Wstęp
Na początku 1985 roku Miguel Littin, chilijski reżyser figurujący na liście pięciu tysięcy wygnańców pozbawionych prawa powrotu do kraju, przebywał w Chile przez sześć tygodni w warunkach absolutnej konspiracji, rejestrując na liczącej ponad siedem tysięcy metrów taśmie filmowej tamtejszą rzeczywistość po dwunastu latach rządów junty wojskowej. Z ucharakteryzowaną twarzą, poruszający się inaczej niż zwykle i ubrany w kompletnie odmiennym stylu, zaopatrzony w fałszywe dokumenty, osłaniany i wspomagany przez demokratyczne organizacje działające w podziemiu, Littin kierował pracą trzech europejskich ekip filmowych przybyłych najzupełniej legalnie w tym samym co on czasie i kręcących materiał wzdłuż i w głąb Chile, włącznie z wnętrzem pałacu La Moneda, a nadto sześciu ekip miejscowych, złożonych z młodych ludzi działających w konspiracji. W efekcie powstał czterogodzinny film dla telewizji i dwugodzinna wersja kinowa, która właśnie teraz wchodzi na ekrany na całym świecie.
Kiedy jakieś pół roku temu w Madrycie Miguel Littin opowiedział mi, czego i jak udało mu się dokonać, stwierdziłem, że sama historia powstania jego filmu stanowi materiał na film i jeżeli nikt tego nie zarejestruje, to wszystko pójdzie w niepamięć. Reżyser zgodził się wobec tego na męczący, trwający niemal tydzień wywiad; nagrany materiał liczy osiemnaście godzin. W ten oto sposób udało się odtworzyć wyczyn Littina ze szczegółami, nie wyłączając implikacji zawodowych i politycznych. Przedstawiam zwięzły zapis tej rozmowy w dziesięciu odcinkach.
Niektóre nazwiska i okoliczności zostały zmienione, żeby nie ujawniać tożsamości ludzi mieszkających nadal w Chile. Postanowiłem też zachować narrację w pierwszej osobie, tak by brzmiała jak relacja samego Littina, starając się zachować jej osobisty ton - czasami wręcz poufały i nie wdawać się w banalne udramatyzowania i odniesienia historyczne.
Ostateczny szlif tekstu jest, oczywiście, mój, nie sposób bowiem porzucić własny pisarski styl, zwłaszcza gdy historię na sześćsetstronicową powieść trzeba zawrzeć w stu pięćdziesięciu. Starałem się jednak zachować chilijskie wyrażenia i zwroty językowe pierwotnej relacji, a także oddać wiernie sposób rozumowania narratora, który nie do końca podzielam.
Biorąc pod uwagę rodzaj materiału oraz okoliczności, w jakich został zebrany, Miguel Littin: w Chile na fałszywych papierach można by uznać za typowy reportaż. Ale to coś więcej: nie wolne od emocji odtworzenie działań, które w ostatecznym rachunku przyniosły dużo więcej wzruszeń i osobistego zaangażowania, niż to zakładał pierwotny, w pełni zresztą zrealizowany projekt nakręcenia filmu bez względu na zagrożenie czyhające w kraju rządzonym przez juntę. Sam Littin stwierdził w pewnym momencie: To nie. żadne bohaterstwo z mojej strony, po prostu udało mi się raz w życiu zrobić coś naprawdę przyzwoitego. To prawda i na tym polega ogromna wartość jego czynu.
Na fałszywych papierach w Chile
Samolot linii Ladeco rejs numer 115, lecący z Asunción, stolicy Paragwaju, podchodził właśnie do lądowania na lotnisku w Santiago de Chile z ponadgodzinnym opóźnieniem. Z prawej strony, w oślepiającym świetle księżyca rysowała się niczym stalowy cypel sięgająca niemal siedmiu tysięcy metrów sylwetka Aconcagua. Samolot zgrabnie, acz niepewnie przechylił się na lewe skrzydło, w chwilę później wyrównał położenie, czemu towarzyszyło ponure trzeszczenie metalu, po czym niespodziewanie w trzech kangurzych susach siadł kołami na pasie. Ja, Miguel Littin, syn Hernana i Cristiny, reżyser filmowy, jeden z pięciu tysięcy Chilijczyków pozbawionych prawa powrotu do ojczyzny, po dwunastu latach wygnania znalazłem się oto ponownie we własnym kraju, tyle że pozbawiony własnej skóry: fałszywa była moja tożsamość, paszport, nawet żona. Moja twarz i sylwetka zostały tak odmienione przez charakteryzację i ubranie, że kilka tygodni później miała nie rozpoznać mnie nawet własna matka.
Zaledwie parę osób zostało wtajemniczonych, a jedna z nich leciała ze mną tym samym rejsem: Elena, działaczka chilijskiego ruchu oporu, młoda i szalenie atrakcyjna, której organizacja powierzyła zadanie utrzymywania łączności z podziemiem, nawiązywania kontaktów, oceniania warunków działania, umawiania spotkań i czuwania nad naszym bezpieczeństwem. W przypadku gdyby policja wpadła na mój trop, gdybym zniknął bądź przez ponad dwadzieścia cztery godziny nie nawiązał umówionego przedtem kontaktu, miała ujawnić, że przebywam w Chile, po to, by sprawa nabrała rozgłosu w całym świecie. Choć nasze dokumenty nie wskazywały, że coś nas może łączyć, lecieliśmy razem z Madrytu przez pół świata, przesiadając się na siedmiu lotniskach, jak stare dobre małżeństwo. W tej ostatniej podróży, trwającej półtorej godziny, postanowiliśmy zająć miejsca daleko od siebie i wysiąść, jakbyśmy się nie znali. Ja miałem pierwszy przejść przez kontrolę paszportową, a ona po mnie, aby w razie jakichś kłopotów natychmiast zawiadomić kogo trzeba. Gdyby wszystko poszło dobrze, mieliśmy wyjść z lotniska i znów udawać parę kochających się małżonków.
Cel, jaki sobie obraliśmy, w teorii był łatwy do osiągnięcia, w praktyce natomiast wiązał się z olbrzymim ryzykiem: mieliśmy po kryjomu nakręcić dokument rejestrujący rzeczywistość chilijską po dwunastu latach rządów junty wojskowej. Od lat marzyłem, że zrealizuję ten pomysł, który od dawna chodził mi po głowie, ponieważ obraz kraju, przesłonięty tęsknotą, zaczynał mi się już zacierać w pamięci, a dla reżysera najpewniejszym sposobem odzyskania utraconej ojczyzny jest ponownie sfilmować ją “od środka”. Pragnienie to nasiliło się, kiedy chilijski rząd przystąpił do publikowania list z nazwiskami emigrantów, którym zezwolono na powrót i na żadnej z nich nie znalazłem swojego, a czarna rozpacz ogarnęła mnie, gdy pojawiła się lista z nazwiskami pięciu tysięcy emigrantów bez prawa powrotu: byłem jednym z nich. Natomiast cały projekt przybrał konkretną formę zupełnie przypadkowo i to wtedy, gdy się tego w ogóle nie spodziewałem, po dwóch latach od chwili, gdy zupełnie straciłem nadzieję na jego realizację.
Było to jesienią 1984 roku w baskijskim mieście San Sebastian. Zamieszkałem tam pół roku wcześniej z Ely i trójką naszych dzieci, żeby spokojnie kręcić film fabularny, z którego, jak to nieraz bywało w tajnej historii kina, producent wycofał się zaledwie na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. Zostałem na lodzie. Za to w trakcie festiwalu filmowego, przy kolacji w gronie przyjaciół w uczęszczanym lokalu, powróciłem do moich dawnych marzeń. Wysłuchano mnie i nawet omówiono projekt z niejakim zaciekawieniem, nie tyle z uwagi na ewidentny aspekt polityczny sprawy, ile ze względu na rysującą się możliwość zakpienia sobie z wszechwładnego Pinocheta. Tyle że nikt nie sądził, iż kryje się w tym coś więcej niż najczystsze rojenia snute przez wygnańca. A jednak, gdy o świcie wracaliśmy do domu uśpionymi uliczkami starego miasta, włoski producent Luciano Balducci, który przy stole prawie się nie odzywał, ujął mnie pod ramię i zatrzymał jak gdyby nigdy nic, czekając, aż grupa nas minie.
- Człowiek, jakiego ci trzeba - powiedział - czeka na ciebie w Paryżu.
Tak było. Człowiek, którego potrzebowałem, piastował wysokie stanowisko w wewnątrz chilijskim ruchu oporu, a jego projekt różnił się od mojego zaledwie w nielicznych szczegółach formalnych. Jedyna, za to blisko czterogodzinna rozmowa w międzynarodowym klimacie La Coupole, w asyście entuzjastycznie nastawionego Balducciego wystarczyła, by urzeczywistnić te fantastyczne, niestworzone marzenia, jakie snułem w najdrobniejszych szczegółach w kapryśne, bezsenne noce na wygnaniu.
Pierwszym krokiem miało być przerzucenie do Chile trzech ekip filmowych: włoskiej, francuskiej i jakiejś trzeciej europejskiej, dysponującej holenderskimi papierami. Wszystkie miały działać legalnie, zaopatrzone w oficjalne pozwolenie władz na kręcenie filmu i otoczone zwyczajową pomocą ze strony swoich ambasad. Ekipa włoska, najlepiej pod kierunkiem jakiejś dziennikarki, miałaby za zadanie kręcić dokument poświęcony losom włoskiej emigracji w Chile, ze specjalnym naciskiem na twórczość Joaquina Toesca, architekta, który zbudował pałac La Moneda. Ekipa francuska miałaby uzyskać zgodę na kręcenie filmu dokumentalnego o wydźwięku ekologicznym na temat chilijskiej geografii. Trzecia ekipa miałaby zbierać materiał dokumentujący skutki ostatniego trzęsienia ziemi. Żadna z tych trzech ekip nie miała wiedzieć nic o pozostałych dwóch - ani tego, o co naprawdę chodzi, ani kto nimi z ukrycia kieruje. Wyjątkiem mieli być ich szefowie, z założenia zawodowcy znani w środowisku, dobrze zorientowani w świecie polityki i świadomi ryzyka. Najtrudniejszym zadaniem było znalezienie takich ludzi, ale błyskawiczne podróże do trzech europejskich krajów przyniosły rozwiązanie problemu. W noc mojego przyjazdu wszystkie trzy ekipy, z kontraktami bez zarzutu i oficjalnie akredytowane, przebywały już w Chile, czekając na instrukcje.
Koszmarne zadanie: zmiana osobowości
Tak naprawdę najtrudniejszą dla mnie sprawą było przeistoczenie się w kogoś zupełnie innego. Zmiana osobowości wymaga ciągłej walki z samym sobą, bo w człowieku kłócą się dwa uczucia: determinacja, by zmienić skórę i pragnienie pozostania we własnej. Najtrudniej przyszło mi nawet nie tyle przeistoczyć się w kogoś innego, tylko pokonać własny, nieświadomy opór wobec koniecznych zmian w wyglądzie i w zachowaniu. Musiałem przestać być kimś, kim zawsze byłem, i zmienić się w innego człowieka, zupełnie ode mnie różnego, takiego, który nie wzbudzi najmniejszych podejrzeń tajnej policji, która swego czasu zmusiła mnie do opuszczenia kraju, w faceta, którego nie poznają nawet najbliżsi przyjaciele. Po niemal trzech tygodniach dwóch psychologów i filmowa charakteryzatorka, pod kierunkiem specjalisty od tajnych misji specjalnych, sprowadzonego specjalnie z Chile, dokonali cudu, pokonując mój upór i instynktowną determinację, by nadal pozostawać sobą.
Na pierwszy ogień poszła broda. Nie chodziło po prostu o to, by ją zgolić, tylko żebym wyzwolił się z osobowości, jaką właśnie dzięki niej zyskałem. Zapuściłem ją we wczesnej młodości, kiedy miałem rozpocząć pracę nad pierwszym filmem, i potem wiele razy goliłem, ale nigdy nie przystępowałem bez niej do zdjęć. Stanowiła ona jakby nieodłączną cechę mojej reżyserskiej osobowości. Moi wujowie także nosili brody, co dodatkowo zwiększało mój sentyment. Kiedy wiele lat temu w Meksyku na jakiś czas ją zgoliłem, nie mogłem przyzwyczaić do mojej nowej twarzy ani przyjaciół, ani rodziny, ani tym bardziej siebie samego. Wszyscy odnosili wrażenie, że widzą kogoś obcego, a ja z uporem nie dopuszczałem do tego, by broda odrosła, sądząc, że dzięki temu wyglądam młodziej. Z błędu wyprowadziła mnie dopiero moja córka Catalina:
- Może i młodziej wyglądasz - powiedziała - ale brzydziej.
W rezultacie ponowne zgolenie brody przed podróżą do Chile nie okazało się bynajmniej kwestią mydła i brzytwy; był to cały, głęboki proces odchodzenia od własnej osobowości. Przystrzygano mi brodę stopniowo, przypatrywano się starannie zmianom na każdym etapie i oceniano efekty, jakie kolejne zmiany jej kształtu wywierały na moim wyglądzie i charakterze. W końcu brody nie było. Dopiero po wielu dniach odważyłem się w ogóle spojrzeć w lustro.
Potem przyszła kolej na fryzurę. Mam włosy intensywnie czarne, po matce Greczynce i ojcu Palestyńczyku, który w genach przekazał mi również skłonność do przedwczesnego łysienia. Pierwszym krokiem było przefarbowanie ich na jasny kasztan. Następnie wypróbowywano na mnie niezliczone fryzury, aż wreszcie uznano, że najlepiej nie walczyć z naturą i zamiast ukrywać łysinę, jak zamierzano na początku, podkreślono ją. Mało, że zaczesano mi włosy do tyłu, to jeszcze usunięto zbędne resztki peseta...
Trudno uwierzyć, że dzięki pewnym drobnym zabiegom mogą się tak bardzo zmienić rysy twarzy. Moje oblicze niczym księżyc w pełni, nawet mimo znacznie mniejszej niż teraz tuszy, zrobiło się prawie że owalne tylko dzięki odpowiedniej depilacji końcówek brwi. Co ciekawe, zyskałem przez to w rysach akcenty bardziej wschodnie niż te, jakie mam od urodzenia, co zresztą lepiej pasuje do mojego pochodzenia. Ostatnim zabiegiem był dobór soczewek kontaktowych: przez pierwsze dni potwornie bolała mnie od nich głowa, ale zmieniły one zarówno kształt moich oczu, jak też ich wyraz.
Z sylwetką było mniej kłopotów, choć wymagało to ode mnie większego wysiłku umysłowego. O ile zmiana twarzy to w gruncie rzeczy kwestia charakteryzacji, o tyle figura wymagała specjalnego treningu psychologicznego i o wiele wyższej koncentracji. To sylwetka musiała pokornie przyjąć zmianę mego statusu. Zamiast bowiem dżinsów i skórzanych kurtek, które dotychczas nosiłem, musiałem przyzwyczaić się do garniturów z angielskiej wełny dobrych europejskich firm, do szytych na miarę koszul, zamszowych butów i ręcznie malowanych w kwiaty włoskich krawatów. Zamiast typowego dla mnie akcentu chilijskiego chłopa, zamiast szybkich, agresywnych wypowiedzi, musiałem nauczyć się mówić jak zamożny Urugwaj czyk, ta bowiem narodowość najlepiej pasowała do mojej nowej tożsamości. Musiałem też nauczyć się śmiać w sposób mniej charakterystyczny, nauczyć się chodzić wolno i gestykulować przy rozmowie, żeby to brzmiało bardziej przekonująco. Słowem: z biednego, niepokornego reżysera, jakim dotąd byłem, musiałem przeistoczyć się w kogoś, kim najmniej chciałbym być: w zadowolonego z siebie burżuja. W mumię, wedle chilijskiego określenia.
Równocześnie uczyłem się wspólnego życia z Eleną w rezydencji w XVI dzielnicy Paryża, poddawszy się po raz pierwszy rygorom narzuconym z góry przez kogoś, kim przecież nie byłem, oraz diecie dobrej chyba dla żebraka, niezbędnej jednak, bym stracił dziesięć kilo z osiemdziesięciu. Nie był to mój dom i w żadnym szczególe nie przypominał mojego, ale jako mój własny miałem go zapamiętać, chodziło bowiem o to, by utrwaliły się nam obojgu szczegóły pozwalające uniknąć ewentualnych sprzeczności. To jedno z najdziwniejszych doświadczeń, jakie przeżyłem, bo szybko zdałem sobie sprawę, że Elena jest sympatyczna i taka też by zapewne była prywatnie, ale nigdy nie mógłbym z nią mieszkać. Została wybrana przez grono specjalistów ze względu na kwalifikacje zawodowe i polityczne, a ja miałem tylko iść obraną przez nią drogą, nie mając nawet minimum marginesu na własną inspirację. Później, już po wszystkim, miałem zdać sobie sprawę, że nie byłem wobec Eleny sprawiedliwy, może dlatego, że w jakiś nieświadomy sposób identyfikowałem ją ze światem mojego drugiego ja, przed wejściem w który tak się broniłem, mimo że był to warunek życia lub śmierci. Teraz, kiedy wracam pamięcią do tego dziwnego doświadczenia, zastanawiam się, czy w tej przygodzie nie staliśmy się na koniec małżeństwem doskonałym: ledwie się znosiliśmy pod wspólnym dachem.
Elena nie miała kłopotów ze zmianą tożsamości. Jest Chilijką, choć nie mieszka w Chile na stałe od piętnastu lat z górą, nigdy jednak nie musiała emigrować i nie poszukuje jej żadna policja świata. Pasowała idealnie. Uczestniczyła w wielu poważnych misjach politycznych w różnych krajach, a pomysł nakręcenia po kryjomu materiału filmowego w jej własnym chyba ją zafascynował. O wiele trudniej było ze mną, bo narodowość, jaka wydawała się naj sensowniejsza z przyczyn taktycznych, zobowiązywała mnie do przyswojenia sobie cech charakteru zupełnie różnych od mojego i do wymyślenia sobie całej przeszłości w kraju, którego kompletnie nie znam. Mimo wszystko jeszcze przed czasem nauczyłem się odruchowo odwracać głowę, słysząc swoje fałszywe imię, i umiałem odpowiedzieć na najdziwaczniejsze pytania dotyczące Montevideo, począwszy od numerów autobusów, jakie dowiozą mnie do domu, skończywszy na czasach szkolnych i kolegach z klasy sprzed dwudziestu lat w XI Liceum przy Avenida Italia, dwie przecznice od apteki i o przecznicę od ostatnio postawionego supermarketu. Powinienem był tylko uważać na śmiech, bo mój jest tak charakterystyczny, że zdradziłby mnie mimo wszelkiej charakteryzacji. Człowiek odpowiedzialny za zmianę mojej tożsamości ostrzegł mnie wręcz, najdramatyczniej jak umiał: “Jeśli tylko zaczniesz się śmiać, zginiesz”. Pozostało uznać, że kamienna twarz, niezdolna do uśmiechu, nie powinna dziwić u rekina światowej finansjery.
Jednak możliwość realizacji naszych planów stanęła nagle pod znakiem zapytania, bo mniej więcej wtedy w Chile kolejny raz ogłoszono stan wyjątkowy. W ten sposób zareagował rząd, osłabiony spektakularną klęską gospodarczego eksperymentu szkoły chicagowskiej, na połączoną akcję opozycji, zjednoczonej po raz pierwszy we wspólnym froncie. W maju 1983 roku doszło do pierwszych protestów ulicznych, które mimo represji i tłumienia ich w okrutny sposób powtarzały się potem przez cały rok, przy żarliwym poparciu młodzieży, zwłaszcza dziewcząt.
Ugrupowania opozycyjne, te legalne i te nielegalne, do których przyłączyły się po raz pierwszy postępowe warstwy społeczeństwa, ogłosiły jednodniowy strajk generalny. Była to demonstracja siły i determinacji społecznej, która zaskoczyła rząd i przyspieszyła wprowadzenie stanu wyjątkowego. Zdesperowany Pinochet skomentował to zdaniem, które odbiło się w świecie szerokim echem:
- Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie powtórzyć jedenasty września.
Bez wątpienia owa sytuacja sprzyjała tematyce takiego filmu jak nasz, mającego wydobyć na światło dzienne najmniej widoczne aspekty wewnętrznego życia kraju, zarazem jednak groziły nam o wiele bardziej szczegółowe kontrole policyjne i brutalniejsze represje, a czas pracy z kamerą ograniczała godzina policyjna. W końcu jednak chilijski ruch oporu, rozważywszy wszystkie argumenty za i przeciw, uznał, że można zaczynać działać zgodnie z moim planem. Rozwinęliśmy więc żagle przy spokojnym morzu i sprzyjającym wietrze w zaplanowanym dniu.
Długachny ośli ogon dla Pinocheta
Pierwsza ciężka próba nastąpiła na madryckim lotnisku w dniu wyjazdu.
Od ponad miesiąca nie widziałem Ely ani dzieci: Pochi, Miguelita i Cataliny. Nie miałem z nimi żadnego kontaktu, a wśród osób odpowiedzialnych za moje bezpieczeństwo panowało przekonanie, że powinienem wyjechać, nie informując o tym rodziny, by przypadkiem pożegnanie czegoś nie zepsuło. Co więcej, na początku uważano, że dla większego spokoju wszystkich lepiej, by moi bliscy nie znali prawdy, szybko jednak zdaliśmy sobie sprawę, że to nie ma sensu. Przeciwnie: nikt nie mógł lepiej niż Ely zabezpieczać nam tyłów. Podróżując wciąż między Madrytem a Paryżem i Paryżem a Rzymem, bywając w Buenos Aires była najodpowiedniejszą osobą do kontrolowania odbioru i wywoływania materiału, który miałem nadsyłać z Chile, a nawet do zdobywania dodatkowych funduszy - gdyby zaszła taka potrzeba. I tak właśnie się to odbywało.
Natomiast moja córka Catalina już w pierwotnym stadium przygotowań zorientowała się, że w mojej sypialni rośnie oto stos nowej garderoby, kompletnie innej niż ta, jaką dotąd nosiłem, nie pasującej do mojego stylu bycia. Tak wielka była jej konsternacja i tak olbrzymia ciekawość, że przyparty do ściany wyjawiłem całej mojej czwórce powzięty plan. Wywołało to niekłamaną radość i zrodziło pewne poczucie uczestnictwa we wspólnym projekcie, jak gdyby dzieci weszły nagle w akcję jednego z tych filmów, jakie wymyślaliśmy sobie zwykle we czworo dla zabawy. Mimo to jednak, gdy ujrzały na lotnisku świętoszkowatego Urugwajczyka, który niewiele miał wspólnego ze mną, zarówno one jak i ja uświadomiliśmy sobie, że ten film staje się dramatem, jaki przeżywamy naprawdę, dramatem poważnym i niebezpiecznym, w którym uczestniczymy wszyscy. Odezwały się niemal równocześnie:
- Najważniejsze, żebyś przyczepił Pinochetowi długachny ośli ogon.
Jak w dziecięcej zabawie, kiedy dzieciak z zawiązanymi oczami musi przyczepić kartonowemu osłu ogon dokładnie we właściwym miejscu.
- Zrobione!
I obliczywszy, ile metrów taśmy mam nakręcić, dodałem:
- Będzie to ogon długości siedmiu tysięcy metrów.
Tydzień później Elena i ja lądowaliśmy w Santiago deChile. Podróż - także z przyczyn technicznych - stanowiła peregrynację bez wcześniej ustalonej trasy przez siedem miast europejskich, dzięki czemu powoli oswajałem się ze swoją nową tożsamością, podkreśloną niebudzącym podejrzeń paszportem. Był to w samej rzeczy autentyczny paszport urugwajski, zawierający najprawdziwsze dane prawowitego właściciela, który przekazał go nam w geście politycznej solidarności, z pełną świadomością, że ktoś się nim posłuży, by legalnie przekroczyć granice Chile. Zmieniona została jedynie fotografia posiadacza: wklejono tam moją, zrobioną już po zmianie osobowości. Moje rzeczy też przygotowano w zgodzie z inicjałami właściciela paszportu: monogram na koszulach i na neseserze, nagłówek wizytówek, papier listowy. Po wielu godzinach ćwiczeń nauczyłem się bezbłędnie podrabiać podpis. Jedyną rzeczą, jakiej z powodu braku czasu nie zdołaliśmy rozwiązać, była kwestia kart kredytowych, co mogło mieć niebezpieczne konsekwencje, bo przecież niepojęte, by człowiek taki jak ten, za którego się podawałem, kupował sobie kolejne bilety lotnicze, płacąc żywą gotówką.
Mimo niebywałej niezgodności charakterów, co w życiu prawdziwym dawałoby nam powody do rozwodu, po dwóch dniach Elena i ja nauczyliśmy się zachowywać niczym małżeństwo potrafiące przetrwać wszelkie, nawet najgorsze domowe katastrofy. Każde z nas znało fałszywy życiorys partnera, fałszywą przeszłość tudzież fałszywe mieszczańskie upodobania i nie sądzę, byśmy mogli popełnić jakiś poważny błąd w przypadku intensywnego śledztwa. Nasza historia była bez zarzutu. Staliśmy na czele dużej agencji reklamowej z siedzibą w Paryżu i wraz z ekipą filmową jechaliśmy nakręcić promocyjny film o nowych perfumach, jakie w przyszłym roku pojawią się na rynku europejskim. Wybraliśmy Chile, bo to jeden z niewielu krajów, gdzie w każdej chwili można znaleźć pejzaże i klimaty typowe dla wszystkich czterech pór roku - od rozgrzanych plaż po wieczne śniegi. Elena nosiła z godną pozazdroszczenia swobodą swoje kosztowne europejskie sukienki, jak gdyby nie była tą samą kobietą, jaką przedstawiono mi w Paryżu: uczennicą w spódniczce w szkocką kratę, w mokasynach, z rozpuszczonymi włosami. Ja zresztą także czułem się równie swobodnie w nowej skórze speca od reklamy, póki nie ujrzałem własnego odbicia w szybie wystawowej na madryckim lotnisku: ciemny garnitur, sztywny kołnierzyk i krawat, słowem: rekin finansjery, którego wygląd przyprawił mnie o mdłości. “Koszmar - pomyślałem - gdybym nie był sobą, mógłbym być na przykład kimś takim”. W tym czasie jedyną rzeczą tak naprawdę moją był podniszczony egzemplarz Podróży do źródeł czasu, wspaniałej powieści Alejo Carpentiera, która spoczywała w moim neseserze, jak przy każdej podróży nieodmiennie od lat piętnastu, stanowiąc remedium na niekontrolowany strach przed lataniem. Natomiast musiałem przejść przez cały szereg kontroli paszportowych na rozmaitych lotniskach tego świata, zanim nauczyłem się powstrzymywać nerwowy lęk przed okazaniem cudzego przecież paszportu.
Pierwszą próbę przeszedłem w Genewie i mimo że wszystko przebiegło jak najzwyczajniej, wiem, że nie zapomnę tego do końca życia, ponieważ urzędnik imigracyjny przejrzał mój paszport bardzo dokładnie, niemalże strona po stronie, a na koniec spojrzał mi prosto w twarz, żeby porównać zdjęcie z oryginałem. Popatrzyłem mu w oczy, wstrzymując oddech, mimo że przecież zdjęcie było w tym paszporcie jedyną moją rzeczą własną. Po tej drastycznej kuracji nigdy już nie doświadczyłem podobnych mdłości i równie przyspieszonego bicia serca, aż do chwili, gdy otworzono drzwi samolotu na lotnisku w Santiago de Chile i w śmiertelnej ciszy po upływie dwunastu lat poczułem powiew lodowatego powietrza z andyjskich grzbietów. Na frontonie budynku widniał gigantyczny napis wypisany niebieskimi literami: “Pokój i porządek gwarancją postępu Chile”. Spojrzałem na zegarek: pozostało niespełna trzydzieści minut do godziny policyjnej.
Pierwszy zawód: okazałość Santiago
Kiedy funkcjonariusz straży granicznej otworzył mój paszport, ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że gdy tylko podniesie wzrok i spojrzy mi prosto w oczy, odkryje cały kamuflaż. Na lotnisku znajdowały się trzy stanowiska kontroli paszportów, wszystkie obsługiwane przez ludzi w cywilu, i skierowałem się tam, gdzie szło to najsprawniej, bo funkcjonariusz był chyba najmłodszy. Elena stanęła w innej kolejce, jakbyśmy się nie znali, gdyby bowiem jedno z nas napotkało jakieś kłopoty, drugie miało opuścić lotnisko i powiadomić o tym, co się stało. Do niczego jednak nie doszło, bo też było oczywiste, że straż graniczna spieszy się tak samo jak pasażerowie, żeby tylko zdążyć przed godziną policyjną: ledwie rzucali okiem na dokumenty. Ten, który sprawdzał mój paszport, nie zerknął nawet na wizy, wiedząc, że sąsiedzi z Urugwaju ich nie potrzebują. Przystawił pieczątkę wjazdową na pierwszej pustej stronie, jaką znalazł, i oddał paszport, spoglądając mi twarz z mrożącą krew w żyłach uwagą.
- Dziękuję - powiedziałem pewnie.
- Miłego pobytu - odparł z promiennym uśmiechem. Walizki zaczęły właśnie wjeżdżać na taśmociąg z szybkością, jaka zdumiałaby na każdym lotnisku, bo widocznie celnicy też chcieli zdążyć do domu przed godziną policyjną. Zdjąłem swoją, potem Eleny - ustaliliśmy bowiem, że ja wyjdę pierwszy z bagażami, aby nie tracić czasu - i poniosłem obie ku stanowisku kontroli celnej. Z powodu bliskości godziny policyjnej celnik spieszył się tak samo jak pasażerowie i zamiast sprawdzać bagaże poganiał nas do wyjścia. Nie starałem się nawet umieścić swoich na ławie służącej do kontroli, usłyszałem tylko pytanie:
- Podróżuje pan sam?
Odparłem, że tak. Celnik spojrzał przelotnie na moje dwie walizki i rozkazującym tonem rzucił: “Pan przechodzi”. Natomiast jakaś jego przełożona, której dotąd nie zauważyłem - taki klasyczny cerber, w mundurze, blondynka o męskim typie urody - poleciła mu krótko: “Sprawdź go”. Uświadomiłem sobie nagle, że nie będę umiał wyjaśnić, po co mi walizka z damską garderobą. Byłem przy tym przekonany, że skoro przełożona właśnie mnie wyłapała spośród setki pasażerów, to chyba nie z powodu walizek. Celnik przeglądał moje ubrania, a ona wzięła ode mnie paszport i starannie go studiowała. Przypomniałem sobie, że mam cukierek, jaki dostałem przed startem, rozwinąłem go i włożyłem do ust, wiedząc, ze padną jakieś pytania, a ja czuję się niezbyt pewnie, ukrywając własną, chilijską tożsamość pod wątpliwym, urugwajskim akcentem. Najpierw zapytał celnik:
- Zamierza pan zostać u nas dłużej?
- Dość długo - odparłem.
Z cukierkiem w ustach sam siebie ledwie zrozumiałem, ale jemu to nie przeszkadzało, poprosił natomiast o otwarcie drugiej walizki. Zamknięta była na kluczyk. Nie wiedząc, co robić, gorączkowo wypatrywałem Eleny, póki nie doi rżałem i ej spokojnie stojącej w kolejce do kontroli paszportowej, kompletnie nieświadomej dramatu, jaki rozgrywał się dosłownie tuż obok. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak bardzo jej potrzebuję, nie tylko w tej chwili, ale podczas całej naszej podróży. Już miałem oznajmić, że to ona jest właścicielką walizki, nie zastanawiając się nawet nad konsekwencjami mojej bezmyślnej decyzji, kiedy celniczka oddała mi paszport i zajęła się następnym bagażem. Wówczas ponownie rozejrzałem się za Eleną, ale nigdzie jej nie było.
Powstała jakaś sytuacja magiczna, której nie umieliśmy sobie wyjaśnić: Elena stała się niewidzialna. Potem wyjaśniła mi, że widziała, jak ustawiam się w kolejce do cła, taszcząc jej walizkę, i nawet przeszło jej przez myśl, że to lekkomyślność, ale kiedy zobaczyła mnie ponownie, już po kontroli, uspokoiła się. Przeszedłem przez niemal pusty hali, pół kroku za bagażowym, który przy wyjściu wziął ode mnie walizki i postawił je na wózku, i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że wróciłem.
Nigdzie nie widać było oznak zmilitaryzowania, jakich się spodziewałem, ani też najmniejszego śladu nędzy. Faktem jest, że nie znajdowaliśmy się na ogromnym i ponurym lotnisku Los Cerrillos, gdzie pewnej deszczowej październikowej nocy dziesięć lat temu rozpoczynało się moje wygnanie, w koszmarnym poczuciu, jakie niesie świadomość konieczności natychmiastowej ucieczki, tylko na nowoczesnym lotnisku Pudahuel, gdzie byłem tylko raz, i to na krótko przed zamachem stanu. Ale bynajmniej nie były to jakieś moje subiektywne wrażenia. Po prostu nigdzie nie dostrzegałem oznak, że znajduję się w państwie, gdzie panuje stan wyjątkowy, a tego właśnie się spodziewałem. Czyściutkie lotnisko było rzęsiście oświetlone, pełne kolorowych reklam i sklepów - dużych i dobrze zaopatrzonych w towary importowane - i w zasięgu oka nie znalazłem nawet policjanta, który by łaskawie udzielił informacji roztargnionemu pasażerowi. Taksówki czekające na postoju to nie wysłużone wozy sprzed lat, tylko najnowsze modele japońskie, jednakowe i o nienagannym wyglądzie.
Nie był to jednak właściwy moment na przedwczesne refleksje: nigdzie nie widziałem Eleny, bagaże leżały już w taksówce, a wskazówki zegarka z nieubłaganą szybkością przesuwały się ku godzinie policyjnej. Nie bardzo wiedziałem, co robić. Zgodnie z przyjętymi przez nas zasadami, gdyby jedno gdzieś się zawieruszyło, drugie miało postępować według planu i tylko zostawić wiadomość pod umówionym - na wypadek sytuacji nieprzewidzianej - numerem telefonu. Trudno jednak było mi zdecydować, że pojadę sam, tym bardziej że nie ustaliliśmy wcześniej, w jakim hotelu się zatrzymamy. Na formularzu wjazdowym wpisałem El Conquistador, wiedząc, że tam właśnie zwykli zatrzymywać się biznesmeni, byłby więc on zatem najodpowiedniejszy dla naszej fałszywej tożsamości. Tam zresztą ulokowała się ekipa włoskiej telewizji, obawiałem się jednak, że Elena tego nie wie.
Miałem właśnie przeprosić taksówkarza za zwłokę, trzęsąc się z niepokoju i chłodu, kiedy ujrzałem Elenę biegnącą ku mnie. Za nią pędził jakiś cywil, wymachując ciemnym prochowcem. Zamarłem, przygotowany na najgorsze, ale mężczyzna, dogoniwszy Elenę, po prostu wręczył jej prochowiec, który zostawiła przy stanowisku kontroli celnej. Jej spóźnienie miało swoje powody: celniczka zwróciła na nią uwagę, bo podróżowała bez bagażu, sprawdzono zatem dokładnie wszystko, co miała w podręcznym neseserze, począwszy od dokumentów tożsamości, kończąc na przyborach toaletowych.
Nie wpadło im przecież na myśl, że maleńki japoński odbiornik radiowy, jaki ma przy sobie, jest naszą bronią, bo na ściśle określonej częstotliwości umożliwia nam kontakt z ruchem oporu wewnątrz kraju. Chyba w końcu to ja niepokoiłem się bardziej, bo wedle moich wyliczeń jej spóźnienie trwało dobre pół godziny, a ona, już w taksówce, udowodniła mi, że nie było jej zaledwie przez sześć minut. Najbardziej uspokoił mnie taksówkarz, zauważając, że do godziny policyjnej brakuje nie, jak sądziłem, dwudziestu minut, lecz godziny i dwudziestu minut. Mój zegarek wskazywał po prostu czas w Rio de Janeiro. W rzeczywistości była dopiero za dwadzieścia jedenasta w nocy - nocy mroźnej i gęstniejącej.
To po to przyjechałem?
W miarę zbliżania się do miasta, zamiast spodziewanego wzruszenia i radości z powrotu, odczuwałem coraz większą niepewność. Na dawne lotnisko w Los Cerrillos jechało się starą drogą przez dzielnice przemysłowe i slumsy dotknięte najbardziej krwawymi represjami w okresie zamachu stanu; teraz na nowe lotnisko międzynarodowe pędzi się doskonale oświetloną autostradą, jak w najbardziej rozwiniętych państwach świata. Kiepski to początek dla kogoś, kto jak ja nie tylko był przekonany o okrucieństwie rządzącej junty, ale także potrzebował oznak jej klęski widocznych na ulicy, w codziennym życiu mieszkańców i w ludzkich zachowaniach, miał to sfilmować i zademonstrować światu. Z każdym metrem moje pierwotne przygnębienie zmieniało się w najszczersze rozczarowanie. Elena wyznała mi później, że ona również, mimo iż dopiero od niedawna bywa regularnie w Chile, odczuwa podobne zakłopotanie.
Istniały ku temu powody. Santiago, wbrew temu, co opowiadano na emigracji, wyglądało olśniewająco, budynki o wyjątkowym znaczeniu podświetlono, a na ulicach panował ład i spokój. Stróże porządku mniej rzucali się w oczy niż w Paryżu czy Nowym Jorku. Nieskończenie długa Aleja Bernarda O’Higginsa rozpościerała się przed nami niczym struga światła, poczynając od zabytkowego Dworca Centralnego, autorstwa tegoż Gustave’a Eiffela, który jest twórcą słynnej paryskiej wieży. Nawet kurewki spacerujące po nocy po przeciwległym chodniku wyglądały mniej nędznie i nie tak smętnie jak dawnymi czasy. I nagle, tuż przy mnie wyrósł niczym niepożądana zjawa pałac La Moneda. Kiedy go widziałem po raz ostatni, stanowił stos spopielałych zgliszcz. Teraz, odbudowany i ponownie oddany do użytku, w głębi ogrodu w stylu francuskim sprawiał wrażenie baśniowej siedziby.
Mijaliśmy kolejno najważniejsze symbole miasta: Club Union, gdzie zbierały się najstarsze mumie, żeby tradycyjnie manipulować sznurkami polityki; uniwersytet z ciemnymi oknami, kościół pod wezwaniem Świętego Franciszka, imponującą bryłę pałacu mieszczącego Bibliotekę Narodową, domy towarowe Paris. Siedząca obok mnie Elena omawiała z szoferem istotną kwestię: przekonywała go, by jednak zawiózł nas do El Conquistador, on bowiem namawiał nas na inny hotel, zapewne ten, w którym dostawał napiwek za przywiezienie gości. Zachowywała się z dużym taktem, nie czyniąc i nie mówiąc nic, czym mogłaby go urazić bądź zwrócić jego uwagę - wielu taksówkarzy w Santiago jest na usługach policji. Sam byłem zbyt oszołomiony, by się w to wtrącać.
W miarę zbliżania się do centrum przestałem się przyglądać i podziwiać materialną okazałość miasta, czym dyktatorski rząd usiłował przesłonić swoje krwawe oblicze naznaczone śmiercią czterdziestu tysięcy ludzi, zaginięciem dwóch tysięcy i usunięciem z kraju miliona. Zacząłem natomiast przypatrywać się ludziom, idącym z dziwnym pośpiechem, co zapewne wiązało się z bliskością godziny policyjnej. Ale nie tylko to mnie poruszyło: na obliczach smaganych mroźnym wiatrem malował się ich stan ducha. Nikt się nie odzywał. Nikt nie spoglądał w konkretnym kierunku, nikt się nie uśmiechał, nikt najdrobniejszym gestem czy wyrazem twarzy nie zdradzał, co czuje, otulony ciemnym płaszczem, jak gdyby każdy z nich znajdował się sam w obcym mieście. Były to twarze puste i zupełnie pozbawione wyrazu. Nawet bez cienia lęku. To wtedy mój stan ducha uległ nagłej zmianie i podkusiło mnie, by wysiąść z taksówki z samej chęci wtopienia się w ten tłum. Elena nie skąpiła mi mnóstwa ostrzeżeń, słusznych skądinąd, nie tak jednak ostrych jak by chciała, z obawy, że szofer usłyszy. Pokusa jednak była tak silna, że niemal mnie sparaliżowała. Kazałem kierowcy zatrzymać się i wysiadłem, zatrzaskując drzwi.
Nie uszedłem więcej niż dwieście metrów, lekceważąc zbliżającą się godzinę policyjną, ale już pierwsze sto wystarczyło, bym pojął, jak odżyło moje miasto. Ulicami Estado i Huerfanos dotarłem do wydzielonej strefy przeznaczonej tylko dla pieszych, zamkniętej dla ruchu samochodowego, i oto miałem przed sobą ulice Florida de Buenos Aires i Via Condotti de Roma, place Beaubourg de Paris i Żona Rosa de la Ciudad de Mexico. Był to kolejny rewelacyjny pomysł władz, ale mimo ławek kuszących, by przysiąść i pogadać, mimo migocących świateł i donic z zadbanymi kwiatami to właśnie tutaj uwidaczniały się pewne ciemne aspekty rzeczywistości. Nieliczni ludzie stojący na rogach i zajęci rozmową mówili bardzo cicho, tak by ich słów nie pochwyciło niepożądane ucho - jedno z tysięcy na usługach władzy; wszędzie rzucali się w oczy sprzedawcy wszelkiej tandety i dzieci żebrzące o jałmużnę. Ale najbardziej przykuli moją uwagę kaznodzieje próbujący sprzedać sposób na wieczne szczęście każdemu, kto tylko zechciałby ich wysłuchać. Skręciwszy za róg, natknąłem się nagle na pierwszego karabiniera, jakiego zobaczyłem po przylocie. Z niezmąconym spokojem przechadzał się po chodniku w tę i z powrotem; paru jego kolegów siedziało w budce strażniczej na rogu ulicy Huerfanos. Poczułem suchość w ustach i drżenie kolan i ogarnęła mnie wściekłość na samą myśl, że ilekroć natknę się na karabiniera, będzie podobnie. Jednak szybko zauważyłem, że oni również są spięci i z niepokojem przypatrują się przechodniom; świadomość, że oni boją się bardziej, pocieszyła mnie. Trudno zresztą im się dziwić. Kilka dni po moim wyjeździe z Chile ludzie z ruchu oporu wysadzili w powietrze właśnie tę budkę strażniczą.
W sidłach nostalgii
Odnajdywałem klucze do przeszłości. Tu stał pamiętny dla mnie budynek, gdzie dawnej mieściła się Telewizja i Departament Sztuk Audiowizualnych, w którym rozpoczynałem filmową karierę. Tam Szkoła Teatralna, do której mając lat siedemnaście, przyjechałem z prowincjonalnego miasteczka na egzamin wstępny, jak się okazało decydujący dla całego mego dalszego życia.
Tam właśnie organizowaliśmy polityczne zebrania Unidad Popular - Jedności Ludowej - i tam przeżyłem najtrudniejsze i najważniejsze dla mnie lata. Wszedłem do budynku kina City, gdzie oglądałem po raz pierwszy te arcydzieła filmowe, które do dzisiaj podtrzymują we mnie wiarę we własne powołanie, wśród nich niezapomniana: Hiroszima, moja mitość. Nagle minął mnie ktoś nucąc znaną piosenkę Pablo Milanesa: Yo pisare las calles nuevamente de lo quefue Santiago ensangrentado. Było to coś tak nieprawdopodobnego, że chyba każdy na moim miejscu poczułby dławienie w gardle. Do głębi poruszony zapomniałem o godzinie policyjnej, o fałszywej tożsamości, o konspiracyjnym pobycie i na chwilę stałem się na powrót sobą i tylko sobą, we własnym odzyskanym mieście, i z trudem powstrzymałem irracjonalny odruch, by się przedstawić, wykrzykując na cały głos prawdziwe imię, i zmierzyć się z kimkolwiek w imię prawa do życia we własnym domu.
Wszedłem do hotelu z wilgotnymi oczami dosłownie w ostatniej sekundzie przed godziną policyjną; portier musiał otworzyć mi drzwi, które zdążył już zamknąć. Elena zarejestrowała nas oboje w recepcji i teraz, w pokoju, ustawiała antenę przenośnego odbiornika radiowego. Wyglądała na opanowaną, ale na mój widok wybuchnęła gniewem jak typowa żona. Nie była w stanie pojąć, że świadom ryzyka samotnie włóczyłem się po ulicach, póki nie wybiła godzina policyjna. Wyszedłem, trzaskając drzwiami, i ruszyłem na poszukiwania włoskiej ekipy rezydującej w tym samym hotelu.
Zapukałem do pokoju 306, dwa piętra niżej, szykując się do recytowania długiej litanii haseł i odzewów, których uczyliśmy się na pamięć wraz z szefową ekipy dwa miesiące temu w Rzymie. Zaspany głos - ciepły głos Grazii, który rozpoznałbym bez żadnego hasła - zapytał zza drzwi:
- Kto tam?
- Gabriel.
- Kto jeszcze?
- I archanioły.
- Święty Jerzy i święty Michał?
Jej głos, zamiast uspokajać się, kiedy słysząc właściwe odpowiedzi, upewniała się, że to rzeczywiście ja, drżał coraz silniej. Dziwne, bo przecież po tylu naszych długich rozmowach we Włoszech ona również musiała rozpoznać mój głos, a mimo to przedłużała wymianę haseł i odpowiedzi - nie wystarczyło nawet potwierdzenie, że archanioły to istotnie święty Jerzy i święty Michał.
- Sarco - powiedziała.
Było to nazwisko bohatera filmu, który miałem nakręcić w San Sebastian - Podróż przez cztery pory roku - w odpowiedzi dorzuciłem więc jego imię:
- Nicolas.
Mimo tylu dowodów Grazia, dziennikarka zaprawiona w trudnych misjach, nadal nie była usatysfakcjonowana.
- Ile metrów taśmy? - spytała.
Zrozumiałem, że zamierza ciągnąć zabawę w hasła i odzewy aż do końca, do którego było jeszcze daleko, i zacząłem się obawiać, że tę podejrzaną wymianę zdań mogą posłyszeć lokatorzy sąsiednich pokoi.
- Odpieprz się i otwórz - powiedziałem.
Ale Grazia z uporem, który w ciągu następnych dni miał się coraz silniej ujawniać, nie otworzyła, póki nie wyczerpaliśmy listy haseł. “Niech was szlag trafi - zakląłem, mając na myśli nie tylko Elenę, ale też Ely - wszystkie baby są takie same”, i chcąc nie chcąc odpowiadałem na pytania z kwestionariusza z poczuciem, że ulegam jak krótko trzymany mąż, czego najbardziej w życiu nienawidzę. Kiedy wreszcie dobrnęliśmy do końca, Grazia - tak samo młodzieńcza i czarująca jak wówczas, gdy ją poznałem w Rzymie - osobiście i bez wahania otworzyła mi drzwi, spojrzała na mnie, jakby ujrzała ducha, i zatrzasnęła je z powrotem, przerażona. Potem miała mi powiedzieć: “Patrzyłam na ciebie jak na kogoś, kogo widziałam wcześniej, ale nie miałam pojęcia, kto to jest”. Całkiem zrozumiałe. We Włoszech poznała przecież Miguela Littina zaniedbanego jak zawsze, z brodą, bez okularów i odzianego byle jak, a tu dobija się do niej łysiejący, wygolony facet o oczach krótkowidza i w garniturze w sam raz dla urzędnika banku.
- Nie bój się, otwieraj - uspokajałem - to naprawdę ja, Miguel.
Otaksowała mnie dokładnie wzrokiem i wpuściła, ale nadal patrzyła na mnie z pewną rezerwą. Zanim się ze mną przywitała, nastawiła radio na cały regulator, żeby przypadkiem naszej rozmowy nie podsłuchał ktoś z sąsiedniego pokoju, albo nie wyłapały ukryte mikrofony. Była jednak spokojna. Przyleciała tydzień wcześniej wraz z trzyosobową ekipą; mieli już akredytację i dokumenty uprawniające do kręcenia filmu, a to dzięki sprawności personelu włoskiej ambasady, której urzędnicy nie mieli oczywiście pojęcia, jaki jest prawdziwy cel naszej pracy. Co więcej: ekipa zdołała już nakręcić materiał przedstawiający czołowe osobistości władz, bo parę wieczorów wcześniej pojawiły się one na galowym przedstawieniu Madame Butterfly, jakie odbyło się staraniem włoskiej ambasady w Teatrze Miejskim. Zaproszony był sam generał Pinochet, ale w ostatniej chwili zawiadomił, że nie przybędzie. Skądinąd obecność włoskiej ekipy filmowej na tym przedstawieniu miała dla nas istotne znaczenie, dzięki temu bowiem została oficjalnie zaanonsowana w Santiago jej obecność; przez następne dni widok filmowców na ulicach nie budził niczyich podejrzeń. Pozwolenie na nakręcenie materiału wewnątrz pałacu La Moneda było w trakcie załatwiania, a ludzie, którzy się o nie starali, otrzymali zapewnienie, że nie wystąpią żadne trudności.
Wiadomość ta wprawiła mnie w taki entuzjazm, że chciałem zabrać się do pracy natychmiast. Gdyby nie godzina policyjna poprosiłbym Grazie, żeby zbudziła pozostałych członków ekipy: poszlibyśmy upamiętnić moją pierwszą noc po powrocie do kraju. Zgodnie z naszymi wstępnymi planami mieliśmy zacząć kręcić tuż po moim przylocie, uznaliśmy jednak, że lepiej, by członkowie ekipy nie dowiedzieli się przedwcześnie o konkretnych projektach i pracowali w przekonaniu, że to Grazia nimi kieruje. Z kolei ona nie miała się nigdy dowiedzieć, że przy tym samym filmie pracują jeszcze dwie inne ekipy. Zdążyliśmy omówić wiele szczegółów, popijając grappę, mocną jak ogień włoską wódkę, którą Grazia nosi zawsze przy sobie niczym talizman, kiedy zadzwonił telefon. Poderwaliśmy się równocześnie, Grazia chwyciła słuchawkę, chwilę trzymała ją przy uchu i odłożyła. Recepcja prosiła o ściszenie radia, bo gość z sąsiedniego pokoju zadzwonił do nich ze skargą.
Pamiętam tę złowrogą ciszę
Jak na jeden dzień - emocji było zbyt wiele. Kiedy wróciłem do siebie, zastałem Elenę pogrążoną w spokojnym śnie, ale na moim stoliku paliła się nocna lampka. Rozebrałem się po cichu, gotów zasnąć jak Bóg przykazał, ale okazało się to niemożliwe. Gdy tylko wyciągnąłem się na łóżku, zdałem sobie sprawę z panującej wokół złowrogiej ciszy spowodowanej godziną policyjną. Nie umiem wyobrazić sobie drugiej podobnej ciszy na świecie. Zdawała się trwać bez końca i dosłownie czułem jej przytłaczający ciężar uciskający mi piersi. Z rozległego, ciemnego miasta nie dochodził najlżejszy hałas. Nie docierał do mnie ani szum wody w kanalizacji, ani oddech Eleny, ani nawet najlżejsze odgłosy mego własnego organizmu.
Wstałem pełen obaw i wyjrzałem przez okno, usiłując odetchnąć świeżym powietrzem ulicy; próbowałem dojrzeć to miasto wyludnione, lecz prawdziwe i nigdy jeszcze - od dnia, gdy tu przybyłem po raz pierwszy w niespokojnych latach młodości - nie widziałem go tak opustoszałym i smutnym. Okno znajdowało się na piątym piętrze i wychodziło na ślepy zaułek z wysokimi osmalonymi murami, nad którymi przez popielatoszarą mgłę przebijał ledwie skrawek nieba. Nie czułem, że jestem na własnej ziemi, nie czułem nawet, że to wszystko dzieje się naprawdę, czułem się jak osaczony zbieg z któregoś ze starych, mrożących krew w żyłach filmów Marcela Carne.
Dwanaście lat wcześniej, o siódmej rano, jakiś sierżant na czele patrolu posłał serię w moją stronę, tuż nad głową, i rozkazał mi dołączyć do grupy więźniów pędzonych w kierunku siedziby Chile Films, gdzie pracowałem. Całe miasto drżało od bombardowań, strzałów karabinowych i wycia przelatujących samolotów wojskowych. Sierżant, który mnie zatrzymał, szedł jak ślepy i zacząłem się zastanawiać, co się właściwie dzieje. “My jesteśmy neutralni” - odezwał się. Ale nie dowiedziałem się, czemu to mówi ani do kogo odnosi się ta liczba mnoga. Gdy w pewnej chwili znaleźliśmy się sam na sam, zapytał:
- To pan zrobił Szakala z Nahualtorot
Przytaknąłem, a on jakby nagle zapomniał o wszystkim: o strzałach, bombardowaniach i bombach zapalających lecących na pałac prezydencki, bo poprosił mnie, żeby mu opowiedzieć, jak to się robi, że fałszywym trupom na filmach cieknie krew. Wyjaśniłem, słuchał jak urzeczony. Ale natychmiast potem wrócił do rzeczywistości.
- Nie gapić się za siebie - wrzasnął - bo wam łby porozwalam!
Mogłoby się zdawać, że to tylko pogróżki, gdyby nie fakt, że parę minut wcześniej widzieliśmy na ulicy pierwsze trupy, rannego, który na chodniku umierał z upływu krwi, pozbawiony jakiejkolwiek pomocy, i grupy cywilów, okładające kijami zwolenników prezydenta Salvadora Allende. Widzieliśmy więźniów stojących plecami do muru i oddział żołnierzy symulujących egzekucję. A ci, co nas eskortują, pytają, co się dzieje, i powtarzają z uporem: “My jesteśmy neutralni”. Zamęt, hałas i chaos przyprawiały o szaleństwo.
Siedzibę Chile Films otaczał kordon żołnierzy uzbrojonych w karabiny na trójnogach wycelowane w kierunku głównego wejścia. Wyszedł do nas jakiś portier w czarnym berecie, z odznaką Partii Socjalistycznej.
- A! - wrzasnął na mój widok - ten młody człowiek to pan Littin, to on odpowiada za wszystko, co się tu wyrabia.
Sierżant silnym ciosem powalił go na ziemię.
- Idź pan do diabła! - ryknął. - Gnojek zasrany. Portier próbował wstać i przerażony, na czworakach, pytał:
- Napije się pan kawki, panie Littin? Filiżankę kawki? Sierżant poprosił, żebym wziął telefon i sprawdził, co się tam dzieje. Usiłowałem się do kogoś dodzwonić, ale bez skutku. Co chwilę właził jakiś oficer, wydawał jakiś rozkaz, po czym następny rozkazywał coś wręcz przeciwnego: a to żebyśmy sobie zapalili, a to żebyśmy nie palili, a to żebyśmy usiedli, a to żebyśmy wstali. Po upływie pół godziny wszedł młody żołnierz i karabinem wskazał na mnie.
- Pan posłucha, sierżancie - odezwał się - tam stoi jakaś blondynka i pyta o tego pana.
To mogła być tylko Ely. Sierżant poszedł z nią porozmawiać.
Żołnierze tymczasem opowiadali nam, że o świcie wyciągnięto ich z łóżek, że nie jedli śniadania, że mają rozkaz nic od nikogo nie przyjmować, że jest im zimno i że są głodni. Jedyne, co mogliśmy dla nich zrobić, to zostawić im nasze papierosy.
Wtedy to wrócił sierżant z jakimś porucznikiem, który zaczął pytać nas o nazwiska przed przewiezieniem na stadion. Kiedy przyszła kolej na mnie, sierżant nie dał mi czasu na odpowiedź.
- Ten, panie poruczniku - odezwał się do oficera - nie ma z tym nic wspólnego, przyjechał tu złożyć skargę, bo sąsiedzi rozwalili mu kijami samochód.
Porucznik spojrzał na mnie ze zdumieniem.
- Składać skargi w takiej chwili? - wykrzyknął. - Nie wstyd panu?! Znikaj pan stąd, ale migiem!
Wybiegłem, przekonany, że zaraz dostanę kulę w plecy pod odwiecznym pretekstem próby ucieczki. Nic takiego jednak nie zaszło. Ely, której jeden z kolegów powiedział, że zastrzelono mnie przed siedzibą Chile Films, przyszła zabrać zwłoki. W wielu domach wzdłuż ulicy powiewały flagi - ustalony znak rozpoznawczy dla wojska, że tu mają zwolenników. Na nas zdążyła już donieść sąsiadka, znająca nasze kontakty z rządem, poinformowana o moim zaangażowaniu w kampanię prezydencką Salvadora Allende i zorientowana w spotkaniach, jakie odbywały się u nas w domu, kiedy pucz stawał się coraz bardziej nieuchronny. W tej sytuacji nie wróciliśmy do domu, tylko przez miesiąc przenosiliśmy się z kryjówki do kryjówki, z trójką naszych dzieci i tobołkiem rzeczy najbardziej niezbędnych, wymykając się śmierci depcącej nam po piętach, aż w końcu obława wokół nas zacieśniła się tak bardzo, że zapędziła nas w tunel wiodący na wygnanie.
Ci, co pozostali, też są wygnańcami
O ósmej rano poprosiłem Ełenę, by zadzwoniła pod pewien tylko mnie znany numer i zapytała o człowieka, którego wolę tu nazywać fałszywym imieniem: powiedzmy Franz. Telefon odebrał on sam, a Elena bez zbędnych wyjaśnień przekazała w imieniu Gabriela, żeby przyszedł do pokoju numer 501 w hotelu El Conquistador. Zjawił się, nim upłynęło pół godziny. Elena była już gotowa do wyjścia, ja natomiast leżałem jeszcze w łóżku i kiedy usłyszałem pukanie do drzwi, przykryłem się prześcieradłem po czubek głowy. Tak naprawdę Franz nie miał pojęcia, z kim się zobaczy, ustaliliśmy bowiem, że każdy, kto do niego zadzwoni w imieniu Gabriela, będzie moim wysłannikiem. W ostatnich dniach dzwoniło do niego trzech Gabrieli - szefów ekip filmowych, z Grazią włącznie, nie podejrzewał więc nawet, że tym kolejnym Gabrielem okażę się ja sam.
Byliśmy przyjaciółmi jeszcze sprzed czasów Unidad Popular; pracowaliśmy razem przy moich pierwszych filmach, spotykaliśmy się na wielu festiwalach filmowych, a po raz ostatni widzieliśmy się w ubiegłym roku w Meksyku. Odsłoniłem twarz, ale i tak mnie nie rozpoznał, póki nie wybuchnąłem śmiechem, bo to dopiero jest mój znak rozpoznawczy. Pozwoliło mi to nabrać większego zaufania do mojego nowego wyglądu.
Franza zwerbowałem pod koniec ubiegłego roku. Miał za zadanie odbierać wszystkie wstępne instrukcje - każdą oddzielnie - i przekazywać je poszczególnym ekipom, a także pozałatwiać wiele istotnych spraw, które miały nam ułatwić pracę, niezależnie od działań Eleny. Życiorys miał czysty: Chilijczyk, po zamachu stanu z własnej woli na emigracji w Caracas, choć nie było przeciwko niemu żadnych zarzutów, i od tamtej pory uczestnik niezliczonych tajnych misji w Chile, gdzie poruszał się z absolutną swobodą, całkowicie i wzorowo kryty. Jego popularność w filmowym światku umacniana wdziękiem osobistym, jego wyobraźnia i odwaga sprawiały, że stawał się dla nas idealnym partnerem w całym przedsięwzięciu. I nie pomyliłem się. Ustaliliśmy, że przyjedzie do Chile lądem z Peru, tydzień wcześniej, żeby po kolei przyjąć trzy ekipy i skoordynować ich działania; ekipy te już pracowały.
Ekipa francuska znajdowała się na północy kraju, kręcąc materiał na obszarze od Arica do Valparaiso, zgodnie ze szczegółowym planem, który opracowaliśmy z szefem ekipy kilka miesięcy wcześniej w Paryżu. Ekipa holenderska pracowała na południu, a włoska w Santiago pod moim osobistym nadzorem, przygotowana też na to, by w razie jakiegokolwiek nieprzewidzianego wydarzenia natychmiast znaleźć się na miejscu. Wszystkie trzy otrzymały polecenie, by wypytywać ludzi o Salvadora Allende, ilekroć nadarzy się ku temu sprzyjająca okazja, nie narażając się jednak na ryzyko i starając się nie wzbudzać podejrzeń; sądziliśmy, że prezydent męczennik stanowi najlepszy punkt odniesienia, pozwalający określić postawę każdego Chilijczyka wobec teraźniejszej sytuacji kraju i jego przyszłości.
Franz znał dokładnie program każdej ekipy. Dysponował także spisem hoteli, w których miały one się zatrzymywać, mógł zatem porozumiewać się z nimi w dowolnej chwili, co mnie z kolei umożliwiało przekazywanie osobistych instrukcji przez telefon. Dla większego bezpieczeństwa Franz występował w roli mojego szofera, prowadząc wynajęte samochody, które mieliśmy zmieniać co trzy-cztery dni w różnych agencjach. W czasie mojego pobytu w Chile rzadko mieliśmy się rozstawać.
Trzy ofiary obciążają generała
Zaczęliśmy pracę o dziewiątej rano. Plaża de Armas, o parę przecznic od naszego hotelu, zalana bladym letnim słońcem tej południowej jesieni, prześwitującym przez rozłożyste korony drzew, w rzeczywistości była bardziej wzruszająca niż to, co zachowało się w moich wspomnieniach. Wiecznie zdobiące ją kwiaty, co tydzień zmieniane, wydały mi się świeższe i piękniejsze niż kiedykolwiek. Ekipa włoska zaczęła filmować już godzinę wcześniej typowe poranne życie na placu: emerytów siedzących na drewnianych ławkach, czytających gazetę, staruszków karmiących gołębie, sprzedawców tandety, fotografów wyposażonych w anachroniczne aparaty z czarnym rękawem, rysowników tworzących karykatury w trzy minuty, czyścibutów podejrzewanych o to, że są informatorami junty, dzieci z kolorowymi balonikami przy wózkach z lodami, ludzi wychodzących z katedry. Na skraju placu zebrała się jak zwykle grupka artystów w oczekiwaniu, że ktoś ich zatrudni przy jakiejś nieprzewidzianej imprezie. Byli tam znani muzycy, iluzjoniści i clowny bawiące dzieci oraz transwestyci ekstrawagancko odziani i wymalowani, których prawdziwą płeć nie sposób odgadnąć. W przeciwieństwie do poprzedniego wieczora w ten cudowny poranek krążyły po placu patrole policji - karabinierów, gorliwych i dobrze uzbrojonych. Z furgonetek wyposażonych w dużej mocy sprzęt muzyczny dochodziły dźwięki modnych piosenek puszczonych na cały regulator.
Później odkryłem, że tylko ten, co dopiero przyjechał, ulega złudzeniu, że na ulicach jest mało policji. W każdej chwili może się pojawić specjalna grupa interwencyjna rezydująca na głównych stacjach metra, jak również samochody wyposażone w armatki wodne czekające na bocznych ulicach, gotowe brutalnie stłumić w zarodku wszelki odruch protestu - do czego zresztą dochodzi codziennie. Najpilniej strzeżona jest właśnie Plaża de Armas, newralgiczny punkt Santiago, gdzie znajduje się siedziba Wikariatu Solidarności, potężnego bastionu oporu przeciwko dyktaturze, działającego pod auspicjami kardynała Silvy Henriqueza, cieszącego się poparciem nie tylko katolików, ale wszystkich ludzi walczących o przywrócenie w Chile demokracji. Dzięki temu Wikariat zdobył sobie autorytet, któremu trudno się przeciwstawiać, a obszerny, zalany słońcem dziedziniec kolonialnego pałacu bez względu na porę wygląda jak targowisko. To tutaj znajdują schronienie i opiekę ludzie prześladowani bez względu na przekonania i tu wypracowano sposoby niesienia pomocy potrzebującym, ze stuprocentową pewnością, że dotrze ona, gdzie powinna, przede wszystkim do więźniów politycznych i ich rodzin. Tu również docierają informacje o torturach i tu obmyśla się działania na rzecz zaginionych oraz akcje mające powstrzymać nieprawości.
Na kilka miesięcy przed moim nielegalnym przybyciem do Chile rząd rzucił Wikariatowi krwawe wyzwanie, które z kolei obróciło się przeciwko dyktaturze i zagroziło jej stabilności. Otóż pod koniec lutego 1985 roku aresztowano trzech działaczy opozycji i potraktowano w sposób tak bestialski, że nie ulegało wątpliwości, na czyj rozkaz. Socjologa Jose Manuela Paradę, pracownika Wikariatu, zatrzymano na oczach trojga jego małych dzieci, przed szkołą, do której uczęszczały. Policja wstrzymała ruch w promieniu trzech przecznic, a nad całą dzielnicą krążyły wojskowe helikoptery. Dwóch pozostałych zatrzymano w różnych punktach miasta w odstępie kilku godzin. Jednym z nich był Manuel Guerrero, szef Asociación Gremial de Educación de Chile, drugim - Santiago Nattino, grafik cieszący się dużym uznaniem w środowisku, w którym dotychczas nie wiedziano, że jest on aktywnym działaczem podziemia. Nim naród otrząsnął się z osłupienia, 2 marca 1985 roku na rzadko uczęszczanej drodze w pobliżu międzynarodowego lotniska w Santiago znaleziono trzy ciała, zmasakrowane i ze śladami wyjątkowego okrucieństwa. Generał Cesar Mendoza Duran, dowódca sił policyjnych i członek rządzącej junty złożył prasie oświadczenie, że owa potrójna zbrodnia jest wynikiem partyjnych porachunków w gronie komunistów, działających z rozkazu Moskwy. Wobec tak niebywałego wyjaśnienia ludzie nagle pozbyli się lęku, a generał Mendoza Duran, uznany przez opinię publiczną za prowodyra zbrodni, musiał odejść z rządu. To mniej więcej wtedy czyjeś nieznane ręce zamazały na tabliczce Calle del Puentę, nazwę jednej z czterech ulic wychodzących z Plaża de Armas, i na jej miejscu wpisały imię nowego patrona, Jose Manuela Parady; tak się ją zwie obecnie.
“Ma pan szczęście, że jest Urugwajczykiem”
Gniew wywołany tamtą brutalną zbrodnią wisiał jeszcze w powietrzu owego ranka, gdy przyszliśmy z Franzem na Plaża de Armos, niczym dwaj zwykli przechodnie. Zauważyłem, że ekipa włoska znajduje się dokładnie tam, gdzie ustaliliśmy z Grazią poprzedniego wieczoru, i że nasze przybycie nie uszło uwagi szefowej. Póki jeszcze nie wydawała żadnych poleceń kamerzyście, Franz stanął z boku, a ja sam zacząłem dawać reżyserskie wskazówki, zgodnie z tym, co wcześniej ustaliłem z szefami wszystkich trzech ekip. Najpierw przespacerowałem się po placu, a przystając tu i ówdzie, wskazywałem Grazii, kiedy i w którą stronę powinna być ustawiona kamera, gdy będę spacer powtarzał. Na razie ani ona, ani ja nie musieliśmy szukać dowodów na to, jak bezwzględnie panujący reżim terroryzuje ulicę. Tego ranka chodziło nam jedynie o uchwycenie nastroju panującego w zwykły dzień, a przede wszystkim o zachowania ludzi, którzy, jak zauważyłem poprzedniego wieczoru, byli chyba mniej rozmowni niż dawniej. Poruszali się z większym pośpiechem, niemal nie zwracając uwagi na to, co dzieje się obok, a ci, którzy w ogóle rozmawiali, zachowywali ostrożność i unikali podkreślania słów gestami jak kiedyś, co mi utkwiło w pamięci i co wciąż się widywało u Chilijczyków na emigracji. Przechadzałem się tak wśród grupek ludzi z prościutkim, miniaturowym magnetofonem w kieszeni koszuli, chcąc pochwycić strzępy rozmów, bynajmniej nie po to, by sobie zapełnić pierwszy dzień, ale żeby je potem wykorzystać w filmie.
Wskazawszy ekipie główne punkty do filmowania, przysiadłem na ławce obok jakiejś opalającej się pani, chcąc spisać na gorąco spostrzeżenia; pomalowane na zielono, drewniane deski całe były pokryte wyrytymi nożem napisami, dziełem kilku pokoleń zakochanych. Ponieważ ciągle zapominam notatnika, pisałem na odwrocie pudełek po gitane’ach, znanych francuskich papierosach, których spory zapas przywiozłem z Paryża. Robiłem tak przez cały czas pracy nad tym filmem i choć nie dlatego zachowałem puste pudełka, te notatki były moim dziennikiem podróży i posłużyły mi do odtworzenia szczegółów wyprawy w tej książce.
Notując coś pilnie na Plaża de Armas tamtego poranka, zauważyłem, że siedząca tuż obok kobieta obserwuje mnie kątem oka. Była w słusznym wieku, ubrana w sposób nieco staroświecki, typowy dla klasy średniej, w futerku i w mocno znoszonym kapeluszu. Nie bardzo wiedziałem, co tu robi samotna i milcząca, bo ani nie patrzyła w żadnym konkretnym kierunku, ani nie reagowała na gołębie przelatujące nad naszymi głowami czy dziobiące nam czubki butów. Gdyby mi sama nie wyjaśniła, nigdy bym się nie domyślił, że po prostu zmarzła na mszy i wyszła ogrzać się przez chwilę na słońcu przed jazdą metrem. Udając, że czytam gazetę, patrzyłem, jak taksuje mnie wzrokiem od stóp do głów, bez wątpienia dlatego, że moja garderoba różniła się znacznie od tej, jaką noszą poranni przechodnie. Uśmiechnąłem się, a wtedy zapytała, skąd jestem. Niedostrzegalnym ruchem włączyłem magnetofon, naciskając przycisk przez kieszeń koszuli.
- Z Urugwaju - odparłem
- Ach! - westchnęła - można wam pozazdrościć szczęśliwego losu.
Miała na myśli ponowne wprowadzenie w Urugwaju systemu wyborczego i mówiła o tym z czułą nostalgią za własną przeszłością. Udawałem roztargnienie, chcąc, by powiedziała coś więcej, nie udało mi się jednak wyciągnąć z niej żadnych zwierzeń na tematy osobiste. Ale opowiadała bez zahamowań o braku podstawowych wolności obywatelskich w Chile i o dramatycznie rosnącym bezrobociu. W pewnej chwili wskazała na ławki pełne bezrobotnych clownów, muzyków, transwestytów, których z każdą chwilą przybywało.
- Niech pan spojrzy na tych ludzi - powiedziała - całymi dniami tu siedzą, czekając na pomoc, bo są bez pracy. W naszym kraju panuje głód.
Pozwoliłem jej mówić. Potem zaś, obliczywszy, że minęło pół godziny od pierwszego spaceru, ruszyłem na kolejny obchód placu. Wówczas Grazia kazała operatorowi kręcić, nie najeżdżając jednak na mnie, a sama pilnowała, by nasza robota nie została zauważona przez stróżów porządku. Problem był zresztą dokładnie odwrotny: to ja nie mogłem oderwać wzroku od karabinierów, jako że budzili we mnie fascynację, której trudno się oprzeć.
Choć w Chile zawsze było mnóstwo sprzedawców ulicznych, nie pamiętam, bym kiedykolwiek widział ich tylu co teraz. Trudno wyobrazić sobie centrum handlowe bez ich milczących szeregów. Handlują każdym towarem, a ich liczba i widoczne między nimi różnice statusu ujawniają z całą mocą rozmiar dramatu społecznego. Obok zwolnionego lekarza, zubożałego inżyniera czy kobiety o wyglądzie markizy, którzy oferują za psi grosz swoją garderobę z lepszych czasów, stoją pozbawione ojców dzieci, podsuwające skradzione przedmioty, i proste kobiety starające się sprzedać chleb domowego wypieku. Większość z tych niegdyś zawodowo czynnych ludzi, popadłszy w niełaskę losu, zrezygnowała ze wszystkiego - prócz godności. Przy swoich tandetnych stoiskach nadal wyglądają jak kiedyś we własnych, eleganckich biurach. Kierowca taksówki, dawniej świetnie prosperujący handlowiec w branży tekstylnej, zrobił mi taki turystyczny, wielogodzinny objazd przez pół miasta, a na koniec odmówił przyjęcia zapłaty.
Kamerzysta filmował plac z panującą na nim atmosferą, a ja znów krążyłem między ludźmi, starając się uchwycić strzępy rozmów, które miały mi potem służyć za komentarz do obrazów i uważając, żeby niechcący nie narazić nikogo, kto później mógłby zostać rozpoznany na ekranie. Grazia z przeciwległego końca placu obserwowała mnie z uwagą, ja zaś ją. Trzymała się moich instrukcji, by zaczynać od planów wysokich pięter budynków, a następnie schodzić ku partiom coraz niższym, przenosząc kamerę na poszczególne strony placu, na sam koniec zaś sfilmować karabinierów. Chcieliśmy uchwycić napięcie na ich twarzach, widoczne coraz bardziej w miarę, jak plac zapełniał się ludźmi, im bliżej południa. Szybko jednak zorientowali się, że kamera wycelowana jest wprost na nich i zażądali od Grazii zezwolenia na ujęcia na ulicy. Widziałem, jak je wyjęła, a policjant natychmiast odetchnął z ulgą, i spokojnie kontynuowałem spacer. Dopiero później dowiedziałem się, że karabinier poprosił Grazie, żeby ich nie filmować, ale zamilkł, gdy odparła, że zezwolenie nie wymienia żadnych wyjątków, a jako cudzoziemka - Włoszka - nie może przyjmować żadnych warunków bez uprzedniej konsultacji. Zaciekawiło mnie to, bo znaczyło, że sam fakt, iż jesteśmy ekipą europejską, dawał nam w Chile niejakie przywileje. Tak jak się zresztą spodziewaliśmy.
Ci, co pozostają, też są wygnańcami
Karabinierzy stali się moją swoistą obsesją. Wielokrotnie przechodziłem obok nich, szukając okazji, by zamienić z nimi parę słów. W pewnej chwili, wiedziony jakimś nieodpartym odruchem, podszedłem do patrolu i zadałem kilka pytań na temat kolonialnego budynku Ratusza, zniszczonego przez trzęsienie ziemi w marcu ubiegłego roku, który właśnie odbudowywano. Ten, który udzielał mi odpowiedzi, nie patrzył w ogóle na mnie, bo nie spuszczał wzroku z tego, co się dzieje na placu. Jego kolega zachowywał się identycznie, ale jednak od czasu do czasu zerkał na mnie z rosnącą niecierpliwością, bo chyba zaczynał rozumieć celową niedorzeczność moich pytań. W końcu odwrócił się do mnie i marszcząc groźnie brwi, rozkazał:
- Proszę odejść!
Ale obawy, jakie dotąd we mnie wzbudzali, już minęły, zacząłem nawet odczuwać swoistą satysfakcję. Zamiast wykonać polecenie, zacząłem ich pouczać, jak powinna się zachowywać policja wobec pokojowo nastawionego cudzoziemca, który pragnie jedynie wyrazić zaciekawienie jakimś obiektem. Nie zdawałem sobie sprawy, że mój fałszywie brzmiący urugwajski akcent nie podoła tak trudnej próbie, póki policjant, widocznie znudzony moim obywatelskim wywodem, nie kazał mi się wylegitymować.
Chyba w żadnej innej chwili w trakcie wyprawy nie ogarnął mnie taki strach jak wtedy. Przeleciało mi przez myśl kolejno: starać się zyskać na czasie, opierać się, a nawet rzucić do ucieczki, choć wiadomo, że złapaliby mnie natychmiast. Pomyślałem o Elenie, Bóg wie gdzie będącej o tej porze, i jedyną nikłą szansę ocalenia widziałem w tym, że cała scena została nakręcona, istnieje zatem koronny dowód na to, że mnie zatrzymano i że to pójdzie w świat. Oprócz tego gdzieś w pobliżu krążył Franz, a znając go, mogłem być pewny, że nie traci mnie z oczu. Oczywiście najprościej było wyciągnąć paszport, przetestowany na tylu lotniskach, ale obawiałem się rewizji, jako że właśnie wtedy uświadomiłem sobie śmiertelne niebezpieczeństwo, jakie nade mną zawisło: w tym samym portfelu, gdzie nosiłem paszport, miałem też swój autentyczny chilijski dowód osobisty, schowany tam przez roztargnienie oraz kartę kredytową na prawdziwe nazwisko. Nie pozostawało mi nic innego, jak zaryzykować, i wyciągnąłem paszport. Karabinier, sam niezbyt pewny, co ma właściwie zrobić, rzucił okiem na zdjęcie i zwrócił mi dokument, pytając nieco mniej szorstko:
- Co pan właściwie chce wiedzieć o tym budynku? - zapytał
Odetchnąłem pełną piersią.
- Właściwie nic. Żartowałem.
Ten incydent uleczył mnie na cały czas wyprawy z niepokoju, jaki budzili we mnie karabinierzy. Od tej pory patrzyłem na nich równie zwyczajnie, jak każdy prawowity Chilijczyk, nawet ten, co tkwi po uszy w konspiracji, a takich jest wcale niemało. Dwa czy trzy razy musiałem nawet prosić ich o drobną pomoc i nigdy nie odmawiali. Między innymi - o poprowadzenie mnie wozem patrolowym ni mniej, ni więcej tylko na lotnisko, żebym złapał samolot odlatujący dosłownie na minuty przedtem, nim policja ostatecznie wpadła na trop mojej bytności w Chile. Dla Eleny było niepojęte, że ktoś może prowokować policję tylko po to, by rozładować własne napięcie, i nasze zawodowe stosunki, tu i ówdzie już solidnie nadwerężone, zaczęły się psuć.
Na szczęście zdążyłem się pokajać za nieostrożność, zanim ona czy ktokolwiek inny zwrócił mi uwagę. Gdy tylko karabinier oddał mi paszport, posłałem Grazii umówiony sygnał, że ujęcie skończone. Franz obserwujący z boku całą scenę z niepokojem równym mojemu, ruszył ku mnie, ale dałem mu znak, żeby przyszedł do hotelu po obiedzie. Chciałem być sam.
Usiadłem na ławce, żeby przejrzeć gazetę, ale tylko przebiegałem wzrokiem linijki, nie czytając, targany w to świetliste jesienne przedpołudnie emocjami tak silnymi, że na niczym nie mogłem się skupić. W pewnej chwili gdzieś w pobliżu zegar wybił dwunastą, poderwały się spłoszone gołębie, a katedralne kuranty wygrały nuty najbardziej wzruszającej pieśni Violety Parra: Gracias a la vida. To już było ponad moje siły. Myślałem o Violecie, myślałem o jej głodnych dniach i bezdomnych nocach w Paryżu, myślałem o jej niebywałej godności i o tym, że zawsze jakiś system odrzucał ją, nie potrafiąc zrozumieć jej utworów i kpiąc sobie z jej buntu. Musiał zginąć posiekany kulami i okryty chwałą prezydent, musiało cierpieć Chile najkrwawsze męczarnie w dziejach, a sama Violeta Parra - targnąć się na życie, żeby jej własna ojczyzna odkryła w jej pieśniach głęboko ludzkie prawdy i piękno jej głosu. Nawet karabinierzy słuchali jej ze wzruszeniem, choć nie wiedzieli, kim była, co myślała i czemu śpiewała, zamiast płakać, nie mieli też najmniejszego pojęcia, jak wielką czułaby do nich nienawiść, gdyby mogła być tutaj i przeżywać cud owej wspaniałej jesieni.
Gnany pragnieniem, by odzyskać choć cokolwiek z przeszłości, powędrowałem samotnie do restauracyjki w bogatszej części miasta, gdzie bywaliśmy z Ely w czasach narzeczeństwa. Miejsce było niby to samo - stoliki nadal stały na zewnątrz, pod topolami, a wokół bujnie rosły dzikie kwiaty, ale wyglądało, jakby życie przestało tu istnieć. W pobliżu nie było nikogo. Musiałem sam poszukać obsługi i dopiero po blisko godzinie przyniesiono mi pieczone mięso. Właśnie je kończyłem, kiedy weszła para, której nie widziałem od czasów, gdy oni i my byliśmy stałymi klientami. Ernesto, lepiej znany jako Neto, i Elvira. Prowadzili ponury sklepik o kilka przecznic dalej ze świętymi obrazkami i medalikami, relikwiarzami i różańcami oraz akcesoriami żałobnymi. Sami charakterem nie pasowali do asortymentu swojego sklepu, z natury bowiem byli weseli i skorzy do żartów, i czasami w soboty przy dobrej pogodzie zostawaliśmy w knajpce do późna, popijając wino i grając w karty. Gdy zobaczyłem, że wchodzą, jak zawsze trzymając się za ręce, zdumiała mnie nie tyle ich wierność wobec dawnego miejsca spotkań, bez względu na zachodzące na świecie zmiany, ile to, jak bardzo oboje posunęli się w latach. Zachowali się w mojej pamięci nie jako konwencjonalne małżeństwo, raczej jako para późnych narzeczonych, pełnych energii i entuzjazmu; teraz było to dwoje tęgich, przygnębionych starych ludzi. Poczułem się, jakbym nagle ujrzał w lustrze własną starość. Gdyby i oni mnie poznali, zapewne patrzyliby na mnie z podobnym zdumieniem, chronił mnie jednak kostium urugwajskiego finansisty. Siedzieli przy stoliku obok i głośno rozmawiali, ale już bez tej żywiołowości co przed laty, i od czasu do czasu popatrywali na mnie, nie podejrzewając zapewne, że kiedyś bywaliśmy szczęśliwi, siedząc przy jednym stoliku. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak długie i wyniszczające były lata wygnania. Nie tylko dla nas - dla tych, którym udało się wyjechać, jak dotąd sądziłem, ale również dla nich - tych, którzy pozostali.
Pięć charakterystycznych miejsc w Santiago
Kręciliśmy materiał w Santiago jeszcze przez pięć dni - wystarczająco długo, by wypróbować funkcjonowanie naszego systemu - a w tym czasie utrzymywałem telefoniczny kontakt z ekipą francuską na północy i holenderską na południu. Z kolei kontakty Eleny okazały się nader użyteczne i stopniowo mogłem umawiać się na spotkania, na jakich nam zależało: z działaczami podziemia, tudzież osobistościami życia politycznego, działającymi w sposób legalny.
Stopniowo też zrozumiałem konieczność przestrzegania wymogów swojej fałszywej tożsamości. Stanowiło to dla mnie nie lada wysiłek, zważywszy, ilu krewnych i przyjaciół, o rodzicach nie wspominając, pragnąłbym odwiedzić i ile chwil z młodości - wskrzesić. Ale to był świat zakazany, przynajmniej w okresie pracy nad filmem, zdusiłem więc w sobie te pragnienia i z rezygnacją wszedłem w dziwaczną rolę wygnańca we własnym kraju, co jest najbardziej gorzkim rodzajem wygnania.
Choć rzadko chodziłem po ulicach bez ochrony, zawsze czułem się samotny. Gdziekolwiek się udawałem, moi opiekunowie z ruchu oporu śledzili mnie czujnie, ale tak, że ich nigdy nie widziałem. Tylko wtedy, gdy przeprowadzałem wywiady z osobami godnymi całkowitego zaufania, których nie zamierzałem narażać nawet wobec ich własnych przyjaciół, prosiłem zawczasu o wycofanie ochrony. Później, gdy Elena przestała mi pomagać w pracy, miałem już dość wprawy, by działać samemu i jakoś poradziłem sobie bez większych problemów. Film został nakręcony zgodnie z planem i nikt z moich współpracowników nie ucierpiał z powodu jakiejś nieostrożności czy błędu z mojej strony. Mimo to jedna z osób odpowiedzialnych za całą operację, w przypływie dobrego humoru, kiedy byliśmy już daleko od Chile, powiedziała mi:
- Nigdy, jak świat światem, nie pogwałcono tyle razy, i to w sposób tak ryzykowny, tylu zasad bezpieczeństwa.
Najistotniejsze było w każdym razie to, że w ciągu niecałego tygodnia zrealizowaliśmy cały plan ujęć w Santiago. Był on bardzo elastyczny i pozwalał na wszelkiego rodzaju zmiany już na miejscu, a rzeczywistość dowiodła, że to jedyny sposób działania w tym zaskakującym mieście, które w każdej chwili przynosiło nam jakieś niespodzianki i prowokowało do najbardziej nieprawdopodobnych pomysłów.
Tymczasem zdążyliśmy już trzykrotnie zmienić hotel. El Conquistador był wygodny i praktyczny, ale i najbardziej byliśmy w nim narażeni na inwigilację, i mieliśmy powody przypuszczać, że należał do najbaczniej obserwowanych. Zapewne podobnie jest w przypadku wszystkich hoteli pięciogwiazdkowych, gdzie wciąż zatrzymują się cudzoziemcy, z założenia podejrzani dla większości służb dyktatury. Z kolei w hotelach drugiej kategorii, gdzie kontrola wejść i wyjść jest ściślejsza, zapewne bardziej zwracalibyśmy uwagę. Najpewniejsze zatem było zmieniać lokum co dwa-trzy dni, nie zwracając uwagi na liczbę gwiazdek, za to pilnie uważając, by po raz drugi nie trafić do tego samego hotelu. Cóż, jestem przesądny i wierzę, że coś złego mnie spotka, gdy ponownie znajdę się tam, gdzie już raz uniknąłem niebezpieczeństwa. To przekonanie umocniło się we mnie 11 września 1973 roku, gdy lotnictwo bombardowało La Monedę i sytuacja w mieście stawała się coraz bardziej niepewna. Zdołałem bez problemu wydostać się z biura Chile Films, gdzie się schroniłem, chcąc wraz z zaufanymi ludźmi próbować dalej walczyć z zamachowcami, następnie własnym wozem podwiozłem aż do Parque Forestal grupę przyjaciół mających poważne powody do obaw o własne życie, po czym popełniłem ten błąd, że wróciłem. Uratowałem się, jak wspomniałem wcześniej, cudem.
Jako dodatkowy środek ostrożności przy zmianie hoteli, mniej więcej po trzeciej przeprowadzce, wprowadziliśmy z Eleną zasadę, by brać oddzielne pokoje. Pilnowaliśmy regularnego zmieniania tożsamości: raz wpisywaliśmy się jako szef firmy i sekretarka, kiedy indziej - jako dwoje zupełnie obcych sobie ludzi. To stopniowe rozdzielanie się odpowiadało zresztą idealnie stanowi naszych stosunków: przy pracy porozumiewaliśmy się idealnie, w sprawach osobistych - z coraz większym trudem.
Muszę zaznaczyć, że przy ogromnej liczbie hoteli, w jakich mieszkaliśmy, tylko w dwóch mieliśmy niejakie powody do niepokoju. Pierwszym z nich był Sheraton. Jeszcze tego samego wieczoru, gdy się tam zameldowaliśmy, nagłe na nocnym stoliku zadzwonił telefon i to dokładnie wtedy, gdy udało mi się zasnąć. Elena poszła na jakieś konspiracyjne spotkanie, które przedłużyło się ponad zaplanowany czas i musiała zostać na noc w lokalu, gdzie zastała ją godzina policyjna; coś takiego zdarzyło się nie pierwszy raz. Odebrałem półprzytomny, nie bardzo sobie uświadamiając, gdzie właściwie się znajduję, a co gorsza, nie bardzo pamiętając, kim w tej chwili jestem. Jakaś Chilijka pytała o mnie, wymieniając moje fałszywe nazwisko. Już miałem odpowiedzieć, że nie znam nikogo takiego, gdy nagle otrzeźwiałem, uświadomiwszy sobie, że to mnie ktoś poszukuje: pod takim nazwiskiem, o takiej porze i w tym właśnie hotelu.
Była to hotelowa telefonistka, łącząca do mnie rozmowę międzynarodową. W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że nikt poza Franzem i Eleną nie wie, gdzie mieszkamy, a niemożliwe, by to którekolwiek z nich dzwoniło do mnie w taki sposób: bladym świtem, pozorując rozmowę międzynarodową. Chyba że to sprawa życia i śmierci. Poprosiłem o przełączenie rozmowy. Jakaś kobieta mówiąca po angielsku tonem poufałym, jakbyśmy się dobrze znali, zarzuciła mnie niezrozumiałym potokiem słów, szafując różnymi darling, sweetheart, honey, a kiedy wreszcie zdołałem przerwać ten monolog, by dać jej do zrozumienia, że nie mówię po angielsku, odłożyła słuchawkę, rzucając czułe shit. Na nic się zdały próby ustalenia z telefonistką, o co chodziło; dowiedziałem się jedynie, że w hotelu przebywa jeszcze dwóch gości noszących nazwiska podobne do tego, jakie figuruje w moim fałszywym paszporcie. Nie mogłem zmrużyć oka i gdy tylko o siódmej rano wróciła Elena, przenieśliśmy się do innego hotelu.
Drugim okazał się stary hotel Carrera, z okien którego rozciąga się widok na cały kompleks pałacu La Moneda. Tam dopiero można się było najeść strachu. W kilka dni po tym, jak się stamtąd wyprowadziliśmy, jakaś bardzo młoda para, udająca małżonków w podróży poślubnej, zajęła sąsiedni pokój i ustawiła na trójnogu, takim jaki mają uliczni fotografowie, bazookę wyposażoną w system opóźnionego działania, wymierzoną prosto w prezydencki pałac, w gabinet samego Pinocheta. Sam pomysł i mechanizm akcji były doskonałe, a Pinochet rzeczywiście przebywał w gabinecie o wyznaczonej porze. Niestety nogi stojaka rozjechały się przy wystrzale i pocisk wybuchł w hotelowym pokoju.
Pięć wybranych miejsc
W piątek, w drugim tygodniu naszego pobytu w Chile, postanowiliśmy z Franzem ruszyć następnego dnia rano samochodem na prowincję. Najpierw do Concepción. W Santiago mieliśmy jeszcze przeprowadzić kilka wywiadów z działaczami opozycji i z przywódcami ruchu oporu i zdjęcia we wnętrzach La Monedy. To pierwsze wymagało skomplikowanych przygotowań i Elena pracowała nad tym z godną podziwu skutecznością. Pozwolenie na sfilmowanie wnętrz pałacu już uzyskaliśmy, ale potrzebny dokument mieliśmy otrzymać dopiero w następnym tygodniu. Pozostawało nam dość czasu na zebranie materiału na prowincji. W tej sytuacji poleciłem Francuzom wracać do Santiago, kiedy tylko skończą pracę na północy, a Holendrom - zgodnie z planem kręcić na południu aż do Puerto Montt i tam oczekiwać dalszych instrukcji. Sam miałem nadal pracować z Włochami.
Zgodnie z harmonogramem w piątek mieliśmy jeszcze w planach ujęcia ze mną w roli głównej na ulicach Santiago, po to, by różne tajne służby nie mogły potem zaprzeczać mojego autorstwa filmu kręconego ewidentnie w samym Chile. Wybraliśmy pięć charakterystycznych miejsc w Santiago: otoczenie pałacu La Moneda, Parque Forestal, mosty nad Mapocho, Wzgórze Świętego Krzysztofa i kościół Świętego Franciszka. Grazia już na kilka dni wcześniej miała rozplanować, gdzie i jak ustawić nas i kamery, by nie tracić ani chwili na miejscu, ustaliliśmy bowiem, że na każdy obiekt przeznaczamy zaledwie dwie godziny, a więc dziesięć godzin na wszystko. Ja miałem przyjeżdżać na miejsce w kwadrans po przybyciu ekipy, z nikim nie zamieniając słowa, wtapiać się po prostu w klimat danego miejsca, i tylko gestami przekazywać pewne uwagi, omówione wcześniej z Grazia.
Pałac La Moneda zajmuje cały kwartał; jedna z dwóch głównych fasad wychodzi na Plac Bulnes, przy Alameda, i w tej części znajduje się Ministerstwo Spraw Zagranicznych, druga na Plaża de la Constitución i w tej mieści się Kancelaria Prezydenta. Po zbombardowaniu pałacu przez lotnictwo jedenastego września, zrujnowany gabinet prezydenta opustoszał. Rząd przeniósł się do dawnych pomieszczeń UNCTAD, Komitetu ONZ do Spraw Rozwoju i Handlu, w dwudziestopiętrowym budynku, który junta wojskowa, żądna uprawomocnienia władzy, ochrzciła imieniem wybitnego działacza liberałów, Diego Portalesa. Tam też jeszcze dziesięć lat temu znajdowała się siedziba rządu, aż do zakończenia żmudnych prac nad odbudową La Monedy, obejmujących także wybudowanie dodatkowego członu: prawdziwej podziemnej twierdzy z opancerzonymi celami, tajnymi przejściami, drogami ucieczki i wyjściami ewakuacyjnymi na oficjalny parking istniejący już od dawna pod chodnikiem. Mimo to w Santiago mówi się, że formalistyczne zapędy Pinocheta osłabły, gdy mu doniesiono, że i tak nie przepasze się szarfą O’Higginsa - symbolem legalnej władzy w Chile - ta bowiem spłonęła podczas bombardowania pałacu. Przy jakiejś okazji któryś z dworaków usiłował sprzedać bajkę, jakoby szarfa ocalała wyniesiona z płomieni przez pierwszych oficerów, którzy wkroczyli do La Monedy, ale było to tak naciągane, że niemożliwe, by ktoś w to w ogóle uwierzył.
Nieco przed dziewiątą rano ekipa włoska zrobiła ujęcie fasady pałacu od strony Alamedy, tej na wprost pomnika Ojca Ojczyzny, Bernardo O’Higginsa, przed którym płonie obecnie propanowy wieczny ogień, “Płomień wolności”. Następnie Włosi przenieśli się, by zrobić ujęcia drugiej fasady, przy której lepiej widać karabinierów należących do elity pałacowej gwardii - naj smukłej - szych i najprzystojniejszych - którzy dwa razy dziennie celebrują zmianę warty, wprawdzie bez asysty tłumu ciekawskich z całego świata, ale za to z równą pychą i dumą, co gwardziści sprzed pałacu Buckingham. Od tej strony pałac jest silniej strzeżony, kiedy więc karabinierzy ujrzeli rozstawiających sprzęt Włochów, natychmiast zażądali pisemnego zezwolenia, które zresztą ci okazali już wcześniej od strony Alamedy. Był to stały element pracy: gdy tylko pojawiała się jakaś kamera, obojętnie w jakim miejscu Santiago, wynurzał się skądś także karabinier, żądając okazania pozwolenia na piśmie.
Właśnie w takiej chwili nadszedłem. Operator Ugo, sympatyczny, rezolutny chłopak, zadowolony niczym Japończyk z nadarzającej mu się okazji włączenia kamery, załatwił sprawę, pokazując jedną ręką swój identyfikator, drugą filmując tegoż karabiniera tak, że ten nawet nie zauważył. Franz zostawił mnie cztery przecznice wcześniej i miał mnie odebrać cztery przecznice dalej, piętnaście minut później. Był chłodny, mglisty ranek, typowy dla naszych przedwczesnych jesieni, i drżałem z zimna mimo ciepłego płaszcza. Szybko przeszedłem te cztery przecznice, żeby tylko znaleźć się w cieple, wśród spieszącego się tłumu, poszedłem nawet dwie przecznice dalej, chcąc dać ekipie czas spokojnie się wylegitymować. Kiedy wracałem na plac, bez najmniejszych problemów nakręcono mój spacer przed La Monedą. Po piętnastu minutach ekipa zebrała sprzęt i ruszyła w kierunku kolejnego celu. Złapałem samochód Franza na ulicy Riquelme, na wprost stacji metra Los Heroes i ruszyliśmy pełnym gazem.
Parque Forestal zajął nam mniej czasu niż przewidywaliśmy, bo widząc go po latach zrozumiałem, że moje odczucia są czysto subiektywne. Jest to naprawdę miejsce piękne i bardzo dla Santiago charakterystyczne, szczególnie w taki spokojny dzień przy wietrze niosącym żółte liście. Ale ciągnęły mnie tam nostalgiczne wspomnienia. Tu znajdowała się siedziba Akademii Sztuk Pięknych, na stopniach której zaprezentowałem pierwszy spektakl i to tuż po przyjeździe z rodzinnego miasteczka.
Później, kiedy byłem już nieźle prosperującym reżyserem, musiałem niemal codziennie przechodzić przez ten park w drodze powrotnej do domu i światło prześwitujące przez listowie o zmierzchu utkwiło mi na zawsze w pamięci wraz ze wspomnieniami z pracy nad pierwszymi filmami. Niewiele więcej miałem do powiedzenia. Wystarczyło kilka ujęć mojego krótkiego spaceru wśród drzew odartych z liści przy pierwszych ulewach, po czym wróciłem na rynek, gdzie czekał Franz.
Dzień był nadal chłodny i przejrzyście jasny, i po raz pierwszy od mego przyjazdu widać było góry. Santiago leży przecież w kotlinie otoczonej górami, których kontury prześwitują przez opary smogu. O jedenastej na Calle del Estado były jak zwykle tłumy ludzi, rozpoczynały się także pierwsze seanse w kinach. W Rexie wyświetlali Amadeusza Milośa Formana, film, który pragnąłem za wszelką cenę obejrzeć i ledwo się powstrzymałem, żeby nie wejść do kina.
Twarzą w twarz z własną teściową!
Przez ostatnie dni, nadzorując kręcenie filmu, widywałem na ulicach wiele znajomych twarzy, polityków, dziennikarzy, ludzi kultury. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek z nich zwrócił na mnie uwagę, i to dodawało mi pewności siebie. A jednak w tamten piątek zdarzyło się coś, co prędzej czy później stać się musiało. Na wprost mnie szła w moim kierunku dystyngowana kobieta w kremowej garsonce, bez płaszcza, jakby to było lato; poznałem ją dopiero wówczas, gdy znalazła się w odległości dwóch-trzech metrów ode mnie. Leo, moja teściowa. Widzieliśmy się zaledwie pół roku wcześniej w Hiszpanii i w dodatku znała mnie tak dobrze, że wprost niemożliwe, by miała mnie nie rozpoznać z tak bliska. Już chciałem zawrócić, gdy przypomniałem sobie ostrzeżenie, abym unikał tego właśnie naturalnego odruchu, wielu bowiem ludzi z fałszywą tożsamością, których nikt nie rozpoznawał en foce, zdradzało się wyglądem “od tyłu”. Miałem dość zaufania do teściowej, by nie wpadać w panikę, gdyby mnie tu nakryła, problem jednak w tym, że nie była sama. Szła pod rękę ze swoją siostrą, ciocią Miną, która także mnie znała, i rozmawiała z nią półgłosem, niemal szeptem. Tym też bym się nie przejmował w innych okolicznościach, obawiałem się jednak, że obie panie mogą okazać zbyt duże zaskoczenie. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby z radości zaczęły krzyczeć na środku ulicy: “Miguel, synku, przyjechałeś, to istny cud!”, czy coś w tym stylu. Z kolei dla nich samych niebezpieczna była wiedza, że oto przebywam w Chile na fałszywych papierach.
Ponieważ jednak absolutnie nic nie mogłem zrobić, postanowiłem iść dalej przed siebie, wpatrując się w teściową z największą uwagą, na jaką mnie było stać, żeby natychmiast dać jej sygnał, gdyby mnie rozpoznała. Ale ona ledwie podniosła wzrok, mijając mnie, napotkała moje przerażone, wbite w nią spojrzenie, i nie przerywając rozmowy z ciocią Miną, przeszła, nie spojrzawszy na mnie nawet, i to tak blisko, że poczułem zapach jej perfum, ujrzałem jej cudowne słodkie oczy i usłyszałem wyraźnie, jak mówi: “Dzieci sprawiają więcej kłopotów, gdy dorosną”. I obie poszły dalej.
Gdy niedawno opowiedziałem jej o tym przez telefon, dzwoniąc z Madrytu, wprawiłem ją w osłupienie: w ogóle nie odnotowała takiego faktu w pamięci. A ja przez chwilę nie mogłem dojść do siebie. Pod wrażeniem tego spotkania szukałem jakiegoś miejsca, żeby spokojnie pomyśleć, aż wreszcie zaszyłem się w małym kinie, gdzie szło właśnie Slodkie życie Felliniego, włoski film, ocierający się o pornografię. Wysiedziałem jakieś dziesięć minut, patrząc, jak smukli chłopcy i przepiękne rozradowane kobiety skaczą do morza w cudownie słoneczny dzień w jakimś rajskim zakątku. Nawet nie próbowałem się skoncentrować. Po prostu ciemności pozwoliły mi się uspokoić i dopiero wówczas zrozumiałem, jak bardzo rutynowe i przyjemne były poprzednie dni. O jedenastej piętnaście Franz zabrał mnie z rogu Estado i Alamedy i zawiózł w kolejne miejsce, gdzie mieliśmy kręcić: mosty nad Mapocho.
Rzeka Mapocho przecina miasto ocembrowanym korytem, a jej brzegi spinają cudowne mosty, których wspaniałe stalowe konstrukcje przeżyły już niejedno trzęsienie ziemi. W porze suchej - a taka właśnie panowała - płynie dnem koryta zaledwie cienka warstewka płynnego błota, z trudem przesuwając się wśród nędznych lepianek. W porze deszczowej rzeka występuje z koryta zasilana wodami spływających z gór potoków, i lepianki, niczym łódeczki niesione prądem, pływają po istnym morzu błota. W okresie tuż po zamachu rzeka Mapocho zyskała światowy rozgłos, jako że jej wody niosły zwłoki z widocznymi śladami tortur, a działo się to zwykle po nocnych nalotach wojskowych patroli na dzielnice nędzy: słynne poblaciones Santiago. W ostatnich natomiast latach przez cały rok rozgrywają się nad Mapocho dramatyczne sceny innego rodzaju: hordy wygłodniałych ludzi wespół z psami i sępami wyrywają sobie resztki jedzenia, wyrzucane do rzeki z uczęszczanych targowisk. To odwrotna strona medalu chilijskiego cudu, osiągniętego pod patronatem junty wojskowej i pod oświeconymi auspicjami szkoły chicagowskiej.
Do chwili objęcia władzy przez rząd prezydenta Salvadora Allende Chile było krajem mało że skromnym, to jeszcze takim, gdzie konserwatywne mieszczaństwo z dumą obnosiło swe surowe obyczaje niemal jak cnotę narodową. Jeżeli junta wojskowa zdołała stworzyć niesamowite pozory natychmiastowego powszechnego dobrobytu to tylko dzięki reprywatyzacji tego, co znacjonalizował Allende, i wyprzedaży kraju prywatnym przedsiębiorcom i ponadnarodowym korporacjom. W rezultacie w sklepach zapanował szał artykułów luksusowych, równie wspaniałych, co nieprzydatnych, a na ulicach - szał robót publicznych, których widoczne efekty miały dodatkowo wzmagać iluzję spektakularnej prosperity.
W przeciągu zaledwie pięciu lat zaimportowano więcej towarów niż przez minione lat dwieście, a umożliwiły to dolarowe kredyty, na które mógł dać gwarancje Bank Narodowy dzięki sumom uzyskanym z reprywatyzacji. Partnerskie stosunki ze Stanami Zjednoczonymi i z międzynarodowymi organizacjami walutowymi dokonały reszty. Jednakże rzeczywistość dała o sobie brutalnie znać w chwili spłaty długu: sześć-siedem lat urojeń legło w gruzach w ciągu roku. Zadłużenie zagraniczne Chile, wynoszące w ostatnim roku prezydentury Allende cztery miliardy dolarów, wynosi obecnie dwadzieścia trzy miliardy. Wystarczy przejść się po rojnych targowiskach nad Mapocho, by zobaczyć, jakie są koszty społeczne tych przepuszczonych dziewiętnastu miliardów dolarów. Cud sterowany przez armię znacznie wzbogacił nielicznych bogaczy, poważnie zaś zubożył pozostałych Chilijczyków.
Most, który widział wszystko
Na tym targowisku życia i śmierci most Recoleta nad Mapocho jest obojętnym kochankiem: służy albo jarmarkom, albo pochówkom. W dzień kondukty pogrzebowe muszą torować sobie drogę wśród tłumu. Nocą, kiedy nie ma godziny policyjnej, jest to obowiązkowy szlak do klubów tanga, melancholijnych przytulisk na ponurych przedmieściach, gdzie mistrzami tańca są grabarze. Ale wtedy, w piątek, po tylu latach niewidzenia tych świętych miejsc, najbardziej przykuła moją uwagę olbrzymia liczba zakochanych młodych par, objętych wpół, spacerujących po nadrzecznych bulwarach, całujących się pośród budek pełnych wspaniałych kwiatów dla spoczywających w sąsiedztwie zmarłych, par kochających się powoli, obojętnych wobec nieubłaganego upływu czasu, lekceważących ten czas, który bezlitośnie przepływa między mostami. Tylko w Paryżu, i to wiele lat temu, widziałem tyle miłości na ulicach, Santiago natomiast pozostało mi w pamięci jako miasto, gdzie raczej nie ujawnia się uczuć. Teraz, mając przed oczami to śmiałe widowisko, jakie z czasem skończyło się w Paryżu i w ogóle, jak sądziłem, znikło z tego świata, przypomniałem sobie nagłe coś, co kiedyś usłyszałem w Madrycie: “Miłość rozkwita w czasach zarazy”.
Na wiele lat przed powstaniem Unidad Popular, Chilijczycy w ciemnych ubraniach, z nieodłącznymi parasolami, Chilijki spragnione wieści i nowinek z Europy, a nawet chilijskie niemowlęta ulegli nowej modzie przyniesionej wraz z Beatlesami. Nowa tendencja, unisex, zmierzała ku ujednoliceniu obu płci. Mężczyźni zapuszczali włosy, a kobiety - ścinały na zapałkę. Spodnie dopasowane na biodrach, z dzwonowatymi nogawkami rozpowszechniły się w modzie męskiej i damskiej. Położył temu kres obłudny fanatyzm junty. Całe to pokolenie ponownie ścięło włosy, w obawie, by patrol wojskowy nie skrócił czupryny bagnetem, co się często zdarzało w pierwszych dniach po zamachu.
Ale aż do owego piątku na mostach nad Mapocho nie zdawałem sobie sprawy, że młodzież zmieniła się ponownie. Miasto opanowali rówieśnicy moich dzieci. Ci, którzy mieli po dziesięć lat, gdy ja opuszczałem Chile, i nie bardzo umieli w pełni ocenić rozmiar klęski, jaką ponieśliśmy, a teraz dobiegają dwudziestki. Przekonaliśmy się potem wielokrotnie, że ta młodzież, która publicznie okazuje sobie uczucia, potrafi oprzeć się nieustannym, uwodzicielskim pokusom. To ci młodzi ludzie narzucają innym swoje gusta, swój styl bycia, swoje oryginalne pojmowanie miłości, sztuki, polityki - otoczeni zewsząd starczym oburzeniem skostniałego reżimu. Nie powstrzymują ich żadne represje. Muzyka, którą słychać wszędzie, nie wyłączając opancerzonych wozów karabinierów, którzy nie mają pojęcia, czego słuchają, to piosenki Kubańczyków: Silvio Rodrigueza i Pabla Milanesa. Te dzieci, które za rządów Salvadora Allende chodziły do podstawówki, są obecnie działaczami ruchu oporu. Było to dla mnie coś odkrywczego, ale zarazem niepokojącego, i po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, czy ten mój zbiór nostalgicznych wspomnień na coś się w ogóle przyda.
Ale wątpliwości zrodziły we mnie nowe pomysły. I tylko dlatego, że chciałem zrealizować cały plan działania, odbyłem szybki spacer po Wzgórzu Świętego Krzysztofa, a następnie wszedłem do kościoła Świętego Franciszka, którego kamienne mury przybrały o zachodzie barwę złota. Potem poprosiłem Franza, żeby zabrał z hotelu moją torbę podróżną i czekał na mnie trzy godziny później przed wyjściem z kina Rex, gdzie chciałem obejrzeć Amadeusza. Poprosiłem go również, by przekazał Elenie, że na jakieś trzy dni znikniemy. Tylko tyle. Było to wbrew ustalonym zasadom, bo Elena powinna była znać w każdej chwili moje aktualne miejsce pobytu, ale trudno. Nic nikomu nie mówiąc, dopóki to możliwe, zamierzaliśmy z Franzem jechać do Concepción pociągiem odchodzącym o jedenastej w nocy.
Samospalenie przed katedrą
Pomysł ten przyszedł nam do głowy niespodziewanie, aczkolwiek miał pewne racjonalne uzasadnienie. Uważałem pociąg za najbezpieczniejszy środek lokomocji, jakim można poruszać się po Chile, bo nie jest się narażonym na kontrole jak na lotniskach czy drogach. Poza tym dzięki temu przynajmniej jakoś wykorzystywało się noc, w mieście kompletnie zmarnowaną przez godzinę policyjną. Franz nie był do tego pomysłu specjalnie przekonany, wiedział bowiem, że pociągi są jednocześnie środkiem lokomocji najlepiej strzeżonym. Mimo to utrzymywałem, że właśnie dlatego - najbezpieczniejszym. Żadnemu policjantowi nie wpadnie przecież do głowy, że jakiś konspirator wsiądzie do strzeżonego pociągu. Franz uważał, że przeciwnie: policja świetnie wie, iż konspiratorzy podróżują pociągami, przekonani, że najbezpieczniej tam, gdzie najbardziej pilnują. Uważał poza tym, że przedstawiciel poważnej agencji reklamowej, prowadzący na szeroką skalę interesy w Europie, przywykł może do wygodnych pociągów europejskich, ale nie do nędznych wagonów jeżdżących po chilijskiej prowincji. Przekonał go wreszcie argument, że lot do Concepción nie jest najlepszym rozwiązaniem, jeśli chcemy zdążyć na umówione spotkania, i zrealizować cały plan pracy, bo nigdy nie wiadomo, czy mgła nie uniemożliwi lądowania. A tak naprawdę, to mówiąc między nami, po prostu absolutnie wolałem pociąg ze względu na paniczny, nieuleczalny lęk przed lataniem.
I tak o jedenastej w nocy wsiedliśmy do pociągu na Dworcu Centralnym, którego żelazna konstrukcja odznacza się tą samą niepojętą pięknością co wieża Eiffela, i ulokowaliśmy się w czystym i wygodnym przedziale wagonu sypialnego. Umierałem z głodu, bo od śniadania nie miałem nic w ustach poza dwoma czekoladowymi batonikami kupionymi w kinie, które zjadłem gdy młody Mozart popisywał się serią akrobatycznych podskoków przed obliczem austriackiego cesarza. Konduktor poinformował nas, że możemy coś zjeść wyłącznie w wagonie restauracyjnym, a że z naszego nie da się do niego przejść, bo takie są przepisy, radzi udać się tam, zanim pociąg ruszy, najeść się i wrócić do naszego przedziału po godzinie, podczas postoju pociągu w Rancagua. Tak też uczyniliśmy, i to biegiem, bo właśnie oznajmiono godzinę policyjną i konduktorzy poganiali nas okrzykami: “Panowie prędzej, prędzej, łamiemy przepisy!”. Jedynie stróżów porządku w Rancagua - zaspanych i konających z zimna - guzik obchodziło, że w sposób nieunikniony i powszechnie akceptowany narusza się prawa stanu wojennego.
Była to skuta lodem pusta stacja skryta w baśniowej mgle. Nigdzie żywego ducha. Zupełnie jak w filmach wojennych pokazujących transporty do obozów zagłady. Niespodziewanie, kiedy konduktorzy poganiali nas, żebyśmy szybciej wsiadali, z wagonu restauracyjnego pędem wybiegł kelner w klasycznej białej marynarce, dzierżąc w ręku talerz z górą ryżu i sadzonym jajem pośrodku. Przebiegł pięćdziesiąt metrów z niebywałą prędkością, utrzymując jakimś cudem talerz, i podał go przez okno ostatniego wagonu komuś, kto pewnie sowicie za to zapłacił; zanim dobrnęliśmy do naszego przedziału, kelner zdążył już wrócić do wagonu restauracyjnego.
Przejechaliśmy te prawie pięćset kilometrów dzielących Santiago od Concepción w niemal całkowitej ciszy, jak gdyby godzina policyjna obowiązywała nie tylko pasażerów tego somnambulicznego pociągu, ale wręcz wszystkie żywe istoty. Od czasu do czasu wychylałem się przez okno, ale we mgle udawało mi się dojrzeć jedynie puste stacyjki, puste pola, pustą bezkresną noc w jakiejś bezludnej krainie. Jedynym dowodem ludzkiej obecności na tej ziemi były niekończące się Ogrodzenia z drutu kolczastego, ciągnące się wzdłuż torów - a za nimi pustka: ani ludzi, ani kwiatów, ani zwierząt, nic. Przypomniałem sobie Nerudę: Wszędzie chleb, ryż albo jabłka; a w Chile druty, druty, druty. O siódmej rano, kiedy zabrakło już i ziemi, i drutu, dojechaliśmy do Concepción.
Ustalając nasze dalsze poczynania, postanowiliśmy w pierwszej kolejności zgolić zarost. Nie przypuszczałem, że będą z tym jakieś problemy. Wprawdzie chętnie skorzystałbym z pretekstu, żeby ponownie zapuścić brodę, ale dla każdego policjanta wyglądaliśmy na parę zbiegów, w dodatku w mieście, które w świadomości każdego Chilijczyka jest widownią poważnych rozruchów na tle społecznym. To tu właśnie w latach siedemdziesiątych zrodził się ruch studencki, to tu Salvador Allende znalazł decydujące poparcie w wyborach, to tu wreszcie prezydent Gabriel Gonzalez Videla w 1946 roku zastosował krwawe represje, krótko przed wybudowaniem obozu koncentracyjnego w Pisagua, gdzie w sztuce zadawania śmierci i zaprowadzania terroru ćwiczył się młody oficer nazwiskiem Augusto Pinochet.
Na placu Sebastiana Acevedo zawsze leżą kwiaty
Z taksówki, którą przez opary gęstej lodowatej mgły przebijaliśmy się do centrum miasta, mogliśmy dojrzeć samotny krzyż stojący w atrium katedry i wiązanki wciąż świeżych kwiatów składane przez nieznane ręce. Sebastian Acevedo, skromny górnik z kopalni węgla kamiennego, parę lat temu tu właśnie dokonał samospalenia, po bezskutecznych staraniach, by dotrzeć do kogoś, kto wyciągnąłby z łap CNI - Central Nacional de Información czyli Krajowej Centrali Informacyjnej - jego dwudziesto-dwuletniego syna i dwudziestoletnią córkę, aresztowanych i torturowanych za nielegalne posiadanie broni.
Sebastian Acevedo nie prosił, lecz przestrzegał. Arcybiskup był akurat w podróży, rozmawiał więc z kapłanami z arcybiskupstwa, rozmawiał z dziennikarzami poczytnych gazet, rozmawiał z przywódcami partii politycznych, rozmawiał z najpoważniejszymi przemysłowcami i handlowcami, rozmawiał z każdym, kto tylko chciał go wysłuchać, nawet z przedstawicielami rządu, i wszystkim mówił to samo: jeżeli nie zrobicie nic, żeby przestano torturować moje dzieci, obleję się benzyną i podpalę w atrium katedry. Jedni mu nie uwierzyli, drudzy nie wiedzieli, co robić. W zapowiedzianym dniu Sebastiśn Acevedo przyszedł przed katedrę, wylał na siebie zawartość kanistra z benzyną i ostrzegł zgromadzony tłum, że jeśli ktoś przekroczy żółtą linię, podpali się. Nie pomogły błagania, rozkazy, ani groźby. Usiłując zapobiec dramatowi, jeden z karabinierów przestąpił żółtą linię, a wtedy Sebastian Acevedo stał się żywą pochodnią. Żył jeszcze przez siedem godzin, przytomny, nie czując bólu. Czynem swym wywołał tak potężne poruszenie, że policja poczuła się zmuszona zezwolić, aby córka Sebastiana Acevedo odwiedziła ojca w szpitalu przed śmiercią. Lekarze woleli, by nie oglądała go w tak potwornym stanie, pozwolili więc jedynie na rozmowę. “Skąd mam wiedzieć, że to naprawdę ty, Candelario?” - zapytał Sebastian Acevedo, słysząc głos córki. Przypomniała mu wówczas pieszczotliwe przezwisko z dzieciństwa. Udało się wydostać rodzeństwo z izby tortur, czego domagał się i za co oddał życie ojciec męczennik. Oboje przeszli do dyspozycji cywilnego wymiaru sprawiedliwości. Ale od tamtej pory mieszkańcy Concepción nazywają po cichu atrium katedry placem Sebastiana Acevedo.
Jak ciężko jest przystrzyc zarost w Concepción!
Zbyt duże to ryzyko pojawić się w tej historycznej twierdzy o siódmej rano, w eleganckim garniturze, ale z nieogoloną brodą. Wiadomo przecież, że przedstawiciel agencji reklamowej nosi w neseserze prócz miniaturowego magnetofonu - do notowania pomysłów - elektryczną maszynkę do golenia, umożliwiającą dokonanie koniecznych zabiegów toaletowych w samolocie, w pociągu czy w samochodzie - przed przybyciem na spotkanie. Na największe jednak ryzyko w Concepción narażał się człowiek, szukając cyrulika w sobotę o siódmej rano. Najpierw spróbowałem w jedynym zakładzie fryzjerskim otwartym o tej porze, w pobliżu Plaża de Armas. Nad wejściem wisiał szyld: Unisex. Jakaś mniej więcej dwudziestoletnia pannica zamiatała podłogę, ale lak niemrawo, jakby wciąż jeszcze spała, a chłopak w jej wieku porządkował toaletowe utensylia.
- Chcę się ogolić - powiedziałem.
- Nie - młody człowiek pokręcił głową - u nas tego nie robimy.
- Gdzie więc mam pójść?
- Niech pan pójdzie prosto dalej. Jest kilka salonów fryzjerskich.
Doszedłem do następnej przecznicy, tej, gdzie wcześniej skręcił Franz, aby wynająć samochód. Nagle zobaczyłem, że legitymuje go dwóch karabinierów. Ode mnie także zażądali dokumentów, ale nie było problemów, przeciwnie. Franz zajął się wynajmowaniem auta, a jeden z karabinierów zaprowadził mnie do drugiego zakładu fryzjerskiego o dwie przecznice dalej, otwierającego właśnie podwoje, i pożegnał się, salutując.
Nad wejściem również wisiał szyld: Unisex. Podobnie jak w pierwszym zakładzie było tu dwoje ludzi: mniej więcej trzydziestopięcioletni mężczyzna i sporo młodsza kobieta. Mężczyzna zapytał, czego sobie życzę. Odpowiedziałem tak samo: “Chcę się ogolić”. Oboje spojrzeli na mnie zaskoczeni.
- Nie, proszę pana; nie świadczymy u nas takich usług - powiedział mężczyzna.
- Tu jest zakład unisex - dodała dziewczyna.
- Zgoda - rzekłem - unisex, nie unisex, moglibyście jednak człowieka ogolić.
- Niestety, proszę pana - odparł mężczyzna - nie u nas.
I oboje odwrócili się do mnie tyłem. Wyszedłem i ruszyłem przez wyludnione ulice, w gęstniejącej mgle. Zdumiewała mnie nie tyle nawet olbrzymia jak na Concepción liczba zakładów fryzjerskich “unisex”, ile panujące w nich wszystkich obyczaje: w żadnym nikt nie chciał mnie ogolić. Straciłem orientację we mgle i dopiero jakiś napotkany chłopaczek wskazał mi właściwą drogę.
- Szuka pan czegoś, proszę pana?
- Tak - odparłem - zakładu fryzjerskiego, ale nie unisex. Takiego “fryzjera męskiego”, jak dawniej.
Malec zaprowadził mnie do tradycyjnego zakładu, z biało-czerwoną spiralą nad wejściem i obrotowymi krzesełkami z czasów mojej młodości. W środku dwóch staruszków w brudnych fartuchach obsługiwało jedynego klienta. Jeden strzygł mu włosy, drugi szczoteczką zmiatał z twarzy i ramion spadające kosmyki. Pachniało spirytusem, miętą i pomadą - taką staroświecką apteką - i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że tego właśnie zapachu brakowało mi w poprzednio odwiedzonych salonach. Zapachu mego dzieciństwa.
- Chciałbym się ogolić - odezwałem się.
Wszyscy trzej, włącznie z klientem, popatrzyli na mnie zdumieni. Staruszek ze szczoteczką zadał mi w końcu pytanie, jakie zapewne cisnęło się na usta wszystkim trzem:
- Skąd pan jest?
- Z Chile - odparłem bez zastanowienia i natychmiast sprostowałem - ale jestem Urugwajczykiem.
Nie zauważyli, że sprostowanie było gorsze aniżeli sama pomyłka, tylko jęli mi wyjaśniać, że w Chile nie używa się już zwrotu “ogolić się”, jak przed laty, tylko “przystrzyc zarost”. Pewnie dlatego w salonach fryzjerskich prowadzonych przez młodych “unisexów” nikt nie rozumiał mojego nieco archaicznego języka starego Chilijczyka. Staruszkowie natomiast wyraźnie ożywili się wizytą klienta, który gada jak za dawnych dobrych lat; ten który był fryzjerem, już wolny, usadził mnie na krzesełku, starym sposobem zawiązał mi wokół szyi serwetę i wyjął zardzewiałą brzytwę. Miał co najmniej siedemdziesiąt lat, i to chyba nienajlepiej przeżytych, był wysoki i wiotki, siwiuteńki i sam z co najmniej trzydniowym zarostem.
- Życzy sobie szanowny pan wodę ciepłą czy zimną? - zapytał.
Ledwie utrzymywał brzytwę w drżącej ręce.
- Ciepłą, naturalnie - odparłem.
- A to niestety, proszę pana, niemożliwe. Coś nam nawaliło i ciepłej wody nie mamy: służę czyściutką, chłodniusieńką.
Nie pozostawało mi zatem nic innego, jak wrócić do pierwszego salonu unisex, i kiedy oświadczyłem, że przyszedłem przystrzyc zarost - a nie ogolić się - zostałem obsłużony natychmiast, pod warunkiem jednak, że pozwolę także przyciąć sobie włosy. Gdy tylko wyraziłem zgodę, ci sami młodzi ludzie, przedtem tak niechętni, przystąpili do długiej profesjonalnej ceremonii. Dziewczyna zawiązała mi wokół szyi ręcznik, umyła mi włosy zimną wodą - bo ciepłej też tu nie było - po czym spytała, czy chcę szampon numer trzy, numer cztery czy numer pięć i czy ma mi nałożyć specjalną odżywkę przeciwko wypadaniu włosów. Odpowiadałem co bądź, aż nagle, wycierając mi twarz, dziewczyna znieruchomiała i odezwała się sama do siebie: “Dziwne!”. Zaniepokojony otworzyłem oczy: “Co?” - zapytałem. Wyglądała na bardziej zaskoczoną niż ja.
- Pan ma wydepilowane brwi! - powiedziała. Niezadowolony, że to odkryła, pozwoliłem sobie na najbardziej brutalny żart, na jaki mnie było stać: popatrzyłem na nią zgnębiony i zapytałem:
- Czyżby jakieś uprzedzenia wobec mniejszości seksualnych?
Zaczerwieniła się aż po nasadę włosów i pokręciła przecząco głową. Teraz z kolei zajął się mną chłopak i mimo dokładnych wskazówek i uwag przyciął mi włosy zbyt krótko i uczesał inaczej niż chciałem, zmieniając mnie w ten sposób z powrotem w Miguela Littina. Była w tym pewna logika, bo przecież stylista z Paryża specjalnie zmieniał mój naturalny układ włosów, a ten młody fryzjer z Concepción pozwolił im tylko wrócić do pierwotnej fryzury. Nie przejąłem się, w końcu bez większych trudności mogłem sam się przeczesać na sposób właściwy dla mojego drugiego ja, co też uczyniłem. Przyznać muszę, że sporo mnie to kosztowało, bo robiłem coś wbrew własnym pragnieniom, by na powrót stać się sobą w tym dalekim, spowitym mgłą mieście, gdzie w żadnym wypadku nikt by mnie nie rozpoznał. Po zakończeniu strzyżenia dziewczyna poprowadziła mnie na zaplecze i dyskretnie, jakby chodziło o jakąś niedozwoloną czynność, wyjęła maszynkę do golenia, włączyła ją do kontaktu na wprost lustra i podała mi ją, żebym się sam ogolił. Bez potrzeby używania ciepłej wody, na szczęście.
Miłosny raj obok piekła
Franzowi udało się wypożyczyć auto. Zjedliśmy śniadanie w barze, pijąc zimną kawę, bo ciepłej wody, okazuje się, nigdzie nie było, i ruszyliśmy w kierunku kopalni węgla kamiennego w Lota y Schwager, mijając potężny most nad Bio-Bio, rzeką najbardziej w Chile zasobną w wodę. Leniwie płynąca i szara jak metal ledwie była widoczna we mgle. W ubiegłym stuleciu chilijski pisarz Baldomero Lilio dokładnie opisał kopalnie i życie górników; jego kronikarski zapis do dziś nie stracił na aktualności. Przypomina to wszystko Walię sprzed stu lat: i ta mgła przesycona sadzą, i warunki pracy, niewiele różniące się od tych, jakie panowały przed rewolucją przemysłową.
Po drodze natknęliśmy się na trzy kontrole policyjne. Najtrudniejsza, zgodnie z naszymi przewidywaniami, była pierwsza. Zarzuciliśmy karabinierów gradem słów, wyjaśniając, po co jedziemy do Lota y Schwager. Sam byłem zdumiony płynnością własnej wypowiedzi. Wyjaśniałem, że jedziemy obejrzeć park, jeden z najpiękniejszych w Ameryce, słynący z ogromnych, prastarych araukarii i osobliwych posągów, wśród których przechadzają się rzadkie gatunki pawi i czarnoszyje łabędzie. Mamy zrobić film reklamowy na ogólnoświatową promocję nowych perfum - Araukarii - nazwanych tak właśnie dla upamiętnienia tego cudownego zakątka.
Nie ma w Chile policjanta, który nie ugiąłby się wobec tak wyczerpujących wyjaśnień, pełnych w dodatku przesadnych pochwał pod adresem ich kraju. Pożegnali się z nami, i chyba nawet uprzedzili o nas następny posterunek kontrolny, bo tam już nie chcieli od nas dokumentów, sprawdzono tylko nasze torby i samochód. Zainteresowanie wzbudziła wyłącznie kamera - super-ósemka - bo choć to sprzęt nieprofesjonalny, to na filmowanie kopalni trzeba mieć pozwolenie. Wyjaśniliśmy, że jedziemy tylko w góry, do parku z posągami i łabędziami, w końcu wysunąłem ostatni argument, zaiste godny arystokraty:
- Biedacy nas nie interesują.
Grzebiąc bez większego zainteresowania w naszych rzeczach, jeden z karabinierów, nie patrząc na mnie, powiedział:
- Tu każdy jest biedakiem.
Zadowolił ich widać wynik inspekcji, bo kiedy pół godziny później, minąwszy wąski, urwisty grzbiet górski, dojechaliśmy do trzeciego posterunku, nie czekały nas żadne formalności i mogliśmy ruszyć bezpośrednio do parku. Słynny hodowca win, Matias Cousińo, kazał stworzyć ten naprawdę niebywały zakątek dla ukochanej kobiety. Aby sprawić jej przyjemność, sprowadził tam bajeczne okazy drzew z całego Chile, najrzadsze zwierzęta i posągi jakichś niezwykłych bóstw, symbolizujących różne stany ducha: radość, smutek, tęsknotę, miłość. W głębi stoi baśniowy pałac, z którego tarasów rozciąga się widok na Pacyfik aż po drugi kraniec świata.
Spędziliśmy tam całe przedpołudnie kręcąc naszą superósemką te miejsca, które ekipa miała filmować później, po uzyskaniu formalnego zezwolenia. Już przy pierwszych ujęciach zbliżył się do nas strażnik, informując, że nawet zdjęć robić tu nie wolno. Powtórzyliśmy bajeczkę o filmie reklamowym mającym pójść w cały świat, ale on trzymał się rozkazów. Ofiarował się za to, że zaprowadzi nas na dół, do kopalni, gdzie będziemy mogli poprosić o zezwolenie jego przełożonych.
- Nie będziemy już teraz dłużej kręcić - zaznaczyłem - jak pan nie wierzy, niech pan idzie z nami.
Przystał bez oporów i raz jeszcze obeszliśmy park w jego towarzystwie. Był młody, a z jego twarzy bił smutek. Franz podtrzymywał ożywioną rozmowę, bo ja wolałem nie odzywać się częściej, niż trzeba moim kiepskim urugwajskim akcentem. W pewnej chwili strażnik miał ochotę zapalić, daliśmy mu więc wszystkie nasze papierosy. Wówczas opuścił nas, a wtedy zabraliśmy się do kręcenia wszystkiego, co uznaliśmy za konieczne. Nie tylko w parku, także otoczenie kopalni.
Ustaliliśmy istotne dla mnie szczegóły: ustawienia, obiektywy, odległości, ujęcia olbrzymiej przestrzeni parku i nędznego otoczenia kopalni, a następnie osady, gdzie mieszkają razem górnicy i rybacy. Niewiarygodne to, lecz prawdziwe.
Bar, gdzie mewy zlatują się na noc
Kiedy zeszliśmy na brzeg, minęło już południe i, jak co dzień, łodzie wyruszały na pobliską wyspę Santa Maria, pokonując straszne, niebezpieczne morze najeżone potężnymi, czarnymi falami. Siedziały w nich całe rodziny, objuczone wszelkim dobytkiem i zapasami żywności. Kopalnie węgla kamiennego znajdują się w głębokich tunelach, które wrzynają się w głąb oceanu; tysiące górników pracują w nich przez całe dnie, w tragicznych warunkach. Na zewnątrz, przy wejściach do tuneli setki mężczyzn i kobiet z dziećmi ryją w ziemi jak krety, wydzierając dosłownie pazurami kopalniane odpadki. Na górze, w parku, powietrze jest przeczyste i świeże, a drzewa dostarczają tlenu. Na dole oddycha się oparami przesyconymi pyłem węglowym, co wywołuje ból w drogach oddechowych i doprowadza do osadzania się pyłu w oskrzelach. Morze widziane z góry jest niewyobrażalnie piękne. Na dole - mętne i huczące.
To tutaj Salvador Allende miał polityczną twierdzę i emocjonalne oparcie. W 1958 roku tu właśnie odbył się tak zwany marsz węglowy, kiedy górnicy milczącym, zwartym, czarnym tłumem przekroczyli most na Bio-Bio i zarzucili Concepción sztandarami i transparentami, gotowi walczyć o swoje do upadłego. Marsz spowodował kryzys rządowy. Wydarzenie to pokazał w filmie Banderas del pueblo - “Sztandary ludu” - Chilijczyk, Sergio Bravo: to jeden z najbardziej poruszających dokumentów w całej chilijskiej twórczości filmowej. Allende był tam wówczas i chyba właśnie wtedy zdał sobie sprawę z poparcia tych ludzi. Będąc już prezydentem, w jedną z pierwszych podróży wyruszył właśnie tu, do górników zebranych na placu w Lota, by osobiście z nimi porozmawiać.
Towarzyszyłem mu w tej podróży. Zastanowiło mnie, że człowiek jego pokroju, niesłychanie dumny ze swej młodzieńczej żywotności mimo sześćdziesiątki na karku, odezwał się w ów dzień słowami, które naprawdę płynęły z głębi serca: “Młodość przeminęła, jestem już właściwie starcem”. Górnicy - niziutcy, wyniszczeni, zamknięci w sobie, przez całe lata zwodzeni obietnicami bez pokrycia, rozmawiali z nim bez zahamowań, a z czasem okazali się najpotężniejszym bastionem jego zwycięstwa. Jedną z pierwszych decyzji, jakie podjął, stojąc na czele rządu, była nacjonalizacja kopalni - tak jak obiecał owego popołudnia w Lota y Schwager. Z kolei jedną z pierwszych decyzji Pinocheta była ich reprywatyzacja; najpierw kopalni, a potem całej reszty: cmentarzy, pociągów, portów, nawet firm wywożących śmieci.
Z gotowym materiałem, o czwartej po południu, nie niepokojeni przez żadne patrole wojskowe czy cywilne, ruszyliśmy w drogę powrotną do Concepción przez Talcahuano. Trzeba było jechać uważnie, bo brzegiem szosy, we mgle, tłumy górników wracały do domu, ciągnąc wózki z kawałkami węgla wydartymi spod stert kopalnianych odpadów. Niscy, podobni zjawom mężczyźni i drobne, silne kobiety obarczone ogromnymi worami węgla, niczym jakieś koszmarne widziadła wyłaniali się nagle spośród mgły, znalazłszy się w zasięgu świateł auta.
Talcahuano, siedziba oficerskiej szkoły morskiej, to główny port wojskowy Chile i najważniejsza stocznia. Głośno o nim było przez pierwsze dni po zamachu stanu, bo temu miastu przypadła wątpliwa sława służenia za punkt zbiorczy dla tych wszystkich więźniów politycznych, którzy mieli być przewiezieni w piekło wyspy Dawson. Na ulicach wśród obdartych górników widać młodych kadetów w bielutkich mundurach. Ciężko tu oddychać powietrzem skażonym koszmarnymi wyziewami z fabryk mączki rybnej, sadzami ze stoczni i wonią morskiej zgnilizny.
Wbrew naszym obawom wojsko nie kontrolowało przechodniów. W większości domów panowały ciemności, a nieliczne oświetlone okna sprawiały wrażenie, jak gdyby w pokoju paliły się świeczki, jak za dawnych czasów. Nie mieliśmy w ustach nic prócz zimnej porannej kawy, więc nagle napotkana oświetlona restauracja wydała nam się iście baśniowym zjawiskiem. Tym bardziej gdy ujrzeliśmy w niej stada mew, wpadających przez taras od strony oceanu. Nigdy nie widziałem tak wielu ptaków naraz i nigdy nie miałem okazji przyglądać się, jak nadlatują z ciemności, krążą nad głowami spokojnie siedzących gości, latają jak ślepe, jak odurzone, wpadając na ściany niczym okręt dokonujący abordażu. Była pora kolacji, ale my jedliśmy śniadanie, składające się z odwiecznych chilijskich owoców morza, które smakują oceanem głębokim i chłodnym. A potem wróciliśmy do Concepción i niemal w biegu złapaliśmy pociąg do Santiago, ponieważ biuro, w którym wynajęliśmy samochód, było zamknięte i przez blisko cztery godziny szukaliśmy kogoś, komu można by auto oddać.
Allende i Neruda będą żyć wiecznie
Poblaciones, olbrzymie dzielnice nędzy na obrzeżach największych miast chilijskich, stanowią w pewnym sensie terytoria wyzwolone - jak casbah w miastach arabskich - a ich mieszkańcy zahartowani w biedzie rozwinęli zdumiewającą kulturę labiryntu. Policja i wojsko wolą nie ryzykować bez potrzeby zagłębiania się w plątaninę budowli pozlepianych jak plaster miodu, gdzie zniknąć bez śladu może nawet słoń i gdzie napotkaliby specyficzny, właściwy tylko temu miejscu, rodzaj oporu, na który nie da się odpowiedzieć typowymi środkami represji. Uwarunkowania dziejowe za rządów demokratycznych przekształciły poblaciones w aktywne ośrodki wyborcze. Skądinąd każdy rząd przyprawiały one o odwieczny ból głowy. Właśnie poblaciones pozwoliły nam pokazać, w języku filmu dokumentalnego, jaka jest postawa mas wobec dyktatorskich poczynań junty i do jakiego stopnia pamięć o Salvadorze Allende nadal się utrzymuje.
Pierwszą dla nas niespodzianką było to, że znane nazwiska przywódców emigracyjnych niewiele mówią młodemu pokoleniu, które obecnie trzyma juntę w szachu. To dla nich postacie legendarne, niewiele mające wspólnego z dniem dzisiejszym. Zakrawa to na sprzeczność, ale to największy paradoks junty. W początkowym okresie rządów generał Pinochet oznajmił, że ma zamiar sprawować władzę, póki w pamięci nowych pokoleń nie zatrą się ostatnie ślady po systemie demokratycznym. Chyba jednak nigdy nie przypuszczał, że jego własny rząd padnie ofiarą tych eksterminacyjnych zapędów. Niedawno, zdesperowany agresywnością młodych ludzi, obrzucających na ulicach kamieniami oddziały szybkiego reagowania, strzelających z prawdziwej broni, zaangażowanych w konspirację i działalność polityczną zmierzającą do przywrócenia systemu, którego większość z nich w ogóle nie znała, wyprowadzony z równowagi generał Pinochet miał wykrzyknąć, że najwyraźniej nie mają oni najmniejszego pojęcia, czym była chilijska demokracja.
Nazwisko Salvadora Allende podtrzymuje historyczną ciągłość, a kult jego osoby osiąga w poblaciones wymiary mityczne. Te odsunięte na margines dzielnice interesowały nas głównie dlatego, że pozwalały poznać warunki, w jakich żyją mieszkańcy, ich wiedzę o poczynaniach junty, ich nowatorskie sposoby walki. Wszędzie odpowiadano nam spontanicznie i szczerze, zawsze wyciągając jakieś wspomnienie o Allende. Opinie uzyskane od różnych ludzi doskonale ze sobą współbrzmiały: “Zawsze głosowałem na niego, nigdy na innych”. Proste: Allende tyle razy w życiu kandydował na prezydenta, że zanim został ostatecznie wybrany, mawiał, iż na jego grobie znajdzie się napis: “Tu spoczywa Salvador Allende, przyszły prezydent Chile”. Czterokrotnie startował w wyborach, zanim je wreszcie wygrał, ale wcześniej był posłem i senatorem przez kolejne kadencje. W swojej długiej karierze parlamentarnej kandydował z niemal każdej prowincji, jak Chile długie i wąskie, od granicy z Peru po Patagonię, i nie tylko znał niemal każdy centymetr kwadratowy kraju, znał jego mieszkańców, mozaikę kultur, problemy i marzenia ludzi, ale też sam był osobą znaną każdemu. W przeciwieństwie do większości polityków, którzy pojawiali się wyłącznie na łamach prasy, w radiu i na ekranie telewizora, Allende bywał u ludzi w domach, nawiązując z nimi bezpośrednie, przyjazne kontakty, zupełnie jak lekarz pierwszego kontaktu, którym zresztą był. Znajomość natury ludzkiej w połączeniu z iście zwierzęcym instynktem politycznym budziły sprzeczne, wręcz niepojęte uczucia. Był już prezydentem, gdy podczas manifestacji przedefilował przed nim jakiś człowiek niosąc transparent z napisem o niebywałej treści: “To rząd gówniany, ale mój”. Allende wstał, zaczai klaskać, a potem podszedł do tego człowieka z wyciągniętą ręką.
W czasie długiej podróży po kraju nie znaleźliśmy piędzi ziemi, gdzie by nie było śladów po Allende. Zawsze trafił się ktoś, komu podał rękę albo zgodził się być ojcem chrzestnym jego syna, ktoś, kogo wyleczył z uporczywego kaszlu naparem z liści rosnących w ogródku, ktoś, dla kogo znalazł radę, albo z kim wygrał partię szachów. Wszystko, czego dotknął, stawało się relikwią. Gdzieś, gdzie w ogóle byśmy się tego nie spodziewali, pokazywano nam krzesło w lepszym stanie niż pozostałe, bo: “Tu kiedyś siedział”. Albo jakiś rękodzielniczy drobiazg: “Upominek od niego”. Pewna dziewiętnastoletnia dziewczyna, mająca już jedno dziecko i teraz będąca ponownie w ciąży, powiedziała: “Ciągle uczę mojego synka, kim był prezydent, chociaż go prawie nie znałam, bo miałam ledwie dziewięć lat, gdy go zabrakło”. Zapytana, co pamięta, odparła: “Byłam z ojcem i widziałam, że rozmawiają na balkonie powiewając białą chustką”. W pewnym domu, gdzie wisiał obraz Matki Boskiej z Karmelu, zapytaliśmy gospodynię, czy była zwolenniczką Allende. “Nie byłam - odrzekła - jestem”, po czym zdjęła ze ściany obraz Matki Boskiej, odsłaniając portret prezydenta.
Za rządów Unidad Popular na uczęszczanych targowiskach sprzedawano niewielkie popiersia prezydenta. Obecnie w poblaciones otacza się je czcią, stawia przed nimi kwiaty i lampki wotywne. Pamiętają i mówią o nim wszyscy: starcy, którzy czterokrotnie oddawali na niego głosy, ci nieco młodsi, którzy głosowali trzykrotnie, ci, którzy go wybrali, a w końcu dzieci, znające go tylko z opowiadań. Wiele zapytanych kobiet odpowiada tak samo: “To jedyny prezydent, który mówił o prawach kobiet”. Rzecz charakterystyczna: prawie nigdy nie pada nazwisko, mówią po prostu “prezydent”. Tak jakby sprawował tę funkcję nadal, jak gdyby był jedynym prezydentem w historii, jakby czekały, że wróci. Jednakże najbardziej, lepiej niż wizerunek, zachowały się w pamięci ludzi z poblaciones jego poglądy społeczne: “Mało nas obchodzi dom, czy jedzenie, niech zwrócą nam godność” - usłyszałem. A dokładniej: “Chcemy tylko tego, czego nas pozbawiono: głosu i prawa głosu”.
Będą żyć wiecznie
Kult Allende jest o wiele bardziej wyczuwalny w Valparaiso, gwarnym mieście portowym, gdzie się urodził, dorastał i ukształtował jako polityk. To tu, w domu szewca anarchisty przeczytał pierwsze książki i tu zaraził się na zawsze zmuszającą do myślenia pasją do szachów. Dziadek, Ramón Allende był założycielem pierwszej laickiej szkoły, jaka w ogóle powstała w Chile, a także pierwszej loży masońskiej, w której sam Salvador Allende doszedł do najwyższego stopnia Wielkiego Mistrza. Pierwsze pamiętne wystąpienie miało miejsce w trakcie “dwunastu dni socjalizmu” legendarnego Marmaduque’a Grove’a, którego brat ożenił się z siostrą Allende.
Niepojęte, że junta kazała pochować Allende w Valparaiso, gdzie i tak, bez najmniejszej wątpliwości, pragnął spoczywać. Przywieziono jego zwłoki po cichu, bez żadnych ceremonii w nocy 11 września 1973 roku prymitywnym śmigłowcem należącym do Wojsk Powietrznych, przez którego szczeliny przenikał mroźny, południowy wicher. Towarzyszyły prezydentowi jedynie żona Hortensia Busi i siostra Laura. Dawny członek służb wywiadowczych junty wojskowej, który wkroczył wraz z pierwszymi zdobywcami do pałacu La Moneda, oświadczył amerykańskiemu dziennikarzowi Thomasowi Hauserowi, że widział zwłoki prezydenta “z rozwaloną głową i resztkami mózgu rozpryśniętymi na podłodze i na ścianach”. Pewnie dlatego, gdy wdowa poprosiła, by pokazano jej twarz męża w trumnie, żołnierze odmówili i mogła zobaczyć jedynie ciało owinięte w prześcieradło. Pochowano go na cmentarzu Świętej Agnieszki, w rodzinnym grobowcu Marmaduque’a Grove’a, a jedyną wiązankę kwiatów złożyła żona, mówiąc: “Tu spoczywa Salvador Allende, prezydent Chile”. Sądzono, że w ten sposób znajdzie się poza zasięgiem publicznego uwielbienia, ale okazało się, że to niemożliwe. Grób jest wciąż celem nieustannych pielgrzymek, a niewidzialne ręce składają tam ciągle świeże kwiaty. Usiłując temu zapobiec, rząd rozpuścił pogłoskę, że zwłoki gdzieś przeniesiono, mimo to kwiaty leżą nadal.
Druga kultowa postać młodego pokolenia to Pablo Neruda. Uwielbienie dla niego jest szczególnie widoczne w Isla Negra, gdzie stoi jego dom. Mimo nazwy ta legendarna mieścina nie jest żadną wyspą, tym bardziej czarną; to rybacka osada leżąca w odległości czterdziestu kilometrów na południe od Valparaiso przy drodze na San Antonio, ze ścieżkami z żółtego piasku, wśród niebotycznych sosen, nad zielonym gniewnym morzem o potężnych falach. Pablo Neruda miał tu dom, do którego pielgrzymują dziś zakochani z całego świata. Pojechaliśmy tam z Franzem, żeby jeszcze przed przybyciem ekipy francuskiej, kończącej zdjęcia w porcie w Valparaiso, ustalić kolejność ujęć. Dyżurujący karabinier pokazał nam, gdzie był most, gdzie gospoda, gdzie pozostałe miejsca, uwiecznione przez poetę w wierszach, ostrzegając jednak, że zwiedzanie samego domu jest zabronione.
- Można go oglądać z zewnątrz - dodał
Czekając nieopodal gospody na ekipę włoską, odkrywaliśmy, w jakim stopniu poeta był duszą Isla Negra. Póki tam mieszkał, ściągały do miasteczka tłumy młodych ludzi z całego świata, mając za jedyny przewodnik tom dwudziestu wierszy o miłości. Chcieli jedynie popatrzeć na niego przez chwilę, a gdyby się dało - poprosić o autograf, ale na ogół wystarczało im znaleźć się w tym miejscu. Gospoda była wówczas gwarnym i wesołym przybytkiem rozrywki, gdzie Neruda wpadał od czasu do czasu okryty jakimś kolorowym ponczem, w andyjskiej czapeczce, potężny i dostojny jak jakiś papież. Przychodził zadzwonić, bo własnego telefonu pozbył się dla większego spokoju, albo ugodzić się z właścicielką, dońą Eleną, co do kolacji dla grona przyjaciół, którą wydaje wieczorem. Oznacza to, że kuchnia gospody musiała być szczególnie wyszukana, bo Neruda słynął jako ekspert od przysmaków tego świata i znał się na gotowaniu jak zawodowy kucharz. Odznaczał się tak wyrafinowanym smakiem, że przywiązywał wagę do najdrobniejszych szczegółów dotyczących nakrycia stołu i potrafił zmieniać obrus, zastawę i sztućce dotąd, aż idealnie pasowały do potraw, jakie miały być podane. Dwanaście lat po jego śmierci wszystko opustoszało. Dońa Elena wyjechała do Santiago, przytłoczona troskami, jakie wywołuje tęsknota, i gospoda chyli się ku upadkowi. Pozostaje tu jednak ślad po wielkiej poezji: od czasu ostatniego trzęsienia ziemi w Isla Negra występują nieustannie wstrząsy sejsmiczne, regularnie co dziesięć-piętnaście minut codziennie i co noc.
Ziemia drży nieustannie w Isla Negra
Znaleźliśmy dom Nerudy stojący w cieniu strzegących go sosen, otoczony z czterech stron prawie metrowej wysokości płotem, którym poeta odgrodził od świata swoje życie prywatne. Teraz ze sztachet wyrastają już gałązki. Napis ostrzega, że dom został opieczętowany przez policję i że zabrania się wchodzić i fotografować. Karabinier, który co jakiś czas robił obchód, wyraził się jeszcze dosadniej: “Tu wszystko jest zabronione”. Ponieważ to wiedzieliśmy jeszcze przed przyjazdem, włoski operator przywiózł potężny, rzucający się w oczy sprzęt, po to, by to na nim skupiła się uwaga karabinierów, a przenośną, lekką, niewielką kamerę dobrze ukrył. Poza tym grupa jechała trzema samochodami, żeby nie wieźć całego nakręconego materiału do Santiago jednym autem: w przypadku aresztowania stracilibyśmy tylko posiadaną taśmę. Gdyby nas zatrzymano, tamci mieli udawać, że mnie nie znają, Franz i ja zaś mieliśmy udawać dwójkę niewinnych turystów.
Drzwi domu Nerudy były zamknięte od wewnątrz, okna przysłonięte białymi zasłonkami, a na maszcie przy wejściu nie powiewała flaga, bo tę za życia poety wciągano tylko wówczas, gdy przebywał w Isla Negra. Na tle tego przygnębiającego obrazu opuszczenia przyciągał uwagę wspaniały ogród, pielęgnowany przez czyjeś niewidzialne ręce. Po przewrocie wojskowym żona Nerudy, Matilde, która zmarła na krótko przed naszą wizytą, wywiozła meble, wywiozła książki, wywiozła kolekcje wszystkich przedmiotów boskich i ludzkich, jakie poeta zebrał przez całe tułacze życie. Bo nie prostotą, a raczej wielce wyszukanym stylem wyróżniały się domy Nerudy w różnych częściach świata. Pasja, z jaką chwytał naturę, nie tylko w mistrzowskich wersach, kazała mu kolekcjonować prastare muszle, maszkarony z dziobów statków, dziwaczne okazy motyli, egzotyczne puchary i kielichy. W jednej z siedzib gość natykał się nagle na wypchanego konia, stojącego jak żywy pośrodku gabinetu. Poza tym jedną z jego wielkich twórczych obsesji, choć nie tak znaną jak poezja, było wprowadzanie zmian wedle własnych upodobań w układzie samych budynków. Niektóre zostały przebudowane w sposób tak oryginalny, że aby przejść z salonu do jadalni należało obejść wokół całe patio, a poeta miał zawczasu przygotowane parasole, żeby w porze deszczowej goście mogli spokojnie jeść, nie narażając się na przeziębienie. Nikt nie śmiał się głośniej i nie był bardziej zachwycony tymi pomysłami niż on sam. Jego wenezuelscy przyjaciele, którzy łączą zły gust z pechem, ostrzegali go, że niektóre okazy z tych kolekcji są “fatalne”. Inaczej mówiąc, ściągają nieszczęście. Śmiejąc się z tego, mawiał, że poezja stanowi antidotum na wszelkie uroki, i udowadniał to wytrwale, gromadząc egzemplarze naprawdę straszliwe.
Zasadniczo Neruda rezydował w Santiago, przy Calle del Marques de la Pląta, i tam też zmarł na ostrą białaczkę kilka dni po przewrocie wojskowym dodatkowo zgnębiony obrotem spraw. Dom został splądrowany przez wiedzione żądzą odwetu oddziały wojska, w ogrodzie zapłonęły stosy książek. Będąc ambasadorem rządu Unidad Popular w Paryżu, za pieniądze z Nagrody Nobla Neruda zakupił w Normandii starą stajnię zamkową, którą przebudował na dom mieszkalny ze stawem z nenufarami kwitnącymi na różowo. Wysokie stropy przypominały kościelne sklepienia, a światło wpadające przez witraże zalewało promiennymi barwami poetę, przyjmującego gości w łożu, w pełnej gali, w pozie godnej zaiste papieża. Cieszył się tą siedzibą zaledwie rok.
Jednakże to dom w Isla Negra czytelnicy Nerudy najczęściej wiążą z jego wierszami. Nawet po śmierci poety, mimo opuszczenia, w jakim się znajduje, dom ten nadal jest celem pielgrzymek nowego pokolenia zakochanych, którzy za życia Nerudy nie mieli więcej jak po osiem lat. Przyjeżdżają z całego świata, malują serduszka z inicjałami i piszą miłosne wyznania na płocie broniącym dostępu do domu. Większość to wariacje na ten sam temat: Juan i Rosa wyznają sobie miłość stówami Pabla; Dzięki ci, Pablo, że pokazateś nam mitość; Chcemy kochać tak mocno jak ty. Ale pojawiają się też napisy innej treści, czego karabinierzy nie są w stanie zakazać, ani zmazać: Miłość nigdy nie ginie, panowie generałowie; Allende i Neruda nadal żyją; Chwila ciemności nas nie oślepi. Znajdują się one nawet w miejscach najtrudniej dostępnych, a cały płot sprawia wrażenie, jakby z braku miejsca jedne napisy nakładały się na drugie. Przy odrobinie cierpliwości można by tu odtworzyć całe poematy Nerudy, układając w strofy luźne wersy, które zakochani pisali z pamięci na sztachetach. Jednakże najbardziej zadziwiające było to, że podczas naszej wizyty co dziesięć-piętnaście minut teksty na płocie zdawały się nabierać życia przy wstrząsach, jakie akurat w tym czasie targały ziemią. Płot niemal podskakiwał, drewno trzeszczało w zawiasach, szkło i metal dźwięczały jak na miotanej falą szalupie i miało się wrażenie, że dosłownie cały świat drży wstrząsany potężną dawką miłości zasianej w ogrodzie przy domu.
Kiedy przystąpiliśmy do pracy, wszystkie nasze zabiegi okazały się zbyteczne. Nikt nie odebrał kamer, nikt nie zakazał nam wejścia - karabinierzy po prostu poszli sobie na obiad. Sfilmowaliśmy wszystko, dużo więcej, niż planowaliśmy, Ugo bowiem był tak zachwycony podziemnymi wstrząsami morza, że po pas wchodził w wodę, brnąc w fale rozbijające się z jakimś pierwotnym rykiem o skały. Ryzykował życiem, bo nawet bez wstrząsów sejsmicznych nieujarzmione morze mogło go rzucić na podwodne skały, nikt jednak nie zdołał go powstrzymać. Kręcił bez wytchnienia, nie bacząc na cel ani kierunek. Każdy, kto choć trochę zna się na tych sprawach, wie doskonale, że nic nie powstrzyma ani nie ujarzmi operatora w transie.
“Grazia wstąpiła do nieba”
Tak jak ustaliliśmy, każdą nakręconą taśmę natychmiast ekspediowaliśmy do Santiago, skąd Grazia miała wywieźć całość do Włoch jeszcze najbliższego wieczoru. Data jej podróży nie została wybrana przypadkiem. Mniej więcej od tygodnia szukaliśmy sposobu, jak pozbyć się z Chile całego nakręconego dotychczas materiału, nie mogliśmy jednak ustalić konspiracyjnych szlaków przerzutu przewidzianych w naszych pierwotnych planach. I właśnie wtedy usłyszeliśmy, że oto prosto z Rzymu przybywa nowy chilijski kardynał, jego eminencja Francisco Fresno; ma on zastąpić kardynała Silvę Henriqueza, który skończywszy sześćdziesiąt pięć lat, odchodzi na emeryturę. Twórca i założyciel Wikariatu Solidarności zaskarbił sobie wdzięczność mieszkańców Santiago, a klerowi zaszczepił wolę walki, co spędzało sen z oczu władzom.
Nie bez powodu. W najuboższych dzielnicach nędzy są bowiem księża pracujący jako drwale, murarze, najzwyklejsi rzemieślnicy ręka w rękę z prostymi ludźmi; wielu z nich padło ofiarą policji w ulicznych manifestacjach. Nie tyle więc z uprzejmości wobec nowego kardynała - którego przekonania polityczne pozostawały póki co nieznane - ile z radości, jaką wywoływało u władz odejście kardynała Silvy Henriqueza, rząd zawiesił na kilka dni restrykcje stanu wojennego i wzywał we wszystkich środkach przekazu, by nowego kardynała powitać w sposób absolutnie wyjątkowy. Ale równocześnie, tak na wszelki wypadek, generał Pinochet wraz z rodziną i całym dworem młodych, nikomu nie znanych ministrów udał się w dwutygodniową podróż na północ kraju, bez wątpienia po to, by ani on, ani nikt z jego orszaku nie czuł się zobligowany do uczestnictwa w ceremonii powitalnej, której przebieg trudno było przewidzieć. W całym mieście, zdezorientowanym sprzecznymi decyzjami władz, znalazło się ledwie dwa tysiące ludzi, którzy przyszli na Plaża de Armas, gdzie spokojnie zmieściłoby się - jak zresztą oczekiwano - co najmniej sześć tysięcy.
W każdym razie łatwo było przewidzieć, że tego popołudnia niepewność władz to rzecz najbardziej sprzyjająca wypchnięciu z Chile pierwszej partii taśm. Jeszcze tej samej nocy dotarł do nas, do Valparaiso, zaszyfrowany meldunek: Grazia wstąpila do nieba. Bo tak było w istocie: przyjechała na lotnisko otoczone kordonem wojska jak nigdy, ale też jak nigdy pełne bałaganu i napięcia, i nie kto inny jak funkcjonariusze policji pomogli jej odprawić bagaże, żeby tylko szybko weszła na pokład tego samego samolotu, którym właśnie przyleciał kardynał.
Stało się: policja na tropie
Ów weekend, gdy kręciłem materiał w Concepción i Valparaiso, nie dając o sobie znaku życia, Elena spędziła cała w nerwach. Zobowiązana informować natychmiast
O każdym moim zniknięciu, odczekała dłużej niż należało, świadoma widać, jaki ze mnie niepoprawny miłośnik improwizacji. Czekała całą noc z soboty na niedzielę. Rano, widząc, że mnie nie ma, próbowała bezskutecznie nawiązać kontakt z ludźmi, którzy mogli coś o mnie wiedzieć. Wyznaczyła sobie ostateczny termin na godzinę dwunastą w południe w poniedziałek, później miała przekazać dramatyczną wiadomość; na szczęście rano ujrzała mnie w drzwiach hotelu z twarzą nieogoloną i noszącą wyraźne ślady niewyspania. Uczestniczyła w niejednej ważnej i ryzykownej misji i przysięgała mi, że nigdy nie przeżyła tylu męczarni, co przy mnie - fałszywym, niepokornym małżonku. Tyle że tym razem miała dodatkowe, uzasadnione powody. W efekcie bowiem licznych, trudnych do opowiedzenia zabiegów, serii spotkań i drobiazgowych ustaleń zdołała umówić mnie tego właśnie dnia na godzinę jedenastą rano na spotkanie z przywódcami Frente Patriótico Manuel Rodriguez - Patriotycznego Frontu imienia Manuela Rodrigueza.
Było to z całą pewnością spotkanie najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne ze wszystkich zaplanowanych, a zarazem najistotniejsze. Frente Patriótico Manuel Rodriguez tworzą niemal wyłącznie ludzie należący do pokolenia, które jeszcze nie ukończyło podstawówki, gdy Pinochet zagarnął władzę. Front zadeklarował się jako zwolennik jedności wszystkich sektorów opozycji na rzecz obalenia dyktatury i przywrócenia demokracji, która pozwoli narodowi chilijskiemu stanowić w pełni samorządnie o własnym losie. Jego nazwa nawiązuje do postaci wielce zasłużonej dla chilijskiej niepodległości zdobytej w 1810 roku; Manuel Rodriguez zdawał się dysponować nadnaturalną siłą, by przechytrzyć wszelkie posterunki, zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne, i utrzymał stały kontakt między wojskami wyzwoleńczymi w Mendozie, po stronie argentyńskiej, a konspiracyjnymi siłami oporu w kraju, działającymi nadal po klęsce patriotów i ponownym przejęciu władzy przez rojalistów. Wiele elementów ówczesnej sytuacji wykazuje bardzo wyraźne podobieństwa z obecną sytuacją w Chile.
Wywiad z przywódcami Frente Patriótico Manuel Rodriguez to wyróżnienie, o jakim marzy każdy dobry dziennikarz. Nie mogłem stanowić wyjątku. Udało mi się dotrzeć na umówione miejsce dosłownie w ostatniej chwili, a przedtem poustawiać członków ekipy w rozmaitych umówionych miejscach. Przybyłem sam na przystanek autobusowy przy ulicy Providencia z ustalonym znakiem: aktualnym numerem “El Mercurio” i egzemplarzem czasopisma “iQue pasa?”. Miałem jedynie czekać, aż ktoś podejdzie do mnie i zapyta: “Jedzie pan na plażę?”. Miałem na to odpowiedzieć: “Nie, wybieram się do zoo”. Hasło brzmiało absurdalnie, bo nikomu nie wpadłoby przecież do głowy jechać na plażę jesienią, ale dwaj łącznicy Frente Patriótico powiedzieli mi później, nie bez słuszności, że właśnie przez tę absurdalność odpadała możliwość, by ktoś użył takiego zdania przez pomyłkę bądź przez przypadek. Po dziesięciu minutach, kiedy czułem już, że moja obecność zbytnio rzuca się w oczy w miejscu tak uczęszczanym, ujrzałem młodego człowieka średniego wzrostu, bardzo szczupłego, utykającego na lewą nogę i w berecie, który już z daleka pozwalał rozpoznać w nim konspiratora. Podszedł do mnie, nie siląc się na żadne udawanie, a ja ruszyłem ku niemu, jeszcze zanim przekazaliśmy sobie hasło i odzew.
- Nie mogłeś się przebrać jakoś inaczej? - zapytałem ubawiony - wyglądasz tak, że nawet ja się domyśliłem, kim jesteś.
Spojrzał na mnie raczej speszony niż zaskoczony.
- Bardzo się rzucam w oczy?
- Na milę - potwierdziłem
Chłopak miał poczucie humoru i nie pozował na konspiratora, co od pierwszej chwili pozwoliło złagodzić napięcie. Gdy tylko do mnie podszedł, zatrzymała się przy nas furgonetka z nazwą jakiejś piekarni; wsiadłem do niej i usadowiłem się na miejscu obok kierowcy. Krążyliśmy sporo po centrum miasta, zbierając z najróżniejszych miejsc członków włoskiej ekipy. Później zostawiono nas w pięciu różnych punktach, potem znów rozwożono różnymi samochodami, a na koniec ponownie zebrano w kolejnej furgonetce, gdzie leżały już kamery, światła i sprzęt nagłaśniający. Czułem się tak, jakbym grał w filmie szpiegowskim. Łącznik w berecie o twarzy konspiratora zniknął przy którejś kolejnej rundzie i nigdy więcej go nie widziałem. Zamiast niego pojawił się kierowca obdarzony swoistym poczuciem humoru i niebywale zasadniczy. Usadowiłem się obok niego, reszta ekipy rozmieściła się z tyłu, w części przeznaczonej na towar.
- Zrobimy sobie przejażdżkę - powiedział - poczujecie zapaszek chilijskiego morza.
Nastawił radio na cały regulator i zaczął krążyć po mieście, aż sam straciłem orientację, gdzie jesteśmy. To mu jednak nie wystarczyło: kazał nam zamknąć oczy, używając chilijskiego wyrażenia, które już ulotniło mi się z pamięci: “Dobra, dzieciaki: a teraz kimać”. Widząc, że nie reagujemy, powtórzył w sposób bardziej zrozumiały:
- No prędzej, pozamykać oczka i nie otwierać, póki nie powiem, bo jak nie, to koniec bajki.
Dodał, że przy tego typu operacjach posługiwano się zawsze specjalnym rodzajem ślepych okularów, które z daleka wyglądają jak zwykłe okulary przeciwsłoneczne, ale nic przez nie widać. Niestety, zapomniał je zabrać. Włosi siedzący z tyłu nie rozumieli jego chilijskiej gwary i musiałem służyć za tłumacza.
- Prześpijcie się - poleciłem.
Z ich min wynikało, że nadal niczego nie rozumieją.
- Przespać się?
- Słyszycie, co mówię: kładźcie się, zamknijcie oczy i nie otwierajcie, póki nie powiem.
O dziesięć boler dalej
Pozwijali się w kłębki na podłodze furgonetki, a ja starałem się rozpoznać okolice, przez które przejeżdżaliśmy. Niestety kierowca oznajmił mi bez ogródek:
- Pana to też dotyczy, kolego, kimamy, i to już!
Oparłem więc głowę o wezgłowie siedzenia, zamknąłem oczy i zatopiłem się w bolerach, które nieustannie płynęły z radia. Bolera wiecznie żywe: Raul Chu Moreno, Lucho Gatica, Hugo Romani, Leo Marini. Czas płynął, pokolenia odchodziły, a bolero królowało niepokonane w sercach Chilijczyków, bardziej niż w jakimkolwiek innym kraju. Furgonetka co pewien czas przystawała, dochodziły nas jakieś niezrozumiale szepty, a potem głos naszego kierowcy: “To na razie”. Prawdopodobnie kontaktował się z innymi działaczami Frente Patriótico, którzy czekali nań w określonych miejscach i przekazywali mu informacje co do dalszej drogi. Raz spróbowałem otworzyć oczy, myśląc, że tego nie zauważy, ale wtedy odkryłem, że ustawił lusterko wsteczne w taki sposób, że mógł prowadzić, bądź rozmawiać z łącznikami, nie spuszczając z nas wzroku.
- Bez takich numerków! - ostrzegł w pewnej chwili. - Jak mi ktoś otworzy oczy, zawracamy do domciu i cześć pieśni.
Zamknąłem więc oczy ponownie i zacząłem wtórować radiu: Que te quiero, sabras que te quiero. Włosi leżący w tyle na podłodze podchwycili melodię. Kierowca rozpromienił się.
- Tak jest, dzieciaki, pośpiewajcie sobie, dobrze wam to idzie. Jesteście w dobrych rękach.
Przed opuszczeniem Chile miałem takie swoje miejsca w Santiago, które rozpoznawałem z zamkniętymi oczami: rzeźnie po odorze zestarzałej krwi, osiedle San Miguel po zapachu oleju silnikowego i urządzeń kolejowych. W Meksyku, gdzie przez wiele lat mieszkałem, zawsze rozpoznawałem wylot na Cuernavacę, bo unosił się tam charakterystyczny dym z papierni, a dym z rafinerii oznaczał dzielnicę Azcapotzalco. Tamtego przedpołudnia w Santiago nie czułem żadnego znanego zapachu, mimo że szukałem takowego z czystej ciekawości, kiedy sobie śpiewaliśmy. Byliśmy przy dziesiątym bolerze, kiedy furgonetka stanęła.
- Nie otwierać oczek - szybko zaznaczył nasz kierowca - wysiądziemy grzeczniutko, trzymając się za rączki, żeby nikt nie potłukł sobie tyłeczka.
Tak też uczyniliśmy, a następnie ruszyliśmy pod górę i znowu w dół piaszczystą ścieżką, stromą i zacienioną. Na koniec pogrążyliśmy się w ciemnościach mniej chłodnych, za to przesyconych wonią świeżych ryb i przez chwilę myślałem, że dojechaliśmy nad morze, do Valparaiso. Ale podróż trwała zbyt krotko. Kiedy kierowca pozwolił nam wreszcie otworzyć oczy, znajdowaliśmy się w piątkę w wąskim pomieszczeniu o czystych ścianach, z tanimi, ale dobrze utrzymanymi meblami. Na wprost mnie stał młody, dobrze ubrany człowiek ze sztucznymi, przyklejonymi naprędce wąsami. Parsknąłem śmiechem.
- Przyklej je porządnie - powiedziałem - bo nikt nie uwierzy, że są prawdziwe.
Też się roześmiał i odkleił wąsy.
- Spieszyłem się - wyjaśnił.
W ten sposób przełamaliśmy lody i, żartując, przeszliśmy do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie leżał, drzemiąc widocznie, młody człowiek z obandażowaną głową. Dopiero wtedy zrozumieliśmy, że znajdujemy się w konspiracyjnym szpitalu, nieźle zresztą wyposażonym, a ranny to Fernando Larenas Seguel, najbardziej poszukiwany człowiek w Chile.
Miał dwadzieścia jeden lat i był najbardziej aktywnym działaczem Frente Patriótico Manuel Rodriguez. Dwa tygodnie temu, kiedy wracał samochodem do domu w Santiago o pierwszej w nocy, sam i nieuzbrojony, otoczyło go nagle czterech ludzi w cywilu z wojskowymi karabinami. Nie padł żaden rozkaz, żadne pytanie; jeden z nich strzelił przez szybę, a kula przebiła lewe przedramię i zraniła Larenasa w głowę. Czterdzieści osiem godzin późnej czterech bojowników Frente Patriótico dostało się do Kliniki Matki Boskiej Śnieżnej, gdzie ranny w stanie śpiączki leżał pod strażą policji, i choć doszło do wymiany ognia, zdołali go wynieść i przewieźć do jednego z czterech zakonspirowanych szpitali ruchu. W dniu naszego spotkania z wolna odzyskiwał już zdrowie i czuł się na tyle dobrze, by odpowiadać na zadawane pytania.
Kilka dni później zostaliśmy przyjęci przez najwyższe władze Frente Patriótico, przy zachowaniu identycznych jak wcześniej, dosłownie z kina wziętych, środków ostrożności, z jedną istotną różnicą: zamiast w zakonspirowanym szpitalu spotkaliśmy się w radosnym i ciepłym domu ludzi należących do klasy średniej, z ogromną kolekcją płyt wielkich mistrzów i wspaniałą biblioteką pełną już przeczytanych książek; rzecz rzadka nawet w dobrych czytelniach. Nasi rozmówcy mieli wystąpić z zasłoniętymi twarzami, uznaliśmy jednak, że lepiej z tego zrezygnować, ograniczając się do pewnych zabiegów technicznych: odpowiedniego ustawienia świateł i sposobu kadrowania. W efekcie, co widać na filmie, są bardziej przekonujący, a w dodatku więcej w nich człowieczeństwa, a mniej okrucieństwa niż przy tradycyjnie prowadzonych wywiadach z działaczami podziemia.
Po serii najróżniejszych spotkań z osobistościami życia publicznego - zarówno tymi, którzy działają oficjalnie, jak i tymi, którzy pozostają w pełnej konspiracji - doszliśmy z Eleną do wniosku, że powinna ona wrócić do swych normalnych zadań w Europie, gdzie od jakiegoś czasu stale mieszka. Jej działalność polityczna jest zbyt ważna, by tutaj, bez koniecznej potrzeby narażała się na niebezpieczeństwo, a mnie nabyte dotąd doświadczenia pozwalają już bez jej pomocy dokończyć pozostałe wątki filmu, łatwiejsze w realizacji. Po dziś dzień nie spotkałem Eleny, a wtedy, gdy patrzyłem, jak idzie w kierunku stacji metra, ponownie ubrana w spódniczkę w szkocką kratę i mokasyny, jak uczennica, uświadomiłem sobie, że będzie mi jej brak bardziej niż bym sądził, po tylu dniach fikcyjnego związku i tylu wspólnych przejściach.
W przewidywaniu, że zagraniczne ekipy będą kiedyś musiały wyjechać z Chile albo, co gorsza, otrzymają zakaz dalszego kręcenia, zwróciłem się do jednego z oddziałów podziemnego ruchu oporu o pomoc w zebraniu ekipy młodych filmowców należących do ich organizacji. Był to dobry pomysł. Zespół ten wykonał powierzone mu zadanie równie szybko i z równie świetnym rezultatem co pozostałe, a przy tym okazywał niezwykły entuzjazm do tego, co robi; zapewniono nas, że są to ludzie godni całkowitego zaufania i doskonale potrafią sobie poradzić w przypadku ryzyka. Pod koniec, kiedy zagraniczne ekipy już mi nie wystarczały i potrzebowałem więcej ludzi do nakręcenia scen w poblaciones, ten właśnie pierwszy zespół podjął się zadania stworzenia kilku kolejnych, a te - następnych; w rezultacie w ostatnim tygodniu mojego pobytu pracowało dla mnie równolegle w różnych miejscach sześć ekip chilijskich. Pomogły mi one ponadto lepiej i rozsądniej ocenić stopień zdeterminowania i skuteczność działania młodego pokolenia, ludzi zdecydowanych bez pośpiechu i bez rozgłosu uwolnić Chile od katastrofalnych rządów wojska. Mimo młodego wieku mają oni więcej niż jedną wizję przyszłości, a za sobą - lata anonimowej działalności i cichych zwycięstw, czym się nie chwalą, skrywając to gdzieś w głębi serca.
Coś zaczyna się dziać wokół nas
Kiedy nagrywaliśmy wywiady z kierownictwem Frente Patriótico Manuel Rodrlguez, ekipa francuska, w pełni wykonawszy ustalony plan pracy, przyjechała do Santiago. Było to konieczne, bo północ Chile to historyczny region narodzin pierwszych partii politycznych. Tam o wiele bardziej szanuje się ciągłość ideologiczną i polityczną, począwszy od Luisa Emilia Recabarrena, założyciela pierwszej partii robotniczej na początku dwudziestego wieku, aż po Salvadora Allende. To tutaj leży jedna z najbogatszych w świecie kopalni miedzi, zmodernizowana przez Anglików w wieku dziewiętnastym, w epoce rewolucji przemysłowej. Stąd wywodzi się chilijska klasa robotnicza, jak również chilijski ruch społeczny, z całą pewnością najpoważniejszy w całej Ameryce Łacińskiej. Najważniejszym, ale zarazem najbardziej ryzykownym posunięciem Allende jako prezydenta była nacjonalizacja kopalni miedzi. Jednym z pierwszych posunięć Pinocheta było zwrócenie ich dawnym właścicielom.
Sprawozdanie robocze Jean-Claude’a, szefa ekipy francuskiej, było niezwykle szczegółowe i obszerne. Musiałem wyobrazić sobie wszystko na ekranie, żeby potem nie zepsuć całego filmu, bo przecież nie mogłem zobaczyć ujęć, póki nie znajdę się z powrotem w Madrycie, po zakończeniu zdjęć, a wtedy będzie już za późno na jakiekolwiek poprawki. Po części ze względów bezpieczeństwa, ale przede wszystkim z uwagi na przyjemność przebywania w Chile, nie spotkaliśmy się w jakimś konkretnym miejscu, tylko spacerowaliśmy po mieście któregoś kolejnego ranka tej przełomowej jesieni. Chodziliśmy po centrum, jeździliśmy mniej uczęszczanymi autobusami, piliśmy kawę w miejscach najbardziej widocznych, jedliśmy owoce morza popijając piwem, a z nastaniem wieczoru znajdowaliśmy się tak daleko od hotelu, że postanowiliśmy wrócić metrem.
Nie znałem metra, bo zbudowano je już za rządów junty wojskowej, choć budowę rozpoczynał jeszcze rząd Freia, a kontynuował Allende. Zdumiała mnie panująca tam czystość, zaskoczyło znakomite funkcjonowanie, a także łatwość, z jaką moi rodacy przyzwyczaili się do tego podziemnego środka transportu. Tego świata dotychczas nie odkryłem, brakowało nam bowiem przekonującego argumentu, by ubiegać się o zezwolenie na zdjęcia w metrze. To, że zbudowali je Francuzi, podsunęło nam myśl, że ekipa Jean-Claude’a może tu właściwie zrobić kilka ujęć. Rozmawiając właśnie na ten temat, doszliśmy do stacji Pedro Valdivia i oto na schodach odniosłem nagle niepokojące wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Tak było istotnie: policjant w cywilu wpatrywał się w nas tak intensywnie, że jego spojrzenie i moje skrzyżowały się nagle.
W owym czasie potrafiłem już rozpoznać w tłumie policjanta w cywilu. Choć sami uważają, że chodzą ubrani z wiejska, nie sposób ich nie rozpoznać w tych niemodnych granatowych marynarkach trzy czwarte, z włosami ogolonymi niemal do skóry jak u rekrutów. Ale pierwsze, co ich zdradza to sposób, w jaki patrzą.
Chilijczycy nikomu się nie przypatrują: idą ulicą czy jadą autobusem ze spuszczonym wzrokiem. Gdy więc dostrzegłem korpulentnego jegomościa, który nadal gapił się na mnie, choć widział, że to zauważyłem, zidentyfikowałem go natychmiast jako policjanta w cywilu. Stał, trzymając ręce w kieszeniach marynarki z grubego sukna, z papierosem przylepionym do warg, mrużąc lewe oko z powodu dymu - żałosna imitacja detektywów z filmów kryminalnych. Nie wiem, czemu wydało mi się, że to Guatón Romo, tajny agent junty, który udając żarliwego lewicowca zdołał przeniknąć w szeregi opozycji, po czym wydał wielu działaczy podziemia, których następnie zgładzono.
Przyznaję, że popełniłem poważny błąd, wpatrując się w niego, ale w sposób nieunikniony zadziałał tu nieświadomy impuls, a nie świadomy akt woli. Wiedziony tą samą instynktowną siłą spojrzałem najpierw w lewo, potem w prawo i zobaczyłem jeszcze dwóch. “Rozmawiajmy obojętnie o czym - poleciłem cicho Jean-Claude’owi - mów coś do mnie, ale bez żadnych ruchów, nie rozglądaj się, nie odwracaj”. Zrozumiał i szliśmy dalej jak dwa niewiniątka, aż z powrotem wyszliśmy na powierzchnię. Był wieczór, ale znacznie cieplejszy i jaśniejszy niż w dni poprzednie i tłumy ludzi wracały Alamedą do domu. Odsunąłem się od Jean-Claude’a.
- Znikaj - mruknąłem - jakoś cię później znajdę.
Ruszył biegiem w prawo, a ja w lewo i szybko wmieszałem się w tłum. Złapałem taksówkę, która zatrzymała się tuż przy mnie dosłownie w wymarzonej chwili, jak gdyby przysłała ją tutaj moja własna matka, i wsiadając, dojrzałem trzech zdezorientowanych facetów, którzy wybiegli z metra i nie wiedzieli, za kim biec, za Jean-Claude’em czy za mną, a potem tłum ich wchłonął.
Cztery przecznice dalej wysiadłem, złapałem taksówkę jadącą w przeciwnym kierunku, później kolejną, i następną, aż wreszcie uznałem, że chyba już mnie nie ścigają. Nie rozumiem jedynie i w ogóle nie potrafię pojąć, po co mieli nas śledzić. Wysiadłem przy pierwszym lepszym kinie i wszedłem, nie patrząc nawet, co grają, przekonany, jak zawsze - to takie najczystsze zboczenie zawodowe - że nigdzie nie ma lepszych i bezpieczniejszych warunków do myślenia.
Jak się panu widzą moje okrągłości?
W kinie szedł spektakl kombinowany: trochę filmu, trochę przedstawienia na żywo. Nie zdążyłem jeszcze usiąść, kiedy film się skończył, zapalono część świateł i konferansjer zaczął rozwlekle zachwalać spektakl. Byłem wciąż pod tak wielkim wrażeniem tego, co się stało, że wciąż spoglądałem na drzwi, czy przypadkiem tu za mną nie trafią. Ludzie siedzący obok także zaczęli popatrywać na drzwi, z równie wielkim zaciekawieniem, co jest w końcu typowe: wystarczy na ulicy nagle spojrzeć w niebo i zaraz cały tłum przystaje i też podnosi głowy, starając się wypatrzyć to samo. Ale tam istniały chyba jakieś dodatkowe przyczyny. W ogóle wszystko w tym przybytku X muzy było przedziwne. Dekoracja, światła, połączenie ekranu i striptease’u, a przede wszystkim publiczność - sami faceci i to w dodatku o wyglądzie zbiegów naprawdę nie wiadomo skąd. Każdy policjant, słusznie czy niesłusznie, uznałby to zgromadzenie za wysoce podejrzane.
Wrażenie zakazanego spektaklu dodatkowo wzmacniali wykonawcy, zwłaszcza sam konferansjer, który zapowiadając dziewczyny wychodzące na scenę, opisywał je niczym jakieś smakowite potrawy. Zbierały się wokół niego, bardziej nagie niż w chwili narodzin, bo ich wymalowane ciała miały podkreślać nieistniejące walory. Po wstępnym przemarszu pozostała na scenie brunetka monumentalnych o monumentalnych okrągłościach, która kiwała się i ruszała ustami, udając, że to ona śpiewa piosenkę Rocio Jurado nastawioną z płyty na cały regulator. Minęło już dostatecznie dużo czasu, bym mógł zaryzykować opuszczenie lokalu, gdy naraz zeszła ze sceny, ciągnąc za sobą wężowe sploty sznura od mikrofonu, i zaczęła zadawać widzom pytania z bezwstydnym wdziękiem. Czekałem na sprzyjający moment, żeby wreszcie wyjść, kiedy nagle poczułem światła reflektora skierowane wprost na mnie i usłyszałem wulgarny głos fałszywej Rocio:
- A może pan, pan z taką elegancką łysinką.
To oczywiście nie za siebie, ale za moje drugie ja, za tego kogoś, w którego skórę niestety się wcielałem, musiałem odpowiadać. Panienka podeszła z tym swoim mikrofonem tak blisko mnie, że poczułem zapach cebuli w jej oddechu i zapytała:
- Jak się szanowny pan zapatruje na moje biodra?
- No cóż - rzuciłem do mikrofonu - niczego sobie. Odwróciła się do mnie tyłem i zaczęła ruszać pośladkami, ocierając się niemal o moją twarz.
- A moje okrągłości, szanowny panie? Jak się panu widzą?
- Muszę przyznać, że absolutnie wspaniałe.
Po każdej mojej odpowiedzi w głośnikach rozlegał się nagrany gromki śmiech - jak w infantylnych amerykańskich komedyjkach w telewizji. Sztuczka była konieczna, bo na sali nikt się nie śmiał, za to każdy starał się jak najmniej rzucać w oczy. Panienka podeszła jeszcze bliżej mnie i zaczęła się wyginać tuż przy mojej twarzy, demonstrując z kolei prawdziwy pieprzyk na pośladku, czarny i włochaty jak pająk.
- Podoba się szanownemu panu mój pieprzyk?
Po każdym pytaniu podsuwała mi do ust mikrofon, żeby wszyscy słyszeli moją odpowiedź.
- Pewnie - odparłem - jest pani wspaniała w każdym calu.
- A co byśmy robili, gdybym panu zaproponowała noc we dwoje? Proszę nam dokładnie opisać.
- No cóż, nie bardzo wiem; pewnie byśmy się kochali do białego rana.
Pytaniom nie było końca. W dodatku zdesperowany zapomniałem o moim urugwajskim akcencie i dopiero w ostatniej chwili zdołałem skorygować błąd. Wtedy zapytała, skąd jestem, nieudolnie przedrzeźniając mój nieokreślony akcent, a usłyszawszy odpowiedź, wykrzyknęła:
- Urugwajczycy są wspaniali w łóżku! Pan nie?
Nie pozostało mi nic innego niż okazać, że mnie to już nudzi.
- Wie pani co, chyba wystarczy.
Zrozumiała, że na mnie nie ma co liczyć, i rozejrzała się za innym rozmówcą. Gdy tylko uznałem, że moje wyjście nie będzie zbyt ostentacyjne, pospiesznie opuściłem kino i pieszo udałem się do hotelu, targany narastającym niepokojem, że wszystko, co się tego wieczoru wydarzyło, absolutnie nie było dziełem przypadku.
Uwaga: Mamy generała, który gotów mówić
Poza kontaktami Eleny zbudowałem sobie własny, uboczny świat pracy, a to dzięki przyjaciołom sprzed lat, którzy najpierw pomogli mi przy utworzeniu chilijskich ekip filmowych, a potem przy wyprawach do poblaciones. Pierwszą osobą, którą odszukałem po powrocie z Concepción, była Eloisa - piękna, elegancka kobieta, obecnie żona jakiegoś znanego przemysłowca. Skontaktowała mnie ona ze swoją teściową, wdową po siedemdziesiątce, odważną i sprytną, która walczyła z samotnością, oglądając namiętnie telewizyjne seriale i marząc skrycie, by naprawdę przeżyć coś niezwykłego i niebezpiecznego.
Eloisa i ja prowadziliśmy wspólnie działalność polityczną na uniwersytecie, a nasza przyjaźń skonsolidowała się w czasie ostatniej kampanii prezydenckiej Salvadora Allende, przy której oboje pracowaliśmy w dziale propagandy. W kilka dni po przylocie dowiedziałem się przypadkiem, że teraz jest ona gwiazdą w jakiejś agencji public relations i nie mogłem oprzeć się pokusie, by do niej zadzwonić, nie przedstawiając się na razie, i sprawdzić, czy to rzeczywiście ona. Spokojny zdecydowany głos w słuchawce mógł istotnie należeć do niej, ale coś mi nie pasowało w dykcji. Jeszcze tego samego wieczoru zasiadłem samotnie w kawiarni przy ulicy Huerfano, skąd mogłem obserwować wejście do biura, gdzie pracuje, i zobaczyłem, że to naprawdę ona. Mało że wcale nie było po niej widać upływu dwunastu lat od czasu, gdy widzieliśmy się ostatnio, to wyglądała piękniej i wytworniej niż kiedykolwiek przedtem. Zauważyłem też, że nie ma umundurowanego szofera, jak można by się spodziewać po żonie wpływowego burżuja, ale sama prowadzi lśniące srebrzyste BMW 635. Wówczas postanowiłem przesłać jej pocztą kartkę zawierającą jedno tylko zdanie: “Przyjechał Antonio i chce się z tobą zobaczyć”. Pod tym fałszywym imieniem znała mnie z uniwersyteckiej działalności politycznej i miałem nadzieję, że jeszcze pamięta.
Nie myliłem się. Następnego dnia, punktualnie o pierwszej, srebrny rekin przejechał na pełnym gazie koło agencji Renault, na rogu Apoquindo. Wskoczyłem do środka, zatrzasnąłem drzwi, a ona zamarła i dopiero mój śmiech przekonał ją, że to naprawdę ja.
- Zwariowałeś! - wykrztusiła.
- Z całą pewnością - odparłem.
Pojechaliśmy na obiad do knajpki, gdzie byłem tylko raz, pierwszego dnia po przyjeździe, ale zastaliśmy drzwi zamknięte i zabite deskami, a wisząca na nich kartka oznajmiała niczym epitafium: “Zamknięte na zawsze”. Poszliśmy więc do znanej mi francuskiej restauracji w pobliżu. Nie pamiętam nazwy, ale jest wygodna, z dobrą obsługą, a znajduje się naprzeciwko najbardziej znanego i najelegantszego motelu w mieście. Eloisę bawiło rozpoznawanie, do kogo należą samochody tych, co przyjeżdżali na godziny miłości w czasie, gdy jedliśmy, a ja nie mogłem się dość nadziwić jej dojrzałemu, wspaniałemu poczuciu humoru.
Od razu przeszedłem do rzeczy. Powiedziałem jej bez ogródek, jakie są przyczyny mojego nielegalnego pobytu, i poprosiłem o pomoc w nawiązaniu kontaktów w miarę nie ryzykownych dla kobiety z jej pozycją, chronionej przywilejami klasy, do jakiej należy. Nie miałem wtedy jeszcze planu, jak kręcić w poblaciones przy braku politycznych ojców chrzestnych, i sądziłem, że może to ona pomoże mi odnaleźć wspólnych przyjaciół z okresu Unidad Popular, których straciłem z oczu w konspiracyjnej zawierusze.
Nie tylko z entuzjazmem przyjęła propozycję, ale przez trzy kolejne noce towarzyszyła mi w tajnych spotkaniach w tych dzielnicach miasta, gdzie było stosunkowo najmniej niebezpiecznie pojawić się samochodem takim jak jej.
- Nikt chyba nie uwierzy, że BWW 635 może należeć do przeciwnika legalnej władzy - twierdziła zachwycona.
To dzięki temu nie aresztowano mnie pewnej nocy, kiedy w czasie konspiracyjnego spotkania zostaliśmy zaskoczeni przez jedno z tych częstych wyłączeń prądu. Ruch oporu nierzadko uciekał się wówczas do tej metody, zresztą nasi rozmówcy uprzedzili nas o akcji. Najpierw dopływ prądu miał być odcięty na czterdzieści minut, potem na godzinę, a w końcu na jakieś dwa-trzy dni i to dosłownie w całym Santiago. Spotkanie przewidziane było na dosyć wczesną porę, jako że policja przy każdej takiej kolejnej akcji wpadała w stan histerycznego, podwyższonego napięcia i zatrzymanych na ulicy ludzi traktowała z całą bezwzględnością i okrucieństwem, a potem zaczynała się godzina policyjna. W ostatniej jednak chwili coś nam wszystkim wypadło i nawet nie zdążyliśmy wyjść poza wstępne ustalenia, kiedy światło zgasło po raz pierwszy.
Ludzie odpowiedzialni za nasze spotkanie postanowili, że Eloisa i ja wyjdziemy pierwsi, kiedy tylko znów włączą prąd, a reszta opuści lokal potem, pojedynczo. Tak też zrobiliśmy. Gdy tylko zabłysło światło, ruszyliśmy niewybrukowaną drogą, wiodącą zboczem wzgórza. Nagle na którymś zakręcie wjechaliśmy prosto w karawanę suk CNI, które utworzyły coś w rodzaju tunelu wzdłuż drogi. Ubrani po cywilnemu agenci uzbrojeni byli w karabiny. Eloisa chciała zahamować, ale nie pozwoliłem jej na to.
- Przecież trzeba stanąć - protestowała.
- Jedź - powtórzyłem - nie denerwuj się, gadaj, śmiej się i nie zatrzymuj tak długo, póki ci nie każą. Papiery mam w porządku.
Mówiąc to, odruchowo pomacałem kieszeń i głos zamarł mi w gardle: nie miałem przy sobie portfela z dokumentami. I właśnie wtedy jeden z agentów stanął na środku drogi, podnosząc rękę, i Eloisa musiała się zatrzymać. Oświetlił nam obojgu twarze latarką, omiótł snopem światła wnętrze wozu i bez słowa kazał jechać dalej. Eloisa miała rację: nie sposób uwierzyć, że pasażerowie takiego wozu mogą mieć coś wspólnego z podziemiem.
Babunia ze spadochronem
Mniej więcej w tym samym czasie miałem poznać teściową Eloisy, którą oboje, od pierwszej wizyty, postanowiliśmy nazywać Clemencia Isaura: przypadkowy zbieg tych samych skojarzeń, których nigdy do końca nie rozszyfrowaliśmy. Wpadliśmy bez zapowiedzi do jej pysznie urządzonej rezydencji w eleganckim banio alto pod numerem 727, o piątej po południu, i zastaliśmy ją zadowoloną jak zawsze, przy filiżance herbaty z angielskimi herbatnikami, przed telewizorem, którego ekran dosłownie spływał krwią, a serie wystrzałów grzmiały w całym salonie. Miała na sobie kostium dobrej firmy, kapelusz i rękawiczki, bo zawsze pija popołudniową herbatę ubrana jak na przyjęcie urodzinowe, nawet będąc sama. Te obyczaje rodem z angielskiej powieści nie do końca jednak musiały odpowiadać jej naturze, bo już jako mężatka i matka została pilotem szybowcowym w Kanadzie i zaliczyła niemałą liczbę skoków ze spadochronem.
Kiedy zorientowała się, że potrzebujemy jej do jakichś konspiracyjnych spraw, szalenie ważnych i wielce niebezpiecznych, powiedziała jedynie: “Świetnie, bo życie tutaj stało się tak nudne, że człowiek tylko ubiera się i maluje, żeby wyglądać elegancko, i stara się nie wiadomo po co”. Ale konkretna propozycja: pomoc w odnalezieniu pięciu osób w trudno dostępnych dzielnicach miasta mocno ją rozczarowała.
- Żeby chociaż chodziło o podłożenie bomb! - żałowała.
Nie chciałem szukać owych pięciu ludzi zwyczajowo przyjętymi konspiracyjnymi kanałami. Wszyscy oni pracowali kiedyś ze mną w Unidad Popular. Żaden nie musiał emigrować. Pierwszym był ten, który w dniu zamachu powiadomił Ely, że mają mnie rozstrzelać przed siedzibą Chile Films. Drugi siedział rok w obozie koncentracyjnym, a potem wrócił do Santiago i prowadził pozornie normalne życie, po uszy zaangażowany w konspirację. Trzeci z nich przez pewien czas przebywał w Meksyku, gdzie nawiązał kontakty z chilijskimi emigrantami, a potem na legalnych papierach wrócił, by w kraju pracować dla podziemia. Czwarty był moim współpracownikiem w szkole teatralnej, a potem w kinie i telewizji; teraz stał się aktywnym przywódcą robotniczym. Piąty przez dwa lata przebywał we Włoszech, a obecnie pracuje jako kierowca tirów, dzięki czemu wykonuje świetną robotę, gdy trzeba skoordynować działania. Wszyscy oni pozmieniali adresy, pracę i tożsamość, i nie miałem pojęcia, gdzie ich szukać. W podobny sposób żyje ponad tysiąc Chilijczyków: działają w strukturach podziemnych pod innymi nazwiskami niż te, jakie nosili do roku 1973. Zadaniem Clemencii Isaury było znalezienie początku nitki, aby dotrzeć po niej do kłębka.
Poza wszystkim wszelkie znajomości, jakie mogła przy tym nawiązać, byłyby dla nas niezwykle cenne, bo dzięki temu moglibyśmy ustalić najpierw, w jakim stanie ducha znajdują się moi starzy przyjaciele przed wyjawieniem im, że jestem w Chile i potrzebuję ich pomocy. Nie wiem dokładnie, jak udało się starszej pani wykonać zadanie. Prawie nie mieliśmy czasu, by spokojnie pogadać przed moim wyjazdem, a sam też nie zadawałem jej zbyt wielu szczegółowych pytań, bo nie myślałem jeszcze wówczas, że kiedyś przyda mi się to do książki. Pamiętam tylko, że powiedziała mi, iż nigdy nie widziała w telewizji filmu mocniej trzymającego w napięciu niż to, co sama przeżyła.
Wiem, że musiała dreptać całymi dniami po peryferyjnych dzielnicach, tu zapytać, ówdzie sprawdzić, mając za punkt wyjścia jakieś szczątkowe informacje, które cudem wydobyłem z zakamarków swojej pamięci. Uprzedzałem, żeby włożyła na siebie coś, co pozwoli jej bez problemu zgubić się w nędznie odzianym tłumie, ale nie posłuchała mnie. Na wyboiste wertepy nędznych przedmieść Santiago poszła jak na herbatę z angielskimi ciasteczkami. Jakież musiało być zdumienie ludzi, zaskoczonych nagle przez dystyngowaną starszą panią, wypytującą z podejrzaną ciekawością o jakiś mało znany adres. Ale jej nieodparty urok osobisty i zwyczajne ludzkie ciepło szybko budziły zaufanie. Po tygodniu udało jej się zlokalizować trzech moich zagubionych towarzyszy i wydała dla nich w swojej rezydencji pod numerem 727 kolację tak uroczystą i tak pod każdym względem wyszukaną, jak gdyby chodziło o jakieś galowe przyjęcie. Dzięki temu udało się stworzyć pierwszą ekipę chilijską i nawiązać kontakty niezbędne do tego, by w ogóle móc nakręcić sceny w poblaciones. Z kolei niezapomnianą bohaterką następnego etapu negocjacji była cudowna, drobna, skromna, niepozorna kobieta: to dzięki jej cichej pracowitości i zmysłowi organizacyjnemu udało się uniknąć wszelkich potknięć przy zdjęciach w dzielnicach nędzy. Nazwaliśmy ją “niezmordowaną mróweczką”. To imię, jedyne zresztą, pod jakim ją znaliśmy, w pełni oddawało jej charakter, a zarazem stanowiło wyraz uznania dla jej odwagi.
Długo poszukiwany General Electric
Clemencia Isaura działała, a ja przy pomocy Eloisy wykorzystywałem godziny wolne od zdjęć dla nawiązania kontaktów na wysokim szczeblu. Pewnego wieczoru czekaliśmy w luksusowej restauracji na łącznika, który, nawiasem mówiąc, w ogóle nie przyszedł, gdy na salę wkroczyło dwóch generałów opancerzonych orderami. Eloisa pomachała im z daleka ręką w sposób tak poufały, że ogarnęły mnie najczarniejsze przeczucia. Jeden z nich podszedł do naszego stolika i przez dobrych kilka chwil stał, prowadząc z Eloisą towarzyską pogawędkę, mnie nie zaszczycając nawet przelotnym spojrzeniem. Nie potrafiłem ustalić jego stopnia, bo nigdy nie nauczyłem się rozróżniać między gwiazdkami generałów a gwiazdkami hoteli. Kiedy wreszcie sobie poszedł, ściszyła głos i po raz pierwszy zaczęła mi opowiadać o zażyłych stosunkach z pewnymi wysokiego stopnia wojskowymi, u których bywa z racji pracy.
W jej opinii Pinochet utrzymuje się przy władzy tak długo, dzięki temu, że odesłał na emeryturę oficerów należących do jego pokolenia. Obecnie jest on najwyższym dowódcą nowej kadry oficerskiej złożonej z ludzi, którzy zawsze byli dużo niżsi od niego stopniem, nie są jego przyjaciółmi, właściwie słabo go znają i większość jest mu posłuszna i to bezwzględnie. Zarazem jest to jego słaby punkt, bo wielu nowych oficerów uważa, że to nie oni ponoszą odpowiedzialność za zabójstwo prezydenta Allende, za barbarzyński czas krwawych represji i wszelkie nadużycia. Są przekonani, że mają czyste ręce, i dlatego czują się powołani, by dyskutować z cywilami o bezbolesnym powrocie do demokracji. Widząc zaskoczenie na mojej twarzy Eloisą oznajmiła, że przynajmniej jeden generał, jakiego zna, gotów jest ujawnić publicznie głęboki rozdźwięk rysujący się w armii.
- Aż się pali, żeby mówić - zakończyła.
Informacja ta była dla mnie rewelacją. Możliwość wprowadzenia do filmu takiego spektakularnego oświadczenia zmieniała całkowicie plany na następne dni. Gorzej, że Eloisą nie mogła narażać się na ryzyko nawiązania pierwszego kontaktu, zresztą nie miała na to czasu, bo dwa dni później wyjeżdżała z mężem na trzy miesiące do Europy.
Ale kilka dni później wezwała mnie pilnie do siebie Clemencia Isaura i powierzyła mi hasła, które ktoś jej przekazał na prośbę Eloisy, dotyczące kontaktu z niezadowolonym generałem, którego już ochrzciliśmy pseudonimem General Electric. Wręczyła mi też malutką elektroniczną szachownicę do samotnego rozgrywania partii szachów, którą mam nosić przy sobie, począwszy od następnego dnia, chodząc do kościoła Świętego Franciszka na piątą po południu.
Nie pamiętam od jak dawna nie przestąpiłem progu kościoła. Najbardziej zwróciło moją uwagę to, że było tam wiele kobiet i niemało mężczyzn, a każdy z obecnych był czymś zajęty: czytał książkę czy gazetę, stawiał pasjanse, robił na drutach albo grał w wilki i owce. Dopiero wtedy zrozumiałem, czemu Eloisa wysłała mnie tam z elektroniczną szachownicą, co w pierwszej chwili wydało mi się czymś absolutnie wbrew zasadzie, by nie zwracać na siebie uwagi - zwłaszcza w kościele. Ludzie, tak jak zaobserwowałem pierwszego wieczoru po przyjeździe, siedzieli milczący, małomówni w półmroku zapadającego zmierzchu. Właściwie tacy naprawdę byli Chilijczycy przed nastaniem rządów Unidad Popular. Do wielkiej zmiany doprowadziło wykrystalizowanie się kandydatury Salvadora Allende i pojawienie się pewnej szansy na zwycięstwo w wyborach. Jego wygrana zmieniła nas w jednej chwili w inny kraj: zaczęliśmy śpiewać na ulicy, pisaliśmy na murach, pojawiły się uliczne spektakle teatralne i seanse kinowe; tłumy uczestniczyły w manifestacjach, a ludzie jawnie okazywali rozpierającą ich radość.
Czekałem przez dwa kolejne dni, grając w szachy ze swoim drugim, urugwajskim ja, aż w pewnej chwili usłyszałem za sobą kobiecy szept. Siedziałem, a kobieta klęczała na stopniu za mną, tak że szeptała mi niemalże wprost do ucha.
- Proszę się nie odwracać i nic nie mówić - mówiła cicho jak na spowiedzi - niech pan zapamięta numer telefonu oraz hasło i odzew, które podam, i niech pan wyjdzie z kościoła nie wcześniej niż piętnaście minut po mnie.
Dopiero kiedy się podniosła i ruszyła w kierunku głównego ołtarza, zdałem sobie sprawę, że to zakonnica - młoda i bardzo piękna. Jedyne, co musiałem zapamiętać, to hasło i odzew, bo numer telefonu zanotowałem sobie pionkami na szachownicy. Pewnie tą drogą miałem dotrzeć do naszego General Electric. Chyba jednak karty rozdano już inaczej. Przez kolejne dni z rosnącym niepokojem uparcie dzwoniłem pod podany numer i zawsze otrzymywałem tę samą odpowiedź: “Proszę zadzwonić jutro”.
Jak tu zrozumieć policję?
W chwili najmniej spodziewanej Jean-Claude przyniósł niemiłe, zaskakujące wieści. Według informacji France Presse podanej w Paryżu, a nadanej z Santiago w ubiegłym tygodniu, trzej członkowie włoskiej ekipy filmowej pracującej w Chile w niejasnych okolicznościach zostali zatrzymani przez policję, kiedy kręcili bez zezwolenia w poblacićm La Legua.
Franz uważał, że to koniec, ja starałem się zachować spokój. Jean-Claude nie wiedział o istnieniu innych, prócz własnej, pracujących ze mną ekip, a z kolei tamte nie miały pojęcia o Francuzach. Alarmująca była sama sytuacja w jakiej do tego doszło: jeżeli został aresztowany ktoś pracujący w podobnych warunkach co Jean-Claude, to i on sam naraża się na ryzyko zatrzymania. Starałem się go uspokoić.
- Nie przejmuj się, to nie ma nic wspólnego z nami - mówiłem.
Gdy tylko zostałem sam, natychmiast udałem się na poszukiwanie Włochów. Zastałem ich całych i zdrowych tam, gdzie być powinni. Grazia wróciła już z Europy i ponownie dołączyła do ekipy. Ugo potwierdził, że wiadomość podano również we Włoszech, choć agencja włoska informację zdementowała. Najgorsze, że ta fałszywa wiadomość dotyczyła ich, wymienionych z nazwiska, i że rozeszła się z szybkością błyskawicy. Nic dziwnego. Santiago, w szponach dyktatury, to istny rój plotek. Rodzą się, powielają i giną w niewiarygodnym tempie, kilkakrotnie w przeciągu tego samego dnia, ale tkwi w nich zawsze jakiś ułamek prawdy. Wiadomość o losach włoskiej ekipy nie stanowiła wyjątku. Tyle o tym mówiono poprzedniego wieczoru podczas przyjęcia we włoskiej ambasadzie, że kiedy członkowie ekipy weszli do salonu, powitał ich ni mniej, ni więcej tylko sam szef DINACO - Dirección General de Comunicaciones, czyli Generalnej Dyrekcji ds. Informacji - który głośno, tak, żeby go wszyscy słyszeli, oznajmił:
- Widzicie państwo? Oto nasi trzej więźniowie.
Grazia, jeszcze zanim poznała treść podanej informacji, miała wrażenie, że są śledzeni. Co więcej, po powrocie z przyjęcia w ambasadzie do hotelu stwierdziła, że ktoś musiał grzebać w walizkach i dokumentach pozostawionych w pokojach, choć niczego nie brakowało. Mogło to być złudzenie wywołane zdenerwowaniem, ale mogła być również ostrzegawcza rewizja. W każdym bądź razie istniały powody, by przypuszczać, że coś się wokół nich rzeczywiście dzieje.
Tej nocy nie spałem; pisałem list do prezesa Sądu Najwyższego, w którym ujawniałem kulisy mego konspiracyjnego pobytu; chciałem mieć gotowy tekst na wypadek aresztowania. Pomysł nie wpadł mi do głowy nagle: zrodził się wskutek długich przemyśleń, cisnących mi się coraz częściej do głowy, w miarę jak policja coraz bardziej deptała nam po piętach. Początkowo miało to być jedno dramatyczne zdanie, taki list rozbitka wciśnięty w butelkę i rzucony w morze, ale kiedy zasiadłem do pisania, uświadomiłem sobie, że jednak powinienem uzasadnić swoje działania z politycznego i z czysto ludzkiego punktu widzenia: w pewnym sensie jestem wyrazicielem uczuć setek Chilijczyków, którzy podobnie jak ja walczą z chorobą spowodowaną wygnaniem z własnego kraju. Zaczynałem ten list wiele razy i niezadowolony darłem kolejne kartki, zamknięty w ciemnym hotelowym pokoju - lokum wygnańca na własnej ziemi. Kiedy skończyłem, dzwony na kościelnych wieżach właśnie dzwoniły na poranną mszę, przerywając martwą ciszę godziny policyjnej, a pierwsze oznaki świtu z trudem przebijały się przez mgły tej niezapomnianej jesieni.
Nawet własna matka mnie nie poznaje
Istniały naprawdę wystarczające powody do obaw, że policja wie o moim pobycie w Chile i ma dokładne informacje, co robię. Przebywaliśmy w Santiago już ponad miesiąc, ekipy pojawiały się w miejscach publicznych częściej, niż należało, nawiązaliśmy kontakty z rozmaitymi ludźmi i wiele osób wiedziało, że w istocie to ja kręcę film. Przyzwyczaiłem się tak bardzo do swojej nowej tożsamości, że zdarzało mi się zapominać o urugwajskim akcencie i, prawdę mówiąc, nie przestrzegałem już bezwzględnych reguł konspiracji.
Z początku wszystkie spotkania odbywaliśmy w samochodach; zmienialiśmy je co kilka przecznic i jeździliśmy po całym mieście bez określonego celu. Metoda okazała się jednak skomplikowana, bo czasem narażaliśmy się na ryzyko dużo większe niż to, którego staraliśmy się unikać. Oto na przykład pewnego wieczoru wysiadłem z samochodu na rogu Providencia i Los Leones, skąd w ciągu pięciu minut miał mnie zabrać niebieski renault 12 z plakietką Ligi Ochrony Przyrody na przedniej szybie. I rzeczywiście: punktualnie podjechał renault 12, tak niebieściutki i błyszczący, że nawet nie spojrzałem, czy ma jakieś znaki szczególne, tylko wpakowałem się na tylne siedzenie i usadowiłem obok kobiety w dojrzałym wieku, ale wciąż pięknej, pachnącej jakimiś prowokującymi perfumami, całej skąpanej w biżuterii i w futrze z różowych norek, które musiało kosztować dwa albo i trzy razy więcej niż samochód. Typowy, choć rzadko spotykany okaz z najlepszych dzielnic Santiago. Na mój widok zamarła z ustami otwartymi z przerażenia, choć od razu zacząłem ją uspokajać, podając hasło.
- Gdzie o tej porze mógłbym kupić parasol? Szofer w uniformie odwrócił się w moim kierunku i zagroził:
- Proszę wysiąść albo wołam policję.
Jedno spojrzenie wystarczyło, bym sobie uświadomił, że na przedniej szybie nie ma plakietki, i poczułem, że się ośmieszyłem. “Przepraszam, pomyliłem samochód” - wyjaśniłem. Ale i kobieta odzyskała już rezon. Chwyciła mnie za rękę, nie pozwalając wysiąść, a szofera udobruchała, pytając słodko brzmiącym sopranem:
- Czy domy towarowe Paris będą o tej porze otwarte? Szofer był zdania, że tak, uparła się zatem, że mnie tam podrzuci po parasol. Była nie tylko piękna, ale pełna wdzięku i ciepła, i przychodziła człowiekowi chęć, by choć na jedną noc zapomnieć o represjach, polityce i sztuce, i zostać z nią w tym wnętrzu dosłownie przesyconym jej istotą. Wysadziła mnie przed wejściem do domów towarowych Paris, przepraszając, że nie może dotrzymać mi towarzystwa przy wyborze parasola, bo już jest o pół godziny spóźniona, a musi jeszcze odebrać męża, z którym później idą na koncert światowej sławy pianisty - nazwisko uleciało mi z pamięci.
To było zwykłe, codzienne ryzyko. Z czasem nauczyliśmy się wymyślać krótsze hasła rozpoznawcze na konspiracyjne spotkania. Zaprzyjaźnialiśmy się z łącznikami od pierwszej chwili i nie przechodziliśmy bezpośrednio do sprawy, tylko wdawaliśmy się w rozmowy na temat sytuacji politycznej, ostatnich nowości kinowych i literackich, plotkowaliśmy o wspólnych przyjaciołach, których pragnąłem odwiedzić, mimo ostrzeżeń, bym nie ulegał takim pokusom. Pewien łącznik, może chcąc uniknąć wszelkich podejrzeń, przyszedł na spotkanie z synkiem, a ten podniecony zapytał: “To ty kręcisz film o Supermanie?”. Dzięki temu zaczynałem pojmować, że można mieszkać w Chile i nadal się ukrywać; setki emigrantów, którzy po kryjomu wrócili, prowadzą codzienne życie, wolni od tego napięcia, jakie ja odczuwałem na samym początku. Gdyby nie zaangażowanie w pracę nad filmem i zobowiązania zaciągnięte nie tylko przecież wobec własnego kraju i przyjaciół, ale też wobec siebie samego, porzuciłbym zawód i środowisko i pozostał w Santiago, powróciwszy do własnej twarzy.
Ale wobec podejrzeń, że policja depce nam po piętach, resztki rozsądku kazały mi działać inaczej. Pozostawało nam ciągle sfilmowanie wnętrz La Monedy, ale uzyskanie stosownego pozwolenia z niejasnych powodów wciąż się opóźniało; mieliśmy jeszcze przed sobą nakręcenie materiału w Puerto Montt i w Dolinie Środkowochilijskiej, a nadto liczyliśmy na wywiad z naszym General Electric, o czym wcześniej nawet nie marzyliśmy. Do Doliny Środkowochilijskiej chciałem jechać sam, bo stamtąd pochodzę i tam upłynęła mi młodość. Moja matka mieszka tam nadal w ubogiej wiosce Palmilla, ostrzegano mnie jednak wyraźnie, bym nawet nie próbował się z nią zobaczyć, bo to wbrew podstawowym regułom bezpieczeństwa.
Pierwsze, co zrobiłem, to przeorganizowałem pracę zagranicznych ekip, tak, by mogły jak najszybciej i przy minimum ryzyka wykonać powierzone im zadanie i natychmiast wracać do Europy. Tylko Włosi mieli pozostać w Santiago i towarzyszyć nam przy zdjęciach we wnętrzu La Monedy. Ekipa francuska powinna powrócić do Paryża tuż po nakręceniu “marszu głodowego”, zapowiadanego na najbliższe dni.
Holendrzy oczekiwali mnie w Puerto Montt, gdzie mieliśmy wspólnie sfilmować okolice bieguna południowego, a następnie przejechać z Chile do Argentyny przez przejście graniczne w Bariloche. W chwili wyjazdu wszystkich trzech ekip powinniśmy mieć już jakieś osiemdziesiąt procent filmu, cały zaś nakręcony materiał winien znajdować się w dobrych rękach i być fachowo opracowywany w Madrycie. Ely wykonała swoje zadanie tak doskonale, że kiedy przyjechałem do Hiszpanii, film był właściwie gotowy do montażu.
“Littin przybył, nakręcił i wyjechał”
Wobec niepewnej sytuacji panującej w owych dniach najsensowniejszym wyjściem był upozorowany wyjazd Franza i mój z kraju, a następnie powrót przy zachowaniu maksimum ostrożności. Podróż do Puerto Montt stwarzała nam wspaniałe możliwości, bo można tam dojechać równie łatwo przez Argentynę, co przez Chile. I tak było. Poprosiłem ekipę holenderską, żeby czekała na mnie na miejscu, umówiłem jedną z ekip chilijskich trzy dni później w dolinie Colchagua, w centralnym rejonie kraju, a ja z Franzem polecieliśmy do Buenos Aires. Kilka godzin wcześniej zadzwoniłem do redakcji “Analisis”, na razie się nie przedstawiając, a po przybyciu udzieliłem dziennikarce Patricii Collier długiego wywiadu na temat mojego konspiracyjnego pobytu w Santiago. Dwa dni po moim wyjeździe czasopismo opublikowało wywiad, a na okładce zamieściło moje zdjęcie. Tytuł artykułu żartobliwie nawiązywał do Cezara: “Littin przybył, nakręcił i wyjechał”.
Dla zachowania wszelkich pozorów Clemencia Isaura zawiozła mnie i Franza na lotnisko Pudahuel, osobiście prowadząc wóz, i pożegnała wśród łez i pocałunków niczym w najlepszym przedstawieniu. Opuściliśmy więc Santiago w sposób widowiskowy, pod czujnym nadzorem konspiratorów odpowiedzialnych za nasze bezpieczeństwo, którzy mieli natychmiast alarmować, gdyby nas aresztowano. Cały ten spektakl pozwolił nam przede wszystkim ustalić, czy nie figurujemy w kartotece na lotnisku, a także znaleźć się na liście wyjeżdżających, żeby w razie jakiegoś późniejszego śledztwa policja uznała, że istotnie opuściliśmy terytorium Chile.
W Buenos Aires wylegitymowałem się autentycznym paszportem, nie chcąc popełniać wykroczenia w przyjaźnie nastawionym kraju. Jednak podając go urzędnikowi służb granicznych, zdałem sobie sprawę, że nie pomyślałem o jednym: na fotografii w moim autentycznym dokumencie tożsamości, zrobionej na długo przed zmianą skóry, mało przypominałem siebie w obecnej roli. Z trudem dałoby się mnie rozpoznać przy powiększonej łysinie, wydepilowanych brwiach i szkłach kontaktowych. Na dodatek swego czasu ostrzegano mnie, że równie trudno wcielić się w cudzą osobowość, co potem wrócić do własnej, tyle że kiedy najbardziej miało mi się to przydać, kompletnie o tym zapomniałem. Na szczęście urzędnik w Buenos Aires nawet na mnie nie spojrzał, ja i on zaś doświadczyłem dramatycznego uczucia, co znaczy nie móc być sobą nawet wówczas, gdy naprawdę się jest.
W Buenos Aires Franz powinien był ustalić telefonicznie z Ely wszystkie pozostałe szczegóły pracy, trzymając się ściśle moich instrukcji, a także odebrać pieniądze, które przekazała nam z Madrytu na pokrycie ostatnich wydatków. Rozstaliśmy się więc w Buenos, aby ponownie spotkać się w Santiago. Ja poleciałem do Mendozy, by pozostając wciąż na terytorium Argentyny, zrobić kilka ujęć chilijskich łańcuchów górskich. Było to bardzo proste, bo z Mendozy jedzie się do Chile przez tunel strzeżony niezbyt rygorystycznie. Przeszedłem tunelem pieszo, wyposażony jedynie w lekką kamerę z szesnastomilimetrową taśmą, nakręciłem, co chciałem, i wyjechałem wozem chilijskiej policji, którego kierowca ulitował się nad biednym urugwajskim dziennikarzem, który nie ma jak wrócić do Argentyny.
Z Mendozy udałem się do Bariloche, miejscowości granicznej, leżącej bardziej na południe. Stara, wysłużona łódź przepełniona argentyńskimi, urugwajskimi i brazylijskimi turystami oraz powracającymi do kraju Chilijczykami zawiozła nas do granicy. Zewsząd otaczał podróżnych niesamowity krajobraz polarny, z urwistymi lodowymi ścianami i wzburzonym morzem. Ostatni odcinek do Puerto Montt przebyłem przewożącym szklaną stłuczkę promem, po którym szalał mroźny wicher, wyjąc jak stado wilków, i nie było gdzie się schronić przed potwornym mrozem; nie było też nic do picia ani do jedzenia: ani kawy, ani wina, dosłownie nic. Ale moje kalkulacje okazały się trafne. Lotniskowa policja odnotowała mój wyjazd z Chile i nikomu nie wpadłoby do głowy, że oto następnego dnia z powrotem przekraczam granicę w zapadłym punkcie o tysiące kilometrów od Santiago.
Na krótko przed przybiciem do posterunku kontroli granicznej ktoś z załogi łodzi zebrał wszystkie paszporty - tak około trzystu, ale nawet na nie nie spojrzano i nie ostemplowane pospiesznie nam zwrócono. Wszystkie poza chilijskimi, bo nazwiska ich posiadaczy były sprawdzane według długiej listy emigrantów bez prawa powrotu, wiszącej na ścianie na wysokości oczu funkcjonariuszy służb granicznych. Dla pozostałych pasażerów przekraczanie granicy odbywało się bez problemu. Dla mnie także, przynajmniej dopóki dwaj oficerowie, w których nie rozpoznałem chilijskich karabinierów z powodu ich polarnych kombinezonów, nie kazali mi otworzyć walizki.
Spodziewałem się rutynowej rewizji, ale nie przejmowałem się tym, pewny, że nie mam przy sobie nic, co by nie pasowało do mojej fałszywej tożsamości. Ale gdy otworzyłem walizkę, wysypały się z niej i spadły na ziemię puste paczki po gitane’ach, w większości upstrzone moimi zapiskami.
Przywiozłem do Chile pokaźny zapas gitane’ów, mający mi wystarczyć na dwa miesiące, a nie odważyłem się powyrzucać pudełek - dużych, z twardego kartonu i powszechnie w Chile znanych - z obawy, że w ten sposób zostawię policji ewidentny ślad. Kolejno opróżniane paczki chowałem po kieszeniach, później upychałem gdzie się da, pilnując zwłaszcza tych, na których coś zanotowałem. Bywało, że niczym sprawny iluzjonista chowałem puste pudełka po kieszeniach garderoby wiszącej w szafie, pod materacem, w torbach podróżnych, czekając, aż znajdę jakiś pewny sposób na pozbycie się ich. Taki odwieczny problem więźniów, którzy drążą tunel mający im umożliwić ucieczkę i nie wiedzą, gdzie ukryć ziemię.
Ilekroć przy zmianie hotelu pakowałem walizki, zastanawiałem się, co zrobić z tą masą pustych pudełek. Nie widziałem lepszego rozwiązania, niż upychać je w walizce i wozić ze sobą, bo gdyby ktoś przyłapał mnie na tym, jak je niszczę, mógłby to uznać za czynność niebywale podejrzaną. Zamierzałem wywalić je w Argentynie, ale tam wszystko działo się tak szybko, że nawet nie miałem czasu otworzyć walizki. Aż do chwili, gdy musiałem to uczynić na południowej granicy i przerażony ujrzałem zdumienie i nieufność karabinierów, gdy rzuciłem się zbierać z podłogi rozsypane paczki.
- To puste pudełka - wyjaśniałem.
Rzecz jasna, nikt mi nie uwierzył. Młodszy z oficerów zajął się pozostałymi pasażerami, a starszy otwierał paczkę po paczce, oglądał każdą na wszystkie strony i próbował odczytać niektóre z zapisków. Doznałem nagłego olśnienia.
- To urywki wierszy, jakie mi czasami przychodzą do głowy.
Bez słowa grzebał w nich nadal, a na koniec spojrzał na mnie, chcąc widocznie sprawdzić, czy wyraz mojej twarzy zdradzi mu może nieodgadnioną tajemnicę pustych pudełek.
- Może pan je sobie wziąć - dodałem.
- A na co mi one? - usłyszałem w odpowiedzi. Pomógł mi nawet poupychać pudełka z powrotem w walizce i przeszedł do następnego pasażera. Ze zdenerwowania nie wpadłem nawet na pomysł, żeby na oczach karabinierów wyrzucić je do śmieci, tylko taszczyłem ze sobą nadal aż do końca wyprawy. Po powrocie do Madrytu nie pozwoliłem Ely ich zniszczyć. Czułem się z nimi tak bardzo związany, że uznałem, iż muszę je zachować do końca życia, niczym relikwie, na pamiątkę niebezpiecznych dni, które dane mi było przeżyć, a które pamięć nostalgicznie przechowuje w swoich zakamarkach.
“Pan sobie zrobi zdjęcie z przyszłością kraju”
W Puerto Montt czekała na mnie ekipa holenderska. Potrzebne mi były zdjęcia właśnie stamtąd, nie tylko dla nieopisanego piękna krajobrazu, ale ze względu na znaczenie tego regionu w naszych najnowszych dziejach. Był on areną nieustannych walk. Za rządów Eduardo Freia miały tam miejsce represje tak niesłychanie brutalne, że ostatnie postępowe odłamy społeczeństwa odwróciły się od rządu. Lewica demokratyczna uświadomiła zaś sobie, że przyszłość nie tylko jej, ale całego kraju tkwi w jedności. Tak wyglądają początki szybkiego i niepowstrzymanego procesu zmian, zakończonego wyborem Salvadora Allende.
Po zakończeniu zdjęć w Puerto Montt i tym samym sfinalizowaniu programu działań na południu kraju ekipa holenderska opuściła Chile, udając się przez Bariloche do Buenos Aires. Wywieźli ze sobą pokaźną ilość gotowego materiału i przekazali to Ely w Madrycie. Ja natomiast pojechałem nocnym pociągiem do Talca. Podczas tej podróży nie zdarzyło się nic godnego zapamiętania, poza jednym: pieczonego kurczaka musiałem odesłać w stanie nienaruszonym do kuchni, bo nie udało mi się przebić jego twardej jak kamień skóry. W Talca wynająłem samochód i pojechałem do San Fernando, miasteczka leżącego w samym sercu doliny Colchagua.
Na Plaża de Armas każde dosłownie miejsce, drzewo, kamień w murze cofały mnie w odległe czasy dzieciństwa. Nade wszystko sędziwy budynek szkoły, gdzie stawiałem pierwsze litery. Przysiadłem na ławce, by zrobić parę zdjęć, które chciałem później wykorzystać w filmie. Plac zaczął zwolna rozbrzmiewać gwarem dzieciaków idących do szkoły. Niektóre pozowały mi do zdjęć, inne starały się choć zamachać przed obiektywem ręką, a jakaś dziewczynka wykonała kilka tanecznych kroków w sposób tak profesjonalny, że poprosiłem ją o powtórzenie na bardziej odpowiednim tle; po chwili przysiadło się do mnie kilkoro z nich, namawiając:
- Pan sobie zrobi zdjęcie z przyszłością kraju.
Zdumiało mnie to zdanie, bo stanowiło odpowiedź na inne, które zanotowałem na jednym z licznych pudełek po gitane’ach: “Mogę stwierdzić, że raczej niemożliwe, by ktoś w Chile nie miał jakiejś wizji przyszłości. Zwłaszcza dzieci należące do pokolenia, które przecież nie znało innego kraju, a ma już własne zdanie o czekającym je losie”.
Ustaliliśmy, że spotkamy się z ekipą chilijską o wpół do dwunastej na moście Maquis. Przyjechałem punktualnie, prawą stroną, i zauważyłem kamery rozstawione po stronie przeciwnej. Było czyste, jasne przedpołudnie, w powietrzu unosił się zapach świeżych liści tymianku, a ja czułem się bezpieczny, i mniej niż kiedykolwiek wygnany z rodzinnej ziemi, bo zdjąłem krawat i angielski garnitur mojego drugiego ja, i w dżinsach i kurtce stałem się na powrót sobą. Wyraźny dwudniowy zarost po powrotnej podróży z Buenos Aires, którego miałem przyjemność nie golić, stanowił dodatkowy element odzyskiwanej tożsamości.
Kiedy zauważyłem, że operator dostrzegł mnie przez obiektyw, wysiadłem z samochodu, powolutku przeszedłem przez most, żeby dać ekipie dość czasu na zdjęcia i dopiero później przywitałem się ze wszystkimi po kolei, zbudowany ich entuzjazmem i przedwczesną dojrzałością. Wszyscy byli nieprawdopodobnie młodzi: piętnaście, siedemnaście, dziewiętnaście lat. Ricarda, który mając lat dwadzieścia jeden, był najstarszy i kierował ekipą, pozostali przezywali “Stary”. Nic nie dodało mi w owych dniach więcej otuchy niż świadomość, że takich oto mam wspólników.
Tamże, na balustradzie mostu, nakreśliliśmy cały plan dotyczący poszczególnych ujęć i natychmiast przystąpiliśmy do pracy. Muszę przyznać, że owego dnia miałem nieco inne preferencje, niż nasze pierwotne założenia: podążałem śladem wspomnień z dzieciństwa. Dlatego zacząłem od ujęć samego mostu, mostu moich tęsknot, z którego kiedyś, gdy miałem dwanaście lat, rozochocone kuzynki zepchnęły mnie do wody, chcąc mnie w ten sposób zmusić, żebym nauczył się pływać.
Ale z upływem czasu pierwotny cel ponownie zaczął brać górę. Dolina San Fernando to rozległy rejon rolniczy; tu za rządów Unidad Popular ludność traktowana przedtem jak chłopi pańszczyźniani po raz pierwszy stała się pełnoprawnymi obywatelami. Kiedyś była to twierdza feudalnej oligarchii, decydującej o wynikach wyborów dzięki wymuszonym głosom poddanych. Za rządów chrześcijańskich demokratów Eduardo Freia tam właśnie doszło do pierwszego naprawdę poważnego chłopskiego strajku, wspieranego przez samego Salvadora Allende. On to, już na czele rządu, pozbawił właścicieli ziemskich niebywałych przywilejów, a chłopów zorganizował w aktywne, solidarne wspólnoty. Obecnie jako symbol cofnięcia się w czasie stoi w Dolinie Środkowochilijskiej letnia rezydencja Pinocheta.
Nie mogłem stamtąd odjechać, nie nakręciwszy pomnika Nicolasa Palacio, autora La rażą chilena, niezwykłej książki, w której pada stwierdzenie, że prawdziwi Chilijczycy, ci sprzed wielkich emigracji - baskijskiej, włoskiej, arabskiej, francuskiej i niemieckiej - wywodzą się bezpośrednio ze starożytnej Grecji i dlatego los naznaczył ich, a zarazem wyznaczył, by pełnili przywódczą rolę w Ameryce Łacińskiej, wskazując drogę ku prawdzie i zbawieniu świata. W tej okolicy się urodziłem i przez cały okres dzieciństwa z okien szkoły widywałem ten pomnik stale, o różnych porach dnia, tyle że nikt nie umiał mi nigdy wytłumaczyć, kim właściwie jest ten, komu go wzniesiono. Pinochet - największy admirator Nicolasa Palacio - wydostał go teraz z czyśćca historii, stawiając mu drugi pomnik w samym sercu Santiago.
Zakończyliśmy dzień zdjęciowy o zmierzchu, w samą porę, by pokonać sto czterdzieści kilometrów i dotrzeć do Santiago przed godziną policyjną. Członkowie ekipy poza Ricardem po kolei odjeżdżali. Ricardo siadł za kierownicą i ruszyliśmy w długi spacer nad morze, żeby wybrać miejsca do zdjęć na następny dzień. Byliśmy tak pochłonięci pracą, że przejechaliśmy nie niepokojeni cztery posterunki kontrolne. Jednak już mijając pierwszy, uznałem za stosowne zdjąć nieformalne ciuchy Miguela Littina, reżysera filmowego, i przedzierzgnąć się na powrót w urugwajskiego speca od reklamy. Nie zauważyliśmy nawet, kiedy zrobiła się dwunasta w nocy. Zdaliśmy sobie z tego sprawę nagle - trzydzieści minut po godzinie policyjnej - i ogarnął nas pewien niepokój. Poradziłem więc Ricardowi zjechać z szosy i wjechaliśmy w wiejską drogę, którą rozpoznałem natychmiast, jakbym jechał nią wczoraj, poleciłem mu skręcić w lewo, przejechać przez most, a potem skręcić w prawo w ledwie widoczny zaułek, skąd z ciemności dochodziły głosy przebudzonych zwierząt, następnie kazałem mu zgasić światła i jechać dalej niewyasfaltowaną dróżką, pełną ostrych zakrętów i stromych zjazdów. U kresu tego labiryntu przejechaliśmy przez uśpioną wioskę, gdzie pobudzone psy wyrwały ze snu wszelkie zwierzaki po podwórkach, i na drugim jej końcu stanęliśmy przed domem mojej matki.
Ricardo nie uwierzył i nie wierzy dotąd, że nie był to mój ustalony z góry plan. Przysięgam, że nie był. Po prostu, gdy dotarło do mnie, że jedziemy po nocy, po zapadnięciu godziny policyjnej, myślałem tylko o tym, gdzie możemy się ukryć aż do świtu, jako że w drodze do Santiago mieliśmy jeszcze przed sobą cztery posterunki karabinierów. Dopiero, gdy zjechaliśmy z szosy, rozpoznałem wiejską drogę z mojego dzieciństwa, wycie psów po drugiej stronie mostu, zapach popiołu z pogaszonych palenisk - i nie mogłem powstrzymać w sobie bezmyślnego odruchu, by zrobić niespodziankę mojej matce.
“Jesteś pewnie kolegą moich dzieci”
Palmilla, wioska licząca około czterystu mieszkańców, pozostaje wciąż taka sama jak za czasów mego dzieciństwa. Mój dziadek ze strony ojca, Palestyńczyk rodem z Beith Sagur, i dziadek ze strony matki, Grek Cristos Cucumides, przybyli jako jedni z pierwszych z falą emigrantów, którzy osiedlali się w początkach stulecia w pobliżu stacji kolejowych. Palmilla była w owych czasach ważnym punktem komunikacyjnym, ponieważ tam kończyła się linia kolejowa, która dziś łączy Santiago z wybrzeżem. To tu właśnie przesiadali się pasażerowie i tu wyładowywano towary przywiezione morzem bądź przeznaczone do załadunku w porcie, dzięki czemu kwitł handel, przynosząc wiosce chwilową prosperity. Później, po przedłużeniu linii kolejowej aż na wybrzeże, stacja nadal była obowiązkowym przystankiem, bo tam dolewano wody do parowozów, co trwało zaledwie dziesięć minut, ale często przedłużało się i na cały dzień, a pociągi przejeżdżały koło domu Matilde, mojej arabskiej babci, gwizdem anonsując przybycie. Sama jednak wioska nigdy nie była czymś więcej niż jest obecnie: luźnym skupiskiem domów wzdłuż jednej długiej ulicy i przy bocznej drodze, gdzie stoi ich już mniej. Nieco niżej znajduje się La Galera, miejsce znane, bo każda rodzina produkuje tu wspaniałe wina, jakimi raczy się przybysza, aby zawyrokował, które najlepsze. La Galera stała się z czasem rajem pijaków z całego dosłownie kraju.
Matilde przywiozła do Palmilli pierwsze czasopisma ilustrowane, do których zawsze miała wielką słabość, a sad leżący naprzeciw wynajmowała przejezdnym cyrkom, wędrownym teatrzykom i kuglarzom. To również tam wyświetlano nieliczne filmy, które od czasu do czasu ktoś przywoził do tej zapadłej dziury i tam właśnie objawiło się moje powołanie, po tym jak w wieku pięciu lat obejrzałem mój pierwszy w życiu film, siedząc u babci na kolanach. Była to Genowefa z Brabancji i wrażenie, jakie utkwiło mi w pamięci, to głównie przestrach, bo przecież musiało minąć sporo lat, nim zrozumiałem, skąd się biorą galopujące konie i takie olbrzymie twarze na prześcieradle rozwieszonym między dwoma drzewami.
Dom, do którego przyjechaliśmy owej nocy z Ricardem, należał do mego greckiego dziadka. Teraz mieszka w nim moja matka, Cristina Cucumides, a ja przeżyłem w nim całe dzieciństwo. Zbudowano go w roku 1900 i do tej pory zachowuje on tradycyjny styl chilijskiego budownictwa wiejskiego: długie korytarze, ciemne sienie, labirynt pokoi, olbrzymie kuchnie, a w pobliżu - stajnia i zagroda. Miejsce, w którym stoi, nosi nazwę Los Naranjos i niekiedy naprawdę unosi się tam w powietrzu zapach kwaśnych pomarańczy; koło domu rośnie krzak bugenwilli i mnóstwo wspaniałych kwiatów.
Byłem tak straszliwie podniecony faktem, iż tu dotarłem, że wyskoczyłem z auta, zanim zahamowaliśmy. Wszedłem w puste korytarze, przeszedłem przez mroczną sień, ale na spotkanie wyszedł mi jedynie durny, łaszący się do nóg pies; szedłem dalej, nie napotykając żadnych śladów ludzkiej bytności. Z każdym krokiem napływały wspomnienia: jakaś popołudniowa godzina, jakiś zapomniany zapach. Na końcu długiego korytarza pchnąłem drzwi do salonu oświetlonego jedynie bladym światłem i tam ujrzałem matkę.
Był to przedziwny widok. Salon jest olbrzymi, wysoko sklepiony, o gładkich ścianach, ale nie ma w nim żadnych mebli prócz dwóch foteli: na jednym siedziała matka, odwrócona plecami do drzwi, z brasero obok na podłodze, na drugim jej brat, wujek Pablo. Oboje milczeli, wpatrzeni w jeden punkt z wyrazem dobrodusznej obojętności na twarzach, zupełnie jakby oglądali telewizję, choć naprawdę mieli przed oczami jedynie pustą ścianę. Ruszyłem do nich, starając się stąpać głośno, a widząc, że się nie odwracają, odezwałem się:
- Cóż, u licha, nikt się nawet nie przywita? Na to moja matka wstała.
- Jesteś pewnie kolegą moich dzieci - powiedziała. - Witaj.
Wujek Pablo nie widział mnie, odkąd opuściłem Chile dwanaście lat temu, i nawet się nie ruszył z fotela. Z matką widziałem się we wrześniu ubiegłego roku w Madrycie, ale nawet gdy wstała, żeby się ze mną przywitać, nadal mnie nie poznawała. Chwyciłem ją za ramiona i potrząsnąłem mocno, starając się wyrwać ją z otępienia.
- Przypatrz mi się dobrze, Cristino - powiedziałem, patrząc jej prosto w oczy - to ja.
Spojrzała na mnie nieco innym wzrokiem, ale nadal nie była w stanie mnie rozpoznać.
- Nie - odezwała się - nie wiem, kim jesteś.
- Jak to! Nie poznajesz mnie?! - wykrzyknąłem, parskając śmiechem. - Przecież to ja, Miguel, twój syn!
Przyjrzała mi się ponownie, po czym śmiertelnie pobladła.
- Boże - powiedziała - zaraz zemdleję. Musiałem ją podtrzymać, żeby nie upadła, bo wujek.
Pablo był równie mocno poruszony.
- Ostatnie, co spodziewałbym się ujrzeć - odezwał się wreszcie. - Teraz mogę już spokojnie umrzeć.
Rzuciłem się go przywitać. Z białą głową, owinięty w pled, wyglądał jak staruszek, choć naprawdę starszy jest ode mnie zaledwie o pięć lat. Ożenił się, a potem rozstał z żoną i zamieszkał u mojej matki. Zawsze był wielkim samotnikiem i od dziecka wydawał się stary.
- Nie pieprz, wujku - rzekłem. - Nie rób mi numerów i nie waż się umierać właśnie teraz. Przynieś lepiej butelkę wina, to oblejemy mój przyjazd.
Matka przerwała nam, jak zawsze, obwieszczając coś absolutnie niebywałego:
- Mam przygotowany mastul.
Nie uwierzyłem, póki nie zajrzałem do kuchni. Bo i było się czemu dziwić. Mastul Grecy robią wyłącznie przy wyjątkowych okazjach, gdyż jego przygotowanie wymaga sporo zachodu. To potrawka z jagnięcia z grochem i kulkami z kaszy, trochę podobna do arabskiego kuskusu; ten mastul matka zrobiła po raz pierwszy w tym roku, bez żadnego powodu. Najczystsze przeczucie.
Ricardo zjadł z nami kolację, a potem poszedł spać, bo z pewnością chciał nas zostawić samych. Nieco później także wuj udał się na spoczynek, a ja i matka rozmawialiśmy do białego rana. Zawsze mieliśmy sobie dużo do powiedzenia, właściwie jak przyjaciele, bo w sumie nie ma między nami tak dużej różnicy wieku. Wyszła za mąż za mego ojca mając lat szesnaście i urodziła mnie w rok później, tak więc pamiętam ją doskonale jako dwudziestoletnią dziewczynę, śliczną i czułą, która bawiła się ze mną jakbym nie był jej synem, tylko jeszcze jedną szmacianą lalką.
Promieniała radością z powodu naszego spotkania, nieco jednak zaskoczona moim nowym wyglądem, jako że zawsze akceptowała mój niedbały styl. “Przypominasz księdza” - oznajmiła. Nie ujawniałem jej powodów tej zmiany, ani dlaczego i jak przyjechałem do Chile; sądziła, że jestem legalnie. Wolałem trzymać ją z dala od całej wyprawy, bo nie chciałem jej niepokoić, a przede wszystkim - wciągać w to wszystko.
Tuż przed świtem wzięła mnie za rękę i oświetlając sobie drogę płomieniem świecy tkwiącej w lichtarzu, zupełnie jak u Dickensa, powiodła mnie na podwórze, nie mówiąc po co. Tam czekała mnie największa w czasie całej wyprawy niespodzianka. W głębi podwórza znajdowało się studio, przeniesione z mojego domu w Santiago, pozostawionego, gdy musiałem uciekać za granicę. Wszystko wyglądało tak jak wówczas i wszystko było na swoim miejscu.
Po ostatniej rewizji przeprowadzonej przez wojsko, kiedy wraz z Ely i dzieciakami musieliśmy uciekać do Meksyku, matka wynajęła zaprzyjaźnionego architekta, a ten rozebrał studio deska po desce i odtworzył je w identycznym kształcie w starym rodowym domu w Palmilli. Wewnątrz wszystko było tak, jakbym nigdy nie wyjechał. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie je zostawiłem, tak samo nieuporządkowane leżały moje papiery gromadzone przez całe życie, młodzieńcze sztuki teatralne, projekty scenariuszy, plany poszczególnych scen. W powietrzu unosił się ten sam zapach, studio miało ten sam koloryt i pomyślałem w pewnej chwili, że jest ta sama data i godzina co wtedy, gdy byłem tu po raz ostatni. Zalała mnie fala wzruszenia, choć wówczas nie potrafiłem ustalić, czy moja matka podjęła się tej dokładnej rekonstrukcji po to, bym nie tęsknił za dawnym domem, jeżeli kiedykolwiek powrócę, czy po to, by lepiej mnie pamiętać, gdybym zmarł na wygnaniu.
Szczęśliwe zakończenie dzięki pomocy policji
Tym razem powrót do Santiago oznaczał ponowne znalezienie się w warunkach podwyższonego ryzyka i ciągłego niepokoju. Coraz wyraźniej czuliśmy, że policja jest na naszym tropie. “Marsz głodowy” spacyfikowano z wyjątkową brutalnością, polała się krew i były ofiary, policja pobiła kilku członków naszej ekipy i zniszczyła jedną kamerę. Osoby, z którymi kontaktowaliśmy się przy pracy, przypuszczały, że nikt nie uwierzył w nasz rzekomy wyjazd, a Clemencia Isaura była wręcz przekonana, że wkroczyliśmy niczym święci młodziankowie do jaskini lwów. Wszelkie próby nawiązania kontaktu z generałem o dysydenckich nastrojach kończyły się stale tym samym: “Proszę zadzwonić jutro”. Tak się mniej więcej przedstawiała sytuacja, kiedy ekipa włoska otrzymała wiadomość, że przyszło nareszcie zezwolenie na zdjęcia wnętrz pałacu La Moneda, od następnego dnia od godziny jedenastej rano.
Trudno było nie przypuszczać, że to śmiertelna pułapka. Byłem zdecydowany zaryzykować, ale zbyt wielka ciążyła na mnie odpowiedzialność za wydanie Włochom polecenia, by wkroczyli na prezydenckie komnaty, skoro sam nie wiedziałem, czy nie pcham ich w zasadzkę. Oni jednak postanowili sami podjąć to ryzyko przy pełnej świadomości grożącego im niebezpieczeństwa. Z kolei ekipa francuska nie miała po co przebywać dłużej w Santiago. Spotkałem się więc z nimi i zasugerowałem wylot z Chile pierwszym samolotem; przy okazji mieli wywieźć do Madrytu wszystek pozostały nakręcony materiał. Odlecieli jeszcze tego samego wieczoru, w porze, kiedy Włosi pod moim kierunkiem jeszcze filmowali siedzibę generała Pinocheta.
Przed udaniem się do La Moneda wręczyłem Franzowi list do prezesa Sądu Najwyższego, który od kilku dni nosiłem przy sobie, nie mogąc się zdecydować na wysłanie go pocztą, i poprosiłem, by natychmiast przekazał go osobiście, co też uczynił. Podałem mu również numery telefonów, jakie pozostawiła mi Elena na wypadek poważniejszego zagrożenia. Za kwadrans jedenasta Franz wysadził mnie na rogu Providencia, gdzie czekała w komplecie ekipa włoska i razem ruszyliśmy do pałacu La Moneda. Cały paradoks tkwił w tym, że zrezygnowałem z przebrania urugwajskiego speca od reklamy i założyłem dżinsy i kurtkę podbitą króliczym futrem. Podjąłem tę decyzję dosłownie w ostatniej chwili, wiedząc, że dokładnie sprawdzono Grazie jako dziennikarkę, Ugo jako operatora i Guida jako dźwiękowca, za to ich asystentów nawet nie wylegitymowano, mimo że wszystkie nazwiska figurowały w podaniu o zezwolenie. I to mi rozwiązało problem: wkroczyłem do pałacu prezydenckiego jako asystent oświetleniowca, taszcząc kable i reflektory.
Przez nikogo nie niepokojeni, w znakomitych warunkach technicznych kręciliśmy przez całe dwa dni pod okiem trzech młodych, niezwykle uprzejmych oficerów, którzy kolejno sprawowali nad nami pieczę.
Wypytywaliśmy o wszelkie szczegóły dotyczące odbudowy pałacu, a Grazia przygotowała się doskonale z Toeski i architektury włoskiej w Chile, ażeby nikt nie miał wątpliwości, że wyłącznie to stanowi temat kręconego filmu. Ale i oficerowie byli świetnie przygotowani. Opowiadali z dużą pewnością siebie o historii i znaczeniu każdego pomieszczenia w pałacu, informując nas także, jakich zmian dokonano przy odbudowie w stosunku do pierwotnego układu. Dokonywali jednak wyjątkowych manewrów słownych, stosowali wszelkie uniki i uciekali się do rozmaitych wykrętów, byle tylko nie mówić o jedenastym września 1973 roku. Muszę przyznać, że odbudowy dokonano ściśle według pierwotnych planów architektonicznych. Zamurowano jedne drzwi, wybito inne, zwalono ściany, inaczej ustawiono ścianki działowe i zamknięto dostęp od strony Morande, służący za wejście reprezentacyjne dla prezydenckich gości oficjalnych. Zmian było tak wiele, że ktoś, kto znał poprzedni układ pałacu, miałby kłopoty z orientacją w nowym.
Asystujący nam oficerowie znaleźli się w trudnej sytuacji, gdy poprosiliśmy ich o pokazanie nam Aktu Niepodległości, który przez całe lata eksponowany był w Sali Posiedzeń Rady Ministrów i - jak doskonale wiedzieliśmy - uległ zniszczeniu podczas bombardowania. Tego nam jednak oficerowie nie powiedzieli, za to obiecywali załatwić specjalne zezwolenie na sfilmowanie dokumentu nieco później - i to “później” słyszeliśmy nieustannie, aż do zakończenia zdjęć. Nie potrafili nam także wyjaśnić, gdzie znajduje się biurko Diego Portalesa oraz inne przedmioty osobiste przekazane przez poprzednich prezydentów Republiki z przeznaczeniem na niewielkie muzeum; wszystko to pochłonął ogień.
Zapewne i popiersia kolejnych prezydentów, począwszy od O’Higginsa, spotkał ten sam los, choć krąży wersja, że junta usunęła je po prostu z galerii, gdzie stały, żeby nie musieć ustawiać tam popiersia Salvadora Allende. Po obejrzeniu całego kompleksu pałacowego odnosi się wrażenie, że wprowadzono tak głębokie zmiany jedynie po to, by zmieść z powierzchni ziemi ostatnie ślady urzędowania poprzedniego prezydenta.
Drugiego dnia pracy w La Moneda mniej więcej o jedenastej zauważyliśmy nagle niezwykłe poruszenie i usłyszeliśmy pospieszny stukot wojskowych butów oraz chrzęst żelastwa. Asystujący nam oficer zmienił nagle ton, kategorycznie kazał nam pogasić światła i wyłączyć kamery. Dwie eskorty cywilów ostentacyjnie stanęły przy nas, gotowe wkroczyć do akcji, gdybyśmy próbowali kręcić nadal. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje, póki nie ujrzeliśmy generała Augusto Pinocheta we własnej osobie: umundurowany i nabzdyczony zmierzał w kierunku własnego gabinetu w towarzystwie wojskowego adiutanta i dwóch cywilów. Trwało to tak krótką chwilę, że nie starczyło nam czasu dosłownie na nic, ale przeszedł tak blisko, nie spojrzawszy nawet na nas, że usłyszeliśmy wyraźnie, jak mówi:
- Kobietom nie można wierzyć, nawet gdy mówią prawdę.
Ugo skamieniał, z palcem zastygłym na guziku kamery, jak gdyby patrzył na kroczący przed nim los. “Gdyby ktoś chciał go wtedy zabić - oświadczył później - nie miałby z tym najmniejszych problemów”. Choć mieliśmy jeszcze do dyspozycji trzy godziny, nikt z nas nie czuł się na siłach pracować dalej.
Wariat w restauracji
Natychmiast po zakończeniu zdjęć w La Moneda włoska ekipa wyjechała bez żadnych trudności, wywożąc pozostały materiał: pełne trzydzieści dwa tysiące dwieście metrów naświetlonej taśmy. Ostatecznie film, po półrocznej nad nim pracy w Madrycie, skrócony został do czterogodzinnej wersji telewizyjnej i dwugodzinnej kinowej.
Choć oficjalny program pobytu został właściwie wyczerpany, pozostaliśmy jeszcze z Franzem w Chile przez cztery dni w nadziei, że uda nam się nawiązać kontakt z naszym General Electric. Przez dwa dni co sześć godzin chodziłem do tej samej kawiarni, zgodnie z poleceniem otrzymanym przez telefon. Siadałem i spokojnie czekałem, czytając po raz kolejny Podróż do źródeł czasu, talizman chroniący mnie przed ryzykiem podróżowania samolotami. Długo oczekiwany kontakt, anielskiej urody dwudziestolatka w uniformie wytwornej szkoły La Maisonette przyszła dopiero na przedostatnie wyznaczone spotkanie i przekazała mi instrukcje na etap następny: znana restauracja Chez Henri, w Portales, gdzie powinienem czekać tego samego wieczoru, od szóstej, trzymając w ręku egzemplarz “El Mercurio” i czasopismo z komiksami.
Przybyłem nieco spóźniony, bo taksówka utknęła w korku z powodu ulicznej manifestacji zorganizowanej przez nowo powstały ruch pokojowego oporu przeciwko dyktaturze, utworzony po samospaleniu Sebastiana Acevedo w Concepción. Policja starała się rozpędzić tłum za pomocą armatek wodnych, a ponad dwustu przemoczonych do kości manifestantów stało nieporuszenie, śpiewając pieśni o miłości. Wciąż pod wrażeniem tak specyficznej formy protestu zasiadłem przy barze, by przejrzeć “El Mercurio”, wedle instrukcji łączniczki, czekając, aż ktoś podejdzie i zapyta: “Zawsze pan czyta komentarze redakcyjne?”. Miałem na to odpowiedzieć, że zawsze, usłyszeć z kolei pytanie: “Dlaczego?”. I odpowiedzieć: “Bo sporo tam wiadomości gospodarczych, interesujących dla mnie z zawodowego punktu widzenia”. Następnie miałem wyjść z restauracji i wsiąść do czekającego przed wejściem auta.
Zdążyłem już trzy razy przeczytać komentarze redakcyjne od deski do deski, kiedy ktoś minął mnie, trącając łokciem w nerki. Pomyślałem: “To ten”, i rozejrzałem się. Człowiek mniej więcej trzydziestoletni, o szerokich barach i powolnych ruchach, szedł w kierunku toalety. Uznałem, że może chciał mi dać znak, żebym poszedł za nim, ale nie ruszyłem się, bo mimo wszystko nie usłyszałem hasła. Obserwowałem toaletę, póki nie wyszedł; przechodząc koło mnie, ponownie klepnął mnie w plecy. Odwróciłem się i ujrzałem jego twarz: nos jak kalafior, pełne jak u kupidyna usta, pęknięte łuki brwiowe.
- Cześć - odezwał się - jak ci poszło?
- Całkiem dobrze - odparłem - doskonale. Usiadł na stołku obok i zaczął poufałą rozmowę.
- Przypominasz mnie sobie?
- Pewnie, chłopie - odparłem tym samym tonem - jakżeby inaczej.
Czas leciał, a ja bez przerwy ostentacyjnie wpatrywałem się w gazetę, chcąc mu w ten sposób przypomnieć o haśle. Nic z tego. Siedział obok i gapił się na mnie.
- No dobra - odezwał się - nie postawisz mi kawy?
- Jasne, chłopie, z przyjemnością.
Zamówiłem u barmana dwie kawy, ale ten postawił na kontuarze tylko jedną.
- Prosiłem o dwie - przypomniałem - drugą dla tego pana.
- Oczywiście - zapewnił barman - za chwileczkę podam.
- Czemu nie już?
- Już robię, za chwileczkę podaję.
Ale nie podawał. Najdziwniejsze, że mojemu rozmówcy wcale to nie przeszkadzało, za to cała ta nienaturalna sytuacja wzmagała moje zdenerwowanie. W końcu położył mi rękę na ramieniu i odezwał się.
- Nie przypomina mnie pan sobie, prawda? Wtedy postanowiłem natychmiast wyjść.
- Rzeczywiście, proszę pana - odparłem - szczerze mówiąc, nie pamiętam.
Wyjął z portfela pomięty, pożółkły wycinek z gazety i podsunął mi go pod oczy.
- To ja - wyjaśnił.
Dopiero wtedy go rozpoznałem. Były mistrz w boksie, doskonale znany całemu miastu, bardziej z powodu choroby umysłowej niż ze swych dawnych sukcesów. Zdecydowany wyjść, nim znajdę się w centrum uwagi, poprosiłem o rachunek.
- A moja kawa? - usłyszałem.
- Niech ją pan sobie wypije gdzie indziej. Mogę panu dać pieniądze.
- Co znaczy: da mi pan pieniądze - krzyczał oburzony - myśli pan, że jak mnie znokautowali, to upadłem poniżej własnej godności? Pan sobie ze mnie jaj nie robi!
Darł się tak, że spojrzenia wszystkich gości skierowały się na nas. Niewiele myśląc chwyciłem jego potężną łapę boksera i ścisnąłem ją ręką urodzonego drwala, jaką na szczęście odziedziczyłem po matce.
- Siedź pan spokojnie, zrozumiano? - syknąłem, patrząc mu prosto w oczy - ani słowa więcej!
Poskutkowało, bo zamilkł równie szybko, jak wpadł we wściekłość. Pospiesznie zapłaciłem, wyszedłem w lodowatą noc i pierwszą taksówką pojechałem do hotelu. W recepcji czekała na mnie pilna wiadomość od Franza: Przeniosłem twoje rzeczy do 727. Wystarczyło. Mianem 727 określaliśmy obaj dom Clemencii Isaury, a fakt, że Franz przeniósł tam moje walizki, opuszczając pospiesznie hotel, był wystarczającą wskazówką, że sytuacja stała się naprawde poważna. Wybiegłem i zmieniając po drodze taksówki i kierunek jazdy, ilekroć uznałem to za konieczne, pojechałem do starszej pani. Zastałem ją w niezmiennie dobrym nastroju, przed ekranem telewizora, oglądającą film Hitchcocka.
“Albo wyjeżdżasz, albo musisz się ukryć”
Wiadomość, jaką Franz zostawił mi u niej, wykluczała jakiekolwiek wątpliwości. Po południu dwóch agentów w cywilu pytało o nas w hotelu. Wynotowali sobie nasze dane z rejestru gości hotelowych. Portier poinformował o tym Franza, na co ten udał, że niewiele go to obchodzi, w końcu to rutynowa czynność przy stanie wyjątkowym. Spokojnie zapłacił za pokoje, poprosił portiera, żeby przywołał mu taksówkę, kurs na lotnisko międzynarodowe i pożegnał się, ściskając mu rękę i wręczając suty napiwek. Ten jednak nie dał się tak łatwo zwieść. “Mogę panu załatwić hotel, gdzie pana nigdy nie znajdą” - zapewniał. Franz, naturalnie, uznał, że lepiej udawać głupiego.
U Clemencii Isaury czekał na mnie przygotowany pokój z posłanym łóżkiem, a pani domu dała służącej i szoferowi wychodne, żeby nie musieć uważać ciągle na ciekawskie uszy za ścianą ani ciekawskie oczy w lustrach. Czekając na mnie, przygotowała wystawną kolację ze świecami, winami najlepszych marek i sonatami Brahmsa - swego ulubionego kompozytora. Kolacja przedłużała się do późnych godzin nocnych, a pani domu snuła wynurzenia na temat swoich frustracji. Nie poddaje się myśli, że całe życie spędziła na wychowywaniu dzieci, by te i tak weszły w świat mumii, na grze w kanastę z zamożnymi idiotkami, a wreszcie na dzierganiu wełnianych skarpet przy łzawych telenowelach. Przy swoich siedemdziesięciu dwóch latach odkrywa, że jej prawdziwym powołaniem zawsze była walka z bronią w ręku, konspiracja i śmiałe szaleńcze czyny.
- Zamiast w łóżku z przegniłymi nerkami - mówiła - wolałabym umierać naszpikowana ołowiem w ulicznym starciu z glinami.
Franz przyjechał następnego ranka, wynajętym samochodem, innym niż ten, który mieliśmy poprzednio. Przynosił kategoryczne ostrzeżenie, otrzymane z trzech różnych źródeł: “Albo wyjeżdżasz, albo musisz się ukryć”. To ostatnie oznaczało zejść do podziemia, zaprzestając dotychczasowej roboty. Rzecz nie do pomyślenia. Franz podzielał moje zdanie, wobec tego zdobył dwa dosłownie ostatnie bilety na samolot odlatujący tego samego dnia do Montevideo.
Weszliśmy w końcową fazę naszych działań. Poprzedniego wieczoru Franz rozwiązał pierwszą ekipę chilijską, polecając jej z kolei rozwiązać pozostałe, i powierzył kurierowi z ruchu oporu trzy ostatnie pudła z nagranymi taśmami, każąc mu wyekspediować je z kraju jak najszybciej. Wszystko poszło tak sprawnie, że kiedy w pięć dni później dotarliśmy do Madrytu, Ely już je miała. Przyniosła je do domu urocza młoda zakonnica, wyglądająca jak święta Teresa od Dzieciątka Jezus. Nie chciała zostać na obiedzie, jako że miała przed sobą jeszcze trzy tajne misje przed powrotem do Chile tego samego wieczoru. Niedawno przez zupełnie niewiarygodny przypadek odkryłem, że to ta sama zakonnica, która pojawiła się jako łączniczka w kościele Świętego Franciszka w Santiago.
Nie chciałem wyjeżdżać, póki rysowała się jeszcze jakakolwiek możliwość wywiadu z naszym General Electric. Kontakt w restauracji znów się urwał, ale podczas śniadania u Clemencii Isaury zadzwoniłem raz jeszcze i ten sam co zawsze kobiecy głos poprosił, bym zadzwonił ponownie za dwie godziny, a wtedy otrzymam ostateczną odpowiedź: tak czy nie. Podjąłem decyzję: jeżeli na minutę przed odlotem uda mi się nawiązać kontakt z generałem, zostaję w Santiago, bez względu na ryzyko. Jeżeli nie - lecę do Montevideo. Uznałem przeprowadzenie tego wywiadu za punkt honoru i serce mi się kroiło na samą myśl, że nie zwieńczy on naszych sześciu tygodni sukcesów i porażek w Chile.
Druga rozmowa przyniosła ten sam efekt: kolejny telefon za dwie godziny. A zatem jeszcze dwie możliwości przed odlotem samolotu. Clemencia Isaura nalegała, byśmy wzięli ogromny rewolwer należący do jej męża, który ten zawsze trzymał pod poduszką w obawie przed złodziejami, ale jakoś udało nam się ją przekonać, że to zbyteczne. Pożegnała się z nami tonąc we łzach, ale nie sądzę, że z powodu prawdziwych uczuć, jakimi nas darzyła, tylko z rozpaczy, że oto znika możliwość przeżycia kolejnych emocji. Nawiasem mówiąc, pozostawiłem u niej moje drugie ja. Wyjąłem niezbędne rzeczy osobiste, wrzuciłem je do niewielkiej torby podręcznej i pozostawiłem Clemencii Isaurze walizkę na kółkach pełną angielskich garniturów, jedwabnych koszul z nie moimi monogramami, ręcznie malowanych włoskich krawatów i wszelkich luksusowych przyborów toaletowych niezbędnych człowiekowi, jakiego najbardziej w życiu nie cierpiałem. Jedyne, co mi po nim zostało, to rzeczy, jakie miałem na sobie, a i te celowo pozostawiłem trzy dni później w hotelu w Rio de Janeiro.
Przez następne dwie godziny kupowaliśmy typowe chilijskie suweniry dla dzieci i przyjaciół na emigracji. Z kawiarni w pobliżu Plaża de Armas zatelefonowałem po raz trzeci i otrzymałem identyczną odpowiedź: zadzwonić za dwie godziny. Ale tym razem nie usłyszałem w słuchawce głosu kobiety: odezwał się mężczyzna, który znał hasła i odzewy i uprzedził, że jeśli za następnym razem nikt nie odbierze telefonu, kolejny kontakt będzie możliwy dopiero za dwa tygodnie. Ruszyliśmy więc na lotnisko i już stamtąd mieliśmy zadzwonić po raz ostatni.
Ruch utrudniały roboty prowadzone na kilku odcinkach drogi. Nie działała sygnalizacja, a objazdy były skomplikowane i częste. Franz i ja wiedzieliśmy doskonale jak dojechać na stare lotnisko w Los Cerrillos, ale nie znaliśmy drogi na nowe, w Pudahuel, i sami nie wiedząc kiedy, zabłądziliśmy w gęstej zabudowie przemysłowej dzielnicy. Krążyliśmy, szukając jakiejkolwiek drogi wyjazdowej, i kiedy właśnie uświadomiliśmy sobie, że jedziemy w kierunku przeciwnym, wyrósł przed nami patrol karabinierów.
Wysiadłem z wozu, zdecydowany ich zatrzymać. Franz dosłownie zasypał ich gradem słów, nie dając im szansy choćby na cień podejrzenia. Na poczekaniu wymyślił bajkę o niebywałym kontrakcie, jaki mamy podpisać z Ministerstwem Transportu na wybudowanie w Chile sieci satelitarnej kontroli ruchu drogowego, a następnie opisał, co się stanie, jeżeli cały projekt upadnie przez to, że za pół godziny nie złapiemy samolotu do Montevideo. Na koniec wszyscy tak się pogubiliśmy, usiłując ustalić, którędy jechać, by znaleźć się na autostradzie wiodącej na lotnisko, że karabinierzy wskoczyli do wozu i kazali nam jechać za sobą.
Dwóch gapowiczów w poszukiwaniu autora
W taki oto sposób dojechaliśmy na lotnisko: poprzedzani przez policyjny wóz na sygnale, pędzący z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Franz pobiegł do stoiska Hertza oddać wynajęty samochód. Ja - do telefonu. Po raz czwarty tego dnia dzwoniłem pod ten sam numer, ale teraz telefon był zajęty. Spróbowałem jeszcze dwukrotnie, za trzecim razem się udało, ale traciłem tylko cenny czas, bo kobieta, która odebrała, nie znała hasła i obrażona odłożyła słuchawkę. Zadzwoniłem ponownie i usłyszałem w słuchawce ten sam męski głos, co poprzednio spokojny i miękki, ale nie dający mi żadnej nadziei. Tak jak uprzedzał - nie ma szans przed upływem dwóch tygodni. Kiedy odłożyłem słuchawkę, wściekły i zniechęcony, do odlotu samolotu pozostawało zaledwie pół godziny.
Ustaliliśmy z Franzem, że ja ruszę do odprawy, M mi w tym czasie rozliczy się z Hertzem i w razie gdybym został aresztowany przy przekraczaniu granicy, jeszcze zdąży uciec i zaalarmować Sąd Najwyższy. W ostatniej jednak chwili postanowiłem zaczekać na niego przy kontroli paszportów. Grzebał się dłużej, niż należało, a ja w miarę upływu czasu coraz bardziej rzucałem się w oczy objuczony dwiema torbami podróżnymi, urzędniczym neseserem i na dodatek paczkami z prezentami. Kobiecy głos, który wydał mi się podenerwowany, wzywał przez megafon do odprawy ostatnich pasażerów odlatujących do Montevideo. Spanikowany podałem torbę Franza i jego bilet bagażowemu, mówiąc:
- Niech pan zaniesie to do stoiska Hertza i powie temu panu, co płaci, że albo natychmiast przychodzi, albo lecę bez niego.
- Pan się pofatyguje sam - odparł na to - będzie prościej.
Podszedłem więc do przedstawicielki Lan-Chile obecnej przy odprawie.
- Zaczekajcie państwo jeszcze chwilę - prosiłem - muszę znaleźć kolegę, który płaci za samochód.
- Zostało tylko piętnaście minut - uprzedziła stewardesa.
Pognałem do stoiska, zapominając o wszelkich pozorach. Ze zdenerwowania zatraciłem leniwy spokój mojego drugiego ja i stałem się na powrót tym samym impulsywnym reżyserem, którym zawsze byłem. Długie godziny przygotowań, szczegółowych ustaleń, drobiazgowych prób poszły w diabły w jednej chwili. Franz stał spokojnie, sprzeczając się z przedstawicielem Hertza o jakieś kwestie dotyczące wysokości opłaty i różnic kursowych.
- Co u licha! - krzyknąłem. - Płać, ile chcą, czekam w samolocie. Mamy pięć minut!
Wiele wysiłku kosztowało mnie, żeby się uspokoić i ruszyć do kontroli paszportowej. Urzędnik przekartkował mój paszport, a potem spojrzał mi prosto w oczy. Ja zrobiłem to samo, popatrzył więc jeszcze na fotografię, potem znowu na mnie, a ja odwzajemniłem mu spojrzenie.
- Do Montevideo? - zapytał.
- Do domciu na kolacyjkę - potwierdziłem. Spojrzał na elektroniczny zegar na ścianie i oświadczył:
- Do Montevideo już odleciał.
Przekonywałem go, że nie, aż wreszcie przedstawicielka Lan-Chile potwierdziła, że tylko na nas czekają, żeby zakończyć odprawę. Zostały dwie minuty.
Podstemplował mój paszport i zwrócił mi go z uśmiechem.
- Miłego lotu.
Jeszcze nie przeszedłem ostatecznie przez kontrolę, kiedy usłyszałem, że wzywają mnie przez megafon, wymieniając głośno i wyraźnie moje fałszywe nazwisko. Pomyślałem, że to koniec, i próbowałem uświadomić sobie, że oto coś, co dotychczas mogło się przydarzyć wyłącznie komuś innemu, teraz nieodwołalnie przytrafia się mnie; sama ta myśl właściwie przyniosła mi niejaką ulgę. Ale to był tylko Franz, bo zabrałem wraz z innymi papierami jego kartę pokładową. Musiałem po raz kolejny biec do wyjścia, prosić oficera, który podstemplował mi paszport, żeby mnie na chwilę przepuścił, i ponownie przejść przez kontrolę, ciągnąc za sobą Franza.
Weszliśmy na pokład jako ostatni, z takim pośpiechem, że nawet nie uświadomiłem sobie, że powtarzam krok po kroku te same czynności, co przed dwunastu laty, kiedy po prostu siłą wpakowano mnie do samolotu do Meksyku. Zajęliśmy ostatnie wolne miejsca. I wówczas doznałem najsprzeczniejszych w czasie całej wyprawy emocji. Czułem, jak ogarnia mnie bezbrzeżny smutek, wściekłość, nieznośny ból wygnania, ale zarazem doznałem niebywałej ulgi, że wszyscy, którzy towarzyszyli mi w tej wyprawie są cali i zdrowi. Nieoczekiwana informacja podana przez stewardesę przywróciła mi poczucie rzeczywistości.
- Prosimy wszystkich pasażerów o wyjęcie biletów i trzymanie ich w ręku. Mamy kontrolę.
Dwaj funkcjonariusze w cywilu, równie dobrze przedstawiciele linii lotniczych, co jakichś tajnych służb, byli już we wnętrzu maszyny. Latałem dużo i wiem, że nie należy do rzadkości sprawdzanie przez załogę kart pokładowych pasażerów nawet w ostatniej chwili, gdy coś się nie zgadza. Ale po raz pierwszy spotkałem się z kontrolą biletów. Można się było spodziewać najgorszego. Pełen złych przeczuć szukałem pomocy w cudownie zielonych oczach stewardesy roznoszącej cukierki.
- To coś absolutnie niebywałego, proszę pani - odezwałem się.
- Ach, proszę pana, cóż zrobić? Nie mamy na to żadnego wpływu.
Franz, żartując, jak zwykle w chwilach napięcia, zapytał ją, czy spędza noc w Montevideo, na co takim samym tonem zaproponowała, by zapytał o to jej męża, drugiego pilota. A ja nie mogłem ani minuty dłużej znosić ciężaru ukrywania się pod inną postacią. Poczułem, że muszę wstać i wykrzyczeć tym dwóm prosto w twarz: “Wynoście się w diabły, to ja, Miguel Littin, syn Cristiny i Hernana, reżyser filmowy, i ani wy, ani nikt inny nie ma prawa zabraniać mi przebywania we własnym kraju we własnej osobie i z własną twarzą”. Ale gdy przyszła moja kolej, ograniczyłem się do zademonstrowania biletu najbardziej teatralnym gestem, na jaki mnie było stać, schowany pod pancerzem ochronnym mojego drugiego ja. Nawet na mnie nie spojrzeli, rzucili okiem na bilet i zwrócili mi go.
Pięć minut później, przelatując nad śniegami Andów przybierającymi o zmierzchu różowawe barwy, uświadomiłem sobie, że te ostatnie sześć tygodni, to nie żadne bohaterstwo z mojej strony, jak mi się wydawało na początku, ale coś znacznie ważniejszego: po prostu udało mi się raz w życiu zrobić coś naprawdę przyzwoitego. Spojrzałem na zegarek: o tej porze Pinochet wychodzi z gabinetu otoczony orszakiem dworaków; powoli, dostojnie kroczy przez pustą galerię, a następnie schodzi na pierwsze piętro po pysznych, wyłożonych dywanem schodach, ciągnąc za sobą ośli ogon długości trzydziestu dwóch tysięcy metrów, który mu przyczepiliśmy. Pomyślałem o Elenie z nieopisaną wdzięcznością. Podając nam powitalne koktajle, stewardesa o szmaragdowych oczach niepytana wyjaśniła:
- Myśleli, że mamy na pokładzie pasażera na gapę. Obaj unieśliśmy kieliszki w geście uznania.
- Dwóch - oznajmiłem. - Pani zdrowie!
Posłowie
We wstępie Gabriel Garcia Marquez stwierdza, że jego tekst “to typowy reportaż”. Tę uwagę muszą ocenić czytelnicy. Pisze również, że “unikał odniesień historycznych”. Tak rzeczywiście jest, co sprawia, że dla polskiego czytelnika tekst może być w wielu miejscach niejasny. Przypomnijmy zatem, co działo się w Chile podczas trwającej trzy lata prezydentury Salvadora Allende.
4 września 1970 roku odbyły się w Chile wybory prezydenckie, w których kandydaci trzech głównych nurtów politycznych w tym kraju otrzymali bardzo zbliżone liczby głosów. Reprezentant rządzącej chrześcijańskiej demokracji i faworyt ustępującego prezydenta Eduardo Freia uplasował się na trzecim miejscu, uzyskując 27,8% głosów (822 tyś.), konserwatysta Jorge Alessandrii 35% (1031 tyś.), natomiast socjalista Salvador Allende 36,2% (1070 tyś. głosów). Allende był jednym z głównych twórców koalicji lewicowej o nazwie Jedność Ludowa (Unidad Popular), w której główne role odgrywały partie socjalistyczna i komunistyczna. Miał wówczas 62 lata i na scenie politycznej Chile był postacią dobrze znaną. Wcześniej piastował już stanowiska ministerialne, był parlamentarzystą, masonem wysokiego stopnia, miłośnikiem dobrego wina i dobrej kompanii.
Lubił mawiać, że Chile potrzebuje rewolucji nie w kolorze krwi, tylko dobrego wina. Ale przede wszystkim był wytrawnym i zdecydowanym politykiem, postulującym głębokie lewicowe reformy w życiu polityczno-społecznym i w gospodarce.
To właśnie owe projekty sprawiły, że przeciwnicy Allende, którzy w sumie zdobyli większość głosów, usiłowali nie dopuścić do objęcia przez niego prezydentury. Pojawiła się propozycja nowych, przyspieszonych wyborów. Ważnym elementem była postawa armii, której dowódca naczelny, generał Renę Schnaider, zadeklarował bezwarunkowe poszanowanie sił zbrojnych dla konstytucji i legalnych władz państwa. Nota bene chilijska tradycja demokracji była - najgłębiej zapewne w całej Ameryce Łacińskiej - zakorzeniona i przestrzegana. 22 października 1970 roku generał Schnaider zginął w zamachu, a jego stanowisko objął generał Carlos Prats. W Chile uważano powszechnie, że zamach miał stanowić hasło do podjęcia próby prawicowego przewrotu, który uniemożliwiłby Allendemu objęcie urzędu. Jednak rozmowy polityczne z chadecją doprowadziły do zawarcia kompromisu, w którego wyniku Kongres Narodowy na wspólnym posiedzeniu Izby Deputowanych i Senatu zatwierdził wybór Allendego na prezydenta. 4 listopada przeniósł się on do pałacu La Moneda, usytuowanego w centrum Santiago de Chile i stanowiącego siedzibę prezydencką.
W tydzień później ogłoszona zostaje amnestia dla więźniów politycznych. Dotyczy głównie radykalnej lewicy i komunistów. 14 listopada rząd Jedności Ludowej przywraca - zerwane poprzednio - stosunki dyplomatyczne z Kubą i zapowiada nawiązanie ich z Chinami, NRD, Wietnamem Północnym i Koreą Północną. Od grudnia zaczyna się wywłaszczanie wielkich majątków prywatnych na mocy ustawy o reformie rolnej, nacjonalizacja złóż węgla. Trwają przygotowania do nacjonalizacji miedzi, głównego bogactwa kopalnego Chile, a także saletry.
Napięcie polityczne w Chile w pierwszych miesiącach rządów Allendego sięgało zenitu. Mnożyły się pogłoski o przygotowaniach do zamachu stanu, a podziały w społeczeństwie na tle stosunku do przeprowadzanych i zapowiadanych reform stały się niezwykle ostre. Ich miarą był wynik wyborów samorządowych w maju 1971 roku. Jedność Ludowa uzyskała 49,5%, a opozycja 47,5% głosów. Gdy 10 listopada z dwudziestopięciodniową wizytą oficjalną przybył do Chile Fidel Castro, składał ją w kraju głęboko rozdartym, który witał go manifestacjami podziwu z jednej i najgłębszej niechęci z drugiej stronny. Jesienią 1971 roku zaczęły się zresztą w Chile pierwsze poważne kłopoty z zaopatrzeniem i w życiu codziennym. W trakcie wizyty odbyła się pierwsza wielka demonstracja uliczna kobiet, która przeszła do historii pod nazwą “marszu z pustymi garnkami”.
Przez cały 1972 rok Allede i rząd kontynuowali reformy, którym opozycja zarzucała, że zmierzają w kierunku przekształcenia Chile na wzór kubański oraz innych krajów tzw. bloku państw socjalistycznych, natomiast radykalna lewica krytykowała “opieszałość” rządu we wprowadzaniu politycznych i gospodarczych rozwiązań “państwa proletariatu”. Strajki, na przykład kupców lub transportowców, demonstracje uliczne, starcia stawały się niemal codziennym elementem pejzażu społeczno-politycznego Chile.
31 października do dymisji podał się cały rząd, a 3 listopada powstał nowy, do którego weszło trzech generałów. Naczelny dowódca armii, generał Carlos Prats, objął stanowisko ministra spraw wewnętrznych. Ze strony Allendego była to desperacka próba wyjścia poza klasę polityczną i zneutralizowania rosnącej aktywności armii, w której przeważały już nastroje zdecydowanie opozycyjne.
W wyborach parlamentarnych, które odbyły się 4 marca 1973 roku, Jedność Ludowa uzyskała 43% głosów, wobec 55% oddanych na zjednoczoną opozycję. Od tego momentu zarówno opozycja chilijska, jak też opinia międzynarodowa zaczęły wieszczyć, że Allende nie dotrwa na stanowisku do końca kadencji. 29 czerwca miała miejsce nieudana próba wojskowego zamachu stanu. Akcja zmierzająca do zdobycia pałacu prezydenckiego zakończyła się fiaskiem, ale Kongres Narodowy w większości antyprezydencki odmówił przyznania Allendemu żądanych przez niego specjalnych pełnomocnictw dla opanowania sytuacji.
Opozycja, której filarem byli chrześcijańscy demokraci, zbyt była jednak przywiązana do demokratycznych i parlamentarnych tradycji Chile, by godzić się na nieunikniony - tak uważano - wojskowy zamach stanu. Podjęła więc z Allendem rozmowy polityczne, w których głównym tematem była próba zapobieżenia ostatecznemu rozłamowi między władzą ustawodawczą - w wyniku wyborów Izba Deputowanych i Senat zdominowane zostały przez opozycję - a władzą wykonawczą, reprezentowaną przez prezydenta. Rozmowy zakończyły się fiaskiem. 24 sierpnia Allende zgodził się na dymisję naczelnego dowódcy, generała Pratsa. Wymusili ją na prezydencie inni generałowie, ponieważ Prats bardzo zdecydowanie przeciwstawiał się wszelkim próbom wojskowego przewrotu. Naczelnym dowódcą został generał.
Augusto Pinochet. Po objęciu uryędu to wlaśnie on dał armii zielone światło do natychmiastowego przygotowania wojskowego zamachu stanu.
11 września 1973 roku armia ruszyła. Pałac La Moneda został zbombardowany i zdobyty. Prezydent Salvador Allende zginął. Junta, której przewodził generał Pinochet, wprowadziła stan wyjątkowy w całym kraju, ogłosiła zawieszenie konstytucji, rozwiązanie parlamentu, delegalizację wszystkich partii politycznych wchodzących w skład Unidad Popular, zawieszenie pozostałych, łącznie z chrześcijańską demokracją. Rozwiązano wszystkie inne organizacje i związki zawodowe. Zakazano wydawania prasy, a radio poddano najściślejszej cenzurze wojskowej. Rozpoczęły się również masowe represje wobec działaczy i sympatyków Jedności Ludowej. Dziesiątki tysięcy ludzi aresztowano, internowano lub zmuszono do emigracji. Egzekucje i tortury wobec opornych stały się codziennością. 23 września zmarł internowany laureat nagrody Nobla poeta Pablo Neruda.
Opinia międzynarodowa - nawet ta, która bardzo krytycznie przyjmowała politykę Jedności Ludowej i zarzucała Allendemu chęć uczynienia z Chile drugiej Kuby - zaskoczona była zasięgiem i głębokością represji zastosowanych przez juntę wobec chilijskiego społeczeństwa. Do dzisiaj dokładna liczba ofiar, trwającej do 1989 roku dyktatury wojskowej, nie jest znana. Reżim Pinocheta przyznawał się do około 800 ofiar śmiertelnych, około 6000 aresztowanych i 8000-9000 uchodźców politycznych. Niezależne szacunki były znacznie wyższe, podając liczbę ofiar śmiertelnych w granicach 5000 osób. Tajne służby Pinocheta w latach późniejszych dokonywały zamachów politycznych również na osobistości przebywające na wygnaniu. W Buenos Aires zamordowano generała Carlosa Pratsa i jego żonę. Najbardziej znany jest zamach bombowy na byłego wiceprezydenta i ministra spraw zagranicznych Orlando Leteliera, dokonany w 1976 roku w Waszyngtonie. Sprawcy zostali osądzeni i skazani dopiero dwadzieścia lat później.
Dzisiejszy stan wiedzy o latach rządów Salvadora Allende pozwala uznać, że ani on, ani - poza skrajną lewicą - większość Jedności Ludowej nie dążyli do uczynienia z Chile “drugiej Kuby”. Nie było planów odrzucenia demokratycznej tradycji, rezygnacji z procedur wyborczych czy wprowadzenia “komunistycznej dyktatury”. Reformy polityczno-gospodarcze państwa były potrzebne i miały uczynić z Chile nowoczesny kraj, rozwijający się zgodnie z wymogami ostatniej ćwierci XX wieku. Nie oznacza to rzecz jasna, że Jedność Ludowa nie popełniła poważnych błędów. Procesy nacjonalizacji były źle przygotowane i przeprowadzane zbyt pospiesznie, często z ominięciem obowiązującego ustawodawstwa. Model gospodarki mieszanej państwowo-społeczno-prywatnej nie przemawiał do znacznej części społeczeństwa; nawet do tych przedstawicieli politycznego centrum i prawicy, którzy skądinąd byli zdecydowanymi zwolennikami modernizacji państwa. Szukanie sojuszników na Kubie czy w ZSRR w ówczesnej sytuacji międzynarodowej było postępowaniem wręcz naiwnym, szczególnie gdy większość państw Ameryki Południowej znajdowała się w tym czasie we władzy wojskowych (Argentyna, Boliwia, Brazylia, Ekwador, Paragwaj, Peru i Urugwaj).
W kontekście szesnastu lat funkcjonowania reżimu generała Pinocheta mówi się o tak zwanym modelu chilijskim. To często powtarzana klisza, choć w istocie jedni myślą o pożytkach płynących z dyktatury dla przyspieszenia rozwoju ekonomicznego, a inni o sposobie pokojowego przejścia od dyktatury do demokracji. Faktem jest, że Pinochet zdecydowanie oddzielił gospodarkę od polityki. Pod władzą junty miały miejsce fundamentalne zmiany ekonomiczne przeprowadzone przez zespół fachowców wybranych i wspieranych przez reżim wojskowy. Jednak przewrót odbył się pod hasłem przywrócenia porządku polityczno-społecznego, a nie reform. Nastąpiły one niejako przy okazji. Wojsko mogło je przeprowadzić, bo było “autonomiczne”. Nie musiało i nie chciało liczyć się z ważnymi interesami różnych grup społecznych i dawnych elit, łącznie z potężną chrześcijańską demokracją. Za Allendego wielcy właściciele ziemscy zostali wywłaszczeni na rzecz reformy rolnej. Znacjonalizowano system bankowy, wydobycie i przetwórstwo głównego artykułu eksportowego, czyli miedzi. Znaczna część bazy przemysłowej stała się bezpośrednią własnością lub była kontrolowana przez państwo. Polityka gospodarcza Pinocheta nie zmierzała do przywrócenia status quo, zdecydowanie chciał on pozostawić i wzmocnić impulsy modernizacyjne. Nie zreprywatyzowano całości znacjonalizowanego potencjału przemysłowego ani całości sektora bankowego. Tylko 1/3 ziemi odebranej wielkim właścicielom została im zwrócona. Dążeniem reżimu było bowiem stworzenie kapitalistycznego produktywnego rolnictwa i silnej klasy średniej. Tym różnił się reżim chilijski od większości innych autorytarnych lub dyktatorskich rządów na świecie w drugiej połowie XX wieku, które nie robiły nic w celu modernizacji ekonomicznej swych krajów, choć możliwości i warunki były podobne do chilijskich.
Sukces ekonomiczny pozwolił Pinochetowi w połowie lat osiemdziesiątych na rozluźnienie dyktatury. Wątpliwe jednak, czy powrót do demokracji był jego bezpośrednim rezultatem. Wojsko nie miało bowiem zamiaru rezygnować z władzy. Jeszcze w październiku 1988 roku junta zaproponowała referendum, mające przedłużyć prezydenturę Pinocheta o kolejne osiem lat. 56% Chilijczyków odpowiedziało - nie. To był triumf tradycji demokratycznej niezależnie od dobrego stanu gospodarki państwa. Zmieniła się też sytuacja międzynarodowa. Gdy pod koniec 1989 roku w Chile konstytuował się nowy rząd tworzony przez opozycyjną wobec junty Koalicję Demokratyczną, w całej Ameryce Łacińskiej nie było już ani jednej wojskowej dyktatury. W Europie Środkowej zaś upadał system komunistyczny. Nota bene w Chile od wielu lat stworzony przez Kościół katolicki wikariat, pisanej z dużej litery i na czerwono “Solidarności” (Solidaridad), był ostoją opozycji wobec dyktatury.
W “New York Times” pod koniec 1973 roku ukazał się artykuł o Chile, w którym czytamy: “... Nie był to jeden z licznych puczów wojskowych tak charakterystycznych dla Ameryki Łacińskiej. Nie można go porównać do tego, co miało miejsce w 1966 roku w Argentynie czy w 1964 roku w Brazylii, a raczej do przewrotów w Iraku czy Indonezji. Był to bezlitosny ruch, który zdruzgotał instytucje narodowe z siłą o wiele bardziej niszczącą, niż to kiedykolwiek wydarzyło się w nowoczesnej historii Ameryki Łacińskiej”.
8 lipca 2002 roku Sąd Najwyższy Chile uznał, że generał Augusto Pinochet jest zbyt chory i zniedołężniały, by odpowiadać za przestępstwa popełnione w czasie sprawowania władzy.
Robert Mroziewicz
Cyt za Raulem Silvą: Śmierć pewnej demokracji.