Fleszar Mieczysław
NAJSŁAWNIEJSI ODKRYWCY ŚWIATA
O gdybym posiadł cudem płaszcz skrzydlaty igdyby mógł w nieznane nleić mnie kraje, Nie oddałbym go za najdroższe szaty
Ni za królewskie gronostaje.
(J. W. GOETHE - „FAUST")
Któż z nas nie marzył o dalekich podróżach! Komu nie śniły się odległe lądy i południowe morza! Kto wreszcie nie pragnął odkrycia choćby niewielkiej, lecz nie znanej wyspy, postawienia stopy tam, gdzie jeszcze nikogo przed nim nie było!
Marzenia o podróżach są tak stare, jak stara jest ludzkość. Od samego początku naszej cywilizacji, od kiedy człowiek opanował słowo pisane, przewijają się one w najcelniejszych i najpiękniejszych utworach literatury, odzywają się do nas z jeszcze dawniejszych czasów echem podań i legend ludowych.
Jedną z najstarszych, a zarazem z najpiękniejszych legend przekazanych nam przez mitologię grecką jest historia Argonautów — 50 bohaterskich młodzieńców, którzy z Grecji wyruszyli na wyprawę po złote runo do odległej Kolchidy,
przeżywając wiele niezwykłych przygód. Jest to właściwie epopeja podróżnicza, w której — obok wielu legend i podań bajecznych — zawarty jest opis całego znanego ówczesnym Grekom świata. Późniejsi historycy, geografowie, znawcy literatury i obyczajów greckich wielokrotnie usiłowali odtworzyć legendarną trasę wędrówki Argonautów. Wiele miejscowości udało się ustalić, co do innych istnieją mniej lub więcej uzasadnione przypuszczenia. Tak więc wyprawa odpłynęła z nie istniejącego już dziś miasta Jolkos w południowej Tesalii na wyspę Lemnos, leżącą na Morzu Egejskim, a dalej wzdłuż wybrzeży Tracji przez Cieśninę Dardanelską, Bosfor na Morze Czarne, zwane przez Greków Pontus Euxinus, dopływając aż do bogatego i żyznego kraju zwanego Kolchidą. Jest to ta sama dzisiejsza Kolchida, nizinna kraina, położona u stóp Kau
kazu. przecięta doliną rzeki Rk>m. Naleiy do Gruzji i co prawda nie ma w niej złotego runa, lecz jest dziś bogatym krajem złotych cytryn i herbaty.
W powrotnej drodze burza zagnała okręt Argonautów aż do ujścia Dunaju. Z dalszych opisów można przypuszczać, że bohaterowie płynęli w górę Dunaju, a następnie jego dopływem Sawą, aż do miejsca, gdzie blisko już do wybrzeży Adriatyku. Na lądzie przeciągnięto okręt do morza za pomocą lin. Było to prawdopodobnie w okolicach dzisiejszego portu jugosłowiańskiego — Rie- ka. Dalsza droga wiodła na południe, a następnie, zamiast na wschód ku Grecji, odchylała się na zachód ku Sycylii. Być może, że Argonauci dopłynęli aż do Wysp Balearskich, być może, zahaczyli o północne wybrzeża Afryki. Trudno trasę tę ustalić z całą dokładnością. Jedno jest pewne: biegła ona poprzez cały znany ówczesnym Grekom świat. Zamykał się on w środkowej części basenu Morza Śródziemnego i w basenie Morza Czarnego, a obszary położone na północ od Dunaju stanowiły jego ostateczne krańce ■— krainę wiecznej ciemności, gdzie mieszkały trzy stare, bez
zębne i ślepe Mojry, przędzące nić losów ludzkich. Kiedy się to działo? Jak dawno żyli owi Grecy, dla których świat zamykał się w tak niewielkim odcinku Europy? Na to pytanie mity greckie nie dają odpowiedzi. W wyprawie Argonautów brali udział niemal wszyscy bohaterowie licznych greckich podań: Herakles wraz z synem Hyla- sem, Tezeusz — królewicz ateński, ten sam, który zabił Minotaura na Krecie, Kastor i Pol- luks — dwaj nierozłączni przyjaciele, Orfeusz — śpiewak natchniony, Asklepios i bohaterski Jazon, który dowodził wyprawą.
I oto imiona niektórych z tych bohaterów odczytali ostatnio uczeni na tabliczkach znalezionych w ruinach pałacu króla Minosa w mieście Knossos na Krecie. Tabliczki te, będące jak gdyby biblioteką czy archiwum pałacu, pochodzą sprzed 3 000 lat. Być może, że w rezultacie dalszych badań Argonauci z mitycznych bohaterów staną się historycznymi podróżnikami z 3 tysiąclecia przed naszą erą.
Historycy, geografowie i archeologowie interesują się również przygodami Odyseusza uwiecznionymi przez Homera. Trasę jego podróży wyznaczono z większą dokładnością niż tra-
sę Argonautów. Spod Troi, leżącej na azjatyckim brzegu Dardaneli, nazywanych przez ówczesnych Greków Hellespon- tem, burza wyrzuciła Odysa w kraj Kirenów na wybrzeżu Tracji. Stamtąd po długiej wędrówce przybył do kraju Lotofagów, który komentatorzy Homera umieszczają na wybrzeżu północnej Afryki, na granicy Tunisu i Libii. Kolejne przygody Odysa rozgrywają się wokół Sycylii i południowych brzegów Italii. Tak więc kraj cyklopów miał się znajdować na Sycylii, koło dzisiejszych Sy- rakuz; słynne: Scylla i Charybda — to Cieśnina Mesyńska, oddzielająca Sycylię od Półwyspu Apenińskiego; wyspa, na której mieszkała czarodziejka Kirke — to słoneczna Capri,
a inna wyspa, na której nimfa Kalipso zatrzymała Odysa — to Malta.
Podróż Odysa łatwiej umiejscowić w czasie niż wyprawę Argonautów. Pisał ją Homer na przełomie IX i VIII wieku przed naszą erą, a więc około 2 900 lat temu. Świat znany Grekom był wówczas mniej więcej taki sam, jaki znamy z legendy
0 Argonautach.
Dła Greków z epoki Homera ziemia była płaskim kręgiem zawieszonym nieruchomo w przestrzeni i oblanym wokoło oceanem. Za oceanem świat się właściwie kończył, była już tylko rzeka Styks i zejście do krainy zmarłych — Hadesu. Co rano słońce wstawało z oceanu, przebiegało firmament niebieski
1 chowało się w nim wieczorem, po przeciwnej stronie nieba, by znów wychylić się na wschodzie następnego ranka. Na północy rozciągała się tajemnicza- kraina mroku, w której ginęły nawet zimne fale oceanu.
W tych warunkach dalekie podróże wymagały dużej odwagi. Każdy niebaczny podmuch wiatru, każde zboczenie ze znanych szlaków mogło znieść żeglarza na tajemniczy ocean, w nieznane, ku pewnej zgubie. Toteż Słupy Heraklesa — a tak zwał się dzisiejszy Gibraltar —
przez wiele wieków pozostawały granicą, poza którą okręty greckie nie ważyły się wypływać. Zresztą i ówczesne okręty i trudem wytrzymywały dalekie i ryzykowne wyprawy. Były to płytkie, długie, drewniane łodzie poruszane wiosłami, a żagiel spełniał tylko rolę pomocniczą. Nadawały się one jedynie do żeglugi przybrzeżnej.
Przed ówczesnymi podróżnikami piętrzyły się jeszcze liczne inne trudności: nie znano kompasu, nie wiedziano, jak obliczyć położenie okrętu, nie było map. Toteż Grecy trzymali się wybrzeży Morza Śródziemnego i licznych wysp Morza Egejskiego, nie zapuszczając się na ocean i nie podejmując wypraw w głąb pokrytego lasami, górzystego, groźnego i nieżyczliwie chłodnego lądu Europy.
| Grecy nie byli jednak jedynymi podróżnikami, którzy w starożytności pływali po Morzu Śródziemnym. Na jego wschodnich, azjatyckich wybrzeżach, należących dziś do Syrii, Libanu i Izraela, mieszkali Fenicjanie. Jeszcze w XII i X wieku przed naszą erą organizowali oni wyprawy po całym niemal Morzu Śródziemnym, zakładali kolonie handlowe na Cyprze i na Sycylii, docierali do Krymu i do Hiszpanii. Oni to wreszcie
założyli w północnej Afryce Kartaginę.
Nie znamy legend i podań fenickich. Nie wiemy, czy Fenicjanie odbywali podróże, na wzór bohaterów greckich. Wiemy natomiast, że horyzont geograficzny Fenicjan był nieco rozleglejszy niż horyzont geograficzny Greków. Prawdopodobnie już w IX wieku przed naszą erą wypływali oni poza Słupy Melkarta (fenicka nazwa Gibraltaru) i dopływali aż do brzegów południowej Anglii, gdzie wydobywali cynę. Wyobrażenia Fenicjan o świe- cie nie mogły się wiele różnić od wyobrażeń sąsiadujących z nimi Babilończyków czy Greków. A te były do siebie podobne. Według pojęć Babilończyków świat przedstawiał się jako okrągły ląd z górą Ararat pośrodku, otoczony oceanem i na
kryty kloszem nieba, po którym w dzień przesuwało się słońce, a nocą księżyc i gwiazdy. Grecy utrzymywali, że nocą słońce tonie w oceanie, a Babilończycy, że przesuwa się ono w nocy ogromnym tunelem pod ziemią. Różnice te nie miały, oczywi- śęie, praktycznego znaczenia dla żeglarzy i podróżników przygotowujących się do dalekich wypraw.
A wyprawy te były różne. Jedne przynosiły korzyści całej ludzkości, wzbogacały jej wiedzę, rozszerzały horyzont geograficzny, posuwały rozwój cywilizacji; inne okrywały chwałą lub bogactwem jednostki, nie przyczyniając się do wzbogacenia wiedzy o świecie. Nieraz wielkie podróże odkrywcze przechodziły nie zauważone, a wyprawy nie mające znaczenia naukowego nabierały rozgłosu i były powszechnie znane dzięki literackim talentom ich uczestników.
Warto zaznaczyć, że najsławniejsze podróże odkrywcze, które uważamy dziś za kamienie milowe naszej wiedzy o świecie, podejmowane były w różnych celach. Niewielu było takich podróżników, jak np. Piteasz z Massilii (dzisiejsza Marsylia), a w nowszych czasach Aleksander Humboldt, Mi
kołaj Przewalski czy Fridtjof Nansen, którzy świadomie dążyli do rozszerzenia horyzontu geograficznego lub rozwiązania konkretnych zagadnień naukowych.
Wśród tych, bez których nie możemy sobie wyobrazić postępu wiedzy geograficznej, byli i dowódcy wojskowi, jak np. Nearch czy Franciszek Bougainville, posłowie i dyplomaci, jak Giovanni da Pian del Carpine, Benedykt Polak, Wilhelm Rubryk (Ruysbroeck). Ich drobiazgowe raporty z odbytych misji i zwiedzanych krajów stały się później bezcennym źródłem wiedzy o świecie. Byli kupcy i żeglarze dążący jedynie do zbogacenia się, jak Marko Polo czy Krzysztof Kolumb. Byli awanturnicy na wielką skalę, jak Franciszek Drake, William Dampier czy Henryk Stanley. Byli wreszcie sportowcy dążący przez całe życie do jednego celu, jak Robert Peary. A jednak wszyscy oni różnili się od innych jakże licznych wojskowych, dyplomatów, kupców, awanturników, sportowców i włóczęgów ową ciekawością świata, która kazała im widzieć lepiej i szerzej niż komukolwiek innemu, a rzeczy widziane zapamiętać i opisać. Te właśnie cechy wprowadziły
ich w poczet wielkich odkrywców, sprawiły, że ich wyprawy uważamy dziś za kamienie milowe naszej wiedzy o ziemi.
Droga, którą znaczyli, nie zawsze biegła równo i prosto, nie zawsze wytyczano ją równomiernie; tak np. zaledwie kilkanaście lat dzieliło dwa kolejne poselstwa wysłane w XIII w. z Europy do Wielkiego Chana
— jedno kierowane przez Pian del Carpine, a drugie, nieco późniejsze, przez Wilhelma Rubryka. Oba poselstwa posuwały się niemal tą samą trasą, widziały te same kraje, a przecież oba zaliczamy dzisiaj do największych osiągnięć odkrywczych. Pian del Carpine, który pierwszy dotarł do Mongolii, zwrócił uwagę przede wszystkim na dwór Wielkiego Chana, ludzi zamieszkujących nieznane kraje, ich obyczaje i organizację państwową. Wilhelm Rubryk zajął się zaś opisem zwiedzanych krajów, analizą i wyjaśnianiem zjawisk geogra
ficznych. I dopiero obie wyprawy łącznie pozostawiły nam pełny obraz zwiedzanych krajów.
Na drodze odkryć były też kamienie milowe, które znaczyły odwrót od przyjętych pojęć, cofnięcie się w rozwoju, jak np. praca podróżnika i kronikarza średniowiecznego Kosmasa In- dikopleustesa. Bez tej sylwetki obraz wiedzy o świecie byłby niepełny. Kosmas zaciążył na ówczesnym stanie wiedzy i pisma jego przez kilkaset lat kształtowały horyzont geograficzny średniowiecza.
Kilkadziesiąt sylwetek najsławniejszych odkrywców świata nie może dać pełnego obrazu rozwoju odkryć geograficznych. Dokonywał się on bowiem pracą i wysiłkiem wielu setek cierpliwych, często zapomnianych, a nieraz i nieznanych badaczy i podróżników. Najsławniejsi — to jedynie ci, którzy, jak słupy milowe, znaczyli drogę poznania świata. |
W VII stuleciu przed naszą erą na Bliskim Wschodzie gotowało się jak w kotle. Państwa powstawały i ginęły jedne po drugich, a rozległe obszary przechodziły kolejno pod władzę Asyrii, Medii i Egiptu. Wśród tych nieustannych zmian miasta fenickie utrzymały swą niezależność i znaczenie, a kupcy feniccy wyprawiali okręty do odległych krajów.
W tym właśnie okresie faraon egipski Necho, bezpośrednio niemal po wstąpieniu na tron w roku 605 przed naszą erą, podjął śmiały projekt ponownego przekopania zasypanego od kilkuset lat kanału łączącego Nil z Morzem Czerwonym.
Było to zamierzenie niezwykle kosztowne. Przy budowie kanału zatrudniono około 200 tysięcy robotników. Wkrótce skarbiec faraona zaczął świecić pustkami, większość niewolni
ków wyginęła w skwarze pustyni, a wyrocznia przestrzegła faraona przed zgubnymi następstwami budowy kanału. I wtedy Necho podjął drugą ryzykowną decyzję: zarządził przerwanie robót na kanale i wysłał doświadczonych żeglarzy fenickich, nakazując im, by wypłynęli z Morza Czerwonego na Ocean Indyjski i powrócili do Egiptu od północy, to znaczy przez Morze Śródziemne. Innymi słowy, Necho zażądał od Fenicjan, by opłynęli Afrykę.
Może celem wyprawy miało być odkrycie legendarnej krainy Ofir, z której Salomon miał jakoby sprowadzać złoto na budowę świątyni, może odkrycie nowych szlaków handlowych, a może dróg dla wojennych podbojów. Jakiekolwiek motywy kierowały decyzją faraona, ryzyko wyprawy było ogromne. Przecież nie wiedziano
wówczas, co jest na południu od Etiopii; legendy i podania zaś mówiły, że rozciąga się tam strefa wiecznego ognia i okręty, które się w nią dostaną, muszą ulec spaleniu; uważano, iż Libia (tak bowiem nazywano wówczas całą Afrykę) łączy się na południu z innym wielkim lądem i że z Oceanu Indyjskiego nie można przepłynąć na Ocean Atlantycki.
Dla wyprawy fenickiej była to prawdziwa podróż w nieznane. Okręty, które wyruszyły na tę niezwykłą eskapadę, obsługiwane były zaledwie przez 20 wioślarzy i zaopatrzone w jeden żagiel. Nie mogły też zabrać większej ilości wody i żywności. Toteż załadowano je w znacznej części zbożem, licząc na to, że z końcem zimy wyprawa zatrzyma się w dogodnym miejscu wybrzeża, rozbije obóz, wysieje pszenicę, przeczeka aż do zbiorów i z nowymi zapasami wyruszy dalej. Przerwy w podróży były konieczne, bowiem posuwanie się statku zależne było od wysiłku wioślarzy, a wysiłek ten był morderczy; przeciętny okres życia wioślarzy-niewolni- ków na fenickich okrętach wynosił zaledwie 2 do 3 lat. Przygotowania do wyprawy stały jednak przed wielką niewiadomą. Przy legendach mówiących
o strefie żywego ognia gasły możliwości znalezienia wybrzeża do siewu ziama, nie wiadomo było nawet, czy w podróży uda się zdobyć jakąkolwiek żywność, a przede wszystkim, czy można będzie odnowić zapasy wody.
W 605 r. przed naszą erą okręty fenickie popłynęły Morzem Czerwonym żeglując na południe. Przez pierwsze tygodnie wyprawa płynęła wzdłuż skalisto-piaszczystych wybrzeży, a niezwykłe upały panujące na Morzu Czerwonym wyczerpywały wioślarzy. Tak przepłynęła ona cieśninę Bab-el-Man- deb, opłynęła Półwysep Soma- lijski i wypłynęła na wody Oceanu Indyjskiego. Tam dopiero chłodny monsun północno-wschodni popychał okręty wzdłuż wybrzeża porośniętego gęstymi lasami. Nie wiemy, gdzie Fenicjanie założyli pierwszy obóz. Nie wiemy także, w jakich warunkach opłynęli południowy cypel Afryki, ani też, jakie trudności pokonywała załoga płynąc następnie setki kilometrów wzdłuż wybrzeży pustyni Kalahari. Żeglarzom, których maleńkie okręty trzymały się przez cały czas brzegów, musiała Afryka wydać się chyba jakąś straszliwą ziemią, odgrodzoną od morza na całej
prawic długości łańcuchami górskimi. Pod koniec drugiego roku swej wyprawy Fenicjanie dopłynęli wreszcie do kraju Kanar w północno-zachodniej Afryce i, być może, zawadzili o Wyspy Kanaryjskie, znane niektórym ówczesnym żeglarzom fenickim jako Wyspy Szczęśliwe. W roku 602 wyprawa przepłynęła Morze Śródziemne i zakończyła swą podróż w delcie Nilu. Nie wiemy, ilu żeglarzy powróciło do Egiptu, a ilu zmarło w drodze. Ci, którzy wrócili, przepłynęli przeszło 30 tysięcy kilometrów, widzieli za dnia słońce na północnej stronie nieba, a nocą nieznane konstelacje gwiazd, a wśród nich słynny Krzyż Południa. Do naszych czasów nie zachowało się żadne sprawozdanie z tej podróży, dotrwała jedynie lapidarna notatka w pismach wybitnego greckiego historyka i geografa — Herodota. Przebywał on w Egipcie w 160 lat po powrocie wyprawy i taką o niej zostawił w swych księgach wiadomość:
Jak się okazuje, Libia jest ze wszystkich stron otoczona wodą, z wyjątkiem tej części, która graniczy z Azją. Pierwszy tego dowiódł, o ile wiemy, faraon egipski Necho. Wstrzymawszy przekopanie kanału od Nilu do Zatoki Arabskiej, wy
prawił on Fenicjan na statkach na morze z rozkazem, aby wrócili żeglując przez Słupy Heraklesa, dopóki nie wejdą na Morze Północne i nie przybędą z powrotem do Egiptu. Fenicjanie odpłynęli z Morza Erytrej- skiego i wpłynęli na Morze Południowe. Z nastaniem jesieni często przybijali do brzegu i gdziekolwiek lądowali — obsiewali tam ziemię i czekali na żniwa; po zbiorach płynęli dalej. W ten sposób podróż trwała dwa lata i dopiero na trzeci rok minęli oni Słupy Heraklesa i powrócili do Egiptu. Opowiadali też, czemu ja nie daję wiary, a kto inny może by i uwierzył, że w czasie żeglugi dookoła Libii mieli Fenicjanie słońce z prawej strony. W ten sposób została Libia poznana po .raz pierwszy.
I to jest wszystko, co prze-
trwało do naszych czasów,
0 wyprawie Fenicjan dookoła Afryki. Zadziwiająco mało. Żadnych opisów wybrzeży, roślinności i fauny, żadnych wiadomości o ludności, z którą niewątpliwie Fenicjanie, lądując na kilka miesięcy dla siewów
1 żniw, musieli się stykać. Nie wiemy nawet, czy wszyscy, którzy wypłynęli w tę daleką drogę, powrócili do domu. Herodot odnotował jedynie tę niewiarygodną dla siebie wiadomość
o „słońcu z prawej strony“, tzn.
o słońcu świecącym w północnej stronie nieba. Zjawisko na naszej półkuli istotnie niemożliwe. Nie wiedząc o kulistości ziemi, Herodot uznał informację tę za niewiarygodną. Dla nas jest ona najlepszym świadectwem, że Fenicjanie żeglowali po morzach południowej półkuli i opłynęli Afrykę.
Im więcej czasu upływało od wyprawy, tym bardziej wiado
mość o niej uważana była za zmyślenie i fantazję. Rychło też geografia grecka powróciła do bajecznych podań o południowym lądzie i o strefach wiecznego ognia. Kiedy zaś około 500 r. przed naszą erą inna wyprawa fenicka pod wodzą króla Kartaginy — Hannona I — pod-' jęła próbę opłynięcia Afryki od strony zachodniej i zawróciła z drogi, rozsiewając wieści
o górach ogniowych i potokach ognia lejących się w morze, wiarogodność osiągnięcia ich poprzedników przekreślono na całe wieki. Jedno z najważniejszych odkryć geograficznych
— ustalenie kształtów Afryki i możności opłynięcia jej morzem — pozostało przez wiele wieków nie znane. Tak jak nie znani są nam do rfgiś dnia dzielni odkrywcy, którzy na swych prymitywnych okrętach opłynęli wielki kontynent.
Minęło niewiele więcej ponad 150 lat od czasu, gdy Fenicjanie opłynęli Afrykę, a świat starożytny zmienił swe oblicze. Zniknęły potęgi Egiptu, Asyrii, Me- dii, Babilonu i Fenicji; wchłonęło je potężne państwo perskie, które wyparło z Azji kolonie greckie i zagrażało bezustannie miastom greckim na wyspach Morza Egejskiego i w Europie.
Grecy stracili swobodę ruchów nie tylko na wschodzie. Od zachodniej części Morza Śródziemnego, od wyjścia na Ocean Atlantycki, oddzielała ich rosnąca coraz bardziej w siły Kartagina. Po podboju Fenicji przez Persję Kartagina — dawna kolonia fenicka — urosła do znaczenia niezależnej metropolii. Podczas jednak gdy dawni Fenicjanie nie przeszkadzali Grekom w ich wędrówkach po Morzu Śródziemnym i zakładaniu coraz to nowych
osad i kolonii na całym jego wybrzeżu od Słupów Heraklesa aż do Hellespontu, to Kartagiń- czycy zazdrośni o swe wpływy, handel i zyski, wypierali Greków z terenów, które uważali za swoją sferę wpływów. Tak więc w ciągu kilkudziesięciu lat zlikwidowali prawie wszystkie osady greckie w zachodniej części Morza Śródziemnego, na wybrzeżach dzisiejszej Francji, Hiszpanii i Algierii. Świat polityczny, a zarazem i horyzont geograficzny zamknął się dla Greków między Sycylią na zachodzie a Persją na wschodzie. Z tego ogólnego zniszczenia kolonii greckich uratowała się tylko jedyna Massilia (dzisiejsza Marsylia). Najsilniejsza i największa z greckich osad, nie tylko odparła kilka ataków Kartagińczyków, lecz po kilku zwycięskich bitwach zapewniła swoim okrętom swobodę żeglugi po morzach opanowanych
ysi od' MHMuriata
prze* Kartaginę. I oto w roku 325 przed, naszą erą Massilia wysłała dwu żeglarzy w dwie strony świata: Piteasza na zachód, Eutymenesa na wschód. Celem ich wypraw miało być zbadanie i opisanie nieznanych ziem i krain. Z dwu wypraw tylko podróż Piteasza przyniosła rezultaty.
Żeglując na swym niewielkim statku, podobnie jak i wszyscy jego poprzednicy, trzymał się Piteasz cały czas brzegów Europy. Po przepłynięciu Gibraltaru opłynął znany Kar- tagińczykom Półwysep Pire- nejski, a następnie płynąc wzdłuż brzegów Francji dotarł do najdalej na zachód wysuniętego cypla Bretanii. Do tego miejsca prowadził jeszcze szlak uczęszczany przez Kartagińczy- ków, dalej płynął już • Piteasz przez nie znane nikomu obszary. Wzdłuż wybrzeży Normandii dopłynął do Cieśniny Kale- tańskiej i stwierdził, że oddziela ona od lądu wyspę, którą nazwał Brytanią; nazwa ta, nieco zmieniona, zachowała się do naszych czasów. Porzucając linię brzegową Europy popłynął Piteasz wzdłuż wschodnich brzegów Wielkiej Brytanii, aż do jej północnych krańców. W czasie podróży musiał często lądować, a nawet odbywać dłuż
sze piesze wyprawy, pozostawił bowiem opisy życia Brytów. Zastanowiło go między innymi ubóstwo mieszkańców północnych okręgów wyspy, , brak pszenicy oraz fakt, że wskutek chłodnego i dżdżystego klimatu przechowują oni zbiory w krytych stodołach.
Od północnego cypla Wielkiej Brytanii, który nazwał przylądkiem Orkas, wyruszył Piteasz w sześciodniową wędrówkę na północ otwartym morzem, aż przybił do ziemi, którą nazwał Thule. Nie rozstrzygając, czy jest to ląd stały, czy wyspa, stwierdził tylko, że leży ona na kole podbiegunowym. Trudno dziś zidentyfikować piteaszow- ską Thule, mogły nią być Wyspy Szetlandzkie, mogła być Norwegia lub Islandia. Do dalszej podróży na wątłym statku zniechęciły Piteasza mgły, zimno i deszcze ze śniegiem. W swym opisie podróży nadał Piteasz tym zjawiskom klimatycznym niezwykłe kształty.' Stwierdził mianowicie, że na dalekiej północy, oprócz ziemi Thule, nie ma ani ziemi, ani wody, ani powietrza, jest tylko nie skonkretyzowany pumeks, po którym nie można płynąć ani chodzić i którym nie można oddychać. Zawróciwszy na południe, popłynął tą samą
drogą aż do Cieśniny Kaletań- skiej, stamtąd zaś dalej na wschód wzdłuż wybrzeży Eu- . ropy. Dotarł do ujścia Renu, opisał wyspy leżące wzdłuż brzegu (Wyspy Fryzyjskie), wymienił plemiona germańskie zamieszkujące te okolice i wreszcie dopłynął do ujścia rzeki Tanais (Elba), końcowego punktu swej podróży. Stamtąd bez przeszkód już i większych przygód wrócił do Massilii.
Piteasz podróżował w warunkach o wiele lepszych niż ^starożytni Fenicjanie. Od prawie stu lat rozpowszechniła się wśród Greków nauka o kulisto- ści Ziemi; co więcej, mieli już oni pojęcie o istnieniu zwrotników i umieli — oczywiście w dużym przybliżeniu — wyzna
czać szerokość geograficzną dowolnych miejsc za pomocą gnomonu (zegar słoneczny z pionową wskazówką). Piteasz mógł więc poczynić liczne pomiary i obserwacje, które wzbogaciły mapę świata.
Była to największa podróż morska w starożytności. Piteasz przepłynął, licząc drogę w obie strony, ponad 12 tysięcy kilometrów, przy czym około 6 tysięcy kilometrów wzdłuż wybrzeży wówczas nie znanych. Wyprawa odbiła się głośnym echem w ówczesnej Grecji, obudziła zainteresowanie filozofów, pisarzy, geografów. Pisali o niej Hekateusz z Miletu, ojciec współczesnej geografii — Era- tostenes, a w czasach nieco późniejszych — Strabon i Pliniusz. Dane Piteasza dotyczące poło-
żenią niektórych miejsc na wybrzeżu Francji i Wielkiej Brytanii sprawdzał w czasie ich podboju Juliusz Cezar i w większości wypadków okazały się one dokładne. Ten późny tryumf był jak gdyby rekompensatą za niedowierzanie, z jakim spotkały się relacje Piteasza u niektórych uczonych, jak np. u wybitnego geografa i filozofa Di- cearcha czy historyka Polibiu- sza. Powodem niedowierzania nie był bynajmniej ów dziwny pumeks, zajmujący miejsce powietrza, wody i lądu, lecz wiadomości o ziemi Thule, dokładny opis szlaku północnego
i twierdzenie, że w ogóle może być jakiś ląd aż tak daleko na północy. Jak to się często zdarza, prawda okazała się bardziej nieprawdopodobna i wzbudziła więcej niewiary niż zmyślenie. K
Tym razem prawda jednak była zbyt oczywista, aby mogła być długo zapomniana. Piteasza uznano za odkrywcę Wielkiej Brytanii i Wysp Szetlandzkich.
I długo jeszcze, aż do czasu wypraw Normanów w IX wieku naszej ery, pozostał on człowiekiem, który na szlaku wypraw do krańca ziemi zawędrował najdalej na północ.
W roku 334 przed naszą erą wojska macedońsko-greckie pod wodzą Aleksandra Macedońskiego przekroczyły Dardanele, rozpoczynając podbój rozległego państwa perskiego. Dziewięć lat trwały pochody Aleksandra, podczas których przemierzył on cały znany ówczesnym Bliski Wschód, od Pustyni Libijskiej aż po rzekę Indus. W sztabie Aleksandra, obok licznych geografów i historyków greckich, znajdował się również młody żeglarz z Krety* imieniem Nearch. W czasie podbojów gromadził on doświadczenie bojowe, wiedzę o świecie i zdobywał zaufanie Aleksandra. Musiało ono być duże, skoro zarządzając powrót po skończonej wojnie, Aleksander powierzył dowództwo nad znaczną częścią swej armii właśnie Nearchowi. Wraz z dowództwem spadły na Nearcha dodatkowe obowiązki. Miał on wracać do Babilonu
drogą morską i w czasie przejazdu zbadać dokładnie wybrzeża, zatoki, poszukać i oznaczyć miejsca połowów pereł i ryb.
Aleksander Wielki nie ograniczał się bowiem jedynie do podbojów wojskowych. Chciał zorganizować państwo zwarte i silne, zapewnić mu dobre połączenia wewnętrzne i drogi handlowe. Potrzebna mu więc była dokładna znajomość otaczających Persję mórz. Ta właśnie rola zwiadowcza przypadła Nearchowi i podległej mu flocie.
2 października 326 r. przed naszą erą flota Nearcha wypłynęła z ujścia Indusu na Morze Arabskie. Pożegnanie było uroczyste: Aleksander złożył Neptunowi bogate dary za szczęśliwy przebieg wyprawy, a Nearch oddał siebie i flotę w opiekę Zeusowi Zwycięzcy.
Po kilkunastu dniach żeglugi wzdłuż dzisiejszego Pakistanu
Zachodniego burza nadwerężyła wiolo okrętów. Trzeba było lądować w nieznanej Okolicy. Piechota grecka odpierała kilkakrotnie ataki tubylców, zanim ukończono remont statków. Dalej flota płynęła wzdłuż słabo zamieszkałych i nieurodzajnych wybrzeży. Nie wszędzie tubylcy odnosili się przyjaźnie do Greków; żywność i wodę trzeba było niejednokrotnie zdobywać siłą lub podstępem. Tak na przykład Nearch pozostawiał całą flotę na morzu, niewidoczną od brzegu, a sam na jednym tylko okręcie płynął do osady celem zakupu żywności. Gdy mieszkańcy łodziami przeprawiali się do zakotwiczonego okrętu i rozpoczynali pertraktacje handlowe z załogą, reszta floty płynęła do brzegu, zajmowała i grabiła osadę. Łupy jednak były nieraz ubogie. W czasie jednej z takich wypraw zdobyto jedynie młode pędy palmowe i kilka starych wielbłądów. Grecy coraz bardziej musieli ograniczać swe pożywienie do ryb, krabów, a więc tego, co mogło dostarczyć im morze.
Przygody spotykały Greków nie tylko na lądzie, lecz i na morzu. I tak pewnego razu żeglarze ujrzeli fontanny wody tryskające wokół okrętów. Było to
stado — nie znanych ówczesnym Grekom — kaszalotów. Na rozkaz Nearcha cała flota przy dźwiękach trąb, dzwonków, bębnów i okrzyków bojowych zaatakowała nieznane potwory, które szybko skryły się w głębi wody.
W kilka dni po wypłynięciu na wody Zatoki Perskiej Nearch dowiedział się od mieszkańców wybrzeży, że o pięć dni drogi obozuje Aleksander ze swym wojskiem. Zatrzymał więc flotę i wraz ze swym adiutantem wyruszył piechotą do obozu Aleksandra. Po pięciu dniach przedzierania się przez nieznane, na wpół pustynne bezdroża wędrowcy dotarli wreszcie do kwatery królewskiej. Zmęczonych, okrytych kurzem, w podartych ubraniach, ledwo rozpoznano w obozie. Aleksander sądził, że cała jego flota przepadła, toteż z radością przyjął wiadomość o pomyślnym przebiegu podróży.
W dalszej drodze pokryte bujną roślinnością wybrzeża zachodniej Persji dostarczały żeglarzom żywności, a liczne, choć niewielkie strumyki zaopatrywały ich w wodę. Wreszcie statki, prowadzone przez doświadczonych pilotów, wpłynęły na wody Eufratu i po kil- kunastodniowej wędrówce do-
tarty do Babilonu. Podróż była skończona.
Flota pod dowództwem Ne- archa przepłynęła .ponad 3 tysiące kilometrów przez wody i wzdłuż wybrzeży, które w przeważającej części były nie znane ówczesnym Grekom. Ponadto Nearch był pierwszym Grekiem, który przywiózł wiadomości o odległych Indiach. Podróż służbowa dzielnego admirała była więc równocześnie podróżą odkrywczą, rozszerzającą wiedzę o świecie. Szczegółowe i dokładne sprawozdanie z wyprawy, przedłożone po powrocie Aleksandrowi, utwierdziło jego wysoką opinię o Ne- archu. Admirał pozostał na dworze królewskim w Babilonie jako jeden z najbliższych doradców, a w niespełna dwa lata otrzymał rozkaz, zorganizowania nowej wyprawy — tym razem dla zbadania wybrzeży Półwyspu Arabskiego. Przedwczesna śmierć Aleksandra w 323 roku przed na
szą erą zniweczyła ten projekt, a następcy wielkiego wodza nie umieli wykorzystać doświadczeń i wiedzy Nearcha. Zmarł on w zapomnieniu w 312 roku.
Myśl organizowania wypraw dla lepszego zbadania podbitych krajów czy gorzej zagospodarowanych prowincji padła jednak na podatny grunt. W ciągu następnych wieków świat znany przez Greków i Rzymian rozszerzał się powoli, lecz stale. Wiedza o nim nabierała cech nauki ścisłej. Nauczono się wyznaczać współrzędne geograficzne miejscowości, rysować coraz prawidłowsze mapy, sporządzać dokładne opisy krajów i prowincji. A wiele szczegółów, uzupełnień i informacji zawdzięczano licznym urzędnikom ■ przemierzającym Imperium Rzymskie z krańca w kraniec w podróżach służbowych, które zapoczątkował admirał Aleksandra Macedońskiego — Nearch.
Upadek Cesarstwa Rzymskiego spowodował całkowitą zmianę charakteru wypraw i podróży badawczych. Złożyło się na to wiele przyczyn. Podróże morskie, które tak rozszerzyły wiedzę starożytnych o świecie i stały się niemal tradycją ludów zamieszkałych w basenie Morza Śródziemnego — Fenicjan, Greków czy Rzymian — były całkowicie obce narodom, które przyszły z głębi Azji, aby na gruzach Cesarstwa zbudować własne państwa. Hunowie, Awarowie, Gotowie, Germanowie czy Frankowie nie umieli nawet budować okrętów. Przybyli konno i pieszo z ogromnych obszarów śródlądowych, przynosząc z sobą tradycje i obyczaje pastersko-wojenne.
Wiedzy o świecie uczyli ich przeważnie księża i zakonnicy chrześcijańscy, dla których kultura rzymska z jej wysoko rozwiniętą nauką geografii pozo
stała obca. Wczesne chrześcijaństwo odrzucało i potępiało pogańskie nauki Rzymu i Grecji. Tak więc nowi zdobywcy Europy nie wiedzieli, że Ziemia jest okrągła, nie znali pomiarów i badań dawniejszych astronomów, geografów i podróżników. Swe wyobrażenia
o świecie czerpali przeważnie z ksiąg Starego Testamentu, a skąpo zbierane wiadomości dopasowywali do wymagań Pisma świętego. Miejsce wypraw badawczych w nieznane kraje zajęły coraz częstsze pielgrzymki do Rzymu i do Ziemi Świętej, nie wnoszące jednak nic nowego do wiedzy o świecie. Większe podróże należały do wyjątków.
Takim właśnie wyjątkiem był żyjący w połowie VI wieku naszej ery mnich bizantyjski Kosmas, zwany Indikopleuste- sem, co znaczy: podróżujący po Indiach.
Młodzieńcze lata spędził Ko- smas w Bizancjum — stolicy Cesarstwa Wschodniorzymskie- go. Do tego największego i najbogatszego wówczas miasta napływali kupcy ze wszystkich krajów, a między innymi z odległych Indii i Chin. Od nich to zapewne zdobywał Ko- smas pierwsze wiadomości o dalekim świecie. W opowiadanych historiach wiele było fantazji i zmyśleń, obudziły one jednak w młodym bizan ty jeżyku chęć podróży, chęć poznania odległych krain.
Załadowawszy więc swój skromny dobytek na konia, wyruszył Kosmas wraz z karawaną kupiecką do Syrii i Egiptu. Kraje te były prowincjami Cesarstwa, podróż więc nie nastręczała większych trudności. Zaczęły się one dopiero w dro
dze do górzystego i niedostęp-1 nego kraju Etiopów- Później I zawędrował Kosmas aż do I portów wschodnioafrykańskich, I ostatnich placówek, do jakich I docierali kupcy bizantyjscy. I
0 wiele częściej natomiast I przybijały tam statki z Indii I
1 Cejlonu. Na jednym z nich I odpłynął Kosmas do Indii. I W kraju tym przebywał dłuższy czas. Zwiedzał miasta portowe, dotarł nawet do pięknej.' i żyznej wyspy Cejlon. Po powrocie wydał w 547 r. książkę pt. „Chrześcijańska topografia wszechświata“. Jest to jeden
z najciekawszych, a zarazem najsłynniejszych dokumentów epoki. Mnich średniowieczny, który sam przemierzył wiele- krain, doznał rozlicznych przygód i wrażeń, w książce swej pominął je, zajmując się fantastycznymi wywodami na temat kształtu Ziemi i jej miejsca we wszechświecie.
Ziemia — według Kosma- sa — ma kształt prostokąta, dwa razy dłuższego ze wschodu na zachód niż z północy na południe. Ze wszystkich stron oblewa ją ocean, wrzynający się w ląd czterema zatokami: od zachodu Morze Śródziemne, od północy Morze Kaspijskie, od południa zaś Morze Czerwone i Zatoka Perska. Na północnej
krawędzi lądu wznosi się wysoka góra, wokół której obracają się Słońce, Księżyc i gwiazdy. Gdy Słońce chowa się za górę, następuje wówczas noc, gdy wyłania się spoza niej, jest dzień. Latem Słońce wznosi się wyżej, a zimą krąży niżej, stąd też latem dzień jest dłuższy, a zimą krótszy. Daleko za oceanem znajduje się raj. W raju biorą początek cztery główne rzeki ziemskie: Nil, Eufrat, Tygrys i Oxus (Amu-daria), przepływają one pod oceanem, a następnie wypływają na ziemię. Całość tak pojętego świata obudowana jest ścianami z cegieł i pokryta beczkowatym sklepieniem ze szkła. Między ziemią a sklepieniem niebios znajduje się jeszcze jedna przegroda ze szkła, tzw. firmament.
Nad firmamentem jest woda,“ a dopiero nad wodami mieszka Bóg.
Kosmas słyszał o kulistości Ziemi, a być może, nawet i czytał któreś z greckich dzieł, bowiem w pracy swej zwalczał teorię kulistości.
Dowodził on między innymi, że ludzie na drugiej półkuli musieliby chodzić głową na dół, że deszcz padałby na nich od dołu i że wreszcie w dzień sądu ostatecznego połowa ludzkości nie mogłaby dojrzeć Boga zstępującego z nieba na ziemię. Argumentacja Kosmasa przeciwko kulistości Ziemi zyskała wielką popularność i powtarzana była przez wielu pisarzy średniowiecza.
Tak więc między widnokręgiem geograficznym starożyt
ności i średniowiecza wytworzyła się przepaść. Miejsce coraz bardziej zbliżonych do rzeczywistości opisów Ziemi zajęły znowu fantastyczne bajdy. Zaprzestanie podróży, brak badań sprzyjały rozwojowi najbardziej nieprawdopodobnych historii. Tak np. przez długie wieki utrzymywała się legenda
o tzw. Brandanie — mnichu irlandzkim. Wraz z towarzyszami tułał się on przez 7 lat po oceanie, aż po wielu przygodach dopłynął wreszcie do ,,Wyspy Świętych“ — czarodziejskiego kraju wszelkich bogactw i szczęśliwości. Po czterdziestodniowej podróży po tym ziemskim raju anioł zawrócił go z powrotem do ojczyzny.
Szeroko rozpowszechniło się również wyobrażenie o świecie św. Bazylego. W swoich „Homiliach“ twierdził on, że Ziemia znajduje się na dnie wszechświata, dowodząc, że
musiała spaść na dno, jako cięższa, podczas gdy lżejsze niebo musiało unieść się w górę. Gdyby zebrać razem wszystkie legendy, podania, a także i „teorie naukowe“ dotyczące wyglądu i kształtu Ziemi, rozpowszechnione w średniowieczu, utworzyłyby one obszerną księgę baśni, prawdziwy „bajarz średniowieczny“. Spisywali go najczęściej ludzie prości, mnisi i księża bez większego wykształcenia, znający niewiele więcej świata, niż go było w granicach opactwa czy posiadłości książęcych, kopiści zakonni starannie zeskrobujący | pergaminów dzieła pisarzy greckich, aby jeszcze raz skopiować jakieś podanie czy legendę.
Ten obszerny zbiór niedorzeczności otwiera i zajmuje w nim niejako honorowe miejsce „Chrześcijańska topografia wszechświata“ Kosmasa Indi-- kopleustesa.
Mieszkańcy dalekiej Norwegii I trudem wydzierali skalistej ziemi pola uprawne; za to postrzępiona linia brzegowa, liczne głęboko w ląd wrzynające się fiordy, tysiące przybrzeżnych wysepek i nie zamarzające przez cały rok morze stwarzały dogodne warunki dla rybołówstwa i rozwoju dalekomorskiej żeglugi. Zwyczaj i prawo zabraniały dzielić ciężkim trudem utrzymywane gospodarstwa. Po śmierci ojca przechodziły one w całości na najstarszego syna. Młodsi synowie, zaopatrzeni jeszcze za życia ojca w łódź czy ekwipunek rybacki, wyruszali na morze. Tak też gromadziły się całe flotylle, a załogi ich składały się z młodszych synów rodzin, śmiałków i awanturników, chętnych przygód, zapuszczających się coraz dalej na morze w poszukiwaniu szczęścia i majątku.
Normanowie dokonali rewo
lucji w żegludze morskiej, budując statki nadające się do wypraw na otwartym oceanie. Były to niewielkie, najwyżej 100-tonowe żaglowce o 1 lub 2 masztach, o wydłużonych, ostrych konturach i, co najważniejsze, z dużym wystającym kilem.
Począwszy od VIII wieku statki normandzkie stały się postrachem wybrzeży niemal całej Europy. Drużyny normandzkie docierały do Przylądka Północnego, na Morze Śródziemne, na Sycylię i do Konstantynopola, zapuszczały się daleko na Atlantyk.
W roku 874 jedna z drużyn założyła pierwsze osiedle w Islandii, w miejscu, gdzie znajduje się riy.iś stolica kraju Reykjavik. Z biegiem czasu do Islandii napływali coraz to nowi osadnicy i ludność jej wzrosła do kilku tysięcy, a w końcu X wieku był to ludny i dobrze
zagospodarowany kraj. Mieszkańcy Islandii zapuszczali się na swych okrętach daleko na zachód. Jedna z wypraw, która wypłynęła pod dowództwem Gunbjorna, rozgłosiła, że burze zagnały ich na jakąś zimną, nieznaną, rozległą ziemię.
Około roku 980 do Islandii przybył jeszcze jeden osadnik. Był nim Eryk, zwany Rudym, zbiegły z Norwegii awanturnik i morderca. Niespokojny charakter i burzliwy tryb życia pozbawiły go jednak wkrótce po raz drugi ojczyzny. W roku 983 został wygnany i z Islandii. Odważny pirat zebrał drużynę
podobnych sobie ludzi i wyruszył na poszukiwanie zimnej ziemi, do której rzekomo miał dotrzeć Gunbjórn. Szczęście sprzyjało śmiałkowi. Po przepłynięciu przeszło 1 000 kilometrów natrafił na nieznany ląd. Brzegi jego były wysokie, pokryte potężnymi lodowcami i, podobnie jak brzegi Norwegii, pocięte głębokimi fiordami. Zimne i śnieżne przestrzenie nie nadawały się jednak do zamieszkania. Eryk skierował swój okręt na południe i po długiej podróży wzdłuż wybrzeży natrafił wreszcie na rozległą równinę, osłoniętą od wiatrów, po
rośniętą świeżą, zieloną roślinnością. Temu to krajowi — tak niespodziewanie kontrastującemu z otaczającą go pustynią lodową — nadał Eryk nazwę Grenlandii — Zielonego Kraju.
Nowo odkryta kraina wydała się wygodnym miejscem dla osiedlenia, toteż żeglarze założyli tam niewielkie osiedle. Po trzech latach Eryk z wiadomością o nowym, całkowicie nie zaludnionym kraju powrócił do Islandii. Odkrycie doceniono, skoro wybaczono mu jego winy i zezwolono na werbunek osadników.
Kroniki islandzkie pomawiają Eryka, że przesadził w opisie przyjemności, jakie czekają osadników w nowo odkrytej ziemi. Trudno dziś sprawdzić, jak było, dość, że na Grenlandię odpłynęła razem z Erykiem cała flotylla. Mimo że część jej zginęła po drodze, do celu podróży dotarło około pięciuset osadników. Za nimi wkrótce zaczęli napływać inni. Normanowie szybko osiedlili się wzdłuż południowo-zachodniego wybrzeża Grenlandii, zakładając liczne osiedla i wioski.
W kilka lat po osiedleniu
X'
r
się pierwszych Normanów na Grenlandii statek wiozący z Islandii nowych osadników zabłądził i po kilku dniach dotarł do nieznanego, pagórkowatego lądu, porośniętego gęstym lasem. Żeglarze skierowali stamtąd okręty na północ i po kilku dniach dotarli szczęśliwie do Grenlandii.
Wiadomość o jeszcze innym nieznanym lądzie nie dawała spokoju synowi Eryka Rudego — młodemu Leifowi, zwanemu Szczęśliwym. Szczególnie interesujące było to, że nie
znany ląd był krajem lesistym, a na Grenlandii brak było zupełnie drzewa, co dawało się osadnikom mocno we znaki.
Wstępując więc w ślady swego ojca, Leif zebrał drużynę dzielnych żeglarzy i odpłynął na południe. Pogoda sprzyjała; po dłuższej podróży wyprawa dopłynęła do bezludnego, skalistego wybrzeża i nazwała go Hellulandem — Krajem Skalistym. Płynąc dalej na południe, Normanowie natrafili na znane im z opowiadań, gęsto zalesione, pagórkowate wybrzeże i nadali mu miano Marklandu — Kraju Lesistego.
W dalszej podróży żeglarze przybili do brzegu, gdzie obficie rosło dzikie wino. Temu krajowi nadali z kolei nazwę Winlandu — Kraju Winnej Latorośli. Ze wszystkich nowo poznanych wydał się on Normanom najlepszym. Tam więc zbudowali drewniane chaty, założyli niewielką osadę, w której przezimowali, i dopiero następnego roku, z nastaniem wiosny, załadowawszy na okręty odpowiednie ilości drzewa, powrócili do Grenlandii. Działo się to wszystko w roku 1000.
Później osadnicy z Grenlandii niejednokrotnie jeździli do Winlandu po drzewo. Nawiązali oni stosunki z plemieniem
Skrelingów zamieszkujących ten kraj, rozpoczęli z nimi handel wymienny. Wkrótce jednak doszło do starć orężnych między Normanami i Skrelingami. Normanowie, chociaż lepiej uzbrojeni, byli jednak o wiele mniej liczni, toteż musieli w końcu opuścić Winland.
Tyle mówią nam kroniki islandzkie. Dzisiaj wiemy już, że Helluland, Markland i Winland — to wschodnie wybrzeża Ameryki Północnej i że Leif Szczęśliwy był pierwszym Europejczykiem, który tam dotarł, a nawet podjął próbę kolonizacji tego kraju. Świadomość istnienia jakiegoś kraju na zachód od Grenlandii istniała wśród Normanów tak długo, jak długo istniała ich kolonia w Grenlandii, to znaczy mniej więcej do końca XV stulecia. Później wskutek różnych okoliczności łączność Grenlandii z Europą zaczęła się rwać. Królowie duńscy, panujący nad Islandią, zabronili przejazdów do Grenlandii. Odbiło się to fatalnie na stanie gospodarki osad grenlandzkich zależnych
w znacznym stopniu od przywozu towarów z Islandii. Ludność normandzka Grenlandii, która w XIII wieku liczyła jeszcze około 6 tysięcy mieszkańców, zaczęła się gwałtownie zmniejszać i wkrótce całkowicie zanikła.
Równocześnie zaginęła pamięć o pięknym i żyznym kraju Winland. Kroniki i sagi islandzkie, opiewające dawnych bohaterów, żeglujących na zachód po dalekich morzach, nie były znane w Europie i nie mogły wywrzeć wpływu na żeglarzy portugalskich, hiszpańskich, angielskich 1 francuskich w epoce wielkich odkryć, kiedy statki wszystkich niemal narodów europejskich żeglowały ku Ameryce.
A gdy na początku XVI wieku pierwsi żeglarze europejscy wylądowali tam, gdzie niegdyś stały domostwa Normanów, nawet nie przeszło im przez myśl, że 400 lat przed nimi byli tam na swych smukłych łodziach o wielkim żaglu Normanowie — wędrowne ptaki północy.
W czasie, gdy Europa średniowieczna tonęła w mroku niewiedzy, na opanowanym przez Arabów Bliskim Wschodzie rozkwitały nauki, a wśród nich i geografia.
Posiadłości arabskie jeszcze w roku 630 ograniczały się do Półwyspu Arabskiego, a już w sto lat później obejmowały całą północną Afrykę, Hiszpanię, kraje Bliskiego i Środkowego Wschodu, aż po rzekę Indus i stoki Kaukazu. Religia maho- metańska nie narzucała Arabom żadnych rygorów krępujących rozwój myśli naukowej, a kalifowie bagdadzcy.— nominalnie najwyżsi zwierzchnicy całego świata mahometańskie- go — dbali o rozwój nauki, widząc w niej na równi z handlem źródło potęgi państwa.
Specjalną opieką kalifów cieszyły się nauki o ziemi. Dokładny pomiar ziemi, szczegółowe poznanie wszystkich krajów,
zwyczajów ich mieszkańców, nawiązanie z nimi stosunków handlowych i kulturalnych ułatwiały podbój coraz to nowych ziem.
Toteż kalifowie bagdadzcy, a za ich przykładem kalifowie Kairu i Kordoby zakładali obserwatoria astronomiczne, polecali tłumaczyć na arabski pisma filozofów i uczonych greckich, a przede wszystkim popierali podróże i wyprawy do krain ościennych. Wysyłali oni liczne poselstwa, łożyli na koszty podróży odważniejszych podróżników, zachęcali kupców do wypraw handlowych, a co najważniejsze — dbali o to, aby każda podróż została opisana, każda informacja wciągnięta do archiwów państwowych. Ciekawsze rękopisy przepisywane były przez kopistów i podawano je do wiadomości publicznej w formie książkowej. Nie wszystko jednak dochowało się do
ś
i
U
naszych czasów, a o wielu rękopisach wiemy jedynie z pośrednich relacji. Przetrwała między innymi praca zatytułowana „Złote błonia i kopalnie drogich kamieni“. Z niej to wyłania się ku nam postać jednego z najsławniejszych podróżników arabskich, żyjącego w X wieku, Abul Hassan Alego ben Husseina al Massudi Kodbeddi- na, zwanego potocznie Massu- dim.
Urodził się w Bagdadzie, tam spędził dzieciństwo, tam uczęszczał do szkół, wyróżniając się wśród rówieśników zamiłowaniem do geografii. Toteż bezpośrednio po ukończeniu nauki udał się do Basry nad dolnym Eufratem, gdzie łatwiej mógł kontynuować studia geograficzne. Pierwszym źródłem, które
dostarczyło mu materiałów do kilkuletnich studiów, była biblioteka posiadająca bogatą kolekcję sprawozdań i opisów podróży. Drugim — częste i liczne rozmowy prowadzone z kupcami i podróżnymi, a tych nigdy nie brakło w ruchliwym, portowym mieście. Wiadomości zbierane od naocznych świadków coraz bardziej utwierdzały Massudiego w przekonaniu o brakach w sprawozdaniach pisemnych i coraz bardziej rozpalały chęć poznania i zobaczenia dalekiego świata. Podróż z Bagdadu do Basry, odbyta zapewne na płaskodennej, niewielkiej barce, sunącej po Eufracie, była jedynie pierwszym etapem, preludium do wielu następnych. Massudi marzył
0 podróży do Indii. Pociągał go ten odległy, bogaty i tajemniczy kraj. Droga morska do Indii nie była jednak ani łatwa, ani bezpieczna. Statki arabskie nie nadawały się do wypraw po otwartym morzu. Jeszcze w połowie XIII wieku wybitny podróżnik wenecki — Marko Polo — tak je opisywał:
Okręty ich są bardzo liche
1 częśto toną; pochodzi to stąd, że nie są zbijane żelaznymi gwoźdźmi, budotoane są bo- wiem z drzewa twardego i kruchego jak glina, i skoro tylko
gwóźdź się weń wbije, zostaje natychmiast wypchnięty i często się przy tym łamie. Okręty mają jeden maszt, jeden żagiel, jeden ster, a nie mają pokładu. Gdy je załadują, nakrywają skórami towary, a na tych towarach skórą okrytych stawiają konie, które wiozą do Indii na sprzedaż... Dlatego niebezpiecznie jest na nich żeglować. I mówię wam, że wiele zatonęło, gdyż Morze Indyjskie często nawiedzają wielkie burze.
Massudi, nie chcąc ry2ykować zatonięcia, wybrał się do Indii drogą lądową. I ona nie była łatwa. Trzeba było przebyć przeszło 2 tysiące kilometrów. Droga wiodła przez pustynne wnętrze Wyżyny Irańskiej, kraj na wpół dziki, pozbawiony dróg i wody. Znaczną część podróży musiał Massudi odbywać piechotą, znosząc wytrwale głód i pragnienie.
Wreszcie dotarł do Indii, które go oczarowały. Liczne świątynie bramańskie i budynki mieszkalne, wznoszone z kamienia, zaopatrzone w wodociągi i łazienki, wprawiały Massu- diego w zdumienie. Spotkania i rozmowy z uczonymi hinduskimi potwierdziły jego opinię, że kolebka cywilizacji znajdowała się właśnie w tym kraju.
Do portów Indii przybijały
liczne statki handlowe z Jawy, Cejlonu i Chin. Były one lepiej wyekwipowane i dostosowane do podróży morskich od statków arabskich. Na jednym z nich odbył Massudi następną podróż na Jawę i stamtąd do Chin.
W Chinach zwrócił uwagę na zabudowę miast całkowicie odmienną od arabskiej. Dziwił go brak placu targowego — centralnego rynku, zachwycały szerokie ulice biegnące nad kanałami i wysadzane drzewami.
Przybywając z kraju, gdzie daktyle stanowią główny składnik pożywienia, zanotował w Chinach brak palmy daktylowej jako dużą niedogodność życia w tym kraju.
Po dłuższym pobycie w Chinach Massudi znowu drogą morską {»wrócił do Indii, a stamtąd odpłynął ku wschodnim wybrzeżom Afryki. Po zwiedzeniu Zanzibaru skierował się do Omanu i zwiedził całe południowe wybrzeże Półwyspu Arabskiego oraz miasta Palestyny. Po dłuższym odpoczynku wyruszył Massudi nad Morze Kaspijskie. Zwiedzając dokładnie jego południowe wybrzeże, dotarł aż do Baku. Oglądał tam płonące źródła ropy naftowej i tak opisał swe wrażenia:
W kraju źródeł naftowych znajduje się wulkan, stale wyrzucający ogień. Płomień jego wznosi się tak wysoko, że od strony morza jest widoczny z odległości stu parsangów.
Z Baku, poprzez Armenię, Massudi zawędrował do prowincji Azji Mniejszej, należących jeszcze wówczas do Cesarstwa Wschodniorzymskie- go. Jak na owe czasy Massudi
bił w swych podróżach rekordy szybkości w przenoszeniu się z kraju do kraju. Z Bizancjum przyjechał do Iraku, stamtąd do Syrii, żeby wkrótce znaleźć się w Egipcie, przemierzyć całą północną Afrykę, przeprawić się do Hiszpanii i znowu wylądować na wybrzeżu syryjskim. W ten sposób Massudi spędził w podróżach 28 lat. W 943 r. powrócił do Basry i rozpoczął spisywać swe podróże. Pierwsze, najobszerniejsze opracowanie, zatytułowane „Wspomnienia ze swoich czasów“, nie dochowało się do naszych dni. Zachowało się natomiast kilka egzemplarzy pracy „Złote błonia i kopalnie drogich kamieni“, będącej jak gdyby skróconym, popularnym wydaniem poprzedniej. Wreszcie pod koniec życia Massudi napisał jeszcze jedną pracę, w której w zwięzłej formie zawarł swe poglądy na filozofię, historię i geografię. Zmarł w Kairze w roku 957.
W tym samym czasie, gdy w krajach arabskich tętniło życie naukowe, gdy podróżnicy i kupcy przemierzali z krańca w kraniec rozległe posiadłości kalifów i zwiedzali kraje ościenne, a geografowie arabscy rysowali coraz dokładniejsze mapy świata, Europa zachodnia i środkowa zamknęła się w kręgu zamków warownych, klasztorów i parafii. Z zapadającego nad nią mroku średniowiecza dochodził szczęk oręża dobywanego w walkach religijnych; wznosiły się dymy stosów, na których palono heretyków, słychać było pieśni wędrujących biczowników.
W atmosferze krwawych walk, zbrojnych pochodów i krucjat, samowoli rycerstwa, rozbojów i grabieży narastała wzajemna wrogość między chrześcijanami i mahometanami; między poszczególnymi wyznaniami chrześcijańskimi
szerzyła się nietolerancja religijna i rasowa. Siłą rzeczy musiała się ona odbić i odbijała na Żydach, narodzie bez ziemi, żyjącym w rozproszeniu w miastach południowej i zachodniej Europy oraz w krajach Bliskiego i Środkowego Wschodu, wśród chrześcijan i wśród mahometan. I oto w tym okresie wzajemnej wrogości, gdy prześladowania i zakazy wypędzały Żydów na tułaczkę z jednego kraju do drugiego, zrodziła się myśl poznania i obliczenia rozproszonego w świecie narodu żydowskiego.
Najsławniejszym podróżnikiem żydowskim był żyjący w drugiej połowie XII wieku Beniamin z Tudeli, syn rabina z Saragossy. W 1160 r. wyruszył on w podróż po świecie, do miejsc znanych i nieznanych. Chciał dotrzeć wszędzie tam, gdzie mieszkali jego współwyznawcy, by ustalić ich liczbę.
Zamierzenie było poważne i dla jego realizacji Beniamin podróżował 13 lat. Gdy w 1173 r. wrócił do rodzinnej Saragossy, miał za sobą przebyty szmat drogi, poznał wiele krajów i miast, a trasa jego wypraw ' prowadziła nie zawsze najprostszymi i najdogodniejszymi ścieżkami; wędrował Beniamin przez kraje chrześcijańskie i arabskie, często przekraczał granice zamknięte dla wędrowców, często groziły mu niebezpieczeństwa. Była to podróż niezwykła, tak jak niezwykły był cel, który jej przyświecał.
Z Saragossy przez Katalonię udał się Beniamin do południowej Francji. Stamtąd po odwiedzeniu kilku miast prowansal- skich skierował się do Włoch. Przemierzywszy Włochy z północy na południe, przeprawił się morzem do Grecji i rozpo
czął żmudną wędrówkę po miastach i miasteczkach Półwyspu Bałkańskiego, zanim dotarł wreszcie do Konstantynopola. Stolica Cesarstwa Wschodniego olśniła go swą wspaniałością, bogactwem dworu, a przede wszystkim zasięgiem stosunków handlowych.
Z Konstantynopola popłynął Beniamin morzem do Syrii, zwiedzając po drodze wyspy Rodos i Cypr, dalej udał się do Palestyny, gdzie gościł najdłużej. Nazwy miasteczek i niewielkich nawet wsi, a także miejsca upamiętnione w starych legendach hebrajskich mnożą się na stronicach poświęconych Palestynie. Po zwiedzeniu Palestyny Beniamin przez Arabię i Mezopotamię udał się do Persji. Bagdad
— stolica kalifów — musiał silnie urzec wędrowca, bo pozostał tam na przeciąg trzech lat. Po tym nieco przedłużonym pobycie Beniamin spiesznie przez Arabię wyjechał do Egiptu, stamtąd morzem na Sycylię, znowu przemierzył Włochy, tym razem i południa na północ, i przez Alpy dotarł do Niemiec.
Wydaje się, że nie zwiedzał on dokładniej tego kraju, lecz oparł się głównie na informacjach dostarczonych mu przez
kupców z miast nadreńskich. Wreszcie z powrotem przez południową Francję wrócił do domu.
Beniamin z Tudeli nie był geografem i nie silił się na napisanie dzieła geograficznego, starał się natomiast zamieścić w swej książce wszystko, co wiedział o zwiedzanym przez siebie kraju. Toteż w jego dziele znalazły się zarówno szczegółowe opisy miejsc zwiedzanych, jak i wiadomości zaczerpnięte z drugiej, a nieraz i z dalszej ręki, jak wreszcie podania, legendy i baśnie odnoszące się do ciekawszych miejsc czy zdarzeń. Wartość więc poszczególnych rozdziałów książki jest niejednakowa. Dotyczy to również i wiadomości o liczebności Żydów. Dane z miejscowości, które zwiedzał Beniamin osobiście, wydają się być wiarygodne i nie przesadzone,
natomiast tam, gdzie oparł się on na cudzych opowiadaniach, wydają się one mniej wiarygodne. Tak np. podaje on liczbę Żydów w Samarkandzie równą 50 000 i taką samą liczbę dla Hamadanu, mniejszego miasta w Persji, i Cheibaru — niewielkiego miasta w Arabii.
Opis Beniamina jest również bardzo niekompletny. Brak np. w nim zupełnie wiadomości
o Polsce, Anglii i północnych Niemczech. Pominięta została, tak bliska Saragossy, stolica kalifatu — Kordoba. Mimo tych braków dzieło Beniamina z Tudeli przez długie wieki było jednym z najważniejszych dokumentów dla geografii rozmieszczenia Żydów na świe- cie, a dzięki szczegółowym opisom zwiedzanych miejscowości służyło jako materiał informacyjny późniejszym geografom.
Tryprawy krzyżowe wstrząsnęły całą średniowieczną Europą. Dziesiątki tysięcy rycerzy ze wszystkich prawie krajów dążyły do Palestyny, by odebrać Arabom miejsca związane z życiem Chrystusa.
Hasło krzyżowców „Bóg tak chce“ poruszało serca i wolę prostych ludzi, lecz motorem wypraw był impuls ekonomiczny. Kupcy weneccy i genueńscy dostarczali krzyżowcom okrętów i zbroi, a książęta wypróżniali skarbce na wystawienie drużyn. Jedni i drudzy liczyli, że gdy wojska krzyżowców opanują Palestynę i usianą Arabów — to otworzą się nareszcie drogi handlowe na wschód, do Indii, Cejlonu i dalekich Chin. Drogocenne i pożądane towary, tkaniny jedwabne z Chin, korzenie i pachnidła z Indii, klejnoty i perły z wysp oceanu będą mogły bez przeszkód płynąć do
Europy i napełniać kasy przewidujących kupców i skarbce książęce.
Krzyżowców zaczęły jednak po chwilowych zwycięstwach spotykać coraz cięższe klęski, a co najważniejsze, monopol Arabów na handel ze Wschodem nie został zachwiany. Trzeba więc było szukać innego wyjścia.
Około połowy XIII wieku rycerze chrześcijańscy powracający z Palestyny zaczęli przywozić wieści o nowej potędze budzącej się w .Azji, o nieznanym i rozległym państwie Mongołów. Stolica władcy Mongołów — Wielkiego Chana — miała znajdować się gdzieś daleko w głębi Azji, lecz wojska mongolskie docierały aż do granic Syrii i Palestyny.
Wiadomości te zrodziły myśl zawarcia z Wielkim Chanem przymierza przeciwko Arabom. Wieści dochodzące z dalekiej
Mongolii mówiły również o całkowitej tolerancji religijnej panującej w państwie Wielkiego Chana i budziły na dworze papieskim nadzieje możliwości rozszerzenia chrystianizmu w dalekiej Azji. I oto papież Innocenty IV zdecydował się wysłać w 1245 r. poselstwo do Wielkiego Chana.
Droga, jaką wyznaczono poselstwu, przebiegała przez środkową i wschodnią Europę. Wysłannicy winni byli udać się na Śląsk, stamtąd do Krakowa i następnie przez mało znane na zachodzie Europy księstwa ruskie dotrzeć do posiadłości mongolskich. Tak wybrana trasa przedstawiała podwójną korzyść. Po pierwsze, pozwalała ona ominąć całkowicie posiadłości arabskie. Po drugie zaś, zebrać wiadomości o państwie mongolskim, jeszcze przed wejściem w jego granice; do Rzymu bowiem doszły wieści, że oddziały Mongołów zapędziły się na Śląsk i pod Legnicą stoczyły bitwę z wojskami polskimi. Trzyosobowej delegacji, która jesienią 1245 r. wyruszyła z Lyonu w południowej Francji, przewodził zakonnik franciszkański, Włoch, Giovanni da Pian del Carpine. Wczesną zimą tegoż roku poselstwo dotarło do
Wrocławia na dwór księcia śląskiego, Bolesława Rogatki.
Na Śląsku jeden z zakonników ciężko się rozchorował i musiał zrezygnować z dalszej podróży. Do wyprawy przyłączył się więc brat Benedykt z wrocławskiego klasztoru franciszkanów i odtąd znany jest on w historii jako Benedykt Polak.
Po krótkim pobycie na Śląsku poselstwo wyruszyło w dalszą drogę. Podróż zimą nie była łatwa dla starszego już Włocha, jakim był Pian del Carpine, lecz instrukcje nagliły do pośpiechu i posłowie nie zatrzymywali się dłużej w mijanych miastach. Po wjeżdzie w ziemie księstw ruskich posłowie naocznie sprawdzili to, co do tej pory słyszeli o zniszczeniach dokonanych przez najazd mongolski. Wsie i miasta leżały w zgliszczach. Coraz trudniej było znaleźć wyżywienie. Niejednokrotnie wypadało nocować w szczerym polu, w jamach grzebanych w śniegu i ziemi. Wyprawa stawała się coraz uciążliwsza.
Kiedy wreszcie dojechano do Kijowa, bogata i świetna niegdyś stolica Rusi przywitała gości milczeniem i czarnymi kikutami spalonych cerkwi. Od Kaniowa poselstwo zmniejszyło
się do dwu osób, trzeci zakonnik bowiem, brat Stefan z Czech, rozchorował się ciężko i pozostał w tym mieście. Od tej .pory brat Benedykt pełnił obowiązki sekretarza poselstwa. Po kilku dniach drogi za Kaniowem posłowie natknęli się na pierwsze straże mongolskie i od tej chwili podróż zmieniła się radykalnie. Szybkonogie koniki tatarskie, zmieniane kilka razy dziennie, dniem i nocą nieustającym galopem wiozły posłów w kierunku rezydencji władcy zachodniej części państwa mongolskiego, Batu-Chana. Pośpieszna podróż niemal uniemożliwiała zakonnikom dokładniejszą obserwację kraju, przez który przejeżdżali. Żałowali tego gorąco, bowiem już za Donem wjechali w krainy, o których nic właściwie w ówczesnej Europie nie wiedziano. Przez zaśnieżone równiny i zamarznięte rzeki dojechali posłowie do Saraju — zimowej rezydencji Batu-Chana, położonej w delcie Wołgi, niedaleko dzisiejszego Astrachania. Pian del Carpine był prawdopodobnie pierwszym wędrowcem z zachodniej Europy, który dotarł do brzegów Wołgi. Podróżników szczególnie zafrapował wygląd siedziby mongolskiego władcy, liczne jurty, sposób ich
budowania i przewożenia. Pobyt w Saraju trwał zaledwie cztery dni. Batu-Chan po ceremonialnym przyjęciu od posłów listu papieskiego czym prędzej wyprawił ich w drogę do Karakorum — stolicy Wielkiego Chana. Znowu tygodnie pośpiesznej jazdy rozstawnymi końmi pocztowymi. Szlak wędrowców prowadził przez stepy nadwołżań- skie, wzdłuż brzegów Morza Aralskiego, a dalej biegiem rzeki Syr Darii aż do pięknej, pokrytej bujną roślinnością Doliny Fergańskiej. Nadeszła wios- J na i piękne krajobrazy oczaro- wały podróżników.
Z Doliny Fergańskiej droga I wznosiła się; przeprawa przez i łańcuch Tien-szan odbyła się i przy śniegu i wichurze; podróżnicy z ulgą powitali po drugiej stronie gór rozległe, kamieniste, pokryte skąpą krzaczastą roślinnością stepy Mongolii. Wreszcie 22 lipca 1246 r. wjechali do Karakorum. Przyczyny pośpiechu podróży wyjaśniły się natychmiast po przybyciu. Oto cała Mongolia przygotowywała się do uroczystej koronacji nowego Wielkiego Chana — Gujiiga. Batu-Chan pragnął, aby posłowie papieża uczestniczyli w tej uroczystości, liczył, że widok całej potęgi mongolskiej, wojsk zgromadzonych na tę uroczy-
stość, licznych poselstw przybyłych ze wszystkich krajów Azji wywrze odpowiednie wrażenie na posłach i wpłynie na ich postawę w ewentualnych rozmowach i pertraktacjach. Batu-Chan liczył też i na to, że obecność na koronacji posłów papieża podniesie znacznie Gii- jiiga w oczach jego wasali zgromadzonych na uroczystości. Posłów przetrzymano w Karakorum przeszło miesiąc. Uczestniczyli oni w obchodach koronacyjnych, złożyli Gujugowi przywiezione dary i wreszcie na uroczystej audiencji oddali list papieski. Wkrótce potem doręczono im odpowiedź Wielkiego Chana i wyprawiono w drogę powrotną. Miesięczny pobyt w stolicy Mongolii pozwolił na wiele ciekawych obserwacji.
Tak więc po raz pierwszy zetknęli się posłowie z Chińczykami, podziwiali wysoką jakość materiałów i innych wyrobów chińskich przywiezionych w darze dla Giijuga. Posłowie stwierdzili również na dworze Wielkiego Chana obecność licznych rzemieślników rosyjskich. Zdumiało ich całkowite równouprawnienie kobiet w życiu codziennym i ich udział w życiu publicznym.
Przez cały czas pobytu .w Karakorum doskwierał jednak posłom głód. Mongołowie, sami zadowalający się skromnymi posiłkami, wydawali się zapominać o potrzebach europejskich zakonników, przywykłych do obfitego i urozmaiconego jadła.
Droga powrotna przebiegała
równie szybko, jak i droga do Karakorum. Znowu te same rozstawne konie pocztowe. Organizacja poczty mongolskiej wywarła bardzo silne wrażenie na zakonnikach, bowiem w późniejszym sprawozdaniu sporządzonym dla papieża poświęcili jej wiele miejsca.
W maju 1247 r. posłowie byli już w Saraju nad Wołgą, w czerwcu dotarli do Kijowa. Stamtąd zaś przez Polskę i południowe Niemcy wrócili do Francji, gdzie przebywał w tym czasie papież.
Giovanni da Pian del Carpine opisał następnie swe wrażenia z podróży w dziele pod tytułem „Historia Mongołów“. Benedykt poprzestał na ustnej relacji z wyprawy, spisanej następnie przez anonimowego sekretarza dworu papieskiego i włączonej do dzieła jego towarzysza podróży. Obaj zakonnicy, mimo że na ogół skrupulatni i prawdomówni, w opisach oglądanych krain nie ustrzegli się jednak od ogólnie wówczas przyjętych w Europie, bajecznych wyobrażeń o mieszkańcach dalekiej
Azji. Stąd też w ich sprawozdaniu znalazły się i takie uwagi:
Dalej mieszkają Cinefalowie
0 psich głowach, Parazytowie, którzy mają usta tak małe, że nie mogą nimi jeść, tylko piją
1 odżywiają się parą z mięsa
i owoców.
Do istotnych zdobyczy geograficznych wyprawy należy zaliczyć to, że zaznajomiła ona Europę zachodnią z oryginalnymi nazwami rzek wschodnioeuropejskich i azjatyckich. Po raz pierwszy na mapach pojawiły się nazwy: Don, a także Neper (Dniepr), Wołga i Jaik (Ural).
Obaj zakonnicy nie posiadali wykształcenia geograficznego, zajęci byli przede wszystkim politycznym celem swej misji, obserwacje ich dotyczyły głównie obyczajów i życia Mongołów oraz organizacji ich państwa. Toteż wyprawa ich nie przyniosła rewelacyjnych rezultatów geograficznych, mimo to pierwszy wyłom w murze ignorancji dzielącym Europę zachodnią od Azji został dokonany.
List, z jakim wrócili posłowie papiescy od Wielkiego Chana, był równie uprzejmy, jak i ogólnikowy. Misja franciszkanów zakończyła się więc fiaskiem. Tymczasem sytuacja rycerzy zachodnioeuropejskich w Palestynie stawała się coraz kry- tyczniejsza. Jerozolima dostała się w ręce arabskie, a posiadłości krzyżowców ograniczały się do kilku nadmorskich miast, nieustannie atakowanych przez Saracenów. Toteż wiosną 1253 r. król francuski Ludwik IX,- przebywający wówczas w Palestynie, zdecydował wysłać do Wielkiego Chana ponownie poselstwo z propozycją przymierza przeciwko muzułmanom. Misją tą obarczył król Fla- mandczyka, Wilhelma Rubryka. Pierwszy etap jego podróży przebiegał morzem: z palestyńskiego portu Akka do Konstantynopola i stamtąd po krótkim postoju przez Morze Czarne do
portu Sołdaj (Sudak) na południowym wybrzeżu Krymu. Stąd już droga Rubryka prowadziła prawie że dokładnie po śladach Carpinego i Benedykta Polaka. Dojechał więc on do stolicy Batu-Chana riad dolną Wołgą, a później przez stepy nadwołżańskie i stepy Środkowej Azji dotarł do podnóża Tien-szan. Następnie przez Bramę Dżungarską dostał się do Mongolii i przybył wreszcie do Karakorum.
Podróż Rubryka, podobna w ogólnych zarysach do podróży jego poprzedników, w szczegółach była jednak bardzo odmienna. Trwała ona dość długo. Mongołom nie zależało widać na szybkim dotarciu posła królewskiego do stolicy, a i sam Rubryk korzystał z każdej okazji, by zatrzymać się, zwolnić pochód i zebrać wiadomości o kraju, przez który przejeżdżał.
Tak więc wyruszając w drogę
z Sołdaju' do Saraju, miast jechać konno jak wszyscy podróżni, zakupił kryty wóz zaprzężony w cztery woły i na nim odbywał podróż. Uniknął w ten sposób wielokrotnego przeładowywania bagażu, lecz zużył dwa miesiące na podróż tam, gdzie zazwyczaj wystarczał jeden. Organizacja i zwyczaje dworu Batu-Chana tak zafrapo- wały Rubryka, że .pozostał na nim przez pięć tygodni, towarzysząc Chanowi w jego wędrówce wzdłuż Wołgi. Dopiero po. tej wędrówce wyruszył dalej na wschód. Toteż dotarł on do stolicy Wielkiego Chana dopiero na wiosnę 1255 r., a więc w dwa lata po wyruszeniu w podróż. Karakorum nie wywarło na bystrym Flamandczyku specjalnego wrażenia. Jurty nie wydały mu się większe niż w Saraju, a wały otaczające miasto — nienadzwyczajnej konstrukcji. Uderzyły go jedynie rozmiary i bogactwo pałacu Wielkiego Chana. Z niebywałym natomiast zdumieniem stwierdził, że obok świątyń buddyjskich są tam meczety, a także jeden kościół chrześcijański wschodniego obrządku. Tak daleko posunięta tolerancja religijna była nie do pojęcia dla przybysza ze średniowiecznej
Europy. Posła królewskiego zainteresowali również przebywający w Karakorum Europejczycy. Był tam między nimi jubiler z Paryża — mistrz w swoim zawodzie, oraz wieśniaczka z Lotaryngii, którą przedziwne koleje losu zagnały aż do Karakorum, gdzie poślubiła rosyjskiego rzemieślnika. Tych ostatnich zresztą było wielu w stolicy Wielkiego Chana.
Latem 1255 r. Wielki Chan wręczył Rubrykowi list do Ludwika IX. W liście tym nie było mowy o pomocy, natomiast Chan nazwał w nim siebie „władcą świata“ i żądał od króla Francji złożenia mu hołdu
i przysięgi na wierność. Misja Rubryka zakończyła się więc niepowodzeniem, jak 1 poselstwo papieskie. Po odebraniu listu opuścił on Karakorum
i udał się w drogę powrotną. Tym razem podróż jego przebiegała nieco inaczej. Od Saraju nad Wołgą skręcił on na południe i wzdłuż brzegów Morza Kaspijskiego doszedł aż do dzisiejszego Azerbejdżanu. Stamtąd, kierując się w górę rzek Kury i Araksu, przeciął górzystą Armenię, Azję Mniejszą, dotarł do Morza Śródziemnego
i dalszą drogę odbył już okrętem. Gdy wrócił do swego klasz
toru, było już lato 1256 r., cała więc podróż zajęła mu przeszło trzy lata.
Wilhelm Rubryk nie był pierwszym Europejczykiem, który dotarł do stolicy Wielkiego Chana, ani nawet pierwszym posłem w oficjalnej misji. Był on jednak pierwszym, który dostarczył o zwiedzanych krajach szczegółowych informacji geograficznych, prostujących wiele ówczesnych błędnych pojęć. Tak np. stwierdził on, że rzeka Jaik (Ural) płynie w kierunku południowym, a następne napotykane przez niego rzeki płyną w kierunku północno-zachodnim. Wyciągnął on z tego wniosek, który podał w swym sprawozdaniu, że środek i wschód Azji zajmuje ogromna wyżyna. Dalej, stwierdził, że Morze Kaspijskie — wbrew twierdzeniom żyjącego 1500 lat przed nim ad
mirała greckiego, Patroklesa — nie jest zatoką Oceanu Północnego, lecz-morzem zamkniętym ze wszystkich stron. Rubryk poczynił również wnikliwe obserwacje klimatu i opisał burze śnieżne, jakie nawiedzają nieraz stepy Azji Środkowej. W swym sprawozdaniu podał on również sporo zebranych wiadomości o Chinach, a także i o Syberii.
Nie wszystkie jednak wiadomości przywiezione przez Rubryka przyjęli bez zastrzeżeń ówcześni geografowie. Tak np. nie uwierzono w jego relacje
o Morzu Kaspijskim. Autorytet Patroklesa długo jeszcze przeważał nad opisem skrupulatnego Flamandczyka. Jeszcze w XVII wieku na niektórych mapach Europy Morze Kaspijskie było zaznaczane jako zatoka Oceanu Północnego.
Niepowodzenie dwu kolejnych poselstw do Wielkiego Chana nie zniechęciło jednak władców zachodniej Europy do szukania kontaktów z rosnącym w siłą światem mongolskim. Coraz częściej drogą na wschód podążali misjonarze i zakonnicy, wybierali się tam kupcy, rzemieślnicy, a nieraz i zwykli awanturnicy.
W kilka lat po powrocie Wilhelma Rubryka z Mongolii dwaj kupcy weneccy posiadający bogate składy towarowe w Konstantynopolu postanowili rozszerzyć swój handel na kraje azjatyckie. Byli to bracia Mateusz i Mikołaj Polowie. W 1264 r. odpłynęli oni ze znaczną ilością towarów z Konstantynopola do Sołdaju na Krymie. Stamtąd, znanym już szlakiem, uczęszczanym przez wszystkich prawie wędrowców, dotarli do Saraju nad Wołgą
i dalej do Buchary.
W Bucharze, gdzie interesy ich rozwijały się pomyślnie, obaj Polowie zatrzymali się około 3 łat. Zachęceni przez jednego z wyższych urzędników mongolskich wyjechali następnie do Pekinu, gdzie rezydował Wielki Chan. Był nim wówczas Kubilaj, a matka jego pochodziła z plemienia mongolskiego wyznającego chrystianizm jednego ze wschodnich obrządków. Kubilaj przyjął obu Polów życzliwie, wypytując ich szczegółowo o sprawy Europy, a także
0 wiarę chrześcijańską, papiestwo i organizację Kościoła.
Po dłuższym pobycie w Pekinie Polowie wyjechali w podróż powrotną do Wenecji, wioząc z sobą list Kubilaja do papieża, w którym proponował on przysłanie do Mongolii misjonarzy
1 uczonych chrześcijańskich dla ewentualnego nawrócenia Mongołów. Podróż powrotna trwała przeszło trzy lata. Tymczasem
zmarł papież, do którego list był adresowany, a na wybór następnego wypadło braciom czekać znowu trzy lata, aż wreszcie otrzymawszy listy i polecenia od nowo obranego papieża, wyruszyli w roku 1271 w powtórną wyprawę do Mongolii. W tej drugiej podróży wziął również udział 17-letni syn Mateusza — Marko Polo.
Tym razem niespodziewane okoliczności — walki wewnętrzne w państwie mongolskim — zmusiły podróżników do wybrania trudnej i nie uczęszczanej , do tej pory drogi. Wskazówki,
. jakie zostawił Marko Polo w swym „Opisaniu świata“, są
nader skąpe, jednak pozwalają one odtworzyć w przybliżeniu marszrutę wędrowców aż do Pekinu. Wiodła ona początkowo przez górzystą Armenię, Azer- bajdżan i przez półpustynne obszary środkowej Persji. Następnie wędrowcy przecięli Afganistan, doszli do górnego biegu Amu Darii i przebijając się przez wznoszące się na ponad 5000 metrów przełęcze Pamiru, przedostali się do Kasz- garii. Dalej droga ich wiodła zachowanym do dziś dnia szlakiem komunikacyjnym przez miasta Jarkend i Chotan, skręcała w piaski pustyni Takla- Makan, przecinała pustynię Go- bi, Wielki Mur Chiński i wreszcie od północy dochodziła do Pekinu.
Podróż przez wyżynne i górzyste okręgi Azji Środkowej trwała w sumie 3 lata, toteż Marko Polo przybył na dwór Kubilaja już jako 20-letni, doświadczony podróżnik. W czasie drogi nauczył się języków mongolskiego i perskiego, a że był inteligentny i zdolny, toteż wywarł jak najlepsze wrażenie na Wielkim Chanie, który wkrótce przyjął go do swej służby. Przez 17 lat jeździł Marko Polo po całych prawie Chinach jako wysłannik Wielkiego Chana, obserwując, co się działo w pro-
winęjach, badając stan gospodarki i nastroje ludności, wykonując wydane mu polecenia
i składając następnie dokładne sprawozdania z dokonywanych inspekcji.
I Imć Marko wywiązywał się doskonale z zadania — jak pisze sam w „Opisaniu świata“ —
i zawsze umiał powiedzieć mnóstwo nowin i mnóstwo osobliwości. Wszystkie bowiem sprawy, które widział, i wszystko, z czym zetknął się, dobre czy złe, zapisywał, a potem po porządku opowiadał. To było powodem, że Imć Marko znał więcej spraw tej części świata niż ktokolwiek inny z ludzi żyjących na ziemi. A także w tę wiedzę wkładał więcej rozumu.
Chiny ówczesne były krajem zamożnym, o bardzo starej kulturze, i świetnie rządzonym; wystarczy choćby przytoczyć opis Marka Polo odnośnie do utrzymywania dróg:
Musicie wiedzieć, że z miasta Kambałuk (Pekin) rozchodzą się liczne drogi do rozmaitych pro- . wincji. Wiedzcie, że wyjechawszy z Kambałuk przez wspomniane drogi, posłaniec Wielkiego Chana] przebywszy dwadzieścia pięć mil, znachodzi miejsce postoju, zwane w ich języku jamb, to znaczy po naszemu stację zapasowych koni.
1 na każdym takim postoju zna- chodzą gońcy wielki i wspaniały gmach, przeznaczony na gospodę dla nich. W owych gospodach są wspaniałe łoża, z jedumbnymi nakryciami, oraz wszystko, co może być wysłańcom potrzebne. I dodam jeszcze, że na takim postoju znachodzą wysłańcy ponad czterysta koni. I tak co każde dwadzieścia pięć lub trzydzieści mil znajdują się takie postoje, jak mówię, i tak na wszystkich dro
gach wiodących do prowincji,
o których wyżej była mowa.
Marko Polo podaje liczbę tych gospód na 10 tysięcy, a liczbę koni na ponad 200 tysięcy.
Wiedzieć musicie, że z rozkazu Wielkiego Chana wzdłuż głównych gościńców sadzą drzewa. Po obu stronach gościńca, co dwa kroki, każe sadzić drzewa z gatunków, które rozrastają się wielkie i wysokie... Czyni to, aby każdy drogą dobrze widział, mógł odpocząć w cieniu
i nie zabłądził.
Bogactwa dworu Wielkiego Chana, skrupulatnie opisywane przez Marka Polo, były istotnie ogromne. Nic też dziwnego, że na kartach „Opisania świata“ określenia „dziesięć tysięcy“, „sto tysięcy“, „milion“ są dość częste.
Po 17-letniej służbie u Ku- bilaja zatęsknił jednak Marko Polo za ojczyzną. Korzystając więc z tego, że Wielki Chan wysyłał narzeczoną do podległego sobie Ilchana — dzielnicy perskiej, uzyskał zgodę na przyłączenie się do delegacji, a następnie na powrót do Europy. Orszak wiozący chińską księżniczkę, wraz z towarzyszącymi jej Markiem i dwoma starszymi Polami, udał się do Persji morzem, dookoła Azji. Ta długa,
przeszło dwa lata trwająca podróż,' w czasie której okręty bardzc> często zatrzymywały się w portach Chin południowych, Jawy, Sumatry, Indii i Cejlonu, dała Markowi okazję do poznania mijanych po drodze krajów. Bystry obserwator, wprawiony w długoletniej służbie u Wielkiego Chana, skrupulatnie notował wrażenia ze zwiedzanych krain, zwyczaje ludności i ciekawsze legendy. Zawsze jednak zwracał uwagę na bogactwa, tak więc np. o Jawie pisał: Wyspa ta odznacza się wielkim bogactwem. Mają tam pieprz, gałkę muszkatołową, nard, gałgant, kubebe i goździki oraz wszelkie inne drogocenne ■ korzenie, jakie tylko na świecie znaleźć można. Na wyspie tej znajdują się takie skarby, że nikt na świecie opisać ich
i opowiedzieć nie zdoła.
. A dalej:
Ziota mają pod dostatkiem, tak wiele, że nie uwierzy w to nikt, kto nie widział.
I rzeczywiście opowiadania Marka Polo o bogactwie krajów wschodnioazjatyckich spotkały się w Europie z niedowierzaniem. Marko Polo wrócił ostatecznie do rodzinnej Wenecji w 1295 r. jako 41-letni mężczyzna. W kilka miesięcy po powrocie, biorąc udział w po-
tyczce morskiej, dostał się do niewoli genueńskiej. W ciągu krótkotrwałego zresztą pobytu w więzieniu podyktował on jednemu ze współtowarzyszy wspomnienia z pobytu w Chinach i Indiach, wydane wkrótce pod tytułem „Opisanie świata“.
Książka zyskała od razu ogromną popularność. Wzięcie u szerszej publiczności zapewnił jej barwny styl, liczne bajki, legendy i opowieści. Uczeni
i geografowie znaleźli w niej sumienne opisy nie znanych im przedtem krain.
Marko Polo zwiedził, według
przekonania ówczesnych geografów, prawie cały świat. Zamieszkała ziemia kończyła się bowiem ich zdaniem na wschodnich wybrzeżach Chin, do których Marko Polo dotarł, i na wyspie Zipangu, jak nazywano wówczas Japonię, którą opisał. Dalej, podobnie jak na zachód od Europy, nie było już żadnych lądów, tylko ocean.
Relacje Marka Polo spotkały się na ogół z uznaniem i wiarą u czytelników. Jedna tylko sprawa budziła ich ciągłe wątpliwości — to owe bajeczne bogactwa Wschodu. Przypisywano Markowi Polo przesadę;
twiśrdzono, że koloryzuje. Nadano mu nawet żartobliwy przydomek „Jegomość Milion“, ą jego dom w Wenecji nazywano potocznie „Dwór Miliona“.
Nazwa ta nie była daleka od prawdy. Polowie przywieźli z
Chin znaczne bogactwa w klejnotach i drogich kamieniach. Zapewniły im one dostatni żywot w rodzinnym mieście. Marko Polo zmarł w końcu 1323 r. jako bogaty i powszechnie szanowany obywatel wenecki.
Od połowy XIII wieku szczęśliwa gwiazda Arabów zaczęła gasnąć. Mongołowie odebrali im: Turkiestan, Persję, Mezopotamię, wraz ze stolicą kalifów Bagdadem, i zagrozili ich posiadłościom w Syrii i Palestynie. W Europie rycerstwo hiszpańskie wyparło Arabów z całego prawie Półwyspu Pi- renejskiego. Jedynie północna Afryka pozostawała w niepodzielnym władaniu Arabów, a francuskie próby podboju Tunisu i Egiptu skończyły się całkowitym fiaskiem. Opanowanie Chin przez Mongołów wytrąciło Arabom monopol na pośrednictwo w handlu między Chinami i Europą, osłabiając ich gospodarczo.
Wraz ze zmierzchem politycznym i gospodarczym nadszedł zmierzch nauk. Miejsce odkrywczych badań coraz częściej zajmowały kompilacje. Scholastyka religijna, podobnie
jak i w Europie, zaczynała zastępować swobodną myśl naukową. Odnosiło się to także
i do geografii. W dziełach geograficznych XIII i XIV stulecia coraz więcej było dbałości
o ich zgodność | religijnymi wyobrażeniami, coraz więcej baśni | legend, a coraz mniej osiągnięć badawczych i odkryć. Każda lampa jednak, zanim zgaśnie, rozbłyska jaśniejszym płomieniem. Tak i w geografii arabskiej drugiej połowy XIV wieku zajaśniało świetnym blaskiem nazwisko kupca berbe- ryjskiego Abu Abdulli Moha- meda ibn Battuty.
Ibn Battuta, urodzony w Tan- gerze w roku 1304, od młodości przeznaczony był przez rodzinę do zawodu kupieckiego. Toteż już w roku 1325 starzejący się ojciec wysłał 21-letniego syna do Aleksandrii w Egipcie dla załatwienia spraw bankowych
i handlowych.
Młody kandydat na kupca odbył całą drogą piechotą, zwiedzając' wszystkie ciekawsze miasta Afryki północnej. I tak właśnie zakończyła się kariera kupiecka Ibn Battuty, a rozpoczęła się jedna z najbardziej malowniczych i niezwykłych karier podróżniczych. Nie wiemy, czy załatwił on w Aleksandrii sprawy powierzone przez ojca, wiemy natomiast, że wrócił do domu dopiero po 20 latach.
W Egipcie Ibn Battuta nie omieszkał popłynąć w górę Nilu, aż do pierwszej katarakty. Po powrocie wybrał się na wędrówkę po miastach syryjskich, odwiedził Jerozolimę i Damaszek, stamtąd wyjechał do Bagdadu, Mossulu i innych miejscowości nad Eufratem i Tygrysem. Przyłączywszy się do karawany pobożnych pielgrzymów, pojechał do czczonych już wówczas w całym świecie arabskim miast Arabii zachodniej: Medyny i Mekki. W Mekce pozostał przez 2 lata. Co tam robił, | czego żył, nie wiadomo. Późniejsze jego kroniki nie zawierają w tym względzie żadnych informacji. Wiadomo tylko, że często zmieniał zawody, imając się najprzeróżniejszych prac. Nie ulega wątpliwości, że w czasie 2-letniego
pobytu w Mekce, dokąd corocznie ściągają tłumy Arabów z całego świata, mógł on zebrać od przybywających pielgrzymów wiele cennych informacji
0 odległych i nieznanych krainach. Może też pod wpływem tych wiadomości wyruszył w pierwszą wędrówkę do Arabii Szczęśliwej (Jemen). Stamtąd, dołączywszy się do jadących po kość słoniową kupców, wsiadł na okręt i popłynął wzdłuż wybrzeży Afryki, aż do Mombasy, Zanzibaru i dalej aż do wybrzeży Madagaskaru. Były to najdalsze krańce znanej ówczesnym Arabom Afryki. Ibn Battuta wolał widać nie ryzykować dalszej podróży i, znalazłszy jakiś inny okręt kupiecki, powrócił do południowego Iranu. Wiemy, że przez jakiś czas przebywał na Wyspach Bahrein w Zatoce Perskiej, że mieszkał w perskim mieście Ormus, zanim wreszcie wrócił do Egiptu.
1 tym razem jednak nie zagrzał tam dłużej miejsca. Przez znaną już sobieSyrię i Małą Azję dostał się do wybrzeży Morza Czarnego i tą samą drogą, jakiej używali przed nim kupcy arabscy, weneccy i genueńscy, tzn. przez Krym i stepy nad Morzem Azowskim, dotarł w roku 1333 do Saraju nad Wołgą, stolicy Chana Złotej Ordy.
Możemy przypuszczać, że Ibn Battuta łączył zamiłowanie do wędrówek z przedsiębiorczością i że umiał sobie radzić w życiu.
W Saraju widzimy go bowiem jako zamożnego kupca, dysponującego znaczną ilością towarów. Z tymi to towarami wyjechał w górę Wołgi i dotarł aż do miasta Bołgar, leżącego w pobliżu dzisiejszego Kazania. Od dalszej wędrówki na północ powstrzymała Ibn Battutę — jak o tym pisał w swych kronikach — zarówno obawa przed nie znaną „Krainą mroku“, jak nazywano w owych czasach
północną Rosję i Syberię, lecz i przeświadczenie, że podróż ta nie przyniosłaby mu większych zysków. Po powrocie do Saraju Ibn Battuta przerzucił się na pewien czas do działalności dyplomatycznej. Chan Złotej Ordy wysyłał właśnie poselstwo do Konstantynopola. Ibn Battuta, jako człowiek znający stosunki, pojechał z tym poselstwem w charakterze, jak byśmy to dziś powiedzieli, szefa protokołu. Wyjazd musiał się opłacić, bowiem po powrocie do Saraju Ibn Battuta załadował nowe partie towarów i szybkim mar-
szem wyruszył na południe, w 40 dni pokonał rozległe stepy nadwołżańskie, pustynną wyżynę Ustiurt i dotarł do zamożnego miasta Gurgendż, a w 18 dni później do Samar- kandy. Spiesząc dalej i dalej na południe, przeszedł dolinę Arnu Darii, wysokie grzbiety Hindukuszu, wszedł w dorzecze środkowego Indusu i przez Pendżab dostał się wreszcie do Delhi, stolicy Sułtanatu Delhijskiego, obejmującego północne Indie. W Delhi Ibn Battuta zajmował się początkowo handlem. W niedługim czasie jednak dostał się na dwór sułtana, pozyskał jego zaufanie i przez kilka lat pełnił w mieście obowiązki kadiego, to znaczy sędziego. Przechodząc któregoś dnia ulicami miasta spotkał dobrego swego znajomego z Tangeru. Musiało go to spotkanie rodaka w sercu Indii wzruszyć, gdyż nie zapomniał
0 nim i odnotował je później w swych kronikach. W roku 1342 sułtan, doceniając doświadczenie życiowe i umiejętności dyplomatyczne Ibn Battu- ty, wysłał go z poufną misją do Chin. Nie było jednak dane Ibn Battucie wypełnić powierzonego mu zadania. Gdy przejeżdżał przez południowe Indie, napadli go bandyci, doszczętnie ograbili
1 pozostawili na łasce losu.
Przez kilka miesięcy tułał się po wsiach wzdłuż Wybrzeża Malabarskiego cierpiąc biedę. W niedługim jednak czasie udało mu się wstąpić do służby muzułmańskiego władcy Wysp Maledywskich i fortuna znowu się do niego uśmiechnęła. Wykorzystując nabyte w Delhi doświadczenie, pełnił i tu obowiązki sędziego, a kiedy sakiewka wystarczająco mu się zaokrągliła, wyruszył w dalsze podróże. Kupieckie okręty wiozły go do Cejlonu, na Taiwan i wreszcie do Pekinu. Po kilkumiesięcznym pobycie w stolicy Chin odezwała się w Ibn Battucie tęsknota za dawno nie widzianą ojczyzną. Zwinął więc swe interesy, wsiadł na żaglowiec i zatrzymując się po drodze w portach tylko tyle, ile trzeba było dla zmiany okrętu, przybył wreszcie w 1349 r. do
Tangeru. Stamtąd, jak gdyby w poczuciu, że jeszcze nie dosyć krajów zwiedził, wyruszył natychmiast do Hiszpanii. Dopiero po powrocie z tej ostatniej wyprawy zamierzał osiąść na stałe w ojczyźnie, wybierając w tym celu stołeczne miasto Fez.
Jednakże nie było mu jeszcze dane zaznać spokoju. W 1352 r. sułtan Maroka wyznaczył go jako przewodnika poselstwa, które wysyłał do miasta Timbuktu w zachodniej Afryce. Ibn Battuta poprowadził więc poselstwo, przecinając z północy na południe zachodnią Saharę, pozostał przez pewien czas w Timbuktu, żeglował po środkowym biegu rzeki Niger i wreszcie przez środkową Saharę powrócił w 1354 r. do Fezu. Przebywając w Timbuktu natknął się na młodszego brata spotkanego niegdyś w Delhi przyjaciela. To go zastanowiło, jak daleko po świecie rozeszli się
wyznawcy proroka, jeżeli rodzonych braci spotkać można na przeciwległych krańcach świata. Postanowił więc spisać wszystko, co widział, Allahowi na chwałę, a ludziom na pożytek.
Książkę swoją Ibn Battuta pisał, a raczej dyktował pisarzowi z pamięci. A sądząc z licznych szczegółów w niej zawartych — pamięć miał fenomenalną. W wiele lat po jego śmierci geografowie obliczyli, że przebył w swych licznych podróżach przeszło 120 tysięcy kilometrów. Był to ówczesny rekord światowy. Do tego „rekordzisty“ uśmiechało się zawsze szczęście, a również bardzo liczne twarze żon. Ibn Battuta w każdej miejscowości zawierał związek małżeński i odjeżdżając nigdy nie zapominał prawomocnie się rozwieść. Zmarł w Fezie w 1377 r., do końca życia ciesząc się łaskami fortuny i szacunkiem współobywateli.
Zmiany polityczne zachodzące w XIV i XV wieku na Bliskim Wschodzie utrudniały coraz bardziej kontakt Europy z odległymi krajami Azji. Turcja, która opanowała znaczną część krajów będących dawniej we władaniu Arabów, leżała jak nieprzebyta zapora na drodze | południowej i zachodniej Europy do Indii i Chin. Toteż wyprawy kupców i misjonarzy do tych odległych i bogatych krajów wymagały coraz więcej przedsiębiorczości, odwagi i szczęścia.
W roku 1466 na dwór księcia moskiewskiego, Iwana III, przybyli posłowie muzułmańskiego władcy, panującego nad zachodnimi wybrzeżami Morza Kaspijskiego. Powrót posłów wykorzystała grupa kupców moskiewskich i bucharskich. Okazja bowiem była wyjątkowa. Posłowie byli nietykalni
i kupcy liczyli na bezpieczne przebycie w ich orszaku stepów nadwołżańskich, zajętych wówczas przez Tatarów. Jednym z tych kupców, którzy wraz z posłami załadowali się na statki płynące w dół Wołgi, był Afanasij Nikitin, rodem z Tweru.
Obliczenia kupców okazały się jednak zbyt optymistyczne. Tatarzy astrachańscy napadli statki w momencie, gdy te już wypływały z Wołgi na Morze Kaspijskie, zagrabili towary, zdziesiątkowali załogę, pozostawiając posłów i kupców na łasce losu. Afanasijowi Jiikiti- nowi udało się wraz z posłami i kilkoma innymi kupcami dopłynąć na jednym ze statków, który się cudem uratował z pogromu, do brzegów Azerbajdża- nu. Sytuacja Rosjan nie była jednak do pozazdroszczenia. Ci, którzy stracili w tej podróży
własne towary, zostali bankrutami, lecz mogli wrócić do ojczyzny. Tym jednak, którzy wybrali się w podróż z cudzymi lub wziętymi na kredyt towarami, groziło po powrocie
długoletnie więzienie lub niewola. Wśród tych ostatnich znajdował się właśnie i Nikitin.
Kto miał jeszcze coś na Rusi, ten ruszył na Ruś — zapisał on w swych notatkach — a ten,
|to miał tam coś na sumieniu, poszedł, dokąd oczy poniosą.
Oczy, a raczej nogi nosiły Afanasija Nikitina po obcych stronach przeż 6 lat, zanim powrócił do ojczyzny. Nie musiały to być łatwe lata dla człowieka, który w obcym kraju, nie znając języka, nie posiadając żadnego majątku, usiłował nie tylko zarobić na życie, lecz także pokryć poniesione straty. Fortuna nie uśmiechała się do Nikitina, toteż imał się on najrozmaitszych zajęć, a znaczną część podróży odbywał pieszo, nie zawsze mając na konia czy muła. Nie spieszyło mu się też nigdzie i zatrzymywał się nieraz w miastach po kilka miesięcy i dłużej. Podróżnik z przypadku, nie dążył do określonego celu, lecz kierował się tam, gdzie spodziewał się znaleźć lepszy zarobek. Pierwszy rok swej wędrówki Nikitin spędził w Persji. Większą część tego czasu przebył na wybrzeżach Morza Kaspijskiego, a dopiero potem wybrał się w głąb kraju. W Persji też doszły go słuchy, że konie w Indiach są drogie i że można tam, zarobiwszy na nich, zakupić inne towary, odpowiednie dla Rosji. Kupił więc za wszystkie zaoszczędzone pieniądze jednego ogiera; wsiadł
na okręt w największym ówczesnym porcie Persji — Ormuzie, dołączając swego konia do całego ładunku koni, i pożeglował przez Maskat w Arabii do portu Kambaj, znajdującego się w północno-zachodnich Indiach. Wiadomości o wysokiej cenie na konie okazały się jednak nieprawdziwe. Nie zrażony niepowodzeniem, wybrał się Nikitin na wędrówkę w głąb kraju, dochodząc aż do miasta Parwat, leżącego w dzisiejszym Hajde- rabadzie.
Przez cały czas swej wędrówki prowadził Nikitin zapiski. Zwięzłe, telegraficznym stylem prowadzone notatki świadczą
o zmyśle obserwacyjnym autora. W czasie swych wędrówek trafiał Nikitin do miejscowości, gdzie nie było przed nim żadnego Europejczyka. Notował wtedy w zapiskach:
Gdziekolwiek się ruszę, podąża za mną tłum ludzi, podziwiają białego człowieka.
Równocześnie jednak i on podziwiał odmienne stroje i o- byczaje.
A książę ich nosi zawój na głowie, drugi zaś na biodrach; bojarowie mają ramiona i biodra spowite w tkaninę. Sługi książąt i bojarów mają opaski na biodrach, a tarczę i miecz
S Najsla--
od kry w* ' Mata
w rękach, inni za§ mają kopie. noie, szable, luki ze strzałami, a wszyscy są nadzy, bosi i silni
Deszczowa pora letnia nie przypadła Nikitinowi do gustu: każdego dnia i nocy przez cztery miesiące wszędzie błoto i woda. Kiedy wędrowcowi powodziło się gorzej w interesach, ton notatek stawał się bardziej gorzki. Kiedy wreszcie dotarł do Indii środkowych i nadal nie mógł zrobić dobrego interfesu na swym ogierze, zanotował: Wszyscy ludzie są czarni i wszyscy są złodziejami, a kobiety wszystkie są bezwstydne. Wszędzie pełno znachorstwa, złodziejstwa, kłamstwa i ziół, którymi trują swych panów. A cały ich towar jest hindostań- ski. Odpowiedniego dla ziemi rosyjskiej towaru nie ma.
Cierpiąc sam niedostatek potrafił go Nikitin dostrzec i w zwiedzanym kraju. Nie zaślepiały go, jak wielu innych podróżników, bogactwa pałaców książęcych: Wieśniacy byli bardzo biedni — zanotował w swej kronice — a bojarowie bogaci i wspaniali. Nosili ich w srebrnych lektykach.
W 1472 r. Nikitin postanowił ostatecznie wrócić do Rosji.
Z Indii morzem odpłynął do Persji, zwiedzając po drodze zachodnie wybrzeża Arabii, a następnie przewędrował w poprzek Persję, Armenię i w październiku tegoż roku dotarł do Trapezuntu nad Morzem Czarnym. Do Krymu przypłynął na genueńskim statku. Tu też kończą się jego notatki. Wrócił do kraju zniechęcony do podróży, równie niezamożny, jak wyjechał, doświadczywszy w drodze wielu przeciwności i zawodów.
Mnie oszukali psy bisurma- nie — kończy swe notatki. — Mówili o mnóstwie towarów, okazało się jednak, że nie ma niczego odpowiedniego dla naszego kraju. Wszystek towar jest dobry tylko dla bisurmań- skiego kraju. Tani jest pieprz i barwniki. Niektórzy wożą towar morzem, inni nie płacą zań podatków. Nam jednak nie pozwolą oni przewieźć bez podatków. A podatki są duże, a i rozbójników na morzu jest wielu.
Musiał Nikitin mocno nadszarpnąć zdrowie w tych wszystkich włóczęgach. Nie starczyło mu już sił na dotarcie do Moskwy i zmarł po drodze w Smoleńsku. Towarzysze podró
ży zabrali pozostałe po nim papiery i oddali je w kancelarii książęcej w Moskwie.
„Afanasija Nikitina wędrówka za trzy morza“ — tak bowiem zatytułował notatki jakiś
pisarz piętnastowieczny, wciągając je do kronik — jest jednym z najciekawszych i naj- wiarygodniejszych opisów ówczesnych Indii, jakie dochowały się do naszych czasów.
w końcu XIV wieku i w pierwszych dziesiątkach lat wieku XV coraz trudniej było handlować Europie zachodniej z Indiami i Chinami. Na przeszkodzie stały: państwo Mameluków egipskich i narastająca potęga Turcji. Korzenie i pachnidła sprowadzane z dalekich krajów Azji stawały się coraz rzadsze w handlu, a im wyższe ceny za nie płacono, tym większe budziły pożądanie w kantorach bogatych kupców i na dworach królewskich.
W tym właśnie czasie mała Portugalia, leżąca na zachodnim skraju Półwyspu Pirenejskiego, podjęła trudne i na pozór niewdzięczne zadanie rozbudowy swej floty. Do końca XIV wieku Ocean Atlantycki, który oblewa brzegi Portugalii, był jedną z najmniej uczęszczanych, najmniej wartościowych dróg wodnych. Można nim było dopłynąć do Francji, Anglii,
a najdalej już do Norwegii. Najważniejsze drogi handlowe prowadziły jednak przez Morze Śródziemne. Myśl znalezienia nowej drogi do Indii Oceanem Atlantyckim, dookoła Afryki, nie dawała spokoju jednemu | książąt portugalskich z pierwszej połowy XV wieku — Henrykowi, zwanemu Żeglarzem.
Przez blisko pół wieku kształcił on żeglarzy w założonej przez siebie szkole, wspierał rozwój budownictwa okrętowego, rozsyłał agentów po całej Europie, by szukali starych map i opisów geograficznych, pieczołowicie powiększał największe chyba w ówczesnej Europie archiwum kartograficzne.
Wysiłki księcia Henryka i dworu portugalskiego poparli kupcy portugalscy. Książę marzył o odkryciu nowej drogi do Indii, a kupcy spodziewali się
ogromnych zysków ze sprowadzanych | Indii korzeni. Toteż w licznych wyprawach okrętów portugalskich, zapuszczających się coraz dalej na południe, wzdłuż brzegów Afryki, obók żeglarzy, brali często udział i kupcy, a także różnego autoramentu awanturnicy goniący za zyskiem.
Wyprawy portugalskie odbywały się w warunkach o wiele lepszych niż podróże ich poprzedników. Posunęła się przede wszystkim technika budowy okrętów. Miejsce płaskodennych, poruszanych wiosłami łodzi, nadających się jedynie do żeglugi przybrzeżnej, zajęły korabie i korwety o okrągłym dnie, wysokich pokładach, trzech masztach, z licznym ożaglowaniem, nadające się do podróży po otwartym oceanie i mogące stawiać czoło burzom i sztormom. Kapitanowie posługiwali się już nie tylko kompasem i astrolabium, lecz mieli do dyspozycji dokładne mapy wybrzeży (oczywiście jedynie mórz zbadanych), tak zwane portulana.
A mimo tak znacznego postępu techniki i wiedzy żeglarskiej odkrycie drogi do Indii nie było rzeczą łatwą. Wyprawy portugalskie, które od roku 1415 zaczęły posuwać się na
%
•południe wzdłuż brzegów Afryki, dotarły dopiero około 1460 r. do Złotego Wybrzeża. Po drodze odkryto i skolonizowano kolejno: Wyspy Kanaryjskie, Ma- derę, Wyspy Azorskie i Wyspy Zielonego Przylądka. Na południowym brzegu zachodniej Afryki natrafiono na złoto i założono tam osady górnicze. Ciągle jeszcze jednak spodziewane zyski z handlu korzeniami z Indii były kwestią przyszłości. Zastępowały je zyski otrzymywane ze sprzedaży wydobywanego złota i z coraz szerzej prowadzonego handlu Murzynami porywanymi z kolonizowanych wybrzeży Afryki i sprzedawa-
nymi kolonistom osiadłym na zdobytych uprzednio wyspach.
Jesienią 1481 r. król Portugalii wysłał do Złotego Wybrzeża flotyllę z większą liczbą osadników dla założenia tam kolonii. W wyprawie tej jed-- nym z okrętów dowodził 31- letni Bartłomiej Diaz. Była to,
0 ile wiemy, jego pierwsza większa wyprawa morska
1 pierwsze samodzielne dowództwo. Po trzyletnim pobycie w świeżo założonej kolonii część okrętów pod dowództwem Die- go Cao pożeglowała dalej na południe. Bartłomiej Diaz nie znalazł się jednak w ich załodze, lecz wrócił do Lizbony. W roku 1486 powróciły również i wysłane na południe okręty. Udało im się przekroczyć równik, odkryły ujście rzeki Kongo, a nawet usiłowały płynąć w górę rzeki, wreszcie popłynęły dalej, wzdłuż wybrzeży, póki nie natknęły się na pustynię. Obawiając się, że może im zabraknąć wody i żywności, zawróciły do Portugalii. Sprawozdanie z wyprawy wywołało entuzjazm w Lizbonie. Wydawało się wszystkim, że jeszcze tylko jeden krok, a droga do Indii stanie otworem. Toteż król zdecydował zorganizować następną wyprawę. Dowództwo
jej powierzono Bartłomiejowi Diazowi.
W sierpniu 1486 r. flotylla pod dowództwem Diaza, składająca się z trzech niewielkich 50-tonowych okrętów i jednego statku z żywnością, wyruszyła na ocean.
Okręty płynęły zrazu dobrze znanym już szlakiem do Złotego Wybrzeża, a stamtąd drogą odkrytą przed kilku laty przez Diego Cao, aż do granic pustyni. Stąd wypadło już płynąć wzdłuż brzegów nie znanych. Gdy flotylla dotarła wreszcie do południowych krańców pustyni Kalahari, był już styczeń, a więc najgorętszy miesiąc na półkuli południowej. Upał i brak wody dawały się mocno we znaki niewielkiej, zmęczonej długą drogą załodze. Na domiar złego zerwała się burza. Coraz bardziej wzmagający się sztorm odegnał statki portugalskie na zachód od lądu, przy czym, co gorsza, zaginął gdzieś statek z żywnością. Wichry i szkwały rzucały małymi okręcikami jak piłkami, pędząc je po nieznanym oceanie. Kiedy wreszcie burza ucichła, okręty nadwerężone, lecz całe znalazły się w środku nieznanego bezkresu. Bartłomiej Diaz zdecydował wziąć kurs na
wschód, aby w ten sposób dopłynąć i powrotem do brzegów Afryki. Jednakże po kilku dniach pomyślnej żeglugi widnokrąg nie uległ zmianie; ani śladu lądu na horyzoncie. Na domiar złego załoga zaczęła szemrać. Zdaniem żeglarzy okręty zgubiły drogę. Jeden tylko Diaz zdawał sobie z tego sprawę, że jeżeli nie napotkano lądu, płynąc na wschód, to dlatego, że go tam nie było, gdyż opłynięto Afrykę od południa. A więc droga do Indii była i stała otworem. Przygnębiona załoga nie rozumiała zapewne swego dowódcy, nie rozumiała też, dlaczego dał on nagle rozkaz skręcenia o 90° i wzięcia kursu prosto na północ. Wyliczenia Diaza okazały się słuszne. Po trzech dniach podróży oczom żeglarzy ukazał się pokryty zielonymi drzewami, górzysty brzeg, ciągnący się z zachodu na wschód. Gdy okręty podpłynęły do brzegy, marynarze dojrzeli stada bydła pod opieką pasterzy. Żeglarze, którzy wysiedli na brzeg, stwierdzili, że tubylcy mają skórę
o wiele jaśniejszą od Murzynów z zachodniej Afryki. Tak oto wyprawa dotarła do Przylądka Dobrej Nadziei, a Portugalczycy zobaczyli Hótentotów.
Diaz poczuł się zwycięzcą.
|
g
Oto droga do Indii stała przed nim i jego okrętami otworem. Zamieszkałe i pokryte bujną roślinnością wybrzeża zapewniały wodę i żywność w dalszej podróży. Według wyliczeń Diaza od Zanzibaru, gdzie były już osiedla arabskie, dzieliły wyprawę najwyżej dwa tygodnie żeglugi, a stamtąd dalsza już droga do Indii była podobna do utartego szlaku karawan.
Ale w tym właśnie momencie wyczerpana załoga zdecydowanie wypowiedziała Diazowi posłuszeństwo. Diazowi nie starczyło siły woli i charakteru, by buntującej się załodze narzucić swą decyzję. Po dramatycznych
i burzliwych naradach umiał wybłagać tylko jedno, niewielkie ustępstwo: załoga zgodziła się, aby jeszcze przez trzy dni żeglować na wschód wzdłuż brzegów i dopiero potem wrócić do Portugalii. Każda godzina tej dodatkowej żeglugi potwierdzała wyliczenia Diaza i równocześnie grzebała jego nadzieje. Brzeg Afryki cofał się coraz wyraźniej na wschód i na północ pokazując drogę otwartą do Indii. Kończył się również termin trzydniowej zwłoki udzielonej Diazowi przez załogę i trzeba było wracać wtedy, gdy był o krok od ostatecznego zwycięstwa.
W grudniu 1488 r. okręty wróciły do Lizbony. Król wysłuchał łaskawie sprawozdania Diaza, nadał odkrytemu prze
zeń przylądkowi nazwę Dobrej Nadziei dla upamiętnienia nadziei, jaką wzbudziło w Portugalii odkrycie drogi do Indii, i... następnej wyprawy już nie wysłał. Bartłomiej Diaz nie dostał żadnej nagrody, popadł w niełaskę i nigdy już nie otrzymał dowództwa w flocie portugalskiej.
W roku 1497 był świadkiem, jak kto inny, korzystając z jego doświadczeń, zdobył ostatecznie drogę do Indii. W roku 1500 pozwolono mu wreszcie wypłynąć na morze, jako kapitanowi niewielkiego okrętu, na wyprawę pod innym dowódcą. Zginął w czasie burzy przy Przylądku Dobrej Nadziei, w miejscu, gdzie niegdyś odniósł największe zwycięstwo i największą klęskę.
Spór o datę urodzenia Krzysztofa Kolumba trwał 400 lat! Największe autorytety nie mogły dojść do zgody w tej sprawie i gdy jedni wskazywali na rok 1435, inni obstawali stanowczo przy 1456 roku, a jeszcze inni utrzymywali, że był to rok 1446. Tak więc przez 400 lat spierano się o to, kto właściwie w 1492 r. odkrył Amerykę: czy 36-letni mężczyzna w pełni sił, czy już starzejący się, schorowany 57-letni człowiek; czy umierając w 1506 r. był on już 71-letnim starcem, czy też 50- letnim mężczyzną, przedwcześnie postarzałym i wpędzonym do grobu licznymi przeciwnościami losu, krzywdami i niesprawiedliwościami. Spierano się również o miejsce jego urodzenia. Wprawdzie zawsze pokazywano w Genui domek, w którym urodził się Krzysztof Kolumb, lecz nie przeszkadzało to wcale temu, że około 20 miast
z prowincji genueńskiej i sąsiednich pretendowało w różnym czasie do miana ojczyzny Kolumba.
Spierano się o jego pochodzenie i zawód ojca. Nie zgadzano się w sprawie lat młodzieńczych: czy spędził je na wędrówkach po kraju, czy pracował w jakimś zawodzie; czy miał jakieś wykształcenie, czy też był genialnym samoukiem; czy był marynarzem z zawodu, czy też wyprawa z roku 1492 była jego pierwszą w życiu podróżą morską.
Kwestionowano wreszcie i wygląd Krzysztofa Kolumba. Nie dochował się bowiem żaden jego portret malowany z natury, a najstarszy wizerunek Kolumba, jaki dotrwał do naszych czasów, pochodzi z 1575 roku, a więc malowano go prawie w 70 lat po jego śmierci.
Dopiero w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku ogłoszone
w prowincjonalnym włoskim piśmie dokumenty wyjaśniły wątpliwości i położyły kres błędnym obliczeniom. Krzysztof Kolumb urodził się w Genui w 1451 r., w biednej i licznej rodzinie rzemieślniczej. Ojciec jego w ciągu swego życia imał się najróżniejszych zajęć, byle tylko zapewnić nędzny zresztą byt rodzinie, a sam Kolumb, gdy tylko wyszedł 1 lat chłopięcych, zaczął pracować jako agent handlowy. Gdy odkrył Amerykę, liczył 41 lat, a więc był mężczyzną w pełni sił, w chwili śmierci zaś miał zaledwie 54 lata! Były to jednak lata niezwykle wyczerpujące, spędzone w ciągłej szarpaninie
z dworem królewskim i wierzycielami, w pogoni za godnościami i majątkiem; lata tryumfów i upokarzających upadków, popularności i niemal niesławy, a wreszcie lata narastającej nieufności do ludzi, fantastycznych obliczeń, projektów i teorii, z których nic się nie sprawdziło, wszystko było błędne! Do wschodnich wybrzeży Azji — jak o tym marzył — nie dopłynął; majątku dla siebie i dla rodziny nie zdobył; teorie o raju ziemskim wyśmiano; prawdziwe zasługi zlekceważono. Umierając widział, jak rozsypywało się wszystko to, co zamierzał i obliczał. Wróćmy jednak do początków jego kariery.
W roku 1474 nie znany jeszcze nikomu Krzysztof Kolumb zwrócił się do sławnego geografa i astronoma — Pawła Tosca- nelliego — o radę w sprawie najkrótszej drogi wiodącej do Indii. Toscanelli odpowiedział nieznajomemu, przesyłając mu kopię odpowiedzi, jakiej w tej samej sprawie udzielił kilka lat temu królowi portugalskiemu.
Toscanelli uważał, że droga z Europy do Indii jest krótsza przez ocean na zachód niż lądem lub morzem dookoła Afryki na wschód. To błędne wyobrażenie podzielali zresztą i inni geografowie końca XV
■
i początku XVI stulecia. Wynikło ono z bezkrytycznego przyjęcia przez uczonych europejskich dawnych obliczeń Ziemi dokonanych przez największego geografa starożytności — Ptolemeusza. Ten zaś pomylił się w obliczeniach, skrócił obwód Ziemi, wydłużył Europę i Azję i w ten sposób przybliżył wschodnie wybrzeża Azji do zachodnich- wybrzeży Europy.
Czy opinia Toscanelliego była natchnieniem, którym kierował się następnie Kolumb w swych wyprawach, czy była tylko potwierdzeniem jego własnych rozumowań i rachunków,
również nie wiadomo. Nie ulega wątpliwości, że Kolumb wiedział o kulistości Ziemi, nie ulega wątpliwości, że znane mu były poglądy w tej mierze geografów greckich. Wiadomo bowiem, że wiedzę geograficzną czerpał ze znanej w owym aza- sie pracy „Imago mundi“, a autor jej, kardynał Piotr d’Ailly, głosił kulistość Ziemi, a poza tym zamieścił w swej książce liczne wypisy z dzieł dawnych pisarzy greckich i rzymskich. Do dziś dnia zachował się egzemplarz tej książki z licznymi adnotacjami Kolumba na marginesach. Podobno Kolumb
miał ją ze sobą w czasie pierwszej podróży, w roku 1492.
Po uzyskaniu moralnego poparcia Toscanelliego dla swej idei dotarcia do Indii drogą na zachód Kolumb zwrócił się do króla Portugalii z propozycją zorganizowania odpowiedniej wyprawy. Sprawa przeciągała się przez parę lat, aż wreszcie król za głosem rady, która wyśmiała „urojenia“ Kolumba, odrzucił projekt, wysyłając równocześnie Bartłomieja Diaza dla odkrycia drogi dookoła Afryki.
Kolumb, zrażony odmową i szyderstwem, opuścił kraj, w którym i tak z trudnością zarabiał na utrzymanie, i zaofiarował swe usługi królowej Izabelli Kastylijskiej. Sprawa początkowo utknęła na martwym punkcie, gdyż Hiszpania zajęta była wypędzaniem Arabów z ostatniego skrawka swego terytorium i skarb królewski nie miał pieniędzy na finansowanie dalekomorskich wypraw. Nie zrażony ponownym niepowodzeniem, Kolumb wysłał ponoć swego brata, by przedłożył projekt królowi Anglii. Ten miał powiedzieć, że „uczony Kolumb buduje zamki na lodzie“, i odesłał wysłańca z kwitkiem. Kolumb nie przerwał jednak starań u królowej Izabelli. Nękany wieloma lata
mi niedostatku, świadom kaprysów łaski królewskiej, g równocześnie przekonany o słuszności swej sprawy i rozgoryczony uporem i ciemnotą dworaków, pragnął zabezpieczyć sobie i swej rodzinie odpowiednie zyski z całej wyprawy. Wysunął więc szereg żądań co do dochodów z ziem, które miał odkryć, co do prawa mianowania na nich gubernatorów itd.
0 te właśnie żądania, które wydały się królowej nazbyt wygórowane, cała sprawa o mało powtórnie się nie rozbiła. Tymczasem jednak nadeszły wiadomości o odkryciu przez Portugalczyka Bartłomieja Diaza drogi do Indii dookoła Afryki, a równocześnie Kolumb zagroził, że przedstawi swój projekt królowi francuskiemu. Wreszcie w 1492 r. podpisano umowę. Kolumb pokrywał koszty wyprawy zaledwie w Vs, lecz w zamian miał otrzymać Vs czystego zysku z wyprawy. Został on mianowany dożywotnie admirałem, wicekrólem i gubernatorem wszystkich ziem, które odkryje lub zdobędzie. Godność admirała miała być dziedziczna w jego rodzinie. Królowa zobowiązała się mianować gubernatorów poszczególnych wysp
1 prowincji jedynie spośród kandydatów przedstawianych
B
V-
;'f4.
E
i
i
i
-ZgĘ&Km
przez Kolumba, a ponadto miał on otrzymać Vio wszystkich pereł i drogocennych kamieni, złota, srebra, pachnideł | wszelkich innych przedmiotów, niezależnie od tego, czy zostaną one znalezione, kupione, czy też otrzymane drogą wymiany lub też zdobyte na terenie leżącym w granicach wicekrólestwa — tak głosił akt umowy.
3 sierpnia 1492 r. wyprawa Kolumba wyruszyła z Hiszpanii. Składała się ona z trzech starych okrętów. Największy z nich, „Santa Maria“, miał zaledwie 20 m długości i 6 m szerokości. Pozostałe, „Pinta“ i „Nina“, były jeszcze mniej
sze. Wśród załogi, liczącej około 100 ludzi, byli również i przestępcy skazani na ciężkie roboty. Takie wyposażenie wyprawy dawało Kolumbowi przedsmak tego, w jaki sposób korona hiszpańska zamierzała dotrzymać swych zobowiązań.
6 września statki Kolumba, po krótkim postoju, opuściły Wyspy Kanaryjskie, udając się prosto na zachód. Po 9 dniach podróży okręty wjechały w ławice wodorostów i płynęły przez nie w ciągu następnych 3 tygodni. Podróż przedłużała się ponad wszelkie przewidywania. Według obliczeń Kolumba okręty dawno już winny były osiągnąć wybrzeża Azji. Toteż wśród marynarzy zaczął szerzyć się niepokój i 10 października o mało nie doszło do otwartego buntu. Kolumb z trudem tylko zażegnał go obietnicami, perswazją i groźbami. Nazajutrz wokoło okrętu zaczęły się pojawiać pnie drzew, trzcina i owoce świadczące
o bliskości lądu. Wśród ogólnego podniecenia 12 października
1492 r. ujrzano ląd.
13 października Krzysztof Kolumb wraz z towarzyszami podróży zeszli na brzeg odkrytej przez siebie wyspy. Była nią Guanahani — dzisiejsza Wa- tling Island. Pierwszą czynno
ścią Kolumba było sporządzenie aktu notarialnego o objęciu wyspy w posiadanie. Niebawem pojawili się mieszkańcy wyspy i w ten sposób Hiszpanie po raz pierwszy zetknęli się z Indianami.
Dalej okręty płynęły wzdłuż
Archipelagu Wysp Bahamskich, dopłynęły do Kuby i Haiti, skąd po dramatycznych przygodach w zmniejszonym składzie, bo „Santa Maria“ uległa rozbiciu — dnia 16 stycznia
1493 r. odpłynęły do Europy. Kolumb wracał przekonany, że
odkrył drogę do zachodnich wybrzeży Azji, przeświadczony, że Kuba i Haiti są jakimś nieznanym półwyspem tego kontynentu. Niepokoiło go wprawdzie, że nie znalazł ani kopalni złota, ani plantacji korzeni i przypraw, pewnym zadośćuczynieniem jednak były wiezione na okręcie bele bawełny i pojmani do niewoli Indianie.
Dnia 15 marca 1493 r. okręty „Nina“, 1 Kolumbem na pokładzie, i „Pinta“ wpłynęły do Palos, tego samego portu, z którego wyruszyły na wyprawę.
Wyprawa Kolumba poruszyła całą opinię publiczną. Jedni entuzjazmowali się odkryciem drogi do Indii, inni zaś wyrażali wątpliwości co do tego, dokąd właściwie Kolumb dotarł. Dwór hiszpański potwierdził jednak wszystkie przywileje Kolumba i już na jesieni tego samego roku wysłał go na czele 17 okrętów ' i licznych osadników w drugą podróż do nowo odkrytych ziem. Tak rozpoczęła się historia podboju Ameryki przez Hiszpanów. Historia życia Kolumba notuje jeszcze dwie jego podróże do odkrytych przez niego ziem, trzecią w 1498 r., kiedy opłynął wybrzeża Wenezueli i z której powrócił jako więzień w kajdanach, i czwartą w 1502 r., podczas której odkrył wybrzeża Hondurasu, Gwatemali i Panamy.
Korona hiszpańska nie dotrzymała żadnego punktu z zawartej | Kolumbem umowy. Odebrano mu w czasie trzeciej podróży gubernatorstwo odkrytych ziem, nie wypłacono nigdy obiecanych zysków. Usiłowano traktować jak oszusta i zbrodniarza. Toteż Kolumb starał się na własną rękę zabezpieczyć byt swój, swoich synów i braci. Wszystkie jego podróże to pogoń za złotem, korzeniami, za jakimkolwiek zy
skiem. Nakładał na osadników wysokie podatki, nie wypłacał żeglarzom pieniędzy, usiłował zatrzymywać dochody należne w myśl umowy koronie.
Sterany życiem, złożony chorobą po powrocie ze swej ostatniej wyprawy, Kolumb zmarł prawie w niedostatku, do końca życia nie mogąc' uzyskać od króla należnych mu sum. Wpór i zaciętość, jakie go charakteryzowały, odbiły się i na jego poglądach naukowych. Do końca życia był przekonany, że odkrył tylko zachodnią drogę do Azji. Wierzył głęboko, że Ziemia jest bryłą nieforemną, o kształcie gruszki, i że na jej węższym końcu wznosi się góra, na której znajduje się raj. Wierzył
też, że raj ten leży na południe od odkrytych przez niego ziem i że przepływał koło niego w czasie swojej trzeciej podróży.
I podczas gdy przekonanie
o odkryciu nowego kontynentu stawało się w latach 1500—1505 coraz to powszechniejsze, gdy geografowie i astronomowie gorączkowo pracowali nad prawidłowym obliczeniem obwodu Ziemi i naprawieniem starego błędu Ptolemeusza, Kolumb umierał, nie zdając sobie sprawy z wagi i znaczenia własnych odkryć. Imieniem jego nazwano niewielki kraj w Ameryce Południowej — Kolumbię, której brzegi w swych podróżach ominął.
Dzwony kościołów w Palos witające dnia 15 marca 1493 r. Krzysztofa Kolumba, powracającego ze swej pierwszej wyprawy, głosiły Hiszpanii tryumf i radość. Dla sąsiedniej Portugalii zabrzmiały one jak dzwon na trwogę. W Lizbonie zapanował popłoch — i był on usprawiedliwiony. Odkrycie Kolumba groziło ruiną misternie wznoszonemu gmachowi potęgi portugalskiej. Przezorni królowie portugalscy nie tylko wysyłali okręty na badanie brzegów Afryki i poszukiwanie drogi do Indii, lecz umieli sobie zabezpieczyć przyszłe zdobycze. Dzięki długotrwałym i subtelnym zabiegom dyplomatów por- tugalskich papież nadał w roku
1484 królom Portugalii prawo do wszystkich ziem leżących na południe i na wschód od Przylądka Zielonego wraz z tytułem „władców handlu w Afryce i Indiach“. Portugalia zabezpie
czyła sobie w ten sposób „na zapas“ posiadanie źródeł korzeni i przypraw, celu swych długoletnich wysiłków. I oto jedna śmiała wyprawa genueńskiego żeglarza płynącego pod flagą hiszpańską mogła zniweczyć wysiłki wielu wypraw i cierpliwej dyplomacji. Hiszpanie obejmowali we władanie obszary, do których Portugalia mogła rościć pretensje na mocy papieskiego nadania. Co więcej, twierdzili, że są do tego najzupełniej uprawnieni, bulla papieska przyznawała bowiem Portugalczykom jedynie obszary na wschód od Przylądka Zielonego, a nic nie mówiła
0 terenach położonych na zachód. Konflikt między dwoma najbardziej katolickimi państwami Europy: Hiszpanią
1 Portugalią wydawał się nieunikniony. Zażegnał go jednak papież innym orzeczeniem. Aleksander VI Borgia, na któ
rego arbitraż zgodziły się oba państwa, rozstrzygnął sprawę jednym pociągnięciem pióra. Na przedstawionej mu mapie nakreślił po prostu pionową czerwoną linię dzielącą świat na dwie części: wschodnią oddał Portugalii, a zachodnią Hiszpanii.
Przezorny król portugalski nie zadowolił się jednak samym orzeczeniem papieskim. W roku 1497, a więc w 10 lat po powrocie wyprawy Bartłomieja Diaza i Przylądka Dobrej Nadziei, wyruszyła z Portugalii nowa wyprawa z rozkazem dotarcia do Indii. Tym razem wszystko, czym dysponowała ówczesna Portugalia, oddano do dyspozycji komendanta nowej wyprawy. Z czterech okrętów, które wyruszyły na morze, dwa zbudowano specjalnie do tego celu — rzecz niesłychana w czasach, gdy królowie wysyłali na niepewne wyprawy najstarsze, ledwo wyremontowane statki. Były to — jak na owe czasy — duże okręty, o pojemności około 120. ton. Toteż mogły one zabrać około 170 osób załogi. Dowódcy wyprawy dostarczono wszelkich potrzebnych map z archiwum królewskiego, najlepszych instrumentów i narzędzi. Nie było jeszcze w historii wypraw morskich wyprawy
równie starannie przygotowanej, równie dobrze wyposażonej.
Dowództwo wyprawy powierzono 29-letniemu dworzaninowi królewskiemu, potomkowi znanej rodziny szlacheckiej — Vasco da Gamie. Nie posiadał on wprawdzie dużego doświadczenia w żegludze morskiej, lecz odznaczał się pewnością siebie, uporem i bezwzględnością w osiąganiu wytkniętych celów.
8 lipca 1497 r. okręty odpłynęły z Lizbony, kierując się ku Przylądkowi Zielonemu. Podczas pierwszej części podróży, która upłynęła spokojnie i trwała cały miesiąc, towarzy-
szyi wyprawie odkrywca Przylądka Dobrej Nadziei — Bartłomiej Diaz. Jechał on, by objąć stanowisko komendanta osady Minas na Złotym Wybrzeżu. Po wysadzeniu Diaza na ląd Vasco da Gama skierował okręty na otwarty ocean, zostawiając brzegi Afryki. Po wyczerpującym, trzymiesięcznym błąkaniu się po oceanie wyprawa dotarła do zachodnich brzegów Afryki, nieco na północ od Przylądka Dobrej Nadziei. Był po temu najwyższy czas, wśród załogi zaczęły się bowiem pojawiać pierwsze objawy szkorbutu, a niektórzy zapadli na nieznaną gorączkę. Odpoczynek nie trwał jednak długo. Żeglarze sprowokowali zajście z Buszmenami, którzy ufnie wyszli z lasów na widok nieznanych okrętów, witając przybyszów i proponując wymienny handel. Marynarze jednak rozpoczęli rabunek, a Vasco da Gama otworzył do bezbronnej ludności ogień z armat, po czym odpłynął. Dłuższy, bo aż miesięczny wypoczynek miała załoga dopiero przy ujściu rzeki Zambezi. Świeża żywność i woda nie zdołały jednak zahamować szerzącego się szkorbutu. Coraz więcej zachorowań kończyło się śmiercią, a lekarz okrętowy nie znajdował ratun
ku na tę chorobę. Wreszcie w końcu lutego 1498 r. po gruntownym remoncie statków wyprawa wypłynęła z przystani i skierowała się na północ, osiągając po 5 dniach drogi port w Mozambiku.
Skończyła się podróż po morzach nieznanych. Flotylla wpłynęła na wody uczęszczane przez okręty arabskie. Dalej już droga do Indii nie była wolna. Kupcy arabscy, od wieków handlujący na wybrzeżach wschodniej Afryki kością słoniową, niewolnikami, surowcami roślinnymi i wyrobami rzemieślniczymi, nieufnie patrzyli na obce okręty, które przybywały, by wydrzeć im ich monopol.
Od początku też stosunki Vasco da Gamy z Arabami i ludnością miejscową układały się jak najgorzej. Wzięci na okręt przewodnicy arabscy wskazywali admirałowi błędną drogę; naczelnicy miast nie chcieli dostarczać świeżej wody. Vasco da Gama w odwet torturował przewodników, z bronią w ręku, jak pirat, zdobywał wodę i żywność, burzył wioski, mordował ludność i uchodził dalej. Tak minął duże porty arabskie: Mozambik i Mombasę. Dopiero w położonej dalej na północ Malindi, której władca prowa
dził wojnę z szejkiem Mom- basy, przyjęto Portugalczyków życzliwie, dostarczając im wody, żywności, a przede wszystkim przewodnika, który doprowadził wyprawę do Indii. I jakby, nie dość było, że admirał miał na pokładzie najlepsze instrumenty i mapy swych czasów, arabski przewodnik, przeszło 70-letni starzec Ahmed ibn Madżid, który z trudem wdrapywał się po drabinie na okręt flagowy, był wybitnym uczonym, kartografem i geografem, świetnym znawcą Oceanu Indyjskiego i otaczających go wy
brzeży. 17 maja flotylla portugalska ujrzała brzegi Indii, a 20 maja zarzuciła kotwice na redzie portu Kalikut.
Wielkość i bogactwo miasta wzbudziły podziw Portugalczyków. Na obszernych bazarach, wśród setek straganów i kramów, przeciskali się przedstawiciele wszystkich prawie narodowości: Arabowie, Chińczycy, Mongołowie i smukli Malajowie, nierzadko można też było natknąć się na kupca weneckiego czy genueńskiego. Vasco da Gama zdumiał się, gdy jeden z kupców arabskich przemówił
do niego po portugalsku. Dwa miesiące przebywali Portugalczycy w tym pięknym mieście. Po zatargu z miejscowym władcą porwali zakładników | z obfitymi zapasami korzeni 20 września odpłynęli do Portugalii. Vasco da Gama spieszył do Lizbony, nie zważając na ludzi ani na okręty. Załoga, z którą powracał, uszczupliła się łak znacznie w drodze, że starczyło jej zaledwie na obsadzenie 3 okrętów, a czwarty trzeba było przycumować do jednego z pozostałych. Niesłychany pośpiech odbił się fatalnie na i tak już uszczuplonej załodze. Zmarli w drodze prawie wszyscy zakładnicy i wielu marynarzy. 10 lip— ca 1499 r. wyprawa powróciła do Lizbony w liczbie dwu okrętów i 50 marynarzy. Ładunek korzeni przywieziono jednak nietknięty.
W 1502 r. Vasco da Gama powrócił do Indii, tym razem na czele 17 uzbrojonych okrętów.
Z tej drugiej wyprawy, znaczonej krwią, śmiercią i nieszczęściem setek tubylców, zbombardowaniem Kalikutu, bestialskim męczeniem jego mieszkańców, admirał przywiózł ogromne bogactwa nie tylko dla korony portugalskiej, lecz i dla siebie. Wkrótce za oddane królowi usługi otrzymał tytuł hrabiowski.
Syt przygód i chwały, opływający w dostatki Vasco da Gama pędził w Lizbonie przez blisko dwadzieścia lat życie dworaka. Po raz trzeci i ostatni wypłynął w drogę do Indii w roku 1524, tym razem ze świetnym orszakiem jako wicekról podbitej prowincji. Z tej podróży nie wrócił już do Portugalii. Zawiodło go nadwerężone w podróżach i wyprawach zdrowie. Zmarł w sześć miesięcy po przybyciu do kraju, który zdobył dla korony portugalskiej i którym pod.koniec życia dane mu było władać.
Jak kamień rzucony do wody budzi coraz to nowe fale na jej powierzchni, tak wyprawa Kolumba była bodźcem dla wielu następnych. Przywileje na wyłączność badań i zysków udzielone Kolumbowi przez koronę hiszpańską prysły w ciągu kilku lat. Kto tylko miał dosyć odwagi i przedsiębiorczości, kogo stać było na wyekwipowanie statku, zwracał się do króla i najczęściej otrzymywał prawo poszukiwań na nowo odkrytych terenach.
Ku nieznanym lądom żeglowali awanturnicy i kosmografowie, urzędnicy królewscy i kupcy. Doświadczeni żeglarze i sternicy z pierwszej wyprawy Kolumba przekształcali się powoli w zawodowych pilotów prowadzących liczne okręty nowym szlakiem przez Atlantyk.
Jednym z pierwszych, którzy otrzymali zezwolenie na eksploatację nowych terenów, był
szlachcic hiszpański Hojeda, uczestnik drugiej wyprawy Kolumba.. Brak mu jednak było niezbędnych funduszów na zorganizowanie wyprawy. Zwrócił się więc o pożyczkę do domu bankowego Medyceuszów z Florencji, jednego z największych i najzamożniejszych w owych czasach. Medyceusze udzielili poparcia przedsiębiorczemu kapitanowi, licząc na pokaźne zyski z kopalni złota, którą jakoby Hojeda miał odkryć w czasie swego pierwszego pobytu w Ameryce. W myśl umowy wyprawie miał towarzyszyć przedstawiciel banku, niewątpliwie dla dopilnowania interesów swych mocodawców. W ten oto sposób na jednym z okrętów Hojedy, które w maju 1499 r. odpłynęły z Sewilli, znalazł się długoletni przedstawiciel banku Medyceuszów, 48-letni Amerigo Vespucci.
Obrotny i wykształcany flo-
rentyńczyk przebywał już w Sewilli od lat kilkunastu, znał doskonale miejscowe stosunki, wszystkich armatorów, ważniejszych kupców, urzędników dworu i z ramienia Medyceuszów finansował już niejedno przedsięwzięcie. Mimo swego wieku zdecydował się wyruszyć ku ziemiom nieznanym. Otuchy w tej decyzji dodawał mu niewątpliwie fakt, iż Hojeda był doświadczonym żeglarzem, a ponadto, że zaangażowany na sternika wyprawy La Cosa, towarzyszący zresztą Kolumbowi w jego poprzednich wyprawach, uchodził za najlepszego pilota swoich czasów. Wyprawa więc miała wszelkie szanse powodzenia.
Rzeczywiście w miesiąc po . odpłynięciu z Sewilli okręty dobiły do brzegu nieznanego kontynentu. Były to wybrzeża dzisiejszej Gujany w Ameryce Południowej. Wyprawa skręciła stamtąd na południowy wschód, tak że po pewnym czasie musiałaby dopłynąć do ujścia Amazonki. Silne wiatry nie pozwoliły jednak okrętom na dalsze posuwanie się w tym kierunku i Hojeda zarządził odwrót na północny zachód. Po kilku tygodniach podróży, w czasie której żeglarze często zatrzymywali się dla dokładnego zbadania wybrzeży, dopłynięto do ujścia rzeki Orinoko, a stamtąd dalej, szlakiem drugiej wyprawy Kolumba, wzdłuż wybrzeży dzisiejszej Wenezueli. W zatoce Maracaibo wyprawa zobaczyła zbudowaną na wodzie osadę na palach. Ten nie znany w Europie, poza Wenecją, system budownictwa wzbudził wielkie zainteresowanie u żeglarzy. Nazwali oni osadę Wenezuelą, to znaczy małą Wenecją. W dalszym ciągu podróży wyprawa popłynęła ku Wyspom Antyl- skim i po załadowaniu niewolników powróciła do Hiszpanii. W czasie całej wyprawy Amerigo Vespucci, nie obciążony specjalnymi obowiązkami, obserwował przyrodę, życie miesz-
kańców nowo odkrytych ziem. a nocami nieznane konstelacje południowego nieba. Musiano też chyba dbać o jego wygody na okręcie, skoro dobiegający już pięćdziesiątki bankowiec rozsmakował się w zamorskich podróżach. Po powrocie do Hiszpanii porzucił swe zajęcia bankowe, wstąpił do służby portugalskiej i kilkakrotnie wyjeżdżał w podróże wzdłuż wybrzeży Ameryki Południowej. Zbadał całe wybrzeże Brazylii, a w czasie jednej z podróży nieprzychylne wiatry zagnały go ku jakiejś zimnej i skalistej ziemi nieznanej. Była to według wszelkiego prawdopodobieństwa Południowa Georgia — i Vespucci był przypuszczalnie pierwszym żeglarzem, który wpłynął na wody antark-
tyczne. Wiedza i doświadczenie nabyte przez Vespucciego w tych podróżach musiały być znaczne, skoro w roku 1508 król Hiszpanii mianował go głównym pilotem Hiszpanii. Na tym stanowisku Vespucci nadzorował prace kartografów królewskich, zawiadywał tajnym archiwum geograficznym, egzaminował kandydatów na sterników i wydawał im patenty. Śmierć zaskoczyła go w 60 roku życia, po czterech latach pełnienia zaszczytnego urzędu, w pełni sławy i powodzenia.
Sławę swą zawdzięczał Amerigo Vespucci dwu listom, w których opisał swe podróże i nowo odkryte ziemie. Listy te, pisane żywyim i barwnym stylem, pełne opisów bajecznej flory i fauny, gwiaździstego nieba
i zwyczajów mieszkańców odległych krain, zawierały równocześnie wiele bałamutnych informacji geograficznych, niedokładnych pomiarów i nieraz nawet zmyślonych szczegółów. Mimo że Vespucci wysłał je do swych dobrych przyjaciół i miały one charakter prywatny, szybko opublikowano je i stały
się one najpopularniejszym źródłem informacji o Nowym Swiecie. Kosmografowie i kartografowie niemieccy — najlepsi wówczas w Europie — do których dotarły opisy Vespucciego, nazwali nowo odkryty ląd jego imieniem: Ameryka. Początkowo nazwano tak tylko Południową Amerykę. W latach 1500—
1515 geografowie i kartografowie europejscy byli bowiem przekonani, że ziemia odkryta przez Vespucciego na południu jest nowym, nieznanym lądem, zaś wyspy i wybrzeża odkryte przez Kolumba są najdalej na wschód wysuniętymi krańcami Azji. Dopiero w kilkanaście lat później, gdy podróże stały się częstsze, przekonano się, że całość ziem odkrytych na zachodzie stanowi jeden ogromny kontynent i nazwa Ameryka przeszła na cały nowo odkryty ląd. W późniejszych wiekach wielu uczonych podnosiło ten
fakt jako krzywdę wyrządzoną rzeczywistemu odkrywcy — Kolumbowi, wielu usiłowało podważyć wiarogodność relacji Vespucciego, oskarżając floren- tyńczyka o zmyślenie i pospolite łgarstwa. Nazwa jednak, umieszczona na mapach i globusach w pierwszej połowie XVI wieku, przetrwała do naszych czasów. Jowialny, wesoły, być może obdarzony nieco bujną fantazją, a nade wszystko umiejący dobrze żyć ze wszystkimi i dbać o własne interesy Amerigo Vespucci triumfuje. Nowo odkryte ziemie noszą jego imię.
Piraci morscy napadający na okręty kupieckie, łupiący je i mordujący załogi, przysparzający mnóstwo kłopotów władzom, piraci, z którymi toczono wojny morskie w imię ąpokoj- nej żeglugi i normalnego handlu. istnieli już za czasów fe- nickich i greckich, panoszyli się na Morzu Śródziemnym w okresie Cesarstwa Rzymskiego, przeszkadzali Arabom w ich handlu z Indiami.
Piraci angielscy cieszyli się jednak poparciem swego rządu, dochodzili nieraz do wysokich zaszczytów i godności i tym różnili się od swych poprzedników. Bo też gdy tamci niszczyli bogactwo i spokój wszystkich zorganizowanych państw, oni budowali i wznosili potęgę ekonomiczną i polityczną Anglii.
Zaczęło się zaś od tego, że katolicki król angielski, Henryk VII, nie przejął się podziałem świata między Hiszpanię i Por
tugalię dokonanym przez papieża i gdy w roku 1496 Włoch. Giovanni Caboto, zwrócił się do niego z propozycją zorganizowania wyprawy celem znalezienia północnej drogi do Indii, spotkał się z życzliwym przyjęciem.
Giovanni Caboito, czy, jak go w Anglii nazywano, John Cabot. urodził się w Genui około roku 1450. Jako młody chłopiec przeniósł się do Wenecji i tam wkrótce otrzymał obywatelstwo. Trudnił się po trosze wszystkim, najwięcej jednak handlem i żeglarstwem. Wyjeżdżał nawet w podróż do krajów Bliskiego Wschodu, gdzie zetknął się i arabskimi kupcami i zebrał szczegółowe wiadomości o handlu korzeniami i przyprawami. Interesy nie musiały mu iść dobrze, skoro około
1485 r. opuścił Wenecję i wraz z żoną i trzema synami osiedlił się na stałe w Anglii. Początko
wo zamieszkał w Londynie, gdzie trudnił się handlem, następnie przeniósł się do Bristolu, największego wówczas ośrodka rybackiego Anglii, poświęcając się całkowicie żeglarstwu. Patent, jaki Henryk VII angielski wydał w roku 1496 na imię Johna Cabota i jego trzech synów, zezwalał między innymi ńa odbywanie podróży na wschód, zachód i północ na pięciu okrętach, pod flagą angielską, i na dokonywanie badań mających na celu odkrycie wszelkich pogańskich wysp, ziem, państw i obszarów we wszystkich tych krajach świata.
Rzecz oczywista, John Cabot, niezamożny emigrant włoski, nie miał środków na wyekwipowanie pięciu statków. Król, który zastrzegł sobie jedną piątą dochodów z wyprawy i chętnie na nią zezwolił, uważał widać, że zezwolenie — to co innego, a finansowe angażowanie się w wyprawę — też co innego. Wyprawę sfinansowali właściwie bristolscy kupcy. Wykazali ani również wrodzoną Anglikom ostrożność, bowiem w maju 1497 r. wypłynął z Bristolu tylko jeden niewielki statek, z 18 ludźmi załogi. Cabot — dowodzący statkiem — opłynął zachodnie brzegi Irlandii, a następnie wziął kurs na zachód,
mniej więcej wzdłuż 50 równoleżnika. Po przeszło 5 tygodniach podróży statek dopłynął do nieznanej ziemi. Wybrzeże było kamieniste, a ląd niezamieszkały, pokryty rzadką krzaczastą roślinnością. Cabot płynął przez kilka dni w górę wybrzeża, a następnie nie lądując zawrócił na wschód, do Anglii. W drodze powrotnej napotkał w bardzo niewielkiej odległości od nowo odkrytych wybrzeży obfite ławice śledzi i dorszów. Była to — zdaje się — jedyna realna korzyść z wyprawy. Cabot nazwał odkrytą przez siebie ziemię Terra Prima Vista, co znaczy po włosku — zie
mia po raz pierwszy ujrzana. Anglikom nie przypadła do gustu nazwa włoska i nazwali ją Newfoundland, to jest ziemia nowo odkryta. Nazwa ta utrzymała się do dziś dnia. W ten oto sposób odkryto Amerykę Północną. Cabot po powrocie złożył królowi sprawozdanie z podróży i dołączył do niego dokładną mapę nowo odkrytych wybrzeży. Król wyraził żeglarzowi swe ukontentowanie, nagrodził go 10 funtami i wyznaczył dożywotnią pensję w wysokości 20 funtów szterlingów rocznie, a kupcy bristolscy — nie zrażeni miernym rezultatem pierwszej wyprawy — zorganizowali drugą, tym razem liczniejszą. W kwietniu 1498 r. John Cabot, tym razem już znany w całym kraju i otoczony podziwem admirał, wyruszył z Bristolu z flotyllą składającą się z 6 statków. W czasie podróży zaskoczyła go niespodziewanie śmierć, a dowództwo przeszło w ręce jego
drugiego syna, Sebastiana, który szczęśliwie doprowadził okręty do Newfoundlandu.
Królowie hiszpańscy zakładali ciągłe protesty przeciwko wyprawom angielskim, naruszającym terytoria przynależne Hiszpanii. Gdy zaś protesty nie pomogły, flotylla hiszpańska zaczęła atakować i niszczyć okręty angielskie. Dla uniknięcia konfliktów królowie angielscy nie organizowali dalszych wypraw do Ameryki; oficjalnie były one zawsze dziełem prywatnych żeglarzy, piratów i przedsiębiorczych śmiałków, przeważnie finansowanych przez kupców. A że wielu z nich na starość (jeżeli jej dożyli) otrzymywało wysokie godności i zaszczyty dworskie, to już była inna sprawą.
Henryk VII, wspierający jedynie prywatne przedsięwzięcie kupców bristolskich i Johna Ca- bota, wskazał dogodną drogę swoim następcom.
W wielkiej wyprawie portugalskiej, wypływającej z Lizbony na ostateczny podbój Indii w 1505 r., wśród 1500 dobrze uzbrojonych żołnierzy, zaokrętowanych na 20 karawelach, znajdował się również 24-letni szlachcic Fernao de Magalhaes, ten sam, który przeszedł do historii jako Ferdynand Magellan. Pochodził on z drobnej, zubożałej szlachty prowincjonalnej i nie miał wystarczającej fortuny, by uzyskać stopień oficerski. Wyjechał więc na wyprawę jako zwykły żołnierz. W czasie walk został ranny i odesłano go do Portugalii. Już jednak w 1509 r. wrócił do Indii i wziął udział w wyprawie do Malakki, portu położonego na południowym brzegu Półwyspu Malajskiego. W bitwach wykazał się zimną krwią i niezwykłą odwagą. Toteż w roku 1510, po pięciu latach służby żołnier
skiej, uzyskał wreszcie awans oficerski.
Po 7 latach nieustannych trudów wojennych wrócił Magellan do Lizbony równie ubogi, jak z niej wyjechał. Całym jego majątkiem była dozgonna przyjaźń towarzysza broni, Franciszka Serrao, któremu w bitwie ocalił życie z narażeniem własnego, i wiemy niewolnik Malaj Enrique. Król wynagrodził zasługi Magellana wystarczająco w swym mniemaniu, wyznaczając mu niewielką pensję, a raczej wsparcie, jakie otrzymywało wielu młodych dworaków, i zezwolił mu na pobyt przy dworze w Lizbonie.
Pobyt na dworze wykorzystał Magellan na przewertowanie tajnego archiwum królewskiego i studiowanie znajdujących się tam map« sprawozdań z podróży i dzieł geograficznych. Zaprzyjaźnił się też w tym cza
sie z wybitnym astronomem portugalskim, Faleirą. I oto z miesięcy studiów, z długich rozmów i przeprowadzanych wspólnie obliczeń zrodził się zuchwały plan dopłynięcia do Azji, a właściwie do jej najdalej na wschód wysuniętego archipelagu: Wysp Korzennych, drogą na zachód, wokół Ameryki.
W tym czasie wiedziano już, że ziemie odkryte przez Kolumba, Vespucciego i zbadane przez tylu innych żeglarzy nie są częścią Azji, lecz odrębnym, nowym kontynentem. Geografowie i kartografowie nanieśli go już na mapy i globusy. Wiedziano, że pomiędzy tym nowym lądem, któremu już za
częto nadawać miano Ameryki, a wschodnimi krańcami Azji leży wielkie, nieznane morze. Wiedziano również, że Ameryka — niestety — nie jest krainą przypraw, korzeni i pachnideł i że po dawnemu trzeba po nie jeździć do Azji. Nie wiedziano natomiast, czy nowy kontynent
— Ameryka — łączy się na północy i na południu z lądami podbiegunowymi i oddziela całkowicie na zachodzie Europę od Azji, czy też istnieją jakieś drogi morskie łączące Atlantyk z nieznanym oceanem i pozwalające dopłynąć do Azji drogą zachodnią. Przeważająca większość geografów przychylała się do pierwszego z tych przypuszczeń. Dotychczasowe badania nie wskazywały bowiem na istnienie takiego połączenia.
Statki zapuszczające się_najdalej na północ i na południe napotykały niezmiennie wydłużające się poza horyzont wybrzeża. Magellan był jednak przeciwnego zdania. Przejście na ocean — według niego — istniało. Był o tym głęboko przekonany. Wydaje się, że pewność tę Magellan zaczerpnął z mapy i opisu podróży z końfca XV wieku znajdujących się w tajnym archiwum królewskim. Wskazywały one błędnie to przejście w miejscu ujścia do
Atlantyku rzeki La Plata. Magellan w błąd ten uwierzył. Co więcej, uwierzył błędnym wyliczeniom swego przyjaciela Fa- leiry, że przestrzeń dzieląca zachodnie wybrzeża Ameryki od Wysp Korzennych jest niewielka. Tak więc u podstaw największego zamierzenia w dziejach wypraw leżał podwójny błąd i głębokie przekonanie, że jest on prawdą. U podstaw pomysłu odszukania Wysp Korzennych leżały również i listy, które Magellan otrzymywał od swego przyjaciela, Franciszka Serrao, który porzucił w 1510 r. służbę portugalską, odpłynął z Indii na Wyspy Korzenne i ujęty pięknem przyrody oraz prostotą obejścia mieszkańców, osiedlił się tam na stałe.
Król portugalski, do którego Magellan zwrócił się ze swym projektem, zdecydowanie odmówił poparcia. Ameryka i kraje położone na zachód od niej zostały przyznane Hiszpanii. Poszukiwanie drogi przez Amerykę mogło narazić Portugalię na konflikt z Hiszpanią, a gdyby się okazało, że Wyspy Korzenne leżą na zachodniej półkuli, to na mocy bulli papieskiej należałyby do Hiszpanii. Królowi portugalskiemu zależało więc na tym, by wyprawa w ogóle nie doszła do skutku. Nie tylko
więc odmówił Magellanowi, lecz później, gdy ten uzyskał poparcie Karola Hiszpańskiego — robił wszystko, by udaremnić wyprawę.
W Hiszpanii nie od razu udało się Magellanowi uzyskać poparcie dworu. Po długotrwałych staraniach i zabiegach otrzymał wreszcie niezbędne fundusze na zorganizowanie wyprawy. Okręty przeznaczone do podróży były stare i wymagały naprawy. Magellan osobiście sprawdzał każdą belkę i każde wiązanie, układał listy potrzebnych towarów i skrupulatnie sprawdzał najmniejszy rachunek, gromadził zapasy żywności, odzieży, broni i towarów na handel, pamiętał o każdym szczególe; okazał się drobiazgowym i przewidującym organizatorem. Król hiszpański obawiał się widocznie zdrady ze strony Portugalczyka, gdyż na dowódców 3 okrętów wyznaczył hiszpańskich kapitanów. Nieufność królewska, którą zresztą przeczuwał Magellan, stała się zarzewiem krwawych konfliktów i dramatów, które omal nie przekreśliły całej wyprawy.
20 września 1519 r. flotylla złożona z 5 okrętów pod dowództwem Magellana wypłynęła z portu San Lucar. Na statku kapitańskim płynął ofi-
ejalny kronikarz wyprawy, młody Włoch, Antoni Pigafetta.
Już na początku podróży Magellan wprowadził surową dyscyplinę. Nie radził się, jak nakazywał zwyczaj, kapitanów okrętów w sprawie kursu, nie odbywał z nimi narad, nakazując im jedynie, by płynęli śladem jego okrętu. Zapowiedzią dalszych nieporozumień było aresztowanie jednego z hiszpańskich dowódców okrętów. Wykorzystując ambicję Hiszpana, Magellan z premedytacją doprowadził go do otwartego buntu, zakuł w kajdany i powierzył dowództwo okrętu swemu zaufanemu oficerowi. W napiętej atmosferze wzajemnej nieufności wyprawa dotarła 13 grudnia do pięknej zatoki na wybrzeżu brazylijskim, której Magellan nadał nazwę Rio de Janeiro, a 10 stycznia osiągnęła wreszcie ujście La Platy.
Po dwu tygodniach badania ujścia La Platy Magellan przekonał się, że nie jest to oczekiwane przez niego przejście, lecz jedynie ujście wielkiej rzeki. Powrót do Hiszpanii byłby równoznaczny z przyznaniem się do klęski. Magellan zdecydował dalszą podróż, nie ujawniając oficerom i załodze istotnego stanu rzeczy. Okręty popłynęły w dół wybrzeży Ameryki prze
szukując starannie każdą zatokę, ujście każdej rzeki. Daremne poszukiwania zwolniły znacznie tempo wyprawy. Załoga, której obiecano wyprawę do krajów południowych, zmuszona była walczyć z wichrami i chłodem. Niebezpieczeństwo buntu narastało z każdym dniem. 31 marca 1520 r. Magellan zdecydował się na krok równie ryzykowny, co bohaterski: postanowił przezimować w odludnej, skalistej zatoce, na krańcu Patagonii, licząc na to, że w takim oddaleniu i tak trudnych warunkach załogi okrętów nie ośmielą się samowolnie wrócić do Hiszpanii. Zbuntowali się jednak hiszpańscy dowódcy. Magellan z niezwykłą zręcznością i odwagą stłumił bunt, skazując następnie jednego z kapitanów na ścięcie, innego na pozostanie na niezamieszkałej ziemi. Wreszcie 24 sierpnia wyprawa opuściła zimowe leże, udając się dalej na południe. Magellan sam jednak zaczął tracić wiarę w istnienie przejścia na ocean. Wreszcie, gdy stracono już nadzieję, okręty wpłynęły w przesmyk, który po kilku dniach badań okazał się cieśniną morską. Miesiąc trwała wędrówka po poplątanych kanałach, wśród nieustannej wichury, między skalistymi, nagimi brzegami.
28 listopada oczom znużonych marynarzy ukazał się bezmiar wód Oceanu Spokojnego. Przejście zostało zdobyte. Wielki tryumf, który wycisnął łzy z oczu Magellana (Pigafetta odnotował to skrupulatnie w swej kronice), nie obył się bez dalszych ofiar. W czasie przepływania cieśniny, którą Magellan nazwał imieniem Wszystkich Świętych, a potomność Cieśniną Magellana, zawrócił do Hiszpanii największy okręt wiozący zapasy żywności. Nad wyprawą zawisło widmo głodu.
A podróż przez ocean była bez precedensu. Kolumb przebył Atlantyk w 33 dni. Okręty Magellana płynęły po Oceanie Spokojnym ponad 100 dni nie spotykając żadnej wyspy. Gdy wreszcie flotylla dopłynęła do Wysp Złodziejskich, ludzie podobni byli do szkieletów. Zapasy żywności dawno się skończyły, dzienne racje wody, ciepłej i zgniłej, wynosiły jeden łyk, marynarze zjedli już wszystkie szczury na statkach. Jeszcze kilka dni takiej wędrówki, a nikt nie pozostałby przy życiu. Głód i szkorbut zabrały połowę załogi w czasie tej podróży. Po krótkim postoju na Wyspach Złodziejskich, płynąc już teraz od wyspy do wyspy, okręty dopłynęły wreszcie do
Filipin. Rozpoczął się najpiękniejszy okres podróży dla zdziesiątkowanej i wymęczonej załogi. Gościnni ludzie, piękna przyroda zapewniły im idealny wypoczynek.
I oto w momencie największego tryumfu dosięgła wyprawę największa klęska. Magellan, interweniując w sporze dwu miejscowych władców i chcąc rozszerzyć panowanie hiszpańskie na cały archipelag, zginął 26 kwietnia 1521 r. w bezsensownej i niepotrzebnej potyczce. Na osieroconą załogę spadały teraz cios za ciosem. Uciekł, służący do tej pory za tłumacza i przewodnika, niewolnik Magellana — Enrique. On pierwszy zresztą opłynął świat dookoła, wracając do swej ojczyzny. Część załogi i większość dowódców zginęła w zasadzce przygotowanej przez miejscowych władców wyspy. Zaledwie dwa okręty uratowały się z pogromu i po długim błądzeniu wśród wysp i raf koralowych dopłynęły wreszcie do wymarzonych Wysp Korzennych. Tu okazało się, że przyjaciel Magellana Franciszek Ser- rao zmarł przed kilku tygodniami. Przyjęto jednak Hiszpanów gościnnie, dostarczając im wszelkich możliwych towarów i zaopatrując na drogę. Okręty
były już sterane długą podróżą. ¡Tylko jeden, najmniejszy — ,.Victoria“, z załogą 47 ludzi, był w stanie podjąć dalszą drogę. Dowódca okrętu, Sebastian del Cano, wiedział, że wypadnie mu płynąć cały czas przez morza opanowane przez Portugalczyków. Jedyna szansa dopłynięcia do Hiszpanii polegała na opłynięciu Indii i Afryki bez lądowania, bez odnowienia zapasów żywności i wody. Del Cano, jak godny następca Magellana, podjął tę szansę. 13 lutego 1522 r., po ostatecznym uzupełnieniu zapasów, „Victoria“ odpłynęła z wyspy Timor. 6 września tegoż roku, po przeszło siedmiomiesięcznej tułaczce, szkielet „Victorii“ z 18 pół
żywymi ludźmi na pokładzie, lecz z nietkniętym ładunkiem korzeni przybił do portu, tego samego San Lucar, z którego 3 lata przedtem tak dumnie odpływała flotylla Magellana.
Ładunek, który, przywiozła jedna mała „Victoria“, nie tylko pokrył koszty całej wyprawy, lecz zapewnił jeszcze królowi ogromne zyski. Sebastian del Cano został hojnie nagrodzony, a w herbie nadanym mu przez króla umieszczono globus z napisem: „Okrążyłeś mnie pierwszy“. Sławę pośmiertną inicjatorowi całej wyprawy, nieugiętemu portugalskiemu żeglarzowi Ferdynandowi Magellanowi, wywalczyły kroniki Antonia Pigafetty.
Z czterdziestu siedmiu lat życia Wilhelma Barentsa do historii należą jedynie ostatnie trzy. O poprzednich czterdziestu czterech latach nic nie wiadomo, a raczej wiadomo jedynie, że nie posiadał on żadnego nazwiska. Był synem prostego chłopa, a w bogatej Holandii w połowie XVI wieku jedynie szlachta i zamożni mieszczanie mieli nazwiska rodowe. Wilhelm był więc po prostu synem Barentsa — Barentsonem. Tak nazywali go jego współcześni i dopiero potomni skrócili ten przydomek, tworząc z niego nazwisko.
Wilhelm Barents musiał być dobrym żeglarzem, skoro prowincje holenderskie właśnie jemu powierzyły dowództwo jednego | czterech okrętów, które wysłano w 1594 r. dla odkrycia nowej drogi do Indii. Tym razem szukano jej na północnym wschodzie; był to zresztą ostat
ni, nie zajęty jeszcze kierunek. Na południowym wschodzie drogę dookoła Afryki opanowali Portugalczycy; kierunek południowo-zachodni był w rękach Hiszpanów, na północnym zachodzie pływali Anglicy i Francuzi. Holendrom, którzy też chcieli mieć swój udział w bogactwach Indii, pozostała już tylko droga wzdłuż północnych wybrzeży Europy i Azji. Liczyli też i na to, że tą drogą szybciej może od innych narodów uda im się nawiązać kontakt z Chinami.
Cztery okręty holenderskie, które w czerwcu 1594 r. opuściły port w Amsterdamie, udały się prosto na północ, wzdłuż wybrzeży Norwegii, okrążyły Przylądek Północny i zatrzymały się koło wyspy Kildin, przy wybrzeżu Półwyspu Kolskiego. Tutaj ekspedycja podzieliła się. Dwa okręty popłynęły wzdłuż wybrzeży dalej na
wschód, a dwa pozostałe pod dowództwem Wilhelma Barentsa pożeglowały na północ, na otwarte morze.
Po 7 dniach żeglugi, 5 lipca 1594 r, żeglarze ujrzeli poszarpany, skalisty brzeg. Była to Nowa Ziemia. Bezludne pustkowie nie zachęcało do lądowania, Barents więc skierował okręty dalej na północ, wzdłuż wybrzeży nowo odkrytego lądu. Po dwu dniach żeglugi okręty wpłynęły w cieśninę oddzielającą ląd od niewielkiej wyspy. Nadano jej nazwę Wyspy Admiralicji. Nieco dalej ujrzano znowu małą, bezludną wyspę, w krajobrazie odcinały się na tle skał dwa drewniane krzyże, postawione tam niewątpliwie ręką ludzką. Barents przypuszczał, że musieli tu zawędrować przed nim żeglarze rosyjscy.
Na wyspie, którą nazwano Wyspą z Krzyżami, marynarze holenderscy po raz pierwszy zobaczyli legowiska fok i białego niedźwiedzia. Ponieważ pogoda utrzymywała się przez cały czas, Barents prowadził swe statki ciągle dalej, aż 13 lipca natknięto się na wielkie masy kry i pola lodowe. Równocześnie zepsuła się pogoda i ciągła mgła niemal uniemożliwiała posuwanie się okrętów. Wreszcie,
104
17 lipca natrafiono — jak potem Barents pisał w swym sprawozdaniu — na „nie kończące się pole lodowe“, a gdy opadła mgła i można było poczynić pomiary, stwierdzono, że statki znajdują się na 77° 15' szerokości północnej. Tak daleko na północ nikt jeszcze przed Barentsem nie dotarł.
Uparty dowódca przez dwa tygodnie błąkał się wzdłuż bariery lodowej, szukając przejścia, wreszcie 1 sierpnia okręty znalazły się u północnego krańca Nowej Ziemi. Pogoda jednak pogarszała się tak szybko, że nie nawykła do żeglowania w podbiegunowych warunkach załoga zaczęła nalegać na powrót. Po trzech tygodniach podróży spotkano pozostałe dwa okręty i we wrześniu cała flotylla ruszyła w drogę powrotną do Amsterdamu.
W Holandii przyjęto Barentsa i jego towarzyszy jak prawdziwych zwycięzców. Wiadomości, jakie przywieźli żeglarze, przekonały władze holenderskie o konieczności zorganizowania ponownej wyprawy. Toteż już w sierpniu następnego roku wyruszyła z Amsterdamu flotylla składająca się z 6 statków, załadowanych towarami — prawdopodobnie najlepiej wyposażona wyprawa
ze wszystkich, jakie w XVI wieku wypłynęły na wody Arktyki. Wilhelm Barents był dowódcą jednego z okrętów
i szturmanem wyprawy. Tym razem jednak żeglarzy spotkało niepowodzenie. Zbyt późny wyjazd spowodował, że okręty natknęły się na pola lodowe, nie dopływając jeszcze do Nowej Ziemi. Niespodziewana przeszkoda wywołała różnicę zdań w dowództwie. Większość kapitanów skłaniała się za powrotem do Holandii. Barents uparcie obstawał za dalszą żeglugą. Po dramatycznych sporach, w czasie których lepiej urodzeni koledzy wypominali Barentsowi jego „niskie“ pochodzenie i grozili użyciem siły, okręty 15 września rozpoczęły rejs powrotny i w połowie listopada wróciły do kraju.
Uparty, zdecydowany i bez ogródek mówiący swe zdanie Barents musiał się narazić utytułowanym kolegom i biorącym udział w wyprawie komisarzom handlowym, skoro w następnej ekspedycji, która wyruszyła do Arktyki, nie przewidziano dla niego żadnego dowództwa.
Barents nie należał jednak do rzędu ludzi, których byle przeciwność załamuje, a pierwsza lepsza przeszkoda zawraca z obranej drogi; nie bacząc więc
na pełnione uprzednio funkcje kapitańskie, zaciągnął się jako sternik na jeden z odpływających okrętów i w kwietniu 1596 r. po raz trzeci i ostatni w życiu opuścił Holandię. Tym razem dowódcy wyprawy, miast kierować się ku odkrytej już Nowej Ziemi, sterowali na północ, chcąc w ten sposób osiągnąć okolice bieguna jakoby wolne od lodów. Barentsowi pomysł ten wydał się utopią. Jego zdaniem wszędzie musiano natrafić na lody, a jedynym sposobem dopłynięcia do północno-wschodniego przejścia ,
było trzymanie się brzegów kontynentu. Sugestie Barentsa odrzucono i po miesięcznej podróży wyprawa dopłynęła do nie znanego sobie lądu, osiągając 80° szerokości północnej.
Kapitanowie byli przekonani, że dopłynęli do Grenlandii, w istocie zaś były to północno-zachodnie brzegi Svalbardu. Nazwano je Szpicbergen, co pó holendersku znaczyło: spiczasta góra, bo taki wygląd miały właśnie odkryte brzegi. Wprawdzie ląd był pokryty zielenią, a wybrzeże nie zamarznięte, jednakże o kilka mil dalej na północ wyprawa napotkała nieprzebyte pola lodowe i musiała zawrócić na południe.
Znowu rozpoczęły się spory w dowództwie: czy jechać na wschód, jak konsekwentnie radził Barents, czy jeszcze raz
szukać szczęścia na północy. W rezultacie tych sporów flotylla podzieliła się. Jeden z okrętów popłynął na północ, a drugi, z Barentsem, ku Nowej Ziemi.
17 lipca osiągnięto zachodnie wybrzeża Nowej Ziemi, a po miesięcznym rejsie, dnia 19 sierpnia, północny jej kraniec. Był to już jednak okres nadchodzenia lodów, okręt przebijał się przez nie z wielką trudnością, aż wreszcie został całkowicie unieruchomiony. Barents, który przejął dowództwo wyprawy, zarządził zimowanie. Zniesiono z okrętu cały dobytek, żagle, deski, a nawet maszty. Z nich zbudowano dość obszerną chatę, która okryta śniegiem i bryłami lodu służyła Holendrom jako schronienie w czasie długiej zimy podbiegunowej.
Po raz pierwszy żeglarze europejscy spędzali zimę w obozowisku podbiegunowym. Była to ciężka zima; racje żywnościowe zmniejszono do minimum, brak było świeżego pożywienia, toteż prawie wszyscy zapadli na szkorbut. W tych trudnych warunkach spokój i opanowanie Barentsa, jego pewność, że z wiosną uda się uwolnić okręt z lodów i podjąć dalszą podróż, dodawały ducha wyprawie.
Z nastaniem lata okazało się jednak, że okrętu nie da się uratować, i Barents zdecydował załadować wyprawę na dwa czółna i popłynąć na południe, wzdłuż wybrzeży Nowej Ziemi. Przed odjazdem Barents sporządził dokładne sprawozdanie z ekspedycji, zabezpieczył je przed zniszczeniem i pozostawił w opuszczonym obozowisku. 14 czerwca 1597 r. piętnastoosobowa grupa rozbitków rozpoczęła odwrót. Barents ciężko chory, zachowując przytomność do ostatniej chwili, zmarł 20 czerwca, a towarzysze starym zwyczajem mary
narskim oddali jego ciało morzu.
Pozostali przy życiu żeglarze szczęśliwie dopłynęli do wybrzeży rosyjskich i wrócili do Amsterdamu. Prawie w trzysta lat później, bo w 1871 r., ekspedycja norweska natknęła się na obozowisko Barentsa i znalazła jego sprawozdanie z ostatniej wyprawy. Imieniem dzielnego i upartego żeglarza nazwano obszar wodny między północnym wyrzeżem Norwegii, Svalbardem i Nową Ziemią. Morze, po którym podróżował, nosi dziś nazwę Morza Barentsa.
P odobnie jak wszyscy niemal piraci i żeglarze Franciszek Drakę rozpoczął swą służbę na morzu jako chłopiec okrętowy. Niewielu jednak było chłopców okrętowych, którzy zrobili tak olśniewającą karierę.
Urodził się w 1540 r. w małej wiosce kornwalskiej w południowej Anglii. Rodzice nie byli w stanie wyżywić dwanaściorga dzieci, toteż mały Franciszek rychło musiał szukać pracy poza domem. Najłatwiej było ją znaleźć w pobliskim porcie Plymouth, gdzie zaciągnął się na jeden ze statków żeglugi przybrzeżnej. Zręczność, siła i szybko przyswajane wiadomości żeglarskie zwróciły na.młodego marynarza uwagę starych wygów portowych. W niedługim czasie awansował on na oficera, później został wspólnikiem jednego ze starszych kapitanów i właścicieli
statków, a po jego śmierci — samodzielnym dowódcą okrętu.
Młody dowódca szybko zjednał sobie powszechną życzliwość, a jego odwaga i zręczność w manewrowaniu statkiem nadały rozgłos nie znanemu dotąd nazwisku Drake’a.' Nazwisko to stało się wkrótce znane i na dworze królewskim.
Na tronie angielskim zasiadała wówczas energiczna i obrotna królowa Elżbieta, protektorka i udziałowczyni wielu pirackich wypraw. W 1569 r. Drakę został przyjęty do służby królewskiej i natychmiast wyruszył do hiszpańskiej Ameryki. Nieustanna walka podjazdowa między piratami angielskimi
i francuskimi a broniącą swych posiadłości flotą hiszpańską toczyła się wówczas w rejonie Morza Karaibskiego i przy wybrzeżach Ameryki Środkowej. Liczne wyspy Wielkich i Ma
łych Antyli dawały dogodne schronienie statkom korsarskim rabującym złoto i towary wywożone z kolonii hiszpańskich. "Udany wypad na karawanę mułów, jaki podjął Drakę u wybrzeży Panamy, przyniósł mu kilka ton złotego łupu. Większą część trzeba było wprawdzie po powrocie do Anglii oddać królowej, lecz to, co pozostało, wystarczyło na sowite opłacenie załogi i odłożenie poważnego kapitału. Tak więc w 1573 r. Drakę był już człowiekiem bogatym, przezornie lokującym zdobyte złoto u kupców w Plymouth.
Po powrocie do kraju Drakę • wziął udział w wyprawie przeciwko Irlandii, gdzie zabłysnął zdolnościami wojskowymi. Regularna służba i unormowane życie nie odpowiadały jednak temu niespokojnemu duchowi. Drakę przedstawił królowej projekt wyprawy na mało zbadane jeszcze obszary Oceanu Spokojnego. Pomysł tej wyprawy narodził się jeszcze w czasie ekspedycji panamskiej. Ryzyko było wprawdzie ogromne, żegluga wzdłuż brzegów posiadłości hiszpańskich narażała na ciągłe niebezpieczeństwa, ale za to jakież skarby można było zebrać, jakież ziemie pozostawały jeszcze do odkrycia! Przecież
od czasu Magellana nikt tą trasą jeszcze nie płynął. Projekt spotkał się z życzliwym przyjęciem królowej, a męska uroda
i wymowa odważnego pirata odegrały w tym niewątpliwie też swoją rolę.
15 listopada 1577 r. na czele flotylli złożonej z 5 statków Franciszek Drakę opuścił port w Plymouth, udając się na wyprawę dookoła świata. Wśród załogi znajdowali się specjalni rysownicy, których zadaniem było odtwarzanie ciekawszych krajobrazów, typów ludzkich, zwierząt i roślin. Im to właśnie zawdzięczamy utrwalenie odkryć wyprawy, jej zdobyczy naukowych. Po raz pierwszy
eskadra zatrzymała się dla zaczerpnięcia wody i załadowania zapasu orzechów kokosowych przy portugalskich Wyspach Zielonego Przylądka. Płynąc dalej, wzdłuż wybrzeży Ameryki Południowej, Drakę przezornie unikał lądowania i zarzucił kotwicę dopiero przy odludnych wybrzeżach Patagonii. W zatoce San Julian, gdzie zimowały niegdyś okręty Magellana, załoga znalazła nienaruszony szafot, na którym Magellan wymierzał sprawiedliwość buntownikom. Drakę powiadomiony, że jeden z jego kapitanów, Tom Daughty, knuje zdradę, rozkazał ściąć go w tym samym miejscu. Po prawie rocznej żegludze Drakę dopłynął do krańca Ziemi Ognistej, odkrył późniejszy przylądek Horn, cofnął się i przez Cieśninę Magellana wpłynął na Ocean Spokojny. Z pięciu statków flotylli w dalszą drogę wyruszyła już tylko flagowa „Złota Łania“ pod bezpośrednim dowództwem Drake’a; pozostałe zawróciły do Anglii. Niewielki, niespełna 100-tonowy, zwrotny statek, kierowany wprawną i śmiałą ręką Drake’a, jak jastrząb, spadał na nie zabezpieczone -i nie spodziewające się ataku od strony morza porty hiszpańskie. Pierwsze padło ofiarą Val-
paraiso. Załoga „Złotej Łani“ zdobyła tam zapasy wina, hiszpańskie mapy wybrzeży i „nieco złota“ — jak zanotował kronikarz wyprawy. Mapy okazały się jednak niedokładne i Drake w chwilach wolnych od grabieży poprawiał je, ustalając prawidłowy przebieg linii brzegowej.
Po Valparaiso przyszła kolej na Coquimbo, Tarapacę i Ari- cę i za każdym razem zwiększały się zapasy złota i srebra na okręcie. Najryzykowniej- szym wyczynem w czasie całej podróży było jednak wpłynięcie do największego na wybrzeżu Oceanu Spokojnego portu Callao, gdzie gromadzono transporty kierowane następnie do Przesmyku Panamskiego. Drake wprowadził wieczorem „Złotą Łanię“ między 30 statków hiszpańskich zakotwiczonych na redzie i dowiedziawszy się z rozmów marynarzy, który z okrętów wiezie najwięcej złota, wypłynął nad ranem z portu
i zatrzymał się w odludnej zatoce, w połowie drogi między Callao i Panamą. Piraci nie czekali długo; błyskawicznie opanowano statek hiszpański. Na zapytanie zdumionego napadniętego kapitana, czy wybuchła wojna między Anglią i Hiszpanią, Drake odpowiedział drwią
co, że 6 lat temu Hiszpanie ograbili jego, a on teraz odbiera jedynie swą własność. Zdobycz z tego jednego rabunku oceniano na ogromną — jak na owe czasy — sumę 212 tysięcy funtów szterlingów.
Bogactwa „Złotej Łani“ były już zbyt wielkie, by można było podejmować dalsze ryzykowne wypady. Należało wracać do kraju. Drakę jednak obawiał się płynąć tą samą drogą. W portach, które ograbił, nie
wątpliwie wypatrywano jego powrotu, a ponadto burzliwa
o tej porze roku Cieśnina Magellana przedstawiała zbyt wielkie ryzyko dla obciążonego statku. Zdecydowano więc szukać przejścia na północy, a gdyby ta droga zawiodła, popłynąć śladem Sebastiana del Cano.
Po kilkudniowej tułaczce „Złota Łania“ dopłynęła do pięknych, skalistych brzegów. Była to zatoka San Francisco. Na przywitanie przybywające
go okrętu wybiegli na brzeg Indianie w powitalnym orszaku, z tańcami i śpiewami. Po godzinie niezrozumiałych dla Anglików ceremonii, w czasie których ofiarowano Drake’owi koronę z orlich piór, wygłosił on dłuższe i niezrozumiałe z kolei dla tubylców przemówienie, w którym zawiadomił ich, że obejmuje protektorat nad krajem w imieniu królowej Elżbiety. Po ceremonii obie strony rozeszły się w przyjaźni i zgodzie, co było ważne dla Drake’a, okręt bowiem wymagał remontu i trzeba było zatrzymać się w zatoce przez dłuższy czas.
Przed odpłynięciem Drakę kazał wbić na brzegu słup z miedzianą tablicą i wyrył na niej datę objęcia tej ziemi w posiadanie. Odkryte przez siebie wybrzeże Drakę nazwał Nowym Albionem dla upamiętnienia nazwy, jaką dawniej nosiła Anglia.
Dalsza podróż odbyła się bez większych przeszkód. W listopadzie 1579 r. Drakę dopłynął do Moluków. Przyjmowani gościnnie przez mieszkańców Celebesu i Jawy, Anglicy uniknęli spotkania ze statkami portugalskimi i drogą wokół Przylądka Dobrej Nadziei w końcu wrze
śnia 1580 r. dotarli do Plymouth,
Wiadomość o powrocie Drakę^ z bajecznymi bogactwami dotarła lotem błyskawicy na dwór królowej Elżbiety. Wcześniej jednak doszły na dwór hiszpański wieści o pirackich wyczynach Drake’a w portach Ameryki Południowej. Ambasador hiszpański udał się do królowej z protestem i z żądaniem jak najsurowszego ukarania pirata. W kilka dni po de- marche ambasadora Hiszpanii Elżbieta wraz z dworem zjechała do Deptford, gdzie zakotwiczona była „Złota Łania", i na jej pokładzie nobilitowała Drake’a, a przy okazji zabrała należną jej część przywiezionych skarbów.
Wydawało się, że zdobyte szlachectwo i fortuna położą kres wyprawom Drake’a, tym bardziej że mieszkańcy Plymouth, wdzięczni za lokowane w ich przedsiębiorstwach kapi- tały, wybrali go w 1582 r. swym burmistrzem, a później posłem do parlamentu. Nie dane było jednak Drake’owi zażyć spokoju. Hiszpania szykowała się do najazdu na Anglię całą siłą swej niezwyciężonej armady. W 1587 r. Drakę na zlecenie królowej poważył się
na krok iście szaleńczy. Z kilkoma zaledwie statkami wśliznął się niepostrzeżenie między flotę hiszpańską stojącą w Ka- dyksie; wzniecił pożar, który strawił 33 wojenne okręty, i korzystając z zamieszania uciekł do Anglii. Wypad ten odroczył wojnę o przeszło rok.
Wielka Armada wypłynęła w 1588 r. na podbój Anglii. Franciszek Drakę w randze wiceadmirała, jako jeden z dowódców angielskich, brał udział W unicestwieniu hiszpańskiej floty.
W 1595 r. Drakę wyruszył na nową wyprawę piracką na Morze Karaibskie. Niedobitki rozproszonej armady nie przedstawiały żadnego niebezpieczeństwa dla zaprawionego w bojach doświadczonego żeglarza. Niespodziewanie jednak „Żelazny Pirat“ — jak go nazywano — zachorował na dy- zenterię. 28 stycznia 1596 r. Drakę zmarł na pokładzie swego statku, niemal w tym samym miejscu, gdzie po raz pierwszy potykał się z Hiszpanami.
P oszukiwania drogi do Indii na północnym wschodzie podejmowane na przełomie XVI
i XVII wieku przez żeglarzy angielskich i holenderskich nie dały wprawdzie rezultatu, lecz doprowadziły do innych, cennych dla zachodniej Europy odkryć. Okazało się, że przez Morze Białe łatwo jest nawiązać stosunki handlowe z Nowogrodem i Moskwą, że drogą dookoła Europy można sprowadzać poszukiwane futra niedźwiedzie
i focze oraz wywozić własne towary. Toteż kupcy londyńscy utworzyli „Kompanię do Handlu z Moskwą“, która równocześnie finansowała wyprawy badawcze na morza północne. Oczywiście, na te pełne ryzyka wyprawy przeznaczano możliwie najskromniejsze fundusze. Rekrutując załogę szukano też mniej znanych, skromniejszych kapitanów, obawiając się, by bardziej doświadczeni nie żą
dali wysokich funduszy na ekwipunek wyprawy. Gdy więc w 1607 r. „Kompania do Handlu z Moskwą“ zamierzała podjąć nową wyprawę badawczą, zaangażowała na jej dowódcę niczym się uprzednio nie wybijającego londyńskiego sternika
— Henryka Hudsona.
Londyńscy kupcy nie przewidzieli jednak, że cichy i poważny człowiek, którego zamierzali wysłać na morza północne, nosił się od dawna z fantastycznym projektem Henryk Hudson na podstawie lektury dzieł geograficznych i bardzo jeszcze niedokładnych w owym czasie sprawozdań z podróży oraz map wyrobił sobie całkowicie błędne pojęcie o układzie prądów morskich i powietrznych w okolicach bieguna. Uważał on między innymi, że obszary te są wolne od lodów i że przez Biegun Północny jprowadzi najlepsza i najkrótsza droga do...
Japonii. Kiedy więc powierzono mu dowództwo okrętu płynącego na północ, przedstawił swój projekt dyrektorom kompanii. Nie wiadomo, czy Hudson przekonał całkowicie kupców, czy też obliczyli oni, że ryzyko finansowe z ich strony nie jest znów wielkie, doić, że 1 maja 1607 r. wypłynął z portu londyńskiego 80-tonowy stateczek z 12 ludźmi załogi. Tak właśnie wybrał się Henryk Hudson do Japonii przez Biegun Północny. W czerwcu wyprawa dopłynęła do wschodnich brzegów Grenlandii, docierając aż do 73° szerokości północnej. Na tej wysokości lody zagrodziły drogę okrętowi. Zmieniono więc kurs na północno- wschodni i wkrótce ujrzano północno-zachodnie brzegi Sval- bardu. Dalszą żeglugę znów uniemożliwiły lody. W tej sytuacji Hudson zdecydował wracać do Anglii i w połowie września okręt wpłynął do portu londyńskiego.
Niepowodzenie wyprawy nadwerężyło opinię Hudsona. Wprawdzie „Kompania do Handlu z Moskwą“ osiągnęła z niej bezpośrednie korzyści, bowiem Hudson w czasie swej podróży odkrył i zbadał łowiska fok
i ławice rybne, jednak zasadniczy cel wyprawy — przepłynię
cie do Japonii — nie został osiągnięty. Toteż gdy następna wyprawa poprowadzona przez Hudsona ugrzęzła w lodach koło południowych wybrzeży Nowej Ziemi i powróciła do Anglii bez rezultatów, dyrektorzy Kompanii po prostu zwolnili Hudsona ze służby. Doświadczonego kapitana, który w swych podróżach poznał wody Oceanu Lodowatego, zatrudniła nowo założona, konkurencyjna holenderska „Kompania do Handlu z Indiami Wschodnimi“. Z jej polecenia popłynął Hudson śladami Wilhelma Barentsa na poszukiwanie przejścia północno- wschodniego.
i_
25 marca 1609 r. okręt wypłynął z Holandii kierując się na północny wschód. Po kilku tygodniach żeglugi częściowo wskutek niezadowolenia załogi, a także trudnych warunków zmieniono kurs na południowy zachód, dopływając do wybrzeży dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Tutaj Hudson postanowił szukać północno-zachodniego przejścia do Indii. Płynąc w dół wybrzeża zbadał dokład
nie zatoki Chesapeake i Dela- vare, aż wreszcie wpłynął w szerokie przejście, które wydawało mu się upragnionym połączeniem północnym z Oceanem Spokojnym.
Po 200 kilometrach żeglugi po rzekomej cieśninie stało się jednak całkiem jasne, że jest to tylko wielka rzeka. Hudson zawrócił więc okręt i wypłynął z powrotem na morze. Rzekę nazwano później imieniem od-
krywcy, a u jej ujścia wznosi się dziś największe miasto świata — Nowy Jork.
W drodze powrotnej wyprawa zarzuciła kotwicę w Portsmouth, gdzie władze angielskie zasekwestrowały statek i zatrzymały holenderską załogę. Henryk Hudson przeszedł z kolei na służbę angielskiej „Kompanii Wschodnioindyjskiej“ i już na jej zlecenie opuścił 17 kwietnia 1610 r. Londyn kierując się ku północnym wybrzeżom Ameryki. Tym razem statek Hudsona — nazwany „Discovery“, to znaczy odkrycie — miał zaledwie 55 ton wyporności i 23 ludzi załogi. Marynarze byli zbieraniną ze wszystkich stron, nad którą nie panował dowódca. Droga wiodła początkowo do brzegów Islandii, następnie okręt okrążył południowe brzegi Grenlandii i dopłynął do północnych wybrzeży Labradoru.
W lipcu wyprawa wpłynęła w szeroką cieśninę oddzielającą Labrador od nieznanego północnego lądu. Warunki żeglugi pogarszały się, gęsto płynąca kra tamowała drogę okrętowi
i załoga zaczęła się buntować. Wreszcie po kilkunastu dniach przedzierania się przez lody ukazała się rozległa przestrzeń
wolnego morza. Uspokoiło to załogę i dalsza podróż przebiegała sprawniej. Hudson skierował statek na południe, wzdłuż zachodnich brzegów Labradoru. Jednakże po przebyciu 1200 kilometrów okazało się, że domniemane otwarte morze jest jedynie wielką zatoką. Nadszedł listopad lody zaczęły okrążać statek, aż wreszcie uwięziły go całkowicie. Załoga zdecydowała przezimować. Wyciągnięto statek na ląd, zbudowano obóz
i rozpoczęły się długie miesiące oczekiwania i bezczynności. W początkach czerwca 1611 r., gdy lody spłynęły, spuszczono statek na wodę i rozpoczęto żeglugę wzdłuż zachodnich brzegów wielkiej zatoki. Trudności podróży wzmagały niezadowolenie załogi, które przerodziło się w otwarty bunt. Marynarze nie chcieli już dalej szukać przejścia, lecz wracać do domu. Po tygodniu żeglugi zbuntowana załoga opuściła na morze czółno bez żywności i wody, umieszczając w nim Henryka Hudsona, jego 12-letniego syna
i sześciu wiernych mu do końca marynarzy.
Jesienią 1611 r. „Discovery“ z 13 ludźmi załogi powrócił do Londynu. Po Henryku Hudsonie wszelki ślad zaginął. Do
dziś dnia nie wiadomo, czy dopłynął do lądu i zmarł z głodu
i wyczerpania, czy też pochłonęły go fale oceanu.
Nie zaginęła jednak o nim pamięć. Jego imieniem nazwano rzekę, którą odkrył, cieśninę oddzielającą Labrador od Ziemi Baffina i zatokę, w której poniósł śmierć. Jest to największa
zatoka w Ameryce. Nad jej zachodnimi brzegami ciągną się wielkie tereny łowieckie. Kompania utrzymująca aż do końca ubiegłego stulecia całkowity monopol na handel skórami upolowanych zwierząt nosiła również imię wielkiego odkrywcy: „Kompania Zatoki Hudso- na“.
W ślad za żeglarzami, którzy począwszy od końca XV wieku odkrywali nowe lądy, napływały rzesze osadników, a także awanturnicy i poszukiwacze przygód; na rozległy kontynent amerykański przybywali koloniści europejscy. Początkowo zatrzymywali się oni na wybrzeżu, wypierając miejscową ludność w głąb kraju. Francuzi zajęli wschodnie brzegi dzisiejszej Kanady, Florydy i Luizja- ny. Anglicy usadowili się w środku między posiadłościami francuskimi, okupując rozległe przestrzenie między wybrzeżem Atlantyku a szczytami Appala- chów. Hiszpanie w ciągu kilkudziesięciu lat podbili całą Amerykę Środkową i Południową, z wyjątkiem Brazylii, która przypadła Portugalczykom.
W miarę upływu lat koloniści zaczęli się posuwać coraz dalej w głąb kontynentu, a jego nie zbadane wnętrze wabiło bada
czy i podróżników. Jednym z nich był Samuel de Champlain, któremu w 1603 r. dwór francuski zlecił zbadanie warunków osadnictwa na nowo odkrytych ziemiach w Północnej Ameryce.
Samuel de Champlain, urodzony w 1567 r., pochodził z drobnego ziemiaństwa i jak wielu młodszych synów rodzin szlacheckich poświęcił się służbie wojskowej i żeglarstwu. W latach 1599—1601 pływał w służbie hiszpańskiej po Morzu Karaibskim i zwiedzał Antyle. Nie był więc nc wicjuszem w Ameryce, gdy udawał się do Kanady czy też — jak ją jeszcze wówczas nazywano — Nowej ■ Francji.,
i W czasie pierwszej swej wy- Jprawy Champlain popłynął w 'górę Rzeki Sw. Wawrzyńca, aż do miejsca, gdzie znajduje się dziś miasto Quebec. Brzegi wydawały mu się dogodne dla kolonizacji, a miejscowi India-
k
nie przyjęli go życzliwie. Raport więc, jaki złożył Henrykowi IV po powrocie do Francji, kreślił perspektywy osadnictwa w różowych barwach.
Powróciwszy do Ameryki Champlain badał przez kilka następnych lat okręgi Nowej Szkocji i Nowego Brunszwiku, nawiązywał stosunki z miejscowymi szczepami Indian, uczył się ich języka i równocześnie organizował skup futer dla francuskich kupców. Dwór francuski musiał być zadowolony z osiągnięć przedsiębiorczego i energicznego kapitana, skoro po krótkim pobycie we Francji w
1608 r. wysłano go ponownie do Kanady, tym razem z oficjalną misją założenia tam większego osiedla. WyJ^ór Champlaina padł na wybrzeże Rzeki Sw. Wawrzyńca. Założoną tam osadę nazwał Quebec — od huroń- skiego słowa gardziel. W czasie swego pobytu w Kanadzie Champlain nawiązał przyjazne stosunki z zamieszkującym te ziemie plemieniem Huronów, co automatycznie naraziło go na ataki Irokezów, wrogów Huronów. Powaśnienie dwu plemion indiańskich wykorzystali koloniści francuscy i angielscy; doszło nawet do tego, że Francuzi płacili Huronom za skalp Anglika 50 franków, a Anglicy Irokezom za skalp francuski — 100 franków.
W latach 1609—1615 Champlain co roku przyjeżdżał do Kanady na kilkumiesięczne badania. W czasie tych podróży zbierał od Indian wiadomości
o rzekomym morzu wewnętrznym i rzece łączącej je z Oceanem Spokojnym. Wtedy to zrodził się pomysł Champlaina dotarcia do Chin śródlądową drogą wodną w poprzek Ameryki. W liście do króla Francji — Henryka IV — tak o tym pisał.
Rzeką Świętego Wawrzyńca dotrzeć można aż do jeziora
Zubgara koło Siedmiu Miast, z jeziora przepłynąć na rzeką Gada, która wpada do Morza Zielonego w Kalifornii. Tą drogą możemy dojechać do Chin z większą łatwością i bezpieczeństwem niż jakąkolwiek inną. Odbędziemy tę podróż bez trudności w miesiąc lub co najwyżej w siedem tygodni.
Pomysł był chimeryczny, dał jednak impuls do podjętej w 1615 r. wyprawy w głąb lądu. Wprawdzie w czasie swego prze
szło 1200-kilometrowego marszu Champlain drogi do Chin nie znalazł, bo jej nie było, dotarł jednak do jezior Huron i Ontario. W ten sposób odkryto kompleks wielkich jezior zajmujących znaczną część kontynentu amerykańskiego. Champlain przywiózł z tej wyprawy informacje o pozostałych jeziorach, do których nie dotarł. Dostarczyli ich towarzyszący mu w wyprawie Indianie.
Przez następne lata Cham-
plain corocznie wysyłał w głąb nie znanego jeszcze kraju patrole osadnicze, a przywożone wiadomości skrzętnie notował, układając z nich dokładny opis terenów. Warto zaznaczyć, że był on równocześnie utalentowanym pisarzem i rysownikiem. Wyprawy tak własne, jak i wysyłanych przez niego zwiadowców zamknął w pracy pt.: „Podróże po zachodniej Nowej Francji“. Książka ozdobiona rysunkami autora doczekała się we Francji kilku wydań i wzbudziła powszechne zainteresowanie.
Z biegiem lat Champlain coraz mniej zajmował się badaniami i podróżami, a coraz bardziej rozszerzaniem i organizacją podbijanych terytoriów. W 1620 r. otrzymał on nominację na zastępcę gubernatora Kana
dy. Przede wszystkim zajął się rozbudową i umocnieniem Que- becu. Początkowo była to niewielka osada: magazyn nad rzeką, trzy budynki administracyjne, mały forcik otoczony drewnianą palisadą i kilka chat kolonistów. Champlain rozszerzył osadę i umocnił jej obronę. Wywiązał się z tego zadania tak sprawnie, że w 1628 r. wytrzymał w Quebecu kilkumiesięczne oblężenie Anglików. W 1632 r. w uznaniu zasług mianowano go gubernatorem Kanady — najwyższym zwierzchnikiem kraju, do którego skolonizowania wybitnie się przyczynił.
Do końca życia Champlain pozostał już w Kanadzie. Zmarł tam w roku 1635. Jego imieniem nazwano jedno z jezior w prowincji Quebec.
w tym samym czasie, gdy żeglarze hiszpańscy, portugalscy, angielscy, francuscy i holenderscy odkrywali nowe ziemie i szukali najdogodniejszych dróg do Indii i Chin, wyprawy rosyjskie posuwały się coraz dalej w głąb Syberii. Oddziały kozackie, a za nimi myśliwi i kupcy przechodzili przez Ural, przepływali Ob i Jenisjej i docierali do doliny Leny. Odważniejsi dochodzili nawet do brzegów Oceanu Lodowatego. Trudna kraina wiecznej zmarz- łoty, gdzie ziemia i rzeki odma- rzały tylko na trzy—cztery miesiące w roku, gdzie zimą mrozy dochodziły poniżej minus 40°, pociągała przybyszów bogactwem swej zwierzyny. Był to prawdziwy raj dla myśliwych, łowców fok i kości morsów. Zbierane w ciężkich warunkach futerka sobolowe i kły morsów zbudowały niejedną kupiecką fortunę w odległej Moskwie.
Zakładano osady w odległych okręgach wschodniej Syberii. W roku 1632 założono w dolinie środkowej Leny miasto Ja- kuck, a w roku 1638 przybył tam 33-letni Siemion Iwanowicz Dieżniew, odsługujący swą kozacką powinność wojskową.
Pierwsze lata pobytu przeszły Dieżniewowi na zbieraniu podatków i danin od miejscowej ludności jakuckiej. W licznych wyprawach do rozrzuconych po całym kraju, odległych od siebie osiedli poznał on warunki życia, zwyczaje miejscowej ludności i topografię kraju. Wiele podróży trzeba było odbywać zimą, wśród śniegów i zawiei, obywając się tygodniami nieraz bez ciepłej strawy. Dieżniew nie tylko zresztą poznawał w długich marszrutach kraj, lecz także wypływał na morze w poszukiwaniu fok i kłów morsów. Wkrótce też zaczął uchodzić za jednego z najlepszych
i najbardziej doświadczonych myśliwych w kraju i chętnie zabierano go na niebezpieczne i odległe wyprawy. Tak więc w kolejnych podróżach Dież- niew poznał i zwiedził doliny rzek dalekiej północy: Jany, Indygirki i Kołymy. Tam wreszcie na bezludnych, lecz obfitujących w zwierzynę terenach, u ujścia Kołymy, przeżył trzy lata w niewielkiej nowo założonej przez Kozaków osadzie — Niżnie-Kołymsku. Stamtąd też wypłynął na wyprawę, która miała mu przynieść sławę wielkiego odkrywcy.
Do osiedleńców dochodziły słuchy o odległej rzece Anadyr i o jej okolicach szczególnie obfitujących w sobole. W latach 1644—1647 trzy kolejne wyprawy wypływały na morze, aby dotrzeć do nieznanej rzeki; wszystkie jednak kończyły się niepowodzeniem. Wreszcie w połowie czerwca 1648 r. wypłynęła z Niżnie-Kołymska ekspedycja w sile 7 czółen, z załogą 90 ludzi. Jednym czółnem dowodził Dieżniew. Pech prześladował wyprawę od pierwszych dni żeglugi. Jeszcze przed osiągnięciem wybrzeży czukockich
dwa czółna rozbiły się o krę w czasie burzy. Dwa dalsze czółna zatopiła burza na Morzu Czukockim, współdowodzącego Fiedota Popowa śmiertelnie ranili Czukcze i wyprawa w sile
trzech czółen została pod dowództwem Dieżniewa.
20 września 1648 r. Rosjanie dopłynęli do skalistego, wrzynającego się w morze przylądka, który Dieżniew nazwał „Ka-
}
I
miennym Nosem“, tak opisując go później w swym sprawozdaniu:
A ten „Nos“ wysunął się w morze bardzo daleko, a żyje na nim ludzi — Czukczów — wielka liczba. Naprzeciw tego „Nosa“ na wyspach żyją ludzie, nazywają ich zębaczami, a to dlatego, że przebijają policzki kłami zwierząt. A ten wielki „Nos“ myśmy — Siemiejka z towarzyszami — poznali, bo przy tym „Nosie" rozbiło się czółno Gierasima Ankidinowa i towarzyszy. I my, Siemiejka z towarzyszami, przyjęliśmy tych rozbitków na nasze czółna, a tych zębatych ludzi na wyspach też żeśmy widzieli.
Na południe od odkrytego przez Dieżniewa przylądka był już Ocean Spokojny. Przejście
więc | Oceanu Lodowatego na Ocean Spokojny odkrył i przepłynął pierwszy Siemion Dież- niew. O dalszych perypetiach wyprawy pisał on w swym sprawozdaniu:
I nosiło mnie, Siemiejkę, po morzu aż do Zwiastowania Bogarodzicy (1 październik 1648 r.) wbrew mojej woli i wyrzuciło wreszcie na brzeg daleko na południe od rzeki Anadyr. A było nas na czółnie wszystkiego dwudziestu pięciu ludzi. I poszliśmy wszyscy w góry przed siebie, drogi nie znając, głodni i zziębnięci, nadzy i bosi. Szedłem ja tak, biedny Siemiejka, z towarzyszami, do rzeki Anadyr równo przez 10 niedziel i doszliśmy wreszcie do Anady- ru niedaleko morza, a ułowić ryb nie mogliśmy i lasu nie było. Z głodu żeśmy się, biedni, rozproszyli. I w górę Anady- ru poszliśmy w dwunastu ludzi i chodziliśmy dwanaście dni, ludzi ani renów, ani dróg nie widząc. Wróciliśmy więc, przenocowaliśmy i zaczęliśmy jamy w śniegu kopać.
W takich to ciężkich warunkach Dieżniew z towarzyszami zdecydował się zimować na Anadyrze. Zimowanie przedłużyło się w. kilkuletni pobyt, rozpoznanie miejscowych plemion
i ściągnięcie od nich daniny. Wreszcie, gdy zapasy kłów morsów i skór wypełniły ziemiankę Dieżniewa, przeszedł on z tobołami w dorzecze Kołymy, a stamtąd morzem do ujścia Leny i wreszcie dotarł do Ja- kucka. Skończył się jednak czas służby Dieżniewa i w 1661 r. wybrał się on do Moskwy dla rozliczania się ze swej pracy dla cara. Przez cały czas nie pobierał on żadnego żołdu, nie otrzymywał żywności, żył całkowicie na własny koszt, dostarczając carowi łącznie 4,5 tony kłów morsów, wartości ponad 17 tysięcy srebrnych rubli.
Za całą służbę wypłacono Dieżniewowi w pieniądzach i suknie łącznie aż... 126 rubli i 20 kopiejek w srebrze. Ponadto w dowód uznania zasług car mianował go atamanem. Kroniki milczą o tym, jak Siemion Dieżniew przyjął tę ocenę swej trudnej i ciężkiej pracy. Wiemy tylko, że tego samego lata powrócił do Jakucka, pozosta
wiając w Moskwie swe szczegółowe sprawozdanie z wyprawy.
W kraju Jakutów ataman kozacki, Siemion Dieżniew, przeżył jeszcze 10 lat, polując na sobole i starając się wynagrodzić sobie uprzednie lata. Wreszcie w 1671 r. wyjechał znów do Moskwy, gdzie zmarł w 2 lata później.
Na odkrycie przez Dieżniewa przejścia z Oceanu Lodowatego na Ocean Spokojny nie zwrócono uwagi. Gdy więc w 1728 r. Witus Bering, duński żeglarz w służbie rosyjskiej, ponownie „odkrył“ to przejście, cały zaszczyt i sława przypadły w udziale właśnie jemu. Cieśnina oddzielająca Azję od Ameryki i morze na południe od niej noszą imię Beringa. Pamięć Siemiona Dieżniewa uwieczniono jedynie na najdalej na wschód wysuniętym cyplu Azji. ów wielki „Nos“, o którym pisał Dieżniew w swym sprawozdaniu, nosi dziś nazwę Przylądka Dieżniewa.
P anowanie portugalskie w Indiach zbyt było okrutne i krwawe, by mogło trwać długo. W drugiej połowie XVI wieku na Jawie i Molukach (dzisiejsza Indonezja) pojawili się kupcy holenderscy. Początkowo zakładali oni niewielkie kantory handlowe, odnosząc się życzliwie do miejscowej ludności. Stopniowo liczba ich zwiększała się, kantory rozrastały, powstały holenderskie osiedla i Portugalia ani się spostrzegła, jak w pierwszym dwudziestoleciu XVII wieku Holandia zawładnęła Jawą i Molukami, zamykając dostęp do Oceanu Spokojnego od strony zachodniej. Głównym centrum administracyjnym posiadłości holenderskich była Batawia na wyspie Jawie. Stąd wypływały okręty do Japonii i na wyspy Oceanu Spokojnego, tutaj przyjeżdżali z Holandii kandydaci do służby
kolonialnej i agenci holenderskiej „Kompanii do Handlu z Indiami Wschodnimi1*.
W 1638 r. przybył i Amsterdamu do Batawii 36-letni, przystojny marynarz holenderski ■— Abel Tasman. Referencje, jakie przywiózł, określały go jako dobrego żeglarza i kwatermistrza. Mimo więc że nie znał krajów podzwrotnikowych i nie pływał po wodach tej części świata, wyznaczono go na kwatermistrza okrętu płynącego do Japonii. Wtajemniczeni twierdzili, że tak szybkie zaangażowanie na okręt zawdzięczał Abel Tasman pięknym oczom córki gubernatora — Marii Van Diemen. Ponoć marynarz zbyt odważnie spoglądał na córkę gubernatora i ten wolał z miejsca pozbyć się niepożądanego konkurenta 1 Batawii.
Wiosną 1639 r. okręt 1 45- osobową załogą, wśród której
znajdował się Abel Tas man, odpłynął z Batawii w kierunku Japonii.
Właściwym celem wyprawy było odnalezienie bliżej nie znanej wyspy z bogatymi kopalniami złota i srebra, jakoby znajdującej się blisko Japonii. Wyprawa, oczywiście, wyspy nie znalazła, bo jej w ogóle nie było, a samą Japonię widziała tylko z daleka. Okręt przez długi czas płynął wprawdzie blisko brzegów wysp Hondo i Kiu- siu, lecz prawo japońskie zabraniało okrętom cudzoziemskim lądować w portach i u wybrzeży Japonii. Za to wykroczenie groziła śmierć. Okręt nie zatrzymując się więc po drodze wpłynął na Morze Wschodnio- chińskie, a następnie Morze Po- łudniowochińskie i wrócił do Batawii. W czasie wyprawy większość załogi zmarła na nieznaną gorączkę i tylko 7 marynarzy, pod dowództwem Tas- mana, powróciło do macierzystego portu. Żegluga w tych warunkach była nie lada wyczynem ze strony dowódcy i gubernator zwrócił uwagę na Tas- mana już nie tylko jako na niefortunnego konkurenta do ręki swej córki, lecz jako na dzielnego i wielce obiecującego żeglarza. Organizując więc w
dawczą powierzył jej dowództwo Tasmanowi.
Celem wyprawy było zbadanie mórz otaczających Australię od południa, znalezienie najdogodniejszej drogi morskiej z Indii do Chile w Ameryce Południowej i wreszcie zbadanie mórz na wschód od Australii. W owym czasie Australia nazywała się jeszcze Nową Holandią i znane było tylko jej zachodnie i częściowo południowe wybrzeże, nie wiedziano natomiast dokładnie, jaki jest jej kształt ani jak daleko obszar jej sięga na wschód. Rozpowszechnione było mniemanie, że większą część południowej
półkuli pokrywa wielki ląd, dochodzący do wybrzeży Ameryki, Afryki i Azji. Wyprawa Tas- mana miała zbadać, czy Australia jest częścią tego lądu, czy też oddzielnym kontynentem, i w tym wypadku ustalić jego rozmiary.
Zadanie było odpowiedzialne i trudne, tym bardziej że oba okręty przydzielone przez gubernatora wyprawie były stare i w nie najlepszym stanie.
Wczesną jesienią wyprawa opuściła port w Batawii, kierując się ku wyspie Mauritius położonej na wschód od Madagaskaru. Z Mauritiusu dnia 8 października 1642 r. okręty od
płynęły na wschód. Po 40 dniach żeglugi po bezkresach Oceanu Indyjskiego Tasman zdecydował zmienić kierunek na północno-wschodni i wreszcie dnia 24 listopada załoga zobaczyła na horyzoncie wysoki, pokryty bujną roślinnością brzeg, ciągnący się z północnego zachodu na południowy wschód. Tasman przekonany, że dopłynął do południowego cypla Australii, opłynął go od południa, zbadał dokładnie linię brzegową i gdy stwierdził, że brzeg zawraca ku północy, skierował swe okręty na wschód.
Żegluga wzdłuż brzegów zie-
mi, którą Tasman nazwał ku czci gubernatora Ziemią ' Van Diemena, trwała 10 dni. Dziś wiemy, że Tasman dopłynął nie do wybrzeży Australii, lecz do leżącej na południe od niej wyspy, którą na cześć odkrywcy w końcu XIX wieku nazwano Tasmanią. Płynąc dalej na wschód, wyprawa dotarła dnia
13 grudnia do nowych wybrzeży, tym razem ciągnących się z południowego zachodu na północny wschód. Była to Nowa Zelandia.
Abel Tasman był jednak przekonany, że odkrył część nie
znanego, wielkiego, południowego lądu. W czasie trzytygod- ! niowych badań nowo odkry- itych wybrzeży zaszło tragiczne zdarzenie: tubylcy zabili • trzech marynarzy holenderskich w czasie, gdy ci usiłowali wylądować na brzegu, przy czym ;— jak twierdził Tasman — ma- 'rynarze nie dali żadnego powo- |du do napaści czy zatargu.
Przy końcu grudnia okręty wpłynęły w cieśninę oddzielającą południową wyspę Nowej Zelandii od jej wyspy północnej. Wyprawa zbadała jednak tylko wejście do cieśniny i Tas-
man popłynął dalej przekonany, że jest ona jedynie głębszą zatoką w nieznanym lądzie. Wreszcie 5 stycznia okręty dopłynęły do krańca nowo odkrytych wybrzeży. Tasman nazwał ostro wrzynający się w morze przylądek imieniem Marii Van Diemen, co mogłoby świadczyć, że niefortunne uczucia bynajmniej nie wygasły.
Nieco dalej na północ wyprawa natknęła się na wyspy Archipelagu Tonga. Zatrzymano się tam dla nabrania wody i zapasów. Była to chyba najdłuższa przerwa w podróży. W ciepłym klimacie, wśród gościnnej i życzliwej ludności załoga zażywała zasłużonego wypoczynku.
Wreszcie 1 lutego wyprawa odpłynęła, kierując się ku Ba- tawii. Okręty płynęły obok wysp Fidżi, Archipelagu Salomona i wzdłuż północnych wybrzeży Nowej Gwinei, którą Tasman uważał za północne wybrzeża Australii. 15 czerwca
1643 r., a więc po 9 miesiącach podróży, wyprawa wpłynęła do portu w Batawii.
Dziennik podróży Tasmana i wykreślona przez niego mapa rozstrzygały kwestię charakteru Australii. Okazało się, że nie jest ona częścią wielkiego lądu
południowego, lecz nawet jest od niego znacznie oddalona. Pozostawały jednak do rozstrzygnięcia pytania: jak wielki obszar zajmuje Australia i czy jest ona jednolitym kontynentem, czy też wielkim archipelagiem. Rozwiązanie tej zagadki zlecono znów Tasmanowi.
Późną wiosną 1644 r. trzy okręty, tym razem nowe i dobrze wyposażone, wypłynęły pod dowództwem Tasmana z portu w Batawii. Wyprawa wzięła kurs na wschód wzdłuż południowych brzegów Jawy i dalszych wysp archipelagu, a następnie wzdłuż południowych brzegów Nowej Gwinei. Nie dopływając do cieśniny oddzielającej Nową Gwineę od Australii, okręty skręciły na południe i po jednym zaledwie dniu żeglugi dopłynęły do brzegu Australii, biegnącego w tym miejscu z północy na południe. Ta zbieżność kierunków nasunęła Tasmanowi błędne przypuszczenie, że Nowa Gwinea jest tylko wygiętym ku zachodowi półwyspem Australii, i tak też przedstawił ją na swej mapie, jedynym zresztą dokumencie, który zachował się z tej wyprawy. Żeglarze zbadali dokładnie wielką, wrzynającą się na południe w ląd zatokę, zwa
ną dziś Zatoką Karpentaria. Opłynięto poszarpane i usiane wyspami, wysunięte na północ wybrzeża, nadając im nazwę Ziemi Tasmana. Z początkiem jesieni wyprawa dopłynęła do znanego już Przylądka Północno-Zachodniego. Australia została okrążona, zadanie wykonano. Późną jesienią 1644 r., po przebadaniu i naniesieniu na mapę przeszło 3500 kilometrów północnych i północno-zachod- nich brzegów Australii, wypra
wa Tasmana powróciła do Bata- wii.
O dalszych losach Tasmana wiemy niewiele. Nie powrócił do Holandii i zamieszkał w Ba- tawii, gdzie zmarł w 1659 r. W żadnych późniejszych wyprawach nie brał już udziału. Z wielu nazw nadanych przez niego nowo odkrytym wybrzeżom, wyspom i zatokom zachowały się tylko niektóre, w tym nazwa Przylądka Marii Van Diemen.
Zanim Williama Dampiera nazwano „Królem Mórz“, był on królem uliczników londyńskiego przedmieścia, gdzie się urodził i gdzie mieszkali jego rodzice. ■ Od najmłodszych lat zdradzał spryt, inteligencję i nieprzeparty pociąg do przygód. Jako czternastoletni chłopiec w 1666 r. zaciągnął się na okręt handlowy, pracując początkowo jako pomocnik kucharza, a potem jako prosty majtek. Odbywał rejsy do Ameryki Północnej i do Ameryki Środkowej, zaciągnął się do służby wojskowej w Indiach zachodnich, był przez pewien czas na Jamajce nadzorcą niewolników na plantacjach trzciny cukrowej, a następnie drwalem w Hondurasie na półwyspie Jukatan. Kilkuletni pobyt w posiadłościach brytyjskich na Morzu Karaibskim pozwolił Dampierowi nie tylko oswoić
się z warunkami życia w podzwrotnikowym klimacie, lecz również zebrać wiele wiadomości o angielskich i francuskich piratach, którzy tam właśnie mieli swe kryjówki i przystanie. Główną bazą piracką, skąd urządzano • napady na okręty hiszpańskie, a także i na nadbrzeżne osady w hiszpańskich koloniach, była wyseępka Tortu- ga, leżąca blisko północno-za- chodniego wybrzeża wyspy Haiti.
Dampier musiał w czasie swego pobytu w Indiach zachodnich nawiązać jakieś kontakty z piratami i dać się poznać jako człowiek odważny i inteligentny, bowiem gdy pojawił się w 1682 r. na Tortu- dze, został od razu serdecznie przyjęty do pirackiego grona.
W 1683 r. rozpoczęła się wielka odyseja Williama Dampiera. W tym bowiem roku objął on
dowództwo nad jednym z pirackich okrętów i wypłynął na śmiałą wyprawę po złoto do hiszpańskich kolonii w Afryce zachodniej. Po udanym wypadzie, obawiając się wracać na Tortugę, Dampier wziął kierunek na południowy zachód i opływając od południa Ziemię Ognistą przedostał się na wody Oceanu Spokojnego. Tutaj statek był już bezpieczny. Wprawdzie całe wybrzeże amerykańskie oceanu znajdowało się w rękach Hiszpanów, lecz piraci mieli zapewnione bezpieczne przystanie i kryjówki na wyspach Juan Femandez i Wyspach Żółwich.
Powodzenie swych pirackich wypraw zawdzięczał Dampier nie tylko swej odwadze i zręczności, lecz również znajomości map i umiejętności posługiwania się instrumentami nawigacyjnymi.
Można powiedzieć, że był on z zamiłowania kartografem i geografem. Wprawdzie wykształcenie jego w tej dziedzinie było czysto praktyczne, nie odbywał on bowiem nigdy żadnych studiów, lecz wybitne zdolności i zamiłowanie sprawiły, że Dampier wykorzystał dłuższy pobyt na obu archipe-
lagach i wypady ku portom wybrzeża amerykańskiego dla poprawienia map tej części świata. Po licznych wypadach pirackich, załadowawszy na statek łupy, perły złowione przy Wyspach Żółwich, a także kilkadziesiąt baryłek tłuszczu żółwiego, Dampier pożeglował na zachód. Droga powrotna przez Ocean Atlantycki wydawała mu się zbyt niebezpieczna ze względu na okręty hiszpańskie.
W maju 1686 r. okręt piracki przybił do wyspy Guam. W zamian za pataty (słodkie ziemniaki), ryż, kakao i mięso wieprzowe Dampier zaofiarował
miejscowemu władcy lunetę, zegarek i astrolabium. Zapasy żywności przedstawiały dla załogi wartość prawie bezcenną. Przed piratami otwierała się bowiem perspektywa kilku tysięcy kilometrów żeglugi wśród posiadłości hiszpańskich i holenderskich. Dampier nie myślał już o nowych wypadach pirackich, lecz o tym, jak wymknąć się z niebezpiecznej sytuacji. Droga okrętu była pozornie nielogiczna. Z Guam odpłynął Dampier do Filipin, zarzucając kotwicę w odległej zatoce na wyspie Mindanao.
Filipiny nominalnie należały do Hiszpanii, lecz tubylcy wrogo odnosili się do swych ciemięży cieli i gościnnie przyjęli okręt angielski. Dampier mógł bezpiecznie odpoczywać w tej przystani. Przy okazji brał udział w różnych uroczystościach i obrzędach wyspiarskich, które później opisał w swej książce. Z Filipin pirat popłynął na północ do wybrzeży Formozy, a stamtąd znowu na południe ku wybrzeżom Celebesu; przemknął się między Molukami i wczesną wiosną 1688 r. zarzucił kotwicę przy nie skolonizowanych jeszcze północnych wybrzeżach Australii.
Gra w chowanego z okrętami hiszpańskimi i holenderskimi trwała już dwa lata. Okręt był zniszczony i niezdolny do dalszej drogi, a załoga przemęczona i potrzebująca dłuższego wypoczynku. Północna Australia okazała się krajem mało- gościnnym. Trzeba było urządzać dłuższe wyprawy w głąb lądu, by upolować jakąś zwierzynę lub znaleźć owoce.
Pobytu w Australii nie można było przedłużać w nieskończoność. Dampier przedostał się jeszcze do Wysp Nikobarskich, tam porzucił statek nie nadający się już do dalszej drogi i wraz z towarzyszami na łódkach dopłynął na Sumatrę. Piraci podali się za rozbitków z okrętu kupieckiego. Dampiero- wi udało się nawet pod przybranym nazwiskiem wstąpić na służbę do holenderskiej „Kompanii do Handlu z Indiami Wschodnimi“. Zapewniało mu to bezpieczeństwo i możność poruszania się po opanowanym już przez Holendrów terytorium.
Po roku oczekiwania wykorzystał on nadarzającą się okazję i na kupieckim statku angielskim drogą dookoła Przylądka Dobrej Nadziei wrócił
wreszcie do Anglii. Był już rok 1691 i jego podróż dookoła świata trwała 8 lat.
Przywiezione perły i łupy zapewniły Dampierowi dostatnie życie w Londynie. Inteligentny i bystry obserwator postanowił śladem innych podróżników opisać swą włóczęgę. Zaczął więc pracować nad notatkami, przygotowując je do druku.
W 1697 r. wyszła z druku jego książka pt. „Nowa podróż dookoła świata“. Przedsiębiorczy pirat i doświadczony żeglarz okazał się również • utalentowanym pisarzem.
Dwór angielski wykorzystał walory Dampiera, powierzając mu w 1699 r., już jako kapitanowi królewskiemu, dowództwo wojennego okrętu z poleceniem zbadania wybrzeży Australii. Dampier zamierzał dopłynąć do Australii od strony Ameryki, silne burze zatrzymały go jednak koło Ziemi Ognistej i zmusiły do zawrócenia i popłynięcia drogą dookoła Afryki.
W czasie drugiej podróży zbadał on zachodnie brzegi Australii na przestrzeni około 800 kilometrów, a następnie całe prawie wybrzeże Nowej Gwinei. Tym razem podróż trwała krócej od poprzedniej i latem
1701 r. Dampier wrócił do Londynu. Nie został tam jednak długo i już w roku 1705 był z powrotem na wyspach Oceanu Spokojnego, handlował orzechami kokosowymi, kakaem i zbierał materiały do nowej książki. Krótki, dwuletni pobyt w Anglii w latach 1706—1708 zaznaczył się wydaniem następnej książki Dampiera Rozeszła się ona jeszcze szybciej od poprzedniej. Dampier stał się sławnym. Przyjmowano go na dworze, wybitni ludzie ubiegali się o jego znajomość, geografowie i kartografowie zasięgali jego rad i opinii.
W 1708 r. William Dampier, już jako 56-letni mężczyzna, wyruszył w swą drugą podróż dookoła świata. Tym razem nie jako kapitan okrętu, lecz zażywający zasłużonego wypoczynku doradca dowódcy wyprawy Rogersa Woodsa. Ekspedycja płynąca utartymi i znanymi już szlakami nie poczyniła żadnych odkryć ani obserwacji naukowych. Ciekawym wydarzeniem w czasie podróży było zabranie na pokład z wysp Juan Fernan- dez marynarza angielskiego, Aleksandra Selkirka, który jako rozbitek spędził tam w samotności 4 lata. Przygody Sel-
kirka uwiecznił później Daniel Defoe w swym „Robinsonie Cruzoe“.
Z tej podróży William Dam- pier powrócił do Anglii, tym razem już na stałe. Zebrany w
czasie licznych wędrówek majątek .pozwolił mu na dostatnie spędzenie ostatnich lat życia. Zmarł w Londynie w 1715 r., nazywany ¡powszechnie „Królem Móra“.
Wiek XVIII to okres nasilenia wypraw i podróży na Ocean Spokojny. Był to jeszcze najmniej zbadany, a wskutek tego najbardziej pociągający odkrywców obszar naszego globu. Bodźcem, który kierował coraz liczniejsze wyprawy na największy z ziemskich oceanów, była nie tylko ciekawość, lecz również dążenie rządów i kompanii handlowych do opanowania nowych, nieznanych lądów i wysp. Dążenie było tym silniejsze, że ciągle utrzymywały się wiadomości o istnieniu na południu Oceanu Spokojnego nieznanego Lądu Południowego.
Człowiekiem, który rozwiał legendę o Lądzie Południowym, był żeglarz angielski James Cook. Urodził się on w roku 1728 w małej wiosce we wschodniej Anglii, jako dziewiąte z kolei dziecko ubogiego parobka. Dzieciństwo małego Jamesa
upływało w trudnych warunkach i już od 7 roku życia chodził na robotę wraz z ojcem. James zaczął uczęszczać do szkółki parafialnej dopiero mając lat 13. Nauczył się tam czytać, pisać i poznał początki arytmetyki. 17-letni James poszedł na naukę do kupca w pobliskiej nadmorskiej osadzie. Tam po raz pierwszy ujrzał morze. Nauka miała trwać cztery lata, jednak już po półtora roku James pokłócił się z chlebodawcą i uciekł do < pobliskiego portu w Whitby. Morze pociągało go
o wiele bardziej od sprzedawania towarów za ladą.
Początki morskich przygód Cooka były jednak bardzo prozaiczne: trzyletni kontrakt w charakterze ucznia na węglow- cu odbywającym regularne rejsy z Newcastle do Londynu. Po dwu latach przeniesiono go na inny statek, wożący węgiel do Holandii i Norwegii. Milczący
i uparty marynarz różnił się od swych kolegów: podczas gdy inni po odbyciu służby schodzili na ląd, szukając odpoczynku i rozrywek, dla Cooka rozpoczynała się druga wachta — pracy nad sobą. Kosztem nie dospanych nocy i wielu wyrzeczeń cierpliwy chłopak uzupełniał braki swego wykształcenia.
Po wygaśnięciu kontraktu Cook pracował jeszcze kilka lat na węglowcach, początkowo jako prosty marynarz, a potem już jako pomocnik kapitana. W czasie licznych rejsów zwiedził porty Półwyspu Skandynawskiego i Morza Bałtyckiego, był w Gdańsku i Petersburgu. W podróżach obserwował zacho
wanie się statków w różnych warunkach, badał ich budowę i wkrótce stał się znawcą w tej dziedzinie. Burze na Morzu Północnym przekonały go, że węglowiec jest najlepszym typem statku dla dalekich podróży morskich; dobrze wytrzymywał silne sztormy i mógł pomieścić stosunkowo dużo ładunku. Wiele lat jednak miało jeszcze upłynąć, zanim wykorzystał te obserwacje.
Tymczasem w 1755 r. James Cook, liczący już wówczas 27 lat, zdecydował się zaciągnąć w charakterze zwykłego marynarza do floty królewskiej. Był to okres wojny siedmioletniej, gdy floty angielska i francuska potykały się ze sobą w rozrzuconych po całym świecie koloniach, i Cook' liczył niewątpliwie na możność odbycia jakiejś dalszej wyprawy. Los jednak .zrządził inaczej.
Pierwszą podróżą Cooka po trzyletnim szkoleniu była ekspedycja mająca na celu przeprowadzenie pomiarów ujścia Rzeki Sw. Wawrzyńca w Kanadzie. Cook, już jako młodszy oficer, otrzymał polecenie wykonania dokładnych pomiarów dna i brzegów rzeki. Z pracy swej wywiązał się tak dobrze, że zwrócił na siebie uwagę zwierzchników, którzy poruczyli
mu dalsze prace hydrograficzne. Wymagały one jednak znajomości fizyki, wyższej matematyki i nauk przyrodniczych. Przeszło trzydziestoletni Cook z zapałem zabrał się do pracy i równocześnie do nauki.
Systematycznie i samodzielnie zdobywana wiedza zaczęła dawać rezultaty. W 1764 r. Cook otrzymał nominację na głównego hydrografa Newfoundlandu, a w dwa lata później wysłano go na Jamajkę dla przeprowadzenia badań i pomiarów wybrzeża Hondurasu. Wydawało się, że życie upłynie Cookowi na
pracach inżynieryjno-kartogra- ficznych, gdy naraz w 1768 r. nastąpił niespodziewany zwrot. Admiralicja brytyjska organizowała w tym czasie wespół z Brytyjskim Towarzystwem Naukowym wyprawę badawczą na wody Oceanu Spokojnego. Oficjalnym celem wyprawy były obserwacje przejścia Wenus i Merkurego przez tarczę słoneczną, nieoficjalnym — zbadanie możliwości dotarcia do ewentualnego Lądu Południowego i zajęcia go dla Anglii. Wyprawa była zdaniem admiralicji trudna i niebezpieczna,
zgłoszenie więc Cooka przyjęto skwapliwie, tym bardziej że nie stawiał on żadnych warunków, poza jednym — by ekspedycja popłynęła na węglowcu.
W lipcu 1768 r. wyprawa pod dowództwem porucznika marynarki królewskiej, Jamesa Cooka, z załogą 84 ludzi i kilku uczonymi na pokładzie, opuściła port Londynu. Ekspedycja płynęła na 370-tonowym węglowcu „Endeavour“, który Cook osobiście wybrał i przygotował do drogi. Przez cały czas trwania wyprawy Cook był nie tylko sprawnym i energicznym dowódcą, lecz również skrupulatnym badaczem. Szczegółowe
notatki prowadzone każdego dnia, liczne rysunki, wykresy i mapy srtanowią do dziś dnia bogaty materiał dla badań geograficznych i etnograficznych.
14 stycznia 1769 r. burza zmusiła Cooka do tygodniowego postoju na Ziemi Ognistej. Europejczycy po raz pierwszy zetknęli się z mieszkańcami tego kraju, żyjącymi w pełnej wspólnocie pierwotnej.
Zebrano wiele użytkowych przedmiotów i części stroju tubylców, zrobiono dokładne notatki o ich obyczajach i obrzędach, po czym wyprawa wypłynęła na morze. W połowie kwietnia „Endeavour“ przybił do brzegów Tahiti, gdzie uczestników ekspedycji czekały trzy miesiące wypoczynku. 3 czerwca przy wyjątkowo sprzyjających warunkach uczeni poczynili obserwacje astronomiczne i w kilka tygodni później odpłynęli na poszukiwanie Lądu Południowego.
Po żmudnej żegludze, w czasie której przemierzono przeszło 2500 kilometrów i odkryto kilka niewielkich wysepek, „Endeavour“ zarzucił kotwicę u północno-wschodniego wybrzeża Nowej Zelandii. Od tej chwili rozpoczęło się drobiazgowe, trwające przeszło 5 miesięcy badanie nieznanego lądu. W
tym czasie „Endeavour" przepłynął ponad 4 tysiące kilometrów. Rezultatem długiej i pracowitej podróży była dokładna mapa Nowej Zelandii, sporządzona własnoręcznie przez Cooka. Obalała ona przypuszczenia, że Nowa Zelandia jest częścią nieznanego kontynentu, i ujawniała jej istotny charakter podwójnej wyspy.
Po zbadaniu i opisaniu Nowej Zelandii Cook popłynął na zachód w kierunku Australii. Badanie jej wschodniego wybrzeża zabrało mu 4 miesiące czasu. Żeglugę utrudniała wielka rafa podwodna ciągnąca się wzdłuż całego prawie wybrzeża. Mimo ostrożności w połowie drogi fale zniosły okręt na rafę. Poważne uszkodzenie statku spowodowało 3-tygodniową przerwę w podróży. Pamiętając o obowiązkach nałożonych na niego przez admiralicję, Cook 21 sierpnia 1770 r. oficjalnie objął Australię we władanie angielskie, nadając jej równocześnie miano Nowej Południowej Walii. Nazwa ta utrzymała się do dziś jedynie w odniesieniu do południowo- wschodniej części kontynentu. Z Australii Cook pożeglował przez Ocean Indyjski ku Przylądkowi Dobrej Nadziei i w lip— cu 1771 r. wpłynął do portu w Londynie.
Mimo że Cook w czasie podróży nie znalazł nawet śladów Lądu Południowego, admiralicja brytyjska uporczywie obstawała przy istnieniu nieznanego kontynentu i nie zrezygnowała z dalszych poszukiwań. W lipcu 1772 r., a więc w rok po powrocie ze swej pierwszej podróży dookoła świata, James Cook wyprowadził z portu Plymouth dwa okręty, „Adventure“ i „Resolution“, na dalsze poszukiwania.
Przez cały rok okręty opływały dookoła ziemię i raz tylko, 26 stycznia 1774 r., w czasie pięknej pogody żeglarzom ukazało się w oddali pasmo lodowych gór. Cook tak zanotował w swym dzienniku:
Cały horyzont w południowej strome skrzył się i migotał zimnymi ogniami. Naliczyłem 96 szczytów i wzgórz nad lodowym polem. Niektóre z nich były szczególnie wysokie... Takich lodów nikt nigdy nie widział na Morzu Grenlandzkim i trudno by porównać pola lodowe półkuli północnej z tym, co zobaczyliśmy na południu. Nie było żadnej możności przejścia przez lody.
Cook zawrócił na północ i rozpoczął badanie południowych obszarów Oceanu Spokojnego. W czasie długiej i pracowitej
wędrówki okręty niejednokrotnie zmieniały kurs i w różnych kierunkach przecinały te same obszary wód. Odkryto wiele archipelagów i wysp, wyznaczono dokładnie położenie innych, poprawiono mapę Pacyfiku w wielu punktach. Wśród poczynionych w tej podróży przez Cooka odkryć wymienić należy odkrycie wyspy Tanna z grupy Nowych Hebrydów, Nowej Kaledonii, wyspy Norfolk koło Nowej Zelandii. Sukcesy wyprawy przyciemnił tragiczny wypadek. Oto w czasie pobytu na Nowej Zelandii załoga jednej łodzi
sprowokowała sprzeczkę z tubylcami. W walce, która się wywiązała, zabito wszystkich marynarzy.
Po ponownym opłynięciu podbiegunowych mórz południowych Cook skierował okręty ku Anglii i po przeszło trzyletniej podróży, 29 lipca 1775 r., zarzucił kotwicę w porcie londyńskim.
W uznaniu zasług położonych przy badaińu mórz południowych admiralicja brytyjska awansowała Cooka do stopnia kapitana pierwszej rangi i mianowała go... dyrektorem szpita
la wojskowego w Greenwich. Uważano to za zupełnie wystarczającą nagrodę dla żeglarza, który nie był nawet szlachcicem. Wielki żeglarz przekroczył już wówczas pięćdziesiątkę, nie zamierzał jednak zrezygnować z żeglugi. Kiedy w rok później parlament uchwalił przyznanie nagrody wysokości 20 tysięcy funtów szterlingów temu, kto odkryje i przepłynie północno- zachodnie przejście z Oceanu Atlantyckiego na Ocean Spokojny, Cook natychmiast zgłosił się do admiralicji o wyznaczenie go na wyprawę.
W pierwszej połowie lipca 1776 r. James Cook wyprowadził na Ocean Atlantycki dwa okręty w ostatnią w swoim życiu podróż. W przeciwieństwie do wszystkich poprzedników, którzy szukali przejścia północno-zachodniego od strony Oceanu Atlantyckiego i wybrzeży Labradoru, Cook postanowił szukać go od strony Oceanu Spokojnego, od strony cieśniny rozdzielającej Amerykę i Azję. Pierwszy etap podróży wiódł znanym szlakiem: Ziemia Ognista — Nowa Zelandia — wyspy Polinezji. 18 stycznia 1778 r. na horyzoncie ukazały się nieznane wyspy, które Cook nazwał Wyspami Sandwich (Wyspy Hawajskie).
Wyprawa przebywała zaledwie 2 tygodnie na tych najpiękniejszych wyspach Pacyfiku i 2 lutego okręty odpłynęły na północ. 7 marca ukazały się brzegi Ameryki Północnej i Cook trzymał się ich cały czas w dalszej podróży. Opływanie brzegów Alaski i badanie jej zatok oraz przybrzeżnych wysp zajęło wyprawie sporo czasu i gdy w końcu sierpnia wypłynięto na wody Oceanu Lodowatego Północnego, lody i mgły, nachodzące już w tej porze roku, uniemożliwiły dalszą podróż. Nie widząc możności wypełnienia podjętego zamierzenia, Cook zdecydował wracać ku Wyspom Hawajskim. Droga przedłużała się, Cook bowiem swoim zwyczajem badał każdy załom wybrzeży, wymierzał położenia, nanosił na mapę i opisywał w dzienniku.
Wreszcie okręty wypłynęły na pełne morze i 16 stycznia przybiły do Wysp Hawajskich. Tubylcy przyjęli Cooka niezwykle gościnnie, oddając mu cześć boską i ofiarowując liczne dary. Po blisko miesięcznej idylli między marynarzami a tubylcami wybuchła sprzeczka z racji jakiegoś przedmiotu rzekomo skradzionego z okrętu. W czasie kłótni padły strzały, polała się krew i gdy zaalarmo
wany Cook nadbiegł, zastał już regularną potyczkę. Rozsierdzeni śmiercią współziomków, Ha- wajczycy zaatakowali niewielką grupkę marynarzy, wśród których znajdował się i Cook, wycinając wszystkich. Ciało Cooka poćwiartowano i rozesłano wodzom poszczególnych rodów. Następcom Cooka, po krwawym spacyfikowaniu wyspy, udało
się odzyskać jedynie ręce wielkiego żeglarza, które z zachowaniem całego ceremoniału i z należnymi honorami oddano morzu.
Tak zginął w wieku lat 51 James Cook, jeden z największych żeglarzy i odkrywców. Wytrwałość i praca wyniosły go z nędznej chaty parobka na wyżyny zasłużonej sławy.
Nie wszyscy wielcy odkrywcy rozpoczynali swą karierę od chłopców okrętowych. Ludwik Antoni Bougainville rozpoczął ją od ukończenia wydziału prawa Sorbony. Przed urodzonym w zamożnej, szlacheckiej rodzinie paryżaninem wszystkie drogi stały otworem. Próbował kariery adwokackiej, służył ochotniczo w wojsku i marynarce w czasie wojny francusko-angielskiej, by wreszcie, w wieku 34 lat, wylądować w służbie kupców z Saint Mało. To warowne miasto bretońskie było wówczas główną siedzibą firm kupieckich prowadzących handel z koloniami i jak gdyby główną kwaterą francuskiej marynarki handlowej.
Z Saint Mało wyruszył Bougainville w 1763 r. w swą pierwszą większą podróż morską, w czasie której przyłączył do Francji niewielki archipelag, leżący na wodach południowego
Atlantyku w odległości 600 km od Ziemi Ognistej. Bougainville nadał mu nazwę Wysp Maluiń- skich.
Przez cztery następne lata odbywał on regularne rejsy do nowej kolonii przewożąc towary i osadników. W czasie ostatniego rejsu pomagał już jednak w ewakuacji przywiezionych uprzednio przez siebie kolonistów. Wyspy bowiem leżały zbyt blisko brzegów hiszpańskiej Ameryki i Francja, chcąc uniknąć zbrojnych starć, ustąpiła je w 1767 r. Hiszpanii.
W tym czasie Francja utraciła prawie wszystkie swe posiadłości zamorskie na rzecz Anglii i władze francuskie planowały wysłanie wyprawy na Ocean Spokojny dla zbadania możliwości odkrycia nowych kolonii. Wyprawę zorganizowano w 1766 r., a na jej dowódcę wyznaczono Ludwika Bougainvil- le’a. W lipcu 1767 r. odpłynął
on z Rio de Janeiro na pokładzie fregaty „Boudeuse“, prowadząc ze sobą transportowiec „Etoile“.
Podróż dookoła Ziemi Ognistej przebiegła w jak najlepszych warunkach atmosferycznych. Tak samo było na Oceanie Spokojnym: ani burze, ani przeciwne wiatry nie zamąciły żeglugi. W kwietniu, po minięciu kilku niewielkich atolów z grupy Wysp Tuamotu, załoga ujrzała na horyzoncie skalisty szczyt. Przy zbliżeniu ukazały się brzegi pokryte bujną roślinnością. Okręt dopłynął do nieznanej wyspy. Tubylcy powitali żeglarzy niezwykle serdecznie i gościnnie, a bogata roślinność wyspy do tego stopnia oczarowała Bougainville’a, że nazwał ją Nową Cyterą, dla upamiętnienia Cytery — legendarnej wyspy wiecznego piękna i wiecznej szczęśliwości.
Bougainville był jednak nie tylko czuły na piękno natury, lecz również i trzeźwym prawnikiem. Nie przestając się zachwycać urokami wyspy, sporządzał akt prawny, mocą którego obejmował wyspę w posiadanie w imieniu króla francuskiego. Dokument ten zakopał uroczyście w ziemi, jako kamień węgielny francuskiego panowania. Do dziś dnia zresztą Nowa
M
Cytera — znana w całym świe- cie jako Tahiti — należy do Francji.
Pobieżne obserwacje, poczynione głównie w czasie licznych uroczystości organizowanych na cześć białych przybyszów przez gościnnych tubylców, nasunęły Bougainville’owi myśl, że znalazł społeczeństwo w pełni pierwotnej szczęśliwości. Przekonaniu temu dał wyraz w swym dzienniku:
Zdrowie i siła wyspiarzy, zamieszkujących przewiewne chaty, pogodna starość, jaką os:ą- gają po beztroskim żuciu, delikatność rysów i szczególna biel zębów zachowywanych do naj
późniejszej statyści są najlepszym dowodem zdrowego klimatu wyspy i pięknego życia, jakie pędzą jej mieszkańcy. Żadnych tu wojen cywilnych, żadnych zawiści, mimo że kraj podzielony jest na wiele okręgów, z których każdy ma swego wodza. Tahitijczycy odnoszą się do siebie z pełnym zaufaniem i nie jest ono nadużywane. Domy ich są zawsze otwarte bez względu na obecność gospodarzy. Każdy zrywa owoce z pierwszego napotkanego drzewa. Rzeczy pierwszej potrzeby są niczyją własnością. Wszystko należy do wszystkich.
Po blisko miesięcznym pobycie na Tahiti odpłynął Bougain- ville w dalszą podróż, zabierając na pokład pilota, młodego tubylca, imieniem Aoturu. Informacje inteligentnego chłopca bardzo rozczarowały Bougain- ville’a i zmieniły jego entuzjastyczne sądy o wyspie.
Myliłem się — przyznał to w swej książce — różnice kastowe są bardzo silne na Tahiti, a dysproporcje wręcz okrutne. Mięso i ryba zarezerwowane są tylko dla1 arystokracji. Królowie i wodzowie mają prawo życia i śmierci w stosunku do niewolników i służby. Spośród tych nieszczęśliwych wybierane są ofiary, zabijane dla bóstw.
Uroki wyspy ocenili należycie i marynarze Bougainville’a: wielu z nich zapadło na choroby weneryczne.
Tahitijczyk Aoturu okazał się doskonałym przewodnikiem. Przy jego pomocy Bougainville dopłynął do Wysp Samoa i wreszcie do południowego krańca Nowej Gwinei, gdzie odkryty przez siebie archipelag nazwał Luizjadą, na cześć króla Francji, Ludwika XV. Ponieważ zapasy żywności były już na ukończeniu, Bougainville nie zatrzymał się dłużej na bezludnych wyspach Luiz jady, lecz odpłynął dalej na północ, ku Wyspom Salomona. Na wyspie nazwanej przez wyprawę wyspą Choiseul, dla uczczenia ówczesnego pierwszego ministra francuskiego, nastąpiło pierwsze starcie orężne z tubylcami. Bougainville odpłynął więc od niegościnnych brzegów, kierując się na zachód. 7 lipca 1768 r. wyprawa dopłynęła do innej nieznanej wyspy (dziś — Nowa Brytania w Archipelagu Bismarcka). Próby zdobycia żywności nie udały się. Niewielka ilość baranów i dwa ubite dziki, które trzeba było wprost wydzierać wielkim czerwonym mrówkom, nie starczyły dla pozbawionej świeżego pożywienia załogi. Dopiero 1 września, gdy
okręty przybiły do portu na Molukach, wycieńczona załoga mogła odpocząć i zaopatrzyć się w żywność na dalszą drogę. Po prawie miesięcznym wypoczynku wyprawa udała się do Ba- tawii, a dalej przez Ocean Indyjski, drogą wokół Przylądka Dobrej Nadziei, do Europy i w lutym 1769 r. powróciła do Francji.
W ojczyźnie powitano Bou- gainville’a entuzjastycznie. Nie tylko dlatego, że była to pierwsza francuska wyprawa, która
objechała świat dookoła i dokonała poważnych odkryć geograficznych, przysparzając Francji kolonii na dalekim Oceanie Spokojnym, lecz także i dlatego, że z 200 żeglarzy, którzy wraz z Bougainville’em opuścili Francję, tylko 7 zmarło w drodze, a wszyscy pozostali wrócili do domów. Tak szczęśliwie nie zakończyła się do tej pory żadna inna z wielkich wypraw morskich.
Wrażenia z podróży Bougainville spisał w dwu tomach pt.
„Podróż dookoła świata“, które ukazały się w Paryżu w latach 1771—1772 i zyskały sobie wzięcie u czytelników. Na tym kończą się odkrycia Bougain- rille’a, lecz nie kończy się ciekawa historia jego życia. W czasie wojny kolonii amerykańskich przeciwko Anglii Bougainville wstąpił do służby amerykańskiej. Mianowany dowódcą floty, odniósł zwycięstwo nad flotą angielską; w 1780 r. mianowano go głównodowodzącym francuskiego korpusu ekspedycyjnego w Stanach Zjednoczonych.
Po odzyskaniu niepodległości przez Stany Zjednoczone i zakończeniu wojny Bougainville powrócił do Francji, czczony i szanowany jako bohater naro
dowy. Przeszło 65-letni żeglarz nie odgrywał już później żadnej roli ani w armii, ani w życiu politycznym. Raz jeszcze tylko jego szczęśliwa gwiazda rozbłysła silniej, gdy w 1796 r. Akademia Francuska powołała go na swego członka. Zmarł w 1811 r., dożywszy sędziwego wieku 82 lat. Do końca życia zachował trzeźwość umysłu i zaprawiony pewną dozą ironii sceptycyzm; w książce swej napisał:
Jestem podróżnikiem i żeglarzem, a więc głupcem i kłamcą w oczach rozleniwionych i puszących się pisarzy, którzy w zaciszu swych gabinetów toczą nie kończące się dysputy o świecie i jego mieszkańcach.
W miarą jak wypełniała się mapa świata, linie brzegowe kontynentów nabierały ścisłości, a rozległe obszary nie zbadanych poprzednio oceanów pokrywały się dziesiątkami wysp i archipelagów, zaczął się pojawiać nowy typ podróży — wyprawy badawcze. Dawniej głównym celem wypraw było samo odkrycie. Gdy jednak białe plamy na mapach zaczęły się kurczyć, a całkowicie nie znane pozostały jedynie okolice obu biegunów oraz wnętrza Azji i Afryki, wyprawy wyruszały coraz częściej na zbadanie lądu już odkrytego, wypełnienie jakiejś białej plamy, poznanie natury krajobrazu, charakterystycznych cech jego roślinności lub bogactw mineralnych.
Jednym z pierwszych uczonych, który wsławił się takimi właśnie podróżami badawczymi, był niemiecki przyrodnik i geograf Aleksander Humboldt.
Wielkość jego polegała przede wszystkim na tym, że położył on podwaliny pod geografię pojętą jako naukę badawczą — wyjaśniającą środowisko geograficzne. Podróże i wyprawy naukowe — a odbył ich wiele — podejmował celem zebrania materiałów, z których potem tworzył syntezę, wyjaśniającą dany zespół zjawisk. Od wczesnej młodości interesował się przyrodą i mineralogią. Jego studia uniwersyteckie z zakresu przyrodoznawstwa przeplatane były wycieczkami naukowymi do Belgii, Francji, Anglii i Holandii. Po ukończeniu uniwersytetu, już jako inspektor górniczy, kontynuował pracę naukową i z tego okresu pochodzą pierwsze jego publikacje z dziedziny paleobotaniki i mineralogii. Śmierć ojca, zamożnego szlachcica pruskiego, i odziedziczony spadek zmieniły sytuację materialną Humboldta. Porzucił on
pracę zarobkową i poświęcił się całkowicie badaniom naukowym.
Pierwszą wielką podróż badawczą odbył Humboldt do podzwrotnikowych krajów Ameryki Południowej. Przygotowywał ją kilka lat i wreszcie w 1799 r., mając 30 lat, opuścił brzegi Europy. W wyprawie wziął udział przyjaciel Humboldta, francuski botanik — Amadeusz Bon- pland.
W lipcu wyprawa wylądowała na wybrzeżu Wenezueli w porcie Cumana, skąd niezwłocznie wyruszono do stolicy okręgu: Caracas.
Wyposażenie wyprawy Humboldta różniło się od ekwipunku większości dotychczasowych ekspedycji badawczych. Cała uwaga uczonych zwrócona była na odpowiedni dobór młotków geologicznych, puszek na rośliny, zielników, deszczułek do rozpinania roślin i owadów. Ubranie musiało być niekrępu- jące, lekkie z uwagi na gorący klimat, a równocześnie chronić przed ostrymi kolcami roślin czy ukąszeniem jadowitych węży. Postanowiono również ograniczyć do minimum liczbę uczestników wyprawy. Uczonym towarzyszyli jedynie przewodnicy i tragarze indiańscy, i to w niewielkiej liczbie. Każdy kilogram
ładunku musiał być przemyśla- ny, by jak najwięcej miejsca zostawić na zbierane po drodze okazy roślin, owadów i próbki skał. Humboldt i Bonpland nieśli fuzje, zabrane nie tyle dla obrony, ile dla zdobycia świeżego mięsa. Wyprawa udawała się bowiem w okolice nie zamieszkane i trzeba było liczyć się z tym, że przez całe tygodnie uczestnicy jej zdani będą na własną przemyślność w zdobywaniu żywności.
W sierpniu Humboldt z towarzyszami odpłynął w górę rzeki Orinoko. Wśród obfitej roślinności podzwrotnikowej
puszczy posuwano się powoli. Uczonym nie spieszyło się, chcieli możliwie dokładnie poznać kraj i zebrać dużą ilość okazów dla kolekcji botanicznych. Rzeka płynęła powcli i leniwie: kraj wokół był płaski i bagnisty, krył jednak wiele niebezpieczeństw. Humboldta ledwo w ostatniej chwili uratowano przed paszczami kajmanów, które okrążyły przechylone czółno; ofiarą ich padł tylko jeden z pakunków wyprawy.
Drugi raz uratowali go tragarze, powstrzymując od podania ręki przygodnie spotkanym Indianom, którzy z gestami przyjaźni zbliżyli się do wędrowców. Okazało się, że mieszkańcy puszczy mieli paznokcie powleczone wywarem z curra- ry, straszliwej trucizny wywor łującej paraliż mięśni. Wystarczyło lekkie tylko zadrapanie w czasie „serdecznego“ uścisku, by bezwładny cudzoziemiec znalazł się całkowicie we władzy Indian.
Po kilku tygodniach wędrówki, gdy posuwano się już jednym z dopływów Orinoko, Humboldt spostrzegł, że prąd zmienił kierunek i miast hamować, począł popychać czółna. Nie ulegało wątpliwości, że ta sama rzeka, która jeszcze wczoraj była dopływem Orinoko,
niosła ich teraz ku Amazonce. Zatrzymano czółna, cofnięto się i zaczęto badać niezwykłe zjawisko. Bagnista równina usiana była dosłownie dziesiątkami źródeł leżących jedno obok drugiego. Powierzchnie małych jezior łączyły się w jedną całość, a leniwy, prawie niewidoczny ruch wody utrudniał zorientowanie się, gdzie właściwie następuje zmiana kierunku. Trzeba było pogodzić się z faktem, że rzeka miała dwa kierunki i dwa ujścia: do Orinoko i do Amazonki. Tak oto po raz pierwszy w historii geografii zbadano i opisano rzadkie, lecz ważne zjawisko bifurkacji rzek.
Od źródeł wyprawa zawróciła i tą samą drogą przedostała się do portu Cumana. Cała podróż trwała 6 miesięcy.
Z Wenezueli Humboldt odpłynął na Kubę, a w marcu 1801 r. powrócił znów do Ameryki Południowej, tym razem do ujścia rzeki Magdaleny. Druga wyprawa wiodła w górę tej rzeki, a następnie wzdłuż łańcucha Andów. Humboldt, którego żywo interesowały zjawiska wulkaniczne, obiecywał sobie dużo po pokonaniu szczytów, z których wiele było pochodzenia wulkanicznego. Uczeni zamierzali również wejść na szczyt Chimborasso, liczący
6272 metry wysokości i uchodzący wówczas za najwyższy w Ameryce Południowej. Rysunek w książce Humboldta ukazuje nam uczestników wyprawy, jak przebywali tę drogę w specjalnych krzesłach niesionych przez tragarzy na plecach.
Humboldtowi nie udało się dotrzeć na szczyt góry, osiągnął jednak wysokość 5785 me
trów, co było na owe czasy rekordem. Wyprawa, zwiedzając po drodze miasta: Bogotę, Quito, Truillo i Callao, dotarła wreszcie w październiku do Limy, gdzie przez cztery miesiące porządkowano zbiory i notatki. W marcu 1803 r. Humboldt odpłynął do Meksyku, gdzie badał jeszcze wulkany, a wreszcie w 1804 r. przybył do Filadelfii i stamtąd już odpły
nął do Europy. Po 5-letniej nieobecności wyprawa powróciła do Paryża przywożąc nieocenione na owe czasy zbiory botaniczne. Zielniki Humboldta i Bonplanda zawierały 6000 okazów, w czym 3000 okazów uprzednio nie znanych jeszcze roślin.
Opracowanie wyników wyprawy trwało około 20 lat. Zawarł je Humboldt w 30-tomowym dziele pt. „Podróż po podzwrotnikowych krajach Nowego Świata“, wydawanym w latach 1807—1834. Pracą swą uczony położył podwalmy pod nowoczesną geografię roślin, powiązał bowiem występowanie ich poszczególnych gatunków z warunkami klimatycznymi i wyznaczył okręgi ich występowania.
Raz jeszcze Humboldt wyruszył w podróż badawczą, mając 60 lat. Tym razem wyprawa skierowała się do południowo- wschodnich okręgów Rosji. Pierwszym etapem był Ural. Humboldta zainteresowała geologia tego starego łańcucha górskiego i jego bogactwa naturalne. Badania trwały kilka tygodni i upewniły uczonego w przekonaniu, że na Uralu winny występować diamenty. W czasie pobytu w Orenburgu
poznał Tomasza Zana, o którego powrót 1 zesłania starał się zresztą później w Berlinie. Dalsza droga przez słabo zbadane i bezludne okręgi nie była łatwa dla 60-letniego uczonego. Trzeba było przebyć ponad półtora tysiąca kilometrów konno i pieszo, by dotrzeć do granicy rosyjsko-chińskiej, do stóp potężnego łańcucha górskiego — Ałtaju.
Po przeprowadzonych u podnóża Ałtaju badaniach droga powrotna wiodła znów przez bezwodne stepy Kazachstanu, gdzie pragnienie i głód nieraz dokuczyły wyprawie. Niestrudzony badacz zatrzymał ' się jeszcze na wybrzeżu Morza Kaspijskiego. Zainteresowało go to wielkie, wysychające morze położone o kilkadziesiąt metrów poniżej poziomu oceanów. W dalszą drogę do Moskwy wyprawa wyruszyła dopiero po poczynieniu dokładnych pomiarów i pobraniu próbek soli i gleby.
Rezultatem tej podróży były dwutomowe „Uwagi o geologii i klimatologii Azji“ oraz trzy- tomowa „Azja Środkowa“. Prace te ugruntowały i tak już olbrzymią sławę Humboldta. W 1830 r. bawił jeszcze z oficjalną wizytą w Warszawie
^158
I
i wziął udział w posiedzeniu Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk, którego był członkiem honorowym Wokół wielkiego uczonego gromadzili się najwybitniejsi młodzi geografowie epoki. Wiedza, doświadczenie i sława starego
mistrza ściągały uczniów ze wszystkich krajów. Śmierć zastała go w pełni władz umysłowych, gdy w wieku lat 90 kończył piąty tom wielkiego dzieła „Kosmos“, w którym chciał zawrzeć całą ówczesną wiedzę przyrodniczą.
Rozległe, pełne rzek, jezior i lasów przestrzenie północnej Kanady były białą plamą na mapie jeszcze w końcu XVIII wieku. Trwająca większą część roku mroźna i śnieżna zima utrudniała badania. Jednym z na j wy trwalszych i najwybitniejszych badaczy tych terenów był John Franklin. Urodził się w Anglii w 1786 r. i już jako 15-letni chłopiec brał udział w wyprawie, która badała wybrzeża Australii, a w cztery lata później walczył pod Trafalgarem. Przez następne lata służył w marynarce królewskiej. Uczynny, koleżeński, umiał pozyskać sobie sympatię i zaufanie kolegów.
Po raz pierwszy John Franklin poznał warunki podróży polarnych podczas nieudanej wyprawy do Bieguna Północnego w 1818 r. Brał w niej udział jako jeden z młodszych oficerów. Okręty dotarły jedy
nie do wybrzeży Svalbardu. Dalszą drogę zagrodziła bariera lodowa; wyprawa wróciła do Anglii.
Po raz drugi wyruszył Franklin na północ w roku 1819, gdy powierzono mu dowództwo nad wyprawą mającą zbadać północne wybrzeża Kanady, między ujściem rzeki Coppermine a Zatoką Hudsona. Franklin postanowił dostać się do punktu wyjściowego swej wyprawy: aż do ujścia rzeki Coppermine do Oceanu Lodowatego, drogą lądową, poprzez północno-wschodnie okręgi kanadyjskie.
W sierpniu 1819 r. 5-osobowa ekspedycja wylądowała w Zatoce Hudsona, u ujścia rzeki Nelson. Znajdowała się tam faktoria kupiecka, w której podróżni mogli zatrzymać się i zaopatrzyć w potrzebne ubrania i przybory przed wyruszeniem w dalszą drogę.
Pierwszy etap podróży wiódł na południowy zachód w górę rzeki Nelson, aż do północnego krańca jeziora Winnipeg, z którego bierze ona swój początek. Długość rzeki wynosi około 740 km. Wędrowcy przebyli jednak około 1300 kilometrów, często bowiem trzeba było przeciągać łódki przez porohy, obchodzić bardziej niebezpieczne wodospady czy wąwozy. Wreszcie po dwu miesiącach uciążliwej wędrówki dotarto do jeziora Winnipeg i tam pozostano przez zimę. Franklin jednak obawiał się zbytecznej straty czasu i skoro tylko uciszyły się wichry i zamiecie jesienne i nastała mroźna i piękna pogoda, wyruszył z dwoma towarzyszami z początkiem stycznia dalej na północ.
W ciągu półtora miesiąca wędrowcy dotarli do fortu nad jeziorem Athabaska i tam już zostali oczekując na resztę towarzyszy. Ten drugi etap podróży wynosił około 1400 kilometrów. Liczne jeziora, rzeki i strumyki były zamarznięte, pokryte grubą warstwą śniegu. Mróz dochodził do minus 45 °C, na szczęście jednak pogoda była bezwietrzna.
Latem 1820 r., gdy lody puściły i lasy pokryły się zielenią, wyprawa wyruszyła dalej na
północ wzdłuż Rzeki Niewolniczej i Wielkiego Jeziora Niewolniczego, aż do Fort Providence u źródeł rzeki Mackenzie. Tam do Anglików dołączyła się grupa myśliwych: Francuzów i Metysów. Wszyscy razem przeszli jeszcze 450 kilometrów na północ do jeziora Point w górnym biegu rzeki Coppermine, gdzie założono drugi obóz zimowy. Długa zima polarna przeszła wędrowcom na reperowaniu odzieży, polowaniach i przygotowywaniu się do dalszej podróży. Towarzyszący wyprawie myśliwi zaznajamiali Anglików z miejscowymi wa
runkami życia i topografią te- nąc po rzece Coppermine, do- renu.
Latem 1821 r. wyprawa, pły- tarla wreszcie do morza. Tutaj miały się rozpocząć właściwe badania. Franklin podzielił wyprawę na dwie części. Jedną wysłał na zachód w kierunku Alaski, a sam rozpoczął badania w kierunku wschodnim.
Posuwając się ostrożnie wzdłuż brzegu na niewielkich czółnach indiańskich, Franklin z towarzyszami dotarli w końcu lipca do rozległej cieśniny. Po dwutygodniowym badaniu okazała się ona tylko zwężającą się na południe zatoką. Mimo że zbadano zaledwie 300 kilometrów wybrzeża, Franklin postanowił wracać z uwagi na zbliżającą się zimę. Bojąc się, by lody nie zaskoczyły go na morzu, zostawił czółna w nowo odkrytej zatoce i pieszo rozpoczął wędrówkę ku miejscu zeszłorocznego zimowania. Było to dramatyczne przejście. Z 23 ludzi, którzy je rozpoczęli, do Fort Providence dotarło tylko 5. Pozostali padli po drodze e głodu i wyczerpania. Wędrowcy w ostatnich dniach żywili się gotowaną skórą i obuwiem. Resztki wyprawy uratowali od niechybnej śmierci napotkani po drodze Indianie. Od grudnia
1821 r. do lipca 1822 r. członkowie wyprawy odpoczywali w Fort Providence i dopiero latem powrócili do Anglii.
Franklina przywitano w Anglii niemal jak bohatera narodowego, a wydane w 1823 r, jego „Sprawozdanie z wędrówki do brzegów Morza Północnego“ dosłownie rozchwytali czytelnicy. Od tej pory Franklina urzekła Daleka Północ. Gdy więc w 1825 r. zaproponowano mu kierownictwo nowej wyprawy, przyjął propozycję bez namysłu. Tym razem celem wyprawy było zbadanie wybrzeża północnego Kanady od ujścia rzeki Coppermine na zachód aż do Cieśniny Beringa.
Opierając się na doświadczeniach z poprzedniej ekspedycji, Franklin zorganizował nową wyprawę prawie wyłącznie z mieszkańców Dalekiej Północy, osadników, myśliwych i Indian. 50-osobowa wyprawa jesienią 1825 r. założyła na południowo- zachodnim brzegu Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego osadę, nazwaną później Fort Franklin, i po przezimowaniu popłynęła w dół rzeki Mackenzie aż do oceanu. Tam ekspedycja podzieliła się na dwie części i po zbadaniu wybrzeży na wschód i na zachód od ujścia Mackenzie powróciła późną je-
sienią do Fortu Franklina. Po spędzeniu w nim zimy Franklin latem 1827 r. powrócił do Anglii. Tym razem obeszło się bez ofiar w ludziach.
W 1828 r. przerwało się pasmo podróży Franklina, a rozpoczął się prawie dwudziestoletni okres jego służby w marynarce królewskiej i koloniach, Tęsknota za śniegami i bezkresnymi obszarami Dalekiej Północy drążyła jednak badacza. Gdy w latach 1840—1843 wyznaczono go na niezbyt ważne zresztą stanowisko gubernatora Tasmanii, interesował się on żywo podejmowanymi wówczas próbami zbadania Antarktydy, udzielał cennych rad badaczom, którzy zawijali na Tasmanię w drodze na południe.
Wreszcie w 1845 r. 59-letni już Franklin po raz trzeci wyruszył na Daleką Północ. Przejście północno-zachodnie z Atlantyku na Ocean Spokojny, ciągle nie odkryte, nie dawało spokoju admiralicji brytyjskiej. Celem odszukania go zorganizowano dobrze wyposażoną wyprawę: dwa parowce z 138-osobową załogą. Dowództwo tej wyprawy powierzono znów Franklinowi. Latem 1845 r. ekspedycja opły- nęła zachodnie brzegi Grenlandii, wpłynęła do Zatoki Baffina i tutaj ślad po niej zaginął.
Przez trzy lata dziesiątki statków i ekspedycji poszukiwały śladów Franklina i jego towarzyszy. Admiralicja wyznaczyła nagrodę 20 tys. funtów szterlin- gów za odnalezienie Franklina, a 10 tys. funtów szterlingów za dostarczenie wiadomości o jego losach. Wreszcie po kilku latach wyprawa zorganizowana przez żonę zaginionego badacza
Jane Franklin po niesłychanych wysiłkach ustaliła tragiczne losy ekspedycji.
Jak wynikało z odnalezionych śladów, pierwsze rejsy w 1845 r. i zima z 1845 r. na 1846 r. przebiegły na badaniu północnych wysp i cieśnin wielkiego archipelagu oddzielającego Kanadę od Bieguna Północnego. Badania letnie doprowadziły do odkrycia kilku cieśnin na południu i dopiero zima przyniosła zapowiedź zbliżającego się niebezpieczeństwa. Żelazne porcje żywności, do których trzeba było sięgnąć, zawierały zgniłe mięso, bądź opiłki drzewne i trociny. Niesumienni dostawcy oszukali załogę. Zaczął się szerzyć szkorbut, a za nim i śmierć. Latem
1847 r. pozostali przy życiu
członkowie wyprawy rozeszli się w poszukiwaniu żywności. Bezkresne przestrzenie okazały się bezludne, prawie że całkowicie pozbawione zwierzyny.
Nadeszły długie tygodnie głodowego konania. John Franklin zmarł 11 czerwca 1847 r. na pokładzie statku, którego nie udało się już więcej wydostać z lodów. Ostatni uczestnicy ekspedycji zginęli wiosną
1848 r.
Białe szaleństwo, które kazało 60-letniemu Johnowi Franklinowi porzucić wygodny dom i wrócić w śniegi i lody Dalekiej Północy, pochłonęło tym razem 138 ofiar.
Imieniem Franklina nazwano cieśninę, w której spędził ostatnie tygodnie życia.
Trzeba było być silnym człowiekiem, wytrwałym i wiele pracować nad sobą, by wchodząc w życie jako ubogi syn drobnego dzierżawcy w Wiel- kopolsće, przemierzyć później cały świat, stać się znanym podróżnikiem i odkrywcą, uczonym o międzynarodowej sławie. Takim był właśnie Paweł Edmund Strzelecki. Bliska jego krewna, znana powieściopisarka polska, Narcyza Żmichow- ska, tak w swych wspomnieniach kreśli sylwetkę Strzeleckiego:
Posiadał wszystkie zalety dla podróżnika niezbędne: silne zdrowie, wielką przytomność umysłu w przygodach, zręczność gimnastyczną obok siły muskularnej, hartowność, zdolny w potrzebie ze spartańską obojętnością głód, upał i zimno znosić.
Lata młodzieńcze Strzeleckiego były burzliwe, nie ukoń
czył wyższych studiów, porzucił służbę w wojsku pruskim, nie mogąc pogodzić się z bezduszną dyscypliną, usiłował porwać bogatą szlachciankę Adynę Tumo, czego do końca życia nie mogła mu wybaczyć szlachta wielkopolska, i wreszcie jako emigrant powstania listopadowego wylądował w Londynie, mając 34 lata.
Romantyczna miłość Adyny Turno towarzyszyła mu na obczyźnie. Pisywali do siebie listy, by zerwać definitywnie ze sobą przy pierwszym spotkaniu w Genewie, po 30 latach czułej korespondencji
W Anglii przebywał Strzelecki około 3 lat. Zwiedzał gospodarstwa rolne w północnej Szkocji, praktycznie studiował geologię, mineralogię i gleboznawstwo. Wreszcie w czerwcu
1834 r. odpłynął do Stanów Z j ednoczony ch Przez około półtora roku
Strzelecki zwiedzał wschodnie i środkowe okręgi Stanów Zjednoczonych. Badał wyjałowienie gleb i jakość pszenicy w stanach Ohio, Illinois, Virginia, Maryland i Nowy Jork, dotarł nawet do Kanady. W końcu
1835 r. 1 portu w Baltimore odpłynął do Rio de Janeiro. Były to jeszcze czasy, gdy prowadzony był na szeroką skalę handel Murzynami. Widok statku i niewolnikami w porcie wstrząsnął Strzeleckim do głębi.
Skoro spojrzałem na pokład brygu — pisał w swych wspomnieniach — uczułem coś takiego, jak gdyby nagle ogniwa łączące mnie z cywilizacją zostały zerwane. Pióro wypada z ręki, twarz ukrywam ze wsty
du i upokorzenia na myśl o kląskach spowodowanych przez występki bliźnich moich.
Z Rio de Janeiro udał się Strzelecki lądem do Montevideo i Buenos Aires. Drogę tę odbył częściowo konno, częściowo piechotą. Z Buenos Aires wyprawił się w poprzek kontynentu amerykańskiego aż do Oceanu Spokojnego, przeszedł wysokie szczyty i przełęcze Andów, zwiedził nadbrzeżne okręgi Chile. W czasie tej podróży po Ameryce Południowej prowadził wszędzie badania agrochemiczne i mineralogiczne.
Wreszcie 20 lipca 1838 r. na handlowym żaglowcu opuścił brzegi Ameryki odpływając do Australii. Droga wiodła przez wyspy Markizy, Hawaje, a następnie wyspę Tahiti, gdzie zatrzymał się na kilka miesięcy.
List polecający od prezesa Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie do gubernatora Nowej Południowej Walii w Australii ułatwił Strzeleckiemu poruszanie się w tym mało zbadanym i zaledwie od 50 lat kolonizowanym przez Anglików kraju. W czasie swego rocznego pobytu w Australii uczony zorganizował wiele wypraw w głąb lądu. Tygodniami przedzierał się pieszo przez nie zbadane, porośnięte
ciernistymi krzewami, bezwodne okolice. W najtrudniejszych momentach własnym przykładem podtrzymywał na duchu współtowarzyszy wędrówki. Jeden z towarzyszących mu Australijczyków tak pisał w liście:
Wyprawa była w opłakanych warunkach... wszyscy byli tak wyczerpani, że nie byli zdolni do podołania trudnościom. Strzelecki jedynie, bardziej przyzwyczajony do zmęczenia i niedostatków, zachował siły i chociaż obciążony ładunkiem instrumentów i papierów o wadze 45 funtów (około 22 kilogramów), prowadził dalej towarzyszy dzień po dniu przez gęsto splątane, prawie nie do przebycia zarośla. Towarzysze jego widzieli, jak rękami i kolanami torował przejście przez gęstwę zarośli lub jak rzucał się całym ciałem na gęste krzaki, aby w ten sposób otworzyć ścieżkę dla towarzyszy niedoli.
Kilometr po kilometrze badając nowy kraj, któremu nadał imię Gippslandu, wypełniał Strzelecki białe plamy na mapie Australii, otwierając równocześnie dla osadnictwa jeden z jego najżyźniejszych okręgów. W czasie swych wypraw w Alpy Australijskie zmierzył i zdobył
najwyższy ich szczyt, nazywając go Górą Kościuszki.
Ten szczyt — pisał później do Adyny Tumo — zachowałem i poświęciłem dla przyszłych pokoleń tego kontynentu ku czci imienia drogiego i szanowanego przez każdego Polaka i każdego człowieka ceniącego wolność.
Odrębnym rozdziałem w historii australijskich badań Strzeleckiego było odkrycie złota.
Australia była w owym czasie miejscem zesłania byłych przestępców kryminalnych. Gubernator kolonii Gipps, obawiając się, że wiadomość o odkryciu złota może wywołać wśród osadników rywalizację, waśnie, a nawet doprowadzić do zamieszek i rozruchów, uprosił Strzeleckiego, by ten zataił swe odkrycie. Strzelecki zgodził się i dopiero w kilkanaście lat później, gdy inni osadnicy natrafili na złoto i wiadomość o nim stała się powszechna, upomniał się o swe naukowe prawa do odkrycia.
Z Nowej Południowej Walii Strzelecki odpłynął na Tasmanię i tam nawiązał przyjacielskie stosunki z wybitnym podróżnikiem i badaczem Johnem Franklinem, będącym wówczas
gubernatorem Tasmanii. Pomógł on wiele Strzeleckiemu w jego badaniach naukowych. Wiosną 1843 r. opuścił Strzelecki ostatecznie Australię, udając się do Londynu drogą okrężną przez Jawę, Filipiny, Kanton, Indie i Egipt.
W Anglii polski podróżnik osiadł na stałe. W rok po przy- jeździe opublikował „Opis fizjograficzny Nowej Południowej Walii i Ziemi Van Die- mena“. Była to pierwsza w piśmiennictwie światowym geografia Australii, dzieło wielkiej erudycji i skrupulatności, zawierające obok dokładnego opisu flory i fauny dotychczas nie znanych ziem geologiczne i topograficzne mapy kraju. Praca ta, jak również uprzednie badania naukowe w Polinezji, kolekcje i zbiory z podróży przekazane do British Museum rozsławiły imię Strzeleckiego. Królewskie Towarzystwo Geograficzne w Londynie nagrodziło go złotym medalem, a w kilka lat później przyjęło do swego grona.
Energiczny i uczynny, cieszył się Strzelecki opinią niezwykle prawego i szlachetnego człowieka. Opinia ta potwierdziła się w 1847 r., gdy klęska głodu i epidemia tyfusu dzie
siątkowały ludność Irlandii. Strzelecki zgłosił się na ochotnika i wyjechał do Irlandii jako pełnomocnik brytyjskiego towarzystwa pomocy. Rozwinął on energiczną działalność w najbardziej zagrożonych okręgach. Znów pieszo przemierzył setki kilometrów, docierając do najodleglejszych miejscowości, organizując szpitale i rozdzielając żywność.
W czasie tej akcji zachorował ciężko na tyfus. O chorobie, której skutki odczuwał przez resztę życia, przesłał jedynie lakoniczną wzmiankę w jednym ze swych szczegółowych i obszernych raportów.
Ja wyzdrowiałem — pisał — czują się znów zupełnie dobrze, dzięki pewnemu doświadczeniu, jakiego nabyłem stykając się z epidemiami w różnych krajach.
Ostatnie 20 lat życia spędził Strzelecki w Anglii, otoczony powszechnym szacunkiem. Królewskie Towarzystwo Naukowe powołało go do swego grona — był to największy zaszczyt, jaki mógł spotkać uczonego w Wielkiej Brytanii; samoukowi, który w istocie nie ukończył żadnych studiów, Uniwersytet Ox- fordzki nadał stopień doktora honoris causa. Umierając w ro
168
L
ku 1873 zażądał w testamencie, by:
Koszty mojego pogrzebu zredukowane zostały do minimum i aby w żadnym wypadku nie był wystawiony pomnik albo kamień nagrobkowy, albo jaki
kolwiek inny znak chrześcijański lub pogański noszący moje nazwisko dla oznaczenia miejsca mego ostatniego spoczynku.
Wszystkie notatki, rękopisy i listy zostały zgodnie z jego ostatnią wolą spalone.
Ignacy Domejko należał do bliskich przyjaciół Adama Mickiewicza. Na Uniwersytecie Wileńskim studiował chemię i fizykę, brał udział w zebraniach Filaretów i Filomatów i wraz z towarzyszami znalazł się w więziennych murach klasztoru Bazylianów. Dzięki staraniom przyjaciół udało się mu uniknąć zsyłki na Sybir. Osiadł na wsi, gdzie gospodarował w rodzinnym majątku. To on jest właśnie Żegotą z „Dziadów“ chwalącym swe gospodarstwo:
Ja, co pierwej nie znałem, co [owies, co słoma, Mam sławą najlepszego
[w Litwie ekonoma.
Na wieść o wybuchu powstania Domejko pospieszył ze swego zaścianka do Warszawy, a potem z wieloma innymi, już jako emigrant, przekroczył granicę pruską. Wraz z Mickiewi
czem przebywał w Dreźnie i z nim w jednej kolasce odbył drogę do Paryża. Przyjaźń ta zachowała się i później; częsta wymiana listów jest jej najlepszym dowodem. W Paryżu Domejko szybko odsunął się od swarów i kłótni emigracji, poświęcając się całkowicie nauce.
Zegota całe życie w laboratoriach chemicznych praży, smaży, egzamina zdaje, wyszedł na sławnego metalurga...
Takim go widział w tych latach Mickiewicz. Wytężone studia i postępy Domejki w pracy przyniosły w niedługim czasie rezultaty. Gdy w 1837 r. przedstawiciel młodej republiki południowoamerykańskiej — Chile — zwrócił się do Szkoły Górniczej w Paryżu z prośbą
o wskazanie zdolnego mineraloga, który mógłby rozpocząć wykłady w nowo utworzonym uniwersytecie w Coquimbo, dyrektor szkoły polecił najlepsze
go swego słuchacza — Ignacego Domejkę. W lutym 1838 r. Do- mejko odpłynął z Francji z 6- letnim kontraktem w kieszeni do Chile. Praca wydawała mu się pociągająca.
Kraje Ameryki Południowej zaledwo przed kilkunastu laty zrzuciły jarzmo hiszpańskie, a młoda republika powstała na miejscu dawnej kolonii potrzebowała dosłownie wszystkiego — począwszy od szczegółowej mapy kraju i badań geologicznych.
W kwietniu statek wiozący Domejkę przybił do Rio de Janeiro. Podobnie jak przedtem Strzeleckim, tak teraz nim wstrząsnął widok handlu Murzynami. Patrząc na to trudno uchronić się od gniewu na białych — zanotował w dzienniku podróży.
Z Rio de Janeiro odpłynął do Buenos Aires, a stamtąd konno udał się ku Andom. Przejście przez góry wypadło w maju, to znaczy podczas zimy argentyńskiej. Droga wznosiła się do wysokości 5000 metrów, a śnieg i wiatr utrudniały przeprawę:
O świcie stały obładowane i osiodłane muły, a przewodnicy okręcali sobie nogi grubymi płachtami i skórą, twarze zaś chustkami pookrywali tak, że ledwo oczy im widać było... Co
chwila tracono drogę i nieraz stromo pięły się muły po skałach z kamieni na kamienie i po szyję zapadały się w śniegu. Mroźny wiatr sypał nam w oczy zlodowaciałym śniegiem, siły i cierpliwość ustawały, kiedy koło dziesiątej rano zawołał przewodnik na przodzie: „La cima“ („Jesteśmy na szczycie").
Równie trudne było zejście z Andów na stronę chilijską:
Musieliśmy pozsiadać z mułów i szliśmy prowadząc je. Śnieg zaczynał wilgotnieć, lgnął do odzienia i znów zamarzał, a nas jakby skorupą lodu okrywał. Wpadliśmy w jakiś głęboki wąwóz i zwalisko kamieni, przez które kiedyśmy się prze
prawiali, jedna piękna mulica pośliznęła się, zapadła po szyję i złamała nogę.
Wreszcie 3 czerwca 1838 r. Domejko przybył do Coquimbo i jakby na przywitanie młodego uczonego następnego dnia było wielkie trzęsienie ziemi. Domejko rozpoczął pracę od budowy laboratorium. Wykłady jego, prowadzone w języku hiszpańskim, cieszyły się powodzeniem wśród młodzieży i zyskiwały Domejce sławę wybitnego uczonego. Każde wakacje poświęcał badaniom geologicznym. W czasie jednej ze swych wędrówek dotarł do położonej na północy kraju pustyni Ata- cama.
Niełatwo Ci opisać, co to jest pustynia amerykańska — pisał do Mickiewicza. — Bardzo się
ona różni od pustyń afrykańskich i azjatyckich. Tu widać same góry, skały, parowy suche, czarne i gdzieniegdzie krzew zeschły, jakby wysmolony od niedawnego pożaru. Nie ujrzysz żadnych ptasząt ni motyli, ni owadów, tylko czarne sępy opasłe i ledwo, ledwo dyszące od żeru.
Na pustyni przede wszystkim interesowały Domejkę bogactwa mineralne, a było ich tam niemało:
Tu widzisz łańcuchy okrągłych granitowych mas przeświecające kryształkami miki, pocięte żyłami złotych i żelaznych kruszców, pozłocone jory- tem lub zieleniejącym gryn- szpanem.
Coroczne wędrówki po kraju i badania umożliwiły Domejce wykonanie pierwszej mapy geologicznej Chile. Uczony odkrył złoża węgla i innych minerałów kładąc podwaliny pod rozwój górnictwa chilijskiego. W lecie 1845 r. Domejko wyruszył w ostatnią w swym mniemaniu podróż po kraju, tym razem do południowych okręgów, gdzie mieszkało ginące już plemię Araukanów; kończył się już bowiem kontrakt uczonego i szykował się do powrotu. Nie przewidziane jednak okoliczności zmieniły bieg rzeczy. Pożar,
który tego samego lata nawiedził Coquimbo, zniszczył laboratorium Domejki, bibliotekę i zbiory. Sześć lat wysiłków poszło dosłownie z dymem. Uczony zgodził się pozostać jeszcze przez jakiś czas, by odbudować laboratorium i zorganizować na nowo pracownię. W dwa lata później zaproszono go do Santiago — stołecznego miasta republiki, powierzając organizację szkolnictwa i równocześnie wykłady na uniwersytecie. Domej- ko spędził w Chile jeszcze 35 lat, uczestnicząc czynnie w życiu swej przybranej ojczyzny. Zorganizował on służbę geologiczną, doprowadził do wydania pierwszej w kraju mapy geologicznej, popierał górnictwo, przyczynił się do powstania i rozwoju hutnictwa, brał czynny udział w życiu stolicy, projektując nawet wodociągi dla miasta.
W 1883 r. uroczyście żegnany przez władze państwowe i miejskie, w obecności tłumów ludności, liczący już wówczas 81 lat Domejko odjechał do Europy, tym razem — jak sądzono — na zawsze. Wrócił do Polski, zwiedził Warszawę i Kraków, przez Rumunię i Konstantynopol odprawił pielgrzymkę do Jerozolimy, po czym osiadł na wsi przy rodzinie. Trudno mu jednak było widać żyć z dala od kraju, w którym spędził najpiękniejsze swe lata. Gdy więc w 1889 r. synowie jego wyjeżdżali do Chile, 88-letni starzec wybrał się z nimi w drcgę. Jeszcze raz zobaczył Santiago, gościł w uniwersytecie, witany z szacunkiem przez profesorów i byłych uczniów. Umarł w Chile, a Chilijczycy do dziś z wdzięcznością wspominają jego imię, nazywając go „Ojcem Górnictwa“.
Wielkie łańcuchy górskie w Azji Środkowej: Himalaje i Tien-szan, węzeł Pamirów, wysokogórska platforma Tybetu i na wpół pustynne Kaszgaria i Dżungaria, aż do początków XIX wieku nie były zbadane przez geologów, geografów i etnografów. Jak mylne wyobrażenie o tej części Azji mieli najwybitniejsi nawet uczeni, może świadczyć fakt, że Aleksander Humboldt, który w roku 1829 dotarł do podnóża Ałtaju i uchodził za specjalistę od geografii Azji, przypuszczał, że góry Tien-szan są pochodzenia .wulkanicznego i że, podobnie jak w Andach, powinny tam być wygasłe wulkany. Hipoteza Humboldta była zresztą bodźcem dla pierwszej europejskiej wyprawy, którą w latach 1856—1857 poprowadził w góry Tien-szan młody, 30-letni rosyjski podróżnik i uczony, Piotr Siemionow. Miał on już poza
sobą ukończone studia na uniwersytecie w Petersburgu; praca z badań terenowych prowadzonych w czasie pieszej wędrówki z Petersburga do Moskwy przyniosła mu członkostwo Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego; praca z badań nad roślinnością doliny D-.inu — stopień magistra botaniki. Przetłumaczył na język rosyjski dzieło Karola Rittera o Azji i był już znanym naukowcem, gdy przyjechał do Berlina, by słuchać wykładów geografii. Tam zwrócił na siebie uwagę już wówczas 84-letniego Aleksandra Humboldta. Wielki uczony niemiecki dyskutując z Sie- mionowem problemy geografii i geologii Azji powiedział: Mój drogi, nie umrą spokojny, póki nie dostanę próbek ziemi z gór Tien-szan, jestem pewny, że sq one pochodzenia wulkanicznego. To przesądziło, że Siemionow, który interesował się pro
blemami wulkanicznymi, postanowił zorganizować wyprawę. Przygotował ją z niezwykłą sumiennością, przewertował całą dostępną literaturę, zaprawiał się do wspinaczki w Alpach i przeprowadził badania Wezuwiusza.
Po dwóch latach przygotowań wyprawa wiosną 1856 r. opuściła Petersburg i latem dotarła do niewielkiego osiedla Wierny (dziś miasto Ałma-Ata) u podnóża Tien-szan. Droga nie była łatwa. Całą trasę od Moskwy aż ; do Wiernego, przeszło 3 tysiące f kilometrów, trzeba było przebyć konno, a w najlepszym ra- ! zie na wozach wiozących ekwipunek. Rozległe okręgi południowego Kazachstanu były niemal nie zamieszkane. Od Wiernego, który był ostatnią for- pocztą carskiej administracji, ekspedycja miała wejść w tereny nie tylko nie znane i nie zbadane, lecz ciągle jeszcze niczyje. Piotr Siemionow z niewielką grupą towarzyszy je- sienią 1856 r. rozpoczął badania gór. W czasie kilkudniowego marszu wyprawa pokonała stosunkowo niewysokie (do 3000 m) pasmo górskie, zeszła w dolinę rzeki Czu i następnie, kierując się w górę jej biegu, skalistym wąwozem o stromych ścianach dotarła do zachodniego
krańca błękitnego jeziora Issyk- kul, i tego bowiem jeziora według wszystkich ówczesnych map miała wypływać Czu. Mapy okazały się błędne. Rzeka przepływała obok jeziora i trzeba było przejść 14 km, by wreszcie dotrzeć do jego brzegów. Okrążywszy jezioro od północy, Siemionow zdecydował wracać do Wiernego przez najwyższe, przekraczające 4000 metrów wysokości, pasmo gór.
Gdy podróżnik powędruje znad jeziora w góry, ze szczególną siiq uprzytamnia sobie surową pustynność otaczającej go przyrody azjatyckiej. Na Tien-szan nie masz bogatej roz-
««litości świata roślinnego... Dzika i jednostajna jest flora tutejszych gór. W wąwozach i mrocznych rozpadlinach, na prostopadłych urwiskach porosłych mchem strzelista jodła przybiera najosobliwsze położenia. Wąwóz pokryty górskim lasem przypomina fantastyczną dekorację. Czarne skały zwisają nad głową podróżnika, który się tutaj sobie samemu wydaje znikomym robaczkiem.
Tej samej jesieni Piotr Sie- mionow dotarł ponownie do jeziora Issyk-kul, tym razem do jego wschodniego krańca, i wrócił do Wiernego, a stamtąd do Bamaułu, gdzie pozostał na miesiące zimowe. Obie wyprawy nie znalazły w górach śladu działalności wulkanicznej. Wiosną następnego roku Siemionow wyruszył w góry leżące na południe od jeziora Issyk-kul i dotarł do najwyższej części wschodniego Tien-szan, do lodowców Chan-Tengri. Nieoczekiwany widok wprost nas oślepił — pisał później. — Na południe od nas wznosił się łańcuch górski tak imponujący, jakiego dotychczas nie widziałem. Cały od góry do dołu składał się ze śnieżnych olbrzymów, których na prawo i na lewo ode mnie mogłem naliczyć co najmniej trzydzieści... W sa
mym środku tych olbrzymów wznosiła się jedna, wyraźnie wydzielająca się spośród innych, śnieżnobiała piramida, która sprawiała wrażenie dwa razy wyższej od innych gigantów... Niebo było wszędzie bezchmurne, tylko na Chan-Tengri można było dostrzec niewielką chmurkę, przejrzystym welonem otaczającą górę poniżej szczytu. Stwierdziwszy, że i ta część gór nie wykazuje śladów działalności wulkanicznych, przeszedł na północ ku Dżun- garskiemu Ałatau, gdzie po kilkutygodniowych badaniach zakończył podróż. Jesienią 1857 r. wyprawa wróciła do Petersburga.
W późniejszych latach Piotr Siemionow sam już nie podejmował większych podróży, lecz był niestrudzonym organizatorem i protektorem licznych wypraw naukowych. Miał decydujący głos jako sekretarz generalny, a później wiceprezes w Rosyjskim Towarzystwie Geograficznym, był przewodniczącym Komitetu Statystycznego i niezależnie od ożywionej działalności naukowej — postępowym działaczem politycznym. Jego osobistym staraniom zawdzięczać należy, że w różnych okresach czasu Towarzystwo Geograficzne brało w opie
kę polskich naukowców-zesłań- ców politycznych, ułatwiało im badania, nagradzało medalami, przyczyniało się do złagodzenia
i skrócenia kary. Dzięki jego wstawiennictwu uzyskali w 1875 r. pełną amnestię zesłańcy powstania styczniowego, wybitni badacze Syberii: Aleksander Czekanowski, Jan Czerski,
Benedykt Dybowski i Wiktor Godlewski; jego opiece wiele zawdzięczał znany podróżnik
i pisarz, Wacław Sieroszewski.
W 50-lecie wyprawy w Tien- szan car nadał Piotrowi Siemionowi przydomek: Tian-Szanski, jego imieniem nazwano jeden z najwyższych szczytów Tien- szan i leżący opodal lodowiec.
TT ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku podróże do Azji Środkowej nabrały szczególnego znaczenia. Zetknęły się tam bowiem
i skrzyżowały wpływy polityczne carskiej Rosji i umacniającego się w Indiach Imperium Brytyjskiego. Rosyjskie Pamiry od angielskiego Kaszmiru oddzielał jedynie wąski pas ziemi. Liczne wyprawy naukowe, tak rosyjskie, jak i angielskie, prowadzone w pogranicznych terenach i na obszarze sąsiadujących Chin miały niejednokrotnie równie doniosłe znaczenie polityczne, jak i naukowe. Nic' też dziwnego, że zarówno z jednej, jak i z drugiej strony prowadzone były niejednokrotnie przez wojskowych. W tym właśnie okresie rosyjski sztab generalny przystąpił do organizowania wypraw badawczo- wojskowych do zewnętrznych prowincji chińskich: Mongolii, Kaszgarii i Tybetu. Poszuku
jąc odpowiednich do tego celu oficerów, zwrócono uwagę na młodego Mikołaja Przewalskie- go, autora „Opisania wojsko- wo-statystycznego Kraju Przy- amurskiego“. W Petersburgu przyszły podróżnik poznał Piotra Siemionowa, podówczas już sławnego uczonego. Nić wzajemnej sympatii, która zadzierzgnęła się ‘między nimi, przetrwała do końca życia i miała ogromny wpływ na dalsze losy
i charakter wypraw Przewal- skiego. Wybitny uczony umiał przekazać Przewalskiemu zamiłowanie do pracy naukowej, rozwinąć w nim zmysł badawczy i ciekawość przygód.
Mikołaj Przewalski przyjechał do Petersburga w roku 1867 jako 28-letni, wesoły, żywy, inteligentny, dobrze zapowiadający się oficer; a w dwa lata później ze swej pierwszej podróży po Kraju Ussuryjskim wrócił rozmiłowany w przyro
dzie badacz naukowy. I takim już pozostał do końca życia.
W 1870 r. Przewalski wyruszył na badanie pustyni Gobi. Punktem wyjściowym wyprawy było położone na granicy ro- syjsko-chińskiej miasto Kiach- ta. Tam grupowały się karawany kupieckie zdążające do Pekinu, tam też wielbłądy przynosiły z Chin skrzynie i paki | herbatą. Przewalski z jednym tylko oficerem i dwoma kozakami wyruszył szlakiem karawan do Pekinu. Po przebyciu trzystu kilometrów uciążliwej drogi przez góry podróżnicy dotarli do niewielkiej osady Urga (dzisiejsze miasto Ułan-Bator). Dalej już droga wiodła przez kamieniste, wyżynne stepy Mongolii; żadnych osiedli, jedynie pojedyncze jurty pasterzy
i stada bydła. Częściej jednak dnie i tygodnie mijały w monotonnym marszu, w czasie którego nie napotykano żywej duszy. W Pekinie Przewalski uzupełnił ekwipunek wyprawy, zebrał dodatkowe informacje i wyruszył na zachód, kierując się ku rozległej pustyni Gobi. Podróż trwała trzy lata. Karawana posuwała się zrazu południowym skrajem pustyni, wzdłuż środkowego biegu Huang-ho. Później wrędrowcy przebyli Wielki Mur Chiński, weszli w tereny
górskie i wreszcie dotarli do znanego Europejczykom jedynie z legend jeziora Kuku-nor. Po zbadaniu jego okolicy i dotarciu aż do źródeł Huang-ho Przewalski zawrócił i w poprzek pustyni Gobi podążył do Kiachty. Tak trudna wyprawa, prowadzona w znacznej części przez tereny pustynne, wymagała wielkiego zgrania i współpracy jej uczestników.
Opisując też później rezultaty ekspedycji Przewalski przestrzegał podróżników:
Otwarcie mówiąc — podróżnikiem trzeba się urodzić... trze
ba no to kwitnącego zdrowia, silnych muskulów, a jeszcze lepiej atletycznej budowy i silnego charakteru, energii i zaradności. Podróżny nie powinien uchylać się od żadnej roboty, jak np. objuczania wielbłądów, siodłania koni, pakowania bagaży i in., jednym słowem, nie uważać się za paniczyka; nie powinien być wybredny ani mieć żadnych przyzwyczajeń, bo w podróży przyjdzie mu żyć w brudzie i błocie i żywić się, czym Bóg ześle; nie powinien dbać o wygody, bo i zimą, i latem przyjdzie mu mieszkać pod gołym niebem; powinien być dobrym piechurem i wreszcie musi mieć zrównoważony i koleżeński charakter, by szybko zdobyć współpracę i przyjaźń towarzyszy podróży.
Do tego wiernego autoportretu dodać należy jeszcze jeden rys: stosunek Przewalskiego do kozaków i tragarzy obsługujących wyprawę:
Szybko złączyła nas z tymi dobrymi ludźmi ścisła przyjaźń i był to ważny przyczynek do powodzenia wyprawy. W tak znacznym oddaleniu od kraju, wśród całkiem obcych ludzi, żyliśmy jak rodzeni bracia, dzieląc wspólnie trudy i niebezpieczeństwa, smutki i radości.
Podczas swej wyprawy do pu
styni Gobi Przewalski stwierdził, że nie jest ona — jak uważano powszechnie — wyżyn- no-górskim wzniesieniem, lecz rozległą bezodpływową niecką. Wyniki wyprawy i sprawozdania Przewalskiego zapewniły mu świetną karierę naukową i wojskową. Posypały się odznaczenia i awanse. Podróżnik jednak po opracowaniu wyników pierwszej wyprawy wrócił do bezludnych okręgów Azji.
Celem następnej wyprawy, zorganizowanej w 1876 r., było zbadanie jeziora Lob-nor we wschodniej Kaszgarii. Jezioro to jest płytkim rozlewiskiem ciągnącym się na dziesiątkach kilometrów, zarosłym w znacznej części trzcinami. Uchodzi do niego największa rzeka tej części Azji — Jarkend-daria. Po zbadaniu jeziora i dolnego biegu Jarkend-darii Przewalski wrócił do Petersburga, by znów zorganizować wyprawę do odległego Tybetu, tajemniczej krainy, dotychczas nie znanej Europejczykom.
Wyprawa śmiałym marszem przecięła Dżungarię, weszła w doliny górskie między pasmami Ałtyn-tag i Nan-szan i przedostała się do wschodniej części Tybetu. Była to ekspedycja wysokogórska. Trzeba było wdzierać się na przełęcze przekracza
jące 4000 metrów, obchodzić lodowce, przecinać głębokie wąwozy, przeprawiać się przez płynące na ich dnie bystre potoki. Po półrocznej blisko wędrówce po Tybecie Przewalski znanym już sobie szlakiem wokół jeziora Lob-nor i przez pustynię Gobi powrócił w 1880 r. do Kiachty.
W trzy lata później Przewalski wyruszył po raz drugi do Tybetu, zwiedzając tym razem północne jego okręgi, i powrócił do Rosji przez pustynię Takla- Makan.
Raz jeszcze w 1888 r. niespożyty wędrowiec zorganizował wyprawę do Azji Środkowej.
W drodze, w niewielkiej miejscowości Karakuł u stóp Tien- szan, zachorował na tyfus. Do ostatnich chwil życia zachował przytomność. Zgodnie z jego wolą pochowano go nad brzegiem jeziora Issyk- -kul w zwykłym stroju podróżnym.
Na granitowym ciosanym obelisku ze zrywającym się do lotu orłem umieszczono napis: „Podróżnik Mikołaj Michajłowicz Przewalski“ — równie skromny, jak skromne było życie wędrowca i uczonego, który przemierzył ponad 31 tysięcy kilometrów, badając w swych wędrówkach serce Azji.
]\aj większe łańcuchy górskie Azji: Himalaje, Karakoram, Hindukusz i Tien-szan, tworzą w środku kontynentu ogromny węzeł, wznoszący się w górę wysokimi szczytami. To są właśnie Pamiry, zwane „Dachem Świata“; niektóre ich wierzchołki przekraczają 7000 metrów; przełęcze położone są powyżej granicy wiecznych śniegów, a potężne lodowce wypełniają wysokogórskie doliny. W dole płyną wartkie potoki, a na pokrytych gęstą trawą zboczach pasą się dzikie barany i kozice. Jest to kraina górali i myśliwych, niemal odcięta od reszty świata i trudno dostępna dla podróżnika, który chciałby przeniknąć jej tajemnice.
Takim właśnie badaczem i podróżnikiem był Bronisław Grąb- czewski — Polak w rosyjskiej służbie wojskowej — pierwszy, który zbadał i opisał tę tajemniczą krainę. Znaczną pomocą
dla Grąbczewskiego w jego badaniach naukowych była znajomość początków mineralogii, geologii i topografii, zaczerpnięta na kursach Instytutu Górniczego, których zresztą nie skończył, wstępując do wojska.
Żyłka podróżnicza i chęć przygód skłoniły młodego oficera do złożenia podania o przeniesienie do oddziałów azjatyckich. W tym czasie Rosja prowadziła wojnę przeciwko chanatom Chiwy i Buchary, dokonując ostatecznego podboju rozległych obszarów Azji Środkowej. Grąbczewski brał udział we wszystkich kampaniach, równocześnie zaś korzystał ze sposobności, aby poznać kraj i przyswoić sobie język miejscowej ludności. Wkrótce też mówił po tiurksku i tadżycku jak rodowity mieszkaniec tych krain.
Po zakończeniu kampanii wojskowej porzucił Grąbczew-
ski służbę czynną i wstąpił do administracji wojskowej świeżo podbitego kraju, więcej ceniąc
— jak to zaznacza w pamiętnikach — swobodę włóczęgi myśliwskiej po przepięknym świe- cie bożym niż wszelkie stopnie i awanse. Do poruczonych mu obowiązków należał m. in. nadzór nad prawidłowym wytyczeniem słupów granicznych na fergańskim odcinku granicy chińsko-rosyjskiej. Wyjazd na pierwszą tego rodzaju inspekcję dał Grąbczewskiemu okazję do odbycia w 1885 r. pierwszej większej podróży badawczej po pograniczu rosyjsko-chińskim i w głąb Kaszgarii. Szczególnie drobiazgowo obserwował wówczas Grąbczewski zwyczaje ludności, codzienne życie, stosunki handlowe i wojskowe, zabudowę miast, stan dróg, poczt i urządzenia administracyjne.
W 1888 r. wyruszył Grąbczewski w swą następną podróż do leżącego po drugiej stronie Pamirów emiratu Kandżut. Przejście przez Pamiry z północy na południe, pełny niebezpieczeństw pobyt w Kandżucie, gdzie wbrew woli musiał odgrywać rolę posła rosyjskiego, i wreszcie powrót z cennymi zbiorami etnograficznymi, zoologicznymi i botanicznymi przyniosły mu zasłużone awanse
i nagrody, między innymi złoty medal Towarzystwa Geograficznego w Petersburgu.
W rok później zorganizował Grąbczewski wyprawę badawczą do nie znanego wówczas europejskim geografom Kafiri- stanu. Rozwój wypadków politycznych przekreślił jednak te zamierzenia. Wojna domowa, która od przeszło roku rozgorzała w Afganistanie, objęła okręgi, przez które przechodzić miała wyprawa. Grąbczewski zawrócił więc z drogi, zmienił kierunek i uciążliwymi marszami przez ośnieżone i oblodzone góry skierował się na płasko- wzgórze Tybetu. Stamtąd, po przeprowadzeniu w trudnych i niebezpiecznych warunkach badań, wyprawa wróciła przez Kaszgarię do bazy wyjściowej
— miejscowości Osz w okręgu fergańskim.
W czasie tej właśnie wyprawy zaszedł dość znamienny dla ówczesnych stosunków rosyj- sko-angielskich incydent. Gdy wyprawa zapuściła się jesienią w odludne i wysokie góry, Grąbczewski, obawiając się powrotu zimą. do Kaszgarii, wysłał do władz angielskich pismo z prośbą o pozwolenie na przezimowanie w jednej z wiosek okręgu Ladak. W parę dni później Grąbczewski spotkał eks-
p edycję brytyjską kierowaną przez kpt. Younghusbanda, późniejszego generała i prezesa Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie, a ówczesnego wywiadowcę w północnych Indiach. Younghus- band obiecał Grąbczewskiemu wszelką pomoc w sprawie przezimowania w Ladaku. Tymcza
sem po miesiącu nadeszła zdecydowanie odmowna odpowiedź władz angielskich i Grąbczew- ski rozpoczął długotrwały, morderczy odwrót do Tybetu, odwrót, w czasie którego życie uczestników wyprawy nieraz wisiało na włosku. Gdy w początku marca 1890 r. ekspedycja dotarła wreszcie do pierw
szej oazy Połu, Grąbczewski wysłał list | dokładnym opisem wypadków do Towarzystwa Geograficznego w Petersburgu.
Towarzystwo nie mając już od roku żadnej wiadomości od Grąbczewskiego niepokoiło się
0 losy wyprawy. Gdy więc nadszedł list, wiceprezes Towarzystwa — Piotr Siemionow — doręczył go natychmiast następcy tronu, który oburzony nieludz- kością Anglików doniósł o tym carowi. Na oficjalnym przyjęciu car zrobił afront posłowi angielskiemu. Anglicy oczywiście wyparli się wszystkiego
1 gniew cara spadł ńa głowę Grąbczewskiego, jakoby fałszywie i kłamliwie poinformował władze. Po powrocie Grąbczewskiego i okazaniu przez niego listu angielskiego przywrócono go z powrotem do łaski. Jak pisał później w swych pamiętnikach:
Byłem tak zniechęcony ciężkimi przeżyciami, że i te nadzwyczajne nagrody nie zmieniły mego postanowienia, jakie powziąłem: zaniechanie raz na zawsze karkołomnych wypraw... nie mogę pozbyć się myśli, co by się ze mną stało, gdyby tłu- mok, gdzie był ów dokument, zginął w podróży, wpadł w prze
paść lub w wodę przy przeprawach przez rzeki.
Rezygnując z podróży nie zrezygnował Grąbczewski z dalszej służby administracyjnej, w której osiągnął stopień generała dywizji, hetmana wojsk kozackich i gubernatora Astrachania. W czasie całej swej pracy wykazywał nadal ową śmiałość decyzji, zamiłowanie do przygód i skłonność do ryzykownych przedsięwzięć, które zapewniły mu sukcesy w podróżach. Cechy te jednak w połączeniu z prostolinijnością postępowania i skłonnościami do liberalizmu politycznego dwukrotnie jeszcze okazały się poważną przeszkodą w awansach służbowych. Po raz pierwszy Grąbczewski popadł w niełaskę, gdy jako generalny komisarz Kwantungu z rezydencją w Porcie Artura, zdając sobie sprawę z przygotowań wojskowych Japonii, jej sił i ewentualnych wyników starcia rosyjsko-japońskiego, usiłował otworzyć oczy na sytuację Mikołajowi II; po raz drugi — gdy już jako gubernator Astrachania i zdecydowany zwolennik swobód konstytucyjnych zaprotestował przeciw ograniczeniom stołypinowskim. Zwolniono go wówczas ostatecznie
ze służby państwowej z prawem (równało się ono nakazowi) natychmiastowego wyjazdu za granicę „dla poratowania zdrowia“. Grąbczewski „ratował zdrowie“ m. in. jako przedstawiciel rosyjskiego Czerwonego Krzyża w Maroku w czasie walk hiszpańsko-marokań- skich w 1908 r.
Po pierwszej wojnie światowej Grąbczewski otrzymał posadę urzędnika w Państwowym Instytucie Meteorologicznym w Polsce, z której wkrótce zresztą go zredukowano. Zajął się wówczas za namową znanego historyka geografii, Bolesława Olsze- wicza, spisywaniem i publikacją swych wspomnień podróżniczych. Niebezpieczne przepra
wy, trudne przejścia, przeciwności surowej natury, które w niejednym utworze literackim przyspieszają tętno, Grąbczewski opisał prosto i naturalnie, bez jakiegokolwiek efekciarstwa, lecz z wewnętrznym przekonaniem o oczywistej naturalności największego nawet własnego wysiłku, własnych odkryć i osiągnięć. Opisy wypraw zamknął w trzech tomach, które ukazały się w druku w latach 1923—1925 pod wspólnym tytułem „Podróże gen. Bronisława Grąbczewskiego“. Książka ta przyniosła Grąbczewskie- mu zasłużony, choć spóźniony rozgłos. Sędziwy, 71-letni badacz Pamirów zmarł w Warszawie w 1926 r.
P ółnocne wybrzeże Afryki i dolina Nilu od zamierzchłych czasów związane były z cywilizacją grecką i rzymską. Okręty portugalskie i hiszpańskie, francuskie i angielskie od końca XV wieku opływały Afrykę; Europejczycy i Arabowie zakładali osiedla i porty na jej wybrzeżach. Równocześnie jednak rozległe wnętrze tego kontynentu z tropikalnymi lasami i sawannami, pustyniami i wielkimi rzekami było jak gdyby poza nawiasem wypraw i kolonizacji. Przyczyniło się do tego i ukształtowanie Afryki. Równa, pozbawiona głębokich zatok linia brzegowa nie ułatwiała dostępu do wnętrza lądu; tamowały go również łańcuchy górskie biegnące na znacznej przestrzeni wzdłuż brzegów morskich. Toteż jeszcze w 1840 r., gdy w Afryce południowej wylądował 27-letni protestancki misjonarz, doktor David Li-
vingstone, wnętrze kontynentu było prawie nie znane.
Davida Livingstone’a wygnały do Afryki ciężkie warunki życiowe. Był on dzieckiem biednych Szkotów, którzy nie mogli kształcić chłopca pragnącego zostać lekarzem. Pracując od 10 roku życia w warsztatach tkackich David z uporem i wytrwałością uczył się w szkole wieczorowej, a później na kursach medycznych. Na dalsze studia i na otwarcie praktyki lekarskiej nie miał już jednak pieniędzy. Zgłosił się więc do Londyńskiego Towarzystwa Mi- syjnego, a otrzymana stamtąd pomoc umożliwiła mu ukończenie studiów, zobowiązując jednak do pracy misyjnej w Afryce.
Pierwsze kilka lat swego pobytu w Afryce spędził Livingstone na placówce misyjnej w kraju Beczuana. Długotrwały pobyt w jednym okręgu pozwo
lił mu opanować dialekt bantu, najbardziej rozpowszechniony w tej części kontynentu. W młodym misjonarzu obudziły się zainteresowania geograficzne i etnograficzne. Zaczął wędrować do coraz to dalszych okręgów i badać coraz to inne, nie znane Europejczykom krainy. W tych wędrówkach towarzyszyła mu żona — Maria, córka kierownika jego pierwszej placówki misyjnej.
W tym okresie Livingstone przeszedł pustynię Kalahari, dotarł do górnego biegu rzeki Zambezi, zbadał dział wodny między Zambezi i Kongo i przez puszcze oraz sawanny Angoli
dotarł w 1854 r. do portu Luanda na wybrzeżu Atlantyku. Długie marsze przez nie tknięte stopą białego człowieka okolice, badania zwyczajów ludności, flory i fauny były możliwe tylko dzięki życzliwemu przyjęciu, z jakim spotykał się wszędzie młody lekarz, spieszący z pomocą i słowami przyjaźni. Korespondencje i sprawozdania przesłane przez Livingstone’a z Luandy do Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie przyniosły mu uznanie sfer naukowych i zostały nagrodzone przez Towarzystwo złotym medalem. Nieznany misjonarz stał się jednym | najpopularniejszych podróżników i badaczy epoki.
Z Luandy Livingstone wrócił do górnego biegu Zambezi, a następnie przepłynął w dół rzeki aż do Oceanu Indyjskiego. W czasie tej podróży odkrył największe w świecie wodospady Wiktoria na rzece Zambezi.
W 1856 r. Livingstone powrócił do Londynu, gdzie wydal pracę pt. „Podróże i badania misjonarza w południowej Afryce“. Książkę przetłumaczono na wszystkie prawie języki europejskie. Przyniosła mu ona nie tylko sławę, lecz i dobrobyt. Livingstone mógł już
nie wracać do Afryki, do zająć misyjnych, lecz wieść spokojne życie w rodzinnej Szkocji.
Widocznie jednak środowisko prostych i prymitywnych Murzynów bliższe mu było od wiktoriańskiej Anglii, skoro w dwa lata później Livingstone był już z powrotem w Afryce i płynąc w górę Zambezi odnajdywał starych znajomych i przyjaciół, znane sobie z poprzedniej wędrówki krajobrazy lasów tropikalnych.
Miejscowe plemiona murzyńskie pomogły mu, dając doświadczonych przewodników, przeprowadzić wyprawę do po
łudniowych brzegów jeziora Niasa. W wyprawie tej wzięli udział: brat Livingstone’a — Karol, i żona — wierna towarzyszka wielu jego dotychczasowych podróży. Przeprawa przez błotniste i malaryczne tereny nie była bezpieczna. Wkrótce też Maria Livingstone zapadła na gorączką malarycz- ną i 27 kwietnia 1862 r. zmarła nad brzegiem Zambezi.
Strata najbliższego przyjaciela wstrząsnęła Livingsto- ne’em. Rok jeszcze spędził w puszczach afrykańskich, później wrócił do Anglii, po to jednak, by ostatecznie zlikwidować
wszelkie łączące go z dawnym środowiskiem więzy. W 1865 r. opublikował napisaną wraz z bratem książkę „O podróżach na rzece Zambezi i jej dopływach i o odkryciu jezior Sziro i Niasa“, uporządkował sprawy finansowe zabezpieczając przyszłość dzieciom i w rok później, po raz trzeci, wylądował na afrykańskim brzegu.
Tym razem celem wyprawy było odkrycie źródeł Nilu. Po roku marszów przez obszary wschodniej i środkowej Afryki Livingstone dotarł wreszcie do nie znanego przedtem wielkiego jeziora Tanganika. Od bazy wyjściowej na jego południo
wym krańcu kilkakrotnie wyruszał w nie zbadane puszcze rozciągające się na zachodzie.
W czasie jednej z tych wypraw dotarł do płynącej w kierunku północnym bystrej rzeki, którą krajowcy zwali Lualaba. Wydała mu się ona górnym biegiem Nilu. Dla zyskania pewności, czy jest to w istocie Nil, czy jakiś większy dopływ Konga, trzeba było odbyć podróż po rzece, a na to schorowany i osłabiony Livingstone nie mógł sobie pozwolić. Podjął więc dalsze badania w okolicach jeziora Tanganika. Obojętny na sprawy europejskie, zaniedbał przesyłania wieści do
kraju. Brak wiadomości zaniepokoił opinię publiczną Anglii. Obawiano się, że podróżnik zaginął, że padł ofiarą walk i zamieszek, jakie rozgorzały wówczas między kolonizatorami a ¡miejscowymi plemionami. A w tym czasie Livingstone odpoczywał i leczył się w miasteczku Udzidzi. Tam właśnie 1 listopada 1871 r. odnalazł go reporter amerykańskich gazet — Henryk Stanley. Spotkanie było uroczyste: Stanley rozwinął sztandar amerykański i uformował świtę do powitania Livingstone’a. Z chaty wyszedł starszy, siwy pan w zniszczonym ubraniu i błękitnym kepi. Mądre, trochę smutne oczy objęły uzbrojoną, świetnie wyekwipowaną karawanę i spojrzały pytająco na Stan- leya...
Obaj podróżnicy przez rok jeszcze badali północne wybrzeża jeziora Tanganika i jego
okolice. Livingstone przekazał Stanleyowi wszystkie swoje notatki, listy do rodziny i towarzystw naukowych, zdecydowanie jednak odmówił powrotu do Anglii. Nie czuł się jeszcze starym, miał dopiero 58 lat, i chciał zbadać źródła Nilu. W kilka miesięcy po rozstaniu ze Stanleyem Livingstone wyruszył ponownie w kierunku Lualaby. Czuł się jednak coraz gorzej. Rankiem 1 maja 1873 r. Murzyni znaleźli go martwego koło namiotu. Było to we wsi Czitambo. Całą drogę od wsi aż do wybrzeża morskiego, przeszło 1500 km, Murzyni nieśli mary ze zwłokami swego białego przyjaciela, by w porcie przekazać je jego rodakom.
Grób Livingstone’a znajduje się w Londynie w Opactwie Westminsterskim, miejscu spoczynku najbardziej zasłużonych obywateli Wielkiej Brytanii.
John Rowland, Anglik adoptowany w 17 roku życia przez amerykańskiego kupca Stan- leya, nie miał ani ojczyzny, ani skrupułów. Przedsiębiorczy, odważny, ryzykant, stawiał wszystko na jedną kartę, by zdobyć sławę i majątek. Jeden ze współczesnych mu podróżników tak skreślił jego sylwetkę:
Rysy twarzy Stańleya są zimne, twarde, surowe; mają zwykle wyraz nieruchomy, spokojny. Oczy błękitne są przeszywające i przy pewnych afektach rzucają błyskawice. Silny podbródek i nos znamionują naturę czynną, energiczną.
Po śmierci przybranego ojca Stanley został bez środków do życia, zaciągnął się więc do armii południowej w Stanach Zjednoczonych, a gdy po czterech latach wojny szala zwycięstwa przechyliła się na stronę północy, zmienił mundur i zjawił się w armii północnej,
192
już jako korespondent wojenny. Gazety wysyłały go później wszędzie, gdzie wybuchały zamieszki i wojny: był w Hiszpanii i na Krymie, w Abisynii i w Persji, jeździł nawet do Indii. Sławę światową osiągnął w 31 roku życia, gdy z wnętrza Afryki przywiózł do Londynu dzienniki i notatki Davida Li- vingstone’a.
Afryka, w znacznej mierze jeszcze nie skolonizowana, wydawała się Stanleyowi złotym jabłkiem, po które wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. Wpierw jednak trzeba było ją poznać i zbadać.
Korzystając z pierwszej nadarzającej się okazji, wraz z angielskim korpusem ekspedycyjnym w charakterze korespondenta wojennego wyjechał na Złote Wybrzeże. Po niepowodzeniu Anglików powrócił do Nowego Jorku i namówił największego wówczas potentata
prasowego Gordon-Bennetta na sfinansowanie wyprawy badawczej do środkowej Afryki. Stanley umiał zainteresować wyprawą również i dziennik londyński „Daily Telegraph“. W ten sposób w 1874 r. wyruszył na czele ekspedycji, finansowanej przez oba przedsiębiorstwa, z oficjalnym celem poszukiwania źródeł Nilu i Konga. Wyprawa Stanleya przewyższała rozmachem i liczebnością uczestników wszystkie, jakie do jego czasów badały Afrykę. Przygotowano specjalny parostatek dla żeglugi po jeziorach i rzekach środkowej Afryki.
Od brzegów Oceanu Indyjskiego aż do brzegów jeziora Wiktoria, na trasie ponad 700 kilometrów, Murzyni spędzeni siłą z mijanych wsi i osad ciągnęli statek i dźwigali toboły kilkudziesięcioosobowej ekspedycji. Wreszcie po trzech miesiącach marszu, podczas którego nie liczono się z siłami i życiem tragarzy murzyńskich, wyprawa dotarła do jeziora Wiktoria. W czasie kilkumiesięcznych badań nieznanego kraju wyprawa ustaliła dokładny zarys jeziora Wiktoria. Stwierdzono, że wpadająca do niego rzeka Kagera jest właściwie początkowym odcinkiem Nilu, odkryto i zbadano znaj-*
dujące się w pobliżu Jezioro Edwarda i wznoszący się koło niego szczyt Ruwenzori, jeden z najwyższych w Afryce. Po zakończeniu badań wyruszono dalej na zachód i po kilku tygodniach marszu, w listopadzie 1876 r., wyprawa dotarła do brzegów rzeki Lualaby.
Gdy wyprawa dosięgnęła Lualaby — pisał Stanley we wspomnieniach — na przeciwległym brzegu ukazała się ciemna linia borów, podobnych do tych, ja- kieśmy tylko co przebyli; pośród tych dum czarnych linii Rzeka Livingstone’a, szeroka i głęboka, płynęła z nieopisaną wspaniałością, tocząc spokojnie
tfody ku tej tajemniczej krainie, która była przedmiotem wszystkich moich pragnień.
Rozpoczęła się podróż w dół rzeki. Jedynie Stanley i niewielka grupka wybranych płynęli na wygodnym parostatku, reszta wyprawy przedzierała się brzegiem przez puszcze i bagna. Gdy napotykano wodospady, trzeba było przeciągać statek lądem. Łapano więc Murzynów z pobliskich osiedli. Wieści o bezwzględnym obchodzeniu się Stanleya z miejscową ludnością rozprzestrzeniały się szybko za pomocą tam-tamów; gdy karawana zbliżała się ku wioskom, ludność w popłochu uciekała w lasy, by później z ukrycia atakować ekspedycję. Spływ po Lualabie, która okazała się górnym biegiem Konga, trwał dziewięć miesięcy. Mordercza podróż pochłonęła wiele ofiar.
Stanley zbadał i opisał dokładnie bieg rzeki, wszystkie jej wodospady i katarakty, a równocześnie bacznie obserwował mijany kraj. Wydawał mu się on ciekawy, bogaty i kryjący w sobie wielkie możliwości.
W sierpniu 1877 r. wyprawa dotarła do wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Po krótkim od
poczynku niezmordowany Stanley odesłał pozostałych przy życiu towarzyszących mu Arabów do Zanzibaru, a sam pojechał do Londynu, gdzie już w następnym roku wyszła jego książka pt. „Przez nieznany kontynent“. Energia i odwaga, a przede wszystkim barwne opisy kreślone doświadczonym piórem Stanleya wzbudziły entuzjazm wśród współczesnych mu naukowców. Jeden z wybitniejszych ówczesnych geografów niemieckich — Peter- mann — nie zawahał się nawet napisać:
Stanley więcej zdziałał dla nauki niż wszystkie naukowe badania Afryki, które ciągną się od lat 30, więcej niż wszystkie podróże Europejczyków, które rozpoczęły się od lat 80, więcej niż wszystkie podróże Arabów., którzy od lat 100 wdarli się do wnętrza Afryki; zdziałał więcej niż cała głęboka i klasyczna starożytność. Podobnego przykładu nie ma w całych dziejach odkrycia ziemi.
A tymczasem Stanley wśród owacji i uznania myślał o zerwaniu złotego afrykańskiego jabłka. W 1879 r. wrócił do Konga, tym razem jako agent przedsiębiorczego i bogatego króla belgijskiego — Leopoł-
da II. Pięć lat trwały wędrówki Stanleya po niezawisłej do jego przyjazdu ziemi. Organizował on wyprawy, zakładał osiedla, podpisywał z rozlicznymi władcami traktaty, zawierał sojusze, aż w 1884 r. wykroił „niezależne“ Kongo, obejmujące 2 miliony km2. Panowanie nad tym krajem objął Leopold II belgijski.
W trzy lata później Stanley raz jeszcze przemierzył wschodnią Afrykę, tym razem już na czele kolonialnej ekspedycji angielskiej. Powrócił do znanych mu okolic jeziora Wikto
ria, zbadał je szczegółowo i utrwalił tam panowanie angielskie.
Wielka Brytania wybaczyła marnotrawnemu synowi, nadając mu tytuł szlachecki. Kariera zaciężnego żołnierza, przechodzącego z jednego obozu do drugiego, amerykańskiego dziennikarza, podróżnika i odkrywcy rozszerzającego wiedzę
o świecie, agenta kolonialnego na usługach Belgii i Wielkiej Brytanii, zakończyła się w cichej przystani rodzinnej. Henryk Stanley zmarł w Anglii w 1904 r.
Podróże Livingstone’a i Stan- leya do serca Afryki zapaliły i rozentuzjazmowały niejedną wyobraźnią w osiemdziesiątych latach ubiegłego stulecia. Wielu młodym ludziom uśmiechała się sława podróżników afrykańskich, wielu z nich marzyło, że odkryją i zbadają liczne jeszcze wówczas białe plamy na mapie Afryki. Do takich właśnie nie zbadanych zakątków Afryki należało wnętrze nie skolonizowanego jeszcze Kamerunu. Nic więc dziwnego, że wzmianka, jaka ukazała się w listopadzie 1881 r. na łamach .poczytnego pisma warszawskiego „Wędrowiec“, zelektryzowała czytelników. Była ona następująca:
Zamierzam w kwietniu przyszłego roku wyruszyć do Kame- ruńskiej Zatoki, zbudować w górach tego imienia stację geograficzną oraz przedrzeć się na wschód kontynentu, aby odszu
kać i zbadać jezioro Liba. W tej wyprawie z radością powitał-, bym towarzyszy z ojczystej niwy, którzy chcieliby podzielić ze mną trudy i ewentualne suk-4, c esy.
Autorem tego niecodziennego anonsu był młody oficer marynarki — Stefan Szolc-Rogo- zińskL
Przyszły kierownik wyprawy urodził się w 1860 r. w zamożnej kaliskiej rodzinie. Ojciec, właściciel fabryki tkackiej, przeznaczył go, nie pytając o zdanie, do zawodu marynarskiego. Toteż Stefan bezpośrednio po ukończeniu gimnazjum we Wrocławiu znalazł się w Akademii Morskiej w Petersburgu.
Jak wszyscy przyszli oficerowie marynarki, tak i Stefan Szolc-Rogoziński musiał odbyć przed ukończeniem szkoły większą podróż. Trasa jej wiodła dookoła Afryki, a rezultatem
jej był pomysł wyprawy badawczej do Kamerunu. Młody oficer robił wszystko, by go zrealizować. Jeszcze w czasie studiów zbierał mapy Afryki, porównywał i przerysowywał, uzyskując wcale pokaźną kolekcję. Bezpośrednio po ukończeniu Akademii przedstawił projekt wyprawy do Kamerunu w Klubie Afrykańskim w Neapolu. Argumenty młodego, zaledwie 21-letniego Polaka musiały być rzeczowe, skoro Klub obiecał pomoc wyprawie. Była ona jednak niewystarczająca i Rogoziński zdecydował się odwołać do ofiarności publicznej w Polsce. Projekt wyprawy rozdwoił warszawską opinię publiczną. Gorliwymi rzecznikami Rogozińskiego okazali się Bolesław Prus, Henryk Sienkiewicz, Wacław Nałkowski i redaktor „Wędrowca“ — Filip Sulimirski. Przeciwko wyprawie wystąpił wybitny publicysta Aleksander Świętochowski. Bezkrwawa bitwa prasowa przyniosła wyprawie jedynie popaccie moralne. O środki finansowe trzeba było dalej kołatać u obcych. Rogoziński uzyskał je w Belgii, Francji i we Włoszech, a rozgoryczony brakiem ofiarności społecznej Sienkiewicz pisał:
Nie pomogła i Kasa im.
Mianowskiego. Zadaniem jej wprawdzie jest popierać przedsięwzięcia naukowe, ale na nieszczęście, w braku pieniędzy, mogła tylko ofiarować panu Rogozińskiemu dobre chęci, które podróżnik przyjmie zapewne, bo w najgorszym razie nie zaciążą mu w pakunku.
Tak więc na przyszłą wyprawę — p. Rogoziński ofiaruje swój majątek, król belgijski Leopold II fregatę, Włochy geografa, a my współczucie. Szkoda tylko, że tego współczucia nie można zjeść ani wypić, ani nawet zrobić sobie z niego parasola.
Po długich staraniach Rogoziński uzyskał potrzebne fundusze i zebrał odpowiednią ekipę badawczą. Na pokładzie żaglowca „Łucja Małgorzata“, który 13 grudnia 1882 r. wypłynął z Hawru, kierując się ku odległemu Kamerunowi, znajdowali się obok Rogozińskiego: inżynier-gómik — Klemens Tomczek, meteorolog i etnograf — Leopold Janikowski, oraz Józef Hirszenfeld i Władysław Ostaszewski-Ba- rański.
Przez cztery miesiące „Łucja Małgorzata“ płynęła dookoła wybrzeży Afryki zachodniej aż
do wyspy Fernando Po, leżącej przy brzegach Kamerunu. Tu- taj wyprawa miała zaopatrzyć się w budulec potrzebny do wzniesienia projektowanej stacji geograficznej oraz w zapasy żywności. Dotychczasowa trasa podróży była dobrze znana, niespodzianki czekały podróżników dopiero w głębi lądu, w nie zbadanym wówczas jeszcze Kamerunie. Pierwszą dotkliwą klęską, która o mało nie przekreśliła całej wyprawy, była katastrofa statku. W czasie, gdy uczestnicy ekspedycji zajęci by- I li organizowaniem pierwszego I obozu, rozszalała się burza. Żle I zabezpieczony statek zerwał się z kotwicy i rozbił na pobliskich skałach. Mimo tego jednak zdecydowano nie zrezygnować z badań i wyruszyć w głąb kraju.
Polacy odnosili się życzliwie i po przyjacielsku do miejscowej ludności, która odpłacała im serdeczną pomocą i gościnnością. Obecność polskiej wyprawy niepokoiła jednak niemieckiego agenta handlowego, który posiadał na wybrzeżu niewielką faktorię.
Rogoziński i jego towarzysze rozpoczęli szczegółowe badania. Klemens Tomczek w czasie jednej ze swych wypraw na północ odkrył nie znane uprzednio jezioro Balombi-O-Mbu oraz
zbadał bieg kilku rzek, do których nie mogli dotrzeć poprzedni badacze. W listopadzie 1883 r. rozpoczęto przygotowania do wyprawy w głąb kraju, mającej na celu dotarcie do legendarnego jeziora Liba. Nie doszła ona jednak do skutku. Umiejętnie agitowani przez niemieckiego agenta handlowego Murzyni odmówili towarzyszenia Polakom w tej niebezpiecznej ekspedycji. Zrezygnowano więc z wyprawy i rozpoczęto badania bliższych okolic. 20 maja 1884 r. dotknęła ekspedycję jeszcze jedna bolesna strata: zmarł nagle na malarię Klemens Tomczek. Rogoziński, mimo że był przybity śmiercią przyjaciela, postanowił nie przerywać badań, tym bardziej że nadeszły z Warszawy dawno oczekiwane instrumenty pomiarowe. Teraz już ekspedycja nie była tak zależna od przewodników murzyńskich i można było pomyśleć o ponownym marszu w głąb kraju. Zbadano również i zmierzono górę Mungoma-Lobah wznoszącą się opodal obozowiska. Krajowcy nie chcieli poprowadzić wyprawy, góra bowiem uważana była za świętą i bano się obrazić bóstwa. Pomiary dokonane w czasie wspinaczki
wykazały, że jest to najwyższy szczyt Kamerunu.
Gdy członkowie wyprawy odpoczywali po górskiej wspinaczce, u wybrzeży ukazała się niemiecka kanonierka. Dowódca jej wezwał na pokład wodzów miejscowych plemion żądając od nich poddania się Niemcom, a gdy wodzowie odmówili, rozpoczął ostrzeliwać wybrzeże.
Rogoziński i jego współtowarzysze znaleźli się w ciężkiej sytuacji. Toteż gdy na horyzoncie ukazał się okręt angielski, przeprawili się do niego i pod
pisali zrzeczenie się odkrytych terytoriów na rzecz Anglii. Dowódca niemieckiej kanonierki nie chciał wchodzić w konflikt z Anglikami, rozlew krwi został wstrzymany i flaga brytyjska, choć nie na długo, wzniosła się na zbadanym przez Polaków wybrzeżu.
Rozgoryczony, chory Rogoziński z poważnym jednak dorobkiem naukowym odpłynął do Europy.
Królewskie Towarzystwo Geograficzne w Londynie przyjęło go do swego grona; Towarzystwo Geograficzne w Paryżu wpisało go do Złotej Księgi Podróżników. W Warszawie zaś czekała na niego znana pisarka
Helena Boguska-Hajota. Wraz z nią, już jako swoją żoną, wrócił Rogoziński jeszcze raz w pobliże Kamerunu. W 1886 r. osiadł jako plantator drzew kakaowych na wyspie Fernando- Po. Praca na plantacji uniemożliwiała mu prowadzenie dalszych badań naukowych, były one coraz bardziej dorywcze i fragmentaryczne. Zresztą coraz więcej szwankowało zdrowie podkopane kameruńską wyprawą. Wreszcie w 1891 r. Rogozińscy sprzedali plantację i wrócili do kraju. W kilka lat później Rogoziński wyjechał dla poratowania słabnącego zdrowia do Francji. Zmarł w Paryżu w 1896 r.
P rzejście północno-wschodnie wzdłuż brzegów Syberii, które już w XVI wieku usiłował zdobyć Wilhelm Barents, opierało się żeglarzom aż do połowy XIX stulecia. Wprawdzie kupcy i marynarze rosyjscy żeglowali wzdłuż poszczególnych jego odcinków: między ujściami Obu i Jenisjeju, wokół półwyspu Tajmyr, wzdłuż wybrzeży ja- kuckich, nikt jednak nie zdołał przepłynąć całej drogi od Murmańska aż poza Przylądek Dież- niewa na Ocean Spokojny. A sprawą otwarcia Północnej Drogi Morskiej, poza uczonymi, interesowali się przede wszystkim kupcy rosyjscy i skandynawscy. Ogromne bogactwa północnej Syberii: drewno z bezkresnych lasów, skóry z soboli, srebrnych lisów i fok, wreszcie złoto i platyna z kopalni Dalekiego Wschodu — wykorzystywane były tylko częściowo, bowiem dostęp do nich od strony mo
rza był wciąż zamknięty, a transport drogą lądową kosztowny i uciążliwy.
Pokonanie przejścia północno-wschodniego od dawna już pasjonowało młodego profesora mineralogii na uniwersytecie w Sztokholmie — Adolfa Eryka Nordenskjólda. Urodzony w 1832 r. w Finlandii, która wówczas jako wielkie księstwo związana była z Rosją, za udział w politycznych wystąpieniach przeciwko caratowi skazany został na wygnanie z kraju. Wyjechał wówczas do Szwecji i tam osiadł na stałe. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia Nordenskjóld podejmował pięć kolejnych podróży badawczych na Svalbard, podczas których miał możność zaznajomić się z warunkami życia w krajach polarnych i przygotować do następnych większych wypraw.
W 1875 r. Nordenskjóld wy-
I
ruszył w pierwszą próbną podróż wzdłuż brzegów Syberii. Wyprawa, sfinansowana przez szwedzkiego poławiacza fok Di- xona, wypłynęła w czerwcu na Morze Norweskie i w końcu sierpnia dotarła do niewielkiej wysepki u wylotu Zatoki Je- nisjejskiej. Nordenskjold znalazł tam dogodne miejsce do lądowania i budowy osiedla i nazwał je — dla upamiętnienia finansującego wyprawę przemysłowca — Port Dixon. Nazwa ta zachowała się do dziś dnia. Obawiając się, by statek nie zamarzł w nasuwających się już lodach, Nordenskjold zanie
chał dalszej podróży i wrócił do Norwegii. Już jednak w następnym roku rozpoczął przygotowania do nowej wyprawy, którą finansowali przemysłowcy rosyjscy i szwedzcy. Od żeglarzy rosyjskich i mieszkańców północnych okręgów Rosji dowiedział się, że brzegi Syberii wolne są od lodów w ciągu sierpnia i września. -Nordenskjold postanowił więc wykorzystać te dwa miesiące i odbyć podróż możliwie szybko na parowcu.
Po długich i drobiazgowych przygotowaniach wyprawa dnia 4 lipca 1878 r. opuściła port w Góteborgu, płynąc na solidnym, 375-tonowym parostatku „Vega“, specjalnie przystosowanym do wód północy. W końcu lipca ekspedycja dopłynęła do Nowej Ziemi, później osiągnęła Port Dixon i zaczęła opływać Półwysep Taj my r. Morze przy brzegu było wolne od lodów.
W sierpniu wyprawa opłynę- ła Przylądek Czeluskina — północny kraniec Azji. Nordenskjold zanotował w dzienniku:
Dopięliśmy pierwszego celu naszej wyprawy — najdalszego północnego krańca Starego Świata. Pogoda rozjaśniła się i przed nami ukazał się oświetlony promieniami słonecznymi, wolny od śniegów przylądek.
W dalszej podróży okazało się niespodziewanie, że mapy wybrzeży, wzdłuż których płynęła „Vega“, nie były dokładne. Nordenskjóld zapisał:
Niedaleko od brzegu widać było Czerwone Góry... Na wierzchołkach i zboczach nie było śniegu, gdzieniegdzie tylko między szczytami widać było lodowe języki... Poprzednio natykaliśmy się na ląd, tam gdzie na mapach zaznaczone było morze, obecnie płynęliśmy przez tereny zaznaczone na mapach jako ląd.
W początkach września „Vega" dopłynęła do ujścia Leny,
a 28 września osiągnęła 177° wschodniej długości i Cieśniną Longa wpłynęła na Morze Czu- kockie. Tutaj przy pięknej pogodzie i temperaturze minus 2° pokazały się pierwsze kry. Fo kilku dniach posuwania się na wschód szybko nasuwające się lody unieruchomiły statek. Stało się to zaledwie o 200 kilometrów od Cieśniny Beringa - ostatecznego celu wyprawy. Nordenskjóld tak zanotował: Gdy wmarzaliśmy w lód, o parę minut (minuta io tej szerokości geograficznej wynosi około 700 m) dalej na wschód widać było wolne od lodów mo
rze... gdybyśmy przybyli tu choć kilka dni wcześniej, lód nie przeszkodziłby nam w dalszej drodze. Być uwięzionym tak blisko celu wyprawy było dla mnie największym nieszczęściem w życiu, nieszczęściem, z którym nigdy nie mogłem się pogodzić.
Przez blisko 10 miesięcy „Vega“ zimowała wmarznięta w lody. Czukcze z pobliskiego brzegu często odwiedzali podróżników. Ufni, przyjacielscy ludzie przynosili bezcenne futra i kły morsów w zamian za trochę żywności.
W czasie gdy Nordenskjold
i jego towarzysze spędzali zimę odcięci od świata, w stolicach europejskich niepokojono się o los wyprawy. Ukazały się artykuły w czasopismach i dziennikach alarmujące opinię publiczną. Energiczny właściciel „New York Herald“ — Gordon-Bennet, ten sam, który wyprawił Stanleya na poszukiwanie Livingstone’a, wyekwipował jacht „Jeanette“, który od strony Cieśniny Beringa rozpoczął poszukiwanie ekspedycji Nordenskjolda. Losy „Jeanette“ były tragiczne. Statek wmarzł w lody i uniesiony prądem dryfował ku północy. W połowie
1881 r. nastąpiła katastrofa i zaledwie kilku ludzi | załogi dotarło po długich marszach przez pola lodowe do ujścia Leny. Tam na wpół żywych uratowali miejscowi łowcy fok. Reszta załogi zginęła.
W lipcu 1879 r., gdy lody ruszyły, uwolniona „Vega“ popłynęła na wschód. W końcu lipca Nordenskjold i jego towarzysze pozdrawiali mijane skały Przylądka Dieżniewa; „Vega“ po dokonaniu zamierzonego zadania wpłynęła na Morze Beringa.
Dalsza podróż dookoła Azji, przez Kanał Sueski, a następnie dookoła Europy do Szwecji była już jednym pasmem tryumfów. We wszystkich portach witano Nordenskjolda jak bohatera. Był on pierwszym czło
wiekiem, któremu udało się pokonać przejśćie północno- wschodnie i udowodnić, że jest ono w określonych warunkach przez 2—3 miesiące w roku dostępne dla żeglugi. Był on również pierwszym człowiekiem, który opłynął dookoła cały eur- azjatycki kontynent.
Zastanawiając się później nad warunkami wyprawy, Nordenskjold napisał:
Wreszcie dopięliśmy celu, do którego dążyło tyle narodów... Nie było strat w ludziach, chorób, a nawet awarii statku. A ponadto wypełniono zadanie w warunkach, które wskazują, że może ono być następnie wykonane bądź w czasie dwuletniej podróży, bądź też w kilka tygodni w tym samym roku.
Katastrofa „Jeanette“ odbiła się szerokim echem w całym kulturalnym świecie, a sprawozdanie i notatki kilku uratowanych członków ekspedycji żywo zainteresowały badaczy Arktyki, szczególnie zaś młodego zoologa norweskiego Fridtjofa Nansena. Zwrócił on przede wszystkim uwagę na drogę, jaką przebył wmarznięty w lody, bezwolny, unoszony prądami morskimi statek. Droga ta potwierdzała jego własną teorię rozkładu prądów morskich na Oceanie Lodowatym, a w związku z tym i własne pomysły dotarcia do bieguna. Nansen był przekonany, że silne prądy morskie płyną od wybrzeży Syberii przez Biegun Północny ku wybrzeżom Grenlandii i Kanady. Sądził on, że wykorzystując te prądy można dopłynąć do bieguna. Teorię swą młody uczony wypracował w czasie licznych podróży po
larnych. Już jako 19-letni chłopiec wypływał z wielorybnika- mi i łowcami fok ku wschodnim brzegom Grenlandii. Początkowo zajmowała go fauna morska, później okazało się, że nie zbadane krainy polarne silniej pociągają młodego naukowca niż zoologia.
W 1888 r. Nansen wraz ze swym przyjacielem wybrał się w podróż w poprzek południowej Grenlandii. Przebyli oni 560 km częściowo na nartach, a częściowo na saniach zaprzężonych w psy. Ta pierwsza udana próba przejścia największej wyspy świata wykazała, że całe jej wy- żynno-górzyste wnętrze pokryte jest ogromnym lodowcem.
Po powrocie z wyprawy grenlandzkiej Nansen rozpoczął przygotowania do planowanej już dawno podróży statkiem do Bieguna Północnego. Najważniejszym problemem było zbudowanie okrętu odpowiedniego
do takiej żeglugi, to znaczy odpornego na ciśnienie kry. Pod osobistym nadzorem Nansena zbudowano w 1893 r. jacht parowy „Fram“ i na nim to w połowie tegoż roku rozpoczął on z 12 członkami załogi swą podróż. Wyprawa opłynęła Nord- kap i Półwysep Kola; 4 sierpnia 1893 r. „Fram“ wpłynął na Morze Karskie. Po osiągnięciu zachodnich brzegów Półwyspu Tajmyr Nansen skierował okręt na północ. „Fram“ walczył z przeciwnymi wiatrami i burzliwą pogodą, szczęśliwie jednak morze wciąż było wolne od lodów.
W połowie sierpnia zaczęły się ukazywać wpierw pojedyncze, później coraz liczniejsze wyspy. Nansen zanotował w dzienniku:
Takie tu mnóstwo nieznanych wysp, że gdyby chcieć je zliczyć, zakręciłoby się w głowie.:. Rankiem minęliśmy jedną skalistą wysepkę, a w pobliżu brzegu dostrzegłem dwie inne. Dalej na północ znowu pokazał się ląd, czy też wyspy, a na pół- noco-wschodzie również. O piątej po południu trzeba było wymijać znów dwie większe wyspy.
Żegluga wśród przybrzeżnych wysp trwała kilka dni. Po opły- nięciu Przylądka Czeluskina po-
I
goda pogorszyła się i coraz częściej kry oblegały statek. Wreszcie 21 września „Fram“ wmarzł całkowicie w lody w odległości około 500 km na północny wschód od brzegów Taj- myru. Od tego dnia zaczęło się powolne posuwanie statku na północ.
Dla niewielkiej załogi nadszedł czas pracy badawczej i odpoczynku. Życie płynęło w myśl przyjętego regulaminu. Codzienne pomiary meteorologiczne i głębinowe, gimnastyka i biegi wokół statku dla zachowania sprawności fizycznej. Czasami udało się upolować niedźwiedzia. Monotonię długiej
polarnej nocy zimowej rozpraszała lektura powieści Veme’a.
Wreszcie po roku i trzech miesiącach dryfowania, gdy statek osiągnął 83° 24' szerokości północnej, pomiary wykazały, że nie posuwa sią on już dalej na północ, lecz odchyla w kierunku zachodnim. Nansen uznał, że nadszedł najdogodniejszy moment próby dotarcia do bieguna. Z jednym tylko towarzyszem opuścił statek i 14 marca 1895 r. rozpoczął marsz w kierunku Bieguna Północnego. Pogoda była wietrzna i padał gę
sty śnieg. Po miesiącu wędrówki badacze znaleźli się — jak wykazały pomiary — w odległości 382 kilometrów od bieguna. Dalsza droga w tych warunkach była niemożliwa i Nansen zawrócił na południe.
W sierpniu wędrowcy dotarli do Ziemi Franciszka Józefa i tutaj postanowili przezimować. Zapasy zabrane ze statku dawno się już skończyły i wędrowcy żywili się jedynie mięsem upolowanych niedźwiedzi. Doświadczenia grenlandzkie, nabyta wówczas umiejętność budowania domków z lodu, pozwoliły Nansenowi przetrwać ten ciężki i trudny okres wyprawy. W końcu czerwca 1896 r. podróżnicy wyruszyli w dalszą drogę, a 16 lipca tegoż roku na południowym krańcu Ziemi Franciszka Józefa spotkali ekspedycję angielską.
Było to — jak napisał Nansen — spotkanie cywilizowanego Europejczyka, w kraciastym angielskim ubraniu, czysto wygolonego, gładko przyczesanego i pachnącego kwiatowym mydłem, z odzianym w brudne łachmany dzikusem o długich zmierzwionych włosach i szcze- ciniastej brodzie.
Anglicy gorliwie zajęli się wycieńczonymi wędrowcami i już w sierpniu tegoż roku Nansen
wylądował w porcie Vardo w północnej Norwegii. W sześć dni później do Vardo wpłynął „Fram“. Okazało się, że uwięziony w lodach statek, unoszony prądami, osiągnął w końcu 1895 r. szerokość 85°56', znalazł się więc w odległości około 450 kilometrów od bieguna. Na wiosnę wokół statku pojawiły się szczeliny i pęknięcia, morze zaczęło się oczyszczać z lodów i w maju „Fram“ uruchomił maszyny; w sierpniu minął od północy Svalbard i wypłynął na czyste, wolne od lodów morze. Załoga, cała i zdrowa, doprowadziła „Fram“ w doskonałym stanie do Vardo.
Trzyletnia podróż przez śnieżne pustynie została zakończona. Nansen i jego towarzysze, skazani dobrowolnie na trzyletnie odcięcie od świata i zdani przez ten czas wyłącznie na własne
siły, tryumfalnie wrócili do domów.
W latach późniejszych Fridt- jof Nansen wiele podróżował. Zwiedził południowo-zachodnią Syberię i Daleki Wschód, pływał po Jenisjeju.
Wielki podróżnik, zoolog i oceanograf był równocześnie głębokim humanistą. Po wojnie Liga Narodów powołała go na urząd wysokiego komisarza dla spraw uchodźców i jeńców wojennych. Gdy w 1921 r. na radzieckim Powołżu szerzył się głód, Fridtjof Nansen prowadził w zachodniej Europie intensywną akcję w sprawie pomocy głodującej ludności. W roku 1922 otrzymał pokojową Nagrodę Nobla. Otoczony powszechnym szacunkiem, spędził ostatnie lata życia w Norwegii i zmarł tam w 1930 r.
W belgijskiej wyprawie naukowej, której celem było zbadanie Antarktydy, wziął udział student fizyki uniwersytetu w Zurichu, 25-letni Polak, Antoni Dobrowolski.
Wspominając później chwilę swego wejścia na pokład parowca „Belgica“, który latem 1897 r. wypłynął z Antwerpii, Dobrowolski napisał:
Gdy z walizką podróżną w ręku wstąpiłem na pokład „Bel- gici“, pośród zamętu lin i pak, w zgiełku kipiącej pracy poczułem w sobie rój lotnych myśli, | serce zabiło weselem: pęd ku zagadce, tęsknota ku nieznanemu rozsadzała pierś młodą. Naprawdę więc jadę tam, do białego Sfinksa Południa, na odsłonięcie odwiecznej, ostatniej tajemnicy globu? Nie wierzyłem swemu szczęściu...
Droga Dobrowolskiego z Polski na pokład „Belgici“ była
długa. Pochodził z ubogiej rodziny. Ojciec jego — grajek, a w potrzebie zdun i nauczyciel wiejski — uczył swych synów samodzielności od najmłodszych lat. Antoni miał lat 12, gdy przybył do Warszawy i tu zarabiając na życie korepetycjami uczęszczał do gimnazjum. Już w czasie nauki Dobrowolski związał się z rewolucyjnym ruchem robotniczym. Aresztowany przez policję carską, skazany został na trzy lata więzienia i zesłany do Tyflisu. Stamtąd przy pomocy rosyjskich rewolucjonistów udało mu się zbiec do Szwajcarii, gdzie wstąpił na uniwersytet w Zurychu. Na wieść o organizowanej wyprawie na Antarktydę rzucił studia i wyruszył do Antwerpii. Załoga była już skompletowana i Dobrowolskiego przyjęto dosłownie w ostatniej chwili, gdy jeden z marynarzy stchórzył
przed ryzykowną podróżą, gdy statek uległ awarii tuż po wyjściu z portu.
Podczas całej wyprawy — pisał później Dobrowolski — statek ten dziwne jakieś dwulicowe miał szczęście: szczęście do wszelkiego rodzaju „wypadków“ oraz szczęście do dziwnie szczęśliwego wyślizgiwania się z takich „wypadków“. Dwa razy wpadliśmy na skały podwodne, raz zaczepiliśmy się o nie; raz znowu olbrzymia góra lodowa uderzyła w samo czoło okrętu, zrywając tylko ornamenty oraz łamiąc drąg masztu przedniego; nie mówiąc już o burzach, z których podczas jednej fala zmiotła nam Winckego, a w czasie drugiej zgubiliśmy kotwicę z łańcuchem.
„Belgica“ pod koniec stycznia dobiła do wysuniętego ku Ameryce Południowej archipelagu Szetlandów Południowych. Tutaj Dobrowolski po raz pierwszy zobaczył góry lodowe:
Przez kilka godzin z rzędu defilował przed nami tłum białych potworów zmuszając statek do ciągłego lawirowania, a wachtowych do nieustannej, napiętej baczności. I oto w samym środku tej strasznej armii zdarza nam się wypadek nie lada. Przed nami półkole ryczącej piany, zdradzającej cały łań
i
I
cuch skał podwodnych. Nie widzimy go jednak we mgle, nie słyszymy ryku fal w ogólnym szumie spowodowanym przez plusk bałwanów o kołyszące się góry lodowe i całą mocą wpadamy na rafy... Po półgodzinnym szamotaniu się, podczas którego góry lodowe już, już ocierały się o nas, targnęła wteszcie maszyna, pchnęła statek w tył i wyrwaliśmy się.
Od Szetlandów Południowych „Belgica“ popłynęła do Archipelagu PaJmera, najdalej na północ wysuniętego skraju Antarktydy. Po dwudziestodnio-
wych badaniach wzięto kurs dalej na południe i minąwszy skalistą Ziemię Aleksandra I, wpłynięto na Morze Bellinghau- sena. Już poza Kołem Podbiegunowym, na 71° szerokości południowej, kry otoczyły okręt; morze zaczęło zamarzać i ekspedycja została uwięziona w rozciągającym się na wszystkie strony polu lodowym.
Przed załogą stanęła perspektywa spędzenia nocy polarnej na uwięzionej w lodach „Bel- gice“. Dowódca wyprawy — Adrian Gerlache — przewidywał wprawdzie spędzenie nocy polarnej na Antarktydzie, lecz tylko przez czterech ludzi, a statek z resztą załogi miał odpłynąć do Rio de Janeiro, zapasy żywności przygotowane więc były tylko na 4 osoby, a musiały wystarczyć dla 18. Temperatura obniżyła się do minus 43°. Wkrótce zachorował na zapalenie płuc i zmarł jeden z uczestników wyprawy. Dobrowolski tak opisuje pogrzeb towarzysza:
Pod grubym błękitem — wicher przejmujący do kości, suchy, świszczący na oszronionych linach, rejach, masztach... Na lodzie pośród wężowych fal zamieci — orszak z nas siedemnastu, milczący. Oficer Malaerts ciągnie sanki: na sankach trum
na — wór z płótna żaglowego; w worku człowiek z kulą żelazną u sztywnych stóp. Przerębla. Komendant recytuje jakąś przemowę. Nikt nie słucha. Stoję najbliżej przerębli i wraz z Malaertsem spycham ciało towarzysza na wieczny sen bez marzeń wśród nieruchomych dziwów głębin Antarktyku. Nagle Malaerts pośliznął się i wpadł prosto w przeręblę za trupem. Wyskoczył i zaklął siarczyście. Twarze marynarzy na chwilę wyciągnęły się w mimowolnym przesądnym strachu... Po pogrzebie — stypa: szklanka gro- gu.
Załoga przeżyła zimę bardzo ciężko. Wszyscy prawie zapadli na szkorbut. Z nastaniem wiosny antarktycznej, to jest w jesieni 1898 r., gdy znów nastał dzień, ekspedycja podjęła prace badawcze, obserwowane pilnie przez... pingwiny. Te niepłochliwe ptaki towarzyszyły wyprawie we wszystkich jej czynnościach, wykazując niesłabnące zainteresowanie życiem statku i jego załogi.
Wreszcie w styczniu 1899 r. zauważono w powłoce lodowej zarysowujące się pęknięcie i szczeliny. Cała załoga rzuciła się do pracy, by w otaczających lodach wyciąć kanał, którym „Belgica“ mogłaby wypłynąć na
wolne morze. Przez dwadzieścia dni trwała nadludzka, wytężona praca.
Gdy wszystko już było gotowe i statek miał ruszyć, silne wiatry popchnęły lody i z trudem przekopany kanał zamknął się z powrotem.
Ogarnęła nas wściekłość — opisuje te chwile Dobrowolski
— potem przyszła rezygnacja. Zaczęliśmy już przygotowywać się do powtórnego zimowania. Zapałki miały się ku końcowi; węgla i konserw też już było mało; poczęliśmy wydzielać sobie szczupłe racje dzienne.
I nagle po tygodniu kanał otworzył się z powrotem. Wśród ogólnego podniecenia statek ruszył do przodu, lawirując przez wąskie przejścia i kanały.
Szczeliny te były wąskie — pisał Dobrowolski — i często ich sieć kończyła się ślepo. Trzeba było staczać z lodami formalne bitwy. Statek przeistoczył się w żyiOego bojownika; cofał się, nacierał na kry, miażdżył je własnym ciężarem, znów się cofał, znów piersią z rozpędu lody rozpychał i w ten sposób torował sobie drogę. Ciało jego ściskało się, dygotało, jęczało w uściskach lodu. W tych zapasach pękły nity steru. Dotarliśmy już pod granice więzienia:
kry stawały się coraz luźniejsze, a z bocianego gniazda widać już było czarną pręgę — wolny ocean. Wtem kry się zacisnęły, w szczelinach woda poczęła marznąć i po dwu dniach otoczyła nas biała pustynia, jak trzynaście miesięcy przedtem. Przymarzliśmy znowu o dwadzieścia wiorst od wolnego morza.
Ta niespodziewanie tragiczna sytuacja trwała już tylko tydzień. Burze i szkwały, które mało nie zniszczyły statku, uwolniły go w końcu z okowów lodu i w początkach marca 1899 r. „Belgica“ rozpoczęła rejs powrotny do Europy.
Po powrocie z wyprawy Antoni Dobrowolski przez kilka lat przebywał w Belgii opracowując zebrane materiały naukowe i przygotowując je do druku. W 1907 r. powrócił do Polski. Resztę swego życia spędził uczony na pracy naukowej i wydawniczej. Przed I wojną światową wydał „Wyprawy polarne", a w 1923 r. ukazała się jego fundamentalna praca pt. „Historia naturalna lodu“. Dobrowolski zamknął w niej rezultaty swych obserwacji na Antarktydzie i doświadczenia wielu innych wypraw polarnych. Książka zyskała ogromny rozgłos za granicą.
W międzywojennej Polsce jednak, ze względu na radykalne przekonania polityczne Dobrowolskiego, nie dano mu stanowiska naukowego. Dopiero w 1927 r. Wolna Wszechnica w Warszawie powołała go na profesora.
W Polsce Ludowej sędziwy już Antoni Dobrowolski objął
katedrę na Uniwersytecie Warszawskim prowadząc prace naukowe i dydaktyczne. Zmarł w 1954 r. w Warszawie w wieku 82 lat. W 5 lat po śmierci uczonego nazwano jego imieniem stację naukową na Antarktydzie w Oazie Bungera, ofiarowaną Polsce przez Związek Radziecki.
Amerykanin Robert Peary mając 53 lata osiągnął dnia 6 kwietnia 1909 r. cel swego życia: dotarł do Bieguna Północnego.
Po dokonaniu różnych pomiarów, obserwacji i zdjęć fotograficznych — pisał potem w swej książce — przeszli się wszyscy kilka razy tam i z powrotem po biegunie, wreszcie z ciężkim sercem zaiorócili.
Owa „przechadzka“ po biegunie trwała 30 godzin. Peary i jego towarzysze udeptywali śnieg w promieniu kilkunastu kilometrów, obawiając się, że może instrumenty niezbyt dokładnie wyznaczyły miejsce bieguna, a Peary w żadnym wypadku nie chciał utracić osiągnięcia, nad którym pracował z górą 20 lat.
Przygotowania do owej zwycięskiej wyprawy zaczęły się w 1885 r., gdy Peary pracował jeszcze w tropikalnych lasach Ni
karagui. Młody, 29-letni inżynier, narażony w tropikalnym klimacie na malarię i febrę, marzył o odległej Arktyce i wówczas już postanowił — zdobyć Biegun Północny. Projektem tym zdołał nawet tak silnie zainteresować swego przyjaciela, murzyńskiego lekarza Mateusza Hensona, że ten towarzyszył mu następnie we wszystkich próbnych wyprawach i podróżach.
Robert Peary metodycznie przygotowywał się do osiągnięcia celu. Ponad 20 lat jego życia było wielkim treningiem przed decydującym atakiem na lody i śniegi północy.
W 1886 r. Peary wyprawił się do zachodnich wybrzeży Grenlandii i zbadał zatokę Di- sko. Co roku ponawiał ekspe- dycje grenlandzkie, posuwając się coraz dalej na północ. W wyprawach tych towarzyszyła mu zawsze żona i tam też, na Dale
kiej Północy w fiordzie Inge- field, urodziła córkę. W ciągu sześciu lat nieustannych wędrówek uparty inżynier przemierzył kilka tysięcy kilometrów wzdłuż i wszerz Grenlandii i zbadał jej północno-zachodnie wybrzeża.
Badania Peary’ego potwierdziły ostatecznie pogląd, że Grenlandia jest wyspą, a nie lądem ciągnącym się aż do bieguna, równocześnie jednak wykazały one, że pokrywa lodowa na północy jest trwała i że można po niej dojść do bieguna.
Podczas badań naukowych i przygotowywań do ostatecznej wyprawy Peary nie prze
puszczał żadnej okazji zdobycia pieniędzy na ten cel. W czasie jednej ze swych wędrówek natrafił na plemię Eskimosów żyjące daleko poza kręgiem polarnym i 'używające narzędzi żelaznych własnego wyrobu. Peary dowiedział się, że Eskimosi czerpią rudę z ogromnego meteorytu żelaznego, spadłego opodal osiedla. Przedsiębiorczy Amerykanin potrafił sprzedać ten ważący 80 ton blok żelaza swemu współziomkowi, przemysłowcowi Moorrisowi-Jessu- powi, za 40 tysięcy dolarów, nazywając równocześnie jego imieniem jeden z północnych półwyspów Grenlandii.
Wreszcie w 1900 r. Peary uznał przygotowania za zakończone i podjął pierwszy marsz po lodach w kierunku bieguna. Tym razem nie udało się mu jeszcze osiągnąć celu, nie udało mu się nawet pobić rekordu ustanowionego kilka lat temu przez Nansena, dotarł bowiem tylko do 84° 17' szerokości północnej, to znaczy na odległość 625 kilometrów od bieguna. Zdobył jednak wiele cennych doświadczeń. Sprawdził, jak należy rozstawiać stacje żywnościowe, jak korzystać z psich zaprzęgów.
Upór i wytrwałość Roberta Peary’ego wydały wreszcie owo-
ce. Zainteresowała się nim opi- ■ nia publiczna w Stanach Zjed- B noczonych. W krótkim czasie stał się jednym z popularniejszych ludzi w tym kraju, co zresztą umiał wykorzystać. Po energicznych staraniach uzyskał od rządu specjalnie zbudowany do wypraw polarnych parowiec „Roosevelt“. Na nim odbywał już wszystkie swe następne wyprawy.
W 1906 r. Peary uzyskał rekord światowy podejścia do bieguna. Od upragnionego celu
dzieliło go już tylko 323 kilo- obóz żywnościowy. Ostatni opu-
metry. Wyposażenie jednak gfj ekspedycję znany badacz
wyprawy było niewystarczają- 1 Przyjaciel Peary’ego,
| ,. 8 . i , profesor Marvin. Końcowy odce i podrozmk musiał zawrocie ,
, , cinek drogi od dnia 26 marca
do bazy.
W sierpniu 1908 r. wyruszył w siódmą już podróż na północ. Tym razem upartemu inżynie-
spędzono zimę. 1 marca 1909 r. rozpoczął się ostateczny marsz do bieguna. Wyruszyło 17 ludzi i kilkanaście sań załadowanych
psy. Co pewien czas kilku ucze-
rowi towarzyszyło kilkunastu uczestników wyprawy, pięćdziesięciu tragarzy eskimoskich i 236 psów pociągowych. „Roosevelt“ dowiózł całą ekspedycję aż do przylądka Sheridan, gdzie
fi
żywnością, które ciągnęły 133
stników wyprawy {»zostawało 0% wraz z zaprzęgami, by założyć l
KM
Peary przebył już tylko z doktorem Hensonem i pięcioma Eskimosami. Posądzono go później, że rozmyślnie pozostawił w drodze wszystkich Europejczyków, nie chcąc z nikim dzielić swego tryumfu. Tempo marszu wzrastało, podróżni robili po 45 kilometrów dziennie i wreszcie 6 kwietnia 1909 r. dotarli do bieguna.
Po przeprowadzeniu badań na Biegunie Północnym Peary i jego towarzysze powrócili do bazy wyjściowej. Dzięki pozostawionym po drodze zapasom żywności powrót postępował szybko i 25 kwietnia wszyscy znajdowali się już na pokładzie „Roosevelta“. W czasie wyprawy zginął jedynie profesor Marvin, który wracając do bazy wpadł do szczeliny lodowej i utonął.
6 września wyprawa dotarła do pierwszej miejscowości, gdzie zainstalowany był telegraf. Tegoż samego dnia cały świat dowiedział się o zdobyciu Bieguna Północnego.
Radość z odniesionego tryum
fu nie była kompletna. W tym samym bowiem czasie inny badacz polarny, również Amerykanin, dr Fryderyk Cook, zgłosił pretensje do odkrycia Bieguna Północnego, twierdząc, że osiągnął go na rok przed Pea- ry’m. Opinia publiczna rozdwoiła się, prasa toczyła namiętne dyskusje, uniwersytet w Kopenhadze przyznał drowi Cookowi doktorat honoris causa. Dopiero po kilku latach po dokładnym sprawdzeniu notatek i zapisków udowodniono przedsiębiorczemu doktorowi, że nigdy nie był na Biegunie Północnym. Sława i ostateczny tryumf pozostały przy Robercie Peary’m. Zdobywca Bieguna Północnego, uznany przez naukę, wycofał się po ostatecznym zatwierdzeniu jego osiągnięcia w zacisze domowe.
Ostatnie badania i .pomiary wykazały, że Robert Peary pomylił się jednak i że jego wielki tryumf rozegrał się w odległości 32 kilometrów od miejsca, gdzie naprawdę znajduje się Biegun Północny.
P rzejście północno-zachodnie od czasów tragicznych losów wyprawy Franklina było wciąż nie zdobyte. Nikt jeszcze, mimo prób, nie opłynął Ameryki od północy. Tak samo niepowodzeniem kończyły się wyprawy do Bieguna Południowego. Bezkresne przestrzenie Antarktydy, białe na mapie i białe w rzeczywistości swymi wiecznymi śniegami i lodami, opierały się .wysiłkom ludzi, którzy chcieli je odkryć, zdobyć i zbadać.
Zdobywcą lodów północy, a zarazem jej bohaterem, stał się Norweg Roald Amundsen. Urodził się w Borg w 1872 r. w biednej rodzinie chłopskiej. Wyniósł z niej upór i zaciętość w walce z trudnościami i ciężkimi warunkami. Towarzyszyły mu one zresztą nie tylko w okresie młodości, lecz i później, gdy stał się sławny.
W latach 1898—1899 Amundsen brał udział w belgijskiej
wyprawie na Antarktydę. Na parowcu „Belgica“ przeżył wówczas zimę, w czasie której żywność przeznaczona dla 4 osób musiała wystarczyć dla 18-osobowej załogi. Amundsen umiał wyciągnąć wnioski z cudzych i własnych doświadczeń. Wszystkie jego następne, już samodzielne wyprawy były skrupulatnie przygotowywane, przemyślane i świetnie zorganizowane. Pierwszą wyprawę Amundsen parokrotnie odkładał z braku pieniędzy. Wreszcie w 1903 r. uparty Norweg na małym, zaledwie 47-tonowym jachcie „Gjoa“ wypłynął z Oslo z zamiarem zaatakowania przejścia północno-zachodniego.
Początkowo jacht płynął śladem wyprawy Franklina: wzdłuż zachodnich brzegów Grenlandii i dalej na zachód przez Cieśninę Franklina, a stamtąd na południe ku brzegom stałego lądu. Nawet pierw
szy postój zimowy Amundsen wybrał prawie w tym samym miejscu, w którym zimowała wyprawa Franklina. Dalej już jednak trasa Amundsena odbiegła od trasy jego poprzedników. Jacht płynąc wzdłuż wybrzeży kanadyjskich dosłownie przeciskał się wąskimi cieśninami wśród setek małych wysp. Wyprawa Amundsena spędziła dwie zimy w lodach północy. W czasie jednego zimowiska Norwegowie zetknęli się z Eskimosami, którzy nigdy jeszcze nie widzieli białych ludzi. Eskimosi przynieśli w zamian za otrzymaną żywność piękne stro
je ze skór i ozdoby z kośd, które wzbudziły podziw uczestników wyprawy.
Latem 1906 r. ekspedycja spotkała łodzie żaglowe wielo- rybników z Alaski, a w miesiąc później „Gjoa" wypłynęła przez Cieśninę Beringa na wody Oceanu Spokojnego. Amundsen pokonał przejście północno-za- chodnie.
Zachęcony powodzeniem; zaczął przygotowywać drugą wyprawę, tym razem do Bieguna Północnego. Amundsen zamierzał powtórzyć próbę Nansena, to znaczy dać się unieść przez lody, a następnie ostatni odcinek drogi do bieguna przebyć pieszo lub saniami zaprzężonymi w psy. Najodpowiedniejszym okrętem do tego celu wydawał mu się stary „Fram“, na którym swego czasu podróżował Nansen. Po długich staraniach zdobył Amundsen ten statek i latem 1909 r. wyruszył na podbój Bieguna Północnego. W czasie podróży już na wodach Atlantyku nadeszła wiadomość, że Amerykanin Robert Peary dotarł do Bieguna Północnego. Amundsen błyskawicznie zmienił swój plan i skierował „Frama“ na południe.
Dopiero na Maderze uparty Norweg zakomunikował zało
&
dze, że ma zamiar zdobyć Biegun Południowy. Umiał chyba Amundsen zdobywać szacunek i zaufanie' współtowarzyszy, skoro tą fantastyczną zmianę projektu uczestnicy wyprawy przyjęli entuzjastycznie. W Norwegii jednak nagła zmiana planów Amundsena zdziwiła opinię publiczną.
Ludzie byli zaskoczeni — pisał później Fridtjof Nansen — i nie wiedzieli, co o tym sądzić.
Płynąć do Bieguna Północnego przez Biegun Południowy... Niektórzy uznali to za wspaniałe, innym sprawa wydala się wątpliwa, jeszcze inni wołali, że to oburzające i nielojalne; byli nawet tacy, którzy domagali się, aby Amundsena zatrzymać. Żadna jednak z tych opinii do niego nie dotarła. Podążał raz obraną drogą, nie oglądając się poza siebie.
W połowie, stycznia 1910 r.
Norwegowie wysiedli na brzegu Antarktydy w odległości około 1400 kilometrów od bieguna. Od tej chwili rozpoczęło się metodyczne i planowe przygotowywanie marszu. Przez kilka miesięcy zakładano na trasie składy żywności. W śniegu i wichrze saniami rozwożono skrzynie z prowiantem, konstruowano szałasy i zatykano na nich wysokie wiechcie z chorągiewkami, widoczne z daleka drogowskazy. W ciągu lata 1910 r. zainstalowano cztery obozy żywnościowe w odległości mniej więcej 111 kilometrów od siebie. Zimę wyprawa spędziła w obozie wyjściowym na wybrzeżu.
Z nastaniem lata Amundsen wraz z częścią towarzyszy wyruszył na zdobycie bieguna. Droga wiodła przez wysokogórską barierę lodową. Trzeba było wspinać się do wysokości 3000 metrów i schodzić znowu w dół do 2000 metrów, nim wreszcie osiągnięto bezkresną śnieżną równinę. Założone latem obozy żywnościowe pomogły wędrowcom i zaprzęgom utrzymać dobrą formę fizyczną, a ta była konieczna, tym bardziej że równocześnie z Amundsenem wyruszył na podbój bieguna Anglik Robert Scott. Wyprawa wytężała więc wszy
stkie swe siły, by nie dać się wyprzedzić.
Na ostatnich kilkuset kilometrach od bieguna założono jeszcze kilka nowych składów żywności, zmniejszając ciężar sań. Pogoda, początkowo mroźna i wietrzna, zelżała z początkiem grudnia. Temperatury była „prawie letnia“, jak ją określał Amundsen, to znaczy wynosiła minus 18° C. Mimo dostatecznej ilości żywności i ciepłych ubrań, mróz dał się we znaki uczestnikom wyprawy.
Lewe strony naszych twarzy były jedną raną ropiejącą i na- biegłą krwią — pisał później Amundsen. — Wyglądaliśmy niczym najgorsi bandyci i za- walidrogi. Podczas dalszej podróży rany te były dla nas prawdziwym utrapieniem. Najlżejszy powiew wiatru wywoływał wrażenie, jak gdyby ktoś skrobał po twarzy tępym nożem...
Rankiem 15 grudnia powitała nas przepiękna pogoda, jakby stworzona do zdobycia bieguna. Coś mi się wydaje, że tego dnia szybciej niż zwykle zjedliśmy śniadanie i spiesznie wyszliśmy z namiotu... Od dziesiątej rano rozpoczęła się lekka bryza z południowego zachodu i niebo pokryło się chmurami... Przez warstwę chmur jednak raz -po
raz przeświecało słońce... Posuwaliśmy' się naprzód całkiem automatycznie, tak samo jak zwykle... O trzeciej po południu ze wszystkich sanek zabrzmiało jednocześnie: „Stój“... Jak wskazywały nasze koła pomiarowe, staliśmy na biegunie. Cel został osiągnięty.
Po trzydniowym pobycie na biegunie uczestnicy wyprawy ruszyli w drogę powrotną i 24 stycznia 1912 r. byli już w swej bazie wyjściowej. Racjonalnie rozmieszczone punkty żywnościowe pozwoliły na powrót wszystkich uczestników wyprawy, całych i zdrowych.
Zdobycie Bieguna Południowego nie przekreśliło uprzed
niego zamiaru zaciętego Norwega — dotarcia do Bieguna Północnego.
W 1919 r. Amundsen usiłował powtórzyć dawny rejs Nansena przez Ocean Północny Lodowaty. Ciężkie warunki klimatyczne spowodowały, że „Fram“ spędził w lodach trzy kolejne zimy, niewiele się posuwając naprzód. Wówczas dopiero Amundsen zrezygnował z dotarcia do Bieguna Północnego okrętem i zaczął myśleć
o osiągnięciu go drogą powietrzną.
Znowu upłynęło kilka lat żmudnych przygotowań. W maju 1925 r. Amundsen odleciał na hydropłanie z północnego
Svalbardu i wylądował o 220 kilometrów od bieguna. Dalszy lot ze względu na warunki atmosferyczne okazał się niemożliwy i trzeba było wracać do bazy.
Wszelkie jednak trudności i przeszkody były dla Amundsena najlepszym bodźcem do dalszych wysiłków. W rok później na sterowcu „Norge“ wystartował on znów ze Svalbar- du, przeleciał nareszcie nad Biegunem Północnym i w czterdzieści kilka godzin później wylądował na Alasce. W tej ostatniej wyprawie Amundsena brał
udział oficer włoski Umberto Nobile. W 1928 r. Nobile powtórzył lot, który zakończył się tragicznie. Sterowiec spadł na pola lodowe i z całego świata wyruszyły ekspedycje na ratunek rozbitkom. Pośpieszył również 56-letni Roald Amundsen. 18 czerwca 1928 r. odleciał z portu Tromsoe wraz z francuskim pilotem na hydroplanie „Latham“. Nadana w dwie godziny po odlocie depesza była ostatnim znakiem życia Roalda Amundsena. Zginął bohatersko, spiesząc na ratunek swego dawnego towarzysza.
x\ ie sportowa rywalizacja — mówił profesor Otto Schmidt
— nie imperialistyczne awantury, lecz dokładne zbadanie i wszechstronne opanowanie północnych krain — oto nasz cel.
Temu celowi torował drogę przez całe swe życie. Utalentowany naukowiec zdobył osiągnięcia w wielu dziedzinach: publikował prace z zakresu matematyki, astronomii, geofizyki. Docenturę uzyskał już w 1916 r., mając zaledwie 25 lat, a w 1923 r. objął, poza rozlicznymi pracami, kierownictwo katedry na Uniwersytecie Moskiewskim.
Badania Arktyki rozpoczął prof. Schmidt od uzupełnienia mapy Morza Karskiego, a tym samym otwarcia nawigacji w tej części Oceanu Lodowatego Północnego. Zadanie nie było łatwe. Morze Karskie, oblewające północne wybrzeża Syberii, jeszcze w latach dwudzie
stych naszego wieku było na mapach białą plamą. Przez 10 miesięcy w roku pokryte jest ono lodami i jedynie wąski pas przybrzeżny nadaje się latem do żeglugi.
W 1930 r. z Archangielska wyruszyła na parostatku „Sie- dow“ radziecka wyprawa naukowa dla zbadania prądów morskich i warunków nawigacji na Morzu Karskim. Wśród uczestników ekspedycji znajdowali się najwybitniejsi uczeni i doświadczeni badacze Arktyki, dowództwo wyprawy objął dyrektor Instytutu Arktycznego w Leningradzie, prof. Otto Schmidt. Dwumiesięczna podróż „Siedowa“, w czasie której statek okrążył od zachodu Nową Ziemię, dotarł do Ziemi Franciszka Józefa i Ziemi Północnej, uwieńczona została odkryciem nowej wyspy, którą nazwano Ziemią Siedowa. Położenie tej wyspy wyjaśniało
układ prądów na Morzu Karskim.
W dwa lata później prof. Schmidt poprowadził na lodo- łamaczu „Sibiriakow“ nową ekspedycję, której celem było przepłynięcie jednym rejsem wzdłuż północnych brzegów Europy i Azji.
28 lipca 1932 r. „Sibiriakow“ wypłynął z Archangielska. Podróż zapowiadała się pomyślnie. Przez długi czas morze było zupełnie wolne od lodów. Wyprawa osiągnęła 81° 28' szerokości północnej i po ciągle czystym morzu skręciła na południe na Morze Łaptiewych. Tutaj dopiero napotkano ciężkie do
przebycia zatory lodowe i „Sibiriakow“ popłynął ku ujściu Leny. Tam w porcie Tixi pobrano węgiel i posuwając się wzdłuż wybrzeży rozpoczęto dalszą podróż. Lody jednak coraz bardziej nacierały na statek i groziły zgnieceniem. 10 września, gdy minięto już ujście Ko~ łymy, nastąpiła pierwsza awaria: lody złamały dwa skrzydła w turbinie. Trzeba było podnieść tył statku o 3 metry w górę. Wszyscy członkowie wyprawy przenosili setki ton bagażu i węgla z tylnich do przednich pomieszczeń statku, by umożliwić reperację. Po 6 dniach „Sibiriakow“ z naprawioną śrubą naszył w dalszą drogę, po dwu dniach jednak zaledwie
0 kilkadziesiąt kilometrów od Cieśniny Beringa pękł wał korbowy. I tym razem znaleziono wyjście z tragicznej, sytuacji. Zmontowano prymitywne żagle
1 korzystając z pomyślnego wiatru „Sibiriakow“ powoli wpłynął na Ocean Spokojny. Po kilku dniach dalszej żeglugi spotkały go zawezwane telegraficznie z Władywostoku holowniki
i doprowadziły najpierw do Pietropawłowska na Kamczatce, a potem do Jokohamy, gdzie lodołamacz poddano gruntownemu remontowi. Po opłynięciu Azji i Europy dnia 7 marca
1933 r. „Sibiriakow“ wrócił do Murmańska.
Powodzenie wyprawy na lo- dołamaczu „Sibiriakow“ stało się bodźcem do podjęcia następnej próby przepłynięcia przejścia północno-wschodniego w jednym sezonie, tym razem jednak na normalnym statku transportowym lżejszej konstrukcji. Ponieważ wyprawa miała ponadto przeprowadzić badania naukowe, w skład jej uczestników weszli wybitni hydrografowie, geodeci i zoologowie. Zabrano również samolot, który miał dokonywać lotów
i zdjęć w czasie wyprawy. Naukowym kierownikiem ekspedy
cji ponownie został prof. Otto Schmidt.
Dnia 10 sierpnia wyprawa odpłynęła z Murmańska na statku „Czeluskin“. Pierwsze dni podróży przeszły pomyślnie, już jednak na Morzu Karskim gęste lody zatrzymały „Czeluskina“. Trzeba było zawezwać na pomoc lodołamacz „Krassin", aby wyprowadził statek z lodowych zatorów. W czasie dalszej podróży załoga „Czeluskina“ kilkakrotnie musiała uciekać się dó rozsadzania lodów dynamitem, by zapobiec całkowitemu uwięzieniu statku. Pogoda jednak była coraz gorsza i 19 września 1933 r. w od
ległości zaledwie 280 kilometrów od Cieśniny Beringa ..Czeluskin“ ostatecznie wmarzł w lody.
Rozpoczęły się wówczas miesiące dryfowania bezwolnego statku we wszystkich kierunkach. Wydawało się, że pomyślne prądy i wiatry przepchną pole lodowe z uwięzionym „Czeluskinem“ na Ocean Spokojny, gdy niespodziewana zmiana wiatrów cofnęła wyprawę z powrotem na zachód, sprzed samej Cieśniny Beringa.
Przez cały czas tej przymusowej wędrówki uczestnicy wyprawy prowadzili bez przerwy badania naukowe. 13 lutego „Czeluskin“ nie wytrzymał na- poru lodów i zaczął tonąć. Trzeba było natychmiast wysadzić na lód załogę i ratować, co się dało, z zapasów i ładunku. Z tonącego „Czeluskina“ zeszli jako ostatni: kapitan i prof. Otto Schmidt. Rozpoczęły się dni bytowania na krze lodowej w targanych wichrem namiotach, w warunkach, gdy każdej chwili mogły się rozewrzeć szczeliny, niosąc zgubę ludziom. Burze, śnieżyce, wichry szalejące nad obszarem, gdzie zatonął „Czeluskin“, utrudniały odnalezienie rozbitków i niemal uniemożliwiały niesienie im pomocy.
Tragedia 101 rozbitków na krze poruszyła nie tylko cały Związek Radziecki, lecz zelektryzowała cały świat. Rozbitków poszukiwali bezustannie nie tylko zaprawieni w lotach polarnych radzieccy lotnicy, lecz i piloci z innych krajów. Z Pietropawłowska i Władywo- stoku wyruszyły na pomoc lo- dołamacze. Rozpoczął się wyścig z czasem o życie, a trzeba było się spieszyć, bo kra zaczęła pękać. 5 marca pierwszy samolot wylądował w obozie czelu- skinowców i odleciał szczęśliwie zabierając 12 osób. Następnego już dnia krą, na której był obóz, pękła na dwoje, a — co najgorsza — gwałtowne zamiecie w ciągu miesiąca uniemożliwiły loty. Dopiero 7 kwietnia wylądował następny samolot, uszkodził jednak podwozie i musiał pozostać na krze. Warunki atmosferyczne poprawiły się wreszcie. W niezwykle trudnych i ryzykownych dla lotników warunkach rozpoczęła się ewakuacja obozu: 8 kwietnia — 5 osób, 10 kwietnia — 22 osoby, 11 kwietnia — 35 osób. Tego właśnie dnia zabrano z kry chorego na zapalenie płuc prof. Ottona Schmidta. Uczony zdecydowanie odmawiał opuszczenia obozu przed pozostałymi uczestnikami wyprawy.
Nieprzytomnego, w wysokiej gorączce uczonego odstawiono do szpitala amerykańskiego w Nome na Alasce.
13 kwietnia zakończono ewakuacją, a 14 kwietnia morze wchłonęło kry, na których stało obozowisko. Siedmiu lotnikom, którzy z narażeniem własnego życia kilkakrotnymi rajdami uratowali rozbitków, nadano zaszczytny tytuł „Bohatera Związku Radzieckiego“, odznaczono nim również prof. Schmidta i cztery osoby z załogi „Czeluskina“.
W następnych wyprawach prof. Schmidt ze względu na nadwerężone zdrowie nie brał już udziału, przygotowywał jednak i organizował wiele z nich. W 1937 r. był inicjatorem i organizatorem zainstalowanej na
Biegunie Północnym pierwszej stacji badawczej. „Stacja Biegun Północny 1“, znoszona na dryfującej krze w kierunku Grenlandii, prowadziła dokładne badania dna morskiego i nadawała przez swą radiostację codzienne komunikaty meteorologiczne. Prof. Schmidt zorganizował również w 1938 r. wyprawę, która zdejmowała uczestników „Stacji Biegun Północny 1“ z kry. W późniejszych latach śledził, jak powstawały kolejno stacje: „Biegun Północny 2“, „Biegun Północny 3“ i „Biegun Północny 4“, jak rysowały one i zmieniały mapę Oceanu Lodowatego Północnego, jak wreszcie północna droga morska, którą osobiście torował, stała się normalnym szlakiem komunikacyjnym uczęszczanym
przez liczne statki. Prof. Otto Schmidt zmarł w Moskwie w 1956 r.
* .
Znikły ostatnie wielkie białe plamy z mapy świata. Międzynarodowy Rok Geofizyczny pokrył Antarktydę siecią stacji badawczych. Rozdział odkryć geograficznych w księdze znajomości ziemi jest w zasadzie zamknięty. Pisali go nie tylko najsławniejsi odkrywcy. Na jego treść składa się również dorobek setek, a może i tysięcy podróżników i badaczy. Odkrycia ich ograniczały się często do skorygowania biegu jednej rzeki, prawidłowego wykreślenia jakiegoś odcinka wybrzeża czy nadania właściwego kierunku pasmu gór. Wypełniały one na mapie świata małą plamkę, taką, którą nieraz trzeba oglądać przez szkło powiększające. Bez tych prac jednak mapa świata świeciłaby rażącymi pustkami. I dzisiaj, przewracając karty atlasu geo
graficznego i przeglądając mapy, z których wyłania się wiernie odtworzony, we wszystkich szczegółach, obraz naszej ziemi, trudno rozstrzygnąć, czyja zasługa była większa: najsławniejszych, wykreślających zasadnicze liniej czy szeregowych nauki rozpracowujących szczegóły. To pewne, że jedni i drudzy poszerzyli naszą wiedzę o świecie.
Obok geografów, którzy stawiali słupy milowe znajomości naszego globu, nad tym samym dziełem pracowali: oceanografowie — badający głębie oceanów, geologowie — określający wiek ziemi i szukający ukrytych w jej wnętrzu kopalin, botanicy i zoologowie — poznający roślinność i faunę.
Pisali oni i piszą nadal pozostałe rozdziały ziemskiej księgi. Poznanie ziemi jest jednak tylko pierwszym krokiem do jej wykorzystania, do tego, by taka, jaka jest, lepiej i pełniej służyła człowiekowi. Droga do marzeń i odkryć jest otwarta.