O jeden zakład za dużo
Peggy Nicholson
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Za dziesięć minut miała wejść na wizję. Joanna Hartz wzięła głęboki oddech, by uspokoić przyśpieszone bicie serca, na twarz przywołała uśmiech, świadczący o pełnym opanowaniu, i przez nie oznakowane drzwi weszła na korytarz, prowadzący do studia sieci NBS.
Czekał tam na nią cały zespół. Susan i Tasha, rzuciły się na Joannę jak sępy, a Art, kamerzysta, wzniósł ręce do góry w dziękczynnym geście.
- Jesteś wreszcie! - krzyknęła Susan.
- Co się stało? - zażądała wyjaśnień Tasha, charakteryzatorka. Chwyciła Joannę za podbródek i zaczęła studiować zaróżowione policzki.
- Nie miałam jak dojechać. Ciężarówka zatarasowała wszystkie pasma autostrady przy zjeździe na Manhattan. Dzięki Bogu obyło się bez ofiar - informowała Joanna w drodze do charakteryzatorni. Uśmiechnęła się do Arta, który udając przerażenie, wciskał się w ścianę, żeby uniknąć rozdeptania przez pędzące kobiety. Program Joanny Hartz zaczynał się zawsze o dziewiątej rano. Czekało na niego siedem milionów widzów.
- Joanno, co chcesz najpierw usłyszeć, dobrą wiadomość czy złą? - zapytała pełniąca funkcję producenta Susan Hadley, kobieta o bardzo jasnej karnacji. Tego ranka jej twarz zlewała się kolorem z szarozieloną bluzką, którą miała na sobie.
- Złą - odpowiedziała automatycznie Joanna. Susan, prostując się, wyrecytowała swą kwestię z prędkością karabinu maszynowego.
- Właścicielka świnki odwołała swoje przyjście. Powiedziała, że jej ulubieniec -jak się nazywało to diabelstwo? Aha, Chrumpek - cierpi dzisiejszego ranka, tu cytuję: „na drobną niestrawność". Sądzi, że to trema.
Cóż ta miniaturowa świnka może wiedzieć o prawdziwej tremie - pomyślała ze wściekłością Joanna, czując, jak jej żołądek unosi się i opada. - Bez Evelynn Weatherby i jej Chrumpka program zakończy się fiaskiem. Ani burmistrz miasteczka, ani właściciel domu, w którym mieszka Evelynn, nie są wystarczająco pociągający dla widowni. Zostali zaproszeni jedynie dla urozmaicenia, zwłaszcza burmistrz, znany krzykacz. Po co dyskutował o prawie, które zabrania ludziom trzymania świnek w mieszkaniach w Winston, w stanie Pensylwania, skoro nie można pokazać uroczego i świetnie wytresowanego prosiaka.
- A dobra wiadomość? - zapytała. Kolana ugięły się pod nią i musiała przykucnąć na stołku przed lustrem. Automatycznie odwracała twarz, poddając się charakteryzatorskim zabiegom Tashy.
- Znalazłam zastępcę - zapewniła ją Susan z gorliwością sprzedawcy polis ubezpieczeniowych. Joanna widziała w lustrze jej rozpromienione oblicze. - Wczoraj przeprowadziłam z nim wywiad i miałam zamiar zaproponować ci jego udział w programie majowym.
- Przeprowadziłaś wywiad w niedzielę? - Słowa Susan wywołały dziwny niepokój Joanny.
Policzki Susan z różowych stały się czerwone, co nie przeszkodziło, by wyzywająco uniosła podbródek.
- Rozmowa odbyła się w czasie lunchu. I to właśnie on poprosił mnie o wejściówkę na twój dzisiejszy program. Więc gdy okazało się, że świnka ma nas w nosie, poszłam na widownię i...
- Za siedem minut wchodzimy na wizję - z dala słychać było posępny baryton asystenta reżysera.
- Z kim przeprowadziłaś wywiad? - ostro zapytała Joanna.
- Z Duncanem Flowersem.
Wzięta prezenterka programów, polegających na rozmowie między zaproszonymi gośćmi a publicznością, musi znać się na wszystkim, poczynając od polityki, a kończąc na balijskim teatrze cieni. W głowie Joanny ze złowieszczym piskiem otworzyła się odpowiednia szufladka.
- Flowers, eks-profesor angielskiego w Harwardzie? Znakomicie sprzedający się autor poradnika „Jak z książki zrobić bestseller".
- Ten sam - wtrąciła Tasha. - I uwierz mi, to jest ktoś! - Wzięła do ręki puszek do pudru, leżący przed lustrem. - Zabieram go. Tym właśnie pudrowałam Flowersa. Od dziś będę to trzymać u siebie pod poduszką.
- Tę książkę napisał przed dwoma laty - powiedziała Susan, ignorując błysk w oku Joanny. - Nie o tym jednak chce dzisiaj rozmawiać... Chce...
- Jasne, że nie. Dziś chce zareklamować swą następną książkę, nieprawdaż? - rzuciła Joanna i zamknęła usta, by pozwolić Tashy pociągnąć je czerwoną szminką, która nie traci swego koloru nawet w świetle reflektorów.
- Cztery minuty, Joanna - do roboty! - zawołał asystent reżysera.
- Tak, to prawda, proszę, oto ona - Susan rzuciła Joannie książkę na kolana i pośpiesznie opuściła pokój.
Gdy Tasha szczotkowała jej rude, sięgające ramion włosy, Joanna z niesmakiem spojrzała na krzykliwą okładkę: „101 sposobów zdobycia kobiety swych marzeń". Podtytuł informował, że jest to „Współczesny poradnik dla mężczyzn, którzy marzą o romansie". Nie czytała książki, ale słyszała o niej. Nie dalej jak wczoraj jej przyjaciółka, Liza Janak, krytykowała książkę zawzięcie na przyjęciu w Greenwich. Co mówiła? Że jest cyniczna, banalna, fałszywa i obraźliwa dla każdej myślącej kobiety. I że z pewnością stanie się bestsellerem.
No i oczywiście tu zaczynała się jej rola. Duncan Flowers, to jasne jak słońce, chce wykorzystać Joannę i jej program, by umieścić swą książkę na liście bestsellerów.
- Zobaczymy! - burknęła Joanna, wychodząc z pokoju. - Jeszcze zobaczymy! - Odwróciła się, gdy usłyszała głos Tashy.
- Joanno? Wszystko będzie wspaniale. Publiczność oszaleje na jego widok. - Puściła oko i uniosła kciuk na znak, że wszystko się uda. - Tylko nie pozwól mu zdmuchnąć się ze sceny.
Gdy Joanna wchodziła na podium, zostało tylko dziewięćdziesiąt sekund do wejścia na wizję. Jak zwykle oklaski widowni spowodowały przypływ adrenaliny. Miała uczucie, że włosy stoją jej dęba, ręce są zimne jak lód, a żołądek wsysa jakiś wielki wir. Ale wiedziała, że to minie, gdy tylko zacznie się program. Zignorowała mężczyznę siedzącego tuż obok przygotowanego dla niej fotela, powitała publiczność i spojrzała na zegarek. Zostało jeszcze siedemdziesiąt sekund
Duncan Flowers zaczął podnosić się, by ją powitać - i trwało to dobrą chwilę, zanim stanął w całej swej okazałości. Przewyższał ją co najmniej o głowę, choć miała wysokie obcasy. Z pewnością nie był suchą tyczką. Jego potężne bary sprawiały, że przyrównać go można było do Wielkiego Chińskiego Muru.
Wysoki, barczysty i przystojny - pomyślała, drwiąco spoglądając mu w oczy. Były to niebiańsko błękitne oczy z czysto diabelskim błyskiem. Mrugnął do niej, wyciągając dłoń.
Zwykle goście czekali, aż ona wykona pierwszy ruch. Rzucając książkę na stół, zastanawiała się, czy nie zbyt szybko podała mu rękę. Zauważyła cień dołeczka na jego lewym policzku. W tym czasie jej dłoń zniknęła całkowicie w jego dłoni. Poczuła ciepło i siłę. Stał tak i patrzył na nią z góry.
Czas na program. Już słychać zapowiedź, co oznacza, że przez trzydzieści sekund telewidzowie oglądają ją, jej gości i nazwę programu na ekranie, ale niczego nie słyszą.
Czy ten błazen puści wreszcie jej rękę, czy też będzie ją tak trzymał przez całe sześćdziesiąt minut.
- Hallo! - powitał ją tubalnie.
- Pozwoli pan? - szepnęła.
- Ach... tak! - spojrzał w dół i uwolnił jej rękę.
- Jedno pytanie, zanim wejdziemy na wizję, panie Flowers. - Joanna musiała go okrążyć, by dostać się na swoje miejsce. - Ile pan zapłacił Evelynn Weatherby, by nie pojawiła się dzisiaj?
Jego uśmiech był iście diabelski - widać było i dołeczki, i błysk zębów. Głowa o złotych włosach aż trzęsła mu się w tym niemym śmiechu. Joanna z niesmakiem patrzyła na zmarszczki w kącikach jego oczu. By uzyskać taki efekt, z pewnością zrobił sobie operację plastyczną. Wszystko zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
- Przejrzała mnie pani - zamruczał, podsuwając jej fotel. - Zapłaciłem pięć tysięcy. A Chrumpek zadowolił się pudełkiem czekoladek. W każdym razie Evelynn prosiła mnie o przekazanie pani podziękowania. Pieniądze wystarczą jej na pierwszą ratę za domek poza granicami miasta, gdzie można trzymać świnie. Chrumpek prosił, żebym przekazał jego „kwik".
Pięć tysięcy! Az ją zatkało. Usiadła w fotelu. Przeliczając szybko, stwierdziła, że pięć tysięcy na promocję to drobiazg. Jeśli jego książka trafi na listy bestsellerów, zarobi tyle w jeden dzień. Pomógł jej przysunąć się do stolika, a ona przyglądała mu się przez ramię.
- Nie pozwolę, by ktokolwiek wykorzystywał mnie, panie Flowers - obiecała to sobie w dniu, w którym opuścił ją Jason i przez ostatnie trzy lata dotrzymywała słowa.
- Kto tu mówi o wykorzystywaniu, pani Hartz? - Popatrzył na nią otwarcie. - Ja zawsze za wszystko płacę.
- Och! A ile zapłaci pan za wywrócenie do góry nogami mojego programu?
Poczuła, że pasemko włosów, tkwiące między fotelem a jej plecami, uwolniło się, choć chyba nie bez czyjejś pomocy. Ale nie, to nie do pomyślenia. Nawet on by się na to nie odważył.
- Dla pani nagrodą będzie program, o którym nie przestanie się mówić - zapewnił ją Flowers.
Co za nieznośny egoista...
- Wielkie dzięki - rzuciła Joanna - ale wolałabym, by była tu...
- Wejście na wizję - inżynier dźwięku wcisnął odpowiedni guzik na konsolecie.
- ...świnia! - jej ostatnie słowo wychwyciły mikrofony. W cichym studiu zabrzmiało to jak policzek.
Flowers chwycił się ręką za serce, udając ból i zraniony do głębi, opadł na fotel. Publiczność cicho zachichotała, z wyjątkiem jednego mężczyzny, który zarżał jak osioł. Flowers odwrócił głowę w kierunku źródła tego śmiechu, a jego twarz wyrażała komiczne niedowierzanie. Osłonił ręką oczy i rozejrzał się, usiłując znaleźć winnego. To wywołało jeszcze większy śmiech widowni.
„Nie pozwól, by zmiótł cię ze sceny" - czekając, aż hałas ucichnie, Joanna zdała sobie sprawę, że ma obok siebie wytrawnego klowna, który może ukraść mistrzowi widownię. Był nie tylko dowcipny, ale miał wdzięk i coś charyzmatycznego. Musi bardzo się pilnować, zwłaszcza że nie zna jego książki. Jednego tylko była pewna, już jej nienawidziła. Gdy śmiech ucichł, przywitała publiczność:
- Dzień dobry, witam w programie Joanny Hartz. Widzom w studiu składam wielkie dzięki za to, że pojawili się tu pomimo śniegu i mrozu. Widzów w domach chcę zapewnić, że najlepiej i najcieplej jest przed telewizorem. A jeśli jeszcze komuś nie jest wystarczająco dobrze, mamy tu gościa, twierdzącego, że napisał książkę, która potrafi ogrzać wam serca.
Flowers, siedzący obok niej, wyczuł sceptycyzm w tych słowach i zamiast przypatrywać się publiczności, obrócił się do niej.
- W najgorszym razie - kontynuowała Joanna - powinna ona wywołać gorącą dyskusję.
W dalszej części swego wstępu przedstawiła Flowersa, kładąc nacisk na sukces jego pierwszej książki, która stała się niejako podręcznikiem, ukazującym, jak autorzy i politycy mogą manipulować mediami.
- A teraz, może pan Flowers opowie nam nieco o swym ostatnim wyczynie - to mówiąc, posłała mu uśmiech.
- Z przyjemnością. Moja książka mówi o tym, jak zalecać się do kobiet... - Flowers wstał, wziął mikrofon i oddalając się od Joanny, zaczął opowiadać. Osłupiona popatrzyła za nim. Kradł jej publiczność w cudowny sposób. Zatrzymał się na moment na drugim z szerszych stopni podium, w wystudiowanej pozie serdecznej rozmowy między przyjaciółmi.
To co robił, storpedowało jej plan. Miała zamiar nie wstawać od stolika, by czas jego odpowiedzi wykorzystać na szybkie zapoznanie się z książką. Teraz musiała podążyć zanim.
- Panie Flowers - zamruczała - pańskie pierwsze dzieło mówiło, jak zrobić z książki bestseller, nawet jeśli nie jest tego warta. Czy to najnowsze dzieło, jak umizgiwać się do kobiet, jest w ogóle potrzebne? Przez ostatnie pięćdziesiąt tysięcy lat ludzie jakoś dawali sobie radę bez niego?
- Dawali, pani Hartz - przyznał ochoczo. - Ale czy odczuwali satysfakcję? Proszę mi wierzyć, dla przeciętnych Amerykanów randki i śluby to nic przyjemnego. Czują lęk. Cierpi przy tym ich ego. Czasami, gdy jest się odrzuconym... pozostaje złamane serce.
Jeśli szukał współczucia, przyszedł w nieodpowiednie miejsce. Na widowni nie było ani jednej kobiety, która mogła wyobrazić sobie, by ktoś kiedykolwiek odrzucił tego wielkiego blondyna. Unosząc ramiona i śmiejąc się złośliwie, Joanna przygrywała mu na wyimaginowanych skrzypcach, a widownia nuciła radośnie. Ale Flowersa to nie speszyło. Śmiejąc się do wszystkich, dopowiedział:
- Mówię poważnie! Nas, mężczyzn, odrzucano na tej ziemi bez pomocy żadnego podręcznika. Instynkt każe nam ścigać kobiety, ale nie mówi nam, jak to robić.
- Potrzebne ci lekcje, zgłoś się do mnie! - zawołał gość o seksownym kontralcie.
Joanna położyła palec na ustach i stała z poważną miną, podczas gdy Flowers kontynuował swój monolog.
- Wiadomo, że przeciętny Amerykanin zna podstawy: ja Tarzan, ty Jane. Ale nie wie, w jaki sposób roztopić kobiece serce. A ponieważ nie wie, jak uwieść kobietę, jak ją omotać, zbyt często uderza na oślep.
- A więc ta książka ma pomóc mężczyznom zdobywać kobiety i tylko do mężczyzn jest skierowana? - Joanna zmarszczyła swe złocistorude brwi i ze zrozumieniem spojrzała na publiczność w większości złożoną z kobiet. Jej spojrzenie mówiło: „Ach, ci mężczyźni...".
- Nie - tym razem Flowers odwrócił się i przemówił bezpośrednio do niej: - Ta książka ma pomóc ludziom odnaleźć się - nie tylko ich ciałom, ale i sercom - ponownie obrócił się ku publiczności: - Moim zdaniem romans powinien wybuchnąć jak iskra. Powinien płonąć. Powinien być zabawny i czuły, i powinien pozostawić wspomnienia, które ogrzeją nam serce, kiedy dobijemy dziewięćdziesiątki - obniżył głos, dodając mu intymności. Grał na emocjach widowni, jak na instrumencie. Trzymając książkę tak, by jej tytuł złapała odpowiednia kamera, ciągnął dalej. - Mówię o przygodzie miłosnej, którą choć raz w życiu powinna przeżyć każda kobieta. I właśnie ta książka pokazuje, w jaki sposób mężczyzna może sprostać temu zadaniu.
Znał wartość słów i umiał się nimi posługiwać. Czuła, że poruszył i ją. Kobiety z widowni gotowe były paść mu do stóp. Ale wiedziała też, że to nic innego, tylko reklama. Musi przejąć nad tym kontrolę. Gdy właśnie miała otworzyć usta, Flowers zwrócił się bezpośrednio do widowni.
- A co wy o tym sądzicie? Czy otrzymujecie wystarczająco dużo miłości?
- Nie! - krzyknął żeński chór, śmiejąc się żałośnie. Joanna zgrzytała zębami. To była jej publiczność – nie miał prawa rozmawiać z nią bezpośrednio. Kto tu jest gościem, a kto gospodarzem?
- Czy nie chciałybyście, by wasi narzeczeni, kochankowie czy też mężowie podszlifowali nieco swe techniki miłosne? - nalegał.
- Tak - zagrzmiały i zaczęły bić brawo.
Straciła publiczność całkowicie. Nigdy przedtem nie przytrafiło jej się coś takiego. Poczuła się jak porzucona kobieta obserwująca kochanka, odchodzącego ze swą nową miłością. Dotknęło ją to. Flowers podniósł książkę jeszcze wyżej - było oczywiste, że zaraz powie, iż właśnie dlatego każda z obecnych powinna kupić jego dzieło. Joannie udało się gładko wejść mu w słowo.
- Cóż, wydaje mi się, że czas na krótką przerwę. Za chwilę dalszy ciąg programu.
Opuszczając książkę, Flowers rzucił jej nieszczery uśmiech. Odpowiedziała mu z wyrazem takiej słodyczy, że starczyłoby jej na beczkę gorzkiej kawy. Podeszła do swego stolika. Miała chwilę czasu, by przejrzeć książkę w poszukiwaniu niezbędnej amunicji. Ale dłoń Flowersa zacisnęła się na jej ramieniu.
- Czemu jest pani na mnie tak wściekła? - zapytał tubalnie.
- Powiedziałam już panu, że mam coś lepszego do roboty niż promowanie pańskiej książki. Cały wolny weekend poświęciłam na przejrzenie publikacji „Świnia w czasach prehistorycznych i współczesnych". Wertowałam aż do znudzenia wszelkie prawa miejskie. Przygotowałam dwadzieścia pytań dla Evelynn i jej świnki. I na co to wszystko?! - Spojrzała wymownie na wielkie palce mężczyzny, zaciskające się na jej śnieżnobiałym jedwabnym kostiumie.
Nie rozumiał jej spojrzenia.
- Przepraszam - powiedział - ale spójrzmy na to od innej strony. Nie musiała pani przecież przygotowywać się do programu z moim udziałem, a więc bilans wychodzi na zero, nieprawdaż?
- Ale brak panu scenicznej prezencji Chrumpka - zapewniła go i wyszarpnęła ramię. Uśmiechnął się i puścił ją.
Po reklamówce znów obydwoje siedzieli przy stoliku i Joanna ponowiła swój atak.
- Panie Flowers, pańska książka napisana jest w formie zbioru porad - porada numer jeden, dwa i tak dalej. Na przykład ta z numerem osiem mówi, że mężczyzna winien obdarowywać swój „cel" dwunastoma różami. Czy rzeczywiście ktokolwiek musi płacić za takie rady? Czy wszystkie pańskie wskazówki są aż tak banalne i oczywiste?
- A cóż złego w oczywistości? - Flowers spojrzał na nią powłóczyście. - Czerwone róże obiecują namiętność. Ma pani rację. Ale moje porady to nie przelewanie z pustego w próżne, one nie są ckliwe, trafiają prosto w sedno. Czyż jest coś bardziej seksownego, milszego czy też bardziej romantycznego od słów mężczyzny zapewniającego, że cię pragnie? Żaden gest, płynący z głębi serca, nie jest zbyt staromodny - mówiąc to położył rękę na sercu. - Tak ja to widzę.
Publiczność przerwała mu oklaskami, a Joanna aż zawrzała. Czyż nie potrafią go przejrzeć, czyż nie widzą, że udaje? Choć grał, robił to dobrze. Każde jej uderzenie odparowywał uśmiechem, dygresją lub też odwołaniem się do zaślepionej widowni. Po trzeciej przerwie na reklamówkę, przy pytaniach od publiczności, sprawy potoczyły się jeszcze gorzej. Jedna z kobiet, będąca już po lekturze książki, poprosiła go o zademonstrowanie wskazówki numer sześć. Podszedł do niej i ucałował dłoń kobiety z wdziękiem Errola Flynna. Joanna miała ochotę uciec ze sceny. Ale nie ucieczką czy poddaniem odzyskuje się własny program.
- Skoro metody, rekomendowane przez pana, są w stu procentach pewne, to czy nie istnieje obawa, że mogą być nadużywane? - zagruchała.
- Ma pani całkowitą rację, pani Hartz - odpowiedział z diabelskim błyskiem w oku. - W nieodpowiednich rękach książka może być bezwstydnie eksploatowana. I nadszedł stosowny czas, bym wszystkich ostrzegł - wskazujący palec skierował w stronę publiczności. - Panowie, nie chcę, byście kupowali moją książkę, jeśli macie posługiwać się nią nierozważnie. Nieuczciwie byłoby stosować moje rady wobec kobiet zamężnych.
- Panie Flowers - Joanna parsknęła - to wprost nieprzyzwoite! Sądzi pan, że tych sto jeden rad pozwoliłoby pierwszemu lepszemu mężczyźnie ukraść cudzą żonę z rąk jej kochającego męża? To nie tylko głupie, to absurdalne!
- Ale niestety prawdziwe - upierał się Flowers z wrodzoną skromnością. Marszcząc złote brwi, powiedział do kamery: - Panowie, zwracam się do was. Wszystko będzie okay, jeśli moje porady wykorzystacie dla zdobycia Miss Universum, czy też Miss Lutego. One są kobietami wolnymi. Ale trzymajcie się z daleka od Kathleen Turner. Słyszałem, że jest szczęśliwą mężatką. To samo dotyczy Maggie Thatcher.
Mrużąc oczy, Joanna zarządziła przerwę na reklamówkę. Chociaż, jeśliby tak uczciwie się zastanowić, to cały jej dzisiejszy program był jedną wielką reklamówką. Ale na szczęście ta ciężka próba miała się już ku końcowi.
Po przerwie odbierała telefony od telewidzów. Dwóch z nich chciało się dowiedzieć, gdzie można kupić książkę. Trzecią osobą była kobieta o głosie dziecka, która chciała podać Flowersowi swój numer telefonu.
Program przerwała ostatnia już reklamówka. Joanna dowlokła się do stolika, podczas gdy Flowers rozdawał autografy kobietom z pierwszego rzędu.
Kilka pytań z widowni winno zakończyć to zupełne fiasko - pomyślała Joanna. Miała ciężką migrenę, a już na pewno wolała nie zastanawiać się nad tym, co ją czeka po opuszczeniu studia.
- Pańskie pytanie? - wybrała młodego, czarnego mężczyznę, który jak szaleniec machał ręką.
- Panie Flowers - mężczyzna wstał i przejął jej mikrofon - powiedział pan, że pańskie rady podziałają na każdą kobietę. Ale, jak widać, pani Hartz nie darzy pana zbyt wielką sympatią. Czy sądzi pan, że mógłby ją pan uwieść swymi metodami?
- Oczywiście - odpowiedział natychmiast Flowers.
- Oczywiście, że nie. - Joanna przejęła mikrofon.
- Jak by pan zaplanował swą strategię? - zawołał młody człowiek.
- Cóż... - Flowers otworzył książkę i dokładnie przestudiował otwartą stronę. - Przy pierwszym podejściu wykorzystałbym poradę numer pięć i powiedział, jak wspaniałe są jej zielone oczy - spojrzał na Joannę z uśmiechem. - Ale zdaje się, że to słyszała już niejednokrotnie.
Kartkując książkę, Flowers wchodził na podium i gdy zbliżał się do niej, poczuła mrowienie w karku. Ten człowiek poruszał się leniwie jak tygrys.
- Lub - Flowers cedził słowa, stając przy niej - mógłbym spróbować rady numer czternaście - uniósł głowę, wpatrując się w Joannę, podczas gdy ona zastanawiała się, o co mu może chodzić. O śpiewanie serenad przy akompaniamencie gitary?
- Ale prawdopodobnie zastosowałbym radę dwudziestą pierwszą - stwierdził zdecydowanie. - A więc... najpierw robię to - wolnym ramieniem objął ją w pasie i przechylił jak w tangu.
Joanna zapiszczała i chwyciła go za barki. Widziała roześmiane błękitne oczy, złociste włosy i kawałek sufitu. Następnie, gdy jego usta dotknęły jej ust, zdołała przekonać się o ich delikatności, kontrastującej z siłą ramion, poczuła zapach miętowej pasty do zębów w jego oddechu
I usłyszała bicie serca. Zaszumiało jej w głowie, ale nie wiedziała, czy był to krzyk publiczności, czy też krzyczało coś w niej samej. Jego usta wywołały falę ognia na policzkach.
Flowers odwrócił się do widowi i zajrzał do książki, którą trzymał w ręku.
- I teraz mówię... co ja mówię... Do licha, zgubiłem to miejsce.
Joanna, nadal wygięta jak wierzba, obserwowała tego maniaka, kartkującego strony.
- Och, więc mówię... - odwrócił się do niej z uśmiechem. - Boże, marzyłem o tym od chwili, gdy cię ujrzałem. - Delikatnie doprowadził Joannę do pozycji pionowej. - A wtedy ona odpowiada mi...
- Ty cyniczny klownie! - wymierzony mu policzek odbił się echem po całym studiu.
Widownia zaczęła gwizdać. Po raz pierwszy w życiu publiczność wygwizdała ją! Do zniewagi, zażenowania doszło jeszcze i to.
- Jedną chwileczkę - trzymając się ręką za twarz, Flowers sprawdzał w książce. - Czy to właśnie to? - przez chwilę czytał, by spojrzeć na nią z oburzeniem. - Nie, nie tak miałaś odpowiedzieć.
- Zdaje się, że wszystko to dowodzi - Joanna trzęsła się cała, ale na szczęście głos nie zdradził jej - jak efektywne są pańskie metody. - Obróciła się do publiczności: - Radzę, by nikt nie wydawał niepotrzebnie pieniędzy.
- Ależ skądże - odparował Flowers. - Moje metody są stuprocentowo pewne. Ale nie zawsze działają natychmiast. Czasami potrzeba trochę czasu.
- Panie Flowers - odwróciła się, by spojrzeć na niego -nawet przez czterdzieści lat nie wskóra pan u mnie nic swoimi metodami.
- Chce się pani założyć? - jego głos przeszedł w szept. Patrzyła na niego oniemiała.
- Och... ja...
- I cóż, pani Hartz? - zbliżał się do niej, uśmiechając sarkastycznie - Boi się pani założyć? Boi się pani wystawić serce na próbę?
- Oczywiście, że nie - Joanna poprawiając ręką swą nieznośną grzywkę, mocno trwała przy swoim. - Jestem po prostu wybredna.
- Świetnie - zgodził się Flowers - ale nadal twierdzę, że choć jest pani wybredna, to w przeciągu czternastu dni wybierze pani właśnie mnie. A ja będę stosował jedynie metody zawarte w tej książce.
- Nie uda się to panu, panie Flowers - na wszelki wypadek odsunęła się jednak nieco od niego.
- A więc zakład stoi? - nalegał.
- Załóż się z nim! - zawrzała widownia. - Załóż! No, Joanno. Załóż się. Załóż!
On to zaplanował, a niech to diabli! Od samego początku zmierzał właśnie do tego - pomyślała.
- Uczynię to oficjalnie - powiedział. Jego oczy straciły swą filuterność. Błyszczały z nieomal przeraźliwą intensywnością. Na widowni panowała kompletna cisza. - Pani Hartz, założę się, że do dnia św. Walentego zdobędę pani serce.
Zaplanował wszystko do najdrobniejszego szczegółu. Ale nie obchodziło ją to. Ona pokaże temu błaznowi - pokaże wszystkim, jaki jest naprawdę. Podając mu rękę (takie zdjęcie ukaże się w gazetach następnego dnia), smukłym palcem dźgnęła go w twardą jak stal pierś:
- Zakład stoi! - warknęła.
A widownia zawyła z radości.
ROZDZIAŁ DRUGI
Joanna leżała na plecach na dywaniku przy kominku. Nogi założyła na ulubiony puf i, ze wzrokiem utkwionym w sufit, rozmawiała przez telefon. W cieple buzującego ognia przygotowywała się do czekających ją jutro wywiadów, gdy zadzwoniła najbliższa przyjaciółka, Liza.
- Najgorsze jest to, że wszystkim podobał się ten błazen. Telefony urywały się jak nigdy - wszystkie pochlebne. A potem zadzwonił szef promocji, Morton Stern. Powiedział, że jestem wspaniała, i że to był najlepiej przygotowany przeze mnie program.
- Nie wyprowadziłaś go z błędu, co? - Liza zachichotała.
- Ugryzłam się w język - przyznała Joanna z desperacją. - Ale to mi się wcale nie podoba.
- Ej, czy zaloty atrakcyjnego mężczyzny są aż tak przykre? - zakpiła z niej Liza. - Wiesz, ja czułabym się szczęściarą.
- Powiedziałam ci, że Flowers jest przystojny. Nie mówiłam, że jest atrakcyjny - Joanna odwróciła twarz i bezmyślnie wpatrywała się w ogień. - On nie działa na mnie - buzujące płomienie przyniosły wspomnienie gorących ust Flowersa. Skarciła się w duchu i obróciła w drugą stronę.
- Wszystko to zaplanował od samego początku, Lizo. Wykorzystał mnie. To kolejny tego typu gość.
- Czy musisz widzieć w każdym mężczyźnie Jasona? -cicho zapytała Liza. Znała doskonale szczegóły małżeństwa Joanny, która w wieku dwudziestu lat poślubiła uroczego młodego kamerzystę ze stacji telewizyjnej, gdzie dostała swą pierwszą pracę.
Jason, będąc jej menadżerem, pomógł Joannie wspiąć się na sam szczyt Gdy doszło do odnowienia jej trzyletniego kontraktu, on prowadził wszelkie negocjacje. Podpisana przez nią umowa także i jemu gwarantowała intratną posadę kierownika produkcji w biurze ich sieci telewizyjnej, ale na Zachodnim Wybrzeżu. Dopiero po jego odejściu zdała sobie sprawę, że załatwił sobie, przy okazji należnego jej awansu, pracę, o której marzył. Nie dość, że straciła na tym, to jeszcze bardzo niekorzystne okazało się dla niej rozliczenie majątkowe...
- Nie - powiedziała krzywiąc się. - Flowers to naprawdę ten sam typ. Potrafię ich rozpoznać na kilometr.
- Czy w takim razie zobaczysz się z nim ponownie? -zapytała Liza.
- Muszę. Jest to jeden z warunków, które on i Susan ustalili po programie. Nie mogę go unikać. Powiedział, że jego cudowne rady nie działają przez zamknięte drzwi. A ja nie mogę przeczytać jego książki. To też było w umowie. Nie powiem, żeby ten warunek sprawił mi przykrość.
- Chce cię zaskoczyć, co? - Liza ponownie zachichotała. - No cóż, popatrzmy na to z innej strony. Jeśli zajmie ci czas przez kolejne dwa tygodnie, to nie będziesz tak bardzo tęsknić za Bennim. Och! Wyrwało mi się... Przepraszam.
- Nic nie szkodzi - Joanna westchnęła. - I tak ciągle o nim myślę.
Jej siedmioletni syn pojechał odwiedzić ojca w czasie zimowych ferii. Dlatego też serce Joanny tego wieczoru było puste jak stara budka dla ptaków, wisząca na słupie przed wejściem do jej domu w Connecticut.
- A teraz muszę wracać do pracy, moja droga - westchnęła ponownie. - Jutro goszczę trzy damy z ruchu „Matki kontra Motocykle" i dwóch „Diabelskich Aniołów".
- To powinno być interesujące - Liza zaśmiała się. Ale następnego dnia wszystkich interesował jedynie jej zakład z Duncanem Flowersem. Pracownicy stacji chcieli wiedzieć, czy dzwonił do niej i zdawali się być zawiedzeni, gdy usłyszeli przeczącą odpowiedź. Jedna z grona „Matek kontra Motocykle" - siedemdziesięciolatka, która przyznała się, że właściwie jest już babcią - zapytała, czy ten miły pan Flowers próbował wskazówki numer siedemnaście, po czym zaczerwieniła się. Jeden z Aniołów chciał przed kamerą pokazać jej, jak całuje prawdziwy mężczyzna, a potem zaczęły się pytania widowni.
- Kto wygrywa zakład? - zapytał młody człowiek, uśmiechając się znacząco.
- Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie zauważono w pobliżu pana Flowersa - odpowiedziała Joanna ozięble. - A teraz przejdźmy do motocykli - skierowała się ku kobiecie w średnim wieku, noszącej strój motocyklistki.
- To rada numer cztery! - krzyknęła kobieta, trzymając w górze egzemplarz książki Flowersa. - Pisze, że trzeba zrobić krótką przerwę w podboju, by zaintrygować dziewczynę.
Joanna walczyła z impulsem, który kazał jej rozbić mikrofon na głowie kobiety.
- W porządku, a mnie intryguje coś innego. Czy pan Flowers przypadkiem nie zapłacił pani za reklamowanie książki?
- Ależ skądże - odpowiedziała kobieta z godnością. - Jestem przecież jego matką - usiadła, a widownia zaczęła szaleć.
To był wtorek. W środę, gdy nadal nie było ani śladu Flowersa, Joanna pomyślała, że najgorsze ma już za sobą. Flowers prawdopodobnie wziął nogi za pas. Sam zakład z nią zapewnił mu uwagę całego kraju. Nieważna była wygrana lub przegrana, on już wygrał.
Lecz mimo to, gdy nadszedł czas pytań, rozejrzała się ukradkiem po publiczności. Mężczyzna w piątym rzędzie podniósł rękę. Była to pierwsza oznaka życia tego osobnika. Wydawało się, że cały program przespał, osłonięty kapeluszem nasuniętym na oczy.
Zapewne żona zaciągnęła go do studia - pomyślała Joanna. Prawdopodobnie chciał zapytać czy można już sobie iść. - Podeszła jednak do niego i podała mu mikrofon.
- Słucham pana - powiedziała. A ten nagle podniósł drugą rękę, w której trzymał przepiękną, długą, czerwoną różę.
- Myślałem o pani - rzekł głucho.
- To on! - wrzasnęła kobieta tuż za Joanną.
Jak mogła być taka głupia? Powinna była zauważyć ten złośliwy uśmieszek w jego błękitnych oczach, widoczny pomimo szerokiego ronda kapelusza. Wstał i wyjął mikrofon z jej drżących palców. Podając różę, skierował pytanie do jej gościa:
- Wodzu Seconset, mówi pan, że pańskie plemię z radością wita pański plan, ale czy przeprowadził pan referendum, by być tego pewnym?
To było dobre pytanie - sama miała je zadać, gdyby nie zadał go nikt z publiczności. Wcale nie była jej potrzebna pomoc Flowersa. Podczas gdy wódz zaczął się przechwalać, umieściła różę w zagłębieniu śmiesznego kapelusza Duncana Flowersa.
- A ja wcale o panu nie myślałam! - rzuciła i wycofała się na swoje miejsce.
Po programie czekał oparty o ścianę przy jej prywatnym wyjściu. Prostując się, podał Joannie tuzin czerwonych róż.
- Kto panu doniósł o tym wyjściu? - prychnęła i minęła go.
- Mam swoje źródła - ruszył za nią sprężystym, długim krokiem.
Wiedziała, że nie uda się go zgubić. Szedł za nią w ciszy labiryntem korytarzy w kierunku windy prowadzącej w dół, do garażu.
- Nieźle rozprawiłaś się z tym starym oszustem - powiedział w końcu. - To był dobry program.
- Byłby, gdyby nie pan.
- Kiedy dostajesz cotygodniową ocenę? - zapytał. Zdążył już zdjąć fałszywą brodę, odsłaniając dołeczki w policzkach.
Wiedziała, do czego zmierza.
- Panie Flowers...
- Duncanie - przerwał jej łagodnie.
- Panie Flowers, jest coś, co cenię bardziej od oceny programu. To spokój ducha - drzwi windy otworzyły się szeroko i Joanna pośpiesznie opuściła ją.
- A więc zaczynam działać na ciebie - Flowers wyglądał na zadowolonego.
Chciała zaprzeczyć, ale wiedziała, że ten penetrujący wzrok odkryje oszustwo. Przyśpieszyła kroku, patrząc z niechęcią na wielkie kowbojskie buty, które dopełniały jego stroju. Nagle buty zatrzymały się. Joanna stanęła automatycznie i odwróciła się.
- Chciałbym cię o coś spytać - wyciągnął rękę z różami. - Powiedz, czego im brak? Pachną jakoś dziwnie...
Zrobiłaby wszystko, by się go pozbyć. Z przesadną cierpliwością, przymykając oczy, powąchała kwiaty. Dla niej pachniały bosko, przypominały słodycz letnich dni. Spojrzała spod kwiatów i zdała sobie sprawę, że nagle Flowers znalazł się bardzo blisko niej.
- Według mnie pachną całkiem nieźle - odpowiedziała. To był jeszcze jeden z jego sposobów, i to całkiem niezły. Marzyła o tym, by zanurzyć twarz w różanej woni, by dotykać nosem tych delikatnych płatków.
- Zrób to jeszcze raz - rozkazał.
Zrobiła, wchłaniając w siebie zapach róż. Gdyby miłość pachniała, to właśnie tak... Otworzyła oczy, by stwierdzić, że pochylił się jeszcze niżej.
- Kiedy to robisz - Flowers westchnął i uśmiechnął się nieco sztucznie - twoje rzęsy drżą jak skrzydła motyla. To miłe.
- Mów jej komplementy. Która to rada? - spytała Joanna. Zdejmując sztuczną brodę, Flowers nie zauważył, że odrobina kleju została na szczęce. Irytowało ją to tak, że miała ochotę sięgnąć i zdrapać go. Mężczyzna zmarszczył brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Zdaje się, że umieszczę ją pod numerem pierwszym - jego oczy obserwowały twarz Joanny, jakby chciał policzyć wszystkie jej piegi. - Obawiam się, że przyniosłem ci nieodpowiednie kwiaty. Powinienem przynieść słoneczniki lub nagietki.
Odepchnęła jego bukiet i ponownie ruszyła dalej, tym razem szybciej.
- To podaruj je matce.
- Dostało mi się nieźle od niej - roześmiał się. - Zadzwoniła do mnie wczoraj wieczorem. Musiałem obiecać, że w swej kolejnej książce poinformuję czytelników, iż moja matka nie jest i nigdy nie była członkinią „Diabelskich Aniołów".
- Dobrze panu tak - Joanna pchnęła drzwi, prowadzące na parking. Od samochodu dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Wyjęła kluczyki i otworzyła drzwiczki.
- Joanno! - Nie mogła zamknąć drzwi swego saaba, bo przytrzymywał je. - Joanno, weź te kwiaty. Przecież ci się podobają.
- Panie Flowers - westchnęła znużona - stać mnie na kupienie tylu róż, ilu zapragnę.
- Oczywiście, że tak - położył jej bukiet na kolanach. - Ale to nie to samo, co dostać je od kogoś.
Odwrócił się i odszedł, poruszając się z gracją. Wtulona w siedzenie Joanna obserwowała go:
Miał rację, do licha, miał cholerną rację. Zamieniłaby wywiad z prezydentem na mężczyznę, który przynosiłby jej kwiaty z miłości. Ale nie dla reklamy! - pomyślała. Zatrzasnęła drzwiczki i zapach kwiatów wypełnił samochód.
ROZDZIAŁ TRZECI
Mała foczka patrzyła prosto w obiektyw. Jej brązowe oczy przypominały Joannie oczy Benniego. Z lekkim westchnieniem odłożyła fotografię na łóżko. Leżały już tam notatki do kolejnego programu. Spojrzała na zegarek. Dziesiąta wieczór. Służąca Jasona powiedziała, że Benni wróci z ojcem około siódmej czasu kalifornijskiego i obiecała przypomnieć mu o telefonie do matki. Ale może zapomniała o swej obietnicy?
Joanna podskoczyła na dźwięk telefonu i z uśmiechem na twarzy sięgnęła po słuchawkę.
- Właśnie o tobie myślałam, kochanie - powiedziała, śmiejąc się do słuchawki.
- Czy to znaczy, że to już działa? - dobrze znany głos, z nutą rozbawienia, zadźwięczał w słuchawce. - Oczekiwałem dłuższej i ostrzejszej walki z twojej strony, Joanno.
Opadła na poduszki i poczuła skurcz szczęki.
- Skąd ma pan ten numer, panie Flowers?
- Mów mi Duncan, jeśli oczekujesz odpowiedzi - kpił sobie. Wymamrotała coś z niesmakiem i głębiej osunęła się na poduszki.
- Duncanie, kto u... - już miała zakląć, ale uświadomiła sobie, że to on tak mówi. - Kto miał na tyle czelności, by dać ci mój numer telefonu?
- Nie mogę ci powiedzieć - odrzekł szybko. - Muszę chronić swe źródła informacji. Zapytaj mnie o cokolwiek innego: o moje wymiary, czas w ostatnim maratonie... A tak przy okazji, kogo nazwałaś „kochaniem"? - kontynuował, gdy prychała, zamiast odpowiedzieć.
- Benniego - wymamrotała. To dziwne, słyszała jego głos tuż przy uchu, jakby dzielili poduszkę. Nerwowo wzruszyła ramionami. Może, gdy pomyśli, że ma kochanka, da jej spokój.
- To syn - powiedział bez wahania.
Joanna aż podniosła się i mocniej ścisnęła słuchawkę.
- Kto ci to powiedział? - Duncan westchnął tylko tuż przy jej uchu, a ona nadal domagała się odpowiedzi. Stanowczo jednak odmówił zdradzenia źródła informacji.
- Duncanie, gdybyś wiedział, ile przeszłam, by jego zdjęcie i imię nie dostało się do prasy. Przysięgam, że jeśli wspomnisz o nim publicznie, za...
- Uspokój się - uciszył ją. W jego głosie nie było już odrobiny śmiechu. - Nie zrobiłbym czegoś takiego. Nigdy. To jedynie fakt, na który natknąłem się w czasie mych badań.
- Szukałeś informacji o mnie - powiedziała z goryczą.
- Tak - przyznał. - Więcej zabawy przynosi mi praca nad książką, zdobywanie informacji, niż samo pisanie. Człowiek dowiaduje się tylu rzeczy, o wiele więcej niż może wykorzystać. To potem staje się już nawykiem. Na przykład wiem, że twoim ulubionym kolorem jest ciemna zieleń.
Joanna spojrzała na swój zielony szlafrok i zadrżała. Równie dobrze mógł siedzieć obok niej na łóżku. Czuła się tak, jakby była przykuta spojrzeniem jego błękitnych oczu.
- Wiedzieć dużo i być dyskretnym - to dla mnie dwie strony tego samego medalu - dodał, gdy nadał milczała.
- Oby. Mówię poważnie, Duncanie. Jeśli kiedykolwiek wspomnisz o Bennim...
- O kim? - zapytał niewinnie.
Westchnęła zrezygnowana, następnie uśmiechnęła się trochę bezradnie.
- No dobrze, w porządku... dzięki.
- Do usług...
Żadne z nich nie odezwało się przez chwilę, co mogło być krępujące, ale nie było. Słyszała jego oddech, prawie czuła go na swym policzku. Ich myśli połączyły się tak, jak splatają się dłonie. Po prostu byli razem - Joanna i Duncan. Oddychali.
- Jak się mają moje róże? - zapytał w końcu bez pośpiechu.
Joanna spojrzała na wazon stojący na szafce nocnej.
- Czują się jak u siebie w domu - wyciągnęła dłoń, by pogładzić delikatne płatki.
- To dobrze - jego głos stracił odcień zwykłej pewności siebie. - Zdaje się, że zadzwoniłem, by.... podziękować ci za to, że je przyjęłaś.
- A więc nie byłeś pewien, że je wezmę? - wyjęła różę z wazonu, zbliżyła do twarzy i wchłaniała jej zapach, aż przymknęła oczy.
- Może... ale zawsze, ofiarowując cokolwiek kobiecie, przypominam sobie podarunek dla mej pierwszej wielkiej miłości. To było w dziewiątej klasie. Ona nazywała się Greta Hoffman - w słowach Duncana pobrzmiewał jakiś smutek.
Dziewiąta klasa. Czy już wtedy był taki wysoki? - zastanawiała się Joanna. - Na pewno miał już za sobą okres powłóczenia nogami, zbyt wielkich stóp, patykowatości. Zanim wyrósł, z pewnością był mały, szybki, wyjątkowo jasnowłosy i wyjątkowo bystry.
- I co było dalej? - zapytała cicho.
- Wydawało mi się, że swojej dziewczynie należy ofiarować jakiś podarunek. To było w kilka dni po św. Walentym i w sklepie znalazłem jeszcze czekoladki w pudełku w kształcie serca. Wiesz jakie. Sądziłem, że to doskonały prezent. Była blondynką, dla której warto umrzeć... a już z całą pewnością zdobyła moje serce.
- Nie spodobał się jej prezent?
Zachichotał. Zabrzmiało to jak zaprawione słodyczą i goryczą przebaczenie, Joanna aż się uśmiechnęła.
- Patrząc na to dzisiaj, sądzę, że po prostu nie wiedziała, jak go przyjąć. Może od żadnego chłopaka nigdy niczego nie dostała i poczuła się zakłopotana. Powiedziała coś uszczypliwego na temat nieświeżej czekolady, a ja, gdybym mógł, wymknąłbym się przez dziurkę od klucza... - zaśmiał się ponownie, chcąc odegnać tamto nieprzyjemne wspomnienie. - W każdym razie, dziękuję, że przyjęłaś róże.
- Dziękuję, że mi je podarowałeś - Joanna głęboko wciągnęła zapach róży, następnie powiedziała do słuchawki: - Duncanie, czekam teraz na telefon od mężczyzny mego życia...
- Rozumiem - odpowiedział szybko. - Pozdrów jak-mu-tam ode mnie. - I już go nie było, był tylko cichy brzdęk odkładanej słuchawki.
Przez chwilę wpatrywała się w telefon. Odszedł tak nagle, że niemal oczekiwała, by powietrze wypełniło pustkę, która powstała po jego zniknięciu. Z westchnieniem odłożyła słuchawkę. Potem przez chwilę leżała, wsłuchując się w ciszę. Stary dom skrzypiał na wietrze. Ponownie uniosła różę do twarzy i przytuliła do policzka, by odegnać od siebie tę ciszę. Podskoczyła, gdy ponownie zadzwonił telefon.
- Benni! - krzyknęła do słuchawki.
- To tylko ja, kochanie, Liza.
- To moja noc pomyłek - przyznała Joanna, opowiadając jej o tym, co się zdarzyło i przytaczając anegdotę Duncana. - Wiesz, Lizo, dzisiaj zachowywał się prawie jak normalna ludzka istota. Może zbyt pochopnie go oceniłam.
- Chwileczkę, zaczekaj moment... - słychać było pospieszne kartkowanie. - Właśnie dzisiaj kupiłam jego książkę. Pomyślałam sobie, że skoro ty nie możesz jej przeczytać, a ja mogę... Tak! Wiedziałam, że było coś takiego. Słuchaj tylko - Liza odchrząknęła: - Rada numer piętnaście: „Pokaż swą wrażliwość. Kobiety z natury rzeczy wychowują naszą rasę. I choć wydaje ci się, że kobieta szuka mężczyzny ze stali, wcale tak nie jest. Szuka kogoś ludzkiego. Kogoś, komu potrzebne jest jej współczucie. A więc nie kryjcie swej wrażliwości, gdy dostajecie po tyłku, koledzy. Wykorzystajcie to! Powiedzcie jej, jak szef zranił wasze uczucia. Powiedzcie jej o..."
- Mam pełen obraz - przerwała jej Joanna. - A to krętacz... a wydawał się taki szczery. Przez chwilę nawet mu uwierzyłam. - Spojrzała na różę, którą nadal trzymała w ręku, skrzywiła się i włożyła ją z powrotem do wazonu. - No i dostało mi się za to, że się nie pilnowałam.
Jeszcze następnego ranka miała się na baczności. Gdy weszła na podium, podejrzliwie zlustrowała publiczność. Ale jeśli nawet Duncan tam był, nie zauważyła go. A gdy zaczął się program, miała już co innego na głowie. Nie mogła dopuścić, by przed kamerą polała się krew.
Tematem dnia były futra. Po jednej stronie siedział Joe Pasternak, łowca szopów i Anton Furzc, właściciel firmy „Furzc for My Lady". Po drugiej zaś siedzieli członkowie ruchu na rzecz obrony zwierząt. Zanim skończyła się czwarta reklamówka, już nie bawiono się w cywilizowane rozmowy. Zrzucono rękawice, zarówno te syntetyczne, jak i skórzane, i pokazano pięści.
- To Ameryka! - krzyczał traper. - Chcę zostać prezydentem i mogę, z Bożą pomocą, zostać nim... Jeśli mam ochotę pomalować się na błękitno i spacerować po Madison Avenue w futrze z rysia, mam do tego pełne prawo. To Ameryka i nikomu nic do tego.
- Powtórz to im - krzyknęła kobieta z widowni.
- Nikomu nic do tego? - przewodnicząca ruchu na rzecz zwierząt, szczupła, koścista kobieta z warkoczem do pasa i wyłupiastymi oczami, w okularach w metalowej oprawie aż zerwała się z miejsca. - Nikomu to nie szkodzi? A czy pan chciałby, by zdarto z pana skórę? Mam taki fajny, ostry szwajcarski scyzoryk...
- Wydawało mi się, że określiła się pani jako pacyfistka, pani Rivers - przerwała jej Joanna. Odwróciła się w kierunku wspaniałej młodej modelki, której sobolowe futro wartości dziesięciu tysięcy dolarów pomalowano spray'em w Metropolitan Opera niecały miesiąc temu, ale nie znalazła u niej pomocy. Joanna skinęła na Antona Furzca, który zdawał się być względnie rozsądny. Anton wstał i, wskazując palcem na Leo, długowłosego, byłego zawodowego zapaśnika, a obecnie sekretarza ruchu na rzecz zwierząt, powiedział:
- No dobra, Leo, skoro tak kochasz zwierzątka, to co powiesz na mięsko? Jesz hamburgery, no nie? Zgadza się?
Szczypiąc swój cienki, opadający wąs, Leo zaczął mówić, ale Furzc nie dał mu dojść do słowa.
- Jasne, że jesz, ty barania głowo... Nie nabrałeś tego sadła, jedząc fasolkę. A jak sądzisz, skąd pochodzi mięso? Od krów - prawda? Czy kiedykolwiek patrzyłeś cielakowi w jego wielkie, brązowe oczy? Krowy są mądre. Krowy mają skórę. Chcesz rozmawiać o prawach dla zwierząt, to najpierw przestań jeść krowy!
- Najpierw to ty zamknij tę swoją jadaczkę i daj mi coś powiedzieć! - wrzasnął Leo, podnosząc z fotela swe wielkie ciało. Anton Furzc, zamiast usiąść, najeżył się jak kogucik, ale umilkł. Leo zaś bawiąc się swym lokiem, powiedział. - Rzymu też nie wybudowano w jeden dzień. A więc musimy od czegoś zacząć...
- Aha, miałem rację! - zapiał Anton. - Przyznajesz się. Chcesz dziś odebrać nam nasze futra, a jutro - hamburgery. Jak ci się to podoba, Ameryko? Co w takim razie będziemy jeść? Poliester?
- Musimy od czegoś zacząć - nalegał Leo. - A więc żądamy: nie zabijać dla pychy.
- Racja - pół sali oklaskiwało go, gdy druga połowa gwizdała.
- Jesteśmy zdania, że jeśli ktoś ma ochotę na piękne futro, to niech sobie wyhoduje własne. - Leo uniósł potężne ramię i ściągnął podkoszulkę z napisem „Ratujcie zwierzątka!". Rzucił ją na bok, odsłonił przed publicznością bicepsy i napiął mięśnie klatki piersiowej.
Był najprzeraźliwiej zarośniętym mężczyzną, jakiego przyszło Joannie oglądać. Widownia szalała z zachwytu, gdy Leo pokazywał swe owłosione ciało. Nie chcąc dać się zdystansować, jego koleżanka zaczęła rozplątywać warkocz, szarpiąc nim tak, że przy okazji dostało się traperowi.
Nagle do tej rozgrywki dołączyła jeszcze jedna osoba. Joanna zauważyła wchodzącego na podium Duncana. W ramionach trzymał długie, prostokątne pudełko z emblematem znanej nowojorskiej firmy futrzarskiej. Widownia zamilkła i nawet goście obrócili się, by spojrzeć na Flowersa.
- To zabawne, że akurat wspomniano o futrach - powiedział Duncan, nachylając się do mikrofonu Jeanny. - Jest to jedna z rad udzielonych w mojej książce „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń". Rada numer dziewiętnaście: „Podaruj swej pani futro. To niezawodny sposób, by z tygrysicy zmieniła się w kotkę". A więc... - i wręczył Joannie pudło.
Tego jeszcze brakowało! To jak zapałki przy wywróconej cysternie lub dodatkowa szubienica na miejsce linczu. Usiłowała oddać mu prezent, ale Duncan uśmiechnął się tylko i założył ręce do tyłu.
- Brutal! - zawyła przewodnicząca ruchu na rzecz zwierząt. - Barbarzyńca!
- Otwórz - ponaglał Duncan, a jego błękitne oczy błyszczały.
Powinna była zrobić przerwę na reklamę, ale wiedziała dobrze, że jeśli oszuka swą widownię przed telewizorami, nigdy jej tego nie wybaczą.
- Niech pani otworzy! - krzyknęli Anton Furzc i traper.
- Otwórz to! - błagała publiczność.
Kątem oka Joanna zauważyła, jak przewodnicząca ruchu na rzecz zwierząt wyjmuje z kieszeni kaftana puszkę czerwonej farby. Anton Furzc usiłował ją wyrwać. Miała do wyboru: albo otworzyć pudło, albo wezwać strażników, albo zrobić jedno i drugie. Joanna zdjęła pokrywę.
Maleńki, szary króliczek wtulił się jeszcze bardziej w swoje gniazdko, w jego ciemnych oczach można było wyczytać przerażenie.
- Ach! - jęknęła widownia.
- O-oo! - zawył Leo. Furzz i przewodnicząca zapomnieli o farbie. Obrócili się, by spojrzeć na królika.
Duncan położył palec na ustach, prosząc o ciszę, i uniósł królika. Wielkie uszy opadły na jego rękę. Pogładził ostrożnie zwierzę i podał go Joannie.
- Dla ciebie, moja najdroższa.
Delikatne futerko królika pieściło jej dłonie. Duncan dopiął swego po raz kolejny. Znowu odebrał jej publiczność i to dzięki temu milutkiemu, długouchemu zwierzątku, które pojawiło się w najbardziej odpowiedniej chwili. Chciała posłać Duncanowi spojrzenie pełne wyrzutu, ale zamiast tego spuściła wzrok i uśmiechnęła się. Nosek królika drgał lekko, trudno było mu się oprzeć. Joanna podniosła zwierzątko do góry, w kierunku kamer.
- A teraz najwyższy czas na reklamę. Spotkamy się ponownie za chwilę - odwróciła się, by zbesztać Duncana, ale on był już w połowie drogi do wyjścia i nawet się nie obejrzał.
Po tym epizodzie program dobiegł spokojnie do końca. Nikt nie był w stanie przebić podarunku Duncana. Członkowie ruchu na rzecz zwierząt mieli rację. Czy ktoś mógł jeszcze zaprzeczyć, że takie futro wygląda najlepiej na swym właścicielu? Amon Furzz usiłował udowodnić wszystkim, że też kocha zwierzątka, ale jedyne, co osiągnął, to dziurę w jedwabnym krawacie. I na tym Joanna zakończyła program.
Przestała się uśmiechać, gdy opuszczała studio z króliczkiem, który spał w pudełku, znalezionym przez jednego z pracowników technicznych. Duncan ponownie wykorzystał ją i jej program dla własnych celów. Był mistrzem manipulacji. I chociaż podziwiała jego talent, wcale jej się to nie podobało. Ani on sam.
- Jesteś tu - powiedział, podchodząc do niej przy windzie. W jednym ręku trzymał klatkę, która kołysała się razem z włożoną do środka książką, zatytułowaną „Twój ulubieniec - królik".
Pociągnął nosem naciskając guzik windy.
- Chcesz go, prawda, Joanno?
- Czyżbyś poczuł się odrzucony, gdybym go nie chciała? Tak jak to było z tymi czekoladkami... - mogła się założyć, że wymyślił tę historię.
Rzucił jej dwuznaczne spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek i razem weszli do windy.
- Gdybyś go miała zamiar komuś oddać, byłbym zrozpaczony. Obiecałem Alistairowi, że oddam go w dobre ręce. A więc, jeśli go nie chcesz, zwróć mi go - dotknął pudełka, które tuliła do piersi. - Słyszysz, Al? Nie podobasz się jej. Sądzę, że wolałaby nauszniki z króliczego futra.
- Nie powiedziałam, że mi się nie podoba - powiedziała Joanna. Czy naprawdę obchodziło go, w czyje ręce trafi królik, czy też ponownie udawał przed nią szczególnie wrażliwego?
- A więc chcesz go zatrzymać? - nalegał Duncan, gdy wysiadali z windy i szli w kierunku samochodu. - Jeśli nie, powiedz tylko słowo, a ja i Al zmyjemy się.
Czy potrzebny był jej do szczęścia królik? Wspominając jego delikatne futerko, wiedziała, że Benni byłby zachwycony.
- Zatrzymam go - powiedziała niechętnie.
- Ho-ho! - uśmiechnął się od ucha do ucha, widząc jak otwiera bagażnik, by włożyć do niego klatkę. - Bałem się jak diabli, bo widzisz, nie sądzę, by Alowi spodobał się mój domek w Stamford. A zabieranie go w trasy...
- Byłoby raczej trudne - zgodziła się Joanna. Przytrzymał pudełko z królikiem, żeby mogła wsiąść do samochodu. W tym czasie, jak zdążyła zauważyć, uchylił wieczko i zajrzał do środka.
- Do zobaczenia, przyjacielu - zapewnił Ala z powagą i oddał pudełko. Następnie spojrzał na nią z cieniem uśmiechu na ustach i dodał: - To samo dotyczy ciebie, Joanno - dotknął palcem jej ramienia, a następnie zamknął drzwiczki saaba i odszedł.
- Ponownie rada numer piętnaście - powiedziała Liza jeszcze tego wieczoru, gdy Joanna opowiedziała jej ostatnie nowinki. - Udaje wrażliwego. Króliki to nie to, co lubią dorośli mężczyźni. Wypróbuj go. Następnym razem, gdy zadzwoni, powiedz, że ugotowałaś Ala na przekąskę niedzielną - lapin avec champignons. Założę się, że nie mrugnie nawet okiem.
Joanna z pomrukiem zachwytu przyjęła radę i spojrzała na wtulonego w nią króliczka.
- Chyba masz rację - ale mówiła to z przykrością. Gdy-
36 Dzień zakochanych
by choć raz w życiu udało jej się spotkać mężczyznę, który pokocha królika...
Po pożegnaniu z Lizą, Joanna nadal siedziała nieruchomo, głaszcząc delikatne futerko Ala. Na zewnątrz podmuch wiatru rozbijał krople deszczu o dachówki. Kolejna wilgotna i samotna noc.
Ponownie zadzwonił telefon. Odetchnęła z ulgą i chwyciła słuchawkę. Tęskniła dzisiejszej nocy do ludzkiego głosu, choćby to miała być pomyłka. v
- Joanno - powitał ją radosny baryton Duncana. - Jak się ma Al?
Przerażało ją, że z taką przyjemnością słuchała jego głosu. Ta chęć, z jaką czekała na telefon od człowieka, który ją wykorzystywał, pogłębiała jedynie jej samotność. Rozgoryczona z powodu tej słabości, zgasiła w sobie iskrę, którą rozpalił jego głos.
- Wiesz, zastanawiałam się właśnie, jak ci to powiedzieć - mówiąc to, gładziła główkę królika. - Al zginął. Wyniosłam go na trawę, by sobie poskubał i...
- Zginaj? Poza domem? W taką noc jak dzisiejsza? Dobry Boże, Joanno! To królik wyhodowany w niewoli. Zamarznie na śmierć lub porwie go sowa. Do diabła!
- No... tak... rzeczywiście...
A więc jednak obchodziło go to. Ale jak jednocześnie przeprosić Duncana i zachować godność?
- Zaraz przyjeżdżam - nie dał jej nawet szansy. - Będę za jakieś dwadzieścia minut. - I odłożył słuchawkę.
- No i co, króliczku! - podniosła go i zbliżyła jego drgający nosek do własnego. - Nieźle narozrabiałam, co, przyjacielu?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Poczucie winy kazało Joannie wyjść Duncanowi naprzeciw. Mogła mu otworzyć bramę za pomocą interkomu, ale i tak byłby zmuszony przejść spory kawałek w strugach deszczu. Ale to nie był jedyny powód, dla którego czekała na niego przy bramie pod kapiącą parasolką, owinięta szczelnie trenczem. Uznała, że będzie to najlepsze miejsce na przeprosiny. A poza tym nie chciała, by Duncan zbliżył się zbytnio do jej sanktuarium. Podniosła wzrok, widząc światła samochodu podjeżdżającego do bramy. Krople deszczu uderzały w pieczołowicie wywoskowaną karoserię jaguara zbliżającego się do podjazdu.
Przeszła przez bramę, gdy Duncan wygasił światła i wyskoczył z wozu.
- Wracaj do środka, nie stój na deszczu! - zawołała. Ale jak zwykle zignorował jej wołanie.
- Do licha! - zamruczała, bo pokrzyżował jej plany.
- Sama zaczęłaś go szukać ? - zapytał i pochwycił ją za rękę, by wiatr nie wyrwał jej parasolki. - Ubrany był odpowiednio do sytuacji; w dżinsy i nieprzemakalną kurtkę, która jeszcze bardziej podkreślała jego bary. Z kieszeni wystawała duża latarka.
- Duncanie, muszą ci się do czegoś przyznać - podniosła wzrok, by spojrzeć mu w oczy. - Skłamałam. Al nie uciekł. Śpi spokojnie w swoim pudełku - rzuciła mu uśmiech, mając nadzieję, że zauważy go w półmroku. - A więc przepraszam cię... Sama nie wiem, co mnie napadło. Ale jak widzisz, nie jesteś już potrzebny. Możesz wracać do domu.
- Przepraszam - dodała ciszej, gdy tak stał i tylko coraz silniej zaciskał palce na jej nadgarstku.
- Wiesz, jak to jest, gdy się kłamie? - wraz z kolejnym podmuchem wiatru Duncan przeniósł parasolkę nad jej głowę. - Teraz nie wiem, w co wierzyć. Skąd mogę mieć pewność, że to nie kolejne kłamstwo? Może chcesz mnie tylko uspokoić?
- Nie stać by mnie było na coś takiego - ale poczucie winy pozbawiło jej głos pewności.
- Udowodnij mi to, Joanno - wolną ręką dotknął jej ramienia i skierował ją ku bramie. - Pokaż mi królika, o ile go masz.
- Do licha, Duncanie! - obcasy wbiły się w mokry grunt. Zauważyła, że chce ją objąć. By tego uniknąć, ruszyła w kierunku domu.
- Do licha z tobą, Wiewiórko. Telefonując do ciebie, pławiłem się w gorącej kąpieli. Wyciągnęłaś mnie z wanny, więc chociaż tyle jesteś mi winna - manewrował parasolką, gdy przechodzili przez ciężką bramę. Następnie zacisnął rękę wokół jej talii.
- Dobrze, dobrze - usiłowała odsunąć się, by zmniejszyć do minimum kontakt z jego ciepłym ciałem, ale uniemożliwiła to różnica w tempie ich kroków. Duncan trzymał parasolkę przede wszystkim nad jej głową. Wiedziała, jak deszcz spływa strugą po jego policzku i znowu ogarnęło ją poczucie winy.
- Wiesz... - zamruczał, gdy wyszli już z otaczających jej posiadłość sosen na wolną przestrzeń i poszli w górę, w kierunku domu. - Są łatwiejsze sposoby, by zdobyć moje towarzystwo. Nie musiałaś narażać mnie na takie stresy. Mogłaś powiedzieć zwyczajnie: „Przyjedź, czuję się samotna". To podziałałoby równie skutecznie.
- Nie byłam wcale samotna - spojrzała na niego z wściekłością. Nie, do tego nie przyzna się temu arogantowi, temu krętaczowi, który jednak nie chciał, by jego króliczek pozostał przez całą noc na dworze.
- Nie? - szydził. - Bawiłaś się tu cudownie całkiem sama w tę ulewną noc?
Nie odpowiedziała, ale też i nie usiłowała uciec, gdy przytulił ją mocniej. Wiatr wył w gałęziach drzew, krew tętniła w jej żyłach, światła domu migały coraz bliżej. Błędem byłoby wpuszczenie go do środka w taką noc jak ta. A w dodatku nie chciała widzieć wyrazu jego oczu w dobrze oświetlonym pomieszczeniu. Miała uczucie, że i tak przejrzał ją na wylot. W opinii większości ludzi Joanna zdobyła w życiu wszystko, co potrzebne do szczęścia. Ta myśl spowodowała, że spochmurniała. Dlaczego właśnie Duncan wie, że jest inaczej? I skąd? Chociaż mówił o dyskrecji naukowca-badacza, nie wierzyła mu. Był manipulatorem, ot co. Ale nikomu nie uda się wykorzystać jej ponownie.
Weszli na osłonięty ganek. Przed drzwiami Joanna obróciła się i patrząc mu w oczy, powiedziała:
- Al naprawdę jest w domu, Duncanie.
- Wiem - złożył parasolkę i oddał Joannie, nie zdejmując dłoni z jej biodra.
Skoro wiedział, to dlaczego?... - odetchnęła, by się uspokoić.
- Nie chciałabym zapraszać cię do środka - dobrze wiedziała, że jest mu winna chociaż kawę. Zaproponowałaby ją każdemu, tylko nie jemu. Na samą myśl, że mogłaby go zaprosić, jej oddech stał się szybszy.
- I to też wiem - jego wolna ręka delikatnie objęła ją za szyję. Poczuła ciepłe palce. Ujął w dłoń jej podbródek i uniósł nieco do góry. - No to dobranoc, Jo!
Trzymał ją tak, że nie mogła uciec przed pocałunkiem. Ale gdyby nic jej nie krępowało, też nie uciekłaby przed nim. Zamykając oczy, całkowicie poddała się pieszczocie jego warg. Czuła, jakby gdzieś głęboko nagle budziło się w niej słońce. Delikatność, z jaką dotykał jej ust, dodawała Joannie siły. Wspięła się lekko na palce i niemal wtuliła w niego. Poczuła, jak ręka Duncana silniej zaciska się na jej talii. Nagle oderwał usta od jej ust i puścił ją. Stali tak przez moment, jedynie wpatrując się w siebie.
- Spij dobrze, Joanno - powiedział. Jego niski głos wydawał się jeszcze bardziej ochrypły. Odwrócił się na pięcie i zaczął schodzić po stopniach ganku.
- Duncanie! - zawołała.
Kiedy obrócił się ku niej, zauważyła na jego twarzy wyraz męskiego tryumfu.
- Tak? - zapytał.
Słowa zamarły jej w gardle.
- Weź mój parasol - powiedziała wreszcie, wyciągając rękę. Przez sekundę jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Po chwili wystawił głowę na deszcz i roześmiał się.
- Dzięki, Joanno. Ja nie używam parasoli - ponownie zaczął schodzić z ganku.
- Nie bądź szalony, Duncanie.
-To wbrew moim zasadom. Człowiek musi trzymać się jakichś zasad - w jego głosie słychać było jeszcze śmiech. Pomachał jej ręką na pożegnanie, obrócił się i wyszedł na deszcz.
Pobiegł do samochodu. Z ruchu jego ramion domyśliła się, że nadal się śmieje. Nie wiedziała tylko, z kogo i nie miała pojęcia, czy sama ma płakać, czy śmiać się. W końcu uśmiechnęła się i weszła do domu.
Jej rozbawienie nie przetrwało rozmowy z Lizą, do której zatelefonowała jakieś pół godziny później.
- Czy w książce Flowersa jest coś na temat spacerów po deszczu? - zapytała, gdy tylko Liza podniosła słuchawkę.
- Jasne, że tak - odpowiedź Lizy była natychmiastowa. - Chyba rada numer trzydzieści pięć. Nazywa to „grą zaawansowaną". Zresztą mogę sprawdzić, czy to akurat ten numer, ale później.
- Och, przepraszam. Nie jesteś sama, co?
- Nie. Są tu jeszcze brązowe oczy i uśmiech, dla którego gotowam umrzeć - przyznała się Liza rozbawionym tonem. - Nowy sąsiad. Wpadł, by coś pożyczyć. Zapomniałam co. Zadzwonić później?
- Oczywiście - ale Joanna już wiedziała to, co ją interesowało, a nawet więcej. Wyłączyła światło i wyszła z kuchni. Przechodząc przez hol, zatrzymała się przy klatce z królikiem, Alistair nerwowo rozkopywał wióry, jakby i on desperacko szukał czegoś i nie mógł znaleźć. Zaciskając ręce na piersi, szybko udała się do sypialni.
Piątek. Wszyscy pracownicy powitali ją uśmiechem, jaki zwykle pojawiał się na ich twarzach przed weekendem. Tylko Joanna nie potrafiła wejść w zwykły, pogodny nastrój. Może gnębiła ją myśl o kolejnych wolnych dniach bez syna. Może wspomnienie poprzedniej, nie przespanej nocy. W każdym razie nie była w nastroju, by spokojnie znosić kolejne sztuczki Duncana.
Na dwie minuty przed rozpoczęciem programu, Art, kamerzysta, zatrzymał Joannę w korytarzu.
- Wskazówka dla tych, którzy potrafią to docenić. Z pewnością chcesz zmienić buty.
- Mówisz, że chcę? - spojrzała na zielone pantofle na obcasie, pasujące do zielonej sukni-płaszcza.
- Chcesz, zaufaj mi - figlarny uśmiech nie znikał mu z twarzy.
Gdy Art dawał takie rady, albo trzeba mu było uwierzyć, albo być przygotowanym na jakiś żart. Tym razem Joanna domyśliła się, że to nie ona będzie przedmiotem żartu. Zmieniła buty pod stołem w czasie napisów, które zapowiadały jej program.
Na szczęście piątkowe wywiady przeprowadzała siedząc. Tym razem po jednej stronie miała starzejącego się, błyskającego bielą zębów i opalenizną gwiazdora filmowego, po drugiej śliczną, bardzo młodą i będącą w zaawansowanej ciąży jego kochankę. Czuła się jak na meczu tenisowym. Zarówno ona, jak i publiczność przenosili wzrok od jednego gościa do drugiego, by śledzić ataki i kontrataki.
- Wyprowadzałam psy gwiazd filmowych, ale zrezygnowałam z własnej kariery, by zająć się tobą! Zarabiałam pięćdziesiąt tysięcy rocznie.
- Nie zarabiałaś nawet pięciu! Nie byłaś w stanie pomóc psu znaleźć drzewka w gęstym lesie. Gdybym cię nie przyjął, sama zeszłabyś na psy. I proszę, co mnie spotyka, zamiast wdzięczności?
- Należy mi się odszkodowanie. Obiecałeś... Rozmówcy byli zbyt zawzięci, by pozwolić Joannie na przejście do bardziej ogólnych spraw. Miała to być dyskusja na temat praw i obowiązków dwojga partnerów, ale zamieniła się w pyskówkę, której nie zagłuszyły nawet reklamy. Po ostatniej przerwie Joanna potarła bolące skronie i odetchnęła z ulgą. Zostały tylko cztery minuty. Patrząc na gości, pomyślała, że jeśli to ma być miłość, to woli dzieci i króliki. Dobiło ją, gdy spojrzawszy na widownię, ujrzała znajomą postać, podnoszącą się z krzesła w jednym z ostatnich rzędów.
Duncan zrzucił kapelusz, zakrywający jego jasne włosy, i ruszył w jej stronę. W ręku trzymał brązową torbę, która mogła zawierać jedynie dość dużą butelkę.
Jej goście przerwali w pół słowa i odwrócili się, by obserwować tę scenę. Duncan wyjął aktorowi mikrofon z rąk i zwrócił do publiczności.
- Wydaje mi się, że w piątek wypadałoby zakończyć program miłym akcentem - powiedział konfidencjonalnym tonem. - Pamiętajcie, że na jeden romans kończący się fiaskiem, przypadają dwa kończące się małżeństwem. A więc jeśli nadal wierzycie w tę instytucję, oto kolejna rada z książki „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń".
Gdy Joanna wychodziła zza stolika, Duncan wyciągnął z torby butelkę szampana. Publiczność wybuchnęła śmiechem, ujrzawszy buty Joanny. Duncan, nieświadom niczego, ciągnął dalej:
- Chcecie udowodnić swe oddanie. I chcecie uczynić to w sposób dramatyczny. Polecam radę numer czterdzieści – dość tradycyjną.
Ach, więc o to mu chodziło. Niech Bóg błogosławi Artowi. Dam mu podwyżkę. Ze skromną minką Joanna pozwoliła Duncanowi zaprowadzić się przed stół.
- Joanno, gdybyś zechciała tu usiąść - Duncan podał butelkę oniemiałemu aktorowi. - Czy może pan to otworzyć?
Następnie przeniósł swą uwagę na Joannę, która usadowiła się na krawędzi stołu, elegancko zakładając nogę na nogę, i ukląkł obok niej. Znalazł się na wysokości butów zaleconych jej przez Arta. Była to para najstarszych, obdartych adidasów, trzymanych w biurze na wszelki wypadek, nie mytych od zeszłej jesieni. Szczęka Duncana powoli opadła, korek wystrzelił, a publiczność zawyła z radości.
- By... - tracił zimną krew, patrząc na obskurne buty i jej tryumfalny uśmiech. - By pokazać ...swą żarliwość, polecam wypicie toastu z jej wykwintnego pantofelka. Nie przypuszczałem, że wymaga to aż takiego oddania.
Jedną ręką chwycił jej kostkę, drugą zdjął but. Wstał, wyciągnął but ku afektowanemu gwiazdorowi, który napełnił go szampanem aż po sznurówki. Z grymasem podniósł go do góry.
- Twoje zdrowie, dziecino - wyszeptał głosem Bogarta. Pochylił głowę i wlewał w siebie srebrzysty płyn. Publiczność wyła z radości. I tak program się zakończył.
Duncan wytarł usta ręką i warknął:
- Kto ci to powiedział?
- Nigdy nie ujawniam swych źródeł - zapewniła go i odeszła.
Gwiazdor poklepał Duncana po ramieniu. Gdy się obracała, zobaczyła z daleka, jak tych dwóch mężczyzn śmieje się i kończy szampana wprost z butelki. Swój pozna swego - pomyślała z tryumfem. Obydwaj byli pewnego rodzaju aktorami i obydwaj nie mieli najmniejszego pojęcia, czym jest miłość. Ale, czy potrzebna im ta wiedza? Dawali sobie świetnie radę bez niej.
Jakby dla potwierdzenia, że cała ta scena nie była niczym więcej tylko przedstawieniem, Duncan nie czekał na Joannę przed studiem. Rozglądała się za nim przy windach, wreszcie poczuła się głupio i odeszła.
Jeszcze tego wieczora, gdy wychodziła spod prysznica, zadzwonił telefon. Przytrzymując ręcznik, pobiegła do sypialni.
- Halo?
- Co ty robisz w domu? - znajomy głos żądał wyjaśnień. Czyżby oczekiwał, że Alistair podniesie słuchawkę?
- Jestem u siebie, Duncanie - powiedziała z przesadną cierpliwością. - A gdzie miałabym być?
- Och... gdzieś na randce.
- Nie dzisiaj - skrzywiła się i opadła na łóżko.
- Czemu nie?
- Po pierwsze to nie twoja sprawa, a po drugie nie znam nikogo, z kim chciałabym się umówić - prychnęła z irytacją.
- W takim razie nie szukałaś dobrze. Jest całe mnóstwo mężczyzn, którzy chętnie umówiliby się z tobą.
- Może i tak, ale o spotkania proszą mnie tylko typy o zbyt wybujałym ego. Wolałabym pójść do opery, niż wysłuchiwać ich pień na własny temat.
- Zdaje się, że trzeba mieć cholernie zdrowe ego, by cię poprosić o spotkanie - zachichotał Duncan współczująco.
- Nie mam nic przeciw zdrowemu ego, sama je posiadam. Nie lubię jedynie tych nadętych facetów, którzy oceniają cię według grubości portfela, znajomości... no wiesz. To typ ludzi, którzy potrafią całą noc mówić tylko na swój temat, nie usiłując nawet zadać jednego pytania kobiecie. Oni lubią się pokazywać z dziewczyną z tego samego powodu, dla którego jeżdżą ferrari lub kupują ciuchy w najlepszych sklepach na Saville Row.
- A więc jak spędzisz weekend? - nalegał. Oparła się o wezgłowie i podkuliła nogi.
- Gdyby był tu Benni... - poszliby wieczorem do kina albo wypożyczyli film. Ma też do przygotowania programy na przyszły tydzień, zakupy do zrobienia, gotowanie. Od dawna nosi się z zamiarem zagospodarowania ogrodu. Mogłaby też pójść na kawę z Lizą.
- A jutro wieczorem? - zapytał Duncan. - Sobotni wieczór był w moim rodzinnym mieście dniem wielkich randek.
Nagle ocknęła się. Cóż ona właściwie robi? Zwierza się ze swej samotności temu mężczyźnie, jakby go to cokolwiek obchodziło? Nie powinna ujawniać, że nie ma żadnych planów na sobotni wieczór. Ani niedzielny. Że całkiem możliwe, iż nie zobaczy nikogo, ani jednej żywej duszy do poniedziałku.
- Jeszcze się nie zdecydowałam - odpowiedziała, a jej glos stał się zimny. - Czy telefonujesz w jakiejś konkretnej sprawie?
- Niekoniecznie - odrzekł tak po prostu.
Chciała mu wierzyć, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Nie był głupi. Musiał wiedzieć, że każdego wieczoru czeka na telefon. Bo w każdym przyzwyczajeniu jest jakaś pociecha, coś miłego, nawet w tak złym przyzwyczajeniu, jakim jest Duncan Flowers. Tymczasowy gość, upomniała siebie. Nie będzie to trwało długo. Gdy tylko skończy się zakład, za niecałe dziesięć dni...
- No cóż, w takim razie... - mruknęła.
- W takim razie dobrej nocy, Jo. Miłych snów - odłożył słuchawkę, zanim zdążyła pomyśleć nad jakąś odpowiedzią, by zatrzymać go dłużej przy telefonie.
Powoli położyła słuchawkę, a następnie zaczęła przez okno wpatrywać się w ciemność. Gdy była mała, dziewczęta w jej bloku bawiły się w grę „zielone światło, czerwone światło". Chodziło o to, by dojść do osoby „zamawiającej" i dotknąć jej tak, by tego nie zauważyła.
Gdy krzyczała „zielone światło" i zasłaniała oczy, wszyscy gracze mogli się do niej zbliżyć. Każdy przyłapany w ruchu na „czerwonym świetle" musiał wrócić na linię startu. Gra ta zawsze ekscytowała ją i przerażała. Za każdym razem, gdy otwierała oczy, zamarli w bezruchu, ścigający ją ludzie, byli coraz bliżej i bliżej.
Duncan przyprawiał ją o takie samo uczucie. Nigdy nie złapała go w ruchu, ale za każdym razem, gdy odsłaniała oczy, był coraz bliżej. Wstrząsnęła ramionami, próbując odpędzić to uczucie. Wstała, by poszukać szlafroka i przygotować sobie szklankę gorącego mleka.
ROZDZIAŁ PIĄTY
„Pizza Domino" - nalegał głos chłopca przez interkom. Radio w jego samochodzie grało na pełny regulator melodię o niegasnącej miłości, a głos chłopca brzmiał tak, jakby on zwracając się do niej jednocześnie żuł gumę.
- Ale ja nie zamawiałam pizzy - powtarzała Joanna z irytacją. Chociaż może to i lepsze od grzanki z serem, zaplanowanej na sobotnią kolację.
- Hartz, wiejska droga numer dwa, to przecież pani adres, no nie?
To żart - pomyślała nagle. Z pewnością w książce Duncana była rada, by wysłać swej ukochanej pizzę w sobotni wieczór.
- Dobrze, wejdź - powiedziała do chłopca i nacisnęła przycisk otwierający bramę.
Ale w parę chwil później ujrzała w drzwiach Duncana Flowersa uśmiechniętego od ucha do ucha. W ręku trzymał brązową torbę z zakupami.
- Skłamałem - powiedział natychmiast.
- Widzę - ledwo mogła złapać oddech. Cofnęła się o krok na jego widok. Błąd numer dwa. Zanim się zorientowała, już stał w holu i nie mogła zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Duncan rozejrzał się z uznaniem.
- Nie jest to pizza Domino, ale specjalna pizza Flowersa. A właściwie taka będzie, kiedy ją zrobię. Kuchnia jest tam?
- Duncanie, nie jestem w nastroju - zaoponowała, idąc za nim do kuchni. A właściwie nie była do chwili, w której się pojawił. To był ponury dzień. Cały czas ślęczała nad materiałami do wywiadów na przyszły tydzień. Miała właśnie odpocząć, gdy zadzwonił do bramy.
- Nie mam chęci na rozmowę z tobą.
- Świetnie, boja też nie. Nie mam ochoty rozmawiać ani z sobą, ani z tobą - ustawił torbę na bufecie i dodał: - Mam jedynie ochotę na wygodny fotel, dobrą pizzę i film. Czy oglądałaś już „Doktora Żiwago"? - podał jej kasetę.
- Akurat tego filmu nie widziałam - powinna go wyrzucić natychmiast. Ale wyglądało na to, że łatwiej byłoby jej wyrzucić piec, a poza tym Duncan wyglądał w kuchni jakoś po domowemu.
- Czy możesz otworzyć chianti, a ja zagniotę ciasto - był zdecydowany zrobić to, co zamierzał. Na jego twarzy nie widać było nawet cienia uśmiechu, chociaż dołeczek znajdował tam, gdzie zawsze.
- Potrzebna będzie patelnia do podsmażenia grzybków.
Nie sposób było przebywać z Duncanem w jednej kuchni i nie rozmawiać. Zanim pizza była gotowa, przedyskutowali wiele tematów, począwszy od wielorybów, a skończywszy na ekonomii wybrzeża Pacyfiku. Joanna zdała sobie sprawę, że chociaż mówił interesująco, to jednak bezosobowo. Wyglądało, że doskonale wie, na ile może sobie pozwolić w rozmowie z nią i kiedy się wycofać. Podstępem, wprawdzie, wdarł się do jej domu, ale chyba nie chciał pogwałcić jej prywatności pytaniami czy komentarzami.
- Dwadzieścia minut i gotowe - powiedział, wkładając do piekarnika. - Czasu aż nadto, by rozpalić kominek.
Jedli pizzę grzejąc się w jego cieple, oglądając „Doktora Żiwago". Stopniowo Joanna zaczęła rozluźniać się i czuć coraz lepiej. Film był wspaniały, a Duncan nadal przestrzegał ustalonej między nimi półmetrowej odległości. Pozwolił sobie jedynie na wyjęcie z klatki Alistaira podczas sceny z wilkami. Zdaje się, że wycie wyprowadziło go z równowagi.
Królik nie zwracał najmniejszej uwagi na film, za to chętnie zajął się szlufkami dżinsów Duncana. Gdy Joanna podwinęła nogi pod siebie, Alistair usnął na jej kolanach. Wpatrzona w ekran, nieświadomie pieściła jego długie uszy. Jej dłoń natrafiła nagle na coś cieplejszego niż futro królika. Opuściła wzrok. Duncan bawił się jego drugim uchem. Z uśmiechem na twarzy ponownie spojrzała na ekran. Pod koniec love story poczuła silniejszy ucisk na kolanie. Zauważyła kątem oka, że Duncan, trzymając nadal ucho królika, oparł na jej nodze swą dłoń.
Joanna powróciła do oglądania filmu, choć miała kłopoty z koncentracją. Z trudem kontrolowała oddech. Chciała zmienić pozycję, ale jego dłoń przyszpilała ją do miejsca. Alistair przyszedł jej na ratunek, uwalniając swe ucho z uścisku Duncana i usiłując zeskoczyć z sofy.
- Nie, nic z tego - Duncan złapał go. Zastopował film.
- Zdaje się, że pora, byś wrócił do klatki, przyjacielu. Gdy podszedł znowu do Joanny, siedziała zwinięta w kłębek, rękami obejmowała nogi, a podbródek spoczywał na kolanach. Czuła, że się jej przygląda, ale tym razem nie usiłował jej dotknąć, choć siadł nieco bliżej.
W ciszy obejrzeli film. Przy ostatnich słowach z ekranu z oczu Joanny popłynęły łzy.
- Hej! - wielka dłoń pogładziła ją po mokrym policzku.
- Jo, to tylko film - obejmując ją ramieniem, otarł łzy. -Wzięło cię, co? - Gdy przytaknęła, usiłując uśmiechnąć się i nie mogąc wydobyć z siebie głosu, przyciągnął ją i przytulił jej głowę do ramienia. - W porządku, czasami dobrze sobie popłakać, prawda?
Śmiała się przez łzy i mocniej tuliła do niego. Skąd może to wiedzieć? Wyglądał na człowieka, który płakał ostatnio w wieku pięciu lat. Ale mimo wszystko miał rację, rzeczywiście dobrze jej zrobił ten płacz - i dobrze jej było w jego ramionach. Odetchnęła głęboko, usiłując wziąć się w garść, i nagle zdała sobie sprawę z jego czystego, męskiego zapachu, z masywności ramienia, z siły uścisku.
Duncan Flowers był na dobrej drodze do wygrania zakładu. Położyła mu rękę na piersi i uwolniła z jego ramion.
- Już dobrze? - opuszkami palców delikatnie dotykał jej pleców, powodując drżenie całego ciała.
- Oczywiście - Joanna wstała i wyszła do łazienki. Ponuro spojrzała na swe zapłakane odbicie w lustrze.
Dzień Świętego Walentego za niecałe dwa tygodnie, ty idiotko. Jak myślisz, po co on to robi? Cóż, jeśli sądzi, że wystarczy love story i pizza, by mnie uwieść, to się myli.
Gdy wyszła z łazienki z czerwonymi oczami, znalazła Duncana w kuchni. Pakował resztę swoich zakupów. Popatrzył na nią z uśmiechem.
- Reszta pizzy jest w lodówce, Joanno. Możesz ją zjeść na śniadanie - wziął torbę i podszedł do niej.
Odchodził? Tak po prostu? Bez kłótni, bez walki, na które już była przygotowana. Delikatnie dotknął czubka jej nota, a potem ust.
- Nie płacz już. To tylko film...
- Ale dobry - nawet nie zamierza jej pocałować?
- Najlepszy - zgodził się. Nie zamierzał. Opuścił rękę i z zabawnym półuśmiechem przeszedł obok niej.
Oszołomiona, nadal nie bardzo wiedziała, co się dzieje, idąc za nim do drzwi wejściowych. On naprawdę wychodził.
- Zamknij dobrze - ostrzegł ją. I już go nie było. Usłyszała tylko odgłosy kroków na schodach, lekkie i szybkie jak na takiego mężczyznę, a następnie trzaśniecie drzwiczek jaguara.
- Do licha! - szepnęła, opierając się o framugę. Zamrugała powiekami, by powstrzymać napływające do oczu łzy. Bez niego pokój wydawał się dziwnie pusty.
Niedziela była cieplejsza i bardziej słoneczna. Wzięła się za lekturę „New York Timesa", którego czytała zawsze od deski do deski w poszukiwaniu nowych tematów. Przed jedenastą miała za sobą lekturę połowy gazety i rozmowę z Bennim. Za tydzień będą znów razem.
Ta myśl podtrzymywała ją na duchu. Postanowiła zrobić zakupy. Skierowała kroki do starej stodoły, zamienionej na garaż. Może uda jej się przy okazji namówić Lizę na kawę... Nagle zatrzymała się. Drzwi garażu były otwarte. A przecież je zamknęła.
Może to złodziej? Ale samochód stał na swoim miejscu. Po odejściu Jasona Joanna zainstalowała takie zabezpieczenie, że nikt nie mógł przejechać bramy bez jej wiedzy. A więc wyglądało, że jednak nie zamknęła bramy.
Podeszła na palcach do samochodu, wsiadła do niego i włożyła kluczyki do stacyjki. Im szybciej znajdzie się poza garażem, tym lepiej. Podskoczyła na dochodzący gdzieś z bliska dźwięk metalu uderzającego o metal. Obejrzała się wokoło, ale nie zauważyła nikogo. Przekręciła kluczyk i silnik zaczął pracować.
- Hej! - usłyszała stłumiony męski głos. Niespodziewanie ktoś zaczął się wydobywać spod samochodu. Ktoś, kto manipulował przy jej saabie.
Przerażona wyłączyła silnik i otworzyła drzwiczki. Jeśli szybko uda jej się dobiec do domu, zadzwonić na policję.. Opuściła stopę na posadzkę garażu i zadrżała, gdy niewidzialna ręka chwyciła ją za kostkę. Kolana ugięły się pod nią i upadła tuż obok samochodu.
- Joanno.
Głos Duncana! Przyjęła to z ulgą.
-Och... dzięki Bogu!
- Do licha, co się dzieje? Chciałaś mnie rozjechać? - trzymając ją nadal za kostkę, podciągnął się i na wpół wychylił spod saaba. Policzek upaprany miał w smarze, wyglądał jak Indianin szykujący się do walki.
- Czemu nie uważasz? Mogłaś mnie zabić!
- Mogłam cię zabić? Też coś! - jej przerażenie zmieniło się we wściekłość. - O mało nie dostałam ataku serca. Co ty robisz pod moim samochodem?
Duncan wychylił się bardziej spod wozu, głowę oparł o jej łydkę. Łypnął na nią z uśmiechem, któremu trudno się oprzeć.
- Rada numer czterdzieści cztery: „Pokaż jej, że ci zależy - wyrecytował - sprawdź opony i zmień olej w jej samochodzie".
Szkoda, że nie mogę usunąć tej rady - zachichotał. - Pierwszy facet, którego rozjedzie kobieta jego marzeń, zaskarży mnie do sądu. Czyżbyś nie widziała puszek z olejem?
- Nie. A jak, u diabła, dostałeś się na mój teren? Praktycznie leżał na jej kolanach. Uwolniła stopę z jego uścisku. Wyciągnęła nogę spod jego głowy i wstała.
- Wspiąłem się na drzewo, a potem zeskoczyłem. W drugą stronę nie da się tego powtórzyć.
- Żaden problem. Mogę cię wypuścić przez bramę - powiedziała ponuro.
- Najpierw muszę skończyć z olejem - i był już pod samochodem.
- Daj sobie spokój, Duncanie. Mechanik się tym zajmie.
- Już za późno. Kiedy usiłowałaś mnie zabić, spuściłem właśnie olej.
- Kiedy co...? - poddała się. On śpiewał coś pod nosem, fałszując tak strasznie, że nie potrafiła rozpoznać melodii.
Czekała wzburzona, póki nie wyjdzie spod samochodu i nie wleje oleju.
- Wspinałeś się po drzewie z tą puszką oleju? - zapytała w końcu.
Przerwał nucenie, by posłać jej uśmiech.
- Miałem go w plecaku. - Głową wskazał ów przedmiot i ponownie badawczym okiem zaczął oglądać silnik.
Wyobraziła sobie Duncana z plecakiem, zawierającym arsenał broni miłosnej, przeskakującego płot jak komandos spod znaku Amora. Nie mogła się opanować. Walczyła ze śmiechem, ale nadaremnie.
- Czy w twojej rodzinie były przypadki zaburzeń psychicznych?
- Mój ojciec zbiera motyle, a cioteczna babka, jeszcze w trzydziestym siódmym, wygrała wyścig motocyklowy z Capetown do Kinszasy - zastanawiał się.
- Tak też przypuszczałam.
Pochlebiło mu to, w mroku garażu zabłysły nagle jego błękitne oczy.
- Dokąd się wybierałaś?
- Po sprawunki. - Można ci towarzyszyć?
Tak. Ale nie tylko dzisiaj rano. Nie tylko do dnia św. Walentego. Chyba nie jestem taką idiotką, by brać go poważnie. To oczywiste, że dla niego to tylko zabawa.
- Tak - odpowiedziała prawie szeptem.
- Świetnie - odparł z zadowoleniem i zamknął maskę.
Jest czarującym mężczyzną, jeszcze tego dnia zdecydowała Joanna. Przewyższał Jasona pod względem uroku osobistego. Czarował wszystkich napotkanych ludzi, ekspedientkę w piekarni, dziecko bawiące się na ulicy, mężczyznę z targu rybnego. Joannie bardzo się to podobało. Zawsze z zażenowaniem przyjmowała zainteresowanie okazywane jej przez przechodniów: „Czy pani jest Joanną Hartz"? Teraz zadowolona kryła się w jego cieniu, pozwalając mu grać pierwsze skrzypce.
A dzisiaj zależy mu na tym specjalnie - pomyślała. Nie wiadomo dlaczego, był w fantastycznym nastroju. Zachowywał się tak, jakby autentycznie fruwał w powietrzu i chciał, by wszyscy poszli w jego ślady.
- Nie, nie mam zamiaru jeść tego na parkingu! - powiedziała Joanna, śmiejąc się na widok podtykanego jej pod nos eklera. Usiłowała odchylić głowę, ale jego potężne ramię zamknęło ją w swym uścisku. Z szelmowskim uśmiechem mamił ją widokiem wspaniałego ciastka.
- Chcesz go, Joanno, wiesz, że chcesz. Jesteś głodna. Coraz bardziej głodna. Nie możesz doczekać się powrotu do domu.
- Mogę - gdy przyciągnął ją do siebie, usiłowała odepchnąć go dłonią. Zaskoczyło ją szalone bicie jego serca.
- Nie możesz.
Przesunął ciastkiem po jej wargach, zostawiając na nich ślad czekolady. Automatycznie oblizała wargi.
- Mmm - powiedział, mrucząc i przymykając oczy. -Zrób to jeszcze raz - ponownie dotknął ciastkiem jej ust.
- Widzisz, mówiłam ci, że to oni! - w pobliżu zapiszczał kobiecy głos.
Joanna odwróciła się i zobaczyła dwie przyglądające się im kobiety.
- To Joanna Hartz i Duncan Flowers! - oznajmiła wszem i wobec jedna z nich. Podeszła bliżej i wbiła w nich pałający wzrok. Jej starsza przyjaciółka trzymała się z daleka. Była tak samo zażenowana jak Joanna.
- Miałam zapytać, kto wygrywa, ale to jasne jak słońce! - Zaśmiała się. - Lecę, by kupić tę książkę mężowi. Może jest jeszcze nadzieja.
Miała przy sobie tylko torbę na zakupy. Podała ją Duncanowi.
- Panie Flowers, nie mam papieru, ale proszę o autograf na tej torbie.
Zrobił to. W tym czasie Joanna załadowała swe zakupy i bagażnika. Następnie ona musiała podpisać się na torbie. Gdy wyjeżdżali z parkingu, słyszała jeszcze za sobą życzenia szczęścia i radości. Potem wjechała w ciszę wiejskiej drogi.
- Może jednak małego kęsa? - zapytał Duncan, trzymając ciastko pod jej nosem.
- Nie, dziękuję - kątem oka widziała, jak zjada je sam. Incydent na parkingu nie odebrał mu apetytu - pomyślała oburzona. Dla niej słodycz tego dnia zmieniła się w gorycz. A więc jej uczucia do Duncana były aż tak widoczne? Nie potrafiła ich ukryć? Zacisnęła ręce na kierownicy, aż zbielały jej palce. Musi się wziąć w garść. Musi pamiętać, że to tylko gra. Zainteresowanie Duncana skończy się z dniem św. Walentego.
Jak długo będą trwać moje uczucia do niego? - zagryzła wargę aż do bólu. - Daj spokój, Joanno, jesteś przecież twardą kobietą. Nie możesz pozwolić sobie na uczucie do kogoś, kto cię wykorzystuje. A Duncan już czerpał korzyści z zakładu. Ta kobieta kupi jego książkę, to samo zrobi sto tysięcy innych kobiet. Jak z książki zrobić bestseller? Po prostu pozwolić, by Joanna Hartz zakochała się w autorze po uszy na oczach siedmiu milionów rozbawionych widzów. A czy oni wszyscy przyślą mi karty kondolencyjne, gdy romans skończy się w dniu św. Walentego?.
Gdy wyjeżdżała zza zakrętu, na podjeździe swego domu zauważyła jaguara Duncana. Zatrzymała się przy nim.
- Do widzenia.
Obróciła się w jego stronę i posłała mu uśmiech, zarezerwowany dla gości z Ku Klux Klanu czy im podobnych typów.
- Dzięki za dzisiejszą pomoc.
- Joanno... - potrząsnął głową, nie odwzajemniając jej uśmiechu.
- Czeka mnie dużo pracy, Duncanie - czuła, jak łzy zbierają się pod powiekami. Musiała pozbyć się go, zanim je zauważy.
- W porządku - zgodził się po długiej chwili. - Ale czy mogę cię prosić o przysługę w zamian za tę wymianę oleju?
- Oczywiście - powiedziała. Zrobiłaby wszystko, byle sobie poszedł. Nacisnęła guzik otwierający bramę.
- Potrzebny mi nowy garnitur na czekający mnie wkrótce wywiad. Czy pomogłabyś mi go wybrać?
- Teraz? - spojrzała przerażona. W obecnym stanie nie miała ochoty dyskutować na temat szerokości klap czy też rodzaju materiału.
- Nie. Za dzień lub dwa - otworzył drzwiczki do połowy, ale odwrócił się i spojrzał na nią.
Odetchnęła głęboko, zanim się zgodziła. To miało być później, nie teraz. W tej chwili obiecałaby wszystko, byle tylko wysiadł z samochodu.
- Cudownie.
Nachylił się, pocałował ją w ucho i zamknął za sobą drzwiczki, zanim zdążyła zareagować. Poklepał odjeżdżający samochód, a następnie przyglądał się, jak zamyka się za nią brama.
Oniemiała pocierała swe ucho. Nie zakocha się w manipulatorze, nic z tego. Ale mimo to dwukrotnie sprawdzała tego wieczoru, czy telefon nie jest zepsuty. Gdy w końcu zadzwonił, okazało się, że to Liza.
- Czy widziałaś „Times Book Review"? - zapytała bez wstępu.
Joanna nie widziała. Resztę dnia wypełniło jej przygotowanie pytań na następny dzień.
- Książka Flowersa jest na ósmej pozycji listy bestsellerów - poinformowała ją Liza. - O co się założysz, że w przyszłym tygodniu znajdzie się na piątej?
Joanna nie chciała się zakładać. Na swoim koncie miała o jeden zakład za dużo.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W poniedziałek Joanna odzyskała siły do walki. Weekend był dowodem tymczasowej tylko słabości, spowodowanej tęsknotą za Bennim i samotnością. Jeśli potrzebuje towarzystwa, stać ją na coś lepszego niż Duncan Flowers.
Jeszcze nie przegrałam zakładu - przypomniała sobie, wchodząc na podium.
Ale gdy ona przygotowywała się do walki, Duncana nie było na ringu. Zamiast zobaczyć się z nią, przysłał bukiecik nagietków w kolorze jej włosów. Przyniósł go uśmiechnięty posłaniec w chwili, gdy zwróciła się do widowni z prośbą o pytania. Przypięła bukiecik do staniczka na oczach oniemiałych widzów. Jakaś kobieta podniosła rękę. Gdy Joanna podała jej mikrofon, zapytała:
- Kto wygrywa?
- Ja - zapewniła wszystkich Joanna. Pogładziła bukiecik. - Co nie znaczy, że nie lubię kwiatów. A teraz chciałabym wiedzieć, kto ma pytanie do naszego gościa?
Starszy, siwowłosy mężczyzna podniósł się z fotela i wpatrując się w nią, powiedział tonem oskarżycielskim:
- Słyszałem, że spotkała się z nim pani w czasie weekendu.
- Ja... skąd pan wie? - wygadała się i o mało nie wściekła na siebie. Bez wątpienia staruszka nasłał Duncan.
- Proszę nam opowiedzieć... - odezwały się głosy publiczności.
- Nie ma o czym mówić - przerwała pytania, patrząc groźnie. - Pan Flowers spełnia jedynie warunki zakładu, a ja liczę dni do końca tego całego zamieszania. Teraz - skoro nikt nie ma pytań - czy mógłby mi pan powiedzieć, panie Crumpet, dlaczego uważa pan, że widziane przez pana światło to UFO? Czy tamtej nocy nie było czasem pełni? Czy nie istnieje możliwość, że to księżyc wziął pan za sztuczny obiekt latający?
Po programie, schodząc ze sceny, czuła mrowienie w plecach. Duncan ponownie zakłócił jej pracę, chociaż z tego, co wiedziała, sam był na końcu świata, w Hongkongu, gdzie promował swą książkę.
Myliła się. Czekał na nią pod drzwiami studia.
- Czego chcesz? - warknęła, nie zatrzymując się.
- Poświęć mi godzinę. Chciałbym dziś kupić ten garnitur.
- Naprawdę myślisz, że wybiorę się z tobą po zakupy?
Po tym co jej zrobił dzisiaj? Jej wściekłości nie złagodziły nawet wspaniałe wyniki oglądalności programu z zeszłego tygodnia. Jeszcze nigdy nie była tak popularna. Poza tym Duncan, kiedy chciał, sam ubierał się elegancko.
To była pewnie jedna z jego rad - złościła się. - Mam uwierzyć, że moja pomoc jest niezbędna. Na pewno brzmi to jakoś tak: pozwól jej wybrać sobie krawat lub garnitur. Odważny z niego człowiek - pomyślała z nagłym olśnieniem.
- Obiecałaś.
Nacisnął guzik windy i przepuścił ją do środka. No, cóż, skoro pragnął pomocy przy zakupach... - spojrzała na niego chłodno.
- Dobrze. Znam takie miejsce, gdzie można kupić dużo taniej ubrania znakomitych firm.
Zamrugał oczami.
- Myślałem, że wystarczy jedynie pójść do sklepu braci Brooks...
- To nie ten styl - potrząsnęła głową. - Znajdę ci coś odpowiedniego. Zaufaj mi.
W jakiś czas później Duncan wychylił się z nędznej przymierzami wielkiego magazynu mody.
- Jesteś pewna, że tamten ci się nie podobał?
Z powagą kiwnęła głową. Duncan sam wybrał trzy pierwsze garnitury. Tak jak podejrzewała, miał znakomity gust, choć może bardziej konserwatywny niż ludzie z branży telewizyjnej.
A mimo to we wszystkich trzech garniturach coś jej się nie podobało. W granatowym, wełnianym wyglądał tak, że dech zapierało, ale nie zamierzała mu tego przyznać. Ledwie powstrzymując śmiech, podała mu dwa następne:
- Zdaje się, że te będą najlepsze. Wyciągnął rękę, ale zatrzymał się w pół drogi.
- Co... - spojrzał jej w oczy - naprawdę myślisz, że?...
Wiedziała, że nie może pozwolić sobie nawet na przelotny uśmiech, bo nie utrzymałaby dłużej powagi. Patrzył na nią zdziwiony. Włożyła mu w rękę garnitur w czerwono-pomarańczowo-zieloną kratkę z krzykliwymi połami i fabrycznie skrojonymi spodniami, oraz drugi, trzyczęściowy, przyprawiający o atak klaustrofobii każdego, kto ma choć minimalne skłonności do tej choroby.
- To nie fair! - zaprotestował, śmiejąc się.
- Prosiłeś mnie o radę, Duncanie Flowers, a więc przyjmij ją. Noś to i płacz - z zadowoleniem obróciła się na pięcie.
- Czy zechcesz zmierzyć najpierw ten w kratkę? Nie mogę się doczekać.
- Ty mała sadystko... - chwycił ją za ramię i przyciągnął. Straciła równowagę. Przytrzymał ją mocno i przytulił do siebie. Dzieliła ich jedynie zasłona przymierzami.
- Hej! - zaprotestowała. - Chwileczkę...
Jej protest zdusił pocałunkiem. I nie był to tylko czuły pocałunek, lecz taki, który jasno określał, kto tu jest panem. Zanim się zorientowała, uległa bez zastrzeżeń. Gdyby miała czas na myślenie, nie poddałaby się tak łatwo jego ustom i ciału. Nieco później było jej wstyd, że tak łatwo mu to poszło. Ale w chwili, gdy ją całował, liczyły się tylko jego usta, bicie jego serca, wyczuwalne pod dłonią, i ciepło jego ciała.
Postawił ją na podłodze, nie wypuszczając z objęć. Oszołomiona rozejrzała się. Zobaczyła starszego pana, czekającego, aż zwolni się przymierzalnia. Był lekko zniecierpliwiony.
- To nie potrwa długo - zawołał Duncan.
- Nie ma pośpiechu, nie ma pośpiechu - powtórzył jegomość, choć najwidoczniej myślał co innego.
Duncan ponownie spojrzał na Joannę.
- Czy naprawdę chcesz zmusić mnie do kupna któregoś z nich? - zapytał, wskazując na podane mu przez nią garnitury.
Duncan zmuszał ją do tylu rzeczy i do uczuć, których wcale nie chciała w sobie obudzić...
- Tak - potwierdziła. Należała jej się choć ta drobna satysfakcja.
Puścił ją z jękiem i wziął garnitur.
- Dostanie ci się za to! - ostrzegł ją.
Zrobi wszystko, by wyplątać się z tego związku. Ale czy ma szansę, gdy jej ciało i serce walczą ze zdrowym rozsądkiem? Uśmiechnęła się, by ukryć obawę.
- Przymierz najpierw ten w kratkę, a ja pójdę dobrać krawat
Odpłacił się jej zaraz następnego dnia, biorąc udział w programie. Zauważyła go natychmiast po wejściu na scenę. Trudno go było nie dostrzec w tej czerwono-pomarańczowo-zielonej kratce. I w dodatku w zbyt szerokim krawacie, w banany naturalnej wielkości.
Widownia też go zauważyła. Wszyscy patrzyli to na jedno, to na drugie. Twarz Duncana zasłaniały okulary w czerwonej oprawce, które już sam dodał do wybranego przez Joannę stroju.
Duncan wytrzymał spojrzenia przez większą część programu. Siedział i jedynie uśmiechał się, gdy Joanna walczyła o zainteresowanie widowni tematem: pstrągi czy hydroelektrownia? Ale nawet goście programu byli bardziej zainteresowani sprawą Hartz kontra Flowers niż własnym sporem. W końcu jeden z nich przerwał w pół zdania, wskazał palcem na Duncana i powiedział:
- Nasza dyskusja jest bezprzedmiotowa, bo wszyscy myślą o tym panu. Może pozwolimy mu wygadać się od serca i dopiero wtedy wrócimy do tematu.
Joanna westchnęła i kiwnęła na Duncana. Obserwowała, jak idzie w jej stronę. Poruszał się z taką pewnością, że gdyby można ją było butelkować i sprzedawać, nie musiałby pisać książek, by zbić fortunę.
Włożył ręce do kieszeni, do reszty zniekształcając linię garnituru. Nachylił się do mikrofonu Joanny i powiedział:
- Nie wydaje mi się, bym w swej książce „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń" zajął się tematem pstrągów, a może powinienem. Oto moja następna rada. Jeśli w waszych duszach tkwi choć trochę poezji, zabierzcie damę swego serca na połów pstrągów. Ale darujcie sobie wizytę w pobliskiej hydroelektrowni - zignorował krzyk rozpaczy przedstawiciela przemysłu energetycznego, posyłając uśmiech rozbawionej publiczności.
Gdzieś z tyłu podniósł się młody Murzyn, ten sam, którego Duncan wynajął do sprowokowania zakładu.
- Gdzie pan nabył to obrzydliwe indycze upierzenie? -wrzasnął tak, by wszyscy dobrze go usłyszeli.
- Gdzie to kupiłem? - Duncan powtórzył pytanie, wygładzając poły marynarki.
- Sprawdzałem wczoraj działanie rady numer pięćdziesiąt siedem. Poprosiłem Joannę o pomoc w wyborze garnituru. A ona zmusiła mnie, bym kupił właśnie ten. Mam więc jedno pytanie, czy sądzicie, że było to uczciwe z jej strony?
- Nie! - odpowiedziała cała widownia, szczerze rozbawiona.
- To właśnie chciałem wiedzieć - radośnie pozdrowił wszystkich, a schodząc ze sceny, szepnął do Joanny: - Jeden : zero.
- Czas na reklamę, a po przerwie wracamy do ryb - stanowczo oznajmiła Joanna. Obróciła się ku przedstawicielowi hydroelektrowni, by poprawić mu samopoczucie. Gdy ponownie rozejrzała się po audytorium, Duncana już tam nie było.
I nie było go przez cały następny dzień. Nie zatelefonował też wieczorem, chociaż Joanna o godzinę przedłużyła czuwanie przy telefonie. I wcale nie dlatego, że chciała, by zadzwonił... Dobrze się stało, że nie pojawił się też w jej czwartkowym programie.
- Gdzie on jest? - zażądał wyjaśnień ktoś z widowni.
- Nie wiem i nie interesuje mnie to - odpowiedziała. - Proszę o pytania do naszego gościa - podkreśliła ostatnie słowo, by nie było żadnych wątpliwości i podała mikrofon starszej, okrąglutkiej pani.
- Joanno, wiem, że to błazen i że doprowadza cię do szaleństwa, ale sądzę, że powinnaś go traktować poważnie. Bo tak naprawdę zaczynamy się kimś interesować, gdy zajdzie nam zdrowo za skórę - kobieta wygłosiła swą radę przy aplauzie publiczności.
Joanna nie wiedziała, czy płakać, czy śmiać się. Gdy po programie Susan Hadley przyniosła jej telegram, z krótkim zapewnieniem: „Tęsknię", nadal nie była pewna swych uczuć.
A to arogant - pomyślała - nawet się nie podpisał, jakby był pewien, że będzie wiedziała od kogo. Jakby był jedynym mężczyzną na świecie, który tęskni za nią i za którym, być może, ona tęskni.
Po raz setny czytała to jedno słowo na skrawku papieru, siedząc tego wieczoru przy telefonie i zaklinając go, by się odezwał. Gdy telefon zadzwonił, aż podskoczyła i może zbyt ochoczo krzyknęła do słuchawki: „halo".
- A więc i dzisiaj nie zadzwonił? - zapytała Liza. Joanna próbowała wziąć się w garść, wyczuwając nutkę współczucia w głosie przyjaciółki.
- Nie, ale przysłał telegram z Zachodniego Wybrzeża. Która to będzie rada? - zapytała i nie mogła się doczekać odpowiedzi Lizy, pośpiesznie wertującej stronice książki.
- Nie mogę nic takiego znaleźć - powiedziała w końcu. - Wygląda na to, że odchodzi od własnego scenariusza. Jak myślisz, co to może znaczyć?
Joanna nie śmiała powiedzieć, co chciała, by to oznaczało. Wiedziała jedynie, że i ona za nim tęskni.
Gdy następnego dnia, w połowie programu, zobaczyła go idącego w stronę podium, jej pierwszym odruchem był szeroki, szczęśliwy uśmiech. Ale kiedy dostrzegła w jego ręku dużą butelkę oleju avocado, uśmiech przeszedł w zdziwienie.
Na scenie akurat najstarszy z trojaczków, światowych mistrzów rodeo z Teksasu, Bob Kirby, demonstrował na swym bracie, jak ujarzmić byka. Duncan zaczekał grzecznie, aż skończą, a następnie, ku radości widowni, podszedł do Joanny i ukląkł u jej stóp.
- Witaj - wyszeptał, chwytając ją przy tym za nogę w kostce i zdejmując jej lewy but.
- Duncanie - jej szept wyrażał furię.
- Jedną chwileczkę, co tu się dzieje? - następny z trojaczków, Baxter, zażądał wyjaśnień. Jego bracia, widząc, że przestali być w centrum zainteresowania, również podeszli do Duncana. A on, niespeszony, postawił stopę Joanny na swym kolanie i, otwierając butelkę oleju, powiedział do mikrofonu:
- Jest to moja ostatnia szansa, by pojawić się w programie Joanny przed dniem św. Walentego. Zdecydowałem się iść na całego. Oto rada numer sześćdziesiąt sześć: „Zrób jej masaż stóp, a pójdzie za tobą wszędzie".
- Słuchaj no, zdaje się, że ta pani prowadziła wywiad z nami - poinformował go Bob.
- W czym problem? - próbował uspokoić go Duncan. -Nie przeszkadzajcie sobie. Ja obiecuję, że nie odezwę się ani słowem i jestem pewien, że Joanna zdusi w sobie okrzyki zachwytu.
- Duncanie! - Joanna bezskutecznie usiłowała wyrwać nogę.
- Nie pozwolę, by ktoś w mojej obecności napastował damę - zauważył Bob, zawijając rękawy koszuli. - Bili, Bob, może pokażemy publiczności, jak obezwładniamy cielaka.
- Nie, proszę was! - zawołała Joanna, ale było już za późno. Baxter chwycił Duncana za kołnierz i przyciągnął ku sobie. Duncan puścił kostkę Joanny, chwycił za kowbojski but Baxtera i pociągnął. Baxter z okrzykiem zdziwienia znalazł się nagle w pozycji siedzącej.
- Joanno, drodzy państwo, przepraszam za to zamieszacie. Już mnie nie ma... - Duncan nie zdążył zejść ze sceny, bo dosięgła go ręka Boba.
- Straż! - zawołała Joanna, starając się nie okazać zdenerwowania.
Bob przygotowywał się właśnie do trzeciej rundy, gdy Duncan chwycił go za nadgarstki i zakręcił jak bąkiem.
- Panowie, proszę usiąść! - Joanna usiłowała przekrzyczeć widownię. - Pan Flowers opuszcza studio.
Zrobił to szybciej, niż zamierzał. Dwóch strażników pochwyciło go z obu stron i wtedy właśnie Bili, najcichszy z traci, przystąpił do ataku. Przy pierwszym uderzeniu Duncan cofnął się, kolejny sierpowy posłał go na deski. Strażnicy chwycili go za ręce i wynieśli ze studia.
- Nie zamierzałem uderzyć go aż tak mocno - zamruczał Bill.
- Jestem tego pewna - potwierdziła Joanna drżącym głosem.
- A teraz może panowie usiądą. Czas na reklamę.
Jeszcze pięć minut i będzie mogła sprawdzić, co z Duncanem. Udało jej się dotrwać do końca programu. W charakteryzatorni Tasha, Susan i jeden ze strażników zajmowali się Flowersem.
- Nie pozwala przyłożyć sobie lodu - narzekała Tasha, pokazując Joannie plastikową torebkę, z której kapała woda.
- Nie martw się. Zaraz na wszystko pozwoli – obwieściła Joanna, wyrywając jej torebkę z ręki. Obawa zmieniła się w gniew. Pewnym krokiem podeszła do Duncana, który trzymał się rękami za głowę, uklękła i powiedziała: - Ty wielki głupcze!
Przyłożyła mu lód do zaczerwienionego oka. Usiłował się wyrwać, ale trzymała go mocno za szyję. Czuła, jak jego włosy drażnią jej dłonie.
- Przepraszam, Joanno, to była moja wina - odrzekł, patrząc jej w oczy. - Och, boli! Delikatniej!
- Siedź spokojnie - odburknęła. - Tak, to była twoja wina i dostałeś za swoje. Nie zaczynaj z Teksańczykami.
Pomimo irytacji, jakby na przekór niej, zaczęła dłonią delikatnie pieścić jego kark. Masowała napięte mięśnie, gładziła jedwabiste włosy. Ledwo powstrzymała się, by nie zacząć masować mu ramion.
- To miłe - zamruczał z wdzięcznością.
- Hmm - prychnęła, nie wiedząc, czy ma na myśli lód, czy masaż. Podniosła torbę z lodem i sprawdziła stan oka.
- Będziesz miał niezłego siniaka, koteczku. - Tak.
Ponownie przyłożyła mu lód. Duncan obrócił się bardziej ku niej i szepnął:
- Naprawdę, bardzo mi przykro, Joanno.
- I tak być powinno - odrzekła chłodno i chociaż wiedziała, że nie powinna przyjąć jego przeprosin, jej palce już to za nią zrobiły. Pieściły jego kark, jego ucho...
- Joanno - Susan Hadley dotknęła jej ramienia. - Dzwonił Morton Stern. Masz się natychmiast u niego stawić.
- Szef promocji - skrzywiła się Joanna.
- Joanno, jeśli będziesz miała przeze mnie kłopoty... - Duncan pochwycił jej dłoń.
Zaprzeczyła ruchem głowy i wyrwała rękę.
- Znając Mortona, jestem pewna, że zechce mi pogratulować - chwytając rękę Duncana, zapytała: - Będziesz tu, jak wrócę?
- Obawiam się, że nie. Za pół godziny muszę się spotkać ze swoim wydawcą. Zabiera mnie na lunch.
- To niech ci zaserwuje filet z polędwicy na to oko. Zapewne zrobi to z przyjemnością - pomyślała Joanna, udając się do szefa. - Wybryk Duncana nie zaszkodzi ani sprzedaży książki, ani wynikom oglądalności jej programu - zacisnęła wargi. - Znowu mnie wykorzystał.
A mimo to przez cały dzień jej dłoń pamiętała ciepło jego ciała, jedwabistość jego włosów.
Tego wieczoru, gdy zadzwonił dzwonek interkomu, wiedziała, że to on. Nie była pewna, czy przyjdzie, ale od czasu, gdy go poznała, nauczyła się oczekiwać nieoczekiwanego. Głęboko westchnęła, zanim przycisnęła guzik:
-Tak?
- Joanno, tu Duncan. Czy mogę wejść?
- Owszem - odpowiedziała, a w jej głosie słychać było zarówno rezygnację, jak i radość.
Wyszła na ganek, by na niego zaczekać. Pogoda była jakby wymarzona, a przy tym pełnia. Wielkie, srebrne chmury przeganiał delikatny wietrzyk. Spomiędzy sosen pobłyskiwały światła samochodu. Ale to nie jaguar podjeżdżał pod jej dom, lecz wielka, biała limuzyna. Duncan wyskoczył z niej i podbiegł do Joanny. Miał na sobie smoking. W jednym ręku trzymał coś czarnego, a w drugim - butelkę szampana.
- Szaleniec - rzekła, gdy schylił się, by pocałować ją w policzek. Wariat - pomyślała - ale prezentuje się wspaniale.
- Szaleję na twoim punkcie - zgodził się.
- A co przygotowałeś na dzisiejszy wieczór? - wyszeptała, uśmiechając się do niego.
- Czary, o ile się im poddasz.
Czyż miała wybór? Czarne zawiniątko okazało się aksamitną suknią wieczorową. Skinieniem głowy przystała na jego propozycję. Weszła do domu, a Duncan za nią.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Dokąd jedziemy? - spytała Joanna przy drugim kieliszku szampana, wygodniej opierając się o kremowe poduszki limuzyny.
Pierwszy kieliszek wypiła w trakcie zakładania sukni. Duncan czekał na nią w drzwiach sypialni, starając się nie podglądać. Pił szampana i opowiadał jej o swoim wyjeździe na Zachód. Jego obecność w drzwiach sypialni wydawała się tak naturalna, że Joanna już czuła się oczarowana.
Suknia, wybrana przez niego, leżała idealnie. Rękawiczki do łokci dopełniały stroju. Gdy pozwoliła mu spojrzeć, zauważyła błysk w jego oczach.
Pogładził ją po policzku, sprowadzając do rzeczywistości.
- Ty nawet nie słuchasz - zaśmiał się - a odpowiedź brzmi: zaczekaj, a sama się przekonasz.
No więc czekała i kiedy limuzyna zatrzymała się na odludziu, wcale jej to nie zdziwiło. Stała na środku drogi, obserwując Duncana, rozmawiającego z kierowcą. Nie zdziwiło jej również to, że w ręku trzymał przenośny patefon.
Limuzyna odjechała. Duncan zbliżył się do niej i zaofiarował swe ramię.
- Gdyby zechciała pani towarzyszyć mi w drodze na szczyt wzgórza...
Zechciała, chociaż wspinaczka na wysokich obcasach nie należała do najłatwiejszych. Ale była tego warta. Szczyt okazał się najwyższym punktem pola golfowego.
- Będziemy grać w golfa? - zachichotała.
- Nie.
Duncan postawił patefon i włączył go. W ciszy nocy zabrzmiały dźwięki muzyki. Był to Strauss.
- Będziemy tańczyć walca. Ale obawiam się, że musisz zdjąć pantofle.
Zdjęła i Duncan uczynił to samo.
- Chcę ci dotrzymać towarzystwa - powiedział.
I zaczęli tańczyć na szczycie wzgórza. Początkowo zaśmiewali się jak dzieci. Szampan i księżyc uderzył jej do głowy, lodowata trawa drażniła stopy i początkowo nie mogła złapać rytmu. Nastąpiła mu na nogę.
- Przepraszam.
Duncan westchnął i przycisnął ją do siebie. - Chodź tu.
Nie stawiała oporu. Delikatne piersi Joanny drażniły jego twardy tors, aż mruczał z zachwytu, a ramię jeszcze mocniej obejmowało ją w talii. Ustami muskał jej włosy. Joanna odnalazła rytm. On prowadził, a ona poddała mu się całkowicie.
Nagle chmury zakryły światło księżyca, ale Joanna nie obawiała się ani ciemności, ani chłodu. Przytulili się do siebie, odgradzając od mroku. Liczyli się tylko oni. Ta pewność na nowo rozsrebrzyła ich świat. A potem walc umilkł, Zatrzymali się wpatrzeni w siebie. Ręka Duncana spoczęła na jej plecach, a ich ciała wtuliły się w siebie. Ledwo dostrzegalnym ruchem odchyliła głowę. Zamknęła oczy. Jego wargi zaczęły całować najpierw jej lewe, potem prawe oko, a następnie usta.
To, co czuła, miało nazwę. Nazwę, której nie ośmieliła się wymówić, a nawet pomyśleć o niej. Zadrżała, bo jeśli jednemu zależało, a drugiemu nie...
- Zimno ci? - wyszeptał, pieszcząc jej szyję, Gdy zaprzeczyła, uśmiechnął się.
- To może powtórzymy?
- O tak.
Czar trwał, gdy zatańczyli ponownie. Zaczęła drżeć, również z zimna, ale nie dbała o to.
- Jeszcze raz - błagała go, tuląc się do jego ramienia. Potrząsnął głową, pieszcząc jednocześnie podbródkiem jej włosy.
- Czary mają to do siebie, że trzeba je dawkować umiejętnie.
Trzymając się za ręce, doszli do drogi, gdzie czekała na nich limuzyna.
W drodze do domu, wtulona w niego, miała czas, by wszystko przemyśleć: Co takiego powiedział w czasie programu, gdy pojawił się po raz pierwszy? Że miłość powinna pozostawić po sobie wspomnienia, które zdołają ogrzać serca, gdy dobije się do dziewięćdziesiątki. Cóż, dzisiaj zafundował jej takie wspomnienie. Czy chciała czegoś więcej? Czy była na tyle szalona, by mieć nadzieję, że i Duncan długo żyć będzie tą chwilą? Że stanie się cud, który głupi zakład zmieni w oczarowanie, trwające dłużej niż oszołomienie alkoholem?
Bez słowa doszli do drzwi. Duncan otworzył je, a potem spojrzał na limuzynę.
Nie chce mnie pocałować na oczach kierowcy - pomyślała - gdy wszedł za nią. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, wziął ją w ramiona.
Ale nie był to pocałunek na pożegnanie. Oderwał usta i wyszeptał:
- Joanno, czy mogę zostać?
Na noc czy na zawsze - pomyślała.
- Ja...
Pocałował jej lekko rozchylone wargi, dziko, namiętnie. - Nie mów nic, jeśli nie możesz powiedzieć - tak - uśmiechnął się, ale rysy twarzy miał napięte. - Czary mają jeszcze to do siebie, że musisz cały czas wierzyć w ich moc. Inaczej prysną.
I to właśnie chciała wiedzieć. Czy czar pryśnie rano? Bo jeśli nie, jeśli jakimś cudem...
- Do licha! - krzyknął Duncan, podchodząc do okna. Zobaczył światła odjeżdżającej limuzyny.
- Zdaje się, że kierowca był pewien, iż tu zostanę.
A może ktoś kazał mu odjechać? Taki praktyczny czar - podeszła do niego i również zaczęła śledzić oddalające się światła wozu.
- Nic nie szkodzi - powiedziała - możesz wziąć mój samochód.
Parsknął śmiechem, dając jej do zrozumienia, że bardziej był ubawiony niż wdzięczny.
- Wiesz co, Joanno, wolałbym raczej wypożyczyć twoją kozetkę. Można? Jestem zmęczony długą podróżą i ledwo trzymam się na nogach.
Czy była to prawda, czy tylko wymówka? Nie wiedziała. Wiedziała jedynie, że chce go mieć blisko, że chce, by spał pod tym samym dachem. A może rano nadal czuć będą to samo, co teraz... - marzyła, zostawiając go w salonie z kocami. Prawdę mówiąc była już teraz pewna, że tak właśnie się stanie.
- Jo - zawołał z dołu.
- Tak? - odwróciła się ku niemu ze szczytu schodów. Patrzył na nią przez chwilę, jakby chciał powiedzieć coś bardzo ważnego, ale nagle zmienił zdanie.
- Spij dobrze - posłał jej całusa i gdy przekręciła wyłącznik, zniknął w ciemności.
Wchodząc do sypialni, zauważyła czerwone światełko automatycznej sekretarki. Początkowo nie miała zamiaru odbierać wiadomości, ale zmieniła zdanie. To mógł być Benni. Ale była Susan Hadley.
- Mam coś dla ciebie. Jutro w Miami jakaś para obchodząca sześćdziesięciolecie zawarcia związku małżeńskiego postanowiła odnowić swą przysięgę. A pobrali się w dzień św. Walentego. Są cudowni. Zespół już wie o porannym locie na Florydę. Czekamy na ciebie na lotnisku Kennedy'ego o siódmej rano. Potwierdź przyjęcie wiadomości. Joanna westchnęła. Susan miała rację. To będzie znakomite do programu na dzień zakochanych. Ale dlaczego właśnie jutro! Pięcioletnia walka o program przeważyła szalę i Joanna posłusznie o szóstej rano, na paluszkach przeszła obok kozetki, na której chrapał Duncan. Spod kocy widać było tylko złote włosy. Miała chęć je ucałować, ale przezwyciężyła tę pokusę. Nie chciała go budzić, skoro musiała wyjść. Do buta włożyła mu wiadomość, że może wrócić bardzo późno i żeby zatelefonował. W duchu marzyła, by czekał na nią. Serce zabiło mocniej na myśl, że mogłaby wrócić do niego.
Przez cały dzień przeprowadzała wywiad z Bowmanami, a jej zespół filmował skromną, lecz uroczą ceremonię. Ale myślami była daleko, przy Duncanie: Co czułaby, stojąc w kościele i wypowiadając słowa tradycyjnej przysięgi? Czy magia zeszłej nocy jest w stanie wytrzymać próbę czasu? Czy Duncan chciałby mieć z nią dzieci? Czy udałoby się im stworzyć tak kochającą rodzinę, jak czteropokoleniowa rodzina Bowmanów?
Przestań marzyć, nakazywała sobie. To głupie z jej strony, że chce zbudować małżeństwo tylko w oparciu o jeden taniec przy księżycu. To szaleństwo zakochać się w mężczyźnie, którego dopiero co spotkała. Jest pewna, że jej pierwsze wrażenie nie podlega dyskusji. I chociaż już była w nim zadurzona po uszy, to nadal zdawała sobie sprawę, że Duncan może ją po prostu jedynie wykorzystać dla osiągnięcia własnych celów.
Boże, spraw, by tak nie było - modliła się, drżąc pod słońcem Miami. - Nie wierzę, że taki jest.
Ale był tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Tylko dwa dni pozostały do dnia św. Walentego. Jeśli jego starania zakończą się w tym dniu, to oczywiste, że nie było w tym nic z uczucia. A jeśli nie... Zapomniała już, jak to jest, gdy pragnie się kogoś tak bardzo. Bo najgorsze to mieć nadzieję i stracić ją...
Przecież masz jeszcze Benniego - przypomniała sobie. Ale łobuzerski uśmiech Duncana, jego czułe ramiona, obudziły w niej dawno uśpione tęsknoty, których Benni nie był w stanie zaspokoić. Oszukiwała samą siebie przez ostatnie lata, mówiąc, że jest zadowolona.
Duncanie, proszę, nie baw się mną - szepnęła.
Ciemne okna domu przyprawiły ją o trwogę. Nie czekał na nią.
To jeszcze niczego nie dowodzi - myślała. - Miał zapewne coś lepszego do roboty niż siedzieć w domu i czekać na nią. Może zostawił wiadomość?
Zostawił. Jej uśmiech przeszedł w grymas, gdy przeczytała treść.
Benni przyjechał dzień wcześniej pod opieką stewardessy (przyjaciółki twego eks?). Mam go odebrać z lotniska. Będziemy musieli zająć się sobą, bo nie sforsujemy bramy. Odstawię go wieczorem. Duncan.
Jej zdenerwowanie wzrosło, gdy po raz kolejny czytała wiadomość. Benni miał wrócić w niedzielę w towarzystwie płatnej opiekunki. Najwidoczniej Jason chciał zaoszczędzić na dodatkowym bilecie i odesłał syna pod opieką swej dziewczyny. Ale co by było, gdyby Duncan nie odebrał wiadomości? Z płonącymi oczami skierowała się do sypialni, by zatelefonować do swego eks i wygarnąć, co o nim myśli. Zatrzymał ją dzwonek interkomu.
- Słucham?
- W porządku... raz... dwa... trzy... Jesteśmy tu! - wrzasnęły dwa męskie głosy.
- Dzięki Bogu! - uśmiechnęła się i nacisnęła przycisk zwalniający bramę. Wyskoczyła na ganek, by zaczekać na ruch. Owiało ją zimne powietrze. Objęła ramiona, usiłując zatrzymać resztę ciepła.
Jaguar Duncana zahamował przed domem. Otworzyły się drzwiczki i wybiegł z nich mały, czarnowłosy chłopak.
- Benni! - podniosła go do góry i zaczęła całować.
- Mamusiu!
Pachniał kukurydzą, a na bluzie widać było plamy musztardy.
- Byliśmy na meczu hokejowym. I w muzeum z dinozaurami! I Duncan kupił mi to - pochwycił rękami bluzę z wielkim napisem „New York Rangers". - I dał mi królika! Czy widziałaś Alistaira? I pojechaliśmy łodzią, nie, promem do Statuy Wolności. Chodźmy zobaczyć Alistaira.
Ostatnie słowa skierował do Duncana, który podszedł do nich z lekkim uśmiechem. Benni wyrwał się z objęć Joanny.
Jej syn był wykończony, znała ten jego nagły przypływ energii, kończący się często płaczem. Czy Duncan nie zna się wcale na dzieciach? W ciągu jednego dnia zaliczyli roczną porcję wycieczek.
- Dzięki za odebranie go - powiedziała spiesznie, bo Benni już chwycił ją za rękę i prowadził do domu.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił Duncan. - Przyniosłem twoje bagaże - zwrócił się do Benniego.
Gdy Joanna podziwiała Ala, by zrobić przyjemność synowi, Duncan ustawił jego rzeczy u stóp schodów. Następnie podszedł do nich. Benni był zachwycony królikiem. Duncan zaczął gładzić plecy Joanny, następnie pochwycił dłonią jej kark, jakby chciał pokazać, że należy do niego.
Spojrzała zdumiona. Był niemal tak samo zmęczony, jak Benni. I jeszcze to podbite oko.
- Tak, to niezły królik zgodził się z Bennim, który domagał się potwierdzenia. - A teraz, pozwolicie, że zostawię was samych. - Nachylił się, by ucałować kącik jej ust. Gdy spojrzała na niego, pocałował ją ponownie.
Czy instynkt słusznie podpowiadał Joannie, że nie jest mu obojętna? Pytanie to było w jej oczach, ale nie śmiała wypowiedzieć go na głos, zwłaszcza przy Bennim. Uśmiechając się pocałował ją w czubek nosa, a następnie spojrzał na jej syna.
- Dobranoc, Benni! - pogładził go po głowie.
- Dobranoc Al! - tym razem pogłaskał królika.
- Zadzwonię do ciebie - powiedział do Joanny, przechodząc obok. Poczuła, jak na dźwięk tych słów ciepło rozlewa się po całym ciele. Otworzył sobie drzwi, zanim któreś z nich wykonało jakiś ruch.
Gdy drzwi zatrzasnęły się za Duncanem, Benni przeszedł od razu do rzeczy.
- Wyjdziesz za niego? - zapytał.
Uśmiech zamarł na jej ustach. Och, tylko nie to. Co innego, gdy jej marzenie nie spełni się. Ale nie chciała, by przytrafiło się to Benniemu... Niespełniona nadzieja może stać się najokrutniejszym z przeżyć.
- Powinnaś wyjść za niego - nalegał Benni. - Byłby wspaniałym ojcem. A poza tym, już go o to poprosiłem.
Joanna uklękła, a właściwie zmusiły ją do tego drżące kolana. Przyciągając syna do siebie, zapytała:
- Benni, nie zrobiłeś tego, prawda?
- Powiedział, że byłby dumny, mając takiego syna - odparował, usiłując dobrze przypomnieć sobie słowa Duncana. Wyglądało na to, że nauczył się ich na pamięć, bo nawet naśladował jego intonację.
Joanna nie powiedziała synowi, ściskając go mocno, że te słowa mogły znaczyć coś zupełnie przeciwnego. Dla niej zabrzmiały jak unik, a nie przyjęcie propozycji.
- Przeczytaj mi to ponownie - powiedziała Joanna słabym głosem. Zrobiło jej się niedobrze. Och, czemu Liza zadzwoniła właśnie dzisiaj? Benni spojrzał na nią, podnosząc wzrok znad komiksów, które czytał.
- Rada numer dziewięćdziesiąt cztery - powiedziała Liza. - „Najpewniejszą drogą do serca kobiety jest pozyskanie jej dzieci. Zabierz je na mecz hokeja, na bilard, gdziekolwiek. Pamiętaj, że kobieta szukając kochanka, szuka jednocześnie ojca dla swych dzieci. Graj na jej uczuciach, a nie przegrasz".
Joanna przeszła z telefonem do kuchni, by Benni nie słyszał ich rozmowy.
- A więc wykorzystał Benniego, by zdobyć mnie. To niewybaczalne.
- Na to wygląda - potwierdziła Liza. - To drań.
Z całą pewnością. Duncan mógł na oczach siedmiu milionów grać na jej uczuciach. Była dużą dziewczynką i skoro pozwoliła mu na te fałszywe zaloty, jej sprawa. Tylko siebie może za to obwiniać. Ale żeby wykorzystać Benniego, jego marzenie o tatusiu na stałe, żeby zawieść małego chłopca, którego i tak życie nie oszczędzało, to nikczemności Odwiesiła słuchawkę, zanim Liza zdołała zapytać, co się z nią dzieje. Telefon prawie natychmiast zadzwonił ponownie.
- Założę się, że to Duncan - krzyknął Benni, podbiegając do Joanny.
A więc i on czekał na jego telefon. Chwyciła słuchawkę, zanim Benni zdołał to zrobić.
- Chyba nie, synku. To z pewnością Susan lub ktoś z pracy.
- Och - Benni był zawiedziony. - To nie podnoś.
Nienawidził chwil, gdy odbierała mu ją praca. To był kolejny symptom, w jaki sposób rozwód na niego podziałał. Nie lubił dzielić się matką z otaczającym go światem.
- Masz rację - powiedziała.
Telefon przestał dzwonić, a wiadomość przejęła w jej sypialni automatyczna sekretarka.
Ale to na nic, stwierdziła, spacerując w tę i z powrotem po salonie. Jeśli zostanie w domu, będzie musiała wysłuchać wiadomości od Duncana. A w obecnej chwili jego rozbawiony głos doprowadziłby ją do rozpaczy. Łzy przyjdą później, o wiele później, gdy już wybaczy sobie swą głupotę. Z trudem przełknęła ślinę.
- Może przejedziemy się gdzieś, Benni? Na przykład do Mystic, by obejrzeć akwarium?
A potem mogą pójść gdzieś na kolację. Nie może dopuścić, by jej syn ponownie spotkał się z Duncanem. Ale ona... ona musi po raz ostatni stawić mu czoła jutro, w dniu św. Walentego.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Susan Hadley była zaniepokojona.
- Sądziłam, że chcesz mieć róże od Duncana w studio...
- Myliłaś się! - odparła energicznie Joanna. Skrzywiła się i położyła rękę na ramieniu swej producentki. - Przepraszam, to nie twoja wina. Jestem zdenerwowana.
- Dwie minuty do rozpoczęcia programu - przypomniał głos asystenta reżysera.
Joanna podeszła do kurtyny. Zanim wyszła na podium, przeczytała liścik od Duncana.
„Żałuję, że nie spotkaliśmy się wczoraj. Zarezerwuj ostatnie pięć minut programu dla mnie, dobrze? Twój Duncan"
Nie, nie jej. Nie chce go. Gdy tego ranka odwoziła Benniego do szkoły, zapytał ją, z nadzieją w oczach, czy zobaczy się z Duncanem. Zgniotła liścik i rzuciła za siebie. Gdy wyszła na scenę, powitał ją gorący aplauz publiczności. To jej podniosło poziom adrenaliny we krwi i pewniej stanęła przed widownią. Jakoś przeżyje ten program. Będzie się uśmiechać. Zrobi to dla Benniego, jeśli nie dla siebie samej. Powitała uśmiechem czwórkę swych gości. Obojętnie spojrzała na róże stojące na stoliku, wdychając jednak zapach miłości. Czuła szczypanie w oczach. Musiała zamrugać kilkakrotnie, by cokolwiek zobaczyć. Czy Duncan był na widowni? Nie miała czasu i odwagi, by szukać go wzrokiem.
Zaczął się program.
- Dzień dobry - wstając z miejsca, powitała widownię. - Wszystkiego najlepszego w dniu św. Walentego! Aby zapewnić państwa o tym, że jest to szczęśliwy dzień, zaprosiłam dziś do studia bardzo specjalnych gości. Dają nam nadzieję, że miłość potrafi pokonać próbę czasu.
Zwróciła się do Sapersteinów, którzy, trzymając się za ręce jak nastolatki, siedzieli po jednej stronie, a następnie powitała siedzących po drugiej stronie państwa Watkinsów.
- Dzisiaj zapytamy ich, co robili, by ich małżeństwo i miłość przetrwały tak długo. Łącznie obie pary przeżyły szczęśliwie sto siedem lat...
Przerwała, czekając aż ucichną oklaski, a następnie dodała:
- Może potrafią nam udzielić kilku rad, co robić, by nie przestać się kochać.
Uśmiechnęła się do Sapersteinów.
- Elliocie i Rebeko, czy możecie zacząć? Czy możecie opowiedzieć nam, jak się poznaliście?
Program szedł doskonale, ale każde słowo raniło jej serce. Gdyby zaloty Duncana były prawdziwe i oni mieliby niejedno do opowiedzenia. I podobnie jak Emma Watkins tuliłaby swojego ukochanego co najmniej dwa razy dziennie. Szanowałaby kaprysy Duncana, jego dziwactwa...
Zapominasz o czymś - przypomniała sobie w czasie pierwszej przerwy na reklamę. Była tak przygnębiona, że wbijała sobie w dłonie paznokcie. To miało złagodzić ból jej serca. Ale nie na wiele się zdało. - Zapominasz, że on niewart jest twojego smutku.
Mężczyzna, którego kochała, w ogóle nie istniał. Ten szalony i czuły kochanek był jedynie wymysłem wyobraźni - produktem stu jeden banalnych sposobów uwiedzenia naiwnej samiczki.
Łamiesz sobie serce, rozpaczając nad manipulatorem. Powinnaś być mądrzejsza i twardsza, Joanno. Obudź się!
Wzbudzała w sobie gniew na Duncana, by stłumić narastający ból, który wywołały taśmy z ceremonii ponownych zaślubin Bowmanów.
Czy rzeczywiście nakręcili je zaledwie dwa dni temu? Czy to nie dwa dni temu marzyła, by Duncan założył na jej palec obrączkę? Co za idiotka! A z niego co za błazen! Tak łatwo opętać kobietę, jeśli oferuje się jej wyśnioną przez nią miłość. - Wzruszając ramionami, zwróciła się do widzów:
- Czy ktoś z państwa ma pytania do naszych gości? Ale pierwsze pytanie było do Joanny.
- Co z zakładem? - zapytała młoda kobieta, której sekundował siedzący obok mąż. - Gdzie jest pan Flowers?
- Pan Flowers pojawi się wkrótce, na razie prosiłabym o pytania do naszych gości.
Pod koniec czwartej przerwy na widowni zapanowało zamieszanie. Podniosła wzrok i zobaczyła idącego w jej kierunku Duncana Flowersa.
- Gdzie twój pstry kubrak? - krzyknął ktoś z widowni.
- Oszczędzam go na poważniejsze okazje! - zaśmiał się. Tego dnia miał na sobie garnitur w granatowe prążki.
Szykowna elegancja podkreślała siłę jego ciała. Na ten widok pod Joanną ugięły się kolana. Oparła się o blat stolika, by ukryć ich drżenie. Miała nadzieję, że wygląda na opanowaną.
Nie załamię się - przysięgała sobie w duchu. - Na pewno nie przed siedmioma milionami widzów. Nie załamię się. Nie mogę.
Jego bliskość sprawiła, że krew zaczęła w niej wrzeć. Podała mu mikrofon, wiedząc, że w obecnej chwili nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu.
Duncan przejął mikrofon, delikatnie dotykając jej dłoni. Ich spojrzenia spotkały się. Zieleń oczu rozjaśniały skrywane łzy, błękit jego oczu rozświetlały szatańskie błyski.
I to cała jego natura - rozpaczliwie chwytała się tej myśli, podczas gdy on ściskał jej nadgarstek. - To czarujący, ale samolubny i niedbający o nikogo szatan. Nie pozwól się opętać.
- Zdaje się, że wiecie, dlaczego zebrałem was wszystkich tutaj właśnie dziś - oznajmił Duncan z nutką lekkiej ironii. Publiczność przyjęła jego słowa oklaskami.
- Dwa tygodnie temu założyłem się z Joanną, że korzystając z porad zawartych w mej książce „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń", do dnia św. Walentego zdobędę jej serce.
- I zdobył pan? - zawołał ktoś z publiczności na tyle głośno, że jego słowa wychwycił mikrofon.
- Nie wiem.
Spojrzał na Joannę. Z jego spojrzenia nie można było nic wyczytać. Następnie ponownie zwrócił się do publiczności.
- O tym się zaraz przekonamy. Jedno, czego jestem już teraz pewien... - zawahał się, a Joanna aż zacisnęła dłonie w pięści. Nawet jego pauzy były wypunktowane. Ten człowiek potrafił utrzymać zainteresowanie słuchaczy.
- Wiem jedno - kontynuował, a jego głos stał się nieco chrapliwy - że swoje sztuczki wypróbowywałem na odpowiedniej kobiecie. Joanna Hartz jest kobietą moich marzeń - ponownie obrócił się ku niej, a publiczność zgotowała mu szalony aplauz.
Oklaski obudziły w niej nadzieje. Oczy Duncana przykuwały jej wzrok. Czuła łzy zbierające się pod powiekami. Zamrugała, a gdy ponownie była w stanie coś widzieć, on był już zwrócony ku swym fanom. Uderzenia serca przyprawiały ją o zawroty głowy. Solidny stolik był jedyną podporą.
Gdy odwołał się do Bowmanów, Sapersteinów i Watkinsów, mówiąc, że może i jego miłość przetrwa wieki, jej wewnętrzny głos odrzucił te słowa: To jasne, że nazwie cię kobietą swoich marzeń, Joanno. Taka jest nagroda. On wykorzystuje przeciwko tobie twoje nadzieje, twoje marzenia Wie, że chcesz wierzyć, by tak było. Ale nie wierz mu!
- Ale czy zdobył pan jej serce? - zawołał ten sam mężczyzna.
- Tylko w jeden sposób można się o tym przekonać -powiedział Duncan śmiejąc się. Padł na kolana przed Joanną i chwycił za rękę.
Och, nie. Tylko nie to. Nawet on nie... A jednak ośmielił się.
- Joanno - jego głos drżał od śmiechu. - Nigdy nie przypuszczałem, że uczynię to w telewizji, ale tak się złożyło.
Nie, to nie może być prawda. On tak nie myśli - ale jego oczy błyszczały szczerością, a dłoń, przytrzymująca ej dłoń, najwyraźniej drżała. A może to było drżenie jej dłoni.
- Joanno - powiedział, a publiczność aż wstrzymała oddech. - Czy rozważysz... czy sądzisz... do licha. Czy wyjdziesz za mnie?
Oczy miała pełne łez. Przełknęła ślinę z trudem, ale to nie pomogło. W gardle zaschło jej nagle, a wszystkie słowa uleciały jej z głowy.
- Czy wyjdziesz za mnie? - nalegał, a jego ręka ściskała coraz silniej jej dłoń.
Nie była w stanie mówić, ledwo widziała przez łzy, ale nadal jeszcze nie straciła czucia. Podniosła wolną rękę, chwyciła za wazon z różami i uniosła go. Następnie powoli z pełną świadomością, zagryzając wargę jak małe dzieci wylała na głowę Duncana wodę z wazonu wraz z dwunastoma długimi, czerwonymi różami. Na sali zapadła całkowita cisza. Gdy Duncan zaczął kaszleć i prychać widzowie poczęli głośno okazywać swe niezadowolenie.
- Nie! Nieeee! - krzyczeli i gwizdali.
Duncan puścił rękę Joanny, by pozbierać róże. W tym momencie wazon wypadł z jej odrętwiałych palców i rozbił się z hukiem.
Joanno, ty idiotko!" - nie wiedziała, czy te słowa wysiedziała na głos, czy tylko do siebie, ale nie dbała o to. Gdy podnosiła się, czuła, że depcze po rozbitym szkle. Poprzez łzy ledwo widziała przed sobą Duncana. Odepchnęła jego wyciągniętą dłoń, nadepnęła na różę i, przy gwiździe publiczności, wybiegła ze studia. Tuż za kurtyną wpadła na Susan Hadley.
- Joanno, pozostała jeszcze minuta programu. Nie możesz odejść.
- Czyżby? - załkała. - Tasho, gdzie moja torebka? - nie czekała na odpowiedź, chociaż w torebce miała kluczyki do samochodu. Zanim doszła do wyjścia, czyjaś ręka chwyciła ją za ramię. - Puść mnie - wrzasnęła, otwierając drzwi.
- Joanno, kochanie, nie odrzucaj go - jęknęła Tasha, ale posłusznie wsadziła jej w ręce torebkę.
- To go sobie weź, Tasho, jeśli to taka wspaniała partia!
Ciężko jej było uciekać korytarzem na wysokich obcasach. Wiedziała, że musi jak najszybciej znaleźć się w samochodzie, póki całkiem się nie rozklei. Każdy smutek opłakiwała zawsze tygodniami. Teraz może potrwa to rok. Może resztę życia. Zrzuciła pantofle i zaczęła biec.
Na korytarzu wystraszone twarze przyglądały się jej szalonej ucieczce. Nareszcie winda. Prawie upadła na włącznik. Nagle odwróciła się, słysząc czyjeś kroki. Duncan Flowers biegł za nią jak szalony. Wzgardzona róża tkwiła w jego dłoni.
Drzwi windy otworzyły się i Joanna, zziajana, wskoczyła do środka. Poprzez łzy usiłowała znaleźć odpowiedni guzik. W końcu nacisnęła wszystkie. Drzwi zaczęły zamykać się powoli.
- Joanno! - Duncan wbiegł przez domykające się drzwi, uderzył o ścianę i obrócił się ku niej.
- Wynoś się stąd! - krzyknęła.
Że było to niemożliwe, nie zdawała sobie sprawy. Winda zjeżdżała prawie bezszelestnie.
- Nie - Duncan dyszał ciężko. Jedną ręką odgarniał z oczu mokre włosy.
- W takim razie ja wyjdę!
Winda zwalniała, dojeżdżając do kolejnego piętra.
- Nie wyjdziesz... póki mnie nie wysłuchasz. Duncan nacisnął guzik stopu i winda zatrzymała się.
Gdzieś w oddali zadźwięczał alarm.
- Wynoś się! - z płaczem skryła się w jednym z rogów windy.
- Jo... anno... - jeszcze z trudem łapał oddech, ale podszedł do niej i zagradzając jej odwrót, powiedział:
- Tak mi przykro.
- Wcale nie! Nic cię to nie obchodzi. Zrobiłeś wszystko zgodnie ze swoimi planami. Po dzisiejszym programie znajdziesz się na pierwszym miejscu tej cholernej listy bestsellerów.
- Guzik mnie to obchodzi, Joanno! - ustami dotknął jej mokrego policzka. - Lista się nie liczy. Liczy się to, że jest mi naprawdę przykro.
- Nie wierzę ci.
Zaśmiał się i pocałował ją w ucho.
- Jednak jest mi przykro. Przepraszam. Wysłuchaj mnie.
- Nie mam zamiaru!
Usiłowała go odepchnąć, ale nadaremnie. Równie dobrze mogłaby walić w ścianę.
- Joanno, zrozum to, co tam powiedziałem... jest prawdą. Wygładził jej włosy za uszami. Mięśnie zadrżały mu, kiedy ponownie się wzdrygnęła.
- Masz rację, to nie był czas i miejsce na powiedzenie tego, ale każde słowo jest prawdziwe. Jesteś kobietą moich marzeń.
- Promocją twoich marzeń, chcesz powiedzieć.
Nie mogła mu wierzyć. Bo uwierzyć i zostać zdradzonym... Nie, drugi raz nie zniosłaby tego... Jej oczy napełniły się łzami na samą myśl o tym.
- Och, Joanno - otoczył ją ramionami - promocja przestała mnie interesować pięć minut po poznaniu ciebie.
Ucałował jej głowę, potem przytulił się policzkiem do jej policzka.
- To jest... - w jego głosie znowu słychać było tę szelmowską nutkę - rozumiesz, interesowało mnie to, ale ty znalazłaś się na pierwszym planie. Ponownie pocałował ją w ucho.
- Ty liczysz się ponad wszystko - wyszeptał. - I poprosiłbym cię o rękę jeszcze wczoraj, gdybyś nie wychodziła z domu.
- Zrobiłbyś to? - zapytała zduszonym głosem.
- Przysięgam. Proszę. Kupiłem to w sobotę. Benni pomógł mi wybrać.
Nie wypuszczając jej z objęć, sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął małe, czarne pudełeczko. Kciukiem otworzył wieczko.
Jej oczy ponownie zalały się łzami. Kamień okazał się szmaragdem. Obok niego tkwiły dwa malutkie diamenciki. Dla niej mógłby to być nawet odpustowy pierścionek. Liczyło się tylko to, że był.
- Benni nic mi nie mówił... - powiedziała urywanym głosem. - Opowiedział o przejażdżce promem i dinozaurach, ale o tym nawet nie wspomniał...
- Cóż, dzieciak też musi wiedzieć, co można powiedzieć, a czego nie - odrzekł Duncan rozsądnie. - A poza tym, nie zdradziłem mu, że to dla ciebie.
Nagle śmiech zniknął z jego oczu. Patrzył na nią pełnym napięcia wzrokiem.
- Ale pierścionek jest dla ciebie. Niezależnie od tego czy mnie chcesz, czy nie. A więc... na czym to skończyliśmy?
Opadł na kolana. Chwycił ją za rękę i uśmiechnął się.
- Możesz odpowiedzieć tak lub nie, Joanno, ale zapamiętaj, że w stosunku do ciebie użyłem tylko ośmiu rad z mojej książki. Pozostało jeszcze dziewięćdziesiąt trzy i przysięgam na Boga, że wykorzystam każdą z nich, a jeśli będzie trzeba, zacznę znowu od pierwszej, by cię zdobyć. Wiesz, że jesteśmy stworzeni dla siebie. A więc... - odchrząknął nerwowo. - Joanno, czy wyjdziesz za mnie
Kolana całkowicie odmówiły jej posłuszeństwa. Powoli opadała na podłogę. Jego ręce pochwyciły ją i przytrzymały. Gdy ich twarze znalazły się na tym samym poziomie, odpowiedziała mu:
-Tak.
Przyciągnął ją do siebie i uścisnął mocno.
- Boże! - zaśmiał się i wtulił twarz w jej ramię.
- Co? - zamruczała, pieszcząc ustami jego ucho. Uniósł głowę. Ich czoła i nosy dotykały się.
- Przypomniałem sobie ostatnią radę z mojej książki.
Rada numer sto jeden: „Pamiętaj, że kiedy jesteś zakochany, każdy dzień jest twoim świętem". Wszystkiego najlepszego, Joanno.
- Ty wariacie! - zaśmiała się również, a jej oczy znowu wypełniły łzy.
- Tak - zgodził się - dla ciebie zwariowałem.
Gdy ich usta spotkały się najpierw w lekkim, potem bardziej namiętnym pocałunku, nawet nie zauważyli, że winda ponownie ruszyła.