której członków grzebano w tym grobowcu... Odszukaliśmy już także i drugą linię, na prawej narze kamiennej... Tam spoczywa pochodzący z tego samego rodu książę także imieniem Skamandrios, musiało się to imię często wśród Dardanów powtarzać, ale imienia ojca nie odnalazłem... Wzory na reliefie kolumny, znaki na kamieniu zamykającym wejście do grobowca i litery głoszące to imię nad przejściem do drugiego przedsionka potwierdzają czas, przełom wieków siódmego i szóstego przed naszą erą, kiedy to wpływy greckie, tutaj konkretnie eolskie, wprowadziły na ten teren Azji Mniejszej nie tylko grecką kulturę materialną, ale również wierzenia, historię i filozofię. Po wygaśnięciu wpływów frygijskich, a jeszcze przedtem hetyckich, cały obszar należący do księstwa Dardanów podlegał wpływowi eolskiemu, więcej, był po prostu eolski.
- A książę Skamandrios, ten z pierwszej linii, spoczywa na tej głównej narze? Czy...
- Tak, Julku. Na pierwszej narze. Na samym spodzie, przykryty innymi ciałami. Korona przylega ściśle do jego czaszki, już sypiącej się w proch... Ciekawi was pewnie ten sposób składania zmarłych... Rzeczywiście rzadko był stosowany. Łącznie na trzech narach jest dwadzieścia dziewięć szkieletów... I potem to urywa się. Rytuał pogrzebowy ulega odmianie. Ciała zmarłych są palone. To nam zresztą pomaga w odszyfrowaniu wielu danych...
- Te urny zapieczętowane, prawda, baba? - Wreszcie i Haluk mógł dojść do głosu.
- Tak, popioły zmarłych spalonych na stosie składano w urnach, na nich zaś wypisywane były niekiedy dosyć szczegółowo dane. Liczę, że bardzo wiele z nich odczytam. Tymczasem jednak musimy zrobić możliwie pełną dokumentację fotograficzną. To kwestia dni, potem wyschnięte warstwy mięśni staną się pyłem, a zostaną jedynie szkielety... Może też podobnie ulec wpływom atmosfery część ozdób, tych zwłaszcza ze skóry...
- Oni musieli być strasznie bogaci. Tyle złota - westchnął jakoś zabawnie Walter.
- Jak oblicza doktor Merlut, znajduje się w grobowcu grubo ponad tysiąc wyrobów ze złota... Ale nie mniej, a może nawet bardziej cenne są te drobne figurki zarówno z kości, jak z czarnego bazaltu... Niezmiernie rzadkie rzeczy pośród wykopalisk. - Tu profesor podniósł się zdecydowanym ruchem. - Pięknie, cośkolwiek już wiecie, jutro może powiem wam więcej. Haluk, mama tam czeka i niecierpliwi się, przysyła po was Tarika...
- A ty, baba?
- Wracam do grobowca. Pewnie do północy jeszcze tam posiedzimy.
- Tu jednak trzeba pilnować grobowca. Różnie może być... Czy ci przewodnicy naprawdę już odjechali?
- Naprawdę. Na pewno. Wyjaśniliśmy sobie wiele w naszej rozmowie. A mogło być różnie... - jakby w zadumie szepnął profesor. - No, skoro chcecie, możecie tu wrócić i spać w śpiworach albo na kocach. Jest ciepło. Nic nam jednak nie grozi.
Jakiś ptak nocny przeleciał nad nimi cichym lotem, kwiląc żałośnie. Niewyraźny jego cień zaraz się stopił z mrokami nocy.
ROZDZIAŁ XXII
Skamandrios to ja!
Jeszcze wciąż było ciemno, gdy Julek się zbudził. Przeciągnął się, nie bardzo zdając sobie sprawę, gdzie się znajduje. Całym sobą tkwił nadal w Ostródzie, przebywał nad Jeziorem Drwęckim, gdzie wraz z ojcem łowili z łódki ryby. Urwał się im jakiś ogromny szczupak. Było szalenie przyjemnie, spokojnie, dobrze. Ojciec był wesół, twarz miał opaloną i zdrową...
- Nie śpisz? - Haluk powiedział to sennym głosem. Od dwunastej on z Walterem, który nieodłącznie plątał się przy nich, objęli czuwanie. Dopiero o świcie mieli ich znów zastąpić Wicek i Julek.
- Nie mogę spać. Parę razy już się budziłem. Jestem taki szczęśliwy - zwierzył się przyjacielowi.
- A ja cholernie chcę spać. Z nim nie mogę się zgadać, więc strasznie się tu nudnie siedziało. Cisza, spokój, nikogo na szczęście grobowiec nasz nie ciekawi... Dobrze, że wiesz już co w Polsce, że z ojcem dobrze. Ja też cieszę się bardzo, bo... - urwał, nie chcąc zdradzać zwierzeń Wickowych na temat opinii uprzednio panujących w Adampolu o stanie zdrowia ojca Julka.
- Wiem, co chciałeś powiedzieć... Teraz rozumiem, że wszyscy zatajali przede mną, jak naprawdę jest z ojcem. Ten list mówi mi więcej, niż w nim tatko napisał. Ja jeden nie domyślałem się, choć ciągle mnie nawiedzały złe jakieś przeczucia. Robiłem sobie wyrzuty, że jestem tu z wami, że przeżywam przygody, mam tyle wrażeń, a on tam jest sam, tak bardzo sam i nieszczęśliwy...
- Ale teraz już dobrze.
- Tak, teraz już dobrze. - Julek odetchnął głęboko, bardzo głęboko. - Wiesz, Haluk, kładź się spać. Walter też. Ja będę wartował. Wicka chyba nie ma co budzić?
- A figa! Sam się zbudziłem. Nie bądź, Julek, za dobry... No, kładźcie się. Schlafen, Walter! * [Spać, Walter!] - Kempka zdecydowanie dał znać o sobie.
Nie trzeba ich było dłużej namawiać. Zaszyli się w śpiwory i trochę jeszcze, a przytulonych do siebie dwóch Polaków dobiegły pochrapywania Turku i Niemca.
Wicek w nagłym porywie uścisnął Julka. I zaraz obaj jakby się zawstydzili tego odruchu.
- To, wiesz, dlatego, że twój ojciec... rozumiesz, no nie?
- Rozumiem. Dziękuje, Wicek.
Ledwie dobrnęli wczoraj wieczorom do obozowiska, pani Kseres podała Julkowi list. Była w jakichś sprawach w Canakkale, zabrała też stamtąd oczekującą na nich pocztę. Wśród niej przeadresowany z Adampola przez ciocię Zosię i nadany ekspresem list do Julka od ojca.
Jakże nerwowo, niespokojnie rozrywał kopertę i przy mdłym świetle namiotowej latarki przebiegał wzrokiem równe linijki pisma! Jak w pewnym momencie zamachał kartką i podskoczył do pani Kseresowej, składając na jej dłoni dziękczynny pocałunek!
- Ojciec przeszedł szczęśliwie operację! Wszystko jest dobrze! Będzie zdrów!
Dopiero później, po pierwszym zachłyśnięciu radością, spokojniej i uważniej mógł od nowo wczytać się w zdania skreślone ręką ojca. I wtedy w pewnym momencie poczuł, jak zlewa go zimny pot, jak go ogarnia okropny lęk, na szczęście odnoszący się już do przeszłości. On nawet nie wiedział, jak bardzo było źle, właściwie prawie że beznadziejnie...
Ojciec oznajmiał, iż dochodzi do sił po operacji, bardzo trudnej i niebezpiecznej, robionej właściwie na jego ryzyko, z tym, że innego wyjścia nie było. Inaczej należałoby już tylko liczyć dni...
Teraz mogę ci donieść, ze sytuacja była krytyczna. Przed twoim wyjazdem trzymałem się na nogach jedynie siłą woli, nie chciałem, byś przedwcześnie zrozumiał, co dzieje się ze mną... Chciałem też spróbować tej jedynej, ostatniej, choć tak bardzo niepewnej szansy. Udało się. Czułem, jak myślami byłeś przy mnie w tych dniach najcięższych.
W tym miejscu Julek oblał się mocnym rumieńcem. Czy naprawdę tak cały czas pamiętał, był myślą przy ojcu? Przeżywał okres wielkiej tęsknoty, smutku i niepokoju, ale kiedy indziej zapominał na całe godziny o tamtych, najważniejszych wszak sprawach.
Czytał dalej. Ojciec donosił, że obecnie czeka go długa, bardzo długa rekonwalescencja. Lekarze są już teraz pewni swego, oświadczając, że całkowicie wróci do zdrowia. Sprawa leży tylko w tym, by ściśle w najbliższych miesiącach przestrzegać ich wskazówek. Jeszcze długi czas kliniki, zabiegów pooperacyjnych. Później sanatorium o charakterze szpitalnym. Dopiero sanatorium normalne. Potrwać to może pół roku, może nawet i rok. I dalej następowały znamienne słowa, które chłopcu dużo dały do myślenia.
W związku z tym będziemy musieli mocno się zastanowić, jak ułożymy w tym okresie mojej rekonwalescencji nasze sprawy. Tak, żebym ja nie musiał się trapić o ciebie, ani ty o mnie. Do tego wszakże wrócimy później.
Pobieżnie już przebiegł wzrokiem dalsze słowa listu. Nie wnosiły niczego nowego. Pozdrowienia dla Adampola, a szczególnie dla cioci Zosi, kilka pytań o profesora i wykopaliska, w których Julek uczestniczy tak dziwnym trafem...
Starannie złożył kartki i obejrzawszy się, czy ktoś go nie obserwuje, ucałował papier, którego dotykały ręce ojca. Potem schował list do paczuszki, w której były i inne listy z Polski obok kartek od Hadżer.
Resztę wieczoru spędził jakby w transie, nie bardzo pojmując, co mówią do niego. Gdy udali się pod grobowiec, początkowo zmorzył go silny sen, ale potem budził się co chwilę. Wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo i ciągle wracał myślami do niebezpieczeństwa, jakie groziło ojcu. Nie mógł po prostu wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby stracił i jego... Minęło, szczęśliwie wszystko się obróciło na dobre, pewnie, ale jakaś nuta lęku została... I teraz, gdy siedzieli z Wickiem obok siebie, lęk ten zdawał się znowu powracać, chwilami przyćmiewając nieomal radość z obecnego stanu sprawy... Musi myśleć o czymś innym, o czymkolwiek, byle nie o tamtym. Ojciec walczył o życie, a on zabawiał się tutaj, więcej myślał o Hadżer niż o samotnym, schorowanym człowieku pozostawionym w Polsce...
- Wicek, gadaj coś, bo jakoś mi ciężko.
- Ciężko? Spać ci się pewnie chce...
- Spać? To nie... Zaraz, zaraz, jak to było. Miałem przecież wartować z tobą do dwunastej, a potem znowu od świtu. Tymczasem...
- Tymczasem wieczorem zasnąłeś tak smacznie, iż uznaliśmy, że szkoda cię budzić. Sam siedziałem, nic takiego, przyjemnie było... Bo w ogóle jakoś mi dzisiaj się nie śpi. Pewnie za wiele było wrażeń z tym grobowcem... Jak myślisz, Julek, o czym gadał profesor z przewodnikami wielbłądów, że tak się usunęli stąd nagle? Nie mogę tego pojąć.
- Ja też nie. Może nam później sam powie. Tam na górze śpią Ergun i Merlut?
- Tak. Też zdaje się na zajęczy sposób. Dopiero błyskała latarka któregoś z nich... A wiesz, że u profesora w namiocie jeszcze niedawno paliło się światło? Odcyfrowywał pewnie napisy z grobowca. On to dopiero ma głowę. Chciałbym być taki mądry.
- Podejdziemy może pod wykop? Nic się nie dzieje, ale dla wszelkiej pewności, jak myślisz?
Podnieśli się cicho, podsunęli pod wykop, wzrokiem starając się przebić panującą ciemność. Gdzieś w głębi jaśniejszą plamą odbijały świeżo z desek sklecone drzwi. Cisza i spokój. Aż śmieszne się im wydały niedawne obawy. Salih aresztowany, przewodnicy usunęli się wieczorem, pewnie nocnym marszem zdążają teraz w wyznaczonym sobie kierunku. Co najwyżej...
- A ten pastuch? Co z nim? - podjął Wicek.
- Myślę, że on się tu więcej już nie pokaże. Przegrał na całej linii.
- Szkoda, że się to wszystko już kończy. Mówił Haluk, że za parę dni wszystkie znaleziska po spisaniu przewiezione zostaną do muzeum w Canakkale. Tu zostanie najwyżej parę urn, może jakiś szkielet, nic więcej. Do przyszłego roku przeprowadzi się roboty zabezpieczające, omurowanie wykopu, kratownicę zamiast tych drzwi, turyści będą mogli oglądać książęcy grobowiec. Ale to już kto inny tym się zajmie... Profesor będzie miał na całą zimę dosyć roboty z uporządkowaniem i opracowaniem materiału. A my wrócimy tymczasem do Adampola.
- Tęsknisz za Adampolem?
- Tu ciekawiej i lepiej. Tam znam każdy kąt, nic już nie ma nowego. Skończą się przygody. Chyba, że ty coś wymyślisz - zaśmiał się. Bo z tobą to zawsze jakoś tak niezwyczajnie.
- Mnie też zabraknie. Jak z ojcem lepiej, to pewnie w sierpniu, gdzieś tak pod koniec, wrócę do Polski.
- I co tam będziesz sam robił? Mówiłeś, że ojciec długo może być w sanatorium.
- Poradzę sobie.
- Zobaczymy, jak to jeszcze będzie wyglądać.
Te słowa Wicek wymruczał do siebie, ale Julka przeszły one jakby nożem. Co ten znów tai? Ojciec też pisze o potrzebie przemyślenia, powzięcia decyzji, jak zrobić, aby w tym długim roku nie trapili się nawzajem o siebie. O czym tatko zamyślał? Czyżby...
Wolał tej myśli nie dopowiadać. I martwiła, i pociągała zarazem. Bo jeżeli... jeżeli tu chodzi o przedłużenie jego pobytu w Turcji?
Zawrócili na dawne miejsce, obok śpiących w najlepsze Haluka i inżyniera Ditricha. Na wzgórzu znowu błysnęła latarka. To czuwał któryś z asystentów.
Pogadywali trochę z Wickiem, ale rozmowa się nie kleiła, każdy miał bowiem wiele własnych spraw do przemyślenia. Obejmując ramionami kolana, wpatrzeni w ciepłą noc, tkwili więc jak dwa zamarłe posągi, podobne odnalezionym w grobowcu.
Gdzieś na wschodzie niebo zaczęło jaśnieć, nieśmiałymi początkowo, ledwie zauważalnymi pasmami. Potem nabrały one ostrzejszych barw, aż z nagła zazłociły się i nabiegły lekką czerwienią. I dopiero, jak wystrzelone z procy, buchnęło ponad horyzont słońce. Mocniejszym graniem zaniosły się zaraz niezmordowane cykady, zakwiliły ptaki, od morza nadciągnęły podmuchy, zbudził się dzień.
- No i co? Strachy na Lachy - zaśmiał się Wicek. - A myśmy sądzili, że nie wiedzieć co może zajść właśnie tej nocy.
Haluka zbudziły pierwsze mocniejsze promienie. Jeden tylko Walter spał twardym snem, pochrapując na wszelkie możliwe tony.
- Rwiemy do wody? Poproszę Merluta, niech uważają tymczasem i za nas...
Haluk szalał za kąpielą, dzień bez spotkania z morzem był dla niego nie do zniesienia.
Doktor Merlut stanął właśnie na szczycie wzgórza, wypatrując czegoś przed sobą.
- Idziemy się kąpać. Za pół godziny wracamy, dobra?
Skinął im uspokajająco ręką. Mogą sobie tam siedzieć nad morzem choćby pół dnia...
- Bierzemy go ze sobą? - Julek zezem spojrzał na chrapiącego Waltera.
- Niech sobie śpi.
Orzeźwiająca o tej porze woda zmyła z nich wszelki osad nie dospanej nocy. Poczuli się wyśmienicie. Julek uczuł, jak odchodzą go wszelkie majaki i wyrzuty sumienia, zostaje tylko radość, że świat taki jest piękny, ojciec zdrowy, grobowiec odnaleziony, niedługo powinna powrócić znad Morza Śródziemnego urocza Hadżer.
- Będziemy dziś babie pomagać w inwentaryzacji - oznajmił Haluk. - Strasznie dużo tego pisania. Każdą rzecz trzeba odnotować osobno. Samych złotych wyrobów, słyszeliście, powyżej tysiąca. O Allach! - Dramatycznym gestem załamał ręce, ale jednocześnie łypnął zabawnie do kolegów ciemnymi, żywymi oczyma.
Od obozowiska wracał Ergun, niosąc dwa pokaźnej wielkości klucze. Na jego widok doktor Merlut zaczął się zsuwać ze szczytu pagóra.
- Jak baba? - zapytał Haluk.
- Śpi jeszcze. Pracował niemal do świtu. Niechaj wypoczywa.
- Możecie iść z nami. Zaczniemy robić spisy. Pójdzie nam łatwiej.
Nie musiał im Merlut dwukrotnie tego powtarzać. Beztrosko obejrzeli się jeszcze na śpiącego nadal Niemca - niech chrapie, nie będzie przynajmniej problemu. Licho wie, czy ojciec byłby rad, gdyby wpuścili go do wnętrza grobowca. A znowu zabraniać, kiedy tak ochoczo zgłosił się na nocne wartowanie, też byłoby głupio.
Do wykopu wepchali się wszyscy razem. Dopiero w korytarzyku skalnym stawało się ciasnej. Ergun z kluczami szedł pierwszy, Omal się nie potratowali wzajemnie, gdy młody, asystent stanął z nagła, jakby go coś wryło w ziemię.
- Tam ktoś jest...
Nie potrzebował tego mówić. Sami już dostrzegli rozciągniętą w całej szerokości korytarzyka, z podkurczonymi nogami, dziwnie jakoś zwiotczałą ludzką sylwetkę. Bokiem wspierała się o jasne drzwi ze świeżo ciętych desek.
Merlut stanowczym ruchem powstrzymał cisnących się chłopców. Z kieszeni wyjął pistolet, odbezpieczył i dopiero teraz krok za krokiem zaczął się zbliżać do leżącego człowieka. Stanąwszy nad nim, nasłuchiwał długą chwilę. Dziwnie suchym głosem rzucił nagle za siebie:
- Latarkę.
Nie oponował, gdy całą gromadką w ślad za śpieszącym z latarką Ergunem przybliżyli się do drewnianej zapory.
- Kozi pastuch, jak mi Bóg miły - zaszeptał Wicek zduszonym, nieswoim głosem.
Merlut potwierdził słowa Wicka skinieniem głowy. Zapalił latarkę i schylił się nad leżącym. Powieki starego nie drgnęły pod skierowanym na nie światłem. W blasku latarki natomiast starszy asystent i najbliższy teraz mu Wicek dojrzeli coś innego. Oto w drzwiach widniało głębokie nacięcie, przebijające już drugą warstwę desek, szerokie tak, że człowiek mógłby się przez nie prześliznąć. Zostawała jeszcze trzecia warstwa desek. Brak sił czy wstający dzień przeszkodziły temu człowiekowi we wdarciu się do grobowca?
- On chyba nie żyje. - Ledwie dosłyszalnie wyszeptane dotarły do nich te słowa doktora.
- Nie żyje?
Haluk - zawsze dbał o swą fryzurę i dlatego nie rozstający się z małym lusterkiem - szybkim ruchem podał je doktorowi. Ten przybliżył lusterko do warg pastucha. Odjął, przyjrzał się, pokręcił głową. Za drugim razem przetrzymał lusterko o wiele dłużej. Odetchnął z wyraźną ulgą,
- Oddycha. - Wziął go za rękę. - Puls ledwie wyczuwalny... Niedobrze z nim. Biegnijcie z miejsca do profesora. I pani Kseres niech przyjdzie, może coś znajdzie w apteczce... Powinna tam mieć zastrzyki.
- Ja biegnę! - I już tylko u progu wykopu dostrzegli sylwetkę Haluka.
- Nie zrezygnował ze swojego. Opuszczony przez innych, sam pragnął dokonać zemsty, nie zemsty, kto w końcu go wie? Bo chyba nie, żeby kraść, usiłował się wedrzeć do grobowca? - głośno wypowiadał swe myśli Merlut. - Wynieśmy go na czyste powietrze. Tu duszno w tym korytarzu. Ostrożnie. Żeby mu nie zaszkodzić.
- Lepiej nie ryzykować. Jeżeli to serce, każdy ruch może być zabójczy - zaoponował Ergun.
- To chociaż wargi zwilżmy mu wodą - zaproponował przejęty Julek. - Tu obok wejścia jest wiadro, zostało od wczoraj.
- Wiem, widziałem - odrzucił Wicek. Ledwie minęła chwila, zjawił się z powrotem. - Profesorostwo już biegną.
- Idą - wpadł zadyszany Haluk. - Żyje jeszcze?
- Bez zmian.
Rozsunęli się, przyciskali do ścian, by uczynić miejsce profesorowi i jego żonie. Pan Kseres jednak i tak z miejsca kazał się im wynosić. Zostawił tylko Merluta.
- Duszno tu, zabieracie choremu resztki powietrza.
Klęczał już nad starcem, badał puls, obok schylała się, otwierając walizkę profesorowa. Zabrzęczało pudło ze strzykawkami.
Skupili się na dworze w niespokojnym oczekiwaniu.
- Kiedy on wszedł do wykopu? Pilnowaliśmy z dołu, tamci dwaj z góry. Jakim cudem nie słyszeliśmy wycinania otworu w drzwiach? - nie mógł nadziwić się Wicek. - A jednak noc nie była spokojna.. Wczorajsze przeczucia nas nie myliły...
- Widzieliście, co miał na piersiach? Jakby to wyciągnął spod koszuli w ostatniej już chwili, kiedy czuł, że opuszczają go siły. Talizman z tymi znakami, co były i na kamieniu tarasującym wejście... Jego talizman jest większy niż te, jakie widzieliśmy u robotników. Z metalu, ozdobiony u dołu kolorowym kamieniem - wystąpił z nową rewelacją Haluk.
Rozumienie tego wszystkiego przechodziło ich możliwości. Co ten człowiek zamierzał, czego pragnął, dlaczego tak bardzo był zainteresowany sprawą grobowca? I skąd talizman z takimi właśnie - od dwóch i pół tysiąca lat skrytymi przed ludzkim okiem - znakami? Wyżyje, powie prawdę czy zatai ją w sobie? Kim on jest naprawdę? W świetle wszystkich ostatnich wydarzeń zawód pastucha nie wydaje się do niego pasować. Jakby jakiś tajemniczy stróż spokoju grobowca Dardanów...
- Może on wiedział o grobowcu i strzegł jego tajemnicy? - wyszeptał Julek.
- Warum habt ihr mich nicht...* [Dlaczego mnie nie...] zabrzmiał za nimi donośny, nabrzmiały urazą głos Ditricha. Ergun energicznym, pełnym zniecierpliwienia ruchem ręki przerwał mu wpół słowa.
Niemiec przybliżył się teraz, zaciekawiony i zaskoczony.
- Ist was geschehen?** [Czy coś się stało?] Czemu tak tu stoicie? Kto tam jest wewnątrz?
- Ruhe, Walter. *** [Spokój, Walter.] Tam umierający człowiek. Ratują go... - szeptem objaśnił go Julek i już więcej nie zwracał na Ditricha uwagi.
Ten zaś stał z wytrzeszczonymi, niczego nie rozumiejącymi oczyma. Próbował jeszcze zapytać Haluka, dotknął jego ramienia, ten jednak otrząsnął się jedynie ze zniecierpliwieniem.
Odetchnęli. Nareszcie jakaś wiadomość. Z wykopu śpiesznie wysunął się doktor Merlut. Ruszyli mu naprzeciw.
- Żyje?
- Tak, ale niedobrze z nim. Otrzymał zastrzyk pobudzający działanie serca. Oddycha mocniej. Oczu nie otworzył. Trzeba by natychmiast lekarza... Szpital dopiero Canakkale. Haluk, ojciec mówi, byś zaraz przygotował mercedesa i podjechał ostrożnie jak najbliżej w tę stronę. Potrzebne jakieś nosze... O, idą już robotnicy. Zbiją coś prowizorycznie z desek.
Robotnicy z oddali zauważyli, iż coś musiało się stać, biegli teraz w ich kierunku. Skupili się zaraz koło Merluta, podniosły się okrzyki zdziwienia. Dwóch z miejsca skoczyło ku deskom, by przygotować nosze. Inni rozgadali się żywo.
Merlut przez chwilę słuchał, aż w końcu opędził się od tej gadaniny strzepnięciem rąk. Później, teraz każda chwila droga.
Haluk dobiegał już do obozu, Wicek i Julek odrzucali na bok kamienie z drogi samochodu, starając się jakoś wytyczyć szlak możliwy do przebycia.
Motor zagrał najpierw cichutko, ale potem, pokonując trudny teren, warczał z wysiłkiem na pełnych obrotach. Haluk niesamowitymi zakrętami omijał wądoły, powoli podjeżdżając pod grobowiec. Przed nim tyłem cofał się Wicek, jeszcze odrzucając na boki jakieś kamienie i wskazując możliwszą drogę. Zatrzymali się niedaleko wykopu; było tu miejsce jako tako nadające się do nawrócenia. Haluk wyskoczył z samochodu i podbiegł do zagadanych robotników, wołając, by szpadlami postarali się wyrównać drogę. Każdy wstrząs może choremu zaszkodzić... Sam z Wickiem zaraz zaczął się krzątać wraz z nimi.
Robotnicy dopytywali się gorączkowo:
- Ranny?
- Nie wygląda, w każdym razie nie zauważyliśmy, Merlut też nic nie mówił... Chyba nie. Serce musiało nie wytrzymać.
- Biedny Skamandrios - ze współczuciem odezwał się któryś z robotników.
Haluk w pierwszej chwili nie zwrócił na te słowa uwagi, ale Wicka zaskoczyły one i zaniepokoiły. Uważnie przyjrzał się robotnikowi, który się wyrwał z tym określeniem. Tamten zauważył to, uśmiechnął się, wyjaśnił spokojnie:
- Kazał się tak niekiedy nazywać. Twierdził, ze jest królem całej tej ziemi...
Wyjaśnienie to do reszty wykołowało Wicka. Teraz dopiero niczego już nie rozumiał. Nie było wszakże czasu na dalsze rozmowy.
Obaj cieśle z gotowymi noszami biegli już do wnętrza wykopu.
- Wer ist da, Julek? * [Kto tam jest, Julek?] - dopytywał się niecierpliwie Walter.
- Stary pastuch. Od kóz.
Ditrich jeszcze szerzej rozwarł swe jasnoniebieskie oczy. Zrezygnował z dalszych pytań, woląc raczej zawierzać swemu wzrokowi.
Wokoło noszy zatłoczyło się teraz. Każdy z robotników zapragnął ujrzeć starego pasterza, sprawdzić własnymi oczyma, co mu się stało. Merlut chciał ich w pierwszej chwili usunąć, ale profesor dał mu wymowny znak, by tego nie czynił. I tak szedł stłoczony wokoło noszy osobliwy orszak, a na zbitych naprędce deskach leżał chudy, wysoki człowiek o zmierzwionej brodzie i przymkniętych powiekach. Pierś jego podnosiła się równym, nieco przyśpieszonym oddechem, Przy każdym kroku niosących chybotał misternie wyrobiony talizman z trzema trójkątami, kołami i paroma rozrzuconymi punktami. Połyskiwał jasno metal i migotała czerwona, krwista w odcieniu kropla kamienia.
- Złoto i rubin. Prawdziwe - powiedział ktoś po turecku.
Gdy nosze złożono na chwilę przy samochodzie, by jak najłagodniej zsunąć z nich potem chorego do wnętrza wozu, powieki jego nagle zatrzepotały, otwarły się, znowu przymknęły pod wrażeniem światła, a potem już pozostały szeroko otwarte. Źrenice zaskakująco żywe wodziły uważnie wokoło, zatrzymując się na moment na każdym obliczu. Julka musnęły obojętnie, na Wicku zastygły przez chwilę, on zaś uczuł bijącą z tych oczu straszliwą jakąś nienawiść.
Profesor zapytał pasterza, jak się czuje, czy coś go nie boli.
- Boli? Bolicie mnie wy, zdrajcy i świętokradcy. Ten grobowiec jest mój. - Głos cichy dotąd, przy słowie: “mój” podniósł się nagle do charkotliwego, przeszywającego krzyku.
Chory umilkł, znowu przymknął powieki, zdawało się, że umiera. Profesor złapał go za puls, żona jego szybko podsuwała jakąś flaszeczkę pod nos pasterza. Wtedy leżący na noszach desperackim ruchem odtrącił rękę profesora i flaszeczkę, aż frunęła daleko w bok, obijając się o błotnik samochodu. Oczy znów otwarły się i nieomylnie spoczęły na profesorze.
- Skamandrios - ręka wskazała na piersi. - Ja Skamandrios. Król. Grobowiec mój. Wara wam od niego. Wara od prochów mojej rodziny. Skamandrios to ja. I jeszcze pożalił się z bezmierną rozpaczą: - Chciałem umrzeć i zostać wraz z nimi...
Spokojnie już zezwolił się ułożyć na tylnych poduszkach auta. Zdawał się nie interesować ani tym, co się wokoło dzieje, ani tym, co z nim samym zrobią. Haluk usiadł za kierownicą; powoli i ostrożnie poprowadził auto, unikając każdego wstrząsu. Wielką gromadą szli z tyłu.
Przy namiotach wóz się zatrzymał Haluk chciał wysiąść i ustąpić ojcu miejsca za kierownicą. Profesor potrząsnął jednak przecząco głową. Nie mówiąc słowa, sięgnął po bloczek; oparty o maskę wozu pisał coś szybko, po czym złożył kartkę i wręczył ją synowi.
- Oddasz to dyrektorowi szpitala. Niech uczyni wszystko, aby uratować tego człowieka. To sprawa ważniejsza nad inne... Pojedzie z tobą Merlut... - Zastanawiał się przez moment. - Dobrze byłoby, aby udał się do szpitala któryś z robotników. Pomoże wam, zobaczy... - Tu obrócił się ku ciasno, w milczeniu, stojącej grupie. Skinął na najstarszego z brygady: - Wyznacz, który z was pojedzie, aby im dopomóc. Sami mogą nie poradzić. A trzeba ratować chorego, podwójnie chorego człowieka.
Wicek zastanowił się nad tymi słowami. Podwójnie chorego? Co to znaczy?
Mercedes ruszył. Patrzyli za nim tak długo, aż po skręceniu na szosę zginął im z oczu, aż opadł wzniesiony kurz. Wtedy profesor udręczonym ruchem otarł pot z czoła. Dopiero ujrzeli chłopcy, jak bardzo był zmęczony, a twarz jego przybladła pod warstwą opalenizny. Spojrzał po pozostałej gromadzie.
- Dziękuję wam wszystkim... Teraz musimy odpocząć. Wypijemy herbatę i kawę, na co kto będzie miał ochotę. Chłopcy, pomóżcie żonie...
Szerokim kręgiem rozsiedli się wszyscy na ziemi. Nikt nie odzywał się słowem. Dopiero gdy szklanki z herbatą - na kawę nikt jakoś nie reflektował - znalazły się w dłoniach i rozległy się pierwsze siorbania, profesor Kseres zwrócił się do swojej załogi głosem nabrzmiałym prośbą:
- Czy ktoś z was znał bliżej tego człowieka? Kim był, co robił poza pasieniem kóz? Skąd u niego talizman o znakach sprzed tysięcy lat, na domiar szczerozłoty, ozdobiony rubinem? Co mogły znaczyć jego słowa? Ja także o nim coś wiem, ale mogę się mylić. Powiem wam zresztą, chciałbym znać jednak przedtem waszą opinię. Pracujemy razem sporo już czasu, znacie mnie i wiecie, że we wszystkim, co czynię, nie ma nic złego. Na odwrót, to potrzebne dla nas wszystkich, dla Turcji.
Zapadła nieznośna, drażniąca cisza. Julek zdawał sobie sprawę, iż rozstrzyga się w tej chwili coś bardzo zasadniczego. Uczuł, że Wicek przylgnął do niego, równie przejęty jak on.
Najstarszy z robotników, znajomy profesora z kilku już sezonów wykopaliskowych, uniósł zdecydowanie głowę. Musiał podjąć odważną decyzję. Ogarnął jeszcze swoją grupę spojrzeniem. Paru mu przytaknęło ledwie dostrzegalnym skinieniem powiek.
- Powiem, co wiem. Trzeba, byś to, effendi, wiedział. My nie wszystko rozumieliśmy początkowo, potem i nam sporo się wyjaśniło... Ja znam tego człowieka nie od dziś. Pochodzi z wioski za Troją, nad samym morzem. Stara rodzina. Nie wiadomo, od kiedy żyją na tej ziemi. Ongiś byli bogaci, mieli ziemię, stada owiec, rodziły im drzewa figowe i oliwki. Teraz nic tam nie ma i nawet dom rozsypuje się, chyli ku ziemi... Redżeb, tak ma on na imię, zawsze był biedny. Już ojciec jego stracił wszystko. Ale zaczęło się wcześniej. Od pradziada. To pradziad miał ten talizman. Nikt go zresztą ani z nas, ani w wiosce nie widział do dzisiaj. Znaliśmy tylko inne, robione na ten sam wzór... Ten pradziad był mądry, umiał czytać i pisać. Znał także grecki. Skądś zdobył książkę, nie wiem jaką, Redżeb ją musi mieć schowaną. Tam podobno wyczytał, że jego rodzina jest królewskiego rodu, że rządziła kiedyś ziemiami od Canakkale aż po Troję i może dalej, po Assos... Był mądry, był bogaty, gospodarował dobrze, ale zaczął się wynosić nad ludzi... I dziad Redżeba był taki sam, tylko że on pierwszy z nich zaczął chodzić tutaj nad morzem i szukać czegoś w ziemi. Ale jeszcze rodzina jakoś żyła. Dopiero za syna jego, a ojca Redżeba, zmarniało wszystko... Ten ojciec był bardziej jeszcze przejęty tym swoim królestwem niż Redżeb. Albo może Redżeb jest mądrzejszy i wiele skrywał, nie wiem... Temu ojcu zmarło pięcioro dzieci, jedno po drugim, umarła żona, został tylko z Redżebem, jedynym synem. Dom był prawie zawsze zamknięty, a oni dniami i nocami chodzili po lasach, po wzgórzach, nad morzem. Ludzie i śmieli się z nich, i bali się ich. Bo umieli zadawać uroki. Ich klątwy sprawdzały się, tak w każdym razie mówiono. Któregoś dnia Redżeb został sam. Co stało się z ojcem, nie wiadomo, nikt nie odnalazł jego ciała. To był czas wojny, Ataturk wypędzał obcych z kraju, w taki czas, kto by się zajmował jednym człowiekiem... Tylko Redżeb i mówił, że jego ojciec spoczywa razem z królami. I że ten ojciec naprawdę zwał się Makarios...
Profesor drgnął, przychylił się ku opowiadającemu:
- Makarios, powiadasz?
- Tak mówił. A sam siebie zaczął czasami, w tajemnicy, nazywać Skamandriosem. Królem Skamandriosem. Pasł ludziom kozy. Król i kozy, prawda? Nikomu nie szkodził, ale ludzie go się bali. Bardzo się bali... - Urwał, ciszej oświadczył: - My też, effendi, baliśmy się. Nie jego, ale jego czarów, tego, co może zrobić... Gdy zaczęły się tutaj prace, jeszcze jak tylko Merlut bey i Ergun bey pierwsi się pojawili, Redżeb zaczął krążyć wokoło nas, wypytywać i podpatrywać. A jak stało się już wiadome, że szukamy grobowca, dał nam talizmany, żeby chroniły przed zemstą bogów i królewskiego rodu, spoczywającego w grobowcu. Mówił, że zemsta może być straszna, że to świętokradztwo, zbrodnia, że gwałcicieli trzeba ukarać. Salih był pośród nas nowy, nie znaliśmy go, nie wiedzieliśmy, że był Tańczącym Derwiszem. I oni dwaj zbliżyli się z sobą bardzo, mieli ciągle tajemnice, szeptali, chodzili gdzieś. Salih też nas straszył... A potem wydała się prawda... Redżeb w tym czasie nazywał siebie już stale Skamandriosem. Przypomniało się nam wszystko o jego rodzinie... A potem była sprawa z tym kamieniem o znakach, jak na danych nam przez Redżeba talizmanach... Okropnie się baliśmy. Dwóch z nas dlatego odeszło. Uciekli. Redżeb próbował nas namawiać do różnych spraw, jednym mówił wyraźniej, drugim mniej. Nikt nie chciał go słuchać. Wtedy on sprowadził jakoś brata Saliha i jego towarzyszy. Z daleka, nie wiem, jakim sposobem. Nie wiem też, co im mówił, jak wszystko tłumaczył, ale effendi, zanosiło się, że będzie źle... Gdyby oni wczoraj nie odjechali po rozmowie z effendim, dziś tu z nas byłbym został może ja jeden... Ale to inna sprawa.
Urwał. Inni przytakiwali, z wyjątkiem dwóch może, jakby niezadowolonych z tej opowieści. Profesor milczał.
Aż wreszcie stary robotnik zwrócił się wprost do profesora:
- Effendi, jak jest z Redżebem? Nosi talizman, taki sam, jak znaki wyryte na kamieniu... Wiemy, że to grób króla Skamandriosa. Skąd Redżeb znał to imię i siebie tak samo nazywał? Nie rozumiemy, boimy się, bo jeśli dwa i pół tysiąca lat, jak mówił doktor Merlut, tkwił ten grobowiec pod ziemią, to skąd Redżeb mógł wszystko to wiedzieć? Dlaczego od pradziada, a kto wie, ludzie nie pamiętają, może jeszcze i dawniej, postępowano w jego rodzinie tak samo, wmawiając sobie pochodzenie królewskie? Może effendi nam to powie? I jeszcze jedno, czy naprawdę możemy być bezpieczni? Spokojni? Nie grozi nic nam ani naszym rodzinom?
Profesor skinął poważnie głową. Mówił przyciszonym głosem:
- Redżeb wiedział jeszcze więcej. Wiedział, on albo już jego ojciec czy ci pradziadowie, że ojciec księcia Skamandriosa, tego z grobowca, nazywał się Makarios. Makarios nie leży w tym grobie. Syn rozpoczyna listę chowanych tu zmarłych... Skąd Redżeb nieszczęśliwy, obłąkany manią człowiek, mógł to wiedzieć? Najpewniej z przekazu rodziny... Powiem wam coś innego. Ja też wiedziałem, że w tym grobowcu będzie spoczywał książę Skamandrios. Wiedziałem od jednego z dawnych pisarzy.
- Mówiłeś o książce greckiej. Mogę jej nie znać. Mogła ona informować bliżej, wymieniać także Makariosa. Tu tajemnica jest łatwa do rozstrzygnięcia. Zastanawia mnie natomiast talizman. Jaką drogą znalazł się on w rękach rodziny Redżeba? Przypuszczam, iż został znaleziony. Może przez tego pradziada. Pamiętacie, był to czas odkrywania Troi, licznych wykopalisk na tym terenie. Przypadek chciał, że talizman, jego znaki wiązały się właśnie z grobowcem... Zanim nalejemy sobie od nowa gorącej herbaty, chcę was uspokoić, że nic wam nie grozi. Redżeb stwarzał wokoło złe nastroje; nieszczęśliwy, chory człowiek. On namówił do złego Saliha, on usiłował zjednać sobie przewodników wielbłądów, mając tam na domiar poparcie pragnącego zemsty brata Saliha. Tamci wszakże nie byli zbyt pewni swego postępowania. Moja wczorajsza rozmowa z nimi była szczera. Zrozumieliśmy się. Przeprosili mnie, odjechali. Redżeb został sam. Pojął, że wszystko stracone. Stracone było zresztą od chwili, gdy odszukaliśmy grobowiec, o którego istnieniu on sam nic przecież nie wiedział. Zapragnął więc zdobyć się na ostatni gest. Usiłował wedrzeć się do grobowca i najpewniej popełnić tam samobójstwo. Zmęczenie, straszliwe napięcie sprawiły, iż serce jego nie wytrzymało...
- Ale gdyby dotarł do środku i spełnił swój zamiar... - zaczął Ergun.
- To byłoby źle. Utwierdziłby w was, w całej okolicy opinię o sobie jako królu, ostatnim z rodu. Wytworzyłby fałszywą opinię wokół grobowca i nas, którzy go odkryliśmy. Może w kimś rodziłoby się pragnienie zemsty na nas odkrywcach... Szczęściem tak się nie stało.
Profesorowa w asyście Tarika nadeszła z czajnikiem wrzątku, ochoczo zaczęły wysuwać się ku niej dawno opróżnione w trakcie tej opowieści szklanki. Gdy napełniona tona została ostatnia, rozległ się znajomy sygnał samochodowy i od szosy skręcił w kierunku obozu mercedes z Halukiem za kierownicą. Za nim wolniej zjeżdżał na drogę inny samochód.
Julek szeroko otworzył oczy, serce zabiło mu niespokojną radością.
- Baba, wszystko w porządku. Pastuch będzie żył. Atak serca, ale prędko wyciągną go z tego. Patrz teraz, kogo wam przywiozłem. Julek, biegnij mi dziękować!
Z drugiego wozu wysiadali państwo Gelogliu, a za nimi wysunęła się Hadżer. Z daleka uśmiechała się wesoło do Julka.
Pan Gelogliu chwytał profesora w objęcia.
- Już wczoraj wybieraliśmy się do was, ale zatrzymały mnie pilne sprawy. Wpadliśmy na parę godzin zobaczyć ten sławny grobowiec... To my, bo Hadżer zdaje się pragnęła zobaczyć coś, a raczej kogoś zupełnie innego - uśmiechnął się.
Merlut podszedł do obu panów. Profesor Kseres zwrócił ku niemu pytające spojrzenie.
- Wszystko w porządku. Tak jak powiedział Haluk... Ten robotnik to niegłupi człowiek. Rozmawiałem z nim. Wiele zrozumiał. Już on im wytłumaczy najlepiej. - Dyskretnie wskazał na grupę robotników wokoło przybyłego z Canakkale kolegi.
- Dobre wszystko, co się dobrze kończy... Mieliśmy tu nie lada przeprawy. Ale już po nich - profesor pierwszy raz tego dnia uśmiechnął się.
Od szosy nadbiegł warkot motoru. Jeszcze jeden samochód! Wyskoczył z niego młody mężczyzna.
- Johann! - zawołał radośnie Ditrich, śpiesząc naprzeciw.
- Cały zjazd dzisiaj u nas. - Profesor w dobrym już teraz humorze życzliwie przywitał młodego Streichera. - A ojciec gdzie? Miał przecież także przyjechać?
- Dziś nie mógł, ale rezerwuje sobie tę przyjemność na któryś z najbliższych dni. Wysłał mnie, bym pana przeprosił za zwłokę. I jeszcze jedno, czy prawdą jest to wszystko, co słyszałem w Canakkale o pańskich pracach? I czy mogę mieć ten zaszczyt, by w imieniu ojca oraz swoim własnym pogratulować panu rewelacyjnego odkrycia?
Haluk pociągnął Wicka za rękaw.
- Nie uważasz, że najwyższy czas po tym wszystkim się wykapać? Julek z uwagi na Hadżer dla nas stracony, Walterem nareszcie zajmie się Streicher, nikogo już nie trzeba pilnować. Krótko mówiąc - prawdziwa sielanka przy grobowcu Dardanów.
ROZDZIAŁ XXIII
I znowu Hadżer
Obiecywał sobie, jak wiele jej powie po tak długim niewidzeniu, jakimi słowami wyrazi radość, że znów ją widzi, a tymczasem język uwiązł mu teraz w gardle, umysł wyjałowiał doszczętnie i nie umiałby chyba sklecić poprawnie najzwyklejszego zdania.
Siedział więc obok niej, wpatrywał się w urzekające go oczy, tak samo ciemne, lśniące, zdające się jarzyć blaskami, i uśmiechał się, uśmiechał bez przerwy. Ją zaś żenował uśmiech chłopca.
- Julek, czemu nic nie mówisz?
- Hadżer, tak się cieszę, tak bardzo się cieszę - wyjąkał. - Drugi szczęśliwy dzień. Wczoraj i dziś. - Język mu się nareszcie trochę rozplątał, choć słowa nadal gmatwały się, choć jąkał się i zacinał. Żeby mógł teraz mówić po polsku, o ileż łatwiej byłoby wtedy wszystko wyrazić. - Nie spodziewałem się, że już wróciłaś i że tutaj przyjedziesz. Czekałem na list od ciebie, zaraz pojechałbym do Stambułu, żeby się z tobą spotkać...
- Mama nie bardzo chciała, byśmy tutaj jechali... To ojczulek, jak zawsze strasznie kochany, zadecydował. Nie mamy wiele czasu, ale pewnie do obiadu tu zostaniemy. Ja też, Julek, się cieszę.
- Bardzo? - dopytywał.
Przechyliła w bok główkę.
- A jak sądzisz? Czy inaczej pisałabym, namawiała ojczulka do jazdy?
- Hadżer, tyle o tobie myślałem... Zanim nadeszła ta pierwsza kartka... Wiesz, nigdy się nie spodziewałem...
Że to jakoś nie można normalnie z tą dziewczyną rozmawiać. Zatyka po prostu człowieka, coś łapie za gardło i w końcu plecie nie to, co pragnie powiedzieć.
Hadżer, pragnąc odmienić temat na jakiś mniej oboje angażujący, spytała:
- Mówiłeś, Julek - tak śmiesznie i miło zarazem wymawiała jego imię - mówiłeś, że drugi szczęśliwy dzień. Wczoraj był pierwszy... Co się zdarzyło?
- Wczoraj otrzymałem list od ojca. Mówiłem ci, ciężko chorował. Nawet nie wiedziałem, jak bardzo ciężko. Wszystkiego nie wiem do dziś. Pisze mi, że operacja się udała. Bardzo trudna, ryzykowna. Że już na pewno będzie żył, że będzie zupełnie zdrowy. To było wczoraj wieczór. A dziś ty przyjechałaś. A jeszcze wczoraj ujrzałem wnętrze grobowca.
- Są tam pewnie same szkielety? Brr, boję się iść oglądać. Ojczulek po drodze straszył mnie tymi książętami Dardanów...
- Niestraszne. I nie same szkielety, niektórzy zmarli wyglądają jak takie pergaminowe mumie. Profesor mówi, że lada godzina rozsypią się, a utrzymały się dlatego, że przedtem nie było tam dostępu powietrza... Ale są jeszcze inne rzeczy. Złote korony książąt Dardanów. Sześć koron. Śliczne. Merlut mówił, że dwie z nich wyglądają na kobiece... - Spojrzał na ciemne włosy dziewczyny. - Wiesz, Hadżer, ślicznie byś wyglądała w takiej koronie. Jak, jak... Jak moja królowa - wypalił.
Westchnęła, ale było to westchnienie przyjemne. Ten Julek, o czym by nic mówił, zawsze zawróci na ten sam temat.
- Chodźcie, dzieci! - przywołał ich pan Gelogliu. - Niebywałe historie mi tu opowiadają. Wiesz, Hadżer, że nasz Julek uratował stryja od pewnej śmierci? Jakiś człowiek napadł na niego z nożem od tyłu. Julek wtedy skoczył na pomoc.
- A zbója pojmał znów Wicek. Niebywali są ci Polacy. - W głosie profesora brzmiał niekłamany podziw.
- Niechże cię, chłopcze, uściskam. Jeszcze trochę, a cała nasza rodzina zaciągnie wobec ciebie niespłacalny dług wdzięczności. - Pan Gelogliu ze szczerą serdecznością chwycił Julka w objęcia.
Nawet trzymająca się dosyć chłodno pani Gelogliu tym razem zajaśniała uśmiechem. Bardzo przywiązana była do szwagra i dumna z niego. Gdy objęła Julka, kątem oka dostrzegł, jak nagle rozpromieniła się czemuś Hadżer, rzucając na matkę czułe spojrzenie.
- Nic się nie stało. Zupełny drobiazg. Naprawdę nie ma o czym mówić - tłumaczył się, ale zarazem aż rósł z dumy. Jak przyjemnie powiedział profesor o Polakach. Bo i Wicek okazał się równy facet. Może nawet bardziej od niego.
- Ładny drobiazg. Bez was w ogóle mogłyby tu inaczej sprawy wyglądać. Wyobraźcie sobie... - zwrócił się znów do szwagrostwa.
Hadżer na dyskretny znak Julka próbowała wraz z nim wysunąć się z kręgu rodziny, choć i ją ciekawiło opowiadanie profesora, ale dostrzegła to pani Kseres.
- Czekajcie, dzieci, za chwilę będzie śniadanie. Potem sobie będziecie mogli pospacerować...
- Śniadanie? Ach prawda, tyle się dziś zdarzyło, że starczyłoby do wieczora, a to dopiero dochodzi ósma - zdumiał się profesor.
- Potem opowiesz, pomogę jej przy śniadaniu.
- To i my też - zerwał się za żoną pan Gelogliu. - A gdzie Haluk i Wicek?
- Tutaj. Meldujemy się na rozkaz - zabrzmiał głos latorośli profesora Kseresa.
Młody Streicher i Walter także chętnie przyjęli zaproszenie. Dotąd, pozostawieni samym sobie, trzymali się na uboczu. Nie zdawali się zresztą tym martwić, zatopieni w żywej rozmowie. Zwłaszcza Walter przekładał coś zawzięcie koledze.
Posiłek był nie tylko obfity, ale i wyjątkowo smaczny, państwo Gelogliu przywieźli bowiem ze sobą sporo frykasów. Haluk i Wicek szarżowali na wszystko z niebywałym rozmachem, nie zostawali za nimi w tyle i obaj Niemcy, natomiast Julkowi nic jakoś nie przechodziło przez gardło. Gniewał każdej minuty, w której nie może rozmawiać z Hadżer. Już ósma, po ósmej, Hadżer mówiła, że zostaną najwyżej do obiadu. Tak niewiele czasu zostaje. I jak tu na domiar wykręcić się od roboty w grobowcu? Nie wypada odmówić profesorowi. Gdyby zaś nawet Hadżer udała się razem, by nieco dopomóc, nie byłoby żadnej okazji do rozmowy. Ciasno tam piekielnie pośród tych archaicznych gratów, wszyscy obijaliby się o siebie nawzajem...
Jak niebiańskie wybawienie nadpłynął w odpowiedzi na te jego rozterki głos profesora:
- Chłopcy, dziś zasłużyliśmy wszyscy na odpoczynek. Może najwyżej pod wieczór spiszemy sobie co nieco w grobowcu. Wystarczy tego, co zrobią Merlut i Ergun...
Gdyby mógł, gdyby to wypadało, Julek uściskałby profesora. Musiał jednak mieć niezwykle niebiańską minę, bo Haluk i Wicek zaczęli się szturchać, dławiąc od śmiechu.
- To może najpierw pokażesz nam twoje odkrycie? Bo młodzi nam wyfruną i Hadżer wróci tylko z z obrazem Julka, ale bez pojęcia o książętach Dardanów. - Pan Gelogliu zwrócił się do szwagra półgłosem, by nie być słyszanym przez panie, na tyle jednak głośno, że młodzi wyraźnie go usłyszeli. Hadżer i Julek, rzecz jasna, speszyli się. Natomiast pozostałej dwójce nie trzeba było więcej, by wybuchnąć dziką zupełnie radością.
- Idioci! - po polsku syknął Julek przez zęby.
Wicek w odpowiedzi pokazał mu język, a potem zaszeptał:
- Nie podskakuj, bo nic wam nie pomożemy. Po tym zwiedzaniu machniemy się wszyscy nad wodę. My będziemy polować na ryby, a wy gruchać sobie, na ile wam tylko starczy ochoty. No co?
- Klawo. Dobry chłopak z ciebie.
Johann Streicher skłonił się przed profesorem.
- Czy my także możemy zobaczyć grobowiec? Bardzo bym chciał zdać pierwszą relację ojcu.
- Oczywiście, proszę bardzo. - Profesor w tym dniu nieba by przychylił i najgorszemu swemu wrogowi, a co dopiero synowi szanowanego przez siebie, zaprzyjaźnionego naukowca.
Robotnicy krzątali się przy wykopie, zabezpieczali teren przed obsypem od góry. We wnętrzu pracowali doktor Merlut i Ergun. Światła kilku mocnych lamp, przyszykowanych dopiero teraz, pełniej i bardziej okazale ukazywały wnętrze grobowca.
Profesor skrótowo objaśniał, wprowadzał w odczytane przez siebie napisy, wskazywał co ciekawsze przedmioty. Goście żywo się wszystkim interesowali, profesor sam się zapalał, przy okazji wykrywając nowe, nie zauważone dotychczas szczegóły. Wziął jedną z koron, kształtowaną na wzór liści akantu, ukazywał misterność roboty, wielką sztukę zdobniczą, oryginalne motywy dekoracyjne.
- Piękne. - Pan Gelogliu na moment ujął koronę w dłonie. - Bardzo ciężka. Niełatwo ją było nosić na głowie... To kolosalny majątek, jedna tylko taka korona. A w sumie całe znalezisko to miliardowa fortuna.
- Przemówił przez ciebie typowy bankowiec - zaśmiał się profesor. - Przyznam się, że od tej strony znaleziska dotąd nie oceniałem. Także i w wymiernej wartości solidnie się zatem wzbogaci muzeum w Cannakkale... A jeżeli już mówimy o materialnej stronie, są tu rzeczy znacznie cenniejsze nawet od złotych koron. O, ten na przykład posążek. Z czarnego bazaltu. Afrodyta, takie przynajmniej odnoszę wrażenie... I tworzywo, i maestria wykonania stawiają tę figurkę w rzędzie wspanialszych arcydzieł świata archaicznego. Niejedno największe muzeum świata wypłaciłoby krocie za ten posążek. Tym bardziej że niewiele mamy dotychczas znalezisk tego rodzaju... Maleństwo, a żyłby z tego jakiś człowiek z rodziną dostatnio do końca swych dni. Niektóre wyroby ze złota, z uwagi na artyzm, mają również nieprzeliczalną wartość...
Urwał, jakby znużyło go ocenianie znaleziska z tego punktu widzenia. Przystanął przed lewą kamienną narą, zwracając uwagę na wyjątkowo dobrze zachowane, przejrzyste oblicze jakiejś kobiety. Nawet włosy, spopielałe w kolorze, leżały rozsypane wokoło delikatnej twarzy, na której zachowały się ślady pośmiertnego, obrzędowego malunku.
- Musiała być piękna. - Jakby nie chcąc zakłócać zmarłej pokoju, słowa te wypowiedział profesor ledwie słyszalnym szeptem. - Żal, że to ulotne. Godziny, dni najwyżej, a rozsypie się w proszek. I nie znamy na to dotychczas w archeologii sposobu. Czas jest tutaj silniejszy od nas, zachowuje i odbiera...
Julek przesunął się, chcąc lepiej się przyjrzeć twarzy władczyni sprzed dwu i pół tysiąclecia. W tym momencie zahaczył wzrokiem o twarz Ditricha. Patrzył nie na twarz zmarłej, szlachetną i piękną, ale na zległą nieco z boku jej koronę.
Zapragnął wyjść na świeże powietrze. Wydało mu się, że Hadżer przybladła, wrażenia mogły być dla niej zbyt silne. Pal licho wszystko, ważne jest to, że ona jest obok, że zaraz będą mogli porozmawiać. Cóż go obchodzi cały świat, i ten sprzed tysiącleci, i ten dzisiejszy.
- Jak przyjemnie! - z wyraźną ulgą westchnęła Hadżer, gdy znaleźli się znów na słońcu. Od pinii dobiegł ich gorliwy pogwar cykad, a morze przyciągnęło pastelowym odcieniem swej toni.
- Teraz do kąpieli. Idziemy przez obóz, weźmiemy tam oszczepy i maski - zakomenderował Wicek, porozumiewawczo mrugając na Julka.
- Zabierzemy się z wami - oznajmił Walter.
- Jeżeli macie ochotę. - Haluk bez entuzjazmu spełniał rolę gospodarza.
Po kąpieli, gdy Haluk zaproponował połów ryb oszczepem, wynikła niespodziewana historia z młodym Streicherem. Nie lubi łowienia ryb, nie ma ochoty, posiedzi lepiej na brzegu. Przyjemnie tutaj, cieplutko, w Pergamonie rzadko ma czas na wygrzewanie się w słońcu.
Żeby to rzeczywiście chodziło o opalanie się, pal sześć, Julek i Hadżer mogliby spacerkiem odsunąć się dalej. Ale Johann wcale niedwuznacznie miał chęć na rozmowę z dziewczyną, która wyraźnie mu się spodobała. Jej zdawkowe odpowiedzi na zaczepki jeszcze w trakcie kąpieli zdawały się go wcale nie zrażać. Chłopcy spoglądali po sobie wściekli, szukając wyjścia z tej sytuacji. Julek naprawdę gotów paru słów nie zamienić z Hadżer.
Pływali nie opodal brzegu, nurkując jedynie dla pozorów, cały czas zerkali natomiast na plażę. Walter nie mógł zrozumieć, dlaczego nic chcą popłynąć w kierunku skał, a przynajmniej na większą głębię. Tutaj przy brzegu żadnych ryb przecież nie będzie.
Julek tkwił przy Hadżer z nieszczęśliwą miną. Złym okiem, wcale się z tym nie kryjąc, łypał na młodego Streichera. Tamten widział to i jeszcze bezczelniej nadskakiwał dziewczynie, prawiąc jej głupowate komplementy. Chłopcem miotała furia, bał się, iż jeszcze chwila, a skoczy Johannowi na łeb, nie zważając co z tego wyniknie.
- Haluk, on zaraz skuje mu mordę! - zawrzasnął w morzu Wicek tak głośno, iż słowa te dobiegły do Julka. - Zaczekaj, zaraz coś poradzimy.
Podpłynęli do Waltera. Najgorsze, że trudno im było zgadać się z nim. On nie znał angielskiego, oni niemieckiego. W końcu, wyławiając z pamięci poszczególne słowa, przetłumaczyli inżynierowi w czym rzecz. Połapał się, ruszył szybko do brzegu. Zdziwiła ich przyjemnie jego gorliwość. Wickowi przemknęło przez myśl, że młody inżynier musiał przywiązać się trochę do nich...
Gdy Walter przedstawił Streicherowi swą propozycję, nie spotkał się z entuzjazmem. Tamten ociągał się, krzywił, w końcu jednak ruszył nad wodę. Ale jeszcze się oglądał za Hadżer.
I wtedy, wtedy Hadżer, tak dobrze wychowana, tak zawsze na miejscu, pokazała Johannowi język. Wyciągnęła go na całą długość. Streicher zgłupiał, a Julek wybuchnął serdecznym śmiechem. I zaraz zagarnął dziewczynę z piasku, chwycił za rękę, rozdokazywani jak dzieci pobiegli brzegiem,
- Możemy teraz płynąć głębiej w morze - wskazał Wicek Walterowi kierunek, a zbliżywszy się poklepał go jeszcze po ramieniu. - Gut, Walter, gut.* [Dobrze, Walter, dobrze]
- Jeszcze chwila, a stłukłbym go niemiłosiernie - powiedział Julek do Hadżer.
- Już go nie ma, czego jeszcze się złościsz? - zaśmiała się. - A ja pokazałam mu język jak mała dziewczynka. Żeby to moja mama widziała zemdlałaby chyba. Bo ojciec śmiałby się tak samo serdecznie, jak ty... Gdzie my tak pędzimy, tchu mi już braknie.
Przystanęli, spojrzała na niego, uśmiechnęła się.
- Usiądźmy, porozmawiajmy. Wiesz, tam w Antalyi bardzo czekałam na twoje listy. Bardzo, A ty?
- Mówiłem ci już. I tak się niepokoiłem, wyobrażałem sobie że może o mnie już zapomniałaś.
- Nieładnie było tak myśleć... Julek, powiedz mi, co będzie dalej? Gdy skończycie prace przy grobowcu? Mówił stryjek, że najwyżej tydzień jeszcze tutaj zabawi. Wracasz do Yesilurtu?
Zastanowił się. O tym dotychczas nie myślał. Do Yesilurtu? Pewnie, że chętnie by wrócił. Ale i nie wypada mu narzucać się profesorowi, i ciocia Zosia nie zezwoliłaby na to.
- Kilka dni zapewne tam spędzę... A potem pojadę do Adampola. Tam teraz mój dom.
Spuściła głowę.
- Julek, ja nie chcę... Bo z Adampola ruszysz na pewno dalej, do swojej Polski. Odjedziesz i zostanie mi tylko wspomnienie o chłopcu z Polski, który uratował mi życie.
- Hadżer - szepnął.
Obróciła się ku niemu. Oczy jej znów lśniły, śmiały się.
- Straszne jeszcze jesteśmy dzieci, prawda?
Zgodziłby się na wszystko, co powiedziała, niech sobie będą i dzieci.
Czas mijał, ani się spostrzegli, jak Haluk i Wicek zaczęli ich nawoływać. Wdzięczny był kolegom. Dzięki nim mógł spędzić tych kilka chwil z Hadżer.
- Hop, hop! - odkrzyknął.
- Hop, hop! - śmiejąc się, powtórzyła nieznane jej zawołanie.
Trzymając się za ręce, pobiegli tamtym na spotkanie. Julek ogarnął okiem brzeg, potem morze. Nie mógł nigdzie dostrzec Waltera ani Johanna.
- A tamci? - spytał.
- Dawno poszli, znudziło im się: Zapragnęli raz jeszcze obejrzeć grobowiec.
Byli dyskretni, prawdziwie koleżeńscy. Nie kpili, nie próbowali komentować drwiną czy śmiechem zapatrzenia w siebie Hadżer i Julka. Gadali o głupstwach, o rybach, i krabach, wspominali, jak meduzy poparzyły Haluka i Julka.
Pan Gelogliu podniósł się na ich spotkanie.
- Już chciałem iść po was. Wykąpaliście się dobrze? - poklepał Julka po ramieniu, z sympatią spojrzał na Wicka. - Nasłuchałem się o was niebywałych historii. Gdyby to nie Zafer mi opowiadał, nigdy bym nie uwierzył. Mogę ci, Hadżer, raz jeszcze powinszować wybawcy. Chętnie bym został tu z wami dłużej, ale na mnie już czas. Po południu muszę być w Yesilurcie... Niedługo ruszamy.
- I ja zabieram się z nimi - wtrącił niespodziewanie profesor. - Okazuje się, że w domu czekało pilne wezwanie. Asiz je przywiózł. No i załatwię zarazem sprawę zabezpieczenia grobowca. Wrócę rannym samolotem. Haluk, wyjedziesz po mnie do Canakkale. Samolot przylatuje o piątej trzydzieści rano. Siadajmy do obiadu... Mama coś tam naprędce skleciła. A gdzie Walter i Streicher?
- Właśnie nadchodzą.
- To dobrze. Muszę się z nimi pożegnać, pewnie też dziś wyjadą. Nawet bym wolał, by przez najbliższe dni nie było tutaj nikogo obcego.
Najbliższa godzina minęła Julkowi jak w transie. Na pytania odpowiadał na pół przytomnie, gdy Merlut go zagadnął, nie rozumiał, co tamten mówi. Aż Haluk zlitował się nad nim, szepnął coś wyjaśniającego do asystenta. Ton rozjaśnił się wtedy uśmiechem; lubił serdecznie Julka.
Dopiero gdy trzeba się było żegnać z państwem Gelogliu, Julek doznał uczucia, że coś się gwałtownie urywa i kończy. Uczucie to było silniejsze niż świadomość zwykłego rozstania. Jakby w ogóle już się nie mieli zobaczyć z Hadżer.
Ledwie zdławił w sobie ogarniający go smutek, uśmiechnął się do dziewczyny serdecznie. Podając mu rękę, szepnęła cicho, cichutko, tylko dla niego:
- Bardzo będę czekała w Yesilurcie. Bardzo, Julek.
Rozpromienił się. Jak przed chwilą wszystko wydawało mu się ponure i groźne, tak teraz świat z miejsca spogodniał i poweselał. To, co wyczytał w jej oczach, przepełniło go radością bez granic.
Profesor wychylił się jeszcze z okienka samochodu, mówiąc do Erguna i Merluta.
- Nie śpieszcie dzisiaj z robotą. Robotnicy też niech mają wolne po południu. Czas i wam, drodzy, odpocząć.
Motor zawarczał, opony wzbiły obłok kurzu. Julek stał, patrzał, jak widoczna przez okno samochodu plama jasnej sukienki Hadżer rozpływa się, maleje, jak wreszcie wszystko - i sukienka, i samochód - niknie.
Niemcy spędzili w obozie niecałą jeszcze godzinę. Potem i oni zaczęli się żegnać. Ditrich napomykał, że może już nie będzie miał szczęścia oglądać rodziny Kseresów i chłopców. Okazało się, iż Johann zarezerwował dla niego bilet na statku. Wracając do domu, chciałby zawadzić trochę o Grecję i Włochy. Nie wiadomo, kiedy nadarzy się druga podobna okazja.
Miły był, grzeczny, rozbroił wszystkich. Nawet Julek przestał się dąsać na niego, bo mu Wicek napomknął, jak Walter odciągnął Johanna od Hadżer. Tamtemu też zresztą trudno było cośkolwiek zarzucić. Kłaniał się, mówił, jak to on zawsze, układnymi zdaniami, gratulował raz jeszcze odkrycia.
Po ich odjeździe pani Kseresowa zapędziła wszystkich pod namioty.
- Wy także idźcie się przespać - natarła na obu asystentów. - Zdążycie jeszcze nasiedzieć się do syta w tej waszej archaicznej trupiarni.
Zaśmiała się na widok ich zgorszonych min - tak nazwać ich ukochany grobowiec.
Upał dawał się we znaki, dzień był chyba jeszcze gorętszy od poprzednich. Pod namiotami było duszno. Nie minął jednak kwadrans, a wszyscy zasnęli, profesorowa sprawdziła to osobiście. Odetchnęła wtedy i zasiadła przy polowym stoliczku, z satysfakcją kładąc pasjansa.
Miało się już pod wieczór, kiedy po kolei zaczęli się budzić. Doktor Merlut załamał dłonie gestem niemej rozpaczy. Tak sobie układał, iż pośpi jedynie godzinkę.
- Nic się nie stało, nic - pocieszał go Haluk, rozbawiony miną asystenta.
Nie zdały się na nic opory. Pani Kseresowa przygotowała już kolację, musieli spałaszować wszystko do czysta.
- Przedtem można było wytłumaczyć nienormalne życie, jakieście prowadzili. Ale skoro rozszyfrowaliście Dardanów, musicie obecnie podporządkować się moim rządom. Tyczy to także nieobecnego małżonka - zadecydowała stanowczo, a Tarik oklaskami przytwierdził jej słowom, przy okazji pokazując figę starszemu bratu.
Zadecydowali, że będą towarzyszyli asystentom przy spisach w grobowcu. Do północy można będzie odwalić spory kawał roboty.
Pobrzękując kluczami Ergun pierwszy pospieszył na miejsce. Szli wolno całą czwórką za nim. Tarik też pętał się obok, matka zezwoliła mu na godzinną asystę w grobowcu, potem przyjść miała po niego.
Znajdowali się w połowie drogi do wzgórza, gdy u wykopu ukazał się Ergun. Już z daleka w jego sylwetce, w ruchach rysowało się coś niepokojącego. Spojrzeli po sobie, przyśpieszyli kroku.
- Ergun, co tam takiego? - krzyczał doktor Merlut na całe gardło.
Podbiegł do nich zadyszany, blady jak ściana.
- Afrodyta z czarnego bazaltu? Brosze i zapinki? Gdzie są? Profesor zabrał je może ze sobą?
Stanęli jak wryci. Posążek, złoto? Profesor miał tylko teczkę ze sobą, nikt nie widział, by ładował do samochodu jakieś pakunki. Na pewno zresztą by o tym wspomniał.
Nigdy nie widzieli jeszcze tak rozzłoszczonego Merluta.
- Dureń jesteś, Ergun! Wszystko jest na pewno na miejscu. Może profesor przestawił coś tylko, gdy pokazywał te eksponaty gościom. Drzwi przecież były zamknięte?
- Tak. Sam je zamykałem i sam otwierałem. Klucze są tylko u mnie, drugie - u profesora.
Coś jeszcze mówił, nikt go nie słuchał. Wtargnęli do wnętrza. Ergun rozpalił już lampy, słały mocne światło, wnętrze grobowca w tych blaskach pełne było migotów,
Gorączkowe poszukiwania nie zdały się na nic. Młodszy asystent miał rację. Brakło posążka z czarnego bazaltu, nie było, sądząc na oko, co najmniej kilkunastu złotych drobiazgów. Haluk gorączkowo przeliczył korony. Wszystkie sześć tkwiły na szczęście na miejscu.
Merlut był tak zdenerwowany, iż słowa nie mógł z siebie wykrztusić. Nie lepiej się działo z Ergunem, który na domiar najbardziej obwiniał siebie. On przecież piastował klucze, jego rzeczą było tkwić bez przerwy na miejscu, nie oddalać się w ogóle co zaś dopiero wysypiać się jak ostatni wygodniś pod cieniem namiotu. Przecież całe podejrzenie spada w tej sytuacji na niego. Nie ma innego wytłumaczenia,
- Głupi jesteś - osadził go wreszcie Haluk. - Nie jęcz i nie płacz, a pokręć głową, bo musimy się naradzić i zaraz coś postanowić. Merlut - potrząsnął z kolei ramieniem doktora. - Uspokój się! Teraz zimna krew najbardziej potrzebna. Siadajcie. Albo lepiej od razu pogaśmy lampy, drzwi zamkniemy, siądziemy na wolnym powietrzu. Tu otoczenie i świadomość straty będą na nas działały rozpraszająco.
Wicek przyglądał mu się z podziwem. Wdał się w ojca. On sam utracił głowę jak asystenci, Julek również nie zdawał się grzeszyć równowagą wewnętrzną. Najprzytomniejszy poza Halukiem był Tarik, ledwie się dowiedział, co zaszło, z wrzaskiem poleciał do matki.
Śmiesznie wyglądało, gdy całą piątką po kolei sprawdzali zgaszenie świateł i zamknięcie drzwi. Nagle stali się przesadnie ostrożni, mądrzy po szkodzie.
- Więc co radzisz, Haluk? - Merlut wyraźnie oddawał mu przodownictwo.
- Kto był dzisiaj w grobowcu? Sam, bez was?
- Sam nikt nie mógł tam być. Zawsze byliśmy razem z Merlutem, w każdym razie przynajmniej jeden z nas - stwierdził Ergun. - Kto zaś zwiedzał grobowiec? No wy, państwo Gelogliu, ci Niemcy...
- Oni ukradli! Wiem na pewno. Widziałem jak dygotali na widok tych skarbów! - zakrzyknął Wicek.
- Ja też to zauważyłem - poparł go Julek. - Zaraz, coś gadaliście, że poszli do grobowca drugi raz, znad morza?
- Przyszli tutaj. Byliśmy bardzo niezadowoleni, bo właśnie segregowaliśmy i liczyli tamte złote ozdoby przy głównej narze - potwierdził Merlut. - Ogromnie byli hałaśliwi, zachwycali się, entuzjazmowali, pokrzykiwali, aż musiałem im zwrócić uwagę, że to niedopuszczalne w tym wnętrzu... Potem jakoś nagle wyszli.
Haluk wsparł czoło o dłonie. Długą chwilę tak siedział. Potem podniósł się energicznie, a głos jego zabrzmiał spokojnie:
- Sprawa jest jasna. Ditrich i Streicher okradli grobowiec. Odjechali - spojrzał na zegarek - dokładnie przed pięcioma godzinami. Dawno są w Pergamonie, a może nawet w Izmirze. Walter mówił o statku. Mam nadzieję, że w nocy żaden dziś nie odpływa, najwcześniej gdzieś jutro rano. Musimy ich gonić. Ja poprowadzę wóz. Pan pojedzie też, doktorze. Ergun niech tu zostanie pilnować grobowca. Jeżeli ojciec wróci, a nas by jeszcze nie było, proszę mu spokojnie wszystko wyjaśnić. Zrobimy, co w naszej mocy, by pojmać złodziei i odzyskać stratę. Chyba policję będzie jeszcze czas zawiadomić? Można to również zrobić w Pergamonie czy w Izmirze. Jazda do Canakkale byłaby stratą czasu. - Spojrzał po kolegach, zastanowił się. - Dobrze byłoby, gdybyście też pojechali. Nie wiem tylko, czy jeden Ergun tutaj wystarczy? Matka też może mieć swoje zdanie. Idziemy. Nie możemy już stracić ani jednej chwili.
Panią Kseresową spotkali po drodze. Zaimponowała im wszystkim spokojem, aprobowała projekt Haluka.
- Poradzimy we dwójkę z Ergunem. Gdyby co, mam męża rewolwer - wyciągnęła go z kieszeni turystycznego kombinezonu. - Jedźcie natychmiast. Tylko, Haluk, proszę, uważaj. Jedna minuta nikogo nie zbawi, a was może drogo kosztować.
Tarik stał przytulony do niej, spoglądał po wszystkich wielkimi oczyma. Obok, nieszczęśliwy, zmalały, kulił się Ergun.
Mercedes zerwał ostro. Czerwone światełka po małej chwili zniknęły sprzed oczu pozostającej na miejscu trójki.
ROZDZIAŁ XXIV
Zwariowany pościg przez noc
Pierwsze godziny nocy zaznaczały się nasyceniem mroku, później zaczynał się on przerzedzać, ustępując leciutkiej niebieskawej poświacie, odsłaniającej bryły przedmiotów, ale zarazem odrealniającej je cieniami i rozlewnością konturów.
W Ostródzie interesował się motorami i niejedną godzinę spędził na studiowaniu typów samochodów i ich konstrukcji. Z tym większą satysfakcją nasłuchiwał teraz cichutkiego, jak brzęczenie pszczół wokół ula, grania motoru. Bielał jasny asfalt szosy, po obrzeżach wyrastały drzewa. Kilkakrotnie pobocza zajarzyły się tysiącami ogników, zmieniającymi się z bliska w sylwetki owiec.
Nie potrafili jeszcze pozbierać myśli po doznanym wstrząsie. Nocna sceneria przydawała temu pościgowi nierealnych wymiarów. Spadło to tak nagle, tak najbardziej niespodziewanie, w momencie, gdy się zdawało, że wszystkie zewnętrzne utrudnienia ostatecznie zostały już pokonane. Przejścia z obłąkanym kozim pastuchem stanowiły jakby efektowne zakończenie długiego ciągu niecodziennych historii. Sam fakt kradzieży był na domiar tak osobliwy, tak bardzo nieprawdopodobny, iż trudno było z miejsca go przyjąć jako naprawdę coś realnego. Po tych młodych ludziach wszystkiego przecież można się było spodziewać, ale nie ordynarnej kradzieży. Syn cenionego profesora Streichera i utalentowany specjalista, elektronik Ditrich, okazują się rabusiami i złodziejami. Skusiła ich odsłoniona po tysiącleciach fortuna Dardanów.
Doktor Merlut, siedzący obok kierowcy, potarł czoło zroszone potem, mimo iż Haluk uruchomił aparaturę ochładzającą. Przechylił się poprzez oparcie ku siedzącym z tyłu Polakom.
- Ostatecznie nie mamy żadnego dowodu, iż to oni zrobili. Nie złapaliśmy ich za rękę, nie widzieliśmy, jak kradli i wynosili. Nasze działanie jest wielkim ryzykiem. Może grozić powikłaniami dyplomatycznymi.
- O wa! - prychnął Wicek. - Nie mamy dowodów, ale mamy pewność. A to ważniejsze.
- Dla nas, lecz nie dla władz.
- Władze tymczasem o niczym nie wiedzą.
- W końcu będziemy, musieli je powiadomić. Jeżeli nawet założymy, że ich dogonimy, co dalej? Mogą nas wyśmiać, i tyle...
- Wyśmiać? Już to jedno wiem na pewno, że im nie będzie do śmiechu! - Nic chłopięcego nie było w ponurym głosie Kempki.
Gdy Merlut umilkł, nie wysuwając dalszych zastrzeżeń, Wicek przetłumaczył pokrótce Julkowi, na czym polegają obawy asystenta. Julek długo milczał, ważąc w sobie zasłyszane opinie. Niewątpliwie Merlut w jakimś stopniu miał rację. Dowodów realnych nie mieli, choć wszystko zdawało się wskazywać, iż są na słusznym tropie.
Obecność obu Niemców przy komentarzach profesora, tyczących właśnie tych bezcennych znalezisk, ich pożądliwa reakcja, dodatkowe uwagi pana Gelogliu, w realnych wartościach oceniającego zabytkowe arcydzieła, druga wizyta w grobowcu, przyśpieszony odjazd. Państwo Gelogliu pozostawali poza podejrzeniami, nikt zaś inny nie wchodził w rachubę.
- Doktorze - tracił Merluta w ramię - czy pan zdaje sobie sprawę, jakie to ma znaczenie dla nauki, dla kultury? Osobiście dla profesora?
- O Allach, ja miałbym sobie nie zdawać?!
- Więc jakże może pan wysuwać jakieś obiekcje? Nawet gdyby łączyło się to z naszym ryzykiem osobistym?
Milczący dotąd Haluk wtrącił krótko, ale jakże wymownie:
- Wiecie, co by ojciec robił w tej chwili? Gnałby tą samą drogą i cisnąłby gaz do samej deski. O tak... - Mercedes poderwał jeszcze silniej. Na oświetlonej desce rozdzielczej strzałka szybkościomierza przekraczała stopięćdziesiątkę.
- Haluk, ostrożnie! - znów doktor Merlut.
- Każdy z nas wie, że tu minuta może zadecydować. Okręty odpływają często także i nocą - osadził go z miejsca Wicek. - Rwij, Haluk! Dobrze prowadzisz. A jeśli się roztrzaskamy, przynajmniej nie trzeba będzie ze wstydu kryć oczu przed profesorem.
Trafił bez pudła. O tym przecież cały czas myślał Julek. Muszą zrobić, co tylko w ich mocy i jeszcze więcej, przede wszystkim z uwagi na profesora. Z pełnym zaufaniem zostawił pod ich pieczą grobowiec. Nie zda się na nic zrzucanie winy na asystentów. Oni również powinni byli uważać. Żadna ostrożność nie była przesadna wobec tej bezcennej fortuny.
- Jak daleko mamy do Pergamonu?
- Dwieście czterdzieści - rzucił Haluk.
- A Stamtąd do Izmiru?
- Około stu.
Leciutko tylko wyhamował przed zakrętem, biorąc go z szaloną szybkością. Opony rozdarły się przeraźliwym wizgiem, wóz przez moment wspierał się o dwa tylko koła. I teraz znów Haluk wrócił do poprzedniego tempa.
- Ciśnij, Haluk! Daleko, a oni wygrali już tyle godzin.
Wicek wbity w kąt wozu zastanawiał się nad czymś, pomrukując do siebie. Aż nagle poderwał się.
- Czy słusznie, że gnamy do Izmiru? Poza ich słowami nie mamy żadnego dowodu, że właśnie tam się udali. Walter za dużo coś gadał o tym Izmirze. To wygląda mi podejrzanie. A jeśli zawrócili na Stambuł?
Nawet najbardziej opanowany Haluk zagwizdał przez zęby i zmniejszył nacisk stopy na gaz.
- Niegłupio powiedziane. Złodziej nie zostawia po sobie tak jawnych śladów. Co zatem?
- Zaraz, zaraz, o Izmirze i szukaniu tam miejsca na jakimś okręcie mówił Ditrich krótko po swoim przyjeździe... Nie wiedział wtedy nic o zawartości grobowca. Pomysł kradzieży zrodzić się musiał dopiero na miejscu... Czy później, gdy przybył Streicher, była jeszcze raz mowa o Izmirze?
Julek miał rację. Należy sobie uprzytomnić, kiedy i jak Niemcy mówili o odjeździe Ditricha.
- Już wiem. Ditrich powiedział na odjezdnym to tylko, iż Johann zarezerwował mu miejsce na okręcie. Portu nie wymienił - stanowczo stwierdził Haluk. - Chyba, że czegoś mi nie powtórzyłeś.
- Zgadza się. Pamiętam. Zatem kierunek drogi wyznaczył nam Ditrich przypadkiem, zanim zrodził się w nim pomysł rozboju. Nie zwalniaj, Haluk. - Julek odzyskał już pełną świeżość umysłu, uprzednie oszołomienie minęło. Przechylił się jeszcze w stronę kierowcy. - Proszę cię, nie mów o tych bandziorach per Johann czy Walter. Nawet nazwiska to już zbytek łaski, co dopiero imiona.
Haluk roześmiał się. Pierwszy raz od wyjazdu zabrzmiał w samochodzie śmiech.
Zakręt; jeden, potem drugi; brali je bez zmniejszania szybkości. Wychodzili znów na prostą. Nagle Haluk z całą mocą wparł się w hamulec. Julkiem i Wickiem rzuciło silnie, wóz wytracał szybkość, ciągle jednak parł jeszcze do przodu. Szosę przechodziło potężne stado owiec. Większość znalazła się już po lewej stronie, niewielka grupka tylko skupiła się na prawym pobrzeżu. Pastuch - strwożony nagłym pojawieniem się samochodu - stracił głowę i gwałtownie zaczął przeganiać ociągającą się resztę stada na lewo, prosto pod mercedesa. Rozległ się suchy trzask, coś miękko odbiło się od zderzaków. Samochód zarzucił, dopiero stanął. Przerażony pastuch biegł ku nim, owce rozbeczały się przeraźliwym chórem. Jedna kuśtykając przewalała się przez szosę. Dwie inne pastuch wyciągał spod samochodu, nie dawały już znaku życia. Mamrotał coś, pokrzykiwał, wygrażał pięścią.
- Nie twoja wina. Sam je wpędził pod wóz. Haluk, każda minuta! - nakazująco, zupełnie inaczej niż jeszcze przed pół godziną powiedział doktor Merlut.
Młody kierowca mełł jakieś straszliwe tureckie przekleństwa, aż to przejęło respektem nawet otrzaskanego Wicka. Wóz ruszył pastuch z tyłu coś jeszcze jazgotał nad ciałami dwóch owiec. Haluk wyjął z popielniczki niedopałek papierosa, rzucił go przez lewe ramię za siebie. Julek parsknął śmiechem, przypomniały mu się bowiem przesądy niektórych polskich kierowców, w ten sam sposób reagujących na przebiegającego im drogę zająca lub kota. To parsknięcie rozładowało sytuację,.
- Pięć minut znowu na ich plus. Musimy nadgonić - stwierdził Haluk przydając maszynie szybkości.
Tym razem zarzuciło silniej, aż na samo pobocze wznoszącej się stromym nasypem szosy. Mercedes przetoczył się jeszcze paręnaście metrów, dopiero stanął.
- Opona! Prędzej! - Haluk wyskakiwał już zza kierownicy, otwierał bagażnik, wyrzucał stamtąd zapasową oponę, trzaskał o asfalt podnośnikiem i kluczem do kół. Julek, jakby byli zmówieni, z miejsca odrzucił chromowany kołpak, szybko odkręciwszy śruby, podczas gdy Turek zakładał podnośnik. Wóz uniósł się jedną stroną, opona z pękniętą dętką klasnęła o szosę. Chwila, zapasowa była już przykręcona, trzasnął bagażnik, drzwiczki, motor zaskoczył.
- Dalsze dziesięć minut dla nich. Szczęście sprzyja złodziejom.
- Do czasu - żachnął się Julek.
Droga skręcała ciągle w lewo, zakolami toru jąć przejścia pośród okazalszych wzniesień, gęsto porosłych lasem. Od prawa polśniewało coś delikatnie.
- Znów jesteśmy nad morzem, Gulf of Edremit. Piękna zatoka, słynie z wielkiej ilości krabów - wyjaśnił asystent.
- Merlut, tylko w Pergamonie nie zacznij czasem oprowadzać ich po Asklepionie i Akropolu.
Uwaga Haluka wywołała ogólną wesołość. Rzeczywiście, przewodnikowy ton młodego archeologa zabrzmiał w tej sytuacji jak kpina.
Na prostej Haluk próbował nadrabiać straty. Strzałka dygotała na stu siedemdziesięciu, mercedes świetnie trzymał się szosy. Tylko w części docierało do pasażerów poczucie pędu. Poza Wickiem pozostali woleli zresztą nie spoglądać na strzałkę szybkościomierza. Prędkość osiągnęli szaleńczą. Haluk zaś był dopiero od niedawna kierowcą. Stawka, o jaką grali dopuszczała jednakże to ryzyko.
Za niewielką osadą Edremit zatoka przybrała nazwę, skręcili znów w prawo. Nafosforyzowany duży kierunkowskaz głosił: Bergama 97.
- Merlut, kawy!
Kiedy profesorowa zdążyła przygotować termos i w ostatniej chwili wcisnąć go w ręce odjeżdżającym, nie mogli pojąć. Merlut nalewał mocny, gorący płyn do zastępującej kubeczek zakrętki, podał Halukowi. Nie zmniejszając szybkości, prowadził teraz jedną dłonią i popijał łyk po łyku. Widocznie zaczął już odczuwać zmęczenie, zrozumiałe przy napięciu nerwowym, jakiego wymagało prowadzenie wozu z podobną szybkością.
Nie odczuwali senności. Niemniej nikt nie przejawiał ochoty do rozmowy. Napięcie było zbyt silne. Każdy z nich zastanawiał się, co będzie dalej. Dotychczasowe poczynania były prawdopodobnie słuszne. Ruszyli w pościg. Najpewniej aż do Izmiru. Ale tam? Miasto o blisko stu pięćdziesięciu tysiącach mieszkańców, rozległy port, na domiar noc, kiedy trudno się o cokolwiek dopytać, a szereg instytucji jest zamkniętych. Cały ich wysiłek może się upodobnić do szukania igły w stogu siana. A jeśli złodzieje odpłyną? Jaka siła potrafi zatrzymać statek na pełnym morzu, poza strefą wód terytorialnych?
W samochodzie rozszedł się ostry zapach benzyny. Jednocześnie motor zaprychał, zakaszlał, zaciął się raz i drugi, wyraźnie wytracając szybkość. Haluk zaklął, włączając ssanie. Zapach benzyny nasilił się, przenikał wszystko, a mercedes nadal zwalniał i szarpał prychając i krztusząc się.
Stanęli. Odskoczyła maska wozu. Gaźnik i przyległe części motoru zlane były benzyną. Haluk wrócił za kierownicę, zapuścił motor. Wtedy z gaźnika zaczęło tryskać na wszystkie strony kilkoma nitkami cieczy.
- Wyłącz - nakazał Julek, głowiąc się nad przyczyną defektu. - Musiało się coś zepsuć w samym gaźniku. Klucze, prędko.
Odkręcał śrubki, składając je ostrożnie na głowicy silnika, podważył dłutkiem przykrywkę gaźnika. Pływak tkwił na swoim miejscu nie zatopiony. Kurka dopływowa również była w porządku. Dysze dawały się przedmuchiwać.
Spojrzeli po sobie bezradnie. Na pomoc Merluta i Wicka nie mogli liczyć, w tych sprawach obaj byli kompletnymi ignorantami. Julek zacisnął zęby. Najważniejszy spokój. Znajomy mechanik radził kiedyś, by w podobnych wypadkach nigdy się nie gorączkować, czasu się nie prześcignie. Spokojnie, powoli trzeba sprawdzać szczegół po szczególe, śrubkę po śrubce.
Wpatrzył się w gaźnik, dotykał śrubokrętem tam i siam, wypróbowywał jeszcze raz działanie poszczególnych elementów. I znów wynik ten sam, kompletna bezradność. Zahaczył wtedy spojrzeniem Haluka trzymającego przykrywkę gaźnika. Wziął ją w rękę, patrzył, ale tu chyba nic nie mogło szwankować. Najzupełniej odruchowo dotknął palcem nakrętki, dociskając przykrywkę od spodu. Była zupełnie luźna.
- Czternastkę - zażądał określonego klucza. Dokręcił, docisnął, sprawdził jeszcze uszczelkę. - Gotowe. Możemy jechać - stwierdził nie bez dumy, gdy zmontował w chwilę potem cały gaźnik od nowa. - Takie głupstwo, a straciliśmy...
- Trzydzieści minut - ponuro stwierdził Haluk. - Razem dołożyliśmy im już prawie całą godzinę.
Głucha cisza. Cóż było mówić w obliczu tak piekielnego pecha. Trzy już awarie na stosunkowo krótkim odcinku drogi. I znów tylko poszum motoru, jakby lekko przecierająca się już czerń za szybami, choć do brzasku było jeszcze bardzo daleko, niewesołe myśli uczestników niefortunnego jak dotychczas pościgu.
Na skrzyżowaniu wykwitł drogowskaz: Bergama 29. Haluk rzucił za siebie:
- Macie już coś obmyślonego? Mój projekt wygląda tak. Jedziemy do profesora Streichera. On chyba, u licha, nie uczestniczy w tej historii. Inna sprawa, że nikogo nie jestem już pewien. Może tam obaj uciekinierzy zanocowali? Wątpię w to jednak. W każdym razie, a nuż profesor udzieli im jakichś szczegółów. Takich jak to, czy Ditrich odpływu z Izmiru, jakim statkiem i kiedy? A potem... Zamierzałem z poczekać przynajmniej do Izmiru, ale nie wolno ryzykować. Po pierwsze, zgłaszamy sprawę w policji. Niech telefonogramem nakażą w Izmirze obstawić statki i przejrzeć listy pasażerów. Tamtych, jeśliby co, zatrzymać. Po drugie, trzeba zatelefonować do ojca. Może będzie musiał coś przedsięwziąć w Stambule. Zrelacjonujemy, cośmy dotąd zrobili. Dopiero pędzimy na Izmir. Co w na to?
- Gdzie mieszka profesor Streicher?
- Hotel Sehir. Wiem, gdzie to jest - odpowiedział Merlut Julkowi.
- Czy policja przyjmie nasze relacje za dobrą monetę? Na domiar noc. Czy ktoś z wyższych władz będzie na miejscu?
- Merlut chyba ma jakieś papiery? - Haluk na moment odwrócił spojrzenie od kierownicy, przenosząc je na swego sąsiada.
- Mam. Powinny wystarczyć. - Spojrzał na zegarek. - Za piętnaście dwunasta. Haluk na Allacha, uważaj!
Wskazówka szybkościomierza wirowała na stu osiemdziesięciu. Już nawet mercedes reagował głośniejszą pracą silnika.
Haluk tkwił przygięty nad kierownicą, całkowicie pochłonięty wpatrywaniem się w rozświetloną reflektorami szosę.
- Wiem jedno - rzucał przez zęby. - Jeżeli eksponaty wydostaną się poza nasz morski pas przybrzeżny, a jeszcze nie na tureckim statku, nic nie zrobimy.
Zwolnili, koła zadygotały po nierównej, kostką wyłożonej nawierzchni. Znajdowali się w Pergamonie. Julek ciekawie popatrywał na miasto. Uliczki - niewielkie i wąskie - niekiedy rozszerzały się w placyki. Domy przeważnie parterowe, jakby dla kontrastu przetkane z rzadka nowymi wielopiętrowymi kamienicami, świeciły liszajami opadających tynków. Od lewa mignęły ruiny jakby wielkiego kościoła, światła wozu przez moment zagarnęły czerwoną cegłę. Na chodnikach co kilka kroków ufne, spokojne, wylegiwały się psy. Przechodnie, rzadcy, omijali je starannie. Nieliczne neony przydawały blasku słabo oświetlonym uliczkom. Wszystko to czyniło smutnawe wrażenie. Ten Pergamon kontrastował silnie z wyobrażeniem dawnego miasta, jednego z największych - obok Izmiru i Efezu - ośrodków starożytności na całym pobrzeżu egejskim. Tu się mieścił Akropol ze wspaniałymi świątyniami, tutaj do Asklepionu, ośrodka leczniczego głośnego w ówczesnym świecie, ściągały tysiące chorych. W tym mieście - jak pisał Horacy - testamentów jakoby nie spisywano, mieszkańcy cieszyli się długowiecznością.
Rozważania urwał pisk hamulców. Niebieski neon obwieszczał nazwę hotelu: Sehir.
- Idziemy wszyscy? - Haluk oglądał się, czy na przeciwległym parkingu nie dostrzeże spośród nielicznych wozów volkswagena Ditricha. Nic było wszakże żadnej maszyny tej marki.
Portier wzbraniał się ich wpuścić do profesora. Niechętnie wreszcie począł wydzwaniać numer. Merlut ujął słuchawkę.
- Profesor Streicher? Tu doktor Merlut, od profesora Kseresa. W bardzo pilnej sprawie przyjechaliśmy do pana. Proszę nas zaraz przyjąć... Tak, tak, bezzwłocznie. Nie, niech się pan nie ubiera, my przyjdziemy do pana.
Odwiesił słuchawkę.
- Jest zaskoczony i nie nazbyt uprzejmy. Coś wie?
Wicek nie wpakował się wraz z resztą do starej, poskrzypującej windy.
- Wejdę schodami. Trzecie piętro, trzysta szesnaście.
- Mądrze - burknął Haluk.
Profesor przyjął ich w płaszczu narzuconym na piżamę. Pierwsze ich spojrzenie, nim się jeszcze zdążyli przywitać, pobiegło na drugie łóżko. Było starannie zasłane. Johanna tu nie zastali.
- Przepraszam bardzo, czy syn pana profesora był tu dzisiaj?
- Był. Pojechali do Izmiru wraz z inżynierem Ditrichem. To już dawno, co najmniej jakieś cztery godziny temu. Ale czemu to panów interesuje? Czy to od profesora Kseresa takie zlecenie?
- Jeszcze chwilę, zaraz panu wszystko wyjaśnię - Haluk silił się na możliwie największą grzeczność. - Nie wie pan profesor, czy Ditrich odjeżdża jutro?
Wysoki, postawny mężczyzna spojrzał na zegarek.
- No tak, już mamy to jutro. O ile wiem, odjeżdża dzisiaj. Około trzeciej, jak słyszałem.
- A jakim statkiem? Czy razem z synem panu profesora?
- Nie wiem, jakim statkiem. Nie interesowałem się. Syn zostaje ze mną. Z jakiej racji miałby wyjeżdżać? - I teraz wybuchnął gniewem. - Ale dość tego. Chyba mam prawo zapytać w końcu, co to za indagacje po nocy? Zalecałbym młodym panom więcej szacunku. Proszę, teraz ja słucham!
Doktor Merlut otworzył usta, zamknął je, znów otworzył. Julek pomyślał, że najpewniej ma znów obiekcje, iż nie mają żadnych konkretnych dowodów przeciw młodym Niemcom.
- Może ja wyjaśnię panu profesorowi - zdecydowanie wystąpił przed innych Haluk. – Dotarła już pewnie do pana wieść o wspaniałych znaleziskach w grobowcu Dardanów?
- Jawohl. Syn pokrótce mi opowiadał.
- Zaszła taka sprawa, bardzo przykra...
Opowiedział w skrócie, jak stwierdzili brak przedmiotów w grobowcu. Starał się nie mieszać w to syna profesora, kierując podejrzenia na Ditricha, również zresztą nie precyzując ich w sposób zdecydowany... Zaznaczył, iż zależy im na sprawdzeniu, na ewentualnym wywiedzeniu się od Waltera i Johanna, czy czegoś nie zaobserwowali, nie zauważyli... Rzecz jest wszakże niezwykłej wagi...
Wszystkie te uniki nie zdały się na nic. Profesor Streicher przerwał mu w pewnej chwili, wyprostował się w całej okazałości, rękę wyciągnął ku drzwiom,
- To znaczy, prościej mówiąc, że syn mój i mój kuzyn są złodziejami, tak? Rabusiami? Że okradli grobowiec? Bo tak się panom wydaje? A gdzie dowody? Wypraszam sobie. To grubsza bezszczelność. Wyciągnę z tego wszelkie konsekwencje. A teraz proszę wyjść! - krzyczał, napierając na nich ciałem i wypychając z pokoju.
Na korytarzu gromadzili się już zaintrygowani awanturą, rozbudzeni ze snu goście, nadbiegł przerażony właściciel hotelu.
Profesor Streicher na widok hotelarza zakrzyczał:
- Tak.
- Rufen Się sofort die Pollzei! * [Niech pan zawoła natychmiast policję!] Zaraz, natychmiast! Tego nie można puścić płazem. Nie daruję, zaraz trzeba policję...
Sfrunęli nieomal ze schodów, odtrącając zastępującego im drogę portiera, przebiegli hall, wypadli na ulicę. Wicek mimo powagi sytuacji omal nie ryknął śmiechem, widząc, jak stateczny Merlut nabrał niespodziewanie wspaniałej sportowej kondycji, prześcigając ich wszystkich w panicznej ucieczce.
W ciągu sekundy wpakowali się do mercedesa, Haluk nie zapalając świateł, by nie pokazać numeru wozu, ruszył z miejsca pustą ulicą i skręcił zaraz w pierwszą przecznicę. Potem zawinął w drugą, w trzecią, dopiero włączył światła. Gdyby ich zatrzymano, wszystko byłoby na nic. Złodzieje uciekliby z łupem. Mieli przed sobą niecałe trzy godziny czasu.
- Policja! - zakrzyknął Julek, ukazując spory budynek po lewej stronie.
Oficer dyżurny spał snem sprawiedliwego w przyległym pokoju, wyraźnie przestraszony policjant poszedł go budzić. Haluk gorączkową popatrywał na zegar.
- Nie ma co. Nie możemy tu wszyscy czekać. Wicek i Julek, pędźcie na pocztę. Zamawiajcie rozmowę z ojcem. Numer 22-16-307 Y. Krótko zrelacjonować sprawę. Podać godzinę odjazdu statku. Nazwa nieznana. I że jedziemy stąd do Izmiru. Gdyby była jakaś wiadomość, przekazywać na komendę policji portowej. Może ojciec da jeszcze jakieś wskazówki... Zaraz zaraz, ale ja nie mam pieniędzy. Ty, Merlut?
- Też nie mam. Pugilares został w drugim ubraniu w namiocie...
- Ale, ja mam - przypomniał sobie nagle Julek dar otrzymany od kuzyna.
- O, jest już oficer.
- Wobec tego zaczekajcie jeszcze przez chwilę. Może będzie coś nowego do przekazania ojcu.
Pękaty, z obwisłym brzuchem funkcjonariusz policji dopinał guziki, ziewał, nie ukrywając swojej niechęci do nocnych interesantów.
- O co chodzi? Co tak znowu ważnego się stało?
- Jestem starszym asystentem profesora Kseresa, prowadzącego ważne prace wykopaliskowe.
- Tych, jakże tam, Dardanów, tak? ożywił się Turek.
- Tak. Wie pan o tym?
- W gazetach było. Podobno wielkie odkrycie...
- Proszę, moje dokumenty. A to syn profesora i jego dwaj polscy towarzysze. Jedziemy spod Troi, od tego grobowca Dardanów. Dokonano tam dzisiaj kradzieży bezcennych znalezisk.
- Ooo! - uprzejmie zdziwił się oficer. - Ale to nie mój rejon Canakkale.
- Złodzieje uciekają tą trasą przez pana rejon. Byli tu przed trzema godzinami.
- Znacie ich?
- Tak. Dwaj cudzoziemcy. Jeden o trzeciej odjeżdża statkiem z Izmiru. Niemiec.
- Cudzoziemiec? Drugi też? - Dopiero co objawiony zapał oficera wyraźnie ostygł. W spojrzeniu jego widniała zdecydowana nieufność. - To czego chcecie ode mnie?
- Trzeba powiadomić Izmir. Podać nazwiska. Ditrich i Streicher. Kazać zatrzymać złoczyńców. Bo inaczej Turcja poniesie olbrzymią stratę - gorączkował się Merlut, tutaj zdecydowanie bardziej stanowczy niż przy starciu z profesorem Streicherem. - Każda minuta droga.
- Ja o tym sam nie mogę decydować. Tu chodzi o cudzoziemców. Mówiliście: Streicher? Czy to może ma związek z tym profesorem, który jest u nas w Pergamonie?
- Syn jego.
- Syn? Dziwne, dziwne. Komendanta nie ma w Pergamonie. Jest na urlopie.
- A zastępca?
- Nie będę go budził. On też nie zadecyduje. To już Stambuł rozstrzyga w sprawach dotyczących cudzoziemców.
W dyżurce zadźwięczał przeraźliwie telefon. Siedzący przy nim policjant, słuchający całej rozmowy, z wybałuszonymi oczyma, sięgnął po słuchawkę, ale uprzedził go oficer. Słuchał uważnie potakiwał, potem zaburczał coś jeszcze do telefonu, odwiesił słuchawkę.
- Hm - przyjrzał się im raz jeszcze. - Hm. Telefon z hotelu.
Podobno obraziliście profesora Streichera. Żąda interwencji i zatrzymania was. - Podrapał się w głowę. - Dokumenty! - zapiszczał dziwacznie innym już tonem.
Najpierw przejrzał dowód Haluka. Sięgnął po gazetę, porównał nazwisko. Słyszeli, jak mruczał: “Kseres, Zafer Kseres...” Później zaciekawił się paszportem Julka. Oglądał go przeraźliwie długo.
- Panie oficerze, nie mamy chwili czasu! To sprawa wagi państwowej - wybuchnął Haluk. - Statek ze skarbami ukradzionymi Turcji odpłynie za dwie godziny i kwadrans!
- Zaraz, zaraz.
Położył paszport Julka na stole. Teraz z kolei interesował go Wicek.
- Aha, hm, Polonezku koy...
Znów zajrzał do jakiegoś tam nie znanego im artykułu o grobowcu Dardanów. A potem zdecydował się nagle:
- Nic nie mogę zrobić. Nic. Nie mamy prawa. Jedźcie. Powiem, że was tutaj nie było, chodzi o tego hotelarza... Może w Izmirze będą mieli w policji więcej uprawnień. Proszę - podsunął Julkowi paszport, bezradnie jakoś rozłożył ręce.
- Tchórz. Wolał nie angażować się w żadną stronę! - wybuchnął Haluk, gdy opuścili mało gościnny przybytek. - Pędem na pocztę. Ma być na pierwszej przecznicy.
- Jasny gwint, gmatwa się wszystko. Mówiłem, sami tylko możemy cos zaradzić. W Izmirze dowiemy się, jakie statki odchodzą o trzeciej, dużo ich chyba nie będzie. Tam musimy łapać obwiesiów, choćby trzeba było ich porwać! - mruczał Wicek do Julka, ręce mu dygotały z przejęcia.
Urzędniczka na poczcie okazała się na szczęście mniej niemrawa od oficera policji. Z miejsca zamówiła błyskawiczną rozmowę z Yesilurtem, po dwóch minutach zabrzęczał oczekiwany sygnał. Telefonistka rozłożyła ręce.
- Numer nie odpowiada.
Struchleli. Wszystko się udało na opak. Przez moment spoglądali na siebie całkowicie bezradni.
- Może nadać depeszę, w skrócie zrelacjonować w niej wszystko? - poddał Haluk.
- Skoro profesora nie ma w domu, także jej nie otrzyma. Albo najwyżej rano. Wtedy już będzie za późno - osadził go Julek.
- Wiem. Do stryja. On już albo odnajdzie ojca, albo sam zacznie działać. Ma wielkie możliwości, wszyscy w Stambule go znają i liczą się z nim. Proszę jeszcze raz Yesilurt. Numer...
Tym razem nie minęła minuta i numer się zgłosił. Haluk w kabinie ujął słuchawkę spocona dłonią.
- Stryjek Asiz? Tu Haluk. Dzwonię z Pergamonu. Ojca nie ma w domu, a tu sprawa niezmiernie pilna. Stało się... Co, ojciec u stryjka? Zaraz, zaraz proszę go dać...
Odetchnęli wszyscy jak na komendę. Nareszcie. Może jeszcze uda się uratować skradzione przedmioty, odnaleźć złodziei.
Haluk już opanował się. Składał ojcu relację jasnymi, klarownymi zdaniami. Położył nacisk na fakt, iż policja w Pergamonie, a najpewniej także w Izmirze, nie ma uprawnień, by interweniować w podobnych sprawach w odniesieniu do cudzoziemców. W każdym razie boi się takiej interwencji, zwłaszcza gdy brak jest niezbitych dowodów. Pozostaje zatem zaalarmować władze w Stambule.
Profesor musiał go wypytywać, uzupełniał bowiem niektóre szczegóły. Potem słuchał przez, dłuższą chwilę. Przytakiwał.
- Tak, baba. Dobrze. Zaraz pędzimy. Za godzinę już będziemy w Izmirze... Będziemy czekali. Stryj jeszcze? Dobrze...
Słuchał, obrócił się do Merluta.
- Zapisz to nazwisko i adres. Telefon . - Rzucił jeszcze parę słów do aparatu, odwiesił słuchawkę.
- Jaki ten adres?... - Merlut jeszcze szukał papieru.
Uśmiechnięta urzędniczka podała Halukowi skreślony przez siebie zapis. Ta była szybka.
- Do mercedesa. W drodze opowiem.
Gdy już wyrwali na szosę wiodącą na Izmir, najpierw zażądał znów kawy. Naparł jeszcze silniej na gaz. Za oknami przedzierały szarość nocy pierwsze poblaski zapowiadające niedługi brzask.
- Pierwsza piętnaście - ponuro stwierdził Wicek.
- Więcej nie ryzykuję wyciągnąć - odburknął Haluk. Wskazówka szybkościomierza balansowała nieco powyżej stu osiemdziesięciu. - Więc tak. Ojciec postara się zaalarmować, kogo trzeba, by spowodować natychmiastową interwencję w Izmirze... Ten adres od stryja, to dyrektora banku na miejscu. W razie czego żądać mamy od niego wszelkiej pomocy... Najważniejsze, baba powiedział, że gdyby nie udało się w Stambule, przecież to noc a zostają tylko niemal minuty, mamy wszystko uczynić, aby nie dopuścić do wywozu zabytkowych drogocenności. Rozumiecie?
- Klawy ten nasz profesor - Wicek ożywił się, ręce zatarł.
- To dobrze, iż jest już decyzja profesora - oznajmił z kolei Merlut. Zadziwiająco nagle zupełnie się uspokoił, nie minęła minuta, a zasnął błogim snem niemowlęcia.
Mercedes rwał, dudniła pod kołami szosa, wizgotały na zakrętach opony. Wicek coraz to spoglądał na zegarek, jakby pragnął powstrzymywać każdą mijającą sekundę. W czterdzieści osiem minut dotarli do Izmiru. Szeroką ulicą obsadzoną palmami Haluk ciągnął nieomal setką.
O drugiej dziesięć przystanęli przed budynkiem komendy policji w Izmirze. Nie zdążyli wysiąść z samochodu, gdy z szerokich drzwi wybiegł im na spotkanie postawny oficer, w niczym niepodobny do tchórzliwca z Pergamonu.
- Bilet ma wykupiony na statek towarowo-pasażerski Niemiec Zachodnich.
Prowadząc ich do wnętrza, oficer relacjonował dalej:
- Komendant osobiście prowadzi sprawę. Już jest na miejscu. Rozkaz ze Stambułu. Prośba wszakże, by uczynić to możliwie dyskretnie, rozumiecie, sprawy cudzoziemców są zawsze skomplikowane... Volkswagen został już przed godziną załadowany na okręt. Nasi ludzie przejrzeli zawartość. Żadnych poszukiwanych przedmiotów tam nie ma...
Zatrzymali się przed jakimiś drzwiami. Oficer zapukał, odczekał moment. Potem otworzył drzwi, przepuścił gości.
Komendant - w niemal generalskim mundurze, tak pełnym dystynkcji i ozdób - był niewielki wzrostem, drobniutki, ale jednocześnie żwawy jak iskra.
Witał się, podawał ręce, wpychał ich niemal w wielkie skórzane fotele.
- Ale my... - próbował protestować Haluk, myśląc o potrzebie jazdy do portu i dopilnowania tam sprawy. Ojciec wyraźnie tak nakazywał...
- Spokojnie, mamy jeszcze nieco czasu. Opóźniliśmy celowo odprawę celną pasażerów. Dopiero się zacznie. Jest teraz druga dwadzieścia... Najpierw zaczekamy tu na telefon z cła... - Zmarszczył brwi. - Chciałbym znać nieco szczegółów. Stambuł zaleca przezorność i rozwagę. Jakie są dowody, że właśnie ci ludzie okradli grobowiec?
Relacjonował Merlut. Rzeczowo, jasno. Zupełnie inny człowiek. Mając oparcie w decyzjach profesora, nabrał teraz odwagi. Komendant pośpiesznie robił notatki na skrawku papieru.
- To wszystko? - zapytał, gdy Merlut już umilkł. - Trudna prawa. Wszystko wskazuje na właściwy kierunek tropu, ale też nie ma ani jednego rzeczowego dowodu. Zarazem postępować musimy w jedwabnych rękawiczkach... A co radzilibyście, jeżeli przy cle okaże się, że nie ma przy tym Ditrichu poszukiwanych przedmiotów? Chyba nie będzie na tyle naiwny, aby przemycać podobny skarb poprzez odprawę celną. Dlatego tak liczyliśmy na samochód, na jakieś w nim skrytki. Nic z tego. - Zafrasowany gryzł ołówek.
Zaterkotał telefon. Uniósł słuchawkę. Po chwili odłożył ją na widełki.
- Są obaj w poczekalni celnej. Podenerwowani. Ten drugi młodzik ćmi jednego papierosa po drugim.
- Przecież Johann w ogóle nie pali - zadziwił się Haluk.
- Tym bardziej świadczy to teraz przeciw niemu.
Znowu telefon. Tym razem czyjaś relacja trwała dłużej. Komendant marszczył się, krzywił, nakazał dokładną obserwację.
- Tak jak przypuszczałem. Przy rewizji celnej nic przy Ditrichu nie znaleziono. Mamy godzinę...
- Druga dwadzieścia dziewięć.
- Hmm... Zarządziliśmy, by jeszcze przez kwadrans nie wpuszczać pasażerów na pokład... Mamy przygotowany pretekst zatrzymania statku z uwagi na nieformalności w kapitanacie portu. Ale to już śmierdząca historia. I kosztowna, jeżeli racja nie będzie po naszej stronie. Musiałby skarb państwa płacić odszkodowanie za przestój...
Telefon. Oczy Merluta i chłopców wlepione w czarny aparat jak urzeczone. Relacja, potem pytanie nerwowego policjanta o jakieś bagaże załadowywane już w nocy. O skrzynki pomarańcz...
Mały człowiek podniósł się zza biurka, spojrzał na zegar. Druga trzydzieści trzy. Haluk poderwał się również.
- Panie komendancie. My jedziemy, musimy tam być, może coś pomożemy. On nie może wyjechać. On na pewno ma te przedmioty.
- Chwileczkę. Poinformuję Stambuł. Uniósł słuchawkę innego aparatu stojącego na bocznym stoliku za biurkiem. Wypowiedział kilka zdań informujących. Słuchał.
- Tak, wygląda całkowicie wiarygodnie. Zatem wstrzymać wyjazd? Rozkaz.
Spojrzał na stojących przed biurkiem Merluta i chłopców.
- Możecie jechać. Jedna uwaga, gdyby coś nieprzewidzianego w normach, czego my byśmy nie mogli uczynić, proszę, niech ten pan - wskazał na Julka - nie bierze w niczym udziału. Ma cudzoziemski paszport... Zaraz, jeszcze moment. - Podniósł słuchawkę. - Kto, jak, Ditrich? Na statku? Drugi oficer? Spróbujcie sprawdzić. - Spojrzał triumfująco - Coś już mamy. Na liście załogi jest Ditrich, lat czterdzieści dwu. Krewny?
Druga czterdzieści trzy. Od dawna już powinniśmy być w porcie. Okręt co prawda mają zatrzymać, ale nigdy nic nie wiadomo. A nuż w ostatniej chwili nadejdzie ze Stambułu inna decyzja? Tak się boją tych międzynarodowych komplikacji...- sapał podenerwowany Haluk.
Na szczęście znał dobrze Izmir, nie musieli kluczyć, szukając właściwego nabrzeża. Zaraz też zobaczyli interesujący ich statek. Wyglądał na siedmiotysięcznik. Stał przycumowany do nabrzeża.
Drewniana przybudówka przesłaniała im pasażerów. Gdy tylko minęli ją, od razu dostrzegli w grupce tłoczących się, podenerwowanych ludzi Ditricha i Johanna Streichera. Rozglądali się niespokojnie. Streicher pierwszy spostrzegł stojącą opodal znajomą czwórkę. Papieros wypadł mu z ręki, powiedział coś do Ditricha. Ten rzucił tylko okiem w ich stronę, dostrzegając także zarazem. zajeżdżający na nabrzeże wóz policyjny. Szybko ruszył w kierunku trapu. Stojący tam celnicy już go zatrzymywali, ale przesunął się obok nich do zabezpieczającej liny przy skraju nabrzeża, zamachał ręką, krzyknął coś w stronę pokładu. Jakiś człowiek w marynarskim ubraniu z miejsca odszedł w głąb statku.
- To pewnie ten drugi Ditrich... - szarpnął się Wicek, jakby chciał tam biec, łapać marynarza, którego odejście wyraźnie było związane z sygnałami danymi przez Waltera Ditricha.
- Uwaga, Johann ucieka.
Julek to pierwszy zauważył. Młody Streicher nie wytrzymał widocznie nerwowego napięcia, roztrącił stojących za nim ludzi i pędem runął w kierunku jakiejś bocznej uliczki po drugiej stronie nabrzeża. Odbyło się to tak błyskawicznie, że nikt z policjantów w pierwszym momencie nie spostrzegł tego. Gdy, gwiżdżąc przeraźliwie, ruszyli w tamtym kierunku, o dobry rzut kamieniem przed nimi gnało już dwóch wyrośniętych chłopców.
Haluk także chciał biec, ale wstrzymał go Merlut.
- Tu musimy być. Już oni sobie sami poradzą.
Jeszcze widzieli znikającą za rogiem sylwetkę Streiehera, nieco dalej Julka i Wicka, dopiero w znacznej odległości za nimi wciąż przeraźliwie gwiżdżących policjantów.
Julek gnał jak nigdy chyba w życiu. Ale i Streicher powodowany strachem wyrywał niby szybkobiegacz. Odległość między nimi ledwie, ledwie się zmniejszała. O parę kroków za Julkiem sapał Wicek, policjanci z miejsca odpadli od tej czołówki.
Wytężył siły. Streicher puchł najwyraźniej. Rozpaczliwie rozglądał się na wszystkie strony, szukając miejsca, gdzie mógłby zniknąć bez śladu. Julek nie spuszczał go z oka. Gdy Streicher zboczył nieoczekiwanie do jakiejś bramy, Julek wpadł tam ułamek sekundy po nim. Rozpoczęła się dzika gonitwa przez jakiś ogród, podwórze. Aż wreszcie drogę uciekinierowi zagrodził wysoki mur. Gdzieś z tyłu pokrzykiwał już Wicek.
Widać było, że Streicher jest zdecydowany na wszystko. Gdy Julek znalazł się o krok, Niemiec skoczył na niego. Dwa ciosy trafiły. Wystarczyło to, by wyzwolić w Julku szewską pasję. Odskoczył, z lewa całym rozmachem rąbnął w łeb przeciwnika. Dobrze trafił. Tamten aż zachwiał się.
- Gdzie są ukradzione w grobowcu przedmioty? Gadaj zaraz! - krzyknął Julek.
- Ja nic nie wiem. Nic nie wiem. .
- Ty, łobuzie, nie wiesz? Bo jak cię zamaluję w ten głupi pysk - Wicek zamachnął się wyraziście.
Streicher skulił się.
- Walter je ma. Walter Ditrich, nie ja.
- Ale kradłeś razem. Gdzie Ditrich je ma? Gadaj, bo...
- Na statku. W pomarańczach.
- To ten złodziej? - Policjanci wskazywali palcem na Niemca.
- Ten. Przyznał się. Tamte rzeczy są na statku, w jakichś pomarańczach. Zabieracie go? Bo my wracamy do portu. - Do uszu znikających w bramie wyjściowej chłopców dobiegł głuchy szczęk żelaza.
- W kajdanki go wzięli. Tata Streicher się ucieszy. A tak, na nas pyskował, chciał zamknąć. - Wicek nie mógł się uspokoić.
Szli szybkim krokiem, jeszcze zasapani, zmęczeni tą pogonią po nie przespanej nocy. Nad Izmirem wstawał już świt, promienie słońca zaczynały przenikać w przyportowe zaułki.
- Trzecia trzydzieści pięć. A statek stoi sobie grzeczniutko. Cały tłum ludzi się zebrał.
Przyśpieszyli kroku. W tłumie nie mogli dojrzeć Haluka ani Merluta. Co się tu stało? Na statku obok członków załogi kłębili się celnicy i policjanci tureccy. Wicek zagwizdał z wrażenia.
- Jeżeli policja weszła na statek obcej bandery, to znaczy, że wszystko w porządku. Inaczej za nic by się nie poważyli. Patrz, jest Haluk. I Merlut. stoją tam razem z komendantem policji... Prowadzą Ditricha. Także i marynarza. Kapitan zgarbiony, mina przegrana. Dobrze, im tak!
Podbiegli pod trap. Całą grupę zstępującą z pokładu wyprzedzali dwaj policjanci niosący wielki karton, w którym pyszniły się pomarańcze i jakieś paczki poowijane w gruby papier.
- To pewnie te nasze cacuszka.
- Wicek, Julek, górą nasza! Złapaliście go?
- W kajdankach go zabrali. Co tutaj?
- Ten oficer to brat rodzony Ditricha. Przemycił wszystko na statek w skrzyniach z pomarańczami dla załogi... Stały jeszcze na bocznym pokładzie. Gdy Walter dał mu znać, że wsypa, chciał zepchnąć do morza skrzynkę z ukradzionymi przedmiotami. Nie udało się... Wtedy weszli celnicy i z miejsca znaleźli, mieli specjalny nakaz powtórnej kontroli. Policja zatrzymała statek do wyjaśnienia. Postoją co najmniej parę dni - trzepał Haluk. - Nas wezwali na świadków dla stwierdzenia autentyczności zrabowanych przedmiotów.
Merlut zagarnął ich ojcowskim ruchem.
- Chodźcie na komendę policji. Trzeba podpisać protokół... Jeszcze się nagadamy.
- A co robimy potem?
- Czekamy na ojca. Nie powiedziałem wam? Za dwie godziny przyleci tu samolotem. Zapowiedział mi to telefonicznie.
ROZDZIAŁ XXV
Koniec będący zarazem zapowiedzią początku
Wicek, w którego siatce znajdowało się najwięcej pstrągów, zarządził wypoczynek. Julkowi było w to graj, ryby jakoś nie garnęły się dzisiaj do niego, złapał zaledwie dwie sztuki, nie bardzo miał ochotę na dalsze wyskakiwanie po nabrzeżnych kamieniach, wielkimi zwałami osaczających strumień. A Halukowi było wszystko jedno, tu w Adampolu stał się zgodny jak nigdy i pełen życzliwości dla każdego projektu kolegów.
Z miejsca rozłożył się teraz na skąpej, nadpalonej słońcem trawie, długie nożyska wsparł o jakiś kamień, gapił się w niebo. Wyrośnięty był i krzepki na swój wiek, Julek nie dziwił się, że w wiosce dawano mu z reguły o parę lat więcej. Może także dlatego miał takie powodzenie na wczorajszej zabawie.
Haluk również przypomniał sobie onegdajsze wywijasy i uśmiechnął się całą gębą.
- Jak się nazywa ten taniec, którego mnie uczyła ta ładna dziewczyna? Poloka. Nie, inaczej jakoś...
- Polka.
- O, polka. Wszystkie kości mnie dzisiaj bolą. I drugi taki był, jeszcze szybszy.
- Oberek.
- Ja tego nie wymówię. Wasz polski język jest trudny. Ale trochę już umiem. Więcej niż Julek po turecku... Dużo macie własnych tańców. Niektóre trochę podobne do naszych. Ci z kijami, co to tak przysiadali, tańczyli trochę jak Turcy w wioskach koło Konyi. To już w górach Taurus.
- Zbójnicki. Mówisz podobny? I w górach? Może być... - Wicek mało się przejmował zachwytami tureckiego przyjaciela. - Szkoda, żeś się zabrał z Julkiem tak wcześnie. - Z tureckiego przeskoczył na polski: - Julek, po coś pociągnął Haluka do domu?
- Późno już było. Powiedziałem, że ja się wynoszę zerwał się, by pójść razem... Bardzo mu się podobało. Mnie też. W Polsce mało gdzie już tak tańczą...
- To ciocia Zosia i stary Biskupski pilnują, żebyśmy wszyscy znali polskie tańce... Idziemy? Nieźle dziś biorą.
- Idźcie sami. Poczekam tu na was.
Spoglądał za kolegami, gdy śmigając wędkami, przesuwali się wzdłuż mocno teraz podeschniętego strumienia, miejscami tylko w zagłębieniach zbierającego więcej wody. Tam, koło bystrzyn, najchętniej trzymały się pstrągi. Haluk windował już któregoś na brzeg, utrzymując się jakimś cudem na nogach pośród karkołomnego usypiska kamieni. Pokrzykiwał coś po swojemu z ochoty.
Julek położył się teraz na wznak, gapiąc się w jasne, wyliniałe niebo. Nagle zapragnął - tak bardzo, aż przenikliwie ścisnęło mu się serce - znaleźć się w Ostródzie, leżeć na soczystej trawie nad Jeziorem Drwęckim i patrzeć na polskie niebo, jakże inne, ostrzejsze w barwie, czasem ponure i groźne. W pogodne dni zawsze wałęsały się poboczami białe cumulusy, kiedy indziej deszcz zaciągał wszystko szarym ołowiem. Jeszcze inne stawało się niebo przed nawałnicą, a po niej rozkwitało łukami tęczy. Gwiazdy sierpniowe migotały śmielej, niektóre osuwały się w dół łagodnymi łukami.
Nie spodziewał się nawet, iż powrót do Adampola przywita z podobną ulgą. Przeżył to jak powrót do domu. Pierwszy raz teraz właśnie pojął, czym naprawdę jest dom. Że to wcale nie tylko własne mieszkanie. W mieście to ulica, dzielnica, ludzie; na wsi - znany, najbliższy krajobraz. I swojskość. W zachowaniu ludzkim, w mowie, we wszystkim, co otacza. Właśnie takim - ciepłym, bardzo serdecznym.
Z Wickiem w obozowisku ekspedycji odkrywczej sporo mówili po polsku, jednak obcojęzyczne łamańce przeważały. Łapał się niekiedy na tym, iż zaczyna już myśleć po angielsku. Tutaj rozbrzmiewała jedynie polszczyzna, w dodatku tak piękna, jaką spotykał tylko w książkach dawnych pisarzy. Tych właśnie, na których wychowywało się w Adampolu pokolenie za pokoleniem.
Czasem dziwnie brzmiały słowa nigdzie indziej nie używane, zdania formułowane osobliwie, określenia przynależące już wyłącznie do literatury... Odetchnął tu pełną piersią, przez pierwsze dni chodził od domu do domu, od Kempków do Biskupskich i od Wilkoszewskich do Dochodów, wszędzie witany ciepło, jak ktoś bliski, znany od lat.
- No i widzisz, niepotrzebnie się martwiłeś, ojciec będzie zdrów - uśmiechali się, klepali go po ramionach.
U sołtysa znalazł kilka ilustrowanych pism z Polski, dochodzących tutaj niezmiernie rzadko, jedynie drogą przypadku. Połknął je w ciągu paru godzin. Także odmienne zupełnie sprawy biły ze szpalt niż te, z jakimi stykał się w Turcji. Inny, bliższy o wiele świat. Na rocznicę lipcową znowu ruszyło wiele fabryk, oddano do użytku nowe domy, miastami przemaszerowały defilady, ze zdjęć śmiały się twarze chłopców i dziewcząt... To wtedy, przy tej właśnie lekturze, po raz pierwszy tak bardzo zapragnął wracać. Nic to, że nie tylko Adampol, ale cała poznana dotychczas Turcja przyjęła go serdecznie, że zetknął się z ciekawymi, dobrymi ludźmi, przeżył taką masę przygód, jakich w kraju nie dostarczyłoby mu może nawet całe życie. A jednak tam było inaczej, poczynając od nieba tak innego niż wyblakła, rozprażona kopuła zwisająca tu nieodmiennie nad głową.
Westchnął, bo przyszło mu na myśl, że odjazd stąd również nie byłby łatwy. Bo i Adampol, i rodzina profesora Kseresa, i nade wszystko Hadżer... Państwo Gelogliu również mieli przyjechać, coś jednak ich zatrzymało. I nawet kartki wyjaśniającej od Hadżer nie było. Od Haluka trudno się czegoś na ten temat dowiedzieć, odpowiada wymijająco, wzruszając ramionami. Może by podpytać Tarika? Malec jest wścibski, o wszystkim wie, wszystko - podsłucha. Trzeba będzie tak zrobić...
Jakże szybko biegnie czas. To już prawie trzy tygodnie od szaleńczej nocnej jazdy do Pergamonu i Izmiru. Dwa dni po triumfalnym powrocie ze zrabowanymi przedmiotami zjawił się w obozie profesor Streicher, nieśmiały, przygarbiony, dłonie mu drżały. Tak się złożyło, iż z miejsca się natknął na Wicka i Julka. Zatrzymał się, wyglądało, jakby zamierzał podać im rękę na przywitanie, ale zrezygnował z tego, niepewny przyjęcia.
- Dzień dobry. Przyjechałem do profesora Kseresa, mam nadzieję, iż go zastałem?
Nie odpowiedzieli.
- Wiem, że macie mi za złe. Tamtą noc, moją reakcję... Zrozumcie, byłem zaskoczony, nigdy by w głowie mi nie postało, że mój syn... Przepraszam was, chłopcy...
Już nie próbując dalszej rozmowy, ciężkim krokiem poszedł w stronę namiotów.
Rozmowa obu naukowców, tym razem wszakże na tematy nie mające nic wspólnego z nauką, trwała niezmiernie długo. Haluk parokrotnie usiłował zajrzeć do namiotu ojcowskiego, wyszukując byle jakie preteksty, ale ojciec usuwał go z miejsca.
Podekscytowani kręcili się wciąż wokoło obozowiska, tym bardziej że o grobowiec nie trzeba było żywić obaw. Po ostatnich wydarzeniach - do czasu przeniesienia zbiorów do muzeum w Canakkale - władze zdecydowały się umieścić tutaj stały posterunek policji. Merlut i Ergun spokojnie mogli już przeprowadzać końcowe prace inwentaryzacyjne.
- Pewnie zwraca się do ojca z jakimiś prośbami w sprawie syna - domyślał się Haluk.
Profesor Streicher nie miał wesołej miny, gdy ukazał się wreszcie spod osłony namiotu. Jeszcze przez krótką chwilę rozmawiał z ojcem Haluka, dłonią wskazywał grobowiec, coś szepnął.
- Interweniował w sprawie syna - oświadczył potem chłopcom pan Kseres. - Prosił o pomoc. Nie zdawał sobie sprawy, jak ograniczone są moje możliwości w tym zakresie... - Po chwili milczenia dorzucił jeszcze. - To straszna tragedia dla tego człowieka. Uczony o takiej wiedzy i tylu zasługach... Poproszono go, żeby wstrzymał prace badawcze w Pergamonie, zakazano też wstępu do innych ośrodków muzealnych i zabytkowych. Syn zaś w więzieniu.
- Tamtej jednakże nocy potraktował nas i Merluta w sposób niedopuszczalny. - Haluk nie podzielał współczucia okazywanego przez ojca Streicherowi.
- Trudno mu się dziwić. Podejrzewaliście przecież jego syna o kradzież, nie posiadając właściwie żadnych dowodów - uciął profesor i zaraz zmienił temat: - Dobrze, że już kończymy. Za trzy dni zwijamy obóz. Pojutrze przewieziemy eksponaty do muzeum... Tutaj zostanie jedynie część szkieletów i kilka mniej wartościowych waz... W przyszłości warto może będzie zrobić kilka kopii ciekawszych znalezisk, turystom zwiedzającym grobowiec będzie się wszakże coś należało. Widzieliście, jak rozsypały się w pył wszystkie zmumifikowane zwłoki? Dopływ świeżego powietrza z miejsca spowodował ten proces, uprzednio zahamowany przez dwadzieścia sześć wieków. Na szczęście w porę zrobione fotografie są czytelne i zachowały pierwotny obraz...
I jak uprzednio pasjonująca przygoda archeologiczna rozwijała się w piorunującym tempie, tak ostatnio szybko jęła wygasać. Na trzeci dzień rzeczywiście zwinięto obozowisko, na miejscu pozostali jedynie doktor Merlut z Ergunem, aby dopilnować prac zabezpieczających grobowiec. Udostępnienie go zwiedzającym przewidywano dopiero na rok następny.
Smutnym spojrzeniem żegnali wzgórza pokryte piniowymi laskami, nad które tu i ówdzie wybijały iglice ciemniejszych w barwie cyprysów. I Morza Egejskiego było żal, przy ostatniej kąpieli spokojnego jak zawsze, nęcącego poblaskami przejrzystej wody. Pusty i obcy stał się po zwinięciu namiotów teren obozowiska.
Potem były cztery dni w Yesilurcie, w domu profesorostwa. Najważniejszą ich treścią stały się spotkania z Hadżer. Zachodził wtedy w głowę, dlaczego dziewczynka posmutniała tak bardzo, na krótkie tylko momenty odzyskując normalną pogodę i śmiejąc się jak dawniej.
Potem powrót do Adampola...
Przed trzema zaś dniami nastąpił przyjazd całej rodziny profesorstwa Kseresów na dłuższy wypoczynek. Ciocia Zosia wystąpiła z tym zaproszeniem, pragnąc choć w części zrewanżować się profesorowi za opiekę nad Julkiem. Kempkowa na swój sposób również pragnęła się odwdzięczyć za syna, znosząc do domu przyjaciółki mnóstwo wszelkich frykasów, aż między obu kobietami dochodziło do sporów.
Inne, spokojniejsze życie, choć na mniejszą skalę emocji przecież nie brakło. Wicek już się o nie starał. Przedwczoraj wyprawa na dalekie wzgórza po orzechy laskowe, onegdaj zabawa w wiosce, w której wszystko - od urody dziewczyn polskich po nie znane mu tańce -oszałamiało Haluka, dziś pogoń za pstrągami w górskim strumieniu...
A przy tym czytanie, jakieś po prostu wyżywanie się w polskim języku, nasłuchiwanie zewsząd własnej mowy, do której się stęsknił. A jeszcze oczekiwanie wiadomości od ojca, do którego wysłał dwa długie listy, nie tylko z opisem przeżytych przygód, ale i ze sprawami najbardziej osobiście tyczącymi tych dwojga. Napomknienia cioci Zosi niepokoiły go bowiem coraz to bardziej...
Gdyby nie Hadżer, mógłby chyba czuć się teraz szczęśliwy. Właśnie, gdyby nie Hadżer. Coś się działo tutaj poza nim. Już Yesilurcie trapił się nieznanymi przyczynami smutku dziewczyny, drażniła go trudność znalezienia się z nią we dwójkę, pani Gelogliu ciągle pojawiała się najbardziej nieoczekiwanie na horyzoncie... Teraz dołączyła się odmowa państwa Gelogliu na zaproszenie cioci Zosi. Już zapowiedzieli swój przyjazd, nagle coś wyskoczyło. I co najbardziej zagadkowe, nikt się temu jakoś nazbyt nie dziwił, nie wyłączając samej zapraszającej. Lolek, codzienny gość w tym domu, pokiwał tylko rozumiejąco głową. Haluk nie chciał się wypowiadać. Wicek zbywał go głupkowatymi pokrzykami. On jeden ciągle jeszcze nie rozumiał niczego.
- Julek, Julek! - natrętny, wrzaskliwy głos Wicka przerwał mu rozmyślania.
Podniósł się z trawy. Skacząc po kamieniach, zbliżali się wraz z Halukiem. Młody Turek wyglądał jakoś nieszczególnie.
- Wpadłem do strumienia - wyjaśnił niechętnie - pstrąg mnie wciągnął. To znaczy, ja go chciałem poderwać, noga mi się ześliznęła i...
- Prosto na gębę zleciał, spójrz, jeszcze cały jest w glinie. Jak Indianin na wojennej ścieżce! - chichotał rozradowany Wicek, ani zważając na krzywą minę Haluka.
Julek też ledwie ukrył swe rozbawienie. Haluk nie tylko, że był mokry od stóp do głów, ale wytapiał się w czerwonawej glince tak gruntownie, że przylgnęła mu do ubrania solidną warstwą, na włosach zaś utworzyła foremną perukę. Z twarzy wyzierały tylko czarne, płonące oczy.
Głowę przyjaciela obmyli jakoś wspólnym wysiłkiem, nie warto tego było jednak próbować z ubraniem. Glinka trzymała się uparcie i zabrałoby to im najpewniej pół dnia. Musieli wracać do domu.
Z uwagi na wygląd Turka, przesmykiwali się bokami, poprzez ogrody i tylne obejścia. Ciotka Zosia na widok swego gościa dłonie załamała w niemym podziwie, profesor początkowe zdumienie rozładował w serdecznym śmiechu. Tarik zupełnie oszalał z zachwytu, obtańcowując w zapale starszego brata.
- Ty, bo cię kopnę! - żachnął się poszkodowany.
- Nie kopniesz, nie kopniesz, nie kopniesz - malec z bezpiecznej odległości wygrywał mu na nosie.
- Idź się teraz przebrać, bo naprawdę trudno dziwić się Tarikowi. Dom zresztą cały zabłocisz - rozładowywał ojciec napięcie pomiędzy swymi latoroślami.
Z przyległego pokoju rozległ się głos pani Kseresowej, przywołujący profesora. Wicek przypomniał sobie o gderaniach matki, że znów cały dzień nie ma go w domu.
Julek został sam.
Spoglądał po obszernym pokoju, zatłoczonym dawnymi meblami, patrzącym ze ścian polskimi portretami i jednym obcym wśród nich - Ataturka, na książki w bibliotece, chroniące w dalekiej, azjatyckiej Turcji polskość Adampola. To tutaj zaczynał poznawać tę wieś, prowadził pierwsze rozmowy z ciotką. I tutaj siedział wraz, z państwem Gelogliu i Hadżer, zachwycony jej urodą.
To wspomnienie spowodowało, że gdy cicho wsunął się profesor, przysiadając przy nim na dużej, miękkiej kanapie, zapytał go bezpośrednio, szczerze, tak jak się pyta o sprawy najosobistsze kogoś bardzo bliskiego:
- Dlaczego Hadżer nie przyjechała?
Pan Kseres wyraźnie był zaskoczony. Ale zaraz położył dłoń na ramieniu Julka.
- Można z tobą mówić poważnie. Dowiodłeś w niejednym, iż jesteś dojrzały. Nie wiem, może to zbytnia przesada z tamtej strony, myślę o mojej szwagierce, bo Asiz Gelogliu jest bardziej tolerancyjny i nowoczesny... Nie jest tajemnicą, że spodobaliście się sobie z Hadżer. Ładne, świeże uczucie. Sam się przyglądałem wam z przyjemnością. Zbyt młodzi przy tym jesteście, by sprawę już dzisiaj traktować aż tak poważnie... Szwagierka moja po prostu boi się o was. O ciebie, o Hadżer. Jesteś Polakiem, ona Turczynką. Dzielą was nie tylko narodowość i język. To sprawy drugorzędne. Dzieli natomiast nade wszystko fakt, iż ona jest muzułmanką. Religia ta wzbrania wszelkich związków z niewiernymi. Spójrz, w Adampolu przez z górą sto lat nie zdarzyło się by zeszła się ze sobą choć jedna para polsko-turecka. Islam to na domiar zbiór pewnych tradycji, norm obyczajowych, także przesądów. Stąd lęk tej kobiety o was...
- Ależ...
- Nic nie mów, chłopcze... Mnie się zdaje, że będziesz się z Hadżer widywał... Jej ojciec jest również tego zdania. Tylko pani Gelogliu i... - tu uśmiechnął się z rozbawieniem - i twoja ciocia żywią pewne obawy. Zresztą z różnych punktów widzenia.
- Ciocia Zosia? - zdumiał się.
- O mnie mówisz? Julek, masz list od ojca. Gruby... Ja też dziś otrzymałam pismo od niego. Proszę...
Chciał podnieść się, przeprosić, odczytać list w zupełnym spokoju. Ciotka zatrzymała go ruchem dłoni.
- Przeczytaj zaraz... trzeba by porozmawiać o pewnych sprawach. Profesorowi trochę o nich wspomniałam. Chce ci dopomóc...
Podniósł na ciotkę zdumione oczy. Profesor dopomóc? Na Boga, w czymże to?
Szybko teraz rozrywał kopertę. Kryła się w tych paru maczkiem ojcowskim zapisanych kartkach odpowiedź na jego listy. Pisał tam o potrzebie swojego powrotu, opieki nad ojcem, o tęsknocie, by już znowu być razem. Nawiązywał wyraźnie do niepokojących ojcowskich aluzji. Ze słów ciotki tymczasem wynikałoby, iż...
Uważnie, dokładnie ślepił linijkę za linijką. Przeczytał list jeszcze raz. Tak jak przypuszczał. I znów coś się zadecydowało poza nim. Na domiar racje ojca nie łatwe są do odparcia. Pomimo to ciężko, bardzo ciężko.
Gdy podniósł na ciotkę i profesora oczy, nie umiał ukryć łez.
- Tak, Julku. Stanisław ma rację. Wyszedł z walki ze śmiercią będzie żył, może być zdrów. To sprawa co najmniej roku. Roku, w którym potrzebuje spokoju, uwolnienia od materialnych kłopotów, od troski. Pomyśl, gdybyś był tam, zamartwiałby się jak ci się wiedzie, co jesz, gdzie sypiasz, czy masz na najniezbędniejsze potrzeby. Nie pomagałoby to w rekonwalescencji... Mój dom jest twoim domem. Uczyłbyś się w liceum z językiem wykładowym angielskim. Mówiłam z profesorem, ma tam znajomych, umieści cię bez trudu. Jeden rok, a potem ze Stanisławem będziecie już zawsze razem. Więc jak, chłopcze?
Mówiła po polsku, profesor zaś, jakby rozumiał obcy dla niego język, kiwał przytakująco głową. Położył rękę tym ciepłym swoim gestem na ramieniu chłopca.
- To jedyne wyjście. Twój ojciec ma rację. Będziesz nas stale odwiedzał. I my nigdy nie zapomnimy o tobie. Wydaje mi się też, że w Turcji ci się podoba, polubiłeś nieco nasz kraj?
- O tak, bardzo... Ale tamto to inna sprawa. Ja rozumiem, ojciec to samo pisze mi w liście. Bardzo szczerze, po męsku. Niełatwo mi to przyjąć, proszę pamiętać, że ja nie tak dawno straciłem matkę, tym więcej tęsknię za tatkiem...
Ramię profesora przyciągnęło go ku sobie.
- Świetnie cię rozumiem. Ale tu naprawdę nic innego nie można zrobić. - Obejrzał się. Ciocia Zosia stała przy drzwiach wiodących na ogród, wyglądając przez nie. Wtedy profesor szepnął jeszcze: - Ze szwagierką też porozmawiam, będziesz się widywał i z Hadżer. Wasza przyjaźń jest taka ładna.
- Długo go nie było! Ten huncwot znowu tu pędzi! - obruszyła się ciotka.
Wpadli niemal jednocześnie z dwóch stron. Wicek od ogrodu, a Haluk z wnętrza domu. Obaj z rozwartymi gębami, które się im wszakże z miejsca zamknęły. Pojęli, że rozgrywa się w tym pokoju coś bardzo ważnego. Pytali więc tylko oczyma.
- Julek dowiedział się dzisiaj, iż pewne sprawy wymagają, by jeszcze przez rok pozostał w Turcji. Będzie się uczył w Stambule.
- Hura, Julek! Dobra nasza, jest nadzieja na nowe przygody! - skoczył ku niemu Wicek.
Haluk zaklasnął w ręce.
- Baba, zabierasz nas wszystkich w przyszłym roku na szukanie pozostałości hetyckich! Julek, tam dopiero, w środkowej Anatolii, zobaczysz, jak wspaniała jest Turcja. Będziemy we wschodnim paśmie gór Taurus, pośród tygrysów i panter. Tam dopiero jest życie!
Jakby zmówieni, chwycili go za ręce, wyciągając z domu.
Ciocia Zosia i profesor spojrzeli po sobie z uśmiechem. Tacy są młodzi.
Na stole został list pisany z Polski ojcowską ręku. Ciotka Zosia starannie schowała papier.
- Tutaj też zazna nie mniej serca niż w Polsce. Polskiego serca.
Powiedziała to w ojczystym języku. Chwilę zastanawiała się, czy przełożyć to na angielski profesorowi, ale zrezygnowała.
Poznań - Wersk 1966
Dalszych losów bohaterów dowie się Czytelnik z powieści pt. “W cieniu hetyckiego sfinksa”