Rafał Kosik
Vans Rudiger
Deszcz ścierał z szyb resztki jesiennego zmierzchu. Rozpadało się na dobre. Dwie niskie lampy ogrodowe tylko nieznacznie rozpraszały mrok przed domem. W ich świetle błyszczał setkami drobnych odbić równo przycięty trawnik i opadający ku ulicy kamienny podjazd. Garaż ciemną ścianą ucinał perspektywę ulicy z podobnymi do siebie domkami.
Vans Rudiger zasunął żaluzję i odstawił pustą szklankę do zlewu. Nie lubił takiej pogody. Większość ludzi nie przepada za deszczem, ale on go nie lubił podwójnie. W szeleście kropel wciąż słyszał skradające się kroki, trzaski na strychu, szuranie w piwnicy, chrobotanie w zamku od drzwi ogrodowych.
Przygaszone światła w całym domu dodawały wnętrzu przytulności, niewiele poprawiając tym jego nastrój. Chciał nalać sobie kolejnego drinka, ale do szklanki odstawionej do zlewu przylepiły się resztki spaghetti. Zrezygnował.
Z salonu dochodził ściszony bełkot telewizora. Ana oglądała jakiś teleturniej, pogryzając orzeszki. Uśmiechała się do cienkich dowcipów mistrza ceremonii.
Łomot gdzieś na piętrze. Vans uniósł głowę oczekując chwilę w napięciu, ale usłyszał tylko śmiech Vanessy - dziesięcioletniej córki. Zawtórował jej młodszy o dwa lata Jon.
Vans westchnął, przeszedł do salonu i opadł na kanapę obok żony. Objął ją ramieniem, a ona ani na chwilę nie odrywając wzroku od telewizora przesunęła się nieznacznie, by oprzeć się o mężczyznę.
Patrzył na ruchome obrazki nie zastanawiając się nad ich sensem. Krople cicho stepowały na dachu, a jego wyobraźnia przetwarzała ich szum w znajome dźwięki.
- Nie lubię deszczu - powiedział.
Czy tylko pogoda była autorem jego nastroju? Czuł się nieco jak człowiek rozbudzony ze snu, nie poznający jeszcze prawdziwego świata. W tym wszystkim czegoś mu brakowało, choć nie potrafił w najmniejszym stopniu określić ani jednej cechy tego czegoś. Co wydarzyło się dzisiaj w pracy? Mimo wysiłku nie potrafił sobie przypomnieć nic konkretnego.
Postanowił, że nie będzie zarażał Any swoim paskudnym humorem. Wyswobodził się z jej objęć i wstał. Zawahał się między szybkim prysznicem i miękkim łóżkiem, a czyszczeniem ulubionej szklanki z nitek rozmoczonego makaronu. Dość picia! Zatem czas na sen.
Wszedł na piętro. Przez te kilka minut, gdy on gapił się w telewizor Jon zdążył zasnąć. Wszedł cicho do jego pokoju, poprawił koc, zdjął resorowce z łóżka i pocałował chłopca w czoło. Patrzył na niego jeszcze chwilę i zgasił światło.
Drzwi do pokoju Vanessy były zamknięte. Dochodziła zza nich cicha muzyka - ułamek tego, co wydobywało się ze słuchawek jej discmana. Nawet nie warto sprawdzać - nie zaśnie przed północą. Dzieci w tym wieku zaczynają mieć własne życie, można poznać to łatwo właśnie po zamkniętych drzwiach do ich pokojów.
Deszcz zakręcony wiatrem uderzył mocniej w drzwi ogrodowe na dole. Grzechot poluzowanego zamka słychać było nawet przez telewizyjne brawa. Vans poszedł dalej, do łazienki przy końcu korytarza, obok drzwi do sypialni.
Przekręcił za sobą zamek - na wypadek, gdyby Vanessa okazała się zbyt ogłuszona muzyką. Odkręcił prysznic. Woda płynąc w starej instalacji musiała mieć czas, by osiągnąć stałą temperaturę. Chwilę później, stojąc pod strumieniami ciepłej wody myślał już o przyszłych wakacjach nad morzem. Do tego czasu powinien zdobyć kredyt na większy samochód, by wszyscy zapakowali się do niego wygodnie. Dotychczas myślał, że Volvo kombi jest samochodem rodzinnym, ale pierwsze wakacje pokazały, że cztery osoby i pies potrzebują czegoś większego. Często widząc pusty bagażnik swojego kombi zastanawiał się, jak można było zabrać ze sobą na dwa tygodnie tyle rzeczy, by zapakować całą tę przestrzeń po dach.
Zakręcił krany. Prysznic po kilku chwilach przestał kapać. Teraz znów wyraźnie słyszał nerwowe uderzenia kropel o dach.
I kroki na korytarzu.
Nie miał nic przeciwko temu, żeby jakaś kobieta zobaczyła go nago, o ile nie będzie to własna córka.
Klamka obróciła się powoli i szczęknęła blokadą. Vans stał nieruchomo w brodziku ociekając wodą. Vanessa? Gdyby podejrzewała, że jest w środku, toby zapukała. W przeciwnym razie przekręciłaby klamkę jednym ruchem. Ana będzie oglądać teleturniej jeszcze dobry kwadrans, zresztą druga łazienka była na parterze. Jon jeśli zasnął, to będzie spał do rana, cokolwiek by się nie działo.
Vans był już prawie skłonny przyznać, że obracająca się klamka tylko mu się przywidziała, kiedy coś poruszyło nią ponownie, tym razem mocniej naciskając na blokadę. Otworzył usta, by zapytać kto to, ale kroki wolno oddaliły się. Stał w kompletnej ciszy jeszcze chwilę, aż poczuł zimno. Wyszedł z brodzika, nałożył szlafrok i wyciągnął rękę, by otworzyć drzwi. Zamarł z palcami kilka centymetrów od klamki. Vans Rudiger nie był tchórzem. Był ostrożny. Jeśli instynkt powstrzymywał go przed otwarciem drzwi, znaczyło to, że powód istniał.
Wtedy zdał sobie sprawę, że jeśli po tamtej stronie drzwi jest jakieś niebezpieczeństwo, grozi ono przede wszystkim jego rodzinie. Cicho odblokował zamek i przekręcił klamkę. Drzwi zaskrzypiały. Nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi na to, że skrzypią.
Otworzył je szerzej.
Pies. Gdzie jest pies?! Na psa nie można było liczyć. Kundel łasił się zawsze i do każdego. Jak się nie łasił, ze strachu kulił się już pod kanapą.
Wyjrzał na korytarz. Nie było nikogo. Na dole grał telewizor, na dworze szeptał deszcz. Zrobił dwa kroki i zamknął cicho drzwi. Na dywanie były niewyraźne mokre ślady... Nie jego, skoro stał na końcu korytarza. Chociaż... Może było trochę wody na podłodze w kuchni i przyniósł ją aż tutaj na kapciach? Przyłapał się na nerwowym pocieraniu kciukiem o palec wskazujący - od lat bezskutecznie próbował pozbyć się tego nawyku.
Za plecami miał tylko drzwi do sypialni, przed sobą prosty korytarz zakończony barierką i schodami na parter. Na lewej ścianie były drzwi do pokoi dzieci. Ślady prowadziły od schodów do miejsca, gdzie teraz stał. Zapas wody na podeszwach widocznie tutaj się skończył, bo kontynuacją śladów były jedynie dwa mokre placki, które zrobił po wyjściu z łazienki. Wyglądało to teraz tak, jakby ślady pojawiły się w miejscach, gdzie dopiero miał stawiać stopy.
Rozejrzał się nasłuchując. Faktom nie mógł zaprzeczyć: klamka się obracała, a na podłodze były mokre ślady. Powinien zapewne wrócić do łazienki i wezwać przez komórkę policję. Ale to zajęłoby dużo czasu.
Wsunął stopy głębiej w kapcie i zaczął cicho iść w kierunku schodów. Dotarł do barierki i wyjrzał na tonący w półcieniach salon. Telewizor grał, ale kanapa była pusta. Zaklął pod nosem i zszedł kilka stopni. Zatrzeszczały. Pod schodami było przejście do pokoju gościnnego, dolnej łazienki, garażu i piwnicy. Był tam też korytarz prowadzący do ogrodu.
Nie chciał wołać Any i zdradzać tym samym swojej obecności ewentualnemu intruzowi. Na palcach pokonał więc resztę schodów.
Deszcz ściekał po szybach, myląc wzrok. Any nie było nigdzie widać. Vans chwycił mosiężny świecznik z ciężką podstawą. Resztka jednej ze świeczek wypadła i stuknęła o podłogę. Zaklął ponownie i wyciągnął pozostałe ogarki. Podszedł do drzwi wejściowych i upewnił się, że są zamknięte. Przeszedł dalej, do kuchni. Pusto. Odwrócił się i spojrzał na przejście do tylnej części domu. Zważył w dłoni świecznik.
Czy ja aby nie zwariowałem? pomyślał. Pewnie jest w łazience.
Nie wierzył w to, ale udawał, że wierzy. Stał przecież w kuchni i podłoga była sucha. Może pies chciał wyjść i wracając naniósł wody? Wrócił do salonu i przeszedł środkiem rozglądając się po meblach i zalegających za nimi cieniach. Krok za krokiem zbliżał się do mrocznego korytarza. Znów zobaczył mokre ślady. Prowadziły właśnie tam. Albo stamtąd.
Wytężając wzrok próbował bezskutecznie wychwycić cokolwiek w ciemności. Zamarł, gdy usłyszał przed sobą ciche kroki. Rozpłynęły się w szumie deszczu.
Latarka. Powinien był wziąć z sypialni latarkę - stała na stoliku obok łóżka. Dotknął ściany i wsunął rękę w ciemność. Wymacał kontakt. Prawie krzyknął na dźwięk zza pleców. Odwrócił się robiąc zamach świecznikiem. Oklaski z telewizora. Opuścił świecznik i odwrócił się ponownie do korytarza. Para zielonych ślepi wpatrywała się w niego z ciemności. Zrobił krok w tył, prawie się przewracając. Pies... to tylko pies; patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem wychodząc z cienia. Vans schylił się, by go pogłaskać i trafił na coś lepkiego, pokrywającego mu grzbiet. Cofnął dłoń, z niedowierzaniem unosząc ją do twarzy. Pies mechanicznie wyminął go i zrobił kilka niepewnych kroków. Odbił się, by wskoczyć na kanapę, ale spadł z głuchym klaśnięciem na dywan. Niemrawo próbował się podnieść. Bezskutecznie. Trwało krótką chwilę, nim ustało bezładne machanie łapek.
Vans przełknął ślinę i odwrócił się twarzą do korytarza. Otrzymawszy ostateczny dowód zaczął się bać. Poczuł, że lekko drżą mu kolana. Postąpił kilka kroków do przodu i wyciągnął przed siebie rękę. Ponownie wymacał kontakt. Jasne światło zalało korytarz. Zmrużył przyzwyczajone do półmroku oczy, ale i tak dostrzegł ciemne ślady łapek psa i towarzyszącą im przerywaną linię prowadzącą do łazienki.
Kątem oka dostrzegł, że drzwi ogrodowe były uchylone.
Klapiąc kapciami, nie dbając o zachowanie ciszy w kilku krokach pokonał korytarz i zatrzymał się w progu. Upuszczony świecznik uderzył o podłogę. Roztrzaskał jedną z płytek, ale Vans tego nie zauważył. Wpatrywał się w wielki nóż wbity w pierś Any.
Film, pomyślał. Oglądam film.
Omijając rozpełzającą się wolno ciemną kałużę podszedł i klęknął przy żonie. Dotknął jej ciepłego policzka. Leżała na plecach na środku łazienki i wyglądała, jakby właśnie zasnęła. Morderca uderzył kilka razy, po ostatnim ciosie zostawiając nóż w ciele.
Przyłożył rękę do tętnicy szyjnej. Brak pulsu. Nie żyła - utraty takiej ilości krwi nie można przeżyć. Wyjąć jej nóż z piersi? Rozpocząć masaż serca? Wiedział, co się wtedy stanie. Resztki krwi wraz z powietrzem z jej podziurawionych płuc wyprysną do góry. Na niego.
Oparł się czołem o jej czoło i zaczął bezgłośnie płakać, zaciskając w dłoni rękaw jej swetra. Mózg Any zapewne nadal funkcjonował i być może nawet go słyszała.
Jak to się stało? Dziesięć minut temu miał żonę, oglądała telewizję... Program się jeszcze nawet nie skończył... Może próbowała wołać? Wołała, ale nikt nie słyszał... Co trzeba teraz zrobić? Dzwonić na policję? Jak powiedzieć dzieciom?
Dzieci! Zerwał się. Tamten był w sypialni! Wystarczyło tam zajrzeć!!!
Biegł już na górę przeskakując po kilka stopni na raz. Wiedział, co tam zastanie. W dziwny sposób był tego absolutnie pewien.
***
- Uciekł - powiedział Neues patrząc w kierunku ginących w porannej mgle wieżowców centrum. - Tego nie było w planie. Projekt wisi na włosku przez banalne niedopatrzenie.
- Uciekł - przyznał Hillgate - ale roztrząsanie tego nic nie zmieni. Zastanówmy się, co robić w nowej sytuacji.
Ranek był chłodny. Wszystko wokół wyglądało, jak wyjęte z monochromatycznego zdjęcia. Mężczyźni w zapiętych po ostatni guzik szarych płaszczach szli niespiesznie żwirową alejką.
- List gończy?- spróbował Hillgate.
- Pierwsze strony gazet... Ryzykowne, ale... tak, konieczne.
- Policja nie musi wiedzieć nic więcej. To nie potrwa długo. Musi wpaść.
- Wpadnie, to pewne, ale kiedy? Pamiętaj, że każda godzina pogarsza naszą sytuację.
Czarny Chevrolet Tahoe uruchomił silnik, gdy obaj mężczyźni skręcili w stronę ulicy.
***
Vans Rudiger obudził się w stercie pogiętych tekturowych pudeł. Był przemarznięty i obolały.
Boczna ulica była brudnym i wilgotnym wąwozem między wysokimi ceglanymi ścianami. W zasięgu wzroku miał schody przeciwpożarowe i przepełniony kontener na śmieci. Błyszczący wilgocią nierówny asfalt pokryty był porozrzucanymi papierami. W wąskiej szczelinie w górze widać było sunące nisko chmury i szare ptaki.
Nie był tu sam. Z sąsiedniej sterty śmieci gramoliło się dwóch ludzi okutanych w kilka warstw ubrań, jakby to był środek zimy. Zamienili kilka niewyraźnych słów i powlekli się przed siebie, nie zwracając uwagi na sąsiada.
Pięćdziesiąt metrów dalej uliczka łączyła się ze światem, jaki znał. Sklepy, kolorowe ubrania, samochody.
Niewyraźnie pamiętał, jak się ubiera, starannie zawiązuje buty, bierze z wieszaka kurtkę, wychodzi w deszcz, przyspiesza kroku i w końcu biegnie aż do utraty sił. Dlaczego uciekł? Początkowo próbował sobie tłumaczyć, że goni mordercę. Coś kazało mu biec, ile sił w nogach. Czuł ten bieg jeszcze teraz. Nie zawrócił nawet usłyszawszy syreny policyjne. Wtedy już nikogo nie gonił, tylko uciekał - od tego, co zobaczył na piętrze, od domu, w którym to wszystko się zdarzyło.
Teraz leżał na mokrym asfalcie i płakał pragnąc śmierci. Nie zwracał uwagi na mokre spodnie, nie zastanawiał się nad przyszłością. Po prostu trwał. Po nieokreślonym czasie przewrócił się w tekturę i zapadł w płytki sen. Znów się obudził i znów zasnął. Potem już nie wiedział, czy śpi czy tylko leży patrząc w przestrzeń.
Ocknął się z tego stanu późnym popołudniem. Żona, dzieci, pies. Rodzina. Naraz wszystko przestało istnieć. Było za to tyle spraw do załatwienia. Powinien zrobić całą masę rzeczy. Powinien odbyć wiele rozmów z wieloma różnymi ludzi, w większości jeszcze nawet mu nie znanymi. Policja na pewno szuka mordercy, może już go złapała, ale to nic nie zmieni. Umarli nie ożyją od dziesiątek godzin przesłuchań Vansa. Procedury pośmiertne - wiedział już, że ich nie dopełni.
Nagle zrobiło mu się żal psa. Biedny kundel musiał bronić Any. Nie był tak tchórzliwy, jak się zawsze wydawało. A czy Vans był tchórzem? Nigdy tak o sobie nie myślał. Może teraz pora zmienić zdanie. Uciekł przecież i nie chciał wracać.
Do czego wracać? Nikogo nie ma. Nie byłby w stanie żyć normalnie, pracować... Z zaskoczeniem skonstatował, że nie pamięta nawet, gdzie pracował. Zostało mu tylko ogólne wspomnienie biura, telefonu, laptopa, krzesła.
Patrząc przez wąską szczelinę na niebo przeleżał na wznak do wieczora. Potem zakopał się w pudła i spał niespokojnym półsnem przez całą noc.
***
Następnego ranka czuł się jak pobity, a do tego był potwornie głodny. Wstał, z trudem prostując plecy. Chwilę trwało, nim udało mu się zmusić nogi do pierwszego kroku. Przytrzymał się ściany i zrobił kilka głębokich wdechów zakończonych kaszlem.
Nie pamiętał wakacji z rodziną. Ta myśl pojawiła się nagle i znikąd. Spróbował przywołać w pamięci zeszłe lato, ale kołatał mu się tylko obraz kombi zapakowanego po dach. Potem plaża... a może to były góry? A może to wcale nie było kombi? Po dokładniejszym zastanowieniu w ogóle niewiele pamiętał... Próbował przypomnieć sobie wczorajszy dzień. Bierze prysznic. Przedtem chwilę siedzi na kanapie obok Any. Wcześniej stoi ze szklanką patrząc w okno. Jeszcze wcześniej... Pustka. Jakieś migawki z pakowania samochodu na wakacje. Nie zauważył tej luki, albo pojawiła się dopiero teraz. Efekt szoku?
Po chwili stwierdził, że jest jeszcze gorzej. Wstał i oparł się ręką o mur. Czuł, że odkrywa coś ważnego, ale to coś umyka mu od razu w niebyt. Jak wyglądał Jon? Vanessa? Nie pamiętał, jak wyglądały jego dzieci. A żona? Jedyny obraz Any, jaki miał w głowie, pochodził z kuchni, gdy już nie żyła. Jak wyglądała wcześniej, co lubiła jeść, jakie książki czytała? Tego też nie pamiętał. Nie pamiętał imienia psa, adresu swojego domu. Teraz nawet gdyby chciał wrócić, nie dałby rady.
Spojrzał na swoje ręce. Znał je. Oczywiście, że je znał. Mała blizna u podstawy kciuka to efekt zabawy w podrzucanie i łapanie noża. Miał wtedy piętnaście lat. To pamiętał. Chciał się popisać przed kolegami, choć wcale nie umiał się obchodzić z nożem. Rozcięcie na palcu wskazującym to z kolei ślad po wyciąganiu psa sąsiadów z nieużywanego od lat żeliwnego pieca na koks. Kundel wlazł tam w sobie tylko znany sposób i się zaklinował. Vans musiał go wyciągać walcząc z ciasnotą i nieświadomą intencji ratownika ofiarą, która gryzła ze strachu, co popadło. Jego ręce nosiły na sobie więcej znaków dokumentujących czterdzieści dwa lata życia, ale Vans nie pamiętał, co działo się z nim niedawno, tydzień czy miesiąc temu.
To, co działo się z nim teraz, było jeszcze bardziej niesamowite. W miarę odkrywania własnej niewiedzy żal po rodzinie ulatywał z niego pozostawiając ledwie bezosobowy smutek.
Porzucił swoje legowisko i wyszedł z bocznej uliczki. Gwar połknął go, otaczając zewsząd kolorami. Był głodny i nie miał ani centa.
Co robią bezdomni, jak są głodni? Zapewne idą do ośrodka dla bezdomnych.
Przyjrzał się swojemu odbiciu w witrynie kiosku. Wymięta i brudna kurtka, włosy zwichrzone, zarost w najgorszym z możliwych stadium. Do tego podkrążone i zaczerwienione oczy. Czy wyglądał jak bezdomny? Nie. Raczej jak ktoś, kto wyszedł z niezłej imprezy, zapomniał, gdzie mieszka i przespał noc obok śmietnika. Miało to nieco wspólnego z prawdą.
Opuścił wzrok na gazety leżące na regale. Na pierwszych stronach znajdowało się zdjęcie mężczyzny. Wyglądał znajomo. „Ścigany za potrójne morderstwo wciąż na wolności.” To pewnie ten sam! Vans przyglądał się zdjęciu dłuższą chwilę próbując przypomnieć sobie, czy widział mordercę. Niemal chwytał coś, co miał na obrzeżach umysłu, i w końcu doznał olśnienia. To było jego zdjęcie! Rzeczywistość zassała go i pociągnęła za sobą.
Przełknął ślinę i spojrzał po mijających go ludziach. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Chciał krzyczeć, że to pomyłka, że brał prysznic... potem chciał zawrócić i zakopać się w pudła, ale to nie było żadne rozwiązanie. Ośrodek dla bezdomnych nie wchodził już w grę. Co robić? Zgłosić się na policję? Dowodzić swojej niewinności? Z amnezją to niewykonalne. Zapytają, czemu uciekał... Niewinny nie ucieka. Co za bzdura! Sarna zawsze ucieka przed myśliwym. Ale muszą mieć jakieś ślady! Technicy zauważą, że był tam ktoś jeszcze!
Postawił kołnierz i zaczął iść przed siebie razem z tłumem. Kiedy wreszcie dotarło do niego, że może go rozpoznać ktokolwiek, skręcił z głównej ulicy.
Wydarzenia z przedwczoraj wydawały mu się niemal nierealne. Nic już nie czuł do tej kobiety, do dzieci i do psa. Wolałby, żeby wszyscy oni żyli, ale to było tak, jakby widział wypadek drogowy, w którym zginęli obcy ludzie. Wspomnienie tamtego wieczoru nie znikło, tylko wyblakło, straciło głębię. Wymazane zostały związane z nim uczucia.
W kieszeni była dziura. Gdy jego palec się tam zaplątał, poczuł przelotny przypływ optymizmu. Obmacał dolną część kurtki. Było tam parę monet. Rozpruł kieszeń do końca i wygrzebał spomiędzy warstw materiału kilka drobnych. Dolar i piętnaście centów. Zapewne powinien kupić chleb. Ile kosztuje chleb? Nie miał pojęcia. Nigdy nie musiał żyć oszczędnie, więc i nie zaprzątał sobie głowy cenami tak podstawowych rzeczy.
Poprawił kołnierz i starając się wyglądać na lumpa, gapił na chodnik przed sobą. Po kilku minutach marszu bez celu zatrzymał się i spojrzał w prawo. W suterenie chował się bar. Ceglane schody z kutymi balustradami schodziły stromo w dół do ciemnych drewnianych drzwi. Po obu ich stronach znajdowały się okna w otoczonych takimi samymi barierkami studniach. Stał dłuższą chwilę walcząc ze sobą aż pragnienie wypicia czegoś mocniejszego w niewytłumaczalny sposób wzięło górę nad głodem. Przez szybę ledwo dawało się rozróżnić szczegóły, ale przytulne ciemne wnętrze i tak zdawało się zapraszać.
Po części wbrew sobie Vans zszedł kilka stopni w dół. Mimo przedpołudniowej pory neon nad wejściem bzyczał i migał, zapewne za sprawą uszkodzonego czujnika zmierzchowego. Vans patrzył chwilę na migające litery, po czym zszedł na sam dół i położył dłoń na klamce.
Jeszcze chwila zastanowienia, która i tak nie mogła nic zmienić. Był tu już kiedyś, a wybór nie należał do niego.
***
Stara furgonetka jechała zdecydowanie za szybko, omijając liczne o tej porze samochody, głównie żółte taksówki. Dziwnym trafem wszystkie światła zmieniały się na zielone, nim do nich dojechała. Dźwięk silnika był zbyt potężny jak na taki pojazd.
Siedzący wewnątrz mężczyźni milczeli. Bujali się w rytm podskoków i zwrotów koncentrując się na czekającym ich zadaniu, choć nie wyglądało na to, że będzie ono szczególnie trudne.
Po kilku minutach furgonetka zatrzymała się przy krawężniku. Drzwi z piskiem odjechały w bok. Vans jako pierwszy wyskoczył na chodnik. Zmrużył oczy i spojrzał w górę. To tutaj, trzecie piętro. Trzydzieści sekund.
***
Pchnął drzwi. Za sprawą kontrastu z jasną ulicą przez chwilę nic nie widział. Półmrok rozpraszały zielonkawe kinkiety wyrastające z ciemnej boazerii sięgającej sufitu. Barman przestawiał szklanki i szmatką usuwał z nich drobinki kurzu. Butelki stojące za nim kusiły różnokolorowymi odblaskami. W powietrzu unosiła się nijaka muzyka.
Kilku facetów przy stoliku w kącie posłało mu przelotne spojrzenie znad szklaneczek i wróciło do rozmowy. Lokal wyglądał na nieco podupadły, co dawało szansę, że go nie wywalą po kilku sekundach.
Przeszedł po wytartej wykładzinie, usiadł przy barze i zamówił małe piwo. Myślał o drinku, ale nie było go stać. Barman od razu podał otwartą butelkę i szklankę, po czym wrócił do przerwanego zajęcia. Nie odezwał się ani słowem.
Dwa stołki dalej siedział siwy facet pod pięćdziesiątkę. Miał jasnoszary płaszcz, czytał gazetę i pił wodę sodową. Mogło się to wydać dziwne w takim miejscu nawet zważywszy na wczesną porę.
Vans pociągnął łyk piwa. Wyborny smak, ale żołądek zaraz zaprotestował krótkim skurczem. Vans zignorował go i popijał dalej. Poczuł na sobie wzrok faceta w płaszczu. Dopiero teraz pomyślał, że człowiek czytający gazetę może być niebezpieczny. Spojrzał na niego i ich spojrzenia skrzyżowały się. I stało się. Tamten przesunął się na stołek obok Vansa. Przysunął sobie szklankę i gazetę. Na pierwszej stronie znajdowało się wielkie zdjęcie.
Obcy patrzył na Vansa bawiąc się jego niepewnością, albo zastanawiając się, co powiedzieć, żeby zabrzmiało to dość dramatycznie. A może zwyczajnie zastanawiał się, czy patrzy na tego, o którym myśli.
- Oczywiście, że pana poznałem - powiedział w końcu ściszonym głosem - ale proszę się nie obawiać, to może być nasza wspólna tajemnica. - Złożył gazetę zdjęciem do środka.
Co jest grane? Pedał?
- Uciekł pan tak jak stał, więc sądzę, że nie stać pana nawet na piwo, które pan pije.
Vans wolno przytaknął, choć tamten się mylił.
- Ja ich nie zabiłem - wyszeptał przez zaciśnięte zęby.
- Możliwe, ale nie dowiedzie pan tego.
- Nic nie pamiętam. Nic sprzed tamtego wieczoru.
Mężczyzna wbijał w niego wzrok, ale nie było w jego oczach nic ze spojrzenia podstarzałego homoseksualisty oceniającego swoją ofiarę. Wydawało się raczej, że skanuje zawartość mózgu Vansa.
- Nie czuje pan żalu, jaki powinien odczuwać ktoś, kto właśnie stracił rodzinę.
- To nie jest takie proste...
- Może opowie mi pan swoją wersję? Tę oficjalną już znam.
Vans pociągnąwszy spory łyk piwa uznał, że opowiedzenie mu wydarzeń ostatnich dwu dni nie może pogorszyć sytuacji. Z ociąganiem powiedział wszystko, co pamiętał.
Tamten wysłuchał nie przerywając, pokiwał głową i odparł:
- Amnezja selektywna. Myślę, że miał pan szczęście wchodząc do tego baru.
- Cóż to znaczy?
- Został pan zaprogramowany.
Vans patrzył na niego nic nie rozumiejąc.
- Musiano zaprogramować panu jakieś zadanie - wyjaśniał dalej tamten. - Za pomocą hipnozy. Może aktywowało się za wcześnie, albo właśnie to, co się stało z pana rodziną, miało pchnąć pana do jakichś czynów.
- Morderstwo całej rodziny? Nie wiem... nie rozumiem tego...
- Takie diametralne zmiany nastrojów nie biorą się znikąd.
- Sugeruje pan, że to sobie wymyśliłem?
- Pan w to wierzy, ale to jeszcze nie znaczy, że taka jest prawda.
- Do jakich czynów miał to być sygnał? Leżałem w śmieciach cały dzień.
- Ma pan solidne luki w pamięci. Może tylko wydaje się panu, że pan leżał.
- Pamiętam każde pierdnięcie gołębia przelatującego nad tamtym śmietnikiem. I nie mam motywacji by robić cokolwiek. Kim pan właściwie jest?
- Nikim szczególnym. Siedzę sobie w barze i rozmawiam z ludźmi.
Uśmiechnął się i zamówił jeszcze jedno piwo dla Vansa. Sam pozostał przy wodzie sodowej.
- Zabijałem? - zapytał Vans.
Tamten pokiwał wolno głową.
- Te wszystkie informacje muszą być gdzieś w pana głowie, ale naturalnie nie ma pan do nich dostępu. Poddawano pana hipnozie i wprowadzono panu program. Najpierw miał pan coś zrobić, a potem to zapomnieć. Ma pan inne wyjaśnienie?
Nie miał.
- Coś nawaliło, skoro jest pan tutaj i ze mną rozmawia. Nikt nie mógł przewidzieć, że mnie pan spotka.
- Ale co to wszystko...
- Cii... - tamten przyłożył palec do ust i rozejrzał się po sali. - Może w trakcie seansów wprowadzano panu fikcyjne wspomnienia. To by tłumaczyło wyblakłe uczucia do żony i dzieci. Może wcale nie zginęli? Może nawet nie istnieli? Kreują pana na buntownika, który nie ma nic do stracenia.
Głos mężczyzny nabierał momentami maniery aktora z dziecięcego teatrzyku, który opowiada o strasznej burzy próbującej dopaść dzielnego bohatera. Vans nie starał się nawet zastanawiać nad sensem jego słów. Drugie piwo wypite na pusty żołądek porządnie zakręciło mu w głowie. Musiał przytrzymać się blatu, by nie spaść ze stołka.
- Nie miałby pan nic przeciwko temu, by... głupio mi o to prosić...
- Oczywiście - powiedział unosząc łagodnie rękę i głośniej rzucił do barmana. - Daj nam coś szybkiego na ząb.
Vans popijał piwo próbując bezskutecznie coś zrozumieć i stłumić coraz głośniejsze burczenie w brzuchu z niecierpliwością oczekującego obiecanego posiłku. Obcy nie przerywał jego przemyśleń.
Kilka minut później barman postawił przed nimi talerze z hamburgerami i frytkami. Vans pomyślał przelotnie, że pozwalając postawić sobie lunch w obecnej sytuacji stawał się dłużnikiem rozmówcy.
Dopiero po kilku solidnych kęsach mógł się znów odezwać.
- Musiałbym pamiętać jakąś granicę... jakiś moment startu...
- Niekoniecznie. Za to niedługo pozna pan tego, kto w pana wersji zabił ich wszystkich i pchany afektywną żądzą mordu odbierze mu pan życie. Pewnie nawet nikt nie pomyśli, aby sprawdzać pana pod hipnozą.
- Sprawdzać? Żeby poznać to, czego nie pamiętam?
- Zgadza się. Uznają pana za chorego psychicznie. To będzie oznaczać, że pana dalsze zeznania nie będą traktowane serio.
- Nie poznam mordercy. Nie widziałem w moim domu... w tamtym domu nikogo. Uciekł przez okno na piętrze. Emocje z przedwczoraj zwietrzały jak otwarte piwo, ale pamiętam dokładnie chronologię zdarzeń.
- Zapomniał go pan „na śmierć”. Tak, to bardzo dobre określenie. Może pan sobie jeszcze przypomni. Może nie będzie afektu, ale proszę mi wierzyć, że morderca panu się objawi jak olśnienie. Pojawi się jak brakująca kartka w książce. Dopełni historię, a pan nawet nie będzie wiedział, że przedtem czegoś brakowało. Uczucia do rodziny też mogą jeszcze wrócić.
Vans zmarszczył brwi. Czuł się coraz bardziej skołowany.
- Mam więc w sobie rodzaj bomby?
- Dokładnie. Jeśli program zostanie uruchomiony, zdanym sygnałem zamieni się pan w narzędzie do zabijania. Podejrzewam, że tym sygnałem ma być twarz „mordercy”. Nic pan nie poradzi.
- Kogo miałbym zabić? Nie znam nikogo ważnego.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, by sprawdzić, co jeszcze pan pamięta.
- Nie znam nikogo, kto potrafiłby tego dokonać. Ja... ja nikogo nie znam.
Tamten uśmiechnął się.
- Ja potrafię. Dowie się pan prawdy.
- Dlaczego chce mi pan pomóc?
- Jestem psychiatrą. Byłem psychiatrą... Nie chcę wyjść z wprawy. To będzie czysta przyjemność. Można rzec, że obaj mamy szczęście. Ach, właśnie. Nie przedstawiłem się. Gabriel Laverne.
Vans uścisnął jego dłoń. Nie musiał mówić, jak się nazywa. Jego imię i nazwisko znajdowało się na pierwszych stronach wszystkich gazet.
- Będzie miał pan szansę wyrwać się z tego - dokończył Laverne kładąc na blacie banknot dwudziestodolarowy.
Prawdopodobieństwo, że w pierwszym barze spotyka się bezrobotnego hipnotyzera jest jak jeden do... Vans wiedział jednak, że musi mu zaufać - znał tylko jego. Stłumił przykre podejrzenia, bo i tak nie istniały teraz inne możliwości.
***
Kilkupiętrowy, ceglany budynek nie był w najlepszym stanie. Rozklekotana winda głośnym skomleniem domagała się remontu. Ze ścian na korytarzu odłaziła farba.
- Niech się pan rozgości. Przygotuję kawę.
Vans powiesił kurtkę na wieszaku, zaoszczędzone monety chomikując ponownie pod podszewką. Apartament był wysoki, miał ponad trzy metry i sprawiał wrażenie zaniedbanego. Było tu kilka pokoi i zdecydowanie za mało mebli jak na tę powierzchnię. W największym pomieszczeniu znajdowała się tylko skórzana kanapa i telewizor.
Po chwili gospodarz wrócił z dwoma kubkami parującej kawy. Postawił je na podłodze i wskazał Vansowi miejsce na kanapie. Sam usiadł obok. Sięgnął po swój kubek i pociągnął spory łyk. Spojrzał na Vansa i się uśmiechnął.
- Jeżeli nie ma pan nic przeciwko, to chciałbym od razu podjąć pierwszą próbę. Rekonesans z marszu.
- Dobrze. Co mam robić?
- Proszę się rozluźnić i słuchać mnie uważnie.
Wyjął z kieszeni zegarek na łańcuszku i rozbujał go.
- Proszę patrzeć na zegarek i wyrzucić z umysłu niepotrzebne myśli. Policzę teraz do pięciu. Jeden... Odczuwa pan senność...
Zegarek bujał się i bujał. Vans poczuł, że od wpatrywania się w niego zaczyna mu się kręcić w głowie. Po dłuższej chwili Laverne opuścił rękę i odetchnął z ulgą. Przyglądał się zegarkowi, w milczeniu zamykając i otwierając wieczko koperty. Vans oczekiwał jakichś wyjaśnień, a nie doczekawszy się ich powiedział:
- Słyszałem, że czasem pamięta się trans, ale ja nic nie zauważyłem...
Laverne uśmiechnął się z satysfakcją i schował zegarek do kieszeni.
- A jednak. Pogawędziliśmy sobie parę minut. Zamiast leżeć w pudłach, odbył pan wycieczkę na dach pewnego budynku, po drodze wyciągając zza rynny zawinięty w szmatkę karabinek. Leżał pan kilka godzin na tym dachu z karabinkiem gotowym do strzału. Nie wiem, na kogo pan czekał, bo ta wiadomość ukryta jest gdzieś głębiej. Może kluczem do niej jest dopiero twarz pańskiej ofiary.
- I z tego się pan śmieje?
- Nie. - Laverne przestał się uśmiechać.- Cieszę się, że nie wyszedłem z wprawy. Karabinek schował pan w tym samym miejscu, za rynną.
- Jedźmy to sprawdzić!
- Spokojnie. Szuka pana cała policja. Sam sprawdzę.
Narzucił płaszcz i poszedł. Vans patrzył na zamknięte drzwi. Sięgnął po kawę i pociągnął łyk. Kawa była zimna.
***
- Widział pan dziś albo wczoraj tego człowieka?
Barman przyglądał się zdjęciu trzymanemu przez faceta w szarym płaszczu narzuconym na czarny garnitur. Trwało to pół minuty.
- Jeśli czeka pan na banknot, proszę kiwnąć głową.
Barman kiwnął głową. Po barze przesunęło się pięćdziesiąt dolarów.
- Pamiętam go. Był tu dwa razy i rozmawiał z Gabrielem Laverne. To nasz stały klient. Wczoraj koło południa wyszli razem. Wiem tylko, że Laverne mieszka gdzieś w pobliżu.
***
Nie było kablówki. Vans musiał zadowolić się kanałami łapanymi na pogiętą antenę stojącą w rogu pokoju. Wszystkie serwisy informacyjne w przerwach między programami przypominały jego zdjęcie i numery telefonów, pod które należy dzwonić, by go wydać. Na całe szczęście nie było nagrody pieniężnej. Vans chciał rzucić pilotem o ziemię, ale się opanował. Wyłączył telewizor i położył się na kanapie. Przeleżał dwie godziny gapiąc się bezmyślnie w sufit, aż z tego stanu wyrwał go odgłos otwieranego zamka w drzwiach.
- Tam naprawdę jest ten karabin - oświadczył Laverne kładąc płaszcz na krześle w przedpokoju, a obok stawiając papierową torbę.
- I nie wyjął go pan?! - zapytał Vans oceniając wielkość i ciężar torby.
- Ktoś może obserwować to miejsce.
- I co z tego?! - Vans wstał i podszedł do Laverna groźnie celując w niego palcem. - Niech mnie pan jeszcze raz wprowadzi w trans i wyrzuci mi ten program z głowy!
- Spróbuję ponownie wieczorem, choć nie wiem, czy potrafię. Jeśli pan stąd nie wyjdzie, nic się nie stanie.
- Przecież mogę się nie kontrolować.
- Sądzę, że starterem misji ma być obraz twarzy ofiary. Tu jej pan nie zobaczy.
- Mogę zobaczyć w telewizji.
- Słusznie... Koniec z telewizją.
Wyjął z papierowej torby dwa pudełka z lunchem od Chińczyka i jedno podał Vansowi. Przeszedł do drugiego pokoju, w którym w ogóle nie było mebli, podniósł słuchawkę telefonu stojącego na parapecie i wykręcił numer. Vans pochłaniając kurczaka z makaronem obserwował go, choć nie mógł dosłyszeć ani słowa.
Zaniósł puste pudełko do kuchni, ale nie znalazł tam kubła na śmiecie. Wszystkie szafki były puste. Postawił więc pudełko na blacie i wrócił na kanapę.
Szczęknęła słuchawka odkładana na widełki.
- Potrzebuję nowego ubrania - powiedział Vans, gdy tamten pojawił się w drzwiach.
- Mamy pilniejsze wydatki.
- Wydaje mi się, że jestem dosyć zamożnym człowiekiem. Jak się oczyszczę z zarzutów, będę mógł zwrócić z nadwyżką wszystkie poniesione przez pana koszty.
- Nie oczyści się pan. - Leverne powiedział to ze spokojną pewnością siebie. Wolno pokręcił głową. - Za daleko w to zabrnęli, by przyznać się do błędu.
Vans patrzył na niego, znów próbując znaleźć w tym sens.
- Może nawet w ten sposób mieli mnie... zdyskredytować? - zapytał rozczapierzając palce, jakby trzymał w dłoniach wielką piłkę. - Może miałem utracić wszelką wiarygodność? Może byłem kimś ważnym? Muszę być dla nich niebezpieczny.
- Gdyby wtedy się obawiali, zastrzeliliby pana bez ceregieli. Teraz... pewnie już się obawiają.
- Musi mi pan dokładnie opowiedzieć, co powiedziałem pod hipnozą. Muszę wiedzieć, co zeznawać.
- No nie, pan to musi pamiętać... samodzielnie. Ale jeszcze za wcześnie na procesy. Najpierw ma pan kogoś zabić.
- Dlaczego więc jestem na pierwszych stronach gazet?
- Stracili nad panem kontrolę. Teraz potrzebują policji, by pana odnaleźć, ale powiem panu, co się stanie, jeśli da się pan złapać. Popełni pan samobójstwo w celi, bo nikt nie jest zainteresowany pana procesem.
***
Czarny Tahoe stał po drugiej stronie ulicy. W tym samym momencie z furgonetki, która zatrzymała się przed wejściem, wysiadło pięciu mężczyzn w niebieskoszarych uniformach hydraulików. Jeden uniósł głowę.
Vans cofnął się od okna. Pięciu hydraulików. Jak poważna awaria wymaga interwencji pięciu hydraulików? Poszedł do kuchni i odkręcił wodę. Leciała, jak powinna.
Nad czym tu się zastanawiać? Szybkim krokiem wszedł do przedpokoju. Narzucił kurtkę i nacisnął klamkę. Zamknięte. Na jednym z trzech zamków nie było nawet pokrętła - otwierał się tylko z zewnątrz. Zaklął, wszedł do pokoju z telefonem i otworzył okno. Trzecie piętro. I tak za wysoko by skoczyć, ale przynajmniej z tej strony faceci w Tahoe nie mogą go zobaczyć.
Wyjrzał za okno i ocenił, że da radę przejść do sąsiedniego mieszkania. Kilka sekund się wahał.
Skąd pewność, że przyszli po mnie? pomyślał.
Wyszedł jednak na szeroki gzyms i przymknął za sobą okno. Nie było żadnych schodów przeciwpożarowych ani rynien, po których można by zejść na dół. Być może dałoby się zejść po narożniku, gdzie zdobienia elewacji udawały kamienne bloki. Między nimi były szczeliny wystarczająco duże, by się ich uchwycić.
Widział ludzi w domu naprzeciwko. Jakaś kobieta wycierała talerze i wstawiała do szafki, w pokoju obok mężczyzna oglądał telewizję. Piętro niżej otyłe dziecko walczyło z konsolą do gier, ratując świat. W dole kilka setek przechodniów płynęło dwoma przenikającymi się strumieniami. Niemal niemożliwe, by go ktoś nie zobaczył.
Drzwi do mieszkania wyleciały z hukiem stłumionym przez podwójne szyby i ruch uliczny. Nawet nie próbowali otwierać zamków.
Trzeba działać szybciej. Przymknięte okno dawało mu kilka chwil, ale zawodowcy na pewno sprawdzą tak oczywistą drogę ucieczki.
Dziwnie sprawnie, choć serce mu waliło, przesunął się po gzymsie kilka metrów. Następne okno, od następnego mieszkania. Nawet jeżeli tam ktoś był, nie było czasu, by się kryć. Plecami do ściany sunął wzdłuż muru sprawdzając każdą połówkę okna. Wszystkie zamknięte. Dopiero szóste było uchylone. Pchnął i ustąpiło. Już wskakując do środka zobaczył tył głowy „hydraulika” wychylającego się z jego okna. Spadł na podłogę, potknął się i wyłożył na dywanie przewracając krzesło. Leżał chwilę oddychając szybko, po czym zerwał się i ogarnął wzrokiem pokój. Zamknął za sobą okno i zasłonił je, choć było mało prawdopodobne, by tamci próbowali wychodzić na gzyms.
W mieszkaniu nie było nikogo, a w drzwiach znajdował się znajomy zamek bez pokrętła. Starając się nie hałasować obszedł pokoje. Doszedł do wniosku, że mieszkała tu kobieta i to porządna kobieta, bo ani jeden przedmiot nie leżał w nieodpowiednim miejscu. Jeśli gdzieś tu były pieniądze, to dobrze ukryte. Kobieta mieszkała sama - to stwierdził po przejrzeniu zawartości szaf. Zawartość lodówki z kolei wskazywała na to, że żaden mężczyzna nawet tu nie bywał: sałata, warzywa, oliwa i ledwo napoczęta butelka czerwonego wina.
Mógłby spróbować odkręcić zamek, ale znalezienie zestawu kluczy imbusowych w domu samotnej kobiety było niezwykle mało prawdopodobne. Po chwili zrozumiał jeszcze jedno i zrobiło mu się zimno. Tamci zapewne zaczekają na powrót Laverna, a on patrząc w czarny otwór lufy powie im, że zostawił Vansa samego w domu za drzwiami, których zamek nie otwiera się od środka...
Trzeba stąd wyjść. Ale jak? Dom jest obserwowany, może nawet któryś z hydraulików czeka na korytarzu. Co za pech! Przecież nie może się przebrać w damskie ciuszki o kilka numerów za małe! Kolejna wycieczka po gzymsie? Takie rzeczy nie udają się dwa razy pod rząd.
Usiadł przy stole kuchennym i starł pot z czoła. Był znów głodny, ale nic z tego, co widział w lodówce nie kojarzyło mu się z jedzeniem. W szafkach też były same płatki dietetyczne i muesli owocowe.
Żarcie dla chomika.
Wyjrzał przez okno. Na rogu ulic do latarni przymocowany był kaseton z plakatem reklamującym jakiś miesięcznik. Kilka napisów i duża twarz mężczyzny.
***
Zapalały się kolejne neony i światła witryn. Ulica była zatłoczona o tej porze innym typem ludzi niż rano, ale z wysokości dziesięciu pięter i tak wyglądali jak kolorowe owady. Różnice między samochodami widać było wyraźniej. W miejscu kilkuletnich fordów i nissanów pojawiły się płynące po asfalcie, nieczułe na wyrwy w jezdni cadillaki, lincolny i mercedesy oraz spory wybór europejskich aut sportowych.
Vans zauważył, że ogląda to wszystko przez celownik optyczny leżąc na dachu i przyciskając do policzka kolbę karabinka. Odrzucił go i zerwał się wycierając dłonie o spodnie.
Rozejrzał się. Widział inne dachy obrośnięte lasem stalowych rur błyszczących w świetle zachodu. W pierwszym momencie nic nie pamiętał, ale powoli obrazy przypływały do niego z nieznanego kierunku. Mieszkanie jakiejś kobiety, Gabriel Laverne, bar, śmietnik, ucieczka z domu, prysznic, teleturniej. I szklanka z przylepionym makaronem. Dyndający kawałek spaghetti rozpłaszczoną końcówką przyczepiony do szkła.
Karabinek leżał tam, gdzie go rzucił.
Brakowało mu instrukcji postępowania w takiej sytuacji. Co zazwyczaj robi normalny człowiek, gdy budzi się na dachu celując z karabinka? Jeszcze raz próbuje się obudzić.
Powiódł wzrokiem dalej, w kierunku, w którym przed chwilą celował. Jasno oświetlone wejście do budynku. Sam budynek był jednak zasłonięty fasadą innego.
Wyczepił lunetę z uchwytu karabinka. Nawet nie wiedział, że potrafi to zrobić. Ręce same sprawnie wykonały zadanie i prawdopodobnie gdyby skupił się na tej czynności, nie powiodłaby się. Usiadł pod nadbudówką i przyłożył lunetę do oka. Widział tłum ludzi pozostawiający dosyć szerokie przejście od ulicy do budynku. Co kilka chwil podjeżdżała limuzyna i wysiadała z niej osoba lub para witana błyskami fleszy. Jakaś premiera filmowa, może wielkie przyjęcie charytatywne?
Kogo miał zabić?
Siedział oparty plecami o ścianę i obracał w dłoniach karabinek i lunetę. Z zamyślenia wyrwało go metaliczne kliknięcie. Spojrzał w dół, na swoje dłonie. Trzymał w nich karabinek z przypiętą lunetą.
Jakiś niezrozumiały impuls kazał mu się położyć i znów wycelować karabin w tamtą plamę światła dwieście metrów dalej. Próbował sobie wytłumaczyć, że chce się tylko przyjrzeć dokładniej ludziom, ale wiedział, że coś zdecydowanie jest nie tak. Tracił kontrolę.
Kolejny samochód zatrzymał się przed tłumem. Drzwi otworzyły się. Wysiadł czterdziestoletni mężczyzna, którego Vans poznał. Zalała go fala nienawiści. Morderca! Morderca jego rodziny. Zemsta...
Zastanów się, myślał. Jak ktoś, kto podjeżdża limuzyną na premierą filmową mógł ci zabić rodzinę? To absurd! A jednak pamiętał jego twarz w oknie sypialni. I wcześniej, gdy wracając z pracy mijał zaparkowany po drugiej stronie ulicy samochód. Tak, pamiętał go.
Vans Rudiger pamięta tego mężczyznę.
Jakaś potężna siła próbuje zgiąć jego palec wskazujący. Chce odwrócić lufę w jakąkolwiek stronę, ale wie, że w zatłoczonym mieście i tak może kogoś trafić. Zresztą nie jest w stanie odwrócić lufy. Uwalnia jedną rękę i uderza nią o mur, aż czuje ból zdartej skóry. Ręka sama wraca na swoje miejsce. Krew kapie gęstymi kroplami.
Mężczyzna wolno idzie pozdrawiając kogoś uniesioną dłonią. Błyski fleszy. Kto to jest?
Strzał i od razu repeta. Pada jakaś kobieta metr za celem. Jeszcze nikt nie wie, co się stało. Poprawka na wiatr i strzał. Repeta. Szyja mężczyzny eksploduje czerwienią. Koniec. Vans podrywa się. Karabin ląduje w worku. Drzwi, schody umykają pod nogami. Następne drzwi. Świeże powietrze. Skręt za róg i równomierny tupot własnych butów.
***
Uderzenie w twarz zwaliło go na podłogę. Piąty, może szósty raz w ciągu ostatnich piętnastu minut. Albo było to pół godziny czy godzina. Gdy człowiek się boi, czas płynie zupełnie inaczej. Ktoś po raz piąty albo szósty podniósł go z podłogi i posadził na krześle. Poza jaskrawym światłem lampy czyjeś ręce uniosły strzykawkę i wypuściły w powietrze kontrolny strumień nieznanej cieczy.
- Będę mówił! Zadajcie pytania!
Cisza i ukłucie w ramię. Będzie mówił, gdy tylko padną pytania. Postanowił to już po pierwszym uderzeniu w twarz, ale pytania nie padały.
Kąty proste przestały istnieć, a światło dochodziło z końca długiego tunelu. Gabriel Laverne rozpłynął się w półświadomości w wilgotnej piwnicy, wciąż czekając na pierwsze pytanie.
***
Pamiętał. Siedział na ławce w parku na skraju płaczu, ale nie płakał. Zabił niewinnego człowieka; dwoje ludzi. Teraz to wiedział, gdy zasłona nienawiści wreszcie ustąpiła. Nie widział jego twarzy w oknie sypialni. Gdy tam wbiegł okno było otwarte, a za nim była tylko czerń nocy i szmer deszczu. Deszcz mógł udawać wszystko, ale nie obraz czyjejś twarzy.
Jego kurtka była tak brudna, że wreszcie wyglądał jak prawdziwy bezdomny. Prowizoryczny opatrunek na dłoni też był brudny i groził zakażeniem, ale Vans się tym nie przejmował.
- Jestem pusty w środku - powiedział cicho.
Przypomniał sobie koszmarny sen, który męczył go tej nocy. Trzymał w ręku nóż, a tamta kobieta próbowała się zasłonić. Znał ją i znał tę kuchnię... Potem po schodach wszedł na piętro... Cichy szum deszczu i głośniejszy szum prysznica zza łazienkowych drzwi. Nacisnął klamkę dwa razy, ale drzwi były zamknięte. Nie chciał robić hałasu wyłamując zamek. Zdąży, nim tamten skończy, i nigdy się nie spotkają.
Koszmarny sen, nic więcej.
Sięgnął do kieszeni, by sprawdzić, czy drobne wciąż tam są. Idąc tu mijał sprzedawcę hamburgerów i walczył z pokusą wydania ostatnich pieniędzy. Słońce solidnie przygrzewało, więc zsunął kurtkę z ramion.
Alejką na wprost ławki szedł mężczyzna w sportowej kurtce. Vans poczuł niepokój. Facet szedł zbyt szybko i podejrzanie w kierunku ławki. Vans wstał i ruszył powoli w przeciwną stronę. Wśród nielicznych spacerowiczów dojrzał kolejnego mężczyznę idącego sprężystym, zdecydowanym krokiem. Skręcił w bok i ujrzał następnego dziesięć metrów przed sobą. Ich spojrzenia się skrzyżowały i wszystko zostało wyjaśnione. Tamten rzucił się w stronę Vansa, ale pod nogi weszło mu jakieś dziecko. Omijając je stracił na chwilę równowagę i prawie się przewrócił. Vans usłyszał za plecami kogoś biegnącego po żwirze i nie czekając na nic, pobiegł na ukos przez trawnik w kierunku ulicy. Kiedyś dużo biegał, ale od tego czasu nieco urósł mu brzuch. Łapał oddech na zapas czując, że szybko dostanie zadyszki.
Właściwie to się nie bał. Wiedział, że w końcu i tak go złapią - wiedział to od chwili, gdy zobaczył swoje zdjęcie w gazecie. Na pewno byli szybsi, ale próbować zawsze trzeba. Sarna gra swoją rolę do końca.
Autobus. Po przeciwnej stronie ulicy. Samochody jechały nieprzerwanym strumieniem po dwu pasach w każdą stronę. Vans dysząc ciężko próbował ocenić szanse na to, że zdoła nie rozjechany dobiec do autobusu. Obejrzał się. Trzech mężczyzn było tuż za nim.
Przebiegł pierwszy pas i zatrzymał się na przerywanej linii łapiąc równowagę. Usłyszał klakson i kurtkę szarpnęło lusterko taksówki. Przepuścił dwa samochody i pokonał kolejny pas. Pisk opon i podmuch powietrza. Furgonetka kurierska przejechała kawałek na ukos. Potem kierowca puścił hamulec i pojazd szarpnięciem wrócił na tor jazdy. Kierowca zastanawiał się widocznie, czy robić awanturę, ale wreszcie ze złością nadepnął gaz zostawiając za sobą chmurę czarnego dymu. Vans zatrzymał gestem samochód jadący w przeciwnym kierunku i prześlizgnął się po jego masce. Na ostatni pas wbiegł nie rozglądając się. Gdy usłyszał pisk hamulców nie mógł już nic zrobić. Zderzak zielonego samochodu podciął go. Vans opadł na maskę i wyrżnął barkiem w szybę. Szkło pękło bielejąc, a samochód wreszcie się zatrzymał. Vans stoczył się na jezdnię, potrząsnął głową i zerwał się na równe nogi. Pięćdziesiąt metrów do autobusu.
Biegł już chodnikiem roztrącając ludzi. Goniły go tylko ich gniewne przekleństwa. Wcisnął zdrowy bark między zamykające się skrzydła drzwi, wyszarpnął z kieszeni drobne i wrzucił do kasy. Kierowca chciał coś powiedzieć, ale chyba stwierdził, że szkoda nerwów. Zapewne nie widział zamieszania, którego sprawca stał właśnie przed nim.
Vans usiadł przy oknie. Goniący go mężczyźni stali na skraju jezdni. Nie podjęli takiego ryzyka jak on. Jeden z nich mówił coś do mikrofonu ukrytego w mankiecie.
Po tym sprincie czuł kolkę w boku. Uśmiechnął się zamykając oczy. Jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia. Wystarczy, że jego sytuacja z beznadziejnej zmieni się na prawie beznadziejną. Poruszał wszystkimi stawami, by stwierdzić, że nic nie ma złamanego. Za to starta skóra na dłoni znów dawała o sobie znać. Powoli też zaczynał odczuwać skutki zderzenia z samochodem.
Autobus po kilkunastu minutach wyjechał z centrum. Vans prawie zasypiał z głową opartą o szybę, gdy autobus niespodziewanie zatrzymał się między przystankami. Kierowca zaczął krzyczeć na kogoś, kto wysiadł z samochodu tarasującego przejazd. Trzech mężczyzn w czarnych garniturach podeszło do drzwi. Pierwszy pokazał kierowcy legitymację. Protesty urwały się sykiem otwieranych drzwi, a w autobusie zapanowała cisza. W tej ciszy dwóch pozostałych mężczyzn weszło do środka i ruszyło w kierunku Vansa.
***
- Miał cierpieć jak jego ofiary. W tym wypadku wybraliśmy rolę ojca rodziny, który przeżył. Plan przewidywał pozostawienie go samemu sobie na czterdzieści osiem godzin. Miał przeżywać to, co bliscy jego ofiar. Potem miała być rozpoczęta standardowa procedura przedegzekucyjna.
W sali panował chłód. Nad stołem znajdującym się w centralnej części pomieszczenia wisiała lampa. Przygaszone żarówki wydobywały z ciemności stół i jego najbliższe otoczenie. Stojące pod ścianami sprzęty i dwóch mężczyzn obserwujących krąg żółtawego światła pozostawało w półmroku. W niewidoczny teraz świetlik w dachu uderzał deszcz wypełniając wnętrze monotonnym szumem.
Vans Rudiger nie czuł zimna. Nieprzytomny, leżał na stole przykryty prześcieradłem.
- To ma prawdziwie symboliczny wymiar - podjął Neues - że właśnie on i Reynold, którego już pan widział, jako pierwsi biorą udział w eksperymencie zapoczątkowanym przez profesora. Z oprawców zamienili się w króliki doświadczalne dla narzędzia stworzonego przez swoją ofiarę.
- To prawda. Mam tylko pewne osobiste wątpliwości związane z mechanizmem. Wiem, że decyzje zapadły, ustawa obowiązuje, ale... Skoro wymazaliście mu wspomnienia mordercy i włożyliście go w rolę ofiary, to kogo teraz chcecie karać? Ciało, które kiedyś nosiło w sobie mordercę?
- Przywrócimy mu poprzednie wspomnienia.
- Możecie wziąć z ulicy pierwszego lepszego człowieka, wgrać mu wspomnienia Vansa Rudigera i posłać na krzesło elektryczne. Czym to się będzie różnić?
- Rudiger zgodził się na to.
- Zgodził się kto inny, poprzedni Rudiger.
- To ten sarn człowiek. Wymieniliśmy mu tylko krótki odcinek wspomnień.
- Więc to już nie jest ten sam człowiek.
- W tym momencie poddaje pan w wątpliwość podstawy systemu sprawiedliwości, który funkcjonuje od wieków. Morderca w chwili popełniania morderstwa znajduje się w zupełnie innym stanie emocjonalnym niż potem, na sali sądowej. Tradycyjny proces odbywa się więc nad nieco innym człowiekiem niż ten, który popełnił zbrodnię. Skazaniec podczas odbywania kary musi być przerażony, zastraszony. Jeśli morderca podczas wykonywania egzekucji byłby w stanie euforii, nie byłaby to żadna kara!
- Wygląda to trochę na naciąganie rzeczywistości do istniejącej definicji.
- Wszystko jest uogólnieniem. Zabijamy cały organizm, choć sprawcą jest pewien mały fragment mózgu. Uszy są niewinne, a i tak umrą. Ale ten mały fragment mózgu nie jest wyłącznym winowajcą. Sam nic by nie zrobił bez rąk, oczu, uszu, bez innych części mózgu, które jego pierwotny impuls zamieniają w plan działania, w ruchy rąk i nóg. Przestępstwo powstaje gdzieś na drodze kolejnych wzmocnień i interpretacji. Odnalezienie tych kilku neuronów, które wydały pierwotny impuls nic nie da. Ten impuls sam w sobie nic nie znaczy, a neurony nie są świadome swojej roli. Mózg jest świadomy jako całość i jako całość miliardy nic nie znaczących impulsów zamienia w celowe działanie.
- Rozumiem, co ma pan na myśli, ale się nie zgadzam. Nie rozumiemy tych skomplikowanych zależności, więc i istoty problemu. Idziemy na skróty niszcząc coś nadrzędnego, coś, co potrafimy wyodrębnić z otoczenia jako całość posiadającą wyraźne granice. To coś to człowiek. Wewnątrz jest skrawek, który chcemy zniszczyć, ale którego nie potrafimy zlokalizować. Podpalamy stodołę, w której gdzieś schowała się kuna zagryzająca kury.
- Owszem. Po części winne jest też otoczenie człowieka, jego rodzice, znajomi, nauczyciele z dzieciństwa. Chciałby pan rozparcelować winę i karę na wszystkich?
- Hm... To chyba niewykonalne... Dlaczego Rudiger nie miałby sobie przypomnieć o swoim prawdziwym życiu? Hipnoza nie zawsze jest skuteczna.
- To niemożliwe. Usunięcie wspomnień odbywa się poprzez zniszczenie przechowujących je neuronów więc podobieństwo do hipnozy jest tylko pozorne. Utrata paru neuronów to dla mózgu niewielka strata. Dane ze zniszczonych komórek przechowywane są cyfrowo i przed egzekucją wprowadzane w pobliski obszar mózgu. To ważne, żebyśmy stracili odpowiedniego człowieka.
- Więc nie jest winny ten konkretny człowiek, tylko jakiś rozdział jego pamięci? Instrukcja nie może cierpieć, więc mścimy się na tym, kto tę instrukcję wykonuje nie mając zresztą wyboru.
- Paląc książki na stosach nie chciano karać papieru. Papier był tylko nośnikiem, tak jak i człowiek jest nośnikiem. Na razie nie potrafimy zniszczyć idei, bez niszczenia nośnika.
- Potrafimy, tylko nie chcemy. Może przynajmniej nie nazywajmy tego sprawiedliwością.
- Zmiana nazwy nie zmieni faktu.
- Zostawmy te dywagacje. Jak dokładnie się to odbywa?
- Jedynym człowiekiem, który mógłby to panu dokładnie wytłumaczyć, jest profesor Cunnigan, a on niestety jeszcze przez parę miesięcy nie będzie mógł powrócić do pracy. Paskudny postrzał w szyję, jak pan zapewne wie.
- Tak, tak, przykra sprawa... Zastanawiający jest fakt, że obaj pozbawieni pamięci skazańcy zdołali zbiec z miejsc inscenizacji.
- Przypadek. To nie ma związku z naturą eksperymentu.
- Niech mi pan jeszcze powie, skąd wiadomo, gdzie uderzyć? Informacje o ostatnich dniach mogą być w kilku zupełnie innych miejscach.
- Nie wiadomo. Aparat zadaje pytanie i bada, skąd przychodzi odpowiedź. Potem niszczy źródło. Pyta i zabija. Przestaje, gdy odpowiada mu głucha cisza.
- Ale odpowiedzi przechowuje.
- Inaczej naprawdę stracilibyśmy kogoś innego.
***
Coś niedobrego działo się z jego pamięcią. Pamiętał siebie uciekającego przez otwarte okno na mokry od deszczu dach. Pamiętał to, ale znów tak, jak się pamięta film. Uniósł prawą rękę w poszukiwaniu nowej blizny, ale skóra była nieuszkodzona.
Siedział na pryczy i gapił się w odrapaną ceglaną ścianę. Na pryczy nie wolno było siedzieć. To też pamiętał, ale nie miał dość energii, by wstać. Oprócz pryczy znajdowało się tu jeszcze krzesło, mały przytwierdzony do ściany blat, kibel i umywalka. W celi nie było okien. Jedynym źródłem światła była słaba żarówka wisząca pod sufitem w prostej metalowej oprawie zabezpieczonej gęstą siatką. Stalowe drzwi posiadały mały wizjer, teraz zamknięty, i poziomą klapkę służącą do podawaniu posiłków.
Więc tak wygląda koniec? Tę celę też pamiętał. Spędził tu pół roku. Potem jakaś siła przeniosła go do tamtego domu wkładając mu w dłoń pustą szklankę z przylepioną nitką spaghetti i dając mu ułudę normalnego życia. Sen. Ta sama siła wtłoczyła mu do głowy potrzebę kąpieli i instrukcję postępowania na następne pięć minut. Dlatego poszedł na dół zamiast sprawdzić sypialnię i pokoje dziecinne. Ślady się skończyły przed drzwiami do łazienki, bo tamten stał przed nimi dość długo, by cała woda z butów wsiąkła w dywan.
Zabił. Kogoś zabił. Rodzinę: matkę i dwójkę dzieci. I psa. Ojciec brał prysznic i nic nie słyszał. Cała woda z butów Vansa wsiąkła w dywan.
Dlaczego więc wydaje mi się, jakbym to widział w telewizji? Wszystko mi się nakłada...
Pamiętał doskonale siebie w szlafroku patrzącego w otwarte okno sypialni. Nieco gorzej pamiętał siebie w czarnym swetrze i kominiarce wychodzącego przez to okno na dach i uciekającego w noc, siebie leżącego w śmietniku, potem idącego po gzymsie i wreszcie strzelającego z karabinka do obcego mężczyzny. Gdzieś na krańcach pamięci widział siebie w stroju hydraulika wbiegającego po schodach starego domu i potem/przedtem nocą też siebie wysiadającego z limuzyny w światła fleszy. Nie potrafił żadnego z tych wydarzeń umiejscowić w czasie, ani ustalić, co wydarzyło się naprawdę, a co... No właśnie... Co? Co?... Jak mógł być mordercą stojącym przed łazienką i jednocześnie brać prysznic po drugiej stronie drzwi?
Szczęknął wizjer. Otworzył się na moment i Vans odruchowo się poderwał stając na baczność przy ścianie. Wizjer się zamknął. Otworzyła się natomiast pozioma klapka. Miska zachybotała się na wąskiej półeczce poniżej i znieruchomiała.
Vans podszedł do drzwi i wziął miskę. Zupa jarzynowa. Przeniósł miskę na blat pod ścianą, przysunął krzesło i zjadł wszystko do dna. Dopiero teraz poczuł głód, który jedna miska zupy tylko rozbudziła.
Kiedy będzie następny posiłek?
Jakby w odpowiedzi znów szczęknął wizjer. Tym razem otworzyły się też całe drzwi.
- Masz widzenie - oznajmił strażnik.
- Ja nic nie pamiętam - powiedział Vans wstając. - To jest, pamiętam, ale tak jak sen, albo stary, czarno-biały program w telewizji.
Strażnik uśmiechał się pobłażliwie, jakby słyszał podobne opowieści wiele razy.
Zapewne tak właśnie było.
Prowadził Vansa długim korytarzem. Jarzeniówki miarowo świeciły w oczy i uciekały zaraz w tył pozostawiając dwa cienie wyprzedzające idących. Szczękały kolejne zamki elektromagnetyczne i jęczały siłowniki odciągające zakratowane drzwi w bok.
Doszli do jasnej sali ze szklaną ścianą i przylegającymi do niej prostopadłymi przepierzeniami. Strażnik wskazał jedno z krzeseł przy szybie i wycofał się pod drzwi.
Po drugiej stronie szkła siedział czterdziestoparoletni elegancki mężczyzna z wypielęgnowaną bródką i sporą nadwagą. Na nosie miał drogie okulary ze szkłami bez oprawek. Obok siebie położył kaszmirowy płaszcz. Wziął do ręki słuchawkę i wskazał identyczną wiszącą na przepierzeniu po stronie Vansa.
Vans usiadł i sięgnął po słuchawkę.
- Kim pan jest?
- Hugh Vedder. Jestem twoim adwokatem.
- Z urzędu?
Elegant spojrzał na niego uważnie, marszcząc się z lekka.
- Wybrałeś mnie, bym cię z tego wyciągnął - powiedział mrużąc oczy. - Nie pamięta... pan?
- Niestety. - Vans nerwowo poprawiał w dłoni słuchawkę. - Nie mogę ostatnio polegać na pamięci.
Vedder zmrużył oczy.
- To byłby dobry pomysł, o ile zdołalibyśmy to udowodnić...
- Nie jestem pewien, czy rozumiem... Dlaczego tu jestem?
- Zamordował pan trzy osoby.
Vans spuścił wzrok.
- Temu nie możemy zaprzeczyć - ciągnął bezlitośnie adwokat. - Zabił ich pan z zimną krwią. Mimo moich najszczerszych chęci obrona nie miała szans. Podjąłem się tej sprawy tylko przez wzgląd na pana ojca. Zgodnie z przewidywaniami orzeczono najwyższy wymiar kary. Już by pan nie żył, gdyby nie to, że podpisał pan zgodę na poddanie się pewnemu eksperymentowi. W ten sposób zyskał pan dodatkowe miesiące życia. Jak widzę w zamian zatracił pan pamięć...
- Czy ja jestem... w celi śmierci?
- Przykro mi.
Vans schował głowę w dłoniach. Nie odłożył słuchawki i Vedder przez dłuższą chwilę słuchał jego powolnego ciężkiego oddechu.
- O co chodziło w tym eksperymencie? - zapytał więzień podnosząc głowę.
- O cierpienie.
***
Monotonne pikanie elektroniki w rytm uderzeń serca. Można tylko patrzeć w sufit i w jakąś chromowaną konstrukcję ze stalowymi linkami. Reszty ciała jakby nie było. Nie ma też potrzeby ruchu. Jest trwanie i powolna odbudowa.
***
- O tym nikt nie wspomina, ale pamiętam, że dokonałem jeszcze jednego morderstwa.
Neues ledwo zauważalnie zmarszczył brwi.
- Na twoim miejscu bym o tym nie wspominał... - odpowiedział. - Uciekłeś nam. Nie wiem, jak. Chyba nikt tego nie wie. Potem pewien hochsztapler próbował cię przeprogramować prymitywną hipnozą.
- Laverne...
- Facet został odsunięty od projektu we wczesnej fazie. Wiedział dużo i chciał dorobić na boku.
- Byłem snajperem. To chyba pamiętam. Kogo trafiłem?
Neues znów zaciął się na chwilę. Zmrużył oczy.
- Dwie osoby... Przypadkowa kobieta zmarła. Twój cel żyje, choć czeka go kilka miesięcy rekonwalescencji. To wydaje się niewiarygodne, stracił tyle krwi, że kałuża sięgnęła ulicy...
- Ale kto to był? I dlaczego miał zginąć?
- Nie mam więcej czasu. To było nasze ostatnie spotkanie. - Neues podniósł szary płaszcz i przełożył go sobie przez rękę. - Mam nadzieję, że nie masz nam za złe. Sam się na to zgodziłeś. Zresztą... już byś nie żył.
Teraz możecie mi wmówić wszystko.
Patrzył dłuższą chwilę tamtemu w oczy. On wróci do swoich codziennych zajęć, może nawet po drodze do domu kupi wino, by wypić je z żoną do kolacji.
Vans czekał już tylko na śmierć.
***
Przez venflon wbity w przedramię do jego żył wpływają życiodajne soki. Najgorsze jest to pulsowanie i pieczenie w szyi, ale to wkrótce minie. Podobnie jak drętwienie prawego ramienia.
Potem trzeba wracać do pracy. Tyle jeszcze jest do zrobienia.
***
- Przyznanie się do tego morderstwa może być dobrą strategią - ciągnął swoje rozważania Vedder. - Przedłuży ci życie o kolejne dwa, trzy miesiące, ale potem i tak trafisz na krzesło elektryczne.
- Czy to nie sprawi, że stanę się jakby... ofiarą? Jak kierowca samochodu, który z lufą przy głowie pomógł uciec bandycie?
- Jeśli cię zahipnotyzowano, dla sądu to i tak nie ma znaczenia. Nawet jeśli da się to udowodnić. Dla nich, materialistów, liczy się ciało użyte do popełnienia przestępstwa. Poza tym nadal jesteś mordercą tamtej rodziny.
- Jesteś moim adwokatem. Co robić?
- Dwa, trzy miesiące. Nie chcę podejmować za ciebie tej decyzji. Jeśli prokuratorowi uda się udowodnić twoją winę, a nie będę mu w tym przeszkadzał, zyskasz może jeszcze jeden miesiąc na odwołanie.
Namiastka życia. Sale sądowe, przesłuchania, może nawet wizja lokalna na świeżym powietrzu. To lepsze niż niebyt. Ale... właśnie.
- Ja nie potrafię strzelać z karabinka snajperskiego.
***
- Tym razem to twój błąd, Neues - Hillgate nie krył satysfakcji.
- Sprawdziłem to kilka razy. Wszystko teoretycznie powinno się zgadzać.
- Jak ten Laverne mógł odwrócić działanie Mózgojada?
- Niczego nie odwrócił. To dureń z zawyżoną samooceną; nawet ekspres do kawy go przerasta. Problem pojawił się u nas.
- Hipnoza nie jest nauką ścisłą.
- Hipnoza to co innego. Ta technologia daje tylko podobny efekt. Manekin polany sztuczną krwią na podłodze łazienki.
- Jak by się zachował, gdyby manekinowi, dajmy na to, odpadła ręka? Co wtedy by zobaczył?
- Program w jego mózgu przerobiłby to na coś pasującego do rodzaju zadanej rany. Ręka obcięta maczetą.
- Nie zaszkodziłoby, gdybyś wytłumaczył mi, jak to właściwie działa.
- Bezpośrednie stymulowanie mózgu prądem. Nie wkładamy oczywiście kabli do głowy. To bardziej finezyjna praca. Aparatura bada reakcje na standardowe bodźce, dostosowuje potencjały, lokalizacje i częstotliwości indywidualnie. Trwa to kilka minut. Potem niszczy prawdziwe wspomnienia i zapisuje sztuczne. Nawet nie wiesz, jak ubogie dane przechowuje mózg. Cała reszta to kontekst budowany podczas przywoływania wspomnień. Twoja pierwsza randka z dziewczyną zakończona w łóżku to mniej niż jeden kilobajt. Absolutny rekord świata w pakowaniu informacji. W dziewięćdziesięciu pięciu procentach wspomnienie o randce składa się z samych odnośników. Nie musisz pamiętać, że oczu jest dwoje. Włosy są opisane kilkoma parametrami. Może to wyglądać jakoś tak: w miarę jasne, lekko podkręcone, błyszczące, do ramion. Zdjęcie cyfrowe, nie wiem jak dobrze spakowane, będzie wiele razy większe od twojego wspomnienia, a jednak ty rozpoznasz swoją dziewczynę bezbłędnie. Jeśli istotnych szczegółów będzie więcej, jeśli ma pieprzyk na policzku, skrzywione ucho lub coś takiego, wtedy informacja ta zostanie dołączona. Osoby posiadające znaki szczególne zapamiętuje się lepiej, ponieważ informacja o nich jest cięższa.
- Możesz zostawić moją dziewczynę w spokoju?
- Już prawie skończyłem... Masz w pamięci więcej szczegółów dotyczących dobrze znanych ci osób. Informacja o nich to już mała encyklopedia.
- Mówiłeś, że to mniej niż kilobajt.
- Mówiłem o pierwszej randce. Potem kartoteka rośnie, ale i tak jest doskonale spakowana. Reszta to tylko linki do innych miejsc. Brakujące wątki mogą być sztucznie maskowane. Właściciel wspomnień sam tego nie zauważy. Ktoś lub coś musi go skłonić do próby odszukania wspomnień, a wtedy zaczynają się problemy.
- Czy to wszystko to twoje osobiste przemyślenia, czy też możesz to poprzeć jakimiś wynikami badań? Może ten genialny wynalazek Cunnigana jednak nie jest wcale taki genialny? Może trzeba było przeprowadzić najpierw jakieś testy?
- To są testy... Obaj przejęli część wspomnień drugiego, tyle że nie wiem, w jaki sposób. Na pewno nie pomógł im w tym Laverne, ani przed, ani po wyrzuceniu go z projektu. Może chodzić o inny, nieznany rodzaj aktywności mózgu. Aparat działa tylko na zasadzie impulsów elektrycznych.
- Programowanie komputera za pomocą młotka?
- Nie ja stworzyłem Mózgojada. Problemów byłoby mniej, gdyby obaj nie uciekli. A to już twoje potknięcie.
- To też jest ciekawe. Obaj wymknęli się tuż po inscenizacji kilkunastu wyszkolonym ludziom. Obaj niezauważeni. To się nie zdarza. Musieliby znać dokładny plan akcji, rozstawienie moich ludzi...
- Może znali plan? Może wystarczyła sama obecność twoich ludzi podczas transferu? Może dotykali aparatu?...
- Dotykali Mózgojada. Podobnie jak sam profesor. Musieli przecież. Sądzisz, że samym dotykiem mogli przekazać informacje Rudigerowi i Reynoldowi? Jak?
- Cunnigan kiedyś opowiedział mi interesującą historię ze swojej praktyki. Jest przecież neurochirurgiem, od tego zaczynał. Prowadził jakiś czas temu operację na otwartej czaszce. Tętniak może, nie pamiętam. Przeciął sobie rękawicę i przypadkiem dotknął palcem mózgu. Miesiąc później pacjent powiedział, że śni mu się pewna kobieta, której nie zna. Sen był na tyle natarczywy, że pacjentem zajął się psychoanalityk współpracujący z Cunniganem. Kobietą okazała się żona Cunnigana.
- Takie tam... opowieści chirurgów po paru głębszych...
- Profesor wróci do zdrowia, to nam powie więcej. Może lepiej, że przeżyje, o ile nie domyśli się, że wykorzystaliśmy jego wynalazek przeciwko niemu samemu... Tak naprawdę to nieistotne, kto zawinił. Jeśli o błędach Mózgojada dowiedziałby się ktoś poza nami, oznaczałoby to zamknięcie projektu. Mózgojad nie jest ukończony. Ma służyć prawu, a nam... przy okazji. Dziś użyjemy go po raz ostatni i zaczekamy. Jutro obydwa źródła naszych problemów znikną ostatecznie i nie dowie się nikt.
***
To z karabinkiem, to nie były prawdziwe wspomnienia! To niespodziewane odkrycie odwróciło na chwilę myśli Vansa od zbliżających się drzwi z podłużną zbrojoną szybką. Nie można „whipnotyzować” komuś zdolności celnego strzelania. Gdybym dostał do ręki karabin, pewnie wystrzelałbym najpierw połowę postronnych ludzi, nim bym trafił do celu. Nie ja strzelałem z dachu. To jest jakieś wyjaśnienie... i jakiś koszmarny sen. Jeden z wielu tego dnia. Szczęściem przebudzenie nastąpi wkrótce.
Nawet jeśliby uzmysłowił to sobie wcześniej, nic by to nie zmieniło, skoro zabił tamtą rodzinę. Teraz tym bardziej nic nie mogło odmienić jego losu. Za tymi drzwiami znajdowała się sala egzekucji.
Ale czy zabił tamtą rodzinę? Od wczoraj pamiętał, jak to robił, ale nie wierzył w to. Równie dobrze mogli go prowadzić tutaj za zamach na prezydenta. Równie dobrze eksperyment mógł się rozpocząć przed tym morderstwem. Czemu nie? Na dachu też nie leżał z własnej woli.
Resztkami sił powstrzymywał się przed próbami wyszarpywania się strażnikom. W kajdanach, przez kilka par stalowych drzwi i tak nie mógłby uciec. Próbował odsunąć od siebie panikę. Skupił się na zapanowaniu nad swoją pamięcią. Czy naprawdę był zdolny do zabicia trzech osób? Dzieci? Nie znajdował w sobie specjalnych pokładów agresji. Nie pamiętał przebiegu procesu i nie znał opinii biegłych. Może oni by wyjaśnili, dlaczego zrobił to, co zrobił.
Próbował sobie przypomnieć, co poprzedzało wdrapanie się z karabinkiem na dach, ale trafiał znów na nieprzebytą zaporę niepamięci. Nie pamiętał też, co działo się od chwili, gdy agenci FBI wyprowadzili go z autobusu, do dnia, w którym rozmawiał z adwokatem. Czy przyznał się do strzelania z dachu, by zyskać więcej czasu? Nawet jeśli, cóż z tego, skoro przeszłość była dziurawa? Tu nie było okien. Mógł być styczeń, a mógł być lipiec. Fragmenty, fragmenty... Cóż znaczy życie bez wspomnień o nim?
Sala. Krzesło elektryczne, na którym umrze porażony prądem o napięciu prawie dwu tysięcy woltów lub łóżko, na którym wpompują w jego żyły truciznę. Ponoć miał wybór, ale nie pamiętał, na co się zdecydował. Teraz wolałby truciznę... Tak, krzesło nie było miłą perspektywą. Prosty drewniany mebel z dyskretnymi dodatkami przywodzącymi na myśl salon sado-maso. Najlepsze sado-maso na świecie... Nie, na pewno wybrał łóżko.
Wilgotny dach, karabinek i luneta przy oku. Krople deszczu osadzające się na wąsach... Wąsy... Vans nigdy nie miał wąsów. I nie umiał strzelać z karabinka.
Strażnik skręcił w kierunku łóżka i gestem nakazał więźniowi położyć się. Drugą rękę od niechcenia położył na kaburze. Ciekawe, ile dla człowieka znaczy te kilka minut życia. Widząc wycelowaną w siebie broń każdy zaprzestanie oporu i grzecznie wykona polecenie.
Gdybym teraz rzucił się na niego, pomyślał Vans, oczywiście postrzeliliby mnie. Może zginąłbym szybciej, a może czekałoby mnie kilka miesięcy rekonwalescencji w szpitalu. Kilka miesięcy życia.
Vans kładąc się na łóżku ze zdziwieniem stwierdził, że prawie pogodził się z tym, co ma się stać. Nic poza zwykłym instynktem nie trzymało go na tym świecie, a nad instynktem potrafił zapanować. Trzeba się położyć i rozluźnić. Jak do badania EKG.
- Wszystko w porządku? - zapytał kat, przypinając mu nadgarstki do łóżka w pozycji przywodzącej na myśl krzyżowanie.
Vans spojrzał na niego, ale nie odpowiedział. Cóż miał odpowiedzieć? Nic nie było w porządku. Oto mieli go zabić za czyn, którego popełnienia nie był nawet świadom. Nie, nie jego chcieli zabić. Chcieli zabić tylko ciało, w którym on teraz przebywał. Może chcieli też zabić tego, kto zamieszkiwał je przed eksperymentem? Już go tu nie ma. A teraz on musiał umrzeć razem z tym ciałem.
Krople na wąsach... Dziwna sprawa. Ktoś strzelał, ale nie ja. Ktoś, kogo wspomnienia mam w głowie. To na skutek tych zabiegów; jakieś przepięcie, czy coś w tym rodzaju. To jednak nadal mało istotne odkrycie, bo nie za to byłem sądzony.
Kat próbował zadać jakieś pytanie.
- To moje ostatnie chwile życia - odparł Vans nawet nie słuchając pytania - i chciałbym je spędzić w spokoju.
Kat zacisnął usta. Ciężka praca mimo wszystko. Wymagająca dyscypliny.
Apartament bez mebli... Oni szukali Laverna, nie mnie! Jasne! Cała chronologia pamięci poprzestawiała się. Najpierw go spotkałem... Nie... Wszystko mi się rozsypuje. Zaraz umrę i niczego już nie udowodnię. Jakie to ma teraz znaczenie?
Ukłucie w przedramię. Pierwsza trucizna zabije mózg, następna serce. Szkoda, że nie na odwrót, bez serca można jeszcze chwilę porozmyślać.
Wszedł do ciemnego baru w suterenie. Miał nieco drobnych w kieszeni i chciał się napić. Ukrywał się przed pościgiem? Nie, to było przedtem. Snuł się bez celu z ostatnimi paroma monetami w kieszeni. Laverne dosiadł się i zaproponował piwo.
Poczuł pierwszą, lekką falę senności, uczucie podobne do tego po wypiciu piwa na pusty żołądek. Oparł się senności i zmusił do wysiłku. Pamięć nagle zaczęła układać się jak puzzle, tworząc pełniejszy obraz. Bar... bar był najpierw. Ręka na klamce i to przeczucie nieuchronności. Od przekroczenia jego progu wszystko wzięło początek. Cała historia stanęła na głowie, upadła i ułożyła się w inny sposób. Potem jeszcze inaczej i znów odwrotnie. Dwa stołki dalej siedział siwy facet pod pięćdziesiątkę. Miał jasnoszary płaszcz, czytał gazetę i pił wodę sodową.
Vans pociągnął łyk piwa. Żołądek zaraz zaprotestował krótkim skurczem. Vans zignorował go i popijał dalej. Spojrzał na faceta w płaszczu i napotkał jego wzrok. Tamten przesunął się na stołek tuż obok Vansa. Przysunął sobie szklankę i gazetę. Patrzył na Vansa zastanawiając się, co powiedzieć, żeby zabrzmiało to dość teatralnie.
Strażnicy przy drzwiach stali nieruchomo i obserwowali ich ze znudzonymi minami.
- Proszę się nie obawiać - powiedział w końcu ściszonym głosem.
Co jest? Pedał?
- Sądzę, że nie stać pana nawet na to piwo.
Vans wolno przytaknął, choć nie była to prawda. Tamten wbijał w niego wzrok, ale nie było w jego oczach nic ze spojrzenia podstarzałego homoseksualisty.
W rogu baru stało krzesło elektryczne, ale wtyczka była wyciągnięta z kontaktu. Vans pociągnął spory łyk piwa. Uznał, że facet nie może mu zaszkodzić, ale może pomóc.
Tamten pokiwał głową i powiedział:
- Myślę, że miał pan szczęście wchodząc do tego baru.
- A to czemu?
- Szukam kogoś takiego jak pan.
Vans patrzył na niego nie rozumiejąc.
- Wygląda pan uczciwie - wyjaśniał dalej tamten. - Myślę, że mogę panu powierzyć pewne proste zadanie. Nie wymaga specjalnych kwalifikacji, ani nie jest trudne. Wymaga uczciwości, a pan jest uczciwy. Ja znam się na ludziach.
Uśmiechnął się i zamówił jeszcze jedno piwo dla Vansa. Sam pozostał przy wodzie sodowej. Kat starał się nie przeszkadzać w rozmowie manipulując przy lewym ramieniu Vansa.
- O jaką pracę chodzi?- zapytał Vans.
- Coś nawaliło, skoro jest pan tutaj i ze mną rozmawia. Jak to się mówi: w życiu panu nie wyszło.
Vans niepewnie przytaknął. Porządnie zakręciło mu się w głowie. Musiał przytrzymać się blatu, by nie spaść ze stołka. Przepraszająco wskazał venflon wbity w żyłę.
- Jeśli nie miałby pan nic przeciwko... głupio mi o to prosić...
- Oczywiście - powiedział tamten unosząc łagodnie rękę i głośniej rzucił do barmana. - Daj nam coś specjalnego. To ostatni posiłek tego pana.
Vans popijał piwo próbując coś zrozumieć i stłumić coraz głośniejsze burczenie w brzuchu. Obcy nie odzywał się i udawał, że krzątający się obok kat nic a nic go nie interesuje.
Minutę później barman postawił przed nimi talerze z hamburgerami i frytkami. Vans pomyślał przelotnie, że pozwalając postawić sobie lunch w obecnej sytuacji stawał się dłużnikiem rozmówcy. Zerknął na krzesło pod ścianą. Ktoś w międzyczasie wetknął wtyczkę do kontaktu.
Dopiero po kilku solidnych kęsach mógł się znów odezwać.
- Musiałbym poznać jakieś szczegóły, nim się zgodzę.
- Oczywiście, ale pozwoli pan, że omówimy to u mnie w domu.
Vans zgodził się i uścisnęli sobie dłonie.
- Będzie miał pan szansę wyrwać się z tego - dokończył Laverne kładąc na blacie banknot dwudziestodolarowy.
Vans z trudem utrzymywał otwarte powieki walcząc z ogarniającą go sennością. Dom niemal bez mebli, chińskie jedzenie i Gabriel Laverne. Mężczyźni w strojach hydraulików i ten facet w płaszczu... Neues. Wpychają go na kanapę i zakładają coś na głowę. Jakiś hełm. To nie tak miało być! Na nic takiego się nie zgadzał!
Tego samego dnia wieczorem pojechał autobusem na przedmieścia i włamał się przez drzwi ogrodowe do tego domu... Zostawił mokre odciski butów na dywanie. Potem zgodnie z programem zapomniał motywy i całe spotkanie z Lavernem. Krew. Krew na ścianach, na podłodze. Policja złapała go po kilku minutach, gdy w deszczu dryfował środkiem ulicy. Proces i wyrok. Podpisał zgodę na udział w eksperymencie, by zyskać dodatkowe miesiące życia. Potem znów hełm. Sami go znaleźli, wybrali spośród wielu. Tak mówili. Znów dom, podobny do tamtego i szklanka z przylepionym rozgotowanym makaronem. Potem, może przedtem jego pamięć zamieniła się w osobliwy anachronologiczny wir. Ale jedno wiedział: wszystko zaczęło się w tamtym barze. Cała reszta nastąpiła potem. Laverna spotkał jeszcze raz w tym samym miejscu, wracając tam pchany jakimś skrawkiem wspomnienia, może dodatkową instrukcją. Bujający się zegarek i nieudolna próba wprowadzenia w trans odblokowały pamięć, a raczej to, co z niej zostało.
Wiedział, że to tylko kolejna wersja tego koszmaru, który śnił na jawie od wczoraj.
Spod skóry na twarzy kata przebijały kości czaszki, zarys mózgu z płynącą przez niego krwią. Przezroczyste mętne gałki obracały się synchronicznie ciągnąc za sobą wiązki nerwów. Czuł chude palce śmierci wyciągające się po niego. Nic nie mogło mu już pomóc, ale chciał przynajmniej wykrzyczeć światu prawdę. Otworzył usta, ale nie miał już siły by wydać z siebie coś więcej poza cichym jękiem. Kat położył troskliwą dłoń na jego czole i Vans poczuł, że tamten szczerze go żałuje swoim fioletowym żelatynowym sercem.
Cel ocalał. Cel był w łazience pod prysznicem za zamkniętymi drzwiami. Ale kim był? Polecenie było nieprecyzyjne. Wąsy. Mężczyzna z wąsami... Miał dokończyć jego dzieło strzelając z dachu. Obaj uczestniczyli w eksperymencie - Vans i wąsacz. Ta sama maszyna-hełm i wzajemne zakażenie wspomnieniami.
Ile ze mnie w nim? Ile z niego we mnie?
A gdyby tak teraz, w ostatniej chwili, przetransferować moją pamięć w czyjeś inne ciało, niekarane ciało? Czy byłbym sobą, czy ledwie bladą kopią siebie? Czy w ogóle byłbym? Czy ja w ogóle jestem? Czy lepiej nie być wcale, czy być swoim cieniem? To by nic nie zmieniło, bo i tak ja oryginalny, niezależnie od kopii, musiałbym tu umrzeć.
Światło jarzeniówek zaczęło pulsować i przygasać w rytm świdrującego dźwięku dochodzącego zewsząd i znikąd. Może wąsacz jeszcze żyje, a w nim kawałki mnie, fragmenty moich wspomnień? Porwane, wyrywkowe, pomieszane z jego własnymi?
Ciała już nie było, a świadomość gubiła się w strzępkach myśli. Pamięć przestawała istnieć, topiła się i parowała w nicość. Urywki oddalały się tracąc kontakt, jak szemrzące krople deszczu, które mogą udawać cokolwiek, być wszystkim lub niczym.
David Reynold zamknął oczy.