Dąbrowska Maria Noce i dnie t 1

Maria Dąbrowska

NOCE I DNIE


TOM I
BOGUMIŁ I BARBARA


Dawnymi czasy Niechcicowie żyli mniej więcej tak, jak żyją wszyscy po dworach na wsi. Utrzymywali zażyłe i urozmaicone stosunki z całą, nawet najdalszą rodziną siedzącą przeważnie na takich samych jak i oni folwarkach lub na związanych źródłami dochodów ze wsią pańskich posesjach śród ogrodów na skrajach miast. Czuli się organiczną częścią potężnego jakby plemienia, które wystarczało samo sobie, miało własną rodzinno-przyjacielską gwarę, zastanawiało się, w jaki sposób wychowywać swe dzieci, aby je raz na zawsze uchronić przed wpływami z zewnątrz, załatwiało wszystkie sprawy życiowe, prawie że nie wychodząc poza granice środowiska, a nawet zgoła poza granice narastającego ciągle od wszystkich stron rodu. Ale dziad Bogumiła Niechcica, Maciej, zaczął się niepostrzeżenie z tego świata wydzielać. W domu jego pojawiali się coraz częściej znajomi i przyjaciele spoza klanu, uczeni, profesorowie, artyści, pisarze dzienników, działacze i członkowie klubów politycznych, ludzie niepewnego pochodzenia albo którzy wyszli ze swojej sfery. Mówiono, że Maciej Niechcic traci dla obcych rozum, serce, a przede wszystkim pieniądze. Uznano go za człowieka niespokojnego i zaczęto się go wystrzegać.

Za okoliczność łagodzącą jego dziwactwa starali się względniejsi spośród krewnych uważać domniemaną ambitną chęć naśladowania wielkich panów, magnatów i dostojników rządu, patronujących nauce, sztuce lub ruchom politycznym.

Wprędce jednak przekonano się, że tego rodzaju ambicje nie przyświecały Niechcicowi, gdyż nie widać było, aby znaczenie i świetność jego domu wzrastały pod jakimkolwiek względem. Maciej Niechcic zdawał się raczej wszystko czynić po temu, aby zbiednieć i zmarnieć. Między innymi, po wojnie 1830 roku, zapragnął jeden ze swoich trzech dziedzicznych majątków zamienić na inny, z jakichś względów lepiej odpowiadający jego widokom. Przy prowadzeniu związanych z tym układów okazał więcej ufności do ludzi niż przezorności w dopilnowaniu swych interesów, na skutek czego kupił majątek ze stanem hipoteki, który wnet stał się powodem utraty i świeżego nabytku, i jednego z pozostałych rodzinnych folwarków.

Syn Macieja Niechcica, Michał, odziedziczył tedy po ojcu dobra Jarosty mocno już okrojone, wziął też po nim niespokojne usposobienie. Wyrywał się tak samo niesfornie z granic swojego świata, a życie samodzielne rozpoczął od gorszącego uczynku.

Ożenił się z nowicjuszką panien dominikanek, Florentyną Klicką, bardzo ładną i bardzo ubogą panienką znakomitego nazwiska, która wstąpiła była do klasztoru, żeby nie być na łasce bogatych krewnych. Powiadano, że Michał Niechcic potajemnie się z nią w tym klasztorze widywał i że ją właściwie stamtąd wykradł. A chociaż potem przeprowadzono wszystko według prawa i obyczaju, panna odbyła pokutę i uzyskała zwolnienie z nowicjatu, a oboje dostali rozgrzeszenie i ślub, to przecież dwory i dworki długo nie mogły darować Niechcicowi tego postępku. On jednak bardzo się tym nie przejmował, bo chociaż dobrym był dla każdego człowiekiem, to uczuć, na których mu zależało - poważania, przyjaźni, bliskości - szukał tak jak i ojciec, nie po sąsiednich dworach, ale po świecie, śród ludzi zajmujących się pracą umysłową albo sprawami publicznymi. Pani Florentyna zaś czuła się szczęśliwa w tych nowych dla siebie stosunkach, zarówno dlatego, że zaznawszy w młodości wiele upokorzeń od ludzi równego sobie stanu uważała towarzystwo innego pokroju za wielką łaskę losu, jak i dlatego, że czuć się szczęśliwą było zgodne z jej miłującym wszystko usposobieniem.

To byli rodzice Bogumiła Niechcica.

Bogumił Adrian był ich najmłodszym synem, przyszedł na świat w wiele lat po ślubie. Starsze dzieci powymierały, co było, jak mówiono w okolicy, karą Bożą za odwrócenie się pani Florentyny z drogi świętego powołania.

Bogumił chował się zdrowo, a mając piętnaście lat wziął z ojcem udział w powstaniu 1863 roku.

Do powstania Michał Niechcic przystał też nie wtedy, kiedy to zostało postanowione przez ziemiaństwo, ale od razu na początku, razem z mieszczaństwem, inteligencją miejską, rzemieślnikami i różnego rodzaju młodzieżą. Jego udział w walkach był o tyle wybitny, że po klęsce Jarosty zostały skonfiskowane, a on sam zesłany na Syberię. Żona podążyła za nim. Syna, Bogusia, wzięli pod opiekę krewni, jedni z tych, którzy potomstwo Macieja Niechcica uważali za rodzinę wariatów. Obowiązki wychowawcze wobec powierzonego im młodzieńca pojmowali w taki sposób, że Bogumił po niejakim czasie uciekł od nich, i to tak akuratnie, że ślad po nim zaginął. Przez ten czas pani Florentyna pochowała w dalekich tajgach męża, wróciła do Polski i opłakawszy zaginionego syna została gospodynią w pewnym znajomym dworze. Była z tego kawałka chleba zadowolona, gdyż odznaczała się w dalszym ciągu skromną pogodą ducha, która jej nie opuszczała w żadnych okolicznościach życia. Po niejakim czasie jej sterane wiekiem i przejściami zdrowie niezmiernie podupadło. Wtedy właściciele dóbr Krępa, u których pracowała, wyporządzili dla niej mieszkanko w oficynie i tam umieścili ją razem z bratem, również byłym powstańcem, Klemensem Klickim, który dotąd, jako nie mający środków do życia i przy tym słaby na umyśle, znajdował się był w przytułku.

Do tego to domku, gdzie rezydentka Florentyna Niechcicowa dożywała swych dni wespół z Klemensem Klickim - pewnego dnia zapukał wracający z wieloletniej tułaczki syn Bogumił.


Barbara Joanna, późniejsza żona Bogumiła Niechcica, była z domu Ostrzeńska. Jej znowu dziad, Jan Chryzostom Ostrzeński, stracił majątek Lorenki śród mnóstwa niepomyślnych okoliczności natury gospodarczej, świadczących tyleż o ciężkim położeniu całego w ogóle kraju, co i o tym, że gromadzenie i utrzymywanie dóbr ziemskich nie leżało w charakterze owego Jana Chryzostoma. Lecz jeśli posiadał on podobnie jak Niechcicowie zdolność do tracenia majętności doczesnych, to nie zdradzał natomiast żadnych upodobań do obejmowania w posiadanie lub tworzenia jakichkolwiek innych dóbr, bardziej niematerialnych. Nie wydzierał się też do nikąd ze swojej sfery, przeciwnie, marnował ojcowiznę żyjąc z rodziną i sąsiedztwami w najlepszej komitywie. Był pełnym życia hulaką, którego wszyscy lubili, gdyż ze wszystkimi pił, polował, grał w karty i tańcował. Synom nie zostawił już własności, tylko drobne dzierżawy. Jeden z nich, Adam, był powabnej powierzchowności i miał usposobienie ojca. Podczas gdy jego bracia podochodzili na powrót do własnych mająteczków, on stracił na swej dzierżawie wszystko, a że nie cierpiał wsi, przeniósł się niebawem do miasta, gdzie został urzędnikiem skarbowym.

Stosunki jednak towarzyskie utrzymywał wyłącznie z okoliczną ziemiańską szlachtą, gdyż tylko z nią potrafił dobrze się bawić.

Miał szczęście do ludzi, mimo braku majątku był wszędzie dobrze widziany i wkrótce ożenił się z Jadwigą Jaraczewską, panną na dwu folwarkach. Do ożenku, prócz szczęścia, pomógł mu i przypadek.

Ojciec, mianowicie, panny młodej wydał ją za niego z gniewu, że się ośmieliła zakochać w guwernerze z sąsiedztwa, człowieku niemieckiego i mieszczańskiego pochodzenia. Ojciec ów był mason, demokrata i dawny major napoleoński, przeniknięty ideałami rewolucji francuskiej, co mu jednak nie przeszkadzało żywić ślepe przywiązanie do tradycji, do herbu i do rodu. Chciał on był wydać swoją córkę za mąż tak, żeby to było zgodne zarówno z wymaganiami rodu, jak i z jej uczuciami. Gdy jednak po odkryciu romansu z nauczycielem zaczęła mu się upierać, że jeśli nie pójdzie za niego, to wstąpi do klasztoru - w napadzie przekory, okrucieństwa i dumy postanowił ją wydać bez uwagi na jej uczucia za pierwszego, kto się trafi, byle to tylko był szlachcic. Trafił się właśnie Adam Ostrzeński, który nadto dzięki urokowi osobistemu zdobył sobie już dawniej życzliwość rodziców panny.

Panna wstąpiła z płaczem w nakazane jej związki małżeńskie i nie była z mężem szczęśliwa. Adam Ostrzeński w bardzo niedługim czasie stracił obydwa posagowe folwarki i zaczął żonę na długie miesiące porzucać dla innych kobiet - ona zaś nie mogła zapomnieć swego nauczyciela. Posiadali jednak oboje tyle wdzięków i czułości usposobienia, że nie mogli pozostać dla siebie obojętnymi. Po każdej stracie majątkowej, po każdym nieporozumieniu i rozejściu się uczuć wracali do siebie na nowo śród wybuchów rozpaczliwej miłości i mieli ze sobą sześcioro dzieci, z których czworo się chowało.

Barbara była najmłodszym z tych dzieci, podobnie jak Bogumił był najmłodszy u swych rodziców. Nie pamiętała ona już domu swego zamożnym. Urodziła się w miasteczku, w którym Adam Ostrzeński po wielu odmianach losu objął stanowisko burmistrza. Miała pięć lat, kiedy straciła ojca. Adam Ostrzeński zginął od pioruna we własnym mieszkaniu, w chwili gdy stanąwszy w czasie burzy przy oknie usiłował lepiej je domknąć, żeby woda deszczowa nie ciekła na podłogę.

Owdowiawszy pani Jadwiga Ostrzeńska za namową seniora rodu, bogatego radcy Joachima Ostrzeńskiego, poczuwającego się do opieki nad rodziną lekkomyślnego krewniaka, przeniosła się do miasta gubernialnego Kalińca. Otworzyła tam stancję dla uczniów kształcąc zarazem i wychowując z wielkim trudem własne swe dzieci. Po roku takiego życia wybuchło powstanie 1863 r; wszyscy chłopcy ze stancji, nie wyłączając najstarszego Ostrzeńskiego, Daniela, poszli do lasu. Pani Jadwiga zbiedniała wtedy do reszty i musiała zmienić obszerne mieszkanie na pokoik z poddaszem oraz wyprzedać nieomal wszystkie meble. Ani na chwilę jednak nie podupadła na duchu i ani na chwilę nie dopuściła, by dzieci przestały się uczyć. Smutne doświadczenia młodych lat rozczarowały ją do honorów i korzyści płynących z majątku lub urodzenia. Wierzyła tylko w wykształcenie. Pragnęła, by jej synowie byli uczonymi, a przynajmniej, by zajęli stanowiska wymagające zajęć wyłącznie umysłowych; to samo chciała uprzystępnić i córkom. Gdy powstanie upadło, a Daniel, ranny w nogę, wrócił ostatecznie do domu, pani Jadwiga poruszyła wszystkie możliwe stosunki aż do znanego radcy Joachimowi kalinieckiego wicegubernatora włącznie - aby synowi umożliwić ukończenie gimnazjum, a potem wstąpienie do Szkoły Głównej. Lękliwa i niepewna siebie z natury - stawała się zażartą i nieugiętą, gdy szło o pokonanie szykan albo trudności związanych z kształceniem dzieci. Pod tym względem była gotowa na największe ofiary i upokorzenia, aż do wstrętnego jej szukania protekcji u czynników rządowych. Tylko pomocy materialnej nigdy od nikogo nie przyjmowała - pod tym względem była niemile i opryskliwie dumna - z niechęcią godziła się jedynie na letnie wyjazdy do Piekar Wielkich, majątku radcy Joachima. Poza tym wierzyła, że w najgorszych warunkach da sobie zawsze radę i że z czasem dzieci jej dopomogą. Jeden syn miał być przyrodnikiem, drugi inżynierem.

Byli oni już w wyższych zakładach naukowych, Daniel w Warszawie, a Julian w Petersburgu, i zarabiali na swe życie lekcjami. Matce jednak wciąż jeszcze nic nie mogli przysyłać, może też nie poczuwali się do tego, zajęci sprawami wiedzy. Tak, że pani Jadwiga z dwiema córkami żyła w niewysłowionym ubóstwie. Przez pierwsze lata utrzymywano się prawie wyłącznie ze sprzedaży ostatków dawnej świetności: płóciennych obrusów, starych futer, webowej bielizny i pamiątkowych sreber. Gdy tego zabrakło, starsza córka, Teresa, doszedłszy do wyższych klas gimnazjalnych, zaczęła dawać lekcje, które nie zawsze starczały na obiad, ale nie pozwalały umrzeć z głodu.

Położenie rodziny znacznie się polepszyło, kiedy Daniel i Julian skończyli studia. Julian pozostał w Petersburgu i tylko listem zawiadomił, że ma już dobrą posadę, lecz Daniel zamieszkał z matką i siostrami i zaczął wykładać przyrodę w świeżo założonej prywatnej szkole realnej w Kalińcu. Zawód nauczyciela był jednym z tych niewielu zawodów, jakie się otwierały wówczas w Polsce przed ludźmi z wykształceniem. Także i córka Teresa została niebawem nauczycielką w gimnazjum, do którego przedtem sama chodziła - a gdy najmłodsza, Basia, ukończyła szkołę - i ona zaczęła udzielać świeżo nabytej wiedzy po różnych prywatnych domach.



1

W domu pani Adamowej Ostrzeńskiej zrobiło się teraz wesoło, gwarno i rojno. Wzięto jak się należy mieszkanie w środku miasta, a przyjaciele Daniela i znajome Teresy schodzili się do niego po południu i wieczorami na herbatę, na wspólne czytanie książek, na śpiewy i na tańce. Młodziutka panna Basia, mimo poważnych zarobków dochodzących do kilku rubli miesięcznie, nosiła jeszcze krótką suknię. Uważana była przez towarzystwo zbierające się u pani Adamowej prawie że za dziewczynkę, ale w sposób, który nie upokarzał jej miłości własnej. Nie tylko bowiem dopuszczano ją do wszystkich uciech bardziej dorosłego zespołu, ale wyróżniano ją niejednokrotnie w najrozmaitszy sposób. Przyjaciele Daniela Ostrzeńskiego byli to młodzi studenci lub świeżo pokończeni adwokaci, doktorzy i nauczyciele, przyrodnicy, historycy i matematycy. Wszyscy mieli w sobie zapas sił i zdolności na miarę wielkich przedsięwzięć, a w braku rozleglejszego pola działania, do którego rząd nikogo nie dopuszczał, wyładowywali nadmierną energię w gawędach i zabawach. Czytano wspólnie „Historię cywilizacji Anglii” Buckle'a albo „Przyczyny zjawisk w przyrodzie organicznej” Huxleya, dyskutowano teorię Darwina, grano etiudę rewolucyjną i preludium zwane „powstańcze” Szopena oraz sonatę Patetyczną Beethovena, śpiewano ballady Mickiewicza albo pieśni: „Orle, powstań z więzów, z ran…”, „Schowaj, matko, suknie moje, perły, wieńce z róż…”, „Czemu sercu smutno…” i tym podobne, odbywano przy księżycu spacery nad rzekę i po parku, tańczono do białego dnia, wyprawiano się łodziami w okolice Kalińca albo pod przewodnictwem Daniela urządzano ekskursje botaniczne. Latem przenoszono ten sam tryb spędzania wolnego czasu na wieś, do radcy Joachima, który chętnie gromadził koło siebie zarówno ubogą rodzinę, jak i jej przodujących pod względem towarzyskim i umysłowym przyjaciół.

Panna Barbara zasmakowała wtedy w rozmaitości życia oraz w duchowych rozrywkach, których udzielającą się wesołość brała za istotę swojej własnej natury. Czuła się w owym czasie osobą radosną i szczęśliwą, zwłaszcza gdy śród gości znajdował się pan Józef Toliboski, młody prawnik niewysokiego wzrostu, ale zgrabny, brunet z czarną brodą i jasnymi oczami, których kolor był zimny, stalowy, a wyraz ognisty i pieszczotliwy. Zdawał się on być mocno zajęty młodszą panną Ostrzeńską. Chociaż nie widywali się nigdy sam na sam, ale śród ludzi zawsze był przy niej.

Razu pewnego, w czasie wycieczki, całe towarzystwo spoczęło na wzgórku nad rzeką. Część łożyska w tym miejscu była zarośnięta i okryta kwitnącymi nenufarami, które bardzo się podobały pannie Barbarze.

- Szkoda - powiedziała - że nie można ich dostać.

Józef Toliboski spojrzał na nią i nic nie mówiąc, bez uśmiechu, jakby to nie był zalotny figiel, ale surowe świadectwo jego gotowości na wszystko, wszedł, jak stał, w rzekę, pogrążył się w nią do ramion i wrócił z naręczem ciężkich, białych kwiatów.

Pozostali na brzegu przez cały czas dowcipkowali zanosząc się od śmiechu, a panna Barbara płakała. Po tym wydarzeniu była tym bardziej szczęśliwa, gdy pan Józef znajdował się śród gości.

Minęło parę lat. Daniel zaręczył się. Teresa także niebawem została narzeczoną. Panna Barbara przepadała za Danielem i uwielbiała Teresę. Toteż ich narzeczeństwo napełniało ją jednocześnie radością i rozpaczą, cieszyła się ich szczęściem, a martwiła się, że ich do pewnego stopnia utraci. I nie tylko ich.

Obawiała się, że gdy brat i siostra ubędą z domu, rozpierzchnie się również to miłe, rozumne towarzystwo, śród którego tak błogo upływała jej młodość. Chociaż bywało nieraz, że czuła się sama nieodłączną częścią, a nawet ośrodkiem wieczorów, zabaw i pogawędek, nie miała o sobie tak dobrego mniemania, aby przypuszczać, że ci przyjemni ludzie schodzą się także i dla niej.

Przychodzili dla brata, który był najmędrszym i najuczeńszym z nich wszystkich, i dla siostry, która była niezwykle interesującą i piękniejszą od niej osobą. Obie uroczystości weselne mało zostały pannie Barbarze w pamięci, gdyż cały czas myślała o tym, czy przyjaciele brata będą nadal bywać w ich domu.

Wszelkie nadzieje co do tego straciła ostatecznie, ujrzawszy swoją nową bratową. Daniel Ostrzeński ożenił się z panną Michaliną Poleską, córką ziemiańskiego domu spod Warszawy. Rodzice panny młodej byli właśnie w przededniu utraty majątku, ich złe interesy odstraszyły ostatnio kilku pożądanych konkurentów i w tych warunkach uważali małżeństwo z młodzieńcem dobrego rodu i któremu wróżono wielką przyszłość naukową za rzecz nie do pogardzenia.

Wszelako nie mogli się powstrzymać, żeby tu i ówdzie nie opowiadać, że córka ich popełniła mezalians, usprawiedliwiony tylko wielką miłością, której oni jako rodzice nie chcieli stać na zawadzie. Głosy te doszły do pani Adamowej i z tego powodu przyjęcie nowej synowej wypadło nieco wyniośle.

Danielowa Ostrzeńska była młodsza od panny Barbary, miała lat siedemnaście, ale była już rozrośniętą, pysznie zbudowaną, dojrzałą kobietą, strojną, rumianą, przyciągającą wszystkie oczy.

Panna Barbara wyglądała przy niej na niedorosłą dziewczynkę i taką się też poczuła. Zdawało jej się, że po raz pierwszy zobaczyła prawdziwą kobietę, wobec której takim jak ona nie pozostaje nic innego, jak tylko usunąć się w cień. Gdy tedy po jednym i drugim weselu nastąpiło w istocie kilka cichych, pustych i oszczędnych tygodni - uznała skrycie swą młodość za skończoną, a przy sposobności opłakała również nieuniknioną, jak mniemała, utratę przyjaźni pana Toliboskiego. Bowiem jeżeli nie zakocha się on w bratowej, czego oczywiście będzie się musiał wystrzegać, to w każdym razie w bijącym od niej blasku przestanie zauważać drobną Basię.

Rzeczy jednak nie poszły tak źle. Przeciwnie, po krótkiej przerwie dawne stosunki znowu się nawiązały, grono przyjaciół zaczęło ponownie się spotykać, już nie w jednym domu, a w trzech. Michasia Danielowa była w istocie żądna hołdów, ale nie wierzyła też, aby czyjekolwiek współzawodnictwo mogło jej te hołdy odebrać. Lubiła pod każdym względem błyszczeć, lecz na światło, w którym chodziła, wyciągała innych, nawet, owszem, posiadała wyjątkowe zdolności do organizowania udanych przedsięwzięć towarzyskich. Czy na przyjęciu, czy na wycieczce lub ślizgawce, czy w czasie poważniejszych zebrań umiała uwydatnić rolę i zalety każdego z uczestników, tak że wszyscy czuli się dobrze, na swoim miejscu, potrzebni i pożądani - i chętnie wobec tego przyznawali jej we wszystkim pierwszeństwo. Nie posiadała wielkiego wykształcenia, nie ukończyła nawet gimnazjum, jak Basia i Teresa Ostrzeńskie, toteż gdy rozprawiano w tym młodym towarzystwie na tematy z historii, przyrody lub filozofii, potrafiła nieraz powiedzieć zabawne głupstwo, mieszała ogólnie znane fakty, zdarzało jej się nawet przekręcać bardziej oderwane wyrazy, nie mówiąc o nazwiskach. Za to z upodobaniem urządzała deklamacje, żywe obrazy i przedstawienia amatorskie i do tych rzeczy pociągnęła za sobą wszystkich, o co zresztą nikt nie miał pretensji, bo stosunki towarzyskie zyskały dzięki temu ogromną rozmaitość. Specjalnością pani Michasi było robić wszystko z niczego.

- Z niczego - mówiła - wytrzasnęłam kolację, z niczego urządziłam kurtynę i dekoracje. I tę suknię, którą się wszyscy tak zachwycają, uszyłam sobie, po prostu mówiąc, z niczego.

Wobec panny Barbary nowa bratowa okazała się bardzo serdeczna i obie młode osoby prędko się ze sobą zaprzyjaźniły. Przyjaźń ta była nawet ze strony pani Michaliny bardziej zupełna, bo panna Barbara żywiła zawsze niejakie zastrzeżenia. Między innymi pani Michalina do objawów przyjaznej bliskości zaliczała wspólne omawianie strojów i starań dotyczących pielęgnowania urody. Panna Barbara zaś z trudem znosiła tego rodzaju poufność. Zarówno miłość własna, jak jej wstydliwość strasznie cierpiały, gdy bratowa ganiła lub chwaliła ją pod tym względem, albo kiedy się rozbierała, żeby pokazać nowy krój gorsetu czy też majtek. Za to rozmawiać z nią o potocznych wydarzeniach było wesoło i przyjemnie. Znikła też obawa o utratę względów pana Toliboskiego.

Danielowa Ostrzeńska w ogóle była w tej dziedzinie znacznie mniej niebezpieczna, niż się zdawało. Panowie uwielbiali ją, ale z daleka. Mimo wielkiej swobody obejścia była zbyt potężna i zbyt odświętna, żeby wzniecać bardziej osobiste uczucia. Zapewne i miłość do Daniela czyniła ją niedostępną, niektórzy jednak panowie twierdzili, że i dla męża jest ona obojętna, gdyż w ogóle nie posiada w sobie uczuć i temperamentu miłośnicy. Daniel wszelako musiał w związku z nią o czym innym być przekonany; panna Barbara nie wyobrażała sobie, aby można było widzieć kogoś równie szczęśliwie wyglądającym i bez pamięci zakochanym, jak on był w tym okresie.

Tak czy inaczej, żadnej z panien młodego towarzystwa pani Michalina nie odbiła adoratora, a panna Barbara zyskała nawet śród zabaw, przez bratową urządzanych, dwu poważnych konkurentów, którzy jednak z powodów nie dość wyraźnych dla otoczenia zostali odrzuceni. Zaś Józef Toliboski mimo oczywistej piękności pani profesorowej, jak zwano Danielową Ostrzeńską, mimo jej falistych, kruczych, kunsztownie uczesanych splotów, złocistych oczu i umiejętności obracania się w świecie - nie przestał w dalszym ciągu asystować pannie Barbarze. I to nie tylko na oczach ludzi - chodzili teraz razem na samotne spacery, w czasie których młody człowiek nie był tak nadskakujący jak na wieczorkach, ale potrafił zawsze spojrzeniem, uściskiem ręki albo słowem - zwłaszcza słowem - dać poznać swoją przyjaźń. Panna Barbara cierpliwie radowała się tym stanem rzeczy w ciągu dwu następnych lat, aż póki nie rozeszła się wiadomość, że Józef Toliboski się żeni. Rozrywki i spotkania towarzyskie były już w owym czasie rzadsze, praca zawodowa pochłaniała coraz to więcej czasu, Danielowi i Teresie urodziły się dzieci. Ślub Józefa Toliboskiego z nieładną, bogatą panną Narecką odbył się w Warszawie, gdzie rodzice narzeczonej spędzali zimę. Józef Toliboski wyrzekł się pięknej przyszłości, jaką mu rokowano w adwokaturze, i państwo młodzi zamieszkali w oddalonym o kilka mil od Kalińca Borownie, majątku posagowym panny młodej.

Barbarę Ostrzeńską ogarnął wkrótce potem jakby przestrach przed uczestnictwem w życiu. Odsunęła się zupełnie od świata, ubierała się czarno i surowo, a że nosiła krótkie włosy i wygląd miała nieco chłopięcy, zaczęto ją nazywać „klerykiem”. Bliskie stosunki utrzymywała tylko z siostrą, która była, zdaje się, jej powiernicą. Pewna zażyłość łączyła ją również ze szwagrem. Był to niezbyt przystojny, ale wesoły, dowcipny i energiczny Litwin, nazwiskiem Kociełł, który siostrę swojej żony bardzo lubił i zawsze potrafił ją rozruszać.

Panna Barbara, jak przedtem marzyła wciąż o dalszych studiach i o nieokreślonym bliżej odznaczeniu się w dziedzinie pracy umysłowej, a może literackiej, tak teraz straciła nagle wszelkie pod tym względem ambicje i postanowiła nauczyć się krawiectwa. W tym celu za pożyczone od szwagra pieniądze wyjechała do Warszawy, gdzie w znanym magazynie sióstr Kunke, na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, zaczęła pobierać odpowiednie nauki. Ten rodzaj pracy wyrównał pewne niedociągnięcia jej przyjaźni z bratową Michaliną.

Teraz z punktu widzenia zawodowego mogła z przyjemnością rozprawiać z nią o strojach i bieliźnie. A ponieważ czuła się winną, że nie potrafiła dawniej sprostać pod tym względem upodobaniom Michasi, więc słała do niej częste listy z opisami najodpowiedniejszych w danym sezonie ubiorów, czarnych ze złotem atłasów, błękitnych sukien z żółtymi adamaszkowymi stanikami, modnych ciemnoszafirowych aksamitów oraz najbardziej noszonych w Paryżu kostiumów koloru „wydra”.

Po wyczerpaniu się pożyczonego funduszu panna Barbara rzuciła krawiectwo, ale nie opuściła Warszawy. Zaczęła na nowo zarobkować udzielając lekcji arytmetyki i robót ręcznych na pensji, założonej przez jej szkolną koleżankę. Tym sposobem wróciła do dawnego rodzaju towarzystwa i dawnych upodobań intelektualnych. Poznała przy tym nowy rodzaj duchowych przyjemności, nie związany z osobistymi stosunkami. Dostarczały go jej zbiory muzealne, teatry, wystawy obrazów, poranki w Towarzystwie Muzycznym i odczyty publiczne. Ten nowy sposób obcowania z wiedzą i sztuką nazywała w listach do siostry „prawdziwym używaniem życia”. Odzyskała wesołość, dawną kaliniecką bandę przestała uważać za niezastąpioną, latem już nie zawsze jeździła do siostry i do matki. Spędzała wakacje i ferie świąteczne albo na Litwie u niedawno poznanej rodziny szwagra, gdzie za którąś bytnością odrzuciła znów oświadczyny starającego się o nią młodzieńca - albo u dalszej krewnej Ostrzeńskich, pani Ładziny, zamieszkałej w miasteczku Borku, na północnym Mazowszu. Do tego Borku panna Barbara lubiła jeździć, gdyż czuła się tam pożądana; oglądano ją i podziwiano jako warszawiankę, osobę z wielkiego świata. A prócz tego były to okolice zupełnie inne niż pod Kalińcem. Wszędzie naokoło rozciągały się mieszane liściaste lasy i przez te lasy wiodła droga od kolei do Borku. Jeżdżąc tą drogą panna Barbara z przyjemnością zapominała o tym, co było i co będzie, i tonęła całym jestestwem w śniadym gąszczu, w różnolitej, pełnej śpiewu i szumu zieleni. Oczywiście we dnie, gdyż o ile zdarzyło się przebywać lasy nocą, drżała nieco, zwłaszcza przy mijaniu olbrzymiego lasu w dobrach Krępa, gdzie zawsze próchno świeciło blado w ciemnościach.

Jan Łada pochodził z drobnej szlachty, ale pamięć o morgach, co musiały były należeć do jego dziadów - dawno zginęła. Bywał pisarzem prowentowym i oficjalistą w wielkich majątkach, a że odznaczał się skrzętnością i miał szczęście, więc się trochę dorobił. Trochę się dorobił, a trochę wziął w posagu za żoną.

Kiedy panna Barbara go poznała, był człowiekiem nieubogim, pełnił obowiązki sędziego gminnego, miał posadę sekretarza w jakimś przedsiębiorstwie Towarzystwa Rolniczego, a nadto był na powrót jakby po trosze ziemianinem, posiadał na własność przytykający do miasteczka piękny dwór, ogród i parę włók ziemi po rozpadłym dominium Borek Dworski. Łączył w sobie kilka zawodów, a wyglądał, jakby go stać było na kilkanaście. Był to urodziwy, silny chłop o krzaczastych czarnych brwiach, jasnych pod nimi oczach, szerokim czole, wąskiej a okrągłej brodzie i pysznych, spadających na malinowe usta wąsach. Ożenił się z rozumną, ale chorowitą, niepokaźną i lękliwą panną, której potem całe życie nie cierpiał.

Pani Zenobia Ładzina była w porównaniu z nim, zarówno z urodzenia, jak z wychowania, wielką damą, za co tym bardziej lubił ją spychać w kąt i dotkliwymi żartami wymawiał jej to brak urody, to chorobę.

W związku z tym wściekał się również wiecznie na wątłe, inteligentne, nerwowe po matce dzieci i bił je, aż świstało. Dla obcych był gościnny, serdeczny i wesoły i nie miało się wrażenia, że to przez fałsz. Po prostu każdego lubił więcej niźli swoją rodzinę.

Dla pani Ładziny przyjazdy Barbary Ostrzeńskiej były czymś prawdziwie opatrznościowym. Przywoziła książki i pisma, można było w rozmowie z nią zapomnieć o smutnym, cierpkim życiu, na które patrząc panna Barbara myślała: - Jak to dobrze, że ja nie wyszłam i nigdy nie wyjdę za mąż. Łada obecność panny Ostrzeńskiej uważał za sposobność do urządzania wieczorków i przyjęć, za którymi przepadał.

Na jednym z takich tańcujących wieczorków znajdował się ktoś, kto zrazu tańczył, a potem wycofał się za próg sąsiedniego pokoju i stamtąd zaczął wodzić spojrzeniem za jedną z bawiących się osób.

Zasuwał się przy tym coraz to bardziej w cień aksamitnej portiery, jakby pragnął kierunek swego wzroku osłonić tajemnicą. Nie był to już młodzieniec, ale mężczyzna, wysoki, o długich i pięknych nogach, wąskim stanie, rozległej piersi i szerokiej, przyjemnej twarzy.

Młoda osoba, z której nie spuszczał oczu, miała na sobie czarną, układaną spódniczkę z bokami podpiętymi nie tak przesadnie, jak to widział u innych, i staniczek cały naszywany dżetami. Wyglądała najwyżej na lat osiemnaście, włosy jej były czarne i krótko obcięte, oczy - jeszcze nie zdołał zauważyć jakie, twarz drobna, lecz wyraźna, harda i szczera. Układ całej postaci był swobodny i powściągliwy, ruchy niewymuszone, a gdy uwijała się po sali w swym lśniącym pancerzyku, światło mieniło się na nim tysiącem złotych zygzaków i błyskawic.

Ktoś z domowych przeszedł mimo zajętego patrzeniem gościa, który drgnął i zapytał zmieszany:

- Kto jest ta panienka w takim staniczku w zygzak?

Młodym człowiekiem, który się tak zapytał, był Bogumił Niechcic.

2

Panna Barbara Ostrzeńska miała już dwadzieścia pięć lat w ową zimę, w którą poznała Bogumiła Niechcica - on zaś był człowiekiem trzydziestosześcioletnim. Nie zrobił na niej wrażenia i gdy nazajutrz po wieczorku, na którym został jej przedstawiony, wyjechała do Warszawy, to już w drodze pamiętała go jedynie o tyle, że gdy sanki wjechały w mroczne krępskie lasy, pomyślała:

- Aha, to tu gdzieś mieszka ów Niechcic, co się tak na mnie gapił.

- Gdyż, owszem, zauważyła, że się jej przypatruje.

Na Wielkanoc nie jeździła tego roku do Borku, była u Kociełłów, u których mieszkała już teraz i matka Ostrzeńska, i gdzie każde przybycie cioci Basi było mocno oczekiwane przez dwie córeczki pani Teresy, Oktawię i Sabinę.

Dopiero latem udała się znowu panna Barbara do Ładów, a gdy tylko do nich przyjechała, Bogumił Niechcic zaczął bywać w ich domu coraz to częstszym gościem. Panna Barbara patrzyła na niego teraz dużo łaskawszym okiem, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że był w powstaniu i że potem doświadczał niezwykłych przygód tułając się długo po świecie. Co prawda jej nadzieja, że coś o tych rzeczach usłyszy, okazała się płonna; Bogumił Niechcic nie życzył sobie czy też nie umiał nic powiedzieć o swych ciekawych zapewne przeżyciach. Panna Barbara była patriotką i przebywając w Borku często chodziła za miasto na wzgórek zwany mogiłą powstańców, żeby składać tam wianki. Wzgórek był porośnięty dziką różą i zielem, a znajdował się na skraju lasu w pobliżu białych murów parafialnego cmentarza. Pola przytykające do drogi, co szła między cmentarzem i lasem, należały już do dóbr Krępa, w których Bogumił Niechcic był rządcą. Często go też tam w swoich wycieczkach spotykała, to na koniu, to pieszo, i zawsze wtedy towarzyszył jej aż do posesji Ładów. Próbowała przy tej sposobności zagadnąć go ostrożnie o przeszłość. Ale Bogumił i wtedy nie mógł się zdobyć na żadne opowiadanie. Zapytany za pierwszym razem, czy wie, że ten kopczyk to jest mogiła powstańców, odpowiedział:

- Tak, wiem - i spojrzawszy przelotnie na cmentarz nagle się głośno roześmiał.

Panna Barbara wzięła to za prostactwo i przez resztę drogi milczała nieprzychylnie, śpiesząc tak, jakby pragnęła okazać, że nie chce, by jej nadążył. Bogumił nadążał jednak przygnębiony i ze spuszczoną głową, wreszcie rzekł tonem proszącym o przebaczenie:

- Wiem o tym, bo jestem sam z tych stron. Stąd pochodzę. Z niedaleka. I tu - dodał - i tu… - zająknął się.

Nie powiedział nic więcej. Lecz dziwna rzecz, ta niejasna odpowiedź w zupełności zadowoliła pannę Barbarę. Żegnając się zapytała jeszcze tylko, jakby na znak, że go pojęła:

- Umie pan jakąś pieśń z tych czasów?

- Owszem - odparł niezmiernie ucieszony. - Umiem i zaraz jutro zaśpiewam.

I od tego czasu często w saloniku państwa Ładów śpiewał soczystym barytonem różne piosenki powstańcze. Jedną z tych pieśni bardziej niż innymi zachwycała się panna Barbara. Słów jej nie mogła nigdy zapamiętać. Wiedziała tylko, że po każdej zwrotce powtarza się tam: a więc polami, borem, lasami i ostępem marsz śpiewając, bracia, partyzantko, żyj… czasami też przypominała sobie ze środka słowa: broni nie mamy, a więc co masz, z tym w bój… reszta wiecznie ginęła w niepamięci. Za to melodię tego śpiewu potrafiła wywołać w sobie na każde zawołanie, teraz i przez całe życie, i zawsze łączyła się ona ze wspomnieniem Borku i czasów tu przeżytych.

Dzięki tej pieśni panna Barbara pogodziła się z tym, że Bogumił Niechcic nie umiał nic powiedzieć o rzeczach, które były w nim dla niej najbardziej interesujące. Zaczęła nawet przekładać tę skrytość nad chętną wymowność dawnych swoich znajomych i przyjaciół, gdy nagle Bogumił sam popsuł jej dobre usposobienie.

Raz na przyjęciu u sekretarza sądu, na które ją zaproszono wespół z Ładami, obecni byli dwaj oficerowie rosyjscy z pobliskiego garnizonu. Panna Barbara zrazu się nasrożyła. Wprawdzie przed kilku laty sama w Kalińcu dawała lekcje w rosyjskim domu wicegubernatora Rybnikowa, ale przy bliższym poznaniu okazali się to ludzie szlachetni, krytycznie wobec swojego rządu usposobieni, a Polsce życzący wyzwolenia, przy tym z tradycjami udziału w ruchach postępowych i rewolucyjnych. Stary Rybnikow nieraz sam oprowadzał pannę Barbarę po mogiłach i pobojowiskach powstańczych, znajdujących się w okolicach Kalińca. Tu zaś miała przed sobą obcych oficerów, o których nie wiedziała nic prócz tego, że byli żołdakami noszącymi znienawidzony mundur. Takich nie spotykała w swym otoczeniu. Ani w Kalińcu, ani w Warszawie wojskowi w prywatnych domach nie byli przyjmowani. Lecz na głuchej prowincji było to we zwyczaju, zwłaszcza gdy brakowało partnerów do winta lub młodzieży do tańca. Tak że po pewnym czasie panna Barbara oswoiła się z tym drażniącym widokiem, a nawet była rada, bo nadarzała się jej może jedyna sposobność zetknąć się z wrogami swej ojczyzny i dać im poznać, co o nich myśli. Uczyniła to w ten sposób, że jednemu z oficerów pozwoliła się do siebie z lekka zalecać, a gdy ją po podwieczorku zaprosił do tańca - wyniosłym spojrzeniem i odmową uprzytomniła mu, jaki dystans dzieli córkę ujarzmionego narodu od najeźdźcy. Gdy w poczuciu odniesionego zwycięstwa rozglądnęła się mimo woli dokoła, ujrzała, że Bogumił Niechcic siedział tymczasem przy niedużym stoliku z drugim oficerem i pił z nim krupnik. Pił po prostu na umór i nawet zdawał się już być trochę podpity, gdyż poczerwieniał, a jego modre oczy zmalały i miały niemądry wyraz. Co gorsza, gdy się podsunęła, usłyszała, że Niechcic właśnie jemu, temu Moskalowi, opowiada o swych przygodach powstańczych. Mówił po polsku i panna Barbara najwyraźniej usłyszała:

- My zaś wtedy wyszliśmy z tego lasu i dalejże na Ruska. - Oficer odpowiadał po rosyjsku coś, w czym panna Barbara nie mogła się połapać. Słyszała tylko pojedyncze słowa: - mołodiec… mołodiec… lubieznyj drug, Bogumił Michajłowicz… - i widziała, że pan Bogumił z tym oficerem bardzo sobie świadczyli. Zgorszona wyszła do bocznego pokoju i nie miała już ochoty powracać do zabawy. Gdy się nazajutrz zobaczyła z Niechcicem, powiedziała do niego ostro: - Ładnego pan sobie znalazł powiernika do tych zwierzeń, których my jesteśmy niegodni.

Niechcic stropił się i przeraził.

- Co ja zrobiłem? Czy ja co mówiłem? - jąkał. - Pewno byłem pijany. Jezus Maria, na pewno byłem pijany - dodał z rozpaczą.

Nie próbował już się nawet tłumaczyć. Powtarzał tylko:

- Czy pani mi to kiedy daruje?

Nie dała mu co do tego na razie żadnej pewności, ale oczywiście, niebawem rzecz poszła w zapomnienie i przez następne tygodnie Bogumił Niechcic uchodził nawet po trosze za starającego się o rękę panny Ostrzeńskiej. Pani Ładzina powiedziała jej pewnego dnia, że oświadczyłby się on dawno, tylko nie śmie. A panna Barbara odrzekła na to:

- Niech nie śmie. Ja go nie chcę.

Potem jednak żałowała tych słów. Dręczyła ją myśl, że powtórzone mogły zrobić panu Niechcicowi zbyt wielką przykrość. Usiłowała obmyślić coś innego, bardziej łaskawego, co mogłaby mu za pośrednictwem pani Ładziny oznajmić. Gdy jednak zaczęła mówić z nią o tym i dowiedziała się na wstępie, że tamte słowa nie zostały powtórzone - uspokoiła się i zaniechała zamiarów dawania mu nadziei. Tym bardziej że po krótkim okresie wyrozumiałości pod tym względem raził ją w nim znowu brak jakiegokolwiek wyrobienia umysłowego. Niechcic był może na swój sposób rozumny, ale nie miał znajomości literatury i mnóstwa będących w obiegu wiadomości naukowych, nie miał też krzty dowcipu, bez którego rozmowa towarzyska była wszak rzeczą bez powabu i czczą. Panna Barbara dziwiła się temu wszystkiemu, bo słyszała od pani Ładziny, że rodzina Niechciców była kiedyś znana z różnych umysłowych zamiłowań i że po konfiskacie majątku Jarosty wywieziono podobno z tamtejszego dworu znaczną i wartościową bibliotekę do jakichś rosyjskich zbiorów. Poza tym przecież Niechcic przebywał tyle lat za granicą. Jakże się mógł tam nie kształcić? Raz, mimo że sobie wciąż obiecywała o nic go już nie pytać, zagadnęła go, czy zna jakie języki. Odparł, że umie po niemiecku, a na dowód zaśpiewał:

Der Mensch lebt nicht von Brot allein, er muss auch etwas glücklich sein.

Pannie Barbarze piosenka ta wydała się głupia i prostacka, popsuła jej nawet wspomnienie tamtych innych pieśni, które jej się w panu Niechcicu więcej podobały niźli on sam.

Więcej niż on - mimo że przecież Bogumił Niechcic był przystojny, a nawet miał w sobie coś, co więcej znaczy niźli foremne ciało.

Wszystko od stóp do głowy było w nim sympatyczne. Patrząc na jego twarz spoglądało się niby w czysty, przestronny dziedziniec wiodący do bezpiecznego domu. Wystarczało go ujrzeć, aby być dobrze usposobionym, nie tylko do jego osoby, lecz w ogóle do życia.

Wszelako panna Barbara mówiła sobie, że przystojnych jest wszędzie dużo na świecie i że to wszystko tak się na tle Borku wydaje. Gdy tylko sobie wyobraziła siebie z nim w Warszawie albo w Kalińcu, wnet doznawała uczucia, przed którym sama była rada skryć się choć w mysią dziurę. Doznawała przeświadczenia, że będzie się go wstydziła.

Na takich różnego rodzaju niepewnościach zeszły wakacje. W ostatnim dniu, a nawet w ostatniej godzinie pobytu panny Ostrzeńskiej w Borku, Niechcic wyznał jej swe uczucia.

Było to w ogrodzie, po którym wyszli pochodzić przed wyruszeniem na kolej. Panna Barbara dałaby wówczas nie wiem co za to, żeby mogła nie odpowiedzieć, żeby ją kto zwolnił z tej konieczności.

- Zaraz - rzekła wreszcie, zaczerpnąwszy ze wszystkich sił powietrza - zaraz. Niech pan się namyśli, może pan nie wie na pewno, czy pan mnie kocha. Mnie się to zdaje niemożliwe. Ja się tego nie czuję godna.

- Wiem na pewno, że panią kocham - odparł chmurnie. - Ale skoro pani tak mówi, to znaczy, że ja pani jestem niemiły - dodał takim głosem, jakby mówił o ciążącym nad sobą wyroku śmierci.

- Nie jest mi pan niemiły - zaprzeczyła zrozpaczona - tylko mnie się zdaje, że my nie… że my nie jesteśmy dla siebie.

- Dlaczego? - zapytał usiłując opanować wrażenie, jakie te słowa na nim sprawiły. I nagle odpowiedział sam sobie:

- Tak, rzeczywiście, my nie jesteśmy dla siebie. Słusznie mnie pani odrzuca. Pani z jej wykształceniem, z jej urodą, z jej stanowiskiem w świecie zasługuje na lepszy los niż związanie życia z takim jak ja człowiekiem.

- To jest, jak to? Co? - zawołała stropiona, ale od domu zaczęto wołać, że już najwyższy czas jechać. Rozmowa się przerwała i panna Barbara wpadła jeszcze do swojego pokoiku, żeby zobaczyć, czy czego nie zostawiła. Gdy wysuwała i zatrzaskiwała z powrotem puste szufladki, raptem pojęła odpowiedź pana Niechcica. Myślał, że go nie chciała, ponieważ był rządcą i ubogim człowiekiem. A tymczasem ona dopiero w tej chwili uprzytomniła sobie tę okoliczność. A przez cały czas dotąd w swych sądach o nim nigdy, przenigdy nie brała jej pod uwagę. Na miłość boską, nie mogła go zostawić z tego rodzaju myślą, równie przykrą dla niego, jak dla niej. Wypadła na werandę potrącając, niezbyt przytomnie czekające by ją pożegnać towarzystwo, odszukała Niechcica i pociągnęła go za sobą w głąb mieszkania.

- Panie - tłumaczyła pośpiesznie - panie, ja bym była nie wiem jak szczęśliwa z takim jak pan człowiekiem. Nie mam żadnego stanowiska w świecie. Nie jestem niczym lepszym… to jest… nie jestem niczym w ogóle. Nie mam żadnego tam wykształcenia. To nie o to idzie…

Zatchnęła się. Co jeszcze chciała powiedzieć? Chciała - o, więcej, niż chciała, potrzebowała ze wszystkich sił objaśnić mu, jaki był stan jej serca. Że czuje się już spalona i zużyta, niezdolna do miłości, gdy on zasługiwał na dar wielkiego i pierwszego uczucia.

Dar wielkiego, tak, wielkiego i pierwszego uczucia.

Bogumił patrzył na nią dokładnie oczy w oczy, a widząc jej pasujące się ze sobą milczenie rzekł po prostu:

- Rozumiem, pani kocha innego.

Panna Barbara rzuciła się na to jak uderzona.

- Nic pan nie rozumie! - krzyknęła z gniewem, który jednak wydał się Bogumiłowi jakby czymś dobrze wróżącym. - I skąd ten pomysł?

Ja nikogo, jako żywo, nie kocham - przeczyła już łagodnie i tylko z lękiem, że ktoś w ogóle mógł o tej rzeczy mówić. Wezbrał w niej mściwy żal nadając inny bieg myślom i słowom.

- Ja nie odmawiam, pan mnie źle pojął. Tylko teraz tak mało czasu i jestem zaskoczona. Trudno się porozumieć. Słyszy pan? Już nas wołają!

Rzeczywiście z balkonu wołano: - No, młodzi państwo, dość już, dość już tajemnic!

- Więc umówmy się, umówmy się tak. Jeżeli ja przyjadę tu na Boże Narodzenie, to znaczy, że wszystko dobrze, że się zgadzam. Albo nie - ja napiszę i w liście wszystko wyjaśnię. Albo nie… Lepiej niech pan przyjedzie do Warszawy, na Wszystkich Świętych. Albo niech pan napisze, a ja panu odpowiem. I niech pan się nie martwi.

Wszystko będzie dobrze. Tylko trzeba trochę poczekać.

Bogumił patrzył na nią uważnie i powtarzał:

- Dziękuję. Dobrze. Przyjadę. Napiszę. Będę czekał.

W chwilę potem panna Barbara wyrwała się z uścisków zebranego na ganku, żartującego grona, skoczyła do powozu, zapytała: - A gdzie moja walizka?! - po czym spojrzawszy na zegarek krzyknęła i już do końca drogi drżała, czy się nie spóźni.

3

Tak więc zostali mniej więcej narzeczonymi. Mniej więcej, bo panna Barbara do ostatniej chwili nie była pewna swych uczuć ni zamiarów. W jednym z listów do siostry, pani Teresy Kociełłowej, z którą jedną jedyną poruszała te sprawy, śród opisu przedstawienia Hamleta i wystawy obrazów wspominała mimochodem: „podobno tam u was mówią, jakobym była narzeczoną. Zaprzeczaj, kochana siostrzyczko, tym pogłoskom, wszakże to nic pewnego. Czuję, że kiedy przyjdzie co do czego, powiem: nie - i wszystko się rozchwieje. Ale wracam do wystawy obrazów. Zapomniałam ci jeszcze napisać, że widziałam przepiękny obraz Matejki „Portret pana”. Od razu można poznać, że to mistrz wielki malował. I wiesz, jeździłam na tę wystawę windą. Co za niezwykły wynalazek!” W innym liście donosi, że otrzymuje czasem listy od Bogumiła Niechcica. „Nazywa mnie w nich - pisze - gwiazdą, która zajaśniała nad jego ciemnym życiem. Chcę mu napisać, że mam dla niego siostrzaną przyjaźń, i na tym niech poprzestanie. Jak myślisz, czy powinnam tak zrobić?” Częściej powtarzały się w tych listach wzmianki o kimś innym, kogo z kolei panna Barbara zwała gwiazdą.

Nie wiem, czemu imię pana J. T. wciąż się powtarza w mych listach - dziwiła się sama jednym razem. - Przecież go już nie kocham”. A kiedy indziej donosiła, że zwiedzała z kilku przyjaciółkami gabinet zoologiczny w uniwersytecie, i dodawała: „Gdy przechodziłyśmy dziedziniec uniwersytecki, domyślasz się, o czym wtedy myślałam. Myślałam o tych, których poznałam, gdy nosili jeszcze niebieskie czapki z białymi obwódkami. Gdy nie byli takimi jak teraz sztywnymi panami w tużurkach, lecz chłopcami, pełnymi zapału, a w oczach rozumnych świeciło tyle ognia, tyle wiary, tyle miłości. Tak żywo stanęła wtedy przed moimi oczami postać tego, który jest ukrytym kwiatem mojej duszy i którego wspomnienie jak brylantowa gwiazda zawsze przyświecać będzie mojemu życiu. - Niech cię to nie przeraża jednak, nie kocham go już, lecz te obrazy przeszłości są mi zawsze tak drogie. Nimi żyję”.

Przy końcu innego listu znajdował się dopisek: „Na Królewskiej ulicy na wystawie w oknie zobaczyłam cudną fotografię Byrona.

Muszę się dowiedzieć, ile kosztuje, bo muszę ją sobie kupić. Co za wyraz i co za oczy! A choć bez brody, wiesz, kogo mi przypomina?!…” W początkach zimy Bogumił Niechcic zaczął nieco więcej miejsca zajmować w tych zwierzeniach.

Z panem Bogumiłem - pisała w połowie grudnia - dotąd jeszcze nic nie postanowiłam, boję się, bym później nie żałowała, choć gdyby mnie kto zapytał, czy go nie kocham, musiałabym powiedzieć, że często czuję dla niego coś więcej niż życzliwość. Lecz przytłumić tę życzliwość, a nawet zapomnieć o niej przychodzi mi z wielką łatwością. Jestem widocznie wprawna. Przecież stłumiłam tysiąc razy mocniejsze uczucie”. Przed samym Bożym Narodzeniem doniosła energicznie:

Czy wiesz, co postanowiłam w kwestii l'amour? Otóż widzę, że Bogumił naprawdę mnie kocha. Ostatni jego list tak dobrze maluje jego proste i szczere uczucia. A wobec miłości cóż stąd, że już niemłody. Jam także już niemłoda, choć, śmiech powiedzieć, niedawno wziął mnie tu ktoś na pensji za jedną z uczennic. A i pan Bogumił podobno myśli, że mam osiemnaście lat. Ciekawa jestem, jaką minę zrobi, kiedy go wyprowadzę z błędu. Jednak mimo smutnych doświadczeń, które już mam za sobą, nie czuję się znów tak bardzo rozczarowaną do życia. Nawet z pewną nadzieją patrzę w przyszłość.

Tak więc, kości rzucone. Pojadę, tak jak obiecałam, do Borku i niech się dzieje wola nieba, co będzie, to będzie”.

I wkrótce po Nowym Roku zaczęły wychodzić zapowiedzi Bogumiła Niechcica i Barbary Ostrzeńskiej - w Warszawie w kościele Karmelitów na Lesznie. W Warszawie, a nie w Borku, gdyż o to prosiły koleżanki i przyjaciółki panny Barbary, których życzenie było dla niej święte. Prócz tego miała nadzieję, że do Warszawy zjedzie na jej wesele Julian, inżynier z Petersburga. Co prawda, obiecywał on już dawniej przybyć na ślub Daniela i Teresy, a jednak nie przyjechał. W ogóle od czasu osiedlenia się poza stronami rodzinnymi ani razu jeszcze nie widział się ni z matką, ni z rodzeństwem. Tym razem jednak tak się złożyło, że miał swoje zawodowe sprawy do załatwienia w Warszawie, a więc może jednak przyjedzie. Wyjazd do jakiegoś na końcu świata położonego Borku byłby go na pewno odstraszył, a panna Barbara ani się spostrzegła, jak zaczęła dzień swego ślubu uważać po trosze za okazję do zobaczenia się z bratem.

Zaraz w czasie świąt w Borku, kiedy jej zaręczyny stały się oficjalne, panna Barbara poprosiła Niechcica, żeby ją zawiózł do matki. Bogumił westchnął, gdy się z tym do niego zwróciła.

- Nie chciałbym - powiedział - żeby pani myślała, że się mojej rodziny wstydzę, ale boję się, że moja matka nie spodoba się pani.

To już zupełnie niedołężna staruszka. A jeśli pani idzie o zadośćuczynienie zwyczajom, to ona biedna przeszła już tyle i stoi tak dalece poza życiem, że nie przywiązuje do tego wagi. A ja tym bardziej.

Panna Barbara pomyślała, że jej narzeczony też nie zna się na zwyczajach, gdyż te wymagały, aby starsza pani Niechcicowa złożyła wizytę rodzinie przyszłej synowej. Wiedziała jednak, że to jest ze względu na stan jej zdrowia, a także na różne inne okoliczności, jak odległość, koszty itp., niemożliwe. Zresztą konwenanse obyczajowe nie były dla niej żadnym bożyszczem, nie chciała być małostkową i nie podjęła tej sprawy, ale nalegała stanowczo, że będąc tak blisko musi poznać swą świekrę. Słyszała zawsze, że synowe ze świekrami źle żyją, pragnęła jak najprędzej okazać, że będzie pod tym względem stanowiła wyjątek. Płonęła chęcią oczarowania swej świekry, wzbudzenia w niej miłości do siebie, dania jej poznać, że inteligentna, taktowna panna wie dobrze, co się matce należy od syna, i że nie będzie pragnęła nigdy go jej odebrać. Spośród czekających ją w małżeństwie zadań i obowiązków to wydawało jej się w tej chwili najważniejszym.

Wobec tego Bogumił przyjechał po nią nazajutrz w niezwykle pięknych, lśniących sankach. Śród pobrzękiwania dzwonków zasiedli oboje na granatowych mroźnych poduszkach i wsunęli nogi w kudły przepysznej, pokrytej suknem baranicy, a sanie szarpnęły nimi po cichu, aż odchylili się w tył, i pomknęły z sykiem i świstem po srebrzystej od słońca drodze. Panna Barbara żałowała namiętnie, że pan J. T. jej nie widzi. Gdy skręcili i wiatr mieli nie w twarze, a z boku, Bogumił objaśnił, że to są najlepsze dworskie sanki, które państwo Krępscy polecili mu wziąć, gdy się dowiedzieli, że jedzie po narzeczoną.

- Tak? - ucieszyła się panna Barbara. - Więc to widać przyjemni, rozumni ludzie - i stosunki z nimi muszą być dobre.

- Stosunki są dobre - odparł Bogumił - póki żyją starzy Krępscy, którzy pamiętają jeszcze, że mój ojciec był takim jak i oni człowiekiem. Lecz teraz syn ma objąć pomału rządy w majątku, a z tym nie wiem, jak będzie.

Panna Barbara milczała niemile zdziwiona, gdyż uważała mimo woli, że owi Krępscy dopiero teraz będą mieli dane do szanowania i należytego traktowania Bogumiła. On zaś rzekł jeszcze po namyśle:

- Mieszka też z nami stary mój wuj. Obłąkany.

- Słyszałam o tym - odparła panna Barbara łaskawie. Jej chwilowe rozdrażnienie minęło i zaczęła znów roić, że zdobędzie również sympatię owego wuja. Kto wie, może nawet wpłynie na rozjaśnienie mroków jego umysłu. Słyszała już o wypadkach przywrócenia władz umysłowych za pomocą troskliwej dobroci. I układała sobie w myślach, jak się z tymi obojgiem przywita, jak ich zabawi, a nawet, co będą po jej odjeździe mówić, jak o niej marzyć i śnić.

- Krępa - rzekł Bogumił. Panna Barbara z biciem serca rozejrzała się wkoło, niespokojna, czy otoczenie będzie się jej podobać.

Przestraszała ją myśl, że mogłaby się dostać w brzydką, niemiłą okolicę. Na szczęście widok rozległego ogrodu, bramy i widniejącego w głębi, rozpostartego zacisznie i powabnie na tle potężnych drzew dworu - usposobił ją jak najlepiej. Zarówno położenie wsi, jak rozplanowanie folwarku było zachwycająco malownicze.

Lecz gdy wjechali w podwórze, roztoczyły się przed oczyma panny Barbary jakby kulisy tego pięknego widoku. Sanki zaczęły stukać i podskakiwać na zgnojonej grudzie przed oborą, śnieg był tu wszędzie zbrukany i zaśmiecony. Długie bez końca, jednostajne budynki otaczały dokoła olbrzymi, pusty i smutny dziedziniec, z którego raz po raz zrywały się stada kawek z przenikliwym i kląskającym wrzaskiem.

Pani Florentyna zajmowała jeden z trzech przydzielonych jej rodzinie pokoików w nędznej oficynie, mało różniącej się od innych budynków folwarcznych. Wielkie polne kamienie ułożone były pod drzwiami wejściowymi zamiast schodków. W pokoiku pani Niechcicowej było ciasno i duszno, i czuć było mdłą woń, jakby woń sędziwej starości. Matka Bogumiła siedziała w trzcinowym, powyściełanym zwykłymi poduszkami fotelu, a nogi miała okryte kraciastą chustką.

Była otyła i spojrzała na pannę Barbarę oczyma wielkimi, lecz bez wyrazu, jakby nie nastawionymi już na żaden z przedmiotów tego świata. Gdy panna Barbara pochyliła się do jej ręki, staruszka pogładziła ją drugą ręką z wysiłkiem po włosach. Panna Barbara zapuściła już w ciągu tego roku długie włosy i okręcała je warkoczami dokoła głowy.

- Piękne włosy - rzekła matka Niechcica głosem tak słabym, jakby się odezwał z dziecinnej nakręconej zabawki. - Ja też miałam duże, piękne włosy. Ale teraz… - zamilkła i po upływie pewnego czasu dodała z żałością: - powyłaziły.

Niewiele co więcej zostało w czasie tej wizyty omówione. Wypili jeszcze we troje herbatę z bardzo dobrymi ciasteczkami, a kiedy potem wychodzili, Bogumił zapytał w sieni dziewkę idącą dokądś z szaflikiem:

- Czy przy starszym panu jest kto?

- Ludwiczkę posłalim! - krzyknęła nie oglądając się i śpiesząc w swoją drogę.

Bogumił objaśnił narzeczoną:

- Wujowi, zwłaszcza zimą, zdaje się, że to ciągle jest jeszcze powstanie. I ucieka nam na noc do lasu, tak że musimy go pilnować.

Boimy się, żeby nam biedak nie zamarzł.

Panna Barbara stała ze spuszczonymi oczyma i nie prosiła, żeby ją z tym wujem zapoznać. Sanki już na nich czekały, ale Bogumił rzekł prosząco:

- Ja bym chciał jeszcze pani pokazać nasze nowe mieszkanie. Za dwa tygodnie ma być ostatecznie opróżnione. Teraz tam jeszcze mieszkają, ale już się wkrótce wyniosą. Szkoda, że nie można odnawiać, bo mróz. Postaramy się tylko wymieść, wyporządkować. To blisko, z tamtej strony ogrodu. Pójdziemy? Żeby pani nie myślała, że będziemy tak nędznie mieszkać jak tu. Mamy dostać cały osobny dom.

Panna Barbara najbardziej pragnęła czym prędzej wracać do Borku i do Warszawy. Nie mogła sobie siebie w tej Krępie wyobrazić.

Przestała wierzyć w swój ślub.

- Nie, oczywiście, to małżeństwo nie może dojść do skutku - myślała, jak gdyby nie znalazłszy w rodzinie i siedzibie Bogumiła tych możliwości, których szukała, nie widziała już żadnych innych nadziei na radość w przyszłym pożyciu. Nie śmiała jednak naglić do powrotu i choć nie upatrywała żadnego sensu w oglądaniu mieszkania, w którym nie miała zamiaru mieszkać, posłusznie brnęła przez śnieżne zaspy za Bogumiłem. Wkrótce zobaczyli ów dom i panna Barbara nabrała trochę otuchy. Był to nieduży, schludny domek stojący w ogrodzie, mający widok na łąki i na lasy. Przed domem na trawniku śród świerków bawiły się jakieś dzieci w szubkach i kapturkach.

- Prawda, dzieci - pomyślała Barbara. - Będę przecież pewno miała dzieci. - I przemknęło jej przez myśl, jakie szubki, jakie kapturki będą one nosiły, gdy tak będą biegały po trawniczku śród świerków. Zatupała po śniegu, niby to z zimna, a w gruncie rzeczy z nagłej radości.

- Czyje to dzieci? - spytała. - Czyje?

- Dawnego administratora - wyjaśniał Niechcic. - Był tu niejaki Winczewski, co zarządzał wszystkimi folwarkami dominium, bo do mnie to należy tylko Krępa. Ale teraz, kiedy młody Krępski skończył studia rolnicze, starzy skasowali od Nowego Roku tego administratora. I my mamy po nim dostać mieszkanie.

- To się dobrze złożyło - zawołała panna Barbara i wstrząsnęła się. Bogumił zląkł się, że jej zimno, i zaczął prosić, żeby przed odjazdem napiła się miodu. Inaczej może się jadąc przeziębić.

Ruszyli z powrotem w podwórze, a panna Barbara zapewniała po drodze Bogumiła, że dawno jej się nigdzie tak nie podobało jak w tej Krępie. Przedtem rada była dać mu uczuć, że ją tu wszystko przygnębia. Teraz jednak drżała, aby się nie domyślił poprzedniego stanu jej duszy.

Zaś jeszcze raźniej poczuła się, gdy wypiła owego miodu. Ochoczo wsiadła do sanek, a kiedy wyjechali pomiędzy lasy, zapragnęła, by ją Bogumił pocałował. Nic nie mówiła, lecz on odgadł jej chęci, a wtedy naraz życie z nim wydało jej się czymś łatwym i powabnym, gdziekolwiek by je zasnuli, w Krępie czy też nie w Krępie, śród pięknych czy też obojętnych krajobrazów.

Lecz po powrocie do Warszawy uczuła, że ani ten miód, ani ta jazda sankami, ani te pocałunki nie dadzą się porównać z niczym, co tutaj miała. I znów popadła w wątpliwości i w męczarnie, co dręczą człowieka, gdy nieodparty głos namiętności nie wskazuje drogi, a umysł i wola nie są w stanie kierować się innymi nakazami nie zbudzonego jeszcze ducha. Ze strachem czekała bliskiej godziny ślubu i coraz częściej, co dzień prawie pisywała do siostry.

Gdyby szło tylko o miłość - skarżyła się - wiedziałabym, jakie mam słowo powiedzieć. Nie, - byłoby to słowo. Ale ślub, wesele, małżeństwo - z tym się łączy tyle różnych dodatkowych rzeczy, które człowieka bałamucą i nie dają mu rozpoznać swych uczuć. Przy tym zdaje mi się, że jeśli się teraz cofnę, to już nikt więcej nie będzie się chciał ze mną ożenić. A żyć samotnie z własnej woli - niekiedy mi się ta myśl podoba… Lecz gdy tylko się na to zdecyduję, wnet mi żal tego, czego się wyrzekam, i na odwrót, pragnę żyć tak jak wszyscy, wypełnić swe przeznaczenie, być żoną, matką, panią domu, wypróbować swe siły. Ambicja, ciekawość, wszystko wchodzi tu w grę, a wszystko takie silne!” Na dwa dni przed ślubem przyszła wiadomość, że ani pani Teresa, ani jej mąż nie przyjadą. Ich dziewczynki zachorowały na odrę i żadne z rodziców nie chciało od chorych dzieci odjechać. O tym, by matka Ostrzeńska sama miała przyjechać, nie było mowy. Pani Adamowa już od dawna bała się na własną rękę wyruszać poza Kaliniec, bo jej się zawsze zdawało, że w drodze umrze na serce.

Nie dość na tym, inżynier Julian również doniósł, że nie może przyjechać. Stanęły mu na przeszkodzie ważne czynności przy nowo budującej się linii kolejowej.

Listy od rodziny nadeszły jednocześnie i panna Barbara odczytywała je ze łzami w oczach - i z taką rozpaczą w sercu, jakby zjazd rodziny był jedynym szczęściem, którego w dniu ślubu oczekiwała. W przystępie żałości zaczęła niezwłocznie pisać do pani Teresy. „Z płaczem - były słowa jej listu - dowiaduję się, że ani ty, ani Lucjan, ani Mama nie będziecie na ślubie, i z płaczem będę pojutrze żegnać Warszawę. Czułam się tutaj taka szczęśliwa, jakby cały świat do mnie należał. Te chwile miną i nigdy już nie wrócą.

Może jeszcze się wstrzymać? Myśl, że wy macie teraz zmartwienie i że ja nie mogę być z wami, czyni mi życie nieznośnym. Nie widzę dostatecznie ważnego powodu, abym teraz nie miała być z wami. Nie, upieranie się przy małżeństwie, do którego nie czuję żadnego zapału, wydaje mi się w tej chwili czczą igraszką próżności wobec uczucia do was, najsilniejszego i najprawdziwszego, bo nie związanego z żadną światową ambicją…” Zmierzch zapadł, przestała widzieć litery i musiała zaniechać pisania. Usiadła na stołeczku przy piecu i płakała grzejąc zmarznięte ręce. Znajdowała się w swym pokoiku na pensji, w głębi lokalu słychać było śmiechy i bieganinę po schodach. Na ulicy rozlegało się klaskanie kopyt po bruku, a potem poślizgiwanie się podków o kamienie, jakby ktoś konia zatrzymywał. Światło zapalonej właśnie latarni zabłysło na ścianie pokoju. Panna Barbara czuła się jak podróżny, który wyrusza w niepowrotną drogę i którego jego najukochańsi nie przyszli przed odjazdem pożegnać. A jej wczorajszy świat, uczennice, koleżanki, znajomi pogodzili się już z tym, że ich miała opuścić, nie liczyli już na nią w swych zabawach.

Wtem zapukano i zjawili się Ładowie, a z nimi Bogumił Niechcic.

Mieli przybyć dopiero nazajutrz w południe, lecz i oni też otrzymali wiadomość od rodziny Ostrzeńskich, a nie chcąc, aby panna Barbara czuła się osamotnioną, przyśpieszyli swój przyjazd.

Narzeczona nie wiedziała, jak im dziękować i gdzie ich z radości posadzić. Zapaliła światło, chciała kazać dawać herbatę, lecz oni naglili, by się ubrała i wyszła z nimi na miasto. Pójdą do znajomej Ładom cukierni na czekoladę, a potem wybiorą się razem do teatru.

Grano tego wieczora „Czartowską Ławę”. Łada zakupił lożę i panna Barbara znalazła się z Bogumiłem w samym środku wystrojonego, szemrzącego świata, w śpiewnym, niewyraźnym zgiełku strojonych instrumentów, w rzęsistym blasku kandelabrów. Serce jej biło, miała uczucie, że wszyscy na nich patrzą i osądzają jej wybór. I że dla każdego w tej chwili widoczne są braki pana Niechcica, jego niedostateczne wykształcenie, jego mieszkanie w nędznej oficynie, do której wchodzi się po kamieniach i gdzie panuje zaduch.

Popełniła mnóstwo niezręczności, a choć była tu na swoim gruncie, czuła się tak zażenowana, że zaraz na wstępie zrzuciła za parapet loży rękawiczki; na szczęście siedzieli na parterze i nie wzbudziło to większej sensacji - musieli jednak odwołać się do pomocy woźnego. Bogumił, na odwrót, zachowywał się z powściągliwą niewymuszoną swobodą człowieka nieobytego, lecz już z natury nigdzie nie czującego się obco. Przychodziło mu to tym łatwiej, że nie zwykł był mieć wciąż siebie na widoku i że nie miał tak pobudliwej wyobraźni, jak jego narzeczona.

Ochłonąwszy nieco panna Barbara spojrzała bardziej przytomnie i zauważyła, że Bogumił ma na sobie nowe ubranie i wygląda bardzo przystojnie. Jakaś pani w krzesłach zauważyła widać to samo, gdyż odwracała się i spoglądała nie to, że na ich lożę, ale całkiem wyraźnie na Bogumiła. Panna Barbara zaczynała się na nowo czuć nieswojo, a już wręcz przeraziła się, gdy ujrzała, że Niechcic nagle wstał i ukłonił się owej damie. Nie śmiała się spytać, kto to, musiała doczekać, aż spytają Ładowie, i usłyszała, że to krewna Krępskich, którą Bogumił widział parę razy w ich domu.

Uspokoiła się, lecz w czasie pierwszego antraktu doznała nowego wstrząśnienia. Gdy się przechadzali we czworo po kuluarze, młoda panienka w seledynowych muślinach mijając ich upuściła niechcący wachlarz. Bogumił podniósł go i został obdarzony takim spojrzeniem, że panna Barbara spostrzegłszy to zadrżała. Co gorsza, gdy mijano się potem raz jeszcze, spojrzenie się powtórzyło, a tym razem panna Barbara miała wrażenie, że i pan Niechcic jak gdyby się uśmiechnął. Nie śmiała nic na to powiedzieć, nie czuła się w prawie do tego, lecz wpadła w skrytą rozpacz. Po raz pierwszy uprzytomniła sobie, że nie sama ona tylko jedna musi być koniecznie przedmiotem uwielbienia Bogumiła. Mógł się on przecież z łatwością zakochać w której z owych dwu dam.

Wszak dał dowód, że się potrafi zakochać od pierwszego wejrzenia, a tę z krzeseł znał już w dodatku przedtem. Obie damy były też przecież sto razy od niej piękniejsze i wspanialej ubrane, a oprócz tego, co tu skrywać, patrzyły na niego tak, jak ona nigdy na niego nie patrzyła. Im on nie zdawał się prostakiem. Snadź trzeba było być tak piękną i tak ubraną jak one, by ocenić zalety Bogumiła, a ona, widać, biedna, nie znała się na rzeczy.

Niemożność pokochania Bogumiła całą pełnią uczucia wydała jej się nagle nie - godną lamentu i rozgłosu - wyższością rozczarowanego serca, ale upośledzeniem duchowym, kalectwem i poniżającą niedolą.

Strach, że Bogumił domyślił się, jak wielką była pod tym względem niedołęgą, przyprawił ją nieomal o zemdlenie. Uczuła się w niebezpieczeństwie i jak przedtem pragnęła odwlec dzień ślubu, tak teraz drżała, czy przez czas dzielący ją od ołtarza serce Bogumiła nie odwróci się od niej ze wstrętem i ach, jak chciała, żeby już było po wszystkim.

Jednak w czasie trwania przedstawienia przejęła się nim do tego stopnia, że zapomniała o swym nieoczekiwanym strapieniu. Gdy wychodzono z teatru, trwożne myśli przypomniały się znowu, lecz nie miały już tej siły co przedtem. Żar uczuć, płynący ze sceny, udzielił jej się i doznała pociechy. Czuła się zdolną do pokochania Bogumiła, a nawet już go lubiła, już go chciała całować i nie bała się o jego uczucia, gdy jechali do domu z teatru. Bo kto kocha - ten się nie lęka. Mówiąc jej dobranoc przed drzwiami domu, gdzie mieszkała, Bogumił powiedział nieśmiało:

- Muszę kogoś trochę zasmucić. Tak mi żal, bo taka ożywiona. Ale cóż mam robić. Nie będziemy zaraz mieli tego domku w ogrodzie. Ów administrator dostał miejsce dopiero od kwietnia i na razie do tego czasu będziemy musieli zostać na starym mieszkaniu. Wuja przeniosłem do jednego wolnego pokoiku na górce, a my będziemy mieli przy mamie pokój z kuchnią.

Panna Barbara aż zadrżała z uciechy na tę wiadomość. Tak bardzo pragnęła okazać czymś Bogumiłowi przemianę, której uległa.

- Ależ to nic nie szkodzi - rzekła. - Tu czy tam, będziemy razem i wszystko będzie dobrze.

- Wiedziałem, że tak powie - uradował się Niechcic. Wciąż jeszcze nie śmiał jej mówić „ty”, a nie mógł, nie chciał już „pani”.

Znalazłszy się na powrót w swym pokoju panna Barbara zapaliła lampę i siedziała w milczącej zadumie przy stole nie zdejmując żakietu ani czapeczki. Na koniec wzrok jej, goniący wciąż jeszcze obrazy przeżytego wieczoru, padł na zaczęty o zmierzchu list do Teresy. Przeczytała go, podarła, a następnie zrzuciwszy okrycie napisała pośpiesznie nowy.

Spłakałam się - pisała - droga siostrzyczko, na wiadomość, że nikt z was na ślubie nie będzie, ale cóż, trudno. Jestem teraz cała przejęta myślą o tym, by sprostać obowiązkom, które na siebie biorę, może więc lepiej, że zobaczymy się potem, gdy będę bardziej spokojna. Za błogosławieństwo Mamy i za książęce dary z serca dziękuję. Zapowiadałyście, że nie będzie wyprawy, a toż to cała wyprawa! Wyobraź sobie, że Bogumił dowiedziawszy się, że będę sama, przyśpieszył przyjazd. Tylko co spędziliśmy z nim i z poczciwymi Ładami wieczór w teatrze. Dawano „Czartowską Ławę”. Gra była zachwycająca, od uroczych piosenek mało mi serce nie wyskoczyło z piersi, a dekoracje przedstawiające górski krajobraz wydały mi się cudem. Wróciłam rozmarzona i jedno mnie tylko gnębi, że gdy ja tu używam, wy tam stroskani czuwacie nad łóżkami moich najukochańszych dziewczynek. O, gdy Bóg pozwoli, że będą już zdrowe, muszą kiedyś do mnie na wieś przyjechać. Od kwietnia będziemy mieli śliczne mieszkanie w osobnym domu w ogrodzie. Teraz dopiero widzę, jak wielką pomyślnością jest dla mnie to małżeństwo i miłość Bogumiła. Charakter jego podoba mi się coraz bardziej, nie masz pojęcia, jak zyskuje na porównaniu z każdym z moich znajomych, a zwłaszcza z tym, co, tak będąc obiecującym, tak się okazał zawodnym i nieciekawym. A jeśli idzie o stanowisko pana Niechcica i o to, że grozi mi zakopanie się na wsi, jak ubolewa moja dobra Michasia, to nie lękam się tego. Przyrodę zawsze kochałam równie silnie jak książki i dobre towarzystwo. Nie przeraża mnie to, że będę żyła śród lasów i śród łąk. A stanowisko pana Niechcica jest dla mnie aż nadto dobre, dziwię się nawet, że będąc przystojnym, a wcale jeszcze niestarym człowiekiem, nie obejrzał się za bogatszą. Wszakże ja nic nie posiadam prócz paru sukienek i koszul, których liczba co prawda znacznie się z waszej łaski zwiększyła, ale to też i wszystko. Moje lekcje nie są żadnym stanowiskiem. Lubiłam je, gdyż lubiłam przebywanie z miłymi dziewczętami, ale nie miałam nigdy zamiłowania do bakalarstwa, nie przynosiło mi też ono tyle, bym się mogła obejść bez waszej, najdrożsi, pomocy. Traktowałam tę pracę zawsze jak coś tymczasowego. Jak wiesz, marzyłam o czymś innym - wszak słyszałaś o kobietach, co pojechały na wyższe studia do Krakowa, do Petersburga lub za granicę. Lecz gdybym nawet miała i środki, czy odważyłabym się na to? Pewno nie - zresztą za późno już o tym mówić i myśleć. Wszystko tamto przepadło. Tak więc dziękuję Bogu za to, co jest, i jestem najlepszej myśli. Ściskam was, Mamie rączki i nóżki całuję, wasza - po raz ostatni wyłącznie tylko wasza - Bar.

Ostrz.”


W dzień ślubu Barbary i Bogumiła wypadła zła pogoda - mróz, wicher i zadymka. Nim zdążono powsiadać do karet, furmani, konie i dachy pojazdów zasypane zostały śniegiem. Był już zmierzch. Jechano powolutku śród różowego światła latarń i jakby przedzierając się przez drgające zwoje gęstego muślinu. W kościele wszyscy musieli stać cały czas okutani w rotundy i szuby - gdyż panowało w nim lodowate zimno, a za każdym otwarciem drzwi smugi śniegu zaczynały wiać po posadzce. Z rodziny panny Barbary obecna była tylko pani Ładzina z mężem, ze strony Bogumiła występował jego dalszy krewny tego samego nazwiska, Hipolit Niechcic, posiadający niedaleko Borku własny folwark. Oprócz tego były koleżanki, przyjaciółki i znajomi panny Barbary. Panna młoda nie miała żadnej specjalnej ślubnej sukni, ubrana była w nowy, ale już od jakiegoś czasu noszony granatowy watowany kostium z szarym barankiem i takąż barankową z granatowym czapeczkę. Była zamyślona i miała nie widywany u niej dotąd, nieco wyniosły i srogi wyraz oczu. Gdy na chórze zaczęto grać i śpiewać, dwie łzy spłynęły po jej twarzy, która jednakże poza tym ani drgnęła. Wszyscy inni wciąż ze sobą szeptali tak, że w kościele prócz odgłosów niepogody słychać było świszczący szelest. Panowie odzywali się nawet basowym półgłosem.

Na krótko przed oczekiwanym ukazaniem się księdza drzwi kościelne jeszcze raz się otwarły, a potem z grzmiącym hukiem zamknęły. Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż do kościoła wciąż jeszcze wchodzili ci i owi spośród ulicznej gawiedzi. Nagle jednak odwołano pana młodego. Tuż za nim odeszli w głąb kościoła Hipolit Niechcic i Łada. Teraz dopiero panna Barbara zaczęła drżeć i mienić się na twarzy.

- Co się stało? - myślała i nie śmiała zapytać, lecz serce w niej upadło. Może Bogumił rozmyślił się i nie chce z nią brać ślubu, może to owa pani z krzeseł lub ta z wachlarzem zjawiły się, by przerwać uroczystość. Tak czy inaczej, miała niejasne poczucie, jakoby zasłużyła na tego rodzaju niełaskę losu, i truchlała, czekając najgorszego. Bogumił tymczasem powrócił do orszaku, a ujrzawszy wpatrzoną w siebie, zmienioną twarz narzeczonej, podszedł do niej i pocałował ją w rękę.

- Co się stało? - szepnęła - proszę pana.

- Nic, kochanie - odparł - wszystko dobrze. - Lecz był blady jak płótno i pomimo wysiłku nie zdołał się uśmiechnąć - tak że panna Barbara nie odzyskała spokoju i myliła się przy powtarzaniu słów obrzędu. Ręka jej drżała tak, że ksiądz z trudem tylko zdołał jej włożyć obrączkę.

Gdy po załatwieniu wszystkich formalności znaleźli się we dwoje w karecie, Bogumił powiedział prędko:

- Moje dziecko, nie przejmuj się tym bardzo. Moja matka umarła.

Nagle. Dostałem depeszę ze dworu.

Tak więc ślubna podróż pani Barbary była to podróż na pogrzeb.

Mieli tylko tyle czasu, by zabrać rzeczy i wyruszyć na kolej.

Pociąg, na który według otrzymanego zawiadomienia miały być wysłane konie z Krępy, odchodził o siódmej z minutami. Ładowie i Hipolit Niechcic mieli zostać do rana, by pozałatwiać rzeczy, którymi państwo młodzi nie zdążyli się zająć.

Do dworca Kowelskiego nie było bardzo daleko. Bogumił znalazł sanki zaprzężone w bystrego konia i przybyli na czas.

Budynek stacyjny stał w polu i był tak zasypany, że wśród sinobiałej mgławicy widać było tylko ciemną smugę niskiej ściany z niewyraźnie oświetlonymi oknami. Dokoła była pustka i huczał wiatr. Pociąg stał już, świecił i dyszał, jego czarne kształty rozpływały się w sypkiej ostrej zawiei. Weszli do poczekalni.

Bogumił kupował bilety, a pani Barbara szczękała z zimna zębami i powtarzała: - Jezus Maria, prędzej, prędzej, bo nie zdążymy. - To znów milkła, zamykała oczy, żeby nie patrzeć, jak Bogumił powoli odbiera resztę. W powietrzu coś niejasno dźwięczało, zapewne druty czy sygnały, czy słupy telegraficzne.

Wreszcie znaleźli się w przedziale, w którym drzemał już jegomość w lśniących kaloszach. Jechali pięć godzin i przez cały ten czas nie śmieli ze sobą mówić ni postępować swobodnie jak ludzie zaślubieni. Zmarła była pomiędzy nimi, pani Barbara czuła, że Bogumił wciąż o niej myśli, i nie mogła mu tego mieć za złe, przeciwnie, musiała mu to chwalić. On zaś w istocie zapadał co chwila w zadumę, śród której wszystko obecne znikało mu sprzed oczu. Często jednak zrywał się i prosił żonę, to by się na nim oparła, to by się położyła.

- Czy ci nie zimno, kochanie, czyś nie głodna - pytał, a ona odpowiadała: - Nie, dziękuję panu - gdyż nie mogła tak ni stąd ni zowąd zacząć mówić mu „ty”. Niekiedy oboje zaczynali drzemać, a pani Barbara majaczyła, że matka Bogumiła nie umarła, popadła tylko w omdlenie. Gdy przyjadą, będzie już przytomna, lecz ciężko chora, a wtedy ona roztoczy nad nią opiekę, będzie ją na rękach przenosić z łóżka na fotel, aż staruszeczka wyzdrowieje - cóż to będzie za radość. O, jakże pragnęła zastać ją przy życiu i zatrzeć pamięć wizyty, w czasie której tak jej się wszystko u świekry nie podobało.

O dwunastej w nocy siedli do sanek i jechali nimi do czwartej nad ranem. Na szczęście wiatr ustał najzupełniej, wypogodziło się, świecił księżyc, noc była przeczysta i lazurowa. Teraz jednak jeszcze trudniej było im porozumiewać się ze sobą, gdyż byli odziani w sterczące kołnierzami wysoko ponad głową olbrzymie, ciężkie futra, przez które mówili do siebie niby przez ścianę.

Pani Barbara, wyglądając jednym okiem ze swych niedźwiedzi, zachwycała się tylko po cichu przywalonymi śniegiem sosnami i świerkami, co świeciły w księżycu olśniewającym blaskiem.

Na koniec wjechali w znajome już podwórze i stanęli cicho przed niziutkim swym domem. Zrazu nie było nikogo widać, psy tylko poszczekiwały, lecz niebawem otoczyli ich ludzie. Było ich kilkoro. W milczeniu zaczęli świecić latarnią, bo księżyc zaszedł i robiło się ciemno. Okno pokoju starszej pani Niechcicowej było otwarte i widać było przez nie zapalone świece. Zmarła leżała jeszcze widać na łóżku.

Pani Barbara wydobyła się z sanek, a Bogumił pomógł jej zesunąć z ramion niedźwiedzie, w których nie mogła się ruszyć.

- Ostrożnie - powiedział wiodąc ją ku wejściu przez kamienie, które służyły za schodki.

4

Mieszkanie po dawnym administratorze Winczewskim nie zostało Niechcicom na pierwszego kwietnia oddane. Ów administrator otrzymał miejsce samotnego i musiał jeszcze tymczasem rodzinę zostawić w Krępie. Jego żona była źle usposobiona do Niechciców, gdyż mając im odstąpić piękny dworek w ogrodzie uważała ich po trosze za przyczynę utraty miejsca.

Kiedy pani Barbara dowiedziała się o tego rodzaju mniemaniach od swej służącej, Bylisi, popadła w przygnębienie, które dopiero Bogumił musiał rozpraszać.

- Jakże możesz martwić się takimi rzeczami - mówił i tulił ją do siebie. - Przecież wiesz, że to nie ma z nami żadnego związku.

Wszak stary Krępski nie mnie ma oddać zarząd dominium, tylko synowi. Ludzie ze wsi muszą czymś zapełniać wolne chwile, a Winczewska ma ich teraz więcej niż drudzy. Wciąż czeka na przeprowadzkę i koło gospodarstwa nie tak już chodzi jak dawniej.

Więc sobie wymyśla takie rozmaite historie.

I Bogumił sam rzeczywiście nic sobie z tego nie robił. Gdy spotykał dzieci z dworku, zaczepiał je, brał je ze sobą na konia lub na linijkę, a one jawnie okazywały, że za nim przepadają.

Również i z panią Winczewską, gdy mijali jej ogród i ujrzeli ją z dala, wszczynał zawsze wesołą rozmowę, a jej skwaszona twarz stawała się przy tym na chwilę nieco weselsza.

Jeśli pani Barbara była wtedy obecna, to stała cały czas jak na żarzących się węglach. Nie rozumiała, jak Bogumił może postępować w taki sposób z ludźmi, którzy źle o nich myślą. Sama starała się jak mogła unikać spotkania z chudą, zawsze cierpko skrzywioną postacią z dworku, a i dworek omijała z daleka, aby nie myślano tam czasem, że chodzi patrzeć, czy się jego mieszkańcy nie wynoszą. Natomiast w samotności często projektowała sobie, że pewnego dnia zdobędzie się na to, żeby pójść do byłej administratorowej i żeby tak jej powiedzieć:

- Ani mi się śniło, droga, szanowna pani, ani mi się śniło pragnąć innego mieszkania niż to, co mam. Żyjcie sobie, państwo, gdzie jesteście, jak długo chcecie, zrzekam się tego dworku raz na zawsze.

- Wezmę - rzekła raz do Bogumiła - pójdę i tak jej powiem.

- Nie czyńże tego czasem - przestrzegał ją Bogumił - bo się z ciebie naśmieją albo tym bardziej cię obmówią, że się chcesz tutaj rządzić jak szara gęś, że masz protekcję, rozporządzasz mieszkaniami.

I raz jeszcze zabraniał, lecz wyraz twarzy miał zadowolony, jakby mu się podobało, że pani Barbara nie w inny sposób, a w taki wzięła te sprawy do serca. Ona zaś zaniechała pomału zamiaru pójścia do pani Winczewskiej, ale wszystko, co jej chciała powiedzieć, mówiła swej służącej, Bylisi. Mówiła, a potem żałowała, że jeśli to jej gadanie się rozniesie, to ich mogą naprawdę zostawić, gdzie byli, i że nawet, gdy się dworek opróżni, osadzą w nim kogo innego. I zdawało jej się, że Bogumił już nazbyt pogodnie znosi niepomyślność losu, która kazała im pozostać w starej siedzibie. Mogło mu przecie choć czasem przyjść do głowy, że miejsce to nie jest znów takie czarowne, tymczasem on pomartwił się jedynie na wstępie, a potem był już taki z wszystkiego rad, jakby o sprawie mieszkania wręcz zapomniał. Jednakże, gdy napomknęła z goryczą raz i drugi o szkaradnej dziurze, w której wypadło im żyć, ujrzała nad swoje spodziewanie, że zrobiło to na nim bardzo silne wrażenie. Cały dzień był przygnębiony i zdawał się przed nią wstydzić. I pani Barbara, jakby jej szło nie o praktyczne wyniki, ale o wybadanie jego stosunku do tej sprawy, wnet przyznawała, że pogardzane mieszkanie ma swoje zalety.

Zaś w gruncie rzeczy miało ono dużo złych stron. Schodki z dzikiego kamienia stanowiły z nich bodaj najmniejszą. Było ciemne, wilgotne i niskie, a myszy niepodobna w nim było wytępić. Było i ciasne, lecz tę szczupłość wymieniała pani Barbara Bogumiłowi właśnie jako zaletę. Cóż by teraz zrobili z obszernym pomieszczeniem we dworku po Winczewskich? Nie mieliby do tych pokojów co wstawić, przecież cudem zdołali zapełnić te „ciupki” w oficynie. Gorzej było natomiast, że w owych „ciupkach” pani Barbara nie czuła się dostatecznie u siebie. Zaraz przez sień, naprzeciwko ich drzwi, mieszkał ogrodowy, za nim, w izbie z osobnym wyjściem na podwórze, żyła stara, wysłużona komornica Ludwiczka, a jeszcze dalej, na samym końcu domu, znajdowało się coś pośredniego między kurnikiem a stancją, miejsce, w którym tuczono gęsi. Zaś w przeciwległym szczycie domu, za ich mieszkaniem, była wędzarnia. Pakowny to był więc i dosyć ludny budynek, lecz pani Barbara często w chwilach złego usposobienia mówiła, że czuje się, jakby zamieszkała w czworakach. Co prawda owe zbyt bliskie i niepożądane sąsiedztwa wyszły jej pod różnymi względami na dobre. Ogrodowy okazał się jednocześnie stolarzem, a mając w zimie nieco czasu porobił dla państwa Niechciców brakujące stoły i stołki. A Ludwiczka nauczyła panią Barbarę we właściwym czasie nasadzać kury, kaczki, perlice, sprawdzać jajka i chodzić koło kurcząt. Co do gotowania, pieczenia chleba i przyrządzania zapasów, to dużo wiedziała Bylisia od zmarłej starszej pani, ale i w tych rzeczach ostatnie zdanie należało nierzadko do Ludwiczki.

Ogrodowy i Ludwiczka stali się tedy dla pani Barbary prawdziwą opatrznością, gdyż znajdowali się pod ręką, można było czerpać z ich pomocy i doświadczenia prawie niechcący, śród sąsiedzkich spotkań w sieni i w progu. To była pomyślna okoliczność, bo udawać się specjalnie gdzie dalej po radę pani Barbara nigdy by się nie odważyła - bała się i wstydziła krępskich ludzi.

A sama na początku rzeczywiście do niczego nie umiała się wziąć.

Sposobności, by się tego lub owego z domowych zajęć nauczyć, miała za panieńskich czasów dosyć i u radcy Joachima, i u matki, zwłaszcza póki żyła stara, wszystko umiejąca piastunka ich, Bursztynka. Lecz ówczesna panienka Barbara uważała roboty gospodarskie za coś tak łatwego, że szkoda było na nie pięknego czasu młodości. Tymczasem przekonała się, że potrzebowały one znacznej umiejętności, a także zamiłowania. Tego ostatniego nie mogła w sobie wzbudzić, gdyż ze wszystkich zajęć pani domu, które ją nęciły w małżeństwie, mogła się na razie oddać prawie wyłącznie tylko temu, czego najbardziej nie lubiła, to jest kuchni.

Zachęcona przez wskazówki Ludwiczki, miałaby ochotę chować dużo drobiu i świń, lecz przy tym mieszkaniu wiele chować nie było można, gdyż nie było gdzie trzymać. Na całą żywiznę Niechcicowie dostali tu tylko szczupłą zagrodę w ogólnych zabudowaniach dworskich. Pani Barbara nie lubiła tam chodzić, by nie brnąć przez gnojówkę i nie spotykać służby dworskiej, której widok przypominał, że i oni też służą. Zresztą, te parę kur, kaczek i perliczek, jako też świnie i krowę, które do gospodarstwa należały, Bylisia była już przyuczona sama oprzątać, pani Barbarze zdawało się nawet, że nie jest ona zadowolona z wdawania się w te rzeczy. A że pani Barbara wciąż patrzyła na nią mimo woli jak na służącą nie swoją, a zmarłej starszej pani, więc usuwała się na bok i doglądała tylko paru kur, co siedziały na jajkach u niej w kuchni.

Nadchodziła wiosna. Pani Barbara tyle się naroiła przed ślubem, co będzie siać i sadzić u siebie na wsi w ogródku, lecz przy podwórzowej oficynie nie było i ogródka, można było tylko patrzeć, jak się przyjmują w doniczkach flance pelargonij, które jej podarował sąsiad ogrodowy. Tym bardziej nie można było marzyć o tym, co się przedstawiało pani Barbarze jako jedna z największych przyjemności małżeńskiego pożycia - o zaproszeniu na lato rodziny i koleżanek. Mieszkanie było zbyt ciasne i zbyt nędzne. Tak więc pozostawała tylko kuchnia. Bogumił nie był pod tym względem człowiekiem wielkich wymagań. Nie był żarłokiem, nie lubił dań wymyślnych, ale pani Barbara dobrze widziała, że jeżeli co z drobiazgów, służących do opędzania codziennych potrzeb, może mu zrobić przyjemność, to gdy na stół podano coś, co lubił, albo gdy się w kuchni jakie danie wyjątkowo udało. Może przywiązywał wagę do jedzenia, jak kto inny przywiązuje ją do stroju, do wyglądu mieszkania lub do zwyczajów życia towarzyskiego. I chociaż byli ubodzy i musieli jeść skromnie, lubił, żeby było podane czysto, smacznie, bez żałowania przyprawy, i lubił mieć poczucie, że w domu nigdy nie brak czegoś do przekąszenia w szafie albo w spiżarce. Pani Barbara przeciwnie, jak żyje, nie dbała o jedzenie i nie miała w tej dziedzinie prawie żadnych szczególnych upodobań.

Konieczność jedzenia uważała za pewnego rodzaju upośledzenie człowieka i prawdę mówiąc, jeżeli na co kiedy żałowała pieniędzy, to na jedzenie. Już prędzej rozumiała przyjemność picia, lubiła dobre wino. Starała się jednak, jak mogła, sprostać swym kulinarnym obowiązkom i nabrała w pieczeniu, smażeniu i gotowaniu pewnej zażartości, a nawet ambicji. Gdy coś przy obiedzie albo kolacji szwankowało, ona była tą, co się gniewała. Bogumił bardzo lubił ćwikłę ze sztuką mięsa, a także śledzie marynowane z cienko do nich krajanym kwaszonym ogórkiem.

- Fe, fe - myślała pani Barbara o tych potrawach, lecz przyrządzała je, a choć były takie prostackie, nadanie im odpowiedniego smaku, zapachu i kruchości wymagało całej kopalni wiedzy: Często się też to jedno, to drugie nie udawało. Bogumił jednak nie dawał niczym wtedy poznać, że się czuje nieswojo, spożywał nie wzdragając się i mówił o czym innym, jakby w obyczajach jego leżało ujawniać tylko wesołe i dodatnie uczucia.

Lecz pani Barbara przyciskała go do muru, powtarzając ze łzami w oczach:

- Ty chyba jesz mnie na złość. Przecież widzisz, że mięso twarde, że ogórki za słone, że chrzan zanadto sparzony. Dlaczego robisz mi na złość? Błagam cię, nie jedz. - I bardzo była w takich wypadkach rozżalona.

Podwórzowe mieszkanie miało tę jeszcze właściwość, że przesiąkało podwórzowymi woniami. Póki trwała zima, nie dawało się to we znaki, ale wiosną i latem pani Barbara bardzo cierpiała z powodu bliskości chlewów, obory i stajni, zwłaszcza gdy jej się przypomniało, że świeże wiejskie powietrze było jedną z tych rzeczy, na które się jadąc tutaj cieszyła. Już prędzej i łatwiej przywykła do nowego dla niej rodzaju ciszy i hałasów, jakie panowały w podwórzu. Z początku noce w dawnym pokoiku na Lesznie wydawały jej się znacznie spokojniejsze niż noce w Krępie. Tam - daleki, przytłumiony gwar miasta lub czyjaś zapóźniona, niewyraźna muzyka za murami napawały całe jestestwo kojącym poczuciem bliskości ludzi, a nie mąciły spokoju i usypiały raczej, niż rozbudzały. Tu po skończeniu robót dziennych zapadała nagle tak wielka cisza, jakby ludność wymarła, a świat cały zaginął bez śladu w nieprzebytych ciemnościach. Ledwo jednak położono się spać, stróż nocny zaczynał chodzić i gwizdać przeraźliwie na wibrującej metalowej świstawce z kamyczkiem w środku. Nadto jeżeli był deszcz i na podwórzu stały kałuże, to miał on zwyczaj przechodzić pod samymi oknami Niechciców, gdzie było pasmo bruku.

To powodowało takie dudnienie w ścianach, że pani Barbara jeszcze przed zagwizdnięciem budziła się z najmocniejszego snu. O wpół do czwartej dzwoniono już do doju, a dzwonek znajdował się na jednym z drzew, stojących w pobliżu ich domu; o czwartej szły znów koło ich okien dójki rozmawiając i szczękając bańkami. Zaraz potem włódarz łomotał w okiennicę i Bogumił zaczynał się ubierać. Zimą zapalał świeczkę i zasłaniał ją rozwartą książką od oczu pani Barbary, a później, kiedy nastały wczesne ranki, uchylał okiennicy tylko tyle, by poznajdować swe rzeczy. Starał się zachowywać jak mógł najciszej, najostrożniej, ale jak zwykle, gdy świadomy wysiłek woli jest zanadto ku czemuś napięty, nagle potrącał krzesło lub upuszczał coś z piorunującym hałasem. Przerażony zastygał wtedy na chwilę, a pani Barbara mówiła:

- Nic nie szkodzi, ja nie śpię, nie śpię…

Gdy Bogumił wyszedł, wszystkie odgłosy milkły na parę minut, a potem nagle cały dom razem z rodziną ogrodowego, ze starą Ludwiczką, psami, tuczącymi się gęśmi i własną pani Barbary służącą Bylisią zaczynał się odzywać, wstawać, krzątać, stąpać, a i w podwórzu brzmiał już rwetes i zgiełk.

Na wsi nikt nie miarkuje ni głosu swego, ni hałasu, jaki sprawiają przedmioty. Drzwiami wali się tak, że tynk oblata ze ścian, okiennice zamyka się, jakby się je chciało połamać w drzazgi, mówi się, jakby wszyscy byli głusi. Lecz poza nocą, w ciągu której jeszcze i psy nie ustawały szczekać, i poza chwilami wyruszania do pracy lub powrotu z pól, na podwórzu przez większą część dnia panowała cisza. Jednak nie była to powabna cisza wiejska, pełna szumu drzew i szczebiotu ptasząt, jaką pani Barbara znała z przechadzek z przyjaciółmi. Była to wielka, prawie przygnębiająca cisza opuszczonego miejsca. Wszystko, co żyje, znajdowało się w polach lub na pastwiskach, albo wewnątrz budynków gospodarskich; podwórze wyglądało wtedy - latem jak płowa pustynia, zimą jak całun śmiertelny. Jeżeli nawet kto się ruszał pomiędzy budynkami, chodził koło drobiu czy świń albo rznął sieczkę - to kołatanie maszyny, odgłos kroków i wabiących stworzenie nawoływań zwiększały tylko osowiałe milczenie i pustkę.

W pierwszych tygodniach pani Barbara myślała, że jej głowa pęknie od chwil gwałtu, a serce zamrze z żałości od godzin ciszy, ale niebawem przyzwyczaiła się do jednego i do drugiego. Nauczyła się nawet mówić gromko, co jej przyszło tym łatwiej, że głos miała z natury donośny. Zaś olbrzymie puste godziny wypełniała, czym mogła. Książki i gazety, które przysyłała czasami pani Teresa Kociełłowa, nie wystarczały, by zająć cały wolny czas; sprzątanie, polewanie kwiatów na oknach i przyrządzanie posiłków szło też prędko, gdyż Bylisia żwawo się ze wszystkim zwijała. Resztę wolnego czasu spędzała pani Barbara najczęściej z wujem Bogumiła, Klemensem Klickim. Był to szczupły i drobny człowiek o mętnym spojrzeniu bladych oczu, o siwych, bujnych włosach i rozwichrzonej, srebrzystej brodzie. Chodził latem w zrudziałej czamarze, a zimą w kożuchu, z którego nawet w domu niechętnie się rozdziewał, a i jedno, i drugie przepasywał zawsze mocno ściągniętym rzemiennym pasem. Nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu, lecz życie przedwcześnie uczyniło go starcem. W czasie powstania dostał był cios kozacką piką w głowę, tak że mu pękła czaszka. A kiedy leczył się potem daleko od stron rodzinnych, żona jego uciekła z domu z rosyjskim oficerem dragonów. Te wypadki były, jak mówiono, przyczyną, że dostał obłędu. Jednak obłąkanie jego było spokojne i łagodne i polegało głównie na pomieszaniu ludzi, czasów i zdarzeń. Panią Barbarę na przykład bardzo lubił, ale kim ona jest - tego nie mógł rozpoznać.

Zwykle brał ją za gościa, za przebywającą u nich czasowo kuzynkę i odnosił się do niej zawsze z wyszukaną uprzejmością. Zmarłą matkę Bogumiła uważał za swoją matkę i przeważnie miał ją też za wciąż jeszcze żyjącą. Często niecierpliwił się i pytał: „Gdzie mama poszła, dlaczego tak długo nie przychodzi?” Czasami zbywano go tym lub owym, kiedy indziej tłumaczono mu, że mama nie żyje. Wtedy płakał i mówił, że teraz jest już zupełnym na tej ziemi sierotą.

Co do Bogumiła, to zdawał sobie sprawę, że to jest Bogumił Niechcic, jego siostrzeniec, ale uważał go za małego chłopca i często obiecywał mu dać w skórę. To znów przychodził czas, kiedy poznawał ludzi, ale za to był przekonany, że powstanie trwa ciągle i że jest na drodze do zwycięstwa. Naówczas co dzień prawie wyobrażał sobie, że tylko na krótko wpadł z obozu do Krępy, żeby się zobaczyć z rodziną, i że wnet musi wracać. Niekiedy przez parę dni z kolei co wieczór wybierał się do lasu. Latem, gdy go mniej pilnowano, zwłaszcza dawniej przed przybyciem pani Barbary, Bogumił nieraz, wyszedłszy rano w pole, znajdował go śpiącego pod stogiem albo na skraju lasu. Zimą uciekano się do najrozmaitszych sposobów, by go w domu zatrzymać. Najbardziej skutecznym było dać mu znać po cichu, że Moskale są we wsi i że ma się nie ruszać ze swojego pokoju. Wtedy uspokajał się, ale, niestety, na wszelki wypadek, żeby go nie znaleźli, chował się do szafy albo pod łóżko i bardzo trudno było go stamtąd wyciągnąć.

Lepiej było, kiedy się pani Barbarze udawało wmówić w wuja Klima, że przecież w ostatniej bitwie partia została rozproszona i że dopiero taki a taki ma przybyć i dać znać, gdzie się oddział na nowo zbierze. Wtedy przez kilka tygodni był spokój. Klemens Klicki czekał cierpliwie pory paląc fajkę albo śpiewając półgłosem starą panieńską piosenkę:

Gdy tańcuję zwinna, żywa, z wiatrem kosa moja pływa.

Za mną chłopców rój… za mną chłopców rój.

W tańcu dłoń mi lekko ściśnie, czułym okiem na mnie błyśnie narzeczony mój… narzeczony mój.

Często też, jeżeli pani Barbara była przy nim, opowiadał jej o stoczonych potyczkach i swych przygodach w obozie. Bieg jego myśli był w tej materii tak prawidłowy, a opowiadania tak malownicze, że pani Barbara słuchała go z zajęciem, a nieraz nawet z patriotycznym uniesieniem. Wuj Klemens często też wspominał o swoich dowódcach, którzy nosili cudzoziemskie nazwiska: Szmeyc i Navoni. Na Szmeyca wymyślał, a Navoniego chwalił. Jeżeli Bogumił znalazł się w pokoju w czasie tych opowiadań, wujowi zaczynało się nagle zdawać, że jest w obozie, i krzyczał na Bogumiła:

- Wynoś mi się zaraz do matki pod pierzynę, bo cię zbiję na kwaśne jabłko. Ja dzieci na rzeź prowadzić nie myślę!

By wytłumaczyć pani Barbarze przyczynę tego gniewu, Bogumił opowiedział jej potem, że po rozbiciu oddziału, w którym był razem z ojcem, i kiedy ojca następnie w domu aresztowano, on udał się z powrotem do partii i bił się wtedy razem z wujem Klemensem.

- Ale dziwna rzecz - dodał ze śmiechem - wtedy wuj mnie tak nie wypędzał. Chociaż miałem dopiero piętnaście-szesnaście lat. Byłem co prawda tęgi, mocny i potrafiłem, jak się okazało, dużo wytrzymać. Teraz mu się widać zdaje, że byłem młodszy.

Raz w lecie nie dało się namówić wuja Klemensa, by na noc został w domu. Dostał napadu ostrego szaleństwa, rozbił okno, pokaleczył się i musiano go związać. Na pani Barbarze zrobiło to straszne wrażenie, płakała tak, że Bogumił się przeląkł i prosił, by nie zwracała na obłąkanego biedaka tyle uwagi i nie poświęcała mu tyle czasu.

- Moje dziecko - nalegał serdecznie - moje kochane dziecko. Nie na to przecież wyszłaś za mąż, żeby pielęgnować szaleńca. Trudno, trzeba go zostawić więcej na Boskiej opiece. Nasza mu i tak już wiele nie może pomóc.

Po tych słowach pani Barbara zaraz poczuła się rzeczywiście skrzywdzona przez los i odrzekła z godnością:

- Cóż robić, muszę wypełniać obowiązki, na jakie zostałam skaza… które tutaj zastałam - poprawiła się.

Od tego czasu pani Barbara to postanawiała sobie, że skoro ma być ofiarą, będzie nią w całej pełni i wszystkie swe siły, całe życie poświęci wujowi Klemensowi, to buntowała się, że w istocie nie na to wyszła za mąż, by pielęgnować obcego sobie bądź co bądź, nieprzytomnego człowieka.

Gdy jednak wpadła z tego powodu w cichą rozpacz, nagle sprawa zaczynała jej się przedstawiać inaczej. Przypomniała sobie, że wuj Klemens jest powstańcem, człowiekiem, który walczył za wolność - i opiekowanie się nim było nie ofiarą ani stratą ostatnich lat młodości, ale zaszczytem, honorem, który ją wywyższał ponad inne zamożniejsze i weselej żyjące kobiety.

Zaczynała się wtedy czuć szczęśliwą i siedząc w pokoju wuja z jakimś szyciem, śpiewała razem z nim: „Gdy tańcuję zwinna, żywa”… Miała przy tym uczucie, że jest słuchana i oglądana przez tysiące nieznanych ludzi, którzy lubują się tym widokiem i pochwalają jej słuszne postępowanie.

Tak jednak czy inaczej myślała, od jednego nie mogła się teraz, po zaszłym z wujem Klemensem wypadku, uwolnić, to od strachu, od niepokoju o niego. Bogumił nie poznawał jej pod tym względem.

Dawniej, o ile była przy wuju, to była, ale gdy zeszedł jej z oczu, to się spokojnie zajmowała czym innym; teraz nie mogła sobie dać rady, jeżeli nie wiedziała przez chwilę, gdzie on jest, co robi, jak się miewa. Odbiegała do niego od stołu, gdyż wuj Klemens na własne życzenie, jako ukrywający się, jadał u siebie; w nocy usłyszawszy kroki zrywała się w przekonaniu, że to nie stróż, lecz wuj Klemens wybiegł na dwór i chodzi pod oknami - a w ciągu dnia bez ustanku, jeśli sama tam być nie mogła, posyłała do jego pokoju Bylisię nakazując: - Idź no, zajrzyj, czy starszemu panu co się nie stało!

Bogumił dziwił się z początku tej wzmożonej wrażliwości uczuć w stosunku do wuja Klemensa, ale niebawem zauważył, że pani Barbara i o niego teraz czasem zaczynała się bać. Gdy wracał do domu nieco później, niż należało, witała go słowami: - Jezus Maria, myślałam, że coś się stało. - I czego też dotąd nie bywało, niepokoiła się nawet o matkę i o siostrę, i gdy jakiś czas nie pisały, drżała o ich życie i zdrowie. Jakby napad szaleństwa, któremu uległ wuj Klemens, wzniecił w niej czy też pobudził do życia wrodzony może brak zaufania do otaczającej ją rzeczywistości, podał w wątpliwość bezpieczeństwo przebywania na świecie.

Strach o wuja Klemensa zmuszał ją na przekór prośbom Bogumiła i własnym nieraz postanowieniom do jeszcze częstszego niż dawniej przebywania z chorym, chociaż obcowanie z nim przynosiło coraz to nowe udręki. Bo pani Barbarze zdawało się teraz ciągle, że zaczyna być w ciąży i nawet kiedy była jak najczulej usposobiona do starego powstańca, to bała się, że on ją nagle jakim wybrykiem przestraszy albo że widok tej poszwankowanej na umyśle ludzkiej istoty wpłynie w jakiś sposób ujemnie na przyszłe dziecko.

Czasem wyśmiewała po cichu samą siebie za te myśli, tłumacząc sobie, że przecież w cechy duchowe niepodobna się zapatrzyć - ale gdy się już nieco uspokoiła, przychodziło jej na myśl coś gorszego, że nie z zapatrzenia, a z dziedziczności jej dzieci mogą być głupie. Małoż to się nasłuchała od studiujących przyrodę braci albo w rozmowach towarzyskich z ich kolegami o teorii dziedziczności? A jak się okazuje, rodzina jej będzie z obu stron obciążona skłonnością do chorób umysłowych. Wszak śród Ostrzeńskich był też wariat, niejaki Jacuś. Pani Barbara pamiętała go dobrze, bo żył na łaskawym chlebie u radcy Joachima. Siedział zawsze na szarym końcu wielkiego gościnnego stołu w Piekarach i bał się, że go legumina nie dojdzie. Tak że już przy zupie zaczynał lamentować powtarzając: „A dla Jacusia leguminy nie ma”.

Oni, młodzi, robili sobie wtedy z tego lamentu żarty i tym niefortunnym zdaniem posługiwali się w swych rozmowach jak dowcipną, wieloznaczną cytatą, lecz teraz miało ono tylko jedno znaczenie i brzmiało w jej wnętrzu jak zła wróżba, że jej dzieci - mogą być idiotami.

Jednak była jeszcze nadto młoda, aby miała dać się znękać tego rodzaju strachami. Znajdowała na nie ratunek, i to nie w rzeczach, które by pozostawały w jakimś z nimi związku, ale w całkiem pobocznych, które jednak zawierały w sobie nieoczekiwaną pociechę.

I tak na przykład, gdy bardzo bała się pozostawać sam na sam z obłąkanym, a odejść nie mogła, bo znów bała się go też zostawić samego, przyszło jej raz do głowy, żeby z nim pójść posiedzieć do ogrodowej. Ogrodowy-stolarz nazywał się Nebelski, żonie jego puchły nogi tak, że niewiele mogła chodzić i nawet latem całe tygodnie siedziała nieruchomo, to przędąc len swój lub cudzy, to zeszywając z kolorowych, obrzucanych włóczką gałganków serwety i dywaniki. Umiała też robić koronki na klockach, którego to przemysłu nauczyły ją panny ze dworu. Pani Barbara zaczęła więc do niej przychodzić i uczyć się roboty owych koronek.

Nebelscy zajmowali dosyć dużą schludną izbę z podłogą i dwoma okienkami. Ich córka krzątała się po izbie, wuj Klemens palił fajkę albo nucił swoje wieczne: „Gdy tańcuję zwinna, żywa”… - a pani Barbara pomagała ogrodowej w robocie. I natychmiast jej myśli o dziedziczności albo strach przed zapatrzeniem czy też lęk, by wuj Klemens nie dostał ataku szału, znikały, przemijały bez śladu, jakby możność przebywania z nim śród ludzi zapewniała jej bezpieczeństwo nie tylko na teraz, lecz i na przyszłość. Nebelska opowiadała pani Barbarze w czasie tych jej odwiedzin o ich pochodzeniu. Trudno jej było ścierpieć, by ktokolwiek znajomy z nimi nie został wtajemniczony dokładnie w to, że byli szlachtą, że kiedyś posiadali majątek. I gdyby nie źli krewni, co ich wyrzucili z ojcowizny, nie potrzebowaliby dzisiaj siać pietruszki na cudzym, ale spaliby w puchu, a jedli na porcelanie. Czasem wpadał od roboty Nebelski, wołał: - Gdzie piłka od gałęzi? - a potem zatrzymawszy się na chwilę potwierdzał słowa żony. Wyciągał nawet i pokazywał swoje dowody szlachectwa, które zawsze przy sobie nosił. Brał jednak tę sprawę z dobrej strony i chełpił się, że chociaż tak podupadł, to jako szlachcic i tak wszędzie jest pierwszy, gdyż wszystko, do czego się zabierze, umie lepiej zrobić niż drudzy. Był pięknym mężczyzną i odbijał wyglądem od wszystkich folwarcznych ludzi w Krępie. Miał wąską twarz, głęboko osadzone błękitne oczy z dużymi przeźroczystymi powiekami, nosił bujne jasne wąsy i niewielką jasną brodę, obciętą w klin. Pani Barbarze przypominał portrety holenderskich mistrzów, których kopie i fotografie widywała w Warszawie. Nebelski rozumiał się na tym, że nie wygląda jak prostak, cenił to w sobie, nosił się z tym, jakby to był widoczny dla wszystkich jego herb. Nieraz mówił: - A choć ja szkół nie znałem, to żebym nawet gnój rozrzucał po polu, każdy pozna po mnie, żem pan. A po czym pozna? Po szyku.

I mrużąc oko w stronę pani Barbary, dodawał:

- Pani to rozumie, bo pani sama jest z panów.

Pani Barbara czerwieniła się i pomijała to milczeniem. Za nic w świecie nie mówiłaby z tymi ludźmi o swoim pochodzeniu, o tradycjach swojego rodu. Zdawało jej się, że stawiałaby się tym z nimi na równi, a przecież jednak byli zupełnymi prościuchami, trochę lepszymi chłopami, on zaś pomimo niepowszedniego wyglądu zaledwie się umiał podpisać.

Na początku jesieni cały ten tryb życia uległ zmianie. Wuj Klemens mimo zdwojonej czujności pani Barbary zdołał się w pewien dżdżysty wieczór wymknąć z domu. Szukali go we troje, Bogumił, Nebelski i pani Barbara. Znaleźli go dopiero około północy w lesie, w miejscu zwanym Gryczoł. Był boso, miał na sobie tylko czamarę i kalesony.

Przemókł i dygotał tak strasznie, że nie mógł iść. Bronił się zresztą, nie dał się ruszyć z miejsca. Był przekonany, że został napadnięty przez Moskali, i złorzeczył, że żywym nie da się wziąć.

Na koniec osłabł tak, że Bogumił i Nebelski wzięli go na ręce i zanieśli do bryczki. Niechcicowie posadzili go między sobą, objęli ramionami i okryli, czym mogli, lecz wszystko było mokre, tak że starzec wciąż trząsł się. Całą drogę to jęczał, to coś mówił.

- Hasło - powtarzał - hasło… Szmeyc świnia, źle prowadził. Niech żyje Polska. - Wpatrywał się w ciemności przed sobą i wołał: - Nie tędy. Na prawo, ośle, na prawo! - a potem pytał znękany: - Daleko jeszcze - Michał - jak myślisz, czy to jeszcze daleko?

Pani Barbara przyciskała go mocno do siebie i zanosiła się od płaczu. Na szczęście nikt nie słyszał, gdyż bryczka hałasowała, kałuże chlustały pod kołami, a deszcz i wiatr szlochały razem z nią.

Nazajutrz wuj Klemens nie wstał już z łóżka. Chorował trzy tygodnie na zapalenie płuc. Przywożono doktora, stawiano mu bańki i zwyczajne, i cięte, lecz nic już nie pomogło, i umarł. W czasie choroby niezmiernie poweselał. Chciał ciągle widzieć przy sobie panią Barbarę. Uśmiechał się do niej i powtarzał z tkliwością: - Moja ci to Marysiuchna kochana. - Brał ją za swoją zbiegłą żonę, o której przedtem nic nigdy nie wspominał. Myślał, że do niego wróciła. Pogrzeb miał cichy i skromny. Dwór krępski przysłał przez Nebelskiego wieniec z jedliny. Z Borku przyjechali Ładowie.

Później, gdy już było po wszystkim, Bogumił i Barbara poszli uporządkować pokoik wuja Klemensa. A gdy skończyli, siedzieli tam jeszcze chwilę rozpamiętując minione dnie. Było już prawie ciemno, pani Barbara prosiła Bogumiła, żeby zaśpiewał tę piosenkę, w której powtarzają się słowa: Teraz polami, borem, lasami i ostępem marsz.

Nie mógł sobie jej dobrze przypomnieć, długo milczał, paląc fajkę, a w końcu zaczął nucić. Lecz prześpiewał tylko pierwszą zwrotkę i rzekł:

- Wiesz, nie mogę…

Pani Barbara zapłakała.

- Dajże spokój - prosił Bogumił. - Przecież to dla niego takie szczęście, że umarł. Idzie sobie na koniec bez przeszkody tymi polami, borem, lasami… Nie szarpiemy go, nie ciągniemy do domu.

- Ja nie nad nim - odparła - tylko tak…

- A nad kim? - spytał.

- Nad czym? - poprawił się po chwili.

- Nad tym - szepnęła ku jego zdziwieniu - że nie rozumiem, po co to wszystko toczy się, mija…

5

Po śmierci wuja Klemensa pani Barbarze przybyło dużo czasu, z którym w dalszym ciągu nie bardzo wiedziała, co zrobić.

Cokolwiek chciała zapocząć, zaraz sobie uprzytomniała, że aby rzecz mogła pójść należycie, brak jej tego lub tego i że w takich okolicznościach może osiągnąć tylko daleko skromniejsze wyniki, niż pragnęła, a więc wolała nie kusić się o żadne. Tak, na przykład, mając pod oknem tylko miejsce na mały klombik, nie zrobiła żadnego. - Kwiaty? Dom w kwiatach powinien tonąć - mówiła - ale nie żebym miała ich tyle, co na cmentarzu na grobie.

Za to podziwiała piękno natury tam, gdzie zostało ono szczodrze, bez ograniczeń i dla wszystkich jednakowo rozpostarte - to jest na łące i w lesie. Co prawda w głąb lasu nie zapuściłaby się za żadne skarby świata, błąkała się tylko po jego skrajach i pilnowała się, aby wychodzić przed południem, kiedy nie było obawy, że ją zmierzch może zaskoczyć.

Jesień owego roku była długa, pogodna i ciepła, a widoki różnobarwnych zarośli tak urozmaicone, jak urozmaiconym pragnęłoby się widzieć swe życie. Zaś piękność świata cieszyła panią Barbarę w taki sposób i z taką siłą, jakby była pięknością jej własną, zdolną jej przynieść mnóstwo powodzenia i szczęścia.

Raz jednak w czasie takiej przechadzki zlękła się, bo usłyszała wyraźnie, że w mokradle zarośniętym olszyną coś rusza się i czochra. Natychmiast przyszło jej do głowy, że to dzik, i puściła się pędem do domu. Kiedy mijała rzeczkę, ujrzeli ją żołnierze, którzy pławili tam konie, i zaczęli na jej widok pokrzykiwać. Pani Barbarze, zamierzającej właśnie na łączce nad rzeczką wytchnąć i przyjść do siebie, dodało to jakby skrzydeł. Słyszała za sobą tętent, była pewna, że ci Moskale ją gonią, a nawet, że ją już-już chwytają za włosy. Bez tchu biegnąc tyłami obór i stajen dopadła domu i godzinę leżała na pół żywa na łóżku, nim się wreszcie opamiętała. Potem przez kilka dni chodziła nieswoja, bo nie wiedziała, czy kto widział ten jej nikczemny strach. Raz jej się zdawało, że wszyscy to widzieli, to znów uspokajała się, że oczywiście - nikt. Sama nie powiedziała o tym nawet mężowi, bo się wstydziła zarówno tego, że tak nie wiadomo przed czym uciekła, jak i tego, że miała czas chodzić na takie wycieczki. A w cichości ducha dręczyła się jeszcze i tym, że zmykała tak przed najeźdźcami i wrogami ojczyzny. Czuła się pohańbioną na wieki i na próżno pocieszała się tym, że uciekała nie jako Polka, ale jako bezbronna kobieta przed gromadą dzikich, rozbestwionych zapewne chłopów.

Tak, ale jakże pięknie byłoby zachować się tak, jak Polce przystało - a więc stanąć, coś im powiedzieć, pouczyć ich, że rycerz nie zaczepia przelęknionej kobiety, lecz śpieszy jej na pomoc. Zaś gdyby pojęli i ofiarowali jej tę pomoc, wtedy byłby czas dumnie im na to odrzec, że Polka nie przyjmuje pomocy od nieprzyjaciół ojczyzny. I całe to wydarzenie powracało raz po raz do jej pamięci z coraz to innym, a coraz bardziej wzniosłym i odważnym zakończeniem. Aż póki nie wyrugowała go inna, złośliwsza troska.

Latem okazało się to złudzeniem, ale teraz znowu, po raz już nie wiem który, pani Barbara miała wrażenie, że chyba zaszła w ciążę.

I na myśl o skutkach, które mogła ściągnąć na dziecko przez swoje wariactwo, nie sypiała po nocach, płakała, a nawet się modliła, chociaż nie była nabożna. Zaniechała też zupełnie samotnych spacerów i jeśli miała parę godzin wolnych, to biegła raczej do pani Zenobii Ładziny do Borku. Tu droga szła przynajmniej cały czas wsią i między domami, a iść do miasteczka, nawet wobec spotkanych ludzi, nie był to żaden wstyd. Wszak mogła mieć sprawunki.

Z panią Ładziną czytały razem książki przysłane przez Teresę Kociełłową, a czasem szyły wspólnie sukienki i fartuszki dla synków pani Zenobii. Pani Barbarze tak dobrze to szło i dzieciom było czasem tak ładnie w tym, co zrobiła, że przypatrując się swemu dziełu gorzko żałowała porzuconego krawiectwa.

- Miałabym już może niedługo własny magazyn - mówiła - i byłabym samodzielnym człowiekiem. Siostry Kunke dorobiły się na strojach damskich majątku i ze mną byłoby to samo, bo mnie nieraz po cichu mówili, że mam więcej od nich zdolności. A najważniejsze, mieszkałabym w Warszawie, gdzie każdej chwili można coś ciekawego zobaczyć, posłyszeć, przeczytać.

I rozpaliwszy się, mówiła o przeżywanych tam w panieństwie rozkoszach. Raz opowiadała treść sztuczki Musseta oglądanej w teatrze, to znów przytaczała szczegółowo, co słyszała była na odczycie o wyspie Kubie, o morzach, niebach podzwrotnikowych, o palmach i zwyczajach mieszkańców.

- Tak - dodawała. - Byłam głupia. Bałam się początków. Zdawało mi się, że być podręczną czy płatną panną w magazynie to nie dla mnie - że tego nie przetrzymam. Uważałam, że wyjść za mąż jest czymś najwięcej pochlebnym dla kobiety. A nad tym się nie zastanowiłam, żem tu przecie nie poszła na nic lepszego. Co prawda, to wiedziałam, że odjadę daleko i że nasze marne warunki nie będą moim znajomym tak ciągle biły w oczy, a miałam nadzieję, że po pewnym czasie dojdziemy i tu do czego innego.

- I dojdziecie, dojdziecie - pocieszała ją pani Ładzina. - Któż by miał dochodzić, jak nie tacy jak wy? Ty z twoją inteligencją i pan Bogumił. Ja wierzę w pana Bogumiła.

- I ja też wierzę - odpowiadała pani Barbara i zaczynała spieszyć do domu. Czuła się winna, jakby ubliżyła Bogumiłowi, i chciała mu jak najprędzej czymś dobrym wynagrodzić te myśli, o których nie wiedział.

W niedzielę po południu, o ile Bogumił nie był we dworze na konferencji rządców, co się zjeżdżali z folwarków należących do Krępy, to Niechcicowie jeździli czasem z wizytami do Ładów lub innych znajomych z Borku, do sekretarza sądu, poczmistrza, księdza, do paru okolicznych dzierżawców. Niekiedy przyjęli kogoś u siebie, lecz nie mogli przyjmować ani często, ani większej ilości osób na raz ze względu na ciasnotę mieszkania. Jeździli też na proszone obiady do Hipolita Niechcica, tego, który był świadkiem na ich ślubie. Panią Barbarę zrazu to życie towarzyskie dosyć nęciło. Nie spodziewała się w swoim nowym środowisku znaleźć zrozumienia dla rzeczy, które ją zajmowały, ale ze swych dawniejszych tu przyjazdów pamiętała, że znajdowała w nim zawsze przynajmniej podziw i pochwałę dla swej urody i szyku, dla swych zalet umysłowych i towarzyskich - i tego podziwu spodziewała się nadal. Tymczasem kiedy zetknęła się bardziej na co dzień z tymi, co tak niedawno chwalili jej układ, jej wzięcie się, jej gust i wysokie wykształcenie, okazało się, że posiadają oni mnóstwo zalet i umiejętności, mających tu na miejscu pierwszorzędne znaczenie, a pani Barbarze obcych jak najzupełniej. A już pod wszystkimi względami czuła się przewyższona przez panią Urszulę, żonę Hipolita Niechcica z Turobina.

Turobin był to folwark pobudowany dość lada jako na pustce, na leśnych wycinkach - reszta dużego majątku, dawniej rozparcelowanego. Dom był nowy, zwyczajny, z gankiem wspartym na czworokanciatych, tyle tylko że ociosanych słupkach. Młody ogród nie dawał jeszcze cienia, podwórze było jak u chłopów zaraz przy domu.

Bogumił i Barbara przyjeżdżali zazwyczaj około dwunastej rano i zastawali w domu samego tylko pana z młodszą córeczką Helcią.

Wchodzili do salonu, gdzie wszystkie meble, nie wyłączając fortepianu, okryte były pokrowcami, a na wyszczotkowanej podłodze krzyżowały się we wszystkich kierunkach domowej roboty chodniki.

Hipolit Niechcic był wysokim człowiekiem o bardzo ozdobnych rysach twarzy i ciemnym zaroście. Miał pański garbaty nos i duże granatowe oczy, świecące tak, jakby się zawsze gniewał. Usta jego i cera twarzy były szarawe, bez życia, bez koloru i może dlatego nie wyglądał młodo mimo pięknej urody.

Przywitawszy gości, oznajmiał, że żona i starsza córeczka zaraz wrócą z kościoła. Zasiadali tedy i czekali, a on zabawiał ich pokazując to fotografie rodziny, to rozmaite pamiątki. Gdy zaś wyczerpała się rozmowa o pamiątkach i fotografiach, zajmowano się Helcią. Uważano ją w domu za przyszłą piękność i było we zwyczaju razem z gośćmi podziwiać jej czarne rzęsy, modre oczy, złote włosy, cudowną cerę, a także jej grzeczność i dobre serce.

- A matkę - mówił Hipolit Niechcic - to już tak kocha, że dałaby się za nią w kawałeczki pokrajać.

W trakcie tego nadjeżdżała pani Urszula Niechcicowa z kościoła i wszyscy wyszedłszy na ganek patrzyli na sunącą dokoła gazonu karetę.

Urszula Niechcicowa była przystojną, różanolicą blondynką z dołeczkami w policzkach, zawsze starannie i według mody ubraną.

Towarzyskie obcowanie z nią polegało głównie na oglądaniu wyników jej niezliczonych umiejętności. Od razu, gdy po przyjeździe z kościoła zjawiła się w salonie, wypadło podziwiać jej płaszczyk i jej kapelusz, gdyż były to rzeczy własnej roboty, a nie ustępujące, jak musiała przyznać pani Barbara, najlepszym wzorom z żurnalu. Urszula Niechcicowa górowała nad panią Barbarą już tym samym, że nie skończywszy jak ona żadnego kursu krawieckiego była mimo to doskonałą krawczynią, krótko mówiąc, krawczynią z Bożej łaski.

Cóż dopiero, gdy zaczęła oprowadzać panią Barbarę po kurnikach, gdzie stało bez liku kojców z nasadzonymi na jaja kurami, indykami, kaczkami, perlicami - jeśli to była wiosna, lub gdy ją zawiodła do spiżarni. Co tam były za konfitury, za gruszki w miodzie i occie, co za pikle i korniszony, jakie rydze i grzyby w marynacie, co za konserwy z jarzyn! Pani Barbara była tak oszołomiona, że już się nawet nie starała dochodzić, jakim cudem pracowitości i sztuki dobywało się to wszystko z nader młodego ogrodu. Przy stole próbowano różnorakich specjałów popijając równie znakomitymi domowej roboty winami i wódkami, a pani Barbara nie skrywała, że i co do smaku wszystko było wystawowe. Takich owoców smażonych, takich tortów nie jadła i w Warszawie u Lursa, a takich wędlin - ani nawet na Litwie. A i obrus, na którym jedli, był przez panią domu zimowymi wieczorami ślicznie wyhaftowany.

Podnosząc jego brzegi, żeby się przyjrzeć wyszyciom i koronkom, pani Barbara miała uczucie, że ogląda zarazem własną swą nicość. I nie mogła się nawet pocieszyć, że jeżeli nie posiada w takim stopniu sztuki prowadzenia domu, to za to strawiła młodość na innych, bardziej idealnych sprawach. Bowiem stan posiadania Urszuli Niechcicowej i pod tym względem też wcale nie szwankował.

Nie była wprawdzie obznajmiona z naukami przyrodniczymi ani prądami społecznymi, ale za to skończyła nie - przeznaczone dla plebsu - rządowe gimnazjum, lecz wytworną klasztorną pensję. Nawet pod względem znamion patriotyzmu wyprzedzała panią Barbarę, nie umiała bowiem po rosyjsku, którą to mową ciemięzców pani Barbara władała dosyć biegle. Urszula Niechcicowa znała za to francuski i muzykę i tym się też umiała pięknie, w razie potrzeby, popisać.

Jedną z niewielu rzeczy, jeżeli można użyć tu tego wyrazu, którymi się u państwa Hipolitostwa nie chwalono, była starsza córeczka Ania. Uchodziła ona za krnąbrną, swawolną i brzydką. Raz, w chwili upadku ducha, pani Urszula przyznała się, że ta wyrodna dziewczyna chodzi jak chłopak po dachach i że chętniej przebywa ze służbą niż z rodziną. Pani Barbarze jednak podobała się ona tysiąc razy więcej niż ładna Helcia.

Była to siedmioletnia, chuda i nad wiek długa dziewczynka, oczy miała równie piękne jak ojciec, ale o daleko przyjemniejszym wyrazie. Błyszczał w nich jakby wieczny zachwyt nad wszystkim.

Jeżeli ją coś zabawiło, to zanosiła się od śmiechu w sposób tak zaraźliwy, że nawet jej rodzice nie potrafili utrzymać wtedy powagi. Bywała jednak i chmurna, zwłaszcza gdy jej kazano wychodzić do salonu do gości. Kręciła wówczas ponuro, wychylające się spod pokrowców, pomponiki lub frędzle, aż póki czego nie urwała, a wtedy, zgromiona, odchodziła, stawała za firanką przy oknie i chuchała na szybę pisząc coś na niej palcem. Lecz pani Barbarze udało się z nią raz czy dwa razy pogawędzić i stwierdziła, że potrafi ona do rzeczy i z werwą opowiadać o swych zabawach z dziećmi folwarcznymi, a nawet odtwarzać te zabawy śpiewając i tańcząc. Była towarzyska, nie lubiła tylko, gdy ją przywoływano, by odpowiadała na popisowe pytania, i gdy jej przy tym co dwa słowa przeciwstawiano Helcię mówiąc: - Patrz, jaka ona mała, a jaka grzeczna, jak ładnie odpowiada!

Pani Barbarze podobało się w niej to wszystko. - A ja tę Anię lubię - mówiła - widzę w niej duszę jakby tuż-tuż pod skórą.

Ciekawa jestem, co z niej wyrośnie.

Hipolit Niechcic swoim gospodarstwem folwarcznym też nie bardzo się chwalił. Pokazywał czasem to źrebaki, to byczki, lecz u niego nie szło wszystko tak dobrze. Jego wyniki gospodarcze były takie, że Bogumił wzdychał i kręcił nad nimi głową. Toteż wolał on mówić o dawniejszych splendorach rodu usiłując obrazami przeszłości podtrzymać podupadającą teraźniejszość. Jednej niedzieli, w czasie oczekiwania na powrót pani Urszuli z sumy, wyciągnął spod fortepianu rocznik starego pisma i pokazał pani Barbarze rycinę wyobrażającą nagrobek rycerza. Napis pod ryciną objaśniał, że nagrobek jest znakomitym dziełem sztuki, a postać na nim - wizerunkiem zmarłego w XVII wieku chorążego ziemi drohickiej, Adriana Niechcica. Na płycie owego nagrobka znajdować się miał wiersz, który tu był przytoczony w następujących słowach:


Tu leży komes Adrian Niechcic, od śmierci zraniony, z Anny Radolińskiej, z ojca Stanisława zrodzony, który ojczyźnie swojej dobrze się zachował więcej miecza i zbroje niż domu pilnował.


Gdy pani Barbara odczytała tę pośmiertną poezję, Hipolit Niechcic wstał i dobył ze starego sekretarzyka dokumenty, które udało mu się niedawno zdobyć, a które świadczyły, że on właśnie pochodził w prostej linii od owego chorążego Adriana. Ten zaś wywodził się z rycerzy, którzy byli towarzyszami króla Bolesława Krzywoustego.

- A teraz - rzekł - oto, co zostało. Resztki Turobina. A jeżeli nie będę miał syna, to i ród zginie.

Bogumił słuchał obojętnie, paląc fajkę, a pani Barbara czerwieniła się, gdyż miała wrażenie, że siedzą tu oboje niby złoczyńcy używający nieprawnie znakomitego nazwiska.

- Słuchaj - rzekła potem do Bogumiła - przecież wy jesteście krewni, więc i ty także musisz pochodzić od owego Adriana.

Przecież masz nawet w metryce drugie imię zapisane Adrian.

- E, to chyba przypadek - powątpiewał Bogumił. - Urodziłem się może na świętego Adriana. A co do pochodzenia, to matka opowiadała mi, że któryś z naszych pradziadów, tylko nie wiem, czy mój, czy Hipolita, był usynowionym przez Niechciców znajdą. Ale kto by tam takich rzeczy dochodził.

Pani Barbara nagle się zatrwożyła.

- Nie - odparła - takie rzeczy trzeba przecież na pewno wiedzieć.

- Po co? - zadziwił się Bogumił. - Ale owszem, jeżeli ci na tym zależy, to mogę się zabrać z Hipolitem do wyjaśnienia tej sprawy.

Pani Barbara teraz jeszcze bardziej się zlękła.

- Niech Bóg broni! - oburzyła się. - Cóż ty myślisz, że ja przywiązuję wagę do takich rzeczy? Wasze herby zaczynają się nie od jakichś tam wojen za Bolesława Krzywoustego, ale od tego, czyście byli w powstaniu, czy nie. Ty byłeś - a Hipolit niech się sobie chwali swoim Adrianem. Daj mi słowo, że mu o niczym nie wspomnisz.

Ale Bogumił nie potrzebował nawet i słowa dawać, bo ledwo skończyli o tym przedmiocie mówić, natychmiast o nim zapomniał.

Za to pani Barbara była dalej tą sprawą zajęta.

- Ród! - swarzyła się. - A co mnie na przykład po rodzie?

Ostrzeńscy pochodzą podobno od Spytka z Melsztyna i cóż to ma za znaczenie, choćby dla moich braci? Znaczenie ma to, że są wykształceni, to im otwiera wszystkie drogi. O! Co tam komu po Adrianach, po herbach, gdy ludzie są do niczego. Ten Hipolit wydaje mi się człowiekiem do niczego. Ona - owszem, pyszna gospodyni. Ale w gruncie rzeczy, wiesz, gromadzić tak zapasy, co latami stoją w spiżarni, to nie jest żadne życie. To tak, jakby człowiek spodziewał się już tylko samego złego, samego niedostatku i chciał się zabezpieczyć przed głodem. No, nie? Ja ci mówię, że ten dom cały próchnieje - tylko ta Anka robi na mnie wrażenie jakby takiej świeżej gałązki, co wyrośnie i zakwitnie.

- Czym ona tam zakwitnie - dodała po namyśle - to nie wiem, ale to nie będzie już w Turobinie ani w tym całym tutejszym świecie.

Przyznaj mi, że mam rację.

- Masz, masz - śmiał się Bogumił - tylko ja się aż dziwię, skąd tobie tyle rozmaitości przychodzi naraz do głowy.

A jednak, mimo takiego osądzenia Urszuli Niechcicowej, pani Barbara wracała od niej zawsze pogrążona w podziwie i czarnych myślach. W takim samym usposobieniu wracała zresztą zewsząd, dokądkolwiek bądź pojechali. Mój Boże! Wszak ona się tylko tego obawiała, że poślubiwszy człowieka, co nie miał obycia towarzyskiego ani wyższego wykształcenia, będzie się czuła upośledzona wobec swego dawnego, wyższego świata. Tymczasem sto razy bardziej upośledzona czuła się tu, gdzie nie umiała tego, co wszyscy umieli. Jakże była słaba i niedołężna wobec tych wszystkich skrzętnych, zapobiegliwych gospodyń! A taką się sobie wydając, tym bardziej marzyła, jaka by to była przyjemność, gdyby ją one uwielbiały, lubiły, podziwiały. Bo uwielbienia i podziwu łaknie się najczęściej w okresach słabości i bezradności, gdy aż tego potrzeba, by poczuć, że się istnieje.

Więc śniąc wyobrażała sobie, że w ciągu krótkiego czasu wyprzedzi w umiejętnościach pani domu wszystkie okoliczne znajome, a wówczas pokaże im, jak się trzeba do tych rzeczy odnosić. O, nie będzie się tak krępująco chwaliła, jak pani Hipolitowa z Turobina. Nie, u niej dobre rzeczy będą się zachwalały dyskretnie, same przez się.

Wszyscy będą o nich mówili - prócz niej. Ona zaś będzie prowadzić dom otwarty, nie po to, by schlebiać brzuchom i gustom do niewyszukanej zabawy, ale by ociężałych ludzi tutejszych nauczyć, że sens istnienia polega na szlachetnych zajęciach umysłowych.

Tak, zasmakują w rzeczach, o których im się nawet nie śniło, i będą mówić o niej: „Świetna z niej gospodyni, co za kuchnia, a gospodarstwo, ho-ho! A jednak nie zasklepiła się w domowym deptaku. Ma szerszy pogląd na rzeczy i wniosła nowego ducha w życie tych stron”.

Wtem, gdy dom jej będzie już i tak wystarczająco słynąć, rozlegnie się wiadomość, że w „Kłosach” lub w „Tygodniku” ukazał się jej artykuł. Będzie to rzecz społeczna, piętnująca gnuśne życie prowincji zajętej tylko spiżarnią. O, jakże wszyscy tutejsi ludzie poczują się nędzni, kiedy to przeczytają. Jak się tu wszystko zaroi, zamrowi nowym życiem, jak ją wszyscy otoczą, jak zapragną odmiany, ona zaś - cóż ona zaproponuje? Ona rzuci myśl założenia w Borku czytelni.

Tu w marzeniach pani Barbary następowało puste miejsce, a potem błyskała myśl: - Nie, lepiej rozlegnie się wiadomość, że wydała ona powieść, pamiętnik swojej młodości. A może rozlegnie się wiadomość, że młody Krępski zakochał się w niej. Nie widziała go dotąd, bo był gdzieś za granicą, ale dlaczego by się w niej nie miał zakochać? Wszak kochało się już w niej: raz, dwa, trzy… pięciu ludzi. Młody Krępski jest podobno niebywale ładny - tak że ona też nie pozostanie obojętną, on zaś zapragnie przeprowadzić rozwód. A wtedy ona odpowie: - Jestem żoną powstańca, który ważył swe życie dla ojczyzny, i będę mu wierna do śmierci. I dumna jestem, że jestem matką jego dziecka.

Ach, i zaraz pojawiało się owo dziecko, a nawet dwoje, chłopiec i dziewczynka, oboje piękni, oboje tak od urodzenia pod każdym względem niezwykli, tak uzdolnieni, że już po nich tylko widać było od razu, jakie jest właściwe miejsce Barbary i Bogumiła na świecie.

I tak kłębiło się wszystko: dzieci, konfitury, powieści, artykuł, wiele artykułów, czyjeś oświadczyny, sukcesy gospodarskie, moralne, towarzyskie, losy najrozmaitsze, a wszystkie jakby dla niej stworzone, bo biedny człowiek, jeśli nawet nie potrafi dobrze przeżyć jednego życia, chciałby ich przeżyć z dziesięć. Ambicje rosły w długie, nie zajęte godziny, a w końcu stawały się tak nienasycone, że pani Barbara przestawała się czuć w możności zaspokojenia choćby jednej. Wtedy dziczała, kryła się przed ludźmi, nie chciała do nikogo jechać, bała się, że jak ją ludzie zobaczą w jej nędznym obecnym stanie, to się zrażą i nie zdoła ich już zjednać potem, gdy nadejdzie jej czas. Ale czy on nadejdzie?

Nie nadejdzie, nie nadejdzie, życie jej zostało zmarnowane! Nie widziała dla siebie ni czasu, ni miejsca stosownego na świecie i chciała umrzeć młodo.

Tak bywało raz po raz, ale kiedy indziej brała się do tej lub owej roboty, śpiewała i cieszyła się, że żyje. Gdyż była młoda i miała Bogumiła. O tak, mogła śmiało dziękować losom, że wyszedłszy za mąż bez miłości, jego właśnie dostała. Bogumił był jej pociechą i ucieczką przed koszmarami, Bogumił okazywał jej ten podziw i to uznanie, których potrzebowała. A kiedy czasem sama się przed nim kajała, że nie jest dosyć dobrą dla niego gospodynią - odpowiadał, że nie dba o to wcale.

- Jak to - mówiła - nie dbasz, kiedy ja przecież widzę, w jakim jesteś dobrym humorze, jak ci nastawiają przekąsek, napitków. Na pewno chciałbyś, żebym ja była gospodarna.

- Owszem - odpowiadał - lubię i to. Kto by tego nie lubił. Ale lubię tak samo żyć i bez tego. Mógłbym jeść co dzień to samo, spać na ziemi. Wódki mogę nie widzieć. Ja się do wszystkiego w życiu przyzwyczaiłem i nie przejmuję się tymi rzeczami.

- A czym ty się przejmujesz? - pytała przypomniawszy sobie, ile dziedzin życia wartych zajmowania się nimi nie istnieje dla niego.

- Tobą - odpowiadał niezmiennie, a z takim zawsze wyrazem głosu i twarzy, jakby to nie było słowo zwyczajne, lecz jakiś akt strzelisty do uwielbianych bogów.

- Nieprawda - mówiła powstrzymując się od śmiechu i udając, że się oburza na taką zalotność nie w porę. - Ja wiem dobrze - dodawała - co jest dla ciebie ważniejsze. Buraki.

- Ano tak - przyznawał ze śmiechem. - Ano tak.

I rzeczywiście, żył on swoją robotą na podwórzu i w polu do takiego stopnia, jakby od jej przebiegu zależała nie tylko zamożność właścicieli dóbr Krępa i jaka taka pomyślność ich obojga - lecz losy świata. W tym roku kiedy się pobrali, w Krępie zaprowadzono po raz pierwszy uprawę buraków cukrowych. Ileż rozmów z panią Barbarą miało za temat tę sprawę. Wiosną Bogumił wtajemniczał ją we wszystkie szczegóły zasiewu, przerywania i radlenia. Musiała nawet iść z nim w pole zobaczyć, jak buraki wyglądają, kiedy rosną za gęsto, a ile miejsca zyskały i jak się mogą rozkrzewić po przerwaniu. Jesienią, gdy zaczęto je kopać i odstawiać do świeżo zbudowanej przy szosie cukrownianej „kantorki” - był prawie nieprzytomny. Wstawał przede dniem i wyruszał z fornalami do wagi. Nieraz całe dnie bez jedzenia przebywał w polu, na kantorce albo w samej cukrowni, a wpadłszy na chwilę do domu jadł coś prędko, martwił się, że buraki mają za duży procent zanieczyszczenia, i pytał:

- Jak myślisz, czy jakbym tak zaczął płacić od morga, to nie lepiej by je przy kopaniu otrząsali z ziemi?

A potem stawał przy oknie i śpiesząc się przeglądał książeczki, katalogi i artykuły w czasopismach, poświęcone tej wielkiej w krajowym rolnictwie nowości.

Tak było, a jednak prawdę mówił, gdy mówił do swej żony: „Tobą.

Tobą się tylko przejmuję”.

Bo choć ubogie, niepełne i mało rzeczy tego świata obejmujące wydawało się pani Barbarze jego życie, to jednak żył on więcej niż jednym życiem, żył dwoma i obu im oddawał się pełną piersią; wszystek poświęcał się miłości i wszystek poświęcał się pracy. I jeżeli prowadzał panią Barbarę na pole, i zwierzał się jej z rolniczych kłopotów i projektów, i pytał: „Jak myślisz?” to nie dlatego, że chciał zasięgnąć jej rady i nie, że pochwalić się pragnął swoim działaniem, ale że wszystko było dla niego nie zakończone, nie dokonane, gdy ona nie spojrzała, nie usłyszała. A jeżeli w nocy zdyszany spoczywał u jej boku i zasypiał już, i raptem budził się, i mówił: „Słuchaj, wiesz, ja dziś odstawiłem całe dwadzieścia furmanek” - to sobie wtedy uprzytomniał, jak bezbrzeżnej dostąpił z nią tylko co szczęśliwości, skoro także i w pracy wszystko się dobrze powiodło.

Nie miał on czasu, by tyle z panią Barbarą przebywać, ile chciał, lecz i w najkrótszą chwilę umiał okazać żarliwość, której inny by nie zmieścił w obszernym dniu miłości. Gdy się spóźniał na obiad lub kolację, pani Barbara, która lubiła, żeby wszystko było na porę, nie mogła go się doczekać i wychodziła czasem za próg, a bywało, że i dalej ku drodze, skąd miał przybyć.

- Co tu robisz? - pytał nadchodząc, a ona mówiła: - Czekam na ciebie. - Albo: - Chciałam wyjrzeć na ciebie.

Zaś on nie mógł po prostu w to uwierzyć, nie posiadał się z radości i mówił: - To dopiero ja dziś jestem szczęśliwy. - I nawet potem w domu, przy stole, raz jeszcze powtarzał chytrze: - Czy wiesz, co mnie spotkało? Moja najmilsza wyszła po mnie na drogę. - I ona wobec tego nie czyniła mu już wyrzutów, że się spóźnił.

Nic też dziwnego, że niewiele od niej wymagał pod względem kobiecych umiejętności. To, że istniała na świecie, było już dla niego tak dużo.

- Bylem tylko wiedział, że jesteś - mówił często - i że ci się ze mną nie przykrzy.

I to nie mogło nie cieszyć pani Barbary, to nie mogło jej się na razie znudzić. Czasem próbowała przy tej lub innej okazji myśleć:

- Czemu takim nie okazał się tamten, którego na darmo kochałam przez osiem lat? - Lub też na odwrót, porównywała, jak ubogimi były słowa miłości, słyszane od Bogumiła, wobec rzeczy, które Józef Toliboski umiał w tej sprawie powiedzieć. O, jego słuchając czuła się nie tylko wyróżnioną, ale jakby obdarowaną właściwościami, których dotąd nie miała. Potrafił on każdy jej ruch, każdy wyraz twarzy do czegoś cudownego porównać, we wszystkim, co jej dotyczyło, dopatrywał się stu znaczeń, a każde z nich czyniło ją na inny sposób czarowną i zajmującą. Lecz mimo całe owo gruchanie poszedł żyć z inną i nie on, a Bogumił dał jej poznać miłosną zażyłość. Do tej zażyłości nie była może szczególnie całym swym jestestwem usposobiona, ale chcąc nie chcąc, zaznała stąd radości tęgiej jak ów kielich miodu, którym ją w narzeczeństwie Bogumił na sankach poczęstował. Bogumił był dorodny, tkliwy i stanowczy i powzięła do niego upodobanie, które ją silnie zaprzątało. Zwłaszcza bliskimi stali się sobie pod tym względem po śmierci wuja Klemensa. W owym czasie pani Barbara chętnie i z upojeniem chroniła się przed czarnymi myślami dnia w cienie długich nocy, w które Bogumił darzył ją miłością częstą, a niewymyślną, pełną nie wymagającego zachwytu i niestrudzonej ochoty.

Pod wpływem życzliwych i wdzięcznych uczuć, które stąd powstawały, pani Barbara częściej teraz i już nie z samej tylko niecierpliwości wychodziła mu w pole naprzeciw, a gdy potem wracali drogą, więcej też ze sobą i szczerzej rozmawiali.

- Powiedz mi - pytała go raz - jak to się stało, że ty szkół nie skończyłeś? O twojej rodzinie słyszałam, że zwracano w niej na takie rzeczy uwagę.

- Tak - wyrzekł po namyśle - ale wiesz przecież, jakie potem przyszły na nas okoliczności. Byłem żołnierzem, a kto się raz bił na wojnie, temu niełatwo powrócić do nauki. Ale zresztą może bym i powrócił, gdybym miał inne usposobienie. Ale ja byłem dosyć tępy - w matkę - i taki jakiś z natury skłonny do upadku. A kiedy musiałem już ostatecznie uchodzić z kraju, tom po tych obcych światach przez dziesięć lat częściej bywał pod spodem niż na wierzchu. Kiedyś ci to opowiem, teraz to jeszcze się wstydzę.

Tylko nie myśl, żem jakie świństwa robił, choć może… Lecz jeślim robił, tom zawsze potem żałował. Ale najgorsze było to, żem się stoczył między takich ostatnich bez jutra. I jak się w końcu wydobyłem na tyle, żem tu wrócił, żem dostał to miejsce i matkę odnalazłem - tom jeszcze nie dowierzał, że to na długo. Wciąż mi się zdawało, że tylko wytchnę i znów się na tamtą stronę potoczę…

I w samej rzeczy odetchnął z całej siły, a potem dodał:

- Dopiero jak ciebie zobaczyłem, to mi błysła nadzieja, że jest jakieś życie przede mną. Ja nawet nie rozumiem, skąd mi się wzięła śmiałość, żeby obstawać przy tym, że masz być moją. Wszakżem nie miał żadnej pewności, czy mi jesteś wzajemną, prędzej mogłem przypuszczać, że nie. Ale com się chciał cofnąć, to mnie coś jakby za łeb brało i jakby mówiło, by na te niepewności oczy zamknąć, bo inaczej zginiemy oboje. Bo ja miałem takie jakieś przekonanie, że i ciebie coś nęka, co ci może nie wyjść na dobre, jakbyś została sama.

- Tak było - odparła przyśpieszając kroku.

- Ano widzisz - rzekł Bogumił spochmurniawszy na mgnienie. - Ja tam nie dochodziłem, co to było, ale wierzyłem, że przy mnie ci to przejdzie. I myślę… - zatrzymał się i jakby przechodząc na inny temat dokończył:

- I myślę, że mając ciebie stoję na pewnym gruncie i będę mógł do nie wiem czego dojść.

- Do czego na przykład? - zapytała.

- Nie wiem, ale tak - myślę, że niejedno przy tobie potrafię zrobić, może co naprawdę pożytecznego dla ludzi.

Dawniej bałem się swej złości. Łatwo wpadałem w złość. Ale teraz i tego się nie boję, wiem, że będę dobry dla ludzi, kiedy ty jesteś przy mnie.

- Nie, ty i beze mnie byłeś takim - powiedziała lojalnie.

Tak tedy szli drogą od pola ku domowi, a ona myślała:

- Co za szczęście, że mu nigdy przedtem nie powiedziałam, że go nie kocham.

Gdyż czuła się teraz tak, jak gdyby go kochała, i świat cały dokoła zdawał jej się wonny, zdawał się rzewny i śpiewny.

- O tak - powtarzała w duchu - jest wiele prawdy w tym, co starzy mówią, że choć się wyjdzie za mąż bez miłości - można potem pokochać. I nie przez obowiązek, ale tak, ponieważ widać wielu jest ludzi na świecie, których można pokochać. A może to mnie się tylko tak szczęśliwie trafiło?

Był zmierzch i grudzień za pasem, ale czas łagodny i cichy. Świeża ciemność drażniła oczy, jak światło. Daleko na zachodzie, w szparze między ciemnofiołkowymi chmurami zorza czerwieniała niby żarzące się głownie. Wysoko nad głowami Barbary i Bogumiła śród sinych, pokawałkowanych obłoków lśnił tu i ówdzie czysty przestwór tak zielony, jakby nie niebem był, a łąką, i takiej pełen świeżości, jakby nie zimę zwiastował, ale wiosnę.

6

Po Nowym Roku dworek dawnego administratora nagle pewnego dnia opustoszał i Niechcicowie mogli się do niego wprowadzić. Pani Barbara zrazu się dąsała mówiąc, że mieszkania tego za nic teraz nie przyjmie, i dopiero po długich namowach poszła je z Bogumiłem obejrzeć.

- Widzisz, dobrze się stało - mówił Bogumił po drodze - że nie w zeszłym roku, a w tym je obejmujemy. Bo w tym roku tak ciepło, można je odnowić, a w zeszłym to byśmy byli musieli wprowadzić się w te brudy po Winczewskich.

Gdy się znaleźli przy furtce, pani Barbara ujrzała, że wszystkie drzwi i okna dworku były pootwierane. Przed sienią stały spryskane wapnem kubły, beczki, wewnątrz słychać było echowe odgłosy chlastania pędzli, skrobania, suwania czegoś ciężkiego. W progu powitał Niechciców Nebelski. Twarz miał pokrytą białymi i szarymi kleksami.

- Tak, proszę pani - mówił z werwą - Nebelski i to musi potrafić.

Pani Barbara obeszła cały dom i nie skrywała radości. Cztery wygodne pokoje, choć zachlapane wapnem, były nawet w tym stanie pysznymi komnatami w porównaniu z klitkami w oficynie. Co to mówić, piękniej tu było niż wszędzie, gdziekolwiek dotychczas mieszkała, a niezmierzone przestrzenie łąk i nieba, które widać było przez okna, zdawały się także należeć do mieszkania i wzbogacać je posiadłością bez granic.

- Wszystkie pokoje są słoneczne - objaśniał uszczęśliwiony Bogumił - a w tym tutaj słońce świeci podobno przez cały dzień.

- O, to ja już w tym roku zaproszę i mamę, i Tereńkę! - wykrzyknęła pani Barbara. I miała uczucie, że teraz dopiero wychodzi naprawdę za mąż.

Lecz wieczorem ogarnęły ją troski.

Jezus Maria - mówiła - a jeśli Winczewscy dostali złe mieszkanie i zaczną nam zazdrościć albo źle życzyć. Albo najeżdżać nas tu zaczną, żeby nas wygryźć, i gadać może będą, żeśmy ich spod dachu wygnali.

- Wygnali? Spod dachu? Kogo? Winczewskich? - zadziwił się Bogumił.

- Ależ oni siedzą pod świetnym dachem. Czy ja ci nie mówiłem?

Wzięli ogromną dzierżawę.

Pani Barbara niby to się ucieszyła, ale w gruncie rzeczy zmarkotniała, tylko na inny sposób.

- Ech - rzekła - pewno się tak tylko przechwalają.

- Nie, to jest prawda. Winczewski umiał się przez ten rok zakrzątnąć koło swych spraw. Doszedł do jakichś pieniędzy i wziął w dzierżawę majątek…

Bogumił przerwał, by nabić sobie fajkę, i pani Barbara musiała kilkakrotnie zapytać: „jaki majątek?”, nim się dowiedziała, że Jarosty.

- Jak to - pytała oszołomiona - te same Jarosty?

- Te same - odparł śmiejąc się i błaznując. - Wielkie rzeczy! Te same.

Tak jest. Skonfiskowane Niechcicom po powstaniu Jarosty należały do rosyjskiego ministra czy generała, który przez dwadzieścia lat odbierał z nich dochody za pomocą rządzącego ekonomami Żyda Szmulki. W końcu jednak uprzykrzyli się sobie wzajemnie z tym Żydem, czy też sprawiły to intrygi Winczewskiego, który miał podobno stosunki w guberni, tego już Bogumił dokładnie i na pewno nie wiedział - dość, że były administrator Krępy wziął Jarosty w długoletnią dzierżawę.

Pani Barbara była tą wiadomością wstrząśnięta i znów nie chciała przenosić się do dworku. Bo jeżeli dorobić się, to znaczy brać w dzierżawę folwarki po tych, co padli w klęsce, w takim razie lepiej zostać w oficynie w podwórzu i być zepchniętym na samo, samo dno. Teraz nie uważała już tego za poniżenie. Owszem, dumnie stawała na progu z dzikich kamieni. Czuła się wywyższona honorem innego rzędu, tym, co wynika z doznania najwyższej niesprawiedliwości. W oczach i twarzach ludzi, co przechodząc podwórzem rzucali na nią spojrzenie, czytała myśl:

- Patrzajcie - tak mieszkają ci, co mogli żyć w jarościńskim pałacu, lecz woleli ponieść ofiarę dla ojczyzny.

Lecz nikt tak nie myślał - bo choć wiedziano, że „amistrator” poszedł na dzierżawę do Jarost, ale to było z Krępy opętane dziesięć mil drogi - mało komu było wiadome, czyje były dawnym czasem owe Jarosty, a i komu było wiadome, to nie pamiętał lub zgoła nie widział w całej sprawie nic szczególnego.

I Bogumił nie widział w niej nic szczególnego. Jeden spada, drugi idzie do góry - tak już bywa na świecie. Gdy oznajmił o tym pani Barbarze, było mu nieprzyjemnie. Krew mu wtedy uderzyła do głowy, jakby był zmuszony ogłosić popełnioną przez kogoś nieprzyzwoitość, ale później przestało go to zaprzątać.

Nie oburza cię ta nikczemność? - wyrzucała mu pani Barbara - to pójście na służbę do grabieżców?

- A jakże - odpowiadał na to - oburza mnie.

- Tak tylko mówisz - nacierała - ale w gruncie rzeczy nic cię to nie obchodzi.

- Ależ obchodzi mnie - zapewniał. - Tylko że Winczewski na pewno nie zastanawiał się nad tym, co za majątek bierze. Ludziom idzie o to, by żyć. A zresztą gdzie Jarosty, gdzie my? - i obracał to w śmiech.

Nie miał on poczucia własnej krzywdy. - Grabież? - mówił. - Niech się martwią ci, co ją popełnili. Ja się mogę nad nimi najwyżej litować.

- I czy ja miałem czas przyzwyczaić się do tego, że mam Jarosty?

Byłem takim smykiem, gdy się wszystko skończyło.

Tak. Mogło mu najwyżej być żal wspomnień dzieciństwa, lecz tych w żadnym wypadku nikt go nie mógł pozbawić. Tej majętności, co ją człowiekowi pamięć uzbiera, nie strawi ogień i nie zabierze woda.

A i do tego skarbu czy miał kiedy czas i potrzebę myślą wracać?

Zaledwie by potrafił ustalić swoją tożsamość z chłopczykiem, co miał na swój użytek służbę, liczne pokoje, aksamitne ubranka. A zwłaszcza teraz, gdy był pochłonięty przenosinami do dworku.

Naznaczał różne dnie, a potem cofał się, gdyż to lub owo nie było całkiem gotowe. Na koniec jednego ranka pani Barbara z Bylisią i Ludwiczką popakowały wszystko, powiązały, ludzie powynosili sprzęty i ładowali je na furmankę. Pani Barbara była w dobrym humorze, gdyż pogoda sprzyjała. Dzień był jaskrawo słoneczny i tak niezwykle ciepły, że nawet nieprzebyte zimowe błota na podwórzu podeschły. Takie dnie, gdy się zdarzyły zimą, przypominały pani Barbarze gorącymi barwami nieba i słońca krajobrazy południa, które pamiętała z warszawskich wystaw malarskich. Przypominały je więcej niż najgorętsze dnie lata, gdyż były bardziej w naszym klimacie niebywałe. Życie w dworku nie miało najmniejszego podobieństwa do czasów spędzonych w podwórzu. Pani Barbara nie znajdowała się już w siedzibie danej rodzinie Bogumiła poniekąd z łaski. Obejmowała dom, który im się, jako pracownikom, należał. A przy tym było to obejście samo w sobie, zamknięte płotem, osłonięte od oczu ludzkich ogrodem, drzewami, zaroślami, tak że można było zapomnieć o tym, że się jest sługą. Nie była to istotna zmiana warunków, a jednak te drugorzędne okoliczności zdawały się poprawiać ich stanowisko. A i ludzie zaraz to też odczuli.

Bylisia przestała się uważać za służącą zmarłej starszej pani, zaczęła się z panią Barbarą lepiej rozumieć, i być w obowiązku na tym miejscu wydawało jej się czymś lepszym. Poprosiła nawet nieśmiało o postąpienie zasług, na co pani Barbara się zgodziła, gdyż miała na myśli, że będzie teraz więcej pracy w ogrodzie i przy drobiu, którego miała nadzieję sporo sobie uchować. Do ogrodu zaczęła przychodzić i Ludwiczka, już nie jako sąsiadka, lecz jako ktoś do roboty, najmowała się za grosze albo za strawę. I pani Barbara chętniej też okazywała, że ją uważa za równego sobie wobec praw naturalnych człowieka, i swobodniej z nią rozmawiała, niż gdy ją widziała kimś wysłużonym, w jedno mieszkanie posadzonym i za jedno niemal potraktowanym z matką Bogumiła, żoną zesłańca, osobą wygnaną z dóbr swych przez nieprzyjaciół ojczyzny.

Ludwiczka była wdową, miała już siedemdziesiąt lat i trzymano ją na pewnego rodzaju łaskawym chlebie; dzieci jej pomarły, rozeszły się po świecie, dwoje wywędrowało nawet aż do Brazylii. Potraciła je z oczu, z myśli, nawet z pamięci - podobnie jak samice zwierząt tracą swoje dorosłe młode. Sama była jeszcze jednak dziarską staruchą, bynajmniej nie pochyloną ku ziemi, rozrośniętą, dotąd nie pozbawioną pociągającego wyrazu w twarzy ni blasku w oczach.

Mogłaby już nie robić, bo miała kąt i strawę, ale wciąż pracowała to u tych, to u tamtych, przysparzając sobie lepszego bytu i ludzkiej życzliwości. Życie swe całe przeżyła w czasach pańszczyzny i często o tym z lubością opowiadała.

- Toć - mówiła - choć i teraz państwo są dobre, ale pierw lepiej było. Bili - przyznawała - kto mówi, że nie bili? Ale bili na oczach, sprawiedliwie, i każdy wiedział, co go i za co czeka.

Nieboszczyk, starszy jaśnie pan Krępski, dobrze na wszystko uważał i zawdy dołożył abo nagrodził, jak człowiek dostał za mało czy za dużo. A dziś co? Mało to razy karbowy abo i włódarz kogo zerżnie, potrąci, pokaleczy - a ze skargą iść, to się wyprze, i po drugie, każdemu strach, żeby się nie mścił.

I znów opowiadała, jak było, niepomna, że nie pańszczyznę wspomina, lecz swą młodość. Należała zresztą, co prawda, do tych, co w każdym układzie stosunków potrafią zaznawać szczęścia - i czasy teraźniejsze też jej się miłymi wydawały, już przez to samo, że były. Mimo tej szczęśliwości usposobienia miała zwyczaj co chwilę płakać. Płakała nie z żałości, lecz ze wzruszenia, które ją ogarniało przy byle sposobności. A czasem - by wzbudzić żałość w innych, co jej na dobre wychodziło.

Pani Barbara bardzo serio brała jej wynurzenia o pańszczyźnie.

- Na co ci ludzie zeszli - mawiała Bogumiłowi - przez to poniżenie ich w ludzkiej godności, na jakie byli skazani!

On zaś milczał, gdyż nie miał o tym zdania, lub też mówił niepewnie:

- Ludźmi wszelako zostali, jak i każdy.

Pani Barbara usiłowała Ludwiczce zagadnienia społeczne tłumaczyć po swojemu, gdy we dwie razem obrabiały w ogrodzie zagonki pod warzywo.

- Prawdziwi, jak się należy, panowie nie bili i dawno już znieśli pańszczyznę. U mojego dziadka w Iwanowicach i w Barłogach ludzie nie robili pańszczyzny, tylko płacili z morga i nikt nie miał prawa ich bić.

Ludwiczka zastanowiła się chwilę, a potem zapytała:

- Z morga? Nie robili pańszczyzny?

Po czym dodała bliska płaczu:

- O Jezuchnu! To jak się ten dziaduś wielmożnej paniusi nazywał?

- Nazywał się Laurenty Jaraczewski, był panem co się zowie, a każdego uważał za człowieka równego przed Bogiem i przed prawem. - I pani Barbara poczerwieniała, przypomniawszy sobie, że jej matka opowiadając kiedyś o swoim zamążpójściu rzekła: - Ojciec mnie kochał, ale nie miał mnie za człowieka.

Ludwiczka tymczasem ustała w robocie i płakała rzewnymi łzami.

- Za człowieka! - mówiła szlochając. - I nazywał się Jaraczewski!

Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, jaśnie paniuchnowi naszemu kochanemu!

A uspokoiwszy się nieco i wróciwszy do grządek podjęła współczująco i z przekonaniem: - Toteż bez to państwo one majątki utracili. W naszych stronach też byli takie panowie, to oni się między sobą mularzami poprzezywali i ziemię chcieli nadawać, ale ludziom strach było takich słuchać, bo oni się z diabłami zmawiali. To jak raz jednego takiego w Borku chowali, to diabły jego trumnę z woza do góry podnieśli i tak tę trumnę nosili, aż ją koło cmentarza boreckiego upuścili, ale już w tej trumnie tego pana nie było, bo on zaraz z tej trumny wyszedł i w psa czarnego się obrócił, i psem do dziś dnia ludziom się pokazuje, i niejeden go widział.

- Co za brednie opowiadacie - zaperzyła się pani Barbara. - Najpierw to wszystko nieprawda. Przecież mój dziadek należał do takich mularzy, a byli w Polsce i księża, co do nich należeli. A potem, tutejszy dziedzic z żadnym diabłem nie trzyma, co tydzień się spowiada, a swoją drogą jeszcze przed powstaniem od pańszczyzny ludzi uwolnił.

Ludwiczka i na to miała zaraz odpowiedź: - To jest znów insza rzecz - mówiła. - Nasz pan dziedzic Krępski musieli mieć nakazane w pokucie za jakiś ciężki grzech, żeby się tyla ziemi z majątku pozbyć. A teraz - dodawała - teraz już co innego. Teraz jest ukaz od samego cesarza. Ale ja się uchowałam za pańszczyzny - kończyła z dumą.

Pani Barbara nie tylko w ogrodzie, ale i w mieszkaniu rozwinęła ożywioną działalność. Nie było, co prawda, czym tak bardzo zastawić czterech słonecznych pokoi. Największą ich ozdobę stanowiły dwa piękne politurowane orzechowe łóżka. Były one darem ślubnym radcy Joachima Ostrzeńskiego i przybyły aż z Piekar pod Kalińcem. Miały szczyty owalnej formy, nazywane przez panią Barbarę „medalionami”, i miały pękate, ładnie wygięte nogi. W ciemnym pokoiku oficyny, gdzie się zaledwie mieściły, nie zwracało się na nie uwagi, lecz tu, w blasku słońca, wyglądały nadzwyczaj efektownie. Cóż jednak! - nie można ich było mieć we wszystkich pokojach. Posiadali jeszcze jeden mebel, godny tej nazwy - szafę jesionową, która została po matce Bogumiła. Drzwi tej szafy dzieliły się jakby na cztery pola, w których słoje drzewne były tak ułożone, że wiły się i mieniły jak chybotliwe płomienie. Pani Barbara lubiła tę szafę, lubiła patrzeć w te drzwi, mówiła, że ją to usposabia do marzeń. Reszta sprzętów były to sosnowe stoły i stołki, pociągnięte rumianą farbą jak u chłopów. Ale pani Barbary to nie zniechęcało; ubóstwo w nowym domu miało jednak cechę warunków, w których można było coś zrobić. Pojęła obecnie, do czego może być potrzebne zeszywanie dywaników ze starych gałganków. Nauczyła się tego i całe popołudnia spędzała nad tą niewdzięczną robotą. Pani Ładzina dopomogła jej ofiarowawszy całe pudło gałganków. Cięły z nich z Bylisią albo z Ludwiczką kawałki zakończone z jednej strony owalnie, z drugiej prostokątnie i obrzucały każdy kawałek włóczką odpowiednio dobranego koloru.

Następnie na podkładzie z workowego płótna przyszywało się te skrawki takim sposobem, jak leżą dachówki na dachu, albo łuska na rybie. I można było dobierać je w ten sposób, aby tworzyły desenie; pani Barbarze przypomniało się, że jej matka umiała z owych gałganków układać nawet krajobrazy. Ona jednak nie była taka zdolna. Poprzestała na tym, że na jednym z dywanów pomieszała wszystkie kolory bezładnie i nazwała go „pstrym”, na dwu innych zdołała ułożyć skrawki w kwadraty i koła. Wkrótce więc miała trzy różnobarwne nakrycia, które położyła na ławach pod ścianami, i to zastąpiło kanapy. Stół zaś i dwa stoliki okryła serwetami, które sama zrobiła na klockach i szydełkiem. Deseń był niewyszukany - gwiazdy i gwiazdki połączone pajączkami, lecz ujrzawszy to dzieło rozłożone przed sobą pani Barbara nie mogła się powstrzymać, by nie zaśpiewać, i zaśpiewała sobie na cały głos:

Hej, użyjmy żywota, wszak żyjem tylko raz, niechaj ta czara złota nie próżno wabi nas.

Najwięcej przecież cieszyły ją pnie brzozowe, które Nebelski przyrządził jako słupki. Stały po kątach i pani Barbara umieszczała na nich szare dzbanki nabyte na targu i w te dzbanki wkładała dzikie zioła lub kwitnące i owocujące gałęzie, których zawsze dość było po lasach i zaroślach. Poszyła też do okien firanki z białego muślinu w kropki i naflancowała mnóstwo pelargonij, które tam w podwórzu nie chciały rosnąć, a tu ku jej radości, wsadzone w marcu, w czerwcu zaczęły już kwitnąć.

Dokonawszy tego wszystkiego aż słabła z wielkiej radości, aż nie wiedziała, co robić, aż przysiadała to tu, to tam i przez godzinę czasem, z coraz to innego miejsca, przyglądała się w uniesieniu rzeczom, które zdziałała. Biedny człowiek dąży do tego, by uczynkiem zaświadczyć i samego siebie raz jeszcze przekonać o swym istnieniu, by zrobić coś, co się da z daleka obejrzeć, siebie samego w taki sposób przekroczyć, stać się światem, dotykalną i przedmiotową cząstką całej rzeczywistości dokoła. A opanowany tą chęcią czyni, co może, i nie zawsze wie, czym to, co uczyni, będzie dla drugich, jakie to miejsce zajmie śród niezliczonych zjawisk. Czyni, na co go stać, zeszywa dywaniki, urządza mieszkanie, wywraca i wznosi państwa. I tym ujawnieniem siebie było dla pani Barbary urządzanie się w nowym domu. I chciała, by ktoś z tego jej czynu korzystał, ujrzał go, czuł się tu dobrze, ocenił. O, teraz lepiej rozumiała Hipolitową z Turobina! I już jej się ona nie wydawała tak bardzo małostkową! Teraz i ona pragnęła, by ktoś z nią chodził, oglądał, co w każdym pokoju zrobiła. Ano, Bogumił znajdował się tu na to jakby z natury rzeczy. I oczywiście cieszył się, chwalił wszystko, jak mógł, ale radość jego była inna, nie taka, na jaką pani Barbara czekała. Bogumił radował się, że panią Barbarę to nowe mieszkanie bawi i rozwesela. Kładł palce między niciane gwiazdy serwety i mówił żartobliwie:

- Co za prześliczne dziury.

Albo w tkliwym pobłażaniu pytał, co będzie, jeśli zaczepi o którą z tych dziur guzikiem. Ale z ważności tego, co się w domu działo, nie zdawał sobie sprawy. On swe twórcze instynkty zaspokajał kierując pracą na polu, a do domu przychodził, by się nasycić miłością, spoczynkiem, snem, jedzeniem, rozmową ze swym kochaniem.

I wszystko byłoby w porządku, lecz pani Barbara ze smutkiem zauważyła, że z tych wszystkich rzeczy mieszkanie było dla niego ostatnią. Domowe wygody i piękno obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg, nie miał pod tym względem żadnych niemal potrzeb, a ona tę właśnie potrzebę tak bardzo czuła się na siłach w nim zaspokoić.

I miał też inne gusty. Ile razy pragnął się przypodobać i chciał jakim własnym pomysłem pokoje przyozdobić - wywoływał tylko niesmak i oburzenie.

Na szczęście pani Barbara czekała odwiedzin rodziny, a nikt nie wydawał jej się bardziej odpowiednim do radowania się ich nową siedzibą niż rodzina.

Nowe mieszkanie usposobiło ich zresztą tak przedsiębiorczo, że na Wielkanoc tego roku wybrali się sami do Kalińca. Pani Barbara gorączkowała się do tej podróży w nieopisany sposób. Wszystko ją do niej pchało. Teraz już niewątpliwie była w ciąży trzeci czy czwarty miesiąc - na pewno nie wiedziała, bo niezmiernie skrupulatne obliczenia ciągle jej się myliły. Chciała jednak jechać koniecznie, póki jeszcze to nie jest widoczne. To znów jej się zdawało, że wkrótce umrze, i pragnęła przed śmiercią zobaczyć matkę i siostrę, zwłaszcza siostrę. Zaś najczęściej prześladowała ją myśl, że jeśli nie pojadą z poślubną niejako wizytą do rodziny, to rodzina do nich też nigdy nie przyjedzie.

Bogumił nie uważałby tego za szczególniejszą klęskę, ale panią Barbarę ta myśl wytrącała zupełnie z równowagi, była nie do zniesienia. Trzeba więc było jechać, trzeba też było pokazać, że nie są tak związani obowiązkiem, aby nie mogli się ruszyć. Bogumił lękał się, żeby pani Barbarze ta podróż nie zaszkodziła, dużą część drogi odbywało się końmi. Do Mławy pięć mil drogi, a potem z Kutna karetką pocztową cały dzień. Lecz pani Barbara tak bardzo chciała jechać, że się nie bała, i pewnego dnia wyruszyli zabrawszy koszyk świątecznych wiejskich smakołyków.

7

W Kalińcu mieszkali u Kociełłów i było im tam dobrze. Mąż pani Teresy miał jeszcze jakieś dochody z resztek rodzinnej majętności na Litwie, a prócz tego zajmował niezły urząd w zarządzie gubernialnym. Pani Barbara miała mu to po cichu za złe, ale z drugiej strony ułatwiało to sytuację o tyle, że nie odczuwała w tym domu niższości swego służebnego stanowiska. Przeciwnie, być na służbie w polskim folwarku zdawało jej się czymś dostojniejszym niźli służyć u Rosjan. To poczucie dodawało jej pewności siebie i napełniało nawet jakby wdzięcznością dla szwagra. Był to zresztą przyjemny, wesoły człowiek, który przyjął Niechciców otwartym sercem, a potem znikł i mało się przez czas ich pobytu w domu pokazywał. Teresa mówiła, że tak jest zawsze i że nawet dzięki ich przyjazdowi teraz częściej go widzi. Oprócz posady pochłaniały go interesy, do których miał pewnego rodzaju namiętność, a oprócz interesów trzymały go jeszcze za domem i hulanki. Miał sławę najlepszego w Kalińcu znawcy win, karciarza i codziennego gościa starej winiarni Peszkego, gdzie w sklepionej izbie, zwanej „kątkiem”, zbierała się lepsza część kalinieckiego męskiego towarzystwa, ta, która pragnęła używać krótkiego życia „nie szlifując”, jak się mówiło, salonów rządowych, co czynili inni bardziej płaszczący się i giętcy. Poza tym, jeśli chodziło o wykształcenie, Teresa Kociełłowa nie zrobiła lepszego wyboru niż pani Barbara. Lucjan Kociełł coś tam skończył, i żeby pokazać swą niezależność, wygłaszał czasem wzgardliwe sądy o dziejach literatury rosyjskiej, mówiąc, że tam się wszystko na Łomonosowie zaczyna i na Łomonosowie kończy. Wielkiego zapasu wiedzy jednakże nie posiadał i sprawami umysłowymi zgoła się nie zajmował. Mimo to i mimo nieco obcesowego sposobu bycia uchodził za prawdziwego pana. Umiał obracać się w świecie i wdrażać posłuch dla swych różnych projektów, którymi starał się pobudzić miasto do przedsiębiorczości w kierunku organizowania klubów towarzyskich i akcji dobroczynnej. Twarz miał nieco tatarską, czoło cofnięte i niskie, oczy czarne szeroko rozstawione - spojrzenie wesołe i bystre, głos basowy, postawę wyniosłą, szyję nieco za krótką, a ramiona potężne.

Dwie córki Kociełłów, Oktawia i Sabina, miały już osiem i sześć lat, zaczynały się uczyć. Sabina była prawdomówna, skryta i dzika.

Oktawia rezolutna, ciekawa, dosyć wesoła i zmyślna. Obie miały po ojcu silną budowę i skośne czarne oczy, które jednakże miękkim wyrazem przypominały matkę. Obie były przejęte zjawieniem się nieznajomego wujka i obie, każda na swój sposób, garnęły się do niego. Zaś Bogumił nosił je na barana, huśtał na wyciągniętej stopie, gonił je po pokoju, śpiewał z nimi:

Ani ja, ani ty nie umiemy roboty… albo inne podobne piosneczki. Dziewczynki były tego rodzaju postępowania bardzo spragnione, gdyż ojciec nigdy się z nimi nie bawił. Gniewał się na nie, że nie były synami, i jak gdyby się wstydził okazywać im czułość. Mówiono, że gdy miała się urodzić młodsza, groził odebraniem sobie życia, jeżeli i to też będzie córka. Tak że po przyjściu na świat Sabinki przez dwa dni nie śmiano mu jej pokazać.

Pani Teresa pytała, skąd Bogumił tak umie z dziećmi.

- Nie wiem - rzekła pani Barbara - tam na wsi, jak tylko zejdzie się gdzie z jakimi dziećmi, to też się z nimi tak bawi.

Teresa Kociełłowa nie podupadła bynajmniej w tym związku, który mógł był ją pod wielu względami rozczarować. Pani Barbara nigdy jeszcze nie widziała siostry tak przystojną i ożywioną. Jej lazurowe oczy świeciły prawie natchnionym blaskiem, niewysłowiony uśmiech co chwilę zdobił rumiane, młode usta. Była pełna uroku i zarazem powagi, i zdawała się o każdej godzinie żyć całą piersią.

Chętnie bywała sama w świecie i chętnie przyjmowała u siebie gości bądź zaproszonych, bądź tych, co czuli potrzebę przychodzenia do niej sami z siebie, a takich było dużo. Bawiła się z córkami, uczyła je, zarządzała domem i jeszcze oprócz tego pracowała na siebie. Tak jest, gdy spostrzegła tryb życia męża, wróciła do swego panieńskiego zajęcia, dawała lekcje na pensji. Była zbyt dumna, aby brać na siebie pieniądze od człowieka, który je wolał wydawać na co innego. Spędzała co dzień pięć godzin poza domem, a resztę dnia poświęcała domowi i przyjaciołom.

Pani Barbara czuła się u niej niby w raju; omówiły ze sobą wszystkie swe ulubione książki, wszystkie sprawy dziejące się na świecie, wszystkie zagadnienia, które w nich obu narosły przez czas, kiedy się nie widziały. Nie mogły się sobą nasycić, nie mogły się na siebie napatrzyć, dość się do siebie naprzytulać, napieścić. Pani Barbara nie już wieczory, ale wręcz noce spędzała w sypialni Kociełłów. Lucjana nie było, rzadko wracał przed drugą lub trzecią nad ranem, Bogumił dawno spał w oddanym Niechcicom gościnnym pokoiku, a Basia i Terenia leżąc w uścisku na jednym z małżeńskich łóżek wciąż śmiały się, płakały, szeptały i mówiły. I milkły, i zamyślały się, a z milczenia tego rodziła się nie senność, ale nowa ochoczość, nowy zapał do jeszcze większej rozmowy. A gdy się wreszcie musiały rozstać, było to wprost rozdarcie i pani Barbara szła do siebie zataczając się jakby duchem pijana i myślała: - Boże, Boże, czemu życia swego z taką siostrą przeżyć nie można?

Rozmawiały ze sobą i o małżeństwie pani Barbary. Nie mogła ona się skarżyć, wyznała skrycie, że może czuje się zadowolona, zadowolona w tym, w czym się najmniej tego mogła spodziewać - lecz jakież to dalekie od szczęścia, do którego tęskni, gdy tylko sobie przypomni kogoś, czyj widok sam więcej wstrząsał nią całą niż najsłodsze momenty z Bogumiłem.

- Moje dziecko - rzekła na to Teresa, kołysząc siostrę w swych zawsze jakby kwieciem pachnących ramionach - najszczęśliwsze, z czystej miłości małżeństwo zawiera tyle samo niedoli, ile chwil szczęścia bywa w najbardziej chłodnym związku. My przy ślubie zawieramy nie jedno, a kilka małżeństw, gdyż w każdym jest materiał na kilka. A zresztą nie trzeba przeceniać znaczenia faktów samych w sobie, fakty są niczym - a kiedy my tęsknimy do innych zdarzeń, do innego życia, to może nie wiedząc o tym tęsknimy tylko do innego, właściwszego, rozumniejszego stosunku do życia?

- A jakiż podług ciebie jest ten właściwy stosunek?

Teresa milczała, patrzyła z uśmiechem w przestrzeń. I nareszcie mówiła:

- Nie myśleć wciąż o sobie.

Mówiła to po cichu i niepewnie, jakby wstydząc się, że daje taką skromną i pospolitą radę.

I dodawała w zadumie:

- O, twój Bogumił ma właściwy stosunek do życia.

Pani Barbara nie pytała już - czemu, choć dziwiła się markotnie, dlaczego ona w takim razie nie potrafi się od niego tego nauczyć.

Nie zawsze wszystko jednako pojmowała, co jej siostra mówiła, ale zawsze jednako czuła się jej słowami wzmocniona.

O, pani Terenia była obdarzona dziwnie podnoszącą na duchu, pokrzepiającą mądrością. Nie wiadomo nawet, skąd ją czerpała, bo żyła sobie zwykłym, podobnym do tylu innych życiem. Ale u niej powszednie, domowe dnie zdawały się być bogatsze w doświadczenia i więcej zajmujące niż u drugiego nie wiem jakie przygody, i sączył się z nich zdrój myśli tak posilnych dla każdego, kto się z nią wdał w rozmowę! I wesołość jej usposobienia budziła większe zaufanie niż potoczna wesołość innych. Była to wesołość mężna i wielkoduszna, tak jakby pani Terenia znała do gruntu żałość życia, a kochała je mimo wszystko i kochała nie życie własne, co wielu potrafi, ale życie wszystkich, życie nieba i ziemi.

To tylko dziwne, że choć mówiła: „Nie myśleć wciąż o sobie” - nie brała udziału w żadnych pracach społecznych i dobroczynnych, które właśnie na myśleniu o bliźnich polegały. Nie, do tego nie umiała się wciągnąć, próbowała, lecz to się na nic nie zdało. Dla każdego, z kim ją los zetknął, potrafiła być dobra i znajdowała zawsze możność dopomożenia każdemu w tym, w czym tego najbardziej potrzebował, ale zajmować się tym publicznie i zbiorowo - do tego nie była zdolna.

W tych sprawach rej wodziły dwie główne panie Kalińca, dwie najświetniejsze gwiazdy: Michalina Danielowa Ostrzeńska i jej siostra, rejentowa Holszańska.

Stefanię Holszańską pani Barbara znała dobrze z ostatnich lat swojego panieństwa. Przebywała ona wówczas jakby na dworze swej świetnej siostry i jak wiele panien z otoczenia pani Michaliny - dzięki jej szczęśliwej ręce wyszła niebawem za mąż. Obecnie pyszniła się najpiękniejszymi w Kalińcu złocistymi włosami, najzgrabniejszą „panieńską” figurą i tak wielką miłością męża, jaką nie mogła się poszczycić żadna mężatka na wiele mil wokoło.

Rejent Wacław Holszański był podobnym do Araba, wysmukłym śniadym brunetem o gorących i słodkich czarnych oczach. Miał tę właściwość, że niekiedy czynił ustami i zębami taki ruch, jakby chciał ugryźć powietrze. Na przekór namiętnej wschodniej urodzie, usposobienia był potulnego i nieśmiałego. Mówiono, że kochał się był nie w swej obecnej żonie, ale w innej, chodzącej z nią razem panience. Gdy jednak pani Michalina wziąwszy go na stronę spojrzała na niego bystro mieniącymi się złotymi oczyma i rzekła:

- No i cóż? Widzę przecież, jak wy się w sobie ze Stefcią na zabój kochacie - nie śmiał przeczyć. Nie przeczył też i nadal, gdy mu urządzono zaręczyny i ślub. Jeżeli ta plotka zawierała prawdę, to tym większym tryumfem pani Stefanii było, że dawszy się poznać wzbudziła potem w mężu miłość tak jawną, że o niej w mieście mówiono.

Ale niezależnie od płomiennego przywiązania swych mężów, obie panie miały u stóp swych całe miasto, nie tylko jako godne hołdów a przy tym nieskazitelne kobiety, ale jako działaczki. One to powołały na powrót do życia obumarłe Towarzystwo Dobroczynności, one założyły trzy żłobki i przytułek dla starców, za ich przyczyną miało wkrótce powstać w mieście Towarzystwo Muzyczne, im zawdzięczała początek czytelnia publiczna, ich pomysłem były wszystkie kwesty i wenty na ubogich. Panie te dwoiły się i troiły, przewodniczyły i uczestniczyły, wzniecały w ludziach potrzebne do działania ambicje, pobudzały ciężkich do honorowej pracy panów, których potem wysuwały na prezesów, same pozostając tak zwaną duszą i sprężyną każdego przedsięwzięcia.

A to nie wyczerpywało ich energii. Pani Holszańska uprawiała prócz tego muzykę, hodowlę pieska rzadkiej rasy i - mimo bezdzietności - kult domowego ogniska. Pragnęła bowiem, czego pragnie tysiące ludzkich serc: być wszystkim i być wszędzie, i we wszystkim przodować; porywać energią działaczki w mieście, zachwycać wdziękiem niewieścim w domu.

Pani Michalina ognisko domowe trzymała nieco o chłodzie, ale za to próbowała różnego rodzaju interesów, do czego miała wrodzone upodobanie. To prowadziła stancję dla uczniów, to brała w dzierżawę kolekturę loterii, to kupowała i sprzedawała kamienice lub co się nadarzyło. W ten sposób podnosiła znacznie stopę życiową domu, czego Daniel Ostrzeński, zupełnie obojętny na sprawy dochodów, nigdy by nie był osiągnął. Daniel był już teraz także na służbie państwowej, gdyż prywatną szkołę realną, w której przedtem wykładał, zamknięto. Nie opłacała się - mało kto mógł sobie pozwolić na to, by posyłać chłopców do narodowej szkoły, która nie dawała im żadnych praw. Daniel wykładał więc przyrodę po rosyjsku, według nowych, obostrzonych niedawno przepisów.

Pani Barbara jemu też miała rządową służbę trochę za złe, ale pocieszała się, że być nauczycielem to zawsze lepiej wygląda niż być zwyczajnym urzędnikiem.

Zaś wracając do pań to prawda, pani Holszańska brała też jeszcze udział w ruchu literackim. Zabiegała o założenie w Kalińcu gazety codziennej i pisywała o miejscowych stosunkach do pism warszawskich. Właśnie w jednym z nich świeżo ukazała się jej rzecz i pani Stefania pokazała to pani Barbarze zapytując: - Czytałaś? - Była to notatka drukowana petitem i zdająca sprawę z odbytego w nadrośniańskim grodzie przedstawienia amatorskiego na kolonie letnie.

- A co? - rzekła szczęśliwa autorka, gdy pani Barbara skończyła czytać. - No, staramy się, jak możemy! - I mówiła to w przekonaniu, że dokonała ważnej rzeczy i że każde jej słowo tętni po całym świecie. Obie siostry miały zawsze to zbawcze przekonanie, tę wiarę w wartość, ważność i trwałość, a przede wszystkim w skuteczność wszystkiego, co czyniły. Lubiły też rozgłos, ale nie były pod tym względem wymagające ani też podejrzliwe. Każde pochlebne zdanie uważały za szczere, każde wydawało im się od razu głosem całego świata. A gdy hołdów chwilowo zabrakło, chętnie głosiły i mnożyły swą sławę same, opowiadając o przeszkodach, które musiały w swej działalności pokonać, i o zwycięstwach, które odniosły. Życie ich było inne niż życie Teresy Kociełłowej, ale było też w swoim rodzaju barwne i zajmujące. Z Teresą pani Barbara czuła się mała jak pyłek, ale nie upokorzona, przeciwnie, podniesiona w swej małości na niebotyczne wyżyny. Z nią przebywając wierzyła, że gdziekolwiek żyć będzie, może wypełnić, jak człowiekowi przystoi, swe przeznaczenie; ogarniał ją spokój i, niczym będąc, wszystko zdawała się trzymać w swym ręku, niczego też się wtedy nie bała i nikomu nie zazdrościła. Znajdując się natomiast w obecności Michasi i Stefanii, czuła się podniecona i rozjątrzona. Tysiąc nadziei błyskało przed jej oczami, tysiąc obaw pogrążało ją w otchłań smutku. Patrząc na nie, to potępiała je w duchu, że są takie gadatliwe, rozrzucone, dziesięć srok, jak to mówią, ciągnące za ogon, to znów myślała, że, mój Boże, ona się tak rwała do szerokiego życia, tutaj wrzało go tyle dokoła, gdy ona musi więdnąć w kącie zabitym od świata deskami. Zazdrościła, jakże to nazwać inaczej, zazdrościła swoim powinowatym. Czyż ona by nie potrafiła zabłysnąć tak jak i one? Posiadały mniej niż ona szkolnej nauki, nie pokończyły nawet pensji, a oto dzięki temu, że nie są na wygnaniu, że obracają się między ludźmi, jakiej to nabrały ogłady umysłowej. Można je dziś po prostu uważać za wykształcone. Stefania, owa Funia Poleska, która jeszcze kilka lat temu myślała, że Darwin to jest miasto, dziś pisze artykuły, czyni to, o czym drudzy tak na próżno marzyli. Tak! Pani Barbara już wiedziała! Nie wykształcenie jest najważniejsze, ale miasto!

Miasto, gdzie życie się kłębi, gdzie człowiek nie cofa się, nie zastyga, ale rusza się naprzód. O, gdyby mogli przenieść się do Kalińca! Czy podobna, żeby Bogumił nie znalazł tu pola do pracy?

Lucjan mu coś wyszuka. On już tylu ludziom znalazł dobre zajęcia!

Był w wielkiej zażyłości i z Michasią, i ze Stefanią, pomagał im w ich dobroczynnych przedsięwzięciach, wyrabiał różne pozwolenia u władz, miał tyle stosunków! A pójdzie to tym łatwiej, że Bogumił bardzo się wszystkim podobał. Mówiono do pani Barbary: „Ależ ten twój mąż bardzo przystojny, bardzo jak się należy, bardzo miły”.

Mówiono to, jakby stwierdzając ze zdziwieniem: chwała Bogu jest lepiej, niż się można było spodziewać. Panią Barbarę zrazu to nawet drażniło - cóż oni sobie myślą, że ona za kogo wyszła?! Ale wszystko jedno. W każdym razie podobał się, nie raził, niech mu więc pomogą zostać tu między nimi!

8

Bogumił podobał się nie tylko młodym, został i przez panią matkę bardzo dobrze przyjęty.

Pani Adamowa Ostrzeńska, która takie zasługi położyła koło wychowania swych dzieci i tak spokojnie znosiła całe życie przeciwności losu, teraz, gdy mogła zażywać odpoczynku i jakiego takiego spokoju o dzień jutrzejszy, popadła w nie opuszczające ją prawie zdenerwowanie. Żyła była tylko dla dzieci, nie przysposobiła się do niczego więcej i teraz, kiedy dzieci nie potrzebowały już, by żyła dla nich, było jej ciągle smutno.

Mieszkała na przemian to u Kociełłów, to u Danielostwa Ostrzeńskich i nigdzie nie czuła się dobrze. Wnuczęta, choć takie małe, miały już swoje na myśli, nie dały sobą powodować, żądały co najwyżej, aby się z nimi bawić, a babcia bawić się nie umiała. Na koniec los jej dopomógł, wygrała ćwierć losu na państwowej loterii klasowej i postanowiła rozpocząć życie na własną rękę. Wynajęła tedy pokoik z kuchnią na Dziadowym Przedmieściu, niedaleko mieszkania córki, i żyła teraz kłopotami, których jej ten byt samodzielny przysparzał. Dnie całe spędzała u Kociełłów, ponieważ o ile tylko nie miała w pobliżu siebie wnuczek, to truchlała na myśl, że im się stanie co złego. Oburzało ją to, że córka wychodzi na lekcje, a znów zabierać jej dziewczynek do siebie nie mogła, bo mówiła, że w jej mieszkaniu jest dla dzieci za ciasno. Zresztą hodowała kaktusy i bała się, że jak się dzieci rozdokazują, to jej poobtrącają kwiaty, pozrzucają doniczki. Zaś przesiadując u Kociełłów drżała, że przez ten czas zostanie okradziona. Trzymała więc u siebie służącą, która doglądała kaktusów, patrzyła przez okno i gotowała sobie na kuchence strawę, gdyż babcia jadała u Kociełłów. W nocy łóżko tej służącej, potulnej, niedorosłej dziewczyniny, było przysuwane do drzwi i stawiane tak, aby się ona musiała w każdym razie obudzić, gdyby kto się zaczął do drzwi dobierać. Mimo tej ostrożności babcia nie sypiała całe noce, paliła światło, zażywała krople i jak wybawienia czekała świtu.

Lucjan Kociełł, który był dosyć porywczy w wypowiadaniu zdania, rzekł raz na to jej niesypianie:

- Nasza babcia po prostu się boi. Najlepiej by zrobiła, żeby się z powrotem do nas przeniosła.

Teresa milczała, lecz myślała to samo. Starsza pani Ostrzeńska nigdy dotąd nie żyła bez kogoś bliskiego, czyja obecność wydaje się zawsze najskuteczniejszą bronią na wszystkie niebezpieczeństwa. I nie o złodzieja tu szło. Ona się bała, krótko mówiąc, świata, a nawet wszechświata, którego czarnym bezmiarem czuła się w nocy objęta, z którym się czuła w ciemnościach sam na sam, bezradna i nieszczęśliwa wobec jego przygniatającej straszności.

Tak może było, ale raptowne odkrycie tej prawdy przez Lucjana przyprawiło babcię o cierpkie myśli i rozpacz. Płakała przez kilka dni, że własne dzieci zazdroszczą jej spokojnego kąta, do którego na starość doszła. Gdy zaś chcąc ją pocieszyć zaczęto wynajdywać dobre strony owego kąta, płakała, że pragnęłyby ją widzieć jak najdalej od siebie, a może w trumnie. Tak więc trudno jej było trafić do przekonania, a trzeba było uważać, żeby jej nie zaszkodzić, bo zdrowie jej znacznie się w ostatnich czasach pogorszyło. Cierpiała na ciągłe bicie serca i ratowała się przykładaniem zmoczonej w wodzie i wyżętej chusteczki, a teraz to już i chusteczka, i różnego rodzaju krople ciągle były w robocie.

W tym stanie ducha powitała przyjazd Niechciców jak zapowiedź lepszej przyszłości.

- Tyś była zawsze moim najdroższym, najukochańszym dzieckiem - rzekła do pani Barbary i nabrała przekonania, że dopiero u Bogumiłów odżyłaby, poczułaby się znów, jak dawniej, szczęśliwą.

- Terenia i Lucjan mnie nie cierpią - mówiła rozżalona. - Nie wiem, co ja im zawiniłam, ale stracili do mnie serce.

- Terenia? - oburzyła się pani Barbara. - Mamo, co też mamusia mówi!

- Ja wiem, to straszne, ale tak jest, cóż robić. Daniel też mnie nie lubi, ale on uważa za wroga każdego, kto chodzi po świecie. On by chciał, żeby po nim jedna Michasia chodziła. A ona właśnie tylko ten świat ma w głowie.

Bogumił przypadł starszej pani Ostrzeńskiej tak bardzo do serca, że aż dla niego zabłysła. Ubrała się w swą najpiękniejszą suknię z aksamitnym kaftanem, z koroneczkami u rękawów i pod szyją, zapięła się starą broszą z granatów, a w uszy włożyła takie same kolczyki.

Były to jedyne klejnoty, które udało się, gdy przyszły lepsze czasy, wykupić, gdyż zostały były kiedyś sprzedane za pośrednictwem pewnej Żydówki, Bądźzdrówki, a ta była tak przywiązana do wielmożnej pani Ostrzeńskiej, że obiecała je w razie potrzeby choć spod ziemi wykopać - i wykopała.

Ale pani Adamowa dobyła dla nowego zięcia, co miała najlepszego, nie tylko ze swej komody, ale i z samej siebie. Oczarowała go swą rozmownością, dowcipem, bystrym umysłem, a nade wszystko znajomością wiejskich stosunków. Widać było od razu, że jej na wsi zbiegł spory kęs życia i choć tyle lat przebywała już w mieście, nic wiejskiego nie było jej obce. Bogumił chętnie o wszystkim z tymi ludźmi mówił, a jak nie wiedział, co mówić, to chętnie słuchał, ale dopiero z teściową przemówili do siebie, jakby byli z jednego domu.

Bogumił rad był jej za to chociaż nieba przychylić i nadmierna usłużność go zgubiła. Od razu pierwszego dnia zauważył, że babcia coraz to przykłada rękę do piersi i to ją mocno przyciska, to palcami uderza i przebiera po aksamitnym staniku. I że wtedy przynoszą jej ukradkiem zmoczoną chusteczkę, którą ona sobie wsuwa niepostrzeżenie w zanadrze. Zastanawiał się nawet, czy od tego bielizna nie jest mokra, a raz, kiedy tak sobie zaczęła rękę przykładać i oglądać się, a nikt nie podążył z chusteczką, on to uczynił. Widział, że tę chusteczkę ktoś położył na oknie, wziął ją stamtąd, zanurzył świeżo w dzbanku, wyżął i podał. Lecz starsza pani Ostrzeńska obraziła się, spojrzała na niego nieprzyjaźnie i za srogo:

- A Bogumił na co mi to podaje? Ja szukam tabakierki.

I od tej chwili przez dwa następne dni pobytu Niechciców była już ciągle nieswoja.

Gdy nazajutrz pani Barbara odwiedziła matkę w jej domu, zastała ją siedzącą śród czerwono kwitnących kaktusów, zażywającą tabakę, kichającą i tonącą we łzach.

- Mamusiu - spytała - nad czym mama tak płacze?

- Płaczę, kochanku, nad tobą - wyznała - bo mi cię żal. Masz, owszem, dobrego męża, alem cię mogła wydać przecie za człowieka wykształceńszego i nie na taki koniec świata, i nie na takie marne, bądź co bądź, stanowisko. Czy ja kiedy myślałam, że moje dziecko będzie służyć we dworze?

- Jak to „czy ja myślałam”? Przecież mama wiedziała, za kogo idę za mąż - odparła pani Barbara zgnębiona.

- Tak - westchnęła matka - wiedziałam, ale się bałam przeszkadzać.

Bałam się brać tego na swoją odpowiedzialność.

- No więc tym bardziej nie ma co płakać. Ja się czuję szczęśliwa, a zajęcie Bogumiła nie jest niczym gorszym niż to, co robią inni, Lucjan… Daniel. Oni też nie są ludźmi niezależnymi.

- Jest czymś gorszym - zapłakała na nowo pani Ostrzeńska. - Stefania Holszańska słusznie mówi, że to tak, jakby się zostało lokajem w domu, w którym się było panem. Tu wszyscy tak mówili, wszyscy uważali, że zrobiłaś mezalians.

- Ach, wszyscy tak mówili? - rzekła pani Barbara blednąc i zamilkła. Bała się denerwować sama i bała się zaszkodzić matce na serce.

- Mamo - poprosiła jedynie, rozdrażniona - niechże mama tak nie kicha i nie zażywa tak dużo tej tabaki.

- Kiedy ja się, kochanku, tym tylko ratuję od kataru.

- Ale to przecież musi szkodzić na serce. Od tego kichania można dostać ataku, to jest ataku nie, ale w nosie może co pęknąć.

- Nie u mnie, kochaneczku - odparła starsza pani. - Ja jestem przyzwyczajona i umiem się z tabaką obchodzić. I nie od takiej tabaki. Zresztą, nie brońcie mi jedynej przyjemności, jaka mi jeszcze została.

I ponownie kichnąwszy rzekła, gdyż już jej ulżyło na duszy:

- Ale, Basiu, ty się tym, co ja tu gadam, nie przejmuj. Uszy do góry i wszystko będzie dobrze.

Pani Barbara nie miała się czasu przejmować, było to bowiem ich ostatnie w Kalińcu popołudnie, zabierano ich to w to miejsce, to w tamto, a wieczorem urządzono pożegnalne zebranie u Daniela i Michaliny Ostrzeńskich. I już nie rodzinne tylko, zeszło się całe prawie dawne towarzystwo, prawie cała wesoła banda z minionych lat młodości. Bogumił nie znał nikogo z tych ludzi, ale nie zdawało mu się to sprawiać różnicy. Czuł się tylko mniej uczestnikiem, a więcej niby widzem na przedstawieniu, palił, częstował papierosami i życzliwie się wszystkiemu przyglądał.

W salonie tymczasem omawiano z żywością występy Modrzejewskiej w Ameryce i utwory znakomitego Litwosa, którego nazwisko - Henryk Sienkiewicz - zostało świeżo ujawnione i było na wszystkich ustach. Wróżono młodemu pisarzowi wielką przyszłość, a pani Michalina odczytała ostatni jego utwór, zaczynający się od słów:

Był okręt, który zwał się Purpura…

I wszyscy wnet pojęli, że ten okręt oznaczał Polskę, a była tam następnie mowa o nieładzie, co wkradł się do załogi, o burzy i o napadzie korsarzy, i o tym, jak okręt zaczął tonąć. Jednym słowem, jasnym było już dla każdego, że jest to przypowieść patriotyczna, i goście poczuli się wzruszeni.

- Wszyscy na dno! Do pomp! - wołała spiżowym niemal głosem pani Michalina, gdyż takim nakazem kończyła się czytana alegoria.

Słuchano w zadumie i goście przyklasnęli zawartej w utworze myśli, zgodzono się bez sporu, że teraz, kiedy wszelka broń została narodowi z rąk wytrącona, pozostaje praca u podstaw, wszyscy u swoich warsztatów, czyniąc co można, by się nie dać i przetrwać. I każdy czuł się właśnie tym stojącym przy pompie i na dnie, i uprzytomniając sobie grozę położenia doświadczano niemal radości, że oto nadeszła epoka, w której najzwyklejszy śmiertelnik miał w sobie dosyć siły i umiejętności, by co dnia wypełniać wysokie, narodowe posłannictwo ratowania ojczyzny. Wtem zapragniono dać wyraz innym, bardziej walecznym uczuciom, zaświadczyć, że piersi obecnych noszą w sobie i gotowość do buntu. Ktoś uderzył w klawisze, a goście wnet podjęli znaną gniewną melodię i stojąc, przechadzając się lub otaczając fortepian śpiewali:

Zemsta, Zemsta na wroga z Bogiem, a choćby mimo Boga!

Zerkano przy tym na okna, a pani Michalina zapuszczała od niechcenia rolety.

Pani Barbara podeszła do Bogumiła.

- Znasz tę pieśń? - szepnęła.

- Nie - odparł - właśnie się przysłuchuję.

- A prawda - westchnęła - nie znasz „Dziadów”. Ale myślałam, że śpiewaliście ją tam…

- Nie - powtórzył Bogumił - nie śpiewaliśmy.

Pani Barbara odeszła nucąc na drugą stronę pokoju i ci wszyscy, co tu teraz stworzyli tak ożywczy stan ducha, wydali jej się bardziej bojownikami niż ten mężem jej będący człowiek, co stał opodal, co nie czytał zakazanych utworów i nie znał tej pieśni, i słuchał.

Obejrzała się wokoło. Ach, jak tu jej teraz brakło dwojga stalowych oczu, chłodnych a pieszczotliwych, i czarnych włosów, i czarnej brody otaczającej swawolne, szkarłatne usta.

W salonie tymczasem prześpiewano jeszcze ze dwie-trzy pieśni, a potem zaczęto wspominać ubiegłe lata i tych spośród dawnego towarzystwa, którzy nie byli obecni. Lecz jedno imię i nazwisko omijano, choć należało do kogoś, kto był w tym gronie powszechnie lubiany, i pani Barbara poznała, czemu je omijano, poznała, że to, co jej się zdawało skryte przed ludzkim okiem, było dla wszystkich widoczne, i stropiła się. Na szczęście wrócono znowu do tematów ogólnych, rozstrzygano, kto w tej dobie jest największym pisarzem świata, omawiano mający się wkrótce odbyć w Kalińcu pierwszy koncert nowo założonego Towarzystwa Muzycznego. Gdy zaś zaczęto o tym, Stefania Holszańska siadła ponownie do fortepianu i zabrzmiało preludium Szopena, zwane powstańcze, a parę osób rzekło jedni do drugich: „Pamiętasz? Pamiętasz? Ulubione preludium Basi Ostrzeńskiej!” Pani Barbara słyszała te słowa i rumieniła się, i napawała się nimi. Jak było grane to preludium, tego nie wiedziała, nie znała się też na tym, dla niej nie preludium to było, a usta, oczy, twarze, uśmiechy, spacery, rzeka za miastem i płacz, i śmiech, i młodość. Uczuła się na nowo złączona ze światem, który porzuciła, który dla niej stał się przeszłością, a tu trwał i żył jako teraźniejszość i przyszłość. Zrazu wydało jej się i drażniące, i dziwne, i jakby dla niej niemal obrażające, że mógł on tak nadal istnieć na własną rękę, niebawem jednak pogodziła się z tym i widziała już tylko jedno: świat ten przyjmował ją na powrót z otwartymi rękoma - i zapragnęła w nim pozostać. O, nie przeżyła, dalibóg, nic takiego, co by tę przeszłość uczyniło zamkniętą kartą życia, do której tylko myślą chętnie się wraca. Chciała do niej wrócić cieleśnie, z niej snuć swe dalsze życie, tak jak snuli je choćby Danielowie, których chłopcy biegali po salonie. Było ich dwu, Anzelm i Janusz, obaj w tym samym wieku co dziewczynki pani Teresy, obaj ładni jak paziątka w złotych kędziorach, koronkowych kołnierzach i aksamitnych ubrankach. Zdawali się na przemian to oszołomieni, to przekonani, że wszystko dzieje się tu po trosze z ich powodu; przebiegali pędem od jednego z gości do drugiego, przy każdym stali chwilę, wdzięcząc się w milczeniu, i znowu biegli dalej. Wszyscy wdzięczyli się do nich nawzajem, jeden tylko Daniel zdawał się być obojętny dla synów. Gdy podchodzili, mówił:

odejdź”, gdy widział, że coś ruszają, wołał: „zostaw”, a oni również omijali go z daleka. Pani Barbara zauważyła to i dziwiła się. - Czyżby w przeciwieństwie do Lucjana martwił się, że ma synów, nie córki? - myślała i przypomniała sobie, co jej mówiła Terenia. Mówiła, że Daniel w ogóle lubi dzieci tylko, póki są w łonie Michasi. Gdyż wtedy przynajmniej zmuszona jest ona pędzić bardziej zamknięte domowe życie. Pani Barbara uśmiechała się i gładziła miękkie kędziory chłopców - i myślała, że co do niej, to pragnęłaby mieć już swoje małe jak najprędzej na świecie - i widzieć je biegające tu między gośćmi. Tak jest, omyłkowo poczęty w Krępie, tu by powinien chować się i biegać za lat parę ten chłopiec, którego w sobie nosiła. Gdyż chłopiec to będzie. Tylko że włosy będzie miał czarne i oczy szare. Myślała - szare, lecz widziała je stalowymi, a na twarzy tego przyszłego chłopca zdawała się już rosnąć duża, męska, w kwadrat obcięta broda.

Zadumę przerwały jej Michasia i Stefania, które przyszły do niej i odciągnęły ją na bok. Niech się goście bawią, one chciały z nią pogwarzyć przed rozstaniem. Rejentowa Holszańska, która lubiła, jak to ludzie miewają we zwyczaju, namawiać drugich na swoje, zaczęła pierwsza:

- Wiesz, co ja tobie, Basiu, powiem? Wyście nie powinni zostawać na wsi.

- Dlaczego? - spytała pani Barbara, przyjmując obronny wyraz twarzy.

- No, przecież nie możesz być, kochanku, całe życie ekonomową - wytłumaczyła Stefania Holszańska ze słodyczą. Pani Barbara miała uczucie, jakby zajęła się ogniem. Po raz drugi dzisiaj zdjęła ją trwoga, że to wszystko zaszkodzi dziecku. Pani rejentowa mówiła tymczasem dalej:

- Dla tych, co stracili pozycję na wsi, jedna jest tylko droga - miasto. Z naszymi tradycjami, z naszymi dziedzicznymi zdolnościami tu tylko możemy się utrzymać na odpowiednim poziomie, gdyż tu tylko mają znaczenie zalety, rozumiesz, duchowe. Na wsi, po utracie majątków, możemy się już tylko poniewierać. A tu stoimy w pierwszym szeregu, służymy nowym ideom, nauce, postępowi.

- Czekaj - przerwała jej pani Michalina -…postępowi, i co najważniejsze, moje dziecko, tu tylko możemy jeszcze na powrót do czegoś dojść. W handlu, w przemyśle, wszędzie, kochanku, pełno tu placówek do objęcia, tylko trochę energii, a wszędzie można się dorobić. My tu dziś możemy stać się wszystkim, bo te mieszczuchy, poza Żydami, to okropne mamuty, boją się każdego kroku naprzód.

Czy bez nas wpadłby tu kto na przykład na myśl, żeby założyć Towarzystwo Wioślarskie? I to siedzą nad rzeką! A myśmy się zawinęli, kilku adwokatów, paru doktorów, rejentów, wszystko ludzie ze wsi - i już mamy i Towarzystwo Wioślarskie, i Towarzystwo Cyklistów.

- Ale co stąd? - niecierpliwiła się pani Barbara.

- To stąd, że panu Bogumiłowi raz-dwa byśmy tu co znaleźli.

Wyrobiłoby mu się jakąś agenturę ubezpieczeniową, jakiś kantor.

Zapytaj tylko Lucjana, ilu on już ludziom tak pomógł.

- Tak, zapytaj Lucjana - powtórzyła rejentowa Holszańska.

Nie było już jednak czasu ni pytać, ni dalej mówić, bo zrobiło się późno, wszyscy zaczęli się żegnać. Kociełłowie naglili do domu, kareta pocztowa, którą Niechcicowie mieli nazajutrz wyjeżdżać, ruszała w drogę już o dziewiątej rano.

Bogumił podnosił do góry chłopców i mówił do nich:

- Do widzenia, łobuzy. Przyjedźcie do Krępy, będziecie jeździć na kucu, który nazywa się Młynek.

Pani Michalina, ujrzawszy chłopców wysoko w ramionach Niechcica, jakby ich teraz dopiero zauważyła i wpadła w gniewną rozpacz, że jeszcze nie śpią. Oni jednak nie dali się tak od razu zapędzić do łóżek.

- Czy duży jest ten kuc Młynek? - pytali.

- Jaki duży?

- Czy umie skakać przez rów? - wołali jeszcze, gdy drzwi się zamykały za gośćmi.

Pani Barbara wróciła do domu wstrząśnięta z powodu nie zakończonej rozmowy z bratową i jej siostrą.

Czuję, że nie będę całą noc spała - rzekła, gdy się już położyli.

- Ach, to bardzo źle - zmartwił się Bogumił. - Musisz się wyspać przed drogą. Spróbuj koniecznie zasnąć.

- Toż mówię, że nie mogę - zniecierpliwiła się pani Barbara, a po chwili oświadczyła:

- Mnie jest niedobrze.

Dostała mdłości i oboje bardzo się przestraszyli. Mdłości pojawiały się u pani Barbary w początkach ciąży, ale już dawno ustały, a świadomi rzeczy mówili, że więcej nie wrócą.

Co by to więc mogło znaczyć, czy jaka nieprzewidziana choroba?

Bogumił wstał, zapalił światło, ubrał się na powrót. Pani Barbara siedziała na łóżku, patrząc osłupiałym wzrokiem przed siebie.

- Coś mi zaszkodziło - mówiła. - Po cośmy wyjeżdżali!

Bogumił chciał iść zbudzić kogo i prosić jakiej pomocy, ale pani Barbara nie dała. Po niejakim czasie zrobiło jej się lepiej i zaczęli rozmawiać.

- Cóż, zadowolony jesteś? - pytała pani Barbara. - Jak ci się podobało?

- A jakże, bardzo - odparł Bogumił i uśmiechem starał się powiedzieć więcej, niż potrafił słowami. - Ale może już lepiej śpij.

- A ja ci mówię - wybuchnęła pani Barbara szeptem - że to wszystko źli ludzie, dla których nie było warto przyjeżdżać. - Źli ludzie - powtórzył Bogumił, zbity z tropu. - Kto źli ludzie?

Twoja rodzina?

- Rodzina? Co za rodzina? Holszańska to nie rodzina. Zawsze była złośliwa i nieszczera i lubiła się wtrącać w cudze sprawy. Ja i dawniej podejrzewałam, że to przez jej intrygi… - I pani Barbara zamilkła, przerażona tym, co chciała powiedzieć.

Bogumił przypisał to nieoczekiwane rozdrażnienie jej stanowi i przestał się pytać. Prosił, żeby się położyła, że już późno, że on się też położy.

- Toteż ja się nie wiem jak cieszę - dodał, jakby dopiero teraz odpowiadając na jej poprzednie słowa - że już wracamy do domu.

Patrz, widzisz, pojutrze będziemy już w Krępie.

- I już na zawsze będziemy tam dziadować - dokończyła wrogo. - A tak - dodała widząc jego spłoszone wejrzenie - wiesz, czym tu jesteśmy dla wszystkich? Ekonomami.

Bogumił zwiesił głowę na piersi i milczał.

- Dlaczego nic nie mówisz? - zapytała strwożona. - Co?

- No, mój Boże, cóż ja mam mówić - odpowiedział niechętnie. - Ekonomem nie jestem, ale, jak już tak patrzeć na te rzeczy, to bywałem w życiu o wiele niżej.

- Daj spokój - przerwała zapalczywie - to jest zupełnie co innego.

Myślisz zresztą, że mnie wiele obchodzi, co tam kto mówi. Ale ja wiem jedno - zapłakała - że ja sama nie widzę przed sobą żadnej przyszłości, żadnego życia, o ile będziemy dalej gnuśnieć w tej Krępie.

- Gnuśnieć? - pytał zasmucony. - A któż nam każe gnuśnieć? I gdzież widzisz to inne, lepsze życie?

- Tu je widzę, w mieście. Patrz, jak one tu żyją, chociażby Stefcia, Michasia. Jak działają! Gdybyśmy się przenieśli do miasta, mogłabym i ja coś robić.

- Nie, naprawdę - zapytał Bogumił ożywiając się - chciałabyś z nimi rajcować na zebraniach, zakładać te żłobki, przytułki?

Na te słowa pani Barbara poczuła wyraźnie, że żadnej podobnego rodzaju pracy nie miała w swych pragnieniach na myśli. Przeraziła się, umilkła i pomyślała: - Dlaboga, więc czego ja chcę?

Położyła się na wznak, zamknęła oczy i usiłowała pojąć sama siebie. Czyżby pragnęła jedynie takich wieczorów jak dzisiejszy, takich dni jak te pięć, które tutaj przeżyli?

Bogumił przez ten czas rozebrał się ponownie, położył się i zgasił świecę. Nie domagał się odpowiedzi na swe pytanie, ale gdy już w pokoju było ciemno, powiedział z żalem:

- Ja wiedziałem, że jak tu przyjedziemy, to zechcesz mnie porzucić.

- Wiesz, że ja nie wytrzymam po prostu. Kto mówi, że chcę cię porzucić?

- Ty mówisz. Bo tylko wtedy takie myśli przychodzą do głowy, jak się chce męża porzucić.

- Nie znęcaj się nade mną i tak jestem dość nieszczęśliwa.

- Masz tobie. Dlaczego nieszczęśliwa?

- Dlatego, że jestem chora. Czyż nie wiesz tego, nie widzisz? A dziś czuję się cały dzień wprost niemożliwie i stąd to wszystko.

Bogumił wstał raz jeszcze, chciał jej w czymś pomóc, lecz to ją tym bardziej rozgniewało.

- O Boże - rozpaczała - czemu ty, człowieku, jeszcze nie śpisz?

Sam mówiłeś, że trzeba spać. Mnie nic nie brak, chcę tylko trochę spokoju.

Zgromiony tak Bogumił położył się po cichu, a pani Barbara niebawem rzekła:

- Ja drżę przed tą jutrzejszą podróżą. Końmi po wybojach, taka szalona droga. Czyby już dawno nie powinna kolej chodzić do tego Kalińca?

- Nic się nie bój, najmilsza - zaczął błagalnie Bogumił i pani Barbara czekała, co dalej powie, lecz nagle usłyszała, że on śpi.

- Już śpi, wiecznie śpi - szepnęła z szyderczą boleścią. Ona jeszcze długo nie spała. Toczyła żwawe rozmowy z bratową i rejentową, rozprawiała się z nimi zwycięsko, znajdowała teraz niezbite argumenty dla pokonania ich racji.

- Słusznieście zrobiły przenosząc się do miasta, ale każdy musi żyć na swój sposób. Każdy musi tym się zajmować, co kocha - wołała do nich myślami. - Bogumił tak kocha swoją pracę na wsi, że wolałby być parobkiem na wsi niż Bóg wie nie kim w mieście. I ja jestem dumna, że on taki, i ja też do tego tylko czuję powołanie, by mu towarzyszyć, a do czego jeszcze dojdziemy, to kiedyś zobaczycie. Zobaczycie - urągała. - Zobaczycie i Ujrzycie!

A potem błąkała się myślą śród siebie samej niby śród nieznanego lasu i pytała, dlaczego ją tak boli to wszystko? A gdybyż Bogumił był nawet rzeczywiście parobkiem, nie tylko ekonomem? Czyż nie była wolna od przesądów, aby się miała tego wstydzić? A po drugie, kimkolwiek był, czy nie zeszedł na to niskie miejsce najpiękniejszą drogą, jako niewyrachowany bojownik wolności, co postawił na szalę życie, karierę, majątek i szedł na przepadłe, i ani się za tym wszystkim, co rzucał, nie obejrzał. I pani Barbara tarła bezsenne czoło i myślała zgryziona: - O, czemużem im tego nie powiedziała! Takimi słowy trzeba było właśnie przemówić:

Zeszedł na to niskie miejsce najpiękniejszą drogą, jako niewyrachowany bojownik wolności”. Ach, żeby znaleźć rano jeszcze chwilę czasu przed wyjazdem i móc się zobaczyć choćby z Danielową.

- I żeby nie zapomnieć tych słów. Powtarzała je, powtarzała, ale niestety czuła, że ich nigdy nie powie. A może by napisać? Nie, i nie napisze. Ani Holszańska, ani Danielowa nie były przysposobione do słuchania takich rzeczy. Kto by teraz boje wspominał? Wszyscy uważali powstanie za nieszczęście, nawet ci, co w nim byli - i czyż nie słyszała, że trzeba pracować na dnie okrętu? A mówić o czymś niewczas to tak, jakby się kłamało, człowiek się jąka i wstydzi. Więc dość, dość! Nie myśleć o tym i spać. Ale jakże tu spać, kiedy się nagle jeszcze coś gorszego odsłania. Wszak oni wszyscy na pewno sobie tu myślą: „No cóż, nikt jej widać nie mógł i nie chciał pokochać, więc bez miłości wyszła za pierwszego, co się poważnie oświadczył”. O gdybyż można ujawnić, ogłosić światu, że nie strach i rezygnacja, ale miłość wszystko ozłacająca, potężna miłość skojarzyła ją z Bogumiłem. Wszak jest taki obraz, gdzie król kładzie koronę u stóp nędznej żebraczki, czemuż by ona nie miała kochać na przykład parobka. Bodajżeby Bogumił był włóczęgą, parobkiem czy Cyganem, byleby ich taka miłość łączyła. A może ona ich łączy? Może się to wykaże? Przecież Bogumił jest w niej bez pamięci zakochany. Może dobrze byłoby zostać tu jeszcze dzień jeden, niechby wszyscy ujrzeli, uczuli, że i ona… niechby rzekli: „Co to za miłość! Wszystko blednie, gdy patrzeć na tych dwoje! To powtórzenie Tristana i Izoldy!” I słyszała, jak wszyscy to mówią, lecz nie o Bogumile, a o niej i o tamtym. Tamtego widziała przy sobie, a potem rozwiewał się i złorzeczyła mu: „O nikczemny, nikczemny, czemużeś mnie opuścił - ciebie bym tak kochała - ciebie bym tak kochała”.

Tak miotając się usłyszała nagle, jak bije druga, a potem słyszała trzecią i czwartą, i liczyła, ile jeszcze godzin snu jej zostaje, lecz było ich coraz mniej, a o piątej postanowiła sobie, by już w ogóle nie spać. I wtedy właśnie zasnęła, a gdy zbudziła się, był już dzień i wróble świergotały za oknem. Zerwała się przekonana, że przespali godzinę podróży. Ale nie, było dopiero po siódmej.

Zbudziła męża i kazała mu się ubierać.

- Mamy jeszcze moc czasu - mówił trąc oczy - a zresztą pocztylion ma po nas zajechać i ma trąbić.

Pani Barbara nie uważała, by mieli dużo czasu. O ósmej była już całkiem ubrana i po śniadaniu - a nawet na wszelki wypadek już się prowizorycznie z wszystkimi pożegnała. Nie mogła patrzeć, jak Bogumił powoli się zbiera - wciąż jej się przy tym zdawało, że kurierka bez nich odjedzie. Postanowiła wyjść jej naprzeciw.

Wyszła tedy i szła w stronę ulicy Grodzkiej, gdzie była stacja pocztowa. Zrazu prześladowało ją niejasne wspomnienie nocnej udręki.

- Co mnie za diabeł opętał - myślała. - Przecież ja będę miała dziecko. I dzień taki ładny.

Na placu Świętego Jana stanęła przy skwerze, na którym wznosił się pomnik w kształcie czarnego obelisku. Ale nie patrzyła na pomnik, tylko na studnię, co była obok na placu. Z tej studni koło pomnika przynoszono zawsze niegdyś do pani Adamowej Ostrzeńskiej wodę na herbatę, bo tu była najlepsza w mieście woda. Pani Barbara usłyszała jakby w powietrzu czy w sobie dawne pytanie matki: „Czy wodę od pomnika na herbatę przynieśli?” Uśmiechnęła się i pośpieszyła dalej. Spoglądała po drodze na wieże kościołów, na stłoczone dachy, na rozległe frontony starych pałacowych kamienic, na wyloty uliczek pełne miękkości i różowej porannej mgły, na pąki kasztanów iskrzące się od słońca. Wiosenna wilgoć z nocy przyciemniła bruk i wyjaskrawiła barwy dachów.

Wszystko było mokre, pogodne i świeże. Pani Barbarze wydało się nagle, że coś niezwykle ważnego i radosnego jest na świecie do uczynienia i że ona to właśnie uczyni, że coś niezwykle wartościowego jest na nim do przeżycia - i że ona to właśnie przeżyje, i że wtedy świat cały zaświeci, zabrzmi jak pieśń. I blask szedł od tej myśli, i w blasku tym biegła, ciesząc się i śpiewając - a usłyszawszy trąbkę pocztową, zaczęła sama jej głos wesoło naśladować.

9

Miało się już na dzień i Bogumił ubierał się po cichu, kiedy pani Barbara zaczęła nagle jęczeć. Natychmiast wybiegł po Ludwiczkę, która bywała również babką przy położnicach. Wracając oddychał głęboko zimną rosą, nogi mu słabły - bał się. Było jeszcze szaro, ale żółte i rumiane drzewa owocowe majaczyły ciepłym blaskiem w jesiennej mgle.

Stanął w jadalnym pokoju i stamtąd słuchał, jak pani Barbara przejmująco zawodzi. Gryzł ręce z żalu nad nią i powtarzał półgłosem:

- To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie.

Ludwiczka zajrzała i zapytała, gdzie on się podziewa, gdy powinien być teraz przy pani. Poszedł tedy i trzymając chorą za rękę znów mówił swoje:

- To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie.

Ludwiczka nakazywała pani Barbarze to wstać, to pochodzić, to stanąć. Bogumił prowadzał ją, układał, ocierał jej zroszone potem czoło, a ona, nie przestając jęczeć, patrzyła na niego z takim błaganiem o litość w oczach, że trudno mu było to znieść. Trwało to długie godziny, aż wreszcie ostry jęk chorej przeszedł w ciężkie, wysilone stękanie.

- Tera - rzekła Ludwiczka.

Lecz owo „teraz” ciągnęło się bez końca i dopiero koło południa pani Barbara nagle zamilkła, a po mgnieniu ciszy dał się słyszeć krzyk dziecka. Bogumił, jak we śnie, pomagał Ludwiczce i Bylisi nosić, wynosić, zawijać, obmywać i obcierać.

Poszedł potem do kuchni, by wylać krwawy kubeł, i zobaczył bladą, z przerażonymi oczyma Bylisię, jak brała się do zapierania skalanych ręczników, prześcieradeł.

- Boże - myślał - tyle krwi. Jakby kogo zarżnięto.

Niewyraźne wspomnienie, jak kiedyś, niedorosłym chłopcem, sam tak leżał we krwi, przemknęło mu przez myśl.

Do kuchni zajrzał nagle Nebelski i dał znać, że dziedziczka idzie ze dworu dowiedziawszy się od ludzi, że pani Niechcicowa rodzi.

Bogumił wyszedł, by ją wprowadzić.

Potem nieraz wracali myślą i w rozmowach do chwili urodzin Piotrusia, opowiadali sobie wzajem, jak się wszystko odbyło, jakich doznali wtedy uczuć, co myśleli i co im się zdawało.

Bogumił zapewniał, że wszystko nie trwało siedmiu godzin i aż się dziwili, że Piotruś przyszedł na świat tak lekko. Zwłaszcza że był pierwszym dzieckiem i że pani Barbara miała delikatną budowę.

Cieszyli się, że niemowlę, choć duże tak stosunkowo niewiele dało się matce we znaki.

- To jest pomyślna wróżba - utrzymywał Bogumił. - Będzie łatwy do życia, będzie dobry dla ludzi.

Pani Barbara twierdziła, że on już jest dobry dla ludzi. W istocie, chociaż musiał być przedmiotem różnych kłopotliwych zabiegów, to jednak prawdziwych zmartwień właściwie z nim nie mieli. W nocy spał prawie bez przebudzeń, we dnie bawił się jednakowo dobrze, czy to na ręku, czy w kołysce, czy gdy go układali na łóżku matki lub ojca i zostawili tak, wpatrującego się z natężonym zajęciem w sufit. Kaprysił tylko, kiedy był chory, lecz chory bywał rzadko, nawet na zęby marudził tylko dwie noce.

Ale i wtedy, i później marudził zawsze mało. Ludwiczka mówiła nawet, że on za mało płacze. I jakby dla proporcji, ile razy go zobaczyła, zaczynała natychmiast popłakiwać i z miłości ku niemu nie mówiła już, ale prawie krzyczała:

- Szczodraszek mój! Kochanuchny! Złotuchny! Jakie to w nim wszystko zdarzone, miłościwe, ładniuchne!

A obracając się do rodziców, dodawała:

- Dużom ja dzieci na ten świat przyjmowała, ale taki szykowny chłopczyk jeszcze mi się nie trafił.

- E - powątpiewała pani Barbara - przy każdym pewno tak mówicie.

Sama przecież widzę, że dziecko jest udane, ale takich na świecie tysiące.

Jak tylko pani Barbara wstała i wszystko w domu zaczęło się toczyć normalnym trybem, zaraz poszła do dworu podziękować pani Krępskiej i jej córkom za pomoc, serdeczność i opiekę, jakiej od nich w czasie choroby doznała. A następnie cała rodzina Krępskich przyszła do dworku na podwieczorek i by zobaczyć Piotrusia.

Stosunki między dworem a panią Barbarą były w początkach jej życia w Krępie trochę oziębłe. Pani Barbara boczyła się, a nawet gardziła nieco dworem. Uważała, że prawdziwym panem jest ten, co był w powstaniu, stracił mienie, podupadł, a więc oni. - Ci, co po tylu klęskach narodowych zostali bogatymi, warci są - mówiła - by ich jaka rewolucja zmiotła z powierzchni ziemi.

Dwór też się trzymał z daleka, może się tam wstydzono za to nędzne mieszkanie w oficynie. Bo gdy tylko Niechcicowie osiedli w dworku, panny Krępskie przyszły ich zaraz odwiedzić, a po przyjściu na świat Piotrusia stosunki nie tylko się ostatecznie poprawiły, ale zacieśniły się prawie w przyjaźń. Póki Piotrusia wożono jeszcze w wózku, pani Barbara siadywała z nim całymi godzinami pod wielką lipą w krępskim parku i czytała pożyczone ze dworu książki, gdy zaś podrósł, bywał z matką tym bardziej częstym gościem we dworze.

Chodził przy tym, biegał po lśniących posadzkach, taki nie bojący się, wesoły, jakby się tam urodził. We dworze zapraszając Niechciców kładziono zawsze nacisk na to, żeby mały także koniecznie przyszedł. A pani Barbara cieszyła się, że ma syna, którego każdy z radością widzi i który wszędzie zachowuje się skromnie, a niezależnie i tak wdzięcznie, że było z tego radości co niemiara. Dla niej też zresztą dwór, na który przedtem wygadywała, nie był to teraz dwór, ale niejacy Krępscy, znajomi, którzy umieli ocenić Piotrusia. I o tym, jakie stanowisko zajmował Bogumił w majątku, także już nie myślała. Syn był teraz ich stanowiskiem na świecie, a oni pokrótce i po prostu Barbarą i Bogumiłem, rodzicami Piotrusia; zajęciem ich było nie gospodarstwo, ale miłość do syna. Zdarzenia i zjawiska nabrały teraz innych kształtów, inaczej miały się do siebie. Wszystko poza synem stało się życiowo i praktycznie mało ważne, a przez to stało się ważne w inny sposób. Świat przestał być miejscem zabiegów, borykań się i strachów, stał się godny zachwytu. Rzeczy obróciły się ku pani Barbarze swoim jasnym, oświetlonym obliczem. Niczego nie pożądała, a wszystkim czuła się obdarzona. Była szczęśliwa.

Zbliżenie z dworem było tym większe, że młody Krępski po krótkiej próbie gospodarowania z ojcem wyjechał z Krępy i przebywał na przemian to w miejscowościach kuracyjnych za granicą, gdyż był słabego zdrowia, to na Litwie w folwarku jakiejś swojej ciotecznej babki, którym podobno zarządzał. Tak że Bogumił stał się teraz głównym pomocnikiem dziedzica w zarządzaniu wszystkimi folwarkami Krępy.

Stary pan Wojciech Krępski był człowiekiem, który swój majątek uważał za depozyt złożony kiedyś przez Boga w ręce jego rodziny.

Wszystkie zresztą zjawiska społeczne i polityczne uważał za zesłane przez Boga jako próby, w których człowiek winien dowieść, czego potrafi dokonać na drodze cnoty w złych warunkach, tak samo jak w dobrych. Póki trwała pańszczyzna, pojmował ją uroczyście nie jako sposób na tanią robociznę, ale jako układ rzeczy, w którym obie strony winne były każda w swoim zakresie wykazać najwięcej cnót chrześcijańskich. Był rzetelnym panem, a poza godzinami pracy i poza koniecznymi wydatkami na rodzinę i dom czas jego i mienie należały do chłopów. Bił ich, pouczał, żywił, zaopatrywał, leczył, a nawet zapobiegał chorobom sprowadzając każdej wiosny cyrulika, który całej wsi puszczał krew. Jeżeli na kim zapomniano dokonać tej operacji, miał się on za nieludzko pokrzywdzonego i przychodził do dworu upomnieć się o swoje.

Pan Wojciech nie wierzył w to, że wszystko, co ludzie uważają za postęp, jest dobre, ale miał umysł dość otwarty; potrafił znaleźć ziarna pożyteczne dla swoich religijnych poglądów także i w świeckim postępowym pojmowaniu rzeczy. I gdy powiały nowe prądy - rychlej niż drudzy sąsiedzi przyswajający sobie chętnie tylko te zdobycze postępu, które pozwalały im wygodniej żyć - doszedł do przekonania, że chłopi staną się lepszymi chrześcijanami, gdy będą mogli swe obowiązki spełniać jako ludzie odpowiedzialni i wolni.

I jeszcze nim wybuchło powstanie, nadał swym chłopom ziemię, nie wahał się przy tym dobrze nadebrać kiesy, żeby pomóc im się urządzić na specjalnie w tym celu odłączonej od majątku Kolonii Krępskiej.

Pan Wojciech był religiant i pojmował rygory kościelne prawie po zakonnemu, lecz przecie nie formalnie. Sam żył skromnie, prawie ubogo, sypiał na wąskim, twardym łóżku w mało ogrzewanym pokoju.

Wstawał ze świtem, co dzień sam objeżdżał wszystkie roboty, a wieczorami układał plany i sprawdzał rachunki lub czytał, jeśli nie dzieła rolnicze, to ojców Kościoła i Pismo święte, na co miał specjalne pozwolenie. Obcym, co go mniej znali, zwłaszcza ludziom z jego sfery, mógł się wydawać skąpym, gdyż nie był skłonny do wydawania pieniędzy na pokaz, dla zabawy lub dla podobania się bliźnim. Umiał jednak być szczodrym dla potrzebujących pomocy, był też bezinteresowny, nie przedsiębrał nigdy rzeczy dającej widoki na zysk, jeżeli nie była ona bezwarunkowo zgodna z jego pojęciem obowiązku. Mimo to, będąc zawołanym gospodarzem, przysparzał wciąż majątku. Uważano go też za pedanta, nieprzyjaznego wesołości, lecz ci, co go znali bliżej, tak jak Bogumił Niechcic, wiedzieli, że nie narzucał nikomu swego trybu życia. Mawiał, że każdy ma sobie wskazaną drogę służby bożej, nawet wesołek, twierdził, skacząc i dowcipkując może też Boga chwalić.

- A kto go chwali - mówił - to ja poznaję po tym, jak modli się, jak pracuje i jaki jest dla drugiego człowieka.

- Modlić się - dodawał - trzeba z wiarą, pracować - z nadzieją, a drugiego człowieka mieć z miłością na uwadze przed wszystkim innym. Żona i pięć córek pana Wojciecha były to osoby światowe, lubiące wesołość, a on pozwalał im na wszelkie wynikające z tego upodobania przyjemności, uważając tylko, by to nie pochłaniało więcej, niż miał prawo użyć z „depozytu” na osobiste potrzeby. One zresztą umiały się z tą okolicznością pogodnie liczyć, a ostatecznie nadrabiały własnymi dochodami. Z córek żadna jeszcze nie wyszła za mąż, chociaż były dorosłe i przystojne. Otrzymały jednak staranne, światłe wychowanie i miały wymagania. Panieństwo nie przykrzyło im się zresztą, były ciągle zajęte. Prowadziły aptekę domową, leczyły ludzi na wsi, uczyły dzieci czytać i pisać, a starsze dziewczęta - koronek i haftów, które następnie na ich dobro spieniężały w Warszawie. Założyły też przy dworze sklep wiejski, z którego dochód obracały częściowo na pożyczki dla poszkodowanych przez jakieś nieszczęście lub dotkniętych cięższymi kłopotami parobków - a częściowo na swoje potrzeby. Prowadziły nadto z matką wielkie kobiece gospodarstwo, czerpiąc z tego źródła środki na stroje, na zabawy, nuty i książki. Słowem, były to sprytne i ożywione panny, wcale przy tym niegłupie ani niezacofane. Przeciwnie, pobożność ojca podżegała je do przekory, a że, będąc bogatymi i najlepszego w tych stronach rodu, mogły sobie na to pozwolić, hołdowały postępowym i dosyć świeckim poglądom na sprawy literatury, wiedzy i życia społecznego. A jeżeli nie postępowym, to przynajmniej takim, które się na gruncie Krępy zdawały postępowymi, a nawet krańcowymi.

Pani Barbara znalazła w ich towarzystwie odblask dawnego życia w Kalińcu i nic lepszego nie mogła sobie życzyć. Bała się tylko trochę starego pana Krępskiego. Wszystko, co Bogumił o nim opowiadał, przejmowało ją nieprzyjaznym, krytycznym podziwem. - Nadzwyczajny człowiek - mówiła, ale widać było, że sama nie miałaby chęci być taką nadzwyczajną. Czuła się nieswojo na sam widok wysokiej, suchawej postaci i twarzy o chudych policzkach, mroźnym spojrzeniu, spadających wąsach i zatroskanym czole. Korcił ją jednak, chciała, by ją lubił - on zaś uśmiechał się do niej przyjaźnie, co było dużo, ale patrzył spod oka i nic nie mówił, jakby miał niejakie zastrzeżenia. A uśmiechał się przyjaźnie, bo lubił Bogumiła. Pani Barbara wcale nie przypuszczała, że między tymi panami istnieje takie porozumienie - Bogumił rzadko opowiadał, jak się kto do niego odnosi.

Pan Wojciech nie był człowiekiem rozlewnym w okazywaniu uczuć, ale przez to tym bardziej widoczne było, jak wyróżniał Niechcica.

Czasami zimą - wtedy odwiedzano się częściej - gdy Niechcicowie zostali zaproszeni na podwieczorek, a potem panny Krępskie coś grały i śpiewały, starszy pan zasiadał na kanapie i wzywał Niechcica, by siadł przy nim. I siedzieli tak długo koło siebie, a chociaż milczeli, gryząc fajki, zdawali się być bardzo radzi temu, że są blisko jeden drugiego.

Szczupła ręka pana Wojciecha wyciągała się też często, by pogładzić płowe włosy Piotrusia, do którego mówił „chłopyszku”.

Pani Krępska, rumiana, siwa dama, niezłej tuszy, również często zatrzymywała wzrok na małym Niechcicu. Jej ciemne, ogniste oczy powlekały się przy tym tyle samo zachwytem, co żalem.

Oboje starsi państwo martwili się podobno trochę swym własnym synem. Syn ten, Tadeusz, był ich najstarszym dzieckiem, udanym, jeżeli idzie o piękność. Wzrostu bardzo bujnego, budowy nader męskiej, choć subtelnej, miał głowę i twarz poetycznego chłopięcia, o zdumiewająco złocistych włosach i jeszcze bardziej godnych podziwu ciemnych rzęsach i brwiach.

Pani Barbara dopiero w drugim roku pobytu w Krępie poznała Tadeusza Krępskiego w czasie jego krótkiej gospodarki przy ojcu, a potem widywała go najczęściej tylko z daleka, gdy się czasem przelotnie u rodziców pojawiał. Miał wtedy lat coś dwadzieścia sześć czy siedem, a wyglądał na osiemnaście.

Pani Barbara mówiła, że nie jest on w jej guście, i urodę jego nazywała zanadto dziewiczą. Ale gdy na niego choć przez chwilę patrzyła, to potem, czy zamknęła oczy, czy je gdziekolwiek obróciła, wszędzie przez jakiś czas widziała jego czyste i wzniosłe rysy, jak widzi się na każdym miejscu zachodzące słońce, gdy się raz w nie spojrzało. Jednak w twarzy, w ruchach i w całym zachowaniu się tego młodego człowieka było coś dziwnie sennego, nieobecnego, jakby natura wysiliwszy się na ozdobne kształty nie zdołała swego dzieła doprowadzić do końca. Gdy Niechcicowie o tym rozmawiali, pani Barbara mówiła, że wydaje on się jej niezupełnie żyjącym, a Bogumił powtarzał, co słyszał od jego ojca. Stary Krępski mawiał, że syn jego należy do tych, o których Pismo święte mówi, że nie są ani zimni, ani gorący i że musi on jeszcze wiele przejść, nim się stanie w pełni człowiekiem. Zaś Bogumił sam od siebie dodawał:

- Tak, z ludźmi i w robocie to on jest sympatyczny, chociaż, wiesz, dziwny. Namęczy się, napracuje, a niewiele z tego wychodzi.

Trzyma tę robotę w ręku, a ona od niego jakby o milę daleko.

Chłopiec jak się patrzy, zdawałoby się, że stać go na Bóg wie co, a jego jakby na wszystko za mało. Skończył się - nim się zaczął.

Szkoda.

Matka i siostry uważały Tadzia za uosobienie dobroci, od czasu do czasu wzdychały jednak ciężko i mówiły:

- Ale czy my o nim co wiemy? Czy on kiedy komu co powie? Nikt nie wie, co w nim jest. I czy co jest? - Napomykano o jakimś romansie, ale panienki, zwierzając się pani Barbarze, powiedziały o tym:

- Tadzio nawet jak kocha, to tak, jakby nie kochał.

Ludwiczka wyrażała się o nim: - Ładniuchny ten nasz młody jaśnie pan dziedzic. Ale rusza to się tak, jakby już był u Pana Boga w niebie albo jeszcze u matki w żywocie.

Zważywszy to wszystko, nic dziwnego, że starzy Krępscy wzdychali, gdy była mowa o synu, i że patrzyli z rzewnością na Piotrusia myśląc zapewne, że on się zapowiada na prawdziwszego niż ich jedynak człowieka. W tym bowiem chłopcu przeciwnie, życia było na wszystko aż za dużo. Może nie zanosił się na piękność, ale jego dziecinna postać była jakby dokładnym wizerunkiem pełnej znaczenia i sympatycznej duszy, a gdziekolwiek się pojawił, zdawał się być nieodzowny w swym otoczeniu, a nawet po prostu mówiąc - nieodzowny we świecie. Udatnie zbudowany, wysokonogi, a zarazem w ojca - barczysty, twarzyczkę miał przestronną i otwartą; płowe włosy, obcięte w grzywkę i spadające mu na ramiona, czyniły go podobnym do chłopięcych portretów średniowiecza, szare oczy, jeszcze piękniejsze niż u matki, odznaczały się tym bogactwem wyrazu, które zdaje się zapowiadać pełnię życia. Nieziemsko zadumane i uduchowione, umiały błyszczeć również nieokiełznaną i zuchwałą radością. Miał też to do siebie, że kto na niego spojrzał, rad był go już mieć ze sobą zawsze. Każdemu się zdawało, że oto, czego mu w życiu brak - takiego właśnie Piotrusia.

- Zostań ze mną! Jedź z nami! Zostań z nami na zawsze! - od iluż to ludzi Piotruś słyszał te słowa, które mówi się do dzieci często, ale które do niego zwrócone brzmiały jak prośba z głębi tęskniących serc. Takie samo upodobanie jak ludzie z Krępy miała też do Piotrusia i rodzina pani Barbary, która odwiedzała ją w ciągu tego czasu parę razy. Ostrzeńscy zbaczali ku Niechcicom wracając znad morza, z Połągi albo z Sopot - i zostawiali zwykle swych dwu chłopców na resztę lata w Krępie. Pani Teresa również przywoziła tylko swoje dziewczynki, by zaraz jechać na Litwę do rodziny męża lub za granicę do miejsc kuracyjnych, gdyż zaczęła zapadać na zdrowiu. Była jak zawsze jedyną przyjaciółką swej siostry, ale nie było już między nimi teraz takiej chęci do wzajemnych wynurzeń jak dawniej. Pani Barbara zdawała sobie z tego sprawę i czuła nawet jakby skłonność do smucenia się tym, ale nie starała się tego smutku rozdmuchać. Dawna zażyłość z siostrą nie była jej teraz tak potrzebna do życia. Odnowienie jej odkładała sobie z lekkim sercem na później. Na razie już sam fakt, że miała kogoś ze swoich bodaj na krótko w domu, dostarczał jej niemałych wzruszeń i przyjemności. Gdyż mogła się teraz podzielić z gośćmi skromnie, ale przyzwoicie urządzonym wnętrzem i ogrodem pełnym owoców i kwiatów, a widziała przy tym, że wszyscy czują się dobrze w jej progach. Czasami tylko dręczyła się, że nie wszystko jest tak, jak być powinno, i gdy komu się u niej co podobało, mówiła:

- Podoba ci się? To dziwne. Smakuje ci? A ja się właśnie martwię, że to się tak nie udało. Powinno było wypaść zupełnie, zupełnie inaczej.

I denerwowała się, gdy goście nadal chwalili coś, co było tylko cieniem właściwej rzeczy. Albo znów brał ją strach, że jej dom w ogóle nie może być dla nikogo atrakcją. Wtedy starała się swoich gości zabawić, zapoznając ich ze wszystkim, co im się mogło poza tym w Krępie i okolicy podobać, więc z lesistymi krajobrazami, ze starymi domkami w Borku, z rodziną Krępskich. A szczególną ambicją jej miejscowego patriotyzmu było, aby każdy, kto do niej przyjedzie, poznał albo przynajmniej z daleka zobaczył młodego Krępskiego. Bo choć o nim sama tak rozmaicie mówiła, uważała go za najprzedziwniejszą niezwykłość Krępy. Do tego stopnia, że raz, ujrzawszy go oknem z kuchni, idącego mimo ich płotu, wpadła do saloniku, gdzie się właśnie znajdowali Ostrzeńscy, wołając gorączkowo: - Jeśli go chcecie zobaczyć, to chodźcie do okna w kuchni! - Wszyscy poderwali się z krzeseł, lecz nie zdążyli, piękny młodzieniec już przeszedł. A ponieważ Ostrzeńscy bywali zawsze na krótko i zetknięcia się ze dworem unikali, zaś młody Krępski także był rzadkim gościem w Krępie, tak się więc złożyło, że go nie poznali. Poznała go tylko Teresa, przyjechawszy kiedyś późną jesienią po swe dziewczynki. Teresa tak się starszym państwu Krępskim spodobała, że zaznajomiwszy się z nią wypadkiem na spacerze pod lasem, złożyli jej następnie u Niechciców wizytę. Zaś pan Tadeusz był z nimi i w czasie spotkania pod lasem, i potem u Niechciców.

Pani Barbara gorączkowała się, bo wyglądał tym razem nie tak, jak był powinien. Jego sposób bycia, chociaż już się z nim oswoiła, drażnił ją też bardziej niż zwykle. Młody człowiek nie tylko mało mówił, ale wyraz twarzy miał osowiały, a nawet wręcz znękany.

Chwilami twarze obecnych, rozradowane i ożywione, zdawały się pani Barbarze ładniejszymi od niego. Ożywił się dopiero pod koniec wizyty i to tak nagle, jakby ktoś z niego niepostrzeżenie zesunął jakieś więzy. Momentalnie stał się porywający, jego odosobnienie znikło, a uroda przestała się dawać we znaki. Oświadczył, że jest mu u państwa Niechciców tak dobrze, jak mu jeszcze nigdy nigdzie nie było, i że dużo stracił nie przyszedłszy tu wcześniej. Teraz jednak zaprasza się i będzie wciąż przychodził, czy go zechcą, czy nie. To trudno! Tak już musi. No, naturalnie, któż by, miły Boże, nie zechciał! Zapanowała radość, tym bardziej że i Piotruś brnął już na kolana młodzieńca, by go z bliska, jak najdokładniej, wsparłszy czoło o czoło i jedwabnymi rączkami obejmując pod brodę, zapytać: - Przyjdziesz? Powiedz. Przyjdziesz?

- No i co? Prawda, że śliczny - rzekła pani Barbara po tej wizycie do siostry.

- Nie - zaśmiała się lekko Teresa. - Wcale nie znajduję go ładnym.

- Et - obruszyła się pani Barbara, zmartwiona, że największa ozdoba Krępy nie znalazła uznania. - To nieprawda!

- Mówię ci - potwierdziła Teresa i dodała: - Czy on się nigdy nie ożywia?

- Widziałaś przecież, że jak trzeba, to się ożywia. A ty byś wolała, żeby był trzpiotem jak tacy zwyczajni pięknisie?

- Nie, to jedno mi się właśnie w nim podobało, że taki cichy. I że chodzi, jakby był nieprzytomny. O tak.

Teresa zerwawszy się pokazała, jak młody Krępski chodzi. Piotruś zaczął ją naśladować, a ona chwyciła go pod ręce i oboje, błaznując, upadli na kanapę.

- To ci się w nim tylko podoba, że tak chodzi? - wołała pani Barbara. - Co za przewrotne gusta! Ale musisz przyznać, że nawet w tym niepewnym chodzie jest jakiś urok!

- To nie żadne przewrotne gusta - rzekła spoważniawszy Teresa. - Tylko ja myślę, że z ludźmi jest tak samo, jak z książkami, z rzeźbami, obrazami. Nie pamiętasz? Jak coś wyglądało zanadto doskonale, to się nam nie podobało. Ja przypuszczam, że, wiesz, takie pewne zaniedbanie formy jest konieczne, by duch mógł przez nią przezierać. A nam przecie zawsze podoba się tylko duch, nawet kiedy o tym nie wiemy.

- Och, och, och! Ja już odwykłam od takich mądrych rozmów - śmiała się pani Barbara. - A zresztą, jeśli idzie o ducha, to młody Krępski jest chłopcem idealnej dobroci. Może dlatego tak się wszystkim podoba, że stanowi rzadkie połączenie pięknej duszy z anielską postacią.

Stojąc przy oknie, Teresa zaczęła nagle pisać palcem na zamglonej szybie.

- Oba…

Następnie przerwawszy, odwróciła się w stronę pani Barbary i rzekła:

- Obawiam się, że nie… - Że co nie? - chciała wiedzieć pani Barbara, ale nagle dziewczynki Teresy wpadły z ogrodu i przerwały tę rozmowę, a potem zeszło to z myśli i zresztą, zdaje się, że Teresa już w ogóle nigdy więcej nie spotkała w Krępie młodego Tadeusza. A i on też nie zaczął wcale przychodzić do Niechciców, mimo że się jeszcze parę razy sam do nich zapraszał.

Dzieci Kociełłów i Ostrzeńskich były już duże. Stanowiły jakby dwie pary: Anzelm Ostrzeński i Oktawia byli weseli, zuchwali i sprytni, Janusz i Sabina odznaczali się bardziej skrytym, sentymentalnym i nieśmiałym usposobieniem, ale wszyscy czworo łobuzowali się zdrowo i nieraz znikali pani Barbarze na długie godziny z oczu. Niepokoiła się wtedy, gdyż byli na jej odpowiedzialności, ale na ogół więcej miała z nimi uciechy niż kłopotu. Nie były jej te dzieci tak bliskie, by sprawiały cierpienie, a dość bliskie, by radowały. A nade wszystko miała przy nich co niemiara zajęcia. Trzeba było wciąż o nich myśleć, to jeść im dawaj, to łataj, to ceruj, to lecz, to przemawiaj im do rozumu - pani Barbara miała przy nich życie wypełnione po brzegi.

Ale to jej dobrze robiło, i właściwie śród mnóstwa rzeczy, co ją teraz uszczęśliwiały, jedno tylko zmieniło się na gorsze, to jej stosunki z Bogumiłem. Nadszedł był wprawdzie znów krótki czas, że zatęskniła do dawnych nocy z pierwszego roku małżeństwa, lecz gdy wróciły, nie znalazła w nich tego, czego szukała. Pragnęła, żeby Bogumił był za dnia uważny, delikatny i czuły wobec niej niby książę, lecz by w nocy poczynał z nią sobie bardziej bezwzględnie i według własnej chęci. On zaś wtedy właśnie bywał najwięcej uważającym i zabiegał o to, aby jej było dobrze. To nie wystarczało pragnieniom, których nie śmiała ujawnić, marząc, aby Bogumił sam się domyślił, jak rozwiązłą była w swych pożądaniach, jak szorstkich pragnęła uniesień, gdy zaś się nie domyślał, wzbraniała mu nawet pocałunków. Jeżeli jednak, na odwrót, stawał się niekiedy zuchwały, brakowało jej tego porywu miłości, który na wszystko pozwala i każdy wybryk uświęca. Onieśmielała go wówczas i stawał się niezręczny, gdyż kochał ją i nie chciał jej w niczym uchybić. Wkrótce jednak wszystkie te porywy przeminęły nie zaspokojone, jak burza, co zdaje się nieuniknioną, a jednak przechodzi bokiem. Pani Barbara uciszyła się i zagasła do tego stopnia, że poufne życie z mężem stało się dla niej teraz udręką i kłopotem, a miłość Bogumiła zaczęła jej się zdawać niemożliwie wymagająca. I jeżeli go widziała wieczorem spragnionego i pełnego nadziei, mówiła:

- Pomyśl, ile ja się musiałam dzisiaj nadreptać, ile ja teraz mam zajęcia: Jestem taka zmęczona, że marzę tylko o tym, żeby zasnąć i spać jak pień.

- Już mnie nie lubisz - nie chcesz? - pytał z lękiem.

Prawdą byłoby, gdyby to potwierdziła, lecz bała się tak uczynić. A nuż ocknie się w niej to coś, co z radością uważała za przebudzenie się miłości do męża. A jeśli nie, to gdy przyzna się do swego zobojętnienia, Bogumił gotów się odwrócić do innych.

Wszak był tak silny, tak jeszcze młody, i żadna z kobiet wiejskich nie minęła go bez pokornego lub zalotnego spojrzenia. A wtedy ona cierpiałaby bardzo, bo gdy nas nie stać na miłość, stać nas zawsze na zazdrość. A zresztą bałaby się, tak by się strasznie bała zostać sama śród świata, odwróconego do niej plecami. Mówiła tedy:

- Nie, mój Boże, lubię cię. Tylko widzisz, jestem tak pochłonięta domem, Piotrusiem, wszystkim. A jeszcze teraz mam na opiece dzieci. Bądź cierpliwy. To się zmieni. Niech się wszyscy rozjadą…

A jeżeli nie było gości, to mówiła:

- Bądź cierpliwy. Niech skończę z tą lub z tamtą robotą, a będę taka jak dawniej.

A on był cierpliwy i czekał z tą bezrozumną nadzieją ciężko zakochanych, co jest tak niewyczerpana, że przecież doczekuje się czasem jakiej takiej pociechy.

- Tak - myślał. - Ma ona teraz dużo pracy, a nie była do tego przyzwyczajona. Trzeba ją, kochaną, miłą, złotą, oszczędzać.

I choć przychodziło mu do głowy, że nie ma na świecie takiego trudu ni skłopotania, przy którym by kochankowie nie potrafili dać sobie jakoś poznać, że się kochają - bronił się od tej myśli. - Może się mylę - dumał. - Są różne usposobienia.

Pani Barbara zaś tymczasem musiała wprost walczyć ze sobą, żeby mu nie okazać, że on ją denerwuje także poza miłością, po prostu jako człowiek. Gdyż patrzył na wszystko jakby z innego miejsca. Jeszcze w rzeczach ogólnych, które były zewsząd jednako widoczne, dochodzili łatwo do porozumienia. Ale w drobiazgach zawsze odezwał się nie tak, jak by pragnęła, zawsze to się nie w porę roześmiał, to się nie w porę zmartwił. Często miała wprost uczucie, że on jej zawadza i że mogłaby właściwie żyć sama, gdziekolwiek, byle z Piotrusiem; czasami tak dalece nie mogła sobie z tymi chęciami poradzić, że już miała mu to powiedzieć. Lecz wtem nagle zdarzało się, że Bogumił wyjeżdżał na dzień lub dwa w interesach majątku. I wnet pojawiało się mnóstwo spraw, których bez niego nie można było załatwić. Wszystko zaczynało się chwiać, a jak przedtem za dużo jej go było nieraz nawet w te krótkie chwile, w które pojawiał się w domu, tak teraz brakowało go nawet w te godziny, które zazwyczaj spędzał przy gospodarstwie. On sam w sobie nie był jej tak już potrzebny, ale jego obecność w zespole zjawisk, co stanowiły życie Krępy, była czymś nieodzownym. I pani Barbara błąkała się wtedy z synem po pokojach lub ogrodzie, to mówiąc, to pośpiewując: „Smutno nam, smutno nam bez tatusia”. A gdy wrócił, rada była, że nie dała mu była poznać swego zobojętnienia i że nie potrzebuje w związku z tym przedsiębrać żadnych na własną rękę postanowień w rodzaju rozejścia się, pojechania z dzieckiem na jakiś czas do matki i tym podobnie. I następował czas ogromnej ulgi i wewnętrznego wesela, aż póki przykre stany ducha znów nie wróciły, gdyż wracały one, rzecz prosta. Przyszła i taka pora, kiedy pani Barbarze się wydało, że mogłaby doznać szczęścia zająwszy się kimś drugim. Ów ktoś drugi znalazł się nawet pod ręką. Był nim nauczyciel z Borku, kawaler z czarnymi oczami i zawadiackim kościuszkowskim profilem.

Widywał on panią Barbarę u Ładów lub w innych domach Borku, bywał i w Krępie, uważano go ze śmiechem za jej adoratora, ale nikt nie brał tego poważnie. Taki młody nauczyciel musi z urzędu kochać się we wszystkich mężatkach. On jednak pewnego dnia, odprowadzając panią Barbarę od Ładów, rozmówił się z nią serio o swych uczuciach, zaś ona w krótkich słowach wybiła mu je z głowy; tak określiła to potem w liście do siostry. Wtedy też poznała, że to, by się kim drugim zająć - nie jest jej do szczęścia potrzebne.

Owszem, uwielbienie nauczyciela było jej przyjemne. Wprawdzie teraz, gdy miała dziecko, a często i kilkoro dzieci na swej opiece, i tak wiele wszelkiego zajęcia - nie czuła się już tak bierną i słabą, by łaknąć wciąż czyjego uwielbienia - jednak miłym jej było wiedzieć, że jako kobieta ma jeszcze jakieś możliwości przed sobą. Ale też wystarczyły jej same te możliwości, nimi się dostatecznie napiła. I tak była nawet tą satysfakcją pochłonięta, że zrazu nie pomyślała, co się musi dziać z biednym nauczycielem.

Dopiero potem zrobiło jej się żal i zaczęła fantazjować, jaką by mu wskazać drogę pociechy. Ale starała się być twardą. Myślała sobie, że cóż robić? Jeżeli jej, kobiecie, udało się poskromić nieszczęśliwą miłość, jeżeli ona umiała sobie powiedzieć, że życie nie traci wartości mimo sercowych zawodów, to tym bardziej nie ma co się rozpadać nad mężczyzną, któremu dostępne jest o tyle więcej rzeczy dających zapomnienie. Martwiła się wszelako niekiedy, ale te skrupuły nie mogły jej na dobre zaciemnić życia, które ją potężnie cieszyło. A cieszyło ją głównie za sprawą Piotrusia. - Świat taki piękny - myślała patrząc na niego - że i bez tak zwanej miłości można być na nim szczęśliwą.

I czuła, że ma o czym dźwigać się i piąć się w górę.

10

Jesień, w którą Piotruś skończył cztery lata, była pogodna i ciepła i pani Barbara często w tym czasie chodziła z synem do lasu. A choć mały nie mógłby jej przed niczym ochronić, przeciwnie, sam by w razie czego potrzebował obrony, to jednak czuła się z nim bezpieczna. Zapuszczała się z nim dalej, niżby kiedykolwiek odważyła się sama, aż do traktu wiodącego ku Mławie, aż do drugiego lasu leżącego za traktem, aż do rzeki płynącej za drugim lasem. Chodząc przyglądali się niebu i ziemi, pani Barbara uczyła syna rozpoznawać drzewa, czego ją znów nauczył jej brat, Daniel, jeszcze dawnymi czasy w Piekarach.

- Patrz - mówiła - osina.

Przerzedzone liście osiny drżały śród płowych gałęzi jak chmara żółtych motyli.

- One się przygotowiają do spadania - zauważał Piotruś i stał z zadartą głową, przytrzymując matkę, by poczekała, aż który zleci.

- Tak, ale drżą nie dlatego - pouczała go matka. - One zawsze tak drżą. Chodź, synu, bo cię szyja zaboli.

Szli dalej, ale niebawem zatrzymywali się znowu, aby spojrzeć na kędzierzawy, jadowicie zielony mech.

- Widzisz, jaki mech? - pytała matka rozgarniając liście, co go zasypywały.

- Widzisz, jaki mech? - powtarzał nabożnie chłopiec. A przy następnej kępie mchu sam ciągnął matkę za rękę i mówił:

- Widzisz, jaki mech? Widzisz?

Czasem Piotruś zadawał sam ze siebie pytania, na które pani Barbara to odpowiadała od razu, to starała się wykręcać od odpowiedzi, zaambarasowana, czy czasem nie posieje w nim fałszywych albo niepożądanych wyobrażeń o rzeczach. Raz, gdy spotkali żabę, pani Barbara rzekła:

- Jaka ta żaba jakaś nieduża. To widać młoda. A ty wiesz, mamusia wczoraj w ogrodzie widziała taką dużą żabę - o, taką.

- Taką? - zapytał Piotruś i również pokazał rękami. - Czy taką?

Niedostatecznie jednak upewniony, spytał niebawem:

- Czy taką, jak mój pantofel?

- No, może taką.

Chwilę milczał, jakby napawając się uzyskanym w ten sposób obrazem dużej żaby, a potem wrócił raz jeszcze do tej sprawy:

- A czy żaba może być taka duża jak mamusi pantofel?

- Nie. A zresztą są kraje, gdzie żyją żaby większe niż u nas.

Jakie większe? Mamusiu.

- No… trochę większe.

- Takie większe jak drzewo?

- Nie, co znowu, takich żab nie ma, synku, na świecie.

- A takie - pytał mimo to - jak cały las? - Żarty sobie stroisz z matki, mój chłopcze. Skądże by żaba mogła być taka jak cały las?

Piotruś uśmiechnął się dowcipnie i podskoczył. Następnie, potykając się o słowa i myśli, zaczął gwarzyć:

- Bo, jakby żaba była taka duża jak las. Większejsza… większa - poprawił się - od lasa, toby tego… toby las był w tej żabie. W brzuchu - podkreślił złowieszczo. - I my by… to… i my byśmy szli z mamusią i myśliśmy by…

- Myślelibyśmy - wygładziła pani Barbara. -…ślelibyśmy, że to jest nie żaba… My nie wiedzielibyśmy!

Mamusiu?! Czy las może być w brzuchu u żaby?

Pani Barbara zaśmiała się i nagle zdjęła ją śmieszna zgroza. - A nuż dzieje się to wszystko w istocie w brzuchu obrzydliwej żaby.

Czyż ludzie nie mogą być robakami we wnętrzu jakiegoś potwora?

- Fe! - wykrzyknęła. - Co też ty wygadujesz!

Piotruś pobiegł ze śmiechem naprzód, a stanąwszy rozejrzał się i spytał:

- Czyj - jest - ten - las?

Masz tobie! Czyje to jest? Na każdym kroku co chwilę słyszy się te słowa. Ileż razy Ludwiczka i Bylisia pytają samego Piotrusia: - Czyj jesteś? Czyje te zabaweczki? - A on ma na to odpowiadać: - Mamusin. Tatusin. Moje.

Złość porwała nagle panią Barbarę, gdy to wspomniała. Słowa „czyje to” wydały jej się czymś niewłaściwym, a nawet prawie zdrożnym.

Powiedzieć, że coś jest czyjeś, to jakby pozbawić tej rzeczy cały świat, wszystkich innych.

Piotruś stał i powtarzał pytanie, i czekał na odpowiedź, a pani Barbarze mnóstwo wymyślnych tłumaczeń snuło się przez głowę, lecz wszystkie były dla dziecka za trudne, a dla niej samej także nie dosyć jasne. Już chciała odpowiedzieć, jak wypadało, że las jest pana Krępskiego, lecz zamiast tego rzekło jej się inaczej:

- No, cóż - westchnęła - las jest pana Krępskiego i nasz, i gajowego, i tych ludzi, co przychodzą na chrust, na grzyby, na jagody.

Piotrusiowi trafiło to do przekonania, jak trafiłoby zresztą wszystko, co by mu matka powiedziała. Snuł dalej:

- Bylisi. Ludwiczki. Nebelskiego. Nebelskiego też?

- Też. A jakże.

Jemu zaś przypomniały się jeszcze inne osoby, które pragnął również lasem obdarzyć.

- Anzelma. Janusza - wymieniał. - Okci. Sabinki. Cioci Tereni.

Wujka. Babci.

Wtem wystrzeliło pytanie:

- Mamusiu - a czy - las - może - być - piesa?

Ma się rozumieć, nie zawsze nękały ich takie zawiłe kwestie.

Często chodzili sobie tylko, patrzyli i na tym się kończyło.

Wspinali się pomału na leśne wzgórze, a potem zbiegali z niego wąską ścieżką wijącą się śród kolorowej gęstwiny. Lśniące od rosy pajęczyny łaskotały ich twarze, a mokre liście szeleściły donośnie pod stopami, wydzielając zawrotne aromaty.

- Czujesz, jak liście pachną? - dowiadywała się matka; zaś potem skręcali nieco, ścieżka z mokrej i czarnej stawała się piaszczysta, las rozstępował się, rozwidniał, tu i tam ciągnęły się uschnięte wrzosowiska, a na nich rosły brzozy rozsiewające dokoła rzęsisty złoty blask, od którego oczy się mrużyły i błękit nieba wydawał się ciemniej szy.

Tu, widzisz, zachorował dziadunio Klemens - objaśniła pani Barbara - to miejsce nazywa się Gryczoł.

I znów plotły się pytania, odpowiedzi, westchnienia, śmiechy…

Czasami w śniącej ciszy usłyszeli z wysoka pukanie i wtedy przytaiwszy się, z zapartym tchem szukali okiem dzięcioła.

- Tam, tam - szeptała gorąco matka, wpatrzona w głowę ptaka odskakującą sprawnie od pnia na tle modrego nieba. I brała chłopca przed siebie albo nawet dźwigała go, stęknąwszy, do góry, żeby patrzył stąd, skąd i ona.

Tutaj - szeptała - na drugim drzewie, na drugim. Pod tą suchą gałęzią. Niżej, niżej. Widzisz? Widzisz, synku?

- Widzisz… synku - odpowiadał przejęty.

Kiedy indziej napotykali wiewiórkę. Jakże ona zwinnie i bez szelestu pomykała z jednego pnia na drugi i z gałęzi na gałąź.

Niepodobna było za nią wzrokiem nadążyć. Tu mknie jeszcze chyżo po ziemi, a tu - już cmoka po cichu na samym szczycie drzewa. Trudno było im się od niej oderwać. Tak im obojgu zależało na tym, żeby wiedzieć, co też jeszcze uczyni, na jaką gałąź skoczy, jak prędko zbiegnie znowu na ziemię, by się zwijać śród liści. Już odeszli daleko, a jeszcze wciąż się ociągali i oglądali.

Aż nadszedł czas, gdy wszystkie liście opadły, wydały ostatnie swoje wonie i zbutwiały, a drzewa obnażyły inną swą piękność, jakby trwałą duchową piękność nagich gałęzi i konarów. Nastały długie wieczory, w czasie których wspomnienie jesiennych wędrówek odzywało się w zabawach Piotrusia. Całymi godzinami biegał dokoła stołu, szumiał i wirował, bawiąc się w liście spadające, a w końcu kładł się na podłodze na wznak i oznajmiał, że jest liściem leżącym w lesie.

- Wstań, synu - mówiła na to matka. - Zaziębisz się na tej podłodze. Tam ciągnie spod wszystkich drzwi.

A jeśli na to wchodził ojciec, chwytał Piotrusia pod pachy i podnosił do góry, aż głowa leciała mu wstecz, a włosy się odwiewały, obnażając czoło gładkie, jasne jak zorza. Ale ojciec dźwigał go jeszcze wyżej, sadzał go aż na szafie i to się nazywało, że liść pofrunął i na powrót przyrósł do drzewa. Pani Barbara odwracała się i zakrywała oczy.

- Ja na takie zabawy nie mogę patrzeć! - wołała. - Czy ty go aby trzymasz? Zdejm go zaraz.

A gdy chłopiec był już na ziemi, wyrzucała Bogumiłowi:

Po co mu opowiadasz takie rzeczy, że liście przyrastają? Po co go bałamucisz?

Wkrótce jednak zaczęto inaczej się bawić. Bogumił kupił w Mławie skrzypce i grał na nich wszystkie piosneczki, które umiał. Pani Barbarze zdawało się to oburzającym, że brał się do czegoś, o czym nie mógł mieć żadnego pojęcia.

- Skądże byś ty mógł umieć grać? - mówiła z powątpiewaniem.

- Uczyli mnie kiedyś trochę - odpowiadał. - W Niemczech grywałem nawet czas jakiś na podwórzach. Co prawda niewiele z tego pamiętam, ale przecie fałszować, nie fałszuję - usiłował ją przejednać, ale, by jej nie drażnić, zaczął kryć się ze skrzypcami do zimnego pokoiku na górze. Lecz pani Barbara bała się tylko, by on nie myślał, że ona może brać poważnie tę całą jego muzykę. O ile pojmował, że to tylko na niby, to niech sobie gra, ile zechce, zwłaszcza, że Piotruś to lubi.

- Jeżeli masz już odwagę udawać, że grasz, to grajże jawnie - nakazała mu. Bogumił skwapliwie usłuchał i odtąd grał zawzięcie, a pani Barbara przywykła słuchać, a nawet, prawdę mówiąc, słuchała z przyjemnością, chociaż to było dalekie od tego, co w młodości przywykła uważać za muzykę. Bogumił drobił i zacinał od ucha, grał tak, jak grają chłopi na tańcach i weselach, dziarsko, rzewnie i z ogniem.

Skrzypce przyciągały zawsze do pokoju Bylisię, która mówiła, że aż jej się nie wiem co robi, jak pan zagra. Była ona krótką, grubawą, nie nazbyt przystojną dziewuchą, ale jej małe, wydatne usta miały w sobie tyle słodyczy, wesołości, dobroci i rzetelności, tak były pełne znaczenia i wyrazu, że wszystko inne zdawało się być tylko nieważnym dodatkiem. Usta te sprawiały, że wydawała się każdemu miła od pierwszego wejrzenia, i słusznie, gdyż charakter miała taki jak usta - one jedynie były w jej cielesnej powłoce doskonałym wyrazem jej duszy. Bylisia nie tylko słuchała piosenek granych przez Bogumiła, ale każdą z nich musiała z Piotrusiem odtańczyć. Brała go za ręce i wirowała, a on dreptał i przytupywał, patrząc ze skupieniem na swoje nogi.

Tańce utkwiły Piotrusiowi do tego stopnia w głowie, że często już potem, kiedy go położono spać, raptem zrywał się, wyskakiwał z łóżeczka, wołał:

- Jeszcze - jest - dzień… - i zaczynał w nocnej koszuli tańczyć.

- Co ty, synusiu, robisz - strofowała go matka. - Masz spać!

Przewrócisz się przez koszulkę!

Lecz on przytrzymywał koszulkę rękami i tańcował dalej, przyśpiewując sobie nawet niekiedy różnymi słowy bez związku.

- Co ty robisz? - pytała rozśmieszona pani Barbara. - Bogumił, chodź tu, zobacz, co ten twój syn wyrabia!

Bogumił przychodził i łowili go, i za pierwszym razem, za drugim próbowali go nakłonić, żeby się kładł na powrót.

- Kładź się, ty nieupamiętany dzieciaku! - udawali, że się gniewają. Lecz pomału sami zaczęli znajdować upodobanie w tych tańcach w nocnej koszulce. Doszło do tego, że ojciec mu do nich przygrywał, a matka klaszcząc w ręce wtórowała mu różnego rodzaju okrzykami lub śpiewała mu piosenkę wuja Klemensa:

Gdy tańcuję zwinna, żywa…

A zawsze musiało się zaczynać od tego, że Piotruś już leżał i że się do tego tańca zrywał z łóżka, wołał: - Jeszcze - jest - dzień - i dopiero wtedy przy ruchliwym blasku ognia na kominku zaczynał swoje pląsy. I było to tak, jakby biesiadnikom, co już wstali od stołu, żal się zrobiło i powracali raz jeszcze, by dopić ostatnie krople z kielichów.

Ale zdarzyło się raz czy dwa, że Piotruś po tych tańcach nie mógł długo zasnąć i pani Barbara powiedziała:

- Ja muszę jednak temu koniec położyć, to jest i niezdrowe, i nierozsądne.

A gdy ojciec i syn wracali mimo to do swojego, zaczęła wyrzucać Bogumiłowi, że jeżeli na to kupił skrzypce, żeby dziecko wybijać ze snu, to nie miał dobrego pomysłu. Doszło z tego powodu do sprzeczek, tak że Bogumił chciał już nawet komu te skrzypce podarować.

- Zaniosę je - mówił - muzykantowi, co mieszka pod Borkiem.

- Naturalnie - wzdychała pani Barbara. - Teraz, kiedy już wiesz, że dziecko się bez muzyki nie może obejść i że ostatecznie i dla mnie to jedyna przyjemność na tym pustkowiu, to właśnie chcesz się skrzypiec pozbywać. Mnie idzie tylko o to, żebyś grał w porę.

Tymczasem jednak spadły śniegi, zima się zrobiła na świecie, Piotruś sam ze siebie przestał tańcować przed zaśnięciem, zajmowały go teraz kwiaty mrozu na szybach i opowiadania o nadchodzącej gwiazdce.

Po świętach, gdy ustaliła się cicha, niezbyt mroźna pogoda, rodzice wyszli pewnej niedzieli z synem na spacer i doszli prawie do lasu, lecz stamtąd trzeba było już wracać, gdyż zaczynało się zmierzchać.

- Za późno wyszliśmy - rzekła pani Barbara i przyśpieszyli kroku.

Szli trzymając Piotrusia za ręce, a on - to wybiegał pomiędzy nimi naprzód, ciągnąc ich dłonie, to przyzostawał w tyle, opierając się i ślizgając po śniegu, to podskakiwał kilka razy na miejscu, a ojciec mówił wtedy: - Hop! Hop! - Niekiedy potykali się wszyscy, gdy nogi ich trafiły na zaspę nie urównaną przez płozy.

- Słuchaj, czy on nie zmarznie? - pytała pani Barbara.

- Nie, nie - uspokajał Bogumił. - Przecież jest tak cicho na dworze. Prawie jakby nie było mrozu. I nie czujesz, jakie ma ciepłe ręce?

- Ciepło ci, synu? - starała się upewnić pani Barbara, a dziecko odpowiadało:

- Ciepło ci, bardzo ciepło. Tak ciepło jak - stąd - do - rowu. - Nie. - Więcej. - Tak - ciepło - jak - stąd do nieba.

- Ale się nie zgrzałeś? Nie jest ci za gorąco?

Na niebie jeszcze jasnym widać było księżyc, a w jego pobliżu pierwszą gwiazdę. Śród zamarłego w śniegach świata księżyc ten zdawał się być żywym, rumianym kwieciem, rzuconym na blednące błękity.

- Patrzcie, księżyc - rzekła pani Barbara i uczuła w sobie zdrój radości i siły, co wzbiera w nas czasem bez wyraźnego powodu, a jest tak potężny, jakby go wywołały doniosłe wydarzenia, i tak nieprzebrany, że nie zdaje się możliwe, by cokolwiek mogło go kiedy wyczerpać. Puściła rękę Piotrusia, chwyciła nieco śniegu i rzuciła nim w ojca. Piotruś zaczął ją natychmiast naśladować, a potem rozochocony popędził naprzód. Widząc to ośnieżeni rodzice mrugnęli na siebie i schowali się za krzakami tarniny. Piotruś dążył wciąż śmiało naprzód, ufny, że ma ich za sobą. Wtem obejrzał się, stanął. - Mamusiu! - krzyknął rozdzierającym głosem i zaczął biec z powrotem, a nie uważając już na drogę potknął się nagle i upadł. Pani Barbara wyskoczyła z ukrycia i w jednej chwili była przy nim. Przysiadłszy, trzymała go w objęciach i śmiechem starała się go przywieść do równowagi.

- No cóż, synuchna? Uderzyłeś się? Nie! Złapałeś zająca! Buch zając!

Piotruś nie płakał. Bogumił, nadążając powoli, patrzył na główkę syna wychylającą się znad ramienia pani Barbary. Czapka mu spadła, grzywka się na ukos odgarnęła i z jednej strony widać było niepokalane czoło. Oczy miał zamknięte, a na spąsowiałej twarzyczce wyraz żarliwego napawania się opiekuńczą bliskością matki. Rączki w szarych rękawiczkach o jednym palcu przyciskał kurczowo do jej pleców.

- Zląkł się - rzekła pani Barbara zdziwiona, gdyż Piotruś nieraz chodził sam dużo dalej. - Nie można się z dzieckiem tak bawić - dodała z żalem.

- Zląkł się o nas - śmiał się Bogumił. - Myślał, że nas wilki porwały!

Piotruś śmiał się już też i aby pokryć zawstydzenie zaczął wyprawiać różnego rodzaju skoki. Prędko się jednak zmęczył i zapytał, czy jeszcze daleko do domu.

- A czy ciebie nóżki bolą, syneczku? Co to dziecko tak jakoś dzisiaj grymasi? Może chcesz do tatusia na rękę?

- Co? Młody człowiek, co już ze mną na koniu jeździ, ma iść na rękę? - oburzał się żartami Bogumił. - Ale chodź. Tatuś się zabawi w twojego konia.

Piotruś jednak opierał się mówiąc: - Nie. Ja sam - pójdę - po śniegu.

I tak jakoś już o zmierzchu doszli do domu.

W nocy Piotruś spał niespokojnie, a ręce i głowa jego były mocno gorące. Nad ranem zaczął się rzucać nieprzytomnie i po całym folwarku rozeszła się wiadomość, że Piotruś państwa Niechciców zachorował.

- Niech się pani nie trwoży - mówiły panny Krępskie, które nadbiegły z pomocą. - U małych dzieci taka wysoka gorączka może nic złego nie znaczyć. Dzieci bardzo łatwo dostają dużej gorączki.

Ile myśmy już takich wyleczyły.

Pani Barbara patrzyła zamglonymi oczami i mówiła:

- Ja się nie boję. Ja nie mam złego przeczucia. Matka miałaby przecież przeczucie. Ja wiem, że jemu nic nie będzie.

Piotruś bredził i dyszał, a chwilami szukał z trwożną namiętnością ręki matki i pytał: - Mamusia jest? Jest?

- Jest, kochaneczku, jest przy tobie - odpowiadali oboje.

Po południu przyjechał doktór z Mławy, a wkrótce potem felczer z Borku. Nad wieczorem przybyła pani Ładzina. Krzątano się na palcach, dźwięczały bańki i buteleczki, pluskała woda na kompresy, chrobotał lód, od czasu do czasu doktór szorstko i głośno wydawał jakieś zarządzenia.

Chłopiec stał się pośród tych zabiegów jak gdyby przytomniejszy, około dziesiątej wieczorem rozejrzał się i rzekł: - Tatuś! - a głos jego rozległ się donośnie i natarczywie śród przyciszonego napięcia, w jakim się wszyscy znajdowali.

- Co, syneczku?

- Tatuś - powtórzył chłopiec nagląco - graj!

- Lepiej mu. Chce, żeby ojciec zagrał - rzekł ktoś z obecnych.

- Skrzypce - zaraz, gdzie skrzypce? - I Bogumił rzucił się biec po nie jak po deskę ratunku. Pani Barbara wyszła za nim, chwyciła go za rękę.

- Nie odchodź - błagała - nie odchodź. Słuchaj! On nigdy nie chorował! On przecież nigdy nie chorował - wybuchnęła zrozpaczonym szeptem, jakby dopiero to wydało jej się złowróżbną okolicznością.

Usłyszeli, że ktoś powiedział: - Jemu już i skrzypce nie pomogą.

- Na co tu tyle ludzi? - zlękła się pani Barbara.

Wrócili do dziecka, które znów straciło przytomność. Podwojono starania. Doktór i jedna z panien Krępskich zostali na całą noc, a w kuchni czuwali Bylisia, Ludwiczka i gotowy na każde skinienie Nebelski.

Nad ranem Piotruś skonał. Ucichło krzątanie się. Zemdloną panią Barbarę nacierano wodą lawendową i trzeźwiono solami. Bogumił wyszedł do sieni. Wśród nocnej bieganiny ktoś otworzył drzwi na dwór. Wiało przez nie mrozem i widać było siny od cieniów uchodzącej nocy śnieg, a nad śniegiem za czarnymi drzewami czerwone pasmo zorzy. Bogumił po omacku szukał czegoś na ścianie.

11

Pani Barbara nie wiedziała, jak się odbył pogrzeb Piotrusia.

Cztery dni i cztery noce przeleżała w nerwowej gorączce, bredząc i płacząc na przemian, nie przyjmując prawie pokarmu, nie poznając, czy też nie chcąc poznać nikogo z tych, co się nad nią schylali i starali się przywieść ją do jakiego takiego opamiętania. Nie wiedziała też, co się działo przez ten czas z Bogumiłem. W czworakach tylko, u Nebelskich i we dworze opowiadano sobie, jak on po śmierci dziecka wybiegł do ogrodu ze swoją strzelbą myśliwską, jak ją oparł o drzewo usiłując nacisnąć cyngiel i jak, nim to się stało - omdlał i upadł razem z bronią na ziemię.

Widziały to Bylisia i Ludwiczka, które za nim wybiegły, a potem opowiadały o tym raz tak, a drugi raz inaczej. Opowiadały między innymi, że Ludwiczka poszła wtedy wołać pomocy, gdyż same nie mogły leżącego podźwignąć. Bylisia została, lecz strach ją zdjął przed panem leżącym w śniegu - pobiegła więc też ku wsi i wołała po drodze: - Pan się zabił - i przysięgała, że fuzja wystrzeliła, kiedy pan upadł. Ale nim ludzie się zeszli, Bogumił sam już oprzytomniał, wstał, wrócił do domu, a położywszy się na ławie, zasnął i spał koło dziesięciu godzin. Wstawszy, był już spokojny i zajmował się na równi ze wszystkimi pogrzebem oraz wysyłaniem wiadomości rodzinie. Na pogrzeb nikt nie zdążył przyjechać, byli tylko Ładowie i cała Krępa, lecz zaraz po pogrzebie przybyła Teresa Kociełłowa. Pani Barbara nie gorączkowała już wtedy, lecz nie wstawała z łóżka. Leżała na wznak wpatrzona bezmyślnie w sufit, marszcząc od czasu do czasu czoło i powtarzając szeptem:

- Dlaczego? - Gdy Bogumił się do niej zbliżał, odwracała głowę z niechęcią, gdy ujrzała panią Teresę, wybuchnęła spazmatycznym płaczem, jakby widok tej nowej żyjącej twarzy uprzytomnił jej tylko niepowrotne zniknięcie tamtej, co już była pod ziemią.

Teresa Kociełłowa z szorstką tkliwością wzięła siostrę w objęcia i trzymała ją przyciśniętą do siebie, aż póki płacz nie ucichł. Nie próbowała jej pocieszyć. Kazała ją zostawić w spokoju, a sama zajęła się domem i Bogumiłem, który chodził zaniedbany i nie ogolony, a najczęściej wróciwszy od gospodarstwa siadał w ciemnym pokoju paląc fajkę, aż póki nie wypadła mu z ust, gdy zaczął drzemać. Teresa próbowała mu towarzyszyć. Pierwszego dnia czuł się tym skrępowany, ale następnego dał się wciągnąć w rozmowę i widać było, że mu to ulgę przynosi.

Trzeciego czy czwartego dnia Teresa zapytała go, czy to prawda, co mówią, że godził na swoje życie.

Bogumił zmieszał się i skrył twarz w dłoniach.

- Czy to kto widział? - zląkł się, a potem zaczął prosić:

- Tereso, niech Teresa nigdy tego Basi nie powie. Nigdy. I niech uczyni tak, żeby jej o tym nikt nigdy nie powiedział.

- Jakże ja to mogę uczynić? - westchnęła apatycznie. - Co mogłam, to zrobiłam. Zapowiedziałam wszystkim, żeby milczeli. Ale taka rzecz nie może się już nigdy w żadnym wypadku z tobą powtórzyć.

Bardzo mnie zawiodłeś, Bogumile.

Bogumił nie zdziwił się tym słowom. Był nawet jakby w swym smutku uszczęśliwiony, że mu czyniła taką wymówkę i że mógł się przed nią tłumaczyć.

- To było tak - mówił - jakbym nie ja sam, ale ktoś drugi we mnie chciał to uczynić. Duszy mojej, czy tam sumienia mojego wtedy we mnie nie było. Dusza wyszła ze mnie za tym chłopyszkiem. To tylko ze mnie zostało, co skowyczało z bólu, a myśli brzęczały tylko, żeby z tym prędzej skończyć. Jam ani myślał - dodał schrypniętym głosem i odchrząknął. - Jam ani myślał, że potrafię tak cierpieć.

Tylem przeszedł, a tak mi jest, jakbym był pierwszy raz ugodzony, jakbym jeszcze dotychczas nie znał, co to jest boleść.

Teresa roześmiała się wewnątrz siebie półgłosem.

- O - rzekła - człowiekowi często się zdaje, że już się skończył, że się w nim nic więcej nie pomieści. Ale pomieszczą się w nim jeszcze zawsze nowe cierpienia, nowe radości, nowe grzechy.

- Tak, tak jest - przytakiwał Bogumił zdziwiony i ucieszony. - Jak Teresa dobrze wszystko rozumie.

- Gdzie tam - odparła - nic nie rozumiem. Im dłużej żyję, tym więcej nic nie rozumiem. Ale kocham życie i uważam…

- Co Teresa uważa?

Nic nie odrzekła na to, ale nagle uczuli oboje, że sobie dość powiedzieli, i zamilkli na dobre.

- Chodźmy do Basi - odezwała się pierwsza Teresa.

- Chodźmy - zgodził się śpiesznie Bogumił, lecz po drodze stanął przy oknie w jadalnym i został.

Pani Barbara leżała w słabym świetle małej lampki oliwnej i patrzyła na siostrę szeroko otwartymi, przytomnymi oczami.

- Czy ten Bogumił - zapytała donośnym, zwykłym swym głosem - ma tam w ogóle co jeść? Czy to kto wydaje na obiady, na kolacje, na wszystko?

Teresa usiadła na jej łóżku i zaczęła zdawać sprawę ze wszystkiego, co dzieje się w domu. Pani Barbara rzekła po pewnej chwili: - Ja wstanę - i rzeczywiście, chociaż to był już wieczór, wstała, ogarnęła się i obeszła, słaniając się, domowe gospodarstwo. Od tego dnia zaczęła też już wstawać rano jak zwykle i zajmować się domem; cokolwiek jednak czyniła, czyniła niby przez sen. Wkrótce Teresa musiała wyjechać, a gdy zostali sami, pani Barbara rzekła pewnego dnia do męża:

- Zaprowadź mnie.

W milczeniu ubrali się i poszli piechotą ku Borkowi na cmentarz.

Pani Barbara zatrzymała się przy dwu bliźnich grobach matki i wuja Klemensa, ale Bogumił powiedział: - To nie tu - i szli dalej.

Piotruś był pochowany po drugiej stronie ścieżki, za katakumbami, w których chowano jednego po drugim proboszczów parafii Borek.

Leżał w tej części cmentarza, w której grzebano dzieci. Mogiłka jego odznaczała się tym śród innych, że była okryta świerkowymi wiankami, które ktoś otrząsał pracowicie ze śniegu, tak że wyglądała świeżo i zielono, owiana żywiczną wonią lasu. Pani Barbara patrzyła przez chwilę w oszołomieniu na krzyżyk z wypalonym w drzewie napisem. Ś.p. Piotr Niechcic, żył lat 4 - a potem nie uklękła, ale upadła na ziemię i zaniosła się nieludzkim płaczem. Bogumił chciał ją podnieść, ale stała się ciężka jak zwłoki, tak że dał spokój. Stał nad nią posiniały z zimna i z wrażenia, a gdy w końcu usłyszał, że coś mówi szlochając, ponowił swoje wysiłki i teraz dała się podnieść.

- Ja nie miałam przeczucia - powtarzała. - Dlaczego ja nie miałam żadnego przeczucia?

- Moje dziecko, nikt z nas nie miał przeczucia - powiedział nieudolnie.

- Gdzie moje rękawiczki? - szeptała trąc czerwone zgrabiałe ręce.

Znalazł je w śniegu i podał, ale pani Barbara ich nie włożyła.

Gołymi rękoma zaczęła robić porządki, poprawiać wianki, odmiatać spadłe igły.

- Chodźmy - rzekła wreszcie, a gdy wracali, była znacznie raźniejsza i Bogumiłowi zdawało się, że jeśli idzie o nią, to najgorsze minęło. Nie minęło jednak, gdyż nabrała teraz zwyczaju, że co dzień rano sama chodziła na cmentarz i spędzała tam długie godziny. A czas był ciągle zimny, śnieżny i mglisty, i nieraz wracała tak zmarznięta, że się potem nie mogła dogrzać. Bylisia długo się namyślała, co z tym zrobić, a w końcu powiedziała panu, że pani całe dopołudnia siedzi zawsze u grobu. Bogumił zmarkotniał, a nazajutrz zjechał konno z pola ku cmentarzowi i w istocie zastał tam żonę. Biegała pędem w tę i w tę stronę po ścieżce, widocznie, żeby się rozgrzać. Udał, że go przypadek sprowadził, tęskno mu się zrobiło, chciał pobyć przy Piotrusiu.

- Dlaczego - zapytał - nie powiedziałaś mi, że przychodzisz tu sama? Boję się o ciebie. Tak zimno. Zaziębisz mi się.

Wzruszyła ramionami i odparła niechętnie:

- Wcale nie przychodzę. Nie zaziębię się. Mnie ciepło. - I nie oglądając się, obrażona, odeszła w stronę domu, on zaś wsiadł z powrotem na konia i błąkał się na nim w tę i w tę stronę, patrząc z dala, jak szła.

Nazajutrz o tej samej porze podjechał do cmentarza linijką. Pani Barbara siedziała koło mogiły na ziemi w śniegu i Bogumił zadrżał, gdyż wydało mu się, że śpiewa. Szedł ku niej z bijącym sercem, lecz nie, to wiatr tak nucił w zaroślach.

- Znów tu jesteś - rzekła powstając na jego widok.

- Dziecko moje - zawołał składając ręce. - Między grobami niepodobna jest żyć. Trzeba wrócić do świata.

- Patrzcie państwo - roześmiała się ostro. - Skąd ty możesz wiedzieć, w czym dla kogo jest świat? Ja tam go w niczym nie widzę. Wszystko powywracane do góry nogami, pobite. Same gruzy. Żadnego ładu ni składu. - Nagle rozgniewała się.

- No, cóż tak stoisz - wykrzyknęła - i patrzysz na mnie, jakbym już była wariatką?! Co chcesz? Mam z tobą jechać? No, więc już idę i marsz. Siadam i jadę! Jadę do tego świata!

I pierwsza przed nim dobiegła do linijki.

Wracali w nieprzyjemnym usposobieniu i nic już do siebie nie mówiąc. Bogumił jechał noga za nogą, gdyż wiatr zwiał śnieg i poodsłaniał chropawą, twardą grudę. Pani Barbara zaczęła się w końcu niecierpliwić.

- Dawno bym już zaszła piechotą - rzekła - i mniej bym zmarzła.

Nazajutrz Bogumił nie śmiał zajrzeć na cmentarz. Ciężko strapiony, z trudem zmuszał się do uważania na robotę przy drzewie i przy młócce na dalekim folwarku pod lasem. Myślał przy tym, jak dobrze byłoby, gdyby Teresa u nich była.

- Przecież umiałaby jej jakoś wytłumaczyć, że tak cierpieć nie wolno. Ja mówić nie potrafię. Żeby tak nie mówić było trzeba, a coś uczynić, to jeszcze…

Wcześniej wrócił na obiad, mówiąc sobie po drodze:

- Chodziła czy nie chodziła?

Nim zdążył wejść i spytać, Bylisia wybiegła mu naprzeciw z wiadomością, że pani zachorowała.

- Czemuś mnie nie kazała wołać? - zląkł się i upuścił kożuch, chcąc go w sieni powiesić.

- Bałam się odejść, bo panią tak zamroczyło, że przestała o Bożym świecie wiedzieć - zapłakała Bylisia podnosząc za nim kożuch, rękawice i czapkę.

Pani Barbara była w istocie nieprzytomna i nie poznała Bogumiła, gdy stanął w nogach łóżka.

Tym razem okazało się to rzeczą bardziej poważną niż gorączka po śmierci Piotrusia. Pani Barbara musiała się zaziębić siedząc u grobu na śniegu i wywiązała się ciężka choroba kobieca, która trwała więcej niż sześć tygodni. Chora leżała przez cały ten czas w boleściach i w gorączce i było z nią już tak źle, że kiedy raz wieczorem zadzwonili w kapliczce w dworskim parku, ludzie zaczęli mówić, że pewno pani Niechcicowa umarła i że to na nią dzwonią.

Ona zaś leżała tymczasem i już wiedziała, że leży, i nie czuła na koniec bólu, ale nękała ją w całym jestestwie niedogodność gorsza niż ból. Widziała wciąż nad sobą niby przedmioty, niby bryły kuliste i kanciaste, niby zadry i sople kolące. Wszystko to chwiało się i zwisało elastycznie na nitkach czy na gumkach, ciążyło, potrącało się, kurczyło i rozciągało piszcząc, szumiąc i dudniąc na przemiany i dolegało chorej tak, jakby to ona sama ciążyła i zwisała, i roiła się w mrowiu tych kształtów. Aż na koniec spomiędzy kłębiącego się zamętu i rozruchu zaczęła mknąć ku niej niby maska o zakrzywionym nosie. Nadciągała coraz to większa, większa, a potem znowu sunęła chyżo wstecz, a gdy już była malutka niby orzech, pani Barbara usłyszała, jak ktoś zapytał:

- Co mówisz, dziecinko?

Zobaczyła nad sobą twarz Bogumiła i znów usłyszała, jak ktoś rzekł:

- Poznaje? - a ktoś drugi odszepnął: - Nie wiem. Uśmiecha się i coś mówi. Powtarza - maska, maska.

Pragnęła ze zgorszeniem odrzec: „Nic podobnego”, ale nie mogła wydobyć głosu. Zamknęła oczy, a gdy je ponownie otworzyła, dokoła było jasno i twarz Bogumiła schylała się nad nią jak przedtem.

Pani Barbara chciała mu coś powiedzieć i niecierpliwiła się, bo wciąż pytał:

- Co mówisz, najmilsza? Co szepczesz? - i przeszkadzał jej tymi zapytaniami. - Śni… śni… - powtarzała, a wreszcie zdołała to powiedzieć głośno i wyraźnie, jakby mówiła do głuchego: - Śniło mi się, że łąka i było mówieni: oddam ci syna na powrót, uczekaj, aż cię zaboli.

- Co mówisz, jedyna? - Uciekaj? - Uciekniemy stąd, uciekniemy.

- Uczekaj - poprawiła go z pogardliwą niecierpliwością - aż cię zaboli.

Bogumił patrzył bacznie, przelękniony, że to gorączka wraca.

- Kto tu stoi przy tobie, kochanie - zapytał - powiedz, poznajesz mnie?

Spojrzała na niego zbiedzonymi oczyma i uśmiechnęła się z figlarnym politowaniem. - Cóż ty mnie takie pytania zadajesz? - powiedziała przytomnie. W istocie nie była to już gorączka, lecz wielkie osłabienie, które z wolna mijało.

Różne zabiegi, którym pani Barbara musiała się teraz poddawać, uprzytomniły jej w całej pełni, jak była chora, i to ją przygnębiło. Wstydziła się, prosiła, żeby panie Krępskie przestały do niej przychodzić. Pewnego dnia Bogumił zastał ją płaczącą, ukląkł i położył głowę koło niej na poduszce.

- Czemu płaczesz? Patrz, wszak jesteś coraz to zdrowsza. Wiosna idzie.

- Wiosna - powtórzyła z żałosną goryczą. Głowa jej stoczyła się bezsilnie na jego ramię, a on skwapliwie podsunął pod nią rękę, przysiadł na łóżku, a potem położył się na jego brzegu podciągnąwszy sobie krzesło pod buty.

- Widzisz, będzie nam jeszcze dobrze - błagał zdyszany z radości, gdyż pierwszy to raz od śmierci Piotrusia tak się do niego przygarnęła. - Powiedz, czego się martwisz?

Kilkakrotnie wznosiła oddech, by zacząć mówić, wreszcie rzekła po cichu:

- One mówią, że ja już… Że ja już nigdy nie będę mogła mieć dzieci…

Bogumił zamilkł tak, że prawie przestał oddychać. W samej rzeczy doktór jemu także to mówił, ale teraz co innego przejęło go wzruszeniem. Jeżeli, mój Boże, ona tak pyta, to znaczy, coś się w niej przesiliło, chce żyć. Chce żyć z nim, o radości!

- Kto ci to mówił, pani Krępska, Ludwiczka, Bylisia? Niepotrzebnie ci to powtarzały. Takich rzeczy nigdy się nie wie na pewno. Jeżeli będziesz mnie kochała, to będziemy je mieli. Jeżeli będziesz… - chciał powtórzyć, i nagle pożałował, że to mówi, gdyż uczuł, jak nieznacznie wzruszyła ramionami.

- Bo w takim razie - rzekła idąc za tokiem swych myśli - to by znaczyło, że się nie jest już jak się należy człowiekiem…

- Och - odparł po chwili namysłu - przechodzi się gorsze rzeczy i jest się wciąż jeszcze człowiekiem.

- Jakie gorsze? - spytała.

Nie odpowiedział. Zmrok zapadał, leżeli jakby pomału zasypiając, gdy nagle pani Barbara powtórzyła z naleganiem:

- Jakie gorsze?

- Ty to wiesz, że ja tu pod Borkiem byłem ranny? - zaczął Bogumił szeptem.

- Wiem. No i co?

- Wszystkie te blizny… jednym słowem, byłem cały skłuty i posiekany. Miałbym i ja wtedy powody bać się, że nie będę mieć dzieci - zaśmiał się. - Alem się nie bał, bom omdlał prawie na śmierć…

- No i? Mówże dalej.

- Mówię przecież. Więc-żem omdlał, a kiedy przecknąłem, to czułem, że mnie coś ciężko gniecie i ziębi, a to były trupy, bom leżał pod trupami. A przy mojej głowie zrazu nie rozumiałem, co ja takiego widzę, ażem rozpoznał, że to dół, i pojąłem, jakby nie myślą, a czuciem, że nas mają w tym dole chować. Wtedy zemdliło mnie ze strachu, a gdym znów przyszedł do siebie, usłyszałem uchem, co je miałem przyciśnięte do ziemi, że ziemia dudni. Ludzie chodzili wkoło i mówili: „Pchajta ich kupą do dołu”. I jeszcze coś tam mówili, a ja siliłem się, żeby zastękać, zawołać, dać jaki znak i nie mogłem, bo mi się na powrót słabo zrobiło. Alem widać musiał czy krzyknąć, czy się ruszyć, bo mnie nie pochowali, a kiedym znów się zbudził, to czułem, że coś mną strasznie boląco tłucze, ale wiedziałem, że już tam nad tym dołem nie leżę. Już mnie wieźli na wozie w grochowinie. Przywieźli mnie tu do jednego majątku i tam matka do mnie przyjechała, i tam mnie wyleczyli.

- No i co? - pytała dalej pani Barbara.

- I nic. Ale ja ci wcale nie to chciałem opowiedzieć. Nie to było najgorsze.

- Pewno - odrzekła twardo. - Nie umarłeś wtedy ani nikt ci nie umarł.

- Nie umarłem, niestety - przyznał z goryczą i chciał wstać, ale ona go przytrzymała za rękę.

- A to było - spytała - to było przy tej mogile w Borku, co ja na nią chodziłam?

- Tak - odparł przejednany. - Tam ja miałem leżeć w tej mogile, co na nią nosiłaś wianki, kiedy byłaś panienką. I pamiętasz, jak cię tam czasem spotykałem, toś mnie pytała, czy ja wiem, że tam leżą powstańcy. A ja się wtedy wstydziłem i chciało mi się śmiać.

Widziałem, że cię to irytuje, ale się nie mogłem powstrzymać.

- Cicho bądź - szepnęła i przycisnęła usta do jego piersi. - Cicho - powtórzyła, całując go po rękach.

- Nie czyńże tego - wzdragał się uszczęśliwiony.

Zamyśliła się i zapytała:

- A co było najgorsze?

- Kiedy to tak trudno opowiedzieć. Nic. Głupstwo. Może kiedyś opowiem…

- Mniejsza o to - szepnęła lekceważąco i znów uczuł, jak nieznacznie wzruszyła ramionami. Zdawała się żałować swojej chwili słabości.

- Nie wiem, po co ci to mówiłam - rzekła. - Właściwie to wszystko jedno, czy mieć dzieci, czy nie mieć. Jego bym i tak drugi raz nie urodziła. Mnie nie o dziecko idzie. Ja jego kochałam.

Będzie dobrze, będzie dobrze - zapewniał głaszcząc jej włosy. - Dwoje nas wszak, a i to już tak dużo.

- Zostaw - rzekła odchylając głowę. Wstał co prędzej i odszedł ku oknu, ale ona dodała:

- Zasłaniasz mi fuksje.

Wtedy wyszedł zupełnie, żeby już nic więcej nie słyszeć, nie przyjmować do wiadomości. To była przecież taka szczęśliwa chwila, nie chciał, by ją cierpkie słowa zatarły.

Była szczęśliwa, ale nie powtórzyła się więcej.

Kiedy pani Barbara wstała i żyć niby zaczęła, zdawała się być tylko śladem po samej sobie. Wszystko jej się stało niemiłe, przestała dbać o swój wygląd, nigdzie nie chciała pójść ani nikogo widzieć. Z trudem dźwigała się z miejsca, by zarządzić najkonieczniejszymi domowymi sprawami. Jedynym uczuciem, które pozostało w niej żywe, a nawet rozżarzyło się i wzmogło, był strach. A mimo że tak zbrzydziła sobie życie, najbardziej lękała się śmierci. W nocy budziła Bogumiła mówiąc: - Bogumił, ja umieram. Serce mi bić przestaje. Boję się, boję, boję! - Kiedy indziej budziła go szarpiąc za rękę, a gdy zapytał, co się stało, szeptała: - Jezus Maria, zdawało mi się, że nie oddychasz. - I tym razem serce jej biło ze strachu tak, że aż drgała koszula. Raz, kiedy Bogumił poszedł na wieczór do dworu, a ona zasnęła wcześnie i potem zbudziła się, i nie ujrzała go koło siebie, przelękła się tak, że wyskoczyła z łóżka, okryła się na bieliznę rotundą i wybiegła z domu, a nie śmiąc zapukać do dworu przesiedziała z godzinę na ganku, nasłuchując, czy Bogumił jest tam wewnątrz i czy mu się nic nie stało. Miała wciąż uczucie, że śmierć, która mogła zabrać Piotrusia, zniweczyć takie kochanie, tym łatwiej zmiecie ze świata wszystkich innych.

Bogumił, choć tak łaknął dowodów przywiązania pani Barbary, czuł, że jej obecny ciągły niepokój o niego nie z miłości płynie, i coraz bardziej się martwił.

Pani Barbara zdawała się żywić urazę do niego i do Bylisi, i do wszystkich za to, że się krzątają, żyją mimo takiej w domu żałoby.

Lecz jeżeli kto z domowników wspomniał z westchnieniem o Piotrusiu, wpadała w gniew, jakby nikt prócz niej nie miał prawa go opłakiwać ani nawet myśleć o nim i mówić. Bogumił rzekł raz do niej:

- Moje dziecko, czy ty myślisz, że i ja nie cierpię? Ale przecie śród takich ran upływa każde życie.

- Co ty tam wiesz - zadrwiła. - Tyś stracił syna, a ja straciłam wszystko.

Nic nie odrzekł, ale myślą wciąż wracał do tego, co powiedziała.

Spotykał on już takich ludzi na świecie, co ginęli albo marnieli, gdy im umarła kochanka, żona lub matka, czy też gdy się wykoleili z trybu życia, do którego nawykli. Współczuł im, bo wszyscy im współczuli, miał dla nich szacunek, gdyż mówiło się, że to ludzie lepsi i głębsi, co umieją prawdziwie miłować. Siebie między takimi uważał za mało sercowego, wstydził się tego, że z każdej niedoli wstawał jakby jeszcze lepiej kwitnący.

Bo żeby tę siłę pocieszycielską dawały mu praktyki religijne, mógłby taki stan rzeczy uważać za godną dziękczynienia łaskę Bożą, ale on nie był zbyt skrupulatnym synem Kościoła, zwłaszcza w młodości, którą spędził śród tak różnie myślących ludzi, tak rozmaitych wyznań i światów. Tylko tak z natury miał to do siebie, że na co spojrzał, ku czemu się obrócił, dla każdej rzeczy zdawało mu się wartym żyć. Nawet i palcem nie ruszając, czuł się biorącym udział we wszystkim, co się działo czy trwało dokoła, a cokolwiek schodziło mu z oczu, nie mogło dlań przepaść na dobre. Gdy wspominał, płakał za tym, co przeminęło, lecz nie wspominając mógł na inny, jemu samemu nie dość pojęty sposób czuć minione dalej współprzytomne, obecne, wespół ze sobą żyjące, i nawet bardziej żyjące, niż kiedy to można było widzieć, dotknąć. Tak było i z Piotrusiem.

- Czy mi się we śnie zjawił, czy mnie jako inaczej nawiedził, nie mam pojęcia, lecz go czuję, jakbym go nie utracił - mówił nieraz Bogumił do starego Krępskiego.

Gdyż pani Barbarze nie mógł tego powiedzieć. Raz, gdy spróbował, rzekła srogo:

- Bardzo sprytną wymyśliłeś sobie pociechę. Tyle oto są warte wasze ojcowskie uczucia. Wasze wszystkie - dodała - uczucia.

Tedy zamilkł i tylko patrzył z żalem, jak ona się zaciekała w swojej męczarni, a pomału zaczął się niecierpliwić wobec takiego stanu ducha. Gdy to widział kiedyś u obcych po świecie, mógł się z trwożnym szacunkiem usuwać na bok, lecz by mu żona miała w ten sposób ginąć, na to nie chciał spokojnie patrzeć. - Skoro ze siebie samej - myślał - miłości do życia wysnuć nie może, trzeba jej do tego życia dodać coś nowego, niebywałego, co by nią wstrząsnęło, co by ją na nowo zbudziło. - Piekła go złość, że sam nie mógł się dla niej tym stać, gorzkie to w nim budziło skargi, lecz sobie tłumaczył, że jej wszystko niemiłe, co jej Piotrusia przypomina. Ale może, gdyby się znaleźli gdzie indziej, to i on innym by się jej też wydał człowiekiem. Zapragnął rzucić Krępę, przenieść się ze swym domem w inne, dalekie strony. Tu jej się wszystko stało cudzym, tak że nic jej do siebie nie nęci, ale to cudze zawsze jest nadto znajome, przypominające szczęśliwsze czasy. Niechże tedy idą prawdziwie między obcych, w takie miejsce, gdzie im obojgu wszystko będzie nawet z wyglądu cudze i gdzie będą musieli zacząć żyć od początku. Był na to coraz bardziej zdecydowany, wszak już dawno tęsknił za tym, by coś uczynić, i wiedział, że w taki tylko sposób na drodze praktycznego uczynku może mu się uda nieszczęśliwej dopomóc. A gdy go nachodził lęk, że losem drugiego człowieka nie można rozporządzać bez niego, mówił sobie, że ona wszak nic już nie chce, a zatem trudno, trzeba myśleć i czynić za nią.

Kiedy jednak wypadło wziąć się na dobre do rzeczy, nie ku cudzym stronom się zwrócił, tylko zamknąwszy się pewnego wieczora w pokoiku, co mu służył za kancelarię, napisał długi list do Teresy.

Teresa Kociełłowa przez cały czas choroby pani Barbary też niedobrze się miała i przebywała na południu, wysłana tam przez lekarzy. Teraz jednak była już w domu i słała do Krępy częste listy, na które zazwyczaj odpisywała była pani Barbara, obecnie jednak pozostawały one przeważnie bez odpowiedzi. Lecz owego wieczoru Bogumił napisał odpowiedź za wszystkie czasy; był to chyba najdłuższy list, na jaki w życiu się zdobył.

Donosił o złym stanie pani Barbary i że niczym jej nie można na powrót powołać do życia. - „Chciałbym więc zasięgnąć rady - pisał - czy nie dobrze byłoby, abyśmy się stąd wynieśli i przeprowadzili w okolice Kalińca, gdzie żona ma tyle rodziny i przyjaciół, a może by się tam i dla mnie coś odpowiedniego znalazło. Jak się Terenia na to zapatruje?” - Chciał jeszcze dodać coś o zbawiennym wpływie, jaki by bliskość Teresy mogła wywrzeć na siostrę, chciał prosić, żeby znów do nich przyjechała, lecz rozpędzał się tylko piórem po powietrzu ponad papierem i nic już nie dopisał.

Teresa Kociełłowa dosyć długo na ten list nie odpowiadała. Przez ten czas nadeszły ogniste, jasne dnie lata, w których blasku Bogumił nie czuł już takiej konieczności wyniesienia się z Krępy.

Położenie wydawało mu się z dnia na dzień mniej beznadziejne. Pani Barbara zaczęła śród gorąca nabierać życia, a pewnego dnia, kiedy wychodził w pole, ujrzał ją wyglądającą przez okno, jak to czyniła dawniej, kiedy Piotruś bawił się koło domu. Uśmiechnęła się i powiedziała:

- Upał, ale cudowny czas. Tylko uważaj, nie przepal sobie głowy.

Rzekła to raźno i donośnie, a jemu od tych słów rozciągnęły się w przeszłość i w przyszłość ogromy szczęśliwości. Uczuł się rozbawiony, zapragnął wałęsać się tu i tam, podziwiać niebo i ziemię. Na co spojrzał, przy wszystkim chciało mu się przez chwilę zabałamucić, a choć się śpieszył do siana, przystanął po drodze śród olch koło strumienia, co pląsał z wartkim szelestem po kamykach, po dnie pełnym tu piasku, tu próchnicy. Woda mieniła się w cieniu i słońcu tysiącem czarnych i złotych połysków, cała w oka i cętki, aż Bogumił pomyślał, że to wygląda jak migotliwy grzbiet karpia. I zadziwił się, i ucieszył, że łuska ryby może być taka podobna do ruchu bystrej wody pośród kamyków. Poszedł dalej wzdłuż białej tafli stawu, lecz przy młynie znów na chwilę przystanął.

Woda chlustała na koło, trące się ciężko przy każdym obrocie o jakąś deskę. Wnętrze młyna tętniło, a jego czarne, drewniane ściany drgały niby skóra, pod którą bije puls. Drgały jak miejsce na przegubie ręki pani Barbary, które przez tyle dni trzymał z rozpaczą w swej dłoni, błagając Boga, żeby gorączka spadła.

Bogumiłowi to podobieństwo tak niepodobnych do siebie rzeczy wydało się pomyślną zapowiedzią i czymś, co przemawiało za pozostaniem w Krępie. Pomyślał, że albo życie nie ma żadnej wartości, albo jeśli ją ma, to we wszystkim znaleźć ją można - nie potrzeba po to nigdzie daleko chodzić. - Wszędzie - myślał - we wszystkim jest chyba tyle dobra dla człowieka, co umie patrzeć w głąb rzeczy. - I za takiego umiejącego miał w tym dniu siebie, i tak pragnął pociągnąć w tym samym kierunku panią Barbarę. - Ach, gdybyśmy mogli tu wszystko przecierpieć, tu odżyć, tu pozostać - marzył. - I zresztą ja, który robić muszę na cudzym, gdzież ja znajdę przyjaźniejsze stosunki niż u tych Krępskich? - Nad wieczorem raz jeszcze powrócił do tych myśli.

- Naturalnie, że zostaniemy - upewniał sam siebie. - Teresa do nas przyjedzie…

Gdyż dziwna rzecz, już od paru dni, a teraz po prostu z godziny na godzinę rosło w nim przekonanie, że Teresa do nich przyjedzie.

Wprawdzie nie napisał był o tym ani słowa, ale zdawało mu się, że list nie może być inaczej pojęty. To, co rzeczywiście napisał, znikło mu pomału z pamięci, a to, co chciał napisać, stało się listem właściwym, prośbą żarliwą, by Teresa przybyła im pomóc.

Chwilami przypominał sobie z przykrością, że pisał coś o wyniesieniu się z Krępy, że prosił o radę w tym względzie. Wtedy ogarniała go złość, że się z taką rzeczą mógł zwracać do kobiet.

Lecz to wnet przemijało i oto teraz, gdy myślał o radzie, jakiej mu Teresa miała udzielić, widział ją pod postacią samejże Teresy, siedzącej z nim, Bogumiłem, o zmroku na ławie w saloniku i mówiącej: - Ja kocham życie i uważam…

I siebie słyszał pytającego: - Co Teresa uważa?

I dalej nic już nie myślał, ale czuł się tak dobrze, jakby ona już tutaj była i jakby już tak ze sobą rozmawiali.

12

Poczta, która dawniej dużo miejsca zajmowała w życiu pani Barbary, przestała ją od śmierci Piotrusia interesować. Bogumił odbierał ze dworu i listy, i gazety, a ostatnio był nawet skrupulatny w pilnowaniu tej sprawy, gdyż nie chciał, żeby odpowiedź Teresy wpadła w ręce pani Barbary. Lękał się, by jej to nie rozdrażniło, że knuł coś bez jej wiedzy. Zwłaszcza że to już było nie na czasie, bo się rozmyślił i postanowił zostać w Krępie, i chciał już tylko, żeby Teresa przyjechała do nich na lato.

Tymczasem pewnego dnia, kiedy powrócił do domu z pola, pani Barbara powiedziała:

- Byłam dzisiaj we dworze i oddali mi pocztę. Patrz, co pisze Terenia.

- Byłaś we dworze? - powtórzył zaskoczony i wziął list, ale ręka mu drżała, więc go położył na stole i tak czytał.

Zrazu pragnął tylko rozpoznać, jak Teresa przedstawiała sprawę jego projektów co do wyniesienia się z Krępy, i śród skaczących mu przed oczami liter szukał sposobu usprawiedliwienia się przed żoną. Przeczytawszy do końca, ochłonął, gdyż zrozumiał, że Teresa pisała tak, jakby wcale nie otrzymała jego listu, pisała do nich obojga, ale jednak dawała odpowiedź na wszystkie pytania, które on jej zadał. Uspokojony, przeczytał list ponownie i teraz dopiero zastanowił się nad jego treścią.

Teresa donosiła, że o milę od Kalińca jest do wzięcia w samodzielną administrację duży, trzydziestowłókowy majątek, własność pani Letycji Mioduskiej, zamieszkałej w Paryżu. Sprawą tą zajmuje się jej plenipotent, niejaki Daleniecki, mieszkający również w Paryżu, ale chwilowo przebywający w Kalińcu. Rzecz jest pilna. Daleniecki chciałby zawrzeć kontrakt od zaraz albo najpóźniej od października. - „Jeżelibyście na to reflektowali - pisała Teresa - to konieczne jest, żeby Bogumił przyjechał na kilka dni. Ja wyjeżdżam z dziewczynkami na lato do Piekar do radcy Joachima, ale Danielowie i Lucjan są na miejscu i wszystkim się zajmą - ja przy tym zresztą niepotrzebna, zawadzałabym tylko, a oni do takich rzeczy jedyni. Lucjan powiada, że ten folwark można będzie potem wziąć w dzierżawę, a jak nie, to kto wie, czy się tu z czasem i co lepszego nie trafi. Ziemia też tu jest w lepszej kulturze, więc i o dochód łatwiej, można prędzej do czegoś dojść niż pod Borkiem. Ja znów mam to na myśli, że będzie wam tu pomiędzy nami raźniej i że roztropnie byłoby tę odmianę losu przyjąć, bo wam tego potrzeba, żebyście się podnieśli na duchu.

Dajcie znać telegramą na imię Lucjana, czy ma się dalej z Dalenieckim umawiać i czy Bogumił przyjedzie? Majątek nazywa się Serbinów. Basia pewno o nim słyszała, jak i o tej Mioduskiej, bo przed laty było tu o niej głośno. Ale to inne dzieje, a teraz najważniejsze, byście, namyśliwszy się, prędko odpowiedzieli”.

- Cóż ty na to? - zapytała pani Barbara z nie ukrywaną ciekawością.

- Co ja na to? - powtórzył markotnie. Stał opuściwszy ręce i czuł się jakby przez Teresę oszukany czy też zlekceważony.

- Ja… nie myślałem rzucać Krępy - rzekł i zaczerwienił się przy tym.

- Nie myślałeś? A przecież wiecznie i tak tu siedzieć nie będziemy, a drugi raz może ci się coś podobnego nie trafić! - zawołała z nieoczekiwanym ożywieniem.

- Chcesz, byśmy odjechali stąd, gdzie leżą mama, wujek, Piotruś? - spytał spuszczając oczy.

- Mnie jest zupełnie wszystko jedno - rzekła popadając na powrót w apatię. - Piotrusia nie ma ani tu, gdzie leży, ani tam, ani nigdzie. Ale jak możesz ty mówić takie rzeczy, tego nie rozumiem.

Nie ja to przecież wołałam: „Nie można żyć wśród grobów. Trzeba wrócić do świata”. Mniejsza z tym. Siedziałam tu po prostu nad listem Tereni i myślałam o tobie. Tutaj nie ma przed tobą żadnej przyszłości. Za dużo tej rodziny, tych Krępskich, tych przyszłych zięciów. Teraz są stosunki przyjacielskie, ale sam kiedyś mówiłeś, że wszystko dobrze, póki żyją starzy. A potem? Czy wiesz, jaki się okaże młody Krępski i czy w ogóle on tutaj będzie rządził? A tam przynajmniej nie będziesz miał nikogo na karku. Będziesz miał samodzielne stanowisko, wszystko będzie na twojej odpowiedzialności, zawsze to lepsza pozycja niż być tylko wiecznie na czyjeś zawołanie.

Bogumił zawstydził się, że ona, tak jak była na wszystko zobojętniała, jednak myślała o nim i w dodatku patrzyła na rzeczy tak trafnie. Jeszcze kilka dni temu pozostanie w Krępie wydawało mu się odwagą, bo czyż może być większe męstwo niż zostać, gdzie nas klęska spotkała, a nie uciekać szukając zapomnienia w zmiennych widokach. Lecz teraz sądził, że na odwrót, było w tym tchórzostwo i lenistwo zmęczonego człowieka, co się boi wędrówki i nowych warunków życia. Stał, zmagał się ze sobą i nie mógł tego tchórzostwa pokonać. Bo jeszcze jakby los przyniósł zmianę niechcący, bez jego udziału, rzekłoby się, że trudno, i trzeba byłoby sprostać. Ale tu on sam się naprosił, a Teresa wynalazła Serbinów, jak dobra wróżka, co zbyt prędko spełniła nieopatrzne życzenie. Nagle niby otumaniony, wróciwszy myślą do Teresy, rzucił okiem na list i powiedział:

- Pisze, że jej nie zastanę w Kalińcu.

- No to co? - zniecierpliwiła się pani Barbara. - Sama przecie donosi, że jej obecność nie jest przy tym konieczna. I ma słuszność. Ona jest niezastąpiona, kiedy trzeba dodać ducha, pocieszyć i w taki sposób umie pomagać jak nikt, ale praktycznymi rzeczami ona ci się nie zajmie. Czyż jej nie znasz? - Ja wiem - odparł Bogumił. - Ale ja myślałem, że ona przyjedzie do nas na lato, a ona jedzie do Piekar.

- Bój się Boga, ty myślisz o błahostkach, zamiast o tym, co najważniejsze. Przecież w tym Serbinowie będziemy mieli Terenię wciąż niedaleko… A zresztą po co ona ma tu przyjeżdżać? Do kogo? - dodała pani Barbara z płaczem w głosie. - Przecież tu już nikogo nie ma. Nieraz siadamy do stołu, a mnie jest tak, jakby nikogo nie było, jakby nas nawet nie było. Ciągle mi się zdaje, że my na kogoś czekamy, oglądam się, gdzie się wszyscy podzieli, a im więcej by mi tu ludzi naszło, tym puściej byłoby wszędzie.

Bogumił milczał przerażony tym powrotem czarnej rozpaczy. Miał chęć zaprzestać rozmowy, ale pani Barbara nagle się rozpłakała.

- A może pomyślisz i o mnie! - zawołała. - Tak się niby martwiłeś, że nie mogę przyjść tu do siebie. No więc, kto wie? Jakbyśmy się stąd wynieśli, to może ja bym jeszcze odżyła? Dlaczego ja ci muszę to mówić? Czemu sam nie pomyślisz?

- Widzisz, jaka jesteś niesprawiedliwa - rzekł poruszony. - Przysięgam ci, że właśnie miałem to ciągle na myśli. Jeszcze jak byłaś chora, postanowiłem sobie, że się stąd wyprawimy. Sam nie wiem, co mi się stało, że kiedy przyszło co do czego, zacząłem się wahać. Starzeję się i widać ciężko mi już z miejsca się ruszyć.

Ale ty masz rację, nie trzeba się nawet namyślać. Boję się tylko, że mnie Krępski tak łatwo nie puści. I przy tym nie wiem, czy ja będę mógł teraz na owe parę dni wyjechać. Zacząłem sianokosy.

Każda godzina prawie na wagę złota.

- Krępski miałby ciebie nie puścić? - zatrwożyła się pani Barbara.

- Do tego stopnia zależny przecież nie jesteś. Masz prawo trzymiesięcznego wymówienia.

A potem, połapawszy się w datach, krzyknęła:

- Ależ to co duch trzeba do niego iść! Przecież ten Serbinów najdalej za trzy miesiące należałoby objąć. Jeśli będziesz zwlekał, to Krępski w istocie gotów powiedzieć, żeś go za późno uprzedził. Idź zaraz dziś!

- Dobrze. Mam czas. Nie idzie o terminy, ale ja się przecież do niego przywiązałem.

- Ach, przywiązałeś się. Widać życie nie nauczyło cię jeszcze rozstawać się z tymi, do których się przywiązałeś.

- Właśnie dlatego, że nauczyło… Zresztą, wszystko będzie dobrze, nie kłóć się ze mną.

- Ja się nie kłócę. O cóż miałabym się kłócić, kiedy mnie jest wszystko zupełnie obojętne. Tu czy tam - wszędzie jedna pustynia.

Możesz sobie robić, co zechcesz.

- Już postanowiłem, co zrobię, i nie myślę się cofać. Ale przecież Krępskiego też tak samego nie zostawię. Trzeba będzie znaleźć kogoś na moje miejsce.

- Setki się tu znajdą na twoje miejsce, setki się znajdą bez żadnego szukania - gorączkowała się. - Idźże zaraz. Idź zaraz, mój jedyny.

Bogumił wyszedł, ale go zatrzymano w podwórzu i dopiero nazajutrz rano mógł pomówić ze starszym panem Krępskim.

- Tak - myślał idąc od stajen w stronę dworu - trzeba ostro stać przy tym Serbinowie. Już sama myśl o przeprowadzce podziałała na Basię uzdrawiająco.

I tak postanowił przedstawić sprawę Krępskiemu. Chorą na duszy żonę chce przenieść w inne stosunki, jak się przenosi czasem w inne powietrze ciężko chorych na ciele. Z tą myślą brał za klamkę, gdy nagle odjął rękę; zatrzymał się i pod wpływem jakby raptownego natchnienia zmienił zamiar. Nie będzie nic wspominał o stanie pani Barbary. Przedstawi rzecz po prostu jako propozycję dotyczącą polepszenia ich bytu. Tak też zrobił.

Była to szósta rano. Wszedł przez kuchnię. Zastał w niej Ludwiczkę, która siedziała przy blasze i odgarniała ze stojącej na ogniu śmietanki kożuszek, by spowodować narastanie coraz to grubszej warstwy tego specjału. Wołano ją do tego, gdyż domowa służba nie miała na takie dziwactwa czasu - a ona była kontenta, bo jej to przypominało dawne czasy, kiedy w tym celu była wołana jako dziewuszka z pańszczyźnianej chałupy.

Wojciech Krępski siedział sam w rozległej jadalni przy śniadaniu, na które spożywał kaszę z mlekiem. Ujrzawszy Bogumiła powstał i wyszedł mu naprzeciw. Bogumił przystąpił od razu do interesu i opowiedział, co mu proponowano.

- Według tego, co mi piszą - rzekł - to jest samodzielne i odpowiedzialne stanowisko i taka rzecz może nęcić każdego człowieka, a cóż dopiero takiego jak ja, co już przeżył na pewno więcej niż pół życia i musiał zawsze być między pośledniejszymi.

Ale jak pan mnie zna i wie, że słów na darmo nie rzucam, tak może mi pan wierzyć, że mnie to nie ciągnie. Dosyć żem ja przeszedł, i nieraz widziałem, jaka bywa zależność i skrępowanie na wysokich stanowiskach, a jak niejeden zostaje panem siebie i w najskromniejszej pozycji. Jednak uważam, że takiej propozycji nie należy lekceważyć. Kiedy już los ją… - tu zaciął się - kiedy już los ją zsyła, to może ona mieć jakieś takie znaczenie, którego na poczekaniu trudno dociec - a które się może potem okazać ważne.

Więc dlatego przyszedłem prosić o radę, jak mam uczynić, i do tej rady będę się stosował. Chyba - dodał - żeby co takiego, czego się nie spodziewam, pomieszało mi szyki.

Stary dziedzic uznał sprawę za ważną, przejął się nią i obiecał namyślić się nad odpowiedzią. Bogumił wyszedł w poczuciu, że postawił rzecz ryzykownie, ale miał przeświadczenie, że inaczej nie było można.

Wojciech Krępski spotkał go już w parę godzin potem na polu i poradził mu stanowczo, by jechał do Kalińca.

- W takim położeniu jak wasze - rzekł - kiedy jesteście pogrążeni w żałobie i szukacie pociechy, to chociaż nie w przeprowadzkach się ją znajduje, jednakowoż ta odmiana losu może być zrządzeniem Opatrzności. Dlatego ja nie będę pana zatrzymywał, mój Bogumile, chociaż mi się żal z panem rozstawać i chociaż inaczej sądzę o tym, co się tyczy waszego bytu. Bo niech pan nie przypuszcza, żem waszej przyszłości nie miał pod tym względem na uwadze. Ale myślę w tej chwili o żonie pana. Bóg wszechmocny nieraz każe sługom swoim, błądzącym po omacku, udawać się tu lub ówdzie, by ich przywieść do pocieszenia i światła. Wiele cudownych nawróceń miało miejsce w podróży. Może i dla pani Niechcicowej ta podróż okaże się zbawienna.

- Tak i ja się spodziewam - powiedział Niechcic, chociaż wiedział, że każdy z nich rozumie to inaczej. Sposób, w jaki Wojciech Krępski mówił o pani Barbarze, był mu nawet cokolwiek przykry. W rezultacie jednak Bogumił był zadowolony, uważał, że sprawa dobrze się rozstrzygnęła. Powtórzył pani Barbarze mniej więcej przebieg rozmowy, ale ona nie bardzo dobrze przyjęła to sprawozdanie.

- Wygląda na to - osądziła - jakby skorzystał tylko ze sposobności, żeby się ciebie pozbyć. A taka niby miłość była, taka przyjaźń. Teraz niech się okaże, że ten Serbinów to mrzonka, wrócisz - a tu już miejsca dla ciebie nie będzie. I gdzie się podziejemy? A potem - co on przez to rozumiał, kiedy mówił, że miał naszą przyszłość na myśli?

- Nie wiem - rzekł Bogumił. - Chcesz, to go się zapytam. A może mam się cofnąć?

Lecz pani Barbara bała się i tu zostać, i tam jechać. Ach, gdzież jest to miejsce, w którym by można się schronić!

- Nie, nie - mówiła zadumana. - Tu zostać też nie możemy. Chociaż swoją drogą żal mi i ogrodu, i tego domu. I okolicy. Pod Kalińcem okolica bardzo niemalownicza. A tutaj takie lasy, takie pagórki.

A wreszcie rzekła:

- Czekaj, wiesz, ja z tobą pojadę. Ja muszę własnymi oczyma zobaczyć ten Serbinów. Żebym potem nie żałowała.

Ale gdy zaczęli obliczać, nie dało się tak zrobić, żeby mogli sobie pozwolić na ten wyjazd oboje. Pogrzeby i choroby pochłonęły zbyt dużo.

Kiedy jednak Bogumił był już gotowy do drogi, pani Barbara popadła w innego rodzaju wątpliwości.

- Słuchaj - rzekła. - Zastanówmy się chwilę. Bo ja rzeczywiście słyszałam w młodości i o tym Dalenieckim, i o Mioduskiej. I może lepiej nie wchodzić z tymi ludźmi w żadne stosunki.

- Czemuż? - zdziwił się Niechcic.

- Bo o nich różnie mówili. Owa Mioduska jest cudzoziemką, rodu podobno dobrego, córka jakiegoś powstańca greckiego czy węgierskiego, którego wyzuli z majątków i wypędzili z kraju. Ale Mioduski przywiózł ją sobie już z Paryża, gdzie nie wiem, czym się tam zajmowała - dość że widać ją kochał, bo się z nią w końcu ożenił…

- I co?

- To był strasznie bogaty człowiek, ten Mioduski - podjęła pani Barbara po chwili. - Należały do niego nawet miasteczka, na przykład Czałbów, Nieznanów. Rej wodził w całym Kalinieckiem, ale był też utracjusz i hulaka i całą fortunę przetrwonił. Pani Letycja też mocno lubiła życia używać, tak że w Kalińcu krążyły o niej pod tym względem legendy. W końcu został im tylko ten właśnie Serbinów. Mioduski umarł, a ona wróciła do Paryża. Ale widać, że jej ten Serbinów zapisał, skoro słyszę, że to do niej teraz należy. A umarł, jak mówiono, ze zgryzoty, bo nie tylko długów miał wyżej uszu, ale i o tę żonę był podobno do szaleństwa zazdrosny. Miała ona dosyć niespokojne usposobienie. Zresztą ja jej nie winię, mogła sobie być przy tym wszystkim najlepszą w świecie kobietą. Była też piękna, jak rzadko kiedy widzi się coś podobnego. Brunetka, cera brzoskwiniowa…

No, a skądże się tu wziął Daleniecki? - przerwał Bogumił.

- Otóż tego to nie wiem. Zeszedł się z nią widać w Paryżu, bo w Kalińcu on bywał, ale w innym czasie i wtedy chyba jej nie znał.

Przyjeżdżał jako młody adwokat z Petersburga w majątkowych sprawach jakiegoś swojego klienta. On jest podobno zupełnie zruszczony, kształcił się w Petersburgu i pisuje do tamtejszych gazet. I to żeby do postępowych, ale nie - do takich najbardziej reakcyjnych, polakożerczych. I tam właśnie kiedyś w tych gazetach fatalnie opisał stosunki w Kalińcu, a zwłaszcza tamtejszy Związek Kredytowy Ziemski. Tak że nie tylko poobrażał na siebie różnych ludzi, ale wyszło na to, że jest zarazem jakby złym obywatelem kraju. Co prawda - dodała pani Barbara - to podobno ów Związek Kredytowy był w tamtych czasach rzeczywiście zbiorowiskiem niedołęgów, co tylko siebie wzajemnie popierali.

- No widzisz - podchwycił Bogumił. - U nas nieraz tak bywa, że im co mniej święte, tym więcej poświęcane. Niczego tknąć nie można, o niczym słowa powiedzieć, a choć co czuć, to mów, że pachnie fiołkami. Może więc miał on rację, że to poruszył!

- Tak, ale nie można się dziwić, że gdy rząd wszystko zamyka, to ludzie w każdym Związku gotowi są widzieć zaraz przedstawicielstwo narodu.

- To prawda - przyznał Bogumił. - I przy tym nie w każdy sposób można wytykać zło. Trzeba się zastosować do okoliczności.

- Kiedy właśnie jemu podobno o wytykanie zła najmniej chodziło.

Zawsze o nim słyszałam, że to człowiek, co siebie tylko i swoją karierę ma we wszystkim na myśli. Może to zresztą przesada… Ja go nie znałam.

Bogumił mocno się na chwilę zamyślił, a potem rzekł:

- Nie, to mnie jednak nie zraża. Nie można życia przeżyć, niestety, między samymi godnymi. To, co nam proponują, samo w sobie złe nie jest. Trzeba spróbować, czy będzie można w tych okolicznościach uczciwie sobie poczynać. A może będzie można? Nie, ja się tego nie boję.

- No to jedź - westchnęła pani Barbara, kontenta, że wziął to na siebie.

I gdy pojechał, drżała tylko, by się dobrze udało. Słyszała przecież cuda o tym Serbinowie z czasów, kiedy pani Letycja Mioduska tam królowała. Słyszała, jakie tam były wspaniałe urządzenia, jakie altany, pokoje, łabędzie, jakie wszystko. Trudno jej było wprost uwierzyć, że się mogą dostać w takie niezwykłe miejsce.

- To nie dla nas - myślała.

Bogumił wrócił z Kalińca rozpromieniony i rozmowny jak nigdy. Już od progu wołał: - Klamka zapadła! Podpisałem kontrakt na pięć lat.

- Bój się Boga, jak to? I byłeś tam, widziałeś ten Serbinów?

- Byłem, a jakże! - zawołał z takim uniesieniem, jakby oznajmiał, że był na progu raju. - Wszystko widziałem, wszystkie pola obszedłem. Wszystko tam wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy.

I opowiadał, że Serbinów jest zupełnie spustoszony, zdewastowany.

Do takiego stanu doprowadziły go złe rządy. W stodołach pusto, na spichrzu pusto, na polu perz zagłuszył wszystkie plony. Dlatego to Daleniecki zmuszony był zerwać kontrakt z dotychczasowym administratorem.

- Mówili mi - kończył - że za Mioduskich były tam nie wiem jakie rozkosze, ale teraz został z tego tylko biały lakierowany mostek na wyspę, która znajduje się pośrodku stawu za domem. A właściwie to szczątki tego mostku. Dom jest murowany, z dużymi wysokimi pokojami, ale też w opłakanym stanie.

Pani Barbara była zgnębiona.

- I ty się w tych warunkach zgodziłeś? - dziwiła się. - Ledwośmy się tutaj trochę odgryźli, już znowu mamy iść na taki czarny chleb?

- A ja myślałem… - zaczął Bogumił stropiony, lecz oczy wnet mu zabłysły. - Nie, słuchaj - dlaczego? Nie mów tak! Pomyśl, co to za zadanie - doprowadzić taki majątek do kwitnącego stanu. To mi dopiero robota, co mnie nęci.

Był taki rozogniony, że patrząc na niego pani Barbara w końcu nie wiedziała, czy ma rozpaczać, czy tylko zbierać siły na to, co ich czekało.

On zaś dodał jeszcze po chwili:

- A Terenia, wiesz, była. Akurat przyjechała ze wsi. I strasznie się spodobała Dalenieckiemu. Tak, że jej obecność okazała się bardzo potrzebna. Bo chociaż Lucjan i Danielowa rzeczywiście świetnie grunt urobili, ale widziałem, że jak Daleniecki poznał Terenię, to się jeszcze więcej do gadania ze mną zachęcił.

Cóż stąd? - rzekła pani Barbara i rada, i jakby lekko dotknięta. - Przecież nie Terenia bierze w administrację Serbinów.

- Tak, ale zawsze było mi przyjemnie, że on się na niej poznał.

Terenia teraz bardzo dobrze wygląda, i tak jakby ciągle młodniała.

- Doprawdy? - ucieszyła się pani Barbara. - Ale to nie należy do rzeczy - dodała. - Chcę, żebyś mi powiedział, jaki jest właściwie ten Daleniecki.

- Bardzo przystojny, elegant pierwszej wody i owa panii Mioduska podobno za nim szaleje.

- Nie, ty jesteś nadzwyczajny. Co mnie mogą obchodzić romanse Dalenieckiego. Powiedz lepiej, jak sobie wyobrażasz życie na tym pustkowiu?

- Kiedy to nie będzie żadne pustkowie. Może pierwsze lata będą troszeczkę ciężkie. Ale później… Mówię ci! Ja jestem najlepszej myśli. Majątek jest pierwszorzędny. Tylko tam były okropne malwersacje i Daleniecki wciąż musiał zmieniać rządców.

Byli tam i dzierżawcy, ale ci prowadzili wprost rabunkową gospodarkę. A ostatni administrator, niejaki Lalicki, dokończył tego zniszczenia, które inni zaczęli. Tak że Daleniecki musiał kontrakt z nim zerwać.

- Jeżeli z innymi zrywał kontrakty, to potrafi i z tobą. Nie wiadomo, kto był winien tej gospodarce i jakie tam dawali warunki tym rządcom, może takie, że nie mogli jak się należy pracować - powątpiewała pani Barbara.

- Mogę mówić tylko o tym Lalickim, bo on tam jeszcze siedzi, więc widziałem, co to za człowiek. Otóż jemu nie powierzyłbym nawet trzech groszy. A co do mnie, to zdaje mi się, że kontrakt mam świetny. Michasia z Lucjanem dobrze sobie już nad tym głowę łamali, żeby mnie od wszystkich stron zabezpieczyć. Przyznam się, że ja sam tak byłem zajęty Serbinowem, żem nie bardzo zważał, co za cyrograf podpisuję. Ale jak ostatecznie przeczytałem, to aż się zdziwiłem, że tak o wszystkim pomyśleli. To praktyczni ludzie. I dobrzy. O, Michasia to zamaszysta kobieta. Chodź, zobacz teraz ten kontrakt.

- Już ty z tymi twoimi zachwytami nad byle czym niedaleko zajedziesz. Ale stało się. Nie ma się nad czym rozwodzić - tylko sakum-pakum i znów dalejże powlec się w świat przed siebie - rzekła pani Barbara w taki sposób, jakby wleczenie się w świat było dotąd jej stałym zajęciem.

Na takich rozmowach i śród zwykłej letniej roboty schodziły dnie i tygodnie, aż zbliżyła się jesień, trzeba się było zbierać, żegnać i szykować do drogi.

13

Nim zaczęło się na dobre pakowanie i przeprowadzka, Niechcicowie pojechali się jeszcze pożegnać do Turobina i do Borku. Odbyli to jednym dniem, w niedzielę, gdyż pani Barbara orzekła, że nie ma co tych rzeczy rozwłóczyć na dwa razy. Zatem przed południem i na obiad wybrali się do Hipolita Niechcica, zaś wieczór mieli spędzić u Ładów.

Hipolitostwo Niechcicowie, mimo wciąż wzrastającą skrzętność pani domu, nie mieli się lepiej, przeciwnie, podupadli. Wprawdzie spiżarnia nęciła dalej mnóstwem przerobów i konserw, lecz wszystko, czym zarządzała pani Urszula, było niby plenna oaza pośród źle uprawionych pól, kiepsko żywionych, chuderlawych inwentarzy i wypowiadających posłuszeństwo zużytych narzędzi.

Hipolit Niechcic oznajmił przy obiedzie, że zazdrości Bogumiłowi Serbinowa, gdyż teraz tylko na cudzym i za gotową płacę można się na wsi utrzymać, ze swojego zaś każdy pójdzie w końcu z torbami.

Jego wielkie modre oczy lśniły przy tych słowach w ozdobnej, ale szarej bez życia twarzy, jakby były oświetlonymi z zewnątrz transparentami. Pani Urszula ani mu nie przeczyła, ani nie potwierdzała jego smutnych wywodów. Po prostu nie zauważała tego, co mówił, sądziła też widać, że i drudzy tego nie słuchają, bo nieraz, nim on skończył, zaczynała opowiadać o własnych udanych przedsięwzięciach i pracach. O tym, że wypisała formę z Warszawy od sióstr Kunke i że uszyła sobie kostium, który na proszonym obiedzie u rejenta w Mławie był wzięty za pochodzący od Hersego. I o tym, że gdy wszystkim sąsiadkom zeszłoroczne konfitury pofermentowały jeszcze zimą, ona ma swoje dotąd czyste jak szkło, bo wiedziała, jak się zabrać do rzeczy. Była pochłonięta swoją skrzętną, drobną radosną twórczością i nie uważała, aby to, co się wiodło lub nie wiodło poza tym, było ważne. Po obiedzie Hipolit powiedział do żony: - Daj pani karty - i oboje grali przez chwilę na rogu stołu w sześćdziesiąt sześć na orzechy. Bogumił i Barbara rozmawiali tymczasem z Helcią, która zapowiadała się coraz to bardziej na śliczną panienkę, ale była dosyć nieradna i w ojca mało ruchliwa. Pytali ją, czy Ania często pisuje, gdyż Ania była na pensji w Mławie. Następnie pani Urszula odpięła pokrowiec odziewający fortepian i zagrała gościom sonatę Księżycową Beethovena oraz romans cygański: „Oczi czornyja”. Na odjezdnym Hipolit zwrócił się do Bogumiła, czy on ma jeszcze siodło i tę uprząż pod wierzch, którą mu kiedyś był pokazywał.

- Mógłbyś mnie to odstąpić - powiedział - bo co masz takie rzeczy przewłóczyć. Tam przyjedziesz do gotowego, a ja się tu nawet - dodał klnąc - na tych wycinkach siodła musiałem pozbyć. Ja do was wpadnę jeszcze przed waszym wyjazdem, to się porachujemy.

Bogumił pomyślał, że w Serbinowie nie było ani siodła, ani nawet półszorków na konie, ludzie mówili, że to wszystko Lalicki wyprzedał, jak przewąchał, że nie będzie dłużej trzymany. To siodło i ta uprząż były nadto właściwie poza ubraniem jedyną własnością osobistą Bogumiła. Lecz przekonał on się już nieraz, że przedmioty, których komu odmówił, traciły potem dla niego całą wartość.

- Dobrze - powiedział tedy. - Wpadnij albo przyślij jutro kogoś i niech zabierze.

Pani Hipolitowa natomiast ofiarowała kuzynom na drogę dwa słoiki smażonych truskawek, tych właśnie, co na całą okolicę jedne jedyne nie sfermentowały. Uczyniła to z największym przejęciem i pani Barbara też była szczerze wzruszona, gdyż wiedziała, że to było tak, jakby ktoś drugi wyzbył się dla niej wszystkiego, co miał w spiżarni.

Wróciwszy z Turobina Niechcicowie umyli się, przebrali i pojechali do Borku.

Pani Barbara zapowiedziała była, że nie życzy sobie widzieć nikogo obcego, ale dla Jana Łady dwoje gości było to jakby nie goście, on musiał mieć zaraz winta, napoje, tańce, ruch, gwar i ciżbę koło siebie.

Wjechawszy więc za bramę posesji Borek Dworski, ujrzeli wszystkie okna domu świecące jaskrawo śród wilgotnej, tylko co zapadłej ciemności. Sekretarz sądu, nauczyciel, poczmistrz, proboszcz, okoliczni dzierżawcy i paru drobnych ziemian, wszyscy byli obecni, wszyscy - uczestnicy przyjęć i zabaw z panieńskich czasów pani Barbary.

Nauczyciel z Borku, ów młodzieniec o zawadiackim profilu i wielkich czarnych oczach, oraz Łada wybiegli do przedpokoju, by pomóc nadąsanej pani Barbarze zdjąć okrycie.

Gdy Bogumiłowie weszli następnie dalej, śród gości zaległa na chwilę cisza i witano ich ze współczuciem, pokrywanym sztywnością.

Pani Barbara zaczerwieniła się i źle wszystko przyjęła.

Zapowiedziała Bogumiłowi po cichu, że w całym tym wariactwie nie będzie brała udziału.

- Poproszę Zenię, żeby mi dała posiedzieć gdzie w ubocznym pokoju, a ty zostań i czyń sobie, co zechcesz. Wiem, że lubisz się bawić.

- Moje dziecko - szepnął zmartwiony Bogumił - spróbuj się jednak rozerwać. Przecież dla nas się tu zeszli z dobrego serca.

- Ani mi się śni - rzekła, a nauczyciel, ujrzawszy ją wycofującą się spomiędzy zebranych, ośmielił się przystąpić.

- Boże - powiedział blednąc i oglądając się na obstąpionego przez damy Bogumiła. - Boże, pani nam się znów raczyła pokazać. I na moje nieszczęście, jeszcze…

- Co „na moje nieszczęście jeszcze”? - zapytała pani Barbara i przestała się nagle gniewać na obecność tak wielu gości. -…jeszcze po tym wszystkim piękniejsza - odparł wpatrując się w nią z osłupieniem.

Pani Barbara spojrzała w lustro, w które od śmierci dziecka prawie że nie patrzyła, i ujrzała chmurną, jakby nie dość sobie znajomą, ale jakże młodą, jak zniewalająco sympatyczną osobę. Uczuła coś w tym rodzaju, jakby dar, który uważała za do niczego po wyjściu za mąż nieprzydatny, a od śmierci syna za bezpowrotnie stracony, został na powrót oddany do jej dowolnego rozporządzenia. A stało się to za sprawą nauczyciela o czarnych jak ciepła noc oczach.

Postanowiła okazać mu za to nieco miłosierdzia, którego mu zawsze skąpiła.

- Pobałamucę dzisiaj biednego chłopca - pomyślała - powiem mu, że jest podobny do najpiękniejszego portretu Kościuszki, tego z płomiennym okiem, z rozwianym kasztanowatym włosem.

Lecz nie miała sposobności wykonać tego zamiaru, gdyż wnet podsunął się Łada. Nie był on już taki, jak przed pięcioma laty.

Przytył trochę zanadto, ale miał zawsze swoje kobieco malinowe usta pod bujnymi wąsami, nie utracił też nic z nieprzebranych zasobów humoru i żywotności. Okazywał on i dawniej względy pani Barbarze, ale tym razem po raz pierwszy wziął ją niedwuznacznie w obroty i obcesowo dawał poznać, jak mu się podobała. To poskoczył ku niej i zatupał, jakby się zabierał z nią do mazura, to gładząc jej rękę mówił: - Myślałem, jak Boga kocham, że to kawałek jedwabiu. - To, gdy przy toastach ktoś wznosząc kieliszek prysnął niechcący na szyję pani Barbarze winem, zazdrościł temu winu. - Czemu - szeptał i dyszał - tym winem być nie mogę.

Były to grube, prostackie zalecanki, ale pani Barbara rozhulała się i było jej wszystko jedno, kto mówi i co mówi, cieszyła się - że do niej. Śmiała się i rzucała przejmującymi wejrzeniami ku wpatrzonemu w nią z oddali nauczycielowi. Bogumił, który sam nie bawiąc się nigdy nadmiernie umiał być zazwyczaj dobrym w zabawie towarzyszem, stracił swobodę ducha, gdyż dwoje bliskich sobie ludzi rzadko się razem dobrze czuje w podochoconym towarzystwie.

Gdy jedno za dobrze się bawi, drugie smutnieje.

Ani on, ani pani Barbara nie chcieli tańczyć; uznano to za usprawiedliwione i zaczęto się bawić w gry towarzyskie. Ten, ów pokazał jakąś sztukę z kartami, z pieniążkiem, z wyginaniem palców, a wszyscy naśladowali, powtarzali ją, póki się nie sprzykrzyła.

Nauczyciel usiłował odzyskać utracone miejsce przy pani Barbarze, wymykał się pannom, które go otaczały, zabiegał to z tej strony, to z tamtej. Czasem udawało mu się powiedzieć do niej dwa słowa.

- Czytała pani ostatni tom wierszy Asnyka? - zagabywał na przykład. - Moim zdaniem, cudowne. Ale czy pani nie uważa, że przydałoby się im nieco więcej uczucia?

Mówiąc te słowa, miał nadzieję, że pani Barbara przypomni sobie jego talenty, wszak sam też pisał wiersze, może go o nie poproszą?

Lecz pani Barbara nie podtrzymywała jego słów na tyle, żeby się mogły włączyć do ogólnej rozmowy. Rzucała ku niemu tylko zdawkowe odpowiedzi, zbywała go półsłówkami, chociaż, owszem, dobrze słyszała, co mówił, nawet myślała sobie ciesząc się: - On jest inteligentny. To dobrze.

Pani Ładzina nie brała w zabawie udziału. Od czasu do czasu pojawiała się między gośćmi, by coś zarządzić lub sprawdzić, a potem wymykała się niepostrzeżenie do swojego pokoju, kładła się na łóżku i drzemała albo jęczała. Czuła się bardzo źle, chwilami myślała, że z niej życie ujdzie tego wieczoru. Dwaj synowie Ładów - przywiezieni z gimnazjum na pożegnanie cioci Basi, słaniali się popod ścianami, a jeśli zetknęli się z ojcem, to było to raczej zderzenie. - Co się chowacie po kątach! Co takie miny grobowe?! - hukał na nich za każdym razem wspaniały rodzic, a oni odmrukiwali i patrzyli za nim jak psiaki, co warczą, boją się i pokornie kochają.

Pani Barbara zauważyła to wszystko i myślała kiedy niekiedy:

- Muszę iść do Zeni, muszę porozmawiać z chłopcami.

Lecz porywano ją ku coraz nowym figlom. Postanowiono tańczyć mimo wszystko.

- Jeszcze trochę wina, a i pani zatańczy. Raz żyjemy tylko, droga paniusiu - podżegał Jan Łada. I ze swej piwnicy, w której miał napitków co niemiara, kazał przynieść szampana.

Ktoś, zdaje się, że proboszcz, zaintonował pieśń:

Więc pijmy, więc pijmy zdrowie miłości…

Starsza jejmość z długim nosem grała już walca, Łada odjął pani Barbarze od ust zaczęty kieliszek, wypił go do dna, rozbił ku ogólnej uciesze i nie ściskając już, ale gniotąc z całej siły rękę pani Barbary w swojej wielkiej dłoni, namawiał ją, by zatańczyła.

Był już tak podchmielony i do tego stopnia rozgorzał, że mówił do niej - ty.

- Chodź, chodź - powtarzał. - Ze mną, ze mną…

- Co ja robię? - pomyślała pani Barbara i Łada wydał jej się poczwarą. Zobaczyła z daleka wlepione w siebie ze smutkiem niebieskie oczy Bogumiła i czarne - wzgardzonego nauczyciela. A następnie ujrzała cofającą się w głąb drugiego pokoju panią Zenobię Ładzinę i uprzytomniła sobie, że to wszystko z kieliszkiem i obejmowaniem do tańca działo się na jej oczach.

Basta! Miała dosyć. Cierpkim słowem osadziła na miejscu Ładę i poszła szukać pani domu.

Zenobia Ładzina leżała na łóżku w swoim pokoju pośród płaszczów, salopek i kapeluszy gości, które tutaj zwalono, tak że wszystko było nimi okryte. Lekarstwa, które zazwyczaj zajmowały tu dużo miejsca, musiano powstawiać na szafę - na szafie też stała lampa.

Obaj chłopcy bawili się w tej ciasnocie pociągając nosami i przymierzając cudze kapelusze. Pani Barbara, pełna skruchy, schyliła się nad chorą kuzynką. Było jej nie do pojęcia przykro, chciała się jakoś usprawiedliwić, ale nim co zdążyła powiedzieć, pani Ładzina objęła ją za szyję.

- O, moja miła - rzekła ciężkim głosem - jak mi żal, że się wyprowadzacie. Ty byłaś tutaj jedyną moją pociechą, jedynym źródłem życia. Ale wiesz, czym ja się teraz cieszę, czego się uczepiłam? Ja myślę, że tam pod Kaliniec to ja do was przyjadę. Na długo. Na całą zimę. Tu nie mogłam, tu było za blisko. Dziwne byłoby, że mogąc was odwiedzać każdej niedzieli miałabym u was mieszkać. Wyglądałoby tak, jakbym nie chciała być u męża. On by tego nie zniósł. Ale wyjechać tak daleko będę mogła. Powie się, że mi doktorzy kazali.

Pani Barbara głaskała ją, tuliła i czuła, że tuli prawie szkielet.

- Boże mój - myślała - jaka ona nieszczęśliwa, jacy ludzie są biedni, jaka ja podła.

W innych pokojach wrzały już tańce na dobre, ale Niechcicowie zabierali się śpiesznie do odjazdu. Pani Barbara nie pamiętała dobrze, jak się od Ładów wydostali. Pamiętała tylko, że nauczyciel wsunął jej w rękę przy pożegnaniu jakiś papier, który trzymała potem całą drogę w ściśniętej pięści niby talizman, i pamiętała, jak w drodze bryczka skoczyła, uderzywszy kołem o kamień, a Bogumił powiedział: - Trzymaj się mnie - ona zaś rzekła: - Czemuśmy nie zabrali Zenobii do Serbinowa?

Oprzytomniała należycie dopiero w domu i czekając na Bogumiła, który został jeszcze chwilę na dworze, otworzyła rękę i rozprostowała zgniecioną kartkę nauczyciela. Było na niej napisane: „Mój ostatni wiersz”, a pod tym dopisane krzywo ołówkiem: „Do ciebie, pani”.

Pani Barbara zaczęła czytać:

I ja com pruł piersią wiatru groźne fale, ja, com gwizdy muskał skrzydłami mojemi, dziś błotem obryzgan, w rozpaczy i szale, Ze skrzydłem złamanym czołgam się po ziemi.

Tyś to sprawiła, żem latał po niebie…

Usłyszawszy kroki Bogumiła przestała czytać, podarła kartkę, rzuciła ją w tlejące jeszcze na kominku głownie. Mały płomyk zerwał się, błysnął i znikł. Bogumił przyszedł i mimo spóźnionej pory mieli ze sobą rozmowę.

- Upiłaś się? - powiedział i starał się uśmiechnąć. W gruncie rzeczy był przerażony. - Jeżeli - myślał - w taki sposób ma się ona zbudzić do życia, to co to z nami będzie?

- Upiłam się - potwierdziła pani Barbara. - Upiłam. Wiedziałeś, że pić lubię. Trzeba mi było nie dać.

- Basiu, bój się Boga, co się z tobą dzieje? Co Łada tobie mówił?

- Nic. Źle się stało, żeśmy tam pojechali. A mówiłam: nie chcę nikogo widzieć. Po coś chciał jechać? Teraz masz.

- Ale co? - pytał badawczo i z rozpaczą. - Przecież nic się nie stało! Powiedz w tej chwili. Czy on tobie ubliżył?

Pani Barbara wzruszyła ramionami.

- Mówią - zamajaczyła - że to kobiecie ubliża. Ale to fałsz. To właśnie jej nie ubliża. Może budzić wstręt… lecz nie ubliża… nie ubliża…

- Tyś nieprzytomna.

- Nie - ocknęła się - ja żartuję.

Ale on teraz nie wierzył.

- Nie żartujesz - powiedział z gniewem. - Jeżeli zaloty jakiegoś draba mogą cię nie obrażać, to ty mnie nie kochasz, porzucisz mnie, odejdziesz.

Nic nie odrzekła - a on zawołał:

- Boże, Boże, miałyby już nie wrócić te czasy, kiedy byłaś dla mnie taka dobra?

- Wtedy, kiedy byłam dla ciebie taka dobra, byłeś mi daleko mniej potrzebny. Daleko mniej niż teraz.

- Mniej potrzebny niż teraz, kiedym tyle potrzebny, że mnie chcesz z drugim porzucić? Na co mi odbierasz i to nawet, co było?

- Nic ci nie odbieram, z nikim cię nie chcę porzucić.

- Jeżeli nie będziesz miała dzieci, to mnie na pewno porzucisz.

- Z kim? - zapytała wdzięcząc się i pozwoliła mu się nawet pociągnąć na kolana.

- Nie wiem. Nie wiem - odparł z boleścią, gdyż niemożność wskazania przyszłego uwodziciela wydała mu się raptem najgorszą z oczekujących go klęsk.

Namyślała się chwilę i zmagała ze sobą, wreszcie rzekła:

- Jeżelibym chciała cię opuścić, to wiedz, że już dawniej nie brakło mi ku temu sposobności. Dwa lata temu kochał się we mnie… no, jednym słowem, ktoś kochał się we mnie do tego stopnia, że się o mnie oświadczał, chciał mnie z tobą rozwodzić.

- Kto taki? - spytał po cichu Bogumił.

- Po co mówić? Jezus Maria! - przecież zgnieciesz mi ramię, masz ręce jak z żelaza. Nie mam prawa mówić - przecie to cudza tajemnica… Ale co tam… Powiem ci, żebyś sobie nie zaczął Bóg wie czego wyobrażać. Nauczyciel z Borku. Ten z czarnymi oczyma.

- A ty co? Nauczyciel? A ty co?

- Ja nic, śmiałam się. Nie jestem ja taka skora do zdrady. Ani też do miłości. Nie mam do tego usposobienia. I wiem, że jeślim przysięgała, tom przysięgała.

- Więc to już się takie rzeczy działy za moimi plecami, a ja nic nie wiedziałem.

- Jakie rzeczy? Przecież mówię ci, że się żadne rzeczy nie działy.

Uspokój się. Wstyd prowadzić takie rozmowy. Nie jesteśmy już młodzi.

- Ty jesteś młoda. Ty jesteś młoda - rozpaczał. - Wtedy miałaś Piotrusia. Ale teraz, jak jesteś sama, to mnie zdradzisz, odejdziesz.

- Czy zdradzę, czy nie zdradzę - rzekła sennie - jedno wiem, że ci już nigdy nic o sobie nie powiem. Ale nie zdradzę. - Żebyś ty wiedziała - mówił kołysząc ją w ramionach - jak to dobrze, jak to słodko być wiernym i kochać raz na zawsze. Nie dlatego, że tak wypada, że tak się przysięga, ale dlatego… dlatego, że to tak dobrze, tak słodko…

- Nie zdradzę - powtórzyła ziewając, i zasnęła w jego objęciach.

Bogumił zamilkł i słuchał jeszcze długo tej przebrzmiałej rozmowy, i patrzył w to, co sobie powiedzieli, niby w otchłań.

Nagle ujrzał przed sobą pola Serbinowa, odłogiem leżące niwy, buraki pozarastane perzem, kartorfle - wielkim ostem, puste stodoły i spichrze. Nie, nic nie mogło stanąć na przeszkodzie tej pracy, co go tam czeka. Wszystko, czym się tu dręczą - to czcze urojenia. Wystarczy o tym nie myśleć i nie mówić, aby to przestało być. Łagodnie usiłował panią Barbarę postawić na nogi.

- Obudź się, kochanie - prosił. - Jest już po pierwszej. Trzeba się rozebrać i położyć. Jutro od rana musimy się pakować.

14

Nazajutrz od świtu zaczęły się przygotowania do przeprowadzki.

Bogumił był już wolny od zajęć, ale nie korzystał ze swobody, gdyż w podwórzu nie mogli się bez niego przy czymś obejść i został odwołany. A raz przystąpiwszy do roboty, znalazł jej zaraz mnóstwo czekającej na niego po stodołach, oborach i polach, więc nie wrócił aż dopiero na obiad.

W domu tymczasem Bylisia, Ludwiczka i pani Barbara wynosiły pospołu co lżejsze meble, trzepały, czyściły i układały rzeczy, a Nebelski na trawniku zasłanym zwiędłymi liśćmi zbijał paki ze starych desek.

Pani Barbara nie mogła pojąć, skąd się u nich wzięło tyle rupieci.

- Jak tak - ubolewała przy obiedzie - to zawsze nam wszystkiego brakowało, a teraz nie wiem po prostu, jak my z miejsca z tym wszystkim ruszymy. Ja bym z połowę tych gratów zostawiła.

Bogumił nie miał nic przeciw temu, żeby to lub owo zostawić.

- Tam przy tym całym zniszczeniu urządzenie domu jest całkiem przyzwoite i należy do miejscowego inwentarza, tak że Lalicki nie ma prawa nic wywieźć. Daleniecki powiedział mi wyraźnie, że prócz mebli w salonie i sypialnym wszystko, a zwłaszcza kuchnia, ma zostać do naszego użytku. A my też nie mamy żadnych drogocenności, żeby warto było wszystko wlec w taką podróż.

Przy tych słowach oznajmiono, że przyszedł człowiek od pana z Turobina.

- To po siodło - rzekł Bogumił i zerwał się, by je kazać ściągnąć ze strychu.

Po chwili człowiek z Turobina obarczony już siodłem i uprzężą przepraszał Niechcica, że wielmożny pan dziedzic nie mógł sam przyjechać, ale prosi, żeby państwo wypisali swój adres i co się będzie za siodło należało, to odeśle. Bogumił naradził się z panią Barbarą i dał pisemną notatkę do Hipolita, że o ile by chciał nabyć od nich takie i takie sprzęty, to są również do odstąpienia i mogą być w każdej chwili zabrane.

Do wieczora wszystko, czego nie zdołano zapakować, zostało przeniesione na jedną stronę domu, druga została opróżniona i wyprzątnięta dla nowego rządcy, który wniósł się już następnego rana. To jest wniósł się o tyle, że postawiono mu tam dworskie żelazne łóżko, stół i stołek, na którym zaraz usiadł i tak w zadumie większą część dnia przesiedział. Był to człowiek samotny, który i na stałe miał zajmować tylko część domu umeblowaną przez dwór. A jak Bogumił nie mógł się od roboty do ostatniej chwili oderwać, tak on się nie kwapił do niej zabrać, czas i okoliczności wydawały mu się wciąż jeszcze nie po temu.

Pani Barbara denerwowała się, ponieważ ona była już dawno ze swoimi rzeczami gotowa, gdy tymczasem Bogumił wciąż wybiegał na folwark i cała zawartość jego kancelarii, w której nie dał nigdy nic dotknąć, zniesiona teraz do sypialnego pokoju, spoczywała nienaruszona.

Dopiero po podwieczorku zabrali się oboje do niszczenia tego, co nie było zdatne ani do zabrania, ani do zostawienia komukolwiek.

Od kilku lat gromadzone szpargały, kwity, rachunki, stare recepty, resztki lekarstw, tysiączne drobiazgi, poutykane dotąd po szufladach, kuferkach, kątach i wnękach, wszystko zbierane w poczuciu, że może się przydać - szło teraz jedno za drugim do kominka i płonęło różnymi kolorami, wydając różnorodne zapachy.

Był to ten sam kominek, przed którym Piotruś tańcował niespełna rok temu. Teraz oni krzątali się przed nim w szeleście papierów, w szczypiącym gardło kurzu, niekiedy zastygając na chwilę nieruchomo dla odczytania pożółkłych świstków, to znów odzywając się do siebie: - Co to jest? Patrz, czy to nie potrzebne? Po co ty to chowałeś? - Na ostatku pani Barbara poszła do jadalni i tam słuchała nie słysząc, jak nowy rządca coś jej szeroko opowiada, a Bogumił przez ten czas zapakował do wiśniowej skrzyneczki ubranka, zabawki oraz drobiazgi po Piotrusiu i postawił to śród rzeczy do zabrania.

Trzeciego dnia rano Hipolit Niechcic przysłał furmankę po ławy, które chciał nabyć.

- Ale o tym, ile się za to wszystko należy - zatroskała się pani Barbara - pewnoś mu wczoraj w tej kartce nie napisał.

- Nie napisałem - rzekł czerwieniąc się Niechcic. - Cóż ja będę siodłami handlował? Czy starymi ławami? A zresztą… omówimy to kiedyś, później. Wszak i u nich się nie przelewa. Sama kiedyś mówiłaś, że ten dom bardzo zmarniał.

- Tak, ale w ten sposób uczy się ludzi sobkostwa i zbytniego liczenia na drugich - rzekła pani Barbara, a powiedziała to raczej dla porządku i aby było wiadomo, że nie jest naiwna. Bo pretensję miała tylko, dopóki myślała, że Bogumił przez roztargnienie i niedołęstwo nie dopatrzył tej sprawy.

Dowiedziawszy się, że wiedział, co czyni, przyjęła to za dostateczne wytłumaczenie.

Uporawszy się z naładowaniem i odesłaniem turobińskiej furmanki, a potem z wysyłką swoich rzeczy na kolej, następnego dnia udali się Niechcicowie na cmentarz, gdzie na grobie Piotrusia został świeżo postawiony kamienny krzyż, taki sam, jaki mieli już od dawna Florentyna Niechcicowa i Klemens Klicki. Wróciwszy z cmentarza, poszli na obiad do Krępskich, skąd ich nieprędko puszczono, tak że wrócili do domu późno i mieli tyle tylko czasu, by pozamykać walizki i pożegnać się z ludźmi. Pani Barbara poszła sama do Nebelskiej i zaniosła jej przepis na lekarstwo przeciw puchnięciu nóg, znaleziony przy paleniu papierów po starszej pani. Bylisia i Ludwiczka zostały obdarowane różnymi drobiazgami, Ludwiczka otrzymała nadto kilka złotych z tym, żeby, póki żyje, sadziła kwiaty u Piotrusia - dwór pozwolił, by Nebelski dostarczał zawsze flanców. Popłakując i pokrzykując przyrzekła, że będzie to czynić.

Bylisia zostawała w Krępie, gdyż w Borku miała rodzinę, a tu w majątku służył chłop, co się obiecał z nią ożenić, chociaż już nie była pierwszej młodości. Ale żałowała, że zostaje, i płakała nie gorzej od Ludwiczki uśmiechając się zarazem do Niechciców swymi serdecznymi ustami.

W miarę jak zbliżała się chwila odjazdu, Niechcicom było coraz ciężej na sercu. Już tak dawno wiedzieli, że wyjadą i chcieli tego, ale nie myśleli, że to będzie takie męczące. Z żałością patrzyli na opustoszałe ciemne domostwo, które porzucali, z przestrachem na nieznaną ciemną drogę, co ich czekała. Czuli się nieomal, jak gdyby umierali, bali się i cierpieli.

W Warszawie przejechali tylko z dworca na dworzec. Była to już głęboka noc, cisza - słychać było jedynie ciężki klekot wozów śmieciarzy, a klaskanie kopyt dorożkarskiego konia, co ich wiózł, zdawało się rozlegać po całym mieście. Dopiero na Marszałkowskiej zauważyli nieco życia, fiakry odwożące ludzi z teatru, elegantów szukających nocnej zabawy - ciemnych, snujących się przechodniów.

W poczekalni dworca Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej drzemali przez kilka godzin, a właściwie drzemał Bogumił, bo pani Barbarze niepokój o kufry i o to, by nie przespali pociągu - nie dawał zasnąć.

O szóstej rano ruszyli w dalszą drogę, a około południa przesiedli się do karetki pocztowej, która przez Czałbów i Nieznanów jechała do Kalińca. W Czałbowie po raz ostatni zmieniali konie i dłużej popasali. Stanęli w rynku, w którego jednym rogu otwierał się między krzywymi domkami widok na piękny zrujnowany dwór, stojący na wzgórzu w zawiei jesiennych liści.

- Patrz, ten dwór należał kiedyś do Mioduskich. Potem to kupił podobno jakiś młynarz. A miasteczko dosyć ładne, prawda? Tu w naszych stronach miasteczka są czystsze niż u was. Zawsze zachód - mówiła pani Barbara, znacznie się ożywiwszy.

Pili herbatę w zajeździe, a jak przedtem zdawało jej się, że nie ma na świecie rzeczy, co by jej mogła życie uczynić na powrót cennym, tak teraz miała uczucie, że wystarcza być w drodze i pić herbatę w zajeździe, i pokazywać komuś znajome strony, aby się czuć w pełni szczęśliwą.

Dopiero kiedy o zmroku karetka pocztowa zatrzymała się, jak to było umówione, przy skręcie do Serbinowa, dobre usposobienie pani Barbary przepadło, a wszystko dokoła wydało jej się znów obce.

Woźnica i jego pomocnik zeszli, aby zwindować kufry Niechciców, pasażerowie z wnętrza karetki podawali im zapomniane drobiazgi.

- Jeszcze laska została - mówili. - I ta chustka też pewno państwa.

Było już na pół ciemno, dookoła, jak okiem sięgnąć, leżały pod szarym niebem gładkie, bezludne równiny. Na prawo od miejsca, gdzie wysiedli, wiatrak chodził pomału, wydając odgłos: ach-ach. Z lewej strony przy zejściu się drogi z szosą widać było murowaną kapliczkę, a cały ten krajobraz był czarnosiny, zimny niby żelazo.

Pośrodku drogi, na której tu i owdzie mętnie połyskiwały kałuże, ciemniał między drzewami ciężki kształt, w którym Niechcicowie rozpoznali karetę. Jakiś człowiek podszedł stamtąd ku nim, i nisko się pokłoniwszy zaczął w milczeniu przenosić kuferki i toboły na stojący tuż przy karecie wózek. Niebawem ktoś drugi dołączył się do pomocy. Bogumił zaczął rozmawiać z tymi ludźmi i odszedłszy od pani Barbary krzątał się razem z nimi koło wozu z rzeczami. Drzwi kurierki pocztowej zostały zatrzaśnięte i szarpnięciem wypróbowane. Ktoś zawołał:

- Gotowe? - a poczmistrz zaczął grać na trąbce znaną pani Barbarze jeszcze z dzieciństwa melodię, co uczyniło jej to miejsce - rzecz dziwna - jeszcze bardziej cudzym i smutnym.

Kurierka potoczyła się grzmiąco w stronę Kalińca, a oni wsiedli do pachnącej zakurzonym aksamitem karety.

- Czy furmanki - zapytał jeszcze Bogumił - poszły dziś do kolei po nasze meble?

- Poszły, dwie - odparły śmierdzące kożuchem i biedą ciemne postacie, które im pomagały przy rzeczach.

Niechcicowie zamknęli drzwiczki i usłyszeli jak przez mgłę nawoływania się tych ludzi.

Furman z karety marudził zapalając latarnie, a tamci z wozu niecierpliwili się.

- Dali, jechać! - wołali. - Pokąd chceta tu stojać?

Na koniec ruszyli.

- Czy to daleko jeszcze? - zapytała pani Barbara.

- Nie, jesteśmy już w Serbinowie. A do dworu mamy jeszcze około wiorsty drogi.

Lecz pani Barbarze zdawało się, że jadą bez końca i że kareta nie toczy się naprzód, tylko rusza się z boku na bok, mości się i zagnieżdża, skrzypiąc śród błota. Jedynie przesuwające się uporczywie wzdłuż okien wysokie grube pnie drzew świadczyły o tym, że nie stoją na miejscu.

- Co to za drzewa? Topole? - zapytała pani Barbara.

- Topole - odparł Bogumił.

- Jakie błoto. Tam nigdy takiego błota nie było.

- Tam ziemie lżejsze. Zobaczysz, tu wszystko jest inne - objaśnił Bogumił.

Niebawem zaczęli mijać chałupy ze światłem w drobnych okienkach.

- Czworaki - rzekł Bogumił - a za czworakami zaraz wjedziemy w ogród.

I rzeczywiście kareta wydobyła się na koniec, stękając, z grząskiej drogi i zatętniła po brukowanej alei.

Otoczyła ich nieprzenikniona ciemność ogrodowej gęstwiny, po której błądziło niepewnie światełko jednej latarni. Druga bowiem zgasła zaraz po zapaleniu.

15

Tak więc Niechcicowie zamieszkali teraz śród gładkich jak powierzchnia wody równin i czystych pól, w których największą gęstwiną był stary ogród przy dworze. Lasy wytrzebiono tu od dawna i na wiele mil wkoło. Rowy zarośnięte jeżynami, tarniną i głogiem były to jedyne dzikie miejsca w tych stronach. Wzrok, przywykły w Krępie napotykać wszędzie ścianę głuszy albo malownicze wzniesienia gruntu, w Serbinowie biegł bez przeszkód aż po kraj horyzontu, którego nieskazitelną, prostą linię garbiły tylko nieznacznie tu i ówdzie kępki płowej zieleni osłaniającej wsie.

Ale pani Barbarze ta przestronna okolica, nad którą kłębiło się olbrzymie niebo płaszczyzn, wydawała się mroczną i jakby zapadniętą w głąb ziemi. Bowiem ogród i dwór musiały leżeć nieco w dole, choć to się nie dawało wyraźnie zauważyć. Wszędzie koło domu było jednak dużo cienia i chłodu, błoto wysychało na dobre jedynie w czasie największych upałów, a wtedy dna kałuż okrywały się jakby szarą i grubą skórą, poodstawaną od podłoża i popękaną w drobne szczerby. Chodząc po zadziczonym i wybujałym ogrodzie pani Barbara nieraz wspominała swój wysoko położony domek w Krępie.

- Jaki tam był na przykład widok z okien - mówiła zachwycając się wstecz. - Jak okiem sięgnąć, wzgórza, lasy, łąki! I jak zdrowo, jak sucho. Już w godzinę po deszczu można było wszędzie iść bez kaloszy. A tu - ciemno, mokro, dokoła stawy…

- Jednak narzekałaś w Krępie nieraz na wszystko - próbował osłabić te wspomnienia Bogumił.

- Na to, o czym teraz mówię, nigdy nie narzekałam. Nie rozumiem, jak możesz nie pamiętać, że położenie tamtejsze zawsze mi się ogromnie podobało. Od pierwszego wejrzenia, od tego dnia, kiedym tam do ciebie pojechała jeszcze jako do narzeczonego. - I pani Barbara nalegała, żeby sobie to koniecznie przypomniał.

On zaś mówił:

- Bo nie siedź tak ciągle między tymi drzewami. Chodź ze mną w pole, na łąkę. Takich pól, takiej widnej przestrzeni w Krępie nigdzie nie było. To jest dopiero okolica stosowna dla rolnika. I co za ziemia! Chodź, zobacz.

Pani Barbara tłumaczyła mu w odpowiedzi, że człowiek nie na to ma dom, by ciągle siedział w polu. I pytała, czy on nie wie, że jej spacery po polach dawno wywietrzały już z głowy i zbrzydły raz na zawsze.

- A i kto by za mnie tutaj co zrobił? - dodawała zgorszona. - Jak by tu wszystko wyglądało, żebym ja się chciała za tobą włóczyć po polach.

Roboty było rzeczywiście na każdym kroku co niemiara i pani Barbarze już na sam ten widok zdawało się, że jest szalenie zapracowana; ale w gruncie rzeczy ręce jej od wszystkiego opadały i do niczego nie mogła się zabrać, póki dawny administrator Lalicki był na miejscu.

Zimą zadrzewione położenie domu mniej się dawało we znaki. Gdy liście spadły, gąszcz ogrodu stała się przejrzysta i widać było przez nią szerokie pola i wody. Natomiast obecność rodziny Lalickich czyniła wszystko o każdej porze roku niewygodnym i tymczasowym. Nie mogli się oni zaś wynieść, bowiem obiecana w innym folwarku posada zawiodła, a krewnym, których mieli w Kalińcu, nie chcieli się, jak mówili, sprowadzać na głowę.

Siedzieli więc na głowie Niechcicom, a właściwie uważali, że to Niechcicowie im zjechali na kark, skazując ich na prawdziwy krzyż pański. Drobny, chudy, o zirytowanym wyrazie twarzy Lalicki chodził cały dzień po ogrodzie i po podwórzu ciągnąc za sobą po ziemi laskę, którą trzymał w założonych na plecy rękach. Ujrzawszy gdzie z daleka panią Barbarę przyśpieszał kroku, a ona nie patrząc nawet, gdy tylko usłyszała szelest laski śród liści, wiedziała, że Lalicki idzie ją dręczyć. Dręczył zaś ją w ten sposób, że jeśli jej nie dawał poznać, jaki jest przez nich nieszczęśliwy, to na odwrót, starał się ją przekonać, że i oni przyjeżdżając tu padli ofiarą szachrajstwa; zniechęcał ją, jak umiał, do Serbinowa.

- Co? - pytał. - Pani tu ma zamiar sadzić warzywa? Tu się, proszę pani dobrodziejki, nic nie urodzi. O, państwo dobrze jeszcze naprzeklinają tę chwilę, kiedy tu przyjechali. Tu nikt nic nie poradzi i nikt na tym Serbinowie grosza zarobku nie zobaczy. Znam się na tym. Sam jestem z obywateli i moja żona jest obywatelska córka. Herbu Katerwa - dodawał po pewnym czasie.

- Kto wie - broniła się pani Barbara. - Ja widzę, że ziemia tu doskonała, tylko że wszystko zapuszczone. Więc kto wie.

- Kto wie? - drwił z goryczą Lalicki. - Byli tu już tacy, co nie wierzyli, póki sami nie posmakowali. Toć we mnie też wmówili, że to będzie złote jabłko. A to się okazało zgniłe jabłko. Każdego znęci, że dziedzica nie ma pod ręką. Dziedzica nie ma, ale i dochodu żadnego nie ma. Nie bójcie się. Już by on tutaj siedział, żeby miał czego pilnować. Czy tam - ona.

Ujrzawszy w czasie takich rozmów nadchodzącego od roboty Bogumiła Lalicki kłaniał mu się z szyderczą elegancją i wołał:

Dzień dobry! Dużo pan dobrodziej furmaneczek perzyku dzisiaj wywiózł? Pierwszorzędny majątek, co? Nawet i zimą jest co zbierać, byle mrozu nie było. Niech pan da spokój, ja panu mówię! Nic tego perzu z tej ziemi nie wywlecze. Co ja go się tu już nawywoziłem.

Aż w końcu machnąłem ręką i panu radzę machnąć. Znam się na tym.

- No, no - śmiał się dobrodusznie Bogumił. - Nie wygląda na to, jakbyś go pan wywoził, ale jakbyś go pan nawiózł z całego świata i tu zapuścił.

- I tu zapuścił! Słyszała pani dobrodziejka? - I Lalicki zwracał się do pani Barbary biorąc ją na świadka tej nowej niesprawiedliwości, co go spotkała. A następnie wołał do Bogumiła:

- Tak i o panu będą mówić! Pan tak samo wyjdzie z tego majątku, jak ja z niego wyszedłem. Tu się nikt nie utrzyma. Znam się na tym. Sam jestem z obywatelskiej rodziny.

- Tymczasem nie widzę jeszcze, żeby pan z tego majątku wyszedł, chociażby się już należało - odpowiadał Bogumił i oczy zaczynały mu błyszczeć.

Pani Barbara odciągała go i szeptała ze strachem:

- Daj spokój, nie drażnij go, bo się jeszcze kiedy na ciebie rzuci.

Bogumił nieczęsto miał sposobność rozprawiać z Lalickim w ten sposób, za to poznał jego niezwykłe zdolności do wynajdywania po wszystkich kątach przedmiotów, które się okazywały jego własnością.

Jeżeli wyszedł kiedy poza sztachety ogrodu, to Bogumił spotykał go niebawem przed stelmachem lub koło kuźni, a w każdym razie zawsze przy wozach, przy narzędziach.

Schylał się, węszył, myszkował, przyglądał się z podejrzanym zajęciem to zębom brony, to radłu, to bodaj łańcuchowi.

- Czego pan szuka? - wałał na niego Bogumił.

- Zdaje mi się, że to radełko jest moje - odpowiadał po namyśle Lalicki.

Bogumił zbywał go żartami lub ofuknięciem, a Lalicki szedł za nim i udowadniał długo, aż do znudzenia, swoje prawa do radła. Czasem czynił to nadaremnie, czasem, kiedy szło o rzecz mniejszej wagi, znikała ona po prostu z podwórza po tego rodzaju rozmowie, a razem z rzeczą lub zaraz potem znikał i sam Lalicki. Wychodził na szosę, zabierał się z kimś i wracał po dwu dniach w jeszcze bardziej przykrym usposobieniu.

Mówił, że jeździł szukać zajęcia i że znów nic nie znalazł.

Znalazł za to jakieś racje, podług których należało mu się coś z ordynarii, i zaraz sobie tę należność wymierzał, a że nie było nic lepszego i nikt mu nie chciał pomóc, sam przynosił sobie na plecach bodaj choć worek grochu.

Bogumił denerwował się i mówił do pani Barbary, że ten człowiek wciąż jeszcze znajduje możność rabowania majątku. Nie wiedział, co z tym począć, najprościej byłoby może napisać do Dalenieckiego o upoważnienie do przedsięwzięcia jakichś kroków przeciw tego rodzaju postępkom. Ale Bogumił wzdragał się i cofał przed tą myślą: Miałżeby szukać sojusznika przeciw temu pokonanemu człowiekowi? Zastał go tu takiego nie dobitego i trudno, musi do czasu znosić tę niedolę koło siebie. Nie w smak mu było co prawda płacić koszty roszczeń Lalickiego, którego wszystkie wygasłe na terenie folwarku prawa ciągle się w różnych postaciach i z powodzeniem odradzały. Nie mówiąc o brakach i niedoborach w podwórzu, nie zastali wszak ani tych mebli, ni sprzętów, które tu mieli jako własność majątku objąć, a on jeszcze się wciąż o coś upominał. Trudno było o to wszystko szarpać Dalenieckiego, trzeba było mnóstwo rzeczy na nowo sprawiać, tak do domu, jak do folwarcznego użytku. Bogumił zadłużył się od razu na początku i bał się, że o ile tak dalej pójdzie, Lalicki napędzi im jeszcze większych kłopotów. Sam więc starał się dla niego o jakieś miejsce to przez Lucjana Kociełła, to przez Żydka Szymszela, wędrownego kupca zamieszkałego w niedalekiej wsi Kurzy.

Lalicki tymczasem wciąż jeszcze chodził, straszył, narzekał i pustoszył. Pani Barbara straciła w końcu cierpliwość i kiedy zaczął ją raz nudzić o jakiś żelazny garnek, co miał również być jego własnością i znajdować się w komórce pod schodami, gdzie się jednakże nie znajdował - rzekła zirytowana:

- Panie, jeżeli był tam jaki garnek, to go pan sam już dawno wyniósł i sprzedał.

I przestraszyła się, że się Lalicki obrazi, lecz on się nie obraził, tylko dalej chodził i szukał tego garnka. Wtedy powiedziała mu, że jeżeli się nie odczepi, to usłyszy od niej słowa prawdy. I nie odkładając powiedziała mu je natychmiast.

Powiedziała, że zniszczył majątek, nie idzie o to czyj, ale że zmarnował do niemożebności miejsce, na którym powinien się chleb rodzić dla ludzi, a nie oset i perz. A w domu zapuścił grzyb.

Grzyb w murowanym domu! Jakież to musiało być gospodarstwo, kiedy do tego doszło. I jeszcze zatruwa im życie głupstwami, jakby i tak nie dość mieli kłopotów.

- Ja odchodzę i proszę raz na zawsze przestać mi głowę zawracać - rzekła na zakończenie.

Lecz Lalicki zaczął błagać, żeby nie odchodziła, chce bowiem jeszcze tylko dwa słowa jej powiedzieć. Dwa te słowa mówił prawie godzinę, gdyż był człowiekiem żądnym przekonywania bliźniego o swojej racji. Udowadniał, że majątek zdewastowali jego poprzednicy, oni również zaprowadzili grzyb w domu. Co do niego, to chciał jak najlepiej, lecz nie jest cudotwórcą! - Państwo się też przekonacie - zapewniał - że nie jesteście cudotwórcami.

Rozstali się przepraszając się wzajemnie i jakiś czas był spokój, a potem wszystko wróciło do tego samego.

Grzybem, o którym pani Barbara w swej rozmowie z Lalickim wspomniała, okazały się dotknięte pokoje od północy, i to do tego stopnia, że nie można było wcale w nich mieszkać. Zrywanie podłóg trzeba było odłożyć do wiosny, a że wszystkich pokoi było cztery, a Lalicki z żoną i córeczką zajmował najpiękniejszy południowo-wschodni, Niechcicowie przez długi czas musieli się gnieździć w małym wschodnim, który przeznaczali w przyszłości na kancelarię Bogumiła. Laliccy chodzili do kuchni i na dwór przez puste pokoje z grzybem. Pani Lalicka ukazywała się zresztą bardzo rzadko. Była otyła, niechlujna i wyniosła. Chodziła zawsze w podszarganym bajowym szlafroku długim do ziemi, tak że nim wzbijała kurz i rozmiatała śmiecie. Nawet do ogrodu wychodziła w tym szlafroku nałożywszy na niego watowaną rotundę. Mimo ciężkich warunków trzymała służącą, która zajęta była wyłącznie przysposabianiem różnego rodzaju posiłków, to dla swej pani, to dla panienki Alusi. Pani Barbara utrzymywała, że dwie te osoby cały dzień jedzą - wciąż noszono im z kuchni to jajka ubite z cukrem, to kompot, to jabłko pieczone, gdyż pani Lalicka miała jeszcze swój drób i swoje owoce. Między dziewczyną z podwórza, która posługiwała Niechcicom, a służącą dawnego administratora wynikały wciąż wojny o miejsce przy blasze kuchennej i o gałęzie na opał. Pani Barbarze z początku wydawało się, że to są spory możliwe do takiego albo innego rozstrzygnięcia, i usiłowała brać w nich udział. Wprędce jednak zobaczyła, że te zatargi są bez wyjścia, a im bardziej wydawały jej się łatwymi do załagodzenia, tym gwałtowniej obie dziewczyny przyobiecywały sobie wzajemnie rozwalić pysk. Dała więc spokój i gdy przybiegano do niej na skargę lub z pretensjami, mówiła: - Urywajcie sobie głowy, moje kochane, kiedy wam sprawia to taką przyjemność.

Niebawem zresztą doszło do gorszych rzeczy.

Listopad był tego roku pogodny i suchy, ale w grudniu zaczęły się słoty i przez dach na spichrzu lało się strugami na zboże. Nie pomogło żadne tymczasowe łatanie dziur, a gdy nadto spróchniała podłoga zaczęła grozić zarwaniem się pod ludźmi - spichrz znajdował się na górze nad owczarnią - Bogumił był zmuszony wynosić się ze sprzętem. Porozmieszczał tedy zboże w oficynie nad kurnikami i we dworze na piętrze. Chcąc zaś mieć wialnię w pobliżu, ustawił ją w pustym zagrzybionym salonie. Turkot wialni napełniał dom hałasem, a kurz zbożowy przenikał przez wszystkie drzwi drażniąc gardła i nosy, tak że pani Barbara, na przykład, miała stale chrypkę i katar. Drzwi na dwór były wciąż przy tym otwarte, a ludzie, co przychodzili młynkować zboże, tupali butami i stukali drewnianymi trepami po sieni, po schodach i po górze.

Niekiedy słychać było za ścianami ich schrypnięte rozmowy, przy czym swój pogląd na życie wyrażali w sposób niezwykle uproszczony, za pomocą dwóch, trzech dosadnych propozycji. Gdy robota ustała, trzeba było wszędzie do późnej nocy sprzątać, wietrzyć i palić, by jakoś dogrzać stale wyziębiane mieszkanie. Trzeba było też jeszcze znosić wzmagające się niezadowolenie Lalickich, którzy byli śmiertelnie obrażeni na tego rodzaju tryb życia. Pani Barbara nieraz słyszała, jak w swoim pokoju, oddzielonym od nich tylko drzwiami zastawionymi szafą, rozmawiali umyślnie głośno, aby to doszło, gdzie trzeba.

- Ja tylko chciałbym wiedzieć - irytował się Lalicki - którędy my mamy chodzić? Przez okno?

A Lalicka mówiła:

- Co to za wychowanie, żeby z domu robić stodołę! Mieszkanie tak gnoić! Niby państwo, a zaraz widać, że byli ekonomami!

Bogumił widział i słyszał to wszystko. Był skłopotany, nie przypuszczał, że ową wialnią do tego stopnia pogorszy i tak niepomyślny stan rzeczy. Schodził pani Barbarze z oczu i myślał: - O, żeby jeszcze tylko trochę była cierpliwa, przecież to nie może trwać wiecznie.

Ona zaś była do podziwienia cierpliwa, jakby pod tym nadmiarem niewygód nabierała sił do przetrwania. Zwłaszcza Bogumiłowi nie skarżyła się na nic, chociaż nieraz myślała sobie, że im tu jest gorzej, niż było w Krępie. Nurtowało ją jednak to wszystko, a razu pewnego wysłuchawszy szczególnie głośnej i obelżywej gadaniny Lalickich postanowiła się z nimi rozmówić. Na samą myśl o tym serce zaczęło jej bić, położyła się, poczekała, aż głosy za ścianą ucichły, pomęczyła się jeszcze jakiś czas i wreszcie obszedłszy naokoło przez salon, gdzie na szczęście tego dnia nie robili, zapukała. Po chwili znalazła się pierwszy raz w pokoju zajętym przez Lalickich. Panował w nim zaduch i upał. Na kominku palił się ogień z gałęzi, a powietrze było takie kwaśne i gęste, że płomienie wydawały się czymś ożywczym i świeżym w tej stęchliźnie.

Dzień był pochmurny i pokój, chociaż słoneczny, wyglądał dosyć ponuro, zwłaszcza że okna były częściowo zastawione szafami.

Miejsce to było w ogóle tak zatłoczone mnóstwem sprzętów, że czyniło wrażenie już nie pokoju, a krzyżujących się korytarzyków i przesmyków między meblami. Tak że pani Barbara dopiero po chwili spostrzegła bawiącą się pod stołem córeczkę Lalickich, a potem za szafą na kanapie samą Lalicką, jedzącą z trzymanego na dłoni talerzyka pieczone jabłko. Następnie z innego zakamarka tego składu mebli wyszedł Lalicki. Córeczka na widok pani Barbary zerwała się i uciekła do matki, a i sami Laliccy wyglądali na zaskoczonych.

Pani Barbara przyszła tu w gniewie, ale zdjęta politowaniem nie wiedziała, jak ma zacząć się kłócić. Miała chęć mówić zasadniczo o tym, jakie być powinny stosunki pomiędzy ludźmi, a bała się, że Laliccy tego nie zrozumieją. Sprzeczać się o drobne codzienne sprawy z tymi obcymi ludźmi nie chciała; zresztą awantura z Lalickimi wydawała jej się bez względu na przypuszczalny wynik przegraną i czymś przykrzejszym niż wszystko, co z ich powodu cierpieli.

Laliccy tymczasem zaczęli się nagle pierwsi usprawiedliwiać, że siedzą jeszcze wciąż w Serbinowie, i ubolewać, że tyle kłopotu robią państwu Niechcicom. Następnie poczęstowali panią Barbarę zimnym naleśnikiem z powidłami, ale ona wymówiła się cierpieniem żołądka, gdyż brzydziła się jeść w tym powietrzu, mającym woń brudnej ścierki. Natomiast chciała zapytać, dlaczego oni się męczą w takiej ciasnocie, czemu nie wystawią niektórych mebli do pustego prawie jadalnego pokoju albo do sieni. Nagle jednak uprzytomniła sobie, że to jest śliski temat, i dała spokój. Zaproponowała więc tylko, że odstawi szafę od swoich drzwi, aby mogli przechodzić przez ich pokój, skoro nie chcą chodzić owym nieszczęsnym salonem.

Na to oni prawie się obrazili.

- Do tego - rzekli - jeszcześmy nie doszli, żebyśmy mieli komuś po pokoju się kręcić. Jesteśmy z obywatelskiej rodziny. Znamy się na grzeczności.

I odzyskawszy rezon zaczęli mówić oboje mniej więcej razem.

- Ale szanowna pani rozumie, że każdy na naszym miejscu uważałby takie postawienie mu wialni pod nosem za nie wiem jaką szykanę.

- Państwo wiedzą, że to nie jest szykana, tylko konieczność! - zawołała z naciskiem pani Barbara. - Czyż państwo są ludźmi złej woli? - I na temat złej woli doszło w końcu do zwady.

W taki sposób męczono się wzajemnie jeszcze parę miesięcy. Dopiero w lutym Lalicki pewnego dnia poprosił o furmanki i oświadczył, że się wyprowadzają. Jeden ich znajomy obywatel założył w Kalińcu tak zwany wiejski sklep, a oni, jako znający się na produktach rolnych, będą go prowadzili.

Gdy nie było żadnej nadziei, aby się Laliccy kiedyś wynieśli, Niechcicowie mieli do nich sporo niechęci. Teraz jednak, kiedy widać było, że się naprawdę szykują do przeprowadzki, pani Barbara zwłaszcza żałowała każdego opryskliwego słowa, na jakie sobie wobec nich pozwoliła. Oboje z Bogumiłem starali się okazać im życzliwość i sami wynajdywali różne drobiazgi, które zalecali im zabrać. Pani Barbara była przy tym w prawdziwej rozterce.

- Boże, Boże - myślała - o ile byłoby piękniej, gdyby odjeżdżali z uczuciem, żeśmy zawsze byli dla nich dobrzy, choć na to nie zasługiwali.

A potem zjawiała się myśl inna:

- Kto wie - mówiła sobie - może i oni byli dobrzy ludzie, tylko tyle, że byli nam w drodze. A może myśmy istotnie ich skrzywdzili?

Może oni słusznie żal mają do nas…

Tymi wątpliwościami podzieliła się z Bogumiłem. Był zdumiony. - Że co? - pytał. - Że wyjeżdżali z żalem? Że mamy sobie wobec nich coś do wyrzucenia? No, moje dziecko, ja myślę, że chyba tylko Pan Bóg jest tak całkiem w porządku wobec wszystkiego i wszystkich. Ja zresztą mam przekonanie, że Laliccy wyjechali nie wiem jacy zadowoleni, a żeby nie to, że są oboje zgryźliwego usposobienia, toby się z naszej głupoty i naiwności zdrowo naśmieli.

- Może masz i rację - rzekła bez przekonania pani Barbara.

Tak czy inaczej - odjechali, już ich nie było. Bogumił i Barbara odetchnęli pełną piersią, poczuli się wolnymi.

Nadszedł kwiecień, na drzewach zabłysły pąki, a potem świeża, gorzko pachnąca zieleń okryła przejrzyście czarne sploty gałęzi.

Następnie przyszły ciepłe deszcze, spłukały lepkie łuski z rozwijających się liści i napełniły powietrze pobudzającą wonnością żyznej wilgotnej ziemi. Pani Barbara biegała upojona po ogrodzie i snuła projekty robót na wielką skalę. Lecz już w samych projektach jakież napotykała trudności! Jakże miała coś na przykład urządzać będąc otoczona dookoła stawami! Tak, dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że stawy były tu gorszą przeszkodą do życia niż Lalicki. Żeby jeden, żeby rzeka, żeby jezioro, ale nie! - sześć, wyraźnie sześć stawów dokoła domu, sześć miejsc o wodzie stojącej, zionącej może malarią, nie mówiąc o rojących się zapewne wiecznie nad nimi komarach. Jeden ogromny staw leżał zaraz za domem, szło się do niego ścieżką wprost od werandy, no, ten był przynajmniej malowniczy, aleja nad nim wysadzana drzewami i krzewami ozdobnymi, wyglądała prawdziwie romantycznie. Na nim też znajdowała się owa wyspa, gdzie pani Mioduska przyjmowała ongi w altanie gości herbatą i muzyką. Z resztek mostu wiodącego na wyspę, nim zima minęła, zostały co prawda tylko pale sterczące z wody. Ma się rozumieć, na długo przedtem nieznani sprawcy postarali się o tak samo dokładne zniknięcie altany, stolików i ławeczek na wyspie, ale mniejsza z tym - wyspa wyglądała wciąż ładnie, a także i brzeg przeciwległy, zarośnięty wysoką trzciną, bardzo się dobrze przedstawiał. Lecz inne stawy wcale pięknymi nie były. Jeden z nich leżał między chlewami a oborą ordynariuszy i cuchnął szlamem. Drugi rozciągał się pośrodku podwórza, na kształt ogromnej płaskiej kałuży, nad którą nic nie rosło prócz paru wybiegających znad wody i ginących w szarym zdeptanym gruncie smug trawy. Trzeci, mały jak dziura w ziemi, o okrągłych brzegach wyłożonych murawą, cały okryty rzęsą, zieleniał przy starej, walącej się stodole, służącej za szopę na narzędzia. Czwarty leżał u wylotu drogi zwanej „ku przełazkowi” i wiodącej z ogrodu na podwórze. Jedną stroną przytykał do łąki, drugą do okólnika dla źrebaków, które miały tam zejście ku wodzie.

Rosły nad nim wierzby o pniach wskutek przycinania rozdętych u szczytu w koślawe narośle, z których gałęzie wybiegały wszystkie prostymi pędami ku niebu. Może najweselej wyglądał jeszcze piąty, znajdujący się na samej łące, obrośnięty tarniną, krategusem i dziką różą.

- Jak tu żyć, jak tu pracować śród takiego niezdrowia - myślała pani Barbara. - Przecież tu wszystko wygnije, a my pomrzemy z febry.

I prosiła Bogumiła, żeby niektóre z tych stawów kazał pozasypywać.

- Dobrze, pomyślę o tym - odpowiadał, a ona uspokajała się i przywodziła sobie czasem tę zapowiedź na pamięć, ale wtedy zaraz inaczej zaczynała patrzeć na stawy. Myślała, że może one są źródłem bujności roślin, których takie bogactwo rozwijało się na jej oczach z dnia na dzień. Zachwycona blaskiem wód odbijających słońce, księżyc, błękity, chmury, zorzę, poruszona uroczystymi chórami żab, co noc całą nie ustawały, zaczynała uważać te stawy nie za przeszkodę, a za ozdobę tutejszego życia. Obiecywała sobie ochronić je częściowo od zasypania i szczęśliwa brała się ochoczo do wykonywania swych planów. Cały dziedziniec przy domu, jak również ścieżki w ogrodzie były już chyba parę lat gracą nie tknięte i ledwo nastała wiosna, okryły się chwastem gęsto, jakby go umyślnie posiano. Aleja wiodąca od bramy była mroczna niby tunel podziemny. Drzewa okrążające dziedziniec i zarastające trawniki stanowiły leśną prawie gęstwinę. W szczycie domu gałęzie jesionów zasłaniały okna, a przy wietrze uderzały o szyby.

Jaśminy, bzy, tawuły, trzmieliny i dzikie róże tworzyły między drzewami nieprzebyte zarośla. Ogród i sad, leżące za tą parkową częścią, były całe w chwaście i zielu, z jedną tylko kwaterą jako tako zrobioną pod warzywa. Drzewa owocowe ogromne, dawno nie nawożone, zdziczały i kwitły niezmiernie słabo, drwalnik walił się prawie, kurniki były do niczego. Należało to wszystko oczyścić, przerzedzić, popodcinać, uprawić, poreperować.

Pani Barbara wzięła się na razie do gracowania z pomocą dziewuchy z kuchni i chłopaka. Wnet jednak zobaczyła, że nie da rady, nie dogoni umykającej pośpiesznie pory roku. Tu trzeba było ludzi, środków. A Bogumił nie mógł dać ani ludzi, ani pieniędzy. Sam był w strasznych kłopotach. Miał z początku nadzieję, że do wiosennych siewów upora się choć z perzem, lecz przekonał się, że Lalicki miał w tej sprawie po trosze słuszność. Perz, wywieziony z pól i leżący stertami w kącie podwórza, zazielenił się pięknie zarówno na tych stertach, jak na polach, z których go w pocie czoła wydarto. Bogumił wiedział, że da mu w końcu radę, ale też wiedział i to, że będzie się z nim borykać przez dobre parę lat. Stan budynków i narzędzi był wręcz fatalny i nadzieja, którą żywił Bogumił z początku, że przetrwają one jeszcze jakiś czas, zawodziła na całej linii. Wszystko wskazywało na to, że tu trzeba będzie robić wkłady i wkłady, a o dochodzie nie mogło na razie być mowy. Nagabywać Dalenieckiego też było jakoś trudno, nie zostało to ostatecznie przewidziane w umowie, choć zdawała się ona Bogumiłowi tak sprytnie i chytrze pomyślana. Zresztą Daleniecki i tak już właśnie na to się skarżył Niechcicowi, że dotychczasowi administratorzy wciąż tylko żądali pieniędzy. Bogumił starał się więc obywać bez najkonieczniejszych rzeczy, zaś drobnym wkładom dawał jakoś radę sam z własnej kieszeni, a właściwie z cudzej, bo musiał na to pożyczać. Całymi tygodniami obmyślał list do Dalenieckiego, w którym pragnął mu donieść, że nie tylko nic mu w tych pierwszych latach nie prześle, ale że pensji swej nie wyrobi, a nadto kto wie, czy nie będzie musiał zażądać funduszów na najpilniejsze wkłady.

Nie miał jednak czasu na taki list, zaś Daleniecki, sam nie dosyć świadom gospodarstwa, a uprzedzony co do nadzwyczajnych talentów Niechcica, miast nadziei na pomoc przysłał mu zlecenia wykupu jakichś nie zapłaconych weksli. Ze służbą też było ciężko. Zasługi i ordynarie zalegały, mieszkania były pod psem, a ludzie, przyzwyczajeni do nieskutecznej srogości i lekceważenia ich potrzeb, byli źle usposobieni i do niczego.

Wszystkie te kłopoty nie malały, lecz rosły, tak że ciężkie dnie z Lalickimi wydawały się śród nich ledwo kroplą goryczy, a nawet może i nie goryczą wcale. Gdyż wiele zła składało się wtedy na ich obecność, a teraz nie było tej wymówki. Żyjąc w ciągłym naprężeniu Bogumił nie miał tej cierpliwości co zazwyczaj, nic też dziwnego, że gdy pani Barbara zgłaszała swoje ogrodowo-kurnikowe potrzeby, zżymał się i dochodziło między nimi do sprzeczek. Raz powiedział jej, że powinna była zimą porobić co się da, wtedy o ludzi jest łatwiej, na co ona spytała:

- Jak to, gracować ścieżki i kopać pod warzywa miałam wtedy, kiedy był mróz i śnieg?

I tym podobnie szło dalej, lecz zazwyczaj Bogumił opamiętywał się pierwszy, kajał się i przepraszał, gdyż musiał przyznać, że pani Barbara, mimo utyskiwania, walczyła zażarcie z otaczającym ją opuszczeniem i czyniła, co mogła. Czasem nawet się o nią bał i prosił, by się zbyt nie męczyła, gdyż spodziewała się dziecka. Ale ona mówiła, że ani myśli słuchać. Przed narodzeniem Piotrusia szanowała się aż zanadto, i on się potem nie chował, teraz będzie sobie poczynać jak chłopki, a może dziecko będzie odporniejsze. I wyznaczała grządki, sadziła, siała, pełła. A nieraz, gdy podnosiła się spotniała od roboty, pochłonięta tym jedynie, co się działo w promieniu kilku kroków dokoła, miała uczucie, że się budzi ze snu, i pytała siebie:

- Skąd ja się tutaj wzięłam?

Tak pracując osiągnęli przecież ku jesieni jakie takie wyniki.

Bogumił popłacił najpilniejsze długi, zebrał plon w dwójnasób większy, niż był w latach poprzednich, i wszystkie pola, prócz koniecznych przy trójpolówce ugorów, wziął pod uprawę. O żadnych tantiemach nie było, rzecz prosta mowy, ale Daleniecki, kiedy przyjechał latem na parę dni, był zadowolony z osiągniętego i przedstawionego mu skrupulatnie rezultatu i zalegającą pensję Bogumiła wypłacił mu gotówką na zlecenie pani Mioduskiej i z jej osobistych funduszów. Tak że zaraz mogli dopełnić różne braki w mieszkaniu i kuchni, teraz też dopiero ostatecznie pozbyli się grzyba. Podłogi w dotkniętych nim pokojach zostały zerwane, wszystko pod nimi aż do fundamentów oczyszczone i wysmołowane.

Poczyniono też najkonieczniejsze reperacje na spichrzu, w stodołach, w owczarni, w oborze. Pani Barbara uprawiła jakąś trzecią część ogrodu warzywnego, sad wydzierżawili, skąd też wpłynęło nieco gotówki na najpilniejsze potrzeby. A tak życie stało się znośne i śród tego życia w rok po zamieszkaniu w tych stronach urodziła im się córka. Poród był ciężki, a dziecko - tak wątłe, drobne i słabe, że obawiano się zawieźć je do kościoła.

Ksiądz z Małocina przyjechał i ochrzcił je w domu imionami Agnieszka Teresa. Podawali ją do chrztu ciotka Teresa Kociełłowa, i brat cioteczny, uczeń Anzelm Ostrzeński. Byli również obecni: babcia, Lucjan Kociełł i Danielowie, ale cichy i skromny obiad spożyto bez humoru, gdyż nie wiadomo było, czy dziecko będzie żyło. Żyło jednak, a po kilku dniach okazało się nawet bardzo wesołe i raźne.

16

Niechcicowie nie złożyli wizyty nikomu z sąsiadów i nie pragnęli też na razie, by do nich kto przyjeżdżał. W dzień powszedni robota nie dawała im wytchnąć, w święta, o ile nie zaprzątało ich dziecko, czytali pisma, palili papierosy, do których i pani Barbara przyuczyła się od śmierci Piotrusia, albo drzemali, dosypiali swe krótkie, parogodzinne noce. Kilka razy Bogumił podnosił sprawę nawiązania stosunków towarzyskich z pobliskimi dworami. Pani Barbara jednak nie chciała.

- Czyż ty nie wiesz - mówiła - kim są ci ludzie, ci obywatele ziemscy? Pyszałki i nieuki, co myślą, że ich majątki wiecznie trwać będą i każde drzwi im otwierać.

- Zresztą - dodawała - nie miałabym w czym jechać. Chcąc bywać, trzeba mieć stroje.

- Masz przecież taką śliczną sukienkę, tę czarną z takim świecącym staniczkiem. Mogłabyś się w niej nie wiem komu pokazać i na pewno byś najładniej wyglądała - zapewniał ją Bogumił.

Ten niewczesny zachwyt rozdrażniał tylko panią Barbarę. Wydawał się zaświadczać o przykrym ubóstwie wymagań.

- Najpierw - mówiła wzgardliwie - tej sukni już od świętej pamięci nie noszę. A potem ty to naprawdę zachwycałbyś się mną, nawet gdybym chodziła w worku.

W gruncie rzeczy szło jeszcze i o coś innego niż stroje albo niska wartość okolicznych sąsiadów. Pani Barbara bała się, aby nie być w ogóle źle przyjętą.

I nawet kiedy ktoś z sąsiedztwa odwiedził Bogumiła w jakim rolniczym interesie, nigdy się nie pokazywała z obawy, że zawarcie znajomości pociągnie za sobą potrzebę dalszych wzajemnych odwiedzin, z których mogą wyniknąć rozczarowania albo upokorzenia.

Wyjątek zrobiła tylko dla dwu ludzi. Jednym z nich był Walenty Przybylak, właściciel folwarku Środa, leżącego tuż pod miasteczkiem Nieznanów i o parę wiorst od Serbinowa: Był to prosty gospodarz wiejski, co się dorobił majątku częściowo chodząc za młodu na Saksy, częściowo podejmując się w późniejszych czasach parcelacji wiejskich folwarków między włościan. Żona jego chodziła, jak powiadano, w chustce i nie umiała czytać, on zaś, choć nosił surdut, chętnie jednak nazywał się chłopem przy każdej sposobności. Zwłaszcza gdy mu wypadło pochwalić się jakim korzystnym przedsięwzięciem, zwykł był mówić:

- Jo ta nie pon, to-żem się ta po stronach nie oglądał, ino żem te rękawy zakasał i zara się do ty rzeczy wzionem.

Do niego pani Barbara chętnie wychodziła, gdy przyjechawszy w jakiejś folwarcznej sąsiedzkiej sprawie zasiadał z Bogumiłem do przekąski i wódki. Lubiła słuchać, jak opowiadał o ludziach i o rzeczach, lubiła z nim nawet rozprawiać. Nie wchodził on w żadną światową rachubę, nie zaspokajał ani nie podżegał żadnej ambicji, a i nie było żadnych obaw, by się mógł okazać krępującym.

Przestawała z nim niby z malowniczym widokiem natury, od którego nic nie wymagając tyle się otrzymuje i który można w zamian darzyć szczerym zachwytem nie myśląc, ani jak to wygląda, ani do czego przywiedzie. Gdyż zachwycała się zarówno wrodzoną bystrością umysłu Przybylaka, jak jego darem opowiadania i trafnością sądu.

Drugim sąsiadem, z którego przyjazdami pani Barbara się jakiś czas godziła, był Leon Woynarowski z Pamiętowa. Dał się on poznać dopiero w drugim roku pobytu Niechciców w Serbinowie. Całe uprzednie dwa lata spędził za granicą albo w Warszawie, zajęty przeprowadzaniem rozwodu czy separacji z żoną, której nie chciał pozostawić najmłodszej kilkuletniej córeczki. Ostatecznie jednak zostawił tę córeczkę i wrócił sam do majątku, a wkrótce przyjechał do Bogumiła w sprawie paszy dla bydła, której mu brakowało, której jednak Bogumił również mu nie mógł dostarczyć. Mimo to pan Woynarowski nie zdradzał chęci odjazdu i szukania tej paszy gdzie indziej, przeciwnie, zasiadł do dłuższej rozmowy, w ogóle zrobił wrażenie człowieka lubiącego zasiadać do dłuższej rozmowy. Był starszy od Bogumiła, miał już po pięćdziesiątce, ale wyglądał młodo, może dlatego, że golił zarost, co go w oczach pani Barbary czyniło podobnym do aktora lub księdza.

Jednak podobał jej się, gdyż był wykształcony i umiał całymi godzinami mówić na każdy temat z ogromną znajomością rzeczy.

Pani Barbara słuchała, potakiwała, wyrażała swój podziw i sama najserdeczniej zachęcała uczonego sąsiada do dalszego bywania. W końcu zaś zapragnęła już nie tylko słuchać, ale zapoczątkować jakąś wymianę zdań. To się jednak okazało niemożliwe. Pan Woynarowski patrzył z jednaką słodyczą w niebieskich mglistych oczach zarówno na panią Barbarę, jak i na Bogumiła, ale nie dał się wciągnąć w żadną potoczną rozmowę. Krążył uparcie koło zaczętego tematu, wracał do niego, aż póki go nie wyczerpał. Pani Barbarze wydało się to w końcu nudne, zniechęciła się. W dodatku pewnego razu Woynarowski zaprosił Bogumiła na karty, z których wrócił on do domu nad ranem. Zdarzyło się to pierwszy raz, od czasu jak się pobrali, i pani Barbara nie spała całą noc, była pewna, że się stało jakieś nieszczęście. Od tego czasu straciła resztę sympatii dla właściciela Pamiętowa.

Nic dziwnego - powiedziała - że tej żonie sprzykrzyło się z nim siedzieć, on umie tylko grać w karty albo mówić bez końca. A kto wie, czy nie lubi i wypić.

Bogumił bronił Woynarowskiego, nazywał go przyzwoitym i eleganckim człowiekiem. Utrzymywał, że ma do niego słabość, i ubolewał tylko, że nie zajmuje się on gospodarstwem, wskutek czego Pamiętów idzie na marne. Woynarowski, rzeczywiście, jeśli brał się do gospodarstwa, to tylko napadami, by przy pierwszej okazji wrócić do książek i rozmyślań. Wkrótce zresztą wyjechał znowu na dłuższy czas, pozostawiwszy w majątku prostego tylko włódarza. A tak zeszedł tymczasem z oczu, a poniekąd i z pamięci Niechciców.

Wobec tego zostało im właściwie tylko towarzystwo rodziny, ale z tą widywano się również tylko, o ile ktoś z nich sam się o to postarał. Pani Barbara do tego nie dążyła. Przed urodzeniem Piotrusia ten świat był jej właściwym życiem, a małżeństwo, Krępa i nawet uprzednie warszawskie uciechy jakby podróżą czy szkołą, mającą swoje chwile przyjemne, ale od której chętnie się wracało myślą i tęsknotą do Kalińca jako do swego ukochanego domu. Za Piotrusia rzeczy się obróciły inaczej. Przeszłość raptem uschła i oderwała się od niej. Życie nabrało własnych, w przyszłość idących celów, a dawna rodzina i przyjaciele młodości przestali być nieodzownymi do istnienia. Przeobrazili się jednak z łatwością w sympatycznych znajomych, co zżyci z nią od najdawniejszych lat, świadomi na pamięć wszystkich drobnych sprawek familijnego bytu, mieli dla każdego drobiazgu życia Niechciców zawsze ciepłe zainteresowanie, czego pani Barbara właśnie potrzebowała. Ale teraz i to się skończyło. Piotruś umarł, a powrót do dawności, co była jeszcze przed nim, wydawał się rzeczą obrzydłą niby ostateczna porażka i przyznanie, że naprawdę nic ją już w życiu nie czeka. Te miejsca, tych ludzi kalinieckich pragnęła widzieć powracającymi do niej tylko jako wspomnienia. Powracający w swej żywej, dotykalnej postaci przestraszali ją niby widma. Wywoływali uczucie dotkliwej przykrości, jak kiedy nam się w dorosłych latach przyśni, że znów chodzimy do szkoły.

Z jedną Teresą było inaczej. Zażyłość z nią polegała na wspólności upodobań duchowych i umysłowych, a bezceremonialna domowa poufałość nie doszła między nimi do tego stopnia, żeby zagasić ich wzajemną ku sobie ciekawość. Pani Barbara nie pokazałaby się nigdy siostrze rozczochrana, nie rozmawiałaby z nią o szczegółach swojego ciała lub swoich cierpień kobiecych. Ale jeżeli mniej z nią była swobodna niż z matką lub Danielową Ostrzeńską, za to bywała z nią daleko bardziej szczęśliwa i ożywiona. I to się nie zmieniło, a jednak stosunki Niechciców z Kociełłami nie zdążały ku zacieśnianiu przyjaźni. Pani Teresa wciąż obiecywała, że przyjedzie na dłuższy czas do Serbinowa, nieraz nawet oznaczała terminy, w ostatniej chwili jednak zawsze albo nie mogła, albo dziewczynki były chore, albo trzeba było wyjechać na Litwę do rodziny męża czy za granicę dla kuracji.

Dom Kociełłów rozprzęgał się i mieszkanie ich stało przeważnie pustkami, bo gdy matki nie było, dziewczynki przebywały w Serbinowie albo u wujenki Danielowej Ostrzeńskiej pod opieką babki, która tam teraz mieszkała. A nawet gdy się zdarzyło, że Teresa była obecna, to nie jadano w domu, tylko o piętro wyżej u starej Francuzki Bonnard, dawnej nauczycielki małych, która teraz wydawała obiady, a przyjmowała do domu szycie. Teresa nie umiała już tak jak dawniej kłaść zapału we wszystko, co czyniła; domem zajmowała się apatycznie, dziećmi jakby przez siłę. U Ostrzeńskich i u Holszańskich mówiono często o jej zmienionym usposobieniu.

Obie panie zdradzały przy tym, każda na swój sposób, chęć reformowania życia Teresy, a panowie denerwowali się i występowali w jej obronie. Zwłaszcza Daniel, chociaż zwolennik bezwarunkowego siedzenia kobiety w domu, dla Teresy czynił wyjątek. - Jeżeli nie jest tak wzorową matką i gospodynią, jak by mogła - mówił - to jedyne zło widzę w tym, że wyszła za mąż za tego tępego Litwina, co jej nie umiał ocenić. - Daniel Ostrzeński przesadzał; Lucjan nie był tępy. Ale Daniel patrzył na rzeczy pod kątem własnych bolączek, a szwagra nie lubił za to, że zajmując się namiętnie interesami wciągał w to jego Michasię.

Pani Barbara martwiła się i też broniła Teresy. Przyznawała jednak w duchu, że jest ona nieumiarkowanie czymś skrytym zaprzątnięta - zapewne swym cierpieniem, gdyż chorowała na serce i wątrobę. Mając do czynienia pod jej nieobecność z małymi pani Barbara nie mogła nie zauważyć rosnącego we wszystkim, co się ich tyczyło, zaniedbania. I dziwna rzecz, ile razy coś takiego, źle o Teresie mówiącego, spostrzegła, zawsze jej się śpieszyło, by to prędzej powiedzieć Bogumiłowi. Ale za każdym razem, gdy to miała uczynić, zdejmował ją strach, że go ujrzy tak zniecierpliwionym, jak bywali Daniel i Holszański przy niepochlebnych wzmiankach z powodu Teresy. Nic tedy nie mówiła, a wnet potem przychodziło opamiętanie i wstyd, że chciała obmówić tę jedyną może dziś istotę, którą zawsze żarem serca, głodem umysłu i zachwytem oczu kochała.

Raz latem w trzecim roku pobytu Niechciców w Serbinowie pani Barbara pojechała do Kalińca za sprawunkami. Chodziła osowiale po sklepach, jedno dostała, drugiego zabrakło, trzecie było za drogie, czwarte, już po kupieniu okazało się nie tym, co chciała nabyć - ale nie to ją męczyło. Była w złym stanie ducha i samo kupowanie, zazwyczaj nie domagające się uzasadnień, zdawało jej się dzisiaj niepotrzebną czczą krzątaniną. Nękana przez jałowe pytanie: „po co, po co to wszystko?”, już na odjezdnym dowiedziała się od spotkanej przypadkiem Danielowej Ostrzeńskiej, że Teresa jest w mieście. Że wcześniej, niż zamierzała, prawie nagle wróciła z zagranicy, ale że ma podobno znowu zaraz dokądś wyjechać. Panią Barbarę ta wiadomość podżegła do życia. Było jej tak, jakby znienacka odzyskała tę wiarę w sens i wartość istnienia, która jest konieczna dla ochoczego podejmowania mdłych powszednich czynności. Przestało jej się przykrzyć i zdobyła się jeszcze na załatwienie jakiegoś zlecenia Bogumiła, czego już chciała była zaniechać. Następnie kazała furmanowi Klimeckiemu jechać prędko do państwa Kociełłów.

Zastała u nich w domu same tylko dziewczynki. Były to już właściwie duże panienki, z rysów podobne do ojca, ale o zgrabnych nóżkach i ładnych ustach matki. Sabina wyszywała na kanwie, Oktawia stała przy oknie nadąsana i prawie popłakująca.

- A mama? - zapytała po przywitaniu pani Barbara. - Gdzie mama?

- Mama poszła po kwiaty do stołu, bo na wieczór mają być goście.

- A ty, Okta, czego masz nos czerwony? Beczałaś? Co ci jest?

Oktawia zaczęła się skarżyć, że mamusia nie pozwoliła jej podłużyć sukienki. Jak ona wyjdzie do gości?

- Patrzcie państwo - zaśmiała się pani Barbara. - Nie masz przecież jeszcze szesnastu lat i bardzo ci ładnie w takiej krótkiej sukience. Ja do osiemnastu lat chodziłam krótko.

- Jeżeli nie jestem za młoda, żeby siedzieć z gośćmi - dowodziła Oktawia nie słuchając - to nie jestem za młoda do długiej sukni.

Miała ona wartki i niecierpliwy temperament, domagała się już na każdym kroku miejsca przy biesiadnym stole życia i gotowa była do ofiarnych zabiegów i wysiłków, by je sobie zapewnić.

- Mamusia chce, żebyśmy były wciąż małe. Mamusia wstydzi się przed znajomymi, że nas ma takie duże - skarżyła się rozgoryczona. - A mnie złość na to bierze.

- Jak możesz się tak o matce wyrażać - zgromiła ją pani Barbara.

- A ja, żeby mnie ubrali nawet w suknię z ogonem i chcieli posadzić na pierwszym miejscu, to i tak bym do tych gości nie wyszła - odezwała się z kąta Sabina, która znów lubiła zaznaczać swoje istnienie, swą odrębność i niepodległość. Dla tego celu gotowa była niejednego się wyrzec.

- Przecież goście to nuda śmiertelna - dodała z wyższością.

- A mama prędko przyjdzie? - zagadnęła pani Barbara.

- Już idzie - oznajmiła Oktawia usłyszawszy chrobotanie klucza w zatrzasku.

Teresa nadeszła w istocie z naręczem kwiatów, które rzuciła na stół, by się z siostrą przywitać. A mimo że witała ją uśmiechem, raptem skrzywiła się spazmatycznie i łzy jej pociekły z oczu.

- Co ty, Tereńko? - przestraszyła się pani Barbara.

- Ależ nic - rzekła wycierając oczy i śmiejąc się nadal. - Te łzy nie należą do rzeczy. Starzeję się i nerwy mi wypowiadają posłuszeństwo.

Pani Barbara dawno nie widziała Teresy, a z tego, co mówiono ostatnio o jej zdrowiu, wyobrażała ją sobie istotnie źle wyglądającą i zaniedbaną. Ale Teresa wyglądała bardziej pociągająco i elegancko niż kiedykolwiek. Daleka od prawidłowej bez zarzutu piękności, miała zawsze postać czyniącą życie dla tych, co na nią spojrzeli, upajającym. Pani Barbara patrzyła na nią ciesząc się nią i pyszniąc, a jednocześnie czuła w sobie dreszcz niejasnego zatrwożenia, które od jakiegoś czasu dołączało się zawsze do jej podziwu dla siostry. Miała nawet w głębi duszy jakby lekką pretensję, że siostra trochę nie zbrzydła, nie postarzała. Przecież dla niej byłaby i wtedy jednakowo miłą, jedyną.

Teresa prosiła ją o pozostanie na wieczór, ale pani Barbara nie dała się na to namówić.

- Gdy widzę cię śród ludzi - rzekła - to tak samo, jakbym nie widziała cię wcale. Tak że uciekam, ale zobaczyć się z tobą muszę.

Tylko powiedz, jak, kiedy? Podobno znów dokądś jedziesz?

- Zabieram dziewczynki i jadę na całe lato na Litwę. Chcę się zakopać na wsi, tak żeby mnie oko ludzkie nie widziało ni ucho nie słyszało. Ale czekaj, przyjadę do was jutro albo pojutrze.

- Dobrze. Tylko, prawda, jutro przyjeżdża Daleniecki, to znów będziesz wolała rozmawiać z nim niż z nami. Znów nic z ciebie nie będę miała.

- Daleniecki? - wzruszyła ramionami Teresa. - Cóż on mnie może obchodzić. On będzie sobie zajęty swoim, a my - swoim. Wcale go możemy nie widzieć.

No to dobrze, no to dobrze - powtarzała pani Barbara owładnięta wzruszeniem.

Nastąpiło milczenie.

- Mamusiu - rzekła Oktawia czekająca z niecierpliwością na tę przerwę w rozmowie. - Ja zaniosłam sukienkę do pani Bonnard i ona mówi, że koniecznie trzeba podłużyć.

- Pozwólże jej podłużyć tę sukienkę - wstawiła się pani Barbara - ona tu aż płakała biedaczka.

- Masz tobie - zaśmiała się Teresa, trochę zakłopotana. - Mamy z moimi córkami niejednakowe gusty. Podług mnie, wyglądasz w długiej sukience jak dziewczynka z ochronki. Zresztą na dziś pani Bonnard i tak nie zdąży.

- Zdąży! Ona już spruła obrąbek. Ja zaraz tam pójdę i razem prędko skończymy - wykrzyknęła Oktawia, po czym natychmiast znikła.

- A więc już na wszelki wypadek spruła obrąbek - westchnęła Teresa.

- Mam przedsiębiorcze córki. Ale to dobrze. Z tą energią lepiej sobie dadzą radę na świecie niż my z naszymi ładnymi twarzami.

- Ach - rzekła pani Barbara z porywczą prawdomównością. - Oktawia posądza cię, że się wstydzisz takich dorosłych córek.

Teresa poczerwieniała i nic nie mówiąc teraz dopiero zaczęła się rozdziewać z płaszczyka i kapelusza. Jej ciemne włosy rozrzuciły się przy tym młodzieńczo po jasnym czole, a ona je odgarnęła ruchem, który sprawił, że przed oczyma pani Barbary Piotruś stanął nagle jak żywy. I spojrzała też tak, jak patrzył Piotruś. Kolor oczu był inny, błękitny, i cała Teresa wydała się nagle pani Barbarze jakby ciemnoniebieska, ale spojrzenie było jak u Piotrusia. Panią Barbarą wstrząsnęło to odkrycie. Piotruś był podobny nie do niej, był podobny do Teresy i Bogumiła! Ugodziło ją to, jakby jej kto jeszcze raz odebrał na nowy sposób utraconego syna. Teresa i Bogumił zdawali się być jego rodzicami, a siebie ujrzała porzuconą, zepchniętą z drogi życia, raz na zawsze samotną. Zapragnęła co duch pędzić do domu, wstała i zaczęła się żegnać.

- Nie posiedzisz ze mną jeszcze trochę? Nic mi nie mówiłaś o twojej małej. Czy zawsze taka ucieszna?

- Właśnie dlatego muszę wracać, że Agnisia została sama z tą zwariowaną Rozalią - broniła się pani Barbara. - A już się robi ciemno.

- Prawda, że to już prawie ciemno - rzekła Teresa. - Psujesz oczy, kochanku - zwróciła się do młodszej córki, która wciąż wyszywała.

- Już za ciemno na wyszywanie.

- Wiem, i właśnie miałam sama przestać - rzekło dziecko z naciskiem. I chcąc zaznaczyć, że nie na polecenie matki przerywa, szyło dalej. Dopiero gdy rada matczyna przebrzmiała i zatarła się w dalszej rozmowie pań, Sabinka wstała, poskładała robotę i wyszła.

Pani Barbara nagle zlękła się rozstania z siostrą.

- Po co ty masz jechać na Litwę? - zawołała. - Przyjedź na lato do nas. W Krępie tyle razy nam obiecywałaś, że przyjedziesz na dłużej.

Teresa pokręciła w milczeniu głową. I rzekła, a nawet stęknęła prawie z wysiłkiem:

- Nnnnie… nie mogę. Muszę jechać na Litwę.

A potem, jakby idąc myślą za czymś sobie tylko wiadomym, westchnęła ciężko:

- Och… Krępa… Krępa… Tam się wszystko zaczęło…

- Co się zaczęło? - zapytała blednąc pani Barbara. Boże!

Miałyby się jej złe przeczucia potwierdzić?

- Co w Krępie? Co się w Krępie zaczęło? - pytała z wrogą niecierpliwością. - O - myślała przy tym - jak można być tak jednocześnie czyjąś ostoją i udręką!

Teresa nie dała odpowiedzi, tylko podniosła ku stojącej nad nią siostrze twarz pełną niewymownego cierpienia, postarzałą nagle i wymęczoną. Pani Barbara była tak nie przyzwyczajona pytać siostrę o jej sprawy osobiste, że nie wiedziała, jak do tego przystąpić.

- Jak ty się zmieniłaś, Tereniu! Tereniu! - rzekła z rozpaczą.

- Tak - przyznała Teresa - dużo zmieniło się w moim życiu. Ja sama nie myślałam, że ja tak potrafię zgubić oczko…

- Oczko?

- A tak, wiesz, jak w pończosze. - I Teresa uczyniła rękoma ruch, jakby robiła na drutach, a potem ręce jej opadły bezwładnie na kolana. Przyglądając się swym otwartym dłoniom kiwała głową i szeptała:

- Zaufałam, widzisz, zanadto życiu. Uwierzyłam, że można się zdać bezpiecznie na to, co się ot tak, niechcący dzieje. Że trzeba życiu, uczuciom… dać się toczyć. Myślałam, że w naszych instynktach jest miara, wskazująca, jak czynić w każdym wypadku…

- Nie ma w nich żadnej miary - ogłosiła po chwili wrogo. - Trzeba mieć jakąś busolę… ale jaką?

Panią Barbarę na razie zaprzątnęło namiętne współczucie dla cierpienia Teresy.

- Pewno, że trzeba mieć busolę - mówiła, wysilając swą myśl. - Ale nie ufać życiu, bać się każdego swego kroku, każdego uczucia… ja to znam… to jeszcze straszniejsze.

A po chwili, błąkając się zazdrosnymi przywidzeniami śród ciemnej dla siebie sprawy, zaczęła wołać:

- Ale ja gadam, a nie wiem, o co idzie. Nic nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego ty mnie mówisz to wszystko?

Teresa odzyskała nagle swój zwykły pogodny spokój.

- Nic, głupstwo - rzekła - nerwy.

Ale pani Barbara odjechała do domu z bijącym sercem. Przywitawszy się z Bogumiłem patrzyła na niego jak na winowajcę, na którego twarzy powinny być odbite ślady burzliwych przeżyć. Lecz on był roztargniony i zajęty przygotowaniem rachunków dla Dalenieckiego.

Jednak kiedy pani Barbara powiedziała mu o niespodziewanym powrocie Teresy, rozjaśnił się, jakby na niego słońce padło.

Ujrzawszy to pani Barbara nie panując nad sobą powtórzyła mu rozmowę w sprawie sukienek Oktawii, ale Bogumił nie wziął tego do serca. Rzekł po prostu:

- Któraż matka nie chciałaby, żeby jej dzieci były najdłużej dziećmi?

- Wy z Teresą - wyprowadziła z tego wniosek pani Barbara - jesteście stworzeni dla siebie. Co za ironia losu, żeście się nie pobrali.

- Wmawiaj mi to, wmawiaj - roześmiał się Bogumił - aż w końcu sam uwierzę.

I zaczerwienił się jednak.

- Nie żartuj - rozgniewała się pani Barbara, ale nim zdążyła coś dodać, Bogumiła odwołano w podwórze i nie wrócili do tej śliskiej rozmowy.

Nazajutrz byli pochłonięci przyjazdem Dalenieckiego, który pierwszy raz przybywał na dłużej, na cały tydzień. Zajął północną połowę domu, gdzie też jadał osobno, według paryskich zwyczajów, drugie śniadanie o dwunastej, obiad wieczorem o szóstej. Pierwsze dwa dni spędził zamknięty z Bogumiłem wtajemniczając się w interesy majątku, dwa następne poświęcił oględzinom wszystkich pól, podwórza, budynków, maszyn, robót. Obaj panowie bardzo byli ze siebie wzajemnie zadowoleni. Daleniecki uważał osiągnięte dotąd wyniki za bardzo dobre i upoważnił Niechcica do poczynienia różnych najkonieczniejszych wkładów. Bogumił tak się tym cieszył, że nie powiedział już nic o osobistych uszczerbkach, które był poniósł w pierwszym roku swej pracy, i o brakach w ruchomym inwentarzu, które sam pokrył. Bał się, by wyrównawszy jego straty Daleniecki nie stał się oględniejszym w inwestycjach, bez których nie można było ruszyć w gospodarstwie ni kroku dalej. I w tej dziedzinie jednak rzeczy przybrały pomyślny dla niego obrót, bo chociaż majątek nie przynosił jeszcze dochodu, Daleniecki przed odjazdem zaproponował mu zaliczkę na przyszłe tantiemy.

Powiedział, że mogą sobie na to pozwolić, gdyż pani Mioduska zarobiła nieco na akcjach francuskich przedsiębiorstw przemysłowych. Na zakończenie omówiono projekty organizacji zarządu Serbinowa.

- Na razie - mówił Bogumił - muszę sobie dawać radę sam z polowym i włódarzem. Ale jak tylko majątek zacznie przynosić dochody, trzeba będzie wziąć do pomocy pisarza.

Daleniecki prosił, aby kochany pan Bogumił doniósł mu, gdy będzie chciał coś w tej kwestii postanowić. Miał on bowiem dużo znajomości po wsiach na Wołyniu, może więc będzie mógł wskazać kogoś odpowiedniego i z poczciwej rodziny.

- A to byłoby świetnie - rzekł Bogumił. - Wiedziałbym przynajmniej, kogo biorę.

Teresa Kociełłowa przyjechała do Serbinowa dopiero w ostatnim dniu pobytu Dalenieckiego. Natychmiast cały tryb życia się zmienił.

Daleniecki zaproponował wspólny obiad w jadalnym pokoju, który przez dnie ubiegłe służył wyłącznie jemu. Resztę czasu spędzono też razem na werandzie, gdzie spożyto również i podwieczorek.

Rozmawiali głównie Teresa i Daleniecki. Niechcicowie przysłuchiwali się przeważnie, częstując raz po raz to papierosami, to owocami, to kawą.

Do przyjazdu Teresy pani Barbara uważała za rzecz bardzo wygodną, że Daleniecki nie narzucał im się ze swoim towarzystwem i że jadał osobno. Lecz teraz uczuwała to jako upokorzenie i, przytakując machinalnie rozmowie, rozgoryczona borykała się w myślach z przeminionym tygodniem. To znów spoglądając na pięknego wonnego paryżanina o długiej, wypielęgnowanej niby fala z jedwabiu brodzie myślała, że i on jest jakby stworzony dla Teresy. Co za czarowną stanowiliby parę! Od ostatniej bytności w Kalińcu pani Barbara była gotowa kojarzyć Teresę z każdym, kogo by przy niej ujrzała.

Powstało w niej przekonanie, że każdy musi i powinien się w niej zakochać. Uważała ją za najgodniejszą, za jedyną godną miłości kobietę i nie mogła się z tym swoim nad nią zachwytem uporać. Raz myślała, że wobec tego żadnej innej kobiecie nie warto jest żyć, to znów pragnęła, by powodzenia Teresy ogarnęły cały świat, by doszły do szczytu, który już nie obowiązuje zwyczajnych ludzi i skąd nie mogłyby już iść dalej ani też nikomu niczym grozić.

Teresa nigdy nie mówiła nic o swych przeżyciach miłosnych. Była raczej tą, co słucha cudzych zwierzeń. Lecz gdy inne, lubiące się chełpić lub skarżyć kobiety, dopełniają śród tych zwierzeń fantazjami niedostateczność przeżyć - u niej, o, jakież tajemnice mogły się kryć za błahymi napomknieniami w rodzaju: - „Dużo się w moim życiu zmieniło”… albo: „Krępa… Krępa… Tam się wszystko zaczęło”. I to wspomniawszy Barbara już nie zaznała spokoju. Co mogły, co na Boga mogły oznaczać te słowa?!

Była tak w końcu rozdrażniona, że na pół przytomnie brała udział w pożegnaniu Dalenieckiego. Odjeżdżał do małej stacji, leżącej o pięć wiorst od Serbinowa, tuż za kordonem pruskim. Bogumił odwiózł go, by pomóc w przeprawieniu się przez komorę. Teresa i Barbara poszły wtedy do sypialnego pokoju, gdzie Teresa bawiła się ze swoją chrześniaczką Agnisią. Po powrocie Bogumiła spożyto kolację, a potem dla Teresy z kolei zaprzężono konie do karety, gdyż uparła się, że musi dziś wracać.

Gdy otworzono drzwiczki, okazało się, że kareta jest pełna bukietów jaśminu.

- Co to? - pytała zaskoczona pani Barbara. Przemknęło jej przez myśl, że to Daleniecki kazał narwać tego jaśminu. Lecz Teresa z głośnym gardłowym śmiechem przechyliła się w tył i wyciągnęła obie ręce do Bogumiła.

- Dziękuję, dziękuję! - zawołała. - Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy.

Pani Barbara zdrętwiała.

- Widzisz, a ja śród tego gwałtu zapomniałam o kwiatach dla ciebie - tłumaczyła się zmieszana. - Bogumił świetnie się znalazł. Tylko że ty się udusisz w tym zapachu.

- Nie, nie… Okna zostawię otwarte. Będzie dobrze!

Teresa zaprosiła Niechciców na niedzielę na obiad. Jej wyjazd na Litwę odwlekał się z dnia na dzień i miał nastąpić dopiero po niedzieli.

Niechcicowie stali przed sienią, póki kareta nie wytoczyła się za bramę, a potem Bogumił powiedział:

- Przyjemnie było, prawda? Wszystko tak dobrze poszło.

Barbara spojrzała na niego rozognionymi oczyma.

- Było strasznie - oznajmiła bez chwili namysłu.

- Jak to? Dlaczego?

- Nie chcę, żebyś do mnie mówił - odrzekła jeszcze bardziej stanowczo.

17

Bogumił nie rozumiał, co się pani Barbarze stało. Poszedł za nią do sypialni, gdzie zasiadła przy łóżeczku dziecka i udawała teraz, że go nie widzi. Jakiś czas milczał posłusznie, a na koniec zapytał:

- Zmęczył cię dzień dzisiejszy?

Odpowiedź wytrysła tak natychmiast, jakby dawno gotowa czekała tylko na to jego pytanie.

- Weź, złam łodygę kwiatu, a potem dziw się, że zwiądł, i pytaj, czy jest zmęczony!

- Nie rozumiem takich górnolotnych porównań. Powiedz wyraźnie. Czy ja ci co zrobiłem?

- Och, to naiwne udawanie. Lepiej nie mów nic, bo mi obudzisz dziecko. I nie pal tu papierosa.

I nagle, jakby to było umówione, przeszli do kancelarii. Tam rzeczy się od razu wyjaśniły.

- Postawiłeś mnie w głupie położenie - rzekła pani Barbara. - Nie zasypuje się nikogo kwiatami w taki sposób, że ja nic o tym nie wiem.

Bogumił patrzył na nią zgorszony, ale nie całkiem pewny siebie. - Że ty nic nie wiesz? Żartujesz chyba - próbował się uśmiechnąć.

- Kazałem po prostu naciąć trochę gałęzi. Nieraz to przecież robiłem, kiedy kto z gości wyjeżdżał.

- Co za obłuda! To ja przecież zawsze rwałam dla gości kwiaty. A jeżeli trzeba było chłopaka do nacięcia gałęzi, to ja ci o tym zawsze przypominałam.

- Może… Nie pamiętam!… Wobec tego powinnaś być kontenta, że raz ja się sam domyśliłem.

- Domyśliłeś się, kiedy chodziło o Teresę.

Bogumił milczał.

- Domyśliłeś się, kiedy chodziło o Teresę?! - powtórzyła natarczywie i z lękiem.

- Może… - odpowiedział znów, patrząc w ziemię. - Więcej radości sprawia mi dać kwiaty Teresie niż komukolwiek z twojej rodziny. I jeżeli w tym jest co złego, to nie mogę nic na to poradzić.

Pani Barbara tarła w pomieszaniu twarz, jakby się chciała przekonać, czy nie śni. Powtórzyła kilkakrotnie:

- Więc już do tego doszło, że nic nie możesz poradzić.

- Do niczego nie doszło - odparł Bogumił odzyskując przewagę.

Zastanów się co ty mówisz, co czynisz? Po prostu lubię Teresę, bo któż by jej nie lubił. Nie rozumiem, co w tym takiego dziwnego. Ty sama kochasz ją…

- Ale ja się z nią nie zmawiam za czyimiś plecami - przerwała Barbara.

- Zmawiam?!

- A tak - śpieszyła jakby teraz dopiero uprzytomniwszy sobie właściwą swoją pretensję. - Myślisz, że mnie idzie o kwiaty?

Kwiaty są głupstwem. Ma się rozumieć, że masz prawo dać kwiaty, komu chcesz. Ale dlaczego ona tak zaraz się domyśliła i tobie dziękowała? To zupełnie tak wyglądało, jakbyście coś mieli ze sobą i jakbyś dlatego narwał dla niej jaśminu, i jakby…

- Zastanów się, kobieto, co też ty wygadujesz. Dlaczego się domyśliła? Dlaczego mi dziękowała? Po prostu dziękowała jednemu z nas dwojga - tłumaczył Bogumił, ale zrobiło mu się w duszy jasno i ciepło na wspomnienie tej sceny. - Może - dodał - chciała mi okazać uprzejmość, bo przez cały dzień nawet mnie przy tym Francuzie…

- Słuchaj - przerwała znowu dziko pani Barbara. - Po co mnie męczysz? Powiedz, że kochasz Teresę. Ja ci nie będę tego miała za złe. Przecież ja widzę, że ona jedna jest warta miłości na świecie. Ale niech ja raz dowiem się prawdy i niech się to wszystko skończy. Powiedz!

- Co się ma skończyć - wzruszył ramionami Bogumił coraz bardziej chłodnąc. - Nie mogę nic powiedzieć, bo tak nie jest. Ja… nie kocham Teresy.

Zamilkł zdumiony i rozgoryczony, że w ogóle mówi się o tym wszystkim. I badał siebie po cichu. Pierwszy raz zastanowił się, jak by nazwać to, co czuł dla Teresy. I czy to się w ogóle da nazwać. Była ona jedynym człowiekiem, którego lubił z niesłabnącą żywością, pomimo że żadne sprawy życiowe nie podtrzymywały tego uczucia. I pomimo że nawet niewiele z nią rozmawiał. Lecz gdy się znajdowała w pobliżu, to wszystko zaczynało być opromienione mnóstwem obietnic, możliwości… I to możliwości nie związanych ściśle z samą Teresą. Zapewne, że zachwycała go i głosem, i postawą, i wzięciem. Lecz ten zachwyt do niczego nie dążył, wystarczał sam sobie, zaspokajał się własną swą siłą. Podniety i nadzieje, które budziła w sercu Bogumiła Teresa, zasilały sobą nie ich wzajemny stosunek, tylko rzeczy i sprawy toczące się dokoła.

Jeżeli coś mu nie szło, jeżeli do tego czy owego zabierał się bez zapału, a Teresa w tej porze się pojawiła, wszystko zdawało się na nowo wartym zachodu, a czasami dosyć było o niej pomyśleć, aby potoczne sprawy, choć i tak nigdy się nimi nie nużył, zyskiwały nową świeżość, nowe uzasadnienie.

Był to stan ducha nie mający nic określonego na widoku, bezcenne uczucie, na jakie pozwala sobie niekiedy mężczyzna, co niejednego w swym życiu kosztował i wie, że to i owo jest mu z łatwością dostępne.

Bogumił był, owszem, gotów zdać żonie sprawę z tych uczuć, ale nie wiedział, czy to potrafi. Jednak spróbował.

- Mogę cię zapewnić - powiedział - że w tym wszystkim nic więcej nie ma, tylko to, że ją rad widzę. Rad o niej myślę. I nic więcej nigdy z tego nie będzie.

Gdy na to nic nie odrzekła, rozjaśnił się i ośmielony zawołał:

- Ej, wiesz, kochana, gdyby to nie szło o Teresę, której naprawdę krzywda się dzieje, że z jej powodu tak niepoczciwie rozmawiamy, żeby to, mówię, nie dotyczyło Teresy, tobym był taki szczęśliwy, że jesteś o mnie zazdrosna.

- Nie jestem zazdrosna. O, żebyś wiedział, jak się mylisz, jak nic, nic nie rozumiesz! - wykrzyknęła z tak szczerym i bolesnym oburzeniem, że się na chwilę przeraził, ale wnet wrócił do swej myśli.

- Zazdrosna jesteś, zazdrosna - żartował - a więc lubisz mnie trochę.

I chciał ją pocałować, lecz został odepchnięty. Pani Barbara odwróciła się gwałtownie, gdyż nie mogła powstrzymać śmiechu. Tak, śmiała się, śmiech ją porwał ze wszystkich słów, co między nimi padły. Gdyż tak dalekie były od gorzkiej prawdy, gdyż takim były fatalnym nieporozumieniem. Tu rzeczywiście nie zazdrość w grę wchodziła, a jeżeli zazdrość, to nie ta, z której się tak cieszył Bogumił. I gdy on zapaliwszy nowego papierosa chodził i powtarzał swoje naiwne i zarozumiałe w jej odczuciu: - Zazdrosna jesteś, zazdrosna - ona patrzyła ze zgrozą w swoje zmącone uczucia.

Rozumiała, o, rozumiała aż nadto dobrze, co czuł Bogumił dla Teresy. Wiedziała doskonale, że nigdy nie szukali żadnego sam na sam. Ale już by wolała, gdyby Bogumił wyznał, że się ze sobą całowali, niż ten stan rzeczy pełny nieuchwytnych rozległych możliwości. Jej własne stosunki z Bogumiłem wydawały jej się czymś rubasznym i nędznym, i błotnistym w świetle tego zachwytu, którym zapewne promienieli ci dwoje. O, bo i Teresa była wzajemna. Nie darmo tak ręce do niego wyciągnęła za te jaśminy, nie darmo mówiła wtedy w Kalińcu: „Krępa… Krępa”.

Obraz tych uczuć nie zasilony żadnymi wyraźnymi faktami stawał się w jej myśli coraz to bardziej podobny do jej własnych dawno minionych przeżyć. Poczuła na nowo w całej pełni starą zakrzepłą ranę. Józef Toliboski i ona płonęli do siebie kiedyś taką nie wyznaną miłością! Zły los to zniweczył, a ona mogła to znosić tylko łudząc się, że takich rzeczy w ogóle już nie ma na świecie.

I wystawiwszy sobie skrytą miłość, jaką mogą odczuwać do siebie Teresa i Bogumił, nie utratę Bogumiła opłakiwała, ale jakby potwierdzającą się na nowo utratę Józefa Toliboskiego.

Lecz to było nie wszystko - ta sprawa miała łbów niby hydra.

Wielka miłość Bogumiła starła była niektóre przynajmniej kolce tamtego starego cierpienia, te, co wyrastały z upokorzonej dumy.

Jej wyjście za mąż nie było nadzwyczajnym tryumfem, a jednak ileż to razy w uciążliwych momentach krzepiła ją myśl, że dokonała pewnego rodzaju odwetu. I że gdzieś daleko, daleko we wsi Borownie Józef Toliboski wie, słyszy, widzi, zazdrości i żałuje. A odkąd się tu przenieśli, owo Borowno jest stosunkowo tak blisko, niecałe dziesięć mil od Kalińca; i właśnie teraz, kiedy wiadomości o niej mogą naprawdę dotrzeć do Józefa Toliboskiego, jej odwet miłosny miałby się okazać taki kruchy?! I zdawało się jej nieszczęsnej, że ten, którego w listach do Teresy nazywała kiedyś gwiazdą brylantową swojego życia, wie już wszystko, widzi i dzisiejsze jaśminy, i jak Bogumił ją opuszcza, jak zajęty jest inną; widzi to jak żywe świadectwo, że ona jest, że była zawsze niegodna czyjejkolwiek miłości.

To nią miotało, a Bogumił powtarzał swoje: „kochasz mnie, boś zazdrosna” i bezwiednie podżegał ją tylko, by wyjawiła prawdę, by położyła kres jego krótkowzrocznej radości.

Doprowadzona do rozpaczy niemożnością wyjścia z zamętu, zawołała męcząc się coraz bardziej:

- To straszne! Ja nie wiem, jak ja mam znieść to wszystko! - I nagle, jakby jej trudno było znieść nie tylko własną rozterkę, ale i przedmioty leżące dookoła, chwyciła ze stołu swoją podróżną torebkę i rzuciła nią z całej siły o ziemię.

Bogumił nie śmiał przez mgnienie się ruszyć, zdawał się wprost nie wierzyć własnym oczom, ale wreszcie schylił się i podniósł torebkę.

Brała go wprost litość nad stanem pani Barbary.

- No, cicho. Nic nie szkodzi - przemawiał do niej. - Nic się nie stało. I pomyśleć, że to ja tego wszystkiego narobiłem. Nigdy nie myślałem, że ciebie może tak obejść, co ja, głupi, uczynię. Już będę teraz uważny. Ale upewniam cię, że nie masz, jedyna, powodu do zazdrości. Czyż ty tego nie wiesz od dawna, że nie potrzebujesz być o nic i o nikogo zazdrosna? Upewniam cię, upewniam - powtarzał sam nie wiedząc, czy to mówi miłość, czy dobroć.

Pani Barbara miała już tego dosyć.

- Przestań! Przestań! - nakazała ściskając zęby. - Nie domagaj się, żebym ci powiedziała, czego będę potem żałować. Więc dobrze, jestem zazdrosna. A ty myślisz, że co? Że to dowód miłości? Wiedz zatem, że ten, kogom kochała, mógł był nie wiem co zrobić, nie wiem kogo zasypywać kwiatami, a ja za jeden uśmiech wszystko bym jemu przebaczyła. Ale ja nie jestem zazdrosna i nie o ciebie mi idzie ani o to, co tam czujesz. Ja nie mogę znieść, żeby mówiono, że i ty mnie opuszczasz dla innej. Rozumiesz? Teraz wreszcie może przestaniesz powtarzać swoje „zazdrosna, zazdrosna”.

Nastało milczenie, śród którego Bogumił powiedział:

- Teraz wreszcie przestanę.

Potem przystąpił do biurka, przesunął na nim jakieś papiery i nagle śpiesznie wyszedł. Wyszedł z domu, słychać było, jak otwierał drzwi frontowe.

W pani Barbarze wszystko natychmiast ucichło. Lecz trwało to tylko mgnienie i jak bywa zazwyczaj, gdy po burzy nastaje chwila pogody, aby ustąpić stałemu dżdżystemu zachmurzeniu, zaczęły ją wnet nękać boleść i trwoga odmiennego rodzaju. Teraz dopiero stanęła wobec grozy, że Bogumił od niej odejdzie, a jeżeli nie odejdzie, to ona utraci w każdym razie jego serce. Niepodobna kochać potwora moralnego, jakim się czuła w tej chwili. I nie było jednego włókna w jej ciele ni jednego tonu w jej myślach i uczuciach, co by nie drżał przed opuszczeniem, które sobie samochcąc zgotowała.

- To ty podły, ty bez serca człowieku, doprowadziłeś mnie do tego upadku - wyrzucała Józefowi Toliboskiemu, ale nie mogła w sobie wzbudzić nawet pożądanej nienawiści. Wszystko, co spowodowało nieoczekiwane zajście, zdawało jej się teraz papierową chimerą, błędnym ognikiem na moczarach. Jedynie prawdziwym, jedynie ważnym było samo to zajście. I ono było klęską, nieszczęściem, zagładą.

Raz po raz błyskało co prawda w świadomości pani Barbary coś w rodzaju poczucia wyzwolenia, jakby spaliwszy za sobą mosty, stanęła nagle znów u początku życia, mogąca je ukształtować na nowo. Lecz to ginęło wnet, zatopione pewnością, że uczyniła coś, czego konsekwencje przerastają jej siły, a nawet chęci. Otworzyła się przed nią pustka i ciemność, która gotowa była albo pochłonąć ją na wieki, albo stać się nowym światem i światłem. Lecz pani Barbara nie wierzyła, nie ufała ni sobie, ni temu, że z tej ciemności, którą sama wyzwała, można by co wykrzesać. Zresztą zbyt słabo zdawała sobie w tej chwili sprawę ze swego własnego istnienia, aby miała rozważać, na co ją stać lub nie stać.

Istniała zaledwie o tyle, aby czuć mrowie i ciarki chodzące jej po rękach i po nogach, drętwienie skóry i jeżenie się włosów na głowie. Chciała wybiec za Bogumiłem, lecz nogi ją zawiodły.

Chwytając się po drodze sprzętów przeszła do sypialni, gdyż usłyszała, że Agnisia rusza się w swym łóżeczku. Dziecko zbudziło się i wspomniawszy widać, że nad wieczorem dostało ciastko pozostałe od podwieczorku z gośćmi, zaczęło powtarzać: - Mamusia, daj ciastku, daj.

- Cicho, cicho. Śpij, śpij - szepnęła pani Barbara i spróbowała zaśpiewać. Lecz głos jej nie dopisał, zaskrzypiał, wysechł.

Urwała. - Śpij, córuniu - rzekła. - Mamusia zaraz przyjdzie.

Dziecko zaszczebiotało wymawiając każde słowo oddzielnie z namysłem i pytająco:

- Mamusia - Aisi - ciastku - da? - po czym nagle zasnęło.

Pani Barbara postała nad nim, a następnie słaniając się poszła do pokoju służby.

Służąca Nastka stała w koszuli przy łóżku i w brudnożółtym świetle kuchennej lampki zaplatała warkoczyk. Była już przy samym jego końcu, cieniutkim jak sznureczek. Ręce miała wyciągnięte przed siebie, brew zmarszczoną.

- Gdzie się włóczy Rozalia, dlaczego nie jest przy dziecku? - zapytała słabym głosem pani Barbara i nie poczekawszy na odpowiedź cofnęła się do pokojów. Zdawało jej się, że Bogumił powraca, ale nigdzie nie zastała nikogo oprócz śpiącej Agnisi.

Gdzie ty jesteś? Gdzie pan?! - krzyknęła zatargana nieludzkim strachem o niego i wybiegła do sieni.

Bogumił musiał być na ganku, gdyż natychmiast odsunął zatrzask wejściowych drzwi i stanął przed nią.

- No co? - rzekł. - Uspokój się.

- Chcę ci coś powiedzieć - szepnęła oparłszy się o ścianę.

- Co masz mówić? Nic się już nie odstanie. Ja zresztą wiedziałem dawno… zawsze… że mnie nie kochasz. A i o tym… o tamtym człowieku słyszałem jeszcze dawniej, nim się z tobą zaręczyłem. Od Ładów. Ale było mi wygodniej dojść do wniosku, że to były dziecinne mrzonki. I ty sama… ty sama powiedziałaś „nikogo nie kocham”. Słusznie zostałem ukarany, żem jak smarkacz uwierzył.

- Nie mówiłam tego, by cię oszukać - jęknęła. - I to prawda.

Nikogo nie kocham - prócz…

- Prócz?…

- Ciebie - zapłakała i uklękła, gdzie stała, z daleka od niego, pod ścianą, zupełnie pokonana. - Wróć - szlochała - wszystko ci wytłumaczę. Nie gniewaj się.

Potwornie ciężko było te słowa powiedzieć, ale musiała je powiedzieć. Rozpętało się w niej niebywałe uniesienie miłosne, które tak często wybucha pośród rozpaczy i strachu. O, czyżby on, taki wrażliwy na najlżejszy objaw jej tkliwości, miał pozostać nieczuły na ten ogień piekielny, który w niej nagle rozgorzał?

Miałby zminąć się z tym, o czym wiedziała przecie, że zawsze marzył i marzył. Nie, nie pozostał nieczuły. Powtórzył kilka razy:

- Ciebie… Ciebie… Po co ta komedia? Żeby potem było jeszcze ciężej na duszy? - Lecz gdy podszedł, by ją podźwignąć z ziemi, śmiertelnie zawstydzoną i gorejącą - wnet uwierzył i sam zapłonął, i wziął udział w tym, co nazywał komedią. Jakże miał nie wierzyć sercu, które tak biło, oddaniu, co tak było ofiarne i szczodre.

I tak zupełne, że pani Barbara bała się zbudzić z szaleństwa, w które popadli znienacka; wszakże będzie już wtedy tą, co zawsze, będzie się wstydzić i cierpieć. A tymczasem zbudziła się szczęśliwa i nie wiedząca, czemu była szczęśliwa. Czy że obdarzyła miłością tam, gdzie zawsze czuła się taka dłużna, czy że los oszukała, czy że strach ugasiła, czy że doznała radości, skąd nie było już na nią nadziei?

I co więcej, usposobienie to trwało, serce było niby ogród zewsząd otwarty, zadośćuczynienie dane Bogumiłowi nie nasyciło skruchy i potrzeby szczodrości. Czuła się jeszcze tak winną wobec Teresy. I kiedy zgodnie z obietnicą pojechali oboje w niedzielę do Kalińca, widząc ku swej radości, że są sami w swym kółku, wyznała:

Tereniu, ty wiesz, jaką masz siostrę? Wyobraź sobie, ja zrobiłam Bogumiłowi scenę zazdrości o ciebie. Ale nie dziw się, nie dziw.

Jesteś taka, że niepodobna uwierzyć, by się kto w tobie nie kochał. I skoro już tak jest, że mąż się musi kimś zachwycać, w kimś kochać, to, mój Boże, kimże się Bogumił ma zachwycać, jeśli nie tobą?

I w podobny sposób mówiła jeszcze przez chwilę, przeniknięta wiarą, że w tym wielkodusznym świetle szczerości nic się już nie może zaczaić na jej zgubę. Zresztą po dniach ostatnich wiedziała tyle nowego o uczuciach Bogumiła do siebie. Przekonała się, że niczym nie podsycane, nie naprzykrzyły mu się, nie gasły, były coraz to potężniejsze. Mogła wyzywać los, mogła wszystko stawiać na szalę. A gdyby ją to miało nagle omylić, to niechajże! Byle przebrnąć przez to z weselem, dumnie, jak ktoś, kto nie lęka się udzielić nieprzebranego skarbu! A nawet - raczej wszystko utracić niż żyć przez chwilę z tym uczuciem pogardy dla siebie, które miała wtedy po tych jaśminach. I już chciała wykrzyknąć: - A jeżeli się naprawdę kochacie - gdy Teresa i Bogumił sami popadli w wesołość i w nieszkodliwe żarty. Teresa ucałowała Bogumiła w sposób prawdziwie rodzinny i powiedziała:

- Masz więc, ty niegodziwa Barbaro, masz za twą zazdrość. Dobrze ci ona zrobi, bo już byłaś taka zarozumiała. Ale uspokój się, wszyscy wiedzą, że Bogumił świata nie widzi za tobą.

Nadszedł Lucjan Kociełł i musiano mu wśród śmiechu streścić, o czym się mówi. Przyświadczył zdaniu żony.

- A tak - rzekł - chcieliśmy go tu kiedyś zatrzymać wieczorem na karty, drożył się jak panienka, aż pastor Wenorden powiada: z panem Niechcicem tylko nie zaczynajcie. On się zawsze śpieszy do żony.

Pani Barbara przeczyła tryumfując, a Teresa spojrzała na męża i wnet on stał się główną osobą chwili.

- Och - rzekła - Lucjan się niesłusznie obwinia. Tak wygląda, jakby rzeczywiście ciągnął drugich do hulatyki.

A gdy i dziewczynki przyszły na podwieczorek, powiedziała do nich wzruszona, prawie przez łzy:

- Pamiętajcie wy, córy, że wasz ojciec jest skarbem.

Zdawała się chcieć także czemuś zadośćuczynić.

Po podwieczorku przyszli Ostrzeńscy, by pożegnać odjeżdżającą nazajutrz Teresę, i natychmiast zagrano w winta. Gdyż o ile Lucjan nie wychodził z domu, to lubił mieć na miejscu chociaż karty.

Pani Barbara doszła wtedy do szczytu. Zostawiła Teresę i Bogumiła zabawiających się w szarady z panienkami i poszła odwiedzić matkę.

Wieczór był taki piękny, tyle blasku złotego na niebie - jerzyki kwiliły wysoko ponad miastem. Szła śpiewając półgłosem, myślała, że będzie teraz prowadzić inne życie, stanie się wesołą, pogodną, jak za młodu. I wróciła tak samo śpiewając, była porywająca, z ogniem zwycięstwa w swoich srebrzystych oczach. Gdy się zbierali w przedpokoju do drogi, usłyszała, jak Michalina Ostrzeńska powiedziała w salonie:

- A więc chwała Bogu wyszła już z tego stanu, w który popadła po śmierci dziecka. Widzieliście wy ją? Po prostu inna kobieta.

- Coś ty wyprawiała? - śmiał się Bogumił. - Jesteś półdiable weneckie.

Pani Barbara badała spod oka, czy nie skrywa on czegoś pod śmiechem. Ale w oczach jego, gdy spojrzał, było tylko oczekiwanie na bliską godzinę szczęścia.

18

Mleczarz, który nazajutrz zabrał dla Teresy na drogę róż z Serbinowa, zapytany potem w domu, czy zdążył z kwiatami, gdyż Teresa miała wyjechać ranną kurierką, oznajmił, że zdążył, ale że pani Kociełłowa dziś jeszcze nie wyjedzie. Nie wiedział, dlaczego, bo chodził na Dziadowe Przedmieście bardzo rano. Kobieta, co tam posługuje, mówiła tylko, że jej nie kazali śniadania dawać na siódmą, jak było zamówione, bo panią głowa boli i pojedzie aż może dopiero jutro.

Pani Barbara powtórzyła to Bogumiłowi.

- Ją często głowa boli - rzekła - a wtedy jest do niczego.

I nie przejęła się zbytnio, ale po pewnym czasie ta wiadomość zaczęła jej nieznacznie dolegać. Teresa od jakiegoś czasu jest pełna niespodzianek. A nuż zmieni postanowienie i wcale nie wyjedzie. I pani Barbara uczuła, że lęka się tej możliwości. Nie była pewna, czy wspaniałomyślne uczucia, którymi się ostatnio powodowała, wystarczą jej na długo. Już dziś rano czuła powracający przedsmak strachliwych domysłów i podejrzeń, ale myślała: „Teresa pojedzie, a to się tu wytrawi”. Zaś w dalszej przyszłości zawsze człowiek widzi siebie zdatnym do ułożenia wszystkiego jak najlepiej.

Ale co będzie teraz, jeżeli Teresa zostanie, a może przyjedzie do nich? Zaczęła się pomału przygotowywać do tej myśli i nawet wreszcie dźwignęła się na duchu. - Tak - myślała uspokojona - to by było z wszystkiego najlepsze, najprzyjemniejsze. - I z każdą chwilą wydawało jej się to więcej nęcące. Urządzała już w myślach dla siostry to ten, to ów pokoik i mnóstwo projektów miłego spędzenia czasu roiło się jej po głowie.

W końcu denerwowała ją już tylko myśl, czy aby Teresa istotnie ten właśnie zamiar poweźmie. Z każdą chwilą rosło wyobrażenie uciech związanych z jej domniemanym przyjazdem. Ile książek mogłyby razem przeczytać, a jak Agnisia rozwijałaby się w towarzystwie ciotki i jej dziewczynek.

Po południu Nastka, pieląca z panią Barbarą rezedę pod oknami, podniosła się i powiedziała, że ktoś jedzie dorożką z miasta.

Obydwie patrzyły wyczekująco, a ciężkie lando dorożkarskie toczyło się rzeczywiście ku zajazdowi.

Przyjechały nim Oktawia i Sabina z walizką. Przestraszone i spłakane oznajmiły, że mamusia bardzo zachorowała i ojciec kazał im zaraz jechać do Serbinowa, gdyż jest obawa, czy to nie ospa lub nie tyfus. Pani Barbara zatrzymała dorożkę i zaczęła się ubierać, żeby jechać do siostry. Przez ten czas Oktawia opowiadała, że mamusia zaraz wczoraj po odjeździe gości dostała dreszczów i brała chininę. W nocy nie spała, a nad ranem zaczęły się mdłości i okropny ból głowy.

- Nie płaczcie. Gospodarujcie tu z Nastką i z wujkiem. Pilnujcie Agnisi i nie dajcie Rozalii od niej odchodzić. I trzymajcie się ostro, moje kochane. Pan Bóg da, że wszystko będzie dobrze.

Widzicie, jak to trzeba matkę szanować i kochać - upominała je pani Barbara i trzęsącymi się rękoma zawiązywała woalkę.

Dziewczynki pociągając nosami podawały jej torebkę, parasolkę.

Bogumił, po którego Nastka biegała w pole, nadszedł, kiedy już dorożka ruszała z miejsca. Pani Barbara wstrzymała ją na chwilkę.

- Jadę - oznajmiła. - Przyślij po mnie konie jutro rano. Niech ci dziewczynki wszystko opowiedzą. Do widzenia.

Jechała tedy. Kamienie i słupy telegraficzne opieszale sunęły wstecz, a dalsze plany, kępy ziemi, wioski na horyzoncie pełzły pomału naprzód.

- Moi kochani, prędzej - błagała pani Barbara dorożkarza. - Szkoda - podżegała go - że nie wzięłam naszych koni. Byłabym już na miejscu.

Zamykała oczy i myślała:

- Granica serbinowska już blisko, już ją mijam, już pewno widać Pogórze…

I spoglądała znienacka, lecz stojący na granicy krzyż śród krzaków tarniny był ciągle jeszcze przed nią, a Pogórza wciąż jeszcze nie było widać.

Wtedy zbroiła się w cierpliwość i zwracała się myślami do Teresy.

- Boże, Boże, skąd się to wzięło - dociekała - to chyba nic poważnego.

I znów zaczynała rozmawiać z dorożkarzem:

- Moi złoci - mówiła - czy wy widzicie już Pogórze?

Mógł przecie dalej widzieć, siedział o tyle wyżej.

Wkrótce i ona ujrzała owo Pogórze - siną wyniosłość, której ukazanie się na horyzoncie oznaczało, że Kaliniec już blisko. Łoskot grubych kamieni bruku i rozmaitość podmiejskich widoków sprawiły, że dorożka zdawała się teraz żwawiej posuwać naprzód.

Kilkoro dzieci zerwawszy się znad rynsztoka biegło za pojazdem chcąc się uwiesić. Inne wołały z daleka ku dorożkarzowi: - Batem ich! Batem! - Ludzie, zajęci swoim, snuli się w obie strony, dziad podwiązany pod brodę czerwoną chustką stał jak zawsze pod murem kościoła Bernardynów. Nic się tu nie zmieniło i pani Barbara poczuła się raźniejsza, jakby widziała w tym dowód, że i u Kociełłów nic takiego nie zaszło.

Przed bramą domu, gdzie mieszkali, zobaczyła swego brata Daniela.

Chodził tam i na powrót, jakby na kogoś czekał. Nie zdziwił się ujrzawszy panią Barbarę, która odprawiła dorożkę i stanęła przed nim bez tchu, nie śmiąc pytać.

- No - rzekł - przyjechałaś. Chwała Bogu. Idź tam, ale nie siedź długo. I, moja złota, wypraw stamtąd Michasię.

Powiedz, że ja tu stoję i czekam.

- Ale co jest Tereni?

- Tereni? Miała mdłości i bóle w krzyżu, kto wie, czy to nie ospa.

- To straszne, Daniu! Terenia miałaby dostać ospy?!

- Tak, to straszne - potwierdził Ostrzeński z przekonaniem. - Ja już nóg po prostu nie czuję, wyobraź sobie - dwie godziny tu czekam, a ta szalona kobieta, ta Michasia, całą noc dzisiaj nie spała. Ani pomyśli, że ma, uważasz, synów, i to raz tylko szczepionych!

Pani Barbara zdziwiła się tej nagłej trosce o synów, którymi Daniel mało się na ogół przejmował.

On zaś nie panował już nad rozpaczą i prosił:

- Przypomnij jej o synach. Może to ją wzruszy. Ja bym jej śmierci nie przeniósł. A takie jak ona strasznie łatwo się zarażają.

- Daniu - rzekła pani Barbara - uspokój się. Przecie to Terenia jest chora. Powiedz lepiej, byłeś tam?

- Byłem - odparł, nieco się opamiętawszy. - Ale nie widzę powodu, żeby tam ciągle siedzieć. Robicie tylko zamieszanie koło tej biednej Tereni. To jest wariactwo. Od tego są fachowcy, doktorzy, pielęgniarki. Jej może w końcu nic nie być, a wy powymieracie.

Pani Barbara spojrzała na brata z litością i zdziwieniem.

Wzruszyła ramionami.

- Nie bądź dziwakiem - rzekła.

- Ja tam już chodziłem! - wołał Daniel idąc za nią do bramy. - Ale, uważasz, to nie ma żadnego celu. I słuchaj - prosił żałośnie - moja złota, moja jedyna, przyślij mi tu Michasię.

W mieszkaniu Barbara zastała matkę, Danielową i doktorów, którzy przybyli na konsylium.

- Tyfus lub zapalenie mózgu - szepnęła pani Michalina ucieszywszy się na widok siostry męża.

Pani Barbara czuwała wespół z matką i bratową przy Teresie całą noc i nazajutrz nie wróciła do Serbinowa. Dała tylko kartkę do domu, że zostaje, a potem co dzień wysyłała i odbierała wiadomości przez mleczarza.

Po kilku ciężkich dniach gorączka cokolwiek się zmniejszyła i Teresa zaczęła odzyskiwać przytomność. Lucjan wypytywał doktorów, czy nastąpiło przesilenie, ale doktorzy zdawali się sami nic pewnego nie wiedzieć. Ociągali się z odpowiedzią, wciąż uparcie wracali do ręki chorej, badali tętno, zdwoili dawkę kamfory.

Ostatecznie jednak orzekli bez zapału, że pewnego rodzaju przesilenie mogło w istocie mieć miejsce. Zastanawiali się nad tym, jak Teresę wobec tego odżywiać. Zalecili na razie dawać odrobinę śmietanki i może troszeczkę dobrej, świeżej maślanki.

Pani Barbara strasznie się ucieszyła. Skoro mowa o takich rzeczach, znaczy wszystko jest dobrze. W dniach troski najmniejsza iskra nadziei zdaje się szczęściem bez granic, ale doznawszy tego szczęścia pani Barbara już o nie drżała, gdyż zdawało jej się równie potężne, jak kruche. Zapragnęła z nim uciec, jakby w mniemaniu, że je w ten sposób utrwali. Zapytała, czy może spokojnie odjechać na kilka godzin na wieś. W takim razie przywiozłaby i śmietanki, i maślanki, i to takiej, jakiej w mieście się nie dostanie. Doktorzy odpowiedzieli, że naturalnie można jechać, w danej chwili nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

Zaczęła się więc gorączkowo zbierać do drogi mówiąc sobie, że jeśli chce dalej pielęgnować Teresę, to musi wpaść do domu, sprawdzić, jak wszystko tam idzie, wydać nowe zarządzenia i zabrać ze sobą różne rzeczy, gdyż wyjechała była jak stała, a nie wszystko umieli jej według żądania dosłać. W miarę jak chwila odjazdu się zbliżała, lęk o to, co w domu zastanie, przesłaniał w sercu pani Barbary wszystkie inne uczucia. Wprawdzie miała stamtąd codziennie wiadomości, ale co znaczą wiadomości sprzed kilku godzin. Agnisia mogła rano być zdrowa, a teraz, kto wie, czy się nie wije w gorączce.

- Stróż przyprowadził dorożkę - oznajmiła na koniec posługaczka Kociełłów.

Pani Barbara schyliła się nad Teresą.

- No, Tereńko - zawołała ochoczo - przywiozę ci śmietanki i maślanki. A co mam powiedzieć dziewczynkom?

Chcesz może, by przyjechały? To je także przywiozę.

Teresa odzyskała przytomność, ale była odurzona i z trudem tylko mogła zebrać i wyrazić swe myśli.

- Dziewczynki - powiedziała słabo i dosyć obojętnie.

I nie ujawniła chęci zobaczenia dziewczynek. Zaczęła natomiast szeptać:

- Gdybym umarła… gdybym umarła, to w komodzie… Nie-nie-nie, nie w komodzie… nie w komodzie - powtórzyła prędziutko. I marszcząc brwi spojrzała miłosiernie, jakby prosząc o pomoc.

- Zapomniałam - poskarżyła się i zaczęła od nowa: - Jakbym umarła…

- O czym ty mówisz? - zaśmiała się z przymusem pani Barbara. - Jest ci lepiej. Doktór pozwolił ci pić maślankę. Ja właśnie po nią jadę. Ja ci na wieczór przywiozę maślanki.

Teresa pokręciła przecząco głową i zaczęła raz po raz otwierać dłonie rąk, spoczywających na kołdrze, odwracając je ku górze gestem zdumionej bezradności. Pani Barbara nie mogła na to patrzeć. Wzięła ją za obie te ręce i ściskając je rzekła:

- Przywiozę ci pysznej maślanki, siostrunieczko.

- Pysznej maślanki, pysznej maślanki - powtórzyła, jakby to było zaklęcie mogące odwrócić złe przygody.

Wychodząc już spotkała w drugim pokoju jednego z leczących Teresę doktorów, który był wielbicielem chorej. Chodził w tę i w tę stronę, gryząc jedną po drugiej kostki zaciśniętych w pięść palców.

- Nie chce widzieć córek? - spytał zatrzymawszy Barbarę.

- W ogóle - dodał sam do siebie - nie znać, żeby kogo z rodziny chciała widzieć i mieć przy sobie. Nie pyta o matkę… to mi się nie podoba. Taka obojętność na doczesne stosunki…

- Co też pan doktór mówi - przerwała pani Barbara oburzona. - Żeby miało być źle, toby właśnie chyba kazała przywieźć córki. Ale jest przecież dobrze.

- Jest dobrze, naturalnie - powtórzył zdawkowo doktór.

W drodze pani Barbara odzyskała zachwianą w ostatniej chwili otuchę. - Nie może przecie umrzeć ktoś, dla kogo się jedzie szosą ładnie do domu po maślankę. - I myślami opowiadała już Bogumiłowi oraz dziewczynkom dzieje ostatnich dni, a tak opowiadana choroba Teresy stawała się czymś przebrzmiałym, zażegnanym, nierzeczywistym.

Przyjechawszy jednak na miejsce pani Barbara nie była już tak dobrej myśli i nie potrafiła wlać ducha w żądnych wiadomości domowników.

Gdy po ciemku już wyruszyła z powrotem, czuła w całej sobie febryczne gorąco.

- Nie denerwuj się - prosił Bogumił. - Ja jutro rano wezmę dziewczynki i przyjadę. Wszystko będzie dobrze.

- Ja się nie denerwuję - odparła - tylko nie wiem, czy te butelki ze śmietanką i maślanką dobrze zakorkowane. Czy mi się nie wyleją.

Butelki były dobrze zakorkowane, ale pani Barbara nie zastała już siostry przy życiu. Teresa umarła w godzinę po jej odjeździe.

- Pewno - szeptała zanosząc się od płaczu pani Barbara - nie zastrzyknęliście kamfory, pewno nie było doktora.

Zapewniano ją, że owszem, doktór był, kamfora była zastrzyknięta.

Był też i ksiądz - matka i posługaczka zakrzątnęły się, by go sprowadzić - ale dokonał tylko ostatniego namaszczenia, gdyż Teresa konała nieprzytomna. Lucjan z płaczem pokazywał pani Barbarze stłuczoną ampułkę od kamfory.

Nazajutrz od rana mieszkanie napełniło się ostrożną, milczącą krzątaniną. Niekiedy tylko czyjś zbrzęknięty od płaczu głos wyrywał się spomiędzy szeptów nieco bardziej donośnie.

- Gdzie ktoś położył świece? - pytano.

- Trzeba tym ludziom pokazać - mówiono - jak mają zieleń rozstawić.

W pokoju dziewczynek słychać było szmer tnących materiał nożyczek.

Pani Barbara z szyjącą po domach kościstą i anemiczną krawcową i z Francuzką Bonnard przyrządzała naprędce żałobę dla Sabiny i dla Oktawii.

Bogumił wyszedł na miasto z Lucjanem, aby pomóc mu załatwić formalności. Daniel i jego dwaj starsi synowie, Anzelm i Janusz, przyszli na krótko przed wyruszeniem pogrzebu i zatrzymali się w sieni. Chłopcy spoglądali od czasu do czasu na swe żałobne przepaski badając następnie spod oka wrażenie, jakie one czyniły.

Drzwi mieszkania stały otworem i na schodach tłoczyło się mnóstwo ludzi, zarówno tych, co przybyli na pogrzeb, jak obcych, którzy chcieli zobaczyć nieboszczkę.

Pokój, gdzie niedawno żegnano tak wesoło Teresę przed jej zamierzonym wyjazdem na Litwę, był teraz przyciemniony, a pośrodku spoczywała zmarła, gotowa do znacznie krótszej, lecz niepowrotnej podróży.

Pogrzeb miał się odbyć prosto z domu na cmentarz. Długo czekano na księdza, ale wreszcie kondukt wyruszył. Lucjan Kociełł był honorowym prezesem straży ogniowej, toteż idąca na przedzie muzyka strażacka uderzyła przeciągle w trąby i flety, gdy tylko karawan zaczął z wolna kołatać po bruku. Mnóstwo róż i jaśminów, wstrząsanych z lekka jazdą po kamieniach, okrywało trumnę i roniło wonne płatki na ziemię. Po obu stronach wozu szli strażacy z palącymi się pochodniami.

A tak, znowu jedno z dzieci tej ziemi, urodzone śród jęków i krwi, odbywało swą podróż do grobu śród kwiatów, przy ogniach i muzyce, jakby wiekami uświęcone przekonanie bliźnich teraz dopiero wiodło je tryumfalnie do bram prawdziwego żywota.

19

Bogumił i Barbara wrócili do domu z pogrzebu Teresy, weszli i w pierwszym pokoju, w kancelarii, zatrzymali się nie mając siły iść dalej. Własne mieszkanie wydało im się też cichsze i pustsze po tym zgonie. Bogumił usiadł przy biurku, jakby było coś pilnego do roboty, a pani Barbara spojrzawszy na jego pobladłą twarz nagle rzekła:

- Czemużem ja nie umarła. Ja, której nikt nie kocha, po której nikt by przynajmniej nie płakał.

Bogumił zebrał siły i powiedział z uśmiechem:

- Nikt? A za kogóż ty mnie masz? To, że ja bym płakał, to ci nie dosyć?

Nie wiedziała na pewno, czy to byłoby dosyć, lecz ją te słowa pokrzepiły, zmniejszyły jej żal nad sobą.

- Nie słuchaj - rzekła. - Tak mi smutno, że mówię od rzeczy. Ale to jest prawda, że ci, co najwięcej warci są żyć, umierają za młodo. Wszyscy najlepsi, najmilsi.

- Może prędzej zarabiają sobie na coś lepszego niż to nasze tutejsze życie - odparł nie bardzo wiedząc, co ma przy tym na myśli.

- Nie - rzekła - to już ten los okrutny tak umie celnie wymierzyć, żeby zgnębić biednego człowieka.

I nagle dała upust żałości:

- Wiem, że ci ciężko - zapłakała - ale ty tak cierpieć nie możesz jak ja. Bo ty nie czujesz się winien.

- Winien? Czemu winien? - Że Tereńka umarła.

- Basiu, co ty? Któż tu w ogóle może być temu winien?

- Ja - szepnęła pani Barbara błysnąwszy mściwym spojrzeniem. - Ciągle mi się, wiesz, wydaje, że ta śmierć - to kara boska na mnie za to, że jestem taka… to jest, że nie jestem taka, jak być powinnam… że jednym słowem…

Nie dodała nic więcej, ale Bogumił wiedział, co miała na myśli.

- Jakaś ty zarozumiała - rzekł ostro. - Myślisz, że Bóg, jeśli jest, ugodziłby naraz tylu ludzi, zasmucił tyle serc i uśmiercił taką słodką istotę po to tylko, żeby ciebie ukarać za jakieś głupstwa, a choćby nawet za jaki wielki grzech? Zostaw lepiej tę biedną zmarłą w spokoju i nie dociekaj tak chytrze wyroków losu.

Pani Barbara spojrzała na niego z wdzięcznością. O, jakim balsamem były dla niej te szorstkie, stanowcze słowa.

- Prawda - pomyślała natychmiast - wszakże i Teresa mogła o mnie kiedyś skrycie myśleć lub mówić co złego. Może nawet kiedy bez mojej wiedzy nieładnie wobec mnie postąpiła? A czyżby z tego powodu zasługiwała na karę? Takich rzeczy nie można we wzajemnym stosunku, choćby najlepszym, uniknąć. I ależ oczywiście, że ze strony Tereni było to samo! Wszak była ona jednak zalotną, była nią i wobec Bogumiła, nie żałowała sobie spojrzeń, uśmiechów, ani myśląc, czy to kogo boli. Zatem wszystko w porządku. O, jak to dobrze mieć nie tylko samą siebie na myśli, jaka to ulga, gdy ze złej czy z dobrej strony wziąć drugiego człowieka pod uwagę. Któż to jej mówił kiedyś, że tak się czynić powinno? Prawda, przecież to właśnie Terenia była takiego zdania.

Lecz mimo te wszystkie wyrównujące, pocieszające myśli pani Barbara nie mogła się obronić od uczucia, że winy Teresy nie mogły mieć tego znaczenia, tej wagi, co grzechy przez nią, Barbarę, popełnione. I zresztą nie chciała widzieć Teresy winną. Nie, to było ucieleśnione dobro, czyż inaczej można by tak po niej cierpieć i płakać? Nagle, jakby wykrzyknięte przez kogoś, rozległy się w pamięci pani Barbary słowa: - „Gdybym umarła, to w komodzie… nie, nie w komodzie…” Co to takiego? Jezus Maria!

Przecież to Teresa mówiła do niej przed śmiercią takie słowa. Co one znaczyły? Może Teresa chciała jej powierzyć jaką tajemnicę. Co miała w tej komodzie? Nie, nie w komodzie, przecież powiedziała potem, że nie w komodzie… A jednak trzeba było chyba zajrzeć do tej komody. Że też ona mogła o tym zapomnieć! Lecz nawet gdyby pamiętała, czyż miała była zacząć ni stąd, ni zowąd szperać w rzeczach Teresy? Nie, doprawdy, tego sobie nie trzeba wyrzucać. I już przestawała się męczyć na ten temat, gdy błysnęła jej myśl: - A nuż to było coś, co jednak dotyczy Bogumiła! Nie, czyżby w takim razie Terenia jej to chciała powierzyć? - Ale rozsądek nie był w stanie powstrzymać natłoku pytań i przypuszczeń wołających: - Czemu nie? a jeśli? - a może właśnie. I pani Barbara siedziała wciąż, nie ruszając się, w kancelarii, w której utknęli, i kiwała się z lekka, na nowo przeniknięta uczuciami strachu, obrazy i winy.

- Cóż tak nic nie mówisz, kochaneczko? - zapytał w końcu Bogumił ocknąwszy się z własnej zadumy.

- Tak sobie rozpamiętywam - odparła roztargniona. - I nic. Myślę, że masz słuszność. Masz słuszność.

A po chwili dodała:

- Wiesz, ja wezmę flanców i pojadę jutro do Tereni. Nasadzę jej astrów i lewkonij. Mam to jeszcze w inspektach. I dowiem się, co tam słychać u biednych dziewczynek.

Bogumił radził, żeby poczekać nieco, gdyż mogiła jeszcze nie urządzona i nie będzie gdzie sadzić. Pani Barbara przyznała mu rację, a zresztą powstrzymały ją też inne okoliczności. Była zaziębiona, tak że musiała nawet trochę poleżeć, potem Agnisia czegoś gorączkowała; minęło więc sporo czasu, nim się dało pojechać do Teresy.

Lucjan był człowiekiem czynnym, z niczym nie zwlekającym, i pani Barbara zastała mogiłę bardziej urządzoną, niż się mogła spodziewać. Stanowiła ona rodzaj równego z gruntem placyku otoczonego żelazną barierką i zasianego prawdopodobnie trawą, która jednak jeszcze nie powschodziła. Ale w głowach był już nawet umieszczony pomnik: złom różowoszarego granitu z czarnym napisem.

Po obu stronach kamienia stała zieleń w doniczkach. Pani Barbara patrzyła uradowana, bardzo jej się to podobało, nie lubiła pretensjonalnych ani kunsztownych pomników i cieszyła się, że Lucjan okazał tyle dobrego smaku. Z ożywieniem, prawie wesoło zaczęła sadzić kwiaty, jakby to miejsce było tylko nowym, bardziej niż inne obchodzącym ją terenem zabiegów i pracy. Potem stanęła w zadumie i usiłowała sobie uprzytomnić, że stoi nad grobem Teresy.

Na cmentarzu rosły wysokie drzewa, a w nich tuż nad głową pani Barbary drozd-śpiewak wygwizdywał ochoczą, prawie skoczną piosenkę. I dopiero ten śpiew śród zieleni pozłoconej słońcem rozżalił panią Barbarę. Uklękła i płakała, że już żaden z tych dźwięków życia, żaden z tych blasków świata nie będzie przenigdy usłyszany, nie będzie zobaczony ani przez Teresę, ani przez Piotrusia. Nie siebie tym razem żałowała, nie sama zdawała się sobie pokrzywdzona przez śmierć tych dwojga - ich miała w tej chwili za niepowetowanie skrzywdzonych.

Gdy potem wycierając oczy zwróciła się ku wyjściu, ujrzała, że sąsiednią ścieżką szedł ku grobowi Teresy ktoś wysoki, niemal wiotki i znajomy. Znajomy w taki sposób, że razem z mignięciem tej postaci gorący dreszcz przeniknął panią Barbarę i przyśpieszyła kroku, jak gdyby uciekała. Wnet jednak stanęła i obejrzała się, ale wysmukłej postaci nie było już widać, gęsta zieleń ją skryła.

- Czy to możliwe - myślała zaskoczona. - Nie, mnie się przywidziało. - Stała wahając się, czy iść dalej, czy wrócić, czy sprawdzić, czy poczekać. Na koniec wyszła jednak za bramę, to się ociągając, to śpiesząc, wciąż przy tym powtarzała: - Nie, mnie się przywidziało - ale co za szalone podobieństwo - co za podobieństwo!

W domu Kociełłów Lucjan sam jej otworzył.

- O - powiedział - jak to dobrze, Baszko - tak ją nazywał - że jesteś. Miałem do was właśnie pisać. Nie mogę się z tobą przywitać, bo porządkuję papiery i książki i jestem strasznie brudny. Rozgość się, a ja pójdę się umyć. Dziewczęta wyszły.

Pani Barbara siedziała i rozglądała się po pokoju z tym uczuciem dławiącego zdumienia, jakie budzi po każdej śmierci człowieka niema trwałość przedmiotów.

Gdy Lucjan wrócił, siedzieli długą chwilę w milczeniu, przerywanym półsłówkami, nie umiejąc podjąć rozmowy w tak zmienionych okolicznościach. Na koniec pani Barbara rzekła:

- Mówiłeś coś, że miałeś do nas pisać?

- A tak - przypomniał sobie Lucjan - i w strasznie ważnej sprawie.

Przenosimy się do Częstochowy.

- Ale niemożliwe!

- Owszem. Rzuciłem posadę. Zakładam wielką cementownię. Spółka, ma się rozumieć. A sam osobiście będę prowadził biuro w Częstochowie.

W ogóle postanowiłem się całkowicie przerzucić na tego rodzaju interesy.

- Zawsze miałeś do tego pociąg - szepnęła pani Barbara - ale czy nie za wiele ryzykujesz?

- Ha, może - odparł roześmiawszy się krótko, bez wesołości. - Jestem ryzykantem, to mój żywioł. Mam dość tego gnuśnego życia, tego biurka, klubu, kart, picia u Peszkego i drobnych pokątnych transakcyj handlowych, dobrych dla dam, jak Michasia. Potrzebuję realnych, na wielką skalę przedsięwzięć.

- Terenia może by ci to odradzała.

- Na pewno - potwierdził. - Terenia zawsze mnie zawracała z tej drogi. Nienawidziła interesów. I ja byłem jej o ile możności posłuszny, gdyż było to jedyne, czego ode mnie żądała. A spełnić jej żądanie… no, nie mówmy o tym. Ale teraz widzę, że źle robiłem. I że martwiłem ją, przez to właśnie, że jej słuchałem. Bo miałem za dużo energii i to szło na hulanki, które ją dręczyły, o, ja wiem, że dręczyły, choć nigdy nie powiedziała mi słowa…

Lucjan mówił teraz obficie, jakby się w nim jakaś tama przerwała.

Był zawsze człowiekiem pełnym życia, ale w takim ogniu, w takim prawie natchnieniu pani Barbara jeszcze go nigdy nie widziała.

Roztaczał przed nią swe plany, niby program zupełnego przeobrażenia świata. Cementownia nie oznaczała bynajmniej samego tylko cementu. Wchodziły w to jeszcze cegielnie, gips, jakieś szczególnie ogniotrwałe dachówki, zwane eternit. Lucjan mówił też coś o domieszkach, szybko wiążących cement, o papie, żelazie, drzewie, a biuro w Częstochowie miało być szeroko pomyślanym biurem budowlanym.

- Ale czy na to nie trzeba być inżynierem czy architektem? - odważyła się powiedzieć pani Barbara.

- Mam właśnie świetnego inżyniera - zapewniał Lucjan. - Ale tu przede wszystkim nie inżynier jest najpotrzebniejszy, lecz organizator. Być organizatorem, to jest fach, którego nikt u nas nie docenia, a bez tego, bez tego ani rusz. Otóż ja nim jestem. Z urodzenia. Tak jest. Ha!

- Doktorzy - ciągnął z wypiekami na twarzy - nie dają mi pić.

Głupcy! Ja pić nie będę, jak będę miał co robić. Straszą mnie, że coś tam w środku nie tak. A ja ich wszystkich przeżyję. Przeżyję ich. To, że późno zabieram się do tak wielkich rzeczy, świadczy, że będę żył długo. Kto ma wcześnie umierać, wcześnie też wypełnia swoje zadania, a ja dotychczas wegetowałem tylko. Zresztą czuję się zdrów jak nigdy.

Mówiąc to chodził wielkimi krokami po pokoju i kolejno to przygładzał tęgą ciemną czuprynę nad niskim czołem, to brał w garść brodę ciągnąc ją w taki sposób, jakby ją z wody wyciskał.

- Daj Boże… - zaczęła pani Barbara, lecz on nie słuchał.

- Mam pewność - snuł dalej swoje - że mi się wszystko uda. Po prostu pewność - no! I nie tylko dlatego, że wierzę w siebie.

Wiem, że Teresa mi pomoże.

Usiadł i ciszej nieco, ale żarliwie mówił:

Wyobraź sobie, ja wierzę, że ludzie po śmierci mają większą siłę oddziaływania niż za życia. Może dlatego właśnie odchodzą czasem tak nagle, że chcą lepiej nam pomóc.

- Wierzysz w życie pośmiertne? - rzekła pani Barbara z nadzieją i powątpiewaniem.

- Tak… to jest - nie. Rozum oczywiście mówi mi, że go nie ma.

Ale mimo to nie mogę się oprzeć przekonaniu, że śmierć… czy umarli… tak, umarli, przeobrażają wszystko z większą siłą niż żywi. Ja na przykład czuję się dzisiaj innym człowiekiem; zdolnym do Bóg wie nie czego. Aż czasem myślę - o, gdyby Terenia mogła mnie teraz widzieć, a potem sobie urągam - bałwanie, przecież po to odeszła, by cię takim uczynić.

- Jakże… jakże ona może ci pomóc… mogła cię takim uczynić, kiedy mówisz, że była tym rzeczom przeciwna - usiłowała zrozumieć coraz bardziej przejęta, ale i oszołomiona pani Barbara.

- Ba! Będąc tu nie mogła wszystkiego zrozumieć. Ale teraz ma ten wyższy rozum, który my, żyjący… h-ha! żyjący - powtórzył z politowaniem - ledwo że przeczuwamy. Teraz ona wie, że ja do tego jestem stworzony. Jasne - nie?

- A czy nie zrazisz się? - próbowała pani Barbara bronić się przed ogarniającym ją podziwem. - Mnie się zdaje, że ty lubisz tak zacząć coś, a potem rzucić.

- A broń Boże! A broń Boże! - oburzył się. - Ja? Skąd? A zresztą owszem. Do mnie należy puszczać rzecz w ruch. Mam świetne pomysły i energię, a cierpliwość, żeby dłubać w szczegółach, muszą mieć inni. Podział pracy, moja kochana, jasne - nie? Zresztą, mówię ci, odkąd wiem, że Teresa tego chce, nic mnie już nie powstrzyma.

Teresa mi pomoże. I ja tylko w ten sposób mogę z nią dalej obcować. Bo nikt z was nie wie, czym jest dla mnie jej strata - zaszlochał krótko bez łez. - Mogłem ją zaniedbywać, mogłem jej całymi dniami nie widzieć, a jednak… Nie, wy, kobiety, tego nigdy nie zrozumiecie.

Pani Barbara była wstrząśnięta. Znała tak dawno tego swojego szwagra i nie miała, jak się okazuje, pojęcia, co to za człowiek.

Iluż on rzeczy był pełen, jaką bogatą miał naturę! Pani Barbara też nie cierpiała wszelkich tak zwanych interesów, ale to, że można je pojmować nie jako robienie grosza, ale jako tętniącą życiem i pracą działalność, było dla niej czymś nowym i bardzo pociągającym. I ta wiara Lucjana w życie zagrobowe Teresy, w jej obecne znaczenie, ta prawie bajka, którą tu rozpowiadał, nie raziła jej wcale. Przeciwnie, mistyczna wiara w połączeniu z na wskroś życiową praktyczną energią była bardzo na miejscu, można powiedzieć, że jedynie w tym połączeniu wydała jej się rzeczą do zniesienia, a nawet usprawiedliwioną. W ogóle Lucjan postawił sprawy w taki sposób, że zadrgała w niej coraz rzadziej się odzywająca żyłka poetycka, bezcenna skłonność do zespalania się ze wszystkim, co nam zachodzi drogę, stan, kiedy duch nasz pluszcze się zachwycony w nurcie życia nie przeciwiąc się, nie wątpiąc, nie krytykując.

- Dobrze, ale czy musisz się wynieść? - pytała zasmucona, że utraci z oczu tego człowieka, którego tak jakby w ogóle po raz pierwszy ujrzała, którym została oczarowana i który w dodatku wywnętrzał się przed nią, jak rzadko mężczyzna wywnętrza się przed kobietą. - Czy musisz się wynieść? - powtórzyła. - Nie możesz tu w Kalińcu tego biura czy tam tych fabryk założyć?

- Nie - uśmiechnął się do tego naiwnego stawiania sprawy. - Kaliniec to jakby zamknięte senne jezioro, mnie potrzeba takiego miejsca, co jak rzeka dokądś się toczy. Częstochowa leży na wielkim szlaku kolejowym, tam się zaczyna kraj hut, węgla, przemysłu…

- Tu również mają budować podobno kolej - przerwała pani Barbara.

- E-e, nie wierzę. Danielowa też ciągle o tej kolei majaczy. Ale to, jak mówią, nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje.

Lucjan spojrzał nagle na zegarek.

- Przypomniało mi się - powiedział - że dziewczęta miały iść z miasta do Ostrzeńskich i że ja się tam też obiecałem na kolację.

Chodź ze mną, Baszko.

- Nie - przelękła się pani Barbara, chociaż to ją kusiło. - Nie, strasznie się zasiedziałam. Szkoda, że nie zobaczę już dzisiaj dziewczynek. Zaraz… mnie się wprost wierzyć nie chce, że się przeprowadzacie. I kiedy to ma nastąpić?

- O, jeszcze nie w tej chwili. Ale przed wrześniem nie będzie nas już w Kalińcu. Czekaj, zapomniałem. W papierach Tereni są twoje listy. Jeżeli chcesz je wziąć, to zaraz ci je dam.

Pani Barbara drgnęła i zapłoniła się. Przedśmiertne słowa Teresy znów zatańczyły w jej myślach. - Może to to? - pomyślała i natychmiast ogarnął ją wyzwalający spokój. - No, ma się rozumieć, że to szło o jej listy.

- Dobrze. Wezmę je - rzekła - przynieś.

Lucjan przyniósł dużą kopertę zapieczętowaną i owiązaną sznurkiem.

Powiedział: - Kilka tygodni temu, przed wyjazdem za granicę, Teresa zebrała te listy, zapieczętowała i dała mi nakazując ci oddać w razie jej śmierci. Dziwne - dodał westchnąwszy - Terenia częściej myślała o śmierci, niżby to można przypuszczać sądząc po jej usposobieniu. Miała raz po raz takie okresy.

- To kiedy się z wami zobaczymy? - pytała pani Barbara chowając kopertę do torebki.

- Chciałbym przyjechać do was na niedzielę z pannami. Bo potem zaraz jedziemy wszyscy do Krynicy. Doktor znalazł, że małe są anemiczne, a ja muszę grać rolę matki - ha! - parsknął znów swym smutnym, basowym śmiechem. - No, nie udawajmy - dodał. - Prawdę mówiąc, to i mnie każą na coś tam się leczyć.

Stali już w przedpokoju, ale on jeszcze prosił:

- Nie śpiesz się tak. Wiecznie tylko uciekasz i uciekasz. Ja się muszę przebrać do Ostrzeńskich, ale gdybyś poczekała, tobyśmy wyszli razem.

- O, nie mogę - wypraszała się. - Mam niańkę, dobrą dziewczynę, ale nie bardzo mogę z nią dziecko zostawić.

- Ha! - śmiał się znów Kociełł w swój porywczy sposób, lecz brzmiało to już obco.

Wróciwszy do Serbinowa, pani Barbara wołała już od progu:

- Przywożę ważną nowinę. Kociełł wyprowadza się z Kalińca.

I cały wieczór omawiali z Bogumiłem tę sprawę. Dopiero nazajutrz pilnując bawiącej się Agnisi (Rozalia już gdzieś, jak zazwyczaj, przepadła) pani Barbara otworzyła kopertę Teresy i ze wzruszeniem przypatrywała się różnobarwnym kartkom papieru, które tak pracowicie zapisywała za czasów swego panieństwa. Zwłaszcza zabawnymi i zajmującymi wydały jej się listy do Okci i Sabinki, gdy były one jeszcze małymi dziewczynkami. Przerzucała je, ten zaczynając, ten kończąc - pisane były tak śmiesznymi wielkimi wyraźnymi literami, i śmiała się, i łzy jej w oczach stawały na wspomnienie tych przebrzmiałych czułości: „Droga moja dzieweczko… kochana ślicznotko… droga Okteńko… Buziaka za miły liścik, który tak dobrze i starannie napisałaś… Donieś mi, ukochana, czy łobuz Sabina dużo już umie po francusku i po niemiecku. O Ciebie się nie pytam, bo wiem, że jesteś pilną i zawsze starasz się korzystać. Już wkrótce zobaczymy się, wszak do mnie przyjedziecie, bardzo pragnę ucałować wasze koralowe usteczka…” - Boże wielki - westchnęła pani Barbara opuściwszy na kolana ręce z wiązką tych listów - jak ja te dzieci kochałam, gdzie się to wszystko podziało; one się chyba zmieniły, nie są mi już tak bliskie. Czy też może mnie się dawniej wszystko wydawało więcej wartym kochania?…

Nagle, gdy zaczęła ponownie przebierać śród listów, spomiędzy sztywnego papieru, na którym były pisane, wymknęło się i wionęło na podłogę parę wiotkich, niedużych świstków. Pani Barbara podjęła je. Były zapisane ręką Teresy, ale tak widać śpiesznie, że prawie nieczytelnie. Jeden tylko był wyraźniejszy o tyle, że pani Barbara po chwili przyglądania mu się zaczęła rozróżniać słowa:

„…tą myślą powodowana - czytała z niespokojnym zdumieniem - zwracam się do Ciebie, drogi Tadziu, z gorącą prośbą. Nie wiem, w imię czego mogę przemówić, aby poruszyć Twoją duszę równie leniwą w dobrym, jak w złym. Oby prośba moja była tak przyjęta, jakbym ją zaniosła w imię tej nie znanej mnie siły, co potrafi Twą dobroć pobudzić do czynniejszego stanu. Idzie mi o tak niewiele, o zwrócenie mi listów moich pisanych do Ciebie w ciągu tych lat.

Jeżeli moim życzeniem sprawiam Ci subiekcję i przykrość, to musisz mi wybaczyć i pocieszam się, że to przykrość powierzchowna i przemijająca. Ach, o cóż to ja się troszczę, wszak dla Ciebie samo istnienie jest dostatecznym cierpieniem, abyś miał jeszcze… Ty dość cierpisz przez samo istnienie, abyś…” Te dwa nie dokończone zdania były przekreślone, a dalej szło znów gładko:

Wiem, że ta prośba nie może być przez Ciebie zaraz i w zupełności pojętą. Jeżeli zobaczymy się jeszcze kiedy, to o ile sobie życzyć będziesz, wyjaśnię jej bardziej szczegółowe pobudki. Na razie niech wystarczy Ci, że znam dzieje niektórych pisanych do Ciebie listów, nie jestem tak zarozumiałą, abym sądziła, że moich nie może spotkać to samo”.

Tu następowały nie powiązane i pokreślone zdania:

„…Odpowiesz… Może powiesz: z Tobą jest co innego, a jednak niestety i ja nie mogłam obudzić Twej melancholijnej duszy do życia i radości. Uważam to za swą winę, gdyż nie dość Cię kochałam, nie mogłam Cię takim, jak byłeś, dość pokochać… Uważam to za swą winę, gdyż nie mogłam Ci się całkowicie poświęcić, czego stan ducha Twego wymagał. Wszystko to musi… Listy te muszą zaginąć razem z pamięcią naszych nieszczęsnych, chociaż tak błogich spotkań. Winną jestem tak wobec Ciebie, jak wobec L. i dzieci, ale to sprawa mego rozrachunku z Bogiem. Listy odeszlij na poste… Odwołuję się… …O mój ukochany, uwielbiony, pożądany, uwielbiony do ostatniego tchu. Gdy kiedyś…” Tu urywała się karteczka będąca czym? Listem? Brulionem listu?

Notatkami do listu? Czy ten list był przepisany? Wysłany? Kto był Tadzio? O czcze pytanie! Odpowiedź otrzymała była pani Barbara już wczoraj na cmentarzu, a i z treści listu Tadeusz Krępski stanął przed nią jak żywy. Teraz już i to zrozumiała, co znaczyły słowa:

Krępa, Krępa… tam się wszystko zaczęło”.

Ale jak się ta karteczka dostała między jej listy? Przypadkiem?

Oczywiście, że chyba przypadkiem. Na Boga, czy Lucjan mógł ją znać? Nie, wszak Teresa oddała mu kopertę zalakowaną. Na tym więc polegała tajemnica Teresy, która ją, biedną, w ostatnich latach tak bardzo wybiła z równowagi! Pani Barbara nie potępiała, tylko bez granic współczuła. I śmiała się ze siebie szyderczo:

- A tyś głupia, myślała, że twoje sprawy grają tu jakąś rolę.

Gdzie się ciśniesz, ty, której przeznaczeniem jest nic nie przeżywać, być wyłączoną i tylko z dala widzieć, jak między ludźmi dzieją się rzeczy, o których się filozofom nie śniło.

Na razie bowiem sprawa ta przedstawiała jej się jako tragiczne, oszałamiające bogactwo życia, od którego czuła się odrzuconą i to odrzuconą nie tylko sama. Bogumił wydawał jej się też odrzuconym i jakby trochę ośmieszonym przez rolę, jaką mu w tym wszystkim wyznaczyła.

Z zamętu pytań, zamiarów, dociekań, wyroków, ze strasznej męki duszy wyrwała panią Barbarę Agnisia. Dziecko widząc matkę schyloną nad papierami przybiegło niosąc książeczkę.

- Mamusia - rzekło - Aisia czyta-pisze.

Matka wzięła dziewczynkę na kolana i nie patrząc pomogła jej wodzić ołówkiem po kolorowych obrazkach.

- Aisia pisze - oznajmiło dziecko, a obróciwszy się w tył ku twarzy matki zażądało potwierdzenia tego zadziwiającego faktu.

- Aisia pisze? Pisze Aisia? Aisia?

- Nie, Aisia nie może tu pisać - rzekła przytomniejąc pani Barbara. - To są obrazki. Obrazki są do oglądania. Patrz, jak je pomazałaś.

Agnisia zadumawszy się powtórzyła, przejęta nieznanym słowem: - …aziaaś?

Gdyż wymawiała w całości tylko dwusylabowe wyrazy; z dłuższych przyjmowała do wiadomości jedynie końcówki.

20

Jakiś czas nękała jeszcze panią Barbarę myśl, że przedśmiertne słowa Teresy musiały znaczyć coś innego niż owe przez Lucjana oddane listy i niż owa karteczka, która znalazła się tam chyba przypadkiem i przez pomyłkę. Przychodziło jej tedy do głowy raz to, raz owo, myślała jednak o tym coraz rzadziej, rzecz ta miała pozostać na zawsze niepojęta.

Jeszcze tego samego roku, w którym umarła Teresa, jesienią Bogumił doszedł do przekonania, że się już w kancelarii nie obejdzie bez pomocnika. A i plony zostały osiągnięte o tyle dobre, że pozwalały na nieduże zwiększenie kosztów administracji. Napisał więc do Paryża i wkrótce otrzymał odpowiedź. Daleniecki donosił, że po rozmowie odbytej z kochanym panem Bogumiłem w lecie, zaraz napisał był do krewnych, którzy mu polecają niejakiego Romana Katelbę.

Chłopak ten ukończył nawet szkołę dla oficjalistów dworskich. Ma się zgłosić do Serbinowa, ale naturalnie przyjęcie go zależy od tego, czy się panu Bogumiłowi spodoba.

Katelba spodobał się i został zgodzony, a pani Barbara cieszyła się, że Bogumił będzie mniej zawalony pracą. Pojechała zaraz do Kalińca po rozmaite rzeczy potrzebne do urządzenia tego, jak go nazywali, pisarza, i była w takim dobrym usposobieniu, że dała się nawet zaciągnąć Ostrzeńskim i Holszańskim do cukierni w parku na kawę. Śmieli się, że to jest wielki tryumf, gdyż Basia zawsze wiecznie „nie może” i „już odjeżdża”.

Gdy się następnie pożegnała i szła ku rynkowi, gdzie czekał na nią Klimecki z końmi, nurtowało ją niejasne, tęskniące poczucie, jakoby miała jeszcze coś ważnego do uczynienia. -Ach, prawda.

Chciała wstąpić do Teresy, opowiedzieć jej o nowym pisarzu. Lecz Teresie nie można było już nigdy nic opowiedzieć. Co za rozpacz!

Po powrocie żony z miasta Bogumił zapytał:

- Gdzie umieścisz Katelbę? - a ona odpowiedziała, że chyba w oficynie po tej stronie, gdzie jest również mieszkanie oprzętki.

Nowy pisarz zjawił się wkrótce, a tego samego dnia, w czasie gdy znoszono jego rzeczy do pokoiku w oficynie, ujawniło się, że mamka, a potem niańka Agnisi, Rozalia, uciekła z domu. Poprosiła panią, czy może iść do kościoła do Małocina na nieszpory i z nieszporów tych nie wróciła. Skrzynkę swą zostawiła, ale pustą, rzeczy widać musiała zabrać w zawiniątko. Po rozejrzeniu się stwierdzono, że w komodzie pani Barbary brakowało nieco pieniędzy.

Tyle mianowicie, ile się Rozalii należało zasług za ostatni miesiąc. Była to uczciwa dziewczyna, miała tylko jedną słabość - nie umiała się nigdy oprzeć nagabywaniom chłopców.

- Pewno też i teraz poniosło ją za jakimś chłopaczyskiem - osądziła pani Barbara i nie miała nawet czasu przyjrzeć się nowemu pisarzowi, musiała się starać o niańkę. Żyd Szymszel z Kurzy przychodził z paru dziewczynami, lecz żadna się nie nadała. Na koniec zgodzono drobną jasnowłosą Józię z Kalińca, którą poleciła rejentowa Holszańska jako jedną ze swoich wychowanek z domu sierot.

Była ona uważna, chętna i od razu okazało się, że lubi mieć do czynienia z dziećmi. Agnisia przyjęła ją z otwartymi do uścisku rączkami i aby się tej nowej niańce przypodobać, starała się nawet najdłuższe powiedziane przez nią słowa powtarzać w całości - trud którego sobie wobec rodziców nie zadawała. Patrząc na te zaloty i uśmiechy swojej dziewczynki, pani Barbara rzekła:

- Jakie to dziecko jest mało uczuciowe. Zdawało się, że tak kochała Rozalię. A ona może ze dwa razy po jej odejściu powtórzyła: „Nie ma Ozali” - a teraz, patrz!

- Co ty od dziecka wymagasz? - ujął się za córką Bogumił. - Ona przecie tak daleko nawet pamięcią nie sięga. Jej się naprawdę zdaje, że zawsze miała tylko Józię i Józię.

- Bronisz ją - odparła Barbara - bo ma twoje usposobienie. Ty też tak… do każdego jesteś niby to przywiązany, ale bez każdego możesz się obejść.

- A czy to nie lepiej, żebyśmy byli dla drugich dobrzy, a łatwiej mogli się bez siebie wzajem obejść? Niż jak to bywa, że człowiek bez człowieka nie może wyżyć, a jak się zejdą, to się tylko dręczą i dokuczają sobie.

- No dobrze - przestraszyła się - ale przecież beze mnie nie możesz się obejść?

- Bez ciebie - nie - pośpieszył ją upewnić Bogumił.

Pani Barbara jeździła od czasu do czasu do kościoła; chociaż w ogóle nie była praktykująca, ale tak, na wszelki wypadek. Zimą co prawda nie jeździła prawie nigdy, bo się bała zaziębić, ale w tym roku właśnie raz pojechała i w czasie mszy zobaczyła nagle wśród tłumu żarliwie modlącą się Rozalię.

Po nabożeństwie przecisnęła się do niej i zawołała: - Róziu!

Róziu! Nie poznałaś mnie?

Rozalia zrazu stropiła się i zdawała się chcieć uciekać, ale wnet się opamiętała i schyliła się z powitaniem do ręki.

- Róziu - powtórzyła pani Barbara - co się z tobą dzieje? Twoja skrzynka u nas została. Przecież musi ci być potrzebna.

- Niechta - szepnęła Rozalia czerwieniejąc. - Niech już ostanie za ten wstyd, co ja państwu zrobiłam.

Pani Barbara pogłaskała ją po ramieniu. - Moja kochana. Dokądżeś ty tak od nas poszła? Źle wyglądasz. Bardzo zbiedniałaś w sobie.

Może ci czego trzeba?

Rozalia chwilę milczała, aż odeszły z panią Barbarą w kąt cmentarza - wtedy opowiedziała, że uciekła, bo była znów przy nadziei, że wstydziła się i powiedzieć, i zostać, a ten, który jej to zrobił, nie chciał się z nią ożenić. Więc poszła tak z rozpaczy, dokąd oczy poniosą, myślała, że może w świecie między obcymi nie taki będzie wstyd. Ale daleko nie zaszła…

- A gdzież, na miłość Boską, to dziecko?

Rozalia zatchnęła się na mgnienie i rzekła z wysiłkiem:

- Ciężkom robiła, tom też to maluśkie utraciła przed czasem. Ale tera nijak do siebie przyjść nie mogę. Choram i choram.

Pani Barbara wzdrygnęła się, a po chwili szepnęła współczująco:

- Bój się Boga, na coś ty tak zrobiła? Dziecko by się u nas chowało. I tego gałgana, co cię zdradził, upilnowałoby się, żeby się ożenił.

- Bogać ta - rzekła kręcąc ze smutkiem głową. - Jak już z pilnowaniem, to na nic. Ja z przymusu bym z nikim nie żyła.

- Ale żem też ja po tobie nic nie poznała!

- Po mnie tak zawsze nic nie widać - odparła uśmiechnąwszy się trochę przez łzy.

- Powiedzże, gdzie teraz jesteś, to ci się choć skrzynkę odeszle.

- U chłopów teraz służę, u gospodarzy - oznajmiła, ale nie powiedziała gdzie. - Niech się ta skrzynka za moje grzechy u wielmożnych państwa ostanie. Niech ją ta państwo komu dadzą.

- Nie wygadujże, powiedz, gdzie jesteś? Może chciałabyś wrócić? To się co znajdzie dla ciebie. Tam, gdzie jesteś, nie musi ci być dobrze, boś zmizerniała. Gdzie służysz, w Małocinie?

Lecz ona nie chciała i nie chciała powiedzieć.

- Zbiedniałam przez chorobę - twierdziła - ale już ja do nikogo nie pójdę. Już ja u tych, co jestem, życie skończę.

Rzekła to z błyskiem w oczach, który dał pani Barbarze do myślenia.

- Ja widzę ze wszystkiego - opowiadała potem Bogumiłowi - że mimo rozpacz i dziecko, i chorobę ona znów przez kogoś rozum straciła i znów na zgubę poleci. Żeby tylko, na rany Boskie, Agnisia nie wzięła z niej czasem tego usposobienia. Przecież ją ssała.

Dopiero uporawszy się ze sprawą niańki pani Barbara rzekła: - Niechże się teraz przypatrzę temu Katelbie.

I z łatwością przyznała, że pisarz okazał się pod każdym względem bardzo na swoim miejscu. Był młody i cokolwiek nastroszony, jak pisklę jeszcze całe w pałkach piór dobywających się spomiędzy puchu, ale był dobrze jak na chłopca z prostego stanu ułożony, skromny, grzeczny i cichy. Średniego wzrostu, dobrej budowy, szyję miał mocną i szeroką, tak że linia głowy prawie się z nią zlewała.

Twarz była otwarta, usta duże i szczere, oczy żywego niebieskiego koloru, trochę za głęboko osadzone i łatwo czerwieniejące, wąs mu się dopiero ledwo że, ledwo sypał. Wyglądał przyzwoicie, a w zajęciu był obowiązkowy i systematyczny. Bogumił nie mógł się go nachwalić. Wszelką robotę nie tylko w lot pojmował i pilnie wykonywał, ale starał się ją zrobić zawsze dobrze nad wszelkie spodziewanie.

- Od razu widać - mówił Niechcic - że nie robi, by zbyć, ale by się czegoś nauczyć. Do czegoś dojść. I to mi się w nim podoba.

Z początku noszono mu jeść do oficyny, gdzie mieszkał, ale raz pani Barbara zapóźniwszy się przechodziła od świń mimo jego okna i zobaczyła, jak siedząc samotnie przy stoliku spożywał obiad.

Zrobiło jej się żal i od następnego dnia raz na zawsze zaprosiła go, żeby jadał z nimi.

Z początku przykrzyło jej się to, ale wprędce przywykła do jego obecności przy stole, a i Bogumił był mu rad, gdyż miał z nim zawsze do pomówienia o gospodarstwie.

Natomiast nadzieje pani Barbary co do tego, że Bogumił przy Katelbie będzie miał mniej roboty, spełzły na niczym. W dalszym ciągu nie dojadał on i nie dosypiał, a nawet, mimo zimowej pory, miał jakby jeszcze mniej czasu. Każdą chwilę, która dawniej była wolna, spędzał teraz albo z pisarzem wciągając go w różnego rodzaju kancelaryjne zajęcia, albo z książkami, w których szukał wskazówek co do najlepszego prowadzenia majątku. Sprowadził sobie wielką encyklopedię rolniczą, zamówił kilka czasopism poświęconych rolnictwu i hodowli, kupował książki z zakresu weterynarii. Nie było z nim teraz żadnej rozmowy, żadnego spędzenia czasu - był na nogach i w pracy od świtu do późnej nocy. Panią Barbarę zaczęło to w końcu gniewać.

- Ja przecież - mówiła - mam niemało roboty, a zawsze znajdę chwilę, żeby zastanowić się, wytchnąć. A ty wciąż niby w jarzmie.

I widzę, że ten Katelba nic ci nie pomógł, przeciwnie, musisz jeszcze jemu po piętach deptać.

- Nie, tylko rozumiesz, ja teraz dopiero zaczynam wszystko jak się należy w ruch puszczać. Dotąd zmagałem się tylko z tym śmieciem, co tu było. Jeszcze rok będę miał taki ciężki, a potem zobaczysz, wszystko pójdzie jak z płatka.

- Już ja przestaję w to wierzyć. Ty nie umiesz sobie ułożyć zajęć tak, żebyś miał czas na wszystko. Zedrzesz się na nic i po co? Po to, żeby temu Dalenieckiemu kieszenie złotem napchać. Jemu i owej Mioduskiej.

- Dalenieckiemu? - spytał Niechcic zdziwiony. - Mioduskiej? Coś ty! Ja o nich wcale nie myślę.

- Jak to nie myślisz? Przecie widzę, że jesteś gotów siebie samego okraść, rodzinie od ust odjąć, żeby tylko do Paryża jak najwięcej móc posłać.

Bogumił w zamyśleniu potrząsnął głową. Tak, to prawda, że starał się jak najwięcej dochodu zdobyć dla właścicieli. Ale nigdy mu nie przyszło do głowy, że to tak może wyglądać, jakoby celem jego życia było nabijanie kabzy Dalenieckiemu czy tam pani Mioduskiej.

I tak nie było, nie. Tę chwilę, gdy obliczał i wysyłał pieniądze, uważał tylko jakby za sprawdzian osiągniętych w pracy wyników.

Dlatego się nią cieszył. Nie da się zaprzeczyć, że pracował na Dalenieckiego, a jednak czemu tak wyraźnie, stanowczo czuł, że nie na niego pracuje? Czyż był odpowiedzialny za to, że ziemia ta należała do bogatego człowieka, co w nią nie wkładał pracy? Czy miał przez to tę ziemię mniej kochać i mniej się dla niej trudzić?

- Moja kochana - rzekł usiłując to jakoś wypowiedzieć. - Mioduska i Daleniecki przeminą i my też przeminiemy, a ziemia się zostanie.

Musi być w ziemi wszystko zrobione tak, jak trzeba. Na to sieję, by wzeszło, reszta mnie nie obchodzi.

- A mnie właśnie tylko ta reszta obchodzi. Jeżeli służyć, to już czemuś wielkiemu.

- Dla mnie praca na roli jest wielką rzeczą. Ja w niej widzę to, czemu warto służyć. I temu służę.

- Tak ci się zdaje. A ty służysz nie żadnej pracy na roli, tylko Dalenieckiemu - upierała się pani Barbara.

- Nie - zaprzeczył Bogumił i nie mogli się porozumieć.

W końcu jednak pani Barbara wymogła na mężu przyrzeczenie, że się będzie trochę oszczędzał. Dla nich, starzejących się ludzi, życie i zdrowie nie ma już może wielkiej wartości, ale dzieciom będą jeszcze długo potrzebni, a wkrótce będą mieli dwoje dzieci.

- O ile, ma się rozumieć, nie umrę przy tym - dodała pani Barbara - a to jest bardzo możliwe, bo w gruncie rzeczy jestem już dosyć licha.

Nie umarła jednak, i drugie dziecko urodziło się szczęśliwie wczesną wiosną. Była to znowu córka, dano jej imiona Emilia Florentyna. To dziecko pani Barbara sama karmiła.

W tymże czasie Ostrzeńskim, nie spodziewającym się już dzieci, przybył trzeci syn - Bogdan. A gdy Emilia miała rok i parę miesięcy, doczekali się chłopca i Niechcicowie. Dano mu imiona Tomasz Michał. Michał na pamiątkę dziada, co umarł na Syberii.

Przyjście na świat i chrzciny syna były to pierwsze prawdziwie wesołe uroczystości w Serbinowie. Na rodziców chrzestnych zaproszeni zostali Michalina Ostrzeńska i Lucjan Kociełł. Przybył on chętnie z Częstochowy na chrzciny i przywiózł nawet ze sobą córki. Ostrzeńscy stawili się naturalnie oboje ze starszymi synami i z babcią. Zaproszono nawet państwa Holszańskich. Miała również przyjechać pani Ładzina z Borku, by pozostać dłuższy czas u Niechciców, lecz w ostatniej chwili pogorszyło jej się na zdrowiu i musiała przyjazd odwołać. Pani Barbara leżała jeszcze w łóżku, ale drzwi jej pokoju otwarto szeroko, tak że mogła widzieć biesiadujących.

Pito wino. Bogumił podochocił sobie, był z całego serca rozweselony. Uważał, że dobrze mu się dzieje. Doprowadził zniszczony majątek do normalnego stanu, a teraz miał jeszcze syna.

Córki też, owszem, są dobre, ale przed synem zawsze więcej możliwości otwiera się na tym świecie. Ojciec i matka myśląc o tym czują się potężniejsi. Pił więc i młodzieży dolewał słodkiego wina, żeby dokazywała. Pani Barbara zauważyła, że Lucjan Kociełł nie pije. Zawołała Bogumiła i zapytała, dlaczego on nie pije.

Bogumił powtórzył mu to, a Lucjan wtedy przyszedł i stanął w nogach łóżka.

- Jesteś taki smutny, mój kochany - rzekła. - Nie pijesz.

- Ha-ha! - odparł swym porywczym sposobem. - Wypróżniłem ja wiele beczek wina w swym życiu i teraz basta…

- A interesa jak idą?

- Interesa świetnie - odparł. - Interesa - powtórzył - świetnie.

Ale czuję się niezdrów i muszę na siebie uważać. To mnie męczy.

- Kpij sobie z tego - rzekła pani Barbara. - Będziesz żył sto lat.

Od razu to widać po tobie.

- Nie, naprawdę? - spytał rozpromieniwszy się i od tej chwili był już znacznie weselszy.

Potem goście się rozjechali.

Nastało gorące lato, pani Barbara dnia pewnego wyszła z robotą przed dom na ławeczkę pod kasztanami, otoczona trojgiem swych dzieci. Agnisia szczebiotała i pląsała po trawnikach, śród zarośli i po dziedzińcu. Emilka przy pomocy Józi próbowała stawiać swe pierwsze kroki; Tomasz spał w wózku, a matka odrywając raz po raz oczy od szydełkowych ząbków oganiała z niego muchy gałęzią.

Było ciche niedzielne popołudnie. Lśniące wydęte obłoki żeglowały po modrym niebie; złocisty blask bił od zieleni ogrodu, ciemne liście i krążki światła mieniły się i mrowiły po twarzach, po ziemi, po trawie, gdy lekki wiatr zakołysał powietrzem. Z oddali słychać było nosowe dźwięki harmonii, a raz po raz - krzykliwy śpiew chłopskich dzieci, powtarzających jedynie - o-da-da-da.

Myśli pani Barbary pobiegły wstecz ku dawnemu życiu, lecz zdawało jej się, że wspomina nie siebie, a inną znajomą sobie, ukochaną osobę, którą na zawsze utraciła. Zebrało jej się na płacz i starała się wspomnienia odpędzić. - Przecież teraz jestem szczęśliwsza, teraz jestem szczęśliwsza - powtarzała i próbowała coś nucić, ale głos ją zawodził, pierś ciężko dyszała, wszystko bolało od płaczu, co się nie mógł wydobyć. A całe piękno zieleniącego się w słońcu świata wydawało jej się czymś już dziś niepotrzebnym, czymś stosownym dla dawnego słodkiego życia, a teraz na darmo tylko roztaczającym się jakby w próżnym oczekiwaniu właściwych osób, które już nigdy nie wrócą…

Gdy tak siedziała nie mogąc rozpoznać, co jest cieniem, a co życiem prawdziwym śród czasu, nadszedł ode dworu Bogumił i przyniósł list od Michaliny Ostrzeńskiej. Pisała, że babcia od kilku dni jest nie bardzo dobrze ze zdrowiem, lecz nie chce nigdzie z nimi na lato wyjechać. I czy nie byłoby najlepiej, aby Basia przyjechała i namówiła ją na parotygodniowy pobyt w Serbinowie.

Pani Barbara poczuła coś w rodzaju gwałtownych wyrzutów sumienia.

- Pojadę - rzekła - i przywiozę mamę do nas na dobre.

- To dobra myśl - przyznał Bogumił. - To bardzo dobra myśl.

21

Babcia zajmowała u Ostrzeńskich mały pokoik z wyjściem na korytarz przy kuchni. Na oknie stały czerwono kwitnące kaktusy, a na ścianie wisiały portrety jej i jej męża. Byli na nich przedstawieni oboje w młodym wieku. On - okazały, wygolony mężczyzna, z pełnym powabu spojrzeniem i miłymi, wesołymi ustami, ona - piękna, jaką była w te czasy. Czoło, nos, osada oczu klasyczne, aż prawie ostre w swej nieskazitelnej budowie, źrenice błękitne przy czarnych włosach i nieprawidłowy miękki owal twarzy z boleśnie ku jednej stronie uśmiechniętymi ustami.

Pod portretami wisiała na ukos gromnica z wstążką i zeschłym wiankiem i stała komoda, a na niej - fotografie syna Juliana i zmarłej córki, Teresy. Zaś przed fotografiami - niski wazonik majolikowy w kształcie ściętego, pustego w środku pnia. Przy pniu tym był nadto majolikowy płotek, o który wspierał się majolikowy myśliwy z harcapem, w stroju z osiemnastego wieku i ze strzelbą w ręku.

Babcia siedziała najczęściej w czerwonym aksamitnym fotelu przy oknie, modliła się z Dunina, cerowała skarpetki wnuków, martwiła się i czekała, czy kto do niej nie przyjdzie. Gdy zaś kto przyszedł, zrazu cieszyła się, a potem prosiła, by się dla niej nie fatygować, gdyż jest tylko kulą u nogi każdemu, piątym kołem u wozu, które lepiej żeby już zeszło ze świata. Wygadywała na siebie co mogła najgorszego, żeby wywołać zaprzeczenia i zapewnienia. I wywoływała je, ale chociaż były przekonywające, uspokajały ją tylko na krótko. Wnet bowiem przypominała sobie coś, co je obalało. Wczoraj na przykład! Zrobili do rosołu kluski francuskie i oczywiście nie udały się! Kto dziś takie rzeczy potrafi! A czyż nie mieli jej pod ręką? Nie mogli się zapytać? Nie, oni wolą niech się psu nie zda na budę, byle nie słuchać i zrobić po swojemu.

Dajmy na to, że Michasia nie ma czasu, by dojrzeć kuchni. Ale czy nie mogła nakazać Antoniowej: - Pójdziecie zapytać starszą panią.

- Przecież starsza pani jest tuż pod ręką. Nie idzie o kluski, ale czy nie można było się jej zapytać? - I to już dawno, dawno takie lekceważenie - myślała szperając pamięcią po nocach, dniach, miesiącach, latach ubiegłych. Kiedy na przykład chorowała Teresa, wezwano wtedy wszystkich do jej pielęgnowania, a ją, matkę, ledwo tolerowano! A gdy umarła, pamiętano, że umarła jako żona i jako matka, i jako dama opłakiwana przez uwielbiające ją towarzystwo, nikt prawie nie zwrócił uwagi, że to umarło jej dziecko.

O, jak szczęśliwe w porównaniu z tym wszystkim wydawały jej się nawet bodaj te czasy, kiedy ją pod przymusem wydawano za mąż. Ile spraw działo się w owe lata przez nią, ile uczuć, dramatów wstrząsało ludźmi z jej powodu. Żyła z rozpaczą, ale czuła, że żyje! A dziś? A dziś? Jeżeli zajrzy kto do niej, to mówi słodko, prawda, ale ona wie - przyszedł, bo zdarzyła się taka chwila, że nie ma gdzie iść, co robić - tak więc wpada, by spocząć między godziną a godziną. Basia przychodzi, gdy Bogumił ma jeszcze coś w mieście do załatwienia. Michasia, kiedy wróci na swój stale spóźniony obiad taka zmęczona, że nie może zaraz zacząć jeść, bo dostałaby boleści; Daniel - gdy tak długo czeka na Michasię, że nie wie już, co robić, żeby sobie czas skrócić. Wtedy sobie przypominają, wtedy przychodzą, wtedy im jest potrzebna! Że być potrzebną i w taki sposób, to jednak jest być potrzebną; że życiem cieszyć się można, gdy przyjdzie na to pora, nie wpływając widomie na jego bieg, nie odgrywając w nim roli, a tylko samemu cicho się z nim tocząc - skąd miała wiedzieć? Nie każdemu dane jest wiedzieć na czas, w jaki sposób ma z życiem się jednoczyć, a wtedy biedny człowiek siedzi w fotelu i płacze nad swym odłączeniem od świata. Pani Adamowa Ostrzeńska i świat stali naprzeciw siebie i przepaść była między nimi, a w otoczeniu babci nie było nikogo, co by jej pomógł znaleźć kładkę przez ową przepaść. Bo komuż przyjdzie do głowy, że dusza zbłąkana śród niedomagań starego ciała szuka drogi z taką samą rozpaczą i nadzieją jak w dniach młodości. I że może jeszcze zaświecić, jeśli znajdzie sposób, w jaki ma się ustawić do ludzi i do rzeczy śród odmienionych warunków.

Ostrzeńscy płacze i czarne myśli babci uważali za nieuleczalną cechę starości; któż by się troszczył o wykrzesanie z tego, co i tak musi dogasać, jeszcze jakiejś jednej ostatniej iskry!

Troszczono się o jej picie, jedzenie, spanie, i gdy rozpaczała, że nie ma się czego uchwycić, błagano ją, by zjadła trochę kureczki w potrawce. W domu Ostrzeńskich było zresztą przeważnie pusto. Pani Michalina założyła w ostatnich czasach na mieście sklep z przyborami do pisania i jeżeli nie była na zebraniu dobroczynnym lub w towarzystwie, to przebywała w tym sklepie. Anzelm i Janusz, obaj kończący już gimnazjum chłopacy, pokazywali się tylko przy stole. Anzelm zdawał się nie lubić babki i trzymał się sztywno z daleka, Janusz był, owszem, serdeczny, ale w ten żartobliwy, protekcyjny sposób, którego starzy i dzieci nie znoszą. Daniel był do trzeciej w gimnazjum, a potem albo chodził od okna do okna wyglądając na żonę, albo brał ze sobą najmłodszego synka i szedł jej szukać po mieście. Czasem, gdy pozostawał w domu, babcia zdjęta strachem osamotnienia przychodziła do niego, chciała z nim porozmawiać. Lecz on przyjmował matkę sucho i opryskliwie. Uważał bowiem, że cały świat przeszkadza mu w obcowaniu z Michasią i to go do wszystkich niechętnie usposabiało. Wprawdzie Michasi nie było właśnie w domu, lecz mogła lada chwila nadejść. Zastanie w pokoju matkę i wnet zacznie się rozmowa, jak zdrowie, jak się spało, a co by mama dziś zjadła i tym podobne głupstwa, gdy on tylu tak ważnych rzeczy nie miał kiedy żonie powiedzieć. W takie chwile trudno mu było znieść kogokolwiek prócz małego Bogdana koło siebie. Ujrzawszy matkę tracił do tego stopnia panowanie nad sobą, że pytał:

- Dlaczego mama nie posiedzi u siebie?

- Chciałam zajrzeć, co słychać - mówi nieśmiało babcia i cofa się, i odchodzi zwarzona, siada w swoim fotelu i głośno powtarza: - Co za nieszczęśliwy dzień, Boże Boże!

A gdy się wreszcie wypłacze i uspokoi, spogląda w pełnej żalu zadumie na portrety. Tak, tak! Była kiedyś znacznie młodsza od swego męża, lecz oto on pozostał na zawsze młodym, pełnym świeżości mężczyzną na portrecie, a ona spogląda na niego stara, siwa, w czepeczku. Skóra na tak wielbionym kiedyś pięknym czole zwiotczała jak zetlały jedwab, a przyjemny pulchny owal twarzy opuścił się torbiasto. Co prawda, i teraz mówią, że babcia jest bardzo ładna, ale tak mówią i o ludziach leżących w trumnie.

Tak dręcząc się, szukając i probując na oślep wynalazła sobie babcia w końcu jakąś pociechę śród osaczających ją mroków. Z któregoś listu syna Juliana wywnioskowała, że pragnie on ją sprowadzić do siebie do Rosji. Tego się uchwyciła i tym zaczęła żyć snując plany, jak mu poprowadzi gospodarstwo.

Julian Ostrzeński był ciągle kawalerem, dobrze mu się powodziło, miał ogromne dochody i każdego roku przysyłał podarunki matce i siostrzeńcom, przy czym dzieci Daniela, Teresy i Barbary ciągle mu się wzajemnie między sobą myliły. Tak że ostatnim razem, na przykład, młodzi Ostrzeńscy otrzymali od niego batyst w różowe kwiaty na sukienki, a dziewczynki Niechciców - męskie srebrne zegarki. Michalina Ostrzeńska, odkąd miała sklep, jeździła czasami w interesach do Petersburga i ona jedna z rodziny widywała Juliana. Miała o nim wiele do powiedzenia i dobrego, i złego.

Nazywała go miłym człowiekiem, ale miękkim jak wosk. Irytowała się na niego, że marnuje, „przepaskudza”, jak się wyrażała, szczodre dary fortuny. Budował on koleje i mosty na wschodzie lub na południu Rosji, zarabiał ogromne sumy i tracił je, wstyd powiedzieć na co. Po prostu mówiąc, utrzymywał wszystkie swoje dawne kochanki, a także jakieś dzieci, co do których wmówiono mu, że były jego dziećmi.

- Setkami - mówiła pani Michalina - utrzymuje te baby i te dzieciaczyska. A wszystko to, ma się rozumieć, jedno wielkie oszustwo. Nabierają go, a on jest zupełnie wobec tego bezradny. - I opowiadała dalej o różnych ciemnych typach, które tego nieszczęśnika nachodzą i wynoszą od niego tysiące, tysiące rubli.

Zarzucała mu również i brak patriotyzmu. Powinien był w Rosji zrobić potężny majątek, wrócić do kraju, założyć tu gniazdo rodzinne i pracować dla dobra swoich. Tylko w takim znaczeniu uważała wyjazdy do Rosji za rzecz racjonalną i pożyteczną.

Albo na przykład wpływy! Wpływów swoich on nigdy nie wykorzystuje na dobro Polski. A ma je kolosalne. W ogóle krajowych spraw nie ma nigdy na względzie, chyba tylko o tyle, że wspomaga polskich studentów i różnych wałęsających się po Rosji polskich biedaków.

Owszem, każdy taki może być zawsze pewny jego pomocy. Ach, więc nie są to tylko dawne kochanki? No, rzecz prosta, zostaje trochę dla innych - przecież on rozporządza sumami, o których tu w kraju nie ma się nawet pojęcia. I mimo to, poza owym brakiem patriotyzmu, nie można powiedzieć, aby nie był idealistą. Bon vivant - to prawda, jada w najdroższym klubie i w ogóle wszystkie przedmioty powszedniego użytku uznaje tylko w najdroższym, najlepszym gatunku, ale trzeba go widzieć, jak się zabiera do wytyczenia trasy nowej kolei. Co za blask idzie wtedy od niego, jak wspaniale potrafi marzyć o tym, ile dobra spłynie na biedną ludność z tego podniesienia się okolicy! Lecz o tym, że ta ludność wydaje na świat ciemiężycieli jego ojczyzny, tak jakby nie pamiętał.

Pani Barbara też raczej potępiała ludzi wyjeżdżających do Rosji. A jednak, dziwna rzecz, nie zgadzała się na sąd Michasi o Julianie.

Są ludzie, z którymi nie lubimy być jednego zdania, i to miało u pani Barbary miejsce w stosunku do Michaliny Ostrzeńskiej.

Słuchając jej opowiadań o bracie, wciąż skłonna była przeczyć.

Na szczęście Danielowa nie była zażarta w sporze, o ile to nie dotyczyło praktycznych życiowych interesów. Zbyt też była przyzwyczajona do poklasku, aby miała różnicę zdań uważać za wartą dyskusji lub za niekorzystną dla siebie.

I gdy pani Barbara starała się osłabić czynione Julianowi zarzuty, pani Michalina, by jej zrobić przyjemność, zaczynała go wychwalać z innej beczki. Mówiła o jego wielkim powodzeniu towarzyskim. Jaki to on był nieporównany dowcipniś i elegant, jak się o niego ubiegano, jak najwyżej postawione osobistości pragnęły go widzieć w swych salonach i u swych stołów.

Ale pani Barbarze to znowu nie dogadzało.

- Właśnie - mówiła - to mi się w nim nie podoba, to światowe i puste życie.

Przy babci nie mówiono wszystkiego o Julianie, ale widząc, jak ona się coraz bardziej przejmuje myślą o pojechaniu do niego, Michalina Ostrzeńska nieraz kręciła głową.

- Trzeba to będzie mamie wyperswadować - mówiła. - I muszę napisać do Juliana, by przestał matkę durzyć. Przecież jemu się nawet nie śni zabierać jej do siebie. I zresztą co ona by tam robiła. Tam nie ma miejsca dla matki.

A babcia tymczasem krzątała się, zbierała.

- Rzeczywiście wybiera się pani w taką daleką podróż? - pytał czasami babcię ktoś ze znajomych.

- Tak - odpowiadała. - Syn do mnie przyjedzie do Kalińca albo może Danielowa odwiezie mnie do Warszawy, a syn tam będzie już czekał.

O Barbarze i Danielu babcia mówiła po imieniu, jedynie o Julianie wyrażała się „syn”, jakby on tylko, potrzebujący, jak uważała, jej opieki, był jeszcze synem we właściwym znaczeniu tego słowa.

- A z Warszawy - opowiadała chętnie dalej - pojedziemy już razem do Odessy. Syn tam teraz pracuje i najmuje pod miastem willę z ogrodem. I pewno nie ma mu się kto tym ogrodem zająć. Tak że trzeba będzie niedługo jechać, żeby jeszcze założyć inspekty, posadzić wszystko, wypleć…

- I podróż panią zanadto nie zmęczy?

- A niech Bóg broni! Syn dostaje zawsze dla siebie osobny wagon, tak że będziemy jechać z wszelkimi wygodami. W takim wagonie ma się i sypialnię, i kuchnię. Nastawia się herbatę. Zupełnie jak w domu. Gdzież tu się można zmęczyć?

W końcu chcąc przyśpieszyć wyjazd babcia zaczynała się pakować.

Całymi tygodniami żyła przy powiązanych sznurkami kuferkach i za każdym dzwonkiem wyglądała do sieni. Doszło do tego, że gromadziła w komodzie zapasy na drogę, a gdy się psuły, trzeba je było siłą prawie wyrzucać.

Po jednej ze swych bytności w Petersburgu Michalina Ostrzeńska przywiozła fotografię Juliana z dedykacją dla matki.

- A nie powiedział, którego dnia mam wyjechać? I na cóż on mi to przysyła, przecież go niedługo zobaczę - pytała babcia i zdenerwowana odwijała fotografię.

A odwinąwszy zaśmiała się zgorszona.

- Co ty mi dałaś, kochanko? Przecież to jest mój stryj. Stryj!

Brat ojca, Onufry!

- Jaki brat ojca, mamo! To Julian.

Fotografia przedstawiała głowę tłustego pana z klinuszkiem zarostu na środku brody, z pokrętnym wąsem i rozlanym bezkształtnie owalem twarzy, łysego, z naczesaną na łysinę do przodu misterną i przykro czarną grzywką, z podpuchłymi oczyma i ustami smakosza.

- Przecież ma tu mama jego własnoręczny podpis - przekonywała roznamiętniając się Danielowa.

Babcia patrzyła na podpis jak na wymyślne oszustwo.

- Bajki mi opowiadasz. Patrz. Widzisz? To jest Julian! - rzekła karcąco. I wskazała na fotografię z komody, będącą obrazem szczupłego, smagłego młodzieńca o ładnie osadzonych marzących oczach, subtelnych rysach i tkliwych ustach omglonych dziewiczym zarostem.

- Mamo, mamo, niech mama nie żartuje - śmiała się Danielowa chcąc w ten sposób na matkę podziałać. - Tak wyglądał piętnaście lat temu, a teraz - tak, i cóż robić?

- Moje dziecko, chcesz ze mnie zrobić osobę niepoczytalną - powiedziała babcia także udając żarty, lecz bardzo rozdrażniona.

Pani Michalina zapomniała o sklepie, do którego się śpieszyła, i rozgorączkowana jeszcze z pół godziny, powołując się na różnego rodzaju dowody, usiłowała babcię przekonać, że fotografia przedstawia Juliana. Na koniec dobiła się tego, że babcia znienacka przestała się kłócić. Wsparłszy się łokciem na poręczy fotela, utkwiła brodę w złożonej dłoni, spojrzała z litością na synową i drwiąco zobojętniałym głosem rzekła:

- Tak, tak. Zgadam się, zgadzam. Masz rację, kochaneczko. Wy wszyscy jesteście przecież mądrzejsi ode mnie. Więc to Juliś, powiadasz? No naturalnie. Naturalnie.

Michalina zlękła się i zmartwiła. Wyszła jakoś nieśmiało, a potem rzekła do Anzelma:

- Wiesz, syneczku, że babcia staje się nienormalna.

On zaś odrzekł na to spokojnie: - Dawno nią była.

Odtąd pani Michalina zaczęła przemyśliwać, czy zmiana miejsca i warunków życia nie wpłynęłaby na babcię korzystnie i czy nie zawieźć jej na kilka tygodni do radcy Joachima Ostrzeńskiego lub może do Niechciców. Zagabnięta o to raz i drugi, babcia rzuciła się w gniewie:

- Intrygujecie wszyscy, żebym nie pojechała do syna. Wszyscyście zawsze byli jego wrogami. Chcecie, żeby sczezł marnie bez opieki!

Przecież on ma tam wszystko nie urządzone. I czeka! Rozumiesz?

Czeka!

Pani Michalinie zabłysły oczy i straciła cierpliwość. A może myślała, że ostrym wstrząsem przywiedzie babcię do przytomności.

Stłumionym przez namiętne wzburzenie szeptem zawołała:

- A więc niech mama wie, że Julian ma nie tylko wszystko urządzone, ale że mieszka z kobietą. No, co mama tak patrzy? Z kobietą! Z kochanką! Z utrzymanką! No i Babcia stała przez chwilę z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma. Nagle pokazała synowej język, odwróciła się i w milczeniu usiadła na swym fotelu zakrywszy ręką twarz.

Danielowa też nie władała już sobą.

- Mamo! - wołała, to obchodząc ją wkoło, to łamiąc ręce i zaczynając szlochać. - Mamo! Co ja mamie takiego zrobiłam? Mama mi tak wciąż przeczy. No, więc uniosłam się! Uniosłam. Nie z utrzymanką, ale no - z kobietą, którą kocha. Może się z nią ożeni?

Moja mamo!

- Nie ożeni! - rzekła babcia uroczyście, podniósłszy palec do góry.

I więcej nie odezwała się tego dnia do nikogo ani słowem.

Zaglądano do niej raz po raz i widziano, jak coś pisała. Napisała list, który nazajutrz rano oddała kucharce Antoniowej do wysłania.

- Dajcie mi ten list - rzekła pani Michalina.

Wzięła go do ręki i ze zdumieniem przeczytała adres: „J.Wielmożny pan Julian Ostrzeński w Iwanowicach, stacja pocztowa Czałbów”.

- Matko Boska - szepnęła pani Michalina - co tu robić?

Chodziła z tym listem jakiś czas dokoła stołu, wreszcie zmarszczywszy się i zacisnąwszy oczy, aby na to, co czyni, nie patrzyć, rozerwała kopertę. List zawierał następujące słowa:

Najdroższy Julisiu! Rzucają tu na cieb straszne kalumje ale ja nie wierz Przyjedź jaknajprędzy i zabierz mnie. Daniel i Danielowa są dobrzy ale Michalina wdała się ze stryje Onufrym i znienawidziła mnie Muszę zaraz być w domu, aby wszystko wyjaśnić Zapyt rodziców czy mogę przyje Rodzice pewno zdrowi czy ojciec ciągle się gniew Twoja na zawsze Bogu cię polecająca Jadwi”.

Po zapoznaniu się z tym listem pani Michalina napisała do pani Barbary, a wkrótce Niechcicowie przyjechali i przy podwieczorku naradzano się ze smutkiem nad dalszym losem babci. Wezwany lekarz stwierdził początek sklerozy mózgu, przepisał jod i bardzo pochwalił projekt zmiany miejsca pobytu.

- Na razie - uspokajał rodzinę - nie grozi żadne niebezpieczeństwo. To może trwać jeszcze lata i przy zmianie warunków, przy odpowiednim postępowaniu mogą nawet przyjść okresy powrotu do przytomności.

Bogumił sam poszedł namawiać babcię na wyjazd do Serbinowa.

Postanowił nie wspominać o Julianie, póki babcia sama o tym nie zacznie.

- Moja mamo - przystąpił od razu do rzeczy - jedziemy do nas na wieś. Na mleczko, na powietrze. Doktór powiada, że mamie życie w tych dusznych miejskich murach bardzo szkodzi. A my już tak dawno chcemy, żeby mama do nas przyjechała. Dzieci się tak ucieszą. Moja mamo kochana.

Były to sobie najzwyczajniejsze słowa, ale mówiąc je Bogumił tak się wzruszył, że łzy stanęły mu w oczach.

- Tak mówisz, kochaneczku? - pytała babcia rozrzewniona. - Może masz rację. Dobry z ciebie chłopiec. A mnie powiedzieli, że ty mnie też nie cierpisz. Ja i sama czuję, że miasto mnie szkodzi.

Ale oni, widzisz, chcieli mnie wysłać do Piekar. A na Piekary wiem, że ojciec nigdy by się nie zgodził.

- Nie, któż by jeździł do Piekar - oburzył się Bogumił. - Tylko do nas. Niech no się babcia zaraz zbierze, a po rzeczy przyślemy jutro. A tabaczką mnie babcia nie poczęstuje?

- Patrzcie go! Tabaki mu się zachciewa! - śmiała się uszczęśliwiona. - Masz, masz. A nie wciągaj za mocno. Czekaj!

Nasypię ci. Daj tu rękę. O tak. Widzisz! Nie zdmuchnij. O, to jest dopiero sztuka! Na zdrowie!

Częstowali się i dokazywali, aż reszta rodziny dziwiła się w drugim pokoju. Zaś babcia, ożywiona, uszczęśliwiona, przytomna, zaczęła się zbierać do drogi. O Julianie jakoś nic nie wspomniała.

22

W Serbinowie oddano babci pokoik w ruskiej, przybudowanej części dworu, w której mieściły się prócz tego kuchnia, pokój dla służby, piekarnik i spiżarnia. Ładniejszy byłby pokój na górze, ale doktór nie pozwolił babci dużo chodzić po schodach.

- A jeszcze po takich - mówiła pani Barbara, gdyż schody były spróchniałe i niewygodne.

Nowy pokoik babci miał tę wadę, że jedna jego ściana przytykała do piekarnika i często była gorąca. Pani Barbara kłopotała się z tego powodu, ale babcia brała to wszystko z dobrej strony.

- A cóż to złego dla mnie starej - ciepła ściana? - śmiała się. - Latem będę i tak wciąż na powietrzu, a zimą właśnie sobie akurat przy tej ścianie zawsze posiedzę.

Bogumił sam pomagał się pani Adamowej Ostrzeńskiej urządzić.

Przybił do ściany portrety, poustawiał meble, wszystko znalazło się na ustalonych miejscach, tylko na kaktusy, dla których parapet okna okazał się za wąski, trzeba było kazać stelmachowi zrobić drewniane schodki.

Przez jakiś czas nowo urządzony pokoik babci uważany był za najładniejsze, najprzyjemniejsze miejsce w całym domu. Zwłaszcza pięcioletnia Agnisia była zamieszkaniem babci w domu bardzo przejęta i co chwila chciała do niej przychodzić. A z nią przychodziły zaraz Emilka i niańka Józia. To przyniosły babci kwiatów do wazonika ze strzelcem, to przybiegły pokazać nową zabawkę, to pytały, czy się mogą w pokoiku babci pobawić. Nawet mamka Tomasza, Józefa, duża koścista kobieta o niemiłym, ponurym usposobieniu, chociaż po przyjeździe starszej pani głośno ciągle mówiła, że okropnie starych ludzi nie lubi, zawsze, ile razy przechodziła z niemowlęciem koło babcinego okna, zwalniała kroku, by popatrzyć, co się tam wewnątrz dzieje.

Dla pani Barbary pokoik matki, niski, bielony, jak niegdyś pokoiki, w których się wychowała, był niby cudownie ocalonym szczątkiem dawnych lat dzieciństwa. Nawet pachniało tam tak samo lawendą i woskiem. Teraźniejsze życie pani Barbary było już na tyle ugruntowane, że z chęcią napawała się aromatem wracających do niej okruchów przeszłości tak odległej, że była miłą jak rozrzewniająca książka.

Często też przychodziła do matki to z bielizną do połatania, to z papierosem - by posłuchać opowiadań o dawnych czasach. Bogumił też zaglądał i sam zwykle przynosił, jeśli miał coś z ubrania do reperacji.

Babcia ochoczo brała się do przyszywania, cerowania, łatania i była w świetnym humorze.

- Tu u was czuję przynajmniej, że jestem na coś potrzebna - mówiła, choć nie robiła nic innego niż to, co u Ostrzeńskich.

- Głupia byłam - twierdziła - żem do was wcześniej nie przyjechała. Tak tu miło, swobodnie. Widzę teraz, że jestem stworzona do wsi. I zawsze ktoś z was jest w domu, nie tak jak u Michasi. Tam wiecznie pusto i pusto.

O projekcie wyjazdu do inżyniera Juliana wspominała czasem, ale raczej go krytykując.

- Bo też to był pomysł do niczego - utrzymywała z pewnego rodzaju pretensją. - Owszem, niech przyjedzie, rozmówi się ze mną jak się należy, a wtedy zobaczymy.

- Słuchaj - pytała pani Barbara męża. - Czy nie uważasz, że mama przyszła tu zupełnie do siebie? Ani razu nie mówiła od rzeczy.

- A widzisz - cieszył się Niechcic. - Może teraz przyznasz mi rację, że nie ma to jak wieś.

- Na jedne rzeczy, a na inne wieś jest zabójcza - odpowiadała pani Barbara, gdyż od jakiegoś czasu nawiedzały ją myśli, że życie na wsi jest w gruncie rzeczy daremną stratą czasu.

Co prawda, to od przyjazdu babci myśli te złagodniały, rzadziej bywała w krytykującym usposobieniu. Oboje z Bogumiłem mieli teraz uczucie, że kogoś tonącego, pogrążającego się w mrok, wydobyli z powrotem na światło i na bezpieczne miejsce. To ich odświeżało, przenikała ich wobec babci uszczęśliwiająca czułość, którą wzbudza zawsze każdy, komu się dobrze zrobiło, kogo się ocaliło.

Wiedzieli, że losu nic nie odwróci i że stracili go tylko z oczu na chwilę, ale zyskawszy tę chwilę uważali ją za swoje dzieło i za morze czasu bez granic. Tak samo było i z babcią. Wstąpiły w nią jak gdyby nowe siły, a ona sama starała się pilnie o ich zachowanie i pomnożenie. Dbała o to, by nie zapomniano o śmietance dla niej, o drugim śniadaniu złożonym z wina z jajkiem, o to, by dostateczną ilość godzin spoczywać na świeżym powietrzu. A to wszystko nie z łakomstwa, nie aby miała upodobanie w dogadzaniu sobie, ale by jeszcze jak najdłużej być zdrową w tym domu, w którym życie nabrało dla niej znów ceny.

Mijały tygodnie i miesiące, obecność babci spowszedniała, zwłaszcza że stan jej był o tyle dobry, że nie wzbudzał żadnych poważniejszych wzruszeń i niepokojów. Czasami widząc, jak matka sama zabiega dokoła siebie, sama troszczy się o swe zdrowie, pani Barbara czuła nawet zniecierpliwienie, jakby patrzyła na jakąś zdrożną gorliwość.

- Ale niechże się mama uspokoi - mówiła wtedy. - Nikt nie zapomni ani o tej śmietance, ani o tym, żeby mamie wynieść fotel pod drzewa.

Po niejakim czasie oczy babci jakby nieco przybladły, skarżyła się, że źle widzi, zapadała na zdrowiu, często dostawała rozstroju żołądka, bicia serca, ciężkich zawrotów głowy. Pani Barbara zaczęła wtedy na powrót koło niej troskliwie i czule chodzić - martwiła się, że matka się nie dosyć szanuje.

- Mamo - prosiła - dlaczego mama tak nic nie dba o siebie.

Przecież nie można tyle chodzić, nie można się tak męczyć. I dlaczego mamuchna nie przypomniała dziś o śmietance? Niech mama o sobie pamięta, moja droga, kochana.

Pewnego dnia babcia wyniosła ze swojego pokoju dywanik sprzed łóżka i chciała go wytrzepać. Ale zrobiło jej się słabo i poprosiła o to przechodzącą mamkę Józefę, która zawołała ze śmiechem:

- Rzeczywiście. Na tom się godziła, żeby starym próchnom posługiwać. Żeby może po nich brudy wynosić?

Słowa te usłyszał w swoim pokoju Bogumił i natychmiast odprawił Józefę, wypłaciwszy jej, co było trzeba naprzód. Babcia dostała ataku sercowego, pani Barbara była do głębi wzburzona.

- Cała się trzęsę - mówiła. - Że się też wcześniej tej baby nie wyrzuciło. Ona by jeszcze kiedy i chłopcu co zrobiła. Nie mogę odżałować, że dało jej się go karmić.

Józefa poszła wiązać swą pościel i szykować skrzynkę z rzeczami; za tą skrzynką, odsuniętą trochę od ściany, bawiły się akurat Agnisia i Emilka. Ujrzawszy je mamka Tomaszka, niby nienaumyślnie, przycisnęła je skrzynką, tak że się o mało nie podusiły. Wszczął się krzyk, pani Barbara powiedziała do Józefy: - Zobaczycie, że skończycie w więzieniu - na co ona odrzekła:

- Nie wiadomo, kto pierwszy - i z tym poszła.

Tomaszkiem zajęła się teraz cicho i zręcznie Józia, Agnisi polecono opiekę nad Emilką. Tomaszka dokarmiano mlekiem krowy za pomocą butelki ze smoczkiem. Pił dobrze, ale stał się grymaśny, krzyczał po nocach i ciągle chorował na żołądek. Pani Barbara czasem aż żałowała odprawionej mamki.

- Diabłem była wcielonym, to prawda - utyskiwała - ale przynajmniej dziecko mi dobrze wyglądało.

Innym razem dreszcz trwogi ją przenikał.

- A może ona co temu dziecku zadała? Może jaki urok na nie ze złości rzuciła?

- Taka jesteś wykształcona i wierzysz w podobne rzeczy? - strofował ją Bogumił.

- Nie wierzę - odrzekła, ale nie mogła opędzić się tej myśli. Tym bardziej że i z babcią zaczynało być krucho. Znowu mówiła od rzeczy. Wciąż zapominała, że Józefę oddalono, i biadała:

- Nie chcesz mnie słuchać i trzymasz ją. Nikt mnie nie słucha, ale wspomnicie moje słowa. Ja mogę przysiąc, że ona tu dziś chodziła w nocy po sieni. Ona jeszcze kiedy weźmie i dom podpali. Ciągle się skrada i skrada.

Pewnego dnia Józia przyszła do kuchni i szeptem powiedziała do pani Barbary, że w kuchni jest kobieta ze wsi, która umie odczyniać złe uroki. I że jeśli Tomciowa mamka zadała co dziecku i starszej pani, to ona by może pomogła.

- Dajże spokój z głupstwami! - obraziła się pani Barbara. - Żadnych znachorek nie chcę na oczy widzieć. Nie pozwalam.

A kiedy stropiona Józia odeszła, pani Barbara przywołała ją na powrót do siebie.

- Czekaj no - zawołała - cóż ty jej powiesz?

- Powiem, że pani nie pozwoliła. Ale one się boją, że ona jest, jak to się mówi, znająca. I że jak się rozzłości, to jeszcze na nie co rzuci.

- Co za one?

- A w kuchni - szepnęła Józia. - Naścia z kucharką.

- Jeżeli się macie bać - rzekła pani Barbara z godnością - to sobie z nią gadajcie, ale niech ja o tym nic nie wiem.

A co to za kobieta?

- Kolańska. Ona jest matką tego Tomka, co służy za kościelnego. Co na niego wołają „mały”.

Pani Barbara nic na to nie odrzekła, a za chwilę wyszła pośpiesznie z domu. Spotkawszy w progu Bogumiła powiedziała:

- Przyszła tam stara Kolańska i ma odczyniać uroki.

- Uroki? A ty pozwoliłaś? I gdzie tak biegniesz?

- Musiałam pozwolić, bo to wszystko się boi, żeby im czego nie zadała, jak się obrazi. Ale mnie to nic nie obchodzi. Idę do świń.

Chodź ze mną, pokażę ci karmnika.

Bogumił poszedł z wahaniem.

- A nie lepiej być przy tym? - pytał zaskoczony.

- A co ja mam z tymi zabobonami wspólnego? - wzruszyła ramionami Barbara. - Chyba przez ciekawość, żeby się przyjrzeć ludowym obyczajom.

Na chwilę stanęła, zakolebała się tam i z powrotem, ale ostatecznie poszła do chlewów.

Stali przy zagrodzie tucznika, który siedział biały i ciężki, z różowymi uszami nawisającymi na oczy i niekiedy frasobliwie pochrząkiwał. Ale pani Barbara zdawała się nie myśleć o tuczniku.

- Wiem, że pomóc, to ma się rozumieć nie może - mówiła rozdrażniona - ale i nie zaszkodzi. A jeżeli zaszkodzi? Chodź, wracajmy. Jeszcze mi dziecko przełamią, zapomniałam powiedzieć, żeby go nie tykali.

Zawrócili, a pani Barbara szła tak prędko, że Bogumił nie mógł jej prawie nadążyć.

W kuchni siedziała piękna kobieta w czepcu. Miała wygląd dostojnej starej księżny, czarne bystre oczy i dobrotliwe usta, od których rozchodziły się naokoło promieniście nieznaczne zmarszczki. Jadła chleb z serem i piła kawę z garnuszka.

Widać się rozmyśliła i nie odczyniała - pomyślała pani Barbara z uczuciem przykrego zawodu.

- Jak się macie - rzekła, a przyjrzawszy się bliżej dodała: - Ja was znam. Widziałam was w kościele.

- No! - zawołała radośnie kobieta i wstawszy skłoniła się ręką, cokolwiek się schyliwszy.

Pani Barbara pośpieszyła do pokojów i zapytała Józię z pretensją:

- Cóż, dałyście spokój z tym odczynianiem?

- Jak to? Odczynialiśmy - odparła Józia i opowiedziała, jak się wszystko odbyło.

- Na co wy się wdajecie w takie rzeczy? Uczeni ludzie już dawno dowiedli, że to są głupstwa - pouczała pani Barbara.

A gdy Tomaszek w dalszym ciągu mizerniał i chorował, mówiła:

- Widzicie, jak mu to odczynianie pomogło.

- Ja tam w to też nie wierzyłam - usprawiedliwiała się Józia. - Ale jak zaczęły gadać, to sobie myślę, a niech tam. Ciemny naród ma takie zabobony.

Po kilku tygodniach chłopiec się jednak poprawił, nabrał ciała i siły - a niebawem stał się mocny i zdrowy nie do poznania.

- A któż to wszelako sprawił, jeżeli nie Kolanicha - utrzymywano w kuchni. - Ona je dobro. A od razu nikt nie pomoże.

- Co wy mi tam bajacie - odpowiadała pani Barbara.

- Był chory, bo zmienił pokarm, a teraz przyzwyczaił się już do mleka z butelki. Nad starszą panią też Kolanicha pakuły czy coś tam paliła, a nic jej od tego nie lepiej.

Właściwie pod niektórymi względami babcia się poprawiła. Cieleśnie była krzepka, bicia serca ustały zupełnie, dobrze jadła, dobrze trawiła, dobrze spała, ale rozmawiać z nią było już bardzo ciężko.

- Ty mnie słuchaj - mówiła na przykład do Barbary nosowym znaczącym szeptem, bo przy tym wciąż się bała, że ją ktoś podsłuchuje - zabieraj rzeczy i jedziem. Rodzice nie będą się gniewać.

- A jeśli będą? Nie ma co się tak śpieszyć - wstrzymywała ją pani Barbara. - Może ja lepiej najpierw do nich napiszę?

- Po co pisać - niecierpliwiła się babcia. - Zaręczam ci, że z upragnieniem na nas czekają. Ja przecież tam byłam tylko co, rozumiesz? Może tydzień, może dziesięć dni temu byłam tam i mówię ci - nic się tam nie zmieniło. W moim pokoju nawet szafa, jak ją zostawiłam uchyloną, tak została, ojciec nic nie dał tknąć, bo się co dzień spodziewa, że powrócimy.

- Ale gdzie mama była tydzień temu?

- Jak to mama? Nie mama, a ja byłam u mamy w Iwanowicach. No, nie wiesz?

- A to co innego - mówiła pani Barbara zmęczona.

Dziewczynki, gdy babcia odpowiadała im nie to, o co pytały, lub gdy zaczynała mówić sama do siebie, przerywały zabawę, stawały jak wryte i patrzyły jakby na jakieś złowrogie przedstawienie. Zdawało im się, że babcia naumyślnie tak wygaduje, nie mogły od niej wprost oczu oderwać. Czasem Emilka podskoczywszy roześmiała się ze zdziwieniem, a wtedy Agnisia poskramiała ją mówiąc:

- Cicho, nie śmiej się.

Pani Barbara kazała mieć starszą panią na oku to Józi, to Naści, ale babcia złościła się widząc je koło siebie.

- Precz mi! - krzyczała na nie. - W więzieniu trzymać się nie dam!

Nie ważcie mi się szpiegować.

Najlepiej znosiła babcia obecność Bogumiła, któremu chętnie i do rzeczy opowiadała o przygodach swojej młodości, o tym, jak sobie ząb na schodkach kiedyś wybiła i jak z przyjaciółką, hrabianką Czarnowską, czytywała francuskie powieści.

Ale Bogumił mógł z babcią przebywać tylko w niedzielę, a wtedy był zawsze tak żądny snu i wypoczynku po pracy, że czasem niepostrzeżenie śród opowiadań zadrzemał. A zbudziwszy się namawiał babcię, by z nim co pośpiewała, bo się bał, że znów zaśnie. Nucili zatem: „Hej, ty koniku wrony, olstrami objuczony” lub coś równie starego.

A pani Barbara słysząc z daleka te śpiewki, płynące z miejsca, co było arką przeszłości, zamyślała się i powtarzała:

- O czasy, czasy, gdzie wy.

Pani Barbara zaniedbywała teraz dla matki niejedną z robót domowych, ale samą naprawdę trudno było babcię zostawić, gdyż była bardzo niespokojnego ducha. Raz zrzuciła ciężką doniczkę z kaktusem, całe szczęście, że nie na nogę, innym razem o mało nie ściągnęła sobie na głowę razem z gzymsem firanek, które chciała koniecznie zdjąć do prania, choć je właśnie tylko co po praniu zawieszono. Zdarzały się też i gorsze rzeczy.

Pewnego dnia Barbara przyszła do Bogumiła i rzekła z płaczem:

- Ja już nie wiem, co z mamą robić. Doszło do tego, że się załatwia po prostu w pokoju na podłogę. Ciągle się przy niej siedzi, prowadza się ją i wtedy nigdy nic, a jak tylko na chwilę się wyjdzie…

I pani Barbara znów zapłakała nad tą poniżającą niedolą. Bogumił oderwał się od gospodarskich rachunków, utknął brodą w zaciśniętej pięści i patrzył spod oka na żonę z osowiałym współczuciem. Po chwili wstał, zaczął chodzić po pokoju, a wreszcie pogładził ją obu rękami po włosach i rzekł:

- Uspokój się, moja kochana, jedyna… Cóż robić. Zapalmy papierosa.

Zapalili, pani Barbara otarła oczy i powiedziała z proszącym jękiem w głosie:

- Może by jutro jeszcze raz posłać po doktora?

- Przecież był trzy dni temu.

- A może by jeszcze raz posłać?

Posłano tedy i przez kilka dni stosowano cierpliwie, co nakazał, a potem zaniechano wszystkiego, gdyż babcia lekarstwa wypluwała, a nacierania i kompresy jeszcze ją tylko bardziej drażniły.

Pewnego dnia zrobił się gwałt, gdyż babcia kichnęła w tabakierkę i zasypała sobie tabaką oczy. Niechcicowie spotnieli, nim zdołali jej przemyć te oczy. Babcia zanosiła się przy tym od krzyku i pani Barbara bała się, że ona samego tego krzyku nie przetrzyma.

Przyszedłszy na koniec nieco do siebie, nie dała nikomu się dotknąć prócz Bogumiła, który został przy niej w końcu sam i długo siedział przykładając na zapuchnięte oczy płatki z zimną wodą.

Babcia poddawała się temu potulnie, sięgała po omacku do jego ręki, całowała ją i mówiła spod okładów:

- Tyś anioł. Zapiszcie to sobie, zapamiętajcie. Tyś anioł. Anioł z nieba.

A po chwili załkawszy wewnętrznie, jakby w nagłym poczuciu nieumyślnej udręki, sprawianej sobie i drugim, jakby w błysku pragnienia, by los jeszcze jakoś odwrócić, zapytała z ustami w podkówkę:

- Czy ja jestem już grzeczna? Już grzeczna?

Bogumił przesiadł się wtedy na łóżko i zdjąwszy płatki z oczu chorej objął staruszkę, kołysał ją w ramionach i mówił:

- Grzeczna, grzeczna jak dziecko.

Pani Barbara poszła tymczasem do sypialni. W miejscu, gdzie stało przypadkiem krzesło przy stoliku z lustrem, usiadła i założywszy na piersiach ręce kiwała się z przymkniętymi oczyma. Dzieci zahałasowały w jadalnym. Syknęła, otworzyła oczy, a mając przed sobą lustro patrzyła w nie i tak patrząc ujrzała nagle swe pierwsze siwe włosy. Były dziwne, nienaturalnie sztywno się wijące przy czarnych, prostych. Strasznie się zlękła tych włosów. - Boże - pomyślała z rozpaczą. - Ostatnie lata młodości. Starość się zbliża, a ja zamiast żyć, muszę się borykać z takim nieszczęściem.

A to może trwać lata - przypomniały jej się słowa doktora. Było jej tak, jakby ciężki stan matki pozbawiał ją czegoś, co gotowe czeka do przeżycia, czeka na nią i czekać będzie na próżno. A więc żywiła jeszcze jakąś nadzieję? Na co? Nic określonego nie było już jej przedmiotem. A jednak trwała i wciąż wróżyła coś innego niż to, czym żyć przypadło.

- A kiedy będę wreszcie wolna, będzie już nie czas - majaczyła, i wtem wzdrygnęła się uprzytomniwszy sobie, że wolna - znaczy sama.

- W imię Ojca i Syna - westchnęła nie mogąc znaleźć innych słów na odżegnanie złych myśli. A potem zaczęła chaotycznie powtarzać jakieś wiersze, oderwane zdania z Mickiewicza, ze Słowackiego:

Anioły stoją na rodzinnych polach…”, „Postój, ach, postój, hułanie czerwony…”, „Polały się łzy me czyste, rzęsiste… rzęsiste… rzęsiste…”

23

Wkrótce po wstrząsie z tabaką - a było to już w trzecim roku jej pobytu w Serbinowie - babcia pewnego dnia ubrała się w aksamitny stroik na głowę oraz w ciężką watowaną rotundę i tak ubrana wymknęła się z domu wcześnie rano, coś o siódmej godzinie. Sunęła z takim pośpiechem, że nim ludzie, którzy ją zobaczyli, dali do dworu znać, skręcała już na szosę. Bogumił kazał dać co żywo bryczuszkę, wsiedli oboje z panią Barbarą i dogonili babcię już prawie na samej granicy Serbinowa. Pozwoliła się z łatwością zabrać, gdyż jej powiedzieli, że jadą w tę samą stronę.

Po powrocie z tej wyprawy babcia dostała dreszczów i gorączki.

Zgrzała się widać idąc ciężko ubrana, a w powrotnej drodze musiało ją zbyt nagle owiać zdradzieckie tchnienie marcowe.

Lekka grypa nie trwała długo, po tygodniu babcia wstała, lecz jakoś na dobre przyjść do siebie nie mogła. Niebawem znowu się położyła, gorączka zaczęła wracać, ale już nie na tle zaziębienia, tylko na jakimś innym. Doktór mówił, że zaatakowane są nerki, dawał się też we znaki ciężki rozstrój żołądka. Mijały dnie, tygodnie, nawet miesiące, a stan chorej się nie polepszał.

Wychudła, nie przyjmowała prawie pokarmów nazywając wszystko wstrętnym i płacząc, że ją naumyślnie źle karmią. Osłabła tak, że trudno jej było nawet stanąć o własnej sile, zaś niewysoka gorączka trzymała się uparcie, spadając tylko w południe. Pani Barbara sypiała teraz nawet przy matce na zmianę z Bogumiłem. Co dzień też po trzy, cztery razy zakładała termometr męcząc przy tym i siebie, i matkę, która uważała to za znęcanie się nad sobą i zawsze w czasie mierzenia gorączki strasznie jęczała. Ale pani Barbara tyle nadziei pokładała w tym termometrze. A nuż wreszcie pokaże jakąś odmianę. Termometr jednak jak urzeczony wskazywał ciągle to samo.

Sprowadzano coraz innego doktora, Michalina Ostrzeńska przywiozła nawet raz jakąś znakomitość chwilowo bawiącą w Kalińcu. I znakomitość, i miejscowi lekarze mówili, że stan nie jest beznadziejny, radzili to lub owo, zostawiali po sobie smugę chwilowego pokrzepienia na duchu, ale Niechcicowie widzieli, że babcia gaśnie z dnia na dzień. Tak że nawet w końcu posłano po księdza, który jednak z powodu nieprzytomności chorej mógł ją tylko namaścić świętymi olejami. Dopiero w czerwcu pewnego wieczora gorączka nagle spadła.

Pani Barbara nieufnie badała przez chwilę termometr, strząsała go, pocierała, sprawdzała podnoszenie się rtęci.

- Zasnęła - rzekł po cichu Bogumił schyliwszy się nad babcią. - Idź się trochę położyć, Basiuchno. Ledwo stoisz na nogach. Ja zostanę.

- Dobrze - odparła, gdyż w istocie ostatnie kilka nocy nie spała.

- A lekarstwo kiedy dawałeś?

- Przed półgodziną. Jak się zbudzi, dam znowu. Już idź, kochanie.

Zdaje mi się, że najgorsze minęło.

Pani Barbara odeszła bez radości, z mdłym poczuciem, że najgorsze bynajmniej nie minęło i że jeżeli to ma być wyzdrowienie, oznacza ono tylko powrót do niedoli bez wyjścia.

Ale zrobiło jej się wszystko jedno. W ostatnich czasach tak bardzo się wymęczyła; że ogarnęło ją tępe i błogie przy tym zobojętnienie. Po tylu zgryzotach, szarpaninach i niepewnościach przestała raptem cierpieć. Nie chciała o niczym wiedzieć, rozebrała się, położyła w chłodnej zbawczej pościeli - było to prawie szczęście.

Bogumił siedział tymczasem w czerwonym aksamitnym fotelu babci.

Coś mu się zaczynało śnić, był również na pół przytomny. Nagle otworzył szeroko oczy - babcia się poruszyła. Zobaczył, że trzymała teraz ręce na kołdrze. Przebierała palcami, jakby coś chciała zgarnąć czy ująć żałosnym gestem niemowlęcia i umierającego, pierwszym i ostatnim gestem człowieka na ziemi.

Wstał i podszedł do łóżka, potrącił stolik, łyżeczka oparta o szklankę zabrzękła; chciał dać lekarstwo, ale ujrzał, że babcia drży.

- Czy zimno? - spytał troskliwie.

- Nie, zimno mi nie jest - odparła przytomnie ze zdziwieniem, lecz dygotała coraz mocniej, tak że Bogumił objął ją ramionami i mówił:

- Nie bój się - nie bój… nie bój…

Nad ranem pani Barbara zerwała się z ciężkiego snu poczuwszy na czole rękę Bogumiła.

- Chodź, kochanie - powiedział. - Mama zamknęła oczy.

Pani Barbara zaczęła się w milczeniu ubierać. Agnisia zbudziła się i pytała:

- Mamusiu, co się stało? Co tatuś powiedział?

- Nic, śpij dziecko. Idziemy do babci.

Pani Adamowa Ostrzeńska leżała przykryta już nie kołdrą, lecz prześcieradłem po szyję. W głowach łóżka na słupku od kwiatów paliła się zdjęta ze ściany gromnica. Okno było otwarte, ogród szarzał pod niebem bez barwy. Od czasu do czasu słychać było głosy pierwszych ptaków, brzmiące świeżo i przenikliwie.

- Pomóż mi zestawić kaktusy - szepnęła pani Barbara krzątając się i płacząc. - I daj krzesło. Niech tu stoją przy mamie. Tak je zawsze lubiła.

Gdy wstał dzień, Bogumił wysłał Katelbę do Nieznanowa po trumnę i do Małocina, żeby zawiadomić parafię. Listy do Kalińca wysłał był już o świcie przez mleczarza. Chciał jeszcze, żeby Katelba nadał w Nieznanowie depeszę do Juliana Ostrzeńskiego i do Lucjana Kociełła, ale nie znał dokładnie ich adresów i poszedł zapytać o to panią Barbarę. Po niezdolnym do rozpaczy oszołomieniu pierwszej chwili zamknęła się teraz w salonie i płakała. Nie chciała z nim wcale mówić, zdawała się być oburzona, że z taką zimną krwią zajmuje się drobiazgami. Poszedł tedy i szukał długo w komodzie babci, nim wreszcie poznajdował te adresy w starych listach.

Dziewczynki błąkały się po domu milczące i zestrachane, wziął je ze sobą, zawołał służbę i zabrano się do przyodziania zmarłej.

Pani Barbara siedziała ciągle w salonie, pogrążona w zupełnym upadku ducha.

Skowyt żałości, która wylewa się we łzach, kiedy ktoś bliski umrze, minął, ale targała nią teraz bezsilna, jałowa i przesadna rozpacz sumienia. Czemuż odeszła spać i nie była przy śmierci matki? Czemuż buntowała się przeciwko życiu związanemu z nieszczęsnym losem obłąkanej? Na tak krótko potrzeba było mieć w sobie wielkoduszną ofiarę miłości, na niecałe trzy lata, a ona i na to nie potrafiła się zdobyć!

Bogumił nadszedł znowu. We drzwiach zatrzymał się nieśmiało, zapytał: - Można? - a zbliżywszy się usiadł i wziął żonę ostrożnie za rękę.

- Może chcesz się czym zająć, Basiuchno? - zapytał. - To ci się zrobi lżej. Trzeba w Kalińcu kupić sukna do karawanu, no i dla ciebie chyba, i dla dzieci na jakie czarne sukienki. Kazałem zaprzęgnąć do karety… Może byś pojechała? Wiem, że ci smutno, ale przecież rozpaczać nie ma powodu. Jest moc roboty i ja sam nie mogę sobie dać rady.

Przed eksportacją na pewno przyjedzie ktoś z rodziny, a i po pogrzebie wypadnie przyjąć gości obiadem. Trzeba wydać jakieś rozporządzenia w kuchni.

Pani Barbara rozgniewała się - i gniew jej rósł za każdym słowem Bogumiła. Ona sama wie dobrze, czy ma powód rozpaczać, czy nie.

Nikt nie może wiedzieć ani rozumieć, co się w niej dzieje.

- Jeżeli ty jesteś na tyle obcy i zobojętniały, że możesz teraz myśleć o gościach, o przyjęciach, to sobie się tym zajmuj.

Dla mnie śmierć jest zbyt straszną rzeczą, żebym mogła się z tymi głupstwami pogodzić. Nie znoszę tych wszystkich obrządków, przy których głównie idzie o to, żeby się najeść i napić. I żeby klechy miały okazję do pokazywania swoich magicznych sztuk. - Czekaj - nie odchodź jeszcze. - Gdzie są dzieci?

Bogumił zatrzymał się posłusznie przy progu.

- Tomaszek bawi się w pokoju służby pod okiem Józi, a dziewczynki są u nieboszczki. Wziąłem je ze sobą, żeby się przypatrzyły, jak babcię ubierają. Kazałem im narwać i przynieść kwiatów. Niech się nauczą, żeby nas umiały przystroić do trumny, jak pomrzemy.

Zdenerwowanie pani Barbary doszło do szczytu. Czuła, że nie wytrzyma, by nie powiedzieć czegoś obelżywego. I powiedziała:

- Jaki ty jesteś gruboskórny. Dzieci w to wciągać! I jeszcze w taki sposób.

Ale czuła, że to nie dosyć, że musi się do reszty zapomnieć.

- Wyście wszyscy sprościeli, schłopieli - mówiła drżąc. - Wszyscy jesteście bez nerwów, bez uczuć. Cały wasz ród. Czy to ja nie pamiętam twojej matki? Była przy zdrowych zmysłach, ale mówić z nią było jeszcze mniej o czym niż z mamą! A ja moją matkę pamiętam, kiedy była pełną inteligencji kobietą i stanowiła dla nas, dzieci, niezastąpione towarzystwo. I zdycham z żalu, że już reszta tego życia przepadła raz na zawsze, a ty mi zawracasz głowę obiadami dla gości!

Umilkła, zatchnąwszy się prawie ze wzburzenia, ale słowa, które wyrzekła, zdawały się brzmieć dalej, jakby krzyczane przez wszystkie sprzęty dokoła.

Bogumił patrzył na nią okrągłymi oczyma i mienił się na twarzy. I nic nie rzekłszy wyszedł.

Pani Barbara ochłonęła raptownie. - Czemu to - myślała z przerażeniem - trzeba aż coś tak strasznego powiedzieć, żeby się uspokoić? - Bogumił nie wydawał jej się już nieczułym ani prostakiem. Właściwie już wtedy, kiedy był przyszedł, miała zamiar zająć się przygotowaniami do pogrzebu, pomóc mu. Ale obraziła się, że on ją do tego namawiał. Śmiał uważać jej żałość za przesadną! A teraz stało się, sama wymierzyła sobie zadośćuczynienie i oto razem z wybuchem irytacji przemijała rozpacz, znikała męka wyrzutów sumienia ustępując miejsca pogodnej melancholii. Bądź co bądź, matka umarła w postaci, w jakiej nie mogła być już dla niej niczym prócz utrapienia, i pani Barbara odzyskiwała ją nagle we wspomnieniu taką, jaką wspominać było czymś miłym i potrzebnym dla życia, odnajdywała ją przytomną, młodą, nie zamazaną przez okrutną rzeczywistość ostatnich lat.

I radując się prawie, ubrała się co żywo do drogi, a potem pobiegła odszukać Bogumiła. Miotał nią strach, że mogło z nim się coś stać po jej słowach.

- Pan poszedł z pisarzem do kancelarii - objaśniła ją Józia i pani Barbara poczuła się dotknięta: - A więc do tego stopnia nic go to nie obeszło, że poszedł sobie z pisarzem do kancelarii!

Nie był jednakże w kancelarii. Siedział na ganku przed domem i palił papierosa. Nie był zajęty.

- Jadę - rzekła pani Barbara. - Nie uważaj na to, co gadałam.

Człowiek się robi czasem taki niepoczytalny.

Wstał i podjął skwapliwie:

- Ja to przecież rozumiem. Jak sobie pomyślę, ile ty już przeszłaś, biedaczko, w tym życiu ze mną, to i tak cię podziwiam, że się tak trzymasz, że jesteś taka dobra.

- Nic nie przeszłam - zaprzeczyła. - I wcale nie jestem dobra. Ty jesteś dobry. Ty jeden tylko na świecie - oznajmiła szorstko.

Klimecki podjechał przed sień, dziewczynki siedziały w karecie, chciały podwieźć matkę do bramy.

Koło południa pani Barbara była już w domu z powrotem. Przywiozła chudą szwaczkę, sztukę czerni do karawanu i satynki na suknie - dla siebie czarnej, a dla dzieci czarnej w białe kropki. Wzięto się zaraz do roboty i nad wieczorem wszystko już było jako tako poszyte.

Eksportację do kościoła w Małocinie wyznaczono na dzień następny.

Nie można było zwlekać, gdyż, jak to bywa latem, po zimnach i deszczach nastał męczący wilgotny upał i ciało nie mogło stać.

Rano tego dnia po raz ostatni zaprowadzono dzieci na próg pokoju, w którym leżała babcia. Bił stamtąd duszny zapach więdnących akacji pomieszany z obcą, słodką i mdlącą wonią, od której dziewczynki pobladły. Mnóstwo bab wiejskich klęczało dokoła trumny i to jeszcze zwiększało zaduch. Dzieci folwarczne poszturchując się i gromiąc wzajemnie tłoczyły się w sieni. Agnisia pociągnęła ojca za rękaw i szepnęła:

- My nie widzimy babci.

Ojciec schylił się i chciał ją podnieść do góry, ale pani Barbara rzekła raptem: - Zostaw, zostaw, to straszne.

I zakrywszy twarz ręką wycofywała się z tłoku. Bogumił spojrzał i ujrzał, że z prawego nozdrza żółtej, boleśnie zaostrzonej twarzy, spoczywającej w kwiatach, zaczyna wybiegać opornym, zatrzymującym się strumyczkiem gęsta, brunatna ciecz. Śród modlących się ludzi spostrzeżono to także, wszczął się rozruch. Zaczęto się cisnąć ku wyjściu. Dały się słyszeć głosy: - Krew z nosa poszła… krew z nosa… Może nieboszczka nie umarła? Wszelki duch Pana Boga chwali! - Bogumił Niechcic powiedział głośno i dobitnie: - Uspokoić się. Toć każdy z was po śmierci taką posoką w ziemię pociecze. Panie Katelba! Stelmach! Zamkniemy trumnę!

- To straszne - powtarzała pani Barbara, gdy się z dziećmi znalazła na powietrzu.

- Co straszne? Mamusiu, co się stało? - usiłowała dowiedzieć się Agnisia.

Zobaczyła nagle, że matka płacze, i zamilkła.

Ojciec przyszedł na nie wyjrzeć.

- No nic - powiedział. - Na takie gorąco rozkład wcześnie się zaczął. Musimy zamknąć trumnę. Ja już takie rzeczy nieraz widziałem.

Po południu zaczęto się zjeżdżać na eksportację. Wszędzie naokoło domu, nawet w alejach sadu stały bryczki, powozy i dorożki. Konie leniwie podnosiły głowy i rwały liście z drzew, aż gałęzie podskakiwały w górę. Karawan, zbudowany z desek na rozworach drabiniastego wozu, obity czernią i zaprzężony w sześć siwych koni, zbliżał się pomału od podwórza. Był tak wysoki, że gałęzie drzew ocierały się z chrzęstem o jego wierzch. Czarno ubrani panie i panowie błąkali się grupkami dokoła zajazdu, siedzieli na ławeczkach pod kasztanami, wchodzili do domu, wychodzili.

Miejscowi ludzie podawali jeden drugiemu zarządzenia dotyczące sformowania orszaku. Agnisia i Emilka nie wiedziały, kto je wśród czarnych welonów całuje, i dopiero po chwili rozpoznały wujenkę Ostrzeńską oraz panią Holszańską. Nie poznały za to matki pod przejrzystym czarnym woalem na twarzy i przybiegły do niej dopiero, gdy usłyszały, jak mówiła do Naści: - Musisz zostać z Tomaszkiem. Nie mogę dziecka brać ze sobą. Pójdziesz jutro na pogrzeb.

Wynoszono trumnę, pani Barbara patrzyła na to surowo, a gdy zaczęto ją wciągać na karawan, rzekła zamknąwszy oczy:

- Jezus Maria, oni mamę upuszczą.

Bogumił poszedł pomagać, potem wrócił, powiedział: - Wsiadać już, wsiadać - zapakował dziewczynki, Józię i panią Barbarę do karety, zamknął drzwiczki, a sam pozostał na zewnątrz.

- A tatuś? - zawołały dzieci, rozczarowane.

- Tatuś pójdzie piechotą.

- My byśmy też chciały iść z tatusiem piechotą - zaczęły obie prosić i póty się kręciły, aż pani Barbara zatrzymała karetę i rzekła: - No, to idź z nimi, Józiu.

Dziewczynki w mgnieniu oka przebiegły na poprzek drogę, przeskoczyły rów i znalazły się na twardej gładkiej steczce, którą szedł ojciec. Spojrzał na nie i rzekł: - Idźcie spokojnie. - Szły tedy jak najciszej jedna za drugą, gdyż na steczce można się było tylko w pojedynkę pomieścić. Drogą i steczką za rowem szło prócz nich wielu innych uczestników eksportacji. Szedł między innymi wuj Daniel paląc cygaro i coś nucąc pod nosem. Pojazdy wlokły się skrzypiąc, karawan posuwał się ostrożnie, a przy trumnie siedzieli stelmach i ogrodnik, bo choć była przymocowana, ale zawsze na dołach trzeba było uważać. Na przedzie kroczył kościelny, Tomasz Kolański, zwany „mały”, syn znachorki, dzierżąc ogromny krzyż, podtrzymywany nadto przez zarzuconą na kark taśmę i jakby ukośnie wyrastający mu z brzucha. Obok niego szedł organista w komży, który, gdy skręcano na szosę, zabeczał znienacka tak, że aż wszyscy się zlękli:

Kto się w opiekę poda Panu smemu, a całym sercem szczerze ufa jemu…

Podchwytywano śpiew to tu, to tam, jak wszczyna się wiatr szemrząc zrazu niepewnie tą lub ową gałęzią, aż po chwili zabrzmiało tłumnie: …śmiele rzec może: mam obrońcę Boga, nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga - żadna straszna trwoga…

Ale nikt z państwa nie śpiewał - najwyżej mruczeli z cicha. Śpiewała służba folwarczna i ludzie ze Starego Serbinowa.

W kościele dziewczynki zgubiły ojca i musiały się trzymać Józi, która wepchnęła się z nimi w jedną z ostatnich ławek. Na dworze zmierzchało, a tu wewnątrz była już noc zupełna, płonęło mnóstwo świec, ławka, gdzie dzieci siedziały, ruszała się i kołatała. Tuż nad głowami był chór, w którym organy dudniły basem - bu-bu-bu.

Nazajutrz wszyscy, kto miał być na pogrzebie, pojechali prosto do Małocina. Było jeszcze więcej osób niż na wyprowadzeniu. Z daleka z Kujaw poprzyjeżdżali rozmaici sąsiedzi pani Adamowej Ostrzeńskiej, jeszcze z czasów jej młodości, gdy żyła na wsi.

Przybył nawet radca Joachim Ostrzeński z Piekar Wielkich.

Niechcicowie późno wyjechali na cmentarz, gdyż do ostatniej chwili spodziewali się, że może Julian Ostrzeński przyjedzie z Petersburga. Doczekali się jednak tylko Lucjana Kociełła, który przybył ranną kurierką do Kalińca, a z Kalińca - dorożką. Był sam, córki jego bawiły u ciotki na Litwie. Z nim wyruszyli do Małocina.

Już w drodze spotkali posłańca, który niósł depeszę od Juliana.

Nie mógł przyjechać.

Do obiadu w Serbinowie usiadło tego dnia koło trzydziestu osób, tak że musiano dostawić stoły z czeladnej kuchni, zaś pan Woynarowski z Pamiętowa pożyczył swego kucharza. Dzieci Niechciców jadły osobno, a gdy skończyły, Tomaszka położono spać, a dziewczynki pobiegły do ogrodu i spoza krzaków jaśminu patrzyły przez otwarte drzwi na biesiadujących. Ojciec zobaczył je tam ze swego miejsca, wstał, wyszedł na werandę i zawołał, by przyszły.

Pani Barbara przywiodła je do krzesła, na którym siedział otyły pan o czerwonej twarzy i spadających aż na piersi białych wąsach.

- To są - rzekła - panie radco, moje córki. Ukłońcie się, dziewczynki.

Pan położył każdej z nich na głowie ciężką rękę i pytał:

- Jak wam na imię, dziewuszki? Co? Mówcie głośniej. Agnieszka i…? Emilia? Emilia… Ładne imiona. Ładne. Przywieźże mi kiedy te panny do Piekar, kochasiu.

Inni goście też wołali dzieci ku sobie wypytując je o to lub owo.

Pani Holszańska pytała, czy Józia nauczyła je wierszyka: „Kto ty jesteś? Polak mały”, który musiała umieć z ochronki.

Odpowiedziały, że nauczyła, i na żądanie zaczęły mówić jednogłośnie:

Kto ty jesteś? Polak mały.

Jaki znak twój? Orzeł biały.

Wszystkie twarze obróciły się ku nim, a one zawstydziły się, zacięły i znienacka zamilkły. Agnisia spąsowiała, Emilka zaczęła płakać. Wyprawiono je prędko do drugiego pokoju i przerwany gwar zadźwięczał na nowo przy stole.

Nie zasiadywano się jednak przy nim długo. Niebawem kolasy i bryczki zaczęły jedna za drugą odwozić gości, potem sprzątnięto ze stołu, jakiś czas dochodziły jeszcze z kuchni odgłosy zmywania statków, a w końcu powszednia cisza zaległa cały dom. Bogumił poszedł w pole, pani Barbara usiadła na chwilę przed sienią, żeby odpocząć. I natychmiast zdrzemnęła się i zaczęła śnić, że po bruku jedzie prędko karawan, ale miejski, z baldachimem, taki, na jakim chowano Teresę. Z tyłu biegną ludzie i usiłują wsunąć pod baldachim otwartą trumnę, w której leży ktoś w meloniku na głowie.

Melonik podskakuje od ruchu jazdy i zesuwa się coraz bardziej na nos nieboszczyka, podobnego na przemian to do tej, to do innej osoby. Pani Barbara nie może na to patrzeć - boi się, że brzeg melonika zedrze temu komuś skórę z nosa. Biegnie, chce ręką melonik odsunąć, poprawić, ale nie może trafić. Na koniec potyka się o kamień i otwiera oczy.

Zbudziła się bez przerażenia, jakie podobne sny zazwyczaj wzbudzają. Natomiast wydało jej się, że ptaki przestały śpiewać i że wkoło panuje drętwa cisza. Tego się dopiero szalenie zlękła.

Lecz ptaki nie przestały śpiewać, tylko ona odeszła tak dziwnie daleko, że z trudem odzyskiwała zmysły. Wnet usłyszała, że szczebiocą jak zawsze, i już to tylko jedno wydało jej się takim nadmiarem życia.

Patrzyła na chmurzące się niebo. Po tle świecącym od skrytego w mgłach słońca mknęły popielate rozwiane obłoki. Mknęły coraz to inne, lecz obraz nieba pozostawał niezmienny.

- Cóż stąd, że umieramy? Życia jest wciąż tak dużo - majaczyła pani Barbara. - Wszystko mija, a nic się, nic się nie zmienia. Po złotym tle wciąż płyną szare obłoki… O, jak mnie ta myśl uspokaja - westchnęła.

I powstało w niej coś na kształt błagania, by można było żyć zawsze tą myślą, tym spokojem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dąbrowska Maria Noce i dnie t 2
Dąbrowska Maria Noce i dnie t 4
Noce i dnie Marii Dąbrowskiej
NOCE I DNIE, filologia polska i do poczytania, Dąbrowska
Noce i dnie, Dwudziestolecie międzywojenne, Lektury, lektury, Dąbrowska
KOBIETY W NOCE I DNIE M Dąbrowska
Omówienie lektur, Noce i dnie Marii Dąbrowskiej na tle tradycji powieściowej., ˙Noce i dnie" Ma
TRADYCJA WIELKIEGO REALIZMU NOCE I DNIE MARII DĄBROWSKIEJ
M Dąbrowska Noce i dnie t 1 2 streszczenie
Bogumił i Barbara w powieści Noce i dnie Marii Dąbrowskiej – dwie przeciwstawne postawy życiowe
KOBIETY W NOCE I DNIE M Dąbrowska
13 Tradycja wielkiego realizmu Noce i dnie M Dąbrowskiej
M Dąbrowska Noce i dnie
noce i dnie
Tło społeczna polityczne w powieści Noce i dnie
D�browska, Noce i dnie
Noce i dnie - opracowanie, Dwudziestolecie międzywojenne
Noce i dnie
Noce i dnie, M

więcej podobnych podstron