Blish James Zycie wsrod gwiazd

JAMES BLISH




ŻYCIE WŚRÓD GWIAZD


Przełożyła Teresa Tyszowiecka-Tarkowska





ROZDZIAŁ PIERWSZY

Werbunek


Chris, siedząc na nasypie nieczynnej od wielu lat trakcji kolejowej Erie — Lackawanna — Pensylwania, obserwował w milczeniu, jak Scranton w stanie Pen­sylwania przygotowuje się do odlotu. W zadumie ssał zerwane z nasypu białe i czerwone kwiaty ko­niczyny.

Podobnie jak samo Scranton, miał być świadkiem startu. Od dziecka — a liczył sobie teraz lat szesnaś­cie — wiedział, że miasta opuszczają Ziemię, nigdy jednak nie obserwował żadnego w locie. Niewielu ludzi miało taką okazję; miasta koczownicze odlatywały raz na zawsze.

Interesujący, ale niezbyt radosny widok. Scranton było jedynym miastem, jakie Chris w życiu widział, jedynym, którego dotknął własną stopą. Nie zanosiło się na to, żeby miał kiedykolwiek oglądać inne. Scranton stanowiło ucieleśnienie wszystkiego, co jego ojcu i star­szemu bratu udawało się wydrzeć z gardła dolinie; tam zarabiało się pieniądze i tam sieje wydawało. Dziwnym trafem pieniądze zawsze znikały szybciej, niż się poja­wiały.

Zachłanność Scranton rosła, w miarę jak pieniądz tracił na wartości. Wzorem innych miast, musiało podjąć desperacką decyzję i wyruszyć w przestrzeń, by jako najemny robotnik wędrować pośród gwiazd.

Dolina omdlewała w bezlitosnych promieniach lip­cowego słońca, dym z fabrycznych kominów szedł prosto do góry. Pracowało ich zaledwie kilka, a i one miały wkrótce zostać wygaszone do chwili, kiedy miasto znajdzie planetę, na której będzie mogło zarobić. Nic — nawet jeden papieros — nie mogło dymić w ograniczonej ilości powietrza statku międzygwiezdnego, nawet jeśli miał on rozmiary miasta.

W dole, pod nasypem kolejowym, gdzie tłoczyły się kryte papą baraki, ubrany w podkoszulek i lewisy mężczyzna o spalonym słońcem karku grzebał motyką w warzywnym ogródku. Chris zastanawiał się, czy ten człowiek wie, co się będzie działo w dolinie. Wyraźnie nie zwracał na nic uwagi; możliwe, że start miasta zupełnie go nie obchodził. Ojciec Chrisa od lat pozostawał w podobnym stanie ponurej re­zygnacji.

A jednak zastanawiające, że Chris był jedynym gapiem.

Kolisty pas wykarczowanej ziemi, wyschniętej i rdza­wej, otaczał miasto, oddzielając je od drewnianych walących się ruder, odrapanych przedmieść i całej reszty świata. Poza tym wyglądało tak samo jak zawsze, nawet hałdy żużlu jak zwykle jarzyły się żółtopomarańczowym blaskiem. Scranton zostawiało na Ziemi połowę zabu­dowań, brało za to ze sobą hałdy żużlu. Hałdy były częścią jego oferty handlowej. Gdzieś na gwiezdnym pograniczu może się znaleźć planeta oczekująca na obróbkę swoich rud; gdzie indziej planeta mająca zapo­trzebowanie na żużel czy którąś z jego pochodnych. Trudno przewidzieć w szczegółach którą, ale niczego nie

należy krótkowzrocznie wykluczać. Człowiek natomiast w znacznej mierze był bezużyteczny; w ostatecznym rozrachunku żużel miał większą wartość.

Nadzieje nadziejami, tymczasem jedno było pewne: na Ziemi nie ma złóż wartych obróbki. Zachłanne drugie tysiąclecie, w podręcznikach określane mianem „ery marnotrawstwa", zużyło wszystkie zasoby żelaza z wyjątkiem sztucznych złóż w rodzaju złomowisk samochodów i tym podobnych pokładów zardzewiałego szmelcu. Scranton nie miało też co liczyć na złoża marsjańskie. Na Marsie wylądował już wyposażony w piece hutnicze i broń Pittsburgh. Poza tym Mars był za mały, żeby utrzymać więcej niż jeden ośrodek metalurgiczny. Na Czerwonej Planecie rud było pod dostatkiem, ale produkcja stali pochłaniała wielkie ilości tlenu.

Scranton miało szansę na pracę poza zasięgiem Układu Słonecznego. Pokłady żelaza na Wenus i Merkurym były nieopłacalne dla ośrodków metalurgicznych. Pozo­stałe sześć planet, z których pięć było gazowymi olb­rzymami, a odległy Pluton kulą lodu, nie zawierało wcale rud żelaza.

Mężczyzna w ogródku wyprostował się, oparł motykę o ścianę i wszedł do środka. Z chwilą gdy zniknął, dolina za kręgiem gołej ziemi wydała się całkiem bezludna i nagle Chrisowi przyszło do głowy, że pozory niekoniecznie muszą mylić. Czyżby nadmierne zbliżanie się do zamkniętego w polu wiratorowym miasta kryło w sobie jakieś niebezpieczeństwo? Może obaj z samotnym ogrodnikiem postępowali lekkomy­ślnie?

Na razie wokół panowała cisza, zakłócana jedynie odległym buczeniem samego Scranton, Był pewien, że z tyłu, od strony nasypu kolejowego nic mu nie zagraża. Zerwane przed laty szyny dawno wylądowały w pie­cach hutniczych. Po dolinie krążył legenda jakoby w spokojne noce można było usłyszeć stukot kół Phoebe Snów. Chris śmiał się z ludzkiego bajdurzenia, wiedział zresztą od ojca, że Phoebe była pociągiem dziennym. Zniknęły nawet podkłady, zużyte przez mieszkańców baraków podczas kolejnych surowych, pensylwańskich zim.

Grzebał w pamięci, starając się przywołać szczątkowe wiadomości, jakie miał na temat zasad działania wiratorów, ale nie mógł sobie przypomnieć nic poza tym, że były to maszyny i potrafiły dźwignąć największe ciężary. Choć edukacja Chrisa była nędzna i chaotyczna, czytał namiętnie; jeśli pod ręką akurat nie miał nic lepszego, pochłaniał nawet teksty etykiet na puszkach. Fizyka lotów międzygwiezdnych jest dziedziną niedostępną nawet dla studentów fizyki, o ile nie pracują pod kierunkiem pierwszorzędnego nauczyciela. A najlepszą nauczycielką, z jaką Chris miał w życiu do czynienia, była pracownica biblioteki publicznej w Scranton, ale ta zacna kobieta mimo najszczerszych chęci nie potrafiła mu pomóc.

Zdecydował się nie ruszać z nasypu. Nie ruszyłby się zapewne również wtedy, gdyby wiedział, że naraża się na niebezpieczeństwo; w dolinie każda nowość była pożądaną odmianą — nawet przerażający fakt, że Scranton na zawsze miało zniknąć i stać się równie niedostępne, jak na przykład Betelgeusa. Życie Chrisa upływało dotąd na łapaniu do worków wiewiórek, podkradaniu jaj sąsiadom równie ubogim jak jego rodzina, wynajdywaniu szmelcu nadającego się do sprze­dania hucie. Poza tym pomagał Bobowi opiekować się ojcem podczas nawrotów choroby, która, gdyby w Ame­ryce trzydziestego drugiego wieku istniał ktoś zdolny do

postawienia odpowiedniej diagnozy, zostałaby rozpo­znana jako anemia złośliwa, kwasiorkor, plaga gnę­biąca Afrykę od niepamiętnych czasów. Przeganiał dziewczynki z poletka jagodowego. Łowił maleńkie pstrągi i śledził ledwie słyszalny ryk rakiet, którymi najbogatsi mknęli pod głuchym na niesprawiedliwość niebem.

Często myślał o tym, żeby wyjechać, ale nie miał żadnego fachu i nie słyszał o takim miejscu na świecie, gdzie mógłby sprzedać jedyny towar, jaki posiadał: zdolność do ciężkiej pracy nie wymagającej żadnych kwalifikacji. Zresztą w osieroconej przez matkę ro­dzinie panowały lojalność i miłość, dzięki którym niejednokrotnie udawało się przeżyć nawet okresy, kiedy za cały pokarm musiały wystarczyć zielone pomidory i placki, a wigilijne śniegi zastawały starszych i młodszych skulonych pod stertą łachmanów peł­niących rolę ubrania. Z czasem przywiązanie Chrisa do rodziny stało się równie silne jak oddanie Boba. Na całym wyludnionym globie nie znał miejsca, z któ­rym czułby się bardziej związany, ani miejsca, które miałoby mu więcej do zaoferowania, a to słaba po­żywka marzeń o odejściu w świat, nawet dla chłopca o tak pogodnym i energicznym usposobieniu jak Chris. Jakież sensowne plany na przyszłość mógł układać syn w świecie, gdzie ojciec — doktor ekonomii — nie mógł znaleźć ani jednego studenta czy wykorzystać wiedzy o fluktuacjach gospodarczych i jako tako się urządzić, w świecie, gdzie pogoń za groszowymi zajęciami, z roku na rok coraz mniej popłatnymi, nie zostawiała czasu nawet na pielęgnowanie grobu żony. Odpowiedź była, niestety, aż nadto oczywista. Przyszłość małych sióstr malowała się w barwach jeszcze bardziej ponurych. wędrowne miasta nie oferowały lepszych perspektyw. Chris czytał, że gwiezdni włóczędzy głodowali pozba­wieni widoku błękitnego nieba, karłowatego lasu, czy choćby zagonka ziemi pod rzepę.

Gdyby było inaczej, miasta powracające na Ziemię nie stanowiłyby takiej rzadkości. Trudno zaprzeczyć, że Pittsburgh lądując na Marsie wygrał los na loterii. Cóż to był jednak za los — siedzieć przez całe życie w mieście uwięzionym w sercu rdzawoczerwonej pus­tyni, pozbawionej powietrza, którym dałoby się od­dychać, na pustyni, gdzie człowiek zamarzał na śmierć w parę minut zaledwie po zachodzie malutkiego Słońca. Ojciec twierdził, że Pittsburgh prędzej czy później, dzieląc los wszystkich miast, będzie musiał opuścić Układ Słoneczny. Nie z powodu wyczerpania zasobów żelaza i tlenu, ale dlatego, że na Ziemi nie znajdzie dostatecznej liczby odbiorców stali. Już w tej chwili zostało ich tak niewielu, że temu zamrożonemu miastu nie opłacało się wracać do dawnego Złotego Trójkąta, z którego wyemigrowało przed trzydziestu laty. Za swoje pieniądze nie mogło już dostać na Ziemi nawet artykułów pierwszej potrzeby. Idea koczowniczych miast, jak wszystko, okazała się kolejnym ślepym zaułkiem.

Chris przysiadł na nasypie i śledził odlot po prostu dlatego, że coś się działo. Jeżeli nawet zazdrościł miastu decyzji opuszczenia doliny, nie zdawał sobie z tego sprawy. Przyszedł po prostu popatrzeć.

U stóp zbocza, po drugiej stronie nasypu, pojawiła się psia głowa. Dziwnie niedorzeczna pośród kielichów tygrysich lilii, sprawiała wrażenie podanej na tacy. Chris uśmiechnął się.

Cześć, Kelly. Uważaj na pszczoły.

Pies fuknął z niezbyt mądrą miną i podbiegł do

Chrisa. Wydawał się niezmiernie dumny z siebie, do czego, jako nędzny tropiciel, który z trudem znajdował drogę do domu, miał pełne prawo. Bob, oficjalny właściciel Kelly'ego, twierdził, że pies jest krzyżówką teriera kerry blue z owczarkiem collie — stąd jego imię. Chris wprawdzie nie widział nigdy na własne oczy czystej krwi przedstawiciela żadnej z tych ras, miał jednak dziwne wrażenie, że Kelly wcale nie przypomina żadnego psa, którego oglądał na zdjęciu. Prawdę mówiąc, wyglądał jak kudłaty kundel i tak się szczęś­liwie składało, że jego wygląd wiernie odpowiadał jego naturze.

Co o tym sądzisz, mój miły? Myślisz, że uda im się to oderwać od ziemi?

Kelly odegrał scenkę pod tytułem: „Pies usiłuje myś­leć", ale po chwili uznał tę czynność za zbyt uciążliwą. Dwukrotnie machnął ogonem, kłapnął pyskiem na motyla, po czym usiadł, ciężko zipiąc. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że uważa się za własność Chrisa; Bob mądrze nie próbował prostować jego po­glądów na ten temat. Wyjaśnienie Kelly'emu równie abstrakcyjnej kwestii było zadaniem czasochłonnym i skomplikowanym, i tak czy owak beznadziejnym. Kelly zarabiał na swoje utrzymanie — łowił króliki — co w pewien sposób rekompensowało fakt, że od czasu do czasu upolował jeża, tak wiec poza Chrisem nikogo w rodzinie nie obchodziło, za czyją własność pies się uważa.

Wokół rozprażonego miasta coś się nareszcie za­czynało dziać. Niewielkie grupki prawie niewidocznych z powodu odległości mężczyzn, świecąc jaskrawożółtymi hutniczymi kaskami, patrolowały pas nagiej ziemi. Za­pewne egzekwują jakiś przepis — doszedł do wniosku Chris — kto wie, czy nie ostatni ziemski przepis obowiązujący w Scranton, choć Bóg jeden wie, ile ziemskich zarządzeń Ojcowie Miasta zabierali ze sobą. Ekipa wyraźnie poszukiwała ciekawskich, którzy zbliżyli się do strefy na niebezpieczną odległość.

Chris wyobraził sobie patrol tak plastycznie, że przez chwilę niemal słyszał głosy mężczyzn. Nagle zrozumiał, że to wcale nie złudzenie. Zerwał się z miejsca. Błysk żółtych kasków zdradził jedną z patrolujących grup, która przeciskając się miedzy barakami u stóp nasypu, zmierzała w jego stronę.

Głęboko zakorzeniona, nabyta w kłusowniczym życiu ostrożność kazała mu natychmiast zanurkować w krzaki po drugiej stronie nasypu. Był tam niewidoczny, ale też sam nic nie widział, nadal jednak słyszał głosy pat­rolujących.

...kogokolwiek w tych barakach. Moim zdaniem,

to strata czasu.

Szef kazał szukać, to szukamy i tyle. Osobiście uważam, że lepiej by nam poszło w Nixonville.

U tych włóczęgów? Uciekają od roboty jak od ognia. Po tej stronie miasta ludzie przywykli szukać pracy. Co nie znaczy, że im się to udaje.

Chris ostrożnie rozchylił zarośla i wyjrzał. Nadal nie widział tych mężczyzn, ale za to z drugiej strony, po nasypie kolejowym nadciągała kolejna grupa. Szybko zasunął zarośla. Żałował, że nie wspiął się wyżej po stoku. Teraz było za późno. Nowy patrol doszedł tak blisko, że Chris wyraźnie słyszał chrzęst kroków. Gdyby się teraz ruszył, wykryliby go z pewnością.

W dolinie rozległo się nagle ciche buczenie, podobne do bzyczenia pszczół, ale nieskończenie bardziej łagodne i niskie w brzmieniu. Chris w życiu nie słyszał podob­nego dźwięku, nie miał jednak najmniejszych wątpliwo­ści, co oznacza: włączono wirator Scranton. Czyżby

miał w ukryciu przegapić start? Przecież miasto nie odleci, dopóki ostatni patrol nie znajdzie się na po­kładzie!

Głosy zbliżały się i Kelly zawarczał cicho za plecami Chrisa. Chłopiec chwycił psa za sierść na karku i po­trząsnął delikatnie. Nie odważył się otworzyć ust. Kelly umilkł, ale nadal czaił się do skoku.

Ej, patrzcie, kogo my tu mamy! Chris zamarł jak królik, który wyczuł lisa. Zaraz jednak rozległ się inny głos.

Wynoście się stąd. To moja ziemia. Nic tu nie macie do roboty.

Doprawdy? Czyżbyś nie słyszał o obowiązku opu­szczenia doliny dziś do dwunastej w południe? Zawiado­mienie wisi na drzwiach do twojego domu. Nie umiesz czytać, Jack, czy co?

Nie będę się słuchał każdego świstka papieru. Mieszkam tutaj, rozumiecie? To parszywa buda, ale moja własna. Ani mi się śni z niej ruszać i tyle. A teraz zjeżdżajcie stąd, dobrze?

Nie tak znowu dobrze, Jack. Prawo nakazuje cię wysiedlić. Nam twoja buda niepotrzebna, ale takie jest prawo.

Obowiązuje chyba prawo własności?

Masz tam jakieś kłopoty, Barney? — odezwał się nowy głos jakieś pięć metrów od miejsca, w którym kucał Chris z Kellym.

Nielegalny lokator. Nie chce się ruszyć, mówi, że jest właścicielem tej ziemi.

Dowcipniś. Każ mu pokazać akt własności.

E tam, co sobie będę głowę zawracał. Nie ma czasu. Bierzmy go i chodźmy.

Nigdzie mnie nie...

Chris usłyszał soczyste plaśnięcie.— Te — wycharczał jakiś głos z niedowierzaniem. — Widzieliście tego gbura! W porządku, mój panie...

Rozległy się odgłosy kolejnych uderzeń, po nich brzęk tłuczonego szkła albo talerzy — domyślił się Chris — zresztą mogły to być też meble. Nagle Kelly wydał z siebie wysoki przeciągły skowyt. Chris rozpaczliwie usiłował go przytrzymać, ale pies wyrwał się, wyskoczył z krzaków i pomknął przez nasyp w stronę szamoczących

się mężczyzn.

Uważaj! Te, skąd się tutaj wziął ten kundel?

Wyskoczył z tamtych krzaków. Ktoś lam jeszcze jest. Widzę rude włosy. Dobra tam, rudy, wyłaź z krza­ków i to biegiem!

Chris wstał powoli, gotów walczyć albo próbować ucieczki. Kelly po drugiej stronie nasypu przestał szcze­kać jak idiota. Uwagę miał podzieloną między bójkę w baraku a grupkę otaczającą Chrisa.

Dobra, rudy, widzę, że z ciebie kawał twardziela. Domyślam się, że ty też nie słyszałeś o nakazie ewakuacji.

Nie, nie słyszałem — odpowiedział Chris wojow­niczo. — Mieszkam w Lakebranch. Chciałem tylko

popatrzeć...

Lakebranch — powtórzył dowódca patrolu, spog­lądając pytająco na jednego z ogorzałych towarzyszy.

To taka pipidówka, kawał od miasta. Kiedyś to było letnisko. Teraz siedzą tam sami kłusownicy i zbie­racze szmelcu.

Urocza miejscowość — stwierdził drugi, z uśmie­chem zsuwając kask na tył głowy. — Wygląda na to, że nikt po tobie nie będzie płakał, rudy. Pójdziesz z nami.

Jakie znów „pójdziesz z nami"? — Chris zacisnął pięści. — Muszę być w domu koło piątej.

Uważaj, chłopak ma niezłe bicepsy.

Pękasz? — roześmiał się pogardliwie drugi mężczyzna. Wyraźnie przejął dowodzenie. — Przecież to jeszcze dzieciak. Chodź już, rudy, nie mam czasu na dyskusje. Znalazłeś się tu po dwunastej w południe, mamy prawo cię wziąć.

Powiedziałem przecież, że muszę wracać do domu.

Trzeba było pomyśleć o tym, zanim tu przyszedłeś. Rusz się. I nie próbuj z nami żadnych numerów, bo pożałujesz. Zrozumiano?

W dole trzech mężczyzn wyszło z budy prowadząc mężczyznę, którego Chris widział wcześniej z nasypu. Wyglądało na to, że nieźle oberwali, ale teraz prowadzili posępnego prostaka w żelaznym uścisku.

Sami złapaliśmy tego tutaj. Obyło się bez waszej łaski. Ładnieście nam pomogli!

Złapaliśmy drugiego, Barney. Idziemy, rudy.

Dowódca oddziału werbunkowego ujął Chrisa za łokieć niezbyt gwałtownym, ale wystarczająco nieocze­kiwanym ruchem, żeby w ociężałym mózgu Kelly’ego, który jak na psa był niebywale głupi, wreszcie zapadła decyzja, co go bardziej interesuje. Zawarczał tak, że nawet Chris się przestraszył — w życiu nie słyszał równie przerażającego warczenia. Kelly śmignął z po­wrotem przez nasyp i doskoczył do nóg wielkiego mężczyzny.

W ciągu następnych trzydziestu sekund zamieszania Chris z łatwością mógł uciec — przez chaszcze prowa­dziły setki ścieżek, po których patrol nie byłby go w stanie dogonić, ale nie mógł przecież zostawić Kelly'ego. Tymczasem oddział, posłuszny starym jak sama ludzkość instynktom, bez zastanowienia rzucił się w stronę zwierzęcia, pozostawiając chłopca swojemu losowi.

Chris nigdy nie trenował walki wręcz, ale w nim również zagrał instynkt. Mężczyzna, w którego zębami wczepił się Kelly, miał już pełne ręce roboty, wobec czego Chris zdzielił w szczękę jego towarzysza. Facet, jakkolwiek zaskoczony, nie upadł, wiec chłopak zdzielił go drugą pięścią. Cios nie wylądował dokładnie tam, gdzie chłopiec planował, niemniej mężczyzna zachwiał się, a to już było niemałym sukcesem. Potem Chris zatracił się w wirze walki i dalsze ciosy zadawał na

oślep.

Po chwili leżał na granitowych odłamkach nasypu kolejowego obojętny na los Scranton, Kelly'ego, a nawet własny. Dzwoniło mu w uszach. Nad jego głową sypały się siarczyste przekleństwa.

...więcej kłopotu, niż jest tego wart. Przykopać w łeb i w drogę.

Nie, nie, żadnego zabijania. Mamy wziąć na pokład całych i zdrowych. Któryś tam niech wytrzaska Hugginsa po gębie, żeby oprzytomniał.

Co tak nagle zacząłeś cykać?

Dowódca oddziału werbunkowego oddychał chrap­liwie. Kiedy Chrisowi pojaśniało przed oczami, zobaczył, że potężny mężczyzna siedzi, owijając okrwawioną nogę w oddarty od koszuli kawałek materiału, mimo to odpowiada z całkowitym spokojem.

Chcesz zabić dzieciaka za to, że próbował ci oddać? W życiu nie słyszałem równie wszawej wymówki, żeby zabić kogoś, w dodatku dziecko. Będziesz mi ładował taki kit, to cię sam szturchnę.

Stul już pysk, dobrze? — grubiańskim tonem odparował drugi. — Grunt, żeśmy załatwili tego psa...

Zamknij się, paplo!

Dwaj mężczyźni z dwóch stron chwycili Chrisa, który zerwał się na nogi. Walczył zażarcie, ale siła ducha stanowiła już jego jedyny oręż.

Banda pyskaczy! Nic dziwnego, że nie możecie

sobie poradzić z dzieciakiem. Huggins, zakładaj kask. Rudy, nie słuchaj tego pleciugi, całe życie by tylko mielił ozorem. Twój pies uciekł i tyle.

Jego nieporadne, choć płynące z dobroci kłamstwo na nic się nie zdało. Chris widział wyraźnie leżące nie opodal zwłoki Kelly'ego. Pies zrobił, co mógł; teraz szansa ucieczki się nie powtórzy.

Serce chłopca, który kuśtykając wlókł się z oddziałem werbunkowym w stronę Scranton, było ciężkie jak kamień.


ROZDZIAŁ DRUGI

Smuga wrzącego pyłu


Miasto w obrębie pasa nagiej ziemi zdawało się nierealnie falować. Buczenie wprawdzie ucichło, za to miasto spowił zagadkowy cień, chociaż lipcowe słońce nadal świeciło oślepiająco. Ciekawość wzięła górę nad smutkiem i gniewem; Chris zaczął się zastanawiać, skąd to falowanie. W końcu uznał, że chyba wie. Unosząca się nad Scranton fala cieplna spowiła miasto czymś na kształt kopuły. A właściwie nie kopuły, tylko bańki, której część zanurzała się w ziemi, przecinając powierz­chnię dokładnie na linii wykarczowanego kręgu.

Nad miastem rozpostarło się pole wiratorowe. Jak­kolwiek niewidzialne, nie dopuszczało już ziemskiego powietrza.

Scranton było gotowe do odlotu.

Z winy znalezionych maruderów patrol był poważnie spóźniony, toteż dowódca prowadził ludzi przez wybois­te, bezludne przedmieście, nie oszczędzając poranionej nogi. Chris z ponurą satysfakcją obserwował, jak twarz wielkiego mężczyzny co krok wykrzywia się z bólu, jednak dowódca nie dopuszczał do tego, żeby jego kontuzja czy obrażenia innych członków oddziału opóź­niały marsz.

Przejście przez osłonę pola odbyło się niezauważalnie. Gdzieś w połowie stupięćdziesięciometrowego pasma gołej ziemi dowódca sięgnął do pasa i wydobył przedmiot, w kształcie owocu awokado. Obracał nim tak długo, aż instrument zaczął wydawać jękliwy sygnał. Mężczyzna posłał oddział przodem gęsiego, przedłużeniem linii, którą czubkiem buta zakreślił w suchej, rdzawej ziemi. Kiedy obaj towarzyszący mu strażnicy zostawili go w tyle, Chris instynktownie sprężył się do skoku. Tych dwóch nie musiał się już obawiać, a dowódca wyraźnie nie nadążał za resztą. Ale ten nieznaczny ruch nie uszedł uwagi olbrzyma.

Na twoim miejscu bym tego nie robił, rudy — po­wiedział cicho. — Gdziekolwiek byś uciekał, i tak wylecisz w powietrze, jak tylko wyłączą tę zabawkę. Popatrz za siebie na ten pył. Ważysz ciut więcej, to i polecisz odpowiednio wyżej. Radzę ci, daj sobie spokój.

Chris obejrzał się na rzekomą granicę, którą dopiero co przekroczył. Faktycznie, po horyzont biegła cienka jak włos zakrzywiona linia. Wyschnięta ziemia, gdzie indziej nieruchoma, tu przesypywała się nieustannie. Miał wrażenie, że stoi wewnątrz kręgu kipiącego pyłu.

Właśnie o tym mówię. A teraz popatrz. — Dowód­ca patrolu schylił się i podniósł z ziemi kamień wielkości własnej pięści — a była to pięść niecodziennych roz­miarów — i cisnął go w stronę, z której nadeszli. Gdy kamień znalazł się nad granicą wrzącego pyłu, pod­skoczył z głośnym świstem jak odbita rykoszetem kula. W ułamku sekundy zniknął z pola widzenia.

Nieźle śmignął, co? Poleciałbyś jeszcze wyżej. Za parę minut to coś uniesie całe miasto. Jak widzisz, pozory mylą. Miejsce, w którym stoisz, już nie należy do Ziemi.

Chris posłał spojrzenie górom, po czym raz jeszcze rzucił okiem na linię wrzącego pyłu. Odwrócił się i podjął marsz w stronę Scranton.

Tymczasem mimo wszystko znaleźli się na ulicy, którą Chris przemierzył w życiu mnóstwo razy, to ściskając w garści półdolarówkę na ogłoszenie: „szukam pracy" w niedzielnym wydaniu gazety, to znów pchając przed sobą taczkę, w której telepało się parę zardzewia­łych kawałków złomu, czy wracając do domu z chudą paczuszką końskiej mielonki najpodlejszego gatunku. Różnica polegała tylko na tym, że tuż za znajomym narożnikiem miasto urywało się, ustępując miejsca krę­gowi gołej ziemi. Na budynki kładł się zakrzywiony cień, który zresztą nie był wcale cieniem.

Dowódca patrolu przystanął i obejrzał się za siebie.

Nie ma szans, żebyśmy zdążyli — zawyrokował w końcu. — Musimy się kryć. Barney, pilnuj naszego kmiotka. Ja wezmę chłopaka. Nie sądzę, żeby miał wyciąć jakiś numer.

Barney zaczął coś mówić, ale jego odpowiedź za­głuszyło wycie o mocy pięćdziesięciu decybeli. Ściany domów zatrzęsły się potwornym echem. Był to naj­straszliwszy hałas, jaki Chris słyszał w życiu; zdawało się, że ryk nie ma końca. Dowódca oddziału wepchnął Chrisa do bramy.

To jest alarm. Schylcie głowy, chłopcy. Stój spokoj­nie, rudy. Nic nam raczej nie grozi, ale coś się może obsunąć i spaść, więc lepiej osłońcie głowy.

Ryk ustał, a jego miejsce zajęło buczenie, dla odmiany tak przenikliwe, że Chrisa zaczęły swędzieć zęby w dziąs­łach. Cień pogłębił się, wrzący pył w strefie gołej ziemi zaczął tryskać do góry fontannami w kształcie paproci.

Drzwi zakołysały się i otwarły na oścież. Chris w samą porę chwycił się framugi. W chwilę później drzwi poleciały w drugą stronę i jeszcze raz wahnęły się

z, powrotem. Stopniowo drżenie stało się coraz słabsze i rzadsze.

Po pierwszym wstrząsie panika Chrisa zaczęła stop­niowo przechodzić w osłupienie. Trzęsienie ziemi było niczym w porównaniu z widokiem, jaki teraz się przed nim roztaczał. Miasto kołysało się gwałtownie jak okręt targany burzą. W jednej sekundzie ulica celowała prosto w niebo, w następnej przed oczami Chrisa wyrastała ściana nagiej ziemi, nachylając się stromo nad nowymi granicami miasta; zaraz potem z powrotem wyłaniało się gładkie niebo...

Potężne kołysanie powinno było obrócić miasto z łos­kotem w jedno wielkie rumowisko kamienia i stali, tymczasem odczuwało się jedynie coraz słabsze drgania gruntu. W gigantycznej zasłonie pyłu, przez którą Chris widział przesuwający się statecznie krajobraz, miasto wracało do pionu. Wstrząsy ustąpiły bez śladu; a nie­odparte wrażenie, że dolina wiruje wokół miasta, przy­prawiało o zawrót głowy.

Teraz wiem, skąd bierze swoją nazwę pole wiratorowe — pomyślał Chris. — Ciekawe, czy podczas lotu cały czas będziemy wirować dookoła własnej osi? A jeśli tak, to w jaki sposób wyznaczymy kierunek lotu?

W tej samej chwili krawędź doliny zaczęła się obniżać. W ułamku sekundy odległy nasyp kolejowy znalazł się na poziomie ulicy, zaraz potem u jej wylotu wyrosło zbocze góry, mignęły wierzchołki drzew... wreszcie zo­stało jedynie błękitne, ciemniejące gwałtownie niebo.

Potężny dowódca oddziału odetchnął z nagłą ulgą.

Dźwignęliśmy je, do pioruna — oświadczył. Spra­wiał wrażenie lekko oszołomionego. — Nigdy do końca nie wierzyłem, że to naprawdę możliwe.

Ja i dotąd nie za bardzo wierz? — oświadczył mężczyzna nazywany Barneyem. — Trzeba ruszać, korzystając z tego, że nic nam nie leci na głowę. Szef i lak gotów pourywać nam łby za spóźnienie.

Racja, trzeba ruszać. Miej trochę oleju w głowie, rudy, i nie rób już żadnych numerów. Chyba widzisz, że nie ma dokąd uciekać.

To ostatnie nie ulegało wątpliwości. Niebo u wylotu ulicy, podobnie jak niebo nad głową, spowijała głęboka czerń; na oczach Chrisa, jedna po drugiej, zaczęły zapalać się gwiazdy — najpierw tylko garstka najjaśniejszych, później tysiące innych. Znajdowały się w tych samych miejscach, z czego Chris wywnioskował, że miasto przestało wirować wokół własnej osi. To go trochę uspokoiło. Buczenie też ustało, a może zatonęło w od­głosach miasta.

Światło słoneczne, o dziwo, nie utraciło nic ze swej intensywności. Od tej chwili „dzień" i „noc" miały być na pokładzie miasta pojęciami umownymi. W Scranton zapanował nie kończący się dzień.

Oddział przemaszerował dwie przecznice i stanął. Wielkolud wypatrzył automat do wzywania taksówek. Sięgnął po słuchawkę. Barney sprzeciwił się ostro.

Trzeba eskadry taksówek, żeby nas dowieźć do ratusza — oświadczył zrzędliwie. — Do taryfy nie wejdzie tylu, żeby sobie dać radę z jeńcem, jakby mu coś strzeliło do głowy.

Mój chłopak nie będzie wstawiał żadnych nume­rów. Możecie sobie iść z waszym człowiekiem na piecho­tę. Ja nie zrobię kroku więcej na tej nodze.

Barney zawahał się, ale chybotliwy chód wielkoluda stanowił niepodważalny argument. Wzruszył ramionami i zniknął za rogiem z resztą oddziału. Dowódca posłał Chrisowi porozumiewawczy uśmiech, ale chłopiec od­wrócił wzrok.

Taksówka spłynęła z nieba na skrzyżowanie i z niepodważalną precyzją wykonała przy krawężniku manewr lądowania. W środku nie było naturalnie nikogo; jak każde urządzenie, którego obsługa wymaga ilorazu inteligencji poniżej stu pięćdziesięciu, była sterowana komputerowo. Ojciec Chrisa często mawiał, że zalew lego typu maszyn przyczynił się do powstania sytuacji permanentnego kryzysu; w gospodarce i technologii pojawienie się maszyn obdarzonych częściową inteligen­cją wywołało drugą rewolucję przemysłową, w wyniku czego jedynie twórcze bądź administracyjne uzdolnienia stanowiły towar, za który ktokolwiek skłonny był płacić. Chris studiował pojazd z żywym zainteresowaniem. Często widywał taksówki, nigdy jednak, oczywiście, nie siedział w żadnej z nich. Okazało się, że w środku nie ma zbyt wiele do oglądania. Taksówka była owalną kapsułą z plastiku i lekkich metali pomalowaną w bia-ło-czerwoną szachownicę. Dookoła pojazdu biegł rząd okien. W środku poza dwoma siedzeniami dla czterech osób i siatką głośnika nie było niczego — ani pulpitu sterowniczego, ani żadnych urządzeń, ani nawet czegoś, co wyglądałoby jak otwór do wrzucania pieniędzy. Potężny dowódca wskazał Chrisowi przednie siedzenie, sam usadowił się na tylnym. Drzwi zasunęły się, jak zamykająca się gęba — od góry i od dołu. Taksówka zaczęła wznosić się łagodnie, po czym zawisła dwa metry nad poziomem ulicy.

Kierunek? — zagadnął pojazd radośnie. Chris aż podskoczył,

Ratusz.

Numer legitymacji ubezpieczeniowej?

Jeden-pięć-sześć-jeden-jeden-kreska-zero-dziewięć-siedem-pięć-kreska-zero-sześć-dziewięć-osiem-dwa-jeden-siedem.

Dziękuję.— Stul pysk.

Witam pana na pokładzie.

Taksówka poderwała się do lotu. Kapitan rozsiadł się wygodnie. Z pobłażliwą przyjemnością obserwował, jak Chris chłonie przez okno widok ogromnych wieżowców. Mężczyzna rozluźnił się wyraźnie, ale nadal pozostawał

czujny.

Będę musiał palnąć ci małe kazanko, rudy — ode­zwał się po chwili. — Nie wzywałem taksówki z powodu mojej nogi, bo nie takie trasy zaliczałem w gorszym stanie. Jesteś w nastroju, żeby mnie wysłuchać?

Chris zesztywniał. Chociaż gubił się w natłoku nowych wrażeń, choć pochłaniał go zew nieznanego, uwaga dowódcy oddziału przypomniała mu natychmiast o Kellym. W jednej chwili ogarnął go wstyd. Jak mógł zapom­nieć? Z wściekłością uprzytomnił sobie, że został uprowa­dzony i teraz Bob sam będzie musiał opiekować się ojcem i siostrami. Roboty było dosyć dla dwóch. Nie dość, że nie miał już nigdy zobaczyć Annie, Kate, Boba i ojca, to jeszcze pozbawiał ich swoich rąk, wsparcia i miłości. Najgorsze, że nigdy nie poznają prawdy.

Dziewczynki pomyślą najwyżej, że zawieruszył się gdzieś z Kellym. Będą się gubić w domysłach, pomartwią się trochę, a potem zapomną. Natomiast Bob z ojcem mogą uznać, że ich porzucił... najprawdopodobniej pomyślą, że sam zaczepił się w Scranton i odleciał, zostawiając ich samym sobie.

Nie zrobił tego z własnej woli, ale ani ojciec, ani Bob, ani malutkie siostry nigdy się o tym nie dowiedzą. Swoją drogą nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie jego zgubna ciekawość. Żyłby też biedny Kelly, który co gorsza — przypomniał sobie Chris — był psem Boba.

Olbrzym w kasku dostrzegł zmartwienie na twarzy chłopca.

Posłuchaj, rudy.—Niecierpliwie machnął ręką. — Wiem dobrze, co sobie myślisz. Moje przeprosiny na nic się tu nie zdadzą. Co się stało, to się nie odstanie. Lecisz z nami i będziesz dalej leciał. Nikt cię nie porwał. Sam sobie jesteś winien, że nie wiedziałeś o przymusowym werbunku.

Zabiłeś mojego psa.

Nie, nie zabiłem. Wprawdzie pod tą szmatą mam jedną czy dwie paskudne rany, za które miałem prawo go zabić, ale ani tego nie zrobiłem, ani bym nigdy czegoś takiego nie zrobił. Co się jednak stało, to się nie odstanie. Teraz usiłuję ci pomóc i mam na to jeszcze trzy minuty, więc lepiej się zamknij i posłuchaj, bo może być za późno. Potrzebujesz pomocy, nie rozumiesz?

A cóż to pana obchodzi? — odburknął Chris z goryczą.

Obchodzi, bo bystry z ciebie chłopak i bitny, a ja takich lubię. Ale to nie wystarczy na pokładzie wędrowne­go miasta, wierz mi na słowo. Znalazłeś się w nowym świecie i jeśli okaże się, że potrafisz coś, co ma tutaj jakąkolwiek wartość, będę tylko mile zdziwiony. Scranton z pewnością nie zafunduje ci wykształcenia. Masz dosyć oleju w głowie, żeby mnie posłuchać? Jak nie, to szkoda mojego zachodu. Zostawiam ci minutę do namysłu.

W słowach olbrzyma kryła się gorzka prawda, ale wyglądało na to, że kapitan wie, co mówi. Chyba kierowały nim uczciwe pobudki... inaczej, po co by się wysilał? Chrisem targały jednak mieszane uczucia. Nie odważył się otworzyć ust, skinął tyko głową w milczeniu.

Zuch chłopak. No więc najpierw chcę cię wziąć do szefa. Nie do burmistrza, bo ten się specjalnie nie liczy, tylko do Franka Lutza, menażera miasta. Między innymi będzie chciał wiedzieć, co robisz i co umiesz. Zanim dojdziemy na miejsce, powinieneś sobie przemyśleć odpowiedź. Obojętne, co mu powiesz, coś musisz wy-mienić. I lepiej, żeby to było coś, na czym się naprawdę znasz, bo na pewno solidnie cię przepyta.

Nie znam się na niczym poza polowaniem i robotą w ogrodzie — oświadczył ponuro Chris.

Nie, chodzi mi o wiedze książkową. Coś, co się może przydać podczas lotu. Inaczej Lutz wyśle cię do wygarniania żużlu, a na hałdach długo nie pociągniesz.

Taksówka zwolniła i zaczęła opadać.

Nie próbuj zmieniać tematu, jeżeli nie wyrazi zainteresowania. Przyzwoity specjalista, zwłaszcza w two­im wieku, zna się tylko na jednej dziedzinie. Trzymaj się tego, co już powiedziałeś, i przekonuj go, że możesz się na coś przydać. Zrozumiałeś?

Tak, ale...

Nie ma czasu na żadne „ale'*, l jeszcze jedno: powinieneś wiedzieć, do kogo się zwrócić, gdybyś wpa­kował się w jakąś 'kabałę na pokładzie tej mieściny. Nie radzę ci chodzić do Franka Lutza. Nazywam się Frad Haskins... nie Fred, tylko Frad, F-R-A-D.

Taksówka zakołysała się, zaszurała podwoziem po kocich łbach. Drzwi się rozsunęły. Chris rozmyślał gorączkowo na tyle tematów naraz, że w pierwszej chwili nie zrozumiał, co usiłuje mu dać do zrozumienia dowódca, podając swoje nazwisko. W końcu do niego dotarło. Nieskładnie usiłował jednocześnie wybąkać podziękowania i się przedstawić.

Jesteśmy na miejscu, proszę panów — oznajmiła taksówka radośnie.

Stul pysk. Chodźmy, rudy.

Frank Lutz, menażer lecącego Scranton, już na pier­wszy rzut oka nasunął Chrisowi myśl o sukcesie. Ale to, co kojarzyło się Chrisowi z sukcesem, odbiegało daleko

od wyobrażeń chłopaków z miasta. Niski, pulchny, przystojny, gładko ulizany Lutz nawet za biurkiem wyglądał trochę niezdarnie. Słuchał relacji Haskinsa o obydwu pojmanych, wodząc krótkowzrocznym spo­jrzeniem poczciwej pliszki. Ledwie jednak kapitan skoń­czył, menażer podniósł oczy i Chris nie miał najmniej­szych wątpliwości, że siedzi przed nim okaz niebezpiecz­nego gatunku... tym bardziej niebezpiecznego, im bar­dziej łagodne sprawiał wrażenie.

Cały ten przepis o przymusowym werbunku to nawracanie głowy. Ale obawiam się, że będziemy musieli utrzymać naszych przygodnych pasażerów, dopóki nie wydostaniemy się w rejony słabiej naszpikowane glinia­rzami.

Nie ma dla nich leków — zauważył Haskins niejasno.

To nie jest temat do rozmów w miejscach publicz­nych — uciął Lutz lodowatym tonem.

Chris pojął w lot, że mętna uwaga Haskinsa z jakichś powodów przeznaczona była dla jego uszu. Z każdą chwilą przekonywał się, że olbrzym jest o wiele przebieglejszy, niżby to sugerowały jego niedźwiedzia postura t prostoduszność.

Ci dwaj nie wyglądają na takich, co umieją cokol­wiek. Tacy nigdy nic nie umieją.

Zwodniczo łagodne piwne oczy, poczciwe i załzawione, spoczęły nieoczekiwanie na twarzy wieśniaka.

Nazwisko?

Kto pyta, jeśli można wiedzieć. Nie macie prawa...

Nie stawiaj mi się tutaj, włóczęgo, bo nie mam na to czasu. Rozumiem, że nie masz nazwiska. A zawód masz?

Ja nie włóczęga, ja pudlarz — oburzył się wieś­niak. — Hutnik-pudlarz.— Na jedno wychodzi. Coś jeszcze?

Robiłem jako pudlarz dwadzieścia lat. Jestem mistrzem pudlarskim... mistrzem pudlarskim i już. Star­szym cechu, rozumiesz? Mam zawód i znam go lepiej niż

kto inny.

Pracowałeś ostatnio? — spytał zarządca, nie pod­nosząc głosu.

Nie. Ale jestem starszym cechu. Mam kartę pracy. Nie włóczęga, rzemieślnik, rozumiesz?

Choćbyś był arcymistrzem pudlarstwa, nie mógł­bym cię zatrudnić, kolego... nawet kiedy trafimy na jakieś żelazo, co wcale nie jest pewne. W tym mieście, kiedy byłeś jeszcze czeladnikiem, stosowało się techno­logię Bessemera. Nie wiedziałeś, twoja strata. Barney, Huggins, na hałdy z nim.

Wykonanie rozkazu nie obyło się bez kolejnej porcji wrzasków i kuksańców. Lutz spuścił z powrotem wzrok na dokumenty. Wyglądał jak nieszkodliwe, skunksowate stworzonko, które malutkimi łapkami obmacuje ostroż­nie ptasie jajo, żeby sprawdzić, czy zdobycz nie gryzie.

Mam nadzieję, że ty miałeś więcej szczęścia, Frad — odezwał się, kiedy hałas ucichł. — Jak twoje sprawy stoją? Znasz się na czymś, synu?

Tak — odpowiedział błyskawicznie Chris. — Na

astronomii.

Co? W twoim wieku? — Lutz przeniósł wzrok na Haskinsa. — Czy to znów któraś z twoich akcji charytatywnych, Frad? Z dnia na dzień masz coraz gorszy gust.

Pierwsze słyszę, szefie — bronił się Haskins naj­zupełniej szczerze. — Myślałem, że to jeden z tych zbieraczy złomu. Nic mi nie mówił.

Menażer zabębnił leciutko palcami o blat biurka. Chris wstrzymał oddech. Jego kłamstwo było żałosne.

Zdawał sobie z tego sprawę, ale nie przychodziło mu do głowy nic, czym miałby szansę zainteresować szefa koczo­wniczego miasta. Wieczorami, po zachodzie słońca czyty­wał wszystko po trochu. Najlepiej utkwiły mu w pamięci (akty i teorie historyczne, ale Haskins uprzedził go, że powinien wykazać się czymś, co mogłoby być przydatne na pokładzie Scranton. Historia odpadała. Odpowied­niejsze byłyby skąpe elementy ekonomii, z którą zapozna­wał go ojciec, zbyt nieliczne niestety i nie powiązane z najnowszą historią, bo kiedy Chris wkroczył w wiek młodzieńczej dociekliwości, stan zdrowia nie pozwalał już doktorowi na prowadzenie aktualnych badań. Nie miał innego wyjścia, jak tylko obstawać przy astronomii, której liznął trochę z książek, w większości wydanych przed jego urodzeniem, a trochę nauczył się leżąc po nocach w pachnącym koniczyną polu i licząc meteory. Frank Lutz po raz pierwszy wydawał się lekko poruszony.

Chłopak z Lakebranch podaje się za astronoma! — wycedził powoli. — No, no, tego jeszcze nie było. Frad, ten dzieciak wcisnął ci chyba swoje hobby. Zjem twój kask z farbą i czym tam jeszcze, jeżeli w ogóle skończył podstawówkę.

Słowo daję, szefie, nic nie wiem na ten temat.

Hmm. Skoro tak, synu, to wymień wszystkie planety, zaczynając od leżącej najbliżej Słońca.

Pytanie było łatwe, niemniej należało się spodziewać, że po nim przyjdą trudniejsze.

Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun, Pluton, Prozerpina.

Wydaje mi się, że coś po drodze zgubiłeś.

Owszem, około pięciu tysięcy — odpowiedział Chris najspokojniej, jak potrafił. — Kazał mi pan wymienić planety, a nie satelity czy asteroidy.— Zgadza się. Jaki jest wobec tego największy sateli­ta? ł największa asteroida?

Tytan. I Ceres.

Najbliższa gwiazda stała?

Słońce.

Owszem. — Menażer uśmiechnął się niewesoło. — Niestety, tylko do czasu. Przestanie nią być lada chwila. Ile miesięcy ma rok świetlny?

Dwanaście, jak każdy inny. Rok świetlny nie jest miarą czasu, tylko miarą odległości... odległości, którą światło przebywa w ciągu roku. Nie ma nic wspólnego z miesiącami. Mógłby mnie pan równie dobrze pytać, ile cal ma tygodni.

Cal ma pięćdziesiąt dwa tygodnie... sam dojdziesz do tego w moim wieku. — Lutz ponownie zabębnił palcami o biurko. — Gdzieś się nałykał tych wiadomo­ści? Nie będziesz mi chyba wmawiać, że chodziłeś w Lakebranch do szkół?

Mój ojciec przez większą część życia wykładał, dopóki nie zamknięto uniwersytetu — wyjaśnił Chris. — Był znakomitym naukowcem. Większość tego, co wiem, wiem od niego. Resztę sam zaobserwowałem i wyliczyłem z ołówkiem i kartką papieru.

Chris poczuł, że stoi na pewnym gruncie, o ile uda mu się przemycić jedno kłamstwo: zastąpić ekonomię astro­nomią. Nie przejął się następnym pytaniem, bo się go spodziewał.

Jak się nazywasz?

Crispin deFord — odpowiedział niechętnie.

Słuchający zarżeli z nagłej uciechy. Chris starał się nie zwracać na nich uwagi. Zapłacił za swoje komiczne imię tyloma bójkami z rówieśnikami z sąsiedztwa, że nauczył się znosić je z pokorą, acz bez zachwytu. Zdziwił się jednak, widząc, że Haskins unosi krzaczaste, wypłowiałe

brwi i przygląda mu się kolejny raz z wyraźnym zainte­resowaniem. Chris nie miał pojęcia, co to może znaczyć; zdążył już solidnie nadwerężyć moce spekulacyjne swo­jego umysłu.

Niech któryś z was to sprawdzi — polecił mena­żer. — Mamy przecież paru facetów z dawnego Uniwer­sytetu Scranton. Na Hoffę, Boyle Warner był przecież kiedyś profesorem, prawda? Sprowadźcie go tutaj i skoń­czmy już z tą sprawą.

Co znowu, szefie, czyżbyś wyczerpał zasób pod­chwytliwych pytań? — pozwolił sobie na szyderstwo Haskins, uśmiechając się od ucha do ucha.

Lutz odpowiedział lodowatym uśmiechem.

Jakbyś zgadł — przyznał z zaskakującą szczero­ścią. — Zobaczymy jednak, czy chłopakowi uda się okpić Warnera.

Chociaż raz stary łobuz przyda się na coś—mruk­nął ktoś za plecami Chrisa.

Głos był cichy, ale dotarł do uszu menażera; mężczyz­na wysunął szczękę i znienacka walnął groźnie pięścią w blat biurka.

Przyda się do tego, żeby was dowieźć na miejsce, radziłbym nie zapominać! Stal swoją drogą, a gwiazdy swoją... bez Boyle'a możemy w życiu nie zobaczyć więcej ani rudy żelaza, ani sztaby stali. Przy nim wszyscy jesteśmy pudlarzami, jak tamten kmiotek. Kto wie, czy to samo nie odnosi się do tego chłopaka.

Dobra tam, szefie, bez przesady. Co taki może wiedzieć?

Właśnie usiłuję to ustalić — wycedził Lutz z zimną furią. — Który z was wie, co to jest odcinek? Zapadła cisza.

A ty wiesz, rudy?

Chris przełknął ślinę. Znał odpowiedź, ale nie mógł pojąć, dlaczego menażer o taką drobnostkę podnosi rwetes.

Tak, proszą pana. Jest to najkrótsza odległość między dwoma punktami.

Tylko tyle? — spytał ktoś z niedowierzaniem.

Dokładnie tyle, ile dzieli nas od śmierci głodowej — oświadczył Lutz. — Frad, zabierz chłopaka na dół i zobacz, co o nim powie Boyle; albo nie, lepiej go nie wyciągać z obserwatorium. Ma teraz urwanie głowy z nanoszeniem poprawek kursu. Dorwij go w wolnej chwili. Dowiedz się, czy był jakiś profesor deFord na Uniwersytecie Scranton, i każ przepytać solidnie chło­paka. Ale to solidnie. Jeżeli da sobie radę, może zostać asystentem Boyle'a. Jak nie, to powędruje na hałdy. Dość już tego zawracania głowy.


ROZDZIAŁ TRZECI

Wymiana


Nawet miasto, które, strząsnąwszy z siebie slumsy, odleciało w kosmos, ma swoje kryjówki. Chris wiedziony naturalnym instynktem tropionego zwierzęcia niezwłocz­nie wyszukał sobie własną. Nikt dotąd na niego nie polował. Głos wewnętrzny mówił mu jednak, że to tylko kwestia czasu. Astronom miasta, doktor Boyle Warner, przyjął go wprawdzie bardzo miło, nie omieszkał jednak starannie zbadać zakresu jego wiadomości; pytania ujawniły aż nadto wyraźnie, że wiedza astronomiczna Chrisa, choć zaskakująca u tak słabo wykształconego chłopca, była zbyt skromna, żeby cokolwiek znaczyć dla doktora Warnera czy dla miasta. Pełen skrywanych wątpliwości, przyjął Chrisa na asystenta i zawiadomił o decyzji menażera miasta.

Obawiam się, że trudno mi będzie znaleźć dla ciebie coś pożytecznego do roboty, Crispinie — uprzedził otwarcie Chrisa. — Jeżeli każę ci tylko zamiatać obser­watorium, któryś z zauszników Franka Lutza prędzej czy później nas nakryje. Frank może słusznie uznać, że nie potrzebuję do tej roboty aż tak rosłego chłopaka jak Ly. Dopóki jesteś ze mną, musi wyglądać na to, że cały czas się uczysz.— Będę się uczył — zapewnił Chris. — O to mi właśnie chodzi.

Doceniam twój zapał — pochwalił doktor Warner ze smutkiem — Rozumiem cię bardzo dobrze. Ale ta sytuacja nie potrwa wiecznie. Ani ja, ani nikt inny w Scranton nie jest w stanie w ciągu dwóch lat uzupełnić dziesięcioletnich zaległości w twoim wykształceniu; nie mogę ci przekazać wiedzy, którą sam zdobywałem przez lat trzydzieści. Zrobię co w mojej mocy, czyli będę cię krył... ale prędzej czy później nas przyłapią.

Chris wiedział, że kiedy nadejdzie ta chwila, wyląduje na hałdach żużlu — stąd zrodził się pomysł kryjówki. Zastanawiał się, czy doktora też ześlą na hałdy. Nie wydawało się to zbyt prawdopodobne. Wątły, brzuchaty astrofizyk nie pociągnąłby długo przy łopacie, nie mówiąc już o tym, że był jedynym nawigatorem miasta. Chris napomknął ostrożnie Haskinsowi o swoich wątp­liwościach.

Nie masz się co łudzić — oświadczył Haskins cynicznie. — Prawda jest taka, że nie mamy żadnego nawigatora. Oczekiwać od astronoma, że będzie nawi­gatorem, to tak jakbyś spodziewał się, że kura usmaży ci jajko. Nasz doktorek nadaje się najwyżej na asystenta głównego nawigatora, o czym Frank Lutz dobrze wie. Jak tylko trafimy na miasto, które będzie miało praw­dziwego nawigatora na wymianę, Frank może bez mrugnięcia okiem odesłać Warnera na hałdy. Nie mówię, że musi, ale może.

Haskins niewątpliwie znał swojego szefa. A Chrisowi wystarczyło jedno spotkanie z Lutzem, żeby w zupełności zgodzić się z kapitanem. Oficjalnie Chris zamieszkał w malutkim jednoosobowym pokoiku w akademiku uniwersyteckim. Zakwaterowano go jako asystenta dok­tora Warnera. Trzymał tam jednak tylko pożyczone od

doktora książki, przyrządy matematyczne, wreszcie mapy i wykresy, nad którymi rzekomo miał pracować; do tego mniej więcej ćwierć zapasów prostej odzieży i niewiel­kiego przydziału żywności, jaki wydano mu z chwilą, gdy uzyskał oficjalny status mieszkańca. Pozostałe trzy czwarte zadekował w kryjówce. Nie zamierzał dać się przyłapać pod oficjalnym adresem, kiedy szpicle Franka Lutza ruszą w pogoń.

W kryjówce studiował równie pilnie jak w obser­watorium czy w akademiku. Był absolutnie zdecydowany dołożyć wszelkich starań, żeby doktor Warner nie musiał płacić za swoją ryzykowną dobroć. Frad Haskins, choć rzadko odwiedzał chłopca, bo nie miał żadnych powo­dów bywać na uniwersytecie, od pierwszego wejrzenia przejrzał taktykę Chrisa.

Wiedziałem, że nie poddasz się bez walki — po­wiedział tylko.

Przez blisko rok Chris był przekonany, że robi postępy. Dzięki ojcu stosunkowo łatwo było mu pojąć zasady gospodarki miasta. Rozumiał je zapewne lepiej niż którykolwiek z mieszkańców Scranton, a już na pewno lepiej niż Frad Haskins czy doktor Warner. Miasto, od kiedy uniosło się w przestworza, przerzuciło się na typ gospodarki charakterystyczny dla ściśle izolowanych pasterskich plemion koczowniczych; funkcjonowało teraz jako wspólnota, w której każdy może ożywać wszystkiego, czego potrzebuje w związku ze swoją pozycją zawodową. Kiedy na przykład Frad Haskins musiał gdzieś lecieć taksówką, wsiadając poda­wał automatowi numer legitymacji ubezpieczeniowej. Gdyby jednak przy rozliczaniu roku finansowego wyszło na jaw, że jego konto obciąża więcej przejazdów, niż to wynika z obowiązków służbowych, otrzymałby naganę. A gdyby jemu, czy komukolwiek, wpadło do głowy ukrywać zapasy — obojętne szampon czy bochenki chleba — nie skończyłoby się to tylko na naganie, gdyż jedno i drugie na pokładzie miasta koczowniczego z konieczności występowało tylko w ściśle określonych i ewidencjonowanych ilościach. Kary za magazynowanie dóbr były surowe i wymierzane bezzwłocznie.

Miasto wiozło ze sobą walutę, ale żaden ze zwykłych obywateli nigdy jej nie oglądał, bo też nie potrzebował. Waluty używano wyłącznie w handlu zagranicznym, płacąc za prawo postoju i inne zezwolenia oraz towary, których ograniczony polem wiratorowym mikrokosmos miasta nie mógł pomieścić. W tym samym celu pasterze starożytni przechowywali pewną ilość złota i drogich kamieni. Ekwiwalentem złota na pokładzie Scranton był german, lecz w skarbcu miejskim spoczywały nieliczne sztaby tego metalu. Chociaż w tej części galaktyki powszechnie bito monety z germanu, miasto z chwilą podjęcia decyzji o odlocie przerzuciło się na banknoty papierowe — „dolar koczowniczy", którym obracano w handlu z koloniami.

Chociaż konkretna sytuacja, w której się znalazł, stanowiła dla Chrisa nowość, ogólnie orientował się w zasadach funkcjonowania miasta. Na razie jednak jego pozycja w Scranton była zbyt mało znacząca, żeby mógł w jakikolwiek sposób wykorzystać swoją wiedzę. Pamiętał nędzę, w jakiej przyszło żyć ojcu, i nie miał żadnej pewności, czy kiedykolwiek zrobi ze swoich wiadomości użytek,

Mijał rok, mijały ich kolejne gwiazdy. Haskins mówił, że menażer zdecydował wydostać się z Grupy Lokal­nej — umownej kuli o średnicy pięćdziesięciu lat świetl­nych, której środek stanowiło Słońce. Jego systemy planetarne zostały gęsto zasiedlone podczas wielkiego exodusu kolonizacyjnego w latach dwa tysiące trzysta

siedemdziesiąt pięć — dwa tysiące czterysta głównie przez przedstawicieli schyłkowej cywilizacji ziemskiego Zachodu, szukających schronienia przed rządami wszech­władnej biurokracji. Lutz domyślał się, a jego domysły zostały wkrótce potwierdzone wezwaniami kierowanymi do Scranton drogą radiową, że starych miast wędrow­nych jest zbyt wiele, żeby mogły dopuścić do konkurencji przybysza.

Chris starał się rozpoznawać mijane gwiazdy na podstawie ich widma. Był to jedyny sposób identyfikacji, gdyż ich położenie błyskawicznie się zmieniało. Również konstelacje, chociaż o wiele wolniej, znajdowały się w coraz to innym miejscu w stosunku do lecącego miasta. Zadanie nie było łatwe i Chris często miewał poważne wątpliwości, czy dobrze określa mijane obiekty. Mimo to był przejęty do głębi świadomością, że przepływające obok miasta świetlne punkty to legendarne gwiazdy epoki kolonialnej, a jeszcze bardziej był przejęty, kiedy któreś z tych słynnych słońc udało mu się schwycić w obiektyw niewielkiego teleskopu. Nawet w nazwach kołatały echa zamierzchłej przygody: Alfa Centaura, Wolf 359, RD-4* 4048, Altair, Cygni 61, Syriusz, Kruger 60, Procjon, Eridani 40. Tylko nieliczne leżały w pobliżu trajektorii lotu Scranton — większość pozo­stawała rozsiana „w kilwaterze", w tym wypadku pod miastem. Część z nich była zresztą widzialna, a przynaj­mniej dawała się sfotografować. Trzeba przyznać, że miasto, cokolwiek by Chris o nim sądził, stanowiło znakomite obserwatorium astronomiczne.

Jak to się działo, że widział gwiazdy, było dla niego całkowitą zagadką. Uważał, że skoro Scranton podróżuje z szybkością wielokrotnie przewyższającą prędkość świat­ła, gwiazdy pozostawiane z tyłu w ogóle nie powinny być widoczne, a widmo gwiazd położonych po bokach w kierunku lotu powinno zostać poważnie zakłócone. Mimo to wygląd nieba specjalnie się nie zmienił. Zro­zumienie tego zjawiska wymagało posiadania podstawo­wej wiedzy o zasadach funkcjonowania wiratorów, tymczasem teoretyczne wyjaśnienia doktora Warnera były jeszcze bardziej mgliste niż zwykle... tak mgliste, że Chris podejrzewał, że uczony sam tego zagadnienia dobrze nie rozumie,

Chrisowi brakowało podstaw teoretycznych, ale gwiaz­dy widziane z lecącego Scranton wyglądały mniej więcej tak samo jak z pola na pensylwańskim pustkowiu, w miejscu gdzie Appalachy zasłaniały łunę nad dawnym, ziemskim Scranton. Wnosił z tego, że osłona wiratorowa, jakkolwiek niewidzialna, redukowała jasność gwiazd mniej więcej trzykrotnie, podobnie jak atmosfera ziemska w okolicy, z której Chris pochodził. Choć po raz kolejny nie potrafił wyjaśnić przyczyny, zauważył, że zjawisko to ma swoje zalety. Część pomniejszych gwiazd prze­stawała być widoczna gołym okiem, co znacznie ułat­wiało obserwację, bo nie zakłócało jej nadmiarem ciał niebieskich widzianych w przestrzeni kosmicznej. Czy był to rzeczywiście nieuchronny efekt pola wiratorowe-go... czy też efekt wywołany specjalnie, żeby ułatwić nawigacje?

Osobiście zapytam o to Lutza — oświadczył doktor Warner, kiedy Chris przedstawił mu swój problem. — Efekt, o którym mówisz, szalenie mi przeszkadza; szczerze mówiąc, odbiera całą przyjemność z uprawiania astronomii w otwartym kosmosie. Im prędzej to zrobimy, tym lepiej. Pójdziesz ze mną, Crispinie. Nie bardzo mogę cię zostawić samego w obserwatorium, najlepiej będzie, jak Lutz zobaczy nas razem.

Nagle dotarło do Chrisa, że wszyscy w Scranton stale wydają mu polecenia. Co miał jednak robić? Poszedł

7. doktorem Warnerem. Nie zachwycała go perspektywa ponownego spotkania z menażerem, uznał jednak, że pod skrzydłami astronoma będzie najbezpieczniejszy; szczerze mówiąc imponowała mu niecodzienna odwaga doktora Warnera.

Ale nawet jeśli Boyle Warner zadał Lutzowi pytanie, Chris nie usłyszał odpowiedzi.

Frank Lutz nie uważał za słuszne, żeby petenci wyczekiwali na korytarzach. Jego zdaniem była to dla obydwu stron strata czasu, którym ani on nie dyspono­wał, ani podwładni nie powinni dysponować w nadmia­rze. Teraz, kiedy jego ewentualni oponenci nie mieli dokąd uciekać, nie ukrywał też żadnych tajemnic urzędo­wych. Od czasu do czasu, żeby przypomnieć, kto rządzi naprawdę w tym mieście, nie dopuszczał do siebie burmistrza, ale poza tym w godzinach urzędowania wszyscy mogli wchodzić i wychodzić bez przeszkód.

Doktor Warner zasiadł z Chrisem w najdalszej ławie — Lutz urzędował w pomieszczeniach dawnego sądu — i cze­kał cierpliwie, aż przyjdzie jego kolej, żeby stanąć u stóp pulpitu menażera. Zapadł w lekką drzemkę; służbowe sprawy Franka Lutza nie obchodziły go, zresztą, jak to w podeszłym wieku, słuch miał nie najlepszy. Chris miał natomiast młodzieńczy słuch i młodzieńczą ciekawość; od małego ćwiczył zmysły, tropiąc w zaroślach drobną zwierzynę. Wróciło poczucie zagrożenia, jakie wzbudził w nim Lutz przy pierwszym spotkaniu. To wyostrzyło spostrzegawczość chłopaka i pobudziło jego ciekawość.

Nie mamy warunków, żeby kręcić nosem — mówił menażer. — To ogromna jednostka, największa z napot­kanych, w dodatku proponują nam uczciwy interes. Kiedy spotkamy ich następnym razem, mogą już nie być tacy uprzejmi, zwłaszcza jeżeli teraz ich zlekceważymy. Zamierzam przyjąć tę propozycję.— Czego chcą? — spytał ktoś.

Chris wyciągnął szyję, ale nie znal pytającego. Doradcy Lutza pozostawali zwykle anonimowi, chyba że jak Huggins cieszyli się sławą skończonych zbirów.

Przeanalizowali nasz kurs i namawiają do zmiany. Twierdzą, że kierujemy się w strony, które dawno spenetrowali. Zauważcie, że jest to dla nas bardzo istotna informacja. Mają w tamtych obszarach roze­znanie, którego nam brakuje. Zawsze lecimy w ślepo. Chcą nam zapłacić między innymi podaniem nowego kursu, który doprowadzi nas w okolice bardzo niedawno zasiedlonych planet rudonośnych, na których powinno się znaleźć dla nas mnóstwo roboty.

Tak oni twierdzą.

A ja im wierzę — obruszył się Lutz. — Nie padło jedno zdanie, którego by nie przetransmitowali w prze­strzeń dirakiem. Każde słowo słyszały gliny, nie tylko tutaj, ale wszędzie, gdzie są odbiorniki. Są wielką jednostką. Na pewno nie odważą się publicznie zawrzeć nieuczciwej transakcji. Mam tylko jeden problem: jakiej żądać zapłaty. — Spuścił wzrok na blat biurka. Zebrani milczeli. Lutz podniósł wzrok z chłodnym uśmiechem. — Miałem kilka pomysłów, ale najbardziej chyba od­powiadałoby mi, żeby uzupełnili nasze zapasy. Nie mamy dosyć żywności, by dotrzeć do wskazanego przez nich gwiazdozbioru... Liczyłem na to, że zanim polecimy tak daleko, wylądujemy na jakiejś bliższej planecie. Oni o tym nie wiedzą, a ja nie zamierzam ich informować.

Zorientują się, kiedy ich poprosisz o żywność, Frank...

Nie jestem aż takim idiotą. Chyba zdajesz sobie sprawę, że żadne miasto wędrowne za ż a d n ą cenę nie sprzeda ci nigdy grama żywności. Z równym powodze­niem mógłbyś próbować odkupić tlen albo pieniądze.

Mam zamiar poprosić o parę byle jakich urządzeń technicznych i dwóch czy trzech techników do obsługi; w podzięce za rzekomo bezcennych fachowców przekażę im spory oddział ludzi, z których nie mamy żadnego pożytku. Nie będzie ich aż tak wielu, żeby miasto tej wielkości nie dało rady ich wchłonąć, a dla nas w drodze do rudonośnego gwiazdozbioru, na który Amalfi zobo­wiązał się nas wykierować, byliby tylko dodatkowymi gębami do wykarmienia. Nie padnie słowo na temat prowiantu. Zwykła wymiana personelu, i dokonań „we­dług uznania", zgodnie z koczowniczym zwyczajem.

Zebrani odpowiedzieli minutą pełnej szacunku ciszy. Nawet Chris musiał przyznać, że plan, na tyle, na ile go zrozumiał, był bardzo sprytny.

W dodatku w ten sposób pozbędziemy się wszyst­kich bezużytecznych włóczęgów i całego prostactwa, które musieliśmy zabrać na pokład — dorzucił Lutz z uśmiechem. — Policja ziemska nigdy się o niczym nie dowie; Amalfi też się nie zorientuje. Mają dosyć żywno­ści, ba, leków dla ponadmilionowej załogi. Przełknie trzy setki nadliczbowych kmiotków gładko jak aspirynę i jeszcze uzna to za uczciwą cenę za dwóch techników i niepotrzebne do niczego urządzenia. Najbardziej mi się w tym wszystkim podoba to, że w jakimś sensie zamiana jest uczciwa, z czego wniosek...

Chris już nie słuchał. Z żalem posłał pożegnalne spojrzenie astronomowi, od którego zaznał tak wiele pomocy, po czym cichutko, jak na kłusownika przystało, wykradł się z sądu i udał do swojej kryjówki.

Kryjówka znajdowała się w magazynie położonym na obrzeżach miasta, niedaleko uniwersytetu. Była dziełem przypadku. Piramida ogromnych skrzyń musiała rozsunąć się w pierwszych sekundach po starcie, tworząc rozległy, nieprzebyty labirynt, o którym milczały mapy miasta. Chris wydłubał scyzorykiem dziurę w ścianie jednej ze skrzyń i odkrył, że w środku znajdują się urządzenia górnicze. (Oznaczenia na pozostałych suge­rowały, że zawierają sprzęt podobnego typu). Nie było specjalnych powodów do obaw, że ktoś rozpakuje skrzynie przed lądowaniem. Miasto w locie raczej nie ma okazji do prowadzenia prac górniczych.

Na razie nie musiał opuszczać kryjówki. W magazynie znajdowała się również toaleta, która wyglądała na nie uczęszczaną. Magazyn nie wymagał strażnika — kto połasiłby się na ciężkie maszyny górnicze i dokąd by z nimi uciekł? Był dobrze wentylowany, lecz w labiryncie Chris musiał uważać, żeby nie zaprószyć ognia. Dopóki miał zapasy żywności, raczej nic mu nie groziło. Później będzie musiał podjąć ryzyko... ale w końcu był już w życiu kłusownikiem.

Najmniej spodziewał się gości. Na odgłos kroków natychmiast zgasił świecę. Mógł to być przypadkowy patrol czy zabłąkane dziecko — w najgorszym przypadku taki sam jak on uciekinier szukający schronienia przed planowaną wymianą żywego towaru. Labirynt miał wiele zakamarków, a kryjówka Chrisa znajdowała się tak głęboko, że tygodniami mogliby mieszkać we dwóch w magazynie, a ich drogi nigdy by się nie skrzyżowały.

Serce skoczyło mu do gardła, kiedy zdał sobie sprawę, jak bezszelestnie stąpa nieznajomy. Przybysz pokonywał labirynt na pamięć.

Ktoś wiedział, gdzie go szukać — a przynajmniej wiedział o istnieniu jego schronienia.

Kroki stały się teraz głośniejsze. Nadchodzący zwolnił, a potem się zatrzymał. Chris wyraźnie dosłyszał czyjś oddech.

Nagle oślepił go strumień światła z latarki.

Do diabła. Chris, zapal światło.

Głos należał do Frada Haskinsa. Chris poczuł jednocześnie przypływ gniewu i ulgi. Olbrzym był jego pierw­szym przyjacielem i imiennikiem nieomal — cokolwiek by mówić, Fradley O. Haskins brzmi równie komicznie jak Crispin deFord — jednak wizytę odebrał jako dowód zdrady.

- Mam tylko świece.

W porządku. — Haskins siadł na podłodze i po­stawił latarkę pionowo na niewielkiej skrzynce, której Chris używał jako stołu. Światło tworzyło jasny krąg na deskach skrzyni nad ich głowami. — Czy mógłbyś mi powiedzieć, co tu właściwie robisz?

Ukrywam się — oświadczył Chris dosyć ponuro.

—— Tyle to sam widzę. Od razu się domyśliłem, jak tylko zobaczyłem, że wynosisz książki. Zawsze mam oko na dekowników; to mój zawód, przyda mi się na następnej planecie. Ale nie widzę powodu, dla którego akurat ty miałbyś się ukrywać. Nie chcesz być przenie­siony do większego miasta?

Nie, nie chcę. Nie będę nikomu wmawiał, że mi tu było dobrze. Nienawidzę Scranton. Chciałbym wrócić do domu. Ale przynajmniej jako tako się tutaj orientuję, Frad. Poznałem Scranton, jeszcze kiedy byliśmy na Ziemi. Nie mam zamiaru dać się porwać drugi raz i przechodzić przez to wszystko od nowa po to tylko, żeby znaleźć się na pokładzie kolejnego znienawidzonego miasta, którego w dodatku nie znam. Poza tym nie lubię, kiedy się mną frymarczy jak kawałkiem złomu.

Zupełnie zrozumiałe, chociaż tego rodzaju wymia­ny należą do tradycji miast-wędrowców; ten pomysł nie zrodził się w głowie Lutza. Czy wiesz, skąd się wzięły wymiany „według uznania"?— Nie wiem.

Z tradycji wymian graczy między drużynami base­ballowymi. Zasada ma z górą tysiąc lat. Prawo konsensowe, na którym się opiera, jest jeszcze starsze,

To wiem. Może nawet datować się z czasów rzymskich. Ale, Frad, nie życzę sobie, żeby mnie wymie­niano jak kupę złomu.

To, co teraz mówisz, to skończona głupota — stwierdził spokojnie olbrzym. — Zdążyłeś się już chyba zorientować, że w Scranton nie ma dla ciebie żadnej przyszłości. W dużym mieście na pewno znalazłbyś coś do roboty, a przynajmniej mógłbyś się czegoś nauczyć. U nas szkoły pozamykano na dobre. Druga sprawa: lecimy dopiero od roku i czeka nas jeszcze niejedna ciężka chwila. Żadne miasto koczownicze nie jest miejs­cem całkiem bezpiecznym, ale stare są bezpieczniejsze od nowych.

Też się tam wybierasz?

Nie mam po co — roześmiał się Haskins. — Amalfi ma pewnie z dziesięć tysięcy takich jak ja. Poza tym Lutz mnie potrzebuje, chociaż sam jeszcze o tym nie wie.

W takim razie... raczej... zostanę z tobą,

Posłuchaj, rudy. — Zdesperowany Haskins walnął pięścią we własną dłoń. — Rany, jak mam przemówić do rozumu temu dzieciakowi? Chris... nigdy ci tego nie zapomnę. Może kiedyś los się do mnie uśmiechnie i będę miał własnego syna, choć na razie się na to nie zanosi. Możesz nie mieć już drugi raz takiej okazji, jeżeli w tej chwili nie spojrzysz prawdzie w oczy. Posłuchaj, jak dotąd jestem jedyną osobą, która wie, gdzie się ukrywasz, ale to tylko kwestia czasu. Zdajesz sobie sprawę, co może zrobić Frank, kiedy dopadnie cię w kryjówce pełnej zapasów? Spróbuj o tym pomyśleć przez chwilę.

Chris poczuł ucisk w żołądku.

Chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

Jesteś widać mało doświadczony, o co trudno cię winić. Ale ja ci powiem, co zrobi Frank: każe cię rozstrzelać. I nikt w całym mieście nie kiwnie palcem w twojej obronie. W kodeksie miast-wedrowców deko­wanie żywności podpada pod najcięższy paragraf; za­grożenie dla przetrwania miasta. Za coś takiego dostaje się kulę w łeb nie tylko w Scranton.

Zapadła długa cisza. Wreszcie Chris odezwał się cicho:

Dobra, idę. Może tak będzie nawet lepiej. Idę.

No, wreszcie przemówiłem ci do rozsądku — po­chwalił go szorstko Haskins. — Chodźmy. Powiem Frankowi, że byłeś chory. Zresztą wyglądasz na chorego. Musimy pędzić... odbijają za dwie godziny.

Czy mogę wziąć moje książki?

To nie są twoje książki, tylko Boyle'a Warnera — niecierpliwie zwrócił uwagę Frad. — Oddam mu je później. Bierz latarkę i idziemy. W nowym mieście będziesz miał książek w bród. — Przystanął nagle i posłał Chrisowi w półmroku gniewne spojrzenie. — Oczywiście w ogóle cię nie obchodzi, dokąd lecisz. Nie spytałeś nawet, co to za miasto.

Frad miał rację: Chris nie spytał. A teraz pomyślał nad tym przez chwilę i musiał przyznać, że rzeczywiście mało go to obchodzi. Kiedy jednak brnęli upiornym labiryntem, ciekawość zwyciężyła przygnębienie.

Nie spytałem, no i co z tego? Co to za miasto?


ROZDZIAŁ CZWARTY

Podniebna szkoła


Ze statku ewakuacyjnego rozciągał się niebywale piękny widok: w bezdennym oceanie gwiazd unosiła się wyspa wysokich jak szczyty górskie wieżowców. Statek wyposażony był w silnik rakietowy. Chris po raz pierwszy w życiu oglądał gwiazdy migocące dostojnie jak klejnoty rozrzucone w przestworzach. Ale jeszcze większe wrażenie wywarł na nim milczący majestat wzniesionej ludzką ręką metropolii chronionej niedostrzegalną z zewnątrz, sferyczną powłoką pola wiratorowego. Pozostające z tyłu Scranton w po­równaniu z Nowym Jorkiem wyglądało jak sterta złomu.

Imigrantów przywitał na powłoce czterdziestoletni, barczysty, krótko ostrzyżony mężczyzna w mundurze. Chris wzdrygnął się. Tutaj, jak wszędzie, gliniarz był dla niego naturalnym wrogiem. Tymczasem sierżant po­włokowy, który przedstawił się jako Andersen, skierował tylko przybyłych do oddzielnych kabin, gdzie mieli zostać przesłuchani.

Chris został sam w swojej kabinie. Kazano mu usiąść na wąskiej, wystającej ze ściany ławeczce, naprzeciwko kratki komunikatora. Stamtąd płynęły pytania i tam należało kierować odpowiedzi. Większość pytań doty­czyła najprostszych danych, takich jak nazwisko, wiek, miejsce urodzenia, data zaokrętowania na Scranton i tym podobne. Chris odpowiadał chętnie; nikt dotąd nie zainteresował się nim na tyle, żeby pytać o podobne szczegóły. Szczerze mówiąc, nie znał nawet wszystkich odpowiedzi.

Snuł interesujące rozważania na temat tożsamości swojego rozmówcy, który prawie na pewno był auto­matem, a w dodatku mówiąc nie wybierał wyrazów z nagranego ludzkim głosem słownika, lecz składał je z gotowych zgłosek. Rezultatem był w pełni zrozumiały, niemechaniczny, noszący wszelkie znamiona ludzkiej mowy dźwięk — zdania padały w naturalnych kaden­cjach z intonacją na tyle wyrazistą, że można było wyczuć ich tryb i akcentowane wyrazy — mimo to Chris nie miał wątpliwości, że głos jest mechaniczny. Nie wiedząc czemu, miał wrażenie, że urządzenie przemawia dużymi literami.

Nawet w epoce od lat zdominowanej przez komputery, wspierające człowieka w wielu dziedzinach, Chris nie słyszał nigdy o urządzeniu, którego inteligencja po­zwalałaby konstruować mowę na podobnych zasadach, czy też o takim, które by posiadało dostateczną zdolność analizowania danych, żeby prowadzić taki wywiad. Nie spotkał się też nigdy z maszyną, która mówiłaby o sobie „my".

CZY POBIERAŁ PAN JAKĄŚ EDUKACJĘ PRZED PRZYMUSOWYM ZAOKRĘTOWANIEM, PANIE DEFORD?

Prawie żadnej.

CZY BYŁ PAN KSZTAŁCONY NA POKŁA­DZIE SCRANTON?

Trochę. Właściwie pracowałem tylko pod kierunkiem pewnej osoby... podobnie jak z ojcem, dopóki zdrowie mu na to pozwalało.

WPRAWDZIE JEST JUŻ DOSYĆ PÓŹNO, ŻE­BY ZACZYNAĆ, JEŻELI JEDNAK ŻYCZY PAN SOBIE, MOŻEMY PANU ZORGANIZOWAĆ JA­KĄŚ EDUKACJĘ...

Marzę o tyra!

RZECZ W TYM, ŻE ZDOBYCIE WYKSZTAŁ­CENIA ŚREDNIEGO W PRZYSPIESZONYM TRY­BIE WIĄŻE SIĘ Z BARDZO DUŻYM WYSIŁKIEM FIZYCZNYM. OD PAŃSKICH ZAMIARÓW ZA­LEŻY, CZY TAKIE WYKSZTAŁCENIE BĘDZIE PANU POTRZEBNE. CHCE PAN ZOSTAĆ PASA­ŻEREM CZY OBYWATELEM?

W przestrzeni kosmicznej odpowiedź była pozornie bardzo prosta. Najbardziej w świecie chciał wrócić do domu i zostać pasażerem czegoś nie bardziej skom­plikowanego niż Wspólnota Pensylwanii podległa Za­chodniemu Wspólnemu Rynkowi Konferencji Ziem­skiej. Wiele ciężkich nocy strawił na rozmyślaniach o tym, jak sobie jego najbliżsi dają bez niego radę i co myślą na temat jego zniknięcia. Wiedział, że czeka go wiele podobnych nocy. Niemniej zdawał sobie sprawę, że rodzina musiała się już jakoś bez niego urządzić, tymczasem wszystko wskazywało na to, że znajduje się o dobre dwadzieścia lat świetlnych od Słońca, na pokładzie ponadmilionowej metropolii, i leci nie wiadomo dokąd. Ta gigantyczna konstrukcja nie odwiezie go na życzenie do domu jak latająca taksówka.

Skoro więc i tak skazany jest na to miasto, równie dobrze może przyjąć jego obywatelstwo. Nie warto było zostawać pasażerem, skoro nie miał pojęcia ani dokąd leci, ani czy miejsce przeznaczenia będzie warte opłaty

za przejazd. Podejrzewał, że status obywatela niesie z sobą pewne przywileje; postanowił dowiedzieć się jakie. Względy ostrożności nakazywały się też zo­rientować, jak urządzenie definiuje pasażerów i oby­wateli.

Z kim rozmawiam?

Z OJCAMI MIASTA.

Odpowiedź zbiła go z pantałyku; z trudem powstrzy­mał się od zadawania pytań. Najważniejsze, że rozmawiał z kompetentną osobą —jeżeli nawet termin „osoba" nie był całkiem na miejscu w stosunku do urządzenia obdarzonego zbiorową osobowością.

Czy wolno mi zadawać pytania?

TAK, O ILE UZNAMY, ŻE MIESZCZĄ SIĘ W GRANICACH CZASOWYCH NINIEJSZEGO PRZESŁUCHANIA. KIEDY NAM PAN ZADA PY­TANIE, ZDECYDUJEMY, CZY MOŻEMY NA NIE ODPOWIEDZIEĆ.

Chris namyślał się głęboko. Mimo wzmianki o ogra­niczeniach czasowych Ojcowie Miasta czekali bez żad­nych oznak zniecierpliwienia.

Prosiłbym o wymienienie najistotniejszej różnicy między pasażerem a obywatelem.

ŻYCIE OBYWATELA JEST PRZEDŁUŻANE W NIESKOŃCZONOŚĆ.

Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie takiej od­powiedzi. Tak dalece wykraczała poza jego dotych­czasowe rozmyślania czy lektury, że w pierwszej chwili nie zorientował się, o czym mowa.

W nieskończoność, to znaczy jak długo? — zdobył się wreszcie na ostrożne pytanie.

NIESKOŃCZENIE DŁUGO. OBECNY BUR­MISTRZ URODZIŁ SIĘ W DWA TYSIĄCE DZIE­WIĘĆSET DZIEWIĘĆDZIESIĄTYM ÓSMYM RO-KU. UDOKUMENTOWANY WIEK NAJSTAR­SZEGO MIESZKAŃCA MIASTA WYNOSI PIĘĆ­SET TRZYNAŚCIE LAT, JEDNAK ISTNIEJĄ STATYSTYCZNE PODSTAWY DO PRZYPUSZ­CZEŃ, ŻE NA POKŁADZIE PRZEBYWA KILKU JESZCZE STARSZYCH OBYWATELI, PONIEWAŻ ŚRODKI PRZECIWŚMIERTNE ZOSTAŁY WPRO­WADZONE JUŻ W ROKU DWA TYSIĄCE OSIEMNASTYM.

Środki przeciwśmiertne! Tego już było za wiele. Chris poczuł, że jest w stanie strawić jedynie mikro­skopijną cząsteczkę tych rewelacji. Jeżeli będzie żył długo — bardzo długo — może doczeka dnia, kiedy uda mu się wrócić do domu, choćby w tym czasie zawędrował na koniec świata. Resztę będzie musiał przemyśleć później.

Chce być obywatelem — oświadczył.

MAMY OBOWIĄZEK POINFORMOWAĆ PA­NA, ŻE PRZYSŁUGUJE PANU PRAWO DO ZMIA­NY DECYZJI PRZED UKOŃCZENIEM OSIEM­NASTU LAT, JEDNAK PO TYM TERMINIE DECY­ZJA MOŻE ZOSTAĆ ODWOŁANA TYLKO NA MOCY SPECJALNEGO DEKRETU BURMIST­RZA. — Z wąskiego otworu, którego dotąd nie zauwa­żył, wypadła na ławeczkę podłużna biała karta. — TO JEST PAŃSKA KARTA MIEJSKA UPRAWNIAJĄ­CA DO KORZYSTANIA Z ŻYWNOŚCI, ODZIEŻY, MIESZKANIA I INNYCH NIEZBĘDNYCH ŚWIAD­CZEŃ. NIEPRZYJĘCIE KARTY OZNACZA, ŻE TOWAR BĄDŹ USŁUGA NALEŻĄ DO KATEGO­RII NIEDOZWOLONYCH. KARTA MOŻE ZOSTAĆ ZNISZCZONA TYLKO PRZY ZASTOSOWANIU SPECJALNYCH TECHNIK. RADZILIBYŚMY JED­NAK JEJ NIE GUBIĆ, PONIEWAŻ WYDANIE

DUPLIKATU ZAJMUJE OD CZTERECH DO SZEŚ­CIU GODZIN. W CHWILI OBECNEJ PAŃSKA KARTA UPRAWNIA DO PRZYSPIESZONEGO KSZTAŁCENIA. JEŻELI NIE MA PAN DALSZYCH PYTAŃ, PROSZĘ WYJŚĆ.

W pierwszej chwili Chrisowi trudno było sobie wyobrazić, że przyspieszone kształcenie, na które został skierowany przez Ojców Miasta, naprawdę może być wyczerpujące fizycznie; sądził, że będzie wymagało nie więcej wysiłku niż przespanie całego dnia. Naturalnie rozumował teoretycznie. (Nigdy do­tąd nie miał okazji zaznać snu kształceniowego, więc też nie miał pojęcia, jak straszliwie męczące jest to zajęcie).

Klasa" okazała się wielkim, szarym, nijakim po­mieszczeniem pozbawionym tablicy czy ławek. Jedyne wyposażenie stanowiło kilka leżanek. Nie było również nauczycieli; dorośli nosili tytuł monitorów, a ich obo­wiązki sprowadzały się częściowo do obowiązków wo­źnych, częściowo pielęgniarzy i nie miały nic wspólnego z tym, co Chris rozumiał jako nauczanie. Monitorzy prowadzili uczniów do leżanek i pomagali dopasować do głowy lśniący metalowy hełm wyposażony wewnątrz w setki maleńkich, niezmiernie ostrych zakończeń, które wbijały się w skórę dostatecznie mocno, żeby ją po­drażnić, ale nie zranić. Po założeniu urządzenia zwanego toposkopem monitorzy wychodzili z klasy. Pomiesz­czenie wypełniało się siwym oparem gazu.

Gaz przypominał mgłę, ale był suchy. Miał delikatny aromat liści laurowych, których szczyptą Bob lubił przyprawiać potrawkę z królika. Gaz gęstniał. Widocz­ność wracała dopiero po lekcji, kiedy ze stłumionym warkotem ruszały wyciągi. Po lekcji Chris nigdy nie umiał powiedzieć, czy spał, czy nie. Nauczanie przebiegało za pośrednictwem hipnopedii. To starożytne słowo o autentycznym greckim rdzeniu w dosłownym tłumaczeniu znaczyło „naukę przez sen". I rzeczywiście, głowy uczniów wypełniały się dziwnymi głosami i obrazami, które do złudzenia przypominały sny. Chris podejrzewał, że siwy gaz nie tylko pozbawia go wzroku, ale również pozostałych zmysłów; gdyby było inaczej, odbierałby z pewnością różne przypadkowe dźwięki, takie jak pokasływanie uczniów, kroki monitorów, warczenie wentylatorów, słyszalne od czasu do czasu buczenie napędu miasta, czy nawet uderzenia własnego serca; nigdy jednak nie docierały do niego odgłosy tego typu, a jeśli nawet — to potem ich nie pamiętał. Sen kształceniowy nie był zwyczajnym snem, lecz odcięciem umysłu od rozprasza­jących zakłóceń ze strony świata sensorycznego. Po­przez lśniący hełm toposkopu dźwięk i obraz sączyły się wprost do mózgu.

Nietrudno pojąć, dlaczego wrażenia zmysłowe były niepożądane. Z komórek pamięci Ojców Miasta do ostrych zakończeń hełmu przelewała się niepowstrzyma­na, bezlitosna lawina faktów. Chris parokrotnie widział starszych od siebie byłych scrantończyków wyprowa­dzanych z lekcji przez monitorów w stanie do złudzenia przypominającym atak padaczki. Petit mai... żadnego z nich nie widział potem na leżance. On sam opuszczał klasę chwiejnym krokiem, skrajnie otępiały i wyczerpany; stan ten pogłębiał się z dnia na dzień mimo kubka napoju regeneracyjnego, który stanowił obowiązkowe antidotum na siwy gaz, słabł i nie pomagała mu już żadna ilość snu.

Napój miał dziwny smak i drażnił śluzówki w nosie. Kiedy jednak Chris któregoś dnia go nie wypił, bank

pamięci przelał mu do mózgu podwójną dawkę geometrii rzutowej Riemanniana i Chris ocknął się przytrzymywa­ny na leżance przez czterech monitorów w ostatniej fazie klasycznego ataku padaczki.

O mały włos nie zakończył wtedy edukacji. Na szczęście miał dosyć oleju w głowie, żeby się przyznać, że poprzedniego dnia nie zażył swojej dawki środka przeciwkonwulsyjnego; w jego przypadku toposkopowy pomiar aktywności elektrycznej mózgu rokował pomyślnie. Zezwolono mu na powrót do kolegium — po tym wydarzeniu nie miał już wątpliwości, że nauka może być pracą cięższą od wymachiwania łopa­tą.

I znów w zbolałej głowie Chrisa zaroiło się od głosów

i obrazów.

Chris stwierdził, że najłatwiej mu idzie historia miast wędrownych, ponieważ znał ich wczesne dzieje, zwłaszcza wydarzenia poprzedzające bezpośrednio odlot z Ziemi. Tym razem jednak poznawał ją z punktu widzenia wędrownego miasta. Optyka ta pomijała spore wycinki dziejów istotne dla Ziemianina, natomiast koncentrowała się na wydarzeniach, o których Chris nigdy nie słyszał, wydarzeniach ewidentnie nieodzownych dla zrozumienia, jakim cudem miasta mogły odlecieć w kosmos i tam nadal funkcjonować. Odnosił nieodparte wrażenie, że przeszłe dzieje Ziemi ogląda przez teleskop nie z tego końca, co trzeba.

Choć obrazy, głosy i inne doznania były tak realne, że natychmiast stały się częścią osobistych doświadczeń Chrisa, historię bank pamięci przekazał w następujących

słowach:

Początkowo podbój Układu Słonecznego był dziełem wojskowych, gdyż tylko oni mieli szansę uzyskania ogromnych kwot koniecznych do podjęcia podróży kosmicznej w pojazdach rakietowych o ciekłym napę­dzie chemicznym. Na tym etapie rozwoju najwyższym osiągnięciem było wzniesienie stacji obserwacyjno badawczej na Prozerpinie II, drugim satelicie planety najdalej położonej od Słońca. Jej budowę rozpoczęto w dwa tysiące szesnastym roku, ale w dwadzieścia osiem lat później, kiedy stacja została okresowo opuszczona, jej budowa jeszcze trwała.

Przyczyny opuszczenia stacji na Prozerpinie oraz pozostałych kolonii w Układzie Słonecznym wiążą się z kierunkiem ówczesnej polityki ziemskiej. Ulegając nieubłaganym naciskom rywalizacji z Rosją i jej sprzy­mierzeńcami, przedstawiciele kultury ziemskiego Za­chodu wypowiedzieli obozowi wschodniemu perma­nentną wojnę ekonomiczną. Pod jej naporem stop­niowo legły w gruzach tradycyjne liberalne instytucje polityczne. Na progu dwudziestego pierwszego stulecia różnica miedzy rywalizującymi kulturami praktycznie zanikła, chociaż formy ich rządów nosiły odmienne nazwy. W obydwu obozach powstawały państwa poli­cyjne, w których pojedynczy obywatel nie miał żadnej ochrony prawnej, W obydwu funkcjonował w pełni totalitarny system ekonomiczny, w obydwu gospodar­ka była ściśle kontrolowana przez państwo. Ta forma polityki społecznej na Zachodzie nosiła nazwę anty-komunizmu, natomiast na Wschodzie nazywano ją antyfaszyzmem. Oba określenia wzbudzały gorące emocje pospólstwa. W rzeczywistości jednak ekonomia w żadnym obozie nie była ani komunistyczna, ani faszystowska i w udokumentowanej historii Ziemi ani faszyzm, ani komunizm nigdy nie istniały jako systemy gospodarcze.

W tym właśnie okresie na Zachodzie na zlecenie senatora Alaski, Blissa Wagonera, zrealizowano dwa programy badawcze. W trakcie prac dokonano wyna­lazków, które stworzyły podstawę rozwoju drugiego etapu lotów kosmicznych. Pierwszym z nich był grawitonowy generator polaryzacji Dillona-Wagonera, zna­ny obecnie pod nazwą wiratora, natychmiast wykorzy­stany jako napęd w lotach kosmicznych. Drugim była askomycyna, pierwszy z antyagatyków, inaczej mówiąc leków przeciwśmiertnych. Pierwsza ekspedycja wystar­towała z układu satelitarnego Jowisza w dwa tysiące dwudziestym pierwszym roku pod osobistym nadzo­rem Wagonera, który został później osadzony w wię­zieniu i stracony za współudział w owym »zdradzieckim« posunięciu. Chociaż nie istnieją żadne zapiski dotyczące losów ekspedycji, wiadomo na pewno, że jej uczestnicy przeżyli, ponieważ druga wyprawa, która miała miejsce w trzysta pięćdziesiąt lat później, na­trafiła w Grupie Lokalnej na gwiazdy zasiedlone gęsto przez ludzkie istoty. Ich języki były wyraźnie ziem­skiego pochodzenia.

W tym czasie dokonano kolejnej próby powstrzymania wyścigu zbrojeń poprzez pakt zawarty przez przywódców obu bloków, prezydenta zachodniego Wspólnego Rynku MacHinery'ego i premiera Rosji Erdsenowa. Pakt pod­pisano w dwa tysiące dwudziestym drugim roku, lecz okres Zimnego Pokoju, który po nim nastąpił, nie sprzyjał specjalnie lotom kosmicznym. Macliinery został zamordowany w dwa tysiące dwudziestym siódmym roku i Erdsenow ogłosił się wtedy premierem i prezyden­tem Zjednoczonej Ziemi, jednak w pięć lat później sam również padł ofiarą zamachu. W tym samym roku członkom podziemnej organizacji działającej na Za­chodzie, niejakim hamiltonianom, powiodła się ucieczka z Układu Słonecznego we flotylli malutkich stateczków o napędzie wiratorowym, zbudowanej z funduszy gro­madzonych potajemnie na rzecz nowej rewolucji amery­kańskiej. Hamikonianie osierocili grono swoich wy­znawców; jak dotąd nie odnaleziono żadnych uczest­ników hamiltomańskiego exodusu, którym, bądź co bądź, udało się umknąć Terrorowi, jak nazywano rządy sprawowane przez reżim Zjednoczonej Ziemi.

Jednym z pierwszych dekretów owego rządu, który mianował się Państwem Monopolistycznym, była usta­wa z dwa tysiące trzydziestego dziewiątego roku, zakazująca lotów kosmicznych i uprawiania zwią­zanych z nimi dziedzin nauki. Mieszkańcy kolonii na planetach i satelitach Układu Słonecznego nie zostali przesiedleni z powrotem na Ziemie, lecz po prostu odcięci komunikacyjnie i pozostawieni wła­snemu losowi. Państwo Monopolistyczne gwałtownie rosło w siłę. Historycy powszechnie zgadzają się, że upadek Zachodu datuje się najpóźniej na rok dwa tysiące sto piąty. Nastąpił okres rosnącego ucisku i wyzysku, z którym w historii Ziemi nie mogły się równać nawet najczarniejsze dekady Cesarstwa Rzymskiego,

Tymczasem gwiezdni uciekinierzy, przerzucając się z układu do układu, opanowywali kolejne planety. W dwa tysiące dwieście osiemdziesiątym dziewiątym roku jedna z takich ekspedycji nawiązała kontakt z pla­netą podległą, jak się okazało, Tyranii Wegańskiej, cywilizacji, która, jak nam dzisiaj wiadomo, władała od ośmiu czy dziesięciu tysięcy lat znaczną częścią naszego sektora galaktyki i nadal przeżywała okres ekspansji. Weganie bardzo prędko w nie zorganizowanych i nędznie wyposażonych kolonistach zwęszyli potencjalnych rywali i, połączywszy siły, wyruszyli z zamiarem zrównania

kolonii z ziemią. W rachubę wchodziły jednak olbrzymie

odległości, tak więc do bitwy o Altair, pierwszego starcia w wojnie wegańskiej, doszło dopiero w dwa tysiące trzysta dziesiątym roku. Siły kolonistów zostały roz­gromione i rozproszone, przedtem jednak udało im się poczynić wystarczające szkody w szeregach wegańskich, by Weganie zrezygnowali ze swojego zamiaru —jak się okazało — na zawsze.

W dwa tysiące trzysta siedemdziesiątym piątym roku na Ziemi odkryto ponownie wirator i Zakład Metalur­giczny Numer Osiem Zjednoczenia Obróbki Toru oderwał się od Ziemi jako samodzielny statek kosmicz­ny. Wkrótce jego śladem ruszyły inne kompleksy przemysłowe, a w końcu całe miasta. Wiele z nich zmusił do tego kroku zarówno nieustanny kryzys na Ziemi, jak i wieloletnie represje polityczne ze strony Państwa Monopolistycznego. Uciekające miasta szyb­ko odnalazły wśród pobliskich gwiazd dawne ziemskie kolonie. Uciekinierzy uzupełnili luki w wiedzy na temat technologii oraz techniczne wyposażenie kolonis­tów, utworzyli z nimi wspólny front przeciwko Weganom. W dalszych dziejach nie brakło zarówno kart chwalebnych, jak i wstydliwych. W dwa tysiące trzysta dziewięćdziesiątym czwartym roku jedno z uciekają­cych miast, Grawitogorsk-Mars, które później prze­mianowało się na Gwiezdnego Mistrza Handlu, spląd­rowało nowo powstałą kolonię ziemską na Thorze V; ten akt barbarzyństwa, który pozyskał miastu prze­zwisko »Wściekłych Psów«, z czasem stał się wzorem postępowania z planetami Wegan. Główna planeta Tyranii, Wega II, została w dwa tysiące czterysta trzynastym roku oblężona przez armadę uzbrojonych miast. Jednym z nich był Gwiezdny Mistrz Handlu. Miasto otrzymało zadanie zniszczenia osłaniającego szczelnie planetę systemu fortyfikacji orbitalnej. Nad­latywała również, dowodzona przez admirała Aloisa Hruntę, Trzecia Flota Kolonialna, której zadaniem było w razie upadku Wegi II przeprowadzenie okupacji planety. Tymczasem admirał Hrunta zrównał Wegę z ziemią i skierował Trzecią Flotę do nieznanego sektora Galaktyki z zamiarem założenia własnego imperium gwiezdnego. W dwa tysiące czterysta pięć­dziesiątym pierwszym roku jurysdykcja kolonialna uznała Hruntę m absenłia winnym bestialskiego lu­dobójstwa z premedytacją. Kulminacją wysiłków zmie­rzających do ukarania Hrunty była bitwa o BD40° 4048' w dwa tysiące czterysta sześćdziesiątym czwartym roku. Mimo ogromnych strat obu stron dla żadnej bitwa ta nie okazała się rozstrzygająca. Jeszcze tego samego roku Alois Hrunta ogłosił się Imperatorem Kosmosu.

Exodus przemysłu ziemskiego stał się w tym czasie tak powszechny, że Państwo Monopolistyczne utraciło swoją bazę produkcyjną; za datę upadku systemu przyjęło się uważać rok dwa tysiące pięćset dwudziesty drugi. W tym samym roku rozpoczęło się interregnum dyktatury poli­cyjnej, rządu o ograniczonych uprawnieniach, powstałe­go w oparciu o luźną konfederację państw spadkobierców niegdysiejszych Narodów Zjednoczonych, Reżim z powodu słabego poparcia ludności i braku bazy przemysłowej nie był w stanie roztoczyć kontroli nad gospodarką. Konfederacja zdawała sobie jednak sprawę, że cała nadzieja na uzdrowienie gospodarki ziemskiej spoczywa w kolonistach i wolnych miastach; ogłoszono amnestię dla przebywających w kosmosie, a jednocześnie rozpoczęto wdrażanie programu systematycznej pacyfi­kacji koczowniczych miast napadających na planety osadników bądź atakujących bratnie miasta wędrowne.

W naszym sektorze Galaktyki konfederacja w dalszym ciągu jest jedyną faktyczną władzą. Po otruciu Aloisa Hrunty w trzy tysiące osiemdziesiątym dziewiątym roku nastąpiła gwałtowna bałkanizacja jego imperium, które nie było specjalnie skonsolidowane nawet w czasach swojej największej świetności.

Mimo że Alois Hrunta samozwańczo obwołał się Imperatorem Kosmosu, jego państwo wydaje się po­zbawione większych wpływów. W chwili obecnej prawo i porządek w Sektorze II są praktycznie egzekwowane przez policję ziemską, gospodarka zaś opiera się na miastach wędrownych. Oba systemy cechuje chaos i nie­wydolność, często dochodzi do sprzeczności interesów.

Nie sposób przewidzieć, kiedy sytuacja dojrzeje do przeprowadzenia pozytywnych zmian i jak będą wy­glądać konkretne rozwiązania".


ROZDZIAŁ PIĄTY

O święta naiwności!"


Trajkoczące niestrudzenie obwody komórek banku pamięci wzbudzały kolejne sny, miasto-gigant parło przed siebie wśród gwiazd z szybkością zawrotną w po­równaniu z tempem, z jakim Scranton prowadziło swój nieśmiały rekonesans w obrębie Grupy Lokalnej. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę na ulicach Nowego Jorku kłębił się gęsty tłum kupujących, nad głowami śmigały taksówki, spod ziemi wydobywał się odległy, niemniej wyraźny łoskot metra kursującego tunelami wywierconymi w granitowym dnie miasta. Ten radosny i nie pozbawiony swoistej logiki młyn wprawiał Chrisa w stan oszołomienia.

Ponieważ się uczył, miał niewiele czasu na zwiedza­nie. Zdobywał wiedzę nie tylko mechanicznie; powoli zaczął dostrzegać fakt, że hipnopedia w rzeczywistości niczego nie uczy. Kształcenie mechaniczne w najlep­szym przypadku pozwala na przyswojenie pewnych faktów, natomiast nie pokazuje, jak je ze sobą wiązać ani też wykorzystywać. Żeby wykształcić inteligencję — nie samą tylko pamięć — niezbędny jest żywy nau­czyciel.

Wyznaczony dla Chrisa opiekun naukowy, korpulentna, siwowłosa, nieustępliwa doktor Helena Braziller była zdecydowanie najlepszą i najbardziej wymagającą nauczycielką, jaką Chris spotkał w życiu. Ojcowie Miasta zamęczali go, obciążając mu jedynie pamięć; doktor Braziller zmuszała go do p r a c y.

Podstawowe równanie przyczynku do teorii Blacketta-Diraca brzmi następująco:

gdzie P oznacza moment magnetyczny, U moment pędu, C i G zachowują swoją zwykłą wartość, a B jest stałą, której wielkość wynosi w przybliżeniu 0,25. Przez proste przekształcenie równania uzyskujemy następują­cy wzór:

stanowiący ogólnie przyjęty zapis podstawowego rów­nania ujmującego zasadę działania wiratorów, znanego również pod nazwą pochodnej Locke'a. Blackett, Dirac i Locke zakładali, że równanie będzie również praw­dziwe dla większych ciał w rodzaju olbrzymich planet gazowych czy słońc. Drogą analizy wymiarowej prze­prowadź na tablicy dowód, obalający słuszność ich założenia.

Chris wolałby poznać odpowiedź na to pytanie w spo­sób o wiele prostszy; doktor Braziller mogła mu zwyczaj­nie powiedzieć, że związki między grawitacją a ruchem wirowym ciał dotyczyły jedynie elektronów i cząstek submikroskopowych, natomiast w makroskali nie miały żadnego praktycznego zastosowania. Ale doktor nie uznawała takiego trybu postępowania. Informację po­daną wprost jego umysł wchłonąłby jak wiele innych faktów sączonych nieustannie do jego pamięci przez Ojców Miasta, a to w pojęciu nauczycielki znaczyłoby, że Chris niczego nie zrozumiał. Chciała, żeby nie tylko umiał powtórzyć rozumowanie Blacketta, Diraca i Locke'a, ale również sam doszedł do tego, w którym momencie uczeni się pomylili i dlaczego prawo ogłoszone w świetle lamp naftowych prehistorycznego roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego, a doprecyzo­wane jako współczynnik Landego w roku tysiąc dziewięć­set czterdziestym, do roku dwa tysiące dziewiętnastego nie potrafiło oderwać od Ziemi nawet ziarnka piasku.

Ależ, pani doktor, czy nie wystarczy nam wiado­mość, że popełnili błąd? Wiemy już jaki. Po co odtwarzać ich tok rozumowania?

Dlatego że wszyscy ci wielcy ludzie trudzili się po to, żebyś teraz mógł rozumować poprawnie. Aż do trzynaste­go wieku, dopóki Fibonacci nie przyswoił Zachodowi cyfr arabskich, na całym świecie nikt, z wyjątkiem paru gorliwych uczonych, nie potrafił przeprowadzić dzielenia pod kreską. Teraz byle dureń umie zrobić to, do czego zdolne były tylko największe umysły tamtej epoki. Czy uważasz się za pokrzywdzonego, bo wymaga się od ciebie wiedzy, dlaczego dzielenie metodą Fibonacciego jest w nauce postępem? Albo sądzisz, że skoro tak wielki wynalazca jak Locke nie znał się na analizie wymiarowej, to tobie też wolno, po tylu latach, nie znać jej zasad? Poświęcili swoje życie, żeby uprzystępnić ci niezmiernie dla nich zawiłe problemy, i nie będziesz w stanie skorzys­tać z tych ułatwień, dopóki nie zrozumiesz, na czym polega trudność. Wracaj do tablicy i próbuj od nowa.

Ale nauka w „żywej" klasie miała też swoje dobre strony w rodzaju na przykład Piggy'ego Kingston-Throopa. Piggy — naprawdę nazywał się George, jednak nikt, nawet doktor Braziller, nie zwracał się do niego tym imieniem — nie był specjalnie bliskim przyja­cielem Chrisa, ale w niewielkiej klasie okazał się jedynym uczniem w jego wieku. Resztę klasy stanowili o wiele młodsi od nich uczniowie. Chris, jak się okazało, słusznie odgadł, że Piggy nie należał do orłów. Piggy wydawał się zachwycony posiadaniem kolegi, który z jakichś powodów był równie spóźniony jak on i który znał się gorzej nawet na przedmiotach elementarnie łatwych dla Piggy'ego.

Pod wieloma względami okazał się całkiem miłym chłopakiem. Grzeczny, pulchny, dowcipny blondynek niewiele sobie robił z rzeczy, do których inni przywiązy­wali wielką wagę. Pod tym ostatnim względem stanowił korzystne zaprzeczenie Chrisa, który, z braku rozeznania nowej sytuacji, często byle drobiazg brał sobie do serca.

Co nie znaczy, że zawsze przyznawał Piggy'emu rację; od początku znajomości toczyli nie kończące się spory. Pierwsze typowe nieporozumienie dotyczyło anty agatyków.

Zostaniesz obywatelem, prawda, Piggy?

O, tak. Z pewnością.

Zazdroszczę ci. Ja nie wiem, co bym chciał robić, nie mówiąc już o tym, że nie wiem, do czego mógłbym się nadać.

Piggy odwrócił się i obrzucił Chrisa bacznym spo­jrzeniem. W drodze do szkoły przystanęli na przerzuco­nym nad Czterdziestą Drugą Ulicą moście Tudor Tower Place. W przeszłości widok przez Pierwszą Aleję na East River zasłaniał budynek ONZ; ale gmach zburzono w czasach Terroru i został po nim jedynie pusty plac, za którym rozpościerała się rozgwieżdżona pustka.

Jak to: robić? — zdziwił się Piggy. — No tak, możesz mieć pewne kłopoty, bo nie urodziłeś się tutaj, ale myślę, że da się to jakoś przeskoczyć. Nie wierz we wszystko, co ci będą wmawiać,

Chris jak zwykle zrozumiał jedną piątą tego, co kolega miał do powiedzenia.

Jesteś lepiej zorientowany — bronił się. — Ale prawo precyzuje bardzo wyraźnie, że zanim dostaniesz obywatelstwo i zezwolenie na przyjmowanie środków, musisz wykazać się jakąś umiejętnością. Istnieją trzy podstawy do uzyskania zezwolenia; pamiętam dokładnie, bo wkuwałem to parę dni temu.

Skoncentrował się. Odkrył bardzo dobry sposób na odgrzebywanie w pamięci implantowanych informacji: przymykał oczy i wyobrażał sobie siwy gaz. Po chwili ogarniała go senność, czy może wspomnienie senności, jaką odczuwał podczas lekcji na dany temat. Informacja powracała niemal w identycznej postaci. Tym razem też jego sposób nie zawiódł; po krótkiej chwili usłyszał swój własny głos, zaskakująco podobny do głosu Ojców Miasta, Recytował monotonnie:

Istnieją trojakie podstawy uzyskania obywatel­stwa, mianowicie: (1) Wykazanie się niepodważalnie użytecznym talentem w rodzaju umiejętności do pro­gramowania komputerów, posiadania zdolności ad­ministracyjnych lub innych uzdolnień, które warto podtrzymywać zamiast oczekiwać, że w następnych pokoleniach dzięki przypadkowi genetycznemu przy­jdzie na świat odpowiednia liczba osób o tych pre­dyspozycjach. (2) Wyraźne upodobania intelektualne oraz zamiłowanie do badań naukowych, filozofii i sztuki, ponieważ są dziedziny, w których trudno jest uzyskać w ciągu jednego życia doskonałość, nie mówiąc już o zastosowaniu własnych odkryć. (3) Zdanie Testów Obywatelskich ukierunkowanych na

wykrycie rezerw i potencjalnych uzdolnień u wolniej rozwijających się osiemnastolatków, którzy nie uzy­skali dotąd zadowalających wyników w żadnej dzie­dzinie. Z którejkolwiek strony byś tknął, sprawa nie wygląda różowo!

Gadanie Ojców Miasta! — prychnął Piggy pogar­dliwie. — Co oni wiedzą? Są tylko kupą złomu. Nic nie wiedzą o ludziach. Te przepisy zupełnie nie mają sensu.

Dla mnie mają — sprzeciwił się Chris. — Wiado­mo, że nie można wszystkim podać antyagatyków... słyszałem, że są trudniej osiągalne niż german. Na Scranton dowództwo zabroniło nawet głośno o nich wspominać. W tej sytuacji konieczne jest jakieś kryte­rium, kto ma je dostać, a kto nie.

Dlaczego?

Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że to miasto jest czymś w rodzaju wyspy położonej na środku niewyob­rażalnie wielkiego oceanu. Poza rzadkimi wypadkami nikt nie może wejść na pokład ani z niego zejść. Gdyby wszystkim podano specyfik przedłużający życie w nie­skończoność, wkrótce zrobiłby się tu taki tłok, że ludzie zaczęliby sobie deptać po głowach.

Nie przesadzaj. Popatrz dokoła. Nie powiesz chy­ba, że stoimy sobie na głowach?

Nie stoimy, bo antyagatyk jest wydawany tylko niektórym, do tego nie wszyscy mają pozwolenie na posiadanie dzieci. Spójrz choćby na siebie, Piggy. Mimo że twój ojciec i matka są w tym mieście kimś, jesteś ich jedynym dzieckiem, a pozwolenie na po­siadanie ciebie uzyskali dopiero po stu pięćdziesięciu latach.

Zostaw moich rodziców w spokoju — mruknął Piggy. — Nie umieli zadbać o swój interes i tyle.

W porządku. Wobec tego weź na przykład mnie. Jeżeli do osiemnastych urodzin nie okaże się, że mam jakieś specjalne uzdolnienia... a nie wiem, czym mógłbym się wykazać... nie zostanę obywatelem i nie dadzą mi środków. A jeśli nawet uzyskam obywatelstwo, dajmy na to zdając testy, to i tak zanim pozwolą mi na posiadanie chociaż jednego dziecka, będę musiał udowodnić swoją przydatność genetyczną. Tak się dzieje tam, gdzie istnieje ko­nieczność zachowania stałej liczby ludności; prosty rachunek ekonomiczny, czyli akurat coś, na czym się znam, Hggy.

Piggy splunął w zadumie przez balustradę. Trudno orzec, czy chciał w ten sposób dać wyraz swoim obawom, a jeśli tak, czy miał na myśli tylko ekonomię, czy również inne zagadnienia poruszone w rozmowie.

No dobra — oświadczył w końcu. — Załóżmy, że podają ci środek i zezwalają na posiadanie dziecka. Dlaczego dziecku też nie mieliby podać antyagatyku?

Powinni, o ile się zakwalifikuje.

O święta naiwności! Nie rozumiesz, że po to właśnie istnieją Testy Obywatelskie? To właśnie jest ta furtka. Jeżeli nie załapałeś się inaczej, możesz załapać się przy testach, zwłaszcza jeśli masz jakieś znajomości. Jeżeli jesteś nikim, Ojcowie Miasta zapewne sfałszują wyniki i to na twoją niekorzyść. Ale jeśli jesteś kimś, nie będą zbyt surowi. A jeśli będą zbyt surowi, mój ojciec może ich zawsze podregulować. On ich programuje. Tak czy siak, do testów nie sposób się przygotować, co znaczy, że są zwyczajnym oszustwem,

Chris był wstrząśnięty, ale dalej bronił swego.

No bo to nie jest ten rodzaj testów. To znaczy, nie chodzi w nich o to, czy jesteś dobry z analizy wymiaro­wej, historii czy z czegokolwiek innego. Są po to, żeby

wykazać zdolności wrodzone, a nie nabyte w ten czy inny sposób umiejętności.

Bujda na wiratorach! Test, do którego nie spo­sób się przygotować, to test, który można zdać oszu­kując. Nie widzę innej możliwości. Jeżeli się tak upierasz, że trzeba być supermózgiem, żeby otrzymać środek przeciwśmiertny, to przyjrzyj się opiekunowi, którego ci przydzielono. Nie ma własnych dzieci i jest zwykłym gliną... a ma prawie tyle lat co bur­mistrz!

Aż do tej chwili Chris nie dawał za wygraną. To był jednak cios poniżej pasa.

Z początku był przerażony, kiedy się zorientował, że jego dowód tożsamości przewiduje zakwaterowanie przy rodzinie, a przerażenie przeszło w panikę, kiedy dowie­dział się, że numer na skierowaniu jest numerem nie kogo innego tylko sierżanta Andersona. Przez pierwsze tygodnie spędzone w mieszkaniu Andersonów w dawnym Chelsea Chris był podejrzliwy i nastroszony, co mas­kował taką dawką uprzejmości, na jaką pozwalało mu nikłe obycie towarzyskie.

Wkrótce jednak przekonał się, że poznany na powłoce sierżant nie jest żadnym ludojadem, a jego żona, Carla, była najbardziej ciepłą i uroczą kobietą, jaką Chris w życiu poznał. Andersenowie nie mieli dzieci, przyjęli więc Chrisa serdecznie, jakby był ich własnym synem. W dodatku, zgodnie z przewidywaniami Ojców Miasta, Anderson okazał się idealnym opiekunem dla młodziut­kiego, nowo przybyłego pasażera, ponieważ nikt, nie wyłączając samego burmistrza, nie znał miasta tak dobrze jak on.

W istocie rzeczy jego funkcje znacznie przekraczały kompetencje policjanta — gdyby zaistniała konieczność przedostania się na pokład statku nieprzyjaciela, oddziały policyjne mogły być przekształcone w jednostki obrony miasta i oddziały desantowe. Chociaż w siłach zbrojnych Nowego Jorku wielu mężczyzn nominalnie miało wyższe stopnie od sierżanta powłokowego Andersena, jednak opiekun Chrisa i jego milczący, śniady kolega Dulany stali na czele ochotniczych oddziałów, praktycznie nie­zależnych od hierarchii policyjnej i podległych bezpo­średnio burmistrzowi Amalfiemu.

Właśnie ten fakt zapoczątkował nić przyjacielskiego porozumienia miedzy Chrisem a jego opiekunem. Chris nigdy jeszcze nie widział na własne oczy Amalfiego, chociaż wszyscy w mieście mówili o burmistrzu tak, jakby był ich osobistym znajomym. Nareszcie spotkał kogoś, kto rzeczywiście znał burmistrza i widywał go parę razy na tydzień, Chris nie był w stanie zapanować nad ciekawością.

Ludzie tak tylko gadają, Chris. Mało kto widuje Amalfiego, jest na to zbyt zajęty. Amalfi od dawna kieruje wszystkim i robi to dobrze, więc ludzie uważają go za przyjaciela. Wiedzą, że można mu zaufać.

Ale jaki on jest?

—— Skomplikowany... ale to chyba można powiedzieć o wszystkich. Będę najbliższy prawdy, jeśli powiem, że jest niezwykle przenikliwy. Potrafi doszukać się związ­ków między wydarzeniami, które uchodzą uwagi in­nych. Umie ocenić sytuację i natychmiast wypatrzyć nitkę, od której pruje się cały płaszcz. Musi posiadać taką umiejętność, bo jest zbyt przeciążony obowiąz­kami, żeby pozwolić sobie na sprawdzanie każdego ściegu z osobna. Moim zdaniem i tak zaharowuje się na śmierć.

Do tej właśnie sprawy powrócił Chris po przygnębia­jącej dyskusji z Piggym.

Powiedział mi pan kiedyś, sierżancie, że nasz

burmistrz zapracowuje się na śmierć. Od Ojców Miasta wiem, że ma kilkaset lat. Przecież każdy, kto zażywa antyagatyki, może żyć wiecznie, prawda?

Nic podobnego — zaprzeczył Anderson z przeko­naniem. — Nikomu nie jest pisane żyć wiecznie. Zawsze, prędzej czy później ulegnie jakiemuś wypadkowi. Środki przeciwśmiertne nie są zresztą „lekarstwem" na śmierć w ścisłym tego słowa znaczeniu. Czy wiesz, na jakiej zasadzie działają?

Nie — przyznał się Chris. — Nie braliśmy tego

jeszcze w szkole.

Z banku pamięci dowiesz się wszystkiego ze szczegółami, ja pamiętam tylko piąte przez dziesiąte. Ogólnie rzecz biorąc, istnieje kilka odmian antyagatyków, z których każda ma inne działanie. Najważniejsza askomycyna pobudza działanie komórek układu siateczkowo-śródbłonkowego, do którego należą ciałka białe. Obdarza organizm tak zwaną odpornością nie­swoistą, co znaczy, że przez następne siedemdziesiąt lat nie grozi ci żadna choroba zakaźna. Po upływie tego okresu dostajesz następną szczepionkę i tak dalej. Askomycyna nie jest, jakby sugerowała jej nazwa, antybiotykiem, tylko pochodną endotoksyny, cukrem złożonym zwanym mannozą. Askomycyna swoją nazwę zawdzięcza faktowi, że podobnie jak antybiotyki, po­wstaje drogą fermentacji.

Kolejnym antyagatykiem jest TATP — triacetyl-triparanol, którego działanie polega na powstrzymywa­niu w organizmie syntezy substancji tłuszczowej zwanej cholesterolem. Cholesterol ma tendencję do gromadze­nia się w arteriach i wywoływania wylewów, apopleksji, nadciśnienia i tym podobnych. TATP musi być zażywa­ny codziennie, ponieważ organizm każdego dnia od nowa zabiera się do wytwarzania cholesterolu.— Czy nie jest to dowód, że cholesterol czemuś służy? — spytał Chris ostrożnie.

Oczywiście. Jest absolutnie nieodzowny dla roz­woju płodu, tak więc kobiety w ciąży muszą odstawić TATP. Mężczyznom cholesterol nie jest do niczego potrzebny, a mężczyźni są o wiele podatniejsi na choroby krążenia niż kobiety.

Obecnie stosuje się jeszcze dwa rodzaje antyagatyków o pomniejszym znaczeniu. Jeden z nich po­wstrzymuje syntez? hormonu snu, który również jest niezbędny w ciąży, poza tym jednak przysparza wyłącz­nie kłopotów. Substancję tę wyodrębniono z krwi przeżuwaczy, na przykład krów, których krwiobieg jest tak dziwnie skonstruowany, że drugi sen grozi im śmiercią.

Chce pan powiedzieć, że pan n i g d y nie sypia?

Nie mam na to czasu — oświadczył Anderson z najgłębszą powagą. — Ani też, chwała Bogu, naj­mniejszej potrzeby. Ale już sama askomycyna w połą­czeniu z TATP-em znosi dwie najczęściej spotykane przyczyny śmierci: infekcje i choroby układu krążenia. Powstrzymanie tych dwóch czynników tylko przedłuża średnią długość życia co najmniej o dwa wieki.

Ale śmierć nadal jest nieuchronna, mój chłopcze... Jeżeli nie zginiesz w wypadku, dopadnie cię rak, na którego nie mamy jeszcze remedium... owszem, askomy­cyna atakuje zwyrodniałe tkanki z taką siłą, że rak przestaje być zabójczy... środek ten chroni nawet przed promieniowaniem" twardym, jednak rak potrafi tak zbrzydzić życie, że śmierć bywa jedynym humanitarnym wyjściem. Można też umrzeć z wycieńczenia albo z braku dostępu do antyagatyków. Można zginąć od kuli... i z przepracowania. Nie przeczę, że w naszym mieście żyje się dosyć długo, ale nic takiego jak nieśmiertelność

nie istnieje. Nieśmiertelność, podobnie jak jednorożec, jest tylko mitem. Nawet wszechświat nie będzie trwał wiecznie.

Wreszcie nadeszła okazja, na którą Chris czekał, chociaż nie bardzo wiedział, od czego zacząć.

Czy... czy komuś, kto został obywatelem, kiedyś przestaje się podawać środki przeciwśmiertne?

Specjalnie? Nigdy o takim przypadku nie słysza­łem — powiedział Anderson, marszcząc czoło. — W każdym razie nie w Nowym Jorku, Jeżeli Ojcowie Miasta wydadzą na kogoś wyrok śmierci, zostaje rozstrzelany. Po co ma wegetować do końca siedem­dziesięcioletniego okresu? Byłoby to karygodnym wręcz okrucieństwem. Po co ktoś miałby komuś od­stawiać leki?

No... testy nie zawsze są wiarygodne. To znaczy, jeżeli, dajmy na to, ktoś został obywatelem, a potem odkryto, że nie jest... eee... tak genialny, jak sądzono...

Sierżant powłokowy obrzucił Chrisa uważnym spo­jrzeniem. Zapadła długa cisza, w czasie której Chris wyraźnie słyszał pulsowanie krwi we własnych skro­niach.

Chyba rozumiem — powiedział wreszcie powoli Anderson. — Ktoś nieźle nawiratorował ci w głowie. Jak długo, twoim zdaniem, przetrwałoby miasto, gdyby tylko geniusze mieli prawo do obywatelstwa? Ani byś się obejrzał, jak by się wyludniło. To wszystko nie funk­cjonuje na takich zasadach. Środki przeciwśmiertne stosowane są po to, żeby podtrzymywać umiejętności. Rodzaj umiejętności nie ma najmniejszego znaczenia. Pod uwagę bierze się jedynie to, czy bardziej logiczne jest przedłużanie życia danego osobnika, czy też kształ­cenie jego następców co czterdzieści, pięćdziesiąt lat. Popatrz się na mnie, Chris. Nie jestem żadnym geniuszem, tylko zwykłym sierżantem policji, ale znam się na mojej robocie na tyle, że Ojcom Miasta nie opłaca się kształcić mojego następcy w młodszym pokoleniu. Zdecydowali zachować dotychczasowego policjanta, czyli mnie, chociaż jestem tylko zwykłym gliną. Czemu nie? Nie mam nic przeciwko temu, robota mi od­powiada, a kiedy Amalfi potrzebuje doświadczonego policjanta, wzywa albo mnie, albo Dulany'ego, a nie któregoś z oficerów, bo żaden z nich nie ma za sobą tylu lat doświadczeń co my dwaj. Kiedy burmistrz po­trzebuje sierżanta powłokowego — wzywa mnie; kiedy musi wysłać patrol na inny statek — wzywa Dula-ny'ego; a kiedy chce mieć pod ręką mistrza jakiejś specjalności — to też go sobie zaprasza. Na pokładzie miasta, również dlatego, że miasto jest tak wielkie, można znaleźć przedstawiciela każdej specjalności. Dopóki ten system działa, nie ma potrzeby, żeby po mieście chodziło więcej takich jak ja. Albo więcej niż n specjalistów innej dziedziny^ jeśli zapotrzebowanie wynosi n.

Wygląda na to, że wykuł pan tę lekcję na blachę — uśmiechnął się Chris.

Każdą lekcję wykułem — potwierdził Anderson. — To znaczy wszystko, co mi przekazali. Kiedy Ojcowie Miasta raz włożą ci coś do głowy, to już na dobre.

Jego słowa przerwał klarowny, melodyjny gwizd dochodzący z głębi mieszkania. Powłokowy zadarł wielką głowę i uśmiechnął się.

Zaraz się przekonasz — zapowiedział. Był wyraźnie czymś ucieszony. Dotknął guzika na poręczy fotela.

Anderson? — odezwał się ktoś zmęczonym głosem. Chrisowi natychmiast przemknęło przez myśl, że taki

głos musiał mieć tata niedźwiedź w starożytnym micie o Złotowłosej.

Tak... Słucham pana.

Decydujemy się na kontrakt. I mnie, i Ojcom Miasta w miarę odpowiadają warunki. Za chwilę przy­stąpię do podpisania umowy. Wolałbym, żebyś się tutaj zjawił i na wszelki wypadek zapoznał z jej treścią. Coś mi się widzi, Josel, że tym razem idziemy na całość.

Zaraz będę. — Anderson dotknął guzika. Uśmiech­nął się szerokim, chłopięcym uśmiechem, jakiego Chris nigdy u niego nie widział.

Burmistrz! — wykrzyknął Chris podniecony.

No.

O czym mówił?


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Planeta zwana Niebiosa


Planeta, miotana burzą, była całkiem niewidoczna. W miarę jak miasto ostrożnie obniżało lot, coraz wyraźniej występował zarys pola wiratorowego, które przybrało wygląd czaszy kipiącej od czarnych chmur poprzecinanych błekitnozielonym światłem błyskawic. Czasza spływała strugami deszczu i gradu. Kiedy opadli niżej, grad ustąpił, ale deszcz przybrał na sile.

Po niezliczonych miesiącach mijania kolejnych słońc w rozgwieżdżonych przestworzach dobywający się z cie­mności niski pomruk grzmotów miał w sobie coś przy­gnębiającego, wręcz przerażającego.

Chris siedział z Piggym na molo u wylotu Gansevoort Street, z którego Herman Melville odpływał na spotkanie dalekich Mórz Południowych.

Wpatrywał się w świetlistą kulę przelatującego nad miastem pioruna tak, jakby pierwszy raz w życiu oglądał tego rodzaju zjawisko atmosferyczne. Równie nietęga była mina Piggy'ego, który nigdy w życiu niczego podobnego nie widział. Nowy Jork miał lądować na planecie po raz pierwszy, od kiedy chłopak przyszedł na świat.

Skąd Amalii wiedział, jak zejść do lądowania — nie pogróżka nie była zbyt niepokojąca, bo chociaż Piggy ważył więcej od Chrisa o jakieś dziesięć kilogramów, były to głównie kilogramy tłuszczu. Rozochocony burzą Chris już miał wyśmiać kolegę, kiedy antyczne deski molo zadrżały pod krokami stalowych buciorów. Za­skoczony spojrzał przez ramię i zerwał się na równe nogi.

Za plecami chłopców stało dwudziestu pozbawionych twarzy ludzi w skafandrach kosmicznych. Najeżeni bronią, wyglądali jak falanga gigantycznych robotów. Deski zaskrzypiały i ugięły się z jękiem, kiedy jeden z nich wystąpił naprzód i nieoczekiwanie przemówił do Chrisa.

Głos był gromki i metaliczny, wzmacniacz wyraźnie podregulowano do przekrzykiwania kanonady pioru­nów na wielkich przestrzeniach, mimo to Chris roz­poznał go bez trudu. Zakuty w zbroję mężczyzna był jego opiekunem.

CHRIS! — Głos nagle stracił na sile. — Chris, co ty tu robisz? I chłopak Kingstona-Throopa z tobą?! Piggy, powinieneś mieć więcej oleju w głowie! Lądujemy za dwadzieścia minut, tu mamy właśnie bramę wypado­wą. Zmiatajcie obaj.

Przyszliśmy tylko popatrzeć — zaczął się bronić Piggy. — Każdemu wolno patrzeć.

Nie mam czasu na dyskusje. Idziesz stąd, czy nie? Chris szarpnął kolegę za łokieć.

Chodź, Piggy. Po co mamy komuś zawadzać?

Puszczaj mnie. Nikomu nie zawadzam. Jak chcą, mogą po mnie przejść. Nie będę stąd szedł tylko dlatego, że jemu się tak podoba. On nie jest moim opiekunem, tylko zwykłym gliną.

Stalowe ramię wyciągnęło się w stronę chłopca. Na końcu rozwarła się para szczypców.

Poproszę o kartę — szorstko zażądał Anderson. —

Później się dowiesz, o co zostałeś oskarżony. Jeżeli nie ruszysz się stąd natychmiast, wyznaczę dwóch ludzi, żeby ci w tym pomogli, chociaż w tej chwili potrzebny mi jest każdy człowiek. Zrobimy ci takiego haka w kar­cie, że do końca życia będziesz żałował.

Już dobra. Po co się tak zaraz ciskać? Idę. Pękate, stalowe ramię z rozwartymi groźnie szczyp­cami nadal wysuwało się do przodu.

Poproszę kartę.

Powiedziałem przecież, że idę.

No to zjeżdżaj!

Piggy nagle spokorniał. Rzucił się do ucieczki. Chris posłał swojemu opiekunowi zdumione spojrzenie, po czym poszedł w ślady kolegi, jak najstaranniej omijając nieruchome posągi z błękitnej stali rozstawione na całej długości molo.

Piggy zdążył już zniknąć. Kiedy oszołomiony Chris puścił się pędem w stronę domu, miasto, w feerii błyskawic, wylądowało.

Na nieszczęście Chrisa Ojcowie Miasta nie wzięli poprawki na lądowanie: nauka przebiegała jakby nigdy nic, tak że chłopiec miał tylko bardzo mętny obraz najświeższych wydarzeń. Wprawdzie nowojorskie biuro informacji podawało co godzinę pięciominutowe bloki informacyjne, jednak dziesięciolecia jałowej rutyny lotu sprawiły, że serwis sieci kablowej składał się z komuna­łów. Funkcja biura w czasie lotu sprowadzała się do transmitowania programów z ogromnych zbiorów mu­zycznych i teatralnych miasta. Chris podejrzewał, że większość obywateli podziela jego zdanie, iż nadawane wiadomości są mętne i niewiele mówiące. Nieliczne informacje, jakie miał, zawdzięczał sierżantowi Ander­senowi. Nie było tego wiele, bo sierżant rzadko pojawiał się w domu, pochłonięty organizacją przyczółka na Niebiosach. Chrisowi udało się podsłuchać zaledwie parę zdań, głównie z rozmów prowadzonych przez sierżanta z Carlą.

Chcą, żebyśmy im pomogli rozwinąć przemysł na planecie. To pozornie proste, rzecz jednak w tym, że ich społeczeństwo ma strukturę feudalną. Sześćdziesiąt sześć tysięcy tak zwanych elektorów, czyli zwykłych wolnych posiadaczy ziemskich, ma pod sobą ogromną liczbę poddanych. Nikt nigdy nie zadał sobie trudu, żeby ich przeliczyć. Archaniołowie życzą sobie utrzymać ten stan rzeczy nawet po uruchomieniu przemysłu ciężkiego.

Nie wydaje mi się to możliwe — oświadczyła Carla.

Bo też nie jest możliwe, o czym przekonają się, kiedy skończymy naszą robotę. W tym właśnie cały sęk. Nie wolno nam ingerować w system społeczny planety, tymczasem wywiązując się z kontraktu, zainicjujemy rewolucję... długą i powolną, niemniej jednak rewolucję. A kiedy gliniarze wyładują po naszym odlocie i zorientują się, co jest grane, będziemy odpowiadać za pogwałcenie status quo.

Gliniarze! — zaśmiała się Carla melodyjnie. — Ko­chanie, to słowo brzmi w twoich ustach jak obelga. A kimże ty jesteś? Ile jeszcze trzeba stuleci, żebyś pogodził się z tym, że sam jesteś gliną?

Wiesz, o co mi chodzi — oświadczył chmurnie Anderson. — Niech ci będzie, jestem gliną. Ale nie jestem ziemskim gliną, tylko m i e j s k i m, a to wielka różnica. Cóż, pożyjemy, zobaczymy. Co jest na lunch? Muszę wyjść za pół godziny.

Burza, zgodnie z przepowiedniami, nie ustawała. Chris przy każdej okazji chodził oglądać rozpakowywanie i montaż maszyn, których śladem następnie wędrował

do przemysłowych sektorów, gdzie mógł podziwiać sforę rozchybotanych, gąsienicowych łazików bagiennych. Pojazdy osadników, chociaż różnej wielkości, były skonstruowane według podobnych zasad: opasłe cy­lindry z przejrzystego tworzywa wzmocniono stalowymi obręczami i zaopatrzono po obu bokach w gąsienice o tak wielkich ogniwach, że mogły funkcjonować jako koła łopatkowe w szczególnie grząskim terenie. Kadłub pojazdu był wodoszczelny, jednak na oko Chrisa ma­szyny nie potrafiły pływać, choćby nawet zostały wy­posażone w ukryte śruby napędowe; w razie awarii mogły najwyżej liczyć na zachowanie równowagi i wzy­wać pomocy drogą radiową, o czym świadczyły liczne anteny. Wyglądały bardziej na polewaczki niż jednostki pływające.

Czy na takich mokradłach mógł powstać jakikolwiek przemysł? Chris nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jakim cudem rolnicze społeczeństwo mogłoby przeżyć pośród nieprzerwanych strumieni ulewy, zwłaszcza w sy­tuacji, gdy tylko skąpe fragmenty planety znajdowały się nad powierzchnią wody. Potem jednak przypomniał sobie to i owo na temat kolonizacji Wenus, która odbywała się w podobnie trudnych warunkach. Tam skończyło się rolnictwem podmorskim; jednak rolnictwo też wymagało wielkich ilości energii, w dodatku miesz­kańcy Niebios nie doszli nawet do etapu Wenus — wy­glądało na to, że ich główne pożywienie stanowi zielsko bagienne i ryby.

Chris z najwyższą uwagą przysłuchiwał się rozmowom osadników w dokach — nie tym, które toczyli z miesz­kańcami wędrownego miasta po angielsku skompliko­wanym językiem technicznym, lecz rozmowom, które prowadzili między sobą. Język osadników był dziwną cmoktaną wersją rosyjskiego, niegdyś języka uniwersalnego, obecnie właściwie martwego, używanego tylko w zapadłych kątach wszechświata. Banki pamięci od pierwszych dni nauki bezlitośnie tłoczyły Chrisowi rosyj­ski do głowy. Był to jeżyk bardzo trudny do opanowania, zwłaszcza na pokładzie miasta, w którym nikt prawie go nie używał. Archaniołom, którzy zachowywali ostrożność nawet w prywatnych rozmowach, nigdy nie przyszło do głowy, że ktoś z wędrowców mógł operować ich mową. Fakt, że sami mówią po rosyjsku, był dla nich dowodem, że ich historia wyprzedza historię miast koczowniczych. Z pewnością, nie zaświtało im nawet w głowach, że ich słowa mogą być chociaż w części rozumiane przez nastolatka, który włóczy się po nabrzeżach, gapiąc się na łodzie motorowe.

Z zasłyszanych rozmów i coraz rzadszych wizyt opiekuna w domu Chris stworzył sobie mglisty obraz oczekiwań kolonistów. Gdyby był obywatelem, mógłby zwrócić się wprost do Ojców Miasta o przedstawienie mu tekstu umowy, jako pasażer nie miał jednak tego rodzaju uprawnień. Ogólnie wywnioskował, że Archaniołowie zamierzają zaprowadzić u siebie gospodarkę wzorowaną bez reszty na gospodarce Wenus, z jej podmorskim rolnictwem i hodowlą oraz zastosowaniem napędu radiotransmisyjnego, podobnego do napędu, który utrzymywał miejskie taksówki w powietrzu. Węd­rowcy mieli w grząskim, osuwającym się terenie wykopać fundamenty pod generatory stacji przekaźnikowej. Mieli również, korzystając z własnych urządzeń, oczyścić rudy niezbędnych dla przedsięwzięć energetycznych metali, głównie toru, który występował na Niebiosach w iloś­ciach znacznie przewyższających moce przerobowe pla­nety. Po reorganizacji gospodarki Archaniołowie zamie­rzali uruchomić własne rafinerie i sprzedawać oczysz­czony tor innym planetom. Co ciekawsze, mieli również

wystarczająco dużo germanu i byli skłonni płacić nim za usługi miasta, mimo że był metalem niezmiernie trudnym do uzyskania. Dla osadników tego rodzaju umowa była korzystna, ponieważ nie uczestnicząc w handlu między­gwiezdnym, odczuwali dotkliwy deficyt dolarów koczow­niczych.

Kiedy tabor maszyn, człapiąc gąsienicami, wytoczył się w teren, gdzie zniknął spowity nieustającą nawałnicą, odwiedziny sierżanta Andersena zrobiły się jeszcze rzadsze, a liczba kolonistów w dokach gwałtownie zmalała. Teraz stało tam tylko kilka pojazdów bagien­nych, z nie wyjaśnionych przyczyn nazywanych łabę-ziówkami, które Chris chodził podziwiać każdego dnia po szkole. Były to zwykle niewielkie jednostki; ich właściciele usiłowali wytargować od wędrowców eg­zotyczne kurioza dla swoich dam, wyglądało jednak na to, że ten rodzaj handlu ugrzązł w martwym punkcie, podobnie jak wszystko na tej planecie. Obywatele No­wego Jorku nie potrzebowali pieniędzy, a niebiańscy feudałowie i wolni władycy nie mieli zbyt wielu towarów na wymianę. Wkrótce wszelki dopływ informacji ustał prawie zupełnie. Bardzo to Chrisa zmartwiło.

Doprowadzony do ostateczności, wpadł na pomysł. Zawsze nosił przy sobie niewielki, tani scyzoryk z wbu­dowanym w rękojeść kompasem. Ten jeden z niewielu prezentów, na jaki było stać jego ojca, mógłby przehandlować jako egzotyczną ciekawostkę. W pierwszej chwili odrzucił pomysł, zły na siebie, że coś takiego w ogóle mogło mu przyjść do głowy, kiedy jednak sierżant Dulany, a następnie sierżant Anderson, zostali oficjalnie wciągnięci na listę „zaginionych", przestał się wahać. Jego ostatnie wątpliwości dotyczyły już tylko tego, czy kompas zadziała w warunkach silnie wzmożonej aktyw­ności elektrycznej, ale w końcu na Ziemi też nie spisywał się zbyt dobrze. Wyczekał na moment, kiedy jeden z feudałów po nieudanym targu kroczył sztywno do swojej sześcioosobowej łabędziówki. Chris podszedł ze scyzorykiem na wyciągniętej dłoni.

Gospodin...

Zatrzymany — wielkie, krzepkie chłopisko o twarzy pochmurnej jak: burzowe niebo jego ojczystej planety — przystanął i spojrzał z góry na chłopca.

Tak, chłopcze? Mówiłeś coś?

Tak, panie. Za pozwoleniem, mam tutaj bardzo pożyteczny przyrząd pochodzenia ziemskiego. Czy chcie­libyście go obejrzeć?

Mówisz w naszym jeżyku? — zdziwił się mężczyz­na, w dalszym ciągu zachmurzony. Wziął scyzoryk z roztargnieniem. Przedmiot wyraźnie go zaciekawił, ale jeszcze bardziej zainteresowała go łamana ruszczyzna Chrisa. — Skąd znasz rosyjski?

Ze słyszenia, panie. To bardzo trudny język, ale staram się, jak mogę. Spójrzcie, prosto z Ziemi, z koł­chozu Pensylwania. Prawdziwy staroć, składany ręcznie.

No, no. Jak też to działa?

Chris pokazał, jak otworzyć oba ostrza, natomiast próby objaśnienia mechanizmu funkcjonowania kom­pasu Archanioł zbył machnięciem ręki. Albo słaba znajomość języka czyniła wywód niezrozumiałym, albo feudał zdążył się już zorientować, że tego rodzaju urządzenie musi być bezużyteczne w gęsto naszpikowanej błyskawicami atmosferze Niebios.

Hmm, widać, że to tandeta, ale może żona zechce to nosić na szyi. Ile za to chcesz?

Panie, chciałbym pokierować jeden, jedyny raz pańską łodzią. O nic więcej nie proszę.

Osadnik przyglądał mu się przez dłuższą chwile, po czym wybuchnął śmiechem.

Proszę bardzo, proszę bardzo — powiedział, kiedy opanował już pierwszą wesołość. — Wy, włóczędzy, lubicie targować na całego, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem.,, tę historię będę opowiadać latami! Zgoda, dobiliśmy targu.

Nie przestając chichotać, ruszył przodem do doku, gdzie zostali zatrzymani przez powłokowego, który rozpoznał Chrisa. Obie strony wyjaśniły policjantowi, jakiego dobiły targu. Wartownik z koczowniczego mia­sta niechętnie pozwolił chłopcu wsiąść na pokład łabędziówki.

Dwaj osadnicy siedzący w kabinie położonej na dziobie chybotliwego walca zerwali się na ich widok z gniewem i przestrachem, ale właściciel uspokoił ich zdecydowanym ruchem dłoni. Ciągle wydawał się nieźle ubawiony.

Spokojnie. To tylko dzieciak. Dał mi błyskotkę za to, że mu pokażę, jak człapie nasza łajba. Idźcie na rufę, za chwilę do was przyjdę.

Sądząc z wyrazu twarzy, jego towarzysze nadal nie byli zachwyceni, ale posłusznie opuścili kabinę. Wielki mężczyzna usadził Chrisa twarzą do panoramicznej szyby i pokazał, jak ma trzymać manetki przepustnicy położone po obu stronach koła sterowego.

Samo kręcenie kołem nie wystarczy, musisz regu­lować tempo poszczególnych gąsienic. Przesuwać tę wajchę do przodu albo do tyłu. Za czerwoną kreską masz wsteczny bieg. Jakby zaczęło buksować, zrób pełen obrót kołem. Silnik zgaśnie i łódź osiądzie w błocie. Kiedy trafi na twardsze podłoże, sama z siebie zacznie pełznąć do przodu, uruchamiając tłoki; ciśnienie w zbior­niku podniesie się i koło automatycznie odkręci się do pozycji wyjściowej. Zrozumiałeś?

A czy mógłbym spróbować?— Hmm, sądzę, że tak. Wycofam pojazd z doku i będziesz mógł pojeździć sobie w kółko zaraz za powłoką. Musisz tylko pilnować, żeby nie stracić z oczu latarni sygnalizacyjnej Nowego Jorku.

Czy pozwolisz, panie, żebym sam wyprowadził pojazd?

Dobra — łaskawie zgodził się ubawiony ol­brzym. — Tylko bez szaleństw. Oba drążki spokojnie przesuń za czerwoną kreskę, W porządku. Nie tak szybko. Powolutku! Spokojnie! Teraz lewy drążek na luz. W porządku; widzisz, jak się zaczęła obracać?

Gdzieś z tyłu łabędziówki rozległo się nawoływanie. Olbrzym w odpowiedzi wybuchnął potokiem mowy, z którego Chris zrozumiał zaledwie parę słów.

Mam coś do obgadania na rufie. Wrócę za chwi­lę — zwrócił się do Chrisa. — Pamiętaj, żadnych wygłupów i nie trać z oczu latarni.

Tak jest, panie.

Właściciel łodzi opuścił sterówkę. Chris dosłyszał jeszcze, jak z rozbawieniem relacjonuje historię chłopaka z doków, który potrafi wydukać parę słów po rosyjsku, w związku z czym uważa, że potrafi kierować łodzią. Potem mężczyźni zaczęli rozmawiać przytłumionym szeptem.

Parę minut Chris spędził, starając się możliwie nie­zgrabnie obchodzić ze sterami, chociaż prowadzenie łodzi nie wymagało specjalnej wprawy. Następnie zgod­nie z poleceniem, puścił pojazd w kółko przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, podniósł się z przedniego siedzenia i ostrożnie wycofał pod drzwi prowadzące do sąsiedniej kabiny.

Prawdę mówiąc, chciał się dowiedzieć czegokolwiek — ostatnio odczuwał dojmujący niedosyt informacji. To, co usłyszał, zaskoczyło go bezgranicznie.

Mężczyźni szwargotali pośpiesznie w dialekcie, który w nikłym tylko stopniu przypominał język uniwersalny, wpojony Chrisowi przez bank pamięci; mimo to frag­menty rozmowy były jasne i zrozumiałe.

...Sęk w tym, że nie da się tego zrobić bez miasta...

...opanować miasto?... Nie mamy nawet planu, nie mówiąc już o porządnej mapie.

To się załatwi później, jak już będzie po wszyst­kim... Możemy rzucić do walki tysiące pospólstwa, ale ich system obronny... najpierw musimy obezwładnić ich Huaku, czy jak to się tam u nich nazywa, bo nie stać nas na to, żeby walczyć jak równy z równym.

No to w czym rzecz? Wzięliśmy dwóch głów­nodowodzących ich wojsk do niewoli. W razie czego możemy ich przetrzymywać w nieskończoność... W życiu nie słyszeli o twierdzy Wilczy Bicz ani nie mają pojęcia, gdzie...

Rozmowa gwałtownie się urwała. Łabędziówka grzmotnęła o coś zgrzytliwie i niezdarnie zaczęła po­konywać przeszkodę. Chris upadł na pokład. Ktoś zaczął się dobijać do drzwi, wrzeszcząc ze złością. Dźwięki ucichły, kiedy siłą bezwładu opadła grodź między kabinami,

Walcząc o utrzymanie równowagi podczas wściekłych przechyłów łodzi, Chris stanął na nogach i starannie obadał grodź z wszystkich stron, sprawdzając, czy nie dałoby się jej zamknąć na amen.

Owszem, natrafił na wielką zasuwę, która byłaby w stanie utrzymać sforę niebiańskich psów na dystans, nie dawała się odsunąć z drugiej strony. Cóż, będzie musiał zaryzykować, chociaż lepiej by się czuł, mając solidną kłódkę na podorędziu. Po zadartym, rozchybotanym pokładzie dogramolił się z powrotem do fotela pilota. Puszczona samopas łódź starała się posłusznie krążyć w kółko, ale błoto jest zbyt płynnym i ruchomym podłożem, żeby pojazd sam zdołał utrzymać kierunek. Łódź zataczała coraz większe kręgi, wreszcie wpakowała się w nabrzeże. Policja wędrownego miasta pędziła już w ich stronę.

Chris wrzucił wsteczny bieg i wycofał się z miasta najszybciej, jak tylko się dało, chociaż ani w połowie tak szybko, jak by chciał. Potem zawrócił łabędziówką o sto osiemdziesiąt stopni i rzężącą, ślizgającą się łódź skiero­wał prosto w paszczę nawałnicy. Prowadził wpatrzony w świetlisty punkcik na przecięciu dwóch linii na ekranie radaru, który zapewne był oznaczeniem bazy.

Nie miał pojęcia, dokąd tym sposobem dojedzie. Mógł tylko mieć nadzieję, że trafi do twierdzy Wilczy Bicz i zastanie tam Andersena i Dulany'ego oraz że szóstce rozwścieczonych osadników po drugiej stronie grodzi nie uda się wcześniej sforsować drzwi palnikiem.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Demon w potrzasku


Łabędziówką zaledwie od pięciu minut brnęła, śli­zgając się, do przodu, a już żółty blask latarni w dokach zdążył zgasnąć, jakby go ktoś zdmuchnął. Jeśli nie liczyć uwięzionych osadników, o których starał się nie myśleć, Chris w cylindrze łodzi tkwił sam, jak pisklak w jajku, skazany na wyłączne to­warzystwo nie znanych sobie urządzeń, pomruk si­lników, trzask piorunów i błyskawice nie kończącej się burzy.

Z natężeniem wpatrywał się w pulpit sterowniczy, ale nie był w stanie wywnioskować nic ponadto, co już i tak wiedział. Wszystkie instrumenty były opisane cyrylicą. Chociaż Ojcowie Miasta życzyli sobie, żeby obywatele posługiwali się uniwersalnym, jak na razie Chris nie odbył ani jednej lekcji czytania w tym języku. Nie był w stanie ustalić zasad obsługi nawet tak prostego urządzenia jak radiostacja; po chwili po­szukiwań zrezygnował z pomysłu odnalezienia pod­stawowej długości fali, na której utrzymywano łączność w Nowym Jorku i wezwania tą drogą pościgu i pomo­cy. Nie był nawet w stanie stwierdzić, czy ma do czynienia z nadajnikiem ferromagnetycznym czy magnetycznym, nie mówiąc już o odczytaniu oznakowań skali.

A przecież musiał skontaktować się z miastem. Przede wszystkim przekazać podsłuchane szczegóły zamachu. Na ucieczkę ze spiskowcami ich własną łabędziówką zdecydował się w przypływie desperacji, której z chwili na chwilę coraz bardziej żałował. Zastanawiał się, w jaki sposób wrócić na brzeg i jak najszybciej zrelacjonować urzędnikom Amalfiego wszy­stko, czego się dowiedział.

Pytanie jednak, czyby go wysłuchali, a jeśli nawet tak, czy daliby mu wiarę? Nikt, kto się chociaż trochę liczył na pokładzie miasta, nie miał zwyczaju zawracać sobie głowy młodymi ludźmi, dopóki nie nabyli statusu obywateli. Dorośli obywatele byli z kolei tak starzy, że strach się było do nich zbliżyć, a poza tym z powodu różnicy wieku nie lubili sobie zawracać głowy pasa­żerami.

Naturalnie mógł bez trudu przekazać wszystkie infor­macje Ojcom Miasta. Informacje te powędrowałyby jednak do banku pamięci, co było równoznaczne z od­stawieniem ich na bocznicę. Ojcowie Miasta nigdy nie podejmowali żadnych działań na podstawie posiadanych danych, a nawet nie przekazywali informacji z własnej inicjatywy; informacje wydawali wyłącznie na żądanie, które z powodzeniem mogło nie nastąpić w ciągu najbliższych stuleci.

W każdym razie kości zostały rzucone. Teraz ktoś w mieście musi się dowiedzieć, dokąd Chris jedzie., i wysłać za nim pościg. Ale żaden z zagadkowych, połyskliwych instrumentów nie chciał zdradzić swoich tajemnic. Nie wiedział też, jakimi środkami dysponowało miasto. Taksówki sterowane były drogą radiową, ale to za powłoką miasta przestawało działać, a o ile Chris się

orientował, Nowy Jork nie dysponował pojazdami na­ziemnymi zdolnymi do poruszania się po słabo oświet­lonym, grząskim, niepewnym podłożu planety. Wpraw­dzie gdzieś w hangarach miasta spoczywało kilka więk­szych samolotów bojowych, lecz któryż pilot podjąłby się ich prowadzenia pośród nieustających burz? A zresztą nawet gdyby, to czego szukać w świecie, w którym nawet największe wsie i zamki produkowały i zużywały tak niewiele energii, że pokładowe instrumenty wy­krywające nie mogły odróżnić ludzkich siedzib od byle rozbłysku pioruna.

Łabędziówka z chlupotem parła w wyznaczonym kierunku. Po jakimś czasie Chris zauważył, że od kilku minut nie koryguje już kursu, a mimo to zielone światełko nadal tkwi na przecięciu linii. Zaryzykował i na chwilę puścił stery. Zielony punkcik nie znikał ze środka ekranu. Coś — być może po prostu to, że przez dłuższy czas utrzymywał punkcik na środku ekranu — włączyło autopilota.

Było to pewne ułatwienie, ale teraz mógł za to zupełnie spokojnie zamartwiać się, przy czym do listy trosk przybyła mu jeszcze jedna: jak w razie czego odłączy autopilota? Odpowiedni guzik z pewnością znajdował się w zasięgu ręki, lecz Chris nie potrafił przeczytać oznaczeń. Uwięzieni osadnicy zachowywali się pode­jrzanie cicho. W tyle głowy kołatało mu podejrzanie, że będą próbowali przepalić drzwi — musieli też mieć gdzieś na pokładzie jakąś broń. Dotąd ograniczyli się do walenia w grodź.

Modlił się gorąco, żeby powodem tej ciszy było pogodzenie się więźniów z losem. Gorzej by było, gdyby okazali się zadowoleni z rozwoju wydarzeń. Jego sytuacja była już dostatecznie nieciekawa: nie miał pojęcia, co robić z ludźmi i łodzią, kiedy już dotrą do twierdzy Wilczy Bicz...

Nie miał również czasu na snucie jakichkolwiek dalszych planów — w świetle kolejnej błyskawicy wyrosły przed nim mury twierdzy.

Chociaż dzieliło go od nich jeszcze kilka kilometrów, budowla nawet z tej odległości wyglądała imponująco. Chris nie mógł tego teraz porównać, ale było jasne, że wieże są wyższe od niektórych nowojorskich drapaczy chmur. Na oko czarna, pozbawiona okien bryła o śle­pych ścianach liczyła sobie co najmniej trzydzieści pięter.

W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że twierdzę otacza fosa, było to jednak złudzenie wywołane odleg­łością — w rzeczywistości stała pośrodku wielkiego targanego burzą jeziora. Chris w żaden sposób nie mógł uwierzyć, że nieporadna konstrukcja łodzi wytrzyma takie przechyły, nie mówiąc już o tym, by zdołała posuwać się do przodu.

Poruszył manetkami; tak jak przypuszczał, łódź prze­stała reagować na ręczne sterowanie i parła uparcie w stronę wody. Po chwili z ogłuszającym sykiem ruszyły pompy wtłaczające do kabiny sprężone powietrze; nad łodzią zamknęła się tafla jeziora. Pojazd pełznął po dnie.

Teraz już nawet błyskawice nie oświetlały drogi — Chris był zdany wyłącznie na światła w kabinie, zbyt słabe, żeby przebić się przez ciemny odmęt. Miał wraże­nie, że przezroczyste ściany łodzi zmętniały nagle.

Po dziesięciu długich jak wieczność minutach gąsienice zgrzytnęły, jakby trafiły na kamień, i pojazd powoli stanął. Chris jeszcze raz spróbował ręcznego sterowania, ale bez skutku.

Wokół łodzi zapłonęły światła.

Łabędziówka stała bezpiecznie na redzie w grocie sporych rozmiarów. Przez ściekające z kadłuba strumy­czki żółtawej wody Chris zobaczył komitet powitalny złożony z czterech uzbrojonych w strzelby mężczyzn, którzy przypatrywali mu się niemile uśmiechnięci. Mógł tylko odpowiedzieć bezsilnym spojrzeniem. Silnik zgasł...

...Waz do łodzi rozsunął się na oścież.

Wsadzili go do celi, w której zastał już Andersona i Dulany'ego. Sierżant osłupiał na widok chłopaka.

Na gwiezdnych bogów! Irish, wzięli się teraz za uprowadzanie nieletnich! — oświadczył z niesmakiem po wysłuchaniu całej opowieści.

Dulany, jak zwykle, mówił niewiele, ale nie wyglądał na specjalnie zachwyconego sytuacją.

Z pewnością istnieje standardowy sygnał wywoław­czy, który należało wysłać, ale skąd mogłeś wiedzieć, jak to zrobić — ciągnął Andersen. — Te szlachetki przed naszym przylotem nieustannie tłukły się miedzy sobą... Od kiedy osiedli na tej kuli błota, uprowadzenie nas to chyba pierwsze wspólne przedsięwzięcie uwieńczone sukcesem.

Banda awanturników — skomentował Dulany.

Owszem, awanturnictwo należało zawsze do eto­su feudalnego. Chris, faceci z twojej łodzi niezłe oberwą od swoich kumpli, chociaż tak naprawdę nie ściągnąłeś na nich żadnego niebezpieczeństwa, a na dodatek mieli dość rozumu, żeby pozwolić ci się samemu wpakować w pułapkę. Prawdopodobnie będą się chcieli odegrać na tobie podczas przesłu­chania.— Już mnie przesłuchiwali — stwierdził ponuro Chris. — I było tak, jak pan mówi.

Naprawdę? Zbrodniarze! Wobec tego, Irish, ta szansa odpada.

Drobna komplikacja — zgodził się Dulany.

Anderson umilkł. Chris natomiast zaczął się gubić w domysłach, co mogły oznaczać słowa dowódców. Musieli mieć jakiś plan, który upadł, gdy dowiedzieli się, że go przesłuchiwano... Chociaż trudno mu było sobie wyobrazić, jak ci dwaj mogli snuć jakiekolwiek plany, skoro oprawcy w uzasadnionym uznaniu dla policjantów wędrownego miasta nie zostawili im nic poza bielizną na grzbiecie.

Co mógłbym zrobić, gdybym dopiero teraz miał być przesłuchany?

Zlokalizować nasze skafandry kosmiczne — od­powiedział ponuro Anderson. — Oczywiście nie ma szans, żeby ci dali przeczesać całą twierdzę, ale może coś wpadłoby ci w oko albo oni by się z czymś wygadali. Zdarza się, że nawet najostrożniejsi ludzie nie doceniają młodych. Teraz będziemy musieli wymyślić coś innego.

Pod ścianami wielkiej sali audiencyjnej stoją dzie­siątki skafandrów — oświadczył Chris. -— Jestem pewien, że dopasowalibyście sobie coś na miejscu.

Dulany ograniczył się do słabego uśmieszku.

To nie są skafandry, Chris, to są zbroje... zbroje rycerskie — wyjaśnił Anderson. — Na tej planecie są bezużyteczne, ich wartość jest wyłącznie heraldyczna; podejrzewam, że nasi baronowie kolekcjonowali je jak skalpy wroga.

Niewykluczone — nie ustępował Chris — ale głowę daję, że byty tam co najmniej dwa prawdziwe skafandry kosmiczne.

Sierżanci wymienili spojrzenia.

Czy to możliwe?... — zaczął Anderson. — Fak­tycznie, są na to dosyć bezczelni.

Możliwe.

- Na Syriusza, wytniemy im numer! Bierz się za ten zamek, Irish.

W bieliźnie? Mowy nie ma.

A cóż to za różnica?... Aha, rozumiem. — Ander­son skrzywił się niecierpliwie. — Musimy czekać, aż pogaszą światła, a to na szczęście nastąpi niedługo.

Jak pan ma zamiar wyważyć zamek, sierżancie Dulany? — zaciekawił się Chris. — Jest prawie wielkości mojej głowy!

To prosty typ — wyjaśnił Dulany, zużywając przy tym, jak na siebie, bardzo dużo słów.

Chris nigdy nie dowiedział się, co Dulany zrobił z zamkiem, ponieważ cała operacja przebiegła w ciem­nościach. Stojąc posłusznie w głębi celi nie słyszał naj­lżejszego szmeru, dopóki wielkie drzwi nie otworzyły się z głuchym łoskotem.

Łoskot zagłuszył jeden jedyny okrzyk, jaki zdążył wydać strażnik na korytarzu. W fortecy bombardowa­nej nieustannie gradem piorunów każdy hałas prze­chodził nie zauważony. Rozległ się brzęk kluczy i dwa głośne szczęknięcia, kiedy nieszczęsnego strażnika za­kuwano w jego własne kajdanki. Więźniowie wepchnęli go do celi.

Co będzie, jak odzyska przytomność? — schryp­niętym szeptem dopytywał się Chris.

To nastąpi nieprędko — odpowiedział mu głos Dulany'ego. — Zamknij drzwi. Wrócimy po ciebie. Osiem słów w ustach sierżanta brygady desantowej to tyle, co długa przemowa. Chris uśmiechnął się i zamknął drzwi.

Przez następne parę godzin nic się nie wydarzyło poza tym, że pioruny waliły coraz głośniej. Na Niebiosach nie było to żadnym zaskoczeniem. Czy jednak najpotężniej­sze nawet uderzenie pioruna mogło do tego stopnia wstrząsnąć murami budowli równie solidnej i masywnej jak twierdza Wilczy Bicz? Gdyby tak było, nie zostałby z niej już kamień na kamieniu, tymczasem stała w tym miejscu co najmniej od stu lat.

Czwarty grzmot rozwiał wszelkie wątpliwości. Zdecy­dowanie był to wybuch, wybuch wewnątrz twierdzy. Jak na dany znak zapłonęły wszystkie światła; Chris zoba­czył, że drzwi celi otwarte są na oścież.

Podszedł, żeby je zamknąć, i znalazł się na skraju niewielkiego zapadliska. Posadzka korytarza runęła. Piętro niżej, wśród gruzów, siedziało kilku oszołomio­nych ludzi. Mieli wielkie szczęście, że przeżyli.

Nastąpił kolejny wybuch, po którym światła znów zgasły. Wśród stalowych zbroi, które Chris widział w sali audiencyjnej, musiały znajdować się skafandry Andersena i Dulany'ego. Cóż, ten incydent powinien władcę twierdzy Wilczy Bicz oduczyć pysznienia się zdobycznymi skalpami. Powinno go to również oduczyć porywania mieszkańców wędrownych miast. Chris pojął, że próba użycia Andersena i Dulany'ego jako zakładników, nawet po rozebraniu ich do bielizny miała takie mniej więcej szansę powodzenia, jak próba uwię­zienia w stodole dwóch demonów.

Wreszcie zjawili się. Widząc, jak szybują nad koryta­rzem, lampkami u hełmów znacząc na ścianach zagmat­wane desenie, Chris zrozumiał, jaki pojazd wysłałoby za nim miasto, gdyby udało mu się przesłać wołanie o pomoc.

Nic ci nie jest? — odezwał się Anderson przez wzmacniacz. — To całe szczęście.

No to dobrze. Nie przyszło mi do głowy, że się podłoga zapadnie.

Weszli do celi. Strażnik, który właśnie odzyskał przytomność, na widok dwóch zakutych w stal postaci wczołgał się w najdalszy kąt.

Mamy pewien problem. Twierdza zaopatrzyła nas w list żelazny, ale nie mamy odwagi wystawiać cię na taką nawałnicę ani też ryzykować lotu w którejś z ich zbroi.

Łódź — zawyrokował Dulany, wskazując na Chris a.

Racja, zapomniałem, że on potrafi kierować łodzią. W porządku, chłopcze, weźmiemy cię teraz pod pachy i przeniesiemy przez wyrwę. Lecimy, Irish.

Chwileczkę. —Dulany odczepił od pasa pęk kluczy i rzucił w kąt celi, gdzie kulił się przerażony strażnik. — Dobra, lecimy.

Do łodzi wsiadł z Chrisem Anderson nie zdejmując skafandra; Dulany pozostał w powietrzu i co jakiś czas komunikował się z sierżantem przez krótkofalówkę na wypadek, gdyby osadnicy wpadli na pomysł, żeby autopilotem zawrócić łabędziówkę do bazy. Wprawdzie było mało prawdopodobne, żeby coś takiego mogło im jeszcze przyjść do głowy po obejrzeniu wyrwy autorstwa obu policjantów, jednak nie należało bez potrzeby ryzykować.

Kiedy łódź zaczęła pełznąć po dnie jeziora, Ander­son zdjął hełm i pospiesznie przystąpił do studiowania tablicy rozdzielczej. Pokiwał głową i przestawił trzy pokrętła.— Powinno wystarczyć.

Do czego?

Do tego, żeby nie mogli automatycznie sterować tą landarą. Od tej chwili nie będą jej w stanie nawet zlokalizować. Irish może wyrywać do przodu i złożyć meldunek burmistrzowi. — Założył hełm i powiedział parę stów, a potem zsunął go z powrotem z głowy. — A teraz, Chris — zapowiedział posępnie — będziemy rozstawiać po kątach niegrzeczne dzieciaki.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Upiory gwiezdnych szlaków


Rozstawianie po kątach, tak jak Chris podejrzewał, okazało się zajęciem bardzo nieprzyjemnym. Zniósł to jednak dzielnie, powtarzając sobie w duchu, że sam wpakował się w tę kabałę. Nawet gdyby okoliczności w pełni go usprawiedliwiały, to zagarnięcie mienia ludzi, którzy wynajęli miasto do robót, przekreślało szansę otrzymania obywatelstwa.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że zaszkodził miastu. Nowy Jork tak czy owak dowiedziałby się niebawem, że Andersen i Dulany zostali wzięci do niewoli, ponieważ Archaniołowie nie mogli szantażować Amalfiego, nie zdradzając, że obaj sierżanci są ich zakładnikami; Chris nie miał najmniejszych wątpliwości, że policjanci wydostaliby się z Wilczego Bicza bez jego pomocy, kto wie czy nie o wiele szybciej. Przede wszystkim mogli zostać uwolnieni dzięki pokojowej interwencji Amalfiego; a więc bez naruszania reguł kontraktu. Chris w charakterze trzeciego więźnia był niewygodny dla obu stron, więc zaognił sytuację, która była zaledwie napięta.

Chociaż na końcu zebrał pochwały za odwagę i wyob­raźnię, a także umiejętność zachowania zimnej krwi w trudnych okolicznościach, lecz w tym czasie zdążył na tyle dobrze zorientować się w całej sytuacji, żeby wie­dzieć, iż jego szansę na zostanie obywatelem nie są warte koczowniczego dolara. Nowy kontrakt był o wiele mniej korzystny, Archaniołowie żądali poza tym finansowej rekompensaty szkód, które obaj sierżanci poczynili w twierdzy Wilczy Bicz. Zyski miasta miały zostać zatem poważnie okrojone.

Wiadomość o nowym kontrakcie zaskoczyła Chrisa, do czego z pewnym wahaniem przyznał się.

Konflikty między pracodawcą a pracownikiem są stare jak sama ludzkość — uspokoił go Anderson — a raz zaczętą robotę trzeba skończyć. Osadnicy jako społeczność pozbawią własności barona,, który nas uprowadził, po czym wymierzą mu sprawiedliwość zgodnie z lokalnym kodeksem praw, jaki zmuszeni jesteśmy respektować. Od nas żądają natomiast od­szkodowania za uszkodzenie majątku trwałego planety, ale miasto nie może obarczyć ani Irisha, ani mnie kosztami, ponieważ jesteśmy oficerami w służbie miej­skiej.

A spisek zmierzający do opanowania miasta?

Wiemy na ten temat tylko tyle, ile podsłuchałeś. Twoje zeznania nie są wystarczającym dowodem dla Sądu Kolonialnego i nie byłyby nawet, gdybyś był obywatelem... inaczej mówiąc, dorosłym.

Znów wypłynął dręczący Chrisa temat.

Zastanawiałem się nad jednym — przyznał. —Dla­czego leki przeciwśmiertne podaje się osiem nastolatkom? Czy tylko na nich działają? Co by było, gdybyśmy wzięli na pokład czterdziestolatka, który akurat okazałby się wybitnym specjalistą w jakiejś bardzo ważnej dziedzinie? Czy byłoby za późno na kurację?

Nie byłoby i z pewnością byśmy ją przeprowadzi-

li — wyjaśnił Anderson. — Osiemnaście lat to po prostu wiek optymalny, wiek, w którym z pewnością mamy do czynienia z osobnikiem fizycznie dojrzałym. Widzisz, antyagatyki nie są w stanie odwrócić biegu zegara. Ich zaaplikowanie zatrzymuje po prostu proces starzenia. Powiedz mi, czy zetknąłeś się kiedyś z legendą o Tytonie?

Chyba nie.

Sam nie znam jej zbyt dobrze; o szczegóły spytaj Ojców Miasta. W skrócie: Tytonowi udało się wkraść w łaski bogini jutrzenki Eos i wyprosić dar nieśmiertel­ności... Eos spełniła jego życzenie, ale Tytoń był już w dość podeszłym wieku. Kiedy pojął, że pozostanie wiecznym starcem, poprosił boginkę, żeby cofnęła swój dar. Eos zmieniła go w konika polnego, a każdy wie, ile trwa życie koników polnych.

No tak. Wieczny siedemdziesięciopięciolatek nie miałby chyba zbyt wiele pożytku ze swojej nieśmiertel­ności. Miasto też nie.

Teoretycznie tak — zgodził się sierżant. — Nie­mniej każdego bierze się takim, jaki jest. Amalfi rozpo­czął kurację w wieku lat pięćdziesięciu. Jak się okazało w jego przypadku, w kwiecie wieku.

Edukacja Chrisa posuwała się dawnym trybem, z tym że teraz omijał doki z daleka. Nowy kontrakt został skrócony do trzech miesięcy, więc i tak w dokach nie mogło się dziać nic ciekawego — w każdym razie tak sobie wmawiał. W dodatku wiele sympatii i wsparcia otrzymał z całkiem nieoczekiwanej strony, mianowicie od Piggy'ego Kingston-Throopa.

Sam widzisz teraz, ile prawdy tkwi w tym całym gadaniu o obywatelstwie — oświadczył z zawziętością Piggy, kiedy, jak zwykle, spotkali się po lekcjach. — Wyświadczasz miastu nieocenioną przysługę, a oni ci odpłacają kazaniem, że niby wszedłeś im w paradę. Więcej, pędzą na wyprzódki dogadywać się z facetami, którzy mieli zamiar przechwycić nasze miasto.

No tak, ale coś trzeba jeść.

Niby tak, ale to są brudne pieniądze. Poza tym myślę, że na twoim miejscu inaczej bym to rozegrał.

Wiem — przyznał Chris. — Wszyscy mi to mówią. Po pierwsze — w ogóle nie powinienem był się pakować do tej łodzi.

To akurat było w porządku — oświadczył z wy­ższością Piggy. — Gdybyś nie wsiadł do łodzi, nie wiedzieliby nic o całej intrydze. Nie zapominaj, że wyświadczyłeś im sporą uprzejmość. Teraz będą się mieć na baczności. Chodzi mi o to, co się działo, kiedy zatrzasnąłeś tych typów na rufie. O ile dobrze zro­zumiałem, łódź ładowała się w dok i próbowała wypełz­nąć na brzeg, tak?

__ Talr J. aA..

I nadleciała cała masa gliniarzy?

Nie powiedziałem, że masa — sprostował Chris ostrożnie. — Wydaje mi się, że było ich trzech czy czterech.

Niech ci będzie. No więc, gdybym ja był na twoim miejscu, zaraz zatrzymałbym łódź, wysiadł i powiedział gliniarzom, co podsłuchałem. Niech oni wyduszą całą prawdę z facetów, których ty schwytałeś. Widziałeś, jak Ojcowie Miasta wpychają nam ten cały chłam podczas lekcji? Otóż tak samo potrafią wydostać z twojej głowy, co tylko zechcą. Tato mówi, że to cholernie przykry zabieg, ale skuteczny.

Chris ograniczył się do bezradnego wzruszenia ra­mion.

Masz rację, chyba tak powinienem był zrobić. W twoich ustach to brzmi jak oczywistość. Po prostu nie przyszło mi to do głowy... Ale w pewnym sensie nie

żałuję — dorzucił po namyśle. — Gdybym tak zrobił, nigdy bym się nie znalazł w twierdzy Wilczy Bicz. Jasne, że nie powinienem tam w ogóle trafić, jednak to było strasznie podniecające.

No pewnie! Żałuję, że mnie tam nie było! — Piggy zaczął zadawać wyimaginowanemu przeciwnikowi nie­zdarne ciosy. — Słowo daję, nie czekałbym w żadnej celi, tylko dałbym im popalić!

Chris z trudem powstrzymywał się od śmiechu.

O ile wiem, gdybyś poszedł za sierżantami, jeśliby ci na to pozwolili, zginąłbyś z ich ręki. Oni tam nie rzucali zgniłymi jajkami.

Mimo wszystko, możesz być pewien... ej, startujemy.

Miasto nie poruszyło się jeszcze, ale Chris wiedział, o co chodzi Piggy'emu; do jego uszu też dotarło po­głębiające się buczenie wiratorów.

Faktycznie. Szybko zleciały te trzy miesiące.

Trzy miesiące w kosmosie to niewiele. Ani się obejrzymy, jak pokończymy osiemnaście lat.

Tego właśnie się obawiam — przyznał Chris

ponuro.

Ja tam się niczym nie przejmuje. Afera z po­rwaniem łodzi stanowi dowód na to że obywatelstwo jest jednym wielkim oszustwem. Mówię ci, że to wszystko służy utrzymaniu dzieciaków w ryzach. Nie muszą sobie zawracać głowy pilnowaniem nas, a kiedy naprawdę zrobisz coś dla miasta, bach, obrywasz po głowie. Nie liczy się, że ocaliłeś miasto, nie liczy się, że wykazałeś się odwagą... Narobiłeś im kłopotu, a tego właśnie system unika, jak może.

Chris musiał przyznać, że choć Piggy przesadzał, to w jego słowach tkwiło ziarno prawdy. Sam czuł się tak głęboko rozczarowany, że z łatwością mógł się wczuć w punkt widzenia kolegi.— Wiesz, Piggy, chciałbym wiedzieć, co zrobisz, jeśli okaże się, że się pomyliłeś? To znaczy, jeżeli Ojcowie Miasta nie zechcą ci przyznać obywatelstwa, a nie będzie można ich podregulować. Do końca życia zo­staniesz pasażerem, a będzie to życie zwykłej długości.

Pasażerowie nie są tak bezradni, jak im się wyda­je — zauważył zagadkowo Piggy. — Nadejdzie dzień, kiedy odnajdzie się Zaginione Miasto, i wtedy okaże się, kto tu jest górą.

Zaginione Miasto? Nigdy o takim nie słyszałem.

Oczywiście, że nie słyszałeś. Od Ojców Miasta też się o tym nie dowiesz, ale ludzie wiedzą swoje.

Dobra, skończ już z tymi niedomówieniami. Co to za historia?

Piggy zniżył głos do ochrypłego szeptu,

Przysięgasz, że nie powiesz nikomu, kto nie jest pasażerem?

Jasne.

Piggy z namaszczeniem obejrzał się przez jedno, potem przez drugie ramię, chociaż na ulicy, jak zwykle, znaj­dowały się same dzieciaki, których nikt nie pilnował.

No więc — ciągnął równie tajemniczo, jak za­czął — historia brzmi następująco. Jedno z pierwszych miast, które oderwały się od ziemi, było wielką met­ropolią. Nikt już nie pamięta jego nazwy, ale ja pode­jrzewam, że to było Los Angeles. Dość, że miasto zbłądziło, potem skończyły się środki przeciwśmiertne, a potem żywność. Ponieważ zabłąkali się w jakimś odległym, nie skolonizowanym zakątku wszechświata, nie mogli złapać żadnej pracy. I wtedy właśnie wylądo­wali na dziewiczej planecie, gdzie przed nimi ludzka noga nie postała. Planeta przypominała Ziemię. Była większa, ale miała takie samo ciążenie, troszkę więcej tlenu w atmosferze i idealny klimat — wiosna trwała

przez okrągły rok, nawet na biegunach. Wsadziłeś ziarno w glebę i dawałeś nogę, żeby nie oberwać w szczękę łodygą. To jeszcze nie wszystko.

Powiedziałbym, że i tak dosyć sporo.

Już było nieźle, ale wtedy odkryli coś jeszcze lepszego. Na planecie rosła dzika odmiana zbóż. Kiedy zaczęli sprawdzać, czy jest jadalna, okazało się, że zawiera antyagatyki... Inne, silniejsze od wszystkich naszych razem wziętych. Nie trzeba ich było nawet ekstrahować, wystarczyło upiec chleb z ziarna rośliny.

O rany, Piggy, to chyba bujda.

No cóż, nie mogę przysiąc. — Piggy był urażo­ny. — Mam opowiedzieć do końca czy nie?

Opowiadaj —- ponaglił go Chris niecierpliwie.

Pojawiło się pytanie, co zrobić z miastem. Było już zbędne. Wszystko, czego było trzeba jego mieszkańcom, wystrzelało z ziemi za ich plecami. Postanowili więc zaopatrzyć miasto w zapasy żywności i wysłać je z po­wrotem w kosmos na poszukiwanie innych miast. Ilekroć Zaginione Miasto natknie się na nomadę, bierze wszyst­kich pasażerów na pokład, tylko pasażerów, i zawozi na planetę, gdzie każdy może dostać środki przeciwśmiertne. bo jest ich w bród.

A gdyby jakieś miasto nie chciało się pozbyć swoich pasażerów?

A jakiż z nich pożytek? Gdyby się do czegoś nadawali, dostaliby przecież obywatelstwo, prawda?

Niby tak, ale wszystko może się zdarzyć.

Tak czy owak, można się ich pozbyć. Jak już mówiłem, Zaginione Miasto jest ogromne.

Pół miliona pytań cisnęło się na usta Chrisa, ale w powietrzu rozległo się łagodne zawodzenie syren. Należało poszukać schronienia. Chłopcy rozstali się w pośpiechu. Chris po chwili namysłu zamiast biec do domu, zaszył się w budce publicznego informatora. Wsunął swoją kartę w szczelinę i zażądał połączenia z Bibliotekarzem.

Obietnica, że nie wspomni o Zaginionym Mieście nikomu, kto sam nie jest pasażerem, wykluczała zada­wanie bezpośrednich pytań opiekunowi czy Ojcom Miasta. Wymyślił jednak pewien sposób, żeby zadać pytanie nie wprost. Bibliotekarz był jednym ze stu trzydziestu czterech zaopatrzonych w banki pamięci komputerów, wchodzących w skład Ojców Miasta. Bibliotekarz dodatkowo posiadał zdolność przekazywa­nia informacji, nie przetwarzał ich, a tylko czerpał z katalogów. Interpretacja nie należała do jego funkcji

KARTA PRZYJĘTA. MOŻNA PYTAĆ.

Pytanie: Czy jakiekolwiek antyagatyki występują w przyrodzie, a dokładnie w roślinach nadających się do uprawy?

Zapadła krótka cisza.

AKTYWNYM SKŁADNIKIEM ŚRODKA PRZECIWŚMIERTNEGO JEST SUBSTANCJA STE­RYDOWA WYSTĘPUJĄCA W PRZYRODZIE W WIELU ODMIANACH ZIEMSKICH ROŚLIN BULWIASTYCH, GŁÓWNIE ŚRODKOWO- I PO­ŁUDNIOWOAMERYKAŃSKICH. SAPOGEN1N ZOSTAJE ANTYAGATYKIEM DOPIERO PO POD­DANIU GO SPECJALNEJ OBRÓBCE: Z TEGO SAMEGO MATERIAŁU WYJŚCIOWEGO WY­TWARZA SIĘ SETKI ODMIAN ROZMAITYCH STERYDÓW.

ASKOMYCYNĘ OTRZYMUJE SIĘ DROGĄ FER­MENTACJI GŁĘBINOWEJ PEWNEGO MIKROOR­GANIZMU HODOWANEGO W ZBIORNIKACH Z PIWEM. PROCES TEN W NAJSZERSZYM SEN­SIE MOŻNA NAZYWAĆ UPRAWĄ.

RESZTA ZNANYCH NAM ANTYAGATYKÓW TO ŚRODKI WYTWARZANE DROGĄ W PEŁNI SYNTETYCZNĄ.

Chris usiadł i zasępiony podrapał się w głowę. Spo­dziewał się jasnej odpowiedzi „tak" lub „nie", tym­czasem otrzymał ni to, ni owo. Wprawdzie antyagatyków nie uzyskiwano bezpośrednio z roślin, skoro jednak istniały uprawy, z których można było wy­twarzać antyagatyki, zdumiewająca opowieść Piggy'ego nabierała pewnych znamion autentyczności. Mimo naj­lepszych starań nie potrafił wpaść na inne dostatecznie ogólnikowe pytanie, żeby nie zdradzić prawdziwego przedmiotu jego zainteresowań.

Nagle zauważył, że automat nie zwrócił mu karty. Nie było w tym nic niezwykłego; po prostu Bibliotekarz, który przez całe swoje mechaniczne życie zamiast myśleć stosował wolne skojarzenia, musiał znaleźć jakiś po­krewny temat, który chciałby omówić za zgodą Chrisa. Zwykle nie warto było się w to wdawać; Bibliotekarz tematy pokrewne potrafił ciągnąć w nieskończoność. Gdyby Chris powiedział teraz: „zwrot", otrzymałby swoją kartę i mógłby spokojnie odejść. Ale alarm trwał nadal, wobec czego powiedział: „Kontynuuj".

TEMAT: ANTYAGATYKI JAKO POCHODNE PRODUKTÓW ROLNYCH. PODTEMAT: MITYCZ­NE PLANETY OBIECANE. — Chris wyprostował się. — ANTYAGATYKI JAKO POCHODNE PRO­DUKTÓW ROLNYCH, ZWŁASZCZA PODAWANE W POSTACI CHLEBA, TO JEDEN Z NAJBARDZIEJ ROZPOWSZECHNIONYCH MOTYWÓW l WYRÓ­ŻNIKÓW LEGENDARNYCH PLANET MITOLO­GII MIAST NOMADYCZNYCH. POZOSTAŁE WĄ­TKI TO: ZIEMSKA GRAWITACJA PRZY WIĘK­SZEJ POWIERZCHNI; ZIEMSKA ATMOSFERAO WYŻSZYM STĘŻENIU TLENU; ZIEMSKI KLI­MAT BEZ ZMIAN PÓR ROKU I CAŁKOWITA IZOLACJA OD WSZELKICH ISTNIEJĄCYCH SZLAKÓW HANDLOWYCH. JAK DOTĄD NIE NATRAFIONO JESZCZE NA PLANETĘ ODPO­WIADAJĄCĄ POWYŻSZYM OPISOM. KRAINY TEGO RODZAJU WYSTĘPUJĄ POD NAZWĄ: AR­KADIA, BRADBURY, CELEPHAIS...

Chris był tak zaskoczony, że pozwolił Bibliotekarzowi dojść do „ZIMAMYIA" i napocząć kolejny katalog alfabetyczny. Pytanie, które zadał, nie było zbyt zgrabnie sformułowane.

Kiedy wychynął z budki, zanim poprosił o zwrot karty, sztormy Niebios mieli już za sobą i miasto kolejny raz płynęło pośród gwiazd. Najgorsze, że spóźnił się na obiad.

Koniec końców, okazało się, że tajemnica nie jest tajemnicą. Chris opowiedział Andersenowi o swojej próbie przechytrzenia Bibliotekarza; uznał to za naj­lepszy sposób, żeby wyjaśnić spóźnienie. Carla po­płakała się ze śmiechu. Sierżant powłokowy był również rozbawiony, ale pod jego rozbawieniem dało się słyszeć poważniejszą nutę.

Masz teraz okazję przekonać się o różnych rze­czach, Chris. Łatwo uznać, że skoro Ojcowie Miasta są martwi, są również głupi. Miałeś możliwość stwierdzić, że tak nie jest. W przeciwnym wypadku nie powierzono by im tak wielkiej, w niektórych dziedzinach wręcz absolutnej władzy.

Są ważniejsi nawet od burmistrza?

Tak i nie. Nie mogą burmistrzowi niczego za­bronić, jeśli jednak zbyt często będzie postępować wbrew

Ich opinii, mogą odwołać go ze stanowiska. Coś takiego nigdy się jeszcze nie zdarzyło, gdyby jednak do tego doszło, nie mamy nic do gadania, bo jeżeli będziemy się stawiać, mogą zatrzymać miasto.

Ale czy to bezpiecznie oddawać tyle władzy w ręce automatów? Co będzie, jeśli w obwodach coś się zepsuje?

Niebezpieczeństwo takie istniałoby, gdyby było ich tylko kilka, ale jest ich ponad setka, w dodatku kontrolują się i naprawiają nawzajem, tak więc nie ma obaw, żeby coś takiego mogło się stać. Reprezentują logikę i zdrowy rozsądek, dlatego mają prawo zatwier­dzić lub odrzucić wyniki naszych wyborów. Wola tłumu bywa ślepa, jednostka z nią nie wygra nie ryzykując życia. Lecz to, co niemożliwe dla człowieka, może zrobić maszyna.

Naturalnie krążą opowieści o miastach, których Oj­cowie popadli w obłęd, są to historyjki z gatunku bajań Piggy'ego o Zaginionym Mieście — zmyślone, niemniej znaczące. Ilekroć we wszechświecie pojawia się nowa forma życia zbiorowego, jej uczestnicy przekonują się wkrótce, że nie jest wolna od niedoskonałości. Oczywiście starają się ulepszyć co się da, zawsze jednak znajdzie się coś, na co nie ma rady. Zogniskowane wokół nieprze­zwyciężonych trudności obawy i nadzieje stają się pożyw­ką baśni.

Weźmy na przykład tę legendę Piggy'ego. Mieszkańcy miast żyją długo, ale przywilej ten nie obejmuje wszyst­kich. To niemożliwe, bo wszechświat nie jest dostatecznie pojemny, żeby pomieścić tylu ludzi, ilu by się pojawiło, byśmy wszyscy żyli i rozmnażali się tak długo, jak się nam podoba. W świetle legendy Piggy'ego jest to możliwe, w rzeczywistości nie. Jednak legenda jest prawdziwa o tyle, że wskazuje na realne, głębokie źródło niezadowolenia przypisane naszej formie bytu zbiorowe-go, niezadowolenia, na które nie ma żadnego leka­rstwa.

Historia o zbuntowanych Ojcach Miasta to kolejny przykład. O ile mi wiadomo, nic takiego się nigdy nie wydarzyło, i nie wydaje się to możliwe, jednak człowiek nie lubi żyć pod dyktando maszyn ani nie chce godzić się na to, że mógłby stracić życie na mocy ich decyzji. Ojcowie w większości miast sprawują również władzę sądowniczą. Człowiek tworzy więc ostrzegawcze opowie­ści o obłąkanych Ojcach Miasta, chociaż historie te w rzeczywistości nie traktują wcale o komputerach, lecz stanowią ostrzeżenie, że ich twórca może popaść w obłęd, jeśli zostanie do tego popchnięty.

Świat miast roi się od tego rodzaju upiorów. Prędzej czy później dotrze do ciebie opowieść o miastach pinklarskich.

Już słyszałem. — przyznał Chris. — Nie mam jednak pojęcia, co to znaczy.

Pinklarz to stare ziemskie określenie. Zwykły hobo był uczciwym robotnikiem najemnym, który swój styl życia uprawiał z wyboru. Tramp prowadził podobny, z tą różnicą, że unikał pracy, bo wolał kraść i żebrać od osiedleńców. W społeczności hobo oba typy egzystencji cieszyły się mniej więcej równym uznaniem. Pinklarz natomiast był włóczęgą, który okradał innych włóczę­gów: rabował ich pinkle, czyli tobołki, w których nosili swój skromny dobytek. W oczach wszystkich ta odmiana włóczęgostwa zasługiwała na najwyższe potępienie.

Krążą opowieści o miastach, które znalazły się w nę­dzy, spinkliły się, i zaczęły napadać na inne. Kolejny raz napotykamy brak jakichkolwiek dowodów. Najczęściej w tych opowieściach występuje Międzygwiezdny Mistrz Handlu. Z moich ostatnich informacji na ten temat wynika, że miasto właśnie zostało skazane na banicję

z powodu ciężkiego przestępstwa, jakiego dopuściło się na planecie osadniczej... W dalszym ciągu jednak posiada status trampa. Teoretycznie rzecz biorąc. Międzygwiez­dny Mistrz jest trampem, niegodziwym przedstawicielem tego gatunku, niemniej trampem.

Rozumiem — powiedział z namysłem Chris. —To coś w rodzaju historii o obłąkanych Ojcach Miasta. Miasta niekiedy, jak wiadomo, głodują; opowieści o pinklarzach należy odczytywać tak: „Jakbyśmy my się zachowywali, gdyby przyszła na nas czarna godzina?"

Andersen sprawiał wrażenie zadowolonego.

Popatrz, popatrz — zwrócił się do żony. — Może powinienem był zostać nauczycielem?

To nie twoja zasługa — zgasiła go Carla. — Chris sam do tego doszedł. Poza tym wolę cię jako glinę.

No dobrze, niech ci będzie — powłokowy wes­tchnął z lekkim smutkiem. — Wobec tego opowiem wam już tylko jedną historię. Czy słyszałeś o orbitalnym forcie Wegan?

Oczywiście. Uczyliśmy się o tym na historii.

Świetnie. No więc tym razem mamy do czynienia z opowieścią prawdziwą. Orbitalny fort Wegan istniał kiedyś, po czym odpłynął w nieznanym kierunku. Oj­cowie Miasta twierdzą, że najprawdopodobniej załodze skończyły się zapasy, ale fort był całkiem spory i mógł przetrwać w warunkach, w których zwyczajne miasto by nie przeżyło. Proszeni o ocenę szans fortu, Ojcowie Miasta odmawiają podania jakichkolwiek liczb, co samo w sobie dobrze nie wróży.

Tyle, jak chodzi o fakty. Z całą historią wiąże się jednak pewna legenda. Legenda głosi, że fort grasuje po szlakach handlowych, w locie pożerając miasta jak ważka połyka komara. Od dni zagłady Wegi nikt nie widział fortu, legenda jednak nadal żyje; zawsze, kiedy znika jakieś miasto, pojawiają się plotki, że padło łupem pinklarzy albo dopadł je fort. O co w tym wszystkim chodzi, Chris? Potrafisz mi powiedzieć?

Chłopak zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że to historia tego samego rodzaju co poprzednie, historia o czymś, czego ludzie się boją. Może boimy się, że któregoś dnia, podobnie jak kiedyś trafiliśmy na Wegę, natkniemy się na planetę wyżej rozwiniętą od naszej i ona nas unicestwi, tak jak my nie zostawiliśmy z Wegi kamienia na kamieniu...

Andersen walnął wielką pięścią w stół, aż zadrżała zastawa obiadowa.

Dokładnie tak! — wykrzyknął triumfalnie. — Sa­ma widzisz, Carlo...

Nasz drogi Chris jeszcze nie skończył. — Carla delikatnie nakryła pięść sierżanta własną dłonią. — Prze­rywasz mu.

Ja mu przerywam? Przecież... no nic, przepraszam, Chris. Mów dalej.

Sam nie wiem, czy mam jeszcze coś do powiedze­nia — wymamrotał Chris speszony. — Poza tym, że ta historia nie wydaje mi się równie jasna i prosta jak tamte.

Wal śmiało.

No więc, obawa przed spotkaniem kogoś silniej­szego jest chyba uzasadniona. Coś takiego z pewnością może się zdarzyć. W dodatku fort wegański naprawdę istnieje, a w każdym razie istniał. To jedyna historia, w której tkwi ziarno prawdy, jeśli nie liczyć faktu, że wszystkie legendy dotyczą prawdziwych lęków i w tym sensie opowiadają o rzeczach istniejących. Czy dobrze mówię?

Dobrze. Chodzi ci o symboliczną wymowę opo­wieści.

Właśnie, tego słowa szukałem. Lęk przed fortem jest natomiast lękiem przed czymś realnym. Jaką sym­boliczną wymowę posiada ta opowieść? Zawsze wszystko wraca do tego samego punktu: ludzie obawiają się samych siebie. Ta historia mówi: „Zmęczyło mnie już wysilanie się, żeby być obywatelem, posłuszeństwo wobec ziemskich gliniarzy, chronienie miasta, życie przez tysiąc lat pod dyktando komputerów, przyjmowanie za dobrą monetę impertynencji osadników i co tam jeszcze. Gdybym miał olbrzymie miasto i mógł nim sam pokie­rować, obracałbym to wszystko w perzynę przez następne tysiąc lat".

Kiedy skończył, zapadła bardzo długa cisza, w czasie której w Chrisie wzbierało przekonanie, że wyrwał się z czymś niestosownym, w dodatku powiedział o wiele za dużo. Carli nie poruszyły jego słowa, sierżant natomiast był chyba niezmiernie zaskoczony.

Coś chyba nawala w naszym systemie szkolnic­twa — warknął gniewnie pod nosem. — Najpierw ten chłopak Kingston-Throopa, a teraz to. Carla! Ty jesteś mózgiem naszej rodziny. Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że legenda o forcie posiada walory wychowawcze?

Tak, kochanie. Już dawno temu.

To dlaczego nic mi nie mówiłaś?

Gdybyśmy mieli dzieci, to bym ci powiedziała. Na razie te sprawy mnie nie dotyczą. Zresztą Chris wszystko za mnie powiedział.

Mam z tobą niezły ambaras. — Powłokowy zwrócił się chmurnie do Chrisa. — Kazali mi, to wziąłem się za uczenie ciebie, tymczasem wychodzi na to, że to ty mógłbyś mnie uczyć. Założę się, że nawet Amalfiemu nie przyszła do głowy taka interpretacja legendy o forcie... Kiedy się dowie, to będzie początek rewolucji w szkol­nictwie.— Przepraszam — wybąkał Chris żałośnie. Nie wiedział, co powiedzieć.

Nie masz za co przepraszać! — zagrzmiał Ander­sen, zrywając się od stołu. — Niech inni boją się upiorów, ty wiesz swoje! Choćby ci przyszło obcować z Bóg wie jakimi upiorami, wiesz o nich najważniejszą rzecz: nie są to żadne duchy zmarłych. Ludzie boją się tylko i wyłącznie samych siebie. — Powiódł nieprzytom­nym wzrokiem. — Muszę lecieć na mostek. Do diabła, gdzie się podział mój hełm? — zagrzmiał.

Silnym pchnięciem otworzył drzwi i wypadł na ze­wnątrz, pozostawiając Chrisa zastygłego z przerażenia.

Carla kolejny raz wybuchnęła śmiechem.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tramp


Jeśli nawet słoniowa szarża sierżanta Andersena na drzwi miała cokolwiek wspólnego ze sprawami uzdro­wienia systemu oświaty, Chris nie odczuł jej skutków w żaden sposób. Wręcz przeciwnie, wymagania wobec niego rosły. Ślepe, bezduszne mechanizmy Ojców Miasta, wychodząc z założenia, że zdążył wchłonąć wszystko, co dotąd wtłaczano mu do głowy, postanowiły doprowadzić zasób jego wiadomości do poziomu, na którym byłby pożyteczny dla przetrwania miasta. W miarę jak po­stępował ten proces, dawne bóle głowy Chrisa można było uznać za przelotne migreny; bywało teraz, że czuł się ciężko, fizycznie chory, ponieważ ilość materiału, którą mu wtłaczano, przekraczała jego zdolności per­cepcji. W chwili przelotnej poprawy samopoczucia zwie­rzył się Ojcom Miasta z tego, co przeżywa.

TO MINIE. CZŁOWIEK ODCZUWA PRZE­CIĘTNIE DWADZIEŚCIA UKŁUĆ BÓLU NA GO­DZINĘ. GDYBY KTÓREŚ Z OBJAWÓW NIE USTĘ­POWAŁY, PROSZĘ ZGŁOSIĆ SIĘ DO LEKARZA.

Co to, to nie. Za żadne skarby nie zamierzał dać się pozbawić obywatelstwa. Mimo to trudno było mu uznać to, co przeżywał, za „ukłucia bólu". Co robić? Obawiał się, że oddanie się w ręce lekarzy może okazać się gorsze od samej choroby. Nie chciał niepokoić Andersenów — za ich dobroć odpłacił im już dostateczną porcją kłopotów. W tej sytuacji jedyną osobą, do której mógł się zwrócić, była doktor Brazilier, bezlitosna, nieustraszona starsza pani, która rzadko zwracała się do niego językiem innym niż język logarytmów i logiki symbolicznej. Chris tygodnia­mi wzdragał się przed tego rodzaju ostatecznością, w końcu jednak uznał, że lepsze to niż nic. Chociaż nie miał żadnych niepokojących objawów fizycznych, dręczyło go irracjonal­ne przekonanie, że Ojcowie Miasta uwzięli się, żeby go wykończyć. Odrobina informacji więcej i głowa mu pęknie.

Nie jest to wykluczone — potwierdziła jego obawy doktor Brazilier w swoim gabinecie po lekcjach. — Chris, Ojców Miasta nie obchodzi, jak się czujesz; to już chyba zdążyłeś zauważyć. Interesuje ich wyłącznie jedna rzecz: przetrwanie miasta, bo to jest dla nich wartością nad­rzędną. Poza tym ludzie nie interesują ich wcale. Sarni w końcu są tylko automatami.

Zgoda — powiedział Chris, drżącą ręką przeciera­jąc czoło. — Ale niech mi pani powie, jaki pożytek będzie miało ze mnie miasto, kiedy wysiądą mi korki? Staram się ze wszystkich sił, lecz im nie sposób dogodzić. Ciągle tłoczą mi do głowy nowe rzeczy, chociaż ja przestałem cokolwiek z tego rozumieć.

Owszem, nie uszło to mojej uwagi. Ale też robią to nie bez powodu, Chris. Masz już prawie osiemnaście lat. Starają się rozbudzić w tobie uzdolnienia, wykrzesać iskrę czegoś, co z czasem może okazać się użyteczną specjalizacją.

Nie sądzę, żebym miał coś takiego — stwierdził Chris matowym głosem,

Możliwe. Przekonamy się o tym. Ale jeżeli masz chociaż odrobinę jakichś zdolności, Ojcowie Miasta ją

wykryją. Specjalne uzdolnienia nie ujdą nigdy ich uwagi. Tylko, drogi chłopcze, nie oczekuj, że przyjdzie ci to bez trudu. Niełatwo zdobyć prawdziwą wiedzę... A teraz, kiedy komputery uznały, że mógłbyś być przydatny dla miasta...

To niemożliwe! Nie znalazły przecież u mnie żadnych uzdolnień!

Nie jestem w stanie przeniknąć ich umysłów, bo ich nie mają — powiedziała cicho doktor Braziller. — Widywałam je już jednak niejednokrotnie w akcji. Nie forsowałyby cię tak ostro, gdyby nie podejrzewały, że się do czegoś przydasz. Próbują teraz ustalić do czego. O ile nie zamierzasz poddać się od razu, będziesz musiał czekać cierpliwie, aż to coś znajdą. Wcale mnie nie dziwi, że czujesz się chory. Ja też czułam się od tego chora. Na samo wspomnienie robi mi się słabo, a przecież od tego czasu minęło osiemdziesiąt lat.

Zamilkła nagle i przez chwilę wyglądała starzej niż zwykle... wydawała się Chrisowi stara i krucha i — choć graniczyło to z niemożliwością — piękna.

Czasem zastanawiam się, czy oni mieli rację — do­ktor Braziller zwracała się teraz do sterty papierów na swoim biurku. — Chciałam zostać kompozytorem, ale Ojcowie Miasta nie zetknęli się z przypadkiem żadnej wybitnej kompozytorki, a to jest argument, z którym trudno polemizować. Widzisz, Chris, kiedy komputer raz cię wytypował, musisz przyjąć jego decyzję lub zostać pasażerem, a to znaczy nikim. Nic dziwnego, że czujesz się chory od tego, co z tobą robią. Ale nie poddawaj się, nie poddawaj! Musisz to przetrzymać. Komputery usiłują cię tylko wysondować. Jak tylko zorientujemy się, o co im chodzi, będziemy mieli jakiś punkt zaczepienia. Pomogę ci, w czym się da, bo nienawidzę tej procedury. Najpierw jednak musimy stwierdzić, czego one chcą. Starczy ci wytrwałości?— Sam nie wiem. Będę się stara!, ale nie wiem.

Jeszcze nikt tego nie wie. One też nie wiedzą, w tym cala nasza nadzieja. Starają się ustalić, do czego masz predyspozycje. Musisz im swoich zdolności do­wieść. Kiedy znajdą to coś, zostaniesz obywatelem, ale do tej chwili będzie ci ciężko i nikt nie zdoła pomóc, Będziesz zdany wyłącznie na własne siły.

Chociaż posiadanie nowego sprzymierzeńca pokrzepiło Chrisa na duchu, to argumenty doktor Braziller bardziej by go przekonały, gdyby odniósł wrażenie, że niezbyt delikatne zabiegi komputerów ujawniają w nim choćby iskrę jakichkolwiek zdolności. Fakt, że ostatnio Ojcowie Miasta koncentrowali się bardzo na jego zainteresowa­niach historycznych, ale jaki może być pożytek z historii na pokładzie koczowniczego miasta! Ojcowie sami pełnili funkcję dziejopisarzy, zastępowali biblioteki, rachun­kowość, szkolnictwo i, w znacznym stopniu, władzę. Ani do rejestrowania, ani do wykładania historii żywi ludzie nie byli potrzebni. Z tego, co widział, wnosił, że dla obywatela wędrownego miasta historia w najlepszym wypadku mogła stanowić coś w rodzaju hobby.

A przecież nawet teraz od Chrisa nie wymagano z zakresu historii niczego specjalnego poza obowiązkiem zdawania niezliczonych testów, polegających głównie na wykazaniu się lawiną informacji, którymi wcześniej został zasypany. Wiadomości nie ograniczały się już do dziejów miasta. W oparach szarego gazu ziemskie i między-galaktyczne systemy historiozoficzne — Machiavelli, Plutarch, Tukidydes, Gibbon, Marks, Pareto, Spengler, Sarton, Toynbee, Durant i dziesiątki innych — bezlitoś­nie paradowały przez głowę Chrisa niepomne na fakt, że w najistotniejszych punktach przeczą sobie nawzajem.

Błędy nie były karane, ponieważ pedagogiczna metoda Ojców Miasta pomyłki wykluczała. Wyglądało na to, że Ojcowie testują jedynie pamięć Chrisa. Karą była wyłącz­nie świadomość, że chociaż otrzymał szatańską dawkę wiedzy, jutrzejsza porcja będzie nieporównanie większa.

Tu się mylisz — oświadczyła doktor Braziller. — Chociaż komputery są maszynami, mają całkiem dobre rozeznanie ludzkiej psychiki. Doskonale orientują się, że niektórzy uczniowie lepiej reagują na nagrody niż na kary, a innych trzeba postraszyć, żeby się zmobilizowali. Ta druga kategoria jest zwykle mniej inteligentna i o tym również wiedzą. Jakżeż mogliby nie wiedzieć po tylu pokoleniach doświadczeń? Masz szczęście, że zakwalifi­kowali cię do pierwszej kategorii.

Chce pani powiedzieć, że jestem nagradzany? — zaperzył się Chris.

Naturalnie.

W jaki sposób?

Pozwalają ci kontynuować naukę, chociaż nie robisz zadowalających postępów. To wielkie ustępstwo, Chris.

Możliwe — przystał kwaśno. — Łatwiej bym się w tym połapał, gdyby wręczali mi lizaki.

Doktor Braziller w życiu nie słyszała o lizakach; była rdzennym mieszkańcem wędrownego miasta.

Połapałbyś się natychmiast, gdyby zaczęli stosować system kar — oświadczyła ostrzegawczo. — Ojcowie są bezwzględnie sprawiedliwi, nie znają litości, a już po­błażliwość w stosunku do dzieci jest im całkowicie obca. Dlatego jestem tutaj, gdzie mnie widzisz.

Miasto mrucząc mknęło przed siebie. Dni mijały jeden za drugim, niepostrzeżenie przelatywały miesiące. Tylko Chris wydawał się nie posuwać w żadnym kierunku. No, może nie on jeden. Piggy też, na oko Chrisa, dreptał w miejscu. Jego sytuacja wydawała się jednak o wiele bardziej skomplikowana i niecodzienna. Od początku znajomości Piggy zarzekał się, że nie obchodzi go, co z nim zrobią, kiedy skończy osiemnaście lat, teraz jednak — co dla nikogo nie było specjalnym za­skoczeniem — wyszło na jaw, że martwi się o własny los. Tak wiec, chociaż jego sytuacja przedstawiała się raczej beznadziejnie, Piggy zachowywał się z hałaśliwą pewnością siebie, której w następnej sekundzie zaprze­czały niejasne aluzje na temat załatwiania czegoś, co praktycznie było już załatwione, i jeszcze bardziej zawoalowane aluzje dotyczące ewentualnego niepowo­dzenia. Chris nie mógł się w tym połapać, zwłaszcza że własna przyszłość stanowiła dla niego całkowitą zagad­kę. Chwilami czuł się tak, jakby miał ognistymi literami wypisany na czole okrzyk Piggy'ego: „O święta naiw­ności!"

Z niedomówień Piggy'ego wywnioskował, że kolega próbował namówić tatę do sfałszowania werdyktu Ojców Miasta po testach obywatelskich, ale rodzic uniósł się straszliwym gniewem i dopiero matce udało się go zmitygować. Wiadomo było, że nie sposób przygotować się do sprawdzianu, który interesował się gołębiem uzdolnień, lekceważąc wróbla umiejętności nabytych.

Piggy ciągle przeżywał od nowa przygodę Chrisa na Niebiosach. Z jego pytań nietrudno było odgadnąć, że chłopiec rozgląda się za okazją do spełnienia bohaters­kiego czynu, którym mógłby zaćmić Chrisa. Chris był tylko człowiekiem, nie mógł zatem wykrzesać z siebie wiary, że Piggy'emu powiedzie się jeszcze bardziej spektakularny wyczyn, zresztą miasto stale podróżowało, w związku z czym nie nadarzała się odpowiednia okazja.

Bywało też, że Piggy przez kilka dni z rzędu ulatniał

się zaraz po lekcjach. Utrzymywał, że krąży po uli­cach, podsłuchując dorosłych pasażerów. Zdaniem Piggy'ego, pasażerowie szykowali się do czegoś — nie­wykluczone, że potajemnie budowali nadajnik Diraca, którym zamierzali porozumieć się z Zaginionym Mias­tem. Chris nie wierzył ani trochę w opowieści Piggy'ego, nie przypuszczał zresztą, żeby Piggy sam w nie wierzył.

Prawda, prosta i niewzruszona jak granitowy kil miasta, była taka, że czas uciekał nieubłaganie dla obu chłopców i powoli zaczynała ogarniać ich rozpacz: Piggy'ego, bo nikt go nie poddawał próbom, Chrisa, bo wszelkie próby zdawały się prowadzić donikąd. U młod­szych kolegów talenty pojawiały się i rozwijały gwałtow­nie i nieoczekiwanie, jak popcorn. Chociaż Ojcowie bezustannie podnosili temperaturę wymagań, uczniowie z elegancją i smakiem serwowali wiadomości, którymi faszerował ich bank pamięci. Chris w porównaniu z nimi czuł się zapóźniony niczym dinozaur i podobnie jak przedpotopowy gad niezdarny i pozbawiony wdzięku,

Chris, burmistrz chciałby z tobą porozmawiać — zwrócił się do niego pewnego wieczoru sierżant Anderson, gdy Chris nadal trwał w poczuciu nadciągającej nieuchronnie klęski.

Gdyby Chris usłyszał te słowa z ust kogokolwiek innego, uznałby je za złośliwy żart, zbyt absurdalny, żeby mógł mu naprawdę dokuczyć. Ale sierżant Anderson, to coś innego, Chris ze zdumieniem podniósł wzrok na opiekuna.

Spokojnie, to nic ważnego, poza tym, wcale nie powiedziałem, że burmistrz chce cię widzieć. Usiądź, zaraz ci wyjaśnię, o co chodzi.

Oszołomiony Chris usiadł.

Widzisz, sprawy wyglądają następująco: dolatuje-my do następnej roboty. Kiedy dogadywaliśmy się z tą planetą, wszystko wydawało się jasne i proste, co się oczywiście w życiu nie zdarza. (Amalfi twierdzi, że nie ma w języku angielskim kłamstwa większego niż stwierdzenie, że coś jest banalnie proste.) Pra­wdopodobnie mieliśmy być wynajęci do nieskompli­kowanych robót górniczych i odkrywkowych... żadne tam przebudowy gospodarki całej planety; zwykła, standardowa praca. Widziałeś motto na naszym ra­tuszu?

Chris znał ten napis: CZY PRZYSTRZYC PANI TRAWĘ? Napis nigdy nie wydawał mu się tchnąć specjalnym dostojeństwem, teraz jednak zaczynał rozu­mieć, co oznacza. Skinął głową.

Tak właśnie mamy zwyczaj postępować: ląduje­my, wykonujemy usługę i ulatniamy się. Nie wnikamy w żadne konflikty lokalne. Byliśmy już bliscy pod­pisania umowy z planetą... nazywa się Argus III... kiedy doszły nas pogłoski, że nie będziemy tam pierwszymi gośćmi. Argus wynajął przed nami jakieś inne miasto, które nie wywiązało się należycie z umów. Naturalnie, zaczęliśmy rozpytywać na lewo i prawo, żeby spraw­dzić, czy kontrahenci mówią nam całą prawdę... Nie mieliśmy ochoty wdepnąć w cudzy kontrakt. Ale osad­nicy unikali rozmów na ten temat i częstowali nas mglistymi informacjami. W końcu wygadali się, że to drugie miasto dalej siedzi na ich planecie i udaje, że robi swoje, chociaż termin realizacji kontraktu dawno już minął. Powiedz, co byś w tej sytuacji zrobił na miejscu Amalfi ego?

Cała moja wiedza na ten temat pochodzi z ksią­żek — odparł Chris, marszcząc czoło. — Kiedy miasto po upływie terminu kontraktu zagnieździ się na planecie, planeta ma obowiązek wezwać policję. Pozostałe miasta

powinny trzymać się z daleka, bo mogą zostać wciągnięte w ewentualne działania wojenne.

Dokładnie. Właśnie mamy do czynienia z takim klasycznym przypadkiem. Osadnicy nie mogą powiedzieć wszystkiego wprost, ponieważ wiedzą, że każde słowo, które do nas transmitują, jest podsłuchiwane, niemniej Ojcowie Miasta przeanalizowali dotychczas przesłane informacje i twierdzą, że miasto musiało siąść na planecie na dobre... jednym słowem, że zamierza przejąć władzę. Władze Argusa III z niewiadomych przyczyn nie chcą wzywać policji, a wręcz przeciwnie, wygląda na to, że próbują wynająć nas, żebyśmy przepędzili trampa. Jeśli damy się na to namówić, z pewnością dojdzie do strzelaniny, a wtedy zjawi się policja ziemska i zo­staniemy przyłapani na gorącym uczynku.

Słusznie zauważyłeś, że należałoby jak najprędzej stąd wyrywać. Miasta nie powinny ze sobą walczyć, a tym bardziej dawać się wciągać w jakiekolwiek naruszanie kodeksu międzygwiezdnego. Jednak Argus III proponuje nam sześćdziesiąt trzy miliony dolarów w kruszcu, jeśli uwolnimy ich od trampa, zanim zjawią się policaje, a burmistrz uważa, że poradzimy sobie z tą robotą. On nie cierpi trampów... Myślę, że i za darmo podjąłby się tej roboty. Fakt faktem, że się jej podjął.

Powłokowy umilkł i spojrzał na Chrisa, wyraźnie oczekując jakiegoś komentarza.

Co na to Ojcowie Miasta? — spytał w końcu Chris.

Głośno krzyczeli: NIE, dopóki nie było mowy o pieniądzach. Wtedy sprawdzili stan skarbca i dali Amalfiemu wolną rękę. Oparli się dodatkowo na kilku przesłankach, o których ci dotąd nie wspomniałem, a które wskazują na to, że zapewne jesteśmy w stanie wysiedlić trampa bez zbytnich szkód dla naszego miasta, zanim policaje coś zwęszą. Nie można jednak zapominać, że Ojcowie mają na uwadze interes miasta. Jeśli ono jako całość wyjdzie z tego na czysto, nie wzrusza ich to, że ktoś z nas może stracić życie. Nie są ani za grosz sentymentalni.

Zdążyłem to już zauważyć — potwierdził z goryczą Chris. — Ale co to ma ze mną wspólnego? Dlaczego burmistrz chce ze mną rozmawiać? Wiem tyle tylko, ile mi pan powiedział, poza tym już się przecież zdecydował.

Zgadza się — przyznał Andersen — ale ty posia­dasz wiele informacji dla niego niedostępnych. Chce, żebyś podsłuchiwał rozmowy z Argusem, kiedy będziemy dolatywać do planety, życzy sobie też, żebyś podsłuchał wszystko, co nam się uda przechwycić z rozmów prowa­dzonych na trampie i żebyś pomógł mu rozszyfrowywać ich komunikaty.

Ale dlaczego?

Ponieważ jesteś jedyną osobą na pokładzie, która widziała tego trampa na własne oczy — powiedział powłokowy z wyraźnym naciskiem. — Mamy do czynie­nia z naszym starym znajomym... ze Scranton.

To... to niemożliwe! Załadowano na pokład setki mieszkańców Scranton... z wyjątkiem mnie wszyscy byli dorośli...

Żniwo przymusowego werbunku... — powiedział Anderson chłodno i z obrzydzeniem. — Owszem, udało się nam wyłowić jednego czy dwóch w miarę przydatnych specjalistów, ale żaden z nich nigdy nie interesował się polityką miasta. Reszta to nieprzystosowani fizole, z poważną domieszką psychotyków. Poddaliśmy ich terapii, ale nie byliśmy w stanie podnieść ich ilorazu inteligencji; kiedy nie mają z kim handlować i przestają oglądać igrzyska międzyplanetarne, wegetują pochłonięci wyłącznie sobą. Z tego stanu wyrywa ich jedynie ciężka praca. My — to znaczy Irish i ja — nie potrafiliśmy

wyłowić nikogo, kto nadawałby się do naszych brygad. Trójce dobrych specjalistów przyznaliśmy obywatel­stwo, reszta dożyje swoich dni w charakterze pasa­żerów.

Ty jednak, Chris, jesteś szczęśliwym wyjątkiem wśród tej ekipy. Zdaniem Ojców Miasta twoje doświadczenia na pokładzie Scranton sprawiają, że trochę znasz to miasto. Amalfi chce zadać ci parę pytań. Zgadzasz się?

Mogę... mogę spróbować.

Świetnie. — Sierżant spuścił wzrok na przytwier­dzony w zgięciu łokcia miniaturowy magnetofon. — Tu masz przegrane wszystkie dotychczasowe rozmowy z Ar­gusem Ul. Kiedy je przesłuchasz i powiesz nam, jakie wnioski wyciągasz, Amalfi zacznie nam przekazywać depesze z mostka kapitańskiego na żywo. I co... decy­dujesz się?

Nie — oświadczył Chris rozpaczliwym tonem, jakiego nigdy u siebie nie podejrzewał. — Nie teraz. Wydaje mi się, że moja głowa lada chwila pęknie. Czy na ten czas będę zwolniony z nauki? Inaczej nie mogę się tego podjąć.

Nie będziesz zwolniony — oświadczył Ander­son. — Jeśli transmisja na żywo zacznie się w czasie zajęć, zwolnimy cię z lekcji. Ale później — wracasz od razu pod toposkop. Będziesz się normalnie uczył, a jeśli nie zdołasz sprostać nowym zadaniom, twoja strata. Postawmy sprawy jasno na wstępie, Chris. To nie są wakacje ani żadna nagroda, tylko zwykła robota na rzecz przetrwania miasta. Czy się pode­jmiesz, czy nie, nie będzie dla ciebie żadnej taryfy ulgowej. A więc?

Przez chwile, która zdawała się trwać wieczność, Chris siedział wsłuchując się we własną głowę, po której kołatał się ból.— Podejmuję się — oświadczył w końcu z rezygnacją. Anderson dotknął przycisku i taśma zaczęła się prze­suwać.

Andersen miał rację, że pierwsze wiadomości okazały się krótkie i niejasne. Następne były dłuższe, ale za to jeszcze bardziej zawoalowane. Chris nie potrafił wy­wnioskować z nich więcej niż Ojcowie Miasta i Amalfi. Z mieszkania Andersena odbył zapowiedzianą rozmowę z burmistrzem, transmitowaną przez dodatkowe łącze do komputerów.

Komputery zadały Chrisowi pytania dotyczące liczby ludności, zasobów energetycznych, bogactw mineralnych i innych istotnych zagadnień, na temat których nie umiał powiedzieć ani słowa. Amalfi głównie przysłuchi­wał się, a kiedy parę razy grubym głosem włączył się do rozmowy, Chris nie mógł zorientować się, do czego zmierza.

Ta linia kolejowa, o której wspomniałeś, Chris... Jak długo przed twoim urodzeniem ją zbudowano?

Myślę, że jakieś sto lat. Jak pan wie, na Ziemi wróciliśmy do transportu kolejowego w połowie trzeciego tysiąclecia, kiedy wyczerpały się pokłady ropy naftowej, co sparaliżowało transport samochodowy na terenach rolniczych.

O tym nie wiedziałem. W porządku, możecie rozmawiać dalej.

Teraz Ojcowie Miasta zaczęli go wypytywać o uzbro­jenie. Znowu nie potrafił im nic powiedzieć.

Nadszedł jednak dzień, kiedy wszystko się zmieniło. Zgodnie z zapowiedzią wyrwano go znienacka z klasy i pospiesznie przeprowadzono do maleńkiego gabineciku, w którym zastał tylko krzesło i dwa ekrany

telewizyjne. Na jednym zobaczył twarz sierżanta Andersona, na drugim obraz kontrolny.

Witaj, Chris. Siadaj i słuchaj... Zaraz się tu będą działy bardzo ważne rzeczy. Mamy transmisję z trampa. Nie wiemy, czy tylko sygnalizują swoją obecność, czy chcą z nami rozmawiać. Amalfi sądzi, że w ich sytuacji to pierwsze jest mało prawdopodobne, choć oczywiście mają do tego prawo. Tyle że sami naruszyli zbyt wiele przepisów, żeby ściągać na siebie uwagę. Chce, żebyś posłuchał tej rozmowy. Postara się coś z nich wyciągnąć.

Dobrze, proszę pana.

Nie słyszał wezwań Nowego Jorku, niemniej po paru minutach — byli już niedaleko Argusa III — z drugiego monitora zniknął obraz kontrolny, a jego miejsce zajęła dobrze znana twarz, twarz, której widok napełnił Chrisa wstrętem.

Halo. Tu mówi Argus III.

Żaden Argus III niczego tutaj nie mówi — włączył się niespodziewanie Amalfi głębokim basem. — Dobrze wiemy, że mówi miasto Scranton z Pensylwanii. Dajcie mi waszego szefa.

Chwileczkę, za kogo pan się...

Tu mówi Nowy Jork. Nowy Jork na linii. Właśnie chciałem rozmawiać z waszym szefem i to migiem.

Twarz na ekranie przybrała wyraz ponurego zakłopo­tania. Po chwili zniknęła. Ekran zamigotał, na moment znów pojawił się obraz kontrolny, po czym z monitora spojrzała kolejna znajoma twarz. Wprost nie chciało się wierzyć, że jej właściciel go nie widzi. Chrisowi ze strachu ścierpła skóra.

Witajcie, Nowy Jork — powiedział mężczyzna, siląc się na uprzejmość. — A więc namierzyliście nas. My też was namierzyliśmy. Uprzedzamy, że planeta jest związana z nami kontraktem.— Przyjmujemy do wiadomości — oświadczył Amalfi. — Podobnie jak fakt, że aktualnie dopuszczacie się wykroczenia, Argus III podpisał z nami nowy kontrakt. Szczerze bym wam radził wykarczować pas i spływać stąd.

Mężczyzna nawet okiem nie mrugnął. Dopiero w tym momencie Chris zrozumiał, że twarz na ekranie nie patrzy na niego, tylko na monitor z Amalfim.

To wy stąd spływajcie — powiedział beznamięt­nie. — To sprawa miedzy nami a osadnikami; nic wam do tego. Nie odlecimy bez policyjnego nakazu eksmisji. Uprzedzam lojalnie, że jeśli się w to wplączecie, to wcale nie tak łatwo będzie się wam wyplątać.

Na waszym miejscu nie byłbym tak pewny siebie — stwierdził Amalfi — co zresztą odnotowujemy.

Obraz z Scranton skurczył się do rozmiarów świetlis­tego punktu, następnie zniknął.

Znasz któregoś z tych typów, Chris? — odezwał się burmistrz.

Obydwu, proszę pana. Pierwszy z nich to podrzęd­ny zbir nazwiskiem Barney. Przypuszczam, że kiedy mnie brali, to właśnie on zabił psa mojego brata, chociaż tego nie widziałem.

Znam ten typ. Mów dalej.

Następny to Frank Lutz. Był menażerem miasta, kiedy leciałem na Scranton. Wygląda na to, że dalej pełni swoją funkcję.

Co to znaczy: menażer miasta? Zresztą, nieważne, zapytam komputerów. Wracając do rzeczy; wygląda na niebezpiecznego gościa. Dobrze mówię?

Dobrze, proszę pana. Jest bystry i przebiegły, a do tego zimny jak gad.

Socjopata — podsumował Amalfi. — Tak właśnie myślałem. Jeszcze jedno: czy myślisz, że by cię poznał?

Chris zastanowił się. Lutz widział go tyle razy na oczy, lecz dzięki interwencji Frada Haskinsa, która ocaliła mu życie, nie musiał już o nim myśleć i pamiętać, że Chris istnieje.

Niewykluczone, proszę pana, ale raczej mało praw­dopodobne.

W porządku. Przekażesz szczegóły Ojcom Miasta, a oni skalkulują prawdopodobieństwo. Na razie nie będziemy ryzykować. Dzięki, Chris. Josel, czy mogę cię prosić na mostek?

Już idę, panie burmistrzu. — Anderson odczekał, aż obraz przełożonego zniknie z wizji. Teraz z ekranu wpatrywał się w Chrisa sierżant.

Chris, czy zrozumiałeś, co miał na myśli Amalfi, kiedy powiedział, że nie będzie ryzykować?

Nno... nie całkiem.

Miał na myśli, że będziemy schodzić Lutzowi z oczu. Inaczej mówiąc, tym razem ma się odbyć bez deFordowskich eskapad. Zrozumiano?

Niestety, zrozumiano.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Argus uśpiony


Układ Argusa nie bez powodu nosił swoją nazwę. Ponieważ leżał na obrzeżach gęstej mgławicy stosunkowo młodych gwiazd, noc na planecie świeciła rzeczywiście setkami oczu jak twarz mitycznego Argusa. Młody wiek mgławicy w znacznym stopniu wyjaśniał obecność Scranton —jak każda gwiazda trzeciej generacji słońce Argusa oraz pozostałe planety układu, obfitowały w metale.

Planet było niewiele, bo tylko siedem. Numerami opatrzono trzy możliwe do zasiedlenia, przy czym osadnictwo rozwinęło się wyłącznie na Argusie III; Argus II nadawał się jedynie dla Arabów, a IV dla Eskimosów. Pozostałe cztery planety teoretycznie wpraw­dzie zaliczały się do kategorii gazowych olbrzymów, były to jednak olbrzymy mocno wymizerowane; naj­większy z trudem dorównywał rozmiarami Neptunowi w Układzie Słonecznym. Zanim na dobre zaczęło się formowanie planet, wzajemna bliskość gwiazd w mgła­wicy spowodowała powstanie wiele pierwotnego gazu, dzięki czemu Układ Argusa okazał się największym układem w mgławicy.

Argus III, oglądany z pokładu nadlatującego z bucze­niem wiratorów miasta, do złudzenia przypominał Pensylwanię. Chris poczuł lekkie współczucie dla Scranton, które z pewnością będzie musiało ustąpić. Dla Scranton ta planeta musiała stanowić szczególną pokusę. Pokaźne kontynenty pokrywały łańcuchy górskie; woda zebrana była w tysiącach jezior i kilku niewielkich, bardzo za to zasolonych morzach. Wody porastały gęste lasy, pełne drzew iglastych i skrzypów, bo ewolucja na Argusie nie wypracowała jeszcze roślin kwiatowych. Podobne do jodeł drzewa o potężnych pniach wznosiły się na wyso­kość dziesiątek metrów. Były to szlachetne olbrzymy o gęsto porośniętych konarach, poprzeginanych do gruntu siłą grawitacji rzędu 2G, na przekór której musiały dźwigać własny ciężar. Pierwszym dźwiękiem, jaki dotarł do uszu Chrisa po wylądowaniu na ob­fitującym w metale ciężkie Argusie III, byk grzmiąca eksplozja szyszki jednego z pobliskich drzew. Któreś z nasion wybiło szybę na trzydziestym piętrze szklanego wieżowca McGraw-Hill; zaskoczony personel rąbał na­sienie strażackimi toporkami, żeby nie dopuścić do wykiełkowania na dywanie.

To, gdzie miasto wyląduje, nie miało większego znaczenia, bo żelaza wszędzie było pod dostatkiem. Z drugiej strony na planecie nie istniało miejsce, które byłoby poza zasięgiem podsłuchu czy ostrzału pocisków rakietowych Scranton. To stanowiło niedogodność za­równo dla Nowego Jorku, jak dla mieszkańców Argusa. Amalfi mimo to bardzo starannie wybrał miejsce lądo­wania. W oddali widniała wielka szrama w ziemi wy­grzebana przez Scranton w czasie nieudolnych przedsię­wzięć górniczych; między oboma wędrownymi miastami ciągnął się łańcuch gór przypominających pensylwańskie Allegheny. Maszyny górnicze z łoskotem wytoczyły się do lasów.

Chris próbował zrozumieć tok myślenia Amalfiego, ale nie szło mu najlepiej, bo w życiu nie widział burmistrza na oczy, W sumie była to jednak jakaś rozrywka. Miejsce lądowania — wywnioskował ostroż­nie — zostało wybrane tak a nie inaczej po to, żeby Scranton nie mogło obserwować poczynań Nowego Jorku bez wysyłania samolotów oraz żeby wykluczyć komunikację pieszą miedzy oboma miastami. Działań zbrojnych Amalfi nie brał pod uwagę, bo wymiana ognia z pewnością ściągnęłaby policje, a historia Nowego Jorku wyraźnie świadczyła o tym, że burmistrz nienawidził wszystkiego, co mogłoby zaszkodzić miastu, czy była to tylko rdza, czy bomby.

W przeszłości jego strategia polegała zwykle na prze­trzymywaniu przeciwnika. Jeśli metoda nie odnosiła skutków, próbował nieprzyjaciela prześcignąć w wyko­nywaniu robót. W ostateczności starał się skłócić jego szeregi. Żaden z udokumentowanych przypadków nie prezentował zastosowania którejś z tych metod w czystej postaci — Amalfi, jak kucharz, mieszał je zawsze w skomplikowanych proporcjach — w każdym przypad­ku jednak stosowano którąś z jego ulubionych przypraw, przy czym zwykle jeden smak dominował. Kiedy Amalfi przesolił, ledwie wyczuwałeś pieprz czy musztardę.

Nie dla wszystkich jego kompozycje były strawne. Chris podejrzewał, że istnieją o wiele wykwintniejsze odmiany koczowniczej kuchni. Cóż, kiedy Amalfi przy­prawiał tak, a nie inaczej, przy tym był jedynym kuchmistrzem Nowego Jorku. Jak dotąd miasto przeżyło jego rządy, co w oczach obywateli i Ojców Miasta stanowiło dostateczny sprawdzian kompetencji,

Wyglądało na to, że na Argusie III Amalfi zamierza zagłodzić Scranton, pracując lepiej. Nowy Jork posiadał kontrakt, Scranton kontrakt utraciło. Nowy Jork był w stanie wykonać powierzone mu prace, podczas gdy

Scranton tylko rozgrzebało wszystko wokół, zostawiając po sobie wielką żółtawą szramę, która przez najbliższe sto lat mogła się nie zabliźnić. Dopóki Nowy Jork pracował, a tramp głodował — tutaj burmistrz zaprawiał miksturę szczyptą przeczekania — Scranton nie mogło wcielić w czyn desperackiego zamiaru opanowania siłą Argusa III, chociaż w pierwszym starciu, które zapewne okazałoby się ostatnim, mieszkańcy planety nie zdążyliby nawet zwrócić się o pomoc do policji ziemskiej. Nowy Jork z pewnością wezwałby pomoc bez wahania. Mimo całej mocno podbarwionej nienawiścią do służb ziem­skich solidarności koczowniczej, nie zamierzał dopuścić do kolejnego incydentu w rodzaju tego, do jakiego doszło na Thorze V, ani napuszczać policajów na inne miasto, jak to zrobił kiedyś Międzygwiezdny Mistrz Handlu. Nawet włóczęga musi się schronić przed niepo­czytalnością swoich współbraci.

No cóż, skoro Amalfi tak to zaplanował, to tak miało być. Chris nie miał w mieście nic do gadania. Amalfi to burmistrz, który ma za sobą obywateli i Ojców Miasta. Chris był tylko młokosem, w dodatku pasażerem.

Wiedział jednak o planach Amalfiego coś, czego on sam ani nikt inny w Nowym Jorku nie mógł wiedzieć — były skazane na niepowodzenie.

Chris, w przeciwieństwie do nowojorczyków, znał Scranton. Jeżeli Amalfi w ten sposób zamierzał rozegrać sprawę z Frankiem Lutzem, jak przewidywał Chris, to czekała go przykra niespodzianka. Czy jednak trafnie przejrzał zamysł Amalfiego? Od tego chyba należało zacząć. Po kilku dniach, targany wątpliwościami, wyraź­nie opuścił się w nauce. Zwrócił się wtedy do jedynej ze znanych mu osób, która miała dostęp do Amalfiego — do sierżanta Andersena.— Nie mogę ci zdradzić planów Amalfiego, nie jesteś upoważniony do posiadania tego rodzaju informacji — łagodnie wyjaśnił sierżant powłokowy. — Ale twoje domysły są niezwykle trafne. Muszę przyznać, że jesteś bardzo bliski prawdy.

Bliski prawdy? — Carla z gniewnym stukotem odstawiła filiżankę na spodek. — Całe te męskie stopnie wtajemniczenia to jedno wielkie zawracanie głowy. Chris ma rację i ty o tym wiesz. Dlaczego nie ulżysz chłopcu i mu tego nie powiesz?

Nie jestem upoważniony — upierał się Andersen. Ale w jego ustach takie stwierdzenie znaczyło zgodę. — Poza tym Chris myli się co do jednego. Nie możemy siedzieć tutaj bez końca tylko po to, żeby uniemożliwić trampowi zawładnięcie Argusem III. Prędzej czy później będziemy musieli ruszyć w drogę, bo nam również nie wolno przeciągać kontraktu. Mamy już na naszym koncie parę wykroczeń i bez względu na to, czy Scranton dba, czy też nie dba o takie drobiazgi, chcielibyśmy uniknąć dalszych. Musimy przestrzegać daty wygaśnięcia umowy, a to nas poważnie ogranicza.

No tak — przyznał nieśmiało Chris. — Teraz przynajmniej częściowo rozumiem wasz punkt widzenia. Ale wydaje mi się, że są w nim dwie poważne luki... Obym się mylił.

Luki? Gdzie je widzisz?

Po pierwsze, oni muszą być nieźle zdesperowani, a jeżeli jeszcze nie są, to lada chwila będą. Sam fakt, że w ogóle są w tej części Galaktyki, a nie tam, gdzie skierował ich nasz burmistrz, kiedy przesiadałem się na wasz pokład, wskazuje, że w pierwszej robocie też im coś nie wyszło.

Andersen wcisnął przycisk na oparciu fotela.

Prawdopodobieństwo? — rzucił w przestrzeń.

SIEDEMDZIESIĄT DWA PROCENT — od­powiedziała przestrzeń, wprawiając Chrisa w osłupienie.

Wciąż mnie mógł oswoić się z myślą, że Ojcowie Miasta słyszą każde słowo, bez względu na to, gdzie i kiedy zostało wypowiedziane; miasto, między innymi, służyło im jako pole badań psychologii człowieka, dzięki czemu byli w stanie odpowiadać na takie pytania, jak to, które Andersen zadał przed chwilą.

- Cóż, kolejny punkt dla ciebie — stwierdził za­frasowany sierżant.

Jeszcze, proszę pana, nie dotarłem do sedna sprawy. Rzecz w tym, że ta robota też im nie wyszła, wobec czego muszą mieć bardzo mało zapasów. Nawet najlepsza strategia zakłada, że druga strona reaguje logicznie. Tymczasem ludzie zdesperowani rzadko po­sługują się logiką... Weźmy na przykład strategię Nie­miec w ostatnim roku drugiej wojny światowej.

Nigdy o tym nie słyszałem — przyznał się Anderson — ale wydaje mi się, że mówisz rozsądnie. A druga luka?

Druga luka jest tylko hipotetyczna. Moje domysły opierają się na tym, co wiem o Franku Lutzu. Widziałem go raptem dwa razy w życiu, ale wiem, jaką opinię o nim ma jeden z jego współpracowników. Nie sądzę, żeby Frank miał się dać komukolwiek zastraszyć, prędzej pierwszy stanie do walki. Zawsze musi pokazać, że jest najsilniejszy. Byłby skończony, gdyby się okazało, że ktoś inny panuje nad sytuacją. To bardzo typowe dla społeczności rządzonych przez najemnych zbirów. Wy­starczy spojrzeć na historię Neapolu czy Florencję Machiavellego.

Zaczynam podejrzewać, że twoje przykłady są wyssane z palca — wyznał pochmurnie Anderson. — Kolejny raz jednak to, co mówisz, brzmi rozsądnie, a poza tym tylko ty wiesz cokolwiek na temat tego całego Lutza. Załóżmy, że się nie mylisz. Co jeszcze moglibyśmy zrobić?

Oczywiście wykorzystać ich desperację — powie­dział z zapałem Chris. — Skoro Lutz i jego banda czują się zapędzeni w kozi róg, to przeciętny obywatel musi znajdować się na krawędzi szaleństwa. Przy czym nie sądzę, żeby byli tam „obywatele" w naszym rozumieniu tego słowa, ponieważ wspomniany człowiek Franka mówił, że skończyły się im leki. Myślę, że chciał, żeby te słowa dotarły do moich uszu, ale wtedy nie rozumiałem jeszcze, o co chodzi. Szary obywatel nawet w pomyślnych okresach musi zdrowo nienawidzić tej zgrai. Moglibyśmy usunąć Lutza rękami jego własnych podwładnych.

W jaki sposób? — spytał Anderson tonem czło­wieka świadomego, że zadaje pytanie, na które nie ma odpowiedzi.

Nie wiem dokładnie jak. W znacznym stopniu trzeba by działać na wyczucie. Miałem w Scranton dwóch przyjaciół, z których jeden był w stałym kontakcie z Lutzem. Jeżeli nadal jest w mieście, mógłbym się tam zakraść i spróbować nawiązać z nim kontakt.

Cały czas się bałem, że z czymś takim wysko­czysz — westchnął sierżant Anderson, powstrzymując go ruchem dłoni. — Chris, czy ty się kiedyś wyleczysz z turystycznych zapędów na koszt miasta? Znasz opinię Amalfiego w tej sprawie.

Okoliczności się zmieniały — wtrąciła Carla.

Tak, ale... no dobrze, dobrze, mogę zaryzykować przynajmniej ten jeden krok. — Jeszcze raz nacisnął przycisk,. — Są jakieś uwagi? — rzucił w przestrzeń.

ODRADZAMY TEGO RODZAJU WYPAD, SIERŻANCIE ANDERSON. SZANSĘ, ŻE PAN DE-FORD ZOSTANIE ROZPOZNANY, SĄ ZBYT DUŻE.

Widzisz? — zatriumfował Anderson, — Amalfi zada im takie samo pytanie. Zwykle nie stosuje się zaleceń Ojców, ale tym razem na własną rękę doszedł do identycznych wniosków.

Może to nie najlepszy pomysł, po prostu nic innego nie przyszło mi do głowy.

To, co mówisz, nie jest pozbawione racji. Muszę przedstawić burmistrzowi obie twoje uwagi i zasugero­wać podjęcie akcji, która wywołałaby w Scranton od­powiednie nastroje. Może on wpadnie na jakiś lepszy pomysł. Głowa do góry, Chris; dobrze, że mi wszystko opowiedziałeś. Nie powinieneś się martwić, że odrzuciliś­my drobny fragment twojego planu. Nie zawsze można wygrywać ze wszystkimi.

Zgoda, ale próbować zawsze trzeba.

Jeśli nawet Amalfi wpadł na lepszy sposób „wywołania nastrojów" w Scranton, nikt o tym Chrisa nie powiada­miał. Być może burmistrz podjął jakieś kroki w tym kierunku, ale najwyraźniej nie odniosły one poważniej­szych skutków. Podczas gdy Nowy Jork uwijał się przy robocie, Scranton siedziało ponuro na miejscu, w zło­wrogim milczeniu wyczekując zbliżającej się nieuchronnie daty wygaśnięcia konkurencyjnego kontraktu. Mimo ubóstwa i głodu nie zamierzało dać za wygraną w grze, w której stawką była planeta tak zamożna jak Argus III. Wyglądało na to, że Amalfi będzie musiał usunąć Scranton siłą albo wezwać ziemską policję, żeby zrobiła to za niego. Jak dotąd Frank Lutz zachowywał się zgodnie z przewidywaniami Chrisa.

Aż nagle, w ostatnim tygodniu kontraktu, bomba wybuchła. Chris jak zwykle o tym dowiedział się od swojego opiekuna.— Ten twój przyjaciel, Piggy — zżymał się Ander­sen. — Wpadł na pomysł, że wkręci się do władz miejskich Scranton i zmontuje coś w rodzaju puczu przeciwko Lutzowi. Oczywiście Lutz mu nie uwierzył i teraz jesteśmy ugotowani.

Jak on się tam dostał? — Chris był zaszokowany, a zarazem rozbawiony.

To właśnie najgorsza część tej historii. W jakiś sposób udało mu się przekonać dwie kobiety, że mo­głyby użyć swoich wdzięków jako tajne agentki, tak jakby tym zbirom tam u sterów kiedykolwiek zabrakło kobiet, zwłaszcza w czasach głodu! Jedną z nich jest szesnastoletnia dziewczyna. Jej rodzina, ze zrozumiałych względów, szaleje. Drugą, trzydziestoletnia pasażerka, siostra obywatela, jednego z pilotów bojowych Irisha Dulany'ego. Siostra, jak nas poinformowali właśnie Ojcowie Miasta, oscyluje na krawędzi psychozy, dlatego nigdy nie udało jej się uzyskać obywatelstwa: pozwo­lono jednak bratu wprowadzić ją w tajniki pilotażu, ponieważ wydawało się, że latanie wpływa korzystnie na jej samopoczucie. Żeby wcielić plan Piggy'ego w ży­cie, uprowadziła samolot brygady desantowej i zanim wydobyliśmy całą tę historię z komputerów, było po wszystkim.

Chce pan powiedzieć, że Ojcowie Miasta słyszeli, jak Piggy namawiał się ze swoimi towarzyszkami?

Naturalnie. Wiesz przecież, że oni wszystko słyszą.

To dlaczego nikogo o tym nie powiadomili?

Mają zakaz udzielania informacji z własnej ini­cjatywy. Zazwyczaj jest to korzystne; bez zakazu trajkotaliby dniem i nocą na wszystkich kanałach. Nie są całkiem bezkrytyczni. Lutz żąda okupu. Zapłacilibyśmy mu sporą sumę, ale on żąda planety. Znów sprawdziły się twoje przewidywania, Chris. Wszelką logikę diabli

wzięli. Nie możemy mu dać czegoś, co do nas nie należy, a nawet gdybyśmy mogli, też byśmy nie dali. Piggy wpakował nas w wojnę, której konsekwencji nie są w stanie przewidzieć nawet komputery. Chris westchnął ciężko.

Co wobec tego zrobimy?

Nie mogę ci tego zdradzić.

Ja nie pytam o żadne szczegóły dotyczące waszych poczynań taktycznych. Chciałbym mieć jakieś ogólne wyobrażenie. Piggy jest przecież moim przyjacielem, może w tych okolicznościach zabrzmi to głupio, ale naprawdę go lubię.

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie — skwitował refleksyjnie powłokowy. — Cóż, tak czy owak nie mogę ci wiele więcej powiedzieć. Ogólnie rzecz biorąc, Amalfi gra na zwłokę, Ucząc na to, że Lutz zrozumie to jako przyjęcie jego warunków, a Argus III wręcz przeciw­nie. Komputery sporządziły mu szyfr specjalnych wyrazów, które inaczej zostaną odczytane przez osadników, a inaczej przez Scranton. Nasz kontrakt kończy się za tydzień. Być może uda nam się zwodzić Lutza aż do przedostatniego dnia. Nie wolno mi zdradzić, co planujemy dalej. W każ­dym razie wkroczymy tam i postaramy się wytrącić mu zabawki z ręki. To nam zostawi dzień na wydostanie się z Układu Argusa, a jeśli nawet dorwą nas policaje, będziemy mogli przynajmniej mydlić im oczy tym, że wywiązaliśmy się z kontraktu. Tak się w dodatku składa, że będziemy mieli dzień na pobranie naszej należności...

PRZEKROCZENIE — przemówili znienacka Oj­cowie Miasta, chociaż nikt ich o nic nie pytał.

Ojej, przepraszam! Chyba się zagalopowałem. Nic więcej nie mogę ci już powiedzieć, Chris!

Myślałem, że oni nigdy nie odzywają się z własnej woli!— Słusznie myślałeś — potwierdził Andersen. — To nie było z własnej inicjatywy. Amalfi dał im polecenie śledzenia wszystkich rozmów dotyczących tej historii i przerywania ich, jeśli pojawi się zbyt wiele szczegółów. Tyle tylko mogę powiedzieć na ten temat, szkoda, że nie przynoszę pomyślniej szych wiadomości,

Został już tylko tydzień do odlotu. Chris nagle zauważył, że data wygaśnięcia kontraktu przypada na dzień poprzedzający jego osiemnaste urodziny. Nad­chodzące dni miałyby się okazać rozstrzygające dla niego, dla Piggy'ego, dla jego dwóch ofiar, dla Scranton, dla Argusa III, wreszcie dla Nowego Jorku. Znowu widział jasno jak na dłoni, że plan Amalfiego skazany jest na niepowodzenie.

I znowu wiedział, że ten plan rozbije się o osobę Franka Lutza.

Nie miał wątpliwości, że Amalfi spokojnie byłby w stanie przechytrzyć Lutza w bezpośrednim starciu, ale tym razem mieli do czynienia z inną sytuacją. Głęboko wątpił, czy lista zakodowanych słów, którą przygotowują Ojcowie Miasta, nawet jeśli zwiedzie setkę Argusowych uszu, wywiedzie Lutza w pole; zarządca Scranton był wykształconym, doświadczonym, kutym na cztery nogi politykiem i biurokratą, a teraz, na domiar złego, nabrał maniakalnej wręcz podejrzliwości. Nawet w pomyślnych czasach cechowała go nieufność; trudno oczekiwać od kogoś, kto podejrzewał swoich przyjaciół, kiedy wszystko szło tak jak trzeba, że w przededniu ostatecznej kieski okaże więcej zaufania wobec wrogów.

Chris wiedział bardzo niewiele o polityce miast węd­rownych, znał jednak ich historie. Znał również skunksy. Nieraz zastanawia! się, jakim cudem biedny Kelly, tarmosząc te zwierzątka, nigdy żadnemu z nich nie zrobił krzywdy. Może pies po prostu czuł do nich

sympatię. Skunksy potrafią być uroczą maskotką dla ostrożnego właściciela. Ale ludzka odmiana skunksów nie zachęcała do ryzyka. Wystarczyło jedno spojrzenie na Franka Lutza.

Założywszy nawet, że Lutz nie ostrzela znienacka Nowego Jorku gradem pocisków rakietowych, czy czymś tam, na co Scranton będzie stać, założywszy, że Lutz da się podejść Amalfiemu i burmistrz w osta­tniej chwili wytrąci mu władzę z ręki bez jednego wystrzału i jednej ofiary w ludziach, nawet wtedy Piggy i obie wzięte do niewoli kobiety nie przeżyją całej operacji. W całym Nowym Jorku tylko jeden Chris orientował się. z jaką pogardą Lutz traktował zbędne osoby na pokładzie swojego miasta, jeden Chris domyślał się, jak błyskawicznie pozbędzie się trójki rzekomych uciekinierów z miasta, które to­lerowało pasażerów.

Żałosna ekipa Piggy'ego zapewne przegarniała już łopatami żużel. Jeśli nawet Lutz pozwoli im w jako takich warunkach przeżyć następny tydzień, z pewnością każe ich natychmiast wykończyć, kiedy odkryje, że jego królestwo chwieje się w posadach. Choćby Amalfi natychmiast zajął Scranton, żeby wydać wyrok śmierci na jeńców, nie trzeba więcej niż pięć sekund. To był jeden z powodów, dla których wojny w średniowiecznej Europie ciągnęły się latami, chociaż wszyscy uczestnicy dawno już zapomnieli albo nie dbali, o co walczą: okup za jeńców bywał niezłym zarobkiem.

Ale opiekun Chrisa zżymał się na przykłady w tym stylu. Jeśli chodzi o Amalfiego i Ojców Miasta, to wystarczająco wyraźnie zaznaczyli swoje stanowisko w tej sprawie, by nie warto było się do nich zwracać. Gdyby Chris się do nich udał, ponownie ich reakcja z pewnością nie ograniczyłaby się do kolejnego NIE; prośba dałaby murowany pretekst, żeby zastosować nad nim permanentny nadzór.

A jednak tym razem miał p e w n o ś ć, że się mylą. Układał wiec swój plan bardzo ostrożnie, nękany nie­ustannie obawami, czy prastarzy mężowie i ich kom­putery nie okażą się kolejny raz wszechwiedzący... i nie zatrzymają go w ostatniej chwili.

Jeśli nawet Ojcowie przejrzeli jego zamiary, nie dali tego po sobie poznać. Następnego wieczora opuścił miasto. Nikt nie próbował go zatrzymywać. Wyglądało na to, że nikt nawet nie zauważył jego ucieczki.

Prawdę mówiąc, na to liczył. A jednak dręczyły go wyrzuty sumienia i poczucie, że jest zdany wyłącznie na własne siły.


ROZDZIAŁ JEDENASTY

Kryjówka


W normalnych okolicznościach Chris nie wyprawiałby się po nocy w dziki, nieznany teren. Tym razem również wyszedłby zapewne godzinę przed świtem, co pozwoliło­by mu w ciemnościach oddalić się od Nowego Jorku. Ale na Argusie 111 warunki do poruszania się w nocy były wyjątkowo korzystne.

Chris miał przy sobie kompas, którego igła pokazy­wała zawsze najsilniejsze pole wiratorowe w okolicy. Było to standardowe wyposażenie mieszkańca wędrow­nego miasta. Na większości planet koczownicze met­ropolie utrzymywały szczątkową postać pola, żeby nie dopuścić do atmosfery powietrza planety. Kiedy miasto wkraczało na wojenną ścieżkę, generatory pracowały bez przerwy na wypadek, gdyby trzeba było szybko odlecieć. Przez pół drogi igła zwrócona była w stronę Nowego Jorku, więc Chris posuwał się według nakazów zwyczajnego kompasu magnetycznego, później kompas wędrowca wyznaczał kierunek na Scranton.

Drugim ułatwieniem było światło. Argus nie posiadał własnego księżyca, za to olbrzymie białobłękitne słońca setką oczu oświetlały planetę. W tej połowie roku zza tarcz słonecznych sączyło się światło pozostałej części mgławicy, dwakroć jaśniejsze niż światło ziemskiego księżyca. W tym blasku z łatwością dawało się czytać, choć ludzkie oko nie rozróżniało w nim kolorów.

Najważniejsze, że Chris znał lasy iglaste i góry, gdyż wychował się w Aileghenach.

Bagaż miał lekki — niewielki plecak z dwiema wojs­kowymi konserwami, manierkę i ubranie na zmianę, czyli to, które miał na sobie, kiedy przeniesiono go na Nowy Jork; chociaż wiedział, że komputery same się z niczym nie zdradzą, musiał się zebrać na odwagę, żeby poprosić Ojców Miasta o wydanie odzieży z depozytu.

Prośba z pewnością mogła naprowadzić na jego trop, nie miało to jednak żadnego znaczenia. Kiedy sierżant Andersen zauważy zniknięcie Chrisa, nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, dokąd chłopak się udał.

Przed świtem dotarł na grzbiet górskiego łańcucha. W południe po drugiej stronie gór znalazł niewielką grotę, z której sączył się lodowaty strumyk. Na czwora­kach ostrożnie wczołgał się do środka najdalej jak się dało, rozejrzał się na wszystkie strony, czy nie znajdzie starych kości, odpadków, śladów legowiska i innych oznak, że trafił do nory miejscowej zwierzyny. Jak przypuszczał, niczego nie znalazł, bo niewiele zwierząt zakłada gniazda tuż przy ciekach wodnych — w nocy jest zbyt wilgotno, a w dodatku woda przyciąga wielu potencjalnych wrogów. Po raz pierwszy od wymarszu pożywił się i zasnął.

O zmierzchu wstał, napełnił manierkę wodą ze stru­mienia i powoli zaczął schodzić zboczem. Ścieżka, którą z konieczności obrał, była niebywale kręta, jednak dzięki obu kompasom jego wątpliwości na temat kierunku nie trwały nigdy dłużej niż parę minut. Do północy brako­wało jeszcze kilka godzin, kiedy dostrzegł wreszcie miasto, migoczące w dolinie posępnie, jak garść rozrzuconych po pajęczej sieci kropel rosy. O świcie zakopał plecak z nowojorskim ubraniem, solidnie podartym i zabrudzonym, i nie tracąc pogody ducha, powlókł się przez wygolony pas wokół Scranton w stronę tej samej ulicy, którą przed laty pod przymusem wkroczył na pokład odlatującego miasta. Tym razem jego wejście przebiegało zupełnie inaczej, w czym niebagatelną rolę odegrał fakt, że miał przy sobie przyrząd umożliwiający przekroczenie granicy pola wiratora.

Jego obecność została naturalnie natychmiast wykryta. Dwóch strażników ziewając i przecierając zaczerwienione oczy, wybiegło mu na przeciw; najwyraźniej kończyli nocną wartę.

Co tu robisz?

Byłem na grzybach — odparł Chris, wykrzywiając twarz w najbardziej idiotycznym uśmiechu, na jaki go było stać. — Nic nie ma. Dziwne jakieś mają tu te lasy.

Zaspany strażnik zlustrował go od stóp do głów, lecz nic poza zniszczonym ubraniem Chrisa i jego niewątp­liwą młodością nie rzuciło mu się w oczy. Dla zasady zbeształ chłopaka.

Gdzie pracujesz?

Przy piecach wgłębnych.

Strażnicy wymienili spojrzenia. Piece wgłębne były to głębokie, podgrzewane elektrycznie doły, w których ostrożnie stopniowo schładzano sztaby stali. Doły wyma­gały regularnego oczyszczania, lecz nie opłacało się wyłączać na ten czas ogrzewania. Czyścicieli w azbesto­wych kombinezonach spuszczano do środka na cztery minuty. Gdyby zostali dłużej, ich izolowane drewnem buty stanęłyby w płomieniach. Po wyciągnięciu z pieca zmieniano im obuwie i z powrotem opuszczano do dołu. Czynność tę powtarzano przez całą szychtę. Tylko skończony półgłówek był w stanie znieść podobne piekło.— Dobra, głupku, wracaj do roboty. I żebym cię tu więcej nie widział. Zrozumiano? Masz szczęście, żeśmy cię nie postrzelili.

Chris schylił pokornie głowę i z głupawym uśmiechem rzucił się do ucieczki. W chwilę później kluczył już labiryntem odrapanych uliczek. Był pewien, że trafi. A jednak łatwość, z jaką znajdował drogę, trochę go zaskoczyła.

Jego kryjówka pośród skrzyń stalą nietknięta. Wy­glądała dokładnie tak, jak w dniu, kiedy opuszczali ją z Fradem — został nawet ogarek świeczki. Chris zjadł drugą puszkę wojskowej konserwy i zasiadł w ciemno­ściach. Czekał.

Nie musiał czekać długo, chociaż czas zdawał się wlec w nieskończoność. W jakąś godzinę po zakończeniu dnia pracy usłyszał w labiryncie odgłos stąpania. Oślepiła .go struga światła z latarki.

Cześć, Frad —powitał przybysza. — Cieszę się, że cię widzę, a raczej cieszyłbym się, gdybyś przestał mi świecić prosto w oczy.

Snop światła wylądował na suficie.

To ty, Chris? — spytał glos Frada. — Dobra, już widzę, że to ty. Urosłeś chyba z pół metra.

Możliwe. Głupio mi, że nie zjawiłem się wcześniej.

Nigdy do końca nie wierzyłem, że się zjawisz. — Olbrzym odchrząknął i usiadł. — Po prostu coś mnie tknęło, kiedy usłyszałem, z kim mamy na pieńku. Mam nadzieję, że nie usiłujesz przejść na naszą stronę jak tamta trójka głupków.

Żyją? — spytał Chris, ogarnięty nagłą trwogą.

Owszem. Przynajmniej żyli przed godziną. Ale centa bym nie dal za to, że ocaleją. Frank z dnia

na dzień traci rozum... Kiedyś myślałem, że go rozumiem, ale to już przeszłość. Czy po to tu przyszedłeś, żeby spróbować wydostać tę bandę dzieciaków? Nie uda ci się.

Wiem — przyznał Chris. — Ale nie jest tak, jak myślisz. Nie będę próbował przejść na waszą stronę. Zastanawialiśmy się, jakim cudem dopuściliście do tego, żeby menażer wpakował was w taką kabałę? Nasi Ojcowie Miasta twierdzą, że brak mu piątej klepki, a jeśli już komputery to widzą, to wy tym bardziej powinniście zdawać sobie z tego sprawę. Sam zresztą mówiłeś coś w tym rodzaju.

Słyszałem trochę o waszych komputerach — po­wiedział z namysłem. — Czy to prawda, co ludzie mówią, że one rządzą waszym miastem?

Do pewnego stopnia. Jednak najwyższą władzę sprawuje burmistrz.

Amalfi. Hmm. Prawdę mówiąc, Chris, wszyscy wiedzą, że Frank nie panuje nad sytuacją. Nie ma na to rady. Co nam to da, że go zrzucimy ze stołka? Poza tym nie byłoby to wcale takie łatwe. Dalej będziemy po uszy tkwić w tym samym bagnie.

Nie musielibyście wtedy walczyć z moim mias­tem — zauważył Chris.

Ano, nie, i to byłoby niewątpliwie korzystne. Ale pozostaniemy w matni. Zmiana paru nazwisk w za­rządzie nie napełni nam brzuchów ani kieszeni. — Umilkł na chwilę, po czym podjął z goryczą. — Chyba wiesz, że głodujemy. Ja mam co jeść, bo Frank dba o swoich ludzi, ale wszystko staje mi w gardle, kiedy patrzę na twarze ludzi na ulicach. Gra Franka w stosunku do Amalfiego trąci szaleństwem, ale nie ma innego wyjścia.

Chris milczał. Sprawy wyglądały tak, jak się tego spodziewał, co wcale nie ułatwiało realizacji jego za­miarów.— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie — podjął Frad. —Jakie masz plany? Chcesz tylko zorientować się w sytuacji? Może nie powinienem ci tyle mówić?

Chcę wywołać rewolucję — oświadczył Chris. Jego słowa brzmiały zawstydzająco górnolotnie, ale żadne inne nie przyszły mu do głowy. Starał się przy tym unikać wszystkiego, co byłoby jawnym kłamstwem, lecz wiedział, że z każdą chwilą coraz trudniej będzie mu zrealizować to postanowienie. — Nasz burmistrz twier­dzi, że pozawalaliście wasze kontrakty, bo nie macie odpowiedniej aparatury badawczej, coś takiego często przydarza się małym miastom, które nie prowadzą pomiarów komputerowych. Ojcowie Miasta uważają, że jesteście w stanie wykonać tę robotę.

Chwileczkę. Nie wszystko naraz. Powiedzmy, że pozbędziemy się Franka i dogadamy z Amalfim. Czy wasi Ojcowie Miasta pomogliby nam jakoś w zor­ganizowaniu robót?

Przyszła pora improwizacji, potem już musiał zacząć kłamać w żywe oczy.

Jasne, że tak. Najpierw jednak musielibyśmy dostać z powrotem naszych ludzi: Piggy'ego Kingston-Throopa i obie kobiety.

Frad machnął niecierpliwie ręką w półmroku.

Natychmiast. To jest poza wszelką umową. Wi­dzisz jednak, Chris, sprawa jest dosyć skomplikowana. Twoje miasto przyleciało tutaj wykonać robotę, w której my nawaliliśmy. Jeżeli mimo wszystko my skończymy pracę, ktoś odejdzie z pustymi rękami. Nie sądzę, żeby Amalfi zgodził się na takie warunki.

Jak dotąd nie postawił żadnych warunków. Wiesz chyba, Frad, jak wygląda nasz kontrakt z tą planetą. Połowa umowy to przeprowadzenie robót, które wy mieliście wykonać. Druga to uwolnienie Argusa od

Scranton. Jeżeli zaczniecie zachowywać się jak przyzwoite miasto, a nie jak pinklarz, otrzymamy część naszej zapłaty i to większą część całej sumy. Nasz burmistrz, oczywiście, wolałby załatwić sprawę sposobem, a nie na drodze zbrojnej, bo jeśli dojdzie do walki, obie strony będą musiały płacić za wyrządzone szkody. Dobrze mówię, prawda?

Hmm, chyba tak. Nie wyzywaj nas od pinklarzy, bo się wścieknę. Zasłużyliśmy na to przezwisko, ale tak czy owak doprowadza mnie to do szału. Albo będziemy ze sobą rozmawiać jak równy z równym, albo nie

rozmawiamy wcale.

Przepraszam, nie mam specjalnego rozeznania w tych

sprawach. Gdyby Amalfi miał wybór, przysłałby tu kogoś lepiej zorientowanego. Nie było jednak nikogo poza mną.

Już dobrze. Jestem rozdrażniony i tyle. Czeka nas rozwiązanie jeszcze jednego problemu, mianowicie: osad­ników. Nie zaufają nam tylko dlatego, że usuniemy Franka. Osadnicy nie orientują się, że coś z nim jest nie tak, więc nie będą mieli powodów, żeby uwierzyć następnemu menażerowi Scranton. Jeżeli mamy odzyskać kontrakt na prace górnicze, Amalfi będzie musiał złożyć za nas poręczenie. Myślisz, że by się na to zgodził?

Chris zabrnął już o wiele dalej, niż pozwalała uczci­wość. Poczuł nagle, że nie powinien dalej posuwać kłamstw i spekulacji.

Nie wiem, Frad. Nigdy z nim o tym nie roz­mawiałem. Przypuszczam, że najpierw musiałby spytać o zdanie Ojców Miasta. A ich odpowiedzi nigdy nie da się przewidzieć.

Frad przysiadł na piętach i zaczął rozmyślać, rytmicz­nie uderzając pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. Przez chwilę zdawało się, że chciał o coś spytać, ale widocznie zmienił zamiar.— No cóż — odezwał się w końcu przytłumionym głosem — wszystko ma swoje wady i zalety. Myślę, że jednak zaryzykujemy. Będziesz musiał zostać tutaj, Chris. Mogę dać po łbie Barneyowi i Hugginsowi, ale z Fran­kiem będzie gorsza sprawa. Jeśli dojdzie do prawdziwej strzelaniny, może okazać się o wiele szybszy ode mnie. W dodatku nie będzie sobie zawracał głowy tym, kto oberwie przy tej okazji. Jeśli zamach na Franka się uda, niebawem przyjdę po ciebie. Do tego czasu lepiej nie wystawiaj stąd nosa.

Chris spodziewał się takiego polecenia, jednak per­spektywa, że kolejny raz będzie czekał bezczynnie i przegapi najciekawsze wydarzenia, wcale go nie zachwyciła. W ostatniej chwili przypomniał sobie o czymś.

Zostanę tutaj. Ale, Frad, jeżeli coś zacznie wy­glądać nie tak, nie czekaj, aż będzie po wszystkim. Daj mi znać, a ja spróbuję sprowadzić pomoc.

Nno... zgoda. Lepiej jednak, żeby nie kręcił się tutaj nikt obcy. Jeśli ktokolwiek w tym mieście nabierze podejrzeń, że Nowy Jork macza w zamachu palce, nawet ludzie, którzy nienawidzą Franka, przejdą z po­wrotem na jego stronę. Wszyscy tutaj ostatnio troszkę powariowaliśmy. — Podniósł się z ponurą miną. Sięgnął po latarkę. — Mam nadzieję, że masz sprawdzone informacje. Frank mi ufa. Jestem ostatnim człowiekiem, któremu ufa, dlatego wcale się nie palę do tej roboty. Sam nie wiem czemu, ale zawsze lubiłem Franka, chociaż od początku wiedziałem, że to podła gnida. Niektórzy mają w sobie coś takiego. To dla mnie żadna frajda wsadzić mu nóż w plecy. Musiał się tego doigrać prędzej czy później, ale nigdy bym się nie podjął takiej roboty, gdybym tobie nie ufał bardziej niż jemu.

Ruszył w stronę wylotu labiryntu.

_ Dzięki, Frad. Powodzenia — powiedział Chris przez zaciśnięte gardło. — Siedź i nie ruszaj się stąd. Przyjdę po ciebie.

Nie mógł siedzieć w swojej kryjówce bez przerwy, mimo to stracił wkrótce poczucie czasu. Jadł, kiedy czuł się głodny — większość zapasów zniknęła, ale Frad przeoczył jeden z ukrytych pojemników — spał, ile tylko mógł. Czyli nie za wiele, bo dopiero teraz, w czasie bezczynności dopadły go niepokój i nerwy, które pogar­szał brak jakichkolwiek wiadomości.

W końcu doszedł do wniosku, że wszystko trwa zbyt długo. Nie był w stanie już zdrzemnąć się nawet sekundę. Nieustannie oczekiwał, że dotrą do niego odgłosy walki albo pogłębiające się buczenie da mu znać, że Scranton kolejny raz unosi go w dal. Ciasne pomieszczenie zmieniało niepokój w istną torturę. Pierwszy szelest w labiryncie poderwał go gwałtownie na nogi. Chris rzuciłby się na oślep do ucieczki, gdyby miał dokąd.

W migotliwym świetle latarki Frad wyglądał jak upiór. Na twarzy miał kilkudniowy zarost, spojrzenie błędne z wyczerpania. Oko zdobił mu potężny siniec.

- Wychodź — powiedział krótko. — Już jest prawie po wszystkim.

Chris wkroczył śladem Frada w półmrok magazynu, który wydawał mu się oślepiająco jasny po nieprzenik­nionych ciemnościach kryjówki. Potem wyszli na światło przedwieczornego słońca, którego jasność była już cał­kiem nieznośna dla oczu.

Co stało się z Frankiem Lutzem? — spytał bez

tchu.

Frad zapatrzył się daleko przed siebie. Kiedy przemó­wił, w jego głosie nie było śladu emocji.— Pozbyliśmy się go. Wolałbym nie wracać do tej sprawy.

Co się teraz dzieje? — Chris pospiesznie zmienił temat.

Trzeba jeszcze to i owo uprzątnąć. Przydałaby się nam jakaś pomoc. Gdybyś teraz wezwał swoich przyja­ciół, wpuścilibyśmy ich do miasta pod warunkiem, że Amalfi nie posadzi nam na karku całej brygady desan­towej.

Przyśle tylko dwóch ludzi. Frad skinął głową.

Dwóch dobrych, uzbrojonych po zęby ludzi powin­no dokończyć roboty w dzień czy dwa. — Machnął ręką na przelatującą taksówkę. Kiedy sadowiła się posłusznie przy krawężniku, Chris wypatrzył w karoserii kilka dziur, niewątpliwie pochodzących od kuł. Trudno było określić, kiedy zostały zrobione, ale Chris domyślał się, że nie mają więcej niż tydzień. — Zawiozę cię do radiostacji, tam ci się pewnie nieźle dostanie po uszach. Potem przystąpimy do negocjacji.

Nadeszła chwila, której Chris bał się najbardziej. Miał się wyspowiadać ze swoich uczynków przed Andersenem i Amalfim, przyznać, co rozpętał i w co ich wszystkich wpakował.

Nie miał złudzeń co do stanu swojego ducha. Trząsł się ze strachu.

No, wskakuj — ponaglił Frad. — Na co czekasz.


ROZDZIAŁ DWUNASTY

Audiencja


Miastem z szacunku dla tradycji administrowano z ratusza, jednak sterownia znajdowała się w iglicy Empire State Building. Tutaj też Amalfi przyjął wszyst­kich zebranych: Chrisa, Frada, sierżanta Andersena i Dulany'ego. Na czas alarmu nie ruszał się ani na krok z pomieszczenia — a alarm oficjalnie trwał nadal.

Sterownia zachwyciła Chrisa. Ściany aż po sufit wypełniały ekrany, zegary, wykresy, lampki sygnalizacyj­ne i dziesiątki przyrządów, których Chris nie znał nawet z nazwy. Jednak uwagę chłopca przykuwała przede wszystkim osoba samego burmistrza, Amalfi pogrążony był właśnie w rozmowie z Prądem, w związku z czym Chris miał okazję przyjrzeć mu się spokojnie.

Mityczny Amalfi zaskoczył go swym wyglądem. Chris nie umiałby dokładnie powiedzieć, jak go sobie wyob­rażał, z pewnością jednak myślał o szczupłym, barczys­tym mężczyźnie o heroicznych rysach, tymczasem zastał niskiego, pękatego jegomościa z byczym karkiem, wielką łysiną i dłońmi ogromnymi jak bochny. Najdziwniej w tym wszystkim wyglądało cygaro, delikatnie, po kobiecemu trzymane w grubych paluchach. Burmistrz raz po raz zaciągał się z błogim wyrazem twarzy. W mieście nikt poza nim nie miał prawa palić; nie wystarczało miejsca na uprawę tytoniu. W tej sytuacji cygaro było czymś więcej niż tylko oznaką piastowanej godności; jak śnieg sprowadzany z gór przez rzymskich cesarzy było symbolem zamożności miasta i Amalfi trzymał je w palcach z pietyzmem, bez cienia pazerności. Miał dziwny zwyczaj. Kiedy się nad czymś zastanawiał, podnosił cygaro do oczu i studiował z taką miną, jakby rozżarzony koniuszek wyświetlał wszystkie jego myśli.

Jest problem z komputerami, ale to się da załat­wić — zwrócił się do Frada. — Możemy wam pożyczyć nasz komputer-matkę na czas potrzebny mu do wyko­nania własnej repliki. Kiedy będzie gotowa, włożycie odpowiedni program, nafaszerujecie danymi i będziecie produkować sobie kolejnych Ojców Miasta. Tylu, ilu będzie wam trzeba... Myślę, że z jedna trzecia tego, co my mamy, wam wystarczy... Potrwa to z dziesięć lat. Ten czas możecie wykorzystać wprowadzając dane, ponieważ na początku będziecie mieli do czynienia z idiotą zdolnym jedynie do operacji logicznych. Na razie badania dotyczące waszych robót będziemy pro­wadzić na naszych komputerach. Ufamy ich werdyktom, a Chris twierdzi, że jest pan człowiekiem słownym, więc podżyrujemy wasz kontrakt z Argusem.

Bardzo dziękujemy — oświadczył Frad.

Nie ma za co — zagrzmiał Amalfi. — Cała przyjemność po naszej stronie. Prawdę mówiąc, do­stajemy więcej niż dajemy, bo dzięki wam nauczyliśmy się czegoś nowego. Tym samym wracamy do sprawy młodego awanturnika, pana deForda. — Odwrócił się gwałtownie w stronę Chrisa, któremu serce uciekło w pięty. — Chyba zdajesz sobie sprawę, Chris, że wybiła dla ciebie godzina zero? Kończysz osiemnaście lat.

Tak, proszę pana, zdaję sobie sprawę.

Otóż mam dla ciebie stanowisko, które chyba będzie ci odpowiadać. Od kiedy wspomniano mi o takiej możliwości, cały czas o tym myślę i mam wrażenie, że to byłoby coś dla ciebie.

Chrisowi serce podskoczyło go gardła. Burmistrz obejrzał z uwagą własne cygaro.

Praca wymaga niecodziennej kombinacji wiedzy z przedsiębiorczością, wyobraźnią, odwagą, zdolnością do improwizacji i szybkich rozwiązań oraz umieję­tnością błyskawicznej oceny sytuacji. Z drugiej strony jednak potrzebny jest instynkt samozachowawczy, dzię­ki któremu najśmielsze nawet przedsięwzięcia będą prowadzone w sposób gospodarujący oszczędnie lu­dźmi, materiałami, pieniędzmi, czasem. Jaki zawód przychodzi ci na myśl?

GENERAŁ — odparli niezwłocznie Ojcowie

Miasta.

Nic do was mówię — ofuknął ich Amalfi. Był niewątpliwie rozdrażniony, ale Chris odniósł wrażenie, że jest to raczej poza.

Chris?

No cóż, proszę pana, Ojcowie mają rację. Trudno mi przysiąc, ale pewnie sam bym doszedł do podobnych wniosków. W każdym razie wszyscy wielcy generałowie odpowiadają tej charakterystyce.

W porządku. Idźmy dalej. Chociaż wymagane są liczne uzdolnienia, jedno z nich wybija się na plan pierwszy; człowiek na tym stanowisku musi być pierw­szorzędnym kulturoznawcą.

Chris poznał ten termin, kiedy przymusowo faszero­wano go Spenglerem. Kulturoznawcą był naukowcem zdolnym ocenić etap rozwoju danej kultury, porównać z podobnymi stadiami w innych, a następnie nakreślić prognozy dotyczące reakcji przedstawicieli badanej społeczności na planowaną zmianę czy konkretne wydarze­nie. Mało który generał miałby okazję zrobić użytek z takich umiejętności, o ile w ogóle znalazłby czas, żeby je rozwinąć.

To, że posiadasz wymagane cechy charakteru z kulturoznawczymi predyspozycjami włącznie, widać gołym okiem. Nie są to cechy obce naturze wędrowca — u ciebie jednak występują w stopniu ponadprzeciętnym. Naturalnie rozwinięcie uzdolnień będzie wymagało czasu i praktyki... ale czasu nie powinno ci zabraknąć. Ojcowie Miasta orzekli pięcioletni okres próbny. W służbach miejskich nie było dotąd takiej funkcji, jednak bliższe spojrzenie na Scranton i parę miast, którym się lepiej powiodło, przekonuje nas, że jest to funkcja pożyteczna. Czy przyjmujesz stanowisko?

Chris poczuł szum w uszach. W głowie zakręciło mu się z dumy i oszołomienia.

Pan wybaczy... O jaką funkcję chodzi?

Funkcję menażera miasta.

Chris wlepił wzrok w sierżanta Andersona, ale jego opiekun wydawał się równie zaskoczony jak on. Po chwili jednak z grobową miną mrugnął zachęcająco do Chrisa. Chris zaniemówił; mógł tylko skinąć głową. Był to jedyny gest w jego repertuarze służbowym, na jaki chwilowo było go stać.

Znakomicie. Ojcowie Miasta przewidzieli twoją zgodę, więc w śniadaniu dostałeś już pierwszą dawkę leków. Witamy w szeregach obywateli, panie deFord.

Nawet w tak podniosłej chwili myśli Chrisa szybowały daleko od Nowego Jorku. Rozmyślał o rzeczywistych powodach, dla których pragnął żyć jak najdłużej: nadziei, że przyjdzie taki dzień, kiedy jakimś cudem uda mu się wrócić do domu. Nie przyszło mu nigdy do głowy, że kiedy ta chwila nastąpi, może nie odnaleźć ani bliskich

miejsc, ani osób. Już teraz, tak w przestrzeni, jak w sercu, między nim a Ziemią wyrastał mur nie do przebycia.

Dom" przestał być dla niego tym samym, czym był w przeszłości. Wywalczył długie życie, któremu przypi­sana była nowa lojalność i nowe zobowiązania. Nie czekało go wieczne dzieciństwo na Ziemi, lecz życie pośród gwiazd.

Z trudem oprzytomniał.

Co będzie z Piggym? — zainteresował się. — Roz­mawiałem z nim w drodze powrotnej. Mam wrażenie, że wiele zrozumiał.

Za późno — oświadczył Amalfi z surową niewzruszonością. — Sam sobie wypisał bilet... bilet pasa­żerski. To prawda, że nie brak mu odwagi i przedsię­biorczości. Niestety w najgorszym wydaniu, a w dodatku nie popartych ani krytycyzmem, ani wyobraźnią. Te same pułapki zawsze będą czyhać na ciebie, Chris; na tym polega jedno z niebezpieczeństw związane z twoim stanowiskiem. Warto, żebyś o tym pamiętał.

Chris skinął głową, ale ostrzeżenie burmistrza nie było w stanie zepsuć mu humoru, bo oto nadeszła najdonioślejsza chwila w jego życiu — chwila, kiedy Frad Haskins, nowy menażer Scranton, potrząsnął jego dłonią.

Musimy omówić służbowe sprawy, kolego — oświadczył dobitnie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Blish James Zycie wsrod gwiazd
Blish James Latające miasta 01 Będą im świecić gwiazdy
Blish James Latające miasta 02 Życie wśród gwiazd
Blish James Latające Miasta 01 Będą im świecić Gwiazdy
Blish James Latające miasta 01 Będą im świecić gwiazdy
Blish James Beda im swiecic gwiazdy
Fizyka, narodziny, życie i smierć gwiazd
Wrota Atlantydy-droga wśród gwiazd
Recepta pozytywistów na życie wśród ludzi, DLA MATURZYSTÓW, Pozytywizm
Mieszkanie w wynajętym życie wśród własnych czy cudzych przedmiotów K Bandarzewska, I Burek
Fizyka, narodziny, życie i smierć gwiazd
Blish James Latające miasta 04 Triumf czasu
Blish James LatajÄ…ce miasta 03 Gdzie Jest TwĂłj Dom, Ziemianinie
Blish James LatajÄ…ce miasta 04 Triumf czasu
Blish, James Die Tochter des Giganten

więcej podobnych podstron