Onichimowska Anna
Samotne wyspy
i storczyk
Dom Wydawniczy
FILIPINKA
Okładka: Joanna Morawska Zdjęcie na okładce: Paweł Pador
Redaktor: Wanda Pilawska
Redaktor techniczny: Krystyna Zaczkiewicz
Korektor: Halina Misztal
ISBN 83-901110-2-0
Text © Copyright by Anna Onichimowska Warszawa 1994
;
??-3
m\
Wydanie 1994
Skład, łamanie i opracowanie graficzne: Witold Pauzewicz Druk: OWP „Taurus",
Warszawa, ul. Dantego 1/25
ROZDZIAŁ I
— Cześć — usłyszałem nagle.
Leniwie podniosłem powieki. Musiałem się chwilkę zdrzemnąć. Książka zsunęła mi
się z kolan na ławkę. Koło mnie siedziała blondynka. Zupełnie niezła i skądś mi
znajoma.
— Nie poznajesz mnie? — zmrużyła oczy. Chyba zielone. Spróbowałem zmobilizować
szare komórki, ale we wzmagającym
się upale nie szło mi najlepiej.
— Ależ poznaję, oczywiście — skłamałem gładko.
— To jak mam na imię?
Płyń lepiej, mała, w swoją stronę, przemknęło mi przez głowę, ale zaraz potem
zauważyłem jej długie opalone nogi i już nie byłem pewien, czy naprawdę tego
chcę. Stłumiłem ziewnięcie i poprawiłem okulary.
— Zawsze nosisz ciemne szkła — dodała, nie doczekawszy się odpowiedzi. — Masz
coś ze wzrokiem?
Boże, co ją to obchodzi! Zaczynałem się irytować. I nagle, nie wiadomo skąd i
dlaczego przypomniałem sobie długi korytarz, przykurzoną kopię jakiegoś Kossaka
na ścianie i stojącą w otwartych drzwiach smukłą postać.
— Jesteś siostrą Grubego — stwierdziłem spokojnie. Uśmiechnęła się. Miała coś
nie tak z zębami. Pewnie nie nosiła
w dzieciństwie aparatu, pomyślałem i zrobiło mi się przykro. Ciekawe, czy jej
starzy o tym nie pomyśleli, czy nie mieli forsy, czy też ona sama nie chciała
nosić. Tak czy owak, nawet z tymi zębami, była bardzo atrakcyjna. Błądziłem
bezpiecznie wzrokiem po jej obutych w lekkie sandałki stopach, lśniącej skórze,
króciutkich szortach i opiętym podkoszulku. Nie nosiła stanika.
5
- Przyjęli ci teczkę na Akademię? — spytała.
— Dużo o mnie wiesz. Wydawało mi się, że się zmieszała. Wykonała nieokreślony
ruch
dłonią, jakby to mogło cokolwiek wyjaśniać.
— Przyjęli — przyznałem wreszcie. Sięgnęła po leżącą między nami książkę.
— „Historia koloru w dziejach malarstwa europejskiego" — przeczytała głośno.
— Przygotowujesz się do egzaminu?
Nie, bawię się w Indian, miałem ochotę odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili
zmieniłem zamiar. Matka wraca dzisiaj dość późno, przypomniałem sobie. „Można by
to wykorzystać", podpowiedział mi mój wewnętrzny Głos.
Jeszcze raz zmierzyłem ją wzrokiem.
— Strasznie gorąco — stwierdziłem mało odkrywczo. — Chyba lepiej przenieść się
do chałupy. Mam w lodówce piwo.
Wstałem, zgarniając książkę pod pachę.
— To cześć.
Siedziała nadal. Machała długimi nogami. Nie załapała, zdziwiłem się.
— Nie lubisz piwa? — spytałem.
— Umiarkowanie.
— W takim razie kupimy po drodze colę. Odpowiada? Wyciągnąłem do niej
rękę. Podała mi swoją, kiwnęła głową
i uśmiechnęła się znowu.
Zerknąłem na zegarek. Czternasta trzydzieści. Mieliśmy dobre cztery godziny
czasu. Świat i ludzie, pomyślałem. Zdążymy odstawić parę numerków.
Kupiłem dwa litry coli, rum i cytryny.
— Skąd masz tyle forsy? — spytała.
— W wolnych chwilach napadam na banki, nie wiedziałaś? Spojrzała na mnie
uważnie.
— Do tej pory nie odpowiedziałeś na żadne moje pytanie. Zawsze tak się
zachowujesz?
— Zawsze — przyznałem.
— Uważasz, że jeśli ktoś pyta o cokolwiek, nawet o to, czy znasz jego imię,
jest wścibski?
6
Jest chyba inteligentna, zauważyłem ze zdumieniem, chociaż właściwie nic mnie to
nie obchodziło. W łóżku inteligencja nie jest potrzebna.
— Daj spokój. Jest tak gorąco, że nie chce mi się gadać. Doszliśmy właśnie do
mojego domu. W windzie stanąłem tak
blisko niej, że poczułem zapach rumiankowego szamponu i jeszcze coś, chyba
bardzo własnego, gorzko-słodkiego. Miałem coraz większą ochotę na seks.
— Zrobimy sobie cuba librę — zarządziłem, otwierając drzwi. Weszła pierwsza.
Stanęła niezdecydowana, co robić dalej.
— Weź prysznic — sięgnąłem do szafki z czystymi ręcznikami.
— Nie, dziękuję — potrząsnęła głową.
— Przestań się wygłupiać.
Pchnąłem ją zdecydowanie w stronę łazienki. Nigdy nie lubiłem spoconych
dziewczyn.
— Daj się najpierw napić — poprosiła.
Wrzuciłem do szklanki lód i plasterek cytryny, wlałem colę i sięgnąłem po rum.
Wyjęła mi szklankę z ręki.
— Tak jest dobrze — powiedziała i wypiła duszkiem.
— Ale następna porcja będzie z rumem — zastrzegłem. Wzruszyła ramionami i
poszła do łazienki. Po chwili dobiegł mnie
szum wody. Dobra jest, pomyślałem, ściągając dżinsy. Grzeczna dziewczynka.
Drzwi otworzyłem tak cicho, że odwrócona do mnie tyłem nie usłyszała niczego.
Oglądałem przez chwilę jej białe pośladki i biały pasek po staniku na opalonych
plecach. Już chciałem ją dotknąć, kiedy odwróciła się gwałtownie. Chwyciła
wiszący obok ręcznik, zasłaniając nim swoją nagość. Patrzyła na mnie bez słowa.
— Umyjesz mi plecy? — spytałem jakby nigdy nic, wchodząc też do wanny.
Cisnęła prysznic, oblewając wszystko fontanną wody i wyskoczyła na posadzkę.
Chwyciłem ją za rękę.
— Co się stało? — spytałem spokojnie. — O co chodzi? Zgorszyłem cię? Nie
widziałaś nigdy rozebranego faceta? W wielu cywilizowanych krajach istnieją
sauny koedukacyjne, gdzie zupełnie obcy mężczyźni i kobiety przebywają obok
siebie na golasa!
— Po pierwsze to nie jest sauna! Po drugie nie jesteś takim znowu
7
zupełnie obcym facetem! A po trzecie nie jesteś w przeciwieństwie do mnie na
golasa! — szarpała się, próbując oswobodzić.
— Jak to: nie jestem? — zakręciłem prysznic, puszczając jej rękę. Owinęła się
ręcznikiem, wycofując tyłem w stronę pokoju.
Szedłem za nią.
— Te twoje przeciwsłoneczne okulary! Nawet w łazience ich nie zdejmujesz?
— Widzę, że przeszkadza ci to bardziej niż mój brak slipek...
— próbowałem żartować.
Wciągała już szorty, kiedy nagle zazgrzytał klucz w zamku i na progu stanęła
moja matka.
Obrzuciła nas przelotnym spojrzeniem, skupiając się bardziej na mokrych śladach
z łazienki i porzuconym na podłodze ręczniku.
— Wychodzę jeszcze po zakupy — powiedziała. — Wolałabym, żeby był tu porządek,
zanim wrócę. — Sięgnęła na półkę po wiklinowy koszyk i wyszła.
— Miała wrócić później — tłumaczyłem, ubierając się pospiesznie.
— I tak dobrze, że nas nie nakryła in flagranti.
— Co takiego? — oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdumienia.
— In flagranti to znaczy „na gorącym uczynku" — tłumaczyłem cierpliwie.
— Wiem, co to znaczy — była już gotowa do wyjścia. — Zachodzę natomiast w głowę,
o jaki uczynek, ci chodzi.
Przyciągnąłem ją do siebie gwałtownie.
— Nie lubisz się kochać? — spytałem.
Poczułem, jak zadrżała. Przylgnęła do mojego ciała na wiele dający do myślenia
ułamek sekundy, a potem odepchnęła mnie stanowczo.
— Cześć — rzuciła przez ramię, naciskając klamkę.
— Może szklaneczkę cuba librę na odchodnym?
Nie odpowiedziała. Zbiegała już po schodach, kiedy zawołałem za nią:
— Jak ty właściwie masz na imię?
Zamknąłem drzwi dopiero, kiedy ucichł odgłos jej kroków.
Powiedzmy, że Beata, nazwałem ją na poczekaniu. Bo trudno nawet myśleć o kimś,
kto nie ma imienia. Więc chociaż nie zamierzałem sobie zaprzątać nią głowy,
nadałem jej imię. Tak sobie, dla porządku, na wszelki wypadek.
8
Pokój był już posprzątany, łazienka też, butelki z rumem i colą stały w lodówce,
a ja próbowałem szkicować stojące do góry nogami krzesło. Ołówek smarował po
papierze równie często jak gumka. Ciągle miałem straszne kłopoty z perspektywą.
Niestety.
Na dźwięk przekręcanego klucza zastygłem nieruchomo, a potem włożyłem znów
okulary. Matka. Ciekawe, czy tym razem coś powie, czy swoim zwyczajem będzie
udawała, że jest ponad to i że nic ją nie obchodzi. Chociaż coraz częściej
wydawało mi się, że ona niczego nie musi udawać... Właściwie, dlaczego mi to
przeszkadza, zastanawiałem się, walcząc na papierze z ostatnią nogą krzesła,
która wciąż wyrastała zupełnie nie tam, skąd powinna. Przecież to takie
wygodne...
Wszyscy mi jej zazdrościli. Tego, że wygląda i ubiera się jak nastolatka, że
daje mi tyle luzu i traktuje jak kolegę. No i tego, że jesteśmy po imieniu.
Nie miałem wątpliwości co do motywów postępowania mojej matki. Przepraszam, nie
matki, Ireny, bo tak ma na imię. Nawet w myślach powinienem tak ją nazywać, żeby
czasami się nie pomylić i nie wymówić słowa „mama" głośno. Byłoby to
niewybaczalne. Dodałoby jej lat, które tak skutecznie ukrywała.
Czasami chodziliśmy razem do teatru i na wystawy. Nie była nudna, musiałem
przyznać, że zawsze miała coś niebanalnego do powiedzenia. Ale peszyły mnie
spojrzenia mężczyzn, które przyciągała i jej starannie wymanicurowana dłoń,
ściskająca mnie pod rękę. Chciała uchodzić za moją dziewczynę, to pewne, chociaż
nigdy by się do tego nie przyznała.
Usłyszałem jej zbliżające się kroki. Udałem pogrążonego w szkicowaniu. Atrysta
przy pracy. Nie mający kontaktu z otoczeniem, nieprzytomny, żyjący własnym
wewnętrznym życiem. Jednym słowem poza numer jeden, którą stosowałem często i z
upodobaniem. Nie zawsze dawała się na to nabrać.
— Możesz przerwać na chwilę? — spytała.
Z westchnieniem, mającym świadczyć o poświęceniu, jakim jest dla mnie oderwanie
się od ulubionego zajęcia, odłożyłem szkicownik. Ołówek cały czas trzymałem w
ręku. Nie paliłem, zapach dymu
9
papierosowego dusił mnie i brzydził, a dobrze było czymś zająć ręce. Obracałem
więc w palcach ołówek, naciskając od czasu do czasu na jego już lekko
przytępiony czubek. Troszkę bolało, akurat tyle ile trzeba, żeby się wiedziało,
że się żyje.
— Chciałabym z tobą porozmawiać... — zaczęła niepewnie.
Jest speszona, zauważyłem ze zdumieniem. Udało mi się czymś ją speszyć. To
prawdziwy sukces, naprawdę.
— W porządku — wykonałem zapraszający gest, robiąc na zawalonej papierami
kanapie trochę miejsca.
Ciekawe, czy będzie mówić o odpowiedzialności, czy wypytywać o Beatę, czy raczej
prosić, żebym nie przyprowadzał dziewczyn do domu, zastanawiałem się. Właściwie
żadna z tych możliwości do niej nie pasowała.
— Widzisz, Maciek, czasem w życiu trzeba podejmować bardzo trudne decyzje... —
zaczęła. — Wszystko co robimy, ma swoje dalsze konsekwencje. Często staramy się
o tym nie pamiętać, ale potem...Nie wiem, jak ci to powiedzieć... — rozłożyła
bezradnie ręce.
Ona jest naprawdę przejęta, pomyślałem z radością. Przejęta czymś,
co mnie dotyczy... Postanowiłem spróbować jej pomóc. Wydawała mi się taka krucha
i bezradna.
— Nie martw się... — w ostatniej chwili powstrzymałem się, aby nie dodać „mamo".
Mogłoby to zniszczyć bezpowrotnie doniosłość chwili. — Ta dziewczyna... To nic
poważnego... Zresztą do niczego nie doszło... Miałaś wrócić później, no i... —
przerwałem na widok bezgranicznego zdumienia w jej oczach.
Skrzywiła się nieznacznie.
— Ach, ty o tym... — wzruszyła ramionami. — Jesteś już pełnoletni, nie
zamierzam się wtrącać w twoje sprawy. Oczywiście do momentu, kiedy nie zaczną
zagrażać mojemu spokojowi.
— No właśnie, o tym mówię — rzuciłem szybko. Nie zamierzasz się wtrącać. Jestem
już dorosły. Jeśli tak, zaraz zobaczymy... — Nie wiedziałem, że wrócisz —
powtórzyłem. — Następnym razem będę dziewczyny zapraszał tylko do mojego pokoju.
Mam w końcu klucz, możemy się zamknąć, to chyba nie będzie zagrażać twojemu
spokojowi.
Byłem celowo zjadliwy i ironiczny. Chciałem ją sprowokować. Chciałem, żeby na
mnie wrzasnęła, żeby się zachowała jak każda inna matka, żeby palnęła mi kazanie,
nawet... nawet, żeby mnie uderzyła.
10
„Czekasz na coś takiego od niepamiętnych czasów", przypomniał mi Głos. „I jakoś
do tej pory się nie doczekałeś". „Musi to teraz zrobić", odwarknąłem. „Zrobisz
to, Irenko, nie wolno ci tego puścić płazem". Ale ona tylko popatrzyła na mnie z
czymś w rodzaju rozbawienia i powiedziała spokojnie:
— Nie, nie będzie. Byleście za bardzo nie hałasowali...
„Nie hałasowali, nie hałasowali", powtarzałem bezmyślnie to nieco dziecinne
określenie i czułem się do obrzydliwości dorosły i nikomu niepotrzebny. Nie
udało mi się, znowu mi się nie udało. Ale jeszcze zobaczymy. Pójdę dziś
wieczorem na dyskotekę. I przyprowadzę na całą noc jakąś chętną panienkę. Jest
tam takich na pęczki. Tylko musi wyglądać wystarczająco wyzywająco, być głośna i
w złym guście. No i Irenka musi ją zobaczyć, choćby w przelocie. Zapomniałem już,
że chciała ze mną porozmawiać.
Odrzuciłem w kąt ołówek. Potoczył się pod szafę.
— Wychodzę — oznajmiłem, sięgając po portfel. — Mogę wrócić późno. I to nie sam
— dodałem, już wbrew sobie. To miała przecież być niespodzianka. Ale nie mogłem
się powstrzymać.
Nic nie odpowiedziała. Wydała mi się nagle starsza niż zazwyczaj i bardzo
zmęczona.
W klubie było już tłoczno. Przeleciałem wzrokiem towarzystwo, szukając znajomych
twarzy. W kącie zauważyłem Kitę z butelką piwa w ręce. Zamachałem do niego.
Chyba nie zauważył.
Przejrzałem pobieżnie panienki. Na ogół wolałem wysokie, ale tym razem nie to
było ważne. Kryteria, które sobie wyznaczyłem, miały być sprzeczne z moją
estetyką, a tym samym — miałem nadzieję — z estetyką Irenki.
Wpadła mi w oko mała pękata z mnóstwem plastikowych spinek w rzadkich włosach
mysiego koloru. Miała bardzo krótką spódniczkę, siatkowe czerwone rajstopy i
opiętą bluzkę w duży wzór na obfitym biuście. Stała pod ścianą z jakąś drugą.
Kiedy podszedłem i wyciągnąłem do niej rękę, zachichotała głupio. Dobra jest,
pomyślałem. Jest dokładnie taka, jak trzeba.
— Zatańczysz? — spytałem.
11
— No, nie wiem... — zaczęła się certować.
— To po coś tu przyszła?
— Dobrze, zatańczę... — przestraszyła się, że sobie pójdę. — Jak masz na imię?
— Maciek.
Owionął mnie intensywny zapach tanich perfum. Miała niezłe poczucie rytmu i
wibrujący cienki śmiech. Przy jakimś wolniejszym kawałku przyciągnąłem ją do
siebie. Przylepiła się od razu.
— Podobam ci się? — spytała, kołysząc prowokacyjnie biodrami. Mruknąłem w
odpowiedzi coś, co mogła przy odrobinie dobrej
woli uznać za przytaknięcie i wsunąłem dłoń pod jej bluzkę. Było co wziąć w
rękę, to musiałem przyznać. Wspaniała partia dla niewidomego,
pomyślałem, znosząc mężnie jej chichot. Wypiliśmy po dwa drinki, uznałem, że to
wystarczy.
— Chodź, idziemy... — szepnąłem jej do ucha.
— Gdzie?
Dobrze, że nie spytała „po co", pomyślałem. Nasz język jest taki ubogi, jeśli
chodzi o niektóre określenia.
— Do mnie — przyznałem.
— Mieszkasz sam?
— Niezupełnie. Ale to nie ma znaczenia — rzuciłem szybko. — Mam swój pokój.
— No, nie wiem...
Nawijała na palec kosmyk mysich włosów. A kiedy zdecydowanie pchnąłem ją ku
wyjściu, zaprotestowała nagle:
— Poczekaj...
— Na co? Szkoda czasu...
Próbowałem być uwodzicielski. Poza numer dwa. Playboy zdobywający przebojem
wszystko, na co ma ochotę. Nie wychodziło mi chyba najlepiej. Wyraźny brak
treningu.
— Nawet nie spytałeś, jak mam na imię...
Już gdzieś słyszałem ten tekst. Ach tak, Beata. Dlaczego wszystkie dziewczyny...
— Ani co robię. W ogóle nic nie pytałeś. A teraz chcesz, żebym do ciebie poszła
— dotarł do mnie jej rozżalony głos.
— No więc powiedz mi wszystko, co uważasz za konieczne, tylko szybko... —
stanąłem w znudzonej pozie.
12
— Jesteś drań — usłyszałem.
Wbrew swoim słowom, przylgnęła do mnie i zachichotała zachęcająco.
— Jednym słowem: lubisz drani, tak? — pogładziłem ją po kobiecych
wypukłościach.
— No to chodźmy... — zagruchała.
Nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. Odwróciłem się w tamtą stronę. Przy stoliku
ozdobionym wazonikiem z plastykową margerytką siedział Gruby w towarzystwie
jakiegoś bladego wymoczka, ciemnej dziewczyny w czerwonej sukience i... Beaty.
„Cholera", pomyślałem. Beata nie spuszczała ze mnie wzroku. A jeśli tak, to
tylko, aby dokładnie ocenić moją towarzyszkę. „Cholera", pomyślałem znowu i
poprawiłem okulary.
— No, co z tobą? — moja partnerka zaczynała się niecierpliwić.
— Ale jesteś napalona... — rzuciłem, mając nagle nadzieję, że się obrazi i
sobie pójdzie.
— To chyba dobrze, nie? — odpowiedział mi jej drażniący chichot. Popchnąłem
ją do wyjścia tak gwałtownie, aż potknęła się
i zawisła ciężko na moim ramieniu.
Po drodze trajkotała jak najęta. Pokazywała mi, gdzie pracuje. Chyba był to
jakiś sklep albo magazyn, starałem się nie zwracać uwagi na to, co mówi.
Wiedziałem już tylko jedno: ostatnią rzeczą, na którą miałem ochotę, było
wpuszczenie jej do mieszkania. Do mojego pokoju i do mojego łóżka. Poczułem, że
chcę być znowu sam i pomęczyć się nad tą piekielną nogą krzesła, której nie
zdążyłem narysować. Pal sześć Irenkę. Sprowokuję ją kiedy indziej. W końcu,
kiedy mieszka się pod jednym dachem, okazji ku temu nie brakuje. Machnąłem na
przejeżdżającą taksówkę.
— Proszę odwieźć tę panią do domu — wcisnąłem taksówkarzowi banknot o wysokim
nominale.
— Co ty, co ty? — dziewczyna mrugała wytuszowanymi na sztywno rzęsami, jakby
miała zamiar zaraz się rozpłakać.
Zrobiło mi się głupio.
— Miałaś rację. Jestem drań — powiedziałem, wpychając ją w drzwi taksówki. —
Szkoda takiej miłej dziewczyny dla takiego kogoś jak ja...
Nie wiem, czy to wyznanie osłodziło jej to, co zrobiłem. Wątpię.
13
Zatrzasnąłem jednak pospiesznie drzwiczki, ruszając w stronę domu.
W pokoju matki paliła się nocna lampka. Pomyślałem, że pewnie leży i nadsłuchuje,
czy wróciłem sam. Bo przecież niemożliwe, żeby ją to naprawdę nic nie obchodziło.
W najgorszym razie istnieje przecież coś takiego, jak zwykła ciekawość.
Przypomniałem sobie nagle, że chciała ze mną o czymś porozmawiać. No nic, jutro
też jest dzień, pocieszyłem się, wchodząc pod prysznic. Stanęła mi znów przed
oczami Beata i smukłe plecy z białymi paskami od opalacza. A potem jej twarz w
klubie, kiedy tak intensywnie mi się przyglądała. Co było takiego w jej wzroku?
Pogarda? Nie, to nie to. Rozżalenie? Zazdrość? Szukałem właściwego określenia,
analizując to wszystko, co zapamiętałem z jej twarzy. A pamiętałem zaskakująco
wiele. Ciągle jednak umykało mi to coś, co najważniejsze. Chyba muszę znów ją
zobaczyć, pomyślałem nagle. I chociaż nie umiałbym powiedzieć, dlaczego,
poczułem, że to ma znaczenie.
ROZDZIAŁ II
Siadam wygodnie w fotelu i koncentruję wzrok na glinianej figurce. Nie jest ani
ładna, ani brzydka. Zrobiłem ją kiedyś w szkole i nie mogłem się zdobyć, aby ją
wyrzucić. A teraz byłem z tego zadowolony. Nie wiadomo dlaczego, akurat ona
stała się tym punktem w moim pokoju, w który wpatrywałem się w trakcie medytacji.
Na kurs doskonalenia umysłu poszedłem trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że
słyszałem o rewelacyjnych możliwościach zapamiętywania nowych rzeczy za pomocą
odpowiedniego treningu.
Wyluzowuję mięśnie i wyobrażam sobie koło wpisane w trójkąt. Zamykam oczy,
oddycham głęboko, robię wszystko to, co trzeba, żeby znaleźć się w ulubionym
miejscu. Za chwilę już będę w górach... Na granicę dwóch (czy na pewno tylko
dwóch?) światów wdziera się dzwonek telefonu. Musicie pamiętać, aby nie wracać
zbyt gwałtownie, przypominam sobie słowa Mistrza. To może być niebezpieczne...
Staram się więc scalić pospiesznie moją osobowość, tak aby nie pozostać na
zawsze na „tamtym poziomie".
— Halo? — podniosłem słuchawkę gdzieś po piątym dzwonku.
— Dzień dobry, panie doktorze — usłyszałem. — Mówi Wiśniewska. Ta plomba,
którą pan mi wczoraj wstawił, niestety, wypadła. Ząb rwie mnie tak, że na oczy
nie widzę...
— Niech pani weźmie pabialginę — poradziłem życzliwie.
— Już wzięłam. Nawet dwie. Pomogło na krótko. Czy mogłabym zaraz przyjechać?
— Oczywiście — zgodziłem się bez wahania. — A czy nie spuchła pani czasem? —
spytało coś, wbrew mojej woli.
— Spuchłam — jęknęła.
— Radzę przyłożyć woreczek z lodem.
15
- Dziękuję bardzo — w głosie kobiety zabrzmiała wdzięczność. Nagle zauważyłem,
że w drzwiach stoi moja matka i z uwagą przysłuchuje się rozmowie. Na ogół
nie miała takiego zwyczaju. W ogóle nie zwróciłem uwagi, że wróciła.
— Nie ma za co — rzuciłem pospiesznie do telefonu. — Do widzenia.
— Kto ma sobie przyłożyć worek z lodem? — spytała Irenka.
— Pani Wiśniewska — poinformowałem bez zająknięcia.
— Nie znam...
— Ja też nie — przyznałem i zniknąłem w swoim pokoju.
— Maciek! — usłyszałem po chwili — pozwól tu na moment. Była w kuchni. Układała
na półkach zakupione produkty. Nagle
zobaczyłem, jak na widok paczuszki wędliny robi jej się niedobrze. Pobiegła do
łazienki.
— Zatrułaś się czymś? — spytałem, gdy wróciła. — Może zadzwonić po lekarza?
— Zdaje się, że potrafisz nieźle go zastąpić — mruknęła.
— Połóż się — powiedziałem łagodnie. — Zrobię miętowej herbaty.
— Całkiem nieźle — pochwaliła mnie. — Ale to nie pomoże. — Zbladła i oparła
się o ścianę.
Przestraszyłem się nie na żarty.
— Zadzwonię po pogotowie...
Przytrzymałem ją i zaprowadziłem do kanapy. Położyła się natychmiast.
— Nie rób tego — powiedziała słabo. — Wszystko ci wytłumaczę, chciałam wczoraj,
ale jakoś nam nie wyszło...
Przesunąłem uważnie wzdłuż niej wyciągniętymi dłońmi. Mistrz uczył nas
wrażliwości na ciało drugiego człowieka. Już kilka razy udało mi się zgadnąć u
innych niektóre choroby, ukryte blizny... Zgadnąć? Wyczuć? Nie wiedziałem...
Teraz jednak... Chociaż tak jakby... w dole jej brzucha... Spojrzałem matce w
oczy.
— Jesteś... jesteś w ciąży? — wychrypiałem. Kiwnęła głową.
Podszedłem do okna. Nic się nie zmieniło. Te same nędzne krzaczki w kącie
podwórka, znudzone upałem psy, dzieci w piaskownicy... Dzieci... O rany...
Otworzyłem na oścież okno.
— Świeże powietrze dobrze ci zrobi... — usłyszałem własne słowa.
16
Opiekun. Dorosły i odpowiedzialny. Mój Głos nie posiadał się ze zdumienia. „Za
co, do diabła?" Poczułem falę złości. Przecież nie za to, co ma się wydarzyć...
Co już się wydarzyło!
— Przynieś mi szklankę wody — poprosiła Irenka.
Chętnie zniknąłem jej z oczu. W kuchni wsadziłem głowę pod kran. Zimna woda
wlewała mi się za kołnierz, zalewała okulary. Zapomniałem ich zdjąć, jak zwykle.
Ale to zawsze mniejszy kłopot niż zapomnieć ich założyć. Kilka razy mi się to
zdarzyło, zawsze w domu i czułem się jak ekshibicjonista.
Wytarłem szkła i włosy ścierką do naczyń.
Wróciłem do pokoju, niosąc na tacy nie tylko butelkę i szklanki, ale również
pojemnik z lodem.
— Czy również mam go sobie gdzieś przyłożyć? — zażartowała. Ma klasę,
pomyślałem. I wyraźnie już lepiej się czuje.
— Nie na wiele by się to zdało — uśmiechnąłem się z przymusem. Popatrzyła na
mnie uważnie.
— Jesteś przygnębiony?
— Nie wiem — pokręciłem głową. — Muszę się z tym oswoić. W końcu jest to... —
szukałem właściwego określenia — dosyć... rewolucyjna wiadomość.
— To fakt — przyznała Irenka, sięgając po szklankę. — Ale chciałabym, żebyś
wiedział, że ja się cieszę — uśmiechnęła się nagle.
Wyglądała znów jak nastolatka. W dodatku taka, która wycięła komuś niezły dowcip.
Tylko komu, na litość boską, tylko komu?! — pomyślałem z rozdrażnieniem.
Znów zadzwonił telefon.
— Jeśli to Rafał, nie ma mnie w domu — rzuciła szybko.
Był to właśnie on. Powiedziałem, co trzeba, dodając nadprogramowo, że matka
późno wróci.
— To on jest ojcem, tak? — spytałem. Miałem prawo to wiedzieć. Przytaknęła.
— No i co? On też się cieszy? Uśmiech zszedł powoli z jej twarzy.
— Nie wie. I nie będzie wiedział.
— Tego się raczej nie da ukryć... — stwierdziłem. Zabrzmiało to cynicznie,
chociaż nie miałem takiego zamiaru.
17
— Nie mówię w tym sensie...— żachnęła się. — W każdym razie będziemy sobie
musieli poradzić we dwoje. Mam nadzieję, że mogę na ciebie liczyć? — przechyliła
głowę, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. — Jesteś już dorosły...
Do cholery, dlaczego ona ciągle musi mi to przypominać. Przecież wiem...Wynika
to niezbicie z mojej metryki...
„Poradzić we dwoje, poradzić we dwoje", tłukły mi się po głowie jej słowa.
Wyobraziłem sobie nas na spacerze. Ona trzyma mnie pod ramię, jak to ma w
zwyczaju, a ja pcham przed sobą wozeczek z niemowlakiem. Sielski obrazek, słowo
daję.
Ciekawe, czy jemu (jej?) też każe do siebie mówić po imieniu. Chyba nie.
Obliczyłem w pamięci jej lata. Nie, na pewno nie. Tym razem dziecko będzie ją
odmładzać...
Powinienem coś powiedzieć, coś jej obiecać, myślałem w panice, ale nic nie
przechodziło mi przez gardło.
— Kiedy to będzie? — spytałem tylko.
— Za sześć miesięcy. Dostaniesz ładny prezent na Gwiazdkę — uśmiechnęła się
znowu. — Nie pamiętasz, jak kiedyś nudziłeś mnie o brata?
Kiedyś... Przed oczyma stanęło mi pewne zdjęcie. Drobny, smutny chłopiec w kącie
pokoju. Na pierwszym planie ona, Irenka, w wyciętej sukni, zapatrzona w mojego
ojca. Czy on również był wtedy w nią zapatrzony? Chyba tak. Przypomniałem sobie
wyraz jego twarzy. Patrzył na nią z zachwytem, to pewne. Co się stało później?
Nigdy nie chciała ze mną o tym mówić. Mimo że byłem dorosły. Mimo że teraz...
Wróciłem wspomnieniami do chłopca ze zdjęcia. Wydawał się samotny, jakby na
uboczu tej szczęśliwej pary. „Nic dziwnego, że chciałeś mieć brata albo chociaż
psa", szepnąłem do niego, do siebie, do nas obojga.. „Ale wolno nam było hodować
tylko rybki..."
— Wolno mi było hodować tylko rybki... — powiedziałem nagle. Popatrzyła na mnie
ze zdumieniem.
— Przecież wiesz, że ojciec miał uczulenie na sierść... Aha, zupełnie
zapomniałam. Masz list od niego. Leży w kuchni, chyba na lodówce. Po to cię
zawołałam, ale potem...
Obracałem wolno w dłoniach cieniutką kopertę. Najpierw powąchałem ją — nawyk z
dzieciństwa. Zawsze wąchałem wszystko, co przybywało z daleka: walizki,
widokówki, paczki... I czułem ten
18
nieuchwytny zapach stron, w których nigdy nie byłem.
Poszedłem do swojego pokoju i usiadłem przy biurku. Cienkim nożykiem do papieru
rozdarłem kopertę.
Kochany synku, czytałem. Dziękuję za list. Bardzo się cieszę, że tak dobrze
zdałeś maturę. Jestem pewien, że równie dobrze zdasz na studia. Wszystkim się
chwalę, że mam syna artystę. Szkoda, że nigdy nie przysłałeś mi żadnego swojego
rysunku, albo choćby jego zdjęcia. Ale mam nadzieję, że to nadrobimy.
Chcielibyśmy, abyś te wakacje spędził z nami tu, we Włoszech. Poznasz
nareszcie Rosę i swoją przyrodnią siostrę. Rozmawiałem już na ten temat
przez telefon z twoją matką, zgodziła się. Prosiłem jednak, aby nic ci nie
mówiła, chciałem, aby to była niespodzianka. Przesyłam ci na konto pieniądze na
podróż i na drobne wydatki. Już teraz się cieszę na twój przyjazd. Rosa mówi
trochę po angielsku, tak że będziecie się mogli dogadać. Czekam z
niecierpliwością na wiadomości od ciebie. Najlepiej już zarezerwuj samolot. No
i — trzymaj się na egzaminach! Pozdrowienia od Rosy, uściski ode mnie. Twój
ojciec.
Mój ojciec... Składałem wolno cieniutki papier. Jeszcze raz
zbliżyłem go do nosa. Miał ledwo uchwytny zapach cytryny.
Byłem u niego kilka lat temu. Wtedy mieszkał jeszcze pod
Rzymem, sam. Robił różne dziwne rzeczy, żeby się utrzymać, nie
mógł znaleźć stałego zajęcia. Sprzedawał na straganie owoce, jeździł
jako kierowca, karmił zwierzęta w zoo...W Polsce był dziennikarzem.
Do tej pory nikt nie rozumie, dlaczego wyjechał.
A teraz ma nową żonę i córkę. Kiedy mówię, że mój ojciec
mieszka w Pompei, każdy pyta, czy jest archeologiem. Nie
zaprzeczam.
Nie miałem jeszcze wyraźnych planów na wakacje. Było jasne, że połażę trochę po
górach, gadaliśmy o tym luźno z Grubym.
Poszedłem zobaczyć, co z Irenką. Wróciła już do formy. Siedziała ze stopami
opartymi na krześle i robiła pedicure.
— No i jak tam papcio? — zagadnęła.
— Wiesz, że mnie zaprasza.... — zawiesiłem głos. „Teraz twój ruch","
pomyślałem, ale milczała. Wydawała się bez reszty zaabsorbowana rozsmarowywaniem
czerwonego lakieru po paznokciach. — Jeśli dasz sobie sama radę... To znaczy,
jeśli się wystarczająco dobrze czujesz...
19
— Słodki jesteś — roześmiała się i wykonała gest, jakby chciała mnie objąć.
Wiązałoby się to jednak z koniecznością zbyt wielu ruchów, zagrażających
bezpieczeństwu pedicuru... — Czuję się świetnie. Jakby co, zawsze mogę zadzwonić
do dziadka albo do jakiejś kumy. Na jak długo chciałbyś jechać?
— Na miesiąc. To wystarczy — powiedziałem stanowczo. — Muszę też mieć czas na
góry...
Chciałbym z kimś o tym pogadać, myślałem, wertując w kółko kalendarzyk z
telefonami. Po chwili odrzuciłem go, zniechęcony. Ten mały, pomyślałem o moim
przyszłym bracie, będzie miał lepiej. Będzie mógł zawsze pogadać sobie ze mną.
Zawsze, kiedy będzie tego potrzebował, przyrzekłem sobie.
W końcu wykręciłem numer Grubego. Nie nadawał się na powiernika, ale można
będzie chociaż zaplanować trasę schronisk. O ile zdecydował się ze mną jechać.
— Nie ma go — usłyszałem kobiecy głos. Beata? Nie byłem tego pewny. — Ale
najdalej za pół godziny powinien wrócić...
Dobra jest, pomyślałem. Zobaczymy. Po chwili byłem już na ulicy. Nie miałem dziś
ochoty na malowanie, a nawet magiczny trójkąt nie pomagał mi wtłaczać do głowy
opornych wiadomości. „Akwarelą, w najszerszym znaczeniu tego słowa, nazywamy
farbę rozpuszczalną w wodzie, w przeciwieństwie do farb rozpuszczalnych w oleju",
tłukła mi się po głowie niedawno przeczytana definicja. A zaraz potem widziałem
Irenkę, malującą starannie paznokcie i słyszałem jej głos: „Poradzimy sobie we
dwójkę, prawda?" I to pytanie: „Jesteś przygnębiony?" Do licha, nie! To nie tak!
— Będę miał brata — szepnąłem.
„Albo siostrę, nie zapominaj o takiej możliwości", upomniało mnie coś w środku.
Dobra, może być siostra, zgodziłem się łaskawie i uśmiechnąłem do mijającej mnie
małej dziewczynki z kokardami we włosach. Jej opiekunka chwyciła dziecko za rękę,
mierząc mnie niechętnym spojrzeniem. Wzięła mnie pewnie za zboczeńca, amatora
kwaśnych jabłek, pomyślałem, ale rozbawiło mnie to tylko i zagwizdałem pod nosem
znany szlagier.
20
Otworzyła mi Beata. Na mój widok zachmurzyła się gwałtownie.
— Nie ma brata — warknęła, próbując zamknąć mi przed nosem drzwi, ale wsadziłem
w nie stopę. — Nie szkodzi, ja właściwie do ciebie...
„Ale masz refleks, chłopie", zdziwił się mój Głos. A ja nagle nabrałem pewności,
że rzeczywiście przyszedłem do niej. Że jest jedyną osobą, z którą chcę pogadać.
— Nie byliśmy umówieni... — powiedziała sztywno, nie odsuwając się z przejścia.
— To prawda, ale gdybym ci to zaproponował, i tak byś się nie zgodziła...
Uśmiechnęła się lekko.
— Tak czy owak nie próbowałeś...
— W jakimś sensie... Dowiedziałem się, że Grubego nie ma w domu... To ja
dzwoniłem. Poznałaś mnie, prawda?
— Nie... — zaczerwieniła się.
A więc to tak... Przypomniałem sobie naszą rozmowę i nagle nabrałem podejrzeń,
że chciała, abym przyszedł.
— Wpuścisz mnie wreszcie?
Odsunęła się, jednak nie na tyle, abym nie musiał lekko się o nią otrzeć. Lekko,
chociaż wystarczająco...Do licha, nie jesteś aż taka bombowa, żeby tak na mnie
działać, pomyślałem z rozbawieniem. Musiała coś zauważyć, bo jej rumieniec
pogłębił się.
— Właściwie, to miałam właśnie wyjść — rzuciła, nie patrząc w moją stronę.
— A nie mogłabyś zmienić planów? — stanąłem obok.
— Nie...
— W takim razie odprowadzę cię tam, dokąd idziesz.
— Nie! — zaprotestowała gwałtownie.
— Znasz tylko jedno słowo? — zainteresowałem się.
— Nie... — zaczęła i nagle urwała. Roześmieliśmy się zgodnie.
— To jak będzie: zmienisz plany? Dotknąłem lekko jej dłoni. Cofnęła się.
— Zrobić coś do picia? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. Chcesz zyskać na
czasie, pomyślałem, śledząc ją zza czarnych
szkieł. Podjąłem nagłą decyzję.
21
— Niech ktoś inny tym się zajmie. Po co masz się fatygować. Chodź — pociągnąłem
ją za rękę — zaprowadzę cię do świetnego miejsca.
— Jeśli myśUsz o tym, w którym byłeś wczoraj...
— Ty też tam byłaś — przerwałem. Była to ostatnia rzecz, o której chciałem mówić.
— No, chodź już. Zobaczysz. Spodoba ci się.
Zaraz wróci Gruby i wszystko zepsuje, denerwowałem się, wypychając ją z domu.
— Jestem mało wyjściowa... — broniła się jeszcze, demonstrując dżinsy z
przepisową dziurą na kolanie i spłowiała koszulkę.
— Wystarczająco... — mruknąłem.
Przy każdym jej kroku kolano wyłaziło odrobinę, aby zaraz znowu się schować. To
jest diabelnie sexy, pomyślałem. Tak samo jak ta koszulka, taka cieniutka, że...
Do diabła, jakże pragnąłem jej dotknąć! Prawie zapomniałem, że chciałem z nią
porozmawiać, że po to tam przyszedłem.
— To gdzie idziemy? — spytała nagle.
— Trzy przystanki stąd. Wolisz iść czy jechać?
— Iść — usłyszałem i sprawiło mi to przyjemność. Usiądziemy w ogródku. Może
będzie wolny któryś z tych stolików
pod krzakami jaśminu. Wieczorem nie są zbyt nachalnie oświetlone, a niedługo
zacznie się ściemniać. Zamówię kawę i lody. Albo jakieś soki. Pamiętam, że na
alkohol reagowała podejrzliwie.
Zastanawiałem się, jak jej o wszystkim opowiedzieć, od czego zacząć. To takie
trudne, kiedy ludzie w ogóle się nie znają. Powiem po prostu, jakby nigdy nic:
„Będę miał brata, wiesz?" Obracałem to banalne z pozoru stwierdzenie, modulując
w wyobraźni ton, jakim je wygłoszę, kiedy nagle usłyszałem gdzieś obok:
— Maciek! Kopę lat!
Koło nas wy kwitła wymalowana panienka w zabójczym mini. Chwiała się na
niebezpiecznie wysokich obcasach. Na jednej z kostek pobłyskiwala złota
bransoletka. Omiotła Beatę przelotnym spojrzeniem.
— Nowa ofiara? — spytała i wzięła mnie pod ramię. — Strasznie jesteś szybki.
Ładnie to tak zmieniać dziewczyny jak rękawiczki?
Wyszczerzyła zęby. Były bezbłędne i wiedziała o tym. Wywinąłem się z uścisku.
22
— Beata... poznaj, to moja stara znajoma, Kaśka... Katrzyna wyciągnęła z
ociąganiem dłoń.
Beata popatrzyła na mnie przez chwilę i już wiedziałem, co było przedtem, w
klubie, w jej wzroku. Bezgraniczny zawód. Odwróciła się na pięcie i podbiegła do
ruszającego właśnie autobusu. Zdążyła. Przez szybę mignęły mi tylko na
pożegnanie jej włosy.
— Co jej się stało? — Kaśka pękała ze śmiechu..— Aż taka zazdrosna?
— Ona nie ma na imię Beata — wypowiedziałem na głos swoje myśli.
— No to co? — wzruszyła ramionami Kaśka. — Aha, pomyliłeś ją z jakąś inną... —
zrozumiała nagle. — Niezłe z ciebie ziółko.
— Nie pomyliłem jej! — poczułem nagłą wściekłość.
„Po cholerę się tu napatoczyłaś?!" — chciałem wrzasnąć, ale tylko rzuciłem:
„cześć" i oddaliłem się pospiesznie.
— Odbiło ci, czy co?! — dogonił mnie jeszcze jej głos. Gdybyśmy pojechali
autobusem, już dawno siedzielibyśmy
w ogródku i jedli lody, pomyślałem z takim żalem, aż coś ścisnęło mnie za gardło.
Muszę jej to wyjaśnić, za wszelką cenę.
Grubego wciąż jeszcze nie było w domu. Jej zresztą też nie.
Usiadłem na pobliskiej ławce i czekałem. Może godzinę, może dwie, nie wiem.
Długo. Kiedy wreszcie nadeszła, podniosłem się. Przez moje szkła jej twarz
wydawała się w mroku prawie czarna.
— Zostaw mnie — powiedziała tak spokojnie, aż mróz przeszedł mi po krzyżu. — I
zapamiętaj sobie: nigdy więcej. Nie dzwoń, nie przychodź...
— Posłuchaj... — przerwałem i chwyciłem ją za rękę. Strząsnęła moją, jakby był
to jakiś obrzydliwy pająk. Zatkała
dłońmi uszy.
— Nie będę słuchać. Idź sobie. Nie będę słuchać.
— Co tu się dzieje? Co wy wyprawiacie? — nagle wyrósł obok nas Gruby i
przyglądał nam się podejrzliwie. — Ewka, co nic nie mówisz?
A więc tak masz na imię, Beato, pomyślałem. Też ładnie.
— Późno przychodzisz — rzucił do mnie. — Stało się coś?
— Tak — powiedziałem nagle. — Będę miał brata.
Poczułem się nagle strasznie zmęczony. Nie miałem już nic do dodania. Odwróciłem
się od nich i pobiegłem przed siebie.
?
/
ROZDZIAŁ III
— Zrobiłam dzisiaj dobry obiad — pochwaliła się Irenka.
To, że w ogóle coś ugotowała, było rzeczą niezwykłą, a więc to „dzisiaj dobry",
mające sugerować, że normalnie przyrządza coś byle jakiego wprawiło mnie w
osłupienie.
— No, co nic nie mówisz? — krzątała się, nakrywając do stołu. Nagle zauważyłem,
że są trzy nakrycia. Kamień spadł mi z serca.
Było tak jak zwykle. Moja matka nie oszalała ani też błogosławiony stan nie
zmienił w jakiś drastyczny sposób jej zwyczajów.
— Zaprosiłaś Rafała? — spytałem.
— Chyba żartujesz — obruszyła się.
— Dlaczego?
— Mówiłam ci już, że z nim koniec — powiedziała stanowczo.
— Nie, mówiłaś tylko: „nie wie, że zostanie ojcem". Nie uważam tego zresztą za
uczciwe — dodałem i rozsiadłem się za stołem.
— Co masz na myśli? — odwróciła się gwałtownie.
— Uważam, że mężczyzna ma prawo...
— To zależy od sytuacji — przerwała mi stanowczo. — On nie ma. I nie mówmy o
tym więcej.
Przy każdym nakryciu postawiła kieliszki i podała mi do odkorkowania czerwone
wino. „Dobrze, żeby przed skosztowaniem trochę pooddychało" — przypomniałem
sobie nagle słowa ojca. Był prawdziwym koneserem win. „W przeciwieństwie do
białego, które należy podawać zakorkowane i bardzo zimne". Pomyślałem sobie, że
tylko dzięki niemu wiem takie różne rzeczy, jak na przykład gdzie układać łyżkę,
a gdzie widelec, w jakich kieliszkach co podawać i jak należy jeść rybę. Może
gdyby on mnie tego nie uczył, zajęłaby się tym matka. Może był po prostu szybszy.
Może to zwyczajnie lubił robić. Może miał usposobienie belfra. M o ż e...
24
Dzwonek do drzwi przerwał moje rozmyślania. Najpierw zobaczyłem bukiet
fioletowego bzu, a potem niewielkiego mężczyznę w szarym garniturze. Widziałem
go po raz pierwszy.
— Witaj, Irenko — pocałował ją w rękę.
Nowy narzeczony? — pomyślałem z niedowierzaniem. Rafał był o niebo
przystojniejszy.
— Mój syn — dokonywała prezentacji. — Poznaj, Maćku, mojego nowego szefa.
— Stefan Chyliński — głos mężczyzny pasował jak ulał do niepozornego wyglądu.
— Dużo o panu słyszałem.
Uścisk jego dłoni był miękki i niezdecydowany. Od razu poczułem, że go nie lubię.
— W przeciwieństwie do mnie — odparowałem.
— Nie powinnaś się przyznawać do takiego dorosłego syna
— stwierdził, ignorując moją arogancję. Matka uśmiechnęła się kokieteryjnie.
— Ależ ona się nie przyznaje — rzuciłem spokojnie, nakładając sobie jako
pierwszy na talerz porcję sałatki.
„Jak ty się zachowujesz?" — ujrzałem w wyobraźni oburzoną twarz ojca.
„Okropnie, tatusiu" — przyznałem z zadowoleniem.
— „Haniebnie".
— Jesteśmy parą dobrych przyjaciół, prawda, Irenko? — pytanie wypowiedziałem z
pełnymi ustami.
— Tak mi się wydawało...
Poczułem się tak, jakby mnie spoliczkowala.
— Przepraszam, miałem zły dzień — bąknąłem, wstałem od stołu i poszedłem do
siebie.
Cholera, trzeba jej było od razu powiedzieć... Ale zawsze łudziłem się, że sama
o coś zapyta, że będzie pamiętała. Myślałem nawet przez chwilę, taki króciutki
moment słabości, że ten obiad, to może specjalnie dla mnie. Żeby podreperować
moje nadwątlone egzaminem siły.
Spojrzałem na gipsową figurkę. Nie miałem dziś ochoty na medytację. Nie miałem
dziś ochoty już na nic. No, może najwyżej na wspinaczkę. Góry zaczynały śnić mi
się po nocach.
„Oblałeś, kretynie" — szepnąłem. „A taki byłeś pewny siebie". Nagłym ruchem
zdjąłem okulary i przybliżyłem twarz do lusterka, które dekorowało domek baby-
jagi z kolorowych muszelek — jedną
25
z cenniejszych zdobyczy w mojej kolekcji straszydeł. Moje oczy, nagle bezbronne,
zmrużyły się gwałtownie. Chowają się nawet przed tobą, pomyślałem, szczypiąc się
w rękę. Do bólu.
Założyłem znów okulary i sięgnąłem po podręcznik do angielskiego. Ale nie
rozumiałem, co czytam. Przecież to nie ma sensu. Wynik kolejnego egzaminu jest
już bez znaczenia. Dzisiaj dałem plamę, skompromitowałem się totalnie. Jak
mogłem palnąć taką bzdurę? Pomylić Maneta z Monetem? „Spokojnie, stary", mój
Głos próbował mnie uspokoić. „W końcu różnią się tylko jedną literą". „A daty?
Czy daty również musiały mi się popieprzyć? Przecież wydawało mi się, że akurat
impresjonizm mam w jednym palcu". „U nogi" — dopowiedział mój prywatny szyderca.
Błądziłem wzrokiem po gromadzonej od lat kolekcji. Zabawki--koszmarki,
plastykowe Matki Boskie obok broszek-dzieciątko-Lenin, Marks przerobiony przez
obrotnego cwaniaka na świętego Piotra, jelenie na rykowisku, górale ze
sztucznego bursztynu, cale to panopticum złego gustu, tandety, taniochy,
wyszczerzyło do mnie zęby. Poczułem nagle, że się duszę.
Zgarnąłem wszystko z półek, wszystko, nawet moją rzeźbę. Tak ma być, same
książki, nic więcej, postanowiłem. Po zdjętych przedmiotach widniały placki nie
zakurzonej płaszczyzny. Ależ tu burdel, pomyślałem nagle z obrzydzeniem. Pod
wpływem gwałtownego imperatywu ruszyłem po ścierkę i środki czystości.
Męski głos i śmiech Irenki unieruchomiły mnie w pół kroku. Zupełnie o nich
zapomniałem... „Co cię to obchodzi", powiedziało mi coś w środku. „Czuj się jak
u siebie w domu".
A jednak impet osłabł. Rozmazywałem ślamazarnie po parapecie warstwę kurzu.
„Mały cud na duży brud", tłukł mi się po głowie tekst jakiejś reklamy. Tylko co
miało być tym cudem? Na pewno nie płyn, który stosowałem w tej chwili.
— Gilette, najlepsze dla mężczyzny!— zawyłem przeciągle kolejny slogan reklamowy,
atakując matowe szyby.
„Odbiło ci na dobre", mój Głos wydawał się zaniepokojony.
Wyrzucę wreszcie ten tapczan, pomyślałem nagle i uczepiłem się tej
myśli jak pijany płotu. Zawsze chciałem spać na materacu,
na podłodze. Póki co, z braku środków, może być nawet karimata,
postanowiłem, wyciągając ją z pawlacza. Położyłem się na niej od razu.
26
Było twardo i niewygodnie, tak jak trzeba.
Sam nie wytaszczę tego rupiecia na śmietnik, pomyślałem, waląc pięścią w
sprężyny. „Poproś pana Stefana", poradziłeś mi, Głosie.
Wyobraziłem sobie, jak staję nagle przed nimi i grzecznie, to ważne, bardzo
grzecznie zwracam się do niego z koniecznie miłym uśmiechem: „Przepraszam, że
przeszkadzam, ale czy nie byłby pan taki uprzejmy, aby pomóc mi wynieść
tapczan?" „Gdzie?" — pyta on, już lekko (czy na pewno lekko?) zaróżowiony od
wina, a ja odpowiadam niewinnie, jakby nigdy nic: „Na śmietnik, oczywiście".
Oczywiście.
Skręcam się ze śmiechu. Muszę to zrobić, postanawiam nagle. Taki mały happening,
nic wielkiego. I już ruszam, ubierając twarz w uprzejmy uśmiech, kiedy nagle
drzwi otwierają się bez pukania (coś takiego!) i staje w nich Irenka. Patrzy na
mnie długo, bez słowa. Chrząkam niepewnie.
— Chciałem właśnie poprosić pana Stefana... — zaczynam. To co prawda niezgodne
ze scenariuszem, ale trudno.
— Właśnie wyszedł — słyszę. — Prosił, aby cię pożegnać.
Do diabła, czy wszystko, czego się dzisiaj dotknę, musi się obracać przeciwko
mnie? Wpatruję się smętnie w smugi na szybie. Partanina, chłopie...
Irenka przesuwa wzrokiem po ogołoconych półkach, porozrzucanych ścierkach,
karimacie i patrzy na mnie pytająco.
— Myślę, że oblałem — mówię. — A poza tym, chciałbym wywalić ten tapczan.
A poza tym.
Siada na nim, jakby go chciała obronić przede mną i wyciąga z kieszeni papierosy.
— Chyba zwariowałaś! — zaczynam się drzeć. — Do tej pory nie paliłaś! Wiesz, że
nie znoszę dymu! A on na pewno tym bardziej! — wskazuję na jej brzuch.
— Kto?
Niemożliwe, żeby nie rozumiała.
— Mój brat! — wydzieram się coraz głośniej.
— Skąd wiesz, że nie siostra? — pyta. Wydaje się rozbawiona. Szczyt wszystkiego.
27
— Siostrę też wolałbym mieć zdrową! — wyrywam jej papierosy i ciskam w kąt.
— Przesadzasz — mówi spokojnie. — Od kiedy jestem w ciąży, zachciało mi się
palić. Niewiele, od czasu do czasu. Mały dymek i już mam dosyć. Lekarz
powiedział mi, że to nic strasznego.
— Zmień lekarza — burczę.
— A ty temat — stwierdza stanowczo. — To co z egzaminem? Ciekawe, że nie
spytała: „... z tapczanem". A więc jednak jakaś
gradacja wartości... Nie jest z nią jeszcze tak tragicznie.
— Spieprzyłem.
Rozkłada bezradnie ręce i zagryza wargi. Robi tak zawsze, kiedy jest jej przykro.
— Jesteś pewny?
— Tak — kiwam głową.
— I co teraz zrobisz?
— Najpierw wywalę ten tapczan... — zaczynam.
— Dobrze — mówi spokojnie. — I co dalej?
— Położę w tym miejscu karimatę. A kiedy się już dorobię, materac.
— Na czym zamierzasz się dorobić? — sięga do kąta po papierosy.
— Na tym co zwykle — wzruszam ramionami.
— Mycie szyb?
Przytakuję i otwieram okno. Wrzask ganiających się dzieci. Dzieci... „Powinieneś
być dla niej łagodniejszy", upomina mnie Glos. „Nie wolno ci zapominać, że jest
w ciąży".
— Nie zapominam... — szepczę.
— Mówiłeś coś? — pyta.
— Nie. Nie przejmuj się mną — dodaję szybko, jakby kiedykolwiek miała do tego
skłonności. — Jutro jeszcze też mam egzamin — mówię trochę ni w pięć, ni w
dziesięć. — Z angielskiego.
— Weź się w garść, synku. Synku. Nie wierzę własnym uszom.
— Dobrze, wezmę — brzmi to jak szyderstwo. Nie chciałem tego. — Postaram się...
To mogę wyrzucić ten tapczan?
— Jeśli ci na tym zależy... Chociaż, prawdę mówiąc, szkoda... Można by dać
ogłoszenie... takie, że sprzedasz za tanie pieniądze. Kupisz sobie za nie
materac...
28
— Chciałbym go wyrzucić. Dzisiaj — podkreślam.
— A nie sądzisz, że komuś mógłby się przydać?
Na pewno się przyda, myślę. Nie miałem wątpliwości, że po pól godzinie nie
będzie po nim śladu. Zawsze znikały spod śmietnika stare ubrania, buty, butelki.
Ciekawe, jak będzie wyglądał kolejny właściciel... Wyobraziłem sobie mężczyznę z
trzydniowym zarostem i butelką denaturatu w ręce. A może będzie na nim spało
czwarte dziecko samotnej matki, której n i g d ? nie byłoby stać na taki
porządny mebel?
Irenka przygląda mi się uważnie. Poprawiam okulary.
— Rób jak chcesz — mówi wreszcie wstając.
Oczywiście! Jak mogłem mieć jakiekolwiek wątpliwości? Powiewała sztandarem
nieśmiertelnej tolerancji. Nie przypomniała mi tylko, że jestem dorosły...
Postanowiłem zrobić to za nią. Nie mogło być żadnych niedomówień między nami.
— Jestem w końcu dorosły — cedzę słodko.
— Otóż to — uśmiecha się lekko i odwraca do mnie tylem. Koniec wizyty,
myślę. Wszystko już wyjaśnione. Egzamin.
Tapczan. Klucz do fortuny. Wszystko.
Sam sobie z tym nie dam rady... Odsunąłem tapczan od ściany i powlokłem się do
telefonu. Kity nie było w chacie, Węgla też nie. Z ociąganiem wykręciłem numer
Grubego.
Jeśli odbierze Beata, myślałem, to znaczy Ewka, może odłożyć słuchawkę. Minęły
już dwa tygodnie od tego nieszczęsnego wieczoru. Przez parę dni próbowałem
złapać z nią kontakt, w końcu dałem spokój.
Z pewną ulgą usłyszałem głos Grubego. Zgodził się. Nie od razu, ale w końcu się
zgodził.
Coś mnie zaniepokoiło w jego wyglądzie. Może ręce, z którymi nagle nie wiedział,
co zrobić, a może oczy — czujne, rozbiegane.
— Co z tobą? — spytałem na półpiętrze, kiedy odpoczywaliśmy, a tapczan stał
sztorcem, oparty o ścianę.
— A co ma być? — wzruszył ramionami. — Zmachałem się, ty chyba też...
29
— Też — przyznałem. — Już bliżej niż dalej.
— Co ci nagle z tym odbiło? — wskazał wzrokiem mebel.
— Oblałem. Egzamin — dodałem, jakby to miało wszystko wyjaśniać. Chyba
zrozumiał.
— A ty? — spytałem.
— Co: ja?
— No, jak egzaminy? Gruby miał zdawać na fizykę.
— Tak jak tobie mniej więcej, tylko że ja dałem sobie spokój od razu.
Musiałem mieć tępe spojrzenie, bo rzucił ze złością:
— Po prostu nie zdawałem. Odpuściłem sobie, kapujesz?
Znów zaniepokoiły mnie jego oczy. Podwinął nagle rękawy i wtedy to zobaczyłem.
Przełknąłem głośno ślinę. Musiał dostrzec moje spojrzenie, bo roześmiał się
nieprzyjemnie.
— Nie wiedziałeś, że jestem ćpun?
Pokręciłem głową. Nie umiałem powiedzieć nic sensownego.
— Zniesiemy? — wychrypiałem w końcu, chwytając za mebel. Złapał z drugiej
strony.
— Dałbyś chociaż na piwo — uciekł ze wzrokiem, przysiadając na tapczanie pod
śmietnikiem.
O Jezu, on jest na głodzie, pomyślałem i sięgnąłem do kieszeni. Stara chusteczka,
dwa żetony, skasowane bilety...
— Już dobra! — niecierpliwie machnął ręką, wstając. — Przy okazji. Wyczułem pod
palcami banknot, ale go nie wyjąłem.
— Jak chcesz, postawię ci piwo — zaproponowałem. — Ja też chętnie się napiję.
— Innym razem — powiedział.
— Gruby ... — próbowałem go zatrzymać. — Gruby — powtórzyłem bezradnie. —
Myślałem, że mi odbiło. Ale to pryszcz w porównaniu z tobą. Gruby, mieliśmy
jechać w góry... Już właściwie wymyśliłem trasę. Zaczęlibyśmy od Niskich Tatr, a
potem...
— Innym razem — powtórzył Graby, zgarbił się jakoś i zniknął za śmietnikiem.
Cholera jasna, trzeba z tym coś zrobić, myślałem, przeskakując po cztery stopnie.
Ciekawe, czy jego siostrzyczka coś wie. Powinna, zdecydowanie powinna.
30
Drżącymi palcami wykręciłem numer. Ich matka. Nie przedstawiając się, poprosiłem
Ewę.
— Cześć — zacząłem. — Musimy pogadać. Ale to nie na telefon.
— Mówiłam, żebyś nie dzwonił.
Połączenie zostało przerwane. Odłożyła słuchawkę. Klnąc pod nosem, wykręciłem
ponownie.
— Ewy nie ma w domu — usłyszałem.
— Bardzo żałuję, że musiała w takim pośpiechu wychodzić —
rzuciłem wściekłym tonem.
A potem wyjąłem z biurka papier listowy. Potrzebowałem z kimś porozmawiać.
Choćby jednostronnie. Napiszę do ojca, postanowiłem.
ROZDZIAŁ IV
Gapiłem się już chyba z pięć minut w tablice z wynikami. Zabrakło mi dwóch
punktów. Tylko dwa punkty... Aż dwa punkty. Z braku miejsc... No tak. Niby
wiedziałem już o tym wcześniej, ale dopiero teraz, czytając nazwiska nielicznych
szczęśliwców, czułem, że zaczynam pękać.
„Uspokój się, stary, w przyszłym roku", mój Głos przemawiał do mnie jak do
chorego, któremu nie wolno przekazywać złych wiadomości. „W przyszłym roku będę
ćwiczył czołganie przez pełzanie na jakimś pieprzonym poligonie", odwarknąłem w
duchu.
Mój wzrok spoczął nagle na wywalonym w sąsiedniej tablicy ogłoszeniu: „Jeśli
jesteś płci męskiej, zabrakło ci nie więcej niż pięciu punktów do przyjęcia na
Akademię, jesteś silny i wytrzymały, możesz zacząć uczyć się bez egzaminu w
dwuletniej szkole rzemieślniczej — kierunek: kowalstwo artystyczne. Zgłoszenia
przyjmujemy do dnia... tu podana dzisiejsza data. Liczba miejsc ograniczona".
„Zostanę kowalem", powiedziałem do siebie i spodobało mi się to jak mało co.
„Będę podkuwał koniom bardzo ozdobne podkowy".
Nagle wydało mi się, że niczego więcej w życiu nie pragnę. Kowal to brzmi dumnie.
W szkole rzemieślniczej przyjęła mnie w sekretariacie miła panienka. Otaksowała
mnie szybciutko.
— Pan pewnie na kowala? — spytała, zanim zdążyłem otworzyć usta.
— To widać? — spytałem w osłupieniu.
— Raczej tak — prychnęła śmiechem. — Wszyscy jesteście trochę do siebie
podobni... — wykonała nieokreślony ruch ręką.
— Jak to: wszyscy? Byli już jacyś chętni?
32
— Niezły tłumek. Spóźnił się pan, niestety... — wyglądała na szczerze
zmartwioną.
— Niemożliwe... — bąknąłem.
Wizja własnej postaci z młotem w dłoni, obok buchających ogniem miechów,
oddalała się błyskawicznie.
— Zależy panu, żeby się gdzieś załapać? — jej słowa zawróciły mnie już spod
drzwi.
Kiwnąłem głową. Nie chciało mi się nawet gadać.
— Jest jeszcze jedno miejsce... Zwolniło się przed chwilą. Kurs tkactwa
artystycznego. Decyduje się pan?
Do sekretariatu weszły dwie dziewczyny. Wydawało mi się, że widziałem je
niedawno przed Akademią.
— Tak — powiedziałem pospiesznie, wietrząc konkurencję. Wyobraziłem sobie
natychmiast siebie haftującego na szarym płótnie kwiatowy wzór i zrobiło mi się
smutno.
— Będzie pan na tym kierunku jedynym mężczyzną — pocieszyła mnie i wydawało mi
się, że mrugnęła porozumiewawczo. Odmrugałem spiesznie na wszelki wypadek. Nigdy
nic nie wiadomo.
„Kup sobie już naparstek", zacząłeś szydzić, Głosie. „Tkactwo nie na tym polega,
nieuku", upomniałem go, ale tak czy owak wyławiałem teraz z mijanych wystaw
wszystko, co miało jakikolwiek związek z tkaniną i chyba nie czułem do tego woli
Bożej.
— Cześć, Maciek... — W jednej z szyb zobaczyłem odbicie stojącego obok mnie
Rafała. — Co tak podziwiasz?
Bez słowa wskazałem gobelin przedstawiający Myszkę Miki. Mruknął coś pod nosem.
— Jak egzaminy?
Pamiętał, że zdaję. To ładnie z jego strony.
— Umoczyłem, a właściwie... Nieważne, nie dostałem się.
— Może usiądziemy? — Rafał wskazał ogródek pobliskiej kawiarni. Zgodziłem się.
Nie miałem żadnych planów.
Opowiedziałem mu o tkactwie.
— Rozumiem, że nie chcesz iść do wojska? — spytał.
— Coś w tym rodzaju — przyznałem. — Będę próbował znów zdawać w przyszłym roku.
Gawędziliśmy o tym i owym, on wspominał swoje egzaminy, te zdane i te oblane,
które się najlepiej pamięta. Byłem ciekaw, kiedy
33
zapyta o matkę. A on nic. Twardziel, pomyślałem. Dzwonił prawie codziennie.
Nieodmiennie powtarzałem, że nie ma jej w domu. Irenka sama nie podnosiła
słuchawki.
Zapłacił za nasze cole i już chowając portfel do wewnętrznej kieszeni marynarki,
lekko pochylony, tak że nie mogłem zobaczyć jego twarzy, powiedział:
— Nie rozumiem, co się stało. Pożegnaliśmy się tak jak zwykle. Nie pokłóciliśmy
się ani nic. Nie rozumiem, dlaczego ona mnie unika. Powinna mi wyjaśnić. Nawet
jeśli chce zerwać, powinna to powiedzieć mi prosto w oczy.
Miał rację i to było najgorsze. Nie mogłem być po jego stronie, a jednak byłem.
Niczego o nim nie wiedziałem, ale akceptowałem go intuicyjnie. Nagle przyszło mi
do głowy, że matka zachowuje się trochę tak jak Ewka. Nie chce rozmawiać i
ostentacyjne milczenie uważa za załatwienie sprawy. Poczułem coś na kształt
męskiej solidarności. Gdyby wytrzymał jeszcze chwilę, może bym mu powiedział.
Może. Ale już wstał, odsuwając gwałtownie krzesło.
— Przepraszam, nie powinienem z tobą o tym rozmawiać.
— Dlaczego? — spytałem, mimo że odpowiedź była aż nazbyt oczywista.
— Bo to twoja matka.
— Właśnie dlatego powinieneś — powiedziałem nagle. Popatrzył mi przeciągle w
oczy, jakby chciał przebić wzrokiem
moje czarne szkła.
— Fajny z ciebie chłopak — uśmiechnął się i wcisnął mi w rękę swoją wizytówkę.
— Jeśli uznasz za stosowne, zadzwoń do mnie.
— Dziękuję — ucieszyłem się. — Za parę dni jadę do ojca — dodałem. — Ale później,
po powrocie...
Przy okazji poinformowałem go, że matka będzie sama. Chociaż tyle chciałem dla
niego zrobić.
Wisiałem może piętnaście, a może dwadzieścia metrów nad ziemią, a przede mną
rozpościerały się coraz to nowe szklane tafle. Najpierw brudne, zakurzone, a po
kilkunastu ruchach moich sprawnych rąk — lśniące jak lustra. Chociaż na
szczęście lustrami nie były: nie
34
odbijały mojej postaci, której wcale nie miałem ochoty oglądać. Czułem się
trochę jak podglądacz, przesuwając się od okna do okna. Były gołe, nie
zasłonięte niczym; rzadko kto jest aż tak ostrożny, aby na dziewiątym piętrze
odgradzać się od świata, w obronie własnej prywatności. Nagle zamarłem. Moja
szczotka na kiju znieruchomiała w pół ruchu. Ta dziewczyna mogła mieć nie więcej
niż szesnaście lat. Leżała, naga, na zmiętej pościeli. Oczy miała zamknięte. Coś
w jej pozie było sztucznego, nienaturalnego. Może ona nie żyje, przemknęło mi
nagle przez głowę i zastukałem w szybę. Dziewczyna nie poruszyła się. Zastukałem
mocniej. Nawet nie drgnęła. Policzyłem pospiesznie piętra.
— Chyba coś się stało — powiedziałem do Rudego, który mył równolegle do mnie.
— Gdzie? — oderwał szczotkę od szyby.
— Muszę to sprawdzić. Tu leży dziewczyna... Dziwnie wygląda. Jakby... —
przełknąłem głośno ślinę i poprawiłem okulary.
— Daj sobie spokój, chłopie. Nie twoje zmartwienie. Potem będą cię jeszcze
ciągać, każą ci zeznawać. Najlepiej zmień piętro i przestań się wgapiać. Nic nie
widziałeś.
— Zjeżdżam — zdecydowałem.
Dziewczyna leżała wciąż w tej samej pozie. Jej długie włosy zwisały bezwładnie.
Jechałem w górę windą. Serce biło mi mocno, oblizałem spieczone wargi.
To chyba tutaj, pomyślałem, stając przed jednymi z kilku identycznych par drzwi.
Szara olejna farba, trzy standardowe zamki, wizjer, numer, brak tabliczki z
nazwiskiem właściciela. Zadzwoniłem raz, potem drugi. I jeszcze raz, przeciągle,
nie zdejmując palca z dzwonka. Nic. Już miałem się wycofać, kiedy uchyliły się
sąsiednie drzwi i na progu stanęła krępa kobieta w szlafroku. Zmierzyła mnie
podejrzliwym wzrokiem.
— Dzień dobry pani — wyszczerzyłem zęby. — Przyszedłem do koleżanki. Miała być
w domu... Dzwonię i dzwonię... Sam już nie wiem... Może pani przypadkowo coś
zauważyła...
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że jestem w fartuchu roboczym. Resztę
ekwipunku porzuciłem pod blokiem.
— Nie — burknęła niechętnie. — Ledwie rodzice wyjechali, ta już
35
chłopaków sprasza...W dodatku roboli — usłyszałem jeszcze, jak mamrocze pod
nosem.
Po chwili byłem znów na dole. Jeden automat zepsuty, w drugim komuś' była pewnie
potrzebna tarcza, bo ział bezużyteczną skrzynką z wypratymi flakami, trzeci...
Musiał być dobry. Dwie rozchichotane dziewczyny prowadziły nie kończącą się
rozmowę, rzucając na przemian do słuchawki kolejne kwestie. Zastukałem w szybę.
Jedna z nich wykrzywiła się szpetnie, odwracając do mnie plecami. Zastukałem
ponownie. Uchyliła drzwiczki, gotowa do puszczenia wiązanki.
— Muszę zadzwonić na policję — rzuciłem szybko. Nie było czasu na kłótnie. Być
może zresztą nie było już czasu na nic.
— Znamy takie chwyty. Wymyśl coś innego... — dziewczyna zamierzała znowu
zamknąć drzwi.
Wkroczyłem zdecydowanie. Wiem, że przemoc wobec kobiet nie jest godna pochwały.
Ale stały już na zewnątrz, bębniąc wściekle w szybę.
Policja podeszła do sprawy z rezerwą, ale powiedzieli, że przyjadą i sprawdzą.
Najpierw dałem im się przejechać moim wózkiem, żeby mogli zobaczyć, jak to
wygląda. Nie wyglądało najlepiej, to znaczy — bez zmian.
A potem wyłamali drzwi. Sąsiadka w szlafroku nie mogła się doczekać, aż będzie
mogła zajrzeć do środka. Od kiedy przyszedłem w towarzystwie przedstawicieli
władzy, zaczęła mnie traktować z większym szacunkiem. Liczyła, że dzięki mnie w
jej życiu wydarzy się wreszcie coś, o czym będzie mogła opowiadać przez
najbliższe tygodnie.
— Nałykała się czegoś — usłyszałem. — Ale żyje.
Karetka przyjechała bardzo szybko. Zanim nosze zniknęły w jej wnętrzu,
zauważyłem oczy Rudego, wbite w twarz dziewczyny.
— Bardzo z nią kiepsko? — spytał.
— Nie wiem — pokręciłem głową.
— Gdzie ją wiozą?
— Nie wiem — powtórzyłem.
Miałem już dość wrażeń. Nie chciałem się tym zajmować. Zobaczyłem, jak Rudy
rzuca się do lekarzy, coś gada, wymachuje
36
rękami. Podniosłem wzrok na szyby, które mi jeszcze przydziałowo zostały do
mycia. Straciłem dobre dwie godziny. Straciłem. Lśniły czystością. Przeniosłem
wzrok na Rudego.
— Będziemy musieli się jakoś policzyć — wskazałem skończoną
robotę.
— Chyba ci odbiło — wzruszył ramionami, składając szczotki.
— Dziękuję — bąknąłem.
— Wiesz, pojadę tam... — mruknął. — Myślę, że ktoś powinien się nią zająć.
Przyjrzałem mu się z niedowierzaniem. Spuścił wzrok.
— Wpadła ci w oko? — wyrwało mi się i zaraz tego pożałowałem. — Jak będziesz
coś wiedział — rzuciłem szybko — możesz mnie zawiadomić. Znasz numer, prawda?
Przytaknął.
Nie znałem gustu aktualnej żony mojego ojca, a chciałem im kupić jakiś wspólny
prezent. Uważałem poza tym, że to tylko moja sprawa i nie chciałem mieszać w to
Irenki. Włóczyłem się więc od Cepelii do Cepelii, przewalając sterty obrusów,
szkatułek na Bardzo Potrzebne Drobiazgi, popielniczek w najdziwniejszych
kształtach i wyrobów ze skóry. W końcu zdecydowałem się na zestaw prościutkich
lampek oliwnych z białego szkła. Do tego kilka flakoników oUwy w różnych
kolorach.
Nie było to, niestety, w sumie zbyt lekkie, ale nie zamierzałem brać ze sobą
zbyt wielu ciuchów. „Tak jakbyś w ogóle miał ich przesadnie dużo", wtrąciłeś się,
Głosie. „Wystarczająco", odburknąłem. „A co kupiłeś swojej przyrodniej
siostrzyczce?" spytałeś. O kurczę, nie pomyślałem o tym. Głos bywał czasami
pożyteczny.
W sklepie z zabawkami stanąłem, zagubiony. Ilość różnokolorowych pluszaków,
lalek i plastykowych straszydeł zawróciła mi w głowie.
Wprawiaj się, wprawiaj, uśmiechnąłem się do siebie, piszcząc gumowym królikiem.
Twój brat też na pewno będzie miał podobne zapotrzebowania. Na myśl o tym o mało
nie kupiłem z rozpędu na
37
zapas słodziutkiej grzechotki. Opamiętałem się w ostatniej chwili.
Wybrałem w końcu lalkę z zamykanymi oczami, w koronkowej sukience. Wydała mi się
wystarczająco paskudna, aby spodobać się trzyletniej dziewczynce.
Idąc do kasy, zauważyłem znajomą postać. Przy stojaku z maskotkami stał Rudy.
— Cześć — wyrosłem obok. Wzdrygnął się. — Coś taki nerwowy?
— Nie spodziewałem się — wyszczerzył zęby.
Chyba nigdy nie widziałem, aby się uśmiechał. Uświadomiłem sobie, że przecież
właściwie wcale go nie znam. Mimo że wisieliśmy wózek w wózek, pucując szyby, od
dobrego roku. Stanowiliśmy niezły tandem, mieliśmy podobne tempo. Nigdy nie
przyszło mi do głowy, żeby go o coś wypytywać albo umawiać się z nim. Jemu
zresztą też nie. Odwalaliśmy robotę i ruszaliśmy każdy w swoją stronę.
Teraz staliśmy obok siebie, nie bardzo wiedząc, o czym mówić, aż pożałowałem, że
w ogóle go zaczepiłem. Rudy wziął nagle do ręki małego niedźwiadka.
— Fajny, nie? — spytał.
— Fajny — przyznałem. — To na prezent?
— Nie, sam będę się nim bawił przed snem — znów się wyszczerzył.
— No to trzymaj się.
Dalsza rozmowa wydawała mi się stratą czasu.
— Poczekaj — zatrzymał mnie. — Nie interesuje cię, co z tą dziewczyną?
— Interesuje — przyznałem. — Miałeś zadzwonić.
— Dzwoniłem dwa razy. Nikt nie odbierał.
— No więc, co z nią?
— Nie ma już zagrożenia. Ale było kiepsko. Gdyby nie ty... — uciekł nagle
wzrokiem. Musiał sobie przypomnieć swoje słowa, tam, w górze. — Jej starzy już
wrócili. Są w porządku. Myślałem, że to może przez nich, to się czasem zdarza...
Podobno rzucił ją jakiś facet... — gadał jak nakręcony. Jeszcze nigdy nie
słyszałem, żeby wypowiedział tyle słów naraz.
— Dużo wiesz — uśmiechnąłem się mimo woli i zerknąłem na niedźwiadka.
38
Czyżby? Dziewczyny przepadają za takimi dowodami sympatii, wiedziałem o tym nie
od dziś. Wykonał nieokreślony ruch ręką.
— Słuchaj, Rudy... — zaświtało mi w głowie. — Czy ty czasem nie łazisz po
górach?
— Łażę, a co?
Gruby na pewno w sierpniu nie pojedzie. Było z nim coraz gorzej.
— Szukam towarzystwa...
— Teraz nie mogę — potrząsnął głową.
— Ja też nie. Za jakiś miesiąc, sześć tygodni, co ty na to?
— Nie mówię nie. Zgłoś się wtedy, to ci powiem. Brak danych,
rozumiesz?
Wydawało mi się, że tak. Patrzyłem na głupią minę pluszowego miśka i uznałem, że
rozumiem bardzo dobrze. Poczułem nagłą i niezrozumiałą zazdrość.
„Też chciałbyś mieć kogoś do kupowania miśków", postawił kropkę nad „i" mój Głos.
Nie odpowiedziałem.
ROZDZIAŁ V
Chmury, białe tłuste wieloryby, przepływały tuż obok, a gdzieś' w dole plamy
kolorów pozwalały się domyślać, nad czym akurat przelatujemy.
Przymknąłem oczy. Wydarzenia ostatnich dni kołatały mi się niezbomie po głowie,
nie mogłem skoncentrować się na żadnym z nich, wszystko zlewało się w płynną
magmę, a ja stałem na jej brzegu nie mocząc nawet stóp, z wędką, na której brak
było haczyka.
„Jesteś parę tysięcy metrów nad ziemią", przypomniał mi mój Głos. „Tylko to ma
znaczenie, pamiętaj, tylko to. Liczy się teraźniejszość".
„Ale przecież ani Ewka, ani Gruby, ani Rafał, ani Rudy, ani Irenka nie są
przeszłością", zdziwiłem się. „To, co się teraz dzieje, to tylko margines,
przerwa w prawdziwym życiu, chwilowa ucieczka".
„Bzdury", oburzyło się moje alter ego. „Carpe diem, chwytaj chwilę, bo tak
naprawdę to istnieje tylko ona".
Przypomniałem sobie gdzieś przeczytane zdanie, które wryło mi się w pamięć:
„Jest to pierwszy dzień reszty twojego życia". Odrzuciłem w krzaki moją wędkę
bez haczyka i otworzyłem oczy.
Przelatywaliśmy nad górami. Na szczytach nagich skał leżał śnieg. To jest
właśnie nieskończoność, pomyślałem.
Sięgnąłem po Agatę Christie w wersji oryginalnej. Po czterdziestu przeczytanych
stronach stwierdziłem, że nie muszę korzystać ze słownika. Przebiegłem oczami
kilka linijek, szukając miejsca, w którym przerwałem lekturę.
— Something to drink? — nade mną pochylała się stewardesa z służbowym uśmiechem.
Nie będę wyprowadzał jej z błędu, postanowiłem, zamawiając
40
po angielsku piwo. Już miałem wrócić do książki, kiedy poczułem, że siedząca
obok dziewczyna przygląda mi się intensywnie.
Odwróciłem głowę w jej stronę i napotkałem bardzo niebieskie oczy za optycznymi
szkłami w zabawnej oprawce. Nad nimi — ciemna grzywka. Przesunąłem wzrok niżej.
Małe usta, uśmiechnięte zachęcająco, płócienna krótka sukienka. Niczego sobie.
Zagadała pierwsza. Rzecz jasna, po angielsku. Mówiła nieźle, chociaż z obcym
akcentem.
Może Włoszka, pomyślałem. W rozmowie, swoim zwyczajem, ograniczałem się do
odpowiedzi. I to niekoniecznie precyzyjnych. Po dziesięciominutowej wymianie
zdań, panienka wiedziała mniej więcej tyle, że jestem Amerykaninem ze stanu Ohio,
mam na imię Jonathan i jadę do Rzymu studiować archeologię. Tak się dziwnie
złożyło, że via Warszawa, gdzie wpadłem odwiedzić ciotkę.
Kupowała wszystko, co wyplatałem, bez mrugnięcia okiem.
Potem podano śniadanie, co umożliwiło mi podreperowanie nadwątlonych konwersacją
sił. Ta mała czuła się w języku swobodniej ode mnie, więc rola Jonathana stawała
się dość krępująca. Zerknąłem na zegarek. Jeszcze ponad godzina lotu...
Najlepiej będzie udać, że morzy mnie sen, postanowiłem. Dziewczyna jednak nie
chciała dostrzec dawanych jej dyskretnie sygnałów. Mam zacząć głośno chrapać,
czy co, zacząłem się zastanawiać. Ale to ona pierwsza przymknęła nagle oczy,
przechylając głowę.
Coś takiego, zdziwiłem się. Siedziałem nieruchomo, wpatrzony w chmury za oknem.
— Kawa czy herbata? — usłyszałem pytanie stewardesy. Pochylała się uprzejmie w
stronę dziewczyny.
— Herbata.
Polka, pyszny numer. Ja zamówiłem kawę. W lingwidżu, oczywiście.
Już niedługo będziemy w Rzymie, pomyślałem.
— Dużo się w Polsce zmieniło w ostatnich czasach — zaatakowała znów dziewczyna
po angielsku. — Na przykład ciuchy.
Z niepokojem stwierdziłem, że przygląda mi się z kpiącym wyrazem twarzy.
— Dawniej to my staraliśmy się ubierać na Zachodzie, a teraz odwrotnie...
41
w.
— Nie rozumiem...
- Podkoszulek z Hofflandu, buty - Otmęt - rzuciła po polsku, świadoma efektu.
- Amerykanin w polskich łachach. Świat się
zmienia... , .
_.", , • .
Wygłupiłem się, pomyślałem z niesmakiem. Ciekawe, od jak
dawna wiedziała...Może od początku. Cholera.
- Nie rozumiem - powtórzyłem. Wciąż po angielsku.
— Kretyn — wzruszyła ramionami.
Zauważyłem, że ramiączko sukienki zsunęło jej się prawie do
łokcia. . , ,
. _,. .
No co ci mówiłem, chwytaj chwilę", poganiałeś mnie, Głosie. Wziąłem delikatnie
ramiączko w rękę i przesunąłem je na miejsce. A potem sięgnąłem po jej dłoń i
pocałowałem ją w rękę. Uroczyście, jak na imieninach u cioci. Oczywiście tej, u
której jako Jonathan mieszkałem w Warszawie.
- Jesteś czub - stwierdziła dziewczyna.
Nie zaprzeczyłem. Kazano nam zapiąć pasy. Zbliżaliśmy się do
lądowania na Fiumicino.
- Jak masz na imię? - spytałem nagle, pierwszy raz po polsku.
- Gryzelda - rzuciła jadowicie.
- Ładnie. Oryginalnie - błysnąłem filmowym uśmiechem,- Miło
????????!? zmieniało się gwałtownie. Przełykałem ślinę, by odetkać uszy. Już
widać płytę lotniska...
Dziewczyna wpiła się nagle paznokciami w moją rękę.
- Boję się... — szepnęła.
- Wszystko będzie dobrze, Gryzeldo - uspokoiłem ją. Samolot dotknął kołami
ziemi i nagle podskoczył. Pisnęła
przeraźliwie. .
.
- Myślałem, że jesteś inna. Chłodna, opanowana, ironiczna... A ty jesteś po
prostu baba - powiedziałem z rozczarowaniem.
Samolot jechał już równo.
- Nic nie wiesz o babach, biedaku - puściła moją rękę.
— A wielka pora...
Zbierała iuż swoje rzeczy.
- Zobaczymy się w Rzymie? - spytałem. I tak me mógłbym
przyjść na to spotkanie...
42
— Chętnie. Przy di Trevi, jutro, o szóstej. Pasuje?
Coś za szybko się zgodziła, pomyślałem podejrzliwie. Chce mnie zrobić w konia,
to pewne.
— Nie — pokręciłem głową. — Zmieniłem zamiar. Wyjeżdżam na południe.
— Do Pompei? — spytała z przekąsem.
— No właśnie.
— Dlaczego w takim razie... — zająknęła się — dlaczego chciałeś się umówić w
Rzymie?
Jest skołowana, pomyślałem z zadowoleniem. Przepychaliśmy się do wyjścia. Nic
już nie wie na pewno.
— Po prostu miałem ochotę, Gryzeldo. Może pomogłabyś mi poznać kobiety...
— No i co się stało, że straciłeś ją tak szybko?
— Wyjeżdżam do Pompei... — poprawiłem czarne szkła.
— Chyba cię nie lubię — powiedziała nagle i pobiegła do autobusu. Nie wiem
dlaczego, ale sprawiło mi to przykrość. Nie za dobrze
zaczyna się ta podróż, pomyślałem. „Wyciągnij wnioski", wtrąciłeś się, Głosie.
Jest to pierwszy dzień reszty mojego życia, przypomniało mi się. Ale jeszcze się
przecież nie skończył... Wyszczerzyłem się do rozgrzanego powietrza. I jeszcze
do nieba, niebieskiego jak farbka. Jak to we Włoszech.
Pociąg mknął przez góry i równiny, zatrzymując się od czasu do czasu. Było
stosunkowo pusto i dość brudno. Kilku okien nie dawało się otworzyć, innych
zamknąć. Poczułem się jak u siebie. Mimo że języka nie rozumiałem ani w ząb.
Na sąsiednich ławkach siedziało trzech chłopaków. Rozmawiając głośno,
wymachiwali rękami. Gadali chwilę z konduktorem, śmiejąc się z sobie tylko
wiadomych dowcipów. Byli na luzie, to się widziało na pierwszy rzut oka. Wszyscy
tutaj byli na luzie.
Muszę spróbować to w sobie wyćwiczyć, pomyślałem. To się chyba powinno dać
zrobić. Zmazać ten słowiański ból istnienia z twarzy. No i zrobić coś z
przestrzenią, którą wytwarzam między sobą a innymi. Nie tylko zresztą ja... My
wszyscy...
43
„Cóż za poczucie narodowej przynależności", mój Głos zarechotał paskudnie.
„Niestety", odwarknąłem mu w duchu, „niestety..."
Według rozkładu powinniśmy już być w Neapolu. Trudno, poczekają na mnie. Albo —
„poczeka". Nie wiedziałem, jak liczna
delegacja zjawi się na dworcu.
Nareszcie. Wyglądam przez okno, pociąg zwalnia coraz bardziej, nie na tyle
jednak, żeby móc wyłowić z migających twarzy tę jedyną, za którą tęskniłem.
Dopiero teraz poczułem, jak bardzo.
Staję na peronie. Sięgam po wolny wózeczek: torba nie jest bardzo ciężka, ale
tutejsza temperatura rozleniwia. Poza tym mam jeszcze mało poręczną paczkę,
owiniętą w szary, gęsto ostemplowany
papier...
Nagle go widzę. Świetnie wygląda. Smukły, opalony, w jasnym
ubraniu... Jest już blisko. Prześlizguje się po mnie wzrokiem, rozgląda
bezradnie. Macham. Znów zawiesza na mnie spojrzenie, uśmiecha się
niepewnie.
Nie poznał mnie, myślę z nagłym bólem. Mnie nie poznał.
Swojego jedynego syna.
— Maciek? — dotyka mojej ręki. Nic nie mówię. Stoję nieruchomo,
prawie bez oddechu. — Maciuś, dziecko...
No tak, widział mnie ostatnio trzy lata temu... Nie nosiłem jeszcze wtedy
ciemnych okularów. Długie włosy wiązałem w ogonek z tyłu głowy... „Zmieniłeś od
tamtego czasu image, co się dziwisz", Głos
przywrócił mi rozsądek.
Objąłem ojca bez słowa. Jest ode mnie trochę niższy, stwierdziłem
ze zdumieniem.
— Nie masz pojęcia, jak się cieszę — powiedział.
Po co te słowa, przecież widzę. Nie musisz nic mówić... Przejechał dłonią po
moich króciuteńkich włosach.
— Ale się zmieniłeś... — pokręcił głową.
— Ty też trochę; Ale na korzyść — dodałem szybko. Mógł
pomyśleć, że się postarzał.
— Pewnie dlatego, że mi dobrze... — uśmiechnął się nagle.
— Chodź, jedziemy... Nie mogę się doczekać, aż pokażę cię Rosie. To ładnie z
jego strony, że nie powiedział „aż pokażę ci Rosę"...
Choćby tak naprawdę myślał.
Wolałbym być z nim sam. Spokojnie porozmawiać. Przyjrzeć się
44
sobie nawzajem. Ale nie chciałem mu tego mówić. Tak się palii, żeby zawieźć mnie
do domu. Swojego domu.
Znów wróciły wspomnienia. Jak się ze mną kiedyś żegnał. Pierwsze miesiące pełnej
niedowierzania samotności. Bo absolutnie samotny poczułem się dopiero, kiedy
wyjechał. Nie opuszczająca mnie nadzieja, że to chwilowe, że wróci. A potem
gniew. I bunt. Przez lata.
— O czym myślisz? — spróbował przebić wzrokiem moje ciemne szkła.
Staliśmy już na ulicy. Otwierał przede mną drzwiczki białego alfa romeo.
Omiotłem spojrzeniem tablicę rozdzielczą i powycieraną tapicerkę. Musi mieć
ładnych parę lat. Żaden szpan.
— Wspominam — przyznałem. — Ale postaram się opamiętać. Mogłoby to popsuć nam
nastrój.
„Już zaczynasz", Glos cedził z irytacją. „Opanuj się, durniu".
— Wyjaśnię ci wszystko, co będziesz chciał — ojciec skrzywił się nieznacznie. —
Najwyższy czas. Jesteś już dorosły...
Do diabła, on też! Jakże mnie drażnił ten slogan!
— Jedźmy, tato... — mruknąłem.
Tato... Do niego nigdy nie mówiłem po imieniu.
Prowadził ostro, z refleksem. Zresztą tutaj kierowca bez refleksu nie miałby
szans. Sytuacja na jezdni sprawiała wrażenie, że nie podlega żadnym ogólnie
przyjętym zwyczajom.
Zatrzymaliśmy się na malej uliczce, przed jednym z segmentów długiego białego
domu, podzielonego na cienkie plasterki. Przed każdym z nich rozpościerał się
ogródek wielkości chustki do nosa.
Jeszcze nie zdążyliśmy wjechać do garażu, jak przed dom wybiegła pulchna ciemna
kobieta. Za nią dreptała śmieszna dziewczynka.
Ojciec powiedział coś po włosku, a kobieta uśmiechnęła się szeroko i pomachała
do mnie ręką. Mała natychmiast zrobiła to samo.
W garażu wyjęliśmy moje bagaże: ojciec sięgnął po torbę, ale go ubiegłem,
wręczając mu nieporęczną paczkę.
— Teraz mogę się już jej pozbyć... — bąknąłem. — Chciałeś zobaczyć, jak maluję,
więc... Nie musisz tego nigdzie wieszać, naprawdę. Możesz postawić za
szafą albo gdzieś w garażu
45
— wzruszyłem ramionami.
Objął mnie i roześmiał się nagle.
- Tak naprawdę, to wcale nie zmieniłeś się az tak bardzo. Całe
szczęście — westchnął.
Rosa nie przypominała Irenki w niczym. Wydawała ? odmq dużo starsza, nie
przywiązywała wagi do stroju, była sponan^zme bezpośrednia i ciągle z czegoś się
śmiała Trzepała cos prawe bez przerwy, krążąc po kuchni i znosząc na stół coraz
to nowe przysmaki. Dopiero na ich widok poczułem, jaki jestem głodny.
- Rosa mówi, że jesteś za chudy - uśmiechnął się ojciec. - Ona by chciała, żeby
wszyscy wyglądali tak jak ona. rpr7nikiem
Musiał to przetłumaczyć, bo po chwili oberwał ręcznikiem
po głowie. Wyraźnie był do tego PJ^W^ ?e będzie
- Pisałeś, że ona zna angielski... ly tez znasz... ? prościej
tak rozmawiać? — spytałem.
- Możemv spróbować — zgodził się.
Rosa o LgLku mówiła tragicznie. Miało to tę «**«* że natychmiast stalą się
bardziej milcząca. Ale było to milczenie
PrZSne: JoStakowanie obrazów. Oglądał je po kolei uwane bez komentarzy. Rosa
wykrzykiwała słowa podziwu, a.md*iCjda korzystając z zamieszania ściągnęła ze
stołu kawał pz ? ? po ca z nim do kota. Kot... Czyżby ojcu przeszło uczulenie
na siersc. Muszę to wiedzieć...
— Ten mi się podoba. Naprawdę.
Ojciec "ymal w wyciągniętych dłoniach studium pewnej twarzy.
— Jak on się nazywa?
:??Szyna... to ktoś ważny? - uśmiechnął się,
??? SS Dopóki była Beatą, ta,, chyba tak. Ale potern^ Ewka Czy może być naprawdę
ważny ktoś, kto me chce z nami fotawi^Kto nas skreślił? Kto me chce wysłuchać
naszych^ Kto sam postanowił być prokuratorem i sędzią w jednej osobie,
46
nie dopuszczając do głosu adwokata?
— Nie — pokręciłem głową, ale wcale nie byłem tego pewny. Wcale.
Wiedziałem tylko, że nie chcę mieć w domu jej portretu. Nie chcę na niego
patrzeć.
Po raz pierwszy od skończenia obrazu przyjrzałem mu się na nowo. Widziałem wciąż
wyraz bezgranicznego rozczarowania w oczach Ewki. Taką ją chciałem zrobić:
rozczarowaną. Ale w oczach na portrecie było coś innego. Jeszcze coś innego,
czego znów nie umiałem ustalić.
— Tak sobie tylko pomyślałem... — ojciec odsunął liczne bibeloty
i ustawił obraz na półce. — Bo ona wygląda... na zakochaną, wiesz?
Zakochaną? Czyżby to było to nieuchwytne „coś", czego nie potrafiłem zauważyć?
— To twoja dziewczyna? — skleciła topornie pytanie Rosa. Mój Boże, ile pytań!
Nie byłem do tego przyzwyczajony.
— Nie, to nie jest moja dziewczyna.
Przynajmniej ta odpowiedź była całkowicie zgodna z prawdą. Nie miałem do Ewki
żadnych praw. Niestety.
Ojciec siedział naprzeciwko mnie i przyglądał mi się. A ja jemu. Do maleńkiego
kieliszka nalał mi z karafki żółtozielony płyn.
— Limoncello. To tutejsza specjalność. Umoczyłem usta. Nalewka o
niepowtarzalnie orzeźwiającym
smaku cytryn. Rewelacja. Mój ojciec zawsze był smakoszem. Ta myśl przywołała
natychmiast następną. Jak w takim razie radził sobie z kuchnią Irenki? A
właściwie z jej brakiem? No tak, nie radził sobie, skoro...
— Umiesz gotować? — spytałem nagle.
— Umiem. Ale Rosa nie dopuszcza mnie do kuchni. Uważa, że robię straszny chlew
i że potem ma dziesięć razy więcej roboty niż normalnie... — uśmiechnął się. — A
dlaczego pytasz?
— Nie pamiętałem cię opasanego fartuszkiem, to wszystko. A ponieważ gary nie
są również pasją mamy...
— Jadaliśmy, gdzie popadło... Ty najpierw w przedszkolu, potem w szkole, my w
pracy... Nie pamiętasz?
Kiwnąłem głową. To mogło oznaczać zarówno potwierdzenie, jak zaprzeczenie. Tyle
mu miałem do powiedzenia. Tak czekałem na tę
47
rozmowę. Jakby mogła wszystko zmienić, wszystko wyjaśnić. A teraz pytałem o
idiotyzmy.
— Nie masz już uczulenia na sierść?
— Uczulenia? — spojrzał na mnie ze zdumieniem. — Nie pamiętam,
żebym miał kiedykolwiek... — zmarszczył brwi.
Sięgnąłem po kieliszek. Mój Boże, to było trudniejsze niż
sądziłem.
— Kiedyś chciałem mieć zwierzaka...
— O ile pamiętam, miałeś akwarium.
— Z rybami trudno się było zaprzyjaźnić — wzruszyłem
ramionami.
— Ale je lubiłeś. Szczególnie taką jedną, czerwoną z długim ogonem. Nawet do
niej mówiłeś, opowiadałeś jej różne historie. A ona nie była chyba taka głupia,
bo podpływała wtedy do samej szybki i sprawiała wrażenie, że słucha.
Nie pamiętałem tego. Jak to możliwie, że wyleciało mi z pamięci coś, co musiało
być dla mnie ważne? Może on też nie pamięta, że miał uczulenie? Ale jeśli to
było wygodne kłamstwo na użytek sześciolatka, potrzebowałem wiedzieć, kto je
wymyślił.
— Tak czy owak, chciałem wtedy mieć psa albo kota.
— Pamiętam tylko, że męczyłeś nas o brata... Spojrzałem na niego uważnie. Wie,
czy nie wie?
— Czasami marzenia plątają nam złośliwego figla... —
powiedziałem wolno.
— Mówisz o mojej córce? O Carli? — spytał.
Pokręciłem głową.
— Mówię o moim jeszcze nie narodzonym bracie. Bo czuję, że to
będzie brat — dodałem.
Przez długą chwilę patrzył na mnie bez słowa.
— Irena? — rzucił w końcu.
— Tak. Zapowiedziała gwiazdkowy prezent... — Wyszczerzyłem
zęby.
„To chyba nie zabrzmiało najlepiej". Mój Głos skrzywił się
z odrazy.
— Cieszy się. Ja zresztą też — powiedziałem spiesznie.
— Niewiele o niej wiem... — rozłożył bezradnie ręce. — Zresztą, nie muszę...
Nie ma żadnego obowiązku mnie informować...
48
Ale mogłaby... — przygarbił się nagle i posmutniał. — Obiecałem, że ci
wyjaśnię... Ale nie jestem pewien, czy potrafię...
Zamilkł na chwilę i wpatrzył się w kwitnący krzak bugenwilli. W świetle księżyca
płonął na tle nieba pomarańczowym blaskiem.
Nie będę go ponaglać, postanowiłem. Mamy dla siebie cały miesiąc. Trzydzieści
jeden długich dni. „Trzydzieści", przypomniałeś mi, Głosie. „Tylko trzydzieści".
Zerknąłem na zegarek.
— Już po północy... Jesteś pewnie zmęczony, miałeś bardzo długi dzień, a ja ci
tu siedzę i siedzę — opacznie zrozumiał mój gest.
Byłem rzeczywiście śpiący i zmęczony. Ale nie chciałem, żeby odchodził. Jeszcze
nie teraz.
— Powiem ci, kiedy będę padał — obiecałem.
— Ja też — powiedział nagle.
Moje alter ego roześmiało się głośno. No tak, dostałem po nosie. On może też być
zmęczony. Jakoś nie przyszło mi to do głowy.
— W przyszłym tygodniu biorę urlop. — Uśmiechnął się. Czyta w moich myślach,
pomyślałem ze zdumieniem. — Wybierzemy się wszyscy razem na Capri. Masz ochotę?
— Chyba tak — wzruszyłem ramionami.
— A jutro, jeśli chcesz, możesz iść ze mną obejrzeć wykopaliska. Będę
oprowadzał również grupę Polaków. Pochodzisz sobie z nimi, a potem zostamesz,
jak długo będziesz chciał. Możesz sobie tam malować...
Mój ojciec wyobraża sobie, że będę się tu zajmował szkicowaniem Wezuwiusza,
pomyślałem z rozczuleniem. Zresztą, kto wie, może i do tego dojdzie.
— Jesteś bardzo rozczarowany, że się nie dostałem na Akademię?
— spytałem.
— Tak, bo uważam, że powinieneś — powiedział z przekonaniem.
— To, co robisz, jest dobre, więc... Przerwałem mu w pół słowa.
— Na egzaminie plotłem jak na mękach. Wszystko mi się popieprzyło.
— Przykro mi. — Wypił łyczek nalewki. — Ale mam nadzieję, że nie zrezygnujesz...
— Ja też — uśmiechnąłem się.
49
Z sąsiedniego domu dobiegła mnie piosenka śpiewana??* kobiecym głosem.
Spojrzałem tam i uśmiech zamarł mi na twa y.
Dziewczyna, ubrana w koszulkę, nie zasłaniającą niczego^ zwykh się zakrywa,
stała ną tarasie, nawijając na palec pasmo g włosów Nie wiem, czy złapała
na sobie mój wzrok, ale Pociągnęła się zmysłowo. Prowokuje mnie, pomyślałem z
podnieceniem, mojego ojca. Albo nas obu. Do diabła...
mvślach
-Ona nas nie widzi _ ojciec znów czytał w moich myślach. - Alt niezłe z niej
ziółko. To córka sąsiadów... łsłkomvm
- Rzeczywiście niezie... - mruknąłem, wodząc łakomym wzrokiem po
jej wypukłościach. To mogą być jeszcze wspanialsze
^zietzt- ?'-V - ojciec próbował przywołać mme do
?2?-????°-'kiwnąłem głową w roztargnieniu, chociaż wcale nie byłem pewien, czy
nawet mjbardziej znane ruiny na świecie są warte
oddalania się od takiego \vidoku. . . \ ? oł€1
Dziewczyna odwróciła sie do nas tyłem. Wciąż śpiewał a. Patrząc na to, jak się
p0rusza, byłem pewien^^^^ publiczności. A może ^ sąsiednim domu...
Mozę kt«^ Poczułem ostrą samczą zazdrość. O dziewczynę ztorą n
zamieniłem jeszcze słowa. Której imienia nawet me^ zn^'' przecież imiona nie
mają dla ciebie znaczenia", Vf??™** ™[ Gtotie. To prawda, me mają, ale
chciałbym wiedzieć ?? a^byt namacalna, zbyt piasty czna, żeby mogła
istnieć bez irmerua I jednocześnie zbyt cielesna, aby mieć pokusę nazywać ją
jakimś własnym, wymyślonym, jak Beatę. Była tylko ciałem Ty^ Muszę się
przekona-, komu dzisiejszej nocy się pokazywałaś Nam, komuś innemu cz^
księżycowi? .
Zasypiając, wciąż widziałem jej ciężkie piersi i pełne biodratiy*
eseSfkobiecości. I grzechu. Tym, na co miałem teraz nieodpartą
esencją kobiecości ochotę.
ROZDZIAŁ VI
Dziewczyna, która odwiedziła mnie we śnie, miała uśmiech Beaty i ciało sąsiadki
o niewiadomym imieniu. Rozmawialiśmy ze sobą w jakimś nie znanym nikomu z nas
języku. Siedziała naprzeciwko mnie, na parapecie, wśród doniczek z kwiatami,
zupełnie naga. Tak blisko, że wystarczyło sięgnąć ręką. Ale kiedy próbowałem to
zrobić, odsuwała się, odrobinę, niedostrzegalnie. Była prowokacyjnie dostępna i
drażniąco nieosiągalna. Prosiłem, żeby do mnie przyszła. Wtedy wyrosły jej
skrzydła i odfrunęła w noc. Jak wielka złota ćma.
Muszę sobie kupić sennik egipski, postanowiłem, patrząc w pełnym słońcu na
ukwiecony parapet. Wydało mi się nagle, że tam, gdzie siedziała, przerwa między
doniczkami jest większa niż gdzie indziej. Odrzuciłem prześcieradło, którym
byłem przykryty, sięgnąłem po okulary i stanąłem przy oknie. Badałem uważnie
rośliny.
„Szukasz pasma włosów?", zażartował Głos. „Nieźle ci odbiło, chłopie".
Podniosłem w górę oczy. Stała dokładnie tam, gdzie wczoraj w nocy. Miała na
sobie krótką spódniczkę i bluzkę z głębokim dekoltem. Patrzyła wprost na mnie.
Nie miałem teraz co do tego żadnych wątpliwości. Zamachałem. Uśmiechnęła się i
odwzajemniła pozdrowienie. Jedno jest pewne, nie jest pruderyjna, pomyślałem,
zdając sobie nagle sprawę z własnej nagości. Tylko bez paniki. Odwróciłem się
wolno i sięgnąłem po slipki. Po chwili już jej nie było.
Pod prysznicem zastanawiałem się, jak to rozegrać. Co zrobić, żeby ją poznać.
— Jeśli chcesz jechać ze mną, musisz się pospieszyć! — Usłyszałem zza drzwi
ponaglenie ojca.
51
_ Chwila moment - odburknąłem, wycierając w ręcznik mokre
^śniadanie było symboliczne: kawa, konfitury, buto Tutaj
zaczynato ? jeJć dopLo po południu. Nawet Rosa stosowała sxe do
^PrzT^m do rum panował niezły ścisk. Co chwila
Przea wejściem Lirvch wylewaU się spoceni mimo
podjeżdżały ;0W%aut0ka^.c^rSą! ?? pod pachę przewodnik.
wczesnej godziny ????8?1-^?;"^??. chcesz iść z nami, czy
— Pierwszą grupę mam anglojęzyczna
poczekasz na rodaków?
— Id?' , ? • . K4«,Qii «ie głównie tym, gdzie tu można
Młodzi Amerykanie ?«*»^J?? JL?Ć skamieniałe
kupić coś do picia i Ir^^o^doiidmewszysUco po wybuchu Wezuwiusza ciała^PozaW*J
omieszkałem
jedno. Miałem zresztą niemiłe wrażenie, ze uj
m^lTSzieć, synu, kiedy należy się wysilać, a laedy «obje odpuścić To był ten
drugi przypadek, zapewniam cię - mrugnął porozumiewawczo
perfekcjonistą. Zawsze
Staliśmy znów przed wejściem. Ojciec czcr j <t ?
1U pdU 4 , , . „ „pr7V Masz ochotę na kolejny spacer? im też
nokazvwał trochę inne rzeczy, wiasz v ., ,
im tez poKdzywdi ? nnr7Ułem na sobie czyjś wzrok.
Już chciałem przytaknąć, gdy po zutem yj^
Siedziała za kierownicą J^^^^JW mi w ręce.
!!??^?^^4 Misz wtedy przerwę, tak? — spytałem.
Kiwnął głową. nncnuć^ To niezły pomysł.
Chcesz sam trochę się posnuc. ?? ?? ? v j
^ncesz v trzymałem pod pachą
W przewodniku - dotknął ^ « dziesz ^ ochote,
_ masz wszystko, co trzeba. Wieczorek, j ?
możemy pochodzić tu tylko we^dwgke.J^JSL Powiódł za
inaczej... - nagle przerwał, zauważył, ze
52
moim wzrokiem. — Och, Manuela — powiedział. — Wygląda na to, że wpadłeś jej w
oko. Ale daj sobie z nią spokój...
A więc tak masz na imię, pomyślałem z nagłym podnieceniem. Nawet nie zauważyłem,
kiedy ojciec zniknął. Wydawało mi się zresztą, że wszyscy zniknęli. Gapiłem się
w otwarte okno czerwonego fiata. Przywołała mnie dłonią. Na wszelki wypadek
rozejrzałem się wokół. Nie mogło chodzić o nikogo innego, nie było mowy o
pomyłce. Gdy podszedłem bliżej, uchyliła drzwi, zapraszając mnie do środka. A
potem, na powitanie, położyła moją rękę na swoim udzie. Od wewnętrznej strony.
Znałem wiele dziewczyn, niektóre bywały aktywne w tych sprawach, ale tak
bezpośrednia propozycja zbiła mnie nieco z tropu.
„Przecież od kiedy ją zobaczyłeś, tylko tego chciałeś", mój Głos zarykiwał się
ze mnie. „Do roboty, kolego!"
Symetrycznie powtórzyłem jej gest. Podrapała mnie leciutko.
— Andiamo a casa... — mruknęła, wrzucając bieg.
— Nie rozumiem — przyznałem.
Roześmiała się. Nisko, wibrująco, tak jak powinna.
— Do you speak english? — zagaiłem.
Nie odpowiedziała. Starała się prowadzić jedną ręką, drugą dając mi do
zrozumienia, na co ma ochotę.
Mnie już też odechciało się gadać. Po chwili rozpoznałem znajome domy. Rosa
zamiatała chodniczek przed wejściem. Wskazałem na nią w popłochu i odwróciłem
twarz.
Dziewczyna zaświergotała coś po swojemu i wjechaliśmy w ciemny chłód garaży.
Wcisnęła mi do ręki mały pakuneczek. No tak, przezorny zawsze ubezpieczony.
Prezerwatywa była zielona w różowy deseń, o ile w mroku dobrze rozróżniałem
kolory. Co ci ludzie nie wykombinują, pomyślałem, ale niedługo mogłem podziwiać
kunszt rysunku. Podobnie jak kunszt dziewczyny. Spłoszył nas warkot
wjeżdżającego samochodu.
Pociągnęła mnie za sobą. Kręte schody, nagła jasność zalanej słońcem sypialni.
Nieład damskich fatałaszków, skotłowana pościel, zapach perfum, zakurzone
lustro...
Chciała mi ściągnąć okulary, nie pozwoliłem.
Miała podniecającą bieliznę. Miała podniecające to, co pod spodem. Każdy
centymetr jej skóry wydawał mi się cudownie
53
ekscytujący, prowokowała mnie nieustannie gestami, pomrukami. Była niesamowicie
zwinna, aktywna i zaborcza. Nigdy nie kochałem się z kimś takim. Zmienialiśmy
paczuszki, co chwila nowy deseń... Czas przestał istnieć. W krótkich przerwach
odpoczynku zapadałem w senne odrętwienie, aby po chwili poczuć znów na sobie jej
dłonie.
Gdzieś bije dzwon. Może daleko, może blisko, nie wiadomo. Z ustami wplątanymi w
jej włosy, z językiem przy małym uchu z banalnym kolczykiem, liczę uderzenia.
Dwanaście, trzynaście, czternaście... O rany...
Zrywam się gwałtownie. Manuela leży w swobodnej pozie, leniwa syta kotka.
Pokazuję na zegarek i mój dom. Kiwa wolno głową, uśmiecha się.
— Kiedy cię zobaczę? — pytam spiesznie i zaraz tłumaczę to na
angielski.
Nie odpowiada. Ciągle nie wiem — nie chce czy nie rozumie. Próbuję na migi.
Zasłania oczy. Próbuję pocałować ją na pożegnanie
— odwraca się.
Zbiegam po schodach. Przejdę przez garaże. Samochód ojca stoi już na miejscu.
Zbliżam dłoń do silnika. Jest jeszcze ciepły.
No tak, pewnie z pół godziny na mnie czekał. Ale plama, pierwszego dnia...
— Bardzo przepraszam — mówię od progu.
Siedzą już przy stole. Na pasiastym obrusie misy sałatek, jakieś małe rybki,
oliwki, pieczywo, karafki z wodą i winem.
— Szczerze mówiąc, masz za co przepraszać — stwierdza ojciec.
— Mam dość krótką przerwę na odpoczynek, a ty jeszcze ją skróciłeś.
— Wiem...
Czuję szczerą skruchę. Siadam naprzeciwko przygotowanego talerza.
Łapię badawcze spojrzenie Rosy. Nie widzę w nim normalnego rozbawienia. Jest
wściekła, to pewne. Carla trzyma na kolanach lalkę ode mnie. Sprawia mi to
przyjemność. Gładzę po głowie najpierw lalkę, a potem moją przyrodnią siostrę.
Mówi coś do mnie, ale nie rozumiem. Ojciec parska śmiechem, Rosa też, atmosfera
się oczyszcza.
— Co ona powiedziała? — dopytuję.
54
- Och, nic takiego... — wykręca się ojciec. Rosa w dalszym ciągu chichocze.
Czuję się nagle samotny. Oni stanowią rodzinę, są całością. Ja jestem tylko
gościem, przybyszem z zewnątrz. Goście się zmieniają — przyjeżdżają i odjeżdżają,
zostawiają dobre albo złe wspomnienia. Mój ojciec ma nową rodzinę, ta znana od
lat prawda dociera do mnie po raz pierwszy z taką wyrazistością. Może to przez
inny język, ale nie, to nie tylko to... Wystarczy na nich popatrzeć. Przypominam
sobie znów zdjęcia z rodzinnego albumu. Czy my kiedyś też tak wyglądaUśmy? Nie,
tak nigdy. Chociaż nie wiem, na czym polega różnica...
— Kochasz ją? — pytam nagle ojca, wskazując na Rosę. Mruga powiekami,
zaskoczony.
— Tak, oczywiście...
— Tak jak kiedyś kochałeś Irenkę?
— Inaczej — mówi po chwili. — Ale nie sądzę, żebyśmy teraz musieli tutaj to
analizować...
— Przecież ona i tak nie rozumie — rzucam porywczo.
— Chociażby dlatego...
Wpadłeś we własne sidła, cieszę się.
— No właśnie. Wy też rozmawiacie po włosku, nie zwracając na mnie uwagi...
Ojciec nakłada sobie kolejną porcję sałatki, Rosa wodzi po nas niespokojnym
wzrokiem, Carla próbuje nakarmić lalkę kawałkiem ogórka.
— Dobrze, jeśli chcesz, zwrócimy na ciebie uwagę — podnosi nagle głowę. — Masz
nie zapięte spodnie — rzuca lekko. — I ślady na szyi. Jednoznaczne — dodaje.
^
„Sam tego chciałeś", mój Głos pęka z uciechy. „Zamiast cicho siedzieć i
reperować siły, wystawiasz się nie wiadomo po co".
— Przyznałeś, że jestem dorosły — mam nagle chrypę.
— Dorosłość polega również na umiejętności dokonywania wyborów — wygłasza
uroczyście. — Manuela to dziwka — dodaje, wstając od stołu.
— Chciałbym się o tym sam przekonać — rzucam zapalczywie. Ojciec powiedział coś
do Rosy i cmoknął Carlę.
— Czas na mnie — ruszył do wyjścia.
55
— Mogę jechać z tobą? — spytałem.
Nie chciałem się z nim tak rozstawać. Nie było powodu. A poza tym te ruiny
naprawdę warto było zobaczyć dokładniej. Może nawet poszkicuję Wezuwiusz, żeby
sprawić mu przyjemność.
— Dobrze — powiedział po chwili.
Rysowałem w końcu wcale nie dla ojca. Miałem ochotę poćwiczyć perspektywę na
wieloplanowych płaszczyznach s'cian, kolumn i palm. Szczęśliwie znalazłem
skrawek cienia. Mimo dobrze popołudniowej pory, słońce wciąż było agresywnie
jaskrawe. Niecierpliwie zmieniałem kartkę za kartkę. Mieli rację, że mnie nie
przyjęli, myślałem pełen pogardy dla własnej nieudolności. Nic nie umiem, nawet
narysować porządnie głupiej kolumny.
Przede mną mignęła na brązowo opalona łydka. Serce zabiło mi nagle. Manuela?
Podniosłem oczy. Obca kobieta pstrykała zdjęcie swojej koleżance.
„Masz fioła", obruszyłeś się, Głosie. „Myślisz, że ona będzie za tobą łazić?"
Przypomniały mi się obraźliwe słowa ojca. Dlaczego każda dziewczyna z
temperamentem narażona jest na podobne epitety? Wzbierał we mnie gniew. Nie miał
prawa tak o niej mówić! Przypomniały mi się nagle jej gesty i fragmenty jej
ciała. Zacisnąłem zęby. Nie chciała się ze mną umówić. Nie wiedziałem, kiedy
znów ją zobaczę. Tym razem inicjatywa będzie należała do mnie, postanowiłem.
Rozejrzałem się wokół siebie. Co ja właściwie tu robię? Ciekawe, gdzie ona teraz
jest. I z kim...
„Przestań się wygłupiać", upomniało mnie moje alter ego. „Co ci chodzi po głowie?
Nie można przecież robić tego bez przerwy..."
Męczyło mnie jednak przeczucie, że Manuela może.
Na ledwie zaczęty nowy rysunek padł cień. Podniosłem wzrok. Ojciec uśmiechał się
do mnie.
— Ja już skończyłem, ale widzę, że ty nie...
— Och, nieważne — zatrzasnąłem blok. — To tylko wprawki — wstałem, otrzepując
szorty.
W kawiarni napiliśmy się cytrynowego soku z tłuczonym lodem.
56
Miał cudownie orzeźwiający smak. Wsiadałem już do samochodu, kiedy kątem oka
zauważyłem mijającego nas malucha. Obok Manueli siedział starszy mężczyzna.
Ciekawe, gdzie trzyma ręce, pomyślało mi coś w środku. Wściekłość zalała mi oczy.
„Uspokój się", przemawiałeś do mnie, Głosie, jak do chorego. „Może to był jej
ojciec albo jakiś inny krewny". Nic o niej nie wiesz. No właśnie...
— Dlaczego tak ją nazwałeś? — zaatakowałem ojca po drodze.
— Chodzi ci o Manuelę? — spytał powoli, chcąc zyskać na czasie.
— Gdybym nie miał pewności, nie użyłbym tego słowa.
— Drażni cię, że... — jąkałem się, bezradny — że zachowuje się prowokacyjnie,
tak?
— Powiem ci tylko jedno — powiedział po chwili. — Mnie też próbowała uwieść. Co
na drodze, to nieprzyjaciel. To u niej nawyk, odruch. Traktuje te sprawy
sportowo. Może chce wejść do Księgi Guinnessa?
Miałem ochotę zatkać uszy, tak jak to zrobiła kiedyś Ewka. Ewka... Do diabła,
czyżbym się z niej wyleczył? Byłoby nieźle... Nie chciałem słyszeć już niczego
więcej. Pomyślałem sobie, że szkoda, że papierosy są takie ohydne. Z
przyjemnością puściłbym sobie dymka.
— Idziemy na kolację do rodziców Rosy — zmienił temat ojciec.
— Jej matka fantastycznie gotuje, zobaczysz...
— Rosa też jest chyba świetną gospodynią — powiedziałem.
— Myślę zresztą, że był to jeden z powodów... — zawiesiłem znacząco
głos.
— Pewnie tak — przyznał — ale wcale nie najważniejszy. Jeśli chcesz znać prawdę,
to po raz pierwszy miałem pewność, że kogoś naprawdę obchodzę. Że jestem
ważny, że jestem... niezbędny
— wyrzucił nagle i spojrzał mi prosto w oczy. — Że ktoś chce o mnie wszystko
wiedzieć, że liczą się najmniejsze drobiazgi, że... Twoja matka była zawsze taka
obojętna! Doprowadzało mnie to do obłędu! Jej chłód, tolerancja, dobre
wychowanie... To nie zawsze muszą być zalety, zapewniam cię!
Nie musiał. Wiedziałem, co ma na myśli. Jednocześnie jednak jego słowa dotknęły
mnie do żywego.
— Dla mnie byłeś ważny — powiedziałem cicho. — Dla mnie byłeś niezbędny.
57
— Szkoda, że mówisz w czasie przeszłym.
— Wiesz dobrze, co mam na myśli. . . .
— Przecież nigdy cię nie opuściłem! - wykrzyknął. - A przynajmniej nie w pewnym
sensie...- zaczął się plątać.
— Kiedy odszedłeś, najważniejsze dla mnie było, zebys po prostu był Obok mnie.
Nie dałeś mi brata ani psa, a w końcu sam tez się wyniosłeś! - rzuciłem z nagłym
gniewem, otwierając drzwiczki.
— Przykro mi — usłyszałem po chwili jego głos. ^ Niech
ci będzie przykro, pomyślałem^ mściwie. Powinno ci byc,
do diabła, przykro. Najwyższa pora, tatuśku.
ROZDZIAŁ VII
Capri. Roztapiam się w upale jak czekolada. Morze iest tak cienie ze prawie nie
daje ochłody. Moczę jednak z ?????? swoje cialo' pływam do utraty tchu, aby znów
zaleć na rozgrzanym kamieniach,' wśród rozgrzanych ludzi, pisków dzieci i muzyki
? tranzystorów. Carla łazi po mnie bez przerwy. Budujemy z kamykow zamek na
orzegu, uczę ją pływać.
- Dobry brat z ciebie. - Uśmiecha się ojciec. ?????? m0g?uSi? porozumied P°
włosku- ?ewiele, kilka zdań wfecei 7V ???'. P°JedynCZe Sł°Wa' ?1? Z
bŻd^ dniem tego
*?\^ StUdiUJ? P0dar°Wa^ ™ Przez <*» podręcznik,
Dni podobne są do siebie jak ziarenka piasku. Przesypuję je przez palce,
staram się odegnać wszystkie myśli, trwać gb ^IS
2????? Sl?; ŻC Żyj?' ??? wsP°mnienia P°wracaią, a diabelnie ciężko jest me
myslec, jeśli już raz weszło to człowiekowi w nawyk
dzwnnTw S1? ° Irenk?- Uparde ??? P°dnOSi Slucha^' «arna nie dzwoni. W pracy
powiedziano mi, że jest na urlopie. Coś mi tu nie gra. Mam nadzieję, że nie
dzieje się nic złego. Mam nasieje ale brak pewności stresuje mnie, nie wiem, co
powinienem zrobić Już kilka razy wyciągałem wizytówkę Rafała, ale wciąż nie mo2e
sie zdecydować. Nie chc? się wtrącać w ich sprawy, mam zamaIo danych Fod wpływem
nagłego impulsu napisałem do Ewki. Pozdrowienia z wakacj!. Widokówka z ogrodu
Aksela Munthe. HortensJe wielkie
oróżnvh TeJ ~u??1??' W d°le - m°rZe' "^ska farbka mvi ?? lZemaCh
WękitU- Włas'ciwie warto by to namalować,
?????? Vh Zr°biĆ' 2??? ??? WySZedl ??2? Prób% ^oich sił w akwareli,
ludzie gapią mi się przez ramię w nabożny^ skupieniu
59
Artysta przy pracy, nie należy przeszkadzać. Zwróciłem uwagę, że
instynktownie ściszają głosy.
„Powinieneś to raczej wydziergać na drutach", nabija się ze mnie mój Głos. W tej
temperaturze nawet mi się nie chce mu odwarkiwac.
Pocztówka do Ewki... Dowód pamięci? Próba ratowania czegoś, czego nigdy nie było?
Chęć przekonania jej o czymś? A właściwie o czym, do licha? Ciało Manueli tkwi w
mojej pamięci jak dojrzały owoc. Tak chciałbym jeszcze go spróbować...
Nie dała mi szansy. Unikała mnie, udawała, ze mc me rozumie. Zabrzmiało mi znów
w uszach dosadne określenie ojca. Nawet jeśli tak, nawet jeśli ma rację, i tak
jej pragnę. Przecież było w porządku. Widziałem, że było jej dobrze. Nie
rozumiem. Chciałbym juz wrocic do Pompei, żeby jeszcze raz spróbować, boję się
wrócić, zęby mnie
nie odtrąciła.
Pozdrowienia z wakacji. Ewka. Manuela. Boże, co za upal.
— Dlaczego właściwie nosisz ciemne okulary, synu?
Siedzimy na patio wynajętego domu. Księżyc, cykady, odurzające zapachy. Anacapri.
Wystarczy przejść kilkadziesiąt metrów, aby zobaczyć migające daleko w dole
światła portu.
— Przyzwyczajenie... — odpowiadam.
— Mógłbyś je zdjąć na chwilę? Cofam się gwałtownie. Kręcę głową.
— Po co?
— Nie pamiętam, jakie masz oczy.
— Szare. Zwyczajne, nic ciekawego.
Wzdycha.
...
— Nie tak sobie wyobrażałeś mój pobyt, prawda? - atakuję
— Nie wiem... Wydaje mi się, że jest nieźle... Dopiero uczymy się ze sobą
rozmawiać. To nie jest takie proste.
— A kiedy już się nauczymy, wyjadę - rzucam lekko. Zbyt lekko. Jest za wrażliwy,
żeby nie odczytać fałszu.
— Musisz pamiętać o jednym: bardzo mi na tobie zależy. Cieszę się jak głupi z
każdego twojego listu, z każdego telefonu...
60
No już dobra. Skończ, staruszku, bo się jeszcze popłaczę. Usztywniam się na
wszelki wypadek, demonstrując miną bezgraniczne znudzenie.
Udaje, że tego nie widzi.
— Chciałbym, żebyś co najmniej raz do roku do nas przyjeżdżał... „Raz do
roku..." Pusty śmiech wzbiera mi w gardle. Chyba
dostrzega, że przeholował.
— Chętnie przyjeżdżałbym też do was, ale nie sądzę, żeby Irena sobie tego
życzyła...
— Pytałeś ją o to?
Wykonuje nieokreślony ruch ręką.
Nic już lepiej nie mów, myślę. Masz nową rodzinę. To jest teraz twoje życie. Ja
jestem przeszłością, bolesnym wyrzutem sumienia. Masz dobre intencje, ale nic
nie poradzisz na rzeczywistość. Masz dobre intencje, to też jest coś warte.
Patrzę na niego z niespodziewaną czułością, na szczęście nie może tego zobaczyć.
— Chciałbym, żebyś mi opowiedział o swojej dziewczynie — mówi nagle. — To ta z
portetu, prawda?
„Powiedziałem ci już, że nie", oburzam się w myśli, jednocześnie pełen podziwu
dla jego intuicji. I wbrew sobie zaczynam mówić. Słowa płyną nieoczekiwanie
gładko, słysząc je, wypowiedziane po raz pierwszy na głos, sam widzę wszystko
wyraźniej, jakby dotyczyło to kogoś innego. Drobne epizody i maleńkie zdarzenia
układają się w zgrabną całość, nie pasujące do tej pory klocki wskakują na swoje
miejsca.
— Sam widzisz, że nic między nami nie było. Zupełnie nic. To nie jest moja
dziewczyna — kończę.
— Czasem ważniejsze od akcji są didaskalia — mówi nie bardzo zrozumiale. — To
wciąż jeszcze może być twoja dziewczyna. I będzie, jeśli się postarasz.
Pewność w jego glosie dodaje mi otuchy.
— Właściwie to nawet nie wiem, jaka jest... Może się okazać, że nijaka. Że
nudna, głupia i pozbawiona temperamentu.
Słysząc swoje słowa, gwałtownie wyśmiewam je w duchu. Tyle to już o niej
wiedziałem. Chociaż tyle.
— Powinieneś się o tym przekonać. Dopóki nie zrobisz
61
wszystkiego, co możliwe, nie przestanie cię to prześladować.
— W wypadku Manueli nie chciałeś, żebym się o czymkolwiek przekonywał... — za
późno gryzę się w język.
— Nie należy wskakiwać bez wyboru do każdej kałuży... — krzywi się z niesmakiem.
Cóż za obrzydliwe porównanie. Już chcę się oburzyć, kiedy nagłe podejrzenie
odbiera mi mowę. Dźwięczą mi w uszach jego słowa: „Mnie też próbowała uwieść".
Co to dokładnie znaczy? Czyżby on również poznał zapach jej pokoju... Odrzucam
tę myśl gwałtownie, jako wyjątkowo nieprzyzwoitą. Chociaż dlaczego? Może po
prostu jest zazdrosny, może raz, kiedyś jej spróbował i teraz cierpi tak samo
jak ja? I nie chce znieść świadomości, że jego syn... A może... do diabła, to
też jest prawdopodobne, jej nie chodziło wcale o mnie... Może chciała go w ten
sposób sprowokować... Pękam od podejrzeń. Miałbym być rywalem własnego ojca? A
Rosa? Co ona wie o tej sprawie?
Próbuję go wybadać ostrożnie, delikatnie, poruszam się jednak jak słoń w
składzie porcelany. Nie nadaję się na dyplomatę, to pewne.
— Nie martw się — śmieje się nagle, wyławiając właściwy sens z bezładnego
chaosu moich słów. — Nie miałem z nią nigdy nic wspólnego. Kokietowała mnie, to
wszystko.
Bezmierna ulga sprawia, że też się śmieję, chociaż nie ma w jego wyznaniu nic
śmiesznego. A potem idziemy w zgodnym milczeniu w górę, wyboistą drogą, żeby
popatrzeć tam, gdzie za dnia jest morze.
W Pompei liczę już dni do powrotu. Nie to, żebym się nudził, ale zaczyna mi
brakować codzienności. Bo tutejsza codzienność jest jednak nie moja. Jestem
gościem, chociaż i ojciec, i Rosa chcą, żebym myślał, że jest inaczej.
Przyglądam się żonie mojego ojca i wciąż porównuję ją z Irenką. Chcę zrozumieć.
Chociaż to przecież nie z jej powodu ojciec opuścił dom, a więc pewnie nie ma tu
nic do rozumienia. Ale w końcu właśnie na nią się zdecydował. Na wesołą, pulchną
gospochę w przydeptanych kapciach. Ciekawe, czy ona kiedyś w życiu coś
przeczytała, oprócz przepisu na nowe ciasto.
Rosa gada i gada, bez końca. Jest ciepła. Dla ojca, Carli, nawet dla mnie.
Ośmieliła się już i widząc, że sporo rozumiem, zarzuca mnie
62
gradem pytań. O wszystko. Nie jestem do tego przyzwyczajony. To niemożliwe, że
jeszcze nie tak dawno brakowało mi dowodów zainteresowania. Teraz cierpię na
jego nadmiar. Sam już nie wiem, co jest gorsze.
Próbuję z nich dwóch: Irenki i Rosy ulepić w myślach jedną, Idealną Żonę. Ale
wszelkie krzyżówki nie zdają egzaminu: wychodzi coś w rodzaju portretu
pamięciowego, jakie sporządza się na użytek policji. Od razu widać, że coś w nim
nie gra, sztuczny twór, imitacja rzeczywistości.
— Połazimy po sklepach? — pyta ojciec.
Nie jest to nasze hobby. Łapie mój zdumiony wzrok.
— Niedługo wracasz — mówi. — Pora na pamiątki z podróży. — Puszcza do mnie oko.
Sklepy z ciuchami nie interesują mnie specjalnie. To samo można teraz kupić u
nas, tylko taniej. Ale widzę, że ojciec aż pali się do wydawania pieniędzy. Nie
chcę odbierać mu przyjemności.
W końcu pękam z zadowolenia. Kurtka jest boska. Dokładnie taka, jaką zawsze
chciałem mieć. No i dresy, też świetne. Próbuję go powstrzymać, ale kupuje mi
jeszcze parę T-shertów i wielką bluzę.
— Ale z ciebie święty Mikołaj — śmieję się i niezdarnie całuję go w policzek.
Muszę kupić coś Irence, myślę. Ale to już sam. Zdaje się czytać w moich myślach.
— Nie chciałbym, żebyś niepotrzebnie wydawał pieniądze — rzuca jakby od
niechcenia, łapiąc mój wzrok na damskim blezerze. Oczywiście zielonym, w
odcieniu, jaki Irenka lubi najbardziej. I wyciąga zwitek banknotów.
Jeszcze pamięta jej gust, myślę ze zdumieniem. Ciekawe, że takie rzeczy
zaśmiecają człowiekowi umysł.
— Nie... — protestuję gwałtownie — to tylko moja sprawa. — Słowa brzmią zbyt
ostro, ale nie potrafię nic na to poradzić.
— Jeśli tak uważasz... — nie polemizuje, chowa portfel starannie do wewnętrznej
kieszeni marynarki. — Ale czy sądzisz, że prezent ode mnie sprawiłby jej
przykrość? — pyta ze spuszczoną głow'ą.
Nie widzę jego oczu.
„On twoich nie zobaczył ani razu", przypomina Głos.
Zastanawiam się nad jego pytaniem. Nie umiem odpowiedzieć.
63
Za mało o niej wiem. Za mało wiem o własnej matce. Cholera. Kładzie mi dłoń na
ramieniu.
— To jak będzie?
— Dajmy sobie z tym spokój — burczę i odwracam się do wyjścia. Muszę zapamiętać
to miejsce, myślę. Wpadnę tu przed wyjazdem.
Ten blezer powinien jej się podobać.
Nagły powiew wiatru wygina drzewa, kładzie trawy. Ojciec poszedł już spać.
Siedzę samotnie w ciemnościach, a niebo mruczy jak zgłodniały niedźwiedź.
Fioletowe błyskawice przebiegają w pośpiechu, zanim zdążę uchwycić ich kształt.
Pierwsze krople deszczu uderzają o dach tarasu. Wdycham niesamowicie silny w
wilgotnym powietrzu zapach bazylii.
Wydaje mi się, że słyszę czyjeś kroki. Ciche, skradające się. Zbliżają się coraz
bardziej. Próbuję przebić wzrokiem ciemność i deszcz. Ktoś chce zakraść się do
domu... Chwytam to, co mam pod ręką — ogrodową łopatę, wstaję i wstrzymuję
oddech. Już naprężam mięśnie do ciosu, gdy błyskawica oświetla intruza.
Mokra koszula oblepia jej ciało. Jest na bosaka. Z włosów kapie woda na moje
plecy, gdy przywiera do mnie gwałtownie, tak jak pamiętam. Jak jeszcze nie
zdążyłem zapomnieć.
— Non e possibile qui... — mruczę jej do ucha, odstawiając łopatę. Gdyby nie ta
błyskawica... Już widzę w wyobraźni jej bujne ciało,
leżące nieruchomo na posadzce. Z rozciętej skroni kapie krew.
Ciągnie mnie w deszcz. Biegniemy przez mokry ogród, dopadamy schodów jej domu.
I znów znajomy pokój. Poznaję go po zapachu. Nie widzę sprzętów, potykam się o
coś, podtrzymuje mnie, prowadzi za rękę. Coś mówi, czego nie rozumiem.
Odpowiadam po polsku. Podoba jej się ta gra. Kochając się, mówimy do siebie
dokładnie to, co chcemy. Słowa są pustym dźwiękiem. Słowa są dźwiękiem pełnym
znaczeń, nieprzyzwoitym przez samą sytuację. Wypowiadane szeptem, wykrzykiwane,
mogą znaczyć wszystko albo nic.
— Jesteś cudownie perwersyjna ... — mruczę jej do ucha. Gryzie mnie lekko w
ramię i nagle krzyczy z rozkoszy. Jej krzyk
64
wchłania niedźwiedzi pomruk zza okna.
Nagle spostrzegam, że nawet nie zdążyliśmy się rozebrać. Mówię jej to, po polsku.
Leży koło mnie, zwinięta w kłębek, widzę jej wielkie oczy o rozszerzonych
źrenicach.
„Ona bierze cię, kiedy chce. Jak przedmiot". Mój Głos oburza się nagle, zupełnie
nie w porę. „Masz spóźniony refleks", odpowiadam mu spokojnie, bez gniewu. Wiem,
że ma rację, ale nie ma to żadnego znaczenia. Niedługo wyjeżdżam.
— Nie wiem, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę — szepczę. — Czy jeszcze po mnie
sięgniesz... Ojciec nie jest o tobie dobrego zdania i pewnie ma rację. Chociaż
sam nie wiem. Ty jesteś jak zwierzątko... A zwierzęta są przecież niewinne...
Przez chwilę mówię coś jeszcze, ale jej równy miarowy oddech sygnalizuje, że
zasnęła.
„Co za różnica", śmiejesz się, Głosie. „Przecież i tak nie rozumie, co do niej
mówisz".
A jednak jest to różnica. Delikatnie odgarniam jej ciągle wilgotne włosy.
Ciekawe, czy widzę cię po raz ostatni, myślę. Dziwne, ale nie czuję żalu ani
rozpaczy. Nie czuję zupełnie nic.
Ostatniej nocy znów przyszła. Już skierowałem się ku znajomym schodom, kiedy
pociągnęła mnie na ulicę.
Przed domem stoi fiacik. Specjalnie zostawiła go przed garażem, myślę.
Zaplanowała to sobie. „Wiedziała, że nie zaprotestujesz", moje alter ego wydaje
się zgorszone.
Czyżby ten maluch miał rozkładane fotele, zastanawiam się, kładąc jej dłoń na
kolanie. Zdejmuje ją stanowczo.
— Coś nowego... — mruczę, próbuję ponownie ją dotknąć. Odsuwa się i rusza
gwałtownie.
Jedziemy długo. Po ciemku nie wiem zupełnie, gdzie jestem. Ogarnia mnie nagły
lęk. Może ona jest kopnięta, myślę. I wtedy się zatrzymujemy. Ale Manuela nie
rozkłada foteli. Wysiądą.
To jakaś boczna droga. Księżyc oświetla wąską ścieżkę, biegnącą stromo w dół.
Rusza nią pierwsza, nie oglądając się za siebie. Posuwam się za nią
niepewnie, uważając na liczne kamienie.
65
Za kolejnym zakrętem czuję słony zapach.
Jesteśmy nad morzem. Manuela zrzuca ubranie i wchodzi do wody. A więc to ma się
stać tym razem w wodzie, myślę z podziwem nad jej inwencją i płynę za nią. Jest
ode mnie szybsza. Dotąd wydawało mi się, że najbardziej ze wszystkiego lubi się
kochać, teraz nie jestem już tego pewny. Widać, że pływanie sprawia jej rozkosz.
Znajduję się wreszcie tuż obok, wyciągam rękę, chcąc sięgnąć jej piersi, ale
wywija się zwinnie i oddala w stronę brzegu. Płynę za nią, leżę przez chwilę na
plecach, żeby odpocząć, znów płynę.
Plaża jest pusta. Manuela zniknęła, jej ubranie również. Mam nadzieję, że mnie
nie zostawiła, myślę w panice, rzucając się ku ścieżce. Ale nie. Siedzi za
kierownicą, przez otwarte okienko wpatrując się w niebo.
Wsiadam, ciężko dysząc, ona jest spokojna, jakby spędziła tu co najmniej
kwadrans. Ledwie zamykam drzwiczki, wrzuca bieg.
— Manuela... — proszę, gładząc jej rękę.
Potrząsa głową i już wiem, że tym razem nie będziemy się kochać. W swoim
niezdarnym włoskim próbuję jej wyjaśnić, że za parę godzin już mnie tu nie
będzie.
— To ostatnia okazja — szepczę.
Uśmiecha się tylko w odpowiedzi. Nawet nie wiem, czy zrozumiała. Tym razem
wjeżdżamy do garażu. Jeszcze raz próbuję się do niej zbliżyć i jeszcze raz
dostaję kosza. Nie pozwala się nawet pocałować. Wyciąga do mnie rękę na
pożegnanie. Czuję, że coś trzyma. Rozwiera palce, wsuwa mi w dłoń okrągły kamyk,
odwraca się...
— Grazie, Manuela! — wołam za nią. — Grazie per tutto!
Mój głos odbija się echem w ciszy garaży, nagle boję się, że postawię wszystkich
na nogi.
Do pokoju dostaję się przez taras. W świetle lampy przyglądam się kamykowi. Jest
biały i zupełnie okrągły. Nie... jak mu się bliżej przyjrzeć, to jego krągłość
zakłócona jest w pewnym miejscu niewielkim wklęśnięciem, a białość — maleńką
rudą żyłką. Tak czy owak jest prawie doskonały. Akurat taki do trzymania i
obracania w dłoni, kiedy człowiek chce poczuć, że nie jest sam.
„Dziękuję, Manuelo", powtarzam w myśli, tym razem po polsku. „Dziękuję ci za
wszystko".
66
Ojciec wcisnął mi na dworcu jeszcze pudło farb. Królewski prezent,
musiał kosztować fortunę. Wzruszenie piecze mnie w gardle
— Pisz, synku, proszę...
— Ty też. Naprawdę tego chcę.
— Dziękuję ci, że zostawiłeś nam wszystkie namalowane tu obrazy Robi mi się
głupio. Nie wziąłem ich głównie ze względów
praktycznych: miałem i tak więcej bagażu niż poprzednio.
- Może mi się uda znaleźć na któryś z nich kupca.. Byłbvś zadowolony?
»????
Kto by kupił taką amatorszczyznę, myślę, ale kiwam głowa
potakująco.
? ?
- Za oszałamiającą sumę, jaką uzyskasz, kup Carli cukierki — śmieję
się.
- A gdyby była rzeczywiście duża? - patrzy na mnie uważnie ?lo miło, tatusiu,
że tak we mnie wierzysz, myślę z rozrzewnieniem
Dużo cukierków - puszczam do niego oko. Zaraz uświadamiam sobie jednak, ze przez
moje szkła nie może tego zobaczyć - Albo dużo czegoś, na co będzie miała ochotę.
Klocków, piłek, ubranek dla «lek, sam nie wiem. W każdym kazie dużo czegoś dla
Carli. obu7 ^ tak StraSZnie ją rozPuszczałes' - kręci głową w udanym
- Jej już nie można bardziej rozpuścić - mówię z przekonaniem Śmiejemy się
zgodnie, zapowiadają, że pociąg zaraz ma odjechać Ustatme byle jakie słowa,
pospieszne dotknięcia, sylwetka ojca coraz mniejsza na peronie... Neapolu,
żegnaj.
Pociąg równie brudny jak poprzednio, ale można otworzyć okna Kewelacja.
Chciałbym jeszcze raz pooglądać migający pejzaż aie powieki zamykają mi się same.
Nie spałem wiele tej nocy.
Nie udaje mi się również zobaczyć Alp z lotu ptaka. Góry Mimowolnie napinam
mięśnie, szukając stopami wygodnego oparcia *°pic siedzącego obok mnie w
samolocie Murzyna. Przerażony groźnym błyskiem jego białek, mamroczę
przeprosiny. Z wrażenia no Wosku.
r
67
Murzyn rozpromienia się i zadaje mi jakieś długie i skomplikowane pytanie. Mówi
z przedziwnym akcentem, a mój włoski ciągle jeszcze jest bardzo słaby.
Rozkładam bezradnie ręce, dodając po angielsku, że nie rozumiem. Uznaje to za
afront i na szczęście daje mi spokój.
Zbliżamy się już do lądowania. Wśród powitalnego tłumu na balkonie próbuję
odszukać Irenkę. Przez cały czas pobytu nie miałem z nią kontaktu. Ale wiedziała,
kiedy wracam. Miałem kupione bilety z konkretną rezerwacją w obydwie strony.
Może to ona... Z napięciem wpatruję się w szczupłą elegancką postać. Ale nie...
Z jednej strony jej spódnicy wisi małe dziecko niewiadomej płci. Trochę na to za
wcześnie... Rozglądam się po raz ostatni...
Spokojnie, chłopie... Przecież ją znasz nie od dzisiaj. Po pierwsze, może się
spóźnić. Po drugie, to nie w jej stylu stać na balkonie i machać na powitanie.
To fakt, myślę, to fakt. Ojciec nigdy nie odmówiłby sobie podobnej przyjemności,
matka uznałaby to za zbędne. Może uznać również za zbędne wyjeżdżanie po mnie na
lotnisko. Tym bardziej że są to godziny pracy. Przypominam sobie jednak, że
podobno jest na urlopie.
Napięcie rośnie. Mam już swój bagaż, biorę wózeczek, wyjeżdżam za szklane
drzwi... Radosne twarze oczekujących prześlizgują się po mnie obojętnie. Dalej,
przechodź dalej, nie tarasuj przejścia, nikt na ciebie nie czeka. Nikt na
mnie nie czeka.
Robisz z igły widły, wściekam się na swoje rozczarowanie, można się w końcu
przywitać w domu. Co za sprawa. Z trudem trafiam kluczem do dziurki, nie mogę
opanować drżenia rąk. Mieszkanie jest puste. Od dawna. Zakurzone meble,
zeschnięte rośliny doniczkowe. Ulubiony fikus Irenki... Ze ściśniętym sercem
dotykam suchego badyla. I wtedy to widzę. Dużą kartkę na stole.
Jestem w szpitalu — czytam. — Nie martw się, to nic poważnego. Po prostu moja
ciąża jest zagrożona i muszę leżeć pod obserwacją. Podaję ci adres i telefon...
Całuję. Irena
„Nic poważnego... ciąża zagrożona..." powtarzam w kółko w myślach i chce mi się
wyć. Czy to, że życie mojego małego brata jest zagrożone nie jest niczym
poważnym? Robi mi się nagle niedobrze. A potem wolno, bardzo wolno, jak do
niebezpiecznego zwierzęcia, gotowego do ataku, zbliżam się do telefonu...
ROZDZIAŁ VIII
Zapach szpitala...Mieszanina środków dezynfekcyjnych, jarzynowej zupy i
nieszczęścia. Świeżo wypastowane szare linoleum. Na korytarzu, we wnęce,
telewizor i kilka drewnianych krzeseł. Kobiety są w rożnym wieku. Wpatrzone w
ekran, gdzie dwóch smutnych panów próbuje się dogadać, bez wyraźnego przekonania,
na temat wyższości czegoś tam nad czymś.
Przebiegam na wszelki wypadek wzrokiem po szlafrokach i od razu wiem, ze żaden z
nich nie może należeć do Irenki.
Sala numer osiem. Dwa łóżka chwilowo puste, na trzecim młoda blada dziewczyna z
zamkniętymi oczami, w czwartym... Jak ona to robi, mysie z podziwem.
Wygląda rewelacyjnie. Nienagannie ostrzyżone lśniące włosy, lekki makijaż,
ubrana w luźną trykotową suknię w wesołych kolorach. Irenka. Moja matka. U jej
starannie wypedicurowanych stóp zwinięta w wałek kołdra. Na podręcznym
stoliczku - zielona serwetka, jabłko na talerzyku, w słoiku po dżemie - swieze
kwiaty. Muszę jej przynieść koniecznie wazon, myślę. Jeszcze raz
omiatam wzrokiem pokój. Wszędzie indziej słoik po dżemie komponowałby się
całkiem nieźle, ale nie tutaj. Nie przy niej Czuję cos w rodzaju dumy, że jest
właśnie taka. Zapominam nagle ile razy miałem jej to za złe. Pochylam się nad
nią, a ona podnosi się trochę i zarzuca mi ręce na szyję.
— Ale jesteś opalony - mówi. - Dobrze było? Nie prosi, żebym opowiadał, to nie
w jej stylu.
— Dobrze — kiwam głową.
Myślę, że to by było na tyle, jeśli chodzi o wrażenia z podróży. Ale jestem w
błędzie. Irenka ucieka wzrokiem za okno i od niechcenia pyta-
— A jak tam ojciec?
69
Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć. Co chce usłyszeć.
Mówię, gdzie pracuje i jak mieszka. Że dobrze wygląda. Nie dodaję, że jest
szczęśliwy. Nie potrafię. Nie chcę też mówić nic o Rosie. Wydaje mi się to
nielojalne, chociaż dokładnie nie wiem, wobec kogo. Nagle przypomina mi się
scena w sklepie.
— Mam dla ciebie prezent — mówię. — Ale nie wziąłem go ze sobą. Jeszcze się nie
rozpakowałem. Ojciec też chciał ci coś kupić od siebie, ale mu nie pozwoliłem.
Nie wiedziałem, czy byłabyś zadowolona... — zawieszam głos.
Patrzy na mnie z leciutkim uśmiechem. Niczego jednak nie potrafię odczytać w jej
oczach. Mona Lisa, cholera jasna, czuję nagły przypływ irytacji.
— Ojciec ma w domu kota, wiesz? — rzucam od niechcenia.
— Nie, nie wiedziałam — odpowiada spokojnie. — Wiem tylko, że ma córkę.
„Daj jej spokój", upomina mnie Głos. „To nie czas i miejsce na porachunki". Robi
mi się głupio. Patrzę na kwiaty i nagle dociera do mnie znaczenie ich obecności
przy jej łóżku. Ktoś je musiał tu postawić.
— Jak on się czuje? — wskazuję palcem w miejsce, gdzie powinna mieć brzuch. W
luźnej sukni na razie niczego nie widać.
— Chyba nieźle... — uśmiecha się. — Ale będę musiała tu spędzić pewnie całą
ciążę.
— Jak ty to wytrzymasz? — wyrywa mi się. Jestem przerażony.
— Och, to w końcu jeszcze tylko pięć miesięcy. Ciągle nie mogę się zdecydować
na imię... Masz jakiś pomysł?
— Jan byłoby nieźle. Albo Urszula, jeśli to będzie ona.
— Nie będzie. To już wiadomo... — znów uśmiech Mony Lisy. Słyszę, że drzwi się
otwierają. Zerkam przez ramię. Na widok
przybysza aż skręca mnie w środku. Choiński. Świeże kwiaty, siatka pełna owoców,
zatroskany wyraz twarzy... Niech go szlag!
— Nie będziemy robić tłoku — zrywam się z krzesła. — Wpadnę jutro. Powiedz, co
ci przynieść...
— Coś do czytania. Książki, trochę nowych pism... No i, kup mi może, coś nowego
do ubrania na tę okoliczność... — omiata ręką otoczenie. — Książeczkę czekową
znajdziesz w szufladzie biurka. Jesteś upoważniony. Moja pensja jest przelewana
teraz na konto...
70
Choiński wyciąga do mnie rękę. Podaję mu swoją z ociąganiem.
— Nie mówiłaś, że potrzebna ci nowa koszula... — słyszę jego pełen pretensji
głos. — Wystarczyło powiedzieć...
— Właśnie powiedziała — przerywam mu gwałtownie. — Właściwej osobie do
załatwiania takich spraw. Zresztą nie wierzę, żeby potrafił pan utrafić w jej
gust...
Wymownym spojrzeniem obrzucam jego nudny garnitur i buty bez żadnego sznytu.
— Idź już, synku... — twarz Ireny jest nagle zmęczona i bez blasku.
Synku... Czuję atak wyrzutów sumienia.
— Będę tu jutro o tej samej porze — patrzę na mężczyznę wyzywająco. Zdaje się
nic z tego nie robić. — I przyniosę ci również jakieś owoce...
— Daj spokój. Te starczą mi na kilka dni. Nie można tu robić składu.
Szybki pocałunek na pożegnanie. Chwytam w locie spojrzenie dziewczyny z
sąsiedniego łóżka; musiała obserwować całą scenę. Niech ma jakąś rozrywkę, myślę
obojętnie i zamykam za sobą drzwi.
Dopiero teraz widzę, że skrzynka na listy jest pełna. Wyjmuję wszystko i idę do
domu. Na widok rozwalonych na środku bagaży ogarnia mnie zdumienie. Czy to
możliwe, że dzisiaj rano byłem jeszcze we Włoszech? Względność czasu staje się
faktem.
Nieuważnie przeglądam korespondencję. Większość to rachunki, druki, trochę
reklam. Pizza Hut, czytam, z dostawą do domu. W pół godziny po zamówieniu...
Czuję gwałtowny napad głodu. Ostatnim razem jadłem w samolocie, lodówka jest
pusta. Wykręcam podany numer, zamawiam margheritę. Dopiero po odłożeniu
słuchawki zdaję sobie sprawę, że zamówiłem włoskie danie. Coś płata mi figle:
podświadomość, czy po prostu poczta? Nie rozważam zbyt długo tej kwestii.
Beżowa długa koperta. Zaadresowana do Ireny. Odwracam ją machinalnie na drugą
stronę. Rafał... Próbuję odczytać datę na stemplu, zorientować się, jak długo
leżała w skrzynce. Ale tusz jest
71
zamazany, trudno wywnioskować cokolwiek. Unoszę ją pod światło, jakbym chciał w
środku znaleźć co najmniej dolary.
Wstawiam w garnku wodę. Skręcając się ze wstydu podsuwam nad parę zalepiony
brzeg. Po chwili wkładam kuchenne rękawice, by nie poparzyć rąk.
Dzwonek do drzwi jest tak nagły, że wypuszczam kopertę z ręki. Zanim nie udaje
mi się jej wyłowić cedzakową łyżką, kręci się po powierzchni, nabierając wody.
Dzwonek dzwoni raz po raz.
Co za cholera? Zlany potem, otwieram drzwi. Przede mną stoi chłopak, udekorowany
napisami „Pizza Hut", z dużym pudłem w ręku.
— Mam nadzieję, że nie pomyliłem adresu? — pyta uprzejmie.
— Nie, skądże.
Nerwowo grzebię po kieszeniach, wyciągam liry, skasowane bilety, biały kamyk...
Chłopak obserwuje mnie z zainteresowaniem.
— Czy mógłbym zapłacić czekiem? — pytam zrozpaczony i właśnie wtedy wyciągam
schowane między chusteczki dwa banknoty.
Obydwaj oddychamy z wyraźną ulgą.
Zapach pizzy jest tak kuszący, że przez moment zapominam o swoim nieszczęściu.
Parząc się, pakuję sobie do ust kawałek po kawałku, systematycznie, do ostatniej
okruszynki. Wycieram właśnie serwetką z palców resztkę sosu, gdy dzwoni telefon.
Pewnie ojciec, myślę. Chce się dowiedzieć, jak doleciałem.
Już mam powiedzieć: „Cześć tato", żeby mu sprawić przyjemność, że niby telepatia
i te sprawy, ale w ostatniej chwili coś mnie powstrzymuje.
— Halo, słucham? — mówię zamiast tego.
— O, już wróciłeś. To dobrze — słyszę głos Rafała. Rzeczywiście telepatia,
myślę w osłupieniu. Niech to diabli.
— Mógłbyś mi powiedzieć, co się właściwie dzieje z Ireną? Dzwonię i dzwonię.
Nawet wysłałem list, ale...
— Ona go nie dostała...
Mój wzrok wędruje w stronę mokrej koperty. Porozlewane litery, nie wiadomo, czy
dałoby się ze środka coś odczytać... Podejmuję nagłą decyzję:
72
- Powinniśmy się zobaczyć.
- Dobrze - zgadza się natychmiast. - Czy jesteś sam?
- Tak. Przyjedź tutaj, jeśli chcesz. Uprzedzam cię tylko, że nie mam mc do
żarcia. Do picia zresztą też nie.
- Wyczuwam w twoich słowach delikatną sugestię... - śmieje się
- Nie, to nie to. Przed chwilą jadłem, nie jestem głodny. Tak mi się tylko
powiedziało. Aha - dodaję desperacko - jeszcze o jednym cię uprzedzę. Bo może,
jak się dowiesz, wcale nie będziesz chciał ze mną gadać. Chciałem przeczytać
twój list. Ale mi się nie udało.
- A co? Za mocno zakleiłem?
- Utopił się. Zresztą zobaczysz. O ile, rzecz jasna, przyjedziesz.
- To na razie — rzuca w odpowiedzi i odkłada słuchawkę. Przyjechał akurat,
kiedy rozmawiałem z ojcem. Przywiózł ze sobą
dużą paczkę z napisami Pizza Hut.
- Żebyś nie umarł z głodu... - oznajmił i powędrował do kuchni Nie bardzo
wiedziałem, co odpowiedzieć ojcu, kiedy mnie spytał
kto przyszedł.
'
- Znajomy - powiedziałem wreszcie, nie mijając się z prawda - Mamy ze sobą do
pogadania.
- Nie jesteś jeszcze zmęczony? Nie lepiej było odłożyć to do jutra?
Byłem zmęczony, ale chyba nie było lepiej. Chciałem to mieć za sobą.
Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, potem przez telefon całowała mnie Carla, a na
końcu Rosa. Z westchnieniem odłożyłem słuchawkę Błądząc wzrokiem po zakurzonych
sprzętach, poczułem tęsknotę za ich domem.
- Pizza margherita - usłyszałem głos Rafała. - Podano do stołu Co masz taką
minę? Nie lubisz tego?
- Lubię — nie miałem serca wyjaśniać mu szczegółów. — Ale mam nadzieję, że mi
pomożesz? Ta pizza jest ogromna...
- Nie jestem znów takim sknerą, żeby kupować jedną.. - postawił przed nami po
puszce piwa. - Świetnie wyglądasz Posłużyły ci wakacje. Zresztą to chyba jeszcze
nie koniec? Do rozpoczęcia zajęć masz kupę czasu.
- Tak, ale... - żułem pizzę bez wstrętu, ale z wyraźnym przymusem. - Nie
wiem, czy będę mógł... - odsunąłem talerz.
73
- Nie pogniewasz się, jak odgrzeję ją sobie jutro? Będę miał obiad, a teraz,
szczerze mówiąc...
— Nie ma sprawy. Ale ja swojej ci nie zostawię ... — Objął ją czułym gestem.
Lubiłem go coraz bardziej. Chyba nie miałbym nawet nic przeciwko temu, żeby z
nami zamieszkał... Ale to nie zależało ode mnie. Niestety.
— Ten mokry list... — zacząłem niepewnie.
— Jeśli pozwolisz, to go zabiorę... — przerwał. — A właściwie dlaczego Irena go
nie dostała? Wyjechała gdzieś? W pracy mi mówili, że jest na urlopie...
— W pewnym sensie... — mruknąłem. Popatrzył na mnie przeciągle i odsunął talerz.
— Chciałeś porozmawiać — powiedział poważnie — to mów. Mów, co się dzieje.
— Najpierw ty. Zanim ci powiem, muszę wiedzieć, co się zdarzyło między wami, to
znaczy dlaczego...
— To ja chciałbym wiedzieć dlaczego!
Chyba się domyślam, przemknęło mi przez głowę. To może być właśnie tak...
— Jesteś żonaty? — spytałem.
— Niezupełnie... — zaczął się plątać.
— Nie znam takiego stanu cywilnego.
— Za parę dni jest ostatnia sprawa rozwodowa — powiedział. — Za obopólną zgodą,
ona zresztą już kogoś ma, nie mieszkamy ze sobą...
— A dzieci? — poczułem naglą suchość w gardle.
— Nie mam dzieci — pokręcił głową. Na razie, pomyślałem. Na razie.
— Czy sądzisz, że mógłbym porozmawiać z twoją... byłą żoną?
— Nie widzę powodu — pokręcił głową. — Po co ją do tego mieszać?
Chciałem się upewnić, czy mówi prawdę. Spojrzał na mnie przenikliwie.
— Przesadzasz, Maciek — powiedział spokojnie.
— Czy pokażasz mi orzeczenie sądowe?
— Jesteś strasznie nieufny...
— Jestem — przyznałem. — Ale nie mogę ci nic powiedzieć,
74
dopóki ta twoja sprawa nie będzie załatwiona.
— Możesz. Ale nie chcesz — uśmiechnął się smutno.
— Ona nie chce, nie ja. Ale jeszcze ją przekonamy, zobaczysz... Wzdrygnąłem się
na wspomnienie myszowatego garnituru Choińskiego i miękkiego dotyku jego dłoni.
— Tylko najpierw...
— Daj spokój, mały. Nie podoba mi się to.
Po raz pierwszy powiedział do mnie „mały". Nie sprawiło mi to przykrości,
chociaż chyba miało.
— Myślałem, że gramy w otwarte karty.
Poprawiłem okulary. „Po cholerę się mieszasz w coś, czego nie umiesz rozegrać",
mój Głos szydził bezlitośnie.
Nagłym ruchem Rafał chwycił mnie za przegub dłoni.
— Posłuchaj, Maciek. Ta moja sprawa powinna się niedługo skończyć, ale może
się jeszcze powlec, tak to bywa. Zastanów się, czy na pewno chcesz czekać. Czy
nie będzie na coś za późno.
Znów przypomniał mi się przewlekły sposób mówienia Choińskiego, jego zaborczy
stosunek do Irenki. Kto wie, czy już nie jest za późno, pomyślałem z rozpaczą.
Raz kozia śmierć.
— Może będę kiedyś tego żałował — powiedziałem ze ściśniętym sercem — ale moim
zdaniem powinieneś wiedzieć, że w grudniu zostaniesz ojcem. O ile wszystko
pójdzie dobrze...
Obserwowałem w napięciu wyraz jego twarzy. Nie mogłem się mylić. Było to tak,
jakbym ofiarował mu główną wygraną w Las Vegas.
— To będzie syn.
Opowiedziałem mu wszystkie szczegóły, pomijając jedynie Choińskiego. Jeśli można
go nazwać szczegółem...
— Będę tam o trzeciej. Bądź wcześniej. I nie mów, że cokolwiek wiesz ode mnie.
Czułem się podle. Zupełnie tak, jakbym spiskował przeciw własnej matce. Ale
robiłem to przecież dla jej dobra. Dla dobra małego Jasia. „No i może po drodze
również swojego", podpowiedziałeś mi, Glosie. Nie było co się wypierać.
— Zadzwonisz jutro wieczorem? — spytałem. — Chciałbym wiedzieć... A Irena ...
wiesz, jaka jest.
— Mniej więcej — uśmiechnął się. — Czy tam wolno przynosić kwiaty? — spytał już
od progu.
75
— Chyba tak... — przypomniałem sobie słoik po dżemie. — Tylko nie ma w co je
wstawiać.
— Pomyślę o tym. Dziękuję ci bardzo — rzucił, otwierając drzwi.
— Mam nadzieję, że nie będę tego żałował.
— Nie będziesz.
Us'cisnął mi rękę i zbiegł po schodach po trzy stopnie naraz. Mimo nocnej
pory rozpakowałem mój bagaż; następny dzień chciałem rozpocząć, nie
potykając się o wspomnienia.
W sali numer osiem leżała tylko blada dziewczyna. Na mój widok uśmiechnęła się
lekko.
— Pani Irena zjechała do ogródka...
— Sama? — pytanie wyrwało mi się, zanim zdążyłem je powstrzymać.
— Nie, nie sama...
Na stoliku matki nie było już słoika. Na jego miejscu stał biały wazon, a w nim
zielone storczyki. Musiały kosztować fortunę.
Powinienem dać Rafałowi czas, pomyślałem, rozpakowując wolno to, co przyniosłem.
Jedna suknia udawała arabską galabiję, druga worek pokutny. Najnowszy krzyk mody
— na pątnika. Na wszelki wypadek zachowałem paragony.
Nie słyszałem, kiedy weszła. Miała zaróżowioną twarz i błyszczące oczy.
— O, jak to miło... — chwyciła jak sęp pierwszą kieckę, przykładając ją do
siebie.
— Myślałem, że powinnaś leżeć w łóżku... — pocałowałem na dzień dobry czubek
jej głowy.
— Na ogół leżę. Ale nie muszę cały czas...
Po jej minie zorientowałem się, że worek jest w porządku, natomiast do galabii
nie ma przekonania.
— Mogę oddać albo wymienić na coś innego... — wyjąłem jej kieckę zdecydowanym
ruchem z ręki. — W stoliku na dole masz parę książek i kilka pism.
— Dziękuję. O wszystkim pamiętasz.
Zerknąłem na zegarek. Niedługo może się przywlec ten nudziarz, pomyślałem z
niepokojem.
76
— Był ktoś u ciebie? — spytałem od niechcenia, wskazując brodą kwiaty.
— Myślę, że miałeś coś wspólnego z tą wizytą. Nie powinieneś się wtrącać —
dodała po chwili.
— Nie wiem, o czym mówisz.
Poczułem, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Czyżby Rafał przegrał?
— Skoro nie wiesz, dajmy sobie z tym spokój. Nieprzenikniony wyraz twarzy,
skupienie uwagi na nie dość równo
umalowanym paznokciu.
— Jestem ciekaw, kto ci przyniósł takie piękne kwiaty — atakuję. Wydyma usta,
przez chwilę bawi się srebrnym łańcuszkiem na szyi.
— Jestem zmęczona — mówi po chwili, opierając się o poduszki. — Pomyśl sobie,
taki maleńki spacer...
Czuję znużenie i niechęć. Chyba pojadę w góry, myślę nagle. Nic tu po tobie,
chłopie. Nic tu po tobie.
— Prześpij się — mój głos brzmi sztucznie. — Masz wszystko, czego ci potrzeba?
Kiwa głową.
— W takim razie jutro nie wpadnę — widzę jej spłoszone spojrzenie. Musiała
zrozumieć. — Jakby co, zadzwoń.
Całuję ją w rękę na pożegnanie. Blada dziewczyna znów uśmiecha się blado, ze
współczuciem.
Myślę nagle, że korowód mężczyzn w różnym wieku, kręcących się wokół mojej matki
może dostarczać tej sali nie lada pożywki do domysłów.
Po wyjściu ze szpitala zakurzone miejskie powietrze wydaje mi się wonne i
przeczyste. Wdycham je pełną piersią, jakbym już stał na jednym ze szczytów,
który na mnie czeka. Krztuszę się smogiem. Na kamiennym murku siedzi Rafał.
Gdyby nie podstawił mi nogi, minąłbym go obojętnie.
— No i co? — siadam obok.
— Pierwsze koty za płoty — szczerzy zęby. — Przesadziłbym grubo, mówiąc o
entuzjastycznym przyjęciu, ale myślę, że sprawa nie jest beznadziejna. Mam
nadzieję, że to wychodzę. Tutaj trudno jej będzie mnie unikać.
— Chciałbym wyjechać w góry — mówię nagle. — Będziesz się nią opiekował?
77
— Masz to jak w banku — obiecuje.
— To dobrze — wstaję, otrzepując spodnie.
Mam już tego dosyć. Zrobiłem, co w mojej mocy. Teraz ich kolej. Czuję, jak ta
świadomość czyni mnie nagle tak lekkim, jakbym nic nie ważył.
— Zadzwonię jeszcze do ciebie — mówię.
Kątem oka widzę zbliżającego się do szpitala Choińskiego. Trzyma przed sobą
ostrożnie jakąś paczuszkę. Pewnie ją dożywia, myślę. Wyobrażam sobie, nie
wiadomo dlaczego, garmażeryjne gołąbki w mączystym sosie i odwracam głowę. Nie
zamierzam się z nim witać. Zawieszam wzrok na niebie. Odrzutowiec zostawia za
sobą biały ogon.
— Chciałbyś wrócić do Włoch? — pyta Rafał.
— Nie...
Sięgam do kieszeni. Biały kamyk wskakuje mi w dłoń spontanicznie. Jak Manuela,
myślę z czułością, ale bez tęsknoty.
ROZDZIAŁ IX
Wisimy na kominie: ja z jednej strony, Rudy z drugiej. Mamy go rozebrać „w
trybie natychmiastowym". Szykuje się za to niezły szmal, więc pracujemy z
zapałem. Mimo że możemy tu zapuścić żurawia jedynie do osmolonego środka.
— Pojedziesz ze mną w góry? — pytam.
— Nie dam rady — kręci głową. — Chyba że pod koniec miesiąca. Marysia ma wtedy
wyjechać na kilka dni do babci.
— Marysia?
— No wiesz, ta mała, co jej odbiło. Nie udawaj, że nie pamiętasz. Gdyby nie
ty...
Widzę, jak chwieje się niebezpiecznie.
— Przestań mi wypominać — krzywię się obrzydliwie. — Nie wiedziałem, jak ma na
imię, to wszystko.
Przez chwilę pracujemy w milczeniu.
— To twoja dziewczyna? — pytam po chwili, jakby mi już tego nie powiedział.
Jakby potwierdzenie było mi do czegokolwiek potrzebne.
— Tak, chociaż wiesz... no, nie w tym sensie, co sobie myślisz.
— Nic sobie nie myślę — odburkuję, chociaż naturalnie od razu zaczynam.
— Ona jest dwa lata młodsza. Jest jeszcze bardzo dziecinna, rozumiesz? Ten
poprzedni facet, przez którego... — Widzę, jak ręce zaciska w pięści. — A
zresztą, nie warto gadać — przerywa nagle. — Najważniejsze, że skułem mu mordę —
rozpromienia się.
Rudy coś komuś skul? Patrzę na niego z pełnym podziwu niedowierzaniem. W tych
sprawach nie dałbym za niego złamanego grosza.
79
- Ona jest taka... wiesz, taka, że ma się człowiek ochotę nią opiekować.
— Więc się opiekujesz? Kiwa tylko głową.
— A co na to jej starzy?
— Ostrożna akceptacja. Wiesz, po tej historii... chuchają na zimno.
— A ona... — pytanie nie chce mi przejs'ć przez gardło, a jednak muszę je zadać
— ona już się w nim odkochała? W tym facecie?
— No wiesz! — Rudy zaczyna się wściekać. To nie najlepszy pomysł na tej
wysokości. — Po tym, co jej zrobił, musiałaby być skończoną idiotką, żeby się
nie odkochać!
Ze względu na Rudego mam nadzieję, że nią nie jest.
— Pewnie — uspokajam go. — Tak tylko spytałem.
— Chodzimy razem na spacery — zaczyna z zapałem — do kina, na różne wystawy.
Chciałbym na nią zaczekać — dodaje nieśmiało — aż dorośnie. Aż będzie gotowa być
naprawdę moją dziewczyną.
Ten Rudy to złoty facet. Ginący egzemplarz. Tacy najczęściej dostają w kość,
myślę z niepokojem, patrząc jak rozbiera komin z zapałem, jakby od tego zależało
jego życie.
— Co zrobisz z forsą? — pytam jeszcze.
— Składam na mieszkanie. No i chciałbym małej kupić coś ekstra. Pokazywała mi
taką spódnicę... Wiesz, tu ma kieszenie...
Rysuje coś w powietrzu, entuzjazmując się krawieckimi detalami i wtedy w nagłym
olśnieniu widzę jasno, że wpadł po uszy. Albo nawet powyżej, o ile w ogóle jest
to możliwe.
Wieszam na kołku przemoczoną kurtkę, ściągam buty, zmieniam skarpety na suche i
dopiero wtedy staję w ogonku po coś do żarcia. Menu takie samo jak we wszystkich
schroniskach. Wezmę pomidorową i wątróbkę, podejmuję decyzję i od razu robi mi
się pełniej w żołądku, zupełnie jakbym był po, a nie przed.
A kiedy jestem naprawdę po, rozwalam się w kącie pod oknem i patrzę w deszcz.
Obracam w dłoniach kubek z herbatą, a raczej bladą słodką lurą, której jedyną
zaletą jest to, że w ogóle jest. Spokój spływa na mnie jak woda po szybach.
Cudowne fizyczne zmęczenie,
80
za którym tęskniłem od dawna, rozkoszne uczucie pełni
A S°bedzieUCLonÓW ?????? -1 PÓjdC d° n^pnego"'schroniska, tl, \ ? T ' WyCiągnC
S1C ?? macie w Jakimś kącie i będę hczył słoje drewna na suficie. Zajęcie równie
dobre jak każde inne
Moje myśh są leniwe i powolne. Patrzę na ciężkze chmu ' wiZe tuz nad ziemią.
Góry pochłonęła mgła. Odtwarzam z p2 bztX
wSmoT^r Pr6bUJS ??2???? WZTOkiem «?% ^35 W nagłym odruchu sięgam do okularów,
ale cofam się w pół drogi
Czując na sobie czyjś wzrok, odwracam głowę. W ptewszym
zTT DzT? * Sl?' ? * ^ Ale tatóe historieTS OpTerf',W ?? map°d0bnt ."*"* 1 ^wetkę,
nic poza tym. Łft "? ? rtamieniU Jakleg0Ś ^sateS°- Jej spojrzenie
???;??????? P° WSZySttóCh' ?1? ^^ 4 Więcej
ByJ^ynTz wST " ^ ChWlH ?1? ** "«"* * ^ -P*-
^??????? :?wielu''przypwnina ™ Gł°s- -jeśii —
SSUŁSTSijr kt010 powiedzial' - na =
roZbitekerlS Sl? teraZ ?* ^ W°dy * 2??^??? si? ezuć jak
bierne nost ' 2???52???1?? dZ1S tak WCZeŚ™> myflę. patrząc na kolejne postacie,
wlewające się do schroniska. Dać się zaskoczyć gdzieś wysoko takiej mgle...
Wzdrygam si? na samą myśl 7
szmardro^rw" ^ P°StrZ?pi°na maP?- ^wędrowała ze mną szmat drogi. W zeszłym roku
zastanawiałem się przez chwilę czy nie
mnieC;tedvnreJ' ?1' ??? P°trafflbym * Z tą r°ZStać- Gruby'wyLał mnie wtedy, ze
jestem sentymentalny idiota
tellów' wNi\Udab° f /? Z ??? ZObaCZyd Nikt nie odbierał telefonów, w oknach
ich domu wieczorem nie paliły się światła.
Odpędzam wspomnienia. Nie chcę o nikim myśleć Chce tylko ????" d° *" a — *-'"
^
dzie^nT Sl? ZdrZemuf • D° rZeCZywistości Powraca mnie płacz dziecka. Dziewczyna
z chłopakiem są chyba niewiele starsi ode mnie.
81
Jeżeli w ogóle. Pochylają się nad plecakiem-nosidełkiem. Niemowlak jest tłusty i
opalony. Kiedy tylko chłopak bierze go na ręce, przestaje wyć. Dziewczyna
wyjmuje z plecaka nową pieluchę. Rodzina...
Kiedy mój brat będzie już mógł tak podróżować, wezmę go ze sobą. „O ile jego
rodzice ci pozwolą", wtrąca się Głos. Moglibyśmy iść razem z Rafałem, myślę,
chociaż nie mam pojęcia, czy lubi góry. Nie mam również pojęcia, czy lubi łazić.
W ogóle tak naprawdę, to niewiele o nim wiem.
Mgła przesunęła się nieco. Wpatrując się w koronę modrzewia, próbuję zrobić
zaniedbywane ostatnio ćwiczenie. Wbijam wzrok w jego wierzchołek i wyobrażam
sobie koło wpisane w trójkąt. Dziwna gwiazda betlejemska na czubku drzewa. Widzę
już ją wyraźnie. Zamykam oczy, trzy głębokie oddechy, formułka zabezpieczająca...
— Hej, śpisz? — przede mną stoi ciemna dziewczyna w mokrej kurtce.
Już chcę ją ochrzanić, ale coś w jej twarzy sprawia, że ostre słowa więzną mi w
gardle.
— Nie — mówię tylko.
— Mógłbyś mi pomóc? — jej głos drży.— Mój chłopak gdzieś wsiąkł. Powinien być
tutaj już pół godziny temu. Boję się, że coś się stało. Nie mam nawet latarki.
Mieliśmy jedną i została u niego.
— Nie bardzo rozumiem. Szliście oddzielnie? W takiej mgle?
— Pokłóciliśmy się... — dziewczyna zagryza wargi. — Nie mogłam znieść tego, co
mówił. Nie mogłam tego słuchać... — jej głos załamuje się. — Pobiegłam przodem.
Ale on nie mógł zabłądzić! Schodziliśmy drogą, prosto do schroniska. Pobocza nie
było widać, ale tam z obu stron jest las, żadnych przepaści ani niczego w tym
rodzaju, rozumiesz?
— Jak długo biegłaś?
— Dziesięć minut, może trochę więcej... Potem wypiłam herbatę, powinien w tym
czasie przyjść. No i nagle zaczęłam się niepokoić. Nie powinno się zostawiać
nikogo w takiej mgle. Jest ślisko. Zachowałam się jak idiotka... — chowa twarz w
dłoniach.
— Spokojnie. Mówiłaś, że ma latarkę, nie mógł zgubić drogi.
— Ma. Porządną, o dużej mocy — wyżyma z włosów wodę. — Już próbowałam go szukać.
Poszłam kawałek w górę, wołałam, nikt nie odpowiadał.
82
Bez słowa wciągam kurtkę i wciąż jeszcze wilgotne buty Z bocznej kieszeni
plecaka wyjmuję latarkę.
— Dziękuję... — szepcze dziewczyna. Mgła otula nas jak mokra kołdra. Od czasu
do czasu powiewy
wiatru tworzą w niej niewielkie dziury.
- Tędy... - zdecydowanie rusza żółtym szlakiem
Idę tuż za nią. Dziewczyna świeci latarką. Mimo mgły, widzi sie własne stopy i
kamienie drogi. Nie więcej niż na dwa metry, ale i to dobre On rzeczywiście nie
mógł zabłądzić, myślę. Chyba że z jakichś powodów zszedł ze szlaku. I potem już
nie udało mu się wrócić
Od czasu do czasu dziewczyna krzyczy:
— Jarek! Jarek!
Odpowiada nam cichy szelest osypujących się z drzew kropel.
~To ??1° Sdzies' tutaJ- - nagle staje. - Ten wielki kamień Mijaliśmy go
wspólnie...
Wszystkie kamienie są do siebie podobne, myślę.
- Wejdźmy na wszelki wypadek jeszcze trochę
Nie protestuje. Dysząc ciężko posuwa się w górę coraz wolniej Musi byc porządnie
zmęczona. Pewnie szli cały dzień...
— Jesteś pewna, że tędy szliście razem? Widzę, jak kiwa głową.
- Zawracamy - chwytam ją za rękaw. - Teraz ja idę pierwszy Daj mi latarkę.
Będziemy szli bardzo wolno, oglądając pobocza, na ile to możliwe, rozumiesz?
Droga powrotna zajmuje nam prawie godzinę. Dziewczyna ma już chrypę od ciągłego
wydzierania się.
— Musimy zawiadomić GOPR — mówię.
- Tak - ma łzy w oczach. - Przepraszam cię...
- Nie ma sprawy, naprawdę. Masz jakieś imię?
— Barbara — wyciera głośno nos. — A ty?
Przedstawiam się. Jesteśmy już obok schroniska
W środku swojski zapach bigosu, ktoś zalega w kącie, ktoś gra w pmg-ponga. Inny
świat.
Rzucam okiem do wnętrza, czy mój plecak ciągle stoi i pociągam dziewczynę na
schody. &
Wchodzimy na półpiętro. Na podeście kilku chłopaków pije piwo Baska zatrzymuje
się jak wryta i łapie mnie za rękę.
83
— To on — szepcze. Jest tak blada, jakby zobaczyła ducha.
— Kto? — jeszcze nie rozumiem.
— Jarek. Ten w niebieskim swetrze. "
— W takim razie wszystko w porządku — mówię, ale po jej twarzy widzę, że
niezupełnie.
Wycofujemy się na dół.
— Po tym, jak wypiłam herbatę, przeszukałam na wszelki wypadek całe schronisko.
Nawet męskie toalety — dodaje. — On to musiał zrobić specjalnie. Żeby dać mi w
kość. Żebym się martwiła.
Patrzę na nią z niedowierzaniem. Powoli, bardzo powoli dociera do mnie sens jej
słów.
Gdyby siedział gdzie indziej, gdyby go nie zauważyła, już zawiadomilibyśmy GOPR.
Patrzę w milczeniu na nasze zabłocone buty i ręce same zaciskają mi się w pięści.
— Zaczekaj tutaj — chrypię i lecę po schodach na górę. Cholerny gnojek,
cholerny gnojek, myślę w kółko. Chciałbym
sprać go na kwaśne jabłko. Nienawiść buzuje we mnie jak płomień. Jarek ma
blond loczki i buzię cherubinka. Nie wygląda na zestresowanego.
Rozwalony w swobodnej pozie, ciągnie piwko. Koło niego stoją już dwie puste
puszki. Peroruje z zapałem:
— Dziewczyny trzeba trzymać krótko, bo inaczej wlezą człowiekowi na głowę,
mówię wam. Ja stosuję się do tej zasady i na razie źle na tym nie wyszedłem.
Przypadkowi słuchacze uśmiechają się potakująco, żądni szczegółów. Dostarczę im
ich, postanawiam nagle czując, jak Mohamed Ali ustępuje we mnie miejsca
Cyceronowi.
— Hej, ty, Romeo — zaczepiam go. Milknie zaskoczony.
Słowa płyną mi same. Wylewają się ze mnie razem ze zmęczeniem, wściekłością,
niepokojem dziewczyny... Widzę, że stoi obok mnie. Ma dłonie zaciśnięte tak, aż
zbielały jej kostki. Nie wiem, czy to z napięcia, czy ma ochotę mu przywalić.
Uważam, że ma do tego prawo. Przerywam na chwilę. Widocznie zbyt długą, bo Jarek
wykorzystuje ją natychmiast.
— Widzę, że nie płakałaś po mnie zbyt długo. Szybko rozejrzałaś się za następcą,
co? Ale masz refleks...
Pięść dziewczyny ląduje wprost na jego nosie.
84
Zaskoczony, głupieje. Chwyta się jedną ręką za twarz, dragą próbuje pociągnąć
Barbarę na podłogę.
Uniemożliwiam mu to. Publiczność ma zabawę jak rzadko. Widzę zbliżającego się do
nas mężczyznę w owczym swetrze. Wygląda na czynnik urzędowy.
— Idziemy — rzucam do Baśki.
— Jeszcze tego pożałujesz... — goni nas głos Romea.
Nie wiem, do kogo to było: do mnie czy do niej. Wszystko mi jedno. Chcę już
tylko wypić coś ciepłego, wziąć prysznic i wyciągnąć się w śpiworze. Proszę o
gorące mleko. Chłopak zza lady wybałusza oczy, ale nie komentuje. Barbara
przyłącza się do zamówienia.
— Powinnaś chyba coś zjeść — przypomina mi się, że podobno pila tylko herbatę.
— Nie mogę — z trudem przełyka ślinę. Ma szarą twarz.
— Może chociaż jakąś drożdżówkę? — wskazuję na szklaną gablotę i zamawiam
jedną. Na wszelki wypadek.
Siedzimy obok siebie w milczeniu. O dziwo, nie jest to krępujące. W mleku są
kożuchy, drożdżówka parę dni temu musiała być pyszna.
— Idę się myć — oznajmiam, wyjmując z plecaka, co trzeba. Dziewczyna nic nie
mówi. Siedzi nieruchomo, jak przyśrubowana.
Po powrocie stwierdzam, że nie zmieniła pozycji.
— Jest gorąca woda — rzucam od niechcenia. — Potem może zabraknąć.
Nie reaguje.
„Co cię to w ogóle obchodzi?", dziwi się mój Głos. „Jak chce, niech żyje w
brudzie. Jej sprawa".
Rozkładam w pobliżu matę, wczołguję się do śpiwora. Nareszcie, myślę, nareszcie.
A jednak nie mogę się zrelaksować. Przeszkadza mi postać dziewczyny na tle okna.
— Hej, Baśka! — wołam w końcu półgłosem. Wolno odwraca do mnie głowę.
— Mogłabyś teraz ty mi pomóc? Rusza w moją stronę. Dobra jest, myślę.
— Co mam zrobić? — głos ma bezbarwny, twarz nieruchomą.
— Pójść spać — mówię. — Przeszkadza mi, jak tak siedzisz.
— Daj spokój.
Próbuje się odwrócić, ale łapię ją za rękę.
85
— Co jest grane? Zamierzasz się umartwiać z powodu tego dupka?
— Mieliśmy jeden śpiwór — rozkłada bezradnie ręce. — Taki dwuosobowy,
wiesz...
Nie wiem, nigdy z nikim nie dzieliłem śpiwora. Mój jest zdecydowanie
jednoosobowy. Ale przypominam sobie twarz cherubinka i jestem pewien, że nie
odda śpiwora. Za nic.
— Matę masz? — pytam. Kiwa głową.
— Połóż obok mnie. Jak rozepnę śpiwór, będziesz też się mogła przykryć...
Nie mam nic zdrożnego na myśli, a jednak dziewczyna przygląda mi się
podejrzliwie.
— Nie, dziękuję. I tak już za dużo dla mnie zrobiłeś. Nie musisz się mną
zajmować, naprawdę.
Zosia Samosia, myślę z mieszaniną niechęci i ulgi. Okropnie nie chciałoby mi się
spać bezpośrednio na macie.
— Jak chcesz.
Rezygnuję zbyt szybko, jak na Dobrego Samarytanina. I zamykam oczy, żeby nie
wiedzieć, gdzie pójdzie i co zrobi. Może zdecyduje się wśliznąć do śpiwora Romea,
myślę. Nie będę utrudniać. To jej sprawa.
Rano widzę, że śpi na ławce, przykryta kurtką.
Trawy błyszczą od rosy, bezchmurne niebo, jeszcze ze śladami różowego świtu...
Biorę szybki prysznic, ubieram się i zarzucam plecak. Jest jeszcze za wcześnie
na śniadanie, zresztą nie czuję głodu. Mam przed sobą długą wędrówkę.
— Mogę iść z tobą?
Stoi rozczochrana, w jednym bucie. Wyciągam z kieszeni mapę.
— Jeśli dasz radę... — mówię niechętnie. — Następny nocleg za trzydzieści
kilometrów. Bardzo trudnej trasy... — pokazuję, co i jak.
— Szłam tamtędy w zeszłym roku. Więc... Nie chciałabym tu być, jak on się
obudzi, rozumiesz?
Jest już gotowa do drogi. Rozumiem.
Ruszamy pod górę, Barbara idzie równo, na szczęście nie jest amatorką i ma dobrą
kondycję. Dziękuję losowi, że nie jest gadatliwa.
86
Ze nie muszę zmieniać swojego normalnego tempa. Ze niczego ode mnie po drodze
nie chce. Że po prostu posuwa się do przodu i że sprawia jej to przyjemność. Po
dziesiątym kilometrze dochodzi do tego, że dziękuję losowi, że się do mnie
przyczepiła. Bo dużo przyjemniej jest iść we dwójkę.
Na żarcie rzucamy się jak wilki. Przez cały dzień zjedliśmy paczkę sucharów i po
tabliczce czekolady. Uzupełniamy zapasy, decydując wspólnie, co jest najbardziej
potrzebne. To chyba ma oznaczać, że dalej też pójdziemy razem. Ale nie
rozmawiamy o tym. W ogóle trudno powiedzieć, o czym rozmawiamy. Jednak nie
siedzimy w milczeniu, przerzucamy się jakimiś słowami, Barbara często się śmieje,
tak jakby wczorajszy dzień nigdy się nie zdarzył.
Tatroterapia, myślę, obserwując ją w zdumieniu. Jednak wieczorem zapiera się
znów przed korzystaniem z mojego śpiwora. Ale tym razem wyciąga się na macie.
Wypożyczyła jakiś koc, pod głowę zwinęła sweter. No i przestała żyć w brudzie,
co stwierdziłem z ulgą, biorąc pod uwagę jej bliskie sąsiedztwo.
Rano nawet nie spytała, gdzie idziemy. Ani czy nie będzie mi przeszkadzać.
Żadnych takich. Po prostu wyszykowała się tak szybko, żebym nie musiał na nią
czekać.
I tak już zostało.
Wieczorami wywlekała mnie czasem przed schronisko i gapiąc się w niebo, mówiła o
gwiazdach. Studiowała astronomię. W innym mieście.
— Masz dziewczynę? — zagadnęła ostatniego wieczora przed zejściem w doliny.
Zamówiliśmy na pożegnanie schabowe i coca-colę. Wyobraziłem sobie, jaką minę
zrobiłby mój ojciec widząc ten zestaw i parsknąłem śmiechem.
— Spytałam o coś śmiesznego? — zmieszała się.
— Nie - pokręciłem głową. — Podwójne nie — dodałem po chwili.
Mam nadzieję, że nie czeka na ofertę, zerknąłem na nią z niepokojem. Nawet
przez moment nie traktowałem jej jak
87
dziewczyny. Nawet nie to, że swojej. W ogóle żadnej.
Na wszelki wypadek zacząłem jednak mówić o Beacie. Gadało mi się jak z ojcem, a
może nawet lepiej.
Na pamiątkę kupiłem jej długopis w kształcie ciupagi, a ona obiecała, że tylko
nim będzie do mnie pisać listy. Od niej dostałem klepsydrę oprawioną w muszelki
z podpisem: „Krynica Morska". Przyznała, że był to — obok widoku ciechocińskich
tężni w bursztynowej ramce — towar przeceniony i tylko dzięki temu mogła się na
to cudo szarpnąć.
Miała pociąg godzinę przede mną. Adresy, telefony...
— Napiszesz pierwszy?
— Dobrze — kiwam głową. — Możesz mnie kiedyś odwiedzić. Jak wiesz, mam wolną
chatę... — puszczam znacząco oko.
Śmiejemy się. „Te sprawy" nas nie dotyczą, więc możemy sobie pozwolić na dowolne
teksty.
Możemy sobie na znacznie więcej pozwolić, niż „zwyczajna" para, myślę nagle i
całuję ją serdecznie na do widzenia. A ona się rumieni, zupełnie jakbyśmy nie
byli po prostu parą dobrych kumpli. Rumieni się jak dziewczyna.
ROZDZIAŁ X
Idę za nią już dobre pięć minut. Czekam na dogodną okazję, żeby zagadać. Może
teraz... Wpatrzona w buty na wystawie, nie dostrzega mojego odbicia w szybie,
tuż obok.
— Te są chyba niezłe... — rzucam, pokazując śmieszne trzewiczki jak z babci
Konopnickiej.
Przez chwilę nic nie mówi. Nie wie, jak się zachować, myślę. Mogłoby być gorzej.
— Nie jestem pewna... — mruczy wreszcie.
Oddycham z ulgą. Nie uciekła. Dała głos. Jak mało czasem potrzeba człowiekowi do
szczęścia.
— Chcesz przymierzyć?
— Nie mam forsy...
Zerka na mnie spod włażących jej do oczu kosmyków. Ma zabawną fryzurę, wygląda
jak mokry pudel.
— Mierzenie nic nie kosztuje.
— Nie... — kręci głową. Ruszamy przed siebie.
— Dostałaś kartkę z Włoch?
— Tak, dziękuję. Cisza.
— Nie zapytasz, jak było?
— Jak było? — leciutki uśmiech.
— Wspaniale, rzecz jasna. Ale jeśli chcesz znać detale, daj się zaprosić na
kawę.
Może nie wszystkie detale, myślę, ale i tak jest o czym opowiadać.
— Maciek... — Ewa staje nagle i odwraca się do mnie. Przechodnie sykają
niecierpliwie, potrącają nas, tarasujemy ruch. — Od naszego
89
ostatniego spotkania nic się nie zmieniło. Zostaw mnie, proszę.
— A co u Grubego?
Udaję, że jej słowa nie padły. Inaczej musiałbym odejść.
— Nie widziałeś' go ostatnio? — nagły uśmiech.
— Nie. Niedawno wróciłem z gór. A mam trochę kłopotów rodzinnych i tak jakoś...
Mam nadzieję, że się zainteresuje. Ale nie.
— Powinieneś sam go zobaczyć. Nic ci nie powiem.
Jej mina nie świadczy jednak o tym, żeby miało się dziać coś złego. Już chcę
zapytać o prochy, ale gryzę się w język. Może już z tego wylazł, myślę. Może ona
nic nie wiedziała.
Przechodzimy za róg, w spokojniejsze miejsce. Niedaleko widać skwerek. Są wolne
ławki. Próbuję skierować ją w tamtą stronę. Ale jest czujna.
— Muszę już lecieć... — patrzy na zegarek. — Cześć... — wyciąga do mnie rękę.
Nie podaję swojej.
— Minęło sporo czasu — mówię spokojnie.— Myślałem, że może stać cię na rozmowę.
Nigdy nie dałaś mi szansy. Zależy mi na tobie, chociaż sam nie wiem, dlaczego.
Nie będę cię więcej ścigał. Znasz mój telefon.
Obracam się na pięcie i odchodzę. Czuję się tak, jakbym wykonał jakąś bardzo
trudną pracę.
Chciałbym zadzwonić do Grubego, ale Ewka może to uznać za pretekst. Teraz jej
ruch. Jeśli go nie wykona, trudno. Dość tego, basta. Świat pełen jest miłych
dziewczyn. Próbnie szczerzę się do jednej takiej, ale nie reaguje. Więc idę na
bazar kupić owoce dla Irenki. Mój brat zaczął już się ruszać. Bomba.
Siedzę w autobusie, niewiele miejsc jest zajętych, przede mną czule objęta para
coś szepcze. Odwracam wzrok, czuję się zawsze w takich sytuacjach jak podglądacz.
Już chcę zmienić miejsce, gdy dziewczyna odwraca się do mnie profilem. Gdzieś
już ją widziałem, myślę, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie. Wydaje mi się to
ważne, więc wlepiam bezwstydnie wzrok. Całują się. On bawi się jej włosami. Są
ciemne, proste. Stop-klatka. Ciemne proste włosy na
90
poduszce. Zamknięte oczy. Drobne rysy twarzy.
„Niemożliwe. Widziałeś ją tylko raz, w okolicznościach specjalnych." — upomina
mnie Głos — „Możesz się mylić".
Nie mylę się z pewnością co do jednego: obejmujący ją facet nie jest Rudym.
Nagle wstają. Dziewczyna ma na sobie spódnicę z dużymi kieszeniami. Przypominają
mi się akrobacje Rudego wokół komina. Jak mi opisywał coś podobnego. Coś, co
chciał kupić swojej...
Zaraz wysiądą.
— Marysiu! — wołam niezbyt głośno, jakbym chciał, żeby nie dosłyszała. Ale
odwraca się nagle ku mnie, patrzy, zdziwiona.
Chłopak pociąga ją za sobą. Przystanek.
Przez szybę fotografuję ich jeszcze wzrokiem. Widzę, jak dziewczyna pokazuje
mnie palcem, wzrusza ramionami.
Marysia... Zaczynam żałować, że kiedykolwiek myłem tam okna. Zaczynam żałować,
że zareagowałem. Zaczynam świrować.
Może jednak się pomyliłem. Marysia to popularne imię. Wmawiam to sobie, ciągle
jednak widzę Rudego na kominie i jego rozanieloną gębę. Muszę to wiedzieć,
natychmiast.
Dzwonię do niego raz po raz, do skutku.
— Gdzie się włóczyłeś? — pytam na przywitanie.
Może się wszystko zaraz wyjaśni. Może mi powie na przykład, że byli w kinie.
— Maciek? Już jesteś? Jak było w górach?
Do diabła, z tym odpowiadaniem pytaniem na pytanie, złoszczę się, zupełnie,
jakbym sam tego nie robił.
— Bosko. Dzwoniłem już do ciebie parę razy, ale nikt się nie zgłaszał...
— Miałem robotę. Ale samemu gorzej się pracuje. Chcesz się dołączyć?
Nie wiem, co powiedzieć. Forsa zawsze się przyda, ale najpierw... najpierw ...
Nie mógłbym teraz spokojnie słuchać, co gada.
— Nie wpadłbyś do mnie? — rzucam od niechcenia. — Mam wolną chatę, zrobimy bal...
Wydaje się zaskoczony. Dotąd nie spotykaliśmy się prywatnie.
— Nie mogę... — mruczy. — Może dzwonić Marysia, wiesz... Obiecałem jej, że
będę w domu. Już i tak się spóźniłem...
91
Czuję ucisk w gardle.
— To może ja przyjadę... — proponuję z zapałem.
— Ale cię przypiliło... — dziwi się Rudy. — U mnie nie bardzo jest gdzie gadać...
Zresztą dobrze — decyduje się nagle — przyjedź, zobaczysz...
Dwa pokoiki, kuchnia we wnęce. Wchodzimy tam, gdzie na tapczanie leży staruszka.
— Ma bardzo mocny sen — mówi Rudy. — Jeśli już uśnie, nie ma z nią kłopotów.
— To twoja babcia?
— Niania — uśmiecha się. — Kiedyś była wspaniała, mówię ci. Ale na starość... —
wykonuje znaczące kółko na czole. — Nikogo poza nami nie ma... No i tak...
— Chodźmy do ciebie — mówię. W towarzystwie niani czuję się nieswojo.
— Ja tu śpię... — wskazuje wersalkę — ale możemy się odgrodzić... — Zza szafy
wyciąga parawan w chińskie smoki.
— Może lepiej w kuchni... — proponuję nieśmiało. Staruszka krzyknęła coś przez
sen i zamachała rękami.
— Matka zaraz wróci. Ojciec pewnie też. Muszę tu, naprawdę... Póki ona śpi.
Przypomina mi się, że składa na mieszkanie. Czuję, że jestem gotów popracować
społecznie, byle szybciej mu się udało...
Rudy patrzy na mnie pytająco. No tak, wtargnąłem dość nagle...
— Wydawało mi się, że widziałem dziś twoją dziewczynę...
— mówię lekko. — Ale nie jestem pewien, czy to była ona... Pochyla się i
wyciąga z szuflady stos zdjęć. Marysia z przodu,
z boku i z tyłu. Potretowe zbliżenia twarzy i sylwetka w ruchu. Marysia, Marysia,
Marysia... Serce kamienieje mi w piersi. Nie ma wątpliwości. Chyba że ma
siostrę-bliźniaczkę. O tym samym imieniu...
— To jak? Ją widziałeś? — Rudy przygląda mi się uważnie. Muszę kontrolować
własne reakcje. Muszę być czujny, myślę
w panice.
— Nie jestem pewien... A co to za robota, o której mi mówiłeś?
— próbuję zmienić temat.
Ale Rudy wpatruje się cielęcym wzrokiem w zdjęcia.
92
— Jak była ubrana?
— Nie pamiętam...
Oganiam się od niego, jak od osy. Muszę to wszystko przemyśleć. Dzwonek telefonu
daje mi chwilę wytchnienia.
— To na pewno Marysia... — Rudy gubi kapcie z pośpiechu. Już po pierwszych
słowach słyszę, że nie ona. W mojej głowie
aż huczy od domysłów.
Zaczynam nawijać o górach, o tym, jak poznałem Barbarę, o cherubinku.
— Był wypisz wymaluj taki jak ten gość, którego sprałeś...
— szarżuję.
— Pod jakim względem? — pyta, ale bez podejrzeń.
— Też taki loczkowaty dupek, blondasek...
— Coś ci się pomerdało. Tamten... — widzę, że już zaczyna się denerwować — był
ciemny, chudy... A w ogóle nie pamiętam, żebym ci go opisywał...
— Jedz mniej masła — kwituję krótko. — Wtedy, na kominie, nie pamiętasz?
Marszczy czoło.
— Nie — mówi wreszcie.
— Nieważne — rzucam z udaną wesołością, chociaż wszystko aż się we mnie skręca
z żalu. Że muszę mu robić wodę z mózgu. I że się nie myliłem.
Gadam dalej o górach, plotę trzy po trzy, wracają jego starzy, niania zaczyna
krzyczeć, koniec wizyty.
— Zadzwoń, powiedz, co z tą robotą. Czy się decydujesz...
— rzuca na pożegnanie.
Telefon. Znów leci na złamanie karku. Wychodzę. Nie chcę wiedzieć...
Mimo że mam kawał drogi, idę na piechotę. Ruch sprawia mi ulgę. A więc to tak,
myślę. Historia zaczyna się powtarzać. Tylko co ty w niej robisz, Rudy? Co
robisz?
„Kupuje spódnice", rechocze Głos. „Przecież maleństwo musi w czymś chodzić". „No
i daje jej alibi", dopowiadam. Uwaga rodziców skoncentrowana jest na nim, na
Rudym... W razie czego, to on dostanie po łbie.
Już dostał... Przytłacza mnie poczucie bezradności. Muszę z kimś
93
o tym pogadać. Matka? Już śmiesznie. Ojciec za daleko. Rafał w trakcie sprawy
rozwodowej. Barbara...
„Obiecałeś pierwszy napisać", przypomina Głos. Obracam w palcach długopis-
ciupagę, nie wiedząc, jak zacząć. Chwytam słuchawkę. „Bądź w domu" — proszę.
Jest. Grzeczna dziewczynka.
— Hej, Baśka! — wołam. — Ahoj, to ja!
— Maciek... — jej głos jest samą radością— strasznie się cieszę...
— Potrzebowałem pogadać. Chociaż przez telefon to trudne... Nie przyjechałabyś
na weekend? To raptem półtorej godziny jazdy... Oddam ci forsę za bilety... —
kuszę.
— Kto wie? — śmieje się.
— Mój kumpel, Rudy... chyba wspominałem ci o nim i tej małej, co o mały włos...
— Tak, coś pamiętam...
— Odkryłem, że ona go robi w konia, wyobrażasz sobie? Niepewne chrząknięcie.
— Nie wiem, co robić. Czy mu powiedzieć. Jesteś jedyną osobą, która...
— Która co? — jej głos zmienia się.
— Z którą mógłbym o tym pogadać. To dla mnie ważne — dodaję po chwili.
— Tylko dlatego dzwonisz?
— To nie jest „tylko" — złoszczę się nagle, że nie rozumie. — To co,
przyjedziesz? Pamiętasz, chciałaś zobaczyć, jak maluję... Przy okazji ci pokażę.
— Przy okazji czego? Wciąż masz wolną chatę? — Śmieje się nagle.
— Pewnie.
— A co z narzeczoną?
— Be-zet — odpowiadam zwięźle.
— Dobrze — mówi po chwili. — Przyjadę w sobotę. Dziesiąta trzydzieści.
Ma w głowie rozkład, czy co?
— Będę czekał na dworcu.
— No to tym...
— Tym...— odkładam słuchawkę.
94
Baśka na pewno coś wymyśU... Z bezgraniczną ufnością oddalam od siebie
wydarzenia dnia, sięgając po akwarele. Te, które dostałem od ojca.
Rozkładam przed sobą reprodukcję jednego z mniej znanych impresjonistów. Pracuję
nad kopią. Zużywam pół bloku papieru, zanim pierwszy fragment zbliża się lekko
do oryginału. Bardzo, bardzo lekko.
U Irenki nadziewam się wprost na Choińskiego.
— Myślałem, że już mamy to z głowy — wypowiadam na głos zaraz, jak tylko
zamknęły się za nim drzwi.
— To mój szef — kwituje matka. — I dobry znajomy. Ma prawo odwiedzać mnie,
kiedy chce.
Mimo woli przypomina mi się podwójna gra Marysi, choć sytuacja jest
nieporównywalna.
— Czy panowie zostali sobie przedstawieni?
Rozmawiamy w kącie korytarza, bez świadków. Na sali jest komplet, trudno
swobodnie zamienić słowo.
— Nie przesłuchuj mnie, Maciek... — warczy Irenka.
— Tylko grzecznie pytam.
Przez chwilę mierzymy się wzrokiem. To ona spuszcza swój. Moje maleńkie
zwycięstwo.
— Tak, rozmawiali ze sobą — mówi wreszcie. — Coś jeszcze? Trzeba to
wykorzystać, myślę. Taka okazja prędko się nie
powtórzy.
— Czy Rafał zamieszka z nami?
Matka przymyka oczy, bierze kilka głębokich oddechów.
— Kopnął mnie — mówi po chwili. Przykłada moją rękę do brzucha. Przez ostatni
miesiąc zaokrąglił się na tyle, że rysuje się nawet pod luźną kiecką. Czekam w
napięciu. Wreszcie to czuję. Nieznaczny ruch.
— Przestań się wiercić, Jaśku... — mówię do niego. Irenka uśmiecha się,
uszczęśliwiona.
— Może wymienimy mieszkanie na większe... — słyszę nagle. — Rafał coś tam
kombinuje, ale za wcześnie o tym mówić.
Oddycham z ulgą. Już wiem to, co najważniejsze.
95
Barbara w spódnicy, w bluzce z falbankami wydaje mi się dziwnie obca. Może to
był błąd ściągać ją tutaj, myślę. Refleks szachisty, nabija się mój Glos.
Żeby wydostać się na ulicę, musimy przejść przez halę dworca. Pytam o podróż, o
pasażerów w przedziale, ona odpowiada, ja nie słucham, ale nagle milknie w pół
słowa i dopiero to zwraca moją uwagę. Wpatruje się w coś tam z uśmiechem,
wyciąga szyję. Wędruję za jej wzrokiem.
Kilku wygolonych w długich szatach.
— Hare Kriszna, hare hare! — dobiega mnie przez dworcowy szum. Jesteśmy coraz
bliżej. Coraz wyraźniej widzę ich pomalowane
głowy, niektórym z prawie łysych czaszek wyrastają warkoczyki, cud natury, myślę.
Sprzedają jakieś książki i coś jeszcze, ale nie wiem, co. Nagle twarz jednego z
nich wydaje mi się znajoma.
— Uszczypnij mnie — proszę Barbarę. W takich sprawach jest niezawodna.
— Nie musiał być z zakrętasem... — rozcieram obolałą rękę. Gruby ma bose
stopy w siermiężnych sandałach. Przed sobą
trzyma tacę z jakimiś pierożkami. Gruby — buddystą kucharzem? Przypominają mi
się jego słowa „jestem ćpunem" i skłute ramię... Patrzę mu prosto w oczy. Nie
wyglądają na chore.
— Cześć, Graby — mówię. — Po ile pierogi?
Uśmiecha się szeroko. Ja też. Po chwili rechoczemy już jak szaleńcy, a Baśka
gapi się na nas w osłupieniu.
— Masz, poczęstuj się, na koszt firmy... — Graby bierze w serwetkę pierożka i
podsuwa mi pod nos.
Wysuwam Baśkę przed siebie.
— Najpierw niech ona spróbuje...
— Ach, tak, mam być królikiem doświadczalnym? — śmieje się, ale wkłada
pierożka do ust i przewraca oczami z zachwytu.
— Pycha... — mruczy.
— Poznajcie się... — zaczynam, nie wiedząc nagle, co powinienem powiedzieć. —
To jest Barbara, moja kuzynka... — teraz ja odwzajemniam jej się
szczypasem — a to Graby... przyjaciel
— dodaję, częstując się pierogiem. — Sam je wypiekasz?
— Niezupełnie. Ale są odjazdowe, nie?
96
— Odjazdowe — przyznaję.
— Mają w środku jakieś warzywa i nasiona... Niezwykle... — Baśka oblizuje się
jeszcze.
— Jeśli ci smakują, kupimy trochę do domu. Wyciągam portfel, prosząc o
zapakowanie pełnej torby.
Nasze zainteresowanie ściąga kolejnych klientów. Nie chcę mu psuć interesu.
— Nie wpadłbyś wieczorem? — pytam.
Sam na sam z Barbarą wydaje mi się coraz gorszym pomysłem.
— Z przyjemnością — Gruby zgadza się natychmiast. — Mam nadzieję, że ona
będzie? — szepce mi do ucha.
Kiwam głową, zaskoczony. Gruby wpatruje się w Barbarę jak sroka w gnat.
— Mógłbyś też wziąć Ewkę... — rzucam na odchodnym. Nie odpowiada, zajęty
sprzedawaniem.
Jesteśmy już przed dworcem.
— To, gdzie mnie teraz zawleczesz, kuzynie? — Baśka uśmiecha się kpiąco.
— Przepraszam cię, ale...Graby to brat Beaty... to znaczy Ewki, to znaczy...tej
dziewczyny, o której...
— Wszystko jasne — przerywa mi stanowczo. — Bałeś się, że weźmie nas za parę?
— Coś w tym rodzaju — przyznaję. — Nie mogę ryzykować.
— Tak, oczywiście, że nie możesz...
Nie wiem, czy ze mnie kpi, czy też się zgadza.
— Najpierw pokażę ci chałupę, a potem może pójdziemy gdzieś w plener? —
proponuję.
— Świetny pomysł. Czy będziesz malował?
Nie miałem tego w planie, ale widzę, że sprawi jej to przyjemność, więc mówię,
że tak. Potem pójdziemy do jakiejś knajpy i pogadamy o Rudym, myślę. Musi mi coś
poradzić, musi, po to ją tu ściągnąłem.
Mój nowy obraz stoi oparty o ścianę, Barbara z Grubym siedzą pod dragą na macie
i radzą mi, co powinienem zrobić, żeby być drugim Van Goghiem. Nawet nieźle się
tego słucha.
Graby jest w świetnej formie, wściekle się cieszę, że znów
97
jesteśmy razem. Wyciąga trawkę, kręcimy głowami, że my nie, zerkam na niego z
niepokojem. W odpowiedzi obnaża ramię. Jest czyste. No tak, może trudno od razu
zrezygnować ze wszystkiego...Barbara obserwuje naszą pantomimę, o nic nie pyta,
idzie do kuchni parzyć herbatę. Zachowuje się jak gospodyni. Kuzynka...
— Jest ekstra... — Gruby przewraca oczami, gdy tylko zniknęła za drzwiami. —
Nie wiesz, czy ma kogoś?
— Pojęcia nie mam — zdaję sobie sprawę, że mówię prawdę. Po cherubinku mogła
już kogoś poznać...— Sam ją spytaj. Ewka nie mogła przyjść? — staram się, żeby
mój głos brzmiał normalnie.
— Nie, była umówiona...
Pytanie „z kim" aż ciśnie się na usta.
— A ona... — „raz kozie śmierć", myślę „raz kozie śmierć" — ma chłopaka?
Widzę, że Gruby nie słucha. Baśka wniosła herbatę, Baśka pochyliła się nad nim,
Baśka uśmiechnęła się, Baśka, Baśka... Mam wolną chatę, brzmią mi w uszach
własne słowa. Mogę im ją wynająć, całkiem za darmo, myślę.
„Zazdrosny kretyn", oburzył się Głos. „Sam nie wiesz, czego chcesz". Chciałem i
Grubego, i Baśki. Ale oni chcieli już chyba tylko siebie i to stawało się nie do
zniesienia. Baśka mówiła właśnie coś o gwiazdach, a Gruby o astrologii.
Dyskutowali z zapałem, nie miałem na ten temat wiele do powiedzenia.
Przypomniałem sobie naszą rozmowę w knajpie, parę godzin temu.
— Nie wtrącaj się w sprawę Rudego — powiedziała wtedy. — Póki jest szczęśliwy,
niech tak będzie.
Nie byłem pewien, czy szczęście oparte na kłamstwie jest coś warte.
— Szczęście jest wartością absolutną. Samą w sobie — ucięła stanowczo i nie
chciała więcej o tym gadać.
Gruby przyniósł mi w prezencie rodzaj wazonika na kadzidełka i pudełko trociczek
o jaśminowym zapachu. Pachnący dymek wił się niebieską smugą, pełzał po ziemi,
owijając stopy. Czułem jego uspokajające działanie: moja irytacja rozwiewała się
gdzieś razem z nim, patrzyłem na Grubego i Barbarę przyjaźnie, przypominając
sobie jej słowa o szczęściu.
— Wpadnijcie do mnie jutro przed południem — Gruby zbiera się
98
do wyjścia.— Będzie parę osób... Pokażę wam świetne książki.
Chwytam pytające spojrzenie Barbary, jej niepewny uśmiech.
— Jeśli chcesz... — rozkładam ręce.
Ona pewnie tam będzie, myślę, ale nie cieszę się na to spotkanie. „Była
umówiona", dźwięczą mi w uszach słowa Grubego. To może być po prostu tak, myślę
i sam nie rozumiem, dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy.
U Grubego czuję się trochę tak, jak facet w gaciach na plaży naturystów. Może
powinniśmy chociaż być na bosaka, myślę i dzielę się swoim spostrzeżeniem z
Barbarą. Jest dzisiaj ubrana w legginsy i trykot. Śmieje się i ściąga tenisówki.
Po chwili widzę, jak ćwiczy z dwiema innymi dziewczynami kwiat lotosu.
Nie znam ich. Oprócz Grubego, nie znam tu nikogo. Ewki nie widać. Nie będę o nią
pytał.
Na stole w pokoju obok stosy książek. Filozofia Wschodu, I Ching, Potrawy
wegetariańskie, Kama Sutra... Przerzucam stronice, dziwiąc się ludzkiej
pomysłowości. Nagły skrzyp podłogi, odwracam się. Stoi tuż za mną. Zatrzaskuję
książkę, zupełnie jakbym robił coś złego. „Spokojnie, stary, nie wariuj..."
— Cześć — mówi Ewka i wyciąga rękę.
— Cześć — powtarzam za nią. Dłoń ma chłodną i suchą. Oglądam na serdecznym
palcu malutki pierścionek. Nie pamiętam, czy miała go przedtem.
— Ładny? — pyta spokojnie.
— Chyba tak. Nie znam się na tym... — odwracam wzrok.
— Nie mogłam wczoraj przyjść. Byłam umówiona...
— Tak, Gruby mówił...Trudno, szkoda...
Moja normalna elokwencja rozwiała się jak dym. Stoję jak kołek, nie umiejąc
sklecić dwóch zdań po ludzku.
— A gdzie twoja kuzynka?
— Ćwiczy jogę. Wydaje mi się, że to zaraźliwe. Ty, co prawda, jesteś chyba
uodporniona... — język rozsupłał mi się odrobinę.
— Nie do końca — uśmiecha się. Chyba z jednej strony jest trochę spuchnięta.
Łapie mój wzrok. — Dzisiaj jest już ekstra. Żebyś to
99
zobaczył wczoraj... Dobrze, że mój lekarz zgodził się mnie wieczorem przyjąć...
— Lekarz? Wieczorem? — bełkoczę, nie dowierzając własnemu szczęściu.
— Musiałam iść do dentysty. Dlatego nie przyszłam — wyjaśnia. Barbara wpada do
pokoju jak bomba.
— Ojej... przepraszam... — czerwieni się, jakby nas przyłapała co najmniej w
łóżku.
Przedstawiam je sobie i uciekam pod byle pretekstem. Niech się dzieje, co chce,
myślę.
Ale chyba dzieje się dobrze. Coś tam razem w kuchni pitraszą, chichoczą,
przeganiają nas z Grubym ścierką, że to niby ich teren.
— Starałam się zadbać o twoje interesy, kuzynie... — szepcze mi Baśka do ucha
gdzieś w kącie.
— Myślę, że nie bawiłaś się w swatkę... — mówię z godnością.
— Za dużo myślisz, a za mało robisz. Weź to sobie do serca — rzuca zjadliwie.
— Barbara, na nas pora! — przed nami wyrasta Gruby. Nic z tego nie rozumiem.
— Wychodzicie gdzieś?
— Za dwie godziny mam pociąg — wyjaśnia Baśka. — Pojadę z nimi na stację.
Pomogę im przedtem sprzedawać pierożki.
— Jesteś nieodpowiednio ubrana... — śmieję się.
— Hare Kriszna, hare hare... — nuci w odpowiedzi i zarzuca mi ręce na szyję. —
Pozdrowienia dla cioci Irenki... — szepce scenicznym szeptem.
— Poczekaj... pojadę z wami...
Przenoszę się wraz z wszystkimi do przedpokoju, chcę chwycić jej torbę, ale
ubiega mnie Gruby. W jego wzroku widzę prośbę.
— Zresztą, dobra, jeśli już masz opiekunów... Zadzwoń, jak dojechałaś...
Kompletna wariatka, myślę z podziwem. Nie sądziłem, że aż taka. Ewka przygląda
mi się bez słowa.
— Pozwolisz, że jeszcze zostanę? — pytam. Kiwa głową i uśmiecha się do mnie.
ROZDZIAŁ XI
Siedzimy naprzeciwko siebie bez słowa. „Nikt ci nie obiecywał, że będzie łatwo,
chłopie", pociesza mnie mój Głos. Zaczynamy coś mówić, jednocześnie milkniemy.
— Przepraszam — mówię nagle. — Chciałbym cię przeprosić za wszystko, co
sprawiło ci przykrość.
Gram, czy mówię szczerze, sam nie wiem. Najważniejsze jest teraz dobrze wypaść.
Przygląda mi się uważnie.
— Skąd wiesz, że cokolwiek sprawiło mi przykrość?
— Był chyba jakiś powód, dla którego pryskałaś przede mną jak przed zadżumionym?
— Niejeden...— podkula nogi pod siebie, szkoda, lubię na nie patrzeć — ale
nie musisz spowiadać się przede mną.
— Nie zamierzam. Nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań. Niestety... — dodaję
szybko, żeby złagodzić to, co powiedziałem.
Przenoszę się w pobliże jej fotela, siadam na dywanie.
— Chciałbym cię lepiej poznać.
— Na ile lepiej? — uśmiecha się pod nosem.
Jej nierówne zęby zaczynają mi się wydawać czymś zabawnym.
— Na ile mi pozwolisz... — odwzajemniam uśmiech.
— Boję się, że będziesz zawiedziony — wzrusza ramionami. — Nie ma we mnie nic
niezwykłego.
— Jeśli będę miał zapotrzebowanie na egzotykę, zacznę podrywać Grubego.
— Chyba nie jesteś w jego typie — parska śmiechem.
— Łamiesz mi serce...
— Widziałeś, jak on się wgapiał w Baśkę? Przyznaję, że tak.
101
— Mam nadzieję, że ona jest OK, ta twoja kuzynka...
— Jest OK, masz moje słowo.
Za wcześnie na wyjaśnianie kwestii pokrewieństwa. Przyjdzie na to czas. Mam
nadzieję...
Dotykam lekko palcem jej kolana. Widzę, że dostaje gęsiej skóry i sprawia mi to
przyjemność. Podnoszę wzrok na jej twarz.
— Barbara powiedziała mi, że nie znałeś nigdy żadnej Beaty...
— zaczyna niepewnie — i że... mnie tak nazwałeś. Dlaczego? Niezły numer z tej
kuzyneczki, myślę. Ciekawe, co jeszcze jej
naopowiadała...
— Chciałem, żebyś miała jakieś imię. Beata wydawało mi się ładne, to
wszystko...
— A mnie się wtedy wydawało... wtedy, kiedy poszliśmy do ciebie... — oblewa
się rumieńcem na samo wspomnienie — że w ogóle cię nie obchodziło, jak się
nazywam. Nie obchodziło cię również, co czuję ani co myślę... — mówi z coraz
większym wzburzeniem, zaperza się, muszę przerwać potok jej słów.
— Nie bądź nieomylna, Ewuniu. To niebezpieczne...
Podnoszę się, siadam na poręczy jej fotela, znów czuję zapomniany już rumiankowy
zapach, siłą się powstrzymuję, żeby nie zanurzyć twarzy w jej włosy.
Instynktownie odsuwa się ode mnie.
Dobrze, myślę, niech tak będzie. Jeszcze cię oswoję, dzikusko. Będziesz mi
jeszcze jadła z ręki...
Zerkam na zegar. Muszę jechać do matki. Rafała dziś nie będzie, Choiński, na
szczęście, przyłazi coraz rzadziej.
Streszczam sytuację. Nie chcę niedomówień. Ewa słucha z ciekawością, nie
przerywa.
— Dam ci dla niej kawałek domowego ciasta, chcesz?
— proponuje, kiedy wstaję, aby się pożegnać.
Nie jestem pewien. Irenka bardzo uważa, aby nie zepsuć sobie figury. Ale biorę
ciasto. Najwyżej sam pożrę.
— To ty upiekłaś?
— Moja mama — przyznaje. — Ale ja też umiem piec. Najlepiej szarlotkę...
— Upieczesz kiedyś dla mnie?
Śmiech, który może znaczyć wszystko albo nic.
102
— Może pójdziemy dziś wieczór do kina? Byłaś na tym francuskim filmie, który
zdobył aż sześć Oscarów?... Zapomniałem tytułu...
„Przestań ją sprawdzać", wścieka się Głos. „Przecież pamiętasz doskonale. Co to
ma za znaczenie, czy ona to wie..."
Jednak wie i oddycham z ulgą. Gorzej, że już na tym była. Proponuje film, który
widziałem dwa razy. Z zapałem kiwam głową, na dobry początek, żeby nie zapeszyć.
Na filmie trudno mi się skupić. Pamiętam dobrze wszystko: dialogi, dowcipy,
wnętrza, wiem, co wyłoni się zza zakrętu na górskiej drodze, wiem, czy ona go
będzie chciała i co z tego wyniknie. Tłumię ziewanie. Zamykam oczy. Mam nadzieję,
że pod ciemnymi szkłami tego nie widać.
Ewa jest czujna.
— Nudzi cię to? — słyszę jej szept.
Film jest naprawdę niezły. Nie mogę wyjść na kretyna.
— Już go widziałem — przyznaję cicho.
Zniecierpliwione syknięcia sąsiadów. Nasza pantomima w ciemności. Ujmuję jej
dłoń, chce się wyzwolić, ale przytrzymuję ją stanowczo. Nie będzie się chyba
szarpać, myślę. Nie szarpie się. Nawet gdy rozluźniam uścisk, nie zabiera ręki.
Kiedy wychodzimy, próbuję trzymać ją nadal, ale nie pozwala.
Kapie deszcz. Nie mamy parasola. Macham na taksówkę.
— Pojedziemy do mnie? — proponuję jakby nigdy nic, ale kręci głową, że nie. —
Musisz już wracać? Dopiero ósma...
— Mam jutro klasówkę. Z matmy. To nie jest moja mocna strona. Gruby obiecał, że
wieczorem...
Chętnie zaproponowałbym swoją pomoc, ale nie czuję się na siłach. Podaję
taksówkarzowi adres Ewki.
— A co jest twoją mocną stroną? — pytam.
— Chcę zdawać na biologię.
Majaczy mi mgliście w pamięci układ trawienny pająka i wywalam na nią oczy.
— To ciekawe, naprawdę — uśmiecha się promiennie.
— Wierzę — mruczę bez przekonania.
103
To już jej dom.
— Zadzwonię do ciebie —? mówię i otwieram przed nią drzwiczki.
— Nie wstąpisz na herbatę? — pyta.
Nie jestem pewien, czy zaproszenie jest zdawkowe, czy też nie, ale na wszelki
wypadek płacę taksówkarzowi i idę za nią. A właściwie biegnę. Leje już jak z
cebra.
Po raz pierwszy uważnie przyglądam się jej matce. Przypomina mi się teoria,
według której Ewa może tak wyglądać w przyszłości... Właściwie, czemu nie, myślę.
Dostajemy herbatę i ciasto. Już wiem, że jest pyszne — przecież zdążyłem
wcześniej zjeść kawałek, przeznaczony dla Irenki. Grubego na razie nie ma i
zaczynam się zastanawiać, czy klasówka nie była tylko pretekstem, aby do mnie
nie wstąpić.
Tak czy owak, chciałbym, żeby ten dzień trwał jak najdłużej. Chociaż nie dzieje
się nic niezwykłego. Chociaż Ewka wciąż jeszcze mi nie ufa. Chociaż bywają
ładniejsze. Chociaż czuję, że nie będzie łatwo. Wciąż jednak, tak samo jak na
początku, chcę z nią spróbować. I myślę, że warto. -
Twardy sizal drapie mnie w dłonie. Ciekawe, jak sobie z nim radzą dziewczyny.
Rozglądam się po sali. Tylko jedna używa sizalu. Ma dłonie w bawełnianych
rękawiczkach. Reszta tka wełną, wstążkami, nawet jedwabiem. Trzeba mieć nerwy
jak postronki do takiej zabawy. Po kilku godzinach pracy przybywa parę
milimetrów. A ja raz przejadę moją liną okrętową przez osnowę i już widać efekt.
Od pierwszych dni wyczuwam, że jestem na specjalnych prawach. Rodzynek.
Bawidamek. Uroczy kaprys losu. Od paru lat nie zdarzyło się ponoć nic podobnego.
Wiele dziewczyn udaje, że nic sobie nie robi z mojej obecności, ale zdradzają je
szepty i spojrzenia, zbyt częste chichoty, cicha rywalizacja. Większość chyba
zresztą nie jest rzeczywiście mną zainteresowana, tylko się wygłupia.
Instruktorka od tkaniny niewiele starsza od nas. Pewnie prosto po studiach. Od
kompozycji — facet. Nieduży, krostowaty, z kolczykiem w uchu. Dobry fachura. Ale
nie lubi mnie, niestety. Obserwuję grę
104
między nim a Martą, dziewczyną z wymownym dekoltem, która próbuje ustrzelić nas
obu. Bawi mnie to, chociaż nie wciąga. Nie mam ochoty się w to włączać, mimo że
miałbym szansę. I mimo że jej walory oceniam na czwórkę. Numeru stanika, rzecz
jasna.
Po zajęciach zbliża się do mnie, dopiero teraz widzę, że rozcięcie jej długiej
spódnicy sięga prawie pasa. I że nosi pończochy, zakończone koronką.
— Urządzam małą imprezę... — Przyjdziesz? — wciska mi w rękę adres i telefon. —
Jutro wieczorem...
— Ile będzie osób?
— No, w każdym razie więcej niż dwie — śmieje się. — Tym razem więcej — dodaje
z naciskiem.
Muszę to uciąć, myślę. Nie jestem zainteresowany, nie teraz.
— Mogę przyjść z dziewczyną? — pytam niewinnie. Sztywnieje, jej uśmiech zamiera
na twarzy.
— Pewnie... — mruży oczy, jakby wpadła jej rzęsa albo jakiś pyłek. — Chętnie
poznamy.
Poznamy... A więc zaprosiła więcej dziewczyn ze szkoły. Ciekawe, których. Może
być różnie...
Wyobraźnia zaczyna pracować; nie wiem, czy powinienem korzystać z zaproszenia.
Muszę powiedzieć Ewce, jak tu jest, myślę. Niech zdecyduje.
A jednak, wcale nie jest łatwo wyjaśnić coś takiego.
— Jesteśmy zaproszeni na imprezę... — mówię i widzę, że się cieszy. Nie mam
serca psuć jej nastroju.
„To twój problem", upomina mnie Głos. „Jeśli się boisz, nie idź".
Bluzka Marty nie ukrywa niczego. Właściwie mogłaby jej nie mieć. Widzę, że Ewka
jest zbulwersowana. Sama ma na sobie wieczorowe szorty i krótki żakiecik. No i
te butki babci Konopnickiej, na które w końcu ją namówiłem. Uważam, że wygląda
świetnie. Dziewczyny ze szkoły nie spuszczają z niej wzroku.
Jest też paru facetów, ale nie mogę się zorientować, do kogo są parzyści. Jeżeli
są do kogokolwiek. Wkrótce wszystko wskazuje na to, że dwóch z nich do siebie.
105
Otaczam Ewkę ramieniem, nie protestuje. Wsuwam jej do ust koreczki z żółtego
sera, podaję wino, patrzy mi w oczy z uśmiechem, przytula się instynktownie.
— Hej, tam, gołąbeczki... — Marta wyrasta tuż obok. Widzę, że już dała sobie w
szyję. — Mam nadzieję, że te zęby nie sprawiają ci kłopotu... — syczy wprost do
Ewki. — Ale wiesz, nawet w naszym wieku można je jeszcze wyprostować...
— Ewa jest młodsza — mówię spokojnie.
— To tym bardziej... Będziesz musiała chodzić tylko parę lat szczerbata, może
ze trzy, może cztery, ale to szybko zleci.
Widzę, że chwieje się niebezpiecznie. Obejmuję Ewkę mocniej.
— Nieźle się ubzdryngoliła, co? — mówię ze śmiechem. — Chodź, zatańczymy...
Jakaś para drepcze już w kącie. Dziewczyna uśmiecha się i gestem ręki zachęca,
abyśmy do nich przyłączyli.
Marta zostaje sama. Sięga po papierosa, a potem zawisa na szyi jakiegoś dużego w
białych adidasach. Facet nie ma nic przeciwko temu, to pewne. Widzę, jak się do
niej przykleja. Po dwóch kawałkach znikają w którymś pokoju.
Staje mi przed oczami jedna prywatka. Nawet nie pamiętam, jak tamta dziewczyna
wyglądała. Imienia nie miała chyba nigdy. Zanurzam usta we włosy Ewki i cieszę
się jak cholera, że jest tu ze mną.
Zaczynam przypominać sobie daty, patrzę na kalendarz ścienny...
— Wiesz co? — mruczę jej do ucha. — Równy miesiąc temu byłem u ciebie z
Barbarą...
— To miło, że pamiętasz...
— Chodźmy stąd — podrzucam ją nagle do góry. Jest lekka i zwinna.
Wynosimy się bez pożegnania i zbędnego szumu.
— Nie przeszkadzają ci moje zęby? — pyta nagle.
— Wariatka — parskam śmiechem. — Jeśli kiedyś zaczną, sprawię ci luksusową
sztuczną szczękę.
— Pod warunkiem, że razem z Correga Tabs...
— Z siłą wodospadu... — parodiuję popularną reklamę.
Teraz już obydwoje ryczymy ze śmiechu. Mijamy właśnie hotel.
106
Widzę w nim wciąż jeszcze otwartą kwiaciarnię.
— Chodź... — ciągnę ją w stronę wejścia. Przestaje się nagle śmiać. Widzę w jej
oczach lęk.
— Nie, co ty... — cofa się parę kroków. Zaciskam szczęki. Zaczyna mnie to
irytować.
— Chciałem ci tylko kupić kwiaty — mówię.
— Przepraszam... — spuszcza głowę, jej włosy pudla włażą jej do oczu.
Kupuję storczyk.
— Z okazji miesięcznicy... — przygarniam ją do siebie. Całuje mnie lekko.
Oczywiście, w policzek.
Nie była u mnie jeszcze ani razu...
— To też jest miesięcznica Grubego i Barbary. Muszę mu przypomnieć... — jak
zwykle wieczorem, zaczyna się śpieszyć. Zęby mi nie przyszło czasem coś do
głowy...
A mnie to przychodzi do głowy nie tylko wieczorem. O różnych porach dnia
wyobrażam sobie, jak to będzie, jeśli w końcu będzie...
— Ich miesięcznica była wczoraj - prostuję. - Możemy zadzwonić ode mnie i
złożyć im gratulacje...
— Nie wiem... — widzę, jak się waha.
— Posłuchaj, Ewa... Nie zrobię nic, czego nie będziesz chciała. Przecież cię
nie zgwałcę, do licha! - wybucham nagle.
Kuli się, jakbym ją uderzył.
— No, już dobrze... — mówię cicho. — Przepraszam. Odprowadzę cię do domu.
Ruszamy w stronę jej ulicy, nie chce mi się gadać, pogodny nastrój ulotnił się
gdzieś bezpowrotnie.
— Maciek... — Ewka siada nagle na mijanej ławce.
Stoję naprzeciwko niej, sztywny z urazy. Za kogo ona mnie uważa, myślę ze
złością. Że chcę ją ściągnąć do siebie i „wykorzystać"? Przypominają mi się
wszystkie wieczory, jakie spędziłem ostatnio sam w domu i robi mi się coraz
gorzej. „Przestań się nad sobą roztkliwiać", Głos nie jest ze mnie zadowolony.
„Prawda jest taka, że masz na nią ochotę, nie zaprzeczaj!"
Ani myślę. Gdybym nie miał, to wszystko nie miałoby sensu.
— Maciek... — powtarza Ewka. — Usiądź, proszę...
Siadam. Z metr od niej. Zakładam nogę na nogę, nonszalancka poza.
107
„Artysta na ławce nocą", wymyślam tytuł obrazu i zaczynam sobie wyobrażać, jak
powinien wyglądać. Po chwili zdaję sobie sprawę, że oprócz mnie nikogo na ławce
nie ma. To znaczy, na obrazie. Ewa zakłóca kompozycję, w dziwny sposób nie
pasuje.
Chyba, żeby go zatytułować inaczej, myślę. Dwoje ludzi tak sobie bliskich i tak
dalekich... Znów przypomina mi się ten cytat...
— „Samotne wyspy", tak się będzie nazywał... — szepczę do siebie.
— Słucham? — Ewa przysuwa się, bierze mnie za rękę. Storczyk leży samotnie po
drugiej stronie ławki.
— „Samotne wyspy i storczyk", podoba ci się taki tytuł? — pytam.
— Tytuł czego? — Wpatruje się we mnie. Ma napiętą twarz.
— Co to za różnica. Tytuł. Obrazu, filmu, książki...
— Nie wiem, czy mi się podoba. Jest dziwny...
— Trochę pretensjonalny, niestety... Zresztą, storczyk kiedyś
zwiędnie...Chyba trzeba go pominąć, chociaż należy do tej historii...
— Maciek, posłuchaj... Jeśli chcesz, pójdę do ciebie. Tylko boję się, żeby to
czegoś nie zepsuło. Boję się... To znaczy, nie jestem gotowa na...
Wiem, co chce powiedzieć, ale nie mam ochoty jej ułatwiać. Nadal siedzę sztywny,
jakbym kij połknął.
— Maciek... ja jeszcze nigdy... — jąka się bezradnie.
Nagle dociera do mnie sens jej słów i czuję wielką czułość. Obejmuję ją i gładzę
po czuprynie pudla.
— Już dobrze, Beatko... — szepczę jej do ucha. — Już dobrze... Pokrywam jej
twarz drobnymi pocałunkami, nie broni się, ma
słone rzęsy, robi mi się głupio, że tak.się zachowałem, przytulam ją z całej
siły, jej ciało nie opiera mi się, rozpinam jej płaszczyk... Znów czuję ten
zapach, gorzko-słodki, aż kręci mi się w głowie...Wędruję dłońmi po materiale
jej żakietu, pierwszy raz pozwala mi na tak wiele, dotykam kolana, obleczonego w
śliski jedwab, wolno sunę wyżej...
— Nie... — jęczy, chociaż się nie odsuwa.
Kontynuuję podróż. Rozbudzam ją świadomie, pomaleńku, musi wiedzieć, jak to jest,
musi poczuć moje pragnienie, musi zapragnąć sama...Gryzę ją lekko w szyję.
— Powiedz mi, Maciek, powiedz... — prosi mnie szeptem.
— Pragnę cię... — mruczę, a ona odsuwa się nagle. Widzę jej szklany
108
wzrok, rozpięty płaszczyk. Otulam ją nim i troskliwie zapinam guziki.
— Jeszcze mi zmarzniesz... — uśmiecham się, a ona sięga po storczyk.
Powoli wstajemy. Puszczam ją przodem, maleńki wybieg, jeśli będzie chciała...
Ale nie. Rusza w stronę domu.
Ujmuję jej rękę. Idziemy w milczeniu. Mam wciąż pod palcami kształt jej ciała.
— Jesteś śliczna... — mruczę i opieram ją plecami o mijaną bramę. Uliczka jest
pusta i cicha. Całujemy się długo, bardzo długo.
Znów puszczam ją przodem. Jeszcze tylko zakręt. W pokoju Grubego wciąż pali się
światło.
Nie pyta, czy wpadnę na herbatę. Już na to za późno.
— Przyjdę po ciebie pod szkołę. Mam jutro przerwę w zajęciach
— mówię i całuję ją na pożegnanie. W czubek nosa. Kiwa głową, że dobrze i już
jej nie ma.
Nie wyładowane napięcie nasuwa mi przez chwilę pokusę, aby wrócić do Marty. Ale
odsuwam ją od siebie najdalej, jak potrafię.
ROZDZIAŁ XII
Szczyty gór toną w chmurach. Pod nimi przecięte strumieniem pole storczyków.
Idzie nim Ewka. Wiem, że jest naga, chociaż nie potrafię dojrzeć jej nagości.
Próbuje się do mnie zbliżyć, ale idzie pod prąd. Jest ju? niedaleko, wyciąga
rękę... Siedzę na kamieniu, przyglądam jej się jak części pejzażu, storczyki w
takiej ilości wydają mi się czymś nieprzyZWoitym... Ewka coś mówi, ale nie
słyszę słów. Jakiś dźwięk je zagłusza. Obcy dźwięk, nie pasujący do niczego...
Chce mnie ze sobą porwać. Wbijam palce w kamień, jest nagle miękki, rozłazi się
w dotyku. Otwieram oczy. Telefon dzwoni, puszczam poduszkę, zataczając się ze
snu pełznę do holu.
— Maciek? — słyszę głos Rafała i od razu przytomnieję. -Co się stało? — szepczę.
Za oknem szary świt.
~ Irena... Miałem przed chwilą wiadomość... Zaczęła rodzić... Pomyślałem sobie,
że może też będziesz chciał tam pojechać... Ja zaraz wychodzę...
— Jak to: rodzić? — przerywam. — Przecież jeszcze za wcześnie! ~~ W siódmym
miesiącu to się zdarza... Tylko że pewnie dziecko
będzie musiało być w inkubatorze... O ile, oczywiście... — Głos łamie mu się
nagle.
"O ile, oczywiście... O ile, oczywiście", klamocze mi się po głowie. Wciągam w
pośpiechu dżinsy, jakby mój pośpiech był komukolwiek do czegokolwiek potrzebny.
W inkubatorze, jak jakiś kurczak. W najlepszym razie...
— Matko Boska...— rzucam się nagle na kolana i walę głową w dywan. _ zrób coś,
żeby go uratować. Żeby był zdrów i żeby mu niczego nie brakowało. Oddam ci za to
wszystko, co zechcesz — zastanawiam się gorączkowo nad największą ofiarą, jaką
mógłbym
110
w tej chwili ponieść. — Jeśli to czemukolwiek ma pomóc, zabierz mi Ewkę. Niech
ode mnie odejdzie...
Czuję nagły ból, łzy cisną mi się do oczu, jakby już się stało...
„Przestań rozdzierać szaty", Głos przemawia do mnie łagodnie, jak do chorego.
„Nie wydarzyło się jeszcze nic złego..."
Jeszcze... W poczekalni szpitalnej widzę, że jestem w kapciach. Rafał chodzi od
ściany do ściany, w tę i z powrotem, jak wahadło. Nie odzywamy się do siebie.
Nie ma o czym mówić. Ale jesteśmy
razem.
Pod ścianą paru bladych facetów. Niektórzy udają pogrążonych
w lekturze, ale żaden nie przewraca kartek.
W drzwiach staje pielęgniarka, wszyscy sztywnieją. Pada jakieś nazwisko. Jeden
podnosi się szybko.
— Dziewczynka... — mówi siostra i uśmiecha się miło. Radosny nastrój faceta
udziela się nam, nie wiadomo dlaczego.
Napięcie maleje, facet wyciąga piersiówkę, łykamy solidarnie po łyczku. A
potem on rzuca się do telefonu, już osobny, by rozgłosić
nowinę.
Drzwi otwierają się znowu. Pada nazwisko, w pierwszej chwili nie kojarzę, ale
widzę, że Rafał jest już przy siostrze.
— Chłopaczek. Kilo osiemdziesiąt. Jak na wcześniaka, to świetnie. Będzie dobrze,
niech się pan nie martwi...
— A ona... jak ona się czuje? — pyta Rafał, a mnie robi się głupio, bo w ogóle
nie pomyślałem o Irence, całkiem jakby Jaśka za wcześnie przyniósł bocian.
— Wszystko w porządku. Nie było komplikacji.
Jeszcze jeden uśmiech, drzwi zamykają się, patrzymy po sobie bez słowa.
Jedziemy do mnie. Jest już dzień, w szarej mgle ludzie śpieszą się
do pracy.
„Trzymaj się", przemawiam do mojego brata. Kilo osiemdziesiąt... Biorę z
kuchennej szafki dużą torbę cukru. Jasiek jest od niej lżejszy, myślę i robi mi
się nieswojo.
Rafał wbija na patelnię jajka, ja robię grzanki i herbatę.
111
Na dźwięk telefonu o mało nie wylewam sobie wrzątku na spodnie.
— Hej, to ja... — słyszę Ewkę. — Mam nadzieję, że nie obudziłam...
— Nie... — mówię. Nie chcę jej teraz niczego tłumaczyć. Rafał pokazuje mi
stygnącą jajecznicę. — Zadzwonię do ciebie później, dobrze?
— Później mnie już nie będzie... Właśnie chciałam cię prosić, żebyś wpadł za
dwie godziny na pierwsze piętro domu towarowego...
Jezu, ona zwariowała, myślę z niechęcią.
— Nie, Ewa, naprawdę, innym razem, nie dzisiaj...
— Ale właśnie zależy mi, żeby dzisiaj. I tak mieliśmy się przed południem
spotkać. Przecież jest sobota, nie masz zajęć.
Rozpaczliwa pantomima Rafała na stronie.
— Już idę... — rzucam do niego, zakrywając słuchawkę. Ewka ma słuch jak
nietoperz.
— Nie jesteś sam, prawda? — pyta cicho.
Dramatyczny ton jej głosu nie jest mnie w stanie przestraszyć. Nie dzisiaj.
— Nie jestem — przyznaję. — Jem właśnie śniadanie. Jajecznica... Odpowiada mi
trzask odkładanej słuchawki.
Przypomina mi się poranna modlitwa, o ile mój bezładny bełkot można tak nazwać.
A więc stało się. Ofiara była konieczna. Nie czuję jednak nic: ani gniewu, ani
żalu. Tylko zmęczenie. I jeszcze ostrożną radość.
Rafał przygląda mi się w milczeniu. Żuję zimną jajecznicę, wcale nie jest zła.
To tylko kwestia przyzwyczajenia, myślę.
— Chciałeś to kiedyś zobaczyć... — Rafał wyciąga z kieszeni jakąś kartkę.
— Co to jest?
— Orzeczenie rozwodu. Jestem już wolny, zgodnie z prawem.
— To dobrze... — nie stać mnie na bardziej żywiołową reakcję. — Pobierzecie się?
— Jeśli Irena będzie mnie chciała... — uśmiecha się. — Na razie szykuję większe
mieszkanie. Za miesiąc powinno być gotowe. Myślałem, że zanim wyjdą ze
szpitala... Ale tak... Ona wróci za kilka dni.
Myśl, że Jasiek zostanie tam zupełnie sam, jest dla mnie nieznośna.
— Mogłeś poprosić o pomoc przy tym szykowaniu. Przecież to mnie też dotyczy...
— niespodziewanie czuję się dotknięty.
— Daj spokój. Masz szkołę, te swoje szyby i w ogóle... Ten
112
telefon... niepotrzebnie poganiałem cię, żebyś skończył, tak? Wzruszam ramionami.
— Nie cierpię braku tolerancji... — warczę, ale jednak sięgam po słuchawkę.
— Ewka wyszła — mówi Gruby i zaczyna opowiadać mi coś o Baśce. Podobno też
przeszła na wegetarianizm.
— A ja mam brata — przerywam mu nieoczekiwanie i dopiero, kiedy wypowiedziałem
to głośno, czuję taką radość, że chce mi się krzyczeć.
Może by pójść do tego domu towarowego, myślę nagle. Nie będę już spać, a w domu
dostanę świra.
— Od jutra weźmiemy się za porządki, dobrze? — proponuje Rafał. Pomysł nie
jest zły, więc kiwam głową. Sięga do telefonu
i wykręca numer szpitala. W napięciu śledzę wyraz jego twarzy. Jest pogodna.
— Podobno on jest wyjątkowo silny, jak na taką kruszynę. Twierdzą, że wszystko
powinno być w porządku — mówi i zbiera się do wyjścia. — Przyjdę jutro przed
południem, pasuje?
Podaję mu rękę. Ściska ją mocno, a potem nagle obejmuje mnie i przytula do
siebie. Jak kogoś bliskiego.
Diabli wiedzą, czy o ten dom towarowy jej chodziło, myślę, wjeżdżając ruchomymi
schodami na drugie piętro. I czy w ogóle tu będzie, skoro nie jesteśmy umówieni.
Rozglądam się. Sobotni tłum kupuje płaszcze, ogląda parasole. Jesień.
Mój wzrok przyciąga stoisko niemowlęce. Kupię ci ekstra wózek, postanawiam.
Żebyś sobie jeździł na spacery jak król. Szkoda, że nie mogę zrobić tego teraz.
Irenka zapowiedziała nam, żeby nie kupować niczego, zanim nie będzie wiadomo, że
wraca z nim do domu. Taki przesąd.
Przez megafon zapowiadają pokaz mody. Muzyka. Dopiero teraz widzę wybieg pod
ścianą. Ludzie gromadzą się wokół, gapią na dziewczyny, niezłe, trzeba przyznać.
Rozglądam się niecierpliwie. Nie widząc nigdzie Ewki, znów zadzieram wzrok.
— Ale ta laska ma nogi... — słyszę obok siebie.
113
— I nie tylko...
Dwóch facetów aż ślini się do przechodzącej modelki.
Nogi wydają mi się nagle podejrzanie znajome. Mini-sukienka, oblepiająca ciało,
włosy a la pudel... No, nie, zaraz mnie szlag trafi. Co ona tu robi?!
„Przecież widzisz", Głos próbuje mnie uspokoić, ale bez skutku. Mam ochotę
ściągnąć ją z wybiegu. Mam ochotę zarzucić na nią koc albo worek, albo sam już
nie wiem co, żeby nie przyciągała tych spojrzeń. Na krótką chwilę nasze oczy
spotykają się, ale nie widzę żadnej reakcji. Wystudiowany lekki uśmiech, marsz
najpierw w jedną, potem w drugą stronę... Nie mam ochoty dłużej patrzeć.
Odchodzę w bok i czekam, aż to się skończy.
Co jej strzeliło do głowy, złoszczę się. Nic mi nie mówiła...
Muzyka ucicha, widzę, że ludzie się rozchodzą. Zbliżam się powoli do drzwi, za
którymi zniknęła. Trwa to bardzo długo. Już zamierzam zastukać, kiedy wyrasta,
razem z inną długonogą, która na szczęście zmywa się natychmiast.
— Jednak przyszedłeś... Spławiłeś tę panienkę, z którą jadłeś śniadanie?
— Panienkę... — powtarzam bezmyślnie. Wyobrażam sobie Rafała w falbankach i na
wysokich obcasach i parskam śmiechem.
— To nie jest śmieszne.
Widzę jej zaciętą twarz i ogarnia mnie ślepa złość.
— To, że pokazujesz, co masz najlepszego, publicznie, też nie jest śmieszne —
cedzę przez zaciśnięte zęby.
— Atak jest najlepszą formą obrony. Znamy te chwyty... Przejrzyj się lepiej w
lustrze: nawet twoje słynne okulary nie kryją sińców pod oczami. Nieźle się
musiałeś zabawiać tej nocy.
— Posłuchaj, Ewka: nie życzę sobie, żebyś więcej to robiła, zrozumiałaś? —
ściskam jej ramię.
— Puść mnie! — wyrywa się. — Przez ciebie będę miała siniaka!
— I nie będziesz mogła demonstrować publicznie kostiumów kąpielowych... Chyba
popłaczę się ze zmartwienia!
— Jakich kostiumów? Przecież to jest kolekcja jesienno-zimowa!
— W czymś takim, co pokazywałaś, na pewno odmroziłabyś sobie tyłek!
— Kretyn! Zachowujesz się tak, jakbym robiła co najmniej striptiz!
114
Albo zatrudniła się w salonie masażu erotycznego!
— Do tego, obawiam się, nie masz kwalifikacji... — za późno gryzę się w język.
Odwraca się na pięcie i biegnie do schodów. Roztrącając ludzi, dopadam ją na
parterze.
— Przepraszam. Nie chciałem tego powiedzieć, ale mnie sprowokowałaś... —
biegnę obok niej, musimy robić swoją drogą niezłe widowisko.
Nagle staje i odwraca się do mnie.
— To nie mogło trwać długo. Byłam głupia, że uwierzyłam, że może być inaczej.
Ty nigdy się nie zmienisz. Idź sobie do tej chętnej panienki, która rano smaży
ci jajecznicę, a w nocy ma kwalifikacje do masażu!
Niesprawiedliwość jej słów odbiera mi chęć do riposty. Odchodzę. Nie chcę
dziewczyny, która jest wiecznie podejrzliwa. To okropne pokutować za nie
popełnione winy. Chciałem cię poznać, poznałem, trudno, świetnie. Mam tego dosyć.
W chałupie nie mogę znaleźć sobie miejsca. Próbuję rysować, ale wyładowywanie
się na papierze nie przynosi spodziewanych efektów. Ani artystycznych, ani
psychoterapeutycznych, niestety.
Robię porządki w szafie. Potem w kuchni. Dzwonię do ojca, ale zanim ktoś odebrał,
odkładam słuchawkę. Zawiadomię go, jak już Jasiek będzie większy, postanawiam.
Choćby o centymetr.
Chce mi się do człowieka. Nagle zdaję sobie sprawę, że już niedługo nie będę sam
mieszkał. „Ale korzystałeś z wolnej chaty, niech cię kule biją", mój Głos ryczy
z uciechy. Mnie wcale nie do śmiechu.
Trzeba wypić zdrowie Jaśka, postanawiam i znów sięgam po słuchawkę. Gruby zgadza
się, zastrzegając że on tylko wodą. Rudy ma głos jak z akwarium i nie bardzo
kojarzy, co do niego mówię.
— Rudy — pytam w końcu — co jest grane?
— Dawno się nie widzieliśmy... — odpowiada pokrętnie.
— No właśnie. Najwyższy czas to nadrobić. Milczenie.
— Rudy, jesteś tam?
115
- W pewnym sensie... — mruczy i nagle ogarnia mnie straszne przeczucie, że on
już wie. Ale nie mogę go o to spytać, nie mogę wymówić imienia „Marys'ka".
— Posłuchaj, stary. Urodził mi się dzisiaj brat. Cholernie się o niego martwię.
I pokłóciłem się z dziewczyną. Oprócz ciebie będzie jeszcze tylko taki jeden...
Spodoba ci się. Buddysta. Trochę szajbus, ale w porządku. To co, przyjdziesz?
— Tak... — słyszę po chwili. — Lepiej, żebyś od razu wiedział... Nie jestem już
z Maryśką. Ona uciekła. Z tym samym facetem, co wtedy, no wiesz... Zostawiła w
domu list, że z nim, no i żeby się nie martwić. Powiedziała mi wszystko jej
matka. Miała jakby pretensję. Że jej nie upilnowałem. Że nie wiedziałem. Że
byłem ślepy... Może ona ma rację. Może ten facet ją zmusił, jak myślisz? Może
powinienem jej szukać?
— Nie powinieneś. Olej ją, Rudy — ciężko mi to mówić, wiem, że chciałby
usłyszeć coś innego. — Mam w szkole z tuzin ekstra panienek. Towar pierwsza
klasa, wprowadzę cię...
— Może kiedy indziej... — przerywa niecierpliwie. — To będę o siódmej — dodaje
i odkłada słuchawkę.
A więc stało się, myślę z mieszaniną ulgi i niepokoju. Ciekawe, kto cię uratuje
tym razem, Marysiu...Na wszelki wypadek przysięgam sobie nie wpatrywać się zbyt
uważnie w odsłonięte okna.
Na stole układam na talerzykach ementaler, bułeczki, kabanosy, marynowane
grzybki, otwieram puszkę sardynek, dla Grubego kiełki i soczewica... Wódka do
zamrażalnika, piwo poniżej, szampan i mineralna też. „Masz duże plany", mój Głos
nie posiada się z podziwu. „A mam", odwarkuję i przecieram kieliszki.
Dzwonek do drzwi. Obstawiam Rudzielca. Na widok Ewki cofam się gwałtownie, za
nią włazi Gruby z uśmiechniętą gębą.
— Napraszała się, to ją wziąłem — pokazuje siostrę. — Nie szkodzi? Kręcę głową,
że nie, chociaż nie jestem tego pewny. Gruby wręcza
mi w prezencie świecę i książkę.
— Uznajmy, że będzie mi już zaliczone na poczet imienin. Każdy je kiedyś miewa,
ty też, jak sądzę?
116
Przytakuję, wertując I Chinga, Księgę Przemian.
— Powróżysz mi? — pytam.
— Och, przecież wiesz, że to nie wróżby! — oburza się Gruby. Sprowokowałem go
specjalnie, czekam na wykład, obserwując
Ewkę. Jest speszona. Ma spuszczony wzrok, ubrała się w dżinsy i skromny sweterek
zapięty pod szyję. Nie tak, jak na wybiegu, myślę kąśliwie i nie potrafię się
powstrzymać od komentarza.
— Trzeba było zostać w tej mini, którą wszyscy tak oklaskiwali.
— Nie należy do mnie — odpowiada spokojnie. — To część kolekcji.
— Widziałeś jej występ? Jak wypadła? — pyta Gruby, siadając
w kącie.
— Świetnie — syczę przez zęby. — Rewelacyjnie.
Gruby zdaje się nie zauważać mojej wściekłej miny. Prosi o mineralną, zapala
świecę, wyjmuje z kieszeni notesik i coś w nim smaruje. Nie wydaje się, żebyśmy
mu byli do czegoś potrzebni.
— Dlaczego mi nie powiedziałeś... — zaczyna cicho Ewka.
— Jakoś się nie złożyło — wzruszam ramionami.
— Przepraszam cię, ale to wszystko tak wyglądało... Zresztą, nie zaprzeczyłeś,
że rano nie byłeś sam i...
— W dalszym ciągu nie zaprzeczam — przerywam jej stanowczo. Nic ode mnie nie
wyciągniesz, Beato, myślę ze złością. To kwestia
zaufania, a nie słów. Naginasz wszystko do z góry wymyślonej tezy. Nie będę
niczego prostował.
Próbuje przebić wzrokiem moje ciemne szkła, nie udaje jej się i wolno opuszcza
głowę.
Telefon przerywa ciszę.
— Nie gniewaj się, ale nie przyjdę — Rudy ma glos jak skowronek. — Zaraz po
twoim telefonie zadzwoniła Marysia. Prosiła mnie o pomoc. Muszę tam pojechać,
rozumiesz...
— Gdzie pojechać?
Rudy wymienia miejscowość oddaloną zaledwie o czterysta kilometrów. Rzeczywiście,
nie ma o czym mówić. Robi mi się okropnie. Nie mogę ci pomóc, myślę z rozpaczą.
Musisz sam dostać w kość. Jak i my wszyscy... Spoglądam na spuszczoną głowę Ewki,
na jej smukłe ręce, które wygina nerwowo.
— Każdy człowiek jest samotną wyspą. Trzymaj się, Rudy
117
— mówię i odkładam słuchawkę. — Nie będzie nas więcej. Przynieść tu kolację,
czy pójdziemy do kuchni?
— Poczekaj... — Gruby przesuwa w dłoniach trzy monety.
— Najpierw wyrocznia. Dziś jest twój ważny dzień. Zadaj I Cningowi dowolne
pytanie albo jasno sformułuj jakiś problem. Najlepiej zapisz go. Patrz w płomień
świecy i rzucaj.
Czuję w dłoniach metalowe krążki.
— Mam dwa pytania...
Niepewnie przesypuję monety z ręki do ręki.
— Postaw je po kolei.
Na karteczce piszę: „Czy mój brat będzie zdrów?" i „Czy związek z Ewą ma
przyszłość?"
Oczyszczam wzrok płomieniem świecy. Wyobrażam sobie Jaśka w szklanej kuli, jak
owada zaklętego na wieczność w bursztynie. A potem widzę go w tym wózku, który
mu upatrzyłem dziś rano. Sześć rzutów. Monety rozsypują się bezgłośnie na macie,
Gruby coś notuje.
— Heksagram trzydziesty: „ogień". Sukces, bez przeszkód. Druga linia zmienna —
entuzjazmuje się Gruby, czytając: — Żółty. Bardzo pomyślne. Słońce w południe.
Żółty kolor symbolizuje równowagę i harmonię, jest to kolor złotego środka.
Słońce w równowadze między porankiem a wieczorem. Wszystko jest w zgodzie ze
światem. Wszystko układa się pomyślnie.
I znów biorę w dłoń monety. W świecy widzę obraz Ewki ze storczykiem w ręku. Raz,
dwa, trzy, cztery, pięć, sześć...
— Niesamowite... — szepcze Gruby. — Sam zobacz. Przechodzi mnie mistyczny
dreszczyk. Ogień. Heksagram
trzydziesty. Druga linia zmienna.
— Na dwa różne pytania otrzymałeś taką samą, bardzo pozytywną odpowiedź.
— Teraz ja... — Ewa pochyla się po kartkę, coś pisze, po chwili rzuca, Gruby
robi tajemnicze znaczki...
— Trzydzieści pięć — mruczy po sprawdzeniu w Księdze.
— Postęp. Heksagram ten przedstawia wschodzące słońce. Ty i partner jesteście
dobrze dobrani, wasze charaktery wzajemnie się uzupełniają. Razem jesteście
zdolni do twórczego, rozwijającego się, długiego związku...
Ewa wyjmuje mu Księgę z ręki.
118
— Daj, sama sobie przeczytam...
Zastanawiam się, czy jej pytanie miało związek ze mną. Jeśli tak, to biorąc
również pod uwagę odpowiedź, którą sam otrzymałem, ciągle mamy szansę.
Dlaczego wobec tego tak trudno się
porozumieć?!
Otwieram szampana. Ewa nie ma ochoty na inny alkohol, Graby z zachwytem sączy
mineralną, zakąszając kiełkami.
Za oknami gęstnieje mgła, pożera światła latarni, pobliskie drzewa i krzaki.
Nawet poszczekiwania psów na wieczornym spacerze dobywają się jak spod kołdry.
— Możecie zostać na noc, jeśli macie ochotę. Miejsca tu jest całe
mnóstwo.
Dolewam Ewie szampana, pije go jak oranżadę, widzę jak się rozluźnia, rozpina
pod szyją sweterek. Jeszcze dwa guziczki, podpowiadam w duchu, a będzie całkiem
nieźle. Łapie mój wzrok i spokojnie, dałbym głowę, że na moje życzenie, rozpina
kolejny guzik. Nie jest to ciągle to, o co chodzi. Patrzę jak zahipnotyzowany na
jej dłonie, bawi się, rozpina i zapina, zaraz ukręcisz nitkę, Beatko, myślę i —
o nocy pełna cudów! — słowo stało się ciałem. Guziczek toczy się po podłodze,
Ewa zapina spiesznie ten co powyżej, ale to już nic nie daje, no w każdym razie
niewiele. Ściska go w dłoniach, zmieszana, zaróżowiona, nie wiem, czym bardziej:
szampanem czy sweterkiem.
— Zdrowie Jaśka! — mówię i pochylam się nad jej kieliszkiem. Włosy pudla
przejeżdżają mi po twarzy, zapach rumianku miesza się z zapachem Spumante
Classico. — ??? ???!
— Stukamy się kieliszkami. Są smukłe i wysokie, bąbelki mają szansę odbyć w
nich długą drogę, zanim nie ulecą w swój Bąbelkowy
Czwarty Wymiar.
— Chyba już pójdziemy — Gruby podnosi się, poprawia swój
warkoczyk.
— Ja zostaję... — słyszę głos Ewki i nie wierzę własnym uszom. Gruby przez
chwilę popatruje po nas niepewnie.
— Co powiedzieć w domu? — pyta jednak tylko.
— Wymyśl coś... — Ewa całuje go w policzek, a Graby odwraca się jeszcze i
patrzy na mnie, patrzy, jakby na coś czekał.
— Zadzwonię do ciebie rano — mówię wolno, wytrzymując jego spojrzenie.
ROZDZIAŁ XIII
Butelka już jest prawie pusta. Ewa znów sięga po kieliszek; wyjmuję go jej z
ręki.
— Upijesz mi się... — mruczę — a potem będziesz mi mówiła, że wykorzystałem
twój stan nieważkości.
— Wykorzystaj mój stan nieważkości, bo inaczej nigdy się nie odważę...
Widzę, że wcale tego tak naprawdę nie chce. Jest zdeterminowana. Pragnie mi coś
udowodnić. Przecież to nie ma sensu, myślę. To nie tak.
— Ewuniu... dasz sobie spokój z tymi pokazami mody, dobrze?
— Całuję ją wolno w szyję. *
— Nie dam... — zaprzecza łagodnie.
— Dlaczego?
W tej chwili nie czuję już złości, tylko ciekawość.
— Chcę mieć trochę swoich pieniędzy — przytula się do mnie.
— To mi zajmie tylko dwie godziny tygodniowo, tyle co nic. Ty
zarabiasz myciem szyb.
— A wolałabyś, żebym latał jak pajac po wybiegu?
— Dlaczego nie? Potrzebują modeli. Na pewno byś się nadawał...
— Zapala się nagle, siada. — A wiesz, to świetny pomysł.
Moglibyśmy mieć pokazy razem.
— Dziękuję, postoję. Wolę szyby, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
— A gdybym powiedziała, że mam, to byś zrezygnował?
— Nie — przyznaję. — Ale ty nie masz żadnych racjonalnych powodów.
— Czyżby? A niebezpieczeństwo związane z tym, że wisisz ze szczotką
kilkadziesiąt metrów nad ziemią, to pryszcz?
— Pryszcz w porównaniu z niebezpieczeństwem, jakie ze sobą
120
niesie pokazywanie takich nóg publicznie.
Podwijam nogawki jej dżinsów, pieszczę łydkę. Kładzie się, gładzi mnie
niezdarnie po rękawie bluzy.
— Zgaś lampkę — prosi.
Gaszę, po ścianach tańczą cienie świecy, tej przyniesionej przez Grubego,
przypomina mi się I Ching i słowa wyroczni.
— Twoje pytanie, to które zapisałaś na karteczce... — szepczę. Nie muszę
kończyć.
— Przecież wiesz...— całuje mnie w ucho. — A twoje?
— Drugie. Pierwsze dotyczyło Jaśka...
— Chyba cię kocham — mówi nagle i zasłania dłonią usta, jakby chciała wtłoczyć
te słowa z powrotem do krtani.
— Ewuniu, Ewuniu... — powtarzam bezradnie, z czułością.
Nie wiem, czy powinienem powiedzieć to samo co ona, nie wiem, czy powinienem się
z nią kochać, nigdy jeszcze nie miałem tylu wątpliwości. Przypominam sobie, że w
szufladzie mam to, co potrzeba, kupiłem pierwszego wieczoru, kiedy myślałem, że
do mnie przyjdzie.
Zaczynam ją rozbierać. Dfży. W pokoju jest chłodno. Sięgam po koc, wyciągając
przy okazji paczuszki. Tak długo jej pragnąłem, a teraz, nagle, zaczynam się bać.
Po chwili leżymy koło siebie w samych majtkach. Obejmuję ją mocno i przytulam.
Jest smukła i delikatna jak jakaś roślina. Czuję, że zaczyna nieśmiało na mnie
reagować. Uczę ją tego, pomału, kontrolowanie własnych emocji jest takie
trudne... Zaczyna oddychać głośno, coraz głośniej.
— Powiedz, chcesz tego, jesteś pewna? — szepczę jej do ucha.
— Nie wiem... Nie gniewaj się, ale nie wiem...
Nie gniewam się. Pieścimy się, jest mi dobrze, jeszcze nie tak, jakbym pragnął,
ale muszę poczekać. Aż powie mi „tak".
O świcie budzą mnie nagle jej stopy. Oplątują się w moje, są chłodne, otulam
kocem szczupłe ramiona.
— Myślę, że też cię kocham — wyznaję do jej śpiących włosów, lecz chyba nie
słyszą.
121
Po raz pierwszy dostrzegam kilka drobnych piegów. Z trudem powstrzymuję odruch,
żeby ich nie pocałować. Zamykam oczy i wtedy nagle czuję na powiekach jej usta.
Za późno, żeby myśleć o okularach. Podnoszę na nią wzrok.
— Myślałam, że są piwne — mówi cicho Ewa — a one są siwe jak deszczowe niebo.
Śliczne — dodaje i znów mnie całuje: raz w jedno, raz w drugie.
Czuję się nagle bezbronny i potwornie nagi: nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś
patrzył mi w oczy. Odruchowo sięgam po okulary, ale powstrzymuje moją rękę.
— Nie, proszę...
Zamykam powieki. Gładzi mnie po twarzy. Przyciągam ją do siebie blisko, bardzo
blisko.
— Teraz ... — szepcze nagle. — Chcę tego. Tak...
I nagle jest już moja. Tak bardzo moja, że nie można bardziej.
— Bolało? — pytam cicho, kiedy budzimy się znowu.
— Trochę — przyznaje i chowa mi głowę pod pachę. Czuję na skórze jej szorstki
języczek.
Za oknem świeci słońce.
— Kocham cię... — szemrze mi do ucha.
— Ja cię też — przyznaję i nagle dziwię się sobie, że nie byłem tego pewny.
Zsuwam z niej okrycie. Broni się zaciekle. — Chciałbym cię zobaczyć... — proszę.
Nie ustępuje. Śmieje się, próbując zamotać się w koc jak w naleśnik. — Ja się
przed tobą obnażyłem — wskazuję na porzucone okulary.
O dziwo, nie czuję już wstydu.
— Ale tylko na chwilę — zastrzega.
Wydaje mi się najpiękniejsza na świecie. Nie wierzę własnemu szczęściu. Kurtyna
zasuwa się znowu, koniec pokazu. Ewa leży z zaciśniętymi mocno powiekami, widzę,
jak się wstydzi. Uspokajam ją najczulej jak potrafię.
— Poczekaj tu na mnie — mówię wreszcie. — Zadzwonię tylko do szpitala.
Znów wraca niepokój. Zakładam okulary, jakbym się chciał odgrodzić od tamtego
świata, od złych wiadomości. Wymieniam imię i nazwisko pacjentki.
— Poprosić do telefonu? — nie wierzę własnym uszom.
122
— Tak, byłbym wdzięczny...
— Halo? — słyszę po chwili głos Irenki. Musiała być w pobliżu.
— To ja, Maciek... Jak się czujecie?
— Znakomicie. Szczególnie twój brat. Jest podobno wyjątkowo duży i silny jak
na wcześniaka. Mnie boli jeszcze to i owo, ale do wesela się zagoi.
— A wyznaczyliście już z Rafałem termin? — Śmieję się. Ona też.
— Widziałaś Jaśka? — pytam.
— Przed chwilą. Jest prześliczny. Ma nawet włoski, wyobrażasz sobie? Długie
czarne włosy. Jeszcze ze trzy dni musi być na obserwacji, a potem wrócimy do
domu...
— Wrócicie? Razem?
Natłok szczęśliwych wiadomości sprawia, że głupieję. W drzwiach stoi Ewa i
uśmiecha się do mnie. Widzę, że już się wykąpała. Ma wilgotne włosy, jest na
bosaka, w wielkim ręczniku.
— Tak, o ile badania wypadną pomyślnie. Ale na razie wszystko na to wskazuje —
jej głos jest samą radością.
Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wydawała mi się taka szczęśliwa. Przez małą,
bardzo krótką chwilę czuję ukłucie zazdrości. Nie sądzę, żeby się mną tak
cieszyła. „Jesteś podły", mój Głos skręca się ze wstydu. „Masz rację — przyznaję
pokornie — jestem. Ale pracuję nad sobą i to jest coś warte."
Całuję Irenkę przez telefon na pożegnanie. Obiecuje zadzwonić wieczorem.
— Miałem nadzieję umyć ci plecy. Jesteś za bardzo samodzielna...
— Wtulam twarz we włosy Ewy.
— Jeśli chcesz, ja ci umyję...
Ale się porobiło przez tę jedną noc, myślę zachwycony. I już jesteśmy w łazience,
wygłupiamy się, chlapiemy, smarujemy pastą do zębów w dowolnych miejscach,
odbiło nam kompletnie.
A potem nakrywamy do stołu i robimy śniadanie. Ubrani, wypachnieni, jak Pan Bóg
przykazał.
— Masz ochotę na jajecznicę? — pyta Ewa i nagle urywa. Feralne słowo zawisa jak
kamień.
— Tak, chętnie — mówię lekko, jakby nigdy nic, ale znowu to co\, co już,
zdawałoby się, mamy poza sobą, wpełzło między nas.
Może jej powiedzieć, jak to naprawdę było, co ?? zależy, mys%,
123
ale zacinam się. Znów przypominają mi się jej oskarżenia i głupie domysły.
Milkniemy. Serwetki, kubki, mleko, miód, byle czymś zająć ręce. Jajecznica na
boczku pachnie prześlicznie, sięgam po widelec... Dzwonek do drzwi. Ki diabeł,
myślę. Może to Gruby przylazł na kontrolę. Miałem zatelefonować...
Rafał w starych dżinsach i flanelowej koszuli. Głupio się przed nim czuję, nie
założyłem okularów.
— Wpuścisz mnie? — pyta. — Jadę ze szpitala. Wiem już, że tam dzwoniłeś... —
dostrzega Ewę i milknie w pól zdania.
— Ewa, moja dziewczyna — dokonuję prezentacji. Podają sobie ręce.
— Rafał. Tata brata — układa kalambur i wbija wzrok w mój talerz. — Znów
będziesz jadł zimną jajecznicę — kręci głową. — Wie pani, wczoraj siedzieliśmy
właśnie przy stole i ktoś zadzwonił, kiedy nałożyłem mu na talerz...
Ewka patrzy na mnie, patrzy, jej kąciki ust drgają niebezpiecznie, udziela mi
się to i już po chwili zarykujemy się ze śmiechu. Rafał uśmiecha się niepewnie.
— Też bym się chętnie pośmiał, ale nie mam z czego — mówi i wyciąga z torby
różne pasty i środki czystości.
— Oj, nie rób demonstracji — proszę. — Zaraz się za to weźmiemy. Herbaty, kawy?
— Sam się obsłużę... — zgadza się potulnie. Zerkam na Ewkę.
— Może wam pomóc? — pyta. Ma świetlistą twarz i szczęśliwe oczy.
— Nie. To ciężka robota — protestuję.
— W takim razie upiekę szarlotkę. Idę po jabłka... — rzuca w pośpiechu i znika.
Przełykam ostatnie kęsy zimnej jajecznicy.
— Gratuluję... — szczerzy się Rafał. — Nigdy jej nie widziałem, to nowy nabytek?
— Niezupełnie... — za dużo byłoby mówić, myślę — po prostu nie chciała do mnie
przychodzić...
Nie pyta więcej. Wie, że jeśli będę chciał, sam powiem. A ja wiem, że on
wysłucha z uwagą. Idealny układ.
124
Dzwonię do Grubego.
— Przepraszam, że tak późno — mówię.
— Już wyszła? — po jego głosie trudno się zorientować, czy jest na mnie
wściekły.
— Do pewnego stopnia. To znaczy, na razie po jabłka. Chce nam upiec szarlotkę.
Przyszedł Rafał. Będziemy szykować chałupę na powrót Irenki. I Ewa...
— Dobrze — przerywa mi. — Starzy wyjechali dziś do dziadków. Wracają wieczorem,
koło dziewiątej. Chciałbym, żeby była wcześniej.
— Odprowadzę ją o ósmej. Może być?
— Tak — przyznaje Gruby. Czuję, że to jeszcze nie koniec rozmowy. Więc czekam.
— Czy ona jest... jest dla ciebie ważna?
— Bardzo. Myślę, że jak Barbara dla ciebie.
— To dobrze — w głosie Grubego słyszę morze ulgi. — Bo gdyby nie, musiałbym
sprać ci gębę, a nie chce mi się.
— W takim razie masz szczęście — śmieję się. Widzę, że Rafał lata już ze szmatą.
Pora się włączyć.
Kupujemy różowego słonia. Jest dokładnie taki, jakiego sam chciałem kiedyś mieć.
Pakujemy go do wózka, który nabyłem już wcześniej. Ledwie się mieści.
W domu Ewy, na stole, rozkładamy wszystko. Śpiochy, skarpetki, małe adidaski...
Jej mama ma okrągłe oczy.
— Kupowaliście to dla niemowlaka? W dodatku takiego? — rozstawia wymownie
ręce. Nie ma między nimi zbyt wiele miejsca.
— Też czasem wydawało mi się, że to jest za duże, ale podobało nam się... — Ewa
zaczyna się jąkać.
— Byle nie było za małe — ucinam dyskusję. — W końcu podrośnie.
— Te butki są na jakieś dwa latka... — mama Ewy zaczyna chichotać. — Że on się
nie orientuje, no dobrze, ale żebyś ty, dziewczyna...— kręci głową.
Ewa czerwieni się, zakłopotana.
— Na przyszłość będzie wiedziała. Jak będzie kupować dla swojego...
125
Czuję, że się zagalopowałem. Matka Ewy przygląda nam się podejrzliwie.
— Mam nadzieję, że nie będzie to bliska przyszłość — mówi tylko i idzie do
kuchni.
Ja też mam nadzieję. Musimy najpierw zrobić mnóstwo rzeczy... Nagle czuję lęk,
że zaczęliśmy za wcześnie. Że nie damy rady czekać tylu lat. Ale odganiam te
myśli od siebie jak złe osy. Uśmiecham się do Ewy, mruga do mnie porozumiewawczo,
pokazując na kuchnię, robimy małpie miny, jest dobrze, daj Boże, żeby nam się
udało, wzdycham i pakuję na powrót do wózka słonia.
— Pora do domu. Dosyć tych spacerów — mówię do niego, trącając go w różową
trąbę. — Uśmiechnął się do mnie, widziałaś? — rozciągam mu włóczkowe wargi.
W progu stoi Gruby i rysuje kółka na czole.
— Spoko, stary. Dobrze się czuję — rzucam, całuję Ewę na pożegnanie i
wyjeżdżam z fasonem na dżdżystą ulicę.
Jasiek jest z dziesięć razy mniejszy od różowego słonia. Jeszcze nigdy w życiu
nie widziałem takiego tyciego człowieczka. Patrzę na niego, patrzę i nie mogę
się nadziwić.
— Jesteś moim bratem, wiesz? — szepczę do niego, kiedy nikt nie widzi. — I
Rafał mi powiedział, że będę ojcem chrzestnym. Postaram się, żebyś nigdy nie
siedział sam w kącie. Chyba że będziesz chciał.
Jasiek słucha, przygląda mi się.
Wyjmuję blok i staram się go uwiecznić, ale wciąż mi wychodzi staruszek. A
raczej staruszka... Wypisz wymaluj babcia Czerwonego Kapturka. Jak leży w łóżku
w falbaniastym czepku.
— Zrobimy ci parę pięknych zdjęć, babuniu-Jasiuniu — mówię i pstrykam fotka za
fotką.
Pora napisać do ojca. Wsuwam do koperty po zdjęciu Jaśka i Ewki.
Kochany tato — piszę. — Cieszę się i dziwię, że udało ci się sprzedać dwa moje
bohomazy. Nie były nic warte.
Przesyłam ci zdjęcia. Ten mały to Jasiek, mój brat. Niedługo skończy tydzień,
lub osiem miesięcy, zależy jak liczyć, tak mu się
126
spieszyło wyleźć na świat. Ta duża to Ewa. Pamiętasz, podarowałem ci jej portret.
Myślę, że od razu wiedziałeś o niej więcej ode mnie i to daje mi nadzieję, że
może moje malowanie jest jednak coś warte.
Chciałbym, żeby nam się udało, z tą dziewczyną. Chciałbym z nią być, kiedyś w
życiu. Ale gdy się rozglądam wokół, groza i bicie w dzwony. Może dopiero drugie
związki mogą być udane? Jeżeli tak, to lepiej odpuścić sobie od razu...
Wiesz, kiedy kupowaliśmy razem wózek dla Jaśka, wzięto nas za rodziców. Nie masz
pojęcia, jak dziwnie się poczułem...
Tylko się nie martw. W dalszym ciągu zamierzam zdawać na Akademię, nie piję (za
dużo), nie palę (w ogóle), nie podrywam (bo już poderwałem).
Więc jeśli czasem wydam Ci się nie dość wesoły, będzie to wyłącznie moja wina. I
mojego Głosu. Bo lepiej jest żyć bez refleksji. Kiedy wszystko znaczy dokładnie
to, co znaczy.
Myślenie to tragedia, tato. Bezmyślne emocje zresztą też- Opowiem Ci kiedyś o
Rudym...
Jakiś czas temu usłyszałem zdanie, które nie chce się ode mnie odczepić.
Człowiek jako samotna wyspa.
Wyobrażam ją sobie wśród bezkresnych wód. Czasem przypłynie do niej łódka.
Zatrzyma się na dłużej lub krócej. I odpłynie. Niekiedy zostaje na zawsze.
Osobna łódka na osobnej wyspie.
Jasiek zapłakał nagle. Też jesteś samotną wyspą, pędraczku. Maleńką osobną wyspą,
pomyślałem i naraz wydało mi się to wspaniałe.
127
—