Åke Robert Holmberg
(Przełożyli: Teresa Chłapowska)
Długa i wąska ulica Królowej leży mniej więcej w centrum Sztokholmu. Ruch na niej nieustanny. Zrozumiałe, że jest to najbardziej odpowiednie miejsce na biuro prywatnego detektywa - tam jest się naprawdę w samym sercu wszystkich spraw. Idąc ulicą Królowej w piękny letni dzień, nie zdziwisz się ujrzawszy na drzwiach domu napis:
T. SVENTON
Praktykujący Prywatny Detektyw
Ów Sventon był małym, chudym człowieczkiem o ostrym profilu. Stroskany, siedział właśnie przy biurku i gładził w zamyśleniu czarną brodę. Długi, cienki nos upodabniał go do jastrzębia (o ile można sobie wyobrazić jastrzębia z brodą). Nie wyglądał na zadowolonego.
Cechowała go przecież bystrość i odwaga, chętnie podejmował nawet najbardziej niebezpieczne zadania i wcale niewykluczone, że był najsprytniejszym prywatnym detektywem w kraju. A jednak nigdy nie otrzymywał żadnych poleceń. Jeśli już ktoś zadzwonił do drzwi, prawie zawsze był to sprzedawca sznurowadeł, a prawie nigdy ktoś, kto by mu zlecił śledzenie jakiegoś podejrzanego osobnika czy też odnalezienie wartościowego naszyjnika z pereł, którego szukano od zeszłego piątku. Nikt więc nie mógł się nawet domyślać, jakim zdolnym detektywem był Sventon. Wiedział to tylko on sam.
Każdy człowiek posiada swoje drobne właściwości różniące go od innych. Sventon miał ich dwie. Po pierwsze, nie mógł wymówić Sture Svensson, tak jak się rzeczywiście nazywał. Wychodziło mu raczej Ture Sventon, więc koniec końców zmienił nazwisko i teraz naprawdę nazywa się Ture Sventon. Poza tym nie mógł wymówić słowa ptyś - brzmiało jak psyś. A gdy chciał powiedzieć pistolet, mówił piftolet. Nie ma co ukrywać, Sventon nieco seplenił.
Drugą dziwną właściwością było to, że zawsze wyglądał na bardzo zajętego, choć nigdy nic nie robił. Jeżeli czasem jakiś klient odwiedził go w biurze, odnosił wrażenie, że Sventon ugina się pod ciężarem najbardziej niebezpiecznych zadań. Co chwila dzwonił telefon, a Sventon odpowiadał na przykład tak: “Halo! Dobrze, w porządku. Ale pamiętajcie! Piftoletu użyć tylko w razie konieczności. Nie zapominajcie o tym, chłopcy!” Albo też klient słyszał ku swemu wielkiemu zdziwieniu, że Sventon “...śledził go aż do Rio de Janeiro... współpracuje z policją brazylijską. Do widzenia”. To wszystko było bardzo dziwne. Gość nie mógł jednak wiedzieć, że Sventon mówił tylko ze swoją sekretarką, panną Jansson, która dzwoniła z drugiego pokoju. Miała ścisłe polecenie telefonowania, gdy tylko zjawiał się klient.
Biuro składało się z dwóch pokoi. Pierwszy od wejścia zajmowała panna Jansson. Była to starsza, siwiejąca pani w okularach, taka, na której można polegać. Teraz właśnie bardzo się jej śpieszyło. Szydełkowała łapki do garnków, które miały być gotowe na urodziny siostry. Więc zniecierpliwiła się trochę, słysząc telefon. Dzwonił ze swego pokoju jej szef, prywatny detektyw Ture Sventon.
- Panno Jansson, jak pani myśli, może byśmy tak zjedli po jednym psysiu? Niech pani będzie taka dobra i zadzwoni do Rofalii po dwa psy się!
Sventon ogromnie lubił ptysie. Gdy był szczęśliwy, miał ochotę na ptysia, żeby uczcić tę okoliczność; gdy czuł się przygnębiony, chciał ptysia na pociechę. Tylko w ciastkarni Rozalii można je było dostać jak rok długi.
- Czy z bitą śmietaną? - spytała panna Jansson.
- Oczywiście! Jak najwięcej śmietany. Weźmiemy je na razie na kredyt.
Wkrótce pojawiły się ptysie od Rozalii, rzeczywiście wspaniałe; duże, w miarę rumiane, a śmietany było tyle, że aż kapała ze wszystkich stron. Takie właśnie ptysie są potrzebne, gdy się jest przygnębionym.
Ture Sventon, prywatny detektyw, zdjął brodę, włożył ją do szuflady i zabrał się do ptysia.
Daleko w południowej Szwecji leży małe miasteczko zwane Lingonboda. Jest tak małe, że wiele osób nigdy o nim nie słyszało. Ma tylko jedną krótką ulicę, którą nazywają Główną, choć jest to raczej kawałek ulicy. Największym i zarazem najpiękniejszym budynkiem przy ulicy Głównej jest Grand Hotel.
Pewnego letniego dnia miasteczko Lingonboda drzemało w upale. W cieniu wysokich drzew, w maleńkim trójkątnym parku, siedziało kilka osób przyglądając się kwiecistym rabatom. Lecz na ulicy Głównej nie było żywej duszy. Na przedmieściu, od strony Wzgórza Świętojańskiego, stała ładna willa, małe szafranowożółte pudełko z oszklonymi werandami. Willa nazywała się Fredriksro. Otaczał ją uroczy, cienisty ogród z dużą ilością krętych ścieżek wysypanych piaskiem.
W willi Fredriksro mieszkały dwie poczciwe, sympatyczne stare panny. Nazywały się Sigrid i Fryderyka Fredriksson. Obie były siwe i kochały dzieci. Widać je było, gdy przechadzały się po ogrodzie i przyglądały kwiatom - szczególnie rezedzie; można też było dostrzec ich siwe głowy na górnej werandzie, gdzie często siadywały patrząc na zachód słońca za Wzgórzem Świętojańskim.
Sigrid i Fryderyka żyły w wielkiej przyjaźni. Nigdy się nie kłóciły, jak to się nieraz zdarza innym ludziom; między nimi zawsze panowała zgoda. Była tylko jedna jedyna rzecz na świecie, co do której się różniły, a mianowicie duży pistolet kawaleryjski, pochodzący z czasów wojny trzydziestoletniej. Ten stary, wspaniały pistolet o kolbie inkrustowanej masą perłową wisiał na ścianie w hallu wśród innych licznych okazów starej broni. Jego właścicielem był kiedyś Fryderyk Fredriksson, przodek panien Sigrid i Fryderyki. Co do tego zgadzały się całkowicie. Jednakże panna Sigrid twierdziła, że pistolet służył w bitwie pod Lutzen, panna Fryderyka natomiast była przekonana, że ich przodek zdobył go w bitwie pod Breitenfeld. Poza tą jedną sprawą siostry były zawsze tego samego zdania o wszystkim. Ich przyjaciele i krewni, wiedząc o tym, nigdy nie mówili z nimi o pistoletach kawaleryjskich.
Na parapecie w hallu stał duży, srebrny puchar. Widać go było aż z drogi, zwłaszcza gdy błyszczał w słońcu. Ojciec panien Fredriksson był budowniczym i kiedy obchodził pięćdziesięciolecie pracy, dwustu siedmiu jego przyjaciół złożyło się na jubileuszowy podarunek. Kupili srebrny puchar, ten właśnie, który widać z drogi. Zwano go jubileuszowym. Był to kosztowny przedmiot i równocześnie cenna pamiątka.
Każdego lata siostry Fredriksson miały zwyczaj zapraszać do Fredriksro czworo małych dzieci z rodziny. Gdy dopisywała pogoda, piło się sok truskawkowy w altanie, a w dnie deszczowe - czekoladę z bitą śmietaną na górnej werandzie. Nawet kiedy w całym miasteczku Lingonboda było cicho i pusto, koło willi Fredriksro prawie zawsze coś się działo. To Liza, Janek, Bjorn i Krystyna urządzali wesołe zabawy wśród peonii i nagietek lub też wciskali się wszyscy razem do dużej zielonej beczki przy rogu domu i udawali rozbitków.
Właśnie była pora na wypicie soku. Przy tak ładnej pogodzie można to było rzeczywiście zrobić w altanie. Czekano tylko na Lizę, która poszła do piekarni Larssona po ciasto biszkoptowe i czternaście bułeczek. Miłe starsze panie zwykle same piekły ciasto i bułeczki, ale tym razem było zbyt gorąco, by stać przy piekarniku. Czekano również na Janka, który poszedł gdzieś grać w piłkę z chłopcami. Słońce prażyło. Ach, żeby już wróciła Liza z bułeczkami! Wszyscy mieli ochotę na szklankę soku.
Jest wreszcie Liza, czas zawołać Janka! Lecz Bjorn i Krystyna zauważyli, że Liza nic nie niesie. Gdzie są bułeczki? Gdzie jest biszkopt?
Liza nie miała ani bułeczek, ani ciasta. Szlochając otworzyła furtkę.
- Lizo, dziecko drogie, co się stało?... - wykrzyknęła ciocia Fryderyka spiesząc w jej ' stronę.
Liza tak płakała, że łzy lały się strumieniem.
- Jakaś ty brudna!
Tego ranka Liza włożyła czystą, żółtą sukienkę, uprasowaną przez ciocię Fryderykę. Sukienka była teraz całkiem brudna; zabłocona i zakurzona, wyglądała okropnie.
- Coś ty robiła? Gdzie byłaś? - pytała przerażona ciotka Fryderyka; ale Liza tak płakała, że nie była w stanie odpowiedzieć.
Ciocia Sigrid też przybiegła i przeraziła się, tak samo jak ciocia Fryderyka.
- A może się turlałaś wracając do domu? - spytał Bjorn.
Trochę się uspokoiwszy, Liza opowiedziała, co się stało. Tak jak było powiedziane, kupiła w piekarni Larssona ciasto biszkoptowe i bułeczki. W drodze powrotnej spotkała na ulicy Głównej nieznajomego mężczyznę, który podszedł do niej patrząc - jak się jej zdawało - na niesione przez nią torebki. Liza zeszła na jezdnię, żeby go wyminąć. Wówczas mężczyzna coś powiedział, a ona tak się przestraszyła, że zaczęła biec. On biegł za nią i w pewnej chwili podstawił jej nogę. Przewróciła się w najbrudniejszym miejscu ulicy.
- Ależ to niewiarygodna historia! - zawołała ciocia Sigrid patrząc na oniemiałą ciocię Fryderykę.
- Upuściłam obie torebki, a on je porwał - mówiła Liza, trochę już spokojniejsza, choć wciąż bliska płaczu. - Natychmiast wsadził jedną bułeczkę do ust i zdaje mi się, że całą połknął. Potem wziął drugą i tak je zjadł po kolei.
- Nie do wiary! - oburzyła się ciocia Fryderyka.
- Powiedziałam mu, że bułeczki są moje i żeby ich nie ruszał.
- A co on na to? - wtrącił podniecony Bjorn. Niesłychana historia! Przecież on sam przechadzał się nieraz ulicą Główną, lecz nigdy nic podobnego mu się nie zdarzyło.
- Ten idiota! - rozgniewała się Liza przełykając ostatnie łzy. - Gdy mu powiedziałam, że to są moje bułeczki, on odparł: “Czy pozwolisz?”, i w jednej chwili pożarł całe czternaście sztuk. A potem zabrał się do ciasta. Trzymał je oburącz i jadł tak, jakby to była kanapka.
- A dalej? Co zrobił potem? - zniecierpliwił się Bjorn.
- Nie wiem, bo pobiegłam do domu. Ale wołał za mną, że jutro wolałby piernik.
- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam - jęknęła ciocia Fryderyka.
- Jak wyglądał? - spytała ciocia Sigrid.
- Był bardzo duży i gruby. Właściwie nie tyle gruby, co bardzo duży i szeroki.
- Czy umiałabyś go opisać?
- Oczywiście. Miał na głowie białą czapkę, taką - wiecie, cyklistówkę z daszkiem. Był w szarym ubraniu i niebieskiej koszuli. Duży i niezgrabny, co najmniej jak byk.
- Że też coś takiego mogło się zdarzyć właśnie tu, w Lingonboda! Kto to mógł być?
- Wyglądał jak byk. Taki idiotyczny byk! - dodała Liza. Przestała płakać, ale była zła.
- Wiesz co, zdejmij lepiej tę sukienkę i włóż niebieską - poradziła ciocia Fryderyka.
Krystyna stała obok i słuchała nie odzywając się. “Nigdy już nie odważę się pójść do piekarni Larssona” - myślała.
Tymczasem wrócił Janek. Biegł utykając. Już z daleka widać było, że coś mu jest. I rzeczywiście: gdy się zbliżył, zobaczyli, że ma zakrwawioną nogę. Dokładnie się przypatrując, można też było dostrzec ślady łez na zakurzonych, opalonych policzkach.
- Janku, kochanie, co to? - zawołała ciocia Sigrid.
- Na litość boską, co się znów stało? - przeraziła się ciocia Fryderyka.
- Snap mnie ugryzł - odparł gniewnie Janek.
Snap to był pies sąsiada. Był zły i z tego powodu nigdy nie mógł biegać, gdzie chciał. Musiał się zadowalać szczekaniem zza wysokiego płotu.
- Snap? Jak to się mogło stać? Czy nie był uwiązany?
- Kiwaliśmy się na drodze...
Ciocia Fryderyka zwróciła się do Bjorna i zapytała po cichu:
- Co on robił?
- Kiwał się, to znaczy kopał piłkę - objaśnił Bjorn.
- Kiwaliśmy się na drodze, gdy zjawił się jakiś facet...
- Facet? - zdziwiła się ciocia Sigrid patrząc pytająco na Bjorna.
- No tak, facet. Taki gość - rzucił zniecierpliwiony Bjorn. Chciał jak najszybciej dowiedzieć się, co było dalej.
- Kopnął piłkę tak, że przeleciała na drugą stronę płotu - opowiadał Janek. - I wcale nie dla zabawy. Co za bezczelność, prawda? Oczywiście nikt nie chciał pójść po piłkę, bo każdy bał się Snapa. Więc powiedzieliśmy facetowi, żeby sam się po nią pofatygował, a on na to, że nie umie już tak dobrze przełazić przez płoty, jak dawniej. Z powodu podagry, jak twierdził. Miał podagrę w jednej nodze. Ale powiedział, że za przyniesienie piłki da pięćdziesiąt óre1. Uznaliśmy, że to dość przyzwoicie z jego strony, no i oczywiście każdy chciał mieć te pięćdziesiąt ore. Snapa nie było widać, więc zdawało się nam, że jeśli przelezie się przez płot cicho i ostrożnie, wszystko dobrze się skończy. Postanowiliśmy ciągnąć losy na kawałkach trawy, żeby było wiadomo, kto ma to zrobić. Ja wyciągnąłem najdłuższą trawę. Przelazłem przez płot, jak tylko mogłem najciszej. Piłka leżała na środku trawnika, więc dość daleko. Ale byłoby się udało całkiem dobrze, bo Snap akurat gdzieś zniknął. Tymczasem w chwili, gdy już ją prawie miałem, ten wstrętny facet zaczął gwizdać i krzyczeć, jak mógł najgłośniej. Oczywiście Snap natychmiast przyleciał. A ja nie zdążyłem uciec. Właśnie gdy byłem na płocie, Snap podskoczył i ugryzł mnie w nogę.
- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam! - wybuchnęła ciocia Sigrid.
- Nie do wiary! Tu, w Lingonboda! - oburzyła się ciocia Fryderyka.
- Kiedy znalazłem się z powrotem na drodze, ten idiota stał uśmiechając się i powiedział, że nie dostanę pięćdziesiąt ore, ponieważ nie przyniosłem piłki. “Następnym razem przyniosę ją sam - powiedział - bo mam wrażenie, że moja podagra ma się trochę lepiej”. I poszedł sobie.
- Jak on wyglądał? - zaciekawiła się panna Sigrid.
- Czy był podobny do byka? - pytał Bjorn bardzo podniecony.
- Czy miał na głowie białą czapkę, jak byk... Chciałam powiedzieć, czy nie miał białej czapki? - pytała równie przejęta Krystyna.
- Miał - odparł Janek.
Spojrzeli po sobie w milczeniu, czując się bardzo nieswojo.
- Nie powinniście już dziś wychodzić - oświadczyła ciocia Fryderyka czwórce małych siostrzeńców.
- Pod żadnym warunkiem - potwierdziła ciocia Sigrid. - Musicie siedzieć w domu dopoty, dopóki ten człowiek będzie w Lingonboda. Jak tu mieszkam siedemdziesiąt lat, nigdy czegoś podobnego nie słyszałam.
- Ani ja - powiedziała ciocia Fryderyka. - Choć żyję już siedemdziesiąt jeden lat.
W końcu zasiedli wszyscy razem w altanie i pili sok, ale tego dnia musieli poprzestać na sucharach. Jak wiecie, suchary wcale nie przypominają świeżo upieczonych bułeczek, a już w żadnym razie nie smakują jak biszkopt. Lecz nikt nie odważyłby się wyjść poza furtkę, dopóki ów człowiek w białej czapce chodził swobodnie po mieście.
Więc Liza, Janek, Bjorn i Krystyna siedzieli maczając sucharki w ciemnoczerwonym soku, żeby miękły.
Liza przebrała się w niebieską sukienkę. Janek miał bandaż na nodze.
Nagle usłyszeli szelest w skrzynce na listy koło furtki.
- Listonosz! - zawołał Bjorn i pobiegł po list. Był zaadresowany do “Panien z Fredriksro”.
- Jakie to śmieszne - zdziwiła się ciocia Sigrid otwierając kopertę. - Panny z Fredriksro... od kogo to może być?
Siostry pochyliły siwe głowy i czytały:
Niżej podpisany byłby wdzięczny, gdyby Panie zechciały dostarczyć mu we czwartek trzy tysiące koron, gdyż tej właśnie sumy potrzebuje. Najpewniejszym i najprostszym sposobem jest włożyć pieniądze do koperty, a kopertę do dużego pustego dębu na stoku Wzgórza Świętojańskiego. W przeciwnym razie nie wiadomo, co się może stać. Na przykład może łatwo zniknąć jakiś srebrny puchar i jeszcze to i owo.
W żadnym razie nie powinny Panie dopuścić, by wmieszała się w to policja. Gdyby się tak stało, przeczucie mi mówi, że jeszcze gorsze rzeczy mogłyby się zdarzyć. Słyszałem, że kiedyś cała willa wyleciała w powietrze. To była co prawda czerwona willa, lecz, o ile mi wiadomo, to samo mogłoby się stać z żółtą willą, a byłoby szkoda, teraz, przy tak ślicznej pogodzie. Jedyna rzecz, którą Panie mają zrobić, to najpóźniej we czwartek wieczór włożyć kopertę zawierającą trzy tysiące koron do dziupli tego pięknego, nieco wypróchniałego dębu, który jest królem puszczy.
Z najlepszymi życzeniami powodzenia w przyszłości, mając nadzieję, iż piękna pogoda będzie trwać nadal, mam zaszczyt pisać się
Waszym oddanym przyjacielem
Wilhelm Łasica
Dobrotliwe siwe panie z początku nic nie zrozumiały.
- Srebrny puchar... - szepnęła panna Sigrid.
- Król puszczy?... - zastanowiła się panna Fryderyka.
Gdy przeczytały list po raz drugi, ogarnął je niepokój. A gdy go przeczytały półgłosem po raz trzeci, uprzytomniły sobie, że zagraża im wielkie niebezpieczeństwo.
- O co tam chodzi w tym liście? - spytał Bjorn odgryzając kawałek siódmego suchara.
- Czy ktoś chce ukraść Puchar Jubelowy? - spytał Janek. Dzieci nie bardzo wiedziały, co oznacza słowo jubileuszowy; srebrny puchar nazywały Pucharem Jubelowym.
- Czy list jest od Byka? - spytała przestraszona Liza.
Starsze panie westchnęły.
- Teraz wypijcie sok - powiedziała smutno ciocia Fryderyka.
- A potem... potem lepiej, żebyście się położyli do łóżek.
- Do łóżek! - wykrzyknęły dzieci topiąc suchary w soku. Była dopiero trzecia po południu.
- Tak - powiedziała ciocia Sigrid. - Najlepiej będzie, jak wszyscy się położycie. Każdy dostanie po tabliczce czekolady.
Słońce nad Lingonboda świeciło nadal bardzo mocno. Miasteczko, które było tak malutkie, że mało kto o nim słyszał, drzemało w upale. W ogrodzie otaczającym szafranowożółtą willę peonie jaśniały przepysznymi barwami, bzyczały pszczoły i trzmiele. I choć niebo było niebieskie jak nigdy, kochane starsze panie z Fredriksro miały wrażenie, że nadciągnęła duża, groźna, czarna chmura, która pogrążyła wszystko w cień.
W Sztokholmie było tak gorąco, że nad ulicą Królowej drżało powietrze, a asfalt był miękki i kleisty. Chodnikiem szła wolno panna Fryderyka Fredriksson trzymając w ręku torebkę. Miała w niej szczoteczkę do zębów, dwie pomarańcze oraz szereg innych drobiazgów potrzebnych w podróży. Panna Fryderyka odbyła długą drogę do stolicy, aby znaleźć mądrego i odpowiedzialnego prywatnego detektywa. W Lingonboda był co prawda policjant Klang, na pewno godny zaufania, lecz w liście od pana Łasicy stało przecież wyraźnie, że policja nie powinna być w tę sprawę wmieszana.
Panna Fryderyka była bardzo zmęczona. W głowie jej się kręciło od gorąca i hałasu.
Gdzie tu znaleźć detektywa? Nie miała pojęcia, w którą stronę się kierować. Wtem, zupełnie przypadkiem, zobaczyła tabliczkę na drzwiach:
T. SVENTON
Praktykujący Prywatny Detektyw
“Ach, co za szczęście - pomyślała sobie - bo jestem u kresu sił”.
Dzwonek do drzwi w biurze Sventona oznaczał przeważnie kogoś sprzedającego sznurowadła lub papier listowy. Sekretarka, panna Jansson, otworzyła i już chciała powiedzieć, że nie potrzebuje sznurowadeł, zobaczyła jednak starszą, siwowłosą panią o miłym, choć zmęczonym wyrazie twarzy. Widać było, że jest bardzo zdenerwowana.
- Czy zastałam detektywa Fredrikssona?... albo... nie... chciałam powiedzieć, pannę Sventon? - spytała nieznajoma.
- Proszę łaskawie wejść - zapraszała kojącym głosem panna Jansson. - Kogo mam przyjemność zameldować.
- Pana Łasicę - odparła nieznajoma pani opadając na krzesło. - Ach, co też ja mówię, chciałam powiedzieć Wilhelma Fredrikssona. Ojej, co za nieznośny upał!
Panna Jansson weszła do pokoju Sventona, który siedział męcząc się nad krzyżówką, i oznajmiła: “Niejaka panna Fredriksson-Łasica chciałaby z panem mówić”.
- Aha! Niech pani poprosi, żeby zaczekała chwilę, zaraz będę wolny - rzekł Sventon i dalej głowił się bezskutecznie nad numerem dziewiątym poziomo: “wschodnia moneta” (pięć liter, z których pierwsze trzy muszą być din...) “Wschodnia moneta - równie dobrze mogłoby być trochę-szwedzkich pieniędzy” - mruknął Sventon grzebiąc ręką w kieszeni (w której była tylko jedna półkoronówka i jedne dziesięć ore).
Po chwili otworzył drzwi do pierwszego pokoju. Weszła siwowłosa pani o miłym, lecz nieśmiałym wyglądzie. Przywitała się i powiedziała, że nazywa się Fredriksson.
- Sventon - przedstawił się Sventon.
- Przyjechałam prosto ze Sztokholmu - wyjaśniła panna Fredriksson opadając na krzesło.
- Skąd? - zdziwił się Sventon.
- Chciałam powiedzieć z Lingonboda.
Sventon nie przypominał sobie żadnej miejscowości o takiej nazwie. “Nie było Lingonboda w moim podręczniku geografii, kiedy chodziłem do szkoły” - pomyślał.
- Lingonboda... hm. Gdzie to jest?
- Daleko na południe, a w pociągu było tak gorąco - tłumaczyła panna Fredriksson. - Gdybym nie miała ze sobą pomarańcz... - Podała Sventonowi list prosząc, by go przeczytał.
Sventon usiadł za biurkiem i spojrzał na podpis. Ujrzawszy nazwisko Wilhelm Łasica zerwał się tak gwałtownie, jak gdyby krzesło było usiane pinezkami.
- Łasica! - przestraszył się niczym na widok ducha w biały dzień.
- Czy pan zna pana Łasicę? - zdziwiła się panna Fredriksson.
Zanim Sventon zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon.
- Przepraszam - powiedział podnosząc słuchawkę. - Halo. Dobrze. Ale użyjcie piftoletów tylko w razie konieczności. Pamiętaj, tylko w razie konieczności. Do widzenia.
Gdy Sventon skończył czytać list, panna Fredriksson zapytała:
- Kto to jest ten Łasica?
- Łatwo pani pytać. Kim On jest? Wiemy jedynie, że zawsze znika.
- Zawsze znika?
- Tak. Znika, gdy tylko policja ma na nim położyć rękę. Nikt nigdy nie widział Wilusia Łasicy. Nikt nie może go opisać. Pojawia się raz tu, raz tam. Lecz jak tylko policja chce go schwytać, umyka jej. Nikt go nigdy nie widział.
- To brzmi bardzo nieprzyjemnie - rzekła panna Fredriksson.
- Czy ma pani jakiś klucz do tej tajemnicy? - spytał Sventon.
- Klucz? - powtórzyła panna Fredriksson i już chciała otworzyć torebkę.
- Czy nie widziano ostatnio w Lingonboda jakiejś obcej osoby? Proszę sobie dokładnie przypomnieć. Czy nie spotkała pani na ulicy kogoś, kogo pani nie zna?
- Nie... tak, teraz gdy pan detektyw o tym wspomniał... ach, to okropne. On jest taki niedobry, że trudno uwierzyć.
Panna Fredriksson opowiedziała, co zdarzyło się Lizie i Jankowi. Zapytała, czy Sventon myśli, że ten człowiek w białej czapce mógł być Łasicą.
- Za wcześnie na razie, by wypowiadać się w tej sprawie. Wszystko, co wiemy, to tyle, że Łasica jest mały i cienki jak łasica. Wydostał się kiedyś przez dziurkę od klucza.
- Czyż to możliwe? - zakrzyknęła panna Fredriksson.
- Było to w Dalarnie...
Znów zadzwonił telefon.
- Nie mam nigdy chwili spokoju - mruknął Sventon zniecierpliwiony i podniósł słuchawkę.
- Halo. Tak, ukrywa się we włazie do kanału na Źródlanej. Przebrany jest za stroiciela fortepianów, ale nie ma żadnych szans na ucieczkę. Kazałem otoczyć całą dzielnicę. Dziękuję. Do widzenia.
(“Ten Sventon wygląda na kogoś w pełni godnego zaufania. - pomyślała panna Fredriksson. - Stroiciel fortepianów na ulicy Źródlanej... takiej sprawy policjant Klang nie potrafiłby załatwić”).
- A więc, jak już mówiłem, Łasica wydostał się przez dziurkę od klucza. Była to co prawda wyjątkowo duża dziurka. Zdarzenie miało miejsce w Dalarnie. Schował się tam w pewnej małej przybudówce niedaleko jeziora Siljan, w takim bardzo starym gospodarstwie pamiętającym czasy Gustawa Wazy. Dziurka od klucza była wielkości mniej więcej... no, powiedzmy, patelni. Niemniej jednak, jak pani widzi, panno Fredriksson, mamy do czynienia z człowiekiem, który może przejść przez dziurkę od klucza.
- Jakie to okropne - westchnęła panna Fredriksson i otarła czoło chusteczką. Po pokoju rozszedł się miły zapach wody kolońskiej.
Nagle coś sobie przypomniała.
- Ach, w takim razie to nie może być on! Dzieci mówiły, że ten człowiek w białej czapce był duży jak byk!
- Hm... no dobrze. Nie chcę się na razie wypowiadać na ten temat.
- Najlepiej, żeby pan przyjechał do Lingonboda i zajął się tą sprawą osobiście. Czulibyśmy się znacznie spokojniejsi.
Sventon zdał sobie sprawę, że oto trafia mu się wielka szansa życiowa. Gdyby mu się udało złapać Wilhelma Łasicę, dokonałby czegoś, czego nikt dotąd nie potrafił. Oczyma wyobraźni widział już wspaniałe nagłówki w gazetach:
TURE SVENTON ROZWIĄZAŁ ZAGADKĘ ŁASICY
Niesłychany wyczyn w Lingonboda!
Lecz jak daleko można dojechać za sześćdziesiąt óre? W każdym razie nie do Lingonboda. Skąd by tu zdobyć trochę pieniędzy na początek? Ciocia Hilda w Soderhamn była jedyną osobą posiadającą jakieś kapitały, lecz ją najbardziej interesowała rozmowa o reumatyzmie i podłogach, od których ciągnie.
- Czulibyśmy się tak bezpiecznie, gdyby pan zechciał przyjechać do Lingonboda - mówiła dalej panna Fredriksson.
- Sprawa mnie interesuje, owszem. Ale właśnie teraz jestem bardzo zajęty. Muszę jechać na Źródlaną - mruczał Sventon.
- Ach, jaka szkoda... Miałam nadzieję... - zmartwiła się miła, starsza pani. Wyglądała bardzo zmęczona.
- Panno Fredriksson, najdalej dziś po południu dam pani znać, czy mogę podjąć się tej sprawy.
Ture Sventon był już zdecydowany. Mimo wszystko zamówi rozmowę z Soderhamn i podyskutuje z ciocią Hildą o pożyczce.
Ledwo panna Fryderyka Fredriksson wyszła z biura Prywatnego Detektywa Ture Sventona, gdy znów ktoś zadzwonił do drzwi. Panna Jansson otworzyła. Przed nią stał nieznajomy o ciemnej cerze, w meloniku na głowie. Wyglądał zupełnie inaczej niż wszyscy. Najdziwniejsze były jego oczy. Bardzo ciemne, można by powiedzieć, że czarne jak noc i równie niezgłębione. Pod pachą trzymał coś, co wyglądało jak zwinięty dywan.
- Nie mamy zamiaru nic kupować - rzekła panna Jansson patrząc nań podejrzliwie. Nieznajomy skłonił się w milczeniu.
- Czego pan sobie życzy? - spytała panna Jansson.
Nieznajomy zdjął melonik. Panna Jansson zobaczyła ku swemu zdziwieniu, że pod melonikiem miał jeszcze jedno nakrycie głowy - czerwoną czapkę z pomponem, czyli fez.
- Czego pan sobie życzy? - spytała ponownie panna Jansson, tym razem głosem bardzo niepewnym.
- Moja skromna wizyta dotyczy detektywa Sventona - odpowiedział tajemniczy gość i znów się ukłonił. Czarny pompon kiwał się tam i z powrotem.
Panna Jansson wpuściła go do gabinetu Sventona. Po prostu nie śmiała mu odmówić.
Na widok gościa Sventon oniemiał. Oto stał przed nim wysoki i szczupły nieznajomy, o oczach jak czarny aksamit i dziwnym spojrzeniu. To coś czerwonego na jego głowie też było dziwne. Nawet bardzo dziwne. Wyglądało wschodnio. Pod pachą trzymał jakiś zwinięty przedmiot, prawdopodobnie dywan.
- O co chodzi? - spytał Sventon ostro.
- Nazywam się Omar - odparł człowiek o niezgłębionych, aksamitnych oczach. Skłonił się powoli, z godnością.
- Sventon - przedstawił się Sventon.
Obaj milczeli chwilę. Nieznajomy stał zupełnie bez ruchu. Sventon poczuł się nieswojo.
- Jest dla mnie wielkim zaszczytem móc poznać pana osobiście - oznajmił gość. Sventon bębnił nerwowo palcami po stole. I znów zapadło milczenie. Słychać było tylko stłumiony hałas uliczny. Sventon starał się nie patrzeć na nieznajomego. Nie wiedział, co powiedzieć. Gdy tylko próbował się odezwać, gość natychmiast się kłaniał, jak za pociągnięciem sznurka. Detektywi zawsze są narażeni na różnego rodzaju niebezpieczeństwa i Sventon czuł, że ten człowiek albo ma jakiś groźny zamiar, albo chce coś sprzedać.
- Czy chodzi o sznurowadła? - spytał. - Nie kupuję takowych.
Gość ukłonił się powoli, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem.
- Ja też nie kupuję sznurowadeł - powiedział. - Nigdy ich nie używam.
Sventon, zbity z tropu, zerknął na jego nogi. Człowiek ów nosił rodzaj spiczastych pantofli, które, choć miękkie i wygodne, nie nadawały się zupełnie do chodzenia po ulicy Królowej w Sztokholmie.
- Odziedziczyłem po moim ojcu dwa dywany - rzekł pan Omar.
Sventon aż usta otworzył że zdziwienia. Lecz potem rozgniewał się:
- Czyżby? A ja w takim razie odziedziczyłem znacznie więcej. I wycieraczkę, i dywanik w przedpokoju, i chodnik w czerwone paski, i dywan pod stołem w jadalni, i dwa dywaniki, które się kładzie przed łóżkiem. Czyli odziedziczyłem dostateczną ilość dywanów.
Nieznajomy ze Wschodu przytaknął, schylając lekko głowę.
- Według mojego skromnego mniemania brakuje panu jeszcze jednego dywanu.
“Ha! - pomyślał Sventon - powinienem był się domyślić. To sprzedawca dywanów”.
- Na pewno nie! - wykrzyknął uderzając pięścią w stół. - Dwa lata temu kupiłem dywan na raty i dotychczas... ale mniejsza z tym. Nie kupię żadnego dywanu.
- Jeżeli pan nie kupi ode mnie żadnego dywanu, oczywiście ja panu żadnego nie sprzedam - odpowiedział tajemniczo nieznajomy rozkładając dywan na ziemi.
Żeby to był chociaż nowy dywan, bez skaz, kolorowy i lśniący. Ale gdzie tam! Spłowiały, wytarty na brzegach i w środku. Nawet wstyd próbować coś takiego sprzedać.
- Odziedziczyłem po ojcu dwa dywany - powtórzył nieznajomy - i oto jeden z nich.
- Tak, widzę - rzekł Sventon.
- Niewiele ludzi posiada dwa dywany - mówił dalej nieznajomy nie zwracając uwagi na słowa Sventona.
- Och, znam takich, co ich mają siedem lub osiem.
- Niewątpliwie - odparł człowiek o niezgłębionych oczach. - Lecz nie mają dywanów latających. - Skłonił się niemal do ziemi.
- Co takiego? - wykrzyknął Sventon, zdenerwowany tym ustawicznym kłanianiem się.
- Nie posiadają latających dywanów - powtórzył gość nie zmieniając wyrazu twarzy.
“Co on ma na myśli? - zastanawiał się Sventon. - Latające dywany?” Czytał o czymś takim w książkach. Wiele lat temu ojciec podarował mu na gwiazdkę zbiór Baśni z tysiąca i jednej nocy. Występowały tam latające dywany i inne podobne głupstwa. Może na Wschodzie rzeczywiście są latające dywany. Podobno w tej części świata trafiają się różnego rodzaju dziwne rzeczy, lecz tu, na ulicy Królowej, w centrum Sztokholmu, nigdy nie było latających dywanów. Ture Sventon zaczął podejrzewać, że człowiek w czerwonym fezie, o czarnych, aksamitnych oczach, miał cośkolwiek źle w głowie. Mógł nawet być niebezpieczny.
- Gdyby łaskawy pan zechciał wypróbować dywan, można by zrobić próbny lot - zaproponował człowiek o aksamitnych oczach. - Proszę usiąść - wskazał na dywan.
Sventon słyszał kiedyś, że jeśli się ma do czynienia z niebezpiecznymi wariatami, zawsze lepiej jest im ustąpić.
- Zechce pan usiąść - powtórzył nieznajomy wskazując na rozłożony między nimi dywan.
Sventon pomyślał, że najbezpieczniej będzie, jeśli usiądzie.
- A teraz, gdzie pan chce lecieć? - spytał cudzoziemiec.
- Ach, mógłbym może zrobić mały spacerek... na przykład do parku miejskiego - wybrał Sventon, po prostu żeby coś powiedzieć. Czuł się głupio siedząc na dywanie, a poza tym był niespokojny, nie wiedział, co dalej nastąpi.
- Humlegarden jest pięknym parkiem - powiedział przybysz ze Wschodu, kłaniając się jak zwykle. - Chociaż, według mojej skromnej opinii, brak mu wspaniałych kaktusów, które ozdabiają parki w moim rodzinnym kraju. A teraz, jedyna rzecz, którą należy zrobić, to dotknąć ręką frędzli i powiedzieć “Humlegarden” - objaśnił nieznajomy.
- Ach, oczywiście, nic prostszego - mruknął Sventon uważając, że najlepiej zgadzać się na wszystko. I już chciał dotknąć frędzli, lecz pan Omar powstrzymał go.
- Chwileczkę! - zawołał. - Zapomniałem o oknie.
- Okno... ach, tak, oczywiście - mruknął Sventon coraz bardziej zaniepokojony. Nie wiedział, co ten człowiek zamierza jeszcze zrobić.
Zobaczył z przerażeniem, że Omar podszedł do okna i otworzył je na roścież. Potem zwrócił się do Sventona i rzekł: “Teraz!”
Sventon posłusznie przesunął ręką po frędzlach i powiedział: “Humlegarden”. Ledwie to uczynił, dywan uniósł się i wyfrunął przez okno.
Sventon leciał nad miastem! Nic równie wspaniałego nie zdarzyło mu się dotąd. Hen w dole widział dachy, kominy i ulice. Ulica Królowej wyglądała jak długa, wąska rynna, a ludzie jak mrówki. Dostrzegł błyszczącą wodę na kanale Północnym. Cudowne!
Dywan skręcił nad plac Kolejowy, na którym liczne tramwaje i autobusy wyglądały jak małe, ładne klocki. Sventon nigdy nie przypuszczał, że plac Kolejowy jest tak pięknym placem. A potem wylądował powoli i miękko na trawniku w Humlegarden, tuż obok klombu z czerwonych i żółtych kwiatów.
Ture Sventon przeciągnął się w słońcu i westchnął ze szczęścia. Pogłaskał cudowny dywan.
“W tych starych arabskich historiach jest więcej prawdy, niż się wydaje” - pomyślał. A gdy sobie przypomniał, jak uprzejmy był pan Omar, jak się kłaniał przy każdym słowie, i jak on sam zachował się niegrzecznie - zrobiło mu się bardzo wstyd. “Zaproszę go na psysia i będę się kłaniał równie często jak on”.
Sventon przyjrzał się bliżej dywanowi. Pachniał lekko koniem... nie, nie koniem... znał skądś ten zapach. Ale skąd? Z cyrku? Tak, teraz sobie przypomniał. Ostatnio oglądał w cyrku wielbłądy, a nawet poszedł w przerwie do stajni, żeby je pogłaskać, bo bardzo kochał zwierzęta, a zwłaszcza wielbłądy. Tak, to było to. Dywan roztaczał przytulną, zastarzałą woń wielbłądzią.
Poza tym przypominał byle jaki, zniszczony i brzydki dywan. Taki, który wiesza się w okresie wiosennych porządków na sznurze w ogrodzie i trzepie się mówiąc: ,,Co też pomyślą sąsiedzi! Koniecznie musimy kupić nowy dywan do przedpokoju”.
Potem przypomniał sobie o Wilusiu Łasicy, który w tym właśnie czasie znajdował się daleko na południu w małym miasteczku Lingonboda i tam w najlepsze planował nowy zamach. Wówczas zrozumiał, co by to było za ułatwienie mieć latający dywan. “Stanowczo przecenia się samochody - pomyślał. - A także pociągi”. Nie wiedział, jaka mogła być bieżąca cena latającego dywanu z drugiej ręki, podejrzewał jednak, że Omar nie odstąpi mu go za sześćdziesiąt ore. Nawet żeby się kłaniał i zapraszał na ptysie. Omar zwinie dywan, wykona pożegnalny ukłon, włoży melonik na czerwony fez i zniknie na zawsze w tłumie.
,,Gdyby tylko ciocia Hilda była bardziej podobna do innych ludzi” - mruczał leżąc na trawie koło kwietnika i rozmyślając. Ciocia Hilda z jakiegoś powodu nie bardzo lubiła mówić o pieniądzach. Znacznie bardziej wolała rozmowę o reumatyzmie, który ją trapił w lewej nodze. To znów Sventon uważał za mało ciekawe. ,,No cóż, różne są gusty” - westchnął macając monety w kieszeni od kamizelki. Potem westchnął jeszcze raz.
W końcu usiadł, uderzył ręką w dywan i wykrzyknął:
- Będziesz mój! Zadzwonię do cioci Hildy do Sóderhamn! Powiem, że potrzebuję dywanu, bo ciągnie od podłogi. To ją przekona!
Był najwyższy czas wracać do biura. Za długo już leżał oddając się rozmyślaniom. Zobaczywszy zbliżającego się policjanta, który pewno chciał mu powiedzieć, że nie wolno leżeć na trawniku, Sventon dotknął frędzli i szepnął:
,,Do biura”. Przeszedł go dreszcz emocji i zadowolenia: dywan, jakby uniesiony niewidzialną ręką, natychmiast wzbił się w powietrze i poszybował nad drzewami.
I zanim Sventon zdołał się obejrzeć, wlecieli przez okno do biura i opadli na podłogę z lekkim wstrząsem. Pan Omar skłonił się nisko i zamknął okno. Detektyw Ture Sventon skłonił się jeszcze niżej, niemal do samej ziemi.
- Czy jest pan zadowolony z dywanu? Moim skromnym zdaniem lata on nie tylko szybko, ale i miękko.
- Czy mogę pana poczęstować psysiem? - spytał Sventon. Człowiek ze Wschodu nie wiedział, co to psyś.
- Byłoby dla mnie wielkim zaszczytem spożyć z panem psysia - odparł kłaniając się z uszanowaniem.
Sventon poprosił pannę Jansson, żeby była tak dobra i zaraz zamówiła u Rozalii trzy ptysie.
- Z bitą śmietaną, oczywiście. - A po cichu dodał: - Weźmiemy je na razie na kredyt. Czekając na posłańca od Rozalii, Sventon ostrożnie rozpoczął rozmowę o dywanach. Nie chciał pokazać, że mu na tym dywanie zależy, bo wówczas Omar mógłby zażądać zbyt wysokiej ceny. I tak będzie dość trudno dostać pożyczkę od cioci Hildy. Powiedział więc, że niestety odziedziczył siedem dywanów po swoim ojcu (a nawet dziewięć, licząc dwa małe leżące przy łóżku, które były co prawda zniszczone, ale jeszcze mogły służyć w razie potrzeby).
- Dziewięć sztuk! Więc właściwie nie potrzebuję już żadnego.
- Czy któryś z tych dziewięciu dywanów umie latać? - spytał pan Omar.
- Latać?... Tego nie wiem. Prawdę mówiąc, nigdy nie próbowałem!
- Jeżeli pan nie potrzebuje tego dywanu, nie będę pana namawiał na kupno - rzekł Arab.
- No tak... To zależy... Nie bardzo wiem... - wahał się Sventon. - Wydaje mi się, że ma zniszczone frędzle.
- Tak - zgodził się nieznajomy. - Ma zniszczone brzegi.
- I środek też. Może nawet jeszcze bardziej.
- Tak - zgodził się pan Omar. - Na środku jest jeszcze bardziej zniszczony. Bo tam siedział zawsze mój ojciec podczas lotu. - Wskazał na część tak wytartą, że nie było widać wzoru. - To było jego ulubione miejsce. Często latał między Medyną a Mekką, gdzie handlował wielbłądami. A przed nim mój dziadek. Często latał między Mekką a Medyną i handlował starymi namiotami. On też zawsze siedział na tym samym miejscu, a to niszczy.
- Okropnie niszczy - zauważył Sventon. - Nie mogę dużo zapłacić za tak zniszczony dywan.
Arab ukłonił się nie odpowiadając. Sventon zaczynał się niecierpliwić. Przeważnie ludzie nie chcą uznać najmniejszej wady przedmiotu, który usiłują sprzedać. A ten człowiek spokojnie zgadza się ze wszystkimi zarzutami.
- Prawdę mówiąc, uważam, że dywan pachnie wielbłądem - krytykował dalej Sventon.
- Tak - zgodził się pan Omar z ukłonem. - Pachnie wielbłądem.
- Nawet bardzo silnie - dodał Sventon.
- Daje się to zauważyć, zwłaszcza gdy nie ma wiatru, tak jak dzisiaj - przytaknął pan Omar wykonując ukłon pełen szacunku.
- To niezbyt przyjemne - zauważył Sventon.
- Tak. Dni bez wiatru są szczególnie nieprzyjemne, gdy się płynie po morzu. - Arab znów się zgodził.
- Chcę powiedzieć, że nie jest przyjemnie, kiedy dywan czuć wielbłądem. Niech pan powącha. - Sventon pociągnął mocno nosem. - W całym pokoju pachnie wielbłądem!
Wschodni gość też wciągnął powietrze, a twarz jego zajaśniała szczęściem.
- Można by powiedzieć, że się jest w stajni dla wielbłądów - ciągnął Sventon zdecydowany kupić dywan możliwie najtaniej.
- To samo właśnie chciałem powiedzieć. Po naszemu taka stajnia to karawanseraj.-Omar stał się melancholijny i jeszcze raz głęboko wciągnął przez nos powietrze.
Sventon bębnił niecierpliwie palcami po stole. Nigdy czegoś podobnego nie słyszał. Trudno było mówić o interesach z kimś, kto tylko kłaniał się i zgadzał na wszystko.
- Jaka cena? - spytał bez ogródek.
- Byłoby dla mnie wielkim zaszczytem, gdybym mógł sprzedać dywan panu Sventonowi za pięćset dinarów - odparł właściciel dywanu.
- Pięćset czego? - zdziwił się Sventon.
- Dinarów - odpowiedział Arab wykonując wyjątkowo niski ukłon.
- Ach, oczywiście, dinarów. - Sventon przypomniał sobie nagle, że spotkał się z tym słowem w krzyżówce, którą ostatnio udało mu się do połowy rozwiązać. Dinar akurat pasował do “monety wschodniej” (nr dziewiąty poziomo, pięć liter). Teraz sobie przypomniał. Nie miał najmniejszego pojęcia, jaką wartość przedstawiało pięćset dinarów, przekonany był jednak, że to dużo.
- Pięćset to za dużo za taką starą, zniszczoną rzecz, którą w dodatku czuć wielbłądem.
- Tak - powiedział Omar i zaczął pomału zwijać dywan. - Pięćset to jest o sto więcej niż czterysta, a czterysta jest okrągłą sumą. - Przybrał wyraz twarzy jeszcze bardziej nieprzenikniony. Oczy miał czarne jak noc.
Sventon przypomniał sobie o Wilhelmie Łasicy i zrozpaczony podrapał się w głowę.
Wtem do drzwi zapukała panna Jansson. Wsunęła głowę i szepnęła cichutko, żeby nie przeszkadzać:
- Proszę bardzo, wszystko gotowe.
W sąsiednim pokoju stał pięknie nakryty stolik do czarnej kawy, a w środku, na talerzu, leżały trzy duże, dobrze wypieczone ptysie z dużą ilością bitej śmietany i marcypanu, grubo posypane cukrem waniliowym.
- Proszę się częstować nie czekając na mnie - rzekł Sventon. - Muszę zatelefonować.
Zamknął drzwi, złapał za słuchawkę i zamówił błyskawiczną rozmowę z ciocią Hildą w Soderhamn.
- Czy nie mogłaby mi ciocia pożyczyć przypadkiem pięciuset dinarów? - zaczął. - To na latającą Łasicę... Chciałem powiedzieć dywan.
- Sventon aż się zadyszał z podniecenia. - Dywan, żeby nie ciągnęło od podłogi.
Gdy ciocia Hilda usłyszała, że Sventon potrzebuje dywanu, żeby nie ciągnęło od podłogi, nie była w stanie odmówić. Obiecała pójść tego samego dnia do oddziału Banku Wschodniego i wymienić odpowiednią sumę koron na pięćset dinarów. (“Będę jej musiał wytłumaczyć później - myślał Sventon. - Gdy złapię Łasicę, a ona przeczyta ogromne nagłówki w gazetach, na pewno zrozumie”).
W międzyczasie panna Jansson i pan Omar zaczęli jeść ptysie.
- Pierwszy raz uczestniczę w spożywaniu psysi - rzekł arabski nieznajomy kłaniając się.
- Ach tak? - odpowiedziała panna Jansson (“A więc on też sepleni - pomyślała. - Co za szkoda! Bo taki jest przystojny, czarny i romantyczny”).
Wszedł Sventon i usiadł przy stole.
- Właśnie telefonowałem do Soderhamn - oświadczył. - Poleciłem Bankowi Wschodniemu przesłać pięćset dinarów. Powinny tutaj jutro być. Czy to panu odpowiada?
Pan Omar ukłonił się tak nisko, że grudka śmietany przykleiła mu się do prawego ucha.
- Dywan zmienił właściciela - odparł zachowując ten sam wyraz twarzy.
- Dobra jest - rzekł Sventon i zabrał się do swojego ptysia.
- Słyszę właśnie, że w kraju pana Omara nie jada się ptysi - odezwała się panna Jansson.
- Naprawdę? - zdziwił się Sventon. - Cóż więc się jada?
- Czasem jemy chepchouka2 .
- Przepraszam... co takiego?
- Nie szkodzi - Arab znów się ukłonił. - Jemy chepchouka.
- Ach, tak - rzekł Sventon niepewnie. - Rozumiem.
- Jak to brzmi apetycznie - zauważyła panna Jansson. - Chep...?
- Chepchouka. Smaczna i lekka potrawa z jarzyn, nadająca się szczególnie w gorące dnie, kiedy dmie wiatr pustynny. A ten dmie prawie zawsze.
- Jakie macie jeszcze rozrywki na waszych pustyniach? - spytał Sventon.
- Czasem wybieramy się na przejażdżkę.
- Konno? - spytała panna Jansson.
- Nie, na wielbłądach - oświadczył Omar kłaniając się nisko. - Pijemy też dość często kawę.
Sventonowi wydało się, że widzi bezkresne morze piasku zalane słońcem. Na horyzoncie rysowały się sylwetki palm w jakiejś oazie. Po piasku, wolno i uroczyście, kroczyły wielbłądy w długim szeregu. Słyszał bicie dzwonów w strzelistych minaretach. Ludzie siedzieli w namiotach jedząc chepohouka i popijając kawę, a wszystko tonęło w słońcu jak w płynnym złocie.
“Muszę kiedyś polecieć w te strony” - pomyślał. A głośno zapytał:
- Na waszej pustynnej pustyni nie macie jednak niczego tak smacznego jak psysie, prawda? Z bitą śmietaną i marcypanem.
Cudzoziemiec uśmiechnął się tajemniczo. Jego oczy stały się jeszcze bardziej nieprzeniknione.
- Psysi nie mamy - odparł kłaniając się.
(“Jaka szkoda, że on sepleni” - pomyślała panna Jansson).
- Tak też sądziłem - rzekł Sventon ścierając z nosa odrobinę bitej śmietany.
Ludzie w Lingonboda nie pamiętali tak słonecznego lata. Nawet ci, którzy byli w tym samym wieku, co panny Fredriksson, nie mogli sobie przypomnieć równie pięknej pogody. Codziennie był taki upał, że trawniki pożółkły i droga pokryła się grubo kurzem.
W Fredriksro miano poważne trudności z podlewaniem peonii, nagietek, róż i rezedy. Liza, Bjorn, Janek i Krystyna pomagali zwykle przy tym. Każdy miał swoją małą konewkę. Zabawnie było nimi podlewać. Konewka Lizy była biała, Bjorna czerwona, Janka zielona, a Krystyny żółta. Lecz teraz wszystkie cztery konewki stały rzędem w składziku na narzędzia i wcale ich wieczorem nie używano.
Dzieci nie mogły wychodzić, nawet do ogrodu. Nie tylko kazano im siedzieć w domu, ale w dodatku musiały leżeć w łóżku.
Trudno wyleżeć w łóżku, gdy się ma katar, a bez kataru jeszcze trudniej. Mrówki po tobie chodzą, w nogach rwie i czujesz, że jeżeli nie wstaniesz zaraz, to naprawdę się rozchorujesz jak każdy normalny człowiek.
- Moje biedne maleństwa - powiedziała ciocia Sigrid dając każdemu tabliczkę czekolady z orzechami. - Musicie zrozumieć, że to tylko dla waszego własnego dobra. Przypomnijcie sobie człowieka w białej czapce.
- Ale przecież nie musimy leżeć - protestowała Krystyna.
- Właśnie, dlaczego byśmy nie mieli wstać? - wołał Janek z drugiego pokoju. - Wystarczy chyba nie wychodzić.
- Tak, tak! - krzyczał Bjorn. - To wystarczy. Dlaczego mamy leżeć w łóżku? Przecież nie jesteśmy śmiertelnie chorzy?
- Ja w każdym razie nie - oświadczyła Liza, odgryzając kawałek czekolady.
- Widzicie - starała się wytłumaczyć ciocia Sigrid. - Jestem pewna, że gdybyście wstali i ubrali się, nie potrafilibyście pozostać w domu. Zapomnielibyście natychmiast, że trzeba być ostrożnym. Przecież lubicie latać tu i tam, niczym młode ptaszki. No i przypuśćmy, że człowiek w białej czapce złapałby was!
- On nie poluje na nas, tylko na Puchar Jubelowy - powiedział Janek czując się urażony.
Starsze panie byłyby najchętniej odesłały dzieci do rodziców, to jednak nie było możliwe, bo rodzice wyjechali. Zdawało im się, że tylko trzymając dzieci w łóżku mogą odpowiadać za ich bezpieczeństwo. Nic więcej nie mogły zrobić.
Czy ten detektyw Sventon nigdy nie przyjedzie? Była już środa, a w czwartek wieczór najdalej pieniądze miały być złożone w starym spróchniałym dębie na Wzgórzu Świętojańskim - a jeżeli nie...
- Jesteś pewna, że przyjedzie? - spytała panna Sigrid.
- Tak, kochanie - odpowiedziała panna Fryderyka. - Gdy tylko usłyszał, że chodzi o Wilhelma Łasicę, od razu zapalił się do tej sprawy. Po prostu marzy, żeby się znaleźć w Lingonboda.
Oczekując przyjazdu detektywa Sventona obie panie żyły w nieustannym strachu, czy aby nie pojawi się człowiek w białej czapce. Były przekonane, że on właśnie jest Wilhelmem Łasicą. Co chwila wyglądały z górnej werandy obserwując z niepokojem drogę, tak jak marynarz wypatrujący z bocianiego gniazda zdradliwych skał i innych niebezpieczeństw na morzu.
- Co byście dziś woleli, filiżankę czekolady czy sok owocowy? - spytała ciocia Fryderyka zaglądając do czwórki małych siostrzeńców, którzy leżeli w łóżkach w dwóch pokojach.
- Sok - odpowiedział zaraz Janek.
- Czekoladę! - krzyknęła Krystyna.
Chwilę później siedzieli wszyscy razem przy okrągłym stole na górnej werandzie.
Cała czwórka miała zielone piżamy. Dostali i czekoladę, i sok, bo starszym paniom było ich bardzo żal. Zdawały sobie sprawę, jak ciężko jest leżeć w łóżku. Więc dziś pozwoliły dzieciom brać tyle kakao, cukru i śmietanki, ile tylko chciały. Janek pokazał cioci Sigrid swoją filiżankę napełnioną do połowy smakowitą mazią czekoladową.
- Bierzcie wszystkiego, ile chcecie, byleby wam smakowało - zachęcała ciocia Sigrid.
Gdy tak siedzieli, doszło ich nagle głuche uderzenie, tak jakby nad głowami, być może na dachu. Ucichli przestając mieszać w filiżankach i dzwonić szklankami. Starszym paniom serca zabiły gwałtownie. Wszyscy siedzieli bez ruchu wytężając słuch. Dały się słyszeć kroki. Ktoś szedł po blaszanym dachu. Usłyszeli otwieranie czworokątnej klapy i kroki na strychu. Kroki zbliżały się... i nagle pojawiła się przed nimi dziwna postać.
Przybysz był małego wzrostu, na głowie miał skórzaną czapkę i duże okulary motocyklowe. W ręku trzymał mnóstwo rzeczy: torbę, blaszane pudełko, prymus, maszynkę do kawy, lornetkę w futerale i zwinięty dywan.
- Sventon - powiedział Sventon i ukłonił się.
Przelot ze Sztokholmu udał się wspaniale. Dywan był już tym razem wypróbowany: latał znakomicie. Przed wyjazdem Ture Sventon musiał obmyślić szereg rzeczy. Chodziło o to, żeby niczego nie zapomnieć. Do torby zapakował różne części garderoby, na wypadek gdyby się musiał przebierać czy ukrywać. Wziął też prymus i maszynkę do kawy, bo przyjemnie jest wypić filiżankę gorącej kawy w czasie lotu. Zabrał również duże, blaszane pudełko, w którym przechowywał ptysie, gdy był w podróży (nazywał je psysiowym pudełkiem). Nieodzowną rzeczą była dobra lornetka, no i oczywiście pistolet w kieszeni. Niczego nie zapomniał.
Kiedy dywan wystartował, panna Jansson zamknęła okno. Tego dnia było bardzo ciepło, więc Sventon zrezygnował z wielkiej czarnej brody, pozwolił sobie tylko na mały, lekki wąsik. Ale ten już koło Slussen uleciał z wiatrem. A Sventon frunąc nad południową częścią Sztokholmu zapalił prymus. Rozległo się przyjemne syczenie i wkrótce rozkoszny zapach kawy zmieszał się z wonią kwiatów, dolatującą z przedmieść na południowych krańcach miasta. Gdy kawa była gotowa, Sventon wyjął z pudełka pierwszego ptysia. Wokół niego krążyły mewy, więc im rzucił kawałeczek, skutkiem czego długi ogon wrzeszczących mew towarzyszył .mu przez wiele mil. Po jakimś czasie Sventon położył się, żeby uciąć popołudniową drzemkę. Obudził się dopiero nad pagórkami w Smaland. Był już na miejscu.
- Ach, panie Sventon! - zawołała panna Fryderyka. - Jakże się cieszę, że pan nareszcie przybył! A to moja siostra.
- Sventon - rzekł Sventon i ukłonił się. Po czym przywitał się z Lizą, Jankiem, Krystyną i Bjornem.
- Sliissen - przesmyk łączący dwie części Sztokholmu.
- Czyście dzisiaj zaspali, młodzi przyjaciele? - spytał zdumiony widząc ich zielone piżamy.
- Skądże! - odparł Janek. - Nie wolno nam wstawać tylko dlatego, że Byk chce ukraść wielki Puchar Jubelowy.
- Janku, kochanie - upomniała go ciocia Sigrid.
- Jak pan się tu dostał? - spytała panna Fryderyka. - Zdawało się nam, że pan spadł z nieba. Czy pan przyleciał samolotem?
- Bynajmniej. Przyleciałem dywanem.
Zdumieni spojrzeli na dywan. Słyszeli oczywiście o latających dywanach, ale nikt z nich takowego nie widział. Właściwie nie bardzo nawet wierzyli w ich istnienie.
- Ach, drogi wujaszku Sventon, czy możemy się przejechać na dywanie? - poprosiła Krystyna.
- Tak, tak - zakrzyknęli Janek, Liza i Bjorn. - Kochany wujaszku Sventon, tylko troszeczkę!
- Wykluczone - zaprotestowała ciocia Fryderyka. - Na nic takiego nie pozwolę.
- Ciotuniu najdroższa, prosimy! Możemy?
- Moglibyście bardzo łatwo spaść i rozbić się - powiedziała ciocia Sigrid.
- I jeszcze się przeziębić - dodała ciocia Fryderyka. - Tam na górze muszą być okropne przeciągi.
- Nie ma dziś wcale wiatru - rzekł Sventon. - Będzie mi bardzo miło wziąć was na przejażdżkę nad miastem. Sądzę, że dywan pomieści nas wszystkich.
Panny Fryderyka i Sigrid wahały się, bardzo zaniepokojone.
- Moglibyście wówczas wskazać mi różne ulice i miejsca - ciągnął detektyw Sventon. - Byłoby to niezmiernie pożyteczne, gdyż zamierzam natychmiast rozpocząć prace wywiadowcze. Myślę jednak, że wpierw bardzo by mi dobrze zrobiła szklanka soku,
Sventon zdjął grubą, wspaniałą czapkę motocyklową. Jego głowa przypominała ciepłą kluskę, z której ścieka topione masło.
- Proszę, niech pan siada - poprosiła ciocia Fryderyka podając mu szklankę soku. - Ach! Moje dzieci! Zdaje mi się, że zjadłyście wszystkie ciastka i bułeczki. Czym teraz poczęstujemy gościa?
- Nic nie szkodzi - rzekł prywatny detektyw Ture Sventon. Postawił na stole ptysiowe pudełko i zdjął przykrywkę. - Proszę bardzo.
Wszyscy nachylili się, żeby zajrzeć do środka. Duże pudełko było prawie pełne najwspanialszych ptysi.
- Ptysie... nie może być? - wykrzyknęła panna Fryderyka.
- Co za przyjemność!
- Czy w tym mieście nie piecze się żadnych ciastek? - zdziwił się Sventon.
- Owszem, ale ptysie są u nas tylko w zapusty.
- Tak też myślałem - rzekł Sventon. - W Sztokholmie jest równie źle. W całym mieście tylko jedna jedyna cukiernia wypieka je cały rok. U Rofalii.
Każdy wziął po jednym ptysiu i jeszcze ich dużo zostało, prawie pół pudełka. Kiedy wszyscy wypili sok i zjedli ptysie od Rozalii, Ture Sventon rozwinął dywan na podłodze i otworzył szeroko okno.
- Proszę zająć miejsca - rzekł.
Dzieci czym prędzej rzuciły się na dywan, lecz starsze panie orzekły, że byłoby im bardzo trudno usiąść tak nisko, a gdyby nawet potrafiły to zrobić, to byłoby im jeszcze trudniej wstać. Szczęściem w ogrodzie znalazły się dwa składane krzesełka, które ustawiono na dywanie, więc panny Fredriksson mogły usiąść bez trudu.
Sventon umieścił się na przedzie, koło frędzli. Tuż za nim siedzieli Krystyna i Janek obok siebie, dalej Bjorn i Liza, a w tyle na wygodnych krzesełkach siedziały Sigrid i Fryderyka Fredriksson. Byli gotowi do drogi. Niesłychanie podnieceni, patrzyli, jak Sventon głaszcze frędzle i mówi:
- Dookoła Lingonboda i z powrotem na werandę.
Jakby uniesiony niewidzialną ręką, dywan wzbił się w powietrze i wyfrunął przez okno.
Jakże było przyjemnie zobaczyć Lingonboda z góry. Mimo upalnego dnia tu na wysokościach lekki wiaterek chłodził twarze. Daleko w dole leżało tak dobrze im znane miasteczko ze swą jedyną ulicą i małymi domkami w ogródkach. Wysoko nad nimi po niebieskim niebie płynęło kilka małych, białych, pierzastych chmurek.
- Czy panie pozwolą zapalić? - spytał Sventon wyciągając długie cygaro.
- Ależ oczywiście! Niech się pan nie krępuje - powiedziała panna Fryderyka.
- Bjorn - zawołała ciocia Sigrid. - Nie siedź tak blisko brzegu!
- A teraz, młodzi przyjaciele - rzekł Sventon zaciągając się głęboko cygarem - objaśnicie mi różne miejsca.
- Tutaj byliśmy zaproszeni na kawę w zeszłą środę - zakrzyknęła Liza wskazując trawnik, na którym stały białe, ogrodowe meble.
- I dali nam skwaśniałą śmietankę! - zawołała Krystyna.
- Krysiu, kochanie - zgorszyła się ciocia Sigrid.
Sventon wyjął lornetkę z futerału i przyjrzał się białym meblom ogrodowym.
- A ten dom, tam? - spytał wskazując na budynek przy ulicy Głównej, tak duży, że nawet nie wydawał się mały.
- To jest Grand Hotel - objaśnił Bjorn. - Byłem tam na kiermaszu urządzanym przez Klub Sportowy.
- Ach tak - rzekł Sventon skierowując lornetkę na Grand Hotel. - Wygląda bardzo podejrzanie - mruknął. I rzeczywiście, Sventon dostrzegł przez lornetkę, że z hotelu wychodzi ogromny mężczyzna w białej czapce. “Tak też sądziłem” - mruknął sam do siebie. Lecz nie chcąc niepokoić swoich współpasażerów, nic nie powiedział na temat tego, co zobaczył. Lecąc dywanem, trzeba jednak zachować pewną ostrożność.
- A tam jest stacja kolejowa.! - wołała Krystyna pokazując palcem.
- Odsuń się od brzegu, Krystyno - prosiła ciocia Fryderyka.
Sventon skierował swoją znakomitą lornetkę na stację kolejową, która z tej wysokości wyglądała nie większa niż zwykłe ptysiowe pudełko. Mała, czarna lokomotywa ciągnąca trzy wagony i wypuszczająca kłęby czarnego dymu podobna była do pędzącej po malutkich szynach zabawki. ,,Stacje kolejowe są rzeczą zdecydowanie przereklamowaną - mruknął Sventon. - Tak samo pociągi. Zwłaszcza jeżeli trzeba podróżować”. I pogłaskał swój wierny dywan.
Nagle Bjorn, Liza, Janek i Krystyna wrzasnęli jednym głosem:
- Idzie, idzie... o, tutaj...
Bardzo podnieceni pokazywali palcami przechylając się poza brzeg dywanu, żeby lepiej widzieć.
- Siedźcie spokojnie - prosiły ciocie Fryderyka i Sigrid. - Panie Sventon, niech pan powie dzieciom, żeby były ostrożne. Tak łatwo mogą wypaść.
- Nie kręćcie się, młodzi przyjaciele. Moglibyście łatwo zrobić sobie krzywdę, gdybyście wypadli. Choćby wykręcić palet, o ile nie coś gorszego - powiedział Sventon.
- Ale tam jest Byk w białej czapce!
- O mój Boże! - szepnęła ciocia Sigrid chwytając się za serce. - Nie... nie chcę patrzeć.
- Stoi przed naszą willą! - wrzeszczał Janek.
- To straszne - westchnęła ciocia Fryderyka.
Prywatny detektyw Turo Sventon wziął spokojnie swoją znakomitą lornetkę i skierował ją na Fredriksro. Dywan zniżył lot. Ogród wokół szafranowożółtej willi otoczony był żywopłotem z bzu. A przed żywopłotem stał ogromny mężczyzna, prawdziwy kolos, i zaglądał do ogrodu. Po chwili zniknął z pola widzenia, zasłonięty przez krzaki. Nikt nie rzekł słowa; wszyscy poczuli się bardzo niewyraźnie.
Ture Sventon opuścił lornetkę i zaciął stanowczo usta. Przypominał teraz jastrzębia. Chwilę później dywan zaczął łagodnie opadać w stronę Fredriksro, po czym wleciał przez otwarte okno na górną werandę.
Człowieka w białej czapce już nie było.
Na stole stało ptysiowe pudełko. Sventon chcąc je przesunąć na bok wyciągnął rękę, lecz nagle wstrzymał się, skamieniały z wrażenia. Gdy wyruszali na przejażdżkę, w pudełku było co najmniej dwanaście ptysi. Wszyscy się nachylili, żeby zajrzeć do środka.
Pudełko było puste.
- Sprawa jest poważniejsza, niż sądziłem - rzekł Sventon w zamyśleniu bębniąc palcami w blaszane pudełko, które wydawało pusty dźwięk.
- Ach, panie Łasica... chciałam powiedzieć, panie Sventon, czy pan sądzi, że to pan Łasica mógł...? - spytała zaniepokojona panna Fryderyka.
- Zbyt jeszcze wcześnie, by móc wyrazić jakąś opinię. Chciałbym rozejrzeć się po domu. Proszę mi też pokazać puchar.
Gdy dzieci zostały same na werandzie, Liza powiedziała:
- Już nigdy nie odważę się wyjść na drogę.
- Wcale się Byka nie boję. Nic a nic - oświadczył Bjorn.
- Dlatego, że go nie widziałeś - rzekł Janek.
- Byk zamierza ukraść wielki Puchar Jubelowy - szepnęła Krystyna
- Zamierza, być może. Ale mu się to nie uda, ponieważ przyjechał wujaszek Sventon - rzekł Janek.
- Nikt na świecie nie da sobie rady z Bykiem - westchnęła Liza.
- Owszem, wujaszek Sventon - odparła Krystyna.
- Wujaszek Sventon jest o połowę mniejszy od Byka - rzekła Liza.
- To nie ma nic do rzeczy, kto jest większy - powiedział Bjorn.
- Oczywiście, że ma! Jeszcze jak! A poza tym jest jeszcze drugi, zwany Łasicą - rzekł Janek.
- Nie ma takiego! Byk i Łasica to przecież jeden i ten sam człowiek! Mówię ci - wykrzyknął Bjorn.
- Jestem pewna, że wujaszek Sventon poradzi sobie z każdym. Dlatego, że jest prywatnym detektywem - odezwała się Krystyna. - A poza tym ma latający dywan.
Wszyscy zamilkli. Rozmyślali o latającym dywanie, o Byku i o wujaszku Sventonie i byli prawie pewni, że to nie zależy tylko od tego, kto jest większy.
Tymczasem panny Fredriksson oprowadzały Sventona po domu. Jego zwinięty dywan leżał w bezpiecznym miejscu w przedpokoju. Stali teraz we trójkę patrząc na puchar jubileuszowy. Na ścianie koło okna wisiała fotografia starego budowniczego, ojca panien Fredriksson. W każdą wigilię świętego Jana, czyli w rocznicę jego urodzin, Sigrid i Fryderyka zrywały w ogrodzie ostróżki i laki i wkładały je do pucharu. Taki był piękny i kosztowny i taką dla nich przedstawiał cenną pamiątkę! Za nic na świecie nie chciałyby go utracić. Od chwili przyjazdu Sventona obie czuły się znacznie spokojniejsze.
Swego czasu budowniczy Fredriksson bardzo się interesował starą, piękną bronią, po prostu kochał ją i zgromadził sporą jej ilość. Kolekcja ta wisiała na ścianie w hallu, nad wyplatanymi meblami. Były tam szpady, halabardy, sztylety zakrzywione i sztylety proste, strzelby i pistolety. Na podłodze stała nawet jedna ze sławnych małych skórzanych armatek Gustawa II Adolfa, wielka rzadkość i najcenniejszy przedmiot w całym zbiorze.
Sventon zatrzymał się przed kolekcją i przyglądał się.
- Hm... - mruknął ściskając mocno swój pistolet w kieszeni - prawdę mówiąc, to wszystko są przestarzałe graty. Staroświeckie modele. Przypuśćmy, że Wiluś Łasica stoi tam, za tą firanką. Załóżmy, że nagle dostrzegamy wystające spod niej nogi.
Obie panie podskoczyły i spojrzały na firankę.
- Ojej! Niech pan nie mówi takich rzeczy! - zawołała panna Sigrid.
- Bardzo często się zdarza, że widać nogi sterczące spod firanki - mówił dalej Sventon. - Co byśmy zrobili, gdyby tam stał Łasica uzbrojony po zęby? Czybyśmy go prosili, żeby zaczekał, aż wytoczymy skórzaną armatkę Gustawa Adolfa? Albo żeby się wstrzymał, aż przyniesiemy ze sklepu funt prochu i kulę armatnią? Jestem ciekaw!
- Święta prawda - szepnęła panna Fryderyka zerkając ukradkiem na firankę.
- Albo na przykład ten muszkiet. Z pewnością jest to piękny okaz. Czy jednak zastanowiły się panie kiedykolwiek nad tym, że trzeba wykonać dziewięćdziesiąt trzy różne ruchy ręką, ażeby wypalić z muszkietu? Zajęłoby to mniej więcej pół dnia, a Łasica nie miałby pewnie czasu tak długo czekać. Zresztą one przeważnie nie chcą wypalić.
- Święta prawda - szepnęła panna Sigrid. - Nigdy o tym nie myślałam.
- Wiem, co mówię - mówił dalej Sventon - My detektywi często odkrywamy buty sterczące spod firanek. To się nieraz zdarza i dlatego wolimy korzystać z nowoczesnego sprzętu.
- Wyciągnął z kieszeni swój pistolet.
Starsze panie cofnęły się.
- Nie ma niebezpieczeństwa - rzekł Sventon.
- Uspokój się, kochanie - powiedziała panna Fryderyka gładząc siostrę po ręku. - Nie ma niebezpieczeństwa.
- Chciałem tylko pokazać paniom, jak wygląda nowoczesny piftolet - rzekł Svenfon chowając broń do kieszeni. - Taki piftolet jest bardziej przydatny niż cała ta kolekcja razem wzięta.
- Musimy w każdym razie pokazać panu Sventonowi nasz pistolet kawaleryjski - powiedziała panna Sigrid. Zdjęła ze ściany wspaniały pistolet pamiętający czasy wojny trzydziestoletniej, z kolbą inkrustowaną masą perłową. - Nasz przodek Fryderyk Fredriksson brał udział w bitwie pod Lutzen i...
- W bitwie pod Breitenfeid, moja droga, doskonale pamiętam.
- W bitwie pod Lutzen, kochanie. Ten właśnie pistolet zadecydował o całej bitwie, przypominam sobie świetnie.
- Zdobył go jako łup w bitwie pod Breitenfeid - przerwała panna Fryderyka pospiesznie. - Jak pan zapewne wie, panie Sventon, oddziały cesarskie zostały pobite.
- Tak też myślałem - rzekł Sventon patrząc z dezaprobatą na ciężki pistolet kawaleryjski. - Używając tak niepraktycznej broni przegra się każdą bitwę. To bardzo przestarzały model.
- Być może, ale musi pan przyznać, że jest piękny.
- Uroda daleko nie prowadzi - stwierdził Sventon stanowczo. - Widać to na przykładzie oddziałów cesarskich.
Ścisnął mocno w kieszeni swój wierny pistolet. Niewykluczone, że go będzie potrzebował właśnie tu, w Lingonboda.
Sventon zauważył, że panny Fredriksson nieco poczerwieniały. Nie mógł oczywiście wiedzieć, że nie należy nigdy mówić z nimi o pistolecie kawaleryjskim z kolbą inkrustowaną masą perłową. Stwierdził tylko, że nie zgadzają się ze sobą tak, jak zwykle. Więc żeby zmienić temat, powiedział:
- Teraz zajmę się wykryciem, czy Byk i Łasica są jedną i tą samą osobą. Ale przedtem pójdę się trochę odświeżyć i przebrać. - Uśmiechnął się tajemniczo.
- Ach! Dokąd pan chce się udać, panie Sventon?
- Prosto w paszczę lwa - odparł Sventon z miną jeszcze bardziej tajemniczą.
Siedząc nieco później na górnej werandzie, panny Fredriksson ujrzały cos bardzo dziwnego. Często tam siadywały wyglądając, ale nigdy dotąd nie widziały czegoś tak osobliwego.
Oto obca kobieta opuściła willę i przeszła przez podwórze w kierunku furtki. Miała na sobie niebieską suknię, biały fartuszek i wyglądała jak pokojówka z Grand Hotelu. Nagle odwróciła się i spojrzała na werandę. Starsze panie dostrzegły ze zgrozą, że w ustach trzyma duże cygaro. Przykry to był widok i bardzo dziwny.
- Do widzenia na razie! - zawołała pokojówka machając ręką. Po czym wyrzuciła cygaro, chwyciła spódnicę w garść i wielkimi krokami wyszła przez furtkę.
- To na pewno był pan Sventon! - wykrzyknęła panna Fryderyka po chwili, gdy zdołała się uspokoić. - Jestem przekonana, że on.
- Musi być bardzo sprytny - powiedziała panna Sigrid. - Czuję się znacznie spokojniejsza od czasu, kiedy przyjechał.
- On rzeczywiście jest sprytny, moja droga. Podczas mojego pobytu w Sztokholmie udało mu się właśnie osaczyć stroiciela fortepianów. Klang nigdy by tego nie potrafił.
Sventon udał się przeto do Grand Hotelu. Podszedł do małych drzwi z tyłu budynku i spróbował je otworzyć. Były zamknięte na klucz. “Tak też myślałem” - mruknął. Podniósł leżącą na ziemi zardzewiałą agrafkę i przy jej pomocy otworzył zamek. “Zabawne” - mruknął naciskając klamkę. Wszedł po kilku schodkach i znalazł się na małym korytarzu. Po obu stronach korytarza były pokoje gościnne. Pokój nr 101 był po lewej stronie, pokój nr 102 po prawej. Więcej pokoi nie było.
Sventon zapukał na próbę do drzwi pokoju 101. Jakiś głos odpowiedział: “Proszę”. Otworzył drzwi i zobaczył panią w starszym wieku, która była przedstawicielką fabryki wyrabiającej wełniane swetry. Natychmiast zapytała:
- Dlaczego nie ma świeżej wody w karafce?
- Chwileczkę - odparł Sventon i zamknął drzwi. Potem zapukał do numeru 102. Zdawało mu się, że słyszy ściszoną rozmowę toczącą się wewnątrz. Urwała się, gdy tylko zapukał.
Po chwili ktoś otworzył drzwi i detektyw Ture Sventon znalazł się twarzą w twarz z największym i najbardziej niesympatycznym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widział. Ogromna, opalona twarz wyglądała jak befsztyk.
- O co chodzi? - spytał Byk patrząc z góry na Sventona tak, jakby ten był muchą, którą należy jak najprędzej odpędzić.
- Telefon - odparł Sventon wskazując na korytarz.
Byk wyszedł przypatrując się podejrzliwie pokojówce. Sventon wśliznął się natychmiast do numeru 102. Nie było tam nikogo. Właśnie chciał przeszukać szufladę w biurku, gdy doszedł go lekki hałas z wewnątrz szafy. Szybko dał nura pod łóżko. Ledwo zdążył. Drzwi szafy otworzyły się i Sventon dojrzał ze swego miejsca pod łóżkiem, jak dwie nogi w małych błyszczących i spiczastych butach, w dobrze zaprasowanych spodniach, przemierzyły podłogę i usiadły na krześle przy oknie. Potem wrócił Byk. Sventon zobaczył jego ogromne, brązowe, zakurzone obuwie. Usiadł ciężko, aż krzesło zatrzeszczało.
- Wcale nie było telefonu do mnie - powiedział. Gdy mówił, zdawało się, że słychać trzęsienie ziemi. - Już ja z tą pokojówką porozmawiam, przy pierwszej okazji.
- Chcesz łyczek? - spytał cienki, skrzeczący głos. Słychać było bulgotanie, tak jakby ktoś nalewał wodę do dwóch szklanek.
- Nie lubię soku malinowego - powiedział Byk. - Jestem głodny.
- Sok malinowy jest pożywny - powiedział z wyrzutem skrzeczący głos. - Zawiera bardzo dużo witaminy C.
- Chcę pieczeń wołową - oświadczył Byk.
- Dostaniesz. Dziś o północy pójdziemy na Wzgórze i zgarniemy trzy tysiące koron. A potem kupimy mięso.
- Wczoraj zjadłem tylko kilka bułeczek, które przypadkowo trafiły mi się na ulicy Głównej. No i biszkopt.
- Musiały być bardzo dobre.
- Były mdłe. Piernik ma więcej smaku. Ja chcę pieczeń!
- Otrzymasz ją, przyjacielu. Z cebulką i dodatkami.
- No dobrze. Ale przypuśćmy, że nie będzie pieniędzy w dębie? Przecież nie mogę do końca życia nie jeść pieczeni.
- Nie martw się - uspokajał skrzeczący głos pociągając łyk soku. - Panny Fredriksson są starszymi, miłymi osobami, na których można polegać.
- Tak, ale jeżeli?
- W takim razie pożyczymy srebrny puchar, który widzieliśmy przez okno. A także kilka innych drobnych przedmiotów. Jeszcze łyczek?
- Tylko kropelka.
Sventon usłyszał nalewanie do szklanek.
- Mów, kiedy - powiedział skrzeczący głos.
- Stop! - zagrzmiał Byk. - Mówiłem, że nie lubię soku malinowego.
- Twoje zdrowie - rzekł cienki głos.
- Nic dzisiaj nie jadłem poza paroma głupimi, mdłymi ptysiami, które znalazłem w pudełku.
- Ptysie! Ależ to wyborna rzecz!
- Ja chcę pieczeń wołową! Nic a nic o mnie nie myślisz. Ty możesz całe lato przeżyć tylko na soku malinowym, taką jesteś małą, nędzną kreaturą.
- Ciesz się z tego!
- Możesz się cieszyć sam. Czy to nie ja wniosłem ciebie do hotelu w walizce? Nie dałbyś sobie rady beze mnie. Ty tylko siedzisz w szafie i dobrze ci się dzieje.
- Słuchaj, stary - odrzekł cienki, skrzeczący głos. - Jeżeli dziś w nocy nie znajdziemy pieniędzy w dębie, pójdziemy prosto do Fredriksro i zabierzemy puchar. Możemy to zrobić nawet w biały dzień. Powiedzmy w piątek rano o dziewiątej trzydzieści. Nie zapomnij więc worka. Panny Fredriksson są życzliwe i sympatyczne, na pewno nie zwrócą się do policji.
- Najważniejszą sprawą jest pieczeń wołowa dla mnie. I to jak najszybciej.
- Jeszcze łyczek?
- Nie, dziękuję. Nie lubię soku malinowego.
- W takim razie możesz iść i kupić gazetę wieczorną, trzeba zobaczyć prognozę pogody. Jeżeli zapowiadają deszcz, wezmę parasol, żeby nie zniszczyć ubrania.
Potem małe, spiczaste buty zniknęły ponownie w szafie, a duże, brązowe i zakurzone opuściły pokój.
Detektyw Ture Sventon również opuścił pokój. Na korytarzu kichnął kilka razy, bo pod łóżkiem było sporo kurzu.
Detektyw Sventon siedział przy obiedzie na dolnej werandzie w towarzystwie panien Fredriksson, Janka, Krystyny, Bjorna i Lizy. Jedli gotowanego leszcza, a potem naleśniki z dżemem jagodowym.
- Jest tak, jak sądziłem - rzekł Sventon. - To nie Wiluś Łasica nosi białą czapkę.
- Co pan, panie Łasica... chciałam powiedzieć... panie Sventon, przez to rozumie? - spytała zaniepokojona panna Fryderyka.
- Wszystko przedstawia się dokładnie tak, jak podejrzewałem od początku. Łasica siedzi w szafie i pije sok malinowy. Dlatego nikt go nigdy nie widział. Pokazuje się tylko Byk, a jego nikt nie podejrzewa.
- Zawsze podejrzewałam Byka! - zawołała Liza, która dobrze pamiętała, jak jej podstawił nogę na ulicy Głównej.
- Lizo, kochanie - upomniała ją ciocia Sigrid.
- Ja też zawsze podejrzewałem Byka! - krzyknął Janek, który miał jeszcze bandaż na nodze.
- Janku, kochanie - powiedziała panna Fryderyka.
- Chodzi o dzisiejszą noc - rzekł Sventon. - O północy obaj, Łasica i Byk, pójdą na Wzgórze Świętojańskie, żeby dobrać się do pieniędzy. A ja z kolei zamierzam się tam udać, żeby dobrać się do Łasicy i Byka.
Przestali jeść i patrzyli zdumieni na Sventona.
- Świetne są te naleśniki - rzekł detektyw spokojnie. - Moi młodzi przyjaciele - mówił dalej - mam nadzieję, że gdy skończycie posiłek, pójdziecie ze mną na Wzgórze Świętojańskie. Musicie mi pokazać, który to dąb. Tak, żebym trafił.
- To bardzo łatwo. Dąb znajduje się na północnym stoku Wzgórza - tłumaczyła panna Sigrid. - Wiem, ponieważ siedziałam tam w zeszłym tygodniu cerując pończochy.
- Ależ nie, kochanie. Dąb rośnie na południowym stoku. Wiem, bo któregoś dnia schroniłam się pod nim, gdy zaczął lać deszcz.
- Nie padało całe lato - wtrąciła Liza.
- To było zeszłego roku, drogie dziecko. Stary dąb rośnie w tej stronie - wskazała panna Fryderyka.
- Nie, wcale nie tam, jest tutaj! - wołał Janek pokazując w inną stronę. - Byłem w tym dębie w zeszłym tygodniu.
Janek miał kryjówkę w starym, spróchniałym dębie. Przechowywał tam książkę o Indianach, używaną gumę do żucia, a także czarną, błyszczącą bryłkę smoły, którą sobie wziął, gdy naprawiano ulicę, bo może się kiedyś przydać. Więc wiedział doskonale, gdzie dąb się znajduje.
- Głupstwa - krzyczał Bjorn wskazując jeszcze inne miejsce. - On jest tam! Właziłem na niego dwa dni temu, więc wiem najlepiej.
- Nie powinieneś tego robić - powiedziała ciocia Sigrid. - Możesz łatwo spaść i uderzyć się.
- Właśnie spadłem i nic mi się nie stało - oświadczył Janek. Usta miał całkiem niebieskie od dżemu jagodowego.
Potem przyszła kolej na Lizę i Krystynę. Obie wiedziały dokładnie, w którą stronę trzeba pójść, żeby znaleźć spróchniały dąb. Tyle razy bawiły się w jego wnętrzu w “Mamę, tatę i dzieci”, że mogły z łatwością wskazać właściwy kierunek. Według nich dąb stał jeszcze zupełnie gdzie indziej. Więc nikt teraz nie wiedział, w jaką stronę się zwrócić. Sventon nie odzywał się. Obrzucił ich tylko spojrzeniem.
- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć - policzył na palcach. - Ileż jest dębów? Najlepiej będzie, jeśli pójdziemy na Wzgórze i zobaczymy na miejscu. Dziękuję za obiad - rzekł obcierając. usta.
Wszyscy podziękowali i obtarli usta; mimo to niebieskie ślady na wargach pozostały. Wyszli przez furtkę. Wkrótce mieli się przekonać, gdzie stoi dąb i kto z nich miał rację.
Przez dłuższy czas chodzili tu i tam po zboczu. Okazało się, że każdy z nich miał rację: wypróchniałych dębów było aż pięć.
O którym z nich myślał Wiluś Łasica, gdy pisał list? W jaki sposób, nie wiedząc tego, będzie można go złapać? Sventon, miał obmyślony znakomity plan. Zamiast trzech tysięcy koron zamierzał włożyć do dużej koperty coś mniej wartościowego, na przykład trochę papieru gazetowego. Kopertę chciał przymocować do dębu za pomocą dużej ilości pinezek. Latający dywan, zawczasu rozłożony pod dębem, czekałby gotowy do odlotu. Podczas gdy Byk i Łasica będą się mocować z pinezkami i złościć z ich powodu, Sventon podkradnie się, dotknie ręką frędzli i powie: “Do biura”. A dywan poleci lekko i zgrabnie do Sztokholmu unosząc całą trójkę. Przedtem miał zadzwonić do panny Jansson, aby uprzedziła policję. Chciał, żeby sprawcy ujęci byli już w jego biurze. Panna Jansson miała też dopilnować, żeby nie zabrakło dziennikarzy i fotografów.
A teraz cały plan się popsuł. Gdyby przymocował kopertę do dębu na północnej stronie wzgórza i rozłożył dywan obok, Byk i Łasica prawie na pewno poszliby szukać w drzewie rosnącym na południowej stronie. A on nie mógł przecież przybiec z dywanem i powiedzieć:
“Chwileczkę! Czy panowie byliby tak dobrzy i zechcieli wejść na minutkę na ten mały dywannik”
W drodze powrotnej do Fredriksro Ture Sventon szedł milcząc, pogrążony w ponurych myślach. Dzieci nie bardzo wiedziały, o co chodzi, zauważyły jednak, że coś nie jest w porządku. Więc cała czwórka zachowywała się jak najciszej, byle nie przeszkadzać wujaszkowi Sventonowi.
Detektyw wciąż myślał i myślał. Gdyby nie był tak sprytnym detektywem, nie wpadłby tak szybko na nowy pomysł złapania Łasicy i jego wspólnika. Lecz Ture Sventon był najznakomitszym detektywem w kraju (choć wiedział to tylko on sam). Więc nic dziwnego, że zanim doszedł do szafranowożółtej willi, miał już obmyślony nowy sposób.
Gdy wszyscy zasiedli w hallu na plecionych krzesełkach i pili kawę, Sventon przedstawił swój plan.
- Na Wzgórzu Świętojańskim jest pięć spróchniałych dębów. Jak tu stwierdzić, który z nich Łasica miał na myśli, gdy pisał o królu puszczy? Co za bałagan! Jest pięć króli... chciałem powiedzieć dębów. Więc musimy pilnować każdy swego. Mam nadzieję, że mi pomożecie, młodzi przyjaciele?
Bjorn i Krystyna uznali propozycję za bardzo ciekawą, lecz Janek i Liza patrzyli na siebie milcząc. Im dwojgu już się kiedyś zdarzyło spotkać mężczyznę w białej czapce i wcale nie byli pewni, czy chcą go spotkać jeszcze raz. Zwłaszcza w środku nocy na Wzgórzu Świętojańskim.
Panny Fredriksson były po prostu przerażone.
- Ależ, drogi panie Sventon!- wykrzyknęła panna Sigrid, - To niemożliwe. Gdyby ten okropny człowiek znalazł dzieci i... nie! One w żadnym razie nie mogą iść tej nocy na Wzgórze.
- Nikt nas nie znajdzie - rzekł Sventon spokojnie i włożył kawałek cukru do kawy.
- Nie znajdzie?... Dlaczego?
- Dlatego, że będziemy niewidzialni.
Wieczór był mglisty i ponury. Wyglądało na to, że piękna letnia pogoda już się skończyła. Tej nocy o wpół do dwunastej było ciemniej niż jakiejkolwiek innej nocy tego lata. Domy i wille w Lingonboda kryły się w mroku. Tylko w Fredriksro paliło się jeszcze światło w jednym oknie. Na drodze wiodącej na Wzgórze Świętojańskie nie było nikogo i dlatego nikt nie spotkał małej gromadki drzew posuwających się gęsiego pod górę. Prowadził krzak jałowca. Za nim szły dwa małe krzaki bzu i dwa małe świerki. To detektyw Sventon i jego czterej pomocnicy pięli się pod górę w środku nocy. Na tym polegał genialny pomysł Sventona.
Obie starsze panie dopomogły mu. Na sukienki dziewczynek naszyły gałązki bzu, a na ubranka chłopców - gałązki świerkowe. Tak więc trudno było odróżnić prawdziwy bez od Lizy i Krystyny czy też prawdziwy świerk od Janka i Bjorna. Sventon też wyglądał jak zwykły, niczym się nie wyróżniający krzak jałowca. To znaczy, póki szli, póki maszerowali drogą, można było oczywiście podejrzewać, że jednak coś nie jest w porządku (zwłaszcza dziwny był pierwszy krzak, który niósł zwinięty przedmiot, najwyraźniej dywan). Lecz gdy stali nieruchomo wśród innych krzaków i drzew i oddychali cicho, nikt ich nie mógł rozpoznać.
A właśnie o to chodziło, żeby stać jak najciszej. Każdy miał pilnować swego dębu, a gdy Byk i Łasica zbliżą się, żeby wziąć pieniądze, ten, kto pilnował właściwego dębu, miał udawać wołanie sowy. Sventon słysząc sowę miał szybko przybiec, zbliżyć się ostrożnie do dębu i rozłożyć. dywan za plecami obu wspólników zajętych wyciąganiem pinezek, którymi przypiął kopertę we wnętrzu drzewa. Z chwilą gdy staną na dywanie, krzak jałowca dotknie frędzli i powie “Do biura!” To będzie właśnie ten moment, kiedy Prywatny Detektyw Ture Sventon ze Sztokholmu schwyta Łasicę i jego wspólnika!
Plan był tak prosty, a równocześnie tak genialny, że z pewnością niewielu prywatnych detektywów w kraju potrafiłoby go wymyślić, a co dopiero wykonać. Być może uda się to tylko jednemu jedynemu. Sventon nad tym właśnie się zastanawiał idąc wśród ciemnego, milczącego lasu na czele swoich młodych pomocników. Wkrótce, a właściwie już jutro, będzie najsławniejszym prywatnym detektywem w kraju (Jałowiec rozwiązuje zagadkę. Niebywałe osiągnięcie Ture Sventona w Lingonboda). Pomyślał też o swoim wspaniałym dywanie i poczuł się bardzo zadowolony, mimo że kilka szpilek jałowcowych dostało mu się za koszulę i kłuło niemiłosiernie.
Na szczycie Wzgórza gromadka rozproszyła się. Każdy udał się w swoją stronę niosąc dużą kopertę i garść pinezek. Bardzo było nieprzyjemnie przymocowywać kopertę we wnętrzu drzewa; w zupełnej ciemności wciąż miało się wrażenie, że słychać kroki na zewnątrz. Odetchnęli więc z ulgą, gdy robota była skończona i mogli stanąć nie opodal, pomiędzy krzakami. Tam było już bezpiecznie, tam nikt ich nie mógł dostrzec w gęstym mroku.
Teraz trzeba było czekać.
Wysoko nad głowami szumiały lekko korony drzew; gdzieś z daleka słychać było przejeżdżający pociąg, poza tym panowała idealna cisza. Ledwie się dało odróżnić kontury pni stojących , dookoła i tylko w górze widać było wyraźniej gałęzie odcinające się na tle szarego nieba.
Janek przypomniał sobie, że powinien był wyjąć z drzewa książkę o Indianach, gumę do żucia i kawałek smoły. Gdyby Byk i Łasica dostrzegli te przedmioty, na pewno by je ukradli. Już chciał biec do dębu, gdy nagle usłyszał kroki. Tym razem nie było to złudzenie. Dwa cienie, jeden bardzo duży, a drugi wyjątkowo mały, przemknęły koło niego w odległości paru metrów. Duży cień sapał i stękał, wyraźnie nie mogąc złapać tchu, mały zaś poruszał się lekko i cicho.
Złodzieje podeszli do dębu. Janek dostrzegł migotanie płomyka. To Łasica zapalił zapałkę. Szukali koperty. Teraz należało udać sowę.
- Huu - huuuu! Huuuu - huuuu!
Cienie przy dębie przestały się ruszać i nadsłuchiwały. Po chwili zabłysła druga zapałka i jeden z nich wszedł do drzewa.
Detektyw Sventon rzucił się pędem w ich stronę. Niełatwo jest biec po Wzgórzu Świętojańskim, grunt tam nierówny i kamienisty, a jak się jest przebranym za krzak jałowca i w dodatku niesie się dywan pod pachą, sytuacja staje się jeszcze trudniejsza. Toteż Sventon chwiał się i potykał. Ostre szpilki jałowca kłuły go wszędzie, dostały się nawet do spodni. Czekający w napięciu Janek nareszcie go zobaczył. Jałowiec przestał biec, zbliżał się teraz ostrożnie, krok za krokiem. Janek poczuł wielką ulgę, bo niezbyt było przyjemnie tak stać samemu, nawet będąc niewidzialnym.
Łasica i Byk wgramolili się obaj do środka drzewa, dzięki czemu Sventon mógł bez trudu rozłożyć dywan. Wychodząc z dębu musieli stanąć wprost na nim. Sventon ustawił się koło frędzli i usiłował upodobnić się jak najbardziej do krzaka jałowca. Mocno ściskał pistolet w kieszeni. Był przygotowany na wszystko.
W środku drzewa Byk wyciągał pinezki, jak tylko mógł najsprawniej. Łamał paznokcie jeden po drugim, aż wreszcie Łasica spokojnie wyjął z kieszeni swój mały scyzoryk.
- A jeśli ktoś przyjdzie? - sapał Byk.
- Tak, to na pewno jest ulubione miejsce spacerów nocną porą. Zobaczysz, jaki tu będzie ruch za chwilę - zaczepnie zażartował Łasica wydłubując elegancko pinezki.
- Tak sądzisz? - rzekł Byk oglądając się w ciemności. Nigdy nie rozumiał żartów Łasicy. Ssał obolałe czubki palców.
- Słuchaj - syczał przez zęby. - Te stare panny tylko po to przyczepiły kopertę przy pomocy siedmiu tysięcy pinezek, żeby mieć czas nas złapać. Niewykluczone, że dokoła znajdują się dziesiątki policjantów i detektywów.
Sventon jeszcze mocniej ścisnął pistolet.
- Czy widzisz kogokolwiek? - spytał Łasica, spokojnie wyciągając przedostatnią pinezkę.
- Nic nie widzę, bo ciemno. Sam siebie ledwie widzę - mruczał Byk.
- Więc ciebie też nikt nie dojrzy, staruszku.
Byk jęczał i ssał palce.
- Jeszcze tylko jedna pinezka i już mamy pieniądze - rzekł Łasica i kichnął. (Każdego lata cierpiał dotkliwie na katar sienny). Co byś wolał jutro, pieczeń wołową czy krem z rabarbaru?
- Pieczeń wołową - odparł natychmiast Byk. Lecz zaraz pomyślał, że Łasica pewnie żartuje, i rozzłościł się - nie lubił żartów na temat jedzenia. Wygramolił się z drzewa i stąpnął na dywan. Spocony, zdjął marynarkę i stał sapiąc.
Sventon czekał w pogotowiu, żeby gdy tylko drugi złodziej wyjdzie z drzewa, dotknąć frędzli i powiedzieć “Do biura!”
- Hip, hip, hurra! - wykrzyknął Łasica. - Gotowe!
I skoczył zgrabnie wprost na dywan trzymając w ręku dużą kopertę. Obu bardzo się spieszyło, żeby zbadać jej zawartość. Byk rzucił na bok marynarkę, która spadła wprost na krzak jałowca. Sventon poczuł tylko, że coś miękkiego zakryło mu głowę, po czym ogarnęły go zupełne ciemności. Nie było innego wyjścia, jak tylko, stać bez ruchu.
Łasica otworzył kopertę scyzorykiem. Byk opierał się jedną ręką o jałowiec, a drugą ocierał pot z czoła. Drżał ze strachu.
- Jestem przekonany, że gdzieś w pobliżu znajduje się jakiś detektyw - szeptał.
Tymczasem Łasica stwierdził, co zawierała koperta. Nikły płomyk zapałki oświetlił kawałek starej gazety.
- Więc to tak - syknął przez zęby.
- Wiedziałem, że tak będzie. A ty gadasz o pieczeni wołowej, ty!! - wykrzyknął Byk.
- Czyżbyś już dostał rabarbaru? - spytał Łasica niskim, groźnym głosem. Był tak wściekły, że z trudem wydobywał słowa. Byk wiedział, że lepiej się wówczas nie odzywać.
- Pójdziemy jutro do Fredriksro i pożyczymy puchar oraz kilka innych drobnych i cennych przedmiotów. Dokładnie o wpół do dziesiątej. Tylko nie zaśpij. I weź worek ze sobą.
Byk podniósł marynarkę.
Teraz albo nigdy. Sventon szybko się schylił, dotknął frędzli i powiedział “Do biura!” - akurat w chwili, gdy Łasica kichnął.
Dywan nie ruszył się z miejsca. Łasica i Byk gniewnie milcząc zniknęli wśród drzew.
Gdyby ktokolwiek przechodził około północy w pobliżu willi Fredriksro, zdawałoby mu się, na pierwszy rzut oka, że wszyscy śpią, tak jak i w innych willach w Lingonboda. Lecz po chwili spostrzegłby w jednym oknie smugę światła wydostającą się spod rolety. Gdyby ten ktoś, przypadkowo przechadzający się o tej porze nocy, był niezwykle ciekawym człowiekiem, mógłby wejść przez furtkę - choć nie miał po co - i zbliżyć się do oświetlonego okna, pod którym rosła rezeda.
Gdyby był na tyle niedelikatny, że deptałby rezedę zaglądając przez szparę, aby przez zwykłą ciekawość dowiedzieć się, dlaczego w Fredriksro nikt jeszcze nie śpi mimo tak późnej pory, zobaczyłby dwie starsze panie z papilotami na głowie siedzące na wiklinowej kanapce pod kolekcją broni. A ten, kto nigdy nie widział owego mężczyzny w białej czapce ani nie słyszał nazwiska Łasica i nie miał pojęcia, że detektyw Sventon jest na Wzgórzu Świętojańskim wraz z czterema młodymi pomocnikami, byłby się bardzo zdziwił, dlaczego starsze panie jeszcze są na nogach, mimo tak późnej godziny. Ciekawy nieznajomy nie mógł oczywiście wiedzieć, że panie czekały na dwa małe krzaki bzu i na dwa świerki, które miały wrócić ze Wzgórza Świętojańskiego.
Dlaczego ich jeszcze nie ma? Dlaczego to tak długo trwa?
Starsze panie siedziały cicho i nadsłuchiwały. Z zewnątrz nie dochodził żaden najmniejszy odgłos. Słyszały tylko skrzypienie i trzeszczenie wiklinowej kanapki.
- Nie ruszaj się przez chwilę, kochanie - odezwała się panna Sigrid. - Nic nie słyszę, kiedy tak trzeszczysz.
- To nie ja trzeszczę. Ja siedzę bez ruchu. Więc wstały obie, bo trudno było nadsłuchiwać siedząc na kanapce, która trzeszczała przy każdym oddechu. Nawet kiedy wstały, trzeszczała jeszcze przez chwilę, tak sama z siebie. A gdy w końcu przestała, panna Fryderyka powiedziała: “Teraz będzie całkiem cicho”. I na wszelki wypadek podniosła ostrzegawczo palec. Stały obie wytężając słuch, ale nadaremnie.
- Zobaczysz, że nasze małe świerczki i bzy lada chwila wrócą - rzekła panna Fryderyka.
- Naprawdę tak sądzisz, kochanie? - niepokoiła się panna Sigrid.
- Jestem przekonana, moja droga. Pan Sventon z pewnością jest już w drodze do Sztokholmu razem z tymi dwoma okropnymi ludźmi. Mówił, że pojedzie dywanem, a nie pociągiem.
- I już nigdy więcej nie będziemy musiały oglądać tej strasznej białej czapki za naszym płotem - ucieszyła się panna Sigrid.
- Nie, nigdy więcej - potwierdziła panna Fryderyka.
Panna Sigrid westchnęła. I dalej nasłuchiwały w milczeniu. Lecz nawet najbardziej się wysilając słyszały tylko melancholijny szum świerków.
Gdyby ciekawski nieznajomy był do tego stopnia niedelikatny, że stałby i słuchał tego wszystkiego (a może na dodatek deptał rezedę), mógłby zobaczyć coś niezwykłego, a mianowicie wędrującą grupę drzew. W ciemną, letnią noc maszerowały ścieżką jeden jałowiec, dwa świerki i dwa bzy. Jałowiec niósł dywan. Cały ten wędrujący gaj szedł w stronę willi Fredriksro.
Ciekawy nieznajomy byłby się prawdopodobnie drapał w głowę i patrzył jeszcze baczniej przez szparę, żeby zrozumieć wreszcie, co to wszystko znaczy. Na szczęście nie istniał w Lingonboda nikt tak ciekawy. Dla ludzi w tej miejscowości główną rozrywką było pójść na dworzec, kiedy przyjeżdża o osiemnastej pociąg, i przyglądać się podróżnym albo też przechadzać się tam i z powrotem po ulicy Głównej w niedzielę po południu. Ale nikomu nie przyszłoby na myśl podsłuchiwać pod szafranowożółtą willą. Całe szczęście zresztą, bo starsze panie szczególnie dbały o rezedę. Poza tym nie lubiły, żeby ktokolwiek obcy widział je w papilotach na głowie. Więc tym bardziej dobrze się składało.
- Moje drogie dzieci! - zawołały ciocia Fryderyka i ciocia Sigrid ściskając w ramionach cztery krzaki równocześnie. - Jakże długo was nie było! - Nagle spostrzegły ze zdziwieniem, że jałowiec Sventon też wrócił do Fredriksro. Dlaczego nie był w drodze do Sztokholmu razem z tymi dwoma łobuzami? Co się stało?
Janek, Liza, Bjorn i Krystyna chcieli opowiedzieć szczegółowo, lecz detektyw im przerwał:
- Dziękuję wam za pomoc. Spisaliście się bardzo dobrze. A teraz idźcie spać.
Nie było rady, musieli iść na górę i do łóżek.
- Kochany wujaszku Sventon - zawołała ze schodów Krystyna - jutro znów możemy być drzewami? - Obracała w palcach liść bzu.
- Wujaszku Sventon! - krzyczał Janek. - Dobrze udaję świerk, prawda?
- Prędzej do łóżek - warknął Sventon tak groźnie, że wszyscy pomknęli po schodach na górę. Ton jego głosu nie wynikał z tego, że za koszulą miał pełno ostrych szpilek jałowcowych. Po prostu tylko on zdawał sobie sprawę, jakie teraz grożą straszne niebezpieczeństwa. Jeżeli dywan nie będzie chciał pofrunąć, nie uda się złapać Łasicy. Nikomu się to dotąd nie udało. Kochane starsze panie będą musiały żyć dalej w nieustannym lęku z powodu Wilhelma Łasicy -Mogą się zdarzyć różne katastrofy. Panie będą na przykład mówić w ten sposób: ,,Sventon... no, tak, przywiózł co prawda znakomite ptysie, ale jako detektyw niewiele był wart”.
Kiedy dzieci nareszcie znalazły się w łóżkach i zasnęły, stroskane starsze panie wróciły do Sventona, który niecierpliwie przemierzał hali tam i na powrót, wciąż w stroju jałowca.
- Dywan nie pofrunął. Nie działał. Byk i Łasica uciekli.
Przerażone panie spojrzały na rulon leżący przy drzwiach.
- Te arabskie dywany są bardzo trwałe i dobre pod wieloma względami - wyjaśnił Sventon - kłopot jednak z tym, że nie można na nich polegać.
- Ach, to okropne! - westchnęły równocześnie obie panny Fredriksson. Były bliskie płaczu. Tyle się spodziewały po cudownym dywanie, tak były pewne, że Sventon był w drodze do Sztokholmu wraz z oboma złodziejami. O tej porze miał już lecieć nad pogórzem Smaland.
Nagle panna Fryderyka zaczęła się bacznie przyglądać dywanowi. Wstała, podeszła do drzwi, rozwinęła go i przyjrzała mu się dokładnie. Panna Sigrid również podeszła i obejrzała go z bliska. Potem spojrzały jedna na drugą.
- Ależ, drogi panie Sventon! To jest nasz stary dywan z przedpokoju! - wykrztusiła wreszcie panna Sigrid.
- Co takiego? Dywan z przedpokoju? - wybuchnął Sventon. Podskoczył i wbił w niego wzrok. - Proszę o trochę więcej światła. - Panie zapaliły wszystkie lampy, jakie były w hallu, i Sventon zobaczył całkiem dokładnie, że dywan leżący przed nim nie był jego dywanem, choć deseń miał bardzo podobny. Dla pewności schylił się i powąchał go. Ani najlżejszego zapachu wielbłąda.
- Jak to się stało? - spytał marszcząc brwi. - Położyłem mój dywan tutaj. Dokładnie tu - wskazał na podłogę. - Kto go zabrał?
W pokoju panowała absolutna cisza. Sventon patrzył to na jedną, to na drugą panią. .. - Teraz rozumiem! - wykrzyknęła nagle panna Fryderyka. - Już wiem, co się stało! Dzisiaj był dzień sprzątania i prawdopodobnie wynikła jakaś pomyłka. Najwidoczniej zamiast dywanu z przedpokoju wywiesiłyśmy pana dywan, żeby się wietrzył.
- Żeby się wietrzył? - spytał zdziwiony
Sventon drapiąc się w plecy.
- Tak - tłumaczyła panna Sigrid. - Zawsze we czwartki wietrzymy dywany. Jestem prawie pewna, że wisi na trzepaku w ogrodzie.
Sventon rzucił się do drzwi i wybiegł w ciemną, letnią noc. Na dworze zaczynało dnieć. Rzeczywiście, za willą było specjalne miejsce do wieszania dywanów, które trzepano we czwartki. Już z daleka dostrzegł kontury dywanu kołyszącego się łagodnie na lekkim wietrzyku. I już z daleka poczuł wielbłądzi zapach.
Chwycił dywan i przyłożył go do nosa. Tak, to znajoma, kojąca woń! Pachnie jak co najmniej sto starych, uczciwych wielbłądów. Jego dywan!
Teraz dobrze rozumiał, dlaczego przyjaciel Omar miał taki smutny, tęskny wyraz twarzy, gdy tylko rozmowa schodziła na temat jego arabskiej ojczyzny, wielbłądów i tego rodzaju rzeczy. Nic dziwnego, niektórzy przecież wzruszają się nawet, gdy mowa o mniej ważnych sprawach.
Dla pewności Sventon przeleciał się koło domu. Dywan działał znakomicie. Zwinął go i przyniósł do domu. Teraz się dopiero okaże, jakim on jest prawdziwie mądrym prywatnym detektywem!
Zanim wrócił do hallu, już miał obmyślony nowy, bezbłędny plan złapania Łasicy i Byka.
Łasica schwytany w Lingonboda
TURE SVENTON ZE SZTOKHOLMU
W FANTASTYCZNEJ POGONI ZA BANDYTĄ
Przedstawił swój nowy plan.
- Wdepnęliśmy w gniazdo os i teraz Łasica i Byk są źli jak osy. Będziemy ich tu mieli punktualnie o wpół do dziesiątej. Przyjdą, żeby ukraść wielki puchar jubileuszowy, czyli Jubelowy, tak jak go zwą nasi młodzi przyjaciele. Ale to nic nie szkodzi: gdy tylko się zjawią, natychmiast wezmę ich z sobą na dywan i powiozę do Sztokholmu.
- Ach, drogi panie Sventon! W jaki sposób?
- To bardzo proste. Położę dywan na ścieżce przed wejściem. Łasica i Byk podejdą prosto do dywanu, a gdy tylko znajdą się na nim, dotknę frędzli i polecimy do Sztokholmu.
- No, dobrze, drogi panie Sventon. Ale skąd pan wie, że bandyci tak po prostu wejdą na dywan? Dlaczego mieliby to zrobić?
- Nic prostszego: będzie na nim stał wielki puchar jubileuszowy!
- Ach!
- Czy odważą się ukraść go, widząc pana na dywanie?
- Będę przebrany za dziesięcioletniego chłopca w białym ubranku marynarskim, więc nie będzie powodu, żeby się mnie bać. To takie proste - rzekł Sventon. Wyglądał jak zadowolony jastrząb.
- Czy byłyby panie tak dobre i zatelefonowały do mnie do biura, jak tylko panie zobaczą, że wyruszyłem. Proszę powiedzieć pannie Jansson, że jestem w drodze do biura z Łasicą i Bykiem. I poprosić ją, żeby nie zapomniała sprowadzić pół tuzina policjantów. I oczywiście dziennikarzy. Musi pilnować, żeby było dużo dziennikarzy, gdy wylądujemy. To będzie gdzieś w godzinach popołudniowych. No i oczywiście fotografów! Żeby tylko nie zapomniała o fotografach!
- Powtórzymy to wszystko pannie Jansson - zapewniła panna Fryderyka.
Potem powiedzieli sobie dobranoc. Po tak silnych przeżyciach wszyscy byli bardzo zmęczeni.
- Dobrej nocy, panie Sventon - powiedziały obie panie.
- Dziękuję, nawzajem - odparł prywatny detektyw ziewając. Wyszedł do sieni i tam zdjął kostium jałowcowy, bo nie chciał rozsypać zbyt dużo szpilek w mieszkaniu. Potem rozłożył latający dywan na podłodze w hallu, pistolet włożył do ptysiowego pudełka, rzucił się jak długi na dywan i natychmiast zapadł w głęboki sen.
Była dziewiąta rano. Słońce świeciło równie mocno, jak każdego z poprzednich dni tego lata. W ogrodzie koło willi Fredriksro dzieci bawiły się jak co dzień. Wyglądało, że jest ich więcej niż zwykle. Stojąc przy furtce i licząc je dokładnie, można było zauważyć, że zamiast czworga jest ich dzisiaj pięcioro. Tego chłopca w białym pogniecionym ubraniu marynarskim nikt tu przedtem nie widział. Był nieco wyższy od nich i miał czapkę z napisem “Marynarka Królewska”.
Ture Sventon wprawiał się. Jako skrupulatny detektyw, w przebraniu chłopca starał się bawić i skakać jak chłopiec, aby nikt nie mógł zauważyć najmniejszej różnicy między nim a Jankiem czy Bjornem. Dlatego też biegał teraz dokoła klombu tocząc obręcz. Potem razem z innymi bawił się w ciuciubabkę, wchodził na drabinę przeciwpożarową i skakał przez plecy Janka. Wreszcie usiadł w altanie, żeby odpocząć, i zapalił duże cygaro. Spojrzał na zegarek. Było dziesięć po dziewiątej. Niedługo trzeba będzie rozłożyć latający dywan na ścieżce. Na nim zamierzał umieścić cały swój bagaż, aby wszystko było gotowe do podróży do Sztokholmu: worek, prymus, maszynka do kawy, psysiowe pudełko i lornetka. W ostatniej chwili wyniesie wielki puchar jubileuszowy i ustawi go na dywanie tak, aby błyszczał w słońcu i był z daleka widoczny. Ludzi takich jak Łasica i Byk zawsze ciągnie do srebrnych pucharów, podobnie jak muchy do cukru; co do tego nie miał wątpliwości.
Sventon rozejrzał się po ogrodzie. Krystyna, Janek, Liza i Bjorn wleźli do zielonej beczki, która stała przy rogu domu, i tylko głowy było im widać.
- Wujaszku Sventon! - wołali. - Bawimy się w rozbitków! - Według nich Ture Sventon był najmilszym wujaszkiem, jakiego kiedykolwiek znali. Nikt inny nie obmyśliłby tak wspaniałych zabaw. Można było przebierać się za świerki i bzy i wędrować w środku nocy na Wzgórze Swiętojańskie! Któż inny wynalazłby coś równie zabawnego! A teraz sam przebrał się za chłopca - to też był bardzo oryginalny pomysł.
- Dobrze, dobrze - odpowiedział Sventon z altany, gdzie siedział paląc cygaro. Pamiętajcie jednak, że gdy tylko zagwiżdżę na gwizdku, macie schować się do domu. Nie zapomnijcie o tym! Po mc im gwizdku nikogo ma nie być w ogrodzie.
Teraz należało rozłożyć dywan przed domem. Uczyniwszy to, schylił się i na wszelki wypadek go powąchał. Poczuł mocny wielbłądzi zapach i to go uspokoiło. Swoje rzeczy ułożył porządnie w jednym miejscu. W psysiowym pudełku było jedzenie na drogę, czyli bułeczki z ciastkarni Larssona, bo w Lingonboda, jak wiadomo, wypiekano psysie tylko w zapusty.
Gdy wszystko było gotowe, podszedł do furtki i rozejrzał się. Nikogo na razie nie było widać; uznał jednak, że już czas, żeby dzieci poszły do domu, więc zagwizdał. Potem usiadł w altanie i zapalił. Stamtąd dobrze widział wejście do willi.
Włożył rękę do kieszeni, żeby wyczuć pistolet. Nie można, będąc nie uzbrojonym, podróżować na latającym dywanie razem z Łasicą i Bykiem. Pistoletu w kieszeni nie było. “Gdzie go mogłem położyć? - pomyślał. - Czyżby na stole w przedpokoju?”
W chwili gdy wstawał, żeby poszukać pistoletu, usłyszał szelest liści, a gdy się odwrócił, zobaczył niezgrabną głowę Byka wystającą z krzaków. Po sekundzie Byk stanął u wejścia do altany.
Wyglądał większy niż kiedykolwiek, a Sventon w tym swoim kusym ubranku marynarskim zdawał się być jeszcze drobniejszy. Byk miał pusty worek przewieszony przez ramię.
- Czy twoja mama wie, że palisz? - spytał Byk ochrypłym głosem. Sventon rzucił cygaro.
- Nie... - powiedział. - Nie ma nikogo w domu. Jestem sam.
- Ach tak! - Byk otworzył szeroko usta. - Ach tak! - powtórzył jeszcze raz, bardzo zadowolony. Zagwizdał ostro parę razy i zaraz pojawił się mały, chudy człowieczek w granatowym, dobrze wyprasowanym ubraniu i w małych, spiczastych butach. Trudno powiedzieć, skąd się wziął, po prostu zjawił się tak, jakby wyczarowany z powietrza.
- Ten dzieciak mówi, że jest sam w domu - rzekł Byk.
Łasica zagwizdał przez zęby, wyraźnie zadowolony.
- Mamy też ładną pogodę - rzekł kichając.
Ture Sventon błyskawicznie wysunął się z altany i pobiegł po wielki puchar jubileuszowy.
A że nie było nikogo w domu, Łasica i Byk postanowili nie zwlekając iść i napełnić worek. Trudno było o spokojniejsze i lepsze warunki do pracy.
Nagle stanęli obaj jak wryci widząc chłopca w białym ubranku niosącego w objęciach wielki puchar.
- Hej, tam, chłopcze! - zawołał Łasica. Ale Sventon nie zwrócił na nich uwagi i biegł dalej.
Wtem ujrzał zieloną beczkę na środku dywanu!
“Co też te dzieci wyrabiają - pomyślał. - Dlaczego ustawiły beczkę na dywanie?” Ale teraz nie było już na to rady. Usiadł przy frędzlach mocno trzymając puchar. Wszystko szło zgodnie z programem. Łasica i Byk tak bardzo lubili srebrne puchary, że goniąc chłopczyka, w paru susach znaleźli się na dywanie. Sventon dotknął ręką frędzli i powiedział: “Do biura!”
Jakby uniesiony niewidzialna ręką dywan wzbił się w powietrze i pofrunął razem ze Sventonem, Łasicą, Bykiem, srebrnym pucharem i zieloną beczką.
Na górnej werandzie widać było siwe włosy starszych pań. Machały do Sventona i coś wołały przez otwarte okno, ale już było za daleko, żeby usłyszeć, co mówią.
Prywatny detektyw Ture Sventon opuścił Lingonboda.
Łasica i Byk siedzieli na dywanie całkowicie oniemiali. Zerkali na boki, lecz było już za późno, żeby wyskoczyć. Schwytano ich. Ture Sventon nie tylko przywiózł do Lingonboda dobre ptysie, ale okazał się sprytnym prywatnym detektywem, być może najsprytniejszym w całym kraju. Wiedział jednak, że lot będzie niebezpieczny; nie miał w kieszeni wiernego pistoletu; nigdzie nie mógł go znaleźć. Ostatni raz pomachał ręką w stronę willi Fredriksro. Dywan oddalał się szybko od Lingonboda.
Nagle z beczki wyjrzały cztery głowy. Sventon, Łasica i Byk patrzyli zdziwieni na cztery zadowolone twarze. - Co wy tu robicie? - spytał Sventon ostro.
- Lecimy! - odkrzyknęła Liza.
- Dlaczego nie mielibyśmy pofruwać, kochany wujaszku Sventon? - spytała Krystyna.
- Jesteśmy już ponad świerkami - zawołał Jan. - Patrzcie, jaka willa Fredriksro jest maleńka! Nie większa niż ptysiowe pudełko wujaszka Sventona!
- Kto wam pozwolił schować się w beczce?
- Bawiliśmy się w rozbitków na morzu.
- Kto wam pozwolił postawić beczkę na dywanie? - Sventon miał głos bardzo groźny.
- Bawiliśmy się, że przybijamy do nie zamieszkanej wyspy.
Dzieci dopiero teraz zauważyły dwóch obcych ludzi siedzących na końcu dywanu. Jednego z nich poznały natychmiast - to był człowiek w białej czapce. Od razu zamilkły. Lot , dywanem teraz już nie wydawał się tak zabawny, jak przed chwilą.
Sventon przestraszony rozglądał się dokoła. Miasteczko Lingonboda zostało hen, daleko. Pierwszą jego myślą było wrócić do Fredriksro. Bał się mieć ze sobą dzieci w czasie tej niezwykle niebezpiecznej podróży. Lecz z drugiej strony bał się też kazać dywanowi zawrócić i wylądować z powrotem w ogrodzie; oznaczałoby to, że wypuścił z rąk Łasicę i Byka.
Zerwał się dość silny wiatr, ponieważ jednak wiał w kierunku ich lotu, więc go w ogóle nie czuli. Pędzili bardzo szybko. Lasy, jeziora i pola przesuwały się przed ich oczami, tu i ówdzie widzieli małe osady z domkami jak zabawki.
Łasica i Byk otrząsnęli się z pierwszego wrażenia i zaczęli cicho rozmawiać ze sobą.
- Jesteśmy na latającym dywanie - zauważył Byk.
Łasica wysilał się na odpowiedź.
- Ale latające dywany nie istnieją - mówił dalej Byk.
- Widzę to - odparł Łasica opryskliwie.
- Słyszałem, jak ten biało ubrany chłopaczek powiedział ,,Do biura”, gdy ruszaliśmy. Nie chcę wlecieć prosto do jakiegoś biura.
- Ani ja - odburknął Łasica. - Życie biurowe nigdy mnie nie pociągało.
- A może wlecimy prosto do biura policyjnego? - zastanawiał się Byk patrząc pytającym wzrokiem na Łasicę, który nie kwapił się z odpowiedzią. - W biurze takie irytujące są te wszystkie maszyny do pisania.
- Tak, a także wszyscy policjanci, o ile to jest biuro policyjne - rzekł Łasica szyderczo. - Siedź cicho i daj mi pomyśleć.
Zastanawiał się przez chwilę, po czym stwierdził:
- Nie potrafimy zmienić kursu dywanu.
- A także naszego losu - dodał Byk zmartwiony.
- Cicho bądź, Byku! - rozkazał Łasica.
Było mu zawsze trudno myśleć, kiedy Byk gadał.
Sventon obserwował ich uważnie. Nie mógł dosłyszeć tego, co mówili, wiedział jednak, że musi się mieć na baczności. Można się było wszystkiego spodziewać.
- Słuchaj, Byku - rzekł Łasica stłumionym głosem - w jaki sposób wyruszyliśmy? Teraz, gdy o tym myślę, jestem pewien, że ten smarkacz dotknął ręką dywanu i powiedział: “Do biura”.
- Nie zauważyłem.
- Ale ja zauważyłem. W każdym razie zobaczymy, czy da się zmienić kurs.
- Dokąd?
- Polecimy do Mjolby. To cicha i bezpieczna miejscowość.
Nie wiedząc, że trzeba dotknąć ręką frędzli, Łasica dotknął dywanu i syknął przez zęby:
“Do Mjolby”;
Dywan ani troszkę nie zmienił kursu.
- Mów tak, żeby było słychać. Zamiast tylko mruczeć - rozgniewał się Byk. Ryknął na całe gardło “Mjolby!!!” i zaczął bić pięściami w dywan tak, że aż kurz leciał. Lecz dywan nie zwrócił uwagi na Mjolby i niewzruszony gnał dalej, prosto przed siebie.
Lecieli teraz wysoko w przestworzach: ląd w dole wyglądał jak mapa.
- O, widzę trzy jeziora! To Boren, Roxen i Glan! - zawołała podniecona Krystyna pokazując palcem. Rzeczywiście, można je było poznać pamiętając mapę (o ile się dobrze umiało geografię).
- Najlepiej byłoby zrzucić dzieci z dywanu - szepnął Łasica do Byka, który nachylił się, żeby lepiej słyszeć. - Jak będziemy sami, to już obojętne, gdzie wylądujemy.
- A jeżeli wylądujemy na posterunku policji?
- Wszystko jedno. Nikt nas nie zna, więc nikt nie może nam niczego udowodnić, dopóki jesteśmy sami - szepnął Łasica do ucha Bykowi.
- Byku! Wsadź tego łotra w białym ubraniu do beczki. A potem wyrzucimy ich wszystkich razem!
Wychylił się i spojrzał poza brzeg dywanu. Lecieli właśnie nad jeziorem. (To było jezioro Glan, ale Byk tego nie wiedział, bo nigdy nie uczył się porządnie geografii). - Spieszmy się. Tu ich wyrzucimy. Beczka i tak gdzieś dopłynie do lądu, więc dzieci nie będą narażone na niebezpieczeństwo.
Sventon, który cały czas siedział jak na rozżarzonych węglach, zdołał zrozumieć, że zamierzają wyrzucić beczkę z dywanu. Byk wstał i podszedł parę kroków.
Sventon też wstał.
- Nic z tego! Beczki nie wyrzucimy, bo może nam się przydać! - oświadczył Sventon i wyciągnął z białej bluzy marynarskiej straszny przedmiot: wielki pistolet kawaleryjski. Nie mogąc znaleźć swego pistoletu w przedpokoju, złapał z pośpiechu pierwszą lepszą broń, która mu wpadła w rękę.
Widząc dwie lufy skierowane w swoją stronę, Byk zawahał się.
- No co! - krzyknął Łasica skrzeczącym głosem. - Boisz się tego chłopaczka? To tylko zabawka, którą dostał na gwiazdkę. Ruszaj! Zrzuć beczkę do jeziora!
Byk podszedł bliżej.
Dzieci przycupnęły w beczce nie śmiejąc wystawić głów na zewnątrz.
- Byk chce nas wyrzucić do jeziora Glan - powiedziała Krystyna bliska płaczu.
- Nie ma strachu. Wujaszek Sventon jest z nami. Już on się z nimi upora - uspokoił ją Jan, ale głos mu się załamywał.
- On nic nie poradzi, bo Byk jest od niego tysiąc razy silniejszy - szepnęła Liza. W lewym oku miała łzę.
- Nie becz, Lizo - powiedział Jan. Dobrze się przypatrując można było jednak zauważyć, że on też miał łzę w prawym oku.
To była najcięższa chwila, jaką Ture Sventon kiedykolwiek przeżył. Być może żaden detektyw na świecie nie był w trudniejszej sytuacji. Byk miał siłę olbrzyma. Któż mógł go powstrzymać od złapania najlepszego z detektywów za kołnierz, wsadzenia go do beczki i wyrzucenia razem z beczką do jeziora? Najgorsze było to, że dopóki dywan leciał między niebem a ziemią, Byk mógł robić wszystko, co chciał. Albo też to, czego żądał Wiluś Łasica - a co było chyba jeszcze gorsze.
Sventon stał trzymając w ręku piękny, stary pistolet kawaleryjski. Widział, że Byk wcale się pistoletu nie boi, co było zupełnie zrozumiałe. Ta stara broń była rzeczywiście piękna, miała kolbę inkrustowaną masą perłową i tak dalej, któż jednak boi się masy perłowej?
I wtedy Byk złapał Sventona. Schwycił go swoją kolosalną dłonią za prawą rękę i trzymał jak w kleszczach.
Lecz Sventon wykazał przytomność umysłu.
- Słuchajcie tam, wy dwaj! - krzyknął. - Wy nie możecie zmienić kursu dywanu, ale ja mogę.
Byk spojrzał na niego niezdecydowanie.
- Poczekaj chwilę - zapiszczał Łasica. - Co on mówi?
- Mówię, że w każdej chwili mogę zmienić kurs; jeżeli będziecie się przyzwoicie zachowywać, mogę pozwolić dywanowi wylądować w spokojnym miejscu.
Zapadła zupełna cisza. Słychać było tylko słabiutki szum, który zawsze powstaje, gdy frunie arabski dywan.
- Czy możesz wobec tego wylądować w Mjolby? - zaskrzeczał Łasica ze swego miejsca na drugim końcu dywanu.
- Mjolby? Nie wydaje mi się, żeby to była nadzwyczajna miejscowość, ale zdaje mi się, że nie mamy wiele do wyboru.
- Zrób to więc! I nie gadaj tyle.
- A wy nie ruszajcie beczki. Ani mnie.
- Puść go, Byku. Wylądujemy wobec tego w Mjolby.
Byk puścił rękę Sventona, który odetchnął z ulgą. Ture Sventon, który w ostatnich dniach tak często marzył o pięknych, dużych nagłówkach w gazetach, widział teraz, jak te same nagłówki znikają w próżni. Gdy tylko wylądują w Mjolby, Byk i Łasica znikną, tak jak zwykle. Wyglądało rzeczywiście na to, że nie ma na świecie nikogo, kto mógłby ich złapać. Lecz gdy się ma do wyboru albo być wyrzuconym do jeziora Boren, Roxen czy Glan, albo wylądować w Mjolby, wybiera się oczywiście Mjolby.
- Leć prosto do Mjolby! - krzyknął Łasica.
- Powiedz temu Bykowi, żeby usiadł, bo zasłania widok!
- Chodź tutaj i usiądź! - Łasicy coraz bardziej się spieszyło do Mjolby.
Byk burknął coś pod nosem i poczłapał na swoje miejsce. Żałował, że nie może wyrzucić beczki do jeziora. To by było bardzo zabawne. Poza tym czuł potrzebę rozruszania mięśni. Dzieciom nie stałaby się żadna krzywda, na pewno dopłynęłyby do lądu.
Gdy tylko Byk usiadł, Sventon dotknął frędzli i powiedział “Mjolby”. Słowo to wydało mu się bardzo ponure. Dywan natychmiast zmienił kierunek; skręcił gwałtownie w lewo. Lecieli teraz prosto do Mjolby. No cóż - Sventonowi się nie powiodło, w Mjolby nie będzie mógł już nic zdziałać.
Siedział bawiąc się ciężkim pistoletem kawaleryjskim. Co jakiś czas wzdychał. Mjolby mogło być przyjemną miejscowością pod każdym względem, ważnym węzłem kolejowym i tak dalej, ale cóż on tam mógł mieć do roboty? Absolutnie nic. Wszystko było stracone.
Wściekły, obracał w ręku potężny, cesarski pistolet. I gdy się tak nim bawił, nacisnął przypadkiem palcem wskazującym na cyngiel.
Pistolet był naładowany od czasów wojny trzydziestoletniej, tylko nikt o tym nie wiedział. Teraz wypalił. Rozległ się piekielny, ogłuszający huk. Nikt w owym czasie nie ładował pistoletów gruntowniej niż prapradziad panien Fredriksson, Fryderyk Fredriksson, który służył w Kawalerii Smalandskiej. Jego towarzysze nazywali ów pistolet Grzmotostrzałem. Huk był wprost niewiarygodny. Siedem wron i dwa inne, jeszcze większe ptaki spadły martwe, a daleko w dole na brzegu jeziora Glan cała chmura srok sfrunęła z drzewa czereśniowego, gdzie właśnie siedziały przy obiedzie. Sventon miał całą twarz osmoloną. Kłęby dymu wydobywały się z jednej z luf; Grzmotostrzał dobrze spełnił swoje zadanie, jak zwykle.
Łasica i Byk siedzieli oszołomieni, Łasica miał nos czarny od dymu, a Byk przecierał oczy, bo go piekły. Kula przeszła tuż nad ich głowami, nikogo jednak nie raniąc.
Sventon wytarł twarz rękawem, który od razu zrobił się czarny.
Potem skierował broń w stronę Łasicy i Byka i rzekł:
- Mam jeszcze drugi nabój.
Po czym szybko przeciągnął ręką po frędzlach i powiedział: ,,Do biura”. I wierny, wielbłądem pachnący dywan jeszcze raz zmienił kurs. Lecieli teraz prosto do Sztokholmu, do biura Prywatnego Detektywa Ture Sventona przy ulicy Królowej.
“Mam nadzieję, że druga lufa jest też naładowana - powiedział Sventon sam do siebie, - Stara siedemnastowieczna broń jest zdecydowanie niedoceniana w dzisiejszych czasach”. Zaczął mu wracać dobry humor.
- Wy tam w beczce! - zawołał. - Wyjrzyjcie trochę na świeże powietrze! Cztery głowy wychyliły się ostrożnie.
- Czy nie mielibyście ochoty na trochę kawy i bułeczki od Larssona? - spytał ich Sventon.
- Tutaj kawę i bułeczki! - zawołał natychmiast Byk.
- Cicho tam! - odparł Sventon. - Lizo, przygotuj maszynkę do kawy, a Janek niech zapali prymus.
Liza i Janek wygramolili się z beczki. Oglądali się niespokojnie dokoła. Byli nieco bladzi mimo opalenizny, lecz gdy zobaczyli wesołą minę wujaszka Sventona, uznali, że mogą się już nie bać. Po chwili prymus zaczął przyjemnie syczeć i rozkoszna woń kawy zmieszała się z wielbłądzim zapachem.
Sventon siedział obok Krystyny, Janka, Lizy i Bjorna pijąc kawę i jedząc bułeczki z piekarni Larssona w Lingonboda (gdzie wypiekają psysie tylko w zapusty). Pistolet trzymał na kolanach i cały czas zwracał baczną uwagę na Byka i Łasicę.
- Co by panowie powiedzieli na łyczek kawy? - zapytał Sventon.
- Nie gadaj tyle - rzekł Byk oblizując się. - Więcej kawy, a mniej gadania.
Byk dostał kawę i bułeczki. Wypił kawę duszkiem i powiedział, że za słaba. Potem połknął bułeczki wszystkie naraz. Łasica nie chciał ani pić, ani jeść.
- Czy kawa ci nie służy? - spytał Syenton.
- Nigdy nie piję na pusty żołądek - odpowiedziała wstrętna mała kreatura.
Pędzili bardzo szybko. Minęli już wielkie lasy koło Kolmarden i kiedy nadeszła pora na drugą filiżankę, ujrzeli w oddali coś błyszczącego - tak jakby taflę wody.
- To Malaren! - zawołała Krystyna, która miała piątkę z geografii.
- Uporządkujemy teraz nasze rzeczy, tak, żeby być gotowym do lądowania - powiedział Sventon zapalając duże cygaro.
Dzieci pomogły zebrać filiżanki. Zrobiły piękny porządek na dywanie.
- Wujaszku Sventon, znalazłem twój pistolet! - wykrzyknął Bjorn pokazując na psysiowe pudełko.
I rzeczywiście! Poprzedniego wieczoru Sventon włożył pistolet do psysiowego pudełka, a potem nie zastanawiając się, nakładł na wierzch bułeczek. No, dobrze wiedzieć, gdzie się pistolet znajduje, ale, prawdę mówiąc, doskonale sobie dawał radę za pomocą starego pistoletu kawaleryjskiego. Może nawet lepiej.
- Już widać Sztokholm! - zawołał podniecony Janek pokazując ręką.
- Uważaj! - powiedział Sventon. - Nie zbliżaj się zanadto do brzegu! Usiądź! - Janek usiadł i nadal pokazywał.
Rzeczywiście, widać było Sztokholm i wszystkie jego domy i ulice. Miasto wyglądało jak szary labirynt. Gdzieniegdzie sterczała wieża kościelna. Ujrzeli wysoki budynek centrali telefonicznej i dwa drapacze chmur przy ulicy Królowej. Teraz widać było wodę po obu stronach miasta. Białe statki płynęły w kierunku szkierów3 wlokąc za sobą ogon czarnego dymu; lecz stąd, z góry, wyglądały jak zabawki leżące zupełnie nieruchomo na wodzie. Mewy, setki białych mew krążyły wrzeszcząc.
Krystyna włożyła rękę do psysiowego pudełka i ułamała kawałek bułeczki.
- Nie rób tego, zostaw! - zawołał Sventon, ale już było za późno: Krystyna rzuciła kawałek bułki mewom, które natychmiast wpadły w okropne podniecenie. Biły skrzydłami dwa razy szybciej i krzyczały dwa razy głośniej. Zanim Sventon zdążył go powstrzymać, Bjorn także wyrzucił kawałek bułki, na co mewy całkiem oszalały. Wrzeszczały i biły skrzydłami tak, jakby im ogień przypalał ogony. Nurkowały w stronę psysiowego pudełka, spadały na nie dziobiąc w pokrywkę i krzyczały prosto do uszu pasażerów siedzących na dywanie.
Sventon obawiał się, że mewy będą chciały towarzyszyć im aż do biura. To by wszystko popsuło. Podniósł stary dwulufowy pistolet. Druga lufa była naładowana jak należy. Nacisnął cyngiel. Huknęło tak potężnie, że mewy rzuciły się do ucieczki i zatrzymały się dopiero w Vaxholm, gdzie zjadły kolację. Grzmotostrzał, jak zwykle, dobrze wykonał swoją robotę.
- Czy teraz lądujemy? - spytała Liza. Wszyscy byli bardzo podnieceni z wyjątkiem Łasicy i Byka, którzy wyglądali tak, jakby ich bolały zęby. Nie mieli najmniejszej ochoty lądować. Niezbyt dobrze się czuli w Sztokholmie.
- Za chwilę będziemy na miejscu. Proszę o bilety! - rzekł Sventon wesoło, zaciągając się głęboko cygarem.
- Ale wujaszek Sventon sobie, żartuje! - powiedziała Krystyna.
- Gdzie wylądujemy? - spytał Janek. Sventon wskazał na jedną z ulic, która wyglądała jak długa, wąska rynna - to była ulica Królowej.
“Mam nadzieję, że panna Jansson nie zapomniała otworzyć okna” - pomyślał.
Wziął lornetkę i skierował ją na swoje biuro. Wszystko w porządku! Oba okna były otwarte i w obu tłoczyło się moc ludzi. Wpatrywali się w niebo i wyczekiwali. Byli to dziennikarze, fotoreporterzy i policjanci.
Wszyscy czekali na latającego detektywa Ture Sventona, który schwytał Łasicę i jego pomocnika.
Następny dzień był równie ładny jak wszystkie poprzednie tego lata. Gorące powietrze drżało nad ulicą Królowej, a miękki asfalt aż się kleił. Nie pamiętano takiego lata. W tak upalny dzień każdy wolałby się znaleźć w jakimś małym, przyjemnym miasteczku, na przykład w Lingonboda. Tam można by pić sok truskawkowy w altanie i spacerować po Wzgórzu Świętojańskim, bawić się w pustym dębie lub też siedzieć pod nim cerując pończochy. Można by też pójść spokojnie do piekarni Larssona i kupić bułeczki i biszkopt, które by się zjadło popijając sokiem; bo w Lingonboda nie bano się już obcego człowieka w białej czapce. Tam właśnie należało spędzić tak piękny dzień.
Co prawda w Sztokholmie też nie było źle. Jeżeli się weszło do domu przy ulicy Królowej, gdzie wisiała tabliczka z napisem:
T. SVENTON
Praktykujący Prywatny Detektyw
i jeżeli się wstąpiło do biura, można było zobaczyć samego detektywa przeglądającego stosy gazet rozłożonych na stole. Trudno było wyobrazić sobie bardziej zadowolonego detektywa.
Siedziała tam również jego sekretarka, panna Jansson, oraz czwórka młodych przyjaciół detektywa: Krystyna, Janek, Bjorn i Liza. Wszyscy przeglądali gazety i przypatrywali się zdjęciom.
Sventon czytał właśnie artykuł na pierwszej stronie, opatrzony wielkim, wspaniałym nagłówkiem:
BOHATERSKI CZYN DETEKTYWA W LINGONBODA
Ture Sventon rozwiązał zagadkę Łasicy
Byk zdemaskowany równocześnie
Dalej następowało sprawozdanie z całej emocjonującej przygody.
Wszyscy ludzie czytający ten artykuł byli szczęśliwi i wdzięczni, że nareszcie złapano Łasicę i Byka. Teraz już nie musiano się bać Łasicy. “Ture Sventon jest niewątpliwie najsprytniejszym detektywem w naszym kraju”, tak było napisane w gazecie. Przedtem wiedział to tylko on sam, lecz teraz wiedzieli o tym wszyscy. W pierwszym pokoju było już pełno ludzi chcących się z nim widzieć. Ktoś prosił, żeby Sventon śledził jakiegoś podejrzanego osobnika, ktoś inny znów, żeby odnalazł wartościowy naszyjnik z pereł, którego szukano od zeszłego piątku. Wszyscy zwracali się do niego ze swymi niebezpiecznymi sprawami i mieli nadzieję, że sławny detektyw zechce się ich podjąć, o ile będzie miał czas.
Akurat teraz nie miał czasu. Jeszcze było ogromnie dużo fotografii do obejrzenia i gazet do przeczytania. A potem musiał wysłać widokówkę do swego przyjaciela Omara z pozdrowieniami z dywanu i drugą do cioci Hildy w Soderhamn.
- To jestem ja! - zawołał Bjorn pokazując zdjęcie z jednej z gazet. I rzeczywiście. Bjorn został sfotografowany, tak samo jak Liza, Krystyna i Janek. Wszyscy młodzi pomocnicy zostali sfotografowani po kolei, razem z wujaszkiem Sventonem. Było moc bardzo ładnych zdjęć, które po powrocie do Lingonboda przyjemnie będzie pokazać cioci Fryderyce i cioci Sigrid. Widać było na nich sławnego detektywa, jak wymienia uścisk dłoni ze swoimi młodymi pomocnikami i dziękuje im. Pod fotografią było napisane: T. SVENTON DZIĘKUJE BJORNOWI ZA TO, ZE BYŁ ŚWIERKIEM. WUJASZEK SVENTON GORĄCO ŚCISKA DŁOŃ KRYSTYNY. “DZIĘKUJĘ ZA POMOC, LIZO” - MÓWI ZWYCIĘZCA ŁASICY. “CZOŁEM, JANKU, BARDZO DZIĘKUJĘ” - MÓWI T. SVENTON.
Na innym zdjęciu widać było Lizę trzymającą w ręku psysiowe pudełko. A pod spodem napis: PUDEŁKO, W KTÓRYM DETEKTYW SVENTON PRZECHOWYWAŁ PTYSIE, NIESPODZIEWANIE OKAZAŁO SIĘ PUSTE - STRASZNE ODKRYCIE.
Dalej była fotografia Sventona w marynarskim ubraniu, z pistoletem kawaleryjskim w ręku. Pod spodem był napis: “STARE PISTOLETY KAWALERYJSKIE Z INKRUSTACJĄ Z MASY PERŁOWEJ SĄ STANOWCZO NIEDOCENIANE W DZISIEJSZYCH CZASACH” - MÓWI TURE SVENTON, KTÓRY UWAŻA, ŻE SIEDEMNASTY WIEK BYŁ PRAWDZIWIE ZŁOTYM WIEKIEM, JEŚLI CHODZI O WYRÓB BRONI.
Było też zdjęcie panny Jansson za biurkiem, ze słuchawką przy uchu. PANNA JANSSON, SEKRETARKA DETEKTYWA SVENTONA, ODBIERA WAŻNĄ WIADOMOŚĆ - tak brzmiał napis.
Ażeby móc jak najwygodniej czytać gazety i oglądać fotografie, Sventon i jego czworo młodych przyjaciół usiedli na dywanie, który leżał rozłożony na podłodze. Bo zawsze najwygodniej jest czytać gazetę siedząc na dywanie.
“A teraz byłaby pora na zjedzenie psysia” - pomyślał Sventon.
Poprosił pannę Jansson, żeby była tak dobra i zamówiła telefonicznie u Rofalii sześć psysi. Z bitą śmietaną.
Wkrótce przyniesiono znakomite ptysie od Rozalii - w miarę przyrumienione i z taką ilością bitej śmietany, że aż kapała na wszystkie strony.
- Kochany wujaszku Sventon, czy możemy przelecieć się chwilkę dywanem? - poprosiła Liza.
- Tak, tak, kochany wujaszku! - zawołał Jan.
- Już tak dawno nie lecieliśmy dywanem - dodała Krystyna zlizując z palca trochę śmietany.
- Czy możemy polecieć dookoła miasta? - prosił Bjorn.
- Dookoła miasta? - powtórzył Sventon. który bawił się frędzlami myśląc całkiem o czym innym.
Ledwo to powiedział, a już dywan wyfrunął przez okno i piątka pasażerów pomknęła w słoneczne przestworza. Każdy trzymał w ręku na wpół zjedzonego ptysia.
1 Ore - moneta szwedzka, odpowiednik polskiego grosza
2 Czytaj: czepczuka.
3 Szkiery - drobne wyspy u wybrzeży Szwecji.