WAMPIR VITTORIO
Anne Rice
„Nowe opowieści o wampirach”
Rozdział 1.
Kim jestem, dlaczego piszę, co się wydarzy
Gdym był jeszcze małym chłopcem, przyśniło mi się coś strasznego. W owym śnie
dzierżyłem w ramionach odcięte głowy mojego młodszego brata i siostry. Ich nieme oblicza
ciągle były żywe: na dużych oczach trzepotały powieki, policzki zaś czerwieniły się
rumieńcami. Niewysłowiona groza mnie również odebrała zdolność mowy.
Sen okazał się proroczy.
Nikt wszakże nie raczy uronić łezki — ani nade mną, ani nad nimi. Pochowano ich
potem bezimiennie, grzebiąc pod pięćset-letnią pokrywą czasu.
Jestem wampirem; imię me Vittorio. Piszę te słowa w najwyższej wieży podupadłego
zamczyska, wzniesionego na jednym z górskich szczytów Toskanii — tej arcypięknej krainy
w samym sercu Włoch. To właśnie tutaj przyszedłem na świat.
Jakkolwiek na to patrzeć, jestem wampirem nietuzinkowym. Żyję już od pięciu
stuleci, czyli od czasów Cosima Mediciego, i dysponuję ogromną siłą. Za świadków niechaj
posłużą mi aniołowie, jeśli uda się wam skłonić ich do rozmowy. Miejcie się więc na
baczności.
Nie mam jednakże nic wspólnego z bohaterami „Kronik wampirów”. Mam na myśli
ową gromadę osobliwych romantyków, wywodzącą się z położonego na południowych
krańcach Nowego Świata miasta Nowy Orlean bądź w dalszym ciągu tam za-
mieszkała. Znacie ich już zapewne z wielu pociesznych ksiąg i opowieści.
Nic mi nie wiadomo o tych przerażająco prawdziwych postaciach, które paradują
przed wami pod osłoną fikcji literackiej. Nie są mi znane ich niebiańsko ponętne grzęzawiska
w Luizjanie, dlatego też, począwszy od tego zdania, żadnej wzmianki na ich temat w
niniejszym tomie już nie uświadczycie.
A jednak to właśnie one skłoniły mnie do przelania na papier opowieści o mych
młodych latach, do snucia gawęd o własnej przeszłości. W ten sposób okruchy mego żywota
zostaną uwiecznione w księdze, która — by tak rzec — krążąc po świecie szerokim, zetknie
się kiedyś za sprawą przypadku bądź przeznaczenia z dziełami tamtych wampirów
dotyczącymi.
Przez całe stulecia mej wampirzej egzystencji błąkałem się po świecie, obserwując go
bacznie i przenikliwie. Ani jeden z mych pobratymców nigdy niczym mi nie zagroził,
ponieważ udało mi się uniknąć ich podejrzeń i pozostać dlań zupełnie nie rozpoznanym.
Nie pragnę tu jednak zdawać relacji z mych perypetii. Jako się rzekło: opowiem o
swoich początkach. Wierzę bowiem głęboko, iż mam wam do przekazania wieści zgoła
niezwykłe. Kto wie, czy po ukończeniu tej księgi nie stanę się z własnej woli jedną z postaci
w przeogromnym cyklu powieściowym, zaludnionym przez wampiry z Nowego Orleanu i
San Francisco. Na razie nie silę się na odpowiedź, bo i ta sprawa nie zaprząta mojej uwagi.
To tutaj spędzam swoje spokojne noce — wśród zarośniętych liśćmi kamieni, w
miejscu, gdziem jako dziecko zaznał tyle szczęścia. Zdeformowane i popękane ściany pokryły
się już ciernistymi krzewami porzeczek, a pachnące dęby i kasztany utworzyły dokoła
niewielki lasek. Wszystko to usposabia do spisania wydarzeń, które przypadły mi w udziale,
albowiem los mój wydaje się niepodobny do życia innych wampirów.
Bynajmniej nie zawsze przebywam tu właśnie.
Przeciwnie — najczęściej bytuję w owym mieście, które jawi mi się królową miast
wszystkich. We Florencji zakochałem się w chwili, gdym dzieckiem będąc, zobaczył ją po raz
pierwszy.
Cosimo Starszy prowadził naonczas swój potężny Banco Medici, troszcząc się oń
osobiście, choć był najmajętniejszym człowiekiem w Europie.
W domostwie Cosima Mediciego rezydował wielki rzeźbiarz Donatello, wykuwający
swe dzieła z marmuru i brązu. Mieszkali tam nadto rozliczni malarze i poeci tudzież badacze
magii wraz z adeptami sztuki muzycznej. Prześwietny Brunelleschi — twórca kopuły w
największej z florenckich świątyń — wznosił podówczas kolejną katedrę, ponownie na
zlecenie Cosima. Michelozzo zaś trudził się nad przebudową klasztoru św. Marka,
przystępując zarazem do pracy nad pałacem dla Cosima, rozsławionym później jako Palazzo
Vecchio. Dla najsłynniejszego z Medyceuszy przeczesywano też zakurzone biblioteki całej
Europy w poszukiwaniu klasycznych ksiąg Greków i Rzymian, by przekładać je potem na
nasz włoski język ojczysty, odważnie wybrany przez Dantego na tworzywo jego Boskiej
komedii.
Pod dachem Cosima dane mi było — mnie, młodziutkiemu śmiertelnikowi, co go
fortuna i fatum pospołu sobie wybrały — tak, na własne oczy ujrzeć dostojnych gości soboru
we Florencji: papieża Eugeniusza IV i przybyłego z Bizancjum samego cesarza i patriarchę
Konstantynopola, Jana VIII Paleologa. Zawitali tam oni w celu zasypania przepaści między
Kościołem wschodnim i zachodnim, a jam jeno patrzył, jak w pełni swego majestatu
wjeżdżają do targanego srogą burzą miasta i pożywiają się przy Cosimowym stole.
Dość już tego, powiecie. Ja zaś się z wami zgodzę. Nie jest to wszak historia rodu
Medyceuszy. Pozwólcie mi atoli nadmienić, iż człek, który nazwie ich przy was
niegodziwcami, sam jest niespełna rozumu. W końcu nikt inny jak właśnie potomkowie
Cosima otoczyli opieką Leonarda da Vinci, Michała Anioła i całe legiony innych artystów. A
wszystko to za sprawą bankiera (bądź też lichwiarza — jak zwał, tak zwał), co zechciał dodać
Florencji piękna i splendoru, albowiem uznał to za chwalebne i pożądane.
Do Cosima powrócę w stosownej chwili, zresztą jedynie w kilku krótkich słowach.
Choć przyznać się muszę, że zwięzłość nie należy do moich przymiotów, tutaj powiem wam
tylko, że człowiek ten ciągle jest wśród żywych.
Ja zaś od roku 1450 sypiam w towarzystwie umarłych.
Zanim poznacie moje początki, niech będzie mi wolno uzupełnić niniejszą przedmowę
jednym jeszcze ustępem.
Nie myślcie, błagam, iż napotkacie tu starodawny styl. Nie liczcie zatem na drętwą,
afektowaną angielszczyznę, która przywoływałaby wizje zamkowych murów przez
górnolotne, acz skromne w istocie rzeczy słownictwo.
Swoją historię opowiem w sposób naturalny i kunsztowny zarazem, delektując się
przy tym słowami, bom jest ich wielkim miłośnikiem. Jako istota nie podległa śmierci,
wchłonąłem w siebie angielszczyznę czterech minionych stuleci — od sztuk Christophera
Marlowe’a i Bena Jonsona aż po urywany, chropowaty, lecz sugestywny język filmów z
Sylvestrem Stallone'em.
Znajdziecie mnie wszechstronnym, śmiałym, ba, bez mała szokującym. Dlaczego
bowiem nie miałbym czerpać z pełnego arsenału mego epickiego talentu? Czyliż angielska
mowa nie wyszła już była poza obręb jednej tylko krainy, a potem dwóch, trzech, czterech
lądów? Stała się oto językiem całej planety — zarówno odludnych zakątków Tennessee, jak i
najodleglejszych wysp celtyckich, a także rojnych miast Australii i Nowej Zelandii.
Jestem dzieckiem renesansu, przeto param się wszystkim i bez żenady mieszam ze
sobą przeróżne rzeczy. Czynię to w głębokim przekonaniu, iż służę w ten sposób jakowymś
wyższym celom.
Co tyczy się mej rodzimej włoszczyzny, niechaj czytane na głos imię Vittorio brzmi w
waszych uszach bardzo miękko, a inne italskie imiona z tej książki obdarzcie tchnieniem
pełnym i wonnym. Jest to w istocie język tak słodki, że angielskie słowo stone (kamień)
rozrasta się w nim do rozmiarów trzech sylab: pi-ea-tra. Nic też nie równa się z nim
elegancją. Dlatego każdym innym językiem mówię z takim włoskim akcentem, jaki spotkacie
we współczesnej Florencji.
Raduję się więc niepomiernie, iż moje anglojęzyczne ofiary mogą upajać się mymi
jedwabiście wymówionymi pochlebstwami, mym połyskliwie włoskim akcentem.
Nie jestem wszakże szczęśliwy. Nie wolno wam tak myśleć.
Nie napisałbym tego tomiszcza, aby ukazać los szczęśliwego wampira.
Mam mózg oraz serce. Otacza mnie również eteryczna podobizna siebie samego,
stworzona najpewniej przez jakieś Wyższe Moce. Wewnątrz tej nienamacalnie zwiewnej
powłoki tkwi to, co człowiek nazywa duszą. Takoż i ja duszę posiadam. Hektolitry krwi nie
zatopią jej we mnie — nie przedzierzgnę się w beztroskiego upiora.
Okej, okej, okej. Podobno słowo to znane jest wszystkim mieszkańcom naszego
globu. Jesteśmy gotowi, możemy zaczynać.
Jednokowoż pragnę wam jeszcze zacytować pewnego zapoznanego, lecz wybornego
pisarza nazwiskiem Sheridan Le Fanu. Będą to słowa wypowiedziane w wielkiej udręce przez
opętanego bohatera jednego z doskonale napisanych opowiadań tegoż właśnie autora. Pisarz
ów, wywodzący się z Dublinu, zmarł wprawdzie w roku 1873, zważcie wszelako na świeżość
jego języka i zatrważającą ekspresyjność, jakiej udzielił on postaci kapitana Bartona w
opowiadaniu The Familiar.
„Jakichkolwiek wątpliwości nie budziłaby we mnie autentyczność tego, co podaje się
nam za prawdy objawione, grozą przepaja mnie jeden niezbity fakt: poza tym światem istnieje
inna, duchowa rzeczywistość, której mechanizm łaskawie się przed nami ukrywa. Niekiedy
wszakże — ku naszemu przerażeniu — system ów po części uchyla rąbka swej tajemnicy.
Pewien jestem — ba! — nawet wiem (...), że istnieje jakowyś Bóg, straszny Bóg, i że wina
pociąga za sobą karę, wymierzoną w tajemniczy i zdumiewający sposób przez siły dla nas
niepojęte i budzące bezbrzeżną trwogę. Wielki Boże, jakżem ja przekonany o istnieniu owego
duchowego wymiaru, który złowrogi jest, nieprzejednany i wszechmocny. Pod jego to
jarzmem uginałem się i uginam, doznając mąk właściwych wszystkim wiekuiście potępionym
istotom!”
I cóż wy na to?
Mnie samego ten fragment śmiertelnie bez mała ugodził. Raczej nie nazwę naszego
Boga „strasznym”, naszego wymiaru zaś „złowrogim”, choć w słowach tych zda się tkwić nie
dające się nijak podważyć jądro prawdy. Aczkolwiek jest to fikcja literacka, nie brak w niej
chyba szczerych emocji.
Powyższy wyimek oceniam wysoko, gdyż ciąży nade mną potworna klątwa, której ja
wśród wampirów jestem jedyną ofiarą. Mniemam, iż inni są od niej wolni. Wedle mnie każdy
z nas — ludzie i wampiry, słowem: wszystkie istoty zdolne do uczuć i płaczu — cierpi
wskutek pewnego przekleństwa. Otóż i one: dysponujemy wiedzą, której ciężar nas przerasta,
i nie możemy uczynić nic, absolutnie nic, aby oprzeć się jej sile i związanym z nią pokusom.
Pod koniec mej opowieści podejmę ten temat ponownie. Przekonam się, jak też
pojęliście niniejszą historię.
Zapadł już wczesny wieczór. Monumentalne ruiny najwyższej wieży mego ojca w
dalszym ciągu wznoszą się dumnie na tle mieniącego się gwiazdami nieboskłonu. Przez okno
widzę też rozświetlone księżycem wzgórza i doliny Toskanii, a nawet wody morza,
pobłyskujące spoza kamieniołomów Carrary. Czuję zapachy kwietnych łąk na dziewiczych
jeszcze zboczach, gdzie toskańskie irysy w dalszym ciągu kwitną za dnia na czerwono i biało,
abym ja znajdował je potem pod aksamitną osłoną otulającej mnie nocy.
Przelewam teraz na papier te słowa, czekając, aż księżyc w swej jak zwykle
przyćmionej pełni ukryje się za chmurami. Zapalę wtedy sześć świec, wetkniętych w
nierówno wykute kandelabry, stojące onegdaj na biurku ojca. Rodzic mój był wówczas
feudalnym panem tej góry wraz ze wszystkimi na niej wioskami. Sprawował on również
nieoficjalną władzę nad Florencją, którą wspomagał w czasie wojny i pokoju jako jej trwale
lojalny sojusznik. Byliśmy wtedy bogaci, mężni, ciekawi świata i niewymownie wręcz
szczęśliwi.
Pora już, bym opisał wam to, co przepadło.
Rozdział 2
Mój krótki żywot człowieka śmiertelnego,
piękno Florencji,
świetność naszego małego dworu
— to, co przepadło
Umarłem w wieku lat szesnastu. Jestem raczej słusznego wzrostu, moje gęste brązowe
włosy opadają mi na ramiona, no a żałosne spojrzenie piwnych oczu bywa zaiste trudne do
wytrzymania. To ostatnie nadaje mi w pewnym sensie wygląd nieledwie androginiczny. Mam
również powabny, wąski nos, którego nozdrza niezbyt się jednak wyróżniają. Usta me
natomiast są dość akuratnych rozmiarów — ani za wąskie, ani nadmiernie zmysłowe. Jak na
owe czasy byłem zaprawdę pięknym chłopcem. W przeciwnym bowiem razie nie należałbym
już teraz do grona żywych.
Tak to się dzieje z większością wampirów, choćby mówiono wam co innego. Uroda
sprowadza na nas nieszczęście. Wyrażając się zaś dokładniej: nieśmiertelność dają nam ci, co
nie potrafią oprzeć się roztaczanym przez nas powabom.
Oblicze me nie jest dziecinne, lecz bez mała anielskie. Brwi mam gęste, ciemne i na
tyle wysoko umieszczone, że oczy błyszczą mi stanowczo zbyt mocno. Z kolei czoło byłoby
odrobinę za wysokie, gdyby z drugiej strony nie było tak płaskie i gdyby gęste, brązowe
włosy nie okalały mej twarzy falą loków. Odznaczam się mocnym podbródkiem, którego
kwadratowy zarys nie przystaje do reszty mego oblicza. Zdobi go jednak mały dołek.
Moje ciało jest silne i nadmiernie wręcz muskularne. Mam szeroką klatkę piersiową
oraz pokaźne ramiona, nadające mi wygląd krzepkiego męża. Dzięki temu umyka uwadze ma
nieforemna szczęka i — przynajmniej z pewnej odległości — mogę uchodzić za mężczyznę
co się zowie.
Owo solidnie zbudowane ciało zawdzięczam ćwiczeniom z użyciem ciężkiego
miecza, którym oddawałem się intensywnie w ostatnich latach mego żywota. Przysłużyły mi
się również szaleńcze polowania w górach, gdy wspomagany przez sokoły ganiałem wszędy
na własnych nogach (choć posiadałem już wówczas cztery rumaki, a pośród nich konia
królewskiej krwi, zdatnego do uniesienia mnie w pełnym rynsztunku bojowym).
Tamta zbroja ciągle spoczywa pod moją wieżą. Nigdy nie użyłem jej w trakcie walki.
Wprawdzie Italia za moich czasów ogarnięta była wojenną pożogą, to jednak Florentyńczycy
zawsze wysługiwali się w bitwach najemnikami.
Ojciec mój musiał jedynie zadeklarować swą absolutną lojalność względem Cosima i
nie dopuścić, by jakikolwiek stronnik Świętego Cesarstwa Rzymskiego, księcia Mediolanu
lub rzymskiego papieża przemieszczał swe wojska przez nasze przełęcze lub zatrzymywał się
w naszych wioskach.
Tak się szczęśliwie złożyło, iż posiadłości nasze nie leżały na żadnym z głównych
traktów. Przemyślni antenaci wznieśli to zamczysko trzy setki lat przed mymi narodzinami.
Ród nasz ma swój początek w czasach Longobardów, czyli przybyłych z Północy
barbarzyńców, którzy — jak mniemam — zostawili nam w schedzie nieco swojej krwi. Któż
to może wiedzieć? Wszak od upadku starożytnego Rzymu niejedno obce plemię wtargnęło do
Italii.
Zewsząd otaczały nas frapujące pozostałości okresu pogańskiego. Na okolicznych
polach napotykaliśmy raz po raz osobliwe nagrobki nie pierwszej już młodości, jak również
cudaczne boginie z kamienia, otaczane jeszcze czcią przez miejscowe chłopstwo, o ileśmy
wcześniej owych posągów nie poddali konfiskacie. Pod naszymi wieżami znajdowały się
podziemia, które — jak czasem mówiono — pochodziły sprzed narodzin Chrystusa. Obecnie
wiem, że w istocie tak było i że miejsca te należały do znanego nam już z historii ludu
Etrusków.
W domu naszym panowały stare obyczaje feudalne, z pogardą odnoszono się do zajęć
handlowych, od męskich jego mieszkańców zaś wymagano odwagi i waleczności.
Zgromadzonych podczas rozlicznych wojen skarbów był ci u nas prawdziwy dostatek: złote i
srebrne kandelabry oraz kinkiety, masywne szafy z bizantyjskimi wzorkami, flamandzkie
gobeliny, całe tony koronek tudzież ręcznie zdobione złotem i klejnotami baldachimy, a
wszystko to z najwspanialszej przetworzone materii.
Jako że ojciec mój wielce Medyceuszy podziwiał, we wszelkie zbytkowne przedmioty
zaopatrywał się podczas swych wizyt we Florencji. W każdym z ważniejszych pomieszczeń
naszego domostwa ściany nie miały prawa świecić kamiennymi pustkami: pokrywały je
kwieciste arrasy, wszystkie zaś korytarze i alkowy zapełnione były rdzewiejącymi zbrojami
rycerzy, których imiona dawno już poszły w zapomnienie.
Cieszyliśmy się niepomiernym bogactwem. Słuchy na ten temat doszły mnie już w
dzieciństwie, kiedy mówiło się niezbyt jasno zarówno o heroicznie zdobytych łupach
wojennych, jak i o tajemniczych skarbach z czasów pogańskich.
Bywały, rzecz jasna, takie stulecia, kiedy to nasza rodzina wadziła się zbrojnie z
innymi górskimi miastami i fortami. Jeden zamek napadał na drugi i w mgnieniu oka burzono
dopiero co wniesione obwarowania. W tym samym okresie Florencja stanowiła bazę
niezmiennie swarliwych i żądnych krwi Gwelfów i Gibelinów.
Ówczesna komuna florencka posyłała swoje wojska, by równać z ziemią podobne
naszemu zamki i unicestwiać każdego z zagrażających jej magnatów.
Tamten okres należał już jednak do przeszłości.
Przetrwaliśmy dzięki zmyślności i trafnym decyzjom. Byliśmy zresztą zdani na
własne siły — w tej skalistej, nieprzyjaznej człowiekowi krainie, którą wieńczył jeden z
górskich szczytów (to tam bowiem Alpy zstępują do Toskanii), i gdzie najbliższe naszemu
zamczyska przeistoczyły się już w opuszczone ruiny.
Nasz najbliższy sąsiad sprawował władzę nad własną enklawą wiosek, zachowując
lojalność wobec księcia Mediolanu. Nie kłopotał się wszakże naszą obecnością, a i my nie
poświęcaliśmy mu uwagi. Nasza polityka jego domeny nie dotyczyła.
Mury nasze liczyły dziesięć metrów wysokości, były niezwykle grube, starsze niźli
sam zamek, ba, starsze nawet niż snute o nich gawędy. Bez ustanku je pogrubiano i
uzupełniano wszelakie ubytki. W obrębie naszej zamkowej osady mieściły się też trzy
wioseczki, obrośnięte smakowitą winoroślą, z której owoców wyrabiano czerwone wino
najwyższego gatunku. Znajdowały się tam ponadto miodne ule, krzaki jeżyn, pola pszenicy i
inne uprawy. Na owym terenie hodowano również mnogość kur i krów, a w przeogromnych
stajniach trzymano należące do nas rumaki.
Nigdy nie wiedziałem, ile osób trudzi się pracą w naszym małym światku. Dom pełen
był administratorów, którzy odpowiadali za takie sprawy. Ojciec mój nieczęsto więc
podejmował decyzje osobiście i równie rzadko odwoływał się do władz sądowych Florencji.
Nasz kościół przypisano do całego dystryktu, toteż osadnicy zamieszkali w licznych
siołach u podnóża góry przybywali do nas na chrzty, śluby i inne uroczystości. Poza tym
przez drugi czas rezydował w naszych murach pewien dominikanin, który każdego ranka
odprawiał dla nas mszę świętą.
W czasach dawniejszych wycięto w okolicach pokaźne połacie lasu, aby żaden
najeźdźca nie mógł niepostrzeżenie przemieszczać się po zboczach naszej góry. Wszelako
gdym ja pojawił się na świecie, środki takowe nie były już nieodzowne.
Poniektóre wąwozy i stare ścieżki zdążyły już pokryć się bujnymi i równie jak teraz
niedostępnymi lasami, które podchodziły prawie pod same mury zamku. Z wież naszych
widać było jakiś tuzin niewielkich osad, ciągnących się ku terenom dolinnym i otoczonych
uprawnymi polami, sadami tudzież winnicami. Wszystkie one podlegały naszemu władaniu i
były względem nas lojalne. W razie wybuchu konfliktu zbrojnego mieszkańcy owych osiedli
co tchu pognaliby pod nasze bramy, podobnie jak wcześniej — z pełną racją— czynili to ich
przodkowie.
Urządzano naówczas dni targowe, celebrowano wiejskie święta, obchodzono dni
świętych patronów, niekiedy zaś praktykowano nawet alchemię i czary. Nasz kraj był zaiste
wspaniały.
Zamiejscowi duchowni zawsze zatrzymywali się u nas na dłużej. Zdarzało się, iż w
wieżach naszego zamku lub w niższych, niedawno wzniesionych budynkach kamiennych
zamieszkiwało dwóch bądź trzech odwiedzających nas księży.
Jako małe jeszcze dziecię posłano mnie na edukację do Florencji, gdzie
pomieszkiwałem w luksusem i życiem tętniącym palazzo, należącym do wuja mojej matki.
Gdym miał lat czternaście, krewniak ów zmarł, dom jego zamknął podwoje, mnie zaś wraz z
dwiema starszymi ciotkami przywieziono na powrót do rodzimego zamczyska. Odtąd jedynie
z rzadka zdarzało mi się nawiedzić Florencję.
Ojciec mój ciągle był w głębi serca arystokratą starej daty. Chociaż z instynktu
waleczny był i niezłomny, trzymał się z dala od intryg na stołecznym dworze. Żył zatem w
staroświeckim stylu na swoich włościach, a gdy do Florencji zagnały go interesa, Cosimo
gościł go tam osobiście.
Jeśli zaś szło o syna, ojciec pragnął wychować mnie na księcia, na rycerza, na
padrone. Musiałem więc posiąść wszelkie umiejętności i cechy dla rycerza typowe. W wieku
lat szesnastu dosiadałem już konia, aby w pełnej zbroi i z opuszczoną przyłbicą pędzić ku
słomianemu celowi i przeszyć go swoją kopią. Czyniłem to z równą łatwością i uciechą, jaką
dawały mi wyprawy łowieckie, pływanie w górskich potokach bądź konne wyścigi u boku
mych wiejskich rówieśników. Polubiłem to wszystko bez najmniejszego protestu.
Byłem jednakowoż istotą wewnętrznie rozdartą. Umysł mój bowiem pożywiał się
wcześniej przekazywaną mu przez wyśmienitych florenckich nauczycieli łaciną, greką,
filozofią i teologią. Brałem też udział w dziecięcych widowiskach i sztukach teatralnych,
nierzadko odgrywając główną rolę w spektaklach, które w wujowskim domu prezentowała
moja konfraternia. Z jednej strony umiałem wcielić się uroczyście w biblijnego Izaaka,
składanego w ofierze przez posłusznego Abrahama; z drugiej zaś byłem czarującym Aniołem
Gabrielem, którego podejrzliwy święty Józef zastaje przy Najświętszej Maryi Pannie.
Ckniło mi się teraz za tym wszystkim: za księgami, za czytaniami w katedrze, które
chłonąłem z niezwykłą u dziecka uwagą, i za cudnymi nocami we florenckim domostwie
mojego wuja. Zwykłem w tym czasie zasypiać przy dźwiękach efektownych widowisk
operowych, a umysł mój pełen był fantastycznych postaci, które zsuwały się po linach przy
wtórze rozszalałych bębnów, lutni i śpiewających unisono głosów tudzież wykonujących
małe akrobacje tancerzy.
Moje dzieciństwo nie było więc trudne. W chłopięcej konfraterni poznawałem też
uboższą dziatwę z Florencji — kupieckich synów, sieroty, jak również chłopców ze szkół
przyklasztornych — tak bowiem wychowywano naonczas przyszłego możnowładcę.
Musiałem zaznajomić się z pospólstwem.
Odnoszę wrażenie, iż w tych szczenięcych latach często wymykałem się z tego domu,
i to z równą łatwością, jak później, kiedy robiłem wypady poza rodzinny zamek. Pamięć ma
zachowała wiele florenckich zabaw, uroczystości, świąt i procesji — zbyt wiele jak na
dziecko przyuczane do dyscypliny. I nazbyt często patrzyłem z tłumu na okazale
przyozdobione platformy sunące ulicami ku czci świętych; nazbyt często zadziwiały mnie
także milczące szeregi paradujących ze świecami ludzi, których powolny chód kojarzył mi się
z religijnym jakowymś transem.
Owszem, byłem zapewne nicponiem. Bynajmniej się tego nie wypieram.
Wychodziłem przez kuchnię, przekupiwszy wcześniej służących. Poza tym zbyt wielu moich
przyjaciół rekrutowało się spośród grandziarzy i zwykłych łobuzów. Wdawałem się w jakąś
rozróbę, po czym co tchu pędziłem do domu. Grywaliśmy w piłkę i toczyliśmy bitwy na
miejskich placach, skąd księża przeganiali nas rózgami i pogróżkami. Zachowywałem się
grzecznie i niegrzecznie, choć nigdy nie byłem złym chłopcem.
W wieku lat szesnastu umarłem dla tego świata i nigdy już potem nie ujrzałem
florenckich — czy jakichkolwiek innych — ulic w rozświetlony słońcem dzień. Mogę tylko
zapewnić was, że widziałem to, co najlepsze. Potrafię bez trudu przywołać obraz uroczystości
świętojańskich: przed sklepami i sklepikami wystawiano najokazalsze towary, a idący do
katedry mnisi śpiewali swe arcypiękne hymny w podzięce za powodzenie, jakim Bóg
obdarzył to miasto.
Mógłbym tak jeszcze bardzo długo. Zachwyty nad ówczesną Florencją nie powinny
zaiste mieć końca. W mieście tym żyli handlarze i wybitni artyści; przebiegli politycy i
nawiedzeni święci; natchnieni poeci i zuchwali szubrawcy. Myślę, że znano tam wtedy wiele
rzeczy, które do Anglii i Francji miały dotrzeć znacznie później, a które w pewnych krajach
nie są znane nawet obecnie. Dwie sprawy nie ulegają tu najmniejszej nawet wątpliwości:
Cosimo był najpotężniejszym człowiekiem na świecie, Florencją zaś rządził lud, tylko lud.
Wróćmy jednak do mego ojczystego zamczyska. Kontynuowałem w nim swoją naukę
i w mgnieniu oka potrafiłem przedzierzgnąć się z rycerza w młodego uczonego. Cień na me
ówczesne życie rzucił jeden fakt: gdym miał lat szesnaście, mogłem już rozpocząć studia na
uniwersytecie. Wiedziałem o tym i w pewnym sensie tego pragnąłem; aliści zajmowała mnie
wtedy hodowla sokołów, które poddawałem odpowiedniej tresurze, aby następnie zabierać je
na polowania. Zaprawdę pokusa ta była nie do odparcia.
Starsi krewniacy, zwłaszcza zaś zasiadający co dzień do wieczerzy wujowie mojego
ojca, widzieli we mnie mola książkowego. Ludzie ci należeli do czasów już minionych, do
okresu, „gdy światem nie władali jeszcze bankierzy”. Opowiadali oni bajeczne historie o
odbytych za młodu krucjatach, o krwawej bitwie pod Akką, o walkach na Cyprze i Rodos, o
życiu na morzu tudzież o wielu egzotycznych portach, gdzie stanowili oni postrach
okolicznych tawern i miejscowych kobiet.
Matka moja była piękna i pełna życia; miała brązowe włosy i bardzo zielone oczy.
Uwielbiała swój wiejski żywot, chociaż Florencję poznała tylko od strony żeńskiego
klasztoru. Głęboki niepokój budziła w niej moja chęć czytania Dantego oraz czas, jaki
poświęcałem na pisanie.
Życie mej matki ograniczało się do przyjmowania gości w wielce wytwornym stylu.
Dzięki niej na posadzkach słały się listki lawendy i zioła o słodkim zapachu, a wina miały
odpowiedni aromat. Sama też rozpoczynała tańce, w czym partnerował jej brat mego dziadka,
jako że ojciec do tańczenia skory nie był.
W porównaniu z Florencją wszystko to odznaczało się raczej wolnym tempem i
brakiem większego ożywienia, którego dostarczały mi jedynie opowieści o prawdziwych
wojnach.
Wychodząc za mego ojca, matka musiała być bardzo młoda, albowiem w noc swojej
śmierci obarczona była brzemieniem kolejnego potomka. Dziecko to zmarło wraz z nią. Już
niebawem wam o tym opowiem — jak tylko nadarzy się okazja. No cóż, szybkość nie należy
do mych przymiotów.
Brat mój Matteo był cztery lata ode mnie młodszy; uczył się znakomicie, choć z domu
nigdzie go nie posyłano (a szkoda). Moja siostra zaś o imieniu Bartola urodziła się w niecały
rok po moim na ten świat przyjściu, tak szybko, że ojca napawało to chyba wstydem.
Matteo i Bartola byli dla mnie najwspanialszymi i najciekawszymi ludźmi na tym
świecie. Cieszyliśmy się wiejską swobodą, biegaliśmy po lasach, zbieraliśmy jeżyny i
słuchaliśmy razem opowieści cygańskich gawędziarzy, zanim ich jeszcze nie poj-mano, a
potem usunięto z naszych terenów. Darzyliśmy się wzajemną miłością. Matteo uwielbiał mnie
aż za bardzo, albowiem darem wymowy górowałem nad naszym ojcem. Brat mój nie
dostrzegał wszakże ukrytej siły naszego rodziciela ani też jego wytwornych manier. Myślę, że
to ja właśnie wszystkiego Mattea uczyłem. Bartola natomiast przyprawiała o wieczną
zgryzotę naszą matkę, która nie mogła przejść do porządku nad stanem jej włosów: pełnych
gałązek, płatków, liści i ziemi, czyli śladów po naszych leśnych zabawach.
Bartola musiała również uczyć się wyszywania, śpiewu, poezji i modlitwy. Z drugiej
wszakże strony urok osobisty i posiadany majątek pozwalały mojej siostrze na uchylanie się
od niemiłych jej obowiązków. Ojciec ubóstwiał swą córkę i raz po raz napominał mnie
dyskretnie, abym nie spuszczał jej z oczu podczas naszych peregrynacji po lesie. Tak też
czyniłem. Byłem gotów pozbawić życia każdego, kto bodaj śmiałby ją dotknąć!
Ach... To już dla mnie zbyt wiele! Nie wiedziałem naonczas, że czeka mnie aż tyle
boleści. Zabić każdego, kto śmiałby ją dotknąć! Teraz zaś nachodzą mnie koszmary, które
niczym skrzydlate monstra grożą mi wiekuistym oddzieleniem od bezgłośnych światełek
niebiańskich przestworzy.
Pozwólcie aliści, bym wrócił do przerwanego na moment wątku.
Matki mej nigdym nie rozumiał, i oceniałem ją zapewne w sposób błędny i
niesprawiedliwy. Dla niej bowiem wszystko sprowadzało się do przybrania odpowiedniego
stylu i nabrania stosownych manier, podczas gdy ojciec przejawiał bezgraniczną autoironię i
zawsze umiał mnie rozbawić.
Jego żarty i zgryźliwe opowieści sprawiały wrażenie cynicznych, choć odznaczały się
zarazem pewną dobrodusznością. Swymi słowami ojciec nicował na wylot wszelką
sztuczność i pompę, nie oszczędzając przy tym samego siebie. Za beznadziejny uważał
człowieczy los na tej ziemi, a wojna sprowadzała się dlań do komedii, pozbawionej
bohaterów i granej przez głupców. W samym środku perory mojego wuja ojciec wybuchał
gromkim śmiechem, podobnie zresztą kwitując moje nierzadko przydługie poema. Na domiar
złego rodzic mój chyba nigdy nie zwrócił się do matki choćby jednym uprzejmym słowem.
Był on człekiem okazałej postury, gładko ogolony, o długich włosach i pięknych,
wąskich palcach. Te ostatnie kontrastowały z jego pokaźną sylwetką, tym bardziej że ręce
naszych przodków bywały dość mięsiste. Dlatego wszystkie noszone przez ojca pierścienie,
wyjątkowej zaprawdę urody, należały wcześniej do jego matki. Na marginesie dodam, że
mnie również natura obdarzyła takimi dłońmi.
W swoim zamku ojciec mój ubierał się bardziej efektownie niż we Florencji, gdzie nie
odważyłby się pokazywać w tak drogich strojach. Nosił otóż królewski aksamit z naszytymi
nań perłami oraz wielgachne płaszcze oblamowane gronostajami. Rękawice miał obite lisią
skórką, jego duże oczy zaś, osadzone głębiej niż moje, spoglądały dokoła krytycznie i
nieufnie, nie szczędząc otoczeniu ironii, sarkazmu i drwiny.
Ojciec mój jednakowoż nigdy nie zachowywał się podle, a jego jedyna dziwaczna
maniera polegała na piciu wina z kielichów szklanych, nie zaś z drewnianych, srebrnych czy
złotych. Wieczerzę jadaliśmy wobec tego przy stole zastawionym błyszczącymi naczyniami
ze szkła.
Matka moja uśmiechała się zawsze, zwracając się do małżonka tymi słowy: „Panie
mój, czy byłbyś łaskaw zdjąć swoje nogi ze stołu” lub: „Byłabym wdzięczna, gdybyś dotykał
mej osoby, umywszy wcześniej swe tłuste dłonie”, lub: „Zali chcesz wejść do domu w takim
stanie?” Pomimo jednak zewnętrznej urokliwości, sądzę, iż matka ojca nienawidziła.
Raz tylko posłyszałem jej podniesiony na ojca głos, gdy w niedwuznaczny zgoła
sposób oświadczyła, iż połowa dzieci w naszych wioskach została spłodzona właśnie przez
ojca, ona sama zaś pochowała ośmioro niemowląt, którym nie dane było przyjść na ten świat.
Zarzuciła wtedy mężowi brak opanowania, typowy dla nieokiełznanego ogiera.
Zaskoczony tym nagłym wybuchem ojciec wyłonił się z małżeńskiej alkowy i drżąc
na całym ciele, zwrócił się do mnie z pobladłą twarzą: „Wiesz, Vittorio, twoja matka wcale
nie jest tak nierozumna, jakom wcześniej o niej zwykł myśleć. Nie, bynajmniej. W istocie
rzeczy jest ona po prostu nudna”.
W zwykłych okolicznościach ojciec nie powiedziałby o żonie nic równie obcesowego.
Tymczasem matka, kiedym wszedł do rodzicielskiej sypialni, rzuciła mi się w ramiona, by
przez kolejny kwadrans wylewać z siebie gorzkie łzy. Siedzieliśmy bez słowa w tej
niewielkiej kamiennej sali, znajdującej się dość wysoko w najstarszej wieży naszego
domostwa i wyposażonej w pozłacane meble. W pewnym momencie matka wytarła oczy i
powiedziała:
— Wiesz... On troszczy się o wszystkich. Dba o moje ciotki i wujów, którzy bez niego
by sobie nie poradzili. Mnie również nigdy niczego nie odmówił. — I ciągnęła swoim
łagodnym, ukształtowanym w klasztorze głosem: — Spójrz na ten dom. Jest w nim pełno
ludzi starszych, których mądrość tak bardzo się wam, dzieci, przysłużyła. A wszystko to
dzięki waszemu ojcu, bogatemu na tyle, by wszędzie bywać i wszędzie dotrzeć. Jest on
doprawdy nad wyraz szczodry. Tylko... Vittorio! Vittorio, nie... To znaczy... Te wiejskie
dziewuchy...
Mało brakowało, a powodowany chęcią pocieszenia matki, powiedziałbym, iż wedle
mej wiedzy ja sam spłodziłem tylko jednego bękarta, który jak dotąd chowa się należycie. W
samą porę zorientowałem się jednak, że skutki takiego wyznania byłyby ani chybi
katastrofalne, i żadne słowo z mych ust nie padło.
Spotkanie to mogło okazać się jedyną rozmową, którą odbyłem z własną matką,
wszelako trudno je tak określić, bom przecież nic wtedy nie powiedział.
Tak czy inaczej, matka miała rację. Trzy jej ciotki i dwóch jej wujów mieszkało w
murach naszego zamczyska, i żyło im się dobrze: ubierali się w drogie stroje z najnowszych
tkanin, sprowadzone prosto z Florencji, zaznając też wszystkich innych uciech i przywilejów
egzystencji na magnackim dworze. Ja oczywiście sporo zyskałem, przysłuchując się słowom
tych starych już ludzi, którzy o świecie szerokim naprawdę niemało wiedzieli.
Podobnie było z wujami mego ojca. Aliści tereny te należały właśnie do nich, a raczej
do tej gałęzi rodziny, toteż sądzili oni, . iż większy mają do nich tytuł, chyba również dlatego,
iż swego czasu wsławili się swym orężem na Ziemi Świętej bądź też za takich pragnęli
uchodzić. Poza tym spierali się z moim ojcem o wszystko: począwszy od smaku pasztecików
z mięsem aż po niepokojąco nowoczesny styl sprowadzanych z Florencji malarzy, którzy
swymi dziełami mieli ozdobić naszą małą kapliczkę. Oprócz upodobania do przedmiotów ze
szkła owo nowoczesne naonczas malarstwo było jedyną nowinką cieszącą się przychylnością
mojego ojca.
Nasza kapliczka przez kilka stuleci świeciła nagimi ścianami. Podobnie jak cztery
zamkowe wieże i wszystkie otaczające nas mury, zbudowano ją z białego kamienia, który
często spotyka się w północnej Toskanii. Różni się on wydatnie od typowych dla Florencji
materiałów ciemniejszych — szarych i wyglądających na nie doczyszczone. Nasz północny
budulec kojarzy się zaś swoją barwą z pastelową tonacją różowych różyczek.
Gdym był jeszcze bardzo młody, ojciec sprowadził z Florencji wyśmienitych malarzy,
terminujących wcześniej u Piero della Franceski i innych mistrzów. Zlecił im pokrycie
kapliczki malowidłami, których osnowę stanowić miały cudowne opowieści o świętych i
pozostałych postaciach biblijnych, zaczerpnięte z księgi Złota legenda.
Jako że ojciec mój nie grzeszył nadmiarem wyobraźni, nakazał malarzom powielanie
schematów, z którymi wcześniej zapoznał się we Florencji. Wskutek tego podczas ostatnich
lat mego ziemskiego bytowania zamkowa kapliczka pokryła się podobiznami Jana
Chrzciciela — patrona miasta i kuzyna Pana naszego — a także św. Elżbiety, św. Jana, św.
Anny, Matki Boskiej, Zachariasza i mnóstwa aniołów. Warto dodać, iż każdą z tych postaci
przyodziano zgodnie z obowiązującą wtedy najnowszą florencką modą.
To właśnie przeciwko tej „nowomodności”, tak bardzo różniącej się od dzieł Giotta
lub Cimabuego, protestowali moi podstarzali wujowie i ciotki. Nasi wiejscy sąsiedzi chyba
też nie do końca te obrazy rozumieli; ich zresztą przerażała sama kaplica, gdy przy okazji
jakiegoś ślubu czy chrztu zdarzało im się ją nawiedzić.
Ja natomiast nie posiadałem się z radości, widząc, jak powstają rzeczone malunki. Z
przyjemnością przebywałem wtedy w obecności tych artystów, którzy jednak opuścili nas
jeszcze przed demoniczną rzezią kładącą kres mojemu życiu.
We Florencji dane mi było obejrzeć wiele prześwietnych obrazów. Patrzyłem na nie
niespiesznie, delektując się wspaniałymi wizjami aniołów i świętych, umieszczonymi w
bocznych kapliczkach katedr. Raz nawet — podczas wspólnej z ojcem do Florencji wyprawy
— zobaczyłem w domu Cosima nadzwyczaj pobudliwego malarza, Filippa Lippiego, którego
musiano naonczas trzymać pod kluczem, żeby ukończył wreszcie jeden ze swoich obrazów.
Ujął mnie ten artysta swą prostoduszną, acz silną osobowością i nierzadko
gwałtownymi sposobami, do jakich zwykł się uciekać, by pozwolono mu wyjść z pałacu.
Poważny Cosimo uśmiechał się doń tylko i swoim niskim głosem próbował okiełznać histerię
malarza; przekonywał go, iż ten odzyska niezmącony spokój ducha, jak tylko jego praca
znajdzie wreszcie swój finisz.
Filippo Lippi był wprawdzie zakonnikiem, lecz szalał za płcią piękną, o czym zresztą
wszyscy wiedzieli. Rzec nawet można, iż był dla florentczyków ulubionym
szwarccharakterem. To właśnie pociąg do kobiet nie pozwalał mu spokojnie pracować w
pałacu. Podczas wieczerzy, którą nas wtedy tam podjęto, padła sugestia, iż Cosimo winien
zamknąć Filippa z kilkoma niewiastami, co — być może — zdołałoby tego artystę
uszczęśliwić. Cosimo najpewniej nie skorzystał z tej rady; w przeciwnym bowiem razie jego
wrogowie rozgłosiliby tę wieść w całym mieście.
W tym miejscu pragnę wszakże podkreślić rzecz ważną: nig-dym nie zapomniał tego
krótkiego spojrzenia na genialnego Filippa, bo — w istocie — geniuszem on był i w dalszym
ciągu za takiego go poczytuję.
— A cóż ci się tak w nim spodobało? — pytał mnie ojciec.
— On jest i dobry, i zły — odrzekłem. — A nie tylko zły bądź dobry. Dostrzegam
toczącą się w nim walkę. Ponadto widziałem, jak pracuje z Fra Giovannim... — tak to
nazywano wtedy człowieka rozsławionego jako Fra Angelico — .. .i zaprawdę powiedzieć
muszę, iż jest on niezwykle zdolny. Gdyby było inaczej, Cosimo z pewnością nie godziłby się
na takie sceny. Słyszałeś go, papo?
— Czy Fra Giovanni jest świętym? — zapytał ojciec.
— Hm... Owszem. Tak... Ale czyś widział cierpienie Fra Filippa? Hm, byłem pod
wrażeniem.
Ojcec uniósł brwi.
Podczas naszej kolejnej i ostatniej zarazem wyprawy do Florencji ojciec postanowił
pokazać mi wszystkie obrazy Filippa. Zdumiał mnie tym, iż pamiętał o mej fascynacji tym
malarzem. Odwiedziliśmy zatem wiele domów, w których wisiały najpiękniejsze jego obrazy,
po czym wybraliśmy się do pracowni samego mistrza.
Tam zaś na zamówienie Francesca Maringhiego powstawał obraz, który miał
przyozdobić ołtarz jednego z florenckich kościołów. Kiedy ujrzałem nie wykończoną jeszcze
Koronację Najświętszej Maryi Panny, omalże nie zemdlałem z zachwytu, w jaki dzieło to
mnie wprawiło.
Zaiste trudno mi było stamtąd wyjść. Westchnieniom i łzom nie było końca. Nigdy
wcześniej nie widziałem nic równie pięknego — był to nieprzebrany tłum poważnie
spoglądających ludzkich twarzy wraz z cudownymi aniołami i świętymi; przedstawione tam
kobiety odznaczały się niezwykłą gracją, mężczyźni zaś niebiańską wręcz doskonałością
sylwetek. Po prostu szalałem z zachwytu.
Ojciec pokazał mi jeszcze dwie inne prace Filippa, obrazujące Zwiastowanie.
Wspominałem już, że jako dziecko grałem rolę Anioła Gabriela, który przychodzi do
Najświętszej Panienki, aby oświadczyć o poczęciu w jej łonie Chrystusa. W naszej
interpretacji był to anioł ujmujący swym męskim, ba, samczym wdziękiem, a jego obecność
przy Maryi miała wprawić Józefa w osłupienie.
Jako gromadka chłopców, nie stroniących od uciech tego świata, postanowiliśmy
okrasić ten spektakl szczyptą pikanterii. To znaczy, dodaliśmy parę rzeczy od siebie, bo w
Piśmie nie ma chyba ani słowa na temat św. Józefa, który odkrywa potajemną schadzkę swej
małżonki.
Była to zatem ma ulubiona rola, stąd też szczególnie upodobałem sobie później obrazy
ukazujące Zwiastowanie. Ostatnie zaś malowidło o takim charakterze, które widziałem wtedy
we Florencji, wyszło właśnie spod pędzla Filippa w latach czterdziestych piętnastego wieku i
swą wspaniałością przyćmiło wszystko, com do tej pory oglądał.
Anioł na tym obrazie był z jednej strony postacią niematerialną, z drugiej natomiast
odznaczał się cielesną doskonałością, a jego skrzydła składały się z pawich piór.
Ogranęła mnie nieprzeparta chęć posiadania tego dzieła na własność. Zapragnąłem je
zakupić i zawieźć do naszego zamczyska. Nie było to jednak możliwe, albowiem prace
Filippa nie znajdowały się w normalnym obiegu rynkowym. Ojciec musiał mnie więc
odciągnąć od obrazu mistrza i bodaj nazajutrz znowu byliśmy w domu.
Dopiero później zdałem sobie sprawę z jego milczenia, gdym bez ustanku perorował
przy nim o Fra Filippie:
— Ten obraz jest subtelny i oryginalny — mówiłem — a zarazem zgodny z
powszechnie przyjętymi zasadami malowania. Na tym właśnie polega geniusz: wprowadzać
zmiany, lecz z pewnym umiarem; być nieszablonowym, lecz zrozumiałym dla innych. I to mu
się właśnie udało, ojcze. — Wylewał się ze mnie nieprzerwany potok słów. — Takie jest
moje o nim zdanie. Jego cielesność, namiętność do kobiet, nieomal szatańskie łamanie
złożonych ślubów zakonnych; a z drugiej strony on przecież ciągle jest osobą duchowną, nosi
habit, jest Fra Filippo. Z tego wewnętrznego konfliktu wyłaniają się twarze, które na jego
obrazach przybierają wyraz zupełnej bezwolności. — Ojciec dalej mnie słuchał. — Otóż to —
kontynuowałem. — Te postacie odzwierciedlają nieustanne kompromisy przeciwstawnych
sobie impulsów, toteż są smutne i mądre, nigdy nie są niewinne, a ich miękkie rysy stanowią
odbicie trapiącej ich niemej udręki.
Gdy wracaliśmy do domu stromą leśną drogą, ojciec zapytał mnie raptem, czy malarze
pracujący wcześniej w naszej zamkowej kapliczce byli moim zdaniem cokolwiek warci.
— Raczysz żartować, papo — odparłem. — Byli znakomici.
Ojciec uśmiechnął się.
— No cóż, nie wiedziałem. — Wzruszył ramionami. — Chciałem nająć jak
najlepszych.
Na mojej twarzy również pojawił się uśmiech.
Ojciec roześmiał się dobrodusznie. Nigdy nie pytałem go, kiedy i czy w ogóle będę
mógł opuścić rodzinny dom, aby znowu oddać się studiom. Uważałem chyba, że potrafiłbym
swoim postępowaniem ukontentować zarówno jego, jak i siebie.
W drodze powrotnej z Florencji zrobiliśmy ponad dwa tuziny postojów. Zakrapiane
winem wieczerze spożywaliśmy w mijanych przez nas zamkach i przechadzaliśmy się po
jasnych, wykwintnie urządzonych rezydencjach oraz przylegających do nich ogrodach. Do
niczego nie przywiązywałem naonczas szczególnej wagi, albowiem każde z tych zjawisk
stanowiło część składową mojego życia: altanki pokryte fioletową wistarią, winnice na
zieleniących się zboczach czy gładkolice dziewczęta kiwające do mnie ze swych lodżii.
W owym okresie Florencja wdała się w konflikt wojenny. Sprzymierzyła się z
arcysławnym Francesco Sforza, aby przejąć kontrolę nad Mediolanem. Po stronie tego
ostatniego opowiedziały się z kolei Neapol i Wenecja. Ta straszna wojna nie dotknęła jednak
naszej rodziny. Walki toczyły się między najemnikami, a wszelkie odgłosy i echa tych
potyczek dało się słyszeć na miejskich ulicach, nie zaś na naszej górze.
Wojna ta kojarzy mi się do dzisiaj z dwiema wybitnymi postaciami. Pierwsza z nich to
książę Mediolanu Filippo Maria Visconti — człowiek, który niezależnie od naszego doń
stosunku musiał okazać się naszym nieprzyjacielem; był bowiem wrogiem Florencji.
Posłuchajcie najpierw opisu tej osobistości: odrażająca tusza, przyrodzony niejako
brud na ciele oraz zwyczaj rozbierania się do naga, by tarzać się w błocku własnego ogrodu!
Przerażał go sam widok szabli i wył, gdy wyjęto ją z pochwy. Drżał na myśl, iż ktoś mógłby
sportretować go na płótnie, ponieważ uważał się za niebywale brzydkiego, co swoją drogą nie
mijało się z prawdą. Mało tego — nie był on zdolny ustać na swoich małych i słabych
nogach, toteż paziowie musieli wszędzie go nosić. Miał wszakże poczucie humoru. Chcąc
kogoś wystraszyć, ze swego rękawa wypuszczał węża! Urocze, nieprawdaż?
A jednak człowiek ten przez trzydzieści pięć lat sprawował władzę nad Księstwem
Mediolanu, przeciwko któremu wystąpił teraz jego własny najemnik — Francesco Sforza.
Nad tym ostatnim nie będę się zbyt długo rozwodził, jako że był on postacią barwną,
acz w inny sposób. Ten silny, mężny i przystojny syn wieśniaka — wieśniaka, który
uprowadzony jako dziecko zdołał stać się przywódcą swych własnych ciemię-życieli —
człowiek ten otóż (Francesco) stanął na czele tego właśnie oddziału z chwilą, gdy jego ojciec
utonął w potoku, próbując ocalić życie pewnego pazia. Obydwaj zatem odznaczali się
ogromnym męstwem, czystością ducha i talentem przywódczym.
Francesco Sforze na własne oczy ujrzałem dopiero po mojej śmierci dla tego świata,
gdym już należał do wędrownych wampirów. Rzeczywistość okazała się zgodna z
posłyszanymi wcześniej opisami: był on człowiekiem o powierzchowności i wnętrzu
wielkiego bohatera. Chociaż niełatwo w to uwierzyć, to właśnie temu nieprawemu synowi
wieśniaka o mentalności urodzonego żołnierza słabonogi i zwariowany książę Mediolanu
postanowił oddać za żonę swą córkę. Ta ostatnia nie zrodziła się bynajmniej z lędźwi
książęcej małżonki, trzymanej zresztą w ścisłym odosobnieniu, lecz była córką jego
nałożnicy.
Właśnie ów związek stanowił zarzewie rzeczonej wojny. Z początku Francesco
walczył dzielnie za księcia Filippa Marię, kiedy zaś ten dziwaczny i nieobliczalny książę w
końcu wyzionął ducha, jego zięć — nasz przystojny Francesco, pod urokiem którego
znajdowały się już całe Włochy, od papieża po Cosimę — sam zapragnął przyjąć tytuł księcia
Mediolanu!
Wszystko to szczerą jest prawdą. Zali nie ciekawi was ciąg dalszy? Poszperajcie
zatem w encyklopediach. Nie nadmieniłem tu bowiem (na przykład), iż książę Filippo Maria
bał się również piorunów, co skłoniło go do wybudowania w swoim pałacu specjalnej
dźwiękoszczelnej komnaty.
Takich faktów jest znacznie więcej. Sforza zmuszony był ochronić Mediolan przed
grożącymi mu wojskami, natomiast Gosimo musiał go w tych wysiłkach wspierać. W
przeciwnym razie Francja ani chybi dokonałaby agresji na naszą krainę, a i to nie byłoby
jeszcze najgorsze.
Wszystko to dostarczało mi niezgorszej rozrywki. Jak napomknąłem wcześniej, już w
młodym wieku byłem gotów w razie potrzeby brać udział w wojnie lub znaleźć się na
książęcym dworze. Mimo to te dwie postacie były dla mnie jedynie tematem wieczornych
rozmów przy stole. Kiedy zaś mowa była o szalonym Filippo Marii i wypuszczanym przezeń
z rękawa wężu, ojciec mój mrugał do mnie i szeptał mi do ucha:
— Nie majak czysta krew książęca, synu — po czym wybuchał śmiechem.
Co się tyczy romantycznego i mężnego Francesco Sforzy, ojciec roztropnie nic o nim
nie mówił, dopóki człowiek ten walczył po stronie wrogiego nam księcia; gdy jednak
wszyscyśmy zwrócili się przeciw Mediolanowi, papa zachwalał tego śmiałego samouka, jak
również jego dzielnego ojca-wieśniaka.
Po ówczesnej Italii krążył też inny znamienity wariat — rozbójnik i zawadiaka znany
jako sir John Hawkwood, który swoich najemnych wojaków gotów był przeciwstawić
każdemu, z florentczykami włącznie. Aliści skończył on jako sojusznik Florencji, ba, stał się
nawet jej obywatelem, a kiedy opuścił ten świat, jego postać uwieczniono na fresku w
katedrze! Tak, takie to były czasy!
Myślę, że los żołnierza nie był wtedy najgorszy, albowiem człowiek poniekąd sam
decydował, gdzie będzie toczyć swe boje, i mógł tym samym bez reszty się w taką walkę
zaangażować.
Był to również dobry czas na czytanie poezji, kontemplację obrazów albo
arcywygodne życie pod bezpieczną osłoną starych murów. Można też było po prostu włóczyć
się po tętniących życiem ulicach bogatych miast — jeśli ktoś dysponował jakimkolwiek
wykształceniem, jego wybór był zaiste nieograniczony.
Z drugiej strony nie wadziło naonczas zachować pewną ostrożność. Magnatom w
rodzaju mojego ojca groziła w takich wojnach totalna zagłada. Regiony górskie, dotychczas
wolne i bezpieczne, stały się polem niszczycielskich inwazji. Raz po raz zdarzało się, iż
ludzie wcześniej stojący z boku nastawiali się raptem przeciwko Florencji i posyłali tam
najemników w brzęczących orężach, aby wszystko po drodze zrównać z ziemią.
Powiem tu jeszcze, że Sforza wygrał w końcu swą wojnę z Mediolanem, w czym
wydatnie pomogła mu udzielona przez Cosimę pożyczka pieniężna. Późniejsze wypadki to
absolutna już hekatomba.
No cóż — mą cudowną Toskanię mógłbym tak opisywać bez końca.
Ze smutkiem ogromnym i żałością myślę o tym, jak żyłaby moja rodzina, gdyby
naonczas nie nawiedziło nas zło. Nie potrafię wyobrazić sobie ojca jako staruszka ani siebie
samego w zmaganiach z podeszłym wiekiem. W imaginacji nie widzę też siostry mej jako
żony miejskiego arystokraty (na co bardzo liczyłem, przedkładając to nad związek z jakimś
wiejskim baronem).
Cieszę się i zarazem ogarnia mnie zgroza na myśl o istnieniu w tych górach ciągle
tych samych wiosek i osad, które oparły się działaniu najstraszniej szych nawet wojen i w
których dalej na brukowanych uliczkach widać stojące w oknach doniczki z pelargoniami.
Przetrwały również niektóre zamczyska, przywracane życiu przez kolejne pokolenia ich
mieszkańców.
A otóż i ciemność.
Otóż i Vittorio piszący przy świetle gwiazd.
W położonej niżej kapliczce rozgościły się już jeżyny i inne kolczaste krzewy;
malunków nie ogląda już nikt, a święte relikwie kamiennego ołtarza pokryły się grubą
warstwą kurzu. Cierpię te atoli chronią pozostałości po moim domu. Pozwoliłem im rosnąć.
Pozwoliłem, by zatarły się leśne drogi, bądź sam przyczyniłem się do ich destrukcji. Muszę
zachować choć trochę dla Siebie! Muszę!
Ale znowu ściągam na siebie oskarżenia o rozwlekłość — zupełnie zasadne,
przyznaję.
Czas już zakończyć ten rozdział.
Niniejszy wstęp ma swoje źródło w spektaklach, które widziałem w domostwie
mojego wuja bądź przed katedrą w Cosiinowej Florencji. Trzeba najpierw odmalować drugi
plan, sporządzić rekwizyty, przygotować liny, po których można salwować się ucieczką, a
także uszyć stosowne kostiumy. Dopiero potem na scenę wkraczają aktorzy występujący w
historii pierwocin mojego życia.
Tak po prostu być musiało. Pozwólcie mi więc zakończyć ten esej o cudach
piętnastowiecznej Florencji słowami wielkiego alchemika Ficino: Był to „wiek złoty”.
Teraz zaś rozpoczyna się tragedia.
Rozdział 3.
W którym spada na nas nieszczęście
Początek końca nadszedł kolejnej wiosny, niedługo po moich szesnastych urodzinach,
które przypadły tamtego roku na ostatni wtorek przed wielkim postem. Zamek i okoliczne
wsie cieszyły się wtedy ostatnimi chwilami karnawału. Było wprawdzie nieco chłodno, ale
zabawa toczyła się w najlepsze.
To właśnie owej nocy poprzedzającej środę popielcową przyśnił mi się koszmar, w
którym ujrzałem siebie samego z głowami brata i siostry w dłoniach. Zbudziłem się zlany
potem, przerażony tym strasznym snem. Spisałem jego treść w moim dzienniczku snów, po
czym właściwie o nim zapomniałem. Było to dla mnie zupełnie normalne, tyle że takiej
zmory jeszczem nie doświadczył. Gdy jednak relacjonowałem me nieczęste przecież
koszmary rodzicom bądź innym ludziom, w odpowiedzi słyszałem zawsze to samo:
— Vittorio, to dlatego, że czytujesz te swoje książki. Sam jesteś sobie winien.
Zaznaczam raz jeszcze: o tym śnie zapomniałem.
Na Wielkanoc nasza kraina pokryła się kwiatami, a pierwsze — nie rozpoznane
jeszcze przeze mnie — ostrzeżenie pojawiło się z chwilą, gdy położone w niższych partiach
naszej góry wioski zupełnie nagle opustoszały.
Ja, ojciec, dwóch łowczych, gajowy i pewien żołnierz pojechaliśmy przekonać się
naocznie, czy rzeczywiście tamtejsze chłopstwo opuściło swoje sioła wraz z całym żywym
inwentarzem.
Poczułem się osobliwie, widząc te porzucone osady, choć małe były i pozbawione
większego dla nas znaczenia.
Wracaliśmy otuleni przez ciepły zmierzch i po drodze mijaliśmy kolejne wiejskie
domki — wszystkie zamknięte na cztery spusty. W zatrzaśniętych okiennicach nie widać było
najmniejszego promyka światła, z kominów zaś nie dobywała się najcieńsza choćby smużka
rumianego dymu.
Po powrocie stary ochmistrz mojego ojca oświadczył kategorycznie, że tych
wszystkich wasali należy odnaleźć, stłuc i ponownie zagonić do pracy na roli.
Ojciec — jak zwykle dobroduszny i spokojny — usiadł przy rozjaśnionym świecą
biurku, podparł się na łokciu i rzekł, iż wieśniacy owi nie byli jego poddanymi i jako ludzie
wolni mieli prawo tę górę opuścić. Takie to bowiem zasady panują we współczesnym
świecie, ojciec zaś pragnąłby jeno wiedzieć, co się w naszej krainie dzieje.
W pewnej chwili rodzic mój zauważył, że stoję tuż obok i bacznie nań patrzę, po czym
natychmiast przerwał naradę, jakby nie warto już było tej kwestii roztrząsać.
Sprawa ta wielce mnie wtedy nie zajmowała.
Kilka dni później mieszkańcy wsi u podnóża góry poczęli nas prosić, abyśmy
pozwolili im schronić się w obrębie zamkowych murów. W komnatach ojca odbywały się
narady. Słyszałem toczące się za zamkniętymi drzwiami spory. Pewnego wieczoru przy
kolacji cała nasza rodzina siedziała w bardzo ponurym jak na nią nastroju; w końcu ojciec
mój podniósł się ze swego masywnego krzesła, ustawionego przy środkowej części stołu, i
tonem człowieka, którego bezgłośnie obarcza się poczuciem winy, oświadczył, co następuje:
— Nie będę prześladował jakichś staruszek tylko dlatego, że przebijają szpilkami
woskowe lalki, palą kadzidło i odczytują głupie i bezsensowne zaklęcia. Przecież te stare
wiedźmy mieszkają na naszej górze od zawsze.
Matka zdradzała oznaki wielkiego niepokoju. Kazała nam wstać od stołu, po czym
wyprowadziła z jadalni Bartolę, Mattea i moją niechętną jej życzeniu osobę, mówiąc nam, iż
winniśmy wcześniej niż zwykle pójść spać.
— Nie czytaj już dzisiaj, Vittorio — zwróciła się do mnie.
— Ale co miał na myśli papa? — spytała Bartola.
— Och, chodzi mu o te stare czarownice ze wsi — odparłem, używając włoskiego
słowa strega. — Co pewien czas któraś z nich posuwa się za daleko i wybucha bijatyka, ale
najczęściej to wszystko sprowadza się do uzdrawiających talizmanów i innych tego typu
historii.
Myślałem, że matka zgani mnie za te słowa, lecz ona stała nieruchomo na wąskich
schodkach naszej wieży, patrząc na mnie z wyrazem ulgi na twarzy.
— Tak, tak, Vittorio — powiedziała. — Nie mylisz się. Florentczycy śmieją się z
tych staruszek. Sami znacie zresztą Gattenę, która prócz sprzedawania dziewczętom
miłosnych wywarów niczym innym się wszak nie zajmowała.
— A z tego powodu nie wytoczymy jej przecież procesu! — zauważyłem,
kontent, iż matka poświęca mi aż tyle uwagi.
Bartola i Matteo wykrzyknęli nagle jak jeden mąż:
— Nie, nie, nie Gattena. Na pewno nie ona. Gattena zniknęła. Uciekła.
— Gattena? — zapytałem. A kiedy matka odwróciła się bez słowa, rozkazując mi
wymownym gestem odprowadzić rodzeństwo do sypialni, pojąłem powagę całej tej sytuacji.
Gattena była najstraszniejszą i najśmieszniejszą zarazem ze wszystkich czarownic.
Jeżeli uciekła, jeśli czegoś się bała, to owszem — wieść ta była zaiste interesująca. Bo to
właśnie jej, jak mniemała, inni bać się powinni.
Kolejne dni Bartola, Matteo i ja spędziliśmy w nastroju spokojnym i błogim, gdy
jednak potem wracałem myślami do tamtych czasów, przypominałem sobie natłok doprawdy
istotnych wydarzeń.
Pewnego popołudnia podszedłem do najwyższego okna naszej wieży, gdzie zastałem
zasypiającego z wolna strażnika imieniem Tori. Powiodłem spojrzeniem po naszej krainie,
starając się objąć wzrokiem jak największą jej połać.
— Nie znajdziesz — rzekł Tori.
— Niby czego? — zapytałem.
— Dymu z choćby jednego paleniska. Już nie znajdziesz. — Strażnik ziewnął i
oparł się o ścianę, uginając pod ciężarem szabli i skórzanego kaftana. — Niech i tak będzie —
dodał i znowu ziewnął. — Widać podoba im się miejskie życie albo chcą sobie powalczyć po
stronie Francesco Sforzy w jego zmaganiach o Księstwo Mediolanu. Niech sobie idą. Potem
docenią to, co mieli.
Odwróciłem się od strażnika i znowu spojrzałem na lasy, doliny i nieco zamglone
niebo. Miał rację: wioski sprawiały wrażenie wymarłych, ale czy tak było naprawdę?
Widoczność nie była wszakże najlepsza, a w zamku wszystko było w najlepszym porządku.
Ojciec sprowadzał z tych wiosek oliwę z oliwek, warzywa, mleko, masło i wiele
innych rzeczy, które wcale nie były mu potrzebne. Jeśli osadom tym pisany był rychły kres —
cóż robić? Niech tak się stanie.
Dwa dni później nie miałem już przy wieczerzy najmniejszych wątpliwości: wszyscy
siedzieli w bezgłośnym napięciu, a matka była czymś poruszona na tyle, że nie umiała
oddawać się normalnej dlań przy kolacji paplaninie. Wydawało się, iż jakakolwiek rozmowa
nie jest w tej sytuacji możliwa.
A jednak — oprócz ludzi niespokojnych i tajmniczo milczących, w jadalni byli też
inni, jakby odporni na działanie złowieszczej atmosfery. Paziowie obsługiwali ich zatem
wesoło, a niewielki zespół muzyczny, przybyły do zamku dzień wcześniej, uraczył nas
prześlicznym zestawem pieśni na wiolę i lutnię. ,
Matki atoli nie zdołano namówić do wykonania któregoś z jej ulubionych wolnych
tańców.
O bardzo późnej już porze obwieszczono przybycie gościa. Wszyscy znajdowali się
jeszcze w głównej sali zamku — oprócz Bartoli i Mattea, których odprowadziłem wcześniej
do sypialni i przekazałem w ręce naszej piastunki Simonetty.
Na sali pojawił się kapitan gwardzistów mojego ojca, który stuknąwszy obcasami i
skłoniwszy się przed ojcem, odezwał się tymi słowy:
— Panie mój, pewien człowiek wysoki rangą przybył właśnie w twoje progi, lecz
nie chce, byś podejmował go, jak to określił, w świetle. Żąda zatem, byś sam wyszedł mu na
spotkanie.
Wszyscy obecni przy stole natychmiast nadstawili uszu, a moja matka pobladła ze
złości i poczucia urazy. Jeszcze nikt nigdy niczego od mego ojca nie „żądał”.
Nie miałem też wątpliwości, iż kapitan gwardzistów — ujmujący swą
powierzchownością stary wojak, który w zastępach wędrownych najemników widział już
niejedną wojnę —jest nieco poruszony i nadmiernie wręcz czujny.
Ojciec wstał, nic jednak nie mówiąc.
— Czy przystaniesz na to, panie, czy też mam odprawić tego signore z naszego
zamku? — zapytał kapitan.
— Przekaż mu, że jest w tym domu miłe widziany jako mój gość — odparł ojciec
— i że w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa nasza gościnność również jego obejmuje.
Już sam głos mego rodzica uspokoił zgromadzonych przy stole ludzi, choć moja
matka w dalszym ciągu wyglądała na zdezorientowaną.
Kapitan rzucił ojcu porozumiewawcze spojrzenie, jak gdyby chciał dać do
zrozumienia, że wykonanie jego rozkazu na nic się tutaj nie zda, lecz mimo to odszedł, aby
zakomunikować przybyszowi treść zaproszenia.
Ojciec nie usiadł ponownie. Stał dalej, patrząc w przestrzeń, po czym przechylił
głowę, jakby próbował coś usłyszeć. Odwrócił się i strzelił palcami, przywołując w ten
sposób dwóch drzemiących pod ścianą strażników.
— Zróbcie obchód całego domu — powiedział miękkim głosem. — Wydaje mi
się, że do środka wleciały jakieś ptaki. Powietrze jest ciepłe, a wiele okien dalej stoi otworem.
Strażnicy odeszli, zastąpieni przez dwóch innych ludzi. Nie było w tym nic
niezwyczajnego — tego wieczora służbę pełniło wiele osób.
Kapitan wrócił sam i schylił głowę w pokłonie.
— Panie mój, jegomość ten rzecze, iż nie zjawi się tutaj, jak powiada, w świetle,
ty zaś masz sam przyjść do niego, albowiem on z braku czasu długo na ciebie czekać nie
może.
Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda gniew mego ojca. Nawet wtedy
gdy wcześniej dawał mi lanie bądź okładał batogiem jakiegoś chłopa, robił to jakby od
niechcenia. W tej chwili regularne i spokojne z natury rysy jego twarzy wyrażały
bezgraniczną irytację i rozgniewanie.
— Jak on śmie? — wyszeptał ojciec, po czym obszedł stół i odmaszerował z
kapitanem gwardzistów.
Natychmiast zerwałem się ze swojego krzesła i popędziłem za ojcem. Posłyszałem
jeszcze stłumiony krzyk mojej matki:
— Wracaj, Vittorio.
Mknąłem już atoli po schodach za ojcem, a gdy znalazłem się na dziedzińcu, papa mój
odwrócił się i zatrzymał mnie, przyciskając mi mocno dłoń do piersi.
— Zostań tutaj, mój synu — powiedział swym, jak dawniej, ciepłym głosem. —
Sam się tym zajmę.
Miałem dogodny punkt obserwacyjny, tuż przy wejściu do wieży. Dojrzałem stamtąd
tego dziwnego signore, stojącego w świetle pochodni przy bramie po drugiej stronie
dziedzińca.
Ogromne hakowate wrota naszego domostwa zamykano nocą na klucz i ryglowano.
Otwierano jedynie małe drzwi i to właśnie przy nich stał ów mąż, oświetlony z obydwu stron
przez trzaskający ogień pochodni, które w moim mniemaniu przydawały splendoru jego
ubraniu z ciemnoczerwonego aksamitu.
Od stóp do głów odziany był na czerwono, co raczej kłóciło się z obowiązującą
naonczas modą. Aliści każdy detal jego stroju — od przybranego klejnotami kubraka aż po
szeroką koszulę z atłasu z naszytymi nań aksamitnymi paskami — był tej samej barwy, jakby
za farbowanie odpowiadali najlepsi folusznicy Florencji.
Nawet klejnoty, wszyte w kołnierz i zwisające na szyi ze złotego łańcucha, miały
kolor ciemnoczerwony; były to najpewniej rubiny albo nawet szafiry.
Jego czarne, gęste włosy opadały łagodnie na ramiona. Nie widziałem wszakże
twarzy; zaprawdę było to niemożliwe, ponieważ przysłaniał ją aksamitny kapelusz.
Dostrzegłem tylko fragment niezwykle białej skóry, zarys szczęki i kawałek szyi — reszta
pozostawała niewidoczna. Miał przy sobie ogromny pałasz wetknięty w staromodną pochwę,
a przez ramię przewiesił opończę, również z ciemnoczerwonego aksamitu, obszytą (jak mi się
z daleka zdawało) rzędem złocących się ornamentów.
Wytężyłem wzrok, usiłując dojrzeć owe symbole na obszyciu płaszcza. Miałem
wrażenie, że widzę tam gwiazdę i półksiężyc, okolone przez wymyślne wzorki, lecz
doprawdy znajdowałem się zbyt daleko.
Dodam, że człek ten wyróżniał się nad wyraz imponującym wzrostem.
Ojciec przystanął dość daleko od niego, lecz mówił na tyle cicho, że nie mogłem go
dosłyszeć. Z uśmiechniętych zaś ust zagadkowego mężczyzny, spomiędzy widzialnych teraz
białych zębów dobyły się jakieś miękkie słowa, z których biła zarówno pewność siebie, jak i
nieodparty urok osobisty ich autora.
— W imię Boga i Zbawiciela naszego zaklinam cię, opuść mój dom! —
wykrzyknął nagle mój ojciec, po czym postąpił do przodu i jednym gwałtownym ruchem
wypchnął tę prześwietną figurę przez drzwi naszego zamczyska.
Byłem zdumiony.
Z ziejącej ciemnością bramy dał się słyszeć przytłumiony, kpiący śmiech, któremu —
jak się zdawało — zawtórowały inne głosy. Potem rozległo się dudnienie końskich kopyt, jak
gdyby kilku jeźdźców równocześnie pognało na swoich wierzchowcach w siną dal.
Ojciec zatrzasnął bramę, odwrócił się, przeżegnał i złożył dłonie do modlitwy.
— Panie nasz, Boże, jak oni śmieli! — powiedział, unosząc wzrok.
Dopiero teraz, gdy ojciec ruszył w moją stronę, zauważyłem, iż kapitan gwardzistów
znieruchomiał z przerażenia.
Kiedy ojciec znalazł się w zasięgu płynącego z wieży światła, jego wzrok zetknął się z
moim. Wskazałem gestem kapitana. Ojciec odwrócił się gwałtownie.
— Zabij deskami cały dom! — krzyknął. — I przeszukaj go dokładnie. Sprowadź
wszystkich żołnierzy. I zapal wszystkie pochodnie, rozumiesz? We wszystkich wieżach, na
każdym murze mają stać nasi ludzie. Natychmiast! To powinno wszystkich uspokoić.
Dochodziliśmy właśnie do sali jadalnej, gdy zbliżył się do nas pomieszkujący tu stary
uczony dominikanin o imieniu Fra Diamonte. Jego siwe włosy były zupełnie potargane, a
sutanna tylko w połowie zapięta; w ręce trzymał modlitewnik.
— Panie mój, cóż się stało? — zapytał. — Na miłość boską, co się tu dzieje?
— Zaufaj Bogu, ojcze, i pomódl się ze mną w kaplicy — zwrócił się doń mój
rodzic. A potem krzyknął do zbliżającego się ku nam szybkim krokiem strażnika: — Zapal
tam wszystkie świece! Chcę się pomodlić. I niech muzykanci zagrają dla mnie jakieś sakralne
utwory. Postaraj się wykonać to wszystko bez zwłoki.
Potem wziął za rękę mnie i księdza.
— Nic się doprawdy nie wydarzyło. Obaj winniście o tym wiedzieć. To tylko
głupia przesądność, ale każdy pretekst jest dobry, jeśli człowieka tak związanego z tym
światem jak ja przywodzi do Boga i do modlitwy. Pójdź, Vittorio. Pomodlimy się z Fra
Diamontem, ale przez wzgląd na twoją matkę staraj się niczego po sobie nie okazywać.
Byłem już znacznie spokojniejszy, lecz perspektywa spędzenia całej nocy w jasnej
kapliczce z jednej strony mnie nęciła, z drugiej przyprawiała o lęk.
Poszedłem po swój modlitewnik, mszał i inne nabożne książeczki, wykonane we
Florencji z prześwietnego papieru welinowego, ze złoconym drukiem i pięknymi ilustracjami.
Wychodziłem właśnie ze swojej komnaty, gdy ujrzałem rodziców. Ojciec zwracał się
do matki tymi słowy:
— I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci samych. Poza tym dojdź wreszcie do
siebie, bo dłużej już tego strapienia nie zniosę.
Matka położyła dłoń na brzuchu.
Pojąłem, że znowu jest przy nadziei. Uzmysłowiłem też sobie, iż ojciec mój naprawdę
bardzo się czymś niepokoi. Co mogły znaczyć te słowa: „I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci
samych”? Cóż to mogło oznaczać?
Kaplica urządzona była wygodnie. Ojciec już w dawniejszych czasach wyposażył ją w
wykonane z dobrego drewna i wyściełane aksamitem klęczniki, choć podczas większych
uroczystości wszyscy modlili się na stojąco. Ławek w tych czasach jeszcze nie znano.
Tej nocy papa zaprowadził mnie też do krypty, którą otwierało się okrągłym
uchwytem, doskonale wkomponowanym w liczne ornamenty na marmurowej posadzce
kaplicy.
Wiedziałem o istnieniu tych podziemi, lecz skarcono mnie boleśnie, gdym dzieckiem
będąc, zakradł się tam potajemnie. Ojciec powiedział mi wtedy, że rozczarował się mną, jako
że nie umiałem dochować rodzinnego sekretu.
Ta przygana zabolała mnie bardziej niż chłosta. Nigdy go potem nie prosiłem o
pozwolenie udania się wraz z nim do krypty, choć miałem świadomość, iż ojciec raz po raz
tam zachodzi. Myślałem, że znajdują się tam jakoweś skarby i tajemnicze przedmioty z
czasów pogańskich.
Teraz zaś ujrzałem przed sobą przepastną komnatę — wysoką, głęboką, wyłożoną
kamieniem i wypełnioną rozmaitymi skarbami. Zobaczyłem stare skrzynie, stosy starych
książek oraz dwoje zaryglowanych drzwi.
— To są drogi do grobowców z zamierzchłych czasów — powiedział ojciec. — Nie
ma potrzeby, byś je teraz oglądał, ale z pewnością warto ci wiedzieć o ich istnieniu. Zachowaj
to w swej pamięci.
Kiedy wróciliśmy do kaplicy, ojciec zamknął klapę w posadzce i opuścił okrągły
uchwyt w taki sposób, że znowu nie dało się go odróżnić od reszty ornamentów z marmuru.
Fra Diamonte udawał, że nic nie widzi. Matka już spała, takoż i moje rodzeństwo.
Przed nastaniem świtu, nie wychodząc z kaplicy, wszyscy troje zapadliśmy w sen.
O brzasku, obwieszczonym przez piejące po wsiach koguty, ojciec mój wyszedł na
dziedziniec, przeciągnął się, popatrzył na niebo i wzruszył ramionami.
Podbiegło do niego dwóch moich wujów, pytając go, kto zacz ten signore, skąd się
wziął i jak on śmie grozić nam oblężeniem. Chcieli też wiedzieć, kiedy odbędzie się bitwa.
— Nie, nie, nie, wszystkoście pomylili — odparł ojciec. —
Nie idziemy na wojnę. Wracajcie do łóżek.
Aliści gdy tylko wymówił to zdanie, rozległ się nagle rozdzierający krzyk i przez
otwartą bramę weszła na nasz dziedziniec jedna ze znanych i lubianych wiejskich dziewuch,
aby wyrzucić z siebie te straszne słowa:
— Nie ma go. Nie ma dziecka. Zabrali chłopca.
Przez resztę dnia cierpliwie tego malca szukano. Bez skutku. Niebawem okazało się,
iż zaginęło też inne dziecko. Chodziło o nieszkodliwego i raczej sympatycznego przygłupa,
któremu upośledzenie mózgu utrudniało przemieszczanie się na własnych nogach. Wszyscy
musieli teraz przyznać ze wstydem, że nie mają pojęcia, od jak dawna tego chłopca u nas już
nie ma.
O zmierzchu byłem bliski szaleństwa — musiałem rozmówić się z ojcem sam na sam.
Miałem ochotę wedrzeć się do zamkniętej na klucz komnaty, w której toczył on z wujami i
księdzem gorączkowe debaty i spory. Waliłem w drzwi na tyle głośno — zarówno pięściami,
jak i stopami — że w końcu ojciec wpuścił mnie do środka.
Narada miała się już ku końcowi. Papa przyciągnął mnie do siebie i z ogniem w
oczach wypowiedział do mnie te słowa:
— Widzisz, co oni mi uczynili? Sami wzięli sobie haracz, którego ode mnie
wcześniej żądali. Sami go sobie zabrali! Ja odmówiłem, a oni po prostu wzięli.
Patrzył na mnie jak furiat. Potarł swą nie ogoloną twarz, rąbnął pięścią w stół,
przewracając tym samym wszystkie przybory do pisania.
— Za kogo oni się mają? Nachodzą mnie nocą i wymagają, bym oddał im te
niepotrzebne nikomu dzieci.
— O co tu chodzi, ojcze? Musisz mi to powiedzieć.
— Vittorio, jutro skoro świt udasz się do Florencji i zawieziesz tam listy, które ja
dziś wieczorem napiszę. Nic mi tutaj po wiejskich klechach. Oni tu nic nie wskórają. A teraz
szykuj się do podróży.
Raptem ojciec uniósł wzrok. Miałem wrażenie, że nasłuchuje i rozgląda się dokoła. Z
okien zniknęły światła i wyglądaliśmy teraz jak własne cienie, tym bardziej, że ojciec
przewrócił kandelabry.
Patrzyłem na niego kątem oka, zapalając świecę od znajdującej się przy drzwiach
pochodni. Przyniosłem ją do stołu i zapaliłem resztę świeczek.
Ojciec dalej nasłuchiwał, znieruchomiały i czujny, a potem podniósł się bezszelestnie,
opierając zaciśnięte pięści o stół. Najwyraźniej nie był świadom tego, iż świece rozjaśniały w
tej chwili jego udręczoną i przerażoną twarz.
— Co słyszysz, mój panie? — zapytałem, stosując bezwiednie tę oficjalną
formułkę.
— Zło — wyszeptał. — Czarcie zjawiska, którym Bóg pozwala istnieć jedynie
przez naszą grzeszność. Weź ze sobą broń, a potem przyprowadź do kaplicy matkę, brata i
siostrę. Nie trać ani chwili. Żołnierzom wydałem już stosowne rozkazy.
— Czy zanieść tam także jakieś posiłki? Może tylko chleb i piwo? — zapytałem.
Kiwnął głową, jakby ta sprawa nie zaprzątała jego uwagi.
Przed upływem godziny wszyscy zgromadziliśmy się w kapliczce; oprócz nas było
tam pięciu wujów, cztery ciotki, dwie niańki i Fra Diamonte.
Niewielki ołtarz przystrojony był jak do mszy: ze wspaniale haftowanym obrusem i
masywnymi kandelabrami, w których paliły się świece. Na starej płaskorzeźbie z
odbarwionego już drewna widniał Pan Nasz Ukrzyżowany. Podobizna ta wisiała na ścianie
kaplicy od czasu, gdy dwieście lat wcześniej nasz zamek odwiedził sam św. Franciszek.
Był to wizerunek nagiego Chrystusa — scena Jego męki na krzyżu, przedstawiona z
typową dla tamtej epoki nie tłumioną zmysłowością. Krucyfiks ten wyraźnie kontrastował z
całą paradą sportretowanych niedawno na tych ścianach świętych, przyodzianych w finezyjne
stroje barwy szkarłatnej i złotej.
Siedzieliśmy w milczeniu na specjalnie wniesionych dla nas brązowych ławkach. Fra
Diamonte odprawił tego ranka mszę świętą i złożył w tabernakulum Ciało i Krew Pana
naszego pod postacią konsekrowanej hostii. Nasza kaplica zamieniła się zatem w Dom Boży
w najpełniejszym tych słów znaczeniu.
Wprawdzie siedząc przy drzwiach, jedliśmy chleb i piliśmy piwo, lecz cały czas
zachowywaliśmy ciszę.
Ojciec mój jednak raz po raz zdobywał się na odwagę i wychodził na rozświetlony
pochodniami dziedziniec. Kontrolował okrzykami rozmieszczonych na wieżach i murach
żołnierzy, a czasem nawet sprawdzał osobiście, aby przekonać się, czy nad wszystkim
sprawuje wystarczającą pieczę.
Wujowie byli bardzo niespokojni, ciotki zaś gorliwie odmawiały różaniec za
różańcem. Fra Diamonte nie wiedział, co ze sobą począć, a moja matka śmiertelnie pobladła i
— pewnie przez dziecko w jej łonie — ogarnęły ją mdłości. Przez cały czas kurczowo
trzymała się mojego brata i siostry, którzy również nie ukrywali już swego lęku.
Wyglądało na to, iż noc tę spędzimy bez żadnych perturbacji.
Mniej więcej dwie godziny przed świtem z lekkiej drzemki obudził mnie jakiś
przeraźliwy krzyk.
Ojciec od razu zerwał się na równe nogi. Takoż postąpili moi wujowie, aby swoimi
nie najmłodszymi już dłońmi wyciągnąć z pochew szable.
Dokoła nas rozlegały się krzyki i wrzaski, żołnierze wszczęli alarm, a na każdej wieży
biły dzwony.
Ojciec chwycił mnie za ramię.
— Chodź, Vittorio — powiedział. Pociągnął za uchwyt klapy otwierającej drogę do
krypty pod kaplicą. — Zaprowadź tam matkę, ciotki, siostrę i brata. I nie wychodźcie,
choćbyście nie wiem co usłyszeli! Nie wychodźcie. Zamknijcie się od wewnątrz i ostańcie
tam! Taka jest moja wola.
Natychmiast wykonałem jego polecenie. Chwyciłem Mattea i Bartolę, po czym
wepchnąłem ich na kamienne schody wiodące do podziemi.
Wujowie wbiegli do środka prosto z dziedzińca, wydając z siebie jakieś stare okrzyki
wojenne, a ciotki potykały się, słabły i kurczowo trzymały się ołtarza, od którego nie można
ich było odciągnąć. Matka zaś przylgnęła do ojca.
Ten ostatni wpadł w krańcowe wręcz przerażenie. Kiedy wróciłem po najstarszą
ciotkę, która leżała bezwładnie przy ołtarzu, ojciec zgromił mnie spojrzeniem, wepchnął do
krypty i zatrzasnął klapę.
Nie miałem wyboru — musiałem zgodnie z jego rozkazem zamknąć wejście na
zasuwę. Odwróciłem się i świeca w mej dłoni rozświetliła przerażone oblicza Bartoli i
Mattea.
— Zejdźcie na dół! — krzyknąłem. — Na dół, do końca.
Mało brakowało, a oboje upadliby, próbując schodzić po tych wąskich i zdradliwych
stopniach tyłem, twarze ich bowiem ciągle zwrócone były w moją stronę.
— Co się dzieje, Vittorio? Dlaczego ktoś usiłuje nas skrzywdzić? — zapytała
Bartola.
— Ja chcę z nimi walczyć — rzekł Matteo. — Vittorio, daj mi swój sztylet. Masz
przecież szablę. To niesprawiedliwe.
— Ćśśś... Uciszcie się i wykonajcie rozkazy ojca. Myślicie, że wolę być tutaj
zamiast na górze z resztą mężczyzn? Cicho!
Zdusiłem w sobie płacz. Na górze była też moja matka! I ciotki!
Powietrze było wilgotne i zimne, ale zarazem przyjemne. Byłem spocony, a ręka
bolała mnie od trzymania wielkiego kandelabru ze złota. W końcu stanęliśmy blisko siebie w
tylnej części krypty. Czując chłód kamiennych ścian, doznałem wreszcie pewnej ulgi.
Ciszę mąciły jednak dobiegające z góry paniczne okrzyki, jęki przerażenia i odgłosy
pospiesznych kroków. Słyszałem nawet niespokojnie rżące konie, które mogły wszak wbiec
do naszej kaplicy, choć nie byłem tego pewien.
Wstałem i podszedłem do dwojga drzwi, które miały prowadzić do grobowców i Bóg
wie czego jeszcze. Odsunąłem zasuwę i ujrzałem niewielki korytarz, niższy ode mnie i tak
wąski, że ledwo się w nim mieściłem.
Odwróciłem się i w blasku trzymanych przez siebie świec zobaczyłem swoje
rodzeństwo, które struchlałe z przerażenia wpatrywało się w sklepienie krypty. Z góry ciągle
dobiegały nas złowieszcze okrzyki.
— Czuję ogień — szepnęła Bartola, a jej twarz nagle zalała się łzami. — Też
czujesz, Vittorio? Ja nawet słyszę.
To prawda: czułem i słyszałem.
— Przeżegnajcie się i odmówcie modlitwy — powiedziałem.
— Musicie mi ufać. Na pewno się stąd wydostaniemy.
Zgiełk bitwy trwał jednak dalej, krzyki nie ustawały, a potem zupełnie nagle — i to
tak nagle, żeśmy się jeszcze bardziej przerazili — zapadła głucha cisza.
Cisza ta była tak idealna, że raczej nie mogła oznaczać zwycięstwa.
Bartola i Matteo przylgnęli do mnie, każde z innej strony.
Wtem usłyszeliśmy nad sobą niewyraźne brzęki. Ktoś otworzył drzwi do kaplicy,
następnie odchylono klapę w posadzce i w świetle pełgających w górze płomyków ujrzałem
jakąś szczupłą, długowłosą sylwetkę.
Podmuch wiatru zgasił mi świecę.
Nie licząc infernalnego pobłysku nad nami, dokoła zaległa nieprzenikniona ciemność.
Raz jeszcze bardzo wyraźnie dostrzegłem kontury owej postaci, która bezszelestnie
schodziła ku nam po schodach. Była to wysoka, postawna kobieta z wielkimi lokami i talią
tak wąską, że mógłbym ją opasać dłońmi.
Skądże, na litość Niebios, owa niewiasta się tutaj wzięła?
Zanim zdążyłem wyciągnąć szablę, aby obronić się przed tą napastniczką, poczułem
na piersi jej miękki biust i chłodną skórę; miałem wrażenie, że jestem obejmowany.
Na moment ogarnęła mnie przedziwnie zmysłowa dezorientacja; zapach włosów i
sukni tej kobiety wypełnił me nozdrza; wydawało mi się poza tym, iż dostrzegam białe błyski
jej wpatrzonych we mnie oczu.
Usłyszałem krzyk Bartoli, której po chwili zawtórował Matteo.
Przewrócono mnie na podłogę.
W górze błyskały płomienie.
Kobieta trzymała te biedne dzieci, usiłujące wyrwać się z jej tylko na pozór słabej
ręki. Zatrzymała się, by na mnie popatrzeć, i z uniesioną w drugiej dłoni szablą pobiegła po
schodach w stronę światła.
Wyciągnąłem oburącz swoją szablę, popędziłem za porywaczką do kaplicy, gdzie
okazało się, że za sprawą jakichś mocy piekielnych zdołała ona dotrzeć do drzwi
prowadzących na dziedziniec. Jej małe ofiary płakały, wykrzykując do mnie: „Vittorio,
Vittorio!”
Wszystkie wyższe okienka kaplicy stały w płomieniach, podobnie jak rozetowe
okienko nad krucyfiksem.
Nie wierzyłem własnym oczom — ta młoda kobieta uprowadzała właśnie mojego
brata i siostrę.
— Zatrzymaj się, w imię Boże! — krzyknąłem w jej stronę. — Tchórz! Pokątna
złodziejka!
Pobiegłem za nią, lecz ku memu najgłębszemu osłupieniu kobieta zatrzymała się, aby
ponownie na mnie spojrzeć. Tym razem mogłem w pełni docenić jej urodę. Miała
nieskazitelnie owalną twarz, szare łagodne oczy i skórę białą niczym najlepsza chińska
porcelana. Tak doskonale czerwonych ust nie sportretowałby żaden malarz, a jej długie
jasnoblond włosy opadały swobodnie na plecy i w świetle pochodni robiły się szare,
upodabniając się swą barwą do koloru oczu. Suknia, poplamiona w tej chwili krwią, była tak
samo ciemnoczerwona, jak strój złowieszczego gościa, który nawiedził nas poprzedniego
wieczora.
Wpatrywała się teraz we mnie z ciekawością, którą po chwili zastąpił smutek. W
prawej dłoni trzymała uniesioną szablę, nie wykonując jednak żadnego ruchu. Następnie spod
swego silnego lewego ramienia wypuściła mojego brata i siostrę.
Oboje upadli na podłogę, zanosząc się płaczem.
— To demon. To strega! — ryknąłem i przeskoczyłem nad nimi w jej stronę,
wymachując swoją szablą.
Kobieta zrobiła szybki i prawie niedostrzegalny unik. Znajdowała się teraz
niewiarygodnie daleko — stała z opuszczoną szablą, wpatrując się bez ruchu we mnie i w
płaczące dzieci.
Nagle odwróciła głowę. Posłyszałem jakiś gwizd, potem kolejny, i jeszcze jeden.
Przez drzwi weszła do kaplicy następna piekielna postać — odziana na ciemnoczerwono, w
aksamitnym kapturze i obszytych złotą nitką butach. Kiedym wymierzył weń swoją szablę,
człowiek ten odepchnął mnie na bok i w jednej chwili odciął głowę Bartoli i krzyczącemu
ciągle Matteo.
Wpadłem w szał. Zacząłem wyć. Mężczyzna odwrócił się do mnie, ale kobieta
niespodziewanie wyraziła swój sprzeciw.
— Zostaw go! — krzyknęła słodkim i przejrzystym głosem.
Mężczyzna, a raczej morderca — zakapturzony demon w złocących się butach —
odpowiedział swej towarzyszce tak oto:
— Pójdźmy już teraz, Urszulo. Czyżbyś postradała zmysły? Popatrz na niebo.
Chodź.
Kobieta stała dalej nieruchomo, bez przerwy na mnie patrząc.
Płacząc dalej, zakląłem z wściekłości i chwyciwszy za szablę, znowu rzuciłem się na
ową piękność, ale tym razem ostrze me pozbawiło ją prawej ręki, którą odciąłem nieco
poniżej łokcia. Odrąbana w ten sposób kończyna — drobna i słaba z pozoru, jak zresztą całe
jej ciało — upadła na posadzkę wraz z tkwiącą w niej ciężką szablą. Trysnęła krew.
Kobieta tylko spojrzała pod nogi, a potem na mnie — tym samym smutnym wzrokiem
malującym się na jej znękanej, ba, przygnębionej wręcz twarzy.
Ponownie uniosłem swą szablę.
— Strega! — krzyknąłem, zaciskając zęby i patrząc na nią zasnutym łzami
wzrokiem. — Strega!
Wtedy uciekła się do kolejnej diablej sztuczki. Wspomagana zapewne przez
niewidzialne moce, cofnęła się dość daleko ode mnie. W lewej dłoni trzymała teraz swą rękę
prawą, która ciągle ściskała szablę, jakby wcześniej nic się nie stało. Widziałem, jak
przykłada do kikuta odciętą przeze mnie rękę, widziałem, jak obraca i nastawia ją tak, by
pasowała do reszty ciała, po czym moje zdumione oczy ujrzały całkowite zagojenie się rany
na jej białej skórze.
Tuż potem luźny, szeroki rękaw jej strojnej sukni z aksamitu opadł aż po nadgarstek
odzyskanej ręki.
W mgnieniu oka znalazła się poza kaplicą, ja zaś widziałem tylko jej sylwetkę na tle
ogni płonących w oknach zamkowych wież. Posłyszałem jej szept:
— Vittorio.
I natychmiast zniknęła.
Wiedziałem, że pościg za nią nie przyniesie mi żadnego pożytku. Pobiegłem jednak,
szablą zataczając koła w powietrzu. Wykrzykiwałem przy tym cierpkie i szaleńczo mściwe
słowa pod adresem całego świata. Oczy znowu zaszły mi łzami, a ścisk w gardle niemal mnie
dusił.
Wszystko znieruchomiało. Wszyscy byli martwi. Martwi. Wiedziałem o tym, gdyż
cały dziedziniec pokryty był trupami.
Pobiegłem z powrotem do kaplicy. Chwyciłem głowy Bartoli i Mattea, usiadłem,
złożyłem je na kolanach i zapłakałem.
Te odcięte głowy wyglądały jak żywe — oczy ciągle błyszczały, a usta poruszały się,
jakby bez skutku próbowały coś powiedzieć. O Boże! Przekraczało to granice ludzkiej
wytrzymałości. Płakałem.
I przeklinałem.
Położyłem je obok siebie i głaskałem po włosach i policzkach, szepcząc jakieś
pocieszające słowa: że Bóg jest tuż obok, że Bóg jest z nami, że Bóg ma nas w swojej opiece,
że jesteśmy w niebie. „O Boże, błagam Cię — modliłem się w głębi duszy — nie pozwól im
zachować tych uczuć i tej świadomości, która ciągle w nich się tli. O nie, nie pozwól. Nie
zniosę tego. Nie zniosę. Nie. Proszę”.
O świcie, gdy światło słoneczne wsączyło się nagle przez drzwi kaplicy, kiedy ognie
przygasły, gdy ptaki rozśpiewały się, jakby nic zgoła się nie wydarzyło, niewinne główki
Bartoli i Mattea wyzionęły ducha. Umknęło z nich wszelkie życie, a wraz z nim nieśmiertelne
dusze tych dzieci — jeśli nie stało się to w chwili, gdy szabla odcięła te głowy od ciała.
Moja matka leżała martwa na dziedzińcu, ojciec zaś, również nieżywy, spoczywał na
schodach wieży. Na jego rękach widniały niezliczone rany — jakby przed śmiercią próbował
pochwycić nacierające nań klingi.
Najwyraźniej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Widziałem poderżnięte gardła i
tylko gdzieniegdzie, jak w przypadku mojego ojca, dawało się dostrzec ślady po walce.
Niczego nie ukradziono. Moje ciotki — dwie w tylnej części kaplicy i dwie następne
na dziedzińcu — leżały wprawdzie bez ducha, lecz ciągle przyozdobione swoimi
pierścieniami, naszyjnikami i diademami we włosach.
Nie urwano też ani jednego wysadzanego klejnotami guzika.
Tak samo przedstawiała się sytuacja wszędzie w obrębie naszych murów.
Konie poznikały, bydło wywędrowało do lasów, ptaki odleciały. Otworzyłem chatkę,
w której trzymałem swoje jastrzębie, zdjąłem z nich kaptury i wypuściłem na wolność.
Nie było tam nikogo, kto pomógłby mi w grzebaniu umarłych.
Jeszcze przed południem udało mi się przeciągnąć ciała moich krewnych do krypty,
dokąd zrzucałem je bezceremonialnie jedno po drugim, tak że toczyły się po schodach w dół.
Ułożyłem je potem starannie obok siebie.
Praca ta okazała się nader wyczerpująca. Poprawiając ułożenie ciał moich bliskich,
byłem wielokroć bliski omdlenia, zwłaszcza wtedy, gdy przyszła kolej na ojca.
Miałem świadomość, że wszystkich pochować nie zdołam. Było to po prostu
niewykonalne. Poza tym napastnicy mogli tu przybyć ponownie — przecież wiedzieli, że ja
przeżyłem — a za świadka mógł posłużyć im zakapturzony morderca, ów demon pod
postacią człowieka, który tak bestialsko pozbawił życia mojego brata i siostrę.
Zastanawiałem się też, jaką rolę odgrywał ten anioł śmierci, ta wytworna Urszula o
niemal zupełnie białym licu, długiej szyi i pochyłych ramionach. Być może ona sama powróci
tu, aby pomścić zadaną jej przeze mnie zniewagę.
Musiałem opuścić nasze górskie zamczysko. Instynkt podpowiadał mi, że owych
postaci już w pobliżu nie było. Świadczyła o tym tchnąca zdrowiem aura serdecznie i ciepło
świecącego słońca, a z drugiej strony — widziałem przecież, jak oboje uciekają, no i
słyszałem, jak pogwizdują do siebie porozumiewawczo. Poza tym dotarły też do mnie
złowieszcze słowa owego demonicznego mężczyzny, nakazujące Urszuli większy pośpiech.
Nie — to wszystko działo się wyłącznie pod osłoną nocy. Miałem więc dość czasu,
żeby wejść na najwyższą wieżę i rozejrzeć się nieco po okolicy.
Co też uczyniłem. Upewniłem się tym samym, że w pobliżu nie ma żywej duszy, a
zatem nikt nie widział dymu z płonących u nas drewnianych podłóg i mebli. Jakom już
wspomniał, najbliższy zamek stanowił ruinę, położone zaś niżej wioski dawno już
opustoszały.
Najbliższa osada oddalona była o cały dzień pieszej wędrówki, toteż nie mogłem już
za bardzo zwlekać, chcąc przed nastaniem zmroku znaleźć dla siebie jakieś schronienie.
Dręczyły mnie setki myśli. Zbyt wiele wiedziałem. Byłem zaledwie chłopcem — nie
mogłem jeszcze uchodzić za mężczyznę! Dysponowałem wprawdzie złożonym we
florenckich bankach majątkiem, lecz konna podróż do tego miasta zajęłaby mi cały tydzień!
Osaczały mnie demony, którym wolno było jednakże przekroczyć próg kościoła. Zabito Fra
Diamonte. W końcu ostała się we mnie tylko jedna myśl. Wendeta. Postanowiłem się pomścić
— odnaleźć ich i dokonać zemsty. A jeśli stworom tym nie wolno wystawiać się na działanie
światła słonecznego, to spożytkuję ten fakt w sposób korzystny dla mnie! Tak właśnie
uczynię. Zrobię to dla Bartoli, dla Mattea, dla mojej matki i ojca; a nawet dla najmniej
znaczącego dziecka, które uprowadzono z mojej góry.
Otóż to — zabrali dzieci. Sprawdziłem to tuż przed opuszczeniem rodzinnych murów,
albowiem myśl ta pośród wszystkich mych trosk pojawiła się we mnie dość późno. No i
proszę — ani trochę się nie omyliłem. Nie znalazłem mianowicie ani jednego martwego
dziecka, jedynie ciała chłopców w moim wieku. Wszyscy zatem ode mnie młodsi zostali stąd
uprowadzeni.
W jakim celu? Co miało ich spotkać? Na samą myśl o tym wpadałem w furię.
Stałbym tak dalej w oknie tej wieży, zaciskając pięści ze złości, przysięgając
nieuchronną wendetę, gdyby uwagi mej nie odwrócił widok nad wyraz pożądany. Po
najbliższej z dolin chodziły otóż trzy należące do mnie konie, jakby czekały, aż przyzwę je ku
sobie.
Miałem zatem dorodnego wierzchowca, który jeszcze przed nastaniem zmroku zdoła
mnie zawieźć do ludzkiej osady. Nie znałem górzystych terenów leżących na północ od
zamku, gdzie znajdowało się ponoć małe miasteczko. To tam musiałem szukać schronienia;
to tam musiałem dotrzeć do jakiegoś rozumnego księdza, który wiedział co nieco o
demonach.
Ostatnie moje zadanie haniebne było odrażające, lecz tak czy owak musiałem je
wykonać. Zebrałem mianowicie wszystkie kosztowności, jakie zdołałem ze sobą unieść.
Najpierw poszedłem do swojej komnaty i — jakby nic się tego dnia nie wydarzyło —
ubrałem się w strój myśliwski z zielonego jedwabiu i aksamitu, włożyłem wysokie buty i
rękawiczki. Wziąłem następnie skórzane torby, które mogłem przytroczyć do siodła, i udałem
się do krypty. Tam zaś ze swoich rodziców, cioć i wujów pozdejmowałem drogocenne
pierścienie, naszyjniki, broszki oraz klamry ze złota i srebra, które przywieziono tu z Ziemi
Świętej. Dopomóż mi, Boże.
Sakiewkę wypełniłem wszystkimi złotymi dukatami i florenami, jakie udało mi się
znaleźć w kufrach ojca. Czułem się jak złodziej okradający umarłych. Uniosłem z trudem
pękate torby i poszedłem osiodłać swojego wierzchowca, aby —już uzbrojony, odziany w
obszytą norkami pelerynę i z zieloną, aksamitną czapką na głowie — zniknąć wraz z nimi w
leśnych ostępach.
Rozdział 4
Poznaję kolejne tajemnice,
zostaję uwiedziony i skazuję swą duszę
na gorycz odwagi
Zrozumiecie chyba bez trudu, iż byłem nazbyt jeszcze wzburzony, aby myśleć jasno i
logicznie. Nie postąpiłem zatem mądrze, przemierzając samotnie toskańskie lasy w tak
bogatym stroju, bo przecież także we włoskich lasach mogli kryć się rozbójnicy.
Z drugiej strony odgrywanie ubogiego scholara również nie na wiele by się zdało.
Nie twierdzę też, że podjąłem suwerenną decyzję. Pragnienie zemszczenia się na
demonach, które zabiły moją rodzinę, ogarnęło mnie bez reszty, stanowiąc jedyną pasję
mojego życia.
Tak więc tego wczesnego popołudnia oddalałem się od swego zamczyska, którego
wieże z wolna znikały z mojego pola widzenia. Próbowałem nie płakać już jak dziecko i
trzymać się dolinnych traktów, chociaż coś ciągle znosiło mnie w stronę gór.
Kręciło mi się w głowie. Poza tym otaczający mnie krajobraz nie pozwalał mi zebrać
myśli.
Wszystko tchnęło atmosferą kompletnego opuszczenia.
Niedługo po wyjeździe ujrzałem ruiny dwóch ogromnych zamków, których
obwarowania zarósł już las. Przypomniałem sobie, że były to ongiś fortece tych
możnowładców, którzy nieopatrznie przeciwstawili się potędze Florencji bądź Mediolanu. Już
to wystarczyło, bym zwątpił we własne zdrowie psychiczne i zaczął myśleć, że to nie
demony, lecz wrodzy nam ludzie dokonali napaści na naszą rodzinę.
Smutkiem ogromnym napawał mnie widok tych zniszczonych blanków, jawiących się
moim oczom na tle pogodnego skądinąd i przejrzystego nieba. Przygnębiały mnie również
zarośnięte zielenią pozostałości po wioskach — rozsypujące się chatki i zapuszczone
kapliczki przydrożne, w których kamienna Dziewica lub święci tonęli w pajęczynach i
cieniach.
Kiedym dostrzegł w oddali solidne fortyfikacje jakiegoś miasta, z miejsca
zorientowałem się, że należy ono do Mediolanu i że jechać tam nie powinienem. Po prostu
zabłądziłem!
Jeśli zaś chodzi o rozbójników, natknąłem się na jedną tylko szajkę, którą udało mi się
szybko rozbroić potokiem żywej paplaniny.
Dzięki tej bandzie idiotów doznałem jednak pewnej rozrywki. Szybkie krążenie krwi
dostarczyło energii trajkoczącemu językowi:
— Jadę na przedzie oddziału liczącego stu ludzi — oświadczyłem. — Poszukujemy
grupki banitów, którzy walczą rzekomo po stronie Sforzy, ale w istocie parają się tylko
gwałtem i rozbojem. Zaliście ich gdzieś widzieli? Każdy z was otrzyma florena, jeżeli czegoś
się od was dowiem. Zamierzamy wyciąć ich wszystkich w pień. Zaprawdę, jestem półżywy
ze zmęczenia i dość już mam tej pogoni.
Rzuciłem im kilka monet. Aliści zanim odjechali w swoją stronę, powiedzieli mi kilka
słów, z których wynikało, iż najbliższym miastem florenckim jest Santa Maddalana, oddalona
od nas o dwie godziny drogi. Jeśli nie dotrę tam przed nastaniem zmroku, kiedy to miasto
zamyka swe podwoje, żadnymi słowami nie zdołam przekonać strażników, by mnie wpuścili.
Udawałem, że wszystko to jest mi świetnie znane i że jadę do słynnego klasztoru,
leżącego nieco dalej na północ, zbyt daleko, bym zdołał doń dzisiaj dotrzeć. Odjeżdżając,
cisnąłem im przez ramię kolejną garść monet. Krzyknąłem jeszcze, iż podążając tą samą
drogą, napotkają mój oddział, który również sowicie ich wynagrodzi.
Wiem, że przez cały czas rozważali, czy mnie zabić i ograbić, czy może puścić wolno.
Wszystko zależało od właściwych spojrzeń, paru blefów, szybkiego mówienia i pewności
siebie. Byli to wszak zwykli bandyci, ale udało mi się wymknąć.
Popędziłem konia co tchu, zjechałem z głównego traktu i znalazłem się na zboczu, z
którego widać było rysujące się niewyraźnie w oddali miasto Santa Maddalana. A nie było to
bynajmniej miasto małe. Przy bramie wznosiły się cztery ogromne wieże, a w tle widać było
kilka strzelistych kościołów.
Wcześniej sądziłem, iż napotkam po drodze jakąś mniejszą osadę, nie zaś taki
warowny gród. Jednakże nie mogłem przywołać na pamięć żadnych nazw, do tego zmęczenie
nie pozwalało mi szukać dalej.
Popołudniowe słońce świeciło jasno, lecz chyliło się już ku zachodowi. Musiałem
jechać do Santa Maddalany.
Kiedy dotarłem do góry, na której wznosiło się miasto, skierowałem konia na stromą
ścieżkę dla pasterzy.
Robiło się coraz ciemniej. Gęsty las w pobliżu warownego miasta nie mógł udzielić
mi bezpiecznego schronienia, choć w pewnym stopniu mnie jednak osłaniał.
Zapadający mrok sprawiał, że chwilami dotarcie na szczyt góry wydawało mi się
czymś zgoła niemożliwym. Gwiazdy rozświetliły już szafirowe niebo, co odniosło wszakże
taki skutek, iż majestatyczna Santa Maddalana sprawiała wrażenie tym bardziej niedostępnej.
Ciemna noc zagościła w końcu pośród tych grubych drzew, ja zaś w wyborze dalszego
kierunku jazdy zdałem się na instynkt mego rumaka, nie ufając już świadectwu własnych
oczu. Blady półksiężyc zakochał się chyba w chmurach; zresztą przez gęstą zasłonę z liści
widziałem jedynie strzępy nieba.
Zacząłem modlić się do ojca, jakby towarzyszył mi on wraz z aniołami stróżami.
Myślę nawet, że byłem bardziej przeświadczony o jego tu obecności niż o istnieniu
jakichkolwiek aniołów. Oto me słowa:
— Pomóż mi, ojcze, dotrzeć do tego miasta. Pomóż mi znaleźć bezpieczne
schronienie. Nie pozwól, proszę, by demony udaremniły planowaną przeze mnie zemstę.
Chwyciłem mocno rękojeść szabli. Przypomniałem sobie również o sztyletach, które
nosiłem w rękawie, za pasem i w butach. Wytężałem wzrok, aby coś dojrzeć, lecz w dalszym
ciągu musiałem ufać memu rumakowi — to on wybierał za mnie drogę.
Raz po raz robiłem krótkie postoje. Nasłuchiwałem, lecz nie dobiegały mnie żadne
podejrzane dźwięki. Jakiż bowiem inny głupiec błąkałby się w nocy po lesie? W pewnym
momencie odnalazłem główny trakt. Las wyraźnie się przerzedził i chwilę później otaczały
mnie już pola i łąki. Mój koń mógł pozwolić sobie na urywany galop.
W końcu prawie dosłownie wyrosło przede mną samo miasto —jak się to zdarza, gdy
brama pojawia się tuż za ostatnim zakrętem; wydaje się wtedy, że znaleźliśmy się nagle u
stóp jakiejś magicznej fortecy. Westchnąłem z ulgą, choć wrota były szczelnie zamknięte,
jakby w pobliżu obozowała wroga armia.
Tutaj musiałem znaleźć schronienie.
Zaspany strażnik, głośno krzycząc z góry, zapytał mnie, kim jestem i co tutaj robię.
I znowu konieczność zmyślenia jakiejś historyjki odciągnęła mnie od chaotycznych i
natrętnych wizji demonicznej Urszuli, jej odciętej ręki oraz pozbawionych głów ciałek
mojego rodzeństwa, leżących na posadzce naszej kaplicy.
Odkrzyknąłem — uniżonym tonem, lecz wykwintnymi słowy — iż jestem scholarem,
który z polecenia Cosima Mediciego przybywa do Santa Maddalany w poszukiwaniu cennych
książek. Nade wszystko pragnąłem tu znaleźć stare modlitewniki, w których odmalowano
żywoty świętych i przypadki objawienia się w tych okolicach samej Maryi Dziewicy.
Zupełny absurd.
Przybyłem zatem tutaj, ciągnąłem, chcąc nawiedzić stare kościoły, szkoły oraz
żyjących w tych murach nauczycieli. Zamierzałem też dobrą florencką monetą zapłacić za
wszystko, co pragnąłby posiąść pan mój we Florencji.
— Tak, tak. Ale podaj swe imię! — nalegał strażnik, uchylając odrobinę niewielkie
drzwi w bramie i oświetlając mnie uniesioną w ręce lampką.
Wiedziałem, że na swym koniu prezentuję się całkiem przyzwoicie.
— De' Bardi — oświadczyłem. — Antonio De' Bardi, krewniak Cosima —
dodałem z pewnym naciskiem w głosie, wykorzystując panieńskie nazwisko żony Cosima,
ponieważ żadne inne nie przychodziło mi do głowy. — Posłuchaj mnie, dobry człowieku.
Przyjmij ode mnie tę zapłatę i zjedz z małżonką dobrą wieczerzę, proszę. Wiem, że już późno,
a ja jestem niebywale zmęczony.
Strażnik otworzył bramę. Musiałem zeskoczyć ze swego wierzchowca, żeby
wprowadzić go z opuszczonym łbem na przestronny plac miejski.
— A cóż, na miłość boską — dopytywał się strażnik — poczynałeś sam jeden w
tym ciemnym lesie? Zali nie znasz czyhających tam zagrożeń? Do tego takiś jeszcze młody. I
co takiego dzieje się w tych czasach z Bardimi, że pozwalają swym sekretarzom na wojaże
bez eskorty? — Schował do kieszeni otrzymane ode mnie pieniądze. — Patrzcie tylko, taki
młodzik! Ktoś mógłby zabić cię tylko dla tych guzików. Co ci się przytrafiło?
Z tego ogromnego placu wychodziła więcej niż jedna ulica — miałem więc szczęście.
A jeśli demony gnieżdżą się również tutaj? Nie znałem przecież zwyczajów i kryjówek tych
stworzeń. Mimo wszystko dalej wylewały się ze mnie słowa:
— To moja wina. Zabłądziłem. Jeśli mnie wydasz, popadnę w tarapaty. Wskaż mi
drogę do jakiejś gospody. Doprawdy wielcem zmęczony. Weź, proszę, jeszcze to. Ależ,
nalegam. — Dorzuciłem parę monet. — Zabłądziłem. Nie usłuchałem porady. Słaniam się z
wyczerpania. Potrzebne mi wino, wieczerza i łoże. Proszę, dobry człowieku. Nie, nie, nie.
Weź więcej, nalegam. Rodzina Bardi nie skąpi grosza.
Pieniądze nie mieściły się już w kieszeniach strażnika, toteż wetknął je za pazuchę, po
czym oświetlając drogę pochodnią, zawiódł mnie do gospody. Załomotał w drzwi, które po
chwili otwarła jakaś miła staruszka. Kiedym wcisnął jej w dłoń kilka monet, z nieukrywaną
przyjemnością zaprowadziła mnie do wolnego pokoju.
— Wysoko, z widokiem na dolinę — poprosiłem tuż po wejściu. — I może coś na
ząb, jeśli łaska. Jedzenie może być zimne jak lód.
— W tym mieście nie znajdziesz żadnych ksiąg — rzekł strażnik, gdym wszedł za
kobietą na schody. — Cała młódź stąd wybywa. To jest spokojna, kupiecka osada. Młodzież
w tych czasach woli uniwersytety. Ale mieszka się tutaj rozkosznie, doprawdy rozkosznie.
— A ile tu macie kościołów? — zwróciłem się do staruszki, kiedy doszliśmy już
do wyznaczonego przez nią pokoju. Dodałem, że przez całą noc musi się u mnie palić świeca.
— Dwa dominikańskie, jeden karmelicki — powiedział strażnik, pochylając się,
aby przejść przez małe drzwi. — No i piękny kościół Franciszkanów, do którego ja chodzę.
Wierzaj mi, tutaj niewiele się dzieje.
Staruszka pokręciła głową i powiedziała strażnikowi, żeby się już nie odzywał.
Postawiła świecę i gestem dała mi do zrozumienia, że może ona tu zostać.
Usiadłem na łóżku i wlepiłem wzrok w jakiś punkt w przestrzeni. Strażnik dalej
trajkotał, kobieta zaś przyniosła talerz z zimną baraniną, chleb i dzbanek wina.
— W naszych szkołach panuje rygor — gadał strażnik.
Staruszka ponownie próbowała go uciszyć.
— Nikt tu nie szuka guza ni zwady — dorzucił strażnik, poczym wraz z
gospodynią opuścił mój pokój.
Jak dziki zwierz rzuciłem się na jedzenie. Potrzebowałem dopływu świeżej energii.
Smutek mój nie pozwalał mi nawet myśleć o jakiejkolwiek przyjemności. Spojrzałem na
skrawek rozgwieżdżonego nieba, modląc się rozpaczliwie do wszystkich znanych mi aniołów
i świętych, prosząc ich wszystkich o pomoc. Następnie zamknąłem okno i zaryglowałem
drzwi.
Sprawdziłem jeszcze, czy świeca stoi bezpiecznie w rogu pokoju i czy wystarczy jej
do świtu, po czym rzuciłem się na małe i niewygodne łóżko, zbyt zmęczony, by zdjąć z siebie
buty, odstawić szablę, sztylety i całą resztę. Myślałem, że zapadnę w głęboki sen, lecz
leżałem tylko sztywno, pełen nienawiści, ze zranioną i złamaną duszą, wpatrując się w
ciemność, czując w ustach smak śmierci.
Na dole ktoś oporządzał mojego rumaka. Posłyszałem też jakieś samotne kroki na
pustej o tej porze, brukowanej ulicy. Byłem bezpieczny, tyle wiedziałem na pewno.
W końcu udało mi się zasnąć. Sen zawitał zupełnie nagle — widać nerwy, które
utrzymywały mnie w gorączkowym napięciu, zlitowały się nade mną i pozwoliły zatopić się
w pozbawionej marzeń sennych ciemności.
Znałem dobrze ten cudowny moment, kiedy przez chwilę nie liczy się nic oprócz
zaśnięcia — gdy człowiek nie boi się snów — a potem już tylko słodka pustka.
Obudził mnie jakiś hałas. Świeca zgasła i jeszcze zanim otwarłem oczy, moja dłoń już
ściskała szablę. Spoczywałem na tym wąskim łóżku, plecami do ściany, a twarzą do pokoju,
oświetlony przez słabe światło, którego źródło nie było mi znane. Z trudem dostrzegałem
zaryglowane drzwi, lecz aby zobaczyć okno, musiałbym zwrócić głowę w górę. Wiedziałem,
ba, miałem zupełną pewność, że to solidnie okratowane okno zostało przed chwilą
gwałtownie otwarte. Niewyraźne światełko, padające obecnie na ścianę, pochodziło bowiem z
rozgwieżdżonego nieba. Było doprawdy słabe — odbijało się od miejskich murów, nadając
mojemu pokojowi atmosferę więziennej celi.
Na szyi i policzku poczułem powiew świeżego powietrza. Jeszcze mocniej ścisnąłem
szablę, nasłuchując, czekając. Dobiegło mnie jakieś ciche skrzypienie. Łóżko nieznacznie się
poruszyło, jakby ktoś próbował je przesunąć.
W pewnej chwili zrobiło się tak ciemno, że nic już zgoła nie widziałem. Z owego
mroku wyłonił się nagle zarys kobiety, której włosy opadły na mnie, gdy pochyliła się nade
mną i spojrzała mi prosto w oczy.
Była to Urszula.
Jej twarz znajdowała się ledwie cal od mojej. Chłodną i gładką dłonią chwyciła mnie
za rękę, którą trzymałem kurczowo na rękojeści szabli. Jej powieki musnęły mnie w policzek,
a usta pocałowały w czoło.
Pomimo całego wewnętrznego oporu ogarnęło mnie uczucie słodyczy. Towarzyszyła
temu fala emocji złych i mściwych.
— Strega! — przekląłem ją.
— Nie zabiłam ich, Vittorio.
Powiedziała to tonem błagalnym, ale zarazem pełnym godności, przy tym zaskakująco
głośno. Był to głos bardzo młodej kobiety.
— To ty ich zabrałaś — stwierdziłem.
Próbowałem wyswobodzić się z uścisku, lecz jej dłoń dalej mnie mocno
przytrzymywała. Kiedy zaś chciałem wyciągnąć spod siebie lewą rękę, Urszula złapała mnie
za nadgarstek, a następnie pocałowała.
Poczułem upajający zapach perfum, którego już wcześniej dane mi było zaznać, a
dotyk jej włosów na mojej twarzy i szyi przeszywał me ciało bezwstydnymi dreszczami.
Próbowałem odwrócić głowę, ona zaś łagodnie, niemal z szacunkiem przytknęła usta
do mego policzka.
Całe jej ciało przylgnęło teraz do mojego. Poczułem jej pełne piersi pod kosztowną
tkaniną, jej gładkie udo i dotyk języka, który zaczął lizać moje usta.
Obezwładniły mnie poniżające dreszcze — dowód rozpalającej się w mym ciele
namiętności.
— Odejdź, strego — wyszeptałem.
Byłem nieopisanie wręcz oburzony, lecz pieczenie w okolicach pachwin bynajmniej
nie traciło na natężeniu. Nie umiałem też zatrzymać ekstatycznych dreszczy, które
przepływały przez moje ramiona, plecy i nogi.
Oczy tej kobiety pobłyskiwały nade mną — wyczuwałem to całym ciałem, nie tylko
zmysłem wzroku. Jej usta ponownie przywarły do moich, przyssały się wręcz, aby mnie
pieścić. Urszula cofnęła głowę i przyłożyła swój policzek do mojego.
Jej skóra, która wyglądem kojarzyła się z porcelaną, była o wiele bardziej miękka od
puchu w pierzynie. Mało tego — cała ta istota zdawała mi się miękką lalką, wykonaną z
jakiejś przepysznej i soczystej materii, bardziej gibkiej od ludzkiego ciała, lecz posiadającej
wszystkie jego zalety. Biła z niej bowiem żarliwość, która ujawniała się pod postacią
rytmicznego pulsowania — czułem, jak ów rytm przenosi się z jej chłodnych palców na moje
nadgarstki i z jej języka na moje usta. Wszystko to działo się wbrew mojej woli — z wilgotną,
rozkoszną i nieokiełznaną mocą, której nie potrafiłem się przeciwstawić.
W mym oszalałym umyśle zalęgło się podejrzenie, iż owa kobieta wykorzystuje me
żądze, aby uczynić mnie bezradnym — że pod wpływem silnych impulsów fizycznych stałem
się jedynie ciałem, złożonym z metalowych drucików, które muszą przewodzić wlewany
przez usta żar.
Urszula cofnęła język i znowu zaczęła mnie ssać ustami. Czułem mrowienie na całej
twarzy. Wszystkie me członki próbowały wyrwać się z jej uścisku, a z drugiej strony pragnęły
ją dotykać... Tak... Objąć ją i odepchnąć jednocześnie.
Przywarła teraz do najbardziej oczywistego dowodu mojego pożądania. Jakże ja jej
wtedy nienawidziłem!
— Dlaczego? Za co? — spytałem, oswobadzając usta. Kiedy uniosła głowę, jej
włosy opadły na moją twarz. Dech w piersiach zaparła mi nieziemska wręcz rozkosz.
— Zejdź ze mnie — powiedziałem — i wracaj do piekła. Po cóż wyświadczasz mi
tę łaskę? Dlaczego mi to czynisz?
— Nie wiem — odparła swym czystym, nieco drżącym głosem. — Może po
prostu nie chcę, byś umarł. — Gdy to mówiła, czułem jej oddech na piersi. Słowa jej
pulsowały gorączkowo. — Wyjedź stąd, udaj się na południe, do Florencji. Wyjedź i
zapomnij o tym wszystkim, tak jakbyś miał tylko straszny sen albo doświadczył krótko
rzuconego przez wiedźmę uroku. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Wyjedź z tego miasta,
wyjedź. Koniecznie.
— Dość już tych podłych kłamstw — wyrzuciłem z siebie raptownie. — Zali
myślisz, że naprawdę tak zrobię? Wymordowałaś mi rodzinę, ty i twoi... Kimkolwiek
jesteście.
Opuściła głowę, ponownie zalewając mnie swoimi włosami. Bezskutecznie
próbowałem się oswobodzić. Nie miałem szans. Jej uścisk zupełnie mnie unieruchomił.
Otaczała mnie absolutna czerń; otulała mnie nieopisana miękkość. Nagle coś jak
szpileczka delikatnie ukłuło mnie w gardło, a umysł mój pogrążył się w bezgranicznie błogim
szczęściu.
Wydawało mi się, że spadam na zalaną kwiatami łąkę — daleko od tej krainy i
wszystkich związanych z nią nieszczęść. Obok mnie spoczywała Urszula, przygniatając
swym ciałem łodygi irysów. Miała rozpuszczone włosy i uśmiechała się — ujmująco,
namiętnie — jakbyśmy zaznawali tu razem wzajemnego oddania zarówno ciałem, jak i duszą.
Wśliznęła się na moją pierś, jakby chciała mnie dosiąść, i spoglądała na mnie z czarującym
uśmiechem na swych niebiańskich ustach. Następnie łagodnym ruchem rozchyliła nogi, abym
mógł się w nią wsunąć.
Miałem wrażenie, że doszło do upojnego zespolenia składających się na nią
elementów — wilgotnej, kurczliwej, tajemniczej kieszonki między jej nogami oraz natłoku
milczącej elokwencji, która wylewała się z oczu Urszuli, gdy tak z miłością spoglądała na me
ciało.
Naraz wszystko to się skończyło, a ja doznałem zawrotów głowy. Tymczasem jej usta
przykleiły się do mej szyi.
Wytężyłem wszystkie siły, chcąc ją z siebie zepchnąć.
— Zniszczę cię — wyszeptałem. — Na pewno. Przysięgam. Nawet gdybym miał
dopaść cię u samych wrót piekła.
Próba wyrwania się z jej uścisku sprawiła, że ciało me jeszcze bardziej się rozgrzało.
Ona jednak nie chciała ustąpić. Postanowiłem oczyścić umysł, pozbywając się zeń wszelkiego
rozmarzenia.
— Idź precz, czarownico.
— Ćśśś... Ucisz się — powiedziała ze smutkiem w głosie.
— Jesteś młody, uparty... i dzielny. Ja również byłam ongiś młoda. O tak, i nie brakło
mi ani determinacji, ani odwagi.
— Nie kalaj mnie swymi brudami — odparłem.
— Cicho — powtórzyła. — Bo wszystkich pobudzisz. A do czego to nam
potrzebne? — Jakże boleśnie, poważnie i kusząco zabrzmiały jej słowa! Sam tylko jej głos
mógłby wywabić mnie z wszelkiego ukrycia. — Nie mogę na zawsze zapewnić ci
bezpieczeństwa — dodała — nawet na bardzo długo. Idź, Vittorio, uciekaj stąd.
Odsunęła się nieco, bym jeszcze wyraźniej mógł widzieć jej tchnące szczerym
oddaniem spojrzenie. Widziałem istotę wręcz idealną. Takie zaś piękno, ten doskonały
demon, który objawił mi się w rodzinnej kaplicy, nie potrzebował magicznych wywarów i
zaklęć, aby przekonać mnie do swej sprawy. Urszula była stworzeniem bez skazy —
arcydziełem urody i dostojeństwa.
— O tak — powiedziała, patrząc uważnie na moją twarz — i ja odnajduję w tobie
piękno, które rani mi serce. To niesprawiedliwe, niezasłużone. Dlaczego prócz całej reszty
mam jeszcze znosić to właśnie?
Dalej próbowałem się oswobodzić i nic już nie mówiłem. Nie miałem zamiaru
podsycać tego tajemniczego żaru z piekła rodem.
— Uciekaj stąd, Vittorio — powiedziała, obniżając złowieszczo ton głosu. —
Zostało ci ledwie kilka nocy, może nawet mniej. Jeśli znowu do ciebie przyjdę, mogę ich na
ciebie ściągnąć. Vittorio... Nie rozpowiadaj o tym we Florencji. Wyśmieją cię.
Zniknęła.
Łóżko zakołysało się i skrzypnęło. Leżałem na plecach, a w nadgarstkach czułem
jeszcze ból od nacisku jej dłoni. Znajdujące się nade mną okno ukazywało fragment szarej,
nijakiej nocy, a biegnący przy gospodzie mur wznosił się ku niebu, którego z mojego łóżka
niestety widzieć nie mogłem.
Zostałem sam. Jej tu nie było.
Nagle postanowiłem zmusić się do działania, lecz zanim zdołałem się poruszyć, ona
pojawiła się tu znowu: tym razem w oknie. Widziałem jej postać od pasa po schyloną głowę;
wpatrując się we mnie, oderwała kawałek koronki ze swej sukni i obnażyła przede mną białe
piersi — drobne, okrągłe, położone bardzo blisko siebie i zwieńczone ciemnymi, sterczącymi
sutkami. Prawą dłonią podrapała lewą pierś, tuż nad brodawką, z której natychmiast
popłynęła krew.
— Wiedźma!
Podniosłem się, żeby ją chwycić, żeby ją zabić. W tym jednakże momencie Urszula
przytrzymała dłonią moją głowę, a na ustach poczułem nacisk jej drobnej, lecz jędrnej piersi.
Rzeczywistość ponownie rozpłynęła się jak dym na niebie i oboje zna-
leźliśmy się na tej samej łące, na naszej łące, w swoich namiętnych i wiecznotrwałych
objęciach. Ssałem z niej mleko — jak gdyby była moją matką i mamką, dziewicą i królową, a
swymi pchnięciami zrywałem z niej ostatnie płatki kwiatu dziewictwa, jakie się jeszcze w niej
ostały.
Zwolniła uścisk. Upadłem. Byłem zbyt słaby i oszołomiony, aby powstrzymać ją
przed odlotem. Upadłem zatem na łóżko; miałem mokrą twarz, a ręce i nogi mi drżały.
Nie byłem w stanie usiąść. Opadła mnie totalna bezwolność. Przed oczami wyobraźni
błyskała mi raz po raz nasza łąka z białymi i czerwonymi irysami — najpiękniejszym
kwieciem Toskanii. Te dziko rosnące irysy kołysały się na soczyście zielonej trawie, podczas
gdy ona biegła, uciekała ode mnie. Obraz ten był wszakże przezroczysty, nieco matowy, i nie
mógł przesłonić widoku mego pokoju w gospodzie — unosił się tylko niczym woalka nad
moją twarzą i torturował mnie swą jedwabistą bezcielesnością.
— Czary! — szepnąłem. — Boże mój, jeżeli powierzyłeś mnie opiece aniołów, czy
rozkażesz im teraz przykryć mnie swymi skrzydłami? — Westchnąłem. — Bardzo ich
potrzebuję.
W końcu udało mi się usiąść. Trząsłem się i miałem zamglony wzrok. Potarłem szyję.
Ciarki przechodziły mi po ramionach i plecach, a całe ciało tętniło od pożądania.
Zacisnąłem powieki. Nie chciałem myśleć o Urszuli. Aliści trzeba mi było jakiejś
podniety, która by moją żądzę uśmierzyła.
Położyłem się i odczekałem, aż z mego ciała uleci wreszcie ten cały szał.
Znowu stałem się człowiekiem, albowiem przez kilka chwil zapewne nim nie byłem.
Wstałem. Byłem bliski płaczu. Wziąłem świecę i zszedłem ostrożnie do głównej izby
w gospodzie, pilnując, by kręte schody ani razu pode mną nie zaskrzypiały. Przyłożyłem knot
do świecy umieszczonej na wbitym w ścianę haku i wróciłem do swego pokoju. Ten mały
płomyczek dodawał mi otuchy. Idąc po schodach, osłaniałem go dłonią i cały czas się
modliłem.
Wyjrzałem przez okno, lecz widniała pod nim jedynie ściana, po której kobieta z krwi
i kości w żaden sposób wspiąć by się nie mogła. Wyżej zaś rozciągało się nieme i bezwładne
niebo, usiane zachmurzonymi z lekka gwiazdami, jakby ignorowało moje modlitwy, me
dramatyczne położenie.
Byłem pewien, że czeka mnie niechybna śmierć. Padnę ofiarą tych wszystkich
demonów. Urszula miała rację. Jakże bowiem miałbym dokonać zemsty, na którą stworzenia
owe zasłużyły? Jakże, u diabła, miałem to zrobić? A jednak — pokładałem wiarę w swej
misji. Wierzyłem w swą pomstę równie głęboko, jak wierzyłem w istnienie Urszuli, tej
czarownicy, której dotykały me dłonie, która śmiała rozedrzeć mi duszę, która naszła mnie w
towarzystwie swych nocnych kamratów, by wymordować moją rodzinę.
Nie mogłem przemóc w sobie obrazów minionej nocy, widoku tej kobiety stojącej w
drzwiach naszej kapliczki. Nie umiałem pozbyć się z ust jej smaku. Wystarczyło tylko, żem
pomyślał o jej piersiach, a ciało me słabło, jakby swym sutkiem Urszula syciła me żądze.
„Niech to wreszcie ustąpi” — błagałem w modlitwie. Nie mogę wszak uciec. Nie
mogę udać się do Florencji, nie mogę aż po kres żywota rozpamiętywać tamtą masakrę. To
niemożliwe, tak nie da się żyć. To niemożliwe.
Rozpłakałem się na myśl, że to Urszula uchroniła mnie przed śmiercią.
To właśnie ona — ta jasnowłosa kobieta, którą przeklinałem każdym tchnieniem —
powstrzymała swego zakapturzonego kompana przed pozbawieniem mnie życia. W
przeciwnym razie zwycięstwo demonów byłoby całkowite.
Poczułem, jak ogarnia mnie spokój. Jeśli pisana mi była śmierć, zaiste — nie miałem
nad czym rozmyślać. To ja muszę dopaść ich jako pierwszy. I musi mi się to powieść!
Wstałem wraz ze wschodem słońca i przeszedłem się po mieście, przewiesiwszy przez
ramię skórzane torby z wyniesionymi z zamku kosztownościami. Obejrzałem sporą część
Santa Maddalany, której bezdrzewne ulice wyłożono setki lat wcześniej rozdrobnionymi
kamieniami, a niektóre fragmenty bruku pochodziły zapewne z czasów rzymskich.
Było to miasto cudownie spokojne i raczej bogate.
Kowale, stolarze i rymarze pracowali już o tej porze. Widziałem też szewców, którzy
wyrabiali zarówno wyborne pantofle, jak i buty robocze. Oglądałem również wytwory
jubilerów, snycerzy, kuśnierzy i ślusarzy.
Minąłem niezliczoną ilość pięknych sklepów. Można w nich było zakupić wspaniałe
tkaniny, które najpewniej sprowadzano tu z Florencji, a także koronki i orientalne przyprawy.
Rzeźnicy tymczasem prezentowali sute zapasy świeżego mięsa. Mieściły się tu również
winiarnie, notariaty i punkty obsługi epistolarnej. Widziałem poza tym kilku medyków bądź,
mówiąc ściśle, aptekarzy.
Przez główną bramę wjeżdżał wóz za wozem; zdarzały się nawet małe kraksy, które
mijałem o tej wczesnej porze, gdy słońce nie rozświetliło jeszcze na dobre pokrytych
dachówkami domów i wyłożonej brukiem ulicy.
W kościołach zadzwoniono na mszę i obok mnie przemknęła chmara czystych i
schludnie ubranych dzieci. Potem przeszły dwie grupki ludzi, którzy wraz z paroma
zakonnikami zmierzali w stronę kościołów. Te ostatnie pochodziły z dawnych czasów, a na
ich frontonach brak było jakichkolwiek ornamentów. Jedynie w paru niszach dojrzałem
figurki świętych o pozbawionych wyrazu obliczach. Najwyraźniej połatane w wielu
miejscach fasady tych świątyń musiały stawić czoło częstym w tym regionie trzęsieniom
ziemi.
Natknąłem się również na dwie nie wyróżniające się niczym księgarnie, w których —
jakom i wcześniej mniemał — oprócz (dość drogich) modlitewników nic ciekawego nie
znalazłem. Widziałem też dwóch kupców oferujących przednie towary ze wschodu. Byli tu
także sprzedawcy dywanów — zarówno krajowych, jak i sprowadzanych prosto z Bizancjum.
Handel kwitł w najlepsze. Dokoła mnie wytwornie ubrani ludzie afiszowali się swoimi
drogimi strojami. Santa Maddalana sprawiała wrażenie osady samowystarczalnej, chociaż w
obrębie miejskich murów ciągle słyszało się echo końskich kopyt — przybysze skądinąd to
wjeżdżali, to wyjeżdżali. Natrafiłem również na pewien zaniedbany i solidnie ufortyfikowany
klasztor.
Minąłem jeszcze dwie gospody. Przeciskając się tłocznymi uliczkami, stwierdziłem,
że w mieście tym są trzy główne ulice, biegnące równolegle w górę i w dół wzgórza.
Na jednym z krańców Santa Maddalany znajdowała się brama, przez którą wszedłem
do miasta ubiegłego wieczora, oraz plac, gdzie handlowano w tej chwili żywnością.
Inną partię municypalnych murów wieńczyły ruiny zamku, w którym mieszkał
niegdyś władca tej osady. Z ulicy widziałem jedynie fragment bezkształtnej masy kamieni,
pod którą jednak — na niższych kondygnacjach — mieściła się teraz siedziba rządców
miasta.
Odnotowałem tam również parę niewielkich grot, kilka placyków i stare, rozpadające
się fontanny, w których mimo to ciągle bulgotała woda. Dokoła krzątały się stare kobiety z
koszykami, opatulone w chusty, chociaż powietrze było ciepłe. Widziałem też młode i piękne
dziewczęta, które zalotnie do mnie mrugały.
Myśl o jakimkolwiek kontakcie z nimi była mi jednak nad wyraz obca.
Po zakończeniu mszy i rozpoczęciu zajęć w szkołach, poszedłem do kościoła
Dominikanów — największej i najwspanialszej ze znajdujących się w pobliżu świątyni —- i
udawszy się na plebanię, zapytałem, czy znajdę tu teraz jakiegoś kapłana. Musiałem bowiem
przystąpić do spowiedzi.
Po chwili ukazał się mym oczom młody ksiądz; miał na sobie czysty, czarno-biały
habit, był przystojny, dobrze zbudowany, o zdrowej cerze i pobożnym sposobie bycia.
Ogarnął wzrokiem moje odzienie, moją szablę. Jego spojrzenie wyrażało szacunek, a zatem
ksiądz ów uważał mnie prawdopodobnie za jakąś ważną personę. Zaprosił mnie do
niewielkiej izdebki, gdzie miała odbyć się spowiedź.
Zachowywał się uprzejmie, bynajmniej nie uniżenie. Głowę jego okalała niewielka
korona złocistych włosów, przyciętych bardzo krótko na samym szczycie łysej poza tym
czaszki; oczy zaś miał duże i nieco wystraszone.
Gdy usiadł, ja uklęknąłem przy nim na chłodnej posadzce i wyrzuciłem z siebie całą
swą makabryczną historię.
Opowiadałem szybko i bez przerwy, relacjonując z pochyloną głową jedno
wydarzenie za drugim: pierwsze niepokojące wypadki, które zaciekawiły mnie i wprawiły w
zalęknienie; tajemnicze, urywane słowa mojego ojca; wreszcie sam atak na nasz zamek i
śmierć prawie wszystkich znajdujących się w nim ludzi. Gdym opowiadał o mym bracie i
siostrze, zacząłem gestykulować jak opętany, kreśląc w powietrzu kształt głowy mojego
braciszka, dysząc, jakbym nie mógł złapać powietrza.
Dopiero po wyrzeknięciu ostatnich słów uniosłem wzrok i zobaczyłem, że młody
ksiądz posyła mi z góry spojrzenie pełne osłupienia i najczystszej zgrozy.
Nie wiedziałem, jak mam to rozumieć. Takiż sam bowiem wyraz twarzy mógłby mieć
człowiek bojący się tego czy innego owada lub przerażony nadciągającym ku niemu
batalionem okrutnych morderców.
A czegóż, na miłość boską, się spodziewałem?
— Posłuchaj mnie, ojcze — rzekłem. — Wystarczy tylko, że poślesz kogoś na tę górę,
a przekonasz się o prawdziwości mych słów. — Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem ręce w
błagalnym geście. — To wszystko. Poślij tam kogoś. Niczego stamtąd nie ukradziono,
niczego nie wywieziono, jedynie ja zabrałem kilka rzeczy. Udaj się tam, zaklinam. Ręczę, że
wszystko znajduje się tam w nie zmienionym stanie, chyba że kruki i myszołowy zebrały się
na odwagę, aby poczynić tam własne porządki.
Ksiądz milczał. Na jego młodym obliczu pulsowała krew, usta miał rozchylone, a z
oczu bił wyraz zdumienia i rozpaczy.
Było to dlań zaprawdę aż nazbyt fantastyczne. Ten młodzik najpewniej dopiero co
opuścił seminarium i słyszał jak dotąd jedynie wyznania zakonnic spowiadających się z
nieczystych myśli. Może też raz do roku przychodzili do niego mężczyźni, aby poskarżyć się
na grzeszność ciała, albowiem własne żony przymusiły ich właśnie do wypełnienia
małżeńskich obowiązków.
Ogarnął mnie gniew.
— Obowiązuje cię tajemnica spowiedzi — powiedziałem, starając się zachować
cierpliwość. Pilnowałem się także, by nie przybierać nadmiernie pańskiego tonu, gdyż księża
nader często skłaniali mnie do takiej postawy. Ich głupota potrafiła wyprowadzić mnie z
równowagi. — Udzielę ci jednak pozwolenia, byś nadal tej tajemnicy dochowując,
wyekspediował posłańca na opisaną przeze mnie górę...
— Synu, zali sam nie pojmujesz? — W jego niskim głosie słyszało się
zaskakującą stanowczość i pewność siebie. — Tych zbójców mogli wszak nasłać tam sami
Medyceusze.
— Nie, nie, nie, ojcze — oponowałem, kręcąc głową. — Widziałem, jak tej
kobiecie odpadła ręka. Sam zresztą tę rękę odciąłem. Powiadam: widziałem, jak ta kończyna
na powrót zrasta się z ciałem. To były demony. Wierz mi, proszę. Te stwory to wiedźmy z
piekła rodem, i nazbyt są liczne, bym mógł z nimi walczyć sam. Potrzebna mi pomoc. Brak
nam czasu na wątpliwości. Nie mamy czasu na racjonalne skrupuły. Tu trzeba dominikanów!
Potrząsnął głową bez najmniejszego wahania.
— Odchodzisz od zmysłów, synu — powiedział. — Jestem pewien, że przytrafiło
ci się coś strasznego i ty w to wszystko głęboko wierzysz. Ale w rzeczywistości to się nie
zdarzyło. Poniosła cię wyobraźnia. Wiesz dobrze, iż jest wśród nas wiele staruszek,
umiejących podobno rzucić urok...
— Wiem — przerwałem. — Umiem natychmiast rozpoznać normalnego
alchemika albo zwyczajną czarownicę. Tutaj nie chodzi o uliczną magię, ojcze. Powiadam ci:
tamte demony pozabijały wszystkich mieszkańców zaniku i okolicznych wsi. Nie umiesz tego
zrozumieć?
I znowu zasypałem go garścią makabrycznych szczegółów. Opowiedziałem, jak
Urszula weszła przez okno do pokoju w gospodzie, lecz mówiąc to, zrozumiałem nagle, że
tylko pogarszam sprawę.
No cóż — ten młody księżulo mógł sobie pomyśleć, że w sennym koszmarze po
prostu nawiedził mnie sukub. Cały mój wysiłek pozbawiony był zatem jakiegokolwiek sensu.
Serce kłuło mnie w piersi, a całe ciało oblewał pot. Traciłem czas.
— Udziel mi rozgrzeszenia, ojcze — powiedziałem.
— Mam do ciebie prośbę — rzekł ksiądz i dotknął mojej ręki. Jego dłoń drżała, a
cały wygląd zdradzał jeszcze większą konfuzję niż wcześniej. Sprawiał przy tym wrażenie
szczerze zatroskanego o stan mojej duszy.
— O co chodzi? — spytałem chłodno. Chciałem natychmiast stąd wybiec.
Musiałem znaleźć jakiś klasztor! Albo przynajmniej któregoś z żyjących w tym mieście
alchemików. Z pewnością mogłem odszukać tu człeka obeznanego z pracami na temat
Hermesa Trismegistosa, z dziełami Laktancjusza bądź świętego Augustyna; jednym słowem
— kogoś, kto dysponował jakąś wiedzą o demonach.
— Czytałeś świętego Tomasza z Akwinu? — zapytałem o pierwszego
demonologa, jaki przyszedł mi do głowy. — Ojcze, on nieustannie rozprawia o demonach.
Czy myślisz, że rok temu ja sam bym w to wszystko uwierzył? Mniemałem wtedy, że czary to
domena pokątnych oszustów. A ja naprawdę widziałem demony! — Nie mogłem się
powstrzymać. Gadałem dalej: — Ojcze, w Summie teologii, w księdze pierwszej, święty
Tomasz mówi nam o upadłych aniołach. Niektórym z nich pozwolono znaleźć się tu, na
ziemi, aby i one mogły stanowić część naturalnego porządku rzeczy. One są tutaj, ojcze,
wolno im działać i kusić człowieka, roznosząc dokoła piekielne ognie! To wszystko jest u
świętego Tomasza. One tu są. I posiadają... posiadają... powłokę zupełnie dla nas niepojętą.
Tako rzecze Summa. Księga ta mówi również, że aniołowie mają ciała przekraczające
zdolności naszego rozumienia! I w coś takiego obleczona jest właśnie ta kobieta! —
Próbowałem przypomnieć sobie tok wywodu Akwinaty. Przytaczałem jego słowa po łacinie.
— To stworzenie taką właśnie posiada istotę! To tylko forma, ograniczona forma, której
wprawdzie nie umiem ogarnąć, ale naprawdę ją widziałem. Wiem, że tak jest, bo świadczą o
tym również jej czyny.
Uniósł dłoń, aby ostudzić moją gorączkę.
— Synu, proszę — powiedział. — Pozwól, że twoimi wyznaniami podzielę się
teraz z proboszczem. Rozumiesz chyba, że jeśli to uczynię, będzie on również zobowiązany
dochować tajemnicy spowiedzi. Pozwól zatem, że go tutaj sprowadzę i powtórzę mu twoje
słowa. Wtedy poproszę go, by sam z tobą porozmawiał. Rozumiesz przecie, iż nie uczynię
tego bez twej uprzedniej zgody.
— Tak, wiem — odrzekłem. — A na cóż się to zda? Niechaj więc ujrzę owego
proboszcza.
Zachowywałem się zbyt wyniośle, by nie rzec: arogancko. Byłem wyczerpany. Z
typową dla włoskich arystokratów manierą traktowałem tego prowincjonalnego księdza jak
służącego. A był to wszak sługa boży, któremu winienem okazać choć trochę szacunku.
Miałem nadzieję, że jego zwierzchnik posiadał większą odeń wiedzę i erudycję. Jak atoli
rozumieć ma ten, kto żadnej z tych rzeczy nie widział?
Na krótką chwilę powrócił do mnie wyraźny obraz zafrasowanej twarzy ojca w nocy
poprzedzającej atak demonów. Ogarnął mnie niewysłowiony ból.
— Przepraszam, ojcze — zwróciłem się do młodego księdza.
Wzdrygnąłem się, próbując zdusić w sobie to wspomnienie,
które wpędzało mnie na powrót w poczucie rozpaczy i beznadziei. Opadły mnie myśli,
dlaczego przyszło nam pędzić żywot na tym świecie i jakiemu celowi nasze życie ma służyć.
Następnie dotarły do mnie słowa mej eleganckiej dręczyciel-ki, jej znękany głos,
którym ubiegłej nocy powiedziała mi, że też była ongiś młoda, że była odważna i
zdecydowana. Cóż mogła mieć na myśli, mówiąc o sobie takim smutnym tonem?
Ponownie zagłębiłem się w rozważania świętego Tomasza. Zali nie orzeczono tam, iż
demony trwają niezmiennie w nienawiści do wszystkich ludzi? Zali nigdy nie porzucają one
pychy, która przywiodła je do grzechu?
Opis ten nie przystawał do zmysłowej i ponętnej istoty, z którą miałem obecnie do
czynienia. „Ależ to jest szaleństwo — pomyślałem. — Zaczynam jej współczuć, a ona tego
właśnie pragnie”. Musiałem w ciągu pozostałych mi jeszcze godzin dziennych powziąć plan
jej ostatecznego unicestwienia.
— Tak, ojcze, jeśli taka jest twoja wola — powiedziałem. — Ale najpierw mnie
pobłogosław.
Moje słowa wyrwały go z pełnego troski zamyślenia. Wyglądał na wystraszonego.
Bez zwłoki udzielił mi błogosławieństwa i rozgrzeszenia.
— Uczyń to, co uważasz za słuszne — rzekłem. — Tak, poproś proboszcza, aby
zechciał się ze mną zobaczyć. A to... Na kościół. — Podałem mu kilka dukatów.
Ksiądz wpatrywał się w pieniądze, nie biorąc ich jednak do ręki. Patrzył na te monety
jak na żarzący się węgiel.
— Weź to, ojcze. To wcale niemała sumka. Weź to.
— Nie, poczekaj tu... Albo nie... Wyjdź do ogrodu.
Ogród był prześliczny. Znajdowała się tam niewielka grota,
z której po prawej stronie rozciągał się widok na wznoszące się ku zamkowi miasto,
dalej zaś, ponad murami, widniało długie pasmo gór. Zauważyłem tam ponadto stary posąg
świętego Dominika, fontannę, ławkę oraz kamień z wyrytą na nim inskrypcją tyczącą się
jakiegoś cudu.
Usiadłem na ławce. Powiodłem wzrokiem po ożywczym błękicie nieba pokrytego
gdzieniegdzie dziewiczo białymi chmurami. Starałem się odzyskać równowagę ducha.
„Czyżbym popadł w obłęd? — myślałem. — Wszak to żałosne”.
Proboszcz wystraszył mnie, wyłaniając się nagle z niskich, łukowato sklepionych
drzwi plebanii. Był to podstarzały już człowiek, prawie zupełnie łysy, z małym, szerokim
nosem i dużymi ognistymi oczami. Tuż za nim wbiegł młodszy ksiądz.
— Wyjedź stąd — zwrócił się do mnie szeptem proboszcz. — Opuść nasze miasto
i żadnemu z jego mieszkańców nie opowiadaj takich rzeczy, rozumiesz?
— Co takiego? — zapytałem. — To taką pociechę mi niesiesz?
Proboszcz dyszał z wściekłości i patrzył na mnie ponurym wzrokiem.
— Ostrzegam cię.
— Przed czym? — spytałem, nawet nie wstając z ławki. — Obowiązuje was
tajemnica spowiedzi. Co mi zrobicie, jeśli zostanę?
— Nie muszę niczego robić! — powiedział proboszcz. — Odejdź stąd wraz ze
swoją niedolą... — urwał, jakby wpadł w zakłopotanie, jak gdyby zaczął żałować własnych
słów. Zacisnął zęby, odwrócił wzrok, po czym znowu na mnie spojrzał.
— Wyjedź, choćby przez wzgląd na siebie samego — wyszeptał. Popatrzył na
młodego księdza. — Wyjdź stąd — powiedział do niego. — Sam z nim porozmawiam.
Młody ksiądz był przerażony. Natychmiast wyszedł z ogrodu. Spojrzałem na
proboszcza.
— Wyjedź stąd — wyrzekł swoim niskim, złowrogim głosem; dolna warga
cofnęła mu się nieznacznie, odsłaniając jego zęby. — Wyjedź z naszego miasta. Wyjedź z
Santa Maddalany.
Spojrzałem na niego z chłodną pogardą.
— Ksiądz wie o ich istnieniu, prawda? — spytałem cicho.
— Oszalałeś. Ty oszalałeś! — powiedział. — Jeżeli opowiesz o demonach
ludziom z naszego miasta, spalą cię tu na stosie jako czarownika. Myślisz, że tak się nie
stanie?
W jego oczach czaiła się nienawiść, bezwstydna nienawiść.
— Och, kapłanie potępionych — odrzekłem. — Jesteś w komitywie z szatanem.
— Odejdź! — warknął.
Podniosłem się z ławki i popatrzyłem na jego nabrzmiałe oczy, na jego wydęte,
zmęczone usta.
— Nie waż się, ojcze, złamać tajemnicy spowiedzi — powiedziałem. — Bo
inaczej cię zabiję.
Stał nieruchomo, wpatrując się we mnie. Posłałem mu chłodny uśmiech i wszedłem
do refektarza. Proboszcz rzucił się za mną; bulgotał jak kipiąca w garnku woda:
— Ty nic nie rozumiesz. Oszalałeś. Masz przywidzenia. Ja tylko próbuję
oszczędzić ci prześladowań.
Kiedym doszedł do drzwi kościoła, odwróciłem się i przez dłuższą chwilę
wpatrywałem się w niego milcząco.
— Rzekłeś, co rzec mi chciałeś — powiedziałem. — Jesteś okrutny. Pamiętaj
wszakże o moich słowach. Jeżeli złamiesz tajemnicę spowiedzi, ja ani chybi cię zabiję.
Był teraz równie wystraszony jak wcześniej młody ksiądz.
Przez długą chwilę patrzyłem na ołtarz, ignorując proboszcza, zapominając o jego tu
obecności. Umysł mój udawał sam przed sobą, że zalęgły się w nim jakieś myśli, że snuje
jakieś plany, podczas gdy próbowałem jedynie przeczekać tę chwilę. Następnie przeżegnałem
się i wyszedłem z kościoła.
Ogarnęła mnie rozpacz.
Chodziłem potem po mieście, które zdawało mi się teraz najpiękniejszym zakątkiem
na świecie: wszyscy radośnie pracowali, ulice były czyste, pod każdym oknem znajdowały się
gustowne korytka z kwiatami, a pięknie odziani ludzie zajmowali się swoimi sprawami.
Santa Maddalana jawiła mi się jako najczystsza osada na świecie, a jej mieszkańcy
jako najszczęśliwszy lud na ziemi. Kupcy gorliwie oferowali mi swoje towary, lecz nie byli w
tym natrętni. Mimo to życie w tym mieście musiało być poniekąd nudne. Nie dostrzegłem
tam, na przykład, nikogo w moim wieku. W ogóle dzieci było tam bardzo mało.
Cóż miałem począć? Dokąd się udać? Czego szukać?
Nie znałem odpowiedzi na te pytania.
Rozglądałem się czujnie dokoła, poszukując dowodów na obecność demonów. Skoro
Urszula mnie tu nie znalazła, to może ja znajdę ją tutaj.
Na samą myśl o tej kobiecie całe me ciało przenikał chłód, któremu towarzyszył
napad pożądania. Oglądałem jej piersi, czułem jej smak i przez ułamek sekundy znowu
widziałem pokrytą kwiatami łąkę. Nie!
Pomyśl. Poczyń jakieś plany. Jeśli zaś chodzi o Santa Maddalanę, to niezależnie od
wiedzy bądź niewiedzy proboszcza, w tym tchnącym zdrowiem mieście nie mogło być
żadnych demonów.
Rozdział 5
Cena pokoju i cena zemsty
Kiedy upał osiągnął tego dnia swe apogeum, poszedłem do gospody, aby solidnie się
posilić. Usiadłem samotnie na okratowanej werandzie, upiększonej przez cudnie kwitnącą
wistarię. Gospoda leżała po tej samej stronie miasta co kościół Dominikanów i z niej również
rozciągał się piękny widok na miasto i góry.
Zamknąłem oczy, oparłem łokcie o blat stołu, złożyłem dłonie i począłem się modlić.
— Powiedz mi, Boże, co mam czynić. Ukaż mi, co czynić należy.
W moim sercu zapanował spokój. Czekałem, rozmyślałem.
Jakie miałem opcje?
Zanieść swą historię do Florencji? A któż w to uwierzy? Zwrócić się z tym do samego
Cosima? Choć wielce podziwiałem Medyceuszy i darzyłem ich wielkim szacunkiem,
musiałem wziąć pod uwagę jeden fakt: z mojej rodziny przeżyłem tylko ja; i tylko ja mogłem
rościć sobie prawa do majątku złożonego w Banco Medici. Cosimo nie podważyłby raczej
mej tożsamości — mego podpisu, mojej twarzy. Wydałby mi wszystkie skarby rodzinne, lecz
czy uwierzyłby w opowieści o demonach? Zamknięto by mnie na cztery spusty.
Albo spalono by mnie na stosie jako czarownika. Było to całkiem możliwe; mało
prawdopodobne, ale możliwe. W takim mieście rozogniona tłuszcza, podjudzona przez
miejscowego klechę, mogłaby szybko zgotować mi taki los. I nie byłby to bynajmniej
przypadek odosobniony.
Gdym o tym rozmyślał, wniesiono mój posiłek, składający się ze świeżych owoców
oraz gotowanej baraniny z sosem pieczeniowym. Zamoczyłem właśnie kawałek chleba i
zacząłem jeść, gdy podeszło do mnie dwóch mężczyzn. Zapytali, czy mogą się przysiąść i
zafundować mi czarę wina.
Jeden z nich był franciszkaninem. Wyglądał na człowieka o łagodnym usposobieniu i
— co zdawało mi się logiczne — sprawiał wrażenie biedniejszego od dominikanów.
Towarzyszył mu podstarzały jegomość o małych błyszczących oczkach i długich białych
brwiach, sztywnych jakby wzmocniono je klejem; prezentował się jak przebrany za elfa aktor,
mający rozbawić dzieci.
— Widzieliśmy, jak wchodzisz do kościoła Dominikanów — powiedział
uprzejmie i cicho franciszkanin, uśmiechając się w moją stronę. — Wychodząc, nie
wyglądałeś na wniebowziętego. — Zamrugał. — Spróbuj może zwrócić się do nas. —
Roześmiał się, jakby żartował tylko dobrotliwie, nawiązując do zadawnionego sporu między
tymi dwoma zakonami. — Wyglądasz na młodzieńca o przyzwoitym pochodzeniu.
Pochodzisz z Florencji? — zapytał.
— Tak, ojcze, jestem w podróży — odparłem — nie wiem wszakże, dokąd
zmierzam. Zatrzymałem się tu na pewien czas.
— Mówiłem z pełnymi ustami, lecz głód nie pozwalał mi na przerwanie
konsumpcji. — Siądźcie, proszę. — Chciałem wstać, ale oni szybko usiedli obok.
Kupiłem kolejny dzban czerwonego wina.
— Cóż, trudno by znaleźć piękniejszy zakątek — odezwał się niski staruszek,
który sprawiał wrażenie bardzo czujnego. — i dlatego też jestem tak bardzo kontent, iż Bóg
zechciał powołać mego syna, by służył w tutejszym kościele. Dzięki temu resztę swych dni
może spędzić na łonie rodziny.
— Rozumiem. Jesteście ojcem i synem.
— Owszem — odparł ojciec. — Nigdym nawet nie marzył, że dla naszego miasta
nastaną aż tak dobre czasy. To niemal cud.
— To cud, to boże błogosławieństwo — potwierdził ksiądz niewinnym i szczerym
głosem. — To istny cud.
— Doprawdy? Wyjaśnijcie mi zatem, na czym on niby polega. — Przesunąłem w
ich stronę talerz z owocami, lecz oni powiedzieli, że są już po obiedzie.
— Za moich czasów — rzekł ojciec — mieliśmy się chyba czym trapić, lecz
teraz? W Santa Maddalanie panuje absolutne wręcz szczęście. Tu nigdy nie dzieje się nic
złego.
— To prawda — przytaknął ksiądz. — Wiesz waść... Pamiętam trędowatych,
którzy mieszkali kiedyś pod miejskimi murami. Już ich tu nie ma. Poza tym trafiali się też
niesforni młodzieńcy, przysparzający nam sporo kłopotów. Byli plagą prawie każdego miasta.
Ale teraz? W całej Santa Maddalanie ani w żadnej z okolicznych wiosek nie napotkasz ni
jednego złoczyńcy. Tak jakby ludzie z całego serca ponownie oddali się Bogu.
— Tak — powiedział osobliwie wyglądający staruszek; pokręcił głową. — Poza
tym Bóg był dla nas litościwy również w wielu innych sferach.
Znowu — jak wcześniej, w obecności Urszuli — poczułem ciarki na plecach, lecz tym
razem nie były one przyjemne.
— W jakich sferach, jeśli można? — zapytałem.
— No, rozejrzyj się waść dokoła — odrzekł staruszek. — Widziałeś tu ludzi
kalekich? Albo upośledzonych na umyśle? Kiedy ja byłem dzieckiem, ba, kiedy dzieckiem
byłeś ty, mój synu — zwrócił się do księdza — błąkały się tutaj nieszczęsne dusze,
zniekształcone już w łonie matki albo ze schorzałym od urodzenia umysłem. Trzeba było na
nie uważać. Pamiętam czasy, gdy u bram naszego miasta zawsze byli jacyś żebracy. Teraz zaś
ich tutaj nie ma, i to od wielu już lat.
— Zadziwiające — powiedziałem.
— I prawdziwe — przytaknął zamyślony ksiądz. — Wszyscy cieszą się u nas
dobrym zdrowiem. To dlatego już dawno wyjechały stąd zakonnice. Widziałeś ten nieczynny
szpital? I podmiejski klasztor, również od lat opustoszały? Myślę, że pomieszkują tam teraz
owce naszych rolników.
— Nikt nigdy nie choruje? — spytałem.
— Ludzie chorują — rzekł ksiądz, sącząc swe wino wolno i wstrzemięźliwie —
ale nie cierpią. Nie tak jak dawniej. Jeśli ktoś ma opuścić ten świat, robi to raczej szybko.
— Tak, to prawda. Bogu niech będą dzięki — potwierdził staruszek.
— A kobiety — ciągnął ksiądz — miewają tu szczęśliwe połogi. I nie uginają się
pod jarzmem zbyt wielu dzieci. Och, rodzi się tu wiele takich, które Bóg wzywa do siebie już
w pierwszych tygodniach życia. Cóż, taka jest dola każdej matki. Szczęściem na ogół nasze
rodziny są dość niewielkie. — Spojrzał na ojca. — Moja biedna matka miała nas w sumie
dwadzieścioro. Teraz to się przecie nie zdarza, prawda?
Mały staruszek wypiął pierś i uśmiechnął się z poczuciem dumy.
— Tak, sam żem wychował całą dwudziestkę. Wielu z nich poszło już w swoją
stronę i nie wiem nawet, co stało się z... nieważne. Tak, rodziny są tu obecnie dość małe.
Ksiądz popadł w lekkie zakłopotanie.
— Może Bóg raczy udzielić mi kiedyś wiedzy na temat losu moich braci.
— Och, zapomnij o nich — powiedział staruszek.
— Rozniosło ich po świecie, jeśli można zapytać? — rzekłem półgłosem,
spoglądając niewinnie na ojca i syna.
— Byli nieudani — mruknął ksiądz, kręcąc głową. — Ale na tym polega nasze
szczęście: ludzie nieudani nas opuszczają.
— Doprawdy? — spytałem.
Mały staruszek podrapał się po różowej czaszce. Miał długie, rzadkie, siwe włosy,
sterczące na wszystkie strony świata. Pasowały do jego brwi.
— Wiesz, synu, próbuję sobie przypomnieć — powiedział — co się stało z tymi
biednymi kalekami... pamiętasz... z braćmi, co urodzili się z takimi marnymi nogami...
— Tomasso i Felix — podpowiedział ksiądz.
— Tak.
— Zabrano ich na leczenie do Bolonii. Takoż zrobiono z biednym chłopcem Bettiny,
który urodził się bez rąk, pamiętasz?
— Tak, tak, oczywista. Mamy kilku medyków.
— Czyżby? A na czym polega ich zadanie? — dopytywałem się półgłosem. — A
rada miejska, gonfalonier? — „Gonfalonierem” nazywano gubernatora Florencji, człowieka,
który przynajmniej nominalnie odpowiedzialny był za rządzenie.
— Mamy specjalny koszyczek — odparł ksiądz — i wyciągamy z niego co
pewien czas sześć lub osiem nazwisk. Ale tutaj naprawdę niewiele się dzieje. Nikt się nie
kłóci. Podatkami zajmują się kupcy. Wszystko idzie jak po maśle.
Staruszek o wyglądzie elfa roześmiał się nagle.
— Och, my nie mamy tu żadnych podatków! — oświadczył.
Ksiądz spojrzał na ojca, jakby ten powiedział coś, czego mówić nie należy. Znowu
popadł w zakłopotanie.
— No nie, papo — zwrócił się do staruszka — mamy podatki, ale... niskie.
— W istocie, szczęśliwi z was ludzie — przyznałem zgodnie, udając, że
przyjmuję do wiadomości ten mało wiarygodny obraz życia w Santa Maddalanie.
— A ten okropny Oviso, pamiętasz go? — zapytał ksiądz
swego ojca, a potem popatrzył na mnie. — On to naprawdę nie domagał na umyśle. O
mało nie zabił swojego syna. Postradał zmysły, ryczał jak byk. Przejeżdżał tędy wędrowny
medyk, który miał zabrać go do Padwy. A może chodziło o Asyż?
— Rad jestem, że tu nie wrócił — odrzekł staruszek. — Doprowadzał do szału
całe nasze miasto.
Przyglądałem się bacznie obydwu mężczyznom. Czyżby mówili to wszystko
poważnie? A może ich słowa kryły jakąś tajemnicę? Wydawało mi się, że raczej niczego
przeciwko mnie nie knują. Tymczasem księdza ogarniała coraz większa melancholia.
— Osobliwe są ścieżki Pańskie — stwierdził. — Tak, wiem, że to powiedzenie
brzmi inaczej.
— Nie prowokuj Wszechmogącego! — skarcił go ojciec, dopijając wino.
Czym prędzej dolałem wina swoim rozmówcom.
— Ten mały niemowa? — odezwał się jakiś głos.
Uniosłem wzrok. Był to właściciel gospody. Stał z dłońmi na biodrach, w fartuchu
naciągniętym na wypukły brzuch, a w ręce trzymał tacę.
— Zakonnice zabrały go ze sobą, prawda? — zapytał.
— Wróciły po niego, tak myślę — odrzekł ksiądz. Był już bardzo zaniepokojony;
coś go najwyraźniej martwiło.
Karczmarz zabrał opróżniony przeze mnie talerz.
— Najbardziej wystraszyła nas dżuma — szepnął mi do ucha. — Minęła już,
wierz mi, waść, proszę, bo inaczej nie wymówiłbym tego wyrazu. Na jego dźwięk ludziska
kiedyś zmykali stąd w te pędy.
— Nie, te wszystkie rodziny, które wybyły z naszego miasta dzięki doktorom i
wędrownym zakonnikom. Wszystkich zabrano do szpitala we Florencji.
— Ofiary dżumy? Do Florencji? — zapytałem z niedowierzaniem. — Kto w
takim razie pilnował tu miejskich bram i którędy oni się tu dostali?
Franciszkanin wpatrywał się we mnie przez chwilę, jak gdyby doznał właśnie
głębokiego wstrząsu. Karczmarz ścisnął ramię księdza.
— Żyjemy w szczęśliwych czasach — powiedział. — Tęsknię tylko za procesjami
do klasztoru... One też się nie odbywają... To jasne... Ale nigdy nie było nam lepiej niż teraz.
Mój wzrok przeniósł się z karczmarza na księdza, który znowu się we mnie
wpatrywał. Wydawało mi się, że drżą mu kąciki ust. Był niedokładnie ogolony, miał wąską
szczękę, a jego poorana bruzdami twarz ponownie zrobiła się smutna.
Staruszek powiedział nagle, że niedawnymi czasy zapadła na dżumę pewna wiejska
rodzina, lecz zawieziono ją do Lukki.
— Stało się tak dzięki szczodrobliwości... Któż to był, synu, nie pomnę...
— A czy to ma znaczenie? — powiedział karczmarz. — Signore — zwrócił się do
mnie. — Może wina?
— Dla moich gości. — Wskazałem ręką ojca i syna. — Na mnie już najwyższy
czas. Muszę zapoznać się z ofertą tutejszych księgarzy.
— Mógłbyś, waść, tutaj zostać — oświadczył nagle ksiądz miękkim, acz pełnym
przekonania głosem, wpatrując się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. — To zaiste dobre
dla ciebie miasto, a nam przydałby się kolejny uczony, lecz...
— Cóż, jestem człowiekiem dość młodym — powiedziałem i przełożyłem nogę
przez ławkę, gotując się do wyjścia. — Nie ma tu ludzi w moim wieku, prawda?
— No, oni stąd wyjeżdżają— odrzekł staruszek. — Kilku by się pewnie znalazło,
lecz oni pracują u swoich ojców. Nie, nie mamy tutaj żadnych nicponi. Nie, młody człowieku,
tutaj ich nie uświadczysz.
Ksiądz przypatrywał mi się, jak gdyby nie słyszał wcale słów ojca.
— Tak, a tyś jest człek młody i kształcony — powiedział z nie ukrywanym
niepokojem. — Widzę to i słyszę w twoim głosie. Wszystko w tobie jest pełne wiedzy i
uczoności... — urwał. — Tuszę, iż wkrótce nas opuścisz, nieprawdaż?
— A powinienem? — zapytałem. — Czy może winienem tu zostać? — Starałem
się mówić łagodnie, nie popadać w grubiański ton.
Ksiądz uraczył mnie półuśmiechem.
— Nie wiem — odrzekł, po czym znowu oblicze jego przybrało wyraz ponury,
ba, wręcz tragiczny. — Niech Bóg ma cię w swojej opiece — wyszeptał.
Pochyliłem się ku niemu. Widząc to, karczmarz odwrócił się dyskretnie i zajął się
swoimi sprawami. Stary elf mamrotał coś do swojego wina.
— Co ci się, księże, stało? — spytałem szeptem. — Czy temu miastu powodzi się
aż za dobrze?
— Ruszaj w drogę, synu — rzekł ze smutkiem w głosie.
— Ja również bym stąd wyjechał, ale złożyłem przysięgę posłuszeństwa, no i tutaj w
końcu jest mój dom, tutaj siedzi mój ojciec, a resztę pochłonął szeroki świat. — Ton księdza
stał się nagle surowy. — Tak mi się przynajmniej wydaje. Na twoim miejscu nie
zostawałbym tutaj.
Kiwnąłem głową.
— Osobliwie wyglądasz, synu — szepnął. Nasze głowy w dalszym ciągu niemal
stykały się ze sobą. — Za bardzo się wyróżniasz. Jesteś przystojny, odziany w aksamity, poza
tym twój wiek... Nie jesteś już przecież dzieckiem...
— Tak, rozumiem. W tym mieście nie ma zbyt wielu młodych ludzi, przynajmniej
takich, co zadają pytania. Jedynie staruszkowie, konformiści i tacy, którzy po prostu nie chcą
widzieć pełni obrazu.
Nie odpowiedział na ten popis retoryki z mojej strony, a ja zacząłem żałować swoich
słów. W tej krótkiej mowie przedarł się na powierzchnię mój ból i gniew. Odrażające! Byłem
sam na siebie zły.
Ksiądz zagryzł wargę, zaniepokojony moim stanem, własnymi frasunkami lub
problemami nas obu.
— Dlaczegoś tu przybył? — zapytał szczerze, a nawet z pewną troską w głosie.
— Którędy jechałeś? Podobno zjawiłeś się u nas nocą. Ale nocą z tego miasta nie wyjeżdżaj.
— Jego szept był już prawie niedosłyszalny.
— Nie martw się o mnie, księże — odrzekłem. — Proszę tylko o modlitwę. To
powinno wystarczyć.
Zauważyłem w nim ten sam rodzaj strachu, który objawiał młody dominikanin. Wiek
jego atoli, zmarszczki i wilgotne od wina usta sprawiały, że przerażenie tego księdza tchnęło
swoistą niewinnością. Wyglądał na zmęczonego istnieniem rzeczy, których nie jest w stanie
ogarnąć umysłem.
Wstałem i chciałem już odejść, lecz ksiądz chwycił mnie za rękę, a ja nachyliłem ucho
do jego ust.
— Mój chłopcze — powiedział. — Jest coś... Coś...
— Wiem, proszę księdza — odrzekłem. Poklepałem go po dłoni.
— Nie, nie wiesz. Posłuchaj. Jedź głównym traktem wiodącym na południe,
nawet jeśli nie jest ci to po drodze. Nie kieruj się na północ. Nie jedź wąską drogą na północ.
— Dlaczego? — spytałem.
Ksiądz nagle zwolnił uścisk. Wyglądał na porażonego jakąś ponurą myślą.
— Dlaczego? — szepnąłem mu prosto do ucha.
— Bandyci — powiedział, nie patrząc już na mnie. — Rozbójnicy, którzy mają ten
trakt w swoim władaniu. Każą ci płacić za przejazd. Jedź na południe.
Odwrócił się ode mnie i podjął rozmowę ze swoim ojcem, wytykając mu coś
łagodnym tonem, jakby zapomniał o mojej obecności.
Wychodząc z gospody na pustą ulicę, zastanawiałem się nad zdumiewającym
ostrzeżeniem księdza. „Jacy bandyci?” — myślałem.
Wiele sklepów zamknęło swoje podwoje — tak tu widocznie czyniono zawsze
poobiednią porą.
Wisząca u pasa szabla ważyła chyba tonę; wino wprawiło mnie w lekką gorączkę, a w
głowie szumiało mu od usłyszanych tego dnia słów.
„Dobrze — myślałem. — W tym mieście nie ma chłopców w moim wieku, jak
również kalek, ludzi upośledzonych umysłowo, osób chorych czy niechcianych dzieci! A
droga na północ to rewir niebezpiecznych bandytów”.
Szybkim krokiem przemierzyłem miasto i wyszedłem przez szeroko otwartą bramę.
Od razu poczułem jak najbardziej upragniony powiew świeżego wiatru.
Dokoła mnie ciągnęły się bujne, zadbane pola uprawne, jak również winnice, sady i
skupiska chłopskich domostw. Tych pięknych widoków nie mogłem uświadczyć, gdym
ciemną nocą do tego miasta przybywał. Co się zaś tyczy drogi na północ, nie widziałem jej ze
względu na zasłaniające ją ogromne fortyfikacje na północnych krańcach Santa Maddalany.
Na jednym z górskich stoków znajdowały się ruiny klasztoru żeńskiego, a nieco niżej
— w kierunku zachodnim — widać było pozostałości po klasztorze męskim. Tak
przynajmniej suponowałem.
W ciągu godziny dotarłem do jednej ze wsi, gdzie chłopi uraczyli mnie kubkiem
chłodnej wody.
W rzeczy samej był to istny raj. Żadnych odmieńców, żadnych opryszków —
najspokojniejszy zakątek tego świata, gdzie wszystkie dzieci są zdrowe i szczęśliwe.
Rozbójnicy wynieśli się z okolicznych lasów wiele lat temu. Rzecz jasna, należało
zachować ostrożność, lecz miasto dysponowało wystarczającą siłą, aby utrzymać tu spokój i
porządek.
— A co z drogą wiodącą na północ? — zapytałem.
Żaden z rolników nic na ten temat nie wiedział.
Gdym dopytywał się o los ludzi chorych, kalekich i rannych, niezmiennie
otrzymywałem tę samą odpowiedź. Ten czy inny lekarz lub ksiądz (albo też zakonnicy bądź
mniszki) zabrali ich do większego miasta. Szczegółów chłopi nie pamiętali.
Do Santa Maddalany wróciłem grubo przed zmierzchem. Zrobiłem dość
systematyczny obchód po sklepach, przyglądając się wszystkiemu uważnie, tak, by nie
wzbudzić niczyich podejrzeń.
Oczywiście nie byłem w stanie spenetrować w całości choćby jednej ulicy tego
miasta, lecz postanowiłem wykorzystać ten czas jak najlepiej.
W księgarniach przeglądałem stare wydania Ars Grammatica i Ars Minor oraz wielkie
i piękne edycje Biblii, które pozwolono mi wziąć do ręki dopiero, gdym poprosił o wyjęcie
ich z zamkniętych regałów.
— Jak mógłbym udać się stąd na północ? — zapytałem znudzonego księgarza,
który siedział oparty na łokciu i przyglądał mi się sennym wzrokiem.
— Na pomoc? Tam nikt nie jeździ — odparł, ziewając mi prosto w twarz. Miał na
sobie eleganckie ubranie, ani razu nie cerowane, i nowe buty z najprzedniejszej skóry. —
Słuchaj, waść, mam tu wiele lepszych tytułów — dodał, zmieniając temat.
Udawałem, że mnie to interesuje, po czym wyjaśniłem mu uprzejmym tonem, iż
wszystkie te książki albo już mam, albo nie sami one potrzebne. Tak czy inaczej,
podziękowałem za pomoc.
Następnie skierowałem swe kroki do tawerny, w której toczyła się właśnie hałaśliwa
gra w kości. Potem przeszedłem przez dzielnicę piekarzy, gdzie moje nozdrza delektowały się
smakowitym zapachem chleba.
Nigdy jeszcze nie czułem się tak bardzo samotny, jak właśnie wtedy — pośród
wesołego rozgwaru mieszkańców Santa Maddalany, gdym ciągle słyszał tę samą opowieść: tu
jest bezpiecznie, szczęśliwie i błogo.
Krew tężała mi w żyłach na myśl o nadciągającym zmroku. Zastanawiałem się, w
czym tkwi tajemniczość prowadzącej na północ drogi. Wyjąwszy księdza, nikt nawet nie
uniósł brwi, gdy dopytywałem się o ten właśnie kierunek.
Mniej więcej na godzinę przed zapadnięciem zmierzchu wszedłem do sklepu z
florenckim jedwabiem i koronkami. W przeciwieństwie do pozostałych kupców właścicielka
tego przybytku zniecierpliwiła się moją jałową dlań w nim obecnością, bo nie należałem
przecie do osób bez grosza.
— Dlaczego zadajesz, waść, tyle pytań? — zwróciła się do mnie zmęczonym
głosem. — Myślisz, że łatwo jest opiekować się chorym dzieckiem? Rzuć no tylko okiem
tutaj.
Patrzyłem na nią jak na pomyloną. Po chwili jednak dotarło do mnie znaczenie jej
słów. Wsunąłem głowę między zasłonę na drzwiach i ujrzałem złożonego gorączką malca,
który spał w małym brudnym łóżeczku.
— Myślisz, że to łatwe? Rok za rokiem przemija, a ona wcale nie dobrzeje.
— Przykro mi — odparłem. — Ale jak można temu zaradzić?
Kobieta rzuciła swoją robótkę i odłożyła igłę. Najpewniej straciła już ostatki
cierpliwości.
— Jak można zaradzić? To ty, waść, niby tego nie wiesz? — wyszeptała. — Ty,
taki bystry młodzieniec! — Zagryzła wargę. — Ale mój mąż powtarza: „Nie, jeszcze nie”, i
tak to się ciągnie dalej.
Wróciła do swoich zajęć, coś tam do siebie mamrocząc. Ja zaś próbując ukryć swe
przerażenie, czym prędzej wyszedłem z jej sklepu. Odwiedziłem jeszcze dwóch innych
kupców, lecz nic szczególnego mnie nie spotkało. W trzecim ze sklepów zastałem z kolei
pewnego zwariowanego staruszka oraz dwie jego córki, które usiłowały powstrzymać go
przed zdarciem z siebie odzienia.
— Pomogę wam — powiedziałem.
Wspólnymi siłami usadziliśmy starego na krześle i nałożyliśmy mu przez głowę
koszulę. W końcu przestał wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki, choć ślina dalej leciała
mu z ust.
— Dzięki Bogu to już nie potrwa długo — rzekła jedna z córek, ocierając czoło.
— Pan zlituje się nad nami.
— Dlaczego nie potrwa długo? — zapytałem.
Spojrzała na mnie, odwróciła wzrok i znowu na mnie spojrzała.
— Och, jesteś, signore, nietutejszy, wybacz mi, proszę. I taki młody. Kiedyś tu
wszedł, pomyślałam, że jesteś jeszcze chłopcem. A tu... Bóg się zlituje. On jest już bardzo
stary.
— Hm... Rozumiem — odparłem.
Patrzyła na mnie chłodnym, przenikliwym wzrokiem, jakby jej oczy wykonano z
metalu.
Ukłoniłem się i wyszedłem. Staruszek znowu zaczął zrywać z siebie koszulę, a druga
z sióstr, dotychczas milcząca, wymierzyła mu policzek.
Wzdrygnąłem się, lecz nie zawróciłem. Chciałem zobaczyć jak najwięcej w czasie,
który pozostał mi przed zmierzchem.
Minąwszy spokojną dzielnicę krawców, znalazłem się w sektorze handlarzy
porcelaną, gdzie dwóch mężczyzn toczyło głośny spór o ozdobne tace urodzinowe.
Na owych tacach kładziono ongiś noworodki tuż po wyjęciu ich z łona matki. W
moich atoli czasach przedmioty te dawano w prezencie rodzicom już po tym, jak dziecko
przyszło na świat. Były to duże półmiski, przyozdobione wymyślnymi malunkami o tematyce
rodzinnej i domowej, w tym zaś sklepie oferowano duży ich wybór.
Posłyszałem odgłosy tej kłótni, zanim mężczyźni mogli mnie zobaczyć.
Jeden z nich chciał kupić tę „przeklętą tacę”, podczas gdy drugi utrzymywał, iż
podarunek taki jest przedwczesny, gdyż dziecko na pewno nie przeżyje. Dołączył do nich
trzeci mężczyzna, twierdzący, iż „ona” i tak z radością przyjmie tak pięknie wykonany
podarek.
Urwali, gdy wszedłem do sklepu i zacząłem przyglądać się wystawionym w nim
towarom. Kiedym jednak się odwrócił, jeden z mężczyzn wymruczał pod nosem:
— Jeśli ona ma głowę na karku, to niewątpliwie tak uczyni.
Słowa te zaskoczyły mnie tak bardzo, że próbując ukryć zmieszanie, chwyciłem z
półki jakiś ładny talerzyk i przyjrzałem mu się z udawanym zachwytem.
— Przepiękny — powiedziałem, jakbym nic nie usłyszał.
Właściciel wstał i zaczął wychwalać swój asortyment. Pozostali mężczyźni wyszli na
zewnątrz, gdzie już z wolna zapadał zmierzch. Wlepiłem wzrok w mojego rozmówcę.
— Czy ten maluch jest chory? — zapytałem najbardziej dziecinnym głosem, jaki
mogłem z siebie wydobyć.
— O nie, ależ skąd, przynajmniej tak mi się wydaje. Ale wiesz, waść, jak to jest
— odparł kupiec. — Urodziło się takie małe.
— Osłabione?
— Tak, osłabione — odrzekł niepewnym głosem. Zmusił się do uśmiechu, który uznał
pewnie za nad wyraz udany.
Następnie wróciliśmy do przeglądania jego towarów. Kupiłem cudnie pomalowaną
filiżankę z porcelany, która — jak twierdził sprzedawca — została tu przywieziona przez
pewnego wenecjanina.
Dobrze wiedziałem, iż powinienem wyjść stamtąd bez słowa, lecz wręczając mu
pieniądze, nie wytrzymałem i rzuciłem pytanie:
— Myślisz, waść, że to osłabione dziecię przeżyje?
Przyjmując ode mnie zapłatę, kupiec roześmiał się głębokim i szorstkim śmiechem.
— Nie — odpowiedział i popatrzył na mnie w zamyśleniu.
— Nie frasuj się, signore — uśmiechnął się lekko. — Zali pragniesz tu osiąść na stałe?
— Nie. Jestem przejazdem, zmierzam na pomoc — odparłem.
— Na północ? —- powtórzył za mną nieco wystraszonym, lecz zarazem
sarkastycznym tonem. Zatrzasnął szkatułę z pieniędzmi i przekręcił w niej kluczyk. Kręcąc
głową, schował swój skarbczyk do szafy, którą również zamknął na klucz. — Na północ, tak?
No to życzę ci szczęścia, mój chłopcze — zaśmiał się kwaśno. — To stara droga. Najlepiej
wyruszyć o świcie i szybko ją przebyć.
Podziękowałem i wyszedłem.
Zapadała już noc.
Wbiegłem na boczną uliczkę i zatrzymałem się zadyszany, przywierając plecami do
ściany budynku, jak gdyby ktoś mnie gonił. Upuściłem kupioną przed chwilą filiżankę, która
stłukła się głośno, a dźwięk ten rozniósł się echem po całej okolicy.
Byłem bliski utraty zmysłów.
Raptem, zupełnie świadom mojej obecnej sytuacji i wszystkich poznanych ostatnio
potworności, powziąłem jednoznaczną i nieodwołalną decyzję.
W gospodzie i tak nie byłem bezpieczny, więc jakież to miało znaczenie?
Postanowiłem zadziałać po swojemu i samemu przekonać się o prawdziwym stanie rzeczy.
I to właśnie uczyniłem.
Zamiast powrócić na noc do gospody bądź oficjalnie się z niej wymeldować, ruszyłem
w górę wąską uliczką, wiodącą prosto do ruin zamku.
Przez cały dzień patrzyłem na to imponujące skupisko rozpadających się kamieni i
miałem obecnie pewność, iż w rzeczy samej zamek ten obrócił się już w ruinę i że gnieżdżą
się w nim najwyżej ptaki. Nie mówię tutaj o wspomnianych już niższych kondygnacjach owej
budowli, gdzie prawdopodobnie urzędowali miejscy oficjele.
Pośród ruin ostały się dwie wieże: jedna zwrócona frontem do miasta i druga, bardziej
już podupadła, wzniesiona na odległym występie skalnym (o czym dowiedziałem się podczas
mojej wyprawy za miasto).
Kroki swe skierowałem ku bliższej z dwóch wież.
Urzędy były już, rzecz jasna, nieczynne, a nocni strażnicy gotowali się do odbycia
służby. Słyszałem hałasy z kilku tawern, które rozporządzenie o ciszy nocnej najpewniej
sobie lekceważyły.
Na placu przed zamkiem nie zastałem żywej duszy, a ponieważ wszystkie trzy ulice w
tym mieście zakręcały tu i ówdzie, widziałem jedynie kilka niewyraźnych pochodni. Jednakże
niebo było tej nocy cudownie jasne, pokryte paroma doskonale okrągłymi chmurkami, które
odcinały się wyraziście od granatu nocnych przestworzy. Poza tym firmament usiany był
niezliczoną liczbą gwiazd.
Znalazłem stare, kręte schody, niemal za wąskie dla człowieka normalnych
rozmiarów. Wznosiły się one dokoła czynnych ciągle partii zamczyska i wiodły na kamienną
platformę, gdzie znajdowało się wejście do wieży.
Taka konstrukcja architektoniczna nie stanowiła dla mnie żadnego novum. Kamienie
były tu wprawdzie bardziej chropowate i nieco ciemniejsze niż w moim rodzimym zamku,
lecz sama wieża — podobnie jak w ojcowskim domu — była kwadratowa, szeroka i
ponadczasowo solidna.
Domyślałem się, że kamienne schody tej naprawdę starej budowli zawiodą mnie
bardzo wysoko, i tak też się stało. Moja krótka wspinaczka znalazła swój kres w wysokiej
komnacie, z której rozciągał się widok na całą Santa Maddalanę.
Znajdowały się tutaj również wyższe pomieszczenia, do których wchodziło się
wszakże po drewnianych drabinach, wciąganych na górę w razie ataku wroga. Tam niestety
wejść nie mogłem. Słyszałem tylko dobiegające mnie stamtąd odgłosy zaniepokojonych moją
obecnością ptaków i delikatne poszumy wiatru.
Wysokość, na której się w tej chwili znajdowałem, musiała mi zatem wystarczyć.
Z czterech wąskich okien miałem widok na wszystkie strony świata i — co
najważniejsze — widziałem całe miasto, którego owalny kształt kojarzył mi się z ogromnym
okiem. W dole jaśniały tu i ówdzie pochodnie, a w nielicznych oknach migotały światła. Po
jednej z ulic przesuwała się też niesiona przez kogoś latarnia, która — gdym tylko ją
dostrzegł, natychmiast zniknęła z pola widzenia. Miałem wrażenie, że ulice zupełnie już o tej
porze opustoszały.
Potem ciemno zrobiło się również w oknach, a i liczba pochodni zmalała do bodaj
czterech.
Ta ciemność mnie uspokoiła. Tereny poza miastem tonęły w granatowej powłoce
zwieńczonej perlistym niebem. Widziałem stykające się z polami uprawnymi lasy, raz
wyższe, to znów niższe, w zależności od układu nachodzących na siebie wzgórz, które
spływały miejscami w czarne jak smoła doliny.
Pustka w wieży stała się wręcz słyszalna.
Nic się tutaj nie poruszało, nawet ptaki znieruchomiały. Byłem zupełnie sam.
Posłyszałbym każdy najcichszy krok, gdyby ktoś wszedł na schody w dolnej partii wieży.
Nikt nie wiedział, że tu jestem. Wszystkich zmorzył już sen. Byłem bezpieczny.
Rozliczne troski nie pozwalały mi na luksus strachu. Mniemałem, iż w tym oto
miejscu jestem gotów stawić czoło Urszuli, że tutaj poszczęści mi się bardziej niż w
gospodzie. Nie bałem się więc i odmawiałem modlitwy, jak zwykle trzymając dłoń na szabli.
„A cóż to chciałem wyszpiegować w tym śpiącym mieście?” — spytacie. Już
odpowiadam: Cokolwiek, jeśli tam w ogóle coś się wydarzy.
Czy miałem jakieś podejrzenia? Nie umiałbym odpowiedzieć na to pytanie. Chodząc
atoli po tej komnacie i wyglądając z okien na rozrzucone po mieście nieliczne światełka i
warowne mury pod rozgwieżdżonym niebem, czułem, że całe to terytorium jest w jakiś
sposób odrażające, podstępne, zaprzedane czarom i szatanowi.
— Myślicie, że nie wiem, dokąd trafiają te wszystkie nie chciane dzieci? —
mruczałem pod nosem ze wściekłością. — Myślicie, że ludzi dotkniętych dżumą sąsiednie
miasta przyjmują z otwartymi rękami?
Wystraszyły mnie własne słowa, niosące się echem po zimnych ścianach zamku.
— Ale co wy z nimi potem czynicie, Urszulo? Co chcieliście zrobić memu bratu i
siostrze?
Takie rozważania były pewnie szalone bądź też takimi się mogły wydawać.
Nauczyłem się wszakże jednego: myśl o zemście łagodzi ból. Zemsta stanowi potężną
pokusę, choćby człowiek nie miał nadziei na jej urzeczywistnienie.
„Jednym cięciem tej szabli mogę skrócić Urszulę o głowę — myślałem — i wyrzucić
jej czerep przez okno. Wtedy ta kobieta-demon utraci wszelką władzę na ziemi”.
Od czasu do czasu wysuwałem z pochwy mą szablę, po czym wkładałem ją z
powrotem. Wyciągnąłem najdłuższy ze swoich sztyletów i uderzałem nim o lewą dłoń, bez
przerwy krążąc po wieżowej komnacie.
W pewnej chwili, gdym powtarzał którąś z mych nużących modlitw, dostrzegłem coś
na jednej z odległych gór — nie wiedziałem, jaka to strona świata, choć nie był to bez
wątpienia kierunek, z którego tutaj przybyłem. Zauważyłem jakieś silne światło, jarzące się za
zasłoną mrocznych lasów.
Z początku myślałem, że widzę pożar, lecz kiedym zmrużył oczy i odpowiednio się
skoncentrował, stwierdziłem, iż na pewno tak nie jest.
W przeciwnym razie nieliczne chmury na niebie rozjaśniłyby się od blasku pożogi,
postrzeżona zaś przeze mnie iluminacja była wprawdzie rozległa, lecz utrzymywała się przy
tym w pewnych granicach, jak gdyby wielu ludzi skupiło się tam z niezliczoną liczbą
świeczek. To jednostajne pulsowanie ostrego światła po prostu zapierało dech w piersiach!
Dotkliwy ziąb przeniknął mnie do szpiku kości, gdym tak patrzył na owo intensywne
światło. To była osada! Wychyliłem się przez okno. Widziałem teraz nieregularne kontury
imponująco rozświetlonego zamczyska, które wyraźnie odcinało się w tej chwili od
wszystkich okolicznych terenów. W tej otulonej zewsząd lasami budowli celebrowano jakąś
uroczystość, i to dlatego płonęło tam mnóstwo świec i pochodni, a w każdym oknie i na
zamkowych murach zawieszono jaśniejące latarnie.
Tak — to był kierunek północny, albowiem Santa Maddalana leżała za moimi
plecami. Ten zamek znajdował się na północ od miasta i to przed wyprawą w tamte strony
wcześniej mnie ostrzegano. Wszyscy moi rozmówcy musieli wiedzieć o istnieniu tej budowli,
lecz żaden z nich (prócz szepczącego z przerażeniem franciszkanina) ani słowem o niej nie
wspomniał.
Na cóż ja jednak patrzyłem? Co widziałem? Zamek otoczony był przez gęsty i wysoki
las, rosnący przy samych jego murach, a spoza drzew przenikały pulsujące groźnie błyski.
Czymże była jednak ta niespokojna i ledwie dostrzegalna fala, która staczała się w ciemności
z tego tajemniczego wzniesienia?
Czy pod osłoną nocy przemieszczały się tam jakieś stworzenia, aby przedostać się z
tego odległego zamczyska do Santa Maddalany? Były bezkształtne i czarne, przywodząc na
myśl wielkie ptaszyska, które posuwają się wprawdzie po ziemi, lecz nie podlegają prawu
ciążenia. Czy te stwory zmierzały w moją stronę? Czy mnie zaczarowano?
Nie — to nie było przywidzenie. Z drugiej strony... Widziałem całe ich tuziny.
Podchodziły coraz bliżej.
Wcale nie były duże. Wcześniej myślałem inaczej, gdyż przesuwały się małymi
grupkami. Teraz zaś, zbliżywszy się do miasta, stwory te rozpierzchły się, wskakując na
miejskie mury, by przylgnąć do nich jak gigantyczne ćmy.
Odwróciłem się i podbiegłem do przeciwległego okna.
Obsiadły miasto niczym rój owadów! Widziałem, jak zeskakują i nikną w ciemności.
Na znajdującym się pode mną placu pojawiły się dwa czarne kształty — mężczyźni w
rozwianych pelerynach, którzy wbiegając, a raczej wskakując w wyloty uliczek, wybuchali
głośnym i zuchwałym śmiechem.
Słyszałem płacz, słyszałem łkania.
Słyszałem zawodzenie i stłumione jęki.
W całym mieście nie zapłonęło ani jedno światło.
Następnie z ciemności wyłoniły się znów te złe stwory — biegły teraz po krawędziach
murów, a potem z nich zeskakiwały.
— Dobry Boże, widzę was! I przeklinam! — szepnąłem.
Nagle w uszach zagrzmiał mi przeraźliwy hałas. Poczułem, jak ociera się o mnie jakiś
miękki materiał, i ujrzałem przed sobą zarys męskiego ciała.
— Widzisz nas, mój chłopcze? — Usłyszałem młody, wesoły i energiczny głos.
— Mój mały, ciekawski chłopczyku?
Stał tak blisko, że nie mogłem wyciągnąć szabli. Widziałem tylko jego ubranie.
Zebrałem w sobie wszystkie siły i uderzyłem go łokciem w pachwinę.
Jego śmiech poniósł się echem po całej wieży.
— W ten sposób nie zranisz mnie, dziecko. A skoro jesteś taki ciekawski,
zabierzemy cię ze sobą. Zobaczysz wreszcie to, coś tak bardzo chciał ujrzeć.
I wtedy owinął mnie jednym ruchem jakąś miękką tkaniną. Poczułem, jak uwięziony
w tym worku unoszę się nad podłogą, i po chwili wiedziałem, że obydwaj opuściliśmy wieżę.
Jako że głowę miałem na dole, ogarnęły mnie nudności. Miałem wrażenie, że lecę na
plecach tego mężczyzny, którego śmiech dobiegał do mnie ciągle, nieco stłumiony przez
wiatr. Byłem unieruchomiony — czułem przy sobie swoją szablę, ale nie mogłem dosięgnąć
jej rękojeści.
Zupełnie już zdesperowany sięgnąłem po sztylet — nie ten wszakże, który zapewne
wypadł mi z ręki w trakcie krótkiej szamotaniny, lecz ten, który tkwił w jednym z butów.
Dobywszy go wreszcie, przekręciłem się frontem do pleców napastnika i jęcząc z wysiłku,
kilkakrotnie zatopiłem ostrze w miękkim materiale.
Zawył jak opętany, a ja zadałem kolejny cios.
Całe me ciało w rozdętym obecnie worku miotało się w powietrzu, oddalając się od
pleców mężczyzny.
— Ty mały potworze! — krzyknął. — Ty nędzny, zuchwały dzieciaku.
Zlecieliśmy gwałtownie na dół. Poczułem uderzenie o kamienisty, pokryty trawą grunt
i przewróciłem się, próbując rozciąć sztyletem płótno worka.
— Ty mały bękarcie — przeklinał mnie mężczyzna.
— Krwawisz, plugawy demonie?! — krzyknąłem. — Krwawisz, prawda? —
Rozdarłem w końcu więżący mnie worek i dotknąłem dłonią mokrej trawy.
Ujrzałem gwiazdy.
Następnie moje zaplątane w płótnie kończyny oswobodzono w końcu jednym
gwałtownym szarpnięciem.
Przez moment leżałem pod stopami porywacza.
Rozdział 6
Dwór Rubinowego Graala
Żadna siła nie wyrwałaby mi tego sztyletu z ręki. Zatopiłem go w nodze mężczyzny,
który ponownie zawył z bólu. Uniósł mnie, podrzucił w górę i upuścił na pokrytą rosą ziemię.
Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem jego niewyraźną jeszcze i zamazaną postać.
Otaczała go aura intensywnie czerwonego światła; miał na sobie płaszcz z kapturem, długą
staromodną koszulę i błyszczącą kolczugę. Poruszył tułowiem i złote włosy spłynęły mu na
twarz. Najwyraźniej odczuwał ból w zadanych mu przeze mnie ranach. Tupnął skaleczoną
nożem nogą.
Nie wypuszczając z ręki sztyletu, przeturlałem się dwa razy po ziemi, dzięki czemu
mogłem już teraz wyciągnąć szablę z pochwy. Zanim mężczyzna zdążył wykonać
jakikolwiek ruch, stanąłem przed nim i z całej siły dźgnąłem go szablą. Usłyszałem
odrażający odgłos tryskającej zeń krwi, która w jasnym świetle wyglądała tym bardziej
przerażająco.
Zawył ponownie, jeszcze straszniej niż poprzednim razem. Osunął się na kolana.
— Pomóżcie mi, imbecyle. To diabeł! — krzyknął. Kaptur zsunął mu się z głowy.
Przyglądałem się ogromnym fortyfikacjom, wznoszącym się po mojej prawej stronie.
Widziałem teraz dokładnie oglądane wcześniej z daleka wysokie wieże z krenelażami, na
których powiewały oświetlone jasno flagi. Był to zaiste zamek jak z baśni: spiczaste dachy,
ścięte u góry łukowate okna oraz wysokie umocnienia, na których poruszały się wpatrzone w
nas ciemne postacie.
Po wilgotnej trawie podbiegła do nas Urszula — bez płaszcza, w czerwonej sukni, z
włosami zaplecionymi w warkocze i przewiązanymi czerwoną wstążką.
— Zabraniam ci go krzywdzić! — krzyknęła. — Nie próbuj go dotknąć.
Dołączyła do niej grupka mężczyzn, ubranych w znane mi już staromodne koszule,
długie aż do kolan. Każdy z nich miał na głowie hełm stożkowy, nosił brodę i odznaczał się
przeraźliwie białą skórą.
Mój adwersarz rzucił się na trawę, tryskając krwią niczym jakaś potworna fontanna.
— Obacz, co on mi zrobił! — wrzasnął.
Zatknąłem za pas swój sztylet, chwyciłem oburącz szablę i z niepowstrzymanym
okrzykiem odciąłem mu głowę. Ta potoczyła się na dół po pochyłości trawiastego wzgórza.
— Tak! Teraz nie żyjesz, jesteś trupem! — ryknąłem. — Ty morderco, ty czarcie.
Weź no tę swoją głowę. Włóż ją z powrotem na kark.
Urszula zarzuciła mi ramiona na szyję, a jej piersi przywarły do moich pleców. Jej
dłoń zacisnęła się na mojej, przez co ostrze szabli po chwili przegięło się ku ziemi.
— Nie dotykaj go! — krzyknęła ponownie; w jej głosie dało się słyszeć groźbę.
— Zabraniam ci tu podchodzić.
Jakiś mężczyzna z grupki podniósł głowę mojego wroga i trzymał ją w górze, podczas
gdy pozostali przyglądali się ogarniętemu drgawkami ciału.
— O nie, już za późno — rzekł jeden z nich.
— Nie, włóż ją na miejsce, wsadź mu ją z powrotem na szyję! — krzyknął inny.
— Pozwól mi odejść, Urszulo — powiedziałem. — Niech umrę jak człowiek
honoru. Uczyń mi tę uprzejmość, proszę — błagałem. — Uwolnij mnie, chcę umrzeć po
swojemu. Zrobisz to dla mnie?
— Nie. — Poczułem w uchu jej ciepły oddech. — Nie zrobię.
Obezwładniała mnie swoją siłą, niezależną od jedwabistej poduszki jej piersi i chłodu
jej miękkich palców. Miała nade mną pełną władzę.
— Idź do Godrica! — krzyknął jeden z mężczyzn.
Dwaj pozostali podnieśli wijące się i wierzgające ciało bezgłowego mężczyzny.
— Zanieście go do Godrica — powiedział ten, który trzymał głowę. — Jedynie
Godric może wyrokować w takiej sprawie.
— Godric! — Urszula wydała z siebie żałosny jęk, kojarzący się ze skowytem
dzikiego zwierza lub wyciem wiatru — tak bardzo był przenikliwy, odbijając się echem od
murów zamku.
Wyżej od nas, na tle rozwartej szeroko łukowatej bramy zamku, a tym samym plecami
do światła, stał jakiś szczupły mężczyzna z powykręcanymi ze starości kończynami.
— Przyprowadzić ich tu! — krzyknął. — Urszulo, uspokój się, bo inaczej
wszystkich tutaj wystraszysz.
Nagłym ruchem spróbowałem się oswobodzić, lecz Urszula tylko wzmocniła uścisk.
Na szyi poczułem ukłucie jej zębów.
— Urszulo, nie. Chcę być świadkiem tego, co się teraz wydarzy — szepnąłem.
Czułem atoli, iż otaczają mnie ciemne chmury, jak gdyby powietrze zrobiło się gęstsze i
otulało mnie zmysłowo dźwiękami i zapachami.
Och, kocham cię, pragnę cię, tak, nie przeczę. Czułem, jak obejmuję jej ciało, leżące
pode mną na wilgotnej trawie. Ale to przecie był sen i nie istniały dzikie czerwone kwiaty, a
ona przenosiła mnie w inne miejsce i tylko wsączyła we mnie słabość, swoim uczuciem
wyrwała ze mnie serce.
Próbowałem ją przekląć. Otaczały nas kwietne łąki. Powiedziała: „Uciekaj”, ale nie
mogłem, bo nie był to wszak świat prawdziwy, jedynie fantazja, gdym tkwił w jej wężowym
uścisku, a ona ssała ustami me ciało.
Francuski zamek. Chyba przeniesiono mnie na północ.
Otwarłem oczy.
Wszystkie atrybuty francuskiego dworu.
Nawet ta przytłumiona, spokojna muzyka przywodziła mi na myśl stare francuskie
pieśni śpiewane przy wieczerzy w zamierzchłym dzieciństwie.
Zbudziłem się. Siedziałem po turecku na dywanie, pochylony do przodu. Potarłem
szyję, aby dojść do siebie. Macałem dokoła dłońmi, chcąc znaleźć odebraną mi broń. O mało
nie straciłem równowagi i przewróciłem się do tyłu.
Dobiegająca z dołu muzyka nużyła swoją rytmiczną powtarzalnością; zbyt wiele w
tym było dudniących bębnów i ostrego, nosowego zawodzenia instrumentów dętych. Nie
słyszałem żadnej melodii.
Uniosłem wzrok. Tak... Wszystko francuskie. Wąski, wysoki łuk drzwi wiodących na
długi balkon, pod którym świętowano hałaśliwie to czy owo. Ten francuski wykwint —
gobeliny przedstawiające damy w wysokich stożkowatych kapeluszach i śnieżnobiałe
jednorożce.
Karykaturalny niemal obrazek z dawnych czasów, niczym ilustracje w
modlitewnikach, na których poeci recytowali na siedząco nudną i męczącą Powieść o róży lub
Powieść o Lisie.
Na oknie wisiały zasłony z niebieskiego atłasu, przyozdobione liliami burbońskimi,
czyli najstarszymi symbolami Francji. Nad drzwiami i oknem znajdowały się kruszące się już
filigranowe ornamenty. Poza tym wszystkie próchniejące tu szafy mieniły się złotą barwą na
typowo francuską modłę.
Odwróciłem się.
Stało przede mną dwóch brodatych mężczyzn w zakrwawionych koszulach i grubych
rękawach od kolczugi. Zdjęli swoje stożkowe hełmy i wpatrywali się we mnie lodowato
bladym wzrokiem. Światło pobłyskiwało na ich stwardniałej białej skórze.
A obok stała patrząca na mnie Urszula — klejnot srebrzący się na tle cieni. Odziana
była w luźną suknię o wysokiej talii, równie staromodną jak stroje tamtych mężczyzn, jak
gdyby ona także przybyła tu z jakogoś nie istniejącego już francuskiego królestwa. Jej
śnieżnobiałe piersi obnażone były prawie do samych sutków, a niżej miała niewielki gorset z
czerwono-złotego aksamitu, ozdobiony kwiecistymi wzorkami.
Na krześle przy biurku siedział Pan Starszy, którego wiek odpowiadał sylwetce
dostrzeżonej wcześniej przeze mnie u wrót zamczyska. Podobnie jak inni, był blady i
odznaczał się przeraźliwie białą cerą — piękną i straszną zarazem.
W całej komnacie wisiały na łańcuchach tureckie lampy, których płomyczki boleśnie
raziły moje zmęczone oczy, a dokoła roznosił się zapach róż i letnich łąk.
Pan Starszy głowę miał łysą i równie brzydką jak cebulka irysa, gdy ją odwrócić i
ogołocić ze wszystkich korzeni. W owej szkaradnej główce tkwiła para szarych błyszczących
oczu oraz długie, wąskie, poważne i bezwzględne usta.
— A zatem — zwrócił się do mnie miękkim głosem, unosząc jedną brew, a raczej
zastępującą ją wypukłą zmarszczkę na nieskazitelnie białym czole. Jego policzki porysowane
były ukośnymi bruzdami. — Zali wiesz, żeś zabił jednego z naszych?
— Mam nadzieję — odparłem. Podnosząc się z posadzki, niemal straciłem
równowagę. Urszula chciała mi pomóc, lecz szybko się cofnęła, jak gdyby swoim dla mnie
wsparciem mogła złamać panujące tu zasady.
Wyprostowałem się. Posłałem jej niechętne spojrzenie, po czym przeniosłem wzrok
na Pana Starszego, który wpatrywał się we mnie z niezmąconym spokojem.
— Pragniesz ujrzeć swoje dzieło? — zapytał.
— W jakim to niby celu? — odpowiedziałem pytaniem.
A jednak przyszło mi owo „dzieło” oglądać.
Po mojej lewej stronie stał wielki stół na kozłach, na nim zaś spoczywał mój nieżywy
przeciwnik, który przyniósł mnie tutaj w swoim ogromnym worku. Tak... Rachunki zostały
wyrównane.
Leżał bez ducha, odrażająco skurczony —jakby członki jego ciała zapadły się w
siebie. Do jego poszarpanej szyi przytknięto bezkrwistą głowę, w której pod otwartymi
powiekami widać było zakrzepłe na ciemno oczy. Zaiste, rozkoszny widok. Wlepiłem wzrok
w jego białą kościstą rękę, która zwisała ze stołu, przypominając jakieś wyschnięte żyjątko
morskie, wyrzucone na plażę i poddane działaniu bezlitosnego słońca.
— Cudownie — powiedziałem. — Doprawdy cieszę się, widząc nieżywym tego,
co śmiał mnie porwać i przynieść tu wbrew mojej woli. Stokrotnie dziękuję za ten widok. —
Spojrzałem na Pana Starszego. — Mój honor nie zniósłby mniejszej odpłaty. Bo mówimy tu o
sprawach honorowych, nieprawdaż? Kogo jeszcze uprowadziliście z Santa Maddalany? Tego
wariata, który zdzierał z siebie koszulę? Tego słabego noworodka? Wszystkich słabych, nie w
pełni sprawnych, chorych? Cóż oni wam dają i czym wy się im odwdzięczacie?
— Zamilknij, młodzieńcze — rzekł uroczyście Pan Starszy.
— Twoja odwaga przerasta wymagania kodeksu honorowego, że nie wspomnę o
zdrowym rozsądku. Widzę to aż nazbyt wyraźnie.
— Bynajmniej tak nie jest. To, coście mi uczynili, wymaga ode mnie walki aż do
utraty tchu, walki z wami wszystkimi. — Odwróciłem się i wskazałem otwarte drzwi.
Dudniąca muzyka osłabiała moje i tak bardzo już nadwątlone siły. — A te hałasy z dołu?
Czymże jesteście? Urządzacie tu krwawe samosądy?
— Prawie zgadłeś — powiedział głębokim basem jeden z brodatych mężczyzn. —
Stanowimy Dwór Rubinowego Graala. Tak właśnie się określamy, chociaż wolimy łaciński
lub francuski odpowiednik tej nazwy.
— Dwór Rubinowego Graala! — powtórzyłem za nim. — Pijawki, pasożyty,
smakosze krwi. Tym oto jesteście. A czym jest ów Rubinowy Graal? Krwią właśnie?
Usiłowałem przypomnieć sobie, co czułem, kiedy Urszula ukłuła mnie zębami w
szyję, nie ulegając zarazem działaniu towarzyszącego temu doznaniu czaru. Ten jednak
ponownie się pojawił — owo falujące i wonne wspomnienie łąk i miękkich piersi tej kobiety.
Starałem się z niego otrząsnąć.
— Pijecie ludzką krew! Rubinowy Graal! Uprowadzacie ludzi i to właśnie z nimi
robicie? Pijecie ich krew?
Pan Starszy spojrzał wymownie na Urszulę.
— O co ty mnie prosisz, Urszulo? — zapytał. — Jakże mógłbym podjąć taką
decyzję?
— Ależ Godricu. On jest odważny i silny — rzekła Urszula.
— Godricu, jeżeli ty wyrazisz zgodę, nikt już się temu nie przeciwstawi. Nikt tego
nie zakwestionuje. Proszę cię, błagam, Godricu. Czy kiedykolwiek prosiłam cię...
— O co? — zapytałem, przenosząc wzrok z jej umęczonej twarzy na oblicze Pana
Starszego. — O moje życie? O to go prosisz? Wolę już umrzeć.
Staruszek świetnie o tym wiedział. Nie musiałem mu nic mówić. Prawo łaski
zadziałać w tym momencie nie mogło, mnie zaś pozostawało rzucić się desperacko na tego
czy owego, aby dalej toczyć tę nierówną walkę.
Pan Starszy wpadł w złość. Podniósł się nagle z zadziwiającą sprawnością ruchów,
chwycił mnie za kołnierz i szeleszcząc swymi czerwonymi szatami, pociągnął za sobą przez
łukowe drzwi aż do kamiennej balustrady.
— Popatrz na dwór — powiedział.
Pod nami znajdowała się ogromna komnata, którą widzieliśmy z okalającego ją w
całości balkonu. Nie dostrzegłem bodaj jednego kamienia, gdyż wszystkie ściany pokryte
były złotymi i ciemnoczerwonymi draperiami. Przy długim stole siedziało dostojne grono pań
i panów, odzianych w ciemnoczerwone ubrania — był to kolor krwi, nie zaś wina, jakom
mniemał wcześniej. Na drewnianym stole brak było choćby jednego talerza ze strawą bądź
kielicha z winem. Wszyscy patrzyli wesołym wzrokiem na tancerzy, którzy pląsali na
kryjących posadzkę grubych dywanach, jak gdyby rozkoszując się tą miękkością pod stopami.
Liczne kręgi tańczących w rytm muzyki postaci układały się w ciągi arabesek. Widać
tam było przeróżne kostiumy — od stuprocentowo francuskich aż po ówczesny styl florencki.
Wszędzie wirowały wesołe kółeczka z czerwonego jedwabiu lub czerwieni pokrytej kwiatami
bądź innymi wzorkami, które wyglądały z daleka na gwiazdy albo półksiężyce.
Ponury ten obraz hipnotyzował wszakże swą soczystą czerwienią, oscylującą między
demonicznością krwi a imponującym majestatem szkarłatu.
Zwróciłem też uwagę na rozliczne świeczniki, kandelabry i pochodnie. Jakże łatwo
byłoby podpalić te wszystkie gobeliny... Byłem ciekaw, czy mieszkańcy tego zamczyska
również mogą zająć się ogniem — tak jak inne wiedźmy i heretycy.
Posłyszałem urywany oddech Urszuli.
— Vittorio, bądź rozsądny — szepnęła.
Na dźwięk tego szeptu spojrzał na mnie mężczyzna, który siedział na wysokim krześle
w centralnej części stołu, czyli tam, gdzie w naszym zamku siadywał mój ojciec. Podobnie
jak mój martwy już nieprzyjaciel, osobnik ten miał blond włosy, które opadały miękko
swobodnymi lokami prosto na szerokie ramiona. Twarz jego była młodzieńcza, młodsza od
oblicza mego ojca, choć znacznie starsza od mojej, za to równie blada, jak twarze pozostałych
rezydentów tego zamczyska. Mężczyzna ten wlepił we mnie swoje niebieskie, przenikliwe
oczy, a następnie skupił się znowu na tancerzach.
Całe to widowisko zdawało się drgać w rytm nadawany przez płomienie. Oczy
zaczęły mi łzawić i raptem uzmysłowiłem sobie, iż postacie na gobelinach w tej sali to
bynajmniej nie damy i jednorożce, które widziałem w poprzedniej komnacie, tylko tańczące
w piekle diabły. Pod galerią, na której stałem, rozmieszczono odrażające gargulce, a na
kapitelach podpierających sufit kolumn wykuto inne demoniczne stwory, tym razem ze
skrzydłami.
Złe twarze wykrzywiały swe usta na wszystkich ścianach zarówno przede mną, jak i
za moimi plecami. Na jednym z wiszących niżej gobelinów nachodziły na siebie kolejne kręgi
dantejskiego piekła.
Spojrzałem teraz na połyskujący stół. Poczułem, jak kręci mi się w głowie. Miałem
wrażenie, że stracę przytomność.
— Ona chce przyjąć cię na nasz dwór — powiedział Pan Starszy, przypierając
mnie do balustrady w taki sposób, bym nie mógł się odwrócić. Mówił powoli, niskim głosem,
jakby nie miał w tej sprawie własnego zdania. — Ona chce, byśmy przyjęli cię w poczet
członków Dworu Rubinowego Graala w ramach nagrody za zabicie jednego z naszych. Otóż i
jej logika.
Patrzył na mnie chłodnym i zamyślonym wzrokiem. Jego dłoń ściskała mój kołnierz ot
tak, ani brutalnie, ani niedbale.
Na usta cisnął mi się już potok przekleństw, lecz nagle zrozumiałem, że spadam.
Trzymany ciągle przez Pana Starszego w mgnieniu oka zleciałem na gruby dywan,
tam zaś gwałtownym szarpnięciem postawiono mnie na nogi, a tancerze rozstąpili się przed
nami.
Stanęliśmy przed siedzącym na wysokim krześle lordem. Tron jego, jak mogłem się
wcześniej domyślić, był również na wskroś diaboliczny.
Wszystko wykonano tu z wypolerowanego na czarno drzewa, którego zapach
cudownie mieszał się z wonią lamp. Obrazu dopełniał miękki trzask płomieni na
pochodniach.
Niewidoczni dla mnie muzycy przestali grać. Po chwili jednak ujrzałem ich w małej
loży i stwierdziłem, że oni również odznaczają się porcelanowo białą skórą i trupio kocimi
oczami. Wszyscy ci szczupli, skromnie odziani mężczyźni patrzyli teraz na mnie pełnym
niepokoju wzrokiem.
Ja zaś spoglądałem na lorda, który siedział dalej nieruchomo i milcząco. Stanowił
okaz pięknego, dostojnego mężczyzny; miał jasne, gęste, ufryzowane w loki włosy, starannie
zaczesane do tyłu i opadające mu na ramiona.
Również jego strój nie pochodził z czasów współczesnych. Była to duża, luźna,
aksamitna koszula, bynajmniej nie rycerska. Miała obszycie z farbowanego futra, którego
barwę dopasowano do makabrycznego koloru samej koszuli. Piękne rękawy wzdymały się na
łokciach, po czym zwężały się na przedramionach i nadgarstkach. Na jego szyi wisiał
ogromny łańcuch z medalionami, misternie wykutymi ze złota, z pięknie oszlifowanym
rubinem na środku. Kamień ten zaś był równie czerwony, jak całe jego ubranie.
Położył na stole zaciśniętą pięść, która przypominała dłoń ascetycznego scholara, była
czysta i pełna gracji; drugiej ręki nie widziałem wcale. Wpatrywał się we mnie swymi
niebieskimi oczami.
Szybkim krokiem po grubym dywanie podeszła do nas Urszula, podtrzymując
spódnicę swymi przecudnie delikatnymi dłońmi.
— Florianie — powiedziała, kłaniając się lordowi za stołem. — Florianie, błagam cię
o zmiłowanie dla niego. Zważ na jego charakter i siłę. Uczyń to dla mnie, uszanuj moje
uczucia i przyjmij go na nasz dwór. O to jedynie cię proszę.
Mówiła drżącym głosem, choć słowa dobierała nader starannie.
— Przyjąć mnie na dwór? Na ten dwór? — zapytałem. Poczułem, jak twarz robi
mi się gorąca. Patrzyłem to w lewo, to w prawo. Patrzyłem na ich blade policzki i ciemne
usta, które swą barwą przypominały świeże rany. Patrzyłem na nijakie i bezbarwne rysy ich
twarzy, na oczy, w których gorzał demoniczny ogień, oczy pozbawione cech ludzkich.
Gdy opuściłem wzrok, ujrzałem swe własne zaciśnięte pięści, rumiane i bez wątpienia
ludzkie. Nagle poczułem własny zapach, woń mego potu i kurz z drogi, który osiadł na mojej
skórze — wszystko to odebrałem jako po prostu ludzkie.
— Tak, stanowisz dla nas niezgorszy kąsek — odezwał się lord zza swego stołu.
— To prawda, cała sala wypełniona jest twym zapachem. Na ucztowanie jest jednak za
wcześnie. Posilamy się, gdy dzwony zabiją dwanaście razy. Tak to mamy w zwyczaju.
Głos miał zaprawdę piękny — czysty, pełen swoistego uroku, z nieco francuskim
akcentem, co już samo w sobie mogło zachwycić. W jego sposobie wyrażania się była iście
francuska powściągliwość i dostojność.
Uśmiechnął się do mnie łagodnie, tak jak Urszula, bez cienia litości, złośliwości czy
sarkazmu.
Nie widziałem już otaczających go z lewa i z prawa twarzy. Wiedziałem tylko, że jest
ich wiele, że byli to zarówno mężczyźni, jak i kobiety, i że te ostatnie miały na głowach
francuskie koafiury z dawnych czasów. Kątem oka dostrzegłem również kogoś ubranego jak
błazen.
— Urszulo — rzekł lord. — Ta sprawa wymaga długiego namysłu.
— Czyżby? — krzyknąłem. — Chcecie uczynić mnie członkiem dworu? To
wcale nie wymaga namysłu.
— Przestań, mój chłopcze — powiedział Lord swym miękkim, kojącym głosem.
— My tu nie podlegamy śmierci, rozkładowi czy chorobom. Wijesz się, złapany na haczyk,
wyłowiony prosto z morza, i nie wiesz nawet, że opuściłeś już bezpieczne wody.
— Panie — odrzekłem. — Nie pragnę stać się członkiem twego dworu. Oszczędź
mi zatem swych uprzejmych porad. — Rozejrzałem się dokoła. — I nie rozprawiaj przy mnie
o waszym ucztowaniu.
Wszyscy obecni milczeli jak zaklęci, przypatrując się nam z nienaturalną, a zarazem
budzącą grozę uwagą. Poczułem w sobie przypływ odrazy. A może była to panika? Panika,
której nie chciałem do siebie dopuścić, choćby położenie me było beznadziejne, choćbym był
tu zupełnie osamotniony.
Siedzące przy stole postacie były tak sztywne, jakby wykonano je z porcelany. W
istocie rzeczy — ich nieruchomość stanowiła bodaj warunek podtrzymania bacznej uwagi, z
jaką się nam przypatrywali.
— Gdybym tylko miał tu krucyfiks — rzekłem łagodnym głosem, nie myśląc o
treści wypowiedzianych słów.
— Nie miałoby to dla nas żadnego znaczenia — odparł rzeczowym tonem lord.
— O tym wiem aż za dobrze. Obecna tu dama wtargnęła do mojej kaplicy, aby
uwięzić mego brata i siostrę. Nie, krzyż nic dla was nie znaczy. Dla mnie wszakże miałby w
tej chwili znaczenie. Powiedzcie, czy chronią mnie aniołowie? Czy zawsze jesteście
widzialni? A może co pewien czas wnikacie w ciemność nocy? Jeżeli zaś tak właśnie jest, czy
widzicie chroniące mnie anioły?
Lord uśmiechnął się.
Pan Starszy, który wreszcie puścił mój kołnierz, roześmiał się cicho pod nosem. Nikt
inny nie okazywał wszak jakiegokolwiek rozbawienia.
Spojrzałem na Urszulę. W swej stoickiej desperacji wyglądała zaiste przecudnie.
Patrzyła to na mnie, to na lorda, którego nazywała Florianem. Aliści nie była ona bardziej
ludzka niż pozostali obecni na sali; stanowiła śmiertelną podobiznę młodej kobiety —
arcyślicznej i nieskończenie powabnej, lecz — by tak rzec — od dawna już wygnanej z kręgu
żywych.
— Posłuchaj go, panie, nie bacząc na treść tych ostatnich słów — błagała. —
Długi już czas minął, odkąd rozbrzmiewał w tych murach nowy głos, głos, który mógłby tutaj
pozostać, który mógłby stać się jednym z nas.
— Tak... On chyba wierzy w te swoje anioły, a ty dalej uważasz go za cud
bystrości — powiedział lord wyrozumiałym tonem. — Młody Vittorio, zapewniam cię, że nie
unosi się nad tobą żaden niewidzialny anioł. My zaś, jak wiesz, jesteśmy zawsze widzialni,
sam bowiem obserwowałeś nas w najlepszych i najgorszych chwilach. Zresztą nie, w
najlepszych momentach jeszcześ nas nie widział.
— Och — odparłem — doprawdy nie mogę się tego doczekać, panie, bom
głęboko was wszystkich pokochał, was i wasze stylowe morderstwa. Ciekawi mnie tylko, jak
żeście zdeprawowali Santa Maddalanę i jak przejęliście dusze tamtejszych księży.
— Zamilknij, bo wpadniesz w śmiertelną gorączkę — rzekł lord. — Twój zapach
wręcz przepełnia me nozdrza. Mógłbym cię połknąć, moje dziecko, pociąć cię na pulsujące
kawałki i rozdawać je obecnym tu, przy tym stole, aby wyssali je do sucha, póki twa krew jest
gorąca i masz władzę nad powiekami...
Na dźwięk tych słów przestraszyłem się, że za chwilę wpadnę w obłęd. Myślałem o
moim bracie i siostrze. Myślałem o ich przerażających obliczach, głowach brutalnie odciętych
od tułowia. Nie mogłem już tego znieść. Zacisnąłem powieki, usiłując jakimś innym obrazem
wypchnąć tamten koszmar z umysłu. Przywołałem z pamięci wizję z obrazu Fra Fiłippa:
Anioła Gabriela, który klęczy przed Najświętszą Panienką... Tak. Aniołowie, otulcie mnie
swoimi skrzydłami! Boże, przyślij tu swych aniołów!
— Przeklinam twój szatański dwór, ty diable o gibkim języku! — krzyknąłem. —
Jak to się stało, iż się tutaj znalazłeś? Jak do tego doszło? — Otwarłem oczy, ale widziałem
jedynie aniołów Fra Filippa, którzy zlewali się ze sobą w kalejdoskopie zapamiętanych przeze
mnie obrazów. Każde z tych promiennie jasnych stworzeń ogrzewało mnie ciepłym, bardzo
cielesnym oddechem ziemi i niebios zarazem. — Czy on poszedł do piekła?! — wrzasnąłem
jeszcze głośniej. — Ten, którego skróciłem o głowę? Czy on smaży się w piekle?
Jeżeli cisza może nabrzemiewać, a nawet zapadać się w siebie, to właśnie w tej chwili
owa wielka sala takową ciszą się wypełniła. Słyszałem tylko swój niespokojny oddech. Lord
wszakże pozostawał niewzruszony.
— Urszulo — powiedział. — Można to wziąć pod rozwagę.
— Nie! — krzyknąłem. — Nigdy! Ja z wami? Jako jeden z was?
Palce Pana Starszego ściskały się ciągle na mojej szyi, pozbawiając mnie swobody
ruchu. Gdybym próbował się wyrwać, niechybnie bym się ośmieszył, natomiast wzmocnienie
tego uścisku oznaczałoby dla mnie śmierć. A to byłoby bodaj najlepsze. Musiałem wszakże
dorzucić jeszcze kilka słów:
— Nigdy się na to nie zgodzę, nigdy. Jak śmiecie uważać, że oddam wam swoją
duszę za darmo?
— Twoją duszę? — zapytał lord. — A czymże jest twoja dusza, skoro nie pragnie
podgwiezdnej podróży poprzez stulecia zamiast tych krótkich lat żywota? Czymże jest twoja
dusza, skoro nie pragnie szukać prawdy przez wieczność zamiast przez ten marny czas
zwykłego życia?
Podniósł się, szeleszcząc swym odzieniem, i wtedy po raz pierwszy ujrzałem jego
długą opończę, która ciągnęła się za nim jak krwistoczerwony cień. Kiedy przechylił głowę,
światło nadało jego włosom złocisty pobłysk, a jego niebieskie oczy złagodniały.
— Byliśmy tutaj jeszcze przed tobą, przed twą rodziną — powiedział swoim
niezmiennie dostojnym i kulturalnym głosem. — Byliśmy tu setki lat przed waszym
przybyciem w te góry. Byliśmy tutaj, gdy wszystkie te góry do nas właśnie należały. To
właśnie wy jesteście najeźdźcami... — urwał na moment. — To właśnie twoje plemię
zdobywa kolejne wsie, fortece i zamki, wkraczając na nasze terytorium, do naszych lasów,
przez co musimy uciekać się do podstępów i być widocznym, podczas gdy lepiej byłoby
przemykać się cichaczem i nocą, jak złodziej.
— Dlaczego zabiliście mego ojca, całą moją rodzinę? — zapytałem. Nie mogłem
już dłużej milczeć, a jego miękkie słowa i czarująca elokwencja nie urzekały mnie ani trochę.
— Twój ojciec, dziadek oraz ojciec twojego dziadka — rzekł lord — wycięli
otaczające wasz zamek drzewa. Dlatego ja też muszę niekiedy przetrzebić kawałek ludzkiego
lasu. Czyniłem to i czynię w dalszym ciągu. Ojciec twój mógł był zawrzeć z nami pakt i żyć
dalej po staremu. Mógł złożyć tajemną przysięgę, w której nie obiecałby nam nic prawie.
— Nie wierzysz chyba, iż ojciec przekazywałby wam nasze dzieci, żebyście...
Właśnie. Co z nimi poczynacie? Pijecie ich krew czy składacie je w ofierze szatanowi?
— Już wkrótce sam to zobaczysz — odparł lord. — Albo wiem ciebie również
złożymy w ofierze.
— Nie, Florianie. — Urszula wstrzymała oddech. — Błagam cię.
— Pozwól, o panie, że o coś cię zapytam — powiedziałem — skoro już
historyczna sprawiedliwość jest dla ciebie tak bardzo istotna. Jeżeli jest to prawdziwy dwór,
to dworskość wymaga, by przydzielono mi obrońcę.
Moje pytanie chyba go nieco skonfundowało. Po chwili milczenia powiedział:
— My stanowimy dwór, mój chłopcze, a tyś jest niczym, i świetnie o tym wiesz.
Oszczędzilibyśmy twojego ojca, tak jak dajemy przeżyć jeleniowi, który może zapłodnić
łanię. To wszystko.
— Czy tutaj w ogóle są jacyś ludzie?
— I tak by ci nie pomogli — odrzekł lord.
— Nawet w dzień nie pełnią tu straży zwykli ludzie? — pytałem dalej.
— W dzień nie mamy żadnych strażników — odparł i po raz pierwszy uśmiechnął
się z lekką dumą. — Sądzisz, że są nam potrzebni? Myślisz, że w dzień nie możemy czuć się
bezpiecznie? Uważasz, że są nam potrzebni ludzie?
— Oczywiście. Tak uważam. Jesteś zresztą niespełna rozumu, jeżeli myślisz, że
kiedykolwiek przyłączę się do twojego dworu. Za dnia nie są wam potrzebni strażnicy? Jak to
możliwe, skoro opodal znajduje się miasto, którego mieszkańcy wiedzą, kim jesteście, i mają
świadomość, że w dzień nie możecie nikomu zagrozić?
Jego uśmiech wyrażał ogromną cierpliwość.
— To tylko mierzwa — odrzekł cichym głosem. — Tracimy czas, rozmawiając o
tłuszczy niewartej nawet pogardy.
— Hmm... Nie oddajesz sprawiedliwości swoim uczuciom, oceniając ich tak
surowo. Myślę, że darzysz ich jednak pewną miłością...
Pan Starszy wybuchnął śmiechem.
— Może miłuje ich krew — mruknął pod nosem.
W odległym zakątku sali ktoś zaśmiał się nerwowo, ale natychmiast umilkł.
Lord odezwał się teraz w te słowa:
— Urszulo, wezmę to pod rozwagę, lecz nie...
— Nie, nie wyrażam zgody! — powiedziałem stanowczo. — Choćby groziło mi
wieczne potępienie, z pewnością do was nie przystanę.
— Zamilknij — ostrzegł lord spokojnym głosem.
— Postradaliście zmysły, jeśli sądzicie, że ludzie z Santa Maddalany nie wedrą się
w dzień do tej cytadeli. Bez trudu znajdą wasze kryjówki.
W całej sali dał się słyszeć półgłośny szmer. Nie słyszałem wprawdzie żadnych słów,
lecz miałem wrażenie, iż te bladolice potwory porozumiewają się ze sobą za pośrednictwem
myśli bądź spojrzeń, które wprawiają w szelest ich piękne szaty.
— Nieszczęśni z was głupcy! — orzekłem. — Pozwalacie, by o waszym istnieniu
wiedział cały człowieczy świat, myśląc przy tym, iż Dwór Rubinowego Graala będzie trwał
po wsze czasy?
— Obrażasz mnie — odparł lord. Na jego obliczu pojawił się królewsko piękny
rumieniec. — Proszę cię bardzo uprzejmie: zamilknij.
— Obrażam cię, lordzie? Udzielę ci zatem pewnej rady. Zadnia nie posiadacie
żadnej mocy. Wiem, że tak jest. Do ataku przystępujecie nocą, wyłącznie nocą. Wszystko na
to wskazuje. Pamiętam, jak wasze hordy zmykały z domu mojego ojca. Pamiętam te
ostrzegawcze słowa: „Popatrz na niebo”. Zbyt długo, panie, żyłeś w swym lesie. Powinieneś
był pójść za przykładem mojego ojca i wysłać kilkoro uczniów do florenckich filozofów i
księży.
— Zaprzestań tych kpin, Vittorio — poprosił lord tym samym chłodnym, acz
uprzejmym tonem. — Budzisz we mnie gniew, na który nie mogę sobie pozwolić.
— Twój czas dobiega końca, demonie — odparłem. — Zabaw się zatem w tym
starym zamku, póki jest to jeszcze możliwe.
Urszula wydała z siebie cichy okrzyk, ale mnie nie można już było powstrzymać.
— Może i przekupiliście tych zidiociałych starców, którzy obecnie rządzą
miastem — mówiłem — lecz jeśli myślicie, że ze strony potężnej Florencji, Wenecji i
Mediolanu nic wam nie grozi, jesteście w wielkim błędzie. To nie ludzie pokroju mego ojca
zagrażają wam, panie. Niebezpieczni są dla was uczeni ze swymi księgami, a także astrolodzy
z uniwersytetów i alchemicy. Zagraża wam nowoczesność, o której nic nie wiecie i która
dopadnie was w końcu jak potwora ze starych legend. To ona wywlecze was z legowiska
prosto na słońce i wszystkich was skróci o głowę...
— Zabić go! — krzyknęła któraś z obecnych kobiet.
— Unicestwić go już teraz! — wtórował jej głos jakiegoś mężczyzny.
— On nie jest zdatny być jednym z nas! — wrzeszczał ktoś inny.
— Jego nawet nie warto składać w ofierze!
Cała sala rozbrzmiała chóralnie wyrażonym pragnieniem mej śmierci.
— Nie! — krzyknęła Urszula, rzucając się na lorda. — Florianie, zaklinam cię.
— Tortury, tortury, tortury — skandowały najpierw dwa, potem trzy, potem
cztery głosy.
— Panie — odezwał się prawie niedosłyszalnie Pan Starszy. — To tylko chłopiec.
Połączmy go z resztą naszego stadka w zagrodzie. Za noc lub dwie nie będzie pamiętał, jak
się nazywa. Będzie cichy i pokorny jak reszta.
— Zabić go teraz! — krzyczeli jedni.
— Skończyć z nim! — wrzeszczeli inni. Robiło się coraz głośniej.
Nagle ktoś podał nową myśl:
— Kołem go łamać, kołem. Nuże...
— Tak, tak, tak!
Brzmiało to wszystko jak bicie w wojenny bęben...
Rozdział 7
Zagroda
Osobnik, którego nazwałem Panem Starszym, a który w rzeczywistości nosił imię
Godric, uciszył wszystkich głośnym okrzykiem — i to dokładnie w chwili, gdy wiele
lodowato zimnych dłoni zacisnęło się na moich ramionach.
Widziałem już ongiś we Florencji, jak tłum rozszarpuje człowieka na strzępy. Zanadto
—jak na moją ciekawość — zbliżyłem się do tego ponurego spektaklu, który mógł się zresztą
zakończyć stratowaniem mnie przez innych niechętnych owemu linczowi ludzi.
Nie roiłem więc sobie Bóg wie czego, myśląc, że mnie również czeka podobny los.
Pogodziłem się z nim, podobnie jak z każdą inną formą śmierci, albowiem —jak sądzę —
wierzyłem w słuszność swego zagniewania równie mocno, jak w pewność zbliżającego się
już kresu mego żywota na ziemi.
Godric powstrzymał jednak te żądne krwi monstra i całe to bladolice towarzystwo
cofnęło się afektowanie dostojnym krokiem — z pochylonymi bądź odwróconymi na bok
głowami, jakby jeszcze przed krótką chwilą wcale nie chciało splamić się krwawym
samosądem.
Utkwiłem wzrok w lordzie, którego oblicze tak bardzo się rozgrzało, że wydawało się
niemal ludzkie; na jego chudych policzkach pulsowała krew, a kształtne usta pociemniały jak
pokryta strupem rana. Jego złociste włosy pobrązowiały, w błękitnych zaś oczach pojawił się
wyraz głębokiego zamyślenia.
— Powiadam: umieśćmy go razem z resztą — rzekł Godric,
czyli łysy Pan Starszy.
W tej chwili Urszula nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Spojrzałem na nią —
miała pochyloną głowę i próbowała zakryć twarz dłońmi, przez palce zaś przeciekały jej
kropelki krwi, jakby jej łzy krwią właśnie były.
— Nie płacz — powiedziałem, nie myśląc o tym, co mówię. — Urszulo, zrobiłaś
wszystko, co w twojej mocy. Wiem... Jestem niemożliwy.
Godric odwrócił się i spojrzał na mnie, unosząc brew nad jednym okiem. Tym razem
widziałem go z bliska, dzięki czemu przekonałem się, iż na jego łysawej głowie znajdują się
jednak siwe włoski, a białe brwi swą brzydotą kojarzą się ze spróchniałymi drzazgami.
Z zakładki w swojej francuskiej sukni z podwyższoną talią Urszula wyciągnęła
bladoróżową chusteczkę, obszytą na krawędziach wzorkami z zielonych liści i różowych
kwiatów. Otarła nią swe cudownie czerwone łzy i spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakby
usychała z tęsknoty...
— Z mojego położenia nie ma żadnego wyjścia — zwróciłem się do niej. —
Uczyniłaś już wszystko, żeby mnie uratować. Gdybym mógł, objąłbym cię ramieniem, aby
uchronić przed tym bólem, ale to monstrum trzyma mnie w swoich kleszczach.
Spomiędzy nieruchomych w tej chwili więźniów zagrody dobiegły mnie jakieś
westchnienia i szepty, świadczące o dużym wzburzeniu. Przemknąłem wzrokiem po
wychudzonych, trupiobladych twarzach, których rząd unosił się nad długim stołem po obu
stronach lorda. Spojrzałem również na uczesane z francuska damy, które z jednej strony
wyglądały wytwornie, z drugiej zaś groteskowo. Bez wątpienia wszystkie one były — jak
reszta — demonami.
Godric zachichotał.
— Demony — powiedziałem — niezgorsza kolekcja!
— Do zagrody z nim, panie — zwrócił się Godric do lorda. — Zaprowadźcie go
do nich, a wtedy będę mógł w naszym szczupłym gronie przedstawić swoje sugestie.
Zostaniesz tylko ty, panie, i Urszula, która wpadła w doprawdy przesadny smutek.
— Bom jest zasmucona! — krzyknęła Urszula. — Błagam cię, Florianie, choćby
tylko dlatego, że nigdy cię o nic nie prosiłam, i dobrze o tym wiesz...
— To prawda, Urszulo — rzekł lord najłagodniejszym tonem, jaki dotychczas
dobył się z jego ust. — Wiem o tym, mój cudny kwiatuszku. Jednakże ten chłopiec jest
krnąbrny, a jego rodzina w okresie gdy miała przewagę nad tymi z nas, którzy zapuszczali się
w tamte strony na łowy, niszczyła członków naszego plemienia. Miało to miejsce nie raz i nie
dwa.
— Wspaniale! — krzyknąłem. — Jakież to chwalebne, jakież niezwykłe! Zaiste,
wyborna to dla mnie przysługa.
Lord zdziwił się i zirytował moją reakcją na jego słowa.
Urszula podeszła szybko w stronę stołu, szeleszcząc swą aksamitną suknią, i oparła się
o blat. Widziałem jej włosy, zaplecione w drugie grube warkocze i przewiązane czerwonymi
wstążkami, oraz prześliczne ramiona — szczupłe i pełne zarazem. Wszystko to wbrew mej
woli ponownie mnie oczarowało.
— Do zagrody, zaklinam cię, panie — błagała. — I pozwól mi mieć go dla siebie
przez tyle nocy, ilu potrzeba, by moje serce się z tym pogodziło. Niech weźmie dziś udział we
Mszy o Północy, niech podda się jej działaniu.
Nic nie powiedziałem. Zapamiętałem tylko jej słowa.
Nagle pojawiło się przy mnie dwóch gładko ogolonych mężczyzn, którzy mieli —jak
sądziłem — pomóc Godricowi w wyprowadzeniu mnie z tej sali.
Zanim jeszcze zorientowałem się, co mnie czeka, zasłonięto mi oczy jakąś miękką
przepaską.
— Nie, ja chcę widzieć! — krzyknąłem.
— Do zagrody z nim. Dobrze... Tak będzie dobrze — usłyszałem głos lorda i
poczułem, jak wyprowadzają mnie z sali tak szybkim krokiem, jakby moi strażnicy wręcz
płynęli w powietrzu.
Muzyka znowu zadudniła rytmicznie, ale mnie już litościwie od niej izolowano. Kiedy
niesiono mnie po schodach, stopy me ocierały się raz po raz o szorstkie stopnie, a trzymające
mnie niedbale dłonie strażników sprawiały mi niemały ból.
— Uspokój się, proszę, Vittorio. Nie wyrywaj się już. Bądź mym dzielnym
Vittoriem, zamilknij.
— Ale dlaczego, najdroższa? — spytałem. — Dlaczego to mnie obdarzyłaś
uczuciem? Czy całując, musisz zawsze kłuć mnie swymi zębami?
— Tak, tak, tak — powiedziała mi prosto do ucha.
Ciągnięto mnie przez jakiś korytarz. Słyszałem chór zlewających się ze sobą i raczej
donośnych głosów, a także wiejący na zewnątrz wiatr i zupełnie nowy rodzaj muzyki.
— Co się dzieje? Dokąd idziemy? — spytałem.
Usłyszałem, jak zamykają się za mną drzwi, po czym zerwano mi z oczu przepaskę.
— Otóż i zagroda, Vittorio — rzekła mi szeptem do ucha Urszula, przyciskając
swe ramię do mojego. — To tutaj trzymamy nasze ofiary do czasu, gdy będą nam potrzebne.
Staliśmy na kamiennym półpiętrze, z którego kręte schody prowadziły w dół prosto na
ogromny dziedziniec. Działo się tam tak dużo, że trudno mi było ogarnąć to jednym
spojrzeniem.
Wiedziałem, że znajdujemy się wysoko w murach zamczyska. Kiedy uniosłem wzrok,
stwierdziłem, że otaczające dziedziniec ściany wyłożone są białym marmurem i że widnieją w
nich wąskie, spiczasto zakończone okna w starym francuskim stylu. Niebo nade mną
pulsowało jasną poświatą, wzmaganą zapewne przez liczne pochodnie na dachach i
obwarowaniach zamku.
Nie wynikało z tego nic zgoła, może poza tym, że ucieczka była niemożliwa,
albowiem okna znajdowały się za wysoko, a marmur był zbyt gładki, aby próbować się po
nim wspiąć.
Wyżej dostrzegłem kilka niewielkich balkoników, umieszczonych jednak również
stanowczo za wysoko. Widziałem, jak blade, odziane w czerwień demony spoglądają na mnie
z tych balkonów, jak gdyby moje tu wejście okazało się dla nich wizualną atrakcją. Okrutne
spojrzenia posyłały mi także monstra stojące na obiegającym dziedziniec krużganku.
„Niech ich piekło pochłonie” — pomyślałem.
Najbardziej zdumiała mnie i zauroczyła jednocześnie mnogość tłoczących się na
dziedzińcu istot ludzkich.
Miejsce to było o wiele jaśniej oświetlone niż upiorny dwór, na którym właśnie
wydano na mnie wyrok. Co więcej, ten prostokątny dziedziniec okazał się bez mała innym,
autonomicznym światem, obsadzonym kwitnącymi drzewami oliwnymi, pomarańczami i
cytrynowcami, na których porozwieszano latarnie.
Kłębili się tam bez ładu i składu pijani chyba ludzie — niektórzy półnadzy, inni
odziani, czasem nawet w drogie stroje. Wszyscy oni chodzili tu i tam ciężkim krokiem,
potykając się niekiedy, albo leżeli bezwładnie na ziemi, a każdy z nich był brudny,
zaniedbany, wręcz spodlony.
Wszędzie tam stały chatki, kojarzące się ze słomianymi domkami chłopskimi,
drewniane szałasy, kamienne nisze i okolone treliażem ogrody. Cały ten teren poprzecinany
był dziesiątkami krętych ścieżek i tworzył rozrastający się dziko chaotyczny labirynt.
Drzewa rosły w gęstych skupiskach, pomiędzy którymi — na pokrytej trawą ziemi —
leżeli wpatrzeni w gwiazdy ludzie. Miałem wrażenie, że śpią, choć oczy mieli otwarte.
Na treliażach pięła się winorośl, tworząc wysepki intymności w tych odgrodzonych
drewnianą kratą miejscach. Dostrzegłem tam również wielkie klatki z grubymi ptakami (tak,
tak — ptakami właśnie) oraz duże kotły podgrzewane na rozżarzonym węglu. Z kotłów tych
dobywał się bardzo ostry zapach, kojarzący się z pikantnymi przyprawami. Kotły! Tak! Kotły
z rosołem!
Zauważyłem, że krążą tu cztery demony (choć mogło być ich więcej) — chude i blade
jak ich przełożeni i również na krwisto-czerwono odziane, lecz nie w drogie stroje, tylko w
łachmany. Dwóch z nich doglądało kotła z rosołem czy jakąś inną zupą, trzeci zamiatał starą
miotłą, a czwarty niósł przy biodrze małe zapłakane dziecko, którego główka chwiała się
boleśnie na drobnej szyi.
Widok był to zaiste groteskowy i wprawił mnie w jeszcze większy niepokój niż
oglądany wcześniej dwór z tymi wszystkimi truposzami o arystokratycznych pretensjach i
manierach.
— To szczypie mnie w oczy — powiedziałem. — Ten dym znad kotłów.
Czułem gorzką, ostrą i wspaniałą zarazem mieszankę soczystych aromatów, na którą
składały się zapachy baraniny i wołowiny, wzbogacone o szereg egzotycznych dodatków.
Wszystkie obecne tu ludzkie istoty tkwiły w tym beznadziejnym stanie. Dzieci, stare
kobiety, kalecy, o których słyszałem w Santa Maddalanie, garbaci, karły, a także zwaliści
mężczyźni z brodami i o rumianych obliczach. Byli tu także chłopcy w moim wieku lub
starsi, a wszyscy oni człapali tam i z powrotem lub spoczywali na ziemi. Spoglądali na nas
niekiedy tępym wzrokiem i mrugali, jak gdyby nasza w tym miejscu obecność miała coś dla
niech znaczyć, lecz nie umieli stwierdzić co.
Zachwiałem się, lecz Urszula chwyciła mnie za ramię. Kiedy dym ponownie
zaatakował me nozdrza, poczułem przypływ silnego głodu, jakiego nigdy wcześniej nie
doświadczyłem. Chociaż nie — było to pragnienie: chciałem wypić tę zupę, jakby przestało
istnieć dla mnie pożywienie w formie innej niż płynna.
Raptem obydwaj chudzi lordowie, którzy nałożyli mi na oczy przepaskę i zaciągnęli
mnie w to miejsce, odwrócili się i zeszli po schodach, głośno stukając obcasami o stopnie.
Spomiędzy zbitej ciżby na dziedzińcu rozległo się kilka gromkich okrzyków. Ludzie
odwracali głowy i próbowali wydobyć swe ospałe ciała ze stanu letargicznego odrętwienia.
Odziani w powłóczystą czerwień lordowie podeszli ramię w ramię do najbliższego z
widocznych kotłów, a wtedy otumanieni śmiertelnicy zaczęli wlec się w ich stronę. Obydwa
demony zachowywały się przy tym w taki sposób, jakby delektowały się wzbudzonym w ten
sposób zainteresowaniem.
— Co oni wyprawiają? Co też oni chcą zrobić? — pytałem omdlewającym
głosem. Czułem, że za chwilę upadnę. A mimo to... Jakże słodko pachniała ta zupa! Jak
bardzo pragnąłem ją wypić... — Urszulo — rzekłem, lecz nie wiedziałem jakimi słowy mam
uzupełnić tę modlitwę do jej imienia.
— Trzymam cię, mój najdroższy. To jest właśnie zagroda. Spójrz tylko, widzisz?
Jak przez mgłę widziałem teraz lordów, którzy przeszli pod ciernistymi gałęziami
kwitnących i obwieszonych owocami drzew. Najwyraźniej żadnej z tych pogrążonych w
letargu dusz nie potrzebna była świeża pomarańcza.
Lordowie stanęli po dwóch stronach kotła i każdy z nich wyciągnął przed siebie prawą
rękę, po czym przeciął sobie nadgarstek trzymanym w lewej dłoni nożem. Krew zaczęła
spływać obficie do kotła.
Gromadzący się tam ludzie wydali z siebie słaby okrzyk radości.
— Och, przeklęci. To na pewno jest krew — wyszeptałem.
Upadłbym, gdyby Urszula znowu mnie nie przytrzymała. — Tę zupę przyprawiono
krwią.
Jeden z lordów odwrócił się, jak gdyby dym i opary znad kotła przyprawiły go o
mdłości. Nie cofnął jednak ręki, z której dalej sączyła się krew. Następnie gwałtownym, nieco
zniecierpliwionym ruchem chwycił za ramię jednego z chudych, bladych i wycieńczonych
demonów w łachmanach.
Zaciągnął do kotła tego biednego chudzielca, który pojękując żałośnie, błagał swego
oprawcę o litość. Po chwili przecięto mu obydwa nadgarstki i do kotła wpłynęła kolejna
struga krwi, on zaś odwrócił od tego widowiska swoją kościstą twarz.
— Tak... Jesteście lepsi niż piekielne kręgi Dantego — powiedziałem. Zabolało
mnie jednak, że zwracam się do Urszuli takim tonem. Ona wszakże przyznała mi rację:
— Owszem, to chłopi, którzy pragną zostać lordami. A jeśli będą posłuszni, może
i dopną swego.
Przypomniałem sobie, że demony o randze zwykłych żołnierzy, które sprowadziły
mnie do tego zamczyska, odznaczały się manierami ordynarnych myśliwych. Tworzyła się z
tego logiczna układanka, ale... Czy moja wątła ukochana, o miękkich ramionach i
połyskującej łzami twarzy... Czy ona była pełnoprawną damą?
— Vittorio. Tak bardzo pragnę ocalić ci życie.
— Och, najdroższa... — odparłem. Obejmowałem ją, bo inaczej niechybnie bym
upadł.
Traciłem ostrość widzenia.
Z głową wspartą na ramieniu Urszuli patrzyłem teraz na ludzi, którzy zbliżali się do
kotłów i zanurzali w nich kubki, po czym dmuchali na parujący płyn, aby ochłodzić go przed
wypiciem.
Na dziedzińcu rozległ się półgłośny, choć przerażający śmiech. Dobiegał chyba od
strony balkonów, na których znajdowali się widzowie tego niezwykłego spektaklu.
Nagle w powietrzu zawirowała czerwień, jak gdyby ktoś spuścił z góry wielką
czerwoną flagę. Okazało się, że była to dama, która opadła na ziemię z dalekich wyżyn,
lądując pośród bałwochwalczo wobec niej usposobionych więźniów zagrody.
Pokłonili się przed nią uniżenie, cofnęli się nieco i zaczęli wydawać z siebie pełne
grozy jęki; albowiem ona także zbliżyła się do kotła i — śmiejąc się przekornie — przecięła
sobie nadgarstek, aby również jej krew spłynęła do wrzącego płynu.
— Tak, moi drodzy, moje kochane ptaszki — powiedziała i spojrzała na nas. —
Przyjdź tu, Urszulo, okaż litość naszemu wygłodzonemu światu. Bądź dziś wspaniałomyślna.
Jeżeli zaś nic dawać z siebie tej nocy nie musisz, uczyń to jednak przez wzgląd na nasz nowy
nabytek.
Urszula wyglądała na zażenowaną tym widowiskiem i trzymała mnie dalej łagodnie
swymi długimi palcami. Spojrzałem jej prosto w oczy.
— Jestem pijany. Odurzony samym tylko zapachem.
— Moją krew przeznaczam wyłącznie dla ciebie — szepnęła.
— Daj mi ją zatem, ja pragnę twej krwi. Mam coraz mniej siły, umieram —
mówiłem. — Boże... To ty mnie do tego przywiodłaś. Nie, nie. Ja sam ponoszę za to winę.
— Ćśśś... Kochanku mój najdroższy...
Objęła mnie w pasie. Tuż pod uchem poczułem ssanie jej czułych ust — tak jakby
chciała zebrać w nich fragment mej skóry i ogrzać go językiem, aby następnie zatopić tam
swe zęby.
Czułem, że znowu zagłębiam się w świat fantazji i wyciągam ręce ku tej kobiecie, i
biegnę z nią po łące, która tylko do nas należy, na którą nikt inny nie ma wstępu.
— Och, niewinna miłości — mówiła Urszula, pijąc mą krew. — Och, niewinna,
niewinna miłości.
W tym momencie wdarł się do mojej szyi lodowato gorący ogień, który poruszał się w
moim wnętrzu niczym owad z delikatnymi czułkami.
Przed nami ciągnęła się chłodna i rozległa łąka, gęsto usiana liliami. Czy ona była tam
ze mną? Przez chwilę miałem wrażenie, iż stoję tam sam i słyszę za plecami jej krzyk.
W tym ekstatycznym śnie, w tej orzeźwiająco chłodnej wizji błękitnego nieba i
kruchych kwiatów chciałem odwrócić się i do niej podejść. Aliści kątem oka dostrzegłem coś
tak cudnego, iż całym duchem zapragnąłem pobiec w tamtą właśnie stronę.
— Patrz! Tak, teraz widzisz!
Głowa opadła mi do tyłu. Sen minął. Moim obolałym oczom ukazały się raz jeszcze
białe marmury zamkowych ścian. Urszula ciągle mnie trzymała, wpatrując się we mnie
oszołomiona, z zakrwawionymi ustami.
Podniosła mnie. Czułem się bezradny jak dziecko. Kiedy znosiła mnie po schodach,
nie mogłem nawet poruszyć ręką.
Świat nad nami składał się teraz z drobnych postaci, które stojąc na balkonach i
murach, śmiały się i wskazywały na nas swymi chudymi dłońmi. Światło ze znajdujących się
za nimi pochodni sprawiało, iż widziałem tylko ich ciemne kontury.
Krwista czerwień, czerwona krew. Czuję ją, czuję.
— Co to było? Widziałaś to tam na łące? — spytałem.
— Nie! — krzyknęła wystraszona.
Leżałem teraz na zastępującym mi łóżko stogu siana, a wygłodzone demony o
wyglądzie wiejskich parobków wpatrywały się we mnie tępym wzrokiem; ich oczy nabiegły
krwią. Urszula zaś płakała, zakrywając twarz dłońmi.
— Nie mogę go tu zostawić — powiedziała.
Była daleko, bardzo daleko. Słyszałem płacz. Czyżby ci otumanieni potępieńcy w
końcu się zbuntowali? To był szloch ludzkich istot.
— Ale jednak go zostawisz, podejdziesz do kotła i oddasz swoją krew.
Kto to mówił? Nie wiedziałem.
— Czas na mszę.
— Nie weźmiecie go dzisiaj.
— Dlaczego oni płaczą? — spytałem. — Posłuchaj, Urszulo, oni wszyscy płaczą.
Jeden z wychudzonych chłopców utkwił we mnie wzrok. Trzymał rękę na moim
karku, a drugą dłonią przyciskał mi do ust kubek z krwistym wywarem. Nie chciałem uronić
ani kropli. Piłem łapczywie, wypełniając całe usta tym płynem.
— Nie dzisiaj — powiedziała Urszula. Poczułem pocałunki na czole i szyi. Ktoś
próbował nas rozdzielić. Przez chwilę nie puszczała mojej ręki, ale potem ją ode mnie
odciągnięto.
— Spokojnie, Urszulo, zostaw go.
— Śpij, najdroższy! — krzyknęła mi prosto do ucha. Poczułem, jak ociera się o
mnie jej suknia. — Śpij, Vittorio, śpij.
Nagle kubek upadł na ziemię. Byłem zupełnie otumaniony, otępiały upojeniem.
Widziałem, jak płyn rozlewa się na zbitym sianie. Urszula uklękła przede mną. Miała otwarte
usta — czułe, zmysłowe, czerwone.
Ujęła mą twarz w swe chłodne dłonie, a z jej ust do moich zaczęła płynąć krew.
— Och, najukochańsza — powiedziałem. Pragnąłem ujrzeć tamtą łąkę, daremnie.
— Ja chcę na łąkę! Pozwól mi znowu zobaczyć łąkę!
Miast łąki ujrzałem ponownie jej twarz, a potem jakieś przygasające światło.
Znalazłem się w otulinie z ciemności i dźwięków. Nie mogłem już dłużej walczyć. Nie
mogłem wyrzec ani słowa. Nic już nie pamiętałem... Jednakże tamte słowa...
No i ten płacz. Pełen żałości. Taki smutny, taki bezsilny.
Kiedy znowu otwarłem oczy, był już poranek. Słońce raziło mnie w oczy, a w głowie
czułem nieznośny ból.
Jakiś mężczyzna próbował zedrzeć ze mnie ubranie. Pijany błazen. Przewróciłem się
na bok, poczułem nudności, ale zrzuciłem go z siebie na tyle gwałtownie, że to on stracił
przytomność.
Próbowałem się podnieść — bez skutku. Mdłości stawały się nie do zniesienia.
Wszyscy dokoła mnie spali. Słońce w dalszym ciągu raziło w oczy i parzyło skórę. Zwinąłem
się w kłębek, próbując ukryć w sianie. Miałem rozgrzaną głowę, a kiedy przeczesałem
palcami włosy, poczułem, że są gorące. Ból pulsował mi również w uszach.
— Schroń się tutaj — odezwał się głos należący do jakiejś staruchy, która dawała
mi znaki spod pokrytego strzechą dachu. — Tutaj jest chłodniej.
— Do diabła z wami wszystkimi — odrzekłem. I zasnąłem.
Odpłynąłem.
Dopiero późnym popołudniem odzyskałem przytomność umysłu.
Klęczałem przy jednym z kotłów i chłeptałem łapczywie wywar z podanej mi przez
staruchę miseczki.
— Demony — powiedziałem. — Teraz śpią. Możemy... Możemy... — I znowu
ogarnęło mnie poczucie bezsilności. Chciałem odrzucić od siebie miskę, lecz dalej sączyłem
gorący wywar.
— To nie tylko krew. To wino, dobre wino — rzekła staruszka. — Pij, chłopcze,
ból minie. Oni już wkrótce cię zabiją. To nie jest takie straszne.
Kiedy znowu zapadł zmierzch, wiedziałem, że tak się stanie.
Przewróciłem się na drugi bok.
Otworzyłem szeroko oczy, które nie bolały już tak mocno jak za dnia.
Miałem świadomość, że będąc w tym katastrofalnie letargicznym stanie, straciłem
cały słoneczny dzień. Było to zgodne z ich planem. Leżałem jak nieżywy, podczas gdy trzeba
było podburzyć do buntu otaczających mnie ludzi. Dobry Boże, jak ja mogłem na to
pozwolić... Ten smutek, ten majaczący w oddali mroczny smutek. .. I ta słodka drzemka.
— Zbudź się, chłopcze.
Głos demona.
— Oni chcą cię dziś mieć.
— A któż tego chce i w jakim celu? — zapytałem. Uniosłem wzrok. Pochodnie
płonęły migotliwym światłem, a z góry dobiegał mnie miękki szelest liści. Poczułem ostry
zapach pomarańczy. Świat cały składał się teraz z tańczących nade mną płomieni i
hipnotycznych wzorków czarnych liści. Cały świat zamykał się w głodzie i pragnieniu.
Woń bulgoczącego wywaru wyparła wszystkie pozostałe zapachy. Otworzyłem usta,
czekając, aż ktoś uraczy mnie tym płynem, lecz tak się nie stało.
— Dostaniesz ode mnie — rzekł głos demona. — Ale najpierw usiądź. Chcę cię
trochę wyczyścić. Musisz dziś dobrze wyglądać.
— Dlaczego? — spytałem. — Przecież oni wszyscy nie żyją.
— Kto?
— Moja rodzina.
— Tutaj nie ma żadnej rodziny. To jest Dwór Rubinowego Graala, a ty stanowisz
własność samego lorda, władcy naszego dworu. A teraz muszę cię przygotować.
— Do czego?
— Do mszy. Wstań — rzekł demon. Stał nade mną, oparty o miotłę. Błyszczące
włosy okalały łagodnie jego twarz. — Wstań, chłopcze. Oni cię chcą. Już prawie północ.
— Nie, nie. Północ? Nie! — krzyknąłem. — Nie!
— Nie bój się — odrzekł chłodnym i zmęczonym głosem. — To nic nie da.
— Nic nie rozumiesz. Straciłem czas, leżałem bez zmysłów, straciłem tyle godzin.
Moje serce biło, lecz mózg spał. Nie boję się, ty żałosny demonie!
Przytrzymując mnie, obmył mi twarz.
— Dobrze już, dobrze. Jesteś przystojnym młodzieńcem. Takich jak ty składają
tutaj w ofierze bezzwłocznie. Jesteś zbyt silny, masz piękne ciało, piękną twarz. Wystarczy
tylko spojrzeć na ciebie i na zapłakaną lady Urszulę, której ciągle się śnisz. Zabrali ją...
— Przecie ja też miałem sen...
Czyżbym rozmawiał z tym podrzędnym demonem jak z przyjacielem? I gdzie się
podziała owa przecudna pajęczyna mych fantastycznych snów — ich rozmach i świetność?
— Dlaczego nie miałbyś ze mną rozmawiać? — rzucił demon. — Umrzesz w
stanie ekstazy, mój przystojny paniczu. Zobaczysz rozświetlony jasno kościół i mszę, na
której to ty będziesz stanowił ofiarę.
— Nie, mnie śniła się łąka. — Mówiłem bardziej do siebie niż do niego, a raczej
do mego zamroczonego umysłu, próbując go wreszcie rozbudzić. — I coś na tej łące
widziałem. Nie, to nie była Urszula. Na tej łące był ktoś... Ktoś tak bardzo... Nie mogę...
— Zadajesz sobie niepotrzebne cierpienie — powiedział kojącym głosem demon.
— No, uporałem się wreszcie z twoimi guzikami i sprzączkami. Musiał być z ciebie
przepiękny panicz. Musiał być, musiał być, musiał być...
— Słyszysz? — zapytał demon.
— Nic nie słyszę.
— To zegar. Za kwadrans będzie już północ. Zbliża się czas mszy. Nie zważaj na
te wszystkie hałasy. To innych składają dziś w ofierze. Nie bój się. To tylko zwykły płacz.
Rozdział 8
Rekwiem, czyli msza święta ofiarna, jakiej nigdym wcześniej
nie widział
Czy istniała gdziekolwiek piękniejsza kaplica? Czy kiedykolwiek biały marmur został
użyty lepiej niż tutaj? I jakież to źródło wiecznego złota zrodziło te piękne arabeski i te
wysokie okna, oświetlone od zewnątrz przez ogień, który nadawał kolorowemu szkłu wygląd
drogocennych klejnotów — na podobieństwo świętych obrazków w witrażach.
Obrazki te jednak nie były święte.
Stałem na galerii dla chóru, znajdującej się wysoko nad przedsionkiem kaplicy.
Widziałem przed sobą wielką nawę główną, zwieńczoną ołtarzem. Za ramiona trzymali mnie
znowu dostojni lordowie, wykonując swój obowiązek z większym niż wcześniej
przekonaniem.
Umysł mój rozjaśnił się nieco. Do oczu i czoła ponownie przytknięto mi jakiś
wilgotny materiał, który wcześniej zanurzono chyba w wodzie pochodzącej z lodowato
zimnego strumienia górskiego.
Pomimo mego osłabienia, pomimo gorączki widziałem wszystko.
Widziałem czerwono-złoto-niebieskie wizerunki demonów, wkomponowane w
błyszczące witraże jak podobizny aniołów bądź świętych. Widziałem ich drwiące oblicza, ich
kojarzące się z pajęczyną skrzydła, ich szponiaste dłonie.
Całą szeroką nawę główną zajmowali odziani w swe rubinowe szaty członkowie
dworu, zwróceni frontem do balasków, za którymi widać było wysoki ołtarz.
Zamykająca prezbiterium absyda pokryta była malowidłami. Demony tańczące w
piekle, kąpiące się radośnie w upragnionych płomieniach... A nad nimi: rozpostarte proporce,
na których złotymi literami wypisano tak dobrze mi znane słowa świętego Augustyna o
płomieniach nie będących prawdziwym ogniem, lecz znamieniem oddzielenia od Boga. Tyle
że wyraz „oddzielenie” zastąpiono tu łacińskim słowem „wolność”.
Łacińską formę wyrazu „wolność” wypisano wielokrotnie na fryzie, który ciągnął się
pod balkonami na obydwu wysokich marmurowych ścianach kaplicy. Na mniej więcej tej
samej wysokości znajdował się mój balkon, z którego — podobnie jak z pozostałych —
obserwowali uroczystość inni członkowie dworu.
Światło zalało wysokie sklepienie kaplicy, w której odbywało się... Właśnie — co?
Wysoki ołtarz udrapowany był karmazynowym materiałem, obszytym złotą lamówką.
Spoza tych licznych zasłon wyzierała jednakże scenka, na której jakieś białe postacie pląsały
w infernalnych płomieniach. Wzrok mógł mnie wszakże mylić, stąd słowo „pląsały”
niekoniecznie oddaje charakter tej sceny.
Dokładnie za to widziałem masywne lichtarze, umieszczone przed zastępującą
krucyfiks ogromną kamienną figurą upadłego anioła Lucyfera. Cała ta zastygła w marmurze
postać stała w piekielnych płomieniach — paliły się zarówno długie loki szatana, jak i
wszystkie jego szaty. W uniesionych w górę rękach trzymał on symbole śmierci: w prawej
miał kosę, a w lewej katowski miecz.
Na widok tej figury wydałem z siebie bezgłośny okrzyk, albowiem była ona
usytuowana w tym samym miejscu, w którym spodziewałem się ujrzeć ukrzyżowanego
Chrystusa. Mimo to na chwilę — osłupiały i zamroczony — moje usta złożyły się w uśmiech
i usłyszałem, jak umysł mówi mi, że widok Boga na krzyżu w tym miejscu byłby wcale nie
mniej groteskowy.
Strażnicy wzmocnili swoje uściski. Czyżbym się zachwiał?
Spośród otaczającego mnie zbiorowiska dobył się przytłumiony dźwięk bębnów —
powolny i złowieszczy, arcysmutny i piękny zarazem w swej powściągliwej prostocie.
Zawtórowały mu głośno instrumenty dęte, grając przepiękną, swobodną melodię, nie
zaś powtarzające się bez końca akordy, które słyszałem ubiegłej nocy. Była to posępnie
modlitewna polifonia głosów tak głęboko melancholijnych, iż serce moje przepełniło się
bezdenną żałością, a do oczu napłynęły łzy.
Ach, cóż to jest? Czym jest ta soczysta muzyka, która otacza mnie i zalewa całą nawę,
niosąc się echem po atłasowych marmurach, aby powrócić w jeszcze doskonalszej formie
tam, gdzie stoję — wpatrzony w odległą podobiznę Lucyfera.
Wszystkie kwiaty umieszczone w złotych i srebrnych wazach u stóp tej figury były
barwy czerwonej. Czerwone róże i goździki, czerwone irysy i inne czerwone kwiaty, których
nazw nie umiałbym podać. Cały ołtarz czerwienił się na różne sposoby, albowiem był to
jedyny pozostały Lucyferowi kolor, który mógł wyłonić się z jego potępieńczej ciemności.
Posłyszałem niewyraźną, chociaż donośną melodię, graną na oboju, organach i
dulcianie oraz brzęczącym ponad miarę puzonie. Towarzyszył temu — jak mniemam —
delikatny odgłos pałeczek uderzających w napięte struny cymbałów.
Już sama tylko muzyka mogła mnie bez reszty pochłonąć, wypełnić całą mą duszę —
te wszystkie wątki melodyczne splatające się ze sobą, nachodzące na siebie, zlewające się w
jedno, a potem oddalające się każdy w swoją stronę. Nie mogłem wymówić ani słowa, nie
mogłem skupić się na tym, co widzę. A jednak widziałem — widziałem rząd demonicznych
posągów, ciągnących się na prawo i lewo od majestatycznej figury władcy piekieł.
Czy oni wszyscy pili krew? Wszyscy ci odrażająco chudzi święci piekielni,
wyrzeźbieni z lśniącego czerwono jak mahoń drewna, w swoich stylowych szatach, z
półprzymkniętymi oczami i otwartymi ustami, w których jaśniały dwa białe kły. Te ostatnie
wykonano chyba z kości słoniowej, aby podkreślić ich przeznaczenie.
Och, była to istna katedra grozy! Próbowałem odwrócić głowę i zamknąć oczy, aliści
potworność tych widoków wprawiała mnie w swoiste oczarowanie. W moim umyśle
kiełkowały żałośnie bezkształtne myśli, które nie mogły przedostać się do ust.
Instrumenty dęte z wolna cichły, aż w końcu zupełnie przestały grać. Och, nie
opuszczaj mnie, najsłodsza muzyko. Nie pozostawiaj mnie tu samego.
W tej chwili zabrzmiał jednak chór arcysłodkich tenorów. Śpiewali jakiś łaciński
tekst, którego nie mogłem do końca zrozumieć — hymn ku czci umarłych, pean na cześć
zmienności wszechrzeczy... Po chwili dołączył do nich mieszany chór sopranów, basów i
barytonów, które swym polifonicznym śpiewem odpowiadały barytonom w te słowa:
— Idę teraz do Pana, albowiem pozwolił On tym Tworom Ciemności
odpowiedzieć na moje błagania... Skąd się wzięły te straszne słowa?
I znowu rozbrzmiał gęsty chór mieszany, wtórujący śpiewowi tenorów:
— Narzędzia śmierci czekają na mnie z ciepłem swych szczodrych pocałunków. Z
pomocą bożą krew moja wleje się do ich ciał. Zaznam najwyższej radości, a moja dusza
wzniesie się poprzez ich dusze tam, gdzie niebo i piekło oddają cześć słudze wiecznego
mroku.
Organy w dalszym ciągu grały swą uroczystą melodię, a śpiew chóru zyskał jeszcze
silniejszą wymowę, brzmiał jeszcze piękniej i uroczyściej.
Przez kaplicę szły teraz dostojnym krokiem liczne postacie, które pełniły tu pewnie
funkcję kapłanów.
Widziałem lorda Floriana w prześwietnym czerwonym ornacie, jakby to on był w
istocie biskupem Florencji. Ale... Na jego szatach krzyż odwrócony był do góry nogami — na
cześć Władcy Potępionych — a na jego blond włosach złociła się wysadzana klejnotami
korona, jak gdyby Florian był zarówno francuskim monarchą, jak i sługą Pana Ciemności.
Rozbrzmiewającą ciągle muzykę zdominowały przenikliwe dźwięki instrumentów
dętych, a cała procesja odbywała się w rytm tętniących gdzieś w dole przytłumionych nieco
bębnów.
Florian zajął miejsce przed ołtarzem, zwracając się twarzą do zgromadzonych. Obok
niego stała moja delikatna Urszula z rozpuszczonymi włosami, przyodziana niczym Maria
Magdalena w szkarłatny welon, który sięgał samej krawędzi jej zwężającej się ku dołowi
sukni.
Twarzą zwrócona była do mnie. Nawet z tak dużej odległości widziałem, jak drżą
zaciśnięte palce jej dłoni.
Po drugiej stronie celebransa Floriana stał łysy Pan Starszy. On również miał na sobie
ornat, spod którego wystawały koronkowe rękawy.
Z obydwu stron zaczęli schodzić się akolici — młode, wysokie demony o twarzach
kojarzących się z rzeźbioną kością słoniową. Ubrani byli w zwykłe komże kapłanów, którzy
mają tylko pomagać przy odprawianiu mszy. Ustawili się teraz wzdłuż marmurowych
balasków.
Ponownie rozległ się chór cudownych głosów, w którym falsety mieszały się z
sopranami i tętniącymi basami. Instrumenty blaszane grały obok drewnianych, a te ostatnie
naprawdę pachniały lasem.
Jaki był cel tej uroczystości? Cóż to za hymn odśpiewywały właśnie tenory i co miała
znaczyć odpowiedź znajdujących się bliżej mnie głosów, czyli te niewyraźnie brzmiące
łacińskie słowa:
— Panie, przybyłem do Doliny Śmierci. Panie, dotarłem do kresu swego smutku.
Panie, dzięki Tobie oddaję życie tym, którzy na próżno bytowaliby w piekle, gdyby nie Twoje
przenajświętsze plany.
W duszy mej zawrzało. Z jednej strony rwałem się do buntu, z drugiej wszakże nie
mogłem oderwać wzroku od toczącej się na dole uroczystości. W tej chwili dostrzegłem po
raz pierwszy posążki demonów z wystającymi kłami, które stały na postumentach
wzniesionych pomiędzy wąskimi oknami. Sponad świeczek unosił się złotawy dym.
Muzyka znowu ustała, tenory zaś wyrzuciły z siebie słowa:
— Niechaj wniosą tutaj chrzcielnicę, aby obmyci zostali ci, których składamy
dzisiaj w ofierze.
Tak też się stało.
Młode demony przebrane za akolitów wystąpiły, dzierżąc w swoich nadludzko silnych
dłoniach wspaniałe baptysterium, wykute z pochodzącego z Carrary różowego marmuru.
Ustawili je mniej więcej trzy metry przed balaskami.
— To okropne, ale tak piękne — szepnąłem.
— Zamilknij, chłopcze — rzekł mój strażnik. — Patrz uważnie, albowiem tego,
co tu teraz oglądasz, nie ujrzysz już nigdy, ani w niebie, ani na ziemi. A jeśli udasz się do
Boga bez ostatniej spowiedzi, zawsze już będziesz płonął w wiekuistej ciemności.
Jego słowa brzmiały tak, jakby mój demon naprawdę w nie wierzył.
— Nie możecie potępić mej duszy — wyszeptałem, próbując przetrzeć oczy, aby
nie oddawać się już z taką lubością osłabieniu, które nie pozwalało mi wyrwać się z uścisku
ich dłoni.
— Żegnaj, Urszulo — szepnąłem, składając usta do pocałunku.
W tej cudownej chwili zetknięcia się naszych spojrzeń, najwyraźniej nie dostrzeżonej
przez resztę zgromadzonych, Urszula pokręciła głową, zaprzeczając dyskretnie mojemu
gestowi.
Nikt nas nie zauważył, gdyż wszystkie oczy zwrócone były na inny spektakl, znacznie
bardziej tragiczny od naszych powściągliwych rytuałów we dwoje.
W nawie bocznej pojawili się akolici w czerwonych koszulach z koronkowymi
rękawami wykończonymi czerwono-złotą lamówką. Eskortowali oni nieszczęsnych ludzi z
zagrody: powłóczące nogami staruszki, pijanych mężczyzn, nastoletnich chłopców, małe
dzieci... Wszyscy oni trzymali się kurczowo demonów, którzy wiedli ich przecie na pewną
śmierć. Wyglądali jak żałosne ofiary jakiegoś procesu z dawnych czasów, kiedy to
potomstwo skazańców musiało przypatrywać się egzekucji.
— Przeklinam was wszystkich. Boże, niech zapanują tu Twe sprawiedliwe sądy —
szeptałem. — Boże, zapłacz nad nami. Chryste, uroń łzy nad naszym losem.
Kręciło mi się w głowie. Miałem wrażenie, że znowu zapadam w sen. Moim oczom
ukazała się jasnozielona, bezkresna If łąka i raz jeszcze ujrzałem odbiegającą ode mnie po
trawie i liliach młodą i żywą Urszulę, i raz jeszcze zjawiła się inna znana mi postać...
— Tak, widzę cię! — krzyknąłem do niej w znikającym już śnie.
Ledwiem jednak zdążył ją dostrzec, przylgnąć doń wzrokiem, jej już nie było.
Rozpłynęła się wraz z samym jej postrzeżeniem, a z pamięci zniknęła jej cudowna twarz, jej
figura i przesłanie, jakie mi niosła — czyste i wyraziste przesłanie.
Zauważyłem, że lord Florian patrzy na mnie z dołu, zagniewany i milczący.
Trzymające mnie dłonie jeszcze głębiej wbiły się w moje ciało.
— Zamilknij — rzekli niemal jednocześnie obydwaj strażnicy.
Przecudna muzyka przechodziła w coraz to wyższe rejestry, jak gdyby pnące się w
górę soprany i pulsujące podmuchy instrumentów dętych pragnęły mnie uspokoić,
koncentrując się zarazem na obrządku tego nie świętego bynajmniej chrztu, który właśnie się
rozpoczynał.
Pierwszą ofiarą okazała się przygarbiona i koścista staruszka. Rozdziano ją z
nędznych łachmanów, obmyto wodą z chrzcielnicy i podprowadzono pod balaski. Jakże
żałosne sprawiała wrażenie — taka krucha, pozbawiona opieki krewnych, opuszczona przez
strzegące ją anioły!
Ach, i te rozebrane dzieci! Ich drobne nóżki i pośladki, ich kościste ramiona i łopatki,
z których — jak teraz myślałem — mogły kiedyś wyrosnąć anielskie skrzydełka. Obmyto je i
ustawiono przed marmurową balustradą, gdzie trzęsły się z zimna i strachu.
Wszystko to stało się bardzo szybko.
— Przeklęte zwierzęta! Bo nimi właśnie jesteście, nie zaś bezcielesnymi
demonami! — mamrotałem, wyrywając się z uścisku moich obmierzłych strażników, tych
marnych pachołków. — Tak, i jesteście tylko tchórzliwymi pachołkami, które jedynie pełnią i
posługi na tym festiwalu zła.
Muzyka zagłuszała moją modlitwę, którą odmawiałem jednak w najtajniejszej głębi
swojego serca:
— Boże mój, ześlij tu swoje anioły. Przyślij swe gniewne anioły i daj im ognisty
miecz. Boże, nie pozwól na to, nie pozwól.
Przy balaskach stał już cały rząd nagich i drżących ofiar, które odcinały się swą
ciemną, ludzką karnacją od błyszczącego marmuru i bladych kapłanów.
Migotliwy blask świec padał na ogromny posąg Lucyfera z pajęczynowatymi
skrzydłami. To on przewodniczył tej ceremonii.
Lord Florian ujął w dłonie pierwszą z ofiar i pochyliwszy się, zaczął pić krew.
Bębny dudniły jak oszalałe, a głosy ludzkie zlewały się ze sobą i wznosiły ku niebu.
Pod tymi białymi kolumnami i wysokim sklepieniem nie było jednak żadnego nieba. Tutaj
istniała tylko śmierć.
Członkowie dworu uformowali dwie kolejki, które z wolna przesuwały się w stronę
prezbiterium, gdzie każdy mógł uraczyć się jedną z bezradnie stojących tam ofiar. Lord
Florian lub któraś z dam wybierali tego czy owego człowieka, który przechodził potem przez
ręce kolejnych demonów. Był to zaiste obrządek barbarzyński, haniebny i odrażający.
Jedynie Urszula stała nieruchomo.
Złożeni w ofierze umierali; paru z nich już wyzionęło ducha. Żaden z nich wszakże
nie upadł na posadzkę kaplicy, albowiem niższe rangą demony natychmiast chwytały te
wycieńczone ciała, które zaraz potem usuwano z miejsca ich kaźni.
Inne ofiary ciągle obmywano, jeszcze inne podprowadzano pod balaski — i tak toczył
się ten okropny spektakl.
Lord Florian napił się krwi kolejnego z położonych przed nim dzieci. Czyniąc to,
ujmował swymi chudymi palcami małą szyjkę, po czym przykładał ją do ust. Wymawiał przy
tym po łacinie jakieś niedosłyszalne dla mnie słowa.
Nasyceni już członkowie dworu opuszczali z wolna to makabryczne prezbiterium, aby
przejść nawą boczną tam, gdzie stali poprzednio.
Ich blade wcześniej twarze zaczerwieniły się od krwi, a mój przytępiony zmysł
wzroku i zauroczenie przecudną muzyką sprawiły, że dostrzegałem w nich teraz coś
ludzkiego, jakby na moment przedzierzgnęli się w zwyczajną ludzką postać.
— Tak, mój mały książę — rzekł Florian, którego stanowczy głos przeleciał
łukiem do moich uszu, pokonując całą dzielącą nas odległość. — Na moment stajemy się
prawdziwymi ludźmi. Posileni krwią żywych istot, ponownie wcielamy się w ludzi. Dobrześ
to pojął.
— Ależ lordzie — wyszeptałem półżywy z wyczerpania. — Ja nigdy wam tego
nie wybaczę.
Przez chwilę panowała głucha cisza. A potem znowu zagrzmiały tenory:
— Czas już, czas. A północ jeszcze nam nie wybiła.
Trzymające mocno dłonie przepchnęły mnie gdzieś w bok.
Z galerii dla chóru zostałem zniesiony błyskawicznie po krętych marmurowych
schodach.
Kiedy doszedłem do siebie, ciągle podtrzymywany przez moich strażników,
stwierdziłem, że stoję w nawie głównej i widzę baptysterium, przy którym nie ma jednak
żadnych ofiar.
Zauważyłem, że w kaplicy pojawił się wielki krzyż, umieszczony obok ołtarza do
góry nogami i przechylony w stronę ba-lasków.
Lord Florian podniósł rękę, w której trzymał pięć ogromnych gwoździ, i ruchem
głowy nakazał, abym do niego podszedł.
Krzyż był przymocowany do posadzki kaplicy w taki sposób, jakby często go tutaj
umieszczano. Wykonano go z twardego, masywnego, gładko wypolerowanego drewna, na
którym widniały wszakże ślady po gwoździach i plamy po krwi.
Podstawę krzyża przymocowano do marmurowych balasków, przez co przyszły
ukrzyżowany znalazłby się mniej więcej metr nad podsadzką i widzieliby go wszyscy wierni.
— Też mi wierni! Swołocz i plugastwo! — roześmiałem się głośno. Dziękowałem
Bogu i wszystkim Jego aniołom za to, że moi rodzice przebywali już w niebiesiech i
oszczędzony im był widok tej ordynarnej profanacji.
Obok mnie stał teraz Godric, który w wyciągniętych przed siebie dłoniach trzymał
dwa złote kielichy.
Znałem ich przeznaczenie. Spłynie do nich moja krew, gdy zacznie się sączyć z
zadanych przez gwoździe ran.
Godric skłonił głowę.
Zaciągnięto mnie w stronę ołtarza. Za quasi-biskupią sylwetką Floriana wznosił się
posąg Lucyfera. Otaczający mnie członkowie dworu odwracali się, gdym tak przemieszczał
się w stronę prezbiterium, lecz ani na moment nie odrywali oczu od swego pana.
Przy chrzcielnicy obmyto mi twarz, choć wykręcałem głowę, aby opryskać wodą
myjących mnie akolitów. Oni zaś najwyraźniej się mnie bali. Gdy z pewnym wahaniem
sięgnęli po mój pasek, rozległ się głos samego lorda:
— Rozebrać go.
Florian ponownie uniósł gwoździe.
— Dobrze je widzę, tchórzliwy lordzie — powiedziałem. — Ukrzyżować takiego
chłopca to pestka. Zbaw swą duszę, zaklinam cię, uczyń to, a cały twój dwór wpadnie w
osłupienie.
Muzyka znowu przybrała na sile. I raz jeszcze przypomniał o sobie chór, wtórujący
hymnowi tenorów.
Nie mogłem już z siebie dobyć ani słowa. Pozostały jedynie błyski świec i
świadomość, że za moment zostanę rozebrany i że rozegra się tutaj istny horror.
Ukrzyżowanie na odwróconym krzyżu — akt, którego doświadczył święty Piotr, lecz który
nie przestał tym samym symbolizować szatana.
Zupełnie nagle drżące dłonie akolitów cofnęły się z mego ciała.
Instrumenty dęte gdzieś w górze grały swą najpiękniejszą i jakże smutną melodię.
Tymczasem tenory nieskazitelnie czystym głosem wyśpiewały następujące pytanie:
— Zali nie można go ocalić? Zali nie można go oswobodzić?
Po chwili odezwał się unisono chór:
— Zali nie można wyzwolić go z władzy szatana?
Urszula zrobiła kilka kroków do przodu. Zdjęła z głowy swój sięgający ziemi
czerwony welon i odrzuciła go w taki sposób, że opadł na posadzkę jak chmurka czerwonego
dymu. Obok niej pojawił się jeden z akolitów, który dzierżył w dłoniach moją szablę i
sztylety.
Po raz kolejny zabrzmiała modlitwa tenorów:
— Oszalała dusza uzyskuje swobodę, aby świadczyć o potędze szatana jedynie
tym, co najbardziej są wytrwali.
Chór wręcz wybuchnął nową melodią, która miała zapewne potwierdzić te słowa.
— Cóż to? Nie mam umrzeć? — spytałem. Próbowałem dojrzeć oblicze lorda, w
którego dłoniach spoczywał mój los. Zasłonił mi go jednak Godric, który otworzył kolanem
drzwiczki w marmurowych balaskach i zbliżywszy się do mnie, przytknął mi do ust jeden ze
złotych kielichów.
— Pij i zapomnij, Vittorio. W przeciwnym razie postradamy jej serce, jej duszę.
— Wobec tego postradać ją musicie!
— Nie! — krzyknęła Urszula. — Nie.
Wyrwała trzy gwoździe z lewej dłoni Floriana i rzuciła je na posadzkę. Śpiew wznosił
się coraz wyżej, jakby próbował przebić się przez sklepienie. Nie słyszałem nawet, jak
gwoździe uderzają w marmur.
Chór śpiewał teraz radośnie, wręcz triumfalnie. Żałobne tony ucichły.
— Nie! Jeśli tak mam ocalić jej duszę, to ukrzyżujcie mnie, ukrzyżujcie!
Do ust ponownie przyciśnięto mi złoty kielich. Urszula rozwarła dłonią me zaciśnięte
szczęki i zawartość kielicha zaczęła sączyć się do mojego gardła. Ujrzałem swą własną
szablę, która mym zamykającym się oczom jawiła się jako krzyż.
W kaplicy rozległ się drwiący śmiech, który zlał się po chwili z magicznym pięknem
chóralnego śpiewu.
Wokół mnie zawirował czerwony welon Urszuli. Widziałem, jak wznosi się przede
mną i opada, otulając mnie niczym jakiś czarodziejski deszcz, miękki i pachnący jak ona...
— Chodź ze mną, Urszulo — szepnąłem.
Były to moje ostatnie słowa.
— Wygnać go, wygnać... — śpiewał coraz donośniej chór. — Wygnać... —
zawtórowała mu reszta dworu. — Wygnać...
Oczy moje zamknęły się w chwili, gdy czerwona woalka zakryła mi twarz.
Wydany werdykt ponownie potwierdził wspierany przez instrumenty chór:
— Wybaczono mu! Wygnać go!
— Wygnany i skazany na szaleństwo przez wszystkie twe dni — szepnął mi do
ucha Godric. — A przecież mogłeś być jednym z nas.
— Tak, jednym z nas — dopowiedział spokojnym szeptem Florian.
— Ty głupcze — rzekł Godric. — Mogłeś być nieśmiertelny.
— Jednym z nas już na zawsze, nieśmiertelnym, niezniszczalnym, władającym
stąd w pełni chwały.
— Nieśmiertelność lub śmierć — mówił Goric. — Iście królewski wybór, a tak
będziesz błąkać się jak głupiec po świecie, który okaże ci tylko pogardę.
— Tak. Głupi i pogardzany —jakiś dziecięcy głosik szepnął mi przy samym uchu.
A potem kolejny: — Głupi i pogardzany.
— Głupi i pogardzany — powiedział też Florian.
Aliści chór dalej wznosił swe pienia, pozbawiając te słowa zawartego w nich jadu.
Ten ekstatyczny hymn zalewał swą siłą mój pogrążony w półdrzemce umysł.
— Głupiec, który błąka się po świecie, przez świat ten wzgardzony — rzekł
Godric.
Niewidzący, z miękkim materiałem woalki na oczach, odurzony przez wlany mi do
gardła płyn — jakże miałem im odpowiedzieć? Chyba uśmiechnąłem się tylko. Słowa ich
zbyt dokładnie zlewały się z harmonijnym śpiewem chóru, lecz głupcy ci o tym nie wiedzieli.
— A mogłeś zostać naszym młodym księciem. — Czy był to głos Floriana?
Chłodnego, beznamiętnego Floriana? — Mogliśmy pokochać cię równie mocno, jak
pokochała cię Urszula.
— Mogłeś zostać młodym księciem — dopowiedział Godric — który po wsze
czasy rządziłby tutaj wraz z nami.
— A tak staniesz się błaznem dla alchemików i zgrzybiałych starowinek — rzekł
smutnym i uroczystym głosem Florian.
— Tak — dodał dziecięcy głosik. — Tylko głupiec może się z nami rozstać.
A ja słyszałem, jak cudne hymny nadają tym słowom słodycz ciepłego kontrapunktu.
Przez jedwab welonu poczułem na sobie pocałunek Urszuli. Chyba go poczułem.
Teraz tak mniemam. Pamiętam również — choć mogę się mylić — iż rzekła do mnie
najczulszym kobiecym szeptem: „Kochany”. Słowem tym żegnała się ze mną, choć czułem
także satysfakcję z odniesionego zwycięstwa.
Zapadałem w najmocniejszy, najlitościwszy ze snów, jakie tylko możemy dostać od
Boga. Tonąłem. Jedynie muzyka podtrzymywała resztki czucia w mym ciele; to dzięki niej
mogłem jeszcze oddychać, albowiem pozostałe zmysły przestały już funkcjonować.
Rozdział 9
Aniele Boży, Stróżu mój...
Padał ulewny deszcz. Nie, ten deszcz ustał. Jednakże otaczający mnie mężczyźni
ciągle mnie nie rozumieli.
Znajdowaliśmy się w pobliżu pracowni Fra Filippa. Znałem tę ulicę. Rok temu byłem
tutaj z ojcem.
— Mów wolniej. Twoje słowa nie mają sensu.
— Posłuchaj — rzekł inny. — Pragniemy ci pomóc. Jak nazywa się twój ojciec?
Wymów jego nazwisko powoli.
Kręcili głowami. Miałem wrażenie, że wypowiadam się zrozumiale, wszak sam to
słyszałem: Lorenzo di Raniari, a jam jest syn jego, Vittorio di Raniari. Dlaczego oni nie
rozumieli? Czułem jednak, iż usta moje nabrzmiały. Wiedziałem też, że kleję się od brudu.
— Zabierzcie mnie do pracowni Fra Filippa. Tam mnie znają — powiedziałem.
Mój ukochany malarz, mój wielki, targany pasjami malarz... On sam mnie nie
rozpozna, lecz mogę chyba liczyć na jego pomocników, którzy widzieli mój płacz, kiedym
onegdaj oglądał jego obrazy. Ludzie ci bez wątpienia zaprowadzą mnie potem na Via del
Largo, do domu Cosima.
— Fi...? Fi...? — przedrzeźniali bez złośliwości moje nieporadne próby mówienia.
Poszliśmy w stronę warsztatu Filippa. Zachwiałem się i omal nie upadłem. Na
prawym ramieniu miałem ciężkie torby, a przy pasie brzęczała ma szabla. Wysokie mury
Florencji zwierały się wokół mnie i z trudem utrzymywałem równowagę.
— Cosimo! — krzyknąłem najgłośniej, jak tylko mogłem.
— Nie możemy zaprowadzić cię do Cosima w takim stanie. Cosimo cię nie
przyjmie.
— Och, rozumiecie. Usłyszeliście wreszcie moje słowa.
Człowiek ten jednak ponownie nadstawił ucha — widać znowu mnie nie rozumiał.
Był to poczciwy kupiec, którego zielone ubranie przemokło do suchej nitki, bez wątpienia
przeze mnie właśnie. To prawda: nie mogłem wejść do pałacu Cosima mokry od deszczu. A
przecież oni znaleźli mnie, gdy leżałem na środku Piazza delia Signoria pośród lejącej się z
nieba wody.
— Rozjaśnia się. Wraca słońce.
Ujrzałem przed sobą wejście do warsztatu Fra Filippa. Otwierano tam właśnie
okiennice, które zamknięto na czas ulewy. Kamienne ulice powoli już wysychały, a ludzie
wychodzili z domów.
— Ci ludzie, tam daleko! — krzyknąłem.
— Co? Co powiedziałeś?
Wzruszyli ramionami, lecz w dalszym ciągu mi pomagali. Jakiś staruszek chwycił
mnie za łokieć.
— Powinniśmy zabrać go do klasztoru św. Marka. Niech zajmą się nim
zakonnicy.
— Nie, nie, nie. Muszę rozmawiać z Cosimem! — krzyknąłem.
Znowu wzruszyli ramionami. Zauważyłem kręcenie głową.
Zatrzymałem się raptownie, zachwiałem, lecz odzyskałem równowagę, chwytając się
ręki któregoś z młodszych mężczyzn.
Utkwiłem wzrok w majaczącym przede mną w oddali warsztacie mistrza.
Ulica była w tym miejscu raczej wąska, lecz na tyle szeroka, że konie nie tratowały
przechodniów, a kamienne fasady prawie zupełnie zasłaniały szare w tej chwili niebo.
Miałem wrażenie, że kobieta z jednego z otwartych okien może po prostu wyciągnąć rękę i
dotknąć ściany przeciwległego budynku.
Ale przed samym warsztatem...
Znowu ich zobaczyłem. Byli tam obydwaj.
— Patrzcie — powtórzyłem. — Widzicie ich?
Moi towarzysze nic jednak nie widzieli. Boże... Przecież te dwie postacie przed
warsztatem były tak wyraźne, jak gdyby podświetlono od wewnątrz ich błyszczącą skórę i
luźno przewiązane szaty.
Przełożyłem torby na lewe ramię i dotknąłem dłonią szabli. Stałem prosto, lecz moje
oczy otwarły się szeroko, ślepo wpatrzone w ten niezwykły widok. Widziałem otóż dwóch
spierających się ze sobą aniołów, których skrzydła poruszały się delikatnie w rytm
wypowiadanych słów i zgodnie z dynamiką gestów.
Aniołowie nie zwracali najmniejszej uwagi na mijających ich ludzi, ci zaś po prostu
ich nie widzieli. Kłócili się zatem — dwaj aniołowie o jasnych włosach; aniołowie, których
znałem; których znałem z obrazów Fra Filippa. Słyszałem teraz ich głosy.
Jeden z nich miał lokowate włosy i głowę przyozdobioną wianuszkiem z drobnych
kwiatów. Pod jego karmazynową opończą widać było jasnobłękitną tunikę, obszytą złotą
nitką.
Drugi z aniołów — równie dobrze mi znany jak pierwszy — miał odkrytą głowę i
krótsze włosy. Pamiętałem dobrze jego złocący się kołnierz, wzorki na opończy i ozdoby na
nadgarstkach.
Przede wszystkim znałem jednak te twarze, te niewinne, zaróżowione twarze, te
pogodne, zwężone nieco oczy.
Światło stawało się coraz słabsze w tej ciągle ponurej i burzowej aurze, choć gdzieś za
szarym niebem wyczuwało się jasno płonące słońce. Oczy zaczęły mi łzawić.
— Spójrzcie na ich skrzydła — szepnąłem.
Nikt poza mną ich nie widział.
— Poznaję te skrzydła. Znam każdego z tych aniołów. Patrzcie. Ten z jasnymi
włosami, z lokami, które spływają mu z głowy... On jest ze Zwiastowania. A te skrzydła, jak
u pawia, cudownie niebieskie... A pióra tego drugiego złocą się na koniuszkach...
Anioł z wiankiem kwiatów na głowie gestykulował energicznie, zwrócony do swego
rozmówcy. U istoty śmiertelnej owe gesty, jak i cała postura oznaczałyby wzburzenie, lecz
anioł ten chciał tylko przejrzyściej wyłożyć swe racje.
Ruszyłem powoli przed siebie, oswobadzając się z uścisku moich jakże pomocnych
towarzyszy. Oni wszak nie widzieli tego co ja.
A cóż oni mogli myśleć na temat przedmiotu moich postrzeżeń? Widzieli jedynie
warsztat Fra Filippa, a w nim cieniste kontury pomocników mistrza i kiepsko widoczne
fragmenty płócien.
Drugi z aniołów pokręcił głową, zasmucony.
— Ja na to nie pójdę — powiedział pięknym, melodyjnym głosem. — Tak daleko
posunąć się nie możemy. Myślisz, że nie przyprawia mnie to o płacz?
— Co takiego?! — krzyknąłem. — A cóż przyprawia cię o płacz?
Aniołowie odwrócili się i utkwili we mnie spojrzenia. Równocześnie stulili swoje
ciemne, wielobarwne skrzydła, jakby chcieli w ten sposób zniknąć, lecz ja dalej wyraźnie ich
widziałem, rozpoznawałem. Patrzyli na mnie zdziwionym wzrokiem. Czyżby zdumiała ich
moja tutaj obecność?
— Gabriel! — krzyknąłem i wskazałem na nich palcem. — Znam was. Znam was
ze Zwiastowania. Obydwaj jesteście Gabrielami. Znam te obrazy, widziałem was. Gabrielu i
Gabrielu, jak to jest możliwe?
— On nas widzi — odezwał się anioł, który wcześniej mocno gestykulował.
Mówił głosem słabym i przytłumionym, lecz doskonale dla mnie słyszalnym. — On nas
słyszy — dodał, a wyraz zdumienia na jego obliczu jedynie przybrał na sile. Sprawiał
wrażenie istoty nieskończenie wręcz niewinnej i cierpliwej, choć nieco zatroskanej zarazem.
— A cóż ty, chłopcze, na litość boską, wygadujesz? — zapytał stojący przy mnie
staruszek. — Nuże, weź się w garść. Masz w tych torbach niemałą fortunę. Na twych
dłoniach jest wiele pierścieni. Mówże rozsądnie. Zaprowadzę cię do twojej rodziny, ale
wpierw powiedz mi, gdzie jej szukać.
Uśmiechnąłem się. Kiwnąłem głową, lecz przez cały czas patrzyłem na nieco
wystraszonych i zdumionych aniołów. Mieli niemal półprzeźroczyste szaty, jak gdyby
materiał, z którego je wykonano, nie pochodził z naturalnego źródła, podobnie zresztą jak ich
skóra. Wyglądali na stworzenia eteryczne, ulotne, utkane z samego światła.
Istoty powietrzem będące, co składają się z obecności swej i swych czynów — czyż
nie tymi słowami opisywał je św. Tomasz w Summie teologii, czyli w dziele, na którym
uczyłem się łaciny?
Och, jakże pięknie aniołowie ci wyglądali, jak bardzo odróżniali się od otoczenia.
Stali nieruchomo na ulicy, milczący, zamyśleni i wpatrzeni we mnie z ciekawością i troską
swymi szeroko otwartymi oczami.
W tej chwili anioł z wiankiem kwiatów na głowie, w błękitnej tunice — ten, który tak
bardzo mnie zachwycił, gdyśmy wraz z ojcem ujrzeli go na Zwiastowaniu — w tej oto chwili
anioł ten ruszył w moją stronę.
Zbliżając się, rósł w moich oczach, robił się wyższy i nieco większy niż zwykli ludzie.
W swoich bezgłośnie szeleszczących eleganckich szatach wyglądał na absolutną emanację
miłości, na niematerialną i wcieloną zarazem ekspresję boskiej woli tworzenia.
Pokręcił głową i uśmiechnął się.
— Nie, to tyś jest najdoskonalszym z boskich stworzeń — powiedział niskim
głosem, który przebił się dyskretnie przez do chodzące do mnie odgłosy rozmów.
Szedł krokiem typowym dla śmiertelników, stawiając swe czyste, bose stopy na
brudnej i mokrej nawierzchni tej florenckiej ulicy. Nie zważając na towarzyszących mi ludzi,
którzy zresztą go nie widzieli, zatrzymał się przy mnie, rozpostarł skrzydła i znowu je złożył.
Dostrzegłem jedynie fragment upierzone-go kośćca tych skrzydeł nad jego plecami,
przygarbionymi jak u młodego chłopaka.
Miał czystą, błyszczącą twarz, mieniącą się wszystkimi barwami, jakie nadał mu Fra
Filippo. A kiedy się uśmiechnął, ciało me gwałtownie zadrżało od przypływu niczym nie
zmąconej radości.
— Czy to jest właśnie szaleństwo, archaniele? — zapytałem.
— Czy w ten sposób spełnia się ich klątwa? Jąkam się, mam przywidzenia i
ściągnę na siebie pogardę kształconych mężów? — mówiąc to, roześmiałem się głośno.
Wystraszyłem tym jegomościów, którzy próbowali mi pomóc. Byli zupełnie
skonfundowani.
— Co takiego? Możesz powtórzyć?
W tej wszakże chwili naszło mnie pewne wspomnienie, rozjaśniając mą duszę, serce i
umysł przenikliwie jasnym promieniem, jak gdyby słońce wdarło się nagle do ponurej i
mrocznej celi.
— To ciebie właśnie widziałem na tamtej łące; to ciebie widziałem, gdy ona piła
mą krew.
Spokojny ten anioł spojrzał mi prosto w oczy. Widziałem jego idealne blond loki, jego
gładkie, nieruchome policzki.
— Gabrielu, archaniele — powiedziałem pełnym szacunku głosem. Do moich
oczu napłynęły łzy, choć płacząc, czułem się tak, jakbym śpiewał.
— Mój chłopcze, mój biedny chłopcze — powiedział stary kupiec. — Nie stoi
przed tobą żaden anioł. Posłuchaj nas, proszę.
— Nie widzą nas — powiedział anioł i znowu uśmiechnął się z uroczą swobodą. W
jego wpatrzonych we mnie oczach dostrzegłem odbicie jaśniejącego już nieba. Miałem
wrażenie, że z każdą chwilą jego spojrzenie coraz silniej przenika w głąb mnie.
— Wiem — odrzekłem. — Oni nie wiedzą.
— Aleja nie jestem Gabrielem. Nie wolno ci zwracać się do mnie w ten sposób —
powiedział uprzejmym i kojącym tonem. — Drogi młodzieńcze, daleko mi do archanioła
Gabriela. Jestem Seteus, anioł stróż, nic więcej.
Okazywał mi taką wielką cierpliwość, mnie, moim łzom oraz stojącym przy nas
ślepym i zatroskanym śmiertelnikom.
Był tak blisko, że mógłbym go dotknąć, lecz nie śmiałem tego uczynić.
— Jesteś moim aniołem stróżem? — spytałem.
— Nie — odparł anioł. — Nie jestem jednym ze strzegących cię aniołów. Sam
musisz ich odnaleźć. Ujrzałeś właśnie aniołów opiekujących się innym człowiekiem, ale
dlaczego tak się stało, doprawdy nie wiem.
— Nie módl się teraz — powiedział staruszek zirytowanym głosem. — Kim
jesteś, chłopcze? Podałeś wcześniej jakieś imię, imię twojego ojca. Powtórz je.
Drugi z aniołów, który najpewniej znieruchomiał ze zdumienia, przełamał nagle swoje
opory i podszedł do mnie w ten sam bezszelestny sposób, jak gdyby twarde, mokre i brudne
kamienie nie mogły zranić ani pobrudzić jego bosych stóp.
— Po coś tu przyszedł, Seteusie? — zapytał. Patrzył na mnie jednak swymi
jasnymi, opalizującymi oczami z taką samą życzliwą uwagą, z taką samą troską i
wyrozumiałością.
— A ty jesteś z tego drugiego obrazu. Ciebie też znam i kocham z całego serca —
powiedziałem.
— Synu, do kogo to mówisz? — zapytał młodszy z mężczyzn. — Kogóż to
kochasz z całego serca?
— Och, a jednak mnie słyszycie — zwróciłem się do niego. — I rozumiecie moje
słowa.
— Tak. Powiedz nam teraz, jak się nazywasz.
— Vittorio di Raniari — odparłem. — Przyjaciel i sojusznik Medyceuszy. Syn
Lorenzo di Raniariego, z Castello Raniari w północnej Toskanii. Mój ojciec nie żyje, on i
reszta mojej rodziny. Ale...
Obydwaj aniołowie stali tuż przede mną, przechylając ku sobie głowy. Wydawało się
wręcz, że śmiertelnicy — pomimo swojej ślepoty — nie byli w stanie zasłonić mnie przed ich
wzrokiem. Gdyby tylko starczyło mi odwagi, z pewnością bym ich dotknął.
Skrzydła anioła, który rozmawiał ze mną pierwszy, uniosły się nieco i odniosłem
wrażenie, iż z budzących się znowu do życia piór opadła chmurka złotego pyłu. Pióra te
drżały i pobłyskiwały, lecz nic zgoła nie mogło się równać z tym anielskim obliczem, na
którym malował się wyraz zdumienia i zamyślenia.
— Niech zaprowadzą cię do klasztoru św. Marka — powiedział Seteus. — Ci
ludzie mają dobre intencje. Zostaniesz umieszczony w mnisiej celi, gdzie zaopiekują się tobą
zakonnicy. Trudno o lepsze schronienie, ponieważ patronat nad tym przybytkiem sprawuje
sam Cosimo, a celę, o której mowa, zaprojektował Fra Giovanni.
— Ależ Seteusie, on świetnie o tym wie — odezwał się drugi z aniołów.
— Owszem, ale chciałem go jeszcze upewnić — odrzekł pierwszy anioł,
wzruszając ramionami. Spojrzał z lekkim zainteresowaniem na swego towarzysza. Nic chyba
nie było dla ich twarzy bardziej typowe aniżeli właśnie ów wyraz tłumionej ciekawości.
— Ale ty, Seteusie — powiedziałem — jeśli mogę cię tak nazywać... Czy zatem
pozwolisz im, by oni mnie stąd zabrali? Nie możesz tego uczynić. Nie zostawiaj mnie, proszę.
Zaklinam cię, błagam. Nie opuszczaj mnie.
— Musimy się z tobą rozstać — odparł drugi z aniołów. — Nie jesteśmy twoimi
stróżami. Dlaczego nie widzisz własnych aniołów?
— Poczekaj. Znam twoje imię. Ja je słyszę.
— Nie — rzekł stanowczym głosem, kiwając na mnie palcem, jakby miał przed
sobą niesforne dziecko.
Ale nie mógł mnie już powstrzymać.
— Znam twoje imię. Słyszałem je, gdyście się o coś spierali, a teraz słyszę je,
patrząc na twoją twarz. Ramiel, tak cię zwą.
Obydwaj strzeżecie Fra Filippa.
— To katastrofa — szepnął Ramiel. Wyglądał na szczerze zatroskanego. — Jak
mogło do tego dojść?
Seteus jedynie pokręcił głową i znowu uśmiechnął się pogodnie.
— To musi służyć czemuś dobremu. Musimy mu towarzyszyć. Po prostu musimy.
— W tej chwili? Teraz mamy z nim iść? — zapytał Ramiel.
W jego stanowczym głosie nie było wszakże cienia gniewu. Jego myśli wydawały się
oczyszczone ze wszelkich niższych emocji, tak zresztą być musiało i tak w istocie było.
Seteus pochylił się nad staruszkiem, który — rzecz jasna — widzieć ni słyszeć go nie
mógł, i powiedział mu do ucha:
— Zaprowadź tego chłopca do klasztoru św. Marka. Niechaj umieszczą go w
przyzwoitej celi. Stać go na to, ma pieniądze. I niech się nim zajmą, aby wrócił do zdrowia.
Następnie anioł spojrzał na mnie.
— Pójdziemy z tobą.
— Nie możemy — zaprotestował Ramiel. — Nie wolno nam opuszczać
posterunku. Musielibyśmy mieć pozwolenie.
— Ale my już je mamy. Wiem, że tak jest — powiedział Seteus. — Czyżbyś nie
widział, co się tu wydarzyło? On nas zobaczył, usłyszał, zna twoje imię, a moje i tak by jakoś
poznał, nawet gdybym go nie wyjawił. Biedny Vittorio, jesteśmy z tobą.
Kiwnąłem głową. Omalże nie rozpłakałem się, słysząc te słowa. Cała ulica zrobiła się
cicha, ponura, bez wyrazu. Tym ostrzej odcinały się od otoczenia świetliste postacie aniołów.
Otaczał ich delikatny blask, jak gdyby niebiański materiał ich szat poddawał się działaniu
niewidzialnych prądów powietrza, których śmiertelnik poczuć nie mógł.
— To nie są nasze prawdziwe imiona — rzekł do mnie Ramiel karcącym, acz
łagodnym głosem, jakim strofuje się małe dziecko.
Seteus uśmiechnął się.
— Ale możesz nas tak nazywać, Vittorio — powiedział.
— Tak, zabierzmy go do Św. Marka — odezwał się stojący przy mnie mężczyzna.
— W drogę. Niech zajmą się tym zakonnicy.
Popchnięto mnie w stronę wylotu ulicy.
— W klasztorze św. Marka dobrze się tobą zaopiekują — rzekł Ramiel w taki
sposób, jakby się ze mną żegnał. Mimo to obydwaj aniołowie szli kilka kroków za nami.
— Niech żaden z was mnie nie opuszcza. Nie wolno wam! — powiedziałem do
aniołów.
Sprawiali wrażenie zakłopotanych. Na ich cienkich jak pajęczyna szatach nie było ani
kropli deszczu; brzegi tunik były czyste i błyszczące, jakby w ogóle nie zetknęły się z
nawierzchnią ulicy, a ich bose stopy wyglądały na arystokratycznie wręcz gładkie i miękkie.
— Dobrze — powiedział Seteus. — Nie frasuj się, Vittorio. Idziemy za tobą.
— Nie możemy opuścić naszego podopiecznego i zająć się innym człowiekiem.
To nie uchodzi — kontynuował swoje protesty Ramiel.
— Taka jest wola boża. Czy może być inaczej?
— A Mastema? Nie musimy zapytać Mastemy?
— Dlaczego niby mielibyśmy go pytać? Po co obciążać go tym problemem?
Mastema i tak się o tym dowie.
Tak to kłócili się za moimi plecami, gdym wraz ze swoją obstawą szedł szybko przez
florencką ulicę.
Stalowe niebo zabłyszczało, następnie pobladło, a kiedy wchodziliśmy na otwarty
plac, rozlało się błękitem. Widok słońca zaskoczył mnie i przyprawił o mdłości. Aliści
pragnąłem go, jakże ja za nim tęskniłem... A ono odepchnęło mnie od siebie i — by tak rzec
— złoiło mnie biczem swoich promieni.
Znajdowaliśmy się już opodal klasztoru św. Marka. Nogi powoli odmawiały mi
posłuszeństwa. Co jakiś czas oglądałem się przez ramię.
Dwie jaśniejące złotem postaci w dalszym ciągu szły za nami w milczeniu. Seteus dał
mi znak, bym się nie zatrzymywał.
— Jesteśmy tu z tobą — powiedział.
— Sam już nie wiem, sam nie wiem — rzekł Ramiel. — Filippo nigdy nie miał
takich kłopotów, nigdy wcześniej nie poddano go takiej pokusie, takiemu upokorzeniu...
— I właśnie dlatego nas od niego odciągnięto: żebyśmy nie wtrącali się w to, co i
tak z Filippem stać się musi. Wiemywszak, iż ostatnie poczynania Filippa sprawiłyby nam
niemały problem. Och, Filippo... Widzę... Widzę ten misterny plan.
— O czym oni ze sobą rozmawiają? — zwróciłem się do towarzyszących mi
ludzi. — Mówią coś o Fra Filippie.
— A niby kto ze sobą rozmawia, jeśli można zapytać? — powiedział staruszek,
kręcąc głową. Niewątpliwie byłem dla niego młodym szaleńcem z brzęczącą szablą.
— Zamilknij już, chłopcze — rzekł drugi z podpierających mnie ludzi, ten zresztą
wkładał w to więcej wysiłku. — Teraz i cię rozumiemy, ale mówisz jeszcze bardziej
niedorzecznie niż wcześniej. Zwracasz się ciągle do ludzi, których ani tutaj nie widać, ani
nawet nie słychać.
— Fra Filippo, ten malarz. Co się z nim dzieje? — spytałem. — Ma jakieś
kłopoty.
— Och, to jest nie do zniesienia — odezwał się za moimi plecami anioł Ramiel.
— To jest po prostu nie do pomyślenia. A jeśli ktoś mnie zechce zapytać, w co zresztą ani
trochę nie wierzę, to powiem, że gdyby Florencja nie toczyła wojny z Wenecją, Cosimo di
Medici uchroniłby Filippa przed tym losem.
— Przed jakim losem? — spytałem. Spojrzałem w oczy staruszka.
— Słuchaj, synu, tego, co mówię — powiedział. — Idź prosto i przestań obijać
mnie swoją szablą. Widzę przecie, iż jesteś wielkim signore, a nazwisko Raniari brzęczy
donośnie w moich uszach, dobiegając z odległych gór Toskanii. Złoto, które masz na swojej
prawicy, waży więcej niż cały posag moich dwóch córek, że nie wspomnę już o klejnotach...
Ale nie krzycz mi więcej w twarz.
— Przepraszam. Nie było to moją intencją. Chodzi o to... że ci aniołowie nie
mówią wszystkiego.
Drugi z tych poczciwców, który pomagał mi nieść torby z moimi skarbami i nie
próbował nawet niczego z nich wykraść, powiedział teraz:
— Jeżeli pytasz o Fra Filippa, to znowu popadł on w tarapaty. Zostanie poddany
torturom. Będą go łamać kołem.
— Nie, to niemożliwe. To nie może spotkać Fra Filippa! — krzyczałem,
przystanąwszy w pół kroku. — Któż uczyniłby coś takiego temu wielkiemu malarzowi?
Odwróciłem się. Obydwaj aniołowie zakryli dłońmi twarze — równie łagodnie, jak
robiła to Urszula — i patrząc na mnie bez słowa, płakali krystalicznie czystymi łzami. Ach,
Urszula... Myślałem z uczuciem przenikliwego bólu o niezwykłej urodzie tych istot. W
jakimż to grobie pod Dworem Rubinowego Graala śpisz teraz, moja Urszulo? I dlaczego nie
widzisz tych stworzeń, jak suną cicho przez ulice Florencji?
— To prawda — powiedział Ramiel. — Taka jest okrutna prawda. Kiepskie z nas
anioły stróże, skoro Filippo wdał się w taką kabałę, skoro stał się tak bardzo kłótliwy i
nieuczciwy... Dlaczego jesteśmy tacy bezradni?
— Jesteśmy tylko aniołami — rzekł Seteus. — Ramielu, nie musimy oskarżać
Filippa. Nie jesteśmy oskarżycielami, tylko stróżami, i choćby przez wzgląd na tego tu
chłopca, nie powinieneś mówić takich rzeczy.
— Oni nie mogą torturować Fra Filippa Lippiego! — krzyknąłem na cały głos. —
Wobec kogo był nieuczciwy?
— Wobec samego siebie — odrzekł staruszek. — Tym razem chodzi o oszustwo.
Odsprzedał któreś ze swoich zleceń. Poza tym wszyscy wiedzą, że przy wielu obrazach aż
nazbyt dużo asystował mu jeden z jego pomocników. Łamali go kołem, ale nie odniósł
poważnych ran.
— Nie odniósł poważnych ran? Przecież on jest wspaniały! — protestowałem. —
Mówicie, że go torturowano. Ale dlaczego? Jak można uzasadnić taką niedorzeczność, taką
zniewagę? To obraza dla rodu Medyceuszy.
— Ciszej, chłopcze. On sam się przyznał — odparł młodszy ze śmiertelników. —
Jest już prawie po wszystkim. Osobliwy z niego mniszek, przyznaję... Albo ugania się za
kobietami, albo wdaje się w jakieś bójki.
Dotarliśmy wreszcie na plac św. Marka i stanęliśmy tuż przed furtą klasztoru,
znajdującą się — podobnie jak wiele innych florenckich budynków — na tym samym
poziomie co ulica, i to pomimo faktu, iż rzeka Arno przelewała się niekiedy przez wały.
Jakżem ucieszył się, widząc w końcu to upragnione schronienie.
Umysł mój wpadł w gorączkową aktywność. Wszystkie wspomnienia o demonach i
rzezi mojej rodziny zostały wyparte przez przerażającą świadomość, iż mój ukochany artysta
łamany jest kołem jak pospolity rzezimieszek.
— On czasami... No cóż... — rzekł Ramiel. — On czasem zachowuje się jak
pospolity rzezimieszek.
— Wypuszczą go, zapłaci grzywnę — odezwał się staruszek. Pociągnął za
dzwonek, żeby przyzwać zakonników. Poklepał mnie swoją długą, zmęczoną, wysuszoną
dłonią. — A teraz przestań już płakać. Filippo to nieustanne źródło wszelkich utrapień.
Wszyscy to wiedzą. Gdyby było w nim choć trochę świętości Fra Giovanniego, choć trochę...
Fra Giovanni. Tak, chodziło im, oczywiście, o Fra Angelico, czyli o malarza, który w
nadchodzących stuleciach miał zachwycać ludzi swoimi dziełami, a który mieszkał i pracował
w tym oto klasztorze. To tutaj zresztą na zlecenie Cosima rozwijał swój talent, ozdabiając
zajmowane przez mnichów cele. Cóż mogłem odrzec na takie słowa?
— Tak, tak, Fra Giovanni... Aleja nie... Ja go nie... kocham. Choć oczywiście go
kochałem. Szanowałem go wraz z jego dziełami, ale nie kochałem go tak jak Filippa, którego
widziałem przecie raz tylko... Jakże miałbym im to wyjaśnić?
Opadła mnie nagle fala mdłości. Odsunąłem się od mych uprzejmych pomocników i
wylałem na tę kamienną ulicę zawartość swojego żołądka. Był to krwawy strumień
przeróżnych nieczystości, którymi nakarmiły mnie wcześniej demony. Ta nie przetrawiona
jeszcze mieszanka krwi i wina spływała teraz po ulicy, wlewając się w szpary między
kamieniami i wypełniając powietrze odrażającym zapachem.
Cały ten horror, którego doświadczyłem na Dworze Rubinowego Graala, objawił mi
się ponownie. Ogarnęło mnie poczucie bezradności. I znowu usłyszałem szept demonów:
„Głupi i pogardzany”. Zacząłem wątpić w to, co widziałem, w to, czym się stałem, w to, co
działo się przez kilka minionych chwil. Znalazłem się nagle w widmowym lesie: ja i ojciec
jechaliśmy konno, rozmawiając o obrazach Filippa. Raz jeszcze byłem uczniakiem, młodym
paniczem, który ma przed sobą cały świat. Silny zapach naszych koni mieszał się w moich
nozdrzach z wonią lasu.
„Głupi i pogardzany”. „Skazany na szaleństwo...” „Mogłeś być nieśmiertelny”.
Wstałem i oparłem się o klasztorny mur. Padające z błękitnego nieba światło mogło
zamknąć mi powieki, ale wolałem pławić się w jego cieple. Żołądek mój uspokajał się.
Próbowałem z wolna odzyskać ostrość widzenia i zwalczyć wywołany przez światło ból, a
nawet pokochać go i mu zaufać.
W moim polu widzenia znajdowała się twarz anioła Seteusa, który patrzył na mnie z
ogromną troską.
— Dobry Boże. A więc naprawdę tu jesteście — szepnąłem.
— Tak — odrzekł. — Zgodnie z obietnicą.
— Nie opuścicie mnie, prawda?
— Nie.
Ramiel patrzył na mnie przez ramię, jak gdyby po raz pierwszy miał czas uważnie mi
się przyjrzeć. Krótsze niż u Seteusa włosy sprawiały, iż wyglądał młodziej niż jego
towarzysz, choć kategorie wiekowe nie mogły mieć tu przecież żadnego znaczenia.
— Żadnego zgoła — przyznał szeptem Ramiel i pierwszy raz się do mnie
uśmiechnął. — Kieruj się radą tych dobrych ludzi. Niechaj wprowadzą cię do środka, a gdy
się prześpisz, my znowu będziemy przy tobie.
— Ależ to jest przerażające, te wszystkie wypadki... — wyszeptałem. — Filippo
nie malował nigdy takich koszmarów.
— Nie jesteśmy postaciami z obrazów — odparł Seteus. — Przeznaczony nam
przez Boga los odkryjemy wspólnie, ty, Ramiel i ja. A teraz musisz wejść do środka.
Przekazujemy cię pod opiekę zakonników, a gdy się zbudzisz, będziemy przy tobie.
— Mam to jak w banku? — spytałem szeptem.
— Tak, tak się stanie — odrzekł Ramiel. Gdy uniósł rękę, ujrzałem cień jego
pięciu palców, które po chwili swym jedwabistym dotykiem zamknęły mi oczy.
Rozdział 10
W którym rozmawiam z bezgrzesznymi i potężnymi synami
Boga
Spać miałem wprawdzie głęboko, lecz dopiero znacznie później. Obecnie otaczała
mnie czarowna mgiełka kojących obrazów. Jakiś solidnie zbudowany mnich oraz jego
pomocnicy wnosili mnie do klasztoru św. Marka.
Wyjąwszy pałac samego Cosima, ów dominikański klasztor św. Marka stanowił dla
mnie najlepsze ze wszystkich miejsc we Florencji.
W całym tym mieście znałem wiele prześwietnych budynków, lecz jako chłopiec nie
potrafiłem ogarnąć umysłem znajdujących się w nich skarbów. O klasztorze św. Marka mogę
wszakże powiedzieć, iż było to miejsce tchnące najwyższym spokojem, odnowione zresztą
nieco wcześniej na zlecenie Cosima Starszego przez arcyzacnego Michelozzo. Klasztor ten,
całkiem niedawno przekazany dominikanom, miał długą i chwalebną historią, przy czym
odznaczał się pewnymi cudownymi atrybutami, których innym klasztorom poskąpiono.
Jak wiadomo w całej Florencji, Cosimo nad wyraz hojnie łożył na klasztor św. Marka.
Być może pragnął w ten sposób zyskać odkupienie swych win, albowiem jako bankier
pożyczał pieniądze na procent, przeto parał się lichwą. Ale tym samym winę ponosili
wszyscy, którzy wpłacali mu swoje oszczędności.
Tak czy inaczej, Cosimo — nasz capo, nasz przywódca — uwielbiał ten klasztor i
obdarowywał go rozlicznymi skarbami, a przede wszystkim wyłożył fundusze na wzniesienie
nowych, cudownie zaprojektowanych budynków.
Jego krytycy, ci wszyscy malkontenci, którzy nigdy niczego wielkiego nie osiągają i
wszędy doszukują się oznak trwałego rozkładu, oni to właśnie mówili o Cosimie, że „musi
umieścić swój herb nawet w mnisich wychodkach”.
Na herbie jego widniała zaś tarcza z pięcioma wypukłymi kulami. Przeróżnie
wykładano sens ich tam obecności, a wrogowie Cosima powiadali złośliwie, iż służą one do
trafiania w płot.
A przecież ludzie ci mogli byli spostrzec, iż Cosimo całymi dniami modlił się i
rozmyślał w tym klasztorze. I mogli też zauważyć, że były przeor tej instytucji — Cosimowy
przyjaciel i doradca, Fra Antonino — sprawował obecnie urząd arcybiskupa Florencji.
Powyższy wstęp dedykuję tym wszystkim ignorantom, którzy nawet pięćset lat po
ówczesnych wydarzeniach rozpowszechniają na temat Cosima niecne kłamstwa.
Przechodząc przez bramę, pomyślałem: „Cóż ja, na rany Chrystusa, powiem tym
sługom świątyni bożej?”
Jak tylko myśl ta wyskoczyła z mej sennej głowy, a tym samym — jak mniemam — z
mych równie sennych ust, usłyszałem przy uchu śmiech Ramiela.
Chciałem poszukać go wzrokiem, lecz znowu ogarnęły mnie mdłości i zawroty głowy.
Stwierdziłem jedynie, że znaleźliśmy się teraz na kojąco spokojnym krużganku klasztoru.
Słońce tak mocno raziło mnie w oczy, iż nie mogłem jeszcze podziękować Bogu za
urodę, jaką obdarzył On umieszczony na środku przyklasztornego placyku kwadratowy,
zielony ogród. Widziałem jednak bardzo wyraźnie zbudowane przez Michelozza niskie łuki,
które układały się nad moją głową w proste, szare sklepienie.
Moje poczucie błogości i bezpieczeństwa wzmagały poza tym eleganckie kolumny,
zwieńczone małymi jońskimi kapitelami. Zmysł proporcji był zawsze silną stroną
Michelozza. Wszystko, co budował, wywoływało wrażenie przestronności i otwartości; tak
też było z tymi — jakże typowymi dlań — krużgankami.
Nic wszakże nie było w stanie wyprzeć z mojej pamięci ostrych gotyckich łuków
owego francuskiego zamczyska na Północy albo widzianych tam filigranowych ornamentów,
stanowiących obrazę dla Boga Wszechmogącego. Z jednej strony wiedziałem, iż mylnie
oceniam intencje architektów, albowiem przed Florianem i jego dworem rezydowali tam
przecie Francuzi i Germanie; z drugiej jednak nie mogłem pozbyć się dręczących mój umysł i
tak bardzo nienawistnych mi obrazów.
Robiłem, co tylko się dało, aby powstrzymać grożące mi znowu torsje. Rozluźniłem
się nieco i rozejrzałem dokoła.
Przez krużganek i rozgrzany ogród ciągnął mnie barczysty, wręcz niedźwiedziowaty
zakonnik, który — jak to pewnie miał w zwyczaju — promiennie się do mnie uśmiechał.
Towarzyszyły nam inne spowite w czamo-białe szaty postacie o wychudzonych, lecz
pogodnych obliczach. Choć nie widziałem żadnych aniołów, ludzie ci przypominali ich
bardziej niż ktokolwiek inny na świecie.
Po chwili zrozumiałem —jako kilkukrotny już wcześniej gość tego klasztoru — że
zakonnicy nie wiodą mnie do hospicjum, w którym aplikowano leki chorym, ani do
pomieszczenia, w którym modlili się przybyli tutaj pielgrzymi, lecz na górę, po schodach, na
korytarz prowadzący do zamieszkałych przez mnichów cel.
W kolejnym przypływie mdłości doznałem zarazem porażenia pięknem, albowiem na
ścianie u szczytu schodów ujrzałem fresk Fra Giovanniego Zwiastowanie.
Było to „moje” Zwiastowanie, czyli najukochańszy ze wszystkich hołubionych przeze
mnie motywów biblijnych.
Nie, nie był to płód mojego kłopotliwego geniusza, Filippa Lippiego, bynajmniej. Ale
— powtórzę — było to „moje” Zwiastowanie, czyli wymowny znak, iż żaden demon nie
może skazać na potępienie duszy, pojąc ją krwawą trucizną.
„A może wlano ci również do ust krew Urszuli?” Przeraziłem się tą myślą. Spróbuj,
głupcze, zapomnieć, jak odrywają od ciebie jej miękkie palce. Spróbuj, otumaniony głupcze,
zapomnieć ojej ustach i gęstym strumyku krwi, który sączył się do twych ust.
— Spójrzcie tylko! — krzyknąłem. Wskazałem rzeczony fresk zwiotczałą ręką.
— Tak, tak. Mamy ich tutaj sporo — odrzekł z uśmiechem niedźwiedziowaty
zakonnik.
Autorem tego dzieła był, rzecz jasna, Fra Giovanni, czyli późniejszy Fra Angelico.
Widoczne to było na pierwszy rzut oka. Ja zresztą fresk ten już znałem. Artysta ów
namalował anioła i Najświętszą Panienkę w sposób prosty i surowy, choć czuły i tkliwy
zarazem. Scena zwiastowania pozbawiona tu była jakichkolwiek ornamentów, a odbywała się
pośród niskich, zaokrąglonych sklepień łukowych — takich, jakie widziałem chwilę
wcześniej na klasztornym krużganku.
Kiedy mój zwalisty zakonnik skierował mnie do przestronnego, błyszczącego i
arcypięknego w swojej prostocie korytarza, podjąłem próbę ujęcia w słowa zachwytu, w jaki
wprawił mnie widok anioła z fresku Fra Giovanniego.
Chciałem powiedzieć Ramielowi i Seteusowi (jeśli ciągle mi towarzyszyli):
„Spójrzcie. Skrzydła Gabriela mają taką piękną barwę. No i popatrzcie, jak symetrycznie
spoczywają na nim te szaty”. Wszystko to ogarniałem myślą, tak jak uprzednio zachwycał
mnie nieziemski wygląd Ramiela i Seteusa... Ale znowu mamrotałem jakieś nonsensy.
— Aureole — powiedziałem. — Aniołowie, gdzież wy jesteście? Aureole unoszą
się nad waszymi głowami. Sam je widziałem. Widziałem je zarówno na ulicy, jak na
obrazach, lecz na obrazach Fra Giovanniego te aureole są płaskie i otaczają głowę anioła
niczym przyklejony do obrazu krążek z twardego złota.
Zakonnicy wybuchnęli śmiechem.
— Do kogóż się zwracasz, młody signore Vittorio di Raniari? — spytał mnie
jeden z mnichów.
— Zamilknij, chłopcze — powiedział niedźwiedziowaty zakonnik, przeszywając
mnie na wskroś swoim basowym głosem. — Znajdujesz się pod naszą opieką. A teraz bądź
już cicho. Popatrz, to jest biblioteka. Widzisz, jak nasi mnisi tam pracują?
Musieli być z tego dumni. Choć w każdej chwili mogłem zbrukać wymiotami
nieskazitelnie czystą posadzkę, opiekun mój pozwolił mi zajrzeć do długiej sali, w której
mnisi ślęczeli nad księgami. Prócz tego zauważyłem wszakże zbudowane przez Michelozza
sklepienie, wygięte w łagodne łuki, przez co powietrze i światło swobodnie mogło
przepływać.
Chyba doznałem omamów wzrokowych. Widziałem bowiem potrójne postacie tam,
gdzie winienem ujrzeć jedną. Co więcej, mgiełka skłębionych anielskich skrzydeł wymieszała
się w mojej głowie ze zwróconymi ku mnie owalnymi twarzami, które spozierały na mnie z
nadprzyrodzoną wręcz tajemniczością.
— Zali widzicie? — nic innego powiedzieć nie umiałem.
Musiałem dostać się do biblioteki, musiałem tam znaleźć teksty
dotyczące demonów. A tak! Jeszczem się nie poddał! I nie — nie przekształciłem się
w bełkoczącego idiotę! Po swojej stronie mam aniołów! Zaprowadzę tam Ramiela i Seteusa,
pokażę im te teksty. „Wiemy o tym, Vittorio. Wymaż te obrazy ze swoich myśli, bo my też je
widzimy”.
— Gdzie jesteście?! — krzyknąłem.
— Ciszej — strofowali mnie zakonnicy.
— Ale czy pomożecie mi tam powrócić, abym ich wszystkich zabił?
— Majaczysz — odrzekli mnisi.
Patronem tej biblioteki był sam Cosimo. Gdy zmarł stary Nicollo de' Niccoli —
wspaniały kolekcjoner książek, z którym wielokrotnie rozprawiałem w księgarni
„Vaspasiano” — Cosimo przekazał wszystkie należące doń książki o tematyce religijnej na
rzecz tego właśnie klasztoru. A ja pragnąłem obecnie odnaleźć te woluminy, w których św.
Augustyn i Akwinata poświadczą istnienie wrogich mi demonów.
Nie. Nie postradałem zmysłów. Nie poddałem się bynajmniej. Nie stałem się
bełkoczącym niezrozumiale idiotą. Marzyło mi się jedynie, aby promienie słoneczne,
wdzierające się przez wysokie okna do tych chłodnych wnętrz, przestały wreszcie przypiekać
mi oczy i dłonie.
— Ciszej, ciszej — powiedział niedźwiedziowaty zakonnik, który w dalszym
ciągu się do mnie uśmiechał. — Wydajesz z siebie odgłosy typowe dla noworodka. Gurgli-
burgli. Czyżbyś sam tego nie słyszał? W bibliotece wszyscy teraz pracują, dzisiaj otwarta jest
dla ludzi z zewnątrz. Wszyscy są tutaj bardzo zajęci.
Kilka kroków za biblioteką zakonnik wskazał mi przeznaczoną dla mnie celę.
— To tutaj — powiedział tonem osoby strofującej niegrzeczne dziecko. — Parę
metrów dalej znajduje się cela przeora. Nie zgadniesz, kto tam w tej chwili jest... Sam
arcybiskup.
— Antonino — wyszeptałem.
— Tak, tak, właśnie on. Kiedyś to był nasz Antonino. A wiesz, dlaczego tam
przyszedł?
Byłem nazbyt otumaniony, żeby zdobyć się na jakąkolwiek odpowiedź. Pozostali
mnisi stłoczyli się wokół mnie, otarli chłodnymi szmatkami i wygładzili mi włosy.
Była to duża i czysta cela. Ach, gdyby tylko przestało prażyć mnie słońce! Cóż
uczyniły ze mną te diabły — przekształciły mnie w półdemona? Czy mam poprosić o
zwierciadło?
Kiedy usiadłem na miękkim łóżku w tej ciepłej celi, ponownie straciłem władzę nad
członkami mego ciała. I znowu ogarnęły mnie mdłości.
Zakonnicy przynieśli mi srebrną miskę. Słońce jasno oświetlało jakiś fresk, lecz ja nie
byłem w stanie patrzeć na przedstawione tam postacie, albowiem bijący od nich blask raził
mnie w oczy. Miałem wrażenie, że w mojej celi są jeszcze inne postacie. Zali były to anioły?
Widziałem przezroczyste istoty, które przemieszczały się, pływały w powietrzu, lecz nie
umiałem wyodrębnić ich z otoczenia. Jedynie jarzący się na ścianie fresk wyglądał na
rzeczywisty, trwały, prawdziwy.
— Czy oni już na zawsze uszkodzili mój wzrok? — spytałem.
Wydawało mi się, że w drzwiach celi mignął mi jakiś anioł, lecz nie był to ani Seteus,
ani Ramiel. Czy owa istota miała pajęczynowate skrzydła? Skrzydła demona? Wzdrygnąłem
się ze strachu.
Postać owa zniknęła. Posłyszałem jeszcze delikatne szelesty i wyszeptane słowo:
„Wiemy”.
— Gdzie są moi aniołowie? — pytałem. Krzyczałem. Wymieniłem nazwisko
swojego ojca i dziadka oraz wszystkich di Raniarich, których mogłem przywołać na pamięć.
— Ćśśś... — uciszył mnie młody zakonnik. — Cosimo już wie, że tu jesteś. Ale to jest
naprawdę okropny dzień. Pamiętamy twojego ojca. A teraz zdejmij to brudne odzienie.
Głowa moja rozpływała się, kołysała. Pokój zniknął.
I znowu ten narkotyczny sen, w którym widzę moją wybawicielkę, Urszulę. Biegnie
przez falującą łąkę. Ktoś ją goni, wypędza spośród rozsnutych dokoła kwiatów. Wszędzie
fioletowe irysy, gnące się pod jej stopami. Odwraca się. Nie! Nie odwracaj się, Urszulo! Zali
nie widzisz tej rozpalonej szabli?
Zbudziłem się w ciepłej kąpieli. Czyżbym znajdował się w tym przeklętym
baptysterium? Nie. Widziałem niewyraźnie fresk, święte postacie oraz jak najbardziej
prawdziwych zakonników, którzy klęczeli przy mnie na kamiennej posadzce. Mieli zakasane
rękawy i obmywali mnie ciepłą, pachnącą wodą.
— Ach, ten Francesco Sforza... — rzekł po łacinie jeden z mnichów do swego
towarzysza. — Najechać na Mediolan i objąć władzę nad księstwem! Jakby Cosimo miał
mało kłopotów...
— Naprawdę tego dokonał? Przejął władzę nad Mediolanem? — spytałem.
— Co powiedziałeś? Tak, synu, tak się stało. Naruszył panujący dotąd pokój. A
twoja rodzina, cała twoja biedna rodzina zginęła z rąk rozbójników. Nie myśl atoli, że ominie
ich kara, że ci przeklęci wenecjanie będą dalej plądrować ten kraj...
— Nie, nie powinniście... Niech dowie się o tym Cosimo... To nie działania
wojenne miały wpływ na losy mojej rodziny... Nie zrobili tego ludzie...
— Ciszej, chłopcze.
Cnotliwe dłonie mnichów oblały wodą moje ramiona, gdym tak siedział przygarbiony,
opierając się o ciepły metal wanny.
— ...di Raniari był zawsze lojalny — mówił do mnie jeden z zakonników. — A
brat twój Matteo miał pobierać tutaj nauki...
Wydałem z siebie przeraźliwy jęk, lecz miękka dłoń natychmiast zasłoniła mi usta.
— Sforza ukarze ich osobiście. On oczyści cały kraj.
Krzyczałem i jęczałem. Nikt mnie nie rozumiał. Nie chcieli mnie nawet słuchać.
Mnisi postawili mnie na nogi. Ubrano mnie w długie, miękkie, wygodne płócienne
szaty. Pomyślałem, że przygotowują mnie do egzekucji. Ale tamto już przecie minęło.
— Nie jestem szaleńcem! — powiedziałem wyraźnie.
— Nie, bynajmniej. Trapi cię jedynie smutek.
— Zrozumieliście mnie!
— Jesteś wyczerpany.
— To miękkie łóżko przyniesiono tu specjalnie dla ciebie. Ciszej. Nie krzycz już
jak opętany.
— To wina demonów — szepnąłem. — To nie byli żadni wojacy.
— Wiem, synu, wiem o tym. Wojna to rzecz straszna. Wojna to sprawka samego
diabła. Nie. To nie wojna. Posłuchacie mnie wreszcie?
„Zamilknij. Słyszysz w tej chwili głos Ramiela. Czyżbym nie mówił ci, że masz spać?
A może ty posłuchasz nas? Dotarły do nas twoje słowa, ba, nawet twoje myśli!”
Położyłem się na brzuchu. Zakonnicy uczesali moje długie włosy. Długie,
rozczochrane włosy młodego panicza spoza Florencji. Ta kąpiel, to mycie przyniosły mi
wielką ulgę.
— Czy to są świece? — spytałem. — Słońce już zaszło?
— Tak — odrzekł stojący najbliżej mnich. — Spałeś.
— Czy mógłbym dostać więcej świec?
— Tak, przyniosę więcej.
Leżałem w ciemności. Mrugając, usiłowałem odmówić Zdrowaś Maryjo.
W drzwiach pojawiło się sześć lub siedem kształtnych płomyczków, które zamigotały,
kiedym posłyszał miękki odgłos stóp zbliżającego się do mnie zakonnika. Widziałem
wyraźnie, jak klęka, aby postawić świecznik obok mojego łóżka.
Był to chudy i wysoki młodzieniec, odziany w przewiewne, powłóczyste szaty. Miał
nad wyraz czyste dłonie.
— Znajdujesz się w bardzo szczególnej celi. Cosimo wydał swoim ludziom
rozkazy, by pochowali twoją rodzinę.
— Bogu niech będą dzięki — odparłem.
— Tak.
A zatem mogłem już normalnie mówić!
— Na dole toczy się jeszcze rozmowa — rzekł mnich. — Cosimo jest
zaniepokojony. Spędzi tu noc. Całe miasto pełne jest weneckich podżegaczy, którzy
podburzają przeciwko niemu ludność Florencji.
— Ciszej już — powiedział inny zakonnik, który zjawił się nagle w mej celi.
Pochyliwszy się nieco, uniósł moją głowę, aby wsunąć pod nią kolejną grubą poduszkę.
Poczułem się błogo, lecz po chwili myśl moja skierowała się ku więźniom zagrody.
— To straszne, okropne! — powiedziałem. — Jest noc i oni szykują się właśnie
do swojej potwornej ceremonii.
— Kto, chłopcze? Jakiej ceremonii?
Ponownie ujrzałem jakieś postacie, które snując się przez moją komnatę, rozpływały
się w cieniach. One również błyskawicznie zniknęły.
Zwymiotowałem do miski. Zakonnicy przytrzymywali mnie za włosy. Czy przy tych
świecach widzieli lejącą się ze mnie krew? Czy czuli bijący odeń fetor zgnilizny?
— Jak można przeżyć taką dawkę trucizny? — szepnął po łacinie jeden z
mnichów do swego towarzysza. — Może damy mu coś na przeczyszczenie?
— Wystraszymy go tylko. Nic już nie mów. On nie ma go rączki.
— Jesteście w błędzie, jeżeli myślicie, żem niespełna rozumu! — wykrzyczałem
te słowa do Floriana i Godrica, do całej reszty.
Zakonnicy patrzyli na mnie w zdumieniu. Roześmiałem się.
— Mówiłem do tych, co próbowali mnie zranić — rzekłem, starając się nadać
wyraźne brzmienie każdemu z wypowiadanych wyrazów.
Chudy zakonnik z wypielęgnowanymi dłońmi uklęknął obok łóżka i pogłaskał mnie
po czole.
— A twoja piękna siostrzyczka? Ta, która miała wyjść za mąż... Czy ona
również...?
— Bartola! Ona miała wyjść za mąż? Nie wiedziałem. Za cały posag posłuży jej
teraz głowa... — jęczałem. — Robaki zabrały się już do dzieła. A na wzgórzu tańcują
demony. A miasto nie robi nic.
— Jakie miasto?
— Znowu majaczysz — rzekł zakonnik stojący przy świecach. Widziałem go
wyraźnie, choć znajdował się poza zasięgiem światła. Był to człowiek o okrągłych plecach,
haczykowa tym nosie i ciężkich powiekach.
— Nie majacz już, biedne dziecię.
Chciałem zaprotestować, ale nagle przykryło mnie ogromne skrzydło ze złocącymi się
piórami, które łaskotały mnie miękko po całym ciele. Ramiel powiedział:
„Cóż mamy zrobić, abyś wreszcie zamilknął? Jesteśmy teraz potrzebni Filippowi. Czy
dasz nam choć trochę spokoju, żebyśmy mogli się nim zająć? Po to Bóg nas tutaj przysłał.
Nie odpowiadaj mi, tylko wypełnij moje polecenie”.
Skrzydło anioła wymazało z mych myśli wszystkie dręczące mnie wizje.
Ponownie ogarnął mnie mrok. Cienie. I świece, wysoko gdzieś za mną.
Zbudziłem się i podparłem na łokciach. Umysł mój jasny był i przejrzysty. Cela drgała
nieznacznie przed mymi oczami, oświetlona pięknie i równomiernie. Z wysokiego okna
spozierał księżyc, który rozjaśniał ścienny fresk. Autorem tej pracy był niewątpliwie Fra
Giovanni. Wzrok mój stał się nagle zdumiewająco wręcz sprawny. Czyżby przyczyną była
moja diabelska krew?
Naszła mnie osobliwa myśl, która dźwięczała w mej świadomości jak bicie złotego
dzwonu. Nie mam już aniołów stróżów! Opuścili mnie, albowiem duszę mą skazano na
potępienie.
Nie miałem własnych aniołów. A opiekunów Filippa widziałem za sprawą udzielonej
mi przez demony mocy, i może dzięki innym jeszcze wypadkom. Aniołowie Filippa tak
często się ze sobą spierali! Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Przypomniały mi się
pewne słowa. Nie byłem pewien, czy zapamiętałem je z pism Akwinaty czy z dzieł św.
Augustyna. Czytałem ich obu, gdym uczył się łaciny, a ich długie wywody sprawiały mi
rozkosz. Demony są pełne pasji. Demony — lecz nie aniołowie!
A stróże Filippa wykazywały taki temperament...
Zrzuciłem przykrycie i postawiłem bose stopy na przyjemnie chłodnej posadzce. W
celi, która za dnia nasiąkła słonecznym światłem, ciągle było ciepło. Żadnego wiatru, żadnych
przeciągów.
Stanąłem przed freskiem. Nie męczyły mnie już zawroty głowy, nie miałem mdłości
ani kłopotów z równowagą. Znowu byłem sobą.
Fra Giovanni musiał być człowiekiem nad wyraz niewinnym i spokojnym. W żadnej z
malowanych przezeń postaci nie było choćby najmniejszego śladu zła, występku,
okrucieństwa. Widziałem Chrystusa w złotej aureoli z wkomponowanym w nią krzyżem.
Siedział przed jakąś górą, a obok Niego stało dwóch aniołów. Jeden podawał Mu chleb, a
drugi — którego postać częściowo ucięły drzwi w ścianie, przez co ledwo widać było
końcówki jego skrzydeł — trzymał w swych dłoniach mięso i wino.
W wyższej partii tego fresku, na owej górze, również znajdował się Chrystus. Dzieło
to przedstawiało bowiem kilka wydarzeń jednocześnie, a w górnej jego części Chrystus stał w
tych samych wprawdzie szatach, lecz był tam wzburzony — na tyle, na ile Fra Giovanni mógł
był Go takim odmalować. Tam też Chrystus unosił swoją lewicę, jak gdyby chciał wyrazić
swój gniew.
Postacią zaś, która przed Nim uciekała, był diabeł! Był to odrażający stwór z
pajęczynowatymi skrzydłami, które — jak mniemam — gdzieś już wcześniej widziałem...
Miał też szponiaste stopy, złowrogie oblicze i brudnoszarą sukmanę. Uciekał przed
Chrystusem, który stał niewzruszenie na pustyni, nie ulegając szatańskiemu kuszeniu.
Dopiero potem następowała scena na dole, gdzie zwycięski w tej konfrontacji Chrystus
siedział w towarzystwie aniołów ze złożonymi jak do modlitwy dłońmi.
Widok tego ohydnego demona zaparł mi dech w piersiach. Potem jednak przeszła
przeze mnie kojąca fala ulgi: poczułem przyjemne mrowienie we włosach i miłe łaskotki pod
stykającymi się z lśniącą posadzką stopami. Pokonałem demony, odrzuciłem oferowaną mi
nieśmiertelność. Odrzuciłem ją, choć groziło mi ukrzyżowanie!
Znowu zacząłem wymiotować. Czułem się tak, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch.
Odwróciłem się. Czysta, połyskująca miska dalej stała na podłodze. Upadłem na kolana i
wylałem z siebie kolejną porcję plugawej mazi. Czy jest tu gdzieś woda?
Rozejrzałem się dokoła. Zauważyłem dzbanek i kubek. Kubek był pełen po brzegi.
Przytknąłem go do ust. Rozlałem trochę płynu, którego smak był wstrętny, odrażający.
Odrzuciłem kubek.
— Wsączyliście we mnie truciznę, która nie pozwala mi teraz przyjmować naturalnej
żywności i napojów. Nie, nie wygracie!
Dłonie me drżały. Podniosłem kubek, napełniłem go i spróbowałem raz jeszcze się
napić. Smak tego płynu był wszakże nienaturalny. Z czym mógłbym go porównać? Nie
smakował jak uryna, już raczej jak woda skażona jakimiś minerałami i metalami — woda,
przez którą człowiek nagle blednie i traci dech w piersiach.
Odstawiłem kubek. No dobrze. Najwyższy czas zabrać stąd świece i przestudiować
stosowne teksty.
Wyszedłem. Korytarz był pusty, rozjaśniony nieznacznie przez blade światło
wpadające tam z okienek nad nisko sklepionymi celami.
Skręciłem w prawo i podszedłem do drzwi biblioteki. Nikt ich nie zakluczył.
Wszedłem do środka ze swoim świecznikiem. I raz jeszcze architektoniczny projekt
Michelozza napełnił mnie ciepłem, wiarą i ufnością. Dwa rzędy spojonych łukami jońskich
kolumn tworzyły między sobą szeroką nawę, zakończoną widniejącymi w oddali drzwiami.
Po obu stronach znajdowały się stoły, a pod ścianami rozstawiono regały z rękopiśmiennymi
tomami i zwojami pergaminu.
Idąc boso po ułożonych w jodełkę kamieniach posadzki, uniosłem świecznik nieco
wyżej, aby oświetlić sklepienie sufitu. Cieszyłem się, że jestem tu sam.
Okna po obydwu stronach wpuszczały do środka blade światło, które przenikało przez
zapełnione książkami regały. Jakże niebiańsko spokojny był ten wysoki sufit! I jak odważnie
Michelozzo to wszystko zaprojektował, czyniąc z tej sali małą bazylikę!
I skąd miałem wtedy —jako dziecko jeszcze — wiedzieć, że styl ten będzie potem
imitowany w mojej umiłowanej Italii? W tamtej epoce istniało tak wiele cudownych rzeczy,
które miały przetrwać po wsze czasy.
A ja? Kim jestem ja? Czy żyję? A może jestem chodzącym trupem, który zakochał się
w upływie czasu?
Zatrzymałem się. Jakże oczy me kochały ten księżycowy blask! Jakże pragnąłem stać
tam już zawsze w tym rozmarzeniu, tak blisko przedmiotów związanych z umysłem i z duszą,
a jednocześnie tak daleko od tamtego zniewolonego miasteczka na przeklętej górze wraz z
pobliskim zamczyskiem, nad którym unosiła się pewnie w tej chwili owa odrażająca, upiorna
poświata.
Czy będę w stanie nie zgubić się wśród takiej obfitości tytułów, które skatalogował
swego czasu odpowiedzialny za to zakonnik, czyli obecny papież Mikołaj V.
Przemieszczałem się wzdłuż regałów po prawej stronie, trzymając wysoko swój
świecznik. Czy tomy ustawiono tu w porządku alfabetycznym? Pomyślałem o Akwinacie,
którego znałem raczej słabo, ale znalazłem dzieła św. Augustyna. Zawsze go uwielbiałem,
kochałem jego barwny styl, wszystkie typowe dlań osobliwości i dramatyczny sposób pisania.
— Och, tyś napisał o demonach więcej, wolę ciebie! — powiedziałem.
Miasto Boże! Kopia za kopią. Znalazłem chyba ze dwadzieścia przepisanych ręcznie
egzemplarzy tego arcydzieła, a ponadto inną wspaniałą księgę tego wielkiego świętego, czyli
Wyznania, które wywarły na mnie większe jeszcze wrażenie niż rzymski dramat. Niektóre z
tych woluminów były już bardzo stare, a gruby pergamin, z którego je wykonano, ulegał
powolnemu rozkładowi. Inne z kolei miały okazałą oprawę, a jeszcze inne, nowsze,
oprawiono prosto i surowo.
Musiałem kierować się rozwagą i szacunkiem dla tych dzieł, a zatem wybrać
najsolidniejszy z egzemplarzy, świadom tego, że pomimo staranności przepisujących ten tekst
mnichów mogą się w nim znajdować błędy. Wiedziałem, który tom jest mi potrzebny.
Pamiętałem tom traktujący o demonach, gdyż onegdaj zafascynował mnie on jako tekst
zabawny i nonsensowny. Och, jakim ja byłem głupcem!
Wyjąłem z regału opasły tom dziewiąty, wsunąłem go pod pachę i podszedłem do
najbliższego stołu. Następnie ustawiłem świecznik w taki sposób, by cienie mych rąk nie
padały na tekst, po czym otwarłem książkę.
— Tutaj jest wszystko! — wyszeptałem. — Powiedz mi, święty Augustynie,
czym były owe stwory. Pragnę bowiem przekonać Ramiela i Seteusa, aby przyszli mi z
pomocą. Albo daj mi możliwość, abym przekonał florentczyków, którzy zajęci są obecnie
tylko wojną z najemnikami spokojnej Republiki Weneckiej. Pomóż mi, o święty. Proszę cię.
Tak, rozdział dziesiąty tomu dziewiątego. Wiedziałem... Augustyn cytował tam
Plotyna lub streszczał jego poglądy:
„A więc to, że ludzie mają śmiertelne ciała, uważał za wynik miłosierdzia Boga Ojca,
który nie chciał, aby to nędzne życie trwało wiecznie. Za nie zasługujące na takie miłosierdzie
uznane zostały niegodziwe demony, które obok nędznej, ulegającej namiętnościom duszy
otrzymały nie ciało śmiertelne, jak ludzie, lecz ciało wieczne” .
— No tak! — powiedziałem sam do siebie. — Właśnie to oferował mi Florian,
chwaląc się, że ich ciała nie ulegają procesom starzenia się czy rozkładu i że nie imają się ich
choroby. Mówił, że mógłbym żyć z nimi przez całą wieczność. Zło, wcielone zło. Otóż i
dowód. Mam go tutaj i mogę pokazać mnichom!
Czytałem dalej. Przeglądałem tekst w poszukiwaniu najbardziej treściwych
fragmentów — takich, które będę mógł wykorzystać jako argument. Rozdział jedenasty:
„Powiada Apulejusz, że również dusze ludzkie są demonami; że przekształcają się w
lary, jeśli się ludzie dobrze zasłużyli, w lemury, czyli larwy, jeśli źle...”
— Tak, lemury. Znam to słowo. Lemury albo larwy. A Urszula mówiła mi, że
była kiedyś młoda, równie młoda jak ja teraz. Wszyscy oni byli kiedyś ludźmi, a teraz są
lemurami.
„Jako że podług Apulejusza wywodzące się z ludzi szkodliwe demony są larwami”.
Ogarnęła mnie fala ekscytacji. Potrzebowałem pergaminu i pióra. Musiałem
skopiować ten ustęp. Musiałem utrwalić dla siebie to odkrycie i szukać dalej. Powinienem
wszak przekonać Ramiela i Seteusa, że przytrafiła im się największa...
Ciąg moich myśli został gwałtownie przerwany przez ciężkie, acz stłumione zarazem
odgłosy kroków. Ktoś wszedł do biblioteki. Za moimi plecami zrobiło się nagle ciemno, jak
gdyby wpadające do środka wątłe promienie księżyca zostały przez kogoś zasłonięte.
Odwróciłem się wolno i spojrzałem przez ramię.
— Dlaczegóż to wybrałeś lewą stronę?
Wyrósł przede mną, ogromny, uskrzydlony. Patrzył na mnie z góry. Twarz jego
połyskiwała w migotliwym blasku świec. Miał lekko uniesione brwi, które wszakże nie
wygięły się w łuk i znamionowały jedynie surową dezaprobatę. Jego złote włosy, wyjęte
żywcem z obrazów Fra Filippa, układały się w pukle pod ogromną czerwoną przyłbicą, a
wyrastające z pleców skrzydła powleczone były grubą warstwą złota.
Miał na sobie zbroję z ozdobnym napierśnikiem i dużymi naramiennikami.
Przepasany był niebieską szarfą z jedwabiu, miał schowaną do pochwy szablę, a na jednym z
jego ramion widniała tarcza z czerwonym krzyżem.
Nigdy wcześniej niczego podobnego oczy moje nie oglądały.
— Potrzebuję cię! — rzekłem. Podnosząc się, przewróciłem ławkę, na której
dotąd siedziałem, ale udało mi się ją przytrzymać, by nie upadła z hukiem na podłogę. Stałem
teraz naprzeciwniego.
— Ty mnie potrzebujesz! — powiedział z wyraźnie tłumionym gniewem w
głosie. — Potrzebujesz mnie? Ty, który odwiodłeś Ramieła i Seteusa od Fra Filippo Lippiego.
Zatem mnie potrzebujesz? Wiesz, kim jestem?
Głos miał wspaniały, soczysty, miękki, silny i przenikliwy zarazem.
— Masz szablę — rzekłem.
— Tak? I na cóż mi ona?
— Żeby ich zabić, zabić ich wszystkich! — odparłem. — Żeby udać się ze mną
do tamtego zamku. Wiesz, o czym mówię?
Kiwnął głową.
— Wiem, co ci się śniło, co bełkotałeś i co Ramiel oraz Seteus wywnioskowali z
twoich gorączkowych myśli. Oczywiście wiem to wszystko. Powiadasz, że mnie
potrzebujesz, a Fra Filippo Lippi leży w tej chwili w łóżku z jakąś ladacznicą, która liże jego
obolałe członki, a zwłaszcza jeden z nich się ku niej wyrywa.
— Takie słowa w ustach anioła! — zauważyłem.
— Nie kpij ze mnie, bo cię uderzę.
Jego skrzydła wznosiły się i opadały, jakby sygnalizując zniecierpliwione
westchnienia.
— Uczyń to zatem! — powiedziałem. Oczy moje napawały się jego urodą.
Patrzyłem z zachwytem na pelerynę z czerwonego jedwabiu i na jego gładkie policzki. — Ale
udaj się również ze mną w góry i pozabijaj ich wszystkich! — błagałem.
— Dlaczego sam tego nie zrobisz?
— Myślisz, że mogę?
Na twarzy jego panował niewzruszony spokój. Dolna warga wysunęła się nieco w
zamyśleniu. Jego szczęki i szyja sprawiały wrażenie bardzo silnych — był zapewne znacznie
silniejszy od Ramiela czy Seteusa, którzy mogli być jego młodszymi braćmi.
— Nie jesteś chyba upadłym aniołem? — spytałem.
— Jak śmiesz! — wyszeptał, budząc się z zadumy. Spoglądając na mnie, groźnie
zmarszczył brwi.
— A więc to ty jesteś Mastema. Oni zdradzili mi twoje imię. Mastema.
Skinął głową i uśmiechnął się pogardliwie.
— Dlaczegóżby mieli tego nie zrobić?
— A co z tego wynika, o wielki aniele? Że mogę cię do się bie przyzywać? Że
mogę wydawać ci rozkazy? — Odwróciłem się i sięgnąłem po dzieło świętego Augustyna.
— Odłóż tę księgę! — powiedział spokojnie, acz z pewnym zniecierpliwieniem w
głosie. — Stoi przed tobą anioł, chłopcze. Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię!
— Mówisz zupełnie jak Florian, demon z tamtego zamku. Masz taki sam sposób
mówienia. Czego ode mnie chcesz, aniele? Po coś tu przyszedł?
Milczał, jak gdyby nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Po chwili zapytał mnie:
— A jak myślisz?
— Dlatego że się modliłem?
— Tak — odparł chłodno. — Tak! I dlatego że oni zwrócili się do mnie z twoją
sprawą.
Moje oczy otwarły się nagle szeroko. Poczułem, że wypełnia je jakieś światło, które
jednak tym razem nie sprawia mi bólu. W uszach zabrzmiały rozkoszne dźwięki.
Po obu stronach mojego rozmówcy pojawili się Ramiel i Seteus, zwracając do mnie
swe łagodne oblicza.
Mastema ponownie uniósł brwi.
— Fra Filippo Lippi jest pijany — powiedział. — Po przebudzeniu znowu się
upije, żeby uśmierzyć nękający go ból.
— Łamać kołem wielkiego malarza... Toż to głupota — powiedziałem. — Ale i
tak znacie moje myśli dotyczące tej sprawy.
— Znamy też myśli wszystkich florenckich kobiet — odrzekł Mastema. — I
myśli wielmożów, którzy płacą za jego obrazy. O ile akurat nie myślą o wojnie.
— Tak — potwierdził Ramiel, patrząc błagalnym wzrokiem na równego mu
wzrostem Mastemę. Ten jednak nawet na niego nie spojrzał. Ramiel wysunął się nieco do
przodu, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę. — Myśleliby, gdyby tak bardzo nie pochłaniała
ich wojna.
— Wojna to świat — powiedział Mastema. — Powtórzę swoje pytanie, Vittorio di
Raniari. Czy wiesz, kim jestem?
Wzdrygnąłem się. Nie chodziło o jego pytanie, lecz o to, że troje aniołów stało teraz
razem, a ja przed nimi jako jedyny tutaj śmiertelnik, podczas gdy reszta świata zdawała się
pogrążona we śnie.
Dlaczego do tej biblioteki nie przyszedł żaden zaciekawiony naszymi szeptami
zakonnik? Dlaczego blask świec nie przyciągnął uwagi jakiegoś nocnego strażnika? Dlaczego
ludzie mieli trudności ze zrozumieniem moich słów?
Czyżbym oszalał?
Na moment zawładnęła mną pewna zabawna myśl: gdybym udzielił Mastemie
prawidłowej odpowiedzi, odzyskałbym zdrowe zmysły.
Roześmiał się krótko, albowiem usłyszał tę myśl.
Seteus patrzył na mnie ze współczuciem. Ramiel również milczał, lecz znowu
spoglądał na Mastemę.
— Jesteś aniołem, któremu Bóg pozwolił dzierżyć tę szablę — powiedziałem. Nie
odpowiedział. — Jesteś aniołem, który zabijał pierworodne dzieci Egiptu. — Mastema dalej
milczał. — Jesteś aniołem zemsty.
Aby potwierdzić mą supozycję, powoli zamknął i otworzył oczy.
Seteus zbliżył się do Mastemy i powiedział mu prosto do ucha:
— Pomóż mu. Pomóżmy mu wszyscy. Filippowi na nic się teraz nie zdamy.
— Niby dlaczego? — zapytał Mastema. Spojrzał na mnie.
— Bóg nie udzielił mi pozwolenia, bym karał te twoje demony. Pan nie
powiedział mi: „Zabijaj wampiry, Mastemo. Zniszcz wszystkie lemury, larwy, wszystkie
stwory pojące się krwią”. Bóg nigdy nie mówił mi: „Unieś swoją potężną szablę i oczyść
świat z tych istot”.
— Błagam cię — odrzekłem. — Ja, młody śmiertelnik, zaklinam cię: zabij te
demony, wymieć je swoją szablą z ich siedliska.
— Nie mogę tego uczynić.
— Ależ możesz, Mastemo! — zaprotestował Seteus.
— Jeżeli mówi, że nie może, to znaczy, że tak jest! — odezwał się Ramiel. —
Dlaczego ty go nigdy nie słuchasz?
— Bo wiem, że może zmienić zdanie — odparł bez wahania Seteus. — Zarówno
on, jak i sam Bóg.
Seteus zrobił krok do przodu.
— Weź tę księgę, Vittorio — powiedział. Ciężkie welinowe karty księgi
zatrzepotały, gdy anioł podawał mija, wskazując swym bladym palcem gęsto zapisany
czarnym atramentem fragment tekstu.
Przeczytałem na głos:
„Oto dlaczego Bóg, który jako widzialne stworzył niebo i ziemię, nie gardzi
czynieniem widzialnych cudów na niebie lub na ziemi; chce On duszę, lgnącą jeszcze do
rzeczy widzialnych, pobudzić do oddawania czci sobie jako niewidzialnemu”.
Palec anioła przesuwał się po tekście, a ja śledziłem wzrokiem jego ruch. Czytałem
teraz o Bogu:
„Jednako zna to, co ma się stać, jak i to, co już się stało, a tym, którzy Go wzywają
okazuje posłuch nie inaczej, jak widzi tych, którzy Go wzywać mają. Również wtedy, gdy
wzywających wysłuchują Jego aniołowie...”
Urwałem. Byłem bliski płaczu. Seteus zabrał mi księgę, abym nie zmoczył jej swoimi
łzami.
Nagle posłyszeliśmy jakieś obce odgłosy. Byli to mnisi, którzy szeptali coś na
korytarzu, a potem otwarli drzwi biblioteki i weszli do środka.
Gdym uniósł załzawione oczy, patrzyło już na mnie dwóch nie znanych mi
zakonników.
— Co się stało, młody człowieku? Dlaczego tu jesteś? Czemu płaczesz? —
zapytał mnie jeden z nich.
— Zaprowadzimy cię do łóżka i damy ci coś do jedzenia.
— Nie. Ja nie mogę tego jeść — powiedziałem.
— Nie, on nie może — zwrócił się pierwszy zakonnik do drugiego. — Ciągle ma
mdłości. Ale może przecież odpocząć. — Spojrzał na mnie.
Odwróciłem się. Trzej aniołowie stali w milczeniu, patrząc na zakonników, którzy ich
nie widzieli — którym nawet do głowy nie przyszło, że mogą w tym miejscu przebywać
aniołowie!
— Dobry Boże w niebiesiech, powiedz mi, proszę — mówiłem. — Czyżbym
postradał zmysły? Czy demony wygrały? Czy tak skutecznie zatruły mnie swoimi krwistymi
napojami, że cierpię teraz na przywidzenia? A może jestem jako Maryja, która doszedłszy do
Grobu Pańskiego, zobaczyła tam anioła?
— Chodź do łóżka — nalegali zakonnicy.
— Nie — odezwał się Mastema, zwracając się cicho do jednego z mnichów,
którzy ani go nie widzieli, ani nie słyszeli. — Niech tu zostanie. Niech czytaniem uspokoi
swą duszę. To bardzo uczony chłopiec.
— Nie, nie — rzekł mnich, kręcąc głową. Spojrzał na swego towarzysza. —
Pozwólmy mu tutaj zostać. To bardzo uczony chłopiec. Może sobie po cichu poczytać.
Cosimo chce, byśmy dawali mu wszystko, czego zapragnie.
— Idźcie już i zostawcie go tutaj — powiedział miękkim głosem Seteus.
— Cicho — rzekł Ramiel. — Niech powie mu to Mastema.
Milczałem. Mieszały się we mnie uczucia szczęścia i smutku zarazem. Zakryłem
dłońmi twarz i pomyślałem o Urszuli, uwięzionej po wsze czasy na Dworze Rubinowego
Graala. Przypomniało mi się, jak płakała nad moim losem.
— Jak to wszystko mogło się wydarzyć? — wyszeptałem do własnych palców.
— Wydarzyło się, bo ona również była kiedyś człowiekiem i ma w sobie ludzkie
serce — odpowiedział mi Mastema.
Mnisi już wychodzili. Przez moment cała trójka aniołów stała się zupełnie
przezroczysta, dzięki czemu widziałem, jak obydwaj zakonnicy podchodzą do drzwi i
zamykają je za sobą.
Mastema posłał mi swoje niewzruszenie potężne spojrzenie.
— Twoja twarz mogłaby wyrażać wszystko — powiedziałem.
— To typowe dla prawie każdego anioła — odparł.
— Zaklinam cię — błagałem. — Chodź tam ze mną. Pomóż mi. Poprowadź mnie.
Uczyń ze mną to, coś właśnie zrobił z tymi mnichami! Tyle chyba możesz uczynić?
Kiwnął głową.
— Ale nic więcej nam nie wolno — powiedział Seteus.
— Niech Mastema powie, co myśli — rzekł Ramiel.
— Wracaj do nieba! — odparł Seteus.
— Uspokójcie się już, proszę — powiedział Mastema. — Nie mogę ich zabić,
Vittorio. Nie mam na to pozwolenia. Ale możesz uczynić to ty swoją szablą.
— Ale będziesz mi towarzyszyć?
— Zabiorę cię tam — odparł. — Po wschodzie słońca, gdy oni już będą pogrążeni
we śnie. Ale to ty musisz ich zabić, wystawiając ich na działanie światła dziennego. I to ty
musisz uwolnić uwięzionych tam nędzników. Musisz również stawić czoło mieszkańcom
Santa Maddalany albo po prostu wypuścić tych wszystkich nieszczęśników, a samemu czym
prędzej stąd uciec.
— Rozumiem.
— Przecież możemy odsunąć te kamienne płyty, pod który mi oni śpią, prawda?
— zapytał Seteus. Uniósł rękę, aby uciszyć Ramiela, albowiem ten już chciał zaprotestować.
— Będziemy musieli to zrobić.
— Owszem, jest to możliwe — odparł Mastema. — Tak jak możemy
powstrzymać belkę, która spada na głowę Filippa. Ale nie jesteśmy w stanie ich zabić. I nie
możemy też pomóc w tym tobie, jeśli zabraknie ci determinacji bądź silnej woli.
— A może już sam cud waszego się tam zjawienia doda mi sił do walki?
— Tak myślisz? — spytał Mastema.
— To ją miałeś na myśli, nieprawdaż?
— Czyżby?
— Poradzę sobie sam, ale musicie mi powiedzieć...
— Co takiego?
— Czyjej dusza... pójdzie do piekła?
— Tego powiedzieć ci nie mogę — odrzekł Mastema.
— Musisz.
— Nie. Nie muszę robić nic oprócz tego, do czego stworzył mnie Pan. I na tym się
koncentruję. Ale nie muszę, ba, nie powinienem nawet rozwiązywać tajemnic, nad którymi
przez całe życie dumał św. Augustyn.
Mastema podniósł księgę.
Stronice ponownie zatrzepotały. Poczułem nawet lekki powiew.
Mastema czytał:
„Taka to nauka płynie z natchnionych słów Pisma Świętego”.
— Nie czytaj mi tych słów. One bynajmniej mi nie pomogą! —
powiedziałem. — Czy można ją uratować? Czy ona może zbawić swą duszę? Czy ona
jeszcze ją posiada? Czy jest równieżpotężna jak wy? Czy wam też może grozić upadek? Czy
diabeł może wrócić do Boga?
Mastema odłożył księgę ruchem tak szybkim, że ledwie go zauważyłem.
— Czy jesteś gotowy do tego starcia? — zapytał.
— W ciągu dnia leżą tylko bezradnie — powiedział Seteus.
— Ona zresztą też tak leży. Musisz odsunąć kamienie, pod którymi oni
spoczywają za dnia, a co zrobić potem, już dobrze wiesz.
Mastema pokręcił głową. Odwrócił się i wymownym gestem odrzucił sugestie swoich
podwładnych.
— Nie. Proszę. Błagam cię! — powiedział Ramiel. — Zrób to dla niego. Zrób to,
błagam. Filippowi i tak pomóc teraz nie możemy.
— Tego nigdy nie wiadomo — odrzekł Mastema.
— A może dotrzymają mu towarzystwa moi aniołowie? — zasugerowałem. —
Czyżbym nie miał własnych aniołów?
Ledwiem wymówił te słowa, zauważyłem, iż pojawiły się przy mnie dwie kolejne
istoty — jedna po mojej prawej, druga po lewej stronie. One wszakże były blade, niewyraźne,
w jakiś sposób mi dalekie. Nie miały w sobie żywotności aniołów Filippa, były na wpół tylko
widzialne, choć bez wątpienia tam stały.
Przez dłuższą chwilę patrzyłem to na jedną, to na drugą z tych istot, i zastanawiałem
się, jakimi słowy można by je opisać. Milczące ich oblicza pozbawione były wyrazu,
znamionowały spokój i cierpliwość. Posiadały wprawdzie skrzydła, odznaczały się dużym
wzrostem, lecz więcej powiedzieć o nich bym nie mógł. A to dlatego, że brakowało im
jakiegoś indywidualnego rysu czy własnego, odrębnego kolorytu, swoistości stroju czy
ruchów. Wszystko to nie budziło we mnie żadnych ciepłych uczuć.
— Kim oni są? Dlaczego nic nie mówią? Dlaczego patrzą na mnie w taki sposób?
— Oni cię znają— odrzekł Ramiel.
— Żyjesz pragnieniem pomsty. I wypełnia cię pożądanie — powiedział Seteus. —
Oni o tym wiedzą. Byli i są przy tobie. Poznali twój ból i twój gniew.
— Dobry Boże... Wszak te demony wybiły całą moją rodzinę! — odrzekłem. —
Czy któryś z was zna przyszłość mojej duszy?
— Oczywiście, że nie — poinformował mnie Mastema. — W przeciwnym razie
nie byłoby nas tutaj. Po co mielibyśmy się tu pojawiać, gdyby wszystko było już wcześniej
ustalone?
— Czy one wiedzą, że wolałem śmierć od wypicia podawanej mi przez demony
krwi? Czyż w myśl prawdziwej wendety nie powinienem był wypić tej krwi, a potem
zniszczyć mych wrogów, posiadając już moc taką jak oni?
Moi aniołowie zbliżyli się do mnie.
— Gdzieżeście byli, kiedy groziła mi śmierć? — spytałem.
— Nie drażnij ich. Wszak nigdyś nie wierzył w ich istnienie — odezwał się
Ramiel. — Kochałeś jedynie nasze podobizny, a swoją prawdziwą miłość odkryłeś dopiero
wtedy, gdyś napił się już demonicznej krwi. Na tym właśnie polega problem. Czy możesz
zabić to, co kochasz?
— Zniszczę ich wszystkich — odparłem. — W ten czy inny sposób. Przysięgam
na własną duszę. — Spojrzałem na swoich bladych i obojętnych stróżów, a potem na
pozostałe anioły, które odcinały się swą jasną poświatą od panującego w bibliotece półmroku
i od stojących tam ciemnych regałów z równie ciemnymi książkami. — Zniszczę ich
wszystkich.
To powiedziawszy, zamknąłem oczy i zobaczyłem Urszulę w swej wyobraźni. Był
dzień, a ona leżała bezradna i bezbronna. Ujrzałem siebie samego, jak pochylam się nad nią i
całuję ją w chłodne białe czoło. Dławiły mnie bezgłośne łkania, wszystkie me członki drżały.
Kilka razy kiwnąłem głową: zrobię to, tak, zrobię to, zrobię.
— O świcie — powiedział Mastema — mnisi przyniosą ci nowe odzienie z
czerwonego aksamitu oraz twój odświeżony rynsztunek i wyczyszczone buty. Nie próbuj nic
jeść. Jest jeszcze za wcześnie, bo ciągle kotłuje się w tobie diabelska krew. Jak będziesz
gotowy, zabierzemy cię na północ, a tam za dnia zrobisz to, co zrobione być musi.
Rozdział 11
A światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła.
Ewangelia według św. Jana 1,5
Życie w klasztorze zaczyna się bardzo wcześnie, o ile w ogóle na noc ustaje.
Oczy me otwarły się nagle i dopiero gdym ujrzał rozjaśniony słońcem fresk,
pozbawiony — by tak rzec — zasłony, w którą spowiła go nocna ciemność, otóż dopiero
wtedy uświadomiłem sobie, jak głęboki był mój sen.
Po mojej celi poruszali się zakonnicy. Przynieśli mi odzienie z czerwonego aksamitu,
które wcześniej opisywał mi Maste-ma. Prócz tego miałem jeszcze wełniane spodnie i dwie
jedwabne koszule oraz gruby pasek. Zgodnie z zapowiedzią broń moja została wyczyszczona:
ciężka, wysadzana klejnotami szabla lśniła jak wtedy, gdy ojciec mój zajmował się nią całymi
wieczorami przy swoim kominku. Sztylety również były gotowe.
Wyszedłem z łóżka i ukląkłem, aby się pomodlić. Przeżegnałem się i zacząłem
szeptać po łacinie:
— Boże. Daj mi siły, bym mógł posłać w Twe dłonie tych, co żerują na śmierci.
Jeden z mnichów położył mi rękę na ramieniu i uśmiechnął się. Czyżby wielkie
milczenie jeszcze się nie skończyło? Wskazał mi stół, gdzie leżał przygotowany chleb i mleko
z delikatną pianką na wierzchu.
Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się do niego. Zakonnik oraz drugi towarzyszący mu
mnich ukłonili się i wyszli.
Rozejrzałem się po pokoju.
— Jesteście tu wszyscy, wiem o tym — powiedziałem, ale nie zaprzątałem już sobie
uwagi tą myślą. Jeżeli nie pojawią się tutaj ponownie, to znaczy, że wróciłem do zdrowych
zmysłów. Supozycja ta była jednak w takim samym stopniu zgodna z prawdą, jak to, że nadal
żył mój ojciec.
Na stole obok przyniesionego mi pożywienia leżały przyciśnięte świecznikiem
dokumenty, dopiero co sporządzone i sygnowane czyimś zamaszystym podpisem.
Przy czytałem je szybko. Były to kwity na wszystkie pieniądze i klejnoty, które
miałem w swych torbach, gdym przybył do tego klasztoru. Na każdym z tych dokumentów
widniała pieczęć Medyceuszy.
Prócz tego na stole leżała sakwa, którą miałem przywiązać do pasa. Znajdowały się w
niej wszystkie moje pierścienie, oczyszczone już i wypolerowane, przez co osadzone w nich
rubiny zachwycały swym blaskiem, a szmaragdy imponowały nieskazitelną głębią. Złoto zaś
nie lśniło tak pięknie od wielu długich miesięcy, rzecz jasna wskutek mojej gnuśności.
Rozczesałem opadające mi na ramiona włosy. Irytowała mnie ich gęstość i długość,
lecz nie miałem w tej chwili czasu na sprowadzenie tu cyrulika. Przynajmniej nie opadały mi
na czoło. Cieszyłem się ponadto, że są wreszcie czyste.
Szybko przywdziałem przygotowany dla mnie strój. Buty okazały się trochę za ciasne,
gdyż osuszono je przy ogniu, ale nie czułem się w nich źle. Pozapinałem wszystkie klamry i
przyczepiłem do pasa mą szablę.
Szata z czerwonego aksamitu obszyta była na krawędziach srebrno-złotą lamówką, a z
przodu przyozdobiono ją srebrną lilią burbońską. Po zaciśnięciu pasa wierzchnia szata sięgała
mi do połowy uda. Widać przeznaczono ją dla człowieka o zgrabnych nogach.
Cały ten strój był zbyt okazały jak na bitwę, którą miałem niebawem stoczyć. Zresztą
bardziej odpowiednim słowem byłaby tu „masakra”, a nie „bitwa”. Nałożyłem przyniesioną
mi krótką pelerynę i zapiąłem ją na złotą sprzączkę. Wiedziałem, że w mieście będzie mi w
niej za ciepło, albowiem podbito ją miękkim, ciemnobrązowym futrem z wiewiórek.
Pominąłem leżący obok kapelusz i otwarłem sakwę. Wsunąłem na palce wszystkie
moje pierścienie, które z uwagi na swój ciężar stanowiły poważną broń, a potem przykryłem
je miękkimi rękawiczkami. Dopiero teraz spostrzegłem różaniec z burszytnowymi koralikami,
zakończony złotym krzyżykiem. Pocałowałem go i włożyłem do kieszeni.
W tej chwili uzmysłowiłem sobie, iż patrzę na podłogę. Dojrzałem kilka par bosych
stóp. Powoli uniosłem wzrok.
Moi aniołowie stróże stali przede mną w długich powiewnych szatach z
ciemnoniebieskiego materiału, który lżejszy był od jedwabiu, choć również odeń gęstszy. Ich
lekko połyskujące oblicza były białe na podobieństwo kości słoniowej, oczy mieli duże i
krągłe jak opale, a włosy ich były czarne, jakby upleciono je z cieni.
Stali naprzeciw mnie z przechylonymi ku sobie głowami. Odniosłem wrażenie, że
porozumiewają się ze sobą w ten sposób.
Przerazili mnie tą swoistą poufałością — widziałem ich wyraźnie, stali bardzo blisko i
miałem świadomość, że są ze mną od zawsze. Byli nieco większych rozmiarów niż zwykli
ludzie, podobnie jak inne widziane przeze mnie anioły. Twarze ich nie wyrażały jednak
słodyczy i łagodności; były gładkie i szerokie, o pięknie ukształtowanych ustach.
— Ciągle nie wierzysz w nasze istnienie? — zapytał szeptem jeden z aniołów.
— Zdradzicie mi swoje imiona? — spytałem.
Zaprzeczyli, kręcąc głowami.
— Kochacie mnie? — pytałem dalej.
— A gdzież to jest napisane, że powinniśmy cię kochać? — odrzekł ten, który
wcześniej nic nie mówił. Jego głos był miękki jak szept, bardziej atoli od szeptu wyraźny.
— A ty nas kochasz? — zapytał jego towarzysz.
— Dlaczego mnie chronicie? — pytałem dalej.
— Ponieważ w tym celu nas tu posłano. I będziemy przy tobie aż do dnia twojej
śmierci.
— Nie kochając mnie wcale?
Znowu pokręcili głowami.
W mojej celi zrobiło się jaśniej. Nagłym ruchem odwróciłem się w stronę okna.
Myślałem, że źródłem światła jest słońce, które przecież nie mogło sprawić mi bólu.
Nie było to jednak słońce, tylko Mastema, który wyrósł przede mną niczym złota
chmura. Otaczali go adwokaci mojej sprawy: Ramiel i Seteus.
W celi zamigotało i dały się poczuć bezgłośne wibracje. Moi aniołowie połyskiwali na
biało i niebiesko w swoich błyszczących szatach.
Wszyscy patrzyli na Mastemę.
Całe pomieszczenie wypełniło się delikatnymi dźwiękami, jakimś melodyjnym
poszumem. Dźwięki te przywodziły na myśl stado śpiewających ptaków, które wzbiły się
nagle w powietrze, opuszczając gałęzie skąpanych w słońcu drzew.
Zamknąłem oczy; zachwiałem się. Powietrze zrobiło się chłodniejsze, a wzrok mój
zasnuła chmura drobnych pyłków.
Pokręciłem głową i rozejrzałem się dokoła.
Byliśmy w zamku.
Ciemność i wilgoć. Słabe światełko wnikało do środka poprzez szczeliny w
ogromnym moście zwodzonym, w tej chwili rzecz jasna podniesionym i przyczepionym
zasuwami do kamiennych ścian zamczyska. Na tych ostatnich wisiały wielkie zardzewiałe
haki i łańcuchy, których nie używano od wielu już lat.
Odwróciłem się i wszedłem na mroczny dziedziniec. Dech w piersiach zaparła mi
nagle wysokość otaczających mnie murów, które zdawały się piąć prawie do samego nieba.
Był to jednak dopiero pierwszy dziedziniec, albowiem przed nami widniała kolejna
brama, tak duża, że mogłaby się w niej zmieścić największa nawet ze współczesnych machin
wojennych.
Po obu stronach znajdowały się rzędy łukowatych okien z kratami w środku.
— Potrzebuję cię teraz, Mastemo — powiedziałem.
Przeżegnałem się, wyjąłem różaniec i ucałowałem krzyżyk, spoglądając przez chwilę
na drobną podobiznę naszego Umęczonego Zbawiciela.
Ogromne wrota otwarły się. Coś skrzypnęło, rozległy się trzaski metalowych rygli i
drzwi obróciły się na zawiasach, ukazując mi większy od poprzedniego, rozświetlony
słońcem dziedziniec. Mury, pomiędzy którymi szliśmy, miały jakieś dziesięć do dwunastu
metrów grubości. Po obu stronach widzieliśmy hakowate drzwi, zdradzające — pierwsze w
tym miejscu — oznaki pewnej dbałości o ich wygląd.
— Te istoty nie wchodzą i nie wychodzą jak normalni ludzie — powiedziałem.
Przyspieszyłem kroku, zmierzając w stronę jaśniejącego słońcem dziedzińca. W tym
cuchnącym stęchlizną przejściu wilgotne powietrze górskie wydawało mi się stanowczo za
chłodne.
No i ujrzałem wreszcie tak dobrze zapamiętane przeze mnie okna — z flagami i nie
rozpalonymi w tej chwili pochodniami. Widziałem też przewieszone przez parapet gobeliny,
jak gdyby deszcz ani trochę nie mógł im zaszkodzić. Najwyżej zaś zobaczyłem postrzępione
blanki murów, zwieńczone pokrywą z białego marmuru.
Nie był to jednak ten największy dziedziniec, on bowiem znajdował się jeszcze dalej.
Mury były tu zbyt surowe, a kamienna nawierzchnia zabrudzona ziemią; najwidoczniej od
wielu już lat nikt po niej nie stąpał. Tu i ówdzie natykałem się na kałuże, a w szczelinach
pomiędzy kamieniami rosły chwasty oraz... och... cudowne kwiaty. Zadziwiła mnie ich
obecność — dotykałem ich łagodnie z uczuciem niekłamanego zachwytu.
Przed nami znajdowały się kolejne bramy. Wielkie drewniane wrota, okute żelazem i
zwieńczone marmurowym łukiem, otwarły się przed nami i ujrzeliśmy przecudowny ogród.
Po przejściu w ciemności kolejnych kilkunastu metrów zobaczyłem pokaźne skupiska
drzew pomarańczowych i posłyszałem śpiew ptaków. Byłem ciekaw, czy ptaki te są tutaj
uwięzione, czy też mogą wzbić się w powietrze i uciec z tego zamczyska.
Tak, mogły stąd uciec. Po chwili ujrzałem pamiętną fasadę z białego marmuru, która
wznosiła się hen wysoko w górę...
Wszedłem do tego ogrodu, stąpając po wyłożonej marmurowymi płytkami ścieżce,
która przecinała grządki fiołków i róż.
Od razu zobaczyłem ptaki, krążące pomiędzy majestatycznymi wieżami zamku.
Otaczał mnie dławiący wręcz zapach kwiatów. Widziałem klomby irysów i lilii, a
także zwisające z drzew dojrzałe już i prawie czerwone pomarańcze, cytryny zaś ciągle
twarde i jeszcze nieco zielone.
Ściany obrośnięte były krzakami i pnączami winorośli.
Aniołowie stłoczyli się wokół mnie. Uzmysłowiłem sobie w tej chwili, że to ja ich
tutaj wprowadziłem, to ja byłem tu przewodnikiem, to na mnie teraz milcząco czekali, gdym
schylił w skupieniu głowę.
— Nadstawiam uszu, by usłyszeć więźniów — powiedziałem. — Ale ich nie
słyszę.
Ponownie powiodłem wzrokiem po wykwintnie przyozdobionych oknach i balkonach,
łukowych sklepieniach oraz długich krużgankach z filigranowymi ornamentami.
Widziałem też powiewające flagi — wszystkie krwistoczerwonej barwy, naznaczone
śmiercią i umieraniem. Po raz pierwszy spojrzałem też na swój karmazynowy strój.
— Jak świeża krew? — spytałem szeptem.
— Czyń to, co czynić powinieneś — odrzekł Mastema. — Gdy udasz się na
poszukiwanie więźniów, może być już ciemno. Ale najistotniejsze łowy czekają cię teraz.
— Gdzie oni są? Powiesz mi, gdzie ich znajdę?
— Jak przystało na świętokradców, spoczywają pod kamienną posadzką kaplicy.
Mastema nagłym ruchem wyciągnął z pochwy swą szablę i wskazał jedno z wejść.
Jego czerwony hełm połyskiwał słonecznym światłem, odbitym od marmurowych ścian
zamku.
— To te drzwi. Za nimi znajdują się schody. Kaplica jest na trzecim piętrze, po
lewej stronie.
Natychmiast ruszyłem w stronę drzwi. Biegłem, stukając butami, po krętych
schodach. Nie sprawdzałem nawet, czy idą za mną aniołowie. Wystarczała mi świadomość,
że są tutaj. Miałem wrażenie, iż czuję na sobie ich oddech, chociaż w istocie tak nie było.
Weszliśmy w końcu w szeroki korytarz, który wychodził po prawej stronie na
opuszczony przez nas dziedziniec. Przed nami ciągnął się piękny dywan, zdobiony perskimi
kwiatami umieszczonymi na ciemnoniebieskim tle. Ani trochę nie wytarty, jakby nikt nigdy
po nim nie stąpał. Ciągnął się prawie bez końca, aż w pewnym momencie skręcał gdzieś w
bok. Korytarz zaś zwieńczony był oknem, przez które widzieliśmy niebo i fragment zielonego
wzgórza w oddali.
— Dlaczego się zatrzymałeś? — zapytał Mastema.
Aniołowie wyłonili się przy mnie niespodziewanie w swych zwiewnych szatach, z
drżącymi nieznacznie skrzydłami.
— Otóż i drzwi do kaplicy. Wszak dobrze o tym wiesz.
— Chciałem tylko spojrzeć na niebo — odparłem. — Spojrzeć raz jeszcze na
błękit nieba.
— I o czym pomyślałeś? — zapytał jeden z mych stróżów swoim bezbarwnym,
acz wyraźnym szeptem. Chwycił mnie na gle i zobaczyłem na ramieniu jego palce — lekkie
jak piórko i białe jak pergamin. — Myślisz o łące, która nigdy nie istniała, i o kobiecie, która
nie żyje?
— Czyżbyś nie miał nade mną litości? — zapytałem i przysunąłem się do niego
tak blisko, że dotknąłem go swoim czołem. Zdumiało mnie niezwykle przenikliwe spojrzenie
jego opalizujących oczu.
— Nie. Nie jestem bezlitosny. Ja jestem od tego, aby ci nieustannie przypominać
o pewnych faktach.
Odwróciłem się w stronę drzwi do kaplicy. Pociągnąłem za dwa wielkie haki i
zatrzask ustąpił. Otwarłem najpierw jedno skrzydło drzwi, potem drugie, choć nie wiem, do
czego potrzebne mi było tak szerokie przejście. Może liczyłem na przybycie posiłków...
Przede mną rozciągała się wielka pusta nawa, w której niewątpliwie poprzedniego
wieczoru tłoczył się cały krwawy dwór. Nad głową zaś miałem galerię dla chóru, z której —
jak ongiś — rozlegał się ubiegłej nocy eteryczny śpiew wampirów.
Słońce przenikało swoimi promieniami przez demoniczne okna...
Niemal krzyknąłem na widok pajęczynowatych stworów, które wyzierały z
witrażowych szyb kaplicy. Jakże grube było to połyskujące szkło i jak nierówno oszlifowane!
I jakże złowieszczo prezentowały się oblicza skrzydlatych potworów, które spoglądały na nas
szyderczo, jak gdyby mogły nagle ożyć — również za dnia — i udaremnić nasze zamiary.
Mogłem jedynie oderwać od nich oczy i wlepić wzrok w marmurową posadzkę.
Ujrzałem wkomponowany w nią okrągły uchwyt, który przypomniał mi wejście do krypty w
kaplicy mojego ojca. Uchwyt ten, wykonany ze starannie wygładzonego i błyszczącego złota,
przylegał równo do podłogi, przez co nie można było zahaczyć oń nogą. Wskazywał
niedwuznacznie jedyne wejście do podziemi, którym był tu wąski prostokąt z marmuru,
położony w samym centrum nawy głównej.
Kiedym podchodził do tej płyty, moje kroki odbiły się echem w tej pustej kaplicy. Już
chciałem pociągnąć za uchwyt, ale coś mnie powstrzymało. Otóż w tej chwili spojrzałem na
ołtarz. Promienie słońca zetknęły się właśnie z posągiem Lucyfera — tego ogromnego
czerwonego anioła, otoczonego niezliczonymi czerwonymi kwiatami, nawet teraz równie
świeżych jak wtedy, gdy po raz pierwszy się tutaj znalazłem.
Ujrzałem zatem Lucyfera i jego żółte, rozpalone szaleńczo oczy, które wykonano z
drogocennych kamieni, osadzonych w czerwonym marmurze. Zobaczyłem też wyrzeźbione z
kości słoniowej kły, które wystawały spod jego górnej wargi. Widziałem również wszystkie
demony po jego lewej i prawej stronie; pożerały mnie swoimi lśniącymi oczami, głodne i
wyniosłe zarazem.
— Krypta — przypomniał mi Mastema.
Z całej siły pociągnąłem za uchwyt, lecz marmurowa płyta nawet nie drgnęła. Nie
uniósłby jej żaden człowiek; do tego trzeba było kilku koni. Zacisnąłem dłonie na uchwycie,
pociągnąłem jeszcze mocniej, ale nic się nie poruszyło. Równie dobrze mógłbym przesuwać
ściany.
— Pomóżmy mu, Mastemo! — nalegał Ramiel. — Nam się uda. Dla nas to jest
łatwe jak otwieranie innych bram.
Mastema łagodnym ruchem ręki odsunął mnie na bok. Zachwiałem się, ale po chwili
stałem już prosto. Długa i wąska płyta podniosła się powoli. Zdumiał mnie jej ciężar. Miała
ponad pół metra grubości, a tylko z zewnątrz pokryta była warstwą marmuru; resztę wykuto
ze skały cięższej, gęstszej i ciemniejszej. Nie, żaden człowiek nie byłby w stanie jej podnieść.
Z ziejącego ciemnością otworu wyskoczyła nagle włócznia, jakby przymocowano ją
tam na sprężynie.
Mastema puścił płytę, która swą wierzchnią stroną opadła na posadzkę kaplicy.
Przytrzymujące ją zawiasy natychmiast popękały. Z otworu biło jasne światło. Czekało tam
na mnie w tej chwili wiele połyskujących na słońcu włóczni, ustawionych równolegle i
nachylonych pod kątem, który odpowiadał zapewne pochyłości wiodących do krypty
schodów.
Mastema zrobił krok w stronę włóczni.
— Spróbuj je odsunąć, Vittorio — powiedział.
— Nie uda mu się. A jeśli potknie się i upadnie, to wyląduje prosto na nich —
rzekł Ramiel. — To ty je odsuń, Mastemo.
— Ja to zrobię — oświadczył Seteus.
Wyciągnąłem szablę i uderzyłem nią w najbliższą z włóczni, odcinając w ten sposób
jej metalowy grot. Pozostały jednak postrzępione drzewce.
Gdy wszedłem na schody, poczułem, jak moje nogi owiewa chłód. Ponownie
uderzyłem w drzewce, odłupując więcej drewna. Kiedym zrobił kolejny krok, wymacałem
lewą ręką dwie włócznie, czyhające na mnie w nieregularnym świetle tego złowieszczego
korytarza. Raz jeszcze uniosłem szablę, której ciężar coraz bardziej stawał się uciążliwy.
Błyskawicznie ogołociłem obydwie włócznie z grotów, które poleciały ze szczękiem
w głąb przejścia.
Schodziłem zatem dalej, zaciskając prawą dłoń na drzewcu włóczni, albowiem nie
chciałem się pośliznąć. Nagle straciłem grunt pod nogami i zawisłem w powietrzu, trzymając
się wyszczerbionego drzewca. Szabla upadła i posłyszałem tylko jej brzęk gdzieś w dole.
Uniosłem wzrok i ujrzałem aniołów, którzy stali przy wejściu do krypty.
— Dość już tego, Mastemo — powiedział Seteus. — Z tym nie poradzi sobie żaden
człowiek.
Gdybym upadł, czekałaby mnie niechybna śmierć, ponieważ dno krypty było ode
mnie bardzo daleko. A gdybym przeżył, nigdy już bym się stamtąd nie wydostał.
Czekałem w milczeniu, choć moje ramiona przeszywał nieznośny ból.
Nagle posłyszałem szelest jedwabiu i skrzydeł. Aniołowie otoczyli mnie, chwycili i w
jednej chwili znieśli na dół, na samo dno krypty.
Kiedy mnie puścili, odszukałem po omacku swoją szablę i ściskając ją mocno,
stanąłem prosto, zadyszany od wysiłku. Popatrzyłem na jaśniejący w górze prostokąt.
Zacisnąłem powieki, schyliłem głowę i powoli otwarłem oczy, aby stopniowo przyzwyczaić
je do panującego tutaj wilgotnego mroku.
W tym miejscu zamek bez wątpienia kolidował z położoną pod nim górą, albowiem
pomieszczenie, w którym się obecnie znaleźliśmy, choć obszerne, to z każdej strony
uformowane było z ubitej ziemi. Tyle przynajmniej stwierdziłem, patrząc przed siebie.
Kiedym zaś się odwrócił, ujrzałem przedmiot mych „łowów”, jak to wcześniej określił
Mastema.
Leżały tam bowiem w rządkach wampiry, larwy. Nie spały jednakże w trumnach,
tylko spowite w cienkie całuny, które utkano ze złotej nitki. Każdy z tych rządków spoczywał
pod jedną ze ścian krypty. Wysoko w powietrzu wisiały urywające się nagle schody.
Zamrugałem i zmrużyłem oczy. Odniosłem wrażenie, że teraz wyraźniej widzę ciała
mych wrogów. Zbliżyłem się do pierwszej z leżących postaci; miała na sobie
ciemnoczerwone pantofle i brunatne spodnie, a przykryta była gęstą pajęczyną, jak gdyby co
noc jedwabniki tkały dla tej istoty delikatny całun. Owo przykrycie nie było wszakże
wytworem magii — powstało na krosnach śmiertelnych ludzi; było nawet obszyte subtelną
lamówką.
Ściągnąłem ów całun z ciała demona, który spał ze złożonymi na piersi ramionami.
Kiedym się zbliżył, stwierdziłem ze zgrozą, że jego twarz nagle się ożywiła, oczy się otwarły,
a jedna ręka wysunęła się gwałtownym ruchem w moją stronę.
W samą porę ktoś chwycił mnie od tyłu i odciągnął od tego stwora. Odwróciłem się i
ujrzałem trzymającego mnie Ramiela, który po chwili zamknął oczy, pochylił głowę i
przycisnął czoło do mego ramienia.
— Teraz już znasz ichnie sztuczki. Uważaj. Popatrz... W tej chwili ta istota znowu
składa swoje ramiona. Myśli, że jest już bezpieczna. Zamyka oczy.
— Cóż zatem mam czynić? Tak, muszę go zabić! — powiedziałem.
Lewą dłonią uchyliłem skrywającą potwora zasłonę, prawą zaś uniosłem swą szablę.
Kiedy demon ponownie wyciągnął rękę, oplotłem ją całunem, prawica zaś moja wykonała
pracę typową dla wprawnego kata.
Głowa potoczyła się na ziemię. Rozległ się ohydny odgłos, bardziej chyba z szyi
mojej ofiary niźli z jej gardła. Ramię zatrzepotało w powietrzu. W ciągu dnia nie mogło
zagrozić mi tak jak pamiętnej nocy, gdym podczas pierwszej w tym zamku bytności
zdekapitował był mego ówczesnego napastnika. Ufff... Wygrałem.
Chwyciłem głowę; z ust sączyła się krew. Oczy były teraz zamknięte. Cisnąłem ten
czerep na środek komnaty — tam gdzie padało najwięcej światła. Łeb potwora natychmiast
zaskwierczał, wystawiony na działanie promieni słonecznych.
— Spójrzcie tylko. Ta głowa płonie! — powiedziałem.
Podszedłem do kolejnego demona i ściągnąłem zeń przezroczystą zasłonę. Tym razem
była to kobieta z długimi warkoczami; najwyraźniej na ten osobliwy rodzaj śmierci skazano ją
w kwiecie wieku. Ponownie spętałem całunem jej unoszącą się już rękę i gwałtownym
ruchem pozbawiłem ją głowy, którą chwyciłem za jeden z warkoczy i cisnąłem tam, gdzie
leżał jej niegdysiejszy towarzysz.
Druga głowa kurczyła się szybko i czerniała. Tak oto działało na nią światło padające
z położonego wysoko nad nią otworu.
— Zali widzisz to, Lucyferze?! — wrzasnąłem. Echo przedrzeźniało moje słowa:
— ...ferze... ferze...
Podbiegłem do kolejnego demona.
— Florian! — krzyknąłem, ściągając całun.
Popełniłem w ten sposób straszny błąd.
Na dźwięk swojego imienia oczy jego otwarły się i podniósłby się niczym pajac na
sznurku, gdybym swą szablą nie rozpłatał mu piersi. Natychmiast opadł na plecy, a ja
zaciąłem ostrzem jego elegancką szyję. Blond włosy Floriana kleiły się teraz od krwi, a jego
puste, półprzymknięte oczy zgasły.
Chwyciłem jego czerep za długie włosy i po chwili głowa tego elokwentnego
przywódcy demonów wylądowała na dymiącym i cuchnącym stosiku.
Kontynuowałem swoją masakrę, przesuwając się z prawej strony komnaty na lewą.
Dlaczego obrałem taki kierunek — dalibóg nie wiem. Za każdym razem, gdym zrywał
zasłonę z kolejnego potwora, oplatałem nią czym prędzej jego wyrywającą się ku mnie rękę.
Niekiedy byłem tak szybki, że ręka demona nie zdążyła mnie jeszcze zaatakować, a głowa
jego już była odrąbana. Poczynałem sobie coraz bardziej niedbale: trafiałem w szczęki lub
obojczyki swych wrogów, ale tak czy inaczej z powodzeniem ich zabijałem.
Zabijałem.
Odcinałem te diabelskie głowy i rzucałem je na dymiący sto-sik, który wyglądał teraz
jak gorzejąca sterta jesiennych liści. Nad tym osobliwym ogniskiem unosił się popiół, lecz
czerniejące i lepkie głowy nie rozpadały się, a popiołu wcale nie było tak dużo...
Czy oni cierpieli? Czy wiedzieli, co się z nimi dzieje? Gdzież to pomknęły teraz ich
dusze? W tych oto bowiem strasznych dlań chwilach Dwór Rubinowego Graala ulegał
ostatecznej dezintegracji; ja zaś ryczałem jak oszalały, niecierpliwie przebierałem nogami i
krzyczałem wniebogłosy, zalewając się łzami.
Zabiłem około dwudziestu potworów, przez co szabla moja lepiła się od krwi, toteż
przechodząc na drugą stronę krypty, wycierałem jąo bezgłowe już ciała. Zauważyłem, że ich
złożone na piersi białe ręce skurczyły się i powysychały, a z poszarpanych szyj z wolna
sączyła się krew.
— Martwi! Wszyscyście martwi! Ale gdzież teraz podziały się wasze dusze?
Robiło się coraz ciemniej. Zmęczony i zadyszany zatrzymałem się obok Mastemy.
— Słońce jest jeszcze wysoko na niebie — powiedział łagodnym głosem. Choć
przez cały czas stał bardzo blisko palących się głów, strój jego pozostał nienaruszony.
Odniosłem wrażenie, iż dym dobywa się z diablich oczu, nie zaś z jakiejkolwiek innej
części tych głów.
— W kaplicy jest wprawdzie ciemno, lecz mamy dopiero południe. Ale nie
zwlekaj. Została ci jeszcze dwudziestka z tej strony. Do dzieła.
Ramiel i Seteus stali obok siebie nieruchomo w swych wykwintnych szatach. Patrząc
na mnie wzrokiem pełnym napięcia, wyglądali prostodusznie i poważnie zarazem. Seteus
powiódł wzrokiem po tlących się głowach, po czym znowu spojrzał na mnie i szepnął:
— Tak, nie zwlekaj, biedny Vittorio. Spiesz się.
— A czy ty mógłbyś to zrobić? — spytałem.
— Nie.
— Wiem, że ci nie wolno — odparłem. Czułem ból w piersi od tego całego
wysiłku; mówienie jeszcze bardziej ten ból wzmagało. — Ale czy mógłbyś to zrobić? Czy w
ogóle mógłbyś się na to zdobyć?
— Nie jestem stworzeniem z krwi i kości, Vittorio — odparł bezradnie Seteus. —
Ale mógłbym uczynić to, co rozkazałby mi Bóg.
Poszedłem dalej. Spojrzałem raz jeszcze na tych majestatycznie promiennych aniołów
i na ich przywódcę Mastemę, którego zbroja i szabla połyskiwały w słabnącym świetle.
Mastema milczał.
Odwróciłem się i zerwałem pierwszy całun. Była tam Urszula.
— Nie. — Zrobiłem krok do tyłu i opuściłem zasłonę.
Chyba się nie obudziła; leżała dalej bez ruchu. Jej cudne ramiona złożone były w taki
sam sposób, jak u reszty tej demonicznej braci. U niej wszakże pozycja ta miała w sobie coś
ujmująco słodkiego, jak gdyby w okresie niewinnego jeszcze dzieciństwa spadł na nią jakiś
złowrogi czar, który nie naruszył jednak ani trochę jej drugich falujących włosów. Spowijały
one teraz jej głowę i ramiona na podobieństwo utkanego ze złotej nici gniazda.
Słyszałem własny oddech. Koniuszek mej szabli postukiwał o tworzące podłogę
kamienie. Oblizałem wyschnięte usta. Nie miałem odwagi na nich spojrzeć, choć wiedziałem,
że są ledwie kilka metrów dalej i że się we mnie wpatrują. Tę gęstniejącą ciszę zakłócało w
tej chwili jedynie skwierczenie tlących się jeszcze diablich głów.
Wsunąłem dłoń do kieszeni i wyciągnąłem różaniec z bursztynowych koralików.
Wstyd się przyznać, lecz ręka zadrżała mi, gdym uniósł go i cisnął w Urszulę, trafiając
krzyżykiem prosto w jej białe, na wpół odsłonięte piersi. Różaniec spoczął więc na bladej
skórze tej kobiety, która tylko nieznacznie się poruszyła.
Promienie światła przylgnęły do jej powiek niczym drobinki kurzu bądź popiołu.
Nic nie mówiąc, przeszedłem do swej następnej ofiary. Z głośnym okrzykiem na
ustach zerwałem z niej całun i odciąłem głowę, którą chwyciłem następnie za gęste brązowe
loki i rzuciłem na stosik u stóp aniołów.
Kolejnym demonem okazał się Godric. Boże, ależ to będzie rozkoszne!
Dojrzałem jego łysinę jeszcze przed ściągnięciem zeń zasłony, którą po chwili
rozerwałem niedbale i odczekałem, aż Godric unosząc się lekko, otworzy zdumione oczy.
— Poznajesz mnie, potworze? Poznajesz?! — krzyczałem. Zatopiłem szablę w jego
gardle, a gdy biała głowa upadła na ziemię, przeszyłem ostrzem poszarpany kikut szyi. —
Poznajesz mnie, potworze? — powtórzyłem, patrząc na trzepoczące powieki mojej ofiary i na
szeroko otwarte, toczące czerwoną ślinę usta. — Poznajesz?
Zaniosłem jego czerep do stosiku pozostałych głów i położyłem go na samej górze.
— Poznajesz mnie?! — wrzasnąłem ponownie i w kolejnym napływie furii
wróciłem do przerwanej pracy.
Najpierw dwie głowy, potem trzy, potem pięć, potem siedem. A potem dziewięć.
Następnie jeszcze sześć głów i dwór przestał istnieć. Wszyscy lordowie i damy byli nareszcie
martwi.
Przeszedłem na drugą stronę i szybko uporałem się z wiejskimi parobkami, których
ciała nie były okryte żadnymi całunami. Ich osłabione ręce z trudem próbowały bronić się
przed moim atakiem.
— Gdzie są łowcy?
— Na samym końcu. Już prawie zmierzcha. Bądź ostrożny.
— Widzę ich — powiedziałem. Wyprostowałem się i wstrzymałem oddech.
Leżeli głowami do ściany w rządkach liczących po sześć ciał, lecz znajdowali się
niebezpiecznie blisko siebie. Trudno mi będzie się z nimi rozprawić.
Raptem wybuchnąłem gromkim śmiechem. Zrozumiałem, że będzie to proste.
Zerwałem pierwszą zasłonę i uderzyłem szablą w stopy śpiącego. Trup podniósł się, przez co
z łatwością dostrzegłem miejsce, w które należało zadać kolejny cios. Zresztą krew już się
lała.
Drugie truchło załatwiłem w ten oto sposób: ciachnąłem w stopy, przeciąłem brzuch i
w chwili gdy dłoń potwora wyciągnęła się po mą szablę, ta ostatnia odrąbała mu głowę.
Dzieła swego dopełniłem, gdym odcinając wampirzą rękę, wyrzekł niniejsze słowa:
— Giń, nędzniku, bo właśnie ty ze swoim kamratem przy
niosłeś mnie do tego zamku. Pamiętam cię dobrze.
Zostało mi jeszcze jedno monstrum, którego brodatą głowę trzymałem po chwili w
swej dłoni.
Wróciłem z tą głową na środek komnaty, kopiąc po drodze pozostałe głowy, których
wcześniej nie miałem siły rzucić na stosik. Kopałem je niczym śmieci, aż w końcu na każdą z
nich padało dobiegające z góry światło.
Popołudniowe słońce rozjaśniało teraz zachodnią część kaplicy, z której wciskało się
do krypty przeraźliwie gorące powietrze.
Otarłem twarz lewą dłonią, odłożyłem szablę, wyjąłem z kieszeni otrzymane od
mnichów chustki, aby wyczyścić nimi dłonie i twarz.
Następnie podniosłem szablę i zbliżyłem się do miejsca, w którym leżała Urszula.
Wyglądała tak samo jak wcześniej. Spoczywała daleko od światła, przez co na swym
kamiennym łożu w dalszym ciągu była bezpieczna; jej prawa dłoń przykrywała dłoń lewą, a
na białych piersiach leżał złoty krucyfiks. Włosy jej poruszały się nieznacznie wskutek
słabiutkiego przeciągu, którego źródło mieściło się w wąskim wejściu do podziemi. Ta
aureola lekkich kosmyków otaczała jednak zupełnie martwą twarz.
Pozbawione obecnie wstążek czy pereł włosy opadały swobodnie na wąskie kamienne
mary, przysłonięte przez długą, obszytą złotą nicią suknię Urszuli. Aliści nie była to owa
suknia, w której onegdaj ją widziałem. Nowy jej strój był wprawdzie tej samej czerwonej
barwy, ale kojarzył się z odzieniem iście królewskim, jak gdyby Urszula była księżniczką,
zawsze gotową na pocałunek swego księcia.
— Czyż piekło przyjęłoby ją do siebie? — szepnąłem.
Zbliżyłem się do niej na bezpieczną odległość. Nie mogłem znieść myśli, że ona
również otwarłaby nagle oczy i mechanicznym ruchem wyciągnęła ku mnie swą rękę. Takiej
myśli zaiste znieść nie mogłem.
Spod krawędzi sukni wystawały drobne koniuszki jej pantofli. Z jakimż to wdziękiem
musiała o świcie kłaść się tu na dzienny spoczynek! I któż zatrzasnął płytę zamykającą
wejście do podziemi? Kto ustawił te włócznie, których działania ani jeszcze nie zbadałem, ani
nawet nie ogarniałem myślami?
Po raz pierwszy w półmroku krypty dojrzałem na jej głowie niewielkie kółko ze złota,
przyczepione do włosów malutkimi wsuwkami. Zobaczyłem też nad wyraz drobną perłę,
która zdobiła czoło śpiącej.
Czyjej dusza była równie drobna? Czy pochłonie ją piekło, tak jak ogień strawiłby
każdą z delikatnych części jej ciała, a słońce spopieliłoby bez litości tę nieskazitelnie piękną
twarz?
Wszak ta kobieta spoczywała kiedyś w łonie swej matki i trzymał ją na rękach jej
ojciec.
Jak wyglądało owo tragiczne wydarzenie, które przywiodło ją do tego cuchnącego
grobowca? Przecież obok leżały dziesiątki głów, spalających się z wolna w promieniach
obojętnie, acz cierpliwie świecącego nań słońca!
Odwróciłem się. Opuściłem szablę.
— Tylko ona. Niech tylko jedno z nich zostanie przy życiu. Tylko ona.
Ramiel zakrył twarz i odwrócił się do mnie plecami. Seteus dalej na mnie patrzył, ale
pokręcił głową. Moi aniołowie stróże spoglądali na mnie jak zwykle swymi zimnymi oczyma,
a wzrok Mastemy ukrywał wszelkie myśli, jakie musiały się gnieździć za spokojną maską
jego twarzy.
— Nie, Vittorio — powiedział. — Myślisz, że cały zastęp aniołów pomógł ci
pokonać te wszystkie przeszkody, abyś ty teraz pozwolił jej przeżyć?
— Ona mnie kochała, Mastemo. A ja kocham ją. Mastemo, ona ocaliła mi życie.
Mastemo, zaklinam cię w imię miłości. Błagam cię w imię miłości. Cała reszta wydarzyła się
tutaj słusznie i sprawiedliwie. Cóż jednak powiem Bogu, jeżeli zabiję tę, którą kochałem i
która dała mi swą miłość?
Oblicze Mastemy ani drgnęło. Dalej patrzył na mnie z niezachwianym spokojem.
Nagle dobiegł jakiś zatrważający dźwięk. Był to płacz Ramiela i Seteusa. Moi stróże
odwrócili się, by na nich spojrzeć, jakby ten fakt ich zaskoczył, po czym znowu utkwili we
mnie swój obojętny wzrok.
— Aniołowie, którzy nie znają litości — powiedziałem. — Och, wiem, że te
słowa nie są sprawiedliwe, że są fałszywe, że mijam się z prawdą. Wybaczcie mi zatem.
— Wybaczamy — odrzekł Mastema. — Ale musisz obecnie uczynić to, coś
wcześniej sam mi obiecał.
— Mastemo... Czy można ją ocalić? Jeżeli ona wyrzeknie się... Czy ona może...
Czy ona ciągle ma ludzką duszę?
Nie odpowiedział.
— Powiedz mi, proszę, Mastemo. Czyżbyś sam tego nie wiedział? Jeżeli można ją
ocalić, ja z nią tutaj zostanę, wyplenię z niej to zło. Wiem, że sobie poradzę, albowiem ona
ma dobre, młode i pełne dobroci serce. Powiedz mi, Mastemo. Czy kogoś takiego jak ona w
ogóle można jeszcze ocalić?
Mastema milczał. Tymczasem Ramiel złożył głowę na ramieniu Seteusa.
— Och, proszę cię, Seteusie — mówiłem dalej. — Powiedz mi, czy można ją
ocalić. Czy ona musi zginąć z mojej ręki? A jeśli tu zostanę, wymuszę na niej wyznanie,
skłonię ją, by wyrzekła się wszystkiego, co dotąd czyniła? Czy nie ma na świecie księdza,
który by ją z tego rozgrzeszył? O Boże...
— Vittorio — szepnął Ramiel. — Czyżbyś miał uszy zatkane woskiem? Czy nie
słyszysz krzyku tych wygłodniałych więźniów? Jeszcześ ich nie uwolnił. Zali pragniesz
zrobić to nocą?
— Uwolnię ich, umiem tego dokonać. Ale czy mogę z nią tutaj zostać, być z nią,
gdy budząc się, stwierdzi, że jest zupełnie sama, że wszyscy inni zniknęli, a Florian i Godric
nie dotrzymali obietnicy? Czy ona nie może już oddać duszy Bogu?
Mastema odwrócił się, ani na jotę nie zmieniając swego łagodnie chłodnego wyrazu
twarzy.
— Nie! Nie czyń tego! Nie odwracaj się! — krzyknąłem i chwyciłem go za ramię.
Pod okrywającą go osobliwą szatą z jedwabiu wyczuwałem ogromną siłę tego anioła, który
odwrócił się i popatrzył na mnie z góry.
— Powiedz mi!
— Na miłość boską, Vittorio! — krzyknął Mastema; jego huczący głos wypełnił
całą kryptę. — Czyżbyś sam tego nie widział? My po prostu nie wiemy!
Uwolnił ramię z mojego uścisku i zmarszczył brwi, posyłając mi kolejne groźne
spojrzenie. Zacisnął dłoń na rękojeści swej szabli.
— Nie jesteśmy z tych, którzy wiedzą, czym jest przebaczenie! — krzyknął. —
Nie jesteśmy stworzeniami z krwi i kości, a zjawiska w naszej sferze istnienia dzielą się na
światło i ciemność. Tyle tylko jest nam wiadome!
Odwrócił się i podszedł do Urszuli. Popędziłem za nim. Usiłowałem go zatrzymać,
lecz nie byłem w stanie odwieść go od jego zamiarów.
Wyciągnął rękę i chwycił nią drobną szyję Urszuli. Oczy jej spojrzały na niego
przeraźliwym, nic nie widzącym wzrokiem.
— Ona ma w sobie ludzką duszę — szepnął Mastema, poczym cofnął się, jakby
nie mógł już znieść kontaktu z jej ciałem. Mnie również od niej odciągnął.
Zacząłem płakać. Słońce zmieniło pozycję na nieboskłonie, a zatem cienie w
podziemiach nieco się wydłużyły. Padające z góry pasemko światła złociło się wprawdzie na
środku krypty, ale robiło się coraz to bledsze.
Aniołowie stali dalej nieruchomo, obserwując mnie, czekając.
— Zostanę z nią tutaj — powiedziałem. — Ona już wkrótce się obudzi. A ja
przekonam ją, aby modliła się o boskie zmiłowanie.
Poznałem swoje zamiary, dopiero gdym głośno je wypowiedział. Pojąłem je zaś, gdy
dodałem te oto słowa:
— Zostanę z nią. Jeżeli z miłości do Boga wyrazi skruchę za swoje grzechy,
będzie mogła ze mną pozostać. A gdy nadejdzie czas śmierci, Bóg przyjmie nas oboje.
— Sądzisz, że starczy ci sił, by tego dokonać? — zapytał Mastema. — Myślisz, że
ona cię nie zawiedzie?
— Jestem jej to winien — odparłem. — To mój obowiązek. Nigdy żadnego z was
nie okłamałem. Nigdym nie okłamał sam siebie. Ona zabiła mi brata i siostrę. Widziałem ją
przy tym. I bez wątpienia to ona właśnie uśmierciła innych członków mojej rodziny. Ale
ocaliła mnie. I to dwukrotnie. Zabijanie jest rzeczą łatwą, ale ratować życie jest bardzo
trudno!
— To prawda — powiedział Mastema, jak gdyby nagle zrozumiał moje słowa.
— Dlatego zostanę. Niczego już od was nie oczekuję. Wiem, że nie będę mógł się
stąd wydostać. I kto wie, czy również ona nie będzie mogła stąd wyjść.
— Ależ skąd! Ona stąd wyjdzie! — odrzekł Mastema.
— Nie zostawiajmy go tutaj — odezwał się Seteus. — Zabierzmy go wbrew jego
woli.
— Wiesz, że tego nam czynić nie wolno — odparł Mastema.
— Wyprowadźmy go tylko z tej krypty — błagał Ramiel. — Jakby po prostu się
tutaj zabłąkał...
— Tak jednak nie jest. I nie wolno nam...
— A zatem zostańmy z nim tutaj — powiedział Ramiel.
— Tak, zostańmy — przytaknęli moi aniołowie stróże mniej więcej równocześnie
i prawie tym samym ledwie słyszalnym głosem.
— Niech ona nas zobaczy.
— A skąd mamy wiedzieć, czy jest to możliwe? — zapytał Mastema. — I jak
przekonamy się, że to naprawdę nastąpi? Jak często się zdarza, że widzi nas człowiek?
Po raz pierwszy widziałem go zagniewanego. Popatrzył na mnie i rzekł:
— Bóg postawił cię przed ciężką próbą, dając ci takich wrogów i takich
sojuszników.
— Tak, wiem... I będę błagał Go ze wszystkich sił swoich i złożę na szali całe
moje cierpienie, aby On tylko zbawił jej duszę.
Nie chciałem zamykać oczu. Wiem, że wcale tego nie chciałem.
Rozdział 12
I nie wódź mnie na pokuszenie
Pomimo mojego młodego naonczas wieku ciało me nie było nazbyt wytrzymałe. Jakże
jednak mogłem czekać w tej krypcie na ocknięcie się Urszuli, nie obmyślając tej czy innej
formy ucieczki?
Ani przez chwilę nie zastanawiałem się nad odejściem moich aniołów. Zasłużyłem na
takie potraktowanie, lecz byłem zarazem przekonany, iż postąpiłem słusznie, dając jej szansę,
by pojednała się z Bogiem. Od razu po opuszczeniu podziemi mieliśmy znaleźć księdza, który
odpuściłby wszystkie popełnione przez nią grzechy. Sądziłem bowiem, że jeśli boskie
miłosierdzie nie zadziała tu samoistnie, duszę Urszuli zbawi oficjalne rozgrzeszenie.
Rozglądałem się po krypcie, chodząc między trupami. Ostatki słabego światła padały
teraz na zaschnięte strużki krwi, która wcześniej spłynęła po kamiennych łożach demonów.
W końcu znalazłem to, czegom szukał: wielką drabinę, którą można było podstawić
pod sam sufit komnaty. Jakże jednak miałem ją unieść?
Przeciągnąłem ją na środek krypty, usuwając stamtąd kopniakiem rozpadające się
głowy mych wrogów. Położyłem drabinę na ziemi i stanąwszy między dwoma szczeblami,
spróbowałem ją postawić.
Bez skutku. Zabrakło mi sił. Drabina okazała się za długa, a przez to stanowczo dla
mnie za ciężka. Chcąc ustawić ją tak, by najwyższe szczeble zetknęły się z połamanymi
włóczniami na górze, musiałbym mieć dwóch lub trzech silnych pomocników. Sam wszakże
nie miałem żadnych szans.
Istniała atoli inna możliwość: mógłbym otóż znaleźć łańcuch lub linę i zaczepić ją o
sterczące w górze włócznie. Przeszukałem coraz bardziej mroczną komnatę, ale nic
podobnego w niej nie znalazłem.
Czyżby nie było tu żadnych łańcuchów? Ani jednej liny?
Czy nawet młode larwy były w stanie po prostu wskoczyć na wiszące nade mną
schody?
Przeszedłem wzdłuż wszystkich ścian w poszukiwaniu jakiejś wnęki, zagłębienia lub
wypukłości, która kryłaby taki czy inny magazyn bądź — broń mnie, Panie Boże — kolejną
kryptę z zastępem tych monstrów.
Nic nie znalazłem.
Wróciłem chwiejnym krokiem na środek komnaty. Zebrałem wszystkie głowy —
nawet odrażający swą łysiną czerep Godrica, sczerniały już i z pożółkłymi oczodołami — a
następnie złożyłem je w miejscu ciągle jeszcze wystawionym na działanie światła.
Potem potknąłem się o drabinę i upadłem prosto przy stopach Urszuli.
Nie podnosiłem się. Pragnąłem snu. Może nie snu, lecz odpoczynku.
Stwierdziłem jednak z obawą, że członki mego ciała mimowolnie się rozluźniają, a
oczy zamykają się do snu.
Myślałem, że zbudzi mnie krzyk Urszuli, że zerwie się nagle niczym wystraszone
dziecko, aby zobaczyć w otaczającym ją mroku, iż jest tu sama, a wszyscy inni nie żyją.
Myślałem, że przerazi ją widok złożonych na stosie głów.
Nic takiego się jednak nie stało.
Gdzieś wysoko zamajaczył fioletowy zmierzch, kojarzący się swą barwą z kwiatami
na naszej wspólnej łące, i proszę: oto stała nade mną z różańcem na szyi, który wyglądał na
niej jak przepiękna ozdoba, a krucyfiks obracał się i posyłał ku mnie złotawe błyski, idealnie
zestrojone z iskierkami w jej oczach.
Uśmiechała się do mnie.
— Przyjdź tu, mój dzielny młodzieńcze, mój bohaterze. Ucieknijmy z tego
siedliska śmierci. Udało ci się, pomściłeś swych krewnych.
— Poruszyłaś ustami?
— Czyżbym musiała czynić to przy tobie?
Gdy stawiała mnie na nogach, przeszyła mnie fala dreszczy. Patrzyła mi prosto w
oczy, ściskając mocno moje ramiona.
— Kochany Vittorio — powiedziała, po czym objęła mnie w pasie i wraz ze mną
uniosła się w górę. Minęliśmy połamane włócznie, ocierając się lekko o ich postrzępione
końcówki, i znaleźliśmy się w mrocznej kaplicy. Okna były już ciemne, a wokół odległego od
nas ołtarza igrały radośnie jakieś cienie.
— Och, najdroższa, najukochańsza — mówiłem. — Czy wiesz, co zrobili
aniołowie? Czy wiesz, co oni mi powiedzieli?
— Chodź, uwolnimy teraz więźniów — odparła.
Czułem się jak nowo narodzony, pełen sił i energii, tak jakbym nie miał za sobą tej
wyczerpującej pracy, wielu dni zmagań, tej całej wojny.
Biegłem z nią przez zamek. Otwieraliśmy po kolei drzwi, za którymi uwięzieni byli
nieszczęśnicy z zagrody. Urszula pędziła na swoich lekkich kocich stopach po ścieżkach
między pomarańczami i ptaszarniami, przewracając kotły z krwawym wywarem i krzycząc do
tych nędzarzy i kalek, że są wreszcie wolni, że mogą wyjść na wolność.
Po chwili, gdy znaleźliśmy się na jednym z balkonów, oglądałem z wysoka smutną
procesję tych biedaków, którzy schodzili wolno z zamkowej góry pod osłoną fioletowego
nieba i pierwszych tego wieczoru gwiazd. Słabi pomagali silnym; starcy nieśli młodych.
— Dokąd oni teraz pójdą? Wrócą do tego diabelskiego miasta, do tych potworów,
którzy złożyli ich w ofierze demonom? — dyszałem z wściekłości. — Tamtym należy się
tylko surowa kara.
— W swoim czasie, Vittorio, wszystko ma swój czas. Twoi biedacy są już wolni.
A chwila obecna należy do nas, do ciebie i do mnie. Chodź.
Suknia jej zatańczyła, zataczając w ciemności wielkie kręgi, gdyśmy spadali, lecieli
— w dół, obok okien, obok murów — aż w końcu poczułem pod stopami miękki grunt.
— O Boże... To ta łąka. Spójrz, to ta łąka — powiedziałem. — Teraz, w świetle
księżyca widzę ją równie wyraźnie jak wcześniej, gdym oglądał ją w swoich snach.
Wypełniła mnie bezgraniczna miękkość. Objąłem Urszulę i zatopiłem palce w jej
falujących włosach. Świat cały zdawał się wirować, ja wszakże trwałem przy niej w naszym
tańcu, któremu wtórował łagodny śpiew drzew.
— Nic nas już nigdy nie rozdzieli — powiedziała. Wyrwała się z mojego uścisku i
pomknęła hen przed siebie.
— Nie. Poczekaj, Urszulo, poczekaj! — krzyczałem.
Biegłem za nią, ale trawa i irysy były tu gęste i wysokie.
A zatem inaczej niż we śnie, choć przecież tak samo, albowiem wszystko to żyło,
pachniało zielenią, a okoliczne drzewa poruszały swymi gałęziami, kołysane wonnym
wiatrem.
Poczułem zmęczenie i zatonąłem w gąszczu irysów, które wpatrzyły się w moją
zwróconą ku niebu twarz.
Urszula uklękła przy mnie.
— On mi wybaczy, Vittorio — powiedziała. — Wybaczy mi, bo jest
bezgranicznie miłosierny.
— O tak, najdroższa, ukochana, cudowna zbawicielko. On ci wybaczy.
Drobny krucyfiks z wiszącego na niej różańca ocierał się o moją szyję.
— Ale ty musisz to dla mnie zrobić, ty, który pozwoliłeś mi tam przeżyć, któryś
oszczędził mnie w tamtej krypcie, któryś zasnął ufnie przy moim grobie... Musisz to zrobić...
— Co, ukochana? — spytałem. — Rzeknij słowo, a to uczynię.
— Najpierw proś Boga, by dał ci siłę. A potem twoje zdrowe, ludzkie, ochrzczone
ciało musi przyjąć ode mnie jak najwięcej diabelskiej krwi. Musisz tę krew ze mnie
odciągnąć, przez co zdejmiesz ze mnie ten straszny czar. Zwymiotujesz to potem jak napoje,
które w ciebie wsączyliśmy, to na pewno nie wyrządzi ci krzywdy. Zrobisz to dla mnie?
Uwolnisz mnie od tej trucizny?
Przypomniałem sobie mdłości, które napadły mnie w klasztorze. Przypomniałem sobie
swój bełkot i szaleństwo.
— Uczyń to dla mnie — powiedziała.
Położyła się na mnie. Poczułem bicie jej serca, poczułem swe własne serce i zdawało
mi się, że jeszcze nigdy nie doświadczyłem takiej błogiej senności. Palce moje skuliły się i
przez moment myślałem, że spoczęły na jakichś szorstkich kamykach, ale znowu poczułem
połamane łodyżki fioletowych, czerwonych i białych irysów.
Urszula uniosła głowę.
— W imię boże — powiedziałem — aby cię zbawić, wysączę z ciebie każdą
truciznę. Odciągnę tę krew jak ropę z rany, daj mi ją, daj mi tę krew.
Twarz jej tkwiła nade mną nieruchomo — taka drobna, taka delikatna, taka biała.
— Bądź dzielny, mój najdroższy, bądź dzielny. Najpierw muszę przygotować w
tobie miejsce na moją krew.
Wtuliła twarz w moją szyję i zatopiła w nią swoje zęby.
— Bądź dzielny, jeszcze trochę miejsca na krew.
— Jeszcze więcej? — szepnąłem. — Jeszcze trochę. Och, Urszulo, popatrz na
niebo, spójrz na niebo i piekło tam wysoko. Gwiazdy to ogniste kule, zawieszone tam przez
aniołów. — Słowa te brzmiały dziwnie i niedorzecznie; do moich uszu dotarło ich echo.
Otaczała mnie zasłona ciemności, a gdy uniosłem rękę, zdawało mi się, że opadła na
nią jakaś złocista siatka i moje palce odpływały ode mnie, daleko, coraz dalej...
W jednej chwili naszą łąkę zalały promienie słońca. Chciałem usiąść, powiedzieć jej:
„Spójrz, wzeszło słońce, a tobie nic się nie stało, moja najdroższa i jedyna”. Ale ciągle
przeszywały mnie fale niebiańskich rozkoszy, promieniując ze mnie, z mych lędźwi, ta
arcysłodka i nieodparta przyjemność.
Kiedy jej zęby wysunęły się z mojej szyi, poczułem się, jakby Urszula całą swą duszą
objęła organy mego ciała, wszystkie te części, które były we mnie zarówno mężczyzną, jak i
małym dzieckiem, wszystko, co było we mnie człowiekiem.
— Och, ukochana, najmilsza, nie przerywaj.
Promienie słońca tańczyły jak oszalałe na gałęziach pobliskich kasztanowców.
Urszula otwarła usta, z których w mrocznym pocałunku popłynął strumień ciemnej
krwi.
— Przyjmij ją, mój Vittorio.
— Biorę na siebie wszystkie twe grzechy, moje niebiańskie dziecię —
powiedziałem. — Pomóż mi, Boże. Panie, miej litość nade mną. Mastemo...
Urwałem jednak, ponieważ usta me wypełniły się krwią. Nie był to znany mi
cuchnący wywar, lecz zniewalająca słodycz, którą Urszula poiła mnie w trakcie naszych
pierwszych, niepewnych jeszcze pocałunków. Aliści tym razem owa słodycz obezwładniła
mnie znacznie silniejszym strumieniem.
Wsunęła pode mnie swoje ramiona i uniosła mnie w górę. Miałem wrażenie, że jej
krew nie wpływa do moich żył, lecz wypełnia całe me ciało, przelewa się przez ramiona i
tułów, zatapia i ożywia moje serce. Poprzez opadającą na moje oczy zasłonę jej miękkich
włosów widziałem roztańczone promienie słońca. Wydawałem z siebie urywane
westchnienia.
Krew przelała się teraz do moich nóg i wypełniła je aż po palce w stopach. Ciało moje
wzbierało siłą i energią. Czułem, jak moje serce pompuje krew tuż przy sercu Urszuli i znowu
ten delikatny koci nacisk, objęcie tych szczupłych ramion, które trzymały mnie jak więźnia; i
te usta przyssane do moich.
Źrenice mych oczu rozszerzyły się nagle, wchłonęły w siebie światło słońca, po czym
na powrót się zwęziły. Wzdychałem coraz mocniej, serce biło we mnie jak echo, jakbyśmy
wcale nie byli na dzikiej łące. Z mego wzbierającego siłą ciała, z mego odmienionego już
ciała, z ciała wypełnionego jej krwią dobywały się dźwięki, które odbijały się echem... od
kamiennych murów!
Łąka zniknęła albo też nigdy jej nie było. Półświatło zmierzchu wpływało przez
prostokątny otwór na górze. A ja leżałem w krypcie.
Podniosłem się, zrzucając z siebie Urszulę, która aż krzyknęła z bólu. Skoczyłem na
równe nogi i utkwiłem wzrok w wyciągniętych przed siebie dłoniach.
Zaatakował mnie przypływ strasznego głodu, poczułem w sobie nieokiełznaną siłę,
zawyłem jak opętany!
Patrzyłem na ciemnofioletowe światełko na górze i wyłem.
— Tyś to ze mną zrobiła! Zamieniłaś mnie w jednego z was!
Urszula płakała. Odwróciłem się do niej. Cofnęła się i skuliła; zasłoniła usta dłonią.
Uciekała przede mną, a ja za nią biegłem. Miotała się po całej krypcie jak szczur. Krzyczała,
wrzeszczała.
— Vittorio, nie, Vittorio, nie, Vittorio, nie, nie rób mi krzywdy! Vittorio, zrobiłam
to dla nas, Vittorio! Jesteśmy wolni. Och, pomóż mi, Boże.
A potem wzleciała w górę — w chwili, gdym już miał ją pochwycić. Uciekła do
kaplicy.
— Ty czarownico, potworze, larwo. Oszukałaś mnie swoimi sztuczkami, swoimi
wizjami. Uczyniłaś mnie jednym z was. Jednym z was!
Moje okrzyki rozlegały się wielokrotnym echem, a ja tymczasem szukałem szabli.
Kiedym ją znalazł, cofnąłem się nieco, by nabrać rozpędu, i podobnie jak Urszula skoczyłem
w górę, przeleciałem obok włóczni i wylądowałem na posadzce kaplicy. Tam zaś ujrzałem ją
wznoszącą się nad ołtarzem. W oczach Urszuli błyszczały łzy.
Za tło miała czerwone kwiaty, które z trudnością dostrzegało się w słabiutkim świetle
gwiazd, wpadającym przez zaciemnione okna.
— Nie, Vittorio. Nie zabijaj mnie, nie czyń tego, nie! — mówiła do mnie,
zanosząc się płaczem. — Jestem takim samym dzieckiem jak ty. Nie zabijaj mnie, błagam.
Rzuciłem się w jej stronę, a ona pomknęła na sam kraniec kaplicy. W przystępie złości
rzuciłem w posąg Lucyfera swą szablą, która zakołysała się w powietrzu i upadła ze
szczękiem na posadzkę.
Urszula unosiła się gdzieś na samym końcu prezbiterium. Po chwili wylądowała na
dole, uklękła i wyciągnąwszy przed siebie ręce, kręciła głową, kołysząc swoimi pięknymi
włosami.
— Nie zabijaj mnie, nie zabijaj mnie, nie zabijaj. Jeśli to zrobisz, trafię do piekła.
Nie czyń tego.
— O nikczemna! —jęczałem. — O ty nędznico! — Z moich oczu również lały się
łzy. — Łaknę, o nikczemna. Łaknę i czuję ich, wyczuwam więźniów z zagrody. Czuję ich,
czuję ich krew. Bądź przeklęta!
Ja też w tej chwili klęczałem. Położyłem się na marmurowej podłodze i odepchnąłem
od siebie odłamane kawałki ohydnego posągu. Zaczepiłem ostrzem szabli o koronkowe
obszycie ołtarzowego obrusa i ściągnąłem go na dół wraz ze wszystkimi znajdującymi się nań
kwiatami, po czym wtuliłem twarz w ich czerwieniącą się miękkość.
Zapadła przerażająca cisza, którą mącił jedynie mój płacz. Czułem, że jestem silny,
czułem swą siłę nawet we własnym głosie, w ręce, którą bez wysiłku trzymałem swą szablę,
oraz w kojącym spokoju, gdym tak leżał na kościelnej posadzce, która powinna być zimna,
lecz która dla mnie zimna nie była.
Tak. Urszula udzieliła mi siły, dała mi potęgę i moc.
Poczułem jakiś bardzo silny zapach. Uniosłem wzrok. Urszula stała nade mną— czuła
i kochająca — a w jej spokojnych, nic nie mówiących oczach pobłyskiwało światło gwiazd.
Na jej rękach spoczywał upośledzony umysłowo chłopiec, który nie zdawał sobie sprawy z
grożącego mu niebezpieczeństwa.
Był taki różowiutki, taki soczysty... Zupełnie jak prosiaczek, którego właśnie zdjęto z
rożna, tętniący krwią istoty śmiertelnej, upieczony specjalnie dla mnie... Urszula położyła go
przede mną.
Był nagi. Miał podkulone nogi i drżący, różowy tors. Jego niewinną twarz okalały
długie, czarne, miękkie włosy. Odniosłem wrażenie, że śpi albo szuka czegoś w otaczającej
nas ciemności. Może szukał aniołów?
— Pij, ukochany, pij jego krew — powiedziała Urszula. — Dzięki temu
nabierzesz siły, byśmy oboje mogli udać się na spowiedź do Ojca w niebiesiech.
Uśmiechnąłem się. Przemożny głód, który poczułem na widok tego chłopczyka,
postawił mnie przed ciężką próbą. Skala
mojej wytrzymałości zmieniła się wszakże po ostatnich wydarzeniach, toteż
podniosłem się wolno, opierając się na łokciu, i popatrzyłem na Urszulę.
— Do Ojca w niebiesiech? Myślisz, że do Niego się właśnie udamy? Teraz, od
razu? Tak po prostu? Ty i ja?
Urszula znowu się rozpłakała.
— Nie od razu, nie, jeszcze nie teraz! — krzyczała, kręcąc głową, jakbym ją
sponiewierał.
Chwyciłem chłopca i przetrąciwszy mu kark, wysączyłem zeń całą krew. Nie wydał z
siebie żadnego dźwięku; nie zdążył nawet odczuć bólu czy strachu.
Czy można zapomnieć pierwsze morderstwo? Czy to w ogóle jest możliwe?
Przez całą tę noc grasowałem pośród mieszkańców zagrody. Ależ to była uczta!
Wpijałem się w ich gardła, brałem, czegom tylko zapragnął, posyłając każdą z mych ofiar do
nieba bądź piekła, sam nie wiedziałem już, dokąd. Ja zaś byłem przykuty do ziemi wraz z
moją Urszulą, która towarzyszyła mi teraz w tej uczcie. Kiedym krzyczał jak oszalały i
zanosił się szlochem, ona dotykała mnie i całowała, również zalewając się łzami.
— Wyjdźmy stąd już — powiedziałem.
Świt był coraz bliżej. Oświadczyłem Urszuli, że nie zamierzam spędzić ani jednego
dnia pośród tych strzelistych wieżyc, w tym siedlisku grozy, w tym mateczniku zła i
plugastwa.
— Znam pewną jaskinię — odparła. — Daleko, za pasmem tych gór, za polami
tutejszych chłopów.
— W pobliżu prawdziwej łąki?
— Na tych cudnych terenach jest wiele łąk, najdroższy — odrzekła. — A w
świetle księżyca rosnące tam kwiaty będą lśnić dla naszych magicznych oczu równie pięknie,
jak za dnia dla istot śmiertelnych. Pamiętaj, że księżyc do nas właśnie należy.
— A jutro wieczorem... Zanim pomyślisz o księdzu... Musisz wszak udać się do
księdza...
— Nie rozśmieszaj mnie znowu. Pokaż mi lepiej, jak latasz. Obejmij mnie w pasie
i dowiedź, że umiesz spaść z tych wysokich murów, nie połamawszy się na ziemi jak zwykły
człowiek. I nie mów już więcej o księżach. Nie kpij ze mnie w ten sposób. Zanim pomyślisz o
księdzu, o spowiedzi — przedrzeźniała moje słowa swym delikatnym, słodkim głosikiem —
wrócimy do Santa Maddalany, póki mieszkańcy jeszcze śpią, i spalimy tam wszystko dokoła.
Wypowiadając te słowa, Urszula płakała. Były to łzy miłości.
Rozdział 13
Oblubienica
Nie podpaliliśmy Santa Maddalany. Grasowanie po mieście sprawiało nam bowiem aż
nazbyt wielką przyjemność.
Trzeciej nocy o świcie przestałem wreszcie płakać, gdyśmy spleceni w uścisku wrócili
do naszej niedostępnej dla ludzi jaskini.
Również trzeciej nocy mieszkańcy miasta zrozumieli, jakie nieszczęście na nich
spadło —jak ich konszachty z szatanem zemściły się na nich samych. Wpadli w panikę, a my
bawiliśmy się w najlepsze, kryjąc się w gąszczu cieni na tych krętych uliczkach, aby otwierać
tam najbardziej nawet skomplikowane zamki.
Nad ranem, kiedy nikt już nie wychylał nosa z domu, pewien franciszkanin odmawiał
na klęczkach różaniec w swej celi. Był to ten sam zakonnik, którego poznałem w gospodzie i
który udzielił mi kilku życzliwych ostrzeżeń. Wtedy to właśnie wkradłem się do kościoła
Franciszkanów i również oddałem się modlitwie.
Każdej nocy powtarzałem sobie jednakże to, co mężczyzna mówi do siebie pod
nosem, gdy spędza kolejną noc z występną ladacznicą: „Jeszcze tylko ta noc, Boże mój, a
potem się wyspowiadam. Jeszcze jednak noc rozkoszy i wrócę do domu, do żony”.
Mieszkańcy Santa Maddalany nie mieli z nami żadnych szans. Dzięki cierpliwości
mojej kochanej Urszuli pozyskiwałem umiejętności, których nie posiadłem w sposób
naturalny bądź drogą prób i błędów. Umiałem prześwietlić umysł danego człowieka, znaleźć
w nim jakiś grzeszek, by zlizać go szybko językiem. Wysączyłem na przykład krew z
gnuśnego i kłamliwego kupca, który przekazał swe małe dzieci tajemniczemu lordowi
Florianowi.
Pewnej nocy stwierdziliśmy, że mieszkańcy Santa Maddalany wybrali się do
opustoszałego już zamku. Znaleźliśmy tam ślady ich pospiesznych kroków, choć prawie nic
stamtąd nie wyniesiono i niczego nie zdemolowano. Przerazili się pewnie nie na żarty, widząc
w kaplicy legion odrażających świętych, którzy stali przy górującym na swym piedestale
posągu Lucyfera. Nie zabrali ze sobą złotych lichtarzy ani złotego tabernakulum, w którym
wymacałem potem wyschnięte i odkształcone serce ludzkie.
Podczas naszej ostatniej wizyty na Dworze Rubinowego Graala wyniosłem z krypty
spalone głowy wampirów i wyrzuciłem je jedna po drugiej przez witrażowe okna kaplicy,
niszcząc tym samym te olśniewająco pomalowane szyby.
Błąkaliśmy się później oboje po nie znanych mi jeszcze sypialniach tego zamczyska.
Urszula pokazała mi też komnaty, w których członkowie dworu grywali w szachy i w kości
albo słuchali muzyki. Tu i ówdzie natykaliśmy się na dowód dokonanej kradzieży: jakaś
ściągnięta z łoża narzuta bądź poduszka, którą zrzucono na podłogę.
Najwyraźniej jednak ludzie z miasta za bardzo się bali, aby dać upust chciwości, i stąd
ubytki w wyposażeniu diablego zamczyska były raczej niewielkie.
Gdym tak nękał z Urszulą mieszkańców Santa Maddalany, pokonując ich różnorakimi
fortelami, zaczęli oni opuszczać swe miasto. Przybywając o pomocy na wyludnione ulice,
zastawaliśmy tam pootwierane sklepy, nie zaryglowane okna, puste łóżka. Kościół
Dominikanów został sprofanowany i usunięto zeń kamienny ołtarz. Tchórzliwi księża, którym
nie udzieliłem łaski szybkiej śmierci, porzucili swą trzodę.
Cała ta rozgrywka przydawała mi coraz więcej sił i wigoru. Pozostali w mieście ludzie
byli kłótliwi, chciwi i nie chcieli poddać się nam bez walki. Bez trudu udawało mi się
oddzielić osoby niewinne, które wierzyły w potęgę modlitwy i w opiekę świętych, od tych,
którzy mieli konszachty z szatanem i czuwali teraz niespokojnie, wypatrując nas z szablą w
dłoni.
Lubiłem z nimi rozmawiać, toczyć boje na słowa, w chwili gdym pozbawiał ich życia.
— Myśleliście zatem, że ta rozgrywka będzie trwać wiecznie? Sądziliście, że wasi
mocodawcy nigdy się przeciw wam nie obrócą?
Co się tyczy mojej Urszuli, nie wdawała się ona w takie zabawy. Nie mogła znieść
widoku cierpienia. Sakrament Krwi w zamku demonów wytrzymywała jedynie dzięki
muzyce, zapachowi kadzidła oraz wszechwładnym osobowościom Floriana i Godrica.
Noc za nocą miasto z wolna pustoszało, chłopi opuszczali swe gospodarstwa, a cała
Santa Maddalana popadała w ruinę. Urszula tymczasem zaczęła bawić się z osieroconymi
dziećmi. Siadywała raz po raz na schodkach kościoła, brała na kolana jakiegoś malca i
opowiadała mu po francusku taką czy inną bajkę.
Śpiewała też po łacinie stare pieśni, które poznała na dawnych dworach dwieście lat
temu, i snuła gawędy o toczonych naonczas we Francji i Niemczech bitwach. Słyszałem to
wszystko po raz pierwszy.
— Nie baw się z dziećmi — mówiłem. — One to wszystko zapamiętają. One na
pewno nas nie zapomną.
Po upływie dwóch tygodni wspólnota miejska na dobre przestała istnieć. Ostały się
tylko sieroty, kilku starców oraz mój znajomy franciszkanin wraz ze swym ojcem — małym
człowieczkiem o aparycji elfa, który spędzał noce na samotnej grze w karty, jak gdyby nie
wiedział, co się dokoła niego dzieje.
Kiedy przybyliśmy do miasta bodaj piętnastej nocy naszych łowów, zorientowaliśmy
się natychmiast, że pozostały przy życiu jedynie dwie osoby. Usłyszeliśmy, jak mały
staruszek podśpiewuje sobie w pustej gospodzie. Był bardzo pijany, a jego wilgotna
różowawa głowa połyskiwała w świetle świec. Stawiał sobie pasjansa, układając karty w
kółeczko, zwane „zegarem”.
Obok niego siedział franciszkanin. Kiedy wchodziliśmy do gospody, popatrzył na nas
spokojnym wzrokiem, bez śladu lęku na twarzy.
Ogarnął mnie przerażający głód. Łaknąłem krwi tych ludzi.
— Nigdy nie zdradziłem ci swego imienia, prawda? — zapytał mnie ksiądz.
— Nie, nie zdradził ksiądz — odparłem.
— Jozue — powiedział. — Oto me imię. Jestem Fra Jozue. Pozostali
franciszkanie wrócili do Asyżu. Zabrali ze sobą ostatnie dzieci. To daleko stąd, na południu.
— Wiem — odrzekłem. — Byłem w Asyżu. Modliłem się w sanktuarium św.
Franciszka. Powiedz mi, ojcze, czy patrząc na mnie, widzisz przy mnie anioły?
— A powinienem? — zapytał cichym głosem. Przeniósł wzrok na Urszulę. —
Widzę piękno, widzę młodość, która jaśnieje niczym kość słoniowa. Ale nie widzę aniołów.
Nigdy ich nie widziałem.
— Mnie się to kiedyś zdarzyło — odrzekłem. — Czy mogę usiąść?
— Jak sobie życzysz.
Nie spuszczając z nas wzroku, wyprostował się na swoim drewnianym krześle.
Usiadłem naprzeciw niego w taki sam sposób, jak uczyniłem to onegdąj na werandzie przed
gospodą. Tyle że teraz byliśmy wewnątrz, a zamiast słońca oświetlała nas ciepła świeca.
Urszula posłała mi niepewne spojrzenie. Nie znała moich zamiarów. Nigdy nie
widziałem jej podczas rozmowy z jakąkolwiek istotą ludzką, wyjąwszy mnie samego oraz
zabawiane przez nią dzieci, czyli osoby, które darzyła serdecznym uczuciem i których nie
chciała pozbawić życia.
Nie miałem zatem pojęcia, co moja ukochana myśli o tym małym staruszku i jego
odzianym we franciszkański habit synu.
Staruszkowi udało się właśnie ułożyć pasjans.
— No i proszę. Patrzcie. Miałem rację. Poszczęściło mi się! — krzyknął. Zgarnął
ze stołu zatłuszczone karty, aby ponownie je potasować i rozpocząć grę od nowa.
Franciszkanin spojrzał na niego szklistym wzrokiem. Brak mu chyba było pomysłu na
utwierdzenie ojca w jego nieomylności. Następnie popatrzył na mnie.
— Ja we Florencji widziałem anioły — rzekłem — ale zawiodłem ich
oczekiwania. Złamałem złożone im przyrzeczenie i w ten sposób zgubiłem swoją duszę.
— Dlaczego odwlekasz nieuchronny finał? — zapytał.
— Nie skrzywdzę was. Ani ja, ani moja towarzyszka.
Westchnąłem. Miałem ochotę sięgnąć po kielich lub kufel;
chciałem się napić. Głód stawał się coraz dotkliwszy. Byłem ciekaw, czy Urszulę
również dręczą podobne doznania. Wlepiłem wzrok w stojącą przed księdzem czarkę wina,
która obecnie nic dla mnie nie znaczyła; nic zgoła, zupełnie nic. Przyjrzałem się jego twarzy,
potniejącej przy ciepłym płomieniu świecy, i powiedziałem:
— Dowiedz się zatem, że ja ich widziałem, że ja rozmawiałem z aniołami.
Próbowali mi pomóc w zniszczeniu monstrów, które władały tym miastem i duszami
tutejszych ludzi. Powinieneś o tym wiedzieć, ojcze Jozue.
— Dlaczego, synu? Dlaczego mi to mówisz?
— Dlatego, że aniołowie ci byli piękni i równie prawdziwi jak my w tej chwili, a
nas przecież widzisz. Widziałeś wiele potwornych rzeczy; widziałeś gnuśność i zdradę,
tchórzostwo i nieuczciwość. A teraz widzisz diabły, wampiry. Ale chciałbym, żebyś wiedział,
iż ja widziałem anioły, prawdziwe anioły, cudowne anioły. Ich piękna nie umiałbym oddać
słowami.
Patrzył na mnie przez chwilę w zamyśleniu. Potem przeniósł wzrok na Urszulę, która
spoglądała na mnie niespokojnie, jak gdyby bała się, że gotuję sobie niepotrzebne cierpienie.
— Dlaczego ich zawiodłeś? — spytał ksiądz. — Dlaczego w ogóle tu z tobą
przybyli? A jeśli cieszyłeś się wsparciem aniołów, dlaczego sprawiłeś im zawód?
Wzruszyłem ramionami. Uśmiechnąłem się.
— Przyczyną jest miłość.
Nie odpowiedział.
Urszula złożyła głowę na moim ramieniu. Poczułem na plecach dotyk jej włosów.
— Przyczyną jest miłość! — powtórzył za mną ksiądz.
— Tak. I honor.
— Honor.
— Tego nikt nigdy nie pojmie, a Bóg odrzuci to wyjaśnienie. Ale taka jest
prawda. Powiedz mi tylko, ojcze, co nas w tej chwili dzieli? Co dzieli ciebie ode mnie i tej
kobiety, która siedzi tu ze mną? Co stoi między nami: między uczciwym księdzem i parą
demonów?
Mały staruszek nagle zachichotał. Kończył układać kolejnego udanego pasjansa.
— Spójrzcie na to! — powiedział i unosząc wzrok, popatrzył na mnie swoimi
bystrymi oczkami. — Och, przepraszam najmocniej. Zapomniałem, waść, o twoim pytaniu. A
znam od powiedź.
— Znasz? — zapytał ksiądz, odwracając się do swojego ojca. — Znasz
odpowiedź?
— Oczywiście, że tak — odrzekł staruszek i położył na stole jakąś kartę. — Tym,
co dzieli ich teraz od uczciwej spowiedzi, jest jeno słabość i strach przed piekłem, jeśli będą
musieli wyrzec się życia.
Ksiądz patrzył na swego ojca pełnym zdumienia wzrokiem.
Ja zresztą też.
Nic nie mówiąc, Urszula pocałowała mnie w policzek.
— Zostawmy ich już — wyszeptała. — Santa Maddalana nie istnieje. Czas stąd
odejść.
Rozejrzałem się po ciemnym wnętrzu gospody. Powiodłem wzrokiem po starych
beczkach, po tych wszystkich przedmiotach przeznaczonych dla człowieka. Widok ten
wprawił mnie w przerażający smutek i zakłopotanie. Popatrzyłem też na ciężkie dłonie
księdza, leżące na stole tuż przede mną, po czym spojrzałem na jego mięsiste usta i duże,
smutne, wodniste oczy.
— Czy uwierzysz w to, com ci właśnie powiedział? — wyszeptałem. — W to, że
widziałem aniołów? Widzisz wszak, czym się stałem, przeto masz chyba świadomość, iż
wiem, co mówię. Widziałem ich skrzydła, ich aureole, ich białe twarze i szablę potężnego
Mastemy. To oni pomogli mi dostać się do zamku i unicestwić wszystkie demony oprócz tej
jednej kobiety, mojej oblubienicy.
— Oblubienica — szepnęła Urszula z niekłamaną przyjemnością. Spojrzała na
mnie w zamyśleniu i zanuciła jakąś melodię z zamierzchłych czasów.
Potem ścisnęła moje ramię i wyszeptała pospiesznie:
— Chodź, Vittorio. Zostawmy w spokoju tych ludzi. Chodź ze mną, a ja opowiem
ci, jak to kiedyś istotnie byłam oblubienicą. — Popatrzyła na księdza żywszym nieco
wzrokiem. — Albowiem byłam nią onegdaj. Oni przyszli do zamku mojego ojca i po prostu
mnie odeń kupili. Powiedzieli, że muszę być dziewicą, i sprowadzono akuszerki, które
przybyły z miską ciepłej wody, po czym zbadano mnie i stwierdzono, że naprawdę jestem
dziewicą. Dopiero wtedy Florian wziął mnie ze sobą. To jego oblubienicą być miałam.
Ksiądz wpatrywał się w nią znieruchomiały, staruszek zaś co kilka chwil unosił oczy i
kiwał wesoło głową, dalej stawiając swój pasjans.
— Wyobraźcie sobie, com wtedy przeżyła — powiedziała Urszula. Spojrzała na
mnie, odrzucając na ramiona rozpuszczone teraz włosy. — Czy potraficie wyobrazić sobie, co
poczułam, gdym na łożu małżeńskim ujrzała pana młodego, tego białego stwora, tego trupa,
kogoś, kim my w tej chwili jesteśmy dla was?
Ksiądz milczał. Jego oczy powoli napełniały się łzami. Łzami!
Jakiż to był piękny widok: krystaliczne łzy, takie ludzkie, pozbawione domieszki
krwi. Ozdabiały one jego starą miękką twarz, jego policzki i mięsiste usta.
— Potem zabrano mnie do tej zapuszczonej kaplicy — ciągnęła Urszula — do
kaplicy pełnej pająków i innego robactwa, rozebrano mnie i położono na świętokradczym
ołtarzu, a wtedy on mnie posiadł i uczynił swoją żoną. — Zwolniła uścisk na moim ramieniu i
ułożyła ręce w taki sposób, jakby kogoś obejmowała.
— Och, miałam welon, wspaniały, długi welon. Miałam też suknię z kwiecistego
jedwabiu. Florian to wszystko ze mnie zdarł i posiadł mnie swym pozbawionym życia i
nasienia, twardym jak kamień organem. Potem zatopił we mnie swoje kły, takie jak te, które u
mnie teraz widzicie. Och, taki ślub... Ojciec mój wydał mnie za taką istotę...
Po twarzy księdza płynęły łzy.
Patrzyłem na nią, zdjęty smutkiem i pełen złości. Znowu ogarnął mnie gniew na
demona, któregom już zamordował. Pragnąłem, by ów gniew przeniknął przez żarzące się
węgielki piekieł i zacisnął się na nim jak rozgrzane do białości obcęgi.
Milczałem.
Urszula uniosła brwi i przychyliła głowę na bok.
— Zmęczył się mną — powiedziała. — Ale nigdy nie przestał mnie kochać. Na
Dworze Rubinowego Graala był naonczas kimś nowym: młodym lordem, który na każdym
kroku chce zwiększyć swą moc. Później, kiedy prosiłam o ocalenie Vittoria, nie odmówił mi
tylko ze względu na przysięgę małżeńską, którą złożyliśmy sobie na tamtym kamiennym
ołtarzu. Po oswobodzeniu Vittoria, po porzuceniu go we Florencji, gdzie miał być skazany na
szaleństwo i zagładę, Florian śpiewał mi stare poema przeznaczone dla wybranki serca, jak
gdyby miłość nasza mogła się jeszcze odrodzić.
Prawą dłonią przykryłem oczy, z których płynęły krwistoczerwone łzy. Nie mogłem
znieść widoku opisywanych przez Urszulę scen, jawiących się teraz przede mną jak żywe —
niczym namalowane przez Fra Filippa.
— Jesteście dziećmi — powiedział ksiądz drżącymi ustami. — Tylko dziećmi.
— Tak — potwierdziła Urszula swym cudnym głosem i uśmiechnęła się
nieznacznie. Chwyciła moją lewą dłoń i pogłaskała ją czule. — Na zawsze już dziećmi. Ale
on, Florian, też był tylko młodym mężczyzną, on też był bardzo młody.
— Widziałem go kiedyś — rzekł ksiądz łamiącym się od płaczu głosem. — Tylko
raz.
— Wiedziałeś zatem? — spytałem.
— Wiedziałem, że jestem bezsilny, że wierzę jedynie z poczucia rozpaczy, i że
jestem spętany więzami, z których nie sposób się oswobodzić.
— Chodźmy już, Vittorio. Oszczędźmy mu tych łez — powiedziała Urszula. —
Chodź, Vittorio. Czas na nas. Nie trzeba nam dzisiaj ludzkiej krwi, a na samą myśl o
skrzywdzeniu tych tutaj...
— Nie, najdroższa, nigdy — odparłem. — Przyjmij jednak ode mnie ten
podarunek, ojcze Józue. Proszę cię. To jedyna nie zbrukana rzecz, jaką mogę ci dać. Moje
świadectwo, iż widziałem aniołów, którzy wsparli mnie w chwili słabości.
— Zali nie przyjmiesz mojego rozgrzeszenia, Vittorio? — powiedział uniesionym
głosem i lekko wypiął pierś. — Vittorio i Urszulo, przyjmijcie ode mnie rozgrzeszenie.
— Nie, ojcze — odparłem. — Nie możemy tego uczynić. My wcale tego nie
chcemy.
— Dlaczego?
— Dlatego, ojcze — rzekła łagodnie Urszula — że zamierzamy dalej grzeszyć,
jak tylko nadarzy się okazja.
Rozdział 14
Zanim ujrzymy twarzą w twarz
Nie okłamała mnie.
Jeszcze tej nocy znaleźliśmy się w zamku mojego ojca. Podróż ^ie zajęła nam wiele
czasu, znacznie mniej niż śmiertelnikom. Do tych porzuconych przez ludzi okolic nie dotarły
jeszcze wieści o zagładzie wampirów Floriana. Jest też całkiem możliwe, iż mieszkańcy nie
wrócili do swoich domostw, przerażeni opowieściami, które słyszeli od uciekinierów z Santa
Maddalany.
Już wkrótce jednak zorientowałem się, iż w wielkim zamku mojej rodziny są jacyś
ludzie. Byli to — jak się okazało — żołnierze i urzędnicy.
Kiedyśmy po północy przeskoczyli przez zamkowe mury, stwierdziliśmy, iż wszyscy
członkowie mojej rodziny zostali pochowani bądź umieszczeni w kamiennych trumnach w
krypcie pod kaplicą. Zniknęły za to prawie wszystkie dobra rodzinne, całe nasze bogactwo.
Stało tam jeszcze kilka wozów — ostatnia część karawany, która najpewniej kierowała się już
na południe.
W biurach nadwornego ekonoma mojego ojca znalazłem rachmistrzów z Banco
Medici. Minąłem ich ostrożnie, aby w słabym świetle rozgwieżdżonego nieba przyjrzeć się
kilku schnącym na stołach dokumentom.
Cały dobytek Vittorio di Raniariego został spisany i skatalogowany. Obecnie
przewożono te skarby do Florencji, aby pieczę nad nimi objął Cosimo i przechowywał je do
czasu, gdy Vittorio di Raniari ukończy dwadzieścia cztery lata, uzyskując tym samym pełnię
praw obywatelskich.
W zamkowych koszarach spało kilku żołnierzy, a w stajniach stało kilka koni.
Najwyraźniej ten wielki zamek nie posiadał znaczenia strategicznego dla Mediolanu,
Niemców, Francuzów, papieża bądź Florencji. Dlatego też postanowiono go nie
odbudowywać, tylko zamknąć na cztery spusty.
Opuściliśmy mój rodzinny zamek długi czas przed nastaniem świtu, ale wcześniej
pożegnałem się jeszcze z ojcem, nawiedzając jego grób.
Wiedziałem, że tam powrócę. Wiedziałem, że już niebawem drzewa zasłonią
zamkowe mury. Wiedziałem, że ze szczelin między kamieniami zacznie wyrastać trawa.
Wiedziałem, że całe to miejsce postrada żywą, ludzką aurę — tak jak traciły ją wszystkie
ruiny w tych okolicach.
Wiedziałem, że wrócę. Wiedziałem, że zjawię się tam ponownie.
Pozostałą część tej nocy spędziłem z Urszulą na polowaniu. Naszą zwierzyną byli
leśni rozbójnicy, którzy śmiali się radośnie, gdyśmy ściągali ich z koni, aby oddać się szalonej
uczcie.
— A teraz dokąd, mój panie? — spytała mnie nad ranem moja oblubienica.
Za schronienie znowu posłużyła nam ustronna jaskinia, ukryta za ciernistymi
winoroślami, które lekko tylko zadrapały naszą odporną skórę. Tam to, za dodatkową zasłoną
z dzikich borówek, kryliśmy się zarówno przed ludźmi, jak i przed blaskiem wschodzącego
już słońca.
— Do Florencji, najdroższa. Muszę się udać do tego miasta. Na florenckich
ulicach nie grozi nam głód i nikt nas tam nie zdemaskuje. A tylko tam jest coś, co muszę
obejrzeć na własne oczy.
— O czym mówisz Vittorio?
— O obrazach, ukochana, mówię o obrazach. Muszę zobaczyć obrazy aniołów.
Chcę, że tak powiem, ujrzeć je twarzą w twarz.
Ucieszyła się, albowiem nigdy jeszcze nie była w tym prześwietnym mieście. Jak
dotąd, zamknięta w górskim więzieniu, poznała tylko monotonne rytuały i dworską etykietę.
Teraz zaś leżała przy mnie, oddając się marzeniom o wielobarwnej swobodzie, która tak
bardzo kontrastowała z ciemną czerwienią jej stroju. Leżała zatem tuż obok, pełna miłości i
zaufania.
Ja jednak nie wierzyłem już w nic. Zlizywałem z ust ludzką krew, ciekaw, jak długo
przetrwam na tym padole i kiedy szybkie cięcie czyjejś szabli uczyni mnie krótszym o głowę.
Rozdział 15
Niepokalane poczęcie
W całej Florencji wrzało.
— Co się tu dzieje? — pytałem.
Panowała już cisza nocna, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. W katedrze Santa Maria
del Fiore zgromadził się pokaźny tłum studentów. Wsłuchiwali się oni w przemówienie
jakiegoś humanisty, który twierdził, że Fra Filippo Lippi nie jest bynajmniej tak wielkim
lubieżnikiem.
Prawie nikt nas nie zauważał. Głód zaspokoiliśmy już wcześniej, przed przybyciem do
miasta, i kryliśmy się pod dużymi pelerynami, toteż widoczne były jedynie fragmenty
naszego bladego ciała.
Wszedłem do wypełnionego prawie po same drzwi kościoła.
— Co się tu dzieje? Co się stało temu słynnemu malarzowi?
— Och, tym razem to naprawdę przesadził — odpowiedział jakiś mężczyzna,
który nie odwrócił się nawet, aby spojrzeć na mnie i na szczupłą sylwetkę wtulonej we mnie
Urszuli. Był zbyt zaabsorbowany słowami stojącego daleko z przodu mówcy, którego głos
niósł się echem przez całą wielką nawę.
— W czym przesadził? — spytałem.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wepchnąłem się głębiej w gęsty, cuchnący tłum ludzi,
ciągnąc za sobą Urszulę. To ogromne miasto w dalszym ciągu ją trochę onieśmielało, a
katedrę takich rozmiarów widziała po raz pierwszy od ponad dwustu lat.
To samo pytanie zadałem po chwili dwóm studentom, którzy natychmiast odwrócili
się, aby udzielić mi odpowiedzi. Byli to modnie ubrani osiemnastoletni młodzieńcy, określani
wówczas słówkiem giovani i należący do najtrudniejszej grupy wiekowej: wyrośli już z
okresu chłopięcego (który ciągle był moim udziałem), ale nie stali się jeszcze mężczyznami.
— No cóż... Fra Filippo zażądał, by do obrazu Najświętszej Panienki, który ma
wisieć nad ołtarzem, pozowała mu najpiękniejsza z zakonnic — odrzekł czarnowłosy student
o przenikliwym spojrzeniu, spoglądając na mnie z chytrym uśmieszkiem.
— Miała być jego modelką. Chciał, żeby wyboru dokonały same mniszki. Zakładał,
że powstanie najdoskonalszy wizerunek Maryi Dziewicy, a potem...
Opowieść podjął drugi student:
— ...on po prostu z nią uciekł! Wykradł ją z klasztoru! Zbiegł nie tylko z nią, ale
również z jej rodzoną siostrą! A potem ukryli się w lokum tuż nad jego pracownią: on, jego
mniszka i jej siostra, czyli zakonnik i dwie zakonnice. I dalej mieszka tam z tą Lucrezią Buti,
i dalej maluje ten swój obraz, nie zważając na opinię innych ludzi.
W skupisku stojących dokoła ludzi dało się odczuć pewne poruszenie. Kilku
mężczyzn próbowało nas uciszyć, toteż studenci usiłowali stłumić swój śmiech.
— Gdyby nie protekcja Cosima — powiedział pierwszy ze studentów, ściszając
głos do ironicznego szeptu — niechybnie by go powiesili, a przynajmniej żądałaby tego
rodzina Butich lub przełożone karmelitanek albo i całe miasto.
Drugi student pokręcił głową i zakrył usta, aby nie roześmiać się w głos.
Oddalony od nas mówca nakazał wszystkim zachowanie spokoju. Rzeczonym
skandalem miały zająć się odpowiednie instancje, albowiem było prawdą powszechnie znaną,
iż we Florencji lepszego malarza uświadczyć nie można, a we właściwym czasie Cosimo i tak
dopilnuje stosownego załatwienia tej sprawy.
— On zawsze się męczył — powiedział student o czarnych włosach.
— Męczył się — szepnąłem. — On się męczył. — Oczyma wyobraźni ponownie
zobaczyłem jego twarz, którą wcześniej widziałem wszak tylko przez chwilę w domu Cosima
przy Via Larga. Człowiek ten tak bardzo chciał wyjść wtedy na wolność, tak bardzo pragnął
spędzić choć chwilę z pewną kobietą... Poczułem w sobie osobliwy konflikt wewnętrzny,
ogarnął mnie dziwny niepokój. — Oby tylko oni go znowu nie skrzywdzili — powiedziałem.
— Ciekawe, bardzo ciekawe... — odezwał się w moim uchu jakiś miękki głos.
Odwróciłem się, ale nie było tam nikogo, kto mógłby wypowiedzieć te słowa. Urszula
również rozejrzała się wokół siebie.
— Co się stało, Vittorio?
Ja jednak rozpoznałem ten bezcielesny szept, który rozległ się przy mnie ponownie:
— Ciekawe, gdzież to byli aniołowie stróże Fra Filippa, kiedy popełnił on ten
szalony czyn?
Kręciłem się w kółko jak obłąkany, szukając wzrokiem źródła tego głosu.
Zgromadzeni cofali się przede mną, okazując wymownymi gestami swoje zniecierpliwienie.
Chwyciłem Urszulę za rękę i ruszyłem w stronę wyjścia.
Dopiero gdym znalazł się na zewnątrz, moje serce przestało walić młotem. Nie
wiedziałem, że nawet jako posiadacz nowej krwi mogę czuć taki niepokój, smutek i strach.
— On uciekł z zakonnicą, by namalować obraz Najświętszej Panienki! —
wykrzyknąłem półgłosem.
— Nie krzycz, Vittorio — rzekła Urszula.
— Nie zwracaj się do mnie tonem starszej siostry! — powiedziałem i od razu
ogarnął mnie wstyd. Moje słowa bardzo ją zabolały, jakbym wymierzył jej policzek. Okryłem
jej dłonie pocałunkami. — Przepraszam, Urszulo. Wybacz mi.
Ciągnąłem ją dalej obok siebie.
— Ależ dokąd my teraz idziemy?
— Do domu Fra Filippa, do jego pracowni. I nie zadawaj już żadnych pytań.
Już po chwili znaleźliśmy właściwą drogę i krocząc wąską uliczką, podeszliśmy pod
zatrzaśnięte i ciemne wrota pracowni Filippa. Światło paliło się tylko w oknach na trzecim
piętrze, jak gdyby malarz musiał uciec aż tak wysoko, żeby czuć się ze swoją lubą
bezpiecznie.
Pod domem mistrza nie było żadnego zbiegowiska.
Nagle jednak ktoś cisnął w stronę drzwi garść ziemi, potem kolejną, a następnie z
ciemności wyleciała pokaźna salwa kamieni. Cofnąłem się, osłaniając Urszulę, i patrzyłem,
jak jeden przechodzień za drugim rzuca tym czy owym w warsztat Fra Filippa.
Przywarłem plecami do ściany przeciwległego budynku. Po chwili usłyszałem
donośne bicie dzwonów. Minęła jedenasta, co oznaczało, iż ulice Florencji powinny się na
noc całkowicie wyludnić.
Urszula czekała na mnie w milczeniu. Kiedy w domu Filippa zgasły ostatnie światła,
powiedziałem do niej:
— To moja wina. Pozbawiłem go aniołów stróżów, przez co on mógł oddać się
swym fanaberiom. A uczyniłem to dlatego, że chciałem być z tobą, tak jak on jest teraz ze
swoją zakonnicą.
— Nie wiem, o czym ty mówisz, Vittorio — odrzekła. — Czym są dla mnie
księża i zakonnice? Nigdym nie powiedziała nic, co mogłoby cię zranić, ale powiem to
właśnie teraz. Nie stój tu, opłakując śmiertelników, których niegdyś kochałeś. Jesteśmy
już małżeństwem i nas nie wiążą żadne śluby zakonne. Chodźmy stąd. A jeśli
pragniesz pokazać mi przy świetle lampy cudowne obrazy tego malarza, zaprowadź mnie
tam, gdzie sportretował on anioły swoim pędzlem i farbą.
Stanowczość Urszuli nieco mnie otrzeźwiła. Znowu ucałowałem jej dłonie, położyłem
je na moim sercu i raz jeszcze ją przeprosiłem.
Jak długo staliśmy tam razem — nie wiem zaprawdę. Chwila za chwilą mijały...
Słyszałem plusk płynącej gdzieś wody i jakieś odległe kroki, ale wszystko to nie miało
znaczenia pośród tej gęstej florenckiej nocy, w pobliżu cztero- i pięciopiętrowych pałaców,
starych wież i kościołów; i wśród tysięcy śpiących dusz ludzkich...
Przestraszyło mnie światło, które opadło nagle jasnożółtymi promieniami. Jedna ze
strużek światła przecięła na pół postać Urszuli, a gdy kolejne rozjaśniły uliczkę za naszymi
plecami, zrozumiałem, że zapalano świece w warsztacie Fra Filippa.
Odwróciłem się w chwili, gdy w drzwiach zazgrzytał przesuwany rygiel. Odgłos ten
odbił się echem od ścian okolicznych budynków. W zakratowanych oknach górnych pięter
nadal było ciemno.
Nagle drzwi się otwarły, uderzając niemal bezgłośnie o ścianę. W prostokątnym
otworze ujrzałem szerokie, choć płytkie pomieszczenie, wypełnione przepięknymi płótnami,
pod którymi jaśniały ogniki licznych świec.
Widok ten zaparł mi dech w piersiach. Zacisnąłem dłoń na głowie Urszuli, a drugą
ręką wskazałem przed siebie.
— Otóż i oni, obydwaj. To Zwiastowanie. — wyszeptałem. — Widzisz tych
aniołów, tam, na klęczkach? Tam. I tam. Aniołowie klęczący przed Najświętszą Panienką.
— Widzę — odparła. Czułem, że jest zachwycona. — Są jeszcze wspanialsi, niż
przypuszczałam. — Chwyciła mnie za ramię. — Nie płacz, Vittorio, chyba że są to łzy
zachwytu.
— Czy to rozkaz, Urszulo? — spytałem. Oczy zaszły mi mgłą, toteż ledwie
dostrzegałem klęczące postacie Ramiela i Seteusa.
Gdym tak próbował rozjaśnić swój wzrok... Kiedym próbował uporządkować myśli i
pozbyć się bolesnej guli w gardle, zdarzył się cud, którego obawiałem się jak niczego na tym
świecie, którego wszakże pragnąłem, o którym marzyłem...
Z płótna wyłonili się oto jednocześnie moi jasnowłosi aniołowie, przystrojeni w
jedwabie, zwieńczeni aureolami. Odwrócili się, spojrzeli na mnie i zaczęli się ruszać, przez co
z płaskich figur zamienili się w pełnowymiarowe postacie.
Gdy stanęli na kamiennej posadzce pracowni Filippa, po uścisku Urszuli
zorientowałem się, że ona również widzi te same cudowne poruszenia. Zakryła usta dłonią.
Oblicza ich nie wyrażały gniewu czy smutku. Patrzyli na mnie tylko, a w tych
łagodnych spojrzeniach kryło się potępienie aż nadto dla mnie zrozumiałe.
— Ukarzcie mnie — szepnąłem. — Ukarzcie mnie. Pozbawcie mnie oczu, bym
nigdy już nie mógł oglądać waszego piękna.
Ramiel powoli pokręcił głową. W ten sam sposób odmówił mi stojący obok niego
Seteus. Obydwaj mieli —jak zwykle — bose stopy i wielowarstwowy strój z lekkich
materiałów. Nadal wpatrywali się we mnie uporczywie.
— A zatem, na jaką karę zasługuję? — spytałem. — I jak to się dzieje, że ciągle
mogę was widzieć? — Znowu zalewałem się łzami jak dziecko, i to pomimo milczącej
przygany Urszuli, która swoim spojrzeniem chciała mnie znowu uczynić mężczyzną.
Ja zaś płakałem dalej. — Jak mnie ukarzecie? I dlaczego mogę was widzieć?
— Zawsze będziesz nas widzieć — odrzekł cichym i łagodnym głosem Ramiel.
— Za każdym razem, gdy spojrzysz na któryś z obrazów Filippa — powiedział
Seteus — zobaczysz również nas. Albo inne anioły.
Nie było w tych słowach cienia osądu. Wyczułem jedynie tę samą cudowną pogodę
ducha i uprzejmość, którą zawsze mnie raczyli.
Na tym jednak się nie skończyło. Za ich plecami ujrzałem bowiem ciemne kształty
moich własnych aniołów stróżów — tego poważnego duetu, który tonął teraz w swych
ciemnoniebieskich szatach.
Jakże wymowne były ich spojrzenia: twarde, pogardliwe, lodowate i pełne dystansu...
Z moich otwartych ust dobył się krzyk, przerażający krzyk. Mimowolnie budziłem
otaczającą mnie noc, tę bezkresną noc, która sunęła nad tysiącami spadzistych czerwonych
dachów, ponad wsiami i górami, pod rozgwieżdżonym niebem.
Nagle cały budynek zaczął się chwiać, a jaśniejące w świetle płomyków płótna
mistrza zamigotały, jak gdyby poruszyło nimi najprawdziwsze trzęsienie ziemi.
Zobaczyłem przed sobą Mastemę, a cała pracownia cofnęła się nagle, zrobiła się
szersza i głębsza. Pomniejsze anioły odskoczyły od swego przywódcy niczym poniesione
bezgłośnym wiatrem.
Ocean światła rozpalił złote skrzydła Mastemy, który rozpostarł je na całą szerokość
pomieszczenia. Jego czerwony hełm błyszczał oślepiająco, jakby za chwilę miał się roztopić.
Cofnąłem się, gdy anioł wyciągnął z pochwy swą szablę. Pociągnąłem za sobą
Urszulę i przyparłem ją plecami i wyciągniętymi w tył ramionami do chłodnej, wilgotnej
ściany. W żadnym więzieniu na świecie nie mogłaby czuć się bezpieczniej.
— Oho! — rzekł Mastema, kiwając głową z uśmiechem. Ciągle trzymał w górze
swą szablę. — A więc nawet teraz wolałbyś pójść do piekła niźli dopuścić do jej śmierci!
— To prawda! — krzyknąłem. — Nie mam wyboru.
— Przeciwnie. Możesz jeszcze wybierać.
— Nie. Nie ona. Nie zabijaj jej. Zabij mnie i poślij mnie do piekła, ale daj jej
jeszcze jedną szansę...
Urszula płakała z głową na moim ramieniu. Jej ręce wpiły się w moje włosy, trzymały
się ich kurczowo, jak gdyby dzięki temu mogła być bezpieczna.
— Poślij mnie tam już teraz — powiedziałem. — No dalej. Odetnij mi głowę i
poślij mnie na Sąd Ostateczny, aby tam mógł prosić Boga o łaskę dla Urszuli! Zaklinam cię,
Mastemo, uczyń to, ale nie pozbawiaj jej życia. Ona nie umie nawet prosić o przebaczenie...
Nie opuszczając szabli, Mastema chwycił mnie drugą ręką za kołnierz i przyciągnął do
siebie. Poczułem tylko, jak za moimi plecami Urszula osuwa się na ziemię. Trzymając mnie,
anioł patrzył z góry swym pobłyskującym groźnie wzrokiem.
— A kiedy się ona tego nauczy? I kiedy nauczysz się tego ty?
Cóż mogłem odrzec? Co mogłem zrobić?
— Ja cię nauczę, Vittorio — szepnął zirytowany Mastema. — Nauczę cię, jak
błagać o przebaczenie każdej nocy twojego żywota. Ja cię tego nauczę.
W tej chwili coś uniosło mnie w górę, a moje ubranie rozwiało się na wietrze.
Poczułem na sobie drobne dłonie Urszuli; jej głowa przywarła do moich pleców.
Ciągnięto nas ulicami, aż w końcu ujrzeliśmy tłum pijanych śmiertelników, którzy
wychodzili z winiarni, zanosząc się śmiechem. Była to bezładna plątanina nabrzmiałych
twarzy i ciemnych, rozwianych ubrań.
— Widzisz ich, Vittorio? Widzisz tych, którymi się żywisz? — zapytał Mastema.
— Widzę, Mastemo — odparłem. Szukałem ręki Urszuli, pragnąłem mieć ją przy
sobie, chciałem ją osłonić. — Widzę ich. Widzę.
— W każdym z tych ludzi znajduje się to, co dostrzegam w tobie i w niej: ludzka
dusza. Wiesz, co to znaczy, Vittorio? Starcza ci wyobraźni?
Zabrakło mi odwagi. Milczałem.
Tłum rozlał się po tonącym w świetle księżyca placu i rozpraszając się nieco, zarazem
się do nas zbliżał.
— Cząstka siły, która stworzyła nas wszystkich, tkwi również w każdym z tych
ludzi! — wrzeszczał do mnie Mastema. — Cząstka sił niewidzialnych, ulotnych, świętych;
cząstka tego, co stworzyło cały ten świat!
— O Boże! — krzyknąłem. — Spójrz na nich, Urszulo, spójrz!
W tej bowiem chwili każdy z tych ludzi — mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi —
otoczony był mgiełką złocącej się aury. Z każdej osoby biło światło, które układało się w
kształt zgodny z sylwetką emitującego je człowieka. Cały plac mienił się teraz tym złotym
światłem.
Popatrzyłem na swoje ręce, które również otoczone były przez tę lekką, eteryczną
powłokę; przez tę lśniącą, duchową istność; przez ten drogocenny i nieugaszony ogień.
Okręciłem się na pięcie, wprawiając w wir moje szaty, i zobaczyłem, jak ów ogień
otula mą ukochaną. A kiedy odwróciłem się do tłumu, stwierdziłem, iż każdy z tych ludzi
również zamknięty jest w tej ognistej otoczce. Wtedy to zrozumiałem z przerażającą
jasnością, że zawsze już będę ten ogień widzieć. Nigdy nie ujrzę już żadnej istoty ludzkiej —
dobrej czy też potwornej — bez oślepiających płomieni jej duszy.
— Owszem — szepnął Mastema prosto do mego ucha. — Tak będzie już zawsze.
I kiedy będziesz się pożywiać, kiedy przyłożysz czyjeś miękkie gardło do swych przeklętych
kłów, kiedy będziesz wysysać z ludzi krew, będziesz zawsze widział taką ognistą aurę.
Zniknie ona dopiero wtedy, kiedy przestanie bić serce twojej ofiary.
Wyrwałem się z jego uścisku. Nie przytrzymywał mnie.
Biegłem, czując w dłoni jej rękę. Biegłem i biegłem ku rzece Arno, w stronę mostu, w
stronę tawern, które mogły być jeszcze otwarte o tej porze. Zanim jednak ujrzałem w tych
przybytkach gorejące jasno dusze, widziałem blask innych dusz bijący z setek okien,
widziałem emitowane przez ludzkie dusze światło, które przenikało spod zaryglowanych wrót
domów...
Widząc to wszystko, przekonałem się, że Mastema mówił prawdę. Nigdy już przed
tym nie ucieknę. Będę widzieć iskierkę Stworzyciela w każdym napotkanym człowieku, w
każdym zabitym przeze mnie ludzkim ciele.
Kiedy dobiegłem do rzeki, oparłem się o kamienną balustradę na moście. Krzyczałem,
krzyczałem, a mój głos niósł się echem po wodzie i ścianach okolicznych budynków.
Szalałem z rozpaczy i wtedy podeszło do mnie jakieś dziecko. Był to mały żebrak, który
nauczył się już błagać o chleb, pieniądze lub każdą inną oznakę litości. Jak pozostali,
błyszczał on przede mną, i jaśniał, i mienił się olśniewającym światłem.
Rozdział 16
I ciemność jej nie ogarnęła
Przez wszystkie te lata, kiedykolwiek widziałem któryś z cudownych obrazów Fra
Filippa, aniołowie stawali przede mnąjak żywi. Trwało to tylko krótką chwilę, tyle, ile trzeba,
by przekłuć serce i odsączyć zeń krew.
Mastema pojawił się w dziełach Filippa dopiero znacznie później — kiedy ten wielki
malarz, jak zwykle nękany wywołanymi przez siebie samego kłopotami, pracował już dla
Piera, czyli syna zmarłego Cosima.
Fra Filippo nigdy nie wyrzekł się swojej ukochanej zakonnicy, Lucrezii Buti. Mówiło
się nawet, że każdy malowany przezeń wizerunek Najświętszej Panienki posiadał piękną
twarz Lucrezii. Mniszka ta dała mu syna, który zwał się Filippino i który także został
malarzem. On również tworzył wspaniałe dzieła, rojące się od aniołów, których widywałem
podczas wizyt w tamtej pracowni, gdym smutny, załamany, pełen miłości i obawy
kontemplował z zachwytem każdy z tych obrazów.
W roku 1469 Filippo zmarł w miasteczku Spoleto i w ten sposób dobiegło końca życie
jednego z największych malarzy, jakich znał świat. Człowieka tego łamano kołem za
popełnione oszustwa; człowiek ten splugawił klasztor; człowiek ten wreszcie sportretował
Maryję jako przestraszoną Panienkę, jako Madonnę z Dzieciątkiem, jako Królową Niebios i
jako Królową Wszystkich Świętych.
Ja zaś przez pięć kolejnych stuleci nie oddalałem się zbytnio od tego miasta, które
zrodziło zarówno Filippa, jak i okres zwany Złotym Wiekiem.
Złoto. To właśnie widzę, gdy na was spoglądam.
To właśnie widzę, gdy patrzę na każdego mężczyznę, kobietę czy dziecko.
Widzę złocące się niebiańsko płomienie, które odkrył przede mną Mastema. Widzę,
jak one was otaczają, jak was okalają i wam towarzyszą, choć sami możecie ich bynajmniej
nie dostrzegać.
Z tej stojącej w Toskanii wieży spoglądam dziś na pobliską krainę i sięgam też
wzrokiem dalej, tam bowiem — w położonych niżej dolinach —jaśnieją złocistą aurą żywe
ludzkie dusze.
Tak więc wygląda moja opowieść.
Co wy na to?
Czyż ta historia nie jawi się wam jako pełna osobliwych sprzeczności?
Ujmę to w ten oto sposób.
Przypomnijcie sobie, jakem wam prawił o wspólnej z ojcem podróży przez las,
gdyśmy mówili o Fra Filippie. Ojciec zapytał mnie wtedy, cóż to podoba mi się w jego
obrazach. Odrzekłem, iż do tych dzieł przyciąga mnie wewnętrzne rozdarcie ich twórcy.
Dodałem, że z tego wewnętrznego konfliktu bierze się udręka widoczna w rysach
portretowanych przezeń postaci. Przez tego artystę przetacza się bowiem nieustannie burza
silnych emocji. Tak samo jest ze mną.
Ojciec mój, człowiek spokojny i o prostszej umysłowości, skwitował te słowa
uśmiechem.
Zapytacie teraz, jakiż to związek ma ten epizod z resztą mej opowieści?
Owszem. Jestem wampirem. Sam wam to powiedziałem. Trwam dzięki życiu istot
śmiertelnych. Pomieszkuję sobie spokojnie w moich ojczystych stronach, w cieniu mego
rodzinnego zamczyska. Nieustannie towarzyszy mi Urszula, albowiem pięćset lat niczym jest
dla miłości, jaka stała się naszym udziałem.
Jesteśmy demonami skazanymi na wiekuiste potępienie. Czyż to, cośmy widzieli,
zrozumieli i com ja tutaj opisał, jest dla was zupełnie bezwartościowe? Czyż nie udało mi się
odmalować tu konfliktów wewnętrznych i niemej udręki, które są ciekawe i barwne niczym
obrazy Fra Filippa? Czyliż nie utkałem tej opowieści z własnej krwi?
Przyjrzyjcie się tej historii i powiedzcie mi, że nic zgoła wam ona nie dała, a na pewno
wam nie uwierzę.
Kiedy wracam myślami do Filippa i gwałtu, którego dokonał on na Lucrezii, gdy
przypominam sobie jego pozostałe grzechy, nie umiem oddzielić ich od doskonałości jego
obrazów. Jakże miałbym oddzielić złamanie przezeń ślubów zakonnych, jego oszustwa i
sprzeczki z innymi od wspaniałości dzieł, którymi obdarował on świat?
Nie twierdzę bynajmniej, że jestem wielkim malarzem. Nie poczytujcie mnie za
głupca. Utrzymuję wszelako, iż z moich boleści, z moich szaleństw, z mej namiętności
wyłania się oto pewna wizja — wizja, którą zawsze w sobie noszę i którą niniejszym wam
oferuję.
Jest to wizja tycząca się każdego człowieka na ziemi; wizja buchająca ogniem i pełna
tajemnic; wizja, której nie mogę się wyprzeć, której nie mogę wymazać, od której nie mogę
się odwrócić, przed którą nie sposób uciec.
Inni piszą o wahaniach i o ciemności.
Jeszcze inni piszą o bezsensie życia i stoickim spokoju.
Ja zaś opisuję wymykającą się słowom złocistą jasność, która nigdy nie zagaśnie.
Piszę o głodzie krwi, którego nigdy nie można uśmierzyć. Piszę o wiedzy i o cenie,
jaką trzeba uiścić za jej zdobycie.
Powiadam wam: to światło pali się również w was. Widzę je. Widzę je w każdym z
nas i zawsze będę je widzieć. Widzę je, kiedy łaknę, kiedy walczę i gdy zabijam. Widzę, jak
to światło migocze i gaśnie w moich ramionach, kiedy przychodzi mi wypić krew.
Zali wyobrażacie już sobie, jak bym się czuł, pozbawiając was życia?
Módlcie się, żeby to nie gwałt czy morderstwo pozwoliło wam ujrzeć to światło u
waszych bliźnich. Oby Bóg nie zażądał aż takiej ceny. Ja jednakowoż taką cenę za was
zapłacę.
WYBRANA BIBLIOGRAFIA
Rękopis tej książki odebrałam z rąk samego Vittoria di Raniari podczas mojej
czwartej bytności we Florencji. To właśnie wtedy postanowiliśmy wspólnie z Vittoriem
sporządzić wykaz książek przydatnych dla tych Czytelników, którzy pragną dowiedzieć się
więcej zarówno o złotym wieku we Florencji, jak i o samym tym mieście.
Nade wszystko chciałabym Wam polecić niezwykle błyskotliwe dzieło Public Life In
Renaissance Florence (Życie publiczne w renesansowej Florencji). Książka ta ukazała się
niedawno nakładem Cornell University Press, a napisał ją Richard C. Trexler, będący również
autorem wielu innych cudownych książek na temat Italii. „Florenckie” analizy profesora
Trexlera pomogły mi także lepiej zrozumieć rodzinny Nowy Orlean i okazały się pod tym
względem bardziej przydatne niż jakiekolwiek opracowanie poświęcone mojemu miastu.
Nowy Orlean jest bowiem — podobnie jak Florencja — miastem wielkich spektakli,
ceremonii, publicznych rytuałów i wspólnotowego świętowania. Nie sposób obrazowo opisać
nowoorleańskie zapusty, dzień św. Patryka i doroczny festiwal Jazz Fest. Tymczasem książka
profesora Trexlera pozwoliła mi zebrać myśli i uporządkować obserwacje tyczące się mych
najukochańszych świąt.
Autor ten napisał również odkrytą przeze mnie niedawno książkę Journey ofthe Magi:
Meanings in History ofa Christian Story (Podróż trzech króli: sensy w dziejach
chrześcijańskiej narracji).
Wzmiankuję ten tytuł, gdyż posiada on pewien związek ze znanym z moich
wcześniejszych książek intensywnym i bluźnierczo wręcz namiętnym stosunkiem wampira
Armanda do obrazu Pochód trzech króli. To przewyborne dzieło namalował Benozzo Gozzoli
dla Piotra Medyceusza i po dziś dzień można podziwiać je we Florencji.
Zainteresowanych postacią wybitnego malarza Fra Filippo Lippiego odsyłam z kolei
do biografii pióra innego artysty, Giorgia Vasariego. Rzecz to doprawdy znakomita, pełna
intrygujących, acz nie potwierdzonych faktów. We Włoszech można też nabyć jedno z
licznych tłumaczeń pierwszorzędnej księgi Filippo Lippi, opatrzonej tekstem Glorii Fossi,
opublikowanej zaś przez wydawnictwo Scala. Prócz tych pozycji znany mi jest jeszcze opasły
tom Jeffreya Rudy Fra Filippo Lippi: Life and Work, with a Complete Catalogue (Fra Filippo
Lippi: życie i twórczość oraz pełny katalog jego dzieł). Tytuł ten ukazał się nakładem
angielskiej firmy Phaidon Press, a jego amerykańskim dystrybutorem jest Harry N. Abrams.
Wedle mej wiedzy najprzystępniejsze dla zwykłego czytelnika opracowania na temat
Florencji i Medyceuszy wyszły spod pióra Christophera Hibberta. Są to m.in. Florence: The
Biogra-phy ofa City (Florencja: biografia pewnego miasta) oraz The House ofMedici: Its Rise
and Fali (Dom Medyceuszy: jego rozwój i upadek). Wydawcą pierwszej z nich jest Norton,
drugiej zaś Morrow.
Warto też zwrócić uwagę na wydaną przez Becocci Editore książkę Emmy Micheletti
The Medici of Florence: A Family Portrait (Medyceusze florenccy: portret rodziny) oraz na
opublikowaną w roku 1975 przez Barnes & Noble The Medici (Medyceusze) Jamesa
Cleugha.
Na temat Florencji i Toskanii napisano również wiele książek popularyzatorskich,
takich jak dzienniki czy wspomnienia z podróży. W każdej bibliotece i księgarni można też
znaleźć tomy listów, pamiętników i kronik powstałych we Florencji doby renesansu.
Aby poprawnie zredagować Yittoriowe cytaty ze świętego Tomasza, posługiwałam się
tłumaczeniem Summy teologicznej, firmowanym przez Angielską Prowincję Dominikanów.
W przypadku świętego Augustyna pomocny okazał się przekład O Państwie Bożym autorstwa
Henry'ego Bettensona, wydany przez Penguin Books.
Ostrzegam Czytelników przed sięganiem po skrócone wersje dzieł Augustyna. Święty
ten żył bowiem w czasach pogańskich, kiedy to najsumienniejsi teologowie chrześcijańscy
ciągle wierzyli w demoniczne istnienie upadłych bogów minionego świata. Pragnąc
zrozumieć piętnastowieczną Florencję — wraz z jej swobodami, radością i klasycznym
dziedzictwem — należy czytać Augustyna i Akwinatę w możliwie najpełniejszym kontekście.
Osoby zainteresowane cudownym Muzeum św. Marka odsyłam do niezliczonych prac
na temat najsłynniejszego malarza tego klasztoru, Fra Angelico — znajdziecie w nich bowiem
szczegółowe opisy miejsc, w których zwykł on pracować. Nie od rzeczy będzie też
wspomnieć o dziesiątkach opracowań poświęconych architekturze całej Florencji. Niech
będzie mi wolno wyrazić tutaj swą wdzięczność administracji Muzeum św. Marka za
konserwowanie architektonicznych osiągnięć wychwalanego w tej książce Michelozza oraz
za publikacje dotyczące klasztoru, dostępne w mieszczącym się opodal sklepiku.
I jeszcze jedno. Gdyby Vittorio miał podać tytuł kompozycji oddającej klimat Mszy O
Północy, której był świadkiem na Dworze Rubinowego Graala, byłby to utwór Ali Souls'
Vespers, czyli muzyka żałobna z katedry w Kordobie w wykonaniu Orkiestry Renesansowej
pod batutą Richarda Cheethama. Przyznać muszę wszelako, iż dzieło to datowane jest na rok
1570, powstało więc kilka lat po wypadkach opowiedzianych w tym tomie. Rzecz dostępna
jest na płycie wydanej przez wytwórnię Ve-ritas (związaną z Virgin Classics London and
New York).
Na koniec pozwolę sobie raz jeszcze zacytować traktat O Państwie Bożym świętego
Augustyna:
„Bóg bowiem nie stwarzałby, nie powiem już, żadnego anioła, lecz nawet żadnego
człowieka, o którym z góry wiedziałby, że będzie zły, gdyby równie dobrze nie zdawał sobie
sprawy, jak wykorzysta go ku pożytkowi istot dobrych i w ten sposób przyozdobi pasmo
wieków pewnego rodzaju antytezami, jak się to czyni ze wspaniałym poematem” .
Przyznaję, że brak mi pewności, czy Augustyn ma tutaj rację. Wierzę jednak głęboko,
że warto pokusić się o stworzenie obrazu, powieści... lub wiersza.
Anne Rice
Św. Augustyn, O Państwie Bożym, przel. W. Kornatowski, Warszawa 1977.
Św. Augustyn, op. cit.