Kochański Krzysztof D L Net

Autor: KRZYSZTOF KOCHAŃSKI

Tytul: D. L. Net


Z "NF" 4/98


WIECZÓR. Ognisko przygasło, lecz nie dorzucali chrustu.

Czekali, aż zasypane w popiele ziemniaczane bulwy dojrzeją

od żaru, którego poblask rozjaśniał ciemność czerwoną

mgiełką. Od jeziora wiał lekki wiatr, niosąc zapach

tataraku, wyjątkowo gęsto porastającego brzegi.

Norton wstał. Jego wysoka, wysportowana sylwetka odcinała

się cieniem na tle lasu.

- Trzeba wygrzebać ziemniaki - powiedział do kobiety. -

Skoczę po sól.

- Myślałam, że wziąłeś - odparła, zadzierając do góry

głowę. Siedziała na trawie. Obejmowała ramionami zgrabne

nogi, podkulone pod brodę.

- A ja myślałem, że ty wzięłaś.

- Człowiek jest istotą myślącą - skomentowała z

uśmiechem. Mówiła powoli, leniwie. Miała dużo czasu. Oboje

mieli.

- Idę - rzekł Norton i odwrócił się.

Domek letniskowy znajdował się nad jeziorem, tak blisko

wody, że wyglądał jak wielka łódź, wyrzucona przez fale na

brzeg. Drewniany aż po dach, niski, w istocie taką łódź

przypominał. Norton wszedł do środka, nie zapalając światła.

Wynajmował ten domek od lat, więc doskonale znał położenie

każdej szafki.

Przekroczył próg kuchni.

- Sól, sól... - wymamrotał i nagle zamilkł. Zastygł wpół

kroku, gdyż wydało mu się, że przed nim poruszył się jakiś

cień. Nim zdążył cokolwiek uczynić, coś uderzyło go boleśnie

w twarz, aż zachłysnął się własnym oddechem. Przy następnym

uderzeniu upadł na wznak, machając bezradnie rękami i

nogami. Gdy wreszcie zdołał się odwrócić i spróbował czołgać

w kierunku wyjścia - to coś z ciemności pochwyciło go za

nogę. Na próżno próbował się uwolnić, chwytał rozpaczliwie

mebli. To było silniejsze, ciągnęło go ku sobie, jak

drapieżne zwierzę przyciąga zdobycz.

Norton wszedł do środka, nie zapalając światła. Wynajmował

ten domek od lat, więc doskonale znał położenie każdej

szafki.

Przekroczył próg kuchni.

- Sól, sól... - wymamrotał i nagle zamilkł. Zastygł wpół

kroku, gdyż wydało mu się, że tuż przed nim poruszył się

jakiś cień. Cisza. Postąpił o krok i nagle zahaczył o coś

ramieniem. Było to tak niespodziewane, że omal nie upadł,

chociaż uderzenie nie było silne. Zaklął i nagle zdał sobie

sprawę, że to coś, w co uderzył, znajdowało się na samym

środku kuchni, w miejscu, gdzie niczego być nie powinno.

Gdzie na pewno niczego nie było, gdy wychodzili z Carolyn

piec ziemniaki. Sam brał te ziemniaki, był więc pewien, że

dziewczyna nie przestawiła żadnego mebla.

Wyciągnął ostrożnie rękę, trafiając na twardą, gładką

powierzchnię. Coś trzasnęło - jakby pękające drewno - i

Norton poczuł pod dłonią ruch. Odskoczył instynktownie,

przez moment wpatrywał się w mrok, wreszcie sięgnął do

kontaktu. Zabłysło światło.

To był chrząszcz biegacz. Jeśli można to ocenić po

wystającej z podłogi połowie ciała. Tyle że zamiast swoich

zwyczajnych trzydziestu milimetrów długoścci mierzył ze dwa

metry. Jego ciemnofioletowe ubarwienie lśniło metalicznie w

świetle lampy, a czułki poruszały się nerwowo. Ciemne,

wyłupiaste oczy na głowie owada wyglądały jak galaretowate

narośla. Z wyłamanej w podłodze dziury wystawały tylko

cztery odnóża, reszta, cały tylny segment, najszerszy i

największy, tkwił pod deskami. Chrząszcz poruszył się, aż

zatrzeszczało, próbując wydobyć się z wyłomu. Ostre

szczękoszczypce, służące do szatkowania pożywienia,

zastukały przy tym, jakby próbowały pochwycić zdobycz.

Norton stał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w

monstrum. Wreszcie powolnymi krokami wycofał się z kuchni.

Zamknął dokładnie drzwi, nie zdając sobie sprawy z leniwej

staranności swoich ruchów.

Wszedł do środka nie zapalając światła. Wynajmował ten

domek od lat, więc doskonale znał położenie każdej szafki.

Przekroczył próg kuchni.

- Sól, sól... - wymamrotał i po omacku sięgnął na półkę.

Natrafił dłonią na solniczkę. - Mam cię - szepnął, ściskając

pojemnik jak cenną zdobycz. Wychodząc, dokładnie zamknął za

sobą drzwi, nie zdając sobie sprawy z leniwej staranności

swoich ruchów.

- Długo cię nie było - powiedziała Carolyn. Patykiem

rozgarniała popiół i wybierała ziemniaki z żaru.

Norton obojętnie wzruszył ramionami.

Nieoczekiwanie Carolyn wyprostowała się, zaglądając mu z

niepokojem w oczy.

- Widziałam, jak trzykrotnie wchodziłeś do domku -

oznajmiła.

Patrzyli na siebie w milczeniu tak długo, jakby

zapomnieli, o czym mówili. Jakiś wypalony patyk strzelił w

ognisku i nagle świerszcze, jak na sygnał, ponownie podjęły

pracę stroicieli.

- Nic o tym nie wiem - rzekł Norton. - Jesteś pewna?

- Nie mówiłabym, gdyby było inaczej.

Objął Carolyn ramionami, była niższa od niego o głowę i

czuł pod brodą łaskotanie jej włosów. Wtuliła twarz we

flanelową koszulę, ciepłą, miękką w dotyku, a potem, gdy

podniosła głowę, zapragnęła, by ją pocałował. Nie zrobił

tego.

- Myślisz, że to anomalia? - zapytał.

- Chyba że po coś wracałeś...

- Nie wracałem. Wziąłem sól i to wszystko.

- Wchodziłeś trzy razy - powtórzyła Carolyn. Uśmiechnęła

się niepewnie, dostrzegając zmarszczone brwi Nortona. - Nie

przejmuj się tak! Przecież to tylko anomalia, jedna z wielu.

- Denerwuje mnie, że nie wiem, co się tam wtedy dzieje!

Ostatnio zbyt często zdarzają się anomalie.

Odsunęła się, robiąc minę, która miała go rozbawić.

- Dawaj tę sól - powiedziała. - Bierzmy się za ziemniaki,

zanim wystygną.

- Pytałem, czy zauważyłaś, jak często...

- Każdy to zauważa i co z tego? Czy możesz coś na to

poradzić?

- Nie mogę. I to też mnie denerwuje.

- A mnie nie. Świat jest, jaki jest.

- Kiedyś był inny.

- Och, przestań już! To miał być przyjemny wieczór przy

ognisku.

Norton przykucnął i rozpostarł ręce tuż nad gorącym

popiołem. Trzymał je tak długo, jak długo mógł wytrzymać,

dopóki nie zaczęła piec skóra na dłoniach.

- Wieczór będzie przyjemny - rzekł. - Będzie jeszcze

wiele różnych przyjemnych chwil. Przynajmniej dopóki Sieć

jakoś sobie radzi.



OBUDZIŁ JĄ prawie o świcie, ledwie wzeszło słońce.

- Chodź do kuchni - powiedział.

- Oszalałeś! Sam sobie zrób śniadanie - odparła,

przewracając się na drugi bok.

Siłą ściągnął ją z łóżka. Narzuciła na siebie szlafrok,

już rozbudzona, zaciekawiona. Norton miał różne dziwactwa,

jak każdy mężczyzna, który jest coś wart, ale nigdy

zachowywał się w ten sposób bez powodu.

- Czujesz coś? - zapytał.

Rozejrzała się po kuchni.

- Co?

- Nic nie czujesz?

- Coś jakby śmierdzi.

- Śmierdzi! - żachnął się. - Cuchnie jak w zarzyganym

pokoju twojego wujka.

- Ależ jesteś miły - obruszyła się.

- Bo nie da się tu wytrzymać!

- Rzeczywiście - skrzywiła się z niesmakiem. - Trzeba

otworzyć okna. Zrób przeciąg. Idę się ubrać.

Wróciła do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Miała

wrażenie, że zapach dociera z kuchni, więc otworzyła okno, a

gdy to nie pomogło, wyszła przez nie na werandę. Często tak

robiła. Wciąż pamiętała jak niegdyś, całą wieczność temu,

była starą kobietą, której ciało nie słuchało już poleceń

neuronów i może dlatego teraz zwykłe pokonywanie przeszkód

sprawiało jej wielką przyjemność. Pamięć i poczucie

pewności, że tamto nigdy nie powróci.

Niektórzy zdawali się nie pamiętać, żyli dniem

dzisiejszym. Ona nie zapomniała. Podobnie jak Norton - co

zresztą bardzo ich zbliżyło, jak tylko się poznali. Byli

piękni, młodzi i bogaci, lecz okazało się, że tutaj - gdzie

wszyscy są tacy - to naprawdę niewiele. Dopóki nie trafili

na siebie. A i teraz czasami zastanawiali się, skąd to

poczucie niedosytu, przeciągające się chwile znudzenia.

Szczególnie Norton lubił takie rozważania. Był bardziej

ostrożny w sądach niż ona. Jej wystarczało piękno świata, w

którym żyła, ale odnosiła wrażenie, że jemu nie. Może

dlatego, że umarł młodo, nagle i bez bólu. Nie był stary.

Chory. Nigdy nie czuł tej rozpaczliwej pustki na widok

młodych roześmianych twarzy wokół siebie.

W kieszeni szlafroka znalazła grzebień. Wyjęła go i

rozczesywała włosy, podziwiając krajobraz. Nad wodą jeziora

zalegała mgła, czyniąc niewidocznym przeciwległy brzeg.

Gdyby nie czubki drzew wystających ponad mgielny całun,

mogłaby odnieść wrażenie, że stoi się na granicy świata,

poza którą nie ma nic.

Każdy świat ma swoje granice, powiedział kiedyś Norton.

Miał na myśli swój świat. Ale powiedział: każdy.

Kończyła czesać włosy, gdy z kuchni dobiegł hałas. Stuk

był tak nagły i głośny, że drgnęła nerwowo. Rąbie drewno do

kominka - pomyślała, nim zdała sobie sprawę, że nie czas na

to. Wskoczyła do pokoju, zgrabnie jak sportsmenka, opierając

się dłonią o framugę.

Norton stał na środku kuchni z siekierą w rękach i rąbał

podłogę. Obok leżał szpadel. Wciąż śmierdziało, choć okno

otwarte było na oścież.

- Oszalałeś!

- To stąd, spod podłogi - nie zwrócił uwagi na jej ton.

Stęknął z wysiłku i wymierzył deskom kolejny cios.

- Przestań! - zdenerwowała się. - Peter, o co chodzi?

Wyprostował się i opuścił siekierę. Na jego czole lśniły

kropelki potu. - Stąd dochodzi ten fetor - powiedział. - Mam

wrażenie... Nie! Wiem, że to ma związek z wczorajszą

anomalią, muszę się dowiedzieć jaki.

Carolyn zbliżyła się do okna, gdzie odpychająca woń nie

była tak intensywna.

- Po co? - spytała po prostu. Spokojnie, bez złości.

Spojrzał na nią ze zniecierpliwieniem.

- Jak możesz tego nie rozumieć? Obok nas dzieją się różne

dziwaczne rzeczy. Nie chcesz wiedzieć, o co chodzi?

- Może i chcę, ale to tylko ciekawość, Peter, zwykła

ludzka ciekawość. Czy nie potrafisz jej okiełznać?

- Nie widzę sensu.

- A ja nie widzę sensu w roztrząsaniu tego, co

nieuniknione.

- Bo się boisz. Obawiasz się, że wtedy, gdy będziesz

wiedziała, nie będzie ci już tak dobrze w naszym raju.

- A ty się tego nie obawiasz?

- Mnie jest źle, gdy nie mogę pamiętać swojego życia. -

Norton odrzucił siekierę, przyklęknął i rękami powyrywał

resztki desek. W podłodze ziała metrowej średnicy dziura.

Dom nie był podpiwniczony, miał lekką konstrukcję i stał na

niskim fundamencie z przerwą dylatacyjną bezpośrednio nad

piaskowym klepiskiem, więc gdy wskoczył do środka, podłogę

miał na wysokości kolan.

Carolyn zbliżyła się, schyliła po szpadel o podała mu go.

- Dziękuję - rzekł.

Odpowiedziała wzruszeniem ramion.

Nie kopał długo. Zaledwie po kilku zagłębieniach łopaty

trafił na coś w miękkim gruncie. Rozgarnął piasek, spod

którego wyzierał metaliczny fioletowy kształt. Chitynowy

pancerz.

- Co, u diabła? Owad?

- Owady nie są takie wielkie - powiedziała Carolyn. Stała

tuż przy niskim oknie, nie zdając sobie sprawy, jak mocno

naciska udami parapet.

Norton powiększał dziurę, starając się nie nadepnąć na

znalezisko.

- Ogromny martwy chrząszcz. Założę się, że drapieżny.


LEŚNA DROGA prowadziła wprost do autostrady. Za

kierownicą siedziała Carolyn. Obok Norton bezmyślnie

obserwował pobocze, paląc papierosa.

- Chyba nie chciałaś tam zostać?

Nie odpowiedziała.

- Jesteś na mnie zła?

- Pewnie, że jestem. Wiesz, jak lubię ten domek i

jezioro.

- Przecież ja też lubię...

- Mogłeś nie odkopywać tego paskudztwa. Coś się zrobił

taki dociekliwy?

- Kobieto! Przecież śmierdziało jak jasna cholera!

Dodała gazu i ostrym łukiem wjechała na opustoszałą

autostradę.

- Wrócimy tam - obiecał pojednawczo Norton. -

Poszwendamy się trochę tu i tam, damy Sieci czas na

usunięcie anomalii. Potem wrócimy.

- Dobrze wiesz, że tej anomalii Sieć nie usunie. Gdyby to

miała zrobić, zrobiłaby od razu i nie mielibyśmy o czym

rozmawiać.

Popatrzył na nią z niezręcznym uśmiechem.

- Tak, wiem. Ale sądziłem, że ty nie wiesz.

- Ten chrząszcz to pozostałość po poprzednich anomaliach.

Wyobrażam sobie, co tam musiało się dziać, skoro tak wygląda

po posprzątaniu.

Norton odprężył się. Gdy Carolyn zaczynała mówić,

oznaczało to niechybne polepszenie nastroju.

- Wiesz co - powiedział. - Myślę, że może pewnego dnia

Sieć w ogóle przestanie usuwać anomalie. Co wtedy będzie?

- Poprowadzisz? - zaproponowała nieoczekiwanie, wskazując

na kierownicę.

- Mogę... A dlaczego?

- Uświadomiłam sobie właśnie, że pewnie przed chwilą

walnęliśmy w drzewo. Nie pamiętamy tego oczywiście, bo Sieć

potraktowała wypadek jak anomalię, ale możemy walnąć po raz

drugi. I co będzie, jeśli tym razem Sieć nie zareaguje?

Norton uśmiechnął się głupkowato.

Nie wiedzieli, że nie minie nawet godzina, a tego rodzaju

żarty nie będą ich już śmieszyć.


- ZAUWAŻYŁEŚ, jak pusto na szosie? - zapytała Carolyn.

- Jest wcześnie. Komu by się chciało wstawać tak rano.

- Przecież to autostrada. Nawet w nocy jest ruch.

Norton bacznie przyjrzał się betonowej wstędze, prostej

aż po horyzont, potem obejrzał się.

- Jeśli się nie mylę, nie minął nas żaden samochód -

rzekł, unosząc brwi.

- Na początku nie zwracałam uwagi. Ale przynajmniej od

kwadransa żaden.

Jechali w milczeniu, obserwując uważnie drogę. Najpierw

Nortonowi chciało się śmiać, jeszcze traktował wszystko jak

grę; zakręt i zgaduj: pojedzie, nie pojedzie; następny

zakręt. Jak długo jest możliwe, żeby nic nie jechało?

- Tyle nagadałeś o anomaliach i teraz się denerwuję -

odezwała się Carolyn. - Normalnie pewnie bym nie zwróciła na

to uwagi.

- Jak daleko do miasta?

- Z dziesięć minut jazdy.

- Spokojnie, zaraz się wyjaśni. Może to korek?

- Z tyłu też nikt nas nie wyprzedzał.

- Szybko jedziesz. Nie dajesz szansy dogonienia.

- Mam się zatrzymać?

- Jedź! Zaraz miasto.

Niewiarygodne, ale wciąż nie widzieli żadnego pojazdu.

- Co to? - wreszcie jakiś punkt na horyzoncie. Jeśli

pamięć nie myliła Nortona, było to ostatnie wzniesienie

szosy przed granicą miasta.

- Człowiek - poinformowała Carolyn. - Stoi obok motoru.

Policjant!

Im bliżej do samotnej postaci na szosie, tym silniejszy

odczuwali niepokój. Spod skracającego horyzont wzniesienia

powinno wyłaniać się położone w dolinie miasto, najpierw

szczyty wieżowców, potem dachy niższych domów, wreszcie cała

miejska panorama, tymczasem niczego takiego nie widzieli.

Jakaś mgła, dziwny całun zalegał przestrzeń. Właściwie

niezupełnie przypominało to mgłę, może raczej zmierzch.

Zmierzch dziwnie nieokreślonego koloru, szary, brudny jak

popłuczyny z pralni.

Policjant podniósł rękę. Był w czarnej, skórzanej kurtce,

na głowie miał kask z naciągniętymi wysoko motorowymi

okularami. Carolyn zwolniła i zatrzymała się tuż obok.

Uchyliła okno.

- Co się dzieje?

- To nic nie wiecie? - odpowiedział pytaniem.

- O tym? Co to, smog? - Carolyn pomachała nerwowo dłonią,

wskazując przed siebie.

Policjant obejrzał się, może odruchowo za wskazaniem

Carolyn, może z nadzieją, że zobaczy coś innego. Jeśli tak,

to zawiódł się.

- Nie smog - pokręcił przecząco głową.

- Anomalia! - wpadł mu w słowo Norton. Wyciągnął się w

fotelu, zadarł wysoko głowę i przymknął powieki. -

Wiedziałem...

- Tam nie ma już nic - rzekł policjant.

- Jak to nic? - zdenerwowała się Carolyn. - A te opary?

Policjant wzruszył ramionami.

- Jedź! - odezwał się nieoczekiwanie Norton. - Jedź,

Carolyn, chcę to obejrzeć z bliska.

- Nie radzę - rzekł szybko policjant. - Stamtąd nie ma

powrotu.

- Nie mam zamiaru wchodzić do środka, chcę tylko się

przyjrzeć. Muszę się przyjrzeć!

- On naprawdę musi - powiedziała Carolyn. Wpatrywała się

w dal z szeroko otwartymi oczami. Mgła nie zalegała tylko nad

miastem, zaczynała się przy jego granicach, a dalej była

wszędzie, jak sięgał wzrok, zapewne jeszcze dalej. A co

dziwniejsze, z tą samą konsekwencją pięła się również w

górę, pochłaniając błękit nieba.

- Pojadę przed wami - zadeklarował nieoczekiwanie

policjant. - Będzie bezpieczniej. - Wsiadł na motor i

uruchomił silnik. Hałas z rury wydechowej zabrzmiał dziwnym

echem, jakby świat był już opuszczonym, nie umeblowanym

pokojem.

Nie ujechali więcej niż kilometr, kiedy motor zatrzymał

się. Zaparkowali tuż za nim.

- Może jeszcze kawałek - zawołał Norton, wychyliwszy się

z samochodu.

- To się przesuwa - wyjaśnił policjant. - Skokowo. Czasem

o parę centymetrów, a czasem nawet o kilkadziesiąt metrów.

Trudno przewidzieć kiedy.

- Dlaczego pan ryzykuje? - zapytała Carolyn. Wysiadła z

samochodu i stanęła przy motorze, przyglądając się jego

imponującej konstrukcji. - To przecież nasza... Nasza głupia

ciekawość?

Wzruszył ramionami. Schylił się i podniósł z ziemi

pokaźny kij. - Pośpieszmy się - rzekł - zanim się

przesunie.

- Zawsze w przód? - zapytał Norton.

- Zawsze. Nie zauważyłem, żeby cofnęło się choćby o

milimetr.

Podeszli całkiem blisko, niemal na wyciągnięcie

ręki. Trójka ludzi na krawędzi świata. Przed ścianą nicości.

Oczekiwali chłodu, zimnego powiewu, lecz nic takiego nie

miało miejsca. Mogli odwrócić się plecami i uwierzyć, że to

coś z tyłu jest nieprawdą, kłamstwem nieprzyjemnego snu.

Policjant włożył kawałek kija w szarą mgłę. Przez chwilę

stał bez ruchu, jakby nasłuchując, po czym gwałtownym ruchem

wyciągnął go z powrotem. Przez ułamek sekundy wydawało się,

że kij jest krótszy, lecz było to tylko złudzenie. Pozostał

taki sam.

- A teraz patrzcie! - włożył znacznie większą część kija

niż poprzednio i nagle jego dłoń zamknęła się, ściskając

powietrze. Kij zniknął. Jakby nigdy nie istniał.

Norton postąpił o krok, niemal stykając się twarzą ze

ścianą mgły. Carolyn zorientowała się, co zamierza.

- Peter! - krzyknęła rozpaczliwie.

Z kamienną twarzą wyciągał przed siebie rękę. Posuwał ją

powoli, ostrożnie, aż przeniknęła ścianę, zabierającą

kolejno paznokcie, potem palce, wreszcie całą niemalże dłoń.

Norton zatrzymał się.

- Peter... - powtórzyła Carolyn. Jej wargi drżały.

- Nic nie czuję - powiedział spokojnie, stojąc

nieruchomo, z wyciągniętym sztywno ramieniem. Nadgarstek

wyglądał jak precyzyjnie ucięty nożem. Wreszcie wyciągnął

rękę, ruchem szybkim, jakby sparzył się o gorącą

powierzchnię. Dłoń była na swoim miejscu. Nienaruszona.

- Jak mogłeś? - krzyczała Carolyn. - Jak mogłeś mi to

zrobić! Czy pomyślałeś o mnie? Że zostanę tu sama?

- Nie denerwuj się. Kij zniknął dopiero wtedy, gdy

większa część znalazła się we mgle - próbował wyjaśnić

Norton.

- Skąd możesz wiedzieć, jak znaczna to musi być część?!

Jesteś nieodpowiedzialny. Nieodpowiedzialny!

- Widziałem ludzi, którzy w pechowym momencie podeszli

zbyt blisko i nagły przesuw granicy zabierał ich jak za

dotknięciem magicznej różdżki - mówił policjant, gdy wracali

do samochodu. - Zabierał wszystko, co znajdowało się wokół

nich. W jednej chwili widzisz człowieka, jak się porusza,

coś mówi, a w następnej nie ma po nim śladu, nie ma nawet

śladu po miejscu, w którym stał. Można zwariować.

- Czy oni... umierają? - spytała cicho Carolyn.

Doszli już do samochodu i zatrzymali się.

Policjant poszukał wzrokiem Nortona, jakby oczekiwał w nim

poparcia.

- Tak myślę - rzekł.

- Przestają istnieć - powiedział Norton. - Czy to śmierć?

Wszyscy troje patrzyli w kierunku miasta lub raczej tego,

co kiedyś znajdowało się w tamtej stronie.

- Trzeba jechać - odezwała się w końcu Carolyn.

- Dokąd?

- Pomyślałam o stryju. Rzadko się zdarza, żeby ktoś miał

tu jakichś krewnych, a ja mam. Jedźmy do niego. Zgoda?

Norton wciąż patrzył w przestrzeń bez horyzontu.

- W czasie wojen i klęsk rodziny starają się trzymać

razem. Dlatego tak widoczne jest, gdy im się to nie udaje.

- Słucham?

- To pewna prawidłowość. Przypomniało mi się. Nieważne.

Oczywiście, że się zgadzam. jedźmy do stryja.

Wsiedli do samochodu. Policjant stał przy uchylonej

szybie, od strony kierowcy.

- Może pojedzie pan z nami? - zaproponowała

Carolyn.

Pokręcił głową.

- Zostanę - rzekł. - Może jeszcze ktoś przyjedzie, tak

jak wy.

- Nie boi się pan?

Uśmiechnął się. Promiennie i szczerze.

- Nie. Może trochę. Ale chyba lubię tak się czuć. Od

początku byłem policjantem, tak chciałem, lecz teraz wiem,

że to tylko zabawa. Wieczna, wielka zabawa z tymi, którzy

chcieli być złodziejami. Wreszcie jest inaczej. Może znowu

trzeba będzie pomóc komuś, kto nie wie, co się stało; może

wydarzy się coś, czego jeszcze się nie domyślamy, a do czego

będę potrzebny. Może się zdarzy. Zostanę.

- To się przesuwa, sam pan mówił.

- Będę uważał. Przeważnie przesuwa się małymi skokami.

Zresztą, wydaje mi się, że coś zauważyłem: na chwilę przed

aneksją ściana nabiera odcienia delikatnej tęczy.

Jeśli będę uważny, zawsze zdołam wsiąść na motor i odjechać.

Ma dobrego kopa. Ten mój motor, rzecz jasna.

- Domyślam się - odparła ze śmiechem Carolyn. - To piękna

maszyna.

- Harley Dawidson. Mam go od zawsze.

- W takim razie... Cześć! - zawahała się. - Jak się

nazywasz?

- Joe. Po prostu, Joe.

- Cześć, Joe! Powodzenia.

- Cześń, Carolyn. Do zobaczenia... Mam nadzieję.


TRZY MOTORY, które wyskoczyły zza zakrętu, na

przeciwległym paśmie autostrady, zaskoczyły ich tak samo,

jak wcześniej brak ruchu.

Carolyn wcisnęła pedał hamulca.

- Zatrąb! - krzyknął podekscytowany Norton. Wychylił się

do przodu i przyłożył rozpostarte dłonie do szyby.

Nim zdążyli się zatrzymać, motory minęły ich; hałaśliwe,

migające polerowanym metalem na tle zielonego lasu. Trzy

jednakowe harleye, rozstawione w trójkątnym szyku.

- I co? - zapytała Carolyn. Stali w poprzek drogi,

zarzuciło ich podczas hamowania. Było dziwnie cicho, choć

może tylko takie odnieśli wrażenie; zwracali teraz

baczniejszą uwagę na otoczenie, na szczegóły, które dotąd

umykały uwadze.

Norton wysiadł, oparł łokcie na listwie karoserii,

spoglądając w stronę, w którą pojechali motocykliści.

- Chcesz wracać? - zapytał.

Wzruszyła ramionami. - Tam jest Joe. Chyba ich uprzedzi.

- Też tak sądzę. - Sięgnął do kieszeni. - Przerwa na

papierosa.

- Przerwa - Carolyn otworzyła drzwiczki od swojej strony

i wyskoczyła na zewnątrz. Znów usłyszeli warkot silników.

- Wracają!

Jechali w takim szyku jak poprzednio, całą szerokością

drogi, ten w środku nieco z przodu, lecz tym razem zbliżali

się powoli. Podjechali do trawnika rozdzielającego

autostradowe pasma i zgasili silniki. Trzech mężczyzn

ubranych w nabijane ćwiekami skórzane kurtki bez rękawów, z

wielkim napisem "KING" na piersiach.

- Królowie - powiedział Norton.

- Znasz ich? - zdziwiła się Carolyn.

- Ze słyszenia. Podobno są pierwszymi, którzy pojawili

się w Sieci. Jeden z nich był chyba w zespole jej twórców.

- Ach, ci! - Carolyn wyglądała na podekscytowaną.

Niesłychane! Kiedyś bardzo chciałam ich spotkać... i właśnie

dzisiaj.

- Rzeczywiście dziwny zbieg okoliczności.

Przybysze milcząc wpatrywali się w Carolyn i Petera,

jakby zastanawiali się, czy warto poświęcać im czas.

Wreszcie ten, który przyjechał pierwszy, trzydziestolatek o

muskularnych ramionach, z głową ogoloną do gołej skóry wstał

z motoru. Powoli, nie śpiesząc się, podszedł do nich.

- Machaliście do nas - rzekł, przyglądając się

Carolyn. Twarz miał poważną, bez cienia uśmiechu, który

pojawia się zwykle przy powitaniu.

- Chcieliśmy was ostrzec - odezwał się Norton. Podniósł

rękę i wskazał za siebie. - Nie jedźcie tam...

- Tam nie ma już niczego - wszedł mu w słowo mężczyzna.

Wciąż nie zmieniał kamiennego wyrazu twarzy i wciąż nie

spuszczał oczu z Carolyn.

- Właśnie.

- Jeśli tylko o to chodzi, to dzięki - mężczyzna zamrugał

i przeniósł spojrzenie na Nortona. Uniósł w górę brwi, jakby

dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to z nim rozmawia.

- Tylko o to - odparł Norton. Czuł zażenowanie sposobem

bycia motocyklisty. - Sądziliśmy, że może nie wiecie...

- Jak można nie wiedzieć?

- Jednak można. My nie wiedzieliśmy.

Chwilę milczeli, potem motocyklista odwrócił się.

Myśleli, że odejdzie, lecz on stał chwilę nieruchomo,

wreszcie znów się odwrócił. Zdumiewające, jak bardzo, w

ciągu kilku sekund, zmieniła się jego twarz. Rysy

złagodniały, zniknęła szorstkość, nieprzystępność

spojrzenia.

- Nazywam się Mel - powiedział. Nawet głos miał nieco

inny. Pogodniejszy. - Jak tam jest? - zapytał.

Norton, wciąż oparty o samochód, wyprostował się.

- Jestem Peter, a to Carolyn. - Niezdecydowanie wzruszył

ramionami. - Trudno powiedzieć, jak tam jest - rzekł. -

Niewiele widać. Jedziesz, wszystko jest zwyczajne i nagle...

nagle się kończy.

- Co się kończy?

- Wszystko. Świat.

Przez chwilę wydawało się, że oblicze motocyklisty Mela

przyobleka na powrót maską nieczułej powagi.

- Skąd wiesz?

- Nie rozumiem cię.

- Skąd możesz wiedzieć, że świat się kończy? Bo nie ma

niczego, co oglądałeś dotychczas?

Norton nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Nagle

zrozumiał.

Oni dobrze wiedzieli, dokąd jadą.

Powiedział to, a Mel przytaknął bez zastanowienia.

- Dlaczego?

- A dlaczego nie? To bardzo ciekawe. Najciekawsza

historia, jaka spotkała mnie od czasów kontraktu z D. L.

NETem.

- Trzeba uciekać!

Wyglądał na nie mniej zdziwionego niż Norton faktem, że

jadą ku zagładzie.

- Dokąd?

- Obojętnie. Byle dalej.

Nieoczekiwanie w oczach Mela pojawiły się wesołe iskry.

Zgasił je pobłażliwym przymknięciem powiek.

- Nie ma dokąd uciec, Peter. Jutro nic już nie będzie

takie jak dzisiaj.

- Hej! - dobiegł ich nagły krzyk.

Dwóch towarzyszy Mela, którzy dotąd spokojnie obserwowali

rozmowę z siedzeń motorów, zaczynało się niecierpliwić. -

Jedziemy.

- Zaraz!

- Czas na nas!

- Zaraz, Katz!

- O co chcesz zapytać? - niespodziewanie odezwała się

Carolyn.

- Skąd wiesz, że chcę zapytać?

- Przecież widzę. Nie zawróciliście dla przyjemności.

Przypatrywał jej się uważnie, zaborczo, jak na początku.

Już myślała, że zapyta: "Jak to nie?", lecz on tylko

uśmiechnął się.

- Chcielibyśmy wiedzieć, czy nie spotkaliście tam kogoś -

rzekł. - Kogoś, kto zamierza wejść w nicość, przed którą

uciekacie.

- Spotkaliśmy policjanta - odparła Carolyn nie bez

zdziwienia - ale on nie zamierzał...

- Czy miał na imię Joe?

- Te harleye - wtrącił Norton. - Powinniśmy się domyślić,

że to jeden z was.

- Więc miał na imię Joe?

- Tak! - potwierdziła Carolyn.

- Dzięki. Serdeczne dzięki. To cześć! - Mel odwrócił się

energicznie i szybkim krokiem podążył w stronę swoich

towarzyszy.

Zaryczały silniki motorów, gdy Norton wyskoczył zza

samochodu.

- Poczekajcie! - zawołał. - Czy Joe to jeden z was?

- Nie! - odkrzyknął Mel. - Ale musimy go pożegnać!

Harleye zatoczyły łuk i ustawiły się na autostradzie w

trójkątnej formacji.

- Skąd go znacie!

Mel pomachał im ręką.

- Nie znamy. Cześć!

- To skąd wiedzieliście, że tam będzie!?

Odjeżdżali z piskiem opon i głuchym dudnieniem z rur

wydechowych. Ten, którego wcześniej Mel nazwał Katzem,

odwrócił się i coś krzyknął, być może odpowiedział na

pytanie Nortona, ale w hałasie nie mogli rozpoznać słów.

- Wsiadaj - powiedziała Carolyn, gdy zapadła cisza.

Zajęła swoje miejsce przy kierownicy. Ruszyli.

- Przecież nie mówił, że zamierza w to wejść.

- Nie mówił, że nie zamierza - odparł Norton.


ODSTAWIŁ NA STÓŁ pustą butelkę, której zawartość wlał w

siebie w ciągu mijającego dnia. Chyba dzisiejszego. Nie był

tego pewien. To wielka przyjemność nie przejmować się

drobiazgami. Wielka przyjemność pijać tylko dobre trunki.

Dobre - to znaczy mocne i drogie.

Przed nim stało lustro, nieduże, wystarczające jednak, by

błyskając odbiciem sympatycznej twarzy odpowiadało

przyjaźnie. To wielka przyjemność pić do lustra.

Niespodziewanie coś zabrzęczało. Bardzo głośno. Uniósł

głowę i zobaczył rój komarów unoszących się wokół żyrandola.

Nagle zbliżyły się do niego i zobaczył, że to nie komary,

lecz wielkie, seledynowe muchy. Było ich coraz więcej.

Brzęczały nieznośnie i chmarami przelatywały przed oczami.

Zerwał się z krzesła, gdyż poczuł, że siadają mu na głowie.

Machał gwałtownie rękami, mierzwiąc włosy i wrzasnął, czując

pod palcami obrzydliwe pancerzyki. Kilkanaście owadów spadło

na podłogę. To nie były muchy. Jakieś chrząszcze, a wśród

nich ich larwy.

- Uciekać - bełkotał panicznie. - Muszę uciekać!

Roztrącając latające wokół owady, których liczba rosła z

każdą chwilą, kierował się w stronę drzwi. Pojawiły się

rozwścieczone osy, zdające się szukać ofiary, w której

mogłyby zatopić swoje żądła.

Drzwi gdzieś umknęły i runął na kanapę. Nie miał już

ochoty wstawać, skulił się jak embrion, zacisnął powieki z

całych sił. Poczuł, że przyciska ciałem jakąś ruchliwą masę,

lecz nie zamierzał sprawdzać, co to takiego. Co tak

obrzydliwie chrzęści i pryska lepką cieczą, miażdżone

ciężarem...

Nagle wszystko ustało. Skończyło się. Jedyne, co czuł, to

lekkie łaskotanie. Powoli, ostrożnie, otwierał oczy.

- Decray! - powiedziała włochata tarantula. To ona

łaskotała go w rękę.

Ze wstrętem zrzucił pająka na podłogę. Nie zdążył

zajrzeć, gdzie spadł, gdy zza kanapy wyłonił się

żółtozielony wąż. Zataczał łbem elipsy, jak zahipnotyzowany

melodią z fletu fakira.

- Decray! - zawołał wąż takim samym głosem jak tarantula.

Potem wypowiadał wiele innych wyrazów, które trudno było

powiązać w całość. A może nie potrafił go zrozumieć, gdyż

przytępiony alkoholem umysł nie przyswajał informacji.

Nagle zauważył, że głowa węża to monstrualna maska,

przypominająca ludzką twarz, pochylająca się nad nim coraz

niżej, niżej.

Eksplodowała mu tuż przed oczami.


- PEWNIE nie ma go w domu - zauważył Norton.

- Wątpię. Prawie nigdy nie wychodzi - powiedziała Carolyn

i ponownie zastukała do drzwi.

Norton położył rękę na klamce, poddała się z łatwością. -

O rany! Co to? - Drzwi zaskrzypiały niczym wrota w starym

zamczysku.

- Taki system alarmowy - zaśmiała się Carolyn. -

Wchodzimy!

W przedpokoju czuć było stęchlizną niewietrzonego od

dawna pomieszczenia i jeszcze czymś nieprzyjemnym. Trudnym

do zidentyfikowania, lecz znajomym.

- Wujku! - zawołała. Nie doczekała się odpowiedzi.

Drzwi od wszystkich pomieszczeń były pootwierane na

oścież, poza tymi zaraz przy wejściu, prowadzącymi do

największego pokoju. Wyciągnęła rękę, by je otworzyć i nagle

zamarła. Spojrzała na Petera. Oddychał głośno, niczym po

biegu. Oboje, w tej samej chwili, zidentyfikowali przykrą

woń. Była taka sama jak w domku nad jeziorem. Może nie tak

intensywna.

Norton delikatnie odsunął Carolyn i sam otworzył drzwi.

Uchyliły się tylko o kilkanaście centymetrów; coś je

zablokowało. Widzieli co. Do przedpokoju zaczęły się

wsypywać martwe owady. Setki komarów, pająków, opasłych

much, os z napęczniałymi odwłokami.

Carolyn odskoczyła z krzykiem, lecz Norton pochwycił jej

dłoń.

- Nie żyją - powiedział uspokajająco.

Naparł na drzwi, rozgniatając butami wysuszone truchła.

Ustąpiły, ukazując pokój. Owady były wszędzie. Zalegały

półmetrową warstwą podłogę, wszystkie meble, parapet

okienny, nawet żyrandol przy suficie.

- Zaraz zwymiotuję - wyszeptała Carolyn. Odwróciła się, z

twarzą bladą jak papier, po czym weszła w głąb mieszkania.

Otworzyła szeroko okna w kuchni i pozostałych dwóch

pokojach, i poczuła się lepiej. Niestety, stryja nigdzie nie

było. Wróciła do przedpokoju. Norton zniknął.

- Peter! - zawołała wystraszona.

- Tutaj jestem - jego głos dobiegał z tamtego pokoju.

Podeszła i zobaczyła, że stoi przed kanapą, a raczej przed

pokrywającą ją owadzią narzutą. Tkwił po kolana w robactwie,

a drogę, którą przeszedł, znaczyła koleina, niczym w

brudnych śniegowych zaspach.

- Co tam robisz?!

- Cicho! - nie odwracając się, uniósł do góry rękę. -

Słyszysz?

- Nic nie słyszę. One tak... szeleszczą.

Norton pochylił się nad kanapą, podciągnął rękaw koszuli,

zacisnął palce na mankiecie i dwoma szybkimi ruchami

przedramienia zgarnął wyjątkowo wysoki w tym miejscu kopiec

owadów. To, co odsłonił, było twarzą mężczyzny w średnim

wieku.

- Wujek Henry! - wykrztusiła przerażona Carolyn.

Norton nachylił się jeszcze niżej, chcąc sprawdzić, czy

oddycha. Wyprostował się szybkim ruchem. - Nic, nic -

uspokoił Carolyn. - On śpi. Ale smród tego robactwa jest

niczym w porównaniu do jego oddechu.

- Jak to śpi? Tutaj?!

- Napił się, to i śpi. Hej, Henry! - potrząsnął śpiącym,

zgniatając przy tym kilka much.

Stryj usiadł. Powiódł dookoła zadziwiająco przytomnym

wzrokiem.

- Co, do cholery, robi tutaj to paskudztwo? - otrząsnął

się, jakby wyszedł z zimnej wody.

- Sądziłem, że ty nam to powiesz - rzekł Norton.

- O! Cześć Peter, jak się masz? Coś ty tu narobił?

Oszalałeś?!


STRYJ HENRY, wykąpany, z mokrymi włosami, siedział w

fotelu i pił kawę zaparzoną przez Carolyn.

- Nieraz słyszałem o anomaliach - powiedział. - Ale nigdy

nie sądziłem, że tak to może wyglądać.

- I że spotka właśnie ciebie - zauważyła Carolyn.

- Otóż to. Właśnie mnie.

- Prawdopodobnie spotkałeś się z nią już wielokrotnie - rzekł

Norton. - Tylko, że nic o tym nie wiesz. Likwidacja anomalii

polega na cofnięciu zdarzenia i ponownej jego kontynuacji

już w poprawionej wersji. Wygląda na to, że Sieć przestaje

je kontrolować.

Na stole leżała podłużna, szmaciana kukła; wąż o dużej

głowie i ludzkiej twarzy. Twarzy topornej, o ledwie

zaznaczonych rysach, jak wyciosanej z twardego drewna.

- Nie wiem, dlaczego jest cały. Pamiętam, że rozleciał

się na kawałki - rzekł stryj.

- Powiedział, że nazywa się Decray?

- Powtórzył to kilka razy.

- Chciał, żebyś zapamiętał - stwierdził Norton.

Stryj strzelał zaczerwienionymi oczami to na Petera, to

na Carolyn.

- Więc wierzycie staremu pijaczynie?

- Widzieliśmy dzisiaj wiele dziwnych rzeczy - odparła

Carolyn.

Wzięła do ręki kukłę węża z twarzą lalki. Oto stało się

tak, iż nie sposób nie wierzyć w cokolwiek, chyba człowiek

uzna się za szaleńca, który nagle postradał zmysły. Tylko,

że w świecie Sieci nie jest to możliwe, tutaj nawet wariatem

jest tylko ten, kto zdecydował się na taki los od początku.

Choć nie wątpiła, że i tacy się znaleźli. Nie trzeba zresztą

daleko szukać: stryj alkoholik; też trudno zrozumieć, jak

można wybrać takie życie...

- Na kanapie poniewierały się strzępy, wykonane z tego

samego materiału co lalka - odezwał się Norton. - Jakby nie

rozleciała się, lecz zmieniła skórę. Niczym prawdziwy wąż.

- Przysiągłbym, że był prawdziwy - stryj zaplótł ręce na

piersiach i nerwowo kiwał się w fotelu.

- Może wtedy był. Nie sądzę jednak, żeby to było istotne.

Ważne, co powiedział.

- Gdybym mógł go lepiej zrozumieć... Głos był bardzo

niski, trzeszczał i zacinał się jak zajeżdżona płyta ze

starych gramofonów.

- Jak bełkot zapitego faceta - dokończył bezlitośnie

Norton. - Może to był twój głos?

Oczy stryja Henry'ego zaokrągliły się. Patrzył na Petera,

jakby usłyszał od niego wielką odkrywczą prawdę.

- Nie mówię, że nie mój - rzekł powoli. - Może i tak. Ale

ten wąż poruszał paszczą. Na pewno. Mam to przed oczami:

"Koniec... ko-niec...", kłapał szczęką, jak cholerny smok z

bajki. On... Tak, na pewno. On dopiero potem zaczął mieć

twarz, zaczął się zmieniać, wcześniej wyglądał jak zwyczajny

gad!

- Musiał powiedzieć coś więcej!

- Oczywiście, że mówił, przynajmniej próbował. Zdaje się,

że prosił o wybaczenie... Za coś mnie przepraszał.

- Za co?

- Nie mam pojęcia. "Koniec świata!" To mówił z pewnością.

Niczego więcej nie jestem pewien.

- O tym akurat wiemy i bez niego - odezwała się Carolyn.

- Powiedz mu Peter.


STRYJ HENRY nigdy nie dowiedział się, co miał mu

powiedzieć Norton. Umarł w chwili, gdy Peter otworzył usta.

Od setek lat nie widzieli śmierci człowieka. W Sieci nie

było dla niej miejsca. Do teraz.

Stało się to tak szybko, iż sam Henry zapewne nie zdążył

się zorientować, że umiera. Gdyby po prostu zniknął, nie

byłoby to może wstrząsem, stałoby się łatwiejsze do

zaakceptowania, zważywszy na świat, w którym żyli.

Jego ciało eksplodowało. Rozprysnął się, niczym rzucony o

ścianę owoc, a głośny huk rezonował w uszach przez długą

chwilę. Jakieś strzępy, chyba rozdrobnione kawałki ubrania,

opadały powoli, niczym śniegowe płatki w bezwietrzną pogodę.

Nie było krwi.

Krzyczeli oboje.

Norton umarł siedemset dziesięć lat temu, lecz swojej

śmierci nie pamiętał. I nie było żadnej możliwości, aby

dowiedział się, w jaki sposób zginął. Był wtedy młodym,

silnym mężczyzną. W ciągu swych dwudziestu siedmiu lat życia

chorował raptem może dwa razy, dlatego był przekonany, że

zginął w wypadku. Nagłym, skoro okoliczności okazały się nie

do zapamiętania. Ostatnim wspomnieniem, jakie w sobie nosił,

był własny dom. Czytał książkę, któreś tam wznowienie

powieści sprzed wieków R. A. Glebowicza, nawet pamiętał jej

tytuł: "Taki owaki los bajkarza". Strona 40, czwarty wers od

góry, wyraz "powiedział". Nosił w sobie ten dokładny obraz

do dzisiaj, przez kilkaset lat. Mógł odtworzyć każdy

przecinek od początku strony aż do tego wyrazu. Z

najdokładniejszej fotografii, która tkwiła w jego umyśle.

Każdy, kto żył w Sieci, nosił w sobie taką fotografię,

najdrobniejszy w każdym szczególe ostatni wizerunek

prawdziwego świata.

Był ubezpieczony w Towarzystwie Asekuracyjnym D. L. NET.

Śmierć i Życie. Tylko ktoś wyjątkowy mógł zostać klientem D.

L. NETu. Norton nie był nikim takim; na szczęście dla niego,

żył w czasach, gdy Towarzystwo stało się już zwyczajną firmą

ubezpieczeniową, dla której wyjątkowym okazywał się ten, kto

miał wyjątkową ilość pieniędzy. Ponieważ był młody i fakt

ubezpieczenia życia wynikał raczej z mody i presji

nowobogackiego środowiska, nie zamieścił klauzuli dotyczącej

wieku i społecznego statutu pośmiertnego życia. Zatem w

Sieci pojawił się takim, jaki był w dniu swojej śmierci, co

rzadko się zdarzało, a miało tę zaletę, iż barierę

adaptacyjną pokonał łatwo i bez anomalii.

Po blisko trzywiekowej włóczędze, życiu niezmordowanego,

bogatego playboya, spotkał Carolyn.

Carolyn umarła w wieku osiemdziesięciu czterech lat. Stało

się to dokładnie trzy dni po dwóchsetletniej rocznicy

śmierci Petera, tak więc gdy się urodziła - obojętne, które

narodziny miałoby się na myśli - prochy Nortona dawno już

rozpadły się w ziemi.

Jej status w Sieci, odmiennie niż Nortona, był

zaplanowany i przemyślany, zapisany trwale w sejfach D. L.

NETu. Teraz wiedziała, że te wszystkie plany warte są funta

kłaków, że w Sieci zmieniają się tylko kryteria i równie

trudno być szczęśliwym tu, jak i w życiu prawdziwym. A

czasem jeszcze trudniej, gdyż większe są oczekiwania. Tylko

wiek i uroda - jej dwadzieścia cztera lata, wieczne

dwadzieścia cztery lata - to dar, którego wartości nic

przewyższyć nie zdoła.

Po Carolyn niewielu już ludzi pojawiło się w Sieci.

Przybywali jeszcze przez rok, może dwa, trudno powiedzieć,

gdyż nikt specjalnie się tym nie interesował. Dopiero po

kilku latach zorientowano się, że nie zjawia się nikt nowy.

Nigdy liczba przybyszy nie była specjalnie zauważalna:

kilkaset, a przynajmniej kilkadziesiąt istnień rocznie,

niemniej nie należało znowu do takich rzadkości spotkanie

nowicjusza. Aż nagle urwało się. Ostatni, którzy przybyli,

przynieśli pogłoski o przewrocie technologicznym w realnym

świecie. O zmianie warty w informatycznej niszy. Towarzystwo

Asekuracyjne D. L. NET było bardzo zainteresowane nową

technologią. Ktoś twierdził nawet, że widział wzór umowy na

ubezpieczenie w zupełnie nowej Sieci.

W ten sposób komunikacja ze światem zewnętrznym została

zerwana. Zawsze była jednostronna, poprzez przekazy

przybywających, ale jakaś była. Teraz, z braku innych

możliwości łączności, świat Sieci pozostał sam i tylko

pamięć, fotografie w umysłach zamieszkujących go ludzi,

świadczyła o istnieniu czegoś więcej.


UPIORNY ŚNIEG opadł. Wciąż krzyczeli.

A gdy ucichli, ten ktoś, kto siedział w miejscu stryja

Henry'ego, powiedział:

- Nazywam się Decray!


MÓGŁ JEDYNIE zająć czyjeś miejsce. Tylko tyle. Albo może

aż tyle.

Dostanie się do Sieci po pięćsetletniej przerwie,

dziesiątki pokoleń po ostatnim do niej transferze, i tak

graniczyło z cudem. I nie chodziło nawet o koszty czy

niesprawność aparatury. Po prostu nikt nie potrafił już

zrozumieć działania tego systemu. Nowe technologie,

jakkolwiek skomplikowane już w samej swojej idei, dla

użytkownika stały się proste i przejrzyste. Intuicyjne. Nikt

już nie sięgał do starych. Nikt nie chciał o nich pamiętać.

- Nawet ja, operator Sieci, nie byłem już w stanie nad

nią zapanować.

Norton zrozumiał.

Lecz równocześnie zrozumieć nie mógł.

- Zostawić i zapomnieć. Tak po prostu? Tak jak zostawia

się na śmietnisku nikomu niepotrzebne odpadki!?

- Bądź sprawiedliwy. Przez pięć wieków utrzymywano Sieć w

działaniu, mimo ogromnego zużycia energii. Dłużej się nie

da.

- Jak to się nie da!? Przyszedłeś tu tylko po to, żeby

powiedzieć nam, że się nie da? Człowieku...

- Sieć się psuje. Jak każde urządzenie. Czy to moja wina,

że nikt nie potrafi jej naprawić?

- Nie rozumiem tego. Dlaczego nikt nie potrafi? Czy świat

się cofnął przez te pięćset lat?

- Oczywiście, że się nie cofnął. Rzecz właśnie w tym, że

za bardzo wyrwał naprzód. Pamiętasz, ilu ludzi w twoich

czasach stać było na ubezpieczenie życia w D. L. NECie?

- Niewielu.

- Prawie nikogo. Na dobrą sprawę to cud, że było na nie

stać kogokolwiek przy tak wysokich kosztach.

- Jednak...

- Stop! Chcę ci właśnie powiedzieć, że nowa Sieć nie ma

już nic wspólnego z Towarzystwem Asekuracyjnym. Przyjmuje

każdego, kto ma na to ochotę.

- A koszty?

- To pojęcie zniknęło pewnego pięknego dnia, gdy Sieć

znalazła sposób pozyskiwania energii. Dokonała tego

samodzielnie, wyłącznie kunsztem swego neuronowego

oprogramowania. Nie wiem, czy dobrze się rozumiemy: nikt nie

kiwa palcem, lecz Sieć funkcjonuje. Skoro z żadnej strony

nic nie wkładasz do pudełka, a wciąż z niego czerpiesz, to

nie może być mowy o kosztach.

- Co to za sposób?

- Nikt tego nie wie.

- Nie przeraża cię to?

- Ani trochę. Jest skuteczny i to wystarcza.


- DECRAY?

- Tak, Carolyn?

- Chyba zrozumiałam. Wy nie chcecie podtrzymywać naszej

Sieci, bo macie swoją. Lepszą i ciekawszą. Tańszą.

- Nie. To nie jest tak, że nie chcemy. Nikt nie umie, oto

cała prawda.

- To się nauczcie! Kiedyś ludzie potrafili, a teraz nagle

nie mogą? Świat poszedł do przodu, czy nie tak powiedziałeś?

- Powiedziałem. Jeśli jednak twoim zdaniem oznacza to, że

człowiek więcej potrafi, jesteś jak dziecko wyobrażające

sobie, że większa ilość czekolady to większa przyjemność.

- Bardzo ładnie powiedziane, ale to tylko słowa. A ja

chcę wiedzieć, dlaczego pozwalacie nam ginąć, skoro nawet

energia przestała być problemem.

- ...

- Decray!

- Przepraszam cię, Carolyn. Proste odpowiedzi czasami

bywają najtrudniejsze. Nie potrafię pomóc, jedyne, co mogę,

to być z wami do końca.

- Mówisz, jak byś był ostatnim człowiekiem na Ziemi.

- W pewien sposób masz rację.

- Co to znaczy?!

- Niewielu nas zostało, może już tylko kilku. Właściwie

wszyscy są już w raju.

- Jakim raju? Decray!

- Ludzie odchodzili przez pięćset lat i w końcu odeszli

prawie wszyscy.

- Jak to odeszli? Co ty opowiadasz!?

- Odeszli.

- Dokąd?

- To przecież oczywiste. Po cóż szarpać się z życiem, gdy

Sieć oferuje wszystko, o czym marzysz?

- Boże! Chcesz powiedzieć, że dobrowolnie rezygnowali z

życia, żeby...

- Nie chcę. Ja to mówię.

- A ty? Dlaczego ty pozostałeś?!

- ...

- Decray!

- Co?

- Zadałam ci pytanie!

- To bardzo skomplikowane, Carolyn. Widzisz, ja... od

czterdziestu pięciu lat jestem operatorem Sieci. Nie umiem

nic innego...

- Mogłeś przenieść się do raju!

- Owszem, mogłem.

- Więc.

- Poza mną od lat nikt się waszą Siecią nie zajmował.

Ja...

- Tak, Decray?

- Nie wiem, czy jesteś w stanie mnie zrozumieć.

- Może rozumiem. Kochasz nas. Tak bardzo nas kochasz, że

z tej miłości zabiłeś stryja Henry'ego.

- Nie rozumiesz. Nie szydziłabyś ze mnie, gdybyś

rozumiała.


- POMYŚLAŁEM SOBIE... że przecież należy się wam ostatnie

słowo... że jeśli nie ja... to kto?

Kto Przyniesie Wam Nowinę?

Krzysztof Kochański


KRZYSZTOF KOCHAŃSKI

Urodził się w 1958 roku w Szubinie. Absolwent WSI w

Koszalinie, informatyk, autor kilku antologii opowiadań,

jeden z weteranów "F" i "NF". Zaczynał u nas w styczniu '83

(obok Baranieckiego i Zimniaka) utrzymanym w klimatach SF

politycznej "Sekretem czwartej planety" (pierwotny tytuł

"Sekret czwartego nadzorcy"). Potem były m.in.: prekursorski

wobec wiedźminów Sapka "Zabójca czarownic" ("F" 11/84),

szalona "Kabała" (10/85), mroczny "Rex i wyścigi psów

czterokołowych" ("NF" 1/92). W 1997 roku w Ostrowie ukazał

się tom opowiadań Krzysztofa "Lovec carodejmic". Temat,

motywy drukowanego obecnie opowiadania "D. L. Net" wisiały

według Kochańskiego w powietrzu, w stanie ducha kultury; nie

wzięły się wcale z jego doświadczeń w branży informatycznej.

(mp)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kochański Krzysztof Execute
Kochański Krzysztof Interesy nie idą dobrze
Kochański Krzysztof Mageot
Kochański Krzysztof Zabojca czarownic
Zabojca czarownic Kochanski Krzysztof 1850
Kochański Krzysztof Shorty
Kochański Krzysztof Rex i wyścigi psów czterokołowych
Kochanski Krzysztof Zabojca czarownic (rtf)
Kochański Krzysztof Mageot
Kochański Krzysztof Zabójca czarownic
Kochański Krzysztof Opowieść przebudzonego
Krzysztof Kochański Krzysztof Dom spotyka Chłopca
Kochański Krzysztof Pod choinką
Krzysztof Kochański Zabójca czarownic (opowiadania)
Krzysztof Kochański Drzwi do piekła darmowy e book
Krzysztof Kochański PIES ŚMIERCI
Krzysztof Kochański Zabójca czarownic darmowy e book
Drzwi do piekła Krzysztof Kochański ebook

więcej podobnych podstron