Dzień zakochanych 1 Nicholson Peggy O jeden zakład za dużo






O jeden zakład za dużo



Peggy Nicholson


ROZDZIAŁ PIERWSZY



Za dziesięć minut miała wejść na wizję. Joanna Hartz wzięła głęboki oddech, by uspokoić przyśpieszone bicie serca, na twarz przywołała uśmiech, świadczący o pełnym opanowaniu, i przez nie oznakowane drzwi weszła na ko­rytarz, prowadzący do studia sieci NBS.

Czekał tam na nią cały zespół. Susan i Tasha, rzuciły się na Joannę jak sępy, a Art, kamerzysta, wzniósł ręce do gó­ry w dziękczynnym geście.

- Jesteś wreszcie! - krzyknęła Susan.

- Co się stało? - zażądała wyjaśnień Tasha, charakteryzatorka. Chwyciła Joannę za podbródek i zaczęła studio­wać zaróżowione policzki.

- Nie miałam jak dojechać. Ciężarówka zatarasowała wszystkie pasma autostrady przy zjeździe na Manhattan. Dzięki Bogu obyło się bez ofiar - informowała Joanna w drodze do charakteryzatorni. Uśmiechnęła się do Arta, któ­ry udając przerażenie, wciskał się w ścianę, żeby uniknąć rozdeptania przez pędzące kobiety. Program Joanny Hartz zaczynał się zawsze o dziewiątej rano. Czekało na niego siedem milionów widzów.

- Joanno, co chcesz najpierw usłyszeć, dobrą wiadomość czy złą? - zapytała pełniąca funkcję producenta Susan Hadley, kobieta o bardzo jasnej karnacji. Tego ranka jej twarz zlewała się kolorem z szarozieloną bluzką, którą miała na sobie.

- Złą - odpowiedziała automatycznie Joanna. Susan, prostując się, wyrecytowała swą kwestię z pręd­kością karabinu maszynowego.

- Właścicielka świnki odwołała swoje przyjście. Powie­działa, że jej ulubieniec -jak się nazywało to diabelstwo? Aha, Chrumpek - cierpi dzisiejszego ranka, tu cytuję: „na drobną niestrawność". Sądzi, że to trema.

Cóż ta miniaturowa świnka może wiedzieć o prawdzi­wej tremie - pomyślała ze wściekłością Joanna, czując, jak jej żołądek unosi się i opada. - Bez Evelynn Weatherby i jej Chrumpka program zakończy się fiaskiem. Ani bur­mistrz miasteczka, ani właściciel domu, w którym mieszka Evelynn, nie są wystarczająco pociągający dla widowni. Zostali zaproszeni jedynie dla urozmaicenia, zwłaszcza bur­mistrz, znany krzykacz. Po co dyskutował o prawie, które zabrania ludziom trzymania świnek w mieszkaniach w Winston, w stanie Pensylwania, skoro nie można pokazać uro­czego i świetnie wytresowanego prosiaka.

- A dobra wiadomość? - zapytała. Kolana ugięły się pod nią i musiała przykucnąć na stołku przed lustrem. Automa­tycznie odwracała twarz, poddając się charakteryzatorskim zabiegom Tashy.

- Znalazłam zastępcę - zapewniła ją Susan z gorliwo­ścią sprzedawcy polis ubezpieczeniowych. Joanna widzia­ła w lustrze jej rozpromienione oblicze. - Wczoraj przeprowadziłam z nim wywiad i miałam zamiar zapropo­nować ci jego udział w programie majowym.

- Przeprowadziłaś wywiad w niedzielę? - Słowa Susan wywołały dziwny niepokój Joanny.

Policzki Susan z różowych stały się czerwone, co nie przeszkodziło, by wyzywająco uniosła podbródek.

- Rozmowa odbyła się w czasie lunchu. I to właśnie on poprosił mnie o wejściówkę na twój dzisiejszy program. Więc gdy okazało się, że świnka ma nas w nosie, poszłam na widownię i...

- Za siedem minut wchodzimy na wizję - z dala słychać było posępny baryton asystenta reżysera.

- Z kim przeprowadziłaś wywiad? - ostro zapytała Joanna.

- Z Duncanem Flowersem.

Wzięta prezenterka programów, polegających na roz­mowie między zaproszonymi gośćmi a publicznością, musi znać się na wszystkim, poczynając od polityki, a kończąc na balijskim teatrze cieni. W głowie Joanny ze złowieszczym piskiem otworzyła się odpowiednia szu­fladka.

- Flowers, eks-profesor angielskiego w Harwardzie? Zna­komicie sprzedający się autor poradnika „Jak z książki zro­bić bestseller".

- Ten sam - wtrąciła Tasha. - I uwierz mi, to jest ktoś! - Wzięła do ręki puszek do pudru, leżący przed lustrem. - Zabieram go. Tym właśnie pudrowałam Flowersa. Od dziś będę to trzymać u siebie pod poduszką.

- Tę książkę napisał przed dwoma laty - powiedziała Susan, ignorując błysk w oku Joanny. - Nie o tym jednak chce dzisiaj rozmawiać... Chce...

- Jasne, że nie. Dziś chce zareklamować swą następną książkę, nieprawdaż? - rzuciła Joanna i zamknęła usta, by pozwolić Tashy pociągnąć je czerwoną szminką, która nie traci swego koloru nawet w świetle reflektorów.

- Cztery minuty, Joanna - do roboty! - zawołał asystent reżysera.

- Tak, to prawda, proszę, oto ona - Susan rzuciła Joan­nie książkę na kolana i pośpiesznie opuściła pokój.

Gdy Tasha szczotkowała jej rude, sięgające ramion wło­sy, Joanna z niesmakiem spojrzała na krzykliwą okładkę: „101 sposobów zdobycia kobiety swych marzeń". Podty­tuł informował, że jest to „Współczesny poradnik dla męż­czyzn, którzy marzą o romansie". Nie czytała książki, ale słyszała o niej. Nie dalej jak wczoraj jej przyjaciółka, Liza Janak, krytykowała książkę zawzięcie na przyjęciu w Greenwich. Co mówiła? Że jest cyniczna, banalna, fałszywa i obraźliwa dla każdej myślącej kobiety. I że z pewnością stanie się bestsellerem.

No i oczywiście tu zaczynała się jej rola. Duncan Flowers, to jasne jak słońce, chce wykorzystać Joannę i jej pro­gram, by umieścić swą książkę na liście bestsellerów.

- Zobaczymy! - burknęła Joanna, wychodząc z pokoju. - Jeszcze zobaczymy! - Odwróciła się, gdy usłyszała głos Tashy.

- Joanno? Wszystko będzie wspaniale. Publiczność osza­leje na jego widok. - Puściła oko i uniosła kciuk na znak, że wszystko się uda. - Tylko nie pozwól mu zdmuchnąć się ze sceny.

Gdy Joanna wchodziła na podium, zostało tylko dzie­więćdziesiąt sekund do wejścia na wizję. Jak zwykle okla­ski widowni spowodowały przypływ adrenaliny. Miała uczucie, że włosy stoją jej dęba, ręce są zimne jak lód, a żołądek wsysa jakiś wielki wir. Ale wiedziała, że to minie, gdy tylko zacznie się program. Zignorowała mężczyznę sie­dzącego tuż obok przygotowanego dla niej fotela, powita­ła publiczność i spojrzała na zegarek. Zostało jeszcze siedemdziesiąt sekund

Duncan Flowers zaczął podnosić się, by ją powitać - i trwało to dobrą chwilę, zanim stanął w całej swej okaza­łości. Przewyższał ją co najmniej o głowę, choć miała wy­sokie obcasy. Z pewnością nie był suchą tyczką. Jego potężne bary sprawiały, że przyrównać go można było do Wielkie­go Chińskiego Muru.

Wysoki, barczysty i przystojny - pomyślała, drwiąco spo­glądając mu w oczy. Były to niebiańsko błękitne oczy z czysto diabelskim błyskiem. Mrugnął do niej, wyciągając dłoń.

Zwykle goście czekali, aż ona wykona pierwszy ruch. Rzu­cając książkę na stół, zastanawiała się, czy nie zbyt szybko podała mu rękę. Zauważyła cień dołeczka na jego lewym po­liczku. W tym czasie jej dłoń zniknęła całkowicie w jego dłoni. Poczuła ciepło i siłę. Stał tak i patrzył na nią z góry.

Czas na program. Już słychać zapowiedź, co oznacza, że przez trzydzieści sekund telewidzowie oglądają ją, jej go­ści i nazwę programu na ekranie, ale niczego nie słyszą.

Czy ten błazen puści wreszcie jej rękę, czy też będzie ją tak trzymał przez całe sześćdziesiąt minut.

- Hallo! - powitał ją tubalnie.

- Pozwoli pan? - szepnęła.

- Ach... tak! - spojrzał w dół i uwolnił jej rękę.

- Jedno pytanie, zanim wejdziemy na wizję, panie Flo­wers. - Joanna musiała go okrążyć, by dostać się na swoje miejsce. - Ile pan zapłacił Evelynn Weatherby, by nie po­jawiła się dzisiaj?

Jego uśmiech był iście diabelski - widać było i dołeczki, i błysk zębów. Głowa o złotych włosach aż trzęsła mu się w tym niemym śmiechu. Joanna z niesmakiem patrzy­ła na zmarszczki w kącikach jego oczu. By uzyskać taki efekt, z pewnością zrobił sobie operację plastyczną. Wszy­stko zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

- Przejrzała mnie pani - zamruczał, podsuwając jej fo­tel. - Zapłaciłem pięć tysięcy. A Chrumpek zadowolił się pudełkiem czekoladek. W każdym razie Evelynn prosiła mnie o przekazanie pani podziękowania. Pieniądze wystar­czą jej na pierwszą ratę za domek poza granicami miasta, gdzie można trzymać świnie. Chrumpek prosił, żebym prze­kazał jego „kwik".

Pięć tysięcy! Az ją zatkało. Usiadła w fotelu. Przelicza­jąc szybko, stwierdziła, że pięć tysięcy na promocję to dro­biazg. Jeśli jego książka trafi na listy bestsellerów, zarobi tyle w jeden dzień. Pomógł jej przysunąć się do stolika, a ona przyglądała mu się przez ramię.

- Nie pozwolę, by ktokolwiek wykorzystywał mnie, pa­nie Flowers - obiecała to sobie w dniu, w którym opuścił ją Jason i przez ostatnie trzy lata dotrzymywała słowa.

- Kto tu mówi o wykorzystywaniu, pani Hartz? - Popa­trzył na nią otwarcie. - Ja zawsze za wszystko płacę.

- Och! A ile zapłaci pan za wywrócenie do góry noga­mi mojego programu?

Poczuła, że pasemko włosów, tkwiące między fotelem a jej plecami, uwolniło się, choć chyba nie bez czyjejś pomocy. Ale nie, to nie do pomyślenia. Nawet on by się na to nie odważył.

- Dla pani nagrodą będzie program, o którym nie prze­stanie się mówić - zapewnił ją Flowers.

Co za nieznośny egoista...

- Wielkie dzięki - rzuciła Joanna - ale wolałabym, by była tu...

- Wejście na wizję - inżynier dźwięku wcisnął odpowie­dni guzik na konsolecie.

- ...świnia! - jej ostatnie słowo wychwyciły mikrofony. W cichym studiu zabrzmiało to jak policzek.

Flowers chwycił się ręką za serce, udając ból i zraniony do głębi, opadł na fotel. Publiczność cicho zachichotała, z wyjątkiem jednego mężczyzny, który zarżał jak osioł. Flo­wers odwrócił głowę w kierunku źródła tego śmiechu, a je­go twarz wyrażała komiczne niedowierzanie. Osłonił ręką oczy i rozejrzał się, usiłując znaleźć winnego. To wywoła­ło jeszcze większy śmiech widowni.

Nie pozwól, by zmiótł cię ze sceny" - czekając, aż hałas ucichnie, Joanna zdała sobie sprawę, że ma obok siebie wytrawnego klowna, który może ukraść mistrzowi widownię. Był nie tylko dowcipny, ale miał wdzięk i coś charyzmatycznego. Musi bardzo się pilnować, zwła­szcza że nie zna jego książki. Jednego tylko była pewna, już jej nienawidziła. Gdy śmiech ucichł, przywitała pu­bliczność:

- Dzień dobry, witam w programie Joanny Hartz. Wi­dzom w studiu składam wielkie dzięki za to, że pojawili się tu pomimo śniegu i mrozu. Widzów w domach chcę zapew­nić, że najlepiej i najcieplej jest przed telewizorem. A jeśli jeszcze komuś nie jest wystarczająco dobrze, mamy tu go­ścia, twierdzącego, że napisał książkę, która potrafi ogrzać wam serca.

Flowers, siedzący obok niej, wyczuł sceptycyzm w tych słowach i zamiast przypatrywać się publiczności, obrócił się do niej.

- W najgorszym razie - kontynuowała Joanna - powin­na ona wywołać gorącą dyskusję.

W dalszej części swego wstępu przedstawiła Flowersa, kładąc nacisk na sukces jego pierwszej książki, która stała się niejako podręcznikiem, ukazującym, jak autorzy i poli­tycy mogą manipulować mediami.

- A teraz, może pan Flowers opowie nam nieco o swym ostatnim wyczynie - to mówiąc, posłała mu uśmiech.

- Z przyjemnością. Moja książka mówi o tym, jak zale­cać się do kobiet... - Flowers wstał, wziął mikrofon i od­dalając się od Joanny, zaczął opowiadać. Osłupiona popatrzyła za nim. Kradł jej publiczność w cudowny spo­sób. Zatrzymał się na moment na drugim z szerszych stop­ni podium, w wystudiowanej pozie serdecznej rozmowy między przyjaciółmi.

To co robił, storpedowało jej plan. Miała zamiar nie wsta­wać od stolika, by czas jego odpowiedzi wykorzystać na szybkie zapoznanie się z książką. Teraz musiała podążyć zanim.

- Panie Flowers - zamruczała - pańskie pierwsze dzie­ło mówiło, jak zrobić z książki bestseller, nawet jeśli nie jest tego warta. Czy to najnowsze dzieło, jak umizgiwać się do kobiet, jest w ogóle potrzebne? Przez ostatnie pięćdzie­siąt tysięcy lat ludzie jakoś dawali sobie radę bez niego?

- Dawali, pani Hartz - przyznał ochoczo. - Ale czy od­czuwali satysfakcję? Proszę mi wierzyć, dla przeciętnych Amerykanów randki i śluby to nic przyjemnego. Czują lęk. Cierpi przy tym ich ego. Czasami, gdy jest się odrzuco­nym... pozostaje złamane serce.

Jeśli szukał współczucia, przyszedł w nieodpowiednie miejsce. Na widowni nie było ani jednej kobiety, która mo­gła wyobrazić sobie, by ktoś kiedykolwiek odrzucił tego wielkiego blondyna. Unosząc ramiona i śmiejąc się złośli­wie, Joanna przygrywała mu na wyimaginowanych skrzyp­cach, a widownia nuciła radośnie. Ale Flowersa to nie speszyło. Śmiejąc się do wszystkich, dopowiedział:

- Mówię poważnie! Nas, mężczyzn, odrzucano na tej ziemi bez pomocy żadnego podręcznika. Instynkt każe nam ścigać kobiety, ale nie mówi nam, jak to robić.

- Potrzebne ci lekcje, zgłoś się do mnie! - zawołał gość o seksownym kontralcie.

Joanna położyła palec na ustach i stała z poważną miną, podczas gdy Flowers kontynuował swój monolog.

- Wiadomo, że przeciętny Amerykanin zna podstawy: ja Tarzan, ty Jane. Ale nie wie, w jaki sposób roztopić kobie­ce serce. A ponieważ nie wie, jak uwieść kobietę, jak ją omotać, zbyt często uderza na oślep.

- A więc ta książka ma pomóc mężczyznom zdobywać kobiety i tylko do mężczyzn jest skierowana? - Joanna zmar­szczyła swe złocistorude brwi i ze zrozumieniem spojrza­ła na publiczność w większości złożoną z kobiet. Jej spojrzenie mówiło: „Ach, ci mężczyźni...".

- Nie - tym razem Flowers odwrócił się i przemówił bez­pośrednio do niej: - Ta książka ma pomóc ludziom odna­leźć się - nie tylko ich ciałom, ale i sercom - ponownie obrócił się ku publiczności: - Moim zdaniem romans po­winien wybuchnąć jak iskra. Powinien płonąć. Powinien być zabawny i czuły, i powinien pozostawić wspomnienia, które ogrzeją nam serce, kiedy dobijemy dziewięćdziesiątki - obniżył głos, dodając mu intymności. Grał na emoc­jach widowni, jak na instrumencie. Trzymając książkę tak, by jej tytuł złapała odpowiednia kamera, ciągnął dalej. - Mówię o przygodzie miłosnej, którą choć raz w życiu po­winna przeżyć każda kobieta. I właśnie ta książka pokazu­je, w jaki sposób mężczyzna może sprostać temu zadaniu.

Znał wartość słów i umiał się nimi posługiwać. Czuła, że poruszył i ją. Kobiety z widowni gotowe były paść mu do stóp. Ale wiedziała też, że to nic innego, tylko reklama. Musi przejąć nad tym kontrolę. Gdy właśnie miała otwo­rzyć usta, Flowers zwrócił się bezpośrednio do widowni.

- A co wy o tym sądzicie? Czy otrzymujecie wystarcza­jąco dużo miłości?

- Nie! - krzyknął żeński chór, śmiejąc się żałośnie. Joanna zgrzytała zębami. To była jej publiczność – nie miał prawa rozmawiać z nią bezpośrednio. Kto tu jest go­ściem, a kto gospodarzem?

- Czy nie chciałybyście, by wasi narzeczeni, kochanko­wie czy też mężowie podszlifowali nieco swe techniki mi­łosne? - nalegał.

- Tak - zagrzmiały i zaczęły bić brawo.

Straciła publiczność całkowicie. Nigdy przedtem nie przy­trafiło jej się coś takiego. Poczuła się jak porzucona kobie­ta obserwująca kochanka, odchodzącego ze swą nową miłością. Dotknęło ją to. Flowers podniósł książkę jeszcze wyżej - było oczywiste, że zaraz powie, iż właśnie dlate­go każda z obecnych powinna kupić jego dzieło. Joannie udało się gładko wejść mu w słowo.

- Cóż, wydaje mi się, że czas na krótką przerwę. Za chwi­lę dalszy ciąg programu.

Opuszczając książkę, Flowers rzucił jej nieszczery uśmiech. Odpowiedziała mu z wyrazem takiej słodyczy, że starczyłoby jej na beczkę gorzkiej kawy. Podeszła do swe­go stolika. Miała chwilę czasu, by przejrzeć książkę w po­szukiwaniu niezbędnej amunicji. Ale dłoń Flowersa zacisnęła się na jej ramieniu.

- Czemu jest pani na mnie tak wściekła? - zapytał tubal­nie.

- Powiedziałam już panu, że mam coś lepszego do robo­ty niż promowanie pańskiej książki. Cały wolny weekend poświęciłam na przejrzenie publikacji „Świnia w czasach prehistorycznych i współczesnych". Wertowałam aż do znudzenia wszelkie prawa miejskie. Przygotowałam dwadzie­ścia pytań dla Evelynn i jej świnki. I na co to wszystko?! - Spojrzała wymownie na wielkie palce mężczyzny, zaciska­jące się na jej śnieżnobiałym jedwabnym kostiumie.

Nie rozumiał jej spojrzenia.

- Przepraszam - powiedział - ale spójrzmy na to od in­nej strony. Nie musiała pani przecież przygotowywać się do programu z moim udziałem, a więc bilans wychodzi na zero, nieprawdaż?

- Ale brak panu scenicznej prezencji Chrumpka - za­pewniła go i wyszarpnęła ramię. Uśmiechnął się i puścił ją.

Po reklamówce znów obydwoje siedzieli przy stoliku i Joanna ponowiła swój atak.

- Panie Flowers, pańska książka napisana jest w formie zbioru porad - porada numer jeden, dwa i tak dalej. Na przy­kład ta z numerem osiem mówi, że mężczyzna winien ob­darowywać swój „cel" dwunastoma różami. Czy rzeczywiście ktokolwiek musi płacić za takie rady? Czy wszystkie pań­skie wskazówki są aż tak banalne i oczywiste?

- A cóż złego w oczywistości? - Flowers spojrzał na nią powłóczyście. - Czerwone róże obiecują namiętność. Ma pani rację. Ale moje porady to nie przelewanie z pustego w próżne, one nie są ckliwe, trafiają prosto w sedno. Czyż jest coś bardziej seksownego, milszego czy też bardziej ro­mantycznego od słów mężczyzny zapewniającego, że cię pragnie? Żaden gest, płynący z głębi serca, nie jest zbyt staromodny - mówiąc to położył rękę na sercu. - Tak ja to widzę.

Publiczność przerwała mu oklaskami, a Joanna aż za­wrzała. Czyż nie potrafią go przejrzeć, czyż nie widzą, że udaje? Choć grał, robił to dobrze. Każde jej uderzenie od­parowywał uśmiechem, dygresją lub też odwołaniem się do zaślepionej widowni. Po trzeciej przerwie na reklamów­kę, przy pytaniach od publiczności, sprawy potoczyły się jeszcze gorzej. Jedna z kobiet, będąca już po lekturze książ­ki, poprosiła go o zademonstrowanie wskazówki numer sześć. Podszedł do niej i ucałował dłoń kobiety z wdzię­kiem Errola Flynna. Joanna miała ochotę uciec ze sceny. Ale nie ucieczką czy poddaniem odzyskuje się własny pro­gram.

- Skoro metody, rekomendowane przez pana, są w stu procentach pewne, to czy nie istnieje obawa, że mogą być nadużywane? - zagruchała.

- Ma pani całkowitą rację, pani Hartz - odpowiedział z diabelskim błyskiem w oku. - W nieodpowiednich rękach książka może być bezwstydnie eksploatowana. I nadszedł stosowny czas, bym wszystkich ostrzegł - wskazujący pa­lec skierował w stronę publiczności. - Panowie, nie chcę, byście kupowali moją książkę, jeśli macie posługiwać się nią nierozważnie. Nieuczciwie byłoby stosować moje rady wobec kobiet zamężnych.

- Panie Flowers - Joanna parsknęła - to wprost nie­przyzwoite! Sądzi pan, że tych sto jeden rad pozwoliłoby pierwszemu lepszemu mężczyźnie ukraść cudzą żonę z rąk jej kochającego męża? To nie tylko głupie, to absur­dalne!

- Ale niestety prawdziwe - upierał się Flowers z wro­dzoną skromnością. Marszcząc złote brwi, powiedział do kamery: - Panowie, zwracam się do was. Wszystko będzie okay, jeśli moje porady wykorzystacie dla zdobycia Miss Universum, czy też Miss Lutego. One są kobietami wolny­mi. Ale trzymajcie się z daleka od Kathleen Turner. Sły­szałem, że jest szczęśliwą mężatką. To samo dotyczy Maggie Thatcher.

Mrużąc oczy, Joanna zarządziła przerwę na reklamów­kę. Chociaż, jeśliby tak uczciwie się zastanowić, to cały jej dzisiejszy program był jedną wielką reklamówką. Ale na szczęście ta ciężka próba miała się już ku końcowi.

Po przerwie odbierała telefony od telewidzów. Dwóch z nich chciało się dowiedzieć, gdzie można kupić książkę. Trzecią osobą była kobieta o głosie dziecka, która chciała podać Flowersowi swój numer telefonu.

Program przerwała ostatnia już reklamówka. Joanna do­wlokła się do stolika, podczas gdy Flowers rozdawał auto­grafy kobietom z pierwszego rzędu.

Kilka pytań z widowni winno zakończyć to zupełne fia­sko - pomyślała Joanna. Miała ciężką migrenę, a już na pewno wolała nie zastanawiać się nad tym, co ją czeka po opuszczeniu studia.

- Pańskie pytanie? - wybrała młodego, czarnego męż­czyznę, który jak szaleniec machał ręką.

- Panie Flowers - mężczyzna wstał i przejął jej mikro­fon - powiedział pan, że pańskie rady podziałają na każdą kobietę. Ale, jak widać, pani Hartz nie darzy pana zbyt wiel­ką sympatią. Czy sądzi pan, że mógłby ją pan uwieść swy­mi metodami?

- Oczywiście - odpowiedział natychmiast Flowers.

- Oczywiście, że nie. - Joanna przejęła mikrofon.

- Jak by pan zaplanował swą strategię? - zawołał mło­dy człowiek.

- Cóż... - Flowers otworzył książkę i dokładnie przestu­diował otwartą stronę. - Przy pierwszym podejściu wyko­rzystałbym poradę numer pięć i powiedział, jak wspaniałe są jej zielone oczy - spojrzał na Joannę z uśmiechem. - Ale zdaje się, że to słyszała już niejednokrotnie.

Kartkując książkę, Flowers wchodził na podium i gdy zbliżał się do niej, poczuła mrowienie w karku. Ten czło­wiek poruszał się leniwie jak tygrys.

- Lub - Flowers cedził słowa, stając przy niej - mógł­bym spróbować rady numer czternaście - uniósł głowę, wpatrując się w Joannę, podczas gdy ona zastanawiała się, o co mu może chodzić. O śpiewanie serenad przy akompa­niamencie gitary?

- Ale prawdopodobnie zastosowałbym radę dwudziestą pierwszą - stwierdził zdecydowanie. - A więc... najpierw robię to - wolnym ramieniem objął ją w pasie i przechylił jak w tangu.

Joanna zapiszczała i chwyciła go za barki. Widziała ro­ześmiane błękitne oczy, złociste włosy i kawałek sufitu. Następnie, gdy jego usta dotknęły jej ust, zdołała przeko­nać się o ich delikatności, kontrastującej z siłą ramion, po­czuła zapach miętowej pasty do zębów w jego oddechu

I usłyszała bicie serca. Zaszumiało jej w głowie, ale nie wie­działa, czy był to krzyk publiczności, czy też krzyczało coś w niej samej. Jego usta wywołały falę ognia na policzkach.

Flowers odwrócił się do widowi i zajrzał do książki, którą trzymał w ręku.

- I teraz mówię... co ja mówię... Do licha, zgubiłem to miejsce.

Joanna, nadal wygięta jak wierzba, obserwowała tego maniaka, kartkującego strony.

- Och, więc mówię... - odwrócił się do niej z uśmiechem. - Boże, marzyłem o tym od chwili, gdy cię ujrzałem. - De­likatnie doprowadził Joannę do pozycji pionowej. - A wte­dy ona odpowiada mi...

- Ty cyniczny klownie! - wymierzony mu policzek odbił się echem po całym studiu.

Widownia zaczęła gwizdać. Po raz pierwszy w życiu pu­bliczność wygwizdała ją! Do zniewagi, zażenowania do­szło jeszcze i to.

- Jedną chwileczkę - trzymając się ręką za twarz, Flo­wers sprawdzał w książce. - Czy to właśnie to? - przez chwilę czytał, by spojrzeć na nią z oburzeniem. - Nie, nie tak miałaś odpowiedzieć.

- Zdaje się, że wszystko to dowodzi - Joanna trzęsła się cała, ale na szczęście głos nie zdradził jej - jak efektywne są pańskie metody. - Obróciła się do publiczności: - Ra­dzę, by nikt nie wydawał niepotrzebnie pieniędzy.

- Ależ skądże - odparował Flowers. - Moje metody są stuprocentowo pewne. Ale nie zawsze działają natychmiast. Czasami potrzeba trochę czasu.

- Panie Flowers - odwróciła się, by spojrzeć na niego -nawet przez czterdzieści lat nie wskóra pan u mnie nic swo­imi metodami.

- Chce się pani założyć? - jego głos przeszedł w szept. Patrzyła na niego oniemiała.

- Och... ja...

- I cóż, pani Hartz? - zbliżał się do niej, uśmiechając sarkastycznie - Boi się pani założyć? Boi się pani wysta­wić serce na próbę?

- Oczywiście, że nie - Joanna poprawiając ręką swą nieznośną grzywkę, mocno trwała przy swoim. - Jestem po prostu wybredna.

- Świetnie - zgodził się Flowers - ale nadal twierdzę, że choć jest pani wybredna, to w przeciągu czternastu dni wy­bierze pani właśnie mnie. A ja będę stosował jedynie me­tody zawarte w tej książce.

- Nie uda się to panu, panie Flowers - na wszelki wypa­dek odsunęła się jednak nieco od niego.

- A więc zakład stoi? - nalegał.

- Załóż się z nim! - zawrzała widownia. - Załóż! No, Joanno. Załóż się. Załóż!

On to zaplanował, a niech to diabli! Od samego począt­ku zmierzał właśnie do tego - pomyślała.

- Uczynię to oficjalnie - powiedział. Jego oczy straciły swą filuterność. Błyszczały z nieomal przeraźliwą inten­sywnością. Na widowni panowała kompletna cisza. - Pani Hartz, założę się, że do dnia św. Walentego zdobędę pani serce.

Zaplanował wszystko do najdrobniejszego szczegółu. Ale nie obchodziło ją to. Ona pokaże temu błaznowi - po­każe wszystkim, jaki jest naprawdę. Podając mu rękę (ta­kie zdjęcie ukaże się w gazetach następnego dnia), smukłym palcem dźgnęła go w twardą jak stal pierś:

- Zakład stoi! - warknęła.

A widownia zawyła z radości.

ROZDZIAŁ DRUGI


Joanna leżała na plecach na dywaniku przy kominku. No­gi założyła na ulubiony puf i, ze wzrokiem utkwionym w sufit, rozmawiała przez telefon. W cieple buzującego ognia przygotowywała się do czekających ją jutro wywiadów, gdy zadzwoniła najbliższa przyjaciółka, Liza.

- Najgorsze jest to, że wszystkim podobał się ten błazen. Telefony urywały się jak nigdy - wszystkie pochlebne. A potem zadzwonił szef promocji, Morton Stern. Powie­dział, że jestem wspaniała, i że to był najlepiej przygoto­wany przeze mnie program.

- Nie wyprowadziłaś go z błędu, co? - Liza zachichotała.

- Ugryzłam się w język - przyznała Joanna z despera­cją. - Ale to mi się wcale nie podoba.

- Ej, czy zaloty atrakcyjnego mężczyzny są aż tak przy­kre? - zakpiła z niej Liza. - Wiesz, ja czułabym się szczę­ściarą.

- Powiedziałam ci, że Flowers jest przystojny. Nie mó­wiłam, że jest atrakcyjny - Joanna odwróciła twarz i bez­myślnie wpatrywała się w ogień. - On nie działa na mnie - buzujące płomienie przyniosły wspomnienie gorących ust Flowersa. Skarciła się w duchu i obróciła w drugą stronę.

- Wszystko to zaplanował od samego początku, Lizo. Wy­korzystał mnie. To kolejny tego typu gość.

- Czy musisz widzieć w każdym mężczyźnie Jasona? -cicho zapytała Liza. Znała doskonale szczegóły małżeń­stwa Joanny, która w wieku dwudziestu lat poślubiła uro­czego młodego kamerzystę ze stacji telewizyjnej, gdzie dostała swą pierwszą pracę.

Jason, będąc jej menadżerem, pomógł Joannie wspiąć się na sam szczyt Gdy doszło do odnowienia jej trzyletniego kon­traktu, on prowadził wszelkie negocjacje. Podpisana przez nią umowa także i jemu gwarantowała intratną posadę kierowni­ka produkcji w biurze ich sieci telewizyjnej, ale na Zacho­dnim Wybrzeżu. Dopiero po jego odejściu zdała sobie sprawę, że załatwił sobie, przy okazji należnego jej awansu, pracę, o której marzył. Nie dość, że straciła na tym, to jeszcze bardzo niekorzystne okazało się dla niej rozliczenie majątkowe...

- Nie - powiedziała krzywiąc się. - Flowers to napraw­dę ten sam typ. Potrafię ich rozpoznać na kilometr.

- Czy w takim razie zobaczysz się z nim ponownie? -zapytała Liza.

- Muszę. Jest to jeden z warunków, które on i Susan usta­lili po programie. Nie mogę go unikać. Powiedział, że je­go cudowne rady nie działają przez zamknięte drzwi. A ja nie mogę przeczytać jego książki. To też było w umowie. Nie powiem, żeby ten warunek sprawił mi przykrość.

- Chce cię zaskoczyć, co? - Liza ponownie zachichota­ła. - No cóż, popatrzmy na to z innej strony. Jeśli zajmie ci czas przez kolejne dwa tygodnie, to nie będziesz tak bar­dzo tęsknić za Bennim. Och! Wyrwało mi się... Przepra­szam.

- Nic nie szkodzi - Joanna westchnęła. - I tak ciągle o nim myślę.

Jej siedmioletni syn pojechał odwiedzić ojca w czasie zi­mowych ferii. Dlatego też serce Joanny tego wieczoru by­ło puste jak stara budka dla ptaków, wisząca na słupie przed wejściem do jej domu w Connecticut.

- A teraz muszę wracać do pracy, moja droga - wes­tchnęła ponownie. - Jutro goszczę trzy damy z ruchu „Mat­ki kontra Motocykle" i dwóch „Diabelskich Aniołów".

- To powinno być interesujące - Liza zaśmiała się. Ale następnego dnia wszystkich interesował jedynie jej zakład z Duncanem Flowersem. Pracownicy stacji chcieli wiedzieć, czy dzwonił do niej i zdawali się być zawiedze­ni, gdy usłyszeli przeczącą odpowiedź. Jedna z grona „Ma­tek kontra Motocykle" - siedemdziesięciolatka, która przyznała się, że właściwie jest już babcią - zapytała, czy ten miły pan Flowers próbował wskazówki numer siedem­naście, po czym zaczerwieniła się. Jeden z Aniołów chciał przed kamerą pokazać jej, jak całuje prawdziwy mężczy­zna, a potem zaczęły się pytania widowni.

- Kto wygrywa zakład? - zapytał młody człowiek, uśmie­chając się znacząco.

- Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie zauwa­żono w pobliżu pana Flowersa - odpowiedziała Joanna ozięble. - A teraz przejdźmy do motocykli - skierowała się ku kobiecie w średnim wieku, noszącej strój motocyklistki.

- To rada numer cztery! - krzyknęła kobieta, trzymając w górze egzemplarz książki Flowersa. - Pisze, że trzeba zrobić krótką przerwę w podboju, by zaintrygować dziew­czynę.

Joanna walczyła z impulsem, który kazał jej rozbić mi­krofon na głowie kobiety.

- W porządku, a mnie intryguje coś innego. Czy pan Flo­wers przypadkiem nie zapłacił pani za reklamowanie książ­ki?

- Ależ skądże - odpowiedziała kobieta z godnością. - Jestem przecież jego matką - usiadła, a widownia zaczęła szaleć.

To był wtorek. W środę, gdy nadal nie było ani śladu Flo­wersa, Joanna pomyślała, że najgorsze ma już za sobą. Flo­wers prawdopodobnie wziął nogi za pas. Sam zakład z nią zapewnił mu uwagę całego kraju. Nieważna była wygrana lub przegrana, on już wygrał.

Lecz mimo to, gdy nadszedł czas pytań, rozejrzała się ukradkiem po publiczności. Mężczyzna w piątym rzędzie podniósł rękę. Była to pierwsza oznaka życia tego osobni­ka. Wydawało się, że cały program przespał, osłonięty ka­peluszem nasuniętym na oczy.

Zapewne żona zaciągnęła go do studia - pomyślała Jo­anna. Prawdopodobnie chciał zapytać czy można już sobie iść. - Podeszła jednak do niego i podała mu mikrofon.

- Słucham pana - powiedziała. A ten nagle podniósł dru­gą rękę, w której trzymał przepiękną, długą, czerwoną różę.

- Myślałem o pani - rzekł głucho.

- To on! - wrzasnęła kobieta tuż za Joanną.

Jak mogła być taka głupia? Powinna była zauważyć ten złośliwy uśmieszek w jego błękitnych oczach, widoczny pomimo szerokiego ronda kapelusza. Wstał i wyjął mikro­fon z jej drżących palców. Podając różę, skierował pytanie do jej gościa:

- Wodzu Seconset, mówi pan, że pańskie plemię z rado­ścią wita pański plan, ale czy przeprowadził pan referen­dum, by być tego pewnym?

To było dobre pytanie - sama miała je zadać, gdyby nie zadał go nikt z publiczności. Wcale nie była jej potrzebna pomoc Flowersa. Podczas gdy wódz zaczął się przechwa­lać, umieściła różę w zagłębieniu śmiesznego kapelusza Duncana Flowersa.

- A ja wcale o panu nie myślałam! - rzuciła i wycofała się na swoje miejsce.

Po programie czekał oparty o ścianę przy jej prywat­nym wyjściu. Prostując się, podał Joannie tuzin czerwo­nych róż.

- Kto panu doniósł o tym wyjściu? - prychnęła i minę­ła go.

- Mam swoje źródła - ruszył za nią sprężystym, długim krokiem.

Wiedziała, że nie uda się go zgubić. Szedł za nią w ci­szy labiryntem korytarzy w kierunku windy prowadzącej w dół, do garażu.

- Nieźle rozprawiłaś się z tym starym oszustem - powie­dział w końcu. - To był dobry program.

- Byłby, gdyby nie pan.

- Kiedy dostajesz cotygodniową ocenę? - zapytał. Zdą­żył już zdjąć fałszywą brodę, odsłaniając dołeczki w po­liczkach.

Wiedziała, do czego zmierza.

- Panie Flowers...

- Duncanie - przerwał jej łagodnie.

- Panie Flowers, jest coś, co cenię bardziej od oceny pro­gramu. To spokój ducha - drzwi windy otworzyły się sze­roko i Joanna pośpiesznie opuściła ją.

- A więc zaczynam działać na ciebie - Flowers wyglą­dał na zadowolonego.

Chciała zaprzeczyć, ale wiedziała, że ten penetrujący wzrok odkryje oszustwo. Przyśpieszyła kroku, patrząc z niechęcią na wielkie kowbojskie buty, które dopełniały je­go stroju. Nagle buty zatrzymały się. Joanna stanęła auto­matycznie i odwróciła się.

- Chciałbym cię o coś spytać - wyciągnął rękę z różami. - Powiedz, czego im brak? Pachną jakoś dziwnie...

Zrobiłaby wszystko, by się go pozbyć. Z przesadną cier­pliwością, przymykając oczy, powąchała kwiaty. Dla niej pachniały bosko, przypominały słodycz letnich dni. Spoj­rzała spod kwiatów i zdała sobie sprawę, że nagle Flowers znalazł się bardzo blisko niej.

- Według mnie pachną całkiem nieźle - odpowiedziała. To był jeszcze jeden z jego sposobów, i to całkiem niezły. Marzyła o tym, by zanurzyć twarz w różanej woni, by do­tykać nosem tych delikatnych płatków.

- Zrób to jeszcze raz - rozkazał.

Zrobiła, wchłaniając w siebie zapach róż. Gdyby miłość pachniała, to właśnie tak... Otworzyła oczy, by stwierdzić, że pochylił się jeszcze niżej.

- Kiedy to robisz - Flowers westchnął i uśmiechnął się nieco sztucznie - twoje rzęsy drżą jak skrzydła motyla. To miłe.

- Mów jej komplementy. Która to rada? - spytała Joanna. Zdejmując sztuczną brodę, Flowers nie zauważył, że odrobina kleju została na szczęce. Irytowało ją to tak, że miała ochotę sięgnąć i zdrapać go. Mężczyzna zmarszczył brwi, zastanawiając się nad odpowiedzią.

- Zdaje się, że umieszczę ją pod numerem pierwszym - jego oczy obserwowały twarz Joanny, jakby chciał poli­czyć wszystkie jej piegi. - Obawiam się, że przyniosłem ci nieodpowiednie kwiaty. Powinienem przynieść słoneczni­ki lub nagietki.

Odepchnęła jego bukiet i ponownie ruszyła dalej, tym razem szybciej.

- To podaruj je matce.

- Dostało mi się nieźle od niej - roześmiał się. - Za­dzwoniła do mnie wczoraj wieczorem. Musiałem obiecać, że w swej kolejnej książce poinformuję czytelników, iż moja matka nie jest i nigdy nie była członkinią „Diabel­skich Aniołów".

- Dobrze panu tak - Joanna pchnęła drzwi, prowadzące na parking. Od samochodu dzieliło ją zaledwie kilka kro­ków. Wyjęła kluczyki i otworzyła drzwiczki.

- Joanno! - Nie mogła zamknąć drzwi swego saaba, bo przytrzymywał je. - Joanno, weź te kwiaty. Przecież ci się podobają.

- Panie Flowers - westchnęła znużona - stać mnie na kupienie tylu róż, ilu zapragnę.

- Oczywiście, że tak - położył jej bukiet na kolanach. - Ale to nie to samo, co dostać je od kogoś.

Odwrócił się i odszedł, poruszając się z gracją. Wtulona w siedzenie Joanna obserwowała go:

Miał rację, do licha, miał cholerną rację. Zamieniłaby wywiad z prezydentem na mężczyznę, który przynosiłby jej kwiaty z miłości. Ale nie dla reklamy! - pomyślała. Zatrzasnęła drzwiczki i zapach kwiatów wypełnił samo­chód.

ROZDZIAŁ TRZECI


Mała foczka patrzyła prosto w obiektyw. Jej brązowe oczy przypominały Joannie oczy Benniego. Z lekkim wes­tchnieniem odłożyła fotografię na łóżko. Leżały już tam no­tatki do kolejnego programu. Spojrzała na zegarek. Dziesiąta wieczór. Służąca Jasona powiedziała, że Benni wróci z oj­cem około siódmej czasu kalifornijskiego i obiecała przy­pomnieć mu o telefonie do matki. Ale może zapomniała o swej obietnicy?

Joanna podskoczyła na dźwięk telefonu i z uśmiechem na twarzy sięgnęła po słuchawkę.

- Właśnie o tobie myślałam, kochanie - powiedziała, śmiejąc się do słuchawki.

- Czy to znaczy, że to już działa? - dobrze znany głos, z nutą rozbawienia, zadźwięczał w słuchawce. - Oczeki­wałem dłuższej i ostrzejszej walki z twojej strony, Joanno.

Opadła na poduszki i poczuła skurcz szczęki.

- Skąd ma pan ten numer, panie Flowers?

- Mów mi Duncan, jeśli oczekujesz odpowiedzi - kpił sobie. Wymamrotała coś z niesmakiem i głębiej osunęła się na poduszki.

- Duncanie, kto u... - już miała zakląć, ale uświadomiła sobie, że to on tak mówi. - Kto miał na tyle czelności, by dać ci mój numer telefonu?

- Nie mogę ci powiedzieć - odrzekł szybko. - Muszę chronić swe źródła informacji. Zapytaj mnie o cokolwiek innego: o moje wymiary, czas w ostatnim maratonie... A tak przy okazji, kogo nazwałaś „kochaniem"? - kontynuował, gdy prychała, zamiast odpowiedzieć.

- Benniego - wymamrotała. To dziwne, słyszała jego głos tuż przy uchu, jakby dzielili poduszkę. Nerwowo wzru­szyła ramionami. Może, gdy pomyśli, że ma kochanka, da jej spokój.

- To syn - powiedział bez wahania.

Joanna aż podniosła się i mocniej ścisnęła słuchawkę.

- Kto ci to powiedział? - Duncan westchnął tylko tuż przy jej uchu, a ona nadal domagała się odpowiedzi. Sta­nowczo jednak odmówił zdradzenia źródła informacji.

- Duncanie, gdybyś wiedział, ile przeszłam, by jego zdję­cie i imię nie dostało się do prasy. Przysięgam, że jeśli wspo­mnisz o nim publicznie, za...

- Uspokój się - uciszył ją. W jego głosie nie było już odrobiny śmiechu. - Nie zrobiłbym czegoś takiego. Nigdy. To jedynie fakt, na który natknąłem się w czasie mych ba­dań.

- Szukałeś informacji o mnie - powiedziała z goryczą.

- Tak - przyznał. - Więcej zabawy przynosi mi praca nad książką, zdobywanie informacji, niż samo pisanie. Czło­wiek dowiaduje się tylu rzeczy, o wiele więcej niż może wykorzystać. To potem staje się już nawykiem. Na przy­kład wiem, że twoim ulubionym kolorem jest ciemna zie­leń.

Joanna spojrzała na swój zielony szlafrok i zadrżała. Rów­nie dobrze mógł siedzieć obok niej na łóżku. Czuła się tak, jakby była przykuta spojrzeniem jego błękitnych oczu.

- Wiedzieć dużo i być dyskretnym - to dla mnie dwie strony tego samego medalu - dodał, gdy nadał milczała.

- Oby. Mówię poważnie, Duncanie. Jeśli kiedykolwiek wspomnisz o Bennim...

- O kim? - zapytał niewinnie.

Westchnęła zrezygnowana, następnie uśmiechnęła się trochę bezradnie.

- No dobrze, w porządku... dzięki.

- Do usług...

Żadne z nich nie odezwało się przez chwilę, co mogło być krępujące, ale nie było. Słyszała jego oddech, prawie czuła go na swym policzku. Ich myśli połączyły się tak, jak splatają się dłonie. Po prostu byli razem - Joanna i Duncan. Oddychali.

- Jak się mają moje róże? - zapytał w końcu bez pośpie­chu.

Joanna spojrzała na wazon stojący na szafce nocnej.

- Czują się jak u siebie w domu - wyciągnęła dłoń, by pogładzić delikatne płatki.

- To dobrze - jego głos stracił odcień zwykłej pewności siebie. - Zdaje się, że zadzwoniłem, by.... podziękować ci za to, że je przyjęłaś.

- A więc nie byłeś pewien, że je wezmę? - wyjęła różę z wazonu, zbliżyła do twarzy i wchłaniała jej zapach, aż przymknęła oczy.

- Może... ale zawsze, ofiarowując cokolwiek kobiecie, przypominam sobie podarunek dla mej pierwszej wielkiej miłości. To było w dziewiątej klasie. Ona nazywała się Greta Hoffman - w słowach Duncana pobrzmiewał jakiś smutek.

Dziewiąta klasa. Czy już wtedy był taki wysoki? - za­stanawiała się Joanna. - Na pewno miał już za sobą okres powłóczenia nogami, zbyt wielkich stóp, patykowatości. Zanim wyrósł, z pewnością był mały, szybki, wyjątkowo jasnowłosy i wyjątkowo bystry.

- I co było dalej? - zapytała cicho.

- Wydawało mi się, że swojej dziewczynie należy ofia­rować jakiś podarunek. To było w kilka dni po św. Walen­tym i w sklepie znalazłem jeszcze czekoladki w pudełku w kształcie serca. Wiesz jakie. Sądziłem, że to doskonały pre­zent. Była blondynką, dla której warto umrzeć... a już z ca­łą pewnością zdobyła moje serce.

- Nie spodobał się jej prezent?

Zachichotał. Zabrzmiało to jak zaprawione słodyczą i go­ryczą przebaczenie, Joanna aż się uśmiechnęła.

- Patrząc na to dzisiaj, sądzę, że po prostu nie wiedzia­ła, jak go przyjąć. Może od żadnego chłopaka nigdy nicze­go nie dostała i poczuła się zakłopotana. Powiedziała coś uszczypliwego na temat nieświeżej czekolady, a ja, gdy­bym mógł, wymknąłbym się przez dziurkę od klucza... - zaśmiał się ponownie, chcąc odegnać tamto nieprzyjemne wspomnienie. - W każdym razie, dziękuję, że przyjęłaś ró­że.

- Dziękuję, że mi je podarowałeś - Joanna głęboko wcią­gnęła zapach róży, następnie powiedziała do słuchawki: - Duncanie, czekam teraz na telefon od mężczyzny mego ży­cia...

- Rozumiem - odpowiedział szybko. - Pozdrów jak-mu-tam ode mnie. - I już go nie było, był tylko cichy brzdęk odkładanej słuchawki.

Przez chwilę wpatrywała się w telefon. Odszedł tak na­gle, że niemal oczekiwała, by powietrze wypełniło pustkę, która powstała po jego zniknięciu. Z westchnieniem odło­żyła słuchawkę. Potem przez chwilę leżała, wsłuchując się w ciszę. Stary dom skrzypiał na wietrze. Ponownie uniosła różę do twarzy i przytuliła do policzka, by odegnać od siebie tę ciszę. Podskoczyła, gdy ponownie za­dzwonił telefon.

- Benni! - krzyknęła do słuchawki.

- To tylko ja, kochanie, Liza.

- To moja noc pomyłek - przyznała Joanna, opowiada­jąc jej o tym, co się zdarzyło i przytaczając anegdotę Duncana. - Wiesz, Lizo, dzisiaj zachowywał się prawie jak normalna ludzka istota. Może zbyt pochopnie go oceni­łam.

- Chwileczkę, zaczekaj moment... - słychać było pospie­szne kartkowanie. - Właśnie dzisiaj kupiłam jego książkę. Pomyślałam sobie, że skoro ty nie możesz jej przeczytać, a ja mogę... Tak! Wiedziałam, że było coś takiego. Słuchaj tylko - Liza odchrząknęła: - Rada numer piętnaście: „Po­każ swą wrażliwość. Kobiety z natury rzeczy wychowują naszą rasę. I choć wydaje ci się, że kobieta szuka mężczy­zny ze stali, wcale tak nie jest. Szuka kogoś ludzkiego. Ko­goś, komu potrzebne jest jej współczucie. A więc nie kryjcie swej wrażliwości, gdy dostajecie po tyłku, koledzy. Wyko­rzystajcie to! Powiedzcie jej, jak szef zranił wasze uczucia. Powiedzcie jej o..."

- Mam pełen obraz - przerwała jej Joanna. - A to krę­tacz... a wydawał się taki szczery. Przez chwilę nawet mu uwierzyłam. - Spojrzała na różę, którą nadal trzymała w ręku, skrzywiła się i włożyła ją z powrotem do wazonu. - No i dostało mi się za to, że się nie pilnowałam.

Jeszcze następnego ranka miała się na baczności. Gdy weszła na podium, podejrzliwie zlustrowała publiczność. Ale jeśli nawet Duncan tam był, nie zauważyła go. A gdy zaczął się program, miała już co innego na głowie. Nie mogła dopuścić, by przed kamerą polała się krew.

Tematem dnia były futra. Po jednej stronie siedział Joe Pasternak, łowca szopów i Anton Furzc, właściciel firmy „Furzc for My Lady". Po drugiej zaś siedzieli członkowie ruchu na rzecz obrony zwierząt. Zanim skończyła się czwar­ta reklamówka, już nie bawiono się w cywilizowane roz­mowy. Zrzucono rękawice, zarówno te syntetyczne, jak i skórzane, i pokazano pięści.

- To Ameryka! - krzyczał traper. - Chcę zostać prezy­dentem i mogę, z Bożą pomocą, zostać nim... Jeśli mam ochotę pomalować się na błękitno i spacerować po Madison Avenue w futrze z rysia, mam do tego pełne prawo. To Ameryka i nikomu nic do tego.

- Powtórz to im - krzyknęła kobieta z widowni.

- Nikomu nic do tego? - przewodnicząca ruchu na rzecz zwierząt, szczupła, koścista kobieta z warkoczem do pasa i wyłupiastymi oczami, w okularach w metalowej oprawie aż zerwała się z miejsca. - Nikomu to nie szkodzi? A czy pan chciałby, by zdarto z pana skórę? Mam taki fajny, os­try szwajcarski scyzoryk...

- Wydawało mi się, że określiła się pani jako pacyfistka, pani Rivers - przerwała jej Joanna. Odwróciła się w kie­runku wspaniałej młodej modelki, której sobolowe futro wartości dziesięciu tysięcy dolarów pomalowano spray'em w Metropolitan Opera niecały miesiąc temu, ale nie znala­zła u niej pomocy. Joanna skinęła na Antona Furzca, który zdawał się być względnie rozsądny. Anton wstał i, wskazując palcem na Leo, długowłosego, byłego zawodowego zapaśnika, a obecnie sekretarza ruchu na rzecz zwierząt, powiedział:

- No dobra, Leo, skoro tak kochasz zwierzątka, to co po­wiesz na mięsko? Jesz hamburgery, no nie? Zgadza się?

Szczypiąc swój cienki, opadający wąs, Leo zaczął mó­wić, ale Furzc nie dał mu dojść do słowa.

- Jasne, że jesz, ty barania głowo... Nie nabrałeś tego sa­dła, jedząc fasolkę. A jak sądzisz, skąd pochodzi mięso? Od krów - prawda? Czy kiedykolwiek patrzyłeś cielakowi w jego wielkie, brązowe oczy? Krowy są mądre. Krowy mają skórę. Chcesz rozmawiać o prawach dla zwierząt, to najpierw przestań jeść krowy!

- Najpierw to ty zamknij tę swoją jadaczkę i daj mi coś powiedzieć! - wrzasnął Leo, podnosząc z fotela swe wiel­kie ciało. Anton Furzc, zamiast usiąść, najeżył się jak kogucik, ale umilkł. Leo zaś bawiąc się swym lokiem, powiedział. - Rzymu też nie wybudowano w jeden dzień. A więc musimy od czegoś zacząć...

- Aha, miałem rację! - zapiał Anton. - Przyznajesz się. Chcesz dziś odebrać nam nasze futra, a jutro - hamburge­ry. Jak ci się to podoba, Ameryko? Co w takim razie bę­dziemy jeść? Poliester?

- Musimy od czegoś zacząć - nalegał Leo. - A więc żą­damy: nie zabijać dla pychy.

- Racja - pół sali oklaskiwało go, gdy druga połowa gwi­zdała.

- Jesteśmy zdania, że jeśli ktoś ma ochotę na piękne fu­tro, to niech sobie wyhoduje własne. - Leo uniósł potężne ramię i ściągnął podkoszulkę z napisem „Ratujcie zwierząt­ka!". Rzucił ją na bok, odsłonił przed publicznością bice­psy i napiął mięśnie klatki piersiowej.

Był najprzeraźliwiej zarośniętym mężczyzną, jakiego przyszło Joannie oglądać. Widownia szalała z zachwytu, gdy Leo pokazywał swe owłosione ciało. Nie chcąc dać się zdystansować, jego koleżanka zaczęła rozplątywać warkocz, szarpiąc nim tak, że przy okazji dostało się tra­perowi.

Nagle do tej rozgrywki dołączyła jeszcze jedna osoba. Joanna zauważyła wchodzącego na podium Duncana. W ramionach trzymał długie, prostokątne pudełko z emble­matem znanej nowojorskiej firmy futrzarskiej. Widownia zamilkła i nawet goście obrócili się, by spojrzeć na Flowersa.

- To zabawne, że akurat wspomniano o futrach - powie­dział Duncan, nachylając się do mikrofonu Jeanny. - Jest to jedna z rad udzielonych w mojej książce „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń". Rada numer dziewięt­naście: „Podaruj swej pani futro. To niezawodny sposób, by z tygrysicy zmieniła się w kotkę". A więc... - i wręczył Joannie pudło.

Tego jeszcze brakowało! To jak zapałki przy wywróco­nej cysternie lub dodatkowa szubienica na miejsce linczu. Usiłowała oddać mu prezent, ale Duncan uśmiechnął się tylko i założył ręce do tyłu.

- Brutal! - zawyła przewodnicząca ruchu na rzecz zwie­rząt. - Barbarzyńca!

- Otwórz - ponaglał Duncan, a jego błękitne oczy bły­szczały.

Powinna była zrobić przerwę na reklamę, ale wiedziała dobrze, że jeśli oszuka swą widownię przed telewizorami, nigdy jej tego nie wybaczą.

- Niech pani otworzy! - krzyknęli Anton Furzc i traper.

- Otwórz to! - błagała publiczność.

Kątem oka Joanna zauważyła, jak przewodnicząca ru­chu na rzecz zwierząt wyjmuje z kieszeni kaftana puszkę czerwonej farby. Anton Furzc usiłował ją wyrwać. Miała do wyboru: albo otworzyć pudło, albo wezwać strażników, albo zrobić jedno i drugie. Joanna zdjęła pokrywę.

Maleńki, szary króliczek wtulił się jeszcze bardziej w swoje gniazdko, w jego ciemnych oczach można było wy­czytać przerażenie.

- Ach! - jęknęła widownia.

- O-oo! - zawył Leo. Furzz i przewodnicząca zapomnie­li o farbie. Obrócili się, by spojrzeć na królika.

Duncan położył palec na ustach, prosząc o ciszę, i uniósł królika. Wielkie uszy opadły na jego rękę. Pogładził ostroż­nie zwierzę i podał go Joannie.

- Dla ciebie, moja najdroższa.

Delikatne futerko królika pieściło jej dłonie. Duncan do­piął swego po raz kolejny. Znowu odebrał jej publiczność i to dzięki temu milutkiemu, długouchemu zwierzątku, któ­re pojawiło się w najbardziej odpowiedniej chwili. Chciała posłać Duncanowi spojrzenie pełne wyrzutu, ale zamiast tego spuściła wzrok i uśmiechnęła się. Nosek królika drgał lekko, trudno było mu się oprzeć. Joanna podniosła zwie­rzątko do góry, w kierunku kamer.

- A teraz najwyższy czas na reklamę. Spotkamy się po­nownie za chwilę - odwróciła się, by zbesztać Duncana, ale on był już w połowie drogi do wyjścia i nawet się nie obejrzał.

Po tym epizodzie program dobiegł spokojnie do końca. Nikt nie był w stanie przebić podarunku Duncana. Człon­kowie ruchu na rzecz zwierząt mieli rację. Czy ktoś mógł jeszcze zaprzeczyć, że takie futro wygląda najlepiej na swym właścicielu? Amon Furzz usiłował udowodnić wszystkim, że też kocha zwierzątka, ale jedyne, co osiągnął, to dziurę w jedwabnym krawacie. I na tym Joanna zakończyła pro­gram.

Przestała się uśmiechać, gdy opuszczała studio z króliczkiem, który spał w pudełku, znalezionym przez jednego z pracowników technicznych. Duncan ponownie wykorzy­stał ją i jej program dla własnych celów. Był mistrzem manipulacji. I chociaż podziwiała jego talent, wcale jej się to nie podobało. Ani on sam.

- Jesteś tu - powiedział, podchodząc do niej przy win­dzie. W jednym ręku trzymał klatkę, która kołysała się ra­zem z włożoną do środka książką, zatytułowaną „Twój ulubieniec - królik".

Pociągnął nosem naciskając guzik windy.

- Chcesz go, prawda, Joanno?

- Czyżbyś poczuł się odrzucony, gdybym go nie chcia­ła? Tak jak to było z tymi czekoladkami... - mogła się za­łożyć, że wymyślił tę historię.

Rzucił jej dwuznaczne spojrzenie spod na wpół przy­mkniętych powiek i razem weszli do windy.

- Gdybyś go miała zamiar komuś oddać, byłbym zroz­paczony. Obiecałem Alistairowi, że oddam go w dobre ręce. A więc, jeśli go nie chcesz, zwróć mi go - dotknął pu­dełka, które tuliła do piersi. - Słyszysz, Al? Nie podobasz się jej. Sądzę, że wolałaby nauszniki z króliczego futra.

- Nie powiedziałam, że mi się nie podoba - powiedzia­ła Joanna. Czy naprawdę obchodziło go, w czyje ręce trafi królik, czy też ponownie udawał przed nią szczególnie wraż­liwego?

- A więc chcesz go zatrzymać? - nalegał Duncan, gdy wysiadali z windy i szli w kierunku samochodu. - Jeśli nie, powiedz tylko słowo, a ja i Al zmyjemy się.

Czy potrzebny był jej do szczęścia królik? Wspomina­jąc jego delikatne futerko, wiedziała, że Benni byłby zachwycony.

- Zatrzymam go - powiedziała niechętnie.

- Ho-ho! - uśmiechnął się od ucha do ucha, widząc jak otwiera bagażnik, by włożyć do niego klatkę. - Bałem się jak diabli, bo widzisz, nie sądzę, by Alowi spodobał się mój domek w Stamford. A zabieranie go w trasy...

- Byłoby raczej trudne - zgodziła się Joanna. Przytrzymał pudełko z królikiem, żeby mogła wsiąść do samochodu. W tym czasie, jak zdążyła zauważyć, uchylił wieczko i zajrzał do środka.

- Do zobaczenia, przyjacielu - zapewnił Ala z powagą i oddał pudełko. Następnie spojrzał na nią z cieniem uśmie­chu na ustach i dodał: - To samo dotyczy ciebie, Joanno - dotknął palcem jej ramienia, a następnie zamknął drzwicz­ki saaba i odszedł.

- Ponownie rada numer piętnaście - powiedziała Liza jeszcze tego wieczoru, gdy Joanna opowiedziała jej ostat­nie nowinki. - Udaje wrażliwego. Króliki to nie to, co lu­bią dorośli mężczyźni. Wypróbuj go. Następnym razem, gdy zadzwoni, powiedz, że ugotowałaś Ala na przekąskę niedzielną - lapin avec champignons. Założę się, że nie mrugnie nawet okiem.

Joanna z pomrukiem zachwytu przyjęła radę i spojrzała na wtulonego w nią króliczka.

- Chyba masz rację - ale mówiła to z przykrością. Gdy-

36 Dzień zakochanych

by choć raz w życiu udało jej się spotkać mężczyznę, któ­ry pokocha królika...

Po pożegnaniu z Lizą, Joanna nadal siedziała nierucho­mo, głaszcząc delikatne futerko Ala. Na zewnątrz podmuch wiatru rozbijał krople deszczu o dachówki. Kolejna wilgot­na i samotna noc.

Ponownie zadzwonił telefon. Odetchnęła z ulgą i chwy­ciła słuchawkę. Tęskniła dzisiejszej nocy do ludzkiego gło­su, choćby to miała być pomyłka. v

- Joanno - powitał ją radosny baryton Duncana. - Jak się ma Al?

Przerażało ją, że z taką przyjemnością słuchała jego gło­su. Ta chęć, z jaką czekała na telefon od człowieka, który ją wykorzystywał, pogłębiała jedynie jej samotność. Roz­goryczona z powodu tej słabości, zgasiła w sobie iskrę, któ­rą rozpalił jego głos.

- Wiesz, zastanawiałam się właśnie, jak ci to powiedzieć - mówiąc to, gładziła główkę królika. - Al zginął. Wynio­słam go na trawę, by sobie poskubał i...

- Zginaj? Poza domem? W taką noc jak dzisiejsza? Do­bry Boże, Joanno! To królik wyhodowany w niewoli. Za­marznie na śmierć lub porwie go sowa. Do diabła!

- No... tak... rzeczywiście...

A więc jednak obchodziło go to. Ale jak jednocześnie przeprosić Duncana i zachować godność?

- Zaraz przyjeżdżam - nie dał jej nawet szansy. - Będę za jakieś dwadzieścia minut. - I odłożył słuchawkę.

- No i co, króliczku! - podniosła go i zbliżyła jego drga­jący nosek do własnego. - Nieźle narozrabiałam, co, przy­jacielu?

ROZDZIAŁ CZWARTY


Poczucie winy kazało Joannie wyjść Duncanowi na­przeciw. Mogła mu otworzyć bramę za pomocą interkomu, ale i tak byłby zmuszony przejść spory kawałek w strugach deszczu. Ale to nie był jedyny powód, dla któ­rego czekała na niego przy bramie pod kapiącą parasol­ką, owinięta szczelnie trenczem. Uznała, że będzie to najlepsze miejsce na przeprosiny. A poza tym nie chcia­ła, by Duncan zbliżył się zbytnio do jej sanktuarium. Po­dniosła wzrok, widząc światła samochodu podjeżdżającego do bramy. Krople deszczu uderzały w pieczołowicie wywoskowaną karoserię jaguara zbliżającego się do podja­zdu.

Przeszła przez bramę, gdy Duncan wygasił światła i wy­skoczył z wozu.

- Wracaj do środka, nie stój na deszczu! - zawołała. Ale jak zwykle zignorował jej wołanie.

- Do licha! - zamruczała, bo pokrzyżował jej plany.

- Sama zaczęłaś go szukać ? - zapytał i pochwycił ją za rękę, by wiatr nie wyrwał jej parasolki. - Ubrany był od­powiednio do sytuacji; w dżinsy i nieprzemakalną kurtkę, która jeszcze bardziej podkreślała jego bary. Z kieszeni wy­stawała duża latarka.

- Duncanie, muszą ci się do czegoś przyznać - podnio­sła wzrok, by spojrzeć mu w oczy. - Skłamałam. Al nie uciekł. Śpi spokojnie w swoim pudełku - rzuciła mu uśmiech, mając nadzieję, że zauważy go w półmroku. - A więc prze­praszam cię... Sama nie wiem, co mnie napadło. Ale jak wi­dzisz, nie jesteś już potrzebny. Możesz wracać do domu.

- Przepraszam - dodała ciszej, gdy tak stał i tylko coraz sil­niej zaciskał palce na jej nadgarstku.

- Wiesz, jak to jest, gdy się kłamie? - wraz z kolejnym podmuchem wiatru Duncan przeniósł parasolkę nad jej gło­wę. - Teraz nie wiem, w co wierzyć. Skąd mogę mieć pew­ność, że to nie kolejne kłamstwo? Może chcesz mnie tylko uspokoić?

- Nie stać by mnie było na coś takiego - ale poczucie winy pozbawiło jej głos pewności.

- Udowodnij mi to, Joanno - wolną ręką dotknął jej ra­mienia i skierował ją ku bramie. - Pokaż mi królika, o ile go masz.

- Do licha, Duncanie! - obcasy wbiły się w mokry grunt. Zauważyła, że chce ją objąć. By tego uniknąć, ruszyła w kierunku domu.

- Do licha z tobą, Wiewiórko. Telefonując do ciebie, pła­wiłem się w gorącej kąpieli. Wyciągnęłaś mnie z wanny, więc chociaż tyle jesteś mi winna - manewrował parasol­ką, gdy przechodzili przez ciężką bramę. Następnie zaci­snął rękę wokół jej talii.

- Dobrze, dobrze - usiłowała odsunąć się, by zmniejszyć do minimum kontakt z jego ciepłym ciałem, ale uniemoż­liwiła to różnica w tempie ich kroków. Duncan trzymał pa­rasolkę przede wszystkim nad jej głową. Wiedziała, jak deszcz spływa strugą po jego policzku i znowu ogarnęło ją poczucie winy.

- Wiesz... - zamruczał, gdy wyszli już z otaczających jej posiadłość sosen na wolną przestrzeń i poszli w górę, w kierunku domu. - Są łatwiejsze sposoby, by zdobyć moje to­warzystwo. Nie musiałaś narażać mnie na takie stresy. Mogłaś powiedzieć zwyczajnie: „Przyjedź, czuję się sa­motna". To podziałałoby równie skutecznie.

- Nie byłam wcale samotna - spojrzała na niego z wście­kłością. Nie, do tego nie przyzna się temu arogantowi, te­mu krętaczowi, który jednak nie chciał, by jego króliczek pozostał przez całą noc na dworze.

- Nie? - szydził. - Bawiłaś się tu cudownie całkiem sama w tę ulewną noc?

Nie odpowiedziała, ale też i nie usiłowała uciec, gdy przytulił ją mocniej. Wiatr wył w gałęziach drzew, krew tętniła w jej żyłach, światła domu migały coraz bliżej. Błę­dem byłoby wpuszczenie go do środka w taką noc jak ta. A w dodatku nie chciała widzieć wyrazu jego oczu w do­brze oświetlonym pomieszczeniu. Miała uczucie, że i tak przejrzał ją na wylot. W opinii większości ludzi Joanna zdobyła w życiu wszystko, co potrzebne do szczęścia. Ta myśl spowodowała, że spochmurniała. Dlaczego właśnie Duncan wie, że jest inaczej? I skąd? Chociaż mówił o dys­krecji naukowca-badacza, nie wierzyła mu. Był manipu­latorem, ot co. Ale nikomu nie uda się wykorzystać jej ponownie.

Weszli na osłonięty ganek. Przed drzwiami Joanna obró­ciła się i patrząc mu w oczy, powiedziała:

- Al naprawdę jest w domu, Duncanie.

- Wiem - złożył parasolkę i oddał Joannie, nie zdejmu­jąc dłoni z jej biodra.

Skoro wiedział, to dlaczego?... - odetchnęła, by się uspo­koić.

- Nie chciałabym zapraszać cię do środka - dobrze wie­działa, że jest mu winna chociaż kawę. Zaproponowałaby ją każdemu, tylko nie jemu. Na samą myśl, że mogłaby go zaprosić, jej oddech stał się szybszy.

- I to też wiem - jego wolna ręka delikatnie objęła ją za szyję. Poczuła ciepłe palce. Ujął w dłoń jej podbródek i uniósł nieco do góry. - No to dobranoc, Jo!

Trzymał ją tak, że nie mogła uciec przed pocałunkiem. Ale gdyby nic jej nie krępowało, też nie uciekłaby przed nim. Zamykając oczy, całkowicie poddała się pieszczocie jego warg. Czuła, jakby gdzieś głęboko nagle budziło się w niej słońce. Delikatność, z jaką dotykał jej ust, dodawa­ła Joannie siły. Wspięła się lekko na palce i niemal wtuliła w niego. Poczuła, jak ręka Duncana silniej zaciska się na jej talii. Nagle oderwał usta od jej ust i puścił ją. Stali tak przez moment, jedynie wpatrując się w siebie.

- Spij dobrze, Joanno - powiedział. Jego niski głos wy­dawał się jeszcze bardziej ochrypły. Odwrócił się na pięcie i zaczął schodzić po stopniach ganku.

- Duncanie! - zawołała.

Kiedy obrócił się ku niej, zauważyła na jego twarzy wy­raz męskiego tryumfu.

- Tak? - zapytał.

Słowa zamarły jej w gardle.

- Weź mój parasol - powiedziała wreszcie, wyciągając rękę. Przez sekundę jego twarz pozbawiona była jakiego­kolwiek wyrazu. Po chwili wystawił głowę na deszcz i ro­ześmiał się.

- Dzięki, Joanno. Ja nie używam parasoli - ponownie zaczął schodzić z ganku.

- Nie bądź szalony, Duncanie.

-To wbrew moim zasadom. Człowiek musi trzymać się jakichś zasad - w jego głosie słychać było jeszcze śmiech. Pomachał jej ręką na pożegnanie, obrócił się i wyszedł na deszcz.

Pobiegł do samochodu. Z ruchu jego ramion domyśliła się, że nadal się śmieje. Nie wiedziała tylko, z kogo i nie miała pojęcia, czy sama ma płakać, czy śmiać się. W koń­cu uśmiechnęła się i weszła do domu.

Jej rozbawienie nie przetrwało rozmowy z Lizą, do któ­rej zatelefonowała jakieś pół godziny później.

- Czy w książce Flowersa jest coś na temat spacerów po deszczu? - zapytała, gdy tylko Liza podniosła słuchawkę.

- Jasne, że tak - odpowiedź Lizy była natychmiastowa. - Chyba rada numer trzydzieści pięć. Nazywa to „grą zaa­wansowaną". Zresztą mogę sprawdzić, czy to akurat ten nu­mer, ale później.

- Och, przepraszam. Nie jesteś sama, co?

- Nie. Są tu jeszcze brązowe oczy i uśmiech, dla którego gotowam umrzeć - przyznała się Liza rozbawionym to­nem. - Nowy sąsiad. Wpadł, by coś pożyczyć. Zapomniałam co. Zadzwonić później?

- Oczywiście - ale Joanna już wiedziała to, co ją intere­sowało, a nawet więcej. Wyłączyła światło i wyszła z kuch­ni. Przechodząc przez hol, zatrzymała się przy klatce z królikiem, Alistair nerwowo rozkopywał wióry, jakby i on desperacko szukał czegoś i nie mógł znaleźć. Zaciskając ręce na piersi, szybko udała się do sypialni.

Piątek. Wszyscy pracownicy powitali ją uśmiechem, jaki zwykle pojawiał się na ich twarzach przed weekendem. Tyl­ko Joanna nie potrafiła wejść w zwykły, pogodny nastrój. Może gnębiła ją myśl o kolejnych wolnych dniach bez sy­na. Może wspomnienie poprzedniej, nie przespanej nocy. W każdym razie nie była w nastroju, by spokojnie znosić kolejne sztuczki Duncana.

Na dwie minuty przed rozpoczęciem programu, Art, ka­merzysta, zatrzymał Joannę w korytarzu.

- Wskazówka dla tych, którzy potrafią to docenić. Z pew­nością chcesz zmienić buty.

- Mówisz, że chcę? - spojrzała na zielone pantofle na obcasie, pasujące do zielonej sukni-płaszcza.

- Chcesz, zaufaj mi - figlarny uśmiech nie znikał mu z twarzy.

Gdy Art dawał takie rady, albo trzeba mu było uwierzyć, albo być przygotowanym na jakiś żart. Tym razem Joanna domyśliła się, że to nie ona będzie przedmiotem żartu. Zmie­niła buty pod stołem w czasie napisów, które zapowiadały jej program.

Na szczęście piątkowe wywiady przeprowadzała sie­dząc. Tym razem po jednej stronie miała starzejącego się, błyskającego bielą zębów i opalenizną gwiazdora filmo­wego, po drugiej śliczną, bardzo młodą i będącą w zaa­wansowanej ciąży jego kochankę. Czuła się jak na meczu tenisowym. Zarówno ona, jak i publiczność przenosili wzrok od jednego gościa do drugiego, by śledzić ataki i kontrataki.

- Wyprowadzałam psy gwiazd filmowych, ale zrezygno­wałam z własnej kariery, by zająć się tobą! Zarabiałam pięć­dziesiąt tysięcy rocznie.

- Nie zarabiałaś nawet pięciu! Nie byłaś w stanie pomóc psu znaleźć drzewka w gęstym lesie. Gdybym cię nie przy­jął, sama zeszłabyś na psy. I proszę, co mnie spotyka, za­miast wdzięczności?

- Należy mi się odszkodowanie. Obiecałeś... Rozmówcy byli zbyt zawzięci, by pozwolić Joannie na przejście do bardziej ogólnych spraw. Miała to być dysku­sja na temat praw i obowiązków dwojga partnerów, ale za­mieniła się w pyskówkę, której nie zagłuszyły nawet reklamy. Po ostatniej przerwie Joanna potarła bolące skronie i ode­tchnęła z ulgą. Zostały tylko cztery minuty. Patrząc na go­ści, pomyślała, że jeśli to ma być miłość, to woli dzieci i króliki. Dobiło ją, gdy spojrzawszy na widownię, ujrzała znajomą postać, podnoszącą się z krzesła w jednym z ostat­nich rzędów.

Duncan zrzucił kapelusz, zakrywający jego jasne włosy, i ruszył w jej stronę. W ręku trzymał brązową torbę, która mogła zawierać jedynie dość dużą butelkę.

Jej goście przerwali w pół słowa i odwrócili się, by ob­serwować tę scenę. Duncan wyjął aktorowi mikrofon z rąk i zwrócił do publiczności.

- Wydaje mi się, że w piątek wypadałoby zakończyć pro­gram miłym akcentem - powiedział konfidencjonalnym to­nem. - Pamiętajcie, że na jeden romans kończący się fiaskiem, przypadają dwa kończące się małżeństwem. A więc jeśli nadal wierzycie w tę instytucję, oto kolejna rada z książki „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń".

Gdy Joanna wychodziła zza stolika, Duncan wyciągnął z torby butelkę szampana. Publiczność wybuchnęła śmie­chem, ujrzawszy buty Joanny. Duncan, nieświadom nicze­go, ciągnął dalej:

- Chcecie udowodnić swe oddanie. I chcecie uczynić to w sposób dramatyczny. Polecam radę numer czterdzieści – dość tradycyjną.

Ach, więc o to mu chodziło. Niech Bóg błogosławi Artowi. Dam mu podwyżkę. Ze skromną minką Joanna po­zwoliła Duncanowi zaprowadzić się przed stół.

- Joanno, gdybyś zechciała tu usiąść - Duncan podał bu­telkę oniemiałemu aktorowi. - Czy może pan to otworzyć?

Następnie przeniósł swą uwagę na Joannę, która usa­dowiła się na krawędzi stołu, elegancko zakładając nogę na nogę, i ukląkł obok niej. Znalazł się na wysokości bu­tów zaleconych jej przez Arta. Była to para najstarszych, obdartych adidasów, trzymanych w biurze na wszelki wypadek, nie mytych od zeszłej jesieni. Szczęka Duncana powoli opadła, korek wystrzelił, a publiczność zawyła z radości.

- By... - tracił zimną krew, patrząc na obskurne buty i jej tryumfalny uśmiech. - By pokazać ...swą żarliwość, polecam wypicie toastu z jej wykwintnego pantofelka. Nie przypuszczałem, że wymaga to aż takiego oddania.

Jedną ręką chwycił jej kostkę, drugą zdjął but. Wstał, wyciągnął but ku afektowanemu gwiazdorowi, który napełnił go szampanem aż po sznurówki. Z grymasem podniósł go do góry.

- Twoje zdrowie, dziecino - wyszeptał głosem Bogarta. Pochylił głowę i wlewał w siebie srebrzysty płyn. Publiczność wyła z radości. I tak program się zakończył.

Duncan wytarł usta ręką i warknął:

- Kto ci to powiedział?

- Nigdy nie ujawniam swych źródeł - zapewniła go i odeszła.

Gwiazdor poklepał Duncana po ramieniu. Gdy się obracała, zobaczyła z daleka, jak tych dwóch mężczyzn śmieje się i kończy szampana wprost z butelki. Swój pozna swego - pomyślała z tryumfem. Obydwaj byli pewnego rodzaju aktorami i obydwaj nie mieli najmniejszego pojęcia, czym jest miłość. Ale, czy potrzebna im ta wiedza? Dawali sobie świetnie radę bez niej.

Jakby dla potwierdzenia, że cała ta scena nie była niczym więcej tylko przedstawieniem, Duncan nie czekał na Joan­nę przed studiem. Rozglądała się za nim przy windach, wre­szcie poczuła się głupio i odeszła.

Jeszcze tego wieczora, gdy wychodziła spod prysznica, zadzwonił telefon. Przytrzymując ręcznik, pobiegła do sy­pialni.

- Halo?

- Co ty robisz w domu? - znajomy głos żądał wyjaśnień. Czyżby oczekiwał, że Alistair podniesie słuchawkę?

- Jestem u siebie, Duncanie - powiedziała z przesadną cierpliwością. - A gdzie miałabym być?

- Och... gdzieś na randce.

- Nie dzisiaj - skrzywiła się i opadła na łóżko.

- Czemu nie?

- Po pierwsze to nie twoja sprawa, a po drugie nie znam nikogo, z kim chciałabym się umówić - prychnęła z iryta­cją.

- W takim razie nie szukałaś dobrze. Jest całe mnóstwo mężczyzn, którzy chętnie umówiliby się z tobą.

- Może i tak, ale o spotkania proszą mnie tylko typy o zbyt wybujałym ego. Wolałabym pójść do opery, niż wy­słuchiwać ich pień na własny temat.

- Zdaje się, że trzeba mieć cholernie zdrowe ego, by cię poprosić o spotkanie - zachichotał Duncan współczująco.

- Nie mam nic przeciw zdrowemu ego, sama je posia­dam. Nie lubię jedynie tych nadętych facetów, którzy oce­niają cię według grubości portfela, znajomości... no wiesz. To typ ludzi, którzy potrafią całą noc mówić tylko na swój temat, nie usiłując nawet zadać jednego pytania kobiecie. Oni lubią się pokazywać z dziewczyną z tego samego po­wodu, dla którego jeżdżą ferrari lub kupują ciuchy w naj­lepszych sklepach na Saville Row.

- A więc jak spędzisz weekend? - nalegał. Oparła się o wezgłowie i podkuliła nogi.

- Gdyby był tu Benni... - poszliby wieczorem do kina albo wypożyczyli film. Ma też do przygotowania progra­my na przyszły tydzień, zakupy do zrobienia, gotowanie. Od dawna nosi się z zamiarem zagospodarowania ogrodu. Mogłaby też pójść na kawę z Lizą.

- A jutro wieczorem? - zapytał Duncan. - Sobotni wie­czór był w moim rodzinnym mieście dniem wielkich randek.

Nagle ocknęła się. Cóż ona właściwie robi? Zwierza się ze swej samotności temu mężczyźnie, jakby go to cokol­wiek obchodziło? Nie powinna ujawniać, że nie ma żad­nych planów na sobotni wieczór. Ani niedzielny. Że całkiem możliwe, iż nie zobaczy nikogo, ani jednej żywej duszy do poniedziałku.

- Jeszcze się nie zdecydowałam - odpowiedziała, a jej glos stał się zimny. - Czy telefonujesz w jakiejś konkret­nej sprawie?

- Niekoniecznie - odrzekł tak po prostu.

Chciała mu wierzyć, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Nie był głupi. Musiał wiedzieć, że każdego wieczoru cze­ka na telefon. Bo w każdym przyzwyczajeniu jest jakaś po­ciecha, coś miłego, nawet w tak złym przyzwyczajeniu, jakim jest Duncan Flowers. Tymczasowy gość, upomniała siebie. Nie będzie to trwało długo. Gdy tylko skończy się zakład, za niecałe dziesięć dni...

- No cóż, w takim razie... - mruknęła.

- W takim razie dobrej nocy, Jo. Miłych snów - odłożył słuchawkę, zanim zdążyła pomyśleć nad jakąś odpowiedzią, by zatrzymać go dłużej przy telefonie.

Powoli położyła słuchawkę, a następnie zaczęła przez okno wpatrywać się w ciemność. Gdy była mała, dziew­częta w jej bloku bawiły się w grę „zielone światło, czer­wone światło". Chodziło o to, by dojść do osoby „zamawiającej" i dotknąć jej tak, by tego nie zauważyła.

Gdy krzyczała „zielone światło" i zasłaniała oczy, wszyscy gracze mogli się do niej zbliżyć. Każdy przyłapany w ruchu na „czerwonym świetle" musiał wrócić na linię star­tu. Gra ta zawsze ekscytowała ją i przerażała. Za każdym razem, gdy otwierała oczy, zamarli w bezruchu, ścigający ją ludzie, byli coraz bliżej i bliżej.

Duncan przyprawiał ją o takie samo uczucie. Nigdy nie złapała go w ruchu, ale za każdym razem, gdy odsłaniała oczy, był coraz bliżej. Wstrząsnęła ramionami, próbując odpędzić to uczucie. Wstała, by poszukać szlafroka i przy­gotować sobie szklankę gorącego mleka.

ROZDZIAŁ PIĄTY


Pizza Domino" - nalegał głos chłopca przez interkom. Radio w jego samochodzie grało na pełny regulator melo­dię o niegasnącej miłości, a głos chłopca brzmiał tak, jak­by on zwracając się do niej jednocześnie żuł gumę.

- Ale ja nie zamawiałam pizzy - powtarzała Joanna z irytacją. Chociaż może to i lepsze od grzanki z serem, za­planowanej na sobotnią kolację.

- Hartz, wiejska droga numer dwa, to przecież pani ad­res, no nie?

To żart - pomyślała nagle. Z pewnością w książce Duncana była rada, by wysłać swej ukochanej pizzę w sobotni wieczór.

- Dobrze, wejdź - powiedziała do chłopca i nacisnęła przycisk otwierający bramę.

Ale w parę chwil później ujrzała w drzwiach Duncana Flowersa uśmiechniętego od ucha do ucha. W ręku trzymał brązową torbę z zakupami.

- Skłamałem - powiedział natychmiast.

- Widzę - ledwo mogła złapać oddech. Cofnęła się o krok na jego widok. Błąd numer dwa. Zanim się zoriento­wała, już stał w holu i nie mogła zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Duncan rozejrzał się z uznaniem.

- Nie jest to pizza Domino, ale specjalna pizza Flowersa. A właściwie taka będzie, kiedy ją zrobię. Kuchnia jest tam?

- Duncanie, nie jestem w nastroju - zaoponowała, idąc za nim do kuchni. A właściwie nie była do chwili, w któ­rej się pojawił. To był ponury dzień. Cały czas ślęczała nad materiałami do wywiadów na przyszły tydzień. Miała wła­śnie odpocząć, gdy zadzwonił do bramy.

- Nie mam chęci na rozmowę z tobą.

- Świetnie, boja też nie. Nie mam ochoty rozmawiać ani z sobą, ani z tobą - ustawił torbę na bufecie i dodał: - Mam jedynie ochotę na wygodny fotel, dobrą pizzę i film. Czy oglądałaś już „Doktora Żiwago"? - podał jej kasetę.

- Akurat tego filmu nie widziałam - powinna go wyrzu­cić natychmiast. Ale wyglądało na to, że łatwiej byłoby jej wyrzucić piec, a poza tym Duncan wyglądał w kuchni ja­koś po domowemu.

- Czy możesz otworzyć chianti, a ja zagniotę ciasto - był zdecydowany zrobić to, co zamierzał. Na jego twarzy nie widać było nawet cienia uśmiechu, chociaż dołeczek znaj­dował tam, gdzie zawsze.

- Potrzebna będzie patelnia do podsmażenia grzybków.

Nie sposób było przebywać z Duncanem w jednej kuch­ni i nie rozmawiać. Zanim pizza była gotowa, przedysku­towali wiele tematów, począwszy od wielorybów, a skończywszy na ekonomii wybrzeża Pacyfiku. Joanna zda­ła sobie sprawę, że chociaż mówił interesująco, to jednak bezosobowo. Wyglądało, że doskonale wie, na ile może so­bie pozwolić w rozmowie z nią i kiedy się wycofać. Pod­stępem, wprawdzie, wdarł się do jej domu, ale chyba nie chciał pogwałcić jej prywatności pytaniami czy komenta­rzami.

- Dwadzieścia minut i gotowe - powiedział, wkładając do piekarnika. - Czasu aż nadto, by rozpalić komi­nek.

Jedli pizzę grzejąc się w jego cieple, oglądając „Dok­tora Żiwago". Stopniowo Joanna zaczęła rozluźniać się i czuć coraz lepiej. Film był wspaniały, a Duncan nadal przestrzegał ustalonej między nimi półmetrowej odległo­ści. Pozwolił sobie jedynie na wyjęcie z klatki Alistaira podczas sceny z wilkami. Zdaje się, że wycie wyprowa­dziło go z równowagi.

Królik nie zwracał najmniejszej uwagi na film, za to chęt­nie zajął się szlufkami dżinsów Duncana. Gdy Joanna podwi­nęła nogi pod siebie, Alistair usnął na jej kolanach. Wpatrzona w ekran, nieświadomie pieściła jego długie uszy. Jej dłoń natrafiła nagle na coś cieplejszego niż futro króli­ka. Opuściła wzrok. Duncan bawił się jego drugim uchem. Z uśmiechem na twarzy ponownie spojrzała na ekran. Pod koniec love story poczuła silniejszy ucisk na kolanie. Zau­ważyła kątem oka, że Duncan, trzymając nadal ucho króli­ka, oparł na jej nodze swą dłoń.

Joanna powróciła do oglądania filmu, choć miała kłopo­ty z koncentracją. Z trudem kontrolowała oddech. Chciała zmienić pozycję, ale jego dłoń przyszpilała ją do miejsca. Alistair przyszedł jej na ratunek, uwalniając swe ucho z uścisku Duncana i usiłując zeskoczyć z sofy.

- Nie, nic z tego - Duncan złapał go. Zastopował film.

- Zdaje się, że pora, byś wrócił do klatki, przyjacielu. Gdy podszedł znowu do Joanny, siedziała zwinięta w kłębek, rękami obejmowała nogi, a podbródek spoczywał na kolanach. Czuła, że się jej przygląda, ale tym razem nie usiłował jej dotknąć, choć siadł nieco bliżej.

W ciszy obejrzeli film. Przy ostatnich słowach z ekranu z oczu Joanny popłynęły łzy.

- Hej! - wielka dłoń pogładziła ją po mokrym policzku.

- Jo, to tylko film - obejmując ją ramieniem, otarł łzy. -Wzięło cię, co? - Gdy przytaknęła, usiłując uśmiechnąć się i nie mogąc wydobyć z siebie głosu, przyciągnął ją i przytulił jej głowę do ramienia. - W porządku, czasami dobrze sobie popłakać, prawda?

Śmiała się przez łzy i mocniej tuliła do niego. Skąd mo­że to wiedzieć? Wyglądał na człowieka, który płakał ostat­nio w wieku pięciu lat. Ale mimo wszystko miał rację, rzeczywiście dobrze jej zrobił ten płacz - i dobrze jej by­ło w jego ramionach. Odetchnęła głęboko, usiłując wziąć się w garść, i nagle zdała sobie sprawę z jego czystego, męskiego zapachu, z masywności ramienia, z siły uścisku.

Duncan Flowers był na dobrej drodze do wygrania za­kładu. Położyła mu rękę na piersi i uwolniła z jego ramion.

- Już dobrze? - opuszkami palców delikatnie dotykał jej pleców, powodując drżenie całego ciała.

- Oczywiście - Joanna wstała i wyszła do łazienki. Po­nuro spojrzała na swe zapłakane odbicie w lustrze.

Dzień Świętego Walentego za niecałe dwa tygodnie, ty idiotko. Jak myślisz, po co on to robi? Cóż, jeśli sądzi, że wystarczy love story i pizza, by mnie uwieść, to się myli.

Gdy wyszła z łazienki z czerwonymi oczami, znalazła Duncana w kuchni. Pakował resztę swoich zakupów. Po­patrzył na nią z uśmiechem.

- Reszta pizzy jest w lodówce, Joanno. Możesz ją zjeść na śniadanie - wziął torbę i podszedł do niej.

Odchodził? Tak po prostu? Bez kłótni, bez walki, na które już była przygotowana. Delikatnie dotknął czubka jej no­ta, a potem ust.

- Nie płacz już. To tylko film...

- Ale dobry - nawet nie zamierza jej pocałować?

- Najlepszy - zgodził się. Nie zamierzał. Opuścił rękę i z zabawnym półuśmiechem przeszedł obok niej.

Oszołomiona, nadal nie bardzo wiedziała, co się dzieje, idąc za nim do drzwi wejściowych. On naprawdę wychodził.

- Zamknij dobrze - ostrzegł ją. I już go nie było. Usłyszała tylko odgłosy kroków na schodach, lekkie i szybkie jak na takiego mężczyznę, a następnie trzaśniecie drzwi­czek jaguara.

- Do licha! - szepnęła, opierając się o framugę. Zamru­gała powiekami, by powstrzymać napływające do oczu łzy. Bez niego pokój wydawał się dziwnie pusty.

Niedziela była cieplejsza i bardziej słoneczna. Wzięła się za lekturę „New York Timesa", którego czytała zawsze od deski do deski w poszukiwaniu nowych tematów. Przed je­denastą miała za sobą lekturę połowy gazety i rozmowę z Bennim. Za tydzień będą znów razem.

Ta myśl podtrzymywała ją na duchu. Postanowiła zro­bić zakupy. Skierowała kroki do starej stodoły, zamienio­nej na garaż. Może uda jej się przy okazji namówić Lizę na kawę... Nagle zatrzymała się. Drzwi garażu były otwarte. A przecież je zamknęła.

Może to złodziej? Ale samochód stał na swoim miejscu. Po odejściu Jasona Joanna zainstalowała takie zabezpiecze­nie, że nikt nie mógł przejechać bramy bez jej wiedzy. A więc wyglądało, że jednak nie zamknęła bramy.

Podeszła na palcach do samochodu, wsiadła do niego i włożyła kluczyki do stacyjki. Im szybciej znajdzie się po­za garażem, tym lepiej. Podskoczyła na dochodzący gdzieś z bliska dźwięk metalu uderzającego o metal. Obejrzała się wokoło, ale nie zauważyła nikogo. Przekręciła kluczyk i silnik zaczął pracować.

- Hej! - usłyszała stłumiony męski głos. Niespodziewa­nie ktoś zaczął się wydobywać spod samochodu. Ktoś, kto manipulował przy jej saabie.

Przerażona wyłączyła silnik i otworzyła drzwiczki. Jeśli szybko uda jej się dobiec do domu, zadzwonić na policję.. Opuściła stopę na posadzkę garażu i zadrżała, gdy niewi­dzialna ręka chwyciła ją za kostkę. Kolana ugięły się pod nią i upadła tuż obok samochodu.

- Joanno.

Głos Duncana! Przyjęła to z ulgą.

-Och... dzięki Bogu!

- Do licha, co się dzieje? Chciałaś mnie rozjechać? - trzymając ją nadal za kostkę, podciągnął się i na wpół wy­chylił spod saaba. Policzek upaprany miał w smarze, wy­glądał jak Indianin szykujący się do walki.

- Czemu nie uważasz? Mogłaś mnie zabić!

- Mogłam cię zabić? Też coś! - jej przerażenie zmieni­ło się we wściekłość. - O mało nie dostałam ataku serca. Co ty robisz pod moim samochodem?

Duncan wychylił się bardziej spod wozu, głowę oparł o jej łydkę. Łypnął na nią z uśmiechem, któremu trudno się oprzeć.

- Rada numer czterdzieści cztery: „Pokaż jej, że ci zale­ży - wyrecytował - sprawdź opony i zmień olej w jej sa­mochodzie".

Szkoda, że nie mogę usunąć tej rady - zachichotał. - Pierwszy facet, którego rozjedzie kobieta jego marzeń, zaskarży mnie do sądu. Czyżbyś nie widziała puszek z olejem?

- Nie. A jak, u diabła, dostałeś się na mój teren? Praktycznie leżał na jej kolanach. Uwolniła stopę z jego uścisku. Wyciągnęła nogę spod jego głowy i wstała.

- Wspiąłem się na drzewo, a potem zeskoczyłem. W drugą stronę nie da się tego powtórzyć.

- Żaden problem. Mogę cię wypuścić przez bramę - po­wiedziała ponuro.

- Najpierw muszę skończyć z olejem - i był już pod samochodem.

- Daj sobie spokój, Duncanie. Mechanik się tym zajmie.

- Już za późno. Kiedy usiłowałaś mnie zabić, spuściłem właśnie olej.

- Kiedy co...? - poddała się. On śpiewał coś pod nosem, fałszując tak strasznie, że nie potrafiła rozpoznać melodii.

Czekała wzburzona, póki nie wyjdzie spod samochodu i nie wleje oleju.

- Wspinałeś się po drzewie z tą puszką oleju? - zapytała w końcu.

Przerwał nucenie, by posłać jej uśmiech.

- Miałem go w plecaku. - Głową wskazał ów przedmiot i ponownie badawczym okiem zaczął oglądać silnik.

Wyobraziła sobie Duncana z plecakiem, zawierającym arsenał broni miłosnej, przeskakującego płot jak komandos spod znaku Amora. Nie mogła się opanować. Walczyła ze śmiechem, ale nadaremnie.

- Czy w twojej rodzinie były przypadki zaburzeń psy­chicznych?

- Mój ojciec zbiera motyle, a cioteczna babka, jeszcze w trzydziestym siódmym, wygrała wyścig motocyklowy z Capetown do Kinszasy - zastanawiał się.

- Tak też przypuszczałam.

Pochlebiło mu to, w mroku garażu zabłysły nagle jego błękitne oczy.

- Dokąd się wybierałaś?

- Po sprawunki. - Można ci towarzyszyć?

Tak. Ale nie tylko dzisiaj rano. Nie tylko do dnia św. Wa­lentego. Chyba nie jestem taką idiotką, by brać go poważ­nie. To oczywiste, że dla niego to tylko zabawa.

- Tak - odpowiedziała prawie szeptem.

- Świetnie - odparł z zadowoleniem i zamknął maskę.

Jest czarującym mężczyzną, jeszcze tego dnia zdecydo­wała Joanna. Przewyższał Jasona pod względem uroku oso­bistego. Czarował wszystkich napotkanych ludzi, ekspedientkę w piekarni, dziecko bawiące się na ulicy, męż­czyznę z targu rybnego. Joannie bardzo się to podobało. Za­wsze z zażenowaniem przyjmowała zainteresowanie okazywane jej przez przechodniów: „Czy pani jest Joanną Hartz"? Teraz zadowolona kryła się w jego cieniu, pozwa­lając mu grać pierwsze skrzypce.

A dzisiaj zależy mu na tym specjalnie - pomyślała. Nie wiadomo dlaczego, był w fantastycznym nastroju. Zacho­wywał się tak, jakby autentycznie fruwał w powietrzu i chciał, by wszyscy poszli w jego ślady.

- Nie, nie mam zamiaru jeść tego na parkingu! - powie­działa Joanna, śmiejąc się na widok podtykanego jej pod nos eklera. Usiłowała odchylić głowę, ale jego potężne ra­mię zamknęło ją w swym uścisku. Z szelmowskim uśmie­chem mamił ją widokiem wspaniałego ciastka.

- Chcesz go, Joanno, wiesz, że chcesz. Jesteś głodna. Co­raz bardziej głodna. Nie możesz doczekać się powrotu do domu.

- Mogę - gdy przyciągnął ją do siebie, usiłowała ode­pchnąć go dłonią. Zaskoczyło ją szalone bicie jego ser­ca.

- Nie możesz.

Przesunął ciastkiem po jej wargach, zostawiając na nich ślad czekolady. Automatycznie oblizała wargi.

- Mmm - powiedział, mrucząc i przymykając oczy. -Zrób to jeszcze raz - ponownie dotknął ciastkiem jej ust.

- Widzisz, mówiłam ci, że to oni! - w pobliżu zapiszczał kobiecy głos.

Joanna odwróciła się i zobaczyła dwie przyglądające się im kobiety.

- To Joanna Hartz i Duncan Flowers! - oznajmiła wszem i wobec jedna z nich. Podeszła bliżej i wbiła w nich pała­jący wzrok. Jej starsza przyjaciółka trzymała się z daleka. Była tak samo zażenowana jak Joanna.

- Miałam zapytać, kto wygrywa, ale to jasne jak słońce! - Zaśmiała się. - Lecę, by kupić tę książkę mężowi. Może jest jeszcze nadzieja.

Miała przy sobie tylko torbę na zakupy. Podała ją Duncanowi.

- Panie Flowers, nie mam papieru, ale proszę o autograf na tej torbie.

Zrobił to. W tym czasie Joanna załadowała swe zakupy i bagażnika. Następnie ona musiała podpisać się na torbie. Gdy wyjeżdżali z parkingu, słyszała jeszcze za sobą życzenia szczęścia i radości. Potem wjechała w ciszę wiejskiej drogi.

- Może jednak małego kęsa? - zapytał Duncan, trzyma­jąc ciastko pod jej nosem.

- Nie, dziękuję - kątem oka widziała, jak zjada je sam. Incydent na parkingu nie odebrał mu apetytu - pomyśla­ła oburzona. Dla niej słodycz tego dnia zmieniła się w go­rycz. A więc jej uczucia do Duncana były aż tak widoczne? Nie potrafiła ich ukryć? Zacisnęła ręce na kierownicy, aż zbielały jej palce. Musi się wziąć w garść. Musi pamiętać, że to tylko gra. Zainteresowanie Duncana skończy się z dniem św. Walentego.

Jak długo będą trwać moje uczucia do niego? - zagry­zła wargę aż do bólu. - Daj spokój, Joanno, jesteś prze­cież twardą kobietą. Nie możesz pozwolić sobie na uczucie do kogoś, kto cię wykorzystuje. A Duncan już czerpał ko­rzyści z zakładu. Ta kobieta kupi jego książkę, to samo zrobi sto tysięcy innych kobiet. Jak z książki zrobić best­seller? Po prostu pozwolić, by Joanna Hartz zakochała się w autorze po uszy na oczach siedmiu milionów rozbawio­nych widzów. A czy oni wszyscy przyślą mi karty kon­dolencyjne, gdy romans skończy się w dniu św. Walentego?.

Gdy wyjeżdżała zza zakrętu, na podjeździe swego domu zauważyła jaguara Duncana. Zatrzymała się przy nim.

- Do widzenia.

Obróciła się w jego stronę i posłała mu uśmiech, zare­zerwowany dla gości z Ku Klux Klanu czy im podobnych typów.

- Dzięki za dzisiejszą pomoc.

- Joanno... - potrząsnął głową, nie odwzajemniając jej uśmiechu.

- Czeka mnie dużo pracy, Duncanie - czuła, jak łzy zbie­rają się pod powiekami. Musiała pozbyć się go, zanim je zauważy.

- W porządku - zgodził się po długiej chwili. - Ale czy mogę cię prosić o przysługę w zamian za tę wymianę ole­ju?

- Oczywiście - powiedziała. Zrobiłaby wszystko, byle sobie poszedł. Nacisnęła guzik otwierający bramę.

- Potrzebny mi nowy garnitur na czekający mnie wkrót­ce wywiad. Czy pomogłabyś mi go wybrać?

- Teraz? - spojrzała przerażona. W obecnym stanie nie miała ochoty dyskutować na temat szerokości klap czy też rodzaju materiału.

- Nie. Za dzień lub dwa - otworzył drzwiczki do poło­wy, ale odwrócił się i spojrzał na nią.

Odetchnęła głęboko, zanim się zgodziła. To miało być później, nie teraz. W tej chwili obiecałaby wszystko, byle tylko wysiadł z samochodu.

- Cudownie.

Nachylił się, pocałował ją w ucho i zamknął za sobą drzwiczki, zanim zdążyła zareagować. Poklepał odjeżdża­jący samochód, a następnie przyglądał się, jak zamyka się za nią brama.

Oniemiała pocierała swe ucho. Nie zakocha się w mani­pulatorze, nic z tego. Ale mimo to dwukrotnie sprawdzała tego wieczoru, czy telefon nie jest zepsuty. Gdy w końcu zadzwonił, okazało się, że to Liza.

- Czy widziałaś „Times Book Review"? - zapytała bez wstępu.

Joanna nie widziała. Resztę dnia wypełniło jej przygo­towanie pytań na następny dzień.

- Książka Flowersa jest na ósmej pozycji listy bestselle­rów - poinformowała ją Liza. - O co się założysz, że w przyszłym tygodniu znajdzie się na piątej?

Joanna nie chciała się zakładać. Na swoim koncie miała o jeden zakład za dużo.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


W poniedziałek Joanna odzyskała siły do walki. Wee­kend był dowodem tymczasowej tylko słabości, spowodo­wanej tęsknotą za Bennim i samotnością. Jeśli potrzebuje towarzystwa, stać ją na coś lepszego niż Duncan Flowers.

Jeszcze nie przegrałam zakładu - przypomniała sobie, wchodząc na podium.

Ale gdy ona przygotowywała się do walki, Duncana nie było na ringu. Zamiast zobaczyć się z nią, przysłał bukie­cik nagietków w kolorze jej włosów. Przyniósł go uśmiech­nięty posłaniec w chwili, gdy zwróciła się do widowni z prośbą o pytania. Przypięła bukiecik do staniczka na oczach oniemiałych widzów. Jakaś kobieta podniosła rękę. Gdy Joanna podała jej mikrofon, zapytała:

- Kto wygrywa?

- Ja - zapewniła wszystkich Joanna. Pogładziła bukie­cik. - Co nie znaczy, że nie lubię kwiatów. A teraz chcia­łabym wiedzieć, kto ma pytanie do naszego gościa?

Starszy, siwowłosy mężczyzna podniósł się z fotela i wpa­trując się w nią, powiedział tonem oskarżycielskim:

- Słyszałem, że spotkała się z nim pani w czasie wee­kendu.

- Ja... skąd pan wie? - wygadała się i o mało nie wście­kła na siebie. Bez wątpienia staruszka nasłał Duncan.

- Proszę nam opowiedzieć... - odezwały się głosy pu­bliczności.

- Nie ma o czym mówić - przerwała pytania, patrząc groźnie. - Pan Flowers spełnia jedynie warunki zakładu, a ja liczę dni do końca tego całego zamieszania. Teraz - skoro nikt nie ma pytań - czy mógłby mi pan powiedzieć, panie Crumpet, dlaczego uważa pan, że widziane przez pa­na światło to UFO? Czy tamtej nocy nie było czasem peł­ni? Czy nie istnieje możliwość, że to księżyc wziął pan za sztuczny obiekt latający?

Po programie, schodząc ze sceny, czuła mrowienie w ple­cach. Duncan ponownie zakłócił jej pracę, chociaż z tego, co wiedziała, sam był na końcu świata, w Hongkongu, gdzie promował swą książkę.

Myliła się. Czekał na nią pod drzwiami studia.

- Czego chcesz? - warknęła, nie zatrzymując się.

- Poświęć mi godzinę. Chciałbym dziś kupić ten garni­tur.

- Naprawdę myślisz, że wybiorę się z tobą po zakupy?

Po tym co jej zrobił dzisiaj? Jej wściekłości nie złago­dziły nawet wspaniałe wyniki oglądalności programu z ze­szłego tygodnia. Jeszcze nigdy nie była tak popularna. Poza tym Duncan, kiedy chciał, sam ubierał się elegancko.

To była pewnie jedna z jego rad - złościła się. - Mam uwierzyć, że moja pomoc jest niezbędna. Na pewno brzmi to jakoś tak: pozwól jej wybrać sobie krawat lub garnitur. Odważny z niego człowiek - pomyślała z nagłym olśnie­niem.

- Obiecałaś.

Nacisnął guzik windy i przepuścił ją do środka. No, cóż, skoro pragnął pomocy przy zakupach... - spoj­rzała na niego chłodno.

- Dobrze. Znam takie miejsce, gdzie można kupić dużo taniej ubrania znakomitych firm.

Zamrugał oczami.

- Myślałem, że wystarczy jedynie pójść do sklepu braci Brooks...

- To nie ten styl - potrząsnęła głową. - Znajdę ci coś odpowiedniego. Zaufaj mi.

W jakiś czas później Duncan wychylił się z nędznej przy­mierzami wielkiego magazynu mody.

- Jesteś pewna, że tamten ci się nie podobał?

Z powagą kiwnęła głową. Duncan sam wybrał trzy pierwsze garnitury. Tak jak podejrzewała, miał znakomity gust, choć może bardziej konserwatywny niż ludzie z branży te­lewizyjnej.

A mimo to we wszystkich trzech garniturach coś jej się nie podobało. W granatowym, wełnianym wyglądał tak, że dech zapierało, ale nie zamierzała mu tego przyznać. Le­dwie powstrzymując śmiech, podała mu dwa następne:

- Zdaje się, że te będą najlepsze. Wyciągnął rękę, ale zatrzymał się w pół drogi.

- Co... - spojrzał jej w oczy - naprawdę myślisz, że?...

Wiedziała, że nie może pozwolić sobie nawet na prze­lotny uśmiech, bo nie utrzymałaby dłużej powagi. Patrzył na nią zdziwiony. Włożyła mu w rękę garnitur w czerwono-pomarańczowo-zieloną kratkę z krzykliwymi połami i fabrycznie skrojonymi spodniami, oraz drugi, trzyczęścio­wy, przyprawiający o atak klaustrofobii każdego, kto ma choć minimalne skłonności do tej choroby.

- To nie fair! - zaprotestował, śmiejąc się.

- Prosiłeś mnie o radę, Duncanie Flowers, a więc przyj­mij ją. Noś to i płacz - z zadowoleniem obróciła się na pię­cie.

- Czy zechcesz zmierzyć najpierw ten w kratkę? Nie mo­gę się doczekać.

- Ty mała sadystko... - chwycił ją za ramię i przyciągnął. Straciła równowagę. Przytrzymał ją mocno i przytulił do siebie. Dzieliła ich jedynie zasłona przymierzami.

- Hej! - zaprotestowała. - Chwileczkę...

Jej protest zdusił pocałunkiem. I nie był to tylko czuły po­całunek, lecz taki, który jasno określał, kto tu jest panem. Za­nim się zorientowała, uległa bez zastrzeżeń. Gdyby miała czas na myślenie, nie poddałaby się tak łatwo jego ustom i ciału. Nieco później było jej wstyd, że tak łatwo mu to po­szło. Ale w chwili, gdy ją całował, liczyły się tylko jego usta, bicie jego serca, wyczuwalne pod dłonią, i ciepło jego ciała.

Postawił ją na podłodze, nie wypuszczając z objęć. Oszo­łomiona rozejrzała się. Zobaczyła starszego pana, czekają­cego, aż zwolni się przymierzalnia. Był lekko zniecierpliwiony.

- To nie potrwa długo - zawołał Duncan.

- Nie ma pośpiechu, nie ma pośpiechu - powtórzył je­gomość, choć najwidoczniej myślał co innego.

Duncan ponownie spojrzał na Joannę.

- Czy naprawdę chcesz zmusić mnie do kupna któregoś z nich? - zapytał, wskazując na podane mu przez nią gar­nitury.

Duncan zmuszał ją do tylu rzeczy i do uczuć, których wcale nie chciała w sobie obudzić...

- Tak - potwierdziła. Należała jej się choć ta drobna sa­tysfakcja.

Puścił ją z jękiem i wziął garnitur.

- Dostanie ci się za to! - ostrzegł ją.

Zrobi wszystko, by wyplątać się z tego związku. Ale czy ma szansę, gdy jej ciało i serce walczą ze zdrowym rozsąd­kiem? Uśmiechnęła się, by ukryć obawę.

- Przymierz najpierw ten w kratkę, a ja pójdę dobrać kra­wat

Odpłacił się jej zaraz następnego dnia, biorąc udział w programie. Zauważyła go natychmiast po wejściu na sce­nę. Trudno go było nie dostrzec w tej czerwono-pomarańczowo-zielonej kratce. I w dodatku w zbyt szerokim krawacie, w banany naturalnej wielkości.

Widownia też go zauważyła. Wszyscy patrzyli to na jedno, to na drugie. Twarz Duncana zasłaniały okulary w czer­wonej oprawce, które już sam dodał do wybranego przez Joannę stroju.

Duncan wytrzymał spojrzenia przez większą część programu. Siedział i jedynie uśmiechał się, gdy Joanna wal­czyła o zainteresowanie widowni tematem: pstrągi czy hydroelektrownia? Ale nawet goście programu byli bardziej zainteresowani sprawą Hartz kontra Flowers niż wła­snym sporem. W końcu jeden z nich przerwał w pół zda­nia, wskazał palcem na Duncana i powiedział:

- Nasza dyskusja jest bezprzedmiotowa, bo wszyscy my­ślą o tym panu. Może pozwolimy mu wygadać się od ser­ca i dopiero wtedy wrócimy do tematu.

Joanna westchnęła i kiwnęła na Duncana. Obserwowa­ła, jak idzie w jej stronę. Poruszał się z taką pewnością, że gdyby można ją było butelkować i sprzedawać, nie musiał­by pisać książek, by zbić fortunę.

Włożył ręce do kieszeni, do reszty zniekształcając linię garnituru. Nachylił się do mikrofonu Joanny i powiedział:

- Nie wydaje mi się, bym w swej książce „101 sposo­bów na zdobycie kobiety swych marzeń" zajął się tematem pstrągów, a może powinienem. Oto moja następna rada. Je­śli w waszych duszach tkwi choć trochę poezji, zabierzcie damę swego serca na połów pstrągów. Ale darujcie sobie wizytę w pobliskiej hydroelektrowni - zignorował krzyk rozpaczy przedstawiciela przemysłu energetycznego, po­syłając uśmiech rozbawionej publiczności.

Gdzieś z tyłu podniósł się młody Murzyn, ten sam, któ­rego Duncan wynajął do sprowokowania zakładu.

- Gdzie pan nabył to obrzydliwe indycze upierzenie? -wrzasnął tak, by wszyscy dobrze go usłyszeli.

- Gdzie to kupiłem? - Duncan powtórzył pytanie, wy­gładzając poły marynarki.

- Sprawdzałem wczoraj działanie rady numer pięćdzie­siąt siedem. Poprosiłem Joannę o pomoc w wyborze garni­turu. A ona zmusiła mnie, bym kupił właśnie ten. Mam więc jedno pytanie, czy sądzicie, że było to uczciwe z jej stro­ny?

- Nie! - odpowiedziała cała widownia, szczerze rozba­wiona.

- To właśnie chciałem wiedzieć - radośnie pozdrowił wszystkich, a schodząc ze sceny, szepnął do Joanny: - Je­den : zero.

- Czas na reklamę, a po przerwie wracamy do ryb - sta­nowczo oznajmiła Joanna. Obróciła się ku przedstawicie­lowi hydroelektrowni, by poprawić mu samopoczucie. Gdy ponownie rozejrzała się po audytorium, Duncana już tam nie było.

I nie było go przez cały następny dzień. Nie zatelefono­wał też wieczorem, chociaż Joanna o godzinę przedłużyła czuwanie przy telefonie. I wcale nie dlatego, że chciała, by zadzwonił... Dobrze się stało, że nie pojawił się też w jej czwartkowym programie.

- Gdzie on jest? - zażądał wyjaśnień ktoś z widowni.

- Nie wiem i nie interesuje mnie to - odpowiedziała. - Proszę o pytania do naszego gościa - podkreśliła ostatnie słowo, by nie było żadnych wątpliwości i podała mikrofon starszej, okrąglutkiej pani.

- Joanno, wiem, że to błazen i że doprowadza cię do szaleństwa, ale sądzę, że powinnaś go traktować poważnie. Bo tak naprawdę zaczynamy się kimś interesować, gdy zajdzie nam zdrowo za skórę - kobieta wygłosiła swą radę przy aplauzie publiczności.

Joanna nie wiedziała, czy płakać, czy śmiać się. Gdy po programie Susan Hadley przyniosła jej telegram, z krótkim zapewnieniem: „Tęsknię", nadal nie była pewna swych uczuć.

A to arogant - pomyślała - nawet się nie podpisał, jak­by był pewien, że będzie wiedziała od kogo. Jakby był je­dynym mężczyzną na świecie, który tęskni za nią i za którym, być może, ona tęskni.

Po raz setny czytała to jedno słowo na skrawku papieru, siedząc tego wieczoru przy telefonie i zaklinając go, by się odezwał. Gdy telefon zadzwonił, aż podskoczyła i może zbyt ochoczo krzyknęła do słuchawki: „halo".

- A więc i dzisiaj nie zadzwonił? - zapytała Liza. Joanna próbowała wziąć się w garść, wyczuwając nutkę współczucia w głosie przyjaciółki.

- Nie, ale przysłał telegram z Zachodniego Wybrzeża. Która to będzie rada? - zapytała i nie mogła się doczekać odpowiedzi Lizy, pośpiesznie wertującej stronice książ­ki.

- Nie mogę nic takiego znaleźć - powiedziała w końcu. - Wygląda na to, że odchodzi od własnego scenariusza. Jak myślisz, co to może znaczyć?

Joanna nie śmiała powiedzieć, co chciała, by to oznacza­ło. Wiedziała jedynie, że i ona za nim tęskni.

Gdy następnego dnia, w połowie programu, zobaczyła go idącego w stronę podium, jej pierwszym odruchem był szeroki, szczęśliwy uśmiech. Ale kiedy dostrzegła w jego ręku dużą butelkę oleju avocado, uśmiech przeszedł w zdziwienie.

Na scenie akurat najstarszy z trojaczków, światowych mistrzów rodeo z Teksasu, Bob Kirby, demonstrował na swym bracie, jak ujarzmić byka. Duncan zaczekał grzecz­nie, aż skończą, a następnie, ku radości widowni, podszedł do Joanny i ukląkł u jej stóp.

- Witaj - wyszeptał, chwytając ją przy tym za nogę w kostce i zdejmując jej lewy but.

- Duncanie - jej szept wyrażał furię.

- Jedną chwileczkę, co tu się dzieje? - następny z tro­jaczków, Baxter, zażądał wyjaśnień. Jego bracia, widząc, że przestali być w centrum zainteresowania, również pode­szli do Duncana. A on, niespeszony, postawił stopę Joan­ny na swym kolanie i, otwierając butelkę oleju, powiedział do mikrofonu:

- Jest to moja ostatnia szansa, by pojawić się w progra­mie Joanny przed dniem św. Walentego. Zdecydowałem się iść na całego. Oto rada numer sześćdziesiąt sześć: „Zrób jej masaż stóp, a pójdzie za tobą wszędzie".

- Słuchaj no, zdaje się, że ta pani prowadziła wywiad z nami - poinformował go Bob.

- W czym problem? - próbował uspokoić go Duncan. -Nie przeszkadzajcie sobie. Ja obiecuję, że nie odezwę się ani słowem i jestem pewien, że Joanna zdusi w sobie okrzy­ki zachwytu.

- Duncanie! - Joanna bezskutecznie usiłowała wyrwać nogę.

- Nie pozwolę, by ktoś w mojej obecności napastował da­mę - zauważył Bob, zawijając rękawy koszuli. - Bili, Bob, może pokażemy publiczności, jak obezwładniamy cielaka.

- Nie, proszę was! - zawołała Joanna, ale było już za pó­źno. Baxter chwycił Duncana za kołnierz i przyciągnął ku sobie. Duncan puścił kostkę Joanny, chwycił za kowbojski but Baxtera i pociągnął. Baxter z okrzykiem zdziwienia znalazł się nagle w pozycji siedzącej.

- Joanno, drodzy państwo, przepraszam za to zamiesza­cie. Już mnie nie ma... - Duncan nie zdążył zejść ze sceny, bo dosięgła go ręka Boba.

- Straż! - zawołała Joanna, starając się nie okazać zde­nerwowania.

Bob przygotowywał się właśnie do trzeciej rundy, gdy Duncan chwycił go za nadgarstki i zakręcił jak bąkiem.

- Panowie, proszę usiąść! - Joanna usiłowała przekrzy­czeć widownię. - Pan Flowers opuszcza studio.

Zrobił to szybciej, niż zamierzał. Dwóch strażników pochwyciło go z obu stron i wtedy właśnie Bili, najcichszy z traci, przystąpił do ataku. Przy pierwszym uderzeniu Dun­can cofnął się, kolejny sierpowy posłał go na deski. Strażnicy chwycili go za ręce i wynieśli ze studia.

- Nie zamierzałem uderzyć go aż tak mocno - zamruczał Bill.

- Jestem tego pewna - potwierdziła Joanna drżącym głosem.

- A teraz może panowie usiądą. Czas na reklamę.

Jeszcze pięć minut i będzie mogła sprawdzić, co z Duncanem. Udało jej się dotrwać do końca programu. W charakteryzatorni Tasha, Susan i jeden ze strażników zajmowali się Flowersem.

- Nie pozwala przyłożyć sobie lodu - narzekała Tasha, pokazując Joannie plastikową torebkę, z której kapała woda.

- Nie martw się. Zaraz na wszystko pozwoli – obwieściła Joanna, wyrywając jej torebkę z ręki. Obawa zmieniła się w gniew. Pewnym krokiem podeszła do Duncana, któ­ry trzymał się rękami za głowę, uklękła i powiedziała: - Ty wielki głupcze!

Przyłożyła mu lód do zaczerwienionego oka. Usiłował się wyrwać, ale trzymała go mocno za szyję. Czuła, jak je­go włosy drażnią jej dłonie.

- Przepraszam, Joanno, to była moja wina - odrzekł, pa­trząc jej w oczy. - Och, boli! Delikatniej!

- Siedź spokojnie - odburknęła. - Tak, to była twoja wi­na i dostałeś za swoje. Nie zaczynaj z Teksańczykami.

Pomimo irytacji, jakby na przekór niej, zaczęła dłonią delikatnie pieścić jego kark. Masowała napięte mięśnie, gła­dziła jedwabiste włosy. Ledwo powstrzymała się, by nie zacząć masować mu ramion.

- To miłe - zamruczał z wdzięcznością.

- Hmm - prychnęła, nie wiedząc, czy ma na myśli lód, czy masaż. Podniosła torbę z lodem i sprawdziła stan oka.

- Będziesz miał niezłego siniaka, koteczku. - Tak.

Ponownie przyłożyła mu lód. Duncan obrócił się bar­dziej ku niej i szepnął:

- Naprawdę, bardzo mi przykro, Joanno.

- I tak być powinno - odrzekła chłodno i chociaż wie­działa, że nie powinna przyjąć jego przeprosin, jej palce już to za nią zrobiły. Pieściły jego kark, jego ucho...

- Joanno - Susan Hadley dotknęła jej ramienia. - Dzwo­nił Morton Stern. Masz się natychmiast u niego stawić.

- Szef promocji - skrzywiła się Joanna.

- Joanno, jeśli będziesz miała przeze mnie kłopoty... - Duncan pochwycił jej dłoń.

Zaprzeczyła ruchem głowy i wyrwała rękę.

- Znając Mortona, jestem pewna, że zechce mi pogratu­lować - chwytając rękę Duncana, zapytała: - Będziesz tu, jak wrócę?

- Obawiam się, że nie. Za pół godziny muszę się spotkać ze swoim wydawcą. Zabiera mnie na lunch.

- To niech ci zaserwuje filet z polędwicy na to oko. Zapewne zrobi to z przyjemnością - pomyślała Joanna, udając się do szefa. - Wybryk Duncana nie zaszkodzi ani sprzedaży książki, ani wynikom oglądalności jej programu - zacisnęła wargi. - Znowu mnie wykorzystał.

A mimo to przez cały dzień jej dłoń pamiętała ciepło je­go ciała, jedwabistość jego włosów.

Tego wieczoru, gdy zadzwonił dzwonek interkomu, wie­działa, że to on. Nie była pewna, czy przyjdzie, ale od cza­su, gdy go poznała, nauczyła się oczekiwać nieoczekiwanego. Głęboko westchnęła, zanim przycisnęła guzik:

-Tak?

- Joanno, tu Duncan. Czy mogę wejść?

- Owszem - odpowiedziała, a w jej głosie słychać było zarówno rezygnację, jak i radość.

Wyszła na ganek, by na niego zaczekać. Pogoda była jak­by wymarzona, a przy tym pełnia. Wielkie, srebrne chmu­ry przeganiał delikatny wietrzyk. Spomiędzy sosen pobłyskiwały światła samochodu. Ale to nie jaguar podjeż­dżał pod jej dom, lecz wielka, biała limuzyna. Duncan wy­skoczył z niej i podbiegł do Joanny. Miał na sobie smoking. W jednym ręku trzymał coś czarnego, a w drugim - butel­kę szampana.

- Szaleniec - rzekła, gdy schylił się, by pocałować ją w policzek. Wariat - pomyślała - ale prezentuje się wspa­niale.

- Szaleję na twoim punkcie - zgodził się.

- A co przygotowałeś na dzisiejszy wieczór? - wyszep­tała, uśmiechając się do niego.

- Czary, o ile się im poddasz.

Czyż miała wybór? Czarne zawiniątko okazało się aksa­mitną suknią wieczorową. Skinieniem głowy przystała na jego propozycję. Weszła do domu, a Duncan za nią.

ROZDZIAŁ SIÓDMY



- Dokąd jedziemy? - spytała Joanna przy drugim kieli­szku szampana, wygodniej opierając się o kremowe podu­szki limuzyny.

Pierwszy kieliszek wypiła w trakcie zakładania sukni. Duncan czekał na nią w drzwiach sypialni, starając się nie podglądać. Pił szampana i opowiadał jej o swoim wyjeź­dzie na Zachód. Jego obecność w drzwiach sypialni wyda­wała się tak naturalna, że Joanna już czuła się oczarowana.

Suknia, wybrana przez niego, leżała idealnie. Rękawicz­ki do łokci dopełniały stroju. Gdy pozwoliła mu spojrzeć, zauważyła błysk w jego oczach.

Pogładził ją po policzku, sprowadzając do rzeczywistości.

- Ty nawet nie słuchasz - zaśmiał się - a odpowiedź brzmi: zaczekaj, a sama się przekonasz.

No więc czekała i kiedy limuzyna zatrzymała się na od­ludziu, wcale jej to nie zdziwiło. Stała na środku drogi, obserwując Duncana, rozmawiającego z kierowcą. Nie zdziwiło jej również to, że w ręku trzymał przenośny patefon.

Limuzyna odjechała. Duncan zbliżył się do niej i zaofia­rował swe ramię.

- Gdyby zechciała pani towarzyszyć mi w drodze na szczyt wzgórza...

Zechciała, chociaż wspinaczka na wysokich obcasach nie należała do najłatwiejszych. Ale była tego warta. Szczyt okazał się najwyższym punktem pola golfowego.

- Będziemy grać w golfa? - zachichotała.

- Nie.

Duncan postawił patefon i włączył go. W ciszy nocy za­brzmiały dźwięki muzyki. Był to Strauss.

- Będziemy tańczyć walca. Ale obawiam się, że musisz zdjąć pantofle.

Zdjęła i Duncan uczynił to samo.

- Chcę ci dotrzymać towarzystwa - powiedział.

I zaczęli tańczyć na szczycie wzgórza. Początkowo za­śmiewali się jak dzieci. Szampan i księżyc uderzył jej do głowy, lodowata trawa drażniła stopy i początkowo nie mogła złapać rytmu. Nastąpiła mu na nogę.

- Przepraszam.

Duncan westchnął i przycisnął ją do siebie. - Chodź tu.

Nie stawiała oporu. Delikatne piersi Joanny drażniły jego twardy tors, aż mruczał z zachwytu, a ramię jeszcze moc­niej obejmowało ją w talii. Ustami muskał jej włosy. Joanna odnalazła rytm. On prowadził, a ona poddała mu się całko­wicie.

Nagle chmury zakryły światło księżyca, ale Joanna nie obawiała się ani ciemności, ani chłodu. Przytulili się do siebie, odgradzając od mroku. Liczyli się tylko oni. Ta pew­ność na nowo rozsrebrzyła ich świat. A potem walc umilkł, Zatrzymali się wpatrzeni w siebie. Ręka Duncana spoczęła na jej plecach, a ich ciała wtuliły się w siebie. Ledwo dostrzegalnym ruchem odchyliła głowę. Zamknęła oczy. Jego wargi zaczęły całować najpierw jej lewe, potem pra­we oko, a następnie usta.

To, co czuła, miało nazwę. Nazwę, której nie ośmieliła się wymówić, a nawet pomyśleć o niej. Zadrżała, bo jeśli jednemu zależało, a drugiemu nie...

- Zimno ci? - wyszeptał, pieszcząc jej szyję, Gdy zaprzeczyła, uśmiechnął się.

- To może powtórzymy?

- O tak.

Czar trwał, gdy zatańczyli ponownie. Zaczęła drżeć, rów­nież z zimna, ale nie dbała o to.

- Jeszcze raz - błagała go, tuląc się do jego ramienia. Po­trząsnął głową, pieszcząc jednocześnie podbródkiem jej włosy.

- Czary mają to do siebie, że trzeba je dawkować umie­jętnie.

Trzymając się za ręce, doszli do drogi, gdzie czekała na nich limuzyna.

W drodze do domu, wtulona w niego, miała czas, by wszystko przemyśleć: Co takiego powiedział w czasie pro­gramu, gdy pojawił się po raz pierwszy? Że miłość powin­na pozostawić po sobie wspomnienia, które zdołają ogrzać serca, gdy dobije się do dziewięćdziesiątki. Cóż, dzisiaj za­fundował jej takie wspomnienie. Czy chciała czegoś wię­cej? Czy była na tyle szalona, by mieć nadzieję, że i Duncan długo żyć będzie tą chwilą? Że stanie się cud, który głupi zakład zmieni w oczarowanie, trwające dłużej niż oszoło­mienie alkoholem?

Bez słowa doszli do drzwi. Duncan otworzył je, a potem spojrzał na limuzynę.

Nie chce mnie pocałować na oczach kierowcy - pomy­ślała - gdy wszedł za nią. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, wziął ją w ramiona.

Ale nie był to pocałunek na pożegnanie. Oderwał usta i wyszeptał:

- Joanno, czy mogę zostać?

Na noc czy na zawsze - pomyślała.

- Ja...

Pocałował jej lekko rozchylone wargi, dziko, namiętnie. - Nie mów nic, jeśli nie możesz powiedzieć - tak - uśmiechnął się, ale rysy twarzy miał napięte. - Czary mają jeszcze to do siebie, że musisz cały czas wierzyć w ich moc. Inaczej prysną.

I to właśnie chciała wiedzieć. Czy czar pryśnie rano? Bo jeśli nie, jeśli jakimś cudem...

- Do licha! - krzyknął Duncan, podchodząc do okna. Zo­baczył światła odjeżdżającej limuzyny.

- Zdaje się, że kierowca był pewien, iż tu zostanę.

A może ktoś kazał mu odjechać? Taki praktyczny czar - podeszła do niego i również zaczęła śledzić oddalające się światła wozu.

- Nic nie szkodzi - powiedziała - możesz wziąć mój samochód.

Parsknął śmiechem, dając jej do zrozumienia, że bardziej był ubawiony niż wdzięczny.

- Wiesz co, Joanno, wolałbym raczej wypożyczyć twoją kozetkę. Można? Jestem zmęczony długą podróżą i ledwo trzymam się na nogach.

Czy była to prawda, czy tylko wymówka? Nie wiedzia­ła. Wiedziała jedynie, że chce go mieć blisko, że chce, by spał pod tym samym dachem. A może rano nadal czuć bę­dą to samo, co teraz... - marzyła, zostawiając go w salonie z kocami. Prawdę mówiąc była już teraz pewna, że tak właśnie się stanie.

- Jo - zawołał z dołu.

- Tak? - odwróciła się ku niemu ze szczytu schodów. Patrzył na nią przez chwilę, jakby chciał powiedzieć coś bardzo ważnego, ale nagle zmienił zdanie.

- Spij dobrze - posłał jej całusa i gdy przekręciła wy­łącznik, zniknął w ciemności.

Wchodząc do sypialni, zauważyła czerwone światełko automatycznej sekretarki. Początkowo nie miała zamiaru odbierać wiadomości, ale zmieniła zdanie. To mógł być Benni. Ale była Susan Hadley.

- Mam coś dla ciebie. Jutro w Miami jakaś para obcho­dząca sześćdziesięciolecie zawarcia związku małżeńskie­go postanowiła odnowić swą przysięgę. A pobrali się w dzień św. Walentego. Są cudowni. Zespół już wie o poran­nym locie na Florydę. Czekamy na ciebie na lotnisku Kennedy'ego o siódmej rano. Potwierdź przyjęcie wiadomości. Joanna westchnęła. Susan miała rację. To będzie znakomite do programu na dzień zakochanych. Ale dlaczego wła­śnie jutro! Pięcioletnia walka o program przeważyła szalę i Joanna posłusznie o szóstej rano, na paluszkach przeszła obok ko­zetki, na której chrapał Duncan. Spod kocy widać było tyl­ko złote włosy. Miała chęć je ucałować, ale przezwyciężyła tę pokusę. Nie chciała go budzić, skoro musiała wyjść. Do buta włożyła mu wiadomość, że może wrócić bardzo późno i żeby zatelefonował. W duchu marzyła, by czekał na nią. Serce zabiło mocniej na myśl, że mogłaby wrócić do niego.

Przez cały dzień przeprowadzała wywiad z Bowmanami, a jej zespół filmował skromną, lecz uroczą ceremonię. Ale myślami była daleko, przy Duncanie: Co czułaby, sto­jąc w kościele i wypowiadając słowa tradycyjnej przysię­gi? Czy magia zeszłej nocy jest w stanie wytrzymać próbę czasu? Czy Duncan chciałby mieć z nią dzieci? Czy uda­łoby się im stworzyć tak kochającą rodzinę, jak czteropokoleniowa rodzina Bowmanów?

Przestań marzyć, nakazywała sobie. To głupie z jej stro­ny, że chce zbudować małżeństwo tylko w oparciu o jeden taniec przy księżycu. To szaleństwo zakochać się w męż­czyźnie, którego dopiero co spotkała. Jest pewna, że jej pierwsze wrażenie nie podlega dyskusji. I chociaż już by­ła w nim zadurzona po uszy, to nadal zdawała sobie spra­wę, że Duncan może ją po prostu jedynie wykorzystać dla osiągnięcia własnych celów.

Boże, spraw, by tak nie było - modliła się, drżąc pod słońcem Miami. - Nie wierzę, że taki jest.

Ale był tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Tyl­ko dwa dni pozostały do dnia św. Walentego. Jeśli jego sta­rania zakończą się w tym dniu, to oczywiste, że nie było w tym nic z uczucia. A jeśli nie... Zapomniała już, jak to jest, gdy pragnie się kogoś tak bardzo. Bo najgorsze to mieć nadzieję i stracić ją...

Przecież masz jeszcze Benniego - przypomniała sobie. Ale łobuzerski uśmiech Duncana, jego czułe ramiona, obu­dziły w niej dawno uśpione tęsknoty, których Benni nie był w stanie zaspokoić. Oszukiwała samą siebie przez ostatnie lata, mówiąc, że jest zadowolona.

Duncanie, proszę, nie baw się mną - szepnęła.

Ciemne okna domu przyprawiły ją o trwogę. Nie czekał na nią.

To jeszcze niczego nie dowodzi - myślała. - Miał za­pewne coś lepszego do roboty niż siedzieć w domu i cze­kać na nią. Może zostawił wiadomość?

Zostawił. Jej uśmiech przeszedł w grymas, gdy przeczy­tała treść.


Benni przyjechał dzień wcześniej pod opieką stewardessy (przyjaciółki twego eks?). Mam go odebrać z lotniska. Bę­dziemy musieli zająć się sobą, bo nie sforsujemy bramy. Odstawię go wieczorem. Duncan.


Jej zdenerwowanie wzrosło, gdy po raz kolejny czytała wiadomość. Benni miał wrócić w niedzielę w towarzystwie płatnej opiekunki. Najwidoczniej Jason chciał zaoszczędzić na dodatkowym bilecie i odesłał syna pod opieką swej dziew­czyny. Ale co by było, gdyby Duncan nie odebrał wiado­mości? Z płonącymi oczami skierowała się do sypialni, by zatelefonować do swego eks i wygarnąć, co o nim myśli. Zatrzymał ją dzwonek interkomu.

- Słucham?

- W porządku... raz... dwa... trzy... Jesteśmy tu! - wrza­snęły dwa męskie głosy.

- Dzięki Bogu! - uśmiechnęła się i nacisnęła przycisk zwalniający bramę. Wyskoczyła na ganek, by zaczekać na ruch. Owiało ją zimne powietrze. Objęła ramiona, usiłując zatrzymać resztę ciepła.

Jaguar Duncana zahamował przed domem. Otworzyły się drzwiczki i wybiegł z nich mały, czarnowłosy chłopak.

- Benni! - podniosła go do góry i zaczęła całować.

- Mamusiu!

Pachniał kukurydzą, a na bluzie widać było plamy mu­sztardy.

- Byliśmy na meczu hokejowym. I w muzeum z dino­zaurami! I Duncan kupił mi to - pochwycił rękami bluzę z wielkim napisem „New York Rangers". - I dał mi królika! Czy widziałaś Alistaira? I pojechaliśmy łodzią, nie, pro­mem do Statuy Wolności. Chodźmy zobaczyć Alistaira.

Ostatnie słowa skierował do Duncana, który podszedł do nich z lekkim uśmiechem. Benni wyrwał się z objęć Joan­ny.

Jej syn był wykończony, znała ten jego nagły przypływ energii, kończący się często płaczem. Czy Duncan nie zna się wcale na dzieciach? W ciągu jednego dnia zaliczyli rocz­ną porcję wycieczek.

- Dzięki za odebranie go - powiedziała spiesznie, bo Benni już chwycił ją za rękę i prowadził do domu.

- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił Duncan. - Przyniosłem twoje bagaże - zwrócił się do Benniego.

Gdy Joanna podziwiała Ala, by zrobić przyjemność sy­nowi, Duncan ustawił jego rzeczy u stóp schodów. Następ­nie podszedł do nich. Benni był zachwycony królikiem. Duncan zaczął gładzić plecy Joanny, następnie pochwycił dłonią jej kark, jakby chciał pokazać, że należy do niego.

Spojrzała zdumiona. Był niemal tak samo zmęczony, jak Benni. I jeszcze to podbite oko.

- Tak, to niezły królik zgodził się z Bennim, który do­magał się potwierdzenia. - A teraz, pozwolicie, że zosta­wię was samych. - Nachylił się, by ucałować kącik jej ust. Gdy spojrzała na niego, pocałował ją ponownie.

Czy instynkt słusznie podpowiadał Joannie, że nie jest mu obojętna? Pytanie to było w jej oczach, ale nie śmiała wypowiedzieć go na głos, zwłaszcza przy Bennim. Uśmie­chając się pocałował ją w czubek nosa, a następnie spojrzał na jej syna.

- Dobranoc, Benni! - pogładził go po głowie.

- Dobranoc Al! - tym razem pogłaskał królika.

- Zadzwonię do ciebie - powiedział do Joanny, przecho­dząc obok. Poczuła, jak na dźwięk tych słów ciepło rozle­wa się po całym ciele. Otworzył sobie drzwi, zanim któreś z nich wykonało jakiś ruch.

Gdy drzwi zatrzasnęły się za Duncanem, Benni przeszedł od razu do rzeczy.

- Wyjdziesz za niego? - zapytał.

Uśmiech zamarł na jej ustach. Och, tylko nie to. Co in­nego, gdy jej marzenie nie spełni się. Ale nie chciała, by przytrafiło się to Benniemu... Niespełniona nadzieja może stać się najokrutniejszym z przeżyć.

- Powinnaś wyjść za niego - nalegał Benni. - Byłby wspaniałym ojcem. A poza tym, już go o to poprosiłem.

Joanna uklękła, a właściwie zmusiły ją do tego drżące kolana. Przyciągając syna do siebie, zapytała:

- Benni, nie zrobiłeś tego, prawda?

- Powiedział, że byłby dumny, mając takiego syna - od­parował, usiłując dobrze przypomnieć sobie słowa Duncana. Wyglądało na to, że nauczył się ich na pamięć, bo nawet naśladował jego intonację.

Joanna nie powiedziała synowi, ściskając go mocno, że te słowa mogły znaczyć coś zupełnie przeciwnego. Dla niej zabrzmiały jak unik, a nie przyjęcie propozycji.


- Przeczytaj mi to ponownie - powiedziała Joanna sła­bym głosem. Zrobiło jej się niedobrze. Och, czemu Liza zadzwoniła właśnie dzisiaj? Benni spojrzał na nią, podno­sząc wzrok znad komiksów, które czytał.

- Rada numer dziewięćdziesiąt cztery - powiedziała Liza. - „Najpewniejszą drogą do serca kobiety jest pozyskanie jej dzieci. Zabierz je na mecz hokeja, na bilard, gdziekolwiek. Pamiętaj, że kobieta szukając kochanka, szuka jednocześnie ojca dla swych dzieci. Graj na jej uczu­ciach, a nie przegrasz".

Joanna przeszła z telefonem do kuchni, by Benni nie sły­szał ich rozmowy.

- A więc wykorzystał Benniego, by zdobyć mnie. To niewybaczalne.

- Na to wygląda - potwierdziła Liza. - To drań.

Z całą pewnością. Duncan mógł na oczach siedmiu milionów grać na jej uczuciach. Była dużą dziewczynką i sko­ro pozwoliła mu na te fałszywe zaloty, jej sprawa. Tylko siebie może za to obwiniać. Ale żeby wykorzystać Benniego, jego marzenie o tatusiu na stałe, żeby zawieść małego chłopca, którego i tak życie nie oszczędzało, to nikczem­ności Odwiesiła słuchawkę, zanim Liza zdołała zapytać, co się z nią dzieje. Telefon prawie natychmiast zadzwonił ponownie.

- Założę się, że to Duncan - krzyknął Benni, podbiega­jąc do Joanny.

A więc i on czekał na jego telefon. Chwyciła słuchaw­kę, zanim Benni zdołał to zrobić.

- Chyba nie, synku. To z pewnością Susan lub ktoś z pra­cy.

- Och - Benni był zawiedziony. - To nie podnoś.

Nienawidził chwil, gdy odbierała mu ją praca. To był ko­lejny symptom, w jaki sposób rozwód na niego podziałał. Nie lubił dzielić się matką z otaczającym go światem.

- Masz rację - powiedziała.

Telefon przestał dzwonić, a wiadomość przejęła w jej sy­pialni automatyczna sekretarka.

Ale to na nic, stwierdziła, spacerując w tę i z powrotem po salonie. Jeśli zostanie w domu, będzie musiała wysłu­chać wiadomości od Duncana. A w obecnej chwili jego roz­bawiony głos doprowadziłby ją do rozpaczy. Łzy przyjdą później, o wiele później, gdy już wybaczy sobie swą głu­potę. Z trudem przełknęła ślinę.

- Może przejedziemy się gdzieś, Benni? Na przykład do Mystic, by obejrzeć akwarium?

A potem mogą pójść gdzieś na kolację. Nie może dopu­ścić, by jej syn ponownie spotkał się z Duncanem. Ale ona... ona musi po raz ostatni stawić mu czoła jutro, w dniu św. Walentego.

ROZDZIAŁ ÓSMY


Susan Hadley była zaniepokojona.

- Sądziłam, że chcesz mieć róże od Duncana w studio...

- Myliłaś się! - odparła energicznie Joanna. Skrzywiła się i położyła rękę na ramieniu swej producentki. - Prze­praszam, to nie twoja wina. Jestem zdenerwowana.

- Dwie minuty do rozpoczęcia programu - przypomniał głos asystenta reżysera.

Joanna podeszła do kurtyny. Zanim wyszła na podium, przeczytała liścik od Duncana.

Żałuję, że nie spotkaliśmy się wczoraj. Zarezerwuj ostat­nie pięć minut programu dla mnie, dobrze? Twój Duncan"

Nie, nie jej. Nie chce go. Gdy tego ranka odwoziła Benniego do szkoły, zapytał ją, z nadzieją w oczach, czy zoba­czy się z Duncanem. Zgniotła liścik i rzuciła za siebie. Gdy wyszła na scenę, powitał ją gorący aplauz publiczności. To jej podniosło poziom adrenaliny we krwi i pewniej stanęła przed widownią. Jakoś przeżyje ten program. Będzie się uśmiechać. Zrobi to dla Benniego, jeśli nie dla siebie sa­mej. Powitała uśmiechem czwórkę swych gości. Obojętnie spojrzała na róże stojące na stoliku, wdychając jednak za­pach miłości. Czuła szczypanie w oczach. Musiała zamru­gać kilkakrotnie, by cokolwiek zobaczyć. Czy Duncan był na widowni? Nie miała czasu i odwagi, by szukać go wzro­kiem.

Zaczął się program.

- Dzień dobry - wstając z miejsca, powitała widownię. - Wszystkiego najlepszego w dniu św. Walentego! Aby zapewnić państwa o tym, że jest to szczęśliwy dzień, zapro­siłam dziś do studia bardzo specjalnych gości. Dają nam nadzieję, że miłość potrafi pokonać próbę czasu.

Zwróciła się do Sapersteinów, którzy, trzymając się za ręce jak nastolatki, siedzieli po jednej stronie, a następnie powitała siedzących po drugiej stronie państwa Watkinsów.

- Dzisiaj zapytamy ich, co robili, by ich małżeństwo i miłość przetrwały tak długo. Łącznie obie pary przeżyły szczęśliwie sto siedem lat...

Przerwała, czekając aż ucichną oklaski, a następnie do­dała:

- Może potrafią nam udzielić kilku rad, co robić, by nie przestać się kochać.

Uśmiechnęła się do Sapersteinów.

- Elliocie i Rebeko, czy możecie zacząć? Czy możecie opowiedzieć nam, jak się poznaliście?

Program szedł doskonale, ale każde słowo raniło jej ser­ce. Gdyby zaloty Duncana były prawdziwe i oni mieliby niejedno do opowiedzenia. I podobnie jak Emma Watkins tuliłaby swojego ukochanego co najmniej dwa razy dzien­nie. Szanowałaby kaprysy Duncana, jego dziwactwa...

Zapominasz o czymś - przypomniała sobie w czasie pierwszej przerwy na reklamę. Była tak przygnębiona, że wbijała sobie w dłonie paznokcie. To miało złagodzić ból jej serca. Ale nie na wiele się zdało. - Zapominasz, że on niewart jest twojego smutku.

Mężczyzna, którego kochała, w ogóle nie istniał. Ten szalony i czuły kochanek był jedynie wymysłem wyobra­źni - produktem stu jeden banalnych sposobów uwiedze­nia naiwnej samiczki.

Łamiesz sobie serce, rozpaczając nad manipulatorem. Powinnaś być mądrzejsza i twardsza, Joanno. Obudź się!

Wzbudzała w sobie gniew na Duncana, by stłumić nara­stający ból, który wywołały taśmy z ceremonii ponownych zaślubin Bowmanów.

Czy rzeczywiście nakręcili je zaledwie dwa dni temu? Czy to nie dwa dni temu marzyła, by Duncan założył na jej palec obrączkę? Co za idiotka! A z niego co za błazen! Tak łatwo opętać kobietę, jeśli oferuje się jej wyśnioną przez nią miłość. - Wzruszając ramionami, zwróciła się do wi­dzów:

- Czy ktoś z państwa ma pytania do naszych gości? Ale pierwsze pytanie było do Joanny.

- Co z zakładem? - zapytała młoda kobieta, której se­kundował siedzący obok mąż. - Gdzie jest pan Flowers?

- Pan Flowers pojawi się wkrótce, na razie prosiłabym o pytania do naszych gości.

Pod koniec czwartej przerwy na widowni zapanowało zamieszanie. Podniosła wzrok i zobaczyła idącego w jej kierunku Duncana Flowersa.

- Gdzie twój pstry kubrak? - krzyknął ktoś z widowni.

- Oszczędzam go na poważniejsze okazje! - zaśmiał się. Tego dnia miał na sobie garnitur w granatowe prążki.

Szykowna elegancja podkreślała siłę jego ciała. Na ten wi­dok pod Joanną ugięły się kolana. Oparła się o blat stolika, by ukryć ich drżenie. Miała nadzieję, że wygląda na opa­nowaną.

Nie załamię się - przysięgała sobie w duchu. - Na pew­no nie przed siedmioma milionami widzów. Nie załamię się. Nie mogę.

Jego bliskość sprawiła, że krew zaczęła w niej wrzeć. Podała mu mikrofon, wiedząc, że w obecnej chwili nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu.

Duncan przejął mikrofon, delikatnie dotykając jej dłoni. Ich spojrzenia spotkały się. Zieleń oczu rozjaśniały skry­wane łzy, błękit jego oczu rozświetlały szatańskie błyski.

I to cała jego natura - rozpaczliwie chwytała się tej my­śli, podczas gdy on ściskał jej nadgarstek. - To czarujący, ale samolubny i niedbający o nikogo szatan. Nie pozwól się opętać.

- Zdaje się, że wiecie, dlaczego zebrałem was wszystkich tutaj właśnie dziś - oznajmił Duncan z nutką lekkiej ironii. Publiczność przyjęła jego słowa oklaskami.

- Dwa tygodnie temu założyłem się z Joanną, że korzy­stając z porad zawartych w mej książce „101 sposobów na zdobycie kobiety swych marzeń", do dnia św. Walentego zdobędę jej serce.

- I zdobył pan? - zawołał ktoś z publiczności na tyle gło­śno, że jego słowa wychwycił mikrofon.

- Nie wiem.

Spojrzał na Joannę. Z jego spojrzenia nie można było nic wyczytać. Następnie ponownie zwrócił się do publiczno­ści.

- O tym się zaraz przekonamy. Jedno, czego jestem już teraz pewien... - zawahał się, a Joanna aż zacisnęła dłonie w pięści. Nawet jego pauzy były wypunktowane. Ten czło­wiek potrafił utrzymać zainteresowanie słuchaczy.

- Wiem jedno - kontynuował, a jego głos stał się nieco chrapliwy - że swoje sztuczki wypróbowywałem na odpo­wiedniej kobiecie. Joanna Hartz jest kobietą moich marzeń - ponownie obrócił się ku niej, a publiczność zgotowała mu szalony aplauz.

Oklaski obudziły w niej nadzieje. Oczy Duncana przy­kuwały jej wzrok. Czuła łzy zbierające się pod powiekami. Zamrugała, a gdy ponownie była w stanie coś widzieć, on był już zwrócony ku swym fanom. Uderzenia serca przy­prawiały ją o zawroty głowy. Solidny stolik był jedyną pod­porą.

Gdy odwołał się do Bowmanów, Sapersteinów i Watkinsów, mówiąc, że może i jego miłość przetrwa wieki, jej we­wnętrzny głos odrzucił te słowa: To jasne, że nazwie cię kobietą swoich marzeń, Joanno. Taka jest nagroda. On wy­korzystuje przeciwko tobie twoje nadzieje, twoje marzenia Wie, że chcesz wierzyć, by tak było. Ale nie wierz mu!

- Ale czy zdobył pan jej serce? - zawołał ten sam męż­czyzna.

- Tylko w jeden sposób można się o tym przekonać -powiedział Duncan śmiejąc się. Padł na kolana przed Joan­ną i chwycił za rękę.

Och, nie. Tylko nie to. Nawet on nie... A jednak ośmielił się.

- Joanno - jego głos drżał od śmiechu. - Nigdy nie przy­puszczałem, że uczynię to w telewizji, ale tak się złożyło.

Nie, to nie może być prawda. On tak nie myśli - ale je­go oczy błyszczały szczerością, a dłoń, przytrzymująca ej dłoń, najwyraźniej drżała. A może to było drżenie jej dłoni.

- Joanno - powiedział, a publiczność aż wstrzymała od­dech. - Czy rozważysz... czy sądzisz... do licha. Czy wyjdziesz za mnie?

Oczy miała pełne łez. Przełknęła ślinę z trudem, ale to nie pomogło. W gardle zaschło jej nagle, a wszystkie słowa uleciały jej z głowy.

- Czy wyjdziesz za mnie? - nalegał, a jego ręka ściskała coraz silniej jej dłoń.

Nie była w stanie mówić, ledwo widziała przez łzy, ale nadal jeszcze nie straciła czucia. Podniosła wolną rękę, chwyciła za wazon z różami i uniosła go. Następnie powoli z pełną świadomością, zagryzając wargę jak małe dzieci wylała na głowę Duncana wodę z wazonu wraz z dwunastoma długimi, czerwonymi różami. Na sali zapadła całkowita cisza. Gdy Duncan zaczął kaszleć i prychać widzowie poczęli głośno okazywać swe niezadowolenie.

- Nie! Nieeee! - krzyczeli i gwizdali.

Duncan puścił rękę Joanny, by pozbierać róże. W tym momencie wazon wypadł z jej odrętwiałych palców i rozbił się z hukiem.

Joanno, ty idiotko!" - nie wiedziała, czy te słowa wy­siedziała na głos, czy tylko do siebie, ale nie dbała o to. Gdy podnosiła się, czuła, że depcze po rozbitym szkle. Poprzez łzy ledwo widziała przed sobą Duncana. Odepchnęła jego wyciągniętą dłoń, nadepnęła na różę i, przy gwiździe publiczności, wybiegła ze studia. Tuż za kurtyną wpadła na Susan Hadley.

- Joanno, pozostała jeszcze minuta programu. Nie mo­żesz odejść.

- Czyżby? - załkała. - Tasho, gdzie moja torebka? - nie czekała na odpowiedź, chociaż w torebce miała klu­czyki do samochodu. Zanim doszła do wyjścia, czyjaś rę­ka chwyciła ją za ramię. - Puść mnie - wrzasnęła, otwie­rając drzwi.

- Joanno, kochanie, nie odrzucaj go - jęknęła Tasha, ale posłusznie wsadziła jej w ręce torebkę.

- To go sobie weź, Tasho, jeśli to taka wspaniała partia!

Ciężko jej było uciekać korytarzem na wysokich obca­sach. Wiedziała, że musi jak najszybciej znaleźć się w sa­mochodzie, póki całkiem się nie rozklei. Każdy smutek opłakiwała zawsze tygodniami. Teraz może potrwa to rok. Może resztę życia. Zrzuciła pantofle i zaczęła biec.

Na korytarzu wystraszone twarze przyglądały się jej sza­lonej ucieczce. Nareszcie winda. Prawie upadła na włącz­nik. Nagle odwróciła się, słysząc czyjeś kroki. Duncan Flowers biegł za nią jak szalony. Wzgardzona róża tkwiła w jego dłoni.

Drzwi windy otworzyły się i Joanna, zziajana, wskoczy­ła do środka. Poprzez łzy usiłowała znaleźć odpowiedni gu­zik. W końcu nacisnęła wszystkie. Drzwi zaczęły zamykać się powoli.

- Joanno! - Duncan wbiegł przez domykające się drzwi, uderzył o ścianę i obrócił się ku niej.

- Wynoś się stąd! - krzyknęła.

Że było to niemożliwe, nie zdawała sobie sprawy. Win­da zjeżdżała prawie bezszelestnie.

- Nie - Duncan dyszał ciężko. Jedną ręką odgarniał z oczu mokre włosy.

- W takim razie ja wyjdę!

Winda zwalniała, dojeżdżając do kolejnego piętra.

- Nie wyjdziesz... póki mnie nie wysłuchasz. Duncan nacisnął guzik stopu i winda zatrzymała się.

Gdzieś w oddali zadźwięczał alarm.

- Wynoś się! - z płaczem skryła się w jednym z rogów windy.

- Jo... anno... - jeszcze z trudem łapał oddech, ale pod­szedł do niej i zagradzając jej odwrót, powiedział:

- Tak mi przykro.

- Wcale nie! Nic cię to nie obchodzi. Zrobiłeś wszystko zgodnie ze swoimi planami. Po dzisiejszym programie znaj­dziesz się na pierwszym miejscu tej cholernej listy bestsel­lerów.

- Guzik mnie to obchodzi, Joanno! - ustami dotknął jej mokrego policzka. - Lista się nie liczy. Liczy się to, że jest mi naprawdę przykro.

- Nie wierzę ci.

Zaśmiał się i pocałował ją w ucho.

- Jednak jest mi przykro. Przepraszam. Wysłuchaj mnie.

- Nie mam zamiaru!

Usiłowała go odepchnąć, ale nadaremnie. Równie do­brze mogłaby walić w ścianę.

- Joanno, zrozum to, co tam powiedziałem... jest prawdą. Wygładził jej włosy za uszami. Mięśnie zadrżały mu, kiedy ponownie się wzdrygnęła.

- Masz rację, to nie był czas i miejsce na powiedzenie tego, ale każde słowo jest prawdziwe. Jesteś kobietą moich marzeń.

- Promocją twoich marzeń, chcesz powiedzieć.

Nie mogła mu wierzyć. Bo uwierzyć i zostać zdradzo­nym... Nie, drugi raz nie zniosłaby tego... Jej oczy napełniły się łzami na samą myśl o tym.

- Och, Joanno - otoczył ją ramionami - promocja przestała mnie interesować pięć minut po poznaniu ciebie.

Ucałował jej głowę, potem przytulił się policzkiem do jej policzka.

- To jest... - w jego głosie znowu słychać było tę szelmowską nutkę - rozumiesz, interesowało mnie to, ale ty znalazłaś się na pierwszym planie. Ponownie pocałował ją w ucho.

- Ty liczysz się ponad wszystko - wyszeptał. - I popro­siłbym cię o rękę jeszcze wczoraj, gdybyś nie wychodziła z domu.

- Zrobiłbyś to? - zapytała zduszonym głosem.

- Przysięgam. Proszę. Kupiłem to w sobotę. Benni po­mógł mi wybrać.

Nie wypuszczając jej z objęć, sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął małe, czarne pudełeczko. Kciukiem otworzył wieczko.

Jej oczy ponownie zalały się łzami. Kamień okazał się szmaragdem. Obok niego tkwiły dwa malutkie diamenci­ki. Dla niej mógłby to być nawet odpustowy pierścionek. Liczyło się tylko to, że był.

- Benni nic mi nie mówił... - powiedziała urywanym gło­sem. - Opowiedział o przejażdżce promem i dinozaurach, ale o tym nawet nie wspomniał...

- Cóż, dzieciak też musi wiedzieć, co można powiedzieć, a czego nie - odrzekł Duncan rozsądnie. - A poza tym, nie zdradziłem mu, że to dla ciebie.

Nagle śmiech zniknął z jego oczu. Patrzył na nią pełnym napięcia wzrokiem.

- Ale pierścionek jest dla ciebie. Niezależnie od tego czy mnie chcesz, czy nie. A więc... na czym to skończyliśmy?

Opadł na kolana. Chwycił ją za rękę i uśmiechnął się.

- Możesz odpowiedzieć tak lub nie, Joanno, ale zapamiętaj, że w stosunku do ciebie użyłem tylko ośmiu rad z mojej książki. Pozostało jeszcze dziewięćdziesiąt trzy i przysięgam na Boga, że wykorzystam każdą z nich, a jeśli będzie trzeba, zacznę znowu od pierwszej, by cię zdobyć. Wiesz, że jesteśmy stworzeni dla siebie. A więc... - odchrząknął nerwowo. - Joanno, czy wyjdziesz za mnie

Kolana całkowicie odmówiły jej posłuszeństwa. Powoli opadała na podłogę. Jego ręce pochwyciły ją i przytrzyma­ły. Gdy ich twarze znalazły się na tym samym poziomie, odpowiedziała mu:

-Tak.

Przyciągnął ją do siebie i uścisnął mocno.

- Boże! - zaśmiał się i wtulił twarz w jej ramię.

- Co? - zamruczała, pieszcząc ustami jego ucho. Uniósł głowę. Ich czoła i nosy dotykały się.

- Przypomniałem sobie ostatnią radę z mojej książki.

Rada numer sto jeden: „Pamiętaj, że kiedy jesteś zako­chany, każdy dzień jest twoim świętem". Wszystkiego naj­lepszego, Joanno.

- Ty wariacie! - zaśmiała się również, a jej oczy znowu wypełniły łzy.

- Tak - zgodził się - dla ciebie zwariowałem.

Gdy ich usta spotkały się najpierw w lekkim, potem bar­dziej namiętnym pocałunku, nawet nie zauważyli, że win­da ponownie ruszyła.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nicholson Peggy O jeden zakład za dużo
Nicholson Peggy Dzień zakochanych 01 O jeden zakład za dużo
Alfabet.Mafii.czesc08.O.Jeden.Most.za.Dużo.UoM, Mafia w Polsce
Za dużo wina, teksty piosenek
Jackie Stevens O jedną za dużo
Jedno słowo za dużo
Za dużo Kościoła w naszym życiu, Ciemna strona historii chrześcijaństwa
Mikroekonomia - Pytania testowe (47 strony za duzo), Ekonomia
Za dużo reklam w telewizji, NAUKA, DZIENNIKARSTWO, Dziennikarstwo
Unia dostaje za dużo pieniędzy z miasta
O jeden krok za daleko [Bluszczyzna], różne
Czy jest nas za dużo
MICHAŁ TUSK za dużo MÓWI Politykiem PO NIE ZOSTANIE
132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
PIĘĆ ZŁOTYCH TO ZA DUŻO
Arthur Katherine Dzień zakochanych 02 Posłuchaj swego serca

więcej podobnych podstron