Dickson Gordon R Zaginiony dorsaj

Gordon R. Dickson

Zaginiony Dorsaj!

Lost Dorsai

Przełożyła: Anna Reszka


Wydanie oryginalne: 1980

wydanie polskie: 1993



ZAGINIONY DORSAJ



Jestem Corunna El Man.

W końcu przyprowadziłem mały statek kurierski do portu kosmicznego w Nahar City na Cecie, dużym globie okrążającym Tau Ceti. Dokonałem tego w sześciu przejściach fazowych, przywożąc z Dorsaj do twierdzy Gebel Nahar naszą Amandę Morgan, którą nazywają również Amandą Drugą.

Wprawdzie jestem zbyt wysoki rangą, żeby pełnić rolę kuriera, ale w tym czasie byłem akurat na urlopie w domu. Statki kurierskie należące do Kantonów na Dorsaj są za drogie, żeby nimi ryzykować, ale sytuacja wymagała natychmiastowej obecności w Nahar eksperta od kontraktów. Poproszono mnie, żebym zajął się tym problemem, więc rozwiązałem go, przekraczając liczbę przejść fazowych, ale dotarłem tutaj.

Wyglądało na to, że ryzyko, które podejmowałem, nie zaniepokoiło Amandy. Nic dziwnego, zważywszy, że jest Dorsajką. Podczas całej podróży nie rozmawiała jednak ze mną za wiele; i to właśnie wydało mi się dość niezwykłe.

Wszystko zmieniło się dla mnie po Baunpore. Kiedy Pomocni Freilandczycy w końcu, po długim oblężeniu zdobyli miasto, podczas masakry, która potem nastąpiła, z zemsty pocięli mi twarz i zabili Else, tylko dlatego, że była moją żoną. Został po niej jedynie rozżarzony gaz, który rozproszył się w kosmosie. Ponieważ nie było grobu, nic, do czego można by wracać, żadnego miejsca, które by ją przypominało, zrezygnowałem z operacji plastycznej i postanowiłem nosić blizny jako pamiątkę po niej.

Nigdy nie żałowałem tej decyzji, ale prawdą jest, że blizny zmieniły stosunek ludzi do mnie. Dla niektórych stałem się niemal niewidzialny, a prawie wszyscy pozbywali się naturalnego odruchu, by ukrywać swoje troski i sekrety.

Było niemal tak, jakby czuli, że przekroczyłem pewien punkt i nie potrafię już osądzać ich smutków i obaw. Nie, po namyśle, dochodzę do wniosku, że to coś więcej. Jakbym był wypaloną świecą w ciemnym pokoju ich jaźni - nie dającym światła, ale bezpiecznym towarzyszem, którego obecność upewniała ich, że nikt jeszcze nie naruszył ich prywatności. Bardzo wątpię, czy Amanda i ci, których poznałem podczas podróży do Gebel Nahar, rozmawialiby ze mną tak swobodnie, gdybym spotkał ich w czasach, kiedy żyła Else.

Mieliśmy szczęście po przybyciu na miejsce. Gebel Nahar jest raczej górską fortecą niż pałacem lub siedzibą rządu; z powodów militarnych Nahar City ma port kosmiczny, w którym mogą lądować statki nadprzestrzenne. Wysiedliśmy ze statku, spodziewając się, że ktoś nas powita, kiedy wejdziemy do terminalu. Nikt jednak nie pojawił się.

Księstwo Nahar leży w tropikalnej strefie klimatycznej na Cecie; główna sala terminalu była mała, ale wysoka i przewiewna. Podłogę i sufit wyłożono płytkami w jasnych kolorach, a wszędzie wokół rosły rośliny. Na wszystkich ścianach wisiały jasne, ogromne malowidła w ciężkich ramach. Staliśmy pośrodku tego wszystkiego, a tłumy pieszych mijały nas. Nikt się nam nie przyglądał, chociaż ani ja ze swoimi bliznami, ani Amanda - wyraźnie podobna do pierwszej Amandy znanej z dorsajskich podręczników do historii - nie należeliśmy do osób, których się nie zauważa.

Poszedłem do informacji, ale okazało się, że nie ma dla nas żadnej wiadomości. Po powrocie musiałem szukać Amandy, która gdzieś zniknęła.

- El Man... - odezwała się nagle za mną. - Spójrz!

Odwróciłem się, zaalarmowany jej tonem. Zobaczyłem jednocześnie ją i obraz, któremu się przyglądała. Wisiał wysoko na jednej ze ścian; stała tuż pod nim, patrząc w górę.

I ją, i obraz oświetlały promienie słoneczne wpadające przez przezroczystą frontową ścianę terminalu. Cała była w naturalnych kolorach - podobnie jak kiedyś Else wysoka, szczupła, w jasnoniebieskim żakiecie i krótkiej, kremowej spódniczce, z jasnoblond włosami i tym nieprawdopodobnie młodzieńczym wyglądem, który cechował również jej imienniczkę. Na zasadzie kontrastu, malowidło było pełne jaskrawych barw, złotych liści, alizarynowych szkarłatów i ludzkich postaci uchwyconych w przesadzonych, melodramatycznych pozach.

Leto de muerte”, głosił napis na dużej mosiężnej tablicy umieszczonej pod spodem. „Łoże śmierci bohatera”, tak można by przetłumaczyć tytuł z archaicznego języka hiszpańskiego, którym mówili Naharowie. Obraz przedstawiał wielkie, złocone łoże ustawione na otwartej równinie pośród śladów bitwy. Wszędzie wokół leżały ciała i stali obandażowani oficerowie w szamerowanych złotem mundurach. Pozostali przy życiu otaczali umarłego bohatera, który, potężnie umięśniony, choć wycieńczony i pokryty ranami, leżał obnażony do pasa na grubym stosie aksamitnych płaszczy, wysadzanej klejnotami broni, wspaniale tkanych gobelinów i złotych utensyliów, tworzących łoże.

Zmarły spoczywał na plecach, z podbródkiem wysuniętym w niebo i twarzą wymizerowaną agonią. Żylastą ręką mocno przyciskał do nagiej piersi rękojeść wyjątkowo dużego, zdobionego miecza z ostrzem poplamionym krwią. Ranni oficerowie stojący wokół i patrzący na ciało zmarłego byli przedstawieni w dramatycznych pozach. Na pierwszym planie, na ziemi obok łoża, jakiś umierający, zwykły żołnierz w podartym mundurze wyciągał rękę w hołdzie dla zmarłego.

Amanda spojrzała na mnie, kiedy do niej podszedłem. Nic nie powiedziała. Nie musiała. Aby żyć, my na Dorsaj od dwustu lat eksportujemy jedyny towar, jaki mamy życia wielu pokoleń, które zostały poświęcone w walkach prowadzonych na rzecz innych. Żyjemy z prawdziwej wojny, a dla tych, którzy to robią, podobny obraz jest wręcz nieprzyzwoity.

- Więc tak o nas myślą - odezwała się Amanda.

Spojrzałem na boki, a potem na nią. Oprócz wyglądu odziedziczyła po pierwszej Amandzie niezwykłą młodzieńczość. Nawet ja, który wiedziałem, że jest tylko sześć lat młodsza ode mnie - a miałem wtedy trzydzieści parę od czasu do czasu o tym zapominałem i byłem wstrząśnięty faktem, że ona myśli raczej jak moje pokolenie, niż jak podlotek, na którego wygląda.

- Każda kultura ma swoje własne legendy - stwierdziłem. - A to jest kultura hiszpańska, przynajmniej jeśli chodzi o dziedzictwo.

- O ile wiem, obecnie mniej niż dziesięć procent naharskiej populacji jest pochodzenia hiszpańskiego - odparła. - Poza tym, to jest karykatura Hiszpanów.

Miała rację. Nahar skolonizowali imigranci - gallegos z północnej Hiszpanii, którzy marzyli o wielkich ranczach na rozległym terytorium. Zamiast tego, Nahar - otoczony przez bardziej uprzemysłowionych i zamożnych sąsiadów stał się małym, przeludnionym krajem, który zachował zniekształconą wersję języka hiszpańskiego oraz mieszankę na pół zapomnianych hiszpańskich obyczajów i postaw. Po pierwszej fali imigrantów, następni osadnicy nie byli pochodzenia hiszpańskiego, ale przejmowali tutejsze zwyczaje i język.

Pierwsi ranczerzy ogromnie się wzbogacili, bo chociaż Ceta była rzadko zaludnioną planetą, brakowało na niej żywności. Późniejsi przybysze powiększyli liczbę mieszkańców miast Naharu i pozostali biedni... bardzo biedni.

- Mam nadzieję, że ludzie, z którymi będę rozmawiać, mają więcej niż dziesięć procent zdrowego rozsądku powiedziała Amanda. - Ten obraz skłania mnie do zastanowienia, czy nad rozsądek nie przedkładają mrzonek. Jeśli tak jest w Gebel Nahar...

Nie dokończyła zdania, potrząsnęła głową i - najwyraźniej usuwając obraz z pamięci - uśmiechnęła się do mnie. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, w znacznie szerszym znaczeniu tego zwrotu. W jej przypadku było to coś innego - wewnętrzne światło, głębsze i silniejsze, niż zwykle oznaczają te słowa. Spotkałem ją dopiero trzy dni temu, a Else była wszystkim, czego kiedykolwiek pragnąłem i będę pragnął; teraz jednak zrozumiałem, co ludzie na Dorsaj mieli na myśli, mówiąc, że odziedziczyła zdolność pierwszej Amandy do rządzenia innymi, a jednocześnie wzbudzania w nich miłości.

- Żadnej wiadomości dla nas? - zapytała.

- Żadnej - zacząłem. I obejrzałem się, ponieważ kątem oka zauważyłem, że ktoś się zbliża.

Ona również się odwróciła. Naszą uwagę przyciągnął mężczyzna idący w naszą stronę dużymi krokami - Dorsaj. Był wielki. Nie taki jak bliźniacy Graeme, Ian i Kensie, dowódcy w Gebel Nahar, na naharskim kontrakcie; niewiele niższy, za to wyraźnie większy ode mnie. Dorsajowie różnią się jednak od siebie budową i wzrostem. Poznaliśmy go - i, oczywiście, on nas - po mnóstwie drobiazgów, zbyt subtelnych, by je zdefiniować. Miał na sobie mundur kapelmistrza armii naharskiej, z naszywkami oficera sztabowego na kołnierzu; był blondynem o szczupłej twarzy i liczył sobie nie więcej niż dwadzieścia parę lat. Rozpoznałem go.

Był trzecim synem sąsiada z mojego kantonu High Island na Dorsaj. Nazywał się Michael de Sandoval i mało co było słychać o nim przez sześć lat.

- Sir... madam - powiedział, zatrzymując się przed nami. - Przykro mi, że państwo czekaliście. Miałem kłopoty z transportem.

- Michael - przywitałem go. - Znasz Amandę Morgan?

- Nie. - Odwrócił się do niej. - To zaszczyt poznać panią, madam. Przypuszczam, że jest pani znudzona, słysząc, jak wszyscy mówią, iż rozpoznają panią dzięki zdjęciom pani prababki?

- Nigdy - odparła Amanda wesoło i podała mu rękę. - Zna pan Corunnę El Mana?

- Ród El Man to nasi sąsiedzi z High Island - wyjaśnił Michael. Uśmiechnął się do mnie trochę smutno. - Pamiętam kapitana z czasów, kiedy miałem sześć lat, a on przyjechał na swój pierwszy urlop. Może pójdziemy? Już zaniosłem wasz bagaż do aerobusu.

- Aerobusu? - zapytałem, kiedy ruszyliśmy za nim do jednego z przeszklonych wyjść z terminalu.

- Aerobus orkiestry Trzeciego Regimentu. Tylko to udało mi się zdobyć.

Wyszliśmy na mały parking zatłoczony pojazdami powietrznymi i naziemnymi. Michael de Sandoval poprowadził nas do przysadzistego kadłubopłata, który wyglądał, jakby mógł pomieścić trzydziestu pasażerów. W środku znajdowała się tylko jedna osoba. Exotik w ciemnoniebieskiej szacie, z białymi włosami i dziwnie młodą twarzą. Mógł mieć od trzydziestu do osiemdziesięciu lat. Siedział w części klubowej w przodzie aerobusu, tuż przed ścianką oddzielającą kabinę sterowniczą w dziobie pojazdu. Podniósł głowę, kiedy weszliśmy.

- Padma, bond na Cecie - dokonał prezentacji Michael. - Sir, czy mogę panu przedstawić Amandę Morgan, specjalistkę od kontraktów, i Corunnę El Mana, starszego kapitana. Oboje są z Dorsaj. Kapitan El Man właśnie przywiózł Rozjemcę statkiem kurierskim.

- Oczywiście, wiem o ich przyjeździe - odpowiedział Padma.

Nie podał ręki żadnemu z nas ani nie wstał. Podobnie jak wielu Exotików, których znałem, nie musiał tego robić. Jak tamci, miał w sobie wyczuwalne od razu ciepło i spokój, a wszelkie jego zachowanie wydawało się naturalne i oczekiwane.

Usiedliśmy razem. Michael zniknął w kabinie pilotów i chwilę później aerobus z lekką wibracją uniósł się z parkingu.

- To zaszczyt poznać pana, bond - powiedziała Amanda. - Ale jeszcze większym zaszczytem jest, że wyszedł pan nam na spotkanie. Czemu zawdzięczamy tę uprzejmość?

Padma uśmiechnął się lekko.

- Obawiam się, że nie przyjechałem tu, żeby was przywitać - odparł. - Chociaż Kensie Graeme opowiadał mi o pani - spojrzał na mnie - a słyszałem również o Corunnie El Manie.

- Czy jest coś, o czym wy, Exotikowie, nie słyszeliście? - zapytałem.

- Wiele rzeczy - potrząsnął głową łagodnie, ale z powagą.

- Jaki więc inny powód sprowadził pana do portu kosmicznego? - spytała Amanda.

Spojrzał na nią w zamyśleniu.

- Coś, co nie ma nic wspólnego z waszym przyjazdem - odpowiedział. - Tak się składa, że musiałem przeprowadzić pewną rozmowę telefoniczną, a telefony w Gebel Nahar nie są tak prywatne, jak bym sobie tego życzył. Kiedy usłyszałem, że Michael jedzie po was, zabrałem się z nim, żeby zadzwonić z terminalu.

- Więc to nie była rozmowa w imieniu Księcia Naharu? - zapytałem.

- Gdyby nawet była... lub gdyby dotyczyła kogokolwiek innego oprócz mnie samego - uśmiechnął się - i tak nie zdradziłbym zaufania, przyznając się do tego. Domyślam się, że słyszeliście o El Conde, tytularnym władcy Naharu?

- Poczytałam trochę na temat Kolonii i Gebel Nahar, kiedy okazało się, że będę musiała tutaj przylecieć - odpowiedziała Amanda.

Zorientowałem się, że chce, abym zostawił ją z nim sam na sam. Widać to było po sposobie, w jaki siedziała, i pochyleniu głowy. Exotikowie są spostrzegawczy, ale wątpiłem, czy Padma zauważył te dyskretne znaki.

- Proszę mi wybaczyć - odezwałem się. - Pójdę porozmawiać z Michaelem.

Wstałem i poszedłem do kabiny pilotów, zamykając za sobą drzwi. Michael siedział rozluźniony, z jedną ręką na drążku sterowniczym. Zająłem fotel drugiego pilota.

- Co słychać w domu, sir? - zapytał, nie odwracając wzroku od nieba przed nami.

- Byłem tam tylko raz, odkąd wyjechałeś - odpowiedziałem. - Ale nie zmieniło się wiele. Mój ojciec umarł zeszłego roku.

- Przykro mi to słyszeć.

- Twój ojciec i matka mają się dobrze, słyszałem również, że u twoich braci, wśród gwiazd, wszystko w porządku - powiedziałem. - Ale, oczywiście, wiesz o tym.

- Nie - odparł, nadal wpatrując się w niebo. - Od dawna nie miałem od nich wiadomości.

Zapadła cisza.

- Jak się tutaj znalazłeś? - zapytałem. Było to niemal rytualne pytanie wśród Dorsajów przebywających z dala od domu.

- Słyszałem o Naharze. Pomyślałem, że dobrze by było go zobaczyć.

- Czy wiesz, że w rzeczywistości jego hiszpańskość jest fałszywa?

- Nie fałszywa - zaoponował. - Niezupełnie.

Miał oczywiście rację.

- Tak - przyznałem. - Chyba nie powinienem był używać słowa „fałszywy”. Tutejsza sytuacja wynika z naturalnych przyczyn, jak to zwykle bywa.

Spojrzał wprost na mnie. Nauczyłem się odczytywać takie spojrzenia, odkąd umarła Else. W tym momencie był bardzo bliski powiedzenia mi więcej, niż kiedykolwiek powiedział komuś innemu. Ale ta chwila minęła. Wyjrzał przez przednią szybę.

- Zna pan tutejszą sytuację? - zapytał.

- Nie. To zajęcie Amandy - odparłem. - Jestem tylko pilotem podczas tej podróży. Może mnie wprowadzisz?

- Już pan pewnie trochę wie - powiedział - a resztę opowiedzą panu Ian albo Kensie Graeme. Ale, tak czy inaczej... Książę to marionetka. Jego ojciec otrzymał tytuł od pierwszych naharskich imigrantów, którzy są teraz bogatymi ranczerami. Marzyli o zapoczątkowaniu tutaj swojej własnej dziedzicznej arystokracji, ale to nigdy się naprawdę nie udało. Mimo to, na papierze, Książę jest dziedzicznym władcą Naharu i, teoretycznie, armia podlega jemu jako najwyższemu dowódcy. Trzon armii zawsze jednak stanowiła naharska biedota - biedacy z miast i „campesinos”, a oni nienawidzą bogatych pierwszych imigrantów. Obecnie wisi w powietrzu rewolucja i armia nie wie, w którą stronę się zwrócić.

- Rozumiem - powiedziałem. - Zanosi się więc na gwałtowną zmianę rządu, a my podpisujemy kontrakt z rządem, który jutro może stracić władzę. Amanda ma problem.

- To problem nas wszystkich - stwierdził Michael. Jedyny powód, dla którego armia nie opowiedziała się za rewolucjonistami, jest taki, że poszczególne jej części nie współdziałają ze sobą zbyt dobrze. Ponieważ przychodzi pan z zewnątrz, zapewne pańską uwagę zwróci przede wszystkim śmieszność tutejszych postaw, ale, tak naprawdę, jest to wszystko, co mają miejscowi biedacy, oprócz samej egzystencji - te flagi, mundury, muzyka, pojedynki z powodu niewłaściwego spojrzenia, ideał śmierci za swój regiment lub gotowość do zwady z innym pułkiem.

- Ależ trudno to nazwać sprawną armią - powiedziałem.

- Właśnie. To dlatego Ian i Kensie znaleźli się tutaj na kontrakcie, żeby przekształcić naharską armię w prawdziwą siłę obronną. Księstwa wokół Naharu ostrzą sobie zęby na tutejsze farmy. W normalnej sytuacji Graemowie już poczyniliby postępy - zna pan reputację Iana jeśli chodzi o szkolenie oddziałów. Okazało się jednak, że zwykli żołnierze uważają Graemów za narzędzie ranczerów, rewolucjoniści nawołują, żeby ich wyrzucić, a pułki nie współpracują z nimi. Nie sądzę, żeby w obecnych warunkach mieli szansę dokonania czegoś pożytecznego w armii; a sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej niebezpieczna - dla nich, a także dla pana i dla Amandy. Według mnie, Ian i Kensie zrobiliby najlepiej, zrywając kontrakt i wynosząc się stąd.

- Gdyby pogodzenie się ze stratami i wyjazd stanowiły jedyne wyjście, obecność kogoś takiego jak Amanda nie byłaby tutaj potrzebna - oświadczyłem. - Tu musi chodzić o coś więcej, jeśli w ogóle angażuje się Dorsajów.

Nic nie powiedział.

- A co z tobą? - zapytałem. - Jakie masz tutaj stanowisko? Jesteś też Dorsajem.

- Czyżby? - powiedział cicho do okna.

Na naszej rodzinnej planecie mamy określenie na osoby pokroju Michaela. Nazywamy ich „zagubionymi Dorsajami”. Nazwy tej nie używa się w stosunku do tych, którzy nie poświęcili się karierze wojskowej. Zarezerwowana jest dla Dorsajów, którzy wybrali swoją drogę życiową, jakakolwiek była, a potem - nagle i bez wyjaśnienia - porzucili ją. Jeśli chodzi o Michaela, wiedziałem, że ukończył Akademię z honorami, ale po promocji nagle wycofał się i opuścił planetę, nie wyjaśniając niczego, nawet rodzinie.

- Jestem kapelmistrzem Trzeciego Naharskiego Pułku - oznajmił teraz. - Mój pułk lubi mnie. Miejscowi nie zaliczają mnie, na ogół, do reszty kadry - uśmiechnął się z lekkim smutkiem - tyle że nie wyzywają mnie na pojedynki.

- Rozumiem - powiedziałem.

- Tak. - Spojrzał na mnie. - I ponieważ armia nadal podlega Księciu jako swojemu najwyższemu dowódcy, prawie wszystko jest sparaliżowane. To dlatego miałem kłopoty ze znalezieniem środka transportu, żeby was odebrać.

- Rozumiem - powtórzyłem. Miałem właśnie zamiar wypytać go o więcej, kiedy drzwi kabiny otworzyły się i weszła Amanda.

- No i co, Corunna - powiedziała - może dasz mi szansę porozmawiania z Michaelem?

Uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział jej uśmiechem. Nie sądzę, żeby zrobiła na nim wielkie wrażenie - to, co się kryło w jego wnętrzu, stanowiło barierę dla podobnych rzeczy. Ale sama jej obecność, nasuwająca myśl o domu rodzinnym, była dla niego po prostu miła.

- Proszę bardzo - zgodziłem się. - Pójdę zamienić parę słów z bondem.

- Warto z nim porozmawiać - rzuciła za mną Amanda.

Wyszedłem, zamknąłem za sobą drzwi i dołączyłem do Padmy w części klubowej pojazdu. Wyglądał przez okno, patrząc na równiny leżące między miastem a niewielką górą, od której Gebel Nahar wzięła swoją nazwę. Miasto leżało na małym wzniesieniu na zachód od tej góry, otoczone przedmieściami i terenami uprawnymi. Za górą podobna do fortu rezydencja, jaką była Gebel Nahar, znajdowała się po jej wschodniej stronie - zaczynały się rozległe pastwiska dla stad bydła. Nasz aerobus należał do pojazdów przystosowanych do latania na wysokości wierzchołków drzew, chociaż, oczywiście, w razie konieczności mógł wznieść się do granic atmosfery. Teraz jednak znajdowaliśmy się trzy tysiące metrów nad ziemią. Kiedy wyszedłem z kabiny pilotów, Padma oderwał wzrok od widoku i spojrzał na mnie.

- Wasza Amanda jest zdumiewająca jak na kogoś tak młodego - odezwał się, kiedy usiadłem naprzeciwko niego.

- Powiedziała coś podobnego o panu - odparłem. Ale jeśli chodzi o nią, nie jest tak młoda, na jaką wygląda.

- Wiem - uśmiechnął się Padma. - Mówiłem z punktu widzenia mojego wieku. Nawet pan wydaje mi się młody.

Roześmiałem się. Moja młodość już dawno minęła, parę lat przed Baunpore. Ale prawdą jest, że nie byłem nawet w średnim wieku.

- Michael powiedział mi, że w Naharze zanosi się na rewolucję - poinformowałem go.

- Tak. - Spochmurniał.

- Czy nie to właśnie sprowadziło kogoś takiego, jak pan, do Gebel Nahar?

W jego oczach nagle pojawiło się rozbawienie.

- Sądziłem, że to Amanda jest od zadawania pytań powiedział.

- Jest pan zaskoczony, że pytam? - odparłem. - Dla bonda to miejsce jest położone na uboczu.

- To prawda. - Kiwnął głową. - Ale powody, które mnie tu sprowadzają, są sprawą Exotików. Co oznacza, że nie mogę o nich z panem dyskutować.

- Ale wie pan o szykującej się tutaj rewolucji?

- O, tak. - Siedział zupełnie rozluźniony, z rękami złożonymi na kolanach, jasnobrązowymi na tle niebieskiej szaty. Jego twarz była spokojna i nieprzenikniona. - To należy do naturalnego biegu rzeczy na tym świecie.

- Akurat na tym świecie?

Uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Oczywiście - powiedział łagodnie - nasza ontogenetyka zajmuje się wzajemnym oddziaływaniem wszelkich znanych sił, naturalnych i ludzkich, na wszystkich zamieszkanych światach. Ale sytuacja tutaj, w Naharze, a w szczególności w Gebel Nahar, jest głównie rezultatem lokalnych, cetańskich czynników.

- Polityka wewnątrzplanetarna.

- Tak - potwierdził. - Nahar jest otoczony przez pięć innych księstw, z których żadne nie ma takich pastwisk dla bydła. Wszystkie chciałyby przejąć kontrolę nad Kolonią lub jej częścią.

- Które z nich popierają rewolucjonistów?

Przez chwilę wyglądał bez słowa przez okno. Zarozumialstwem z mojej strony było wyobrażanie sobie, że mój dziwny wygląd, który skłaniał ludzi do zwierzeń, podziała również na Exotika. Przez moment jednak miałem znajome przeczucie, że zaraz się przede mną otworzy.

- Przepraszam - odezwał się w końcu. - W moim wieku nabieram chyba zwyczaju traktowania wszystkich jak... dzieci.

- A ile pan ma lat?

Uśmiechnął się.

- Dużo... coraz więcej.

- W każdym razie - powiedziałem - nie musi mnie pan przepraszać. Sytuacja będzie niezwykła, jeśli sąsiednie kraje nie poprą którejś ze stron w czasie rewolucji.

- Oczywiście - zgodził się. - W rzeczywistości, wszystkie maczają w tym palce, angażując się po stronie rewolucjonistów. Po udanej rewolucji zaczną się rzezie, każdy będzie walczył z każdym dla różnych celów. Pozostałe księstwa czekają na okazję do wkroczenia i zyskania czegoś dla siebie. Ale ma pan rację. W grę zawsze wchodzi międzynarodowa polityka i to nigdy nie jest proste.

- Co zaognia tę sytuację?

- William - Padma spojrzał mi w oczy i po raz pierwszy poznałem siłę spojrzenia jego piwnych oczu. Jego twarz zachowała spokój, jakby cała siła wyrazu skupiła się w tych oczach.

- William? - powtórzyłem.

- William z Cety.

- Racja - stwierdziłem, przypominając sobie. - Jest właścicielem całego tego świata, nieprawdaż?

- Określenie „właściciel” nie jest ścisłe - powiedział Padma. - Ma nad nim kontrolę, podobnie jak nad wieloma innymi światami. Pod wieloma względami jest współczesnym przykładem księcia-kupca, ale nie ma władzy nad wszystkim, nawet tutaj na Cecie. Na przykład, naharscy ranczerzy zawsze mocno trzymają się razem prowadząc z nim interesy. Jego wysiłki, żeby ich rozbić i przejąć bezpośrednie rządy w Naharze, spełzły na niczym. Ma pewną władzę, ale tylko dzięki swoim machinacjom.

- Więc to on stoi za rewolucją?

- Tak.

Stało się dla mnie jasne, że to właśnie zaangażowanie Williama sprowadziło Padmę do tego cichego zakątka planety. Ontogenetykę, która dotyczyła, przede wszystkim, oddziaływań międzyludzkich - zarówno jednostek, jak i społeczeństw - Exotikowie traktowali bardzo poważnie i bacznie obserwowali intrygi Williama jako jednego z ludzi mających wpływ na bieg wydarzeń.

- Cóż, w każdym razie, nie dotyczy to nas - stwierdziłem - o ile nie ma wpływu na kontrakt Graemów.

- Niezupełnie - odparł. - William, jak większość utalentowanych jednostek, zna korzyść z zabicia dwóch albo nawet pięćdziesięciu ptaków jednym kamieniem. Bezpośrednio lub pośrednio zatrudnia wielu najemników. Jeśli tutejsze wydarzenia pogorszą reputację Dorsaj i rynkową wartość jej żołnierzy, przyniesie mu to korzyści.

- Rozumiem... - zacząłem i w tym momencie kadłub aerobusu zadźwięczał nagle, jakby od ostrego uderzenia.

- Na podłogę! - krzyknąłem, odciągając Padmę od okna, obok którego siedział. Exotikowie mają pewną dobrą cechę - wierzą, że inni znają się na swojej robocie. Natychmiast i bez protestu posłuchał mnie. Czekaliśmy... ale dźwięk nie powtórzył się.

- Co to było? - zapytał po chwili, nie ruszając się jednak z miejsca.

- Kula. Prawdopodobnie z ciężkiej ręcznej broni odpowiedziałem. - Strzelano do nas. Proszę zostać na miejscu.

Wstałem i pochylony, trzymając się blisko środka pojazdu, ruszyłem do kabiny pilotów. Kiedy wszedłem, Amanda i Michael spojrzeli na mnie. Ich twarze były czujne.

- Kto to mógł być? - zapytałem Michaela.

Potrząsnął głową.

- Nie wiem - odpowiedział. - Tutaj, w Naharze, to mogło być cokolwiek lub ktokolwiek. Rewolucjoniści albo, po prostu, ktoś, kto nie lubi Dorsajów; lub ktoś, kto nie lubi Exotików... albo nawet ktoś, kto nie lubi mnie. A wreszcie, mógł to być jakiś pijany, nafaszerowany narkotykami lub macho.

- ...który ma wojskową broń.

- Właśnie - potwierdził Michael. - Ale w Naharze wszyscy są uzbrojeni i większość, legalnie lub nie, ma wojskową broń.

Skinął głową w stronę przedniej szyby.

- Tak czy inaczej, jesteśmy prawie u celu - oznajmił.

Wyjrzałem. Połączona ze sobą grupa budynków, stanowiąca siedzibę rządu, Gebel Nahar, ciągnęła się od wierzchołka do polowy małej góry, tuż pod nami. W tropikalnym słońcu wyglądała jak hotel, zbudowany na tarasach, schodzących w dół stromego zbocza. Jedyna różnica polegała na tym, że każdy taras kończył się murem; najniżej położone stanowiły wały obronne z rozmieszczonymi na nich ciężkimi działami. Gebel Nahar, z pełną obsadą garnizonu, mogła stawić czoło wojskom lądowym i panować nad okolicą aż po horyzont, przynajmniej po tej stronie góry.

- Czy druga strona też jest taka? - zapytałem.

- To urwisko, ze stanowiskami ciężkiej broni wyciętymi w skale i prowadzącymi do nich tunelami - wyjaśnił Michael. - Ranczerzy nie żałowali kosztów, budując tę twierdzę. Taka jest mentalność Galisyjczyków. Może któregoś dnia oni i ich rodziny będą musieli się tutaj schronić.

Kilka minut później znaleźliśmy się na betonowej nawierzchni lądowiska. Nasza trójka wróciła do głównej kabiny aerobusu, dołączając do Padmy. Michael wyprowadził nas z pojazdu. Na zewnątrz panowała niezwykła cisza.

- Nie wiem, co się stało... - powiedział Michael, kiedy wyszliśmy. Nasza dorsajska trójka cofnęła się instynktownie, przygotowana na powrót do aerobusu i odlot, jeśli to okaże się konieczne.

Gdzieś spoza ustawionych w rzędzie pojazdów naziemnych i powietrznych ktoś krzyknął. Obejrzeliśmy się. Rozległ się odgłos biegnących stóp, a chwilę później pojawił się żołnierz z promiennikiem, ubrany w zielono-czerwony mundur naharskiej armii, z naszywkami członka orkiestry, i zatrzymał się przed nami, dysząc.

- Sir... - wysapał w miejscowym dialekcie archaicznego hiszpańskiego. - Odeszli...

Czekaliśmy, aż odzyska oddech; po sekundzie spróbował znowu.

- Zdezerterowali, sir! - powiedział do Michaela, starając się utrzymać postawę na baczność. - Odeszli... wszystkie pułki, wszyscy!

- Kiedy? - zapytał Michael.

- Dwie godziny temu. Wszystko było zaplanowane. Musiało być. Jednocześnie, z każdego oddziału wystąpił jeden człowiek i powiedział, że nadszedł czas, by zdezerterować i pokazać ricones, po czyjej stronie stoi armia. Wymaszerowali z flagami, karabinami, wszystkim. Popatrzcie!

Odwrócił się i pokazał ręką. Spojrzeliśmy. Parking znajdował się na piątym lub szóstym poziomie licząc od wierzchołka Gebel Nahar. Roztaczał się stąd widok na równiny, na wiele mil, podobnie jak z innych poziomów. Wytężywszy wzrok zobaczyliśmy na samym horyzoncie - w takiej odległości, że nie było już widać żadnych szczegółów - drobne, sporadyczne błyski odbitego światła słonecznego.

- Rozbili tam obóz; czekają na armię, która, według nich, ma nadejść z okolicznych księstw, żeby ich wesprzeć i przeprowadzić rewolucję.

- Wszyscy odeszli? - Żołnierz spojrzał na Michaela.

- Wszyscy oprócz nas - członków pańskiej orkiestry, sir. Jesteśmy teraz jedyną strażą przyboczną Księcia.

- Gdzie są dwaj dorsajscy dowódcy?

- W swoich biurach, sir.

- Muszę do nich natychmiast iść - oświadczył nam Michael. - Bond, zaczeka pan w swojej kwaterze, czy pójdzie pan z nami?

- Pójdę - zdecydował Padma.

Nasza piątka przeszła przez parking, między stłoczonymi pojazdami, kierując się w stronę labiryntu korytarzy. W końcu dotarliśmy nimi do szeregu pomieszczeń, których zewnętrzne ściany były całe ze szkła. Przez jedną z nich wyjrzeliśmy na równinę, gdzie obozowały odległe i prawie niewidoczne pułki naharskie. Znaleźliśmy Iana i Kensiego w jednym z wewnętrznych gabinetów. Rozmawiali stojąc przed masywnym biurkiem, które z powodzeniem mogło służyć jako stół konferencyjny dla pół tuzina osób.

Kiedy weszliśmy, odwrócili się... i po raz kolejny uległem złudzeniu, którego zwykle doświadczałem, spotykając tych dwóch. Wrażenie było wystarczająco silne, kiedy zbliżałem się do jednego z nich, jednak gdy bliźniacy stali razem, tak jak teraz, efekt wzmagał się.

Zawsze kładłem to na karb tego, że pomimo swojej postury - a obaj są wyżsi ode mnie o głowę - są zbudowani tak proporcjonalnie, że prawdziwe wymiary nie rzucały się w oczy, dopóki nie porównało się ich do czegoś. Z pewnej odległości łatwo dojść do wniosku, że są nieco powyżej przeciętnego wzrostu. I wtedy - dokonawszy niewłaściwej oceny - podchodzicie do nich wy lub ktoś, czyj wzrost dobrze znacie, a zbliżając się do nich, wymiar zmienia się w oczach. Jeśli to jesteście wy, wyraźnie uświadamiacie sobie tę zmianę, a jeśli jest to ktoś inny, wydaje się wam, że kurczycie się razem z tą osobą. Poczuć się nagle mniejszym w obecności innego człowieka to dziwne uczucie, jeśli jest to całkowicie subiektywne zjawisko.

W tym wypadku miernikiem okazała się Amanda, która podbiegła do dwóch braci od razu, kiedy weszliśmy do pokoju. Jej dom rodzinny, Fal Morgan, leży w sąsiedztwie domu Graemów, Foralie. Cała trójka dorastała razem. Jak już wspomniałem, Amanda nie jest małą kobietą, ale kiedy znalazła się przy nich i zaczęła ściskać Kensiego, wyglądała na drobną i kruchą; i nagle - jak zawsze - pokój wydał się mniejszy wokół obu Graemów.

Poszedłem za Amanda i podałem rękę łanowi.

- Corunna! - zawołał. Był jednym z niewielu, którzy nadal mówili do mnie po imieniu. Duża ręka ścisnęła moją. Patrzył na mnie - tak różny, a zarazem tak podobny do swojego brata bliźniaka. Prawdę mówiąc, fizycznie byli identyczni, a mimo to istniała między nimi ogromna różnica, niewidoczna na pierwszy rzut oka. Ian był pozbawiony wewnętrznego światła; wszystkie jasne strony charakteru znalazły się u jego brata, tak że Kensie promieniował ciepłem dwa razy mocniej niż przeciętny człowiek. Ciemność i światło. Noc i dzień. Brat i brat.

A jednak była między nimi bliskość, podobieństwo, jakiego nie spotkałem nigdy u dwóch innych istot ludzkich.

- Musisz zaraz wracać, czy zostaniesz, żeby zabrać Amandę z powrotem? - zapytał mnie Ian.

- Mogę zostać - odpowiedziałem. - Czas mojego urlopu na Dorsaj nie został ściśle określony. Przydam się tutaj?

- Tak - powiedział Ian. - Powinniśmy porozmawiać. Jeszcze minutę...

Przywitał się z Amandą i polecił Michaelowi, by sprawdził, czy Książę nas przyjmie. Michael wyszedł z żołnierzem, który podbiegł do nas na parkingu. Wyglądało na to, że obecnie Michael, członkowie jego orkiestry oraz kilku służących i sam Książę stanowili wszystkich mieszkańców Gebel Nahar, nie licząc osób w tym pokoju. Wały obronne zaprojektowano tak, że mogła ich, w razie konieczności, bronić garstka ludzi; ale my mieliśmy tylko czterdziestu muzyków orkiestry pułkowej Michaela i do tego najwyraźniej wyszkolonych tylko w maszerowaniu.

Zostawiliśmy Kensiego z Amandą i Padmą. Ian zaprowadził mnie do sąsiedniego gabinetu, wskazał mi ręką fotel i sam też usiadł.

- Nie znam warunków twojego obecnego kontraktu... - zaczął.

- Nie ma problemu. Mam przydział do sił powietrznych wynajętych przez Williama z Cety. Jestem dowódcą Czerwonej Eskadry pod komendą Hendrika Galta. Pomijając fakt, że Galt, jak każdy Dorsaj, zrozumiałby mnie w takiej sytuacji, jego oddziały i tak nic teraz nie robią. To dlatego jestem na urlopie, podobnie jak połowa jego starszych oficerów. Nie jestem oficerem Williama. Pozostaję pod rozkazami Galta.

- To dobrze - powiedział Ian. Odwrócił głowę i spojrzał ponad wysokim oparciem fotela, na którym siedział, na równinę, gdzie widać było małe błyski światła. Ręce miał oparte o poręcze fotela, a potężne dłonie zwisały z nich swobodnie. Jak zawsze, w Ianie wyczuwało się wyraźną samotność, a zarazem nieugiętość. W chwilach fizycznego zagrożenia większość nie-Dorsajów odczuwa spokój, mając obok siebie Dorsaja, jak gdyby sądzili, że każdy z nas będzie wiedział, co robić. Może to zabrzmi dziwacznie, ale muszę powiedzieć, że w taki sam sposób, w jaki nie-Dorsajowie reagowali na Dorsajów, większość Dorsajów, których znałem, reagowała na obecność Iana.

Ale nie wszyscy. Z pewnością nie Kensie. Ani, jeśli się nad tym zastanowić, żaden z Graemów. Każdy z Graemów był... nie tyle odludkiem, co człowiekiem niezależnym. Nawet Kensie. Była to cecha charakterystyczna dla całej rodziny. Tylko że Ian miał ją spotęgowaną.

- Rozmieszczenie się tam zajmie im dwa dni - powiedział, pokazując głową na niemal niewidoczne obozowisko na równinie. - Potem ruszą na nas albo zaczną walczyć między sobą. To oznacza, że możemy spodziewać się ataku za dwa dni.

- Chyba że...? - zapytałem. Spojrzał na mnie. - Zawsze jest jakieś „chyba że” - powiedziałem.

- Chyba że Amanda znajdzie dla nas honorowe wyjście z sytuacji - stwierdził. - Jak na razie nie ma żadnego. Naszą jedyną nadzieją jest to, że znajdzie w kontrakcie lub w obecnym położeniu coś, co my przeoczyliśmy. Napijesz się czegoś?

- Dzięki.

Wstał, podszedł do barku, do połowy napełnił dwie szklaneczki ciemnobrązowym płynem i przyniósł je. Usiadł, podając mi jedną. Pociągnąłem łyk jej szczypiącej zawartości.

- Dorsajska whisky - stwierdziłem. - Jesteś tutaj dobrze zaopatrzony.

Skinął głową. Wypiliśmy.

- Czy jest coś, co, według ciebie, Amanda mogłaby wykorzystać? - zapytałem.

- Nie - odparł. - Pozostaje tylko nadzieja. To kwestia honoru.

- Dlaczego potrzebowaliście aż Rozjemcy z macierzystej planety? - zapytałem.

- William. Znasz go oczywiście. Co wiesz o tutejszej sytuacji?

Powtórzyłem mu to, czego dowiedziałem się od Michaela i Padmy.

- Tylko tyle? - spytał.

- Nie miałem czasu, by uzyskać więcej informacji. Poproszono mnie, żebym przywiózł tutaj Amandę jak najszybciej, więc w czasie podróży miałem pełne ręce roboty. Także ona była zajęta studiowaniem dostępnych danych. Nie rozmawialiśmy wiele.

- William... - zaczął, odstawiając szklaneczkę na mały stolik obok fotela. - Cóż, to moja wina, a nie Kensiego, że wplątaliśmy się w to. Ja jestem strategiem, a on taktykiem, zgodnie z kontraktem. Ogólny obraz to moje dzieło, ale nie spojrzałem dość daleko.

- Jeśli są rzeczy, które rząd naharski ukrył przed tobą w trakcie omawiania kontraktu, masz prawo od razu się wycofać.

- Racja, kontrakt można zakwestionować - zgodził się Ian. Uśmiechnął się. Wiem, że są osoby, które uważają, że on nigdy się nie uśmiecha; to nonsens, ale jego uśmiech jest taki jak on sam. - To nie przez informacje, które ukryli przed nami, znaleźliśmy się w pułapce; to sprawa honoru. Nie naszego osobistego... ale reputacji i czci wszystkich Dorsajów. Doszło do tego, że cokolwiek zrobimy - czy zostaniemy i polegniemy, czy odejdziemy i przeżyjemy - zszargamy reputację naszej planety.

Zmarszczyłem czoło.

- Jak to możliwe? Jak mogliście dać się tak złapać?

- Po części - Ian podniósł szklaneczkę, napił się i odstawił ją - dlatego, że, jak zapewne wiesz, William jest sam niezwykle zdolnym strategiem. A po części dlatego, iż nie zorientowałem się, podobnie jak Kensie, że zawieramy raczej trójstronną niż dwustronną umowę.

- Nie rozumiem.

- Sytuacja w Naharze - wyjaśnił - jest niepewna. Mam na myśli ranczerów, pierwszych osadników. Próbowali tutaj stworzyć kraj, który może istnieć tylko w niemal pionierskich warunkach i przy niewielkim zaludnieniu. Księstwa otaczające ich pastwiska powstały jakieś pięćdziesiąt cetańskich lat temu. Następnie sąsiednie kraje rozbudowały się i uprzemysłowiły. W stosunkach międzynarodowych półfeudalny ideał otwartych równin i wielkich indywidualnych posiadłości okazał się niepraktyczny. Oczywiście, pierwsi osadnicy, gallegos z północnej Hiszpanii, zdawali sobie z tego sprawę od samego początku - dlatego zbudowali to miejsce, w którym się znajdujemy.

Uśmiech powrócił na jego twarz.

- Ale tak było wtedy, kiedy próbowali opóźnić to, co nieuniknione - powiedział. - Niedawno najwyraźniej postanowili dojść do porozumienia.

- Wejść w układ z bardziej nowoczesnymi sąsiadami, czy tak? - wtrąciłem.

- W istocie, ułożyć się z resztą Cety - odparł. A reszta Cety to w obecnych czasach William.

- A zatem, jeśli mieli umowę z Williamem, o której wam nie powiedzieli - stwierdziłem - macie wszelkie podstawy, prawne i moralne, żeby unieważnić kontrakt. Nie widzę problemu.

- Ich umowa z Williamem nie jest pisemna ani nawet ustna - odpowiedział Ian. - Ranczerzy dali mu do zrozumienia, że może mieć władzę w Naharze - jak mówiłem, było oczywiste, że i tak w końcu ją utracą, jeśli nie na jego rzecz, to na rzecz kogoś innego - jeśli spełni ich warunki.

- A co chcieli otrzymać w zamian?

- Gwarancję, że zachowają swój styl życia i miniaturową kulturę, którą tutaj stworzyli.

Spojrzał na mnie spod ciemnych brwi.

- Rozumiem - rzekłem. - Jak, według nich, William miał to zrobić?

- Nie wiedzieli, ale nie martwili się tym. To delikatna sprawa. Oni tylko dali Williamowi do zrozumienia, że jeśli otrzymają to, czego chcą, przestaną zwalczać jego próby przejęcia Naharu pod bezpośrednią kontrolę. Jemu pozostawili rozwiązanie kwestii, jak spełnić ich oczekiwania. To dlatego nie możemy powołać się na inny kontrakt jako pretekst do zerwania umowy.

Napiłem się ze szklaneczki.

- To podobne do Williama. O ile go znam - powiedziałem - on nawet ucieszyłby się, mogąc utrzymać ten kraj w pięćdziesięcioletnim zacofaniu. Ale z tego, co wcześniej mówiłeś, wydawało mi się, że próbował jednocześnie uzyskać coś od Dorsajów. Co mu przyjdzie z tego, że będziecie musieli zapłacić karę za zerwanie kontraktu? Wy, Graemowie, nie zbankrutujecie z tego powodu, nieprawdaż? A jeśli nawet będziecie musieli wziąć pożyczkę z dorsajskiego funduszu rezerwowego, będzie to dla niego drobna strata. Poza tym, nie wyjaśniłeś jeszcze, o co chodzi z tą pułapką, nie dotyczącą kontraktu, lecz honoru Dorsajów.

Ian skinął głową.

- William zajął się obiema rzeczami - powiedział. Jego plan polegał na tym, żeby Naharowie wynajęli Dorsajów do przeszkolenia ich armii. Następnie agenci mieli wywołać rewoltę w tej armii. I wtedy on wkroczyłby z własnymi oficerami nie-Dorsajami, żeby przejąć kontrolę nad sytuacją i zaprowadzić porządek w Naharze.

- Rozumiem - powiedziałem.

- Następnie przystąpiłby do mediacji - mówił dalej Ian. - Rewolucjoniści uzyskaliby ograniczoną reprezentację w parlamencie - pod jego kontrolą, oczywiście a ranczerzy zrezygnowaliby z wyłącznej władzy, ale tylko z niej. Zachowaliby w posiadaniu swoje rancza, jako zarządcy Williama, który wspierałby ich całym swoim bogactwem i siłą przeciwko próbom przejęcia władzy przez prawdziwych rewolucjonistów; a na koniec William ujarzmiłby ich, podobnie jak to robił z resztą tego świata i sporymi obszarami innych światów.

- A zatem - powiedziałem w zamyśleniu - zamiarem Williama jest wykazanie, że jego żołnierze mogą dokonać rzeczy, których nie potrafią zrobić Dorsajowie?

- Właśnie - potwierdził Ian. - Żądamy swojej zapłaty tylko dlatego, że niewielu jest żołnierzy takich jak my. Jeśli się oczekuje rezultatów - militarnego zwycięstwa przy minimalnych kosztach oraz stratach w ludziach i środkach - trzeba wynająć Dorsajów. Tak jest obecnie. Ale jeśli okaże się, że inni potrafią wykonać to samo zadanie równie dobrze lub lepiej, nasza cena pójdzie w dół, a Dorsajowie zaczną głodować.

- Minęłoby parę lat, zanim tak by się stało. Do tego czasu zdołalibyśmy to naprawić.

- Sprawy zaszły dużo dalej. William nie jest pierwszym, który marzy o wynajęciu wszystkich Dorsajów i wykorzystaniu ich jako prywatnej armii, żeby opanować inne światy. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, czy pozwolić, by wszyscy nasi żołnierze znaleźli się w jednym obozie. Ale jeśli Williamowi uda się obniżyć cenę, która pozwala Dorsajom na zachowanie wolności i niezależności, może zaoferować nam lepszy żołd - ostatnią deskę ratunku i nie będziemy mieli innego wyjścia, jak przyjąć go.

- Więc nie macie wyboru - stwierdziłem. - Musicie zerwać kontrakt, niezależnie od kosztów.

- Obawiam się, że nie - odpowiedział. - Wygląda na to, że nie możemy sobie pozwolić na zapłacenie tych kosztów. Jak powiedziałem, tak źle i tak niedobrze jesteśmy w potrzasku, o ile Amanda nie znajdzie jakiegoś wyjścia...

W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym siedzieliśmy, i pojawiła się w nich Amanda.

- Zdaje się, że właśnie przybyli miejscowi dostojnicy, podający się za gubernatorów... - Jej ton był wesoły, ale rysy twarzy świadczyły o napięciu. - Powinnam teraz pójść i porozmawiać z nimi. Idziesz, Ian?

- Kensie ci wystarczy - odparł Ian. - Nauczyliśmy ich, że nie jesteśmy na każde skinienie. Przekonasz się, że to tylko kolejny krok w tańcu... niczego z nimi nie osiągniesz.

- W porządku. - Odchodząc zapytała jeszcze: - Czy Padma może iść z nami?

- Naradź się z Kensiem. Ja uważam, że akurat teraz lepiej nie drażnić gubernatorów, zabierając go ze sobą.

- Dobrze - powiedziała. - Kensie też tak sądzi, ale stwierdził, że powinnam zapytać ciebie.

Wyszła.

- Na pewno nie chcesz tam być? - zapytałem.

- Nie ma takiej potrzeby. - Wstał. - Chcę ci coś pokazać. Ważne jest, żebyś dokładnie poznał tutejszą sytuację. Jeśli Kensie i ja zostaniemy stąd wyrzuceni, Amanda będzie miała tylko ciebie do pomocy - o ile naprawdę możesz tu zostać.

- Już mówiłem, że mogę.

- Świetnie. Chodźmy więc. Chciałem, żebyś poznał Księcia Naharu, ale czekałem na wiadomość od Michaela, czy Książę przyjmuje. Jednak nie będziemy dłużej zwlekać. Pójdziemy zobaczyć, jak się miewa starszy pan.

- Czy on, mam na myśli Księcia, nie będzie na spotkaniu Amandy z gubernatorami?

Ian wyprowadził mnie z pokoju.

- Nie, jeśli jest poważna sprawa do omówienia. Formalnie Książę ma władzę nad wszystkim i wszystkimi, z wyjątkiem gubernatorów. Oni go wybierają i w rzeczywistości sprawują tu władzę.

Opuściliśmy rząd biur i ponownie ruszyliśmy korytarzami Gebel Nahar. Dwukrotnie wsiadaliśmy do wind i raz przejechaliśmy spory odcinek ruchomym chodnikiem; na jego końcu Ian otworzył jakieś drzwi i weszliśmy do kancelarii mieszczącej się na wprost budynków koszar.

Żołnierz siedzący za biurkiem poderwał się natychmiast na nasz widok... a może tylko na widok Iana.

- Sir! - odezwał się po hiszpańsku.

- Rozkazałem panu de Sandoval, żeby dowiedział się, czy Książę przyjmie kapitana El Mana i mnie - powiedział Ian tym samym językiem. - Wiesz, gdzie jest teraz kapelmistrz?

- Nie, sir. Nie wrócił jeszcze. Sir... nie zawsze łatwo jest skontaktować się z Księciem...

- Wiem o tym - odparł Ian. - Spocznij. Więc pan de Sandoval wkrótce wróci?

- Tak, sir. W każdej chwili. Może panowie zaczekają w gabinecie kapelmistrza?

- Tak - powiedział Ian.

Ordynans odwrócił się i podniósł rękę w zdecydowanie niewojskowym geście, wskazując nam drogę obok swojego biurka do dużego pokoju, bardzo czystego, ale zagraconego szafkami na akta i instrumentami muzycznymi wiszącymi na wszystkich ścianach.

Większości z nich nigdy nie widziałem, chociaż należały do instrumentów strunowych lub dętych. Był wśród nich jeden, który wyglądał jak szkocka kobza. Miał tylko jedną basową piszczałkę o długości około siedemdziesięciu centymetrów i drugą mniejszą o połowę. Inny przypominał róg z klawiszami, ale w dużej części opleciony czerwonym sznurkiem kończącym się ozdobnymi chwastami. Ruszyłem wzdłuż ścian, przyglądając się instrumentom, podczas gdy Ian usiadł na krześle i patrzył na mnie. Wróciłem do niekompletnej kobzy.

- Potrafisz na tym grać? - zapytałem Iana.

- Nie jestem kobziarzem - odpowiedział. - Oczywiście, potrafię trochę się tym posługiwać, ale nigdy nie grałem na niczym innym oprócz prawdziwej szkockiej kobzy. Lepiej poproś Michaela, jeśli chcesz demonstracji. On chyba gra na wszystkim... i to dobrze.

Odwróciłem się od ściany i usiadłem.

- Co o tym myślisz? - zapytał Ian. Rozglądałem się po gabinecie.

Zerknąłem na niego i zauważyłem zaciekawione spojrzenie.

- To... dziwne - powiedziałem.

Pokój rzeczywiście był dziwny, z powodów, które prawdopodobnie nie zwróciłyby uwagi nie-Dorsaja. Nie ma dwóch ludzi, którzy tak samo urządziliby biuro. Ale tak jak Dorsajowie rozpoznają się po subtelnych cechach, tak istnieją drobne znaki w gabinecie każdego żołnierza pochodzącego z tej planety. Na pierwszy rzut oka potrafiłbym powiedzieć, podobnie jak Ian lub ktokolwiek z nas, czy oficer, w którego gabinecie się znajdujemy, jest Dorsajem czy nie. Chodziło nie tyle o rzeczy w pokoju, co o ich rozmieszczenie. Ta spostrzegawczość nie jest niczym szczególnym dla urodzonych na Dorsaj. Prawie każdy oficer-weteran jest w stanie stwierdzić, czy właściciel gabinetu to także doświadczony żołnierz, Dorsaj lub nie. Ale w tym wypadku łatwiej byłoby udzielić odpowiedzi, niż wymienić powody, dla których jest ona taka, a nie inna.

Tak więc, gabinet Michaela de Sandovala bez wątpienia był miejscem pracy Dorsaja. Jednocześnie różnił się osobliwie od innych dorsajskich pomieszczeń tego typu, co nas od razu uderzyło. Różnica była zasadnicza, w porównaniu z pokojem Dorsaja, który wiesza na ścianach broń, lub takiego osobnika, który utrzymuje na biurku idealny porządek i woli nie mieć broni na widoku.

- Wystawił te instrumenty na pokaz, jakby były narzędziami walki - skomentowałem.

Ian skinął głową. Nie musiał komentować tego wniosku. Gdyby Michael postanowił zawiesić na jednej ze ścian transparent mówiący, że nie zamierza brać do rąk żadnej broni, nie mógłby wyraźniej odkryć się przed łanem i przede mną.

- Zdaje się, że to jego problem - zauważyłem. Ciekawe, co się wydarzyło?

- To, oczywiście, jego sprawa - stwierdził Ian.

- Tak - zgodziłem się.

Ale odkrycie zabolało mnie... ponieważ nagle uświadomiłem sobie, co wyczułem w Michaelu od pierwszego spotkania z nim tutaj, na Cecie. Ból, głęboki, nieustający ból; a znając kogoś od dzieciństwa, nie można nie być poruszonym przez tego rodzaju uczucie. Ordynans wsadził głowę do pokoju.

- Sir - powiedział - idzie kapelmistrz. Będzie tutaj za minutę.

- Dziękuję - odparł Ian.

Chwilę później wszedł Michael.

- Przykro mi, że to tak długo trwało... - zaczął.

- Wszystko w porządku - przerwał mu Ian. - Książę kazał ci czekać, zanim cię przyjął, prawda?

- Tak, sir.

- Cóż, czy teraz przyjmie mnie i kapitana El Mana?

- Tak, sir. Jesteście obaj mile widziani.

- Dobrze.

Ian wstał i ja również. Wyszliśmy, odprowadzani przez Michaela do drzwi gabinetu.

- Amanda Morgan jest w tej chwili na spotkaniu z gubernatorami - poinformował go Ian na odchodnym. - Może będzie chciała z tobą później porozmawiać. Bądź pod ręką.

- Zostanę tutaj - odpowiedział Michael. - Sir... chciałbym przeprosić za to, że mój ordynans usprawiedliwiał moją nieobecność, kiedy przyszliście... - spojrzał na ordynansa, który wyglądał na zakłopotanego. - Moi ludzie mieli przykazane, żeby...

- Wszystko w porządku, Michaelu - uspokoił go Ian. - Byłbyś wyjątkiem wśród Dorsajów, gdyby nie próbowali cię chronić.

- A jednak... - nie poddawał się Michael.

- A jednak - powiedział Ian. - Wiem, że są tylko muzykami. Może akurat teraz są żołnierzami liniowymi... jedynymi, jakich mamy do obrony tego miejsca... ale nie oczekuję cudów.

- Cóż - ustąpił Michael. - Dziękuję, komendancie.

- Nie ma za co.

Wyszliśmy. I znowu Ian poprowadził mnie przez labirynt korytarzy i wind.

- Ilu członków jego orkiestry zdecydowało się nie opuszczać go, kiedy pułki odeszły? - zapytałem, gdy szliśmy.

- Wszyscy - odparł Ian.

- I nikt więcej nie został?

Ian spojrzał na mnie z błyskiem humoru w oku.

- Musisz pamiętać - powiedział - że Michael jest przecież absolwentem Akademii.

Przeszliśmy ostatni krótki odcinek szerokim korytarzem i znaleźliśmy się przed masywnymi podwójnymi drzwiami. Ian dotknął dzwonka po prawej stronie i powiedział po hiszpańsku do komunikatora: - Komendant Ian Graeme i kapitan El Man z pozwoleniem na wizytę u Księcia.

Przez chwilę nic się nie działo, a potem jedna część drzwi otworzyła się, ukazując kolejnego z muzyków Michaela.

- Proszę wejść, panowie - zaprosił nas.

- Dziękuję - odpowiedział Ian. - Gdzie jest majordomus Księcia?

- Odszedł, sir. Podobnie jak większość służących.

- Rozumiem.

Pomieszczenie, do którego nas wprowadzono, było dużym holem zapełnionym ogromnymi i wspaniale utrzymanymi meblami, ale pozbawionym okien. Muzyk poprowadził nas przez dwa kolejne podobne pomieszczenia, również bez okien, aż dotarliśmy do trzeciego pokoju, tym razem z oknami na całej długości jednej ze ścian i tym samym, niezmiennym widokiem na równiny w dole. Pod oknem, podpierając się laską ze srebrną główką, stał chudy jak patyk stary mężczyzna, ubrany na czarno.

Żołnierz zniknął z pokoju. Ian podprowadził mnie do starca.

- Książę - powiedział, w dalszym ciągu po hiszpańsku - czy mogę przedstawić panu kapitana Corunnę El Mana? Kapitanie, ma pan zaszczyt poznać Księcia Naharu, Maciasa Fransisco Ramona Manuela Valentina y Compostela y Abente.

- Witam, kapitanie El Man - powiedział Książę. Mówił poprawniejszym i bardziej archaicznym hiszpańskim niż inni Naharowie, których spotkałem do tej pory, a jego słaby głos musiał być niegdyś wspaniałym basem. - Usiądziemy teraz, jeśli pozwolicie. W moim wieku stanie jest męczące.

Spoczęliśmy w... bardziej podobnych do tronów ciężkich, zbyt miękkich fotelach z masywnymi, wyściełanymi poręczami.

- Kapitan El Man - zaczął Ian - był akurat na urlopie na Dorsaj. Zgodził się przywieźć tutaj Amandę Morgan, żeby omówiła obecną sytuację z gubernatorami. Właśnie teraz z nimi rozmawia.

- Chyba wcześniej nie spotkałem Amandy Morgan... Książę zawahał się

- Jest jednym z naszych ekspertów od takich spraw jak obecna.

- Chciałbym ją poznać.

- Ona również pragnie spotkać się z panem.

- Może dzisiaj wieczorem? Chciałbym zaprosić was wszystkich na kolację, ale przypuszczam, że większość z moich służących odeszła.

- Właśnie się o tym dowiedziałem - powiedział Ian.

- Niech sobie idą - oświadczył Książę. - Ani im, ani pułkom, które zdezerterowały, nie pozwolę do mnie wrócić.

- Jeśli Książę wybaczy - wtrącił Ian - nie znamy jeszcze powodów odejścia. Może usprawiedliwiona byłaby pewna wyrozumiałość.

- Nie potrafię domyślić się żadnego. - Książę miał osłabiony z powodu wieku głos, ale trzymał się prosto jak trzcina, a spojrzenie ciemnych oczu było władcze. - Ale jeśli pan sądzi, że istnieje jakaś przyczyna, mogę na razie wstrzymać się z osądem.

- Będziemy wdzięczni - powiedział Ian.

- Jest pan bardzo wyrozumiały. - Książę spojrzał na mnie. W jego tonie zabrzmiała nieoczekiwana nuta. Kapitanie, czy komendant panu powiedział? Tamci dezerterzy - pokazał palcem w kierunku okna i równin za nim - podpuszczeni przez ludzi nazywających siebie rewolucjonistami zagrozili, że opanują Gebel Nahar. Jeśli ośmielą się przyjść tutaj, ja i kilku wiernych sług stawimy opór. Aż do śmierci!

- Gubernatorzy... - zaczął Ian.

- Gubernatorzy nie mają nic do powiedzenia w tej sprawie! - Książę zwrócił się do niego gwałtownie. - Oni, a raczej ich ojcowie i dziadkowie, wybrali mojego ojca na Księcia. Odziedziczyłem ten tytuł i ani oni, ani nikt we wszechświecie nie ma władzy, żeby mi go odebrać. Dopóki żyję, będę Księciem; przestanę nim być, dopiero kiedy zabierze mnie śmierć. Zostanę i będę walczył - nawet sam - jak długo zdołam. Ale nigdy się nie poddam! Nigdy nie pójdę na kompromis!

Mówił jeszcze przez kilka minut, ale chociaż słowa się zmieniały, ich sens pozostawał taki sam. Nie ulegnie nikomu, kto będzie chciał zmienić system rządów w Naharze. Gdyby był słabo poinformowany albo nieświadomy konsekwencji tego, co mówi, łatwiej byłoby puścić jego słowa mimo uszu. Ale najwyraźniej słabe było tylko jego chude, stare ciało, umysł natomiast jasny i w pełni świadomy sytuacji. Głosił po prostu z niewzruszoną determinacją, że nigdy nie podda się, na przekór rozsądkowi i wszelkim przeciwnościom.

Po chwili uspokoił się. Przeprosił za wybuch, ale nie za swoją postawę; po kilku minutach uprzejmej konwersacji na temat historii Gebel Nahar pozwolił nam odejść.

- Znasz więc część naszego problemu - odezwał się do mnie Ian, kiedy znowu znaleźliśmy się sami, wracając do jego biura.

Kawałek drogi przeszliśmy w milczeniu.

- Część tego problemu - powiedziałem - zdaje się zasadzać w różnicy między naszym pojęciem honoru a ich.

- I kompletnym jego brakiem u Williama - dodał Ian. - Masz rację. Dla nas honor jest kwestią obowiązku jednostki wobec samej siebie i wobec społeczności... i wreszcie całej ludzkiej rasy. Dla Naharów honor to obowiązek tylko wobec własnej duszy.

Roześmiałem się mimo woli.

- Przepraszam - powiedziałem, kiedy spojrzał na mnie. - Tak celnie to ująłeś. Czy czytałeś kiedyś dzieło Calderona o burmistrzu Zalamei?

- Nie sądzę. Calderon?

- Pedro Calderon de la Barca, siedemnastowieczny poeta hiszpański. Napisał poemat pod tytułem „El Alcalde de Zalamea”.

Wyrecytowałem mu strofę, którą nasunął mi na myśl.

Al Rey la hacienda y la vida

Se ha de dar; pero el honor

Es patrimonio del alma

Y el alma soló es de Dios.”

- „Mienie i życie zawdzięczamy Królowi - mruknął Ian - ale honor jest majątkiem duszy, a dusza należy jedynie do Boga”. Rozumiem, co masz na myśli.

Zacząłem coś mówić, ale doszedłem do wniosku, że to za duży wysiłek. Czułem, że Ian zerka na mnie, kiedy szliśmy.

- Kiedy jadłeś ostatnio? - zapytał.

- Nie pamiętam - odparłem. - Ale nie jestem teraz głodny.

- Więc potrzebujesz snu - stwierdził Ian. - Nie jestem tym zaskoczony, zważywszy na drogę, jaką pokonałeś tutaj z Dorsaj. Kiedy wrócimy do biura, wezwę jednego z ludzi Michaela, żeby zaprowadził cię do twojej kwatery. Lepiej połóż się spać. Wytłumaczę cię przed Księciem, jeśli będzie chciał nas widzieć dzisiaj wieczorem.

- Tak. Dobrze - powiedziałem. - Dziękuję.

Kiedy już przyznałem się do zmęczenia, z trudnością przychodziło mi nawet myślenie. Ci, którzy nigdy nie prowadzili nawigacji między gwiazdami, łatwo zapominają o konsekwencjach faktu, że niebezpieczeństwo wzrasta szybko wraz z odległością pokonywaną jednym przejściem fazowym - poza pewną bezpieczną granicą lat świetlnych. Przekroczyliśmy limity bezpieczeństwa podczas wszystkich sześciu przejść fazowych w drodze na Cetę.

Nie chodzi akurat o niebezpieczeństwo znalezienia się w miejscu tak odległym od miejsca przeznaczenia, że nie można rozpoznać żadnych gwiazdozbiorów pomagających w nawigacji. Chodzi o fakt, że nawet jeśli wyjdzie się w znanej części kosmosu, duży błąd wymaga ogromnej ilości nowych obliczeń, w celu ustalenia pozycji. Ważne jest, by znaleźć się w takim punkcie, gdzie błąd podczas następnego przejścia fazowego nie nałoży się na poprzednie, co grozi zgubieniem się.

Przez trzy dni robiłem sobie tylko krótkie drzemki w okresach między obliczeniami. Byłem otępiały ze zmęczenia, któremu opierałem się aż do tego momentu, dzięki adrenalinie wydzielającej się w krytycznych sytuacjach.

Kiedy muzyk wezwany przez Iana zaprowadził mnie w końcu do mojej kwatery, stwierdziłem, że nie pragnę niczego innego, jak tylko paść na ogromne łoże w sypialni. Instynkt nakazał mi jednak najpierw rozejrzeć się. Mój apartament składał się z trzech pokoi i łazienki. Miał ścianę ze szkła wychodzącą na równiny. Pewną różnicę stanowiły umieszczone w niej drzwi, które zaprowadziły mnie na mały balkon biegnący na całej długości piętra. Wysokie rośliny w wazonach dzieliły go na półprywatne części należące do poszczególnych apartamentów i służyły jako parawany.

Sprawdziłem balkon i mieszkanie, zamknąłem na klucz drzwi do holu i na balkon, po czym zasnąłem.

Było już ciemno, kiedy się nagle obudziłem. Błyskawicznie usiadłem na skraju łóżka, zanim jeszcze przekonałem się, że obudził mnie dźwięk dzwonka do drzwi mojego apartamentu.

Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem klawisz komunikatora.

- Tak? - zapytałem. - Kto tam?

- Michael de Sandoval - odezwał się głos. - Czy mogę wejść?

Dotknąłem przycisku otwierającego drzwi. Uchyliły się, wpuszczając z korytarza do mrocznego pomieszczenia wąską smugę światła, widoczną z sypialni. Wstałem i ruszyłem do salonu. Michael wszedł, a drzwi same zamknęły się za nim.

- O co chodzi? - zapytałem.

- Zepsuł się system wentylacyjny na tym piętrze poinformował mnie. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że powietrze w mieszkaniu jest zupełnie nieruchome... nieruchome, ciepłe i ciężkie. Najwyraźniej Gebel Nahar zaprojektowano tak, że żaden powiew nie dopływał do niej z zewnątrz.

- Chciałem sprawdzić kwatery na tym piętrze - wyjaśnił Michael. - Wewnętrzne drzwi nie są tak szczelne, żeby się pan udusił, ale oddychanie może być utrudnione. Może do rana zlokalizujemy usterkę i naprawimy ją. Wszystko to dzieje się dlatego, że część służby odeszła razem z armią. Proponuję otworzyć drzwi balkonowe, sir.

Ruszył przez pokój w stronę balkonu.

- Dziękuję - powiedziałem. - Jak wygląda sprawa ze służbą? Sympatyzują z rewolucjonistami?

- Niekoniecznie. - Otworzył drzwi, wpuszczając chłodne nocne powietrze. - Po prostu nie chcą, żeby im podcięto gardła, kiedy armia się tutaj wedrze.

- Rozumiem - mruknąłem.

- Tak. - Wrócił na środek salonu.

- Która godzina? - spytałem. - Spałem jak po narkotykach.

- Niedługo północ.

Usiadłem w jednym z foteli w nie oświetlonym salonie. Blask zewnętrznych lamp rozmieszczonych co dziesięć metrów wzdłuż zewnętrznej krawędzi balkonu wpadał przez oszkloną ścianę i odrobinę rozświetlał pokój.

- Usiądź na chwilę - zaproponowałem. - Powiedz mi, jak minęło spotkanie z Księciem dzisiaj wieczorem?

Zajął fotel naprzeciwko mnie.

- Powinienem wkrótce wracać - powiedział. - Obecnie jestem jedynym dyżurnym oficerem. A... spotkanie z Księciem wypadło bardzo miło. Był tak zajęty nadskakiwaniem Amandzie, że niemal zapomniał o urąganiu dezerterom.

- Wiesz, jak poszło Amandzie z gubernatorami?

Raczej wyczułem, niż zobaczyłem w ciemnościach, że wzrusza ramionami.

- Niewiele można było z nimi zdziałać - powiedział. Mówili, że są zmartwieni dezercją pułków i domagali się zapewnienia, że Ian i Kensie poradzą sobie z sytuacją. Rzeczywiście, to wszystko było zaplanowane.

- Potem odjechali?

- Zgadza się. Poprosili o gwarancję bezpieczeństwa dla Księcia. Zarówno Ian, jak i Kensie powiedzieli im, że nie ma czegoś takiego jak gwarancja. Ale, oczywiście będziemy chronili Księcia za pomocą środków, jakimi dysponujemy. I wtedy odjechali.

- Wygląda na to - stwierdziłem - że Amanda mogła sobie oszczędzić czasu i sił.

- Nie. Twierdzi, że chciała ich wybadać. - Pochylił się do przodu. - Ma o czym pisać do domu. Myślę, że jeżeli ktokolwiek jest w stanie znaleźć rozwiązanie, to tylko ona. Sama mówi, że z całą pewnością istnieje jakieś wyjście... tyle że znalezienie go w ciągu następnych dwudziestu czterech lub trzydziestu sześciu godzin to zbyt wielkie wymaganie.

- Czy wypytała ciebie o tych ludzi? Zdaje się, że jesteś tutaj jedynym, który ich dobrze zna.

- Rozmawiała ze mną podczas lotu. Powiedziałem jej, że będę pod ręką, w razie gdyby mnie potrzebowała. Do tej pory jednak większość czasu spędziła z łanem lub Padmą.

- Rozumiem - powiedziałem. - Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? Może chciałbyś, żebym cię zluzował jako oficer dyżurny?

- Ian mówi, że musi pan odpocząć. Będzie pana jutro potrzebował. Całkiem dobrze sobie radzę z moimi obowiązkami. - Ruszył w kierunku drzwi wyjściowych. - Dobranoc.

- Dobranoc - odpowiedziałem.

Wyszedł, a kiedy drzwi otworzyły się, a potem zatrzasnęły za nim, smuga światła przesunęła się szybko po wykładzinie w salonie i zniknęła.

Zostałem w fotelu w salonie, ciesząc się łagodnym, nocnym wietrzykiem wpadającym przez uchylone drzwi. Może nawet zdrzemnąłem się. W każdym razie ocknąłem się nagle na dźwięk głosów dobiegających z balkonu. Nie na mojej części, lecz przylegającej do niej, na lewo od okna sypialni.

- ...tak - mówił jakiś głos. Myślałem o Ianie i przez sekundę wydawało mi się, że to jego głos. Ale to był Kensie. Mieli identyczne głosy; różnili się jedynie charakterem.

- Nie wiem... - to Amanda odpowiadająca zmartwionym tonem.

- Czas szybko mija - powiedział Kensie. - Spójrz na nas. Dopiero wczoraj chodziliśmy razem do szkoły.

- Wiem - odparła - uważasz, że czas już się ustatkować. Ale ja chyba nigdy tego nie zrobię.

- Jak możesz być tego pewna?

- Oczywiście, że nie jestem pewna. - Jej głos zmienił się, jak gdyby odeszła kawałek od niego. Niespodziewanie wyobraziłem sobie Kensiego, jak stoi przy drzwiach balkonowych, przez które oboje właśnie wyszli; i ją, jak podchodzi do balustrady i stoi teraz plecami do niego, spoglądając w noc, na zalaną światłem gwiazd równinę.

- Wiec mogłabyś rozważyć pomysł założenia rodziny.

- Nie - odpowiedziała. - Wiem, że nie chcę tego.

Jej głos zmienił się znowu. Chyba wróciła do niego.

- Może ścigają mnie duchy, Kensie. Może to duch pierwszej Amandy sprawia, że zwyczajne rzeczy nie są dla mnie.

- Ona była zamężna... trzykrotnie.

- Ale jej mężowie nie byli dla niej ważni. Wiem, że ich kochała. Czytałam jej listy i to, co napisały o niej dzieci, kiedy dorosły. Ale naprawdę należała do wszystkich, a nie tylko do swoich mężów i dzieci. Nie rozumiesz? Myślę, że mnie również to czeka.

Nic nie odpowiedział. Po dłuższej chwili odezwała się znowu, znacznie cichszym i zmienionym tonem.

- Kensie! Czy to takie ważne?

- Na to wygląda. - Jego głos brzmiał lekko, ale słowa wypowiadał jakby wolniej.

- Ale to było dziecinne zadurzenie. Tylko złudzenie z obu stron. Od tamtego czasu dorośliśmy. Zmieniłeś się. Ja się zmieniłam.

- Tak.

- Nie potrzebujesz mnie. Kensie, nie potrzebujesz mnie... - mówiła cichym głosem. - Wszyscy cię kochają.

- Mógłbym się potargować? - Starał się zachować humor. - Wszystkich w zamian za ciebie?

- Kensie, przestań!

- Prosisz o zbyt wiele - powiedział i tym razem w jego głosie nie było wesołości, ale w dalszym ciągu nie robił jej wyrzutów. - Prawdopodobnie łatwiej przyszłoby mi przestać oddychać.

Zapadła cisza.

- Dlaczego nie możesz zrozumieć? Nie mam innego wyboru - tłumaczyła. - Podobnie jak ty. Oboje jesteśmy, jacy jesteśmy, przywiązani do swoich ról.

- Tak - potwierdził.

Tym razem cisza trwała dłużej, ale żadne z nich nie poruszyło się. Do tego czasu mój słuch wyczulił się na tak delikatne dźwięki jak oddech wróbla. Przez cały czas stali w pewnej odległości od siebie.

- Tak - powtórzył... i tym razem było to przeciągłe „tak”, zmęczone „tak”. - Życie idzie naprzód, a my wszyscy razem z nim, czy nam się to podoba, czy też nie.

Podeszła do niego. Usłyszałem jej kroki na betonowej posadzce balkonu.

- Jesteś wyczerpany - powiedziała. - Ty i Ian. Odpocznij przed jutrzejszym dniem. Rzeczy wyglądają inaczej w świetle dziennym.

- To się czasami zdarza.. - Wróciło mu poczucie humoru, ale krył się za tym wysiłek. - Nie znaczy to, że wierzę w to teraz, w tym wypadku.

Wrócili do środka.

Siedziałem w fotelu, zupełnie rozbudzony. W żaden sposób nie mogłem wstać i odejść, tak żeby się nie zorientowali. Mieli równie dobry słuch, jak ja, i podobnie jak ja byli wyszkoleni, by zawsze zachowywać czujność. Ale ta świadomość wcale mi nie pomogła. Miałem przykre uczucie, że podsłuchiwałem, chociaż nie powinienem.

Nie było teraz sensu się ruszać. Siedziałem na swoim miejscu, starając się przemówić sobie do rozsądku i zapanować nad niesmakiem. Byłem tak zajęty własnymi odczuciami, że przynajmniej raz nie zwracałem uwagi na odgłosy wokół mnie; pierwszym ostrzeżeniem okazał się drobny hałas przy moich drzwiach balkonowych; podniosłem wzrok i zobaczyłem ciemną kobiecą sylwetkę.

- Słyszałeś wszystko - dotarł do mnie głos Amandy.

Nie było sensu zaprzeczać.

- Tak - przyznałem się.

Nadal stała w drzwiach.

- Akurat siedziałem tutaj, kiedy wyszliście na balkon wyjaśniłem. - Nie mogłem zamknąć drzwi ani odejść.

- W porządku - weszła do środka. - Nie, nie zapalaj światła.

Opuściłem rękę, nie dotykając przycisku na poręczy fotela. W świetle wpadającym od strony balkonu Amanda widziała mnie lepiej, niż ja ją. Usiadła w fotelu, który wcześniej zajmował Michael.

- Postanowiłam, że wstąpię i zobaczę, czy dobrze śpisz - powiedziała. - Ian planuje dla ciebie na jutro dużo pracy. Ale chyba miałam nadzieję, że nie będziesz spał.

Mimo ciemności sygnały były wyraźnie czytelne. Stałem się czujny.

- Nie chciałbym się wtrącać - powiedziałem.

- Jeśli wyciągam cię na rozmowę, czy to znaczy, że się wtrącasz? - W jej głosie usłyszałem ten sam co u Kensiego lekki ton, maskujący ból. - To ja mam zamiar być intruzem... narzucać ci się ze swoimi problemami.

- To wcale nie jest narzucanie się - zaoponowałem.

- Miałam nadzieję, że tak to odbierzesz - przyznała. Dziwnie słuchało się głosu ukrytej w ciemnościach postaci, mówiącej tak zwyczajnym tonem. - Nie zawracałabym ci głowy, ale muszę teraz skupić się na tym, po co tutaj przyjechałam, i odsunąć na bok sprawy osobiste.

Umilkła.

- Nie masz nic przeciwko ludziom, którzy się przed tobą wyżalają? - zapytała.

- Nie - odparłem.

- Czułam, że nie będziesz miał. Dużo myślisz o Else?

- Kiedy nie mam nic innego na głowie.

- Szkoda, że jej nie znałam.

- Warto było.

- Tak. Kłopot z tym, że często się nie znamy, albo poznajemy za późno. - Zrobiła przerwę. - Po tym, co usłyszałeś, myślisz pewnie, że mówię o Kensiem.

- A nie jest tak?

- Nie. Kensie i Ian, wszyscy Graemowie, są nam, Morganom, tak bliscy, że równie dobrze moglibyśmy być spokrewnieni. Zwykle nikt nie zakochuje się w krewnych. Nie przypuszcza się, że coś takiego może nastąpić, przynajmniej, kiedy się jest młodym. W marzeniach osoba, w której się zakochujemy, jest obca i podniecająca - to ktoś z daleka, z odległości pięćdziesięciu lat świetlnych.

- Nic o tym nie wiem - stwierdziłem. - Else była moją sąsiadką i chyba dorastałem zakochany w niej.

- Przepraszam. - Jej sylwetka przesunęła się nieco w mroku. - Mówię teraz o sobie. Ale wiem, co masz na myśli. Kiedy byłam młodsza, w przebłyskach rozsądku zakładałam, że któregoś dnia pobiorę się z Kensiem. Musiałoby być ze mną coś nie w porządku, gdybym nie chciała kogoś takiego jak on.

- A jest z tobą coś nie w porządku? - zapytałem.

- Tak - powiedziała. - O to chodzi. Dorosłam i na tym polega kłopot.

- Wszyscy dorastają.

- Nie miałam na myśli fizycznej dorosłości. Chodzi mi o to, że dojrzałam. My, Morganowie, żyjemy długo i sądzę, że dojrzewamy wolniej niż inni. Ale wiesz, jak to jest z młodymi - ludźmi i zwierzętami. Miałeś kiedyś w dzieciństwie dzikie zwierzę?

- Kilka - odparłem.

- Więc rozumiesz, o czym mówię. Młode dzikie zwierzę jest przymilne i łagodne, ale kiedy dorasta, zaczyna znienacka atakować i gryźć. Ludzie mówią, że to odzywa się jego dzika natura. Ale to nieprawda. My zmieniamy się dokładnie w taki sam sposób. Kiedy młody człowiek dorasta, staje się świadomy siebie, swoich potrzeb i pragnień, własnych nastrojów. Nadchodzi wtedy dzień, kiedy ktoś próbuje się z nim bawić, a on nie jest w nastroju do zabawy i mówi: „Zostaw mnie! To, czego ja chcę jest równie ważne, jak to, czego ty chcesz!” I nagle czasy, kiedy był młody i przymilny, kończą się na zawsze.

- Oczywiście - zgodziłem się. - To przydarza się wszystkim.

- Ale nam przydarza się to za późno - oświadczyła. Czy też raczej zaczynamy życie zbyt wcześnie. Na Dorsaj w wieku siedemnastu lat musimy już usamodzielnić się i pracować jak starsi, u nas lub na innej planecie. Nagle wchodzimy w dorosłe życie. Nie ma czasu, żeby dokonać oceny, by uświadomić sobie, co to znaczy być dorosłym. Nie zdajemy sobie sprawy, że już nie jesteśmy szczeniakami, dopóki któregoś dnia nie ugryziemy kogoś lub nie zranimy nieoczekiwanie. I wtedy przekonujemy się o zmianie, jaka w nas zaszła... i że inni też już nie są tacy sami. Ale jest dla nas za późno, by przystosować się do zmian w innym człowieku, ponieważ sami je w sobie dostrzegamy.

Zamilkła. Siedziałem bez słowa, czekając. Z mojego doświadczenia w tego rodzaju sprawach wiedziałem, że nie muszę nic mówić. Teraz ona sama będzie podtrzymywała rozmowę.

- Kiedy tutaj przyszłam i stwierdziłam, że kłopot polega na tym, że nie zna się drugiego człowieka lub poznaje się go zbyt późno, nie miałam na myśli Kensiego. Mówiłam o Ianie.

- O Ianie? - powtórzyłem, ponieważ umilkła znowu i tym razem wyczułem instynktownie, że potrzebuje pomocy.

- Tak - potwierdziła. - Kiedy byłam młoda, nie rozumiałam Iana. Teraz rozumiem. Wtedy myślałam, że nic go nie obchodzi... że jest twardy i nieprzenikniony. Ale to nie tak. Wszystko, co można dostrzec w Kensiem, jest również w Ianie, tylko że trudno zauważalne. Teraz wiem. I jest już za późno.

- Za późno? - zapytałem. - Nie jest żonaty, nieprawdaż?

- Żonaty? Jeszcze nie. Ale nic nie wiesz? Spójrz na zdjęcie na jego biurku. Ona ma na imię Leah. Mieszka na Ziemi. Poznał ją, kiedy tam był cztery lata temu. Nie to jednak miałam na myśli, kiedy mówiłam, że jest za późno. Chodziło mi o to, że jest za późno dla mnie. To, co powiedziałam Kensiemu, to prawda. Ciąży na mnie fatum pierwszej Amandy. Urodziłam się, by należeć do wielu ludzi, a zarazem, tylko do jednego człowieka. Nawet gdybym poświęciła się łanowi, to coś tkwi we mnie, odkąd dorosłam. Wcześniej czy później znalazłby się u mnie na drugim miejscu. Nie mogę mu tego zrobić. Za późno dla mnie, żebym mogła stać się kimś innym.

- Może Ian zgodziłby się na takie warunki.

Nie odpowiadała przez chwilę. Potem usłyszałem, że bierze głęboki oddech.

- Nie powinieneś tego mówić - stwierdziła.

Nastąpiła chwila ciszy. Potem odezwała się znowu, tym razem z żarem.

- Czy na moim miejscu zaproponowałbyś coś takiego łanowi?

- Nie sugerowałem niczego. Tylko napomknąłem.

Kolejna przerwa.

- Masz rację - oznajmiła. - Wiem, czego chcę i czego boję się w sobie, tylko wydaje mi się to takie oczywiste, że uważam, iż wszyscy muszą to także wiedzieć.

Wstała.

- Wybacz mi, Corunna - powiedziała. - Nie miałam prawa obarczać cię tym wszystkim.

- Taki jest świat - odparłem. - Ludzie rozmawiają ze sobą.

- Przede wszystkim z tobą. - Podeszła do drzwi balkonowych i zatrzymała się. - Jeszcze raz dziękuję.

- Nie ma za co - odparłem.

- Tak czy inaczej, dziękuję. Dobranoc. Prześpij się, jeśli zdołasz.

Wyszła na balkon. Patrzyłem na nią przez oszkloną ścianę, jak idzie wyprostowana i znika z pola widzenia.

Wróciłem do łóżka, spodziewając się, że sen nie przyjdzie tak łatwo, ale zasnąłem jak kamień.

Kiedy się obudziłem, był ranek i brzęczał telefon przy łóżku. Odebrałem go. Z ekranu spojrzał na mnie Michael.

- Wysyłam do ciebie człowieka z planami Gebel Nahar - oznajmił - żebyś się mógł z nimi zapoznać. Śniadanie czeka w jadalni dla personelu, jeśli masz ochotę.

- Dzięki - powiedziałem.

Wstałem i przygotowałem się, zanim członek orkiestry przysłany przez Michaela pojawił się z planami. Wziąłem je ze sobą i muzyk zaprowadził mnie do jadalni, która, jak się okazało, nie była przeznaczona dla całego personelu Gebel Nahar, lecz dla dowódców wojskowych. Kiedy tam wszedłem, zastałem tylko Iana, który właśnie kończył posiłek.

- Siadaj - zaprosił mnie. - Przypuszczam, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin będę musiał bronić tego miejsca - oświadczył. - Chciałbym, żebyś zaznajomił się z tutejszymi umocnieniami, szczególnie z pierwszą linią murów i działami, tak byś mógł pokierować obsługującymi je ludźmi lub, w razie potrzeby, całą obroną.

- Co masz na myśli mówiąc o całej obronie? - zapytałem, kiedy żołnierz wyszedł do kuchni, odebrawszy ode mnie zamówienie.

- Mamy tylko tylu ludzi Michaela, żeby obsadzić pierwsze wały obronne i zostawić garstkę w rezerwie wyjaśnił. - Większość z nich nigdy w życiu nie miała w rękach niczego poza bronią ręczną, a będą musieli walczyć z piechotą atakującą zbocze i obsługiwać ciężkie działa. Chciałbym, żebyś ich zapoznał z bronią i przeszkolił. Michael z pewnością okaże się pomocny, ponieważ wie, którzy z jego ludzi są pewni, a którzy nie. Jedz śniadanie, a ja ci powiem, jak, według mnie, pułki przeprowadzą atak i jak my na to zareagujemy.

Mówił, podczas gdy ja jadłem. W oparciu o to, czego dowiedział się na temat naharskiego wojska podczas pobytu tutaj oraz narad z Michaelem, oczekiwał, że piechota zaatakuje falami w górę zbocza, aż zdobędzie pierwszy wał. Jego plan zakładał obronę muru do ostatniej chwili, zniszczenie stanowisk broni, żeby nie mogli jej skierować przeciwko nam, i szybki odwrót za drugi mur - i dalej, krok po kroku, wycofywanie się na kolejne tarasy. Taka taktyka była istotnie rodzajem obrony, przewidzianym przez budowniczych Gebel Nahar.

Problemem miało być dopilnowanie, żeby zupełnie zielone i podatne na panikę grupki obrońców złożone z naharskich muzyków wycofywały się spokojnie i z zachowaniem porządku. Jeśli nie uda się nad nimi zapanować, pierwsze fale atakujących, które znajdą się na wałach obronnych, przerzedzą ich szeregi i nie wystarczy obrońców do obsadzenia kolejnej linii defensywnej na następnym tarasie, nie mówiąc o trzecim, czwartym i kolejnych, a także zachowania odwodów do końcowej obrony wewnątrz murów fortecy na górnych trzech poziomach.

Mając do dyspozycji taką samą liczbę weteranów, odpowiednio wyszkolonych żołnierzy, nie wspominając o Dorsajach, moglibyśmy w ten sposób utrzymać Gebel Nahar i zadać takie straty atakującym, że w końcu musieliby się wycofać. Siedząc jednak w jadalni, Ian i ja nie wypowiedzieliśmy na głos opinii, że możemy mieć jedynie nadzieję na zadanie nieprzyjacielowi jak największych strat, zanim zostaniemy pokonani.

Jednakże, nie napomknęliśmy również, że im bardziej zażarcie będziemy bronili Gebel Nahar, nawet w beznadziejnej sytuacji, tym trudniej przyjdzie Williamowi i gubernatorom zarzucenie dorsajskim oficerom niekompetencji.

Skończyłem jeść i wstałem.

- Gdzie jest Amanda? - zapytałem.

- Pracuje razem z Padmą... a raczej powinienem powiedzieć, że Padma pracuje z nią - odparł Ian.

- Nie wiedziałem, że Exotikowie opowiadają się po czyjejś stronie.

- Padma wcale tego nie robi - stwierdził Ian. - On po prostu udostępnia swoją wiedzę temu, kto jej potrzebuje. To normalne postępowanie Exotików, wiesz o tym równie dobrze jak ja. On i Amanda nadal szukają jakiegoś politycznego rozwiązania, żeby nas i Dorsaj wyciągnąć z tego bez uszczerbku.

- Co naprawdę sądzisz o ich szansach?

Ian potrząsnął głową.

- Oni szukają rozwiązania w dziedzinie, na której się nie znam - powiedział, zbierając papiery, które miał porozkładane przed sobą na stole. - Możemy mieć tylko nadzieję.

- Czy nie przyszło ci do głowy, że Michael ze swoją znajomością Naharów mógłby wnieść coś nowego w tej sprawie i pomóc im w ten sposób? - zapytałem.

- Tak - przyznał. - Powiedziałem im to. I poleciłem Michaelowi, żeby był pod ręką, na wypadek gdyby uznali, że jest im potrzebny, ale chyba jeszcze tego nie zrobili.

Podniósł się, zabierając papiery, po czym wyszliśmy; ja do kwater orkiestry i biura Michaela, a Ian do swojego gabinetu, aby zorganizować wszystko, co potrzebne do obrony.

Michaela nie było w gabinecie. Ordynans skierował mnie do pierwszego wału obronnego, gdzie znalazłem go musztrującego swoich żołnierzy przy stanowiskach broni. Pracowałem z nim przez całe przedpołudnie. Skończyliśmy nie dlatego, że niepotrzebne były dalsze ćwiczenia, ale dlatego, że jego nie zaprawieni żołnierze byli wyczerpani i zaczynali popełniać błędy.

Michael odesłał ich na obiad. My obaj poszliśmy do jego gabinetu, gdzie wypiliśmy kawę i zjedliśmy kanapki przyniesione przez ordynansa.

- Co to jest? - zapytałem, podchodząc do ściany, na której wisiał archaiczny instrument. - Pytałem Iana, ale powiedział, że potrafi grać jedynie na szkockiej kobzie i że jeśli chcę demonstracji, powinienem poprosić ciebie.

Michael spojrzał zza biurka i uśmiechnął się szeroko. Musztra przy działach miała na niego wyraźny wpływ, którego sam sobie nie uświadamiał. Wyglądał młodziej i weselej niż wtedy, gdy go zobaczyłem na początku; poza tym najwyraźniej cieszyło go zainteresowanie jego instrumentami.

- To gaita gallega - powiedział. - Albo, żeby być dokładnym, miejscowa imitacja gaita gallega, które nadal można od czasu do czasu zobaczyć i usłyszeć w Galicii w Hiszpanii, na Ziemi. Każdy, kto grał na szkockiej kobzie, potrafi zagrać również na tym instrumencie, Ian potrafiłby. Pewnie pomyślał, że będę wolał zaprezentować go sam.

- Uważa chyba, że potrafisz zagrać na nim lepiej stwierdziłem.

- Cóż... - Michael uśmiechnął się znowu. - Może trochę.

Wstał i podszedł do ściany.

- Naprawdę chcesz go usłyszeć? - zapytał.

- Tak.

Zdjął instrument ze ściany.

- Będziemy musieli wyjść na zewnątrz - powiedział. Na tym nie można grać w małym pomieszczeniu.

Wyszliśmy na pierwszy taras obok opuszczonych stanowisk ogniowych. Michael przewiesił gajdę przez ramię, długą pojedynczą piszczałkę z frędzlą przywiązał do dwóch końców piszczałki opierającej się na jego lewym ramieniu i sterczącej za nim w górę. Chwycił wargami ustnik i położył palce na otworach piszczałki melodycznej. Następnie nadmuchał worek i zaczął grać.

Brzmienie kobzy jest jak dorsajska whisky. Ludzie albo jej nie znoszą, albo uważają, że nic nie może się z nią równać. Tak się składa, że należę do osób, które kochają tę muzykę... bez żadnego powodu, jak twierdziłbym przed podróżą do Gebel Nahar; moje dziedzictwo jest raczej hiszpańskie niż szkockie, a nigdy przedtem nie uświadamiałem sobie, że jest to hiszpański instrument.

Maszerując wolno w tę i z powrotem, Michael grał znaną szkocką melodię - zdaje się, że „Leśne kwiaty”. Potem nagle wykonał zwrot i przyspieszył kroku, stąpając dumnie jak paw. Zagrał coś zupełnie innego.

Szkoda, że brakuje mi słów, żeby to opisać. Nie była to szkocka melodia, lecz do gruntu hiszpańska - dzikie, barbarzyńskie, muzyczne wyzwanie, które rozgrzało mi krew w żyłach i zjeżyło włosy na karku.

Zakończył dźwiękiem podobnym do jęku agonii, potem wypuścił powietrze z worka i zdjął go z ramienia. Jego twarz nie była już młoda, zmieniła się. Wyglądała teraz mizernie i staro.

- Co to było? - zapytałem.

- Ma oficjalny tytuł przeznaczony dla wrażliwych uszu - powiedział. - Ale nikt go nie używa. Naharowie nazywają ją „Su Madre”.

- „Twoja Matka”? - przetłumaczyłem. I wtedy do mnie dotarło. Język hiszpański ma wiele wyszukanych i poetyckich, a zarazem obraźliwych słów, które rzuca się wrogowi, wykpiwając jego pochodzenie; w większości z nich można znaleźć te dwa wyrazy „su mądre”.

- Tak - potwierdził Michael. - Gra się ją, żeby sprowokować wroga do walki. Oskarża się go, że nie jest mężczyzną w pełnym znaczeniu tego słowa... Naharowie uwielbiają tę melodię.

Usiadł nagle na obwałowaniu, jak ktoś bardzo zmęczony i zniechęcony długim i beznadziejnym wysiłkiem. Położył gajdę na kolanach.

- Lubią mnie - powiedział, wpatrując się pustym wzrokiem w ścianę koszar. - Moja orkiestra, mój pułk...

- Zawsze są wyjątki - stwierdziłem, patrząc na niego. - Ale zwykle żołnierze lubią swoich dorsajskich oficerów.

- Nie to miałem na myśli. - W dalszym ciągu wpatrywał się w mur. - Nigdy nie ukrywałem, że nie chcę używać broni. Wszyscy wiedzieli o tym od dnia, kiedy zostałem kapelmistrzem.

- Rozumiem - powiedziałem. - Więc to tak.

Nagle spojrzał na mnie.

- Wiesz, jak w tej szczególnej, zwariowanej społeczności odnoszą się do tchórzy, czyli według nich do ludzi, którzy mogą walczyć, ale nie chcą? Zachęcają ich, żeby zniknęli z powierzchni ziemi. Poprzez maltretowanie okazują swoją męskość, ale mnie nie ruszają. Nie wyzywają mnie nawet na pojedynki.

- Ponieważ nie wierzą ci - stwierdziłem.

- Właśnie. - Na jego twarzy pojawił się wyraz bliski wściekłości. - Nie wierzą. Dlaczego?

- Ponieważ ty tylko twierdzisz, że nie tkniesz broni powiedziałem bez ogródek. - Jakimkolwiek językiem mówisz, cokolwiek mówisz lub robisz, wyrażasz coś zupełnie przeciwnego. Czują, że nie tylko potrafisz posługiwać się bronią, ale że jesteś w tym tak dobry, że ten, który by cię wyzwał, nie miałby żadnych szans. Nie tylko byś go pokonał, ale jednocześnie ośmieszył. A nikt nie lubi być wystawiany na pośmiewisko, szczególnie macho. To widać po sposobie, w jaki chodzisz i mówisz. Jak inaczej to wytłumaczysz?

- To nieprawda! - wstał nagle, trzymając gajdę. Żyję zgodnie z tym, w co wierzę. Zawsze...

Urwał.

- Może lepiej wracajmy do pracy - zaproponowałem najłagodniej jak potrafiłem.

- Nie! - wybuchnął. - Chcę to komuś powiedzieć. Wszystko wskazuje na to, że nas tu niedługo nie będzie. Chcę, żeby ktoś...

Zamilkł. Miał zamiar powiedzieć „żeby ktoś zrozumiał”... i nie był w stanie wydobyć z siebie tych słów. Ale nie mogłem mu pomóc. Jak już mówiłem, od śmierci Else przyzwyczaiłem się do wysłuchiwania zwierzeń. Zawsze jednak coś podpowiada mi, kiedy się odezwać, a kiedy nawet nie starać się. Dlatego teraz milczałem.

Walczył ze sobą przez chwilę, a potem nagle spłynął na niego spokój.

- Nie - powiedział jakby do siebie - nieważne co mówią ludzie. Nie powinniśmy żyć według tego. Chcę wiedzieć, jak zareagujesz.

Spojrzał na mnie.

- Dlatego muszę wyjaśnić to komuś takiemu jak ty kontynuował. - Muszę wiedzieć, jak przyjęliby to w domu, gdybym im powiedział. Twoja rodzina jest taka sama jak moja, z tego samego kantonu, z sąsiedztwa, ma podobne pochodzenie...

- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że nikomu nie jesteś winien żadnych wyjaśnień? - zapytałem. - Kiedy twoi rodzice wychowali cię, spłacili jedynie dług, jaki mieli wobec swoich rodziców. Jeśli masz zobowiązania wobec kogokolwiek - chociaż jest to dyskusyjna sprawa, jako że nasza planeta jest ziemią wolnych ludzi - to wobec Dorsaj. Powinno się zapewnić jej kredyty, znajdując sobie pracę poza nią. I zrobiłeś to, zostając tutaj kapelmistrzem. Cała reszta to twoja prywatna sprawa.

To była prawda. Prawdziwą walutą między światami są nie pieniądze, o czym wie każdy uczeń, lecz wymiana kredytów międzyplanetarnych. Zamieszkane światy handlują wiedzą i umiejętnościami swoich mieszkańców; kredyty zarobione przez Dorsaj na Newtonie umożliwiają Dorsajom wynajęcie geofizyka z Newtona lub fizyka z Kultis. Oprócz swojego żołdu Michael zarabiał kredyty, odkąd tutaj przyjechał. To prawda, że zyskałby więcej jako najemny oficer polowy; ale kredyty, które zapewnił Dorsaj jako kapelmistrz, zwróciły z naddatkiem koszty jego wykształcenia i szkolenia.

- Nie mówię o konieczności tłumaczenia się... - zaczął.

- Nie - przerwałem mu - mówisz o obowiązku i honorze w taki sposób jak Naharowie, którzy są niewolnikami swoich poglądów.

Milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym. Miał jednak zaciśnięte usta.

- Dajesz mi do zrozumienia - odezwał się w końcu że nie chcesz słuchać. Nie jestem zaskoczony.

- Teraz naprawdę mówisz jak Nahar - stwierdziłem. - Oczywiście, że wysłucham wszystkiego, co masz do powiedzenia.

- Więc usiądź - zaproponował.

Usadowiłem się obok niego.

- Wiesz, że jestem szczęśliwym człowiekiem? - zapytał. - Naprawdę. Dlaczego nie? Mam wszystko, czego pragnę - pracę w wojsku, a wokół siebie rzeczy, które zawsze tak uważałem - powinny składać się na życie kogoś pochodzącego z takiej rodziny jak moja. Należę do nich. W tym, co robię, jestem lepszy niż inni. I mam jeszcze jedną pasję - muzykę, która jest zarazem moją pracą. Moi żołnierze lubią mnie, a pułk jest ze mnie dumny. Szanują mnie przełożeni.

Skinąłem głową.

- Ale jest jeszcze druga strona medalu... - Ręce zacisnął na gajdzie, wydobywając z piszczałki słaby dźwięk.

- Odmowa walki?

- Tak. - Wstał z obwałowania i zaczął chodzić w tę i z powrotem, trzymając instrument; przy mówieniu lekko zacinał się. - Ta niechęć do zrobienia komuś krzywdy... miałem to uczucie, odkąd pamiętam, podobnie jak marzenia, które jako chłopiec snułem w oparciu o opowieści starszych członków rodziny. Kiedy byłem młody, nie niepokoiło mnie to. W moich wizjach bitwy, które wygrywałem, zawsze były bezkrwawe, zwycięstwa przychodziły bez ofiar. Myślałem, że poradzę sobie z tym później, kiedy dorosnę. Oczywiście w trakcie studiów w Akademii nie zabija się nikogo. Wiesz równie dobrze jak ja, że im jesteś lepszy, tym mniejsze zagrożenie stwarzasz dla kolegów studentów. Ale ja nie zmieniłem się. Cały czas to siedziało we mnie.

- Żaden normalny człowiek nie lubi samej walki i zabijania - powiedziałem. - Tym, co czyni nas, Dorsajów, klasą samą dla siebie, jest fakt, że w większości przypadków potrafimy wygrywać bez przelewu krwi, podczas gdy ktoś inny na naszym miejscu zostawiłby po sobie stosy trupów. Nasz sposób działania jest korzystny dla pracodawców, którzy w ten sposób oszczędzają pieniądze; dzięki niemu trzymamy się także z dala od brutalności walki i zachowujemy człowieczeństwo. Żaden dobry oficer nie obwiesza się medalami proporcjonalnie do liczby zabitych i ranionych ludzi. Pamiętasz, co mówi o tym Cletus? On także nienawidzi tego, czego ty nienawidzisz.

- Ale on potrafił to robić, kiedy musiał - Michael spojrzał na mnie ze ściągniętą twarzą. - Ty również potrafisz. I Ian. I Kensie.

To prawda. Nie mogłem zaprzeczyć.

- I to - stwierdził Michael - jest różnica między Akademią a prawdziwym życiem. Prędzej czy później musisz zabijać. Wcześniej czy później, jeśli żyjesz z miecza, zabijasz mieczem. Kiedy otrzymałem promocję i ruszyłem w świat jako oficer polowy, musiałem w końcu podjąć decyzję. I zrobiłem to. Nie potrafię nikogo skrzywdzić... nawet, żeby uratować swoje życie. Ale jednocześnie jestem żołnierzem i niczym innym. Urodziłem się nim i zostałem tak wychowany. Nie chcę innego życia, nie mogę wyobrazić sobie odmiennej egzystencji; i kocham to.

Urwał nagle. Przez dłuższą chwilę milczał, wpatrując się w odległe błyski światła z obozu dezerterów.

- Cóż, tak to jest - powiedział.

- Tak.

Spojrzał na mnie.

- Powiesz to mojej rodzinie? - zapytał. - Jeśli wrócisz do domu, a ja nie?

- Jeśli do tego dojdzie, powiem im - obiecałem. Ale jeszcze daleko nam do śmierci.

Uśmiechnął się niespodziewanie, ale tkwił w tym głęboki smutek.

- Wiem - zgodził się. - Tylko od dawna leżało mi to na sercu. Nie masz nic przeciwko temu?

- Oczywiście, że nie.

- Dzięki - powiedział.

Podniósł gajdę, jak gdyby nagle przypomniał sobie o niej.

- Moi żołnierze wrócą tu za piętnaście minut - oznajmił. - Sam sobie poradzę z musztrą, jeśli masz inne rzeczy do zrobienia.

Spojrzałem na niego uważnie.

- Próbujesz mi zasugerować - powiedziałem - że nauczą się szybciej, jeśli mnie nie będzie w pobliżu.

- Coś w tym rodzaju. - Roześmiał się. - Są do mnie przyzwyczajeni, a ty ich onieśmielasz, stają się spięci i popełniają ciągle te same błędy. Zaczynają się na siebie złościć i idzie im coraz gorzej. Nie wiem, czy Ian pochwaliłby to, ale znam swoich ludzi i myślę, że sam szybciej potrafię ich nauczyć...

- Jeśli to ma pomóc - rzekłem. - Pójdę i zobaczę, jakie zajęcie znajdzie dla mnie Ian.

Odwróciłem się i poszedłem do drzwi prowadzących do wnętrza Gebel Nahar.

- Jeszcze raz dziękuję - zawołał za mną. W jego głosie brzmiała ulga, która poruszyła mnie bardziej, niż się spodziewałem, więc zamiast powiedzieć mu, że nie ma za co, machnąłem tylko ręką i wszedłem do środka.

Znalazłem drogę do gabinetu Iana, ale nie zastałem go tam. Nagle przyszło mi do głowy, że Kensie, Padma lub Amanda mogą wiedzieć, gdzie on jest... a oni powinni teraz pracować w innych pomieszczeniach biura.

Poszedłem na poszukiwania i znalazłem Kensiego za biurkiem pokrytym wydrukami map terenu wykonanymi w dużej skali.

- Ian? - powtórzył. - Nie, nie wiem. Ale powinien wkrótce wrócić do gabinetu. A przy okazji, będę miał dla ciebie zajęcie dzisiaj w nocy. Chcę zaminować stok. Całą robotę mogą wykonać ludzie Michaela, kiedy już odpoczną; ale ty i ja musimy tam pójść pierwsi na zwiady i wyłapać obserwatorów, których mogli umieścić na zewnątrz murów. Później chciałbym, żeby przed świtem paru z nas zrobiło wypad do ich obozu na równinie i zorientowało się, ilu ich jest, czym zamierzają zaatakować, i tak dalej...

- Świetnie - powiedziałem. - Jestem wyspany. Wezwij mnie, kiedy będę potrzebny.

- Mógłbyś zapytać Amandę lub Padmę, czy nie wiedzą, gdzie jest Ian.

- Właśnie zamierzałem to zrobić.

Amanda i Padma znajdowali się w pokoju konferencyjnym obok gabinetu Kensiego. Siedzieli przy długim stole zasłanym wydrukami. Stał tam również włączony monitor. Amanda studiowała ekran. Oboje podnieśli wzrok, kiedy wsadziłem głowę w drzwi. Podczas gdy wzrok Padmy był bystry i pytający, Amanda miała nieobecne spojrzenie, jak ktoś, kto niechętnie odrywa się od tego, co go akurat pochłania.

- Tylko jedno pytanie... - uprzedziłem.

- Ja pójdę - zadecydował Padma. - Ty pracuj dalej - zwrócił się do Amandy.

Bez słowa z powrotem zajęła się obserwowaniem ekranu. Padma wstał i podszedł do mnie, zamykając za sobą drzwi.

- Próbuję znaleźć Iana.

- Nie wiem, gdzie teraz jest - powiedział Padma. Gdzieś na terenie Gebel Nahar... ale to wiele nie pomoże.

- Rzeczywiście, zważywszy na wielkość obiektu - skinąłem głową w kierunku drzwi, które przed chwilą zaniknął. - Robi się późno, nieprawdaż - stwierdziłem. Amanda chyba nie zdoła znaleźć jakiegoś prawnego rozwiązania.

- Nie wiadomo. - Gabinet, w którym staliśmy, miał przeszkloną ścianę, a obok niej stało kilka ciężkich foteli. Może usiądziemy? Jeśli przyjdzie korytarzem, będzie musiał przejść przez ten gabinet, a jeśli nadejdzie od strony tarasu, zobaczymy go przez okno.

Rozsiedliśmy się w fotelach.

- Tak naprawdę, stwierdzenie, że Amanda szuka prawnego wyjścia z sytuacji, nie jest ścisłe. Sądziłem, że pan to rozumie.

- Zupełnie nie znam się na jej pracy - wyjaśniłem. Jest to specjalność, która rozwinęła się, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że nasi partnerzy od kontraktów mogą nadawać inne znaczenie tym samym słowom, czyli mieć inne pojęcie o zobowiązaniach. W związku z tym wykształciliśmy takich ludzi, jak Amanda, którzy zgłębiają różnice postaw i idei w kulturach, z jakimi mamy do czynienia.

- Wiem - powiedział. - Tak się składa, że jako bond zmagam się z podobnymi problemami co Amanda. Pracuję z ludźmi, którzy nie są Exotikami, i moim obowiązkiem jest głównie upewnianie się, czy rozumiemy ich... a oni nas. Dlatego twierdzę, że to, z czym mamy tutaj do czynienia, wykracza poza kwestie prawne.

- Na przykład? - Nagle poczułem zaciekawienie.

- Ująłby pan to lepiej, mówiąc, że Amanda szuka społecznego rozwiązania tej sprawy.

- Rozumiem - stwierdziłem. - Dzisiaj rano Ian powiedział mi, że według Amandy zawsze istnieje jakieś rozwiązanie, ale problem polega na tym, by znaleźć je w krótkim czasie. Czy dobrze zrozumiałem - że zawsze jest wyjście, nawet z tak zagmatwanej sytuacji, jaką mamy tutaj?

- Zawsze istnieje dowolna ilość rozwiązań - odparł Padma. - Problemem jest znalezienie najodpowiedniejszego dla nas... albo choć takiego, które można zaakceptować. Sytuacje stworzone przez ludzi zawsze mogą ulec zmianie, jeśli w porę wywrze się właściwe naciski. Oczywiście, kiedy już coś się stanie, przechodzi to do historii...

Uśmiechnął się do mnie.

- ...a historia, przynajmniej do tej pory, to coś, czego nie jesteśmy w stanie zmienić. Zmiana tego, co ma się stać, wymaga dotarcia na czas do stojących za tym sił i wywarcia odpowiedniego nacisku w odpowiednich miejscach. Najwięcej czasu zabiera zidentyfikowanie tych sił i określenie, jak należy postąpić.

- A my nie mamy czasu.

Jego uśmiech zniknął.

- Tak. Rzeczywiście, nie macie.

Spojrzałem na niego.

- Czy, w takim razie, nie powinien pan pomyśleć o wyjeździe? - zapytałem. - Z tego, co wiem o Naharach, będą zdolni do zabicia wszystkich, których tutaj zastaną, kiedy zdobędą twierdzę. Czy nie jest pan zbyt cenny dla Mary, żeby jakiś rozpalony walką żołnierz podciął panu gardło?

- Chciałbym tak myśleć - powiedział. - Ale z naszego punktu widzenia to, co się tutaj dzieje, ma dużo większe, niż tylko lokalne czy nawet planetarne, znaczenie. Ontogenetyka zakłada, że pewne jednostki mogą mieć szczególny wpływ na bieg historii swoich czasów. Ontogenetyka, oczywiście, może się mylić. Już się to zdarzało, ale sądzimy, że czasami dokładne studiowanie postępowania takich osób jest na tyle ważne, że powinno mieć pierwszeństwo przed innymi rzeczami.

- Wpływ na historię? Ma pan na myśli Williama? zapytałem. - Któż by inny... chyba nie Książę? Ktoś w obozie rewolucjonistów?

Padma potrząsnął głową.

- Gdybyśmy publicznie uznali niektóre osoby za mające wpływ na swoje czasy, moglibyśmy tylko zaszkodzić działaniom ich i osób, które je znają, a także zagmatwać nasze wnioski na ich temat... nawet gdybyśmy byli pewni, że ontogenetyka właściwie oceniła znaczenie, jakie mają.

- Nie wymiga się pan tak łatwo - uprzedziłem. Fakt, że jest pan tutaj osobiście, prawdopodobnie oznacza, iż osoby, które pan obserwuje, znajdują się tutaj, w Gebel Nahar. Nie mogę uwierzyć, że chodzi o Księcia. Jego czas minął, niezależnie od tego, jak potoczą się sprawy. Pozostaje reszta z nas. To mógłby być Michael, ale dobrowolnie postanowił się pogrzebać. Wiem, że ja nie jestem jednostką, która kształtuje historię. Amanda? Kensie i Ian?

Spojrzał na mnie z lekkim smutkiem.

- Wy wszyscy, w taki czy inny sposób, macie swój udział w kształtowaniu historii. Ale kto ma na nią największy wpływ, a kto tylko niewielki, tego nie potrafię powiedzieć. Jak stwierdziłem, ontogenetyka nie jest nauką, która daje stuprocentową pewność. A jeśli chodzi o to, kogo obserwuję, to obserwuję wszystkich.

Zrobił to delikatnie, ale odgrodził się przede mną nieprzenikliwym pancerzem. Dałem spokój. Spojrzałem przez okno, ale nie było śladu Iana.

- Może potrafi pan mi wyjaśnić, w jaki sposób Amanda lub pan szukacie rozwiązania - poprosiłem.

- Jak już powiedziałem, jest to kwestia znalezienia kryjących się za tym sił...

- Ranczerzy... i William?

Skinął głową.

- Szczególnie William, gdyż on jest motorem wszystkiego. Aby osiągnąć swoje rezultaty, William lub ktoś inny musi stworzyć łańcuch przyczyn i skutków, działając za pośrednictwem jednostek. Tak więc, żeby kontrolować działające siły i powiązać je z określonymi rezultatami, należy odszukać słabe miejsca w strukturze stworzonej przez Williama i skierować przeciw nim działania... znowu przy pomocy jednostek.

- I Amanda jeszcze nie znalazła słabego punktu?

- Oczywiście, że znalazła. Kilka. - Zmarszczył czoło, ale w jego oczach czaił się uśmiech. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby panu to wszystko wyjaśnić. Nie musi pan wyciągać ze mnie odpowiedzi.

- Przepraszam - powiedziałem.

- W porządku. Jak już wspomniałem, znalazła kilka rozwiązań, ale żadnego z nich nie można zastosować przed jutrzejszym dniem, jeśli pułki zaatakują Gebel Nahar.

Miałem dziwne uczucie. Jakby przed moim nosem wolno, ale nieubłaganie zamykała się brama.

- Wydaje mi się - oświadczyłem - że najłatwiej jest zmienić stanowisko Księcia. Gdyby, po prostu, zgodził się pójść na ugodę z pułkami, cała sprawa zakończyłaby się.

- Oczywiste rozwiązania zwykle nie są najłatwiejsze do zrealizowania - stwierdził Padma. - Proszę się zastanowić. Jak pan sądzi, dlaczego Książę nigdy nie zmieni zdania?

- Jest Naharem - powiedziałem. - Co więcej, jest z pochodzenia Hiszpanem. „El honor” zabrania ustępowania choć na cal żołnierzom, którzy mieli być wobec niego lojalni, a teraz zagrażają jemu i wszystkiemu, co jest dla niego drogie.

- Ale niech mi pan powie - Padma popatrzył na mnie. - Nawet gdyby jego „el honor” nie poniósł uszczerbku, czy chciałby układać się z rebeliantami?

Potrząsnąłem głową.

- Nie - odpowiedziałem. Coś zaświtało mi w głowie. Przypominało to wyłanianie się czegoś z mroku na światło dzienne. - To wielki moment w jego życiu, szansa, by uzasadnić posiadany tytuł, dotychczas istniejący tylko na papierze. W ten sposób może sobie samemu udowodnić, że jest prawdziwym arystokratą. Oddałby za to życie... czego raczej nie musi się obawiać.

Nastąpiła chwila ciszy.

- Więc rozumie pan - powiedział Padma. - Proszę mówić dalej. Jakie pan widzi inne rozwiązania?

- Ian i Kensie mogliby zerwać kontrakt i zapłacić karę. Ale nie zrobią tego. Pomijając fakt, że w tych szczególnych okolicznościach żaden odpowiedzialny oficer z naszego świata nie ryzykowałby dobrym imieniem Dorsaj, bracia nie opuściliby Księcia, póki upierałby się przy walce. Dorsaj nie potrafi igrać z „el honor”. Podobnie jak w przypadku Księcia, całe ich życie jest tego świadectwem.

- Jakie są inne wyjścia?

- Nie potrafię wymyślić żadnego - odparłem. - Brakuje mi pomysłów... i prawdopodobnie dlatego nigdy nie myślałem o pracy takiej, jaką ma Amanda.

- Prawdę mówiąc, istnieje wiele innych możliwości stwierdził Padma. Jego ton był cichy. - Można wywrzeć na Williama ekonomiczną presję... ale nie ma na to czasu. Istnieje również sposobność wywarcia społecznej i ekonomicznej presji na ranczerów; a także możliwość ograniczenia wpływu rewolucjonistów, którzy przybyli tutaj spoza Naharu, by wzniecić tę rebelię. W żadnym wypadku tych rozwiązań nie można wprowadzić w życie w tak krótkim czasie, jakim dysponujemy.

- W rzeczywistości, nie istnieje nic, co można by na czas zrealizować, nieprawdaż? - stwierdziłem bez ogródek.

Potrząsnął głową.

- Nie. Myli się pan całkowicie. Gdybyśmy mogli zatrzymać wskazówki zegara w tym momencie i mieli kilka miesięcy na przestudiowanie sytuacji, bez wątpienia znaleźlibyśmy nie jedno, ale kilka rozwiązań, które w czasie, jakim teraz dysponujemy, pozwoliłyby nie dopuścić do ataku rebeliantów. To czego nam brakuje, to nie czas na działanie, ponieważ to zależy jedynie od konkretnego rozwiązania. Brakuje nam natomiast czasu na odkrycie rozwiązania, które zadziała do momentu wybuchu rebelii.

- Więc mówi pan - powiedziałem - że mamy tutaj jutro z czterdziestoma ludźmi Michaela przyjąć atak sześciu tysięcy żołnierzy liniowych - nawet jeśli są to tylko oddziały naharskie - wiedząc, że istnieje sposób na uniknięcie tego, gdybyśmy tylko mieli tyle rozumu, by go znaleźć?

- Rozum i czas - poprawił Padma. - Ale tak, ma pan rację. To brutalna rzeczywistość, jednak tak było od zarania dziejów.

- Rozumiem - powiedziałem. - Cóż, nie potrafię tak łatwo tego zaakceptować.

- Wiem. - Padma wpatrywał się we mnie spokojnym, chłodnym wzrokiem. - Ani Amanda. Ani Ian czy Kensie. Ani, jak podejrzewam, Michael. Ale przecież wszyscy jesteście Dorsajami.

Nic nie odpowiedziałem. To trochę kłopotliwe, kiedy ktoś wykorzystuje w grze wasz własny atut.

- W każdym razie - mówił dalej Padma - od nikogo z was nie wymaga się, by się z tym pogodził. Amanda nadal pracuje. Podobnie Ian i cała reszta. Proszę mi wybaczyć, nie miałem zamiaru szydzić z waszej kultury. Zazdroszczę wam - tak jak wielu innych ludzi - tej niezłomności. Fakt, że wiemy o istnieniu odpowiedzi, niczego, według mnie, nie zmienia. Wy wszyscy i tak zrobilibyście to samo, nieprawdaż?

- Tak - przyznałem... i w tym momencie przerwano nam.

- Padma? - Z głośnika na ścianie dobiegł głos Amandy. - Mógłby mi pan pomóc?

Padma wstał.

- Muszę iść - oznajmił i wyszedł.

Ja zostałem na swoim miejscu, ogarnięty dziwną melancholią - sądzę, że to samo spotyka większość Dorsajów przebywających z dala od domu - co zdarzało mi się w życiu niejednokrotnie. To nic poważnego - jedynie uczucie samotności i smutku oraz świadomość, że życie jest krótkie i że tak niewiele rzeczy można w nim dokonać, niezależnie od starań.

W dalszym ciągu byłem w tym nastroju, kiedy wyrwał mnie z niego powrót Iana.

- Corunna! - zawołał i zaprowadził mnie do swojego prywatnego gabinetu. - Jak idzie szkolenie?

- Jak oczekiwałeś - odparłem. - Na prośbę Michaela zostawiłem go samego z nimi. On uważa, że nauczą się szybciej, kiedy nie będzie ich rozpraszała moja obecność.

- Możliwe - skwitował Ian.

Podszedł do oszklonej ściany i wyjrzał. Mój wzrost nie pozwalał mi spojrzeć przez brzeg tarasu i zobaczyć ćwiczących niżej muzyków z orkiestry; domyśliłem się jednak, że Ian na nich patrzy.

- Idzie im całkiem nieźle - stwierdził.

Stałem obok jego biurka. Kiedy na nie teraz spojrzałem, zauważyłem zdjęcie, o którym mówiła Amanda. Kobieta na nim nie była Dorsajką, ale w pewien sposób przypominała naszą rasę. Miała grubokościstą budowę i ciemne włosy spadające na plecy, dłuższe, niż nosiła większość Dorsajów, ale niezbyt długie według ziemskiej mody.

Spojrzałem na Iana. Odwrócił się od okna, przerywając obserwację szkolących się dwa poziomy niżej żołnierzy, ale zatrzymał się w połowie drogi, z twarzą zwróconą w stronę ściany, za którą pracowała Amanda z Padmą. Widziałem go z profilu, a światło rozjaśniało część twarzy odwróconą ode mnie. Zauważyłem po nim zmęczenie, które jednak nie uwidoczniało się w rysach jego twarzy. Jak zwykle przypominał górę z granitu, tylko sposób, w jaki stał, świadczył o zmęczeniu... może raczej o znużeniu ducha niż ciała.

- Właśnie dowiedziałem się o Leah - wskazałem głową na fotografię, chcąc przywrócić go do rzeczywistości.

Obejrzał się, jak gdyby myślami znajdował się daleko stąd.

- Leah? Ach tak. - Nieobecnym wzrokiem spojrzał przelotnie na fotografię. - Tak, ona jest na Ziemi. Pojadę do niej, kiedy to się skończy. Mamy się pobrać za dwa miesiące.

- Tak szybko? - zapytałem. - Nawet nie słyszałem, że się zakochałeś.

- Zakochałem? - powtórzył pytająco. Patrzył na mnie, ale myślał o czymś innym. Mówił bardziej do siebie niż do mnie. - Nie, zakochałem się wiele lat temu...

Skoncentrował się nagle. Znowu był tu obecny duchem.

- Siadaj - zaprosił mnie, opadając na krzesło za biurkiem. - Rozmawiałeś z Kensiem po śniadaniu?

- Niedawno, kiedy ciebie szukałem - odparłem.

- Chciałby cię zabrać na wypad za mury dzisiaj po zmierzchu.

- Wiem - powiedziałem. - Wspomniał mi o tym. Przeszukanie zbocza i oczyszczenie go przed założeniem min oraz zwiad w obozie rebeliantów, żeby dowiedzieć się czegoś przed jutrzejszym dniem.

- Zgadza się - potwierdził Ian.

- Masz jakieś pojęcie, ilu ich tam jest?

- Pułkowe archiwa - odparł Ian - podają nam ogólną liczbę ponad pięciu tysięcy żołnierzy wszystkich rang. Pięć tysięcy dwustu kilku, ale podobne wydarzenia niezmiennie przyciągają pewną liczbę osób, którym pachnie osobista chwała, a przynajmniej wietrzą jej szansę. A zatem, w Naharze jest może siedmiuset lub ośmiuset prawdziwych rewolucjonistów - jak ocenia Padma - którzy od jakiegoś czasu walczą o ograniczenie władzy oligarchii ranczerów. Plus setka lub coś koło tego prowokatorów z zewnątrz.

- W takim razie, możemy prawdopodobnie nie liczyć tych, którzy nie są wyszkolonymi żołnierzami, nie sądzisz?

Ian skinął głową.

- Ilu z prawdziwych żołnierzy ma jakiekolwiek doświadczenie w walce? - zapytałem.

- Doświadczenie w walce oznacza w tej części Cety wyjaśnił Ian - jedną lub dwie potyczki graniczne z wojskami sąsiednich księstw. Ma je może jeden na dziesięciu liniowych żołnierzy. Z drugiej strony, każdy mężczyzna, szczególnie w Naharze, marzy o tak dramatycznych chwilach jak obecnie.

- Więc pójdą na całość w pierwszym ataku - stwierdziłem.

- Tak to widzę - przyznał Ian - i Kensie zgadza się ze mną. Jestem zadowolony, że takie jest również twoje zdanie. Wszyscy oni zaatakują podczas tej pierwszej szarży, marząc nie tylko o tym, by wypaść jak najlepiej, ale by prześcignąć w męstwie wszystkich wokół siebie. Gdyby udało się nam odeprzeć natarcie chociaż za pierwszym razem, niektórzy nie wróciliby już. I w taki sposób powinno się to odbyć. Nie stracą zapału jako całość. Każde niepowodzenie jednak pozbawi odwagi paru z nich, a my przekonamy pozostałych, że pragnienie śmierci to poważna sprawa, jeśli tylko zdołają się wedrzeć na mury.

- Tak - zapytałem - a ilu jest takich według ciebie?

- To jest problem - stwierdził Ian spokojnie. - Przynajmniej jeden na pięćdziesięciu. I chcąc ich powstrzymać, będziemy musieli ich zabić. Nawet jeśli do chwili, kiedy my się nimi zajmiemy, zostanie tylko połowa, to i tak będzie ich sześćdziesięciu; musimy też zakładać, że do tego czasu sami poniesiemy, co najmniej, trzydzieści procent strat... a jest to optymistyczna liczba, biorąc pod uwagę fakt, że nasi muzycy są niewiele lepsi od cywilów. Ludzie z Gebel Nahar będą mieli szczęście, jeśli znajdą się oko w oko z równą liczbą atakujących, którzy pierwsi wedrą się na mury, a będą to najtwardsi z nich. Padmy, oczywiście, nie bierzemy pod uwagę w naszych planach obrony. Zostajesz ty, ja, Kensie, Michael i Amanda, by zająć się około trzydziestoma przeciwnikami. Utrzymywałeś się w kondycji?

Uśmiechnąłem się przytakując.

- To dobrze - powiedział Ian. - Zapomniałem wziąć pod uwagę twoje blizny. Rób taką minę jak teraz, kiedy cię zaatakują. To powinno przystopować ich na kilka sekund, a potrzebna jest nam wszelkiego rodzaju pomoc.

Roześmiałem się.

- Jeśli Michael cię nie chce, to może przez resztę popołudnia popracujesz z Kensiem?

- Świetnie - odparłem.

Wstałem i wyszedłem. Kensie spojrzał znad swoich wydruków, kiedy się pojawiłem.

- Znalazłeś go? - zapytał.

- Tak. Zaproponował, żebym ci pomógł.

- Jasne. Siadaj.

Pracowaliśmy razem przez resztę popołudnia. Tak zwane wielkoskalowe mapy terenowe naharskiej armii były z naszego punktu widzenia niewiele bardziej użyteczne niż mapki turystyczne. Kensie chciał dokładnie poznać każdy skrawek terenu na przestrzeni kilkuset metrów - od frontowych murów do miejsca, gdzie równina stykała się ze zboczem góry. Dysponując tą wiedzą, można by ze sporą dokładnością przewidzieć, jak rozwinie się ofensywa piechoty, ilu atakujących będziemy mieli naprzeciwko siebie, w których miejscach, z powodu roślinności lub ukształtowania terenu, wyhamuje się ich impet.

Naharskich map terenowych nigdy nie rysowano z taką dokładnością. Aby nanieść na nie poprawki, Kensie spędził większość dnia na wykonywaniu teleskopowych zdjęć fragmentów terenu o wielkości trzech metrów kwadratowych, przy użyciu kamer zamontowanych na pierwszym murze obronnym. Na podstawie tych zdjęć nanosiliśmy teraz uwagi na powiększone wersje niedokładnych naharskich map.

Zajęło nam to resztę dnia; ale zanim skończyliśmy, całkiem dobrze poznaliśmy teren przed Gebel Nahar, z punktu widzenia nie tylko atakującego, ale także obrońcy, który może będzie musiał się tam czołgać - co z Kensiem zamierzaliśmy uczynić tej nocy. Pracę zakończyliśmy przed kolacją.

Mimo że skończyliśmy o rozsądnej porze, na kolacji zastaliśmy tylko Iana. Michael nadal z poświęceniem próbował przekształcić swoich muzyków w żołnierzy liniowych, chociaż była już jedenasta, Amanda w dalszym ciągu pracowała z Padmą, szukając rozwiązania.

- Lepiej się obaj prześpijcie trochę, jeśli macie chwilę czasu - podsunął Ian. - Może nam też uda się ukraść godzinę lub dwie snu przed świtem, ale trudno na to liczyć.

- Tak - zgodził się Kensie. - Ty również odpocznij.

Brat spojrzał na brata. Znali siebie tak dobrze, tak doskonale się rozumieli, że nie zadali sobie trudu, by dokładniej omówić sprawę. Ponieważ została ona rozstrzygnięta podczas tej szybkiej wymiany spojrzeń, więc zajęli się teraz innymi rzeczami.

Jak się okazało, zdołałem przespać pełne trzy godziny. Było tuż po dziesiątej miejscowego czasu, kiedy Kensie i ja opuściliśmy Gebel Nahar. Zakładając, że pułki zostawiły obserwatorów w pobliżu murów - których mieliśmy wyłapać, żeby nasi ludzie mogli zaminować zbocze - sądziłem, że pogrążoną w ciemności część frontowego muru pokonamy przy pomocy liny. Okazało się jednak, że, właściwie wyposażonych i z poczernionymi dla osłony twarzami i rękami, poprowadzi nas Michael przez jakieś piwnice i tunel wychodzący dobre pięćdziesiąt metrów za murami.

- Skąd o tym wiesz? - zapytałem, kiedy szliśmy przez tunel. - Jeśli jest tu więcej sekretnych korytarzy i pułki o nich wiedzą...

- Nie ma i nie wiedzą - odparł Michael. Szliśmy wtedy jeden za drugim wąskim tunelem o betonowych ścianach. - To prywatna droga ewakuacyjna, którą zna tylko Książę i nikt inny. Jego ojciec zbudował ją trzydzieści osiem tutejszych lat temu. Nasz Książę wezwał mnie i wtajemniczył, kiedy usłyszał, że pułki zdezerterowały.

Skinąłem głową. Między starym Księciem a Michaelem wyraźnie istniała sympatia i przyjaźń, o które nie miałem czasu go wypytać. Może zawiązała się między nimi, ponieważ obaj byli jedynymi w swoim rodzaju ludźmi w Gebel Nahar.

Dotarliśmy do końca tunelu i stanęliśmy przed krótką, drewnianą drabinką prowadzącą w górę do okrągłego, metalowego włazu. Michael wyłączył światło w tunelu i nagle znaleźliśmy się w zupełnych ciemnościach. Usłyszałem, jak obraca coś dobrze naoliwionego, ponieważ odbyło się to prawie bez hałasu. Okrągły właz uniósł się powoli nad naszymi głowami, ukazując usiane gwiazdami niebo.

- Idźcie - szepnął Michael. - Trzymajcie głowy nisko. Wszędzie tu rosną krzaki z ostrymi kolcami na końcach liści.

Wspięliśmy się po drabinie; ja szedłem pierwszy, jako że osoba Kensiego była cenniejsza od mojej. Kolce nie raniły mnie, chociaż słyszałem, jak drapią po sztywnym materiale czarnego drelichu, kiedy przedzierałem się przez krzaki, trzymając się blisko ziemi. Usłyszałem, że Kensie idzie za mną, a właz cicho zamyka się. Michael miał go otworzyć za dwie godziny i czternaście minut.

Kensie dotknął mojego ramienia. Obejrzałem się i zobaczyłem, że podnosi rękę, która zarysowała się na tle gwiazd. Dał znak, że się odłącza, znowu dotknął mnie lekko w ramię i zniknął. Odwróciłem się i zacząłem czołgać w przeciwnym kierunku.

Zapomniałem już, jak wygląda taki zwiad. Podobnie jak wszyscy moi rodacy, zostałem wychowany w kulcie tężyzny fizycznej. Oczywiście, w dzisiejszych czasach jest to powszechny ideał. W większości kultur podkreśla się znaczenie utrzymania sprawności fizycznej, aby można sprzedać swoje umiejętności tam, gdzie są poszukiwane. Ale ponieważ nasze zajęcie wymaga szczególnej kondycji, prawdopodobnie przykładamy do niej znacznie większe znaczenie. Tę ideę nosimy w sobie niemal od kołyski, aż dbałość o formę staje się odruchem, jak mycie lub czyszczenie zębów.

Prawdopodobnie to jeden z powodów, dla których jest u nas tak wielu ludzi dożywających późnego wieku, niezależnie od osób z natury długo zachowujących młodość, jak na przykład członkowie rodziny Amandy. Sądzę, że z tej, między innymi, przyczyny jesteśmy aktywni do samej śmierci. Ale, nawet przy największym wysiłku, szkolenie nie zastąpi praktyki.

Ian miał rację, pytając mnie delikatnie o kondycję. Najlepsze urządzenia na pokładach największych wojennych statków kosmicznych nie mogą równać się z realiami pola bitwy. Moje zajęcie to podróże między gwiazdami, a nie można zaprzeczyć, że tacy, jak ja, którzy spędzają całe lata na statkach, rdzewieją i zaniedbują się. Teraz w nocy, tuż przy ziemi, poczułem się skrępowany własnym ciałem. Uświadamiałem sobie jego ciężar, wysiłek mięśni oraz niezdarność, z jaką czołgałem się i skradałem.

Kierowałem się na prawo, Kensie na lewo, sprawdzając zbocze kawałek po kawałku, wydobywając z pamięci obraz każdego skrawka cetańskiej powierzchni. Był tu tylko piasek, żwir i niskie krzewy, w większości z kolcami. Nocny wiatr wiał wokół w ciemnościach jak niewidzialny prąd, chłodząc mnie pod wygwieżdżonym niebem.

Światło księżyca byłoby mile widziane, ale Ceta nie miała satelity. Po około piętnastu minutach doszedłem do pierwszego z dziewięciu miejsc, które zaznaczyliśmy w moim rejonie jako możliwe stanowiska obserwatorów z wrogiego obozu. Wybór takich, a nie innych pozycji jest kwestią prostego rozumowania. Każdemu, z wyjątkiem najlepszych zwiadowców, kto ma za zadanie obserwację takiego miejsca jak Gebel Nahar - skąd nie spodziewano się ataku - czas zacząłby się dłużyć. Szczególnie w nocnym chłodzie, pośrodku równiny, gdzie nie ma czym zająć uwagi. W tych warunkach pewność, że marnuje się czas, stopniowo wzrasta i ze zwierzęcym instynktem zwiadowca przesuwa się w wygodniejsze lub bardziej osłonięte miejsce.

Na pierwszym z wytypowanych stanowisk nie było jednak nikogo. Ruszyłem dalej.

Mniej więcej w tym czasie zacząłem uświadamiać sobie różnicę w sposobie odczuwania. Ruch, przystosowanie się do ciemności i nocnej temperatury zaczęły wywierać swój wpływ. Nie byłem już fizycznie spięty. Zacząłem czerpać przyjemność z działania.

Obudziły się we mnie stare odruchy i nawyki. Poruszałem się teraz płynnie, już nie jak intruz pośród naharskiej nocy, ale jej część. Wzrok przyzwyczaił się do nikłego światła gwiazd i miałem złudzenie, że widzę prawie tak dobrze jak w dzień.

Podobnie ze słuchem. Pomieszane dźwięki rozdzieliły się, tworząc różnorodność słuchowych przekazów. Słyszałem wiatr w krzakach, nie myląc go z odległym hałasem wywołanym przez jakieś małe, dzikie zwierzę. Czułem zapachy wielu roślin i odróżniałem je. Byłem teraz w stanie oddzielić odgłosy spowodowane moim czołganiem się od innych hałasów, które przynosił powiew. W końcu, nie tylko docierały do mnie wszystkie, ale sam stałem się jednym z nich - mieszkańcem cetańskiej nocy.

Do tego dołączyło się podniecenie, poczucie naturalności i słuszności moich cichych poszukiwań na tym mrocznym skrawku ziemi. Czułem się tutaj nie tylko jak u siebie w domu, ale jakbym w pewnym sensie stał się panem nocy. Wiatr, zapachy, dźwięki, wszystko wchłaniałem w siebie; uświadomiłem sobie, że zatraciłem poczucie fizycznej odrębności swojego ciała od otoczenia. Byłem obserwatorem, wyraźnie odczuwającym to, co odczuwa dzikie zwierzę. Uwolniłem się od cielesnej powłoki; stałem się parą oczu, nosem i dwojgiem uszu. Nie zauważony skradałem się pośród nocy. Zapomniałem o Gebel Nahar. Prawie już nie potrafiłem myśleć jak człowiek. Niemal - na kilka chwil zapomniałem o Else.

I wtedy wróciło poczucie obowiązku. Dokończyłem zwiad. Nie znalazłem żadnych obserwatorów, nawet na pozycjach, które uznaliśmy z Kensiem za najbardziej prawdopodobne. Z militarnego punktu widzenia wydawało się to niewiarygodne, ale pułki nie zatroszczyły się nawet o wystawienie symbolicznych wart. Przez sekundę zastanawiałem się, czy w ogóle planowali atak, w co wierzył Ian i co wszyscy pozostali, łącznie z Księciem i muzykami Michaela, uznali za rzecz oczywistą.

Wróciłem do wyjścia tunelu i spotkałem tam Kensiego. Gestem pokazał mi, że nikogo nie znalazł na swoim obszarze. Nie było powodu, dla którego ludzie Michaela nie mogliby wkrótce wyruszyć i zabrać się za zakładanie min.

O wyznaczonym czasie Michael otworzył właz i w ciemnościach zeszliśmy po drabince. Po zamknięciu się włazu rozbłysło światło.

- Co znaleźliście? - zapytał Michael, kiedy stanęliśmy oślepieni, mrugając oczami.

- Nic - odparł Kensie. - Wygląda na to, że ignorują nas. Czy miny są przygotowane?

- Tak - powiedział Michael. - Skoro na zewnątrz jest bezpiecznie, może wyślesz ludzi przez jedną z bram? Obiecałem Księciu, że zachowam w sekrecie istnienie tego tunelu.

- Oczywiście - odparł Kensie. - W każdym razie, im mniej ludzi wie o tej drodze ewakuacyjnej z Gebel Nahar, tym lepiej. Wracajmy do środka i zajmijmy się naszymi sprawami.

Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w gabinecie Kensiego, zjawiła się Amanda, która na razie odłożyła swoje poszukiwania. Usiedliśmy w kręgu, a Kensie i ja opowiedzieliśmy o naszym wypadzie.

- Przyszło mi na myśl - powiedziałem - że może zaszło coś, co odwiodło Naharów od ataku.

Kensie i Ian natychmiast potrząsnęli głowami tak zgodnie, jak gdyby zareagowali instynktownie. Płomyczek nadziei tlący się gdzieś w podświadomości zgasł od razu. Jeśli ci dwaj, tak doświadczeni, byli pewni, nie pozostawało wiele miejsca na nadzieję.

- Jeszcze nie obudziłem ludzi - poinformował Michael - ponieważ po tych dzisiejszych ćwiczeniach z bronią potrzebują dużo snu. Wezwę ordynansa i powiem mu, żeby ich teraz obudził. Stawimy się gotowi za pół godziny. Możemy pracować przez całą noc, z tym że będę ich na zmianę wysyłał grupkami na odpoczynek i posiłki. Wszystkie miny powinniśmy założyć tuż przed świtem.

- Dobrze - skwitował Ian.

Siedziałem patrząc na niego i na pozostałych. Niedawne przeżycia podczas wypadu za mury - wtopienie się w noc - niezwykle wyostrzyły moje zmysły. Czułem się teraz jak dzikie zwierzę w sztucznym świecie zamkniętych ścian. Światła wydawały się zbyt jasne. Powietrze było pełne obcych, metalicznych zapachów, śladowych woni oleju i kurzu przenoszonych przez system wentylacyjny oraz wszystkich ludzkich zapachów powstających w wyniku stłoczenia w zamkniętej budowli.

Ta nadwrażliwość obejmowała również pozostałą czwórkę osób przebywających w pokoju. Wydawało mi się, że widzę, słyszę i odbieram ich z niemal bolesną ostrością. Odczytywałem, co każde z nich czuje, w takim stopniu jak nigdy wcześniej mi się to nie zdarzało.

Wszyscy byli już śmiertelnie zmęczeni, każde na swój sposób. Uwidoczniło się psychiczne wyczerpanie spotęgowane zmęczeniem fizycznym, do którego obecna sytuacja doprowadziła wszystkich oprócz mnie. Zmęczenie fizyczne zdarło z nich maskę uprzejmości, która ukrywała psychiczne wyczerpanie; było ono teraz wyraźnie widoczne u każdego z nich.

- ...Nie ma więc powodu, by reszta z nas traciła czas mówił Ian. - Amando, ubierzmy się i przygotujmy do wypadu do obozu. Weź tylko nóż i pistolet.

Jego słowa wyrwały mnie nagle z dziwnego stanu nadwrażliwości.

- Ty i Amanda? - zapytałem. - Sądziłem, że do obozu pójdzie Kensie, ja, Michael i Amanda.

- Tak miało być - potwierdził Ian. - Ale jeden z gubernatorów, który był tutaj wczoraj na rozmowach, leci właśnie do nas prywatnym samolotem. Chce rozmawiać wyłącznie z Kensiem. Nie będzie rozmawiał z nikim innym.

- Zanosi się na jakiś układ?

- Możliwe - odparł Kensie. - Jednak zbytnio nie liczmy na to. Z drugiej strony, nie możemy także przepuścić podobnej okazji. Więc zostanę, a zamiast mnie pójdzie Ian.

- Moglibyśmy to zrobić we trójkę - powiedziałem.

- Lepiej sobie poradzą z tym cztery osoby - odezwał się Ian. - To duży obóz i trzeba rozejrzeć się po nim w pośpiechu. Gdyby ktokolwiek oprócz Dorsajów potrafił niepostrzeżenie dostać się do niego i tak samo wydostać, wziąłbym ze sobą jeszcze kilka osób. To nie jest zwyczajny wojskowy obóz z jedną kwaterą główną. Będziemy musieli sprawdzić kwatery każdego regimentu, a jest ich sześć.

Skinąłem głową.

- Lepiej coś zjedz, Corunna - zasugerował Ian. Wrócimy dopiero przed świtem.

To była dobra rada. Kiedy wróciłem, pozostała trójka czekała już, wyekwipowana, w gabinecie Iana. Na prawym udzie Michael miał przymocowany nóż - który jednak był bardziej narzędziem niż bronią - ale nie zabierał ze sobą pistoletu i zauważyłem, że Ian nie sprzeciwia się temu. Z poczernioną twarzą i rękami, w obcisłej czapce, czarnym kombinezonie i długich butach, Amanda wydawała się wyższa i mocniej zbudowana niż w zwykłym ubraniu.

- W porządku - powiedział Ian. Rozłożył plan obozu, sporządzony na podstawie zdjęć teleskopowych wykonanych przez kamery zamocowane na obwałowaniach oraz na podstawie tego, co Michael opowiedział nam o naharskich zwyczajach.

- Podzielimy się zadaniami według doświadczenia bojowego - oznajmił. - Ja wezmę dwa z sześciu pułków te znajdujące się pośrodku obozu. Michael, ponieważ stosunkowo niedawno skończył Akademię i dlatego, że zna tych ludzi, również weźmie dwa pułki - te na lewym skrzydle, w tym jego własny, Trzeci Regiment. Ty, Corunna, zajmiesz się Drugim Regimentem, a Amanda Czwartym. Wspominam o tym teraz, na wypadek gdybyśmy nie mieli okazji naradzić się w drodze.

- Szkoda, że ty i Michael nie możecie wziąć sąsiednich regimentów - powiedziałem. - Mielibyście szansę działać razem. Możecie tego potrzebować, mając do sprawdzenia po dwa pułki.

- Ian musi sam przyjrzeć się Piątemu Regimentowi, o ile to możliwe - wyjaśnił Michael. - To Regiment Gwardii, najlepiej uzbrojony. A ponieważ mój pułk jest tradycyjnym wrogiem Regimentu Gwardii, oba celowo umieszczono jak najdalej od siebie - dlatego Gwardia rozłożyła się pośrodku obozu, a mój pułk na skrzydle.

- Coś jeszcze? W takim razie ruszajmy - powiedział Ian.

Poszliśmy w ciszy tym samym tunelem, z którego skorzystaliśmy wcześniej z Kensiem podczas wypadu na zbocze. Zostawiliśmy uchylony właz. Na zewnątrz rozstawiliśmy się w odległościach dziesięciu metrów od siebie i zaczęliśmy biec truchtem w stronę światełek obozu widocznych w oddali.

Zajęło to nam ponad godzinę. Usłyszeliśmy go ze sporej odległości. Nie przypominał wojskowej osady w przededniu bitwy, lecz przyjęcie na otwartym powietrzu.

Obóz miał kształt półkola. Jego środek zajmowały budynki w kształcie uli, z balonowego plastiku, które można było łatwo wznosić na miejscu. Wokół nich stały skupiska zwykłych namiotów wszelkich typów i rozmiarów. Między nimi i plastikowymi budynkami, a także między samymi budynkami panował ożywiony, nieprzerwany ruch.

Zatrzymaliśmy się sto metrów od obozu, naprzeciwko środka półkola. Mogliśmy tam stać i rozmawiać bez żadnego kamuflażu. Nawet gdybyśmy nie mieli na sobie strojów maskujących, hałas i ruch w obozie zapewniłyby nam równie dobrą ochronę jak mur.

- Powrót za czterdzieści minut - wydał rozkaz Ian.

Sprawdziliśmy zegarki i rozdzieliliśmy się. Mój cel, Drugi Regiment, znajdował się między dwoma regimentami Iana i dwoma Michaela. W tej części obozu było niewiele namiotów: główne ich skupiska znajdowały się bliżej jego środka i na obu skrzydłach. Wśliznąłem się między pierwszy rząd budynków, przeskakując od cienia do cienia. To było dziecinnie łatwe. Nawet gdybym nie rozluźnił się wcześniej, podczas zwiadu na zboczu przed Gebel Nahar, uznałbym to za proste zadanie. Było oczywiste, że nawet gdybym pojawił się tutaj bez czarnego stroju maskującego, w cywilnym ubraniu i do tego kaleczyłbym miejscowy hiszpański akcent, mógłbym swobodnie przespacerować się po całym obozie. Ludzie w zwykłych ubraniach mieszali się z wojskowymi w mundurach; natychmiast też stało się jasne, że niewielu cywili znano z nazwiska i twarzy. Jak na ironię, właśnie mój ubiór polowy mógł ściągnąć na mnie niepożądaną uwagę... gdyby mnie zauważono.

Ale nie było niebezpieczeństwa, że ktokolwiek mnie dostrzeże. Ludzie kursujący między budynkami i namiotami nie widzieli i nie słyszeli niczego, co nie znajdowało się pod nosem. W takich warunkach przemieszczanie się nie zauważonym po obozie sprowadzało się do tego, by poruszać się cicho, to znaczy w równym rytmie - łącznie z oddechem - a w razie konieczności zatrzymywać się w zupełnym bezruchu, co z kolei oznaczało, że należy się całkowicie rozluźnić w każdej pozycji, jaką się akurat przybrało.

Oczywiście, najważniejszy jest oddech. Uczymy się tego podczas dziecinnych zabaw, zanim jeszcze osiągniemy wiek szkolny. Wystarczy poruszać się w równym tempie i nieruchomieć w odpowiednich momentach, aby pozostać nie zauważonym. Ile razy zdarzyło się wam, że ktoś, kto nie spodziewał się zobaczyć was w danym momencie lub miejscu, przeszedł obok, nawet na was nie patrząc?

Tak więc, nie miałem kłopotów z wykonaniem swojego zadania. Jak już powiedziałem, doświadczenie na zboczu wyostrzyło mi zmysły. Ogarnęło mnie znajome uczucie, że poruszając się bezkarnie po naharskim obozie, składam się z samych oczu, nosa i uszu. Szybko okrążywszy swój teren, dowiedziałem się wszystkiego, co było mi potrzebne.

Większość żołnierzy miała od dwudziestu kilku do czterdziestu lat. W innych okolicznościach oznaczałoby to weteranów. W tym wypadku, wskazywało na coś zupełnie przeciwnego - oportunistów, którzy lubili mundur, stosunkowo łatwe zajęcie oraz autorytet i wolność wynikające ze służby w wojsku. Znalazłem kilka polowych promienników - lekkich, obsługiwanych przez trzech ludzi dział, które nie tylko były przestarzałe, ale niepraktyczne w akcji w otwartym terenie, jak ten przed Gebel Nahar. Cięższa broń, którą mieliśmy rozmieszczoną na obwałowaniach, poradziłaby sobie z nimi, gdyby tylko rebelianci spróbowali ich użyć w akcji i na długo przedtem, zanim wyrządziłyby jakąkolwiek szkodę grubym murom obronnym.

Ręczna broń różniła się. Zauważyłem najnowsze promienniki, karabiny rozpryskowe i igłowe - u żołnierzy a także najdziwniejszą, starożytną i współczesną, palną broń myśliwską i sportową, należącą do cywili. Nie widziałem żadnych kusz i mieczy; ale wcale bym się nie zdziwił na ich widok. Ręczna broń należąca do cywilów i żołnierzy miała jednakże jedną wspólną cechę, która w świetle tego, co zaobserwowałem, zaskoczyła mnie - była czysta i dobrze utrzymana. Najwyraźniej obchodzono się z nią z respektem.

Doszedłem do wniosku, że dowiedziałem się już wszystkiego na temat tej części obozu. Skierowałem się w stronę pierwszego rzędu plastikowych budowli i pogrążonej w ciemnościach równiny. Musiałem nieco nadłożyć drogi, żeby ominąć grupkę pijanych żołnierzy, którzy wytoczyli się z jednego z budynków. W istocie, wyglądało na to, że w obozie jest wielu pijanych, chociaż żaden z tych, których widziałem, nie doprowadził się do stanu zamroczenia.

Po drodze wyczułem, że ktoś cicho porusza się równolegle do mnie. Było wielce nieprawdopodobne, by w tym miejscu i czasie znalazł się ktoś, kto potrafiłby poruszać się z taką zręcznością i wprawą, oprócz naszej czwórki. Ponieważ zauważyłem go w części obozu przylegającej do terenu, który miał zbadać Michael, domyśliłem się, że to on. Podszedłem bliżej i natknąłem się na niego.

Muszę ci coś pokazać - zasygnalizował mi. - Już skończyłeś?”

Tak” - odpowiedziałem mu w ten sam sposób.

Więc chodź”.

Poprowadził mnie w stronę jednego z większych plastikowych budynków na terytorium drugiego pułku. Dotarliśmy na jego tyły. Jeśli się ma trochę wprawy, nie jest trudno wdrapać się po cichu na pochyłe ściany takiej budowli. Michael zaprowadził mnie na szczyt zaokrąglonego dachu i pokazał mały otwór.

Spojrzałem przez niego i zobaczyłem siedzących wokół stołu sześciu mężczyzn z naszywkami dowódców regimentów; najwyraźniej właśnie zakończyli posiłek. Było tam również kilku oficerów niższych rang, ale nie siedzieli przy stole. Plastik balonowy ma, oprócz innych, także tę zaletę, że dobrze tłumi dźwięki. Ponieważ stół znajdował się nie pod otworem obserwacyjnym, lecz pod jedną z półokrągłych ścian, w sporej odległości, nie mogłem podsłuchać ich rozmowy. Słyszałem słowa, ale nie rozumiałem ich.

Mogłem jednak obserwować sposób mówienia, gesty i reakcje rozmawiających. Po kilku minutach stało się dla mnie oczywiste, że atmosfera przy stole jest napięta. Nie było otwartej kłótni, ale oficerowie spoglądali na siebie w wyraźnie wyzywający sposób, w ich głosach dało się słyszeć z trudem kontrolowany gniew, a powietrze było naładowane elektrycznością.

Poczułem klepnięcie w ramie i obejrzałem się. Minęło parę sekund, zanim wzrok przystosował się do względnej ciemności panującej na dachu budowli. Zobaczyłem, że Michael sygnalizuje mi coś rękami.

Spójrz na najmłodszego z dowódców, tego po lewej, z czarnymi wąsami. To dowódca mojego regimentu.”

Spojrzałem, rozpoznałem tego człowieka i potwierdziłem skinięciem głowy.

Teraz popatrz na drugi koniec stołu. Widzisz dość potężnego dowódcę z siwymi bokobrodami i kwaśną miną?”

Spojrzałem, podniosłem głowę i znowu skinąłem.

To dowódca Regimentu Gwardii. On i ten mój zaczynają skakać sobie do oczu. Inaczej, siedzieliby obok siebie i udawali, że wszystko, co było między ich regimentami, poszło w zapomnienie. Równie źle jest między młodszymi oficerami, jeśli wie się, jakich oznak szukać. Potrafisz się domyślić, o co poszło?”

Nie - odpowiedziałem - ale przypuszczam, że ty wiesz, inaczej byś mnie tutaj nie przyprowadził.”

Obserwowałem ich przez jakiś czas. Wcześniej mieli rozłożone mapy i łatwo było zgadnąć, o czym rozmawiają. O pozycji każdego regimentu w szyku podczas jutrzejszej bitwy. Pogodzili się w końcu, ale nikt nie jest zadowolony z ostatecznej decyzji.”

Skinąłem.

Chciałem, żebyś sam to zobaczył. Już są gotowi skoczyć sobie do gardeł. Sytuacja jest wybuchowa. Może Amanda potrafi wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Przyprowadziłem cię tutaj, ponieważ miałem nadzieję, że kiedy wrócimy na miejsce zbiórki, poprzesz moją propozycję, żeby Amanda przyszła i sama to zobaczyła.”

Jeszcze raz kiwnąłem głową. Nawet ja od razu zauważyłem silne emocje przejawiane przez dowódców.

Ześliznęliśmy się cicho po krzywiźnie budowli na pogrążoną w ciemnościach ziemię i ruszyliśmy na miejsce spotkania.

Nie mieliśmy kłopotów z wyszukiwaniem drogi przez obóz. Miejsce zbiórki znajdowało się poza zasięgiem lamp rozmieszczonych między budynkami, Ian i Amanda już na nas czekali; zatrzymaliśmy się tam i obserwując ruch w obozie, wymieniliśmy uwagi.

- Zawołałem kapitana El Mana, żeby spojrzał na coś, co znalazłem - powiedział Michael. - W moim rejonie odbywa się narada dowódców regimentów...

Przerwał mu wystrzał z jakiejś antycznej broni palnej. Wszyscy odwróciliśmy się w stronę obozu i zobaczyliśmy szczupłą postać w białej koszuli silnie odbijającej światło lamp, biegnącą w naszym kierunku. Z jednego z namiotów wysypała się gromada mężczyzn, którzy rozejrzeli się i rzucili w pogoń.

Ścigany biegł prosto na nas, najwyraźniej pragnąc wydostać się poza obóz. Można by sądzić, że zauważył nas i biegnie po pomoc; ale rozwój sytuacji przeczył temu wnioskowi. Pomysł, że uciekinier będzie szukał ratunku u obcych, wyekwipowanych tak jak my, był nieprawdopodobny, a ponadto mężczyzna, oślepiony światłami obozu i tak nie mógłby nas - ubranych na czarno dostrzec.

Wszyscy padliśmy na rzadką trawę równiny, ale ścigany w dalszym ciągu biegł prosto na nas. Od strony prześladowców doleciał kolejny strzał.

Oczywiście, tylko wydaje się, że nie ma wyjścia z takiej sytuacji. Tak wcale nie jest. Szczęście i pech są równie częste. Ta świadomość jednak nie pomaga, kiedy wszystko wydaje się zmierzać ku najgorszemu. Uciekinier miał przed sobą całą naharską równinę. Biegł jednak w naszą stronę jak przyciągany na sznurku. Leżeliśmy nieruchomo. Istniała szansa, że jeśli nie nadepnie na któreś z nas, przebiegnie obok i nie dowie się o naszym istnieniu.

Nie nadepnął na nikogo, ale potknął się o Michaela, zachwiał i rzucił spojrzenie w dół, żeby sprawdzić, co mu przeszkodziło w biegu. Spojrzał wprost na Amandę, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. Sekundę później wykonał zwrot w stronę swoich prześladowców i otworzył usta do krzyku.

Nieistotne, czy spodziewał się, że informacja o tym, co znalazł, ułagodzi ich, czy może po prostu zapomniał w tym momencie, że go ścigają. Miał najwyraźniej zamiar zdradzić naszą obecność i Amanda zrobiła właściwą rzecz... nawet jeśli rezultaty były najmniej pożądane. Zerwała się z ziemi jak sprężyna, jedną pięścią uderzyła uciekiniera w grdykę, uprzedzając jego krzyk, a drugą tuż pod mostkiem, tamując mu oddech i powalając na ziemię, ale nie zabijając.

Musiała wstać, zajmując położenie między nim a goniącymi. Ale ubrana na czarno, stanowiąc kontrast wobec jaskrawej bieli jego koszuli, mignęłaby im na moment przed oczami, nie zauważona. A ponieważ mężczyzna leżał bez czucia, mogliśmy wymknąć się prześladowcom, którzy dowiedzieliby się o nas po czasie. Jednak pech prześladował nas nadal.

Kiedy Amanda uderzyła uciekiniera, rozległ się następny strzał, wycelowany w nieruchomy obecnie cel. Upadła razem z nim, po czym zerwała się natychmiast.

- Świetnie... wszystko w porządku - uspokoiła nas. Ruszajmy!

Pobiegliśmy tym samym, co wcześniej, równomiernym truchtem, rozpływając się w ciemnościach. Dopóki wiedzieliśmy o pościgu, nie było sensu marnować energii. Oddalaliśmy się w stronę Gebel Nahar, a tymczasem goniący dotarli do uciekiniera, otoczyli go, podnieśli i zaczęli wypytywać.

Zobaczyliśmy, że świecą wkoło latarkami, które mieli ze sobą, i przeszukują równinę. Ale do tego czasu byliśmy już daleko, zwiększając dystans z każdą sekundą. Nie ruszył za nami żaden pościg.

- Niedobrze - powiedział Ian, kiedy zniknęły za nami światła i odgłosy obozu. - Ale nic strasznego się nie stało. Co ci jest, Amando?

Nie odpowiedziała. Nagle zachwiała się, potknęła i znowu upadła. W ciągu sekundy znaleźliśmy się przy niej i uklękliśmy wokół.

Najwyraźniej miała kłopoty z oddychaniem.

- Przykro mi... - wyszeptała.

Ian już rozcinał jej ubranie na lewym ramieniu.

- Nie ma dużo krwi - stwierdził.

Ton jego głosu zdradzał, że jest na nią zły. Ja również byłem zagniewany. Mogła się zabić, próbując biec pomimo rany, której nie należało podrażniać. Zareagowała instynktownie, ukrywając fakt, że jest ranna, ponieważ nie chciała, byśmy wahali się z ucieczką. Nietrudno zrozumieć impuls, który ją do tego pchnął... ale nie powinna była tego robić.

- Corunna - powiedział Ian, odsuwając się na bok. To coś dla ciebie.

Miał rację. Jako kapitan, często pełniłem na pokładzie rolę lekarza. Pochyliłem się i zbadałem ranę najlepiej jak potrafiłem. W nikłym świetle gwiazd wyglądała jak ciemna plamka na jaśniejszym skrawku odsłoniętej skóry. Obmacałem ranę i przyłożyłem do niej policzek.

- Pocisk małego kalibru - oznajmiłem. Ian chrapliwie odetchnął. Tyle sam wydedukował. Mówiłem dalej. - Rana niezbyt groźna. Wysoko, tuż pod obojczykiem. Nie ma odmy opłucnowej, ale jama będzie napełniała się krwią. Masz trudności z oddychaniem, Amando? Nie mów, tylko skiń albo potrząśnij głową.

Skinęła.

- Jak się czujesz? Masz zawroty głowy? Słabo ci?

Przytaknęła. Skórę miała pokrytą zimnym potem.

- Zaczyna się szok - stwierdziłem.

Znowu przyłożyłem ucho do jej piersi.

- Zgadza się - powiedziałem. - Płuco po tej stronie nie wypełnia się powietrzem. Ona nie może biec. W ogóle nie powinna się ruszać. Będziemy musieli ją nieść.

- Ja to zrobię - oznajmił Ian. Nadal był zły... irracjonalnie zły, ale starał się nad tym zapanować. - Jak szybko, według ciebie, powinniśmy ją donieść do Gebel Nahar?

- Jej stan powinien pozostać bez zmian przez najbliższych parę godzin - powiedziałem. - Wygląda na to, że nie są uszkodzone żadne większe naczynia; a mniejsze same się zabliźnią. Ale jama opłucnowa po tej stronie napełniła się krwią i płuco zapadło się. To dlatego Amanda ma kłopoty z oddychaniem. Nie widać krwi na ustach, więc prawdopodobnie pocisk...

Obejrzałem ramię z drugiej strony, ale nie znalazłem żadnego śladu.

- Nie przeszedł na wylot. Jeśli w Gebel Nahar jest autolekarz i dostarczymy ją tam w ciągu następnych dwóch godzin, wszystko powinno być w porządku... pod warunkiem, że będziemy ją nieśli.

Ian wziął ją na ręce. Wstał.

- Głowa do dołu - poleciłem.

- Dobrze - odpowiedział i przełożył ją sobie przez ramię chwytem strażackim. - Nie, zaczekajcie... musimy podłożyć coś miękkiego.

Michael i ja zdjęliśmy swetry i umieściliśmy je na jego drugim ramieniu, Ian przeniósł Amandę. Jej głowa zwisała mu na plecy. Współczułem jej. Nie był to wygodny sposób podróżowania, a rana i brak oddechu jeszcze pogarszały sprawę.

- Spróbuj na początek iść powoli - zaproponowałem.

- Dobrze. Ale nie możemy tak iść przez cały czas powiedział Ian. - Z tego miejsca są jeszcze prawie trzy kilometry.

Oczywiście miał rację. Pokonanie takiego dystansu w wolnym tempie trwałoby zbyt długo. Szedłem za łanem, żeby obserwować ranną. Im szybciej podłączę ją do autolekarza, tym lepiej, Ian stopniowo przyspieszał kroku, aż w końcu maszerowaliśmy całkiem szybko, ale równym rytmem.

- Jak się czujesz? - zapytał ją Ian.

- Kiwnęła głową - poinformowałem go.

- To dobrze - odparł i zaczął biec.

Posuwaliśmy się naprzód. Amanda nie próbowała mówić, my również nie odzywaliśmy się. Od czasu do czasu podbiegałem do Iana, żeby sprawdzić jej stan. O ile mogłem stwierdzić, nie straciła przytomności podczas tej długiej, trzęsącej jazdy, Ian parł do przodu, bardziej jak automat niż człowiek, ze wzrokiem utkwionym w odległe światła Gebel Nahar.

Istnieje pewien stan, w który wpada się w sytuacji, kiedy można tylko liczyć sekundy albo zupełnie zapomnieć o czasie. W końcu wszyscy - i sądzę, że Amanda także, o ile była zdolna do kontrolowania swoich reakcji - zatraciliśmy poczucie czasu, dopóki nie znaleźliśmy się pod murami twierdzy, przy wejściu do sekretnego tunelu Księcia.

Kiedy umieściłem Amandę w sekcji medycznej Gebel Nahar, wyglądała naprawdę bardzo źle i była półprzytomna. Nic dziwnego. Nawet zupełnie zdrowa osoba nie czułaby się najlepiej po trzydziestu minutach spędzonych w pozycji głową do dołu. Na szczęście, sekcja medyczna była dobrze wyposażona. Udało mi się znaleźć przenośny zestaw do zamontowania na stojaku przy łóżku - pompę próżniową, zespół napędowy, dren. Należało umieścić rurę między płucem a ścianą klatki piersiowej, żeby odessać krew z jamy opłucnowej - zostawiłem to autolekarzowi, ponieważ bałem się popełnić błąd w dniu, w którym zdawał się prześladować nas pech.

Należało także podłączyć zestaw do transfuzji, żeby podczas tego zabiegu uzupełnić ilość krwi. Jednakże, żadna z tych czynności nie była trudna - nawet dla niezbyt doświadczonej osoby - kiedy już bezpiecznie dostarczyliśmy Amandę do sekcji medycznej. Zrobiłem w końcu wszystko, co trzeba, po czym zostawiłem ją, żeby odpoczęła - i tak nie była w stanie robić nic innego.

Poszedłem do biur, żeby odszukać lana i Kensiego. Zastałem ich tam obu. Słuchali, nie przerywając mi, kiedy składałem relację ze sposobu leczenia Amandy i oceniałem jej stan.

- Wnioskuję, że powinna odpoczywać przez kilka następnych dni - powiedział Ian, kiedy skończyłem.

- Zgadza się - potwierdziłem.

- Powinniśmy ją stąd jakoś przewieźć w bezpieczne miejsce do normalnego szpitala - stwierdził Kensie.

- Jak? - zapytałem. - Już prawie świta. Naharowie strzelą do każdego pojazdu, który będzie próbował opuścić to miejsce, lądem czy drogą powietrzną. Nie uda się to.

Kensie smętnie kiwnął głową.

- Powinni już teraz wyruszać - powiedział Ian - jeśli zamierzają zaatakować o świcie.

Odwrócił się do okna. Kensie i ja zrobiliśmy to samo. Właśnie wstawał świt. Niebo było bladoniebieskie i ponure, a brązowy pas równiny między Gebel Nahar a odległym obozem równie przygnębiający i pusty. Było oczywiste, nawet bez lunety, że żołnierze jeszcze nie zaczęli się formować w szyki, nie mówiąc o wymarszu.

- Po tych wczorajszych zabawach nie wybiorą się pewnie do południa - zauważyłem.

- Nie sądzę, żeby ruszyli tak późno - odparł Ian z roztargnieniem. Potraktował poważnie moją uwagę. W każdym razie, to daje nam trochę czasu. Masz zamiar czuwać przy Amandzie?

- Będę chciał od czasu do czasu do niej zajrzeć. Właśnie wybieram się tam - powiedziałem. - Przyszedłem tylko poinformować was, jak się czuje. Ale między wizytami mogę się na coś przydać.

- Dobrze - skwitował Ian. - Kiedy skończysz, może byś poszedł zobaczyć, czy Michael nie potrzebuje pomocy. Mówił, że ma wątpliwości co do swoich muzyków.

- W porządku. - Wyszedłem.

Kiedy dotarłem do sekcji medycznej, Amanda spała. Zamierzałem wymknąć się i dać jej odpocząć, ale obudziła się i zauważyła mnie.

- Corunna - odezwała się - jak ze mną?

- Świetnie - odpowiedziałem, podchodząc do łóżka. Potrzebujesz teraz dużo snu, żeby wyzdrowieć.

- Jak wygląda sytuacja? - zapytała. - Już jest dzień?

Znajdowaliśmy się w jednym z pozbawionych okien pomieszczeń we wnętrzu Gebel Nahar.

- Dopiero świt - odparłem. - Nic się na razie nie dzieje. Tak czy inaczej, zapomnij teraz o wszystkim i odpoczywaj.

- Będziecie mnie tam potrzebowali.

- Nie z drenem między żebrami - powiedziałem. Leż i postaraj się zasnąć.

Niespokojnie pokręciła głową na poduszce.

- Może lepiej byłoby, gdyby ktoś strzelał celniej.

Spojrzałem na nią.

- Sądząc po tym, co o tobie słyszałem, powinnaś wiedzieć, że kiedy się leży w szpitalnym łóżku, nie jest to najlepszy czas na zamartwianie się.

Zaczęła coś mówić, ale rozkaszlała się i przez chwilę milczała, dopóki nie minął ból spowodowany przez dren. Nawet głębszy oddech mógł teraz spowodować przesuwanie się rury i ból. Widziałem, jak płytko oddycha, ale nic nie mogłem na to poradzić.

- Nie - powiedziała. - Nie chcę myśleć o śmierci, ale to wszystko wygląda źle. Dla całej naszej trójki nie ma stąd wyjścia. Podobnie jak z sytuacji w Gebel Nahar.

- Kensie i Ian potrafią sami podjąć decyzję.

- Tu nie chodzi o decyzję. To kwestia niemożliwości.

- Cóż możesz na to poradzić? - powiedziałem.

- Powinnam móc.

- Może powinnaś, ale czy możesz?

Odetchnęła płytko. Powoli potrząsnęła głową.

- Więc daj sobie z tym spokój - poradziłem. - Od czasu do czasu będę tu wpadał, żeby zobaczyć, jak się czujesz. Czekaj cierpliwie na rozwój wydarzeń.

- Jak mogę czekać? - zapytała. - Boję się siebie samej. Boję się, że mogę rzucić wszystko na jedną szalę i zrobić to, czego najbardziej chcę... i w ten sposób zaszkodzić innym.

- Nie zrobisz tego.

- Ale mogłabym.

- Jesteś wyczerpana - tłumaczyłem. - Cierpisz. Przestań się zadręczać myślami. Wrócę za godzinę lub dwie. Do tego czasu odpoczywaj!

Wyszedłem.

Ruszyłem korytarzami, które zaprowadziły mnie do kwater orkiestry. Nie widziałem po drodze żadnych muzyków, ale ordynans jak zwykle był na służbie w sekretariacie, a Michael w swoim gabinecie. Stał obok biurka z plikiem wydruków w ręce.

- Kapitanie! - zawołał na mój widok.

- Od czasu do czasu muszę zaglądać do Amandy oznajmiłem. - Ale Ian zasugerował, że między wizytami mogę ci się przydać.

- Zawsze jest mi pan potrzebny, sir - odpowiedział ze śladem uśmiechu. - Pójdzie pan ze mną do magazynów? Muszę sprawdzić parę rzeczy. Możemy po drodze porozmawiać.

- Oczywiście.

Opuściliśmy gabinet. Michael poprowadził mnie innymi korytarzami do sekcji magazynowej. Okazało się, że chciał sprawdzić zautomatyzowany system dostawczy, który miał dostarczać potrzebne rzeczy do różnych części Gebel Nahar, na zamówienie lub w razie awarii sieci telekomunikacyjnej bez polecenia, w regularnych odstępach czasu. Nigdy wcześniej nie widziałem podobnego systemu.

- Ranczerzy, którzy go zaprojektowali, starali się uczynić z tego miejsca niedostępną twierdzę - wyjaśnił Michael, kiedy przeglądaliśmy skrzynie przeznaczone dla różnych sekcji Gebel Nahar. Każda skrzynia zawierała określone towary. Michael szedł od skrzyni do skrzyni, sprawdzając ich zawartość oraz działanie systemu dostawczego.

Górne światła były bardzo jasne i do tego jeszcze odbijały się od betonowych ścian pomalowanych na praktyczny biały kolor. W rezultacie oślepiały, a jednocześnie sprawiały niegościnne wrażenie, wzmocnione przez nieruchomość powietrza. Pracowały tutaj wentylatory, podobnie jak w innych częściach Gebel Nahar, ale z powodu dużej powierzchni magazynów oraz wysokiego sufitu wydawało się, że nie ma żadnego ruchu powietrza.

- Na szczęście dla nas - skomentowałem.

Michael skinął głową.

- Tak, jeśli jakiekolwiek miejsce zbudowano z myślą o obronie przez garstkę ludzi, to jest nim Gebel Nahar. Nie spodziewano się jednak, że będzie to tak mała garstka. Budowniczowie myśleli raczej o setkach rodzin, wraz ze służącymi i świtą. Za to jeśli będziemy musieli bronić się na trzech górnych poziomach, w wewnętrznym forcie, drogo zapłacą, zanim nas dostaną.

Obserwowałem go, kiedy pracował. Nie było wątpliwości. Wyglądał na znacznie bardziej zmęczonego, szczuplejszego i starszego, niż kilka dni temu podczas spotkania w porcie kosmicznym w Nahar City. Ale sama praca i ostatnie przeżycia nie mogły załamać go tak mocno, szczególnie w jego wieku.

Skończył sprawdzać system dostawczy i ostatnie skrzynie. Zawrócił.

- Ian mówi, że martwisz się o postawę swoich muzyków podczas ataku - powiedziałem.

Ściągnął usta.

- Tak - odpowiedział. Po chwili dodał: - Nie możesz ich winić. Gdyby byli prawdziwymi żołnierzami, znaleźliby się w jednej z kompanii liniowych. W orkiestrze jest bezpiecznie, ale nie ma mowy o awansie.

Potem wrócił mu humor i zmęczony, ale nie wymuszony uśmiech.

- Oczywiście, dla kogoś takiego jak ja - stwierdził to ideał.

- Z drugiej strony - powiedziałem - są tutaj z nami. Zostali.

- Cóż... - usiadł ciężko na stosie pudeł i wskazał mi drugi - do tej pory nie kosztowało ich to nic, oprócz odrobiny ciężkiej pracy. Mieli poza tym dreszczyk emocji. Chyba mówiłem panu o tym, kiedy lecieliśmy z Nahar City. Podniecenie... dramat... tym żyje większość Naharów; i umiera, jeśli dramat okaże się zbyt wielki.

- Sądzisz, że nie będą walczyli, kiedy przyjdzie pora?

- Nie wiem. - Na jego twarzy znowu pojawił się wyraz smutku. - Wiem tylko, że nie powinienem ich winić, jeśli nie będą. Zwłaszcza ja.

- Taka postawa wynika z twoich przekonań.

- Może ich postawa również. Nie można osądzać nikogo według innych. Nigdy się nie wie tyle, by dokonać porównania.

- To prawda - powiedziałem. - Uważam jednak, że jeśli nie będą walczyć, wyniknie to z mniej ważnych powodów niż twoje.

Wolno potrząsnął głową.

- Może się całkowicie mylę. - Jego ton był gorzki. Nie mogę przecież wyjść ze swojej skóry i spojrzeć na to z boku. Ale boję się.

- Boisz się? - Spojrzałem na niego. - Walki?

- Chciałbym, żeby to chodziło o walkę - zaśmiał się krótko. - Nie, obawiam się, że nie będę miał dość woli, by nie walczyć, że w ostatniej chwili wszystko wróci, dawne marzenia, dorastanie, szkolenie... i zacznę zabijać, nawet jeśli będę wiedział, że w rezultacie to i tak nic nie zmieni i Naharowie zdobędą Gebel Nahar.

- Nie sądzę, żebyś walczył właśnie o Gebel Nahar powiedziałem wolno. - Sądzę, że wypływałoby to z naturalnego, normalnego instynktu przeżycia... albo chęci wspomożenia tych, którzy będą walczyli u twojego boku.

- Tak - przyznał. Jego nozdrza rozszerzyły się. Zaczerpnął tchu. - Was wszystkich. Temu właśnie nie będę potrafił się oprzeć. To tkwi we mnie zbyt głęboko. Potrafiłbym stać bezczynnie i pozwolić się zabić. Ale czy wytrzymam, kiedy zaczną zabijać was... Amandę, która już jest ranna?

Nie umiałem mu odpowiedzieć, ale uderzyła mnie ironia sytuacji. Zarówno on, jak i Amanda obawiali się, że instynkty pchną ich do zrobienia rzeczy, przed którymi wzbraniał się umysł. W milczeniu wróciliśmy obaj do jego gabinetu. Kiedy tam dotarliśmy, ordynans przekazał mi wiadomość, że mam skontaktować się z łanem.

Zrobiłem to. Twarz Iana spojrzała na mnie z ekranu, taka sama jak zawsze.

- Naharowie jeszcze nie wyruszyli - poinformował mnie. - Działają tak nieprofesjonalnie, że zastanawiam się, czy nie moglibyśmy wysłać stąd przynajmniej Padmy. Mógłby wziąć jeden z małych pojazdów i polecieć do Nahar City. Przypuszczam, że jeśli go zatrzymają i zobaczą, że jest Exotikiem, po prostu puszczą go.

- Możliwe - zgodziłem się.

- Chciałbym, żebyś poszedł do niego z taką propozycją - powiedział Ian. - Zdaje się, że wolałby tu zostać z własnych powodów, ale może posłucha cię, jeśli mu wytłumaczysz, że zostając tutaj, zwiększa ciążącą na nas odpowiedzialność. Szkoda, że nie mogę mu rozkazać, by wyjechał. On wie, że nie mam takiej władzy.

- Dlaczego sądzisz, że potrafię namówić go do opuszczenia Gebel Nahar?

- To musi być któryś ze starszych oficerów - wyjaśnił Ian. - Kensie i ja jesteśmy zbyt zajęci, by tracić czas. Michael to kiepski wybór, a Amanda leży w łóżku.

- W porządku - postanowiłem. - Pójdę do niego od razu. Gdzie go mogę znaleźć?

- Domyślam się, że w jego kwaterze. Michael powie ci, jak tam dotrzeć.

Bez kłopotów dotarłem do apartamentu Padmy. Mieścił się niedaleko mojego. Padma siedział przy biurku, nagrywając notatki. Przerwał, kiedy zapukałem do drzwi i wszedłem do salonu w odpowiedzi na jego zaproszenie.

- Jeśli jest pan zajęty, wpadnę za jakiś czas - zaproponowałem.

- Nie, nie. - Obrócił się z fotelem od biurka. Proszę siadać. Sporządzam raport dla mojego następcy, który przybędzie tutaj z Exotików.

- Nie będzie pan potrzebował następcy, jeśli wyjedzie pan stąd natychmiast - powiedziałem. Zacząłem bez ogródek, ale sam dał mi taką sposobność, a poza tym było niewiele czasu.

- Rozumiem - odparł. - Czy Ian lub Kensie poprosili, żeby pan ze mną porozmawiał, czy jest to pańska inicjatywa?

- Ian mnie prosił - przyznałem. - Naharowie opóźniają atak, więc Ian uważa, że są tak zdezorganizowani i nieudolni, iż można zaryzykować lot do Nahar City. Bez wątpienia zatrzymają każdy pojazd wylatujący z Gebel Nahar, ale kiedy przekonają się, że jest pan Exotikiem...

Przerwał mi jego uśmiech.

- W porządku - powiedziałem. - Niech mi pan powie, dlaczego nie mieliby pana puścić, kiedy przekonają się, z kim mają do czynienia? Wszyscy wiedzą, że Exotikowie nie są żołnierzami.

- Może - powiedział. - Na nieszczęście, William uważa nas za makiawelicznych sprawców wszelkich kłopotów i zła, jakie istnieje. Teraz większość Naharów wyobraża sobie mnie jako półdiabła, wroga. W ich obecnym nastroju prawdopodobnie ucieszyliby się z okazji zastrzelenia mnie.

Popatrzyłem na niego ze zdumieniem. Uśmiechał się.

- Jeśli tak przedstawia się sprawa, dlaczego nie wyjechał pan już dawno? - zapytałem go.

- Mam swoje obowiązki. W tym wypadku, zbieranie informacji dla Mary i Kultis. - Obdarzył mnie jeszcze szerszym uśmiechem. - Jest to również kwestia mojego temperamentu. Obserwowanie takiej sytuacji, jaką mamy tutaj, jest fascynujące. Nie wyjechałbym teraz, nawet gdybym mógł. Krótko mówiąc, jestem tutaj uwiązany, podobnie jak wy wszyscy, więc zostanę, nawet jeśli powody są inne.

Potrząsnąłem głową.

- To świetny argument - stwierdziłem. - Ale jeśli mi pan wybaczy, trochę trudno w niego uwierzyć.

- Dlaczego?

- Przykro mi - powiedziałem - nie potrafię uwierzyć, że trzymają pana tutaj zasadniczo te same względy co mnie.

- Nie te same - odparł. - Równoważne. Fakt, że inni nie mogą równać się z wami, Dorsajami, w waszej dziedzinie, nie oznacza, że nie są równie oddani swoim sprawom. Prawa fizyki życia działają w nas wszystkich. Tyle że przejawiają się inaczej w każdym człowieku.

- Z identycznymi rezultatami?

- Z porównywalnymi... może pan usiądzie? - Padma uśmiechnął się łagodnie. - Sztywnieje mi kark, kiedy muszę na pana patrzeć w górę.

Usiadłem na wprost niego.

- Na przykład - kontynuował - dzięki dorsajskiej etyce pan i pozostali możecie zaspokoić naturalną ludzką potrzebę dokonywania wielkich rzeczy. Naharowie nie mają podobnej etyki; ale odczuwają taki sam głód, więc tworzą własne zwyczaje, pojęcia „leto de muerte”. Czy wy, Dorsajowie, macie prawo twierdzić, że ich idee nie są w stanie, w przeciwieństwie do waszej etyki, zapewnić prawdziwie heroicznych postaw, wierności swoim przekonaniom?

- Oczywiście, że nie mogę tak uważać - przyznałem. - Ale na moich rodakach można przynajmniej polegać. Czy to samo można powiedzieć o Naharach?

- Nie. Proszę jednak zwrócić uwagę na niebezpieczeństwa wypływające z przekonania, że Dorsajowie są godni zaufania, Exotikowie łagodni, a żołnierze Zaprzyjaźnionych fanatyczni. Ta potoczna świadomość prowadzi do tego, że za godnych zaufania uważa się wyłącznie Dorsajów, powszechnie uważa się, że osoby nie noszące błękitnych szat Exotików nie mogą być prawdziwie, łagodne, i że wiara kogoś, kto nie pochodzi z Zaprzyjaźnionych, musi być słaba. Jesteśmy ludźmi i mamy podobną naturę. Żeby wszystko było jasne, należy najpierw przyjąć, że każdy człowiek ma wielkie pragnienia i zdolność do wielkich czynów, a następnie szukać ich we wszystkich... także w Naharach.

- Mówi pan podobnie jak Michael, kiedy rozmowa dotyczy Naharów. - Wstałem. - W porządku, niech pan zrobi po swojemu i zostanie tutaj. Muszę teraz iść, zanim pan mnie nakłoni, żebym zaproponował kapitulację.

Roześmiał się.

Był już czas, żebym zajrzał do Amandy. Poszedłem do sekcji medycznej. Amanda spała głęboko. Najwyraźniej udało się jej odłożyć na bok osobiste troski i odzyskać samokontrolę, której uczymy się od dziecka. Jeśli tak, oznaczało to, że prześpi następne dwadzieścia cztery godziny, co byłoby dla niej najlepsze. Gdyby Naharom nie udało się przez ten czas dostać do wewnętrznego fortu, zrobiłaby wielki krok w kierunku wyzdrowienia. Potrzebowała dużo sił na wypadek, gdyby się jednak przedarli.

Kiedy wyszedłem spomiędzy ślepych murów na pierwszy taras, zaskoczyło mnie, że słońce jest tak wysoko. Niebo było niemal bezchmurne i wiał lekki wietrzyk. Zapowiadał się gorący dzień, Ian i Kensie stali w dwóch końcach tarasu i przez kamery obserwowali naharski front.

Michael, poza nimi jedyna obecna na tarasie osoba, również stał przy kamerze, na wprost drzwi, przez które wyszedłem. Spojrzał na mnie, kiedy się zbliżyłem.

- Ruszyli - poinformował mnie, odsuwając się od kamery. Spojrzałem na jasny w cieniu pancernej osłony, prostokątny ekran ukazujący zalaną słonecznym światłem równinę. Miał rację. Regimenty w końcu sformowały się do ataku i posuwały się teraz w naszym kierunku spacerowym krokiem.

Mogłem dojrzeć pułkowe i kompanijne sztandary rozmieszczone wzdłuż czoła kolumny uformowanej w kształcie półksiężyca. Regiment Gwardii znajdował się pośrodku, a Trzeci Regiment Michaela na prawym skrzydle. Z tyłu można było dostrzec ciemny tłum, który tworzyli ochotnicy i rewolucjoniści w cywilnych ubraniach.

Atakujące wojsko pokonało już jedną trzecią dystansu. Odsunąłem się od kamery i natychmiast czoło armii zmieniło się w cienką linię z jasnymi błyskami odbitego światła słonecznego i kolorowymi plamkami, odległą pod bezchmurnym niebem i wędrującym coraz wyżej słońcem.

- Dotrą do nas za trzydzieści lub czterdzieści minut ocenił Michael.

Spojrzałem na niego. W jasnym świetle dziennym był blady i spięty. Wyglądał jakby zostały z niego same nerwy. Nie miał przy sobie broni, chociaż Ian i Kensie przytroczyli sobie do pasa pistolety, a za nami znajdowały się stojaki z gotowymi do użycia karabinami rozpryskowymi.

Na ich widok uświadomiłem sobie coś, co zauważyłem już wcześniej, ale nie przywiązałem do tego wagi. Obok wnęk z bronią nie było nikogo.

- Gdzie są twoi muzycy? - zapytałem Michaela.

Przyjrzał mi się.

- Odeszli - odparł.

- Odeszli?

- Uciekli. Zbiegli. Zdezerterowali, jeśli pan woli.

Wytrzeszczyłem oczy.

- Masz na myśli, że dołączyli...

- Nie, nie. - Przerwał mi, jak gdybym zamierzał zadać bolesne dla niego pytanie. - Nie uciekli do wrogiego obozu. Po prostu postanowili ratować własną skórę. Przecież mówiłem panu, że mogą to zrobić. Nie może ich pan winić. Nie są Dorsajami. Obrona twierdzy oznaczała dla nich pewną śmierć.

- Jeśli Gebel Nahar zostanie zdobyta - dodałem.

- Wierzy pan, że nie zostanie?

- Teraz to trudne - przyznałem - kiedy zostaliśmy sami. Ale zawsze istnieje szansa, dopóki jest ktoś, kto będzie walczył. W Baunpore widziałem mężczyzn i kobiety strzelających ze szpitalnych łóżek, kiedy wdarli się Freilandczycy.

Nie powinienem był tego mówić. Zobaczyłem cień w jego oczach i zorientowałem się, że moją uwagę o Baunpore wziął do siebie, jak gdybym porównywał jego obecną postawę z ostatnimi wysiłkami obrońców. Czasami moje blizny są przekleństwem, zamiast błogosławieństwem.

- To tylko luźna uwaga - wyjaśniłem. - Nie zamierzałem oskarżać...

- To nie pan mnie oskarża, to ja oskarżam siebie samego - odpowiedział cichym głosem, spoglądając w stronę maszerujących regimentów. - Kiedy moi muzycy odeszli, wiedziałem, co to oznacza, ale jednocześnie rozumiałem, dlaczego podjęli taką decyzję.

Nic więcej nie mogłem powiedzieć. Obaj wiedzieliśmy, że bez jego czterdziestu ludzi nie możemy nawet marzyć o utrzymaniu pierwszego tarasu dłużej niż do chwili, kiedy pierwsze szeregi Naharów dotrą do podstawy obwałowania. Przeciwników było zbyt wielu, a nas zbyt mało, by powstrzymać ich przed wdarciem się na mury.

- Prawdopodobnie ukrywają się tuż za murami - powiedział. W dalszym ciągu mówił o członkach swojej orkiestry. - Jeśli uda się nam utrzymać przez dzień lub dwa, istnieje szansa, że wrócą...

Urwał, patrząc ponad moim ramieniem. Obejrzałem się i zobaczyłem Amandę.

Nie wiem, jak udało się jej tego dokonać, ale najwyraźniej wstała ze szpitalnego łóżka i przywiązała do siebie przenośny zestaw do drenowania. Miał wielkość i ciężar grubej książki. Był przeznaczony dla pacjentów ambulatoryjnych, ale samodzielne przymocowanie go musiało być dla niej piekłem, zważywszy na ból, jaki odczuwała przy każdym głębszym oddechu.

A teraz stała tutaj, wyglądając jakby miała upaść w każdej chwili. Mimo to trzymała się prosto, a zestaw wisiał na ramieniu, przywiązany pasem do prawego boku. Do lewego uda, na szpitalną koszulę przytroczyła broń; a sama koszula była rozpruta do połowy, żeby łatwiej było chodzić.

- Co ty, do diabła, tutaj robisz? - warknąłem na nią. - Wracaj do łóżka!

- Corunna... - odpowiedziała mi najbardziej nieustępliwym i spokojnym spojrzeniem, jakie widziałem w życiu nie wydawaj mi rozkazów. Przewyższam cię rangą.

Zamrugałem oczami. Wprawdzie poproszono mnie, żebym był jej pilotem na czas tej podróży i to w pewnym sensie oddawało mnie pod jej rozkazy, ale twierdzenie, że w sytuacji bojowej, jaką tutaj mieliśmy, przewyższa rangą kapitana eskadry statków wojennych, starszego latami i doświadczeniem, było czystym nonsensem. Otworzyłem usta i już miałem wybuchnąć gniewem... ale wybuchnąłem śmiechem. Sytuacja była zabawna. Staliśmy tutaj w piątkę, włączając Michaela, przeciwko paru tysiącom; a ja zamierzałem wdać się w dyskusję, kto kogo przewyższa rangą. Pomijając fakt, że tylko przez przypadek jej obecne zadanie dawało jej prawo uznawania mnie za podwładnego, zależność służbowa wśród Dorsajów zawsze była kwestią okoliczności, regulowaną z dużą dozą zdrowego rozsądku.

Amanda najwyraźniej zamierzała zostać na tarasie; i, oczywiście, ja nie chciałem w tej sytuacji robić z tego sprawy spornej. Oboje rozumieliśmy, co się tutaj dzieje, co nie zmieniało faktu, że nie powinna była wstawać. Podobnie jak wcześniej Ian, tak teraz ja byłem na nią zły, mimo iż dostrzegałem komiczną stronę sytuacji.

- Następnym razem, kiedy będziesz ranna, módl się, żebym nie był twoim lekarzem - powiedziałem. - A zresztą, co zamierzasz tutaj zdziałać?

- Mogę być przy was - odparła.

Zamknąłem usta. Trudno spierać się z taką odpowiedzią. Kątem oka dostrzegłem, że Kensie i Ian zbliżają się z obu końców tarasu. Za chwilę znaleźli się przy nas.

Spojrzeli na Amandę, ale nic nie powiedzieli i wszyscy odwróciliśmy wzrok w stronę równiny.

Naharska armia zbliżała się w równym tempie. W dalszym ciągu znajdowała się zbyt daleko, by dało się dojrzeć poszczególnych żołnierzy. Stanowiła po prostu linię o innym odcieniu niż sama równina, z błyskami światła i kolorowymi plamkami. Ale stawała się coraz grubsza.

We czwórkę obserwowaliśmy jej powolny, ociężały marsz. Przez całe życie, podobnie jak podczas sporu z Amanda, przytrafiały mi się chwile, kiedy wyraźnie uświadamiałem sobie absurdalność różnych sytuacji. Przydarzyło mi się to również teraz. Jaki szalony bóg zadecydował, że cała armia będzie maszerowała na spotkanie z garstką ludzi... i że ta garstka nie tylko będzie na nią czekała, ale szykowała się do jej odparcia? Jednakże poczucie śmieszności szybko minęło. Naharowie maszerowali, ponieważ tradycja nakazywała im występować przeciwko Gebel Nahar. My mieliśmy jej bronić, ponieważ przez całe życie walczyliśmy nawet o przegrane sprawy, jeśli im się już poświęciliśmy. W innym czasie i miejscu wszystko mogło być inaczej, ale to rozgrywało się tu i teraz.

Wprowadziło mnie to w stan, którego zawsze doświadczałem przed bitwą. Jak gdybym znalazł się w odosobnionym i spokojnym miejscu. Czekałem na to, co miało nadejść, i zamierzałem stawić temu czoło. Uświadamiałem sobie, że Kensie, Ian, Michael i Amanda stoją wokół mnie, i wiedziałem, że odczuwają to samo. Między nami nawiązała się jakby telepatyczna więź, wywołując uczucie szczególnej jedności. W moim życiu nie było niczego podobnego do tego uczucia jedności i zauważyłem, że ci, którzy choć raz go doświadczyli, nigdy tego nie zapominają. Jest jak jest i zawsze było, a my, obecni tu w tej chwili, jesteśmy razem. Wobec tego poczucia wspólnoty nie istnieją żadne przeciwności.

Na tarasie rozległ się cichy odgłos kroków. Michael odszedł. Spojrzałem na pozostałych i między nami zawisła nie wypowiedziana myśl. Poszedł po broń. Odwróciliśmy się ponownie w stronę równiny i zobaczyliśmy zbliżających się Naharów, których można było teraz rozpoznać jako poszczególne jednostki. Znajdowali się tak blisko, że słyszeliśmy odgłosy ich marszu.

Podeszliśmy do krawędzi tarasu. Coraz silniejszy wiatr wiał nam prosto w twarz. Był jeszcze czas, by nacieszyć się słońcem, ciepłem i powietrzem. Jeszcze kilkaset metrów i Naharowie znajdą się w zasięgu maksymalnej skuteczności naszych dział... a my, oczywiście, w zasięgu ich. Do tego czasu nie mieliśmy niczego pilnego do roboty.

Za nami otworzyły się drzwi. Odwróciłem się, ale to nie był Michael, lecz Padma, który podtrzymywał El Conde, podpierającego się laską ze srebrną główką. Podeszli do nas. Przez chwilę Książę ignorował naszą obecność, obserwując maszerujące oddziały. Potem zwrócił się do nas.

- Proszę państwa - powiedział po hiszpańsku postanowiłem dołączyć do was.

- Czujemy się zaszczyceni - odpowiedział Ian tym samym językiem. - Może pan usiądzie?

- Dziękuję, nie. Będę stał. Możecie wrócić do swoich obowiązków.

Oparł się na lasce i wyjrzał przez krawędź tarasu, nie zwracając na nas uwagi. Odsunęliśmy się, a Padma odezwał się cichym głosem.

- Jestem pewien, że nie będzie przeszkadzał - powiedział. - Chciał tutaj przyjść, a tylko ja mogłem mu pomóc.

- W porządku - odparł Kensie. - A co z panem?

- Ja również chciałbym zostać - oznajmił Padma.

Ian skinął głową. Chrapliwy dźwięk wyrwał się z gardła Księcia. Spojrzeliśmy na niego. Sztywno wyprostowany jak drzewce starożytnej włóczni, wpatrywał się w zbliżających się żołnierzy. Na twarzy rysowała mu się wściekłość i pogarda.

- Co to? - zapytała Amanda.

Byłem równie zbity z tropu jak pozostali. Do moich uszu dobiegł słaby dźwięk. Regimenty były już bardzo blisko; usłyszeliśmy pułkowe orkiestry i strzęp melodii przyniesiony przez wiatr. Była ledwo słyszalna, ale rozpoznałem ją, podobnie jak El Conde.

- Grają „te guelo” - powiedziałem. - To zapowiedź, że nie będzie litości.

Te guelo” to obietnica podcięcia gardeł wszystkim wrogom. Amanda uniosła brwi.

- To nam grają? - zapytała. - Co to da, według nich?

- Może myślą, że muzycy Michaela nadal są z nami, i może mają nadzieję, że ich w ten sposób wystraszą odparłem. - Ale prawdopodobnie grają to, ponieważ zawsze się tak robi przed atakiem.

Pozostali słuchali przez chwilę. „Te guelo” jest melodią, wywołującą dreszcze; ale, jak zauważyła Amanda, nie ma sensu grać jej Dorsajom, którzy nigdy nie wycofują się z walki.

- Gdzie jest Michael? - zapytała teraz.

Rozejrzałem się. To było dobre pytanie. Gdyby rzeczywiście poszedł po broń, powinien już do tego czasu wrócić na taras, a tymczasem nie było nawet śladu po nim.

- Nie wiem - odpowiedziałem.

- Ustawili przenośne działa - oznajmił Kensie i przygotowują je do strzelania. I tak są zbyt daleko, żeby zagrozić murom.

- Lepiej schrońmy się za obwałowaniami i przygotujmy do odpowiedzi na ich strzały, kiedy podejdą bliżej - zadecydował Ian. - Nie są w stanie uszkodzić murów z takiej odległości, ale przy odrobinie szczęścia mogliby zranić kogoś z nas.

Zwrócił się do Księcia.

- Czy byłby pan łaskaw schronić się za jedno ze stanowisk broni, sir... - zaczął.

El Conde potrząsnął głową.

- Będę obserwował stąd - oznajmił,

Ian skinął głową. Spojrzał na Padmę.

- Oczywiście - powiedział Padma. - Pójdę z wami... chyba że mogę się przydać w jakiś inny sposób?

- Nie - stwierdził Ian. Od strony zbliżających się żołnierzy dobiegł krzyk, który zagłuszył muzykę. Obejrzeliśmy się w stronę równiny.

Pierwsza linia atakujących rzuciła się do biegu. Znajdowali się zaledwie sto metrów od podnóża zbocza prowadzącego do murów Gebel Nahar. Nieistotne, czy wydano rozkaz ataku, czy też - co bardziej prawdopodobne - ktoś nie wytrzymał i wyrwał się do przodu. Rozpoczął się atak.

Ci spośród nas, którzy byli zaprawieni w walkach, zorientowali się natychmiast, że taki rozwój wydarzeń zapewnia nam chwilową osłonę przed ich przenośnymi działami. Nie chcąc zabić swoich własnych ludzi, kanonierzy nie mogli na razie strzelać w stronę Gebel Nahar. Tego rodzaju drobiazg można obrócić czasami na swoją korzyść... ale patrząc na równinę, nie miałem pojęcia, co moglibyśmy w tej chwili zrobić, żeby wpłynąć na rezultat bitwy.

- Spójrzcie!

To krzyknęła Amanda. Wrzask atakujących żołnierzy nagle ucichł. Amanda stała na krawędzi obwałowania, wskazując na coś palcem. Zrobiłem krok do przodu, żeby dojrzeć fragment zbocza tuż pod pierwszym murem, i zobaczyłem to co ona.

Żołnierze z pierwszego szeregu ze wszystkich sił starali się powstrzymać napór kolejnych atakujących, którzy jeszcze nie widzieli tego co oni. W rezultacie, atak stopniowo tracił impet, w miarę jak coraz więcej żołnierzy wlepiało wzrok w to, co działo się na zboczu.

Unosił się właz prywatnego tunelu Księcia. Dla naharskiej armii musiało to wyglądać, jak gdyby na zboczu lada chwila miała ukazać się jakaś tajemna broń... i właśnie to wzbudziło wątpliwości w żołnierzach z pierwszego szeregu i skłoniło do zatrzymania się. Nadal znajdowali się dobre dwieście lub trzysta metrów od wylotu tunelu, a atakujący z pierwszej linii, zablokowani przez następne szeregi, z pewnością nagle doszli do wniosku, że są jak kaczki wystawione na strzał z broni, która zaraz pojawi się w otworze.

Ale oczywiście nie pojawiła się żadna broń. Ukazała się natomiast głowa w pułkowej czapce i z wystającym z tyłu z prawej strony kijem... a za chwilę powoli wyłonił się przed nimi Michael.

Nie miał broni. Był jednak ubrany w paradny mundur kapelmistrza; w jego ramionach spoczywała gaita gallega, w wargach trzymał ustnik, a długa piszczałka sterczała mu za plecami. Wyszedł na zbocze i zaczął maszerować po zboczu, w stronę Naharów.

Zapanowała śmiertelna cisza; w tej ciszy zabrzmiały dźwięki gajdy. Czysto i wyraźnie dobiegły do nas stojących na murach; i najwyraźniej dotarły również do nieruchomych i cichych szeregów Naharów. Michael grał „Su Madre”.

Szedł naprzód krokiem marszowym, wyprostowany, pewnie trzymając instrument. A przed nim podążała muzyka jak wyzwanie rzucone prosto w twarze wrogów. Samotna postać maszerująca przeciwko sześciu tysiącom.

Ze swojego miejsca widziałem go pod lekkim kątem; dzięki kamerze dającej na ekranie powiększony obraz mogłem dostrzec jego profil i plecy. Wyglądał na spokojnego i skupionego. Zdawało się, że całkowicie zniknęło poprzednie wyczerpanie i napięcie. Maszerował jak na paradzie, pochłonięty muzyką jak wykonawca na koncercie, a „Su Madre” przez cały czas szydziła i wykpiwała uzbrojone regimenty, stojące naprzeciwko.

Dotknąłem przycisków kamery, żeby otrzymać zbliżenie żołnierzy z pierwszej linii naharskiej armii. Na całej długości szeregu stali niczym sparaliżowani. Nic nie mówili, nic nie robili, tylko obserwowali Michaela, który szedł prosto, jakby zamierzał przemaszerować między nimi. Wszyscy stali i patrzyli.

Ale ten bezruch nie mógł trwać długo... szok musiał minąć. Wkrótce zaczęli się ruszać i rozmawiać. Michael znajdował się między nami a nimi, a niewiarygodne tony jego instrumentu docierały wyraźnie do naszych uszu. Nagle usłyszeliśmy również niski, narastający dźwięk, podobny do pomruku jakiegoś ogromnego zwierzęcia.

Spojrzałem na ekran. Pułki nadal stały w miejscu, ale atakujący, których kolejno obserwowałem, otrząsnęli się już z szokującego wrażenia. Pośrodku półkola żołnierze Regimentu Gwardii, który toczył wojnę z Trzecim Regimentem Michaela, potrząsali bronią, wymachiwali pięściami i wydawali okrzyki. Z tej odległości nie słyszałem, co mówią, a kamera nie mogła mi w tym pomóc, ale nie miałem wątpliwości, że odpowiadają wyzwaniem na wyzwanie, obelgą na obelgę.

Wzdłuż całej linii, z minuty na minutę wrzało coraz bardziej. Wszyscy widzieli, że Michael jest nieuzbrojony i przez kilka minut to ich powstrzymywało. Grozili, ale nie strzelali do niego. Nawet z tej odległości mogłem wyczuć gotującą się w nich wściekłość. Jest tylko kwestią czasu, pomyślałem, kiedy któryś z nich straci panowanie nad sobą i użyje broni.

Chciałem krzyknąć do Michaela, żeby zawrócił do tunelu. Zahamował impet ich ataku i wywołał zamieszanie. Z pewnością nie podejmą na razie walki. Było niemal pewne, że po takim wyzwaniu, po takim emocjonalnym wstrząsie, starsi oficerowie wydadzą rozkaz wycofania się i przegrupowania. Zyskaliśmy cenny czas. Może za kilka godzin albo dopiero jutro zdołają zmontować drugi atak; a w tym czasie wewnętrzne napięcia lub inne wydarzenia mogą zadziałać na naszą korzyść. Michael nadal trzymał ich w szachu. Gdyby odwrócił się teraz do nich plecami, możliwe że nie zareagowaliby i zdążyłby dotrzeć do bezpiecznego miejsca.

Nie mogłem jednak przekazać mu tej wiadomości, a on najwyraźniej nie zamierzał zawrócić. Szedł ciągle naprzód, naigrawając się z nich swoją muzyką, wyśmiewając, że atakują wszystkimi swoimi siłami garstkę obrońców.

Naharowie tylko potrząsali bronią i wykrzykiwali zniewagi. Zacząłem teraz dostrzegać pewną różnicę. Na skrzydle zajmowanym przez Trzeci Regiment postacie w mundurach zaczęły dawać mu znaki, żeby się wycofał. Przesunąłem kamerą wzdłuż tego skrzydła i zobaczyłem mężczyzn w cywilnych ubraniach. Niektórzy z tej rzeszy ochotników i rewolucjonistów wysuwali się na czoło, klękali i przykładali broń do ramienia.

Żołnierze z Trzeciego Regimentu odpychali tamtych i wyrywali im karabiny. Zaczęła się szarpanina. Powstrzymywano tych, którzy chcieli strzelać do Michaela. Było jasne, że Trzeci Regiment przeżywa rozterkę między zaangażowaniem w walkę o Gebel Nahar a chęcią obrony swojego byłego kapelmistrza, który zdobył się na akt ogromnej odwagi. Ale zobaczyłem też cywila o twarzy fanatyka, którego musiało powalić na ziemię i przytrzymać trzech żołnierzy Trzeciego Regimentu, żeby nie mógł strzelić do Michaela.

Obudziło się we mnie nagłe podejrzenie. Przesunąłem kamerę w przeciwne skrzydło i zobaczyłem tam podobną sytuację. Spoza żołnierzy w mundurach ochotnicy i rewolucjoniści w cywilu próbowali powstrzymać Michaela. Niektórzy bez wątpienia pochodzili z sąsiednich księstw, gdzie uwielbienie dla dramatu i aktów odwagi nie jest częścią kultury, jak to ma miejsce w Naharze. Na tym skrzydle także żołnierze starali się przeszkodzić tym, którzy chcieli zastrzelić Michaela, ale tutaj wysiłki te były rozproszone i nieskuteczne.

Dostrzegłem broń wszelkich typów wycelowaną w Michaela. Nie docierały do mnie żadne dźwięki i tylko po sportowych karabinkach i starożytnej broni palnej widać było, że jest w użyciu; na Michaela czyhała śmierć.

Szybko przesunąłem obraz na niego. Przez chwilę maszerował dalej, jakby chroniła go jakaś niewidzialna zbroja. Potem zachwiał się lekko, odzyskał równowagę, pochylił się do przodu i upadł.

Po raz drugi - jedynie na moment - atakujący ucichli, jakby na ich ustach zacisnęły się setki niewidzialnych dłoni. Spojrzałem ponad leżącym ciałem Michaela i zobaczyłem, że zarówno żołnierze, jak i cywile stoją bez ruchu i wpatrują się w niego, jak gdyby nie mogli uwierzyć, że w końcu dosięgły go kule.

Następnie, na skrzydle przeciwległym do tego, które zajmował Trzeci Regiment, cywile zaczęli tańczyć i wymachiwać bronią... i nagle cała formacja załamała się, a oba skrzydła stopiły się ze środkiem, kiedy żołnierze Trzeciego Regimentu rzucili się na wyrażających radość cywili, a Regiment Gwardii ruszył im na pomoc. Rozpętała się walka wręcz. W ciągu paru chwil wszyscy znaleźli się w jej wirze. Oszalały tłum bez żadnego celu, poza tym, żeby zabić znajdującego się najbliżej człowieka, zajął miejsce karnej formacji, która tu stała zaledwie pięć minut temu.

Kiedy rozgorzała walka, zwarta masa ciał rozprzestrzeniła się jak topniejące masło; walczący zajmowali coraz większy teren, aż w końcu znaleźli się obok miejsca, gdzie upadł Michael. Amanda odwróciła wzrok. Zauważyłem, że zachwiała się. Podtrzymałem ją, a ona oparła się na mnie ciężko.

- Chyba muszę się położyć - szepnęła.

Zaprowadziłem ją do łóżka, które czekało na nią w sekcji medycznej. Ian, Kensie i Padma podążyli za nami, zostawiając Księcia samego. Opierał się na swojej lasce i patrzył na to, co rozgrywało się na równinie. Na jego twarzy malowała się dzika satysfakcja jastrzębia siedzącego nad swoją ofiarą.

Był zmierzch, kiedy ustały wszystkie walki; wraz z zapadnięciem ciemności zaczęło rozlegać się brzęczenie komunikatora przy głównej bramie. Jeden po drugim, muzycy Michaela wślizgiwali się z powrotem do Gebel Nahar. Po ich powrocie Ian, Kensie i ja mogliśmy zejść z warty, którą kolejno pełniliśmy do tej pory, ale dopiero po północy poczuliśmy się na tyle bezpiecznie, by wyjść po ciało Michaela.

Amanda upierała się, żeby pójść z nami. Nie było powodu, by się z nią spierać, natomiast wiele rzeczy przemawiało za tym, by pozwolić jej iść. Bardzo dobrze zareagowała na leczenie, a kolejne osiem godzin snu wyraźnie odbudowało jej siły. Poza tym, to ona zaproponowała, żeby zabrać ciało Michaela na Dorsaj i tam pochować.

Koszty podróży między światami są tak duże, że niewiele osób może sobie na nie pozwolić i niewielu Dorsajów, którzy zginęli podczas pełnienia obowiązków poza planetą, miało pogrzeb w ojczystej ziemi. Na pokładzie statku kurierskiego było jednak dosyć miejsca, żeby zabrać ciało Michaela. Amanda uważała, że to właśnie Michael rozwiązał problem swoim czynem za co cała Dorsaj była mu coś winna. Zarówno Padma, jak i El Conde zgodzili się, że po dzisiejszych wydarzeniach Naharowie przez jakiś czas nie wrócą do idei rewolucji. Machinacje Williama nie powiodły się. Ian i Kensie mogli teraz zostać i wypełnić kontrakt albo legalnie wycofać się z niego pod pretekstem, że nie mieli żadnego wpływu na sytuację, w jakiej się znaleźli.

Na koniec wszyscy, oprócz Padmy, wyruszyliśmy po ciało Michaela, zostawiając na posterunku muzyków. Był środek nocy, kiedy sekretnym tunelem wyszliśmy na równinę.

- Książę będzie musiał zbudować sobie inny - skomentował Kensie, kiedy znaleźliśmy się pod wygwieżdżonym niebem. - Ten tunel to teraz bardziej pomnik narodowy, niż tajemne przejście.

Noc była podobna do tej, kiedy Kensie i ja zrobiliśmy wypad w poszukiwaniu obserwatorów. Ale tym razem szukaliśmy martwego ciała.

Po południu wszystkich rannych zabrali przyjaciele; podążając do miejsca, gdzie upadł Michael, widzieliśmy gdzieniegdzie trupy. Przy użyciu sprzętu mierniczego wbudowanego w kamery dokładnie określiliśmy to miejsce. Ciał nie było dużo. Rozegrała się tu raczej awantura z użyciem broni niż prawdziwa bitwa, co nie zmieniało faktu, że jej ofiary były martwe. Nie mogli wrócić do życia, podobnie jak Michael. Lekki, nocny wietrzyk od czasu do czasu owiewał nam twarze. Zbyt mało czasu minęło od walki, by odór śmierci zapanował nad polem. Obecnie scena pod gwiazdami, łącznie z martwymi ciałami, swoją schludnością i antyseptycznością przypominała teatralną dekorację.

Dotarliśmy do miejsca, gdzie powinno leżeć ciało Michaela, ale nie znaleźliśmy go tam. Ian włączył kieszonkową latarkę; razem z Kensiem uklękli, badając ziemię. Ja czekałem z Amandą. Ian i Kensie byli doświadczonymi oficerami polowymi, z praktyką w oddziale zwiadowczym. Ja straciłbym kilka godzin, żeby dostrzec to, co oni ogarniali jednym spojrzeniem.

Po kilku minutach wstali i Ian wyłączył latarkę. Minęło kilka sekund, zanim nasze oczy na nowo przystosowały się do ciemności. Równina znowu pojawiła się wokół nas, zastępując ciemną ścianę, którą w jednej chwili stworzyło światło latarki.

- Był tutaj - oznajmił Kensie. - Wygląda na to, że spora grupa ludzi przeniosła jego ciało w jakieś inne miejsce. Dość łatwo będzie odnaleźć drogę, jaką przeszli.

Poszliśmy za śladem ze stratowanej ziemi i podeptanej trawy, zostawionym przez stopy tych, którzy nieśli ciało Michaela. Pozostawiony przez nich trop był na tyle wyraźny, że ja sam nie miałem kłopotu z wyszukiwaniem go, nawet w świetle gwiazd. Prowadził w stronę miejsca, które zajmował środek naharskiej armii, kiedy rozgorzała walka. Po drodze napotykaliśmy coraz więcej ciał. W końcu, w pobliżu stanowiska Regimentu Gwardii znaleźliśmy Michaela.

Stos, na którym leżało jego ciało, widzieliśmy w świetle gwiazd jako ciemną plamę, na długo, zanim do niego dotarliśmy. Ale dopiero kiedy Ian włączył latarkę, zobaczyliśmy, co to naprawdę jest. Była to góra prawie metrowej wysokości, dwumetrowej szerokości i takiej samej długości. Tworzyły ją przede wszystkim ubrania; ale między nimi leżało wiele innych rzeczy - pasy, ozdobne łańcuchy, starożytna broń, tak stara, że musiała należeć do rodowych pamiątek, kosztowności, a nawet buty i oficerki.

Ale, jak powiedziałem, większą część stanowiły ubrania - w szczególności kurtki od mundurów lub koszule, chociaż było też wiele rękawów lub kołnierzy z insygniami rangi, celowo oddartych przez właścicieli.

Na szczycie tego wszystkiego leżał na plecach Michael, z martwą twarzą zwróconą w stronę gwiazd. Nie musiałem pytać o znaczenie tej sceny, po tym, jak widziałem obraz w porcie kosmicznym w Nahar City. Michael przyciskał do piersi nie miecz, ale „gaita gallega”; a pod nim było „leto de muerte” - prawdziwe „leto de muerte”, zrobione ze wszystkiego, co ci, którzy walczyli z jego powodu, kiedy już było za późno, uznali za swoje najcenniejsze rzeczy.

Każdy dał to, co mógł najlepszego, żeby zbudować łoże dla zmarłego bohatera - łoże triumfu, gdyż zgodnie z ich zasadami Michael zdobył dzisiaj wszystko. W uznaniu zwycięstwa jego odwagi mogli jedynie złożyć mu hołd; z własnego życia lub tego, co posiadali.

Staliśmy, patrząc w milczeniu. W końcu odezwał się Kensie.

- Nadal chcecie go zabrać do domu?

- Nie - powiedziała Amanda, patrząc na martwego Michaela. Słowo to zabrzmiało niemal jak westchnienie. To jest teraz jego dom.

Wróciliśmy do Gebel Nahar, zostawiając ciało Michaela z gwardią honorową składającą się z innych poległych.

Następnego dnia Amanda i ja opuściliśmy Gebel Nahar, żeby wrócić na Dorsaj. Kensie i Ian postanowili wypełnić swój kontrakt; wyglądało na to, że nie będą mieli z tym kłopotów. O świcie żołnierze regimentów zaczęli pojedynczo wracać do Gebel Nahar, prosząc o przywrócenie do służby. Byli pokorni i, jak na Naharów, wyraźnie skruszeni.

Padma również wyjeżdżał. Zabrał się do portu kosmicznego razem z nami, podobnie jak Kensie i Ian, którzy chcieli nas pożegnać. Zatrzymaliśmy się w głównym holu, żeby popatrzeć jeszcze raz na obraz.

- Teraz rozumiem - odezwała się Amanda po chwili. Odwróciła się od obrazu i lekko dotknęła Iana i Kensiego stojących po jej bokach. - Wrócimy - powiedziała i odprowadziła ich na bok.

Zostałem z Padmą.

- Co ona rozumie? - zapytałem. - Pojęcie „leto de muerte”?

- Nie - odparł Padma miękko. - Amanda miała chyba na myśli, że pojęła to, co wcześniej zrozumiał Michael, oraz jaki ma to z nią związek, z nią i z każdym, także ze mną i panem.

Poczułem chłód na karku.

- Ze mną? - powtórzyłem.

- Zgubił pan część swojego ochronnego pancerza smutku i poczucia straty - wyjaśnił. - W pewnym sensie, kiedy zainteresował się pan problemem Michaela, dopuścił pan znowu do siebie innego człowieka.

Spojrzałem na niego trochę ponuro.

- Tak pan myśli? - Zostawiłem ten temat. - Muszę iść i zacząć sprawdzanie statku przed startem. Może pójdzie pan ze mną? Kiedy Amanda i pozostali wrócą i nie zastaną nas tutaj, będę wiedzieli, gdzie szukać.

Padma potrząsnął głową.

- Lepiej się już pożegnajmy - stwierdził. - Czeka na mnie wiele pilnych spraw, które odłożyłem dla sprawy Gebel Nahar. Muszę się nimi zająć. Więc powiemy sobie „do widzenia” teraz; a pan może przekazać je pozostałym.

- A zatem, do widzenia - powiedziałem.

Nie podał mi ręki, podobnie jak za pierwszym razem, ale poczułem promieniujące z niego ciepło. I przyszło mi do głowy, że może ma rację. Że Michael albo on, albo Amanda - a może cała ta historia - starli lub odłupali kawałek z tej skorupy, która zamknęła się wokół mnie, kiedy zobaczyłem śmierć Else.

- Może jeszcze się kiedyś na siebie natkniemy - powiedziałem.

- To bardzo prawdopodobne - zgodził się.

Uśmiechnął się jeszcze raz, odwrócił się i odszedł.

Udałem się do Sekcji Bezpieczeństwa, przedstawiłem się i poszedłem do statku kurierskiego. Sprawdzenie wszystkiego zajęło mi nie więcej jak pół godziny - te statki specjalnego przeznaczenia praktycznie same wykonują rutynową kontrolę. Kiedy skończyłem, tamci jeszcze się nie pojawili. Już miałem pójść na poszukiwania, kiedy do środka weszła Amanda i zamknęła za sobą właz.

- Gdzie Kensie i Ian? - zapytałem.

- Wezwano ich. Gubernatorzy wchodzący w skład Rady niespodziewanie pojawili się w Gebel Nahar. Ian i Kensie musieli się spieszyć na konferencję na szczycie. Obiecałam im, że przekażę ci od nich słowa pożegnania.

- W porządku. Padma również przesyła wam pozdrowienia.

Roześmiała się i usiadła w fotelu drugiego pilota.

- Będę musiała napisać do lana i Kensiego - stwierdziła. - Jesteśmy gotowi do lotu?

- Jak tylko dostaniemy pozwolenie. Zamknęłaś właz?

Skinęła głową. Sięgnąłem do rzędu instrumentów pokładowych, wywołałem wieżę kontrolną i poprosiłem o pozwolenie na start. Następnie zająłem się przygotowaniem ptaka do lotu.

Trzydzieści pięć minut później wystartowaliśmy, a po kolejnych dziesięciu minutach bezpiecznie opuściliśmy atmosferę. Przed wykonaniem pierwszego przejścia fazowego oddaliliśmy się na wymaganą odległość - określoną wielokrotność średnicy planety. Potem, mając wolne ręce i umysł, mogłem poświęcić uwagę Amandzie.

Pogrążona w myślach, wpatrywała się w ogniki gwiazd widocznych na ekranie nawigacyjnym nad rzędem instrumentów. Patrzyłem na nią przez chwilę bez słowa, myśląc, że może Padma miał rację. Kiedy rozmawiała ze mną w ciemności mojego pokoju o Ianie, pozostałem obojętny, ale teraz kiedy siedziała obok mnie, czułem w niej życie.

Musiała wyczuć moje spojrzenie, ponieważ przerwała swoją prywatną konsultację z gwiazdami i popatrzyła na mnie.

- Coś cię dręczy? - zapytała.

- Nie - odpowiedziałem. - A raczej tak. Nie wiem, co miałaś na myśli, kiedy patrząc na obraz w głównym holu, powiedziałaś, że teraz rozumiesz.

- Naprawdę? - Obserwowała mnie przez ułamek sekundy. - Miałam na myśli, że zrozumiałam to, co wcześniej pojął Michael.

- Padma stwierdził, że według niego, pojęłaś, jaki to ma związek z tobą... i z każdym z nas.

Nie odpowiadała przez chwilę.

- Zastanawiasz się nade mną... łanem i Kensiem powiedziała.

- To nieważne, nad czym się zastanawiam - odparłem.

- Właśnie że ważne. Poza tym, bez uprzedzenia obarczyłam cię swoimi zmartwieniami. Wszystko będzie w porządku. Obaj wywiążą się z kontraktu, a potem Ian poleci na Ziemię po Leah. Pobiorą się i osiądą w Foralie.

- A Kensie?

- Kensie. - Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Kensie... pójdzie swoją drogą.

- A ty?

- Ja pójdę swoją. - Spojrzała na mnie tak, jak patrzył na mnie Padma, kiedy staliśmy przed obrazem. - Właśnie to miałam na myśli, kiedy powiedziałam, że już rozumiem. Należy iść własną drogą i postępować po swojemu. Wtedy wszystko wychodzi. Michael to odkrył.

- I zastosował w praktyce, poświęcając życie.

- Nie - powiedziała szybko. - Niczego nie poświęcił. Pragnął tylko dwóch rzeczy. Po pierwsze, być Dorsajem, a po drugie, nigdy nie używać broni. I wydawało się, że może mieć tylko jedno albo drugie. Ale pozostał wierny obu tym rzeczom i udało mu się. Postąpił jak Dorsaj, ale nie użył broni... i w ten sposób powstrzymał armię.

Patrzyła na mnie z taką mocą, że nie mogłem odwrócić wzroku.

- Kroczył swoją drogą i odnalazł się - stwierdziła. Moja odpowiedź brzmi, że ja też pójdę swoją drogą, Ian swoją. I Kensie swoją...

Urwała tak nagle, że domyśliłem się, co zamierzała powiedzieć.

- Jest jeszcze za wcześnie - powiedziałem stłumionym głosem. - Daj mi trochę czasu. Tak niewiele go upłynęło od jej śmierci. Ale daj mi trochę czasu, a może... może, nawet ja.


WOJOWNIK



Z powodu dużego ruchu w porcie kosmicznym w Long Island Sound liniowiec z Nowej Ziemi i Freilandii, planet Syriusza, miał opóźnione lądowanie. Dwaj porucznicy policji, czekający na betonowej płycie, na otwartej przestrzeni poza osłoną budynków terminalu, postawili kołnierze płaszczy, chroniąc się przed zacinającym deszczem. Deszcz ze śniegiem przechodził w grad, który kąsał i żądlił wszystkie odsłonięte partie skóry. Szare listopadowe niebo pastwiło się nad nimi bez litości i chwili przerwy. Rozległa, ciągnąca się w nieskończoność betonowa płaszczyzna wydawała się tańczyć razem z białymi ziarenkami.

- Ląduje - stwierdził Tyburn, porucznik policji z Manhattanu, ryzykując spojrzenie w górę, prosto w burzę gradową. - Pozwól mi mówić, kiedy się z nim przywitamy.

- Chętnie - odparł Breagan, oficer portu kosmicznego. - Jestem tu tylko po to, by cię przedstawić... i dlatego, że jest to mój teren. Możesz dostać Kenebucka, z jego koneksjami i milionami. Gdyby to zależało ode mnie, pozwoliłbym temu żołnierzowi zająć się nim.

- To raczej on - powiedział Tyburn - zająłby się naszym żołnierzem... i dlatego jestem tutaj. Powinieneś to wiedzieć.

Ogromna masa międzygwiezdnego liniowca wylądowała na betonie dwieście jardów od nich jak wielka góra. U podstawy wysunęły się schodki przypominające metalową nogę i zaczęli wysiadać pasażerowie. Dwóch policjantów natychmiast wyłowiło z tłumu właściwego człowieka.

- Jest wielki - stwierdził Breagan z bezstronnym podziwem kogoś, kto bezpiecznie stoi z boku. Ruszyli przed siebie.

- Oni wszyscy są wielcy, ci zawodowi żołnierze z Dorsaj - odpowiedział lekko zirytowany Tyburn, wzruszając ramionami. - Tacy się rodzą.

- Wiem, że są ogromni - powiedział Breagan. - Ale ten jest jeszcze większy.

Pierwsza fala pasażerów sunęła teraz w ich stronę, a wśród tego tłumu ich zdobycz. Tyburn i Breagan ruszyli mu na spotkanie. Kiedy podeszli bliżej, nawet mimo deszczu ze śniegiem mogli dostrzec każdy rys jego ciemnej, nieruchomej twarzy górującej nad otaczającymi go ludźmi, wyprostowaną sylwetkę w cywilnym ubraniu, które nosił tak, jakby to był mundur. Tyburn stwierdził, że nie może oderwać oczu od wysokiej postaci, która się do niego zbliżała. Spotykał już wcześniej zawodowych żołnierzy z Dorsaj i nigdy nie miał wątpliwości co do ich pochodzenia. Ale ten mężczyzna był kimś więcej niż tamci. Wyglądał jak wcielenie dorsajskiego ducha.

Był jednym z bliźniaków, przypomniał sobie teraz Tyburn fakty z jego dossier. Nazywali się Ian i Kensie Graeme z Foralie na Dorsaj. Raport mówił, że Kensie jest sympatyczny za dwóch, podczas gdy jego brata, Iana, zbliżającego się teraz do Tyburna, uważano za wyjątkowego ponuraka i odludka.

Przyglądając się temu mężczyźnie, Tyburn był skłonny uwierzyć aktom. Przez chwilę nawet, kiedy deszcz i zimno zaczęły dawać mu się we znaki, niemal wierzył w często powtarzane stwierdzenie, że gdyby kiedykolwiek ci urodzeni żołnierze wycofali się na swoją małą, skalistą planetę i rzucili wyzwanie reszcie ludzkości, pozostałe trzynaście zamieszkanych światów razem nie dałoby im rady. Kiedyś Tyburn śmiał się z tego pomysłu. Teraz, patrząc na zbliżającego się Iana, nie było mu do śmiechu. Ten człowiek żył i umierał dla innych celów niż zwykli ludzie.

Tyburn otrząsnął się z tych myśli. Przypomniał samemu sobie, że idący w jego stronę mężczyzna jest zawodowym żołnierzem... niczym więcej.

Ian już prawie się z nimi zrównał. Dwóch policjantów ruszyło przez tłum i przecięło mu drogę.

- Komendant Ian Graeme? - zapytał Breagan. - Jestem Kaj Breagan z policji portu kosmicznego. A to jest porucznik Walter Tyburn z policji manhattańskiej. Czy poświęciłby nam pan kilka minut?

Ian Graeme skinął głową niemal obojętnie. Odwrócił się i ruszył długim krokiem, do którego musieli się obaj dostosować. Odłączyli się od tłumu pasażerów i skierowali do ślepych, metalowych drzwi w końcu terminalu, oznaczonych napisem „Nie upoważnionym wstęp wzbroniony”. W środku wsiedli do windy, pojechali do biur na najwyższym piętrze i weszli do jednego z gabinetów.

Przez całą drogę Ian Graeme nie odezwał się ani słowem. Siedział teraz na krześle z taką samą obojętną cierpliwością, wpatrując się w Tyburna, który zajął miejsce za biurkiem, i w Breagana po prawej stronie, przy ścianie. Tyburn odpowiedział zafascynowanym spojrzeniem. Nie patrzył na granitową twarz, ale na potężne, zwisające bezczynnie z obu poręczy krzesła ręce. Z trudem oderwał od nich wzrok.

- Cóż, komendancie - zaczął, zmuszając się w końcu do spojrzenia na nieruchome rysy gościa - domyślamy się, że przybył pan na Ziemię z wizytą.

- Żeby zobaczyć się z krewnym mojego oficera. Kiedy Ian wreszcie się odezwał, jego głos był niemal łagodny w porównaniu z całym wyglądem. Głęboki, spokojny, ale beznamiętny - jak głos kogoś, kto zapomniał, jak się gniewać lub grozić. Tyle że... jest w nim jakiś smutek, pomyślał Tyburn.

- Z Jamesem Kenebuckiem? - zapytał Tyburn.

- Zgadza się - odpowiedział Ian. - Jego młodszy brat, Brian Kenebuck, należał do mojego sztabu podczas ostatniej kampanii na Freilandii. Zginął trzy miesiące temu.

- Czy pan zawsze odwiedza krewnych swoich oficerów? - zapytał Tyburn.

- Kiedy to tylko możliwe. Zwykle giną podczas pełnienia służby.

- Rozumiem - powiedział Tyburn. Biurowe krzesło, na którym siedział, wydało mu się twarde i niewygodne. Przesunął się lekko. - Nie ma pan broni, prawda, komendancie?

Ian nawet się nie uśmiechnął.

- Nie mam - odpowiedział.

- Oczywiście, oczywiście. - Tyburn poczuł się nieswojo. - To nie ma znaczenia. - Wbrew sobie zapatrzył się znowu na dwie ogromne dłonie. - Pańskie... kończyny same w sobie są śmiertelną bronią. Rejestrujemy zawodowych karateków i bokserów... wiedział pan o tym?

Ian skinął głową.

- Tak - mruknął Tyburn. Zwilżył wargi i natychmiast zezłościł się na siebie za to. Do diabła z rozkazami, pomyślał nagle, nie muszę tutaj siedzieć i robić z siebie głupca przed tym człowiekiem, tylko dlatego że Kenebuck ma znajomości i miliony.

- W porządku, proszę posłuchać, komendancie - powiedział ochryple, pochylając się do przodu. - Otrzymaliśmy od policji północnofreilandzkiej informację na pana temat. Podobno pana zdaniem Kenebuck - James Kenebuck - jest odpowiedzialny za śmierć swojego brata, Briana.

Ian spojrzał na niego, ale nie odezwał się.

- A więc, czy to prawda? - zapytał Tyburn po dłuższej chwili.

- Dowódca oddziału, Brian Kenebuck - odpowiedział Ian spokojnie - wbrew rozkazom poprowadził swój oddział, liczący wtedy trzydziestu sześciu ludzi, w głąb terytorium wroga. Zostali otoczeni i wybici. Wrócił tylko on i czterech ludzi. Na podstawie Kodeksu Najemników postawiono go przed sądem polowym za świadomie nieprawidłowe dowodzenie oddziałem w warunkach bojowych. Czterej żołnierze, którzy wrócili razem z nim, zeznawali przeciwko niemu. Uznano go winnym i kazałem go rozstrzelać.

Ian zamilkł. W jego głosie, choć całkowicie beznamiętnym, i w sposobie mówienia była taka pewność siebie, że kiedy skończył, Tyburn i Breagan dalej patrzyli na niego jak zahipnotyzowani. Brzęcząca w uszach cisza przywróciła Tyburnowi poczucie rzeczywistości.

- Nie rozumiem, co to wszystko ma wspólnego z Jamesem Kenebuckiem - stwierdził Tyburn. - Brian okazał niesubordynację i został za to skazany. To pan wydał rozkaz. Jeśli zatem ktokolwiek jest odpowiedzialny za śmierć Briana Kenebucka, to według mnie, właśnie pan. Po co łączyć z tym kogoś, kogo tam nawet wtedy nie było, ponieważ przez cały czas przebywał na Ziemi?

- Brian był jego bratem - odpowiedział Ian.

Beznamiętne stwierdzenie zabrzmiało spokojnie i rzeczowo w cichym, jasno oświetlonym gabinecie. Tyburn bezwiednie zacisnął w pięści spoczywające na biurku dłonie. Zaczerpnął głęboki oddech i zaczął mówić bezbarwnym, urzędowym tonem.

- Komendancie - powiedział - nie udaję, że rozumiem pana. Jest pan Dorsajem, produktem jednej z niewielkich kultur, które rozwinęły się wśród gwiazd. Ja jestem tylko Ziemianinem starej daty... ale jednocześnie policjantem z Manhattanu, a James Kenebuck... hm, jednym z podatników w Kompleksie Manhattańskim.

Mówił, nie patrząc łanowi w oczy. Zmusił się, żeby w nie spojrzeć - były ciemne i nieruchome.

- Moim obowiązkiem jest poinformować pana kontynuował Tyburn - że mamy podstawy przypuszczać, iż zamierza pan odpłacić Jamesowi Kenebuckowi za śmierć Briana Kenebucka. Są to tylko podejrzenia i dopóki nie złamie pan tutejszego prawa, będzie pan mógł poruszać się swobodnie i spotykać się, z kim pan zechce. Ale to jest Ziemia, komendancie.

Zrobił pauzę, mając nadzieję, że Ian odezwie się lub poruszy. Ale Ian tylko siedział i czekał.

- Nie mamy tutaj żadnego Kodeksu Najemników, komendancie - kontynuował Tyburn ochrypłym głosem. - Ani zwyczaju wendety, żadnego „droit-de-main”. Mamy natomiast prawo, które mówi, że nawet jeśli jakiś człowiek jest najgorszym mordercą, nie może mu spaść włos z głowy, dopóki nie zostanie skazany w procesie sądowym. Otóż, nie jestem tu po to, by dyskutować, czy jest to dobre, czy złe, lecz po to, by wyjaśnić panu, jak się przedstawiają sprawy. - Tyburn utkwił spojrzenie w ciemnych oczach. - Wiem - powiedział otwarcie - że jeśli jest pan zdecydowany zabić Kenebucka bez względu na konsekwencje, nie mogę panu przeszkodzić.

Odczekał chwilę, Ian w dalszym ciągu milczał.

- Wiem też - mówił dalej Tyburn - że może pan pójść do niego jak każdy inny obywatel i spróbować go zabić gołymi rękami, zanim ktokolwiek pana powstrzyma. Mogę jednak pana złapać po fakcie i dopilnować, by osądzono i skazano za morderstwo. A nie ma wątpliwości, że zostanie pan schwytany i osądzony. Nie może pan zabić Jamesa Kenebucka i uciec z Ziemi... rozumie pan, komendancie?

- Tak - odparł Ian.

- W porządku - powiedział Tyburn, oddychając głęboko. - Jest pan rozsądnym człowiekiem i zawodowcem. Wiem sporo o Dorsajach. Jedna z waszych zasad głosi, że żołnierz nie powinien narażać swojego życia w beznadziejnej sprawie. A w pana przypadku, ukaranie Kenebucka za śmierć jego brata jest beznadziejną sprawą.

Zamilkł, Ian wyprostował się, zamierzając wstać.

- Proszę zaczekać chwilę - poprosił Tyburn.

To miała być najtrudniejsza część rozmowy. Przygotował mowę na tę chwilę i wielokrotnie ją sobie powtarzał... ale teraz stwierdził, że nie wierzy, by udało mu się przekonać Iana.

- Jeszcze jedno słowo - powiedział Tyburn. - Jest pan żołnierzem, weteranem pól bitewnych. Zapewne uważa pan siebie za człowieka skutecznego w działaniu. Jednak tutaj, na Ziemi, pańskie szczególne umiejętności są w większości nielegalne. A bez nich jest pan nieskuteczny i bezradny. Inaczej przedstawia się sprawa z Kenebuckiem. On ma pieniądze... miliony. I ma powiązania, wiele z nich niebezpiecznych. Urodził się i wychował tutaj, w Kompleksie Manhattańskim. - Tyburn wpatrywał się z napięciem w wysokiego, ciemnego mężczyznę, pragnąc, by wszystko było jasne. - Rozumie mnie pan? Gdyby, na przykład, zginął pan tutaj nagłą śmiercią, nie moglibyśmy oskarżyć o to Kenebucka. Podczas gdy z całą pewnością podejrzenie padłoby na pana, gdyby sytuacja była odwrotna. Proszę o tym pomyśleć.

Nadal wpatrywał się w niego, ale na twarzy Iana nie było widać żadnej zmiany świadczącej o tym, że dotarły do niego te słowa.

- To wszystko - oświadczył Tyburn, pokonany. Patrzył, jak Ian wychodzi. Dopiero kiedy odwrócił się do Breagana, odzyskał odrobinę szacunku dla siebie. Twarz drugiego policjanta była blada.

Ian wrócił do terminalu i złapał taksówkę, która miała go zawieźć do Kompleksu Manhattańskiego, do hotelu Johna Adamsa. Zameldował się w pokoju na czternastym piętrze, w części hotelowej przeznaczonej dla przejezdnych i zapytał o apartament Jamesa Kenebucka, znajdujący się w części dla stałych mieszkańców. Następnie wysłał kartkę z pytaniem, czy może złożyć mu wizytę. Później poszedł do swojego pokoju, rozpakował bagaż, który już dostarczono z portu kosmicznego, i wyjął małą, opieczętowaną paczkę. W tym momencie rozległ się cichy dzwonek i jego kartka pojawiła się z powrotem w szczelinie ściany pokoju, spadając na umieszczoną poniżej tacę. Podniósł ją i przeczytał wiadomość napisaną ołówkiem na odwrocie:

Proszę przyjść -

K.


Wsadził kartkę i paczuszkę do kieszeni, po czym wyszedł z pokoju. Tyburn, który śledził go do hotelu i za pośrednictwem czujników umieszczonych w ścianach i sufitach obserwował wszystkie czynności Iana od momentu przyjazdu, do połowy uniósł się z krzesła w pustym pokoju tuż nad apartamentem Kenebucka, dyskretnie zajętym przez policję na punkt obserwacyjny. Bezradnie zaklął i usiadł z powrotem, tropiąc na ekranie połączonym z czujnikami kolejne ruchy Iana. Jak do tej pory policjant niczego nie mógł robić legalnie... oprócz obserwacji.

Patrzył więc, jak Ian dużymi krokami idzie wyłożonym miękkim dywanem korytarzem w stronę windy, jedzie na osiemdziesiąte piętro i podchodzi do ciężkich, przezroczystych drzwi, oddzielających część hotelu zarezerwowaną dla stałych gości. Potrzymał kartkę z wiadomością od Kenebucka przed ekranem obok drzwi, które rozsunęły się przed nim z lekkim sykiem. Wsiadł do drugiej windy i pojechał kolejne trzynaście pięter w górę. Otworzyły się przed nim czarne drzwi. Zrobił krok do przodu i znalazł się w małym foyer, otoczony przez trzech mężczyzn.

Byli to ogromni osobnicy - jeden z nich, o zapadłych policzkach, przewyższał nawet Iana. Wyglądali na bardzo niebezpiecznych. Tyburn, obserwując ich za pośrednictwem czujnika umieszczonego przez policję dzień wcześniej w suficie foyer, rozpoznał wszystkich ze swoich akt. Należeli do świata przestępczego i zostali wynajęci przez Kenebucka na wieść o przyjeździe Iana; byli uzbrojeni i brutalni - wściekłe psy podziemnego światka. Znalazłszy się pośród nich, Ian zatrzymał się. W pomieszczeniu zapanował dziwny, nienaturalny bezruch.

Trzej mężczyźni zawahali się. Zamierzali przeszukać Iana i prawdopodobnie poturbować go trochę przy okazji. Coś jednak ich powstrzymało, jakaś nagła zmiana, która zawisła w powietrzu. Tyburn również to wyczuł; ale przez chwilę nie uświadamiał sobie, o co chodzi. Dopiero potem do niego dotarło.

Chodziło o zachowanie Iana. On, zauważył Tyburn, po prostu... czekał. Tę samą obojętną cierpliwość dostrzegł w nim w biurze. W ułamku sekundy, kiedy wszedł do pomieszczenia, zauważył mężczyzn, ocenił ich i zatrzymał się. Teraz czekał, aż któryś z nich wykona pierwszy ruch.

Wydawało się, jakby przez małe foyer przebiegła czarna błyskawica. Dla obserwującego Tyburna, podobnie jak dla trójki mężczyzn na dole, stało się jasne, że pierwszy, który dotknie Iana, poczuje na sobie ręce dorsajskiego żołnierza... ręce przynoszące śmierć.

Po raz pierwszy w życiu Tyburn widział demonstrację wewnętrznej siły Dorsaja. Ian nie musiał nosić żadnego emblematu, ostrzegającego, że jest niebezpieczny. Otaczający go teraz mężczyźni byli wściekłymi psami; ale Ian był wilkiem. W całej trójce zaszła zmiana, którą Tyburn natychmiast zauważył. Psy - nawet wściekłe - walczą, a przegrywając uciekają. Ale żaden wilk nie ucieka, zwycięża we wszystkich walkach, oprócz jednej, w której ginie.

Po chwili, kiedy stało się jasne, że żaden z trzech mężczyzn nie ruszy się, Ian zrobił krok do przodu. Minął ich, nie ocierając się o żadnego, podszedł do wewnętrznych drzwi, otworzył je i wszedł.

Znalazł się w trzypoziomowym salonie z zajmującym całą ścianę oknem, za którym było widać noc i deszcz ze śniegiem. Salon był duży jak apartament i pełen ludzi, mężczyzn i kobiet w drogich ubraniach. Trzymali w rękach szklaneczki z koktajlami i rozmawiali, stojąc lub siedząc. Powietrze było ciężkie od zapachu alkoholu, perfum i dymu papierosowego. Wydawało się, że nikt nie zwrócił uwagi na jego wejście, ale oczy wszystkich obecnych śledziły go skrycie, kiedy ich mijał.

Przeszedł przez tłum, kierując się w stronę postaci stojącej przed ciemnym oknem, mężczyzny prawie tak wysokiego jak on sam, wyprostowanego, atletycznie zbudowanego, z twarzą o ostrych rysach pod jasnoblond włosami. Mężczyzna ten wpatrywał się w Iana z pewnym niedowierzaniem.

- Graeme?... - zapytał, kiedy Ian zatrzymał się przed nim. Pod pozorami uprzejmości w jego głosie dały się słyszeć płaczliwe, a zarazem szorstkie tony. - Moi chłopcy... pan - wyjąkał - nic nie zostawił im przy wejściu?

- Nie - odpowiedział Ian. - Pan, oczywiście, nazywa się James Kenebuck. Jest pan podobny do swojego brata. Kenebuck utkwił w nim wzrok.

- Chwileczkę - powiedział. Odstawił szklankę, odwrócił się i szybko ruszył przez tłum gości w stronę foyer, zamykając za sobą drzwi. Podczas milczenia, jakie zapanowało w pokoju, obecni usłyszeli niezrozumiałe, ostre głosy, po których nastąpiła cisza. Kenebuck wrócił do salonu, a na policzkach wykwitły mu czerwone plamy gniewu. Podszedł do Iana.

- Tak... - zaczął zatrzymując się przed nim. - Oni mieli... zawiadomić mnie, kiedy pan przyjdzie. - Zamilkł, najwyraźniej czekając na reakcję, ale Ian tylko stał, przyglądając mu się badawczo. Niezdrowe rumieńce znowu pojawiły się na twarzy Kenebucka.

- A więc? - zapytał nagle. - Przyszedł pan porozmawiać ze mną o Brianie, nieprawdaż? O co chodzi? - I dodał ostrzejszym tonem, zanim Ian zdołał odpowiedzieć: Wiem, że został rozstrzelany, więc nie musi mi pan przekazywać tej nowiny. Chce pan zapewne obwieścić mi, że wykazał się odwagą... odmówił zawiązania oczu i tak dalej...

- Nie - powiedział Ian. - Nie umarł godnie.

Wysokie, muskularne ciało Kenebucka drgnęło lekko na te słowa, niemal tak, jakby uderzyły w nie kule wystrzelone przez niewidzialny pluton egzekucyjny.

- Cóż... to świetnie! - roześmiał się ze złością. Przebył pan całe lata świetlne, żeby się ze mną zobaczyć, a potem mówi mi pan coś takiego! Myślałem, że pan lubił Briana.

- Lubiłem go? - Ian potrząsnął głową. Kenebuck zesztywniał, a na jego twarzy na chwilę pojawił się wyraz zakłopotania. - Prawdę mówiąc - mówił dalej Ian - on szukał sławy. I z tego powodu był kiepskim żołnierzem, a jeszcze gorszym oficerem. Wydaliłbym go ze swojej jednostki, gdybym zdążył przed kampanią na Freilandii. Z jego powodu straciliśmy tamtej nocy trzydziestu dwóch żołnierzy, którzy byli z nim.

- Aha. - Kennebuck opanował się i spojrzał kwaśno na Iana. - Ma ich pan na sumieniu... o to chodzi?

- Nie - odparł Ian. Nie położył nacisku na to słowo, ale swoim krótkim zaprzeczeniem skwitował pytanie Kenebucka z szorstkością bliską pogardy. Policzki Kenebucka rozgorzały.

- Nie lubił pan Briana i sumienie nie dręczy pana... więc po co pan tutaj przyszedł? - warknął.

- Sprowadził mnie obowiązek - odparł Ian.

- Co? - Twarz Kenebucka zesztywniała.

Ian sięgnął wolno do kieszeni, jak gdyby, trzymany na muszce przez wrogów, zamierzał oddać broń i nie chciał, żeby jego ruch został źle zinterpretowany. Wyjął paczuszkę.

- Przywiozłem panu rzeczy brata - powiedział. Położył paczkę na stoliku obok Kenebucka. Ten popatrzył w dół na paczkę i rumieniec zniknął, a jego twarz stała się prawie tak biała jak włosy. Następnie wolno, z wahaniem, jakby zbliżał rękę do pułapki, sięgnął i ostrożnie podniósł pudełko. Odwrócił się do Iana i utkwił w nim pytający wzrok.

- Są tutaj? - zapytał Kenebuck prawie szeptem i z dziwnym napięciem.

- Rzeczy Briana - powtórzył Ian, patrząc na niego.

- Tak... oczywiście. W porządku - powiedział Kenebuck. Wyraźnie próbował wziąć się w garść, ale jego głos w dalszym ciągu niewiele różnił się od szeptu. - Domyślam się... że to kończy sprawę.

- Tak - potwierdził Ian. Zmierzyli się wzrokiem. Do widzenia - powiedział Ian. Odwrócił się i ruszył przez milczący tłum do wyjścia. W foyer nie było już trzech muskularnych mężczyzn. Ian wsiadł do windy i wrócił do swojego pokoju hotelowego.

Tyburn, który mając klucze do służbowych wind, nie musiał się przesiadać po drodze, czekał już na Iana. Ian nie wyglądał na zdziwionego widokiem policjanta i tylko rzucił na niego obojętne spojrzenie, podchodząc do karafki z dorsajską whisky, którą tymczasem dostarczono do pokoju.

- Więc to już wszystko!? - wykrzyknął Tyburn z ulgą. - Poszedł pan się z nim zobaczyć, a on pozwolił panu odejść. Może się pan teraz spakować i odlecieć. Sprawa załatwiona.

- Nie - powiedział Ian. - Nic nie jest jeszcze załatwione. - Nalał sobie kilka cali szczypiącej, ciemnej whisky i przesunął karafkę nad następną szklaneczkę. - Napije się pan?

- Jestem na służbie - odparł Tyburn ostro.

- Teraz trzeba będzie trochę poczekać - powiedział spokojnie Ian. Nalał odrobinę whisky do drugiego naczynia, wziął obie szklaneczki, przeszedł przez pokój i podał jedną gościowi. Tyburn wziął ją mechanicznie, Ian podszedł do okna zajmującego całą ścianę. Na zewnątrz zapadła noc, ale deszcz ze śniegiem - słabo widoczny w światłach leżącego w dole miasta - nadal bębnił o szybę jak małe duchy.

- Daj spokój, człowieku, czego jeszcze chcesz? - wybuchnął Tyburn. - Nie widzisz, że również ciebie staram się chronić... nie tylko Kenebucka? Nie chcę, żeby kogokolwiek zabito! Zostając tutaj, sam pan się o to prosi. Powtarzam, że na Manhattanie to pan jest bezbronny, a nie Kenebuck. Czy sądzi pan, że on nie poczynił żadnych planów wobec pana?

- Nic nie zrobi, dopóki nie będzie pewny - oświadczył Ian, odwracając się od nawałnicy, bębniącej o szybę jak potępione dusze, które próbują dostać się do środka.

- Pewny czego? Proszę posłuchać, komendancie - Tyburn starał się mówić spokojnie - pół godziny po otrzymaniu o panu informacji od policji północnofreilandzkiej Kenebuck zatelefonował do mojego biura, żeby poprosić o ochronę policyjną. - Urwał ze złością. - Proszę tak na mnie nie patrzeć! Skąd mam wiedzieć, jak dowiedział się o pańskim przyjeździe? Mówiłem, że jest bogaty i ma znajomości! Ale chodzi o to, że ochrona policyjna to tylko pretekst, zasłona dymna dla tego, co dla pana zaplanował. Widział pan tych gangsterów w foyer!

- Tak - powiedział Ian, nie zdradzając żadnych uczuć.

- Więc radzę o tym pomyśleć! - Tyburn rzucił mu piorunujące spojrzenie. - Niech pan posłucha, nie jestem obrońcą Jamesa Kenebucka! Wiedzieliśmy, że próbował pozbyć się swojego brata, odkąd ten skończył dziesięć lat, ale, niech to diabli, komendancie, Brian również nie był aniołem...

- Wiem - wtrącił Ian, siadając na krześle naprzeciwko Tyburna.

- W porządku. I tak panu opowiem ciąg dalszy! oświadczył Tyburn. - Ich dziadek był miejscowa ważną figurą... brał udział w każdym kancie na wschodnim wybrzeżu. Należał do mafii i miał miliony, których nigdy nie odważył się ujawnić, z powodu ich pochodzenia. W czasach ich ojca te miliony zasiliły legalne interesy. Trzecie pokolenie, James i Brian, nie odziedziczyli niczego, co nie byłoby legalne. Psiakrew, choćbyśmy chcieli, nie moglibyśmy im nawet wystawić mandatu za niewłaściwe przechodzenie przez jezdnię. James miał dwadzieścia lat, a Brian dziesięć, kiedy umarł ich ojciec. Wraz z jego śmiercią zniknęła ostatnia plama na honorze rodziny. Ale bracia zachowali swoje podejrzane koneksje, komendancie!

Ian siedział ze szklaneczką w ręku, patrząc na Tyburna niemal z zaciekawieniem.

- Nie pojmuje pan tego? - warknął Tyburn. - Mówię panu, że na papierze, zgodnie z prawem. Kenebuck to uczciwy obywatel, ale jego rodzina to gangsterzy i w tym duchu został wychowany! Nie chciał, żeby jego brat dzielił się z nim pozycją następcy tronu, więc postanowił pozbyć się go. Nie mógł tak po prostu tego zrobić, więc zaczął go niszczyć, ośmieszać, łamać mu charakter, aż Brian o jeden raz za dużo spróbował dorównać starszemu bratu i przypłacił to życiem.

Ian wolno pokiwał głową.

- W ten sposób - powiedział Tyburn - Kenebuckowi w końcu udało się. Prześladował Briana, aż chłopak uciekł i został zawodowym żołnierzem... a Kenebuck nigdy nie porzuciłby wina, kobiet i śpiewu na tak długo, by zabłysnąć w tej dziedzinie. A jest w stanie pokazać, co potrafi w większości dziedzin, w których zechce, komendancie. Poza gangsterskimi skłonnościami i swoimi milionami, ma sprawny umysł i ciało, z trenowania którego uczynił hobby. No cóż. Okazuje się, że Brian nie był dość dobry i zabrał ze sobą paru żołnierzy, zabijając się, czyli robiąc to, czego Kenebuck zawsze pragnął. Zgoda! Ale co pan może zrobić w tej sprawie? Co można zdziałać wobec tych wszystkich powiązań, pieniędzy i prawa, które jest po stronie Kenebucka? A dlaczego, poza tym, miałby pan cokolwiek robić?

- To mój obowiązek - stwierdził Ian. Z roztargnieniem przełknął połowę whisky i teraz w zamyśleniu obracał szklaneczkę, obserwując, jak brązowy płyn wiruje pod wpływem pędu i siły grawitacji. Podniósł wzrok na Tyburna. - Wie pan o tym, poruczniku.

- Obowiązek! Czy to taka ważna rzecz? - zapytał Tyburn. Ian przyjrzał mu się, a potem odwrócił wzrok w stronę „duchów” bębniących na próżno w okno, które nie pozwalało im schronić się przed panującymi na zewnątrz ciemnościami.

- Nie ma nic ważniejszego od obowiązku - powiedział Ian jakby do siebie. - Najemnicy mają prawo do opieki i ochrony ze strony swoich oficerów. Jeśli tego nie otrzymują, są upoważnieni do szukania sprawiedliwości, aby podobne rzeczy nie powtórzyły się więcej. Wymierzenie sprawiedliwości to obowiązek.

Tyburn zamrugał oczami i nagle odniósł wrażenie, że wali się na niego ściana.

- Sprawiedliwość dla tych trzydziestu dwóch poległych żołnierzy Briana! - zawołał, kiedy dotarła do niego prawda. - Właśnie to pana tutaj sprowadza!

- Tak. - Ian skinął głową, podniósł szklaneczkę, jakby zwracał się z toastem do duchów za oknem, i dokończył whisky.

- Ale - powiedział Tyburn, wytrzeszczając oczy pańskie działanie skierowane jest przeciwko cywilom. Poza tym jest pan bez broni, zdany na łaskę Kenebucka...

Przerwało mu brzęczenie komunikatora w jednym z rogów pokoju hotelowego, Ian odstawił pustą szklaneczkę, podszedł do ekranu i wcisnął guzik. Jego szerokie plecy zasłaniały ekran, ale Tyburn usłyszał głos.

- Graeme?

W pokoju rozległ się głos Jamesa Kenebucka.

- Graeme, posłuchaj!

Nastąpiła chwila ciszy.

- Słucham - odpowiedział Ian spokojnie.

- Jestem teraz sam - oznajmił Kenebuck. Jego głos był ochrypły i pełen napięcia. - Moi goście już poszli do domu. Przeglądałem właśnie tę paczkę z rzeczami Briana... - nie dokończone zdanie zawisło w powietrzu, Ian nie reagował przez chwilę.

- Tak? - odezwał się w końcu.

- Byłem trochę popędliwy... - przyznał Kenebuck, ale ton jego głosu nie zgadzał się ze słowami. Brzmiała w nim wściekłość. - Może przyjdzie pan do mnie teraz i... jednak porozmawiamy o Brianie?

- Zaraz będę - oznajmił Ian.

Wyłączył ekran i odwrócił się.

- Proszę zaczekać! - zawołał Tyburn, podrywając się z krzesła. - Nie może pan tam pójść!

- Dlaczego? - Ian spojrzał na policjanta. - Zostałem zaproszony, poruczniku.

Te słowa były dla Tyburna jak mokry ręcznik rzucony w twarz. Oprzytomniał.

- Zgadza się... - wbił wzrok w Iana. - Ale czy pomyślał pan, w jakim celu pana zaprosił?

- Miał czas się zastanowić - powiedział Ian. - I zajrzeć do paczki Briana.

- Ale... - Tyburn popatrzył na niego spode łba. W tej paczce nie było nic ważnego. Zegarek, portfel, paszport, jakieś papiery... Celnicy dali nam listę.

- Tak - potwierdził Ian. - I dlatego zadzwonił, aby ponownie się ze mną zobaczyć.

- Ale czego on chce?

- Mnie - odparł Ian. Napotkał zdziwione spojrzenie Tyburna. - Zawsze był zazdrosny o Briana - wyjaśnił niemal łagodnie. - Bał się, że kiedy ten dorośnie, prześcignie go w wielu rzeczach. To dlatego próbował go złamać, a nawet zabić. Ale teraz Brian wrócił, by stawić mu czoło.

- Brian?...

- W mojej osobie - powiedział Ian. Ruszył w stronę hotelowych drzwi.

Tyburn patrzył za nim, a potem nagle, jak człowiek otrząsający się z oszołomienia, rzucił się za nim długimi krokami w momencie, kiedy Ian otworzył drzwi.

- Proszę zaczekać! - warknął Tyburn. - On nie będzie sam! Jego goryle śledzą pana przez ściany. Na pewno zastawił pułapkę...

Ian z łatwością uwolnił ramię.

- Wiem - powiedział i wyszedł.

Tyburn został w otwartych drzwiach, gapiąc się za nim. Ian wsiadł do windy, a policjant pobiegł do służbowego wyjścia, żeby dotrzeć do punktu obserwacyjnego nad salonem Kenebucka.

Kiedy Ian po raz drugi znalazł się w foyer, było tam pusto. Podszedł do drzwi salonu Kenebucka, stwierdził, że są szeroko otwarte, i wszedł do również pustego pokoju. Na stolikach w dalszym ciągu stały szklanki i przepełnione popielniczki. Światła były przygaszone. Kenebuck wstał z fotela stojącego tyłem do dużego okna. Ian podszedł i zatrzymał się przed nim na odległość wyciągniętego ramienia.

Kenebuck stał przez moment, wpatrując się w niego; miał napiętą twarz. Następnie wykonał krótki, niemal niegrzeczny gest prawą ręką, który świadczył, że pił.

- Proszę siadać! - powiedział. Ian zajął wygodny fotel, a Kenebuck usiadł w tym samym, z którego przed chwilą wstał. - Napije się pan? - zapytał. Na stoliku obok stała karafka i szklanki, Ian potrząsnął głową. Kenebuck nalał sobie.

- Ta paczka Briana - zaczął nagle, a białka jego oczu błyskały, kiedy zerkał na Iana spod przymkniętych powiek - to tylko rzeczy osobiste. Nic ponadto!

- A czego jeszcze się pan w niej spodziewał? - zapytał Ian spokojnie.

Kenebuck nagle zacisnął dłonie na szklaneczce. Wbił wzrok w Iana, a potem wybuchnął śmiechem, który zabrzmiał trochę niesamowicie w pustce dużego pokoju.

- Nie, nie... - zawołał Kenebuck głośno. - To ja zadaję pytania, Graeme. Ja! Co pana skłoniło, żeby do mnie przylecieć z tak daleka?

- Obowiązek - odparł Ian.

- Wobec kogo... Briana? - Kenebuck wyglądał, jakby miał zaraz znowu się roześmiać, ale rozmyślił się. W jego oczach pojawił się dziki błysk. - Co dla pana znaczył ktoś taki jak on? Sam powiedział pan, że go nie lubił.

- To nie ma nic do rzeczy - stwierdził Ian cicho. Był jednym z moich oficerów.

- Jednym z pańskich oficerów! Był moim bratem! To coś więcej!

- Nie - odpowiedział Ian tym samym głosem - kiedy chodzi o sprawiedliwość.

- Co? - Kenebuck zaśmiał się. - Sprawiedliwość dla Briana? O to chodzi?

- I dla trzydziestu dwóch żołnierzy.

- Aha... - Kenebuck parsknął śmiechem. - Trzydziestu dwóch żołnierzy... tamtych trzydziestu dwóch! Potrząsnął głową. - Nie znałem pańskich ludzi, Graeme, więc nie może mnie pan oskarżać o ich śmierć. To była wina Briana; Briana i jego pomysłu... Co to była za akcja? Ach tak, on i jego trzydziestu dwóch czy trzydziestu sześciu żołnierzy miało napaść na kwaterę główną wroga i wrócić z tamtejszym dowódcą. Wrócić... okrytych chwałą. - Kenebuck roześmiał się znowu. - Ale nie udało się. To nie moja wina.

- Brian zrobił to - powiedział Ian - żeby panu coś udowodnić. Pan go do tego zmusił.

- Ja? Co mogłem poradzić na to, że nigdy nie potrafił mi dorównać? - Kenebuck popatrzył na swoją szklankę, pociągnął łyk i zaczął ją obracać w palcach. Uśmiechnął się lekko do siebie. - Nigdy nie mógł mnie dogonić. Spojrzał na Iana. - Jestem po prostu lepszy, Graeme. Radzę to panu zapamiętać.

Ian nic nie odpowiedział. Kenebuck nadal wlepiał w niego spojrzenie; na jego twarzy z wolna pojawił się wyraz wściekłości.

- Nie wierzy mi pan, prawda? - zapytał Kenebuck cicho. - Lepiej żeby mi pan uwierzył. Nie jestem Brianem i nie przejmuję się Dorsajami. Przyszedł pan tutaj, a ja pana przyjąłem... sam.

- Sam? - powtórzył Ian. Po raz pierwszy Tyburn, obserwujący obu mężczyzn z pokoju na górze, usłyszał ślad emocji - pogardy - w głosie Iana. A może mu się zdawało?

- Sam... właśnie! - James Kenebuck zaśmiał się, tym razem trochę ostrożniej. - Jestem cywilizowanym człowiekiem, a nie wieśniakiem z pogranicza. Ale nie muszę być głupcem. Tak, moi ludzie pilnują pana za ścianami tego pokoju. Byłbym idiotą, gdybym tego nie zrobił. I mam to... - Zagwizdał i coś rozmiarów małego psa, ale wykonane z gładkiego, czarnego metalu, wysunęło się zza sofy i na poduszcze powietrznej prześlizgnęło tuż nad podłogą do ich stóp.

Ian spojrzał w dół. Był to rodzaj torby z otworem na wierzchu, z którego wystawały dwa metalowe czułki.

Ian lekko skinął głową.

- Autolekarz - stwierdził.

- Tak - potwierdził Kenebuck - reaguje na bicie serca osoby obecnej w pomieszczeniu. Widzi pan więc, że na nic by się panu nie zdało, gdyby pan w jakiś sposób zdołał się dowiedzieć, gdzie są moi strażnicy i obezwładnił ich. Nawet gdyby próbował mnie pan zabić, to urządzenie dotrze do mnie na czas. Tak więc, jestem bezpieczny. Niech pan zrezygnuje! - Roześmiał się i kopnął urządzenie. Wracaj! - rozkazał, a ono wśliznęło się za sofę.

- Więc widzi pan... - powtórzył. - To tylko środki ostrożności. Nie ma tu żadnej pułapki. Jest pan żołnierzem... i co to oznacza? Większą siłę. Lepszą taktykę. To wszystko. Więc postarałem się przewyższyć pana liczebnie, uczyniłem pańską strategię bezużyteczną - i kim pan teraz jest? Nikim. - Ostrożnie odstawił szklaneczkę na stolik z karafką. - Ale nie boję się pana jak Brian. Poradziłbym sobie bez tych rzeczy, gdybym chciał.

Ian siedział, przyglądając się mu. Piętro wyżej Tyburn zesztywniał.

- Czyżby? - zapytał Ian.

Kenebuck wytrzeszczył oczy. Jego blada twarz wykrzywiła się. Wypłynął na nią rumieniec. Oczy zabłysły.

- Co pan próbuje zrobić? Sprawdzić mnie? - krzyknął nagle. Zerwał się na równe nogi i stanął nad łanem, wymachując z wściekłością ramionami. Tyburn wiedział, że jest to wykalkulowany, udawany, histeryczny gniew. Ale skąd Ian Graeme miał o tym wiedzieć? Nagle Kenebuck zaczął krzyczeć. - Chce mnie pan wypróbować? Myśli pan, że jestem tchórzem i wycofam się jak mój brat, że... wyrzucił z siebie potok przekleństw, wśród których często powtarzało się imię Briana. Raptem odwrócił się i zawołał w stronę ściany: - Wyłaźcie stamtąd! W porządku, wychodzić! Słyszycie mnie? Wy wszyscy! Wychodzić...

Szafy na książki obróciły się, rozsunęły i do pokoju weszło czterech mężczyzn. Trzej z nich byli w foyer, kiedy Ian przyszedł pierwszy raz. Ostatni należał do tego samego typu ludzi.

- Wyłazić wszyscy! - wrzasnął Kenebuck do nich. Zamknąć drzwi za sobą. Pokażę temu Dorsajowi, temu... Na jego ustach pojawiła się piana i znowu zaczął rzucać przekleństwa.

Tyburn tak mocno ścisnął brzeg stołu z ekranem, aż zabolały go palce.

- To podstęp! - mruknął przez zaciśnięte zęby do Iana, który nie mógł go usłyszeć. - On to zaplanował! Nie widzisz tego?

- Graeme jest uzbrojony? - zapytał policyjny technik siedzący po prawej stronie Tyburna. Tyburn odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał na technika.

- Nie - odpowiedział. - A o co chodzi?

- Kenebuck tak. - Technik wyciągnął rękę i postukał w ekran, pokazując na lewe ramię Kenebucka. - Pistolet.

Tyburn zacisnął w pięść prawą dłoń i z frustracją uderzył w stół przed ekranem.

- W porządku! - krzyczał Kenebuck na dole, zwracając się do siedzącego Iana i szeroko rozkładając ramiona. Masz szansę. Rzuć się na mnie! Drzwi są zamknięte. Myślisz, że jest tu w pobliżu ktoś, kto mi pomoże? Spójrz! - Odwrócił się i zrobił pięć kroków w stronę szerokiego okna sięgającego od wysokości kolan do sufitu, wdusił przycisk i obserwował rozsuwające się tafle szkła. Kilka wirujących duchów-płatków śniegu wpadło do środka z mierzącej dziewięćdziesiąt pięter pustki i zmieniło się w krople wilgoci na parapecie, natrafiając na osłonę przed czynnikami atmosferycznymi.

Kenebuck dumnym krokiem wrócił do Iana, który przez cały ten czas nie poruszył się ani nie zmienił wyrazu twarzy. Kenebuck opadł wolno na fotel, siadając tyłem do ciemności, chłodu i deszczu ze śniegiem.

- O co chodzi? - zapytał zgryźliwym tonem. - Nic pan nie robi? Może nie ma pan odwagi, Graeme?

- Rozmawialiśmy o Brianie - przypomniał Ian.

- Tak, o Brianie... - powiedział Kenebuck powoli. Był niegłupi. Chciał być taki jak ja, ale obojętnie jak się starał - i jak ja starałem się mu pomóc - nie mógł tego dokonać. - Wlepił wzrok w Iana. - Właśnie tak było... nie udawało mu się. To dlatego postanowił pójść na terytorium wroga, choć nie miał szans. Właśnie taki był przegrany.

- Z pewną pomocą - odezwał się Ian.

- Co? Co pan mówi? - Kenebuck wyprostował się w fotelu.

- Pomógł mu pan przegrać - Ian mówił poważnym tonem. - Od czasu, kiedy był młodym chłopcem, wzbudzał w nim pan pragnienie, by panu dorównać... ryzykować i wygrywać. Tyle że ryzyko, które pan podejmował, zawsze było niewielkie, a jego ogromne, gdyż pan już się o to starał.

Kenebuck ze świstem wciągnął powietrze.

- Przesada, Graeme! - stwierdził cichym głosem.

- Chciał pan - ciągnął Ian tonem uprzejmej rozmowy - żeby się zabił. Ale tak się nie stało. Za każdym razem wracał po więcej, ponieważ wbił sobie do głowy, że musi zrobić na panu wrażenie... nawet kiedy już dorósł i poznał się na panu. Wiedział o wszystkim, ale mimo to chciał pana zmusić do przyznania, że nie jest nieudacznikiem. Wypaczył mu pan charakter.

- Niech pan mówi dalej - syknął Kenebuck. - Niech pan mówi.

- Opuścił więc Ziemię i został zawodowym żołnierzem - kontynuował Ian spokojnym tonem. - Nie zaciągnął się z tych samych powodów, co mieszkaniec Newtona, urodzony żołnierz z Dorsaj lub głodny eks-górnik z Coby. Chciał udowodnić, że myli się pan co do niego. Znalazł jedyną dziedzinę, w której nie mogliście ze sobą konkurować. Zaczął pisać do pana... przypominając o tym, a zarazem prosząc o pochwały, których nigdy się od pana nie doczekał.

Kenebuck siedział w fotelu i głośno oddychał. Jego oczy błyszczały.

- Nie było żadnej odpowiedzi na jego listy - mówił Ian. - Przypuszczalnie sądził pan, że skłoni go do popełnienia jakiegoś desperackiego czynu, który wreszcie skończy się dla niego fatalnie. Ale nie zrobił niczego podobnego. Odnosił natomiast sukcesy. Awansował. W końcu otrzymał rangę oficerską i został dowódcą oddziału, a pan zaczął się martwić. Gdyby miał tak szybko piąć się w górę, wkrótce jako wyższy oficer nie musiałby brać udziału w bezpośredniej walce.

Kenebuck siedział zupełnie nieruchomo, lekko pochylony do przodu. Wyglądał niemal tak jakby się modlił albo całym wysiłkiem woli zmuszał się, by wysłuchać Iana do końca.

- W jego dwudzieste trzecie urodziny - dzień przed tą nocą, kiedy wbrew rozkazom poprowadził swoich ludzi na terytorium wroga - wysłał mu pan kartkę urodzinową... mówiąc to Ian sięgnął do bocznej kieszeni cywilnej marynarki i wyjął białą, złożoną kartkę, po której było widać, że została gwałtownie zgnieciona, a następnie rozprostowana. Rozwinął ją i położył obok karafki na stoliku, rysunkiem i podpisem w stronę Kenebucka. Kenebuck opuścił na nią spojrzenie.

Obrazek przedstawiał królika, obok którego leżał karabin i hełm, zajętego malowaniem szerokiego, żółtego pasa przez środek własnych pleców. Pod obrazkiem napisano drukowanymi literami pytanie: PO CO Z TYM WALCZYĆ?

Kenebuck wolno uniósł twarz znad rysunku i rozciągnął usta w grymasie będącym imitacją uśmiechu.

- To wszystko...? - wyszeptał.

- Nie - odparł Ian. - Było tam również przyklejone to...

Niedbale sięgnął do kieszeni.

- Nie, nie; nie pozwalam! - krzyknął Kenebuck. Nagle zerwał się, skoczył za fotel i zaczął się cofać w stronę ciemności za oknem. Włożył rękę do kieszeni marynarki i wyjął z niej pistolet. W pokoju głośno huknął wystrzał, Ian nie poruszył się, ale jego ciało drgnęło pod silnym uderzeniem kuli.

I nagle zareagował. Niewiarygodnie szybko - choć szok po trafieniu kulą unieruchomiłby zwykłego człowieka zerwał się z fotela i ruszył do przodu. Kenebuck krzyknął znowu - tym razem z czystym przerażeniem - i zaczął się cofać, strzelając.

- Umieraj, ty...! Umieraj! - wrzeszczał. Jednak ogromna postać Dorsaja zbliżała się nieubłaganie. Kule trafiły go jeszcze dwukrotnie i aż obróciły nim, ale jak futbolista strząsający z siebie przeciwników, parł do przodu, wielkimi krokami zmniejszając dystans między sobą a cofającym się Kenebuckiem.

Kenebuck krzycząc, dotknął nogami niskiego parapetu otwartego okna. Na sekundę jego twarz wykrzywiła się w grymasie przerażenia. Spojrzał na prawo i na lewo ale nie miał dokąd uciec. Przez cały czas naciskał spust pistoletu, lecz w końcu rozległ się suchy trzask iglicy. Mamrocząc coś, cisnął broń, która przeleciała daleko od Dorsaja, zbliżającego się z wyciągniętymi rękami.

Kenebuck cofnął się gwałtownie przed atakującą go postacią. Z wyciem bitego psa odwrócił się i rzucił w ziejącą za oknem przepaść, zanim dosięgły go wielkie ręce. Jego przeraźliwy krzyk niósł się w ciszy.

Ian zatrzymał się. Przez sekundę stał przed oknem, prawą rękę nadal zaciskając na tym, co wyciągnął z kieszeni. Następnie upadł jak walące się drzewo.

...Akurat w momencie, kiedy Tyburn i technik wypalili otwór w suficie i skoczyli w dół. Wylądowali niemal na czymś małym, co wypadło z ręki Iana. Były to dwa sklejone ze sobą przedmioty. Mały pędzelek i przezroczysta tubka jaskrawożółtej farby.

- Mam jednak nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę stwierdził Tyburn dwa tygodnie później w zimny, jasny, grudniowy dzień, kiedy on i wyleczony Ian stali w terminalu, czekając na sygnał do wsiadania na liniowiec odlatujący w kierunku Syriusza - jak pan ryzykował z Kenebuckiem. Miał pan po prostu szczęście, że tak się skończyło.

- Nie - powiedział Ian, jak zawsze bez emocji; był trochę wychudzony po pobycie w manhattańskim szpitalu, ale już całkiem zdrowy, dzięki silnemu organizmowi. - To nie było szczęście. Wszystko rozegrało się tak, jak zaplanowałem.

Tyburn popatrzył na niego ze zdziwieniem.

- Jak to... - wyjąkał. - Gdyby Kenebuck nie odesłał swoich goryli z pokoju, żeby stworzyć pozory, że musiał pana zastrzelić sam, kiedy włożył pan rękę do kieszeni po raz drugi... lub gdyby pan nie miał kartki... - urwał, popadając w zamyślenie. - Twierdzi pan...? - wytrzeszczył na niego oczy. - Mając tę kartkę, postanowił pan zmusić Kenebucka, by przyjął pana sam...?

- Chodziło o osobisty pojedynek - powiedział Ian. A walka to moje główne zajęcie. Zakładał pan, że Kenebuck jest dobrze zabezpieczony przed moim atakiem, ale było przeciwnie.

- Ale musiał pan do niego przyjść...

- Rzeczywiście - potwierdził Ian niemal chłodno. W przeciwnym razie nie uwierzyłby, że musi mnie zabić... zanim ja zabiję jego. Przez swoją decyzję uśmiercenia mnie postawił się w pozycji atakującego.

- Miał wszelkie atuty! - powiedział Tyburn, kręcąc głową. - Musiał pan walczyć na jego terenie, gdzie czuł się silny...

- Nie - odparł Ian. - Myli pan pozycję do ataku z pozycją obronną. Przychodząc tutaj, postawiłem Kenebucka w takiej sytuacji, że musiał dowiedzieć się, czy naprawdę mam kartkę urodzinową i czy wiem, dlaczego Brian wbrew rozkazom poszedł na terytorium wroga tamtej nocy. Kenebuck zaplanował, że jego ludzie w foyer przetrząsną mnie, żeby znaleźć kartkę... ale stracili zimną krew.

- Pamiętam - mruknął Tyburn.

- Kiedy wręczyłem mu paczkę, był pewien, że jest w niej kartka, ale jej tam nie było - mówił dalej Ian. Stwierdził, że jedyne dla niego wyjście to doprowadzić do sytuacji, w której będę czuł się bezpieczny i przyznam, że mam kartkę i znam całą prawdę. Musiał to wiedzieć, ponieważ Brian rzucił mu wyzwanie, nadstawiając karku po otrzymaniu kartki. Fakt, że Brian został później osądzony i skazany, nie sprawiał Kenebuckowi różnicy. To była kwestia prawna, nie mająca związku z silnym charakterem lub jego brakiem. Gdyby nikt nie dowiedział się, że Brian był dzielniejszy od starszego brata, to wszystko w porządku; ale skoro ja wiedziałem, Kenebuck mógł ocalić reputację jedynie na swój sposób, czyli zabijając mnie.

- Prawie mu się to udało - stwierdził Tyburn. Którakolwiek z tych kul...

- Był tam autolekarz - przypomniał Ian spokojnie. Taki człowiek jak Kenebuck musiał się zabezpieczyć... podobnie jak musiał zastawić tę amatorską pułapkę. Rozległ się sygnał z liniowca. Ian podniósł bagaż. - Do widzenia - powiedział, podając Tyburnowi rękę.

- Do widzenia - mruknął Tyburn. - Więc pan po prostu pozwolił Kenebuckowi doprowadzić do końca jego plan. Nie mogę w to uwierzyć... - Puścił rękę Iana i patrzył, jak wielki mężczyzna robi dwa pierwsze kroki w stronę cielska statku lśniącego w zimowym słońcu. Potem nagle minęło odrętwienie. Tyburn pobiegł za łanem i złapał go za ramię. Ten zatrzymał się i odwrócił, lekko marszcząc brwi.

- Nie mogę w to uwierzyć! - krzyknął Tyburn. Twierdzi pan, że poszedł do Kenebucka, wiedząc, że zamierza pana nafaszerować kulami... i to wszystko tylko po to, żeby wyrównać rachunki za trzydziestu dwóch żołnierzy pod dowództwem człowieka, którego pan nawet nie lubił? Nie wierzę w to... nie może pan być tak pozbawiony uczuć! Nie obchodzi mnie, na ile jest pan żołnierzem!

Ian spojrzał na niego w dół. Tyburnowi wydało się, że twarz Dorsaja odpłynęła od niego, odległa i kamienna jak rzeźba na szczycie jakiejś lodowej góry.

- Ja nie jestem tylko żołnierzem - powiedział Ian. To był błąd, który popełnił również Kenebuck. To dlatego myślał, że łatwo będzie mnie zabić, pozbawionego militarnych akcesoriów.

Tyburn, patrząc na niego, poczuł dreszcz przebiegający mu po plecach.

- Więc, na Boga - krzyknął Tyburn - kim?

Ian spojrzał z daleka prosto w oczy Tyburna i w końcu w jego głosie smutek zabrzmiał tak wyraźnie jak dźwięk okutych butów na nagiej skale.

- Jestem wojownikiem - powiedział Ian cicho.

Odwrócił się i odszedł. A Tyburn zobaczył jego czarną sylwetkę na tle zimowego, jasnego nieba, górującą nad pozostałymi pasażerami, zmierzającymi w stronę statku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dickson Gordon Dorsaj 04 Zaginiony Dorsaj!
Gordon R Dickson Childe 06 Zaginiony Dorsaj!
Dickson Gordon R Childe 05 Zaginiony Dorsaj!
Dickson Gordon R Childe 05 Zaginiony Dorsaj
Dickson Gordon R Dorsaj t3 Żołnierzu nie pytaj
Dickson Gordon R Dorsaj (pdf)
Dickson Gordon R Smok i Jerzy 1 Smok i Jerzy
Dickson Gordon R Smok i Jerzy 06 Smok i dzin
Dickson Gordon R Smoczy rycerz t 2

więcej podobnych podstron