Linda Howard
Odważni, męscy, wspaniali
Sunny, dziewczyna słoneczna
PROLOG
Za każdym razem, gdy Chance Mackenzie zjawiał się w domu, targały nim uczucia najrozmaitsze i nie zawsze łatwe do określenia. Dwa spośród nich można było jednak śmiało uznać za dominujące. Wielka radość, której towarzyszyło jednak pewne skrępowanie, nie pozwalające na szczery, otwarty entuzjazm. Powód był prosty. Mimo przywiązania do rodziny Chance Mackenzie najbardziej lubił być sam. Upodobanie do samotności wyrobiło w nim życie, jego jedyny nauczyciel do czternastego roku życia. Jeśli życie Chance'a pracowało nad tym usilnie przez czternaście lat, no to już tak musiało zostać. Własne towarzystwo odpowiadało mu najbardziej, no i miał swoje zasady: Nie przejmować się nikim, nikogo nie absorbować swoją osobą, nie dać się rozpieszczać słodkimi pytaniami typu:
- Jak się czujesz ? Nie potrzebujesz czegoś?
Pracę wybrał dla siebie aż nadto odpowiednią. Tajny agent siłą rzeczy musi być człowiekiem zamkniętym w sobie, zawsze czujnym i nieufnym. Jednym słowem - wszyscy na odległość.
Wszyscy?- Tak, choć jednak z pewnym wyjątkiem. Chance od lat kilkunastu miał przecież rodzinę. Taki dziwny, wiecznie kłębiący się, pokrzykujący i radosny tłumek, wsysający w siebie. Jedna wielka udręka. Tłumek namolny, zupełnie nie liczący się z Chance'em Mackenziem, facetem, którego bała się jak ognia - i całkiem słusznie - większość najgorszych drani grasujących po świecie.
Oni, ta cała rodzina, nie czuli wobec Chance'a żadnego respektu. Obściskiwali go, klepali po ramieniu, pokrzykiwali i stroili sobie z niego żarty. Po prostu kochali go, jakby był jednym z nich. A on nie był, i ten fakt nigdy nie znikał z jego świadomości.
Jego dzieciństwo było dalekie od standardów. Przez pierwsze czternaście lat swego życia był sam. Nie wiedział, gdzie i kiedy się urodził, czy w ogóle dano mu jakieś imię. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek ktoś się nim opiekował. Pamiętał za to, jak kradł jabłka w supermarkecie, ledwo wtedy sięgał do skrzynki. Ile miał lat?- Może trzy albo i mniej. Pamiętał, gdzie sypiał. Najczęściej kładł się w jakimś płytkim rowie, a w deszcz czy chłód wkradał się do czyjejś stodoły, magazynu, baraku - wszystko jedno, byle było sucho i ciepło. Ubranie kradł. Napadał na chłopców, bawiących się samotnie przed domem, i ściągał z nich wszystko, co mogło mu się przydać. Na ogół nie miał z tym problemu, był nadzwyczaj silny, jak na swój wiek. Z bardzo prostej przyczyny: on zawsze wszystko musiał zdobywać sam.
Raz tylko, bardzo krótko, towarzyszyła mu inna żywa istota. Kiedy miał z pięć lat, jakiś bezpański czarno-biały kundel zaczął chodzić za nim jak cień. W nocy Chance po raz pierwszy w życiu mógł przytulić się do czyjegoś ciepłego boku. Po tym psie ma do dziś na dłoni pamiątkę. Kundel ugryzł go, bo sam miał ochotę na resztki steku, które Chance znalazł wśród odpadków na tyłach jakiejś restauracji. Chance nie miał do niego pretensji, pies był tak samo głodny jak on. Musieli się jednak rozstać, bo trudno zdobyć jedzenie dla jednej osoby, a co dopiero kraść i dla siebie, i dla psa. Ale Chance zrozumiał nauczkę. Jeśli chcesz przeżyć, musisz być taki, jak ten pies.
Prawdziwe życie Chance'a zaczęło się w dniu, kiedy Mary Mackenzie znalazła w przydrożnym rowie nieprzytomnego, trawionego gorączką chłopca, balansującego już na granicy życia i śmierci. To, co działo się przez kilka następnych dni Chance pamiętał jak przez mgłę, ponieważ większość czasu był nieprzytomny. Obustronne zapalenie płuc miało wyjątkowo ciężki przebieg. Chance zdawał sobie jednak sprawę, że leży w szpitalu i to napawało go wielkim lękiem. Niepełnoletni, bezdomny i bez żadnej tożsamości, czyli idealny przypadek dla opieki społecznej, a on, odkąd zrozumiał, o co w tym chodzi, skutecznie wymykał się tej właśnie instytucji. Dlatego teraz, kiedy na krótko wracał do przytomności, myślał tylko o jednym. Uciekać, uciekać jak najprędzej. Ale jego myśli były mętne, a ciało zbyt słabe, żeby poddać się jego rozkazom.
W tym szpitalu opiekował się nim anioł o łagodnych szaroniebieskich oczach i brązowych włosach, przyprószonych siwizną. Anioł miał chłodne dłonie i głos pełen słodyczy. Oprócz anioła był tam jeszcze mężczyzna, bardzo wysoki, barczysty, o ciemnej, surowej twarzy. Pół-Indianin. Ten mężczyzna wielokrotnie powtarzał jedno jedyne zdanie, które miało odpędzić od Chance'a strach.
- Nie pozwolimy, żeby oni ciebie zabrali.
Powtarzał to, głośno i wyraźnie, za każdym razem, kiedy Chance miał przebłysk świadomości. Chance nie wierzył. Owszem, od dawna już podejrzewał, że sam ma w sobie krew indiańską, ale to nie powód, żeby temu pół-Indianinowi ufać bardziej niż przeklętemu kundlowi, przez którego głodował cały dzień.
Nienawidził, kiedy go dotykali. To oznaczało atak, a on był zbyt słaby, żeby stanąć do walki i pokonać tych wszystkich lekarzy i pielęgniarki, którzy bez przerwy szarpali go, kłuli, przewracali na bok, jakby był kawałkiem bezwolnego mięsa. Dlatego zaciskał tylko zęby. Wiedział, że teraz, póki jest bez sił, nie wolno mu się przeciwstawiać. Bo jeszcze go zwiążą i gdzieś zamkną. Lepiej przeczekać.
Ta pani, ten anioł, była przy nim przez cały czas. Chociaż, na logikę, musiała od czasu do czasu wyjść z tego szpitala. W każdym razie, kiedy otwierał oczy, ona była zawsze. Przemywała mu rozpaloną twarz ręcznikiem zmoczonym w chłodnej wodzie i wkładała do ust malusieńkie kawałeczki lodu. Kiedy ból rozsadzał mu głowę, głaskała go po włosach i po czole. Pierwszy raz umyła Chance'a pielęgniarka. Był przerażony. Od tej chwili myła go pani-anioł i on znosił to o wiele lepiej. Krzątała się koło niego bez przerwy i zawsze wiedziała, co należy zrobić. Poprawiała poduszki, zanim zdążył pomyśleć, że jest mu niewygodnie. Regulowała ogrzewanie, a on jeszcze nie poczuł, czy jest za gorąco czy za zimno. Masowała mu nogi, kiedy w tej gorączce bolało go dosłownie wszystko. Nie spoczęła ani na minutę, wlewając w niego całe morze ciepła i troskliwości. Jakby w ciągu tych kilku dni chciała mu dać jak najwięcej matczynej opieki, której on nigdy nie miał.
Któregoś dnia to polubił. Chłód dłoni na rozpalonym czole, cichy, melodyjny głos, którego nasłuchiwał, kiedy nie był w stanie unieść ciężkich powiek. Kiedyś przyśniło mu się coś niedobrego. Obudził się z krzykiem, a ta pani przytuliła go i głaskała, jakby był jej małym dzieckiem. Cały czas mówiła, tak cichutko, on powoli uspokajał się i zapadał w sen. Po raz pierwszy w życiu poczuł się tak jakby... bezpiecznie.
Był zdumiony - i dziwi się do dziś - że Mary Mackenzie jest osobą filigranową. Ktoś o tak potężnej sile woli powinien mieć dwa metry wzrostu i ponad sto kilo mięśni. Wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, jakim sposobem Mary udało się omotać cały personel szpitalny, no i Chance'a. Przewyższał ją już wtedy co najmniej o głowę, ale to nie miało żadnego znaczenia. Coraz bardziej się poddawał, coraz bardziej miękł w środku - przerażony, wyczuwał bowiem instynktownie, że oddanie się pod czyjąś opiekę oznacza uległość. Zanim jednak odzyskał siły na tyle, żeby zwiać ze szpitala, zdążył już pokochać tę kobietę, która sama zdecydowała, że zostanie jego matką. Pokochał ślepą, ufną, bezradną miłością małego dziecka.
Prosto ze szpitala Wolf i Mary zawieźli go na wzgórze Mackenziech, zwane przez nich Wzgórzem Spełnionych Nadziei. Otworzyli przed nim drzwi swego domu, swoje ramiona i serca. Na zawsze. Bezimienny chłopiec umarł tamtego dnia, w przydrożnym rowie, a narodził się Chance Mackenzie. Ten dzień bowiem Chance wybrał sobie jako dzień swoich urodzin.
Od chwili, gdy przestąpił próg domu na Wzgórzu Nadziei Mackenziech, zmieniło się wszystko. Przedtem nie miał nic, teraz nie brakowało mu niczego. Zawsze chodził głodny, teraz jadł, ile dusza zapragnie. Zawsze mu się wydawało, że on wie bardzo mało, a tu, w tym domu, wszędzie były książki. Mary Mackenzie była belferką do szpiku swoich drobnych kości i niemal od pierwszego dnia zaczęła wlewać w niego wiedzę, jak najwięcej, ile tylko dał rady wchłonąć.
Chance dotychczas sypiał, kiedy chciał, byle tylko miał się gdzie położyć. Teraz dostał swój pokój, sypiał w swoim własnym łóżku. Dostał również ubranie, nowe, kupione specjalnie dla niego. Nikt przedtem tych ubrań nie nosił, i on wcale nie musiał ich ukraść.
Nastąpiła jeszcze jedna zmiana, najistotniejsza.
Nagle został otoczony rodziną. Miał matkę, ojca i braci, ni mniej ni więcej - czterech, poza tym młodszą siostrę, jedną bratową i malutkiego bratanka. Wszyscy, od pierwszego dnia, traktowali go tak, jakby był wśród nich zawsze. Nikt nie bał się go dotknąć. Mary, teraz jego mama, robiła to niezliczoną ilość razy w ciągu dnia. Głaskała go, poklepywała, odgarniała włosy z czoła, wieczorem przychodziła pocałować go na dobranoc. Maris, siostra, drażniła się z nim, jak ze wszystkimi braćmi, potem nagle chudymi rączkami obejmowała go wpół i oznajmiała radośnie:
- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że jesteś nasz!
Przez pierwsze czternaście lat swego życia Chance nauczył się, że nikomu nie należy ufać, a przywiązanie do kogoś czyni człowieka bezbronnym. Tej prawdy nie zapomniał, mimo to nie był w stanie powstrzymać się od kroku bardzo nierozważnego, choć do dziś traktował to jako oznakę słabości. Wszystkich Mackenziech obdarzył miłością. Kochał ich, potrzebował i tylko wśród nich czuł się naprawdę rozluźniony i bezpieczny. A obiektów do kochania przybywało, jego przybrani bracia żenili się i nowe pokolenie Mackenziech w zastraszającym tempie zwiększało swoją liczebność. Pierwszy był John, pierworodny syn Joego i Caroline, prawie osesek, kiedy Chance przybył do domu na wzgórzu. Wkrótce jednak na świecie pojawiły się kolejne maleństwa i Chance, nie wiadomo kiedy, nauczył się sprawnie zmieniać pieluszki, karmić butelką i wzruszać, ściskając w dłoni tłuściutkie paluszki, których właściciel z przejęciem ćwiczył pierwsze kroki. Teraz w sumie miał dwunastu bratanków i jedną małą bratanicę, która, ku uciesze całej rodziny, wchodziła mu po prostu na głowę.
Tym niemniej, każdy przyjazd do domu kosztował go trochę nerwów. Choć tęsknił za rodziną, to jednocześnie okropnie się bał... O, tak. Bał się panicznie, żeby ich nie stracić, bo nie potrafiłby już żyć bez tego ciepła, którym rodzina Mackenziech otuliła go kilkanaście lat temu.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Chance kochał motory, a najbardziej swoją własną, ryczącą bestię, która niosła go teraz wąską drogą, wijącą się wśród wzgórz. Uwielbiał wiatr, rozwiewający włosy, uwielbiał pęd i przechylanie się na zakrętach, tak zgodne, jakby on i maszyna stanowili nierozerwalną całość. Upajał się głębokim dudnieniem, czasami leciutko pokasłującym i wysyłającym do jego ciała rozkoszne wibracje.
Żaden motocykl na świecie nie brzmi tak jak Harley.
Jeszcze jeden zakręt i zobaczył przed sobą cel swojej podróży. Dom Zane'a, raczej nietypowy. Duży - pięć sypialni i cztery łazienki - ale sprawiający pozory mniejszego, ponieważ część pomieszczeń ukryto pod ziemią. Z okien - szyby ze szkła bezodpryskowego - widać było dokładnie całą okolicę, podjazd tylko z jednej strony. Drzwi wejściowe pancerne, zamki najnowocześniejsze, ściany zewnętrzne wzmocnione specjalnymi płytami, w suterenie zapasowy generator i wiele jeszcze innych rozwiązań, na wypadek, gdyby trzeba było się ukryć albo uciekać. Naokoło domu czujniki, wychwytujące najmniejszy ruch.
Zane, naturalnie, nie więził swojej rodziny, ale środki ostrożności uważał za niezbędne. Poza tym Zane taki właśnie był. Zawsze przezorny, przygotowany na każdą krytyczną sytuację i z planem alternatywnym na podorędziu.
Chance wyłączył silnik i powoli przejechał ręką po potarganych włosach, dając sobie sekundę na wyciszenie. Potem energicznie kopnął podpórkę, Harley stanął stabilnie i Chance zeskoczył, bardziej jak z konia niż z motocykla. Wyjął z kufra cienką teczkę i szybkim krokiem wszedł na obszerną, zacienioną werandę.
Była dopiero połowa sierpnia, dzień bardzo ciepły, niebo błękitne, bez jednej chmurki. Na zielonym pastwisku konie leniwie poszczypywały trawę. Kilka z nich podeszło dostojnie do ogrodzenia, ich wielkie czarne oczy wlepione były w hałaśliwy stwór, który przed chwilą wtoczył się na podjazd. Wśród kwiatów Barrie uwijały się pracowite pszczoły, z dala dobiegał śpiew ptaków. Piękne, zielone wzgórza Wyoming. To strony rodzinne, bo niedaleko stąd, na Wzgórzu Mackenziech, stoi inny dom, rozłożysty, w którym podarowano Chance'owi normalne życie i wszystko, co miało teraz dla niego jakieś znaczenie.
– Cześć! Wchodź! - rozległ się w domofonie niski, spokojny głos Zane'a. - Jestem w gabinecie.
Chance wszedł do środka. Jego nogi w solidnych butach prawie bezszelestnie sunęły korytarzem. Cisza panowała w domu idealna, a więc Barrie z dzieciakami musiała dokądś pojechać, bo inaczej Nick biegłaby już do niego w podskokach.
Drzwi do gabinetu, o dziwo, były zamknięte. Chance przystanął, posłuchał chwilę i nie pukając, otworzył drzwi.
Zane siedział za biurkiem. Komputer był włączony, przez otwarte okno wpadało do pokoju świeże, nagrzane słońcem powietrze. Powitał brata ciepłym uśmiechem, nieczęsto pojawiającym się na jego marsowym obliczu.
-Uwaga – mruknął. - Oni tu są!
Chance odruchowo spojrzał w dół, sprawdzając podłogę. Teren był czysty.
-Są pod biurkiem - wyjaśnił Zane. - Ukryli się przed tobą.
Chance ze zdziwieniem uniósł brwi. Z tego, co wiedział, dziesięciomiesięczne bliźniaki nie miały zwyczaju chować się przed nikim i przed niczym. Spojrzał jeszcze raz w dół, jeszcze bardziej uważnie i dojrzał dziesięć pulchnych paluszków.
-No, niestety, nie są jeszcze w tym dobrzy - stwierdził z uśmiechem. - Widzę ich.
-Stary, oni dopiero zaczęli trenować! Ćwiczą od tygodnia. A najpilniej atak.
-Atak!
-Zgadza się. Ty stój i nie ruszaj się z miejsca. Zaraz ciebie zaatakują, a dokładniej, twoje nogi.
-Czy program szkolenia obejmuje gryzienie?
-Na razie nie.
-Całe szczęście. Powiedz jeszcze tylko, co będzie, jeśli atak się powiedzie
-Chłopaki zwykle tylko atakują. Potem wycofują się i naturalnie ryczą ze śmiechu. Chociaż...
Zane w zamyśleniu potarł brodę.
-Jest jeszcze jeden wariant. Siądą na twoich stopach. Żeby ciebie unieruchomić, rozumiesz?- Chociaż nie jestem tego pewien, oni stanowczo wolą stać, niż siedzieć...
W tym momencie nastąpił atak. Chance, mimo że Zane go uprzedził, był nieco zdumiony. Oba berbecie poruszały się wyjątkowo cicho i trudno było nie podziwiać ich precyzji. Wysunęli się spod biurka jednocześnie, przemknęli po dywanie jak dwie jaszczurki i z triumfalnym okrzykiem zaatakowali wuja. Malec z lewej ciężko klapnął na jego stopie, malec z prawej wczepił się rączkami w dżinsy i zaczął się podciągać. Naturalnie, obaj napastnicy przez cały czas zanosili się od śmiechu.
-Jak młode wilczki - stwierdził z pełnym uznaniem Chance i rzuciwszy teczkę na biurko, pochylił się, aby obu wojowników przetransportować w górę. Pousadzał ich sobie na obu rękach, prawej i lewej, i z rozczuleniem spoglądał na identyczne pucołowate buzie, uśmiechające się do niego radośnie. Cameron i Zack natychmiast przystąpili do realizacji nowych zadań, to znaczy rewizji, czyli sprawdzania zawartości kieszonek koszuli tudzież szarpania wuja za uszy i poklepywania go po twarzy.
-Ależ oni wyrośli! - z podziwem powiedział Chance, kręcąc głową na wszystkie strony. - A ważą już chyba tonę!
-Prawdziwe chłopaki - oświadczył z dumą Zane. - Prawie dogonili Nick. Mała waży trochę więcej, ale oni i tak wydają się ciężsi.
Bliźniacy już teraz wyglądali jak mężczyźni z rodu Mackenziech. Wysocy i mocno zbudowani. A Nick wdała się w filigranową babcię Mary.
-Gdzie Barrie i Nicki - spytał Chance, któremu do pełnego szczęścia brakowało pięknej bratowej i żywej jak srebro bratanicy.
Zane westchnął ciężko.
-Lepiej nie pytaj! Mieliśmy kryzys obuwniczy.
-Co? Jaki kryzys? - dopytywał się zaciekawiony Chance, rozsiadając się na krześle. Każdy z bliźniaków dostał do swej dyspozycji jedno z kolan wuja. Znudzeni ciąganiem go za uszy, malcy zajęli się teraz sobą. Pogadywali coś w języku zrozumiałym tylko dla siebie, łapali się za rączki. Chance głaskał ich bez przerwy, ale malcom nie przeszkadzało to w zabawie. Wszystkie dzieci w rodzinie Mackenziech przyzwyczajone były do czułego dotyku dorosłych rąk.
Zane znów westchnął i usiadłszy w krześle wygodniej, założył sobie ręce za głowę.
-No, to posłuchaj. Wyobraź sobie, że masz w domu trzyletnią pannę, a ona, z kolei, ma lakierki. Czarne, błyszczące, uwielbia zadawać nimi szyku w niedzielę. I wszystko jest dobrze, dopóki nie popełnisz poważnego błędu taktycznego. Pozwalasz jej, i to właśnie w niedzielę, obejrzeć w telewizji „Czarownika z krainy Oz”.
Bystry umysł Chance'a natychmiast połączył oba fakty i wysnuł logiczny wniosek. Nick zapragnęła mieć butki czerwone.
-Czym załatwiła te lakierki?
- No, jak to? Wiadomo, że szminką.
Tego też mógł się domyśleć. Tak się jakoś złożyło, że prawie każdy z nowego pokolenia Mackenziech miał wpadkę ze szminką. Coś w rodzaju nowej rodzinnej tradycji, zapoczątkowanej przez Johna, który ulubioną szminką matki namalował na ojcowskim mundurze dodatkową baretkę. Caroline się wściekła. Szminka była do wyrzucenia, a znalezienie nowej, identycznej, wymagało więcej zachodu niż starcie kilku plamek z munduru męża.
-A nie mogliście po prostu zetrzeć tej szminki? - spytał Chance, zestawiając trochę już za bardzo rozbrykanych chłopców na podłogę.
-Jasne, że mogliśmy, ale było za późno, ponieważ Nick sama zastosowała środki zaradcze i wsadziła lakierki do zmywarki.
Spojrzał na brata, brat na niego i obaj wybuchnęli głośnym śmiechem.
-Wczoraj Barrie kupiła nowe lakierki. Niestety, Nick spojrzała na nie tylko raz, nie chciała nawet przymierzyć. Powiedziała, że są bardzo brzydkie.
-Raczej „baldzo bzydkie" - poprawił z uśmiechem Chance.
-Zgadza się. Ale z jej wymową jest coraz lepiej. Nick ćwiczy wymowę „r" bardzo gorliwie, powtarza w kółko różne wyrazy, rozumiesz, te, które dla niej są najważniejsze. Cukierek, rowerek i tak dalej.
-Rozumiem. A teraz obie panie są na zakupach?
-Tak. Trzeba kupić małej czerwone lakierki. - Zane czujnym wzrokiem omiótł pokój. Chłopcy byli na zwiadach, czyli sunęli na czworakach po dywanie. Musieli jednak być spragnieni ojcowskiej uwagi, bo gdy tylko Zane spojrzał, obaj, jak na komendę, klapnęli pupami o podłogę i zapłakali. Krótko, po męsku i ostrzegawczo. A potem wlepili oczy w swego tatę.
-Pora karmienia - zakomunikował Zane i przekręciwszy się w obrotowym krześle, sięgnął po butelki z podgrzewacza, ustawionego na stoliku za biurkiem.
-Łap, którego chcesz - rzucił do brata, podając mu butelkę.
-Jak zwykle. Przygotowany na każdą ewentualność - mruknął Chance i zgarnął z podłogi jednego z bliźniaków. Zanim wetknął mu do ust smoczek, spojrzał uważnie na nachmurzoną buzię. Tak, to Zack. Czyli ten, którego chciał złapać. Chance rozpoznawał bliźniaków bez trudu, jak zresztą i wszyscy pozostali członkowie rodziny. A chłopcy podobni byli jak dwie krople wody. Pediatra sugerował, że może nałożyć im na nóżki znaki identyfikacyjne, co było zupełnie niepotrzebne. Chłopcy, choć pod względem fizycznym identyczni, różnili się nieco charakterami. I dla rodziny była to wystarczająca wskazówka.
Chance patrzył z rozczuleniem na małego, cieplutkiego żarłoka na swoim ręku, na okrągłą główkę pokrytą ciemnymi jedwabistymi włoskami. Czysta przyjemność, a przecież kiedyś był zupełnie innego zdania. Pierwszym niemowlęciem, które wziął na ręce, był John, i to John w sytuacji bardzo krytycznej, ponieważ wyrzynały mu się zęby. Chance był u Mackenziech zaledwie od kilku miesięcy, nadal był czujny, nieufny, choć zwalczył już w sobie tę przemożną chęć, aby rzucać się na każdego, kto go dotknął. A Joe i Caroline przyjechali do rodziców z wizytą. Kiedy stanęli w drzwiach, z ich min od razu można było wywnioskować, że podróży nie mieli przyjemnej. Nawet Joe, zwykle tak opanowany, nie ukrywał frustracji, a piękna, szykowna Caroline - tym razem w stroju zmiętym i z potarganymi włosami - była kompletnie roztrzęsiona. Przecież działała według swoich zwykłych zasad. Nie tracić zimnej krwi i logika przede wszystkim. A John wrzeszczał nadal.
Półprzytomne spojrzenie Caroline przemknęło po obecnych i spoczęło na twarzy nowego członka rodziny Mackenziech.
- Weź go, błagam - powiedziała, składając dziecko w ramionach Chance'a. - Ty na pewno go uspokoisz.
Naturalnie spanikował i omal nie upuścił Johna. Nigdy przedtem czegoś takiego nawet nie dotknął, a co dopiero trzymać w rękach. Był przerażony i zdumiony, że ta dama swego wypieszczonego synka zdecydowała się powierzyć właśnie jemu, półdzikiemu, bezdomnemu chłopakowi z domieszką krwi indiańskiej. Stał nieruchomo, trzymając Johna w wyciągniętych przed sobą rękach. I nagle zapadła błogosławiona cisza. Prawdopodobnie dlatego, że Chance po prostu zaciekawił Johna. Malec zamilkł więc i wpatrywał się w niego okrągłymi oczkami, dodatkowo kopiąc nóżką.
Chance doskonale wiedział, że takie maleństwa ludzie sadzają sobie na ręku. Zrobił więc to samo, powolutku, ostrożnie i zachęcony sukcesem, spróbował wytrzeć ślimakiem obślinioną buzię malca. John jakby tylko na to czekał. Jego umęczone szczęki z całej siły zacisnęły się na kciuku Chance'a. Dwa słodkie ząbeczki, które zdążyły już przebić dziąsła, były ostre jak u wiewiórki. Chance aż podskoczył. Z odsieczą pospieszyła Mary. Uwolniła palec Chance'a, a John - w zamian za palec, który tak świetnie zastępował gryzaczek - dostał do żucia ręcznik, zmoczony w wodzie. Chance miał cichą nadzieję, że jego przygoda z Johnem dobiegła końca. Niestety, wszyscy dziwnie byli przekonani, że nikt tak nie zajmie się Johnem jak właśnie on. Skończyło się na tym, że Chance nosił Johna i nosił, pokazując mu w pokoju różne rzeczy, które wydawały mu się godne uwagi. A Johna interesowało wszystko i każdy obiekt oglądał z wielką uwagą, nie przestając ani na chwilę żuć ręcznika.
To było pierwsze szkolenie Chance'a, jeśli chodzi o niemowlęta. Od tej chwili wykorzystywany był bezwstydnie i właściwie na bieżąco, ponieważ jego bardzo męscy bracia i płodne bratowe byli niezmordowani w produkowaniu malutkich słodkich istotek. A ostatni rzut, czyli trójka dzieci Zane'a i Barrie, zawojowała Chance'a bez reszty.
-Wiesz, że Maris jest przy nadziei?- - spytał Zane.
-Nie może być!
Chance uśmiechnął się z zadowoleniem. Nareszcie! Ich młodsza siostra wyszła za mąż równo dziewięć miesięcy temu i zaczynała się już zastanawiać, czy Pan Bóg w ogóle zechce obdarzyć ją potomstwem.
-Kiedy ma termin?
- W marcu. Maris mówi, że do tego czasu zdąży oszaleć. Podobno Mac ani na minutę nie spuszcza jej z oczu.
Mac MacNeil był jedynym mężczyzną na świecie, który od samego początku w towarzystwie Maris czuł się pewny i swobodny. I to był jeden z powodów, dla którego Maris pokochała go tak bardzo i pozwoliła się poskromić. Dla niej sprawa była jasna. Jeśli Mac zdecydował, że ciężarna Maris nie będzie jeździła teraz za bydłem - a Maris przecież gotowa była i jeść, i spać w siodle - to po prostu tak będzie.
-Chance? Może powiesz mi teraz, o co tu chodzić - Zane spojrzał wymownie na teczkę, rzuconą na biurko.
Chance wiedział, że brat nie pyta tylko o zawartość teczki. Zane doskonale się orientował, że Chance teoretycznie powinien być teraz we Francji, chciał więc wiedzieć, dlaczego Chance przyjechał niespodziewanie, nie wykonując przedtem nawet zwykłego telefonu.
-Nie chciałem ryzykować - powiedział Chance. - Boję się przecieków.
-Podejrzewasz kogoś?
-Nie. Ale wolę dmuchać na gorące. Bo nikt, oprócz ciebie i mnie, nie powinien o tym wiedzieć.
-O czym?
-O tym, że Crispin Hauer ma córkę.
Zane nie zmienił wygodnej pozycji w krześle, ale jego twarz stężała. Crispin Hauer od lat zajmował pierwsze miejsce na ich liście najbardziej niebezpiecznych terrorystów i od lat cały sztab najlepszych ludzi próbował go rozpracować. Jak dotychczas, bez rezultatu. Hauer nadal był w tym samym stopniu niebezpieczny, co nieuchwytny.
Wiadomo było, że trzydzieści pięć lat temu Hauer ożenił się z Pamelą Vickery, ślub brał w Londynie. Jego żona jednak w pewnym momencie po prostu znikła, przepadła bez śladu i Chance, jak zresztą wszyscy, przypuszczał, że umarła - śmiercią naturalną albo też pomógł jej w tym małżonek lub któryś z jego wrogów.
-Kto to jest - spytał krótko Zane.
-Sonia Miller. Jest tutaj, w Stanach.
-Słyszałem niedawno to nazwisko.
-Zgadza się. Ona jest tym kurierem, któremu w Chicago rzekomo zrabowano przesyłkę. Pamiętasz, te ważne dokumenty na temat przestrzeni powietrznej.
Zane, kiedy słuchał, słyszał każde słowo.
-Rzekomo - powtórzył. - Sądzisz, że to było ukartowane?
-Bardzo możliwe, że była w zmowie z ojcem.
-Myślisz, że Hauer poszedłby na takie ryzyko?
Przecież wiadomo, że po zaginięciu tak ważnych dokumentów kurier sprawdzany jest bardzo dokładnie.
-Prawdopodobnie sądził, że do niczego nie dojdziemy. Ale stało się inaczej. Najpierw wszystko było niby cacy. Sonia Miller, córka Hala i Eleonor, oboje rodzice czyściutcy. Ale kiedy usiłowałem ściągnąć metrykę urodzenia Soni, okazało się, że takowa metryka jest niedostępna, bo dziecko zostało zaadoptowane. Hal i Eleonor własnych dzieci nigdy nie mieli. No to pozwoliłem sobie sprawdzić, kim byli prawdziwi rodzice ich przybranej córki.
-Udało ci się ? - No, no...
Zane nie krył podziwu. Plików adopcyjnych strzeżono teraz bardzo gorliwie ze względu na ochronę danych osobowych. Otwarcie takiego pliku było nie lada wyczynem, i to wyczynem raczej ryzykownym.
-Mam nadzieję, że nie zostawiłeś żadnych śladów?
-Bez obaw, nikt nie będzie miał o nic pretensji. Najpierw przeszedłem przez kilka stacji przekaźnikowych, a potem włamałem się do urzędu skarbowego i dopiero z ich systemu wszedłem do pliku adopcyjnego.
-Chytrze. Nikt nie będzie chciał zadzierać z ludźmi od podatków.
-Otóż to. W każdym razie wiem już teraz na pewno. Sonia Miller jest córką Hauera.
Tymczasem Zack zdążył wypić swoje mleko i, spracowany bardzo, złożył główkę na ramieniu wuja. Chance podniósł dziecko i poklepując delikatnie po pleckach, dalej wyłuszczał sprawę bratu.
-Panna Miller pracuje jako kurier od ponad pięciu lat. Ma mieszkanie w Chicago, ale bywa tam bardzo rzadko, tak przynajmniej mówią sąsiedzi. A ja jestem prawie pewien, że ona współpracuje z ojcem.
-Rozumiem.
Zane w zamyśleniu pokiwał głową. Tak, ten wariant należy uznać za najbardziej prawdopodobny. W ich zawodzie zawsze trzeba zakładać najgorsze, tylko wtedy można przygotować się odpowiednio do działania.
-Masz jakiś pomysł?- - spytał, odstawiając pustą butelkę na biurko i zabierając się za poklepywanie małego Camerona.
-Jasne. Po nitce do kłębka. Trzeba zawrzeć znajomość z panną Miller i zdobyć jej zaufanie.
-Podejrzewam, że nie jest to osoba skłonna do zawierania znajomości. O zdobyciu zaufania nie wspomnę.
-Mam pewien plan - oświadczył Chance, uśmiechając się pod nosem. Bo to zdanie zwykle mówił Zane.
Zane chyba też chciał się uśmiechnąć, ale w tym momencie zapiszczał alarm i Zane szybko spojrzał na mały monitor.
-Trzymaj się, bracie. Barrie i Nick wchodzą już do domu.
Faktycznie. W sekundę później trzasnęły frontowe drzwi i w całym domu rozległ się radosny krzyk:
-Ujek Dance! Ujek Dance!
Małe nóżki nieuchronnie zbliżały się do gabinetu.
Chance zapobiegawczo oparł się mocniej w krześle. Nick zwykle witała go nieco gwałtownie. Tym razem też, ale na szczęście zanim został zmiażdżony, zdążył chwycić ją wolną ręką i wciągnąć na kolana.
-Ujek Dance, ujek - szczebiotała rozpromieniona dziewczynka, kiedy całował jej pulchny policzek.
- Zostaniesz u nas długo, plawda?
- Niestety, nie. Tylko kilka dni.
Nick była już wystarczająco duża, aby zauważyć, że wujek znika z jej życia na bardzo długo, a pojawia się, niestety, na krótko. Tym razem też tak miało być i dlatego Nick posmutniała. Ale tylko na sekundę.
-Ujku? Dasz mi pojeździć na twoim moto...moto...moto...ru?
Ta prośba natychmiast obudziła w wujku największą czujność.
-Nie, skarbie. To znaczy, możesz wsiąść na mój motor, oprzeć się o niego, posadzić na siodełku swojego misia. Ale tylko wtedy, kiedy wujek będzie razem z tobą. Rozumiesz?
Małej Nick zawsze trzeba było stawiać sprawę jasno. Ta dziewczynka, mały diabełek, o dziwo, rzadko kiedy nie stosowała się do wyraźnie wydanych poleceń.
A Chance przypomniał sobie o jeszcze jednej pokusie.
-Aha, i nie wolno sadzać na motorze ani Zacka, ani Camerona.
Nie sądził, żeby Nick dała radę podnieść któregoś ze swoich mocarnych braciszków, wolał jednak nie ryzykować. Jego przezorność spotkała się z uznaniem.
-Dzięki - powiedziała Barrie, posyłając mu od progu promienny uśmiech. - Witaj, Chance!
Pocałowała go serdecznie w policzek i wyjęła z jego ramion już zasypiającego Zacka.
-Misja zakończona?- - spytał Zane, nie odrywając oczu od rudowłosej żony. A wyraz tych oczu był jednoznaczny. To, co te oczy widziały, podobało mu się bardzo.
-Tak, i można powiedzieć, że z powodzeniem - mówiła wesoło Barrie. - Panienka troszkę grymasiła, ale udało nam się dojść do porozumienia.
-Ujku... Ciepłe rączki Nick objęły twarz Chance'a.
-A może ty pojeździsz na moim lowelku, a ja...
-To bardzo miło z twojej strony, kotku - powiedział Chance najcieplej, jak potrafił. - Ale ja nie zmieszczę się na twoim rowerku, jestem za duży. A ty za mała, żeby jeździć na Harleyu.
-A kiedy będę mogła?
-Kiedy dostaniesz prawo jazdy.
Nick posmutniała i wsadziwszy paluszek do buzi, nie odzywała się ani słowem, zastanawiając się prawdopodobnie, co to jest to prawo jazdy.
-Nick ? - Co ja widzę? Ty masz nowe buciki!
Nick rozpromieniła się i natychmiast zademonstrowała jeden z nowych bucików, omal nie kopiąc Chance'a w nos.
-Ładne, plawda ?
-Śliczne. I takie błyszczące, można w nich się przejrzeć.
Chance pochylił się na butkiem i zaczął stroić zabawne miny. Nick zachichotała.
-Chance, zostaniesz tu chwilę z Nick? – spytał Zane, wstając z krzesła. - A my z Barrie położymy chłopaków spać.
-Jasne.
Nick nietrudno było czymś zająć, zawsze była chętna do zabawy albo pogawędki. Teraz też buzia jej się nie zamykała. Przekazała wujkowi jeszcze garść informacji na temat nowych bucików, i nowych koni dziadka, powtórzyła również, co powiedział tatuś, kiedy uderzył się młotkiem.
-Mówił baldzo bzydkie wylazy. Do diabła, cholela, du...
-Nick! Przestań!
-To jak powiedzieć, co tatuś powiedział-Chance westchnął.
-A czy tatuś wie, że to brzydkie wyrazy? Nick energicznie pokiwała główką.
-Wie. Tatuś zna wszystkie.
-Rozumiem. Poproszę, żeby mi powiedział, jakie to wyrazy. I będę wiedział, których nie mówić. Zgoda?
-Zgoda. Ale nie bij go mocno.
-Bić? A dlaczego?
-Bo tatuś mówił tak tylko wtedy, kiedy młotek go udezył. Wtedy tatuś je powiedział.
Chance zakasłał nerwowo, dzięki czemu udało mu się nie roześmiać. Język Zane'a, faceta z SEAL-u, był jędrny i słony jak morze, ale takiego języka Zane używał wyłącznie w męskim gronie. Nie na darmo Mary włożyła wiele wysiłku w wychowanie swoich dzieci. I kiedy ten cholerny młotek omal nie zmiażdżył mu palca, Zane na pewno był przekonany, że w pobliżu nie ma ani kobiet, ani dzieci. Niestety, gdzieś w okolicy znajdowała się Nick i teraz należy tylko mieć nadzieję, że mała, zanim pójdzie do przedszkola, zapomni, co mówi tatuś, kiedy bije go młotek.
-No, jak tam? - pytał Zane, stając w progu. - Zabawiałaś wujka?
-Tak! - radośnie pisnęła Nick. - Powtórzyłam mu wszystkie twoje bzydkie wyrazy. Te, co je powiedziałeś, jak udezył cię młotek.
-Co?!
Na zwykle opanowanej twarzy Zane'a malował się wyraz prawdziwej rozpaczy. A Nick wsadziła paluszek do buzi i milczała dyplomatycznie, spoglądając w sufit.
-Nick! Chodź tu do mnie.
Wziął ją na ręce i spytał bardzo poważnym głosem:
-Nick? Naprawdę powtórzyłaś wujkowi te brzydkie wyrazy?
Bródka nieco zadrżała, ale dziewczynka bohatersko skinęła główką.
-A więc trudno. Dziś wieczorem nie będzie opowiadania bajek - oświadczył Zane surowym głosem. - I obiecaj, że nikomu więcej nie będziesz takich wyrazów powtarzać.
-Pseplasam - szepnęła skruszona Nick i objąwszy ojca za szyję, ukryła główkę na jego ramieniu.
-Już dobrze, córeńko. Wiem, że jest ci przykro i wierzę, że dotrzymasz obietnicy.
Pogłaskał małą po pleckach, pocałował w główkę i postawił na podłodze.
-Biegnij teraz do mamy!
Nick, już rozpogodzona, wybiegła w podskokach na korytarz.
-Szlaban na opowiadanie bajek? - spytał zaciekawiony Chance. - Zwykle rodzice zabraniają dzieciom oglądać telewizję.
-A my nie. Specjalnie staramy się nie traktować telewizji jak czegoś szczególnie cennego. Dzięki temu może dzieciaki nie zapadną na „chorobę telewizyjną". A co ciebie to tak interesuje? Szykujesz się do roli ojca?
-Ojca? Nigdy! Chyba że w przyszłym życiu.
-Ej że! Każdego kiedyś dopadnie.
-Spokojna głowa! A teraz...
Chance spojrzał wymownie na teczkę leżącą na biurku.
-A teraz, bracie, zabierajmy się do roboty!
ROZDZIAŁ DRUGI
Dokładnie według zwariowanych zasad z książeczki pana Murphy'ego. Tylko on mógłby coś takiego wymyślić. Sunny, pełna gorzkich myśli, po raz setny poprawiła się na plastikowym krzesełku w poczekalni na lotnisku w Salt Lakę City. Już piątym lotnisku tego dnia. Naturalnie, że z Atlanty miała lecieć prosto do Seattle. Lot odwołano, ponoć ze względów technicznych. Pasażerom zaproponowano inne połączenia, niestety, żaden z samolotów nie zamierzał wylądować w Seattle. W rezultacie Sunny najpierw poleciała do Cincinnati, z Cincinnati do Chicago, z Chicago do Denver i z Denver do Salt Lakę City. No, cóż.... przynajmniej konsekwentnie przemieszczała się w kierunku zachodnim i zawsze jest nadzieja, że ten ostatni z rzędu samolot dowiezie ją na miejsce przeznaczenia, od którego dzieliło ją jeszcze ponad tysiąc kilometrów. Chociaż, zważywszy wypadki dzisiejszego dnia, prędzej należałoby się spodziewać katastrofy lotniczej.
Była zmęczona, była zła i bardzo głodna. Cały dzień pogryzała tylko orzeszki i teraz, teoretycznie, powinna wstać i poszukać jakiegoś barku. Ale w każdej chwili mogą przecież wezwać pasażerów do samolotu, załadować ich w rekordowym tempie i odlecieć. W świecie według Murphy'ego wszystko może się zdarzyć. Dlatego lepiej warować na krzesełku i nie tracić dobrego humoru, który zwykle przecież jej nie opuszczał. A gdyby się zdarzyło, że spotka pana o nazwisku Murphy, walnie go prosto w nos. I tyle.
Sunny, w nastroju już nieco lepszym, jeszcze raz poprawiła się w krzesełku i sięgnęła do torby po książkę. A jakże! Głodna i zmęczona Sunny Miller potrafi przezwyciężyć stres i, jakby nigdy nic, zagłębić się w lekturze. Ona zawsze, w każdej sytuacji, umiała znaleźć coś pozytywnego. Wiadomo, że w życiu jest i dobrze, i źle, trzeba się tylko postarać, żeby to, co dobre przeważało.
Dlatego zadbała o swój komfort psychiczny i dłuższy pasek od teczki przerzuciła sobie przez głowę. Niektórzy kurierzy przykuwali sobie teczkę kajdankami do ręki. Jej firma była jednak przekonana, że kajdanki zawsze ktoś może zauważyć i wzbudzą niepotrzebną sensację. Przecież wiadomo, że takie kajdanki aż krzyczą:
- Ludzie kochani! A wy wiecie, co jest w tej teczce?
Dlatego najlepiej niczym się nie wyróżniać. Po prostu wyglądać jak co najmniej połowa pasażerów samolotu, czyli osoba podróżująca w interesach.
Tym niemniej, po tym niefortunnym zdarzeniu w Chicago Sunny podwoiła czujność i dlatego jedną rękę bez przerwy trzymała opartą na teczce. Nie miała najmniejszego pojęcia, co jest w środku. Jej praca polegała wyłącznie na tym, aby kolejną teczkę bezpiecznie przewieźć z punktu A do punktu B. Zawsze była nadzwyczaj ostrożna i kiedy w Chicago ten zielonowłosy punk wyrwał jej teczkę z ręki, czuła się wściekła i upokorzona. I przerażona, ale nie tym, że w jej dokumentach w firmie zrobiono niezbyt przyjemną adnotację. Była przerażona, że ta wpadka przydarzyła się właśnie jej, Sunny Miller, którą niemal od kołyski uczono ostrożności i powtarzano bez końca, że oczy ma mieć z tyłu głowy, bo jeden najmniejszy błąd może kosztować ją życie.
Wspomnienie wpadki w Chicago ponownie zepsuło jej humor. Wsunęła książkę z powrotem do torby i postanowiła, że teraz, zamiast pogrążać się w fikcyjnym świecie, lepiej zająć się obserwacją najbliższego otoczenia. W brzuchu nadal jej burczało. W torbie miała, co prawda, jakieś tam zapasy, ale to była porcja na czarną godzinę, a ta godzina, miejmy nadzieję, jeszcze nie nadeszła.
Popatrzyła więc na bramkę, gdzie dwie stewardesy wyjątkowo cierpliwie tłumaczyły coś wyjątkowo niecierpliwym pasażerom. Z niezadowolonych min pasażerów, kiedy wracali na swoje krzesełka, bez trudu można się było zorientować, że nie uzyskali pomyślnej wiadomości. Czyli ma dość czasu, aby spokojnie pójść do barku i coś przekąsić.
Spojrzała na zegarek. Według czasu miejscowego za piętnaście druga, a według czasu obowiązującego w rejonie Pacyfiku przesyłka powinna dotrzeć do rąk adresata w Seattle o dziewiątej wieczorem, co powoli się staje marzeniem ściętej głowy i kto wie, czy nie trzeba będzie dzwonić do firmy i informować o kolejnej wpadce. Na myśl o tym Sunny czuła, że robi jej się niedobrze. Na pewno również z głodu. Dlatego pójdzie teraz coś zjeść, a jeśli lot nadal będzie opóźniony, przeprowadzi rekonesans na temat połączeń innych linii lotniczych. Poruszy niebo i ziemię, byleby tylko nie musiała dzwonić do firmy.
Wstała - jedna ręka czujnie oparta na teczce, w drugiej torba podróżna - i ruszyła przed siebie w poszukiwaniu miejsca, gdzie jedzenie serwują ludzie, a nie automaty. Szła pod prąd, z bramki bowiem zaczęli wylewać się pasażerowie samolotu, który przed chwilą wylądował. Opływali Sunny z obu stron. Starała się trzymać prawej strony, żeby uniknąć zderzenia. Ale ten manewr nie okazał się skuteczny, bo ktoś jednak trącił ją w ramię, i to dość boleśnie.
Odwróciła się odruchowo i również odruchowo jej ręka zacisnęła się jeszcze mocniej na torbie. Dokładnie w chwili, gdy ktoś mocno szarpnął za skórzany pasek, i pasek ten zaczął ześlizgiwać się z jej ramienia.
Do cholery! Czyżby znowu?!
Zamachnęła się tą swoją ciężką torbą podróżną. Walnęła z całej siły. Zobaczyła nieogoloną mordę i złe, ciemne oczy. W ręku nóż, którym właśnie przeciął pasek jej teczki. I ten drań, mimo że porządnie dostał torbą po ramieniu, drugą ręką właśnie chwytał za jej teczkę.
Sunny nawet nie przemknęła przez głowę myśl, żeby krzyknąć lub poczuć lęk. Te reakcje były jak najbardziej niepożądane, przecież źle wpłynęłyby na jej koncentrację. A musiała być precyzyjna, bowiem po raz drugi zamachnęła się torbą i walnęła prosto w łapsko, przyklejone do jej teczki. Walnęła z całej siły. A ten kretyn wcale nie miał zamiaru się odkleić.
-Suka - warknął. Nóż błysnął srebrzyście.
Odskoczyła, jej palce ześlizgnęły się z teczki. Na zarośniętej gębie pojawił się triumfujący uśmieszek. Teczka była jego. Sunny zdążyła jeszcze, co prawda, złapać za zwisający pasek. Znów błysk noża... i pasek został jej w ręku. A złodziej, przyciskając teczkę do piersi, już gnał przed siebie, roztrącając ludzi.
-Ty łobuzie! - wrzasnęła, ruszając w pogoń.
- Ludzie! To złodziej! Zatrzymajcie go!
Długa spódnica miała z lewej strony rozcięcie, nie krępowała więc ruchów. Ale ten drań wystartował wcześniej i miał dłuższe nogi. A jej torba podróżna, z którą nie rozstawała się nigdy, obijała się o nogi. Ale biegła i biegła, choć wiedziała, że to na nic. Czuła, że ogarnia ją rozpacz, a w głowie kołatała jedna tylko myśl. Na miłość boską, niech ktoś się zlituje i tego drania zatrzyma...
Zlitował się. Jakiś mężczyzna, wysoki, barczysty. Właśnie się odwrócił, spojrzał obojętnym wzrokiem, a złodziej był przy nim tuż, tuż... Sunny nabrała powietrza, żeby znów krzyknąć. Ten mężczyzna absolutnie wyglądał na kogoś, kto da radę zatrzymać tego drania. Jednak żadne słowa nie wyszły z jej gardła, bo ten mężczyzna zrozumiał ją bez słów. Sekundę jeszcze patrzył, jakby oceniał sytuację, a potem wykonał... piruet. Lekko, zwinnie i z niebywałą gracją, jak prawdziwa baletnica. Solidny but trafił prosto w kolano złodzieja. Noga odskoczyła dziwnie w tył, złodziej zatoczył się i rąbnął plecami o posadzkę. Teczka wykonała krótki lot do ściany, odbiła się od niej, wróciła jak bumerang i również spoczęła na posadzce. Jakiś mężczyzna przeskoczył przez nią, inny obszedł w kółko. Sunny, jak tygrysica, jednym skokiem przypadła do teczki. O ułamek sekundy wcześniej niż czyjeś pożądliwe ręce. Potężny cios w żołądek unieruchomił złodzieja skutecznie. Wysoki mężczyzna siedział mu już na plecach i wykręcał ręce do tyłu.
-Aua! - ryczał złodziej. - Uważaj, ty palancie! Połamiesz mi ręce!
Niemiłe określenie miało jeden skutek.
-Uważaj, co mówisz - warknął wysoki mężczyzna, wykręcając mu ręce jeszcze mocniej. Złodziej znów wrzasnął, ale nie było już żadnych epitetów, tylko dźwięki raczej nieartykułowane.
-On ma nóż! - krzyknęła ostrzegawczo Sunny.
-Już nie ma - padła spokojna odpowiedź. - Wypadł mu z ręki podczas lądowania.
Jednocześnie mężczyzna nie tracił czasu. Wyciągnął pasek ze spodni złodzieja i związał mu ręce nieskomplikowanym, ale na pewno skutecznym sposobem.
-Idź po ten nóż, dobrze? - rzucił przez ramię. - Zanim zniknie.
Wyglądało na to, że ten człowiek dobrze wie, co robi i co mówi. Sunny posłusznie wykonała polecenie, mało tego, wzięła nóż przez chusteczkę, żeby nie zostawiać swoich śladów.
-I co mam z nim zrobić?- - spytała.
-Trzymaj, dopóki nie zjawi się ochrona.
Rozejrzał się po ludziach i wyłowił wzrokiem
jednego z pracowników lotniska, chyba jakiegoś konwojenta.
-Ochrona wezwana? - spytał krótko.
-Tak, oczywiście - przytaknął gorliwie bardzo
przejęty konwojent. - Zaraz tu będą.
Sunny, tuląc teczkę do piersi jak dziecko, przykucnęła koło swego wybawcy.
-Dziękuję - powiedziała. - Ten drań przeciął nożem pasek i wyrwał mi ją.
-Zawsze do usług - odparł wybawca i spojrzał na nią z uśmiechem.
To wystarczyło. Zabrakło jej tchu w piersiach, w dołku ścisnęło, a serce podskoczyło. Prawdopodobnie nigdy przedtem nie widziała równie przystojnego mężczyzny. Był nie tylko nadzwyczaj przystojny, był również porywający i zniewalający. Szybko skontrolowała szczegóły. Czarne gęste włosy, trochę przydługie, opadały na kołnierz podniszczonej skórzanej kurtki. Cera na pociągłej twarzy gładziutka, koloru ciemnego miodu. Brąz oczu jasny, bardzo jasny. Te oczy świeciły wśród czarnych rzęs jak dwa złociste krążki. I jakby tych nadzwyczajności było jeszcze mało, nos i usta również prosiły o pochwałę. Nos wąski, bardzo zgrabny, usta pięknie wykrojone, stworzone do... No, jasne, do pocałunku. Trudno było nie zauważyć, nawet w tych przykrych okolicznościach.
Ten mężczyzna o niezwykle pięknej twarzy zbudowany był perfekcyjnie. Zdążyła już zauważyć i wzrost, i barczyste plecy, i długość jego nóg, teraz dostrzegła jeszcze płaski brzuch i wąskie biodra. Matka natura musiała być w znakomitym nastroju, tworząc tak idealne ciało. Chyba zbyt idealne, aby było realne... Ale było realne jak najbardziej, i w dodatku ten przystojny facet na pewno nie był mięczakiem. Emanowała z niego siła i zdecydowanie. To wrażenie potęgowała sierpowata blizna na kości policzkowej z lewej strony i białe kreski, wyraźnie odcinające się od opalonej skóry prawej dłoni. Te blizny jednak zupełnie nie umniejszały jego atrakcyjności.
Dopiero po kilku sekundach do Sunny dotarło, że jej wybawca wpatruje się w nią. W jego oczach dostrzegła zainteresowanie i rozbawienie. Naturalnie, że poczuła się speszona i musiało to być widoczne. Nie miała wątpliwości, że jej twarz oblała się rumieńcem. Tym niemniej należało wziąć się w garść i skoncentrować na sprawcy zamieszania. Drań leżał bez ruchu, wydając z siebie ciche jęki, które miały ostrzegać, że on zaraz skona od tych męczarni. Sunny absolutnie była pewna, że ból jest do wytrzymania. Miał tylko związane ręce, a plecy unieruchomione kolanem jej wybawcy. Gorzej, że tej nędznej kreaturze powinna poświęcić jeszcze trochę czasu i, jak nakazywało sumienie obywatelskie, złożyć przeciwko niemu zeznanie. Czyli, kiedy ona będzie odpowiadać na dziesiątki pytań i wypełniać formularze, samolot do Seattle spokojnie wzbije się w powietrze.
-A niech to - mruknęła. - Jeśli nie zdążę na ten samolot...
-O której odlatuje?- spytał jej wybawca.
-Dokładnie nie wiem. Opóźnia się. W każdej chwili mogą wezwać pasażerów na pokład. Pójdę się dowiedzieć, dobrze?
-Dobrze. A ja przytrzymam twojego przyjaciela i pogadam z ochroną, zanim wrócisz.
-Wrócę za chwilę - obiecała Sunny i szybkim krokiem ruszyła w kierunku bramki. Przed kontuarem kłębił się tłum pasażerów, jeszcze bardziej rozjuszonych niż przed kwadransem. Napis „Opóźniony" znikł z tablicy. Pojawił się inny. „Lot odwołany".
-Szlag by to trafił - powiedziała Sunny na jakimś dziwnym bezdechu. - Szlag!
Jej ostatni promyk nadziei, że stawi się w Seattle o wyznaczonej godzinie, zgasł właśnie i pomóc jej może już tylko cud. A prosić o drugi cud tego samego dnia jest naprawdę lekką przesadą. Telefon do firmy będzie zdaje się konieczny, choć myśl o tym napawa ją obrzydzeniem. Jednak przedtem trzeba będzie zakończyć sprawę z tym kretynem, co połakomił się na jej teczkę.
Kiedy wróciła do swojego przystojnego wybawcy, zobaczyła, że złodziej już wstał i eskortowany przez dwóch ochroniarzy przemieszczał się na nieco ugiętych nogach w stronę biura, czyli tam, gdzie można się ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami. A ciemnowłosy bohater na jej widok powiedział coś do facetów z ochrony i wyszedł jej naprzeciw. Poczuła lekkie drżenie serca. Mój Ty Boże wielki, jaka to rozkosz dla kobiety patrzeć na takiego mężczyznę! Mimo że strój jego był raczej niedbały. Czarny T-shirt pod brązową podniszczoną kurtką, wystrzępione dżinsy i solidne buty, w których szedł zwinnie i lekko jak w baletkach. Nie ma co się oszukiwać. Szkoda, naprawdę szkoda, że po wyjaśnieniu okoliczności niemiłego zajścia ona już nigdy więcej go nie zobaczy.
Te refleksje zajęły jej jednak tylko sekundę, bowiem takie myśli u Sunny Miller są czystym absurdem. Przecież Sunny Miller nie może sobie pozwolić na żadne bliższe znajomości, ani z nim , ani z kimkolwiek. Wobec faceta nie byłoby to fair, a ona nie powinna fundować sobie jeszcze jakichś dodatkowych rozterek i zawirowań emocjonalnych. Może kiedyś Bóg da, że będzie mogła się ustatkować. Będzie chodzić na randki, ewentualnie pozna kogoś i pokocha, nawet wyjdzie za mąż i będzie miała dzieci. Ale jeszcze nie teraz. O, nie. Teraz byłoby to zbyt niebezpieczne.
- No i jak tam twój samolot? - zapytał jej wybawca, biorąc ją tak jakoś po staroświecku pod ramię i prowadząc w stronę biura. - Wszystko w porządku?
-Zależy, jak dla kogo - odparła ponurym głosem. - Lot został odwołany, a ja dziś wieczorem powinnam być w Seattle. I nie sądzę, żeby mi się to udało. Mam cholernego pecha. Każdy samolot, do którego dziś wsiadam, jest albo opóźniony, albo ma zmienioną trasę. A teraz nie ma żadnego, którym mogłabym dolecieć do Seattle na czas.
-To wynajmij samolot.
Sunny pozwoliła sobie zachichotać.
-Nie wiem, czy mój szef byłby tym zachwycony, przecież to dodatkowe koszty. Ale pomysł niezły. Zresztą i tak, z powodu tej afery, muszę zadzwonić do firmy.
-Jestem do twojej dyspozycji. Miałem teraz lecieć z klientem do Dallas, ale on się nie zgłosił.
-Czy to znaczy, że ty... ty jesteś pilotem czarterowym?
Jej zdumienie nie miało granic. To było stanowczo zbyt piękne, aby było prawdziwe, albo po prostu ona kwalifikuje się do tego, żeby już zawsze prosić o dwa cuda jednego dnia.
-Zgadza się - przytaknął i uśmiechnął się, a na jego policzku pojawił się dołek.
Nieprawdopodobne! Czyli on do tego wszystkiego ma jeszcze w policzku dołek! Odlot, po prostu odlot!
Odlotowy facet uśmiechnął się jeszcze raz i wyciągnął rękę.
-Chance MacCall, pilot. Poza tym łowca złodziei i właściwie facet do wszystkiego.
Sunny zaśmiała się i podała mu rękę. Z przyjemnością zauważyła, że ten silny mężczyzna wcale nie starał się zmiażdżyć jej palców. A u takich siłaczy było to prawie powszechne.
-Sunny Miller, kurier opieszały i cel dla złodziei. Miło mi pana poznać, panie MacCall.
-Chance, tylko Chance, jeśli ci to, oczywiście, odpowiada.
-Naturalnie... Chance.
-Świetnie. A teraz zakończmy tę aferę, potem zadzwonisz do firmy i upewnisz się, czy lot czarterowy to jest to, co zaleca pan doktor.
Otworzył przed nią drzwi, na których nie było żadnej tabliczki. W środku siedziało dwóch facetów z ochrony lotniska, jakaś pani ubrana w szary kostium o wyjątkowo surowym kroju, no i ten drań, teraz już przykuty kajdankami do krzesła. Na powitanie drań obdarzył Sunny spojrzeniem bardzo wymownym. Jakby to ona była winna całemu zamieszaniu. Bo on na pewno nie.
-Ty wredna suko, łżesz jak... - zawarczał przez zęby, umilkł jednak prawie natychmiast, czując niewątpliwie dotkliwy ból.
-Zapomniałeś, koleś?- - spytał Chance, mocno zaciskając dłoń na jego ramieniu. - Masz uważać na to, co mówisz, jasne?
Nie była to groźba, po prostu rozkaz. Złodziej drgnął i spojrzał na Chance'a z ukosa, prawdopodobnie od razu przypominając sobie, jak łatwo ten mężczyzna powalił go na ziemię. Potem spojrzał na ochronę, jakby spodziewając się, że podejmą jakąś interwencję. Nadzieje płonne. Obaj mężczyźni skrzyżowali ramiona na piersiach i obaj uśmiechali się drwiąco. I drań, widząc, że nie znajdzie żadnych sprzymierzeńców, wybrał milczenie. Tym bardziej że pani w szarym kostiumie również nie reagowała, choć sprawiała wrażenie osoby, która nie popiera brutalnego traktowania więźnia. Ale ta pani przede wszystkim chciała mieć tę sprawę jak najszybciej z głowy.
-Jestem Margaret Fayne, kierownik ochrony lotniska. Pani zapewne chce złożyć zeznanie?
-Tak - potwierdziła Sunny.
-Potrzebne mi będą zeznania obojga państwa.
-A ile czasu to zajmie? - spytał Chance. - Panna Miller i ja kiepsko stoimy z czasem.
-Postaramy się załatwić to jak najszybciej - obiecała pani Fayne.
I faktycznie tak się stało. Można by więc rozważyć dwie możliwości. Albo pani Fayne była osobą nadzwyczaj wydajną w pracy, albo zdarzył się kolejny mały cud. W każdym razie z robotą papierkową uporano się w tempie, które można by określić tylko i wyłącznie jako rekordowe. Pół godzinki i było już po wszystkim. Sporządzono odpowiednie dokumenty, podpisano, ochrona wyprowadziła złodzieja w kajdankach. Sunny i Chance spełnili swój obywatelski obowiązek i teraz można było przystąpić do kolejnego punktu programu, czyli dzwonić do firmy.
Chance stał obok, kiedy Sunny wyłuszczała całą sprawę swemu kierownikowi. Pan Wayne Beesham nie był zachwycony, musiał się jednak nagiąć do rzeczywistości.
-A jak nazwisko tego pilota- MacCall. Chance MacCall.
-Chwileczkę. Sprawdzę w komputerze. Sunny czekała cierpliwie. W firmie mieli bazę danych na temat czarterów, zarówno prywatnych, jak i linii komercyjnych. A trzeba było być ostrożnym, bo w czarterowym biznesie nie brakło różnych typków spod ciemnej gwiazdy, nierzadko zamieszanych w handel narkotykami.
-Gdzie jest jego baza macierzysta? - spytał po chwili pan Beesham.
Sunny powtórzyła głośno pytanie i Chance odpowiedział:
-Phoenix.
-Phoenix - rzuciła Sunny do słuchawki.
-W porządku, mam go - oznajmił pan Beesham. - Wygląda na to, że facet jest w porządku. A ile on bierze za jeden lot?
-Ile bierzesz za lot? - spytała Sunny, a kiedy Chance wymienił kwotę, powtórzyła ją szefowi.
Pan Beesham chrząknął.
-Trochę dużo.
-Ale on jest tu, na miejscu. I zaraz możemy lecieć.
-A jaki to samolot?- Nie mam zamiaru dawać forsy na lot jakimś złomem do obsiewania pól, którym i tak nie dolecisz na czas.
Sunny westchnęła.
-To może pilot sam powie, co to za samolot. Chance odebrał od niej słuchawkę.
-MacCall, dzień dobry panu. Słuchał przez chwilę, a potem zaraportował.
-Cessna Skylane, zasięg około tysiąca dwustu kilometrów przy wykorzystaniu siedemdziesięciu pięciu procent mocy, w powietrzu mogę być nie przerwanie przez sześć godzin. Gdzieś w połowie drogi będę musiał nabrać paliwa, na przykład na Roberts Field w Redmond, w Oregonie. Zapowiem się przez radio, a oni już tam wszystko przygotują, nie stracimy więc dużo czasu. Kiedy znajdziemy się w rejonie Pacyfiku, zyskamy godzinę. Panna Miller doleci do Seattle co prawda w ostatniej chwili, ale zdąży doręczyć przesyłkę na czas. Rozumiem. Tak.
Już oddaję słuchawkę.
Teraz Sunny przyłożyła słuchawkę do ucha.
-No i jaka decyzja?
-Zgoda - powiedział pan Beesham. - Lećcie z Bogiem.
Sunny odwiesiła słuchawkę i uśmiechnęła się do Chance'a.
-Kiedy możemy wzbić się w powietrze?
-Za kwadrans będziemy przy samolocie. Jeśli, oczywiście, pozwolisz mi nieść swoją torbę.
Bardzo niezręcznie jest odmawiać komuś, kto po prostu chce być wobec nas uprzejmy. Ale ona swojej torby nie powierzała nikomu. Nigdy.
-Dziękuję, ale ta torba wcale nie jest ciężka - powiedziała, jeszcze mocniej zaciskając palce na rączce. - Prowadź!
Jasne, że się zdziwił, bo jedna z ciemnych brwi podjechała do góry. Ale przynajmniej nie dyskutował, tylko ruszył przodem, torując drogę przez tłum pasażerów. Pokonali kilka korytarzy, zeszli po jakichś schodach i w końcu wyszli z terminalu. Samoloty prywatne stały nieco dalej niż samoloty komercyjne. Gorące popołudniowe słońce paliło w głowę. Chance nałożył ciemne okulary, zdjął kurtkę, przewiesił ją przez ramię i ruszył pierwszy po gigantycznej betonowej płycie. Sunny szła posłusznie za nim i po chwili zatrzymali się oboje przed jednym z samolotów. Niewielkim, jednosilnikowym, z szaro-czerwonym pasem. Chance wstawił do samolotu bagaż Sunny, zabezpieczył siatką, potem ulokował swoją pasażerkę na miejscu drugiego pilota. Sunny samodzielnie zapięła pasy i z ciekawością rozejrzała się po kabinie. Nigdy jeszcze nie siedziała w samolocie prywatnym, i to w takim maleństwie, ale zadziwiająco wygodnym i przytulnym. Fotele kryte popielatą skórą, metalowa podłoga wyścielona dywanikami. Były też dodatkowe szyby przeciwsłoneczne, jak w samochodzie. Sunny, zachwycona, opuściła jedną z nich i uśmiechnęła się pod nosem. Do jednej z szyb przymocowane było małe lusterko.
Chance obszedł samolot, sprawdzając po raz ostatni, czy wszystko w porządku. Zajął miejsce za sterami, zapiął pasy i nałożywszy na głowę hełmofon, porozumiał się z wieżą. Potem silnik zakaszlał, zapalił, śmigło na nosie samolotu zaczęło się kręcić, szybko, coraz szybciej, póki nie stało się prawie niewidoczną plamą.
Chance wskazał palcem na drugi hełmofon. Sunny nałożyła go i natychmiast usłyszała w słuchawkach głos Chance'a:
-Tak będzie nam się lepiej rozmawiało. Ale poczekaj, aż będziemy w górze.
-Tak jest! - krzyknęła, coraz bardziej zachwycona, bo przy okazji pilot obdarzył ją przelotnym uśmiechem.
Po kilku minutach Chance wyprowadził samolot na odpowiednią wysokość. Trwało to o wiele krócej niż w dużych samolotach pasażerskich, którymi zwykle latała Sunny. W tym maluchu prędkość była o wiele bardziej wyczuwalna. Sunny miała wrażenie, jakby sama rozwinęła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Ziemia uciekała szybciutko, a przed nią niebo, jak niekończące się niebieskie jezioro, a w dali, na horyzoncie, postrzępione szczyty gór.
Osłoniła oczy ręką i z zachwytem chłonęła przepiękny widok.
-Sunny? W schowku przed tobą są zapasowe okulary.
Znalazła w schowku okulary przeciwsłoneczne, niedrogie, ale markowe. Marka Foster Grants w ciemnoczerwonych oprawkach, okulary zdecydowanie damskie... Nagle Sunny zapragnęła dowiedzieć się, czy Chance MacCall jest żonaty. Koniecznie chciała to wiedzieć. Bo oprócz tego, że nieludzko przystojny, jest również bardzo miłym, uprzejmym człowiekiem. A taki zestaw zalet spotyka się nader rzadko i trudno, żeby nie robił na niej piorunującego wrażenia.
-Okulary twojej żony? - spytała, niby mimochodem, zajęta nakładaniem okularów.
-Nie. Zostawiła je jedna z pasażerek.
Czyli informacji istotnej nie przekazał. Nie ma rady, trzeba spytać wprost. Nawet jeśli sama jest zdziwiona, że ta sprawa aż tak bardzo ją interesuje.
-Jesteś żonaty?
-Nie - odparł krótko i spojrzał na nią. Przelotnie, i choć jego oczy osłonięte były ciemnymi okularami, czuła, że to spojrzenie jest bardzo intensywne. – A ty?
- Ja? Nie.
-Aha... To dobrze.
ROZDZIAŁ TRZECI
Chance obserwował Sunny zza ciemnych szkieł, ciekaw reakcji na jego króciutki, lecz wymowny komentarz. Był zadowolony. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, lepiej niż się spodziewał, i bez fałszywej skromności mógł śmiało już stwierdzić, że podoba się dziewczynie i ona wcale nie stara się tego ukryć. Tak więc droga otwarta, teraz tylko trzeba zaprzyjaźnić się z Sunny i zdobyć jej zaufanie. Będzie to wymagało nieco zachodu, ale rzecz jest do zrobienia. Zgodnie z jego planem, Sunny znajdzie się w sytuacji podbramkowej, a jej życie i bezpieczeństwo zależeć będzie wyłącznie od Chance'a MacCalla.
Tak, na pewno jej się spodobał. Dlaczego więc ten jego komentarz zignorowała całkowicie? Hm... Może on dla niej wcale nie jest taki znów pociągający? Czyżby się przeliczył?- Nie, to niemożliwe. Przed chwilą patrzyła na niego niemal natarczywie, a kobieta nigdy nie gapi się tak na faceta, który jej nie pociąga.
Jedna jednak rzecz w tym wszystkim jest niespodzianką. Bo jeśli ktoś tu ma być atrakcyjny, to na pewno Sunny Miller, a tego Chance w swoim planie jakoś nie uwzględnił. Nie wziął pod uwagę faktu, że chemia może zadziałać w obie strony, i to z pominięciem wszelkich zasad logiki. Z fotografii w teczce, którą sam założył, dowiedział się już wcześniej, że dziewczyna jest śliczna. Jasnowłosa, o oczach szarych, ale nie smutnych szarych, tylko srebrzystych i pełnych blasku. Jasne włosy natomiast są złociste i opadają miękko na ramiona. Te szczegóły już znał, ale fotografia nie powiedziała, jak bardzo ta dziewczyna jest ponętna i ujmująca. Znów zerknął na nią. Tym razem zdecydowanie oczami mężczyzny. Wzrost przeciętny i jak na jego gust, chyba trochę za szczupła i delikatna. Chociaż... Mięśnie na odsłoniętych, opalonych rękach są wyraźnie zarysowane. No, cóż, córeczka terrorysty musi dbać o kondycję. Ona na pewno jest o wiele silniejsza, niż na to wygląda i ten jej delikatny wygląd pewnie zmylił już niejednego. Chociażby Wilkinsa... Chance z trudem stłumił śmiech. Kiedy Sunny odeszła na chwilę, żeby dowiedzieć się o swój lot - odwołany zresztą, zgodnie z tym, co zaaranżował Chance - biedny Wilkins zdążył się pożalić. Walnęła go nielicho, a ta torba ważyła chyba tonę. Psioczył zresztą nie tylko na Sunny. Chance podobno kolanem omal nie złamał mu kręgosłupa. Wilkins i pozostali trzej agenci, czyli „ochroniarze" i „pani Fayne", prawdopodobnie już opuścili lotnisko. Prawdziwa ochrona lotniska otrzymała polecenie, żeby do niczego się nie mieszać.
A z tą torbą faktycznie jest coś nie tak. Sunny trzymała ją kurczowo, jakby w środku były klejnoty królewskie. Nie pozwoliła mu nawet nieść jej do samolotu, choć śpieszyło im się bardzo. A kiedy wkładał torbę do samolotu, nie spuszczała z niej oka. Ta torba jest rzeczywiście podejrzanie ciężka, waży grubo ponad dwadzieścia kilo. Co ona w niej ma?- Bo na pewno nie tylko przybory toaletowe i ubranie na zmianę. Trzeba będzie to przy okazji sprawdzić...
-A co byś zrobiła, gdyby udało ci się samej złapać tego złodzieja?- spytał, głównie po to, aby sprowokować ją do rozmowy. Chociaż był też ciekaw. Pamiętał jej zdeterminowaną twarz, kiedy goniła Wilkinsa i był pewien, że gdyby Wilkins nie został powalony, ona i tak by go dopadła.
-Nie wiem - odparła ponurym głosem. - Ale nie mogłam dopuścić, żeby to zdarzyło się po raz drugi.
-Po raz drugi- Niemożliwe! Ona sama, z własnej woli, opowie o Chicago!
-W zeszłym miesiącu jakiś inny dupek, taki punk z zielonymi włosami, ukradł mi teczkę na lotnisku w Chicago.
Sunny ze złością uderzyła ręką w poręcz fotela.
-Byłam wściekła. Nigdy przedtem nic takiego mi się nie zdarzyło. I gdyby dziś ta historia miała się powtórzyć, na pewno by mnie wywalili z pracy. Ja sama bym siebie zwolniła, gdybym była swoim szefem!
-A tego złodzieja w Chicago udało ci się złapać?
-A skąd! Kiedy odbierałam swój bagaż, on podkradł się z tyłu, chwycił teczkę i w nogi.
Zobaczyłam tylko z daleka te jego cholerne włosy jak szczypiorek.
-A ochrona?- Nie próbowali go łapać?
Spojrzenie znad ciemnoczerwonych oprawek było bardzo wymowne.
-Chyba żartujesz!
-Chyba tak - przyznał z uśmiechem Chance.
-Rozumiesz więc, że utrata kolejnej teczki byłaby dla mnie gwoździem do trumny. I firma też ucierpiałaby na tym.
-Ty w ogóle wiesz, co wozisz w tych teczkach?
- Nie. I wcale nie chcę wiedzieć. Mogę wieźć kilogram salami dla umierającego wuja Freda albo diamenty warte miliard dolarów, choć nie sądzę, żeby ktoś przesyłał diamenty za pośrednictwem firmy kurierskiej.
-A co było potem, jak ci ukradli tę teczkę w Chicago?
-Moja firma straciła mnóstwo kasy, tak samo firma ubezpieczeniowa. I ten klient na pewno już nigdy nie skorzysta z usług naszej firmy. Nikomu też nas nie poleci.
-Były jakieś sankcje wobec ciebie?
Doskonale wiedział, że nie. Sam przecież sprawdzał. Ale co szkodzi popytać.
-Nie, nie było. Chociaż szkoda, bo czułabym się o wiele lepiej, gdybym musiała zapłacić jakąś grzywnę. To byłoby w porządku.
Ona jest dobra w te klocki, pomyślał Chance.
Kłamie jak z nut. Albo... albo rzeczywiście jest czysta, i wcale nie przyczyniła się do tego, że dokumenty o przestrzeni powietrznej dostały się w niepowołane ręce. Niezależnie jednak, co się za tym kryje, gdyby nie wpadka w Chicago, nikomu by do głowy nie przyszło, żeby sprawdzić Sunny Miller, osobę, jak się okazało, bezcenną, która może zaprowadzić do samego Crispina Hauera. I Chance był jednak przekonany, że ta ślicznotka tkwi w bagnie po szyję. Ale jest lepsza, niż się spodziewał. Aktorsko super, godna Oskara. Naprawdę można by sądzić, że ona o rodzonym ojcu niczego nie wie. Gdyby nie to, że pewne szczegóły już są zastanawiające. Przede wszystkim torba, ciężka jak diabli, której Sunny wręcz obsesyjnie nie wypuszcza z rąk. Podejrzana jest i torba, i fakt, że jej nieduża, delikatna właścicielka jest nadspodziewanie silna.
Chance'a uczono, jak zwracać uwagę na szczegóły i łączyć je w logiczną całość. A przykre doświadczenia nauczyły go cynizmu. Przekonał się bowiem, że bardzo niewiele osób jest naprawdę tak uczciwych, za jakie chcą uchodzić. A najmniej uczciwi są ci, którzy ostentacyjnie promują swoją nieskazitelność.
On sam też daleki jest od doskonałości. Bo co można powiedzieć o facecie, który gotów jest przespać się z kobietą tylko po to, żeby zdobyć jej zaufanie i wyciągnąć z niej informacje. Jego plan zakłada przecież taki wariant. Ale lepiej się nad tym nie zastanawiać. Trudno, taki jest jego zawód. Ktoś musi robić rzeczy, o których zwykły człowiek nawet by nie pomyślał. Robić je po to, żeby ten zwykły człowiek mógł spokojnie żyć. A czysty seks to... no, właśnie, to po prostu tylko seks, nic więcej. Jeszcze jedno zadanie służbowe, i realizując to zadanie, można wyłączyć wszystkie emocje.
Wyłączyć emocje.... W tym przypadku to kompletna bzdura. Przecież on aż się pali, żeby dotknąć tej dziewczyny. Niestety. Cały czas intryguje go, a jej szczupłe sprężyste ciało pociąga go jak diabli, poza tym od pierwszej chwili zachwyca się jej szarymi oczami, uważa je za niezwykłe. Błyszczą i skrzą się, jak brylanty. Tyle w nich tego migotliwego blasku, jakby Sunny nieustannie cieszyła się i zachwycała wszystkim, całym światem.
I jak to możliwe, że dziewczyna, słodka jak szarlotka, współpracuje z jednym z najgroźniejszych terrorystów? Zasługuje więc tylko na pogardę. On gardził nią, owszem, ale jednocześnie nie miał złudzeń co do swojej osoby. Jeśli dojdzie do tego, że razem z tą blondyneczką legną na jednym prześcieradle, on natychmiast zapomni, że to córka faceta, który wymordował setki niewinnych ludzi. Chociaż właściwie to tak powinno być. Musi zapomnieć. Kobiety są bardzo spostrzegawcze i dla dobra sprawy tak właśnie powinien się zachowywać. Niemal jak zakochany kundel. To jedyny sposób, żeby uśpić jej czujność.
Był pewien, że spodoba się jej. A że zignorowała jego króciutką aluzję?- Nie szkodzi. Długo jego osoby ignorować nie będzie...
- Zjesz ze mną kolację? - spytał.
Sunny, zagłębiona w swoich myślach, aż drgnęła.
-Przepraszam?- Co mówiłeś?-
- Pytałem, czy dasz się namówić na wspólną kolację. Dziś wieczorem. Doręczysz przesyłkę, a potem pójdziemy razem coś zjeść.
-Jestem umówiona na dziewiątą. Będzie już późno.
-I co z tego? Oboje nie mamy towarzystwa i niby dlaczego każde z nas ma jeść kolację samotnie? Zjemy razem, a ja obiecuję, że cię nie ugryzę. Przeciwnie, będę służyć na dwóch łapach.
-Oho!
Ku jego zdumieniu, Sunny roześmiała się. Takiej reakcji w ogóle się nie spodziewał, a także tego, że ten śmiech będzie taki wyjątkowy. Dźwięczny, perlisty, rozkoszny.
-Dobrze, dobrze, zapamiętam to sobie. Będziesz służył na dwóch łapach - powiedziała, jeszcze chichocząc, a potem nagle znów zamilkła. I znów miał wrażenie, że ona go kompletnie ignoruje.
-To działa na facetów - spytał po dłuższej chwili.
-Niby co?
-Ta twoja obojętność.
-Nie zauważyłam.
-No to jak? Zjesz ze mną kolację?
-Jesteś uparty jak muł, wiesz o tym?
-Wiem. Dlatego proszę, odpowiedz.
-W porządku, już udzielam odpowiedzi. Brzmi ona zdecydowanie przecząco.
-W takim razie jest to błędna odpowiedź. Postaraj się znaleźć inną. Wiem, że jesteś zmęczona, to też z powodu różnicy w czasie. Dziewiąta będzie dla ciebie jak północ. Ale ja, Sunny, chcę tylko posiedzieć z tobą przy jednym stoliku i zjeść coś, potańczyć pójdziemy sobie kiedy indziej.
-Nic z tego, Chance. Odpowiedź nadal jest przecząca, i jeśli chodzi o ten stolik, i o tańce. Ja w ogóle z nikim się nie umawiam.
Zaskoczenie to mało. Tym razem Sunny po prostu go zażyła. Takiej informacji absolutnie się nie spodziewał.
-W ogóle? Czy chodzi tylko o mężczyzn?.
-W ogóle! W ogóle z nikim się nie umawiam. I między innym dlatego staram się cię ignorować. Żebym nie musiała niczego ci wyjaśniać. Choć jedno mogę ci wyjaśnić. Na pewno nie jestem lesbijką. Koniec wyjaśnień.
Poczuł niewysłowioną ulgę. Ale nie zadowalającą. Dlatego drążył dalej.
-Jeśli faceci ci się podobają, to dlaczego się z nimi nie umawiasz?
Sunny niecierpliwie machnęła ręką. A potem westchnęła.
-A dlaczego ciebie tak to wszystko ciekawi?
-Jak to „dlaczego" Sama przecież widzisz, że coś między nami zaiskrzyło.
-Może. Ale ja zamierzam to zignorować.
Hm... Faktycznie, orzech był trudniejszy do zgryzienia, niż myślał.
-Sunny? Czy ciebie ktoś kiedyś zgwałcił?
-Nie!
Zdecydowanie traciła już nad sobą panowanie. A on uśmiechnął się i stwierdził bardzo pogodnie:
-Ładnie wyglądasz, jak się złościsz.
Mruknęła coś pod nosem, ale chyba ją trochę rozbroił.
-No to nie będę się już złościć - powiedziała tonem nieco pogodniejszym.
-A więc nie złość się.
-Dobrze. Ale ty powinieneś w końcu zrozumieć. Nie umawiam się, bo mam swoje powody. To wszystko. I przestańmy już o tym mówić.
-Zgoda. A po chwili dodał:
-Odłożymy to na później. Aż jęknęła z rozpaczy. A on, zgodnie z obietnicą, przeszedł do innej kwestii.
-Może się trochę zdrzemniesz? Jesteś zmęczona, a droga przed nami daleka.
-Świetny pomysł. Jak zasnę, przestaniesz mnie dręczyć.
Oparła się wygodniej w fotelu, a Chance wyciągnął rękę, poszperał za oparciem jej fotela i podał jej koc złożony w kostkę.
-Proszę, podłóż sobie pod głowę. Żeby ci kark nie zesztywniał.
-Dzięki.
Zdjęła hełmofon i zwinięty koc wsunęła sobie między głowę i ramię. Mościła się jeszcze przez chwilę, szukając najwygodniejszej pozycji. Potem znieruchomiała. Chance nie odzywał się, tylko zerkał na nią co jakiś czas. Zasnęła po kwadransie. Nie ruszała się, tylko jej pierś falowała, powoli i rytmicznie.
Chance uśmiechnął się i skręcił samolot prosto ku zachodzącemu słońcu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
-Sunny!
Głos był dziwny, niby wyraźny i zdecydowany, a jednak jakby dochodził z daleka. Towarzyszyła mu dłoń, ciepła, duża, potrząsająca ją za ramię.
-Sunny! Obudź się!
Otworzyła oczy, przeciągnęła się troszkę, na ile pozwalały pasy i spytała sennym głosem:
-Już dolecieliśmy?
Chance wskazał palcem na hełmofon, spoczywający na jej podołku. Nałożyła posłusznie, usłyszała w słuchawkach spokojny głos:
-Mamy problem.
Serce Sunny natychmiast podskoczyło do gardła.
Podczas podróży samolotem niczego gorszego usłyszeć nie można. Dlatego, żeby choć trochę opanować panikę, wzięła oddech głęboki, jak najgłębszy.
-Co się dzieje?
Jej głos, o dziwo, zabrzmiał prawie normalnie.
Odruchowo spojrzała na lśniące tarcze i zegary, jakby chciała się zorientować, co nie gra. Ale dla niej przecież przyrządy w kokpicie były czarną magią. Spojrzała więc w dół, na ziemię, rozpłomienioną zachodzącym słońcem, na czarny gigantyczny cień postrzępionych skał.
-Gdzie jesteśmy?-
- W południowo-wschodnim Oregonie.
-Aha.
Silnik kaszlał i dławił się czymś, z jej sercem działo się dokładnie to samo . I uzmysłowiła sobie, że kiedy zasypiała, silnik zamilkł parokrotnie. Jej podświadomość zarejestrowała ten fakt, ale nie przekazała do świadomości żadnego kontekstu. Teraz ten kontekst był jasny jak słońce.
-Chyba pompa paliwowa - powiedział Chance, uprzejmie odpowiadając na jej pierwsze pytanie.
Spokój, tylko spokój może ich uratować. A więc znów głęboki oddech, ale płuca wydały się jakoś dziwnie ściśnięte.
-Co robimy, Chance?-
- Siadamy. Zanim... spadniemy. Trzeba poszukać odpowiedniego miejsca do lądowania.
Sunny znów spojrzała w dół. Bardzo wnikliwie. Zobaczyła szczyty gór, olbrzymie głazy, rozrzucone po zboczach, kamieniste dna wyschniętych strumieni...
-Boże wielki...
-Bez paniki. Wystarczy mi pół godzinki. Na pewno znajdę jakieś lądowisko.
Nie była to dobra sytuacja, na pewno nie była dobra. I nie było co rozważać złych stron i dobrych. Szalka ze złymi opadała na łeb na szyję.
Silnik znów się zakrztusił i samolot na chwilę zastygł w miejscu.
Sunny spytała prawie bez tchu:
- Wezwałeś pomoc przez radio?
- Próbowałem, ale nie mogę nikogo złapać.
Szalka ze złem już niżej opaść nie mogła.
-Wiedziałam, ja to wiedziałam - oświadczyła
Sunny głosem pełnym goryczy i zniechęcenia.
- Dziś od samego rana mam pecha. Cały czas miałam przeczucie, że kolejny samolot, do którego wsiądę, na pewno się rozbije. A potem aż dwa razy zdarzył się cud, a więc na trzeci cud nie mam już co liczyć...
-Hej, Sunny!
Duża, ciepła dłoń delikatnie pogłaskała ją po karku.
-Nic się jeszcze nie rozbiło, a ja zamierzam się postarać, żeby do tego nie doszło. Przygotuj się tylko, że lądowanie nie będzie przyjemne.
Ciepła dłoń jeszcze przez sekundę spoczywała na jej karku. I było to zadziwiająco przyjemne, choć jak ognia unikała kontaktu fizycznego z innymi ludźmi. Nie znosiła, kiedy ktokolwiek jej dotykał. Ale nie teraz. Teraz dotyk tej dłoni był przyjemny do tego stopnia, że jakby trochę pomniejszył grozę sytuacji. Niestety, tylko trochę i tylko do momentu, w którym znów spojrzała w dół, na bezlitosny krajobraz.
-Powiedz mi, na czym polega różnica między nieprzyjemnym lądowaniem a katastrofą?
-Na tym, że po lądowaniu nieprzyjemnym wyjdziemy z samolotu.
- Aha.
Cofnął dłoń i z powrotem położył na drążku. A Sunny tego ciepłego, kojącego dotknięcia bardzo zabrakło, jej wzrok bowiem, lustrujący ziemię, napotykał wciąż to samo, czyli strzeliste szczyty gór. Szanse na wyjście z samolotu były zatrważająco nikłe.
Boże wielki, jak długo będą szukać ich ciał? Czy w ogóle znajdą...
Spojrzała na mocne dłonie Chance'a, oparte na drążkach, na jego wyrazisty profil na tle perłowocynobrowego nieba. Ostatni zachód słońca w jej życiu, ostatni mężczyzna, na którego patrzy, ostatni, który jej dotknął...
Lęk jakby zaczął znikać, pojawił się gniew. Dlaczego? Dlaczego, na litość boską, dlaczego w jej życiu nie będzie już niczego, absolutnie niczego - oprócz tej jednej straszliwej chwili- A mogło tyle się jeszcze wydarzyć... Na przykład ta wspólna kolacja... Blask świec, ona czekałaby niecierpliwie, kiedy on zacznie ją uwodzić... Na pewno by ją uwodził tym złotem swoich oczu... Jej całe dotychczasowe życie wydało jej się nagle przerażająco ubogie. Cóż w nim było?- Nic, tylko wyrzeczenia. Odmówiła sobie nawet stworzenia możliwości odmiany. To było złe życie. I ona tego swemu ojcu nigdy nie wybaczy.
Silnik jakby splunął, zakaszlał, znów splunął. I jednostajny, dodający otuchy szum - nie powrócił. Sunny czuła, jak jej żołądek odkleja się od reszty ciała. To koniec... Spadają... Czy będzie bardzo bolało... Zacisnęła pięści, paznokcie wbiły się w dłoń, resztką sił starała się zapanować nad okropnym, paraliżującym strachem. Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezsilna, nic nie znacząca. Bo czymże ona w końcu jest£ Trochę miękkiego ciała i kruchych kości, które nie wytrzymają potężnej siły uderzenia.
Samolot nagle się ożywił. Silnik zaszumiał, ale samolot drżał spazmatycznie, jakby opierając się jakiejś potężnej sile, potem rzuciło nim w bok, w jedną stronę, i w drugą.
-Cholera - mruknął Chance, kiedy udało mu się trochę uspokoić maszynę. - Musimy zaraz siadać, nie za bardzo już panuję nad sytuacją. Szukaj jakiegoś dobrego miejsca.
Dobrego miejsca?! Tam w dole nie ma żadnego dobrego miejsca. Im potrzebny jest kawałek ziemi, stosunkowo płaski i stosunkowo pusty. Coś takiego po raz ostatni widziała chyba w Utah.
Chance podniósł końcówkę prawego skrzydła i przechylił trochę samolot, żeby mieć lepszy widok na ziemię.
-Widzisz coś? - spytała Sunny drżącym głosem.
-Nic. Niech to szlag!
-Nie przeklinaj. Ostatnie słowa pilota powinny być raczej wzniosłe!
Udało jej się zażartować. Sunny Miller zawsze starała się z humorem pokonywać trudne sytuacje. I, nie do wiary, Chance się uśmiechnął.
-Spokojnie, skarbie! To jeszcze nie koniec. Ale obiecuję, że znajdę jakieś odpowiednie słowa, jeśli w najbliższym czasie nie uda mi się wypatrzeć w dole jakiejś jaśniejszej plamki.
-No to możesz już zacząć mówić, bo i tak żadnej plamki nie znajdziesz.
Przelecieli nad kolejnym skalistym szczytem i nagle Sunny zobaczyła tuż pod nimi coś długiego, rozdziawionego. Czarna czeluść, przypominająca bramę do piekła.
-Schodzimy - powiedział Chance.
Dziób samolotu zdecydowanie się obniżył.
-Co... gdzie - szeptała oszołomiona Sunny, czując, jak w jej sercu budzi się nadzieja. Ale przecież tam, w dole, było tak czarno...
-To kanion - wyjaśnił Chance. - Najlepsze miejsce dla nas!
Więc ten długi czarny rów to kanion. Ale czy kaniony przypadkiem nie są większe?- I jak Chance ma zamiar wlecieć do tego dołu?- Nie, nie, teraz nie ma co się nad tym zastanawiać, oni i tak nie mają wyboru.
Samolot zszedł niżej i nagle silnik zamilkł, czyli samolot miał zamiar zabawić się w szybowiec. Serce Sunny ostatecznie ulokowało się gdzieś w okolicy gardła, ręce kurczowo zacisnęły się na oparciu fotela pilota. Słyszała swoje serce, dudniące w piersi, słyszała oddech, szybki i płytki.
A Chance, wykorzystując prądy powietrzne, konsekwentnie schodził w dół. Sunny widziała z boku czerwonawą skalistą ścianą. Była pewna, że już się rozbiją, kiedy samolot nagle zakołysał się jak liść. Zagryzła wargi aż do krwi, przecież w takiej chwili nie wolno jej krzyknąć. Nic, absolutnie nic nie powinno rozpraszać uwagi Chance'a. Nie zamknęła oczu. Nie. Jeśli ma umrzeć, nie będzie umierać z zamkniętymi oczami, targana nikczemnym strachem. Będzie patrzeć na zbliżającą się śmierć, i na Chance'a, który stara się tej głupiej śmierci zagrodzić drogę.
Światło słońca zostawili za sobą. Wsunęli się już w chłodny cień, przed oczyma robiło się jej coraz ciemniej. Przypomniała sobie o okularach i zdjęła je szybko. Zauważyła, że Chance również nie ma na nosie okularów. Jego twarz była napięta, oczy skupione, wpatrzone w to, co czekało ich na dole. Ziemia pod nimi, zarzucona kamieniami i wyboista, choć nie gwarantowała miękkiego lądowania - była dostatecznie płaska.
Sunny wparła się nogami w podłogę, czując w ciele nagle irracjonalny opór, gwałtowne pragnienie, aby samolot pozostał jednak w powietrzu.
-Trzymaj się!
Głos Chance'a był mocny, stanowczy, jego słowa zabrzmiały jak rozkaz.
-Spróbuję wylądować w korycie strumienia.
Tam jest piach, samolot wyhamuje, zanim rąbnie o jakąś skałkę.
A gdzież on widzi to koryto strumienia? No tak, przecież zawodowy pilot z tej wysokości dostrzega o wiele więcej niż ona. Po chwili ona też dostrzegła jaśniejszą, wijącą się wstążkę. O szerokości przeciętnego samochodu...
Chciała powiedzieć „Powodzenia", ale nie wydało jej się to odpowiednie, tak samo jak formułka „Miło było ciebie poznać". Mruknęła więc tylko:
-Dobra.
A potem... potem to był już tylko moment.
Upiorne ślizganie się w powietrzu skończyło się nagle i ziemia była tuż pod nimi. Samolot uderzył bardzo mocno. Rzuciło ich w przód, w tył, po czym samolot podskoczył, na ułamek sekundy zawisł w powietrzu i znów rąbnął o ziemię. Z jeszcze większą siłą niż poprzednio. Sunny usłyszała, jak metalowy kadłub protestuje, wydając z siebie ogłuszający pisk. Jej głowa poleciała w kierunku bocznej ściany, przez sekundę nie słyszała już niczego, niczego też nie widziała. Czuła tylko, jak samolotem ciągle rzuca spazmatycznie, a ona, niezdolna złapać się czegokolwiek, podskakuje i opada jak koszula w suszarce na ubranie...
Potem nastąpiło uderzenie najsilniejsze. Samolot okręcił się wokół swojej osi, Sunny usłyszała zgrzyt swoich zębów. I nagle świat znieruchomiał, a w jej głowie, dziwnie pustej teraz, nie było niczego, ani jednej myśli, ani jednego odczucia, ani szczypty wiedzy o tym, co się stało i gdzie oni są teraz.
Jednak po chwili dotarły do niej słowa wypowiedziane przez siedzącego obok mężczyznę.
-Sunny?- Sunny?- Jak z tobą? Wszystko w porządku ?
Naturalnie, że chciała odpowiedzieć, ale to ciągle jeszcze przekraczało jej siły. Oszołomiona, poobijana, powoli uświadamiała sobie, że choć przypięta pasami, siedzi teraz tyłem do Chance'a, z twarzą przyciśnięta do bocznej ściany samolotu. Czuła, jak Chance, klnąc cicho, rozpina jej pasy, opierając jej rozdygotane plecy o swoją pierś.
Przełknęła, raz, drugi, i odzyskała głos.
-Już... już dobrze.
Ten głos zabrzmiał dziwnie słabo, taki niby pisk, niby skrzek. Ale przynosił ulgę, był bowiem dowodem, że ona żyje, że żyją oboje. Poczuła, jak jej pierś zaczyna rozpierać dzika, niepohamowana radość. Chance dał radę sprowadzić samolot na ziemię.
-Teraz wysiadamy, migiem - mówił, odsuwając drzwi. - Może być wyciek paliwa.
Wyskoczył pierwszy, pociągając ją za sobą, jakby była workiem z mąką. A ona tak się właśnie czuła. Rozdygotana i bezwolna jak worek.
Wyciek paliwa. Silnik nie działa, ale działa przecież bateria. Jedna iskierka i cały samolot plus wszystko, co w nim jest, zmieni się w ognistą kulę. Wszystko. To słowo jeszcze raz zaklekotało w jej mózgu. Wszystko, a więc i jej torba, i kurierska przesyłka w niej schowana... Wszystko!
-Zaczekaj! - krzyknęła przeraźliwie, kurczowo chwytając za klamkę. Raptem znów poczuła, że ma kości, być może miękkie i kruche, ale całe, i na myśl o tym natychmiast odzyskała władzę w rękach i nogach. - Moja torba! Moja torba!
-Sunny!
Zaklął, chwycił ją mocno wpół i odstawił na bok.
-Wezmę ją! Słyszysz? Ja wezmę tę twoją torbę. A ty uciekaj! Uciekaj!
Wskoczył do samolotu, błyskawicznie wyciągnął torbę i już po kilku sekundach stał na ziemi z torbą Sunny w ręku.
Sunny oczywiście próbowała mu ją odebrać, ale spojrzał na nią tylko raz i ochota na szarpanie się z nim natychmiast jej przeszła. Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Stopy zapadały się w piachu, jakieś kolczaste krzaki drapały boleśnie, posłusznie jednak starała się dotrzymać mu kroku. Pokonali jakieś pięćdziesiąt metrów i Chance, uznając widocznie tę odległość za bezpieczną, rzucił torbę na ziemię i spojrzał na Sunny. Bardzo nieprzychylnie.
-No i co ty sobie właściwie wyobrażasz?! - huknął, potrząsając nią za ramiona. - Czy ty...
Nagle zamilkł, wpatrując się uważnie w jej twarz. Złocistobrązowe oczy przestały miotać błyskawice.
-Krew!
Szybko wyjął chusteczkę z kieszonki i przyłożył jej do brody.
-Dlaczego nie powiedziałaś, że jesteś ranna?
-Bo nie jestem. Drżącą ręką odebrała od niego chusteczkę i sama otarła sobie brodę i usta. Krwi było bardzo niewiele, mała czerwona plamka na białej chusteczce.
-Trochę za mocno zagryzłam wargi. Przed lądowaniem. Żeby nie krzyknąć.
Jego twarz była kompletnie pozbawiona wyrazu.
-A dlaczego nie chciałaś krzyknąć?
-Nie... nie chciałam cię rozpraszać.
Jej głos drżał, drżała zresztą cała, ręce i nogi, każda jakby z osobna. Kości znów nie było, tylko galareta. A Chance zaklął, cichutko, choć bardzo dosadnie, pochylił ciemną głowę i nagle przyłożył usta do jej ust. Absolutnie nie był to gorący, namiętny pocałunek, tylko pocałunek-nagroda. Pełne aprobaty muśnięcie, co wystarczyło, aby poczuć miękkość i smak jego ust.
-Za to, że byłaś grzeczna - powiedział Chance cicho, unosząc głowę. - Jeśli katastrofa lotnicza, to tylko z tobą. Jesteś idealnym kompanem.
-To nie była katastrofa, tylko trudne lądowanie - sprostowała drżącym głosem, za co została nagrodzona następnym pocałunkiem, tym razem w skroń. Jęknęła. I całym drżącym ciałem oparła się o niego, to drżenie teraz było jednak zupełnie innego rodzaju.
Chance ujął jej twarz w swoje dłonie, jego kciuki delikatnie pogłaskały kąciki jej ust, naturalnie, też rozdygotanych. Dotknął ranki, którą zrobiła sobie własnymi zębami. I znów pocałował, tym razem zupełnie inaczej.
Ten pocałunek wstrząsnął nią do głębi. Żadne muśnięcie, żadna nagroda. Był to pocałunek pełen pożądania, brutalny, głęboki. Istniało wiele powodów, dla których powinna pozostać teraz jak głaz. Ale nie była nawet w stanie przypomnieć sobie, co to za powody, a co dopiero je roztrząsać. Ten mężczyzna był powalający, cudowny, bardziej oszałamiający niż najmocniejsza whisky. Czuła żar w piersiach, nogach, żar domagający się spełnienia, dlatego z jej ust wydobył się jęk, a ręce bezwiednie oplotły jego szyję...
Nagle Chance szarpnął głową.
-Nie do wiary - mruknął, zdejmując jej ręce z szyi. Odsunął się i wydawał się jeszcze bardziej wściekły niż przed ich gorącym pocałunkiem.
-Stój tutaj - powiedział szorstko. - Nie ruszaj się ani na krok. Pójdę sprawdzić, co z samolotem.
Odszedł szybkim krokiem, zabierając ze sobą swoje ciepło i siłę. Sunny zadrżała i powoli osunęła się na ziemię.
A Chance, chodząc dookoła samolotu, klął, klął siarczyście, bez żadnych zahamowań. Jakoś tak chciało mu się kląć, choć wyglądało na to, że z samolotem wszystko w porządku. Zabezpieczenia sprawdziły się na medal, nie było żadnych uszkodzeń, ani śladu wycieku, mimo że w rezultacie lądował ostrzej niż zamierzał. Ale sprawdzić trzeba, żaden dobry pilot tego nie zaniedba. Poza tym chciał oderwać się od tej dziewczyny, bo zaczynało się robić naprawdę gorąco, a on jednak powinien zachować twarz.
Tak naprawdę, oczywiście, wcale nie chciał się od niej oderwać. Najchętniej oparłby ją o któryś z większych głazów i zadarł jej spódnicę. Po prostu. Dlatego nie rozumiał, co się z nim dzieje. W ciągu ostatnich piętnastu lat trzymał w ramionach mnóstwo pięknych i ponętnych kobiecych ciał i bez oporu poddawał się zmysłom. Tylko zmysłom, bo serce i umysł jakby były od tego oderwane. Skąd więc teraz ta gorączka w środku.... Sunny Miller była śliczna i promienna, ale daleko jej do oszałamiającej klasycznej piękności. Drobna, szczupła, jasnowłosa była zaprzeczeniem bogini zwalającej z nóg. Jej świetliste oczy zapraszały do uśmiechu, wcale nie kusiły. No, właśnie. Więc dlaczego tak go wzięłoś! Zresztą, ją też...
Po prostu obojgu puściły nerwy i to był dobry sposób na odreagowanie. W pierwszym lepszym podręczniku psychologii można o czymś takim przeczytać. Jeśli kobieta i mężczyzna w obliczu niebezpieczeństwa są sami, zdani tylko na siebie, bardzo szybko wytwarza się miedzy nimi więź emocjonalna i pociąg seksualny. Sunny przeżyła chwile wielkiej grozy. Ale on... No, właśnie. Co on miał odreagowywać, skoro od początku wiedział, że wylądują szczęśliwiec A teraz wystarczy, żeby nadał odpowiedni sygnał do Zane'a i natychmiast ktoś przyleci na ratunek.
Ale on, naturalnie, żadnego sygnału nadawać nie będzie, dopóki Sunny nie puści pary z ust na temat swojego tatusia-terrorysty.
Było coraz ciemniej i Chance już niewiele mógł dojrzeć. Jedno wiedział jednak na blachę. Gdyby samolot zamierzał eksplodować, zrobiłby to już dawno.
Sunny siedziała na piachu, dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. A obok leżała ta jej cholerna torba.
-No i jak? - spytała, podnosząc się z ziemi.
-W porządku. Nic nie wyciekło.
-Świetnie - powiedziała, zdobywając się nawet na nikły uśmiech. - To teraz możesz naprawić tę pompę i...
-Niestety, trzeba będzie wszystko porządnie sprawdzić. Za dnia. Bo to wcale nie musi być pompa. Równie dobrze mogły zatkać się przewody paliwowe.
Było już zimno, bardzo zimno. Po zachodzie słońca temperatura wśród skał opada błyskawicznie. Dlatego zresztą wybrał to właśnie miejsce. Będzie zimno, trzeba się będzie przytulić, no i panienka szybko zmięknie.
Podniósł jej torbę, nie po raz pierwszy zadając sobie w duchu pytanie, co u diabła w tej torbie może być. Potem chwycił Sunny za łokieć i poprowadził w kierunku samolotu.
-Mam nadzieję, że masz w torbie jakieś ciepłe okrycie - zaczął, niby tak troskliwie. - A ta twoja torba to w ogóle jakaś bardzo drogocenna. Gotowa byłaś dla niej narazić swoje życie.
-Sweter - odparła Sunny głosem trochę nieprzytomnym. Spojrzała w górę, na granatowe niebo usiane gwiazdami. Potem w lewo i w prawo, na strome ściany skał. I potrząsnęła głową. Wielki Boże! Oni siedzą w dziurze, w dziurze w ziemi, gigantycznej co prawda, ale po prostu dziurze. - Będzie dobrze... wszystko będzie dobrze - powiedziała głośno, ponieważ bardzo pragnęła usłyszeć jakieś słowa otuchy. - Na szczęście mam ze sobą prowiant i...
-Prowiant - powtórzył ze zdumieniem Chance. - Wozisz ze sobą jedzenie?
-Tak. Żelazny zapas.
Wśród wszystkich rzeczy, jakich się spodziewał, jedzenie zdecydowanie znajdowało się na ostatnim miejscu. Nie. Jedzenia w ogóle nie było na jego liście.
-Wyjmę parę rzeczy - powiedział, kiedy doszli do samolotu. - Trzeba będzie poszukać jakiegoś miejsca, gdzie rozłożymy się obozem. A powiedz, co ty masz jeszcze w tej torbie?
Postawił torbę na ziemi, ale Sunny wcale się nie kwapiła, żeby ją otworzyć. Wzruszył więc ramionami i wyjął z samolotu swoją torbę, w której nie było żadnych tajemnic. Po prostu przybory toaletowe i coś na grzbiet, na zmianę.
-A nie możemy zostać tutaj? - spytała Sunny.
-Nie. Jesteśmy w korycie strumienia. W każdej chwili może zacząć padać, a wtedy popłyniemy.
Wyjął jeszcze z samolotu latarkę, wyciągnął zza oparcia fotela koc, złożony w kostkę, a z bocznej kieszeni na drzwiach - pistolet. Pistolet wetknął z tyłu, za pas spodni, a koc zarzucił Sunny na ramiona.
-Mam wodę, parę litrów - powiedział, wyjmując jeszcze z samolotu plastikowy pojemnik.
- Wystarczy na jedną noc.
On i Zane z wodą mieli największy problem. Znaleźli kilka kanionów, gdzie można było wylądować, ale ten był jedyny, w którym była woda. Źródło, bijące ze skalnej ściany na samym końcu kanionu. Jutro Chance, penetrując okolicę, szczęśliwym trafem „natknie się" na to źródełko.
Podał jej latarkę, a sam chwycił za obie torby.
-Idziesz pierwsza - zarządził. - Pójdziemy... tam!
Ruszyła pierwsza we wskazanym kierunku, czyli w stronę skalnej ściany. Piach zalegał tylko w korycie rzeki. Teraz szli już po twardej ziemi, unoszącej się wyraźnie ku górze, usłanej kamieniami. Sunny szła ostrożnie, ale szybko i zręcznie, starannie oświetlając przed nim drogę.
A Chance aż wzdychał w duchu z zachwytu. Ona jest po prostu niesamowita. Bo nawet chciałby, żeby pożaliła się trochę albo zezłościła. A ona nic, zero histerii czy głupich pytań. Ona po prostu współpracuje. Tak jak współpracowała na lotnisku, prawie nie dając znać po sobie, że jest zdenerwowana. Teraz wygląda na całkowicie opanowaną. A w samolocie pogryzła sobie usta do krwi, żeby nie krzyczeć. Nie chciała mu przeszkadzać...
Kanion był wąski, ich droga pod skalną ścianę nie trwała długo. Chance, postawiwszy na ziemi torby, chwilę poświecił latarką i wybrał piaszczysty kawałek ziemi, otoczony z trzech stron głazami.
-Osłonią nas przed wiatrem.
-A... co ze żmijami? – spytała Sunny, spoglądając na głazy.
-Wszystko może się zdarzyć. Boisz się ich?
-No... nie. Tylko takich, co są rodzaju ludzkiego - odparła, niby ze śmiechem, ale jej głos nie zabrzmiał pewnie.
-No to rozkładamy się tutaj. A jeśli masz ze sobą rzeczywiście jakiś prowiant, to nie odmówię. Jestem piekielnie głodny.
Upragniona chwila nadeszła. Sunny przykucnęła przy swojej torbie i nareszcie miała zamiar ją otworzyć. Chwilkę majstrowała przy zamku, potem rozpięła suwak.
-A co masz do jedzenia?- spytał Chance, niby mimochodem. - Na pewno jakieś słodkie batoniki?
Sunny roześmiała się.
-Niestety, niczego słodkiego nie mam – odparła - Poświeć mi, dobrze?
Skwapliwie skierował snop światła prosto do wnętrza tajemniczej torby. W środku panował wzorowy porządek, jakby była to torba z próbkami towarów jakiegoś akwizytora.
Najpierw Sunny wyjęła kilka plastikowych torebek, zamkniętych bardzo szczelnie.
-To są batoniki, ale specjalne, taki koncentrat odżywczy. Jeden baton pozwala przeżyć jeden dzień. Mam ich dwanaście.
Potem wyjęła telefon komórkowy. I znieruchomiała. W jej wyrazistych oczach pojawił się jakiś błysk nadziei, który zaraz potem zgasł. No, cóż, po prostu uświadomiła sobie, że tutaj nie ma zasięgu.
-No, trudno - mruknęła i wyjęła małe białe pudełko ze znanym wszystkim czerwonym krzyżem. Mimo to wyjaśniła:
-Apteczka podręczna.
A potem już wyliczała coraz szybciej, wyjmując po kolei wszystkie przedmioty i układając je w mały stosik.
-Tabletki dezynfekujące wodę... butelki z wodą... jedna butelka z sokiem pomarańczowym... zaraz... tak, jest. Zapałki, pałeczki świecące, pasta do zębów i szczoteczka, chusteczki higieniczne, dezodorant, szczotka do włosów, lokówka, spray i suszarka, dwa koce i...
Włożyła rękę głębiej i zaczęła wyciągać coś zdecydowanie większego niż zademonstrowane już przedmioty.
- Namiot.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Namiot. Hm... Chance spojrzał bacznie. To nie był taki sobie zwykły namiot, lecz specjalny rodzaj namiotu dla tych, którzy chcą przetrwać w ekstremalnych warunkach. Ludzie chowają takie namioty w podziemnych schronach, na wypadek wojny albo epidemii. Taki namiot kupi sobie ktoś, kto na jakiś czas chce skryć się w jakiejś głuszy, jak najdalej od siedzib ludzkich.
- Niestety, to namiot jednoosobowy - powiedziała Sunny, jakby za coś przepraszała. - Ale ja potrzebowałam czegoś lekkiego. Sądzę jednak, że zmieścimy się w nim oboje. O ile, oczywiście, nie będziesz miał nic przeciwko temu, że będziesz trochę... ściśnięty.
Niepojęte. Po co ona taszczy ze sobą taki ciężar, skoro miała spędzić w Seattle tylko jedną noc - naturalnie w hotelu - i następnego ranka wracać do Atlanty? A jeśli już załadowała coś takiego do torby, to po co ciągnęła ją ze sobą, zamiast nadać na bagaże Odpowiedź prosta. Nie chciała się z nią rozstawać ani na minutę. A więc kolejne pytanie: dlaczego nie chciała się z nią rozstawać? Odpowiedzi brak, a dobrze byłoby ją uzyskać.
Jego milczenie było wkurzające. Sunny spojrzała na ten może i absurdalny stosik swoich rzeczy, po czym wyjęła z torby ostatnią rzecz. Ciepły sweter. Nałożyła go pospiesznie, po czym usiadła i naciągnęła na nogi ciepłe skarpety, znów przykucnęła i wszystkie swoje skarby zaczęła wkładać z powrotem do torby.
Jej umysł pracował gorączkowo. Chance miał taką minę, że ciarki przechodziły jej po plecach. Spojrzenie było ponure, groźne, nic dziwnego, że migiem sobie przypomniała, z jaką łatwością powalił tamtego złodziejaszka na lotnisku. A poza tym ta nieprawdopodobna zwinność i szybkość u wysokiego postawnego mężczyzny jest także zastanawiająca. Jednym słowem, nie jest to ot, taki sobie zwyczajny pilot czarterowy. I ona z kimś takim uwięziona jest na całkowitym odludziu...
A może... może on działa na zlecenie jej ojca...
Znów poczuła zimny dreszcz na plecach, ale zdrowy rozsądek przeważył. Nie, to niemożliwe. Ojciec, gdyby wpadł na jej ślad i chciał ją zgarnąć, mógł nasłać na nią kogoś tylko w Atlancie. Bo wszystko, co zdarzyło się potem, było dziełem przypadku. Jej podróż zygzakiem przez całe niemal Stany, i fakt, że właśnie o tej godzinie siedziała na lotnisku w Salt Lake City...
Chwila paniki minęła i myśli Sunny pobiegły w innym kierunku. Przypomniała sobie, jak Chance osobiście wyciągnął ją z samolotu, jak otulił ją kocem. I z jaką uprzejmością traktował ją przedtem, jeszcze na lotnisku w Salt Lake City. Był to silny, niezwykle sprawny mężczyzna, przyzwyczajony do trudnych sytuacji i podejmowania decyzji. I nagle olśniło ją. Przecież to na pewno wojskowy, po odpowiednim szkoleniu. Jak mogła tego wcześniej nie zauważyć? I fatalnie, że nie zauważyła. Przecież jej życie i życie Margrety w dużym stopniu zależało od tego, czy Sunny umie szybko rozszyfrować innych ludzi i czy potrafi być czujna. A przy tym mężczyźnie na chwilę zapomniała o czujności, oddając się po prostu bez reszty rozkoszy jego pocałunku. Ten mężczyzna pociągał ją niebywale, a odkrycie, że on doświadcza czegoś podobnego - szokowało.
–A po co ci ten namiot ? – spytał nagle Chance, przykucając obok niej. - Chyba nie miałaś zamiaru rozbijać go w holu hotelowymi
Naturalnie, natychmiast oczyma wyobraźni zobaczyła swój namiocik ustawiony gdzieś pod palmą w doniczce, obok recepcji. Nie było siły, musiała wybuchnąć śmiechem. A Sunny Miller śmiała się bardzo często i bardzo głośno. Z byle czego. Dzięki temu przecież pozostała jeszcze przy zdrowych zmysłach.
Poczuła na karku ciepłą dłoń.
-Sunny? Może mi jednak powiesz, po co ci ten namiot .
Nie przestając się śmiać, potrząsnęła głową.
-Po co, Chance-?- Znaleźliśmy się tu przypadkiem i kiedy ta przygoda się skończy, nigdy już się nie zobaczymy. Lepiej więc ty zachowaj dla siebie swoje sekrety, a ja z moimi zrobię to samo.
Chance milczał przez chwilę. W świetle latarki jego twarz wydała się Sunny bardzo surowa i chyba napięta.
-No, dobrze - odezwał się w końcu. - Nie wiem, dlaczego jesteś taka skryta, ale teraz to zupełnie nie ma znaczenia. A w sumie to i dobrze, że masz ten namiot. Nie wiadomo przecież, jak długo będziemy tu uziemieni.
-Dlaczego tak mówisz? Przecież będą nas szukać, a poza tym ty masz w samolocie radio.
-Tak. Ale jesteśmy w kanionie.
Nie musiał jej niczego wyjaśniać. Wysokie, skaliste ściany skutecznie zablokują fale. Sygnał pójdzie tylko w górę i trzeba mieć wielkie szczęście, żeby ktoś akurat tędy przelatywał i sygnał odebrał.
Namiot rozstawili razem. Sunny mogła zrobić to sama, ćwiczyła przecież tyle razy, ale we dwójkę zrobili to błyskawicznie. Spoglądała na namiot z obawą, zastanawiając się, czy Chance w ogóle się w nim zmieści. Na długość - może, gorzej - wszerz, tym bardziej że przecież obok miała ułożyć się jeszcze ona. Jej serce zabiło żywiej. W tym ciaśniutkim namiocie będą musieli ułożyć się tuż obok siebie, bliziusieńko, kto wie, czy Chance nie będzie zmuszony objąć jej ramieniem.
Chance również popatrywał na namiot i zapewne doszedł do podobnych wniosków. A przede wszystkim był głodny, bo nie pytając, wyciągnął z torebki jeden z jej batonów.
-No i co, Sunny?- Mówiłem, że dziś wieczorem zjemy razem kolację!
Uśmiechnął się, błysnęły białe zęby, a w policzku pojawił się ten cudowny dołeczek... Sunny już nie miała wątpliwości. Na pewno zakochała się w nim, ot tak, troszeczkę. Trudno. Widocznie koniecznie potrzebowała teraz gdzieś zakotwiczyć swoje roztrzęsione jeszcze emocje.
Postanowiła, że na razie nie będzie się przejmowała stanem swoich emocji i pozwoliła sobie na cudowny luksus rozkoszowania się chwilą. Każde z nich zjadło po batonie, jadalnym, owszem, co wcale nie oznaczało, że smacznym. Potem napili się wody i wszystko, oprócz koców, zapakowali z powrotem do torby. Bo na te batony, jakie są takie są, ktoś jednak może się połaszczyć, na przykład zabłąkany kojot. A torba, z braku miejsca w namiocie, miała nocować na dworze.
-Jeszcze wcześnie - powiedział Chance, spoglądając na zegarek. - Ale może schowajmy się już do namiotu, zanim zrobi się prawdziwy ziąb. Wtedy trudno się będzie rozgrzać. Proponuję rozłożyć mój koc, a przykryjemy się twoimi kocami.
Szybko ściągnął swoje mocne buty, chwycił za koc i wsunął się z nim do środka.
-W porządku! - krzyknął. - Wchodź! Nogami do przodu!
Podała mu swoje buty, potem usiadła, wysunęła nogi i w ten nietypowy sposób znalazła się w środku namiotu. Chance leżał już, dzięki temu wiedziała, gdzie ma się ulokować. Manewr wcale nie był łatwy i nie udało się, niestety, uniknąć drobnych potknięć. Spódnica zadarła się do góry, poza tym ściągnęła koc w jednym rogu i z trudem udało się go znowu wygładzić. Kiedy umościła się już jako tako, Chance wyciągnął zza paska pistolet i położył go sobie za głową. Duży czarny pistolet automatyczny, kaliber 45 albo 9 mm, czyli jeden z największych. Taki pistolet Sunny też wypróbowała, był dla niej jednak zbyt ciężki i nie mogła nim operować swobodnie. Dlatego zdecydowała się na kaliber mniejszy.
Chance nakrył ją kocem. Przez chwilę oboje układali się jeszcze, próbując znaleźć możliwie najdogodniejszą pozycję. Sunny starała się skurczyć jak najbardziej, w rezultacie ułożyła się na boku, z ręką podłożoną pod głowę.
-Gotowa? - spytał Chance.
-No... powiedzmy. Zgasił latarkę i w namiocie zapadła ciemność, gęsta, jak w jakiejś pieczarze.
-Chwała Bogu, że nie mam klaustrofobii - stwierdziła Sunny.
-Ciemność jest dobra, Sunny. Ona czasami daje poczucie bezpieczeństwa.
Rzeczywiście. Tak było, ale nie z powodu ciemności. Czuła się bezpieczna, bo po raz pierwszy w swoim życiu miała pewność, że - oprócz tego mężczyzny obok - nikt nie wie, gdzie ona teraz jest. Nie musiała sprawdzać zamków w drzwiach ani upewniać się, czy jest tu jakieś zapasowe wyjście. Będzie mogła spać głęboko, a nie jak zając, tak lekko, że czasami miała wrażenie, jakby całą noc nie zmrużyła oka. Nie musiała się martwić, czy ktoś nie idzie za nią albo czy telefon nie jest na podsłuchu. Owszem, jak zawsze, niepokojąca była każda myśl na temat Margrety. Ale teraz, w tej niebywale komfortowej chwili, starała się myśleć tylko pozytywnie. A więc jutro Chance naprawi samolot i będą mogli stąd odlecieć. Przesyłka do Seattle nie dotrze, co prawda, w terminie, ale tym naprawdę nie warto się przejmować, zważywszy fakt, że zamiast rozbić się o skały, wylądowali szczęśliwie w wąskim kanionie. Mogło skończyć się tragicznie, dlatego była głęboko wdzięczna, że los pozwolił jej pozostać w jednym kawałku, a warunki, w jakich nagle się znalazła, są całkiem znośne.
Całkiem, ale nie do końca. Bo jednak nie udało jej się znaleźć w miarę wygodnej pozycji. Ziemia była twarda jak skała. Bo i była to skala, przykryta cienką warstwą ziemi. A jednak, mimo dyskomfortu, poczuła, że jej powieki robią się ciężkie. Ten dzień, nie ma co się oszukiwać, był wykańczający... Ziewnęła i już prawie półprzytomna spróbowała podłożyć sobie drugą rękę pod głowę, przy okazji zupełnie niechcący wymierzając Chance'owi potężną sójkę w bok.
-Prze... przepraszam.
Próbowała zwinąć się w maleńki kłębuszek.
Znów niefortunnie. Bo rezultat był taki, że rąbnęła Chance'a kolanem.
-A niech to... jaki tłok. Chyba położę się na tobie.
Jasność umysłu wróciła natychmiast. Ten drewniany, półprzytomny głos był jej, jej własny. Co ona plecie... Otworzyła usta, żeby przeprosić, ale w ciszy namiotu rozległ się męski głos, niski i głęboki.
-A może odwrotnie?- Ja... na tobie?
Oprzytomniała jeszcze bardziej. Nagle, w jednej sekundzie, stała się nieprawdopodobnie świadoma obecności tego mężczyzny. Każdego skrawka jego ciała. I tej jakby obietnicy, która zadźwięczała w jego głosie. Przecież oni już się całowali, choć to można określić jako nerwową reakcję, nieprzemyślaną i gwałtowną, po pełnych grozy chwilach. Podobno niebezpieczeństwo działa również jak afrodyzjak. Ale teraz to co innego. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, nikt niczego nie musi odreagowywać. Teraz ona leży w ciemności, słucha głosu Chance'a, czuje jego bliskość, ciepło i zapach. I pragnie go... Bardzo go pragnie...
-Sunny?
-Ja... niczego nie mówiłam.
-Hm... szkoda. Czyli nabijał się z niej.
-A więc tej nocy szczęście mi nie dopisze. I chwała Bogu, że on sobie żartuje, bo na tym gruncie Sunny czuła się zdecydowanie pewniejsza.
-Chance?- Myślę, że twój limit szczęścia jak na razie został wyczerpany.
-Trudno. Ale jutro jest nowy dzień. I znów można popróbować.
-Phi...
-Czy to lekceważące prychnięcie ma świadczyć, że wcale nie drżysz ze strachu?
-Wcale nie drżę.
-To dobrze.
Słyszała, jak ziewnął. Szeroko, serdecznie.
-Sunny? Może zdejmiesz sweter? Podłożę go sobie pod głowę, a ty zrobisz sobie ze mnie poduszkę. Będzie nam obojgu wygodniej.
-Jesteś pewien, że cię nie uszkodzę? - spytała żartobliwym tonem. - Chance, przepraszam, już prawie zasypiałam i tak mi się wymknęło... o tym spaniu na tobie....
-Jeśli zaczniesz mnie atakować, potrafię się obronić. Poza tym i tak na pewno zaraz zaśniesz.
Ściągnięcie swetra w tych warunkach wcale nie było sprawą prostą. Przez dłuższą chwilę Sunny walczyła samotnie, dopóki Chance nie wkroczył do akcji. Potem słyszała, jak zwija sweter i układa sobie pod głową. A potem... potem bardzo ostrożnie, jakby bał się ją uszkodzić, objął Sunny ramieniem. Głowa Sunny spoczęła w zagłębieniu tego ramienia. Była to pozycja cudownie wygodna i cudownie uspokajająca. Sunny zmuszona była nawet położyć rękę na jego piersi, ta ręka nie mieściła się gdzie indziej. Czuła pod dłonią bicie jego serca, mocne, miarowe. A w swoim sercu coś na kształt wielkiej satysfakcji. Jest noc, a Sunny Miller, o dziwo, tej nocy nie spędza samotnie.
-Zadowolona? - mruknął Chance, naciągając koc na jej nagie ramiona.
-No...
Sunny zwykle budziła się natychmiast. Każdy podejrzany dźwięk błyskawicznie doprowadzał ją do przytomności, ręka sama sięgała pod poduszkę, gdzie zawsze leżał pistolet. Potrafiła zasypiać na żądanie, ponieważ nigdy nie była pewna, czy później jeszcze kiedykolwiek dane jej będzie zasnąć. A odkąd przestała być dzieckiem, na palcach jednej ręki mogła zliczyć noce, które udało jej się przespać spokojnie.
Tym razem obudziła się inaczej. Niespiesznie, z poczuciem, że ma za sobą noc wprost niebywałą. Głęboki, nieprzerwany sen w ramionach Chance'a. Było ciepło i bezpiecznie, ona - cudownie wypoczęta, a ręka Chance'a delikatnie głaskała ją po plecach.
Usłyszała zaspany głos:
-Dzień dobry!
-Dzień dobry... Wcale nie chciało jej się wychodzić z namiotu.
A słońce pewnie już dawno wstało, bo jego promienie rozjaśniały brązowy brezent namiotu na kolor złocisty. Chance też nie kwapił się ze wstawaniem. Nadal głaskał jej plecy, po czym delikatnie dotknął jej włosów.
-Do takiego spania chyba dość chętnie mógłbym się przyzwyczaić - mruknął. - Całą noc obok ciepłej kobiety...
-Nie powiesz, że nigdy nie spałeś obok kobiety!
-Ale nie przy tobie.
Kusiło ją, żeby spytać, na czym polega różnica między nią a innymi kobietami, ale milczała, jednocześnie podejmując w duchu niezłomną decyzję.
Nie dopuści, żeby ten ogromny pociąg, jaki wzbudza w niej ten mężczyzna, miał jakiekolwiek następstwa. Musi wierzyć twardo, że Chance naprawi samolot, odlecą stąd i za kilka godzin rozstaną się na zawsze. Tak. Trzeba wierzyć w to, bo wiara daje siłę. Gdy tak pomyślała, nareszcie była w stanie oderwać się od Chance'a, odgarnąć włosy z czoła, obciągnąć spódnicę i rozpiąć płachtę u wejścia do namiotu.
W jednej chwili chłodne powietrze wygnało całe ciepło z ich przytuliska.
-Teraz człowiek napiłby się gorącej kawy - stwierdziła lekko rozmarzonym głosem. - Ale nie sądzę, żebyś woził w samolocie słoik neski.
-Ja też nie zauważyłem takiego skarbu w twojej przepastnej torbie.
-Niestety...
Wyczołgała się z namiotu, Chance podał jej buty i sweter. Chwyciła sweter skwapliwie, błogosławiąc w duchu znakomity pomysł, aby zamiast jakiejś lekkiej kurteczki zapakować do torby porządny, ciepły kardigan.
Potem z namiotu wysunęły się buty Chance'a, a za nimi jego cała okazała postać.
-Brr! Ale zimno!
Nałożył szybko buty i natychmiast zerwał się z ziemi.
-Idę do samolotu po kurtkę. A ty, jeśli chcesz poszukać sobie jakiegoś ustronnego miejsca, możesz iść za te głazy. Żmije powinny jeszcze spać, ale lepiej uważaj.
Sunny, z duszą na ramieniu, wiedziona jednak bardzo pilną potrzebą, na chwilę znikła za szarą kamienną ścianą, po czym z ulgą powróciła do skromnego obozowiska i zajęła się poranną toaletą. Przetarła twarz i ręce chusteczką higieniczną, umyła zęby i wyszczotkowała włosy. Te drobne zabiegi dawały jej poczucie przynależności od istot ucywilizowanych, mało tego, zdolnych do zmagania się z przeciwnościami losu.
Odświeżona i pełna optymizmu, z ciekawością rozejrzała się dookoła. No cóż, rzeczywiście wpadli do dołka. Sporego, bo w miejscu, gdzie stał samolot, kanion musiał mieć co najmniej pięćdziesiąt metrów szerokości. Dalej kanion rozszerzał się i w pewnym momencie skręcał w lewo. Piaszczyste koryto strumienia było jedynym miejscem, gdzie samolot mógł wylądować bezpiecznie. Bo poza tym korytem całe dno kanionu było nierówne, pełne dołów, zasypane kamieniami różnej wielkości. Z lewej i prawej strony skaliste nierówne ściany, poorane przez deszcz. 1 skały, i ziemia były jednego koloru. Czerwień, we wszystkich swoich odcieniach, od rdzawego, poprzez cynobrowy, aż po różowy, bardzo jasny, niemal piaskowy. Gdzieniegdzie, z rzadka, rosły krzewy, ale ich zieleń była wypalona słońcem, niemal srebrzysta.
I cisza, niczym nie zmącona. Nie słychać śpiewu ptaków, cichutkiego bzykania owadów, nic się nie ruszało, nic nie szeleściło. Jakby w tym gigantycznym dole, oprócz Sunny i Chance'a, nie było żadnych żywych istot.
Schowała zziębnięte ręce do kieszeni kardigana i wolnym krokiem podeszła do samolotu. Chance, zaaferowany, grzebał dalej w silniku.
-Chance? Chcesz coś zjeść?
-Co? Nie, dziękuję - odparł z krzywym uśmiechem. - Sunny, nie obraź się, ale sama wiesz, że twoje batoniki smakują jak siano.
Podeszła bliżej i z ciekawością zerknęła do wnętrza nieznanej jej maszyny.
-Ja też nie zjadłam ani jednego – wyznała szczerze. - Są obrzydliwe.
Postała jeszcze chwilę, z każdą sekundą czując się osobą coraz bardziej niepożądaną. Każdy mężczyzna, pochłonięty młotkiem czy śrubkami, staje się dziwnie odporny na wszelkie bodźce zewnętrzne.
Dla porządku jednak spytała:
-Może ci w czymś pomóc?
- Nie - mruknął, nie odrywając oczu od wnętrzności swego samolotu. - Sprawdzam teraz przewody, to trochę potrwa.
-To może ja się przejdę.
-Dobra. Ale nie odchodź za daleko. W razie czego chcę cię usłyszeć.
Robiło się coraz cieplej. Słońce przygrzewało już nielicho. Sunny szła przed siebie, uważnie patrząc pod nogi. Boże! Ona nawet nie mogła sobie pozwolić na to, żeby skręcić nogę. Dla niej mogła być to kwestia życia i śmierci, ona zawsze musiała być gotowa do ucieczki. Ale może... Spojrzała w górę, na błękitne niebo, wciągnęła głęboko w płuca suche pustynne powietrze. Może pewnego dnia będzie inaczej, może będzie mogła pozwolić sobie na ten luksus i, jak każdy zwykły śmiertelnik, skręcić sobie nogę w kostce. Trzeba wierzyć i nie wpadać w melancholię. To była jej recepta. Poczucie humoru zapewnia zdrowie psychiczne. A to życie jest takie niewesołe i samotne. Ileż to już lat Sunny nie widziała swojej siostry? Mieszkają przecież osobno, bo tak jest bezpieczniej, bo ten, kto szuka, szuka dwóch sióstr. Sunny nie miała pojęcia, gdzie mieszka Margreta, nie znała nawet jej numeru telefonu. To Margreta dzwoniła do Sunny na komórkę, raz w tygodniu, o umówionej godzinie. Dawała znak, że żyje, i była szczęśliwa, że Sunny odebrała telefon.
Margreta ma dzwonić za cztery dni. Jeśli Sunny nie odbierze telefonu, Margreta oszaleje z niepokoju, przekonana, że Sunny schwytano. Zmuszona będzie opuścić miejsce, w którym dotychczas udawało jej się przeżyć bezpiecznie. I kto wie, co dalej zrobi Margreta... Czy chore serce siostry nie podpowie jej jakiegoś głupstwa, każe zapomnieć o własnej bezsilności i szukać bezsensownej zemsty...
Jeszcze cztery dni. I o wszystkim, do diabła, decyduje kilka głupich przewodów, którym zachciało się zatkać.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sunny, pomna przestróg Chance'a, nie odchodziła zbyt daleko. Do oglądania było zresztą niewiele, tylko piach, kamienie i umęczone słońcem krzaki. Robiło się coraz cieplej i niektórzy mieszkańcy kanionu zaczęli dawać oznaki życia. Obok Sunny przemknęła szybciutko brązowa jaszczurka, kryjąc się w szczelinie skalnej. Potem jakiś ptak, którego nazwy nie znała, przypikował do ziemi. Co dojrzały jego bystre oczy? Zapewne smakowitego robaka. Porwał swoją zdobycz i znów wzbił się wysoko w niebieskie przestworza. Wolny. Wolny jak ptak... Cóż dla niego te metry skalne, ciągnące ku niebu...
Czuła, że powoli robi się głodna. Spojrzała na zegarek. I kto by pomyślał, że ona po tym kanionie krąży już ponad godzinę!
Zaczęła wracać po swoich śladach. Widziała z daleka wysoką postać Chance'a, dalej dłubiącego przy silniku. Czyli niczego jeszcze nie naprawił. Kiedy podeszła bliżej, uniósł głowę na znak, że świadomy jest jej obecności, po czym znów wbił wzrok w silnik. Natomiast Sunny wbiła wzrok, pełen aprobaty, w czarny T-shirt opięty na szerokich barach. Stare dżinsy też okrywały kształty godne uwagi. Wąskie biodra, jędrne pośladki i długie zgrabne nogi. I nagle w piasku, tuż koło tych nóg, coś się poruszyło.
Zmartwiała. Czuła, że robi jej się słabo, a serce zaczyna walić jak młot, który ma zamiar rozwalić jej żebra. Bo tam, w piasku, wiła się wstążka, brunatna, błyszcząca wstążka. Wstrętna, niebezpieczna.
Nie wiedziała, że wykonała ruch, ani jak długo ten ruch trwał. Zegar tykał inaczej, jakby świat zanurzono w gęstym syropie. Jej świadomość odbierała tylko jedną informację. Ta żmija była coraz większa, a więc była coraz bliżej.
Chance obejrzał się. Zobaczył jej uniesioną rękę, palce kurczowo zaciśnięte na żywym kawałku mięsa, zwiniętym w pętlę. Zobaczył, jak odrzuca żmiję jak najdalej, jak ciemna kreska przesuwa się po głazie i znika wśród krzewów.
-Sunny! Nie ukąsiła cię?
-Nie! Ale... Przypadła do jego nóg, osunęła się na kolana i drżącymi palcami zaczęła przesuwać po zniszczonych nogawkach, badając, czy nie ma tam jakichś dziurek czy kropelek krwi, czegokolwiek, co potwierdziłoby jej straszliwe przypuszczenia.
-Mnie też nic się nie stało, Sunny. Zapewniam cię, proszę, nie denerwuj się...
Pochylił się i chwyciwszy ją za ramiona, zmusił, aby wstała.
-Wszystko w porządku, naprawdę.
Ta żmija, na logikę, nie zdążyła go ukąsić. Ale strach przed chwilą miał oczy tak wielkie, że nie mogła się uspokoić. Jej drżące palce błądziły nerwowo po piersi Chance'a, po jego policzkach...
-Chance, ja... ja okropnie ich się boję - wyjąkała.
- A ta była tuż koło twojej nogi, omal na nią nie nastąpiłeś.
-Och, Sunny...
Objął ją ramionami, przytulił do serca. I zakołysał się leciutko.
-Już dobrze, już dobrze...
Wczepiła się palcami kurczowo w czarny T-shirt, wtuliła twarz w szeroką pierś i wdychała zapach, zapach już tak znajomy. Zapach Chance'a, teraz leciutko zmieszany z zapachem paliwa. Nie było na świecie bardziej kojącej mieszanki. Nagle podniosła twarz.
-Fuj! Przecież ja jej dotknęłam. O, nie!
Wysunęła się z jego objęć i jak strzała pomknęła do obozowiska. Widział, jak wyjmuje z torby chusteczki i z pasją wyciera każdy palec z osobna. Potem wącha i znów trze i trze, jakby chciała zedrzeć skórę.
-Sunny, spokojnie! - śmiał się Chance, podchodząc do niej. - Bo stracisz palce! Ale dzielna jesteś, rzuciłaś się na nią jak jastrząb. Ale dlaczego nie krzyknęłaś?- Wtedy ja...
-Ja... ja prawie nigdy... nie krzyczę.
Ćwiczyła to przez całe życie. W chwili największego napięcia zachować milczenie. Choćby ją rozrywało, choćby umierała ze strachu. Nie wolno nawet pisnąć, bo nie wolno zdradzić się ze swoją obecnością. Normalni ludzie wrzeszczą. A ona nie. Ona nie może sobie pozwolić na to, żeby być normalna.
Chance podszedł jeszcze bliżej. Dotknął dłonią jej brody i obrócił jej twarz ku słońcu. Spojrzał w oczy, w tę świetlistą srebrzystość. Po jego twarzy przemknął cień. I nagle objął ją. Już nie po przyjacielsku, nie po to, aby złagodzić jej lęk. Jego usta były zachłanne. Usta Sunny - też. Może nawet bardziej niż zachłanne. Było tak, jakby pościła całe życie, jakby dopiero teraz ktoś chciał ją nakarmić.
Dłonie Chance'a były wszędzie, na jej szyi, piersiach, pośladkach. Pragnął jej, a to wzmagało jeszcze jej pragnienie. Chciała nie tylko objęć, pieszczot i pocałunków. Zapragnęła tej kropki nad „i", której odmawiała sobie przez tyle lat...
I tak, jak przy pierwszym ich pocałunku, on pierwszy poderwał głowę. Zamknął oczy, zaklął, bardzo dobitnie. I otworzył oczy.
Przez chwilę jeszcze oddychał ciężko.
- No, więc - zaczął, dziwnie chrapliwym głosem. - Sytuacja nie jest najciekawsza. Przewody mógłbym przeczyścić bez problemu. Ale, niestety, one wcale nie są zatkane. To jednak ta pompa. Rozumiesz, o co chodzić
Rozumiała. I zagryzła wargi, żeby stłumić jęk. Z pompą Chance sobie nie poradzi. I nadzieja, że samolot wyniesie ich z tego kanionu, prysła. A Margreta będzie dzwonić za cztery dni...
Nie, nie wolno się poddawać. Cztery dni to nie jeden. To całe cztery dni.
-Chance? A może damy radę jakoś się stąd wydostać?- I pójdziemy dalej na piechotę?
-Przez pustynię? W sierpniu? To szaleństwo. Moglibyśmy iść tylko nocą, w dzień temperatura dochodzi do czterdziestu stopni albo i więcej.
A teraz jest już na pewno ze trzydzieści, pomyślała Sunny. Gotowała się w swoim grubym swetrze. Ściągnęła go szybko i rzuciła na torbę.
-W takim razie, co robimy, Chance?
Dzielna Sunny Miller, zawsze gotowa do czynu.
Chance uśmiechnął się i objął ją w pół.
-Pójdę na zwiady. Wiem już, że z tej strony nie ma wyjścia. Ale spróbuję dotrzeć do drugiego końca kanionu, może tam wygląda to inaczej.
-A ja? Co ja mam robić?
-A ty, skarbie, nazbierasz patyków i liści. Kiedy wrócę, rozpalimy ognisko.
Ruszył przed siebie, tam, gdzie ona rankiem zrobiła sobie wycieczkę. A Sunny powędrowała w drugą stronę, na drugi koniec kanionu, gdzie rosło więcej krzaków. Zbierała patyki i patyczki i myślała z przerażeniem, co będzie, jeśli nie zdołają się stąd wydostać. Ich zapasy żywności są bardzo skąpe. Kilka batonów. Zjedzą je. I co potem? Potem po prostu... umrą.
Chance z ponurą miną maszerował przed siebie. Był wściekły. W swoim życiu kłamał nieraz, terrorystom i innego rodzaju draniom, dla dobra sprawy czasami trzeba było pleść androny wysoko postawionym osobom. Był profesjonalistą, jego profesja wymagała robienia wielu dziwnych rzeczy, co wcale, naturalnie, nie oznaczało, że on nie ma pojęcia, co to zwykła ludzka uczciwość, prawdomówność i tak dalej. On to wszystko starannie przechowywał w głębi duszy, chociażby ze względu na rodzinę.
Oszukiwanie Sunny Miller przychodziło mu z coraz większą trudnością. Bo choć ta misja była cholernie ważna, a stawka, o którą grał, wysoka - on po prostu wolałby być wobec Sunny Miller uczciwy. Bo Sunny była zupełnie inna, niż się spodziewał, a on coraz mniej przekonany, że Sunny może być zamieszana w zbrodniczą działalność swego ojca. Terroryści to zupełnie inny gatunek ludzi, to męty - podstępne, złe, amoralne. A Sunny wydaje się w środku taka jakaś... czysta. I jest dzielna, bardzo dzielna.
Ta historia ze żmiją. Nie dał poznać po sobie, jak nim wstrząsnęła. Naturalnie, że się nie bał, miał przecież na nogach solidne buty, a poza tym tak na sto procent nie był przekonany, czy stworzonko było jadowite. Ale Sunny była o tym przekonana i chwyciła je gołą ręką.
A potem... Jak ona na niego patrzyła i głaskała go, po twarzy, po piersi. Wytrzymał, choć nie znosi przecież, żeby ktoś go dotykał. Co innego relacje z rodziną, co innego seks, tu bez wzajemnego dotykania się nie obejdzie. Ale generalnie dotyku obcych ludzi nie tolerował.
Sunny dotykała go i on wcale nie musiał toczyć ze sobą żadnej walki. Przeciwnie. Pozwolił sobie na luksus odczuwania zwykłej przyjemności, kiedy jej palce delikatnie przesuwały się po jego nodze, potem piersi, policzku. Było to jednak niczym w porównaniu z tym, co zdarzyło się wcześniej. Ich wspólne spanie w namiociku. A to już spodobało mu się niebywale. Cieplutkie, szczupłe ciało, przytulone do jego boku. W nocy zdarzyło mu się położyć dłoń na jej miękkiej, a jednocześnie jędrnej piersi. Od razu zachciało mu się pojeździć ręką po całym jej ciele, najlepiej niczym nie osłoniętym. W ogóle zachciało mu się wynieść ją gdzieś i kochać się z nią, ale w pełnym słońcu. W pełnym słońcu jej oczy zmieniały się w brylanty.
I on tę dziewczynę musi oszukiwać. Bo niezależnie od tego, czy Sunny współdziała ze swoim ojcem, czy nie, jest jedyną osobą, która może do niego zaprowadzić. Planu zmieniać nie wolno, stawka jest bardzo wysoka. Jak na razie, wszystko idzie jak po maśle, łącznie z tym, że Sunny Miller nie zna się na samolotach i uwierzyła w jego gadki o zatkanych przewodach i zepsutej pompie. A wcale niełatwo było to wszystko wykombinować, on i Zane musieli się porządnie nagłowić. Trzeba było wymyślić sytuację nie do końca tragiczną, ale zdecydowanie niewesołą. Jedzenie, owszem, ale trzeba będzie je zdobyć, woda w ilości ograniczonej. On nie zabierał ze sobą żadnych zapasów, tylko koc, jeden pojemnik z wodą i pistolet, plus to, co zwykle ma się w samolocie, na przykład latarkę. Jednym słowem, miało być to coś w rodzaju szkoły przetrwania. I okazało się, że Sunny ma ze sobą ekwipunek, idealnie pasujący do takiej właśnie sytuacji. Od razu obudziło to jego czujność, Sunny jednak wcale nie kwapiła się z wyjaśnieniami.
Doszedł do końca kanionu, o, tak dla porządku, żeby sprawdzić, czy nic tu się nie zmieniło. Razem z Zanem oglądali przecież to miejsce dokładnie. Cienka struga wody nadal spływała po ścianie. Na ziemi ślady królików, jakiś ptak przeleciał - nadal więc ciągną do wody istoty, które Sunny i on będą mogli skonsumować. Amunicję lepiej jednak oszczędzać, wszystko się przecież może zdarzyć. Lepiej zastawić sidła.
Tak. Nie ma co narzekać. Wszystko rozwija się według planu. Między nim a Sunny wytworzył się silny pociąg fizyczny, Sunny długo opierać się nie będzie, o ile w ogóle. Przecież już się całowali i ona zmiękła zupełnie. A kiedy zostanie już jej kochankiem... O, on już wiedział, jak pieścić kobietę, żeby oddała mu się i ciałem, i duszą.
Spojrzał na zegarek. W porządku, można wracać. Minęło sporo czasu, dokładnie tyle, ile zajęłyby oględziny kanionu, gdyby był tu pierwszy raz. Wracał krokiem niespiesznym. Sunny nadal kręciła się wśród krzewów, zbierając suche gałązki i liście. Koło namiotu leżał już całkiem spory stosik. Na widok Chance'a podniosła szybko głowę, w jej oczach dojrzał promyk nadziei.
Od razu więc przystąpił do rzeczy:
- Ten kanion jest zamknięty ze wszystkich stron - poinformował sucho. - Ale mam jedną dobrą wiadomość. Znalazłem źródło. Oczy Sunny straciły cały blask.
-Zamknięty ze wszystkich stroni - powtórzyła przygnębionym głosem. - A nie moglibyśmy wspiąć się po tych skałach ?
-Nie da rady, to pionowe skały. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to przenieść się bliżej wody. Znalazłem tam też nawis skalny, będzie nas chronił przed słońcem. I poza tym jest tam więcej piachu, bardziej miękko i w nocy będzie wygodniej.
Sunny skinęła głową i zabrała się za składanie namiotu. Zrobiła to błyskawicznie, bez jednego zbędnego ruchu. Chance doskonale jednak wiedział, że Sunny całą siłą woli stara się nie rozkleić.
Podszedł i pogłaskał ją po opalonym ramieniu.
-Nie martw się, Sunny. Damy sobie radę. I będziemy cały czas palić ognisko. Ktoś na pewno zobaczy dym.
-Ale my jesteśmy na takim odludziu - powiedziała drżącym głosem. -A ja mam tylko cztery dni. Bo potem...
-Co potem?
-Nie... nic. To nieważne.
Spojrzała na niebo, białe prawie od palącego słońca. Chance nie odrywał od niej wzroku. Co ona powiedziała?- Cztery dni?- Dlaczego to takie ważne? Do diabła, czyżby te dranie planowały jakiś nowy zamach? I panienka się martwi, że nie weźmie w tym udziału?!
Chance i Sunny za jednym razem przenieśli cały swój skromny dobytek. Chance niósł rzeczy ciężkie, Sunny lżejsze, cały czas powtarzając sobie w duchu, żeby nie wpadać w panikę, nie martwić się nieustannie o telefon od Margrety, tylko skupić się na tym, co dzieje się tu i teraz.
Było samo południe, słońce rozgrzane do białości. Upał niemiłosierny, a cień pod skałami jak najbardziej pożądany. Nawis był większy, niż się spodziewała, prawie cztery metry szerokości i słońce tu nie docierało. Sama nisza miała głębokość prawie trzech metrów, tylna ściana - półtora, ale podłoże było spadziste i u wejścia skalny dach wisiał jakieś dwa metry nad ziemią.
-Nie wiem, jak ty, ale ja jestem piekielnie głodny - oświadczył Chance zaraz po przenosinach.
- Może zjemy razem jednego z tych twoich wspaniałych batonów, a na kolację spróbuję upolować królika.
Sunny spojrzała na niego z wielką dezaprobatą:
-Chcesz zjeść Petera Cottontaila*?
-Tak. Zjadłbym nawet samego Eastera Bunny'ego**, gdyby nawinął mi się pod rękę.
Wyraźnie chciał ją rozśmieszyć. Doceniała jego wysiłki, ale i tak nie była w stanie pozbyć się uczucia przygnębienia. Apatycznie pogrzebała w swojej torbie, wyciągnęła jeden batonik i przełamała na pół, starając się, aby połówka Chance'a była zdecydowanie większa. Chance był większy, więc potrzebował więcej. Swój spartański posiłek spożyli w milczeniu, kontemplując zbielałe w słońcu kolory kanionu.
-Wody nie musimy oszczędzać – powiedział Chance. - Pij, ile chcesz. Podczas takiego upału trzeba dużo pić. Organizm odwadnia się bardzo szybko, nawet jeśli człowiek siedzi w cieniu.
Posłusznie sięgnęła po butelkę i wytrąbiła prawie do dna. Przede wszystkim dlatego, że chciała, aby ten obrzydliwy batonik jak najszybciej spłynął do żołądka.
Chance nazbierał kamieni, ułożył z nich krąg, w środku kręgu ułożył patyki i nasypał liści, zeschniętych i tych świeżych, zielonych. Przytknął zapałkę i za chwilę ukazała się wąska wstążka dymu. Krzątał się przy tym ognisku niedługo, kilka minut, ale kiedy wrócił pod nawis, jego podkoszulek był mokry od potu.
-Gorąco, jak diabli - mruknął.
Podała mu butelkę, wypił niemal jednym haustem, po czym objął Sunny wpół i przyciągnął do siebie. I pocałował, tak leciutko, żeby po prostu poprawić jej nastrój. A ona od razu objęła go za szyję i przykleiła się, dosłownie, do przepoconego T-shirta. Po raz pierwszy w życiu był obok niej ktoś, na kim mogła się oprzeć. Zawsze musiała być dzielna, radzić sobie sama we wszystkim, na wszystko być przygotowana.
-Chodź, Sunny, usiądziemy sobie.
Usiąść można było tylko na gołej ziemi. Tak też uczynili.
* Peter Cottontail - znana postać z kreskówek amerykańskich z lat siedemdziesiątych.
** Easter Bunny - zajączek wielkanocny, również znana postać z kreskówek amerykańskich z lat siedemdziesiątych.
-Po południu wymontuję fotele z samolotu, będziemy mieli trochę komfortu - obiecał Chance.
- Sunny, powiedz, masz jakąś rodzinę?- Czy ktoś będzie się o ciebie niepokoić?
-Nie.
Boże wielki, jasne, że ma. Margretę. Siostra nie tylko, że będzie się niepokoić, ona będzie wprost szalała z niepokoju.
-A ty, Chance?
-Też nie mam. Moi rodzice umarli, byłem jedynakiem.
-A z jakich stron pochodzisz? Gdzie się wychowałeś?
-A... tu i tam - odparł ze śmiechem. - Ojciec znany był z tego, że nie potrafił nigdzie zagrzać miejsca. A twoi rodzice?
Przez moment była cicho, potem westchnęła.
-Zostałam zaadoptowana. Moi przybrani rodzice nie żyją. To byli bardzo dobrzy ludzie, bardzo mi ich brakuje.
Znów zamilkła, pochyliła głowę, coś rysowała palcem po ziemi.
-Chance, a powiedz mi, jak to jest, gdy zdarza się takie przymusowe lądowanie, jak to nasze. Nie dolecieliśmy do Seattle, więc na pewno ktoś powiadomił o tym Federalną Agencję Lotniczą?
-Jasne. Na pewno już nas szukają. Problem jednak polega na tym, że szukają nas według trasy, którą podałem przed startem.
-Co? Czy to znaczy, że... że zboczyliśmy z kursu? - spytała Sunny zamierającym głosem. Bo to wszystko stawało się coraz gorsze.
-Tak. Zboczyliśmy, kiedy szukaliśmy miejsca do lądowania. Ale jestem pewien, że jeśli ktoś będzie tędy przelatywał, na pewno zauważy dym.
-Jak długo będą nas szukać?
Nie odpowiedział od razu. Zmrużył swoje złociste oczy i spojrzał w niebo.
-Będą szukać tak długo, dopóki będą wierzyć, że żyjemy.
-A jeśli... jeśli pomyślą, że nas samolot się rozbił...
-To odwołają poszukiwania. Będą szukać tydzień, może dłużej. Potem przestaną.
-Czyli jeśli w ciągu, przypuśćmy, dziesięciu dni nikt nie natrafi na nasz ślad, to...
Tego zdania nie była w stanie dokończyć.
-Sunny, my i tak się nie poddamy – powiedział Chance twardym głosem. - A samoloty prywatne szwendają się wszędzie.
Choć jest raczej mało prawdopodobne, że któryś z nich będzie przelatywał akurat tutaj. Tego jednak nie powiedział na głos. Ale Sunny i tak to wiedziała. Widziała przecież, że dookoła okolica jest niebezpieczna dla samolotów, a kanion wąziutki, nie zwracający uwagi.
Zadrżała. Podciągnęła nogi, objęła rękoma kolana i oparłszy na nich głowę, spoglądała z zadumą na ciężkie kłęby szarego dymu.
-Mój ty Boże - westchnęła po chwili. - A ja zawsze tak bardzo chciałam się znaleźć w miejscu, w którym nikt mnie nie odnajdzie. No i proszę! Marzenie spełnione. Jedyna wada, że nie przynoszą śniadania do pokoju.
Chance zaśmiał się, wyciągnął przed siebie swoje długie nogi i oparł się na jednym łokciu.
-Sunny, zdaje się, że ty nigdy nie załamujesz się na długo.
-Staram się. Nasza sytuacja nie należy do najlepszych, ale przeżyliśmy. Mamy jedzenie, wodę i kryjówkę. Zawsze mogłoby być gorzej...
Nagle, sama zaskoczona, ziewnęła szeroko.
-Też coś! Spać mi się chce. A tak dobrze spałam tej nocy.
-To z tego upału. Zdrzemnij się trochę, ja będę pilnował ogniska.
Nie czuła się na siłach rozstawiać namiotu, dlatego przyciągnęła tylko trochę bliżej swoją torbę i oparła się o nią. Chance, bez słowa, rzucił jej na podołek sweter. Zwinęła sweter, wsunęła go sobie pod głowę i w ciągu dwóch minut zasnęła. Nie był to jednak spokojny, głęboki sen, raczej płytka drzemka, podczas której była świadoma wszystkiego, co dzieje się dookoła. Że jest gorąco, że Chance chodzi tu i tam, a ona nieustannie martwi się o Margretę.
Obudziła się rozbita, wcale nie wypoczęta. Chance siedział pod nawisem. Nogi skrzyżowane, ciemna twarz skupiona, długie palce zręcznie majstrowały coś z patyków i sznurka. I nagle Sunny doznała olśnienia.
-Chance? Ty nie jesteś rodowitym Amerykaninem, prawda?
-Jestem - odparł obojętnym tonem. - Każdy, kto urodził się w tym kraju, jest rodowitym Amerykaninem.
Po chwili uśmiechnął się i spojrzał na nią.
-No, dobrze. Zgadza się. Mam w sobie krew indiańską.
-I na pewno byłeś w wojsku.
-Dlaczego tak sądzisz?
- Nie wiem. Ale jakoś mi to do ciebie pasuje. Jesteś przyzwyczajony do pistoletu, poza tym mówisz „iść na zwiady", „broń", a ludzie raczej powiedzą „pistolet", albo „strzelba".
Znów została nagrodzona promiennym uśmiechem.
-Dobra, wygrałaś. Nosiłem mundur przez jakiś czas.
-A dokładnie jaki?
-Byłem w rangerach, to taka specjalna jednostka, w której szkoli się żołnierzy do walki z partyzantami.
No tak, to by wyjaśniało, dlaczego on tak świetnie umie sobie radzić w terenie. Sunny nie wiedziała zbyt wiele o wojsku, ale o tej konkretnie jednostce słyszała.
Chance skończył wiązać sidła, potem wziął się za następne. Sunny przez chwilę przyglądała mu się, nie mogąc pozbyć się poczucia własnej bezużyteczności. Nie, nawet nie zaofiaruje swojej pomocy. Znów bardziej by mu przeszkadzała, niż pomogła. Westchnęła i niemal ze złością strzepnęła jakieś pyłki ze spódnicy. Też coś... Jeden dzień na odludziu i już się okazuje, że ona jest głupim kobieciątkiem, które nic nie potrafi. Stereotyp z dawnych, dobrych czasów...
W takim razie trzeba znaleźć sobie zajęcie typowo kobiece.
-A jak to jest naprawdę z tą wodą? Wystarczy, żeby zrobić pranie?- Chodzę już drugi dzień w moim ubraniu i mam go serdecznie dość.
-Wody jest dosyć, nie trzeba oszczędzać - powiedział Chance, podnosząc się z ziemi. - Chodź, pokażę ci.
Wyszli spod nawisu. Nadal było nieludzko gorąco, Sunny czuła przez buty żar nagrzanej słońcem ziemi. Szli jednak tylko kilka chwil. Chance zatrzymał się przed jedną z pionowych skalistych skał.
-Tutaj. Źródło bije ze skały.
Sunny nieco sceptycznie spojrzała na cienką strugę wody, spływającą po skale. Jak prać? Na dole nie było żadnego jeziorka, nawet kałuży. Woda spływała ze skały i wsiąkała w spragnioną ziemię. No cóż, trzeba będzie nabierać wodę do butelki i polewać nią ubranie.
-W tych warunkach to moje pranie będzie trwało wieczność - mruknęła.
Chance skwapliwie zaczął ściągać swój T-shirt.
-Proszę - powiedział, podając jej podkoszulek z promiennym uśmiechem. - Na szczęście, czasu mamy dosyć, prawda?
Miała ochotę cisnąć w niego tym przepoconym podkoszulkiem. I zażądać, aby natychmiast ubrał się z powrotem. I wcale nie chodziło o jego komentarz.
Nigdy nie była głupio pruderyjna, widziała niejeden nagi męski tors, jednak nie widziała jeszcze nagiego torsu Chance'a. Był gładki, wspaniale umięśniony, opalony na brąz. Tors, którego pragnęłaby dotknąć każda kobieta. Palce Sunny kurczowo zacisnęły się na czarnym T-shircie.
Uśmiech znikł z twarzy Chance'a, złociste oczy pociemniały. Pochylił się, jego dłoń delikatnie wsunęła się pod brodę Sunny.
Uniosła powoli twarz, napotkała wzrok pełen pożądania.
-Sunny? Zdajesz sobie sprawę, co może się między nami zdarzyć?
Jego głos wcale nie był miły ani uwodzicielski. Był bardzo szorstki.
-Tak.
To króciutkie słowo z trudem wydobyło się z jej ściśniętego gardła.
-Chcesz tego, Sunny?
Pragnęła tego rozpaczliwie, boleśnie. Spojrzała mu prosto w oczy, teraz znów złocistobrązowe, i drżąc już teraz na myśl o tym, co zdarzy się na pewno, wyszeptała:
-Tak.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Sunny, pełna zadumy, rozłożyła świeżo uprany czarny T-shirt na nagrzanej słońcem skale. Jakże jej życie zmieniło się teraz zupełnie... Nie chodzi już nawet o sam fakt, że oboje z Chansem są więźniami kanionu i prawdopodobnie utknęli tu na dłużej. Na całe tygodnie, miesiące, a może... może nigdy już stąd nie wyjdą? Trudno wymyślić bardziej diametralną zmianę w czyimś życiu. Ale u niej, oprócz tego, zmieniło się coś jeszcze. Dotychczas żyła tak, jakby nie do końca zakotwiczono ją na tej ziemi, wszystko było ulotne i naznaczone lękiem o Margretę. A teraz, po raz pierwszy w życiu poczuła, że Sunny Miller istnieje naprawdę i musi przemyśleć tylko swoje sprawy. To znaczy jedną, teraz najważniejszą: czy ona chce Chance'a.
Tak, chce, i nie ma zamiaru nadal kurczowo się czepiać tych swoich argumentów, które nie pozwalały jej dotąd na żaden związek z mężczyzną. Miała wiele powodów, być może słusznych, ale w innym, odległym stąd o setki kilometrów świecie, określanym jako normalny.
Oboje stoją w obliczu śmierci, a ona nie chce umierać, nie poznawszy smaku miłości tego właśnie mężczyzny. Chce, żeby ją wziął, chce powiedzieć mu, że go kocha. Ma przecież w sobie wiele czułości, ściśniętej gdzieś w sercu, skurczonej, bo komuż dotychczas mogła ją ofiarować?- Poza tym czuje, że podoba się Chance'owi. A on w ogóle sprawia wrażenie mężczyzny, który od seksu nie stroni i okazji nie przepuszcza. Ten przystojny, zmysłowy i pewny siebie mężczyzna ma zapewne takich okazji co niemiara. A teraz... Sunny jest pod ręką, więc czemu nie skorzystać...
Trywialne to i trochę przykre. Ale może i tak do końca wcale nieprawdziwe. Czuła przecież, że spodobali się sobie właściwie od pierwszego wejrzenia. I chciała bardzo, aby to odczucie nie mijało się z prawdą. Bo jej Chance MacCall podobał się coraz bardziej. W ciągu tej doby dowiedziała się o nim wiele, i nie dostrzegła niczego, co nie zyskałoby jej aprobaty. Był mężczyzną odważnym, nie wahającym się podjąć ryzyka, człowiekiem bardzo zdolnym, posiadającym wiele umiejętności, a poza tym, co też bardzo ważne, Sunny nie znała dotychczas nikogo, kto byłby wobec niej bardziej uprzejmy i opiekuńczy.
A uwieńczeniem jego zalet było to, że jest nieprawdopodobnie seksowny, tak bardzo, że jej po prostu ślinka cieknie z ust. Głupie wyrażenie, ale inaczej tego określić nie sposób.
Większość mężczyzn, po uzyskaniu odpowiedzi, jaką dała przed godziną, natychmiast przystąpiłoby do rzeczy. A Chance, usłyszawszy z jej ust „tak", pocałował ją, bardzo słodko, i oświadczył:
-Idę do samolotu, mam tam ubranie na zmianę.
Przebiorę się i podrzucę ci jeszcze coś niecoś do prania.
I wtedy ona błysnęła ironią:
-Dziękuję, jak to miło z twojej strony...
A on puścił do niej oko i powiedział z uroczym uśmiechem:
-Staram się, jak mogę!
W rezultacie, zamiast rozkwitać w jego ramionach, siedziała przy źródełku i prała męską bieliznę. Nie było to zajęcie szczególnie romantyczne, dawało jednak miłe poczucie, że wytwarza się między nimi zażyłość. Poza tym jakiś taki szalenie naturalny podział obowiązków. On, mężczyzna, stara się o pożywienie - patrz: robi sidła - a ona, kobieta, dba o czyste ubrania.
Uprała najpierw jego rzeczy, potem, po chwili wahania, ściągnęła z siebie wszystkie bez wyjątku części garderoby. Wszyściutko, bo ani sekundy dłużej nie mogła już wytrzymać w nieświeżym ubraniu. Nigdy jeszcze nie paradowała po dworze w stroju Ewy. Czuła się trochę dziwnie, co nie znaczyło, że źle. Była w tym nutka dekadencji, ale nutka absolutnie pozytywna, choć naznaczona lekkim niepokojem. A co będzie, jeśli Chance ją zobaczy- Uśmiechnęła się na myśl o tym. No cóż, na pewno nie wzbudzi w nim dzikiej, gwałtownej żądzy, ponieważ jej ciało nie ma jakichś szczególnie efektownych zaokrągleń. Z drugiej jednak strony, wcale tak źle nie jest. A poza tym na tym pustkowiu nie ma innych kobiet oprócz Sunny Miller. Więc kto wie, kto wie...
A przede wszystkim, zamiast myśleć głupio, trzeba się wreszcie porządnie umyć. Napełniła wodą butelkę, polała się, po czym zabrała się za szorowanie. Po prostu - piaskiem. Spłukanie piasku wymagało kilkakrotnego napełniania butelki. Ale skóra po tych ablucjach była nadspodziewanie świeża i gładka. Ciekawe, dlaczego przemysł kosmetyczny nie zaprzestanie mielenia tych różnych skorupek i nie przestawi się po prostu na produkcję peelingu z piasku.
Nie wycierała się. Po co?- Cudownie jest schnąć w rozgrzanym powietrzu, czując na sobie łagodny ciepły wietrzyk A poza tym nie miała żadnego ręcznika. Schła więc sobie w sposób naturalny, piorąc jednocześnie swoje własne szmatki. Potem ubrała się w beżowe dżinsy i zielony T-shirt. Nigdy nie ubierała się na niebiesko czy czerwono, zawsze kupowała ubrania w kolorach ziemi. Dlaczegóż Bo one stapiają się z przyrodą, w nich można dobrze się ukryć.
Staniczka nie nałożyła, miała tylko jeden, a ten został właśnie uprany. Bawełniany T-shirt przylegał do piersi, podkreślał ich kształt. Ciekawe, czy Chance zauważy, że jak ona idzie, to te piersi tak falują...
- Hej, hej!
Odwróciła się. Stał kilka metrów za nią, jego wzrok natychmiast spoczął na jej piersiach. No tak...
-Długo... długo tu tak stoisz?-
- A... no... już dobrą chwilę.
Zamarła.
-Czekałem, aż się odwrócisz, ale niestety. Choć i tak widok był całkiem, całkiem... Trzeba przyznać, że tyłeczek masz wyjątkowy. W życiu słodszego nie widziałem.
Poczuła, że robi jej się gorąco, zbyt gorąco nawet na taki upał. Ale stanęła do walki.
-Proszę, proszę, czyli zdobyłam twoje uznanie! I co, może jeszcze chcesz, żebym zafundowała ci taniec erotyczny? Kiedyś- W każdej chwili, skarbie, choć teraz właśnie nie. Trzeba zabrać stąd ubrania. Chcę zastawić tu sidła, może uda się złapać coś na kolację...
A więc proszę. Nie można powiedzieć, żeby go nie ruszyło, ale obowiązek przede wszystkim. I bardzo dobrze, zawsze lepiej mieć u swego boku mężczyznę odpowiedzialnego niż zmysłowego lekkoducha.
Zgodnie zaczęli zbierać porozkładane na kamieniach ubranie.
-A więc tak - zaczęła Sunny. - Zwierzyna ciągnie do wody...
-Zgadza się.
-Ubrania, choć prałam je z takim poświęceniem, pachną jednak człowiekiem...
-No, właśnie. Zwierzyna może wyczuć ten zapach, a poza tym tych ubrań tutaj nigdy nie było. A dzikie zwierzęta są nadzwyczaj płochliwe.
Kiedy dochodzili już do swego tymczasowego domu pod nawisem skalnym, Sunny zapragnęła jeszcze jednej informacji:
-A jak długo trzeba czekać, zanim coś złapie się w sidła?
-Różnie bywa. Kiedyś złapałem już coś po dziesięciu minutach, innym razem czekałem dzień, drugi i nic.
Znów porozkładali rzeczy na kamieniach, niektóre prawie już suche. Gorące, pustynne powietrze było prawie tak samo skuteczne jak elektryczna suszarka do ubrań.
A potem była niespodzianka. Chance przykucnął koło wielkiego dzieła swych rąk, czyli sideł, sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął z niej, ni mniej ni więcej, tylko pognieciony batonik „Baby Ruth". Spokojnie rozwinął go z papierka i wetknął do sideł.
Sunny dopiero po chwili była w stanie wydobyć z siebie głos. Pełen oburzenia.
-No wiesz! Słodki baton jako przynęta! Dlaczego nie włożysz tam jednego z moich batonów? A ten mi oddaj, natychmiast!
-Nie mogę ci go dać, Sunny - protestował ze śmiechem, zasłaniając sidła przed jej zachłannymi rękami. - Żaden szanujący się królik nie połakomi się na twoje nadzwyczajne batony odżywcze!
-Ale jak mogłeś! Jak mogłeś chować przede mną słodziutki „Baby Ruth"?!
-Wcale nie chowałem. Znalazłem go teraz w samolocie, ale rozpuścił się na tym upale. Nie nadawał się do jedzenia.
-Rozpuścił! Dobrze wiesz, że czekoladzie to nie szkodzi!
Chance z politowaniem pokiwał głową.
-No tak, teraz już wiem. Jesteś jedną z nich.
-Jedną z nich? A o kogo ci chodzi?
-Jesteś czekoladoholiczką.
-Absolutnie nie - zaprotestowała, dumnie unosząc głowę. -Jestem czymś więcej. Jestem słodyczoholiczką.
-To dlaczego do tej swojej wspaniałej torby, zamiast obrzydliwych batonów, nie zapakowałaś po prostu cukierków?
Teraz ona spojrzała z politowaniem.
-Przecież to proste. Zawartość mojej torby ma pomóc mi przetrwać. A te cukierki zjadłabym zaraz pierwszego dnia.
Wcale się nie roześmiał. Przeciwnie, jakby spoważniał, a w jego złocistobrązowych oczach błysnęło coś ponurego.
-Chyba nie powiesz, że zawartość tej torby miała pomóc ci przetrwać noc w pokoju hotelowym w Seattle?
Niby dowcipne, głos Chance'a niby spokojny, ale czuła w nim napięcie.
-Ach! Sam wiesz, ludziom różne rzeczy przychodzą do głowy. Zwłaszcza kobietom - odparła lekkim, żartobliwym tonem. - Mnie, na przykład, wydaje się, że powinnam być przygotowana na każdą ewentualność.
-Bzdura! Próbujesz mi wcisnąć jakiś...
-Nie, Chance! Nie wciskam ci kitu, próbuję tylko grzecznie dać ci do zrozumienia, że to nie twój interes.
-Ale mnie chodzi o coś innego, Sunny.
-A o co?
-O szczerość. Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, w porządku, przeżyję. Ale to niedobrze, że nie chcesz być wobec mnie szczera. Nasza sytuacja tutaj jest raczej nietypowa. I nie będzie łatwo, dlatego powinniśmy mieć do siebie bezwzględne zaufanie. Mówić sobie wszystko otwarcie, nawet jeśli prawda zakłuje w oczy.
Wygłosił to z wielką powagą i wszystko, co powiedział, było słuszne. Ale Sunny była nieugięta, jak zwykle, kiedy chodziło o torbę i jej zawartość. Skrzyżowała ramiona na piersiach i patrzyła z góry, drwiąco, w stylu: „Ja i tak tego, koleś, nie kupię!".
-Szczerość - prychnęła. - Ciebie po prostu aż skręca, żebym ci powiedziała, po co mi ta torba! A ja powtarzam, że to nie twój zakichany interes! Chociaż...
-Chociaż...
-Przez moment czułam coś w rodzaju poczucia winy, ale to przecież przeczyłoby wszelkim zasadom logiki.
Powaga nadal gościła na jego twarzy, ale już tylko przez sekundę. Kąciki ust zadrżały. Chance uśmiechnął się i bezradnie potrząsnął głową.
-Ej, mała! Zdaje się, że będę miał z tobą poważny problem!
Wsunął sidła pod pachę i szybkim krokiem ruszył w stronę źródła, o ile tak można było nazwać tę dziurkę w skale, z której ledwo sączyła się wąska strużka wody.
-Ej, duży! - wrzasnęła za nim. -A niby co? Jaki problem?
-A taki jeden! - zawołał, nie odwracając nawet głowy. - Chyba się w tobie zakocham!
Znikł za załomem skalnym, a pod nią ugięły się kolana. Zakocham się... No, nie... On naprawdę tak powiedział?- Takich słów nikt nie rzuca na wiatr, zwłaszcza mężczyźni. Oni podchodzą do tego bardzo poważnie.
Jej serce biło tak szybko, jakby przed chwilą przebiegła co najmniej sto metrów. I to poczucie bezradności, jeszcze bardziej ścinające z nóg. Odważna, zorganizowana, przebiegła, czujna Sunny Miller w obliczu sprawy natury, powiedzmy, romantycznej, zupełnie traciła kontenans. Nigdy jeszcze nie pozwoliła, aby jakikolwiek mężczyzna poruszył jej serce. Musiała być przecież wolna, w każdej chwili gotowa odejść, zawsze gotowa do ucieczki.
Tyle lat zaklinała się, że nigdy, przenigdy... A to już się stało, zakiełkowało niedawno, rozwinęło się błyskawicznie i teraz było w pełnym rozkwicie. I w dodatku on jej nie kocha. Bo choć użył tego czarodziejskiego słowa, co wzruszyło ją tak bardzo, dodał jednak „chyba". A to już istotna różnica. Szkoda, wielka szkoda, bo jakiś pierwotny instynkt podpowiadał jej, że ten mężczyzna pasowałby do Sunny Miller. Na zawsze. Miał wszystko, o czym marzyła w tych swoich półsennych wizjach, zawsze niedokończonych. Bo czy warto w ogóle marzyć, skoro i tak nic się nie spełni...
Ale tu wszystko było inaczej, w tej zalanej słońcem gigantycznej bruździe. Było tak, jakby palące słońce roztopiło powłokę ochronną, którą starannie oklejała swoje emocje. Niczego już nie potrafiła utrzymać na wodzy. Jej uczucia, jej odczucia, jej pragnienia, wszystko wydostało się na zewnątrz i porywa ją ze sobą, unosząc w krainę zupełnie nieznaną...
Bo to stanie się na pewno. Dziś w nocy ona i Chance zostaną kochankami. I każdy problem rodził następny, wiadomo przecież, jakie mogą być tego następstwa. A ona w swojej cudownej torbie nie miała żadnych środków, które by tym następstwom potrafiły zapobiec. Jedyna nadzieja, że Chance jest przezorny, ale wszystko może się zdarzyć. Co się stanie, jeśli ona zajdzie w ciążę, a ich nie uratują? Logicznie rzecz biorąc, jest to bardzo możliwe. I wtedy ona w tym kanionie... Nie, o tym nawet strach pomyśleć. Więc może o innym wariancie. Co się stanie, jeśli ona zajdzie w ciążę - i uratują ich? Ona, Chance i dziecko, dwa plus jeden, zwyczajna niewielka amerykańska rodzina. Nie, tego w ogóle nie potrafiła sobie wyobrazić. A poza tym, jeśli ich uratują, to przecież w jej życiu nadal nic się nie zmieni. Znów będzie uciekać, tylko uciekać...
Po powrocie Chance zastał Sunny dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Stała nieruchomo, ze ściągniętą twarzą, a to od razu obudziło w nim największą czujność.
-Sunny! Co się dzieje? - spytał, odruchowo sięgając po pistolet.
Pytanie było dość zaskakujące.
-A co będzie, jeśli zajdę w ciąże?
-A ty... nie masz ze sobą żadnych pigułek?-
- Nie.
Chance w zamyśleniu podrapał się w szczękę. Hm... dziwne. Nie spotkał jeszcze kobiety, która by pewnych rzeczy nie miała pod ręką.
-Nie szkodzi, Sunny. Ja mam odpowiedni... sprzęt.
-A ile ty tego możesz mieć?
- Nie martw się. Wystarczy.
Objął Sunny i pocałował. Jak najgoręcej, żeby wywietrzały jej z głowy wszystkie wątpliwości. Dłonie Sunny błądziły w okolicy jego piersi, jakby chciały go odepchnąć. Usta mówiły jednak coś innego, były żarliwe i takie słodkie. Przez cienką bawełnę podkoszulka czuł jej piersi, już obrzmiałe, kuszące. Zapragnął je dotknąć, nagie. Jednym ruchem zadarł podkoszulek, położył gorącą dłoń na miękkim pagórku. Usłyszał cichutki jęk. Do diabła, on chciał tylko wycałować z niej wątpliwości, a jej natychmiast zakręciło się w głowie.
Jemu zresztą też. Pochylił głowę i zaczął pieścić ustami jedną z tych rozkosznych różowości na szczycie piersi. I nagle usłyszał krzyk, krzyk podnieconej kobiety, krzyk przenikający do jego lędźwi. Palce Sunny wczepiły się w jego ramię...
Do diabła! A na cóż on właściwie ma czekać? Jedną ręką zgarnął koc, drugą - Sunny. Usiadła mu po prostu na tym ręku, obejmując za szyję. I wyniósł ją na pełne słońce.
Złociste promienie rozjaśniły jej włosy, rozświetliły skórę, a oczy Sunny zajaśniały jak brylanty.
-Jesteś śliczna, Sunny.
Postawił ją na ziemi. Szybko rozłożył koc i wyciągnął do Sunny obie ręce. Bo taką właśnie chciał ją mieć. Oszołomioną, spragnioną.
-Tu? Teraz?
-Tak, tak, Sunny.
Nie chciał czekać, aż zapadnie noc, oboje wpełzną do ciasnego namiotu i wszystko stanie się, jakby według jakiegoś scenariusza. Chciał mieć ją teraz, w pełnym świetle dnia, nagą, wygrzaną słońcem i spontaniczną.
Ułożył ją na kocu. Kilka pospiesznych ruchów, i już wszystko było obok, ich podkoszulki, jej dżinsy. A słońce pieściło Sunny całą, taką smukłą i kremową.
-Jesteś śliczna, Sunny.
Teraz pieścił on, całował wszędzie, dotykał, głaskał, czując narastającą namiętność. Potem już tylko dyskretny ruch ręką, do kieszeni dżinsów, po ten cały... sprzęt.
Ona, w pewnym momencie, krzyknęła cicho, ale on nie pomyślał, dlaczego. Nie miał czasu na zastanawianie się, był w niewoli ogromnej, żywiołowej namiętności.
Sunny, dziewczyna słoneczna, była jego.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Sunny Miller po raz pierwszy oddała się mężczyźnie w pełnym świetle dnia, na kocu rozłożonym na ziemi. Mężczyźnie, który nawet nie zdjął butów. Taka była jego pierwsza myśl, kiedy był już zdolny cokolwiek pomyśleć.
Leżała teraz na boku, odwrócona plecami, zwinięta w nieduży kłębek. Przez szczupłe plecy przebiegał jeszcze dreszcz. Ona też przed chwilą przeżywała rozkosz, przecież czuł. A kiedy kładła się z nim na kocu, była jeszcze nietknięta. I musiał istnieć ku temu naprawdę ważny powód, skoro czekała tak długo. Sunny Miller miała już dwadzieścia dziewięć lat. Był jej pierwszym mężczyzną, oddała mu się z własnej woli. To dawało mu satysfakcję, ale cała sytuacja wcale nie była komfortowa, i to dla obu stron.
Ostrożnie położył dłoń na szczupłym ramieniu, zmusił, aby odwróciła się ku niemu twarzą. Nie opierała się, ale była sztywna, ruchy miała nieskoordynowane. Była bardzo blada, oczy podejrzanie błyszczące. A więc walczyła ze łzami.
Wsunął rękę pod jej głowę i nachylił się. Chciał, żeby czuła jego obecność, wiedział, że ona teraz bardzo tego potrzebuje. Udało mu się przechwycić jej spojrzenie, ale natychmiast odwróciła głowę na bok, a jej policzki pokrył ciemny rumieniec.
Rumieniec był uroczy. Pogłaskał więc policzki, potem jego dłoń przesunęła się niżej, musnęła piersi. Na kremowej skórze dojrzał zaczerwienienia, ślady po jego świeżym zaroście. Pocałował te ślady, notując jednocześnie w pamięci, że jednak powinien się dziś ogolić. A teraz koniecznie należało coś powiedzieć. Tylko co?
Na co dzień gadał z wieloma ludźmi. To jasne. Z wojskowymi z różnych baz, meliniarzami, narkomanami, ludźmi z biur rządowych i tak dalej. Umiał podejść każdego i wyciągnąć z niego to, co chciał. Ale z Sunny było inaczej, jego nadzwyczajne umiejętności zawodziły na całej linii. Bo ona rozbrajała go zupełnie. Na żadnym szkoleniu nie mówiono, jak oprzeć się srebrzystym, migotliwym oczom i nie poddać się urokowi słonecznej osobowości. Bo ona taka jest. Sunny, słoneczna dziewczyna.
Teraz to pogodne stworzenie przycichło, jakby żałowała tego, co się stało. I nie garnęła się do niego. A kobiety, z którymi był, zawsze, po chwili zbliżenia, próbowały się do niego przytulić. To on odsuwał się, nie potrzebował już żadnego kontaktu, ani fizycznego, ani duchowego. Teraz Sunny robiła dokładnie to samo. Leżała obok niego, ale starała się go nie dotknąć, i milczała.
Czuł, że wzbiera w nim gniew. Gwałtowny, prymitywny. Tej kobiecie nie wolno się od niego odsuwać. Należy do niego. Jest jego kobietą. A on jest jej pierwszym mężczyzną. Czuł, jak znów budzi się w nim pożądanie.
Pochylił się jeszcze bardziej i jego ciemne muskularne ciało znów odgrodziło Sunny od słońca. Drgnęła, jej paznokcie wpiły się w jego pierś. Ale nie próbowała go odepchnąć.
Znów kochał się z nią. Ale teraz inaczej. Nie było dzikiej, niepohamowanej namiętności, ani nie chodziło mu o to, żeby zabłysnąć kunsztem, wyćwiczonym w objęciach innych kobiet. Chciał, żeby Sunny dostała wszystko, co najpiękniejsze, najczulsze, najsłodsze. Kochał ją, a potem ucięli sobie króciutką, krzepiącą drzemkę. A kiedy dno kanionu skryło się w cieniu, Chance wziął Sunny na ręce i wolnym krokiem zaniósł pod skalny dach.
Posadził ją na ziemi u wejścia do niszy i przykazał stanowczym tonem:
- Nie ruszaj się stąd. Jest jeszcze jasno, pójdę sprawdzić sidła.
Nie ruszała się z miejsca, dopóki nie zniknął jej z oczu. Wtedy zerwała się na równe nogi. Chwyciła butelkę z wodą i umyła się błyskawicznie, nałożyła ubranie i znów przysiadła w cieniu nawisu, nieruchomo, wpatrzona w dal, czując w sercu wielki niepokój.
Zdawała sobie sprawę, co ją czeka, kiedy Chance wziął ją na ręce i wyniósł na słońce. Nie liczyła się jednak z takim wybuchem namiętności, z takim frontalnym atakiem na zmysły. Spodziewała się przyjemności, ale to, co odczuwała, było potężne i wszechogarniające. Pierwszy raz w życiu zdarzyło jej się doznać czegoś, co było silniejsze od niej. I ona, i Chance byli ludźmi, którzy przywykli panować nad sobą, a tam, na tym kocu, było tak, jakby ktoś inny przejął nad nimi władzę. W tych obcych rękach oboje byli zatrważająco bezsilni.
I pokochała go jeszcze bardziej. Ten mężczyzna o duszy wojownika, nieustępliwy, trochę dziki, stał jej się najbliższy. Na jak długo? W dotychczasowym życiu Sunny najbliższe jej osoby po prostu ją opuszczały. Matka, żeby chronić córki, oddała je do adopcji obcym ludziom. Nadal jednak istniała w ich życiu. Widywała się z nimi, a jej wizyty miały jeden podstawowy cel. Pamela Vickery Hauer, z biegiem lat prawdziwy spec od ukrywania się i samoobrony, pragnęła wszystkie swoje umiejętności przekazać córkom. Wizyty urwały się, kiedy Sunny skończyła lat szesnaście. Crispin Hauer miał do dyspozycji nieporównywalnie większe środki i możliwości niż zbiegła żona. Jego zwycięstwo było jednak pyrrusowe, bo Pamela i tak znów mu uciekła. Zadając sobie śmierć.
Dla Sunny jedyna spuścizna po matce, to pamięć o jej wielkim poświęceniu oraz życie, jakie zmuszona była prowadzić. Zycie w cieniu. Nikt nie pytał, czy jej to odpowiada. Po prostu tak żyć trzeba i starać się nawet z takiego życia wydobyć to, co najlepsze.
Margreta też odeszła, to ona zadecydowała, że siostry muszą się rozdzielić. Potem zmarli oboje Millerowie i Sunny została zupełnie sama. Cotygodniowa króciutka rozmowa przez komórkę był to jedyny kontakt z Margreta, i wyglądało na to, że siostra bardzo chce poprzestać tylko na tym.
Teraz pojawił się Chance i Sunny była przerażona, czy znajdzie dość siły, aby zrezygnować z jego obecności w swoim życiu. Zdawała sobie sprawę, z jakim wiąże się to zagrożeniem dla niego. Jedyną pociechą był fakt, że Chance jest mężczyzną, który potrafi się obronić...
Nadchodziła noc. Dookoła było już prawie czarno, jakby matka natura całą Ziemię owinęła czarnym szalem. Zewsząd słychać było cichutki szmer przemykających się nocnych żyjątek, zaaferowanych swoimi sprawami. Lekki wiatr potrząsał gałązkami krzewów. Skrzypiały, nie, one gruchotały cichutko jak suche kosteczki.
Nagle przypomniała sobie, że Chance nie wziął ze sobą latarki, może w tych ciemnościach zabłądzić. Podeszła do ogniska i dorzuciła kilka większych patyków. Jasny płomień posłuży Chance'owi jako drogowskaz. Potem weszła do niszy, rozświetlonej blaskiem ognia, i bez trudu udało jej się odnaleźć latarkę.
- Chance?
Brak odpowiedzi. Zaklęła cicho i zapaliwszy latarkę, ruszyła w stronę tego drugiego końca kanionu, gdzie ze skał spływa strużka życiodajnej wody. Szła bardzo ostrożnie, za każdym razem starannie oświetlając miejsce, gdzie zamierzała postawić stopę. Drugie spotkanie ze żmiją tego samego dnia to naprawdę byłby już nadmiar przyjemności.
I nagle omal nie umarła ze strachu. Bo ktoś chwycił ją znienacka wpół i wycisnął na jej ustach pocałunek. Gorący i mocny, ale ona i tak czuła się zobligowana wyrazić swoje niezadowolenie.
-Chance! Przestraszyłeś mnie śmiertelnie!
-Niestety, musiałem cię ukarać za niesubordynację. Miałaś nie ruszać się z miejsca.
Znów ją pocałował.
-Czy... czy to również jest kara-? – wymruczała Sunny, gdy głowa Chance'a znów powędrowała
w górę, w ciemność.
-Tak.
I na pewno się uśmiechnął, była pewna.
-No to możesz mnie jeszcze raz ukarać.
Wcale się nie wzbraniał, można nawet powiedzieć, że ukarał ją bardzo gorliwie. A potem roześmiał się i powiedział:
-Chyba nie sądzone mi skonać z głodu. Raczej umrę z przemęczenia.
Słowo „głód" przypomniało jej o sidłach i uświadomiło, że już od dłuższego czasu jest potwornie głodna.
-Złapałeś królika?
-Ptaka. Niestety, jest dość mizerny.
Podniósł rękę, zauważyła, że trzyma w niej oskubanego już ptaka, nieco mniejszego niż przeciętny kurczak.
-Ale to chyba nie jest Roadrunner?
-Nie, to nie on. A co ty tak ciągle się boisz, że to któryś z bohaterów kreskówki? I mogłabyś okazać trochę wdzięczności.
-A więc co to jest za ptak?
-Hm... Po prostu ptak. A jak biedaczek zawiśnie nad ogniem, będzie to ptak upieczony.
Sunny usłyszała, jak jej żołądek głośno poprosił, żeby go napełnić.
-Dobrze, możesz go upiec - przyzwoliła łaskawie. - O ile, naturalnie, na sto procent nie jest to Roadrunner. Bo ja go kocham, na drugim miejscu jest Bullwinkle.
Chance wybuchnął głośnym śmiechem.
-Chyba nie powiesz, że gdzieś puszczają jeszcze te stare kreskówki?
-Nie, już nie. Ale zawsze można pożyczyć sobie kasetę z wypożyczalni.
-Och, Sunny, Sunny...
Wziął ją za rękę i poszli sobie dalej razem, niespiesznie, nadal pogadując o starych kreskówkach i zgodnie dochodząc do wniosku, że te nowe nie umywają się do nich. Sunny jednocześnie dalej pilnie oświetlała drogę, na wypadek, gdyby jakiejś żmii przyszło do głowy udać się na nocną przechadzkę.
-Sunny? A dlaczego nie czekałaś na mnie? - spytał Chance.
-Przecież jest ciemno, a ty nie wziąłeś latarki. Bałam się, że zabłądzisz.
Chance wydał z siebie jakiś nietypowy dźwięk, ni to zakaszlał, ni to chrząknął.
-Czyli wyruszyłaś na ratunek?
Sunny zrobiło się głupio. W końcu były ranger nie potrzebował pomocy, sam potrafi w ciemnościach odnaleźć drogę do obozowiska.
-Przepraszam, Chance, nie pomyślałam, że dla ciebie to żaden problem.
-Nie przepraszaj - powiedział i przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej.
Po kilku chwilach wkraczali już na teren swego małego obozowiska. Ogień, podsycony przez Sunny, nadal tlił się. Małe płomyczki pełzały jeszcze po resztkach patyków. Chance położył ptaka na skale i zabrał się do roboty. Z czterech grubszych patyków, skrzyżowanych po dwa, skonstruował dwie podpórki. Potem wziął jeszcze jeden długi patyk, naostrzył go na końcu, nadział na niego martwego ptaka i ułożył na prowizorycznym rożnie. Dorzucił do ognia kilka gałązek i po kilku minutach zaskwierczało. Z ptaka zaczęły skapywać do ognia kropelki tłuszczu, a dookoła rozszedł się cudowny zapach pieczonego mięsa. Sunny natychmiast poczuła, jak jej ślinka napływa do ust.
Chłód był przejmujący. Trudno było uwierzyć, że jeszcze niedawno panował upał nie do wytrzymania. Sunny podsunęła sobie do ogniska płaski kamień, usiadła i rozkoszując się ciepłem, popatrywała na Chance'a. Zauważyła, że zdążył się umyć, ciemne włosy były mokre. No i ogolił się. Sunny uśmiechnęła się do siebie.
Musiał wyczuć, że go obserwuje. Podniósł na nią wzrok i było jasne, że oboje myślą o tym samym.
-Jak się czujesz, Sunny?
-Dziękuję, wszystko w porządku.
-Krwawisz?
-Przedtem... ale tylko trochę. Teraz już nie.
-Aha. Chance ostrożnie przekręcił ptaka na drugą stronę.
-Wolałbym to wiedzieć przedtem - mruknął. A ona życzyłaby sobie, żeby on w ogóle niczego nie wiedział, a przede wszystkim nie znał powodów, dla których Sunny Miller straciła dziewictwo dopiero w wieku dwudziestu dziewięciu lat.
-A dlaczegóż - spytała zaczepnie. – Wycofałbyś się wtedy?
-Nie. Ale wszystko wyglądałoby inaczej. Hm... To było nawet ciekawe.
-To znaczy... jak?
-No... byłbym ostrożniejszy, nie taki gwałtowny.
-Ale naprawdę wszystko jest w porządku.
Chance znów skupił się na pieczystym.
-Jeszcze jedno - mruknął. - Wiesz, że nie zabezpieczyłem się za drugim razem.
-Zauważyłam.
Przez kilka sekund patrzyli na siebie w milczeniu, po czym Sunny opuściła głowę i z wielką uwagą zaczęła przyglądać się swoim dłoniom.
-A powiedz, Sunny, czy to może są właśnie te dni, kiedy ty możesz...
-No... tak jakby na granicy.
Chance nie odzywał się przez chwilę, poprawił coś przy rożnie.
-Gdybyśmy nie utknęli w tej dziurze...
-To co - spytała skwapliwie Sunny.
-To nie miałbym nic przeciwko temu. Nie do wiary! Czy dobrze słyszałaś Chance wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie miałby nic przeciwko temu, gdyby ona zaszła w ciążę. Omal nie podskoczyła na tym swoim kamieniu. A wokół serca zrobiło się jej dziwnie cieplutko.
-Ani ja, Chance.
Ptak został upieczony. Tak przynajmniej stwierdził Chance. Zdjął szpikulec z rożna i kopiąc jeden z płaskich kamieni, przesunął go bliżej Sunny. Rozsiadł się, wyciągnął z kieszeni nóż i odkroił spory kawałek pachnącego mięsa.
-Proszę - powiedział, podając mięso Sunny.- Tylko uważaj, jest bardzo gorące.
Sunny, zgodnie z instrukcją, podmuchała przez chwilę, po czym odgryzła kawałeczek, przeżuła i aż jęknęła z zachwytu. W tym mięsie było wszystko, smak pieczonego drobiu, i dym, i zapach palonego drewna. Nigdy jeszcze nie jadła czegoś bardziej smakowitego.
-Chance! Pyszne!
Swój kawałek żuła bardzo powoli, rozkoszując się smakiem. Chance odkroił dla siebie spory kawałek, jadł powoli i prawdopodobnie jego podniebienie również przeżywało rozkosze. Potem już sprawiedliwie obdzielał każdego z nich po jednym kawałku. W pewnym momencie Sunny, choć wcale jeszcze nie syta, zdecydowanie odmówiła.
-Bierz! - nalegał Chance . - Przecież wiem , że się nie najadłaś.
-Nieprawda, nie przełknę już ani kęsa. A ty jesteś ode mnie o wiele większy i musisz zjeść więcej.
-Sunny, jedz! I nie przejmuj się tak moją osobą. I nie martw się, z głodu nie zginiemy, ja zawsze coś tam złapię. A jutro rozejrzę się, czy nie rośnie tu coś jadalnego.
-Ptaki, krzaki... Czegóż to głodny człowiek nie weźmie do ust!
Roześmiała się tym swoim wysokim, zaraźliwym śmiechem, Chance zawtórował, po czym znów ją poprosił, żeby jadła i Sunny w końcu uległa i z wielką przyjemnością spałaszowała jeszcze jeden kawałek smakowitego mięsa. Na deser każde z nich przeżuło po połowie odżywczego batona. Z entuzjazmem, co prawda, mniejszym, ale dzięki temu głód został zaspokojony do końca.
Chance zgasił ognisko, Sunny rozstawiła namiocik. Umyli zęby, po czym każde z nich udało się za inny załomek skalny, na najbardziej osobistą wycieczkę. Jak stare dobre małżeństwo, śmiała się w duchu Sunny. Ich „dom", ta nisza w skałach, ich cały dobytek - to było tak niewiele, ale te wspólne przygotowania stworzyły prawdziwie domową atmosferę. Pełną spokoju. Dopóki Chance nie spytał:
-Może nałożysz mój T-shirt? Będziesz miała taką jakby nocną koszulę.
W jego głosie nie było nic szczególnego, ale Sunny już poczuła żar, rozlewający się po całym ciele. A więc wystarczyło jedno jego spojrzenie, a jej ciało już płonie. Zbyt wiele zdążyła się już nauczyć, na tym kocu, na ziemi zalanej słońcem. Pamiętała ten moment oślepiający, paraliżujący. I była pewna, absolutnie pewna, że żaden mężczyzna na świecie nie byłby w stanie dać jej takiej rozkoszy. Tylko on.
-Ale tobie będzie zimno, Chance.
-Żartujesz, prawda? Jak zwykle, spoglądał na nią z góry. I uśmiechał się.
-Chyba nie przypuszczałaś, że zaśniemy od razu? Nie było siły, ona też musiała się uśmiechnąć.
-Ależ skąd! To byłby wielki błąd! Ale pomyślałam, że ten T-shirt przyda ci się... potem...
-Chyba nie.
W rekordowym tempie pozbyli się odzienia i wślizgnęli do namiotu. Chance zgasił latarkę, jego niecierpliwe ręce sięgnęły po Sunny. A ona, pieszczona, całowana, pomyślała półprzytomnie, że to kochanie w ciemnościach nieprawdopodobnie wyostrza zmysły. Teraz wyczuwała każde stwardnienie na jego silnych dłoniach, Intensywny zapach męskiej skóry odurzał, jej ręce były coraz śmielsze, coraz bardziej pożądliwe...
Potem Chance wciągnął jej przez głowę swój czarny T-shirt. Wielki, ale Chance go skrócił, owijając dolny brzeg wokół talii Sunny. Wtuliła się w jego ramiona, duża dłoń Chance'a przyjemnie grzała ją w pośladki. On miał pod głową zwinięty w kłębek sweter, ona szeroką męską pierś. Było jak w raju. Zasypiała z cudownym poczuciem, że nigdy jeszcze w życiu nie była tak szczęśliwa.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Następnego ranka sidła były puste i Sunny nie kryła rozczarowania. Po takiej nocy, prawdziwej idylli, dzień powinien zacząć się miło, czyli od obfitego śniadania na ciepło.
-Może byś coś ustrzelił? - spytała, kiedy oboje, siedząc na ziemi, apatycznie przeżuwali batonowe paskudztwo. - Mam, niestety, jeszcze tylko osiem tych batonów.
-A ja nie mam zapasowych naboi - oznajmił Chance. -W magazynku jest piętnaście serii. Wolałbym zachować je na jakąś szczególną okazję. A poza tym kula o średnicy dziewięciu milimetrów rozerwie królika na strzępy. Z ptaka nie zostanie prawie nic. O ile w ogóle z tego pistoletu da się go ustrzelić.
Nie wątpiła w jego umiejętności, w końcu służył w wojsku. I na pewno radził sobie równie dobrze ze swoim automatem, jak i z pistoletem innego rodzaju.
Opuściła głowę i dokładnie obejrzała swoje dłonie.
-Chance? A kaliber 38 byłby dobry?
-Na pewno lepszy, chociaż nie idealny.
-No... to ja taki mam.
-Co! Sunny uniosła głowę i spojrzała w kierunku swojej drogocennej torby.
-Tam. Kaliber 38.
Zerwał się na równe nogi, spojrzał na torbę, po czym wbił wzrok w Sunny. Jego twarz była kamienna, a głos lodowaty.
-Czy byłabyś tak uprzejma i zechciała mi wyjaśnić, po cholerę wozisz ze sobą pistolet? Podróżujesz przecież służbowo. I jak ci się udaje przejść z tym pistoletem przez kontrolę na lotnisku?
Sunny nikomu nie zdradzała swoich sekretów. Przez całe życie ukrywała się, przemieszczając się z miejsca na miejsce, i to wyrobiło w niej największą ostrożność. Ale temu mężczyźnie zdążyła już dać z siebie o wiele więcej niż komukolwiek innemu. A poza tym, było nie było, połączeni są teraz wspólną sprawą.
-Mam specjalny schowek.
-Jaki? - warknął. - Przecież widziałem, jak rozpakowywałaś swoją torbę. A może ty chowasz pistolet w sprayu do włosów, co !
-Tak. I w suszarce.
-Czyli szmuglujesz broń na pokład samolotu, tak?- Od jak dawna to robisz?
-Za każdym razem, kiedy lecę samolotem - odparła chłodno, podnosząc się z ziemi. Nie, nie może pozwolić, żeby on stał tak nad nią, jak wieża, i darł się, jak na krnąbrne dziecko. Niestety, choć wstała, znaczna różnica wzrostu nadal była widoczna. - Wsiadłam do samolotu po raz pierwszy, kiedy miałam szesnaście lat.
Wolnym krokiem podeszła do torby i wyjęła oba wymienione przedmioty. Najpierw spray do włosów, który Chance natychmiast wyrwał jej z ręki. Zdjął nakrętkę, przyjrzał się końcówce, potem odsunął pojemnik od siebie. Nacisnął. Spray zasyczał cichutko i wypuścił z siebie mgiełkę pachnącej substancji.
-To naprawdę spray - wyjaśniła Sunny. - Zostało już niewiele.
Wyjęła mu pojemnik z rąk i zręcznym ruchem odkręciła denko. Z pojemnika, prosto na jej dłoń, wysunęła się mała kolba. Przykucnęła, położyła ją na ziemi i sięgnęła po suszarkę. Kilka zręcznych ruchów i na ziemi, obok kolby, leżały pozostałe części pistoletu. Złożyła je błyskawicznie, jak ktoś, kto ćwiczył tak często, że mógłby to zrobić przez sen. Załadowała magazynek i wręczyła pistolet Chance'owi.
Mały pistolet prawie zginął w jego dużej dłoni.
-No, nie... - wysapał Chance gniewnie. -I co ty właściwie robisz z tym pistoletem?
-Prawdopodobnie to samo, co ty. Dla obrony własnej.
-Ja wożę różnych ludzi, większości z nich nie znam, poza tym często ląduję na odludziu. No i mam licencję. A ty?
-Nie - odparła zgodnie z prawdą. - Ale jestem samotną kobietą, podróżuję bez obstawy i przewożę przesyłki o wartości wystarczająco dużej, aby klient zdecydował się na wynajęcie kuriera. Poza tym te przesyłki doręczam ludziom zupełnie mi nie znanym. Wystarczyć Byłabym idiotką, gdybym nie zabezpieczyła się w żaden sposób.
Wszystko było przekonywujące i słuszne. Oprócz jednego.
-A dlaczego nie masz licencji? - spytał twardym głosem Chance. - Masz uzasadnione powody, żeby ją otrzymać.
Czuła się jak na przesłuchaniu. I wcale jej się nie podobało, że czuły kochanek o złocistobrązowych oczach zmienił się nagle w bezwzględnego oskarżyciela. A ona wcale nie miała zamiaru mu tłumaczyć, że nie chce figurować w żadnej krajowej bazie danych.
-Mam powody, żeby o nią nie występować.
-I to nie jest mój biznes. Już to słyszałem. Nie musisz się powtarzać. Rozumiem.
Odwrócił się i ruszył w stronę źródełka, zapewne sprawdzić sidła. Przedtem jednak obdarzył ją spojrzeniem pełnym wściekłości.
Naturalnie, że musiała się za nim wydrzeć:
-Ej, ty, panie przemądrzały! Ciekawość to pierwszy stopień do piekła!
Głupie, ale ulżyło. Lekarze zresztą zalecają, żeby czasami pozwolić sobie na spontaniczną, dziecinną reakcję.
Jednak nadal była trochę podminowana. Ruszyła więc w odwrotnym kierunku niż Chance. Szła szybko, pomrukując gniewnie pod nosem i pochylając się co chwila, aby podnieść z ziemi drogocenną suchą gałązkę. Co mu tak nagle odbiłoś Jeszcze gotów zarekwirować jej pistolet, kiedy wydostaną się z tego kanionu! Bo na pewno się stąd wydostaną, wierzyła w to święcie. A on... Niech no tylko spróbuje zabrać jej ten pistolet. To będzie oznaczało prawdziwą wojnę!
Chance z wielką uwagą studiował mały kompaktowy pistolet, leżący na jego dłoni. Takiego cacka nigdy jeszcze nie oglądał, i to z bardzo prostej przyczyny - było to dzieło anonimowego rusznikarza. Na pistolecie nie było ani numeru seryjnego, ani nazwy, żadnej wskazówki, gdzie i kiedy został wyprodukowany. Był to egzemplarz absolutnie nie do zidentyfikowania. Czyli, jednym słowem, sprawa raczej śmierdząca.
Szkoda, wielka szkoda. Bo on już w pięćdziesięciu procentach był przekonany, że Sunny Miller nie ma nic wspólnego ze swoim tatusiem - terrorystą. A niestety ma. Musi mieć, i o tym świadczy ten trefny pistolecik. I nawet fakt, że Sunny nie sypia z facetami na prawo i na lewo - a na to miał dowód niezbity - wcale nie przyczynia się do stworzenia wizerunku kobiety uczciwej. Po prostu, widocznie dotychczas nie trafił się jej żaden facet do spania.
Tak. Niestety. Złotowłosa istota o promiennych oczach wcale nie musi być aniołem. Już Szekspir ostrzegał przed łotrzykiem, mamiącym uśmiechem poczciwca...
Cholera! Wyrolowała go, normalnie go wyrolowała! Uśpiła jego czujność tymi słodkimi oczętami i kremowym tyłkiem, no i wzięło go jak diabli. Po prostu odleciał. I prawie uwierzył, że ona jest czysta jak łza.
Ale nie do końca... O, nie. Bo mu ciągle coś jednak nie pasowało. No i proszę, teraz mamy pistolet z nielegalnego źródła, ukrywany tak skutecznie, że przez kilkanaście lat żaden czujnik na lotnisku nie zdołał go wykryć. Sprawa jasna. One wyłapują metal, więc ta spryciara chowa pistolet w metalowych pojemnikach. A w torbie podróżnej każdej kobiety, dbającej o swój wygląd, mogą znajdować się akcesoria do układania włosów. Spray działa bez zarzutu, co do suszarki Chance również nie miał wątpliwości.
Na razie nie ma co się wściekać. To tylko rozprasza, przeszkadza skoncentrować się na tym, co dzieje się na bieżąco. Miał nadzieję, że nie spaprał niczego, reagując trochę zbyt ostro. Niestety, rozstanie się ze złudzeniami jest zawsze nieco bolesne. Tym niemniej, powinien był się opanować, nie psuć słodkich wrażeń z ich wspólnej nocy. Sunny nie ma przecież doświadczenia z mężczyznami, łatwiej nią manipulować niż kobietą, dla której przespać się z prawie nieznajomym facetem to nic nadzwyczajnego. A więc źle nie jest.
Doszedł do umówionego miejsca w kanionie i skrył się w cieniu, gdzie był prawie niewidoczny. Tu nie da się zaskoczyć Sunny, a poza tym stąd dobrze widać pewną skałkę na krawędzi kanionu. Wyjął z kieszeni laser - tubkę cienką jak ołówek, o długości pięciu centymetrów - i wycelował. Zaczął klikać, wysyłając nienaturalnie jasny promień światła w określonych odstępach czasu. Według kodu uzgodnionego z Zanem. Porozumiewali się codziennie, i dzisiejsza wiadomość podobna była do poprzedniej. Wszystko w porządku, ratować jeszcze nie trzeba.
Wykonawszy swoje zadanie, Chance usadowił się za załomkiem skalnym, skąd mógł dobrze obserwować źródełko. Sidła tej nocy okazały się nieskuteczne, trzeba będzie jednak coś ustrzelić, aby mieli czym napełnić wieczorem żołądki. Wiedział to o sobie, że jest bardzo wytrzymały na głód, ale po co głodować, skoro nie przyświeca temu żaden konkretny cel. Dlatego królik, który teraz nieopatrznie wychyli skądś swoją mordkę, niestety, nie pożyje już dłużej.
Sunny szła przed siebie, zbierając po drodze patyczki, jednocześnie uważnie przyglądając się skalnym ścianom, szukając w nich jakiejś szczeliny, jakichś śladów zwierząt, czegokolwiek, co mogłoby oznaczać drogę do wolności. Och, Boże, gdyby mieli ze sobą jakiś sprzęt do wspinaczki. Linę, kołki, cokolwiek...
Ściany skalne były prostopadłe, tylko miejscami odchylały się do tyłu, niestety minimalnie, o kilka zaledwie stopni. I nie były gładkie, deszcz i wiatr pracowały nad tym miliony lat, żłobiąc w skale głębokie bruzdy. Co pewien czas Sunny natrafiała na niewielkie rumowiska, przy którymś z kolei przystanęła i nagle w jej sercu zapalił się promyk nadziei. Przykucnęła, podniosła jeden z odłamków, wielkości pięści, i potarła kciukiem o jego powierzchnię. Szorstka jak papier ścierny. Piaskowiec, stąd ten piękny różowawy kolor. I jest to skała miękka! Żeby się upewnić, walnęła odłamkiem o ścianę. Stuknęło, na ziemię poleciało kilkanaście odłamków. A więc piaskowiec, ale w tym miejscu zbyt miękki i trzeba szukać dalej. I znaleźć koniecznie skałę, która będzie odchylała się do tyłu.
Jest. O, tutaj. Jedno z żeber wyraźnie odchylało się w tył. Podeszła bliżej, przejechała po skale ręką. Szorstka, znów jak ten papier ścierny... A więc może jednak, może...
Biegła do obozowiska jak na skrzydłach. Drżącymi z emocji rękami otworzyła torbę i wyciągnęła lokówkę. Chance wcale nie pytał, czy pistolet to jej jedyna broń. A ona w tej lokówce miała schowany nóż. Nieduży, wąski, raczej stworzony do tego, aby wbić go, a nie - ciąć. I był to nóż prawie niezniszczalny.
Bez rękawiczek się nie obejdzie. Boże, czemu ona do torby nie włożyła rękawiczek! Ale zaraz... Sięgnęła po apteczkę, wyjęła z niej biały bandaż z gazy. Kiedyś miała okazję zobaczyć rękawiczki alpinistów. Nie miały palców, chroniły same dłonie. Coś takiego można z tego bandaża wyczarować. Samo owijanie dłoni trwało nieco dłużej, niż się spodziewała, i efekt był raczej mizerny. Nie szkodzi. Ta namiastka też się na coś przyda. A zresztą, co tam bąble i zadrapania, najważniejsze jest to, co dzięki nim można osiągnąć.
Dzierżąc nóż w ręku, pomaszerowała z powrotem do miejsca, z którego zamierzała przypuścić szturm. Przypomniała sobie, że oprócz noża, powinna mieć jeszcze jakiś kamień, bardziej twardy niż piaskowiec. Rozejrzała się bacznie, jej wzrok padł na ciemnoszary kamień o nierównej powierzchni, wielkości grejpfruta. A więc w sam raz.
Z nożem w lewym ręku i kamieniem w prawej stanęła przed ścianą. Wybrała miejsce, przystawiła ostrze noża i zaczęła walić kamieniem w rękojeść. Kiedy nóż wszedł w skałę, wysunęła go trochę, zmieniła kąt nachylenia i znów zaczęła mocno uderzać kamieniem. Powtarzała to kilkakrotnie i w końcu się udało. Kawałek skały spadł na ziemię, a w ścianie powstało wyżłobienie, dostatecznie duże, aby oprzeć w nim stopę.
- O rany, to działa - szepnęła zachwycona, ochoczo zabierając się dalej do roboty. Nie miała pojęcia, ile czasu zabierze jej wykucie stopni aż po samą krawędź kanionu. O ile to w ogóle będzie możliwe. Ale spróbować trzeba. Winna jest to Margrecie i sobie samej. Zrobić wszystko, aby wydostać się z kanionu.
Jakieś dwie godziny później huknął strzał, znienacka, odbijając się szerokim echem po całym kanionie. Sunny zatrzęsło, cudowne moce sprawiły jednak, że nie spadła. Zszokowana, przylgnęła do ściany z całej siły. Nie była zbyt wysoko nad ziemią, jakieś trzy i pół metra zaledwie, ale dno kanionu usłane było kamieniami. I każdy upadek mógł zakończyć się tragicznie.
Powoli oderwała policzek od ściany i otarła pot z czoła. Temperatura rosła z minuty na minutę. Skała robiła się coraz bardziej gorąca, ale Sunny Miller konsekwentnie zabrała się do dzieła. Stopy oparte w wyrąbanych stopniach, brzuch wparty w ścianę. Tylko dzięki temu utrzymywała się nad ziemią. I musiała bardzo uważać, żeby nie uderzać kamieniem zbyt mocno. Siła odrzutu mogłaby ją z powrotem na tę ziemię sprowadzić.
Ostrożnie uniosła rękę nad głową, przystawiła nóż i uderzyła kamieniem. Właściwie na oślep. Dlatego czasami trafiała w nóż, a czasami we własną rękę. Fachowcy na pewno wyrąbują takie stopnie trochę inaczej. Trudno. Ona z kolei była specem od wykorzystywania tego, co pod ręką. Tym razem też sobie poradzi, na pewno, musi być tylko bardzo ostrożna i cierpliwa.
Tymczasem Chance maszerował już do obozowiska, zadowolony ze zdobyczy. Królik stracił życie, a poza tym udało się znaleźć coś jeszcze na ząb. Chodząc wśród krzewów natrafił przypadkiem na jadalny kaktus. Pokłuł się niemiłosiernie, ale w końcu udało mu się odciąć dwie odnogi. Był zadowolony, wiedział, że ten rodzaj kaktusa jest bardzo pożywny, zwykle go się podsmaża, ale może podpieczony nad ogniem też będzie niezły.
Gniew minął. Trudno, Sunny Miller pogrywa z nim w kotka i myszkę, ale on i tak planu nie położył. Wszystko posuwa się do przodu, nie wolno tylko dać się zwieść tej rozkosznej, promiennej twarzyczce, którą Sunny prezentuje światu. A swój plan będzie realizował konsekwentnie. Cel uświęca środki. Doprowadzi do tego, że Sunny, nawet jeśli się w nim nie zakocha, będzie pewna, że tak się stało. I w końcu zmięknie. A wtedy on dowie się, co trzeba, i sprawa załatwiona.
Z ulgą wkroczył w cień pod nawisem skalnym i zdjął okulary. Odwrócił się i spojrzał na kanion. Skały, krzewy, wszystko stało karnie na swoim miejscu, tylko Sunny nigdzie nie było widać. Nigdzie nie mignęły mu beżowe dżinsy i zielony T-shirt. Brązowy i zielony... Nagle tknęło go. Zaraz, zaraz, przecież te kolory to regularny kamuflaż w terenie. Czyżby Sunny dobierała sobie te kolory z rozmysłem-?- Chyba tak, zważywszy, że wszystko, co taszczyła w tej cholernej torbie, było dobrane pod jednym kątem. Żeby przetrwać właśnie w terenie.
- Sunny!
Jego głos odbił się szerokim echem, echo umilkło i zapadła kompletna cisza.
Do diabła! Gdzie ona może być? - Ogień wygasał, a więc nie odeszła stąd przed chwilą. Dorzucił kilka patyków, nadział królika na szpikulec i ułożył na prowizorycznym rożnie, przede wszystkim po to, żeby królika nie zaatakowały robaki, a poza tym nie zaszkodzi, jak przyszłe pieczyste przesiąknie już dymem. Kawałki kaktusa zawinął starannie w chustkę i z powrotem wszedł do niszy, żeby schować go w cieniu. I nagle jego serce zabiło na alarm. Zobaczył otwartą apteczkę, na wieczku resztki bandaża. Mały kawałek, czyli większa część została zużyta.
I dojrzał jeszcze coś bardzo interesującego - elektryczną lokówkę, rozłożoną na części, dokładniej na dwie, walające się w piasku.
Zaklął. Bardzo dosadnie. Był idiotą, sądząc, że pistolet to jedyna broń Sunny. Teraz wydało mu się oczywiste, że miała coś jeszcze. Drugi pistolet w tej lokówce raczej by się nie zmieścił. Ale nóż - na pewno.
Nigdzie nie widział śladów krwi. Wyglądało jednak na to, że Sunny musiała się skaleczyć. I gdzie ona, u diabła, teraz się podziewa?
- Sunny! - ryknął, wychodząc z niszy na pełne słońce. Jedyną odpowiedzią była niczym nie zmącona cisza. Spojrzał na ziemię. Ślady Sunny były wszędzie. O, tędy szła do niszy, zapewne do tej apteczki. Te ślady prowadzą znów na zewnątrz, i dalej, wyraźnie w kierunku samolotu.
Wyciągnął zza pasa pistolet, odruchowo, był tak do niego przyzwyczajony, że w ogóle nie czuł jego ciężaru w dłoni. I ruszył po śladach Sunny.
Gdyby tych śladów nie było, prawdopodobnie by jej nie zauważył. Wisiała bowiem prawie cztery metry nad ziemią. Na końcu kanionu, za samolotem, smażącym się na słońcu. Przyklejona do ściany, poznaczonej ścieżką z dziesiątków wykutych stopni.
Zdumienie, ulga, niepokój i gniew. Wszystkie te uczucia ogarnęły go w jednym momencie. Ale przede wszystkim był wściekły. I zaciskając zęby, patrzył, jak ręka Sunny unosi się nad głowę i przystawia do skały nóż, śmiesznie cienki. Potem Sunny, z twarzą nadal przyciśniętą do skały, unosi drugą rękę i zamiast w rękojeść, wali we własną dłoń. Przekleństwo nie zostało wypowiedziane cichym głosem i Chance usłyszał je bardzo wyraźnie.
Jej dłonie owinięte były białym bandażem, prawdopodobnie, żeby się nie pokaleczyć, ale do diabła z tym bandażem, teraz najważniejsze, jak ściągnąć ją na dół, zanim spadnie sama i skręci sobie kark. Tak, wpierw sprowadzi ją na ziemię, a potem stłucze na kwaśne jabłko.
Siłą woli stłumił przeogromną chęć, aby po prostu ryknąć na nią. Byłby to idiotyzm, teraz absolutnie nie wolno jej przestraszyć. Z powrotem więc wetknął pistolet za pas i bezszelestnie podszedł do skały, do miejsca, gdzie zaczynała się ta cholerna ścieżka w górę. I choć go rozrywało, postarał się, aby jego głos zabrzmiał wręcz słodko.
-Sunny?- A co ty tam robisz, skarbie?
-Wykuwam stopnie, żebyśmy w końcu stąd wyszli.
Głos Sunny brzmiał niewesoło, jakby świadoma była, że jej wysiłki są jednak bezowocne. Chance spojrzał w górę. Cztery metry, które Sunny zdążyła pokonać, stanowiły zaledwie jedną dziesiątą odległości dzielącej ją od krawędzi kanionu. Przypuśćmy, że jedną dziesiątą, bo być może jeszcze mniej.
-Kochanie! Ta skała jest bardzo gorąca. Może zeszłabyś na dół, zanim spłoniesz?
Roześmiała się, nie był to jednak jej zwykły, żywiołowy śmiech. Raczej coś smutnawego i przyduszonego.
-Nie zejdę. Jestem już za daleko.
Nie, nie zdzierżył.
-Do cholery! - ryknął. - Rzucaj nóż i natychmiast złaź z tej przeklętej skały, słyszysz?!
Ku jego zdumieniu, nóż prawie natychmiast poleciał na ziemię, potem kamień. Była na tyle przytomna, że celowała w bok, aby narzędzia pracy nie spadły na jego głowę. Potem zaczęła schodzić w dół, widział, jak jest spięta, jak ostrożnie maca skałę stopą, żeby trafić do następnego stopnia.
Nadal był na nią wściekły, ale teraz niepokój przytłumił gniew. Sunny, szorując policzkiem po skale, pokonywała kolejne centymetry drogi powrotnej. Powolutku, ostrożnie, a on milczał, żeby jej nie rozpraszać. Czekał cicho, co wcale nie znaczyło, że cierpliwie. I kiedy mógł już dosięgnąć jej małej stopy, złapał skwapliwie i wsunął w stopień.
-Dzięki - wysapała Sunny,
Jeszcze jeden krok w dół i nareszcie, chwyciwszy ją za nogi, mógł oderwać ją od skały, przerzucić przez ramię i długimi, gniewnymi krokami zacząć oddalać się od tego przeklętego miejsca.
Z tyłu, gdzieś z okolicy pleców, dobiegł go zduszony protest.
-Ej, ty! Trochę delikatniej...
-Zamknij się! Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak mnie przestraszyłaś?
-I ba... bardzo dobrze - wydyszała i starając się uspokoić rozkołysane ciało, gorączkowo łapała go za T-shirt, gdzieś w okolicy jego talii.
Cholera! Jeszcze przyjdzie jej do głowy wyciągnąć mu pistolet zza paska!
-Tylko bez głupich żartów! - ryknął zapobiegawczo. Pośladki Sunny, wypięte efektownie, były niebezpiecznie blisko jego dłoni. Pokusa wielka, aby teraz wymierzyć jej sprawiedliwość.
Dłoń spoczęła na pośladkach, dziwnie jednak łagodnie, bo raptem przypomniał sobie tę kremową, cieplutką pupę w zupełnie innych okolicznościach, bardzo, bardzo przyjemnych. Jego dłoń bezwiednie zaczęła głaskać beżowe dżinsy i gdy uzmysłowił to sobie po chwili, znów w nim zawrzało. Niepojęte. Ona wycina mu taki numer, a on jeszcze ją głaszcze i zamiast ją sprać, to tak naprawdę ma ochotę karać ją w inny sposób. Czyli odbiło mu, totalnie odbiło. Plan zakładał działanie z zimną krwią, a nie jakieś tam amory. A jego ciągnie do niej jak diabli, jak tak dalej będzie, to ta córeczka terrorysty stanie się jego obsesją.
Kiedy podchodzili już do obozowiska, usłyszał, jak Sunny zaczyna podejrzanie pociągać nosem.
-Sunny? Co jest? Płaczesz? - spytał z niedowierzaniem.
Usłyszał prychnięcie pełne największej pogardy.
-Płaczę? Też coś ! Powiedz lepiej, co tak pachnie. Bo, o ile się nie mylę, to jest coś, co można zjeść.
Narozrabiało, to i zgłodniało, biedactwo! Chance uśmiechnął się mimo woli i oświadczył z dumą:
-Ustrzeliłem królika.
Coś zakotłowało się w okolicy jego ramienia i zorientował się, że Sunny nagle zapragnęła koniecznie spojrzeć mu prosto w twarz. A jej radosny pisk omal nie przebił mu bębenków w uszach.
Uśmiech Chance'a był coraz szerszy. Pomyślał, że dotąd nigdy jeszcze nie spotkał stworzenia, które by wykazywało tyle entuzjazmu wobec prostych czynności, z których składa się zwyczajne życie. Ale dość szybko ten jego uśmiech znikł, kiedy uświadomił sobie, że ktoś taki jak Sunny może być związany z ludźmi, którzy to zwyczajne życie innym odbierają.
Kiedy weszli do niszy, posadził ją na ziemi, przykucnął i obejrzał jej ręce. Aż jęknął. Poobijane, podrapane palce wyglądały tragicznie. I znów w nim się zagotowało.
-No, pięknie - warknął, zrywając się na równe nogi. - Ty chyba zupełnie straciłaś rozum. Jak mogłaś tak się narażać, sama wiesz, że to był głupi, szalony pomysł...
-Wcale nie głupi! - krzyknęła ze złością, również zrywając się z ziemi. - Dobrze wiedziałam, czym to pachnie! Ale to była moja ostatnia nadzieja, że wydostaniemy się stąd, dopóki... dopóki nie będzie za późno!
-Za późno! Dobre sobie, a może umówiłaś się z kimś na ten weekend?
-A tak! Umówiłam się! Dysząc ciężko, spojrzała mu prosto w twarz.
-Z siostrą. Ma dzwonić do mnie w sobotę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Siostra - Chance w milczeniu wpatrywał się w Sunny. Hm... Jego śledztwo nie wykazało istnienia jakiejkolwiek siostry. Hal i Eleonor Millerowie własnych dzieci nie mieli. I zaadoptowali jedno dziecko. Sunny.
-Mówiłaś, że nie masz żadnej rodziny.
-Mówiłam. Ale ja mam rodzinę. Siostrę.
-I co? Ryzykujesz życiem, żeby pogadać z nią przez telefon?
To jakaś bzdura z tą siostrą. Na pewno planuje z tatuśkiem jakiś nowy, sympatyczny zamach i dlatego taszczy ze sobą ten namiot. Miała zamiar narozrabiać, a potem zniknąć...
-Tak, ryzykowałam - rozległ się spokojny głos Sunny. - Dla tej jednej rozmowy...
Odwróciła się do niego plecami. I każda linia jej ciała mówiła, że jej nerwy napięte są do granic możliwości.
-Musiałam przynajmniej spróbować. Margreta dzwoni do mnie na komórkę raz w tygodniu, zawsze tego samego dnia, o umówionej godzinie. Dzięki temu obie wiemy, że... obie jeszcze żyjemy.
Odwróciła się, jej oczy płonęły:
-Nie rozumiesz?! - krzyknęła mu prosto w twarz. - Jeśli nie odbiorę telefonu, ona będzie myślała, że umarłam!
A niech to szlag... Jakby ktoś jednym machnięciem ręki rozrzucił układankę o nazwie „Sunny", którą zdążył już sobie jako tako poukładać. Margreta... Może to jakieś hasło?- Chance gorączkowo zrobił przegląd w swojej naszpikowanej informacjami głowie. Nie. Żadnej Margrety tam nie było.
Ale Sunny zachowywała się dziwnie przekonywująco...
-A niby dlaczego ona ma od razu myśleć, że ty nie żyjesz? Zawsze przecież możesz znaleźć się w takim miejscu, gdzie nie ma zasięgu, no... tak jak teraz. A może z tą twoją siostrą jest coś nie tak? Może ona jest trochę zakręcona?
-Zawsze jestem tam, gdzie jest zasięg! - krzyknęła. Jej twarz pobladła z gniewu. -I tak się składa, że moja siostra wcale nie jest zakręcona! My obie po prostu mamy ten sam problem. Mamy tego samego ojca, rozumiesz?!
Chance czuł, że jego serce zaczyna bić co najmniej dwa razy szybciej. Niemożliwe! Chyba panienka będzie sypać tatusia. Po co więc ten cały cyrk, po co on się do niej dobierało Wystarczyło od razu, na początku, porządnie huknąć.
-Ojca?
-A tak. Ojca. Spokojnie, Chance, spokojnie. Układanka składa się z powrotem. Nie zapominaj jednak, do cholery, że nie możesz dziewczyny spłoszyć.
Nagle zobaczył łzy, pierwsze łzy Sunny, spływające po jej policzkach.
-My... my obie przez całe życie ukrywamy się przed nim.
-Ukrywacie się? Przed własnym ojcem?
-Tak.
Otarła łzy, ale one płynęły dalej.
-Mój ojciec jest... terrorystą - powiedziała załamującym się głosem. - Prawdziwym terrorystą, rozumiesz? Chce złapać mnie i Margretę. I nas zabić.
Prowizoryczne rękawiczki z gazy ochroniły dłonie Sunny, ale z palcami było fatalnie. Chance ostrożnie przemył je spirytusem, potem na obtarte, zaczerwienione miejsca nałożył maść kojącą, a na zadrapania maść z antybiotykiem. A Sunny przede wszystkim była nieco oszołomiona zmiennością reakcji Chance'a. Najpierw wrzeszczał, a potem w mgnieniu oka znalazła się w kołysce jego ramion. Bo to była kołyska. Tulił ją, głaskał, ocierał jej łzy i właśnie tak leciutko kołysał. A teraz zajmuje się nią jak najczulsza matka.
Ona była całkowicie bierna, jakby odrętwiała po nagłym wybuchu emocji. Pozwalała robić ze sobą wszystko, bez jednego słowa protestu. Bo czy można protestować, jeśli człowiekowi nagle tak dobrze jest na świecie?
Chance rzucił jeszcze jedno baczne spojrzenie na swoje samarytańskie dzieło, potem odszedł na chwilę do ogniska, sprawdzić, jak się mają sprawy z królikiem. Podrzucił kilka patyków, obrócił pieczyste i wrócił do Sunny, siedzącej bez ruchu na swoim kamieniu.
Wziął koc i rozłożył go pod ścianą skalną. Usiedli oboje. Chance oparł się plecami o ścianę, a Sunny o jego ramię. Przez chwilę nie odzywali się do siebie, po czym Chance pocałował Sunny, bardzo czule i delikatnie.
Zmusiła się do lekkiego uśmiechu.
-Pocałunek pojednania? - spytała cicho.
-No... coś w tym rodzaju.
-Przepraszam, że tak na ciebie krzyczałam. Ja zwykle zachowuję się... spokojnie.
-Przestań, Sunny. Ja chyba krzyczałem głośniej. Powiedz lepiej, o co tu właściwie chodzi. No, z tym twoim ojcem.
Sunny westchnęła i mocniej oparła głowę na jego ramieniu. Jakże była zadowolona, że to ramię jest takie silne...
-Trudno uwierzyć, prawda- Ale tak jest, niestety... Mój ojciec jest terrorystą, przywódcą grupy ludzi nadzwyczaj okrutnych i bezwzględnych. Robią straszliwe rzeczy. Mój ojciec nazywa się Crispin Hauer.
A Chance skłamał bez zmrużenia powiek.
-Hauer? Nigdy o nim nie słyszałem.
-On działa przede wszystkim w Europie, ale swoich ludzi ma wszędzie, w Stanach też. Podobno ma wtyczkę nawet w FBI. Rozumiesz teraz, dlaczego nie mam licencji na broń. Nie mogę figurować w żadnej bazie danych, ludzie z FBI mają przecież praktycznie wszędzie dostęp. Ta jego wtyka mogłaby dojść, jakie nazwisko nosiła pewna dziewczynka, zanim zaadoptowali ją Hal i Eleonor Millerowie.
-Czyli twój ojciec nie zna twojego obecnego nazwiska ?
Sunny w milczeniu potrząsnęła głową. Niełatwo jej było opowiadać o tych sprawach. Przez całe życie swój lęk ukrywała głęboko w sercu. Ale zebrała się w sobie i opowiadała dalej smutnym, pełnym goryczy głosem.
-Nigdy nie widziałam Hauera na oczy. Matka, kiedy uciekła od niego, była w piątym miesiącu ciąży... ze mną. Zabrała moją siostrę Margretę i po prostu od niego uciekła.
-Jak jej się to udało?
-Stany są wielkim krajem. Matka nieustannie zmieniała miejsce pobytu, za każdym razem zmieniała też nazwisko. Nigdy nie używała kart kredytowych, płaciła tylko gotówką. Ja miałam się urodzić w jakimś podrzędnym motelu. Matka wynajęła pokój, chciała sama mnie odebrać. Ale bolało ją strasznie, a Margreta miała dopiero cztery lata. Płakała, była głodna. Matka czuła się coraz gorzej, przestraszyła się i zadzwoniła po pogotowie. Całe szczęście, bo szykował się poród pośladkowy. W rezultacie zrobili jej cesarskie cięcie. A kiedy podali jej już te różne środki znieczulające, spytali o nazwisko. Półprzytomna, odruchowo podała nazwisko „Hauer". W ten sposób dostałam się do bazy danych jako Sonia Hauer. I ojciec dowiedział się o moim istnieniu.
-A skąd wiesz, że się dowiedział?
-Bo już kiedyś omal nas nie złapał. Zadrżała, Chance mocniej objął ją ramieniem.
-Wysłał za nami trzech ludzi. Byłyśmy wtedy w... Indianapolis, tak, na pewno tam. Miałam chyba z pięć lat. Mama kupiła jakiś używany samochód, jak zwykle, i jechałyśmy po prostu przed siebie. Stałyśmy w korku i nagle mama zobaczyła, że oni wysiadają ze swojego samochodu. Od razu wiedziała, że to oni... Ludzie pracujący dla jej męża... Otworzyła natychmiast drzwi, wypchnęła nas z samochodu i kazała uciekać. Ja pobiegłam, co sił, ale Margreta zaczęła płakać, czepiać się mamy. Mama chwyciła ją za rękę i pobiegły razem, w drugą stronę.Za nimi ruszyło dwóch mężczyzn, za mną jeden. Pamiętam, że biegłam jakąś aleją, biegłam i w końcu przykucnęłam za stertą śmieci. Ten mężczyzna chodził tą aleją i wołał, tak niby miło: „Soniu! Soniu!". Ja, oczywiście, ani pisnęłam. W końcu poszedł, ale ja dalej tam siedziałam, bo mama wbijała nam do głowy, że z kryjówki nie wolno od razu wychodzić, zły człowiek może jeszcze czatować gdzieś w pobliżu. Siedziałam cichusieńko, wydawało mi się, że całe wieki, dopóki nie usłyszałam głosu mamy. Szła aleją i wołała mnie. Jaka ja byłam wtedy szczęśliwa! Ale mama przeraziła się tym wydarzeniem i zdecydowała, że nie możemy być już razem. Wtedy zaczęła szukać kogoś, kto by nas zaadoptował.
Chance bezwiednie zmarszczył brwi. Chwileczkę... Obie? Przecież on odszukał dokumenty tylko o adopcji Sunny.
-Trafiłyście obie do jednej rodziny?
-Tak. Ale tylko ja zostałam zaadoptowana oficjalnie. Margreta nie chciała. Ona jest ode mnie starsza, była dłużej z mamą, pamiętała, jak mama ją przytulała, nosiła, bawiła się z nią, no, rozumiesz...
Rozumiał. Bo kiedy Sunny się urodziła, był już tylko strach. I Sunny bardzo wcześnie musiała się nauczyć, jak sobie radzić. Dlatego, jak mało kto, potrafi się cieszyć byle drobiazgiem. A on już najlepiej wiedział, co to spaprane dzieciństwo...
Przygarnął Sunny mocniej do siebie, jeszcze mocniej, żeby cała mogła wtulić się w niego.
-Sunny? A dlaczego on chce was zabić?
-On chce mieć Margretę. A ściga nas obie, bo ja przecież mogę znać miejsce pobytu Margrety. A on ma już swoje sposoby, jak to ze mnie wyciągnąć...
Zadrżała, ale na jej ustach pojawił się uśmiech, choć był to bardzo gorzki uśmiech.
-I na nic by to się nie zdało, bo ja naprawdę nie wiem, gdzie jest Margreta.
-Nie wiesz?
-Nie, Chance. Nie widziałam jej od wielu lat, nie znam nawet numeru jej telefonu. To Margreta do mnie dzwoni, raz na tydzień. I tak jest najlepiej. Ja po prostu nie jestem w stanie jej wydać. A komórka jest najlepsza, bo stale jestem w rozjazdach. Mam, co prawda, mieszkanie w Chicago, taką klitkę, ale praktycznie tam nie zaglądam. Po prostu boję się. Oni mogą przecież wyśledzić to mieszkanie i zrobić na mnie zasadzkę. Dlatego biorę każde zlecenie, i na ogół w jednym mieście zatrzymuję się tylko na jedną noc.
-Sunny, a może nie trzeba się tak bać? Może Hauer nigdy nie dojdzie, że to właśnie ty jesteś jego córką?
-Chance, ja wiem tylko jedno. Dopóki Hauer żyje, nigdy nie będę bezpieczna.
-A co się teraz dzieje z twoją matką?- I z Margretą?
-Mama nie żyje.
Zamilkła, Chance słyszał, jak Sunny oddycha ciężko. Nie odzywał się, wiedząc, że dziewczyna zmaga się teraz z wielkim bólem.
-Załapali ją, Chance. Złapali i moja matka popełniła samobójstwo. Zabiła się ze strachu, bała się, że nie wytrzyma i wyda Margretę.
Ona nam wcześniej mówiła, że tak zrobi. I zrobiła... A Margreta ma teraz nowe imię i nazwisko, nie wiem, jakie. Ona ma duże kłopoty z sercem, powinna żyć w spokoju, w jednym miejscu...
Chance westchnął w duchu. Gorzka refleksja nasuwała się sama. W rezultacie Margreta wiedzie względnie normalne życie, a Sunny żyje jak dzikie zwierzątko. Wiecznie ucieka, kryje się, zaciera za sobą ślady. I przy tym wszystkim potrafi się jeszcze śmiać, bardziej radośnie niż inni. Sunny przecież innego życia nie zna...
Ale u Millerów miała chyba chociaż jakąś namiastkę normalnego domu.
-Moi przybrani rodzice byli dla mnie bardzo dobrzy - odezwała się nagle Sunny, jakby czytając w jego myślach. - Bardzo za nimi tęsknię. Chciałabym jeszcze kiedyś w życiu mieć swój dom, takie swoje miejsce, i mieć własną rodzinę. Ale mi nie wolno wyjść za mąż ani mieć dzieci. Gdyby Hauer się o tym dowiedział...
Wiadomo, pomyślał z goryczą Chance. Po prostu zwiększyłoby się grono osób, które temu draniowi mogłyby być przydatne.
-Sunny? A dlaczego Hauer tak się uparł, żeby schwytać Margretę?
-Nie domyślasz się?
Głos Sunny zabrzmiał nagle nienaturalnie ostro.
I znów zaczęła drżeć.
-To dlatego mama zabrała Margretę i uciekła od niego. Bo on robił Margrecie te... te rzeczy, rozumiesz? Miała cztery lata. Mama przyłapała go i wyglądało na to, że to nie pierwszy raz, prawdopodobnie wykorzystywał Margretę od dawna. Mama przedtem już przeżyła szok, kiedy dowiedziała się, czym on się zajmuje. Nie znalazła w sobie jednak dość odwagi, żeby go porzucić. Ale kiedy zobaczyła, jak ten potwór krzywdzi własne dziecko, nie zastanawiała się ani minuty. A Margreta... -Zamilkła, a potem dodała zduszonym szeptem: -Ona to wszystko pamięta.
Dłonie Chance'a mimo woli zacisnęły się w pięści. A to sukinsyn! Nie dość, że wymordował tylu niewinnych ludzi, to jeszcze okazuje się, że to śmierdzący pedofil. Gwałcił własną córkę. Taki człowiek zasługuje na śmierć powolną, żadne tam zastrzyki czy krzesło. Powinien konać długo, żeby miał czas jeszcze pewne rzeczy przemyśleć.
A Sunny, utrudzona wspinaczką i pierwszym szczerym wyznaniem w swoim życiu, nagle zasnęła. Chance siedział nieruchomo, nie wypuszczając jej z objęć. Ogień dogasał, ale on nie ruszał się z miejsca. Najważniejsze jest siedzieć tu i strzec snu Sunny.
Uwierzył każdemu jej słowu. Jej reakcje były zbyt prawdziwe, zbyt spontaniczne, aby mogła kłamać. Układanka była gotowa, wszystkie części pasowały do siebie idealnie. A on czuł ulgę, przeogromną ulgę. Sunny posądzono niesłusznie. Ta biedna dziewczyna sama jest ofiarą. Ucieka, ukrywa się przez całe życie, to dlatego taszczy ze sobą namiot w tej torbie, gotowa w każdej chwili zniknąć, zaszyć się w jakiejś głuszy i przeczekać. Wrócić do ludzi, kiedy znów będzie bezpiecznie.
Sunny nie wie, gdzie jest Hauer. I boi się go panicznie, tego monstrum, które prześladuje ją przez całe życie. Dlatego Sunny nie zgodzi się uczestniczyć w żadnej akcji, która pomogłaby wywabić tego drania.
Nie zgodzi się, ale i tak będzie uczestniczyć. Nie wolno przerywać gry, stawka jest zbyt wysoka. Nie wolno pozwolić, aby Hauer dalej zabijał.
I nie ma już powodu, żeby nadal tkwić w tym kanionie. Dowiedział się już wszystkiego, co chciał wiedzieć. Teraz trzeba tylko zawiadomić Zane'a. A ponieważ Zane zjawi się w umówionym miejscu dopiero jutro rano, więc on i Sunny mają przed sobą jeszcze jedną noc. Chance pomyślał, że postara się wykorzystać tę noc do maksimum...
-Zabieraj te łapy! Wynocha! - warczała następnego ranka rozjuszona Sunny. - Ty potworze, przez ciebie nie będę w stanie utrzymać się na nogach!
Chance, naturalnie, śmiał się, przystąpiła więc do wymierzenia kary. Włoski na szerokiej piersi same się prosiły. Pociągnęła z całej siły i było jej bardzo miło usłyszeć, jak krzyczał „ aua!" i jego wielkie ciało starało się umknąć jak najdalej, ale zważywszy rozmiary tego namiotu-giganta, nie miało żadnych szans.
-Przestań, Sunny, to boli!
-Musisz ponieść zasłużoną karę! A masz, a masz, a masz!
Złośliwa rączka skubnęła go jeszcze parę razy, po czym Sunny zdecydowanie zaczęła się przemieszczać w kierunku wyjścia z namiotu. Próbował ją złapać, dotknął przy tym niechcący miejsca dość wrażliwego.
-O, nie! - wrzasnęła. - Tylko nie to! Jestem wykończona, słyszysz?! Wykończona!
Wypadła z namiotu jak wicher, wróciła za sekundę z butelką pełną lodowatej wody. Wylała na niego wszystko, co do jednej kropli.
-To ostudzi twoje niewczesne zapały - stwierdziła z satysfakcją. I natychmiast, naturalnie, zaczęła uciekać.
Zdążyła odbiec kilkanaście metrów, gdy dopadł ją, zgarniając po drodze następną butelkę z wodą.
-Oj, oj, oj! - piszczała Sunny, wyrywając się i zanosząc się śmiechem. Nie puścił, dopóki cała zimna zawartość butelki nie spłynęła po jej głowie.
Oparła się o niego, ciężko dysząc, a on zauważył:
-Och, rzeczywiście komuś trudno utrzymać się na nogach!
-Nie jest tak źle, parę metrów przebiegłam - broniła się Sunny i znów zaczęła chichotać.
Odgarnął jej mokre włosy z czoła, parę zimnych kropli spadło na jego nagą pierś.
-Brr! Jak zimno! Słońce dopiero wzeszło, na pewno jest nie więcej niż dwadzieścia stopni... Aua!
Mała silna dłoń Sunny wymierzyła mu porządnego klapsa.
-No to ubieraj się, kochany! Nie wstyd ci tak latać na golasa i A co to, plaża dla nudystów?!
Chwycił ją za ramię i przygarnął. Objęci wpół, i nadzy jak ich Pan Bóg stworzył, ruszyli z powrotem do obozowiska. Chance był zachwycony. Uwielbiał, kiedy Sunny żartowała i śmiała się, tak dźwięcznie, perliście. A ta noc... Ta noc była magiczna i jeśli ktoś był wykończony, to na pewno on. Ale nie fizycznie. To na duszy było mu ciężko. Bo już wiedział, że on tej nocy, i tej słonecznej dziewczyny nigdy nie zapomni.
-Jak twoje ręce? - spytał, ot, tak, dla porządku, bo skoro szarpała go za włosy i walnęła po tyłku, to wiadomo było, że z rękami nie jest źle.
Wyciągnęła posłusznie obie dłonie. Zaczerwienienia znikły i oprócz kilku zadrapań te smukłe ładne palce nie nosiły już żadnych śladów walki ze skałą.
-Tym razem okleję sobie ręce plastrem.
-Co?
-Plastrem- powtórzyła. - Okleję sobie plastrem i zabieram się do roboty.
Nie wierzył własnym uszom.
-Masz zamiar znów wspinać się po tej cholernej skale?
Cienkie brwi Sunny powędrowały nieco wyżej, czyli była to mina typu: „Gadaj sobie, co chcesz, ja i tak mam to gdzieś".
-A tak. Mam taki zamiar.
Zacisnął zęby. Przecież nie powie jej, że po co się mordować, skoro i tak dziś zostaną uratowani. Z drugiej strony, nie ma sensu, żeby niepotrzebnie traciła siły, wyrąbując te stopnie, nie mówiąc już o tym, na jakie niebezpieczeństwo znów będzie się narażać.
-Ja to zrobię - burknął.
-Nie. Ja to zrobię - zaoponowała natychmiast Sunny. - Dla ciebie to zbyt niebezpieczne, jesteś za duży i za ciężki.
Ta kobieta jest niepoprawna. Waży tyle co piórko, do ramienia mu nie sięga, a ciągle chce go przed czymś chronić.
-Niech cię głowa o to nie boli, dam sobie radę. Ty jesteś za słaba. Ile zrobiłaś wczoraj?- Jakieś cztery metry, i byłaś już wykończona. W takim tempie do krawędzi dojdziesz za tydzień, o ile wcześniej nie spadniesz i nie pogruchoczesz sobie kości.
-No to co mam robić? Siedzieć tu z założonymi rękami ?
-A tak! Powiedziałem już, że będę rąbał te cholerne stopnie. A ty masz trzymać się od tego z daleka, zrozumiano? I nie ruszać się z obozowiska nawet na krok. Obiecaj, bo inaczej przywiążę cię do kamienia!
Rzuciła mu jeszcze jedno wojownicze spojrzenie, ale nie dyskutowała więcej. Niestety, różnica w posturze skłaniała do złożenia broni.
-No dobrze - mruknęła. - Ale tylko dzisiaj.
Oboje, drżąc już z zimna, wciągnęli ubranie, zjedli śniadanie - niestety, batony, bo królika skonsumowali wczoraj w całości. Myśli Chance'a były jednak bardzo pogodne. Nic nie szkodzi, jutro śniadanko będzie już jak trzeba, jajka na bekonie, do tego dodatkowo górka mięska, pokrojonego w kostkę i porządnie wysmażonego, no i obowiązkowo kubek gorącej kawy.
Kiedy skończyli przeżuwać obrzydliwe batony, Chance oświadczył:
-Najpierw pójdę sprawdzić sidła. Zaraz wracam. A ty pilnuj ogniska.
Sunny, naturalnie, nie zauważyła wczoraj, że on te sidła praktycznie zdemontował. Bo skoro oni i tak dziś opuszczają to miejsce, to po co pozbawiać życia czworonożnych czy też skrzydlatych przyjaciół.
Do umówionego miejsca było dziesięć minut marszu, ale on biegł, bo między Bogiem a prawdą, najrozsądniej byłoby w ogóle nie spuszczać z oka niejakiej Sunny Miller. Błyskawicznie dotarł na miejsce, wyjął laser i przekazał wiadomość. Zane potwierdził odbiór i poprosił, żeby Chance jeszcze raz przekazał wiadomość. Jasne, oni przecież nie spodziewali się, że to pójdzie tak szybko. Chance jeszcze raz przekazał swoją wiadomość. I Zane odpowiedział: O.K.
Chance schował laser do kieszeni. Ciekawe, jak długo Zane będzie organizował tę „akcję ratunkową". Znając Zane'a, wypadki potoczą się błyskawicznie.
Faktycznie. Kiedy wracał do obozowiska, do jego uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk. Jeszcze cichutki, jeszcze ten ciemny kształt na niebie był niewielki. Ale widać już było wyraźnie. To samolot. Nieduży, dwusilnikowy samolot.
Zaczął biec. Sunny tam, przy ognisku, na pewno jest już nieprzytomna z radości. Tak też było. Z daleka słyszał już radosne piski i okrzyki.
-Chance!
Biegła ku niemu jak strzała, krzycząc i śmiejąc się na przemian.
-Chance! On mnie zobaczył! I zakołysał skrzydłami! O, Chance, powiedz, że on wróci!
Jedyne, co mógł zrobić, to przyciągnąć ją do siebie i pocałować te śmiejące się usta.
-Wróci, na pewno. O ile...
Wiedział, że zachowa się teraz wstrętnie, ale pokusa, żeby odpłacić się za szarpanie włosków i zimny prysznic, była zbyt wielka.
-O ile nie pomyślał, że machasz do niego ot, tak, dla zabawy, bo spodobał ci się kolor jego samolotu.
-Chance, co ty...
W jej oczach pojawiło się tyle smutku, że natychmiast pożałował głupiego żartu.
-Oj, Sunny, Sunny, przecież to jasne jak słońce, że wróci. Zakołysał skrzydłami, tak? Czyli dał znak, że widział cię i zorganizuje pomoc.
-Jesteś pewien? - spytała, połykając łzy.
-Na sto procent. Pakujemy się, Sunny!
Migiem spakowali swój skromny dobytek. Chance oddał Sunny pistolet i przyglądał się, kręcąc głową, jak Sunny chytrze ukrywa swoją broń w sprayu i suszarce. A potem chwycili za swoje tobołki i pomaszerowali do samolotu.
I czekali.
Na ratunek przyleciał helikopter. Potężne śmigło z głuchym warkotem siekło suche pustynne powietrze. Przez chwilę gigantyczny moskit wisiał nad nimi, potem opadł na ziemię, wzniecając kłęby piachu.
Z kabiny wyskoczył starszy mężczyzna z siwą bródką.
-Hej, przyjaciele! - krzyknął wesoło. - Ktoś tu podobno potrzebuje pomocy?
-A no tak się złożyło! - odkrzyknął Chance, idąc mu na spotkanie. Uścisnęli sobie dłonie i starszy pan przedstawił się:
-Charlie Jones z Cywilnego Patrolu Powietrznego. Szukamy was od kilku dni. Nikt się nie spodziewał, że zagna was tak daleko na południe.
-Musiałem zboczyć z kursu, kiedy szukałem odpowiedniego miejsca do lądowania. Wysiadła mi pompa paliwowa.
-No to mieliście cholerne szczęście z tym kanionem. To niedobra okolica, kamienista, nierówna, ten kanion to jedyne miejsce do lądowania w promieniu co najmniej stu kilometrów. Ale proszę, wsiadajcie! Na pewno marzy wam się ciepły prysznic i dobra kolacja.
Chance wyciągnął rękę, Sunny uśmiechnęła się promiennie, jak to słońce w zenicie, podała mu swoją dłoń i zgodnym krokiem ruszyli do helikoptera.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Sunny targały teraz sprzeczne uczucia. Z jednej strony ulga, że z odebraniem telefonu od Margrety nie będzie już problemu. Z drugiej - żal, ogromny żal, bo czas, jaki było jej dane spędzić z Chancem, dobiegał końca. Te dni, podczas których czuła się szczęśliwa i spełniona, jak nigdy jeszcze w swoim całym dotychczasowym życiu.
Od samego początku wiedziała, że ich czas jest ograniczony i kiedy wrócą do normalnego świata, znów zaczną obowiązywać dawne reguły. Nie mogła narażać życia Chance'a, pozwalając, aby stał się częścią jej życia. Chance dał jej dwie noce pełne rozkoszy i wspomnienia na całe życie. To musi wystarczyć, niezależnie od tego, jakby teraz nie cierpiała na samą myśl, że będzie musiała od niego odejść. Teraz jednak przynajmniej wiedziała, co znaczy kochać mężczyznę i delektować się jego istnieniem. Tych kilku dni nie oddałaby za żadne pieniądze świata. Choć wiedziała, że jej samotność będzie teraz jeszcze bardziej gorzka.
Dlatego przez całą drogę nie puszczała jego ręki, ani na chwilę, dopóki nie wylądowali na jakimś zaniedbanym lotnisku na odludziu. Stał tu tylko jeden samotny budynek z falistej blachy, z drewnianą przybudówką, w której zapewne mieściło się biuro. Na brzegu prowizorycznego pasa startowego odpoczywało w równiutkim szeregu siedem samolotów, każdy innego typu i wyprodukowany w innym roku.
Kiedy Charlie Jones lądował na betonowym pasie, z hangaru wybiegło trzech mężczyzn, jeden z nich pośpiesznie ocierał ręce w poplamioną, czerwoną szmatę.
-Znalazłem ich! - krzyczał triumfalnie Charlie, wyskakując pierwszy z kabiny. Chance i Sunny wysiedli za nim i Charlie szybko dokonał prezentacji:
-Ci dwaj z lewej, Saul Osgood i Fed Lynch, też są z patrolu powietrznego, a facet ze szmatą to Rabbit Warren, mechanik. To Saul zauważył dym, wydobywający się z kanionu i podał nam przez radio waszą pozycję.
Po serdecznym powitaniu Chance opowiedział pokrótce o awaryjnym lądowaniu w kanionie.
-Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy w tym wąskim kanionie nagle zobaczyłem samolot - mówił Saul, z niedowierzaniem kręcąc głową. - To cud, że dałeś radę tam wylądować.
-Jesteś pewien, że to pompa paliwowa?- - dopytywał się Warren, kiedy szli już w stronę hangaru.
-Tak. Wszystko sprawdziłem.
-To Skylane?
-Tak. Chance podał dokładną nazwę modelu i Warren w zamyśleniu potarł szczękę.
-Hm... W zeszłym roku przyleciał tu kiedyś taki jeden facet, też na Skylane. Zamówił u mnie kilka części, potem odleciał i nigdy się już nie pojawił. Poszukam tych części, a wy tymczasem na pewno będziecie chcieli się odświeżyć.
Odświeżyć! Jeśli ta czynność będzie miała coś wspólnego z prawdziwą łazienką, to Sunny była nadzwyczaj chętna. Chance uprzejmie puścił ją pierwszą, a ona siłą powstrzymała się od okrzyków radości na widok obfitości wody tryskającej z kranu oraz na widok drugiego cudownego urządzenia, mianowicie sedesu ze spłuczką.
Po niej łazienkę zajął Chance i kiedy oboje byli już odświeżeni, zafundowali sobie zimne drinki z automatu. Obok automatu z napojami głodne oczy Sunny dojrzały automat serwujący jedzenie. Szybciutko wrzuciła monetę, nacisnęła guzik, na tackę spadł kawałek żółtego sera w folii i krakersy.
-Niemożliwe! - dziwował się Chance. - Myślałem, że weźmiesz coś słodkiego.
-Naturalnie! Na deser!
Drzwi biura uchyliły się.
-Chcecie pogadać z kimś przez telefon ? – pytał Fed Lynch. - Federalną Agencję Lotniczą już powiadomiłem i odwołałem poszukiwania. Ale może chcecie zadzwonić do kogoś z rodziny? Nie krępujcie się, telefon jest do waszej dyspozycji.
-Muszę zadzwonić do firmy – oświadczyła Sunny, z niezbyt zadowoloną miną. Wiadomo było, że jest usprawiedliwiona, co do tego nie miała wątpliwości. Nikt nie będzie miał pretensji, że nie doręczyła przesyłki. Ale klient, w końcu osoba najważniejsza, na pewno nie będzie zadowolony.
Chance odczekał, aż Sunny wejdzie za przeszklone drzwi i podejmie słuchawkę telefonu, po czym dyskretnie przemknął do Rabbita, który przekładał różne przedmioty z jednego miejsca na drugie, udając, że szuka części do pompy.
Chance popatrzył na niego z prawdziwym rozczuleniem. Musiał przyznać, że ludzie udali mu się, ze świecą takich szukać. Odgrywają swoje role jak zawodowi aktorzy.
-Wszystko w porządku - mruknął Chance.
- Kiedy polecimy z Charliem z powrotem do kanionu z tą całą pompą, możecie stąd się zwijać.
Rabbit, zdejmując z półki kolejne pudełko, zerknął na szczupłą postać Sunny widoczną za szybą i uśmiechnął się z aprobatą.
-Nie miał pan łatwej randki, szefie! Ale trzeba przyznać, że dziewczyna całkiem do rzeczy!
-Najważniejsze, że czysta - odparł Chance, odbierając od niego pudełko. – Nie ma nic wspólnego z tymi bandziorami.
-Czyli koniec akcji, szefie?
-Ależ skąd! Działamy dalej. Zmieniamy tylko rolę Sunny. Nie będzie już kluczem do skrytki tatusia, ale przynętą. Hauer ściga ją właściwie od chwili jej narodzin. Trzeba więc pokazać mu córkę, wtedy na pewno się ujawni. Tylko zawiadom, kogo trzeba, że włos z głowy nie może jej spaść. To biedna dziewczyna, ten Hauer spaprał jej całe życie.
Niestety, on, osobiście, też coś jej w życiu spaprze. Przecież ona panicznie boi się Hauera. Będzie w szoku, kiedy się dowie, że Chance z rozmysłem zdradził Hauserowi jej tożsamość. Nigdy mu tego nie wybaczy i to będzie oznaczało definitywny koniec ich znajomości...
Spokojnie, przecież tak właśnie miało być. Od początku zakładał, że będzie to znajomość przelotna, bliższa, bo bliższa, ale nawiązana tylko w celu, powiedzmy, służbowym. Zresztą i on, i ona nie mogą sobie pozwolić na żaden stały związek. Chociaż nie... Sytuacja Sunny ulegnie diametralnej zmianie, kiedy Hauer w końcu przestanie jej zagrażać. Ale u niego nie będzie żadnych zmian, po prostu wyślą go na kolejną niebezpieczną akcję. A Sunny na pewno spotka jakiegoś porządnego faceta, z którym będzie mogła wieść spokojne i szczęśliwe życie. W końcu, komu jak komu, ale Sunny Miller coś dobrego od tego życia się należy.
Jednak perspektywa szczęścia Sunny w objęciach innego mężczyzny niezbyt go cieszyła. Bo po co się oszukiwać... Chciał mieć ją dla siebie. Jej radosny śmiech, czułość i namiętność. Bez tego wszystkiego w jego życiu będzie pusto. No i dobrze... Niech tak będzie. Bo po co Sunny taki człowiek jak Chance, kundel nie człowiek, i to z taką przeszłością...
Stuknęły drzwi. Sunny skończyła rozmawiać przez telefon i właśnie wyszła przez te przeszklone drzwi.
-No, cudnie! - mówiła, zabawnie marszcząc nosek. - Wszyscy są uradowani, że samolot się nie rozbił. Niestety, fakt że omal nie umarłam nie ma wpływu na inny fakt, podstawowy. Przesyłka nie została doręczona, a klient bardzo za nią tęskni.
Dlatego koniecznie muszę lecieć do Seattle.
Podeszła do Chance'a, tak naturalnie, jakby tam było jej miejsce. A on, po prostu odruchowo, objął ją wpół. I zademonstrował pudełko.
-Zgadnij, co tu mamy! Twarz Sunny rozpromieniła się.
-Klucz do królestwa!
-No... prawie. A już na pewno do pompy paliwowej. Lecę teraz z Charliem z powrotem do kanionu. Zabierzesz się z nami czy wolisz tu poczekać?
-Lecę z tobą! Naturalnie, że w niczym ci nie pomogę, ale dotrzymam ci towarzystwa. A potem jak? Wracamy tutaj?
-Tak. Będę musiał nabrać paliwa.
-To może ja zostawię tu swoją torbę? Po co wozić ją tam i z powrotem?.
-Ależ naturalnie - włączył się Rabbit. - Torba może zostać w biurze. Będzie tam bezpieczna, jak dziecko w łonie matki.
Sunny poszła po torbę, a Chance pomyślał, że Sunny musi czuć się już naprawdę bezpieczna, skoro decyduje się zostawić swój drogocenny ekwipunek. I niezależnie od ciągłej troski o Margretę, przez te kilka dni w kanionie na pewno poczuła się wolna. Wolna, bo nie musiała bez przerwy oglądać się czujnie za siebie...
Kiedy podchodzili już do lądowania, Charlie z niepokojem spojrzał na niebo.
-Chance?- Myślisz, że zdążysz naprawić przed zmrokiem?
-Bez problemu - zaręczył, uśmiechając się w duchu. Pewnie, że zdąży, tym bardziej że ta pompa była w najlepszym porządku. Charlie doskonale o tym wiedział. Chance dla pozoru podłubie przy niej trochę, a Sunny prawdopodobnie pójdzie się przejść, żeby nie przeszkadzać mu w robocie.
Chance i Sunny rączo wyskoczyli z kabiny, Chance sięgnął po swoją torbę.
-Dzięki, Charlie. Za parę godzin będę u was z powrotem.
Helikopter wzbił się w powietrze. Sunny odgarnęła włosy z czoła i spojrzała na kanion...
-Witaj w domu, Chance ! – powiedziała wesoło.
-Dziwne, ale wszystko wygląda o wiele bardziej pociągająco, kiedy wiadomo, że nie będziemy tu tkwić do końca świata!
-Jeszcze zatęsknimy za tym uroczym miejscem –odparł Chance, mrugając do niej wesoło. – Ale dziś wieczorem w normalnym łóżku może być ciekawiej niż w tym maleńkim namiocie.
Sunny, zamiast odpowiedzieć żartem, nagle posmutniała.
-Dziś wieczorem... - powtórzyła. - Nie, Chance. Kiedy stąd odlecimy, to potem... Nie, Chance...
-Co?
Postawił torbę i spojrzał na Sunny okiem bardzo nieprzychylnym.
-Chance, musimy się pożegnać. Nie wolno mi ciebie narażać.
-Nie ma mowy. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
-Chance, dobrze wiesz, że nie mam wyboru.
-Ale ja mam. Ty nie jesteś dziewczyną na jedną noc, Sunny. A ja nie jestem tchórzem i mięczakiem. Będę cię pilnował. I kiedy obejrzysz się za siebie, to zobaczysz tylko mnie. Musisz do tego przywyknąć.
-Och, Chance...
Oczy Sunny napełniły się łzami..
-Ja naprawdę nie mogę - szepnęła. - Ja... ja... kocham cię, Chance, nie mogę pozwolić, żeby coś ci się stało.
Chance poczuł, jak mu serce zakłuło. Niby dlaczego. Przecież zaplanował, że uwiedzie tę dziewczynę i ona go pokocha, a przynajmniej będzie zachwycona krótkim romansem. Tak, to wszystko było w planie. Więc dlaczego teraz, słysząc wyznanie Sunny, czuł radość, a jednocześnie robiło mu się niedobrze na samą myśl, że dalej będzie musiał ją oszukiwać?
Zanim sobie to uświadomił, już trzymał ją w ramionach. Jego usta pragnęły jej ust tak bardzo, jakby nie całował jej od wielu miesięcy. A przecież całowali się zaledwie kilka godzin temu. Sunny odpowiedziała mu żarliwie i słodko, aż stając na palcach, żeby jej usta jeszcze mocniej przywarły do jego ust.
Starł palcami z policzków łzy, pochylił się i oparł swoje czoło o czoło Sunny.
-Zapomniałaś o czymś. Pociągnęła głośno nosem, a potem szepnęła:
-O czym.
-O tym, że byłem w rangerach, jednostce specjalnej. Zabijanie przychodzi mi trochę łatwiej niż przeciętnemu facetowi. A tobie potrzebny jest właśnie ktoś, kto będzie pilnował twoich pleców. Potrafię to robić. Poza tym sądzę, że o naszym awaryjnym lądowaniu w kanionie na pewno zrobi się głośno. Nie zdziwię się, jeśli na lotnisku w Seattle czatować na nas będą reporterzy z prasy, radia i telewizji. Przecież o naszym zaginięciu poinformowano Federalną Agencję Lotniczą, a więc jednostkę federalną. Będą sprawdzać nas oboje. I przy okazji ten ktoś z FBI, kto pracuje dla twojego ojca, może dokopać się do informacji o tobie i powiadomi twojego ojca. A twój ojciec natychmiast spuści ze smyczy swoje psy. Dowiedzą się, że byłem z tobą, więc ja już i tak mam przechlapane, Sunny.
-O, Boże... Twarz Sunny była blada jak papier.
-Chance, co ty mówisz! Telewizja? Nie...
Sunny była bardzo podobna do swojej matki.
Chance widział przecież stare zdjęcie Pameli Vickery Hauer. Ktoś, kto znał Pamelę, na pewno zauważy podobieństwo. Sunny doskonale zdawała sobie z tego sprawę, dlatego bała się telewizji jak ognia.
Podniósł jej dłoń, pocałował smukłe palce i dokończył z uśmiechem:
- Nie martw się, skarbie, jeśli trzeba, potrafię być niezłym sukinsynem. Ludzie twojego ojca mogą się na mnie zdrowo przejechać.
Naturalnie, zawsze musi być tak, jak on to sobie postanowi, myślała gorzko Sunny, stojąc późnym wieczorem w strugach gorącej wody w hotelowej łazience. Oczywiście wcale się nie rozstali, tylko razem pojechali do hotelu, gdzie Chance osobiście wybrał apartament z dwoma wyjściami. A co do ekipy telewizyjnej - a ściślej, nawet kilku - też oczywiście miał rację. Tego dnia w Stanach nie wydarzyło się nic szczególnego i dziennikarze telewizyjni jak wyposzczone piranie rzucili się na tę interesującą historię. Problem był tym większy, że nie były to tylko telewizje lokalne, lecz także dwa kanały o zasięgu ogólnokrajowym.
Sunny starała się jak najskuteczniej unikać kamer, odnosiła jednak wrażenie, że wszyscy byli przede wszystkim skupieni na jej osobie, i to głównie do niej kierowano pytania. Miała cichą nadzieję, że przynajmniej dziennikarki zainteresują się Chancem, ale on miał minę tak posępną i odpychającą, że jakoś nikt nie ośmielał się do niego przystąpić. Sunny przed kamerą nie udzieliła żadnej wypowiedzi - tak, jak podszepnął jej Chance. Dopiero kiedy kamery wyłączono, przekazała krótki komentarz, który dziennikarze będą mogli wykorzystać w swoich programach.
Było już za późno, żeby informacja o ich przygodzie w kanionie podana została w wiadomościach wieczornych. Jeśli jednak w nocy nie zdarzy się nic bardziej godnego uwagi, za kilka godzin będzie to główna sensacja, którą telewizja zaserwuje do porannej kawy kilku milionom obywateli tego kraju. Tym sposobem Sunny Miller zostanie przedstawiona wszystkim wszem i wobec. A to oznacza, że trzeba będzie natychmiast rzucić pracę i przeprowadzić się, z czym kłopot będzie najmniejszy, bo jej dobytek był prawie zerowy. Trzeba będzie też zmienić nazwisko. Jednym słowem, stworzyć sobie całkiem nową tożsamość. W sumie to wszystko nie będzie żadną wielką tragedią, bowiem z taką ewentualnością liczyła się zawsze.
Prawdziwym problemem był Chance. Mimo najszczerszych chęci nie mogła się go pozbyć. Próbowała umknąć mu na lotnisku. Kiedy odwrócił się plecami, ona, skulona, po cichutku wsunęła się do taksówki, która jakimś cudem właśnie podjechała. Zanim zdążyła podać taksówkarzowi adres, pod który miała doręczyć przesyłkę, Chance otwierał już drzwi z drugiej strony. Pojechał, naturalnie, razem z nią, szedł za nią w odpowiedniej odległości i nie odstępował jej na krok.
I tak już zostało. Teraz też była pewna, że kiedy otworzy drzwi łazienki, napotka od razu wzrok Chance'a, rozwalonego na łóżku.
Nie doceniała go. Nie musiała otwierać drzwi, bo on sam je otworzył. W chwili, kiedy chciała spłukać szampon z włosów, odsunął zasłonkę i nagusieńki wkroczył pod prysznic.
-Pomyślałem, że nie musimy zużywać tyle wody i umyjemy się razem.
Prychnęła z wielką pogardą i pokazała mu swoje plecy.
-Nie udawaj! Po prostu boisz się, że ci zwieję, kiedy ty będziesz brał prysznic solo.
W dowód uznania została obdarzona solidnym klapsem w nagie, mokre pośladki, tudzież pochwałą:
-Skarbie! Jak ty już mnie dobrze znasz!
Potem ona koniecznie chciała stać pod strumieniem wody, żeby spłukać porządnie szampon, ale on zaczął się wpychać, wiec skierowała strumień wody prosto w jego twarz. Omal się nie zakrztusił, trudno więc, żeby nie była zachwycona.
-Dobrze ci tak, ty dzikusie - naśmiewała się bezlitośnie. - Ja pierwsza zajęłam sobie prysznic i teraz ja tu rządzę.
-Ej, mała, nie zaczepiaj...
Za karę chciał ją złapać, ona naturalnie wyrywała się i piszczała, jak rozbrykana dziewczynka. Udało jej się znów puścić strumień wody na jego twarz, wyskoczyła spod prysznica, chwyciła ręcznik i rzuciła się ku drzwiom. Niestety, on już te drzwi zamykał jej przed nosem.
-Ejże! - krzyknęła. - Skończyłeś? A zakręcić wodę to nie łaska?
-Ktoś inny rządzi tym prysznicem - przypomniał, zdzierając z niej ręcznik. - Zapomniałaś?
-Chance, zalejemy łazienkę.
-Już i tak jest cała zachlapana. Gorzej być nie może.
-Zalejemy łazienkę piętro niżej i będzie awantura!
-Dobra.
Chwycił ją za ramiona i odwrócił twarzą do prysznica.
-Zakręcaj.
Zakręciła. Bo ona naprawdę nie lubiła marnować wody.
-No, już po wszystkim.
-Wcale nie - zaprotestował, odwracając ją twarzą ku sobie. Jego usta były tuż przy jej ustach, głos miał bardzo cichy. - Mówiłem ci już dziś, skarbie, że działasz mi na zmysły.
-Nie, dziś jeszcze tego nie mówiłeś.
-Mówiłem.
-A kiedyś
-W nocy. Kilka razy.
Kropelki wody tak cudownie skapywały z jego gęstych rzęs...
-Ach, takie tam gadanie - powiedziała lekceważąco. - Mężczyźni w takich momentach mówią różne rzeczy.
-W jakich momentach?
-No... ekstremalnych...
Spojrzał w dół, na jej piersi. Uśmiech znikł z jego twarzy, ciemna głowa pochyliła się, a usta i dłonie zaczęły słodko dręczyć....
-Działasz na mnie - mruczał. - Masz cudowne ciało, jak krem, a najpiękniejszy jest twój tyłeczek.
Odwrócił ją, aby móc podręczyć tę właśnie część ciała. Sunny drżała jak w febrze. Tuż przed sobą miała lustro, wielkie, zajmujące całą ścianę. Nie poznawała siebie. To ona Sunny?- Ta kobieta, naga, roznamiętniona, z mokrych włosów kapie woda, oczy półprzytomne, usta rozchylone...
Jęknęła.
Ciemna dłoń mężczyzny na jej brzuchu i cichy szept, zapowiedź największej rozkoszy:
- Już, skarbie, już...
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Minęło dziesięć dni i sytuacja nie uległa zmianie, to znaczy Sunny nadal nie udawało się pozbyć Chance'a. I w końcu już nie wiedziała, czy to ona stała się nagle tak niesprawna, czy też wszyscy rangerzy, nawet ci, którzy zakończyli już służbę, są tak dobrzy, że nie można się ich pozbyć.
Z Seattle wyjechali zaraz następnego dnia. Sunny bała się wracać do siebie, bo niestety stało się to, czego się obawiała. Poranne dzienniki w telewizji skupiły się przede wszystkim na romantycznej historii z życia wziętej, którą przeżyli ona i Chance. Wymieniono, co prawda, jego nazwisko, ale twarzy, z jakichś niezrozumiałych powodów, ani razu wyraźnie nie pokazano. Kamera co najwyżej złapała tył jego głowy albo jedną czwartą profilu. A twarz Sunny zajmowała cały ekran.
Dlatego najlepiej było po prostu zniknąć. Zgasili telewizor, zwolnili pokój i taksówką pojechali na lotnisko. A kiedy słońce ozłociło szczyty pięknych Gór Kaskadowych, oni byli już w powietrzu. Chance nie zgłosił lotu, nikt więc nie wiedział, dokąd lecą. Wylądowali w Boise, w stanie Idaho, tu też zrobili drobne zakupy, przede wszystkim uzupełniając nieco swoją garderobę.
Z automatu w Boise zadzwoniła do firmy, oznajmiła, że rezygnuje z pracy, a ponieważ należały jej się jeszcze jakieś tam pieniądze, poprosiła, żeby czek na jej nazwisko złożyć jako depozyt w takim a takim banku. Potem sama się zastanawiała, czy aby nie przesadza z tą ostrożnością. Prawdopodobieństwo, że ktoś ją w telewizji rozpoznał, było naprawdę niewielkie. Matka nie żyła od ponad dziesięciu lat, na całym świecie zapewne tylko mała garstka ludzi byłaby w stanie zauważyć podobieństwo. A poza tym twarz Sunny w zbliżeniu pokazano tylko raz, w jednym porannym dzienniku, więc czy naprawdę jest sens tak panikować?
Z drugiej jednak strony matka uczyła, że niczego, nawet najmniejszego prawdopodobieństwa, nie wolno lekceważyć. I być może dzięki temu, że słuchała się matki - żyje. A teraz, niestety, kwestia prawdopodobieństwa dotyczyła ciąży.
Tylko dwa razy postąpili nierozsądnie, raz na tym kocu w kanionie i drugi raz w hotelowej łazience. No i proszę... menstruacja opóźnia się już drugi dzień, a Sunny zwykle miesiączkowała bardzo regularnie. Nie wspomniała o tym Chance'owi, w końcu dwa dni to jeszcze nic pewnego, a jej takie opóźnienie już kilka razy się przytrafiło z powodu przeżywania nadmiernego stresu. Teraz też był istotny powód. Awaria samolotu w powietrzu jest dla kobiety wystarczającym szokiem, żeby rozregulować nieco jej gospodarkę hormonalną.
No i po co się oszukiwać... Przecież wiadomo, że jest w ciąży. Mimo że jedyną oznaką, jak na razie, było to dwudniowe opóźnienie, Sunny instynktownie czuła, że jej organizm nosi już w sobie mikroskopijny embrion. I jakie to wszystko byłoby łatwe i proste, gdyby Chance mógł i teraz wziąć sprawy w swoje ręce. Bo dla niej to było już po prostu dużo za dużo, ona w ogóle chyba przestała być zaradna i efektywna.
Z Margretą rozmawiała dwa razy. Zawiadomiła ją, że schodzi do podziemia, zmienia nazwisko, numer komórki też będzie inny. Ale, jak na razie, stary jest jeszcze aktualny. Próbowała powiedzieć Margrecie krótko, co się w ogóle dzieje, ale siostra, jak zwykle, chciała rozmowę skończyć jak najprędzej. Sunny nie miała do niej żalu. Rozumiała, że dla Margrety wszystko, co łączy się z ojcem, jest sprawą niezmiernie trudną.
Teraz zresztą najważniejszy był Chance, który wniósł do życia Sunny prawdziwy promień słońca. Jej świat w przeszłości, czyli zanim spotkała Chance był smutny i bezbarwny, a teraz był w technikolorze, i to najostrzejszym. Teraz Sunny co noc zasypiała w ramionach Chance'a, wszystkie posiłki jadała w jego towarzystwie, gadali ze sobą godzinami, żartowali, kłócili się i godzili. I z każdym dniem Sunny czuła, że kocha go coraz bardziej. Czasami wszystko to razem wydawało jej się mało prawdopodobne. I wtedy, w takich chwilach zdumienia, zdarzało jej się siebie samą uszczypnąć, żeby z ulgą stwierdzić, że to wszystko prawda, że to rzeczywistość, że ona wcale nie śni.
Ona i Chance przemieszczali się bez celu, z jednego lotniska na odludziu na drugie. Taki stan rzeczy nie mógł jednak trwać wiecznie, po prostu był zbyt kosztowny. Chance nie zarabiał ani centa, teraz przecież woził tylko Sunny, a ona nie miała co myśleć o nowej pracy dopóki nie załatwi sobie nowego nazwiska.
I marzyła, marzyła, żeby stał się cud, żeby nikt jej nie rozpoznał. Wtedy będzie mogła spokojnie urodzić dziecko, zdrowe i śliczne, Chance oszaleje z radości i będzie się nimi opiekował. Tak jak to było teraz.
Nigdy nie powiedział, że ją kocha, ale ona czuła, że tak właśnie jest. Ta miłość była w jego głosie, ruchach, w jego złocistobrązowych oczach. Kiedy jej dotykał, kiedy kochał się z nią.
I wszystko będzie dobrze, bo musi być dobrze. Teraz stawka jest niezmiernie wysoka.
Kiedy Chance lądował w Des Moines, Sunny spała, nawet nie drgnęła. Był zadowolony, że śpi. Niech wypocznie. Przecież wiedział, co dalej ma się wydarzyć.
Plan przebiegał cudownie. Twarz Sunny pokazana została praktycznie na całym świecie. Przynęta chwyciła od razu. Za Sunny i Chancem szły już dwa psy, ludzie Chance'a nie spuszczali z nich oka.
A Chance z rozmysłem wcale nie ułatwiał psom życia, inaczej wszystko wydawałoby się zbyt oczywiste. Zawsze zostawiał za sobą jakiś ślad, bardzo nikły. Jeśli psy są dobre, to zwęszą. A psy Hauera były naprawdę dobre, po tygodniu miały zaledwie dzień opóźnienia.
Ale same psy to za mało.
Wiadomość, na którą czekał, nadeszła wczoraj. Z Europy. Hauer zniknął i rozeszła się pogłoska, że jest w Stanach i planuje coś większego.
Jak udało mu się niepostrzeżenie wślizgnąć do Stanów?- O, to dla Chance'a nie było żadną zagadką. Gwarantowane, że Hauserowi pomagał ten jego człowiek z FBI.
Hauer jest za sprytny, żeby otwarcie dołączyć do swoich ludzi. Na pewno jest jednak gdzieś w pobliżu, nie odmówi sobie przyjemności i osobiście będzie chciał przesłuchać swoją córkę. Tak, na pewno gdzieś krąży, rzecz w tym, żeby ta kreatura wylazła w końcu na światło dzienne. Żeby można było w końcu ją dopaść.
Może być gorąco. Chance mógł mieć tylko nadzieję, że nie zastrzelą go od razu, już na samym początku. Chyba tego nie zrobią, są zbyt przebiegli i zdają sobie sprawę, że Chance może im się przydać jako dodatkowe narzędzie nacisku na Sunny.
A jego przygoda z Sunny Miller, tak czy inaczej, dziś wieczorem dobiegnie końca. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i oboje przeżyją, Sunny, nareszcie wolna, będzie mogła żyć normalnie, wśród ludzi. I pozostaje nadzieja, że nie znienawidzi Chance, kiedy dowie się, że ta przygoda miała jeden tylko cel Schwytać Crispina Hauera.
Bo... Kto wie?- Może on jeszcze kiedyś spotka Sunny Miller?
Wjechał Cessną na oznakowane stanowisko i delikatnie potrząsnął Sunny za ramię. Otworzyła oczy, spojrzała na niego, a on poczuł ukłucie w sercu. Bo w tych oczach było tyle ufności i miłości. Wyprostowała się w fotelu, przeciągnęła słodko i rozejrzała dookoła zaspanymi oczami.
-Gdzie jesteśmy?- zapytała, ziewając.
-W Des Moines. Mówiłem ci, że będziemy tu lądować.
-A... tak, tak, mówiłeś - potwierdziła i znów ziewnęła szeroko. - Chyba się jeszcze nie obudziłam. Ale sobie pospałam! Zwykle nie sypiam w dzień, ale tej nocy miałam kłopot z zaśnięciem, sama nie wiem dlaczego...
Spojrzała na niego pytająco, zatrzepotała ślicznie rzęsami.
-Ja też nie mam pojęcia - oświadczył Chance, mrugając do niej wesoło i wyskoczył z samolotu.
Sunny wstała z fotela, Chance wyciągnął obie ręce, chwycił Sunny i postawił ją na ziemi.
-Piękny dziś dzień, prawda? zauważył, spoglądając na błękitne, bezchmurne niebo. - Masz ochotę na piknik?
-Co?
-Piknik. Rozumiesz, obrus w kratkę, smażone kurczaki i tak dalej.
-Świetnie! A gdzie dokładnie zrobimy sobie ten piknik? Na trawce za pasem startowym?
-Nie, trochę dalej. Wynajmiemy samochód i zrobimy sobie wycieczkę.
Jej oczy rozbłysły, kiedy zdała sobie sprawę, że on mówi to serio.
-Cudownie! Chance, a ile mamy czasu ? Kiedy stąd odlatujemy?
-Zatrzymamy się tu kilka dni. Iowa to miłe miejsce, a moje siedzenie trochę odpocznie od fotela w samolocie.
Szybko załatwił sprawy w biurze lotniska, potem przy stanowisku, gdzie wypożyczano samochody i już po chwili podjeżdżał dużym zielonym fordem explorerem.
-Prawdziwa ciężarówka - stwierdziła Sunny z niesmakiem. - Wolałabym coś bardziej szykownego. Jakiś mały sportowy wóz, koniecznie czerwoniutki.
-Moje nogi, niestety, nie mieszczą się w czerwoniutkich sportowych wozach.
W wypożyczalni samochodów sprezentowano Chance'owi mapę okolicy. Doskonale wiedział, dokąd jechać i jak jechać, mimo to szczegółowo przedyskutował trasę z urzędniczką. Niech panienka zapamięta to dokładnie, kiedy dwóch miłych panów zacznie ją podpytywać. Chance był tu wcześniej, przygotowując plan. Zapoznał się dokładnie z okolicą i wybrał odpowiednie miejsce. Z dala od jakichkolwiek zabudowań, żeby nie narażać przypadkowych ludzi i nie narobić nikomu żadnych szkód.
Ludzie Hauera pilnowani są bez przerwy. A na miejscu, gdzie odbędzie się ich mały piknik, czatują już ludzie Chance. I, co najważniejsze, gdzieś w pobliżu będzie Zane. Od dawna nie brał udziału w akcjach w terenie, tym razem jednak osobiście chciał ubezpieczać brata. A kiedy ubezpieczał Zane, Chance czuł się pewniej, niż gdyby go chroniła cała armia Stanów Zjednoczonych.
Po drodze wpadli na chwilę do supermarketu, żeby zaopatrzyć się w wiktuały. Były tam nawet specjalne grube obrusy na piknik, naturalnie w czerwoną kratkę. Kupili, jak należy, smażone kurczaki, sałatkę ziemniaczaną i sałatkę z kapusty, paszteciki, troszkę zieleniny i na deser szarlotkę. Chance kupił jeszcze malutką, podręczną lodówkę, do której zapakowali puszki z napojami. Po godzinie udało mu się wyciągnąć Sunny z supermarketu na świeże powietrze, a jego portfel był lżejszy o ponad siedemdziesiąt dolców.
-Sunny, przecież mamy szarlotkę! Po co jeszcze jabłka?
-Będę nimi w ciebie rzucać - stwierdziła radośnie. - Albo nie, będę ci kładła po jednym na głowie i próbowała zestrzelić.
-No to uważaj, bo jak zobaczę jabłko w twoim ręku, strzelę pierwszy. I jeszcze jedno mi wyjaśnij. Te buraczki. Czy takie świństwo w ogóle ktoś bierze do ust?
-Jasne. Gdyby ludzie nie jedli buraczków, nie stałyby na półce.
-A ty jadłaś już je kiedyś?
-Raz. Były obrzydliwe.
-To po co je kupiłaś?
-Chcę spróbować, czy będą równie niejadalne, jak tamte.
Właściwie to miał czas przyzwyczaić się do różnych pomysłów Sunny. Ale ona zadziwiała go nadal. Mrucząc gniewnie pod nosem, ładował wszystko do samochodu. Najostrożniej, naturalnie, szklany słoik z buraczkami.
Boże wielki, jak mu będzie brakować tej dziewczyny!
W samochodzie Sunny opuściła szybę. Wiatr rozwiewał jasne włosy, twarz rozpromieniona. Zachwycała się wszystkim, nawet stacje obsługi samochodów były bardzo interesujące, nie wspominając o pewnej leciwej damie z równie leciwym pieskiem rasy chihuahua. Egzotyczny piesek był tak gruby, że szorował niemal brzuszkiem po chodniku. I z tego biednego zwierzaka Sunny śmiała się bezlitośnie przez dobre pięć minut.
A śmiała się tak radośnie... Jeśliby to również miało wprawić ją w taki zachwyt, to, pal sześć, zaryzykuje i spróbuje tych wstrętnych buraczków. Ale potem koniecznie czymś jeszcze przegryzie. Bo jeśli go zastrzelą, to nie chce umierać ze smakiem buraków w ustach.
Był koniec sierpnia, wczesne popołudnie i słońce paliło niemiłosiernie. Chance zjechał z drogi na szeroką równinę porośniętą drzewami i zatrzymał samochód.
-Pójdziemy sobie... o tam, pod tamte drzewa - zadecydował, wskazując na równy szereg drzew w odległości około stu metrów. - Widzisz, jak równo rosną?- Kto wie, czy za nimi nie płynie jakiś strumień.
Sunny niepewnym okiem spoglądała dookoła.
-Chance? A jeśli to teren prywatny? Może lepiej najpierw kogoś się spytać. Potem będziemy mieli nieprzyjemności...
-A kogo chcesz pytać'? Widzisz tu jakieś domy?
-Nie.
-No więc! Idziemy!
-Ale jeśli będzie awantura, to przez ciebie.
Chance wziął lodówkę i poza tym prawie wszystko, bo Sunny oprócz plecaka niosła tylko obrus i słoik z buraczkami.
-Będę to sama nieść. Jeszcze upuścisz.
-Mogłabyś łaskawie coś jeszcze wziąć. To naprawdę nie jest lekkie.
Sunny zajrzała do wielkiej torby z wiktuałami i roześmiała się serdecznie. Na samym wierzchu leżała szarlotka.
-Nie muszę! Ciasta na pewno nie upuścisz.
I znów się śmiała, i to miał być ostatni dzień, kiedy słyszał ten śmiech...
-Zobacz! Zobacz! - wołała, zachwycona, gdy doszli już do drzew. - Miałeś rację, jesteśmy nad wodą!
Wybrali miejsce. Sunny ostrożnie, niemal z namaszczeniem, postawiła słoik z buraczkami na trawie i jednym zręcznym ruchem, znanym chyba wszystkim kobietom na świecie, rozłożyła obrus. Czerwona kratka miękko osiadła na gęstej, wysokiej trawie. Wiał lekki wiatr, dlatego Sunny zdecydowała się nieco ubezpieczyć obrus, przyciskając jeden róg plecakiem, a drugi słoikiem z buraczkami.
Chance postawił lodówkę i torbę z jedzeniem, i sam rzucił się na trawę.
-Jestem wykończony! - poskarżył się- Nie wiem, czy potrafię cię dziś zabawić!
-Ty? - Sunny roześmiała się w głos. Przysiadła obok niego i czule pogłaskała po głowie. - Nie oszukuj, do zabawy to ty zawsze jesteś chętny. Najpierw powiesz, że, ojej, coś wpadło mi do oka, będę musiała zajrzeć, tak bliziutko, no to mnie pocałujesz. A potem plecy cię zaswędzą, zdejmiesz podkoszulek, ktoś będzie musiał podrapać. Podrapię, a ty przez ten czas zedrzesz ze mnie bluzkę. I skończy się na tym, że trzeba będzie wracać, a my nie zdążymy niczego skosztować.
-Hm. Nieźle to sobie wykombinowałaś. Akceptuję twój plan całkowicie.
Już wyciągał po nią obie ręce, ale Sunny umknęła mu, usiadła w bezpiecznej odległości i chwyciła za słoik z buraczkami. Podała mu z niemą prośbą w oczach.
-O, nie - jęknął. - Nie zmusisz mnie!
-Chcę tylko, żebyś pomógł otworzyć.
Odebrał z jej rąk słoik, poluzował wieczko i wręczył jej słoik z powrotem. Sunny nieopatrznie chwyciła za wieczko, słoik zaczął lecieć w dół. Chance wyciągnął błyskawicznie rękę. No, nie!
Skończy się na tym, że będą siedzieć w marynowanych buraczkach.
I dokładnie w tym momencie, kiedy, nachylony lekko, miał za ten słoik złapać - padł strzał. Jeden, ogłuszający.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Słyszała zachrypnięty głos Chance'a:
-Nie ruszaj się!
Jakże mogła się poruszyć, skoro do ziemi przygniatało ją ponad sto kilo. Kiedy rozległ się ten przerażający huk, Chance wykonał półobrót, tak błyskawiczny, że właściwie niezauważalny, padł na nią i przeturlali się kilka metrów dalej, pod osłonę drzewa.
Teraz leżała pod Chancem, sparaliżowana strachem. Krew przestała krążyć w żyłach, pracowało tylko serce, biło jak oszalałe. Bo spełniło się. Koszmar najgorszy z najgorszych, prześladujący ją przez całe życie. Jej ojciec ją odnalazł.
Odnalazł, ale ta kula była przeznaczona dla Chance'a, to jasne, był przecież dla nich zawadą. Gdyby Chance się nie pochylił, kula roztrzaskałaby mu czaszkę.
-Sukinsyn - mruknął Chance. - To snajper.
Znów huk. Teraz ziemią zatrzęsło tuż koło jej głowy. Grudki ziemi poleciały jej w twarz, małe kamyczki bzyknęły jak pszczoły. Na ułamek sekundy Chance jakby oderwał się od niej, poczuła potężne pchnięcie, potem znów padł na nią, i znów toczyli się... wyraźnie w dół.
Stoczyli się do płytkiego strumienia. Czuła, jak Chance zsuwa się z niej, potem zobaczyła jego wyciągniętą rękę z pistoletem. Ostrożnie przesunął się po dnie strumienia i znieruchomiał tuż przed brzegiem. Sunny podczołgała się powolutku, opadła na ziemię przy jego boku i zamknęła oczy. Boże, Boże wielki, czy istnieje jakiś sposób, aby opanować tak wielki strach?
Dygotała jak w febrze. Już nieraz stawała oko w oko z wielkim niebezpieczeństwem i jakoś umiała sobie poradzić ze swoimi nerwami. Ale po raz pierwszy dane jej było zobaczyć, że mężczyzna, którego kocha, omal nie stracił życia.
Zapadła cisza. Było cicho, cichusieńko, jakby robaki w trawie zamarły, ptaki przestały śpiewać, nawet wiatr ucichł. Cała natura oniemiała od huku wystrzałów.
Ktoś strzelał od strony drogi. Kiedy siedzieli na trawie, nie słyszeli, żeby ktoś tu podjeżdżał. Ten ktoś już tu był, i czekał. Ale przecież ten piknik to był nagły pomysł... i miejsce wybrali przypadkowo. Więc może ten, kto strzela, wcale nie został nasłany przez Crispina Hauera. Może to właściciel tych gruntów, jakiś wariat, który chce przegonić nieproszonych gości.
Chance nie strzelał, wiedział przecież, że to bez sensu. Jego ciemne oczy badały każdy szczegół terenu, szukając czegokolwiek, co zdradziłoby pozycję napastnika. Jakiś ruch, kawałek ubrania, błysk lufy. Ale na próżno, choć promienie zachodzącego słońca tak starannie oświetlały ziemię, ukazując każdy szczegół.
Głowa Sunny pracowała gorączkowo. Noc... Będzie lepiej, kiedy nadejdzie noc. O ile oni do tego czasu wytrzymają. Kiedy zacznie zapadać zmroki Za godzinę? Dwie? Mogliby wtedy stąd uciec, czołgając się po dnie strumienia. O ile w ogóle dożyją do zmierzchu. Ten, kto strzelał, ma nad nimi przewagę. Kryje się wśród drzew, a ich jedyną osłoną są niskie brzegi strumienia.
Znów poczuła, że zaczyna dygotać, zęby dzwoniły o siebie, choć starała się jak najmocniej zaciskać szczęki.
-Sunny? Jak tam? - mruknął Chance.
-Bo... boję się.
-Ja też.
Nie, on się nie boi. On wygląda, jakby był w zimnej furii.
Nagle wyciągnął rękę i szybciutko pogłaskał ją po ramieniu.
-Dzięki za te buraczki!
Omal się nie rozpłakała. Buraczki... Jej naprawdę tak strasznie zachciało się tych buraczków, mogłaby pożreć cały słoik. Chyba z powodu tej ciąży. Chance powinien dziękować nie za buraczki, a za to, że Sunny nosi jego dziecko.
Szkoda, że mu o tym nie powiedziała. Trzeba było powiedzieć od razu, kiedy okres zaczął się spóźniać. A teraz... Jakże mu mówić o tym teraz... O, Boże wielki i wszechmocny! Jeśli pozwolisz nam przeżyć, ani sekundy dłużej nie będę trzymać tego w tajemnicy.
–Chance, to nie mogą być ludzie Hauera! - zaszeptała gorączkowo. - Jakim cudem mogli się dowiedzieć, że my akurat dziś wpadniemy na pomysł, żeby zrobić sobie tu piknik! To na pewno jakiś farmer, idiota, który lubi sobie postrzelać do
ludzi!
-Żaden farmer, Sunny, to strzela snajper, profesjonalista.
Serce Sunny prawie przestało bić. Snajper. A Chance wie to najlepiej, przecież on sam uczył się strzelać tak celnie.
Przycisnęła twarz do mokrej trawy, modląc się w duchu, aby zdołała wykrzesać z siebie choć odrobinę odwagi. Jej matka oddała swoje życie za życie córek. Czy ona potrafi być tak samo odważna? Czy potrafi też... oddać za kogoś życie? Jeśli to jedyny sposób, żeby ocalić Chance'a, to może warto umrzeć?
Wtedy dziecko umrze razem z nią. Boże, nie każ mi wybierać! Dziecko albo ojciec dziecka. Nie, kobieta nie jest w stanie dokonać takiego wyboru.
Chance musi żyć. Chance... Czy to możliwe, żeby znali się zaledwie dwa tygodnie? Zdążył dać jej tyle szczęścia i miłości... Bogatej, przebogatej, najpiękniejszej miłości. Dał jej też nowe życie, choć to jeszcze tylko kłębuszek komórek, dziecko nie ma jeszcze ani rączek, ani nóżek, nic, co przypominałoby człowieka, ale ona już kochała tę maciupeńką kuleczkę, już ją powitała na tym świecie, z wielką, wielką radością...
Dziecko albo ojciec dziecka... Ojciec dziecka albo dziecko...
-Daj mi swój pistolet. To były jej słowa. Ale głos - nie jej.
-Co? Oszalałaś?
-Daj mi swój pistolet. Oni nie wiedzą, że mamy broń. Ty nie strzelałeś. Schowam pistolet za paskiem i pójdę. Do mnie nie będą strzelać, bo on chce mieć mnie żywą. I kiedy Hauer do mnie się zbliży, to ja szybko wyciągnę pistolet i...
-Nie!
Złapał ją za podkoszulek i przyciągnął, prawie wcisnął w siebie.
-Rusz się tylko, a przyłożę, zrozumiano?
Puścił ją, z powrotem opadła w płytką wodę.
Wiedziała, że się nie ruszy. Przecież jemu nie da rady się wymknąć.
-Chance, ale my musimy coś zrobić.
-Już robimy - warknął. - Czekamy. Prędzej czy później ten sukinsyn się pokaże.
Czekać. Ona też pomyślała o tym. Czekać, aż zapadnie ciemność. Ale Hauer na pewno ma ze sobą wielu ludzi. Snajper ma tylko przykuć uwagę Sunny i Chance'a. A reszta podejdzie od tyłu...
-Chance? A nie możemy stąd uciech Już teraz. Czołgać się cicho tym strumieniem...
-Nie, strumień jest bardzo płytki, na pewno nas zauważą.
-Myślisz, że ich jest więcej?
-Na pewno. Co najmniej czterech, o ile nie pięciu. Tak, chyba pięciu.
Jego głos zabrzmiał dziwnie entuzjastycznie. Sunny potrząsnęła głową, nie pojmując tego zupełnie. Pięciu! Pięciu na ich dwoje.
-Chance! Nie mamy żadnych szans! I to ciebie tak uszczęśliwia?
-A tak, skarbie. I głowa do góry! Czas pracuje na naszą korzyść.
Nic więcej nie mógł jej powiedzieć, zresztą teraz nie była pora na żadne wyjaśnienia. Oboje byli podminowani, trudno zresztą, żeby było inaczej. A on nie mógł się rozpraszać, musiał być czujny maksymalnie. Jego bystre oczy zdążyły już wyśledzić coś, co spowodowało, że podminowany jest cholernie. Bo coś tu nie gra, i to nie gra porządnie. Tych drani jest pięciu, na pewno. I cała ta piątka poluje na nich.
Ale dlaczego, do cholery, oprócz tej piątki, nikogo więcej tu nie ma?
Po prostu ktoś zdradził. Ktoś? Była tylko jedna możliwość. Któryś z jego ludzi. Podał Hauerowi dokładnie miejsce, gdzie miał odbyć się piknik, mogli więc trafić tu na ślepo. I teraz zamierzają złapać Sunny i Chance'a w kleszcze.
Ma tylko jeden pistolet, u boku umierającą ze strachu Sunny. W tej sytuacji będzie w stanie odpierać atak tylko z dwóch stron. Oni oczywiście zaatakują i z tej trzeciej strony. Wykończą go. Sunny najprawdopodobniej też nie ujdzie z życiem. W ogniu walki kule fruwają jak rozjuszone szerszenie. We wszystkie strony, nie oszczędzając nikogo.
A jego ludzi tu nie ma, to jasne, dlatego po strzale snajpera zapadła cisza. Nikt nie strzelał. Jego ludzi po prostu wysłano gdzie indziej... Czyli ten, co zdradził, to nie jakaś płotka, może nawet i któryś z dowódców, skoro był w stanie zmienić rozkazy.
I ten drań na pewno jest tutaj. Zabić Chance'a Mackenziego, to gratka nie lada. A poza tym woli być na miejscu, żeby dopilnować wszystkiego. On plus dwa psy Hauera, czyli trzech, i sam Hauer, czyli czterech. Hauer nie mógłby poruszać się swobodnie po Stanach, gdyby nie jego przyjaciel z FBI. I jeśli Chance ma szczęście, to ta wtyka jest teraz tutaj. Czyli pięciu.
Oni jednak nie wiedzą, że Chance ma jeden wielki atut w ręku. Zane'a. Bo Zane tu jest. Nikt o tym nie wie, absolutnie nikt, uzgodnili to tylko między sobą. A Zane, najlepszy z najlepszych, jest znakomitym strategiem, zawsze ma jakiś plan alternatywny. Zane na pewno wie już, co się stało i przystąpił do działania. Zbiera ludzi Chance'a, wysłanych stąd na niewłaściwe pozycje.
Jeśli odesłano ich bardzo daleko, Zane'owi nie uda się ich zebrać.
Wtedy można liczyć tylko na Zane'a. Zane, wysławszy odpowiednie informacje, wróci tu i będzie czaić się jak duch za każdym z tych drani.
Trzeba czekać, teraz każda minuta naprawdę pracuje na ich korzyść. Ale on tego wszystkiego nie mógł wyjaśnić Sunny. Teraz nie, chociaż bardzo pragnął uspokoić to blade, drżące ze strachu stworzenie o rozbieganych oczach, jak u zaszczutego zwierzątka.
Czuł gorycz w ustach. Ona drży ze strachu przed tym potworem, który prześladuje ją przez całe życie, a mimo to gotowa była wyjść i złożyć swoje życie w ofierze. Ileż to razy w ciągu tych dwóch tygodni Sunny Miller, niższa od niego o głowę, próbowała go chronić. Pierwszy raz, kiedy ta żmija skradała się koło jego nogi. Potem nie chciała, żeby kuł stopnie w skale, bo jest za ciężki i dla niego to niebezpieczne. A teraz umierała ze strachu, ale wiedział, że gdyby się zgodził, zrobiłaby to, co zamierzała. Oddałaby życie za niego. I czuł się upokorzony.
Jego głowa była ciągle w ruchu, obserwował teren jak najuważniej, minuty mijały. Słońce było już nisko, ale jest jeszcze jasno, zmierzch zacznie zapadać za jakiś kwadrans, może dwadzieścia minut. Im ciemniej, tym Zane'owi będzie łatwiej. A przedtem może uda mu się załatwić jednego z tych drani, a może nawet dwóch...
I nagle zza drzewa, pod którym Chance i Sunny zamierzali zrobić sobie piknik, wyszedł mężczyzna. Wysoki, z automatem 9 milimetrów, wycelowanym prosto w głowę Sunny. Nie odezwał się, nie warknął czegoś w stylu „Rzuć broń!”. Po prostu uśmiechał się i patrzył Chance'owi prosto w oczy.
Chance powoli położył swój pistolet na trawie. Gdyby automat wycelowany był w jego głowę, podjąłby ryzyko. Potrafił reagować błyskawicznie, na pewno szybciej niż ten drań. Ale nie wolno mu narażać życia Sunny.
Kiedy dłoń Chance'a oderwała się od pistoletu, czarny otwór lufy przemieścił się, teraz był wycelowany dokładnie między jego oczy.
-Zaskoczony? - spytał mężczyzna bardzo łagodnym głosem.
Sunny nagle poruszyła się, jej stopy dziwnie bezradnie ślizgały się po dnie strumienia. Chance pomógł jej wstać, podtrzymał.
-Nie, wcale nie - odparł, nie patrząc na człowieka, którego znał bardzo dobrze. - Domyśliłem się, że ktoś sypnął.
Przerażone spojrzenie Sunny prześlizgnęło się po twarzach obu mężczyzn.
-Wy... wy się znacie... - wyjąkała. - Ale jak...
-Pracowaliśmy razem - wyjaśnił uprzejmym tonem Melvin Darnell.
Melvin Darnell, gorliwy Darnell, który na ochotnika zgłaszał się do każdej misji, nawet tych najbardziej niebezpiecznych. Zdobył uznanie kolegów, a on po prostu chciał mieć jak najwięcej informacji.
-Sprzedałeś się, Darnell - warknął Chance. - To draństwo.
-Nie, to bardzo intratny interes. Hauer ma swoich ludzi w FBI, CIA, Ministerstwie Sprawiedliwości, wszędzie, a jednego z nich masz przed sobą. I co w tym dziwnego? On po prostu bardzo dobrze płaci.
-Ale nie sądziłem, że masz zadatki na sadystę. Wiesz, co stanie się z tą dziewczyną, kiedy wpadnie w ręce Hauerowi Oczywiście, że wiesz, ale dla ciebie ważniejsze są jakieś śmierdzące dolce.
-Spokojnie, Mackenzie! Ja wiem tylko, że tatuś chce zobaczyć się z córeczką, reszta mnie nie obchodzi.
-A nie sądzisz, że gdyby on chciał się tylko z nią zobaczyć, to ona byłaby trochę spokojniejsza?
Twarz Sunny była biała jak płótno, nawet usta były bezbarwną kreską. Co do jej przerażenia nie można było mieć żadnych wątpliwości. Ale Mel wzruszył tylko ramionami.
-No to może się trochę pomyliłem. Ale to i tak nie moja sprawa.
-Mel, zastanów się trochę. To skończony drań, i do tego pedofil.
Trzeba mówić, mówić... dużo mówić, żeby dać Zane'owi jak najwięcej czasu.
-A mnie to zwisa, Chance - powiedział pogodnie Mel. - Dla mnie to on może być nawet wcieleniem Hitlera, to i tak nie zmieni koloru jego dolców. I to ty się zastanów, czy warto się wysilać, żeby ruszyć moim sumieniem...
Trzej mężczyźni pojawili się tak samo niespodziewanie jak Melvin Darnell. Szli spokojnie, nie rozglądając się na boki. Jakby byli całkowicie pewni, że nic im nie grozi. Dwóch ubranych w garnitury, trzeci w sportowych spodniach, rozpiętej koszuli i z automatem w ręku, a więc to jeden z psów. A ci w garniturach to na pewno informator z FBI, też z bronią, no i sam Hauer. Tak, to Hauer. Garnitur bardzo elegancki, bez wątpienia włoski. Pięknie opalony, czarne włosy zaczesane gładko do tyłu, na twarzy obleśny uśmiech.
-Witaj, drogie dziecko - zaczął grzecznym tonem. - Jak się cieszę, że w końcu mogę cię ujrzeć. Przecież ojciec powinien znać swoje dzieci, prawda?
Sunny milczała. Patrzyła tylko na niego, a w jej oczach był strach pomieszany z odrazą i nienawiścią. Nie poruszyła się, chociażby dlatego, że silna dłoń Chance'a przygważdżała ją do miejsca. A on bał się o nią. Wiedział, że strach Sunny nie jest paraliżujący i zmusza ją do działania. Teraz, kiedy wydaje się, że Sunny nie ma nic do stracenia, na pewno będzie chciała coś zrobić.
I nagle Sunny odezwała się, głosem bardzo spokojnym:
-A ja myślałam, że jesteś wyższy.
Trafiła. Twarz Crispina Hauera zrobiła się purpurowa. Bo on naprawdę swoim wzrostem nie mógł się pochwalić. Towarzyszący mu mężczyźni przerastali go o głowę.
-Nie mędrkuj, tylko wyłaź z tego błota - wycedził. - Zostaw tego swojego kochasia. I pospiesz się, bo poczęstujemy go kulką. Chyba nie chcesz ubabrać się jego mózgiem? Takie plamy podobno w ogóle nie schodzą.
Sunny nie ruszyła się z miejsca.
-Nie wiem, gdzie jest Margreta - powiedziała. - Lepiej zabij mnie zaraz. Ja i tak nie mogę ci niczego powiedzieć.
A Hauer potrząsnął głową, uśmiechając się niemal z rozczuleniem.
-Myślisz, że w to uwierzę?- Dlaczego tak brzydko kłamiesz?- No, chodź do tatusia!
Wyciągnął do niej rękę.
-Wyjdziesz sama?- Czy panowie mają ci pomóc?
Chance czuł, że jego niepokój z sekundy na sekundę jest coraz większy. Czas mija nieubłaganie. Gdyby tylko Sunny mogła jeszcze przez kilka minut zająć uwagę tego drania, nie prowokując go do ostateczności... Zane na pewno niebawem tu się zjawi. A Hauer stoi na otwartej przestrzeni, niczym nie osłonięty. Zane musi zająć taką pozycję, żeby mieć ich wszystkich na oku. Czterech jest, a gdzie jest ten drugi pies...
-A gdzie jeszcze jeden? - spytał. - Bo was jest pięciu, zgadza się?
Facet z FBI i pies spojrzeli szybko po sobie, potem obaj spojrzeli w stronę drogi. I jakby byli trochę zdziwieni, że tam nikogo nie widać.
A Mel czujnie wpatrywał się w Chance'a.
-Nie dajcie się zagadać. Lepiej kończcie.
-Więc nie jesteś ciekawy, gdzie twój koleś? - spytał Chance.
-Nie - warknął Mel. - Mam to gdzieś. Może spadł z drzewa i skręcił sobie kark.
-Spokojnie, panowie, spokojnie - powiedział z wyraźnym niesmakiem Hauer. - Sonia! A ty wyłaź już z tej rzeczki. Ostrzegam, jak panowie do ciebie zejdą, nie będzie to wcale przyjemne!
Zapadła cisza. Sunny nie ruszała się z miejsca. Zrobiła coś innego. Zmierzyła Hauera pełnym pogardy wzrokiem. Omiotła go od stóp do głów i nagle zaczęła śpiewać. Nucić pod nosem głupiutką, okrutną piosenkę, którą dzieci w przedszkolu śpiewają nie lubianym kolegom.
-Małpa głupia, małpa brzydka, i taka mała, przynieś jej drabinę, żeby do tyłka dostała, bo się nie podrapie...
Piosenka w wykonaniu Sunny okazała się nadzwyczaj skuteczna.
Mel Darnell prychnął, zapewne tłumiąc śmiech. Twarze faceta z FBI i psa były kamienne, a więc zamarli w środku. A twarz Hauera z purpurowej stała się sina.
-Ty suko!
Nie zdążył wyrwać pistoletu facetowi z FBI. Nagle znieruchomiał, jakby uderzył o szklaną ścianę. I w tej samej chwili, kiedy rozległ się charakterystyczny przytłumiony dźwięk, na eleganckiej włoskiej marynarce zakwitła róża. Wielka, czerwona.
Mel zareagował błyskawicznie, nic dziwnego, miał za sobą najlepsze szkolenia. Chance zobaczył jego palce, zaciśnięte już na cynglu, jeszcze zanim odgłos wystrzału dobiegł do uszu wszystkich. Chance chwycił za swój pistolet z rozpaczliwym przebłyskiem świadomości, że i tak nie będzie dostatecznie szybki.
Nagle jakaś siła powaliła go na ziemię.
Sunny. Sunny, która całe życie pracowała nad tym, aby jej drobne ciało nie było takie słabe, na jakie wygląda. Pchnęła go, wydając z siebie straszliwy krzyk, prawie zagłuszający odgłos wystrzału. A potem, z tą samą szybkością, rzuciła się na Mela, żeby nie wystrzelił drugi raz.
Mel nie mógł już drugi raz pociągnąć za cyngiel. Kula Zane'a trafiła go w samo serce. Zaraz też rozległy się strzały. Zane nie był sam. Ludzie Chance’a wrócili i otworzyli ogień. Sunny, rozpłaszczona w płytkiej wodzie, osłonięta szczelnie wielkim ciałem Chance'a, liczyła ostatnie sekundy grozy.
Potem ktoś krzyczał, bardzo głośno krzyczał, że to już koniec, żeby już nie strzelać. I nagle zapadła cisza.
Sunny siedziała z boku i szeroko otwartymi oczami wodziła za światłem potężnych reflektorów, oświetlających koszmarne widowisko. To światło, niezwykle ostre, przesuwało się powoli, ukazując każdy szczegół. A kawałki ziemi, które zostawiało za sobą, wydawały się jeszcze bardziej czarne niż poprzednio.
Jakiś mężczyzna przyniósł wiaderko, odwrócił do góry dnem i Sunny miała na czym usiąść. Była przemoczona do suchej nitki, szczękała zębami z zimna, choć ta sierpniowa noc była bardzo ciepła. Koc na jej ramionach wcale nie grzał, mimo że zdrętwiałymi palcami próbowała otulić się nim jak najszczelniej.
Bolało ją, bolało straszliwie, z tego bólu trudno jej było wysiedzieć, ale siłą woli pozostawała na wiaderku. Nawet udawało jej się siedzieć prosto.
Ci mężczyźni dookoła to byli profesjonaliści. Ze spokojem i fachowo zajmowali się pięcioma ciałami, ułożonymi na trawie w równiutkim rządku. Byli bardzo uprzejmi, także wobec miejscowej policji, która zajechała z głośnym wyciem syren, chociaż i tak było wiadomo, że to nie oni będą tu wydawać dyspozycje.
Chance był dowódcą. Był dowódcą tych ludzi, którzy wyszli zza drzew.
Ten mężczyzna, który pierwszy strzelił do Chance’a, powiedział do niego „Mackenzie”, a teraz też słyszała, jak ci miejscowi zwracają się do Chance'a „panie Mackenzie”. On odpowiadał, czyli nie było tu żadnej pomyłki.
Jeszcze nie zdążyła poukładać sobie w głowie wszystkiego, co wydarzyło się dziś nad tym strumieniem. Jeden tylko fakt był już dla niej jak najbardziej oczywisty. To była zasadzka. A jej wyznaczono rolę podstawową. Rolę przynęty.
Nic, absolutnie nic nie zdarzyło się przypadkiem. Chance wykonywał swoje zadanie, a dookoła wszędzie czatowali jego ludzie. Wśród tych ludzi rozpoznała nawet tego opryszka, który chciał ukraść jej teczkę na lotnisku w Salt Lake City. Teraz, schludny, gładko wygolony, krzątał się razem z innymi. Jedna wielka mistyfikacja. Nie, nie miała pojęcia, jak on to wszystko zorganizował, jej umysł nie był w stanie jeszcze tego ogarnąć. Ale to on musiał spowodować, że za Boga nie mogła dolecieć do Seattle i o oznaczonej godzinie znalazła się na lotnisku w Salt Lake City. Po to, aby napadł na nią fałszywy złodziej i Chance mógł wybawić ją z opresji. To był plan wymagający wielkich nakładów i opracowany szczegółowo przez najlepszych profesjonalistów. Plan, w którym założono, że ona jest w zmowie ze swoim ojcem. Po tej wpadce w Chicago sprawdzali na pewno wszystkich, no i doszli, kim ona jest naprawdę. Chance, zgodnie z planem, miał ją w sobie rozkochać, żeby pomogła mu w infiltracji organizacji ojca. Niestety, pomylił się. Ona nie tylko nie współpracowała ze swoim ojcem, ona drżała ze strachu przed nim i nienawidziła go. Chance usłyszał o tym z jej własnych ust. Wtedy wprowadził do planu korektę i wyznaczył jej inną rolę. Rolę przynęty.
Teraz stał, kilkanaście metrów dalej, zajęty rozmową z jakimś mężczyzną, wysokim i barczystym, wyglądającym bardzo groźnie.
Patrzyła na Chance'a, patrzyła, a w jej obolałym, cierpiącym ciele pojawił jeszcze jeden ból.
Jej światło, jasne światło, zgasło.
Chance popatrywał na Sunny co chwilę, właściwe to prawie nie spuszczał jej z oka. Siedziała na tym wiaderku otulona kocem i przeraźliwie blada. A on nie miał czasu, żeby ją przytulić, dodać otuchy. Miał pełne ręce roboty. Trzeba uzmysłowić miejscowym, że to on ma tu wszystko pod kontrolą, a nie oni, dopilnować ciał, i przekazać, gdzie trzeba, to co mówił Mel o wtykach Hauera.
Sunny jest bardzo inteligentna i bystra. Zauważył, jak dokładnie obserwuje wszystko, co dzieje się teraz dookoła, i widział, jak jej twarz coraz bardziej jest ściągnięta, coraz bledsza. Jakby powoli dochodziła do wniosku, jedynego, do jakiego mogła dojść.
Poza tym słyszała, że dla wszystkich jest Mackenziem.
Przechwycił jej spojrzenie. Przez kilka sekund wpatrywali się w siebie, dzieliło ich kilka metrów. Przepaść, nad którą nie przerzucono żadnego mostu. Postarał się, aby jego twarz nie wyrażała niczego. Wiedział, że ona już rozważyła wszystko, co mogłoby go usprawiedliwić. Wiedział też, że miał słuszne powody, aby postępować tak, a nie inaczej. Ale jeden fakt był niezbity. Wykorzystał Sunny, narażał jej życie. To jednak Sunny pewnie zdolna byłaby mu wybaczyć. Nie wybaczy mu czego innego - sposobu, w jaki ją wykorzystał.
Widział, jak jej oczy gasną, znika ten jej świetlisty, brylantowy blask, zostaje smutna, mdła szarość. Odwróciła głowę. Ale przedtem pokazała mu. Pokazała ręką, że on ma się...
Odwrócił szybko głowę i napotkał wzrok brata. Jasne oczy Zane'a, pełne mądrości. On już wszystkiego się domyślił.
- Chance, jeśli chcesz, żeby była twoja, nie pozwól jej odejść.
Proste. I jednocześnie bardzo trudne. Nie pozwól jej odejść... Czy on w ogóle ma do tego prawo?- Ta dziewczyna zasługuje na kogoś lepszego, nie na takiego jak on. Ale słowa Zane'a zasiały już ziarno wątpliwości. Może jednak... Może zatrzymać...
Odwrócił się, żeby znów spojrzeć na Sunny.
Wiaderko, odwrócone do góry nogami, stało na swoim miejscu, ale już nikt na nim nie siedział. Podszedł natychmiast do tego miejsca, zaczął rozglądać się dookoła. Jego ludzie rozstawieni byli po kilku na całym terenie. Część z nich miała jakieś zadania, część po prostu obserwowała teren. I nigdzie nie zauważył Sunny.
Pochylił się, zaczął wpatrywać się w trawę, w nadziei, że znajdzie jakiś ślad, mówiący, w którą stronę poszła Sunny. Ale trawa była zdeptana stopami wielu ludzi. Jego wzrok przemknął po wiaderku. Dziwnie ciemnym, mokrym. Przejechał dłonią po blaszanej powierzchni, podniósł dłoń do oczu. Czerwona. I dłoń, i palce. Krew Sunny.
Poczuł, jakby cała jego krew nagle odpłynęła z ciała. Postrzelili ją, a w tym mroku nikt nie dostrzegł krwi na jej mokrym, ubrudzonym mułem ubraniu. Siedziała tu, krwawiła i nikomu nic nie powiedziała. Dlaczego?
Bo podjęła decyzję. Gdyby zdradziła, że jest ranna, opatrzono by ją i przewieziono do szpitala. Byłaby więc nadal uchwytna, Chance mógłby się z nią jeszcze zobaczyć. A ona nie chciała go już widzieć. Więc odeszła, bez żadnych scen, przeprosin czy wyjaśnień. Po prostu znikła.
Od samego początku wiedział, że rozstanie będzie bolało. Ale nie spodziewał się, że to będzie taki cios. Potężny cios w samo serce. I ten strach, przemieniający ciało w lód.
- Chłopaki! - ryknął. Wszystkie twarze natychmiast zwróciły się ku niemu. - Szukać jej! Zostawić wszystko i szukać jej! Natychmiast! Szukać Sunny Miller! Ona jest ranna!
Spojrzał w ciemność za ciepłym kręgiem świateł reflektorów. Ona musi tam być, to przecież zaledwie kilka minut, nie mogła odejść daleko.
Znajdą ją. Nic innego nie wchodziło w grę.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Chance bez końca przemierzał korytarz, z którego wchodziło się do poczekalni, gdzie znajdował się gabinet chirurga. Musiał chodzić, bez przerwy. Bał się, że jeśli zatrzyma się choć na chwilę, to upadnie i nie będzie miał siły się podnieść.
Nie wiedział, że w ogóle można odczuwać tak paniczny strach. O siebie nie bał się nigdy, nawet kiedy widział lufę, wycelowaną prosto w jego twarz. Mel nie był przecież pierwszy, który trzymał go na muszce. Ale teraz Chance bał się o Sunny. Znalazł ją w trawie, nieprzytomną, jej puls był ledwo wyczuwalny.
Chwała Bogu, że na akcję pojechał i lekarz. Gdyby go nie było... Ale był. Udało mu się częściowo powstrzymać krwotok, podłączył kroplówkę i dowiózł Sunny do szpitala żywą.
Tam Sunny natychmiast otoczyła grupa lekarzy i pielęgniarek.
-Czy pan jest jej krewnymi - zapytała jedna z pielęgniarek, wypychając Chance'a za drzwi.
Usłyszał swój głos:
-Tak. Jestem jej mężem.
Nie, on nie mógł dopuścić, żeby ktokolwiek inny podejmował decyzje dotyczące zdrowia Sunny. Zane, który nie opuszczał go ani na chwilę, nie okazał żadnego zdziwienia.
-Jaką grupę krwi ma pana małżonka?
Naturalnie, że nie wiedział, tak samo, jak nie znał odpowiedzi na żadne z następnych pytań. Ale nawet gdyby znał, to i tak nie był w stanie udzielić jakiejś logicznej odpowiedzi. Jego cała uwaga skupiona była na postaciach w seledynowych fartuchach, pochylonych nad Sunny. Pielęgniarka dała mu w końcu spokój. Poklepała go po ramieniu i powiedziała, że wróci za chwilę, kiedy stan jego żony będzie już stabilny. Był jej wdzięczny za optymizm. Tymczasem Zane, z typowym dla niego refleksem, zlecił, aby do jego podręcznego komputera natychmiast wysłano kopię pliku z danymi o Sunny. Dzięki temu Chance będzie miał wszystkie potrzebne informacje, kiedy pielęgniarka wróci i zada mu następną serię pytań. Ale przedtem czekał go jeszcze jeden szok, kiedy z gabinetu wyszedł chirurg w seledynowym fartuchu poplamionym krwią.
-Pańska żona na moment odzyskała przytomność - powiedział. - Pytała o dziecko. Czy pan wie, od kiedy pańska żona jest w ciąży?
Chance zachwiał się, dobrze, że obok była zbawienna ściana, o którą mógł oprzeć głowę.
-Ona jest w ciąży? - spytał ochrypłym głosem.
-Aha - mruknął lekarz. - Rozumiem. No cóż, być może dopiero teraz taka możliwość przyszła jej do głowy. W każdym razie zrobimy kilka testów, no i podejmiemy odpowiednie środki ostrożności. Teraz zabieramy ją na blok operacyjny. Pielęgniarka pokaże panu, gdzie czekać.
I odpłynął, powiewając tasiemkami nie zapiętego z tyłu seledynowego fartucha.
-Twoje- - spytał krótko Zane, wbijając w niego przenikliwe jasne oczy o sile lasera.
-Tak.
W ciąży.- Ale kiedy Chance w zamyśleniu pocierał czoło. No, jasne. Już wiedział, gdzie i kiedy zdarzyło mu się pójść na całość. Pamiętał to z zadziwiającą ostrością. Tylko dwa razy. A przecież wystarczy i jeden raz.
Natychmiast zaczął kojarzyć pewne fakty. Przecież on dość często miał okazję obserwować kobiety w ciąży, jego bratowe bez przerwy rodziły nowych Mackenziech. Teraz rozumiał, skąd się wzięła ta senność Sunny przed południem i gwałtowny apetyt właśnie na buraczki. I wiedział dokładnie, kiedy Sunny mogła zajść w ciążę. To stało się na tym kocu, w słońcu, kiedy kochali się po raz drugi. Dziecko urodzi się więc w połowie maja. O ile Sunny przeżyje...
Musi żyć. Nie dopuszczał innej możliwości. Za bardzo kochał Sunny, żeby w ogóle o czymś takim pomyśleć. Ale widział tę cholerną ranę w jej prawym boku i był przerażony.
Chodził tam i z powrotem, a Zane chodził razem z nim. Zane widział wiele ran postrzałowych, sam miał po nich niejedną bliznę. A Chance miał szczęście. Kilka razy pchnięto go nożem, ale kula nigdy go nie dosięgła.
Boże, a tam było tyle krwi... Jak ona to wytrzymała?- Stała tak długo. Odpowiedziała na wszystkie pytania, powiedziała, że z nią wszystko w najlepszym porządku, nawet przeszła się kawałek, dopóki jeden z jego ludzi nie skombinował tego kubełka, żeby miała na czym usiąść. Było ciemno, była owinięta kocem. Nikt niczego nie zauważył. A ona powinna była leżeć na ziemi i wić się z bólu...
Chirurg wyszedł do nich dopiero po sześciu godzinach. Ledwo trzymał się na nogach.
-Myślę, że pańska żona da radę - powiedział lekarz i jego twarz rozjaśnił uśmiech. Uśmiech pełen osobistej satysfakcji. - Musieliśmy usunąć kawałek wątroby, uszkodzony przez kulę. Poza tym trzeba było dokonać resekcji kawałka jelita. Przetoczyliśmy prawie całą krew i wydawało się, że mamy wszystko pod kontrolą... - Urwał i potarł dłonią twarz. - Wtedy stanęło serce. Ale odzyskaliśmy ją. Teraz stan pańskiej żony jest stabilny. Miała dużo szczęścia.
-Szczęścia... - powtórzył Chance, uzmysławiając sobie, jakiego spustoszenia dokonano w organizmie Sunny.
-To musiał być rykoszet - ciągnął chirurg. - Została trafiona tylko odłamkiem.
A Chance już domyślił się, kiedy Sunny została trafiona. Kiedy go pchnęła i powaliła na ziemię, a Darnell już nacisnął na spust. Chybił, kula musiała trafić w jakiś kamień. I Sunny dostała odłamkiem. Sunny znów go chciała ochronić. Nie po raz pierwszy.
-Na intensywnej terapii potrzymamy ją co najmniej dobę - poinformował lekarz. – Musimy być pewni, że nie wdała się żadna infekcja. Ale myślę, że wszystko będzie w porządku i...
Znów miły, zmęczony uśmiech.
-I za tydzień będziemy mogli ją wypisać.
Sunny wracała do przytomności stopniowo. Tak jakby była zanurzona w głębokiej wodzie, i pływała, w górę i w dół, a na powierzchnię wydostawała się na bardzo krótko. Za pierwszym razem usłyszała przytłumione głosy, jakby dochodziły z bardzo daleka. Słyszała jakiś szum, brzęczenie, i była świadoma, że coś tkwi w jej gardle. Za drugim razem, kiedy znów wypłynęła, uświadomiła sobie, że leży na czymś gładkim, bawełnianym i to musi być prześcieradło. A za trzecim razem udało jej się otworzyć oczy. Wszystko było zamazane, niewyraźne, ale zdecydowanie przypominało jakieś maszyny, jakąś aparaturę. Wtedy udało jej się nawet trochę pomyśleć. Jest w szpitalu, tak... i wszystko ją boli, ale ten ból jakby był daleko. I w gardle nie ma już tej rury.
Pamiętała, jak przez mgłę, kiedy przenosili ją gdzieś indziej. I to wcale nie było przyjemne. A poza tym wciąż ktoś do niej podchodził, zapalał bardzo jasne, ostre światło, i dotykał jej.
Stopniowo jednak odzyskiwała władzę nad swoim ciałem. Nawet udało jej się z wielkim wysiłkiem unieść rękę i wskazać na swój brzuch. I wypowiedzieć jedno słowo.
-Dziecko...
-Wszystko w porządku, proszę się nie martwić – uspokoiła pielęgniarka, uśmiechając się do niej serdecznie.
Sunny poczuła, że chce jej się pić. Była nieludzko spragniona. Dlatego następny wyraz brzmiał:
-Wody...
I pielęgniarka włożyła jej do ust malutki kawałek lodu.
Razem ze świadomością wracał ból. Był coraz silniejszy, w miarę jak ustępowało oszołomienie po narkozie. Bolało bardzo, a to oznaczało, że ona żyje. A była już taka chwila, kiedy myślała, że umarła...
Na oddziale intensywnej terapii bardzo często dyżurował przy niej młody pielęgniarz Jerry, bardzo wesoły, miły chłopak.
-Ktoś koniecznie chce się z panią zobaczyć. Poprosić?- spytał, a ona gwałtownie potrząsnęła głową, co było błędem niewybaczalnym, bo znów odezwał się ból, już jako tako przytłumiony środkiem znieczulającym.
Wydawało jej się, że na tym oddziale spędziła wiele dni, ale Jerry wyprowadził ją z błędu.
-Trzydzieści sześć godzin, równiutko. A teraz przeniesiemy panią do pokoju, oczywiście jednoosobowego. Już tam wszystko szykują.
Te przenosiny były prawie jak druga operacja. Dwóch sanitariuszy, trzy pielęgniarki i pół godziny czasu. Kiedy już wszystko zostało przeniesione i podłączone, Sunny była wykończona, potem jednak bardzo zadowolona. Świeża pościel była taka przyjemna, górna połowa łóżka podniesiona nieco wyżej, a dodatkowo poduszka pod głową. I ta półsiedząca pozycja dawała jej poczucie, że wraca do normalności.
W pokoju stały kwiaty. Piękne róże w kolorze brzoskwini, ze zbrązowiałymi listkami. Róże rozsiewały wokół siebie upojny zapach, przytłumiający zapachy szpitalne, czyli tych wszystkich środków dezynfekujących i środków czystości. Sunny patrzyła na te róże, ale nie zapytała, od kogo te kwiaty.
– Żadnych odwiedzin - powtarzała z uporem każdej pielęgniarce. - Chcę odpocząć.
Pozwolono jej jeść już galaretkę i pić słabą herbatę. Drugiego dnia wypiła trochę bulionu i na jakiś kwadrans posadzono ją na krześle. Było miło znów stanąć na własnych nogach, nawet jeśli tylko na kilka sekund. Tyle bowiem zajęło przemieszczenie się z łóżka na krzesło. Ale najmilej było, kiedy z tego krzesła wróciła do łóżka.
Trzeciego dnia znów doręczono kwiaty, a właściwie jeden, wielki, różowy, wynurzający się z szarawych liści. Sunny nie wiedziała, jak ten kwiat się nazywa. W ogóle bardzo słabo znała się na roślinach, nigdy ich nie hodowała, z tego samego zresztą powodu również nigdy nie miała psa czy kota. Przecież jej w domu właściwie nigdy nie było.
A kiedy popatrywała na prześliczny kwiat, dotarło do niej, że teraz będzie inaczej. Będzie mogła hodować sobie wszystkie rośliny, jakich tylko dusza zapragnie. Crispin Hauer nie żyje. Ona i Margreta są wolne.
Margreta... Sunny natychmiast zaczęła się zastanawiać, który to może być dzień tygodnia, i gdzie jest jej komórka.
Czwartego dnia, po południu, do pokoju wszedł Chance.
Sunny natychmiast odwróciła głowę i spojrzała w okno. Chociaż tak naprawdę była zdumiona, że on dał jej tyle czasu, żeby doszła do siebie. Teraz przyszedł. A ona... no cóż, to będzie ostatni akt tej sztuki i kurtyna opadnie.
Swój ból psychiczny trzymała dotychczas na wodzy, koncentrując się na bólu fizycznym. Teraz jednak ten pierwszy ból zdecydowanie stał się silniejszy. Starała się jednak go opanować, zdecydowana, że nie będzie robić żadnych scen. Bo wtedy straci szacunek do samej siebie.
-Twoją komórkę miałem stale przy sobie - powiedział Chance, stając na tle okna, dzięki czemu i tak musiała na niego spojrzeć. - Margreta dzwoniła wczoraj.
Ręce Sunny kurczowo zacisnęły się na kołdrze. Boże! Co przeżyła Margreta, kiedy usłyszała w słuchawce obcy, męski głos!
-Mówiłem bardzo szybko - powiedział Chance.- Powiedziałem, że jesteś ranna, ale wszystko będzie okey, że Hauer nie żyje, a ja dziś przyniosę ci komórkę do szpitala. Będzie mogła do ciebie zadzwonić i upewnić się, że to wszystko prawda. Margreta nie odzywała się, ale wysłuchała mnie. I rozłączyła się bez słowa.
-Dzięki - powiedziała Sunny z wielką ulgą.
Chance zrobił to perfekcyjnie.
Wyglądał trochę inaczej. Nie tylko ubranie - teraz miał na sobie czarne eleganckie spodnie i białą jedwabną koszulę. Zachowywał się inaczej. On zawsze szpanował. Niby taki dzielny, wesoły pilot czarterowy, troszkę uwodziciel. A teraz był sobą. Dojrzałym, poważnym mężczyzną, który kieruje wieloma ludźmi i skutecznie nagina rzeczywistość do swoich zamierzeń.
Podszedł do łóżka, bliziutko, pochylił się i bardzo delikatnie - jego palce były leciutkie jak pajęczyna - dotknął jej brzucha.
-Nasze dziecko ma się dobrze.
A więc już wiedział. I to był szok, chociaż powinna domyślić się, że lekarze mogli mu powiedzieć.
-Miałaś zamiar mi o tym powiedzieć?
Złocistobrązowe oczy utkwione były w jej twarzy. Jakby chciały dojrzeć każde drgnienie mięśni.
-Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam - wyznała, zgodnie z prawdą.
Przecież ona jeszcze sama tak do końca nie przyzwyczaiła się do myśli, że jest w ciąży.
-To wszystko zmienia, Sunny.
-Mam uwierzyć? Tobie ? Czy ty w ogóle powiedziałeś mi kiedyś cokolwiek, co było prawdą?
Zawahał się.
-Chyba... nie.
-Pompa paliwowa była w porządku?
-Tak.
-Z tego kanionu mogliśmy wydostać się w każdej chwili
- Tak.
-Nie nazywasz się Chance MacCall.
-Nie. Chance Mackenzie.
-No, tak. Przynajmniej imię się zgadza.
-Sunny, proszę...
-Co „proszę”? Lepiej, żebym nie dociekała, do jakiego stopnia byłam idiotką? I czy ty w ogóle byłeś w tych rangerach.
-Nie, w Marynarce Wojennej. Teraz jestem w wywiadzie.
-Dlatego udało ci się zablokować wszystkie moje loty tamtego dnia.
Chance skrzywił się, potem jednak skinął głową.
-Ten złodziej na lotnisku to jeden z twoich ludzi.
-Tak. Jeden z najlepszych. I ochrona to też byli moi ludzie.
Dłoń Sunny nerwowo szarpała brzeg kołdry.
-A potem... potem zorganizowałeś wszystko tak, żeby zwabić mojego ojca.
-Tak. I udało się. Po tych wiadomościach w telewizji zaczęło nas śledzić dwóch jego ludzi.
-A dlaczego lataliśmy potem z lotniska na lotnisko?- Nie lepiej było zostać w Seattle? Po co tyle zachodu?
-Żeby wszystko wyglądało naturalnie. I żeby Hauer nie bał się dołączyć do swoich ludzi.
Sunny zamilkła na chwilę. Wzięła głęboki oddech.
-A ten piknik? Czy kochałbyś się ze mną na trawie, żeby to też wyglądało naturalniej
-Nie. Romans z tobą był konieczny do realizacji planu. Ale ja to, co było między nami, potraktowałem bardzo... osobiście.
-Rozumiem. I w sumie powinnam ci za to jeszcze pięknie podziękować. A więc dziękuję. I teraz wynoś się.
-Nie.
Rozsiadł się na krześle przy łóżku i powtórzył:
-Nie. Nigdzie nie pójdę. I jeśli skończyłaś już z tą analizą, przejdźmy teraz do podejmowania decyzji.
-Ja już podjęłam. Więcej nie chcę cię oglądać.
-Nie pozbędziesz się mnie. Bo to dziecko, które nosisz, jest moje. Moje, skarbie.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Po ośmiu dniach Sunny wypisano ze szpitala, mimo że ledwo, ledwo chodziła. Sił wcale nie odzyskała, zapewniono ją jednak solennie, że z czasem wrócą. O normalnym ubraniu nie było mowy, tylko koszula nocna i szlafrok- prezent od Chance'a - ponieważ nadal nie tolerowała najmniejszego ucisku w okolicy talii.
Słaba kondycja nie pozwalała na samodzielną podróż do Atlanty, nie mówiąc o tym, że w koszuli nocnej trochę niezręcznie wkraczać na pokład samolotu. Jakieś rozwiązanie jednak znalazła. Zarezerwowała pokój w hotelu, upewniwszy się, że można tam jedzenie zamawiać do pokoju. W tym to pokoju Sunny zamierzała odzyskać siły, no i zastanowić się, co dalej.
Miała cichą nadzieję, że Margreta zjawi się w szpitalu i ofiaruje swoją pomoc. Ale Margreta, choć w jej głosie słychać było wielką radość i ulgę, skutecznie się oparła sugestii Sunny, że może by jednak wpadła do Des Moines. W rezultacie wymieniły tylko numery telefonów i Margreta już się nie odezwała. Sunny starała się to zrozumieć. Margreta zawsze stroniła od ludzi i prawdopodobnie luźny kontakt z siostrą zadowalał ją całkowicie. Tym niemniej Sunny trudno było pozbyć się uczucia przygnębienia, kiedy dotarło do niej, że nigdy nie będzie miała takiej siostry, jakiej by pragnęła.
Teraz zresztą bardzo często wpadała w melancholię, prawdopodobnie miało to związek z burzą hormonów w pierwszym okresie ciąży. Jedna z pielęgniarek pocieszyła ją, że depresja bardzo często występuje także w okresie rekonwalescencji. Kiedy człowiek dochodzi do pełni sił, depresja mija.
Niestety, jednym z powodów depresji Sunny był Chance. Odwiedzał ją codziennie, raz nawet przyprowadził ze sobą tego bardzo wysokiego mężczyznę, z którym rozmawiał zaraz po strzelaninie. Ku zdumieniu Sunny ten mężczyzna był bratem Chance’a. Miał na imię Zane, uścisnął jej dłoń wyjątkowo delikatnie i pokazał zdjęcia swojej rodziny, ślicznej żony i trójki rozkosznych dzieci. Potem przez pół godziny opowiadał zabawne historyjki o wyczynach swej córeczki Nick.
Kiedy Zane i Chance wyszli, Sunny wpadła w straszliwą depresję. Taki Zane to ma wszystko, pracę i kochającą rodzinę, którą on również darzy wielką miłością. A ojciec jej dziecka, Chance, tematu rodziny w ogóle nie tykał, choć ten temat po prostu wił się między nimi jak pustynna żmijka. Chance jakby niczym się nie przejmował i Sunny nie pozostawało nic innego, jak zaakceptować tę jego niechęć do jakichkolwiek wyjaśnień czy planów na przyszłość. Zamiast tego Chance raczył ją opowieściami o swojej rodzinie, która mieszka w stanie Wyoming i o domu na wzgórzu, nadal przez wszystkich nazywanym ich domem, choć mieszkają tam już tylko rodzice. Chance miał ponoć czterech braci i jedną siostrę, dwunastu bratanków i jedną bratanicę, ową Nick, którą uwielbiał. Siostra układała konie, stosunkowo niedawno wyszła za mąż, jeden z braci był ranczerem, a ożenił się z wnuczką długoletniego wroga rodziny Mackenziech. Inny znów był kiedyś pilotem, latał na myśliwcach i ożenił się ze specjalistką od chirurgii twardej. Zane ożenił się z córką ambasadora, a Joe, najstarszy z braci, był to, ni mniej nie więcej, tylko sam generał Joseph Mackenzie z Pentagonu.
Trudno było w to uwierzyć, ale podobno nawet w bajkach tkwi źdźbło prawdy. Potem jednak przypomniała sobie o zdolnościach aktorskich Chance'a i znów wpadła w depresję, przesiąkniętą wielką goryczą.
Zdawało się, że dawna słoneczna Sunny odeszła bezpowrotnie. Kiedyś śmiała się często i z byle czego, śmiała się długo i serdecznie. Teraz nie miała nawet ochoty się uśmiechnąć. Bo niezależnie od tego, że usilnie próbowała o tym właśnie nie myśleć, ta myśl powracała nieustannie.
Chance jej nie pokochał.
Wydawało jej się, że coś w niej umarło, czuła się w środku zimna i pusta. Próbowała to ukryć przed sobą, zignorować, skoncentrować się całkowicie na swoim zdrowiu. Na próżno. Pusta szarość coraz bardziej rozprzestrzeniała się w jej duszy.
W dniu, w którym ją wypisano, usadzono ją w fotelu na kółkach i zwieziono do holu. Stąd Sunny zadzwoniła po taksówkę, prosząc, aby za kwadrans podjechała pod wejście główne.
Przysiadła jeszcze na chwilę w tym fotelu, pracownica szpitala postawiła jej na kolanach małą torebkę, w której było trochę ubrań Sunny, dodała plecaczek i na koniec różowy kwiat w doniczce.
-Chyba powinnam coś podpisać, skoro wychodzę ze szpitala?- - spytała Sunny.
-Nie, wszystko już jest w porządku - odparła kobieta, zerkając do dokumentacji Sunny. - Pani mąż wypełnił wszystkie formularze.
Sunny omal nie rzuciła jej w twarz, że ona żadnego męża nie ma. Zmilczała jednak, z przyczyny bardzo prozaicznej. Bo i z czego niby miała zapłacić za kosztowny pobyt w szpitalu? Chance prawdopodobnie już to załatwił. No cóż, sumienie go ruszyło i postanowił przynajmniej uregulować jej rachunki.
Dziwne jednak, że dziś tu się nie zjawił. Przecież wydawało się, że jest bardzo przejęty dzieckiem i odwiedzał ją codziennie. Prawdopodobnie wysłali go na kolejną misję....
Nie, wcale nie wysłali. Kiedy miła pani wywoziła ją przez drzwi, już przez szybę dojrzała znajomą sylwetkę zielonego forda explorera. Z samochodu wysunęły się najpierw długie nogi, potem reszta Chance'a.
Sunny powitała go chłodno.
-Zamówiłam taksówkę.
Wiedziała jednak, że szkoda słów.
-Aha - mruknął, odbierając od niej cały skromny dobytek i umieszczając na tylnym siedzeniu.
Potem otworzył drzwi z prawej strony. A Sunny zaczęła powolutku, centymetr po centymetrze, przesuwać się do przodu w tym fotelu, szykując się do wstania. Opracowała sobie tę metodę na zwykłym krześle, niestety, ten fotel na kółkach okazał się wyzwaniem nieco śmielszym. Chance odczekał tylko minutę, potem podniósł ją i wsadził do explorera.
-Dziękuję - powiedziała. Co szkodzi być uprzejmą, tym bardziej że jego metoda była znacznie mniej bolesna i czasochłonna.
-Drobiazg.
Zapiął jej pasy, upewnił się, czy nie uwierają w bolesne miejsca i zajął miejsce za kierownicą.
-Zarezerwowałam pokój w hotelu - odezwała się Sunny. - Niestety, nie bardzo wiem, jak tam dojechać.
-Nie jedziemy do żadnego hotelu.
-Jak to? Przecież muszę dokądś pojechać, a nie jestem jeszcze w stanie wsiąść do samolotu.
-Zabieram cię do domu. Do mnie.
-Nie!
-Nie masz wyboru. Dowiozę cię, choćbyś kopała i darła się przez całą drogę.
Chyba chciał ją sprowokować. Ale nie kopnęła, naturalnie, ze względu na bolesne następstwa, jakie mógł mieć każdy jej gwałtowniejszy ruch.
- A dokąd to dokładniej mamy jechać?- Teraz na lotnisko. Stamtąd polecimy do Wyoming. Do domu, Sunny.
W samolocie Sunny była wyjątkowo cicha, starała się też robić jak najmniej zamieszania wokół swojej osoby. Nie skarżyła się na nic, ale Chance i tak się domyślał, że ta podróż kosztuje ją dużo wysiłku. Wyglądała bardzo mizernie, policzki i usta bledziutkie, na pewno schudła dobre pięć kilo. A osoba tak szczupła w ogóle nie powinna tracić na wadze. Lekarz zapewniał, że komplikacji nie ma żadnych, wszystko idzie ku dobremu. Ciąża jest w bardzo wczesnym stadium i żaden test nie udzieli teraz informacji o stanie dziecka. Lekarze jednak zastosowali odpowiednie środki ostrożności i są pewni, że dziecko nie ucierpiało.
Chance niepokoił się i o dziecko, i o to, czy ciąża nie wydłuży okresu rekonwalescencji. Wiadomo przecież, że organizm Sunny nastawia się teraz głównie na macierzyństwo. A w sumie to chodzi teraz o jedno. Sunny powinna mieć jak najlepszą opiekę. Nie wolno jej spuszczać z oczu, ma być rozpieszczana, psuta do niemożliwości. Czyli jedynym miejscem, gdzie takie warunki można jej stworzyć, jest dom na Wzgórzu Mackenziech.
Dziś rano zadzwonił do domu i zapowiedział, że przywozi ze sobą Sunny i wyjaśnił pokrótce całą sytuację. Sunny jest w ciąży, on chce się z nią ożenić, ale ona jest na niego wściekła. Ale kiedy będzie w domu na wzgórzu, może łatwiej będzie im się dogadać.
Mary, jak to Mary, od razu wpadła w zachwyt i zakładała tylko jeden możliwy wariant wydarzeń. Sunny na pewno mu przebaczy, po czym wezmą ślub i urodzi się kolejny potomek w rodzinie Mackenziech. I dlatego Mary była bardzo szczęśliwa, jako że miało się spełnić jej największe marzenie: Chance się wreszcie ożeni, a ona i Wolf znów będą mieli nową synową i nowe wnuki. A to był dla nich zawsze wielki powód do szczęścia.
Chance miał zamiar zrobić dokładnie to, czego pragnęła jego matka. Kiedyś, co prawda, zaklinał się, że nigdy się nie ożeni, a o dzieciach też nie było mowy. Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej, tym niemniej temat małżeństwa w jego rozmowach z Sunny nadal był tabu. Po prostu ciągle bał się powiedzieć jej całą prawdę o sobie. Bał się, jak Sunny przyjmie to, o czym, jego zdaniem, powinna się dowiedzieć. O pierwszych czternastu latach życia Chance'a Mackenziego.
Wylądowali na prowizorycznym pasie startowym na terenie posiadłości Zane'a. Serce Chance'a zabiło gwałtownie, kiedy zobaczył, któż to taki wyszedł na powitanie. Ożywiła się również Sunny.
-Chance? A ci ludzie... to kto to?
-A... to taki rodzaj kampanii honorowej.
W dole czekał cały klan Mackenziech. W komplecie. Josh i Loren przybyli z Seattle, razem z trójką swoich synów. Obok Mike i Shea, ze swoją dwójką. Dalej Zane i Barrie, każde z nich z jednym z bliźniaków na ręku. Zjawił się nawet Joe, w galowym mundurze Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, przyozdobionym nieprzyzwoitą ilością baretek. Na pewno niełatwo było mu się oderwać od obowiązków, z drugiej jednak strony taki Joe teoretycznie może robić, co dusza zapragnie, skoro w całym kraju nie ma już w jego formacji wojskowego starszego od niego rangą. Obok niego stała Caroline, jeden z czołowych fizyków na świecie, niezwykle szykowna w turkusowych spodniach i białych sandałkach. Zabrali ze sobą, naturalnie, swoich pięciu synów, i tym razem nie tylko najstarszy John przywiózł swoją aktualną dziewczynę. Maris i Mac stali bliziutko siebie, Mac władczo obejmujący ramieniem drobną postać żony. A w środku tej całej bandy matka i ojciec. Aha, i jeszcze Nick, usadowiona na ręku Wolfa.
Każdy, nawet bliźniacy, trzymał w ręku kolorowy balon.
- Ojej - szepnęła zachwycona Sunny. Kąciki jej bladych ust uniosły się leciutko i to był pierwszy uśmiech Sunny, jaki zobaczył od ośmiu dni.
Chance zgasił silnik, wyskoczył z samolotu. Podszedł do drugich drzwi i po prostu wyjął Sunny z samolotu. Bez oporu pozwoliła wziąć się na ręce, a nawet objęła go za szyję.
I to było jak sygnał. Wolf postawił Nick na ziemi i mała, jak zwykle w podskokach, powiewając balonem, pobiegła do ukochanego wujka.
-Ujek Dance!
Za Nick ruszyła ławą reszta Mackenziech. Sunny i Chance zostali otoczeni. Chance próbował wszystkich elegancko przedstawić, ale wśród tej wrzawy i radosnych okrzyków było to po prostu niemożliwe. Jego bratowe, kochane, nieocenione, witały Sunny jak największą przyjaciółkę, mężczyźni rzucali jej pełne aprobaty spojrzenia. Mary promieniała, a radosne piski Nick zagłuszały wszystkich.
-Baldzo ładna sukienka - zachwycała się mała, ściskając paluszkami poły jedwabnego szlafroka.
Wolf nachylił się i szepnął jej coś do uszka.
-Barrrdzo ładna! - wykrzyknęła Nick. - Barrrdzo!
Wszyscy śmieli się radośnie, Nick patrzyła dumnie, a Sunny... Sunny też się śmiała. Nareszcie. Tak. Śmiała się głośno. I Chance poczuł, że serce mu skacze ze szczęścia, a oczy podejrzanie wilgotnieją. Musiał je na chwilkę zamknąć, a kiedy otworzył, pałeczkę przejęła Mary.
-Sunny, kochanie - mówiła ze swoim śpiewnym południowym akcentem. - Ta podróż na pewno bardzo cię zmęczyła. Zaraz sobie odpoczniesz i wszystko będzie dobrze, pamiętaj, kochanie, teraz niczym nie wolno ci się martwić. Przygotowałam ci już łóżko, zaraz się położysz i odpoczniesz. Chance, nieś ją do samochodu. Chance, tylko ostrożnie! Ostrożnie!
-Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Nick, gorączkowo szperając w kieszonce czerwonych szortów. - Ja mam tlanspalent!
Wyciągnęła z kieszeni zmiętą kartkę i wręczyła Sunny.
-Sama zlobiłam - oznajmiła dumnie. – Babcia pomogła.
Sunny rozprostowała kartkę.
-Czelwoną kledką - wyjaśniła przejęta bardzo Nick. - Najładniejsza.
-O, tak, masz rację - przytaknęła Sunny, czując dziwny ucisk w gardle. Nick napracowała się bardzo. Literki były jeszcze nieporadne, powykręcane we wszystkie strony, ale napis był absolutnie czytelny.
-Witaj w domu, Sunny! - przeczytała Sunny drżącym głosem i już dłużej nie mogła powstrzymać łez.
Ukryła twarz na ramieniu Chance'a, a Michael mruknął:
-Nic dziwnego, że beczy, przecież ona jest w ciąży.
Trudno powiedzieć, kto w kim bardziej się zakochał, czy Sunny w Mackenziech, czy klan Mackenziech w jasnowłosej Sunny.
Chance położył Sunny na ogromnym łóżku, już posłanym przez troskliwą Mary, ale nie zdradził Sunny, że to jest jego dawny pokój i jego łóżko. Sunny leżała wysoko na poduszkach, jak królowa, przyjmująca swoich dworzan. A dwór się kłębił. Wielkie łoże okazało się wspaniałym polem manewrowym dla bliźniaków. Przemierzali je wzdłuż i wszerz, starając się ukryć pod kołdrą. Cały czas pogadywali ze sobą w języku tylko dla siebie zrozumiałym, czyli w „języku bliźniaków", jak to określiła Barrie. Shea z Benjym siedziała na podłodze i łaskotała go. Mały zanosił się śmiechem i kiedy przestawała, piszczał: „Jeszcze! Jeszcze!". Nick również usadowiła się na łóżku i posapując, pracowała nad następnym „tlanspalentem". Skoro ten pierwszy zrobił furorę, to drugi, przeznaczony dla mamy czyli Barrie, też na pewno będzie oszałamiający. Loren, było nie było, pani doktor, chciała koniecznie poznać wszystkie szczegóły na temat rany i obecnej kondycji Sunny. Caroline, wzór elegancji, zajęła się fryzurą chorej. Zebrała jasne włosy Sunny, zwinęła je w węzeł i upięła na czubku głowy. A na karczku zostawiła kilka zalotnych kosmyków. Wszyscy orzekli, że Sunny wygląda uroczo. Maris, z błyskiem w oku, zdawała Sunny dokładny raport z przebiegu swojej ciąży. A Mary przemykała to tu, to tam i, jak zwykle, miała oko na wszystko.
Chance, upewniwszy się, że rodzina spisuje się znakomicie, usunął się w cień. To znaczy wyszedł na dwór i ruszył w stronę stajni. Przed ważną rozmową przyda się chwila samotności. Bo on już postanowił. Kiedy skończy się ten rozgardiasz, musi koniecznie porozmawiać z Sunny. Nie można tego odkładać w nieskończoność.
Podszedł do drzwi stajni, położył ręce na ich górnej krawędzi i oparł o nie głowę.
- Wzięło cię, coś- - spytał cicho Wolf, niespodzianie stając obok. - Pokochać kobietę, to najlepsze, co może przytrafić się mężczyźnie.
-Nie wiedziałem, że mnie też dopadnie - wyznał Chance. - Ona po prostu mnie ogłuszyła. Zakochałem się błyskawicznie, nie było możliwości się wycofać. A zawsze byłem taki ostrożny, nigdy nie myślałem ani o małżeństwie, ani o dzieciach.
-O dzieciach też nie?- Przecież widzę, jak je lubisz, a one za tobą przepadają.
-Ale to są dzieci Mackenziech.
-Chance!
Głos Wolfa był bardzo twardy, a ton bardzo stanowczy.
-Ty też jesteś Mackenziem, synu!
Chance westchnął, oderwał ręce od drzwi i potarł sobie dłonią kark.
-Nie - powiedział przygnębionym głosem. - Ja nie jestem prawdziwy Mackenzie.
-Tak? Masz zamiar iść teraz do domu i powiedzieć tej malej kobiecie, że nie jesteś jej synem?
-Do diabła! Pewnie, że nie!
Nic bardziej nie mogłoby zranić Mary.
-Jesteś moim synem, Chance. Moim. Rozumiesz?
-Tak, ale...
Chance westchnął. I znów oparł ręce o krawędź drzwi.
-Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego wtedy zabraliście mnie do siebie - powiedział zdławionym głosem. - Przecież wiem, że byłem jak dzikie zwierzę. Matka może nie zdawała sobie z tego sprawy, ale ty wiedziałeś. Mimo to pozwoliłeś mi
zamieszkać pod jednym dachem z mamą i z Maris...
-A czy nie miałem prawa okazać ci zaufanie?
-Ale wszystko mogło się zdarzyć! Skąd mogłeś wiedzieć, czy...?-
Chance zamilkł, jakby nagle spojrzał w najciemniejsze zakamarki swojej duszy.
-Ja... ja zabiłem człowieka, kiedy miałem dziesięć lat, może jedenaście. Wziąłeś sobie do domu mordercę. Kradłem, oszukiwałem, napadałem na inne dzieci, biłem je, zabierałem im wszystko, co mi się spodobało. Taki byłem. I ten dziki, zły dzieciak zawsze będzie we mnie siedział.
-Chance! Jeśli zabiłeś kogoś, kiedy miałeś dziesięć lat, to znaczy, że ten drań zasłużył sobie na to.
-O, tak. Dzieci ulicy są bezbronne... i tak często narażone na... Ten zboczeniec...
Dłonie Chance'a zacisnęły się w pięści, uderzyły głucho o drewniane drzwi.
-Muszę wyznać Sunny, kim jestem. Nie mogę prosić, żeby została moją żoną, nie uprzedzając jej, że nasze dzieci mogą odziedziczyć bardzo podejrzane geny. Przecież ja sam niczego nie wiem o swoim pochodzeniu! Może moja matka była dziwką albo ćpunką, a ojciec jakimś psychopatą?
-Przestań, Chance! I posłuchaj. Ja nie wiem, kto cię urodził, ale jedno wiem. Jesteś najlepszy, jak rasowy koń pełnej krwi. A ja się na tym znam.
I wiesz, czego najbardziej w życiu żałuję? Że nie zostałeś moim synem wcześniej. Nie patrzyłem, jak rośniesz, nie pomagałem ci stawiać pierwszych kroków, nie wstawałem do ciebie w nocy, kiedy wyrzynały ci się pierwsze zęby. Nie brałem cię na ręce. Kiedy zjawiłeś się u nas, byłeś już wyrostkiem, płochliwym jak dzikie źrebię, które boi się panicznie dotyku ludzkich rąk. Musieliśmy to uszanować i czekać, aż nam zaufasz. Tak było, Chance. A teraz... Teraz jesteś moją wielką dumą. Wyrosłeś na świetnego faceta, niewielu znam takich, co mogliby ci dorównać. A wiem, ile to cię kosztowało. Chance, gdyby wtedy dawali mi wszystkie dzieciaki świata, ja zawsze wybrałbym ciebie.
Oczy Chance'a zwilgotniały. A Wolf otworzył ramiona i swego dorosłego syna przygarnął do serca. Tak, jak to mu się marzyło od lat.
-Zawsze bym ciebie wybrał, synu, zawsze.
Chance wrócił do sypialni i cicho zamknął za sobą drzwi. Dziki tłum już się rozszedł. Sunny wyglądała na zmęczoną, ale i bardzo zadowoloną.
-Jak się czujesz, Sunny?-
- Ledwo żywa - odparła z westchnieniem, nie patrząc na niego. -Ale tak w ogóle, to o wiele lepiej. Przysiadł na brzegu łóżka, ostrożnie, żeby jej nie trącić.
-Sunny, chciałbym ci coś powiedzieć.
-Jeśli chcesz się usprawiedliwiać, to daruj sobie! Wykorzystałeś mnie. Po prostu. I, do diabła, nie powinieneś był posuwać się tak daleko! Czy ty rozumiesz, jak ja się teraz czuję? Jak skończona idiotka! Zakochałam się w tobie, kiedy ty... ty po prostu pogrywałeś ze mną! Ty...
Duża dłoń zatkała jej usta. Szare oczy nad tą dłonią znów zamigotały jak brylanty. Ze złości.
-Sunny! Przede wszystkim, to ja cię kocham. I to, co było między nami, to żadne pogrywanie. Zakochałem się w tobie od razu, od pierwszego wejrzenia. Ale ja... ja nie wiem, czy jestem ciebie wart.
-Co?!
Sunny zdecydowanym ruchem odepchnęła jego dłoń.
-Co?! Ja rozumiem, że po tym wszystkim możesz mieć wyrzuty sumienia... Ale o co ci właściwie chodzi?
Wziął ją za rękę i poczuł ulgę, że ona tej ręki wcale nie próbuje wyrwać.
-Posłuchaj mnie uważnie, Sunny. Nie jestem prawdziwym Mackenziem. Mary i Wolf zaadoptowali mnie i to jest jedyna konkretna informacja o mnie. Bo poza tym... ja niczego o sobie nie wiem. Nie wiem, kim byli moi rodzice... Podejrzewam, że to musieli być jacyś wykolejeńcy. Zostawili mnie na ulicy, w jakichś śmieciach, pewnie po to, żebym umarł z głodu. Ale ja przeżyłem, wychowałem się sam, na ulicy. I dopiero kiedy miałem czternaście lat, Mary i Wolf zabrali mnie do swojego domu. Sunny, kocham cię, chcę spędzić resztę życia z tobą, tylko z tobą. Ale jeśli zgodzisz się wyjść za mnie, musisz wiedzieć, kogo bierzesz sobie za męża.
-Co? - spytała półprzytomnie, jakby w ogóle nie rozumiała, o co mu chodzi.
-Już wcześniej powinienem był poprosić cię o rękę. Ale, do diabła, bałem się! Przecież ja jestem jak biała kartka, nie zapisana, nikt nie wie, co we mnie siedzi. Dlatego myślałem, że lepiej będzie dla ciebie, jeśli się rozstaniemy. Ale teraz jest i dziecko... Sunny, kocham cię, chcę mieć wszystko, ciebie i nasze dziecko. Jeśli uważasz, że możesz podjąć takie ryzyko...
Sunny odsunęła się, w jej oczach było niedowierzanie, ale już zapalał się gniewny błysk.
-Ja... ja nie mogę w to uwierzyć!
Uderzyła go w twarz.
Nie odzyskała jeszcze wszystkich sił, tym niemniej walnęła porządnie. Chance siedział jak sparaliżowany, nawet nie próbując rozetrzeć obolałej szczęki. Jego serce też zamarło. Tak. Jeśli ona zechce uderzyć jeszcze raz, niech uderzy. Ma prawo, on na to zasłużył. Bo jak on w ogóle śmiał ją tknąć, on, dziecko ulicy, porzucony na śmietniku....
-Ty głupcze! - krzyknęła w pasji. - Jak mogłeś w ogóle tak pomyśleć? Na litość boską, Chance! A ja? Mój ojciec był terrorystą! I ja noszę w sobie jego geny! Boże! Ty się zamartwiasz, że nie wiesz, kim byli twoi rodzice, a ja marzyłabym o tym, żeby nie wiedzieć, kim był mój ojciec! Nie! Ja nie mogę w to uwierzyć! Ja myślałam, że ty po prostu mnie nie kochasz! Gdybym wiedziała, że jest inaczej, to... to po prostu byłoby inaczej!
A Chance nie był w stanie niczego innego zrobić, jak zakląć, użyć jednego z bardzo „brzydkich” wyrazów małej Nick. Może zabrzmiało to trywialnie, ale nie mógł się powstrzymać, bo kiedy patrzył na tę mizerną twarz płonącą świętym oburzeniem, czuł, jak ogromny ciężar nareszcie spada mu z serca.
-Sunny! Ja po prostu szaleję za tobą. Wyjdziesz za mnie?
- A co mam robić?- Muszę - powiedziała gderliwym tonem. - Beze mnie nie dasz sobie rady. Aha, tylko jedna sprawa, od razu. Jeśli spodziewasz się, że nadal będziesz sobie latał po świecie z jednej akcji na drugą, żeby poczuć adrenalinę, a przy okazji dać się zakłuć nożem albo zastrzelić, to się grubo mylisz. Będziesz siedział w domu, ze mną i z dzieckiem. Jasne?
-Jasne.
Przecież on był Mackenziem. A mężczyźni z rodu Mackenziech są odważni, męscy, wspaniali i zawsze gotowi zrobić wszystko, aby ich kobiety były szczęśliwe.
EPILOG
Sunny spała, wyczerpana długim porodem, strachem i stresem, kiedy okazało się, że nie obejdzie się bez interwencji chirurgicznej. Pod oczami miała sińce, ale dla Chance'a i tak wyglądała najpiękniej, z nowo narodzonym dzieckiem w ramionach. I on nigdy tej chwili nie zapomni. Lekarze i pielęgniarki wyszli. On, Chance Mackenzie, siedzi tu sobie ze swoją najbliższą rodziną. To jego żona, a to jego syn...
Maluch spał, jakby miał za sobą bieg maratoński. Malutkie rączki zwinięte w piąstki, ciemne włoski. Chance miał nadzieję, że oczy synka będą srebrzyste, jak oczy Sunny.
-Chance? - W drzwiach ukazała się głowa Zane'a.
-Cześć, przyszedłem na zwiady. Śpi jeszcze? -Chance kiwnął głową.
-Swoje przeszła - powiedział cicho.
-Nic dziwnego, że musieli jej pomóc. Ponad pięć kilo!
Zane wsunął się do pokoju i z rozczuleniem spojrzał na nowego Mackenziego.
-Daj go tutaj - poprosił. - Niech powoli poznaje rodzinę.
Odebrał małego od Chance'a pewnym ruchem, jak ktoś, kto kołysał już niejedną swoją pociechę.
-Cześć, mały - wymruczał. - Jestem twój wuj, wuj Zane. Będziesz mnie często widywał. A w domu mam jeszcze dwóch chłopaków, kiedyś będziecie szaleć razem. I jeszcze jeden urwis czeka na ciebie u ciotki Maris, jest niewiele starszy od ciebie. No, kochany, może otworzysz oczka i popatrzysz na wujka?
Ale oczka nadal były zamknięte.
-Człowiek tak szybko zapomina, jakie to maleństwa na początku - stwierdził melancholijnie. Nagle uśmiechnął się. - Ej, bracie! Zdaje się, że w naszym pokoleniu tylko ja mam patent na produkowanie córek!
-Spokojnie! To było pierwsze podejście!
-I ostatnie! – rozległ się dźwięczny głos Sunny. - Bo jeśli one wszystkie mają ważyć po pięć kilo...
Westchnęła, ale kiedy jej wzrok padł na synka, mizerna twarz natychmiast pojaśniała.
-Oddaj mi go!
Powrót odbywał się zgodnie z protokołem. Zane podał małego Chance'owi, a Chance ułożył synka w ramionach żony.
-A jak go nazwiecie? - spytał Zane. – Trzymaliście to w tajemnicy. Ale teraz możecie już chyba zdradzić.
Chance delikatnie pogłaskał policzek synka, po czym objął ramieniem ich oboje, Sunny i syna, i przytulił ich mocno.
Zycie nie może być lepsze.
- Wolf - powiedział. - To mały Wolf.