SEBASTIAN MIERNICKI
PAN SAMOCHODZIK
I
JANOSIK
PS 89
WSTĘP
Była sroga zima. Śnieżne zaspy sięgały miejscami do pasa. Lecz nie ten kopny śnieg był najgorszy, a zimny, przeszywający wiatr. W kryjówce w górach Kosidło żył spokojnie. Nikt tu nigdy nie zachodził, bo po co. Ludzie wiedzieli, że tu mieszka dziwak, któremu nie wiadomo co może strzelić do łba. Tylko dzieci lubiły rozmawiać z Kosidłą. One potrafią być złośliwe, ale czują szacunek, jeśli ktoś umie o czymś mówić z pasją. Stary góral to potrafił. Czasami przysiadał do pasterskich ognisk i przypominał stare legendy. Potrafił mówić długo i barwnie. To było jak słuchanie bajek dziejących się w doskonale znanym dzieciakom miejscach. Dzięki tym bajaniom skały, góry, przełęcze nabierały nowego charakteru, bo wiązała się z nimi jakaś ciekawa historia.
Kilka razy żandarmi próbowali odszukać górską kryjówkę Kosidły, ale albo gubili drogę, albo wchodzili w las, wyjmowali jedzenie i na jakiejś łączce odczekiwali jakiś czas. Pewnie potem mówili dowódcy, że górala nie znaleźli. Władze policyjne domagały się aresztowania „buntownika Kosidły”, a żandarmi odpisywali, że to tylko niegroźny samotnik.
Ta zima była jednak tak straszna, że nie starczyło już kłusowanie, podkradanie z zagród czy nawet zjadanie samych korzonków. Ludzie we wsiach pochowali wszystko do chałup, zwierzyna też pokryła się albo wyniosła gdzieś dalej.
Kosidło za dnia pisał pamiętnik. Opisywał, jak szukał złota i je znajdował. Było prawie dokładnie tam, gdzie ludzie mówili. W jednym miejscu trzeba było poszukać w ziemi na dnie pieczary, gdzie indziej była to stara zbójnicka skrytka, pod kamieniami u zbiegu dwóch potoków, lub ukryta grota w miejscu dawnego młyna. On miał szczęście, ale przede wszystkim dobrze słuchał ludzi, czasami tę samą legendę chciał poznać z różnych ust. Górale dziwowali się, że chodzi z notatnikiem, a on tam zapisywał wszystkie drobne różnice, punkty orientacyjne. Chodził z modlitewnikiem po lasach. Modlił się i szukał. To co znalazł, znosił do swojej kryjówki. Teraz musiał z niej wyjść. Miał straszne boleści w płucach i musiał zejść do karczmy po okowitę, zjeść coś gorącego, tam spędzić kilka nocy. Kosidło był bogaty, ale jeśli uszczknąłby coś ze swoich skarbów i zaniósł do Żyda, to zaraz wszyscy by o tym wiedzieli, że coś znalazł. Nazywano go zbójem i wariatem. Teraz nie miał już siły. Wziął kilka dukatów i szedł do doliny. Obiecał sobie, że potem skarby przeniesie w inne miejsce.
Pod wieczór spotkał pod zamkiem w Czorsztynie innego dziwaka. Stał, trzymał blok z papierem i kredki i coś rysował.
- Niech będzie pochwalony - Kosidło skłonił się obcemu.
Rysownik także uchylił kapelusza, ale nie przestawał rysować.
- Co pan tam tak szrajbuje? - zapytał Kosidło.
- Zamek.
- Może ma pan jakieś drobne pieniądze, żebym kupił sobie zupę?
- Sam ją panu kupię - malarz skończył szkicowanie.
Razem zeszli do karczmy w dolinie. Tam, przy kolacji Kosidło opowiadał malarzowi różne górskie legendy, a ten w jadalni rozstawił sztalugę i malował. W pustej sali nie było nikogo prócz malarza, Kosidły, przysypiającego żyda i jego córki, która z zapartym tchem śledziła każdy ruch ręki artysty.
Tak było kilka dni i wieczorów. Pewnego dnia Kosidło obudził się, a malarza już nie było. Odjechał, jak tylko zelżała śnieżyca. Został tylko obraz.
- Gdzie jest malarz? - Kosidło pytał karczmarza.
- Dajże pan spokój! - stary żyd machnął ręką. - Zamiast pieniędzy za twoje jedzenie i spanie zostawił ten słodki landszaft. A kto to teraz tu kupi?
Gospodarz zaczął biadolić, więc Kosidło czując się trochę lepiej postanowił wrócić do swojej kryjówki. Na dworze, przy komórce, stała córka karczmarza.
- Ten pan mówił, że wróci i wykupi obraz - powiedziała.
- To mogę dla niego zostawić wiadomość?
- A jaką?
- Umiesz pisać?
- Ojciec mnie nauczył.
- To pisz na odwrocie płótna. Kiedy malarz wykupi obraz, to będzie wiedział, o co chodzi.
- A jak nie przyjedzie?
- Trudno, to znaczy, że największy skarb wcale na niego nie czeka.
Kosidło pokuśtykał w góry. Tydzień później odświętnie ubrał się, położył i zasnął na zawsze.
Czuł, że to nadszedł ten czas. Wiedział też, że wszystko czego pilnował nie było nic warte.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
REFORMY ALFREDA KOBYŁKI * SPADEK PO CIOCI LEOKADII * MÓJ WEHIKUŁ * POGRZEB CIOCI W KRAKOWIE * RUDE LOKI I ZIELONE OCZY
Ten wrzesień był dla mnie szczególnie trudny. Wróciłem właśnie z Krakowa. Tam spotykałem się z moją sympatią. Chciałem, by ten związek był czymś trwałym, ale ona w ostatni weekend oświadczyła mi, że to koniec i możemy zostać jedynie przyjaciółmi. Kiedy w poniedziałek wróciłem do pracy, wciąż miałem w pamięci te jej słowa, które w jej mniemaniu były łagodne, ale raniły mnie. Sobotni wieczór spędziłem spacerując bez celu po krakowskiej Starówce. Każda obejmująca się para przywoływała wspomnienia tych wspaniałych chwil, które spędzałem tu z Nią.
W poniedziałek jak zwykle stawiłem się do pracy mając nadzieję, że właśnie tu znajdę zapomnienie. Pierwsze kroki skierowałem do gabinetu pana Tomasza, mojego szefa. Wciąż nosił miano Pana Samochodzika, które zawdzięczał dziwacznemu wehikułowi, jakim dawniej jeździł.
Był pierwszym pracownikiem powstałego przed wielu laty w Ministerstwie Kultury i Sztuki referatu zajmującego się poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki. W ten sposób stał się państwowym poszukiwaczem skarbów ukrytych w czasie ostatniej wojny przez hitlerowskich rabusiów, rozwiązywał zagadki historyczne, walczył z handlarzami i przemytnikami dzieł sztuki, którzy chcieli zabytki bezcenne dla polskiej kultury sprzedać za granicą. Od tamtych czasów minęło wiele lat.
Teraz pan Tomasz był moim zwierzchnikiem - dyrektorem Departamentu Ochrony Zabytków, a nasze zadania trochę się zmieniły. Inne działy ministerstwa zajmowały się odzyskiwaniem cennych dla Polski dzieł sztuki wystawianych na aukcjach na całym świecie, kto inny wspierał muzea w doradztwie dotyczącym zabezpieczania sal wystawowych. Niekiedy odnosiłem wrażenie, że kolejni ministrowie z chęcią zlikwidowaliby nasze etaty, ale sukcesy naszej niewielkiej komórki były tak spektakularne, że nie można było tego uczynić. Z naszej wiedzy korzystały służby mundurowe, a my często musieliśmy działać półoficjalnie. Właśnie charakter naszych misji sprawił, że szczęśliwie znalazłem pracę u pana Tomasza. Przydatne były moje doświadczenia z okresu służby w wojskach powietrzno-desantowych, studia na historii sztuki, zamiłowanie do historii i rozwiązywania zagadek.
Stanąłem jak wryty w drzwiach sekretariatu pana Tomasza. Zamiast panny Moniki, sekretarki szefa, zobaczyłem ekipę budowlaną w trakcie remontu. Jeden z robotników w poplamionym kombinezonie spojrzał na mnie pytająco.
- Szukam pana Tomasza, mojego szefa - wyjaśniłem.
- My tu tylko robimy remoncik - budowlaniec wzruszył ramionami.
Skierowałem się do swojego pokoju, na końcu korytarza, gdzie nie zachodzili interesanci i sprzątaczki odkurzały wykładzinę tylko dwa razy w tygodniu. Zobaczyłem plecy jakiegoś mężczyzny stojącego w progu zajmowanego przeze mnie pomieszczenia.
- Przepraszam, o co chodzi? - zapytałem zaniepokojony.
Przeżyłem szok, kiedy ten ktoś obrócił się do mnie. To był Alfred Kobyłka! Wysoki i przeraźliwie chudy młodzieniec w wielkich okularach. Blond włosy miał starannie zaczesane na bok z równym jak linijka przedziałkiem. Do tego założył śnieżnobiałą koszulę z krawatem pod kolor garnituru. Ciemne spodnie zaprasował na kancik, a pantofle mogłyby służyć każdemu pucybutowi jako ideał wypastowanego buta.
- Alfred?! - wykrztusiłem.
- Witaj, Pawle - zimno uśmiechnął się.
Wyjął prawą rękę spod otwartego laptopa, który trzymał przed sobą i wymownie spojrzał na zegarek.
- Wreszcie jesteś - oświadczył.
- Wiesz, że z panem Tomaszem mamy nienormowany czas pracy - przypomniałem mu.
- Teraz wszystko tu się zmieni - odparł Kobyłka.
- Co tutaj robisz?
- Dowiesz się w odpowiednim momencie - rzucił, odwrócił się i odmaszerował.
W zamku tkwił zapasowy klucz, który zwykle znajdował się na portierni, więc wiedziałem, jak Kobyłka tu wszedł. Szybko rozejrzałem się po pokoju i stwierdziłem, że nic nie zginęło.
Włączyłem czajnik, żeby przygotować sobie herbatę, usiadłem za biurkiem i sięgnąłem po telefon. Musiałem odnaleźć pana Tomasza. Pojawienie się Alfreda Kobyłki zapowiadało nieszczęścia.
Poznałem go, kiedy dzięki koneksjom jego mamy został pracownikiem naszego referatu. Mieliśmy szukać skrytki z dziełami sztuki w Bieszczadach, ale obecność Kobyłki bardziej wszystko komplikowała, niż nam pomagała. Na nasze szczęście ożenił się z bogatą panną i zrezygnował z pracy w ministerstwie. Jak to się stało, że tu wrócił? Wystukałem numer naszej ministerialnej centrali. Niestety, telefonistka nie znała nowego numeru telefonu gabinetu pana Tomasza. Wyjąłem z kurtki telefon komórkowy i dopiero teraz zauważyłem, że był wyłączony Zrozpaczony po rozstaniu chciałem w ten sposób odciąć się od całego świata. Kiedy tylko zalogowałem się w sieci, otrzymałem wiadomości, że pięć razy dzwoniła do mnie moja była sympatia i raz pan Tomasz.
Wystarczyło przycisnąć jeden guzik i już łączyłem się z szefem.
- Nareszcie raczyłeś się odezwać - przywitał mnie pan Tomasz - Weekend w Krakowie był aż tak udany?
- Rozstaliśmy się - oznajmiłem. - Co się dzieje? Czemu remontują pański gabinet i gdzie pan jest?
- Jestem jednym krokiem na emeryturze - głos pana Tomasza brzmiał twardo, ale wiedziałem, ile kosztowało go zachowanie spokoju.
Praca była sensem jego życia. Właśnie dlatego był kawalerem, ale przede wszystkim wspaniałym, mądrym, doświadczonym człowiekiem. Wiedziałem, ilu ludzi zawdzięczało mu bardzo dużo. Pojawił się w ich życiu zarażając ich pasją do historii, umiłowaniem przyrody, uczciwością. Obce mu były pogonie za pieniędzmi i władzą. Był moim mistrzem i niedoścignionym wzorem i teraz ktoś wysłał go na emeryturę? Domyślałem się, kto to był - Kobyłka!
- W piątek, kiedy już wyjechałeś do Krakowa, zostałem wezwany do sekretariatu ministra, gdzie wręczono mi wypowiedzenie - opowiadał pan Tomasz. - Mam trzymiesięczny okres wypowiedzenia, ale sekretarka przekazała mi, że teraz mogę robić co chcę. Takie podobno zapadły decyzje. Kto i kiedy je podjął, nie powiedziała.
- A co z naszym departamentem?
- Dowiesz się wkrótce. Paweł, nie możesz się poddawać, tylko postaraj się robić swoje dalej.
Jeszcze kilka minut szef usiłował natchnąć mnie optymizmem. Umówiliśmy się, że odwiedzę go po pracy w jego kawalerce na Starym Mieście. Przygotowałem sobie herbatę i zasiadłem do komputera. W poczcie elektronicznej znalazłem nowość: newsletter pracowników ministerstwa.
Pierwsza informacja dotyczyła między innymi mnie. Miałem za cztery minuty stawić się w sali konferencyjnej na spotkaniu informacyjnym. Parząc sobie usta wypiłem herbatę i pobiegłem na naradę. Część zgromadzonych tu ludzi widziałem pierwszy raz w życiu. Pewnie większość czasu pracy spędzali w gabinetach, za biurkiem. Przeglądali dokumenty, pili kawę, jedli kanapki, trochę plotkowali i kwadrans przed szesnastą wychodzili z pracy.
Stoły ustawiono w podkowę. Nie było czajników z kawą i herbatą, tylko pojedyncze butelki z wodą mineralną i jednorazowe kubeczki. Na jednej ze ścian zawieszono ekran, przed którym stał rzutnik. Do sali wkroczył Alfred Kobyłka w towarzystwie wiceministra. Kobyłka podłączył laptop do rzutnika, a wiceminister spokojnie czekał, aż umilkną oklaski witających go urzędników.
- Drodzy państwo - wiceminister zaczął przemówienie - witam wszystkich! Jak wiecie, od jakiegoś czasu mówiło się w ministerstwie o reorganizacji. Teraz nadszedł ten czas, a motorem zmian będzie Alfred Kobyłka. Ma doświadczenie w zarządzaniu zasobami ludzkimi, ma świeże spojrzenie na naszą pracę. Od kilku tygodni obserwował, jak pracujemy, wyciągnął wnioski i postanowił zwiększyć naszą wydajność.
- Ministerstwo to nie tartak - oświadczył jeden ze starszych urzędników.
Kobyłka natychmiast skierował na niego wrogie spojrzenie. Minister chrząknął zmieszany.
- Organizacja, synergia, wydajność, planowanie - wycedził Kobyłka. - To cztery filary nowoczesnego zarządzania i nieistotne, czy jest to kwiaciarnia, tartak czy ministerstwo.
Urzędnik zamilkł, a gorejące policzki świadczyły o jego oburzeniu. Wiceminister przyglądał się tej scenie wyraźnie zadowolony.
- Cóż... - wiceminister bezgłośnie klasnął - zostawiam państwa z panem Kobyłką.
Na ekranie wyświetli! się napis: „Misja”. Z każdą minutą rosło moje zdumienie spowodowane bełkotem menedżerskiej nowomowy, pełnej angielskich zwrotów, popartej wykresami i tabelami. Na żadnym ze szkiców nie ujrzałem wzmianki o moim referacie. Monolog Kobyłki trwał dwadzieścia minut. Wyłączył laptop i w ciszy panującej w sali jego ostatnie zdanie zabrzmiało jak seria z karabinu maszynowego.
- Paweł Daniec zgłosi się do mnie - powiedział.
- Czyli gdzie? - zapytałem.
Moje pytanie odebrano jako przejaw buntu i rozległy się pojedyncze śmiechy. Być może wszyscy wiedzieli, który gabinet zajmował Kobyłka, ale ja nie wiedziałem.
- Jesteś detektywem, więc mnie znajdź - oświadczył Kobyłka.
Urzędnicy unikając wzroku Kobyłki wychodzili z sali, a ja za nimi. Zaczekałem na korytarzu.
- Co tu robisz? - zdziwił się Kobyłka pojawiając się po kilku minutach.
- Nie wiem, gdzie urzędujesz - odpowiedziałem.
- Pracuję w ministerstwie już od miesiąca i dotąd się nie spotkaliśmy. Czy to nie dziwne?
- Chciałbym ci przypomnieć, że moja praca nie polega tylko na siedzeniu za biurkiem i czekaniu, aż zjawisz się tam ze swoim laptopem.
- Jest służbowy - Kobyłka pochwalił się.
Zmierzaliśmy ministerialnymi korytarzami w rewiry, gdzie rzadko zachodziłem i gdzie obowiązkowym strojem był garnitur. Kobyłka z rozmachem otworzył drzwi swojego sekretariatu i wkroczył do urządzonego nowoczesnymi meblami gabinetu. Zasiadł w fotelu.
- Mam dla ciebie dwie wiadomości - uśmiechnął się.
Wyczuwałem, że na tę chwilę triumfu długo czekał i dokładnie ją sobie zaplanował.
- Zacznij od tej złej - zaproponowałem.
- Obie są złe. Po pierwsze, likwiduję wasz departament Po drugie, redukuję twoje stanowisko. Masz miesięczny okres wypowiedzenia, który wykorzystasz jako zaległy urlop. Za miesiąc zgłosisz się do kadr po dokumenty. Wystawię ci dobre referencje.
- Czemu to robisz?
- Nowoczesne czasy nie potrzebują takich kowbojów jak ty i twój szef. Samotni jeźdźcy walczący o lepszy świat to przeżytek. Teraz wygrywa organizacja!
- I synergia - dodałem.
- Uważałeś na wykładzie? - brwi Kobyłki uniosły się o kilka milimetrów. - Nie, ty kpisz! Właśnie to twoje zachowanie świadczy o tym, że jesteś mało elastyczny i nie zdołasz się przystosować do nowej organizacji. Musimy też szukać oszczędności, bo wprowadzamy program „Oszczędny urząd”. Pracownicy to tylko rezerwy proste.
- Chcesz zostawić samym sobie sprawy związane z kradzieżami...
- Od tego jest policja! - Kobyłka uderzył pięścią w stół. - Wybacz, to koniec naszej rozmowy!
Zdruzgotany wyszedłem. Nie wróciłem do pokoju, tylko pomaszerowałem do Łazienek.
Ludzie wokół mnie gdzieś gnali dźwigając teczki, w biegu chwytali coś do jedzenia, rozmawiali przez telefony komórkowe, niecierpliwie czekali wpatrując się w sygnalizatory świetlne na przejściach. Czułem się obco w tym świecie, który już za miesiąc musiał się stać moim.
W Łazienkach usiadłem na ławeczce z widokiem na pomnik Chopina. Kilkadziesiąt metrów ode mnie premier rozmawiał z dziennikarzami. Obok mnie usiadł mężczyzna w garniturze, z teczką w dłoni. Pachniał doskonała wodą kolońską. Jego elegancja była stonowana, jak barwa krawatu, jaki miał pod szyją.
- Dzień dobry, czy pan Paweł Daniec? - zapytał mnie uprzejmie.
- Tak - odpowiedziałem. - Czy my się znamy?
- Tak jakby - mężczyzna otworzył teczkę. - Wielokrotnie nasza kancelaria Walther&Luger kontaktowała się z panem w sprawach naszych klientów.
- Prawdę mówiąc waszą kancelarię znam chyba najlepiej - gorzko roześmiałem się.
- Nie wspomina pan źle naszych kontaktów?
- Zawsze pojawialiście się z jakąś niespodzianką.
- I tym razem pana nie zawiodę. Musi pan tylko tu podpisać - podsunął mi do podpisania jakiś druk.
- Co to jest? - zapytałem nieufnie.
- Zostałem zobowiązany przez pańską ciocię Leokadię do wykonania jej ostatniej woli, którą było przekazanie panu pewnego majątku.
- Majątku? - zdziwiłem się.
- To nieruchomość, niestety kwota zapisana panu musiała być zużyta na pokrycie opłat administracyjnych i skarbowych. Trudno, państwo bardzo lubi pieniądze swoich podatników.
Upewniwszy się, że ze spadkiem nie są związane jakiekolwiek koszty, odebrałem grubą kopertę, podpisałem oświadczenie, że otrzymałem dokumenty i pożegnałem prawnika. Obok mnie przeszedł korowód dziennikarzy, asystentów i ochroniarzy otaczających ważnego polityka i zostałem prawie sam. Przymknąłem oczy i przypomniałem sobie ciocię Leokadię. W rodzinie była uważana za dziwaczkę, ale jako dziecko uwielbiałem ją. Przyjeżdżała do naszego domu raz, dwa razy do roku. Najpierw musiałem wyspowiadać się z postępów w nauce, pokazać świadectwo, wyrecytować wiersz, a potem szliśmy z ciocią na długi spacer. Wypytywała się mnie o wszystko, co było ze mną związane. Raz podsłuchałem, jak wypytywała rodziców o moje potrzeby, o jakiej zabawce marzę. Zostawała na kilka dni i na ten czas wyganiała mamę z kuchni, sama zajmując się gotowaniem. Wtedy miałem okazję zapomnieć o schabowych, kapuśniakach, a na naszym stole pojawiały się potrawy o obcych nazwach i orientalnych smakach. Jej najpyszniejszym dziełem był tort orzechowy. Ciocia miała też maniery. Tata śmiał się, że stara panna zachowywała się jak hrabianka, a ona wypominała mu zapominanie o przodkach. Jeden z nich podobno towarzyszył Napoleonowi w jego marszu na Moskwę.
Czemu ciocia wybrała mnie jako swojego spadkobiercę? Odpowiedź musiała znajdować się w kopercie. Rozdarłem jej brzeg. W środku znajdował się akt własności dworku w Torbasach, klucze, zawiadomienie o pogrzebie, kolejna zalakowana koperta i list. Przeczytałem go.
Drogi Pawełku!
Zmierzając ku wieczności nie zapomniałam o Tobie. Uznałam, że jesteś jedynym człowiekiem, który należycie zaopiekuje się moim dworkiem i jego mieszkańcami. Regularnie płacą czynsz, nie awanturują się, nie mają trudnych do zniesienia przyzwyczajeń i możesz im zaufać pozostawiając dwór pod ich opieką. Pamiętaj, że ten dom był własnością naszej rodziny i musisz z godnością kultywować rodzinną tradycję.
Ukończyłeś historię i sztuki i, jak dowiedziałam się od Twoich rodziców, zajmujesz się poszukiwaniem skarbów. Myślę, że Twoje wykształcenie predestynuje Cię do tego, byś starannie zajmował się budynkiem, a doświadczenie zawodowe, byś zajął się rozwikłaniem zagadki, której szczegóły poznasz na miejscu. Ściskam Cię mocno i życzę powodzenia
Ciocia Leokadia
Telefonicznie uprzedziłem szefa, że przyjdę do niego wcześniej i pomaszerowałem do jego mieszkania. Pan Tomasz nie wyglądał na przybitego sytuacją w ministerstwie Cicho sobie pogwizdywał przygotowując mi kawę i zaprosił mnie do jednego z dwóch miękkich i wysokich foteli. Uważnie wysłuchał relacji ze spotkania z Kobyłką.
- Może założymy prywatną agencję detektywistyczną? - żartobliwie zmrużył oko. - Na prywatnym będziemy panami swojego losu.
- Na razie muszę zająć się spadkiem - wskazałem na kopertę.
- Spadkiem? - zdziwił się pan Tomasz.
- Ciocia obdarowała mnie dworkiem - wyjaśniałem. - Dworkiem i lokatorami. To mnie przeraża. Jak dam sobie radę z obcymi ludźmi? W jakim stanie jest budynek?
- Będziesz musiał wziąć od Kobyłki korepetycje z zarządzania zasobami ludzkimi.
- I rezerwami prostymi - dodałem.
- Ciocia zostawiła ci jakąś zagadkę do rozwiązania. Nie wyjdziesz z wprawy. Spójrz na to od tej strony.
Słowa pana Tomasza działały na mnie kojąco, ale wciąż czułem niepokój.
- Ja też mam coś dla ciebie - pan Tomasz wziął z biurka kopertę. - To nie dworek, ale coś, co pewnie ci się przyda.
Kilka sekund później trzymałem w dłoni dowód rejestracyjny wehikułu pana Tomasza i kluczyki.
- Jest twój - szef potwierdził moje przypuszczenia. - Mnie już samochód niepotrzebny, skoro mam być na emeryturze. Tobie się przyda. Nie martw się o koszty utrzymania. Nasz brytyjski przyjaciel wciąż będzie ponosił koszty serwisu.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czułem łzy wzruszenia napływające do oczu. Czemu ta wspaniała przygoda wspólnej pracy z Panem Samochodzikiem miała tak się skończyć?
- Tylko się nie rozklejaj - pan Tomasz pogroził mi palcem. - Będziesz mógł mnie odwieźć do Łodzi? Chciałbym odwiedzić rodzinę.
- Oczywiście, tylko musimy wcześnie wyjechać, bo o piętnastej muszę być w Krakowie na pogrzebie cioci.
Pożegnaliśmy się, bo musiałem przygotować się do wyjazdu. Najpierw poszedłem na ministerialny parking po wehikuł. Nie lubiłem, kiedy urzędnicy za każdym razem z ciekawością wyglądali z okien obserwując, jak zdejmuję plandekę z samochodu. Mówili o nim „gruchot”. Pod maską „gruchota” krył się wspaniały, ognisty rumak. Zawdzięczamy go kolekcjonerowi, któremu pan Tomasz pomógł odzyskać skradzione obrazy.
Zatankowałem paliwo, podjechałem pod blok, w którym mieszkałem, spakowałem potrzebne mi rzeczy. Uprzedziłem sąsiadkę, że wyjeżdżam na dłużej i zostawiłem jej niewielką kwotę na karmę dla jej kotów. Zawsze mogłem liczyć, że podleje kwiatki i będzie opróżniała skrzynkę pocztową z listów.
Rano pojechałem po pana Tomasza i zadowoleni wyjechaliśmy z Warszawy. Czuliśmy się wolni. Pan Tomasz otworzył okno i w rytm piosenek bębnił palcami o karoserię. Mało rozmawialiśmy ciesząc się ostatnimi, wspólnie spędzonymi chwilami. Pożegnaliśmy się krótko.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i szef poklepał mnie po ramieniu.
- Uważaj na Janosika! - szef zażartował.
- Czemu? - nie zrozumiałem.
- Twoje rodowe włości Torbasy znajdują się na terenie, gdzie rozrabiał Janosik - pan Tomasz śmiał się. - Nawet nie sprawdziłeś, gdzie leży ta wieś?
- Nie - przyznałem się.
- Nigdy nie trać starych nawyków - szef żartobliwie pogroził mi palcem. - Z rozpoznania masz pałę. Popraw się!
Pokiwałem głową, wsiadłem do wehikułu i popędziłem do Krakowa. Kochałem to miasto za jego historię, zabytki, klimat i nienawidziłem ze względu na tak świeże wspomnienia.
Postanowiłem zatrzymać się tu na noc w dobrze mi znanym hotelu „Krakowiak”. Wynająłem tam pokój, zostawiłem bagaże, przebrałem się w strój żałobny i zamówiłem taksówkę. Stojąc na hotelowych schodach wróciłem po parasol, bo zaczął padać jesienny deszcz.
Jechałem na pogrzeb cioci, ale myślałem o kimś innym. Byłem kilka minut przed wyznaczonym czasem uroczystości na cmentarzu. Mimo to pod czarnymi kopułami parasoli kulili się przed deszczem członkowie rodziny i znajomi cioci. Przywitałem się z krewnymi i stanąłem przy pniu lipy, bo wydawało mi się, że w tłumie widzę Jej twarz. To już zakrawało na obsesję!
Przecież Magda nie mogła tu przyjść.
Po uroczystości pomaszerowałem na przystanek, podjechałem w okolice Starówki. Może chciałem pożegnać się z miejscami, z którymi łączyły mnie miłe wspomnienia? Włóczyłem się bez celu, ale jakaś siła kazała mi tu być. Zmoknięte gołębie przy pomniku Adama Mickiewicza były inne niż te, które fotografowałem, kiedy skrzydlatą chmarą otaczały Ją. Na ulicy Dominikańskiej, gdzieś w szarej masie przechodniów, widziałem taki sam płaszcz jak ten, jaki Ona nosiła.
Wściekły na swoją słabość gwałtownie obróciłem się i wpadła na mnie młoda dziewczyna.
Zza krawędzi parasolki wyjrzały na mnie jej zielone oczy. Rude loki spiętych włosów w wilgotnym powietrzu przypominały sterczące sprężyny. W pierwszej chwili patrzyła na mnie z wrogością, która nagle zniknęła, kiedy spojrzała mi w oczy.
- Też bardzo żałuję, że Leosia odeszła - szepnęła.
Spłoszona opuściła głowę, przygarbiona obeszła mnie i odeszła. To ją widziałem na pogrzebie i to ona tak przypominała mi... Siłą powstrzymałem się, by nie gonić za nią. Musiałem wziąć się w garść, skoro nazajutrz miałem stawić czoło nowemu wyzwaniu: dworkowi i jego mieszkańcom.
ROZDZIAŁ DRUGI
W BACÓWCE * WĘDROWNY POETA * DZIEWCZYNA ZE STRZELBĄ * MILCZĄCA LOKATORKA * APARTAMENT NA PIĘTRZE * SEJF W BIURKU
Następny dzień przywitał mnie deszczową pogodą. Stojąc w oknie patrzyłem niechętnie na ulewę. Nie miałem ochoty nigdzie jechać, ale przestraszyłem się tego uczucia. Oznaczało ono, że zaczynam się poddawać sytuacji, w jakiej się znalazłem. Niespiesznie zjadłem śniadanie i wyjechałem na południe. Na siedzeniu obok mnie leżała mapa Pienin i okolic. Poprzedniego wieczora odnalazłem na niej, jak dojechać do wsi Torbasy. Z Krakowa jechałem na południe do Nowego Targu, a stamtąd na wschód. Na prawo ode mnie były przesłonięte deszczowymi chmurami Tatry. Wzdłuż drogi stały nowe i stare domy w charakterystycznym góralskim stylu.
Przemoknięte owce kryły się pod daszkami bacówek. W jednej z nich zobaczyłem dym wydobywający się z komina. Zjechałem na pobocze, bo nabrałem ochoty na oscypek. W bacówce było aż ciemno od dymu. Na półce przy ścianie stało kilka owczych serów różnej wielkości. Na wprost wejścia na niskim stołku siedziała tęga kobieta w wełnianej spódnicy, fartuchu, szarej koszuli, chuście zarzuconej na ramiona i z czerwonymi koralami na szyi. Siwe włosy miała gładko zaczesane do tyłu. Spojrzała na mnie podejrzliwie. Obok niej na podłodze półleżał mężczyzna z drewnianym kubkiem żętycy w dłoni. Był ubrany wyjątkowo elegancko, w czarny garnitur, który teraz był już zakurzony. Czarny krawat poplamiony był napojem, który spożywał. Na kołku wisiał jego czarny kapelusz i płaszcz. Mężczyzna był nieogolony, miał zmierzwione włosy i rozbiegany wzrok. Kiedy mnie zauważył, z kieszonki kamizelki wyjął składane, druciane okulary, z zausznikami wzmocnionymi sprężynami.
- Dzień dobry - ukłoniłem się góralce. - Chciałbym kupić serki.
- Banalne słowo serki, a potencjał w nich wielki - rzucił mężczyzna.
- Niech pan sobie wybierze - powiedziała góralka wskazując na półkę. - Świeże, wczoraj wędzone.
- Nie podrabiane? - upewniałem się. - Słyszałem, że są oszuści, którzy dodają mleka krowiego.
- Gdzieżby ja chciała panoćka oszukać - góralka oburzyła się. - Są, są ci oszuści, ale oni próbują opchnąć swój towar na Krupówkach niszcząc markę uczciwym ludziom. Jak pan chce, to u kroję panu kawałek i pan spróbuje...
- Wezmę ten mały, posmakuję i jak będzie dobry, to kupię więcej - zaproponowałem.
Scyzorykiem ukroiłem cienki plaster i wdychałem zapach tego frykasa. Smakował wyśmienicie. Kupiłem trzy duże oscypki i już chciałem wracać do wehikułu, ale zatrzymał mnie mężczyzna.
- A, przepraszam, szanowny pan dokąd jedzie? - grzecznie zapytał.
- Już nie mówi pan wierszem? - uśmiechnąłem się.
Zamiast odpowiedzi usłyszałem krótką deklamację:
Do Gąsienicowych
Popędzą szałasów,
Do tych gęstych borów,
Do tych ciemnych lasów.
- To chyba jednak nie pana dzieło - pokręciłem głową.
- To „Pieśń Janosika” Jana Kasprowicza - przyznał mężczyzna. - Pytałem się, dokąd pan jedzie, bo może podwiózłby mnie pan choćby kawałek. Pogoda dosyć plugawa...
- Jadę w stronę Czorsztyna.
Zaprosiłem domorosłego poetę do wehikułu. Ukłonił się góralce, zabrał płaszcz i kapelusz i pobiegł do auta. Deszcz bębnił na brezentowym dachu rozpiętym na rusztowaniu nad kabiną.
- Oryginalny samochodzik - powiedział autostopowicz. - Pan na letnisko przyjechał?
- W pewnym sensie - przyznałem.
Nie miałem nastroju na rozmowę, więc postanowiłem włączyć kasetę z muzyką. Wybrałem płytę „The Doors” z jedną z moich ulubionych piosenek „Riders on the storm”. Pasażer natychmiast zaczął kiwać się do rytmu.
- To były czasy - mruknął przypominając sobie chyba okres, kiedy był jednym z „dzieci kwiatów”.
Przyjrzałem mu się z boku. Musiał mieć pięćdziesiąt kilka lat. Chyba nie miał najlepszej sytuacji finansowej, bo dostrzegłem, że jego garnitur był już wiekowy, ze spodniami wypchanymi na kolanach. Pachniał dymem i jedną z najtańszych wód po goleniu. Miał starannie przycięte paznokcie, orli nos, bladoniebieskie oczy, wąskie wargi rozchylone w lekkim, drwiącym półuśmiechu.
Jechaliśmy drogą prowadzącą przez Kotlinę Nowotarską. Za Dębnem przejechaliśmy przez most na Dunajcu i teraz jechaliśmy brzegiem Jeziora Czorsztyńskiego. W Kluszkowcach mój pasażer poprosił, żebym zatrzymał wehikuł i wysiadł, dziękując mi za przysługę. Pojechałem dalej, ale dopiero za wsią Krośnica przypomniałem sobie, że gdzieś wcześniej powinienem był zjechać do Torbasów. Zawróciłem. Coś, co na mapie było oznaczone jako szosa, w rzeczywistości okazało się wyboistą polną drogą. Wehikuł dawał sobie tu doskonale radę, ale kiedy dotarłem do niezwykle stromego zjazdu, miałem wrażenie, że nie wyhamuję i wyląduję w jeziorze. Na szczęście dałem radę w porę zwolnić i skręcić. Na chwilę stanąłem, żeby przyjrzeć się Torbasom.
Niewielka wioska licząca zaledwie kilka domów zajmowała koniec szerokiego półwyspu, z którego na wschodzie widać było las i górę z zamkiem Czorsztyn, hen, na południu zamek Dunajec w Niedzicy, a na zachodzie szeroki garb lądu wrzynającego się w jezioro. Przejechałem drogą między dwoma gospodarstwami i dotarłem do gładkiego, ciemnego asfaltu. Prowadził w prawo do wsi Kluszkowce, a w lewo do odległej o sto metrów i trzy zagrody bramy i parku. Do dziś ocalało tylko jedno skrzydło kutej kraty zawieszonej na cokole z kruszącego się i obłupanego piaskowca.
Po parku pozostały tylko zapuszczone krzaki. Brukowaną ścieżką dojechałem pod dworek otoczony świerkami, dębami i lipami.
Nigdy nie odwiedzałem cioci Leokadii w jej posiadłości. Teraz przyglądałem się budowli z ciekawością i niepokojem związanym z ogromem czekającej mnie tu pracy. Wejście zdobiły dwie cienkie kolumny wykonane z betonu, chyba na zamówienie cioci. Na frontowej ścianie, na parterze, były dwie pary dużych okien po obu stronach wejścia. Nad nim znajdował się niewielki balkon z metalową balustradą i także czworo okien w tak zwanych „kukułkach”.
Na drzwiach wisiała kołatka. Zastukałem nią raz, potem drugi. Jedyną reakcją była poruszona firanka na prawo od wejścia.
- Jest tam kto?! - krzyknąłem w tamtą stronę.
Nie było żadnej odpowiedzi. Obszedłem dworek dookoła. Z tyłu były drugie drzwi, ale zabezpieczone drewnianą okiennicą z żaluzją. Deszcz lał jak z cebra, więc postanowiłem schronić się w wehikule. Przestawiłem auto z boku dworku, tak by przez szybę móc patrzeć na jezioro.
Pogoda, bębnienie kropel o brezent i mój nastrój sprawiły, że szybko zasnąłem. Obudziło mnie stukanie w okienko. Za ścianą ulewy widziałem tylko jakąś niewysoką postać ubraną w kurtkę z kapturem. Uchyliłem okienko i przecierałem zaspane oczy.
Osobnik błyskawicznie wcisnął przez otwór dubeltówkę i wymierzył ją we mnie.
Momentalnie otrzeźwiałem. Chwyciłem broń i pociągnąłem do siebie, do środka wehikułu. Jednocześnie mocno otworzyłem drzwiczki, by uderzyć nimi napastnika.
- Ła! - usłyszałem kobiecy głos.
W tej samej sekundzie broń leżała w środku samochodu, a ja stałem przed tą zakapturzoną Amazonką. Podniosła na mnie wzrok i napotkałem to samo wrogie spojrzenie, z którym zetknąłem się wczoraj w Krakowie. - Przepraszam panią, ale pani... - wskazałem na dubeltówkę.
- A pan wystraszył Teklę! Mówiła, że wokół dworu chodził jakiś bandyta. Kim pan jest? Niech pan natychmiast odpowiada, bo zadzwonię po policję!
Mimowolnie uśmiechnąłem się. To ją rozwścieczyło. Chciała mnie kopnąć w kolano, wzięła potężny zamach nogą, ale ja odsunąłem się o pół kroku. Tak wiele siły włożyła w ten cios, że trafiając w próżnię o mało nie pośliznęła się na błocie. W porę chwyciłem ją za ramię.
Teraz patrzyła na mnie jak dzikie, drapieżne zwierzę schwytane w klatkę.
- Co pana tak rozśmieszyło? - zapytała.
- Chciała pani dzwonić po policję i oskarżyła mnie pani o złe zamiary, ale gdyby tak było w rzeczywistości, bez trudu wszedłbym do środka dworu i rozbroił panią tak, jak to się stało przed chwilą.
- Zadufany samiec! - wysyczała wyrywając mi się. - Czego pan tu szuka?
- Ciocia Leokadia zapisała mi ten dwór w spadku - oświadczyłem. - Widziałem panią na pogrzebie, więc pewnie była pani jakoś związana z moją ciocią.
- Mieszkałam tu i opiekowałam się nią - kobieta była nieufna.
Wyjąłem broń z wehikułu i podałem ją mojej rozmówczyni.
- Możemy wejść do środka? - poprosiłem. - Pokażę pani dokumenty spadkowe, porozmawiamy o przyszłości tego miejsca.
- Niech pan idzie za mną - powiedziała rozkazującym tonem i pomaszerowała w kierunku wejścia do dworku.
Zamknąłem auto i ruszyłem za nią. Czekała na schodach przy drzwiach. Wprowadziła mnie do holu wyłożonego dębowym drewnem. Po bokach było dwoje drzwi prowadzących do pokojów, na wprost trzecie, przez które widać było wnętrze jadalni. Tuż obok nich, w lewo, prowadziły schody na piętro, a pod nimi przez maleńkie drzwiczki schodziło się do piwnicy. Zostałem zaproszony do jadalni, gdzie stały dwa kredensy, długi stół z dwunastoma krzesłami, których siedzenia były obite skórą przybitą okrągłymi grawerowanymi ćwiekami. Z jadalni można było przejść w prawo do kuchni i w lewo do salonu. Gospodyni weszła do kuchni, by zdjąć z piecyka czajnik z gotującą się wodą. Wróciła po kilku minutach z dwoma kubkami kawy. Zdjęła też kurtkę.
Zobaczyłem śliczną, dwudziestoośmioletnią dziewczynę o rudych włosach, starannie upiętych do góry. Miała łagodne rysy twarzy, usta malinowej barwy i drobne piegi na nosie. Ubrana w wysokie buty, wpuszczone w nie dżinsy i koszulkę wyglądała niemal jak kowbojka. Miała smukłą szyję i doskonałą figurę. Buty na obcasie miały chyba niwelować jej kompleksy związane z niskim wzrostem: nie miała więcej niż metr sześćdziesiąt centymetrów.
Podałem jej dokumenty spadkowe, a ona uważnie studiowała je kilka minut i odłożyła na bok.
- Ciekawe, czemu to akurat panu ciocia zapisała ten dworek? - zapytała retorycznie.
- Może dlatego, że mam miękkie serce? - chciałem, by słowa te były nasycone ironią. - Mam zająć się budynkiem i jego mieszkańcami. Pani tu mieszka, więc w pewnym sensie dostałem panią w spadku - uśmiechnąłem się.
Widziałem, jaką złość wywołało to stwierdzenie, ale kobieta szybko zapanowała nad sobą.
- Czy oprócz pani ktoś tu jeszcze mieszka? - dopytywałem się.
- Kilka osób.
- Gdzie teraz są lokatorzy?
- Tekla jak zwykle u siebie. Arnold wrócił ze mną i zamknął się u siebie. Chłopcy są gdzieś w plenerze.
- Co to za chłopcy?
- Aktorzy. Prawdziwi artyści, którzy wszystko w życiu zawdzięczają ciężkiej pracy. Nikt im niczego nie daje za darmo.
Doskonale rozumiałem tę aluzję. Wiedziałem, czemu ona to mówiła: nie znała mnie, nie ufała mi, zastanawiała się, jakie mam plany wobec dworku i jego lokatorów. Rozglądałem się po jadalni.
Na starym kredensie wykonanym z niechlujnie bejcowanego drewna, na półce za kryształowym szkłem zobaczyłem znajome mi zdjęcie. Wstałem i wziąłem je do ręki. To była ciocia Leokadia trzymająca na kolanach tłuściutkiego i gołego bobasa. Patrzyłem w czarne, prawie cygańskie oczy cioci, na jej długie, czarne włosy, z których była dumna, bo były gęste i grube. Przypomniałem sobie jej zaraźliwy i promienny uśmiech.
- To pan jest na tym zdjęciu? - dziewczyna zaglądała mi przez ramię.
- Trochę od tamtej pory podrosłem - zauważyłem zasłaniając dyskretnie kciukiem ewidentny dowód mej nagości na fotografii.
Ten gest rozśmieszył dziewczynę.
- Justyna - wyciągnęła do mnie dłoń o długich, wąskich palcach, z krótko przyciętymi paznokciami.
- Paweł - przedstawiłem się czując, że moja nowa znajoma ma mocny uścisk.
Wróciłem do stołu i popijałem kawę nie bardzo wiedząc, co teraz powinienem zrobić. Przez okno na wprost mnie widziałem, jak zza chmur wygląda słońce. Park zamienił się w miejsce, gdzie jasnozielone plamy trawy błyskające kroplami wody z deszczu kontrastowały z ciemnymi stożkami świerków, mrocznymi alejkami pod zwisającymi gałęziami lip. W ciszy jadalni rozległo się bzyczenie muchy, która teraz właśnie postanowiła podjąć próbę wydostania się na zewnątrz i tłukła się o szybę. Czułem się trochę jak ona. Przecież miałem wiele możliwości działania, ale towarzyszyło mi wrażenie, że siedzę w szklanej bani. Żeby z niej wyjść, musiałbym ją rozbić, a to wydawało mi się posunięciem zbyt pochopnym i radykalnym.
- Czym pan się zajmuje? - Justyna zapytała przyglądając mi się uważnie.
- Jestem, a właściwie byłem muzealnikiem - odpowiedziałem. - Właśnie straciłem pracę, ale dostałem ten dwór.
- To pewnie przeznaczenie.
- Raczej zbieg okoliczności.
- Czemu straciłeś pracę?
- Mój nowy szef nie bardzo mnie lubił.
- Co chcesz zrobić z dworem?
- Nie powinnaś zapytać, jakie mam plany wobec lokatorów?
- Ciocia kazała ci zaopiekować się nami - przypomniała Justyna.
- Chciałbym lepiej poznać to miejsce, ten dwór i jego mieszkańców. Później zadecyduję co dalej. Bardzo mi przykro, ale nie jestem bogatym człowiekiem i może okazać się, że nie utrzymam tego dworu i będę zmuszony go sprzedać. Czy możemy pójść do pani Tekli i pana Arnolda?
- Jeszcze nie - Justyna spoważniała. - Najpierw pokażę ci twój apartament.
- Apartament? - zdziwiłem się.
- Przecież musisz gdzieś spać.
Justyna pomaszerowała pierwsza po schodach na piętro. Na wprost były drzwi do jej sypialni. Korytarz prowadził w lewo i ta jego odnoga była zakończona oknem i wejściem, po lewej stronie, do mojego apartamentu. Druga część korytarza biegła równolegle do klatki schodowej, zabezpieczona rzeźbioną balustradą w stylu klasycystycznym. Widziałem kolejne drzwi do dwóch chyba niewielkich pokoików i do łazienki na końcu korytarza.
Moje lokum we dworze składało się z salonu z wyjściem na balkon nad wejściem do budynku i ogromnej sypialni z przytuloną do niej samodzielną łazienką. W salonie stały sięgające sufitu półki z książkami, niski owalny stoliczek z trzema fotelikami, biurko z lampą zdobioną witrażowym abażurem i wygodne krzesło. Salon zagracały jakieś dziwaczne konstrukcje z listewek, dykty i starych szmat, pomalowane na jaskrawe kolory. W sypialni dominowało potężne łoże małżeńskie z baldachimem. Przy szczytowej ścianie umieszczono toaletkę z taboretem, w rogu szafy, a pod oknami od strony frontowej szafki.
- Wszystkie osobiste rzeczy cioci spakowałam do pudeł i worków i wyniosłam na strych - wyjaśniła Justyna. - Możesz się tu wprowadzać. Te graty z salonu chłopaki zabiorą, jak wrócą. Jesteś głodny?
- Trochę - przyznałem.
- Robimy tu tak, że wszystkie produkty żywnościowe są wspólne i trzymamy je w kuchni. Każdy bierze tyle, ile mu potrzeba. Zakupy robię najczęściej ja, zbierając od lokatorów pieniądze. Odpowiada ci taki układ?
- Tak.
- Każdy ma też indywidualne upodobania, ale takie rzeczy trzymamy w swoich pokojach, żeby nie było niepotrzebnych kłótni. W parku, za dworem jest stara wozownia, czyli obecnie nasz garaż. Stoją tam mój ford i polonez chłopaków. Powiem im, żeby swój wóz trzymali na zewnątrz i będzie miejsce dla twojego pojazdu. Dziś wieczorem zaplanowaliśmy małą uroczystość, coś w rodzaju stypy po cioci. Przyjdź, to poznasz lokatorów. Na razie!
Obróciła się na pięcie i wyszła. Ostrożnie usiadłem na łóżku. Materac był przykryty grubą kapą. Zupełnie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wstałem, wyjrzałem przez okno w ścianie szczytowej. Zobaczyłem Justyną idącą do parku. Szybko zniknęła za krzakami głogu. Zaglądałem do szuflad, uchyliłem drzwiczki szaf. W jednej z nich leżała pościel i komplet poszew. Kiedy oglądałem szklane i metalowe bibeloty na komodach pod oknami od strony frontowej, zauważyłem, jak Justyna wyjeżdża swoim niebieskim fordem sierra z parku.
Zszedłem do wehikułu po bagaże. Musiałem odbyć trzy kursy, by przenieść wszystko na górę. Schodząc zatrzymywałem się w holu, by posłuchać, co robią lokatorzy na parterze, ale za drzwiami ich pokojów panowała cisza. Rozpakowałem się, na razie nie ruszając niczego w salonie. To pomieszczenie odstraszało mnie tym, że były tam zgromadzone dziwne rekwizyty aktorów.
Zaniosłem oscypki do lodówki w kuchni, zrobiłem sobie kilka kanapek z tymi góralskimi serkami.
Czekając, aż zagotuje się woda w czajniku, zszedłem do saloniku na parterze. Było to przytulne pomieszczenie z kominkiem, szeroką, wygodną kanapą, fotelami, dwoma stoliczkami kawowymi, komódką i gablotą, gdzie za szkłem stał porcelanowy serwis z wymalowanymi scenami z góralskiego życia. Był to jedyny w całym dworze pokój wyposażony w dywan, dlatego tu pod nogami nie skrzypiały deski podłogowe. Przygotowałem sobie herbatę i z posiłkiem wyszedłem z jadalni do parku, na ławeczkę pod markizą. Między pniami drzew połyskiwała tafla jeziora. W koronach lip śpiewały nieliczne ptaki. Na krawędzi ławy przysiadł niewielki brązowy wróbelek.
Drobnymi podskokami zbliżał się do talerza i przyglądał mi się przekrzywiając łebek na bok. Rzuciłem mu kilka okruszków chleba. Nie czuł lęku przede mną, tylko dzióbiąc chleb cały czas rozglądał się po parku, jakby stamtąd oczekiwał jakiegoś niebezpieczeństwa.
- Znałeś moją ciocię Leokadię? - zagadnąłem wróbelka.
Niemożliwe, żeby ptaszyna mnie zrozumiała, ale w tym momencie przerwała ucztę, zerknęła w górę, tam gdzie był pokój cioci, a potem schowała dziób pod skrzydło. Może tak się wycierał albo coś go tam drapało, a wyglądało to tak, jakby ocierał oczy.
- A Justynę znasz? - kontynuowałem. - Ciekawe, kim są pozostali lokatorzy? I powiedz mi, co powinienem zrobić z tym dworem? Mam tu, na końcu świata spędzić resztę życia zamartwiając się o każdą rysę na murze? Wiem, tobie wystarczy kilka okruszków, ziarenek i jesteś syty, ale być właścicielem takiego domu, to odpowiedzialność...
Przerwałem, bo wyczułem czyjąś obecność. Obejrzałem się w lewo, w stronę drzwi. W progu stała kobieta, która nie miała chyba jeszcze pięćdziesięciu lat, ubrana w białą suknię, z rozpuszczonymi, długimi, jasnymi, włosami, sięgającymi jej prawie do pasa. Uwagę przykuwał jej blady odcień skóry.
- Dzień dobry - ukłoniłem się jej.
Za późno. Nim przebrzmiały moje słowa, ona spłoszona uciekła.
- No, ładnie - mruknąłem. - Widziałeś to? - zwróciłem się do wróbelka.
Ten w tym momencie zamachał skrzydełkami i umknął w krzaki. Dopiero po chwili usłyszałem dźwięk silnika i między krzakami przejechał ford Justyny. Skończyłem posiłek i myłem naczynia w zlewie, kiedy dziewczyna przyszła wnosząc siatki z zakupami.
- Pięćdziesiąt złotych - wyciągnęła do mnie rękę. - Byłam na zakupach - wyjaśniła.
Z portfela wyjąłem pieniądze, a potem pomogłem jej wnosić reklamówki z zakupami. Przy okazji obejrzałem garaż. Był to niewielki budyneczek z parą szerokich drzwi. W sam raz mieściły się tam dwa samochody. Szarobrązowy polonez aktorów miał pordzewiałą karoserię, był odrapany i poobijany.
- Jakiej marki jest twój samochód? - zapytała Justyna widząc moje spojrzenia kierowane na poloneza.
- Samoróbka - odpowiedziałem. - Ma części z różnych aut. To całkiem udana konstrukcja i dzięki nowoczesnej technice nie rujnuje mi kieszeni wydatkami na paliwo.
- Sam go zrobiłeś?
- Nie, wykonali go mechanicy według wcześniej przygotowanego projektu. To prezent od mojego przyjaciela i mistrza.
- Mistrza? - Justyna mało ze śmiechu nie przewróciła się w progu kuchni. - Myślałam, że mistrzowie występowali tylko w filmach o wschodnich sztukach walki.
- To dobra i stara tradycja, którą już mało kto kultywuje. Dawniej mistrz wprowadzał w tajniki zawodu, życia. Obecnie młodzi w pracy chcą jak najszybciej się wykazać, nie czują respektu przed wiedzą i doświadczeniem starszych. Ci z kolei, boją się napastliwej gorliwości młodszych kolegów i starają się jak najmocniej ich powstrzymywać w karierze. Powstaje spirala frustracji, z czego cieszą się tylko szefowie, bo takim środowiskiem łatwiej kierować. Żeby panować nad pracownikami skłóconymi i zastraszonymi, nie trzeba mieć autorytetu. Wystarczą sztuczki psychologiczne rodem z kursów zarządzania zasobami ludzkimi oraz prymitywna metoda kija i marchewki.
- W twoim głosie wyczuwam rozżalenie.
- Tak, stałem się rezerwą prostą i dlatego nie mam pracy. Mój szef był właśnie mistrzem. Wciąż uczył mnie, był autorytetem, skarbnicą wiedzy, człowiekiem o wielkiej kulturze.
Zostawiłem torby z zakupami i pomaszerowałem do swojego apartamentu. Postanowiłem przynajmniej przejrzeć zawartość biurka. Był to wysoki, szeroki mebel z płytką szufladą pod blatem. W przegródkach leżały długopisy, ołówki, wizytówki i papeteria. Z prawej strony były cztery szuflady, w których znajdowały się korespondencja urzędowa, rachunki, listy prywatne oraz lista najemców pokoi we dworze z wyszczególnionymi ich wpłatami. Z drugiej strony, za drzwiczkami zobaczyłem sejf, Przypomniałem sobie, że w pliku kluczy, jakie otrzymałem od adwokata, był jeden o dziwnym kształcie, który nie pasował do standardowych zamków w drzwiach. W jednej z mniejszych kopert znajdowała się też niewielka koperta z rzędem cyferek, zapewne szyfrem otwierającym sejf.
Z torby wyjąłem teczkę z dokumentami, znalazłem klucz i otworzyłem kasę. W środku była tylko jedna półka dzieląca wnętrze na dwie części. Na dnie dolnej znajdowała się kasetka z biżuterią. Kiedy ją uchyliłem, zobaczyłem złote pierścionki, bransoletki, kolczyki. Zalśniło kilka kamieni szlachetnych. Z tego co zauważyłem, żaden z tych przedmiotów nie miał wartości zabytkowej. W górnej części leżały tylko dwie koperty. W pierwszej były akty zakupu obrazów na aukcjach i dokumenty poświadczające przekazanie ich do depozytów w muzeach w całej Polsce. W drugiej znajdował się tylko jeden list. Nie zdążyłem go przeczytać, bo rozległo się pukanie do drzwi.
Błyskawicznie schowałem kasetkę z biżuterią do sejfu, zatrzasnąłem drzwiczki i zamknąłem biurko.
- Proszę! - zawołałem.
Do salonu zajrzała Justyna.
- Prosimy na dół, już czas - powiedziała uśmiechając się.
Zauważyłem, że przebrała się w luźniejsze, eleganckie spodnie, pantofelki i lnianą koszulkę wiązaną z przodu. Dostrzegłem także dyskretny makijaż.
- Już? - zdumiony spojrzałem na zegarek.
Nie zauważyłem, kiedy nadszedł wieczór, tak szybko minął mi czas na wertowaniu papierów cioci Leokadii.
- Przebiorę się i schodzę - zapowiedziałem.
- Czekamy - Justyna posłała mi promienny uśmiech.
Wyjąłem marynarkę i spodnie. Ręką wygładziłem koszulę, chusteczką przetarłem buty i zbiegłem do salonu na parterze. Na wprost wejścia do pomieszczenia siedział poeta, którego spotkałem w bacówce.
ROZDZIAŁ TRZECI
WIECZOREK ZAPOZNAWCZY * MIESZKAŃCY DWORKU * NOCNY KRZYK * PAN MARCELI, OJCIEC MARCYSI * LIST OD JANOSIKA * OBRAZ „RUINY ZAMKU W CZORSZTYNIE” * WARUNEK JUSTYNY
Poeta na mój widok zamarł. Uspokoił się, kiedy przyjacielsko uśmiechnąłem się do niego.
- Słuchajcie! - Justyna klasnęła widząc mnie w progu salonu. - To jest Paweł Daniec, który odziedziczył po cioci ten dworek.
Przywitałem się z poetą. Od Justyny dowiedziałem się, że miał na imię Arnold. Następnie poznałem Marcysię, córkę gospodarzy z Torbasów, która interesowała się teatrem. Miała siedemnaście lat, kruczoczarne włosy, ciemne oczy i ogorzałą od słońca twarz. Dziewczyna była silnie zbudowana, jakby od najmłodszych lat spędzała czas na polu pomagając rodzicom. Mimo że nie miała tak wciętej talii jak Justyna, była piękna. Witek, brunet w wieku Justyny, był reżyserem teatralnym. Włosy zaczesywał na boki, a koniec grzywki często wchodził mu na oczy. Palił papierosy, a kiedy mówił, żywo gestykulował. Był wysoki i szczupły jak jego ogolony na zero kolega, Mikołaj, nazywany przez przyjaciół Mikim. Twarz Mikiego wydawała się być stworzoną do teatru, tyle uczuć można było na niej wyczytać i była równorzędnym narratorem, kiedy Miki przemawiał. Charakterem, stylem bycia przypominał buddyjskiego mnicha. Na końcu uścisnąłem dłoń Bacy. Jego przydomek wziął się od tego, że do teatru zaangażował się schodząc prosto z pastwiska od owiec. Jak Marcysia pochodził stąd, z wioski odległej o kilka kilometrów. Był to jasnowłosy, uśmiechnięty chłopak, może szesnastoletni, zasłuchany w to, co mówił Witek, jego teatralny autorytet.
- A gdzie pani Tekla? - zapytałem.
- Ona nigdy nie wychodzi do ludzi - wyjaśniła Justyna.
- Czemu? - byłem ciekawy.
- To długa i smutna historia - Justyna nie chciała mi niczego wyjaśniać. - Ona nawet je w swoim pokoju. Chyba w nocy chodzi do kuchni, do lodówki. Drzwi otwiera tylko mnie.
- Czy ona ma bladą skórę? - upewniałem się.
- Skąd wiesz? - Justyna zaniepokoiła się.
- Wyszła do jadalni, kiedy na dworze jadłem kanapki. Chciałem się z nią przywitać, ale uciekła.
- Chciała sprawdzić, czy przypadkiem ty to nie Zygmunt - Arnold wtrącił wyjaśnienie.
Justyna popatrzyła z wrogością na poetę.
- Kto to jest Zygmunt?
- Arnold lubi wymyślać bzdury - Justyna lekceważąco machnęła ręką. - Chcesz gołąbka?
- Justyna robi pyszne gołąbki - zapewniał mnie Miki.
Po chwili trzymałem talerz z trzema niedużymi gołąbkami. Ich aromat i smak były niesamowite. Usiadłem w fotelu blisko kominka i zorientowałem się, że wszyscy obecni patrzą na mnie.
- Coś się stało? - starałem się przybrać żartobliwy wyraz twarzy. - To są może zatrute gołąbki i czekacie, kiedy padnę bez ducha.
- Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy - Arnold zacytował strofę z poematu wieszcza.
- Ciekawi nas, co zamierzasz zrobić z dworem - powiedział Witek. - Nie jesteśmy wścibscy, ale jak wiesz, mieszkamy tu, na jakiś czas związaliśmy swoje życie z tą okolicą i...
- Sam na razie nie wiem - przerwałem jego wywód. - Mówiłem Justynie, że nie jestem królem Midasem, a być może ten budynek potrzebuje gruntownego remontu. Czy wasze czynsze wystarczą na utrzymanie obiektu? Tego nie wiem - bezradnie rozłożyłem ręce.
Kiedy tylko wspomniałem o czynszu, Arnold wstał, odstawił kieliszek z winem i chwiejnym krokiem wymaszerował z salonu. Zdziwiony odprowadzałem go wzrokiem.
- Arnold nie ma pieniędzy na czynsz - tłumaczyła mi Justyna. - Płaci ratami, około trzech czwartych stawki. Przymykamy na to oko, bo gdzie biedak ma się podziać?
Mój niepokój związany ze stanem finansów dworu wzrastał, bo z tej wypowiedzi wynikało, że lokatorzy swobodnie podchodzili do terminowości i wysokości czynszu. Spojrzałem w kierunku Witka.
- Będziemy występowali na festynie w Niedzicy, dostaniemy trochę pieniędzy i uregulujemy zaległość - zapewniał mnie.
- Mieszkają tu niecały miesiąc, więc chyba jeszcze nie muszą płacić? - broniła ich Justyna.
Wyobrażałem sobie, co mnie będzie tu czekało w związku z opłatami. Do tego byłem im zupełnie obcy, wręcz mogli uważać mnie za wroga. Wszyscy czekali na moją odpowiedź na pytanie Justyny.
- Nie, na razie nie muszą - przyznałem, co przyjęto z ulgą. - Musicie jednak zdawać sobie sprawę, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Dwór, jeśli zacznie się walić, to równomiernie, u tych co płacą i nie płacą. Liczę też na waszą uczciwość i poczucie przyzwoitości.
- Jasne - Miki pokiwał głową.
- To dobrze - uśmiechnąłem się udając, że wierzę w to zapewnienie.
Postanowiłem skupić uwagę na pysznościach, jakie przygotowała Justyna. W końcu wylądowałem w rogu salonu, blisko stołu z półmiskami i butelki wina. Popijałem i jadłem przyglądając się mieszkańcom, starając się wyrobić sobie opinię na ich temat. Widoczne było, że dziewczyny i Baca byli zafascynowani osobami Mikiego i Witka. Obaj byli absolwentami szkoły teatralnej, którzy nie znaleźli pracy w żadnym teatrze. Postanowili stworzyć wędrowny teatr, tułający się tam, dokąd zaproszą go samorządy, organizatorzy festynów, animatorzy kultury.
Potrafili zagrać przedstawienie, ale co o wiele ważniejsze, zaangażować do niego miejscową młodzież pokazując jej, że teatr nie zawsze musi być śmiertelnie poważną instytucją, że to zabawa, sposób na spędzanie czasu, metoda na poznanie innych ludzi i wyrażenie siebie. Około dwudziestej drugiej pożegnałem wszystkich i poszedłem spać. Ostatnią moją myślą, nim zamknąłem oczy, było to, że muszę zapamiętać pierwszy sen na nowym miejscu, bo podobno one się sprawdzają.
Nie chciałbym, żeby ten sen się sprawdził. Obudziłem się zlany potem. Wciąż miałem przed oczami widok zakrwawionej twarzy jakiegoś mężczyzny o groźnym spojrzeniu, siedzącego na skrzyni pełnej złota. Ciszę, jaka wokół panowała, rozdarł rozpaczliwy kobiecy krzyk. Zerwałem się z łoża. Przebiegłem z sypialni do salonu i na korytarz. Przeskakiwałem po kilka stopni, by prędzej znaleźć się w holu. Pani Tekla złapała oddech i znowu rozdarła się na całe gardło. Szarpnąłem za klamkę jej drzwi. Te ani drgnęły. Kiedy tylko pierwszy raz wszedłem do dworku, zauważyłem, że ich środek wypełniała dykta wstawiona w miejsce jakiejś ozdobnej szyby. Wziąłem krótki rozbieg i barkiem wycelowałem w sam środek otworu. Pęd i moja masa sprawiły, że bez trudu znalazłem się w pokoju pani Tekli - dokładnie na stole. Lokatorka stała na łóżku w rogu pokoju, ubrana w koszulę nocną, ze strachem patrząc na ubraną na czarno postać włamywacza, który świecił latarką na mnie.
Rzuciłem się w jego stronę, ale on wyskoczył przez otwarte okno w ścianie szczytowej. Pognałem za nim do parku, biegłem między krzakami czując, jak drapią mnie po ramionach i nogach, a drobne kamyki kaleczą mi stopy. Złodziej miał buty i łatwiej było mu biec. Kierował się w stronę wsi. Wybiegł przez bramę i wskoczył do auta zaparkowanego przy płocie, pod krzakiem bzu. W środku już był kierowca i samochód szybko odjechał obsypując mnie piaskiem wyrzuconym spod kół. W Torbasach rozszczekały się psy, poruszyły się firanki w oknach.
Musiałem wrócić do dworu, żeby nie wzbudzić wśród sąsiadów niepotrzebnej sensacji. Pobiegłem do okna sypialni pani Tekli i kiedy tylko wskoczyłem do środka, Justyna wycelowała we mnie swoją strzelbę. Z troską oglądała moje ramiona, ale kiedy jej wzrok powędrował niżej, na moje bokserki we wzór z owieczkami parsknęła śmiechem. Pani Tekla siedziała w rogu łóżka zasłaniając się kołdrą.
- Przepraszam panią - rzuciłem w jej stronę, chociaż wcale na mnie nie patrzyła. - Justyna, możesz zapytać panią Teklę, jak złodziej tu się dostał i czego tu szukał?
- Jaki złodziej? - Justyna patrzyła mi prosto w oczy. - Pani Tekla wspominała, że to pan rozbił jej drzwi i był w samej bieliźnie...
- Porozmawiaj z panią Teklą i spotkajmy się w jadalni - prosiłem.
- Czemu akurat tam? - Justyna wydawała się znowu być rozbawiona moim widokiem.
- Przecież nie zaproszę cię do siebie w środku nocy. Namów panią Teklę, żeby zamknęła okno - dodałem wychodząc.
Poszedłem do siebie, obmyłem zadrapania, założyłem koszulkę i dżinsy. Justyna czekała na mnie w jadalni siedząc na stole i machając nogami.
- Czego się dowiedziałaś? - dopytywałem się.
- Najpierw opowiedz mi swoją wersję wydarzeń.
Szybko zrelacjonowałem wydarzenia ostatnich kilku minut.
- Teraz to wszystko rozumiem - Justyna pokiwała głową. - Pani Tekla ma zwyczaj zostawiać na noc otwarte okno. Lubi świeże powietrze, ale chodzi też o coś innego. Obudziła się w środku nocy i zobaczyła, że ktoś chodzi po pokoju, świeci latarką i ogląda obrazy wiszące na ścianach. Zaczęła krzyczeć, ale złodziej dalej robił swoje, tyle, że bardziej nerwowo. Potem ty wpadłeś do środka. Nocny gość dokładnie cię oświetlił, a pani Tekla nigdy tak dokładnie nie widziała mężczyzny w bieliźnie, no i... - Justyna wzruszyła ramionami, jakby w ten sposób mogła wyrazić całą gamę uczuć pani Tekli. - Usiądź tu na chwilę - Justyna łagodnie posadziła mnie na krześle.
Wyszła do kuchni i wróciła po chwili. Stojąc za moimi plecami pochyliła się nade mną.
Poczułem jej włosy łaskoczące mój nos, a takie zapach jej perfum. Chwyciła brzeg mojej koszulki i zaczęła ją podnosić do góry. Oszołomiony, nie bardzo wiedząc jak zareagować, pozwoliłem sobie zdjąć koszulkę. Wtedy na wciąż krwawiące zadrapania Justyna wylała wodę utleniona Zapiekło, ale postanowiłem, że nawet nie pisnę. Justyna założyła mi opatrunki, żebym krwią nie pobrudził pościeli. Została na parterze, żeby uspokoić panią Teklę, a ja poszedłem do swojej sypialni. Nie położyłem się na łóżku, tylko z latarką w dłoni wróciłem na korytarz. Stanąłem pod drzwiami jednego z pokojów. Zajrzałem do środka przez dziurkę od klucza. Nic nie zobaczyłem. Lekko nacisnąłem klamkę. Były otwarte! Zajrzałem do obu pokojów. Nie było Mikiego ani Witka. Czyżby to byli tajemniczy złodziej i kierowca samochodu?
Rano obudziło mnie ciche stukanie za oknem. Na parapecie stał wróbelek, który skakał po parapecie i co jakiś czas uderzał w niego dziobem.
- Głodny jesteś? - powiedziałem przecierając zaspane oczy.
Szybko wstałem i po porannej toalecie zszedłem do kuchni. Była już dziewiąta, a w całym dworze panowała cisza. Na drzwiach pokoju pani Tekli w miejsce dykty wisiała gruba zasłona.
Zrobiłem sobie śniadanie i wyszedłem z nim na ławkę w parku. Wróbelek dosiadł się w tym samym miejscu co wczoraj. Rzuciłem mu okruchy, a on dziobał je.
- Szkoda, że nie umiesz mówić, mógłbyś zostać moim pomocnikiem - gadałem rozkoszując się panującym wokół spokojem. - Spróbujmy rozwiązać zagadkę, czego złodziej szukał w pokoju pani Tekli i gdzie w nocy byli nasi aktorzy?
W tym momencie coś mi się przypomniało. W moim salonie dziś rano nie było już elementów dekoracji, a przecież wejście do swojego apartamentu zamykałem na noc! Musiałem to natychmiast wyjaśnić.
Skończyłem śniadanie, zostawiłem naczynia w zlewie i pobiegłem na piętro. Otworzyłem drzwi pierwszego pokoju zajmowanego przez jednego z aktorów. Miki zaspany, przeciągał się.
- Coś się stało? - zapytał.
- Jak to wynieśliście z mojego salonu? - zapytałem wskazując na plansze oparte o ścianę jego pokoju.
- Justyna mówiła wczoraj, że ci to przeszkadza, więc rano to wynieśliśmy - wychrypiał.
- A jak tam weszliście?
- Mieliśmy klucz, od Justyny. Naszego poloneza będziemy teraz parkowali z boku wozowni, więc możesz wstawić swoją torpedę do wozowni.
- Gdzie byliście w nocy?
- Odprowadzaliśmy dzieciaki do domów.
- Dzięki - rzuciłem i zamknąłem drzwi.
Już chciałem wrócić do siebie, kiedy z dołu rozległo się pukanie. Ani pani Tekla unikająca ludzi, ani Arnold bojący się rozmów na temat czynszu nie mieli zamiaru otwierać, a ten ktoś na dole był bardzo natarczywy. Zbiegłem na dół. Na progu stał starszy mężczyzna w ciemnych spodniach, białej koszuli i beżowej kamizelce wyszywanej w podhalańskie ornamenty. Miał spaloną słońcem twarz, popielate włosy poprzetykane siwizną i sumiaste wąsy pożółkłe od palenia tytoniu. Jego małe, siwe oczy patrzyły na mnie z uwagą.
- Witojcie, panie dziedzicu - ukłonił się.
- Nie jestem dziedzicem! - zaprotestowałem.
- Jakoż to? Dyć wy teraz pan w tym pałacu.
- Ciocia zapisała mi go w spadku, to wszystko. Proszę, niech pan wejdzie - zaprosiłem gościa do środka.
- Pani Leokadia też taka dobra była dziedziczka.
- Dziedziczka czego? - pytałem.
- No... już tak bez ziemi, ale ten dwór to też spory majątek. Pomagała naszym dzieciom, Marcysi opłacała bilet do szkoły, no i ja przyszedłem właśnie w tej sprawie...
- Mam kupić jej bilet?
- Nie, to już dziedziczka dała pieniądze, że Marcysi do końca nauki starczy na bilety i książki, jakie jej tam trzeba.
Zauważyłem, że gość nieswojo czuł się w jadalni, więc wyszliśmy na ławkę do parku. Tam mężczyzna zapalił fajkę.
- Ja jestem ojcem Marcysi i kompletnie nie widzi mi się, żeby córka chodziła do tych komediantów - oświadczył.
- Niech pan z nią o tym porozmawia.
- Z dzieckiem nie można gadać, tylko jak nieposłuszne, to trzeba je lać. Tak było w moich czasach i było dobrze. Na ludzi wyszedłem przecież, nie?
- Tak myślę - przyznałem.
- Właśnie! Sprawą dziedzica jest, by tych komediantów stąd wyrzucić - oświadczył mężczyzna.
- A co oni złego robią?
- Wie pan, o której wczoraj Marcysia do domu wróciła? Po jedenastej w nocy! Kto to widział, żeby o takiej porze z obcymi facetami się gdzieś włóczyła.
- Była tu, na wieczorze ku pamięci cioci Leokadii - wyjaśniłem.
- Tak? To dobrze, ale widzi pan ona to takiego robaka połknęła, że nic mnie i starej już nie chce powiedzieć. A widzisz pan, że przyjadą tacy komedianci i biega za nimi!
- Może ona nie chce do końca życia tu mieszkać, chce poznawać świat, ludzi...
- A czy to ja jej bronię, żeby se do Nowego Targu pojechała? Nie! Powiadasz pan, że ona chce ludzi poznawać. Ja mam już prawie uradzone, kto będzie jej mężem. To dobry chłopak, a jego rodzina ładny pensjonat stawia, żeby dutki na turystach robić...
- Niech pan się zastanowi, czy taką przyszłość Marcysi miała na myśli pani Leokadia dając jej pieniądze na bilety i książki? Może ona wiedziała, czego chce ta dziewczyna. Fakt, że młoda. Głupotę zrobi - trudno, ale od tego są rodzice, żeby w odpowiednim momencie rękę podać. W dobrą drogę pójdzie - dobrze, bo ona będzie szczęśliwa, a wy będziecie mieli z niej większą pociechę. Pani Leokadia dała pieniądze na bilety i książki, pokazując jej, co jest ważne. Nie dała na spódniczki i kosmetyki, bo na to zawsze będzie czas.
- Niech będzie, że z tym ślubem to jeszcze zaczekamy, jak dziecko maturę zda. życzenie pani dziedziczki trza uszanować. Ale tych komediantów to pan wykop jak najszybciej.
- Nie mogę!
- A czemu?
- Czynszu jeszcze mi nie zapłacili - wpadłem na pomysł. - Dopiero jak wystąpią na festynie, pieniądze dostaną i rozliczą się ze mną, to mogą jechać.
- Słusznie - mężczyzna pokiwał głową z namysłem. - Musisz ich pan pilnować, a jak pan i ja będziemy mieli na nich oko, to mniej szkody narobią.
- Tak jest, panie... - zawiesiłem głos.
- Marceli, ojciec Marcysi - mężczyzna wciąż kiwał głową.
Odprowadziłem go do wyjścia, gdzie uścisnęliśmy sobie dłonie i pożegnaliśmy się. Kiedy tylko zatrzasnąłem drzwi wejściowe, zapukałem do pokoju Arnolda.
- Niech mi pan otworzy! - zawołałem. - Wiem, że pan tam jest! Musimy porozmawiać!
Wołałem i pukałem jeszcze kilka minut Jedynym dźwiękiem dobiegającym z wnętrza było skrzypnięcie sprężyny, pewnie tapczanu. Wróciłem do swojego salonu. Zamknąłem się od środka, zasłoniłem dziurkę od klucza specjalną zawieszką i otworzyłem sejf. Wyjąłem list, którego nie zdążyłem wieczorem przeczytać. Był napisany na maszynie z ozdobnymi czcionkami i po francusku.
Pani Leokadio!
Z przykrością przyjąłem do wiadomości Pani odmowę sprzedaży tego obrazu. Myślałem, że kwota, jaką pani zaproponowałem - sto tysięcy euro - będzie satysfakcjonująca. Przecież za takie pieniądze mogłaby pani wykonać gruntowny remont dworku. Uważałem, że to wygórowana cena jak za kopię wykonaną przez tego samego autora co oryginał. Pani postępowanie dziwi mnie, bo przecież nie jest Pani w stanie rozwiązać tej zagadki, a to ja ponoszę ryzyko kupując obraz i podejmując poszukiwania skarbu, którego przecież już może nie być. Składam Pani ostateczną ofertę kupna obrazu „Ruiny zamku w Czorsztynie”. Czekam na odpowiedź w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Łączę wyrazy szacunku
Janosik
Kiedy dotarłem do podpisu, po chwili, roześmiałem się. Ktoś podawał się za zbójnika, ale sytuacja wcale nie była taka zabawna, bo przecież w nocy ktoś włamał się do pokoju pani Tekli i oglądał znajdujące się tam obrazy. A więc Janosik istniał i interesował go obraz, który miał zawierać wskazówki dotyczące skrytki ze skarbem. Teraz wystarczyło zejść do pani Tekli, zabrać dzieło ze ściany, zabezpieczyć je tu lub w najbliższym muzeum i schwytać Janosika.
Wróciłem do holu i zapukałem do pani Tekli.
- To ja, Paweł Daniec - odezwałem. - Proszę pani, wiem, po co przyszedł ten złodziej. Chodzi mu o pewien obraz. Niech pani mi go odda i nic złego więcej pani się nie stanie - starałem się przekonać kobietę.
Niestety, milczała. Musiałem poprosić Justynę o pomoc. Wbiegłem po schodach i zastukałem do niej. Tam również jedyną odpowiedzią była cisza. Postanowiłem przejść się po wsi i najbliższej okolicy dworku.
Torbasy leżące na uboczu były spokojną wsią. Wąska asfaltowa nitka łączyła ją z Kluszkowcami, biegnąc nad brzegiem wąskiej zatoki jeziora. Dwór z parkiem zajmował koniec cypla, kończącego się niewielką kamienistą plażą pewnie piargiem, zanim powstało tu sztuczne jezioro. Na prawo od plaży była skalna ściana wysokości pięciu metrów, a na lewo - strome zbocze wzgórza. Słońce, mimo że był to wrzesień, świeciło mocno jak w środku lata. Usiadłem na szczycie skały i patrzyłem, jak powoli od strony zamku w Niedzicy nadpływa stateczek spacerowy, który zawinął do przystani przy zamku w Czorsztynie, a potem skierował się na środek jeziora i zawrócił do Niedzicy. Z mojego punktu obserwacyjnego widziałem tylko czubek zamku w Czorsztynie i zarys zamku w Niedzicy. Czyżby na zamku był ukryty jakiś skarb? A Janosik? Czy złodziej przypadkowo wybrał sobie taki pseudonim? Przecież już działałem w tej okolicy poszukując skarbu Inków, którego tropy prowadziły do Niedzicy. Starałem się przypomnieć sobie wszystko, co wiedziałem na temat zamku w Czorsztynie.
W XIII wieku w drewniano-ziemnej strażnicy nad Dunajcem przed najazdem tatarskim schronili się Bolesław Wstydliwy i jego żona, Kinga. Dopiero na przełomie XIII i XIV wieku rozpoczęto budowę zamku, zaczynając od okrągłej wieży. Najprawdopodobniej za czasów Kazimierza Wielkiego szczyt wzgórza otoczono kamiennym murem grubości dwóch metrów.
Wkrótce dobudowano pomieszczenia mieszkalne na zamku wysokim. Była to warownia graniczna we władaniu królów polskich. W średniowieczu jako starosta mieszkał tu Zawisza Czarny. W wiekach XVI i XVII rozbudowywano zamek. Tę warownię w XVII wieku opanował Aleksander Kostka-Napierski, przywódca lokalnego powstania chłopskiego w 1651 roku, a cztery lata później, podczas potopu szwedzkiego, skrył się w niej król Jan Kazimierz, tu pozostawiając skarbiec królewski. Czorsztyn jako schronienie wybrali sobie konfederaci barscy w 1769 roku. W XVIII wieku, po rozbiorach, teren ten znalazł się pod władzą Austro-Węgier. Nowe władze nie były zainteresowane zachowaniem zamku i powoli zaczął on popadać w ruinę, którą w końcu wystawiono na licytację. Po aukcji nowym właścicielem stał się ród Drohojowskich, którego dobra w 1945 rozparcelowała nowa władza. Zamek stał się własnością państwa, ale dopiero kilkanaście lat temu zaczęto odbudowę warowni, przygotowując ją do zwiedzania. Wciąż nie wiedziałem, czego szuka człowiek podpisujący się „Janosik”, bo przecież nie skarbu królewskiego, który wywieziono z Czorsztyna.
Wróciłem do dworku, po drodze zaglądając do garażu. Ford Justyny już tu był. Dotknąłem maski auta, była jeszcze ciepła. Wstawiłem wehikuł do wozowni i poszedłem do kuchni.
- Jak się spało po nocnych przeżyciach? - zapytała Justyna obierając warzywa na sałatkę.
- Dobrze, nawet nie słyszałem, jak Witek i Miki wynosili swoje dekoracje. Czemu wpuściłaś ich tam bez mojej wiedzy?
- Co to za różnica?! - Justyna oburzyła się. - Przecież zawsze mogli tam wchodzić, a ty robisz wielkie „halo!”. To są uczciwi ludzie.
- Tak? A gdzie byli w nocy, kiedy napadnięto na panią Teklę?
- Jesteś śmieszny - Justyna nerwowo roześmiała się.
- Chodź, coś ci pokażę - wziąłem ją pod rękę.
Niechętnie, choć wyraźnie zaintrygowana Justyna poszła Za mną, z nożem w jednej i pomidorem w drugiej ręce.
- Wiedziałaś o tym? - otworzyłem drzwiczki biurka pokazując sejf.
- Nie - Justyna wyglądała na autentycznie zdziwioną.
- Teraz przeczytaj to - postukałem palcem w list leżący na blacie biurka.
- Jakiś głupi żart - Justyna stwierdziła, kiedy skończyła lekturę. - Janosika przecież powiesili na haku, a te bajania o jego przygodach to chyba bardziej wymysły ludzi niż prawda.
- Ten list to fakt. Ciocia trzymała go w sejfie, więc traktowała go poważnie. Napisała też do mnie - jej spadkobiercy, że czeka mnie tu rozwiązanie pewnej zagadki.
- Więc masz zajęcie, swoją misję! - drwiła. - Skup się na szukaniu Janosika i zostaw chłopaków w spokoju.
- Zrobię to co uznam za niezbędne, ale potrzebuję twojej pomocy.
- Tak? Za ile?
- Zrób to w interesie pani Tekli.
- O co ci chodzi?
- O obraz, ten z zamkiem w Czorsztynie.
Justyna wyszła bez słowa. Siedziałem przy biurku wpatrując się w półki z książkami.
Zacząłem szukać wśród nich lektury, która pomogłaby mi w rozwiązaniu zagadki. Minęła chyba godzina, kiedy usłyszałem na schodach ciężkie kroki i w progu stanęła Justyna niosąc kilka obrazów. Były to reprodukcje znanych i klasycznych malowideł.
- Gdzie mam ci to postawić? - zapytała.
Wskazałem miejsce pod drzwiami balkonowymi.
- Nie ma tu żadnego zamku - powiedziała kładąc obrazy.
- Wiem, jak on wygląda - ucieszyłem się patrząc na stronę albumu z malarstwem pejzażowym. - To ten! Michała Wywiórskiego-Gorstkina!
- Ja go znam - stwierdziła Justyna zaglądając do albumu. - Tylko ten, który ja widziałam, jest trochę inny.
- Odzie on jest? - zapytałem.
- Nie powiem jeśli nie dasz słowa, że odczepisz się od Witka i Mikiego.
- Nic takiego nie mogę obiecać.
- To życzę powodzenia w poszukiwaniach - Justyna roześmiała się wychodząc.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W POKOJU POETY * NA WERANDZIE PANA MARCELEGO * KŁOPOTY Z CÓRKĄ * LOSY JANOSIKA * NOCNA WIZYTA * NOWA CENA ZA OBRAZ
Justyna znała obraz, na którym zależało Janosikowi, a nawet wiedziała, gdzie on się znajduje! Mogłem teraz ulec szantażowi i błagać dziewczynę o pomoc lub samemu odszukać malowidło. Gdzie Justyna je widziała? Gdzieś w dworku lub w pracy. Tylko gdzie ona pracowała?
Postanowiłem najpierw poszukać „Ruin zamku w Czorsztynie” tu, na miejscu. Obrazy z pokoju pani Tekli były u mnie. Nie przypominałem sobie, by cokolwiek oprócz dziwacznych kostiumów wisiało na ścianach w sypialniach aktorów. Jeśli dzieło Michała Wywiórskiego-Gorstkina było w Torbasach, to tylko u Arnolda lub Justyny.
Wpierw wygodnie usiadłem w fotelu i zacząłem sobie przypominać zajęcia ze studiów poświęcone polskim pejzażystom. Właśnie jednym z nich był Michał Wywiórski-Gorstkin, który żył w latach 1861-1926. Urodził się w Warszawie, malarstwo studiował w Akademii Monachijskiej w latach 1883-1887. Od 1896 roku mieszkając w Berlinie, jednocześnie starał się być aktywnym w polskim i niemieckim życiu artystycznym. Sam malarz mawiał, że najwięcej zawdzięcza Józefowi Brandtowi i Józefowi Wierusz-Kowalskiemu. Największą popularność zyskał w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, kiedy był zaangażowany do malowania śniegów w „Przejściu przez Berezynę” i partii pejzażowych w „Bitwie pod Samosierrą”. Najbardziej znany jest jednak z pejzaży nadmorskich i wielkopolskich.
„Ruiny zamku w Czorsztynie” to obraz o powierzchni ponad metra kwadratowego, powstały około 1911 roku. Ukazuje on zamek od strony zachodniej, gdzie teraz jest zatoka Jeziora Czorsztyńskiego, jako ruinę na zaśnieżonej górze. Wywiórski-Gorstkin był typem malarza utrwalającego na płótnie coś charakterystycznego dla okolicy. Jeden szczegół pejzażu miał oddawać klimat całego otoczenia. Sądząc z barwy światła chodzi już o czas krótko przed zachodem słońca.
Wyjąłem lupę i zacząłem oglądać reprodukcję w albumie. Świerki, faktura śniegu oddane świetnie. Skała wydaje się być ogromna w porównaniu z samymi ruinami. Tym co zwróciło moją uwagę były dwa cienie na lewo od ruin, na wierzchołku góry. Jeden przypominał siedzącą, drugi stojącą postać człowieka! Były one nieproporcjonalnie duże w stosunku do murów.
Gdyby wysilić wyobraźnię, można by uznać, że to siedzący harnaś i góral niosący worek. Z czym? Ze złotem! Oryginał obrazu znajduje się w zbiorach Lwowskiej Galerii Sztuki, a ciocia miała dostęp do kopii, ale wykonanej przez samego Wywiórskiego-Gorstkina, która zawierała interesujące Janosika szczegóły. Z trzaskiem zamknąłem album i zbiegłem do holu. Delikatnie zastukałem do drzwi pokoju Arnolda.
- Porozmawiajmy - poprosiłem poetę.
Nie odpowiadał. Zdecydowany na wszystko nacisnąłem klamkę i okazało się, że było otwarte.
Mieszkanie Arnolda opanowane zostało przez wszystkie żywioły. Wiatr hulał poruszając firankami. Na stole pod oknem stała maszyna do pisania, a obok niej leżała szklanka. Wąska strużka herbaty ściekała z blatu na podłogę. Łóżko nie było zasłane. Lodówka w kącie przeraźliwie buczała. Tapeta w niebieskie i brązowe pasy zwisała zawijając się w rulony. Arnold siedział w fotelu przed maszyną z niedopałkiem papierosa w ustach i pustym wzrokiem patrzył na podjazd przed dworem.
Rozejrzałem się po ścianach. Były puste, ale widoczne były ślady po wiszących tu trzech obrazach, w tym dwóch dużych. Podszedłem do Arnolda i zerknąłem na kartkę papieru wsuniętą w maszynę.
- Stąpam w wiek chrystusowy, dźwigając doświadczenie przykrości - na głos odczytałem pierwsze dwie i jak dotąd jedyne strofy. - Co cię gryzie?
Uśmiechał się, kiedy cytowałem jego wiersz, ale gdy zadałem pytanie, zasłonił twarz rękoma i skulił się.
- Przepraszam! - wystraszony jego reakcją łagodnie położyłem mu dłoń na ramieniu. - Możesz mi pomóc?
Arnold uspokoił się.
- Poszukuję pewnego obrazu, z ruinami zamku - szybko mówiłem do Arnolda. - Wiesz, gdzie on teraz jest?
Arnold zapatrzył się w okno i nie odpowiadał.
- Proszę, przypomnij sobie - przemawiałem, niestety bezskutecznie.
- Nie masz najmniejszych szans - Justyna stała oparta o framugę drzwi i przyglądała mi się z uśmiechem.
- Dlaczego? - zapytałem ją.
- Zostaw Arnolda i chodź do kuchni - odpowiedziała i odeszła.
- Słuchaj - nachyliłem się do Arnolda - gdybyś przypomniał sobie, gdzie jest ten obraz, to daj mi znać. Przekonasz się, jaki potrafię być wdzięczny... Pogadamy o zmniejszeniu twojego czynszu... - zachęcałem poetę.
Nie odpowiadał, tylko zaczął rytmicznie kiwać się w fotelu.
- Cześć! - zawołałem machając do niego i wychodząc z pokoju.
Pomaszerowałem do kuchni, gdzie Justyna doprawiała sałatkę w dużej misie.
- To dla mnie i dla chłopaków na kolację - wyjaśniła mi, dlaczego przygotowała taką ilość jedzenia. - Musimy porozmawiać - wzięła mnie za rękę i wyprowadziła do parku. - Zauważyłam, że na poważnie zająłeś się poszukiwaniem tego skarbu i chcesz zająć się tym tajemniczym Janosikiem. Życzę ci powodzenia, ale jeśli nie chcesz mieć we mnie wroga, to odczep się od lokatorów tego dworu. Pani Tekla i pan Arnold są bardzo chorzy. Ciocia przygarnęła tę dwójkę dziwaków, bo oni nie mieli gdzie się podziać.
- Na co oni chorują?
- Nie domyślasz się? Chorują ich dusze i umysły. Zostaw ich w spokoju. Arnold zachowywał się w miarę normalnie do czasu, jak nie wspomniałeś czynszu. On na każdy problem reaguje zamknięciem się w sobie. Potrafi tak trwać nawet tydzień, aż wszystko jakoś samo się ułoży. Na ten czas ucieka w świat swoich fantazji. Jeśli dobrze cię zrozumiałam, podejrzewasz, że Miki i Witek w nocy włamali się do pokoju pani Tekli i chcieli zabrać jakiś obraz. Mylisz się i to bardzo. Nie chcę, żebyś obrażał porządnych ludzi, więc ostrzegam ostatni raz - zostaw ich w spokoju. Zrozumiałeś?
- Co zrobisz, jak nie zlęknę się twoich gróźb?
- Zostawię cię samego z całym tym bajzlem na głowie - z obrażoną miną pomaszerowała w kierunku dworu.
Byłem w rozterce, co powinienem robić? Może należało rzucić to wszystko i poszukać sobie pracy w jakimś muzeum, może w agencji ochroniarskiej? Po co miałem użerać się z tymi dziwnymi ludźmi. Mogłem sprzedać majątek i za te pieniądze kupić mały domek i żyć z pisania powieści kryminalnych. Przez otwarte okna salonu docierały do mnie dźwięki gitary. Słyszałem też śpiew Mikiego.
Czy w milczeniu białych, haniebnych flag zejść z barykady?
Czy podobnym być do skały i posypując solą ból,
jak posąg pychy samotnie stać?
Słysząc te słowa zatrzymałem się na chwilę czekając, aż Miki skończy śpiewać. Gdyby piosenki rzeczywiście mogły odpowiadać na wszystkie ważne pytania... Bez celu szedłem przed siebie, do wsi. Przy jednej z bram stał pan Marceli. Widząc mnie uchylił czapkę.
- Dobry wieczór! - ukłoniłem się.
- Pan dziedzic jakiś smutny - zagadnął mnie góral.
- Mam wrażenie, jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie.
- To dlatego pan w gatkach biega po nocy po parku?
- Ktoś chciał ukraść obraz z dworu.
- Tak? - krzaczaste brwi pana Marcelego uniosły się tworząc dwa wysokie łuki. - Co pan powiesz? A który?
- A zna pan wszystkie obrazy ze dworu? - niepotrzebnie byłem opryskliwy.
- Wszystkich nie, ale jeden oddałem dziedziczce.
- Jaki? - zaciekawiony oparłem się o bramę.
- Pan wejdzie - staruszek uchylił furtkę, porozumiewawczo mrużąc oko.
Musiał jeszcze przegonić psa, który chciał mnie obwąchać, i przekonać żonę, że jestem bardzo ważną osobą, i przyszedł do mnie niosąc butelkę, dwie szklanki, pół bochenka chleba i duże pęto kiełbasy.
- Czujesz pan? - pan Marceli przesunął kiełbasą przed moim nosem.
Zapachniało dymem z wędzarni i czosnkiem. Usiedliśmy na ławce w ogródku. Góral nalał nam do szklanek płynu o siwawej barwie.
- Zdrowie pana dziedzica! - wzniósł toast.
- Niech pan przestanie z mówieniem o mnie jako o dziedzicu - prosiłem.
- Zdrowie - pan Marceli podsunął szklankę w moją stronę.
Wypiłem i poczułem w przełyku żywy ogień, ale wiedziałem, że muszę zachować twarz i starałem się tylko lekko skrzywić.
- Mocne - wyszeptałem przez zaciśnięte z bólu gardło.
Pan Marceli ucieszył się i ukroił wielką pajdę chleba opierając bochenek na piersi. Jednym, szybkim ruchem ręki odłamał mi kawałek kiełbasy. Z wdzięcznością przyjąłem poczęstunek.
- To jak było z tym obrazem? - zapytałem rozkoszując się smakiem wędliny.
- Na drugą nóżkę - pan Marceli szybko nalał nam do szklanek.
- Pana zdrowie - tym razem ja wygłosiłem toast.
- Coby dziecko mi na ludzi wyrosło - dodał góral. Znowu poczułem pieczenie i łapczywie sięgnąłem po chleb.
- Obraz - wydusiłem z siebie czując, że głowa zaczyna mi ciążyć.
- Był u mnie duży obrazek zamku. Tego z Czorsztyna. Kiedyś, jak dziedziczka Leokadia go zobaczyła, to się zachwyciła i jak Marcysi dała pieniądze na naukę, to oddałem dobrej pani do dworu ten obraz. Po co mi takie coś, co ja mogę zobaczyć, jak tylko wyjdę kilka kroków za chałupę.
- A skąd u pana był ten obraz?
- Zawsze był w chałupie.
- Taki obrazek u górala? Zwykle to jakieś święte obrazki wieszacie na ściany...
- Nie tylko - pan Marceli machnął ręką. - Panie, ten obraz wisiał tu jeszcze za czasów dziadka. Zostawił go tu jakiś malarz.
- Michał Wywiórski-Gorstkin? - upewniałem się.
- A nie wiem - pan Marceli wzruszył ramionami. - Podobno spędził u dziadka kilka nocy, namalował obraz, zostawił go i wyjechał. Zaraz po tym jak spotkał tego zbója.
- Jakiego zbója?
- Wie pan, że tu w okolicy działał kiedyś Janosik?
- Tak. Wszyscy przecież oglądali serial w telewizji o Janosiku.
- Eee, panie, co ci z telewizji wiedzą o życiu? Tyle, co im jaki minister powie - góral znowu polał do szklanek. - Za Janosika, co miał dość odwagi, żeby tyle rozrabiać - wzniósł toast.
Tym razem tylko zamoczyłem usta i natychmiast ugryzłem potężny kęs kiełbasy.
- Głodzą pana tam te łachudry? - pan Marceli z troską patrzył, jak jem kiełbasę.
- Nie, to kiełbasa pyszna. Może by mi pan sprzedał trochę?
Twarz górala nagle spoważniała, a rumieńce spowodowane wypitym alkoholem stały się czerwieńsze.
- A co?! - wrzasnął. - Ja jestem jakiś lichwiarz albo gorsze licho, żeby od gościa brać pieniądze za poczęstunek? Nawet dziedzic nie ma prawa obrażać Marcelego z Torbasów!
- Nie chciałem pana urazić - zaprzeczałem ze zdumieniem zauważając, że chwilami świat przed moimi oczami jawi się jak za mgłą. - Robi pan przepyszne wędliny, to wszystko. Tam we dworze każdy ma gotować sobie sam...
- Marcysia mówiła, że Justyna karmi tych aktorów ze spalonego teatru.
- Karmi ich - kiwnąłem głową, ale nieoczekiwanie o mało nie uderzyłem czołem w blat stołu.
- A dziedzica nie chce? - góral roześmiał się. - Musisz pan ich ostro wziąć w obroty i nie litować się nad artystami.
- Co z tym malarzem i zbójem? - błagalnie złożyłem dłonie prosząc o informacje.
Gospodarz ukroił sobie kromkę, złożył ją na pół, w środek wkładając kiełbasę.
- Wie pan - pan Marceli zaczął opowieść - w górach czasem było tak, że chłopcy jak chcieli łatwo i szybko się dorobić, jakiejś dziewce się przypodobać, życia trochę zrozumieć, to szli zbijać, znaczy, po miastowemu, zbójować. Tu w okolicy też był taki jeden. Kosidło się nazywał. Podobno z wojska uciekł i w górach się ukrywał. Stary już był, jak spotkał tego malarza. Była zima, Kosidło był głodny i ten artysta dał mu jeść, a następnego dnia przyniósł pieczeń i dwa bochny chleba.
Ludzie mówili, że ten Kosidło zupełnie oszalał, bo całe życie szukał Janosikowego złota i chyba je znalazł, bo jak dziadek opowiadał, to zbójnik dał malarzowi jakąś złotą monetę i powiedział co trzeba zrobić, by złoto odnaleźć. Ten malarz wszystko to zapisał z tyłu obrazu.
- A pana rodzina nie szukała skarbu?
- A znasz pan takiego górala, który by się wzbogacił i później przez tę chciwość nie został ukarany? My takie plemię, co ni to bogate, ni biedne nie możemy być. Kto by tam wierzył w te bzdury o złocie?
- Pamięta pan, co było tam zapisane?
- Nie. Do dna, panie dziedzicu! - wezwał mnie.
- Na dziś mam dość - poddałem się. - Niech pan powie, gdzie we dworze wisiał ten obraz?
- Nie wiem - góral pokręcił głową.
- A czy ktoś interesował się tym obrazem?
- Niedawno był tu taki. Przystojniaczek, widać, że z miasta i po obcemu z Marcysią gadał. Pytał o obraz.
- Skąd on był i jak wyglądał?
- O, to tylko Marcysia wie.
- Dziękuję - wstałem i powoli ruszył do furtki.
- Niech pan zaczeka! - góral wbiegł do chałupy i wrócił po chwili z kiełbasą zawiniętą w gazety pod pachą. - Pan się zna na tym co dobre, to niech pan je na zdrowie! I niech pan pamięta, że tych artystów musimy załatwić. Jak panu będzie smutno, to niech pan jutro też do mnie przyjdzie.
- Dobrze, dobranoc - szybko pożegnałem się.
Pomaszerowałem przez wieś do dworu jedząc po drodze kiełbasę. Przez próg i po schodach szedłem na palcach ostrożnie stawiając kroki, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Jak na złość, kiedy byłem na piętrze, do holu wyszedł Miki.
- Dzięki, stary! - krzyknął.
- Tak? Za co? - dla pewniejszego utrzymania równowagi trzymałem się poręczy.
- Słyszałem, jak rozmawiałeś z tatą Marcysi. Sprytnie nas broniłeś!
- Tak? - dziwiłem się takiej interpretacji mojej rozmowy. - Nie ma sprawy, ale o tym czynszu mówiłem poważnie - pogroziłem mu palcem i trzymając się jedną ręką ściany powędrowałem do swojego apartamentu.
Głośno westchnąłem, kiedy zamknąłem za sobą drzwi. Odłożyłem kiełbasę na biurko, zrzuciłem ubranie na łóżko i czym prędzej wszedłem pod prysznic. Odkręciłem kurek z zimną wodą i przeklinałem siebie, że dałem się namówić na picie okowity. Głowę miałem ciężką, momentami wydawało mi się, że świat lekko się chwieje. Nienawidziłem siebie, że nie potrafiłem w odpowiednim momencie odmówić gościnnemu góralowi. Z radością przyjmowałem strugi lodowatej wody, która musiała mnie orzeźwić. Po kilku minutach wyszedłem drżąc z zimna, ale wszystko wokół było tak jak przed ucztą u pana Marcelego. Miałem grzałkę, więc przygotowałem sobie duży kubek zielonej herbaty i przebrałem się.
Przeszedłem do biblioteczki i na półkach szukałem interesujących mnie książek. Znalazłem kilka, w których opisywano losy i wyczyny sławnego zbójnika. Czemu zacząłem szukać informacji o Janosiku? Przecież Michał Wywiórski-Gorstkin jakoby spotkał przy zamku jakiegoś zbójnika, ale wtedy Janosik nie żył już od prawie dwustu lat! Chciałem jednak poszukać informacji o zbójnickich skrytkach ze skarbami, legend, w których mogły znajdować się jakieś wskazówki.
Góry polskiego i dawniej węgierskiego pogranicza rządziły się swoimi prawami i nic dziwnego, że właśnie tu zbójnictwo miało dobry klimat do rozwoju. Góry i gęste lasy sprzyjały znalezieniu dogodnych kryjówek. Społeczność góralska była dosyć hermetyczna i skutecznie chroniła „swoich” bohaterów przed „obcymi” organizującymi pościgi za zbójami. Nieodmiennie władze surowo karały tych, których udało się schwytać.
Jeżeli chodzi o dzieje samego Janosika, pewnym jest, że został powieszony w 1713 roku, a wiadomo to z akt sądowych. Ile jednak wtedy miał lat? Długo szukano jego metryki. Najpierw w księgach kościelnych znaleziono informację z 25 stycznia 1688 roku o chrzcie Jerzego Janosika, syna Marcina Janosika i Anny Czesznek. W słowackiej tradycji Janosik nosi właśnie imię Jerzy, a u nas znany jest tylko ze swojego nazwiska. Historycy i dziennikarze poszukiwali dokładnych informacji o Janosiku i badali zapiski w innych kościołach i okazało się, że około 1688 roku chrzczono kilku Jerzych Janosików! Szukano więc tego, który według akt sądowych powinien mieć starszego brata Jana. Znaleziono takiego, ochrzczonego w maju, syna Michała Janosika i Barbary Cingelowej. Ktoś, kto próbowałby znaleźć podobnie dokładne zapiski z tego okresu na ziemiach polskich, natknąłby się na poważne trudności. Nie wynikają one tylko ze zniszczeń wojennych. W tamtym okresie nasi sąsiedzi prowadzili dokładną ewidencję ludności, by w każdej chwili mieć łatwy dostęp do danych o potencjalnych rekrutach.
Według sądowych protokołów Janosik w 1703 roku wziął udział w antyhabsburskim powstaniu kuruców pod wodzą magnata Franciszka Rakoczego. Po opanowaniu Siedmiogrodu i Górnych Węgier Rakoczy wydał patent chłopski gwarantujący biorącym udział w walce zwolnienie z wszelkich powinności na czas powstania. W 1704 roku Rakoczy został przez lud obwołany księciem Siedmiogrodu. To dzięki wsparciu Ludwika XIV, króla Francji, któremu było na rękę to powstanie przeciw austriackiej władzy, została utworzona nowoczesna armia złożona z chłopów węgierskich. Uruchomiono manufaktury pracujące na potrzeby armii. W 1707 roku, po wznowieniu ofensywy przez armię austriacką, sejm węgierski ogłosił detronizację Habsburgów i proklamował niepodległość Węgier. Wtedy król francuski był zaangażowany w wojnę o sukcesję hiszpańską, więc Rakoczy szukał pomocy u cara Piotra I. Ten podpisał układ, ale nie zdecydował się pomóc sojusznikowi. W 1711 roku armia austriacka rozgromiła resztki powstańców. Cesarz Józef I w porozumieniu pokojowym zobowiązał się przestrzegać węgierskich praw, respektować swobody religijne i zwrócić zagrabione majątki powstańców. Janosik miał wstąpić do armii kuruców w chwili, kiedy przechodziła reorganizację, lecz czy wtedy świeży rekrut zostałby wysłany do wojskowej szkoły, bo przecież Janosik umiał czytać i podobno dobrze znał rzemiosło wojskowe. Moim zdaniem, już wcześniej, jako kilkunastoletni chłopak, zaciągnął się do powstańców, zwrócił na siebie uwagę jakiegoś szlachcica, który wysłał tego chłopskiego syna na naukę.
Po powstaniu Janosik wrócił do rodzinnej wsi i miał zajmować się gospodarstwem, lecz nie wytrzymał długo i zaciągnął się do armii cesarskiej. Otrzymał przydział do zamku w Bytczy, który był więzieniem dla zbójników. Tam od 1710 roku siedział Tomasz Uhorczik. Według jednych podań, to on namówił Janosika do wybrania nowego sposobu na życie. Przed sądem Uhorczik zeznał, że dostrzegł w młodym chłopaku chęć do zbójowania i tylko zaproponował mu wspólną wyprawę na Morawy. Uśmiechnąłem się do własnych myśli. Aparat naukowy, ze swoim uporczywym trzymaniem się tylko faktów, potrafił zagmatwać najprostsze sprawy. Czy nie mogło być tak, że Janosik rozczarował się służbą wojskową w cesarskiej armii, z rygorem zamiast podchodów i wycieczek pod linie wroga? Czy Uhorczik nie dostrzegł w rozżalonym chłopcu szansy na ucieczkę z niewoli?
Janosik i Uhorczik razem wybrali się na Morawy i pierwszym łupem przyszłego harnasia było płótno na koszule. By zostać zbójnikiem w jakiejś kompanii, kandydat musiał złożyć przysięgę.
Janosik ślubował swoim druhom we wrześniu 1711 roku. Wkrótce Uhorczik postanowił ustatkować się, a przywódcą bandy został Janosik. Jakie miał talenty, że doświadczeni koledzy uznali go za swojego lidera?
Zbójnicka banda składała się głównie z chłopów z Moraw, Orawy, Śląska i żywiecczyzny. W czasie rozprawy w Liptowskim Mikulaszu w dniach 16 i 17 marca 1713 opisano kilka głośniejszych napadów bandy Janosika. Pierwszego dnia oskarżyciel wygłosił swoją mowę domagając się dla Janosika kary śmierci za napady na drogach publicznych i rzekach oraz mordy. Obrońca wskazywał na fakt, że służba w wojskach powstańczych i cesarskich mogła zdemoralizować młodego Janosika.
Sąd odpytał także Janosika, następnego dnia kierując go na tortury niezadowolony z wyjaśnień oskarżonego. Sędziowie byli bezlitośni i skazali Janosika na powieszenie na haku. Czemu to akurat Janosik stał się taką legendą na Słowacji i w Polsce? Przecież zbójników było wielu i każdy z nich miał na koncie głośne napaści. Z drugiej strony, czytając listę napadów, niezbyt wielu i wcale nie obfitujących w bogate łupy, trudno się oprzeć wrażeniu, że zbój nie mógł w tak krótkim czasie zgromadzić jakiegokolwiek majątku, który ukryłby gdzieś w górach. Przecież lojalność ludzi kupował złotem, skąd pewnie wzięło się to powiedzenie o zabieraniu bogatym i dawaniu biednym.
Postanowiłem, że muszę poczytać jeszcze o innych zbójcach, którzy mogli działać w tych okolicach w 1911 roku. Nie mogło być ich wiciu, bo kto ukryłby się przed policyjnym aparatem władzy Austro-Węgier? Chyba tylko Szwejk i to w zagmatwanym czasie wojny. Miałem nadzieję, że te poszukiwania będą o wiele prostsze. Szukałem odpowiednich książek na półkach, ale nic nie znalazłem. Wziąłem tom poświęcony historii Podhala w nadziei, że tam znajdę jakąś wzmiankę.
Poszedłem z książką do łóżka, zapaliłem lampę i zacząłem czytać. Niestety, szybko zasnąłem.
Obudziłem się gwałtownie, kiedy poczułem, że ktoś siedzi na łóżku. Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą postać ubraną na czarno, w kominiarce zakrywającej twarz. Napastnik trzymał wycelowaną we mnie broń.
- Nie krzycz i nie rób gwałtownych ruchów, a nic ci się nie stanie - usłyszałem mężczyznę mówiącego po francusku.
- Janosik? - domyśliłem się.
- Tak, a ty kim jesteś?
- Odziedziczyłem ten dwór po mojej cioci. Przeczytałem też twój list w sprawie obrazu i ukryłem go w bezpiecznym miejscu - blefowałem.
- Może zawrzemy umowę?
- Jaką?
- Oferta skierowana do twojej cioci jest wciąż aktualna. Żeby ułatwić ci decyzję, a jednocześnie ukrócić wszelkie dyskusje nad ofertą, podam od razu ostateczną cenę, jaką jestem gotów zapłacić za ten obraz.
Mój tajemniczy gość mówił po francusku nie tak jak rodowity Francuz. W głosie tego mężczyzny wyczuwałem pewność siebie i gruntowne wykształcenie. Starannie dobierał słowa, artykułował je bardzo wyraźnie. W tym jak siedział na wprost mnie oparty o jeden ze słupów podtrzymujących baldachim, z jedną nogą na łóżku i drugą na podłodze, widać było nonszalancję.
Broń trzymał pewnie, przy sobie, nie wyciągając lufy wprost pod mój nos.
- Skąd pewność, że wskazówki na obrazie będą prawdziwe i zaprowadzą cię do skrytki? Czy jest w niej rzeczywiście taka fortuna?
- To pierwsze wynika z wiedzy, a to drugie z zamiłowania do ryzyka. Więc jak?
- Na razie pytam z czystej ciekawości, ile?
- Pół miliona euro. Za tę kwotę mógłbym kupić ten dwór i całą wieś.
- Być może, ale obrazu nie.
- Szkoda - Janosik był autentycznie zasmucony.
- Czy teraz mnie zastrzelisz?
- Po co? Generalnie brzydzę się przemocą.
- I dlatego przychodzisz do mnie z pistoletem w dłoni?
- Zauważyłem, że potrafisz być niebezpieczny i sprawny, więc chciałem zdobyć pewną przewagę nad tobą.
- Powiesz mi, czemu przybrałeś taki przydomek?
- Z czasem się dowiesz. Jeszcze się odezwę do ciebie. Bonne nuit!
Janosik nacisnął spust. Odruchowo rzuciłem się w bok. Gdyby to była kula, nie miałbym najmniejszych szans uciec przed nią. To był jednak pistolet gazowy. Po cichym „paf!” wokół mnie rozprzestrzeniła się chmura gazu usypiającego. Wstrzymywałem oddech i zasłaniając oczy uciekałem w stronę okna. Janosik pobiegł za mną. Bałem się, że chce mnie zaatakować, więc na oślep padłem pod jego nogi mając nadzieję, iż tak zatrzymam impet jego uderzenia. Czułem jak gaz zaczyna na mnie działać. Janosik wykorzystał mnie jak podnóżek, odbił się i wyskoczył przez otwarte okno. Usłyszałem tylko, jak ląduje na dworze na jakimś krzaku.
Pobiegłem do łazienki, pod prysznic. Wszedłem do kabiny i puściłem mocny strumień wodny na twarz. Po chwili usłyszałem, że ktoś wchodzi do środka.
- Co tu się dzieje?! - rozległ się krzyk Justyny. - Co tu tak śmierdzi?!
- Wyjdź, nie wdychaj tego świństwa! - radziłem jej.
Była uparta i stanęła koło mnie, za ruchomą ścianką kabiny.
- Miki opowiadał mi, jak broniłeś chłopaków i Marcysi - przemawiała. - Może nie jesteś takim wrednym typem jak sądziłam. Chyba jesteś pijany, skoro nie wiesz, co robisz i rozpylasz jakieś świństwo w sypialni...
- Tu był Janosik! - gwałtownie jej przerwałem. - Chciał dać za ten obraz pół miliona euro, a to co czujesz, to gaz usypiający.
- Naprawdę? - Justyna nie wytrzymała i zajrzała do kabiny.
ROZDZIAŁ PIĄTY
KOPIA OBRAZU * WSKAZÓWKI ZBÓJNIKA * BULWERSUJĄCY PLAKAT * USZKODZONY WEHIKUŁ * JUSTYNA I ZAMASKOWANY CZŁOWIEK *
NA ZAMKU W CZORSZTYNIE * BURZLIWE LOSY KOSTKI NAPIERSKIEGO
Zakręciłem wodę i wyszedłem spod prysznica energicznie wycierając twarz.
- Był tu Janosik, przemawiał do mnie po francusku, a na koniec wypalił do mnie z pistoletu gazowego - opowiadałem Justynie otwierając okna w sypialni.
Zerknąłem do ogrodu, w miejsce, gdzie musiał wylądować nocny gość. W smudze światła padającego z okna pokoju pani Tekli zobaczyłem wygniecioną trawę.
- O czym rozmawialiście? - zapytała Justyna.
- O obrazie - mokrym ręcznikiem nacierałem sobie okolice oczu.
- O tym z ruinami Czorsztyna? - Justyna upewniała się.
Kiwnąłem głową.
- Chodź - Justyna lekko chwyciła mnie za rękę.
Z tajemniczym uśmiechem na twarzy poprowadziła mnie za sobą. Zdążyłem jeszcze chwycić koszulę, którą pospiesznie zakładałem. Przeszliśmy do jej pokoju. Miał on pomalowane na fioletowy kolor ściany, ozdobione mosiężnymi kinkietami. Z sufitu zwisał trzylampowy, kryształowy żyrandol. Meble wykonano z jasnego, sosnowego drewna. Trzydrzwiowa szafa na grubych nogach miała wmontowane w środkowe drzwi ogromne kryształowe lustro. Środek pokoju zajmował okrągły stolik z trzema krzesełkami. Szerokie łóżko stało w rogu, a tuż obok niego sekretarzyk, toaletka, dwie komody i trzy półki z książkami ustawione między oknami. Justyna kazała mi usiąść na łóżku.
- Zamknij oczy! - poprosiła.
Wypełniłem jej polecenie. Z odgłosów dochodzących do mnie wnioskowałem, że wyjmowała coś zza szafy.
- Teraz! - krzyknęła.
Stała przede mną opierając obraz na stole. Teatralnym gestem zdjęła płótno, jakim był owinięty, i moim oczom ukazała się kopia „Ruin zamku w Czorsztynie”. Miałem jeszcze w pamięci widok reprodukcji oryginału z albumu i natychmiast zauważyłem różnice. Były one doskonale widoczne, niemal pierwszoplanowe. W oryginale zamek stał na skale odległej od malarza o kilkaset metrów. Na białej płaszczyźnie było tylko kilka świerków. W kopii doskonale było widać kilka postaci maszerujących po wydeptanej w śniegu ścieżce. Można było odnieść wrażenie, że to tajemniczy pochód konkretnych postaci, ale zarysowanych tylko jako ciemne plamy.
Na przedzie podskakiwał tańczący i przygrywający na skrzypkach góral.
Charakterystycznego kształtu kapelusza góralskiego i instrumentu nie można było pomylić z niczym innym. Za nim szła kobieta w długiej szacie, z diademem na głowie, opierająca się na zwykłym kosturze.
Dalej maszerowała przedziwna para: postać w spodniach, wysokich butach, ze szpadą u pasa, ale bez głowy, prowadzona przez rozweseloną dziewczynę, której w podskokach spódnica aż wirowała.
- Dziwny korowód - Justyna przerwała ciszę.
- Mnich ze skrzydłami, kat ciągnący kogoś na postronku i harnaś z fajką - mówiłem przyglądając się malowidłu. - Ta ostatnia postać to chyba Janosik, ale o co tu chodzi?
- Z tyłu jest jakiś szyfr - Justyna najwyraźniej była zdezorientowana.
Zerwałem się z łóżka i podszedłem do niej. Na odwrocie obrazu, na płótnie ktoś wymalował czarną farbą kilka linijek tekstu. Z ulgą uśmiechnąłem się, bo potrafiłem odczytać to, co tam było napisane.
- To po hebrajsku - wyjaśniłem Justynie. - Śmierć łotra była weselem, na które każde z nich przyszło po swój skarb. Każde miało tę samą drogę i każde swoją legendę. Znajdziesz mnie tam, gdzie oddałem duszę Bogu, w mej ostatniej warowni, pod cisem i trzema kluczami - przetłumaczyłem.
- Jest mowa o skarbie, o jakiejś fortecy i cisie - Justyna szybko mówiła. - Jeśli rozwiążemy zagadkę, możemy być bogaci!
- Pamiętaj, że wszelkie skarby znajdujące się pod ziemią są własnością państwa - upomniałem Justynę.
- Ej! - pogroziła mi palcem. - Jeszcze raz powiesz coś takiego i przyłączę się do Janosika!
- Droga wolna! Przyjmie cię z otwartymi ramionami, ale czy rzeczywiście dzieli się z biednymi wszystkim, co zrabuje?
- Moralista! Weź sobie ten obraz!
Chwilę wahałem się, ale stwierdziłem, że nazajutrz schowam go w odpowiednim miejscu.
Wróciłem do siebie, a za najlepszą skrytkę uznałem podłogę pod swoim łóżkiem. Zamknąłem wszystkie okna, pogasiłem światła i długo nie mogłem zasnąć wciąż myśląc o słowach znajdujących się z tyłu obrazu.
Pierwszą rzeczą, jaką uczyniłem rano, było zajrzenie pod łóżko dla sprawdzenia, czy obraz wciąż tam jest i czy wieczorne wydarzenia nie były tylko przewidzeniem. Oparłem płótno o łóżko tak, by padało na nie światło zza okna. Jeszcze raz uważnie przyjrzałem się malowidłu. Nie spostrzegłem nic, co by wczoraj umknęło mej uwagi. Odwróciłem ramę, by spojrzeć na napis.
Intrygowało mnie przede wszystkim, czemu autor tekstu użył języka hebrajskiego? Nie potrafiłem sobie tego w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Odłożyłem obraz pod łóżko i zbiegłem do kuchni. Tam była już Justyna, która chyba na mnie czekała.
- Cześć, właśnie chciałam zrobić jajecznicę - powiedziała. - Masz ochotę?
- Jeśli nie będzie ci robiło dużej różnicy dorzucić trzy jajka na patelnię,.. - odpowiedziałem niepewnie.
- Właściwie jajecznicę chciałam zrobić tylko dla ciebie. Jestem wegetarianką. Tam położyłam ci kanapki - wskazała na talerz na stole.
Zaskoczony tym, że była dla mnie tak miła, usiadłem i patrzyłem, jak Justyna krząta się po kuchni. Po kilku minutach postawiła przede mną talerz i położyła widelec.
- Smacznego! - dygnęła.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo z holu dobiegło nas walenie w drzwi.
- Ja otworzę - zaoferowała się Justyna i szybko wybiegła z kuchni.
Kiedy otworzyła drzwi, usłyszałem gniewny głos pana Marcelego. Grzmiał cały czas, kiedy dziewczyna prowadziła go do jadalni. Stanąłem w progu pokoju.
- Niech pan dziedzic kończy śniadanie, ja zaczekam - wskazał na krzesło.
Wróciłem do kuchni i szybko skończyłem śniadanie. Justyna w tym czasie zmywała naczynia i unikała mojego wzroku.
- Dzień dobry - podałem dłoń góralowi. - Co się stało?
- Jak tam głowa? Nie boli? - pan Marceli pytał z troską w głosie.
- Wszystko w najlepszym porządku.
- A kiełbaski może donieść?
- Na razie mi wystarczy. Proszę powiedzieć, co tak pana dręczy?
- A to! - góral z kieszeni kamizelki wyjął złożoną kartkę papieru, która okazała się być plakatem reklamującym występ aktorów. - Widział pan kiedyś takie bluźnierstwa? - pan Marceli wzburzony wskazywał palcem, co go denerwowało.
„W przedstawieniu legendy o Mariannie zobaczycie cudotwórcę chodzącego po wodzie! Przyjdź zobaczyć to niezwykłe widowisko pod zamkiem w Niedzicy!” - informowało obwieszczenie. Do tego dołączono cztery karykatury Mikiego, Witka, Bacy i Marcysi wystylizowane na teatralne maski.
- Oryginalny plakat - powiedziałem kiwając głową. - Co pana szczególnie tu poruszyło?
Pan Marceli przymrużył oczy, przekrzywił głowę i bacznie przyglądał mi się przez chwilę.
- Wiem, pan chcesz mnie wybadać - stwierdził po chwili. - Chcesz pan zobaczyć, czy Marceli to głupi chłop. Może prosty jestem, dalej niż w Nowym Targu nie byłem, ale swój rozum mam i nie muszę do tego patrzeć w telewizor. Czytał pan, co oni piszą o tym cudotwórcy?
- Pewnie jakaś kuglarska sztuczka - domyślałem się.
- Ano właśnie, kuglarska. A pan wie, kto po wodzie chodził? Oni chcą z takich rzeczy sobie pokpiwać?
- Panie Marceli - uspokajałem górala - współczesna sztuka już taka jest. Chodzi o to, żeby dotrzeć także do takiego widza, który nie chodzi do teatru. Aktorzy starają się w nowej formie, niekiedy nazbyt śmiałej, coś opowiedzieć. Można sztukę napisaną o królach przerobić tak, by działa się we współczesnym biurowcu, gdzie tak samo jak przed wiekami ludzie walczą o władzę i kierują nimi te same emocje. Młodzi ludzie są teraz nastawieni na odbiór sztuki trochę inaczej. Dociera do nich nawet jeden krótki obraz, jakaś scenka, którą każdy z nich interpretuje na własny użytek dostrzegając tam interesujący go przekaz.
- Panie, ja się na tym nie znam - pan Marceli zamachał rękoma, jakby chciał złapać muchę. - Wiem jedno! Jak pan nie zrobisz z tym porządku, to ja wezwę chłopów i załatwimy z tymi kuglarzami sprawę tak samo, jak to się niegdyś robiło. Jak kto zasłużył, to... - góral nagle zawiesił głos. - Pogadaj pan z nimi, żeby tego „cudotwórcę” usunęli. I jeszcze powiedz im, że ja z Marcysi ladacznicy nie dam zrobić!
- Ale aktorstwo to piękny zawód - zaprotestowałem. - Nie wierzę, żeby taka rozsądna dziewczyna dała namówić się do jakiejś głupoty.
- Nie, ja jej w nocy pilnuję - góral skrzyżował ręce na piersi. - Ale ona ma grać tę Mariannę! Po moim trupie! - wrzasnął, chwycił plakat i wybiegł z dworu.
Siedziałem osłupiały nie wiedząc co powiedzieć.
- Panie dziedzicu, kawa stygnie - za plecami usłyszałem drwiący głos Justyny.
- Co ja zrobię, że uparł się tak mnie nazywać? - bezradnie rozłożyłem ramiona. - Kim była ta Marianna i co twoi przyjaciele kombinują?
- Mam do nich pełne zaufanie - Justyna podała mi kubek. - Sam ich zapytaj.
Ta dziewczyna jednym spojrzeniem, jedwabistym ruchem powiek potrafiła sprawić, że zapominałem o całym świecie. Zaraz przypominałem sobie, komu wcześniej zawdzięczałem podobne uczucie i czar gwałtownie pryskał.
- Dziękuję - powiedziałem nienaturalnie urzędowym tonem.
Wyszedłem na ławkę w parku, przy drzwiach jadalni i nadstawiłem twarz do promieni słonecznych, które przedzierały się między świerkami. Justyna przyszła za mną i usiadła obok mnie.
- Czemu taki jesteś? - zapytała.
- To znaczy jaki?
- Przed panem Marcelim bronisz Mikiego i Witka, a jednocześnie im nie ufasz. Rozbroiłeś mnie, przebiłeś głową drzwi pokoju pani Tekli, a jednocześnie pozwoliłeś, żeby Janosik zakradł się w nocy do twojego pokoju. Wydajesz się być człowiekiem silnym, twardo stąpającym po ziemi, a jest w tobie jakaś... - szukała odpowiedniego słowa - słabość. Czemu tak jest?
- Czy otaczają cię tylko barwy jasne i ciemne, nie ma kolorów pośrednich?
- Chcesz być mdłym i szarym?
- Nie, ale cały czas nie można jaśnieć blaskiem lub okrywać się smutkiem.
- Co chcesz zrobić z obrazem?
- Zawieźć go w bezpieczne miejsce.
- To znaczy gdzie?
- Do składnicy muzealnej.
- Płótno nie będzie ci już potrzebne?
- Nie.
- Rozumiesz już, co znaczyły te słowa?
- Nie wiem. Na razie - uśmiechnąłem się tajemniczo, wstałem i odniosłem pusty kubek do kuchni.
Wszedłem na pierwsze piętro i zapukałem do pokoi zajmowanych przez aktorów. Nikt nie odpowiadał. Sprawdziłem w środku i zobaczyłem, że zostawili bałagan i gdzieś wyszli. Wróciłem do swojej sypialni, wyjąłem obraz i starannie obfotografowałem go. Zużyłem resztę kliszy i wyjąłem film zamknięty w kasetce. Nie miałem już służbowego aparatu cyfrowego, który musiałem zostawić w ministerstwie.
Przygotowałem z płótna odpowiednie opakowanie dla malowidła, schowałem film do kieszeni bluzy, wziąłem małą torbę i udałem się do wehikułu. Wrota garażu nie były zamykane na żaden zamek i żałowałem tego, ujrzawszy wehikuł. Ktoś spuścił powietrze ze wszystkich czterech kół. Zakrętki wentyli stały w równym szeregu na wycieraczce na przedniej szybie. Czyżby to była złośliwość Janosika? Usłyszałem za sobą kroki. Błyskawicznie obróciłem się.
- Spokojnie - Justyna promiennie do mnie się uśmiechała. - Coś się stało?
Stanąłem bokiem i bez słowa wskazałem na opony.
- Chciałeś dziś zawieźć ten obraz? - Justyna domyśliła się.
- Tak.
- Dokąd?
- Do Krakowa.
- Daleko - Justyna skrzywiła się. - Muszę dziś załatwić kilka spraw i nie mam czasu jechać do Krakowa, ale... Mam pomysł! Ty nie chcesz, żeby obraz był we dworze, bo może ukraść go Janosik, a u mnie w pracy jest alarm, są strażnicy...
- Gdzie pracujesz?
- W domu kultury w Nowym Targu. Jestem plastyczką, ale nie zatrudniają mnie na pełnym etacie. Mam za to pracownię w piwnicy, z grubymi, obitymi blachą drzwiami i kratą w korytarzu. Nie można się tam dostać nie uruchamiając alarmu.
- Dobrze - zgodziłem się niechętnie.
Włożyliśmy obraz do bagażnika składając tylne siedzenia w samochodzie Justyny. Usiadłem w fotelu pasażera i ruszyliśmy. Za wsią wjechaliśmy na nadbrzeżną, wąską szosę. Justyna prowadziła bardzo ostrożnie.
- Wiesz co, będziesz musiał wrócić z powrotem autobusem - nagle odezwała się. - Muszę dziś być w mieście prawie do nocy, więc cię wcześniej nie odwiozę do Torbasów.
- To może po prostu zostanę na miejscu, a ty sama dobrze schowasz obraz? - zaproponowałem.
- Nie ma sprawy - Justyna zatrzymała auto.
Wysiadając przypomniałem sobie o jeszcze jednej sprawie.
- Dasz ten film do wywołania? - podałem Justynie kasetkę. - Daj to do jakiegoś ekspresu, żeby jeszcze dziś były odbitki.
- Mówisz i masz - Justyna uśmiechnęła się.
Pomaszerowałem w kierunku Torbasów. Z naprzeciwka szło dwóch mieszkańców wsi. Odniosłem wrażenie, że na mój widok przyspieszyli. Wszedłem na pierwszą ścieżkę prowadzącą pod górę, bo bałem się, że znowu będę musiał jako „pan dziedzic” dyskutować o kolejnym wybryku aktorów. Po kilku minutach zatrzymałem się na szczycie wzniesienia nad Torbasami.
Wiatr przyjemnie chłodził moją spoconą twarz. Z przyjemnością rozglądałem się dookoła. Słońce skrzyło się w wodach Jeziora Czorsztyńskiego. W oddali widać było szczyty Tatr. Całkiem blisko majaczyły kontury ruin w Czorsztynie. Po drugiej, zachodniej stronie zatoki była asfaltówka prowadząca do jakiegoś ośrodka wypoczynkowego. Zobaczyłem jadące tamtędy auto Justyny.
Przykucnąłem i wyjąłem z torby lunetę. Przyłożyłem ją do oka i obserwowałem, jak moja lokatorka staje na piaszczystej łasze na poboczu. Wtedy z krzaków wyszedł do niej mężczyzna w kominiarce!
Wyjąłem telefon komórkowy, w każdej chwili gotów wezwać policję. Justyna przywitała się z napotkanym człowiekiem, uśmiechała się prawie zalotnie. Zamaskowany osobnik słuchał jej kiwając głową, następnie wskazał palcem na drogę, jakby proponował spotkanie w tym samym miejscu, pożegnali się i Justyna odjechała. Mężczyzna w kominiarce zbiegł ścieżką między krzakami nad brzeg, do łodzi z doczepianym silnikiem. W niej czekała na niego jakaś kobieta ubrana w spodnie rybaczki, koszulę koloru khaki i czapkę z daszkiem. Mężczyzna miał podobny strój i w krzakach zamienił kominiarkę na kapelusz z bawełny. Przyłączył się do swojej towarzyszki i odpłynęli za cypel. Z tego co widziałem wynikało, że Justyna współpracowała z Janosikiem! Czemu więc pokazała mi obraz? Mogła go odsprzedać, wziąć pieniądze i wyjechać w świat. O co w tym wszystkim chodziło?
Złożyłem lunetę i postanowiłem pójść na długi spacer, w kierunku zamku w Czorsztynie. Szedłem przez łąki rozkoszując się ciepłem wrześniowego słońca. Trawy chrzęściły mi pod nogami. Czułem, jak powoli odzyskuję równowagę. Czyżbym tak potrzebował dreszczyku emocji, zagadek? Nie potrafiłem już cieszyć się zwykłymi przyjemnościami?
Szedłem patrząc w kierunku ruin zamku i próbując wyobrazić sobie, co malarz miał na myśli malując te tajemnicze postaci? Po prawie godzinnym spacerze dotarłem do parkingu, z którego po wykupieniu biletów wchodziło się na drogę prowadzącą do zamku. Najpierw przechodziłem przez dawną bramę przedzamcza. Za nią trzeba było maszerować po drewnianych i metalowych podestach wzdłuż płotu budowy. W dawnej bramie zamkowej strażnik sprawdzał bilety.
Kilkadziesiąt metrów za mną szła wycieczka młodzieży szkolnej. Oglądając się jak hałasują i popiskują, zauważyłem na tablicy przy wejściu napis upamiętniający fakt, że na zamku ukrywał się Aleksander Kostka-Napierski, przywódca powstania z 1651 roku.
Ruiny świetnie przygotowano do zwiedzania, chociaż bardzo żałowałem, że niedostępna była zamkowa wieża. Kolejne pomieszczenia gospodarcze i reprezentacyjne świetnie oznaczono i opisano dodając do tego szkice. Wyszedłem na taras powstały z dawnej sali rycerskiej. Widać było stąd zamek w Niedzicy po drugiej stronie zalewu. Wyglądałem za krawędź murów, żeby zobaczyć to miejsce, gdzie na obrazie Michała Wywiórskiego-Gorstkina siedział harnaś. Zobaczyłem tam jedynie strome skały.
Jeszcze pół godziny spędziłem na zamku starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów i postanowiłem wrócić do Torbasów. Do dworu dotarłem około czternastej. Przebrałem się w wygodne wojskowe drelichy i poszedłem do garażu napompować koła wehikułu. Kiedyś, w Rosynancie, wystarczyłoby włączyć guzik i komputer sam by pokierował specjalnymi pompami utrzymującymi ciśnienie w oponach. W wehikule było inaczej. Musiałem wyjąć pompkę i podjąłem mozolny trud napełnienia opon. Przez uchylone drzwi garażu widziałem otwarte okno pokoju pani Tekli i ją samą, jak w ładnej sukience co jakiś czas stawała przy parapecie i rozglądała się po parku, jakby na kogoś czekała. Przyszedł mi do głowy pewien szalony pomysł i zrealizowałem go godzinę później, kiedy koła wehikułu wyglądały już jak trzeba. Zamknąłem wrota garażu na kłódkę, którą woziłem w skrzynce narzędziowej w bagażniku wehikułu, i poszedłem do ogrodu. Znalazłem rosnące tam astry i scyzorykiem ściąłem ich spory pęk. Potem zakradłem się pod okno pani Tekli i kiedy ta właśnie skończyła lustrację parku, położyłem kwiaty na parapecie. Potem szybko uciekłem do kuchni, gdzie szykując sobie obiad - makaron z sosem pomidorowym - nasłuchiwałem, co się dzieje u mojej lokatorki. Dobiegł mnie jedynie odgłos napełniana jakiegoś naczynia wodą.
Z talerzem pełnym jedzenia wyszedłem do parku, na moją ulubioną ławkę. Natychmiast na jej brzegu przysiadł wróbel.
- Jesteś - powiedziałem do niego. - Szkoda, że nie ostrzegłeś mnie przed wizytą Janosika - dodałem z wyrzutem. - Czekaj, zaraz przyniosę ci kawałek chleba.
Kiedy wróciłem z kromką suchego chleba, zobaczyłem, jak wróbelek walczy wśród traw z makaronem w kształcie muszelki. Pokruszyłem chleb i rzuciłem ptaszkowi. Natychmiast zainteresował się okruszkami.
- To nieładnie tak wyjadać komuś z talerza! - widelcem pogroziłem wróbelkowi.
Zająłem się posiłkiem starając się skupić na tym, co w mej podświadomości od jakiegoś czasu usiłowało dojść do głosu. Mój umysł zarejestrował coś ważnego i tylko musiałem skoncentrować na tym uwagę. Nagle jak błysk flesza przypomniałem sobie o tej tablicy na zamku. Kostka-Napierski, powstaniec z 1651 roku? Zacząłem sobie przypominać wykłady z historii dotyczące tego burzliwego okresu w dziejach Polski. O Kostce-Napierskim jako o „pionierze ruchu ludowego buntującego się przeciw uciskowi” mówił nam profesor, który jeszcze w czasach swej największej aktywności naukowej w swoich pracach powoływał się na opinie Marksa i Lenina. Pamiętałem, jak zaintrygowała mnie postać Kostki-Napierskiego i zacząłem na własną rękę szukać informacji na jego temat.
Wiadomo, że urodził się około 1620 roku. W czasie późniejszego procesu w Krakowie przedstawiał się jako Wojciech Szymon Bzowski, nieślubny syn Władysława IV Wazy, jako Aleksander Leo ze Sztembergu Kostka lub jako Napierski herbu Dąbrowa. Z akt procesowych nie wynikało, by sędziowie dochodzili prawdy o pochodzeniu buntownika. Polscy historycy nawet poszukiwali dowodów na to, czy mógł być owym nieślubnym synem króla, jeszcze z czasów; kiedy ten był księciem.
W czasie wojny trzydziestoletniej Kostka-Napierski zaciągnął się do armii szwedzkiej. Po wojnie pojawił się na dworze polskim mieniąc się kapitanem jazdy. Otrzymał misję dyplomatyczną na dwór hiszpański. Skarb królewski był pusty i Kostka-Napierski wsiadł na statek kupców gdańskich chcąc z nimi odbyć część trasy. Jego podróż zakończyła się w Sztokholmie, gdzie jakoby ciężko zachorował, nie miał środków utrzymania i prosił o pomoc szwedzką królową Krystynę przedstawiając się w listach do niej jako „Leo”, więc tak pewnie znany był z okresu w armii szwedzkiej. Choroba Kostki i śmierć Władysława IV splotły się ze sobą i awanturnik został bez środków do życia. Potem na dwa lata ginie w mrokach historii. Nie wiemy, co się z nim przez ten czas działo. Nagle pojawił się w 1651 roku w ziemi przemyskiej, w Tyńcu, a potem na Podhalu. W klasztorze koło Krakowa zostawił dokument napisany między innymi po niemiecku zastrzegający, by zakonnikom i ich dobrom nie stała się żadna krzywda ze strony jakichkolwiek wojsk. Kostka twierdził, że miał zaciągnąć niemieckich najemników na Śląsku. W Nowym Targu przedstawiał się jako pułkownik królewski który ma werbować górali do polskiego wojska.
Nawiązał kontakty z Marcinem Radockim, bakałarzem i rektorem szkoły parafialnej w Pcimiu, i Stanisławem Łętowskim, zwanym „Marszałkiem”. 14 kwietnia 1651 roku dowodząc grupą 50 zwerbowanych górali ruszył w kierunku Czorsztyna. Zamek zajął bez trudu, bo mieszkali w nim jedynie żyd administrujący majątkiem w imieniu starosty i jeden hajduk. Z zamku wysyłał do okolicznych chłopów uniwersały z obietnicą swobód, jakie mieli Kozacy u Bohdana Chmielnickiego. Dlaczego król polski i magnateria tak zaniepokoili się wystąpieniem jakiegoś szlachetki i garstki powstańców? Do wybuchu doszło na tyłach wojsk szykujących się do walki z Kozakami Chmielnickiego pod Beresteczkiem. Czorsztyn, zamek graniczny, wobec niejasnej postawy księcia Rakoczego na Węgrzech, który miał poparcie Chmielnickiego w staraniach o polską koronę, odgrywał ważną rolę.
Kostka-Napierski zapowiadał wielki marsz „na świętego Jana” na Kraków. Nie mówił po co. Wydawało się, że jasnym celem było osadzenie na tronie właśnie Rakoczego. Do tego wśród szlachty w obozie królewskim na Ukrainie rozchodziły się płotki o wysłannikach Chmielnickiego wzywających chłopów w całej Koronie do buntu przeciw szlachcie. Powstanie Kostki-Napierskiego wybuchło w doskonałym momencie z punktu widzenia Chmielnickiego i dlatego uważano, że Kostka-Napierski działał właśnie z poduszczenia hetmana. Miała to być dywersja. Czemu Kostka-Napierski stał się zdrajcą? Miałem wrażenie, że należał do ludzi, którzy zależnie od koniunktury zmieniali poglądy. Kostka-Napierski był mitomanem, pewnie i szaleńcem. Stąd jego pomysły, by ogłaszać się nieślubnym synem królewskim. Jak wielu innych samozwańców próbował wykorzystać wiarę prostych ludzi w dobrego króla i zyskać trochę z tego „królewskiego splendoru”.
Biskup krakowski wysłał pod Czorsztyn dwie wyprawy. Pierwsza zrezygnowała ze szturmu czekając na przysłanie posiłków z artylerią. Kostka-Napierski ogłosił ten incydent jako swoje zwycięstwo. Wkrótce podprowadzono pod mury sześć dział. Legenda każe wierzyć, że obrońcy dzielnie walczyli. Prawdą jest jednak, że zamek zajęto podstępem. Kostkę-Napierskiego zdradzili jego kompani lub udało się do zamku wprowadzić górali udających zwolenników powstania i to oni otworzyli bramy. Powstańcy nie mieli żadnych szans na wygranie walki, bo brakowało im kul i prochu. Faktem jest, że przed sądem stanęli tylko trzej przywódcy, więc zapewne oblegający zawarli jakąś umowę z powstańcami. Zamek w Czorsztynie zajęto 24 czerwca. Trzy dni później Kostkę-Napierskiego, Radockiego i Łętowskiego dowieziono do Krakowa na proces. 1 lipca Kostkę-Napierskiego torturowano, a 18 wydano wyrok skazujący na niego i dwóch jego kompanów. Kostkę wbito na pal, a Radockiego i Łętowskiego ścięto i poćwiartowano. Krwawe widowisko rozegrało się na Krzemionkach Krakowskich. Potem Wespazjan Kochowski pisał o nim:
Nie wiem, co to za nowy kucharz się pojawił,
Miast pieczeni, Kostkę nam na rożen wsadził.
Żart przedni, ale nikomu nie byłoby do śmiechu, gdyby Chmielnicki pod Beresteczkiem wygrał, a na drodze jego marszu był Czorsztyn obsadzony przez powstańców. Czyżby jedną z postaci z obrazu Wywiórskiego-Gorstkina był Kostka-Napierski prowadzony przez kata na śmierć? Pamiętam, że we wspomnieniach świadków procesu powstaniec do końca pozostawał człowiekiem butnym i nawet kazał grać muzykantom w czasie swojej kaźni.
Przypomniało mi się też, że powstańcy Kostki-Napierskiego nie mieli zbyt dużo amunicji, bo nie mogli jej kupić. Na pograniczu, gdzie działały bandy rozbójników, właściciele majątków i mieszczanie kontrolowali handel ołowiem i prochem. Kostka-Napierski miał pieniądze na zakup amunicji, chociaż podobno w Nowym Targu pojawił się na piechotę. Tyle sprzeczności, ale przed moimi oczami wyłaniał się obraz szaleńca, który pewnie został wysłany z sumą pieniędzy niezbędnych na zaciąg najemników, uzbrojenie górali. Kwotę tę przywłaszczył sobie, schował ją licząc, że powstanie samo się rozwinie bez tych pieniędzy, a Kostka-Napierski przypisze sobie potem wszystkie zasługi. Co się stało z pieniędzmi? Zostały ukryte na zamku w Czorsztynie!
Przecież w tej warowni przez jakiś czas był skarbiec królewski Jana Kazimierza.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ZAPOWIEDŹ WOJNY CÓRKI Z OJCEM * FOTOGRAFIE I PRZYKRE WSPOMNIENIA * DRUGIE SPOTKANIE JUSTYNY * DZIKI LOKATOR * NIEROZPAKOWANY PREZENT CIOCI LEOKADII * KIM BYŁA MARIANNA? * WIZYTA W NOWYM TARGU * PRACA DLA ARNOLDA
- Dzień dobry! - z zamyślenia wyrwał mnie głos Marcysi. Młoda góralka stała w progu jadalni i przyglądała mi się z uśmiechem. - Co pana tak gnębi?
- Prośba twojego taty, bym wygonił stąd aktorów - odpowiedziałem. - Groził też, że nie pozwoli, byś dalej uczęszczała na próby.
- Po moim trupie! - dziewczyna gwałtownie obróciła się i umknęła.
Wstałem, żeby ją zatrzymać i porozmawiać, ale wtedy pojawił się Baca.
- Co pan jej powiedział? - zapytał.
- Że pan Marceli zabrania jej ćwiczyć z teatrem.
- To będzie wojna - Baca smutno pokręcił głową.
- Co masz na myśli?
- Marcysia jest tak uparta, że zrobi wszystko, żeby postawić na swoim. Zupełnie jak jej ojciec. Na razie! - Baca pobiegł za przyjaciółką.
W kuchni umyłem talerz i poszedłem do swojej sypialni. Usiadłem nad mapą Pienin i szukałem miejsc, które nazwami pasowałyby do zagadkowych zdań zapisanych na odwrocie obrazu. Spędziłem tak blisko godzinę. Nagle drzwi mojego salonu otworzyły się i stanął w nich Miki.
- Stary, mam prośbę - oznajmił wchodząc. - Nie przeszkadzam? - rzucił zdawkowo patrząc z ciekawością na rozłożoną mapę.
- Mów, co się stało - złożyłem mapę na pół.
- Trzeba będzie przewaletować Marcysię we dworze.
- Co?!
- Jej ojciec chce ją uwięzić w domu, jeśli dalej będzie się z nami zadawała.
- Tłumaczyłem panu Marcelemu, że teatr to nic strasznego.
- Wiem, ale do staruszka nic nie dociera.
- Myślisz, że jeśli ją tu ukryjemy, to go przekonamy do teatru i gry aktorskiej jego córki?
- Nie chcesz pomóc, to nie! - Miki obrażony wyszedł trzaskając drzwiami.
Potem rozległ się tylko tupot jego nóg na schodach i we dworze zapadła cisza. Na ten moment czekałem, by zrobić to, co zaplanowałem od rana. Zajęło mi to pół godziny, ale było warto. Potem starannie zamknąłem swój apartament i zszedłem na parter. Zrobiłem sobie duży kubek kawy i rozłożywszy książki na stoliczku w salonie, czekałem na pojawienie się Justyny i aktorów.
Postanowiłem, że muszę z nimi poważnie porozmawiać. Przyszło mi bardzo długo czekać. Zjadłem kolację, za oknem zapadł zmrok, rozpaliłem ogień w kominku i włączyłem radio. Czytając i słuchając muzyki poczułem się senny. Rozbudziło mnie trzaśnięcie drzwiami wejściowymi.
Nadstawiłem uszu. Po krokach rozpoznałem, że to była Justyna. Zajrzała do salonu i zobaczyła mnie.
- Cześć, zostań, bo chciałbym...
- Jutro! - Justyna westchnęła. - Jestem skonana! Tu mam twoje zdjęcia - podała mi kopertę. - Ta ładna dziewczyna to twoja sympatia czy żona? - zagadnęła.
Poczułem, jak rumieniec oblewa moje policzki. Rzeczywiście, w aparacie, kiedy zaczynałem fotografować obraz, był już wykorzystany fragment rolki filmu.
- Nieważne! - Justyna wycofała się widząc odmieniony wyraz mojej twarzy.
W holu zatrzymała się i z kimś cicho rozmawiała. Wyjąłem zdjęcia i jeszcze raz musiałem spojrzeć w te oczy, które mnie tak urzekły, podziwiać ten tajemniczy uśmiech. W całym pięknie jej twarzy zawarte było tyle wspomnień, których nie potrafiłem wymazać z pamięci. Wściekły na siebie rzuciłem fotografie w ogień. Wtedy do salonu wróciła Justyna, podeszła do mnie i z rozmachem uderzyła mnie otwartą dłonią w policzek.
- Ty... - słowa ugrzęzły jej w krtani, kiedy zobaczyła płonące zdjęcia.
- Paweł... przepraszam... - wyszeptała i uciekła.
Czułem, że to nie jest odpowiedni moment na prowadzenie rozmów z kimkolwiek.
Zamknąłem szklane drzwiczki kominka i niechętnie wróciłem do siebie. Usiadłem na łóżku rozmyślając, jak wyrwać się z matni, w jaką wpędził mnie dziwny los. Czemu miałem użerać się z lokatorami tego dworu, tłumaczyć ojcu ambitnej dziewczyny, czym jest sztuka i za co Justyna uderzyła mnie w twarz? Ona, osoba, która najwyraźniej spiskowała z Janosikiem. A Miki?
Strasznie go interesowało, czego tak szukam na mapie? Bezczynnie siedziałem w ciemnym pokoju, aż postanowiłem otworzyć okno, by nocny chłód nieco mnie orzeźwił. Patrząc w kierunku Torbasów zobaczyłem sylwetkę szybko idącej Justyny. Czyżby szła na spotkanie z Janosikiem?
Błyskawicznie wymknąłem się ze swojego pokoju. Na korytarzu usłyszałem, że ktoś krząta się po pomieszczeniu zajmowanym przez Justynę! Postanowiłem zająć się tym dopiero później. Wybiegłem na zewnątrz. Kryjąc się za pniami drzew pobiegłem do kawałka muru przy bramie.
Justyna już wychodziła za ostatnie opłotki Torbasów. Schylony, skradałem się za nią. Na końcu wsi stał metalowy, dwumetrowy krzyż otoczony płotkiem półmetrowej wysokości. Między szparami drewnianych sztachet widziałem, że Justyna czeka na drodze. Po minucie nadjechał ciemny samochód. Oślepił mnie swoimi reflektorami, więc nie mogłem rozpoznać jego marki. Kierowca, pewnie ten sam człowiek, z którym spotkała się przed południem, chwilę rozmawiał z Justyną. Ona stanowczo kręciła głową, jakby na coś się nie zgadzała. Nagle obróciła się i pomaszerowała w stronę Torbasów.
- Zadzwonię do ciebie jutro! - słyszałem, jak mężczyzna krzyknął po francusku za Justyną.
Rozpoznałem głos Janosika! Powstrzymałem nerwy i ukryłem się w wysokich trawach. Samochód odjechał, a Justyna zdecydowanym krokiem maszerowała do dworu. Odczekałem kilka minut i ruszyłem za nią. We wsi poszczekiwały psy, okna słabo rozbłyskiwały żółtawym światłem lampek.
- Pan dziedzic znowu na nocnej wycieczce? - nagle odezwał się pan Marceli.
Siedział na swojej ławeczce i nabijał tytoń do fajeczki.
- Chciałem tylko się przejść - tłumaczyłem się. - Jest takie ładne, bezchmurne niebo...
- Ta Justyna to dziarska dziewczyna, nogi i biodra ma jak łania...
- Nie o to chodzi! - broniłem się.
- Ja wiem, krew nie woda - pan Marceli mrużył oko.
- Dogadał się pan z Marcysią? - próbowałem zmienić temat.
- Tak - góral zadowolony pokiwał głową.
- No i...?
- Grzecznie śpi w swoim pokoju - góral wskazał na ciemne i zamknięte okno na piętrze.
- To dobrze - mruknąłem, chociaż miałem złe przeczucia.
- Może napijemy się po kieliszeczku? - zaproponował góral.
- Dziękuję, jutro czeka mnie dużo pracy! - czym prędzej odszedłem od płotu. - Dobranoc!
- Dobra, dobra... - mruczał pan Marceli.
Do dworu wbiegłem jak burza.
- To ty? - w drzwiach swojego pokoju stanęła pani Tekla.
Była ubrana w suknię, jej włosy układały się w starannie umodelowane fale. Przez jej ramię zobaczyłem wnętrze pokoju, a właściwie stół z dwiema płonącymi świecami, kieliszkami do wina i talerzami.
- Niestety, proszę pani, to nie ten człowiek, na którego pani czeka, ale chętnie bym z panią porozmawiał jutro rano - odezwałem się. Pani Tekla patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. - Będę mógł przyjść? - nie odrywałem wzroku od jej twarzy chcąc odczytać z niej uczucia targające kobietą - Ładne astry - dodałem widząc kwiaty, które ściąłem w parku, starannie ułożone w wazonie.
- Prawda? - pani Tekla uśmiechnęła się niepewnie.
- Pasują do wnętrza pani pokoju - stwierdziłem. - Przyjdę jutro około dziesiątej i wtedy tobie dłużej porozmawiamy. Dobrze?
Pani Tekla znowu zamieniła się w nieprzystępną damę.
- Jutro nie - krótko odpowiedziała. - Będę czekała na kogoś. Dobranoc! - szybko zamknęła za sobą drzwi.
W wielkiej dziurze, jaką w nocy wybiłem w drzwiach, nadal wisiała gruba, ciemnozielona zasłona. Wszedłem po schodach i stanowczo zapukałem do pokoju Justyny, Ze środka słychać było odgłosy jakiejś dziwnej kotłowaniny.
- To ty, Miki? - Justyna pytała szeptem przez drzwi.
- Tak - skłamałem.
Trudno rozpoznać czyjś głos, kiedy się szepce i Justyna dała się nabrać. Kiedy mnie zobaczyła, przypominała nastroszoną kotkę, która zaraz postanowiła się przymilać.
- Pawełku! - wyszła do mnie na korytarz.
W pidżamce z krótkich spodenek i koszulki na ramiączkach stanęła tuż przede mną.
Wydawało mi się, że słyszę, jak głośno bije jej serce.
- Gdybym wiedziała, że te zdjęcia sprawią ci przykrość... - zerkała na mnie z czułością. - Chodź, muszę cię o coś spytać - lekko popchnęła mnie w stronę mojego apartamentu.
Weszliśmy do salonu.
- To ty położyłeś pani Tekli kwiaty na parapecie? - zapytała. - Tylko ty wtedy byłeś we dworze... Wiem, bo pytałam Witka i Mikiego.
- Był jeszcze Arnold - zauważyłem.
- On się nie liczy. Jest z nami, ale tylko ciałem.
- Tak, to ja położyłem te kwiaty,
- Dlatego walnęłam cię w twarz i przepraszam, ale nie rób tego więcej.
- Czemu? Chciałem pani Tekli sprawić przyjemność.
- Nie rób tego więcej! Rozumiesz?
- Nie!
- To przynajmniej mnie posłuchaj, jak dobrze radzę. To dla dobra pani Tekli. Najpierw czepiałeś się chłopaków, teraz tej biednej kobiety?
- Zrobię to, co uznam za właściwe - odparłem. - Z pewnością nie jest dobrym rozwiązaniem przenocowanie Marcysi we dworze.
Justyna chciała zaprzeczać, ale widziała, że jestem pewny tego co mówię, więc postanowiła nie kłamać.
- To tylko chwilowo - stwierdziła.
- Wiesz, że nie. Ani Marcysia, ani pan Marceli nie są skłonni do kompromisu i nie ulegną. Takie stawianie sprawy tylko zaostrzy konflikt.
- Nie skończy się on paleniem zdjęć w kominku... - Justyna wyszła z pokoju.
Wściekły, rozładowałem złość uderzając pięścią o blat biurka. Gwałtownie wstałem z krzesła. Wszedłem do sypialni mając zamiar jeszcze wieczorem spakować swoje rzeczy. Idąc w stronę szafy po raz pierwszy zobaczyłem coś, co wyglądało jak koniec czerwonej wstążki. Podsunąłem sobie taboret i sięgnąłem dłonią na wierzch szafy. Poczułem papier i kokardkę. Zdjąłem pakunek i pod warstwą kurzu zobaczyłem karteczkę z napisem: „Pawełek” i narysowanym japońskim wojownikiem ninja. Rozpoznałem charakter pisma cioci Leokadii. To był jedyny prezent gwiazdkowy, jakiego nie dostałem. To było wtedy, kiedy miałem już osiemnaście lat i trenowałem japońskie sztuki walki. Ciocia przyjechała do nas na święta i wtedy okazało się, że nie wzięła paczki dla mnie. Pamiętałem, jak mi się tłumaczyła, że zapomniała, gdzie go odłożyła, a ja śmiałem się z tego, bo przecież ważniejsze było nasze spotkanie niż podarunek. Z drugiej strony ciocia zawsze potrafiła każdemu wybrać odpowiedni prezent. To od niej dostałem kiedyś wspaniały szwajcarski scyzoryk, którego zazdrościli mi chłopcy z całego podwórka. Teraz, po tylu latach, miałem przed sobą pudło długie grubo ponad metr, o kwadratowym przekroju. Ważyło chyba niecałe trzy kilogramy. Ostrożnie rozwiązałem wstążkę i rozłożyłem papier. Ujrzałem jakiś japoński napis. To była tekturowa skrzyneczka. Uniosłem wieczko i w środku zobaczyłem samurajski miecz z wyrytą na klindze inskrypcją oraz drewnianą podstawką. Na niewielkiej metce było tłumaczenie „krzaczków” na język angielski.
- Znając słabości swoje i wrogów nie przegrasz nawet i stu bitew - odczytałem na głos. - Jak każdy krok zostawia ślady i każdy uczynek pozostaje w czyjejś pamięci, tak ćwiczenie ciała i umysłu przybliża cię do zwycięstwa.
Ostrożnie ująłem miecz. Był świetnie wykonany, z lekkiej stali, giętki, idealnie wyważony, doskonale leżał w dłoni. To było jak znak, że znalazłem go właśnie w takiej chwili. Przebrałem się w wygodny i przewiewny strój, zawinąłem miecz w bluzę i wyszedłem z dworku. Widziałem światło w oknach pokoi lokatorów na parterze. U Justyny było chyba jakieś zebranie, bo przez otwarte okno docierał do mnie szum przyciszonych rozmów. Przez park powędrowałem nad niewielki klif nad jeziorem. Usiadłem na trawie w pozycji „seiza”, czyli na piętach. Jest to bolesne i niewygodne, ale zmusza do utrzymania wyprostowanej sylwetki. Odchyliłem głowę i patrzyłem na rozgwieżdżone niebo. Zimne podmuchy wiatru zmusiły mnie, bym powstał i zaczął się gimnastykować. Przypomniałem sobie najprostsze ćwiczenia pozwalające rozciągnąć mięśnie. Potem wziąłem miecz i zacząłem ćwiczyć cięcia, bloki. Pół godziny wystarczyło, bym przypomniał sobie większość technik. Byłem zlany potem, zmęczony, ale mój umysł był wolny od przygniatających myśli. Biegiem wróciłem do siebie. Kiedy byłem na schodach, zobaczyłem trójkę moich sąsiadów z piętra i Marcysię, jak jeszcze debatowali pod drzwiami pokoju Justyny.
Uśmiechnąłem się do nich i czym prędzej zniknąłem w swoim apartamencie.
Miecz ustawiłem na honorowym miejscu, na szafce na wprost łóżka. Po krótkim prysznicu szybko położyłem się spać i zasnąłem. Rano obudziłem się wypoczęty. Pogwizdując zszedłem do kuchni, żeby usmażyć sobie jajecznicę.
- Dzień dobry! - Marcysia przywitała mnie nieśmiało.
Siedziała przy stole i powoli jadła suchą kromkę chleba wyrywając z niej drobne kawałki.
- Cześć! - przywitałem wszystkich.
Justyna myła sobie pomidory, Miki smarował chleb grubą warstwą smalcu, a Witek pił kawę.
- Cześć! - odpowiedział Miki. - Masz dziś dobry humor! - zauważył. - Jaki jest tego powód?
- Wiem, jak dopaść Janosika - odparłem.
Aktorzy nie wiedzieli, co mam na myśli, więc zdumieni milczeli. W tej ciszy spokojnie rozbijałem jajka i wrzucałem je na patelnię.
- Jak? - zapytała Justyna.
- Janosik miał dziewczynę, a nawet kilka, bo przecież nie mógł mieszkać cały czas w jednej okolicy - tłumaczyłem. - Wystarczy zarzucić sidła na jego narzeczoną i... - znacząco zawiesiłem głos.
- Jesteś monarchistą? - odezwał się Miki.
- A czemuż to? - zdziwiłem się.
- Czemu chcesz walczyć z wrogiem monarchii i systemu feudalnego? - Miki miał poważną twarz, ale czułem, że gra. - Jesteś konserwatystą i dlatego stałeś się dziedzicem w Torbasach. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale dawniej arystokracja była mecenasem sztuk wszelakich, w tym teatru.
- Janosik był zwykłym rabusiem i tyle. Kiedy znajdę jego skarb, to zostanę waszym mecenasem, chociaż nigdy nie widziałem żadnej waszej sztuki.
- Będziesz miał okazję na festynie w Niedzicy - powiedział Witek. - W okolicy rozwiesiliśmy kilka plakatów.
- Widziałem! - uważnie przekładałem usmażone jajka na talerz. - Pan Marceli przyniósł mi jeden z nich. Był wzburzony. Możecie mi to wytłumaczyć?
- Marcysia chyba się nie obrazi, ale muszę to powiedzieć. Jej tata po prostu nie rozumie prawdziwej sztuki - Witek przemawiając gestykulował, a jego dłonie przypominały mi głowy wyginających szyje łabędzi. - To człowiek starej daty. Wiem, co zaraz powiesz, że powinniśmy go przekonać, ale ty nie wiesz, jak ludzie tu reagują na teatr.
- Nie wiem - przyznałem siadając do stołu. - Pewnie są nieufni. Dla nich teatr to magia: budynek, wielka widownia, kurtyna, a wy chcecie tę magię przynieść im pod próg. Nie rozumieją, po co wam dziwaczne kostiumy, żeby opowiedzieć jakąś historię?
- Każdy czas i miejsce powinny mieć inne środki wyrazu.
- Może historia Marianny nie jest odpowiednia w tym czasie i miejscu? Kim była ta Marianna?
Marcysia nagle wstała od stołu i wybiegła do parku. Miki i Witek ruszyli za nią.
- Jesteś niesamowicie delikatny - Justyna szydziła ze mnie. - Musiałeś o to pytać akurat przy Marcysi?
- To przynajmniej wyjaśnij mi, kim była ta Marianna?
- Sam zapytaj o to Marcysię - zaproponował Witek, który wrócił do kuchni, żeby umyć kubek po swojej kawie. - Ona musi przegryźć się przez tę rolę, żeby lepiej ją zrozumieć. Nie może się rozklejać, rozwodzić nad tym, kim jest Marcysia, a kim Marianna. To rola!
- Masz dyktatorskie zapędy! - zauważyła Justyna.
- Bo w teatrze nie ma miejsca na demokrację! - oznajmił Witek. - Jedziemy do Niedzicy ćwiczyć - dodał wychodząc z kuchni.
- Powiesz mi... - chciałem zapytać Justynę.
- Nie! - krzyknęła mi prosto w twarz. - Daj mi na razie spokój!
Szybko wyszła zostawiając mnie samego w kuchni. Dokończyłem śniadanie, wsiadłem do wehikułu i wyjechałem do Nowego Targu. Zauważyłem, że w garażu nie było samochodu Justyny.
Pewnie była w pracy. W mieście zrobiłem zakupy. Przy okazji. postanowiłem obejrzeć najstarszy nowotarski zabytek, kościół Świętej Anny z drugiej połowy XV wieku. Stare legendy podawały, że został wzniesiony przez skruszonych zbójników. Nie spodziewałem się tu znaleźć skarbu Janosika, tylko podpowiedzi. Jeżeli postaci na obrazie były wskazówkami, to może Michał Wywiórski-Gorstkin podczas wizyty na Podhalu odwiedził i ten kościół, a tu coś go zainspirowało?
Świątynia stoi na wzgórzu cmentarnym, jest orientowana, zbudowana na zrąb z drewna modrzewiowego, ze ścianami oszalowanymi deskami, kryta gontem. W późnobarokowym ołtarzu głównym jest obraz Najświętszej Rodziny z XVI wieku. Boczne ołtarze pochodzą z XVII wieku, a ambona i organy są rokokowe. Obejrzałem wnętrze, polichromie, ale moją uwagę i tak przykuwał obraz na ołtarzu. Na razie nie potrafiłem powiedzieć dlaczego, więc wróciłem do wehikułu i odjechałem do Torbasów. Po drodze zatrzymałem się przy tej samej bacówce, gdzie pierwszy raz spotkałem Arnolda.
Tym razem oprócz góralki siedziało w środku jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich był zajęty formowaniem porcji sera w popularny kształt oscypka. Drugi liczył pieniądze w saszetce na pasie.
- Dzień dobry! - ukłoniłem się. - Chciałbym kupić dwa sery, ale i z panią chwilę porozmawiać - zwróciłem się do kobiety.
Jej towarzysze patrzyli na mnie zaciekawieni.
- Co się stało? - zapytała niewiasta.
- Kilka dni temu kupiłem u pani oscypki i spotkałem tu tego poetę, Arnolda... - zacząłem.
- Tego świra? - domyślił się ten od pieniędzy.
- On taki zawsze nie był - góralka stęknęła i wstała z zydla. - Chodźmy przed chałupę, bo mi już od tego dymu trochę w głowie się kręci.
Przed bacówką stała ława z dwóch desek i dwóch kołków. Kobieta przysiadła na niej i patrzyła na mknące drogą samochody.
- To pana ten cudak? - wskazała na wehikuł.
- Mój. To całkiem dobry samochód.
- Pan to może z rodziny Arnolda?
- Nie - uśmiechnąłem się. - Jest moim sąsiadem i trochę mi go żal, kiedy tak siedzi bez ruchu i patrzy w okno.
- To pewnie coś mu zalazło za skórę - góralka poprawiła spódnicę.
- Czemu Arnold tak się zachowuje?
- A czemu chłop szaleje? Przez gorzałkę i przez kobiety. U niego to była tylko kobieta, bo Arnold taki jest, że prawie wcale nie pije.
- Pochodzi z Podhala czy gdzieś z daleka?
- Z miasta, czyli z Nowego Targu. To podobno był porządny chłopak i dobry uczeń. Z moim starszym bratem do jednej klasy chodził, potem uczył się w liceum. Nawet maturę zdał i dostał się na studia. Studiował... Jak się to nazywa, gdzie polskiego ludzie się uczą?
- Filologia polska.
- To on miał być nauczycielem od polskiego w szkole. W mieście poznał jakąś dziewczynę. Wiersze jej pisał, zapraszał do kawiarni, gdzie bywali literaci i aktorzy. Ładna była, to faceci lgnęli do niej jak wilcy do owieczki. Tak jakoś wyszło, że ta podlotka wybrała sobie jakiegoś aktora, starszego i bogatszego, a Arnolda zostawiła. Chłopak przeżywał to strasznie. Ludzie mówili, że wyzwał tamtego na pojedynek na pięści. Walczył jak lew, a padł jak mucha. Ten aktor podobno wiele razy grał boksera i wiedział jak uderzyć, żeby jednym ciosem człowieka powalić. Nie oszczędził naszego Arnolda. Jedno co dobre, że potem i tak tamtą dziewczynę zostawił, po dziesięciu latach.
- Niemożliwe, żeby Arnold nie znalazł sobie innej narzeczonej.
- Nie znalazł. Młode to lubią, jak chłop to jest chłop, potańczy, wypije i... wie pan co... A co im było po tych poematach Arnolda. On całkiem się załamał. Rzucił studia, przez lata owce pasał i - jak my tu - oscypki wędził. Dobrzy ludzie przyraili mu taką jedną, już po przejściach, z dzieckiem, ale nie bardzo było wiadomo czyim. Arnold pokochał dziecko, babę przygarnął i uczciwe traktował, a ta co? Jak tylko zobaczyła jakiegoś starego narzeczonego, to zaraz kieckę zadarła i poleciała za tamtym, aż do Chicago. Dobrze, że o dziecku nie zapomniała. Tego już Arnoldowi było za wiele. Doktorzy musieli się nim zająć i nawet chłopina wylądował w takim przytułku dla obłąkanych...
- W szpitalu psychiatrycznym - wtrąciłem odpowiedniejsze określenie.
- Jak wrócił do nas po roku, to od razu z rentą. Chłopy to mu nawet trochę zazdrościli, bo mówili, że to pierwszy facet, któremu płacą za krzywdy, jakie zrobiły baby i że każdy z nich więcej na taką rentę zasługuje. Od tej pory Arnold tylko mieszka w tych Torbasach, we dworku u takiej dobrej pani...
- Ta pani już nie żyje - powiedziałem.
Góralka szybko przeżegnała się.
- To była moja ciocia. Kobieta popatrzyła na mnie.
- A zupełnie pan do niej niepodobny - stwierdziła po chwili. - Wszyscy wiedzą, że jak Arnold ma problem, to siedzi cicho. Podobno lekarze powiedzieli, że tak będzie już zawsze. Jak milczy, to go z nami nie ma i nie można mu przeszkadzać. Jest dziwny, ale nikt mu krzywdy tu nie uczyni. Pan też nie ma takiego zamiaru?
- Nie - zapewniłem wstając. - Dziękuję pani za informacje. Do widzenia!
Kiedy powróciłem do Torbasów, wziąłem torby z zakupami i część zaniosłem do kuchni, część do swojego apartamentu. Wziąłem kupione w mieście pudełko czekoladek i zszedłem pod drzwi pani Tekli. Delikatnie zastukałem.
- To ja, Paweł Daniec. Mogę wejść?
Pani Tekla nie odpowiedziała.
- Proszę mnie wpuścić, bo musimy omówić pewne sprawy administracyjne.
Firana w dziurze na drzwiach zafalowała i w progu stanęła pani Tekla. Patrzyła na mnie pustym wzrokiem.
- To dla pani od kogoś, kto bardzo chciałby z panią kiedyś zjeść kolację i porozmawiać - podałem jej czekoladki.
Jej twarz od razu pokraśniała i spojrzała na pudełko.
- Ile smaków! - zachwycała się jak dziecko oglądając zdjęcia czekoladek na spodzie. - Kto panu to dał?
- To na razie tajemnica - uśmiechnąłem się. - Trzeba pani to naprawić - wskazałem na zasłonę. - Jutro się tym zajmiemy, dobrze?
- Dobrze - pani Tekla chyba mnie nie słuchała zapatrzona w czekoladki. Na stole za nią wciąż stała zastawa, jakby na kogoś czekała.
- Do widzenia! - ukłoniłem się.
Nie odpowiedziała. Zatrzasnęła drzwi. Zrobiłem w tył zwrot i wkroczyłem do pokoju Arnolda. Zrobiłem to głośno ale jemu nawet nie drgnęła powieka.
- Wiem już o tobie wszystko - oznajmiłem siadając na biurku.
W maszynę do pisania była wkręcona wciąż ta sama kartka, z tym samym wierszem, który od czasu mojej ostatniej wizyty nie wydłużył się nawet o jedną literę. Arnold siedział na krześle. Na stoliku wciąż leżała przewrócona szklanka, a on herbatę pił z kubka z urwanym uchem.
- Wiem to, co ludzie mówią - kontynuowałem. - Wiem, że w tych opowieściach nie ma miejsca na twoje uczucia, na analizowanie tego co się stało. Wydaje mi się, że w jakiejś części rozumiem cię i twoją reakcję.
Arnold podniósł na mnie wzrok. To było spojrzenie z niewyobrażalnie dużym ładunkiem smutku, który jak zaraza przenosił się na drugiego człowieka.
- Nie chcę ci mówić, co masz robić i nie znajdę słów, żeby cię pocieszyć. Nie chcę tego robić, bo wiem, że to ci wcale nie pomoże. Mam dla ciebie propozycję - Arnold znowu patrzył przez okno. - Wiem, że nie stać cię na płacenie czynszu - mój lokator zaczął kulić się w fotelu. - Mam dla ciebie kilka prostych zadań do wykonania. Pomożesz mi, a ja zapomnę o pieniądzach. Zgoda? - wyciągnąłem dłoń do Arnolda.
Schował ręce za siebie jak dziecko ukrywające znalezisko przyniesione z podwórka do domu.
- Czekam na twoją odpowiedź do jutra rana - zapowiedziałem wychodząc.
W swoim saloniku rozkładałem kupione w Nowym Targu książki na biurku, kiedy rozległo się pukanie.
Otworzyłem drzwi. W progu stanął Arnold.
- To co niby miałbym robić? - zapytał.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
OSZUKAŃCZE KLOPSIKI * MOJ CHYTRY PLAN * NOWA WSPÓŁPRACOWNICA * NA ZAMKU DUNAJEC * GDZIE JANOSIK PRZESKAKIWAŁ RZEKĘ? *
ZDRADA JUSTYNY
Nie byłem tego absolutnie pewny, ale przysiągłbym, że na twarzy Arnolda dostrzegłem łobuzerski uśmieszek. Ciekawe, czy bardziej zaintrygowałem go swoją propozycją, czy też uznał mnie za frajera, którego bez trudu wykiwa i będzie mieszkał nie płacąc czynszu?
- Jesteś przekonany, że chcesz w ten sposób odrabiać czynsz? - upewniałem się.
- Zrobię to, co każesz - ukłonił się. - Będę twoim najwierniejszym pretorianinem!
- W to akurat wątpię, ale przekonamy się o tym, kiedy wykonasz pierwsze zadanie. Czy gdzieś tu we dworze są narzędzia do przeprowadzania drobnych napraw?
- Tak.
- Odszukaj je i...
Przez kilka minut musiałem tłumaczyć Arnoldowi nie tyle to co ma zrobić, ale że powinien pewne kwestie utrzymać w tajemnicy. Zostałem sam i zająłem się studiowaniem przywiezionych książek. W małym notesie robiłem sobie notatki. Jednocześnie przez okno obserwowałem, kiedy przyjedzie Justyna. Przybyła około szesnastej. Wtedy też postanowiłem zejść do kuchni na obiad.
Schodząc po schodach widziałem, jak Arnold wziął się do wykonywania swojego zadania.
Odgrzewałem sobie klopsiki w sosie pomidorowym, kiedy dołączyła do mnie Justyna.
- Czy mam cię zrzucić ze skały, wsadzić ci nóż w plecy, a może po prostu zastrzelić? - zagadnęła mnie opierając się o stół.
- O co ci tym razem chodzi? - udawałem zdziwionego.
- Czekoladki od tajemniczego wielbiciela! Kolejny twój dziwny pomysł? Dobrze bawisz się kosztem pani Tekli?
- To tylko miły gest - tłumaczyłem się.
- To ją wpędza w jeszcze większe kłopoty. Ty nawet sobie nie zdajesz sprawy z tego, co to dla niej znaczy.
- Nie wiem, ale liczę, że w końcu mi to powiesz.
- Nie powiem! - Justyna odepchnęła mnie i z szuflady wyjęła długi nóż.
Trochę się wystraszyłem i czujnie ją obserwowałem. Ona widząc moją postawę pokazała mi język. Umyła pomidory i zaczęła je kroić.
- Chcesz, żeby Arnold był twoim czynszownikiem? - odezwała się.
- Nie rozumiem, co masz na myśli - ostrożnie smakowałem, czy aby nie trzeba do sosu dosypać pieprzu.
- To zachowanie niepodobne do Arnolda. Chcesz mi wmówić, że z własnej inicjatywy postanowił wziąć się do napraw w domu?
- Czemu nie? Może rzeczywiście daruję mu część czynszu? - rzuciłem doprawiając potrawę bazylią. - Cieszę się, że swoimi nieuzasadnionymi podejrzeniami podsunęłaś mi ten świetny pomysł. Nasz dom potrzebuje nie tylko właściciela, ale i administratora, dozorcy. Arnold chyba nadaje się do tej roli. Ty naprawdę znasz się na ludziach - wypowiadając te zdania, które powodowały ogromne zdumienie Justyny, nałożyłem klopsiki na talerz, wziąłem wcześniej przygotowane kromki chleba i wyszedłem na ławkę do parku.
Tradycyjnie przyleciał mój skrzydlaty przyjaciel i przysiadł na piasku. Rzuciłem mu kilka okruszków i spokojnie jadłem rozkoszując się ciepłem i spokojem. Ten wspaniały nastrój nie trwał jednak długo. Tym razem pan Marceli obszedł dwór dookoła.
- Dzień dobry i smacznego - powiedział zdejmując czapkę z daszkiem.
- Może nałożyć panu klopsików? - zaproponowałem poczęstunek.
- Domowe? Robione przez Justynę? - upewniał się góral.
- Ze słoika, ale niezłe...
- Złe, panie - góral z lekceważeniem machnął ręką. - Niech panu Justyna zacznie robić porządne obiady, a jak nie, to nie żeń się pan z nią.
- Nie mam takiego zamiaru - zapewniałem rozmówcę.
- Panie dziedzicu, wiesz pan, jak mnie własna córka oszukała?
- Jak?
- Nie było jej w nocy w chałupie. Musiała sikorka wyfrunąć przez okno, jak nie patrzyłem.
- A gdzie była? - zaniepokoiłem się.
- Nie wiem, ale coś mi się wydaje, że była z tymi aktorami.
- Chyba nie sądzi pan, że...
- Nie, to przyzwoita dziewczyna, a ma grać tę Mariannę!
- Kim była Marianna?
- Niech mi pan nawet nie przypomina tego imienia, bo mnie trzęsie. Powiem panu tak, że jak dorwę tych aktorów, to z nich wytrząsnę, gdzie jest Marcysia. Jak okaże się, że była w nocy z nimi, to... - pan Marceli przesunął dłonią przy gardle.
- Jestem pewny, że nie było jej z nimi - szybko powiedziałem. - Jak zjem, to pojadę i pogadam z tymi aktorami.
- Panie, a może by pan znalazł Marcysi jakieś porządne zajęcie gdzieś w mieście?
- Tam czyhałoby na nią jeszcze więcej pokus niż tutaj i gorszych niż ten teatr.
- Tak pan mówisz?
- Tak. Mam pewien pomysł, żeby panu pomóc - uśmiechnąłem się.
- Jaki?
- Przyjdę do pana wieczorem i sobie pogadamy.
- Przygotować kiełbasę?
- Tylko kiełbasę! - przestrzegłem górala.
Pan Marceli zadowolony z naszej rozmowy poszedł do siebie, a w progu jadalni stanęła Justyna.
- Ciekawe, co nowego wykombinowałeś?
- Coś dziwnego i bardzo przebiegłego - przedrzeźniałem styl mówienia Justyny. - W życiu nie wtajemniczę cię w moje plany. Jutro chciałbym odebrać obraz z twojego depozytu. Mam nadzieję, że rano mój wehikuł będzie zdolny do jazdy.
- Sugerujesz, że to ja spuściłam ci powietrze z opon?
Nie odpowiedziałem, tylko przeszedłem do kuchni, żeby umyć naczynia. Potem wsiadłem do wehikułu i pojechałem do Niedzicy. Przez Kluszkowce, Krośnice i liczne serpentyny dojechałem do Sromowców Wyżnych, a przez zaporę na parking pod zamkiem. Zapytałem panią sprzedającą bilety wstępu na zamek, czy nie wie, gdzie tu ćwiczy grupa aktorów. Wskazała mi ścieżkę wzdłuż Jeziora Czorsztyńskiego. Przez furtkę w murku otaczającym parking przeszedłem nad jezioro.
Witka i jego kompanię odnalazłem dwieście metrów od zamku, nad plażą. To było pochmurne popołudnie, więc plażowicze nie przeszkadzali w próbie, a aktorów czekało trudne zadanie - chodzenie na szczudłach po pokrytym kamyczkami brzegu. Miki właśnie wychodził z wody.
- To będzie piekielnie trudne - powiedział do Witka.
Przemaszerował do poloneza, przysiadł na dachu i zaczął zdejmować szczudła. Marcysia w tym czasie chodziła z kartkami w dłoni po obrzeżu plaży i powtarzała sobie tekst. Baca zerwał się z ziemi na mój widok i pierwszy mnie przywitał.
- Dzień dobry! - uścisnął mi dłoń. - Co pana do nas sprowadza?
- Chciałbym porozmawiać z Marcysią - odparłem.
- Nie wiem, czy Witek ją puści - zażartował Baca.
Podszedłem do Witka i Mikiego, a Baca podbiegł do Marcysi.
- Jak przebiegają przygotowania do przedstawienia? - zapytałem.
- To będzie coś... jeśli nam się uda - zapewniał Miki.
- Skąd takie zainteresowanie naszym przedstawieniem? - Witek zerkał na mnie podejrzliwie.
- Bardziej gnębi mnie ta sprawa z Marcysią - powiedziałem.
- Niepotrzebnie - Witek skrzywił się. jakby bolał go ząb. - Zrozum, sztuka wymaga poświęceń, nie tylko ze strony aktora. Jestem przekonany, że po przedstawieniu ojciec Marcysi pogodzi się z nią i...
- Na razie interesuje go, gdzie jego córka spędza noce - wtrąciłem. - Czy możecie na jutro Marcysię zwolnić z prób?
- Po co? - Witek zaniepokoił się. - Za trzy dni mamy przedstawienie.
- Jeden dzień wolnego dobrze jej zrobi - stwierdził Miki. - Jaki jest twój pomysł?
- Marcysia zostanie moją asystentką.
Witek i Miki patrzyli na mnie zdumieni.
- Kiedy ona będzie dla mnie pracowała, będzie też mogła mieszkać we dworze, w pokoju Justyny, tak jak dotychczas. Zatrzymamy ją do czasu przedstawienia, a potem zobaczymy, jaka będzie reakcja pana Marcelego. Chcę załatwić nam te kilka dni spokoju - szybko tłumaczyłem.
- A co miałabym jutro robić? - Marcysia podeszła do nas i widocznie doskonale słyszała przebieg rozmowy.
- Pomożesz mi w poszukiwaniach - odpowiedziałem.
- Ja też mogę? - Baca chciał się przyłączyć.
- Oczywiście.
- A czego będziesz szukał? - Miki zdjął już szczudła i zsunął się z dachu poloneza.
- Janosika.
Witek pokiwał głową z miną która miała świadczyć o stanie mojego umysłu.
- Zwalniam Marcysię z jutrzejszego dnia, ale tylko tego jednego - zapowiedział.
- Świetnie! - ucieszyłem się.
- Szkoda, że mnie nikt nie pyta o zdanie - Marcysia zrobiła obrażoną minę.
- Jako dziedzic w Torbasach mam chyba jakieś prawa? - zażartowałem.
- Panie dziedzicu - Baca skłonił mi się nisko. - Prosty baca oddaje ci do usług swoje mężne ramię, ciupagę i ewentualnie stado ojcowskich owiec.
- Przyjmuję - odpowiedziałem na ukłon. - Skończyliście już?
- Tak, tylko spakujemy graty i wracamy do dworku - Miki mocował szczudła na przyczepce.
- Zabieram młodzież już teraz i sam odwiozę ją do Torbasów - zagarnąłem Marcysię i Bacę mimo niemego, ale widocznego protestu Witka. - Pokażecie mi zamek w Niedzicy - poprosiłem ich.
- A pan tu nigdy nie był? - zdziwił się Baca.
- Może byłem, ale bardzo dawno i mało pamiętam - kłamałem.
A przecież byłem w tej okolicy podczas poszukiwań legendarnego skarbu Inków, ale chciałem zachęcić moich młodych towarzyszy, by opowiedzieli, mi, jakie znają legendy o tej okolicy. Może dzięki nim uda mi się rozwiązać zagadkę?
Wróciliśmy na parking, kupiłem bilety wstępu na zamek i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Baca wystąpił w roli przewodnika i okazało się, że naprawdę ma sporą wiedzę na temat historii zamku.
Zamek Dunajec w pierwszej wersji wybudowano około 1310 roku jako część północnych fortyfikacji królestwa węgierskiego, bo granica polsko-węgierska przebiegała po linii rzek Białki i Dunajca w Pieninach. Początkowo zamek był tylko drewniano-ziemną strażnicą. Dopiero palatyn węgierski Wilhelm Drugeth dwadzieścia lat później wybudował zamek murowany: mur obwodowy i czterokondygnacyjną rycerską wieżę mieszkalną. Po śmierci palatyna zamek wrócił do jego pierwszych właścicieli - rodu Berzeviczych i w ciągu następnych stu lat był sukcesywnie rozbudowywany. W XV wieku żupan spiski Emeryk Zapolya rozbudował warownię wznosząc w niej dom mieszkalny i powiększając obwód murów obronnych.
W pierwszej połowie XVI wieku zamek był szturmowany i zdobywany przez zwolenników różnych frakcji walczących o koronę węgierską. Podczas wojny domowej Niedzica ostatecznie stała się fortecą rycerzy-zbójników. W tym też czasie Hieronim Łaski, bratanek kanclerza wielkiego koronnego i prymasa Polski, odbył podróż dyplomatyczną w imieniu Jana Zapolyi, króla węgierskiego. Dzięki swym zabiegom zapobiegł inwazji tureckiej na Węgry. W nagrodę Hieronim Łaski otrzymał zamek w Niedzicy oraz urząd żupana spiskiego ze Spiszem i Kieżmarokiem. W 1541 roku dobra te odziedziczył Olbracht, syn Hieronima, który sprzedał je w 1589 roku Jerzemu Horvathowi z Palocsy.
Nowy właściciel odpowiednio zrekonstruował zamek czyniąc z niego warownię nowożytną. Basztę bramną od południa zastąpiono basteją z bramą w północno-zachodnim narożniku. Podwyższono mury wieńcząc je attykami. Ufortyfikowano także przedpole. Było to konieczne, bo teren pogranicza wciąż był niespokojny. Zamek był dzierżawiony przez ród Giovanellich i to oni sprawili, że już na początku XVIII wieku warownia straciła charakter rezydencji. Odzyskała go dopiero w XIX wieku, kiedy Horvathowie odebrali zamek i przebudowali go. Ostatni potomkowie rodu Horvathów opuścili zamek w 1943 roku i już do niego nie wrócili. W 1945 roku rezydencję spustoszyli żołnierze sowieccy i szabrownicy. W 1949 roku obiekt został przejęty przez Ministerstwo Kultury i Sztuki i przekazany w użytkowanie Stowarzyszeniu Historyków Sztuki.
Przeszliśmy tradycyjną trasą wycieczkową przez kolejne poziomy obronne i kondygnacje mieszkalne. Obserwowałem, jak turyści ze szczególną ciekawością zwiedzali podziemia ze zgromadzonymi tam narzędziami tortur. Z tarasu widokowego patrzyłem na jezioro i zamek w Czorsztynie słuchając skróconej wersji legendy o skarbie Inków i kipu znalezionym pod schodami przy wejściu do zamku średniego.
- Pamiętam z wycieczki w latach szkolnych, te gdzieś tu przy zamku Janosik miał przeskakiwać przez Dunajec - wtrąciłem się do opowieści Bacy.
- O, legend o skokach Janosika było wiele - Baca roześmiał się. - Dalej na zachód, nad Dunajcem, są skały nazywające się Zbójnicki Skok. W dole rzeka ma szerokość około dwunastu metrów, u góry odległość między skalami wynosi około siedmiu metrów. Wysportowany mężczyzna poszczuty psami mógłby taką odległość przeskoczyć.
- A są jakieś legendy związane z Janosikiem w tej okolicy? - dopytywałem się.
- Janosik był słowackim zbójem i sądzono go tam, gdzie rozrabiał - tłumaczył mi Baca. - Janosik to tylko legenda wymyślona na użytek turystów.
- Czemu jesteś taki sceptyczny? - dziwiłem się.
- Bo mamy swoje legendy, na przykład o świętej Kindze...
Nasz pobyt przerwało przyjście pracownicy muzeum, która zamykała taras, bo kończyły się godziny zwiedzania. Zeszliśmy na parking do wehikułu.
- Czemu ma pan taki śmieszny samochód? - zainteresował się Baca.
- To tylko wygląd - odpowiedziałem. - Znasz to powiedzenie, że nie szata zdobi człowieka? Wehikuł jest trochę jak człowiek.
Kiedy wracaliśmy do Torbasów, Baca uważnie obserwował wszystko we wnętrzu samochodu i słuchał, jak pracuje silnik.
- To rzeczywiście porządny wozik - pochwalił wehikuł, kiedy wysiadał w rodzinnej Kraśnicy.
- Czemu pan to robi? - zapytała Marcysia, jak tylko ruszyłem.
- Co takiego? - obserwowałem twarz dziewczyny we wstecznym lusterku.
Przypominała niebezpieczne zwierzę zagonione do klatki i czekające na moment, aż ktoś wejdzie do środka i będzie można pomścić krzywdę niewoli.
- Czemu pan wtrąca się pomiędzy mnie i tatę?
- Bo chyba tego potrzebujecie. Gdybyście potrafili sami rozwiązać ten konflikt, to twój tata nie przychodziłby do mnie, żebym wygnał aktorów, a ty nie nocowałabyś u Justyny.
- Witek mówił, że jak na muzealnika jest pan nadzwyczaj aktywny.
- Ciekawe, co miał na myśli?
- To, że pan we wszystko wściubia swój ciekawski nos.
- Trudno - roześmiałem się.
- Justyna broniła pana mówiąc, że ma pan dobre intencje. Wtedy Witek przypomniał jej, co jest wybrukowane takimi chęciami.
- To interesujące - kiwałem głową.
- Nie znał pan tego powiedzenia?
- Znałem. Zastanawia mnie tylko, czemu Witek tak mi nie ufa, a Justyna mnie broniła?
- Miki też chyba pana lubi. Mówi, że z pana musi być porządny gość, chociaż straszny sztywniak.
Milczałem nie wiedząc, jak skomentować taką opinię. W lusterku widziałem, że Marcysia nie była już taka czujna.
- Co zrobimy z moim tatą? - zapytała po chwili.
- Cieszy mnie użycie przez ciebie liczby mnogiej - uśmiechnąłem się. - Ty będziesz milczała, a ja będę negocjował warunki zawarcia rozejmu.
- Czemu tylko rozejmu?
- Na pokój przyjdzie czas po przedstawieniu.
Na wspomnienie zbliżającego się terminu premiery Marcysia nagle posmutniała.
Postanowiłem na razie nie wspominać o jej występie. Podjechaliśmy pod dwór. Marcysia wysiadła, a ja wstawiłem wehikuł do garażu. Następnie poszedłem przebrać się i pomaszerowałem do pana Marcelego. Czekał na mnie przy zastawionym stole, z kiełbasą, chlebem, chrzanem i gorzałką.
- Tego nie - wskazałem na butelkę.
- Zaszkodziła? Niemożliwe, po mojej nawet głowa nie boli - pan Marceli był zaniepokojony.
- Będę musiał jeszcze dzisiaj prowadzić samochód - wytłumaczyłem się. - Mam do pana dwie sprawy - powiedziałem siadając.
Położyłem kilka plasterków kiełbasy na chleb i posmarowałem to chrzanem.
- No, niech pan mówi - zachęcał mnie pan Marceli.
- Chodzi o Marcysię... - na chwilę przerwałem, bo chrzan był naprawdę mocny, aż kręciło w nosie. - Chcę, żeby została moją asystentką.
- Ma odbierać za pana telefony i parzyć kawę, jak ktoś przyjdzie?
- Nie sekretarką, a asystentką - wyjaśniałem. - Będę musiał trochę pojeździć po okolicy, a ona zna teren?
- Każdy kamyczek - zapewniał pan Marceli.
- Jest ładna i miła, to pomoże mi w rozmowach z ludźmi - kontynuowałem.
- A co pan tu planuje robić?
- Będę zbierał materiały do książki o śladach po Janosiku. Będzie to trochę legend, tajemniczych opowieści, bajek, opisów tras turystycznych, wszystko co potrzeba turyście.
- A to słuszna myśl - pan Marceli pokiwał głową. - Ale miastowi kupią coś takiego? - zatroskał się.
- Kupią, kupią. Tylko widzi pan, ona musi spać we dworze...
- A czemu to? - góral oburzył się. - Tam miększe łóżko? - patrzył na mnie podejrzliwie.
- Niech pan się uspokoi - prosiłem go. - Ona będzie spała w jednym pokoju z Justyną, a ja będę ją miał cały czas pod ręką. Jak dam jej zajęcie, to mniej czasu poświęci na teatr. Im mniej poćwiczy, tym gorzej wypadnie i reżyser w końcu jej nie wystawi do przedstawienia. Rozumie pan? Nie możemy jej niczego zabraniać, tylko pomalutku trzeba ją zniechęcać... - porozumiewawczo przymknąłem oko.
- Dziwny ten plan - pan Marceli kręcił głową. - Trochę mi się on nie widzi - stwierdził.
- Chce pan otwartej wojny z córką? Nie! Trzeba zadziałać podstępem, jak Zagłoba.
- Tak? A co to za jeden. Nazwisko ma jakieś takie nie nasze.
- Nasze - roześmiałem się. - To taka postać z książek o czasach walk z Kozakami i Szwedami. To był straszny spryciarz.
- Skoro z książek, to niech będzie na razie po książkowemu, ale to mi się nie widzi...
- Przekona się pan! Teraz druga sprawa: czy tu we wsi mieszkał kiedyś jakiś żyd?
- A niby kiedy? - w pytaniu górala wyczułem niepokój.
- Jeszcze przed wojną. Znalazłem ten obraz, o którym rozmawialiśmy. Z tyłu był napis po hebrajsku.
- Pan zna hebrajski?
- Uczyłem się go na studiach. Pan twierdził, że według dziadka to ten malarz spisał relację zbójnika, ale cały czas mnie zastanawiało, czemu miałby to robić po hebrajsku? Mógł po polsku albo szyfrem, jeśli chciał z tego robić taką tajemnicę.
- A pan to sobie przetłumaczył?
- Tak, to jakby fragment jakiegoś wiersza.
- Aha - góral kiwał głową. - Widzisz pan - potarł palcem nos - tak trochę pana okłamałem, bo ten malarz nie mieszkał u nas, tylko w gospodzie, która stała trochę niżej; dziś tam jest jezioro. Jak hitlerowcy wszystkich żydów zabierali do getta, to ojciec od tyłu zakradł się do opuszczonej gospody i zabrał, co mu w rękę wpadło, a na koniec ten obraz, bo mu się zawsze podobał. Karczmarz zawsze śmiał się, że jak ktoś zrozumie, o co w tym obrazie chodzi, to będzie bogaty i wyjedzie do Ameryki. Pan mówisz, że tam był jakiś wiersz?
- Tak jakby.
- To z wierszy pieniędzy nie ma?
- Nie ma - roześmiałem się. - Poeci zawsze byli biedni.
- A pan wie, o co z tym obrazem chodzi?
- Nie, inaczej byłbym już bogaty - żartowałem.
Jeszcze porozmawiałem z góralem kilka minut i pożegnałem się. Zbliżała się pora zachodu słońca. Musiałem zająć się moją zasadzką. Jadąc szosą do Torbasów zauważyłem, że w miejscu, gdzie Justyna spotykała się z Janosikiem, przy drodze, od strony wody była spora sterta kamieni.
Postanowiłem tam ułożyć się w trawie i spokojnie poczekać. Pewnie zastanawia was, skąd miałem pewność, że dojdzie do spotkania Justyny i bandyty? Skoro Justyna postanowiła współpracować z Janosikiem, to robiła to dla pieniędzy. Pół miliona euro za jeden obraz było kuszącą sumą - nawet połowa tej kwoty. Skoro dziś zapowiedziałem Justynie, że chcę odebrać depozyt, musiała szybko działać. Dziś odebrać pieniądze i przekazać obraz. Nie wiedziałem, jak komunikowała się z przestępcą, ale do wymiany musiało dojść wieczorem lub w nocy, bez świadków. Miałem nadzieję, że wszystko przebiegnie tak, jak sobie to wyobrażałem.
Zrobiło się już ciemno, chłodne powiewy wiatru dochodziły do mnie znad jeziora. Najpierw w Torbasach rozszczekał się pies. Potem na szosie zobaczyłem światła jakiegoś samochodu, który jechał do wsi. Rozległy się ciche kroki. Auto zbliżało się bardzo powoli. Kierowca włączył długie światła rozświetlając wszystko dookoła. Zatrzymał się kilka metrów ode mnie.
- Co się stało? - rozpoznałem głos Janosika.
- On chce jutro zabrać obraz. Masz pieniądze? - Justyna była stanowcza.
- A obraz?
- Sam go musisz zabrać. Powiem ci, gdzie jest.
- Przygotowałaś zasadzkę. Mam się gdzieś włamać? A jak złapie mnie policja, będziesz miała pieniądze i obraz.
- Przecież byś mnie wydał. On cały czas mówi, że Janosikowi pomaga jakaś kobieta i patrzy na mnie.
- Może on coś wie?
- Jest dziwny. Niekiedy bystry, a czasami gapowaty.
- Dość gadania! Dam ci połowę pieniędzy, a drugą, kiedy będę miał obraz.
- Uciekniesz z obrazem, a ja kasy już nie zobaczę.
- Mnie na forsie nie zależy - Janosik roześmiał się. - Twoja chęć zdobycia drugiej połowy będzie dostatecznym zabezpieczeniem przed tym, żebyś nie dzwoniła na policję. Bierzesz ćwierć miliona euro czy nie?
- To tylko połowa tego co zaoferowałeś Pawłowi - zauważyła Justyna.
- Przystając na moją propozycję stajesz się moją wspólniczką. To i tak wygórowana cena jak za jedną informację - w głosie Janosika słychać było drwinę. - Zgadzasz się na tę kwotę czy nie?
- Zgadzam się! - Justyna oświadczyła po chwili wahania.
- Gdzie to jest?
- U mnie w pracy, tu jest szkic, - Justyna chwilę wyjaśniała rabusiowi, gdzie zostawiła obraz.
- Reszta forsy rano w Kieżmaroku.
- Czemu tam? - zaniepokoiła się Justyna.
- Drugą partię rozegramy na mojej połowie - Janosik roześmiał się.
„Żebyś wiedział” - pomyślałem.
- Nie jestem oszustem, ale jeśli ty mnie wykiwasz, to policzymy się - tym razem ton głosu Janosika był poważny. - Dziewczyno, nie radzę ci kombinować! Weź to!
Justyna nic nie odpowiedziała. Janosik zawrócił na szosie zahaczając tylnym zderzakiem o stertę kamieni, za którymi byłem ukryty. Kilka potoczyło się w dół, a jeden uderzył mnie w głowę, Zmusiłem się, żeby nie krzyknąć z bólu. Justyna szybko odmaszerowała w stronę Torbasów, a Janosik odjechał W kierunku Kluszkowców. Ostrożnie wyjrzałem zza swojej kryjówki. Justyna mijała krzyż niosąc pod pachą niewielki pakunek. Zdążyłem jeszcze zobaczyć tablice rejestracyjne auta Janosika. Były słowackie.
ROZDZIAŁ ÓSMY
WŁAMANIE JANOSIKA * W RĘKACH POLICJI * CZY JESTEM RENEGATEM? * CIASTO PANI TEKLI * DRUGIE ZADANIE DLA ARNOLDA *
WYJAZD DO KIEŻMAROKU * U SŁOWACKICH POLICJANTÓW *
ZNOWU NAZWISKO KOSIDŁY
Jedną z zasad, które wpoił mi Pan Samochodzik było staranne planowanie kolejnych kroków. Przewidywałem taki przebieg wydarzeń i byłem przygotowany. Pobiegłem w kierunku dworu. Wbiegając za bramę zobaczyłem, jak Justyna nerwowym krokiem przemierza podjazd. Obejrzała się na mnie, ale ja zniknąłem jej z oczu za krzakami. Chyba przestraszyła się, bo usłyszałem, jak przyspieszyła i po chwili trzasnęły drzwi wejściowe.
W garażu wskoczyłem do wehikułu i powoli wyjechałem na drogę prowadzącą przez park. Nie włączałem świateł, żeby nie wzbudzać zainteresowania mieszkańców. Wytoczyłem się na dziurawy asfalt we wsi. Tu nieznacznie dodałem gazu i przyspieszyłem na szosie za Torbasami.
W Nowym Targu byłem nie później niż po półgodzinie, Już wcześniej na mapie sprawdziłem, gdzie pracuje Justyna, wytypowałem odpowiednie miejsce do zaparkowania wehikułu. Jej pracownia znajdowała się w piwnicy piętrowego biurowca mieszczącego różne spółki komunalne.
Z tego co usłyszałem, Janosik musiał wejść do budynku od tyłu, przez niedomknięte przez Justynę okno nieczynnej kotłowni. Wehikuł zostawiłem w cieniu rzucanym przez wielkie drzewo, około dwustu metrów dalej. Przed spotkaniem z panem Marcelim przebrałem się w wojskowe spodnie i bluzę zafarbowane na czarno. W kieszeniach spodni miałem upchnięte potrzebne mi rzeczy.
Znalazłem sobie wygodną gałąź na jabłonce, skąd widziałem zaplecze budynku, uliczkę z rzędami żywopłotów wzdłuż jezdni, oświetloną dwiema lampami i pozostało mi tylko cierpliwie czekać.
Janosik nie zawiódł mnie i przybył na miejsce godzinę później. Miał to samo auto co podczas spotkania z Justyną i wspólnika, którego zostawił za kierownicą pojazdu. Sam ubrany na czarno, w kominiarce, przeskoczył przez niski żywopłot odgradzający trawnik otaczający budynek i zakradł się pod jego ścianę.
Zsunąłem się z drzewa i czołgając się za żywopłotem dotarłem w pobliże samochodu Janosika. Silnik był włączony. Z kieszeni bluzy wyjąłem dwa jabłka zerwane z drzewa, na którym siedziałem i wetknąłem je w otwory rur wydechowych. Wycofałem się za krzaki i wzdłuż nich dotarłem do miejsca, gdzie ostatnio widziałem Janosika. Kiedy wychyliłem się ponad gałęzie, zobaczyłem otwarte okno w piwnicy. A więc Janosik już był w środku! Musiałem teraz tylko wystąpić w roli zaniepokojonego obywatela i zadzwonić na policję. Wyjąłem telefon i kryjąc się w mroku wystukałem trzy cyferki. Nim otrzymałem połączenie, rozłączyłem się, bo w uliczkę z dwóch stron wjechały policyjne radiowozy z wyłączonymi syrenami. W tym samym momencie silnik pojazdu Janosika zgasł. Kierowca rozpaczliwie próbował uruchomić go, ale bezskutecznie.
Policjanci przyspieszyli. Wtedy kierowca otworzył drzwiczki i zaczął uciekać na piechotę.
Z jednego z radiowozów wysiedli dwaj policjanci i rozpoczęli pościg. W drugim wozie policyjnym był tylko jeden funkcjonariusz. Zastanawiałem się, gdzie jest drugi, ale właśnie w biurowcu zawył alarm, otworzyło się okno na parterze i Janosik wyrzucił obraz na trawnik. Po chwili sam skoczył. Ruszyłem w jego stronę.
- Stój, policja! Nie ruszaj się! - nagle usłyszałem za sobą krzyk.
Janosik zamarł na chwilę. Zobaczył mnie pędzącego wprost na niego. Byłem doskonale widoczny, bo policjant włączył latarkę. Padł pierwszy strzał w powietrze. Janosik rzucił się do swojego auta, a ja próbowałem przeciąć mu drogę. Padł drugi strzał! Janosik nie zatrzymał się, szarpnął tylne drzwiczki swojego samochodu, wrzucił do tyłu obraz i wsiadł za kierownicę.
Policjant w radiowozie włączył syrenę i światła. Musiałem uskoczyć w bok, bo trzeci pocisk uderzył w murawę koło mnie. Włamywacz przekręcił klucz w stacyjce, jednocześnie przyciskając pedał gazu. Jabłka wystrzeliły z hukiem. Janosik z piskiem opon odjechał, a ja próbowałem jeszcze ostatnim skokiem złapać się zderzaka z tyłu. Kiedy podnosiłem się z jezdni, metr za mną zatrzymał się radiowóz, a policjant, który strzelał, zaświecił mi latarką w oczy.
- Mamy gagatka! - ucieszył się.
- Łapcie prawdziwego włamywacza! - byłem zdenerwowany.
- Spokojnie, misiu - jeden z policjantów próbował mnie obezwładnić, ale wyśliznąłem mu się.
- Nie jestem złodziejem! - krzyknąłem cofając się.
Widziałem młode twarze funkcjonariuszy z patrolu. Ten, który strzelał, był szczególnie podekscytowany - pewnie pierwszy raz miał okazję brać udział w takiej akcji.
- Błagam, zorganizujcie pościg za tamtym! - prosiłem. - Będę stał tu i nigdzie wam nie ucieknę!
- No pewnie! - usłyszałem za sobą.
Zaraz potem poczułem uderzenia pałkami w kolano i przez plecy. Nie usłyszałem, jak wracali pozostali dwaj policjanci z pewnie nieudanego pościgu za kierowcą. Teraz na mnie wyładowali swoją frustrację. Uklęknąłem z rękoma założonymi na kark. Wtedy poczułem jeszcze kopnięcie z boku, w żebra. Upadłem na jezdnię. W czasie tego aresztowania nikt mnie słuchał. Zostałem brutalnie skuty kajdankami i wrzucony do tyłu radiowozu. Wszystkie moje rzeczy z kieszeni policjanci włożyli do reklamówki.
W komendzie miejskiej od razu wylądowałem w areszcie. W nocy nie było specjalistów od zdejmowania odcisków palców ani fotografa. W celi było już dwóch chrapiących i cuchnących alkoholem osobników. Usiadłem na krześle i zasnąłem.
- Kakao pijesz? - obudziło mnie pytanie zadane troskliwym głosem.
Nade mną pochylał się czterdziestoletni mężczyzna w dziurawym swetrze, z siwymi, zmierzwionymi włosami, kilkudniowym zarostem i zaczerwienionymi oczami.
- Chętnie się napiję - odparłem widząc stojący na stoliku obok mnie blaszany kubek.
- Ale szyneczki nie chcesz? - wskazał na kromkę chleba z grubym plastrem mortadeli nadziewanej papryką i serem.
- Smacznego - lekceważąco machnąłem ręką.
„Kakao” okazało się być lurowatą kawą zbożową. Wypiłem ją, żeby czymś się zająć i nie patrzeć na moich towarzyszy w celi.
Około ósmej wyprowadzono mnie na parter do pokoju przesłuchań, którego umeblowanie stanowiły stół i dwa krzesła. Skuty kajdankami siedziałem przed młodym oficerem o twarzy jakby wyciosanej z bloku betonu. Miał szarą cerę, szare oczy i popielate włosy. Patrzył zimno. Ubrany w koszulę wpuszczoną w dżinsy eksponował przypięty na pasku cały policyjny arsenał.
- Paweł Daniec? - zapytał patrząc na moje dokumenty.
- Nie widzi pan, co tam jest napisane?
- Ja.
- Pan? - zdziwiłem się.
- To ja się pytam!
Uśmiechnąłem się, bo przypomniała mi się scena z polskiej kultowej komedii.
- To takie śmieszne? - oficer zerkał na mnie z drwiną.
- Tak. Macie moje dokumenty, wiecie, kim jestem i traktujecie mnie jak najgroźniejszego bandytę. To jest komiczne. Wczoraj mieliście okazję schwytać na gorącym uczynku włamywacza, ale złapaliście mnie. Policjanci nie posłuchali mnie, kiedy prosiłem ich, żeby rozpoczęli pościg. To już jest tragiczne.
- Lubimy się mądrzyć?
- Przedstawiam tylko fakty.
- Fakty są takie, że pański szef, nazwał pana renegatem. Pan już nie pracuje w ministerstwie?
- Jestem na urlopie, ale...
- Zapytałem pańskiego szefa, czy jest pan zdolny do zorganizowania włamania. Odparł, że tak.
- To jakaś pomyłka!
- To pana schwytaliśmy na gorącym uczynku.
- Tak? A co zginęło?
- Cenny obraz. Tak powiedziała mi właścicielka pomieszczenia, do którego było włamanie. Wyglądała na mocno zdziwioną słysząc, że to pana sprawka.
- Przecież wiecie, kim jestem. Policjant, który do mnie strzelał widział, że tylko siedziałem w krzakach...
- Był pan na czatach i nie posłuchał poleceń policjanta próbując osłaniać ucieczkę wspólnika - wtrącił oficer.
- Pan wie, że to jakaś straszna bzdura! - rozsiadłem się na krześle. - Odmawiam dalszych zeznań, dopóki nie zaczniecie mnie traktować przyzwoicie.
- To znaczy? - oficer uśmiechnął się pogardliwie.
- Niech mnie pan rozkuje i wysłucha, co mam do powiedzenia.
- Nie rozkuję byłego komandosa. A wysłuchać mogę pana w każdej chwili. Może pan zacząć mówić.
- Chciałem złapać Janosika - oświadczyłem.
- A Kwiczoła i Pyzdry to nie? Rozumiem, że jest pan krewnym pana hrabiego, który ma do załatwienia stare porachunki, a Janosik zamiast grasować po drogach włamuje się do pracowni młodych plastyczek. To ciekawa koncepcja!
Nie miałem wyjścia i musiałem opowiedzieć oficerowi wszystko zgodnie z prawdą. Rozkuł mnie po pięciu minutach, a po kolejnych poczęstował prawdziwą kawą i zaproponował papierosa.
Słuchał mnie, ale nie robił notatek. Przed nim leżała torba z moimi rzeczami i teczka z kilkoma kartkami papieru. Kiedy skończyłem, wstał i podszedł do zakratowanego okna.
- Jest pan pewny, że ten Janosik spróbuje nawiązać kontakt z panią Justyną? - upewniał się.
- Tak.
- Może jednak będzie się bał?
- Nie, raczej przeczeka kilka dni i znowu pojawi się w tej okolicy. Być może z otwartą przyłbicą.
- I co powinniśmy z panem zrobić?
- Zwolnić i okazać mi pomoc w schwytaniu Janosika.
- Wspominał pan, że zapamiętał numery rejestracyjne wozu tego bandyty - oficer wyjął z kieszeni koszuli mały notes i długopis.
Podyktowałem mu litery i cyfry. Policjant zostawił mnie i wyszedł. Wrócił po kwadransie.
- Ma pan sporą konkurencję - stwierdził. - Słowacy, Węgrzy też chcą go złapać. W sumie w kolejce czekają policje kilku krajów Europy.
- Czemu?
- Tego może pan dowiedzieć się osobiście. Nasi koledzy ze Słowacji chętnie z panem się spotkają.
- Planowałem pojechać na Słowację, więc przy okazji odwiedzę słowackich śledczych.
- Mam nadzieję, że z nami też będzie pan utrzymywał kontakt.
- Oczywiście.
Policjant podał mi wizytówkę. Były na niej jedno słowo: „Szczur”, a poniżej numer telefonu komórkowego.
- Tyle wystarczy - wyjaśnił widząc moje zdziwienie.
Przesunął w moją stronę torbę z moimi rzeczami.
- Sprawdziliśmy pana przeszłość, z małymi wyjątkami nie budzącą najmniejszych wątpliwości - mówił. - Miał pan na swoim koncie kilka akcji, kiedy działał pan na granicy prawa, ale był pan imponująco skuteczny. Mam nadzieję, że i tym razem wie pan, co robi?
- Wiem - skończyłem upychać drobiazgi do kieszeni. - Skąd wiedzieliście o tym włamaniu?
- Dostaliśmy telefon od mieszkańca zaniepokojonego widokiem mężczyzny siedzącego na jabłonce - policjant uśmiechnął się.
Jeszcze kilka minut rozmawialiśmy planując kolejne wspólne posunięcia. Oficer odprowadził mnie na schody komendy, gdzie uścisnął mi dłoń i rozstaliśmy się. Musiałem przejść przez miasto do wehikułu. Spokojnie stał tam, gdzie go zostawiłem. Pewnie zastanawiacie się, co miałem zamiar zrobić z Justyną? Wpierw chciałem z nią porozmawiać i wykorzystać ją jako przynętę na Janosika, który mógł po tej akcji podejrzewać, że dziewczyna wydała go policji. Wiedziałem też, że będzie miał inny powód. Wróciłem do Torbasów, gdzie przed dworem natknąłem się na radiowóz. Ta wizyta była częścią mojego planu. Zostawiłem samochód w garażu i wszedłem do budynku. Justyna rozmawiała z policjantami w jadalni. Byli to ci sami funkcjonariusze, którzy uczestniczyli w nocnej akcji i aresztowali mnie. Na mój widok zachowali spokój i niczego nie dali po sobie poznać.
- Dzień dobry! - przywitałem się.
- Gdzie ty byłeś?! - Justyna gwałtownie powstała. - Co ty właściwie zrobiłeś? Policjanci mówili, że włamałeś się do mojej pracowni. Właśnie stamtąd przyjechaliśmy. Ja nie wierzę, że to ty zrobiłeś. Zginął tylko ten obraz! Przepraszam cię, naprawdę nie wiem, jak mogło do tego dojść.
- Skoro tu stoję przed tobą, to znaczy, że zostałem oczyszczony z zarzutów - powiedziałem do Justyny.
- Jeszcze nie - wtrącił się policjant. - Czy wie pan, komu zależałoby na tym obrazie tak bardzo, żeby go ukraść?
- Nie wiem - odparłem, a Justyna słysząc moją odpowiedź zdumiona aż usiadła.
- Czy to dzieło ma dużą wartość?
- Artystyczną?
- Za ile można je sprzedać? - policjant sprecyzował pytanie.
- To była kopia obrazu znanego artysty wykonana własnoręcznie przez niego. Znajdują się tam jednak domalowane postaci, co zmienia wymowę malowidła, czyni je unikatowym, bo było dotąd szerzej nieznane. Jest cenne, ale nie zostało wycenione.
- Na ile wycenia pan stratę?
- Nie umiem tego powiedzieć - bezradnie rozłożyłem ręce.
- Niech się pan zastanowi, a my będziemy prowadzili śledztwo - oświadczył policjant i z kolegą wstali.
Szybko pożegnali się i odjechali. Patrzyliśmy za odjeżdżającym radiowozem stojąc w progu dworu.
- Paweł, co ty wyprawiasz? - Justyna patrzyła mi prosto w oczy. - Czemu nie powiedziałeś im o Janosiku i o skarbie?
- Myślisz, że traktowaliby nas potem poważnie? Musiałem też chronić ciebie.
Justyna zbladła i oparła się o framugę.
- O czym mówisz? - wyszeptała.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo otworzyły się drzwi pokoju pani Tekli i wyszedł stamtąd Arnold. Pod pachą niósł skrzynkę z narzędziami.
- Zrobione! - z dumą wskazał na drzwi z załataną dziurą, którą wybiłem barkiem. - Teraz tak łatwo nikt przez nie, nie przeleci
Bardziej od nowej deski, obejcowanej i polakierowanej, by nie odróżniała się kolorem, interesowało mnie wnętrze pokoju. Pani Tekla właśnie sprzątała ze stołu filiżanki i talerze.
Starannie zawijała w folię placek śliwkowy, z którego ktoś zjadł jeden kawałek. W kącikach ust Arnolda widać było fioletowe plamki świadczące, że to on jadł ciasto.
- Dobra robota - pochwaliłem Arnolda. - Za godzinę wpadnij do mnie, to porozmawiamy o kolejnym zadaniu. Dzień dobry, pani Teklo - pozdrowiłem lokatorkę. - Pani sama piecze ciasta?
- Tak - cicho odpowiedziała. - Ma pan ochotę? - zapytała nieśmiało.
- Będę zaszczycony - ucieszyłem się. - Uwielbiam ciasta z owocami, a najbardziej te domowej roboty. Pani Tekla odwinęła ciasto z folii, ukroiła mi sporą porcję placka i ułożyła na porcelanowym talerzu.
- Dziękuję - uśmiechnąłem się. - Takie ciasto zawsze sprawia, że wokół czuć domową atmosferę. Człowiek wie, że nie jest sam.
- Panie Pawle! - pani Tekla zatrzymała mnie. - Przepraszam, czy powie mi pan, kto dał te czekoladki?
- Umówię panią z nim, kiedy zobaczę, że nadszedł odpowiedni moment
- Skąd pan będzie wiedział?
- Nie tylko kobiety mają intuicję - uśmiechnąłem się najcieplej jak tylko potrafiłem.
Justyna przyglądała się tej scenie z rosnącym zdumieniem. Przeszedłem obok niej niosąc placek. Wszedłem do siebie, wykąpałem się i przebrałem. Zszedłem do kuchni, żeby przygotować sobie śniadanie. Kiedy robiłem kanapki, dołączyła do mnie Marcysia. Usiadła przy stole i zerkała na mnie z uśmiechem.
- Cześć! - przywitałem ją.
- Cześć. Co dziś robimy? - zapytała. - Nie pamiętasz, że dziś zwolniłeś mnie z teatru i jestem twoją asystentką? - dodała widząc moją minę.
- Ach, tak! Masz paszport?
- Mam, a dokąd pojedziemy?
- Na Słowację.
- Po co?
- Szukamy śladów Janosika, a rozbójnik urodził się i zginął na terenie dzisiejszej Słowacji. Musimy odwiedzić tam kilka miejsc. Spakuj bagaż podróżny, bo może wrócimy jutro rano.
- A Witek?
- Nie myśl teraz o nim. Pracujesz dla mnie. Pamiętasz?
- Tak. Kiedy wyjeżdżamy?
- Najdalej za godzinę - odpowiedziałem patrząc na zegarek.
- A Baca może pojechać z nami?
- Oczywiście.
Marcysia wybiegła z kuchni, a ja zostałem sam i w spokoju mogłem zjeść śniadanie. Kiedy skończyłem, wziąłem kubek s kawą i powędrowałem do siebie. Zabierałem się do placka, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł Arnold.
- Siadaj - wskazałem mu krzesło. - Świetnie się spisałeś z tymi drzwiami - pochwaliłem go. - Nie spodziewałem się, że masz takie uzdolnienia techniczne.
- Potrafię różne rzeczy zrobić - Arnold siedział ze spuszczoną głową, ale t tak widziałem, jak bardzo zadowolony był z tego, co do niego mówiłem.
- Pomożesz, mi i podejmiesz się następnego zadania?
- Tak.
- Będzie ono wymagało ogromnej dyskrecji i zachowania największej tajemnicy, do tego sporo czasu będziesz musiał spędzić w kuchni...
Kilka minut tłumaczyłem Arnoldowi, czym ma się zająć. Kiwał głową i zapewniał, że da sobie radę. Wyszedł i dokończyłem placek. Zniosłem naczynia do kuchni, umyłem je i zapukałem do pani Tekli, żeby oddać jej talerzyk. Otworzyła mi!
- Ciasto było pyszne - stwierdziłem. - Zapiszę się do pani w kolejkę na kolejne porcje, kiedy znowu upiecze pani takie delicje.
Pani Tekla nie odpowiedziała, tylko zarumieniona wzięła talerz. Przez jej ramię dostrzegłem stół zastawiony dla dwóch osób. Ukłoniłem się na pożegnanie i pobiegłem do siebie, żeby spakować torbę podróżną. Wychodząc ze swojego apartamentu starannie zamknąłem drzwi.
Zastukałem do pokoju Justyny. Marcysia wyszła do mnie, a za nią wyjrzała Justyna. W jej oczach dostrzegłem niepokój.
- Wyjeżdżam, więc miej tu na wszystko oko - poprosiłem Justynę.
Poszliśmy z Marcysią do wehikułu, a potem pojechaliśmy po uprzedzonego telefonicznie o wyjeździe Bacę.
- Co dziś porabiają Witek i Miki? - zapytałem moich młodych wspólników.
- Mówili coś, że chcą popracować nad scenografią - odparł Baca.
- Od chwili, kiedy wyszliśmy z próby, nie widziałam ich - dodała Marcysia.
Znów wróciły moje podejrzenia co do tych dwóch aktorów. Czyżby to oni byli Janosikiem? Tylko skąd wzięliby taką sumę pieniędzy, żeby zapłacić Justynie? A może przygotowali tylko paczkę ze ścinków gazet, zdobyli informację, na jakiej im zależało i resztą się już nie przejmowali? Wtedy jednak ryzykowali, że Justyna po powrocie do dworu natychmiast zechce obejrzeć pieniądze i widząc, że została oszukana, zadzwoni na policję. Skierowałem wehikuł do przejścia granicznego koło Niedzicy. Szybko przeszliśmy odprawę graniczną i pojechaliśmy do Kieżmaroku.
Miasto uzyskało prawa miejskie w 1269 roku za panowania króla Beli IV, chociaż wcześniej już o osadzie i klasztorze w tym miejscu wspominały stare kroniki. W czasie powstania Rakoczego mieszczanie opowiedzieli się po stronie buntowników. Armia cesarska opanowała miasto i by zastraszyć mieszkańców, zamordowano trzech mieszczan: Jakuba Kraya, Marcina Lanyiego i Sebastiana Topperzera. W mieście było kilka ciekawych zabytków: drewniany kościół ewangelicki, ratusz, reduta, kościół Paulinów i zamek. Mnie najbardziej interesowało jednak miejscowe liceum. Wpierw musiałem pojechać do komendy policji mieszczącej się w budynku dawnej reduty przy ulicy Hlavne namestie.
Marcysi i Bacy dałem wolne, by mogli zwiedzić miasto i poszukać czegokolwiek, co byłoby związane z Janosikiem, tym z XVIII wieku. Podpowiedziałem moim młodym towarzyszom, by podpytali pracowników muzeum zamkowego.
Słowaccy policjanci przyjęli mnie bardzo chłodno, ale grzecznie. Natychmiast zostałem zaprowadzony do zastępcy komendanta, a na spotkanie zaproszono także naczelnika wydziału kryminalnego. Komendant był szpakowatym mężczyzną średniego wzrostu, w wieku około pięćdziesięciu lat, o śniadej cerze, z wąskim, starannie przystrzyżonym wąsikiem. Wcale się nie uśmiechał, tylko świdrował mnie swoimi brązowymi oczami. Naczelnik wydziału był w moim wieku, dobrze zbudowany, ubrany w elegancką marynarkę. Wyglądał jak świetnie zarabiający biznesmen. Do tego był przystojnym blondynem.
- Widział pan twarz Janosika? - komendant zaczął przesłuchanie.
- Nie, był zamaskowany - odpowiedziałem.
Musiałem wyjaśnić, jak doszło do naszego spotkania. Rozmawialiśmy używając ojczystych języków. Niekiedy tylko musieliśmy posiłkować się słowami niemieckimi lub angielskimi.
Zeznając nie wspomniałem ani słowem o roli Justyny. Chciałem skupić całą ich uwagę na Janosiku. Opowiedziałem im też o tym, czym zajmowałem się pracując w ministerstwie. Mogłem od tego zacząć rozmowę, bo Słowacy wyraźnie stali się życzliwsi, kiedy dowiedzieli się, że też pracuję w szeroko rozumianym „wymiarze sprawiedliwości”.
- Powiedz naszemu gościowi, co wiesz o Janosiku - komendant rozkazał koledze.
- Janosik, to tak naprawdę Jan Oszyk - wyjaśnił mi naczelnik wydziału kryminalnego.
- Janoszyk, czyli Janosik? - roześmiałem się.
- Tak jest - przytaknął Słowak. - Tak nazywał się podczas służby wojskowej i z tego okresu mamy ostatnie rzetelne dane dotyczące jego osoby. Wstąpił do armii czechosłowackiej na ochotnika, po sowieckiej napaści w 1968 roku. Jego rodzice dwa lata później zginęli w wypadku samochodowym. Innej rodziny nie miał, a właściwie nie utrzymywał z nią kontaktu. Tak musiał, bo był szpiegiem. Został wyszkolony do specyficznych i bardzo dyskretnych zadań... Niestety, szczegółów przebiegu tej służby nie znamy, poza jednym: był podwójnym agentem. Wystawił zachodnioniemieckiemu kontrwywiadowi siatkę radzieckich agentów w Hamburgu i Berlinie Zachodnim. Rosjanie zdołali go schwytać. Nafaszerowali go narkotykami i jako chorego radcę ambasady wcisnęli na pokład samolotu Aerofłotu. Zanim Niemcy się zorientowali, było za późno. Minęły dwa lata i Rosjanie nagle zaczęli alarmować nasze służby, nakazując obserwację rodziny Jana Oszyka. Nie chcieli powiedzieć, o co chodzi. Pan się domyśla?
- Uciekł im? - byłem zdumiony.
- Właśnie. Czechosłowacki wywiad miał swojego człowieka wśród lekarzy w jednym z obozów mudżahedinów w Afganistanie i to on doniósł nam o obecności tam dziwnego Słowaka. Oszyk kilka miesięcy u boku Afgańczyków walczył z Rosjanami. Potem przyjechali agenci CIA i ewakuowali naszego szpiega. Od kiedy uzyskaliśmy niepodległość w 1993 roku, Amerykanie kilka razy alarmowali nas w jego sprawie. Uciekł spod ich kurateli i został wolnym strzelcem. Specjalizował się w kradzieży dzieł sztuki z kolekcji amerykańskich milionerów. Śledczy ani razu nie wpadli na jego trop, mogli tylko snuć podejrzenia, ale sami udoskonalili w nim to, czego nauczył go czechosłowacki wywiad.
- Macie jakieś jego zdjęcie? - zapytałem.
- Tylko legitymacyjne sprzed kilkudziesięciu lat - naczelnik podsunął w moją stronę fotografię wyjętą z tekturowej teczki zapinanej na gumkę.
Ujrzałem twarz młodego chłopca, blondyna starannie zaczesanego na bok. Jedyną cechą charakterystyczną były oczy, chyba szare, zimno patrzące w obiektyw.
- A Amerykanie nie przekazali wam żadnej aktualniejszej podobizny? - dopytywałem się.
- Oficjalnie nie mieli z nim nic wspólnego - naczelnik wzruszył ramionami. - Wszystkie nasze wiadomości o Janie Oszyku są z drugiej ręki.
- A czemu postanowił nagle zająć się jakimś obrazem z Polski? - dziwiłem się.
- Nie wiem, proszę, niech pan to sobie przejrzy - Słowak podał mi teczkę.
Już na pierwszej stronie znalazłem informację, która wywołała u mnie żywsze bicie serca. Mama Jana Oszyka nosiła panieńskie nazwisko Kosidło, tak jak ten zbój, którego spotkał Michał Wywiórski-Gorstkin.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
BIBLIOTEKA LICEUM W KIEŻMAROKU * JANOSIK I MŁODY SZLACHCIC * KASZTEL WE FRIČOVCU * TOWARZYSZKA WIECZORU * POTŁUCZONY PIEC
Nie podzieliłem się tą cenną informacją ze słowackimi policjantami. W czasie naszej rozmowy odniosłem wrażenie, że byli zafascynowani jego postacią i wcale nie zależało im tak bardzo na schwytaniu Oszyka. Nie podjęli żadnych poszukiwań u siebie. Numery tablicy rejestracyjnej, jakie im podałem, okazały się być kradzione. Wychodząc z komisariatu byłem przekonany, że to nie byli zwykli policjanci, lecz pracownicy jakiejś tajnej służby. Nie było sensu opowiadać im o Kosidle i historii obrazu. Sam wysłuchawszy życiorysu mojego konkurenta, nabrałem wobec niego szczególnego szacunku.
Z komisariatu pomaszerowałem na południe ulicą Hviezdoslavovą do budynku starego liceum. W przewodnikach wyczytałem, że najstarsze wzmianki o tej szkole pochodziły z końca XIV wieku. Budynek liceum w obecnym kształcie powstał w dwóch etapach, pod koniec XVIII i w pierwszej połowie XIX wieku. Nie interesowała mnie architektura, a biblioteka licząca 150 tysięcy woluminów, w tym 1500 inkunabułów. Sądziłem, że wśród tylu ksiąg znajdę coś, co dotyczyłoby historii Janosika.
W bibliotece przyjęto mnie bardzo uprzejmie. Pomogła moja ministerialna legitymacja i referencje udzielone mi przez słowackich policjantów, których poprosiłem, by uprzedzili pracowników o mojej wizycie. Do współpracy ze mną skierowano starszego, przygarbionego pana.
Patrzył na mnie surowym wzrokiem swych stalowych oczu. Nie nosił okularów, a siwe wąsy sterczały tak, jakby modelował je fryzjer z czasów cesarza Franciszka Józefa. Czubek głowy opanowany przez łysinę okrywała nieduża mycka, a spod niej wyrastały we wszystkich kierunkach poplątane białe włosy.
- Kiedyś znałem przemiłego polskiego muzealnika o śmiesznym pseudonimie - zaczął rozmowę, kiedy mu się przedstawiłem.
- Może Pana Samochodzika? - zgadywałem.
- Chyba tak. Przypomniał mi się ten człowiek, który jeździł dziwacznym autem, bo godzinę temu na parkingu widziałem podobne straszydło. Wy, Polacy, lubicie takie pojazdy, czy może wylądowali u was kosmici? - roześmiał się.
- Jeśli zna pan historię, to wie pan, że nigdy nam nie brakowało fantazji - uśmiechnąłem się. - Ten wehikuł jest mój, a Pan Samochodzik to mój nauczyciel.
- Tak? A co słychać u pana Tadeusza?
- Chyba pana Tomasza - nie dałem się zaskoczyć staruszkowi.
- No tak - bibliotekarz pokiwał głową wyraźnie zadowolony moją odpowiedzią.
- Pan Tomasz teraz więcej odpoczywa niż pracuje. Brakuje mu wypraw w teren i męczy go biurokracja w ministerstwie.
- Czyli nic się nie zmienił - mój rozmówca podkręcał wąsy. - Co pana interesuje?
- Janosik - wypaliłem.
- W jakim kontekście?
- Wydaje mi się, że historię jego rozbójniczego życia trochę znam, ale szukam jego związków z terenem Pienin, okolicami Czorsztyna...
- Ciekawe - bibliotekarz zadumał się patrząc na regały piętrzące się pod sufit, wzdłuż ścian pomieszczeń oddzielonych od siebie szerokimi, łukowato sklepionymi przejściami. Drewniane drabinki, po których wchodziło się, by sięgnąć książki z wyższych półek, cicho skrzypiały. Parkiet, ułożony w kostki przypominające tabliczkę czekolady, lśnił. Przy stołach i stolikach, rozstawionych po różnych punktach siedzieli uczniowie w skupieniu studiujący grube tomy encyklopedii i podręczników. - Jest pan drugą osobą, która o to mnie pyta w ciągu dzisiejszego dnia - dodał po chwili.
- Co?!
- Był tu mężczyzna, po pięćdziesiątce, ale świetnie się trzymał - relacjonował mi bibliotekarz. - Wyglądał jak urzędnik, w marynarce, z teczką pod pachą.
- Nie pamięta pan więcej szczegółów?
- Niestety, nie. Zaraz po nim przyszła spora grupa uczniów i już na niego nie zwracałem uwagi.
- Co chciał obejrzeć?
- Odpisy z akt procesowych Janosika, a potem kronikę Martinusa Šafařika. Już panu je podaję... - bibliotekarz podszedł do swojego wielkiego biurka z ciemnobrązowym blatem o wytartych brzegach, gdzie stał niewielki wózek do wożenia książek.
Z dwoma tomami poszedłem w kierunku wolnego miejsca przy stoliku. Usiadłem obok młodej, ciemnowłosej studentki, zapaliłem lampkę i zacząłem przeglądać karty. Na szczęście wszystko tu było napisane po niemiecku, bo była to szkoła ewangelicka, prowadzona niegdyś przez niemieckich nauczycieli.
W odpisie z akt sądowych były fragmenty z przesłuchań dotyczących czynów Janosika, których dopuścił się na tym terenie. Była tam też tajemnicza adnotacja odwołująca się do wspomnień w kronice Šafařika. Dlatego poszukiwany przeze mnie mężczyzna chciał zobaczyć tę księgę. Szybko zacząłem ją studiować. Martinus Šafařik był mnichem, który mieszkał w Czerwonym Klasztorze. Najemnik pochodzący z Tyrolu walczył w armii Ludwika XIV podczas jego wojny z koalicją augsburską pod koniec XVII wieku. Dosłużył się młodszego stopnia oficerskiego w kompanii muszkieterów. Jak to ujął: „Zbroczony krwią mych wrogów, zalany łzami skrzywdzonych ludzi, wysmarowany miłością niegodziwych kobiet postanowiłem resztę dni mego plugawego życia oddać kontemplacji, usiłując chociaż tak odpokutować moje winy”. Šafařik zapisywał bieżące wydarzenia i miejscowe legendy. Wśród nich znajdował się opis jednej z przygód Janosika. Gdy ją przeczytałem, zrozumiałem, co Janosik postanowił zrobić w najbliższym czasie.
Z trzaskiem zamknąłem kronikę prowokując w ten sposób gorszące spojrzenia studentów i bibliotekarza.
- Przepraszam - wykrztusiłem do wszystkich.
Odniosłem tomy do wózka, szybko szeptem podziękowałem za okazaną mi pomoc i pomknąłem do zamku, gdzie mieli być Marcysia i Baca. Musiałem przejść całe stare miasto w Kieżmaroku nim dotarłem na miejsce. Moi młodzi współpracownicy siedzieli na murku przed bramą jedząc obsmażone pierogi wprost z papierowej torby, na której widać było duże, tłuste plamy.
- Dowiedzieliście się czegoś o Janosiku? - zapytałem ich.
- Opowiedziano nam bardzo dużo historii, ale wszystkie już znaliśmy - odpowiedział Baca.
- Muzeum ładne?
- Ładne - Marcysia kiwnęła głową.
- To jedziemy dalej - oświadczyłem, czym zaskoczyłem młodzież. - Po drodze opowiecie mi o wyczynach Janosika.
- A dokąd jedziemy? - zapytała Marcysia.
- Dowiecie się - zanurzyłem rękę w torebce i wyjąłem sobie cztery pierogi.
Dwa przypominały w smaku ruskie, jeden był z mięsem oprawionym ziołami, a ostatni z cielęciną i czosnkiem. Szybko dotarliśmy do wehikułu i wyjechaliśmy z Kieżmaroku na południe.
Na razie w kierunku Popradu. Po drodze Baca opowiadał o napadach Janosika, tego prawdziwego, nie filmowego. Różniły się one znacznie od filmowej fantazji, bo cóż bohaterskiego jest w napadaniu kupą zbójów na kupca czy na wdowę? Samego Janosika okradali jego kompani, którzy rabowali ukryte przez niego dobra. Tak naprawdę słuchałem tego wszystkiemu z małą uwagą koncentrując się na kierowaniu wehikułem i myśleniu, co teraz zrobi Jan Oszyk.
- Czemu postanowił pan tak szybko wyjechać z Kieżmaroku? - Marcysia przerwała opowieść Bacy.
Zrelacjonowałem młodzieży życiorys Oszyka, powiedziałem o mojej wizycie w bibliotece.
Już dawno przejechaliśmy przez Poprad, skręciliśmy na zachód, ku Lewoczy z piękną gotycką zabudową, minęliśmy stojący na wzgórzu majestatyczny zamek spiski. Tunel na odcinku autostradowym nie był jeszcze gotowy, więc musieliśmy wspiąć się serpentynami przez góry, ale musiałem przyznać, że przy każdej słowackiej drodze dzieło naszych drogowców powinno było rumienić się ze wstydu. Za wjazdem do tunelu zjechałem z autostrady do wioski leżącej w dolinie przeciętej rzeczką. Z daleka dojrzałem cel naszej podróży. Był to kasztel we Fričovcu.
Budynek postawiono na planie kwadratu o bokach długości około trzydziestu metrów. Był to renesansowy dwór obronny, więc narożne wieże zaprojektowano do użycia broni palnej. Niewielkie i wąskie okienka umieszczono po jednym na każdej kondygnacji z każdej strony wieżyczek. Na ścianach głównej bryły okien było więcej, ale i tak niewiele. Jak dowiedziałem się z krótkiej informacji umieszczonej na karcie obok recepcji, dwór wybudował w latach 1623-1630 Michał Sorgerom, a ozdoby na frontonie wykonał w 1630 roku Martinus Waxman. Na parterze w holu była recepcja, po lewej była restauracja, a po prawej „salonik kawowy”.
Na piętro wchodziło się po schodach z czarnymi poręczami, przykrytych czerwonym dywanem. Tam znajdowały się pokoje gościnne.
- Zatrzymamy się tu na noc - powiadomiłem młodzież. - Wszelkie koszty biorę na siebie.
Wynajęliśmy dwupokojowy apartament na piętrze z widokiem na parking przed wejściem. Sypialnię w wieży zajęła Marcysia, my z Bacą zamieszkaliśmy w drugim, większym pokoju.
- Powie nam pan, czemu tu nocujemy? - dopytywał się Baca.
- Dowiecie się przy kolacji - uśmiechnąłem się tajemniczo. - W pracy detektywa ważna jest cierpliwość i systematyczność.
Zbliżał się wieczór, przebraliśmy się i zeszliśmy do restauracji. Kiedy spojrzałem w menu, uwierzyłem opowieściom panny Moniki, która z przyjaciółką dwa urlopy z rzędu spędziła na Słowacji. Tu, jeśli nie było taniej niż w Polsce, to za tę samą kwotę oferowano o wiele wyższy standard usług. Stać mnie było, żeby za skromną sumę zjeść z młodymi przyjaciółmi obfity i smaczny posiłek. Przy kolacji opowiedziałem im o tym, co znalazłem w kronice Šafařika.
Janosik uciekając przed pościgiem prowadzonym aż od zamku Streczno oddzielił się od swojej bandy. Hajducy gonili go aż pod Bijacovce. Tam stała gospoda prowadzona przez żyda. On chętnie gościł zbójników, bo sowicie nagradzali schronienie w gospodzie. Janosik namówił żyda, by dosypał hajdukom do miodu trochę specjalnego ziela, po którym każdy padał jak nieżywy i spał cały dzień. Plan Janosika pewnie by się powiódł, gdyby nie Gizela, córka karczmarza, którą rozbójnik kiedyś rozkochał w sobie, przynosił jej bogate dary, aż wreszcie wyznał jej, że ma już dość tej miłości. Porzucona dziewczyna wyszła za mąż, ale urazę wciąż miała w sercu i uprzedziła hajduków, co się święci. Ci gonili Janosika przez las, aż dopadli go na polanie. Wtedy zbójnik szykując się do walki zrzucił swój kapelusz, ozdobny płaszcz i stanął przed nimi uzbrojony jedynie w siekierkę i dwa pistolety. Przeciw niemu było czterech spragnionych sukcesu i nagrody mężczyzn. Jeden strzelił do niego, ranił go niegroźnie, ale krew zalała całe ramię rozbójnika. Ten niezrażony wypalił ze swoich pistoletów. Jeden z hajduków padł martwy, drugi był ranny.
Dwaj rzucili się na Janosika. Walczył z nimi jak lew, ale był bliski poddania się, kiedy nagle na polanę wyjechał szlachcic. Szablą ciął jednego z hajduków. Następny padł od ciosu siekierki Janosika. Szlachcic ów zabrał konie hajduków, pomógł Janosikowi wsiąść na jednego z nich i razem odjechali. Taką relację do Lewoczy przyniósł jeździec, który raniony kulą z pistoletu Janosika, w czasie potyczki leżał jak zabity i pewnie dzięki temu przeżył.
Później, w czasie procesu dzięki zeznaniom różnych świadków odkryto, kim był ten szlachcic. Był to panicz z kasztelu we Fričovcu. Nie zawiózł Janosika do domu, tylko leśnymi duktami do Czerwonego Klasztoru. Tam wyczerpany ucieczką, raną, walką i podrożą Janosik podyktował szlachcicowi plan, jak dotrzeć do skrytki ze skarbami. Janosik po trzech dniach wydobrzał i uciekł w góry. Panicz wrócił jeszcze do kasztelu, według służby zamknął się na pół dnia w bibliotece, a potem zabrał konia z narzędziami, wziął dwie strzelby i wyjechał. Już nie wrócił.
- Co ten panicz robił w bibliotece? - zastanawiał się Baca.
- A jak myślisz? - zachęcałem chłopca do zgadywania.
- Szukał informacji - podpowiadała Marcysia.
- Janosik dostarczył mu wystarczających wskazówek - pokręciłem głową.
- Przygotował jakąś skrytkę? - domyślił się Baca. - Tylko po co?
- Zostawił plan dla członków rodu na wypadek gdyby nie wrócił.
- A więc gdzie on jest? - Baca rozglądał się po wnętrzu restauracji.
Sądziłem, że wyposażenie kasztelu jako hotelu miało bardzo mało wspólnego z oryginalnym wystrojem wnętrz. Cóż, okres powojenny w naszej części Europy zaowocował upaństwowieniem prywatnych majątków, a nowi zarządcy po nacjonalizacji nie dbali o relikty przeszłości. Meble w hotelu, chociaż stylowe, nie były stare. Wszystko tu było tak starannie zaplanowane i wykonane, że nie sądziłem, żeby gdziekolwiek do naszych czasów ostała się jakakolwiek skrytka.
- To po co tu jesteśmy? - dziwił się Baca, kiedy podzieliłem się ze współpracownikami swoimi wątpliwościami.
- Pamiętacie, co wam mówiłem o bibliotece w Kieżmaroku? Janosik tam był, przeczytał o tej legendzie i jestem przekonany, że tu się pojawi. Choćby tylko na mały rekonesans. Miejcie oczy szeroko otwarte.
Marcysia i Baca natychmiast zaczęli rozglądać się po sali. Razem z nami na sali było pięcioro klientów. Młoda para zakochanych w sobie ludzi, para niemieckich emerytów i samotna, trzydziestoletnia kobieta rozmawiająca przez telefon komórkowy. Nikt nie pasował tu do wyobrażeń Janosika, jakie ułożyłem sobie w głowie.
- Dyskretnie - zasugerowałem. - Janosik może jak i my przyjechał tu, zjadł posiłek, stwierdził to co i ja, a następnie pojechał w inne miejsce.
- Więc po co tracimy tu czas? - Baca niecierpliwił się.
- Musimy działać metodycznie. Poczekajcie tu - powiedziałem i wstałem od stołu.
Poszedłem do recepcji. Recepcjonista na mój widok wyprostował się, a na jego twarzy zagościł wyuczony uśmiech.
- Może wie pan, jaki przed wiekami był rozkład pomieszczeń we dworze? - zapytałem go.
- Ja pamiętam, jak tu było biuro gospodarstwa rolnego - odpowiedział. - Wtedy biblioteka była tam - wskazał na wejście do „saloniku kawowego”. - Tam po książki przychodzili ludzie z całej wsi, a były tam różne, nawet bardzo stare tomy.
- A co się stało z księgozbiorem?
Słowak wzruszył ramionami na znak, że nie wie. Wróciłem do młodzieży i zarządziłem powrót do pokoju.
- Odpocznijcie, pooglądajcie telewizję, a ja jeszcze napiję się kawy i poczytam gazety - zapowiedziałem.
Marcysia i Baca patrzyli na mnie podejrzliwie wyczuwając, że coś kombinuję, ale posłuchali mnie. Salonik ział pustką. Stały tu białe meble, wzorowane na rokokowe. Ściany zdobiły zielone sztukaterie i białe fryzy. W rogu stał ogromny, biały piec kaflowy. Z saloniku przechodziło się do sali konferencyjnej oddzielonej grubą, czerwoną kotarą. Usiadłem przy jednym z czterech stolików i czekałem, aż przyjdzie kelner. Z wieszaka wybrałem sobie „Herald Tribune” i spokojnie czytałem.
Kelner przywołany przez recepcjonistę zajrzał do saloniku.
- Coś panu podać? - grzecznie zapytał.
- Tak, niewielki dzbanek czekolady i dużą porcję szarlotki - złożyłem zamówienie.
- Rozpalić w piecu?
Czułem jesienny chłód i nawet myślałem, żeby zamknąć jedno z otwartych okien.
- Myślałem, że to zabytek - wskazałem na piec.
- Tak, jest stary, ale wciąż jest sprawny.
- Jeśli to nie sprawi panom kłopotu... - ucieszyłem się, że w saloniku zrobi się cieplej.
Kelner sprawnie podłożył ogień w palenisku i poszedł do kuchni. Zacząłem czytać artykuł o handlu falsyfikatami egipskich zabytków na terenie Wysp Brytyjskich. Najpierw wyczułem zapach jej perfum. Drażnił węch subtelną nutą kojarzącą się z egzotycznymi kwiatami. Domyśliłem się, że to ta samotna kobieta z restauracji. Podeszła bezgłośnie, bo czubki jej pantofelków tonęły w miękkim dywanie.
- Przepraszam - odezwała się, a ja podniosłem na nią wzrok.
Mówiła po angielsku i od razu usłyszałem, że musi być Amerykanką. Jej wygląd wskazywał na pochodzenie i zawód. Ubrana w elegancki kostium, ze spiętymi włosami i szerokim uśmiechem odsłaniającym garnitur śnieżnobiałych zębów. Jej figura, twarz - lekko zaokrąglone wskazywały, że pewnie nieustannie z obrzydzeniem wchodziła na wagę decydując się potem na kolejną dietę-cud.
Miała ładne, regularne rysy twarzy, krótko przystrzyżone, czarne jak węgiel włosy.
- Czy mogę usiąść przy pana stoliku? - zapytała.
- Zapraszam - wstałem i ukłoniłem się.
- Strasznie nie lubię jeść w samotności - wyjaśniała. - Jestem tu w interesach i musiałam zatrzymać się na noc, żeby odpocząć po trudnych negocjacjach. Człowiek po czymś takim przypomina zdartą oponę bolidu Formuły 1.
- Udało się pani? - grzecznie zapytałem.
- Tak - uśmiechnęła się. - Mój koncern będzie tu budował fabrykę.
- Szkoda, że nie u nas. W Polsce mamy świetnych fachowców i ludzi gotowych ciężko pracować za godziwe zarobki.
- Ale macie straszną biurokrację, fatalne drogi i za duże podatki. Pan jest z Polski?
Kelner przyniósł to, co zamówiłem. Amerykanka szepnęła mu coś na ucho, a ten uśmiechnął się, przytaknął i wyszedł.
- Tak, nazywam się Paweł Daniec - przedstawiłem się.
- Andrea - Amerykanka wyciągnęła do ranie wypielęgnowaną dłoń. - W jakim biznesie pracujesz? - wymownie wskazała na gazetę.
- Jestem muzealnikiem - odsłoniłem przed nią artykuł, który studiowałem.
Zobaczyła tytuł i ze zrozumieniem kiwnęła głową.
- Jesteś tu służbowo czy na urlopie?
- Nastały takie czasy, że nawet urlopując ludzie myślą o pracy - żartowałem.
- Fakt - Andrea założyła nogę na nogę i poprawiła kosmyk włosów na czole. - W Stanach rynek sztuki jest dochodowy, ale bardzo hermetyczny. Jest ograniczony krąg nabywców, a oni jako kolekcjonerzy rzadko wyzbywają się zbiorów. Najgorzej kiedy pada ich firma. Wtedy rynek zalewa masa rzeczy, które można okazyjnie kupić. Spadają ceny w galeriach, by potem długo znowu piąć się ku granicom niedostępnym dla maluczkich.
Kelner przyniósł kawę dla Andrei, a potem doniósł kubełek z butelką szampana w lodzie i dwoma kieliszkami.
- Uświadomiłeś mi, ze nie miałam okazji z nikim opić sukcesu - Andrea promiennie uśmiechnęła się.
Czułem się w obowiązku otworzyć szampana i wznieść toast z Amerykanką. Piłem wolno, ale Andrea pochłonęła dwa kieliszki w tempie błyskawicznym.
- Trochę tu chłodno - oświadczyła i przesiadła się na krzesło tuż obok mnie i blisko pieca. - Ale miło grzeje - dotknęła go dłonią. - Jesteś muzealnikiem, to powiedz, ile on może mieć lat?
- Pracownicy hotelu wspominali, że to bardzo stary piec - wstałem, żeby mu się przyjrzeć. - Niewątpliwie ma kształt i konstrukcję, jaką stosowano przed trzema wiekami - oceniłem.
W sztucznym świetle zauważyłem na kaflach na szczycie rozmazane niebieskie obrazki.
Zacząłem im się przyglądać z uwagą. Andrea wypiła duszkiem trzeci kieliszek, wstała i chwiejnym krokiem podeszła do mnie.
- To niesamowite - powiedziała opierając się o moje ramię. - Macie w Europie piece starsze niż mój kraj, a nie doszliście tak daleko jak my. Czemu?
- Mieliście czystą kartę i nic wam nie hamowało rozwoju, Stany zawsze były krajem, gdzie liczyła się potęga marzeń. Jednym udawało się je realizować i o tych tworzyliście własne legendy. Nie interesują was ci, którzy przegrali. W Europie zawsze...
- Ciii... - Andrea przyłożyła palec do moich ust. - To twój samochód jest taki dziwaczny?
- Tak.
- Muzealnik! Jesteś naprawdę intrygujący... Te dzieciaki, z którymi cię widziałam, to chyba nie twoje potomstwo?
- To znajomi, których zabrałem na kilkudniową wycieczkę.
- Nie musisz ich utulić do snu?
- Nie.
- Więc utul mnie - Andrea zachwiała się i upadłaby na podłogę, gdybym jej nie chwycił w pół.
Kiedy tylko znalazła się w moich objęciach, wyprostowała się i przysunęła usta do mojego policzka.
- Zaprowadzę cię do pokoju - zaproponowałem.
Andrea jeszcze zatrzymała się przy recepcji, gdzie postanowiła zapłacić także za moje ciastko.
- Ciasteczko! - śmiała się targając dwoma palcami mój policzek.
Recepcjonista z trudem ukrywał uśmiech, a ja starałem się zachować powagę. Od platformy na półpiętrze musiałem Andreę wziąć na ręce, bo sprawiała wrażenie, że nie zrobi ani jednego kroku więcej. Niosąc ją czułem, jak przytula głowę do mojej szyi. Postawiłem ją przy drzwiach jej pokoju, w przeciwległej części do tej, którą zajmowałem z Bacą i Marcysia. Przekręciłem klucz w zamku i wprowadziłem Amerykankę do jej apartamentu. Chciałem zapalić światło, ale ona natychmiast przyciskała kontakt i wokół nas zapadały ciemności. Udało mi się dojrzeć, gdzie jest łóżko i tam próbowałem zaprowadzić Andreę.
- Tygrysku! - wyszeptała ucieszona.
Chwyciła mnie za koszulę i ciągnęła za sobą. Gdyby to robił bandyta, uwolniłbym się bez trudu, ale przecież nie mogłem używać siły wobec tej pijanej niewiasty. Wiłem się jak węgorz rzucony na brzeg i w końcu wyrwałem się. Ostrożnie omijając w mroku meble próbowałem przedostać się do drzwi, ale Andrea zaczęła jęczeć, jakby ją coś bolało.
- Co się stało? - zapytałem zaniepokojony.
- Chodź do mnie - usłyszałem zalotny szept.
- Może wezwę lekarza?
- Co z ciebie za facet? - nagle zmieniła ton głosu. - Chyba nie traktujesz sam siebie jak bezużytecznego eksponatu.
Od dłuższego czasu, kiedy tylko zjawiła się w saloniku, nie opuszczało mnie dziwne uczucie nierealności tego co się wokół mnie dzieje. Szybko przeanalizowałem wydarzenia dzisiejszego dnia i nabrałem pewności. Nie zważając na nic wybiegłem z pokoju Andrei. W kasztelu panowała nienaturalna cisza. Korytarze oświetlały tylko małe lampki kinkietów i kontrolki umieszczone przy kontaktach. Rzuciłem się w kierunku schodów prowadzących na parter. W holu nikogo nie było.
Drzwi do saloniku były zamknięte, ale zza nich dobiegał odgłos cichego stukania. Wybiegłem na taras przed wejściem. Z niego przez okna i oszklone drzwi można było zajrzeć do saloniku. Tam na krześle, związany i zakneblowany wiercił się recepcjonista. Do pieca był przystawiony stolik, a na nim stała postać ubrana w czarny strój i kominiarkę. Młotkiem stłukiwała kafle na szczycie pieca.
Wiecie, co na nich było? Sceny z życia Janosika! Ich oglądanie przerwała mi pijana Andrea.
Pamiętałem, że od strony niewielkiego stawu i altanki z grillem były otwarte okna. Przeskoczyłem przez metalową balustradę i obiegłem kasztel. Przy okazji zerknąłem w górę. W oknie sypialni zobaczyłem twarz Marcysi, która widząc moje wyczyny nagle zniknęła. Pewnie postanowiła obudzić Bacę.
Okno rzeczywiście było otwarte. Musiałem tylko wejść na prawie dwumetrowej wysokości kamienną podmurówkę i dopiero potem przejść przez parapet znajdujący się metr wyżej. Kiedy dostałem się do saloniku, bandyta właśnie z rozmachem młotkiem rozbił jeden z kafli. Usłyszał mnie i obejrzał się. Błyskawicznie wyjął pistolet i wycelował go w recepcjonistę. Ten zbladł, a potem poczerwieniał na twarzy.
- Znowu się spotykamy - odezwałem się po francusku.
- Tak - Janosik zeskoczył ze stołu.
- Myślisz, że warto było rozbijać taki piękny piec?
- Wiesz, czemu to zrobiłem?
- Wiem. Spodziewałeś się, że to tam panicz ukrył wskazówki Janosika dotyczące miejsca ukrycia skarbu rozbójników. Ale żadne złoto nie jest warte tego, by dla niego niszczyć zabytek. Nie musiałeś rozbijać wszystkich kafli, tylko ten jeden - właściwy.
- Skąd wiedziałbyś, który?
- Trzeba było się przyjrzeć scenom wymalowanym na piecu przez panicza.
- Ty to zrobiłeś?
- Nie miałem czasu.
- Ja też, bo ty się zjawiłeś.
- Panie Pawle! Co się dzieje?! Mamy dzwonić po policję? - zza zamkniętych drzwi rozległy się głosy Bacy i Marcysi.
Janosik podszedł do recepcjonisty i przystawił lufę pistoletu do głowy mężczyzny. Bandyta mógł mieć broń gazową, tak jak podczas wizyty w dworze w Torbasach. A może miał prawdziwy pistolet? Złoto nie było warte rozbicia pieca, a tym bardziej życia niewinnego człowieka.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
UCIECZKA JANOSIKA * POJEDYNEK W STAREJ LUBOWLI * TAJEMNICZY ZIELARZ * „LATAJĄCY MNICH” * PROBLEM JUSTYNY * PRAGNIENIA MARCYSI * PREZENT DLA PANI TEKLI * TAJEMNICZA SCHADZKA PRZY ZAMKU
Spokojnie patrzyłem w oczy Janosika czekając, co teraz uczyni. On stał przy recepcjoniście niepewnie zerkając to w stronę drzwi wejściowych, to otwartego okna.
- Znalazłeś to, czego szukałeś? - zapytałem.
- Nie.
- Możesz iść - zszedłem na bok dając Janosikowi wolną drogę do okna.
- A ty nie będziesz mnie ścigał?
- I tak jeszcze się spotkamy.
- Masz rację - Janosik opuścił broń.
Kątem oka zauważyłem, że Baca zagląda do saloniku przez okno prowadzące na taras.
- Czy wiesz, jakie były okoliczności śmierci Kosidły? - próbowałem wciągnąć bandytę w dyskusję.
- Nie wiem, czemu mnie o to pytasz - Janosik powoli przesuwał się w kierunku okna.
- Widziałem twoje akta.
Janosik drgnął. Przez ułamek sekundy miałem uczucie, że zaraz do mnie strzeli. Jednak powstrzymał się.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi - stwierdził.
- Są rzeczy, za które można cię podziwiać - odpowiedziałem. - Teraz chyba czas na ciebie - w oddali słychać było policyjne syreny.
- Jeszcze porozmawiamy - rzucił Janosik i skoczył do okna.
Jednym susem przesadził parapet i wylądował na ukrytym w mroku podwórzu. Podszedłem do recepcjonisty, zdarłem taśmę z jego ust i zacząłem rozwiązywać jego więzy.
- Dziękuję - wykrztusił mężczyzna.
Na zesztywnianych nogach podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku. Ja wszedłem na stół i oglądałem zniszczenia, jakich dokonał Janosik. Do saloniku wbiegli Marcysia i Baca. Na parkingu migotały niebieskie światła alarmowe radiowozów. Z holu słychać było, jak zdenerwowany Słowak rozmawia z policjantami.
- Panie Pawle, co się stało? - dopytywał się Baca. - Kto rozbił kafle? Czemu on to zrobił?
- Myślał, że tu jest skrytka wykonana przez panicza.
- A nie było jej?
- Nie - odpowiedziałem schodząc ze stołu.
Nie miałem szans wyjaśnić młodzieży, dlaczego tak uważałem, bo musiałem złożyć zeznania.
Ekipa policyjna robiła zdjęcia, zbierała odciski palców, nawet sprowadzono psy tropiące. Wszystko na nic. Janosik działał w rękawiczkach i odjechał samochodem zaparkowanym około dwustu metrów od kasztelu. Oficer z patrolu konsultował się z funkcjonariuszami, z którymi przed południem rozmawiałem w Kieżmaroku. Po godzinie byłem wolny. Postanowiłem jeszcze przed snem porozmawiać z Andreą. Pukałem do drzwi jej pokoju - nie odpowiadała. Dzwoniłem ze swojej sypialni - wyłączyła telefon w swoim apartamencie. Byłem przekonany, że była wspólniczką Janosika i jej zadaniem było zatrzymanie mnie na górze, bym nie przeszkadzał Janosikowi.
Policjantom nic nie mówiłem o roli, jaką mogła odegrać Andrea.
- Dlaczego nie powiedział pan policjantom o Andrei? - dziwił się Baca, kiedy opowiadałem młodzieży o wieczornych zajściach, o Janosiku, który chciał kupić obraz i włamał się do pracowni Justyny.
- Janosik i Andrea nie będą wiedzieli, dlaczego tak uczyniłem - starałem się wyjaśnić. - Słowaccy policjanci nie mieliby żadnego dowodu na współpracę tej pary, więc lepiej udawać, że nie dostrzegłem żadnego związku między jej zachowaniem a akcją Janosika. Ta niepewność, co wiem, a czego się domyślam, będzie wymagała od nich większej ostrożności, więc skończą się ich brawurowe włamania. Mogą też uznać, że niczego nie zauważyłem, a wtedy zbyt pewni siebie popełnią błąd.
- Czy za bardzo pan nie przekombinował? - Baca uśmiechał się.
- Może, ale nie zapominaj, że Oszyk był szpiegiem. On jest wyszkolony do takich gier. Dla niego każdy ruch przeciwnika ma ukryty sens i będzie go szukał w moim milczeniu.
- A jest jakaś prawdziwa przyczyna pańskiego zachowania? - dopytywała się Marcysia.
- Ostatnią partię rozgrywki z Janosikiem chcę przeprowadzić w Polsce - odparłem.
- A czemu w tym piecu nie było skrytki? - Baca chciał poznać prawdę.
- Wskazówki panicza nie były ukryte w jakiejś dziurze, tylko ich sens zawierał się w malunkach na kaflach.
- I co pan tam znalazł?
- Nic. Najpierw musiałem odprowadzić Andreę do jej pokoju...
- Faceci! - Marcysia rzuciła pogardliwą uwagę.
- Nic się nie wydarzyło! - zastrzegłem. - Kiedy wróciłem do saloniku, Janosik rozrabiał tam z młotkiem. Rozbił większość kafli.
- Może zapamiętał, co na nich było, a zniszczył je, byśmy nie odkryli instrukcji? - zgadywał Baca.
- Janosik doskonale wie, że piec jako zabytkowy został opisany w rejestrach konserwatorskich i tam odnalazłbym fotografie kafli. Włamywacz zyskałby najwyżej pół dnia przewagi. On po prostu szukał skrytki.
- Skoro jej nie znalazł, to wróci tu, by ją odszukać - Marcysia głośno się zastanawiała.
- Nie sądzę. Teraz pojedzie do Polski. Na razie nie mogę wam powiedzieć, czemu tak uważam.
- Ma pan przed nami tajemnice? - Marcysia zrobiła obrażoną minę.
- Kilka - uśmiechnąłem się. - Będziemy dłużej współpracowali, to je wszystkie poznacie. A teraz dobranoc!
Szybko wykąpałem się i ułożyłem do snu. Było mi obojętne, co teraz zrobi Janosik.
Wiedziałem, że i tak będzie musiał przyjechać do Polski i rozmówić się z Justyną. Często we śnie przychodziły mi do głowy różne, niekiedy szalone pomysły. Po przeżyciach związanych z kolejnym spotkaniem z Janosikiem i długiej rozmowie z moimi młodymi współpracownikami miałem o czym myśleć. Wiedziałem, że panicz na kaflach piecowych narysował wskazówki. Z mojej pobieżnej lustracji, kiedy byłem sam w pomieszczeniu, zapamiętałem niektóre wymalowane obrazki. Były to sceny ze zbójnickiego życia: napad na kupca, biesiada, tańce z dziewczynami. W moich snach uparcie wracał jeden z widoków. Był to zamek, którego nie potrafiłem konkretnie wskazać.
Gwałtownie przebudziłem się z myślą, że muszę czym prędzej na kartce narysować szkic tej budowli. Zapaliłem nocną lampkę i w torbie szukałem długopisu i ołówka. Musiałem hałasować, bo Baca usiadł i zdumiony przecierał oczy.
- Co pan robi? - pytał zasłaniając się od światła.
- Robię notatkę służbową - wyjaśniłem.
- Mówi pan poważnie? - nie dowierzał mi.
- Coś mi się przyśniło - rzuciłem szybko robiąc szkic.
- Mnie kiedyś śniło się, że wygrałem w toto-lotka, a rano okazało się, że zapomniałem nauczyć się do klasówki z chemii. Niech pan nie wierzy w sny.
- Dobrze - skończyłem rysować i zamknąłem notes. - Przepraszam, że cię zbudziłem. Spróbuj zasnąć.
O siódmej obudziło mnie szarpanie za ramię. Zdenerwowany Baca pochylał się nade mną.
- Andrea wyjechała skoro świt, godzinę po tym jak odjechał ostami policjant - zdawał mi relację. - Obudziłem się wcześniej i zszedłem do recepcji, żeby zapytać, czy zamówiła budzenie i na którą godzinę.
- Trudno - jęknąłem przewracając się na drugi bok.
- Jak pan może?! To ewidentny dowód, że współpracowała z Janosikiem! - Baca był oburzony moją obojętnością.
- Wiem, ale przecież nie będziemy jej ścigali za to, że wieczorem wypiła za dużo szampana i wyjechała o świcie?
- Nic nie rozumiem - zrezygnowany Baca siadł na łóżku.
- Pamiętaj, że dla niego to gra - odwróciłem się do chłopca i przecierałem zaspane oczy. - Stawka jest być może wysoka, ale on lubi takie rozgrywki i teraz nie daruje. Będzie szukał skarbu...
- Tego, po który wybrał się panicz? - zgadywał Baca.
Teraz złapałem się na tym, że moi młodzi współpracownicy nic nie wiedzieli o napisie na obrazie, o szukaniu skarbu. Byli święcie przekonani, że jedynym celem moich poszukiwań był skarb, o którym Kosidło opowiadał malarzowi w czasie jego pleneru pod zamkiem Czorsztyn.
- Właśnie - udzieliłem wymijającej odpowiedzi.
- Jakie ma pan plany na dzisiaj? - Marcysia wyszła ze swojej sypialni ubrana i umalowana.
- Najpierw śniadanie, potem powrót do Polski - stwierdziłem.
- A co pan rysował w notesie? - dopytywał się Baca. - Co takiego się panu przyśniło?
- Ślub z Justyną - żartowała Marcysia.
- W żadnym wypadku! - stanowczo zaprzeczałem. - Chyba byśmy się pozabijali. Dobrze, że mi przypomniałeś o tym rysunku.
Nim zeszliśmy na śniadanie wziąłem notatnik. Przy posiłku pokazałem rysunek moim młodym współpracownikom.
- Wiecie, co to za zamek? - pytałem ich.
- Nie ma pan talentu - Baca ocenił moje dzieło.
- W szkolnej bibliotece mamy katalog zamków, może tam znajdziemy coś podobnego? - podpowiadała Marcysia.
- Widziałem chyba większość polskich zamków, które byłyby w tak dobrym stanie. Może ta warownia nie stoi w Polsce? - głośno się zastanawiałem. - Ona musi być na Słowacji! Proszę pana?! - zagadnąłem przechodzącego koło nas kelnera.
- Tak? Coś państwu podać? - jego postawa i strój przywodziła mi na myśl postaci z powieści o przygodach dzielnego wojaka Szwejka.
- Kiedyś widziałem w gazecie zdjęcie podobnego zamku - pokazałem Słowakowi rysunek. - Niestety, zapomniałem nazwy miasta, gdzie on stoi.
Kelner z uwagą patrzył na moje bazgroły.
- Lubowniansky Hrad - powiedział po chwili. - Zamek w Starej Lubowni - po chwili powtórzył nazwę w języku polskim. To blisko granicy z Polską - pokazał w kierunku mapy, widocznej na ścianie w holu.
Natychmiast podszedłem tam i zobaczyłem, jak dojechać do tego miejsca. Potem wróciłem do stołu i szybko dopiłem kawę.
- Zbieramy się - popędzałem Bacę i Marcysię. - Nie ma chwili do stracenia!
Pół godziny później popędziliśmy na północ, drogą przez Kieżmarok. Po drodze Baca czytał nam informacje, jakie znalazł w atlasie samochodowym. Uzupełniałem je swoją wiedzą historyczną. Stara Lubowla, po słowacku Stara L'ubovňa, to jedno z najstarszych miast na Spiszu - istnieje od połowy XIII wieku. Do jego powstania i rozwoju przyczyniła się księżniczka Kinga, późniejsza święta. W 1364 roku Stara Lubowla była wolnym miastem królewskim, które w 1412 roku weszło w skład zastawu polskiego, czyli szesnastu miast spiskich przekazanych przez cesarza Zygmunta Luksemburskiego w administrację królowi polskiemu. Później Polacy utworzyli starostwo spiskie, do którego weszła między innymi Stara Lubowla. Jednym ze starostów był książę Jerzy Lubomirski, który w powieści „Potop” Henryka Sienkiewicza witał na ziemiach polskich powracającego Jana Kazimierza.
Najcenniejszym zabytkiem miasta jest zamek wybudowany na wapiennej skale, ponad siedemset metrów nad poziomem morza. Twierdzę wybudowano na początku XIV wieku. Już w XV wieku na mocy umowy o zastawie była administrowana przez polskich starostów, zwanych tu kapitanami. Ich zadaniem było głównie ściąganie podatków z zastawionych miast. Załoga zamku w czasie pokoju była nieliczna: egzekutor myta, zbrojmistrz, klucznik, kucharz, piekarz, piwowar, palacz, trębacz, odźwierny, woźnice i czterech strażników. Tu w 1419 roku mieszkał Władysław Jagiełło, który z wysłannikami papieża omawiał warunki pokoju z Krzyżakami i tu bezskutecznie czekał na cesarza. Do Starej Lubowli z Wawelu, przez Czorsztyn, przywieziono insygnia królewskie. W 1683 roku na zamku zatrzymał się powracający spod Wiednia Jan III Sobieski. W 1768 roku więziono tu sławnego polskiego podróżnika i awanturnika Maurycego Augusta Beniowskiego, który chciał przyłączyć się do konfederatów barskich. Beniowski uciekł, ale potem trafił do niewoli rosyjskiej. Uciekł z Kamczatki i przez Kuryle, Japonię i Makao trafił na Madagaskar, gdzie w 1773 roku został królem. Po pierwszym rozbiorze Polski zamek i cały Spisz znalazły się na terenie zaboru austriackiego. Ostatnim polskim właścicielem zamku był przed drugą wojną światową hrabia Jan Zamoyski.
Zamek było widać z drogi. Potem zniknął nam z oczu i tylko jego fragmenty dostrzegaliśmy między drzewami wjeżdżając ciasnymi zakrętami pod górę. Zatrzymałem wehikuł na parkingu i dalej pomaszerowaliśmy na piechotę. Najpierw szliśmy asfaltową drogą. Nie więcej niż godzinę wcześniej padał tu deszcz, więc poboczem płynęły jeszcze strużki wody. Kiedy wyszliśmy spomiędzy drzew na plac z drugim, mniejszym parkingiem, zobaczyliśmy górującą nad nami twierdzę. Można do niej było dojść stromymi schodami lub dłuższą ścieżką przez las. Wybraliśmy się na skróty. Wejście z bramą zamkową znajdowało się w wysokim barakowym bastionie. Okazało się, że kasa była jeszcze zamknięta. Mogliśmy jedynie zajrzeć na dziedziniec pomiędzy pierwszym bastionem, następną wieżą bramną dobudowaną do okrągłej baszty renesansowej, zwanej rondlem, i wschodnim bastionem ozdobionym maleńkimi wieżyczkami.
- Kto by pomyślał, że każą nam czekać dwadzieścia minut - Baca z niedowierzaniem patrzył na nieustępliwą kasjerkę.
- Widocznie dopiero wtedy zostaną otwarte sale wystawowe, wyłączone alarmy i będziemy mogli swobodnie zwiedzać warownię - uspokajałem chłopca.
- Jakie tu mogą być alarmy? - Baca wzruszył ramionami.
- Chodźmy, nie będziemy marnowali czasu, tylko obejdziemy zamek - zaproponowałem. - Jeden z moich wykładowców na studiach mawiał, że zwiedzanie budowli trzeba zacząć od obejścia jej dookoła.
Od wejścia poszliśmy wzdłuż długiego muru kurtynowego w kierunku zachodniego bastionu. Był on zaprojektowany w XVI wieku przez Antona Vlacha-Italica. Mogliśmy od dołu podziwiać potężne mury z ośmioma strzelnicami armatnimi. Maszerowałem opierając się prawą ręką o mur i starając nie patrzeć w lewo na stromy stok. Obeszliśmy bastion i znaleźliśmy się pod murami pierwotnej, gotyckiej części zamku. Na wysokości potężnego donżonu zobaczyliśmy, że wyrwę w murze zamknięto drucianą siatką nad którą wystawało potężne, drewniane ramię z kołowrotem. Z jego pomocą transportowano na górę materiały budowlane niezbędne do odbudowy i remontu zamku.
Poczułem, że Baca trącił mnie w ramię. Spojrzałem na niego, a on wymownie, ruchem brwi pokazał, żeby spojrzał na wieżę. Szybko zadarłem głowę. Zdążyłem zobaczyć, jak w jednym z okien znika czyjaś twarz. Rozpoznałem ją podobną do tej ze zdjęcia, jakie widziałem w komisariacie w Kieżmaroku. To był Janosik!
- Zaalarmujcie obsługę, że na zamku jest włamywacz! - rozkazałem młodym żeby pobiegli w kierunku wejścia.
Podskoczyłem i chwyciłem się belki wystającej nad płotem. Podciągnąłem się i po chwili zbiegłem po tej chwiejnej konstrukcji na niewielki dziedziniec między murem a pałacem gotyckim.
Wzrokiem szukałem, którędy mógłbym wejść do wieży. Odszukałem przejście i wbiegłem po schodach. Stołp wybudowany na początku XIV wieku z trzema przyporami dawniej odgrywał ważną funkcję obronną i obecnie był jedną z atrakcji zamku. Po pokonaniu pięciu pięter można było dojść na taras widokowy, z którego musiał rozciągać się piękny widok. Wszedłem do wnętrza cylindrycznej, wybudowanej z kamieni budowli. Czujnie rozglądałem się na boki. Nie było tu żadnych kryjówek. Drewniane podłogi i schody nie dawały możliwości zorganizowania zasadzki.
Czego mógł tu szukać Janosik?
Powoli wspinałem się po stopniach. Na drugim piętrze przeczytałem informację, że tu było więzienie, w którym trzymano Maurycego Beniowskiego. Zacząłem się zastanawiać, czemu młody szlachcic umieścił ten zamek na kaflu? Czy miał to być tylko punkt orientacyjny, czy z fortecą była związana jakaś konkretna historia?
Na górze skrzypnęły deski. Janosik musiał tam być. Rozwaga nakazywała poczekać na przyjście pracowników muzeum. Ostrożnie wyjrzałem na górę. Usłyszałem odgłos uderzania młotkiem o kamienie. Janosik znowu brutalnie próbował dobrać się do jakiejś skrytki!
Nie wytrzymałem i delikatnie stawiając kroki zacząłem się wspinać. Kolejne piętro było puste, następne też. Stukanie było głośniejsze i bardziej nerwowe. Poddałem się emocjom i wbiegłem na ostatni poziom. Szybko rozejrzałem się dookoła. Nikogo tu nie było! Pod ścianą leżał młotek, którym Janosik stłukł położony niedawno tynk. Zdziwiony zatrzymałem się na chwilę.
Pojąłem swój błąd, ale było za późno. Janosik skoczył na mnie z belek podtrzymujących spiczasty dach wieży. Wylądował na moich ramionach. Natychmiast rzuciłem się na kolana pochylając głowę, żeby zrzucić go z siebie. On z impetem poleciał w stronę ściany, ale zdążył chwycić mnie za kołnierz i pociągnął za sobą.
Chcąc wstać uklęknąłem na jedno kolano. Kątem oka zauważyłem, że Janosik sięga po młotek i chce nim uderzyć mnie w kolano. W ostatniej chwili uchyliłem się, ale straciłem równowagę. Ten moment Janosik wykorzystał i błyskawicznie wstał. Pchnął mnie na ścianę w kierunku okna. Na moment przestraszyłem się, że zechce mnie wyrzucić na zewnątrz. Obaj zobaczyliśmy to samo. Wzdłuż muru zewnętrznego biegła jedna grupka ludzi, a przez dziedziniec wewnętrzny pomiędzy ruinami gotyckiego pałacu i murem oporowym druga. Na czele tej pierwszej zauważyłem sylwetki Bacy i Marcysi.
- Ciekawe, jak teraz uciekniesz? - wysapałem do Janosika.
- Wezmę ze sobą polisę ubezpieczeniową - usłyszałem odpowiedź. Janosik przytknął mi do skroni lufę pistoletu.
- Czujesz ten zapach? - zapytał.
Prawdziwa broń ma niepowtarzalny zapach, inny od pistoletów gazowych. Ten brutalny gest miał mi tylko dać do zrozumienia, że Janosik nie żartuje i nie powinienem liczyć na to, że uda mi się uciec. Musiałem mu być posłuszny.
- Na dół! - rozkazał dźgając mnie pistoletem w plecy.
Szybko schodziłem cały czas mając na karku Janosika. Z dołu już słychać było okrzyki Słowaków. Zeszliśmy na trzecie piętro. Janosik wyjął wytrych i podał mi go.
- Otwórz! - miał na myśli zamek firmy Yale w drewnianych drzwiach.
Posłuchałem go.
Zastanawiałem się, czy nie spróbować opóźnić jego ucieczki, ale doszedłem do wniosku, że Janosik był bezwzględny i mógł użyć broni przeciwko nadbiegającym ludziom. Za drzwiami było przejście do resztek pałacu gotyckiego. Znaleźliśmy się na niewielkim występie, a przed nami były tylko wąskie belki stropowe. Pod nimi widać było tylko rusztowania i miny. Słyszałem, że Janosik zamknął za nami drzwi. W samą porę, bo po chwili na schodach rozległ się tupot wielu nóg. Ktoś szarpnął za klamkę i sprawdził, czy drzwi są zamknięte.
- I co teraz? - odwróciłem się do Janosika. - Chcesz tu tak tkwić, a może zrzucisz mnie na mury?
- Kiedyś oglądałem wasz serial o Janosiku - Słowak szeptał mi do ucha. - On chyba nie był taki okrutny. Może dlatego, że Polacy uznali go za swojego bohatera. Tam był też słowacki rozbójnik, którego oczywiście przedstawiono jako czarny charakter.
- To była tylko prawda ekranu - broniłem się.
Wolałem skupić uwagę na rozmowie niż na widoku pode mną. Nagle Janosik zdjął z ramienia i podał mi cienką, ale mocną linę wspinaczkową.
- Obwiąż się w pasie - powiedział. - Zrób to solidnie.
Wykonałem polecenie. Janosik uczynił to samo.
- Idź - dźgnął mnie w żebro.
- Chcesz nas zabić? - cofnąłem się.
- Wiesz, co to jest? - nagle przed oczami zobaczyłem tłumik do pistoletu. - Ile razy widziałeś to na filmach? Zrobię to po cichu, ukryję się na tym występie i mogę poczekać do zmroku. Uczono mnie tego, jak po cichu likwidować problemy i jak być cierpliwym.
- Możemy zaczekać razem - proponowałem. - Będę siedział cicho jak myszka.
- Idź! - Janosik nie ustępował.
Musiałem zrobić krok w prawo i w bok, by stanąć na belce szerokości trzydziestu centymetrów. To mniej więcej tyle, ile ma siedzisko ławeczki gimnastycznej. Spacer po niej nie nastręcza większych problemów w sali gimnastycznej. O wiele gorzej idzie się mając świadomość, że każdy błąd oznacza spadnięcie kilkanaście metrów niżej na metalowe konstrukcje lub kamienie.
Stawiałem kroki starając się nie zwracać uwagi na widok pode mną. Gdzieś z dołu dobiegł mnie trzask i zobaczyłem, jak z muru na lewo ode mnie tryskają odłamki cegieł. Gwałtownie obróciłem się, Z dołu, z odległego dziedzińca, strzelał do nas policjant. Z okien wieży wyglądali na nas pracownicy muzeum.
- To chyba koniec? - odwróciłem się do Janosika.
Znowu miał kominiarkę nasuniętą na twarz. Był ubrany w czarny, wojskowy strój. Boczne kieszenie spodni i kurtki miał wypchane, a w pasie był obwiązany liną. W ręku trzymał pistolet.
Zatrzymał się. Najpierw wycelował broń w wieżę, słowaccy muzealnicy pochowali się. Z dołu padł drugi strzał. I tym razem kula także uderzyła w mur. Janosik odpowiedział ogniem. Szybko, trzy razy nacisnął spust. Na dziedzińcu zapanowało zamieszanie, a policjanci pierzchli na boki kryjąc się pod ścianami.
- Idź! - Janosik wrzasnął na mnie.
Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie. Po minucie byłem przy północnej, szczytowej ścianie dawnej gotyckiej budowli. Tu stało rusztowanie. Mieliśmy po nim zejść. Dotarliśmy tylko piętro niżej, kiedy na dole pojawili się trzej słowaccy policjanci i wymierzyli w nas pistolety.
Janosik skierował broń na mnie.
- Ani kroku, bo go zastrzelę! - zawołał po słowacku. - Tam! - pokazał mi małe okienko.
Przeszedłem przez nie i znalazłem się na kolejnej belce stropowej, tym razem nad korytarzem łączącym niegdyś dwa piętra pałacu gotyckiego i renesansowego, widocznego przede mną. Pod długą na osiem metrów galerią dawniej był przejazd. Do naszych czasów ocalały tylko dwie boczne ściany. Nie wiedziałem, dokąd Janosik chciał dojść, bo część renesansowa także była zrujnowana.
- Szybciej, szybciej! - Janosik popędzał mnie słysząc, że policjanci wchodzą na rusztowanie i próbują przedostać się dołem.
Przebiegłem te kilka metrów i szczęśliwy dotknąłem muru. Na lewo ode mnie, na wysokości moich ramion, był otwór okienny. Postawiłem nogę na wystającym kamieniu, zrobiłem krok w bok i potem podciągnąłem się do środka. Janosik szarpnięciem kazał mi zaczekać. Pomogłem mu wejść na deskę przeciągniętą między dwoma belkami. Nad nami, na wietrze szumiały folia i impregnowane płótno rozciągnięte na belkowaniu stropu.
- Tam! - Janosik wskazał mi drogę.
Musieliśmy przejść belką do filaru, wokół którego było zbudowane rusztowanie. Przeszedłem prawie do celu, kiedy jednocześnie wydarzyły się dwie rzeczy. Najpierw z dołu dobiegł nas huk. To policjanci przestrzelili zamek w drzwiach prowadzących do tej części ruin. Janosik widocznie przestraszył się, bo drgnął, stracił równowagę i ześliznął się. Szarpnęło mną. Miałem tylko ułamek sekundy na podjęcie decyzji. Czy rzucić się i kurczowo trzymać dźwigara, po którym szliśmy? Wtedy Janosik zleciałby na sterty desek, cegieł i prętów zbrojeniowych, niechybnie zabijając się.
Wybrałem drugie wyjście i skoczyłem na drugą stronę, by spadając zatrzymać swoim ciężarem upadek Janosika.
Liną gwałtownie szarpnęło, kiedy całym swoim ciałem zatrzymałem upadek Janosika. On zabujał się i jak małpa na lianie przepłynął pode mną wprost na rusztowanie. Bezpiecznie wylądował na podeście. Mnie bolał brzuch i ramiona. Wisiałem tak dziewięć metrów nad ziemią.
Policjanci już przedzierali się od drzwi w naszym kierunku.
- Dziękuję i przepraszam! - krzyknął Janosik i wycelował pistolet w moją stronę.
Wystrzelił, a ja odruchowo zamknąłem oczy. Janosik przestrzelił linę. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że mknę ku ziemi prosto na stertę worków z cementem. Koło mnie przelatywały pociski wystrzeliwane przez policjantów w kierunku Janosika. Nie mogłem zrobić nic prócz osłonięcia rękoma głowy. Uderzenie było tak silne, że zabrakło mi tchu w piersiach. Sturlałem się ze sterty worków i uderzyłem w jakąś dyktę. Okazało się, że zakrywała ona cembrowinę studni znajdującej się w piwnicy zamkowej. Spadłem w nią głową w dół i nagle zatrzymałem się. Nie wiedziałem, czy to ktoś chwycił linę, czy ona zaczepiła o coś. Poczułem tylko, że wyślizguję się z niej, kiedy obręcz z pasa przesunęła się na moje biodra. Wokół mnie były tylko ciemności. Z górnej kieszeni kurtki wyjąłem malutką latarkę ołówkową i poświeciłem dookoła. Studnię wykuto w skale i miała ona średnicę około dwóch metrów. Kiedy chciałem zobaczyć jak jest ona głęboka, znowu zacząłem spadać.
Zapamiętałem tylko gwałtowną burzę myśli i to jak chlapnąłem w grubą, śmierdzącą, kleistą warstwę błota. Leżałem z rozstawionymi na boki ramionami i nogami. O dziwo, nigdzie nie dotykałem ściany. Na koniec uderzył mnie w głowę koniec liny, którą pociągnąłem tu za sobą.
Wciąż trzymałem w ręku latarkę. Palcem oczyściłem żarówkę i ciekawie rozglądałem się. Byłem w piwnicy o bokach szerokości około czterech metrów z bocznymi niszami wykutymi w ścianach.
Spojrzałem do góry. Cembrowina miała kształt lejka zwężającego się ku górze. Teraz zauważyłem, że zsuwa się na mnie jeden z tych worków, na który spadłem. Z góry dobiegały odgłosy strzelaniny, jakieś okrzyki.
Chciałem odsunąć się, by worek nie spadł prosto na mnie. Błoto zaczęło mnie wciągać w głąb. Worek już wisiał na krawędzi cembrowiny, Rękoma wykonałem ruch jakbym chciał płynąć „żabką” i przesunąłem się o pół metra. Jeszcze raz spróbowałem i krawędź jednej z nisz znalazła się w zasięgu mojej ręki. Moje nogi po uderzeniu spadającej zaprawy cementowej zaczęły tonąć.
Rozpaczliwie chwyciłem się ściany i podciągnąłem się, a następnie wciągnąłem do niszy. Po pierwszym worku spadły następne, a potem sterta cegieł i jakiegoś gruzu. Wokół zaczął unosić się duszący pył, a powietrze śmierdziało siarkowodorem, Z trudem oddychałem. Znowu oczyściłem latarkę z błota. Okazało się, te szczęśliwie wnęka, w której się znalazłem, była początkiem jakiegoś korytarza prowadzącego ku górze. Był to zwężający się do średnicy metra komin. Zapierałem się o ściany, bo wszystko wokół pokryte był śluzem. Nie świeciłem przed siebie oszczędzając baterię w latarce. Nagle uderzyłem głową o deski. Po drugiej stronie usłyszałem jakieś głosy.
- Pomocy! - krzyknąłem.
Jeszcze raz naparłem barkiem na zaporę. Zaczęła powoli ustępować. Jacyś ludzie krzyczeli przerażeni, potem zaległa cisza. Po chwili deski ustąpiły bardzo lekko, a moje oczy poraził silny strumień z czyjejś latarki. Widziałem jedynie wymierzone we mnie lufy pistoletów.
Nie miałem siły mówić, tylko czekałem, aż zostanę wyciągnięty. Wyprowadzenie mnie z zamku wyglądało imponująco: cuchnący i brudny; otoczony kordonem policjantów i na oczach wielu gapiów zostałem wciśnięty do radiowozu. Wylądowałem na dobrze mi znanym komisariacie policji w Kieżmaroku. Policjanci opłukali mnie z błota, dali jako odzienie zastępcze jakiś dres i dopuścili przed oblicze znanych mi już dwóch śledczych.
- To było coś - powiedział naczelnik wydziału kryminalnego.
- Dawno nasi chłopcy nie mieli takiej strzelaniny - przyznał komendant - Centrala chciała nawet przysłać oddział specjalny.
- Janosik wam uciekł? - domyśliłem się.
- Jak zwykle - przyznał naczelnik.
- Jakim sposobem? - dopytywałem się.
- Po prostu, w pewnym momencie rozpłynął się w powietrzu - komendant bezradnie rozłożył ręce. - Może nam pan wyjaśnić, jak to się stało, że pan i Janosik tak często się spotykacie i powodujecie takie zniszczenia? Może uprzedzi nas pan przed swoim następnym krokiem?
- Z Janosikiem podążamy tym samym tropem... - opowiedziałem policjantom, dlaczego przyjechałem do Starej Lubowli. - Nie wiem, czego tam należało szukać - przyznałem się.
- Nie sądzę, żeby przez tyle lat pozostał tam jakikolwiek ślad z tamtych czasów - mówił naczelnik. - Zamek pod koniec wojny był więzieniem gestapo, a po wojnie popadł w ruinę.
- Jednak Janosik czegoś tam szukał - powiedziałem.
- Co pan teraz zamierza robić?
- Chciałbym wrócić do Polski, by tam schwytać Janosika.
- To życzymy powodzenia - komendant podał mi rękę na pożegnanie.
Naczelnik nie żegnał się, tylko zaprosił mnie do swojego auta. Moje rzeczy złożyliśmy w worku, w bagażniku. Poinformował mnie, że Marcysia i Baca goszczeni są przez pracowników muzeum. Czekali na mnie na zamku. Na miejscu okazało się, że byli już na parkingu, przy wehikule. Wziąłem z torby swoje ubranie, kocami zasłoniłem okna w wehikule i przebrałem się.
Podziękowałem naczelnikowi za pomoc i zaprosiłem młodzież na obiad w małej budce obok parkingu. W środku Słowacy oglądali mecz hokeja.
- Polacy! - właścicielka z ogromnym barankiem jasnych włosów witała nas z otwartymi ramionami. - Co chcecie zjeść?
- A co ma pani takiego typowo słowackiego? - zapytałem.
- Knedliczki i gulasz - usłyszałem odpowiedź.
Nie zastanawiałem się wiele i zamówiłem to danie. Zdziwiło mnie, że moi młodzi współtowarzysze zdecydowali się wybrać hamburgery obficie kapiące tłuszczem i sosami. Po kilkunastu minutach oczekiwania na moje danie zrozumiałem ich decyzję. Knedliczki wcale nie były jakimiś pysznymi kluskami, pyzami czy czymś w tym rodzaju, tylko plastrami przypominającymi kromkę bez skórki lub ciepłe porcje ciasta drożdżowego. Gulasz był nieco wodnisty, a znajdując się bliżej Węgier - ojczyzny tej potrawy - spodziewałem się właściwego przygotowania tego dania.
Klęskę kulinarną osłodziły mi wiadomości od Marcysi i Bacy. Okazało się, że nie zasypiali gruszek w popiele i porządnie wypytali dyrektora zamku na temat przeszłości tego miejsca.
- Tu na zamku zatrzymano na początku XVIII wieku jakiegoś młodego szlachcica, który krążył po okolicy i podobno szukał Janosika - relacjonowała Marcysia. - Trzymano go tam, gdzie Beniowskiego. Potem ten chłopak uciekł i podobno przystąpił do najemników.
- Ta studnia, w której pan się znalazł, to był rodzaj zamkowego zsypu na śmieci - opowiadał Baca. - Kiedyś co jakiś czas go oczyszczano otwierając specjalne wrota na zboczu. Doszedł pan do dawnej kuchni zamkowej i nieźle wystraszył pracowników muzeum.
- Straszenie to moja specjalność - smutno kiwałem głową.
Po posiłku ruszyliśmy w kierunku granicy. Po drodze do Niedzicy postanowiłem zajechać jeszcze do Czerwonego Klasztoru. Zabudowania klasztorne stoją u wejścia Dunajca w przełom, na wprost polskiej wsi Sromowce Niżne. Okazało się, że Baca i Marcysia nigdy nie zwiedzali muzeum, więc razem zwiedziliśmy je. Czerwony Klasztor do kasaty józefińskiej w XVIII wieku zamieszkiwali kameduli. Miejscowa ludność nazywała ich „niemymi mnichami”, bo ich reguła nakazywała milczenie. Otworzyli w klasztorze aptekę i pomagali w chorobach mieszkańcom Spisza i Podhala. W jednej z cel klasztornych zatrzymałem się przed litografią wiszącą na ścianie.
Przedstawiała ona mnicha z przyczepionymi skrzydłami lecącego nad górami. Z góry piorunem strzelał w niego archanioł Gabriel.
- Prawda, że ciekawe? - usłyszałem czyjś głos.
Obejrzałem się. W progu stał starszy, przygarbiony człowiek. Opierał się na rzeźbionej lasce. Na twarzy sterczały kępki siwego, dwudniowego zarostu. Był ubrany w zielone płócienne spodnie, flanelową koszulę i brązowy sweter. Na nogach miał lekkie, trochę zużyte mokasyny. Mówił po słowacku, ale trochę dziwnie.
- Ciekawe - grzecznie przyznałem. - Ma pan na myśli wartość artystyczną czy przesłanie?
- Pytasz pan o przesłanie? - bladoniebieskie oczy intensywnie się we mnie wpatrywały. - Po tym jak pan mówi poznaję, że przyjechał pan z Polski. To ciekawe, ale mało ludzi widzi w tym obrazku przesłanie. Pan zna całą legendę o bracie Cyprianie?
- Nie - odpowiedziałem.
- Ma pan chwilę czasu?
- Tak - odpowiedziałem z wahaniem, bo pamiętałem o Marcysi i Bacy. Gotowi jeszcze byli podnieść raban, że znowu zniknąłem.
- Coś pana tam trzyma? - staruszek domyślił się. - Ciekawe, co trzymało ludzi, którzy przekraczali bramę tego klasztoru przed wiekami?
- Przyjechałem z dwójką przyjaciół i... - tłumaczyłem się, ale przerwałem, bo na korytarzu usłyszałem czyjeś kroki. - To byli Baca i Marcysia.
- ...i widzi pan, że mnie odnaleźli - dokończyłem.
- To chodźcie wszyscy - staruszek zachęcał nas.
Powędrowaliśmy za nim labiryntem korytarzy, przejść i furtek, do małego, białego domku za jabłonkami rosnącymi wokół kościółka. Staruszek wprowadził nas do pokoju, z którego wchodziło się do maleńkiej sypialni urządzonej na wzór klasztornej celi oraz kuchenki. Główne pomieszczenie było ogromną biblioteką, bo książki stare i nowe zajmowały prawie wszystkie ściany i stosami leżały na parapecie oraz biurku. Koło niego stały jeszcze dwa stoliki, a za nimi półeczki z ponumerowanymi flakonikami, w których były różne płyny i zioła.
- Dziecko, zrób nam herbaty - staruszek poprosił Marcysię.
Dziewczyna poszła do kuchni, a my usiedliśmy na krzesłach ustawionych przy stoliku w kącie.
- Byłem kiedyś w Polsce - sapnął staruszek siadając. - To było bardzo dawno temu. Byłem wtedy młody i za mało rozumiałem z tego co się wokół mnie dzieje.
- Pan tu mieszka jak mnich - zauważyłem.
- Po trochu kontynuuję dzieło brata Cypriana - gospodarz pokiwał głową.
- Szykuje pan lecznicze mieszanki ziół? - domyślałem się.
- Tak. Pracuję nad zapachami. Wzrok, słuch, smak to takie zmysły, które zdefiniowaliśmy. A zapach? Jak to się dzieje, że tak ulotne wrażenie potrafi zostać w naszej pamięci? Czy pochylając się nad świeżo upieczonym chlebem myśli się o jego smaku czy zapachu?
- Są specjalne olejki eteryczne - wtrącił Baca.
- Od dawna nie mogę sobie dobrać odpowiednich perfum - powiedziała Marcysia wnosząc szklanki z herbatą.
Na szklankach były plecione, wiklinowe koszyczki, żeby nie parzyć sobie rąk. Kostki cukru leżały w srebrnej cukiernicy. Kiedy dziewczyna stawiała szklankę przed staruszkiem, ten chwycił jej dłoń i delikatnie przysunął jej wnętrze do swojego nosa. Głęboko wciągnął zapach i zamknął oczy. Marcysia była przerażona, a ja czekałem, co się wydarzy.
- Chłopcze - starzec nie otwierając oczu skierował palec na Bacę - idź i przynieś mi z półki flakonik numer 34 i takie czarne pudełko z kluczem w zamku.
Chłopak posłusznie wstał i podszedł ku półkom. Podał buteleczkę i skrzyneczkę staruszkowi, który puścił Marcysię i chwilę patrzył jej w oczy.
- Bałaś się - powiedział. - Czemu? Przecież jesteś mocną dziewczyną. Poczekaj chwilę - dodał grzebiąc w pudełku. Wyjął małą probówkę zamykaną gumowym koreczkiem. Nalał do niej zielonkawej cieczy z flakonika i zakorkował.
- Umiesz robić wywary? - zapytał Marcysię.
- Tak.
- Nalej sobie do buteleczki jedną część tego co ci dam, drugą część spirytusu i trzecią zimnego wywaru z rumianku. Odstaw to na dwa dni. Będziesz miała gotowe perfumy.
- Dziękuję - Marcysia wzięła probówkę i dygnęła jak mała dziewczynka po wystąpieniu na akademii.
- To co? Chcecie usłyszeć legendę o tym mnichu? - staruszek uśmiechnął się.
- Ja chcę - grzecznie uniosłem rękę.
- Jedna z legend dotyczących Czerwonego Klasztoru opowiada o „latającym mnichu” Cyprianie - zaczął nasz gospodarz. - Według podań miał sporządzić sobie skrzydła, na wzór orlich. Poleciał z klasztoru na Trzy Korony. Jego przewodnikiem była zjawa o cudnej twarzy anioła, a w rzeczywistości był to przebrany szatan. Po udanym locie brata Cypriana we śnie nawiedziły prawdziwe anioły przestrzegając przed następnymi podobnymi próbami. Mnich jednak wszedł ze skrzydłami na Trzy Korony i z nich poleciał aż do Tatr, gdzie nad Morskim Okiem dostrzegł go archanioł Gabriel i raził błyskawicą. Brat Cyprian spadł na ziemię i zamienił się w skałę, zwaną do dziś Mnichem. Jak w każdej legendzie, tak i w tej było ziarno prawdy. Brat Cyprian istniał naprawdę i jego prawdziwe imię brzmiało: Marcin. W dzieciństwie został podrzucony do klasztoru. Na zlecenie przeora kształcił się w Kieżmaroku u lekarza Jana Hoisa. Do klasztoru wrócił w 1756 roku, przybrał zakonne imię i tu pozostał do śmierci w 1775 roku. Pełnił obowiązki golibrody, aptekarza i kucharza. Sam komponował skład pigułek ziołowych, chorych leczył mało popularnymi wówczas sposobami, między innymi zalecając odpowiednią dietę. Zajmował się alchemią, umiał sam wyrabiać szkło i lustra. Stworzył własny zielnik. Legendę o „latającym mnichu” Cyprianie pierwszy raz spisano w 1807 roku, zaledwie trzydzieści dwa lata po jego śmierci. Pod koniec XIX wieku jedno z czasopism technicznych podało opis „machiny latającej” brata Cypriana. Dzięki pedałom lotnik miał napędzać ruchome skrzydła.
- Coś jak Ikar - zauważył Baca.
- To ciekawe, że i w mitach greckich, i tu, w opowieści ludowej, jest element kary boskiej za latanie - dodała Marcysia.
- Może nie tyle za latanie, ile za występowanie w roli, do jakiej nie zostaliśmy przypisani - wtrąciłem. - Latanie było wbrew ludzkiej naturze, było bowiem przypisane tylko ptakom i bogom. Teraz, kiedy tak rozwija się nauka, świat tak pędzi naprzód, często człowiek stawia się w roli Boga. Dawniej ludzie żyli dopasowując się do reguł rządzących otaczającym ich światem, teraz to my ustanawiamy reguły.
- Te reguły będą takie jak i ludzie: niedoskonałe - staruszek smutno pokiwał głową. - Dziwny z pana młody człowiek - patrzył na mnie. - Czym pan się zajmuje?
- Jestem muzealnikiem - odpowiedziałem.
- Teraz ścigamy Janosika - dorzucił Baca.
To drugie oświadczenie rozbawiło gospodarza.
- Zajmuję się ściganiem człowieka o pseudonimie „Janosik”, który chce zagarnąć pewne dzieło sztuki - wyjaśniłem.
- Rozumiem - starzec pokiwał głową. - Pan chyba nie ma żony?
- Nie, a czemu pan o to pyta?
- Ma pan w oczach jakiś ogromny smutek. Zastanawiałem się, z czego on wynika. To przez kobietę?
- Tak.
Staruszek z trudem wstał, odniósł flakonik i skrzynkę na miejsce, ale za to podszedł do komody, z której wyjął kamionkowy dzban. Do płóciennego woreczka nasypał kilka garści ziół z naczynia. Gotowy, przewiązany lnianym sznurkiem pakunek podał mi.
- Niech pan to wsypie do zwykłej herbaty, kiedy będzie panu źle - staruszek wydał mi dyspozycje. - Mały woreczek, o taki - wyjął małą saszetkę z szuflady biurka - z tą mieszanką niech pan nosi na szyi. Niech pan pamięta, że zapach leczy.
- Dziękuję i będę pamiętał - ukłoniłem się.
Ktoś zapukał do drzwi i do środka zajrzała kobieta w średnim wieku. Z niepokojem przyglądała się nam i po chwili wycofała się.
- Muszę niestety kończyć spotkanie - powiedział staruszek. - Czas na zastrzyki. Samymi ziołami nie da się wszystkiego wyleczyć, a przede wszystkim duszy. Jak pan ma na imię?
- Paweł - przedstawiłem się.
- Ja też, tylko po niemiecku: Paul. Szerokiej drogi i powodzenia w poszukiwaniu tego Janosika. Niech pan mnie jeszcze tu odwiedzi. Gdzie pan mieszka?
- W Torbasach, kawałek drogi od granicy.
- To może jutro?
- Postaram się - obiecałem.
Wyszliśmy od pana Paula i sami odnaleźliśmy drogę na dziedziniec i do bramy wyjściowej.
- Usiądźmy - wskazałem na ławeczki nad rzeką.
W drewnianych budkach oferujących dania z grilla kupiłem nam kiełbaski z musztardą, zajęliśmy miejsca przy drewnianej ławie. Byliśmy pod wrażeniem spotkania z tajemniczym staruszkiem, ale moją głowę zaprzątało coś jeszcze. Na obrazie, którego tak pożądał Janosik, był mnich ze skrzydłami. Nie mógł być to nikt inny jak brat Cyprian z ludowej legendy. Tylko co on miał symbolizować?
Około piętnastej wróciliśmy do Torbasów, gdzie na swych aktorów czekali Witek i Miki.
Natychmiast zabrali młodych na próbę, która miała odbywać się na końcu cypla - nad brzegiem jeziora. W apartamencie rozpakowałem bagaże i usiadłem przy biurku w bibliotece. Oglądałem fotografie obrazu i zastanawiałem się nad zagadką. Wpadłem na pewien pomysł i właśnie wertowałem książkę z półki, kiedy rozległo się stukanie do drzwi.
- Proszę! - zawołałem odkładając zdjęcia.
Weszła Justyna i natychmiast rozpoznałem, że była zdenerwowana.
- Witaj - uśmiechnąłem się i wstałem. - Usiądź proszę i powiedz, co cię gryzie?
Justyna przysiadła na brzegu krzesła. Nie patrzyła mi w oczy.
- Jak twoja wyprawa? - zapytała.
- Była całkiem udana i spotkałem się z Janosikiem.
- Tak? I co?
- Właściwie nic. Jesteśmy umówieni na spotkanie w Polsce.
- Paweł... - Justynie głos się załamał, a po policzku popłynęła łza.
Uklęknąłem przy niej i podałem jej chusteczkę. Delikatnie wziąłem ją pod brodę i uniosłem jej twarz.
- Nic nie mów, jeszcze nie przyszła na to pora - powiedziałem.
Justyna załkała. Czule objąłem jej ramię i przytuliłem do siebie.
- Ty nie wiesz... - Justyna próbowała przemówić, ale nie zdołała przełamać szlochu. - Nie wiesz, jak trudno mi to powiedzieć...
- Dlatego nie musisz niczego mówić. Jeszcze nie teraz. Wiem, że chcesz być twarda i nie chcesz okazywać słabości. Pokazujesz całemu światu jak jesteś zdecydowana, ale każdy z nas ma chwile słabości. To wtedy, kiedy jest sam i nikt go nie wspiera. Jest tak tez wtedy, kiedy droczy nas jakaś tajemnica, którą pragniemy ukryć, a ona i tak wyjdzie na jaw.
- Skąd ty to wiesz?
- Bo... - nie mogłem wykrztusić nic więcej.
- Ta dziewczyna z fotografii? - Justyna domyśliła się.
- Tak - głęboko wzdychając wróciłem na swój fotel. - Myślałem, ze to będzie to, czego szukałem. Ona jednak powiedziała, że nadszedł koniec.
- Czemu?
- Nie bardzo pamiętam. Widziałem, ze starannie dobrała sobie argumenty, ale wszystkie były zmyślone. Nie potrafiła mi powiedzieć prawdy.
- A chciałbyś ją poznać?
- Tak. nawet tę najgorszą. Mówiąc prawdę nigdy nie miałem zbyt wielu przyjaciół i uważano mnie za dziwaka.
- Powinieneś zostać kaznodzieją - Justyna powoli odzyskiwała dawną formę i zaczynała ironizować.
- Nie mówisz tego, co myślisz - uśmiechnąłem się i żartobliwie pogroziłem jej palcem.
- Umiesz czytać w myślach?
- Niekiedy - zrobiłem tajemniczą minę.
- O czym teraz myślę? - Justyna podparła się pod boki.
- Uważasz, że strasznie ględzę. Gryzie cię też problem, co byś zrobiła, gdybyś miała ćwierć miliona euro.
Twarz Justyny zamieniła się na moment w zastygłą, kamienną maskę.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - była zaniepokojona.
- To bardzo poważna sprawa. Taka kwota to za mało, żeby wyjechać z Polski i zacząć gdzieś daleko zupełnie nowe życie, za dużo, żeby zainwestować i nikt na to nie zwróci uwagi, skąd masz takie pieniądze, a żal taką sumę po prostu przepuścić. Być może to czysto akademickie dysputy.
- Tak - Justyna energicznie wstała i poprawiła bluzkę. - Jakie masz plany na najbliższy czas?
- Jutro chciałbym wybrać się na spacer w góry.
- Szerokiej drogi!
Justyna otarła z policzków ślady łez i wyszła. Dokończyłem czytać tekst, który mnie zainteresował, a potem zszedłem do kuchni, żeby sobie zrobić kanapki. Nie miałem ochoty na gotowanie. Wyszedłem na ławkę do parku. Nawet tu, mimo drzew, słyszałem odgłosy próby prowadzonej przez teatr. Stało się już tradycją, że przyleciał wróbelek, a kilka minut po nim pojawił się pan Marceli. Bez słowa uchylił kapelusza i usiadł obok mnie. Drobnymi łykami popijałem herbatę i czekałem, aż góral ujawni powód swej wizyty.
- Ciągle próbują? - pan Marceli zagadnął po chwili.
- Muszą, żeby przedstawienie się udało - stwierdziłem.
- A pan mi coś obiecał - w głosie staruszka pobrzmiewał wyrzut.
- Tłumaczyłem panu, że nie ma sensu odrywać córki od teatru siłą. Trzeba dać jej możliwość wyboru.
- A jak wybierze ten teatr i będzie się z nimi włóczyła po całej Polsce.
- Witek, reżyser powiedziałby, że sztuka wymaga poświęceń. Panie Marceli, kto lepiej zna własne dziecko jak nie jego rodzic?
- No tak.
- Niech teraz pan pomyśli, nie rozumem, a tak sercem. Czego Marcysia chce najbardziej?
Pan Marceli marszczył czoło, zaczął sapać, wreszcie jak koń odganiający się od gzów nerwowo pokręcił głową.
- Nie wiem! - przyznał. - Przecież ma wszystko co tylko jej potrzeba. Przez ten teatr to nawet do szkoły nie chce chodzić!
- Niech pan jeszcze pomyśli nad tym, co Marcysia pana zdaniem chciałaby robić.
Pan Marceli popatrzył na mnie zdziwiony.
- Co pan dziedzic mówi? - wydusił. - Że ja niby nie wiem, co myśli moja córka?
- Tego nigdy pan nie będzie wiedział, jeśli pan jej o to nie zapyta.
- Ona ma kukułcze gniazdo w głowie, a ja mam ją pytać, czego by jeszcze chciała? Przez takie gadanie to ona jeszcze na głowie stanie i rzęsami będzie podłogę zamiatać.
- Niech pan o tym porozmawia z żoną - łagodnie prosiłem.
- To jakieś kolejne miejskie sztuczki, co?
- Nie, to najlepsza rada, jaką mogę panu dać. A słowa dotrzymam.
- Pan też widzi, że teatr to nie dla niej? - góral ucieszył się.
- Panie Marceli, dla niej teatr to tylko droga, żeby panu coś pokazać.
- Co takiego? Wcale mnie ta Marianna nie interesuje!
- Kim jest ta Marianna? - nie wytrzymałem.
- Tego pan dziedzic dowie się ze sztuki i wtedy nie będzie tu prawił takich mądrości!
Pan Marceli wstał i szybko odszedł. Nie zdążyłem ochłonąć po rozmowie z góralem, a pojawił się Arnold.
- Dzień dobry! - przywitał się.
- Dzień dobry! - uścisnąłem jego dłoń. - Jak przebiegają przygotowania?
- Tu mam rachunki, a tu reszta z zakupów - podał mi paragon i pieniądze. - Już dziś zacząłem wstępną obróbkę. Wie pan, że do tego trzeba podejść delikatnie...
- Wiem, tylko nie przesadź z dodatkami!
- Skąd. Na kiedy mam być gotów?
- Na jutro wieczorem.
Arnold uśmiechnięty zasalutował i wszedł do dworu. Nadszedł czas, bym wykonał trzeci punkt mojego planu. Zostawiłem naczynia na ławce i pomaszerowałem do garażu. Tam, ze skrytki w wehikule wyjąłem niewielkie, okrągłe pudełko, w jakich sprzedaje się biżuterię. Wróciłem na ławkę i chciałem w ciszy, starannie ułożyć sobie odpowiednią przemowę. Moje rozmyślania przerwało pojawienie się Justyny, która nadchodziła od strony parku.
- Chcesz się komuś oświadczyć? - zażartowała wskazując na pudełeczko.
Natychmiast przypomniała sobie naszą rozmowę i dłonią zasłoniła usta.
- Rany, Paweł, przepraszam! - wyrzuciła z siebie. - Nie chciałam, żeby to zabrzmiało jak złośliwość. Nie gniewaj się!
- Nie gniewam się - mruknąłem.
Chciałem pozbyć się tego pudełka i jego zawartości, bo przypominało mi tę, o której chciałem jak najszybciej zapomnieć. Wiedziałem, że to co jest w środku świetnie będzie nadawało się do realizacji mojego pomysłu.
Najpierw pomaszerowałem do kuchni, umyłem naczynia i następnie niepewnie podszedłem do drzwi pokoju pani Tekli. Delikatnie zapukałem. Otworzyła mi i w jej wzroku dostrzegłem rozczarowanie, ale nie było w nim wrogości.
- Dzień dobry pani! - ukłoniłem się.
- Dzień dobry! - odpowiedziała.
Intuicja podpowiadała, że chcę jej coś ważnego powiedzieć i czekała na moje słowa.
- Mam coś dla pani - wyjąkałem zdenerwowany.
Podałem jej pudełeczko.
- To od niego?
- Tak, ale ostatni raz występuję w roli pośrednika - zapowiedziałem.
- Tak? - napięcie w jej głosie było ogromne.
- Jest szansa, żeby... - zrezygnowałem z powiedzenia kłamstwa. - Mam prośbę do pani. Jutro wieczorem chciałbym zorganizować małe przyjęcie i prosiłbym panią o upieczenie ciasta. To, którym mnie pani poczęstowała, było pyszne.
Pani Tekla nie słuchała mnie. Otworzyła opakowanie i oglądała kolczyki i wisiorek z krzemieniem pasiastym, niezwykle ozdobnym i wydobywanym w okolicach Sandomierza.
Reklamowany jest jako „kamień szczęścia”, ale mnie jakoś go nie przyniósł.
- Piękne - szepnęła pani Tekla.
- Mogę liczyć na pani ciasto? - dopytywałem się. - Jeśli nie, to kupię jakieś w Nowym Targu.
- Nie! - pani Tekla wreszcie zwróciła uwagę na to co mówiłem. - Upiekę szarlotkę i sernik. Dobrze?
- Będę wniebowzięty! - ucieszyłem się. - Arnolda też zatrudniłem do pracy przy przygotowaniach, ale mam nadzieję, że jakoś dogadacie się w kuchni.
- Tak, jasne! - pani Tekla uśmiechnęła się i jak to kobieta przyłożyła kolczyki do uszu, jednocześnie przeglądając się w lustrze. - Prawda, że śliczne? - pytała mnie.
- Świetnie pasują do pani urody - przyznałem.
Przyznam, że kiedy pani Tekla zamknęła drzwi odetchnąłem z ulgą. To była jedna z trudniejszych rozmów w moim życiu. Witek i Miki dogonili mnie na schodach. Biegli zdyszani po próbie.
- Cześć! - rzucił Miki, kiedy mnie mijali.
- Czekajcie! - zawołałem. - Mogę wam zająć kilka minut? Witek z Mikim spojrzeli na siebie zaniepokojeni.
- Co się stało? - Miki zapytał.
- Chodźcie do mnie - poprosiłem ich.
Weszli do biblioteczki i jak uczniowie na dywaniku u dyrektora stanęli przy półkach.
- Chciałbym jutro wieczorem zorganizować przyjęcie - oświadczyłem. - Chciałbym, żebyście przygotowali krótki program artystyczny, może jakąś zabawę integracyjną dla obecnych.
- A kto będzie na tej imprezie? - dopytywał się Miki.
- Mieszkańcy tego dworu.
Chyba takie miny jak oni mieliby ludzie, którzy spotkaliby kosmitów. Po chwili oczywiście zasypali mnie pomysłami, aleja zdecydowałem, że wszystko będzie zależało od ich inwencji. Kiedy aktorzy wyszli, postanowiłem przebrać się w wygodne wojskowe spodnie i bluzę. Spakowałem do kieszeni potrzebne mi przedmioty, starannie zamknąłem drzwi, pogasiłem światła w swoim apartamencie i szeroko otworzyłem okno od strony parku. Zachowując największą ostrożność wyśliznąłem się na zewnątrz, zawisłem trzymając się parapetu i skoczyłem w dół. Przeturlałem się po ziemi i ukryłem w krzakach. Rozejrzałem się próbując w mroku dostrzec, czy nikt mnie nie obserwuje. Potem, trzymając się zacienionych miejsc, pobiegłem w stronę jeziora. Musiałem obiec całe Torbasy, by dobiec do swojej kryjówki przy drodze, gdzie Justyna spotykała się z Janosikiem.
Byłem przekonany, że jedno albo drugie zechce nawiązać kontakt. Oboje mieli ku temu ważny powód. Przeczucie mnie nie myliło i po godzinie usłyszałem na drodze szybkie kroki. Ostrożnie wyjrzałem zza kamieni. To maszerowała Justyna.
Stanęła i czekała. Po kilku minutach zadzwonił jej telefon komórkowy. Szybko odebrała.
- Tak? - zapytała. - Czemu? - była zaniepokojona. - Na piechotę to kawał drogi! - protestowała. - Tak, mam latarkę jak kazałeś, ale nie rozumiem... Dobrze, będę o północy przy zamku.
Spojrzałem na zegarek. Było po dwudziestej drugiej. Justyna miała dość czasu, by dojść do zamku w Czorsztynie, bo z pewnością o ten właśnie chodziło. Musiałem tam dostać się przed nią. Odczekałem, aż Justyna zawróci do wsi. Postanowiła iść polną drogą, a ja odczekałem jeszcze dwadzieścia minut i ruszyłem ku ścieżce, którą poprzednio dotarłem do Czorsztyna.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
JUSTYNA I JANOSIK * GDZIE JEST OBRAZ? * JASKINIA POD ZAMKIEM * UCIECZKA Z NIEWOLI * WYCIECZKA W GÓRY * W GÓRSKIM ZAMECZKU
Miałem nadzieję, że Janosik, jeśli obserwował miejsce spotkań z Justyną, to teraz już tego nie robi. Zerwałem się z leża w trawie i pobiegłem do ścieżki. Najpierw w ciemnościach wdrapywałem się na wzniesienie terenu. Sierp księżyca co jakiś czas znikał za ciemnymi chmurami. Wiał silny wiatr, ale to mnie cieszyło, bo chłodził spocone czoło. Wspinaczka w mroku nie należała do najłatwiejszych i mogłem ostrożnie szukać punktów oparcia na stromym podejściu lub po prostu wbiec. Wybrałem to drugie. Biegłem przez łąki potykając się o niewidoczne w nocy kamienie, zaplątując się w długie łodygi traw. Gnałem ile tylko miałem sił w nogach. Na prawo od siebie widziałem światełko latarki Justyny. Szła jakąś dróżką wzdłuż jeziora i właśnie zniknęła w niewielkim zagajniku. Przyspieszyłem, bo przede mną było jeszcze pokonanie szerokiego i głębokiego jaru, a przecież musiałem przejść okrężną trasę do zamku. Udało mi się dotrzeć w pobliże placu poniżej zamku na kwadrans przed Justyną. Leżałem w krzakach i czekałem na to, co się wydarzy.
Justyna wyszła z lasu po mojej prawej stronie. Kiedy znalazła się pod latarnią świecącą słabym, żółtawym światłem, zgasiła latarkę. Włożyła ręce do kieszeni sportowej bluzy z kapturem i niespokojnie rozglądała się na wszystkie strony. Byłem dziesięć metrów od niej i dokładnie widziałem, jak była zdenerwowana.
O umówionej porze pojawił się Janosik. Jak zwykle miał na głowie kominiarkę.
- Dobry wieczór! - przywitał się z Justyną.
- Witam, czemu zmienił pan miejsce naszych spotkań? - zapytała moja lokatorka.
- Zaszły pewne nowe okoliczności.
- Jakie?
- Ma pani jeszcze te pieniądze, jakie pani dałem?
- Wpłaciłam na konto. Bałam się, że zechce pan mi je ukraść.
Janosik roześmiał się.
- Kiedy pani mi je odda? - nagle przestał się śmiać, a jego głos nabrał groźnej barwy.
- Dotrzymałam warunków umowy, a co gorsza, Daniec mnie podejrzewa.
- Tak? Ciekawe, skąd wiedział o włamaniu? Kto sprowadził tam policję i czemu nie mam obrazu?
- Nie wiem, jak się dowiedział, przysięgam! - Justyna prawie płakała. - To pewnie on dogadał się z policją. Jest muzealnikiem, ale czasami zachowuje się bardzo dziwnie. Bez trudu mnie rozbroił.
- Pani ma broń?
- Starą strzelbę, którą trzymaliśmy we dworze dla samoobrony, żeby odstraszyć ewentualnych intruzów. Nigdy z niej nie strzelałam.
- Czemu w pakunku nie było obrazu?
Musiałem zacisnąć zęby na rękawie bluzy, żeby nie parsknąć śmiechem słysząc wyrzut, rozczarowanie i wściekłość w słowach Janosika. Wreszcie mogłem nacieszyć się efektem mojego małego fortelu. W pakunek, który wyglądał jak obraz włożyłem kilka malowideł na brystolu autorstwa Witka i Mikiego, których nie zabrali z biblioteczki. Może o nich zapomnieli, bo stały za zasłoną okna balkonowego. Obraz ukryłem w swoim pokoju.
- Co?! - zdumienie Justyny było ogromne. - Przecież osobiście spuściłam powietrze z jego kół. Wiedziałam, że po pana wizycie zechce wywieźć malowidło i sama podsunęłam mu pomysł, żeby na razie zostawił je w mojej pracowni.
- Pani widziała ten obraz?
- Tak, był cudaczny.
- Co na nim było namalowane?
- Zamek w Czorsztynie i kilka osób idących ścieżką po śniegu.
- Co to byli za ludzie?
- To były tylko cienie, nic konkretnego. Góral, jakaś królowa, anioł, kat z ofiarą, jakaś dziewczyna z chłopakiem bez głowy. Z tyłu był napis, po hebrajsku.
- Po hebrajsku? - Janosik zdziwił się.
- Tak, Daniec natychmiast go przeczytał. Było tam coś o weselu po śmierci łotra i że ktoś przyjdzie po swoje skarby.
- Daniec zna hebrajski?
- Tak, nie miał problemów z odczytaniem.
- Czy Daniec zrozumiał coś z tych wskazówek?
- Jakich wskazówek?
- To nieistotne. Może ten Daniec nie jest dziwakiem, ale jest przewidujący. Może teraz ukrywa się gdzieś w krzakach i rozbawiony słucha naszej rozmowy? Może jest policjantem?
Zaniepokoiły mnie te słowa Janosika. Może zauważył, jak się tu skradałem?
- Ten człowiek dość mi napsuł krwi, ale wcześniej muszę się z panią rozliczyć... - Justyna słysząc to cofnęła się o krok. - Proszę grzecznie pójść ze mną - Janosik błyskawicznie wyszarpnął pistolet zza pazuchy i wymierzył go w dziewczynę.
Justyna na oślep rzuciła się w krzaki, ale wtedy wybiegła z nich druga zamaskowana postać. Niższa i szczuplejsza od Janosika. Zapewne była to Andrea. Chwyciła Justynę wpół i szybko rzuciła ją na ziemię. Usiadła jej na plecach i wykręciła ręce. Potem poderwała ją i postawiła na nogi.
- Proszę nam nie sprawiać kłopotów - powiedział Janosik.
- A jeśli Daniec jest gdzieś tu i zaraz wezwie policję? - Justyna blefowała.
- Nie przeczę, że ten człowiek bywa skutecznie natrętny, ale nie wiem, czy to wynik jego niewiarygodnego szczęścia, czy ślepego losu.
- Może nie jest taki głupi?
- Wybaczy pani, ale nie obchodzi mnie to. Ważne, że jestem od niego lepszy.
Poprowadzili Justynę w stronę zamku. Nie rozumiałem, co zamierzają zrobić. Przecież w ruinach, nawet nocą, był strażnik. Chyba Janosik nie chciał niczym Kostka-Napierski zabarykadować się w ruinach? Ostrożnie przesuwałem się w prawo, by mieć lepszy widok na podejście do zamku. Janosik poprowadził Justynę za resztki bramy podzamcza i skręcił w prawo, jakby chciał przejść na teren ogrodzony płotem postawionym przez ekipy budowlane. Nie mogłem tak od razu biec za nimi, bo przecież to mogła być pułapka. Wciąż przemykałem za drzewami okrążając asfaltowy plac. W pewnym momencie musiałem przeskoczyć przez niewielką przecinkę.
Odczekałem minutę i dwoma susami pokonałem te kilka metrów. Do bramy dotarłem kilka minut po Janosiku. Ostrożnie zajrzałem za mur. Zobaczyłem uchyloną furtkę. Była zamykana na prosty zamek, który Janosik pewnie bez trudu otworzył. Kryjąc się w cieniu i zerkając w kierunku zamku, czy nie ma tam wartownika, podszedłem do drzwiczek.
Cicho skrzypnęły, kiedy nimi poruszyłem. Zamarłem na chwilę czekając, czy nie usłyszę czegoś niepokojącego. Wokół panowała cisza. Dwie latarnie oświetlały sterty desek i cegieł oraz barak kierownictwa budowy. Lecz gdzie byli Justyna, Andrea i Janosik? Tym razem szczęście mi sprzyjało i kiedy patrzyłem na zbocze poniżej zamku, w miejsce, gdzie Wywiórski-Gorstkin na obrazie znanym wszystkim namalował te dwie postaci, ujrzałem sylwetkę Janosika. Wyraźnie oświetlał go księżyc. Stał tak chwilę, a potem zniknął mi z oczu. Zacząłem się tam skradać starając się zachować maksymalną czujność. Kiedy ominąłem piramidy materiałów budowlanych i wyjrzałem w kierunku ściany zamku, zobaczyłem na skale słaby odblask światła z latarki.
Rozglądałem się poszukując wzrokiem, czy nie ma tu gdzieś zaczajonych zamaskowanych postaci. Musiałem wspiąć się kilkanaście metrów wąską, naskalną ścieżką. Wahałem się, co robić i wtedy usłyszałem odległy odgłos uderzenia i zduszony krzyk Justyny. Ruszyłem pod górę. Szedłem opierając się jedną ręką o wystające skały. Na końcu znajdowały się potężne drzwi obite blachą.
Były zamykane na kłódkę, która była wyłamana i leżała na ziemi. Ze środka dochodził mnie tylko niewyraźny jęk Justyny. Wszedłem do środka gotów w każdej chwili do odparcia ataku. Minąłem duże, zbite z desek szafy, w których pewnie stały narzędzia. Znajdowałem się w korytarzu wykutym w skale. Miał najwyżej sto siedemdziesiąt centymetrów wysokości i dwa metry szerokości. Przede mną było jeszcze około sześciu metrów i dalej widziałem zakręt w prawo.
Ostrożnie wyjrzałem za załom i zobaczyłem związaną i zakneblowaną Justynę. Janosik pozostawił ją na środku dna studni, kolejne cztery metry ode mnie. Nigdzie nie widziałem przestępców i dopiero wtedy pojąłem, co się stało. Obejrzałem się, ale zobaczyłem tylko, jak zamykają się metalowe drzwi. Otwarte szafy pokazywały, gdzie ukrył się Janosik. Usłyszałem jeszcze, jak zakładano nową kłódkę. Koniec, byłem w pułapce. Podbiegłem do wyjścia i zastukałem w blachę.
- Niech pan się nie męczy! - Janosik stał pewnie po drugiej stronie wrót, ale ledwo go słyszałem. - W nocy i tak tu nikt nie zagląda. Jutro jest sobota, też pewnie nikt nie przyjdzie z samego rana. Będziecie uwolnieni około dziesiątej, jak zjawią się pierwsi turyści. Miłej nocy i owocnych rozmów! Potrzebuję spokoju, żeby wykonać swoje zadanie.
- Powodzenia! - rzuciłem i pomaszerowałem do Justyny.
Ta zaczęła się szarpać i płakać. Odwiązałem szmatę, jaką jej zawiązali na twarzy.
Scyzorykiem rozciąłem sznurek, którym skrępowano jej ręce i nogi. Podniosłem latarkę leżącą na dnie wykutej w skale studni, w jakiej się znajdowaliśmy, i poświeciłem do góry. Wyjście przykrywał drewniany dekiel, znajdujący się pięć metrów nad nami.
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - wyszlochała Justyna.
- Śledziłem ciebie i Janosika.
- Wszystko słyszałeś?
- Tak.
Justyna płakała kryjąc twarz w dłoniach.
- Co ja najlepszego zrobiłam? - wściekła zanosiła się płaczem.
- O tym wiemy tylko ty i ja. Obiecuję ci, że tak już pozostanie.
- Co ty mówisz? - Justyna podniosła wzrok na mnie.
Uklęknąłem przy niej, wyjąłem chusteczkę i drugi raz w ciągu tego dnia wytarłem jej łzy.
- Nie chcę, żebyś odpowiadała za to głupstwo.
- Jak to: głupstwo?
- A tak - uśmiechnąłem się i usiadłem po przeciwnej stronie studni. - Co oni ci zrobili?
- Postraszyli mnie i chcieli zdobyć wzór podpisu. Chcą ukraść moją książeczkę czekową, sfałszować czek i odebrać pieniądze. Bank otwierają o ósmej, więc zdążą odebrać pieniądze, nim zostaniemy uwolnieni.
- Dałaś im ten wzór?
- Napisałam, tylko nie taki jak trzeba. Mam nadzieję, że w banku ich zatrzymają lub przynajmniej porządnie skontrolują. Zrobi się afera i przyjedzie policja.
- Gdzie trzymasz książeczkę czekową?
- W pokoju.
- Mogą coś zrobić Marcysi - zaniepokoiłem się.
- Ona dziś pojechała z chłopakami na dyskotekę do Nowego Targu i pewnie wrócą nad ranem.
- To dobrze - odetchnąłem z ulgą.
- Masz telefon?
- Mam, ale tu, w środku skały i tak nie będzie zasięgu. Tam, przy drzwiach też nie, bo wejście po bokach jest osłonięte skałami.
- Gdzie my jesteśmy? - Justyna spojrzała ku górze. - Co to za dziwaczna studnia bez wody?
- To studnia na odpadki kuchenne. Pewnie w ostateczności miała też służyć do wyjścia z zamku gońca spieszącego po pomoc w razie oblężenia.
- Jak się stąd wydostaniemy?
- Rano, kiedy na zamku zjawią się turyści, zaczniemy krzyczeć.
- Będzie niezła awantura. Jak wytłumaczymy, że tu jesteśmy?
- Nie chcesz tego?
- Nie. Mam dość samej siebie, że dałam się skusić na te pieniądze!
- Jak do tego doszło?
- Dostałam list z telefonem komórkowym. Miał zablokowane wszystkie połączenia oprócz tego z jednym numerem do Janosika. Przyznasz, że oferta była kusząca.
- A co chciałaś zrobić z tymi pieniędzmi?
- Kupić od ciebie ten dwór. Uwolnić nas od obcego człowieka, który chciałby z nas tylko ściągać czynsz. Okazało się, że jesteś trochę inny niż to sobie wyobrażałam, ale wtedy było już za późno, żeby się wycofać. Czemu chcesz uchronić mnie przed karą?
- Kto to powiedział?! - roześmiałem się. - Kara będzie.
- Jaka?
- Od tej chwili będziesz robiła to, co ci rozkażę. Bez dyskusji!
- Szantażujesz mnie!
- Więc nie jestem takim dobrym człowiekiem - wzruszyłem ramionami.
- Czy ta dziewczyna ze zdjęć wiedziała, że potrafisz taki być?
- To znaczy jaki?
- Dobry i wyrachowany. Czemu chronisz Marcysię? Po co robisz tę szopkę z panią Teklą? Ona nie rozumiała tego, jaki jesteś?
- Chyba nawet nie próbowała.
- Może za mało z nią rozmawiałeś?
- Czy wiesz, że tą pogaduszką marnujemy czas? Mógłbym wspiąć się na górę.
- Jak? - Justyna z niedowierzaniem patrzyła na mnie.
W czasie naszej rozmowy przyjrzałem się studni. Przy odrobinie wysiłku mogłem wspiąć się po tej skale. Im wyżej, było łatwiej, bo ściany zbiegały się do średnicy około metra. Wzrokiem wyszukałem punkty oparcia dla rąk i nóg. Postawiłem stopę na pierwszym występie, ale Justyna chwyciła mnie za rękę.
- A jak ja stąd wyjdę? - zapytała.
- Wciągnę cię - odpowiedziałem odsłaniając połę bluzy i pokazując zwój liny nawinięty wokół mojego brzucha.
Justyna puściła mnie, a ja powoli wspinałem się. Nie mogłem sobie pozwolić na najmniejszy błąd, bo w studni było ciasno i upadek mógłby zakończyć się jeśli nie zwichnięciem nóg, to z pewnością uderzeniem głowy o ścianę. Okazało się jednak, że dotarcie do klapy nie było trudne.
Zaparłem się plecami i nogami o ścianę. Ostrożnie uniosłem dekiel, udało się go przesunąć zaledwie o kilka centymetrów, bo był przywiązany kablami. Wsunąłem dłonie w szpary i palcami wymacałem węzły na metalowym kółku, tuż poniżej cembrowiny studni, na lewo od mojej głowy.
Wygięty, spocony rozplątywałem supły. Potem ostrożnie uniosłem klapę. Mogłem ją bez problemu zrzucić, ale nie chciałem robić hałasu. Wsunąłem w szparę ramię, podciągnąłem się i po chwili znalazłem się w ruinach dawnej zamkowej kuchni. Wyjrzałem przez maleńkie okienko - dziurę w murze, przez którą było widać stróżówkę przy bramie. Strażnik siedział przed ekranem telewizora i jedząc kanapkę oglądał jakiś film sensacyjny. Właśnie jeden z bohaterów uciekał przed płomieniami po wybuchu cysterny z paliwem.
Wróciłem do studni i odwiązałem cienką dwudziestometrową linę. Była bardzo mocna, elastyczna, lekka i zajmowała mało miejsca. Zawiązałem ją na kółku. Z kieszeni wyjąłem rękawice z wszytym na wnętrzu dłoni materiałem antypoślizgowym. Bez nich nie dałbym rady wciągnąć Justyny. Opuściłem sznur i kazałem Justynie obwiązać się nim w pasie. Dwie minuty później pomagałem jej przejść przez brzeg studni.
- Dużo masz jeszcze takich wynalazków? - wyszeptała. - Linka wokół pasa, rękawiczki... Czym jeszcze mnie zaskoczysz?
- Tym - wyjąłem niewielką petardę.
- Co to jest? - Justyna nie mogła w mroku rozpoznać tego, co trzymam w ręce.
- Dywersja - uśmiechnąłem się.
- Rambo! - rzuciła Justyna.
Najpierw zasupłałem kabel przytrzymujący klapę studni i zwinąłem swoją linkę. Przeszliśmy przez dziedziniec zamku dolnego do drewnianych schodów prowadzących do wieży bramnej.
Wytrychem cicho otworzyłem kłódkę na drzwiach i poświeciłem do środka pomieszczenia. Był to skład materiałów budowlanych niezbędnych przy odbudowie wieży. Ostrożnie otworzyłem okno i wyjrzałem w dół. Metr poniżej parapetu był drewniany daszek wybudowany nad schodami prowadzącymi do zamku.
- Poczekaj tu! - szepnąłem Justynie do ucha.
Zakradłem się na podest nad bramą, którą weszliśmy do tego magazynu. Podpaliłem lont petardy i rzuciłem ją na dziedziniec. Przymknąłem drzwi i szybko, na palcach wróciłem do okna. Cicho liczyłem sekundy, aż rozległ się huk.
- Co to było? - Justyna nerwowo poruszyła się.
- Ciii... - przyłożyłem palec do ust.
Na dole, pod nami rozległ się trzask, kiedy strażnik zerwał się z miejsca i wybiegł sprawdzić co się stało.
- Teraz! - pchnąłem Justynę na parapet.
Zeskoczyła na daszek i stała niepewna co robić. W sekundę byłem przy niej i chwyciłem ją za rękę. Biegliśmy razem kilkanaście metrów do krawędzi daszku. Tam zeskoczyłem na metalowe kratki stopni, pomogłem Justynie zejść i dalej znowu trzymając się za ręce pomknęliśmy razem w dół. Z rozpędem wskoczyliśmy w krzaki wokół asfaltowego placu. Chwilę tam leżeliśmy zbierając siły.
- Strażnik nie zaalarmuje policji? - zapytała Justyna.
- Czemu miałby to robić? Coś wybuchło na dziedzińcu, może zauważy otwarte drzwi do magazynu i otwarte okno w wieży, ale nie znajdzie śladów włamania. Kto to mógł zrobić? Duch? Przecież otwarty magazyn i okno mogli zostawić pracownicy budowy.
- Paweł, czemu tak dziwnie się zachowujesz?
- Zapomniałaś, że od dziś to ja tobie mówię, co masz robić? Zaufaj mi lub po prostu dotrzymaj słowa.
Wstaliśmy z ziemi i ruszyliśmy pod górkę. Wtedy dotarło do mnie, że zaczyna świtać i ptaki zaczęły śpiewać.
- Może nie wrócimy do dworu? - zaproponowałem Justynie.
- Co będziemy robili? - Pójdziemy w góry.
- A Janosik? Przecież Marcysia, Witek będą się o nas niepokoili.
- Chyba mamy prawo raz na jakiś czas zniknąć razem?
- Przecież oni wiedzą, że się częściej kłóciliśmy, niż...
- Kto się czubi, ten się lubi - nie ustępowałem.
- O co ci chodzi? Przyznam, że po tej nocy jestem gotowa uznać cię za postać nieco demoniczną.
- Tylko nieco? - skręciłem na ścieżkę prowadzącą na wschód.
- Dokąd chcesz iść?
- Na Trzy Korony.
- Po co mamy iść taki kawał drogi na piechotę, skoro możemy pójść po samochód i pojechać. Zostawisz swojego potwora na parkingu i w ciągu dwóch godzin będziesz na szczycie. Czemu chcesz się tak męczyć?
- Podjedziemy jakąś okazją, ale przecież ty miałaś się mnie słuchać!
- Teraz okazuje się, że lubisz wszystko komplikować - Justyna wciąż marudziła.
Już z nią nie dyskutowałem. W Czorsztynie trafiliśmy akurat na otwarcie sklepu tuż po dostawie świeżych produktów. Kupiliśmy sobie pieczywo, kefir, porcje kiełbasy i sera. Justyna jadła bułki z serem, a ja na razie tylko piłem kefir. Czekając na jakiś autobus siedzieliśmy pod wiatą ze spiczastym, drewnianym i dziurawym dachem. Po godzinie trafił się pierwszy bus wracający z Nowego Targu do Sromowców Niżnych i byliśmy jedynymi pasażerami o tej porze. Dojechaliśmy na koniec trasy. We wsi znowu zaopatrzyliśmy się w sklepie w wodę i jakieś przekąski.
- Jesteś sadystą, skoro każesz mi kolejny raz iść na Trzy Korony - wyrzuciła z siebie Justyna, kiedy mijaliśmy schronisko „Trzy Korony”. - Myślisz, że nigdy tam nie byłam?
- Herbata z rumem? - zapraszającym gestem wskazałem na schronisko.
- Dobrze, może po alkoholu będziesz łatwiejszy i wybiję ci z głowy ten idiotyczny pomysł.
Schronisko „Trzy Korony” wyglądało bardzo skromnie wśród łąk, na których wypasały się owce. Dzięki charakterystycznej podhalańskiej architekturze miało jednak niepowtarzalny klimat, trochę jak samotnia jakiegoś artysty, a trochę jak ekskluzywny pensjonat. Nad nami górowały nagie skały Trzech Koron, na południu pobłyskiwały dachówki Czerwonego Klasztoru. Weszliśmy do jadalni. W kuchni dopiero szykowano śniadania, ale zrobiono mi herbatę z rumem i cytryną, a Justynie kawę po irlandzku.
Siedząc w zacisznym, ciepłym miejscu, patrząc przez okna na wielobarwne, jesienne liście, ciemne lasy sosnowe na stokach gór, mając na wprost siebie Justynę, przypomniałem sobie Kraków i kogoś zupełnie innego. Kelner nastawił płytę z piosenkami Marka Grechuty. Nie wsłuchiwałem się w teksty, nie zastanawiałem nad aranżacją. Po prostu poddałem się nastrojowi tych melodii i nagle poczułem się strasznie samotny. Byłem tu obcy, goniłem za widmem jakiegoś skarbu, walczyłem z bezwzględnym przeciwnikiem, a teraz nagle zacząłem się rozklejać. Zamówiłem sobie jeszcze jedną herbatę i siedziałem w ciszy patrząc przez okno. Kiedy zauważyłem pierwszych turystów zmierzających na szlak, wstałem.
- Już czas - powiedziałem do Justyny.
- Paweł, co się z tobą działo?
- Chyba wciąż żałuję, że spaliłem tamte zdjęcia - odpowiedziałem.
O dziwo, Justyna już nie protestowała. Skręciłem w prawo, na zielony szlak, którym po ponad godzinie dotarliśmy do niewielkiej polanki z ławką. W lewo prowadził szlak na Trzy Korony, w prawo do Góry Zamkowej. Tam zjadłem swoje śniadanie i poprowadziłem nas w kierunku Góry Zamkowej.
- Zmieniłeś plany? - Justyna zdziwiła się.
- Przecież nie mogę wyjawiać ci wszystkich tajemnic, bo jesteś wspólniczką Janosika.
- Już nie!
- To się jeszcze okaże - odparłem i natychmiast pożałowałem tych słów.
- Denerwujesz mnie! - Justyna wrzasnęła i stanęła przed pierwszym stopniem, który prowadził nas na niebieski szlak.
Zatrzymałem się i patrzyłem na nią oczekując dalszego ciągu wypowiedzi.
- Czego ty ode mnie chcesz? Obiecałeś mi pomóc uwolnić się od tego Janosika, kazałeś, żebym cię słuchała. Idę z tobą niewyspana, zmęczona, brudna w góry, a ty mówisz, że może dalej będę współpracowała z Janosikiem?
- Przepraszam - powoli podszedłem do Justyny, ująłem jej dłoń i pocałowałem ją.
- Całujesz mnie w rękę, a myślisz o tamtej? - Justyna wyrwała się robiąc krok w tył.
- Chodźmy do zameczku, tam wyjaśnię ci, po co tu przyszliśmy - prosiłem Justynę.
- Powiedz mi teraz!
- To tylko kilka minut drogi - wskazałem w dół. - Chyba nie cofniesz się, kiedy zaszłaś tak daleko?
Justyna zrobiła niezadowoloną minę, ale poszła za mną. Tak jak zapowiadałem, nie minęło dziesięć minut, jak dotarliśmy do ruin zameczku. Tak pisze się o tym miejscu w przewodnikach, ale oba te słowa to przesada. Z ruin to jest tu tylko kilka ledwo widocznych murów. Nie jest to zameczek, lecz schronienie wykorzystywane zapewne przez miejscową ludność w razie najazdu.
Jest to punkt naturalnie obronny, bo otoczony z trzech stron stromym zboczem, a z czwartej skałami przypominającymi mury. Była tu niewielka kapliczka poświęcona świętej Kindze, drewniane schodki prowadzące na skalną platformę, z której rozciągał się widok na okoliczne góry i dolinę.
Już od jakiegoś czasu towarzyszył nam pomruk nadchodzącej burzy, a nad naszymi głowami piętrzyły się ciemne, kłębiaste chmury.
- No, ładnie! - Justyna patrzyła w niebo.
Pokazałem jej niewielką wnękę w skałę, w dole ze ścianami z cegieł i kamieni. Pierwszy tam zeskoczyłem i pomogłem Justynie zejść. Kiedy przemykaliśmy pod gałęziami młodego klonu, o jego liście zaczęły uderzać pierwsze, ciężkie krople deszczu. Powietrze nad nami jęknęło rozdarte błyskawicą, a w uszach długo jeszcze szumiało po tym potwornym huku.
Wcisnęliśmy się do wnęki płytkiej najwyżej na dwa metry i szerokiej na metr. Siłą rzeczy musieliśmy przytulić się, więc objąłem Justynę, żeby było jej cieplej. W końcu zdjąłem bluzę, pod którą miałem jeszcze drugą koszulę, ze specjalnego „oddychającego” materiału i podkoszulek.
Podałem ubranie towarzyszce, założyłem wełnianą czapeczkę i spokojnie przyglądałem się burzy szalejącej wokół nas.
- O co chodzi z tym miejscem? - cicho zapytała Justyna zakładając moją bluzę.
- To górskie refugium i te okolice są związane ze świętą Kingą, a postać w koronie na obrazie to właśnie ona.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ŚWIĘTA KINGA I CASTRUM PYENINY * ROZBÓJNIK W WYOBRAŹNI *
SKARB BUNTOWNIKÓW * ODWIEDZAMY Z JUSTYNĄ ZIELARZA *
UROCZYSTA KOLACJA * PRZEMIANA PANI TEKLI * WRÓBELEK RYCHO * NIESPODZIEWANY GOŚĆ
Pewnie zwiedzając kopalnię soli w Wieliczce słyszeliście podanie o tym, jak za węgierską księżniczką do Polski „przyszła sól”. Kinga miała wrzucić do żupy solnej na Węgrzech swój pierścionek, który w cudowny sposób odnaleziono w Wieliczce. Opowieść ta dotyczy córki króla węgierskiego Beli IV i Marii cesarzowej bizantyjskiej. Urodziła się ona w 1234 roku i już jako kilkuletnia dziewczynka została poślubiona księciu Bolesławowi Wstydliwemu. Kinga wychowana w kulcie czystości i dziewictwa wyprosiła u męża, by żyli ze sobą jak brat z siostrą. Po śmierci męża, w 1279 roku, Kinga ufundowała w Sączu klasztor klarysek, w którym mieszkała do śmierci w 1292 roku. Ksiądz Piotr Skarga pisał o niej, że „Służyła pokornie wszystkim siostrom, tygodnia swego pilnując i naczynia umywając, sierot wiele opatrywała, ubogim pogrzeby sprawowała i matką wszystkim utrapionym była”. W 1252 roku Bolesław Wstydliwy zapisał żonie w wieczyste posiadanie prawie całą ziemię sądecką.
Związki Kingi z górskim refugium według legend były bardzo silne. Święta Kinga ściekając przed Tatarami najpierw schroniła się na Spiszu. Towarzyszyły jej zakonnice, a Tatarzy dowiedziawszy się o jej obecności, zaczęli jej poszukiwać spodziewając się cennych łupów. Księżna poprowadziła uciekinierów właśnie do pienińskiego zamku. Słysząc pogoń rzuciła za siebie grzebień, a za nią wyrosły gęste lasy. Znowu wrogowie dogonili zakonnice i Kinga pozbyła się perłowego różańca, z którego wyrosły Pieniny. W końcu z rozbitego lusterka powstał Dunajec, a święta Kinga schroniła się w górskim zamku. Jan Długosz w „Historiae Polonicae Libri XII” pisze o tym miejscu jako o „Castrum Pyeniny”. Tatarzy dotarli pod mury zamku, próbowali go zdobyć, ale wobec murów ze skał byli bezsilni. Legendy przypisują świętej Kindze przywołanie burzy i czarnej mgły, która przegnała najeźdźców. W baśniach wspominano także o pieczarach pod zamkiem, długich na 300 stóp.
Archeolodzy z Uniwersytetu Jagiellońskiego wykonywali tu badania i datowali powstanie zamku na XV wiek, ale przecież nie można wykluczyć, że i wcześniej miejscowa ludność kryła się w tym trudno dostępnym miejscu, świetnie przez naturę ufortyfikowanym i zamaskowanym. Długosz wspominał także, że owo „castrum Pyeniny” było gródkiem z wałem ziemnym i palisadą.
- Jaki jest związek świętej Kingi z obrazem i opowieścią tego zbója Kosidły? - zapytała Justyna.
- Pamiętasz, kto na obrazie szedł tą ścieżką pod zamkiem w Czorsztynie? - podpowiadałem jej.
- Rozumiem, że ta postać z koroną to święta Kinga, ale czemu ona?
- Chodzi o skarby z klasztoru. Jedna z legend o świętej Kindze opowiada, że ukryła ona cenne precjoza w górskim zamku - gdzieś tu. Według historyków, ten zameczek został wybudowany przez wojska węgierskiego króla Macieja Korwina, którego zaciężna armia organizowała takie schronienia jako bazy wypadowe i zaopatrzeniowe. Tak więc z zameczkiem związane są opowieści o skarbie.
- I co?
- Przypomnij sobie, co głosił napis na odwrocie? „Śmierć łotra była weselem, na które każde z nich przyszło po swój skarb. Każde miało tę samą drogę i każde swoją legendę. Znajdziesz mnie tam, gdzie oddałem duszę Bogu, w mej ostatniej warowni, pod cisem i trzema kluczami”. Zwróć uwagę na zwrot: „każde z nich przyszło po swój skarb”. Kto, jak nie postaci namalowane pod zamkiem? Ze wszystkimi związana jest legenda o jakimś skarbie.
- Czy udało ci się rozszyfrować pozostałe osoby?
- Harnaś to niewątpliwie Janosik, tylko o jakie związane z nim miejsce może chodzić, tego nie wiem. Mnich ze skrzydłami to brat Cyprian z Czerwonego Klasztoru. W jego przypadku nie wiem, jaki to mógłby być skarb?
- Masz więc pewną tylko jedną osobę - świętą Kingę. To trochę za mało i może twoja teoria jest nic nie warta?
- Jest druga postać - uśmiechnąłem się. - Kat ciągnący jakiegoś wesołka na postronku. Wiesz, kto to jest? To Kostka-Napierski prowadzony na śmierć. Przecież w starych kronikach wyraźnie podkreślano, że zachowywał się jak lekkoduch, prawie do samego tragicznego końca.
- I on też zostawił jakiś skarb?
- W relacjach z oblężenia nic nie wspominano na ten temat, ale wysłał przecież ludzi po zakup prochu i kul. Miał na Śląsku organizować zaciąg niemieckich najemników. Przecież musiałby im zapłacić przynajmniej zaliczkę, ale wiemy, że żadni najemnicy nie nadeszli.
- Mogli wystawić Kostkę-Napierskiego do wiatru - zauważyła Justyna.
- To możliwe, że Kostka-Napierski natrafił na podobnego do niego fanfarona, ale najemnicy w owych czasach skoro brali pieniądze, to zlecenie wykonywali. Inaczej, używając współczesnej nomenklatury, straciliby markę. Myślę, że Kostka-Napierski miał fundusze na wykonanie swojego zadania: dywersji na tyłach wojsk królewskich interweniujących na Ukrainie. Może wszystko wydał, a może ukrył?
- Tylko gdzie?
- Na zamku w Czorsztynie, zamknięty w oblężeniu. Przecież tam, w czasie potopu szwedzkiego, umieszczono skarbiec królewski.
- Skoro tak, to czy słyszałeś lub czytałeś legendę o złocie ukrytym przez Kostkę- Napierskiego?
- Nie.
- Mimo to uważasz, że on coś ukrył?
- Tak.
- I nikt o tym nie wiedział?
- Wiedział. Musisz tylko uruchomić swoją wyobraźnię.
Justyna oparła się o skałę, zamknęła oczy i wolno oddychała.
- Nic - oświadczyła po chwili.
- Nie otwieraj oczu, tylko wyobraź sobie górala.
- No - Justyna uśmiechnęła się. - Kierpce, portki, biała koszula, kapelusik z muszelkami i ciupaga. Obok ławeczka z oscypkami.
- A na ciupadze napis: „Pamiątka z Mazur” - roześmiałem się. - Skup się. Chodzi mi bardziej o rozbójnika, drobnego łotrzyka.
- Czemu akurat takiego?
- Bo to ich Kostka-Napierski zaciągnął do swojej kompanii, z nimi opanował zamek i tam się bronił.
- Mam go! - Justyna wciąż była rozpogodzona.
- Teraz pomyśl chwilę. Kostka-Napierski ma kufer, mieszek z pieniędzmi. Na zamku, w trudnych chwilach oblężenia czegoś takiego nie da się ukryć. I to ci rozbójnicy zdradzili swojego dowódcę i wydali w ręce oficera wojsk biskupa krakowskiego. Czemu?
- Dla tego złota? Przecież też mogli stanąć przed sądem.
- Ale nie stanęli, wyszli wolni. Taką zawarli umowę z dowódcą wojsk biskupich.
- I co dalej? - Justyna otworzyła oczy.
- Czytałaś „Wyspę Skarbów”?
- To coś o piratach, ale takie klimaty nigdy mnie nie pociągały.
- Autor opisał, jak kapitan Flint zabrał kilku członków załogi na wyspę, razem z nimi ukrył złoto, a następnie zabił kumpli, do tego wykorzystując ich jako wskazówki do odnalezienia skrytki.
- Drań.
- Mentalność rozbójników z Karaibów czy spod Tatr jest taka sama. Powstańcy Kostki-Napierskiego byli zamknięci w zamku. Nie mieli szans na wyrwanie się z pułapki. Ich dowódca twierdził, że wkrótce nadejdą posiłki. Może mamił ich nadejściem armii kozackiej, może węgierskiej? Jednak nikt nie przychodził. Górale postanowili ratować głowy i zrzucić cała winę na niego. Przecież Kostka-Napierski działał oficjalnie twierdząc, że jest królewskim oficerem organizującym zaciąg piechoty. Oni, górale, działali w dobrej wierze i chcieli służyć królowi, a zostali oszukani.
- Powiedzmy, że im uwierzono.
- Musiano, bo wystąpienie Kostki-Napierskiego było groźnym precedensem, a nie wiedziano, co się za nim kryje. Musiano jak najszybciej stłumić bunt. Kiedy górale uratowali głowy, postanowili zadbać o kiesę. Odebrali złoto dowódcy i ukryli je na zamku. Musieli to zrobić w jednym miejscu i znanym tylko komuś, komu ufali.
- Czemu chcieliby ukrywać swój łup i powierzać skarb tylko jednemu człowiekowi? - powątpiewała Justyna.
- Jakiś czas temu zajmowałem się rozwiązaniem pewnej zagadki na Wyspie Sobieszewskiej, zwanej też „Wyspą Skarbów”. Tam, w 1945 roku, przez ostatnie miesiące wojny było odciętych przez Armię Czerwoną kilkadziesiąt tysięcy cywilów i żołnierzy. Po kapitulacji Trzeciej Rzeszy Rosjanie kazali opuścić im wyspę i zorganizowali jeden punkt filtracyjny, w którym dokładnie przeszukiwali bagaże uciekinierów. Ci, wiedząc o tym, zawczasu zakopywali swoje kosztowności i cenne przedmioty na wyspie. Polska ludność, która tam później zamieszkała, odnajdywała właśnie te schowki. Górale broniący się na czorsztyńskim zamku też podejrzewali, że zostaną przeszukani, więc schowali to co mieli najcenniejszego.
- I myślisz, że odzyskali swój depozyt?
- Myślę, że nie, bo nie przeżył człowiek, który go ukrył.
- Kto taki?
- „Marszałek” Łętowski został skazany na śmierć i wyrok wykonano, a jemu jednemu wszyscy ci zbóje mogli zaufać.
- I ten skarb jest na zamku w Czorsztynie?
- Nie.
- To zupełnie cię już nie rozumiem - Justyna patrzyła na mnie zdziwiona. - Przecież sam sobie przeczysz.
- Postaraj się przypomnieć sobie, co było na obrazie i czego dotyczył napis na odwrocie.
Justyna bezradnie wzruszyła ramionami.
- Jestem zbyt zmęczona, żeby rozwiązywać zagadki - oświadczyła.
Burza, która szalała nad nami, odeszła dalej, ale zbliżała się kolejna, a może to ta sama kręciła się w kółko wśród gór? Sam czułem zmęczenie, a deszcz szumiał usypiająco. Przytuliłem Justynę i tak zasnęliśmy.
Obudził mnie świergot ptaków. Ostrożnie rozprostowałem zdrętwiałe nogi. Nad nami było błękitne niebo i mocno świeciło stonce, którego promienie odbijały się od perlistych kropel na liściach klonu przede mną. Spojrzałem w prawo na Justynę. Spała podkuliwszy nogi, prawie cała kryjąc się pod moją bluzą. Głowę oparła o moje ramię i kiedy na nią patrzyłem, jej rude włosy delikatnie łaskotały mnie w nos.
- Co się stało? - Justyna wyprostowała się i przecierała oczy.
- Już czternasta - powiedziałem patrząc na zegarek. - Czas wracać do Torbasów.
- Rany, ciekawe, co przez ten dzień nawyrabiał Janosik?
Nie odpowiedziałem. Pomogłem Justynie wstać, wyszliśmy z dołu. w którym była niewielka jamka. gdzie ukryliśmy się przed burzą. Z Góry Zamkowej schodziliśmy niebieskim szlakiem do żółtego, a nim z powrotem do Sromowców. Szliśmy mniej niż godzinę i o ile Justyna nie mogła się doczekać, aż dojdziemy do przystanku, ja podziwiałem skały Wąwozu Szopczańskiego, potem wspaniały widok na Dunajec i Czerwony Klasztor.
Dotarliśmy do przystanku, ale wtedy coś mi się przypomniało.
- Masz dowód osobisty? - zapytałem Justynę.
- Zawsze noszę ze sobą dokumenty i parę złotych - odpowiedziała.
- Idziemy - pociągnąłem ją w kierunku kładki na Dunajcu, po której można było przejść do Czerwonego Klasztoru.
Justyna już chyba poddała się mojemu szaleństwu i nie protestowała. Bez problemu przeszliśmy na drugą stronę granicy. Tam nikt nie zatrzymywał mnie, kiedy szedłem do domku pana Paula. Staruszek siedział przed swoim domkiem i jadł jabłko scyzorykiem odkrawając sobie plasterki owocu. Przywitałem się z nim i przedstawiłem mu moją towarzyszkę.
- Cieszę się, że przyszedłeś - powiedział pan Paul. - Czy lekarstwo działa?
Justyna patrzyła na mnie zaskoczona, o czym staruszek mówi. Też nie byłem pewny, czy chodziło mu o zioła, czy uznał Justynę za lek na moje problemy.
- Nie każdy lek działa od razu i wiele zależy od woli samego chorego - odpowiedziałem wymijająco.
- Też prawda - pan Paul pokiwał głową. - Wie pan, czemu chciałem pana zobaczyć?
- Nie - przyznałem.
- Nie chciałem mówić o tym przy młodych, ale ja widziałem skarb Janosika. Siadajcie - wskazał na ławeczkę. - Młodość często myśli, że bogactwo daje szczęście, ale ja wiem, że wcale tak nie jest. Urodziłem się przed wojną na Śląsku. Po niemieckiej stronie granicy, po której obu stronach mieszkali ludzie myślący, że są Niemcami, Polakami, a w sumie to najbardziej Ślązakami.
Takie to były czasy, że należałem do Hitlerjugend, a potem wybuchła wojna. Do Wehrmachtu trafiłem pod koniec 1943 roku. Wiadomo było, że nic nie zatrzyma aliantów na Zachodzie i bolszewików na Wschodzie. Zimą 1944 roku wysłano mnie do batalionu specjalnego. Dziwiłem się, że po tak krótkim szkoleniu mam trafić do jakiejś elitarnej jednostki. Wie pan, czym miałem się zajmować?
- Domyślam się - smutno pokiwałem głową.
- Właśnie - staruszek głęboko westchnął. - Pewnego dnia dowiedziałem się, że jadę na akcję. To było w Polsce. W jakimś miasteczku pewna polska rodzina ukrywała rodzinę żydów. Gestapo dowiedziało się o wszystkim dzięki donosowi sąsiada. Podobno sąsiedzi od dawna byli skłóceni. Wtedy mówiono o bolszewikach, że to żydokomuna. Donosiciel przestraszył się, że jego sąsiad za te ukrywanie będzie miał fory u nowej władzy i zawczasu postanowił załatwić problem. Tak mówili koledzy z plutonu. Dowódcą był u nas człowiek, który służył w jednostkach okupacyjnych od 1939 roku. Wieczorem podjechaliśmy pod kamienicę, otoczyliśmy ją i zaczęliśmy wyprowadzać wszystkich mieszkańców na ulicę. Na parterze ktoś w mieszkaniu miał pianino i kilkuletnia dziewczynka uczyła się gry. Oficer wybił okno w pokoju i kazał jej grać marsz triumfalny z „Aidy”. Zapowiedział dziewczynce, że jeśli pomyli choćby jeden dźwięk, to on zastrzeli jej rodziców. Żebyście słyszeli, jak ona wtedy pięknie grała. Na środek ulicy wyprowadzono tych żydów, ludzi, którzy ich ukrywali, i donosiciela. To miał być mój chrzest bojowy i to ja miałem pierwszy strzelić do żyda, człowieka w wieku, w którym teraz jestem. Widziałem przyrządy celownicze i starałem się nie patrzeć na jego twarz. Dowódca krzyczał mi nad uchem: „Ognia!”, a ja nie potrafiłem nacisnąć spustu. Za co miałem zabić człowieka, którego pierwszy raz widziałem na oczy i który nic mi nie zrobił? Oficer sam strzelił z pistoletu i powiedział, że stanę przed sądem polowym. Reszta plutonu wykonała swoje zadanie. Wie pan, że przez cały czas ta dziewczynka grała? Żaden strzał, który przecież mógł być wymierzony w jej rodziców, nie zmylił jej. Ona tak pięknie grała, a potem nad nami zagrzmiały basem silniki sowieckich bombowców. Zaczęli bombardować miasteczko. Wszyscy uciekali, ja też biegłem przed siebie. Zdezerterowałem...
Staruszek na chwilę umilkł. Rękawem koszuli otarł łzę w oku.
- Szedłem lasami, nocą, ukrywałem się w zagajnikach - pan Paul kontynuował opowieść, - Nie wiem, czy mnie szukali, czy mieli ważniejsze problemy na głowie. Szedłem przed siebie mając nadzieję, że kiedyś spotkam partyzantów, a ci rozbroją mnie i pozwolą mi wrócić do domu, Ludzie dawali mi chleb, kawałek słoniny, wódkę, ale nikt nie chciał mnie przechować, ukryć. Byłem jak zaraza, której nikt nie chciał. Tak zabłąkałem się w te okolice. To było gdzieś na północ od Dunajca, kiedy nocą znalazłem jakąś szczelinę, wczołgałem się do niej, żeby było mi cieplej. W środku zapaliłem zapałkę i zobaczyłem jakiś szkielet w ładnym stroju. Myślałem, że mi się przewidziało. Siedziałem wystraszony pod ścianą i nie mogłem się ruszyć. Było mi zimno i bałem się. W końcu wyjąłem latarkę i włączyłem ją. To wyglądało jak grobowiec jakiegoś górskiego rozbójnika, w którym złożono skarby. Nagle w środku wojny stałem się przeraźliwie bogaty, ale co z tego? Chyba wtedy oszalałem. Wyszedłem z tej nory i szedłem przed siebie przez śnieg, aż padłem gdzieś. Obudziłem się w jednym z góralskich domów, tu niedaleko. Tej chaty już nie ma. Ci dobrzy ludzie ukryli mnie potem w jakiejś jaskini. Ich chatę spalili wycofujący się Niemcy, a ich samych zabili bolszewicy. Jakoś tak wyszło, że po wojnie tu się przytuliłem i nigdy już stąd nie odszedłem. Pan i Janosik chcecie znaleźć to miejsce ze skarbami, prawda?
- Prawda - odpowiedziałem.
- Nie wiem, gdzie to było. Pewny jestem tylko, że to gdzieś na północ od Dunajca i że to widziałem. Jest jeszcze coś... Czy znalezienie tych skarbów uczyni pana szczęśliwym?
- Nie.
- To dobrze. Jak pan odkryje to miejsce, to niech pan tu do mnie przyjedzie.
- Obiecuję.
Pożegnaliśmy się i powoli wróciliśmy na polską stronę. Justyna milczała.
Najbliższy busik odchodził za godzinę, więc zaprosiłem Justynę na obiad do restauracji. Pewnie w sezonie turystycznym był tu tłum turystów. Dziś, o tej porze byliśmy jedynymi klientami.
Podobno burze zniechęciły ludzi do górskich wycieczek. Zjedliśmy pyszny, domowy obiad i odjechaliśmy autobusem do skrzyżowania przy wjeździe do Czorsztyna. Ze wsi pomaszerowaliśmy przez łąki do Torbasów. Nie rozmawialiśmy o obrazie, Janosiku, zagadce. Justyna zachowywała się prawie jak nastolatka zrywając kwiaty, chichocząc, kiedy opowiadałem jej zabawne historie, jakie przeżyłem. Kiedy w końcu zjawiliśmy się w Torbasach, na schodach dworu czekał na nas komitet powitalny - wszyscy mieszkańcy, Marcysia i Baca.
- Co się z wami działo? - dopytywał się Miki.
- Gdzie państwo zniknęli? - pani Tekla patrzyła raz na mnie, raz na Justynę.
Marcysia i Baca tylko uśmiechali się i wysyłali sobie porozumiewawcze spojrzenia.
- Byliśmy na długiej wycieczce w górach - wyjaśniałem. - Zaskoczyła nas burza i musieliśmy spędzić tam więcej czasu niż planowaliśmy. Czy wszystko do przyjęcia gotowe?
- Daj tylko sygnał, żeby wydawać pieczyste - Arnold zacierał ręce.
- A czy on przyjdzie? - pani Tekla była zaniepokojona. - Ten, który dał mi kwiaty, czekoladki i kolczyki?
- Tak - zapewniałem ją. - Spotkajmy się za godzinę w jadalni - zaproponowałem.
Cała gromadą wchodziliśmy po schodach na piętro.
- Kolczyki? - Justyna odwróciła się do mnie. - Nie przesadzasz i czy wiesz, co robisz?
- Miałaś mi zaufać - przypomniałem jej.
Więcej już z nikim nie rozmawiałem. Miałem ochotę się wykąpać i choćby chwilę poleżeć na miękkim łóżku. Najpierw sprawdziłem, czy Janosik nie buszował w moim pokoju. Na szczęście nie.
Punktualnie zszedłem do jadalni. Zgodnie z moimi sugestiami Witek i Miki ustawili stół pod ścianą, bo miał on służyć za bufet, na którym spoczywały wszystkie smakołyki. Arnold założył wytrzaśnięty nie wiem skąd frak, białą koszulę i turkusową muchę. Włosy umodelował żelem.
Witek i Miki byli ubrani w marynarki. Baca miał na sobie tradycyjny strój góralski, a Marcysia modne spodnie i koszulę z długim kołnierzem.
Wejście Justyny wywołało szok. Jej krwistoczerwona suknia z głębokim dekoltem z przodu i na plecach trzymała się na dziewczynie tylko dzięki cieniutkim ramiączkom. Na szyi zawiesiła srebrny wisiorek z rubinowym oczkiem. Rude włosy upięła w misterny kok. Uśmiechnięta niczym gwiazda filmowa stanęła w progu opierając jedną rękę o framugę, drugą na biodrze.
- Co tak cicho? - zapytała.
- Zatkało nas - wykrztusił Miki.
- Słyszałam, że to ma być uroczyste przyjęcie.
Ponad ramieniem Justyny zobaczyłem, że do holu, powoli, niepewnym krokiem wyszła pani Tekla. Szybko chwyciłem Justynę pod ramię.
- Zrób miejsce bohaterce tego wieczoru - szepnąłem dziewczynie do ucha.
Przeszliśmy na bok i z ciekawością patrzyliśmy na wejście. Justyna wyglądała pięknie, ale przemiana pani Tekli była oszałamiająca. Znaliśmy ją jako kobietę o zasmuconym wzroku, ubraną schludnie, ale bez odrobiny ekstrawagancji. Nigdy nie widziałem u niej biżuterii czy makijażu.
Teraz stała przed nami dama. Jej biała suknia sięgała prawie do ziemi. Miała odsłonięte ramiona i rękawiczki zakrywające także przedramiona. Włosy rozpuściła i teraz zobaczyliśmy, jak były wspaniale lśniące. Twarz pani Tekli promieniała, a subtelny makijaż podkreślał jej urodę. Trochę speszyła się naszą reakcją. Jej wzrok na dłużej zatrzymał się na Arnoldzie, który zamarł w pół kroku z butelką wina w ręce. Poczułem, że Justyna trąca mnie łokciem w bok. Spojrzałem na moją towarzyszkę, a ona posłała mi promienny uśmiech.
- Arnold! - zawołałem. - Czyń honory i podaj nam wino. Włącz też muzykę.
Ze starego magnetofonu kasetowego popłynęły łagodne dźwięki walców.
- Przepraszam - powiedziałem do Justyny i podszedłem do pani Tekli. - Pierwszy taniec będzie należał do mnie - oświadczyłem kłaniając się.
- Ja dawno nie tańczyłam... - broniła się moja lokatorka.
- Nie przyjmuję tego do wiadomości - nie ustępowałem
Dobrze, że moja ciocia miała w swojej biblioteczce poradnik tańca towarzyskiego i to jego tytuł na grzbiecie natchnął mnie do zorganizowania tego party. Nie ukrywam też, że w wolnej chwili przypomniałem sobie podstawowe kroki. W moim planie nie było miejsca na jakakolwiek gafę.
Pani Tekla była pełna obaw, ale okazała się świetną partnerką. Dźwięki muzyki, nastrój jadalni, obecność szczęśliwej pani Tekli sprawiały, że wokół aż czuło się podniosłą atmosferę.
Miękko, niczym nieśmiała nastolatka, trzymała dłoń na moim ramieniu, ale poruszała się jak kobieta w pełni świadoma siły swojego ciała i tego jak powinna wyglądać w tańcu. Nie zauważyłem, kiedy muzyka umilkła i rozległy się brawa. Szybko rozejrzałem się. Nikt oprócz nas nie tańczył, za to współ lokatorzy stali wokół środka jadalni.
- Zatańczyliście, jakbyście to ćwiczyli od zawsze - stwierdził Witek.
Zmieniliśmy muzykę na odrobinę nowocześniejszą. Tym razem to Miki tańczył z panią Teklą, Baca z Witkiem wymieniali się tylko Marcysia i Justyną. Ja zająłem się stołem. Arnold naprawdę postarał się. Przygotował doskonałe dania: ragout wołowe z pieczarkami, schab ze śliwkami, pierś kaczki w sosie borówkowym, comber barani w śmietanie, a na moje szczególne życzenie i zestawy sałatek - to z myślą o Justynie. Pani Tekla upiekła szarlotkę z miodem i orzechami, sernik krakowski i wiedeńskie babeczki z kremem. Tego było aż nadto dla stada obżartuchów, a ja postanowiłem tego wieczoru me żałować sobie niczego. Wszyscy widząc moje zaangażowanie przy stole, też postanowili sobie zrobić przerwę. Nastąpił moment, kiedy życie towarzyskie skupiło się w salonie. Tam Arnold zbierał laury za kulinarne dzieła, jakie nam serwował. Wyrwałem się na ławeczkę. Miałem pół kromki chleba, specjalnie z myślą o moim skrzydlatym przyjacielu. Nie zawiódł mnie i pojawił się. Trochę przy tym ćwierkał, jakby oburzony, że nie było mnie w porze obiadu.
- To twój kolega? - Justyna wyszła do mnie niosąc talerz z sałatkami.
Ptaszek zerkał na nią podejrzliwie.
- Ona jest wegetarianką i nie zrobi ci krzywdy - powiedziałem.
- Może mi go przedstawisz? - Justyna zażartowała.
- Właśnie, jeszcze nie nadałem mu żadnego imienia. Jest książka Hanny Łochockiej „O wróbelku Elemelku”. ale ten „Elemelek” brzmi mało poważnie i nie oddaje sedna charakteru mojego towarzysza. Niech będzie Rycho.
- Rycho?! - Justyna wybuchnęła śmiechem. - Czemu?
- W filmie „Miś” tajemniczy pan minister mówi do Ryszarda Ochódzkiego: „Lubię cię, Rychu. Wszystkie Ryśki to fajne chłopaki”.
- Co zrobisz, kiedy pani Tekla zacznie dopytywać się o obiecanego jej gościa? - głos Justyny spoważniał.
- Powiem, że to ja.
- Będzie zawiedziona.
- A na kogo ona czeka?
Justyna wcześniej nie chciała mi opowiedzieć historii pani Tekli, ale zrozumiała, że teraz nie ma już wyjścia.
- Pani Tekla pochodzi z Krakowa. W klasie maturalnej wyjechała na wycieczkę do Zakopanego i poznała na niej jakiegoś młodego górala. Zakochała się w nim taką młodzieńczą, pełną namiętności miłością. Góral, a jakże, skorzystał z okazji, ale potem przepadł jak kamień w wodę. W dodatku powiedział, że mieszka we dworze w Torbasach i że jak go nie będzie, to ma tu na niego czekać. Pani Tekla wróciła do Krakowa, skończyła studia, była nauczycielką, ale co jakiś czas tu przyjeżdżała i pytała o tego górala. Kiedy zmarli jej rodzice, stwierdziła, że musi odnaleźć ukochanego i przybyła do Torbasów z trzema walizkami bagażu - całym swoim majątkiem. Twoja ciocia przygarnęła ją i pozwoliła tu mieszkać. Pani Tekla pracowała w szkole, ale ciężko chorowała, a jak wróciła ze szpitala, szkołę zlikwidowano i ona została bez pracy. To ją dobiło. Trwała w takim marazmie od kwietnia, aż ty się tu zjawiłeś i zacząłeś robić rewolucję. Teraz wystąpisz jako młody góral?
- Nie.
- Powiedz mi, co zrobisz? Rozumiesz, że możesz ją skrzywdzić?
- Tak, ale powiem jej prawdę.
Justynie widelec wypadł z ręki, kiedy to usłyszała.
- Jesteś wariatem! - stwierdziła. - Tak jej nie wyleczysz.
- Na samotność nie ma leku - odpowiedziałem wstając.
Poszedłem do salonu. Zobaczyłem teraz, że Arnold podaje pani Tekli kieliszek wina, a reszta objada się ciastami. Witek spojrzał na mnie, a ja dałem mu znak, żeby zaczęli z Mikim swoje harce.
Obaj szybko zrobili takie zamieszanie, że wszyscy nagle staliśmy się aktorami w jakiejś grotesce rodem z komedii okraszonych angielskim poczuciem humoru. Bawiliśmy się świetnie, nawet pani Tekla poddała się temu nastrojowi. Wybuchała śmiechem, by natychmiast zakryć usta, jakby chciała zdusić w sobie całą wesołość. Witek i Miki stanęli na wysokości zadania i po dwudziestu minutach bolały nas brzuchy od śmiechu. Nie spodziewałem się, że zabawa w teatr i zadania aktorskie mogą aż tak zmuszać grających do odsłonięcia swojego prawdziwego oblicza.
- Idziemy tańczyć! - przerwałem te harce.
Chwyciłem panią Teklę za rękę i porwałem ją do jadalni. Specjalnie wybrałem długą balladę śpiewaną przez zespół heavy metalowy. Wokalista śpiewał, żeby nie przejmować się tym, co robią inni, co o nas wiedzą i myślą.
- Panie Pawle - pani Tekla mówiła miękkim i ciepłym głosem. - Pan coś mi obiecał.
- Tak, że pozna pani tego, kto chciał panią wyrwać z tego pokoju samotności.
Poczułem jak plecy pani Tekli prężą się, jakby chciała mi się wyrwać. Nie pozwoliłem jej się odsunąć nawet na centymetr.
- Co pan takiego mówi? - była trochę wystraszona.
- Chciałbym pani powiedzieć prawdę. To byłem ja.
- Co?
- Żaden duch nie przynosi kwiatów, a ja po prostu chciałem, żeby pani czuła, że ją ktoś lubi. Tak normalnie nie wzięłaby pani nic ode mnie. Nie chciała pani ze mną rozmawiać, a ja bardzo chciałem panią poznać. Niech mi pani teraz odpowie na pytanie. Czy prawdziwą panią Teklą była ta wystraszona kobieta, która nie chciała mi otworzyć drzwi? Czy to była ta istota promieniejąca radością, kiedy otrzymywała kwiaty? A może to jest ta wspaniała kobieta, z którą teraz tańczę? Ta, od której wzroku nie odrywa Arnold. Chciałby z panią zatańczyć, a boi się. Tylko czego?
Bałem się tej chwili jak najgorszego wroga, żołądek ściskała mi jakaś niewidzialna pięść. Słyszałem przedostatnią zwrotkę piosenki i wiedziałem, że zbliża się decydujący moment. Pani Tekla dyskretnie obejrzała się na Arnolda, a ten nagle zarumienił się. Moja partnerka natychmiast spojrzała mi w oczy, a ja nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
- Pan się śmieje ze mnie? - usłyszałem nutkę złości.
- Jestem bardzo szczęśliwy.
- Czemu?
- Bo zwróciła pani uwagę na Arnolda.
- Pan bawi się w swata?
- Nigdy nie miałem takiego zamiaru. Sam siebie jeszcze nie wyswatałem.
Pani Tekla roześmiała się i wiedziałem, że odniosłem zwycięstwo. W dworku nikt już nie miał być takim, jakim był poprzednio.
- Arnold się męczy swoją nieśmiałością - szeptałem pani Tekli na ucho. - Nie obrazi się pani, jeśli trochę go zmobilizuję, żeby poprosił panią do tańca?
- Niech pan tylko włączy tę ostrą melodię.
- Tak jest!
Piosenka skończyła się, podszedłem do magnetofonu, żeby jeszcze raz puścić tę samą melodię, obejrzałem się na środek jadalni, a tam pani Tekla już tańczyła z Arnoldem. Właściwie to ona go prowadziła, ale wyraz zadowolenia na twarzy poety najlepiej oddawał jego nastrój.
Zauważyłem, że Justyna stojąc w progu jadalni daje mi znaki, żebym do niej podszedł.
- Ktoś się do nas dobija - wyjaśniła, kiedy stanąłem obok niej.
Razem podeszliśmy do drzwi. Otworzyłem je.
- Oto i nasz nowy pan we dworku - zobaczyłem profil pana Marcelego.
W świetle lampki nad frontonem doskonale widziałem, do kogo to mówił.
To była Ona.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
PANTA REI * TRENING W DESZCZU * POGADUSZKI U GÓRALA *
LEGENDA O MŁYNARZU I JANOSIKU * WYPROWADZKA MAGDY * PRZEDSTAWIENIE W NIEDZICY
Deszcz siąpił, a ona stała ze zmoczonymi jasnymi włosami przenosząc wzrok raz na mnie, raz na Justynę. Ta rozpoznała, kto przed nami stoi, bo przecież widziała zdjęcia mojej byłej sympatii. Mimo to Justyna nie odsunęła się ode mnie.
- Wpuścisz mnie, żebyśmy porozmawiali? - zapytała.
Widziałem, jak pan Marceli przygląda mi się z poważną miną.
- Wejdź - powiedziałem. - Dziękuję panu za pomoc - zwróciłem się do górala.
- Jeśli czegoś panu potrzeba, to ja jestem u siebie - zapowiedział pan Marceli i odszedł.
- Justyna - moja lokatorka wysunęła dłoń w kierunku gościa.
- Magda - usłyszała.
Pomogłem Magdzie zdjąć krótki płaszczyk.
- Chodźmy, zrobię ci coś do picia - zaproponowałem Magdzie.
Bez słowa wyjaśnienia przeprowadziłem ją przez jadalnię do kuchni, gdzie wszyscy przyglądali się jej nie kryjąc ogromnej ciekawości. Zamykając drzwi widziałem, jak mieszkańcy dworku obstąpili Justynę domagając się wyjaśnień.
Włączyłem czajnik, a do kubka sypnąłem dwie łyżki kawy, łyżkę cukru i z lodówki wyjąłem śmietankę.
- Widzę, że wciąż pamiętasz, jaką kawę lubię - Magda oparła się o szafkę i patrzyła na mnie z uśmiechem.
Zerkałem za okno. Bałem się spotkać z jej spojrzeniem, żeby nie wróciły dawne wspomnienia i żebym znowu nie został oczarowany błękitną barwą jej oczu. Zauważyłem, że była ubrana jak do pracy, w spódniczkę i żakiet, a do tego miała białą bluzkę z dekoltem. Na szyi wisiał srebrny łańcuszek z jakimś kunsztownym drobiazgiem.
- Po co tu przyjechałaś? - wykrztusiłem.
- Bo chcę z tobą porozmawiać.
- Jak mnie tu odnalazłaś?
- Dzięki twojemu szefowi. Telefon komórkowy masz wyłączony. Kawalerka w Warszawie stoi pusta. W ministerstwie nikt nie wiedział, gdzie jesteś. Dowiedziałam się, że straciłeś pracę. Jest mi przykro, ale... - podeszła do mnie - znajdziemy pracę dla ciebie. W Krakowie i... może znowu...
- To nam się nie uda - oświadczyłem.
- Tak cię uraziłam?
- Znasz to powiedzenie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki?
- Znam. Ile razy mówiłeś, że w ludzkiej naturze jest popełnianie błędów? Nie pozwól, żebyśmy go powtórzyli... - Magda przerwała, bo do kuchni wszedł Arnold.
Wśliznął się przez wąską szparę uchylonych drzwi, szepnął „Przepraszam” i skradając się na palcach niczym postać z komedii podszedł do piekarnika. Wyjął z niego tackę z czymś podłużnym owiniętym w srebrną folię i udając, że nie patrzy na Magdę wyszedł.
- Jesteś właścicielem tego dworku? - Magda zmieniła temat.
- Tak.
- A ci ludzie?
- To moi lokatorzy.
- Płacą czynsz?
- Jeszcze nie zbierałem pieniędzy - odparłem podając Magdzie kubek z kawą.
- Wiesz, że ten góral mówił o tobie „nowy dziedzic”? Naprawdę to wszystko należy teraz do ciebie?
- Ciocia zapisała mi w spadku dworek i park. Wieś należy do wolnych chłopów, a pan Marceli mówi tak na mnie, bo ma taki kaprys. To absolutnie nic nie znaczy.
- Wiesz, ile kasy dostałbyś za ten dworek?
- Nie wiem i nie obchodzi mnie to.
- Chcesz tu zostać?
- Może.
- A wiesz, że to dobry pomysł! Moglibyśmy tu zorganizować pensjonat dla krakowskich elit.
- Nic już więcej nie możemy robić razem - zapewniałem ją.
- Czemu? Czy naprawdę tak dużo zmieniło się przez ten tydzień?
- Zmieniło się już tydzień temu.
- To ta wiewiórka tak ci zawróciła w głowie?
Obejrzałem się i w tym momencie zobaczyłem zaglądającą do kuchni Justynę. Dostrzegłem, jak zmienił się wyraz jej twarzy, kiedy usłyszała aluzję do koloru swych włosów. Natychmiast wycofała się. Magda widząc moje spojrzenie zerknęła na drzwi i zrozumiała, że ktoś nas podsłuchiwał.
- Co to za bal? - Magda zmieniła ton głosu na weselszy. - Można się przyłączyć?
- Zorganizowałem to przyjęcie na cześć mojej lokatorki. Oczywiście możesz się przyłączyć, ale nie myśl, że przez to będę się tu dobrze bawił.
- Zobaczymy - Magda odstawiła kubek na blat szafki i lekko rozkołysanym krokiem ruszyła do jadalni.
Podążyłem za nią.
- To Magda, moja koleżanka - przedstawiłem ją wszystkim.
- Jakiś czas byliśmy ze sobą - Magda wtrąciła się. - Doszło między nami do drobnego zatargu Paweł obraził się i wyjechał. Trochę czasu zajęło mi odszukanie go...
Magda była osobą bardzo energiczną i potrafiła świetnie dostroić się do każdego towarzystwa, a nawet w pewnym momencie nad nim zapanować. Poznaliśmy się przypadkowo. Ona zajmowała się handlem nieruchomościami, jako wykształcona prawniczka, operatywna i piękna kobieta, doskonale dawała sobie radę w tej branży. Tym razem musiała sporządzić wycenę pewnego zabytkowego dworku pod Krakowem. Pojechałem tam z ramienia ministerstwa, żeby dopilnować, by sprzedaż przebiegła zgodnie z prawem i zachowano historyczne walory obiektu.
Teraz szybko znalazła wspólny język z Witkiem, który jakiś czas studiował i mieszkał w Krakowie. Nałożyłem sobie szarlotki i stanąłem w progu jadalni przy wyjściu do parku.
Wpatrywałem się w ścianę deszczu i starałem się bardziej słuchać tej melodii niż gwaru rozmów za moimi plecami. W końcu odstawiłem talerzyk i pomaszerowałem do swojego apartamentu.
Przebrałem się, wziąłem miecz i wyszedłem z dworku frontowymi drzwiami. Z garażu zabrałem jeszcze pochodnie, jakich w czasie przedstawień używali Witek i Miki. Były napełnione naftą.
Stanąłem na polanie, ociekający wodą. Trening zacząłem od krótkiej medytacji. Potem pół godziny ćwiczyłem. Relaksowały mnie chłód wieczoru, ruch i widok ostrza miecza przecinającego ścianę deszczu.
Kiedy wróciłem do dworku, od razu wyczułem, że coś jest nie tak. W jadalni panowała cisza.
Po jasnych obramowaniach widocznych przy framugach wejść do pokojów pani Tekli i Arnolda rozpoznałem, że lokatorzy tych pomieszczeń byli u siebie. Gwar głosów słyszałem z pokoju Justyny. U mnie w apartamencie paliło się światło.
- Gdzie ty byłeś? - zapytała Magda, która zawinięta w ręcznik wyjmowała kosmetyczkę z walizki leżącej na łóżku. - Jesteś cały przemoczony. Chcesz się zaziębić? A ten miecz... - trochę się zaniepokoiła widząc broń w moim ręku.
Z łazienki wziąłem ręcznik i starannie wycierałem ostrze. Magda zupełnie nie krępując się moją obecnością weszła pod prysznic. Zamknąłem drzwi łazienki i przebrałem się w suche ubranie. Potem usiadłem przy biurku w biblioteczce. Magda przyszła do mnie ubrana w sam szlafrok.
- Może połóżmy się spać i rano porozmawiamy? - zaproponowała przysiadając na poręczy mojego krzesła.
Właśnie na ten moment trafiła Justyna wchodząc do biblioteczki.
- Przepraszam - rzuciła speszona. - Chciałam tylko sprawdzić, czy już się rozgościłaś i czy Paweł wrócił.
- Był gdzieś ze swoim mieczem - Magda próbowała czule palcami przeczesać moje włosy, ale zirytowany odsunąłem głowę. - Okaże się, że w okolicy działa tajemniczy nocny zabójca - żartowała.
- Jak wszystko w porządku, to dobranoc! - Justyna zniknęła.
- Ta wiewiórka wyraźnie troszczy się o ciebie - Magda próbowała przesiąść się na moje kolana, ale ja gwałtownie wstałem.
- Tę noc możesz spędzić tu, bo nie wypada, bym cię teraz wyganiał na poszukiwanie hotelu. Mam nadzieję, że rano, po śniadaniu, wyjedziesz stąd i zostawisz mnie w spokoju.
- A gdzie ty będziesz spał?
Magda zalotnie uśmiechała się,
- Gdzieś tu - wskazałem na fotele w biblioteczce. - Teraz muszę wyjść coś załatwić.
- Co?
- Zakopać zwłoki - rzuciłem. - Przecież jestem seryjnym mordercą.
Zszedłem do kuchni, żeby zabrać jeszcze trochę z dań przygotowanych przez Arnolda i kawałków ciast pani Tekli. Niestety, spotkałem tu Justynę, która zmywała naczynia.
- Nie gniewaj się, ale uznałam, że w twoim pokoju będzie jej najwygodniej, a przy okazji... - Justyna mówiła rzeczowym tonem, który miał maskować to, jak bardzo była wściekła.
- Przestań - przyłożyłem palec do ust. - Możesz wierzyć mi lub nie, ale ja nie chciałem, żeby ona tu przyjeżdżała. Kazałem jej rano wyjechać. Teraz pójdę do pana Marcelego. Muszę przygotować go na spotkanie z jutrzejszą premierą.
Justyna nic nie odpowiedziała. Talerze z przekąskami zapakowałem w jednorazówki i ruszyłem do górala. Mimo późnej pory i deszczu siedział na werandzie przy lampie, z butelką nalewki i dwiema szklankami, talerzem kiełbasy i kilkoma kromkami chleba.
- Dobry wieczór! - przywitałem go wbiegając pod daszek. - Taka ulewa, a pan czekał na mnie?
- Wiedziałem, że pan przyjdzie - góral uśmiechnął się. - Jak tylko zobaczyłem tę ładną panią, która pytała o pana dziedzica, to zaraz coś mnie tknęło.
- Nie mówmy o niej - machnąłem ręką. - przyniosłem trochę smakołyków w sam raz dobrze komponujących się z tą nalewką.
- A co, kiełbasa już panu nie służy? Mam pyszną szyneczkę...
- Nie! Po prostu dużo nam zostało i szkoda, żeby się zmarnowało, a naprawdę wszystko jest pyszne...
Panu Marcelemu nie mieściło się w głowie, że gość może przychodzić ze swoim jedzeniem, ale w końcu przystał na ten mój „miastowy obyczaj”.
- No więc jak ją zobaczyłem, to zaraz pomyślałem, że pan będzie miał kłopoty - góral po pierwszym toaście kontynuował opowieść o Magdzie. - Wie pan, że kobita najbardziej za chłopem chodzi jak już dziecko w drodze. Pan to widział mi się jako człowiek, który przed czymś ucieka. Podchodzimy do dworu, pan otwiera drzwi i zaraz po panu widzę, że coś tu nie tak. Przyszykowałem nalewkę i tylko czekałem, kiedy pan przyjdzie, bo tam to chyba nie ma pan z kim napić się czegoś porządnego.
- Nie mam - przyznałem wznosząc toast. - Nie mówmy o tej kobiecie więcej.
- Jak się sprawuje Marcysia?
- Bardzo dobrze.
- A na Słowacji znalazł pan ślady Janosika?
- Tak, ale wie pan, że zastanawiam się, czy gdzieś tu w okolicy jest takie miejsce związane legendą z Janosikiem?
- Takich miejsc jest mnóstwo.
- A jakieś związane z Janosikiem i ze skarbem?
- Kiedyś bardzo lubiłem słuchać legend, które babcia opowiadała. Jedna z nich dotyczyła młyna na potoku, który wypływa spod Cisówki. Tam pewien Niemiec był młynarzem i mocno dawał się ludziom we znaki, bo straszne pieniądze chciał za zmielenie zboża. Stąd wielka bieda była u okolicznej ludności i wiele razy bywało, że ludzie różne zioła mieszali z mąką i tak placki piekli. Córka młynarza była zupełnie inna. Po kryjomu wynosiła z domu mąkę i rozdawała biednym. Jak ojciec to zobaczył - okrutnie sprał dziewczynę. W tamtych czasach tylko zbójnicy mogli takie krzywdy naprawić. Ale do młyna trudno było się dostać, bo miał grube, żelazne drzwi, a w oknach były kraty. Wtedy ich harnaś umyślił sposób. Przebrał się za księdza i w nocy poszedł pod młyn. Młynarz widząc osobę duchowną prędko zaprosił gościa. Wtedy harnaś przystawił młynarzowi pistolet do głowy i powiedział: „Bohu oddasz duszy, a chłopam dukatki!”. Młynarz otworzył tajemny kufer, zbóje złoto zabrali. Na koniec harnaś powiedział do córki młynarza: „Ty pudzies z nami, bo gazdyni nom trzyba!” i dziewczyna poszła. Zbóje zostawili młynarzowi trzy worki z mąką, zamknęli okna i drzwi na zamki, a klucze wyrzucili. Po drodze ludziom rozpowiadali, żeby nikt do młyna nie chodził, bo teraz tam diabeł mieszka. Tak i to miejsce zostało odludne, aż do czasu, jak córka młynarza poszła tam po dukaty. Jej ukochany harnaś był w niewoli u hajduków i trzeba go było wykupić. Wiedziała, że ojciec miał jeszcze inne sekretne miejsce ze złotem. Kiedy tytko dziewczyna dotknęła klamki, zaraz młyn zamienił się w skałę. Harnasia na haku powiesili, a ona oszalała z miłości i od tamtej pory jako biała zjawa błąkała się po okolicy zamku w Niedzicy. Ludzie się jej strasznie bali, bo była jak upiór. Nikt jej nie mógł zabić. Wreszcie znalazł się jeden góral, co nie przestraszył się ducha córki młynarza. Ona kazała mu pójść do młyna, zastukać trzy razy i powiedzieć tajne hasło, a otworzyły się tajemne drzwi do pokoju, gdzie był garnek dukatów. Góral rozdał złoto biednym, a zjawa od tamtej pory już nie straszyła. Ten co nie bał się upiora, to był Janosik, jeszcze nim został harnasiem.
- Gdzie dokładnie stał ten młyn?
- Panie, to tylko legenda. Gdzieś pod Cisówką - pan Marceli wskazał kierunek.
- Dziękuję za pomoc. Muszę już iść spać. Jutro czeka mnie pracowity dzień.
- Ja panu pomogłem, to może pan mi się odwdzięczy?
- Jak?
- Co będzie z tym jutrzejszym teatrem?
- A będzie pan na premierze?
- Nie.
- Szkoda - smutno pokiwałem głową.
- To pan jakieś licho im w ostatniej chwili zaplanował?
- Tak - skłamałem. - Dobranoc!
Szybko poszedłem do dworu. Wiedziałem, że w komodzie w saloniku jest koc. Ułożyłem się tam na kanapie i zasnąłem patrząc, jak dogasają szczapy drewna ułożone w kominku.
Obudził mnie stukot pantofelków i znajomy zapach perfum Magdy. Powoli otworzyłem oczy. Na stoliku stał kubek z parującą kawą. Magda przysiadła na kanapie.
- Ta wiewiórka mówiła, że zwykle robiła ci śniadania, ale dzisiaj ja cię obsłużę - powiedziała widząc, że już nie śpię.
Zauważyłem Justynę w jadalni, która słysząc słowo „wiewiórka” jednoznacznym gestem przesunęła dłonią po gardle. Była wzburzona takim przezwiskiem, ale i chyba rozweselona sytuacją, w jakiej się znalazłem.
- Sam sobie wszystko przygotuję i ciebie ugoszczę - zapowiedziałem.
Kiedy usiadłem, poczułem, jak ścierpły mi nogi i kręgosłup od spania w niewygodnej pozycji.
W kuchennym zlewie zimną wodą obmyłem sobie twarz, żeby szybciej otrzeźwieć. Potem szybko przygotowałem śniadanie. Magda siedziała przy stole przyglądając się mojej krzątaninie. Specjalnie dla niej przygotowałem grzanki z dżemem truskawkowym. Sam na talerzu położyłem dwie kromki chleba, kawałek schabu z wczorajszej uczty i pokroiłem dwa pomidory.
- Podoba mi się klimat tego dworku - stwierdziła Magda. - Może nawet mogłabym tu mieszkać. Oczywiście tylko w czasie weekendów. Tylko jak pozbyć się tych lokatorów?
- Podnieś im czynsz - odparłem.
- Ty jesteś właścicielem, więc to twój obowiązek.
- Dla ciebie coś takiego byłoby przyjemnością.
- Czy aż tak mnie nienawidzisz?
- Staram się być obiektywny w ocenie twojego charakteru.
- Od kiedy przestał ci się on podobać? Od momentu, gdy powiedziałam ci prawdę?
- Kiedy wyjeżdżasz? - zapytałem zmieniając temat.
- Nie wyjadę! Zostanę w tych Torbasach, żeby udowodnić ci, że nie jestem taką, za jaką mnie uważasz. Jeszcze omota cię to rude straszydło!
Gdyby była tu Justyna, to albo wyszłaby z godnością ignorując taką zaczepkę lub doszłoby do zaciętego boju. Zadziwiała mnie postawa Magdy. Kiedy ją poznałem, wydawała się taka łagodna, ciepła. Potem objawiła swoją inną twarz, bezwzględnej w interesach. Teraz była niegrzeczna!
- Nie mów tak o Justynie - zaprotestowałem.
- A jak mam mówić? - Magda trzymała grzankę dwoma palcami. - Ona ci się podoba?
- Po prosta lubię ją.
Wstałem od stołu i zacząłem zmywać naczynia. Potem bez słowa wyszedłem do parku, między drzewami i krzakami powędrowałem nad brzeg jeziora. Usiadłem na skale i wystawiłem twarz do słońca. W oddali widać było majestatyczne Tatry. Starałem się nie myśleć o Magdzie, tylko o zagadce. Między ledwo widocznymi zabudowaniami Falsztyna a zamkiem w Niedzicy widziałem pokryty lasami czubek Cisówki. We wskazówkach wypisanych na odwrocie obrazu była mowa o cisie i trzech kluczach. Czyżby chodziło o jakieś drzewo na tej górze i klucze, którymi zbójnicy zamknęli wyjścia z młyna?
Nagle coś przyszło mi do głowy. Zerwałem się na nogi i pobiegłem do swojego pokoju. Z ulgą zauważyłem, że Magdy już nie było. Wzięła walizkę i wyjechała.
Na blacie biurka rozłożyłem mapę Pienin i okolic. Szybko odnalazłem punkty w terenie przywiązane do konkretnych postaci na obrazie: Górę Zamkową związaną ze świętą Kingą, Zbójnicki Skok oraz Cisówkę z harnasiem Janosikiem, zamek w Czorsztynie z Kostką-Napierskim oraz Czerwony Klasztor z latającym mnichem. Brakowało mi tylko określenia miejsca związanego z bezgłowym szlachcicem prowadzącym wesołą dziewczynę. Uważałem, że tekst na odwrocie był legendą do mapy, którą w swej wyobraźni miał Kosidło.
Wszystkie te punkty układały się w kształt nieforemnego rogala z uniesionymi ku północy końcami. Jeśli wyraźnie wskazywano, że „każde z nich przyszło po swój skarb i każde miało tę samą drogę”, to mogło oznaczać, że skrytka jest pośrodku tych wszystkich miejsc. Czy można było już teraz pokusić się o określenie, gdzie to było? Ołówkiem na mapie połączyłem sąsiadujące ze sobą punkty. Zacząłem wymyślać, gdzie mógł być ów środek? Wychodziło na to, że skrytka Kosidły była gdzieś w lesie, w sercu Pienin. Może jednak mój pomysł był zły.
Odłożyłem ołówek i zrezygnowany oparłem głowę na dłoniach. Gdzie popełniałem błąd? Co teraz robił Janosik? Po co Magda tu przyjechała? Te pytania kołatały mi się po głowie.
Postanowiłem całą uwagę skupić na rozwiązaniu zagadki Kosidły. Chciałem położyć się na łóżku, ale całe pachniało perfumami Magdy. Wystawiłem sobie krzesło na balkonik i tu zasłonięty od wiatru, w ciszy i spokoju mogłem jeszcze raz przeanalizować notatki, tworzyć rysunki i kalambury. Moje rozmyślania przerwał odgłos otwieranych drzwi frontowych. Ktoś wychodził ze dworu.
- Proszę! - usłyszałem głos Arnolda.
- Dziękuję! - miękko odpowiedziała pani Tekla.
- Zobaczysz, że to naprawdę piękny dzień na spacer - Arnold zapewniał swoją towarzyszkę.
- Postójmy tu jeszcze chwileczkę, muszę się oswoić - poprosiła pani Tekla. - Ciekawe, co teraz robi pan Paweł?
- Pewnie godzi się ze swoją narzeczoną - zgadywał Arnold.
- Ale ta Magda się uparła, że odnalazła pana Pawła. Musi go naprawdę lubić. Szkoda tylko Justysi. Widziałam, że też chyba miała słabość do pana Pawła.
- Miałem wrażenie, że częściej się kłócą.
- Oj, wiesz jak to jest. Kto się czubi...
- Ten się lubi! - dokończył Arnold. - Rzeczywiście, oni pasowaliby do siebie. Chodźmy już, bo muszę ci dużo rzeczy pokazać.
Ostrożnie, by nie narobić hałasu, umknąłem do biblioteki. Widząc mnie na balkoniku z pewnością poczuliby się niezręcznie, mając świadomość, że słyszałem ich rozmowę. Przez okno widziałem, jak szli w stronę wsi. Pani Tekla była ubrana w zwiewną sukienkę w kwiaty i gruby sweter. Na głowie zawiązała chustę, by wiatr nie potargał jej włosów.
Domyślałem się, że aktorzy ćwiczyli przed wieczorną premierą, ale gdzie była Justyna? Otworzyłem drzwi swojego apartamentu i zobaczyłem ją stojącą przy oknie i patrzącą na odchodzącą parę.
- Dopiero teraz zrozumiałam, co chciałeś zrobić - powiedziała nie odwracając głowy. - Tylko czy Arnold będzie w typie pani Tekli?
- Nawet jeśli nie, to nauczą się rozmawiania z drugim człowiekiem, szukania w nim przyjaciela. Nie będą się zamykali przed problemami jak Arnold i nie będą żyli przeszłością, jak to było z panią Teklą.
- A co będzie z tobą i Magdą?
- Nic! Prosiłem ją, żeby wyjechała.
- Widziałam, jak znosiła walizkę do samochodu.
- O, to dobrze.
- Czyli możesz zająć się schwytaniem Janosika.
- Włamał się do ciebie po czeki?
- Nie. Dzwoniłam do banku i nikt nie próbował realizować wypłat z mojego konta. Dlaczego?
- Janosik to gracz, a nasze chwilowe wyjście z gry go zaskoczyło.
- Nie rozumiem.
- Jestem przekonany, że chciał nas sprowokować do postawienia policji na nogi. Policjanci pilnowaliby banku, a my powinniśmy skupić się na szybkim odnalezieniu skrytki. Janosik próbowałby odebrać nam łup w decydującym momencie. My jednak zniknęliśmy na cały dzień. To on miał zagadkę, gdzie jesteśmy.
- A pieniądze, które mi dał?
- Te pieniądze to teraz tak naprawdę tylko twój problem. Wystarczy jeden donos do urzędu skarbowego i będziesz musiała odpowiadać na pytania, skąd masz taką kwotę.
- Więc co teraz zrobimy?
- Ty zrobisz mi obiad.
- Co? Ja, rude straszydło i wiewiórka? Nigdy w życiu!
- Nie bądź taka radykalna. Odgrzej smakołyki z kuchni Arnolda i tyle.
- Wiesz, że nie jadam mięsa.
- To dorób sobie sałatki.
- Tyran. Według ciebie miejsce kobiety jest w kuchni?
- Między innymi - zrobiłem poważną minę.
- Ja ci dam! - Justyna parsknęła śmiechem. - Tu jesteś męskim szowinistą, ale byłeś pod pantoflem u Magdy.
- Ty mi o niej nie przypominaj!
Justyna nieoczekiwanie chciała mnie uderzyć w bok. To miał być żart, ale odruchowo zrobiłem unik i wyciągnąłem ręce, żeby złapać Justynę. Ta błyskawicznie uciekła na parter. Pogoniłem za nią i biegaliśmy po dworze jak małe dzieci, aż zdyszani zatrzymaliśmy się w kuchni.
- Zrobię to, ale ostatni raz! - zapowiedziała wyjmując garnek z ragout.
- Czekam! - sięgnąłem po talerz, nóż i widelec.
Obiad i reszta popołudnia była najmilszym okresem z mojego pobytu w Torbasach. Jedliśmy lody siedząc na ławce w parku i rozmawialiśmy. Musiałem opowiedzieć o moim związku z Magdą.
Justynie nie udało się tylko wydobyć ze mnie, co było przyczyną naszego rozstania.
Kiedy zbliżała się szesnasta, poszliśmy przygotować się do wyjazdu na premierę sztuki pod zamkiem w Niedzicy. Mieliśmy pojechać autem Justyny, bo jej zdaniem mój wehikuł wyglądał jak grat i pani Tekla mogłaby czuć się w nim niezbyt wygodnie. Przed wyjazdem starannie pozamykałem wszystkie drzwi i okna we dworze.
Przed osiemnastą dojechaliśmy na parking pod zamkiem. Widziałem, że sporo osób wybierało się na przedstawienie, ale mało było miejscowych. Tym bardziej ucieszyłem się widząc stojącego na plaży pod drzewem pana Marcelego. Ręce trzymał w kieszeniach spodni, na koszulę założył odświętną kamizelkę, a na głowę chyba najlepszy kapelusz.
- Cieszę się, że pan tu jest - przywitałem się z nim.
- Będzie radość, jak tego przedstawienia nie będzie - odpowiedział naburmuszony. - Widzisz pan, jaki wstyd? Sam jeden tu jestem. Nikt nie przyszedł ani z Torbasów, ani z Niedzicy, ani z Falsztyna. Co to za teatr?
- Paweł ma rację, pana córka z pewnością okaże się świetną aktorką - za sobą usłyszałem głos Magdy.
Wyglądała jak letniczka w komplecie spodnie i bluza w stylu safari. Tylko jej dekolt chyba był zbyt głęboki. Oczy ukrywała za okularami przeciwsłonecznymi.
- Mam tydzień urlopu i u pana Marcelego wynajęłam pokój na spóźnione letnisko - wyjaśniła.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
PRZEDSTAWIENIE O WYSTĘPNEJ MARIANNIE * WYSTRASZONA KOBIETA * ZADOWOLONY OJCIEC * DIABELSKI PAKT * DWÓR WE FRYDMANIE * POŚCIG ZA JANOSIKIEM * WEHIKUŁ W DUNAJCU * RATUJEMY ANDREĘ
Nie mogłem przecież zabronić Magdzie wypoczynku w tym rejonie Polski i przyjazdu na premierę teatru Witka i Mikiego. Ukłoniłem się jej i poszukałem sobie innego miejsca, z którego mógłbym dobrze widzieć, co będzie się działo na plaży.
Na razie jezioro i brzeg były puste, nie licząc czterech płacht materiału leżących na piasku. Wiatr łagodnie nimi poruszał nie odrywając ich od ziemi. Usiadłem na dużym, płaskim kamieniu przyglądając się krzątaninie ludzi odpowiedzialnych za dźwięk i światło. Słońce skryło się już za górami i widowisko miało odbyć się w specyficznej oprawie odcieni koloru pomarańczowego widocznych na murach zamku w Czorsztynie na wprost nas, wśród lasów na zboczach Pienin i odbijających się w wolno płynących po niebie chmurkach. Kontrastowało to z mrokiem panującym wokół nas.
Nagle w ciszy dał się słyszeć cichy szum wody, jakby padał deszcz. Nie zauważyłem, skąd ktoś nad samą wodę rzucił świece dymne. Czerwone i niebieskie opary rozwinęły się nad wodą. Zza jęzora kamieni po prawej stronie wyszedł człowiek, który zdawał się chodzić po wodzie.
Opierał się na kosturze, a na plecach niósł wielki wór. Wszyscy widzowie stali zdumieni tym widokiem. Po dłuższej chwili rozległy się oklaski, bo zrozumieliśmy, że Miki przebrany za wędrowca szedł w wodzie na szczudłach. Była to niewiarygodnie trudna sztuka, ale miał krótkie szczudła i opierał się dodatkowo na długim kiju.
Miki wyszedł na brzeg. Po kilku krokach zatrzymał się i z sakwy na pasie wyjął kulę wielkości piłki do golfa. Rzucił ją na piasek, który natychmiast zapłonął, a z głośników rozległ się huk jak wystrzał armatni. Kolejna sztuczka, bo zapewne na piasku była rozlana jakaś substancja łatwopalna. Miki sprawnie odpiął szczudła i zeskoczył z nich. Usiadł przy ogniu. Melodia w tle stała się łagodniejsza i ścieżką od strony zamku zbliżał się Baca przebrany za szlachcica.
Elegancko, zamiatając piórem kapelusza przywitał się z Mikim. Miki zaprosił młodzieńca do ogniska, a podał mu do picia naczynie, z którego wydobywały się jasnożółte opary. Baca udawał, że pije tajemniczy płyn i padł zemdlony na piasek. W samą porę, bo ogień już przygasał, Miki gdzieś zniknął.
Z głośników popłynęła pełna dostojeństwa melodia i niespodziewanie przed nami zaczęła wyłaniać się Marcysia. Wyglądało to jakby siedziała na jakimś tronie, który wyjeżdżał na wózku na brzeg. Kiedy nogi tronu wyłoniły się nad lustro wody, Marcysia wstała. Była ubrana w białą koszulę, która mokra przekleiła się do nagiego ciała aktorki W tym momencie spojrzałem na pana Marcelego. Przecież to była ta rola Marianny, której góral tak nie tolerował. Ojciec Marcysi nie odrywał od niej wzroku. Zauważyłem, że Magda dyskretnie przyglądała mi się.
Marcysia powoli kroczyła po śniegu i nagle te cztery płachty materiału uniosły się ukazując nam ukrytych w dołkach pod nimi aktorów. Były to dzieci z Niedzicy, które też chciały zagrać w teatrze Witka. Symbolizowały czworo diabłów, które zaczęły dziwny, chocholi taniec wokół śpiącego Bacy. On powstał, co miało chyba symbolizować, że wszystko to dzieje się tylko w jego śnie. Czorty doprowadziły go do Marcysi, z którą w rytm muzyki etnicznej zaczął tańczyć.
Migotały pochodnie, widzieliśmy radość na twarzach młodych tancerzy. Rozległ się gong i na plażę powoli, drobnymi krokami wszedł na wysokich szczudłach Miki. Reflektory pogasły. Widzieliśmy ognie wokół Marcysi i Bacy oraz Mikiego, który niósł ramę obrazu oświetloną od wewnątrz lampkami choinkowymi zasilanymi bateriami. Marcysia podbiegła do Mikiego i w tym momencie zgasła część lampek, a portret w ramie nagle stracił głowę. To robiło oszałamiające wrażenie.
Marcysia pobiegła do Bacy i objęła go, jakby chciała osłonić całą sobą od niebezpieczeństwa. Teraz na scenę wkroczył Witek, też na szczudłach, w długiej zwiewnej pelerynie z ogromnym toporem w dłoni. Zbliżał się do Marcysi i leżącego Bacy. Czworo diabłów porwało dziewczynę i powlekło ją pod ścianę z kamieni. Na nich zobaczyliśmy jakieś malunki. Punktowe światła pokazały nam symboliczne portrety młodzieńców. Było ich jedenaście. Marcysia próbowała się wyrwać, bezgłośnie, jak w pantomimie krzyczała, ale z głośników dochodził do nas tylko świergot skowronków. Baca ociężale budził się, podniósł wzrok na Witka i wtedy na jego głowę spadło ostrze topora. Kat i jego ofiara pogrążyli się w mroku, za to na skalnej ścianie, w czerwonym świetle, pojawił się kolejny wizerunek, przypominający twarz Bacy. Światło zgasło, pochodnie tylko dymiły się roznosząc wokół zapach nafty. Usłyszeliśmy jakby ktoś przesypywał pieniądze.
Pojedynczy reflektor zapalił się pokazując nam Marcysię leżącą na piasku w środku niebieskiego kręgu. Przed nią był worek ze złotymi monetami. Dziewczyna wstała, pochylona podeszła do pierwszego z brzegu widza i próbowała wręczyć mu złotą monetę. Była to jakaś kobieta, która spoglądając w twarz Marcysi, nagle przestraszona cofnęła się. Dziewczyna miała maskę, która czyniła z niej starą kobietę z wielkimi krwawiącymi ranami na twarzy, inni uczestnicy widowiska mimowolnie unikali spotkania z Marcysią i tak staliśmy się aktorami widowiska, bo okazało się, że zapłata, jaką otrzymała zła Marianna była nic nie warta.
Znowu wszystko wokół nas pogrążyło się w mroku i po chwili ujrzeliśmy przed sobą całą ekipę aktorską kłaniającą się przed nami, wdzięczną za brawa. Stałem oszołomiony, bo teraz zrozumiałem, kim był ten człowiek bez głowy i młoda dziewczyna z obrazu. Ostatni element układanki miałem tuż obok siebie, tylko był on tak trudny do wydobycia. Nikt nie chciał mi opowiedzieć historii Marianny!
Wzrokiem odszukałem pana Marcelego. Jego kapelusz ujrzałem blisko aktorów. Szybko przesunąłem się tam w obawie, czy krewki góral nie zrobi czegoś szalonego. Dla niewtajemniczonych scena, jaką ujrzałem, nie miała żadnego znaczenia, mnie jednak wzruszyła.
- No, córuś - przytulał Marcysię. - Jakąś koszulinę jednak pod spód mogłaś założyć - powiedział ciepłym głosem. - Niech se chłopy patrzą na to, czego nieprędko który dostanie, ale mogłaś się przeziębić. A ty, panoczku - wycelował palec w Witka - na drugi raz nie bądź taki chojrak, przyjdź, napij się nalewki i opowiedz dokładnie, jak co ma być. Nie każdy od razu zrozumie, co to jest sztuka.
- Gratuluję - podszedłem do Marcysi. - Zagrałaś wspaniale!
- To pan przywiózł mojego tatę? - dziewczyna szepnęła mi do ucha.
- Nie, ale namawiałem go, żeby tu przyszedł.
- Dziękuję - Marcysia spontanicznie pocałowała mnie w policzek. - Widziałam tu Andreę. Była w peruce, ale twarzy przecież nie mogła zmienić.
- Gdzie, kiedy?! - zaniepokojony rozglądałem się.
- Była tą kobietą, której pierwszej chciałam dać monetę.
- Dziękuję ci za tę wiadomość - szybko ruszyłem w kierunku parkingu.
Podejrzewałem, że to właśnie tam Janosik i Andrea zostawili swój samochód. Na miejscu okazało się, że nie ma tu nikogo podobnego do Andrei. Mogłem tylko bezradnie czekać przy bramie, aż prawie wszystkie samochody wyjechały. Pojawili się aktorzy, mieszkańcy dworku, Magda i pan Marceli.
- Teraz zapraszamy was na małe przyjęcie we dworze - zapowiedział Witek. - Wzorując się na Pawle namówiliśmy panią Teklę i Arnolda, żeby przygotowali jakieś smakołyki. Panie Marceli, pan musi tam być, koniecznie.
- A moja letniczka? - góral wskazał na Magdę.
- Naturalnie - Miki uśmiechnął się, a dopiero potem przerażony spojrzał w moją stronę.
Bez słowa wsiadłem do forda Justyny. Magda przyjechała tu swoim jaguarem. Małą kolumną z polonezem Witka na czele pojechaliśmy do Torbasów. We dworze Witek i Miki zajęli się przygotowaniem uczty, a reszta rozsiadła się w salonie.
- Panie Marceli, rozumiem, że historia Marianny przedstawiona przez teatr opiera się na jakiejś miejscowej legendzie? - zagadnąłem górala.
- Tak, tylko artyści trochę ją zmienili.
- To znaczy? - dopytywałem się.
- We dworze we Frydmanie mieszkał młody i bogaty szlachcic. Marianna zakochała się w nim, ale byłe zwykłą góralką, a niegdyś bogaty panicz z taką dziewką to najwyżej mógł się kilka wieczorów zabawić, ale nie maszerować do ołtarza, Ta Marianna wiedziała, gdzie w okolicy mieszkał diabeł, Był to Runsztyk, który w Pieniny dotarł aż z Niemiec, Podobno za jednym z mnichów z Czerwonego Klasztoru, którego próbował kusić do grzechów, a ten braciszek nie uległ czortowi, Ten Runsztyk powiedział, że zrobi z Marianny bogatą pannę, ale musi mu dać dwanaście dusz rozkochanych w sobie chłopców. Tak to Marianna czatowała na paniczów i górali. Prowadziła ich w leśne ostępy, gdzie truła ich, a diabeł obcinał im głowy i porywał ich dusze, Raz spotkała na drodze tego szlachcica z Frydmanu, zapomniała się i zaprosiła go do siebie, Niestety, tam spragniony chłopak wypił truciznę, a dwunastą duszę zabrał zadowolony Runsztyk. Dał dziewczynie obiecane dukaty, ale pan wie, że pakt ze złym to jak w tym powiedzeniu, że nie ma róży bez kolców. Diabeł zabrał Mariannie tyle lat życia, ile mieli uwiedzeni przez nią chłopcy.
Ludzie bali się dziewczyny, nienawidzili jej, bo domyślali się, że to ona struła tylu młodzieńców i Marianna przez resztę swego krótkiego życia z żadnym człekiem nie zamieniła nawet słowa.
Przypomniałem sobie, że Justyna wyjawiła Janosikowi pod zamkiem w Czorsztynie, co było namalowane na obrazie, To był niezwykle sprytny przeciwnik i mógł, skoro pojawiła się tam Andrea, być na przedstawieniu. Jeśli szybko kojarzył fakty i znał miejscowe legendy...
- To dobrze że powiedziałem temu turyście, który mnie pytał, czy to jest jakaś prawdziwa historia - Miki odetchnął z ulgą.
- Jakiemu turyście? - zaniepokoiłem się.
- Jakiś Francuz po pięćdziesiątce. - Miki wzruszył ramionami.
- Na razie! - rzuciłem zrywając się na nogi.
- Co się stało? - Justyna też wstała.
- Paweł pewnie jest na tropie jakiejś zagadki - Magda spokojnym głosem wyjaśniała wszystkim. - Jego pasja to poszukiwanie skarbów...
Nie słuchałem jej, tylko wybiegłem do garażu. Wsiadłem do wehikułu, uruchomiłem silnik i wyjechałem na ścieżkę prowadzącą do bramy. Tam drogę zastąpili mi Justyna, Magda, Witek, Miki, Marcysia i Baca.
- Jeśli chcesz jechać do Frydmanu, to zostaw tego grata i jedźmy moim fordem - zaproponowała Justyna.
- Mój jaguar jest szybszy - chwaliła się Magda.
- Polonez jest trochę jak czołg, w razie czego będziemy taranowali - zapowiadał Miki.
- Mój wehikuł jest lepszy - mocno wcisnąłem pedał gazu i nie słuchałem więcej ich propozycji.
Pomknąłem do Frydmanu. Po drodze szybko przypominałem sobie informacje z przewodników na temat tej miejscowości. Pierwsza wzmianka o niej pochodzi z 1320 roku. Wieś należała do dóbr niedzickich. W 1683 roku miejscowy kościół, w dowód wdzięczności za zwycięstwo pod Wiedniem, wyposażył król Jan III Sobieski. W 1832 roku gościł tu Seweryn Goszczyński, który na plebanii korzystał z biblioteki zawierającej 2000 woluminów. On też opisał sławne piwnice frydmańskie, w których miano składować węgrzyna, słowami: „Jest to w istocie przedmiot godny widzenia. Wyobraźmy sobie dwa czy trzy piętra pieczar, tak długich, że światła postawionego w jednym końcu pieczary nie dojrzysz z drugiego końca, rozgałęzionych na wiele innych, równoległych do siebie, a wszystko to zastawione krociami beczek, kuf rozmaitego kalibru, napełnionych winem rozmaitego smaku, wieku, narodu, a masz piwnicę węgierskiego magnata”.
Mnie najbardziej interesował kasztel. Zbudowano go w latach 1589-1590 na planie prostokąta z dwiema basztami narożnymi. Dach osłaniała nieistniejąca dziś attyka. W 1910 roku został odebrany za długi i sprzedany miejscowemu księdzu. Obecnie jest własnością prywatną. Czytałem, że dokonano w nim przeróbek, przez które stracił swój historyczny charakter, a do tego nie jest udostępniany do zwiedzania. Jednak Janosik mógł chcieć sprawdzić i ten trop. Było to tym bardziej prawdopodobne miejsce ukrycia skarbu, że przecież zbójnicy chodzili na dwór we Frydmanie i może to miejsce Kosidło miał na myśli pisząc o swej ostatniej warowni? Czułem, że Janosik zawita do Frydmanu jeszcze tej samej nocy. Przecież Andrea widziała Marcysię, a ta rozpoznała Andreę.
Mój przeciwnik mógł uznać, że nie może tracić czasu. Ze wszystkich dotychczas przeze mnie odwiedzanych miejsc - oprócz zamku w Czorsztynie - do Frydmanu prowadziła w przybliżeniu ta sama droga.
Dwór obronny stał w środku wsi, otoczony ogrodzeniem z desek wysokim prawie na dwa metry, zwieńczonym daszkiem wystającym na zewnątrz. Przez to trudniej było go sforsować. Mój przyjazd do Frydmanu obudził wszystkie miejscowe psy oprócz tych na terenie kasztelu. W jednym z okienek na piętrze zobaczyłem błysk światełka, jakby ktoś penetrował wnętrze oświetlając sobie drogę latarką. Bez chwili wahania przeskoczyłem przez drewnianą bramę. Na podjeździe przed wejściem były zaparkowane dwa auta. To świadczyło, że lokatorzy byli wewnątrz. Zaniepokoił mnie widok dużego owczarka podhalańskiego leżącego przed budą na boku. Pies miał otwarte oczy, ale zamiast źrenic widać było tylko białka. Ktoś go uśpił! Ostrożnie zakradłem się do drzwi i delikatnie nacisnąłem klamkę. Nie rozległo się nawet najmniejsze skrzypniecie. Wnętrze kasztelu bardzo przypominało wystrój holu czy biblioteki w moim dworku. Były tu też małe składy materiałów budowlanych świadczące, że właściciele remontowali obiekt. Stałem w mroku i w ciszy nasłuchując. Gdzieś z piętra dobiegły mnie skrzypnięcia podłogi, najpierw jedno, potem drugie.
Opierając się prawą ręką o ścianę wszedłem na schody oświetlone dwoma kinkietami. Na piętrze znajdowały się sypialnie. Podszedłem do wejścia pierwszej z prawej i zajrzałem do środka. Jakaś para leżała na łóżku, a w powietrzu wyczułem mdlący zapach - zapewne gaz usypiający.
Szybko wycofałem się, bo miałem lekki zawrót głowy. Trwałem w bezruchu i nasłuchiwałem, co się wydarzy. Niemal wyczuwałem obecność Janosika w którymś z pomieszczeń. Żałowałem, że nie powiadomiłem policji i właśnie w tym momencie na zewnątrz rozległ się głośny pisk opon oraz trzaski zamykanych drzwiczek.
Drzwi pokoju na wprost mnie otworzyły się z hukiem i wybiegł zza nich zamaskowany osobnik. Widząc mnie drgnął i wyszarpnął zza pasa pistolet. Byliśmy zaledwie dwa metry od siebie. On nie mógł chybić, a ja musiałem uciekać. Skoczyłem w prawo, w głąb korytarza. Janosik nie strzelił, tylko zbiegł na parter. Usłyszałem jakieś wrzaski i tupot wielu nóg. W kilkanaście sekund byłem przed kasztelem.
- Tam uciekł! - krzyczał Miki pokazując na mur na tyłach dworu.
- Jakiś samochód na niego czekał! - doniósł Witek, który akurat okrakiem siedział na bramie.
- Dogonię go! - skoczyłem do wyjścia.
- Janosik ma nowiutkie audi - powiedziała Justyna.
Nikt nie pytał, skąd miała tak dokładne wiadomości, a i mnie to nie obchodziło. Szybko podciągnąłem się i jednym skokiem znalazłem się na ulicy. Psy we wsi dostały szału, a w oknach domostw zaczynały zapalać się lampki. Gnałem do wehikułu zaparkowanego sto metrów od kasztelu. Kiedy zapalałem silnik, widziałem, jak moja grupa pościgowa już wsiada do aut. Pierwszy ruszył jaguar, za nim ford, na końcu polonez.
Janosik uciekał wąską drogą w kierunku Niedzicy. Na łagodnych łukach przed Falsztynem dogoniłem poloneza. W środku siedzieli Witek i Miki. Zamrugałem światłami szosowymi, by ustąpili mi z drogi. Uczynili to niechętnie, a wehikuł minął ich bez trudu. Sięgnąłem do czerwonego guzika, który przełączał pracę silnika z jazdy ekonomicznej na normalną - w przypadku tej maszyny był to tryb rajdowy. Wszystkie podzespoły mojego auta ożyły, jakby dotychczas były uśpione. Gdyby to był człowiek, to z pewnością sportowiec, który właśnie przebudził się z długiego snu do próby bicia rekordu świata.
Widząc daleko przed sobą światła pościgu w Falsztynie, zwolniłem, bo we wsi zawsze ktoś mógł niespodziewanie wyjść na drogę. Był tu też ostry nawrót o sto osiemdziesiąt stopni w prawo.
Audi Janosika pokonało go koncertowo, podobnie Magda, która w firmie przeszła specjalną szkołę bezpiecznej jazdy, za to Justyna musiała gwałtownie hamować, co niestety i mnie spowolniło.
Kiedy tylko skończył się teren zabudowany, Justyna przyspieszyła i nie zdejmowała nogi z pedału gazu.
Wehikuł buczał trzymany na wysokich obrotach, nie mogąc wyrwać się do przodu. Trąbiłem, błyskałem światłami. Na nic. Czyżby Justyna postanowiła pomóc Janosikowi? Po lewej, między drzewami, widziałem jasną powierzchnię Jeziora Czorsztyńskiego, potem minęliśmy zamek w Niedzicy. Przed wsią droga rozwidlała się. Jeżeli Janosik zamierzał uciekać w kierunku przejścia granicznego, to wiedziałem, że tam go dogonię. Na razie pędziłem więc za Justyną.
Zjeżdżając z górki widziałem światła audi i jaguara, zakręcających w lewo, a więc tam, gdzie myślałem. Zaraz też przyszło mi do głowy, że przecież Janosik nie będzie próbował siłą forsować granicy. Albo spróbuje zaraz jakiejś sztuczki, albo będzie uciekał na drugą stronę Dunajca.
W kilka sekund dojechaliśmy do drogi poprowadzonej groblą między rozlewiskiem Niedziczanki a Jeziorem Sromowieckim. Na końcu tego przejazdu jaguar Magdy gwałtownie skręcił w prawo, wbijając się w zbocze. Ford Justyny zatańczył na drodze, ale dziewczyna utrzymała auto na asfalcie. Nie zatrzymując się jechała dalej za Janosikiem.
Wyhamowałem tak mocno, że aż moje nozdrza podrażnił zapach palonej gumy z opon. Wyskoczyłem z wehikułu i podbiegłem do auta Magdy. Jaguar zatrzymał się na leszczynach wisząc przednimi kołami w powietrzu. Otworzyłem drzwiczki od strony Magdy.
- Nic ci nie jest? - zapytałem szybko sprawdzając, czy nie ma jakichś obrażeń i czy oddycha.
Powoli otworzyła oczy.
- Żyję - oznajmiła.
- Sprowadzić ci pomoc?
- Co ty! Gonimy go! - powiedziała wypinając się z pasów. Wyskoczyła na drogę, trzasnęła drzwiczkami i włączyła alarm.
- Drań rozlał jakieś paskudztwo i wpadłam w poślizg! Nie daruję mu tego! - odgrażała się. - Dopadnę go nawet tym twoim kaszalotem!
- To wsiadaj! - wskazałem jej fotel pasażera.
- O?! - wykrzyknęła Magda, kiedy tylko zaryczał silnik wehikułu. - Co to za potwór? Głodny wartburg?
- Jako sprzedawca nieruchomości za bardzo skupiasz się na walorach zewnętrznych, a nie szukasz wartości we wnętrzu. To błąd!
Kiedy po wypadku zatrzymałem się przy jaguarze Magdy, zauważyłem, te Janosik i Justyna skręcili do Sromowców Wyżnych. Pędziłem za nimi i nie zajmowałem się już rozmową z Magdą, skupiony na prowadzeniu samochodu. Janosik uciekał na zachód, ale w Sromowcach pojechał północną trasą, ja mogłem nadrobić stracony czas wybierając szosę południową, nad samym Dunajcem. Za Kątami dogoniłem Justynę. Jechaliśmy teraz między brzegiem rzeki a skalną ścianą z lewej strony. Zauważyłem, że w Dunajcu było wyjątkowo dużo wody. Pewnie po ostatnich deszczach spuszczono wodę ze sztucznego, czorsztyńskiego zbiornika. Przed zakrętem w lewo w Sromowcach Średnich podjechałem prawie do tylnego zderzaka forda Justyny i zamrugałem kierunkowskazem.
- Czemu ona nie zjeżdża?! - Magda piekliła się.
- Jest równie ambitna jak i ty.
- I dlatego ci się podoba?
- Chora ambicja zawsze pogrąża ludzi.
Na kawałku prostej audi nagle przyspieszyło. Zdenerwowany postawą Justyny nieco zwolniłem, a kiedy odjechała na kilkanaście metrów, zatrąbiłem i zamrugałem światłami.
Wystraszona wyhamowała i tego jednego momentu potrzebowałem. Wcisnąłem pedał gazu, wehikuł szarpnął i niczym pocisk rakietowy pomknął za Janosikiem.
- Ale numer! - Magda tylko jęknęła.
Pokraczny wygląd, szeroki rozstaw kół sprawiały, że to auto doskonale trzymało się jezdni, a odporne na wstrząsy zawieszenie sprawiało, że bez lęku pokonywało się wszystkie dziury w drodze. Kilka chwil zajęło mi dogonienie Janosika. Teraz zobaczyłem, że w środku były dwie osoby.
Minęliśmy pole namiotowe, boisko, wjazd na parking i szlaban zwykle broniący dostępu na teren Pienińskiego Parku Narodowego. Tuż za nim audi skręciło w prawo, w kierunku Dunajca.
Uciekinierzy uderzali głową w dach, kiedy ich auto forsowało wyboje - nami tylko lekko kołysało.
Wóz Janosika nagle zahaczył o jakiś duży kamień, wyskoczył w górę na metr i z jękiem wyginanych blach opadł na nadbrzeżne głazy. Skręciłem z drogi na łąkę z lewej strony, by uniknąć podobnego losu. Widziałem, jak dwie zamaskowane postaci wyskakują z samochodu. Pasażer był niższy i drobniejszy i przed samą rzeką jakby czegoś się zląkł, ale skoczył. Kierowca też. A więc postanowili uciec wpław przez granicę!
Włączyłem halogenowe światła zamocowane nad przednią szybą.
- Cały czas kieruj na nich promień szperacza - wskazałem Magdzie na pokrytą gumą rączkę.
- Co ty wyprawiasz?! - Magda krzyknęła widząc, jak kieruję wehikuł w stronę Dunajca.
Przyznam, że sam miałem wątpliwości, bo nurt rzeki był dość bystry, a nie miałem pewności, czy nie uszkodzę pojazdu o jakieś podwodne kamienie. Wyższy uciekinier jakiś czas brodził w wodzie, aż rzucił się i próbował płynąć. Prąd porywał go, ale on walczył. Kiedy my z pluskiem znaleźliśmy się w Dunajcu, jeszcze bardziej żałowałem tej decyzji. Rzucało nami i czułem, jak koła przetaczały się po kamieniach. O ile Janosik jakoś sobie dawał radę zmierzając w stronę przeciwnego brzegu, o tyle Andrea zrzuciła kominiarkę, na oślep waliła rękoma w wodę, ale nie starczało jej sił lub umiejętności. Nurt górskiej rzeki chwycił ją, okręcił i wciągnął pod wodę.
Zakręciłem kierownicą i skierowałem wehikuł w tamtą stronę.
- Ten facet tam ucieka! - Magda skierowała światło na przeciwległy brzeg, gdzie Janosik złapał już grunt pod nogami i powoli wychodził na słowacką stronę.
- Tam jest sprawca twojej kraksy! - odpowiedziałem.
- Tak? Niech ja go dostanę w swoje ręce.
Reflektory na masce wehikułu były nieustannie zalewane przez wodę, ale górne halogeny sprawowały się wyśmienicie. Dostrzegłem białą dłoń wystającą nad kłębiącą się rzeką. Dodałem gazu i szybko dopłynąłem w to miejsce. Andrea złapała się jakiegoś głazu i to wychylała się łapczywie chwytając powietrze, to znowu znikała pod falą. Zawróciłem, żebyśmy stanęli pod prąd i podpłynąłem do tonącej. Miałem ją po prawej burcie.
- Pomóż jej wejść do środka - powiedziałem do Magdy.
- Jak?! - Magda bezradnie patrzyła na brezentowy dach nad naszymi głowami.
Jednym ruchem ręki rozłożyłem fotel Magdy, tak że oparcie i siedzisko tworzyły jedną płaszczyznę.
- Otwórz okienko z tyłu i wciągnij ją - powiedziałem. Wykonując gwałtowne ruchy Magda o mało nie wykuła mi oka swoimi obcasami, ale jakoś wciągnęła Andreę do środka.
- Ty, to rzeczywiście jest kobieta! - Magda była zdziwiona i chyba trochę oburzona. - Zawsze wiedziałam, że masz słabość do kobiet. Tamten gość ci uciekł.
- Magdo, poznaj Andreę, to ona wylała olej na drogę, przez co wpadłaś w poślizg - wyjaśniłem byłej sympatii.
- Tak?! Zapłacisz mi za to! - Magda błyskawicznie zdjęła swoje pantofelki i metalowy koniec obcasika przytknęła do szyi Andrei. - Tylko się rusz! To był taki ładny jaguar.
Wzrokiem szukałem dogodnego wyjazdu z rzeki i okazało się, że muszę zawrócić do miejsca, w którym wjechałem - na wprost Czerwonego Klasztoru, gdzie latem turyści po kładce przechodzili przez Dunajec.
Na polskim brzegu stał liczny komitet powitalny złożony z mieszkańców dworku w Torbasach, radiowozu policji i patrolu Straży Granicznej.
- Ta wredna bestia usiłowała mnie zabić! - Magda wyprowadziła Andreę z wehikułu wprost w ręce policjantów.
- Pani to zabierze - jeden z funkcjonariuszy odsunął pantofelek od szyi Andrei.
- Chcę, żeby zwróciła mi za naprawę jaguara! - Magda awanturowała się.
- Uratowałeś ją, ale pozwoliłeś uciec Janosikowi - Justyna podeszła do mnie.
- Co twoim zdaniem było ważniejsze? - zapytałem ją. - Czy zawsze musimy wygrywać?
- Zawsze będziesz przegrywał? W każdej partii szachów przychodzi moment, kiedy ktoś mówi: „Mat”.
- Żeby pokonać króla, trzeba najpierw schwytać w pułapkę królową - uśmiechnąłem się.
- Filozof! - prychnęła Justyna.
Pewnie myślała, że moje zadowolenie wynika z tego, że Andrea jest aresztowana. Mnie bardziej radował Janosik. Stał na przeciwległym brzegu, ledwo widoczny w świetle kilku latarni przed Czerwonym Klasztorem. Zdjął kominiarkę i nisko mi się pokłonił. Po słowackiej stronie z oddali błyskały światła radiowozów. Janosik musiał uciekać.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ZŁAMANY SZYFR * DRUGA WYPRAWA W GÓRY * CIS WŚRÓD SKAŁ *
DAMSKI POŚCIG * ZWŁOKI ROZBÓJNIKA * SKARBCZYK KOSIDŁY *
POWRÓT JANOSIKA
Tego wieczoru musiałem odbyć długą rozmowę z policjantami z Nowego Targu. Zwrócono mi uwagę, że miałem współpracować z policją. We dworze w Torbasach spisano nasze zeznania, wysłano radiowóz i karetkę do mieszkańców kasztelu we Frydmanie. Dowiedzieliśmy się, że spali tam turyści - znajomi właścicieli. Obudzili się z bólem głowy, ale nic złego im się nie stało. Nie znaleziono także żadnych śladów, by Janosik próbował szukać tam skrytki. Andrea nie odpowiadała na żadne pytania, tylko czekała na pojawienie się prawnika. Przed północą pojechałem z Magdą do jej jaguara, którego z drogi zabrał wóz pomocy drogowej. Mimo to Magda pozostała w Torbasach.
Dopiero około drugiej szykowałem się do snu. Zmieniłem pościel, by nie czuć zapachu perfum Magdy, założyłem pidżamę i długo jeszcze leżałem na łóżku wpatrując się w sufit.
Wielokrotnie moi dziadkowie powtarzali, że sen jest najlepszym doradcą. Mówili mi to, kiedy wpadałem na jakiś pomysł, chciałem z kolegami zrobić coś, co nie spotykało się z pełną aprobatą rodziców. Okazywało się, że nazajutrz niektóre sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Tak było i tym razem, śniły mi się różne mapy Pienin z mnóstwem wielokolorowych linii. Wydawało mi się, że już zbliżam się do rozwiązania zagadki, kiedy obudziło mnie szarpnięcie za ramię.
Natychmiast otworzyłem oczy wystraszony, że to Janosik postanowił odwiedzić mnie w nocy. Justyna widząc moją reakcję, odskoczyła.
- Spokojnie! - krzyknęła. - Policja dzwoni do ciebie - podała mi swój telefon komórkowy.
- Słucham? - przytknąłem aparat do ucha.
- Mam dla pana dwie wiadomości - usłyszałem głos szefa wydziału śledczego.
- Niech pan zacznie od tej złej.
- Obie są złe. Słowakom nie udało się złapać Jana Oszyka, a ta pańska Andrea czeka na ekstradycję do Stanów Zjednoczonych. Standardowo wysłaliśmy jej zdjęcie do Interpolu, do sprawdzenia, i natychmiast odezwało się FBI. Na razie próbujemy rozszyfrować sprawę rozbitego audi. Janosik założył fałszywe słowackie tablice rejestracyjne. Słowacy kilkakrotnie rejestrowali jego przekroczenia granicy polsko-słowackiej, ale służby graniczne sprawdzają, czy podobny samochód nie przejeżdżał innych granic państwowych.
- Andrea ma być tak szybko odesłana do USA? - zdziwiłem się.
- Kiedy wysłaliśmy zdjęcia do sieci w centrali FBI, był środek dnia. Widocznie nieźle u nich narozrabiała. Co pan dziś planuje?
- Czemu pan pyta?
- Nie wiem, czy nie powinniśmy wysłać dodatkowych patroli do miejsca pańskiego pobytu.
- O, teraz będą mogły tylko strzec mojego bezpiecznego snu - odpowiedziałem.
- Jest pan szczęściarzem, że mógł pospać. Miłych snów!
Policjant rozłączył się, a ja oddawałem telefon Justynie.
- Mógłbyś włączyć swoją komórkę, bo ten policjant obudził mnie swoim telefonem - Justyna powiedziała z wyrzutem. - Rzeczywiście masz zamiar dziś spać?
- Nie!
- Jesteś straszny krętacz - Justyna pokręciła głową i ociężałym krokiem wyszła z mojej sypialni.
Przeciągnąłem się i wyjrzałem przez okno. Była dziewiąta, słońce wyglądało co chwila zza pędzących nisko kłębiastych chmur. Postanowiłem pójść poćwiczyć. Przebrałem się, wziąłem miecz i pobiegłem na łączkę nad jeziorem. Podczas jednego z obrotów z mieczem, kiedy ostrze cicho przecięło powietrze przypomniałem sobie o swoich snach i odkryłem, gdzie tkwił mój błąd.
We wskazówkach zbója Kosidły zapisanych na odwrocie obrazu wyraźnie była mowa, że każda z postaci „miała tę samą drogę do skarbu”. Jednak autor tych słów nie miał na myśli odległości odmierzanej linijką na mapie, tylko tę, jaką można było odbyć na piechotę. W górach w tym samym czasie można przebyć różne odległości.
Skończyłem trening i wróciłem do dworku. Po prysznicu poszedłem na śniadanie. W kuchni Justyna z podkrążonymi oczami siedziała przy stole i ściskała kubek z kawą.
- Gdzie reszta? - zapytałem.
- Witek i Miki mają spotkanie w nowotarskim domu kultury - odpowiedziała Justyna. - Baca pojechał do szkoły. Marcysia wróciła do domu. Pani Tekla i Arnold pojechali autobusem do miasta. Mówili, że po zakupy. Zostaliśmy sami.
Przygotowałem sobie kawę i też usiadłem przy stole. Byłem zmęczony ostatnimi przejściami, ale i podekscytowany, bo wiedziałem, jak blisko byłem rozwiązania zagadki. Nie chciałem tego pokazać przed Justyną.
- Chyba coś knujesz, bo jesteś dziwnie spokojny - powiedziała patrząc na mnie.
- Nic nie knuję - zapewniałem ją. - Myślę, czy zrobić sobie jajecznicę z cebulką czy z kiełbaską?
- A może tak tylko sam chlebek, serek i dżem? Musisz od rana napychać się mięsem?
- Zrobię jak zechcesz, żeby cię nie drażnić.
Przygotowałem kanapki z żółtym serem posmarowanym dżemem truskawkowym i wyszedłem na ławkę. Justyna wzięła ze sobą tylko dwa sprasowane krążki wafli ryżowych.
- Będziesz jeszcze szukał skarbu? - dopytywała się.
- Tak, tylko to wszystko wymaga uważnego przemyślenia wszystkich danych raz jeszcze.
- A Janosik?
- Ukryje się. Skąd może wiedzieć, ile jego tajemnic zdradziła Andrea?
- A jeśli ufa jej dyskrecji i teraz postanowi zaatakować ciebie licząc, że przestaniesz być czujny? Nie! Wiem! Ty cały czas jesteś ostrożny.
- No właśnie! - uśmiechnąłem się strzepując okruszki z talerza na trawę, dla wróbelka, który właśnie przyleciał. - Rycho trochę wychudł - powiedziałem patrząc na niego.
- Jest tylko nieuczesany - Justyna zwróciła uwagę na pojedyncze piórko, które wystawało mu na grzbiecie.
- Miłego dnia - wstałem i pożegnałem Justynę.
Dziewczyna odprowadziła mnie wzrokiem. Umyłem naczynia po śniadaniu, zaszedłem do swojego pokoju po mapę i powędrowałem do domu pana Marcelego. Przed werandą, w wygodnym leżaku siedziała Magda. Opalała się i czytała jakiś periodyk o handlu nieruchomościami. Widząc mnie uśmiechnęła się.
- Cześć! - przywitałem ją - Kiedy twój jaguar będzie naprawiony?
- Za trzy dni, trzeba sprowadzić jakieś części - odpowiedziała.
Z chałupy wyszedł do mnie stary góral.
- Pan pewnie przyszedł po Marcysię? - zapytał.
Magda słysząc to obejrzała się na nas. Miała założone okulary przeciwsłoneczne, ale byłem pewny, że patrzy na mnie z niemym wyrzutem, źle rozumiejąc charakter moich kontaktów z Marcysią.
- Nie, a co ona porabia? - zainteresowałem się.
- Dobrze spała, wreszcie u siebie, teraz wyleguje się i nie chce zejść na śniadanie.
- Wstanie na obiad - roześmiałem się. - Panie Marceli, przyszedłem do pana.
- Tak? - pan Marceli wskazał mi miejsce przy ławie na werandzie.
Z bocznej kieszeni spodni wyjąłem mapę i rozłożyłem ją na stole.
- Kiedy pan opowiadał o tej pannie Mariannie, nie powiedział pan, gdzie ona niby truła tych wszystkich kawalerów - powiedziałem. - Ludzie pewnie mówili, gdzie to mogło być?
- Na Kurzej Górze, bo na nią wołali Marianna Kura - odpowiedział góral.
- A niech pan powie, czy dawniej, przed wybudowaniem tamy, bez problemów przechodziło się przez dolinę Dunajca?
- To zależy gdzie?
- Tu gdzie jest teraz tama - wskazałem na mapie.
- Tam mnóstwo kamieni było, trzeba było iść nie koło Zbójeckich Skałek, ale niżej, przy Sromowcach było spokojniej i most później wybudowano...
- Chodzi mi o to, jak mogło być na początku XX wieku.
- Stary jestem, ale jeszcze nie tak.
- Panie Marceli, jakbym chciał zrobić takie małe zawody, żeby ludzie startowali z różnych miejsc, szli tyle samo czasu i spotkali się w tym samym miejscu...
- Aleś pan nakręcił - pan Marceli cmokał z dezaprobatą.
- Podejdźmy do sprawy inaczej. Z którego miejsca w tym samym czasie dojdzie się na Kurzą Górę i do zamku w Czorsztynie?
- A poprzednio wskazywał pan na zamek w Niedzicy.
- Niech mi pan odpowie na moje pytanie - prosiłem.
Góral odchylił się nieco, zamknął oczy, jakby w myślach coś liczył.
- Gdzieś spomiędzy Łysej Góry i Rabsztyna - odpowiedział po chwili.
Szukałem tych punktów na mapie.
- Ale to duży obszar - zauważyłem.
- Bo to zależy czy idzie góral, czy cepr.
- Dobrze - westchnąłem powstrzymując się od śmiechu. - A jakby jeszcze wyruszyli ludzie z Niedzicy, Góry Zamkowej i Czerwonego Klasztoru?
- To kawał drogi, ale więcej szliby po płaskim, wtedy spotkaliby się gdzieś w Sromowcach lub Kątach.
Odszukałem te miejscowości na mapie i moją uwagę zwrócił napis drobnymi literami.
- Może gdzieś tu? - upewniałem się.
- A co tam jest? - pan Marceli z kieszeni koszuli wyjął okulary, ale nie zakładał ich, tylko przyłożył do oka jak lupę. - Tak, może być, że tam by się spotkali.
Odetchnąłem składając mapę. Chciało mi się śmiać, że rozwiązanie zagadki było tak proste i tak łatwo osiągalne. Teraz wystarczyło tylko pójść tam i zobaczyć, jak wygląda okolica.
- Dziękuję panu za pomoc - uścisnąłem dłoń pana Marcelego. - Do zobaczenia!
Wróciłem do dworku i przygotowałem się do pieszej wycieczki. Nie chciałem jechać wehikułem, bo gdyby Janosik zobaczył go pozostawionego na parkingu w lesie i spojrzał na mapę, zaraz domyśliłby się, dokąd zmierzam. Spakowałem plecak i wykradłem się do parku przez jadalnię. Wychodząc za opłotki Torbasów czułem się doskonale, jak zwykle, kiedy wpadałem na rozwiązanie zagadki.
Najpierw przez łąki dotarłem do Czorsztyna. Ze wsi powędrowałem niebieskim szlakiem. Po godzinie byłem na przełęczy Osice, z której wijąca się jak wąż droga asfaltowa prowadziła na południe. Najpierw szedłem asfaltem ścinając wiraże zakrętów i maszerując leśnymi ścieżkami, aż dotarłem do duktu prowadzącego w interesującym mnie kierunku. Po stu metrach gdzieś daleko za mną pozostał zgiełk ruchliwej szosy. Tu, pod zielonym baldachimem, wśród gór, czułem się najlepiej.
Ta wędrówka na południe, pod górę, była męcząca, ale do przodu gnała mnie pasja odkrywcy. Miejsce, do którego zmierzałem, nazywało się Zamczysko, w pobliżu skał Mały i Duży Cisowiec.
Zbliżała się czternasta, kiedy wreszcie mogłem stanąć nad krawędzią skał Zamczyska. Usiadłem na sporej półce skalnej i wyjąłem z plecaka wodę. Musiałem odszukać tu cis i trzy klucze, bo tam znajdowała się ostatnia warownia Kosidły. To rozumiałem jako jakąś jego jaskinię, bo co innego mogło być fortecą zbója?
Czy ów cis ze wskazówek miał być drzewem, czy skałą. Rozglądałem się po lesie wokół mnie i patrzyłem na dolinę Dunajca, leżącą prawie u mych stóp. Po zjedzeniu kanapek i krótkiej sjeście zacząłem krążyć po interesującym mnie rejonie, przedzierając się przez gęsty las mieszany. Od południa zamykały go urwiska skalne. Między nimi był stromy żleb wychodzący wprost na wzniesienie przypominające kształtem duży kurhan. Wszędzie były tu niewielkie skałki.
Właśnie sprawdzając jedną z nich, kiedy zaglądałem do jakiejś szczeliny, usłyszałem damskie głosy. Zaniepokojony wyjrzałem w dół. Ścieżką, kilka metrów poniżej mnie, szły Magda i Justyna.
Pierwsza w rybaczkach, adidasach i koszulce na ramiączkach. Justyna założyła przynajmniej długie spodnie, wysokie buty, ale nie miała ze sobą kurtki, nic do picia. Wyszły w góry kompletnie nieprzygotowane! Najbardziej niepokoiło mnie to, jak one tutaj trafiły? Szły z zachodu, a tam, najwyżej kilometr w linii prostej był parking i ładny punkt widokowy. Pewnie przyjechały tu fordem Justyny.
- Może go zawołamy? - proponowała Magda. - Przecież nie mógł zapaść się pod ziemię. Ma miękkie serce, więc zaraz zechce nam pomóc.
- Ale tu może też być Janosik - Justyna zwróciła jej uwagę.
- Pewnie siedzi w jakiejś norze i boi się wychylić nosa.
- Janosik czy Paweł? - Justyna upewniała się.
- Teraz to myślę, że jeden i drugi.
- To poszukajmy jaskiń, bo jeśli ukryto tu jakiś skarb, to właśnie w jakiejś pieczarze - zaproponowała Justyna.
Ukryłem się i zastanawiałem, czy powinienem im pokazać się, czy nie. Gdybym przeczekał ich poszukiwania, mógłbym dalej w spokoju prowadzić własne. Oparłem się o drzewo i głęboko oddychałem, nie mogąc podjąć właściwej decyzji. Spojrzałem w górę i... zobaczyłem, że siedzę pod ogromnym, kilkusetletnim cisem. Coś mnie tknęło i trzymając się pnia wyjrzałem w dół.
Cis wrósł pomiędzy trzy skałki, dwie mniejsze i tę większą, na której stałem. Skalne płyty tak się ułożyły, jakby były dużym, zastygłym kwiatem rozkładającym płatki. Nie zważając na nic zszedłem do podnóża skał. Między nimi były szpary, szczeliny, ale dorosły człowiek nie mógł się w nie wcisnąć.
- Tu jest nasz myśliciel! - nagle za plecami usłyszałem głos Justyny. - Magda! - zawołała towarzyszkę. - I co? - zapytała mnie.
Wskazałem jej na drzewo i skały.
- Jest cis, ale gdzie są klucze? - Justyna domyśliła się, o co mi chodzi.
- Pod wycieraczką - wysapała Magda, która do nas dołączyła. - Dawniej ludzie zostawiali swoje klucze sąsiadom pod wycieraczką... Tak przynajmniej pokazywali na filmach.
Przyglądałem się drzewu i zobaczyłem niewielką dziuplę na wysokości około trzech metrów. Opierając się o drzewo i chwytając się występów skalnych wszedłem i wsadziłem rękę do dziury. Była wąska, ale wysoka. U góry wymacałem klucz wiszący na wciśniętym w drzewo gwoździu. Wyjąłem klucz. Wyglądał na stary, z dużym uchem, pokryty rdzą, długi na piętnaście centymetrów.
Wróciłem do pań i pokazałem im zdobycz.
- Ty naprawdę umiesz szukać skarbów - Justyna była zdumiona.
- Niepotrzebnie marnowałeś się jako urzędnik w tym ministerstwie - stwierdziła Magda. - Kupilibyśmy mały kuter i popłynęli szukać pirackich skarbów na Karaibach.
- Tylko do czego pasuje ten klucz? - zastanawiałem się.
- W mej ostatniej warowni, pod cisem i trzema kluczami - Justyna przypomniała przesłanie Kosidły.
- Pod cisem - mruczałem sam do siebie patrząc na drzewo.
- Tu jest jakaś dziura! - Justyna wskazywała miejsce, gdzie pień cisu stykał się ze skałą.
Była tam szczelina szeroka najwyżej na pół metra i wysoka na osiemdziesiąt centymetrów. Z plecaka wyjąłem latarkę i poświeciłem do środka. Widziałem tylko wąskie przejście między skałą a pniem.
- Jeśli wejdę i to będzie ślepa uliczka, to będziecie musiały mnie wyciągać - zapowiedziałem.
- Ja tam się wcisnę - zadeklarowała się Justyna. - Mnie wyszarpniecie stamtąd bez trudu.
Dałem jej latarkę, a ona odważnie zanurzyła się w mrok. Jej nogi zniknęły w szczelinie i słyszeliśmy tylko, jak się czołga i ciężko wzdycha. Potem rozległ się jej wrzask. Była autentycznie przestraszona.
- Co się stało?! - krzyknąłem.
- Trup! - usłyszałem.
Do plecaka przywiązałem linkę i wcisnąłem się w szparę.
- A ja? - Magda zaniepokoiła się.
- Czekaj tu i w razie czego biegnij po pomoc.
- W którą stronę?
Nie chciałem tracić czasu na zbędne tłumaczenia. Magda zawsze miała przy sobie telefon komórkowy, więc mogła z jego pomocą sprowadzić ratunek.
Czołgałem się tonąc dłońmi w grubej warstwie liści. Kiedy je poruszałem, czuć było specyficzny zapach próchna. Pień cisu nie zajął sobą całej szczeliny między skałami, ale przez tyle lat skutecznie zasłonił znajdujące się tu wejście do pieczary. Trzy płyty skalne ułożyły się jak ściany namiotu. Justyna siedziała na ziemi świecąc wprost na leżący na ziemi szkielet. Wyglądało to jak celowy pochówek, bo szkielet okrywały resztki odświętnego góralskiego stroju, na piersi leżały skrzyżowane ręce ściskając złoty łańcuszek z barokowym krzyżykiem i ciupagę.
- To Kosidło - wyszeptałem.
- Żyjecie?! - usłyszeliśmy krzyk Magdy.
- Tak, wszystko w porządku - odpowiedziałem, a mój głos dudnił między skałami.
- A ten trup?
- Leży spokojnie - rzuciłem nie wiedząc co powiedzieć, żeby brzmiało to uspokajająco.
- Patrz! - Justyna poświeciła na niewysokie drzwi na wprost nas. Framuga już dawno pękła, zawiasy były zardzewiałe, a same wrota wisiały praktycznie tylko na języku z zamka.
- Chcesz zobaczyć ten zbójecki skarb? - zagadnąłem Justynę.
- Może zawołajmy też Magdę?
- Naprawdę chcesz, żeby tu była?
- Nie. Co ona takiego o tobie powiedziała?
- Stwierdziła, że jestem dziecinny zajmując się poszukiwaniem skarbów i wierząc, że kiedykolwiek będę uczciwie opłacany za swoją pracę. Namawiała mnie do... drobnych kombinacji.
- Jeśli miały być drobne, to mogłeś... - Justyna nie kontynuowała widząc groźny wyraz mojej twarzy.
Obeszliśmy szkielet, ostrożnie wyjęliśmy drzwi i oparliśmy je o ścianę. Poświeciliśmy głębiej i zobaczyliśmy wykutą w skale jaskinię mającą około dziesięciu metrów kwadratowych powierzchni. Pod ścianami stały skrzynie, oparte o nie były różne rodzaje broni: szable, krótkie miecze, wojskowe tasaki, muszkiety, fuzje, strzelby, na skrzynce leżały rewolwery. Mogliśmy wejść do środka, ale nie było mowy, żeby tu się wyprostować.
Justyna odważyła się unieść wieko pierwszego kufra. W dwóch sakiewkach były srebrne monety średniowieczne z różnych rejonów ówczesnej Europy.
- Skarb świętej Kingi? - zgadywała Justyna.
- Tak, a te siedemnastowieczne floreny to wynagrodzenie Marianny - wskazałem na trzecią sakiewkę.
- Przecież jej diabeł zapłacił...
- Na legendy ludowe nie możesz patrzeć jak na film dokumentalny. One opowiadają jakąś historię z morałem. Myślę, że to złoto skąpego młynarza, którego obrabowali zbójnicy.
Uniosłem pokrywę innej skrzyni. W środku leżały ubrania. Aż mnie zakręciło w nosie od smrodu. Obok stała baryłka, a w niej znaleźliśmy różne złote monety, biżuterię, wszystko z XVII i XVIII wieku. Zauważyłem tam monety węgierskie, polskie i niemieckie. Czy był to skarb Janosika, czy depozyt Kostki-Napierskiego? Nie potrafiłem wtedy na to odpowiedzieć.
- Magda idzie! - Justyna usłyszała, jak ktoś się czołga do nas.
- Poświeć jej - poprosiłem towarzyszkę.
Sam skupiłem całą uwagę na broni. Trochę mnie niepokoiła dziwna cisza panująca w jaskini.
- A więc on to wszystko jednak znalazł! - nagle odezwał się Janosik.
Błyskawicznie obejrzałem się. Trzymał w dłoni pistolet i tradycyjnie był w kominiarce. Ja miałem latarkę i długi na pół metra sztylet, który właśnie oglądałem. Staliśmy pochyleni, dwa metry od siebie.
- Co zrobiłeś z dziewczynami? - zapytałem.
- Pozwoliłem im odejść. Nie miały telefonów, a zanim dojdą do drogi, my się już rozstaniemy.
Janosik zrzucił spleśniałą skórę ze stojącej na lewo od wejścia skrzynki. W środku zobaczyłem stare księgi.
- Część biblioteki z Czerwonego Klasztoru - domyśliłem się.
- To ci zostawię - Janosik roześmiał się.
- Niczego stąd nie weźmiesz - zapowiedziałem.
- Mylisz się - wycelował we mnie pistolet.
Od jakiegoś czasu dyskretnie ważyłem w dłoni trzymany sztylet i teraz wiedziałem, jak go rzucić, by osiągnąć pożądany efekt. Wystarczył szybki ruch ręką i broń wirując poleciała w kierunku przeciwnika. Rękojeść sztyletu uderzyła go w palce zaciśnięte na pistolecie z taką siłą, że ten spadł na ziemię. Szybko podniosłem go i natychmiast zorientowałem się, że to broń gazowa.
- Od tego gazu padlibyśmy tu obaj - stwierdziłem.
- Dotąd dobrze to działało - Janosik roześmiał się. - Porozmawiamy?
- Możemy - czujnie przyglądałem się Janosikowi spodziewając się jakiegoś podstępu.
On spojrzał na zegarek i zrzucił z głowy kominiarkę.
- Za pół godziny odejdę albo spróbujesz mnie zatrzymać - powiedział.
Pierwszy raz mogłem spojrzeć prosto w twarz Janosika. Bardzo przypominał tego młodzieńca ze zdjęcia, które pokazywali mi słowaccy policjanci. Nie widać po nim było upływu lat i tych wszystkich wydarzeń, które dane mu było przeżyć.
ZAKOŃCZENIE
Janosik usiadł wprost na ziemi.
- Jestem pełen podziwu dla ciebie - powiedział. - Trzeba było niezłego uporu, żeby tu dotrzeć.
- Ty też dużo ryzykujesz, tylko nie wiem czemu? - dopytywałem się. - Chodzi ci tylko o odnalezienie skarbu ukrytego przez przodka?
- To sprawa... - chwilę milczał - honoru. Wiesz, jakie to uczucie być takim kimś jak ja?
- Lęk przed wpadką i samotność, bo nikomu nie możesz zaufać. Każdy na ulicy może być agentem organizacji, która chce cię zatrzymać - domyślałem się.
- Tak - Janosik pokiwał głową. - Kiedyś babcia opowiadała mi o zbóju Kosidle. To była taka rodzinna legenda. Ludzie mówili, że on już nie zbójował, tylko po górach chodził i pod każdy kamień zaglądał. Traktowali go jak świra. A on wiedział, że te skarby istniały. Trzeba było tylko je odszukać. Babcia wiele razy mi mówiła, że czasami trzeba umieć słuchać sercem, a stary Kosidło to umiał.
- Jak to się stało, że zacząłeś szukać tego skarbu?
- Od zawsze pamiętałem te bajania o złocie. Ty wiesz, czym się zajmowałem?
- Tak, rozmawiałem ze słowackimi policjantami.
- Nie znają nawet połowy tego co powinni. Postanowiłem wreszcie zaszyć się gdzieś na końcu świata...
- Z Andreą? - wtrąciłem pytanie.
- Tak.
- Stanąłem wam na drodze?
- Niby tak - Janosik skrzywił się. - Ona traktowała te poszukiwania jak kolejne zadanie i wcale nie miała zamiaru wycofać się z branży. Po tej akcji i tak byśmy się rozstali. Oczywiście teraz nie zostawię jej w więzieniu. Wynajmę jej najlepszego adwokata.
- Sam też będziesz go potrzebował - wtrąciłem.
- Stać mnie na to. Zrozum, mnie wcale nie chodziło o to złoto.
- A o co?
- Gdzieś tu, w blaszanym pudełku jest mała książeczka. Modlitewnik i notatnik wszyte w jedną okładkę. Mogę poszukać?
- Proszę - wstałem i czujnie obserwowałem Janosika.
On grzebał w kufrze z ubraniami. Wyjął płaskie, prostokątne pudełko od przyborów do szycia, z obrazkiem Hradczan na wieczku.
- Jak to się stało, że dowiedziałeś się o obrazie?
- Kiedyś pewien sąsiad mojej rodziny opowiadał, że zatrzymał się w gospodzie nad Dunajcem, gdzie na ścianie wisiał obraz z namalowanym zamkiem w Czorsztynie. Karczmarz - stary żyd, mówił, że tam jest namalowany Kosidło. Wiedziałem więc, że muszę poszukać obrazu i karczmy. Najpierw byłem we Lwowie, żeby go zobaczyć w tamtejszym muzeum. Zobaczyłem jakieś postaci, ale było to bardzo niewyraźne. Z opowieści rodzinnych wiedziałem, że tam oprócz Kosidły byli przedstawieni jeszcze inni ludzie. Coś się tu nie zgadzało, więc zacząłem szukać karczmy. Tak rok temu dotarłem w te okolice, dowiedziałem się, że właścicielka dworku ma ten obraz, na którym mi zależało. Chciałem go odkupić, lecz pani Leokadia była nieubłagana. Wtedy wytypowałem Justynę jako potencjalną wspólniczkę. Teraz wy macie złoto, obraz i pieniądze. Starałem się nikogo nie skrzywdzić i chyba mi się to udało?
- Tak - przyznałem.
Janosik włożył książeczkę do wewnętrznej kieszeni bluzy.
- Mogę? - zapytał wskazując na wyjście.
- Poczekaj, wyjdziemy razem.
- Nie kusi cię, żeby coś sobie uszczknąć?
- Nie - uśmiechnąłem się.
- Słusznie.
Janosik zatrzymał się nad ciałem przodka. Patrzył na szczątki Kosidły i mimo mroku dostrzegłem łzy w kącikach jego oczu.
- Postaram się, by przygotowano mu godny pochówek - obiecałem.
Janosik wyszedł pierwszy, pomógł mi wyciągnąć plecak i wyjść ze szczeliny.
- Zdążysz uciec? - zapytałem go.
- A ty nie będziesz miał kłopotów?
- Nie.
- Przyślę ci zeskanowane strony pamiętnika Kosidły.
- Janosik zawsze dotrzymywał słowa, przynajmniej ten, jakiego kiedyś widziałem w serialu telewizyjnym.
- Jan Oszyk też - roześmiał się mój przeciwnik.
Zbliżał się wieczór, usiadłem pod drzewem i czekałem na przybycie pomocy.
Tydzień później Andrea szykowała się do odlotu do USA. Było już po pogrzebie zbója Kosidły. Jego szczątki złożono na cmentarzu w Nowym Targu. Policja i służby muzealne wydobyły zabytki z kryjówki i przewiozły je do magazynów muzealnych.
Dwa dni po opróżnieniu skrytki w górach zaprosiłem Justynę, Marcysię i Bacę na wyprawę do Czerwonego Klasztoru. Baca nie mógł z nami pojechać, więc w towarzystwie samych pań zameldowałem się przed klasztorem. Poszliśmy do białego domku. Drzwi były otwarte. W środku ta sama kobieta, która chyba zajmowała się panem Paulem, siedziała na krześle i szlochała.
- Co się stało? - pytałem zaniepokojony.
- On nie żyje - usłyszałem odpowiedź.
Pan Paul zmarł w dniu, kiedy odkryłem schowek Kosidły. Staruszek chorował na nowotwór i choroba okazała się silniejsza. Stojąc nad jego świeżą mogiłą odruchowo położyłem rękę na maleńkim mieszku w kieszeni. Wciąż nosiłem te zioła, które otrzymałem od niego. Były jak amulet. Chwilami chciałem wierzyć, że mi pomagają.
- Wiecie, że zrobiłam perfumy według jego przepisu? - odezwała się Marcysia. - To był naprawdę ten zapach! Zapamiętam tego człowieka do końca życia jako twórcę cudownego aromatu.
W końcu przyszedł dzień, w którym spakowałem swoje bagaże do wehikułu stojącego przed dworkiem w Torbasach.
- Jesteś pewny, że chcesz wyjechać? - pytała mnie Justyna.
- Tak - przyznałem.
Pani Tekla trzymała w ręce niewielki pakunek pachnący na odległość szarlotką. Arnold przygotował mi kanapki ze swoją pieczenią. Witek i Miki pojechali ze swoim przedstawieniem na festiwal w Krakowie.
- Co będzie z nami? - dopytywała się Justyna.
- Będziecie tu dalej żyli, tylko będziecie musieli inaczej zorganizować życie w dworku - tłumaczyłem jej. - Jutro przyjedzie do ciebie adwokat, który realizował testament cioci. Przedstawi ci do podpisania dokumenty założycielskie fundacji wspierającej amatorskie teatry. Mój wkład to dwór i park, twój to zawartość twojego konta. Prawnik pomoże ci w transferze tych pieniędzy.
- Może chociaż zostaniesz prezesem tej fundacji?
- Ja?! - roześmiałem się. - Będę w radzie nadzorczej i będę głosował za twoją kandydaturą.
- Powiedz mi, gdzie jest obraz?
- W łóżku jest specjalna szuflada na pościel. Jest właśnie tam.
- Wrócisz tu kiedyś?
- Wiesz, że nie.
- Jedziesz do Magdy?
- Też nie.
- To co będziesz robił?
- Jestem wolnym człowiekiem.
- A włączyłeś w końcu swój telefon komórkowy?
Przypomniałem sobie, że kilka dni temu chciałem zadzwonić do kancelarii adwokackiej i okazało się, że w moim aparacie zepsuła się bateria. Musiałam kupić nową. Całą noc ją ładowałem i teraz włączyłem urządzenie. Towarzyszyło temu uczucie podobne do tego, jakie się ma wracając do pracy po długim urlopie. Z niepokojem patrzyłem na liczbę przychodzących wiadomości tekstowych.
Żegnając się objąłem czule Justynę. Uściskałem Arnolda i ucałowałem panią Teklę w policzek. Wziąłem przygotowane dla mnie smakołyki, wsiadłem do wehikułu i wyjeżdżając z Torbasów pomachałem panu Marcelemu. Do dziś pamiętałem pożegnanie, jakie mi zorganizował poprzedniego wieczoru.
Kilka godzin później zatrzymałem się na leśnym parkingu, żeby zjeść kawałek szarlotki.
Wtedy odczytałem wiadomości. Szczególnie jedna mnie zaskoczyła. Pan Samochodzik napisał do mnie:
Zadzwoń, mam dla Ciebie dobrą wiadomość.
Tomasz N.N.