Fleszar Mieczysław NAJSŁAWNIEJSI ODKRYWCY ŚWIATA

Fleszar Mieczysław

NAJSŁAWNIEJSI ODKRYWCY ŚWIATA



O gdybym posiadł cudem płaszcz skrzydlaty igdyby mógł w nieznane nleić mnie kraje, Nie oddałbym go za najdroższe szaty

Ni za królewskie gronostaje.

(J. W. GOETHE - „FAUST")


Któż z nas nie marzył o da­lekich podróżach! Komu nie śniły się odległe lądy i połud­niowe morza! Kto wreszcie nie pragnął odkrycia choćby niewielkiej, lecz nie znanej wyspy, postawienia stopy tam, gdzie jeszcze nikogo przed nim nie było!

Marzenia o podróżach są tak stare, jak stara jest ludzkość. Od samego początku naszej cy­wilizacji, od kiedy człowiek opanował słowo pisane, prze­wijają się one w najcelniej­szych i najpiękniejszych utwo­rach literatury, odzywają się do nas z jeszcze dawniejszych czasów echem podań i legend ludowych.

Jedną z najstarszych, a zara­zem z najpiękniejszych legend przekazanych nam przez mito­logię grecką jest historia Argo­nautów — 50 bohaterskich mło­dzieńców, którzy z Grecji wy­ruszyli na wyprawę po złote runo do odległej Kolchidy,

przeżywając wiele niezwykłych przygód. Jest to właściwie epo­peja podróżnicza, w której — obok wielu legend i podań ba­jecznych — zawarty jest opis całego znanego ówczesnym Gre­kom świata. Późniejsi history­cy, geografowie, znawcy litera­tury i obyczajów greckich wie­lokrotnie usiłowali odtworzyć legendarną trasę wędrówki Ar­gonautów. Wiele miejscowości udało się ustalić, co do innych istnieją mniej lub więcej uza­sadnione przypuszczenia. Tak więc wyprawa odpłynęła z nie istniejącego już dziś miasta Jolkos w południowej Tesalii na wyspę Lemnos, leżącą na Morzu Egejskim, a dalej wzdłuż wybrzeży Tracji przez Cieśninę Dardanelską, Bosfor na Morze Czarne, zwane przez Greków Pontus Euxinus, dopływając aż do bogatego i żyznego kraju zwanego Kolchidą. Jest to ta sama dzisiejsza Kolchida, nizin­na kraina, położona u stóp Kau­

kazu. przecięta doliną rzeki Rk>m. Naleiy do Gruzji i co prawda nie ma w niej złotego runa, lecz jest dziś bogatym krajem złotych cytryn i her­baty.

W powrotnej drodze burza zagnała okręt Argonautów aż do ujścia Dunaju. Z dalszych opisów można przypuszczać, że bohaterowie płynęli w górę Du­naju, a następnie jego dopły­wem Sawą, aż do miejsca, gdzie blisko już do wybrzeży Adriatyku. Na lądzie przeciąg­nięto okręt do morza za pomo­cą lin. Było to prawdopodob­nie w okolicach dzisiejszego portu jugosłowiańskiego — Rie- ka. Dalsza droga wiodła na po­łudnie, a następnie, zamiast na wschód ku Grecji, odchylała się na zachód ku Sycylii. Być mo­że, że Argonauci dopłynęli aż do Wysp Balearskich, być może, zahaczyli o północne wybrzeża Afryki. Trudno trasę tę ustalić z całą dokładnością. Jedno jest pewne: biegła ona poprzez ca­ły znany ówczesnym Grekom świat. Zamykał się on w środ­kowej części basenu Morza Śródziemnego i w basenie Mo­rza Czarnego, a obszary poło­żone na północ od Dunaju sta­nowiły jego ostateczne krańce ■— krainę wiecznej ciemności, gdzie mieszkały trzy stare, bez­

zębne i ślepe Mojry, przędzące nić losów ludzkich. Kiedy się to działo? Jak dawno żyli owi Grecy, dla których świat zamy­kał się w tak niewielkim odcin­ku Europy? Na to pytanie mity greckie nie dają odpowiedzi. W wyprawie Argonautów brali udział niemal wszyscy bohate­rowie licznych greckich podań: Herakles wraz z synem Hyla- sem, Tezeusz — królewicz ateń­ski, ten sam, który zabił Mino­taura na Krecie, Kastor i Pol- luks — dwaj nierozłączni przy­jaciele, Orfeusz — śpiewak na­tchniony, Asklepios i bohaterski Jazon, który dowodził wypra­wą.

I oto imiona niektórych z tych bohaterów odczytali ostatnio uczeni na tabliczkach znalezio­nych w ruinach pałacu króla Minosa w mieście Knossos na Krecie. Tabliczki te, będące jak gdyby biblioteką czy archiwum pałacu, pochodzą sprzed 3 000 lat. Być może, że w rezultacie dalszych badań Argonauci z mi­tycznych bohaterów staną się historycznymi podróżnikami z 3 tysiąclecia przed naszą erą.

Historycy, geografowie i ar­cheologowie interesują się rów­nież przygodami Odyseusza uwiecznionymi przez Homera. Trasę jego podróży wyznaczono z większą dokładnością niż tra-

sę Argonautów. Spod Troi, le­żącej na azjatyckim brzegu Dardaneli, nazywanych przez ówczesnych Greków Hellespon- tem, burza wyrzuciła Odysa w kraj Kirenów na wybrze­żu Tracji. Stamtąd po długiej wędrówce przybył do kraju Lotofagów, który komentatorzy Homera umieszczają na wy­brzeżu północnej Afryki, na granicy Tunisu i Libii. Kolejne przygody Odysa rozgrywają się wokół Sycylii i południowych brzegów Italii. Tak więc kraj cyklopów miał się znajdować na Sycylii, koło dzisiejszych Sy- rakuz; słynne: Scylla i Charyb­da — to Cieśnina Mesyńska, oddzielająca Sycylię od Półwy­spu Apenińskiego; wyspa, na której mieszkała czarodziejka Kirke — to słoneczna Capri,

a inna wyspa, na której nimfa Kalipso zatrzymała Odysa — to Malta.

Podróż Odysa łatwiej umiej­scowić w czasie niż wyprawę Argonautów. Pisał ją Homer na przełomie IX i VIII wieku przed naszą erą, a więc około 2 900 lat temu. Świat znany Grekom był wówczas mniej więcej taki sam, jaki znamy z legendy

0 Argonautach.

Dła Greków z epoki Home­ra ziemia była płaskim krę­giem zawieszonym nieruchomo w przestrzeni i oblanym wokoło oceanem. Za oceanem świat się właściwie kończył, była już tyl­ko rzeka Styks i zejście do krai­ny zmarłych — Hadesu. Co rano słońce wstawało z oceanu, przebiegało firmament niebieski

1 chowało się w nim wieczorem, po przeciwnej stronie nieba, by znów wychylić się na wschodzie następnego ranka. Na północy rozciągała się tajemnicza- kraina mroku, w której ginęły nawet zimne fale oceanu.

W tych warunkach dalekie podróże wymagały dużej odwa­gi. Każdy niebaczny podmuch wiatru, każde zboczenie ze zna­nych szlaków mogło znieść że­glarza na tajemniczy ocean, w nieznane, ku pewnej zgubie. Toteż Słupy Heraklesa — a tak zwał się dzisiejszy Gibraltar —

przez wiele wieków pozostawa­ły granicą, poza którą okręty greckie nie ważyły się wypły­wać. Zresztą i ówczesne okręty i trudem wytrzymywały dale­kie i ryzykowne wyprawy. Były to płytkie, długie, drewniane łodzie poruszane wiosłami, a ża­giel spełniał tylko rolę pomoc­niczą. Nadawały się one jedynie do żeglugi przybrzeżnej.

Przed ówczesnymi podróżni­kami piętrzyły się jeszcze liczne inne trudności: nie znano kom­pasu, nie wiedziano, jak obli­czyć położenie okrętu, nie było map. Toteż Grecy trzymali się wybrzeży Morza Śródziemnego i licznych wysp Morza Egej­skiego, nie zapuszczając się na ocean i nie podejmując wypraw w głąb pokrytego lasami, górzy­stego, groźnego i nieżyczliwie chłodnego lądu Europy.

| Grecy nie byli jednak jedy­nymi podróżnikami, którzy w starożytności pływali po Morzu Śródziemnym. Na jego wschod­nich, azjatyckich wybrzeżach, należących dziś do Syrii, Liba­nu i Izraela, mieszkali Fenicja­nie. Jeszcze w XII i X wieku przed naszą erą organizowali oni wyprawy po całym niemal Morzu Śródziemnym, zakładali kolonie handlowe na Cyprze i na Sycylii, docierali do Krymu i do Hiszpanii. Oni to wreszcie

założyli w północnej Afryce Kartaginę.

Nie znamy legend i podań fenickich. Nie wiemy, czy Fe­nicjanie odbywali podróże, na wzór bohaterów greckich. Wie­my natomiast, że horyzont geo­graficzny Fenicjan był nieco rozleglejszy niż horyzont geo­graficzny Greków. Prawdopo­dobnie już w IX wieku przed naszą erą wypływali oni poza Słupy Melkarta (fenicka na­zwa Gibraltaru) i dopływali aż do brzegów południowej Anglii, gdzie wydobywali cynę. Wyobrażenia Fenicjan o świe- cie nie mogły się wiele różnić od wyobrażeń sąsiadujących z nimi Babilończyków czy Gre­ków. A te były do siebie podob­ne. Według pojęć Babilończy­ków świat przedstawiał się jako okrągły ląd z górą Ararat po­środku, otoczony oceanem i na­

kryty kloszem nieba, po którym w dzień przesuwało się słońce, a nocą księżyc i gwiazdy. Grecy utrzymywali, że nocą słońce to­nie w oceanie, a Babilończycy, że przesuwa się ono w nocy ogromnym tunelem pod ziemią. Różnice te nie miały, oczywi- śęie, praktycznego znaczenia dla żeglarzy i podróżników przygo­towujących się do dalekich wy­praw.

A wyprawy te były różne. Jedne przynosiły korzyści całej ludzkości, wzbogacały jej wie­dzę, rozszerzały horyzont geo­graficzny, posuwały rozwój cy­wilizacji; inne okrywały chwałą lub bogactwem jednostki, nie przyczyniając się do wzbogace­nia wiedzy o świecie. Nieraz wielkie podróże odkrywcze przechodziły nie zauważone, a wyprawy nie mające znaczenia naukowego nabierały rozgłosu i były powszechnie znane dzięki literackim talentom ich uczest­ników.

Warto zaznaczyć, że najsław­niejsze podróże odkrywcze, któ­re uważamy dziś za kamienie milowe naszej wiedzy o świe­cie, podejmowane były w róż­nych celach. Niewielu było takich podróżników, jak np. Piteasz z Massilii (dzisiejsza Marsylia), a w nowszych cza­sach Aleksander Humboldt, Mi­

kołaj Przewalski czy Fridtjof Nansen, którzy świadomie dą­żyli do rozszerzenia horyzontu geograficznego lub rozwiązania konkretnych zagadnień nauko­wych.

Wśród tych, bez których nie możemy sobie wyobrazić postę­pu wiedzy geograficznej, byli i dowódcy wojskowi, jak np. Nearch czy Franciszek Bougain­ville, posłowie i dyplomaci, jak Giovanni da Pian del Carpine, Benedykt Polak, Wilhelm Ru­bryk (Ruysbroeck). Ich drobiaz­gowe raporty z odbytych misji i zwiedzanych krajów stały się później bezcennym źródłem wiedzy o świecie. Byli kupcy i żeglarze dążący jedynie do zbogacenia się, jak Marko Polo czy Krzysztof Kolumb. Byli awanturnicy na wielką skalę, jak Franciszek Drake, William Dampier czy Henryk Stanley. Byli wreszcie sportowcy dążący przez całe życie do jednego celu, jak Robert Peary. A jed­nak wszyscy oni różnili się od innych jakże licznych woj­skowych, dyplomatów, kup­ców, awanturników, sportow­ców i włóczęgów ową ciekawo­ścią świata, która kazała im widzieć lepiej i szerzej niż ko­mukolwiek innemu, a rzeczy widziane zapamiętać i opisać. Te właśnie cechy wprowadziły

ich w poczet wielkich odkryw­ców, sprawiły, że ich wyprawy uważamy dziś za kamienie mi­lowe naszej wiedzy o ziemi.

Droga, którą znaczyli, nie zawsze biegła równo i prosto, nie zawsze wytyczano ją rów­nomiernie; tak np. zaledwie kil­kanaście lat dzieliło dwa kolejne poselstwa wysłane w XIII w. z Europy do Wielkiego Chana

jedno kierowane przez Pian del Carpine, a drugie, nieco późniejsze, przez Wilhelma Ru­bryka. Oba poselstwa posuwały się niemal tą samą trasą, wi­działy te same kraje, a przecież oba zaliczamy dzisiaj do naj­większych osiągnięć odkryw­czych. Pian del Carpine, który pierwszy dotarł do Mongolii, zwrócił uwagę przede wszyst­kim na dwór Wielkiego Chana, ludzi zamieszkujących niezna­ne kraje, ich obyczaje i orga­nizację państwową. Wilhelm Rubryk zajął się zaś opisem zwiedzanych krajów, analizą i wyjaśnianiem zjawisk geogra­

ficznych. I dopiero obie wypra­wy łącznie pozostawiły nam pełny obraz zwiedzanych kra­jów.

Na drodze odkryć były też kamienie milowe, które znaczy­ły odwrót od przyjętych pojęć, cofnięcie się w rozwoju, jak np. praca podróżnika i kronikarza średniowiecznego Kosmasa In- dikopleustesa. Bez tej sylwetki obraz wiedzy o świecie byłby niepełny. Kosmas zaciążył na ówczesnym stanie wiedzy i pis­ma jego przez kilkaset lat kształtowały horyzont geogra­ficzny średniowiecza.

Kilkadziesiąt sylwetek naj­sławniejszych odkrywców świa­ta nie może dać pełnego obrazu rozwoju odkryć geograficznych. Dokonywał się on bowiem pracą i wysiłkiem wielu setek cier­pliwych, często zapomnianych, a nieraz i nieznanych badaczy i podróżników. Najsławniejsi — to jedynie ci, którzy, jak słupy milowe, znaczyli drogę pozna­nia świata. |

Nieznani odkrywcy

W VII stuleciu przed naszą erą na Bliskim Wschodzie goto­wało się jak w kotle. Państwa powstawały i ginęły jedne po drugich, a rozległe obszary przechodziły kolejno pod wła­dzę Asyrii, Medii i Egiptu. Wśród tych nieustannych zmian miasta fenickie utrzymały swą niezależność i znaczenie, a kup­cy feniccy wyprawiali okręty do odległych krajów.

W tym właśnie okresie fa­raon egipski Necho, bezpośred­nio niemal po wstąpieniu na tron w roku 605 przed naszą erą, podjął śmiały projekt po­nownego przekopania zasypa­nego od kilkuset lat kanału łą­czącego Nil z Morzem Czerwo­nym.

Było to zamierzenie niezwy­kle kosztowne. Przy budowie kanału zatrudniono około 200 tysięcy robotników. Wkrótce skarbiec faraona zaczął świecić pustkami, większość niewolni­

ków wyginęła w skwarze pu­styni, a wyrocznia przestrzegła faraona przed zgubnymi na­stępstwami budowy kanału. I wtedy Necho podjął drugą ryzykowną decyzję: zarządził przerwanie robót na kanale i wysłał doświadczonych że­glarzy fenickich, nakazując im, by wypłynęli z Morza Czer­wonego na Ocean Indyjski i po­wrócili do Egiptu od północy, to znaczy przez Morze Śród­ziemne. Innymi słowy, Necho zażądał od Fenicjan, by opłynęli Afrykę.

Może celem wyprawy miało być odkrycie legendarnej krai­ny Ofir, z której Salomon miał jakoby sprowadzać złoto na bu­dowę świątyni, może odkrycie nowych szlaków handlowych, a może dróg dla wojennych podbojów. Jakiekolwiek moty­wy kierowały decyzją faraona, ryzyko wyprawy było ogro­mne. Przecież nie wiedziano

wówczas, co jest na południu od Etiopii; legendy i podania zaś mówiły, że rozciąga się tam strefa wiecznego ognia i okręty, które się w nią dostaną, muszą ulec spaleniu; uważano, iż Libia (tak bowiem nazywano wów­czas całą Afrykę) łączy się na południu z innym wielkim lą­dem i że z Oceanu Indyjskiego nie można przepłynąć na Ocean Atlantycki.

Dla wyprawy fenickiej była to prawdziwa podróż w niezna­ne. Okręty, które wyruszyły na tę niezwykłą eskapadę, obsługi­wane były zaledwie przez 20 wioślarzy i zaopatrzone w jeden żagiel. Nie mogły też zabrać większej ilości wody i żywności. Toteż załadowano je w znacznej części zbożem, licząc na to, że z końcem zimy wyprawa za­trzyma się w dogodnym miejscu wybrzeża, rozbije obóz, wysieje pszenicę, przeczeka aż do zbio­rów i z nowymi zapasami wy­ruszy dalej. Przerwy w podróży były konieczne, bowiem posu­wanie się statku zależne było od wysiłku wioślarzy, a wysiłek ten był morderczy; przeciętny okres życia wioślarzy-niewolni- ków na fenickich okrętach wy­nosił zaledwie 2 do 3 lat. Przy­gotowania do wyprawy stały jednak przed wielką niewiado­mą. Przy legendach mówiących

o strefie żywego ognia gasły możliwości znalezienia wybrze­ża do siewu ziama, nie wiado­mo było nawet, czy w podróży uda się zdobyć jakąkolwiek żywność, a przede wszystkim, czy można będzie odnowić zapa­sy wody.

W 605 r. przed naszą erą okręty fenickie popłynęły Mo­rzem Czerwonym żeglując na południe. Przez pierwsze tygo­dnie wyprawa płynęła wzdłuż skalisto-piaszczystych wybrze­ży, a niezwykłe upały panujące na Morzu Czerwonym wyczer­pywały wioślarzy. Tak przepły­nęła ona cieśninę Bab-el-Man- deb, opłynęła Półwysep Soma- lijski i wypłynęła na wody Oceanu Indyjskiego. Tam do­piero chłodny monsun północ­no-wschodni popychał okręty wzdłuż wybrzeża porośniętego gęstymi lasami. Nie wiemy, gdzie Fenicjanie założyli pierw­szy obóz. Nie wiemy także, w jakich warunkach opłynęli po­łudniowy cypel Afryki, ani też, jakie trudności pokonywała za­łoga płynąc następnie setki ki­lometrów wzdłuż wybrzeży pu­styni Kalahari. Żeglarzom, któ­rych maleńkie okręty trzymały się przez cały czas brzegów, musiała Afryka wydać się chy­ba jakąś straszliwą ziemią, odgrodzoną od morza na całej

prawic długości łańcuchami gór­skimi. Pod koniec drugiego roku swej wyprawy Fenicjanie do­płynęli wreszcie do kraju Kanar w północno-zachodniej Afryce i, być może, zawadzili o Wyspy Kanaryjskie, znane niektórym ówczesnym żeglarzom fenickim jako Wyspy Szczęśliwe. W roku 602 wyprawa przepłynęła Mo­rze Śródziemne i zakończyła swą podróż w delcie Nilu. Nie wiemy, ilu żeglarzy powróciło do Egiptu, a ilu zmarło w dro­dze. Ci, którzy wrócili, przepły­nęli przeszło 30 tysięcy kilome­trów, widzieli za dnia słońce na północnej stronie nieba, a nocą nieznane konstelacje gwiazd, a wśród nich słynny Krzyż Po­łudnia. Do naszych czasów nie zachowało się żadne sprawozda­nie z tej podróży, dotrwała je­dynie lapidarna notatka w pis­mach wybitnego greckiego hi­storyka i geografa — Herodota. Przebywał on w Egipcie w 160 lat po powrocie wyprawy i ta­ką o niej zostawił w swych księgach wiadomość:

Jak się okazuje, Libia jest ze wszystkich stron otoczona wo­dą, z wyjątkiem tej części, któ­ra graniczy z Azją. Pierwszy tego dowiódł, o ile wiemy, fa­raon egipski Necho. Wstrzy­mawszy przekopanie kanału od Nilu do Zatoki Arabskiej, wy­

prawił on Fenicjan na statkach na morze z rozkazem, aby wró­cili żeglując przez Słupy Hera­klesa, dopóki nie wejdą na Mo­rze Północne i nie przybędą z powrotem do Egiptu. Fenicja­nie odpłynęli z Morza Erytrej- skiego i wpłynęli na Morze Po­łudniowe. Z nastaniem jesieni często przybijali do brzegu i gdziekolwiek lądowali — ob­siewali tam ziemię i czekali na żniwa; po zbiorach płynęli da­lej. W ten sposób podróż trwała dwa lata i dopiero na trzeci rok minęli oni Słupy Heraklesa i powrócili do Egiptu. Opowia­dali też, czemu ja nie daję wia­ry, a kto inny może by i uwie­rzył, że w czasie żeglugi dookoła Libii mieli Fenicjanie słońce z prawej strony. W ten sposób została Libia poznana po .raz pierwszy.

I to jest wszystko, co prze-

trwało do naszych czasów,

0 wyprawie Fenicjan dookoła Afryki. Zadziwiająco mało. Żad­nych opisów wybrzeży, roślin­ności i fauny, żadnych wiado­mości o ludności, z którą nie­wątpliwie Fenicjanie, lądując na kilka miesięcy dla siewów

1 żniw, musieli się stykać. Nie wiemy nawet, czy wszyscy, któ­rzy wypłynęli w tę daleką dro­gę, powrócili do domu. Herodot odnotował jedynie tę niewiary­godną dla siebie wiadomość

o „słońcu z prawej strony“, tzn.

o słońcu świecącym w północ­nej stronie nieba. Zjawisko na naszej półkuli istotnie niemoż­liwe. Nie wiedząc o kulistości ziemi, Herodot uznał informację tę za niewiarygodną. Dla nas jest ona najlepszym świadec­twem, że Fenicjanie żeglowali po morzach południowej półku­li i opłynęli Afrykę.

Im więcej czasu upływało od wyprawy, tym bardziej wiado­

mość o niej uważana była za zmyślenie i fantazję. Rychło też geografia grecka powróciła do bajecznych podań o południo­wym lądzie i o strefach wiecz­nego ognia. Kiedy zaś około 500 r. przed naszą erą inna wy­prawa fenicka pod wodzą króla Kartaginy — Hannona I — pod-' jęła próbę opłynięcia Afryki od strony zachodniej i zawróci­ła z drogi, rozsiewając wieści

o górach ogniowych i potokach ognia lejących się w morze, wiarogodność osiągnięcia ich poprzedników przekreślono na całe wieki. Jedno z najważniej­szych odkryć geograficznych

ustalenie kształtów Afry­ki i możności opłynięcia jej morzem — pozostało przez wiele wieków nie znane. Tak jak nie znani są nam do rfgiś dnia dzielni odkrywcy, którzy na swych prymitywnych okrę­tach opłynęli wielki konty­nent.

Do krańca Ziemi

Minęło niewiele więcej ponad 150 lat od czasu, gdy Fenicjanie opłynęli Afrykę, a świat staro­żytny zmienił swe oblicze. Znik­nęły potęgi Egiptu, Asyrii, Me- dii, Babilonu i Fenicji; wchło­nęło je potężne państwo per­skie, które wyparło z Azji ko­lonie greckie i zagrażało bez­ustannie miastom greckim na wyspach Morza Egejskiego i w Europie.

Grecy stracili swobodę ru­chów nie tylko na wschodzie. Od zachodniej części Morza Śródziemnego, od wyjścia na Ocean Atlantycki, oddzielała ich rosnąca coraz bardziej w si­ły Kartagina. Po podboju Feni­cji przez Persję Kartagina — dawna kolonia fenicka — uro­sła do znaczenia niezależnej metropolii. Podczas jednak gdy dawni Fenicjanie nie przeszka­dzali Grekom w ich wędrów­kach po Morzu Śródziemnym i zakładaniu coraz to nowych

osad i kolonii na całym jego wybrzeżu od Słupów Heraklesa aż do Hellespontu, to Kartagiń- czycy zazdrośni o swe wpływy, handel i zyski, wypierali Gre­ków z terenów, które uważali za swoją sferę wpływów. Tak więc w ciągu kilkudziesięciu lat zlikwidowali prawie wszystkie osady greckie w zachodniej czę­ści Morza Śródziemnego, na wybrzeżach dzisiejszej Francji, Hiszpanii i Algierii. Świat po­lityczny, a zarazem i horyzont geograficzny zamknął się dla Greków między Sycylią na za­chodzie a Persją na wschodzie. Z tego ogólnego zniszczenia ko­lonii greckich uratowała się tyl­ko jedyna Massilia (dzisiejsza Marsylia). Najsilniejsza i naj­większa z greckich osad, nie tylko odparła kilka ataków Kartagińczyków, lecz po kilku zwycięskich bitwach zapewniła swoim okrętom swobodę żeglu­gi po morzach opanowanych

ysi od' MHMuriata

KI;.

prze* Kartaginę. I oto w roku 325 przed, naszą erą Massilia wysłała dwu żeglarzy w dwie strony świata: Piteasza na za­chód, Eutymenesa na wschód. Celem ich wypraw miało być zbadanie i opisanie nieznanych ziem i krain. Z dwu wypraw tylko podróż Piteasza przynio­sła rezultaty.

Żeglując na swym niewiel­kim statku, podobnie jak i wszyscy jego poprzednicy, trzy­mał się Piteasz cały czas brze­gów Europy. Po przepłynięciu Gibraltaru opłynął znany Kar- tagińczykom Półwysep Pire- nejski, a następnie płynąc wzdłuż brzegów Francji dotarł do najdalej na zachód wysunię­tego cypla Bretanii. Do tego miejsca prowadził jeszcze szlak uczęszczany przez Kartagińczy- ków, dalej płynął już • Piteasz przez nie znane nikomu obsza­ry. Wzdłuż wybrzeży Norman­dii dopłynął do Cieśniny Kale- tańskiej i stwierdził, że oddziela ona od lądu wyspę, którą na­zwał Brytanią; nazwa ta, nieco zmieniona, zachowała się do na­szych czasów. Porzucając linię brzegową Europy popłynął Pi­teasz wzdłuż wschodnich brze­gów Wielkiej Brytanii, aż do jej północnych krańców. W cza­sie podróży musiał często lądo­wać, a nawet odbywać dłuż­

sze piesze wyprawy, pozostawił bowiem opisy życia Brytów. Za­stanowiło go między innymi ubóstwo mieszkańców północ­nych okręgów wyspy, , brak pszenicy oraz fakt, że wskutek chłodnego i dżdżystego klimatu przechowują oni zbiory w kry­tych stodołach.

Od północnego cypla Wielkiej Brytanii, który nazwał przyląd­kiem Orkas, wyruszył Piteasz w sześciodniową wędrówkę na północ otwartym morzem, aż przybił do ziemi, którą nazwał Thule. Nie rozstrzygając, czy jest to ląd stały, czy wyspa, stwierdził tylko, że leży ona na kole podbiegunowym. Trudno dziś zidentyfikować piteaszow- ską Thule, mogły nią być Wy­spy Szetlandzkie, mogła być Norwegia lub Islandia. Do dal­szej podróży na wątłym statku zniechęciły Piteasza mgły, zim­no i deszcze ze śniegiem. W swym opisie podróży nadał Piteasz tym zjawiskom klima­tycznym niezwykłe kształty.' Stwierdził mianowicie, że na dalekiej północy, oprócz ziemi Thule, nie ma ani ziemi, ani wody, ani powietrza, jest tyl­ko nie skonkretyzowany pu­meks, po którym nie można płynąć ani chodzić i którym nie można oddychać. Zawróciwszy na południe, popłynął tą samą

drogą aż do Cieśniny Kaletań- skiej, stamtąd zaś dalej na wschód wzdłuż wybrzeży Eu- . ropy. Dotarł do ujścia Re­nu, opisał wyspy leżące wzdłuż brzegu (Wyspy Fryzyjskie), wymienił plemiona germań­skie zamieszkujące te okoli­ce i wreszcie dopłynął do uj­ścia rzeki Tanais (Elba), końco­wego punktu swej podróży. Stamtąd bez przeszkód już i większych przygód wrócił do Massilii.

Piteasz podróżował w wa­runkach o wiele lepszych niż ^starożytni Fenicjanie. Od pra­wie stu lat rozpowszechniła się wśród Greków nauka o kulisto- ści Ziemi; co więcej, mieli już oni pojęcie o istnieniu zwrotni­ków i umieli — oczywiście w dużym przybliżeniu — wyzna­

czać szerokość geograficzną do­wolnych miejsc za pomocą gnomonu (zegar słoneczny z pionową wskazówką). Piteasz mógł więc poczynić liczne po­miary i obserwacje, które wzbo­gaciły mapę świata.

Była to największa podróż morska w starożytności. Piteasz przepłynął, licząc drogę w obie strony, ponad 12 tysięcy kilo­metrów, przy czym około 6 ty­sięcy kilometrów wzdłuż wy­brzeży wówczas nie znanych. Wyprawa odbiła się głośnym echem w ówczesnej Grecji, obu­dziła zainteresowanie filozofów, pisarzy, geografów. Pisali o niej Hekateusz z Miletu, ojciec współczesnej geografii — Era- tostenes, a w czasach nieco póź­niejszych — Strabon i Pliniusz. Dane Piteasza dotyczące poło-

żenią niektórych miejsc na wy­brzeżu Francji i Wielkiej Bry­tanii sprawdzał w czasie ich podboju Juliusz Cezar i w więk­szości wypadków okazały się one dokładne. Ten późny tryumf był jak gdyby rekompensatą za niedowierzanie, z jakim spotka­ły się relacje Piteasza u niektó­rych uczonych, jak np. u wy­bitnego geografa i filozofa Di- cearcha czy historyka Polibiu- sza. Powodem niedowierzania nie był bynajmniej ów dziwny pumeks, zajmujący miejsce po­wietrza, wody i lądu, lecz wiadomości o ziemi Thule, do­kładny opis szlaku północnego

i twierdzenie, że w ogóle może być jakiś ląd aż tak daleko na północy. Jak to się często zdarza, prawda okazała się bardziej nieprawdopodobna i wzbudziła więcej niewiary niż zmyślenie. K

Tym razem prawda jednak była zbyt oczywista, aby mogła być długo zapomniana. Piteasza uznano za odkrywcę Wielkiej Brytanii i Wysp Szetlandzkich.

I długo jeszcze, aż do czasu wy­praw Normanów w IX wieku naszej ery, pozostał on człowie­kiem, który na szlaku wypraw do krańca ziemi zawędrował najdalej na północ.

Podróż służbowa

W roku 334 przed naszą erą wojska macedońsko-greckie pod wodzą Aleksandra Macedoń­skiego przekroczyły Dardanele, rozpoczynając podbój rozległe­go państwa perskiego. Dziewięć lat trwały pochody Aleksandra, podczas których przemierzył on cały znany ówczesnym Bliski Wschód, od Pustyni Libijskiej aż po rzekę Indus. W sztabie Aleksandra, obok licznych geo­grafów i historyków greckich, znajdował się również młody żeglarz z Krety* imieniem Nearch. W czasie podbojów gro­madził on doświadczenie bojo­we, wiedzę o świecie i zdobywał zaufanie Aleksandra. Musiało ono być duże, skoro zarządza­jąc powrót po skończonej woj­nie, Aleksander powierzył do­wództwo nad znaczną częścią swej armii właśnie Nearchowi. Wraz z dowództwem spadły na Nearcha dodatkowe obowiązki. Miał on wracać do Babilonu

drogą morską i w czasie prze­jazdu zbadać dokładnie wybrze­ża, zatoki, poszukać i oznaczyć miejsca połowów pereł i ryb.

Aleksander Wielki nie ogra­niczał się bowiem jedynie do podbojów wojskowych. Chciał zorganizować państwo zwarte i silne, zapewnić mu dobre połączenia wewnętrzne i drogi handlowe. Potrzebna mu więc była dokładna znajomość ota­czających Persję mórz. Ta wła­śnie rola zwiadowcza przypadła Nearchowi i podległej mu flo­cie.

2 października 326 r. przed naszą erą flota Nearcha wypły­nęła z ujścia Indusu na Morze Arabskie. Pożegnanie było uro­czyste: Aleksander złożył Nep­tunowi bogate dary za szczęśli­wy przebieg wyprawy, a Nearch oddał siebie i flotę w opiekę Zeusowi Zwycięzcy.

Po kilkunastu dniach żeglugi wzdłuż dzisiejszego Pakistanu

Zachodniego burza nadweręży­ła wiolo okrętów. Trzeba było lądować w nieznanej Okolicy. Piechota grecka odpierała kil­kakrotnie ataki tubylców, za­nim ukończono remont statków. Dalej flota płynęła wzdłuż sła­bo zamieszkałych i nieurodzaj­nych wybrzeży. Nie wszędzie tubylcy odnosili się przyjaźnie do Greków; żywność i wodę trzeba było niejednokrotnie zdo­bywać siłą lub podstępem. Tak na przykład Nearch pozostawiał całą flotę na morzu, niewidocz­ną od brzegu, a sam na jednym tylko okręcie płynął do osady celem zakupu żywności. Gdy mieszkańcy łodziami przepra­wiali się do zakotwiczonego okrętu i rozpoczynali pertrak­tacje handlowe z załogą, reszta floty płynęła do brzegu, zajmo­wała i grabiła osadę. Łupy jed­nak były nieraz ubogie. W cza­sie jednej z takich wypraw zdobyto jedynie młode pędy palmowe i kilka starych wiel­błądów. Grecy coraz bardziej musieli ograniczać swe poży­wienie do ryb, krabów, a więc tego, co mogło dostarczyć im morze.

Przygody spotykały Greków nie tylko na lądzie, lecz i na mo­rzu. I tak pewnego razu żeglarze ujrzeli fontanny wody tryska­jące wokół okrętów. Było to

stado — nie znanych ówczes­nym Grekom — kaszalotów. Na rozkaz Nearcha cała flota przy dźwiękach trąb, dzwonków, bębnów i okrzyków bojowych zaatakowała nieznane potwory, które szybko skryły się w głębi wody.

W kilka dni po wypłynięciu na wody Zatoki Perskiej Nearch dowiedział się od mieszkańców wybrzeży, że o pięć dni drogi obozuje Aleksander ze swym wojskiem. Zatrzymał więc flo­tę i wraz ze swym adiutantem wyruszył piechotą do obozu Aleksandra. Po pięciu dniach przedzierania się przez niezna­ne, na wpół pustynne bezdroża wędrowcy dotarli wreszcie do kwatery królewskiej. Zmęczo­nych, okrytych kurzem, w po­dartych ubraniach, ledwo roz­poznano w obozie. Aleksander sądził, że cała jego flota prze­padła, toteż z radością przyjął wiadomość o pomyślnym prze­biegu podróży.

W dalszej drodze pokryte bujną roślinnością wybrzeża zachodniej Persji dostarczały żeglarzom żywności, a liczne, choć niewielkie strumyki za­opatrywały ich w wodę. Wre­szcie statki, prowadzone przez doświadczonych pilotów, wpły­nęły na wody Eufratu i po kil- kunastodniowej wędrówce do-

tarty do Babilonu. Podróż była skończona.

Flota pod dowództwem Ne- archa przepłynęła .ponad 3 ty­siące kilometrów przez wody i wzdłuż wybrzeży, które w przeważającej części były nie znane ówczesnym Grekom. Po­nadto Nearch był pierwszym Grekiem, który przywiózł wia­domości o odległych Indiach. Podróż służbowa dzielnego ad­mirała była więc równocześnie podróżą odkrywczą, rozszerza­jącą wiedzę o świecie. Szczegó­łowe i dokładne sprawozdanie z wyprawy, przedłożone po po­wrocie Aleksandrowi, utwier­dziło jego wysoką opinię o Ne- archu. Admirał pozostał na dworze królewskim w Babilo­nie jako jeden z najbliższych doradców, a w niespełna dwa lata otrzymał rozkaz, zorga­nizowania nowej wyprawy — tym razem dla zbadania wy­brzeży Półwyspu Arabskiego. Przedwczesna śmierć Alek­sandra w 323 roku przed na­

szą erą zniweczyła ten pro­jekt, a następcy wielkiego wo­dza nie umieli wykorzystać doświadczeń i wiedzy Nearcha. Zmarł on w zapomnieniu w 312 roku.

Myśl organizowania wypraw dla lepszego zbadania podbi­tych krajów czy gorzej zago­spodarowanych prowincji pa­dła jednak na podatny grunt. W ciągu następnych wieków świat znany przez Greków i Rzymian rozszerzał się powoli, lecz stale. Wiedza o nim nabie­rała cech nauki ścisłej. Nauczo­no się wyznaczać współrzędne geograficzne miejscowości, ry­sować coraz prawidłowsze ma­py, sporządzać dokładne opi­sy krajów i prowincji. A wiele szczegółów, uzupełnień i infor­macji zawdzięczano licznym urzędnikom ■ przemierzającym Imperium Rzymskie z krańca w kraniec w podróżach służbo­wych, które zapoczątkował ad­mirał Aleksandra Macedońskie­go — Nearch.

Bajarz średniowieczny

Upadek Cesarstwa Rzymskie­go spowodował całkowitą zmia­nę charakteru wypraw i podró­ży badawczych. Złożyło się na to wiele przyczyn. Podróże morskie, które tak rozszerzyły wiedzę starożytnych o świecie i stały się niemal tradycją lu­dów zamieszkałych w basenie Morza Śródziemnego — Feni­cjan, Greków czy Rzymian — były całkowicie obce narodom, które przyszły z głębi Azji, aby na gruzach Cesarstwa zbudo­wać własne państwa. Huno­wie, Awarowie, Gotowie, Ger­manowie czy Frankowie nie umieli nawet budować okrętów. Przybyli konno i pieszo z ogro­mnych obszarów śródlądowych, przynosząc z sobą tradycje i obyczaje pastersko-wojenne.

Wiedzy o świecie uczyli ich przeważnie księża i zakonnicy chrześcijańscy, dla których kul­tura rzymska z jej wysoko roz­winiętą nauką geografii pozo­

stała obca. Wczesne chrześci­jaństwo odrzucało i potępiało pogańskie nauki Rzymu i Gre­cji. Tak więc nowi zdobywcy Europy nie wiedzieli, że Ziemia jest okrągła, nie znali pomia­rów i badań dawniejszych astronomów, geografów i po­dróżników. Swe wyobrażenia

o świecie czerpali przeważnie z ksiąg Starego Testamentu, a skąpo zbierane wiadomości dopasowywali do wymagań Pi­sma świętego. Miejsce wypraw badawczych w nieznane kraje zajęły coraz częstsze pielgrzym­ki do Rzymu i do Ziemi Świę­tej, nie wnoszące jednak nic nowego do wiedzy o świecie. Większe podróże należały do wyjątków.

Takim właśnie wyjątkiem był żyjący w połowie VI wieku naszej ery mnich bizantyjski Kosmas, zwany Indikopleuste- sem, co znaczy: podróżujący po Indiach.

Młodzieńcze lata spędził Ko- smas w Bizancjum — stolicy Cesarstwa Wschodniorzymskie- go. Do tego największego i najbogatszego wówczas mia­sta napływali kupcy ze wszyst­kich krajów, a między innymi z odległych Indii i Chin. Od nich to zapewne zdobywał Ko- smas pierwsze wiadomości o da­lekim świecie. W opowiada­nych historiach wiele było fan­tazji i zmyśleń, obudziły one jednak w młodym bizan ty jeży­ku chęć podróży, chęć poznania odległych krain.

Załadowawszy więc swój skromny dobytek na konia, wy­ruszył Kosmas wraz z kara­waną kupiecką do Syrii i Egip­tu. Kraje te były prowincjami Cesarstwa, podróż więc nie na­stręczała większych trudności. Zaczęły się one dopiero w dro­

dze do górzystego i niedostęp-1 nego kraju Etiopów- Później I zawędrował Kosmas aż do I portów wschodnioafrykańskich, I ostatnich placówek, do jakich I docierali kupcy bizantyjscy. I

0 wiele częściej natomiast I przybijały tam statki z Indii I

1 Cejlonu. Na jednym z nich I odpłynął Kosmas do Indii. I W kraju tym przebywał dłuż­szy czas. Zwiedzał miasta por­towe, dotarł nawet do pięknej.' i żyznej wyspy Cejlon. Po po­wrocie wydał w 547 r. książkę pt. „Chrześcijańska topografia wszechświata“. Jest to jeden

z najciekawszych, a zarazem najsłynniejszych dokumentów epoki. Mnich średniowieczny, który sam przemierzył wiele- krain, doznał rozlicznych przy­gód i wrażeń, w książce swej pominął je, zajmując się fanta­stycznymi wywodami na temat kształtu Ziemi i jej miejsca we wszechświecie.

Ziemia — według Kosma- sa — ma kształt prostokąta, dwa razy dłuższego ze wschodu na zachód niż z północy na po­łudnie. Ze wszystkich stron ob­lewa ją ocean, wrzynający się w ląd czterema zatokami: od za­chodu Morze Śródziemne, od północy Morze Kaspijskie, od południa zaś Morze Czerwone i Zatoka Perska. Na północnej

krawędzi lądu wznosi się wy­soka góra, wokół której obra­cają się Słońce, Księżyc i gwia­zdy. Gdy Słońce chowa się za górę, następuje wówczas noc, gdy wyłania się spoza niej, jest dzień. Latem Słońce wznosi się wyżej, a zimą krąży niżej, stąd też latem dzień jest dłuż­szy, a zimą krótszy. Daleko za oceanem znajduje się raj. W ra­ju biorą początek cztery głów­ne rzeki ziemskie: Nil, Eufrat, Tygrys i Oxus (Amu-daria), przepływają one pod oceanem, a następnie wypływają na zie­mię. Całość tak pojętego świata obudowana jest ścianami z ce­gieł i pokryta beczkowatym sklepieniem ze szkła. Między ziemią a sklepieniem niebios znajduje się jeszcze jedna prze­groda ze szkła, tzw. firmament.

Nad firmamentem jest woda,“ a dopiero nad wodami mieszka Bóg.

Kosmas słyszał o kulistości Ziemi, a być może, nawet i czy­tał któreś z greckich dzieł, bo­wiem w pracy swej zwalczał teorię kulistości.

Dowodził on między innymi, że ludzie na drugiej półkuli musieliby chodzić głową na dół, że deszcz padałby na nich od dołu i że wreszcie w dzień sądu ostatecznego połowa ludzkości nie mogłaby dojrzeć Boga zstę­pującego z nieba na ziemię. Argumentacja Kosmasa prze­ciwko kulistości Ziemi zyskała wielką popularność i powtarza­na była przez wielu pisarzy średniowiecza.

Tak więc między widnokrę­giem geograficznym starożyt­

ności i średniowiecza wytwo­rzyła się przepaść. Miejsce co­raz bardziej zbliżonych do rze­czywistości opisów Ziemi zajęły znowu fantastyczne bajdy. Za­przestanie podróży, brak badań sprzyjały rozwojowi najbar­dziej nieprawdopodobnych hi­storii. Tak np. przez długie wieki utrzymywała się legenda

o tzw. Brandanie — mnichu irlandzkim. Wraz z towarzysza­mi tułał się on przez 7 lat po oceanie, aż po wielu przygo­dach dopłynął wreszcie do ,,Wyspy Świętych“ — czaro­dziejskiego kraju wszelkich bo­gactw i szczęśliwości. Po czter­dziestodniowej podróży po tym ziemskim raju anioł zawró­cił go z powrotem do ojczy­zny.

Szeroko rozpowszechniło się również wyobrażenie o świecie św. Bazylego. W swoich „Ho­miliach“ twierdził on, że Zie­mia znajduje się na dnie wszechświata, dowodząc, że

musiała spaść na dno, jako cięż­sza, podczas gdy lżejsze niebo musiało unieść się w górę. Gdy­by zebrać razem wszystkie le­gendy, podania, a także i „teo­rie naukowe“ dotyczące wyglą­du i kształtu Ziemi, rozpo­wszechnione w średniowieczu, utworzyłyby one obszerną księ­gę baśni, prawdziwy „bajarz średniowieczny“. Spisywali go najczęściej ludzie prości, mnisi i księża bez większego wy­kształcenia, znający niewiele więcej świata, niż go było w granicach opactwa czy posia­dłości książęcych, kopiści za­konni starannie zeskrobujący | pergaminów dzieła pisarzy greckich, aby jeszcze raz sko­piować jakieś podanie czy le­gendę.

Ten obszerny zbiór niedo­rzeczności otwiera i zajmuje w nim niejako honorowe miej­sce „Chrześcijańska topografia wszechświata“ Kosmasa Indi-- kopleustesa.

Plaki Północy

Mieszkańcy dalekiej Norwegii I trudem wydzierali skalistej ziemi pola uprawne; za to po­strzępiona linia brzegowa, licz­ne głęboko w ląd wrzynające się fiordy, tysiące przybrzeż­nych wysepek i nie zamar­zające przez cały rok morze stwarzały dogodne warunki dla rybołówstwa i rozwoju daleko­morskiej żeglugi. Zwyczaj i pra­wo zabraniały dzielić ciężkim trudem utrzymywane gospodar­stwa. Po śmierci ojca przecho­dziły one w całości na najstar­szego syna. Młodsi synowie, za­opatrzeni jeszcze za życia ojca w łódź czy ekwipunek rybacki, wyruszali na morze. Tak też gromadziły się całe flotylle, a załogi ich składały się z młod­szych synów rodzin, śmiałków i awanturników, chętnych przy­gód, zapuszczających się coraz dalej na morze w poszukiwaniu szczęścia i majątku.

Normanowie dokonali rewo­

lucji w żegludze morskiej, bu­dując statki nadające się do wypraw na otwartym oceanie. Były to niewielkie, najwyżej 100-tonowe żaglowce o 1 lub 2 masztach, o wydłużonych, ostrych konturach i, co naj­ważniejsze, z dużym wystają­cym kilem.

Począwszy od VIII wieku statki normandzkie stały się postrachem wybrzeży niemal całej Europy. Drużyny nor­mandzkie docierały do Przy­lądka Północnego, na Morze Śródziemne, na Sycylię i do Konstantynopola, zapuszczały się daleko na Atlantyk.

W roku 874 jedna z drużyn założyła pierwsze osiedle w Islandii, w miejscu, gdzie znaj­duje się riy.iś stolica kraju Rey­kjavik. Z biegiem czasu do Islandii napływali coraz to no­wi osadnicy i ludność jej wzro­sła do kilku tysięcy, a w końcu X wieku był to ludny i dobrze

zagospodarowany kraj. Miesz­kańcy Islandii zapuszczali się na swych okrętach daleko na zachód. Jedna z wypraw, która wypłynęła pod dowództwem Gunbjorna, rozgłosiła, że burze zagnały ich na jakąś zimną, nie­znaną, rozległą ziemię.

Około roku 980 do Islandii przybył jeszcze jeden osadnik. Był nim Eryk, zwany Rudym, zbiegły z Norwegii awanturnik i morderca. Niespokojny cha­rakter i burzliwy tryb życia pozbawiły go jednak wkrótce po raz drugi ojczyzny. W roku 983 został wygnany i z Islandii. Odważny pirat zebrał drużynę

podobnych sobie ludzi i wyru­szył na poszukiwanie zimnej ziemi, do której rzekomo miał dotrzeć Gunbjórn. Szczęście sprzyjało śmiałkowi. Po prze­płynięciu przeszło 1 000 kilo­metrów natrafił na nieznany ląd. Brzegi jego były wysokie, pokryte potężnymi lodowcami i, podobnie jak brzegi Norwegii, pocięte głębokimi fiordami. Zi­mne i śnieżne przestrzenie nie nadawały się jednak do zamie­szkania. Eryk skierował swój okręt na południe i po długiej podróży wzdłuż wybrzeży na­trafił wreszcie na rozległą rów­ninę, osłoniętą od wiatrów, po­

rośniętą świeżą, zieloną roślin­nością. Temu to krajowi — tak niespodziewanie kontrastujące­mu z otaczającą go pustynią lo­dową — nadał Eryk nazwę Grenlandii — Zielonego Kraju.

Nowo odkryta kraina wydała się wygodnym miejscem dla osiedlenia, toteż żeglarze zało­żyli tam niewielkie osiedle. Po trzech latach Eryk z wiadomo­ścią o nowym, całkowicie nie zaludnionym kraju powrócił do Islandii. Odkrycie doceniono, skoro wybaczono mu jego winy i zezwolono na werbunek osad­ników.

Kroniki islandzkie pomawia­ją Eryka, że przesadził w opisie przyjemności, jakie czekają osadników w nowo odkrytej ziemi. Trudno dziś sprawdzić, jak było, dość, że na Grenlan­dię odpłynęła razem z Erykiem cała flotylla. Mimo że część jej zginęła po drodze, do celu po­dróży dotarło około pięciuset osadników. Za nimi wkrótce zaczęli napływać inni. Nor­manowie szybko osiedlili się wzdłuż południowo-zachodnie­go wybrzeża Grenlandii, zakła­dając liczne osiedla i wioski.

W kilka lat po osiedleniu

X'

r

się pierwszych Normanów na Grenlandii statek wiozący z Islandii nowych osadników za­błądził i po kilku dniach dotarł do nieznanego, pagórkowatego lądu, porośniętego gęstym la­sem. Żeglarze skierowali stam­tąd okręty na północ i po kilku dniach dotarli szczęśliwie do Grenlandii.

Wiadomość o jeszcze innym nieznanym lądzie nie dawała spokoju synowi Eryka Rude­go — młodemu Leifowi, zwa­nemu Szczęśliwym. Szczególnie interesujące było to, że nie­

znany ląd był krajem lesistym, a na Grenlandii brak było zu­pełnie drzewa, co dawało się osadnikom mocno we znaki.

Wstępując więc w ślady swe­go ojca, Leif zebrał drużynę dzielnych żeglarzy i odpłynął na południe. Pogoda sprzyjała; po dłuższej podróży wyprawa dopłynęła do bezludnego, skali­stego wybrzeża i nazwała go Hellulandem — Krajem Skali­stym. Płynąc dalej na południe, Normanowie natrafili na znane im z opowiadań, gęsto zalesio­ne, pagórkowate wybrzeże i na­dali mu miano Marklandu — Kraju Lesistego.

W dalszej podróży żeglarze przybili do brzegu, gdzie obfi­cie rosło dzikie wino. Temu krajowi nadali z kolei nazwę Winlandu — Kraju Winnej La­torośli. Ze wszystkich nowo po­znanych wydał się on Norma­nom najlepszym. Tam więc zbudowali drewniane chaty, założyli niewielką osadę, w któ­rej przezimowali, i dopiero na­stępnego roku, z nastaniem wiosny, załadowawszy na okrę­ty odpowiednie ilości drzewa, powrócili do Grenlandii. Działo się to wszystko w roku 1000.

Później osadnicy z Grenlan­dii niejednokrotnie jeździli do Winlandu po drzewo. Nawiązali oni stosunki z plemieniem

Skrelingów zamieszkujących ten kraj, rozpoczęli z nimi han­del wymienny. Wkrótce jednak doszło do starć orężnych mię­dzy Normanami i Skrelingami. Normanowie, chociaż lepiej uzbrojeni, byli jednak o wiele mniej liczni, toteż musieli w końcu opuścić Winland.

Tyle mówią nam kroniki islandzkie. Dzisiaj wiemy już, że Helluland, Markland i Win­land — to wschodnie wybrzeża Ameryki Północnej i że Leif Szczęśliwy był pierwszym Eu­ropejczykiem, który tam dotarł, a nawet podjął próbę koloniza­cji tego kraju. Świadomość istnienia jakiegoś kraju na za­chód od Grenlandii istniała wśród Normanów tak długo, jak długo istniała ich kolonia w Grenlandii, to znaczy mniej więcej do końca XV stulecia. Później wskutek różnych oko­liczności łączność Grenlandii z Europą zaczęła się rwać. Kró­lowie duńscy, panujący nad Islandią, zabronili przejazdów do Grenlandii. Odbiło się to fatalnie na stanie gospodarki osad grenlandzkich zależnych

w znacznym stopniu od przy­wozu towarów z Islandii. Lud­ność normandzka Grenlandii, która w XIII wieku liczyła jesz­cze około 6 tysięcy mieszkań­ców, zaczęła się gwałtownie zmniejszać i wkrótce całkowi­cie zanikła.

Równocześnie zaginęła pa­mięć o pięknym i żyznym kraju Winland. Kroniki i sagi islandz­kie, opiewające dawnych boha­terów, żeglujących na zachód po dalekich morzach, nie były znane w Europie i nie mogły wywrzeć wpływu na żeglarzy portugalskich, hiszpańskich, an­gielskich 1 francuskich w epoce wielkich odkryć, kiedy statki wszystkich niemal narodów eu­ropejskich żeglowały ku Ame­ryce.

A gdy na początku XVI wie­ku pierwsi żeglarze europejscy wylądowali tam, gdzie niegdyś stały domostwa Normanów, na­wet nie przeszło im przez myśl, że 400 lat przed nimi byli tam na swych smukłych łodziach o wielkim żaglu Nor­manowie — wędrowne ptaki północy.

Wysłannik kalifa

W czasie, gdy Europa średnio­wieczna tonęła w mroku nie­wiedzy, na opanowanym przez Arabów Bliskim Wschodzie rozkwitały nauki, a wśród nich i geografia.

Posiadłości arabskie jeszcze w roku 630 ograniczały się do Półwyspu Arabskiego, a już w sto lat później obejmowały całą północną Afrykę, Hiszpanię, kraje Bliskiego i Środkowego Wschodu, aż po rzekę Indus i stoki Kaukazu. Religia maho- metańska nie narzucała Ara­bom żadnych rygorów krępują­cych rozwój myśli naukowej, a kalifowie bagdadzcy.— nomi­nalnie najwyżsi zwierzchnicy całego świata mahometańskie- go — dbali o rozwój nauki, wi­dząc w niej na równi z handlem źródło potęgi państwa.

Specjalną opieką kalifów cie­szyły się nauki o ziemi. Dokład­ny pomiar ziemi, szczegółowe poznanie wszystkich krajów,

zwyczajów ich mieszkańców, nawiązanie z nimi stosunków handlowych i kulturalnych uła­twiały podbój coraz to nowych ziem.

Toteż kalifowie bagdadzcy, a za ich przykładem kalifowie Kairu i Kordoby zakładali ob­serwatoria astronomiczne, pole­cali tłumaczyć na arabski pisma filozofów i uczonych greckich, a przede wszystkim popierali podróże i wyprawy do krain ościennych. Wysyłali oni liczne poselstwa, łożyli na koszty po­dróży odważniejszych podróż­ników, zachęcali kupców do wypraw handlowych, a co naj­ważniejsze — dbali o to, aby każda podróż została opisana, każda informacja wciągnięta do archiwów państwowych. Cie­kawsze rękopisy przepisywane były przez kopistów i podawa­no je do wiadomości publicznej w formie książkowej. Nie wszy­stko jednak dochowało się do

r\

ś

i

U

naszych czasów, a o wielu rę­kopisach wiemy jedynie z po­średnich relacji. Przetrwała między innymi praca zatytuło­wana „Złote błonia i kopalnie drogich kamieni“. Z niej to wy­łania się ku nam postać jednego z najsławniejszych podróżni­ków arabskich, żyjącego w X wieku, Abul Hassan Alego ben Husseina al Massudi Kodbeddi- na, zwanego potocznie Massu- dim.

Urodził się w Bagdadzie, tam spędził dzieciństwo, tam uczę­szczał do szkół, wyróżniając się wśród rówieśników zamiłowa­niem do geografii. Toteż bezpo­średnio po ukończeniu nauki udał się do Basry nad dolnym Eufratem, gdzie łatwiej mógł kontynuować studia geograficz­ne. Pierwszym źródłem, które

dostarczyło mu materiałów do kilkuletnich studiów, była bi­blioteka posiadająca bogatą ko­lekcję sprawozdań i opisów podróży. Drugim — częste i liczne rozmowy prowadzone z kupcami i podróżnymi, a tych nigdy nie brakło w ruchliwym, portowym mieście. Wiadomości zbierane od naocznych świad­ków coraz bardziej utwierdzały Massudiego w przekonaniu o brakach w sprawozdaniach pi­semnych i coraz bardziej roz­palały chęć poznania i zobacze­nia dalekiego świata. Podróż z Bagdadu do Basry, odbyta zapewne na płaskodennej, nie­wielkiej barce, sunącej po Eu­fracie, była jedynie pierwszym etapem, preludium do wielu następnych. Massudi marzył

0 podróży do Indii. Pociągał go ten odległy, bogaty i tajemni­czy kraj. Droga morska do Indii nie była jednak ani łatwa, ani bezpieczna. Statki arabskie nie nadawały się do wypraw po otwartym morzu. Jeszcze w po­łowie XIII wieku wybitny po­dróżnik wenecki — Marko Po­lo — tak je opisywał:

Okręty ich są bardzo liche

1 częśto toną; pochodzi to stąd, że nie są zbijane żelaznymi gwoźdźmi, budotoane są bo- wiem z drzewa twardego i kru­chego jak glina, i skoro tylko

gwóźdź się weń wbije, zostaje natychmiast wypchnięty i czę­sto się przy tym łamie. Okręty mają jeden maszt, jeden żagiel, jeden ster, a nie mają pokładu. Gdy je załadują, nakrywają skórami towary, a na tych to­warach skórą okrytych stawia­ją konie, które wiozą do Indii na sprzedaż... Dlatego niebez­piecznie jest na nich żeglować. I mówię wam, że wiele zatonę­ło, gdyż Morze Indyjskie często nawiedzają wielkie burze.

Massudi, nie chcąc ry2ykować zatonięcia, wybrał się do Indii drogą lądową. I ona nie była łatwa. Trzeba było przebyć przeszło 2 tysiące kilometrów. Droga wiodła przez pustynne wnętrze Wyżyny Irańskiej, kraj na wpół dziki, pozbawiony dróg i wody. Znaczną część podróży musiał Massudi odbywać pie­chotą, znosząc wytrwale głód i pragnienie.

Wreszcie dotarł do Indii, któ­re go oczarowały. Liczne świą­tynie bramańskie i budynki mieszkalne, wznoszone z kamie­nia, zaopatrzone w wodociągi i łazienki, wprawiały Massu- diego w zdumienie. Spotkania i rozmowy z uczonymi hindu­skimi potwierdziły jego opinię, że kolebka cywilizacji znajdo­wała się właśnie w tym kraju.

Do portów Indii przybijały

liczne statki handlowe z Jawy, Cejlonu i Chin. Były one lepiej wyekwipowane i dostosowane do podróży morskich od stat­ków arabskich. Na jednym z nich odbył Massudi następną podróż na Jawę i stamtąd do Chin.

W Chinach zwrócił uwagę na zabudowę miast całkowicie od­mienną od arabskiej. Dziwił go brak placu targowego — cen­tralnego rynku, zachwycały szerokie ulice biegnące nad ka­nałami i wysadzane drzewami.

Przybywając z kraju, gdzie daktyle stanowią główny skład­nik pożywienia, zanotował w Chinach brak palmy daktylo­wej jako dużą niedogodność życia w tym kraju.

Po dłuższym pobycie w Chi­nach Massudi znowu drogą morską {»wrócił do Indii, a stamtąd odpłynął ku wschod­nim wybrzeżom Afryki. Po zwiedzeniu Zanzibaru skiero­wał się do Omanu i zwiedził całe południowe wybrzeże Pół­wyspu Arabskiego oraz miasta Palestyny. Po dłuższym odpo­czynku wyruszył Massudi nad Morze Kaspijskie. Zwiedzając dokładnie jego południowe wy­brzeże, dotarł aż do Baku. Oglą­dał tam płonące źródła ropy naftowej i tak opisał swe wra­żenia:

W kraju źródeł naftowych znajduje się wulkan, stale wy­rzucający ogień. Płomień jego wznosi się tak wysoko, że od strony morza jest widoczny z odległości stu parsangów.

Z Baku, poprzez Armenię, Massudi zawędrował do pro­wincji Azji Mniejszej, należą­cych jeszcze wówczas do Ce­sarstwa Wschodniorzymskie- go. Jak na owe czasy Massudi

bił w swych podróżach rekordy szybkości w przenoszeniu się z kraju do kraju. Z Bizancjum przyjechał do Iraku, stamtąd do Syrii, żeby wkrótce znaleźć się w Egipcie, przemierzyć całą północną Afrykę, przeprawić się do Hiszpanii i znowu wylą­dować na wybrzeżu syryjskim. W ten sposób Massudi spędził w podróżach 28 lat. W 943 r. powrócił do Basry i rozpoczął spisywać swe podróże. Pierw­sze, najobszerniejsze opracowa­nie, zatytułowane „Wspomnie­nia ze swoich czasów“, nie do­chowało się do naszych dni. Zachowało się natomiast kilka egzemplarzy pracy „Złote bło­nia i kopalnie drogich kamieni“, będącej jak gdyby skróconym, popularnym wydaniem po­przedniej. Wreszcie pod koniec życia Massudi napisał jeszcze jedną pracę, w której w zwię­złej formie zawarł swe poglą­dy na filozofię, historię i geo­grafię. Zmarł w Kairze w ro­ku 957.

W imię Jehowy

W tym samym czasie, gdy w krajach arabskich tętniło ży­cie naukowe, gdy podróżnicy i kupcy przemierzali z krańca w kraniec rozległe posiadłości kalifów i zwiedzali kraje ościenne, a geografowie arab­scy rysowali coraz dokładniej­sze mapy świata, Europa za­chodnia i środkowa zamknęła się w kręgu zamków warow­nych, klasztorów i parafii. Z zapadającego nad nią mroku średniowiecza dochodził szczęk oręża dobywanego w walkach religijnych; wznosiły się dymy stosów, na których palono he­retyków, słychać było pieśni wędrujących biczowników.

W atmosferze krwawych walk, zbrojnych pochodów i krucjat, samowoli rycerstwa, rozbojów i grabieży narastała wzajemna wrogość między chrześcijanami i mahometana­mi; między poszczególnymi wyznaniami chrześcijańskimi

szerzyła się nietolerancja reli­gijna i rasowa. Siłą rzeczy mu­siała się ona odbić i odbijała na Żydach, narodzie bez ziemi, żyjącym w rozproszeniu w mia­stach południowej i zachodniej Europy oraz w krajach Bliskie­go i Środkowego Wschodu, wśród chrześcijan i wśród ma­hometan. I oto w tym okresie wzajemnej wrogości, gdy prze­śladowania i zakazy wypędzały Żydów na tułaczkę z jednego kraju do drugiego, zrodziła się myśl poznania i obliczenia roz­proszonego w świecie narodu żydowskiego.

Najsławniejszym podróżni­kiem żydowskim był żyjący w drugiej połowie XII wieku Beniamin z Tudeli, syn rabina z Saragossy. W 1160 r. wyru­szył on w podróż po świecie, do miejsc znanych i nieznanych. Chciał dotrzeć wszędzie tam, gdzie mieszkali jego współwy­znawcy, by ustalić ich liczbę.

Zamierzenie było poważne i dla jego realizacji Beniamin podró­żował 13 lat. Gdy w 1173 r. wrócił do rodzinnej Saragossy, miał za sobą przebyty szmat drogi, poznał wiele krajów i miast, a trasa jego wypraw ' prowadziła nie zawsze najpro­stszymi i najdogodniejszymi ścieżkami; wędrował Beniamin przez kraje chrześcijańskie i arabskie, często przekraczał granice zamknięte dla wędrow­ców, często groziły mu niebez­pieczeństwa. Była to podróż niezwykła, tak jak niezwykły był cel, który jej przyświecał.

Z Saragossy przez Katalonię udał się Beniamin do południo­wej Francji. Stamtąd po odwie­dzeniu kilku miast prowansal- skich skierował się do Włoch. Przemierzywszy Włochy z pół­nocy na południe, przeprawił się morzem do Grecji i rozpo­

czął żmudną wędrówkę po mia­stach i miasteczkach Półwy­spu Bałkańskiego, zanim dotarł wreszcie do Konstantynopola. Stolica Cesarstwa Wschodnie­go olśniła go swą wspaniałością, bogactwem dworu, a przede wszystkim zasięgiem stosun­ków handlowych.

Z Konstantynopola popłynął Beniamin morzem do Syrii, zwiedzając po drodze wyspy Rodos i Cypr, dalej udał się do Palestyny, gdzie gościł najdłu­żej. Nazwy miasteczek i nie­wielkich nawet wsi, a także miejsca upamiętnione w sta­rych legendach hebrajskich mnożą się na stronicach po­święconych Palestynie. Po zwiedzeniu Palestyny Benia­min przez Arabię i Mezopota­mię udał się do Persji. Bagdad

stolica kalifów — musiał silnie urzec wędrowca, bo pozo­stał tam na przeciąg trzech lat. Po tym nieco przedłużonym pobycie Beniamin spiesznie przez Arabię wyjechał do Egip­tu, stamtąd morzem na Sycylię, znowu przemierzył Włochy, tym razem i południa na pół­noc, i przez Alpy dotarł do Nie­miec.

Wydaje się, że nie zwiedzał on dokładniej tego kraju, lecz oparł się głównie na informa­cjach dostarczonych mu przez

kupców z miast nadreńskich. Wreszcie z powrotem przez po­łudniową Francję wrócił do domu.

Beniamin z Tudeli nie był geografem i nie silił się na na­pisanie dzieła geograficznego, starał się natomiast zamieścić w swej książce wszystko, co wiedział o zwiedzanym przez siebie kraju. Toteż w jego dzie­le znalazły się zarówno szcze­gółowe opisy miejsc zwiedza­nych, jak i wiadomości za­czerpnięte z drugiej, a nieraz i z dalszej ręki, jak wreszcie podania, legendy i baśnie odno­szące się do ciekawszych miejsc czy zdarzeń. Wartość więc po­szczególnych rozdziałów książki jest niejednakowa. Dotyczy to również i wiadomości o liczeb­ności Żydów. Dane z miejsco­wości, które zwiedzał Benia­min osobiście, wydają się być wiarygodne i nie przesadzone,

natomiast tam, gdzie oparł się on na cudzych opowiadaniach, wydają się one mniej wiary­godne. Tak np. podaje on liczbę Żydów w Samarkandzie równą 50 000 i taką samą liczbę dla Hamadanu, mniejszego miasta w Persji, i Cheibaru — niewiel­kiego miasta w Arabii.

Opis Beniamina jest również bardzo niekompletny. Brak np. w nim zupełnie wiadomości

o Polsce, Anglii i północnych Niemczech. Pominięta została, tak bliska Saragossy, stolica ka­lifatu — Kordoba. Mimo tych braków dzieło Beniamina z Tu­deli przez długie wieki było jednym z najważniejszych do­kumentów dla geografii roz­mieszczenia Żydów na świe- cie, a dzięki szczegółowym opi­som zwiedzanych miejscowo­ści służyło jako materiał in­formacyjny późniejszym geo­grafom.

Tryprawy krzyżowe wstrząs­nęły całą średniowieczną Euro­pą. Dziesiątki tysięcy rycerzy ze wszystkich prawie krajów dą­żyły do Palestyny, by odebrać Arabom miejsca związane z ży­ciem Chrystusa.

Hasło krzyżowców „Bóg tak chce“ poruszało serca i wolę prostych ludzi, lecz motorem wypraw był impuls ekonomicz­ny. Kupcy weneccy i genueń­scy dostarczali krzyżowcom okrętów i zbroi, a książęta wy­próżniali skarbce na wystawie­nie drużyn. Jedni i drudzy li­czyli, że gdy wojska krzyżow­ców opanują Palestynę i usianą Arabów — to otworzą się na­reszcie drogi handlowe na wschód, do Indii, Cejlonu i dalekich Chin. Drogocenne i pożądane towary, tkaniny jedwabne z Chin, korzenie i pachnidła z Indii, klejnoty i perły z wysp oceanu będą mogły bez przeszkód płynąć do

Europy i napełniać kasy prze­widujących kupców i skarbce książęce.

Krzyżowców zaczęły jednak po chwilowych zwycięstwach spotykać coraz cięższe klęski, a co najważniejsze, monopol Arabów na handel ze Wscho­dem nie został zachwiany. Trze­ba więc było szukać innego wyjścia.

Około połowy XIII wieku ry­cerze chrześcijańscy powraca­jący z Palestyny zaczęli przy­wozić wieści o nowej potędze budzącej się w .Azji, o niezna­nym i rozległym państwie Mon­gołów. Stolica władcy Mongo­łów — Wielkiego Chana — miała znajdować się gdzieś da­leko w głębi Azji, lecz wojska mongolskie docierały aż do gra­nic Syrii i Palestyny.

Wiadomości te zrodziły myśl zawarcia z Wielkim Chanem przymierza przeciwko Arabom. Wieści dochodzące z dalekiej

Mongolii mówiły również o cał­kowitej tolerancji religijnej pa­nującej w państwie Wielkiego Chana i budziły na dworze pa­pieskim nadzieje możliwości rozszerzenia chrystianizmu w dalekiej Azji. I oto papież Inno­centy IV zdecydował się wysłać w 1245 r. poselstwo do Wiel­kiego Chana.

Droga, jaką wyznaczono po­selstwu, przebiegała przez środ­kową i wschodnią Europę. Wy­słannicy winni byli udać się na Śląsk, stamtąd do Krakowa i następnie przez mało znane na zachodzie Europy księstwa ru­skie dotrzeć do posiadłości mon­golskich. Tak wybrana trasa przedstawiała podwójną ko­rzyść. Po pierwsze, pozwalała ona ominąć całkowicie posiadło­ści arabskie. Po drugie zaś, ze­brać wiadomości o państwie mongolskim, jeszcze przed wej­ściem w jego granice; do Rzymu bowiem doszły wieści, że od­działy Mongołów zapędziły się na Śląsk i pod Legnicą stoczyły bitwę z wojskami polskimi. Trzyosobowej delegacji, która jesienią 1245 r. wyruszyła z Lyonu w południowej Francji, przewodził zakonnik francisz­kański, Włoch, Giovanni da Pian del Carpine. Wczesną zimą tegoż roku poselstwo dotarło do

Wrocławia na dwór księcia ślą­skiego, Bolesława Rogatki.

Na Śląsku jeden z zakonni­ków ciężko się rozchorował i musiał zrezygnować z dalszej podróży. Do wyprawy przyłą­czył się więc brat Benedykt z wrocławskiego klasztoru fran­ciszkanów i odtąd znany jest on w historii jako Benedykt Polak.

Po krótkim pobycie na Śląsku poselstwo wyruszyło w dalszą drogę. Podróż zimą nie była łatwa dla starszego już Wło­cha, jakim był Pian del Car­pine, lecz instrukcje nagliły do pośpiechu i posłowie nie za­trzymywali się dłużej w mija­nych miastach. Po wjeżdzie w ziemie księstw ruskich posłowie naocznie sprawdzili to, co do tej pory słyszeli o zniszczeniach do­konanych przez najazd mongol­ski. Wsie i miasta leżały w zgliszczach. Coraz trudniej było znaleźć wyżywienie. Niejedno­krotnie wypadało nocować w szczerym polu, w jamach grze­banych w śniegu i ziemi. Wy­prawa stawała się coraz uciąż­liwsza.

Kiedy wreszcie dojechano do Kijowa, bogata i świetna nie­gdyś stolica Rusi przywitała gości milczeniem i czarnymi ki­kutami spalonych cerkwi. Od Kaniowa poselstwo zmniejszyło

się do dwu osób, trzeci zakonnik bowiem, brat Stefan z Czech, rozchorował się ciężko i pozo­stał w tym mieście. Od tej .pory brat Benedykt pełnił obowiązki sekretarza poselstwa. Po kilku dniach drogi za Kaniowem po­słowie natknęli się na pierwsze straże mongolskie i od tej chwi­li podróż zmieniła się rady­kalnie. Szybkonogie koniki ta­tarskie, zmieniane kilka razy dziennie, dniem i nocą nieusta­jącym galopem wiozły posłów w kierunku rezydencji wład­cy zachodniej części państwa mongolskiego, Batu-Chana. Po­śpieszna podróż niemal unie­możliwiała zakonnikom dokład­niejszą obserwację kraju, przez który przejeżdżali. Żałowali te­go gorąco, bowiem już za Do­nem wjechali w krainy, o któ­rych nic właściwie w ówczesnej Europie nie wiedziano. Przez zaśnieżone równiny i zamar­znięte rzeki dojechali posłowie do Saraju — zimowej rezyden­cji Batu-Chana, położonej w delcie Wołgi, niedaleko dzisiej­szego Astrachania. Pian del Carpine był prawdopodobnie pierwszym wędrowcem z za­chodniej Europy, który dotarł do brzegów Wołgi. Podróżni­ków szczególnie zafrapował wygląd siedziby mongolskiego władcy, liczne jurty, sposób ich

budowania i przewożenia. Pobyt w Saraju trwał zaledwie cztery dni. Batu-Chan po ceremonial­nym przyjęciu od posłów listu papieskiego czym prędzej wy­prawił ich w drogę do Karako­rum — stolicy Wielkiego Cha­na. Znowu tygodnie pośpiesznej jazdy rozstawnymi końmi pocz­towymi. Szlak wędrowców pro­wadził przez stepy nadwołżań- skie, wzdłuż brzegów Morza Aralskiego, a dalej biegiem rze­ki Syr Darii aż do pięknej, po­krytej bujną roślinnością Doli­ny Fergańskiej. Nadeszła wios- J na i piękne krajobrazy oczaro- wały podróżników.

Z Doliny Fergańskiej droga I wznosiła się; przeprawa przez i łańcuch Tien-szan odbyła się i przy śniegu i wichurze; podróż­nicy z ulgą powitali po drugiej stronie gór rozległe, kamieniste, pokryte skąpą krzaczastą roślin­nością stepy Mongolii. Wreszcie 22 lipca 1246 r. wjechali do Ka­rakorum. Przyczyny pośpiechu podróży wyjaśniły się natych­miast po przybyciu. Oto cała Mongolia przygotowywała się do uroczystej koronacji nowego Wielkiego Chana — Gujiiga. Batu-Chan pragnął, aby posło­wie papieża uczestniczyli w tej uroczystości, liczył, że widok całej potęgi mongolskiej, wojsk zgromadzonych na tę uroczy-

stość, licznych poselstw przy­byłych ze wszystkich krajów Azji wywrze odpowiednie wra­żenie na posłach i wpłynie na ich postawę w ewentualnych rozmowach i pertraktacjach. Batu-Chan liczył też i na to, że obecność na koronacji posłów papieża podniesie znacznie Gii- jiiga w oczach jego wasali zgro­madzonych na uroczystości. Po­słów przetrzymano w Karako­rum przeszło miesiąc. Uczestni­czyli oni w obchodach korona­cyjnych, złożyli Gujugowi przy­wiezione dary i wreszcie na uroczystej audiencji oddali list papieski. Wkrótce potem dorę­czono im odpowiedź Wielkiego Chana i wyprawiono w drogę powrotną. Miesięczny pobyt w stolicy Mongolii pozwolił na wiele ciekawych obserwacji.

Tak więc po raz pierwszy ze­tknęli się posłowie z Chińczy­kami, podziwiali wysoką jakość materiałów i innych wyrobów chińskich przywiezionych w da­rze dla Giijuga. Posłowie stwier­dzili również na dworze Wiel­kiego Chana obecność licznych rzemieślników rosyjskich. Zdu­miało ich całkowite równo­uprawnienie kobiet w życiu co­dziennym i ich udział w życiu publicznym.

Przez cały czas pobytu .w Ka­rakorum doskwierał jednak po­słom głód. Mongołowie, sami zadowalający się skromnymi posiłkami, wydawali się zapo­minać o potrzebach europej­skich zakonników, przywykłych do obfitego i urozmaiconego ja­dła.

Droga powrotna przebiegała

równie szybko, jak i droga do Karakorum. Znowu te same rozstawne konie pocztowe. Or­ganizacja poczty mongolskiej wywarła bardzo silne wrażenie na zakonnikach, bowiem w póź­niejszym sprawozdaniu sporzą­dzonym dla papieża poświęcili jej wiele miejsca.

W maju 1247 r. posłowie byli już w Saraju nad Wołgą, w czerwcu dotarli do Kijowa. Stamtąd zaś przez Polskę i po­łudniowe Niemcy wrócili do Francji, gdzie przebywał w tym czasie papież.

Giovanni da Pian del Carpine opisał następnie swe wrażenia z podróży w dziele pod tytułem „Historia Mongołów“. Benedykt poprzestał na ustnej relacji z wyprawy, spisanej następnie przez anonimowego sekretarza dworu papieskiego i włączonej do dzieła jego towarzysza po­dróży. Obaj zakonnicy, mimo że na ogół skrupulatni i prawdo­mówni, w opisach oglądanych krain nie ustrzegli się jednak od ogólnie wówczas przyjętych w Europie, bajecznych wyobra­żeń o mieszkańcach dalekiej

Azji. Stąd też w ich sprawozda­niu znalazły się i takie uwagi:

Dalej mieszkają Cinefalowie

0 psich głowach, Parazytowie, którzy mają usta tak małe, że nie mogą nimi jeść, tylko piją

1 odżywiają się parą z mięsa

i owoców.

Do istotnych zdobyczy geo­graficznych wyprawy należy zaliczyć to, że zaznajomiła ona Europę zachodnią z oryginal­nymi nazwami rzek wschodnio­europejskich i azjatyckich. Po raz pierwszy na mapach poja­wiły się nazwy: Don, a także Neper (Dniepr), Wołga i Jaik (Ural).

Obaj zakonnicy nie posiadali wykształcenia geograficznego, zajęci byli przede wszystkim politycznym celem swej misji, obserwacje ich dotyczyły głów­nie obyczajów i życia Mongo­łów oraz organizacji ich pań­stwa. Toteż wyprawa ich nie przyniosła rewelacyjnych rezul­tatów geograficznych, mimo to pierwszy wyłom w murze igno­rancji dzielącym Europę za­chodnią od Azji został doko­nany.

Poseł królewski

List, z jakim wrócili posłowie papiescy od Wielkiego Chana, był równie uprzejmy, jak i ogól­nikowy. Misja franciszkanów zakończyła się więc fiaskiem. Tymczasem sytuacja rycerzy zachodnioeuropejskich w Pale­stynie stawała się coraz kry- tyczniejsza. Jerozolima dostała się w ręce arabskie, a posiadło­ści krzyżowców ograniczały się do kilku nadmorskich miast, nieustannie atakowanych przez Saracenów. Toteż wiosną 1253 r. król francuski Ludwik IX,- przebywający wówczas w Pale­stynie, zdecydował wysłać do Wielkiego Chana ponownie po­selstwo z propozycją przymie­rza przeciwko muzułmanom. Misją tą obarczył król Fla- mandczyka, Wilhelma Rubryka. Pierwszy etap jego podróży przebiegał morzem: z palestyń­skiego portu Akka do Konstan­tynopola i stamtąd po krótkim postoju przez Morze Czarne do

portu Sołdaj (Sudak) na po­łudniowym wybrzeżu Krymu. Stąd już droga Rubryka prowa­dziła prawie że dokładnie po śladach Carpinego i Benedyk­ta Polaka. Dojechał więc on do stolicy Batu-Chana riad dolną Wołgą, a później przez stepy nadwołżańskie i stepy Środko­wej Azji dotarł do podnóża Tien-szan. Następnie przez Bra­mę Dżungarską dostał się do Mongolii i przybył wreszcie do Karakorum.

Podróż Rubryka, podobna w ogólnych zarysach do podróży jego poprzedników, w szczegó­łach była jednak bardzo od­mienna. Trwała ona dość długo. Mongołom nie zależało widać na szybkim dotarciu posła królew­skiego do stolicy, a i sam Ru­bryk korzystał z każdej okazji, by zatrzymać się, zwolnić po­chód i zebrać wiadomości o kra­ju, przez który przejeżdżał.

Tak więc wyruszając w drogę

z Sołdaju' do Saraju, miast je­chać konno jak wszyscy po­dróżni, zakupił kryty wóz za­przężony w cztery woły i na nim odbywał podróż. Uniknął w ten sposób wielokrotnego prze­ładowywania bagażu, lecz zużył dwa miesiące na podróż tam, gdzie zazwyczaj wystarczał je­den. Organizacja i zwyczaje dworu Batu-Chana tak zafrapo- wały Rubryka, że .pozostał na nim przez pięć tygodni, towa­rzysząc Chanowi w jego wę­drówce wzdłuż Wołgi. Dopiero po. tej wędrówce wyruszył da­lej na wschód. Toteż dotarł on do stolicy Wielkiego Chana do­piero na wiosnę 1255 r., a więc w dwa lata po wyruszeniu w podróż. Karakorum nie wywar­ło na bystrym Flamandczyku specjalnego wrażenia. Jurty nie wydały mu się większe niż w Saraju, a wały otaczające mia­sto — nienadzwyczajnej kon­strukcji. Uderzyły go jedynie rozmiary i bogactwo pałacu Wielkiego Chana. Z niebywałym natomiast zdumieniem stwier­dził, że obok świątyń buddyj­skich są tam meczety, a tak­że jeden kościół chrześcijański wschodniego obrządku. Tak da­leko posunięta tolerancja reli­gijna była nie do pojęcia dla przybysza ze średniowiecznej

Europy. Posła królewskiego za­interesowali również przebywa­jący w Karakorum Europejczy­cy. Był tam między nimi jubi­ler z Paryża — mistrz w swoim zawodzie, oraz wieśniaczka z Lotaryngii, którą przedziwne koleje losu zagnały aż do Kara­korum, gdzie poślubiła rosyj­skiego rzemieślnika. Tych ostat­nich zresztą było wielu w stoli­cy Wielkiego Chana.

Latem 1255 r. Wielki Chan wręczył Rubrykowi list do Lud­wika IX. W liście tym nie było mowy o pomocy, natomiast Chan nazwał w nim siebie „władcą świata“ i żądał od kró­la Francji złożenia mu hołdu

i przysięgi na wierność. Misja Rubryka zakończyła się więc niepowodzeniem, jak 1 posel­stwo papieskie. Po odebraniu listu opuścił on Karakorum

i udał się w drogę powrotną. Tym razem podróż jego prze­biegała nieco inaczej. Od Saraju nad Wołgą skręcił on na połud­nie i wzdłuż brzegów Morza Kaspijskiego doszedł aż do dzi­siejszego Azerbejdżanu. Stam­tąd, kierując się w górę rzek Kury i Araksu, przeciął górzy­stą Armenię, Azję Mniejszą, dotarł do Morza Śródziemnego

i dalszą drogę odbył już okrę­tem. Gdy wrócił do swego klasz­

toru, było już lato 1256 r., cała więc podróż zajęła mu przeszło trzy lata.

Wilhelm Rubryk nie był pier­wszym Europejczykiem, który dotarł do stolicy Wielkiego Cha­na, ani nawet pierwszym po­słem w oficjalnej misji. Był on jednak pierwszym, który do­starczył o zwiedzanych krajach szczegółowych informacji geo­graficznych, prostujących wiele ówczesnych błędnych pojęć. Tak np. stwierdził on, że rzeka Jaik (Ural) płynie w kierunku po­łudniowym, a następne napoty­kane przez niego rzeki płyną w kierunku północno-zachod­nim. Wyciągnął on z tego wnio­sek, który podał w swym spra­wozdaniu, że środek i wschód Azji zajmuje ogromna wyżyna. Dalej, stwierdził, że Morze Ka­spijskie — wbrew twierdzeniom żyjącego 1500 lat przed nim ad­

mirała greckiego, Patroklesa — nie jest zatoką Oceanu Pół­nocnego, lecz-morzem zamknię­tym ze wszystkich stron. Ru­bryk poczynił również wnikli­we obserwacje klimatu i opisał burze śnieżne, jakie nawiedzają nieraz stepy Azji Środkowej. W swym sprawozdaniu podał on również sporo zebranych wia­domości o Chinach, a także i o Syberii.

Nie wszystkie jednak wiado­mości przywiezione przez Ru­bryka przyjęli bez zastrzeżeń ówcześni geografowie. Tak np. nie uwierzono w jego relacje

o Morzu Kaspijskim. Autorytet Patroklesa długo jeszcze prze­ważał nad opisem skrupulatne­go Flamandczyka. Jeszcze w XVII wieku na niektórych ma­pach Europy Morze Kaspijskie było zaznaczane jako zatoka Oceanu Północnego.

Jegomość Milion”

Niepowodzenie dwu kolejnych poselstw do Wielkiego Chana nie zniechęciło jednak władców zachodniej Europy do szuka­nia kontaktów z rosnącym w si­łą światem mongolskim. Coraz częściej drogą na wschód podą­żali misjonarze i zakonnicy, wybierali się tam kupcy, rze­mieślnicy, a nieraz i zwykli awanturnicy.

W kilka lat po powrocie Wil­helma Rubryka z Mongolii dwaj kupcy weneccy posiadający bo­gate składy towarowe w Kon­stantynopolu postanowili roz­szerzyć swój handel na kra­je azjatyckie. Byli to bracia Mateusz i Mikołaj Polowie. W 1264 r. odpłynęli oni ze znaczną ilością towarów z Kon­stantynopola do Sołdaju na Krymie. Stamtąd, znanym już szlakiem, uczęszczanym przez wszystkich prawie wędrowców, dotarli do Saraju nad Wołgą

i dalej do Buchary.

W Bucharze, gdzie interesy ich rozwijały się pomyślnie, obaj Polowie zatrzymali się około 3 łat. Zachęceni przez jednego z wyższych urzędników mongolskich wyjechali następ­nie do Pekinu, gdzie rezydował Wielki Chan. Był nim wówczas Kubilaj, a matka jego pochodzi­ła z plemienia mongolskiego wyznającego chrystianizm jed­nego ze wschodnich obrządków. Kubilaj przyjął obu Polów życz­liwie, wypytując ich szczegóło­wo o sprawy Europy, a także

0 wiarę chrześcijańską, papie­stwo i organizację Kościoła.

Po dłuższym pobycie w Peki­nie Polowie wyjechali w podróż powrotną do Wenecji, wioząc z sobą list Kubilaja do papieża, w którym proponował on przy­słanie do Mongolii misjonarzy

1 uczonych chrześcijańskich dla ewentualnego nawrócenia Mon­gołów. Podróż powrotna trwała przeszło trzy lata. Tymczasem

zmarł papież, do którego list był adresowany, a na wybór następ­nego wypadło braciom czekać znowu trzy lata, aż wreszcie otrzymawszy listy i polecenia od nowo obranego papieża, wy­ruszyli w roku 1271 w powtór­ną wyprawę do Mongolii. W tej drugiej podróży wziął również udział 17-letni syn Mateusza — Marko Polo.

Tym razem niespodziewane okoliczności — walki wewnętrz­ne w państwie mongolskim — zmusiły podróżników do wybra­nia trudnej i nie uczęszczanej , do tej pory drogi. Wskazówki,

. jakie zostawił Marko Polo w swym „Opisaniu świata“, są

nader skąpe, jednak pozwalają one odtworzyć w przybliżeniu marszrutę wędrowców aż do Pe­kinu. Wiodła ona początkowo przez górzystą Armenię, Azer- bajdżan i przez półpustynne obszary środkowej Persji. Na­stępnie wędrowcy przecięli Af­ganistan, doszli do górnego bie­gu Amu Darii i przebijając się przez wznoszące się na po­nad 5000 metrów przełęcze Pamiru, przedostali się do Kasz- garii. Dalej droga ich wiodła zachowanym do dziś dnia szla­kiem komunikacyjnym przez miasta Jarkend i Chotan, skrę­cała w piaski pustyni Takla- Makan, przecinała pustynię Go- bi, Wielki Mur Chiński i wresz­cie od północy dochodziła do Pekinu.

Podróż przez wyżynne i gó­rzyste okręgi Azji Środkowej trwała w sumie 3 lata, toteż Marko Polo przybył na dwór Kubilaja już jako 20-letni, do­świadczony podróżnik. W czasie drogi nauczył się języków mon­golskiego i perskiego, a że był inteligentny i zdolny, toteż wy­warł jak najlepsze wrażenie na Wielkim Chanie, który wkrótce przyjął go do swej służby. Przez 17 lat jeździł Marko Polo po ca­łych prawie Chinach jako wy­słannik Wielkiego Chana, ob­serwując, co się działo w pro-

winęjach, badając stan gospo­darki i nastroje ludności, wy­konując wydane mu polecenia

i składając następnie dokładne sprawozdania z dokonywanych inspekcji.

I Imć Marko wywiązywał się doskonale z zadania — jak pi­sze sam w „Opisaniu świata“ —

i zawsze umiał powiedzieć mnó­stwo nowin i mnóstwo osobli­wości. Wszystkie bowiem spra­wy, które widział, i wszystko, z czym zetknął się, dobre czy złe, zapisywał, a potem po po­rządku opowiadał. To było po­wodem, że Imć Marko znał wię­cej spraw tej części świata niż ktokolwiek inny z ludzi żyją­cych na ziemi. A także w tę wiedzę wkładał więcej rozumu.

Chiny ówczesne były krajem zamożnym, o bardzo starej kul­turze, i świetnie rządzonym; wystarczy choćby przytoczyć opis Marka Polo odnośnie do utrzymywania dróg:

Musicie wiedzieć, że z miasta Kambałuk (Pekin) rozchodzą się liczne drogi do rozmaitych pro- . wincji. Wiedzcie, że wyjechaw­szy z Kambałuk przez wspo­mniane drogi, posłaniec Wiel­kiego Chana] przebywszy dwa­dzieścia pięć mil, znachodzi miejsce postoju, zwane w ich języku jamb, to znaczy po na­szemu stację zapasowych koni.

1 na każdym takim postoju zna- chodzą gońcy wielki i wspania­ły gmach, przeznaczony na gospodę dla nich. W owych gospodach są wspaniałe łoża, z jedumbnymi nakryciami, oraz wszystko, co może być wy­słańcom potrzebne. I dodam jeszcze, że na takim postoju znachodzą wysłańcy ponad czte­rysta koni. I tak co każde dwa­dzieścia pięć lub trzydzieści mil znajdują się takie postoje, jak mówię, i tak na wszystkich dro­

gach wiodących do prowincji,

o których wyżej była mowa.

Marko Polo podaje liczbę tych gospód na 10 tysięcy, a liczbę koni na ponad 200 ty­sięcy.

Wiedzieć musicie, że z rozka­zu Wielkiego Chana wzdłuż głównych gościńców sadzą drze­wa. Po obu stronach gościńca, co dwa kroki, każe sadzić drze­wa z gatunków, które rozrasta­ją się wielkie i wysokie... Czyni to, aby każdy drogą dobrze wi­dział, mógł odpocząć w cieniu

i nie zabłądził.

Bogactwa dworu Wielkiego Chana, skrupulatnie opisywane przez Marka Polo, były istotnie ogromne. Nic też dziwnego, że na kartach „Opisania świata“ określenia „dziesięć tysięcy“, „sto tysięcy“, „milion“ są dość częste.

Po 17-letniej służbie u Ku- bilaja zatęsknił jednak Marko Polo za ojczyzną. Korzystając więc z tego, że Wielki Chan wysyłał narzeczoną do podle­głego sobie Ilchana — dzielnicy perskiej, uzyskał zgodę na przy­łączenie się do delegacji, a na­stępnie na powrót do Europy. Orszak wiozący chińską księż­niczkę, wraz z towarzyszącymi jej Markiem i dwoma starszymi Polami, udał się do Persji mo­rzem, dookoła Azji. Ta długa,

przeszło dwa lata trwająca po­dróż,' w czasie której okręty bardzc> często zatrzymywały się w portach Chin południowych, Jawy, Sumatry, Indii i Cejlonu, dała Markowi okazję do pozna­nia mijanych po drodze krajów. Bystry obserwator, wprawiony w długoletniej służbie u Wiel­kiego Chana, skrupulatnie no­tował wrażenia ze zwiedzanych krain, zwyczaje ludności i cie­kawsze legendy. Zawsze jednak zwracał uwagę na bogactwa, tak więc np. o Jawie pisał: Wyspa ta odznacza się wiel­kim bogactwem. Mają tam pieprz, gałkę muszkatołową, nard, gałgant, kubebe i goździ­ki oraz wszelkie inne drogocen­ne ■ korzenie, jakie tylko na świecie znaleźć można. Na wy­spie tej znajdują się takie skar­by, że nikt na świecie opisać ich

i opowiedzieć nie zdoła.

. A dalej:

Ziota mają pod dostatkiem, tak wiele, że nie uwierzy w to nikt, kto nie widział.

I rzeczywiście opowiadania Marka Polo o bogactwie krajów wschodnioazjatyckich spotkały się w Europie z niedowierza­niem. Marko Polo wrócił osta­tecznie do rodzinnej Wenecji w 1295 r. jako 41-letni męż­czyzna. W kilka miesięcy po powrocie, biorąc udział w po-

|l

tyczce morskiej, dostał się do niewoli genueńskiej. W ciągu krótkotrwałego zresztą pobytu w więzieniu podyktował on jednemu ze współtowarzyszy wspomnienia z pobytu w Chi­nach i Indiach, wydane wkrót­ce pod tytułem „Opisanie świata“.

Książka zyskała od razu ogromną popularność. Wzięcie u szerszej publiczności zapew­nił jej barwny styl, liczne baj­ki, legendy i opowieści. Uczeni

i geografowie znaleźli w niej sumienne opisy nie znanych im przedtem krain.

Marko Polo zwiedził, według

przekonania ówczesnych geo­grafów, prawie cały świat. Za­mieszkała ziemia kończyła się bowiem ich zdaniem na wscho­dnich wybrzeżach Chin, do któ­rych Marko Polo dotarł, i na wyspie Zipangu, jak nazywano wówczas Japonię, którą opisał. Dalej, podobnie jak na zachód od Europy, nie było już żad­nych lądów, tylko ocean.

Relacje Marka Polo spotkały się na ogół z uznaniem i wiarą u czytelników. Jedna tylko sprawa budziła ich ciągłe wąt­pliwości — to owe bajeczne bogactwa Wschodu. Przypisy­wano Markowi Polo przesadę;

twiśrdzono, że koloryzuje. Na­dano mu nawet żartobliwy przydomek „Jegomość Milion“, ą jego dom w Wenecji nazywa­no potocznie „Dwór Miliona“.

Nazwa ta nie była daleka od prawdy. Polowie przywieźli z

Chin znaczne bogactwa w klej­notach i drogich kamieniach. Zapewniły im one dostatni ży­wot w rodzinnym mieście. Mar­ko Polo zmarł w końcu 1323 r. jako bogaty i powszechnie sza­nowany obywatel wenecki.

Rekordzista świata

Od połowy XIII wieku szczę­śliwa gwiazda Arabów zaczęła gasnąć. Mongołowie odebrali im: Turkiestan, Persję, Mezo­potamię, wraz ze stolicą kali­fów Bagdadem, i zagrozili ich posiadłościom w Syrii i Pale­stynie. W Europie rycerstwo hiszpańskie wyparło Arabów z całego prawie Półwyspu Pi- renejskiego. Jedynie północna Afryka pozostawała w niepo­dzielnym władaniu Arabów, a francuskie próby podboju Tunisu i Egiptu skończyły się całkowitym fiaskiem. Opanowa­nie Chin przez Mongołów wy­trąciło Arabom monopol na po­średnictwo w handlu między Chinami i Europą, osłabiając ich gospodarczo.

Wraz ze zmierzchem poli­tycznym i gospodarczym nad­szedł zmierzch nauk. Miejsce odkrywczych badań coraz czę­ściej zajmowały kompilacje. Scholastyka religijna, podobnie

jak i w Europie, zaczynała za­stępować swobodną myśl nau­kową. Odnosiło się to także

i do geografii. W dziełach geograficznych XIII i XIV stu­lecia coraz więcej było dbałości

o ich zgodność | religijnymi wyobrażeniami, coraz więcej baśni | legend, a coraz mniej osiągnięć badawczych i odkryć. Każda lampa jednak, zanim zgaśnie, rozbłyska jaśniejszym płomieniem. Tak i w geografii arabskiej drugiej połowy XIV wieku zajaśniało świetnym bla­skiem nazwisko kupca berbe- ryjskiego Abu Abdulli Moha- meda ibn Battuty.

Ibn Battuta, urodzony w Tan- gerze w roku 1304, od młodości przeznaczony był przez rodzinę do zawodu kupieckiego. Toteż już w roku 1325 starzejący się ojciec wysłał 21-letniego syna do Aleksandrii w Egipcie dla załatwienia spraw bankowych

i handlowych.

Młody kandydat na kupca odbył całą drogą piechotą, zwie­dzając' wszystkie ciekawsze miasta Afryki północnej. I tak właśnie zakończyła się kariera kupiecka Ibn Battuty, a rozpo­częła się jedna z najbardziej malowniczych i niezwykłych karier podróżniczych. Nie wie­my, czy załatwił on w Aleksan­drii sprawy powierzone przez ojca, wiemy natomiast, że wró­cił do domu dopiero po 20 la­tach.

W Egipcie Ibn Battuta nie omieszkał popłynąć w górę Ni­lu, aż do pierwszej katarakty. Po powrocie wybrał się na wę­drówkę po miastach syryjskich, odwiedził Jerozolimę i Dama­szek, stamtąd wyjechał do Bag­dadu, Mossulu i innych miej­scowości nad Eufratem i Ty­grysem. Przyłączywszy się do karawany pobożnych pielgrzy­mów, pojechał do czczonych już wówczas w całym świecie arab­skim miast Arabii zachodniej: Medyny i Mekki. W Mekce po­został przez 2 lata. Co tam ro­bił, | czego żył, nie wiadomo. Późniejsze jego kroniki nie zawierają w tym względzie żadnych informacji. Wiadomo tylko, że często zmieniał zawo­dy, imając się najprzeróżniej­szych prac. Nie ulega wątpli­wości, że w czasie 2-letniego

pobytu w Mekce, dokąd corocz­nie ściągają tłumy Arabów z całego świata, mógł on zebrać od przybywających pielgrzy­mów wiele cennych informacji

0 odległych i nieznanych krai­nach. Może też pod wpływem tych wiadomości wyruszył w pierwszą wędrówkę do Arabii Szczęśliwej (Jemen). Stamtąd, dołączywszy się do jadących po kość słoniową kupców, wsiadł na okręt i popłynął wzdłuż wy­brzeży Afryki, aż do Mombasy, Zanzibaru i dalej aż do wybrze­ży Madagaskaru. Były to naj­dalsze krańce znanej ówcze­snym Arabom Afryki. Ibn Bat­tuta wolał widać nie ryzykować dalszej podróży i, znalazłszy ja­kiś inny okręt kupiecki, powró­cił do południowego Iranu. Wie­my, że przez jakiś czas prze­bywał na Wyspach Bahrein w Zatoce Perskiej, że mieszkał w perskim mieście Ormus, za­nim wreszcie wrócił do Egiptu.

1 tym razem jednak nie zagrzał tam dłużej miejsca. Przez zna­ną już sobieSyrię i Małą Azję dostał się do wybrzeży Morza Czarnego i tą samą drogą, ja­kiej używali przed nim kupcy arabscy, weneccy i genueńscy, tzn. przez Krym i stepy nad Morzem Azowskim, dotarł w roku 1333 do Saraju nad Woł­gą, stolicy Chana Złotej Ordy.

Możemy przypuszczać, że Ibn Battuta łączył zamiłowanie do wędrówek z przedsiębiorczością i że umiał sobie radzić w życiu.

W Saraju widzimy go bowiem jako zamożnego kupca, dyspo­nującego znaczną ilością towa­rów. Z tymi to towarami wyje­chał w górę Wołgi i dotarł aż do miasta Bołgar, leżącego w pobliżu dzisiejszego Kazania. Od dalszej wędrówki na północ powstrzymała Ibn Battutę — jak o tym pisał w swych kroni­kach — zarówno obawa przed nie znaną „Krainą mroku“, jak nazywano w owych czasach

północną Rosję i Syberię, lecz i przeświadczenie, że podróż ta nie przyniosłaby mu większych zysków. Po powrocie do Saraju Ibn Battuta przerzucił się na pewien czas do działalności dy­plomatycznej. Chan Złotej Ordy wysyłał właśnie poselstwo do Konstantynopola. Ibn Battuta, jako człowiek znający stosunki, pojechał z tym poselstwem w charakterze, jak byśmy to dziś powiedzieli, szefa protokołu. Wyjazd musiał się opłacić, bo­wiem po powrocie do Saraju Ibn Battuta załadował nowe partie towarów i szybkim mar-

I*— 60 I Bk _

szem wyruszył na południe, w 40 dni pokonał rozległe ste­py nadwołżańskie, pustynną wyżynę Ustiurt i dotarł do zamożnego miasta Gurgendż, a w 18 dni później do Samar- kandy. Spiesząc dalej i dalej na południe, przeszedł dolinę Arnu Darii, wysokie grzbiety Hindu­kuszu, wszedł w dorzecze środ­kowego Indusu i przez Pendżab dostał się wreszcie do Delhi, stolicy Sułtanatu Delhijskiego, obejmującego północne Indie. W Delhi Ibn Battuta zajmował się początkowo handlem. W nie­długim czasie jednak dostał się na dwór sułtana, pozyskał jego zaufanie i przez kilka lat pełnił w mieście obowiązki kadiego, to znaczy sędziego. Przechodząc któregoś dnia ulicami miasta spotkał dobrego swego znajo­mego z Tangeru. Musiało go to spotkanie rodaka w sercu Indii wzruszyć, gdyż nie zapomniał

0 nim i odnotował je później w swych kronikach. W roku 1342 sułtan, doceniając do­świadczenie życiowe i umiejęt­ności dyplomatyczne Ibn Battu- ty, wysłał go z poufną misją do Chin. Nie było jednak dane Ibn Battucie wypełnić powierzone­go mu zadania. Gdy przejeżdżał przez południowe Indie, napadli go bandyci, doszczętnie ograbili

1 pozostawili na łasce losu.

Przez kilka miesięcy tułał się po wsiach wzdłuż Wybrzeża Malabarskiego cierpiąc biedę. W niedługim jednak czasie uda­ło mu się wstąpić do służby muzułmańskiego władcy Wysp Maledywskich i fortuna znowu się do niego uśmiechnęła. Wy­korzystując nabyte w Delhi do­świadczenie, pełnił i tu obo­wiązki sędziego, a kiedy sa­kiewka wystarczająco mu się zaokrągliła, wyruszył w dalsze podróże. Kupieckie okręty wio­zły go do Cejlonu, na Taiwan i wreszcie do Pekinu. Po kilku­miesięcznym pobycie w stolicy Chin odezwała się w Ibn Battu­cie tęsknota za dawno nie wi­dzianą ojczyzną. Zwinął więc swe interesy, wsiadł na żaglo­wiec i zatrzymując się po dro­dze w portach tylko tyle, ile trzeba było dla zmiany okrętu, przybył wreszcie w 1349 r. do

Tangeru. Stamtąd, jak gdyby w poczuciu, że jeszcze nie do­syć krajów zwiedził, wyruszył natychmiast do Hiszpanii. Do­piero po powrocie z tej ostat­niej wyprawy zamierzał osiąść na stałe w ojczyźnie, wybiera­jąc w tym celu stołeczne mia­sto Fez.

Jednakże nie było mu jeszcze dane zaznać spokoju. W 1352 r. sułtan Maroka wyznaczył go jako przewodnika poselstwa, które wysyłał do miasta Tim­buktu w zachodniej Afryce. Ibn Battuta poprowadził więc po­selstwo, przecinając z północy na południe zachodnią Saharę, pozostał przez pewien czas w Timbuktu, żeglował po środko­wym biegu rzeki Niger i wresz­cie przez środkową Saharę po­wrócił w 1354 r. do Fezu. Prze­bywając w Timbuktu natknął się na młodszego brata spotka­nego niegdyś w Delhi przyja­ciela. To go zastanowiło, jak daleko po świecie rozeszli się

wyznawcy proroka, jeżeli ro­dzonych braci spotkać można na przeciwległych krańcach świata. Postanowił więc spisać wszystko, co widział, Allahowi na chwałę, a ludziom na po­żytek.

Książkę swoją Ibn Battuta pisał, a raczej dyktował pisa­rzowi z pamięci. A sądząc z licz­nych szczegółów w niej zawar­tych — pamięć miał fenome­nalną. W wiele lat po jego śmierci geografowie obliczyli, że przebył w swych licznych podróżach przeszło 120 tysięcy kilometrów. Był to ówczesny rekord światowy. Do tego „re­kordzisty“ uśmiechało się zaw­sze szczęście, a również bardzo liczne twarze żon. Ibn Battuta w każdej miejscowości zawierał związek małżeński i odjeżdża­jąc nigdy nie zapominał prawo­mocnie się rozwieść. Zmarł w Fezie w 1377 r., do końca życia ciesząc się łaskami fortuny i szacunkiem współobywateli.

Podrożnik mimo woli

Zmiany polityczne zachodzące w XIV i XV wieku na Bliskim Wschodzie utrudniały coraz bardziej kontakt Europy z od­ległymi krajami Azji. Turcja, która opanowała znaczną część krajów będących dawniej we władaniu Arabów, leżała jak nieprzebyta zapora na drodze | południowej i zachodniej Eu­ropy do Indii i Chin. Toteż wy­prawy kupców i misjonarzy do tych odległych i bogatych krajów wymagały coraz wię­cej przedsiębiorczości, odwagi i szczęścia.

W roku 1466 na dwór księcia moskiewskiego, Iwana III, przy­byli posłowie muzułmańskiego władcy, panującego nad za­chodnimi wybrzeżami Morza Kaspijskiego. Powrót posłów wykorzystała grupa kupców moskiewskich i bucharskich. Okazja bowiem była wyjątko­wa. Posłowie byli nietykalni

i kupcy liczyli na bezpieczne przebycie w ich orszaku stepów nadwołżańskich, zajętych wów­czas przez Tatarów. Jednym z tych kupców, którzy wraz z posłami załadowali się na statki płynące w dół Wołgi, był Afanasij Nikitin, rodem z Tweru.

Obliczenia kupców okazały się jednak zbyt optymistyczne. Tatarzy astrachańscy napadli statki w momencie, gdy te już wypływały z Wołgi na Morze Kaspijskie, zagrabili towary, zdziesiątkowali załogę, pozosta­wiając posłów i kupców na łasce losu. Afanasijowi Jiikiti- nowi udało się wraz z posłami i kilkoma innymi kupcami do­płynąć na jednym ze statków, który się cudem uratował z po­gromu, do brzegów Azerbajdża- nu. Sytuacja Rosjan nie była jednak do pozazdroszczenia. Ci, którzy stracili w tej podróży

własne towary, zostali bankru­tami, lecz mogli wrócić do oj­czyzny. Tym jednak, którzy wybrali się w podróż z cudzy­mi lub wziętymi na kredyt to­warami, groziło po powrocie

długoletnie więzienie lub nie­wola. Wśród tych ostatnich znajdował się właśnie i Nikitin.

Kto miał jeszcze coś na Rusi, ten ruszył na Ruś — zapisał on w swych notatkach — a ten,

|to miał tam coś na sumieniu, poszedł, dokąd oczy poniosą.

Oczy, a raczej nogi nosiły Afanasija Nikitina po obcych stronach przeż 6 lat, zanim po­wrócił do ojczyzny. Nie musia­ły to być łatwe lata dla czło­wieka, który w obcym kraju, nie znając języka, nie posiada­jąc żadnego majątku, usiłował nie tylko zarobić na życie, lecz także pokryć poniesione straty. Fortuna nie uśmiechała się do Nikitina, toteż imał się on naj­rozmaitszych zajęć, a znaczną część podróży odbywał pieszo, nie zawsze mając na konia czy muła. Nie spieszyło mu się też nigdzie i zatrzymywał się nie­raz w miastach po kilka mie­sięcy i dłużej. Podróżnik z przy­padku, nie dążył do określonego celu, lecz kierował się tam, gdzie spodziewał się znaleźć lepszy zarobek. Pierwszy rok swej wędrówki Nikitin spędził w Persji. Większą część tego czasu przebył na wybrzeżach Morza Kaspijskiego, a dopiero potem wybrał się w głąb kraju. W Persji też doszły go słuchy, że konie w Indiach są drogie i że można tam, zarobiwszy na nich, zakupić inne towary, od­powiednie dla Rosji. Kupił więc za wszystkie zaoszczędzone pie­niądze jednego ogiera; wsiadł

na okręt w największym ówcze­snym porcie Persji — Ormuzie, dołączając swego konia do ca­łego ładunku koni, i pożeglował przez Maskat w Arabii do por­tu Kambaj, znajdującego się w północno-zachodnich Indiach. Wiadomości o wysokiej cenie na konie okazały się jednak nieprawdziwe. Nie zrażony nie­powodzeniem, wybrał się Niki­tin na wędrówkę w głąb kraju, dochodząc aż do miasta Parwat, leżącego w dzisiejszym Hajde- rabadzie.

Przez cały czas swej wędrów­ki prowadził Nikitin zapiski. Zwięzłe, telegraficznym stylem prowadzone notatki świadczą

o zmyśle obserwacyjnym auto­ra. W czasie swych wędrówek trafiał Nikitin do miejscowości, gdzie nie było przed nim żadne­go Europejczyka. Notował wte­dy w zapiskach:

Gdziekolwiek się ruszę, po­dąża za mną tłum ludzi, podzi­wiają białego człowieka.

Równocześnie jednak i on podziwiał odmienne stroje i o- byczaje.

A książę ich nosi zawój na głowie, drugi zaś na biodrach; bojarowie mają ramiona i bio­dra spowite w tkaninę. Sługi książąt i bojarów mają opaski na biodrach, a tarczę i miecz

S Najsla--

od kry w* ' Mata

w rękach, inni za§ mają ko­pie. noie, szable, luki ze strza­łami, a wszyscy są nadzy, bosi i silni

Deszczowa pora letnia nie przypadła Nikitinowi do gustu: każdego dnia i nocy przez czte­ry miesiące wszędzie błoto i wo­da. Kiedy wędrowcowi powo­dziło się gorzej w interesach, ton notatek stawał się bardziej gorzki. Kiedy wreszcie dotarł do Indii środkowych i nadal nie mógł zrobić dobrego interfesu na swym ogierze, zanotował: Wszyscy ludzie są czarni i wszyscy są złodziejami, a ko­biety wszystkie są bezwstydne. Wszędzie pełno znachorstwa, złodziejstwa, kłamstwa i ziół, którymi trują swych panów. A cały ich towar jest hindostań- ski. Odpowiedniego dla ziemi rosyjskiej towaru nie ma.

Cierpiąc sam niedostatek po­trafił go Nikitin dostrzec i w zwiedzanym kraju. Nie zaśle­piały go, jak wielu innych po­dróżników, bogactwa pałaców książęcych: Wieśniacy byli bar­dzo biedni — zanotował w swej kronice — a bojarowie bogaci i wspaniali. Nosili ich w srebr­nych lektykach.

W 1472 r. Nikitin postanowił ostatecznie wrócić do Rosji.

Z Indii morzem odpłynął do Persji, zwiedzając po drodze zachodnie wybrzeża Arabii, a następnie przewędrował w poprzek Persję, Armenię i w październiku tegoż roku dotarł do Trapezuntu nad Morzem Czarnym. Do Krymu przypły­nął na genueńskim statku. Tu też kończą się jego notatki. Wrócił do kraju zniechęcony do podróży, równie niezamożny, jak wyjechał, doświadczywszy w drodze wielu przeciwności i zawodów.

Mnie oszukali psy bisurma- nie — kończy swe notatki. — Mówili o mnóstwie towarów, okazało się jednak, że nie ma niczego odpowiedniego dla na­szego kraju. Wszystek towar jest dobry tylko dla bisurmań- skiego kraju. Tani jest pieprz i barwniki. Niektórzy wożą to­war morzem, inni nie płacą zań podatków. Nam jednak nie po­zwolą oni przewieźć bez po­datków. A podatki są duże, a i rozbójników na morzu jest wielu.

Musiał Nikitin mocno nad­szarpnąć zdrowie w tych wszy­stkich włóczęgach. Nie starczy­ło mu już sił na dotarcie do Moskwy i zmarł po drodze w Smoleńsku. Towarzysze podró­

ży zabrali pozostałe po nim pa­piery i oddali je w kancelarii książęcej w Moskwie.

Afanasija Nikitina wędrów­ka za trzy morza“ — tak bo­wiem zatytułował notatki jakiś

pisarz piętnastowieczny, wcią­gając je do kronik — jest jed­nym z najciekawszych i naj- wiarygodniejszych opisów ów­czesnych Indii, jakie dochowały się do naszych czasów.

w końcu XIV wieku i w pier­wszych dziesiątkach lat wieku XV coraz trudniej było handlo­wać Europie zachodniej z In­diami i Chinami. Na przeszko­dzie stały: państwo Mameluków egipskich i narastająca potęga Turcji. Korzenie i pachnidła sprowadzane z dalekich krajów Azji stawały się coraz rzadsze w handlu, a im wyższe ceny za nie płacono, tym większe bu­dziły pożądanie w kantorach bogatych kupców i na dworach królewskich.

W tym właśnie czasie mała Portugalia, leżąca na zachodnim skraju Półwyspu Pirenejskiego, podjęła trudne i na pozór nie­wdzięczne zadanie rozbudowy swej floty. Do końca XIV wie­ku Ocean Atlantycki, który oblewa brzegi Portugalii, był jedną z najmniej uczęszcza­nych, najmniej wartościowych dróg wodnych. Można nim było dopłynąć do Francji, Anglii,

a najdalej już do Norwegii. Najważniejsze drogi handlowe prowadziły jednak przez Morze Śródziemne. Myśl znalezienia nowej drogi do Indii Oceanem Atlantyckim, dookoła Afryki, nie dawała spokoju jednemu | książąt portugalskich z pier­wszej połowy XV wieku — Henrykowi, zwanemu Żegla­rzem.

Przez blisko pół wieku kształcił on żeglarzy w założo­nej przez siebie szkole, wspie­rał rozwój budownictwa okrę­towego, rozsyłał agentów po całej Europie, by szukali sta­rych map i opisów geograficz­nych, pieczołowicie powiększał największe chyba w ówczesnej Europie archiwum kartogra­ficzne.

Wysiłki księcia Henryka i dworu portugalskiego poparli kupcy portugalscy. Książę ma­rzył o odkryciu nowej drogi do Indii, a kupcy spodziewali się

ogromnych zysków ze sprowa­dzanych | Indii korzeni. Toteż w licznych wyprawach okrę­tów portugalskich, zapuszczają­cych się coraz dalej na połud­nie, wzdłuż brzegów Afryki, obók żeglarzy, brali często udział i kupcy, a także różnego autoramentu awanturnicy go­niący za zyskiem.

Wyprawy portugalskie odby­wały się w warunkach o wiele lepszych niż podróże ich po­przedników. Posunęła się prze­de wszystkim technika budowy okrętów. Miejsce płaskoden­nych, poruszanych wiosłami ło­dzi, nadających się jedynie do żeglugi przybrzeżnej, zajęły korabie i korwety o okrągłym dnie, wysokich pokładach, trzech masztach, z licznym oża­glowaniem, nadające się do po­dróży po otwartym oceanie i mogące stawiać czoło burzom i sztormom. Kapitanowie po­sługiwali się już nie tylko kom­pasem i astrolabium, lecz mieli do dyspozycji dokładne mapy wybrzeży (oczywiście jedynie mórz zbadanych), tak zwane portulana.

A mimo tak znacznego po­stępu techniki i wiedzy żeglar­skiej odkrycie drogi do Indii nie było rzeczą łatwą. Wypra­wy portugalskie, które od roku 1415 zaczęły posuwać się na

%

południe wzdłuż brzegów Afry­ki, dotarły dopiero około 1460 r. do Złotego Wybrzeża. Po dro­dze odkryto i skolonizowano ko­lejno: Wyspy Kanaryjskie, Ma- derę, Wyspy Azorskie i Wyspy Zielonego Przylądka. Na po­łudniowym brzegu zachodniej Afryki natrafiono na złoto i za­łożono tam osady górnicze. Cią­gle jeszcze jednak spodziewane zyski z handlu korzeniami z Indii były kwestią przyszłości. Zastępowały je zyski otrzymy­wane ze sprzedaży wydobywa­nego złota i z coraz szerzej pro­wadzonego handlu Murzynami porywanymi z kolonizowanych wybrzeży Afryki i sprzedawa-

nymi kolonistom osiadłym na zdobytych uprzednio wyspach.

Jesienią 1481 r. król Portu­galii wysłał do Złotego Wy­brzeża flotyllę z większą liczbą osadników dla założenia tam kolonii. W wyprawie tej jed-- nym z okrętów dowodził 31- letni Bartłomiej Diaz. Była to,

0 ile wiemy, jego pierwsza większa wyprawa morska

1 pierwsze samodzielne dowódz­two. Po trzyletnim pobycie w świeżo założonej kolonii część okrętów pod dowództwem Die- go Cao pożeglowała dalej na południe. Bartłomiej Diaz nie znalazł się jednak w ich zało­dze, lecz wrócił do Lizbony. W roku 1486 powróciły również i wysłane na południe okręty. Udało im się przekroczyć rów­nik, odkryły ujście rzeki Kongo, a nawet usiłowały płynąć w gó­rę rzeki, wreszcie popłynęły dalej, wzdłuż wybrzeży, póki nie natknęły się na pustynię. Obawiając się, że może im za­braknąć wody i żywności, za­wróciły do Portugalii. Sprawo­zdanie z wyprawy wywołało entuzjazm w Lizbonie. Wyda­wało się wszystkim, że jeszcze tylko jeden krok, a droga do Indii stanie otworem. Toteż król zdecydował zorganizować następną wyprawę. Dowództwo

jej powierzono Bartłomiejowi Diazowi.

W sierpniu 1486 r. flotylla pod dowództwem Diaza, skła­dająca się z trzech niewielkich 50-tonowych okrętów i jednego statku z żywnością, wyruszyła na ocean.

Okręty płynęły zrazu dobrze znanym już szlakiem do Złote­go Wybrzeża, a stamtąd drogą odkrytą przed kilku laty przez Diego Cao, aż do granic pusty­ni. Stąd wypadło już płynąć wzdłuż brzegów nie znanych. Gdy flotylla dotarła wreszcie do południowych krańców pu­styni Kalahari, był już sty­czeń, a więc najgorętszy mie­siąc na półkuli południowej. Upał i brak wody dawały się mocno we znaki niewielkiej, zmęczonej długą drogą załodze. Na domiar złego zerwała się burza. Coraz bardziej wzmaga­jący się sztorm odegnał statki portugalskie na zachód od lądu, przy czym, co gorsza, zaginął gdzieś statek z żywnością. Wi­chry i szkwały rzucały małymi okręcikami jak piłkami, pędząc je po nieznanym oceanie. Kie­dy wreszcie burza ucichła, okręty nadwerężone, lecz całe znalazły się w środku niezna­nego bezkresu. Bartłomiej Diaz zdecydował wziąć kurs na

wschód, aby w ten sposób do­płynąć i powrotem do brzegów Afryki. Jednakże po kilku dniach pomyślnej żeglugi wi­dnokrąg nie uległ zmianie; ani śladu lądu na horyzoncie. Na domiar złego załoga zaczęła szemrać. Zdaniem żeglarzy okręty zgubiły drogę. Jeden tylko Diaz zdawał sobie z tego sprawę, że jeżeli nie napotkano lądu, płynąc na wschód, to dla­tego, że go tam nie było, gdyż opłynięto Afrykę od południa. A więc droga do Indii była i stała otworem. Przygnębiona załoga nie rozumiała zapewne swego dowódcy, nie rozumiała też, dlaczego dał on nagle roz­kaz skręcenia o 90° i wzięcia kursu prosto na północ. Wyli­czenia Diaza okazały się słusz­ne. Po trzech dniach podróży oczom żeglarzy ukazał się po­kryty zielonymi drzewami, gó­rzysty brzeg, ciągnący się z za­chodu na wschód. Gdy okręty podpłynęły do brzegy, maryna­rze dojrzeli stada bydła pod opieką pasterzy. Żeglarze, któ­rzy wysiedli na brzeg, stwier­dzili, że tubylcy mają skórę

o wiele jaśniejszą od Murzynów z zachodniej Afryki. Tak oto wyprawa dotarła do Przylądka Dobrej Nadziei, a Portugalczy­cy zobaczyli Hótentotów.

Diaz poczuł się zwycięzcą.

|

g

Oto droga do Indii stała przed nim i jego okrętami otworem. Zamieszkałe i pokryte bujną roślinnością wybrzeża zapew­niały wodę i żywność w dalszej podróży. Według wyliczeń Dia­za od Zanzibaru, gdzie były już osiedla arabskie, dzieliły wyprawę najwyżej dwa ty­godnie żeglugi, a stamtąd dal­sza już droga do Indii była podobna do utartego szlaku karawan.

Ale w tym właśnie momencie wyczerpana załoga zdecydowa­nie wypowiedziała Diazowi po­słuszeństwo. Diazowi nie star­czyło siły woli i charakteru, by buntującej się załodze narzucić swą decyzję. Po dramatycznych

i burzliwych naradach umiał wybłagać tylko jedno, niewiel­kie ustępstwo: załoga zgodziła się, aby jeszcze przez trzy dni żeglować na wschód wzdłuż brzegów i dopiero potem wró­cić do Portugalii. Każda godzi­na tej dodatkowej żeglugi po­twierdzała wyliczenia Diaza i równocześnie grzebała jego nadzieje. Brzeg Afryki cofał się coraz wyraźniej na wschód i na północ pokazując drogę otwar­tą do Indii. Kończył się rów­nież termin trzydniowej zwłoki udzielonej Diazowi przez załogę i trzeba było wracać wtedy, gdy był o krok od ostatecznego zwycięstwa.

W grudniu 1488 r. okręty wróciły do Lizbony. Król wy­słuchał łaskawie sprawozdania Diaza, nadał odkrytemu prze­

zeń przylądkowi nazwę Dobrej Nadziei dla upamiętnienia na­dziei, jaką wzbudziło w Portu­galii odkrycie drogi do Indii, i... następnej wyprawy już nie wysłał. Bartłomiej Diaz nie do­stał żadnej nagrody, popadł w niełaskę i nigdy już nie otrzy­mał dowództwa w flocie por­tugalskiej.

W roku 1497 był świadkiem, jak kto inny, korzystając z jego doświadczeń, zdobył ostatecznie drogę do Indii. W roku 1500 pozwolono mu wreszcie wypły­nąć na morze, jako kapitanowi niewielkiego okrętu, na wypra­wę pod innym dowódcą. Zginął w czasie burzy przy Przylądku Dobrej Nadziei, w miejscu, gdzie niegdyś odniósł najwięk­sze zwycięstwo i największą klęskę.

Bohater błędnych obliczeń

Spór o datę urodzenia Krzy­sztofa Kolumba trwał 400 lat! Największe autorytety nie mo­gły dojść do zgody w tej spra­wie i gdy jedni wskazywali na rok 1435, inni obstawali sta­nowczo przy 1456 roku, a jesz­cze inni utrzymywali, że był to rok 1446. Tak więc przez 400 lat spierano się o to, kto właści­wie w 1492 r. odkrył Amerykę: czy 36-letni mężczyzna w pełni sił, czy już starzejący się, scho­rowany 57-letni człowiek; czy umierając w 1506 r. był on już 71-letnim starcem, czy też 50- letnim mężczyzną, przedwcze­śnie postarzałym i wpędzonym do grobu licznymi przeciwno­ściami losu, krzywdami i nie­sprawiedliwościami. Spierano się również o miejsce jego uro­dzenia. Wprawdzie zawsze po­kazywano w Genui domek, w którym urodził się Krzysztof Kolumb, lecz nie przeszkadzało to wcale temu, że około 20 miast

z prowincji genueńskiej i są­siednich pretendowało w róż­nym czasie do miana ojczyzny Kolumba.

Spierano się o jego pochodze­nie i zawód ojca. Nie zgadzano się w sprawie lat młodzień­czych: czy spędził je na wę­drówkach po kraju, czy praco­wał w jakimś zawodzie; czy miał jakieś wykształcenie, czy też był genialnym samoukiem; czy był marynarzem z zawodu, czy też wyprawa z roku 1492 była jego pierwszą w życiu po­dróżą morską.

Kwestionowano wreszcie i wygląd Krzysztofa Kolumba. Nie dochował się bowiem żaden jego portret malowany z natu­ry, a najstarszy wizerunek Ko­lumba, jaki dotrwał do naszych czasów, pochodzi z 1575 roku, a więc malowano go prawie w 70 lat po jego śmierci.

Dopiero w pierwszym dzie­sięcioleciu XX wieku ogłoszone

w prowincjonalnym włoskim piśmie dokumenty wyjaśniły wątpliwości i położyły kres błędnym obliczeniom. Krzysztof Kolumb urodził się w Genui w 1451 r., w biednej i licznej rodzinie rzemieślniczej. Ojciec jego w ciągu swego życia imał się najróżniejszych zajęć, byle tylko zapewnić nędzny zresztą byt rodzinie, a sam Kolumb, gdy tylko wyszedł 1 lat chło­pięcych, zaczął pracować jako agent handlowy. Gdy odkrył Amerykę, liczył 41 lat, a więc był mężczyzną w pełni sił, w chwili śmierci zaś miał za­ledwie 54 lata! Były to jednak lata niezwykle wyczerpujące, spędzone w ciągłej szarpaninie

z dworem królewskim i wierzy­cielami, w pogoni za godnościa­mi i majątkiem; lata tryumfów i upokarzających upadków, po­pularności i niemal niesławy, a wreszcie lata narastającej nie­ufności do ludzi, fantastycznych obliczeń, projektów i teorii, z których nic się nie sprawdziło, wszystko było błędne! Do wschodnich wybrzeży Azji — jak o tym marzył — nie dopły­nął; majątku dla siebie i dla ro­dziny nie zdobył; teorie o raju ziemskim wyśmiano; prawdzi­we zasługi zlekceważono. Umie­rając widział, jak rozsypywało się wszystko to, co zamierzał i obliczał. Wróćmy jednak do początków jego kariery.

W roku 1474 nie znany jesz­cze nikomu Krzysztof Kolumb zwrócił się do sławnego geogra­fa i astronoma — Pawła Tosca- nelliego — o radę w sprawie najkrótszej drogi wiodącej do Indii. Toscanelli odpowiedział nieznajomemu, przesyłając mu kopię odpowiedzi, jakiej w tej samej sprawie udzielił kilka lat temu królowi portugalskiemu.

Toscanelli uważał, że droga z Europy do Indii jest krótsza przez ocean na zachód niż lą­dem lub morzem dookoła Afry­ki na wschód. To błędne wy­obrażenie podzielali zresztą i inni geografowie końca XV

i początku XVI stulecia. Wy­nikło ono z bezkrytycznego przyjęcia przez uczonych euro­pejskich dawnych obliczeń Zie­mi dokonanych przez najwięk­szego geografa starożytności — Ptolemeusza. Ten zaś pomylił się w obliczeniach, skrócił ob­wód Ziemi, wydłużył Europę i Azję i w ten sposób przybli­żył wschodnie wybrzeża Azji do zachodnich- wybrzeży Europy.

Czy opinia Toscanelliego by­ła natchnieniem, którym kiero­wał się następnie Kolumb w swych wyprawach, czy była tylko potwierdzeniem jego wła­snych rozumowań i rachunków,

również nie wiadomo. Nie ule­ga wątpliwości, że Kolumb wie­dział o kulistości Ziemi, nie ulega wątpliwości, że znane mu były poglądy w tej mierze geo­grafów greckich. Wiadomo bo­wiem, że wiedzę geograficzną czerpał ze znanej w owym aza- sie pracy „Imago mundi“, a au­tor jej, kardynał Piotr d’Ailly, głosił kulistość Ziemi, a poza tym zamieścił w swej książce liczne wypisy z dzieł dawnych pisarzy greckich i rzymskich. Do dziś dnia zachował się egzemplarz tej książki z licz­nymi adnotacjami Kolumba na marginesach. Podobno Kolumb

miał ją ze sobą w czasie pier­wszej podróży, w roku 1492.

Po uzyskaniu moralnego po­parcia Toscanelliego dla swej idei dotarcia do Indii drogą na zachód Kolumb zwrócił się do króla Portugalii z propozycją zorganizowania odpowiedniej wyprawy. Sprawa przeciągała się przez parę lat, aż wreszcie król za głosem rady, która wy­śmiała „urojenia“ Kolumba, od­rzucił projekt, wysyłając rów­nocześnie Bartłomieja Diaza dla odkrycia drogi dookoła Afryki.

Kolumb, zrażony odmową i szyderstwem, opuścił kraj, w którym i tak z trudnością zarabiał na utrzymanie, i za­ofiarował swe usługi królowej Izabelli Kastylijskiej. Sprawa początkowo utknęła na mar­twym punkcie, gdyż Hiszpania zajęta była wypędzaniem Ara­bów z ostatniego skrawka swe­go terytorium i skarb królew­ski nie miał pieniędzy na finan­sowanie dalekomorskich wy­praw. Nie zrażony ponownym niepowodzeniem, Kolumb wy­słał ponoć swego brata, by przedłożył projekt królowi An­glii. Ten miał powiedzieć, że „uczony Kolumb buduje zamki na lodzie“, i odesłał wysłańca z kwitkiem. Kolumb nie prze­rwał jednak starań u królowej Izabelli. Nękany wieloma lata­

mi niedostatku, świadom ka­prysów łaski królewskiej, g równocześnie przekonany o słu­szności swej sprawy i rozgory­czony uporem i ciemnotą dwo­raków, pragnął zabezpieczyć sobie i swej rodzinie odpowied­nie zyski z całej wyprawy. Wy­sunął więc szereg żądań co do dochodów z ziem, które miał odkryć, co do prawa mianowa­nia na nich gubernatorów itd.

0 te właśnie żądania, które wy­dały się królowej nazbyt wy­górowane, cała sprawa o mało powtórnie się nie rozbiła. Tym­czasem jednak nadeszły wiado­mości o odkryciu przez Por­tugalczyka Bartłomieja Diaza drogi do Indii dookoła Afryki, a równocześnie Kolumb zagro­ził, że przedstawi swój projekt królowi francuskiemu. Wresz­cie w 1492 r. podpisano umowę. Kolumb pokrywał koszty wy­prawy zaledwie w Vs, lecz w za­mian miał otrzymać Vs czyste­go zysku z wyprawy. Został on mianowany dożywotnie admi­rałem, wicekrólem i gubernato­rem wszystkich ziem, które od­kryje lub zdobędzie. Godność admirała miała być dziedziczna w jego rodzinie. Królowa zobo­wiązała się mianować guber­natorów poszczególnych wysp

1 prowincji jedynie spośród kandydatów przedstawianych

B

IÍÍ3

V-

¡fe

;'f4.

ISte:

E

i

i

i

-ZgĘ&Km

przez Kolumba, a ponadto miał on otrzymać Vio wszystkich pereł i drogocennych kamieni, złota, srebra, pachnideł | wszel­kich innych przedmiotów, nie­zależnie od tego, czy zostaną one znalezione, kupione, czy też otrzymane drogą wymiany lub też zdobyte na terenie leżącym w granicach wicekrólestwa — tak głosił akt umowy.

3 sierpnia 1492 r. wyprawa Kolumba wyruszyła z Hiszpa­nii. Składała się ona z trzech starych okrętów. Największy z nich, „Santa Maria“, miał za­ledwie 20 m długości i 6 m szerokości. Pozostałe, „Pinta“ i „Nina“, były jeszcze mniej­

sze. Wśród załogi, liczącej oko­ło 100 ludzi, byli również i przestępcy skazani na cięż­kie roboty. Takie wyposażenie wyprawy dawało Kolumbowi przedsmak tego, w jaki sposób korona hiszpańska zamierzała dotrzymać swych zobowiązań.

6 września statki Kolumba, po krótkim postoju, opuściły Wyspy Kanaryjskie, udając się prosto na zachód. Po 9 dniach podróży okręty wjechały w ła­wice wodorostów i płynęły przez nie w ciągu następnych 3 tygodni. Podróż przedłużała się ponad wszelkie przewidy­wania. Według obliczeń Ko­lumba okręty dawno już winny były osiągnąć wybrzeża Azji. Toteż wśród marynarzy zaczął szerzyć się niepokój i 10 pa­ździernika o mało nie doszło do otwartego buntu. Kolumb z trudem tylko zażegnał go obietnicami, perswazją i groź­bami. Nazajutrz wokoło okrętu zaczęły się pojawiać pnie drzew, trzcina i owoce świadczące

o bliskości lądu. Wśród ogólne­go podniecenia 12 października

1492 r. ujrzano ląd.

13 października Krzysztof Kolumb wraz z towarzyszami podróży zeszli na brzeg odkry­tej przez siebie wyspy. Była nią Guanahani — dzisiejsza Wa- tling Island. Pierwszą czynno­

ścią Kolumba było sporządze­nie aktu notarialnego o objęciu wyspy w posiadanie. Niebawem pojawili się mieszkańcy wyspy i w ten sposób Hiszpanie po raz pierwszy zetknęli się z India­nami.

Dalej okręty płynęły wzdłuż

Archipelagu Wysp Bahamskich, dopłynęły do Kuby i Haiti, skąd po dramatycznych przy­godach w zmniejszonym skła­dzie, bo „Santa Maria“ uległa rozbiciu — dnia 16 stycznia

1493 r. odpłynęły do Europy. Kolumb wracał przekonany, że

odkrył drogę do zachodnich wybrzeży Azji, przeświadczo­ny, że Kuba i Haiti są ja­kimś nieznanym półwyspem tego kontynentu. Niepokoiło go wprawdzie, że nie znalazł ani kopalni złota, ani plantacji ko­rzeni i przypraw, pewnym za­dośćuczynieniem jednak były wiezione na okręcie bele ba­wełny i pojmani do niewoli Indianie.

Dnia 15 marca 1493 r. okrę­ty „Nina“, 1 Kolumbem na po­kładzie, i „Pinta“ wpłynęły do Palos, tego samego portu, z któ­rego wyruszyły na wyprawę.

Wyprawa Kolumba poruszy­ła całą opinię publiczną. Jedni entuzjazmowali się odkryciem drogi do Indii, inni zaś wyrażali wątpliwości co do tego, dokąd właściwie Kolumb dotarł. Dwór hiszpański potwierdził jednak wszystkie przywileje Kolumba i już na jesieni tego samego ro­ku wysłał go na czele 17 okrę­tów ' i licznych osadników w drugą podróż do nowo odkry­tych ziem. Tak rozpoczęła się historia podboju Ameryki przez Hiszpanów. Historia życia Ko­lumba notuje jeszcze dwie jego podróże do odkrytych przez niego ziem, trzecią w 1498 r., kiedy opłynął wybrzeża Wene­zueli i z której powrócił jako więzień w kajdanach, i czwartą w 1502 r., podczas której odkrył wybrzeża Hondurasu, Gwate­mali i Panamy.

Korona hiszpańska nie do­trzymała żadnego punktu z za­wartej | Kolumbem umowy. Odebrano mu w czasie trzeciej podróży gubernatorstwo odkry­tych ziem, nie wypłacono ni­gdy obiecanych zysków. Usiło­wano traktować jak oszusta i zbrodniarza. Toteż Kolumb starał się na własną rękę za­bezpieczyć byt swój, swoich synów i braci. Wszystkie jego podróże to pogoń za złotem, ko­rzeniami, za jakimkolwiek zy­

skiem. Nakładał na osadników wysokie podatki, nie wypłacał żeglarzom pieniędzy, usiłował zatrzymywać dochody należne w myśl umowy koronie.

Sterany życiem, złożony cho­robą po powrocie ze swej ostat­niej wyprawy, Kolumb zmarł prawie w niedostatku, do koń­ca życia nie mogąc' uzyskać od króla należnych mu sum. Wpór i zaciętość, jakie go charaktery­zowały, odbiły się i na jego po­glądach naukowych. Do końca życia był przekonany, że odkrył tylko zachodnią drogę do Azji. Wierzył głęboko, że Ziemia jest bryłą nieforemną, o kształcie gruszki, i że na jej węższym końcu wznosi się góra, na któ­rej znajduje się raj. Wierzył

też, że raj ten leży na połud­nie od odkrytych przez niego ziem i że przepływał koło niego w czasie swojej trzeciej podróży.

I podczas gdy przekonanie

o odkryciu nowego kontynentu stawało się w latach 1500—1505 coraz to powszechniejsze, gdy geografowie i astronomowie go­rączkowo pracowali nad prawi­dłowym obliczeniem obwodu Ziemi i naprawieniem stare­go błędu Ptolemeusza, Kolumb umierał, nie zdając sobie spra­wy z wagi i znaczenia własnych odkryć. Imieniem jego nazwa­no niewielki kraj w Ameryce Południowej — Kolumbię, któ­rej brzegi w swych podróżach ominął.

Dzwony kościołów w Palos wi­tające dnia 15 marca 1493 r. Krzysztofa Kolumba, powraca­jącego ze swej pierwszej wy­prawy, głosiły Hiszpanii tryumf i radość. Dla sąsiedniej Portu­galii zabrzmiały one jak dzwon na trwogę. W Lizbonie zapano­wał popłoch — i był on uspra­wiedliwiony. Odkrycie Kolum­ba groziło ruiną misternie wznoszonemu gmachowi potęgi portugalskiej. Przezorni królo­wie portugalscy nie tylko wy­syłali okręty na badanie brze­gów Afryki i poszukiwanie dro­gi do Indii, lecz umieli sobie zabezpieczyć przyszłe zdobycze. Dzięki długotrwałym i subtel­nym zabiegom dyplomatów por- tugalskich papież nadał w roku

1484 królom Portugalii prawo do wszystkich ziem leżących na południe i na wschód od Przy­lądka Zielonego wraz z tytułem „władców handlu w Afryce i Indiach“. Portugalia zabezpie­

czyła sobie w ten sposób „na zapas“ posiadanie źródeł korze­ni i przypraw, celu swych dłu­goletnich wysiłków. I oto jedna śmiała wyprawa genueńskiego żeglarza płynącego pod flagą hiszpańską mogła zniweczyć wysiłki wielu wypraw i cier­pliwej dyplomacji. Hiszpanie obejmowali we władanie obsza­ry, do których Portugalia mo­gła rościć pretensje na mocy papieskiego nadania. Co więcej, twierdzili, że są do tego najzu­pełniej uprawnieni, bulla pa­pieska przyznawała bowiem Portugalczykom jedynie obsza­ry na wschód od Przylądka Zielonego, a nic nie mówiła

0 terenach położonych na za­chód. Konflikt między dwoma najbardziej katolickimi pań­stwami Europy: Hiszpanią

1 Portugalią wydawał się nie­unikniony. Zażegnał go jednak papież innym orzeczeniem. Aleksander VI Borgia, na któ­

rego arbitraż zgodziły się oba państwa, rozstrzygnął sprawę jednym pociągnięciem pióra. Na przedstawionej mu mapie nakreślił po prostu pionową czerwoną linię dzielącą świat na dwie części: wschodnią od­dał Portugalii, a zachodnią Hiszpanii.

Przezorny król portugalski nie zadowolił się jednak samym orzeczeniem papieskim. W roku 1497, a więc w 10 lat po powro­cie wyprawy Bartłomieja Diaza i Przylądka Dobrej Nadziei, wyruszyła z Portugalii nowa wyprawa z rozkazem dotarcia do Indii. Tym razem wszystko, czym dysponowała ówczesna Portugalia, oddano do dyspozy­cji komendanta nowej wypra­wy. Z czterech okrętów, które wyruszyły na morze, dwa zbu­dowano specjalnie do tego ce­lu — rzecz niesłychana w cza­sach, gdy królowie wysyłali na niepewne wyprawy najstarsze, ledwo wyremontowane statki. Były to — jak na owe czasy — duże okręty, o pojemności około 120. ton. Toteż mogły one za­brać około 170 osób załogi. Do­wódcy wyprawy dostarczono wszelkich potrzebnych map z archiwum królewskiego, najle­pszych instrumentów i narzę­dzi. Nie było jeszcze w historii wypraw morskich wyprawy

równie starannie przygotowa­nej, równie dobrze wyposa­żonej.

Dowództwo wyprawy powie­rzono 29-letniemu dworzanino­wi królewskiemu, potomkowi znanej rodziny szlacheckiej — Vasco da Gamie. Nie posiadał on wprawdzie dużego doświad­czenia w żegludze morskiej, lecz odznaczał się pewnością siebie, uporem i bezwzględno­ścią w osiąganiu wytkniętych celów.

8 lipca 1497 r. okręty odpły­nęły z Lizbony, kierując się ku Przylądkowi Zielonemu. Pod­czas pierwszej części podró­ży, która upłynęła spokojnie i trwała cały miesiąc, towarzy-

szyi wyprawie odkrywca Przy­lądka Dobrej Nadziei — Bar­tłomiej Diaz. Jechał on, by ob­jąć stanowisko komendanta osady Minas na Złotym Wy­brzeżu. Po wysadzeniu Diaza na ląd Vasco da Gama skiero­wał okręty na otwarty ocean, zostawiając brzegi Afryki. Po wyczerpującym, trzymiesięcz­nym błąkaniu się po oceanie wyprawa dotarła do zachodnich brzegów Afryki, nieco na pół­noc od Przylądka Dobrej Na­dziei. Był po temu najwyższy czas, wśród załogi zaczęły się bowiem pojawiać pierwsze ob­jawy szkorbutu, a niektórzy za­padli na nieznaną gorączkę. Odpoczynek nie trwał jednak długo. Żeglarze sprowokowali zajście z Buszmenami, którzy ufnie wyszli z lasów na widok nieznanych okrętów, witając przybyszów i proponując wy­mienny handel. Marynarze jed­nak rozpoczęli rabunek, a Vasco da Gama otworzył do bezbron­nej ludności ogień z armat, po czym odpłynął. Dłuższy, bo aż miesięczny wypoczynek miała załoga dopiero przy ujściu rze­ki Zambezi. Świeża żywność i woda nie zdołały jednak zaha­mować szerzącego się szkorbu­tu. Coraz więcej zachorowań kończyło się śmiercią, a lekarz okrętowy nie znajdował ratun­

ku na tę chorobę. Wreszcie w końcu lutego 1498 r. po grun­townym remoncie statków wy­prawa wypłynęła z przystani i skierowała się na północ, osią­gając po 5 dniach drogi port w Mozambiku.

Skończyła się podróż po mo­rzach nieznanych. Flotylla wpłynęła na wody uczęszczane przez okręty arabskie. Dalej już droga do Indii nie była wolna. Kupcy arabscy, od wie­ków handlujący na wybrzeżach wschodniej Afryki kością sło­niową, niewolnikami, surowca­mi roślinnymi i wyrobami rze­mieślniczymi, nieufnie patrzyli na obce okręty, które przyby­wały, by wydrzeć im ich mo­nopol.

Od początku też stosunki Va­sco da Gamy z Arabami i lud­nością miejscową układały się jak najgorzej. Wzięci na okręt przewodnicy arabscy wskazy­wali admirałowi błędną drogę; naczelnicy miast nie chcieli do­starczać świeżej wody. Vasco da Gama w odwet torturował przewodników, z bronią w rę­ku, jak pirat, zdobywał wodę i żywność, burzył wioski, mor­dował ludność i uchodził dalej. Tak minął duże porty arabskie: Mozambik i Mombasę. Dopiero w położonej dalej na północ Malindi, której władca prowa­

dził wojnę z szejkiem Mom- basy, przyjęto Portugalczyków życzliwie, dostarczając im wo­dy, żywności, a przede wszyst­kim przewodnika, który dopro­wadził wyprawę do Indii. I jak­by, nie dość było, że admirał miał na pokładzie najlepsze in­strumenty i mapy swych cza­sów, arabski przewodnik, prze­szło 70-letni starzec Ahmed ibn Madżid, który z trudem wdra­pywał się po drabinie na okręt flagowy, był wybitnym uczo­nym, kartografem i geografem, świetnym znawcą Oceanu In­dyjskiego i otaczających go wy­

brzeży. 17 maja flotylla portu­galska ujrzała brzegi Indii, a 20 maja zarzuciła kotwice na re­dzie portu Kalikut.

Wielkość i bogactwo miasta wzbudziły podziw Portugalczy­ków. Na obszernych bazarach, wśród setek straganów i kra­mów, przeciskali się przedsta­wiciele wszystkich prawie na­rodowości: Arabowie, Chińczy­cy, Mongołowie i smukli Mala­jowie, nierzadko można też było natknąć się na kupca weneckie­go czy genueńskiego. Vasco da Gama zdumiał się, gdy jeden z kupców arabskich przemówił

do niego po portugalsku. Dwa miesiące przebywali Portugal­czycy w tym pięknym mieście. Po zatargu z miejscowym wład­cą porwali zakładników | z obfitymi zapasami korzeni 20 września odpłynęli do Portuga­lii. Vasco da Gama spieszył do Lizbony, nie zważając na ludzi ani na okręty. Załoga, z którą powracał, uszczupliła się łak znacznie w drodze, że starczyło jej zaledwie na obsadzenie 3 okrętów, a czwarty trzeba było przycumować do jednego z po­zostałych. Niesłychany pośpiech odbił się fatalnie na i tak już uszczuplonej załodze. Zmarli w drodze prawie wszyscy zakład­nicy i wielu marynarzy. 10 lip— ca 1499 r. wyprawa powróciła do Lizbony w liczbie dwu okrę­tów i 50 marynarzy. Ładunek korzeni przywieziono jednak nietknięty.

W 1502 r. Vasco da Gama po­wrócił do Indii, tym razem na czele 17 uzbrojonych okrętów.

Z tej drugiej wyprawy, znaczo­nej krwią, śmiercią i nieszczę­ściem setek tubylców, zbombar­dowaniem Kalikutu, bestialskim męczeniem jego mieszkańców, admirał przywiózł ogromne bo­gactwa nie tylko dla korony portugalskiej, lecz i dla siebie. Wkrótce za oddane królowi usługi otrzymał tytuł hrabiow­ski.

Syt przygód i chwały, opły­wający w dostatki Vasco da Gama pędził w Lizbonie przez blisko dwadzieścia lat życie dworaka. Po raz trzeci i ostatni wypłynął w drogę do Indii w roku 1524, tym razem ze świet­nym orszakiem jako wicekról podbitej prowincji. Z tej podró­ży nie wrócił już do Portugalii. Zawiodło go nadwerężone w po­dróżach i wyprawach zdrowie. Zmarł w sześć miesięcy po przybyciu do kraju, który zdo­był dla korony portugalskiej i którym pod.koniec życia dane mu było władać.

Amerigo znaczy Ameryka

Jak kamień rzucony do wody budzi coraz to nowe fale na jej powierzchni, tak wyprawa Ko­lumba była bodźcem dla wielu następnych. Przywileje na wy­łączność badań i zysków udzie­lone Kolumbowi przez koronę hiszpańską prysły w ciągu kilku lat. Kto tylko miał dosyć odwa­gi i przedsiębiorczości, kogo stać było na wyekwipowanie statku, zwracał się do króla i najczę­ściej otrzymywał prawo poszu­kiwań na nowo odkrytych tere­nach.

Ku nieznanym lądom żeglo­wali awanturnicy i kosmografo­wie, urzędnicy królewscy i kup­cy. Doświadczeni żeglarze i ster­nicy z pierwszej wyprawy Ko­lumba przekształcali się powoli w zawodowych pilotów prowa­dzących liczne okręty nowym szlakiem przez Atlantyk.

Jednym z pierwszych, którzy otrzymali zezwolenie na eks­ploatację nowych terenów, był

szlachcic hiszpański Hojeda, uczestnik drugiej wyprawy Ko­lumba.. Brak mu jednak było niezbędnych funduszów na zor­ganizowanie wyprawy. Zwrócił się więc o pożyczkę do domu bankowego Medyceuszów z Flo­rencji, jednego z największych i najzamożniejszych w owych czasach. Medyceusze udzielili poparcia przedsiębiorczemu ka­pitanowi, licząc na pokaźne zy­ski z kopalni złota, którą jakoby Hojeda miał odkryć w czasie swego pierwszego pobytu w Ameryce. W myśl umowy wy­prawie miał towarzyszyć przed­stawiciel banku, niewątpliwie dla dopilnowania interesów swych mocodawców. W ten oto sposób na jednym z okrętów Hojedy, które w maju 1499 r. odpłynęły z Sewilli, znalazł się długoletni przedstawiciel banku Medyceuszów, 48-letni Amerigo Vespucci.

Obrotny i wykształcany flo-

rentyńczyk przebywał już w Sewilli od lat kilkunastu, znał doskonale miejscowe stosunki, wszystkich armatorów, ważniej­szych kupców, urzędników dwo­ru i z ramienia Medyceuszów finansował już niejedno przed­sięwzięcie. Mimo swego wieku zdecydował się wyruszyć ku ziemiom nieznanym. Otuchy w tej decyzji dodawał mu nie­wątpliwie fakt, iż Hojeda był doświadczonym żeglarzem, a po­nadto, że zaangażowany na ster­nika wyprawy La Cosa, towa­rzyszący zresztą Kolumbowi w jego poprzednich wyprawach, uchodził za najlepszego pilota swoich czasów. Wyprawa więc miała wszelkie szanse powodze­nia.

Rzeczywiście w miesiąc po . odpłynięciu z Sewilli okręty dobiły do brzegu nieznanego kontynentu. Były to wybrzeża dzisiejszej Gujany w Ameryce Południowej. Wyprawa skręciła stamtąd na południowy wschód, tak że po pewnym czasie mu­siałaby dopłynąć do ujścia Ama­zonki. Silne wiatry nie pozwo­liły jednak okrętom na dalsze posuwanie się w tym kierunku i Hojeda zarządził odwrót na północny zachód. Po kilku ty­godniach podróży, w czasie któ­rej żeglarze często zatrzymywa­li się dla dokładnego zbadania wybrzeży, dopłynięto do ujścia rzeki Orinoko, a stamtąd dalej, szlakiem drugiej wyprawy Ko­lumba, wzdłuż wybrzeży dzi­siejszej Wenezueli. W zatoce Maracaibo wyprawa zobaczyła zbudowaną na wodzie osadę na palach. Ten nie znany w Euro­pie, poza Wenecją, system bu­downictwa wzbudził wielkie za­interesowanie u żeglarzy. Na­zwali oni osadę Wenezuelą, to znaczy małą Wenecją. W dal­szym ciągu podróży wyprawa popłynęła ku Wyspom Antyl- skim i po załadowaniu niewol­ników powróciła do Hiszpanii. W czasie całej wyprawy Ame­rigo Vespucci, nie obciążony specjalnymi obowiązkami, ob­serwował przyrodę, życie miesz-

kańców nowo odkrytych ziem. a nocami nieznane konstelacje południowego nieba. Musiano też chyba dbać o jego wygody na okręcie, skoro dobiegający już pięćdziesiątki bankowiec rozsmakował się w zamorskich podróżach. Po powrocie do Hiszpanii porzucił swe zajęcia bankowe, wstąpił do służby por­tugalskiej i kilkakrotnie wyjeż­dżał w podróże wzdłuż wy­brzeży Ameryki Południowej. Zbadał całe wybrzeże Brazylii, a w czasie jednej z podróży nieprzychylne wiatry zagnały go ku jakiejś zimnej i skali­stej ziemi nieznanej. Była to według wszelkiego prawdopo­dobieństwa Południowa Geor­gia — i Vespucci był przypusz­czalnie pierwszym żeglarzem, który wpłynął na wody antark-

tyczne. Wiedza i doświadczenie nabyte przez Vespucciego w tych podróżach musiały być znaczne, skoro w roku 1508 król Hiszpanii mianował go głów­nym pilotem Hiszpanii. Na tym stanowisku Vespucci nadzoro­wał prace kartografów królew­skich, zawiadywał tajnym ar­chiwum geograficznym, egza­minował kandydatów na ster­ników i wydawał im patenty. Śmierć zaskoczyła go w 60 roku życia, po czterech latach peł­nienia zaszczytnego urzędu, w pełni sławy i powodzenia.

Sławę swą zawdzięczał Ame­rigo Vespucci dwu listom, w których opisał swe podróże i no­wo odkryte ziemie. Listy te, pi­sane żywyim i barwnym stylem, pełne opisów bajecznej flory i fauny, gwiaździstego nieba

i zwyczajów mieszkańców odle­głych krain, zawierały równo­cześnie wiele bałamutnych in­formacji geograficznych, niedo­kładnych pomiarów i nieraz nawet zmyślonych szczegółów. Mimo że Vespucci wysłał je do swych dobrych przyjaciół i mia­ły one charakter prywatny, szybko opublikowano je i stały

się one najpopularniejszym źró­dłem informacji o Nowym Swie­cie. Kosmografowie i kartogra­fowie niemieccy — najlepsi wówczas w Europie — do któ­rych dotarły opisy Vespucciego, nazwali nowo odkryty ląd jego imieniem: Ameryka. Początko­wo nazwano tak tylko Południo­wą Amerykę. W latach 1500—

1515 geografowie i kartogra­fowie europejscy byli bowiem przekonani, że ziemia odkryta przez Vespucciego na południu jest nowym, nieznanym lądem, zaś wyspy i wybrzeża odkryte przez Kolumba są najdalej na wschód wysuniętymi krańcami Azji. Dopiero w kilkanaście lat później, gdy podróże stały się częstsze, przekonano się, że ca­łość ziem odkrytych na zacho­dzie stanowi jeden ogromny kontynent i nazwa Ameryka przeszła na cały nowo odkryty ląd. W późniejszych wiekach wielu uczonych podnosiło ten

fakt jako krzywdę wyrządzoną rzeczywistemu odkrywcy — Kolumbowi, wielu usiłowało podważyć wiarogodność relacji Vespucciego, oskarżając floren- tyńczyka o zmyślenie i pospo­lite łgarstwa. Nazwa jednak, umieszczona na mapach i globu­sach w pierwszej połowie XVI wieku, przetrwała do naszych czasów. Jowialny, wesoły, być może obdarzony nieco bujną fantazją, a nade wszystko umie­jący dobrze żyć ze wszystkimi i dbać o własne interesy Ameri­go Vespucci triumfuje. Nowo od­kryte ziemie noszą jego imię.

Piraci morscy napadający na okręty kupieckie, łupiący je i mordujący załogi, przysparza­jący mnóstwo kłopotów wła­dzom, piraci, z którymi toczono wojny morskie w imię ąpokoj- nej żeglugi i normalnego han­dlu. istnieli już za czasów fe- nickich i greckich, panoszyli się na Morzu Śródziemnym w okresie Cesarstwa Rzymskiego, przeszkadzali Arabom w ich handlu z Indiami.

Piraci angielscy cieszyli się jednak poparciem swego rządu, dochodzili nieraz do wysokich zaszczytów i godności i tym różnili się od swych poprzedni­ków. Bo też gdy tamci niszczyli bogactwo i spokój wszystkich zorganizowanych państw, oni budowali i wznosili potęgę eko­nomiczną i polityczną Anglii.

Zaczęło się zaś od tego, że katolicki król angielski, Henryk VII, nie przejął się podziałem świata między Hiszpanię i Por­

tugalię dokonanym przez pa­pieża i gdy w roku 1496 Włoch. Giovanni Caboto, zwrócił się do niego z propozycją zorganizo­wania wyprawy celem znale­zienia północnej drogi do Indii, spotkał się z życzliwym przyję­ciem.

Giovanni Caboito, czy, jak go w Anglii nazywano, John Cabot. urodził się w Genui około roku 1450. Jako młody chłopiec prze­niósł się do Wenecji i tam wkrótce otrzymał obywatel­stwo. Trudnił się po trosze wszystkim, najwięcej jednak handlem i żeglarstwem. Wyjeż­dżał nawet w podróż do krajów Bliskiego Wschodu, gdzie ze­tknął się i arabskimi kupcami i zebrał szczegółowe wiadomo­ści o handlu korzeniami i przy­prawami. Interesy nie musiały mu iść dobrze, skoro około

1485 r. opuścił Wenecję i wraz z żoną i trzema synami osiedlił się na stałe w Anglii. Początko­

wo zamieszkał w Londynie, gdzie trudnił się handlem, na­stępnie przeniósł się do Bristolu, największego wówczas ośrodka rybackiego Anglii, poświęcając się całkowicie żeglarstwu. Pa­tent, jaki Henryk VII angielski wydał w roku 1496 na imię Johna Cabota i jego trzech sy­nów, zezwalał między innymi ńa odbywanie podróży na wschód, zachód i północ na pię­ciu okrętach, pod flagą angiel­ską, i na dokonywanie badań mających na celu odkrycie wszelkich pogańskich wysp, ziem, państw i obszarów we wszystkich tych krajach świata.

Rzecz oczywista, John Cabot, niezamożny emigrant włoski, nie miał środków na wyekwi­powanie pięciu statków. Król, który zastrzegł sobie jedną pią­tą dochodów z wyprawy i chęt­nie na nią zezwolił, uważał wi­dać, że zezwolenie — to co in­nego, a finansowe angażowanie się w wyprawę — też co innego. Wyprawę sfinansowali właści­wie bristolscy kupcy. Wykazali ani również wrodzoną Angli­kom ostrożność, bowiem w maju 1497 r. wypłynął z Bristolu tyl­ko jeden niewielki statek, z 18 ludźmi załogi. Cabot — dowo­dzący statkiem — opłynął za­chodnie brzegi Irlandii, a na­stępnie wziął kurs na zachód,

iMH

mniej więcej wzdłuż 50 równo­leżnika. Po przeszło 5 tygod­niach podróży statek dopłynął do nieznanej ziemi. Wybrzeże było kamieniste, a ląd nieza­mieszkały, pokryty rzadką krza­czastą roślinnością. Cabot pły­nął przez kilka dni w górę wybrzeża, a następnie nie lądu­jąc zawrócił na wschód, do Anglii. W drodze powrotnej na­potkał w bardzo niewielkiej od­ległości od nowo odkrytych wy­brzeży obfite ławice śledzi i dor­szów. Była to — zdaje się — jedyna realna korzyść z wypra­wy. Cabot nazwał odkrytą przez siebie ziemię Terra Prima Vi­sta, co znaczy po włosku — zie­

mia po raz pierwszy ujrzana. Anglikom nie przypadła do gu­stu nazwa włoska i nazwali ją Newfoundland, to jest ziemia nowo odkryta. Nazwa ta utrzy­mała się do dziś dnia. W ten oto sposób odkryto Amerykę Pół­nocną. Cabot po powrocie złożył królowi sprawozdanie z podróży i dołączył do niego dokładną mapę nowo odkrytych wybrze­ży. Król wyraził żeglarzowi swe ukontentowanie, nagrodził go 10 funtami i wyznaczył doży­wotnią pensję w wysokości 20 funtów szterlingów rocznie, a kupcy bristolscy — nie zrażeni miernym rezultatem pierwszej wyprawy — zorganizowali dru­gą, tym razem liczniejszą. W kwietniu 1498 r. John Cabot, tym razem już znany w całym kraju i otoczony podziwem ad­mirał, wyruszył z Bristolu z flo­tyllą składającą się z 6 statków. W czasie podróży zaskoczyła go niespodziewanie śmierć, a do­wództwo przeszło w ręce jego

drugiego syna, Sebastiana, któ­ry szczęśliwie doprowadził okrę­ty do Newfoundlandu.

Królowie hiszpańscy zakła­dali ciągłe protesty przeciwko wyprawom angielskim, naru­szającym terytoria przynależne Hiszpanii. Gdy zaś protesty nie pomogły, flotylla hiszpańska za­częła atakować i niszczyć okrę­ty angielskie. Dla uniknięcia konfliktów królowie angielscy nie organizowali dalszych wy­praw do Ameryki; oficjalnie by­ły one zawsze dziełem prywat­nych żeglarzy, piratów i przed­siębiorczych śmiałków, prze­ważnie finansowanych przez kupców. A że wielu z nich na starość (jeżeli jej dożyli) otrzy­mywało wysokie godności i za­szczyty dworskie, to już była inna sprawą.

Henryk VII, wspierający je­dynie prywatne przedsięwzięcie kupców bristolskich i Johna Ca- bota, wskazał dogodną drogę swoim następcom.

Dookoła świata

W wielkiej wyprawie portu­galskiej, wypływającej z Lizbo­ny na ostateczny podbój Indii w 1505 r., wśród 1500 dobrze uzbrojonych żołnierzy, zaokrę­towanych na 20 karawelach, znajdował się również 24-letni szlachcic Fernao de Magalhaes, ten sam, który przeszedł do historii jako Ferdynand Magel­lan. Pochodził on z drobnej, zubożałej szlachty prowincjo­nalnej i nie miał wystarczającej fortuny, by uzyskać stopień ofi­cerski. Wyjechał więc na wy­prawę jako zwykły żołnierz. W czasie walk został ranny i ode­słano go do Portugalii. Już jed­nak w 1509 r. wrócił do Indii i wziął udział w wyprawie do Malakki, portu położonego na południowym brzegu Półwyspu Malajskiego. W bitwach wyka­zał się zimną krwią i niezwykłą odwagą. Toteż w roku 1510, po pięciu latach służby żołnier­

skiej, uzyskał wreszcie awans oficerski.

Po 7 latach nieustannych tru­dów wojennych wrócił Magel­lan do Lizbony równie ubogi, jak z niej wyjechał. Całym jego majątkiem była dozgonna przy­jaźń towarzysza broni, Fran­ciszka Serrao, któremu w bitwie ocalił życie z narażeniem włas­nego, i wiemy niewolnik Malaj Enrique. Król wynagrodził za­sługi Magellana wystarczająco w swym mniemaniu, wyznacza­jąc mu niewielką pensję, a ra­czej wsparcie, jakie otrzymy­wało wielu młodych dworaków, i zezwolił mu na pobyt przy dworze w Lizbonie.

Pobyt na dworze wykorzystał Magellan na przewertowanie tajnego archiwum królewskie­go i studiowanie znajdujących się tam map« sprawozdań z po­dróży i dzieł geograficznych. Zaprzyjaźnił się też w tym cza­

sie z wybitnym astronomem portugalskim, Faleirą. I oto z miesięcy studiów, z długich rozmów i przeprowadzanych wspólnie obliczeń zrodził się zu­chwały plan dopłynięcia do Azji, a właściwie do jej najda­lej na wschód wysuniętego ar­chipelagu: Wysp Korzennych, drogą na zachód, wokół Ame­ryki.

W tym czasie wiedziano już, że ziemie odkryte przez Kolum­ba, Vespucciego i zbadane przez tylu innych żeglarzy nie są czę­ścią Azji, lecz odrębnym, no­wym kontynentem. Geografo­wie i kartografowie nanieśli go już na mapy i globusy. Wie­dziano, że pomiędzy tym no­wym lądem, któremu już za­

częto nadawać miano Ameryki, a wschodnimi krańcami Azji leży wielkie, nieznane morze. Wiedziano również, że Amery­ka — niestety — nie jest krainą przypraw, korzeni i pachnideł i że po dawnemu trzeba po nie jeździć do Azji. Nie wiedziano natomiast, czy nowy kontynent

Ameryka — łączy się na pół­nocy i na południu z lądami podbiegunowymi i oddziela cał­kowicie na zachodzie Europę od Azji, czy też istnieją jakieś dro­gi morskie łączące Atlantyk z nieznanym oceanem i pozwa­lające dopłynąć do Azji drogą zachodnią. Przeważająca więk­szość geografów przychylała się do pierwszego z tych przypu­szczeń. Dotychczasowe badania nie wskazywały bowiem na ist­nienie takiego połączenia.

Statki zapuszczające się_naj­dalej na północ i na południe napotykały niezmiennie wydłu­żające się poza horyzont wy­brzeża. Magellan był jednak przeciwnego zdania. Przejście na ocean — według niego — ist­niało. Był o tym głęboko prze­konany. Wydaje się, że pewność tę Magellan zaczerpnął z mapy i opisu podróży z końfca XV wieku znajdujących się w taj­nym archiwum królewskim. Wskazywały one błędnie to przejście w miejscu ujścia do

Atlantyku rzeki La Plata. Ma­gellan w błąd ten uwierzył. Co więcej, uwierzył błędnym wy­liczeniom swego przyjaciela Fa- leiry, że przestrzeń dzieląca za­chodnie wybrzeża Ameryki od Wysp Korzennych jest niewiel­ka. Tak więc u podstaw naj­większego zamierzenia w dzie­jach wypraw leżał podwójny błąd i głębokie przekonanie, że jest on prawdą. U podstaw po­mysłu odszukania Wysp Ko­rzennych leżały również i listy, które Magellan otrzymywał od swego przyjaciela, Franciszka Serrao, który porzucił w 1510 r. służbę portugalską, odpłynął z Indii na Wyspy Korzenne i uję­ty pięknem przyrody oraz pro­stotą obejścia mieszkańców, osiedlił się tam na stałe.

Król portugalski, do którego Magellan zwrócił się ze swym projektem, zdecydowanie odmó­wił poparcia. Ameryka i kraje położone na zachód od niej zo­stały przyznane Hiszpanii. Po­szukiwanie drogi przez Amery­kę mogło narazić Portugalię na konflikt z Hiszpanią, a gdyby się okazało, że Wyspy Korzen­ne leżą na zachodniej półkuli, to na mocy bulli papieskiej na­leżałyby do Hiszpanii. Królowi portugalskiemu zależało więc na tym, by wyprawa w ogóle nie doszła do skutku. Nie tylko

więc odmówił Magellanowi, lecz później, gdy ten uzyskał popar­cie Karola Hiszpańskiego — ro­bił wszystko, by udaremnić wy­prawę.

W Hiszpanii nie od razu uda­ło się Magellanowi uzyskać po­parcie dworu. Po długotrwałych staraniach i zabiegach otrzy­mał wreszcie niezbędne fundu­sze na zorganizowanie wypra­wy. Okręty przeznaczone do podróży były stare i wymagały naprawy. Magellan osobiście sprawdzał każdą belkę i każde wiązanie, układał listy potrzeb­nych towarów i skrupulatnie sprawdzał najmniejszy rachu­nek, gromadził zapasy żywności, odzieży, broni i towarów na handel, pamiętał o każdym szczególe; okazał się drobiazgo­wym i przewidującym organi­zatorem. Król hiszpański oba­wiał się widocznie zdrady ze strony Portugalczyka, gdyż na dowódców 3 okrętów wyznaczył hiszpańskich kapitanów. Nieuf­ność królewska, którą zresztą przeczuwał Magellan, stała się zarzewiem krwawych konflik­tów i dramatów, które omal nie przekreśliły całej wyprawy.

20 września 1519 r. flotylla złożona z 5 okrętów pod do­wództwem Magellana wypłynę­ła z portu San Lucar. Na statku kapitańskim płynął ofi-

ejalny kronikarz wyprawy, mło­dy Włoch, Antoni Pigafetta.

Już na początku podróży Ma­gellan wprowadził surową dys­cyplinę. Nie radził się, jak nakazywał zwyczaj, kapitanów okrętów w sprawie kursu, nie odbywał z nimi narad, nakazu­jąc im jedynie, by płynęli śla­dem jego okrętu. Zapowiedzią dalszych nieporozumień było aresztowanie jednego z hiszpań­skich dowódców okrętów. Wy­korzystując ambicję Hiszpana, Magellan z premedytacją do­prowadził go do otwartego bun­tu, zakuł w kajdany i powierzył dowództwo okrętu swemu zau­fanemu oficerowi. W napiętej atmosferze wzajemnej nieufno­ści wyprawa dotarła 13 grudnia do pięknej zatoki na wybrzeżu brazylijskim, której Magellan nadał nazwę Rio de Janeiro, a 10 stycznia osiągnęła wreszcie ujście La Platy.

Po dwu tygodniach badania ujścia La Platy Magellan prze­konał się, że nie jest to ocze­kiwane przez niego przejście, lecz jedynie ujście wielkiej rze­ki. Powrót do Hiszpanii byłby równoznaczny z przyznaniem się do klęski. Magellan zdecydo­wał dalszą podróż, nie ujawnia­jąc oficerom i załodze istotnego stanu rzeczy. Okręty popłynęły w dół wybrzeży Ameryki prze­

szukując starannie każdą zato­kę, ujście każdej rzeki. Daremne poszukiwania zwolniły znacznie tempo wyprawy. Załoga, której obiecano wyprawę do krajów południowych, zmuszona była walczyć z wichrami i chłodem. Niebezpieczeństwo buntu nara­stało z każdym dniem. 31 mar­ca 1520 r. Magellan zdecydował się na krok równie ryzykowny, co bohaterski: postanowił prze­zimować w odludnej, skalistej zatoce, na krańcu Patagonii, li­cząc na to, że w takim oddale­niu i tak trudnych warunkach załogi okrętów nie ośmielą się samowolnie wrócić do Hiszpa­nii. Zbuntowali się jednak hiszpańscy dowódcy. Magellan z niezwykłą zręcznością i odwa­gą stłumił bunt, skazując na­stępnie jednego z kapitanów na ścięcie, innego na pozostanie na niezamieszkałej ziemi. Wresz­cie 24 sierpnia wyprawa opu­ściła zimowe leże, udając się dalej na południe. Magellan sam jednak zaczął tracić wiarę w istnienie przejścia na ocean. Wreszcie, gdy stracono już na­dzieję, okręty wpłynęły w prze­smyk, który po kilku dniach badań okazał się cieśniną mor­ską. Miesiąc trwała wędrówka po poplątanych kanałach, wśród nieustannej wichury, między skalistymi, nagimi brzegami.

28 listopada oczom znużonych marynarzy ukazał się bezmiar wód Oceanu Spokojnego. Przej­ście zostało zdobyte. Wielki tryumf, który wycisnął łzy z oczu Magellana (Pigafetta od­notował to skrupulatnie w swej kronice), nie obył się bez dal­szych ofiar. W czasie przepły­wania cieśniny, którą Magellan nazwał imieniem Wszystkich Świętych, a potomność Cieśni­ną Magellana, zawrócił do Hisz­panii największy okręt wiozący zapasy żywności. Nad wyprawą zawisło widmo głodu.

A podróż przez ocean była bez precedensu. Kolumb prze­był Atlantyk w 33 dni. Okręty Magellana płynęły po Oceanie Spokojnym ponad 100 dni nie spotykając żadnej wyspy. Gdy wreszcie flotylla dopłynęła do Wysp Złodziejskich, ludzie po­dobni byli do szkieletów. Zapa­sy żywności dawno się skoń­czyły, dzienne racje wody, cie­płej i zgniłej, wynosiły jeden łyk, marynarze zjedli już wszy­stkie szczury na statkach. Jesz­cze kilka dni takiej wędrówki, a nikt nie pozostałby przy ży­ciu. Głód i szkorbut zabrały połowę załogi w czasie tej po­dróży. Po krótkim postoju na Wyspach Złodziejskich, płynąc już teraz od wyspy do wyspy, okręty dopłynęły wreszcie do

Filipin. Rozpoczął się najpięk­niejszy okres podróży dla zdzie­siątkowanej i wymęczonej za­łogi. Gościnni ludzie, piękna przyroda zapewniły im idealny wypoczynek.

I oto w momencie najwięk­szego tryumfu dosięgła wypra­wę największa klęska. Magel­lan, interweniując w sporze dwu miejscowych władców i chcąc rozszerzyć panowanie hiszpańskie na cały archipelag, zginął 26 kwietnia 1521 r. w bezsensownej i niepotrzebnej potyczce. Na osieroconą załogę spadały teraz cios za ciosem. Uciekł, służący do tej pory za tłumacza i przewodnika, nie­wolnik Magellana — Enrique. On pierwszy zresztą opłynął świat dookoła, wracając do swej ojczyzny. Część załogi i więk­szość dowódców zginęła w za­sadzce przygotowanej przez miejscowych władców wyspy. Zaledwie dwa okręty uratowały się z pogromu i po długim błą­dzeniu wśród wysp i raf koralo­wych dopłynęły wreszcie do wymarzonych Wysp Korzen­nych. Tu okazało się, że przyja­ciel Magellana Franciszek Ser- rao zmarł przed kilku tygodnia­mi. Przyjęto jednak Hiszpa­nów gościnnie, dostarczając im wszelkich możliwych towarów i zaopatrując na drogę. Okręty

były już sterane długą podróżą. ¡Tylko jeden, najmniejszy — ,.Victoria“, z załogą 47 ludzi, był w stanie podjąć dalszą drogę. Dowódca okrętu, Sebastian del Cano, wiedział, że wypadnie mu płynąć cały czas przez mo­rza opanowane przez Portugal­czyków. Jedyna szansa dopły­nięcia do Hiszpanii polegała na opłynięciu Indii i Afryki bez lądowania, bez odnowienia za­pasów żywności i wody. Del Cano, jak godny następca Ma­gellana, podjął tę szansę. 13 lu­tego 1522 r., po ostatecznym uzupełnieniu zapasów, „Victo­ria“ odpłynęła z wyspy Timor. 6 września tegoż roku, po prze­szło siedmiomiesięcznej tułacz­ce, szkielet „Victorii“ z 18 pół­

żywymi ludźmi na pokładzie, lecz z nietkniętym ładunkiem korzeni przybił do portu, tego samego San Lucar, z którego 3 lata przedtem tak dumnie odpływała flotylla Magellana.

Ładunek, który, przywiozła jedna mała „Victoria“, nie tyl­ko pokrył koszty całej wypra­wy, lecz zapewnił jeszcze kró­lowi ogromne zyski. Sebastian del Cano został hojnie nagro­dzony, a w herbie nadanym mu przez króla umieszczono globus z napisem: „Okrążyłeś mnie pierwszy“. Sławę pośmiertną inicjatorowi całej wyprawy, nieugiętemu portugalskiemu żeglarzowi Ferdynandowi Ma­gellanowi, wywalczyły kroniki Antonia Pigafetty.

Uparty Holender

Z czterdziestu siedmiu lat ży­cia Wilhelma Barentsa do hi­storii należą jedynie ostatnie trzy. O poprzednich czterdzie­stu czterech latach nic nie wia­domo, a raczej wiadomo jedy­nie, że nie posiadał on żadnego nazwiska. Był synem prostego chłopa, a w bogatej Holandii w połowie XVI wieku jedynie szlachta i zamożni mieszczanie mieli nazwiska rodowe. Wil­helm był więc po prostu synem Barentsa — Barentsonem. Tak nazywali go jego współcześni i dopiero potomni skrócili ten przydomek, tworząc z niego na­zwisko.

Wilhelm Barents musiał być dobrym żeglarzem, skoro pro­wincje holenderskie właśnie je­mu powierzyły dowództwo jed­nego | czterech okrętów, które wysłano w 1594 r. dla odkrycia nowej drogi do Indii. Tym ra­zem szukano jej na północnym wschodzie; był to zresztą ostat­

ni, nie zajęty jeszcze kierunek. Na południowym wschodzie drogę dookoła Afryki opano­wali Portugalczycy; kierunek południowo-zachodni był w rę­kach Hiszpanów, na północ­nym zachodzie pływali Anglicy i Francuzi. Holendrom, którzy też chcieli mieć swój udział w bogactwach Indii, pozostała już tylko droga wzdłuż północ­nych wybrzeży Europy i Azji. Liczyli też i na to, że tą drogą szybciej może od innych naro­dów uda im się nawiązać kon­takt z Chinami.

Cztery okręty holenderskie, które w czerwcu 1594 r. opu­ściły port w Amsterdamie, uda­ły się prosto na północ, wzdłuż wybrzeży Norwegii, okrążyły Przylądek Północny i zatrzy­mały się koło wyspy Kildin, przy wybrzeżu Półwyspu Kol­skiego. Tutaj ekspedycja po­dzieliła się. Dwa okręty popły­nęły wzdłuż wybrzeży dalej na

wschód, a dwa pozostałe pod dowództwem Wilhelma Baren­tsa pożeglowały na północ, na otwarte morze.

Po 7 dniach żeglugi, 5 lipca 1594 r, żeglarze ujrzeli poszar­pany, skalisty brzeg. Była to Nowa Ziemia. Bezludne pust­kowie nie zachęcało do lądowa­nia, Barents więc skierował okręty dalej na północ, wzdłuż wybrzeży nowo odkrytego lą­du. Po dwu dniach żeglugi okręty wpłynęły w cieśninę od­dzielającą ląd od niewielkiej wyspy. Nadano jej nazwę Wy­spy Admiralicji. Nieco dalej ujrzano znowu małą, bezludną wyspę, w krajobrazie odcinały się na tle skał dwa drewniane krzyże, postawione tam nie­wątpliwie ręką ludzką. Barents przypuszczał, że musieli tu za­wędrować przed nim żeglarze rosyjscy.

Na wyspie, którą nazwano Wyspą z Krzyżami, marynarze holenderscy po raz pierwszy zo­baczyli legowiska fok i białego niedźwiedzia. Ponieważ pogoda utrzymywała się przez cały czas, Barents prowadził swe statki ciągle dalej, aż 13 lipca natknięto się na wielkie masy kry i pola lodowe. Równocze­śnie zepsuła się pogoda i ciągła mgła niemal uniemożliwiała po­suwanie się okrętów. Wreszcie,

104

J ^

17 lipca natrafiono — jak po­tem Barents pisał w swym sprawozdaniu — na „nie koń­czące się pole lodowe“, a gdy opadła mgła i można było po­czynić pomiary, stwierdzono, że statki znajdują się na 77° 15' szerokości północnej. Tak dale­ko na północ nikt jeszcze przed Barentsem nie dotarł.

Uparty dowódca przez dwa tygodnie błąkał się wzdłuż ba­riery lodowej, szukając przej­ścia, wreszcie 1 sierpnia okręty znalazły się u północnego krań­ca Nowej Ziemi. Pogoda jednak pogarszała się tak szybko, że nie nawykła do żeglowania w podbiegunowych warunkach za­łoga zaczęła nalegać na powrót. Po trzech tygodniach podróży spotkano pozostałe dwa okręty i we wrześniu cała flotylla ru­szyła w drogę powrotną do Amsterdamu.

W Holandii przyjęto Ba­rentsa i jego towarzyszy jak prawdziwych zwycięzców. Wia­domości, jakie przywieźli że­glarze, przekonały władze ho­lenderskie o konieczności zor­ganizowania ponownej wypra­wy. Toteż już w sierpniu następnego roku wyruszyła z Amsterdamu flotylla składająca się z 6 statków, załadowanych towarami — prawdopodobnie najlepiej wyposażona wyprawa

ze wszystkich, jakie w XVI wieku wypłynęły na wody Arktyki. Wilhelm Barents był dowódcą jednego z okrętów

i szturmanem wyprawy. Tym razem jednak żeglarzy spotkało niepowodzenie. Zbyt późny wy­jazd spowodował, że okręty na­tknęły się na pola lodowe, nie dopływając jeszcze do Nowej Ziemi. Niespodziewana prze­szkoda wywołała różnicę zdań w dowództwie. Większość ka­pitanów skłaniała się za powro­tem do Holandii. Barents upar­cie obstawał za dalszą żeglugą. Po dramatycznych sporach, w czasie których lepiej urodzeni koledzy wypominali Barentsowi jego „niskie“ pochodzenie i gro­zili użyciem siły, okręty 15 września rozpoczęły rejs po­wrotny i w połowie listopada wróciły do kraju.

Uparty, zdecydowany i bez ogródek mówiący swe zdanie Barents musiał się narazić uty­tułowanym kolegom i biorącym udział w wyprawie komisarzom handlowym, skoro w następnej ekspedycji, która wyruszyła do Arktyki, nie przewidziano dla niego żadnego dowództwa.

Barents nie należał jednak do rzędu ludzi, których byle przeciwność załamuje, a pierw­sza lepsza przeszkoda zawraca z obranej drogi; nie bacząc więc

na pełnione uprzednio funkcje kapitańskie, zaciągnął się jako sternik na jeden z odpływają­cych okrętów i w kwietniu 1596 r. po raz trzeci i ostat­ni w życiu opuścił Holandię. Tym razem dowódcy wyprawy, miast kierować się ku odkrytej już Nowej Ziemi, sterowali na północ, chcąc w ten sposób osiągnąć okolice bieguna jako­by wolne od lodów. Barentsowi pomysł ten wydał się utopią. Jego zdaniem wszędzie musiano natrafić na lody, a jedynym sposobem dopłynięcia do pół­nocno-wschodniego przejścia ,

było trzymanie się brzegów kon­tynentu. Sugestie Barentsa od­rzucono i po miesięcznej po­dróży wyprawa dopłynęła do nie znanego sobie lądu, osiąga­jąc 80° szerokości północnej.

Kapitanowie byli przekonani, że dopłynęli do Grenlandii, w istocie zaś były to północno-za­chodnie brzegi Svalbardu. Na­zwano je Szpicbergen, co pó holendersku znaczyło: spiczasta góra, bo taki wygląd miały wła­śnie odkryte brzegi. Wprawdzie ląd był pokryty zielenią, a wy­brzeże nie zamarznięte, jednak­że o kilka mil dalej na północ wyprawa napotkała nieprze­byte pola lodowe i musiała za­wrócić na południe.

Znowu rozpoczęły się spory w dowództwie: czy jechać na wschód, jak konsekwentnie ra­dził Barents, czy jeszcze raz

szukać szczęścia na północy. W rezultacie tych sporów flo­tylla podzieliła się. Jeden z okrętów popłynął na północ, a drugi, z Barentsem, ku Nowej Ziemi.

17 lipca osiągnięto zachodnie wybrzeża Nowej Ziemi, a po miesięcznym rejsie, dnia 19 sierpnia, północny jej kraniec. Był to już jednak okres nad­chodzenia lodów, okręt przebi­jał się przez nie z wielką trud­nością, aż wreszcie został cał­kowicie unieruchomiony. Ba­rents, który przejął dowództwo wyprawy, zarządził zimowanie. Zniesiono z okrętu cały doby­tek, żagle, deski, a nawet masz­ty. Z nich zbudowano dość ob­szerną chatę, która okryta śnie­giem i bryłami lodu służyła Holendrom jako schronienie w czasie długiej zimy podbiegu­nowej.

Po raz pierwszy żeglarze eu­ropejscy spędzali zimę w obo­zowisku podbiegunowym. Była to ciężka zima; racje żywnościo­we zmniejszono do minimum, brak było świeżego pożywienia, toteż prawie wszyscy zapadli na szkorbut. W tych trudnych wa­runkach spokój i opanowanie Barentsa, jego pewność, że z wiosną uda się uwolnić okręt z lodów i podjąć dalszą podróż, dodawały ducha wyprawie.

Z nastaniem lata okazało się jednak, że okrętu nie da się uratować, i Barents zdecydował załadować wyprawę na dwa czółna i popłynąć na południe, wzdłuż wybrzeży Nowej Ziemi. Przed odjazdem Barents spo­rządził dokładne sprawozdanie z ekspedycji, zabezpieczył je przed zniszczeniem i pozosta­wił w opuszczonym obozowi­sku. 14 czerwca 1597 r. piętna­stoosobowa grupa rozbitków rozpoczęła odwrót. Barents ciężko chory, zachowując przy­tomność do ostatniej chwili, zmarł 20 czerwca, a towarzy­sze starym zwyczajem mary­

narskim oddali jego ciało mo­rzu.

Pozostali przy życiu żeglarze szczęśliwie dopłynęli do wy­brzeży rosyjskich i wrócili do Amsterdamu. Prawie w trzysta lat później, bo w 1871 r., ekspe­dycja norweska natknęła się na obozowisko Barentsa i znalazła jego sprawozdanie z ostatniej wyprawy. Imieniem dzielnego i upartego żeglarza nazwano obszar wodny między pół­nocnym wyrzeżem Norwegii, Svalbardem i Nową Ziemią. Morze, po którym podróżował, nosi dziś nazwę Morza Ba­rentsa.

Żelazny piral

P odobnie jak wszyscy niemal piraci i żeglarze Franciszek Drakę rozpoczął swą służbę na morzu jako chłopiec okrętowy. Niewielu jednak było chłopców okrętowych, którzy zrobili tak olśniewającą karierę.

Urodził się w 1540 r. w małej wiosce kornwalskiej w połud­niowej Anglii. Rodzice nie byli w stanie wyżywić dwanaścior­ga dzieci, toteż mały Franci­szek rychło musiał szukać pracy poza domem. Najłatwiej było ją znaleźć w pobliskim porcie Plymouth, gdzie zacią­gnął się na jeden ze statków żeglugi przybrzeżnej. Zręcz­ność, siła i szybko przyswajane wiadomości żeglarskie zwróci­ły na.młodego marynarza uwa­gę starych wygów portowych. W niedługim czasie awansował on na oficera, później został wspólnikiem jednego ze star­szych kapitanów i właścicieli

statków, a po jego śmierci — samodzielnym dowódcą okrętu.

Młody dowódca szybko zjed­nał sobie powszechną życzli­wość, a jego odwaga i zręczność w manewrowaniu statkiem na­dały rozgłos nie znanemu dotąd nazwisku Drake’a.' Nazwisko to stało się wkrótce znane i na dworze królewskim.

Na tronie angielskim zasia­dała wówczas energiczna i obro­tna królowa Elżbieta, protektor­ka i udziałowczyni wielu pirac­kich wypraw. W 1569 r. Drakę został przyjęty do służby kró­lewskiej i natychmiast wyru­szył do hiszpańskiej Ameryki. Nieustanna walka podjazdowa między piratami angielskimi

i francuskimi a broniącą swych posiadłości flotą hiszpańską to­czyła się wówczas w rejonie Morza Karaibskiego i przy wy­brzeżach Ameryki Środkowej. Liczne wyspy Wielkich i Ma­

łych Antyli dawały dogodne schronienie statkom korsarskim rabującym złoto i towary wy­wożone z kolonii hiszpańskich. "Udany wypad na karawanę mułów, jaki podjął Drakę u wy­brzeży Panamy, przyniósł mu kilka ton złotego łupu. Większą część trzeba było wprawdzie po powrocie do Anglii oddać kró­lowej, lecz to, co pozostało, wy­starczyło na sowite opłacenie załogi i odłożenie poważnego kapitału. Tak więc w 1573 r. Drakę był już człowiekiem bo­gatym, przezornie lokującym zdobyte złoto u kupców w Ply­mouth.

Po powrocie do kraju Drakę • wziął udział w wyprawie prze­ciwko Irlandii, gdzie zabłysnął zdolnościami wojskowymi. Re­gularna służba i unormowane życie nie odpowiadały jednak temu niespokojnemu duchowi. Drakę przedstawił królowej projekt wyprawy na mało zba­dane jeszcze obszary Oceanu Spokojnego. Pomysł tej wypra­wy narodził się jeszcze w czasie ekspedycji panamskiej. Ryzyko było wprawdzie ogromne, że­gluga wzdłuż brzegów posiadło­ści hiszpańskich narażała na ciągłe niebezpieczeństwa, ale za to jakież skarby można było ze­brać, jakież ziemie pozostawały jeszcze do odkrycia! Przecież

od czasu Magellana nikt tą tra­są jeszcze nie płynął. Projekt spotkał się z życzliwym przyję­ciem królowej, a męska uroda

i wymowa odważnego pirata odegrały w tym niewątpliwie też swoją rolę.

15 listopada 1577 r. na czele flotylli złożonej z 5 statków Franciszek Drakę opuścił port w Plymouth, udając się na wy­prawę dookoła świata. Wśród załogi znajdowali się specjalni rysownicy, których zadaniem było odtwarzanie ciekawszych krajobrazów, typów ludzkich, zwierząt i roślin. Im to właśnie zawdzięczamy utrwalenie od­kryć wyprawy, jej zdobyczy naukowych. Po raz pierwszy

eskadra zatrzymała się dla za­czerpnięcia wody i załadowania zapasu orzechów kokosowych przy portugalskich Wyspach Zielonego Przylądka. Płynąc dalej, wzdłuż wybrzeży Ame­ryki Południowej, Drakę prze­zornie unikał lądowania i za­rzucił kotwicę dopiero przy odludnych wybrzeżach Patago­nii. W zatoce San Julian, gdzie zimowały niegdyś okręty Ma­gellana, załoga znalazła niena­ruszony szafot, na którym Ma­gellan wymierzał sprawiedli­wość buntownikom. Drakę po­wiadomiony, że jeden z jego kapitanów, Tom Daughty, knu­je zdradę, rozkazał ściąć go w tym samym miejscu. Po prawie rocznej żegludze Drakę dopły­nął do krańca Ziemi Ognistej, odkrył późniejszy przylądek Horn, cofnął się i przez Cieśni­nę Magellana wpłynął na Ocean Spokojny. Z pięciu statków flo­tylli w dalszą drogę wyruszyła już tylko flagowa „Złota Łania“ pod bezpośrednim dowództwem Drake’a; pozostałe zawróciły do Anglii. Niewielki, niespełna 100-tonowy, zwrotny statek, kierowany wprawną i śmiałą ręką Drake’a, jak jastrząb, spa­dał na nie zabezpieczone -i nie spodziewające się ataku od strony morza porty hiszpań­skie. Pierwsze padło ofiarą Val-

paraiso. Załoga „Złotej Łani“ zdobyła tam zapasy wina, hisz­pańskie mapy wybrzeży i „nie­co złota“ — jak zanotował kro­nikarz wyprawy. Mapy okazały się jednak niedokładne i Drake w chwilach wolnych od grabie­ży poprawiał je, ustalając pra­widłowy przebieg linii brzego­wej.

Po Valparaiso przyszła kolej na Coquimbo, Tarapacę i Ari- cę i za każdym razem zwięk­szały się zapasy złota i srebra na okręcie. Najryzykowniej- szym wyczynem w czasie całej podróży było jednak wpłynię­cie do największego na wybrze­żu Oceanu Spokojnego portu Callao, gdzie gromadzono trans­porty kierowane następnie do Przesmyku Panamskiego. Dra­ke wprowadził wieczorem „Zło­tą Łanię“ między 30 statków hiszpańskich zakotwiczonych na redzie i dowiedziawszy się z rozmów marynarzy, który z okrętów wiezie najwięcej złota, wypłynął nad ranem z portu

i zatrzymał się w odludnej za­toce, w połowie drogi między Callao i Panamą. Piraci nie cze­kali długo; błyskawicznie opa­nowano statek hiszpański. Na zapytanie zdumionego napad­niętego kapitana, czy wybuchła wojna między Anglią i Hiszpa­nią, Drake odpowiedział drwią­

co, że 6 lat temu Hiszpanie ograbili jego, a on teraz odbie­ra jedynie swą własność. Zdo­bycz z tego jednego rabunku oceniano na ogromną — jak na owe czasy — sumę 212 tysięcy funtów szterlingów.

Bogactwa „Złotej Łani“ były już zbyt wielkie, by można było podejmować dalsze ryzykowne wypady. Należało wracać do kraju. Drakę jednak obawiał się płynąć tą samą drogą. W portach, które ograbił, nie­

wątpliwie wypatrywano jego powrotu, a ponadto burzliwa

o tej porze roku Cieśnina Ma­gellana przedstawiała zbyt wielkie ryzyko dla obciążonego statku. Zdecydowano więc szu­kać przejścia na północy, a gdy­by ta droga zawiodła, popłynąć śladem Sebastiana del Cano.

Po kilkudniowej tułaczce „Złota Łania“ dopłynęła do pięknych, skalistych brzegów. Była to zatoka San Francisco. Na przywitanie przybywające­

go okrętu wybiegli na brzeg Indianie w powitalnym orsza­ku, z tańcami i śpiewami. Po godzinie niezrozumiałych dla Anglików ceremonii, w czasie których ofiarowano Drake’owi koronę z orlich piór, wygłosił on dłuższe i niezrozumiałe z kolei dla tubylców przemó­wienie, w którym zawiadomił ich, że obejmuje protektorat nad krajem w imieniu królowej Elżbiety. Po ceremonii obie strony rozeszły się w przyjaźni i zgodzie, co było ważne dla Drake’a, okręt bowiem wyma­gał remontu i trzeba było za­trzymać się w zatoce przez dłuższy czas.

Przed odpłynięciem Drakę kazał wbić na brzegu słup z miedzianą tablicą i wyrył na niej datę objęcia tej ziemi w posiadanie. Odkryte przez sie­bie wybrzeże Drakę nazwał Nowym Albionem dla upamięt­nienia nazwy, jaką dawniej no­siła Anglia.

Dalsza podróż odbyła się bez większych przeszkód. W listo­padzie 1579 r. Drakę dopłynął do Moluków. Przyjmowani go­ścinnie przez mieszkańców Ce­lebesu i Jawy, Anglicy uniknęli spotkania ze statkami portugal­skimi i drogą wokół Przylądka Dobrej Nadziei w końcu wrze­

śnia 1580 r. dotarli do Ply­mouth,

Wiadomość o powrocie Dra­kę^ z bajecznymi bogactwami dotarła lotem błyskawicy na dwór królowej Elżbiety. Wcze­śniej jednak doszły na dwór hiszpański wieści o pirackich wyczynach Drake’a w portach Ameryki Południowej. Amba­sador hiszpański udał się do królowej z protestem i z żąda­niem jak najsurowszego ukara­nia pirata. W kilka dni po de- marche ambasadora Hiszpanii Elżbieta wraz z dworem zje­chała do Deptford, gdzie zako­twiczona była „Złota Łania", i na jej pokładzie nobilitowała Drake’a, a przy okazji zabrała należną jej część przywiezio­nych skarbów.

Wydawało się, że zdobyte szlachectwo i fortuna położą kres wyprawom Drake’a, tym bardziej że mieszkańcy Ply­mouth, wdzięczni za lokowane w ich przedsiębiorstwach kapi- tały, wybrali go w 1582 r. swym burmistrzem, a później posłem do parlamentu. Nie dane było jednak Drake’owi za­żyć spokoju. Hiszpania szyko­wała się do najazdu na Anglię całą siłą swej niezwyciężonej armady. W 1587 r. Drakę na zlecenie królowej poważył się

na krok iście szaleńczy. Z kil­koma zaledwie statkami wśli­znął się niepostrzeżenie między flotę hiszpańską stojącą w Ka- dyksie; wzniecił pożar, który strawił 33 wojenne okręty, i ko­rzystając z zamieszania uciekł do Anglii. Wypad ten odroczył wojnę o przeszło rok.

Wielka Armada wypłynęła w 1588 r. na podbój Anglii. Franciszek Drakę w randze wi­ceadmirała, jako jeden z do­wódców angielskich, brał udział W unicestwieniu hiszpańskiej floty.

W 1595 r. Drakę wyruszył na nową wyprawę piracką na Mo­rze Karaibskie. Niedobitki roz­proszonej armady nie przed­stawiały żadnego niebezpie­czeństwa dla zaprawionego w bojach doświadczonego żegla­rza. Niespodziewanie jednak „Żelazny Pirat“ — jak go na­zywano — zachorował na dy- zenterię. 28 stycznia 1596 r. Drakę zmarł na pokładzie swe­go statku, niemal w tym sa­mym miejscu, gdzie po raz pierwszy potykał się z Hiszpa­nami.

Zaginiony bez wieści

P oszukiwania drogi do Indii na północnym wschodzie po­dejmowane na przełomie XVI

i XVII wieku przez żeglarzy angielskich i holenderskich nie dały wprawdzie rezultatu, lecz doprowadziły do innych, cen­nych dla zachodniej Europy od­kryć. Okazało się, że przez Mo­rze Białe łatwo jest nawiązać stosunki handlowe z Nowogro­dem i Moskwą, że drogą dooko­ła Europy można sprowadzać poszukiwane futra niedźwiedzie

i focze oraz wywozić własne to­wary. Toteż kupcy londyńscy utworzyli „Kompanię do Han­dlu z Moskwą“, która równo­cześnie finansowała wyprawy badawcze na morza północne. Oczywiście, na te pełne ryzyka wyprawy przeznaczano możli­wie najskromniejsze fundusze. Rekrutując załogę szukano też mniej znanych, skromniejszych kapitanów, obawiając się, by bardziej doświadczeni nie żą­

dali wysokich funduszy na ekwipunek wyprawy. Gdy więc w 1607 r. „Kompania do Han­dlu z Moskwą“ zamierzała pod­jąć nową wyprawę badawczą, zaangażowała na jej dowódcę niczym się uprzednio nie wybi­jającego londyńskiego sternika

Henryka Hudsona.

Londyńscy kupcy nie prze­widzieli jednak, że cichy i po­ważny człowiek, którego zamie­rzali wysłać na morza północne, nosił się od dawna z fantastycz­nym projektem Henryk Hud­son na podstawie lektury dzieł geograficznych i bardzo jeszcze niedokładnych w owym czasie sprawozdań z podróży oraz map wyrobił sobie całkowicie błęd­ne pojęcie o układzie prądów morskich i powietrznych w okolicach bieguna. Uważał on między innymi, że obszary te są wolne od lodów i że przez Biegun Północny jprowadzi naj­lepsza i najkrótsza droga do...

Japonii. Kiedy więc powierzo­no mu dowództwo okrętu pły­nącego na północ, przedstawił swój projekt dyrektorom kom­panii. Nie wiadomo, czy Hudson przekonał całkowicie kupców, czy też obliczyli oni, że ryzyko finansowe z ich strony nie jest znów wielkie, doić, że 1 maja 1607 r. wypłynął z portu lon­dyńskiego 80-tonowy stateczek z 12 ludźmi załogi. Tak właśnie wybrał się Henryk Hudson do Japonii przez Biegun Północ­ny. W czerwcu wyprawa do­płynęła do wschodnich brze­gów Grenlandii, docierając aż do 73° szerokości północnej. Na tej wysokości lody zagro­dziły drogę okrętowi. Zmienio­no więc kurs na północno- wschodni i wkrótce ujrzano północno-zachodnie brzegi Sval- bardu. Dalszą żeglugę znów uniemożliwiły lody. W tej sy­tuacji Hudson zdecydował wra­cać do Anglii i w połowie wrze­śnia okręt wpłynął do portu londyńskiego.

Niepowodzenie wyprawy nad­werężyło opinię Hudsona. Wprawdzie „Kompania do Han­dlu z Moskwą“ osiągnęła z niej bezpośrednie korzyści, bowiem Hudson w czasie swej podróży odkrył i zbadał łowiska fok

i ławice rybne, jednak zasadni­czy cel wyprawy — przepłynię­

cie do Japonii — nie został osiągnięty. Toteż gdy następna wyprawa poprowadzona przez Hudsona ugrzęzła w lodach ko­ło południowych wybrzeży No­wej Ziemi i powróciła do An­glii bez rezultatów, dyrektorzy Kompanii po prostu zwolnili Hudsona ze służby. Doświadczo­nego kapitana, który w swych podróżach poznał wody Oceanu Lodowatego, zatrudniła nowo założona, konkurencyjna holen­derska „Kompania do Handlu z Indiami Wschodnimi“. Z jej polecenia popłynął Hudson śla­dami Wilhelma Barentsa na po­szukiwanie przejścia północno- wschodniego.

i_

25 marca 1609 r. okręt wy­płynął z Holandii kierując się na północny wschód. Po kilku tygodniach żeglugi częściowo wskutek niezadowolenia załogi, a także trudnych warunków zmieniono kurs na południowy zachód, dopływając do wybrze­ży dzisiejszych Stanów Zjedno­czonych. Tutaj Hudson posta­nowił szukać północno-zachod­niego przejścia do Indii. Płynąc w dół wybrzeża zbadał dokład­

nie zatoki Chesapeake i Dela- vare, aż wreszcie wpłynął w szerokie przejście, które wyda­wało mu się upragnionym po­łączeniem północnym z Ocea­nem Spokojnym.

Po 200 kilometrach żeglugi po rzekomej cieśninie stało się jednak całkiem jasne, że jest to tylko wielka rzeka. Hudson za­wrócił więc okręt i wypłynął z powrotem na morze. Rzekę nazwano później imieniem od-

krywcy, a u jej ujścia wznosi się dziś największe miasto świa­ta — Nowy Jork.

W drodze powrotnej wypra­wa zarzuciła kotwicę w Ports­mouth, gdzie władze angielskie zasekwestrowały statek i za­trzymały holenderską załogę. Henryk Hudson przeszedł z ko­lei na służbę angielskiej „Kom­panii Wschodnioindyjskiej“ i już na jej zlecenie opuścił 17 kwietnia 1610 r. Londyn kieru­jąc się ku północnym wybrze­żom Ameryki. Tym razem sta­tek Hudsona — nazwany „Dis­covery“, to znaczy odkrycie — miał zaledwie 55 ton wyporno­ści i 23 ludzi załogi. Marynarze byli zbieraniną ze wszystkich stron, nad którą nie panował dowódca. Droga wiodła począt­kowo do brzegów Islandii, na­stępnie okręt okrążył południo­we brzegi Grenlandii i dopłynął do północnych wybrzeży Labra­doru.

W lipcu wyprawa wpłynęła w szeroką cieśninę oddzielającą Labrador od nieznanego pół­nocnego lądu. Warunki żeglugi pogarszały się, gęsto płynąca kra tamowała drogę okrętowi

i załoga zaczęła się buntować. Wreszcie po kilkunastu dniach przedzierania się przez lody ukazała się rozległa przestrzeń

wolnego morza. Uspokoiło to załogę i dalsza podróż przebie­gała sprawniej. Hudson skiero­wał statek na południe, wzdłuż zachodnich brzegów Labradoru. Jednakże po przebyciu 1200 ki­lometrów okazało się, że do­mniemane otwarte morze jest jedynie wielką zatoką. Nadszedł listopad lody zaczęły okrążać statek, aż wreszcie uwięziły go całkowicie. Załoga zdecydowała przezimować. Wyciągnięto sta­tek na ląd, zbudowano obóz

i rozpoczęły się długie miesiące oczekiwania i bezczynności. W początkach czerwca 1611 r., gdy lody spłynęły, spuszczono sta­tek na wodę i rozpoczęto żeglu­gę wzdłuż zachodnich brzegów wielkiej zatoki. Trudności po­dróży wzmagały niezadowolenie załogi, które przerodziło się w otwarty bunt. Marynarze nie chcieli już dalej szukać przej­ścia, lecz wracać do domu. Po tygodniu żeglugi zbuntowana załoga opuściła na morze czółno bez żywności i wody, umie­szczając w nim Henryka Hud­sona, jego 12-letniego syna

i sześciu wiernych mu do końca marynarzy.

Jesienią 1611 r. „Discovery“ z 13 ludźmi załogi powrócił do Londynu. Po Henryku Hudso­nie wszelki ślad zaginął. Do

dziś dnia nie wiadomo, czy do­płynął do lądu i zmarł z głodu

i wyczerpania, czy też pochło­nęły go fale oceanu.

Nie zaginęła jednak o nim pamięć. Jego imieniem nazwano rzekę, którą odkrył, cieśninę oddzielającą Labrador od Ziemi Baffina i zatokę, w której po­niósł śmierć. Jest to największa

zatoka w Ameryce. Nad jej za­chodnimi brzegami ciągną się wielkie tereny łowieckie. Kom­pania utrzymująca aż do koń­ca ubiegłego stulecia całkowity monopol na handel skórami upolowanych zwierząt nosiła również imię wielkiego odkryw­cy: „Kompania Zatoki Hudso- na“.

Badacz i kolonizator

W ślad za żeglarzami, którzy począwszy od końca XV wieku odkrywali nowe lądy, napływa­ły rzesze osadników, a także awanturnicy i poszukiwacze przygód; na rozległy kontynent amerykański przybywali kolo­niści europejscy. Początkowo zatrzymywali się oni na wy­brzeżu, wypierając miejscową ludność w głąb kraju. Francuzi zajęli wschodnie brzegi dzisiej­szej Kanady, Florydy i Luizja- ny. Anglicy usadowili się w środku między posiadłościami francuskimi, okupując rozległe przestrzenie między wybrzeżem Atlantyku a szczytami Appala- chów. Hiszpanie w ciągu kilku­dziesięciu lat podbili całą Ame­rykę Środkową i Południową, z wyjątkiem Brazylii, która przypadła Portugalczykom.

W miarę upływu lat koloniści zaczęli się posuwać coraz dalej w głąb kontynentu, a jego nie zbadane wnętrze wabiło bada­

czy i podróżników. Jednym z nich był Samuel de Champlain, któremu w 1603 r. dwór fran­cuski zlecił zbadanie warunków osadnictwa na nowo odkrytych ziemiach w Północnej Ameryce.

Samuel de Champlain, uro­dzony w 1567 r., pochodził z drobnego ziemiaństwa i jak wielu młodszych synów rodzin szlacheckich poświęcił się służ­bie wojskowej i żeglarstwu. W latach 1599—1601 pływał w służbie hiszpańskiej po Morzu Karaibskim i zwiedzał Antyle. Nie był więc nc wicjuszem w Ameryce, gdy udawał się do Kanady czy też — jak ją jeszcze wówczas nazywano — Nowej ■ Francji.,

i W czasie pierwszej swej wy- Jprawy Champlain popłynął w 'górę Rzeki Sw. Wawrzyńca, aż do miejsca, gdzie znajduje się dziś miasto Quebec. Brzegi wydawały mu się dogodne dla kolonizacji, a miejscowi India-

k

nie przyjęli go życzliwie. Ra­port więc, jaki złożył Henryko­wi IV po powrocie do Francji, kreślił perspektywy osadnictwa w różowych barwach.

Powróciwszy do Ameryki Champlain badał przez kilka następnych lat okręgi Nowej Szkocji i Nowego Brunszwiku, nawiązywał stosunki z miejsco­wymi szczepami Indian, uczył się ich języka i równocześnie organizował skup futer dla fran­cuskich kupców. Dwór francu­ski musiał być zadowolony z osiągnięć przedsiębiorczego i energicznego kapitana, skoro po krótkim pobycie we Francji w

1608 r. wysłano go ponownie do Kanady, tym razem z oficjalną misją założenia tam większego osiedla. WyJ^ór Champlaina padł na wybrzeże Rzeki Sw. Wa­wrzyńca. Założoną tam osadę nazwał Quebec — od huroń- skiego słowa gardziel. W cza­sie swego pobytu w Kanadzie Champlain nawiązał przyjazne stosunki z zamieszkującym te ziemie plemieniem Huronów, co automatycznie naraziło go na ataki Irokezów, wrogów Huro­nów. Powaśnienie dwu plemion indiańskich wykorzystali kolo­niści francuscy i angielscy; do­szło nawet do tego, że Francuzi płacili Huronom za skalp An­glika 50 franków, a Anglicy Irokezom za skalp francuski — 100 franków.

W latach 1609—1615 Cham­plain co roku przyjeżdżał do Kanady na kilkumiesięczne ba­dania. W czasie tych podróży zbierał od Indian wiadomości

o rzekomym morzu wewnętrz­nym i rzece łączącej je z Ocea­nem Spokojnym. Wtedy to zro­dził się pomysł Champlaina dotarcia do Chin śródlądową drogą wodną w poprzek Ame­ryki. W liście do króla Fran­cji — Henryka IV — tak o tym pisał.

Rzeką Świętego Wawrzyńca dotrzeć można aż do jeziora

Zubgara koło Siedmiu Miast, z jeziora przepłynąć na rzeką Ga­da, która wpada do Morza Zie­lonego w Kalifornii. Tą drogą możemy dojechać do Chin z większą łatwością i bezpieczeń­stwem niż jakąkolwiek inną. Odbędziemy tę podróż bez trud­ności w miesiąc lub co najwy­żej w siedem tygodni.

Pomysł był chimeryczny, dał jednak impuls do podjętej w 1615 r. wyprawy w głąb lądu. Wprawdzie w czasie swego prze­

szło 1200-kilometrowego mar­szu Champlain drogi do Chin nie znalazł, bo jej nie było, do­tarł jednak do jezior Huron i Ontario. W ten sposób odkryto kompleks wielkich jezior zaj­mujących znaczną część konty­nentu amerykańskiego. Cham­plain przywiózł z tej wyprawy informacje o pozostałych jezio­rach, do których nie dotarł. Do­starczyli ich towarzyszący mu w wyprawie Indianie.

Przez następne lata Cham-

plain corocznie wysyłał w głąb nie znanego jeszcze kraju pa­trole osadnicze, a przywożone wiadomości skrzętnie notował, układając z nich dokładny opis terenów. Warto zaznaczyć, że był on równocześnie utalento­wanym pisarzem i rysowni­kiem. Wyprawy tak własne, jak i wysyłanych przez niego zwia­dowców zamknął w pracy pt.: „Podróże po zachodniej Nowej Francji“. Książka ozdobiona ry­sunkami autora doczekała się we Francji kilku wydań i wzbudzi­ła powszechne zainteresowa­nie.

Z biegiem lat Champlain coraz mniej zajmował się bada­niami i podróżami, a coraz bar­dziej rozszerzaniem i organiza­cją podbijanych terytoriów. W 1620 r. otrzymał on nominację na zastępcę gubernatora Kana­

dy. Przede wszystkim zajął się rozbudową i umocnieniem Que- becu. Początkowo była to nie­wielka osada: magazyn nad rze­ką, trzy budynki administra­cyjne, mały forcik otoczony drewnianą palisadą i kilka chat kolonistów. Champlain rozsze­rzył osadę i umocnił jej obronę. Wywiązał się z tego zadania tak sprawnie, że w 1628 r. wytrzymał w Quebecu kilku­miesięczne oblężenie Angli­ków. W 1632 r. w uznaniu za­sług mianowano go gubernato­rem Kanady — najwyższym zwierzchnikiem kraju, do któ­rego skolonizowania wybitnie się przyczynił.

Do końca życia Champlain pozostał już w Kanadzie. Zmarł tam w roku 1635. Jego imie­niem nazwano jedno z jezior w prowincji Quebec.

w tym samym czasie, gdy żeglarze hiszpańscy, portugal­scy, angielscy, francuscy i ho­lenderscy odkrywali nowe zie­mie i szukali najdogodniejszych dróg do Indii i Chin, wyprawy rosyjskie posuwały się coraz dalej w głąb Syberii. Oddziały kozackie, a za nimi myśliwi i kupcy przechodzili przez Ural, przepływali Ob i Jenisjej i docierali do doliny Leny. Od­ważniejsi dochodzili nawet do brzegów Oceanu Lodowatego. Trudna kraina wiecznej zmarz- łoty, gdzie ziemia i rzeki odma- rzały tylko na trzy—cztery mie­siące w roku, gdzie zimą mrozy dochodziły poniżej minus 40°, pociągała przybyszów bogac­twem swej zwierzyny. Był to prawdziwy raj dla myśliwych, łowców fok i kości morsów. Zbierane w ciężkich warunkach futerka sobolowe i kły morsów zbudowały niejedną kupiecką fortunę w odległej Moskwie.

Zakładano osady w odległych okręgach wschodniej Syberii. W roku 1632 założono w doli­nie środkowej Leny miasto Ja- kuck, a w roku 1638 przybył tam 33-letni Siemion Iwanowicz Dieżniew, odsługujący swą ko­zacką powinność wojskową.

Pierwsze lata pobytu prze­szły Dieżniewowi na zbieraniu podatków i danin od miejscowej ludności jakuckiej. W licznych wyprawach do rozrzuconych po całym kraju, odległych od sie­bie osiedli poznał on warunki życia, zwyczaje miejscowej lud­ności i topografię kraju. Wiele podróży trzeba było odbywać zimą, wśród śniegów i zawiei, obywając się tygodniami nieraz bez ciepłej strawy. Dieżniew nie tylko zresztą poznawał w długich marszrutach kraj, lecz także wypływał na morze w poszukiwaniu fok i kłów mor­sów. Wkrótce też zaczął ucho­dzić za jednego z najlepszych

i najbardziej doświadczonych myśliwych w kraju i chętnie zabierano go na niebezpiecz­ne i odległe wyprawy. Tak więc w kolejnych podróżach Dież- niew poznał i zwiedził doliny rzek dalekiej północy: Jany, Indygirki i Kołymy. Tam wresz­cie na bezludnych, lecz obfitu­jących w zwierzynę terenach, u ujścia Kołymy, przeżył trzy lata w niewielkiej nowo zało­żonej przez Kozaków osadzie — Niżnie-Kołymsku. Stamtąd też wypłynął na wyprawę, która miała mu przynieść sławę wiel­kiego odkrywcy.

Do osiedleńców dochodziły słuchy o odległej rzece Anadyr i o jej okolicach szczególnie ob­fitujących w sobole. W latach 1644—1647 trzy kolejne wypra­wy wypływały na morze, aby dotrzeć do nieznanej rzeki; wszystkie jednak kończyły się niepowodzeniem. Wreszcie w połowie czerwca 1648 r. wypły­nęła z Niżnie-Kołymska ekspe­dycja w sile 7 czółen, z załogą 90 ludzi. Jednym czółnem do­wodził Dieżniew. Pech prześla­dował wyprawę od pierwszych dni żeglugi. Jeszcze przed osiąg­nięciem wybrzeży czukockich

dwa czółna rozbiły się o krę w czasie burzy. Dwa dalsze czółna zatopiła burza na Morzu Czukockim, współdowodzącego Fiedota Popowa śmiertelnie ra­nili Czukcze i wyprawa w sile

trzech czółen została pod do­wództwem Dieżniewa.

20 września 1648 r. Rosjanie dopłynęli do skalistego, wrzyna­jącego się w morze przylądka, który Dieżniew nazwał „Ka-

}

I

miennym Nosem“, tak opisując go później w swym sprawozda­niu:

A ten „Nos“ wysunął się w morze bardzo daleko, a żyje na nim ludzi — Czukczów — wiel­ka liczba. Naprzeciw tego „No­sa“ na wyspach żyją ludzie, nazywają ich zębaczami, a to dlatego, że przebijają policzki kłami zwierząt. A ten wielki „Nos“ myśmy — Siemiejka z towarzyszami — poznali, bo przy tym „Nosie" rozbiło się czółno Gierasima Ankidinowa i towarzyszy. I my, Siemiejka z towarzyszami, przyjęliśmy tych rozbitków na nasze czółna, a tych zębatych ludzi na wy­spach też żeśmy widzieli.

Na południe od odkrytego przez Dieżniewa przylądka był już Ocean Spokojny. Przejście

więc | Oceanu Lodowatego na Ocean Spokojny odkrył i prze­płynął pierwszy Siemion Dież- niew. O dalszych perypetiach wyprawy pisał on w swym sprawozdaniu:

I nosiło mnie, Siemiejkę, po morzu aż do Zwiastowania Bo­garodzicy (1 październik 1648 r.) wbrew mojej woli i wyrzu­ciło wreszcie na brzeg daleko na południe od rzeki Anadyr. A było nas na czółnie wszystkiego dwudziestu pięciu ludzi. I po­szliśmy wszyscy w góry przed siebie, drogi nie znając, głodni i zziębnięci, nadzy i bosi. Sze­dłem ja tak, biedny Siemiejka, z towarzyszami, do rzeki Ana­dyr równo przez 10 niedziel i doszliśmy wreszcie do Anady- ru niedaleko morza, a ułowić ryb nie mogliśmy i lasu nie by­ło. Z głodu żeśmy się, biedni, rozproszyli. I w górę Anady- ru poszliśmy w dwunastu ludzi i chodziliśmy dwanaście dni, ludzi ani renów, ani dróg nie widząc. Wróciliśmy więc, prze­nocowaliśmy i zaczęliśmy jamy w śniegu kopać.

W takich to ciężkich warun­kach Dieżniew z towarzyszami zdecydował się zimować na Anadyrze. Zimowanie przedłu­żyło się w. kilkuletni pobyt, roz­poznanie miejscowych plemion

i ściągnięcie od nich daniny. Wreszcie, gdy zapasy kłów morsów i skór wypełniły zie­miankę Dieżniewa, przeszedł on z tobołami w dorzecze Kołymy, a stamtąd morzem do ujścia Leny i wreszcie dotarł do Ja- kucka. Skończył się jednak czas służby Dieżniewa i w 1661 r. wybrał się on do Moskwy dla rozliczania się ze swej pracy dla cara. Przez cały czas nie pobierał on żadnego żołdu, nie otrzymywał żywności, żył całkowicie na własny koszt, dostarczając carowi łącznie 4,5 tony kłów morsów, wartości ponad 17 tysięcy srebrnych rubli.

Za całą służbę wypłacono Dieżniewowi w pieniądzach i suknie łącznie aż... 126 rubli i 20 kopiejek w srebrze. Ponad­to w dowód uznania zasług car mianował go atamanem. Kro­niki milczą o tym, jak Siemion Dieżniew przyjął tę ocenę swej trudnej i ciężkiej pracy. Wie­my tylko, że tego samego lata powrócił do Jakucka, pozosta­

wiając w Moskwie swe szcze­gółowe sprawozdanie z wy­prawy.

W kraju Jakutów ataman ko­zacki, Siemion Dieżniew, prze­żył jeszcze 10 lat, polując na sobole i starając się wyna­grodzić sobie uprzednie lata. Wreszcie w 1671 r. wyjechał znów do Moskwy, gdzie zmarł w 2 lata później.

Na odkrycie przez Dieżniewa przejścia z Oceanu Lodowatego na Ocean Spokojny nie zwróco­no uwagi. Gdy więc w 1728 r. Witus Bering, duński żeglarz w służbie rosyjskiej, ponownie „odkrył“ to przejście, cały za­szczyt i sława przypadły w udziale właśnie jemu. Cieśnina oddzielająca Azję od Ameryki i morze na południe od niej no­szą imię Beringa. Pamięć Sie­miona Dieżniewa uwieczniono jedynie na najdalej na wschód wysuniętym cyplu Azji. ów wielki „Nos“, o którym pisał Dieżniew w swym sprawozda­niu, nosi dziś nazwę Przylądka Dieżniewa.

Odkrywca Marii Van Diemen

P anowanie portugalskie w In­diach zbyt było okrutne i krwa­we, by mogło trwać długo. W drugiej połowie XVI wieku na Jawie i Molukach (dzisiejsza Indonezja) pojawili się kupcy holenderscy. Początkowo zakła­dali oni niewielkie kantory handlowe, odnosząc się życzli­wie do miejscowej ludności. Stopniowo liczba ich zwiększa­ła się, kantory rozrastały, po­wstały holenderskie osiedla i Portugalia ani się spostrzegła, jak w pierwszym dwudziesto­leciu XVII wieku Holandia za­władnęła Jawą i Molukami, za­mykając dostęp do Oceanu Spo­kojnego od strony zachodniej. Głównym centrum administra­cyjnym posiadłości holender­skich była Batawia na wyspie Jawie. Stąd wypływały okręty do Japonii i na wyspy Oceanu Spokojnego, tutaj przyjeżdżali z Holandii kandydaci do służby

kolonialnej i agenci holender­skiej „Kompanii do Handlu z Indiami Wschodnimi1*.

W 1638 r. przybył i Amster­damu do Batawii 36-letni, przy­stojny marynarz holenderski ■— Abel Tasman. Referencje, jakie przywiózł, określały go jako do­brego żeglarza i kwatermistrza. Mimo więc że nie znał krajów podzwrotnikowych i nie pływał po wodach tej części świata, wyznaczono go na kwatermi­strza okrętu płynącego do Ja­ponii. Wtajemniczeni twierdzi­li, że tak szybkie zaangażowa­nie na okręt zawdzięczał Abel Tasman pięknym oczom córki gubernatora — Marii Van Die­men. Ponoć marynarz zbyt od­ważnie spoglądał na córkę gu­bernatora i ten wolał z miejsca pozbyć się niepożądanego kon­kurenta 1 Batawii.

Wiosną 1639 r. okręt 1 45- osobową załogą, wśród której

znajdował się Abel Tas man, odpłynął z Batawii w kierun­ku Japonii.

Właściwym celem wyprawy było odnalezienie bliżej nie zna­nej wyspy z bogatymi kopal­niami złota i srebra, jakoby znajdującej się blisko Japonii. Wyprawa, oczywiście, wyspy nie znalazła, bo jej w ogóle nie było, a samą Japonię widziała tylko z daleka. Okręt przez dłu­gi czas płynął wprawdzie bli­sko brzegów wysp Hondo i Kiu- siu, lecz prawo japońskie za­braniało okrętom cudzoziem­skim lądować w portach i u wy­brzeży Japonii. Za to wykro­czenie groziła śmierć. Okręt nie zatrzymując się więc po drodze wpłynął na Morze Wschodnio- chińskie, a następnie Morze Po- łudniowochińskie i wrócił do Batawii. W czasie wyprawy większość załogi zmarła na nie­znaną gorączkę i tylko 7 mary­narzy, pod dowództwem Tas- mana, powróciło do macierzy­stego portu. Żegluga w tych warunkach była nie lada wy­czynem ze strony dowódcy i gu­bernator zwrócił uwagę na Tas- mana już nie tylko jako na niefortunnego konkurenta do ręki swej córki, lecz jako na dzielnego i wielce obiecującego żeglarza. Organizując więc w

1642 r. poważną wyprawę ba­

dawczą powierzył jej dowódz­two Tasmanowi.

Celem wyprawy było zbada­nie mórz otaczających Austra­lię od południa, znalezienie najdogodniejszej drogi morskiej z Indii do Chile w Ameryce Po­łudniowej i wreszcie zbadanie mórz na wschód od Australii. W owym czasie Australia na­zywała się jeszcze Nową Holan­dią i znane było tylko jej za­chodnie i częściowo południowe wybrzeże, nie wiedziano nato­miast dokładnie, jaki jest jej kształt ani jak daleko obszar jej sięga na wschód. Rozpo­wszechnione było mniemanie, że większą część południowej

półkuli pokrywa wielki ląd, do­chodzący do wybrzeży Amery­ki, Afryki i Azji. Wyprawa Tas- mana miała zbadać, czy Austra­lia jest częścią tego lądu, czy też oddzielnym kontynentem, i w tym wypadku ustalić jego rozmiary.

Zadanie było odpowiedzialne i trudne, tym bardziej że oba okręty przydzielone przez gu­bernatora wyprawie były stare i w nie najlepszym stanie.

Wczesną jesienią wyprawa opuściła port w Batawii, kieru­jąc się ku wyspie Mauritius po­łożonej na wschód od Mada­gaskaru. Z Mauritiusu dnia 8 października 1642 r. okręty od­

płynęły na wschód. Po 40 dniach żeglugi po bezkresach Oceanu Indyjskiego Tasman zdecydował zmienić kierunek na północno-wschodni i wresz­cie dnia 24 listopada załoga zo­baczyła na horyzoncie wysoki, pokryty bujną roślinnością brzeg, ciągnący się z północne­go zachodu na południowy wschód. Tasman przekonany, że dopłynął do południowego cypla Australii, opłynął go od południa, zbadał dokładnie li­nię brzegową i gdy stwier­dził, że brzeg zawraca ku pół­nocy, skierował swe okręty na wschód.

Żegluga wzdłuż brzegów zie-

mi, którą Tasman nazwał ku czci gubernatora Ziemią ' Van Diemena, trwała 10 dni. Dziś wiemy, że Tasman dopłynął nie do wybrzeży Australii, lecz do leżącej na południe od niej wy­spy, którą na cześć odkrywcy w końcu XIX wieku nazwano Tasmanią. Płynąc dalej na wschód, wyprawa dotarła dnia

13 grudnia do nowych wybrze­ży, tym razem ciągnących się z południowego zachodu na pół­nocny wschód. Była to Nowa Zelandia.

Abel Tasman był jednak przekonany, że odkrył część nie­

znanego, wielkiego, południo­wego lądu. W czasie trzytygod- ! niowych badań nowo odkry- itych wybrzeży zaszło tragicz­ne zdarzenie: tubylcy zabili • trzech marynarzy holenderskich w czasie, gdy ci usiłowali wy­lądować na brzegu, przy czym ;— jak twierdził Tasman — ma- 'rynarze nie dali żadnego powo- |du do napaści czy zatargu.

Przy końcu grudnia okręty wpłynęły w cieśninę oddziela­jącą południową wyspę Nowej Zelandii od jej wyspy północ­nej. Wyprawa zbadała jednak tylko wejście do cieśniny i Tas-

man popłynął dalej przekona­ny, że jest ona jedynie głębszą zatoką w nieznanym lądzie. Wreszcie 5 stycznia okręty do­płynęły do krańca nowo odkry­tych wybrzeży. Tasman nazwał ostro wrzynający się w morze przylądek imieniem Marii Van Diemen, co mogłoby świadczyć, że niefortunne uczucia bynaj­mniej nie wygasły.

Nieco dalej na północ wypra­wa natknęła się na wyspy Archipelagu Tonga. Zatrzyma­no się tam dla nabrania wody i zapasów. Była to chyba naj­dłuższa przerwa w podróży. W ciepłym klimacie, wśród go­ścinnej i życzliwej ludności za­łoga zażywała zasłużonego wy­poczynku.

Wreszcie 1 lutego wyprawa odpłynęła, kierując się ku Ba- tawii. Okręty płynęły obok wysp Fidżi, Archipelagu Salo­mona i wzdłuż północnych wy­brzeży Nowej Gwinei, którą Tasman uważał za północne wybrzeża Australii. 15 czerwca

1643 r., a więc po 9 miesiącach podróży, wyprawa wpłynęła do portu w Batawii.

Dziennik podróży Tasmana i wykreślona przez niego mapa rozstrzygały kwestię charakteru Australii. Okazało się, że nie jest ona częścią wielkiego lądu

południowego, lecz nawet jest od niego znacznie oddalona. Po­zostawały jednak do rozstrzy­gnięcia pytania: jak wielki ob­szar zajmuje Australia i czy jest ona jednolitym kontynen­tem, czy też wielkim archipe­lagiem. Rozwiązanie tej zagad­ki zlecono znów Tasmanowi.

Późną wiosną 1644 r. trzy okręty, tym razem nowe i do­brze wyposażone, wypłynęły pod dowództwem Tasmana z portu w Batawii. Wyprawa wzięła kurs na wschód wzdłuż południowych brzegów Jawy i dalszych wysp archipelagu, a następnie wzdłuż południo­wych brzegów Nowej Gwinei. Nie dopływając do cieśniny od­dzielającej Nową Gwineę od Australii, okręty skręciły na południe i po jednym zaledwie dniu żeglugi dopłynęły do brze­gu Australii, biegnącego w tym miejscu z północy na południe. Ta zbieżność kierunków nasu­nęła Tasmanowi błędne przy­puszczenie, że Nowa Gwinea jest tylko wygiętym ku zacho­dowi półwyspem Australii, i tak też przedstawił ją na swej ma­pie, jedynym zresztą dokumen­cie, który zachował się z tej wyprawy. Żeglarze zbadali do­kładnie wielką, wrzynającą się na południe w ląd zatokę, zwa­

ną dziś Zatoką Karpentaria. Opłynięto poszarpane i usiane wyspami, wysunięte na północ wybrzeża, nadając im nazwę Ziemi Tasmana. Z początkiem jesieni wyprawa dopłynęła do znanego już Przylądka Północ­no-Zachodniego. Australia zo­stała okrążona, zadanie wykona­no. Późną jesienią 1644 r., po przebadaniu i naniesieniu na mapę przeszło 3500 kilometrów północnych i północno-zachod- nich brzegów Australii, wypra­

wa Tasmana powróciła do Bata- wii.

O dalszych losach Tasmana wiemy niewiele. Nie powrócił do Holandii i zamieszkał w Ba- tawii, gdzie zmarł w 1659 r. W żadnych późniejszych wypra­wach nie brał już udziału. Z wielu nazw nadanych przez niego nowo odkrytym wybrze­żom, wyspom i zatokom zacho­wały się tylko niektóre, w tym nazwa Przylądka Marii Van Diemen.

Zanim Williama Dampiera na­zwano „Królem Mórz“, był on królem uliczników londyńskie­go przedmieścia, gdzie się uro­dził i gdzie mieszkali jego ro­dzice. ■ Od najmłodszych lat zdradzał spryt, inteligencję i nieprzeparty pociąg do przy­gód. Jako czternastoletni chło­piec w 1666 r. zaciągnął się na okręt handlowy, pracując po­czątkowo jako pomocnik ku­charza, a potem jako prosty majtek. Odbywał rejsy do Ame­ryki Północnej i do Ameryki Środkowej, zaciągnął się do służby wojskowej w Indiach zachodnich, był przez pewien czas na Jamajce nadzorcą nie­wolników na plantacjach trzci­ny cukrowej, a następnie drwa­lem w Hondurasie na półwyspie Jukatan. Kilkuletni pobyt w posiadłościach brytyjskich na Morzu Karaibskim pozwolił Dampierowi nie tylko oswoić

się z warunkami życia w pod­zwrotnikowym klimacie, lecz również zebrać wiele wiadomo­ści o angielskich i francuskich piratach, którzy tam właśnie mieli swe kryjówki i przysta­nie. Główną bazą piracką, skąd urządzano • napady na okręty hiszpańskie, a także i na nad­brzeżne osady w hiszpańskich koloniach, była wyseępka Tortu- ga, leżąca blisko północno-za- chodniego wybrzeża wyspy Haiti.

Dampier musiał w czasie swego pobytu w Indiach za­chodnich nawiązać jakieś kon­takty z piratami i dać się po­znać jako człowiek odważny i inteligentny, bowiem gdy po­jawił się w 1682 r. na Tortu- dze, został od razu serdecznie przyjęty do pirackiego grona.

W 1683 r. rozpoczęła się wiel­ka odyseja Williama Dampiera. W tym bowiem roku objął on

dowództwo nad jednym z pi­rackich okrętów i wypłynął na śmiałą wyprawę po złoto do hiszpańskich kolonii w Afryce zachodniej. Po udanym wypa­dzie, obawiając się wracać na Tortugę, Dampier wziął kieru­nek na południowy zachód i opływając od południa Ziemię Ognistą przedostał się na wody Oceanu Spokojnego. Tutaj sta­tek był już bezpieczny. Wpraw­dzie całe wybrzeże amerykań­skie oceanu znajdowało się w rękach Hiszpanów, lecz piraci mieli zapewnione bezpieczne przystanie i kryjówki na wy­spach Juan Femandez i Wy­spach Żółwich.

Powodzenie swych pirackich wypraw zawdzięczał Dampier nie tylko swej odwadze i zręcz­ności, lecz również znajomości map i umiejętności posługiwa­nia się instrumentami nawiga­cyjnymi.

Można powiedzieć, że był on z zamiłowania kartografem i geografem. Wprawdzie wy­kształcenie jego w tej dziedzi­nie było czysto praktyczne, nie odbywał on bowiem nigdy żad­nych studiów, lecz wybitne zdolności i zamiłowanie spra­wiły, że Dampier wykorzystał dłuższy pobyt na obu archipe-

lagach i wypady ku portom wybrzeża amerykańskiego dla poprawienia map tej części świata. Po licznych wypadach pirackich, załadowawszy na sta­tek łupy, perły złowione przy Wyspach Żółwich, a także kil­kadziesiąt baryłek tłuszczu żół­wiego, Dampier pożeglował na zachód. Droga powrotna przez Ocean Atlantycki wydawa­ła mu się zbyt niebezpieczna ze względu na okręty hisz­pańskie.

W maju 1686 r. okręt piracki przybił do wyspy Guam. W za­mian za pataty (słodkie ziem­niaki), ryż, kakao i mięso wie­przowe Dampier zaofiarował

miejscowemu władcy lunetę, zegarek i astrolabium. Zapasy żywności przedstawiały dla za­łogi wartość prawie bezcenną. Przed piratami otwierała się bowiem perspektywa kilku ty­sięcy kilometrów żeglugi wśród posiadłości hiszpańskich i ho­lenderskich. Dampier nie my­ślał już o nowych wypadach pirackich, lecz o tym, jak wy­mknąć się z niebezpiecznej sy­tuacji. Droga okrętu była po­zornie nielogiczna. Z Guam od­płynął Dampier do Filipin, za­rzucając kotwicę w odległej zatoce na wyspie Mindanao.

Filipiny nominalnie należały do Hiszpanii, lecz tubylcy wro­go odnosili się do swych cie­mięży cieli i gościnnie przyjęli okręt angielski. Dampier mógł bezpiecznie odpoczywać w tej przystani. Przy okazji brał udział w różnych uroczysto­ściach i obrzędach wyspiar­skich, które później opisał w swej książce. Z Filipin pirat popłynął na północ do wybrze­ży Formozy, a stamtąd znowu na południe ku wybrzeżom Celebesu; przemknął się mię­dzy Molukami i wczesną wio­sną 1688 r. zarzucił kotwicę przy nie skolonizowanych je­szcze północnych wybrzeżach Australii.

Gra w chowanego z okręta­mi hiszpańskimi i holender­skimi trwała już dwa lata. Okręt był zniszczony i niezdol­ny do dalszej drogi, a załoga przemęczona i potrzebująca dłuższego wypoczynku. Północ­na Australia okazała się kra­jem mało- gościnnym. Trzeba było urządzać dłuższe wyprawy w głąb lądu, by upolować ja­kąś zwierzynę lub znaleźć owoce.

Pobytu w Australii nie moż­na było przedłużać w nieskoń­czoność. Dampier przedostał się jeszcze do Wysp Nikobarskich, tam porzucił statek nie nadają­cy się już do dalszej drogi i wraz z towarzyszami na łód­kach dopłynął na Sumatrę. Pi­raci podali się za rozbitków z okrętu kupieckiego. Dampiero- wi udało się nawet pod przy­branym nazwiskiem wstąpić na służbę do holenderskiej „Kom­panii do Handlu z Indiami Wschodnimi“. Zapewniało mu to bezpieczeństwo i możność poruszania się po opanowanym już przez Holendrów teryto­rium.

Po roku oczekiwania wyko­rzystał on nadarzającą się oka­zję i na kupieckim statku an­gielskim drogą dookoła Przy­lądka Dobrej Nadziei wrócił

wreszcie do Anglii. Był już rok 1691 i jego podróż dookoła świa­ta trwała 8 lat.

Przywiezione perły i łupy za­pewniły Dampierowi dostatnie życie w Londynie. Inteligentny i bystry obserwator postanowił śladem innych podróżników opi­sać swą włóczęgę. Zaczął więc pracować nad notatkami, przy­gotowując je do druku.

W 1697 r. wyszła z druku je­go książka pt. „Nowa podróż dookoła świata“. Przedsiębior­czy pirat i doświadczony żeglarz okazał się również • utalentowa­nym pisarzem.

Dwór angielski wykorzystał walory Dampiera, powierzając mu w 1699 r., już jako kapita­nowi królewskiemu, dowództwo wojennego okrętu z poleceniem zbadania wybrzeży Australii. Dampier zamierzał dopłynąć do Australii od strony Ameryki, silne burze zatrzymały go jed­nak koło Ziemi Ognistej i zmu­siły do zawrócenia i popłynięcia drogą dookoła Afryki.

W czasie drugiej podróży zba­dał on zachodnie brzegi Austra­lii na przestrzeni około 800 ki­lometrów, a następnie całe pra­wie wybrzeże Nowej Gwinei. Tym razem podróż trwała kró­cej od poprzedniej i latem

1701 r. Dampier wrócił do Lon­dynu. Nie został tam jednak długo i już w roku 1705 był z powrotem na wyspach Oceanu Spokojnego, handlował orzecha­mi kokosowymi, kakaem i zbie­rał materiały do nowej książki. Krótki, dwuletni pobyt w An­glii w latach 1706—1708 zazna­czył się wydaniem następnej książki Dampiera Rozeszła się ona jeszcze szybciej od poprzed­niej. Dampier stał się sławnym. Przyjmowano go na dworze, wybitni ludzie ubiegali się o jego znajomość, geografowie i kartografowie zasięgali jego rad i opinii.

W 1708 r. William Dampier, już jako 56-letni mężczyzna, wyruszył w swą drugą podróż dookoła świata. Tym razem nie jako kapitan okrętu, lecz zaży­wający zasłużonego wypoczyn­ku doradca dowódcy wyprawy Rogersa Woodsa. Ekspedycja płynąca utartymi i znanymi już szlakami nie poczyniła żadnych odkryć ani obserwacji nauko­wych. Ciekawym wydarzeniem w czasie podróży było zabranie na pokład z wysp Juan Fernan- dez marynarza angielskiego, Aleksandra Selkirka, który ja­ko rozbitek spędził tam w sa­motności 4 lata. Przygody Sel-

kirka uwiecznił później Daniel Defoe w swym „Robinsonie Cruzoe“.

Z tej podróży William Dam- pier powrócił do Anglii, tym razem już na stałe. Zebrany w

czasie licznych wędrówek ma­jątek .pozwolił mu na dostatnie spędzenie ostatnich lat życia. Zmarł w Londynie w 1715 r., nazywany ¡powszechnie „Kró­lem Móra“.

Tytan pracy

Wiek XVIII to okres nasilenia wypraw i podróży na Ocean Spokojny. Był to jeszcze naj­mniej zbadany, a wskutek te­go najbardziej pociągający od­krywców obszar naszego globu. Bodźcem, który kierował coraz liczniejsze wyprawy na naj­większy z ziemskich oceanów, była nie tylko ciekawość, lecz również dążenie rządów i kom­panii handlowych do opanowa­nia nowych, nieznanych lądów i wysp. Dążenie było tym sil­niejsze, że ciągle utrzymywały się wiadomości o istnieniu na południu Oceanu Spokojnego nieznanego Lądu Południowe­go.

Człowiekiem, który rozwiał legendę o Lądzie Południowym, był żeglarz angielski James Cook. Urodził się on w roku 1728 w małej wiosce we wscho­dniej Anglii, jako dziewiąte z kolei dziecko ubogiego parob­ka. Dzieciństwo małego Jamesa

upływało w trudnych warun­kach i już od 7 roku życia cho­dził na robotę wraz z ojcem. James zaczął uczęszczać do szkółki parafialnej dopiero ma­jąc lat 13. Nauczył się tam czy­tać, pisać i poznał początki aryt­metyki. 17-letni James poszedł na naukę do kupca w pobliskiej nadmorskiej osadzie. Tam po raz pierwszy ujrzał morze. Nau­ka miała trwać cztery lata, jed­nak już po półtora roku Ja­mes pokłócił się z chlebodawcą i uciekł do < pobliskiego portu w Whitby. Morze pociągało go

o wiele bardziej od sprzedawa­nia towarów za ladą.

Początki morskich przygód Cooka były jednak bardzo pro­zaiczne: trzyletni kontrakt w charakterze ucznia na węglow- cu odbywającym regularne rej­sy z Newcastle do Londynu. Po dwu latach przeniesiono go na inny statek, wożący węgiel do Holandii i Norwegii. Milczący

i uparty marynarz różnił się od swych kolegów: podczas gdy inni po odbyciu służby schodzili na ląd, szukając odpoczynku i rozrywek, dla Cooka rozpo­czynała się druga wachta — pracy nad sobą. Kosztem nie dospanych nocy i wielu wyrze­czeń cierpliwy chłopak uzupeł­niał braki swego wykształcenia.

Po wygaśnięciu kontraktu Cook pracował jeszcze kilka lat na węglowcach, początkowo ja­ko prosty marynarz, a potem już jako pomocnik kapitana. W czasie licznych rejsów zwiedził porty Półwyspu Skandynaw­skiego i Morza Bałtyckiego, był w Gdańsku i Petersburgu. W podróżach obserwował zacho­

wanie się statków w różnych warunkach, badał ich budowę i wkrótce stał się znawcą w tej dziedzinie. Burze na Morzu Północnym przekonały go, że węglowiec jest najlepszym ty­pem statku dla dalekich podró­ży morskich; dobrze wytrzymy­wał silne sztormy i mógł pomie­ścić stosunkowo dużo ładunku. Wiele lat jednak miało jeszcze upłynąć, zanim wykorzystał te obserwacje.

Tymczasem w 1755 r. James Cook, liczący już wówczas 27 lat, zdecydował się zaciągnąć w charakterze zwykłego maryna­rza do floty królewskiej. Był to okres wojny siedmioletniej, gdy floty angielska i francuska po­tykały się ze sobą w rozrzuco­nych po całym świecie kolo­niach, i Cook' liczył niewątpli­wie na możność odbycia jakiejś dalszej wyprawy. Los jednak .zrządził inaczej.

Pierwszą podróżą Cooka po trzyletnim szkoleniu była eks­pedycja mająca na celu prze­prowadzenie pomiarów ujścia Rzeki Sw. Wawrzyńca w Kana­dzie. Cook, już jako młodszy oficer, otrzymał polecenie wy­konania dokładnych pomiarów dna i brzegów rzeki. Z pracy swej wywiązał się tak dobrze, że zwrócił na siebie uwagę zwierzchników, którzy poruczyli

mu dalsze prace hydrograficzne. Wymagały one jednak znajo­mości fizyki, wyższej matema­tyki i nauk przyrodniczych. Przeszło trzydziestoletni Cook z zapałem zabrał się do pracy i równocześnie do nauki.

Systematycznie i samodziel­nie zdobywana wiedza zaczęła dawać rezultaty. W 1764 r. Cook otrzymał nominację na główne­go hydrografa Newfoundlandu, a w dwa lata później wysłano go na Jamajkę dla przeprowa­dzenia badań i pomiarów wy­brzeża Hondurasu. Wydawało się, że życie upłynie Cookowi na

pracach inżynieryjno-kartogra- ficznych, gdy naraz w 1768 r. nastąpił niespodziewany zwrot. Admiralicja brytyjska organi­zowała w tym czasie wespół z Brytyjskim Towarzystwem Naukowym wyprawę badawczą na wody Oceanu Spokojnego. Oficjalnym celem wyprawy by­ły obserwacje przejścia Wenus i Merkurego przez tarczę sło­neczną, nieoficjalnym — zba­danie możliwości dotarcia do ewentualnego Lądu Południo­wego i zajęcia go dla Anglii. Wyprawa była zdaniem admi­ralicji trudna i niebezpieczna,

zgłoszenie więc Cooka przyjęto skwapliwie, tym bardziej że nie stawiał on żadnych warun­ków, poza jednym — by ekspe­dycja popłynęła na węglowcu.

W lipcu 1768 r. wyprawa pod dowództwem porucznika mary­narki królewskiej, Jamesa Coo­ka, z załogą 84 ludzi i kilku uczonymi na pokładzie, opuściła port Londynu. Ekspedycja pły­nęła na 370-tonowym węglowcu „Endeavour“, który Cook osobi­ście wybrał i przygotował do drogi. Przez cały czas trwania wyprawy Cook był nie tylko sprawnym i energicznym do­wódcą, lecz również skrupu­latnym badaczem. Szczegółowe

notatki prowadzone każdego dnia, liczne rysunki, wykresy i mapy srtanowią do dziś dnia bogaty materiał dla badań geo­graficznych i etnograficznych.

14 stycznia 1769 r. burza zmu­siła Cooka do tygodniowego postoju na Ziemi Ognistej. Eu­ropejczycy po raz pierwszy ze­tknęli się z mieszkańcami tego kraju, żyjącymi w pełnej wspól­nocie pierwotnej.

Zebrano wiele użytkowych przedmiotów i części stroju tu­bylców, zrobiono dokładne no­tatki o ich obyczajach i obrzę­dach, po czym wyprawa wypły­nęła na morze. W połowie kwietnia „Endeavour“ przybił do brzegów Tahiti, gdzie uczest­ników ekspedycji czekały trzy miesiące wypoczynku. 3 czerw­ca przy wyjątkowo sprzyjają­cych warunkach uczeni poczy­nili obserwacje astronomiczne i w kilka tygodni później od­płynęli na poszukiwanie Lądu Południowego.

Po żmudnej żegludze, w cza­sie której przemierzono prze­szło 2500 kilometrów i odkry­to kilka niewielkich wysepek, „Endeavour“ zarzucił kotwicę u północno-wschodniego wybrze­ża Nowej Zelandii. Od tej chwi­li rozpoczęło się drobiazgowe, trwające przeszło 5 miesięcy badanie nieznanego lądu. W

tym czasie „Endeavour" prze­płynął ponad 4 tysiące kilome­trów. Rezultatem długiej i pra­cowitej podróży była dokładna mapa Nowej Zelandii, sporzą­dzona własnoręcznie przez Coo­ka. Obalała ona przypuszcze­nia, że Nowa Zelandia jest częścią nieznanego kontynentu, i ujawniała jej istotny charak­ter podwójnej wyspy.

Po zbadaniu i opisaniu Nowej Zelandii Cook popłynął na za­chód w kierunku Australii. Ba­danie jej wschodniego wybrze­ża zabrało mu 4 miesiące czasu. Żeglugę utrudniała wielka rafa podwodna ciągnąca się wzdłuż całego prawie wybrzeża. Mimo ostrożności w połowie drogi fale zniosły okręt na rafę. Poważne uszkodzenie statku spowodowa­ło 3-tygodniową przerwę w po­dróży. Pamiętając o obowiąz­kach nałożonych na niego przez admiralicję, Cook 21 sierpnia 1770 r. oficjalnie objął Australię we władanie angielskie, nadając jej równocześnie miano Nowej Południowej Walii. Nazwa ta utrzymała się do dziś jedynie w odniesieniu do południowo- wschodniej części kontynentu. Z Australii Cook pożeglował przez Ocean Indyjski ku Przy­lądkowi Dobrej Nadziei i w lip— cu 1771 r. wpłynął do portu w Londynie.

Mimo że Cook w czasie po­dróży nie znalazł nawet śladów Lądu Południowego, admirali­cja brytyjska uporczywie obsta­wała przy istnieniu nieznanego kontynentu i nie zrezygnowała z dalszych poszukiwań. W lipcu 1772 r., a więc w rok po powro­cie ze swej pierwszej podróży dookoła świata, James Cook wy­prowadził z portu Plymouth dwa okręty, „Adventure“ i „Re­solution“, na dalsze poszukiwa­nia.

Przez cały rok okręty opły­wały dookoła ziemię i raz tylko, 26 stycznia 1774 r., w czasie pięknej pogody żeglarzom uka­zało się w oddali pasmo lodo­wych gór. Cook tak zanotował w swym dzienniku:

Cały horyzont w południowej strome skrzył się i migotał zim­nymi ogniami. Naliczyłem 96 szczytów i wzgórz nad lodowym polem. Niektóre z nich były szczególnie wysokie... Takich lodów nikt nigdy nie widział na Morzu Grenlandzkim i trudno by porównać pola lodowe pół­kuli północnej z tym, co zoba­czyliśmy na południu. Nie było żadnej możności przejścia przez lody.

Cook zawrócił na północ i roz­począł badanie południowych obszarów Oceanu Spokojnego. W czasie długiej i pracowitej

wędrówki okręty niejednokrot­nie zmieniały kurs i w różnych kierunkach przecinały te same obszary wód. Odkryto wiele ar­chipelagów i wysp, wyznaczono dokładnie położenie innych, po­prawiono mapę Pacyfiku w wielu punktach. Wśród poczy­nionych w tej podróży przez Cooka odkryć wymienić należy odkrycie wyspy Tanna z grupy Nowych Hebrydów, Nowej Ka­ledonii, wyspy Norfolk koło No­wej Zelandii. Sukcesy wyprawy przyciemnił tragiczny wypadek. Oto w czasie pobytu na Nowej Zelandii załoga jednej łodzi

sprowokowała sprzeczkę z tu­bylcami. W walce, która się wy­wiązała, zabito wszystkich ma­rynarzy.

Po ponownym opłynięciu pod­biegunowych mórz południo­wych Cook skierował okręty ku Anglii i po przeszło trzyletniej podróży, 29 lipca 1775 r., zarzu­cił kotwicę w porcie londyń­skim.

W uznaniu zasług położonych przy badaińu mórz południo­wych admiralicja brytyjska awansowała Cooka do stopnia kapitana pierwszej rangi i mia­nowała go... dyrektorem szpita­

la wojskowego w Greenwich. Uważano to za zupełnie wystar­czającą nagrodę dla żeglarza, który nie był nawet szlachci­cem. Wielki żeglarz przekroczył już wówczas pięćdziesiątkę, nie zamierzał jednak zrezygnować z żeglugi. Kiedy w rok później parlament uchwalił przyznanie nagrody wysokości 20 tysięcy funtów szterlingów temu, kto odkryje i przepłynie północno- zachodnie przejście z Oceanu Atlantyckiego na Ocean Spo­kojny, Cook natychmiast zgłosił się do admiralicji o wyznacze­nie go na wyprawę.

W pierwszej połowie lipca 1776 r. James Cook wyprowa­dził na Ocean Atlantycki dwa okręty w ostatnią w swoim ży­ciu podróż. W przeciwieństwie do wszystkich poprzedników, którzy szukali przejścia północ­no-zachodniego od strony Ocea­nu Atlantyckiego i wybrzeży Labradoru, Cook postanowił szukać go od strony Oceanu Spokojnego, od strony cieśniny rozdzielającej Amerykę i Azję. Pierwszy etap podróży wiódł znanym szlakiem: Ziemia Ogni­sta — Nowa Zelandia — wyspy Polinezji. 18 stycznia 1778 r. na horyzoncie ukazały się niezna­ne wyspy, które Cook nazwał Wyspami Sandwich (Wyspy Hawajskie).

Wyprawa przebywała zale­dwie 2 tygodnie na tych naj­piękniejszych wyspach Pacyfi­ku i 2 lutego okręty odpłynęły na północ. 7 marca ukazały się brzegi Ameryki Północnej i Cook trzymał się ich cały czas w dalszej podróży. Opływanie brzegów Alaski i badanie jej zatok oraz przybrzeżnych wysp zajęło wyprawie sporo czasu i gdy w końcu sierpnia wypły­nięto na wody Oceanu Lodowa­tego Północnego, lody i mgły, nachodzące już w tej porze ro­ku, uniemożliwiły dalszą po­dróż. Nie widząc możności wy­pełnienia podjętego zamierze­nia, Cook zdecydował wracać ku Wyspom Hawajskim. Droga przedłużała się, Cook bowiem swoim zwyczajem badał każdy załom wybrzeży, wymierzał po­łożenia, nanosił na mapę i opi­sywał w dzienniku.

Wreszcie okręty wypłynęły na pełne morze i 16 stycznia przybiły do Wysp Hawajskich. Tubylcy przyjęli Cooka niezwy­kle gościnnie, oddając mu cześć boską i ofiarowując liczne dary. Po blisko miesięcznej idylli między marynarzami a tubyl­cami wybuchła sprzeczka z ra­cji jakiegoś przedmiotu rzeko­mo skradzionego z okrętu. W czasie kłótni padły strzały, po­lała się krew i gdy zaalarmo­

wany Cook nadbiegł, zastał już regularną potyczkę. Rozsierdze­ni śmiercią współziomków, Ha- wajczycy zaatakowali niewielką grupkę marynarzy, wśród któ­rych znajdował się i Cook, wy­cinając wszystkich. Ciało Cooka poćwiartowano i rozesłano wo­dzom poszczególnych rodów. Następcom Cooka, po krwawym spacyfikowaniu wyspy, udało

się odzyskać jedynie ręce wiel­kiego żeglarza, które z zacho­waniem całego ceremoniału i z należnymi honorami oddano morzu.

Tak zginął w wieku lat 51 James Cook, jeden z najwięk­szych żeglarzy i odkrywców. Wytrwałość i praca wyniosły go z nędznej chaty parobka na wy­żyny zasłużonej sławy.

Pod szczęśliwą gwiazdą

Nie wszyscy wielcy odkrywcy rozpoczynali swą karierę od chłopców okrętowych. Ludwik Antoni Bougainville rozpoczął ją od ukończenia wydziału pra­wa Sorbony. Przed urodzo­nym w zamożnej, szlacheckiej rodzinie paryżaninem wszyst­kie drogi stały otworem. Próbo­wał kariery adwokackiej, służył ochotniczo w wojsku i mary­narce w czasie wojny francu­sko-angielskiej, by wreszcie, w wieku 34 lat, wylądować w służ­bie kupców z Saint Mało. To warowne miasto bretońskie by­ło wówczas główną siedzibą firm kupieckich prowadzących handel z koloniami i jak gdy­by główną kwaterą francuskiej marynarki handlowej.

Z Saint Mało wyruszył Bou­gainville w 1763 r. w swą pierwszą większą podróż mor­ską, w czasie której przyłączył do Francji niewielki archipelag, leżący na wodach południowego

Atlantyku w odległości 600 km od Ziemi Ognistej. Bougainville nadał mu nazwę Wysp Maluiń- skich.

Przez cztery następne lata odbywał on regularne rejsy do nowej kolonii przewożąc towa­ry i osadników. W czasie ostat­niego rejsu pomagał już jednak w ewakuacji przywiezionych uprzednio przez siebie koloni­stów. Wyspy bowiem leżały zbyt blisko brzegów hiszpań­skiej Ameryki i Francja, chcąc uniknąć zbrojnych starć, ustą­piła je w 1767 r. Hiszpanii.

W tym czasie Francja utra­ciła prawie wszystkie swe po­siadłości zamorskie na rzecz An­glii i władze francuskie plano­wały wysłanie wyprawy na Ocean Spokojny dla zbadania możliwości odkrycia nowych ko­lonii. Wyprawę zorganizowano w 1766 r., a na jej dowódcę wy­znaczono Ludwika Bougainvil- le’a. W lipcu 1767 r. odpłynął

on z Rio de Janeiro na pokła­dzie fregaty „Boudeuse“, pro­wadząc ze sobą transportowiec „Etoile“.

Podróż dookoła Ziemi Ogni­stej przebiegła w jak najlep­szych warunkach atmosferycz­nych. Tak samo było na Ocea­nie Spokojnym: ani burze, ani przeciwne wiatry nie zamąciły żeglugi. W kwietniu, po minię­ciu kilku niewielkich atolów z grupy Wysp Tuamotu, załoga ujrzała na horyzoncie skalisty szczyt. Przy zbliżeniu ukazały się brzegi pokryte bujną roślin­nością. Okręt dopłynął do nie­znanej wyspy. Tubylcy powitali żeglarzy niezwykle serdecznie i gościnnie, a bogata roślinność wyspy do tego stopnia oczaro­wała Bougainville’a, że nazwał ją Nową Cyterą, dla upamiętnie­nia Cytery — legendarnej wy­spy wiecznego piękna i wiecz­nej szczęśliwości.

Bougainville był jednak nie tylko czuły na piękno natury, lecz również i trzeźwym praw­nikiem. Nie przestając się za­chwycać urokami wyspy, spo­rządzał akt prawny, mocą któ­rego obejmował wyspę w posia­danie w imieniu króla francu­skiego. Dokument ten zakopał uroczyście w ziemi, jako kamień węgielny francuskiego panowa­nia. Do dziś dnia zresztą Nowa

M

Cytera — znana w całym świe- cie jako Tahiti — należy do Francji.

Pobieżne obserwacje, poczy­nione głównie w czasie licznych uroczystości organizowanych na cześć białych przybyszów przez gościnnych tubylców, nasunęły Bougainville’owi myśl, że zna­lazł społeczeństwo w pełni pier­wotnej szczęśliwości. Przekona­niu temu dał wyraz w swym dzienniku:

Zdrowie i siła wyspiarzy, za­mieszkujących przewiewne cha­ty, pogodna starość, jaką os:ą- gają po beztroskim żuciu, deli­katność rysów i szczególna biel zębów zachowywanych do naj­

późniejszej statyści są najlep­szym dowodem zdrowego kli­matu wyspy i pięknego życia, jakie pędzą jej mieszkańcy. Żadnych tu wojen cywilnych, żadnych zawiści, mimo że kraj podzielony jest na wiele okrę­gów, z których każdy ma swego wodza. Tahitijczycy odnoszą się do siebie z pełnym zaufaniem i nie jest ono nadużywane. Do­my ich są zawsze otwarte bez względu na obecność gospoda­rzy. Każdy zrywa owoce z pierwszego napotkanego drze­wa. Rzeczy pierwszej potrzeby są niczyją własnością. Wszystko należy do wszystkich.

Po blisko miesięcznym poby­cie na Tahiti odpłynął Bougain- ville w dalszą podróż, zabiera­jąc na pokład pilota, młodego tubylca, imieniem Aoturu. In­formacje inteligentnego chłopca bardzo rozczarowały Bougain- ville’a i zmieniły jego entuzja­styczne sądy o wyspie.

Myliłem się — przyznał to w swej książce — różnice kastowe są bardzo silne na Tahiti, a dys­proporcje wręcz okrutne. Mięso i ryba zarezerwowane są tyl­ko dla1 arystokracji. Królowie i wodzowie mają prawo życia i śmierci w stosunku do niewol­ników i służby. Spośród tych nieszczęśliwych wybierane są ofiary, zabijane dla bóstw.

Uroki wyspy ocenili należy­cie i marynarze Bougainville’a: wielu z nich zapadło na choro­by weneryczne.

Tahitijczyk Aoturu okazał się doskonałym przewodnikiem. Przy jego pomocy Bougainvil­le dopłynął do Wysp Samoa i wreszcie do południowego krańca Nowej Gwinei, gdzie od­kryty przez siebie archipelag nazwał Luizjadą, na cześć króla Francji, Ludwika XV. Ponie­waż zapasy żywności były już na ukończeniu, Bougainville nie zatrzymał się dłużej na bezlud­nych wyspach Luiz jady, lecz odpłynął dalej na północ, ku Wyspom Salomona. Na wyspie nazwanej przez wyprawę wy­spą Choiseul, dla uczczenia ów­czesnego pierwszego ministra francuskiego, nastąpiło pierw­sze starcie orężne z tubylcami. Bougainville odpłynął więc od niegościnnych brzegów, kieru­jąc się na zachód. 7 lipca 1768 r. wyprawa dopłynęła do innej nieznanej wyspy (dziś — Nowa Brytania w Archipelagu Bis­marcka). Próby zdobycia żyw­ności nie udały się. Niewielka ilość baranów i dwa ubite dziki, które trzeba było wprost wy­dzierać wielkim czerwonym mrówkom, nie starczyły dla po­zbawionej świeżego pożywienia załogi. Dopiero 1 września, gdy

okręty przybiły do portu na Molukach, wycieńczona załoga mogła odpocząć i zaopatrzyć się w żywność na dalszą drogę. Po prawie miesięcznym wypoczyn­ku wyprawa udała się do Ba- tawii, a dalej przez Ocean In­dyjski, drogą wokół Przylądka Dobrej Nadziei, do Europy i w lutym 1769 r. powróciła do Francji.

W ojczyźnie powitano Bou- gainville’a entuzjastycznie. Nie tylko dlatego, że była to pierw­sza francuska wyprawa, która

objechała świat dookoła i doko­nała poważnych odkryć geogra­ficznych, przysparzając Francji kolonii na dalekim Oceanie Spo­kojnym, lecz także i dlatego, że z 200 żeglarzy, którzy wraz z Bougainville’em opuścili Fran­cję, tylko 7 zmarło w drodze, a wszyscy pozostali wrócili do domów. Tak szczęśliwie nie za­kończyła się do tej pory żadna inna z wielkich wypraw mor­skich.

Wrażenia z podróży Bougain­ville spisał w dwu tomach pt.

Podróż dookoła świata“, które ukazały się w Paryżu w latach 1771—1772 i zyskały sobie wzięcie u czytelników. Na tym kończą się odkrycia Bougain- rille’a, lecz nie kończy się cie­kawa historia jego życia. W czasie wojny kolonii amerykań­skich przeciwko Anglii Bou­gainville wstąpił do służby ame­rykańskiej. Mianowany dowód­cą floty, odniósł zwycięstwo nad flotą angielską; w 1780 r. mia­nowano go głównodowodzącym francuskiego korpusu ekspedy­cyjnego w Stanach Zjednoczo­nych.

Po odzyskaniu niepodległości przez Stany Zjednoczone i za­kończeniu wojny Bougainville powrócił do Francji, czczony i szanowany jako bohater naro­

dowy. Przeszło 65-letni żeglarz nie odgrywał już później żadnej roli ani w armii, ani w życiu politycznym. Raz jeszcze tylko jego szczęśliwa gwiazda rozbły­sła silniej, gdy w 1796 r. Aka­demia Francuska powołała go na swego członka. Zmarł w 1811 r., dożywszy sędziwego wieku 82 lat. Do końca życia zachował trzeźwość umysłu i zaprawiony pewną dozą iro­nii sceptycyzm; w książce swej napisał:

Jestem podróżnikiem i że­glarzem, a więc głupcem i kłamcą w oczach rozleniwio­nych i puszących się pisarzy, którzy w zaciszu swych gabi­netów toczą nie kończące się dysputy o świecie i jego miesz­kańcach.

Na podbój przyrody

W miarą jak wypełniała się mapa świata, linie brzegowe kontynentów nabierały ścisło­ści, a rozległe obszary nie zba­danych poprzednio oceanów po­krywały się dziesiątkami wysp i archipelagów, zaczął się po­jawiać nowy typ podróży — wyprawy badawcze. Dawniej głównym celem wypraw było samo odkrycie. Gdy jednak bia­łe plamy na mapach zaczęły się kurczyć, a całkowicie nie znane pozostały jedynie okolice obu biegunów oraz wnętrza Azji i Afryki, wyprawy wyruszały coraz częściej na zbadanie lądu już odkrytego, wypełnienie ja­kiejś białej plamy, poznanie na­tury krajobrazu, charaktery­stycznych cech jego roślinności lub bogactw mineralnych.

Jednym z pierwszych uczo­nych, który wsławił się takimi właśnie podróżami badawczymi, był niemiecki przyrodnik i geo­graf Aleksander Humboldt.

Wielkość jego polegała przede wszystkim na tym, że położył on podwaliny pod geografię po­jętą jako naukę badawczą — wyjaśniającą środowisko geo­graficzne. Podróże i wyprawy naukowe — a odbył ich wiele — podejmował celem zebrania ma­teriałów, z których potem two­rzył syntezę, wyjaśniającą da­ny zespół zjawisk. Od wczesnej młodości interesował się przyro­dą i mineralogią. Jego studia uniwersyteckie z zakresu przy­rodoznawstwa przeplatane by­ły wycieczkami naukowymi do Belgii, Francji, Anglii i Holan­dii. Po ukończeniu uniwersyte­tu, już jako inspektor górniczy, kontynuował pracę naukową i z tego okresu pochodzą pierw­sze jego publikacje z dziedziny paleobotaniki i mineralogii. Śmierć ojca, zamożnego szlach­cica pruskiego, i odziedziczony spadek zmieniły sytuację mate­rialną Humboldta. Porzucił on

pracę zarobkową i poświęcił się całkowicie badaniom nauko­wym.

Pierwszą wielką podróż ba­dawczą odbył Humboldt do pod­zwrotnikowych krajów Amery­ki Południowej. Przygotowywał ją kilka lat i wreszcie w 1799 r., mając 30 lat, opuścił brzegi Eu­ropy. W wyprawie wziął udział przyjaciel Humboldta, francu­ski botanik — Amadeusz Bon- pland.

W lipcu wyprawa wylądowa­ła na wybrzeżu Wenezueli w porcie Cumana, skąd niezwłocz­nie wyruszono do stolicy okrę­gu: Caracas.

Wyposażenie wyprawy Hum­boldta różniło się od ekwipun­ku większości dotychczasowych ekspedycji badawczych. Cała uwaga uczonych zwrócona była na odpowiedni dobór młotków geologicznych, puszek na rośli­ny, zielników, deszczułek do rozpinania roślin i owadów. Ubranie musiało być niekrępu- jące, lekkie z uwagi na gorący klimat, a równocześnie chronić przed ostrymi kolcami roślin czy ukąszeniem jadowitych wę­ży. Postanowiono również ogra­niczyć do minimum liczbę ucze­stników wyprawy. Uczonym to­warzyszyli jedynie przewodnicy i tragarze indiańscy, i to w nie­wielkiej liczbie. Każdy kilogram

ładunku musiał być przemyśla- ny, by jak najwięcej miejsca zostawić na zbierane po drodze okazy roślin, owadów i próbki skał. Humboldt i Bonpland nieśli fuzje, zabrane nie tyle dla obrony, ile dla zdobycia świeżego mięsa. Wyprawa uda­wała się bowiem w okolice nie zamieszkane i trzeba było liczyć się z tym, że przez całe tygod­nie uczestnicy jej zdani będą na własną przemyślność w zdo­bywaniu żywności.

W sierpniu Humboldt z to­warzyszami odpłynął w górę rzeki Orinoko. Wśród obfitej roślinności podzwrotnikowej

puszczy posuwano się powoli. Uczonym nie spieszyło się, chcieli możliwie dokładnie po­znać kraj i zebrać dużą ilość okazów dla kolekcji botanicz­nych. Rzeka płynęła powcli i leniwie: kraj wokół był płaski i bagnisty, krył jednak wiele niebezpieczeństw. Humboldta ledwo w ostatniej chwili urato­wano przed paszczami kajma­nów, które okrążyły przechylo­ne czółno; ofiarą ich padł tylko jeden z pakunków wyprawy.

Drugi raz uratowali go tra­garze, powstrzymując od poda­nia ręki przygodnie spotkanym Indianom, którzy z gestami przyjaźni zbliżyli się do wę­drowców. Okazało się, że miesz­kańcy puszczy mieli paznokcie powleczone wywarem z curra- ry, straszliwej trucizny wywor łującej paraliż mięśni. Wystar­czyło lekkie tylko zadrapanie w czasie „serdecznego“ uścisku, by bezwładny cudzoziemiec znalazł się całkowicie we wła­dzy Indian.

Po kilku tygodniach wędrów­ki, gdy posuwano się już jed­nym z dopływów Orinoko, Humboldt spostrzegł, że prąd zmienił kierunek i miast hamo­wać, począł popychać czółna. Nie ulegało wątpliwości, że ta sama rzeka, która jeszcze wczo­raj była dopływem Orinoko,

niosła ich teraz ku Amazonce. Zatrzymano czółna, cofnięto się i zaczęto badać niezwykłe zja­wisko. Bagnista równina usiana była dosłownie dziesiątkami źródeł leżących jedno obok dru­giego. Powierzchnie małych je­zior łączyły się w jedną całość, a leniwy, prawie niewidoczny ruch wody utrudniał zoriento­wanie się, gdzie właściwie na­stępuje zmiana kierunku. Trze­ba było pogodzić się z faktem, że rzeka miała dwa kierunki i dwa ujścia: do Orinoko i do Amazonki. Tak oto po raz pier­wszy w historii geografii zba­dano i opisano rzadkie, lecz ważne zjawisko bifurkacji rzek.

Od źródeł wyprawa zawróci­ła i tą samą drogą przedostała się do portu Cumana. Cała po­dróż trwała 6 miesięcy.

Z Wenezueli Humboldt od­płynął na Kubę, a w marcu 1801 r. powrócił znów do Ame­ryki Południowej, tym razem do ujścia rzeki Magdaleny. Dru­ga wyprawa wiodła w górę tej rzeki, a następnie wzdłuż łań­cucha Andów. Humboldt, któ­rego żywo interesowały zjawi­ska wulkaniczne, obiecywał sobie dużo po pokonaniu szczy­tów, z których wiele było po­chodzenia wulkanicznego. Ucze­ni zamierzali również wejść na szczyt Chimborasso, liczący

6272 metry wysokości i ucho­dzący wówczas za najwyższy w Ameryce Południowej. Rysu­nek w książce Humboldta uka­zuje nam uczestników wypra­wy, jak przebywali tę drogę w specjalnych krzesłach niesio­nych przez tragarzy na ple­cach.

Humboldtowi nie udało się dotrzeć na szczyt góry, osiąg­nął jednak wysokość 5785 me­

trów, co było na owe czasy rekordem. Wyprawa, zwiedza­jąc po drodze miasta: Bogotę, Quito, Truillo i Callao, dotar­ła wreszcie w październiku do Limy, gdzie przez cztery mie­siące porządkowano zbiory i no­tatki. W marcu 1803 r. Hum­boldt odpłynął do Meksyku, gdzie badał jeszcze wulkany, a wreszcie w 1804 r. przybył do Filadelfii i stamtąd już odpły­

nął do Europy. Po 5-letniej nie­obecności wyprawa powróciła do Paryża przywożąc nieoce­nione na owe czasy zbiory bo­taniczne. Zielniki Humboldta i Bonplanda zawierały 6000 okazów, w czym 3000 okazów uprzednio nie znanych jeszcze roślin.

Opracowanie wyników wy­prawy trwało około 20 lat. Za­warł je Humboldt w 30-tomo­wym dziele pt. „Podróż po podzwrotnikowych krajach No­wego Świata“, wydawanym w latach 1807—1834. Pracą swą uczony położył podwalmy pod nowoczesną geografię roślin, powiązał bowiem występowa­nie ich poszczególnych gatun­ków z warunkami klimatycz­nymi i wyznaczył okręgi ich występowania.

Raz jeszcze Humboldt wyru­szył w podróż badawczą, mając 60 lat. Tym razem wyprawa skierowała się do południowo- wschodnich okręgów Rosji. Pierwszym etapem był Ural. Humboldta zainteresowała geo­logia tego starego łańcucha górskiego i jego bogactwa na­turalne. Badania trwały kilka tygodni i upewniły uczonego w przekonaniu, że na Uralu winny występować diamenty. W czasie pobytu w Orenburgu

poznał Tomasza Zana, o które­go powrót 1 zesłania starał się zresztą później w Berlinie. Dalsza droga przez słabo zba­dane i bezludne okręgi nie była łatwa dla 60-letniego uczonego. Trzeba było przebyć ponad pół­tora tysiąca kilometrów konno i pieszo, by dotrzeć do granicy rosyjsko-chińskiej, do stóp po­tężnego łańcucha górskiego — Ałtaju.

Po przeprowadzonych u pod­nóża Ałtaju badaniach droga powrotna wiodła znów przez bezwodne stepy Kazachstanu, gdzie pragnienie i głód nieraz dokuczyły wyprawie. Niestru­dzony badacz zatrzymał ' się jeszcze na wybrzeżu Morza Ka­spijskiego. Zainteresowało go to wielkie, wysychające morze po­łożone o kilkadziesiąt metrów poniżej poziomu oceanów. W dalszą drogę do Moskwy wy­prawa wyruszyła dopiero po poczynieniu dokładnych pomia­rów i pobraniu próbek soli i gleby.

Rezultatem tej podróży były dwutomowe „Uwagi o geologii i klimatologii Azji“ oraz trzy- tomowa „Azja Środkowa“. Pra­ce te ugruntowały i tak już olbrzymią sławę Humboldta. W 1830 r. bawił jeszcze z ofi­cjalną wizytą w Warszawie

^158

K

I

i wziął udział w posiedzeniu Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk, którego był członkiem honorowym Wokół wielkiego uczonego gromadzili się najwybitniejsi młodzi geo­grafowie epoki. Wiedza, do­świadczenie i sława starego

mistrza ściągały uczniów ze wszystkich krajów. Śmierć za­stała go w pełni władz umy­słowych, gdy w wieku lat 90 kończył piąty tom wielkiego dzieła „Kosmos“, w którym chciał zawrzeć całą ówczesną wiedzę przyrodniczą.

Białe szaleństwo

Rozległe, pełne rzek, jezior i lasów przestrzenie północnej Kanady były białą plamą na mapie jeszcze w końcu XVIII wieku. Trwająca większą część roku mroźna i śnieżna zima utrudniała badania. Jednym z na j wy trwalszych i najwybit­niejszych badaczy tych tere­nów był John Franklin. Uro­dził się w Anglii w 1786 r. i już jako 15-letni chłopiec brał udział w wyprawie, która ba­dała wybrzeża Australii, a w cztery lata później walczył pod Trafalgarem. Przez następne la­ta służył w marynarce królew­skiej. Uczynny, koleżeński, umiał pozyskać sobie sympatię i zaufanie kolegów.

Po raz pierwszy John Fran­klin poznał warunki podróży polarnych podczas nieudanej wyprawy do Bieguna Północ­nego w 1818 r. Brał w niej udział jako jeden z młodszych oficerów. Okręty dotarły jedy­

nie do wybrzeży Svalbardu. Dalszą drogę zagrodziła bariera lodowa; wyprawa wróciła do Anglii.

Po raz drugi wyruszył Fran­klin na północ w roku 1819, gdy powierzono mu dowództwo nad wyprawą mającą zbadać północne wybrzeża Kanady, między ujściem rzeki Copper­mine a Zatoką Hudsona. Fran­klin postanowił dostać się do punktu wyjściowego swej wy­prawy: aż do ujścia rzeki Cop­permine do Oceanu Lodowa­tego, drogą lądową, poprzez północno-wschodnie okręgi ka­nadyjskie.

W sierpniu 1819 r. 5-osobowa ekspedycja wylądowała w Za­toce Hudsona, u ujścia rzeki Nelson. Znajdowała się tam faktoria kupiecka, w której po­dróżni mogli zatrzymać się i za­opatrzyć w potrzebne ubrania i przybory przed wyruszeniem w dalszą drogę.

Pierwszy etap podróży wiódł na południowy zachód w górę rzeki Nelson, aż do północnego krańca jeziora Winnipeg, z któ­rego bierze ona swój począ­tek. Długość rzeki wynosi około 740 km. Wędrowcy przebyli jednak około 1300 kilometrów, często bowiem trzeba było prze­ciągać łódki przez porohy, ob­chodzić bardziej niebezpieczne wodospady czy wąwozy. Wresz­cie po dwu miesiącach uciążli­wej wędrówki dotarto do jezio­ra Winnipeg i tam pozostano przez zimę. Franklin jednak obawiał się zbytecznej straty czasu i skoro tylko uciszyły się wichry i zamiecie jesienne i na­stała mroźna i piękna pogoda, wyruszył z dwoma towarzysza­mi z początkiem stycznia dalej na północ.

W ciągu półtora miesiąca wę­drowcy dotarli do fortu nad je­ziorem Athabaska i tam już zo­stali oczekując na resztę towa­rzyszy. Ten drugi etap podróży wynosił około 1400 kilometrów. Liczne jeziora, rzeki i strumyki były zamarznięte, pokryte gru­bą warstwą śniegu. Mróz do­chodził do minus 45 °C, na szczęście jednak pogoda była bezwietrzna.

Latem 1820 r., gdy lody pu­ściły i lasy pokryły się zielenią, wyprawa wyruszyła dalej na

północ wzdłuż Rzeki Niewolni­czej i Wielkiego Jeziora Nie­wolniczego, aż do Fort Provi­dence u źródeł rzeki Mackenzie. Tam do Anglików dołączyła się grupa myśliwych: Francuzów i Metysów. Wszyscy razem przeszli jeszcze 450 kilometrów na północ do jeziora Point w górnym biegu rzeki Coppermi­ne, gdzie założono drugi obóz zimowy. Długa zima polarna przeszła wędrowcom na repe­rowaniu odzieży, polowaniach i przygotowywaniu się do dal­szej podróży. Towarzyszący wy­prawie myśliwi zaznajamiali Anglików z miejscowymi wa­

runkami życia i topografią te- nąc po rzece Coppermine, do- renu.

Latem 1821 r. wyprawa, pły- tarla wreszcie do morza. Tutaj miały się rozpocząć właściwe badania. Franklin podzielił wy­prawę na dwie części. Jedną wysłał na zachód w kierunku Alaski, a sam rozpoczął badania w kierunku wschodnim.

Posuwając się ostrożnie wzdłuż brzegu na niewielkich czółnach indiańskich, Franklin z towarzyszami dotarli w końcu lipca do rozległej cieśniny. Po dwutygodniowym badaniu oka­zała się ona tylko zwężającą się na południe zatoką. Mimo że zbadano zaledwie 300 kilome­trów wybrzeża, Franklin posta­nowił wracać z uwagi na zbli­żającą się zimę. Bojąc się, by lody nie zaskoczyły go na mo­rzu, zostawił czółna w nowo od­krytej zatoce i pieszo rozpoczął wędrówkę ku miejscu zeszło­rocznego zimowania. Było to dramatyczne przejście. Z 23 lu­dzi, którzy je rozpoczęli, do Fort Providence dotarło tylko 5. Pozostali padli po drodze e głodu i wyczerpania. Wędrow­cy w ostatnich dniach żywili się gotowaną skórą i obuwiem. Resztki wyprawy uratowali od niechybnej śmierci napotkani po drodze Indianie. Od grudnia

1821 r. do lipca 1822 r. członko­wie wyprawy odpoczywali w Fort Providence i dopiero la­tem powrócili do Anglii.

Franklina przywitano w An­glii niemal jak bohatera naro­dowego, a wydane w 1823 r, jego „Sprawozdanie z wędrów­ki do brzegów Morza Północ­nego“ dosłownie rozchwytali czytelnicy. Od tej pory Fran­klina urzekła Daleka Północ. Gdy więc w 1825 r. zapropono­wano mu kierownictwo nowej wyprawy, przyjął propozycję bez namysłu. Tym razem ce­lem wyprawy było zbadanie wybrzeża północnego Kanady od ujścia rzeki Coppermine na zachód aż do Cieśniny Beringa.

Opierając się na doświadcze­niach z poprzedniej ekspedycji, Franklin zorganizował nową wyprawę prawie wyłącznie z mieszkańców Dalekiej Północy, osadników, myśliwych i Indian. 50-osobowa wyprawa jesienią 1825 r. założyła na południowo- zachodnim brzegu Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego osadę, nazwaną później Fort Frank­lin, i po przezimowaniu po­płynęła w dół rzeki Macken­zie aż do oceanu. Tam ekspe­dycja podzieliła się na dwie części i po zbadaniu wybrzeży na wschód i na zachód od ujścia Mackenzie powróciła późną je-

sienią do Fortu Franklina. Po spędzeniu w nim zimy Franklin latem 1827 r. powrócił do An­glii. Tym razem obeszło się bez ofiar w ludziach.

W 1828 r. przerwało się pa­smo podróży Franklina, a roz­począł się prawie dwudziesto­letni okres jego służby w mary­narce królewskiej i koloniach, Tęsknota za śniegami i bez­kresnymi obszarami Dalekiej Północy drążyła jednak bada­cza. Gdy w latach 1840—1843 wyznaczono go na niezbyt waż­ne zresztą stanowisko guberna­tora Tasmanii, interesował się on żywo podejmowanymi wów­czas próbami zbadania Antark­tydy, udzielał cennych rad ba­daczom, którzy zawijali na Tas­manię w drodze na południe.

Wreszcie w 1845 r. 59-letni już Franklin po raz trzeci wyru­szył na Daleką Północ. Przejście północno-zachodnie z Atlan­tyku na Ocean Spokojny, ciągle nie odkryte, nie dawało spokoju admiralicji brytyjskiej. Celem odszukania go zorganizowano dobrze wyposażoną wyprawę: dwa parowce z 138-osobową za­łogą. Dowództwo tej wyprawy powierzono znów Franklinowi. Latem 1845 r. ekspedycja opły- nęła zachodnie brzegi Grenlan­dii, wpłynęła do Zatoki Baffina i tutaj ślad po niej zaginął.

Przez trzy lata dziesiątki stat­ków i ekspedycji poszukiwały śladów Franklina i jego towa­rzyszy. Admiralicja wyznaczyła nagrodę 20 tys. funtów szterlin- gów za odnalezienie Franklina, a 10 tys. funtów szterlingów za dostarczenie wiadomości o jego losach. Wreszcie po kilku la­tach wyprawa zorganizowana przez żonę zaginionego badacza

Jane Franklin po niesłycha­nych wysiłkach ustaliła tragicz­ne losy ekspedycji.

Jak wynikało z odnalezio­nych śladów, pierwsze rejsy w 1845 r. i zima z 1845 r. na 1846 r. przebiegły na badaniu północnych wysp i cieśnin wiel­kiego archipelagu oddzielające­go Kanadę od Bieguna Północ­nego. Badania letnie doprowa­dziły do odkrycia kilku cieśnin na południu i dopiero zima przyniosła zapowiedź zbliżają­cego się niebezpieczeństwa. Że­lazne porcje żywności, do któ­rych trzeba było sięgnąć, za­wierały zgniłe mięso, bądź opiłki drzewne i trociny. Nie­sumienni dostawcy oszukali za­łogę. Zaczął się szerzyć szkor­but, a za nim i śmierć. Latem

1847 r. pozostali przy życiu

członkowie wyprawy rozeszli się w poszukiwaniu żywno­ści. Bezkresne przestrzenie oka­zały się bezludne, prawie że całkowicie pozbawione zwie­rzyny.

Nadeszły długie tygodnie gło­dowego konania. John Franklin zmarł 11 czerwca 1847 r. na po­kładzie statku, którego nie udało się już więcej wydo­stać z lodów. Ostatni uczestni­cy ekspedycji zginęli wiosną

1848 r.

Białe szaleństwo, które kaza­ło 60-letniemu Johnowi Fran­klinowi porzucić wygodny dom i wrócić w śniegi i lody Dale­kiej Północy, pochłonęło tym razem 138 ofiar.

Imieniem Franklina nazwano cieśninę, w której spędził ostat­nie tygodnie życia.

Trzeba było być silnym czło­wiekiem, wytrwałym i wiele pracować nad sobą, by wcho­dząc w życie jako ubogi syn drobnego dzierżawcy w Wiel- kopolsće, przemierzyć później cały świat, stać się znanym podróżnikiem i odkrywcą, uczo­nym o międzynarodowej sławie. Takim był właśnie Paweł Ed­mund Strzelecki. Bliska jego krewna, znana powieściopisar­ka polska, Narcyza Żmichow- ska, tak w swych wspomnie­niach kreśli sylwetkę Strzelec­kiego:

Posiadał wszystkie zalety dla podróżnika niezbędne: silne zdrowie, wielką przytomność umysłu w przygodach, zręcz­ność gimnastyczną obok siły muskularnej, hartowność, zdol­ny w potrzebie ze spartańską obojętnością głód, upał i zimno znosić.

Lata młodzieńcze Strzelec­kiego były burzliwe, nie ukoń­

czył wyższych studiów, porzu­cił służbę w wojsku pruskim, nie mogąc pogodzić się z bez­duszną dyscypliną, usiłował porwać bogatą szlachciankę Adynę Tumo, czego do końca życia nie mogła mu wybaczyć szlachta wielkopolska, i wre­szcie jako emigrant powsta­nia listopadowego wylądował w Londynie, mając 34 lata.

Romantyczna miłość Adyny Turno towarzyszyła mu na ob­czyźnie. Pisywali do siebie li­sty, by zerwać definitywnie ze sobą przy pierwszym spotkaniu w Genewie, po 30 latach czułej korespondencji

W Anglii przebywał Strze­lecki około 3 lat. Zwiedzał go­spodarstwa rolne w północnej Szkocji, praktycznie studiował geologię, mineralogię i glebo­znawstwo. Wreszcie w czerwcu

1834 r. odpłynął do Stanów Z j ednoczony ch Przez około półtora roku

Strzelecki zwiedzał wschodnie i środkowe okręgi Stanów Zje­dnoczonych. Badał wyjałowie­nie gleb i jakość pszenicy w stanach Ohio, Illinois, Virginia, Maryland i Nowy Jork, dotarł nawet do Kanady. W końcu

1835 r. 1 portu w Baltimore odpłynął do Rio de Janeiro. By­ły to jeszcze czasy, gdy prowa­dzony był na szeroką skalę handel Murzynami. Widok stat­ku i niewolnikami w porcie wstrząsnął Strzeleckim do głębi.

Skoro spojrzałem na pokład brygu — pisał w swych wspo­mnieniach — uczułem coś ta­kiego, jak gdyby nagle ogniwa łączące mnie z cywilizacją zo­stały zerwane. Pióro wypada z ręki, twarz ukrywam ze wsty­

du i upokorzenia na myśl o klą­skach spowodowanych przez występki bliźnich moich.

Z Rio de Janeiro udał się Strzelecki lądem do Montevi­deo i Buenos Aires. Drogę tę odbył częściowo konno, częścio­wo piechotą. Z Buenos Aires wyprawił się w poprzek konty­nentu amerykańskiego aż do Oceanu Spokojnego, przeszedł wysokie szczyty i przełęcze An­dów, zwiedził nadbrzeżne okrę­gi Chile. W czasie tej podróży po Ameryce Południowej pro­wadził wszędzie badania agro­chemiczne i mineralogiczne.

Wreszcie 20 lipca 1838 r. na handlowym żaglowcu opuścił brzegi Ameryki odpływając do Australii. Droga wiodła przez wyspy Markizy, Hawaje, a na­stępnie wyspę Tahiti, gdzie za­trzymał się na kilka miesięcy.

List polecający od prezesa Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie do gubernatora Nowej Południo­wej Walii w Australii ułatwił Strzeleckiemu poruszanie się w tym mało zbadanym i zaled­wie od 50 lat kolonizowanym przez Anglików kraju. W cza­sie swego rocznego pobytu w Australii uczony zorganizował wiele wypraw w głąb lądu. Ty­godniami przedzierał się pieszo przez nie zbadane, porośnięte

ciernistymi krzewami, bezwod­ne okolice. W najtrudniejszych momentach własnym przykła­dem podtrzymywał na duchu współtowarzyszy wędrówki. Je­den z towarzyszących mu Au­stralijczyków tak pisał w li­ście:

Wyprawa była w opłakanych warunkach... wszyscy byli tak wyczerpani, że nie byli zdol­ni do podołania trudnościom. Strzelecki jedynie, bardziej przyzwyczajony do zmęczenia i niedostatków, zachował siły i chociaż obciążony ładunkiem instrumentów i papierów o wa­dze 45 funtów (około 22 kilo­gramów), prowadził dalej to­warzyszy dzień po dniu przez gęsto splątane, prawie nie do przebycia zarośla. Towarzysze jego widzieli, jak rękami i ko­lanami torował przejście przez gęstwę zarośli lub jak rzucał się całym ciałem na gęste krza­ki, aby w ten sposób otworzyć ścieżkę dla towarzyszy niedoli.

Kilometr po kilometrze ba­dając nowy kraj, któremu na­dał imię Gippslandu, wypełniał Strzelecki białe plamy na ma­pie Australii, otwierając rów­nocześnie dla osadnictwa jeden z jego najżyźniejszych okręgów. W czasie swych wypraw w Alpy Australijskie zmierzył i zdobył

najwyższy ich szczyt, nazywa­jąc go Górą Kościuszki.

Ten szczyt — pisał później do Adyny Tumo — zachowałem i poświęciłem dla przyszłych pokoleń tego kontynentu ku czci imienia drogiego i szano­wanego przez każdego Polaka i każdego człowieka ceniącego wolność.

Odrębnym rozdziałem w historii australijskich badań Strzeleckiego było odkrycie złota.

Australia była w owym cza­sie miejscem zesłania byłych przestępców kryminalnych. Gu­bernator kolonii Gipps, obawia­jąc się, że wiadomość o odkry­ciu złota może wywołać wśród osadników rywalizację, waśnie, a nawet doprowadzić do zamie­szek i rozruchów, uprosił Strze­leckiego, by ten zataił swe od­krycie. Strzelecki zgodził się i dopiero w kilkanaście lat póź­niej, gdy inni osadnicy natra­fili na złoto i wiadomość o nim stała się powszechna, upomniał się o swe naukowe prawa do odkrycia.

Z Nowej Południowej Walii Strzelecki odpłynął na Tasma­nię i tam nawiązał przyjaciel­skie stosunki z wybitnym po­dróżnikiem i badaczem Johnem Franklinem, będącym wówczas

gubernatorem Tasmanii. Po­mógł on wiele Strzeleckiemu w jego badaniach naukowych. Wiosną 1843 r. opuścił Strze­lecki ostatecznie Australię, uda­jąc się do Londynu drogą okrężną przez Jawę, Filipiny, Kanton, Indie i Egipt.

W Anglii polski podróżnik osiadł na stałe. W rok po przy- jeździe opublikował „Opis fi­zjograficzny Nowej Południo­wej Walii i Ziemi Van Die- mena“. Była to pierwsza w piśmiennictwie światowym geo­grafia Australii, dzieło wielkiej erudycji i skrupulatności, za­wierające obok dokładnego opi­su flory i fauny dotychczas nie znanych ziem geologiczne i to­pograficzne mapy kraju. Praca ta, jak również uprzednie ba­dania naukowe w Polinezji, ko­lekcje i zbiory z podróży prze­kazane do British Museum rozsławiły imię Strzeleckiego. Królewskie Towarzystwo Geo­graficzne w Londynie nagro­dziło go złotym medalem, a w kilka lat później przyjęło do swego grona.

Energiczny i uczynny, cie­szył się Strzelecki opinią nie­zwykle prawego i szlachetnego człowieka. Opinia ta potwier­dziła się w 1847 r., gdy klęska głodu i epidemia tyfusu dzie­

siątkowały ludność Irlandii. Strzelecki zgłosił się na ochot­nika i wyjechał do Irlandii jako pełnomocnik brytyjskiego to­warzystwa pomocy. Rozwinął on energiczną działalność w najbardziej zagrożonych okrę­gach. Znów pieszo przemierzył setki kilometrów, docierając do najodleglejszych miejscowości, organizując szpitale i rozdzie­lając żywność.

W czasie tej akcji zachorował ciężko na tyfus. O chorobie, której skutki odczuwał przez resztę życia, przesłał jedynie lakoniczną wzmiankę w jed­nym ze swych szczegółowych i obszernych raportów.

Ja wyzdrowiałem — pisał — czują się znów zupełnie dobrze, dzięki pewnemu doświadczeniu, jakiego nabyłem stykając się z epidemiami w różnych kra­jach.

Ostatnie 20 lat życia spędził Strzelecki w Anglii, otoczony powszechnym szacunkiem. Kró­lewskie Towarzystwo Naukowe powołało go do swego grona — był to największy zaszczyt, jaki mógł spotkać uczonego w Wiel­kiej Brytanii; samoukowi, któ­ry w istocie nie ukończył żad­nych studiów, Uniwersytet Ox- fordzki nadał stopień doktora honoris causa. Umierając w ro­

168

L

ku 1873 zażądał w testamen­cie, by:

Koszty mojego pogrzebu zre­dukowane zostały do minimum i aby w żadnym wypadku nie był wystawiony pomnik albo kamień nagrobkowy, albo jaki­

kolwiek inny znak chrześcijań­ski lub pogański noszący moje nazwisko dla oznaczenia miej­sca mego ostatniego spoczynku.

Wszystkie notatki, rękopisy i listy zostały zgodnie z jego ostatnią wolą spalone.

Chilijski Polak

Ignacy Domejko należał do bliskich przyjaciół Adama Mic­kiewicza. Na Uniwersytecie Wi­leńskim studiował chemię i fi­zykę, brał udział w zebraniach Filaretów i Filomatów i wraz z towarzyszami znalazł się w więziennych murach klasztoru Bazylianów. Dzięki staraniom przyjaciół udało się mu uniknąć zsyłki na Sybir. Osiadł na wsi, gdzie gospodarował w rodzin­nym majątku. To on jest wła­śnie Żegotą z „Dziadów“ chwa­lącym swe gospodarstwo:

Ja, co pierwej nie znałem, co [owies, co słoma, Mam sławą najlepszego

[w Litwie ekonoma.

Na wieść o wybuchu powsta­nia Domejko pospieszył ze swego zaścianka do Warszawy, a potem z wieloma innymi, już jako emigrant, przekroczył gra­nicę pruską. Wraz z Mickiewi­

czem przebywał w Dreźnie i z nim w jednej kolasce odbył drogę do Paryża. Przyjaźń ta zachowała się i później; częsta wymiana listów jest jej najle­pszym dowodem. W Paryżu Domejko szybko odsunął się od swarów i kłótni emigracji, po­święcając się całkowicie nauce.

Zegota całe życie w labora­toriach chemicznych praży, smaży, egzamina zdaje, wy­szedł na sławnego metalurga...

Takim go widział w tych la­tach Mickiewicz. Wytężone stu­dia i postępy Domejki w pracy przyniosły w niedługim czasie rezultaty. Gdy w 1837 r. przed­stawiciel młodej republiki po­łudniowoamerykańskiej — Chi­le — zwrócił się do Szkoły Gór­niczej w Paryżu z prośbą

o wskazanie zdolnego minera­loga, który mógłby rozpocząć wykłady w nowo utworzonym uniwersytecie w Coquimbo, dy­rektor szkoły polecił najlepsze­

go swego słuchacza — Ignacego Domejkę. W lutym 1838 r. Do- mejko odpłynął z Francji z 6- letnim kontraktem w kieszeni do Chile. Praca wydawała mu się pociągająca.

Kraje Ameryki Południowej zaledwo przed kilkunastu laty zrzuciły jarzmo hiszpańskie, a młoda republika powstała na miejscu dawnej kolonii po­trzebowała dosłownie wszyst­kiego — począwszy od szcze­gółowej mapy kraju i badań geologicznych.

W kwietniu statek wiozący Domejkę przybił do Rio de Janeiro. Podobnie jak przed­tem Strzeleckim, tak teraz nim wstrząsnął widok handlu Mu­rzynami. Patrząc na to trudno uchronić się od gniewu na bia­łych — zanotował w dzienniku podróży.

Z Rio de Janeiro odpłynął do Buenos Aires, a stamtąd konno udał się ku Andom. Przejście przez góry wypadło w maju, to znaczy podczas zimy argentyń­skiej. Droga wznosiła się do wy­sokości 5000 metrów, a śnieg i wiatr utrudniały przeprawę:

O świcie stały obładowane i osiodłane muły, a przewodni­cy okręcali sobie nogi grubymi płachtami i skórą, twarze zaś chustkami pookrywali tak, że ledwo oczy im widać było... Co

chwila tracono drogę i nieraz stromo pięły się muły po ska­łach z kamieni na kamienie i po szyję zapadały się w śniegu. Mroźny wiatr sypał nam w oczy zlodowaciałym śniegiem, siły i cierpliwość ustawały, kiedy koło dziesiątej rano zawołał przewodnik na przodzie: „La cima“ („Jesteśmy na szczycie").

Równie trudne było zejście z Andów na stronę chilijską:

Musieliśmy pozsiadać z mu­łów i szliśmy prowadząc je. Śnieg zaczynał wilgotnieć, lgnął do odzienia i znów zamarzał, a nas jakby skorupą lodu okry­wał. Wpadliśmy w jakiś głę­boki wąwóz i zwalisko kamieni, przez które kiedyśmy się prze­

prawiali, jedna piękna mulica pośliznęła się, zapadła po szyję i złamała nogę.

Wreszcie 3 czerwca 1838 r. Domejko przybył do Coquimbo i jakby na przywitanie młodego uczonego następnego dnia było wielkie trzęsienie ziemi. Do­mejko rozpoczął pracę od bu­dowy laboratorium. Wykłady jego, prowadzone w języku hiszpańskim, cieszyły się powo­dzeniem wśród młodzieży i zy­skiwały Domejce sławę wybit­nego uczonego. Każde wakacje poświęcał badaniom geologicz­nym. W czasie jednej ze swych wędrówek dotarł do położonej na północy kraju pustyni Ata- cama.

Niełatwo Ci opisać, co to jest pustynia amerykańska — pisał do Mickiewicza. — Bardzo się

ona różni od pustyń afrykań­skich i azjatyckich. Tu widać same góry, skały, parowy suche, czarne i gdzieniegdzie krzew ze­schły, jakby wysmolony od nie­dawnego pożaru. Nie ujrzysz żadnych ptasząt ni motyli, ni owadów, tylko czarne sępy opa­słe i ledwo, ledwo dyszące od żeru.

Na pustyni przede wszystkim interesowały Domejkę bogac­twa mineralne, a było ich tam niemało:

Tu widzisz łańcuchy okrą­głych granitowych mas prze­świecające kryształkami miki, pocięte żyłami złotych i żelaz­nych kruszców, pozłocone jory- tem lub zieleniejącym gryn- szpanem.

Coroczne wędrówki po kraju i badania umożliwiły Domejce wykonanie pierwszej mapy geo­logicznej Chile. Uczony odkrył złoża węgla i innych minerałów kładąc podwaliny pod rozwój górnictwa chilijskiego. W lecie 1845 r. Domejko wyruszył w ostatnią w swym mniemaniu podróż po kraju, tym razem do południowych okręgów, gdzie mieszkało ginące już plemię Araukanów; kończył się już bo­wiem kontrakt uczonego i szy­kował się do powrotu. Nie prze­widziane jednak okoliczności zmieniły bieg rzeczy. Pożar,

który tego samego lata nawie­dził Coquimbo, zniszczył labo­ratorium Domejki, bibliotekę i zbiory. Sześć lat wysiłków po­szło dosłownie z dymem. Uczo­ny zgodził się pozostać jeszcze przez jakiś czas, by odbudować laboratorium i zorganizować na nowo pracownię. W dwa lata później zaproszono go do San­tiago — stołecznego miasta re­publiki, powierzając organizację szkolnictwa i równocześnie wy­kłady na uniwersytecie. Domej- ko spędził w Chile jeszcze 35 lat, uczestnicząc czynnie w ży­ciu swej przybranej ojczyzny. Zorganizował on służbę geolo­giczną, doprowadził do wydania pierwszej w kraju mapy geolo­gicznej, popierał górnictwo, przyczynił się do powstania i rozwoju hutnictwa, brał czyn­ny udział w życiu stolicy, pro­jektując nawet wodociągi dla miasta.

W 1883 r. uroczyście żegnany przez władze państwowe i miej­skie, w obecności tłumów lud­ności, liczący już wówczas 81 lat Domejko odjechał do Euro­py, tym razem — jak sądzono — na zawsze. Wrócił do Polski, zwiedził Warszawę i Kraków, przez Rumunię i Konstantyno­pol odprawił pielgrzymkę do Je­rozolimy, po czym osiadł na wsi przy rodzinie. Trudno mu jed­nak było widać żyć z dala od kraju, w którym spędził naj­piękniejsze swe lata. Gdy więc w 1889 r. synowie jego wyjeż­dżali do Chile, 88-letni starzec wybrał się z nimi w drcgę. Je­szcze raz zobaczył Santiago, go­ścił w uniwersytecie, witany z szacunkiem przez profesorów i byłych uczniów. Umarł w Chi­le, a Chilijczycy do dziś z wdzięcznością wspominają jego imię, nazywając go „Ojcem Górnictwa“.

Mecenas podróżników

Wielkie łańcuchy górskie w Azji Środkowej: Himalaje i Tien-szan, węzeł Pamirów, wy­sokogórska platforma Tybetu i na wpół pustynne Kaszgaria i Dżungaria, aż do początków XIX wieku nie były zbadane przez geologów, geografów i et­nografów. Jak mylne wyobra­żenie o tej części Azji mieli najwybitniejsi nawet uczeni, może świadczyć fakt, że Alek­sander Humboldt, który w roku 1829 dotarł do podnóża Ałtaju i uchodził za specjalistę od geo­grafii Azji, przypuszczał, że gó­ry Tien-szan są pochodzenia .wulkanicznego i że, podobnie jak w Andach, powinny tam być wygasłe wulkany. Hipo­teza Humboldta była zresztą bodźcem dla pierwszej europej­skiej wyprawy, którą w latach 1856—1857 poprowadził w góry Tien-szan młody, 30-letni ro­syjski podróżnik i uczony, Piotr Siemionow. Miał on już poza

sobą ukończone studia na uni­wersytecie w Petersburgu; pra­ca z badań terenowych prowa­dzonych w czasie pieszej wę­drówki z Petersburga do Mo­skwy przyniosła mu członko­stwo Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego; praca z badań nad roślinnością doliny D-.inu — stopień magistra botaniki. Prze­tłumaczył na język rosyjski dzieło Karola Rittera o Azji i był już znanym naukowcem, gdy przyjechał do Berlina, by słuchać wykładów geografii. Tam zwrócił na siebie uwagę już wówczas 84-letniego Alek­sandra Humboldta. Wielki uczo­ny niemiecki dyskutując z Sie- mionowem problemy geografii i geologii Azji powiedział: Mój drogi, nie umrą spokojny, póki nie dostanę próbek ziemi z gór Tien-szan, jestem pewny, że sq one pochodzenia wulkaniczne­go. To przesądziło, że Siemio­now, który interesował się pro­

blemami wulkanicznymi, posta­nowił zorganizować wyprawę. Przygotował ją z niezwykłą su­miennością, przewertował całą dostępną literaturę, zaprawiał się do wspinaczki w Alpach i przeprowadził badania Wezu­wiusza.

Po dwóch latach przygotowań wyprawa wiosną 1856 r. opu­ściła Petersburg i latem dotarła do niewielkiego osiedla Wierny (dziś miasto Ałma-Ata) u pod­nóża Tien-szan. Droga nie była łatwa. Całą trasę od Moskwy aż ; do Wiernego, przeszło 3 tysiące f kilometrów, trzeba było prze­być konno, a w najlepszym ra- ! zie na wozach wiozących ekwi­punek. Rozległe okręgi połud­niowego Kazachstanu były nie­mal nie zamieszkane. Od Wier­nego, który był ostatnią for- pocztą carskiej administracji, ekspedycja miała wejść w tere­ny nie tylko nie znane i nie zbadane, lecz ciągle jeszcze ni­czyje. Piotr Siemionow z nie­wielką grupą towarzyszy je- sienią 1856 r. rozpoczął bada­nia gór. W czasie kilkudnio­wego marszu wyprawa pokona­ła stosunkowo niewysokie (do 3000 m) pasmo górskie, zeszła w dolinę rzeki Czu i następnie, kierując się w górę jej biegu, skalistym wąwozem o stromych ścianach dotarła do zachodniego

krańca błękitnego jeziora Issyk- kul, i tego bowiem jeziora we­dług wszystkich ówczesnych map miała wypływać Czu. Ma­py okazały się błędne. Rzeka przepływała obok jeziora i trze­ba było przejść 14 km, by wre­szcie dotrzeć do jego brzegów. Okrążywszy jezioro od półno­cy, Siemionow zdecydował wracać do Wiernego przez naj­wyższe, przekraczające 4000 metrów wysokości, pasmo gór.

Gdy podróżnik powędruje znad jeziora w góry, ze szcze­gólną siiq uprzytamnia sobie surową pustynność otaczającej go przyrody azjatyckiej. Na Tien-szan nie masz bogatej roz-

««litości świata roślinnego... Dzika i jednostajna jest flora tutejszych gór. W wąwozach i mrocznych rozpadlinach, na prostopadłych urwiskach poro­słych mchem strzelista jodła przybiera najosobliwsze położe­nia. Wąwóz pokryty górskim lasem przypomina fantastyczną dekorację. Czarne skały zwisa­ją nad głową podróżnika, któ­ry się tutaj sobie samemu wy­daje znikomym robaczkiem.

Tej samej jesieni Piotr Sie- mionow dotarł ponownie do je­ziora Issyk-kul, tym razem do jego wschodniego krańca, i wró­cił do Wiernego, a stamtąd do Bamaułu, gdzie pozostał na miesiące zimowe. Obie wypra­wy nie znalazły w górach śladu działalności wulkanicznej. Wio­sną następnego roku Siemionow wyruszył w góry leżące na południe od jeziora Issyk-kul i dotarł do najwyższej części wschodniego Tien-szan, do lo­dowców Chan-Tengri. Nieocze­kiwany widok wprost nas ośle­pił — pisał później. — Na po­łudnie od nas wznosił się łań­cuch górski tak imponujący, jakiego dotychczas nie widzia­łem. Cały od góry do dołu składał się ze śnieżnych olbrzy­mów, których na prawo i na lewo ode mnie mogłem naliczyć co najmniej trzydzieści... W sa­

mym środku tych olbrzymów wznosiła się jedna, wyraźnie wydzielająca się spośród in­nych, śnieżnobiała piramida, która sprawiała wrażenie dwa razy wyższej od innych gigan­tów... Niebo było wszędzie bez­chmurne, tylko na Chan-Tengri można było dostrzec niewielką chmurkę, przejrzystym welo­nem otaczającą górę poniżej szczytu. Stwierdziwszy, że i ta część gór nie wykazuje śladów działalności wulkanicznych, przeszedł na północ ku Dżun- garskiemu Ałatau, gdzie po kil­kutygodniowych badaniach za­kończył podróż. Jesienią 1857 r. wyprawa wróciła do Petersbur­ga.

W późniejszych latach Piotr Siemionow sam już nie podej­mował większych podróży, lecz był niestrudzonym organizato­rem i protektorem licznych wypraw naukowych. Miał de­cydujący głos jako sekretarz generalny, a później wicepre­zes w Rosyjskim Towarzystwie Geograficznym, był przewodni­czącym Komitetu Statystyczne­go i niezależnie od ożywionej działalności naukowej — postę­powym działaczem politycz­nym. Jego osobistym staraniom zawdzięczać należy, że w róż­nych okresach czasu Towarzy­stwo Geograficzne brało w opie­

kę polskich naukowców-zesłań- ców politycznych, ułatwiało im badania, nagradzało medalami, przyczyniało się do złagodzenia

i skrócenia kary. Dzięki jego wstawiennictwu uzyskali w 1875 r. pełną amnestię zesłań­cy powstania styczniowego, wy­bitni badacze Syberii: Aleksan­der Czekanowski, Jan Czerski,

Benedykt Dybowski i Wiktor Godlewski; jego opiece wiele zawdzięczał znany podróżnik

i pisarz, Wacław Sieroszewski.

W 50-lecie wyprawy w Tien- szan car nadał Piotrowi Siemio­nowi przydomek: Tian-Szanski, jego imieniem nazwano jeden z najwyższych szczytów Tien- szan i leżący opodal lodowiec.

Do serca Azji

TT ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku podróże do Azji Środko­wej nabrały szczególnego zna­czenia. Zetknęły się tam bowiem

i skrzyżowały wpływy politycz­ne carskiej Rosji i umacniają­cego się w Indiach Imperium Brytyjskiego. Rosyjskie Pamiry od angielskiego Kaszmiru od­dzielał jedynie wąski pas ziemi. Liczne wyprawy naukowe, tak rosyjskie, jak i angielskie, pro­wadzone w pogranicznych tere­nach i na obszarze sąsiadują­cych Chin miały niejednokrot­nie równie doniosłe znaczenie polityczne, jak i naukowe. Nic' też dziwnego, że zarówno z jednej, jak i z drugiej strony prowadzone były niejednokrot­nie przez wojskowych. W tym właśnie okresie rosyjski sztab generalny przystąpił do orga­nizowania wypraw badawczo- wojskowych do zewnętrznych prowincji chińskich: Mongolii, Kaszgarii i Tybetu. Poszuku­

jąc odpowiednich do tego celu oficerów, zwrócono uwagę na młodego Mikołaja Przewalskie- go, autora „Opisania wojsko- wo-statystycznego Kraju Przy- amurskiego“. W Petersburgu przyszły podróżnik poznał Pio­tra Siemionowa, podówczas już sławnego uczonego. Nić wza­jemnej sympatii, która zadzierz­gnęła się ‘między nimi, prze­trwała do końca życia i miała ogromny wpływ na dalsze losy

i charakter wypraw Przewal- skiego. Wybitny uczony umiał przekazać Przewalskiemu zami­łowanie do pracy naukowej, rozwinąć w nim zmysł badaw­czy i ciekawość przygód.

Mikołaj Przewalski przyje­chał do Petersburga w roku 1867 jako 28-letni, wesoły, ży­wy, inteligentny, dobrze zapo­wiadający się oficer; a w dwa lata później ze swej pierwszej podróży po Kraju Ussuryjskim wrócił rozmiłowany w przyro­

dzie badacz naukowy. I takim już pozostał do końca życia.

W 1870 r. Przewalski wyru­szył na badanie pustyni Gobi. Punktem wyjściowym wyprawy było położone na granicy ro- syjsko-chińskiej miasto Kiach- ta. Tam grupowały się karawa­ny kupieckie zdążające do Peki­nu, tam też wielbłądy przyno­siły z Chin skrzynie i paki | herbatą. Przewalski z jednym tylko oficerem i dwoma koza­kami wyruszył szlakiem kara­wan do Pekinu. Po przebyciu trzystu kilometrów uciążliwej drogi przez góry podróżnicy do­tarli do niewielkiej osady Urga (dzisiejsze miasto Ułan-Bator). Dalej już droga wiodła przez kamieniste, wyżynne stepy Mongolii; żadnych osiedli, jedy­nie pojedyncze jurty pasterzy

i stada bydła. Częściej jednak dnie i tygodnie mijały w mono­tonnym marszu, w czasie które­go nie napotykano żywej duszy. W Pekinie Przewalski uzupełnił ekwipunek wyprawy, zebrał do­datkowe informacje i wyruszył na zachód, kierując się ku roz­ległej pustyni Gobi. Podróż trwała trzy lata. Karawana po­suwała się zrazu południowym skrajem pustyni, wzdłuż środ­kowego biegu Huang-ho. Póź­niej wrędrowcy przebyli Wielki Mur Chiński, weszli w tereny

górskie i wreszcie dotarli do znanego Europejczykom jedy­nie z legend jeziora Kuku-nor. Po zbadaniu jego okolicy i do­tarciu aż do źródeł Huang-ho Przewalski zawrócił i w po­przek pustyni Gobi podążył do Kiachty. Tak trudna wyprawa, prowadzona w znacznej części przez tereny pustynne, wyma­gała wielkiego zgrania i współ­pracy jej uczestników.

Opisując też później rezulta­ty ekspedycji Przewalski prze­strzegał podróżników:

Otwarcie mówiąc — podróż­nikiem trzeba się urodzić... trze­

ba no to kwitnącego zdrowia, silnych muskulów, a jeszcze le­piej atletycznej budowy i silne­go charakteru, energii i zarad­ności. Podróżny nie powinien uchylać się od żadnej roboty, jak np. objuczania wielbłądów, siodłania koni, pakowania baga­ży i in., jednym słowem, nie uważać się za paniczyka; nie powinien być wybredny ani mieć żadnych przyzwyczajeń, bo w podróży przyjdzie mu żyć w brudzie i błocie i żywić się, czym Bóg ześle; nie powinien dbać o wygody, bo i zimą, i la­tem przyjdzie mu mieszkać pod gołym niebem; powinien być dobrym piechurem i wreszcie musi mieć zrównoważony i ko­leżeński charakter, by szybko zdobyć współpracę i przyjaźń towarzyszy podróży.

Do tego wiernego autoportre­tu dodać należy jeszcze jeden rys: stosunek Przewalskiego do kozaków i tragarzy obsługują­cych wyprawę:

Szybko złączyła nas z tymi dobrymi ludźmi ścisła przyjaźń i był to ważny przyczynek do powodzenia wyprawy. W tak znacznym oddaleniu od kraju, wśród całkiem obcych ludzi, żyliśmy jak rodzeni bracia, dzieląc wspólnie trudy i niebez­pieczeństwa, smutki i radości.

Podczas swej wyprawy do pu­

styni Gobi Przewalski stwier­dził, że nie jest ona — jak uwa­żano powszechnie — wyżyn- no-górskim wzniesieniem, lecz rozległą bezodpływową niecką. Wyniki wyprawy i sprawozda­nia Przewalskiego zapewniły mu świetną karierę naukową i wojskową. Posypały się odzna­czenia i awanse. Podróżnik jed­nak po opracowaniu wyników pierwszej wyprawy wrócił do bezludnych okręgów Azji.

Celem następnej wyprawy, zorganizowanej w 1876 r., było zbadanie jeziora Lob-nor we wschodniej Kaszgarii. Jezioro to jest płytkim rozlewiskiem ciągnącym się na dziesiątkach kilometrów, zarosłym w znacz­nej części trzcinami. Uchodzi do niego największa rzeka tej czę­ści Azji — Jarkend-daria. Po zbadaniu jeziora i dolnego bie­gu Jarkend-darii Przewalski wrócił do Petersburga, by znów zorganizować wyprawę do odle­głego Tybetu, tajemniczej krai­ny, dotychczas nie znanej Eu­ropejczykom.

Wyprawa śmiałym marszem przecięła Dżungarię, weszła w doliny górskie między pasmami Ałtyn-tag i Nan-szan i prze­dostała się do wschodniej części Tybetu. Była to ekspedycja wy­sokogórska. Trzeba było wdzie­rać się na przełęcze przekracza­

jące 4000 metrów, obchodzić lodowce, przecinać głębokie wą­wozy, przeprawiać się przez płynące na ich dnie bystre po­toki. Po półrocznej blisko wę­drówce po Tybecie Przewalski znanym już sobie szlakiem wo­kół jeziora Lob-nor i przez pu­stynię Gobi powrócił w 1880 r. do Kiachty.

W trzy lata później Przewal­ski wyruszył po raz drugi do Tybetu, zwiedzając tym razem północne jego okręgi, i powrócił do Rosji przez pustynię Takla- Makan.

Raz jeszcze w 1888 r. niespo­żyty wędrowiec zorganizował wyprawę do Azji Środkowej.

W drodze, w niewielkiej miej­scowości Karakuł u stóp Tien- szan, zachorował na tyfus. Do ostatnich chwil życia za­chował przytomność. Zgodnie z jego wolą pochowano go nad brzegiem jeziora Issyk- -kul w zwykłym stroju podróż­nym.

Na granitowym ciosanym obe­lisku ze zrywającym się do lotu orłem umieszczono napis: „Po­dróżnik Mikołaj Michajłowicz Przewalski“ — równie skrom­ny, jak skromne było życie wę­drowca i uczonego, który prze­mierzył ponad 31 tysięcy kilo­metrów, badając w swych wę­drówkach serce Azji.

Przez Pamiry

]\aj większe łańcuchy górskie Azji: Himalaje, Karakoram, Hindukusz i Tien-szan, tworzą w środku kontynentu ogromny węzeł, wznoszący się w górę wysokimi szczytami. To są wła­śnie Pamiry, zwane „Dachem Świata“; niektóre ich wierzchoł­ki przekraczają 7000 metrów; przełęcze położone są powy­żej granicy wiecznych śniegów, a potężne lodowce wypełniają wysokogórskie doliny. W dole płyną wartkie potoki, a na po­krytych gęstą trawą zboczach pasą się dzikie barany i kozice. Jest to kraina górali i myśli­wych, niemal odcięta od reszty świata i trudno dostępna dla podróżnika, który chciałby prze­niknąć jej tajemnice.

Takim właśnie badaczem i po­dróżnikiem był Bronisław Grąb- czewski — Polak w rosyjskiej służbie wojskowej — pierwszy, który zbadał i opisał tę tajem­niczą krainę. Znaczną pomocą

dla Grąbczewskiego w jego ba­daniach naukowych była znajo­mość początków mineralogii, geologii i topografii, zaczerpnię­ta na kursach Instytutu Górni­czego, których zresztą nie skoń­czył, wstępując do wojska.

Żyłka podróżnicza i chęć przygód skłoniły młodego ofi­cera do złożenia podania o prze­niesienie do oddziałów azjatyc­kich. W tym czasie Rosja pro­wadziła wojnę przeciwko cha­natom Chiwy i Buchary, do­konując ostatecznego podboju rozległych obszarów Azji Środ­kowej. Grąbczewski brał udział we wszystkich kampaniach, równocześnie zaś korzystał ze sposobności, aby poznać kraj i przyswoić sobie język miej­scowej ludności. Wkrótce też mówił po tiurksku i tadżycku jak rodowity mieszkaniec tych krain.

Po zakończeniu kampanii wojskowej porzucił Grąbczew-

ski służbę czynną i wstąpił do administracji wojskowej świeżo podbitego kraju, więcej ceniąc

jak to zaznacza w pamiętni­kach — swobodę włóczęgi my­śliwskiej po przepięknym świe- cie bożym niż wszelkie stopnie i awanse. Do poruczonych mu obowiązków należał m. in. nad­zór nad prawidłowym wytycze­niem słupów granicznych na fergańskim odcinku granicy chińsko-rosyjskiej. Wyjazd na pierwszą tego rodzaju inspekcję dał Grąbczewskiemu okazję do odbycia w 1885 r. pierwszej większej podróży badawczej po pograniczu rosyjsko-chińskim i w głąb Kaszgarii. Szczególnie drobiazgowo obserwował wów­czas Grąbczewski zwyczaje lud­ności, codzienne życie, stosunki handlowe i wojskowe, zabudowę miast, stan dróg, poczt i urzą­dzenia administracyjne.

W 1888 r. wyruszył Grąb­czewski w swą następną podróż do leżącego po drugiej stronie Pamirów emiratu Kandżut. Przejście przez Pamiry z pół­nocy na południe, pełny niebez­pieczeństw pobyt w Kandżucie, gdzie wbrew woli musiał od­grywać rolę posła rosyjskiego, i wreszcie powrót z cennymi zbiorami etnograficznymi, zoo­logicznymi i botanicznymi przy­niosły mu zasłużone awanse

i nagrody, między innymi złoty medal Towarzystwa Geogra­ficznego w Petersburgu.

W rok później zorganizował Grąbczewski wyprawę badaw­czą do nie znanego wówczas europejskim geografom Kafiri- stanu. Rozwój wypadków poli­tycznych przekreślił jednak te zamierzenia. Wojna domowa, która od przeszło roku rozgo­rzała w Afganistanie, objęła okręgi, przez które przechodzić miała wyprawa. Grąbczewski zawrócił więc z drogi, zmienił kierunek i uciążliwymi marsza­mi przez ośnieżone i oblodzone góry skierował się na płasko- wzgórze Tybetu. Stamtąd, po przeprowadzeniu w trudnych i niebezpiecznych warunkach badań, wyprawa wróciła przez Kaszgarię do bazy wyjściowej

miejscowości Osz w okręgu fergańskim.

W czasie tej właśnie wypra­wy zaszedł dość znamienny dla ówczesnych stosunków rosyj- sko-angielskich incydent. Gdy wyprawa zapuściła się jesienią w odludne i wysokie góry, Grąbczewski, obawiając się po­wrotu zimą. do Kaszgarii, wy­słał do władz angielskich pismo z prośbą o pozwolenie na prze­zimowanie w jednej z wiosek okręgu Ladak. W parę dni póź­niej Grąbczewski spotkał eks-

p edycję brytyjską kierowaną przez kpt. Younghusbanda, póź­niejszego generała i prezesa Królewskiego Towarzystwa Ge­ograficznego w Londynie, a ów­czesnego wywiadowcę w pół­nocnych Indiach. Younghus- band obiecał Grąbczewskiemu wszelką pomoc w sprawie prze­zimowania w Ladaku. Tymcza­

sem po miesiącu nadeszła zde­cydowanie odmowna odpowiedź władz angielskich i Grąbczew- ski rozpoczął długotrwały, mor­derczy odwrót do Tybetu, od­wrót, w czasie którego życie uczestników wyprawy nieraz wisiało na włosku. Gdy w po­czątku marca 1890 r. ekspedy­cja dotarła wreszcie do pierw­

szej oazy Połu, Grąbczewski wysłał list | dokładnym opisem wypadków do Towarzystwa Geograficznego w Petersburgu.

Towarzystwo nie mając już od roku żadnej wiadomości od Grąbczewskiego niepokoiło się

0 losy wyprawy. Gdy więc nad­szedł list, wiceprezes Towarzy­stwa — Piotr Siemionow — do­ręczył go natychmiast następcy tronu, który oburzony nieludz- kością Anglików doniósł o tym carowi. Na oficjalnym przyję­ciu car zrobił afront posłowi angielskiemu. Anglicy oczywi­ście wyparli się wszystkiego

1 gniew cara spadł ńa głowę Grąbczewskiego, jakoby fałszy­wie i kłamliwie poinformował władze. Po powrocie Grąbczew­skiego i okazaniu przez niego listu angielskiego przywrócono go z powrotem do łaski. Jak pisał później w swych pamięt­nikach:

Byłem tak zniechęcony cięż­kimi przeżyciami, że i te nad­zwyczajne nagrody nie zmieniły mego postanowienia, jakie po­wziąłem: zaniechanie raz na zawsze karkołomnych wypraw... nie mogę pozbyć się myśli, co by się ze mną stało, gdyby tłu- mok, gdzie był ów dokument, zginął w podróży, wpadł w prze­

paść lub w wodę przy przepra­wach przez rzeki.

Rezygnując z podróży nie zrezygnował Grąbczewski z dal­szej służby administracyjnej, w której osiągnął stopień generała dywizji, hetmana wojsk kozac­kich i gubernatora Astrachania. W czasie całej swej pracy wy­kazywał nadal ową śmiałość de­cyzji, zamiłowanie do przygód i skłonność do ryzykownych przedsięwzięć, które zapewniły mu sukcesy w podróżach. Cechy te jednak w połączeniu z prosto­linijnością postępowania i skłon­nościami do liberalizmu poli­tycznego dwukrotnie jeszcze okazały się poważną przeszkodą w awansach służbowych. Po raz pierwszy Grąbczewski popadł w niełaskę, gdy jako generalny komisarz Kwantungu z rezy­dencją w Porcie Artura, zdając sobie sprawę z przygotowań wojskowych Japonii, jej sił i ewentualnych wyników star­cia rosyjsko-japońskiego, usiło­wał otworzyć oczy na sytuację Mikołajowi II; po raz drugi — gdy już jako gubernator Astra­chania i zdecydowany zwolen­nik swobód konstytucyjnych zaprotestował przeciw ograni­czeniom stołypinowskim. Zwol­niono go wówczas ostatecznie

ze służby państwowej z pra­wem (równało się ono nakazo­wi) natychmiastowego wyjazdu za granicę „dla poratowania zdrowia“. Grąbczewski „rato­wał zdrowie“ m. in. jako przed­stawiciel rosyjskiego Czerwo­nego Krzyża w Maroku w cza­sie walk hiszpańsko-marokań- skich w 1908 r.

Po pierwszej wojnie świato­wej Grąbczewski otrzymał po­sadę urzędnika w Państwowym Instytucie Meteorologicznym w Polsce, z której wkrótce zresztą go zredukowano. Zajął się wów­czas za namową znanego histo­ryka geografii, Bolesława Olsze- wicza, spisywaniem i publikacją swych wspomnień podróżni­czych. Niebezpieczne przepra­

wy, trudne przejścia, przeciw­ności surowej natury, które w niejednym utworze literac­kim przyspieszają tętno, Grąb­czewski opisał prosto i natural­nie, bez jakiegokolwiek efek­ciarstwa, lecz z wewnętrznym przekonaniem o oczywistej na­turalności największego nawet własnego wysiłku, własnych odkryć i osiągnięć. Opisy wy­praw zamknął w trzech tomach, które ukazały się w druku w la­tach 1923—1925 pod wspólnym tytułem „Podróże gen. Broni­sława Grąbczewskiego“. Książ­ka ta przyniosła Grąbczewskie- mu zasłużony, choć spóźniony rozgłos. Sędziwy, 71-letni ba­dacz Pamirów zmarł w War­szawie w 1926 r.

Nostalgia Czarnego Lądu

P ółnocne wybrzeże Afryki i dolina Nilu od zamierzchłych czasów związane były z cywili­zacją grecką i rzymską. Okrę­ty portugalskie i hiszpańskie, francuskie i angielskie od koń­ca XV wieku opływały Afrykę; Europejczycy i Arabowie za­kładali osiedla i porty na jej wybrzeżach. Równocześnie jed­nak rozległe wnętrze tego kon­tynentu z tropikalnymi lasami i sawannami, pustyniami i wiel­kimi rzekami było jak gdyby poza nawiasem wypraw i kolo­nizacji. Przyczyniło się do tego i ukształtowanie Afryki. Rów­na, pozbawiona głębokich zatok linia brzegowa nie ułatwiała dostępu do wnętrza lądu; tamo­wały go również łańcuchy gór­skie biegnące na znacznej prze­strzeni wzdłuż brzegów mor­skich. Toteż jeszcze w 1840 r., gdy w Afryce południowej wy­lądował 27-letni protestancki misjonarz, doktor David Li-

vingstone, wnętrze kontynentu było prawie nie znane.

Davida Livingstone’a wygna­ły do Afryki ciężkie warunki życiowe. Był on dzieckiem bied­nych Szkotów, którzy nie mogli kształcić chłopca pragnącego zostać lekarzem. Pracując od 10 roku życia w warsztatach tkac­kich David z uporem i wytrwa­łością uczył się w szkole wie­czorowej, a później na kursach medycznych. Na dalsze studia i na otwarcie praktyki lekar­skiej nie miał już jednak pie­niędzy. Zgłosił się więc do Londyńskiego Towarzystwa Mi- syjnego, a otrzymana stamtąd pomoc umożliwiła mu ukoń­czenie studiów, zobowiązując jednak do pracy misyjnej w Afryce.

Pierwsze kilka lat swego po­bytu w Afryce spędził Livings­tone na placówce misyjnej w kraju Beczuana. Długotrwały pobyt w jednym okręgu pozwo­

lił mu opanować dialekt bantu, najbardziej rozpowszechniony w tej części kontynentu. W młodym misjonarzu obudziły się zainteresowania geograficz­ne i etnograficzne. Zaczął wę­drować do coraz to dalszych okręgów i badać coraz to inne, nie znane Europejczykom krai­ny. W tych wędrówkach towa­rzyszyła mu żona — Maria, córka kierownika jego pierw­szej placówki misyjnej.

W tym okresie Livingstone przeszedł pustynię Kalahari, dotarł do górnego biegu rzeki Zambezi, zbadał dział wodny między Zambezi i Kongo i przez puszcze oraz sawanny Angoli

dotarł w 1854 r. do portu Luan­da na wybrzeżu Atlantyku. Długie marsze przez nie tknięte stopą białego człowieka okoli­ce, badania zwyczajów ludno­ści, flory i fauny były moż­liwe tylko dzięki życzliwemu przyjęciu, z jakim spotykał się wszędzie młody lekarz, spieszący z pomocą i słowa­mi przyjaźni. Korespondencje i sprawozdania przesłane przez Livingstone’a z Luandy do Kró­lewskiego Towarzystwa Geo­graficznego w Londynie przy­niosły mu uznanie sfer nauko­wych i zostały nagrodzone przez Towarzystwo złotym me­dalem. Nieznany misjonarz stał się jednym | najpopularniej­szych podróżników i badaczy epoki.

Z Luandy Livingstone wrócił do górnego biegu Zambezi, a następnie przepłynął w dół rzeki aż do Oceanu Indyjskiego. W czasie tej podróży odkrył największe w świecie wodospa­dy Wiktoria na rzece Zambezi.

W 1856 r. Livingstone po­wrócił do Londynu, gdzie wy­dal pracę pt. „Podróże i bada­nia misjonarza w południowej Afryce“. Książkę przetłuma­czono na wszystkie prawie ję­zyki europejskie. Przyniosła mu ona nie tylko sławę, lecz i do­brobyt. Livingstone mógł już

nie wracać do Afryki, do zająć misyjnych, lecz wieść spokojne życie w rodzinnej Szkocji.

Widocznie jednak środowisko prostych i prymitywnych Mu­rzynów bliższe mu było od wik­toriańskiej Anglii, skoro w dwa lata później Livingstone był już z powrotem w Afryce i płynąc w górę Zambezi odnajdywał starych znajomych i przyjaciół, znane sobie z poprzedniej wę­drówki krajobrazy lasów tropi­kalnych.

Miejscowe plemiona murzyń­skie pomogły mu, dając do­świadczonych przewodników, przeprowadzić wyprawę do po­

łudniowych brzegów jeziora Niasa. W wyprawie tej wzięli udział: brat Livingstone’a — Karol, i żona — wierna towa­rzyszka wielu jego dotychcza­sowych podróży. Przeprawa przez błotniste i malaryczne tereny nie była bezpieczna. Wkrótce też Maria Livingstone zapadła na gorączką malarycz- ną i 27 kwietnia 1862 r. zmarła nad brzegiem Zambezi.

Strata najbliższego przyja­ciela wstrząsnęła Livingsto- ne’em. Rok jeszcze spędził w puszczach afrykańskich, później wrócił do Anglii, po to jednak, by ostatecznie zlikwidować

wszelkie łączące go z dawnym środowiskiem więzy. W 1865 r. opublikował napisaną wraz z bratem książkę „O podróżach na rzece Zambezi i jej dopły­wach i o odkryciu jezior Sziro i Niasa“, uporządkował sprawy finansowe zabezpieczając przy­szłość dzieciom i w rok później, po raz trzeci, wylądował na afrykańskim brzegu.

Tym razem celem wyprawy było odkrycie źródeł Nilu. Po roku marszów przez obszary wschodniej i środkowej Afryki Livingstone dotarł wreszcie do nie znanego przedtem wielkie­go jeziora Tanganika. Od bazy wyjściowej na jego południo­

wym krańcu kilkakrotnie wy­ruszał w nie zbadane puszcze rozciągające się na zachodzie.

W czasie jednej z tych wy­praw dotarł do płynącej w kie­runku północnym bystrej rzeki, którą krajowcy zwali Lualaba. Wydała mu się ona górnym biegiem Nilu. Dla zyskania pewności, czy jest to w istocie Nil, czy jakiś większy dopływ Konga, trzeba było odbyć po­dróż po rzece, a na to schoro­wany i osłabiony Livingstone nie mógł sobie pozwolić. Podjął więc dalsze badania w okoli­cach jeziora Tanganika. Obo­jętny na sprawy europejskie, zaniedbał przesyłania wieści do

kraju. Brak wiadomości zanie­pokoił opinię publiczną Anglii. Obawiano się, że podróżnik za­ginął, że padł ofiarą walk i za­mieszek, jakie rozgorzały wów­czas między kolonizatorami a ¡miejscowymi plemionami. A w tym czasie Livingstone odpoczywał i leczył się w mia­steczku Udzidzi. Tam właśnie 1 listopada 1871 r. odnalazł go reporter amerykańskich ga­zet — Henryk Stanley. Spot­kanie było uroczyste: Stanley rozwinął sztandar amerykań­ski i uformował świtę do po­witania Livingstone’a. Z cha­ty wyszedł starszy, siwy pan w zniszczonym ubraniu i błękit­nym kepi. Mądre, trochę smut­ne oczy objęły uzbrojoną, świe­tnie wyekwipowaną karawanę i spojrzały pytająco na Stan- leya...

Obaj podróżnicy przez rok jeszcze badali północne wy­brzeża jeziora Tanganika i jego

okolice. Livingstone przekazał Stanleyowi wszystkie swoje no­tatki, listy do rodziny i towa­rzystw naukowych, zdecydowa­nie jednak odmówił powrotu do Anglii. Nie czuł się jeszcze starym, miał dopiero 58 lat, i chciał zbadać źródła Nilu. W kilka miesięcy po rozstaniu ze Stanleyem Livingstone wy­ruszył ponownie w kierunku Lualaby. Czuł się jednak coraz gorzej. Rankiem 1 maja 1873 r. Murzyni znaleźli go martwego koło namiotu. Było to we wsi Czitambo. Całą drogę od wsi aż do wybrzeża morskiego, prze­szło 1500 km, Murzyni nieśli mary ze zwłokami swego bia­łego przyjaciela, by w porcie przekazać je jego rodakom.

Grób Livingstone’a znajdu­je się w Londynie w Opac­twie Westminsterskim, miej­scu spoczynku najbardziej za­służonych obywateli Wielkiej Brytanii.

Awantura amerykańska

John Rowland, Anglik adop­towany w 17 roku życia przez amerykańskiego kupca Stan- leya, nie miał ani ojczyzny, ani skrupułów. Przedsiębiorczy, od­ważny, ryzykant, stawiał wszy­stko na jedną kartę, by zdobyć sławę i majątek. Jeden ze współczesnych mu podróżników tak skreślił jego sylwetkę:

Rysy twarzy Stańleya są zimne, twarde, surowe; mają zwykle wyraz nieruchomy, spo­kojny. Oczy błękitne są prze­szywające i przy pewnych afek­tach rzucają błyskawice. Silny podbródek i nos znamionują naturę czynną, energiczną.

Po śmierci przybranego ojca Stanley został bez środków do życia, zaciągnął się więc do armii południowej w Stanach Zjednoczonych, a gdy po czte­rech latach wojny szala zwy­cięstwa przechyliła się na stro­nę północy, zmienił mundur i zjawił się w armii północnej,

192

już jako korespondent wojen­ny. Gazety wysyłały go później wszędzie, gdzie wybuchały za­mieszki i wojny: był w Hisz­panii i na Krymie, w Abisynii i w Persji, jeździł nawet do Indii. Sławę światową osiągnął w 31 roku życia, gdy z wnętrza Afryki przywiózł do Londynu dzienniki i notatki Davida Li- vingstone’a.

Afryka, w znacznej mierze jeszcze nie skolonizowana, wy­dawała się Stanleyowi złotym jabłkiem, po które wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. Wpierw jednak trzeba było ją poznać i zbadać.

Korzystając z pierwszej na­darzającej się okazji, wraz z an­gielskim korpusem ekspedycyj­nym w charakterze korespon­denta wojennego wyjechał na Złote Wybrzeże. Po niepowo­dzeniu Anglików powrócił do Nowego Jorku i namówił naj­większego wówczas potentata

prasowego Gordon-Bennetta na sfinansowanie wyprawy badaw­czej do środkowej Afryki. Stan­ley umiał zainteresować wy­prawą również i dziennik lon­dyński „Daily Telegraph“. W ten sposób w 1874 r. wyruszył na czele ekspedycji, finansowa­nej przez oba przedsiębiorstwa, z oficjalnym celem poszukiwa­nia źródeł Nilu i Konga. Wypra­wa Stanleya przewyższała roz­machem i liczebnością uczest­ników wszystkie, jakie do jego czasów badały Afrykę. Przygo­towano specjalny parostatek dla żeglugi po jeziorach i rzekach środkowej Afryki.

Od brzegów Oceanu Indyj­skiego aż do brzegów jeziora Wiktoria, na trasie ponad 700 kilometrów, Murzyni spędzeni siłą z mijanych wsi i osad cią­gnęli statek i dźwigali toboły kilkudziesięcioosobowej ekspe­dycji. Wreszcie po trzech mie­siącach marszu, podczas które­go nie liczono się z siłami i ży­ciem tragarzy murzyńskich, wyprawa dotarła do jeziora Wiktoria. W czasie kilkumie­sięcznych badań nieznanego kraju wyprawa ustaliła dokład­ny zarys jeziora Wiktoria. Stwierdzono, że wpadająca do niego rzeka Kagera jest właści­wie początkowym odcinkiem Nilu, odkryto i zbadano znaj-*

dujące się w pobliżu Jezioro Edwarda i wznoszący się koło niego szczyt Ruwenzori, jeden z najwyższych w Afryce. Po zakończeniu badań wyruszono dalej na zachód i po kilku ty­godniach marszu, w listopadzie 1876 r., wyprawa dotarła do brzegów rzeki Lualaby.

Gdy wyprawa dosięgnęła Lua­laby — pisał Stanley we wspo­mnieniach — na przeciwległym brzegu ukazała się ciemna linia borów, podobnych do tych, ja- kieśmy tylko co przebyli; po­śród tych dum czarnych linii Rzeka Livingstone’a, szeroka i głęboka, płynęła z nieopisaną wspaniałością, tocząc spokojnie

tfody ku tej tajemniczej krai­nie, która była przedmiotem wszystkich moich pragnień.

Rozpoczęła się podróż w dół rzeki. Jedynie Stanley i nie­wielka grupka wybranych pły­nęli na wygodnym parostatku, reszta wyprawy przedzierała się brzegiem przez puszcze i ba­gna. Gdy napotykano wodospa­dy, trzeba było przeciągać sta­tek lądem. Łapano więc Mu­rzynów z pobliskich osiedli. Wieści o bezwzględnym obcho­dzeniu się Stanleya z miejscową ludnością rozprzestrzeniały się szybko za pomocą tam-tamów; gdy karawana zbliżała się ku wioskom, ludność w popłochu uciekała w lasy, by później z ukrycia atakować ekspedycję. Spływ po Lualabie, która oka­zała się górnym biegiem Kon­ga, trwał dziewięć miesięcy. Mordercza podróż pochłonęła wiele ofiar.

Stanley zbadał i opisał do­kładnie bieg rzeki, wszystkie jej wodospady i katarakty, a równocześnie bacznie obser­wował mijany kraj. Wydawał mu się on ciekawy, bogaty i kryjący w sobie wielkie moż­liwości.

W sierpniu 1877 r. wyprawa dotarła do wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Po krótkim od­

poczynku niezmordowany Stan­ley odesłał pozostałych przy ży­ciu towarzyszących mu Arabów do Zanzibaru, a sam pojechał do Londynu, gdzie już w na­stępnym roku wyszła jego książka pt. „Przez nieznany kontynent“. Energia i odwaga, a przede wszystkim barwne opisy kreślone doświadczonym piórem Stanleya wzbudziły en­tuzjazm wśród współczesnych mu naukowców. Jeden z wy­bitniejszych ówczesnych geo­grafów niemieckich — Peter- mann — nie zawahał się nawet napisać:

Stanley więcej zdziałał dla nauki niż wszystkie naukowe badania Afryki, które ciągną się od lat 30, więcej niż wszyst­kie podróże Europejczyków, które rozpoczęły się od lat 80, więcej niż wszystkie podróże Arabów., którzy od lat 100 wdarli się do wnętrza Afryki; zdziałał więcej niż cała głęboka i klasyczna starożytność. Po­dobnego przykładu nie ma w całych dziejach odkrycia ziemi.

A tymczasem Stanley wśród owacji i uznania myślał o ze­rwaniu złotego afrykańskiego jabłka. W 1879 r. wrócił do Konga, tym razem jako agent przedsiębiorczego i bogatego króla belgijskiego — Leopoł-

da II. Pięć lat trwały wędrówki Stanleya po niezawisłej do jego przyjazdu ziemi. Organizował on wyprawy, zakładał osiedla, podpisywał z rozlicznymi wład­cami traktaty, zawierał sojusze, aż w 1884 r. wykroił „niezależ­ne“ Kongo, obejmujące 2 milio­ny km2. Panowanie nad tym krajem objął Leopold II bel­gijski.

W trzy lata później Stanley raz jeszcze przemierzył wschod­nią Afrykę, tym razem już na czele kolonialnej ekspedycji angielskiej. Powrócił do zna­nych mu okolic jeziora Wikto­

ria, zbadał je szczegółowo i utrwalił tam panowanie an­gielskie.

Wielka Brytania wybaczyła marnotrawnemu synowi, nada­jąc mu tytuł szlachecki. Karie­ra zaciężnego żołnierza, prze­chodzącego z jednego obozu do drugiego, amerykańskiego dziennikarza, podróżnika i od­krywcy rozszerzającego wiedzę

o świecie, agenta kolonialnego na usługach Belgii i Wielkiej Brytanii, zakończyła się w ci­chej przystani rodzinnej. Hen­ryk Stanley zmarł w Anglii w 1904 r.

Polacy w Kamerunie

Podróże Livingstone’a i Stan- leya do serca Afryki zapaliły i rozentuzjazmowały niejedną wyobraźnią w osiemdziesiątych latach ubiegłego stulecia. Wie­lu młodym ludziom uśmiechała się sława podróżników afrykań­skich, wielu z nich marzyło, że odkryją i zbadają liczne jeszcze wówczas białe plamy na mapie Afryki. Do takich właśnie nie zbadanych zakątków Afryki na­leżało wnętrze nie skolonizowa­nego jeszcze Kamerunu. Nic więc dziwnego, że wzmianka, jaka ukazała się w listopadzie 1881 r. na łamach .poczytne­go pisma warszawskiego „Wę­drowiec“, zelektryzowała czy­telników. Była ona następu­jąca:

Zamierzam w kwietniu przy­szłego roku wyruszyć do Kame- ruńskiej Zatoki, zbudować w górach tego imienia stację geo­graficzną oraz przedrzeć się na wschód kontynentu, aby odszu­

kać i zbadać jezioro Liba. W tej wyprawie z radością powitał-, bym towarzyszy z ojczystej ni­wy, którzy chcieliby podzielić ze mną trudy i ewentualne suk-4, c esy.

Autorem tego niecodzienne­go anonsu był młody oficer ma­rynarki — Stefan Szolc-Rogo- zińskL

Przyszły kierownik wypra­wy urodził się w 1860 r. w zamożnej kaliskiej rodzinie. Ojciec, właściciel fabryki tkac­kiej, przeznaczył go, nie py­tając o zdanie, do zawodu marynarskiego. Toteż Stefan bezpośrednio po ukończeniu gimnazjum we Wrocławiu zna­lazł się w Akademii Morskiej w Petersburgu.

Jak wszyscy przyszli oficero­wie marynarki, tak i Stefan Szolc-Rogoziński musiał odbyć przed ukończeniem szkoły wię­kszą podróż. Trasa jej wiodła dookoła Afryki, a rezultatem

jej był pomysł wyprawy ba­dawczej do Kamerunu. Młody oficer robił wszystko, by go zrealizować. Jeszcze w czasie studiów zbierał mapy Afryki, porównywał i przerysowywał, uzyskując wcale pokaźną kolek­cję. Bezpośrednio po ukończe­niu Akademii przedstawił pro­jekt wyprawy do Kamerunu w Klubie Afrykańskim w Nea­polu. Argumenty młodego, za­ledwie 21-letniego Polaka mu­siały być rzeczowe, skoro Klub obiecał pomoc wyprawie. Była ona jednak niewystarczająca i Rogoziński zdecydował się od­wołać do ofiarności publicznej w Polsce. Projekt wyprawy rozdwoił warszawską opinię pu­bliczną. Gorliwymi rzecznikami Rogozińskiego okazali się Bo­lesław Prus, Henryk Sienkie­wicz, Wacław Nałkowski i re­daktor „Wędrowca“ — Filip Sulimirski. Przeciwko wypra­wie wystąpił wybitny publicy­sta Aleksander Świętochowski. Bezkrwawa bitwa prasowa przyniosła wyprawie jedynie popaccie moralne. O środki fi­nansowe trzeba było dalej ko­łatać u obcych. Rogoziński uzyskał je w Belgii, Francji i we Włoszech, a rozgoryczony brakiem ofiarności społecznej Sienkiewicz pisał:

Nie pomogła i Kasa im.

Mianowskiego. Zadaniem jej wprawdzie jest popierać przed­sięwzięcia naukowe, ale na nie­szczęście, w braku pieniędzy, mogła tylko ofiarować panu Rogozińskiemu dobre chęci, które podróżnik przyjmie za­pewne, bo w najgorszym razie nie zaciążą mu w pakunku.

Tak więc na przyszłą wypra­wę — p. Rogoziński ofiaruje swój majątek, król belgijski Leopold II fregatę, Włochy geo­grafa, a my współczucie. Szkoda tylko, że tego współczucia nie można zjeść ani wypić, ani na­wet zrobić sobie z niego para­sola.

Po długich staraniach Rogo­ziński uzyskał potrzebne fun­dusze i zebrał odpowiednią ekipę badawczą. Na pokładzie żaglowca „Łucja Małgorzata“, który 13 grudnia 1882 r. wy­płynął z Hawru, kierując się ku odległemu Kamerunowi, znajdowali się obok Rogoziń­skiego: inżynier-gómik — Kle­mens Tomczek, meteorolog i etnograf — Leopold Janikow­ski, oraz Józef Hirszenfeld i Władysław Ostaszewski-Ba- rański.

Przez cztery miesiące „Łucja Małgorzata“ płynęła dookoła wybrzeży Afryki zachodniej aż

do wyspy Fernando Po, leżącej przy brzegach Kamerunu. Tu- taj wyprawa miała zaopatrzyć się w budulec potrzebny do wzniesienia projektowanej sta­cji geograficznej oraz w zapasy żywności. Dotychczasowa trasa podróży była dobrze znana, nie­spodzianki czekały podróżni­ków dopiero w głębi lądu, w nie zbadanym wówczas jeszcze Kamerunie. Pierwszą dotkliwą klęską, która o mało nie prze­kreśliła całej wyprawy, była katastrofa statku. W czasie, gdy uczestnicy ekspedycji zajęci by- I li organizowaniem pierwszego I obozu, rozszalała się burza. Żle I zabezpieczony statek zerwał się z kotwicy i rozbił na pobliskich skałach. Mimo tego jednak zde­cydowano nie zrezygnować z badań i wyruszyć w głąb kraju.

Polacy odnosili się życzliwie i po przyjacielsku do miejsco­wej ludności, która odpłacała im serdeczną pomocą i gościn­nością. Obecność polskiej wy­prawy niepokoiła jednak nie­mieckiego agenta handlowego, który posiadał na wybrzeżu niewielką faktorię.

Rogoziński i jego towarzysze rozpoczęli szczegółowe badania. Klemens Tomczek w czasie jed­nej ze swych wypraw na pół­noc odkrył nie znane uprzednio jezioro Balombi-O-Mbu oraz

zbadał bieg kilku rzek, do któ­rych nie mogli dotrzeć poprzed­ni badacze. W listopadzie 1883 r. rozpoczęto przygotowa­nia do wyprawy w głąb kraju, mającej na celu dotarcie do legendarnego jeziora Liba. Nie doszła ona jednak do skutku. Umiejętnie agitowani przez nie­mieckiego agenta handlowego Murzyni odmówili towarzysze­nia Polakom w tej niebezpiecz­nej ekspedycji. Zrezygnowano więc z wyprawy i rozpoczęto badania bliższych okolic. 20 ma­ja 1884 r. dotknęła ekspedycję jeszcze jedna bolesna strata: zmarł nagle na malarię Kle­mens Tomczek. Rogoziński, mi­mo że był przybity śmiercią przyjaciela, postanowił nie przerywać badań, tym bardziej że nadeszły z Warszawy daw­no oczekiwane instrumenty po­miarowe. Teraz już ekspedy­cja nie była tak zależna od przewodników murzyńskich i można było pomyśleć o po­nownym marszu w głąb kraju. Zbadano również i zmierzono górę Mungoma-Lobah wzno­szącą się opodal obozowiska. Krajowcy nie chcieli poprowa­dzić wyprawy, góra bowiem uważana była za świętą i bano się obrazić bóstwa. Pomiary dokonane w czasie wspinaczki

wykazały, że jest to najwyższy szczyt Kamerunu.

Gdy członkowie wyprawy odpoczywali po górskiej wspi­naczce, u wybrzeży ukazała się niemiecka kanonierka. Dowód­ca jej wezwał na pokład wo­dzów miejscowych plemion żą­dając od nich poddania się Niemcom, a gdy wodzowie od­mówili, rozpoczął ostrzeliwać wybrzeże.

Rogoziński i jego współtowa­rzysze znaleźli się w ciężkiej sytuacji. Toteż gdy na horyzon­cie ukazał się okręt angielski, przeprawili się do niego i pod­

pisali zrzeczenie się odkrytych terytoriów na rzecz Anglii. Do­wódca niemieckiej kanonierki nie chciał wchodzić w konflikt z Anglikami, rozlew krwi został wstrzymany i flaga brytyjska, choć nie na długo, wzniosła się na zbadanym przez Polaków wybrzeżu.

Rozgoryczony, chory Rogo­ziński z poważnym jednak do­robkiem naukowym odpłynął do Europy.

Królewskie Towarzystwo Geo­graficzne w Londynie przyjęło go do swego grona; Towarzy­stwo Geograficzne w Paryżu wpisało go do Złotej Księgi Podróżników. W Warszawie zaś czekała na niego znana pisarka

Helena Boguska-Hajota. Wraz z nią, już jako swoją żoną, wró­cił Rogoziński jeszcze raz w po­bliże Kamerunu. W 1886 r. osiadł jako plantator drzew ka­kaowych na wyspie Fernando- Po. Praca na plantacji unie­możliwiała mu prowadzenie dalszych badań naukowych, były one coraz bardziej doryw­cze i fragmentaryczne. Zresztą coraz więcej szwankowało zdro­wie podkopane kameruńską wy­prawą. Wreszcie w 1891 r. Ro­gozińscy sprzedali plantację i wrócili do kraju. W kilka lat później Rogoziński wyjechał dla poratowania słabnącego zdrowia do Francji. Zmarł w Paryżu w 1896 r.

Odkrywca drogi północnej

P rzejście północno-wschodnie wzdłuż brzegów Syberii, które już w XVI wieku usiłował zdo­być Wilhelm Barents, opierało się żeglarzom aż do połowy XIX stulecia. Wprawdzie kupcy i marynarze rosyjscy żeglowali wzdłuż poszczególnych jego od­cinków: między ujściami Obu i Jenisjeju, wokół półwyspu Tajmyr, wzdłuż wybrzeży ja- kuckich, nikt jednak nie zdołał przepłynąć całej drogi od Mur­mańska aż poza Przylądek Dież- niewa na Ocean Spokojny. A sprawą otwarcia Północnej Dro­gi Morskiej, poza uczonymi, in­teresowali się przede wszystkim kupcy rosyjscy i skandynawscy. Ogromne bogactwa północnej Syberii: drewno z bezkresnych lasów, skóry z soboli, srebrnych lisów i fok, wreszcie złoto i platyna z kopalni Dalekiego Wschodu — wykorzystywane były tylko częściowo, bowiem dostęp do nich od strony mo­

rza był wciąż zamknięty, a transport drogą lądową ko­sztowny i uciążliwy.

Pokonanie przejścia północ­no-wschodniego od dawna już pasjonowało młodego profesora mineralogii na uniwersytecie w Sztokholmie — Adolfa Ery­ka Nordenskjólda. Urodzony w 1832 r. w Finlandii, która wów­czas jako wielkie księstwo zwią­zana była z Rosją, za udział w politycznych wystąpieniach przeciwko caratowi skazany zo­stał na wygnanie z kraju. Wy­jechał wówczas do Szwecji i tam osiadł na stałe. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stu­lecia Nordenskjóld podejmował pięć kolejnych podróży badaw­czych na Svalbard, podczas któ­rych miał możność zaznajomić się z warunkami życia w kra­jach polarnych i przygotować do następnych większych wy­praw.

W 1875 r. Nordenskjóld wy-

I

ruszył w pierwszą próbną po­dróż wzdłuż brzegów Syberii. Wyprawa, sfinansowana przez szwedzkiego poławiacza fok Di- xona, wypłynęła w czerwcu na Morze Norweskie i w końcu sierpnia dotarła do niewielkiej wysepki u wylotu Zatoki Je- nisjejskiej. Nordenskjold zna­lazł tam dogodne miejsce do lądowania i budowy osiedla i nazwał je — dla upamiętnie­nia finansującego wyprawę przemysłowca — Port Dixon. Nazwa ta zachowała się do dziś dnia. Obawiając się, by statek nie zamarzł w nasuwających się już lodach, Nordenskjold zanie­

chał dalszej podróży i wrócił do Norwegii. Już jednak w na­stępnym roku rozpoczął przy­gotowania do nowej wyprawy, którą finansowali przemysłow­cy rosyjscy i szwedzcy. Od że­glarzy rosyjskich i mieszkań­ców północnych okręgów Rosji dowiedział się, że brzegi Sybe­rii wolne są od lodów w ciągu sierpnia i września. -Nordens­kjold postanowił więc wyko­rzystać te dwa miesiące i odbyć podróż możliwie szybko na pa­rowcu.

Po długich i drobiazgowych przygotowaniach wyprawa dnia 4 lipca 1878 r. opuściła port w Góteborgu, płynąc na solidnym, 375-tonowym parostatku „Ve­ga“, specjalnie przystosowa­nym do wód północy. W końcu lipca ekspedycja dopłynęła do Nowej Ziemi, później osiągnęła Port Dixon i zaczęła opływać Półwysep Taj my r. Morze przy brzegu było wolne od lodów.

W sierpniu wyprawa opłynę- ła Przylądek Czeluskina — pół­nocny kraniec Azji. Nordens­kjold zanotował w dzienniku:

Dopięliśmy pierwszego celu naszej wyprawy — najdalsze­go północnego krańca Starego Świata. Pogoda rozjaśniła się i przed nami ukazał się oświe­tlony promieniami słonecznymi, wolny od śniegów przylądek.

W dalszej podróży okazało się niespodziewanie, że mapy wybrzeży, wzdłuż których pły­nęła „Vega“, nie były dokład­ne. Nordenskjóld zapisał:

Niedaleko od brzegu widać było Czerwone Góry... Na wierzchołkach i zboczach nie było śniegu, gdzieniegdzie tyl­ko między szczytami widać by­ło lodowe języki... Poprzednio natykaliśmy się na ląd, tam gdzie na mapach zaznaczone było morze, obecnie płynęliśmy przez tereny zaznaczone na ma­pach jako ląd.

W początkach września „Ve­ga" dopłynęła do ujścia Leny,

a 28 września osiągnęła 177° wschodniej długości i Cieśniną Longa wpłynęła na Morze Czu- kockie. Tutaj przy pięknej po­godzie i temperaturze minus 2° pokazały się pierwsze kry. Fo kilku dniach posuwania się na wschód szybko nasuwające się lody unieruchomiły statek. Sta­ło się to zaledwie o 200 kilome­trów od Cieśniny Beringa - ostatecznego celu wyprawy. Nordenskjóld tak zanotował: Gdy wmarzaliśmy w lód, o parę minut (minuta io tej sze­rokości geograficznej wynosi około 700 m) dalej na wschód widać było wolne od lodów mo­

rze... gdybyśmy przybyli tu choć kilka dni wcześniej, lód nie przeszkodziłby nam w dal­szej drodze. Być uwięzionym tak blisko celu wyprawy było dla mnie największym nieszczę­ściem w życiu, nieszczęściem, z którym nigdy nie mogłem się pogodzić.

Przez blisko 10 miesięcy „Ve­ga“ zimowała wmarznięta w lo­dy. Czukcze z pobliskiego brze­gu często odwiedzali podróżni­ków. Ufni, przyjacielscy ludzie przynosili bezcenne futra i kły morsów w zamian za trochę żywności.

W czasie gdy Nordenskjold

i jego towarzysze spędzali zi­mę odcięci od świata, w sto­licach europejskich niepokojo­no się o los wyprawy. Ukazały się artykuły w czasopismach i dziennikach alarmujące opi­nię publiczną. Energiczny wła­ściciel „New York Herald“ — Gordon-Bennet, ten sam, który wyprawił Stanleya na poszuki­wanie Livingstone’a, wyekwi­pował jacht „Jeanette“, który od strony Cieśniny Beringa roz­począł poszukiwanie ekspedycji Nordenskjolda. Losy „Jeanette“ były tragiczne. Statek wmarzł w lody i uniesiony prądem dry­fował ku północy. W połowie

1881 r. nastąpiła katastrofa i za­ledwie kilku ludzi | załogi do­tarło po długich marszach przez pola lodowe do ujścia Leny. Tam na wpół żywych uratowali miejscowi łowcy fok. Reszta załogi zginęła.

W lipcu 1879 r., gdy lody ru­szyły, uwolniona „Vega“ po­płynęła na wschód. W końcu lipca Nordenskjold i jego towa­rzysze pozdrawiali mijane ska­ły Przylądka Dieżniewa; „Ve­ga“ po dokonaniu zamierzonego zadania wpłynęła na Morze Be­ringa.

Dalsza podróż dookoła Azji, przez Kanał Sueski, a następnie dookoła Europy do Szwecji by­ła już jednym pasmem tryum­fów. We wszystkich portach witano Nordenskjolda jak bo­hatera. Był on pierwszym czło­

wiekiem, któremu udało się pokonać przejśćie północno- wschodnie i udowodnić, że jest ono w określonych warunkach przez 2—3 miesiące w roku do­stępne dla żeglugi. Był on rów­nież pierwszym człowiekiem, który opłynął dookoła cały eur- azjatycki kontynent.

Zastanawiając się później nad warunkami wyprawy, Nor­denskjold napisał:

Wreszcie dopięliśmy celu, do którego dążyło tyle narodów... Nie było strat w ludziach, cho­rób, a nawet awarii statku. A ponadto wypełniono zadanie w warunkach, które wskazują, że może ono być następnie wy­konane bądź w czasie dwu­letniej podróży, bądź też w kilka tygodni w tym samym roku.

Laureat Nobla

Katastrofa „Jeanette“ odbiła się szerokim echem w całym kulturalnym świecie, a sprawo­zdanie i notatki kilku uratowa­nych członków ekspedycji żywo zainteresowały badaczy Arkty­ki, szczególnie zaś młodego zoo­loga norweskiego Fridtjofa Nansena. Zwrócił on przede wszystkim uwagę na drogę, jaką przebył wmarznięty w lo­dy, bezwolny, unoszony prąda­mi morskimi statek. Droga ta potwierdzała jego własną teo­rię rozkładu prądów morskich na Oceanie Lodowatym, a w związku z tym i własne pomy­sły dotarcia do bieguna. Nan­sen był przekonany, że silne prądy morskie płyną od wy­brzeży Syberii przez Biegun Północny ku wybrzeżom Gren­landii i Kanady. Sądził on, że wykorzystując te prądy można dopłynąć do bieguna. Teorię swą młody uczony wypracował w czasie licznych podróży po­

larnych. Już jako 19-letni chło­piec wypływał z wielorybnika- mi i łowcami fok ku wschodnim brzegom Grenlandii. Początko­wo zajmowała go fauna mor­ska, później okazało się, że nie zbadane krainy polarne silniej pociągają młodego naukowca niż zoologia.

W 1888 r. Nansen wraz ze swym przyjacielem wybrał się w podróż w poprzek południo­wej Grenlandii. Przebyli oni 560 km częściowo na nartach, a czę­ściowo na saniach zaprzężonych w psy. Ta pierwsza udana pró­ba przejścia największej wyspy świata wykazała, że całe jej wy- żynno-górzyste wnętrze pokry­te jest ogromnym lodowcem.

Po powrocie z wyprawy grenlandzkiej Nansen rozpoczął przygotowania do planowanej już dawno podróży statkiem do Bieguna Północnego. Najważ­niejszym problemem było zbu­dowanie okrętu odpowiedniego

do takiej żeglugi, to znaczy od­pornego na ciśnienie kry. Pod osobistym nadzorem Nansena zbudowano w 1893 r. jacht pa­rowy „Fram“ i na nim to w po­łowie tegoż roku rozpoczął on z 12 członkami załogi swą po­dróż. Wyprawa opłynęła Nord- kap i Półwysep Kola; 4 sierp­nia 1893 r. „Fram“ wpłynął na Morze Karskie. Po osiągnięciu zachodnich brzegów Półwyspu Tajmyr Nansen skierował okręt na północ. „Fram“ walczył z przeciwnymi wiatrami i burzli­wą pogodą, szczęśliwie jednak morze wciąż było wolne od lo­dów.

W połowie sierpnia zaczęły się ukazywać wpierw pojedyn­cze, później coraz liczniejsze wyspy. Nansen zanotował w dzienniku:

Takie tu mnóstwo niezna­nych wysp, że gdyby chcieć je zliczyć, zakręciłoby się w gło­wie.:. Rankiem minęliśmy jedną skalistą wysepkę, a w pobliżu brzegu dostrzegłem dwie inne. Dalej na północ znowu pokazał się ląd, czy też wyspy, a na pół- noco-wschodzie również. O pią­tej po południu trzeba było wy­mijać znów dwie większe wy­spy.

Żegluga wśród przybrzeżnych wysp trwała kilka dni. Po opły- nięciu Przylądka Czeluskina po-

I

goda pogorszyła się i coraz częściej kry oblegały statek. Wreszcie 21 września „Fram“ wmarzł całkowicie w lody w odległości około 500 km na pół­nocny wschód od brzegów Taj- myru. Od tego dnia zaczęło się powolne posuwanie statku na północ.

Dla niewielkiej załogi nad­szedł czas pracy badawczej i od­poczynku. Życie płynęło w myśl przyjętego regulaminu. Co­dzienne pomiary meteorologicz­ne i głębinowe, gimnastyka i biegi wokół statku dla za­chowania sprawności fizycznej. Czasami udało się upolować nie­dźwiedzia. Monotonię długiej

polarnej nocy zimowej rozpra­szała lektura powieści Veme’a.

Wreszcie po roku i trzech miesiącach dryfowania, gdy sta­tek osiągnął 83° 24' szerokości północnej, pomiary wykazały, że nie posuwa sią on już dalej na północ, lecz odchyla w kie­runku zachodnim. Nansen uznał, że nadszedł najdogodniejszy mo­ment próby dotarcia do biegu­na. Z jednym tylko towarzy­szem opuścił statek i 14 marca 1895 r. rozpoczął marsz w kie­runku Bieguna Północnego. Po­goda była wietrzna i padał gę­

sty śnieg. Po miesiącu wędrów­ki badacze znaleźli się — jak wykazały pomiary — w odle­głości 382 kilometrów od bie­guna. Dalsza droga w tych wa­runkach była niemożliwa i Nan­sen zawrócił na południe.

W sierpniu wędrowcy dotarli do Ziemi Franciszka Józefa i tu­taj postanowili przezimować. Zapasy zabrane ze statku daw­no się już skończyły i wędrow­cy żywili się jedynie mięsem upolowanych niedźwiedzi. Do­świadczenia grenlandzkie, na­byta wówczas umiejętność bu­dowania domków z lodu, po­zwoliły Nansenowi przetrwać ten ciężki i trudny okres wy­prawy. W końcu czerwca 1896 r. podróżnicy wyruszyli w dal­szą drogę, a 16 lipca tegoż roku na południowym krańcu Ziemi Franciszka Józefa spotkali eks­pedycję angielską.

Było to — jak napisał Nan­sen — spotkanie cywilizowa­nego Europejczyka, w kracia­stym angielskim ubraniu, czysto wygolonego, gładko przyczesa­nego i pachnącego kwiatowym mydłem, z odzianym w brudne łachmany dzikusem o długich zmierzwionych włosach i szcze- ciniastej brodzie.

Anglicy gorliwie zajęli się wy­cieńczonymi wędrowcami i już w sierpniu tegoż roku Nansen

wylądował w porcie Vardo w północnej Norwegii. W sześć dni później do Vardo wpłynął „Fram“. Okazało się, że uwię­ziony w lodach statek, unoszo­ny prądami, osiągnął w końcu 1895 r. szerokość 85°56', zna­lazł się więc w odległości około 450 kilometrów od bieguna. Na wiosnę wokół statku pojawiły się szczeliny i pęknięcia, morze zaczęło się oczyszczać z lodów i w maju „Fram“ uruchomił maszyny; w sierpniu minął od północy Svalbard i wypłynął na czyste, wolne od lodów morze. Załoga, cała i zdrowa, doprowa­dziła „Fram“ w doskonałym stanie do Vardo.

Trzyletnia podróż przez śnież­ne pustynie została zakończona. Nansen i jego towarzysze, ska­zani dobrowolnie na trzyletnie odcięcie od świata i zdani przez ten czas wyłącznie na własne

siły, tryumfalnie wrócili do do­mów.

W latach późniejszych Fridt- jof Nansen wiele podróżował. Zwiedził południowo-zachodnią Syberię i Daleki Wschód, pły­wał po Jenisjeju.

Wielki podróżnik, zoolog i oceanograf był równocześnie głębokim humanistą. Po wojnie Liga Narodów powołała go na urząd wysokiego komisarza dla spraw uchodźców i jeńców wo­jennych. Gdy w 1921 r. na radzieckim Powołżu szerzył się głód, Fridtjof Nansen pro­wadził w zachodniej Europie intensywną akcję w sprawie pomocy głodującej ludności. W roku 1922 otrzymał poko­jową Nagrodę Nobla. Otoczo­ny powszechnym szacunkiem, spędził ostatnie lata życia w Norwegii i zmarł tam w 1930 r.

Historyk lodu

W belgijskiej wyprawie nau­kowej, której celem było zba­danie Antarktydy, wziął udział student fizyki uniwersytetu w Zurichu, 25-letni Polak, Antoni Dobrowolski.

Wspominając później chwilę swego wejścia na pokład parow­ca „Belgica“, który latem 1897 r. wypłynął z Antwerpii, Do­browolski napisał:

Gdy z walizką podróżną w ręku wstąpiłem na pokład „Bel- gici“, pośród zamętu lin i pak, w zgiełku kipiącej pracy poczu­łem w sobie rój lotnych myśli, | serce zabiło weselem: pęd ku zagadce, tęsknota ku nieznane­mu rozsadzała pierś młodą. Na­prawdę więc jadę tam, do bia­łego Sfinksa Południa, na od­słonięcie odwiecznej, ostatniej tajemnicy globu? Nie wierzy­łem swemu szczęściu...

Droga Dobrowolskiego z Pol­ski na pokład „Belgici“ była

długa. Pochodził z ubogiej ro­dziny. Ojciec jego — grajek, a w potrzebie zdun i nauczyciel wiejski — uczył swych synów samodzielności od najmłodszych lat. Antoni miał lat 12, gdy przybył do Warszawy i tu zara­biając na życie korepetycjami uczęszczał do gimnazjum. Już w czasie nauki Dobrowolski związał się z rewolucyjnym ru­chem robotniczym. Aresztowa­ny przez policję carską, skazany został na trzy lata więzienia i zesłany do Tyflisu. Stamtąd przy pomocy rosyjskich rewo­lucjonistów udało mu się zbiec do Szwajcarii, gdzie wstąpił na uniwersytet w Zurychu. Na wieść o organizowanej wypra­wie na Antarktydę rzucił stu­dia i wyruszył do Antwerpii. Załoga była już skompletowana i Dobrowolskiego przyjęto do­słownie w ostatniej chwili, gdy jeden z marynarzy stchórzył

przed ryzykowną podróżą, gdy statek uległ awarii tuż po wyj­ściu z portu.

Podczas całej wyprawy — pisał później Dobrowolski — statek ten dziwne jakieś dwuli­cowe miał szczęście: szczęście do wszelkiego rodzaju „wypad­ków“ oraz szczęście do dziwnie szczęśliwego wyślizgiwania się z takich „wypadków“. Dwa razy wpadliśmy na skały podwodne, raz zaczepiliśmy się o nie; raz znowu olbrzymia góra lodowa uderzyła w samo czoło okrętu, zrywając tylko ornamenty oraz łamiąc drąg masztu przedniego; nie mówiąc już o burzach, z któ­rych podczas jednej fala zmio­tła nam Winckego, a w czasie drugiej zgubiliśmy kotwicę z łańcuchem.

Belgica“ pod koniec stycznia dobiła do wysuniętego ku Ame­ryce Południowej archipelagu Szetlandów Południowych. Tu­taj Dobrowolski po raz pierw­szy zobaczył góry lodowe:

Przez kilka godzin z rzędu defilował przed nami tłum bia­łych potworów zmuszając sta­tek do ciągłego lawirowania, a wachtowych do nieustannej, napiętej baczności. I oto w sa­mym środku tej strasznej armii zdarza nam się wypadek nie lada. Przed nami półkole ryczą­cej piany, zdradzającej cały łań­

i

I

cuch skał podwodnych. Nie wi­dzimy go jednak we mgle, nie słyszymy ryku fal w ogólnym szumie spowodowanym przez plusk bałwanów o kołyszące się góry lodowe i całą mocą wpa­damy na rafy... Po półgodzin­nym szamotaniu się, podczas którego góry lodowe już, już ocierały się o nas, targnęła wteszcie maszyna, pchnęła sta­tek w tył i wyrwaliśmy się.

Od Szetlandów Południowych „Belgica“ popłynęła do Archi­pelagu PaJmera, najdalej na północ wysuniętego skraju An­tarktydy. Po dwudziestodnio-

wych badaniach wzięto kurs dalej na południe i minąwszy skalistą Ziemię Aleksandra I, wpłynięto na Morze Bellinghau- sena. Już poza Kołem Podbie­gunowym, na 71° szerokości po­łudniowej, kry otoczyły okręt; morze zaczęło zamarzać i eks­pedycja została uwięziona w rozciągającym się na wszystkie strony polu lodowym.

Przed załogą stanęła perspek­tywa spędzenia nocy polarnej na uwięzionej w lodach „Bel- gice“. Dowódca wyprawy — Adrian Gerlache — przewidy­wał wprawdzie spędzenie nocy polarnej na Antarktydzie, lecz tylko przez czterech ludzi, a sta­tek z resztą załogi miał odpły­nąć do Rio de Janeiro, zapasy żywności przygotowane więc były tylko na 4 osoby, a musia­ły wystarczyć dla 18. Tempera­tura obniżyła się do minus 43°. Wkrótce zachorował na zapa­lenie płuc i zmarł jeden z ucze­stników wyprawy. Dobrowol­ski tak opisuje pogrzeb towa­rzysza:

Pod grubym błękitem — wi­cher przejmujący do kości, su­chy, świszczący na oszronionych linach, rejach, masztach... Na lodzie pośród wężowych fal za­mieci — orszak z nas siedemna­stu, milczący. Oficer Malaerts ciągnie sanki: na sankach trum­

na — wór z płótna żaglowego; w worku człowiek z kulą żelaz­ną u sztywnych stóp. Przerębla. Komendant recytuje jakąś prze­mowę. Nikt nie słucha. Stoję najbliżej przerębli i wraz z Malaertsem spycham ciało towa­rzysza na wieczny sen bez ma­rzeń wśród nieruchomych dzi­wów głębin Antarktyku. Nagle Malaerts pośliznął się i wpadł prosto w przeręblę za trupem. Wyskoczył i zaklął siarczyście. Twarze marynarzy na chwilę wyciągnęły się w mimowolnym przesądnym strachu... Po po­grzebie — stypa: szklanka gro- gu.

Załoga przeżyła zimę bardzo ciężko. Wszyscy prawie zapadli na szkorbut. Z nastaniem wios­ny antarktycznej, to jest w je­sieni 1898 r., gdy znów nastał dzień, ekspedycja podjęła prace badawcze, obserwowane pilnie przez... pingwiny. Te niepłoch­liwe ptaki towarzyszyły wypra­wie we wszystkich jej czynno­ściach, wykazując niesłabnące zainteresowanie życiem statku i jego załogi.

Wreszcie w styczniu 1899 r. zauważono w powłoce lodowej zarysowujące się pęknięcie i szczeliny. Cała załoga rzuciła się do pracy, by w otaczających lodach wyciąć kanał, którym „Belgica“ mogłaby wypłynąć na

wolne morze. Przez dwadzieścia dni trwała nadludzka, wytężona praca.

Gdy wszystko już było goto­we i statek miał ruszyć, silne wiatry popchnęły lody i z tru­dem przekopany kanał zamknął się z powrotem.

Ogarnęła nas wściekłość — opisuje te chwile Dobrowolski

potem przyszła rezygnacja. Zaczęliśmy już przygotowy­wać się do powtórnego zimo­wania. Zapałki miały się ku końcowi; węgla i konserw też już było mało; poczęliśmy wy­dzielać sobie szczupłe racje dzienne.

I nagle po tygodniu kanał otworzył się z powrotem. Wśród ogólnego podniecenia statek ru­szył do przodu, lawirując przez wąskie przejścia i kanały.

Szczeliny te były wąskie — pisał Dobrowolski — i często ich sieć kończyła się ślepo. Trzeba było staczać z lodami formalne bitwy. Statek przeistoczył się w żyiOego bojownika; cofał się, nacierał na kry, miażdżył je własnym ciężarem, znów się co­fał, znów piersią z rozpędu lody rozpychał i w ten sposób toro­wał sobie drogę. Ciało jego ści­skało się, dygotało, jęczało w uściskach lodu. W tych zapa­sach pękły nity steru. Dotarliś­my już pod granice więzienia:

kry stawały się coraz luźniej­sze, a z bocianego gniazda widać już było czarną pręgę — wolny ocean. Wtem kry się zacisnęły, w szczelinach woda poczęła marznąć i po dwu dniach oto­czyła nas biała pustynia, jak trzynaście miesięcy przedtem. Przymarzliśmy znowu o dwa­dzieścia wiorst od wolnego mo­rza.

Ta niespodziewanie tragiczna sytuacja trwała już tylko ty­dzień. Burze i szkwały, które mało nie zniszczyły statku, uwolniły go w końcu z okowów lodu i w początkach marca 1899 r. „Belgica“ rozpoczęła rejs powrotny do Europy.

Po powrocie z wyprawy An­toni Dobrowolski przez kilka lat przebywał w Belgii opracowu­jąc zebrane materiały naukowe i przygotowując je do druku. W 1907 r. powrócił do Polski. Resztę swego życia spędził uczo­ny na pracy naukowej i wy­dawniczej. Przed I wojną świa­tową wydał „Wyprawy polar­ne", a w 1923 r. ukazała się jego fundamentalna praca pt. „Historia naturalna lodu“. Do­browolski zamknął w niej re­zultaty swych obserwacji na Antarktydzie i doświadczenia wielu innych wypraw polar­nych. Książka zyskała ogrom­ny rozgłos za granicą.

W międzywojennej Polsce jednak, ze względu na rady­kalne przekonania polityczne Dobrowolskiego, nie dano mu stanowiska naukowego. Dopiero w 1927 r. Wolna Wszechnica w Warszawie powołała go na profesora.

W Polsce Ludowej sędziwy już Antoni Dobrowolski objął

katedrę na Uniwersytecie War­szawskim prowadząc prace nau­kowe i dydaktyczne. Zmarł w 1954 r. w Warszawie w wieku 82 lat. W 5 lat po śmierci uczonego nazwano jego imie­niem stację naukową na An­tarktydzie w Oazie Bungera, ofiarowaną Polsce przez Zwią­zek Radziecki.

Kierunek: Biegun Północny

Amerykanin Robert Peary mając 53 lata osiągnął dnia 6 kwietnia 1909 r. cel swego życia: dotarł do Bieguna Pół­nocnego.

Po dokonaniu różnych pomia­rów, obserwacji i zdjęć fotogra­ficznych — pisał potem w swej książce — przeszli się wszyscy kilka razy tam i z powrotem po biegunie, wreszcie z ciężkim sercem zaiorócili.

Owa „przechadzka“ po biegu­nie trwała 30 godzin. Peary i je­go towarzysze udeptywali śnieg w promieniu kilkunastu kilome­trów, obawiając się, że może in­strumenty niezbyt dokładnie wyznaczyły miejsce bieguna, a Peary w żadnym wypadku nie chciał utracić osiągnięcia, nad którym pracował z górą 20 lat.

Przygotowania do owej zwy­cięskiej wyprawy zaczęły się w 1885 r., gdy Peary pracował je­szcze w tropikalnych lasach Ni­

karagui. Młody, 29-letni inży­nier, narażony w tropikalnym klimacie na malarię i febrę, marzył o odległej Arktyce i wówczas już postanowił — zdobyć Biegun Północny. Pro­jektem tym zdołał nawet tak silnie zainteresować swego przy­jaciela, murzyńskiego lekarza Mateusza Hensona, że ten to­warzyszył mu następnie we wszystkich próbnych wypra­wach i podróżach.

Robert Peary metodycznie przygotowywał się do osiągnię­cia celu. Ponad 20 lat jego ży­cia było wielkim treningiem przed decydującym atakiem na lody i śniegi północy.

W 1886 r. Peary wyprawił się do zachodnich wybrzeży Grenlandii i zbadał zatokę Di- sko. Co roku ponawiał ekspe- dycje grenlandzkie, posuwając się coraz dalej na północ. W wy­prawach tych towarzyszyła mu zawsze żona i tam też, na Dale­

kiej Północy w fiordzie Inge- field, urodziła córkę. W ciągu sześciu lat nieustannych wędró­wek uparty inżynier przemie­rzył kilka tysięcy kilometrów wzdłuż i wszerz Grenlandii i zbadał jej północno-zachodnie wybrzeża.

Badania Peary’ego potwierdzi­ły ostatecznie pogląd, że Gren­landia jest wyspą, a nie lądem ciągnącym się aż do bieguna, równocześnie jednak wykazały one, że pokrywa lodowa na pół­nocy jest trwała i że można po niej dojść do bieguna.

Podczas badań naukowych i przygotowywań do ostatecz­nej wyprawy Peary nie prze­

puszczał żadnej okazji zdobycia pieniędzy na ten cel. W czasie jednej ze swych wędrówek na­trafił na plemię Eskimosów ży­jące daleko poza kręgiem po­larnym i 'używające narzędzi żelaznych własnego wyrobu. Peary dowiedział się, że Eski­mosi czerpią rudę z ogromnego meteorytu żelaznego, spadłego opodal osiedla. Przedsiębiorczy Amerykanin potrafił sprzedać ten ważący 80 ton blok żelaza swemu współziomkowi, prze­mysłowcowi Moorrisowi-Jessu- powi, za 40 tysięcy dolarów, nazywając równocześnie jego imieniem jeden z północnych półwyspów Grenlandii.

Wreszcie w 1900 r. Peary uznał przygotowania za zakoń­czone i podjął pierwszy marsz po lodach w kierunku bieguna. Tym razem nie udało się mu jeszcze osiągnąć celu, nie udało mu się nawet pobić rekordu ustanowionego kilka lat temu przez Nansena, dotarł bowiem tylko do 84° 17' szerokości pół­nocnej, to znaczy na odległość 625 kilometrów od bieguna. Zdobył jednak wiele cennych doświadczeń. Sprawdził, jak należy rozstawiać stacje żyw­nościowe, jak korzystać z psich zaprzęgów.

Upór i wytrwałość Roberta Peary’ego wydały wreszcie owo-

ce. Zainteresowała się nim opi- ■ nia publiczna w Stanach Zjed- B noczonych. W krótkim czasie stał się jednym z popularniej­szych ludzi w tym kraju, co zresztą umiał wykorzystać. Po energicznych staraniach uzy­skał od rządu specjalnie zbudo­wany do wypraw polarnych parowiec „Roosevelt“. Na nim odbywał już wszystkie swe na­stępne wyprawy.

W 1906 r. Peary uzyskał re­kord światowy podejścia do bieguna. Od upragnionego celu

dzieliło go już tylko 323 kilo- obóz żywnościowy. Ostatni opu-

metry. Wyposażenie jednak gfj ekspedycję znany badacz

wyprawy było niewystarczają- 1 Przyjaciel Peary’ego,

| ,. 8 . i , profesor Marvin. Końcowy od­ce i podrozmk musiał zawrocie ,

, , cinek drogi od dnia 26 marca

do bazy.

W sierpniu 1908 r. wyruszył w siódmą już podróż na północ. Tym razem upartemu inżynie-

spędzono zimę. 1 marca 1909 r. rozpoczął się ostateczny marsz do bieguna. Wyruszyło 17 ludzi i kilkanaście sań załadowanych

psy. Co pewien czas kilku ucze-

rowi towarzyszyło kilkunastu uczestników wyprawy, pięć­dziesięciu tragarzy eskimoskich i 236 psów pociągowych. „Roo­sevelt“ dowiózł całą ekspedycję aż do przylądka Sheridan, gdzie

fi

żywnością, które ciągnęły 133

stników wyprawy {»zostawało 0% wraz z zaprzęgami, by założyć l

KM

Peary przebył już tylko z dok­torem Hensonem i pięcioma Eskimosami. Posądzono go póź­niej, że rozmyślnie pozostawił w drodze wszystkich Europej­czyków, nie chcąc z nikim dzie­lić swego tryumfu. Tempo mar­szu wzrastało, podróżni robili po 45 kilometrów dziennie i wreszcie 6 kwietnia 1909 r. dotarli do bieguna.

Po przeprowadzeniu badań na Biegunie Północnym Peary i jego towarzysze powrócili do bazy wyjściowej. Dzięki pozo­stawionym po drodze zapasom żywności powrót postępował szybko i 25 kwietnia wszyscy znajdowali się już na pokładzie „Roosevelta“. W czasie wypra­wy zginął jedynie profesor Marvin, który wracając do ba­zy wpadł do szczeliny lodowej i utonął.

6 września wyprawa dotarła do pierwszej miejscowości, gdzie zainstalowany był tele­graf. Tegoż samego dnia cały świat dowiedział się o zdobyciu Bieguna Północnego.

Radość z odniesionego tryum­

fu nie była kompletna. W tym samym bowiem czasie inny ba­dacz polarny, również Amery­kanin, dr Fryderyk Cook, zgło­sił pretensje do odkrycia Bie­guna Północnego, twierdząc, że osiągnął go na rok przed Pea- ry’m. Opinia publiczna roz­dwoiła się, prasa toczyła na­miętne dyskusje, uniwersytet w Kopenhadze przyznał drowi Cookowi doktorat honoris causa. Dopiero po kilku latach po do­kładnym sprawdzeniu notatek i zapisków udowodniono przed­siębiorczemu doktorowi, że ni­gdy nie był na Biegunie Pół­nocnym. Sława i ostateczny tryumf pozostały przy Robercie Peary’m. Zdobywca Bieguna Północnego, uznany przez nau­kę, wycofał się po ostatecznym zatwierdzeniu jego osiągnięcia w zacisze domowe.

Ostatnie badania i .pomiary wykazały, że Robert Peary po­mylił się jednak i że jego wiel­ki tryumf rozegrał się w odle­głości 32 kilometrów od miej­sca, gdzie naprawdę znajduje się Biegun Północny.

Bohater Północy

P rzejście północno-zachodnie od czasów tragicznych losów wyprawy Franklina było wciąż nie zdobyte. Nikt jeszcze, mimo prób, nie opłynął Ameryki od północy. Tak samo niepowodze­niem kończyły się wyprawy do Bieguna Południowego. Bezkre­sne przestrzenie Antarktydy, białe na mapie i białe w rze­czywistości swymi wiecznymi śniegami i lodami, opierały się .wysiłkom ludzi, którzy chcieli je odkryć, zdobyć i zbadać.

Zdobywcą lodów północy, a zarazem jej bohaterem, stał się Norweg Roald Amundsen. Urodził się w Borg w 1872 r. w biednej rodzinie chłopskiej. Wyniósł z niej upór i zaciętość w walce z trudnościami i cięż­kimi warunkami. Towarzyszyły mu one zresztą nie tylko w okresie młodości, lecz i później, gdy stał się sławny.

W latach 1898—1899 Amun­dsen brał udział w belgijskiej

wyprawie na Antarktydę. Na parowcu „Belgica“ przeżył wówczas zimę, w czasie której żywność przeznaczona dla 4 osób musiała wystarczyć dla 18-osobowej załogi. Amundsen umiał wyciągnąć wnioski z cu­dzych i własnych doświadczeń. Wszystkie jego następne, już samodzielne wyprawy były skrupulatnie przygotowywane, przemyślane i świetnie zorga­nizowane. Pierwszą wyprawę Amundsen parokrotnie odkła­dał z braku pieniędzy. Wresz­cie w 1903 r. uparty Norweg na małym, zaledwie 47-tonowym jachcie „Gjoa“ wypłynął z Oslo z zamiarem zaatakowania przej­ścia północno-zachodniego.

Początkowo jacht płynął śladem wyprawy Franklina: wzdłuż zachodnich brzegów Grenlandii i dalej na zachód przez Cieśninę Franklina, a stamtąd na południe ku brze­gom stałego lądu. Nawet pierw­

szy postój zimowy Amundsen wybrał prawie w tym samym miejscu, w którym zimowała wyprawa Franklina. Dalej już jednak trasa Amundsena odbie­gła od trasy jego poprzedników. Jacht płynąc wzdłuż wybrzeży kanadyjskich dosłownie prze­ciskał się wąskimi cieśninami wśród setek małych wysp. Wyprawa Amundsena spędziła dwie zimy w lodach północy. W czasie jednego zimowiska Norwegowie zetknęli się z Eski­mosami, którzy nigdy jeszcze nie widzieli białych ludzi. Eski­mosi przynieśli w zamian za otrzymaną żywność piękne stro­

je ze skór i ozdoby z kośd, które wzbudziły podziw uczest­ników wyprawy.

Latem 1906 r. ekspedycja spotkała łodzie żaglowe wielo- rybników z Alaski, a w miesiąc później „Gjoa" wypłynęła przez Cieśninę Beringa na wody Oceanu Spokojnego. Amundsen pokonał przejście północno-za- chodnie.

Zachęcony powodzeniem; za­czął przygotowywać drugą wy­prawę, tym razem do Bieguna Północnego. Amundsen zamie­rzał powtórzyć próbę Nansena, to znaczy dać się unieść przez lody, a następnie ostatni odci­nek drogi do bieguna przebyć pieszo lub saniami zaprzężony­mi w psy. Najodpowiedniej­szym okrętem do tego celu wy­dawał mu się stary „Fram“, na którym swego czasu podróżował Nansen. Po długich staraniach zdobył Amundsen ten statek i latem 1909 r. wyruszył na podbój Bieguna Północnego. W czasie podróży już na wo­dach Atlantyku nadeszła wia­domość, że Amerykanin Robert Peary dotarł do Bieguna Pół­nocnego. Amundsen błyska­wicznie zmienił swój plan i skierował „Frama“ na po­łudnie.

Dopiero na Maderze uparty Norweg zakomunikował zało­

&

dze, że ma zamiar zdobyć Bie­gun Południowy. Umiał chyba Amundsen zdobywać szacunek i zaufanie' współtowarzyszy, skoro tą fantastyczną zmianę projektu uczestnicy wyprawy przyjęli entuzjastycznie. W Norwegii jednak nagła zmiana planów Amundsena zdziwiła opinię publiczną.

Ludzie byli zaskoczeni — pi­sał później Fridtjof Nansen — i nie wiedzieli, co o tym sądzić.

Płynąć do Bieguna Północnego przez Biegun Południowy... Niektórzy uznali to za wspa­niałe, innym sprawa wydala się wątpliwa, jeszcze inni wo­łali, że to oburzające i nielojal­ne; byli nawet tacy, którzy do­magali się, aby Amundsena zatrzymać. Żadna jednak z tych opinii do niego nie dotarła. Po­dążał raz obraną drogą, nie oglądając się poza siebie.

W połowie, stycznia 1910 r.

Norwegowie wysiedli na brzegu Antarktydy w odległości około 1400 kilometrów od bieguna. Od tej chwili rozpoczęło się metodyczne i planowe przygo­towywanie marszu. Przez kilka miesięcy zakładano na trasie składy żywności. W śniegu i wi­chrze saniami rozwożono skrzy­nie z prowiantem, konstruowa­no szałasy i zatykano na nich wysokie wiechcie z chorągiew­kami, widoczne z daleka drogo­wskazy. W ciągu lata 1910 r. zainstalowano cztery obozy ży­wnościowe w odległości mniej więcej 111 kilometrów od sie­bie. Zimę wyprawa spędziła w obozie wyjściowym na wy­brzeżu.

Z nastaniem lata Amundsen wraz z częścią towarzyszy wy­ruszył na zdobycie bieguna. Droga wiodła przez wysokogór­ską barierę lodową. Trzeba by­ło wspinać się do wysokości 3000 metrów i schodzić znowu w dół do 2000 metrów, nim wreszcie osiągnięto bezkresną śnieżną równinę. Założone la­tem obozy żywnościowe pomo­gły wędrowcom i zaprzęgom utrzymać dobrą formę fizyczną, a ta była konieczna, tym bar­dziej że równocześnie z Amun­dsenem wyruszył na podbój bieguna Anglik Robert Scott. Wyprawa wytężała więc wszy­

stkie swe siły, by nie dać się wyprzedzić.

Na ostatnich kilkuset kilome­trach od bieguna założono jesz­cze kilka nowych składów żyw­ności, zmniejszając ciężar sań. Pogoda, początkowo mroźna i wietrzna, zelżała z początkiem grudnia. Temperatury była „prawie letnia“, jak ją określał Amundsen, to znaczy wynosiła minus 18° C. Mimo dostatecz­nej ilości żywności i ciepłych ubrań, mróz dał się we znaki uczestnikom wyprawy.

Lewe strony naszych twarzy były jedną raną ropiejącą i na- biegłą krwią — pisał później Amundsen. — Wyglądaliśmy niczym najgorsi bandyci i za- walidrogi. Podczas dalszej po­dróży rany te były dla nas prawdziwym utrapieniem. Naj­lżejszy powiew wiatru wywoły­wał wrażenie, jak gdyby ktoś skrobał po twarzy tępym no­żem...

Rankiem 15 grudnia powitała nas przepiękna pogoda, jakby stworzona do zdobycia bieguna. Coś mi się wydaje, że tego dnia szybciej niż zwykle zjedliśmy śniadanie i spiesznie wyszliśmy z namiotu... Od dziesiątej rano rozpoczęła się lekka bryza z po­łudniowego zachodu i niebo po­kryło się chmurami... Przez warstwę chmur jednak raz -po

raz przeświecało słońce... Posu­waliśmy' się naprzód całkiem automatycznie, tak samo jak zwykle... O trzeciej po południu ze wszystkich sanek zabrzmia­ło jednocześnie: „Stój“... Jak wskazywały nasze koła pomia­rowe, staliśmy na biegunie. Cel został osiągnięty.

Po trzydniowym pobycie na biegunie uczestnicy wyprawy ruszyli w drogę powrotną i 24 stycznia 1912 r. byli już w swej bazie wyjściowej. Racjonalnie rozmieszczone punkty żywno­ściowe pozwoliły na powrót wszystkich uczestników wypra­wy, całych i zdrowych.

Zdobycie Bieguna Południo­wego nie przekreśliło uprzed­

niego zamiaru zaciętego Nor­wega — dotarcia do Bieguna Północnego.

W 1919 r. Amundsen usiło­wał powtórzyć dawny rejs Nansena przez Ocean Północny Lodowaty. Ciężkie warunki klimatyczne spowodowały, że „Fram“ spędził w lodach trzy kolejne zimy, niewiele się po­suwając naprzód. Wówczas do­piero Amundsen zrezygnował z dotarcia do Bieguna Północ­nego okrętem i zaczął myśleć

o osiągnięciu go drogą po­wietrzną.

Znowu upłynęło kilka lat żmudnych przygotowań. W ma­ju 1925 r. Amundsen odleciał na hydropłanie z północnego

Svalbardu i wylądował o 220 kilometrów od bieguna. Dalszy lot ze względu na warunki atmosferyczne okazał się nie­możliwy i trzeba było wracać do bazy.

Wszelkie jednak trudności i przeszkody były dla Amund­sena najlepszym bodźcem do dalszych wysiłków. W rok póź­niej na sterowcu „Norge“ wy­startował on znów ze Svalbar- du, przeleciał nareszcie nad Biegunem Północnym i w czter­dzieści kilka godzin później wy­lądował na Alasce. W tej ostat­niej wyprawie Amundsena brał

udział oficer włoski Umberto Nobile. W 1928 r. Nobile powtó­rzył lot, który zakończył się tragicznie. Sterowiec spadł na pola lodowe i z całego świata wyruszyły ekspedycje na ratu­nek rozbitkom. Pośpieszył rów­nież 56-letni Roald Amundsen. 18 czerwca 1928 r. odleciał z portu Tromsoe wraz z francu­skim pilotem na hydroplanie „Latham“. Nadana w dwie go­dziny po odlocie depesza była ostatnim znakiem życia Roalda Amundsena. Zginął bohatersko, spiesząc na ratunek swego daw­nego towarzysza.

Droga otwarta

x\ ie sportowa rywalizacja — mówił profesor Otto Schmidt

nie imperialistyczne awan­tury, lecz dokładne zbadanie i wszechstronne opanowanie północnych krain — oto nasz cel.

Temu celowi torował drogę przez całe swe życie. Utalento­wany naukowiec zdobył osią­gnięcia w wielu dziedzinach: publikował prace z zakresu ma­tematyki, astronomii, geofizyki. Docenturę uzyskał już w 1916 r., mając zaledwie 25 lat, a w 1923 r. objął, poza rozlicznymi pracami, kierownictwo katedry na Uniwersytecie Moskiewskim.

Badania Arktyki rozpoczął prof. Schmidt od uzupełnienia mapy Morza Karskiego, a tym samym otwarcia nawigacji w tej części Oceanu Lodowatego Północnego. Zadanie nie było łatwe. Morze Karskie, oblewa­jące północne wybrzeża Sybe­rii, jeszcze w latach dwudzie­

stych naszego wieku było na mapach białą plamą. Przez 10 miesięcy w roku pokryte jest ono lodami i jedynie wąski pas przybrzeżny nadaje się latem do żeglugi.

W 1930 r. z Archangielska wyruszyła na parostatku „Sie- dow“ radziecka wyprawa nau­kowa dla zbadania prądów morskich i warunków nawiga­cji na Morzu Karskim. Wśród uczestników ekspedycji znajdo­wali się najwybitniejsi uczeni i doświadczeni badacze Arktyki, dowództwo wyprawy objął dy­rektor Instytutu Arktycznego w Leningradzie, prof. Otto Schmidt. Dwumiesięczna po­dróż „Siedowa“, w czasie któ­rej statek okrążył od zachodu Nową Ziemię, dotarł do Ziemi Franciszka Józefa i Ziemi Pół­nocnej, uwieńczona została od­kryciem nowej wyspy, którą nazwano Ziemią Siedowa. Po­łożenie tej wyspy wyjaśniało

układ prądów na Morzu Kar­skim.

W dwa lata później prof. Schmidt poprowadził na lodo- łamaczu „Sibiriakow“ nową ekspedycję, której celem było przepłynięcie jednym rejsem wzdłuż północnych brzegów Europy i Azji.

28 lipca 1932 r. „Sibiriakow“ wypłynął z Archangielska. Po­dróż zapowiadała się pomyślnie. Przez długi czas morze było zu­pełnie wolne od lodów. Wypra­wa osiągnęła 81° 28' szerokości północnej i po ciągle czystym morzu skręciła na południe na Morze Łaptiewych. Tutaj do­piero napotkano ciężkie do

przebycia zatory lodowe i „Si­biriakow“ popłynął ku ujściu Leny. Tam w porcie Tixi po­brano węgiel i posuwając się wzdłuż wybrzeży rozpoczęto dalszą podróż. Lody jednak co­raz bardziej nacierały na statek i groziły zgnieceniem. 10 wrze­śnia, gdy minięto już ujście Ko~ łymy, nastąpiła pierwsza awa­ria: lody złamały dwa skrzydła w turbinie. Trzeba było pod­nieść tył statku o 3 metry w gó­rę. Wszyscy członkowie wypra­wy przenosili setki ton bagażu i węgla z tylnich do przednich pomieszczeń statku, by umożli­wić reperację. Po 6 dniach „Sibiriakow“ z naprawioną śru­bą naszył w dalszą drogę, po dwu dniach jednak zaledwie

0 kilkadziesiąt kilometrów od Cieśniny Beringa pękł wał kor­bowy. I tym razem znaleziono wyjście z tragicznej, sytuacji. Zmontowano prymitywne żagle

1 korzystając z pomyślnego wia­tru „Sibiriakow“ powoli wpły­nął na Ocean Spokojny. Po kil­ku dniach dalszej żeglugi spo­tkały go zawezwane telegraficz­nie z Władywostoku holowniki

i doprowadziły najpierw do Pietropawłowska na Kamczatce, a potem do Jokohamy, gdzie lodołamacz poddano gruntow­nemu remontowi. Po opłynięciu Azji i Europy dnia 7 marca

1933 r. „Sibiriakow“ wrócił do Murmańska.

Powodzenie wyprawy na lo- dołamaczu „Sibiriakow“ stało się bodźcem do podjęcia następ­nej próby przepłynięcia przej­ścia północno-wschodniego w jednym sezonie, tym razem jednak na normalnym statku transportowym lżejszej kon­strukcji. Ponieważ wyprawa miała ponadto przeprowadzić badania naukowe, w skład jej uczestników weszli wybitni hy­drografowie, geodeci i zoologo­wie. Zabrano również samolot, który miał dokonywać lotów

i zdjęć w czasie wyprawy. Nau­kowym kierownikiem ekspedy­

cji ponownie został prof. Otto Schmidt.

Dnia 10 sierpnia wyprawa odpłynęła z Murmańska na statku „Czeluskin“. Pierwsze dni podróży przeszły pomyśl­nie, już jednak na Morzu Kar­skim gęste lody zatrzymały „Czeluskina“. Trzeba było za­wezwać na pomoc lodołamacz „Krassin", aby wyprowadził statek z lodowych zatorów. W czasie dalszej podróży załoga „Czeluskina“ kilkakrotnie mu­siała uciekać się dó rozsadzania lodów dynamitem, by zapobiec całkowitemu uwięzieniu statku. Pogoda jednak była coraz gor­sza i 19 września 1933 r. w od­

ległości zaledwie 280 kilome­trów od Cieśniny Beringa ..Czeluskin“ ostatecznie wmarzł w lody.

Rozpoczęły się wówczas mie­siące dryfowania bezwolnego statku we wszystkich kierun­kach. Wydawało się, że pomyśl­ne prądy i wiatry przepchną pole lodowe z uwięzionym „Czeluskinem“ na Ocean Spo­kojny, gdy niespodziewana zmiana wiatrów cofnęła wypra­wę z powrotem na zachód, sprzed samej Cieśniny Beringa.

Przez cały czas tej przymu­sowej wędrówki uczestnicy wy­prawy prowadzili bez przerwy badania naukowe. 13 lutego „Czeluskin“ nie wytrzymał na- poru lodów i zaczął tonąć. Trze­ba było natychmiast wysadzić na lód załogę i ratować, co się dało, z zapasów i ładunku. Z to­nącego „Czeluskina“ zeszli jako ostatni: kapitan i prof. Otto Schmidt. Rozpoczęły się dni bytowania na krze lodowej w targanych wichrem namio­tach, w warunkach, gdy każdej chwili mogły się rozewrzeć szczeliny, niosąc zgubę ludziom. Burze, śnieżyce, wichry szale­jące nad obszarem, gdzie zato­nął „Czeluskin“, utrudniały od­nalezienie rozbitków i niemal uniemożliwiały niesienie im pomocy.

Tragedia 101 rozbitków na krze poruszyła nie tylko cały Związek Radziecki, lecz zelek­tryzowała cały świat. Rozbit­ków poszukiwali bezustannie nie tylko zaprawieni w lotach polarnych radzieccy lotnicy, lecz i piloci z innych krajów. Z Pietropawłowska i Władywo- stoku wyruszyły na pomoc lo- dołamacze. Rozpoczął się wy­ścig z czasem o życie, a trzeba było się spieszyć, bo kra zaczęła pękać. 5 marca pierwszy samo­lot wylądował w obozie czelu- skinowców i odleciał szczęśli­wie zabierając 12 osób. Na­stępnego już dnia krą, na któ­rej był obóz, pękła na dwoje, a — co najgorsza — gwałtowne zamiecie w ciągu miesiąca uniemożliwiły loty. Dopiero 7 kwietnia wylądował następny samolot, uszkodził jednak pod­wozie i musiał pozostać na krze. Warunki atmosferyczne popra­wiły się wreszcie. W niezwykle trudnych i ryzykownych dla lotników warunkach rozpoczęła się ewakuacja obozu: 8 kwiet­nia — 5 osób, 10 kwietnia — 22 osoby, 11 kwietnia — 35 osób. Tego właśnie dnia zabra­no z kry chorego na zapalenie płuc prof. Ottona Schmidta. Uczony zdecydowanie odmawiał opuszczenia obozu przed pozo­stałymi uczestnikami wyprawy.

Nieprzytomnego, w wysokiej gorączce uczonego odstawiono do szpitala amerykańskiego w Nome na Alasce.

13 kwietnia zakończono ewa­kuacją, a 14 kwietnia morze wchłonęło kry, na których stało obozowisko. Siedmiu lotnikom, którzy z narażeniem własnego życia kilkakrotnymi rajdami uratowali rozbitków, nadano zaszczytny tytuł „Bohatera Związku Radzieckiego“, odzna­czono nim również prof. Schmidta i cztery osoby z zało­gi „Czeluskina“.

W następnych wyprawach prof. Schmidt ze względu na nadwerężone zdrowie nie brał już udziału, przygotowywał jed­nak i organizował wiele z nich. W 1937 r. był inicjatorem i or­ganizatorem zainstalowanej na

Biegunie Północnym pierwszej stacji badawczej. „Stacja Bie­gun Północny 1“, znoszona na dryfującej krze w kierunku Grenlandii, prowadziła dokład­ne badania dna morskiego i na­dawała przez swą radiostację codzienne komunikaty meteoro­logiczne. Prof. Schmidt zorga­nizował również w 1938 r. wyprawę, która zdejmowała uczestników „Stacji Biegun Północny 1“ z kry. W później­szych latach śledził, jak powsta­wały kolejno stacje: „Biegun Północny 2“, „Biegun Północny 3“ i „Biegun Północny 4“, jak rysowały one i zmieniały mapę Oceanu Lodowatego Północne­go, jak wreszcie północna droga morska, którą osobiście torował, stała się normalnym szlakiem komunikacyjnym uczęszczanym

przez liczne statki. Prof. Otto Schmidt zmarł w Moskwie w 1956 r.

* .

Znikły ostatnie wielkie białe plamy z mapy świata. Między­narodowy Rok Geofizyczny po­krył Antarktydę siecią stacji badawczych. Rozdział odkryć geograficznych w księdze zna­jomości ziemi jest w zasadzie zamknięty. Pisali go nie tylko najsławniejsi odkrywcy. Na je­go treść składa się również dorobek setek, a może i ty­sięcy podróżników i badaczy. Odkrycia ich ograniczały się często do skorygowania biegu jednej rzeki, prawidłowego wy­kreślenia jakiegoś odcinka wy­brzeża czy nadania właściwego kierunku pasmu gór. Wypełnia­ły one na mapie świata małą plamkę, taką, którą nieraz trze­ba oglądać przez szkło powięk­szające. Bez tych prac jed­nak mapa świata świeciłaby rażącymi pustkami. I dzisiaj, przewracając karty atlasu geo­

graficznego i przeglądając ma­py, z których wyłania się wiernie odtworzony, we wszyst­kich szczegółach, obraz naszej ziemi, trudno rozstrzygnąć, czy­ja zasługa była większa: naj­sławniejszych, wykreślających zasadnicze liniej czy szerego­wych nauki rozpracowujących szczegóły. To pewne, że jedni i drudzy poszerzyli naszą wie­dzę o świecie.

Obok geografów, którzy sta­wiali słupy milowe znajomości naszego globu, nad tym samym dziełem pracowali: oceanogra­fowie — badający głębie oce­anów, geologowie — określają­cy wiek ziemi i szukający ukry­tych w jej wnętrzu kopalin, botanicy i zoologowie — pozna­jący roślinność i faunę.

Pisali oni i piszą nadal pozo­stałe rozdziały ziemskiej księgi. Poznanie ziemi jest jednak tyl­ko pierwszym krokiem do jej wykorzystania, do tego, by ta­ka, jaka jest, lepiej i pełniej słu­żyła człowiekowi. Droga do ma­rzeń i odkryć jest otwarta.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wielkie Odkrywanie Świata Elektryczność i magnetyzm
Moj pierwszy atlas Odkrywanie swiata Praca zbiorowa
ODKRYWANIE ŚWIATA BIBLIJNEGO PRZEZ ARCHEOLOGIĘ
Najsławniejsi Polacy w dziejach świata
Odkrywcy niaznanego swiata
Legendarnego miasta Inków poszukiwało wiele pokoleń odkrywców, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZ
sprawdzian z przyrody klasa 6 odkrywamy tajemnice świata zwierząt scribd
oceany świata
puchar swiata 2006 www prezentacje org

więcej podobnych podstron