DZIEŃ ZWYCIĘSTWA: CZY TAKŻE DLA POLAKÓW?
Redakcja MW
O wkładzie Polski w zwycięstwo nad Trzecią Rzeszą z prof. Eugeniuszem Duraczyńskim i dr. Zbigniewem Wawrem rozmawiają Jarosław Krawczyk, Bogusław Kubisz i Piotr M. Majewski.
8 maja Europa Zachodnia, a 9 maja kraje byłego ZSRR będą hucznie obchodzić 60 rocznicę kapitulacji Trzeciej Rzeszy i zakończenia drugiej wojny światowej w Europie – Dzień Zwycięstwa. Polacy mają kłopot z tymi datami, bo choć nasz kraj jako pierwszy stawił czoło Hitlerowi i uczestniczył w zwycięskiej koalicji, wyszedł z wojny niesuwerenny, z przesuniętymi granicami i ustrojem narzuconym przez wschodniego sąsiada. Czy zatem można powiedzieć, że Polska wygrała wojnę?
Eugeniusz Duraczyński: W ostatnich latach w polskiej historiografii i mediach dominuje pogląd, że Polska tę wojnę przegrała. Nie odzyskała bowiem tego, o co toczyła walkę od 1939 roku. Nie było to więc zwycięstwo, tylko udział w zwycięstwie, choć niektórzy i temu zaprzeczają. Uważam, że niezależnie od tego, jak politycznie zakończyła się ta wojna, Polska ma prawo, wręcz obowiązek, występowania w gronie państw zwycięskich. Cel sojuszników – pobicie Trzeciej Rzeszy, został przecież osiągnięty. Skończył się czas zbiorowego umierania – jak napisał po latach wybitny historyk i politolog prof. Franciszek Ryszka. Ale trwała już nowa faza umierania – może nie tak zbiorowego – w łagrach, więzieniach i aktach terroru NKWD i UB. Nie wszyscy Polacy zdawali sobie z tego sprawę. Kiedy w Polsce pojawił się były premier rządu londyńskiego Stanisław Mikołajczyk, wydawało się, że odnieśliśmy nie tylko wojskowe, ale i polityczne zwycięstwo. Że Rosjanie wyjdą i będziemy mogli rządzić się sami.
Zbigniew Wawer: Żołnierze walczący w 1945 roku na Zachodzie nie mieli wrażenia, że walczą za przegraną sprawę. Była ogromna satysfakcja, że Niemcy kapitulują, także przed polskim dowództwem, jak w Wilhelmshaven. Gen. Anders pisał o sytuacji w 2 Korpusie po Jałcie: Tylko poczucie dyscypliny i zaufanie do dowódców powstrzymało żołnierzy od nieopanowanych odruchów. Każdy z żołnierzy 2-go Korpusu zdawał sobie od początku sprawę, że w tej wojnie droga do niepodległości Polski będzie długa i ciernista. Ale wierzył, że w rezultacie swoich wysiłków, trudów i ran wróci do Kraju, rodziny, kawałka roli czy innego warsztatu pracy. Dziś każdy rozumiał, że te jego nadzieje z końcem wojny nie spełnią się. Zwykli żołnierze, którzy walczyli na Wschodzie myśleli podobnie. Byli dumni, że mogą bić Niemców, zdobywać wrogą stolicę – Berlin. Rosjanie zastrzelili pierwszego Polaka, który zawiesił biało-czerwoną flagę na berlińskiej Siegesoile, ale zaraz weszli następni. Trzeba wyjaśnić, że powodem tego tragicznego incydentu nie była nienawiść do Polaków, lecz swoista rywalizacja – za zawieszenie flagi na ważnym obiekcie w Berlinie dostawało się tytuł bohatera Związku Radzieckiego. To dlatego trwały tak zażarte walki o Reichstag – zginęło tam wielu sowieckich żołnierzy. Niepotrzebnie, bo kapitulacja Niemców była kwestią czasu. Dla zwykłego Polaka, który wiedział, że skończyła się okupacja i nie zostanie zastrzelony na ulicy, to było zwycięstwo. Tu ponownie zacytuję gen. Andersa: Był to wielki dzień w historii świata i wielka ulga dla milionów ludzi. My Polacy, niestety nie mogliśmy brać udziału w powszechnym entuzjazmie tej chwili. Nawet gorycz samotnej walki we wrześniu 1939 w Polsce na początku tej zawieruchy była nikła wobec naszego osamotnienia w niedoli wśród zwycięskiej radości sprzymierzonych. Zwycięstwo, do którego przyczyniliśmy się tak wielką ilością przelanej krwi i tyloletnią męką narodu polskiego, nie było naszym udziałem. Dla Polski V-Day jeszcze nie nadszedł. Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, że gdy powstanie warszawskie dobiegło końca, Stalin wezwał do Moskwy przedstawicieli PKWN i zażądał od nich wprowadzenia totalnego terroru w stosunku do wszystkich Polaków, którzy nie zechcą zaakceptować narzuconej przez Moskwę władzy.
Ale sojusznicy niechętnie widzieli Polaków w zwycięskim obozie. Tuż po wojnie symbolem owego gorzkiego zwycięstwa stały się dwie defilady: moskiewska, na której pojawiła się skromna delegacja Wojska Polskiego walczącego u boku ZSRR, oraz londyńska, na której Polaków zabrakło...
E.D.: Defiladą moskiewską, która odbyła się 24 czerwca 1945 roku, dowodził marszałek Georgij Żukow, a raport składał marszałek Konstanty Rokossowski. Miał ją poprowadzić Stalin, ale mimo treningów jazdy konnej nic z tego nie wyszło. Pod względem spektakularnym czy – jak byśmy teraz powiedzieli – medialnym było to wielkie wydarzenie. Do dziś pamiętam – jako czternastolatek oglądałem kronikę w kinie – żołnierzy radzieckich rzucających pod mauzoleum Lenina mnóstwo sztandarów pokonanych jednostek niemieckich. Wszyscy czyściutcy, w galowych mundurach, idący krokiem marszowym, wzorowanym na pruskim. Pamiętałem ich ze stycznia 1945 roku z pepeszami i workami na plecach – to było zupełnie inne wojsko! I w tej masie żołnierzy radzieckich tych stu czterdziestu kilku żołnierzy polskich – a byli to tylko dowódcy z Michałem Żymierskim i Karolem Świerczewskim na czele – nie było widać. Kiedy po latach byłem w Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, jego dyrektor poprosił mnie o pomoc w pozyskaniu fotografii, na których został utrwalony nasz udział w defiladzie. Chciał je umieścić na ekspozycji. Spełniłem jego prośbę, ale zdaje się, że polscy wojskowi tych zdjęć nie przesłali. Może nie chcieli się tym chwalić, ale faktem jest, że tam byli. W witrynie sklepu w Tarnowie, gdzie wówczas mieszkałem, zawieszono mapę, na której codziennie zaznaczano postępy ofensywy aliantów na Zachodzie i Armii Czerwonej na Wschodzie. Nawet ta niewielka mapa robiła wtedy na mnie i moich kolegach wrażenie, a co dopiero taka defilada. Nie zastanawialiśmy się wówczas nad znaczeniem tej sytuacji. Cieszyliśmy się tylko, że Niemiec został pobity. Zwłaszcza że nikt z mojej rodziny nie padł ofiarą terroru radzieckiego, a jedynie niemieckiego.
Zbigniew Wawer: Defilada w Londynie odbyła się dopiero w 1946 roku. Władze brytyjskie nie zorganizowały jej rok wcześniej z dwóch powodów: bo trwała jeszcze wojna z Japonią na Dalekim Wschodzie oraz by w społeczeństwie zabliźniły się rany po poległych. O nieobecności na niej polskich żołnierzy przesądziła wielka polityka. Brytyjczycy nie chcieli drażnić Stalina. Ale trzeba pamiętać, że nie wszyscy dowódcy brytyjscy tak myśleli. Marszałek Alexander zezwolił 2 Korpusowi gen. Andersa na ogromną defiladę pod Loretto we Włoszech, która odbyła się 15 sierpnia 1945 roku. Wywołało to zresztą duże zawirowania polityczne, gdyż Włosi, zwłaszcza wpływowi wówczas komuniści, domagali się, by Polacy jak najszybciej opuścili ten kraj. W Londynie naszych nie było, choć maszerowała tam np. kilkuosobowa delegacja Fidżi.
E.D.: Brytyjczycy zaproponowali udział tylko dwudziestu polskim lotnikom. Strona polska odmówiła, domagając się udziału pełnej reprezentacji Polskich Sił Zbrojnych. Była to symboliczna degradacja polskiego wysiłku wojennego, tak wcześniej cenionego na Zachodzie. Przecież polskich lotników w czasie bitwy o Anglię nosiły na rękach nie tylko Szkotki i Angielki, ale cały kraj.
Z.W.: Ludzie to pamiętali. Przeciętny Brytyjczyk jeszcze dziś wie o Polakach walczących w bitwie o Anglię. W 1946 roku niehonorowo zachował się labourzystowski rząd. W Polsce często obarcza się Churchilla winą za nieobecność Polaków na defiladzie londyńskiej, ale wtedy już go u władzy nie było. Poza tym grupa deputowanych złożyła w tej sprawie interpelację w Izbie Gmin, żądając od rządu zgody na udział żołnierzy polskich w defiladzie.
[...]
Pod względem wojskowym Polska była czwartą siłą koalicji antyhitlerowskiej. Jak sojusznicy, zwłaszcza ci zachodni, mogli o tym zapomnieć?
E.D.: To zapominanie zaczęło się mniej więcej w 1943 roku, kiedy w prasie brytyjskiej zaczęła dominować krytyka rządu RP. Szczyt naszej popularności przypada na wiosnę 1942 roku – przeprowadzono wówczas badania na ten temat – a później już spada. Ale to znowu wielka polityka. Jeśli Roosevelt i Churchill za najważniejszy cel uznali wygranie wojny, to wszystko, co w tym przeszkadzało – a więc zatarg polsko-radziecki o granice i niezawisłość – trzeba było wyeliminować. Rząd polski nie jest już traktowany jako partner, a raczej jako klient, i to coraz bardziej kłopotliwy. Tak sprawę polską przedstawiały opiniotwórcze media na Zachodzie. W najważniejszych brytyjskich gazetach pojawiały się karykatury, w których Polska występowała jako klin wbijany w drzewo koalicji. Potwierdziło się to podczas konferencji Wielkiej trójki w Teheranie.
Z.W.: Pierwszy raz pokazano Polakom miejsce w szeregu już podczas konferencji moskiewskiej w 1941 roku, która jest u nas mniej doceniana. Brytyjski wysłannik Beaverbrook wyraźnie sugerował Polakom: my damy wolną rękę Rosjanom w sprawie przekazania armii gen. Andersa uzbrojenia z dostaw alianckich, a co oni wam dadzą, to jest ich sprawą. Mimo tego, że miał polecenie od premiera Churchilla zapewnienia pomocy w dostawach uzbrojenia dla Polaków! Beaverbrook był właścicielem koncernu medialnego i miał duży wpływ na prasę. Dlatego trudno się dziwić, że część prasy brytyjskiej o Polsce pisała przez pryzmat polityki sowieckiej.
E.D.: Stanowisko mocarstw zachodnich w Teheranie jest kumulacją narastających stopniowo procesów. Już na przełomie 1942 i 1943 roku w opracowaniach brytyjskiego sztabu generalnego uznano, że ZSRR będzie mocarstwem decydującym w tej wojnie, że bez niego wojny się nie wygra. I z tego musiały płynąć bardzo niekorzystne dla Polski implikacje. Stalin doskonale to odczytywał. W rosyjskim archiwum miałem możliwość jako zaledwie piąty lub szósty zapoznania się z dziennikiem radzieckiego ambasadora w Londynie Iwana Majskiego – oryginałem, a nie niekompletnym wydaniem. On bezbłędnie wyczuwał intencje Zachodu wobec Polski. Jego niechęć do Polaków korespondowała z narastającą niechętną propagandą mediów brytyjskich. Majski, a więc i Moskwa, zdawał sobie sprawę, jak maleje pozycja Polski w polityce brytyjskiej i amerykańskiej, oraz że alianci nie będą kruszyć kopii o przedwojenną granicę Rzeczypospolitej. Stalin otrzymał mnóstwo sygnałów świadczących o rzeczywistym stosunku – a nie werbalnie deklarowanej przyjaźni – mocarstw anglosaskich do Polski. To wszystko docierało do Kremla, było analizowane i Stalin doskonale wiedział, kiedy należy wykonać kolejny krok w eskalowaniu żądań.