Chalker Jack L Swiat Studni 1 Polnoc Przy Studni Dusz


Uuk Quality Books

Jack L. Chalker

Północ przy studni dusz



Przekład: Michał Rusiński

Tytuł oryginału: Midnight at the Well of Souls
Poznań, 1992




Książkę tę poświęcam Rogerowi Zelaznemu, Markowi Owingsowi, Applesusan, Avedon i Suzy Tiffany z całkiem odmiennych powodów.


Spis treści

Dalgonia

Druga strona pola

Doskonały towar

Strefa (wejście upiorów)

Wiosna Czill (losy Vardii Diplo 1261, śpiącej)

Strefa — Ambasada Akkafii

Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii

Dillia — poranek (pojawia się śpiąca Wu Ju-li)

Centrum w Czill

Dillia — nad jeziorem

Baronia Azkfru, Imperium Akkafii

Murithel — godzina do świtu

Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii

Murithel — gdzieś w głębi kraju

Państwo — hotel pierwszej klasy

Murithel — gdzieś w głębi kraju

Droga w Państwie

W pobliżu granicy z Ivrom, w kraju Umiau

Poranek nad granicą pomiędzy Państwem i Slekron

Plaża w Ivrom — poranek

Ekh’l

Ivrom

Zachodni Ghimon

Aleja — pod równikiem

Północ przy Studni Dusz

Raj, kiedyś zwany Dedalusem, planeta w pobliżu Syriusza

Na granicy — świat Harvicha

Na pokładzie frachtowca Stehekin





Dalgonia

Masowe morderstwa zwykle tym szokują, że okoliczności, w których występują, trudno przewidzieć czy wytłumaczyć wcześniejszym postępowaniem mordercy. Tak właśnie było w przypadku masakry Dalgonii.

Dalgonia jest nagą, skalistą planetą w pobliżu gasnącej gwiazdy, skąpaną w upiornym, czerwonawym świetle, którego promienie przesłaniają złowieszcze urwiska, rzucając ponury cień. Z atmosfery Dalgonii zostało tak niewiele, że trudno przypuszczać, by kiedykolwiek istniało tu życie; woda znikła lub, podobnie jak tlen, została uwięziona głęboko w skałach. Krajobraz spowija ciemnoczerwona, blada słoneczna poświata stygnącego żaru, zbyt słaba, aby rozświetlić ciemną linię horyzontu, na której jedynie błękitnawa mgiełka pozwala się domyśleć ukrytych kształtów.

W tym widmowym świecie naprawdę straszyło.

W ruinach miasta, które trudno było odróżnić od skalnych złomów otaczających je wzgórz, zamarło w ciszy dziewięć postaci. Sąsiedztwo skręconych iglic i zdruzgotanych zielonkawo-brązowych wieżyc upodabniało je do karłów. Tylko białe kombinezony pozwalały je dostrzec w tym milczącym świecie mrocznego piękna.

Samo miasto wyglądało tak, jak gdyby, zbudowane w zamierzchłej przeszłości z żelaza, zostało poddane niszczącemu działaniu rdzy i soli jakiegoś martwego morza. Było, tak jak i cały ten świat, ciche i martwe.

Sylwetki, zagłębiające się w ruiny miasta, jeśli im się przyjrzeć, ujawniały swą przynależność do gatunku określanego jako ludzki, zamieszkującego najmłodszą część spiralnego ramienia swojej galaktyki. Grupkę pięciu kobiet i czterech mężczyzn prowadził szczupły mężczyzna w średnim wieku. Na skafandrze wypisane było imię Skander.

Jak po wielekroć przedtem, zatrzymali się przed na wpół zdruzgotaną bramą miejską, przyglądając się niewiarygodnym i jednocześnie wspaniałym ruinom.

Imię moje Ozymandiasz.
Spójrzcie na moje dzieło, o potężni,
i porzućcie nadzieję!
Nie pozostało nic prócz niego...

Te słowa poety z niemal zapomnianej przeszłości dobrze oddawały ich uczucia i myśli. W umysłach tysięcy innych, którzy rozglądali się i szperali wśród podobnych ruin z górą dwóch tuzinów innych martwych planet, również rozbrzmiewały owe nieskończone pytania, które zdawały się nie mieć odpowiedzi:

Kim byli ci, którzy zdołali wznieść tak świetne budowle? Dlaczego wymarli?

Wzdrygnęli się, gdy głos Skandera, rozbrzmiewając w ich odbiornikach, wytrącił ich z milczącego podziwu.

Ponieważ jest to wasza pierwsza wycieczka do ruin Markowa, winien wam jestem krótkie wprowadzenie. Wybaczcie, że będą to informacje już wam znane, warto je sobie jednak chyba odświeżyć.

Jared Marków natrafił na pierwszą z tych ruin przed wieluset laty na planecie odległej o z górą sto lat świetlnych stąd. To pierwsze spotkanie naszego rodu ze śladami inteligencji w naszej galaktyce wywołało ogromne emocje. Wiek tych ruin, jak się później okazało — najmłodszych, oceniono na ponad ćwierć miliona lat. Okazało się więc, że w czasie, gdy nasz gatunek tkwił jeszcze w jaskiniach, bawiąc się świeżym wynalazkiem ognia, ktoś inny — ci ludzie — władali olbrzymim międzygwiezdnym imperium, którego granic nie znamy do dziś. Wiemy tylko, iż na jego ślady natrafiamy tym częściej, im bardziej posuwamy się w głąb galaktyki. Jak dotąd nie potrafiliśmy wyjaśnić, kim byli ci ludzie.

Czy nie pozostały po nich jakieś narzędzia, sprzęty, broń? — rozbrzmiał kobiecy głos.

Nie, żadne, o czym powinnaś wiedzieć, obywatelko Jainet — zabrzmiała odpowiedź w oficjalnym tonie z łagodną przyganą.

To właśnie jest w tym wszystkim takie denerwujące. Owszem, miasta, które dają pewne podstawy, ażeby wnioskować o naturze budowniczych, ale żadnych mebli, żadnych obrazów, żadnych sprzętów, dających choćby mgliste wyobrażenie o potrzebach użytkowników. Komnaty, jak się przekonacie, są zupełnie puste. Nie znaleziono również cmentarzy, nie natrafiono też w ogóle na ślad jakichkolwiek mechanizmów.

To z powodu komputera, prawda? — powiedział inny, głębszy głos kobiecy, należący do Marino, krępej dziewczyny ze świata o dużej sile grawitacji.

Tak — przyznał Skander. — Chodźmy jednak! Porozmawiamy w drodze do miasta.

Ruszyli, dochodząc wkrótce do szerokiego może na pięćdziesiąt metrów bulwaru. Po obu jego stronach biegł rodzaj chodników, szerokich na 6-8 metrów, przypominających ruchome chodniki kosmicznych terminali, prowadzące do wrót załadowczych. Nie było jednak widać żadnego pasa transmisyjnego; chodniki były z tego samego zielonkawo-brązowego kamienia, czy metalu, czy czymkolwiek był materiał, z którego zbudowano całe miasto.

Skorupa tej planety — ciągnął Skander — ma średnio około 40-45 kilometrów grubości. Pomiary, dokonane na tej i innych planetach, tworzących świat odkryty przez Markowa, ujawniły wszędzie istnienie grubej na mniej więcej kilometr warstwy o odmiennej budowie, pomiędzy skorupą i leżącym pod nią naturalnym płaszczem skalnym. Odkryliśmy, że warstwę tę zbudowano sztucznie z materiału, który będąc w zasadzie masą plastyczną, wydaje się wykazywać jednak cechy materii żywej — tak przynajmniej sądzimy.

Jesteście wytworem najlepszych technik inżynierii genetycznej, istotami doskonałymi zarówno w sensie fizycznym jak psychicznym, wybrańcami swoich ras, najlepiej dostosowanymi do środowiska waszych rodzinnych planet. A jednak jesteście czymś znacznie większym, niż sumą składowych części. Wasze komórki, zwłaszcza komórki mózgowe, gromadzą dane w zadziwiającym i nie słabnącym tempie. Jesteśmy przekonani, że komputer, ponad którym stąpacie, został zbudowany ze sztucznych komórek mózgowych o nieskończonej złożoności. Pomyślcie! Całą planetę otula gruba na kilometr warstwa czystego mózgu. Jesteśmy również przekonani, iż w pełni zestrojono go z indywidualnymi falami mózgowymi poszczególnych mieszkańców tego miasta!

Wyobraźcie sobie, jeśli umiecie: pragniecie czegoś i już się to pojawia. Jedzenie, meble — jeśli ich w ogóle używali — nawet dzieła sztuki, kreowane w umyśle, który ich zapragnął i urzeczywistniane przez komputer. Samo pojawienie się potrzeby uruchamiało mechanizm jej zaspokojenia!

Ta teoria wyjaśnia powstanie świata, który widzimy, nie tłumaczy jednak przyczyn jego upadku! — zapiszczał młodzieńczy głos Varnetta, najmłodszego z grupy i chyba najbystrzejszego, a na pewno obdarzonego największą wyobraźnią.

Zupełnie słusznie, obywatelu Varnett — przyznał Skander. — Są trzy szkoły myślenia. Jedna zakłada, że komputer uległ awarii, druga — że oszalał. W obu przypadkach ludzie nie zdołali zaradzić złu. Czy ktoś zna trzecią teorię?

Stagnacja — odparła Jainet. — Wymarli, bo nie mieli już po co żyć, do czego dążyć, dla czego pracować.

Dokładnie tak — odpowiedział Skander. — A jednak, wszystkie trzy hipotezy nastręczają rozmaite wątpliwości.

Międzygwiezdna kultura o takim zasięgu musiała brać pod uwagę kryzys; powinien zostać przygotowany jakiś system obrony.

Co się tyczy teorii obłędu — cóż, jest świetna, jeśli pominąć to, iż wszelkie oznaki wskazują, że kres tej kultury nastąpił nagle, jednocześnie w całym imperium. Jeden, może nawet kilka przypadków obłędu, owszem, ale nie wszyscy naraz! Nie bardzo mogę zgodzić się z ostatnią teorią, mimo iż właśnie ona najlepiej pasuje do naszych obserwacji. Dręczy mnie myśl, że musieliby przecież uwzględnić i taką możliwość.

Być może zaprogramowali swoją degenerację — poddał Varnett — i posunęli się zbyt daleko!

Tak? — w głosie Skandera dźwięczało zaskoczenie, ale i żywe zainteresowanie. — Zaprogramowana, zaplanowana degeneracja! To ciekawa teoria, obywatelu Varnett. Być może z czasem okaże się, że odpowiada prawdzie.

Skinął na nich i udali się do budynku o dziwnym, sześciokątnym wejściu. Okazało się, że wszystkie drzwi mają taki właśnie kształt. Komnaty były bardzo obszerne, nic jednak nie wskazywało na ich przeznaczenie czy funkcje.

Pokój — podsunął Skander — jest sześciokątny, tak jak całe miasto i niemal wszystko w nim, jeśli spojrzeć pod odpowiednim kątem. Szóstka miała dla nich, jak się wydaje, szczególne znaczenie — magiczne. Właśnie stąd, a także na podstawie rozmiarów i kształtów wejść, okien itp., nie mówiąc już o szerokości chodników, możemy sobie wyrobić jakieś wyobrażenie o przypuszczalnym wyglądzie mieszkańców planety. Przypuszczamy, iż przypominali oni bąka czy cebulę z sześcioma kończynami — mackami wykorzystywanymi do poruszania się lub jako kończyny chwytne. Podejrzewamy, że w sposób naturalny postrzegali oni świat szóstkami — na co wskazuje ich matematyka, ich architektura, być może mieli oni sześcioro oczu dookoła. Sądząc po wymiarach drzwi i uwzględniając pewien prześwit, możemy założyć, że mieli oni przeciętnie dwa metry wzrostu i być może nieco więcej w pasie, tj. tam, gdzie, jak sądzimy, dochodziły ich ramiona, macki czy jakkolwiek by nazwać te kończyny. Pewnie dlatego wejścia poszerzają się w tym miejscu.

Zatrzymali się na chwilę, próbując sobie wyobrazić te stworzenia, zamieszkujące pokoje, przemierzające bulwary.

Lepiej wróćmy do obozu — powiedział w końcu Skander. — Będziemy jeszcze mieli masę czasu, by zbadać to miejsce, poszperać we wszystkich zakątkach, zajrzeć do każdej szpary. — W rzeczywistości mieli tam przebywać przez cały rok, pracując pod kierunkiem profesora na stacji badawczej uniwersytetu.

Przy słabej grawitacji poruszali się szybko i dotarli do bazy położonej o prawie pięć kilometrów od bram miasta w niecałą godzinę.

Sam obóz wyglądał jak zbiór dziewięciu wielkich namiotów dziwacznego cyrku, z jasno-białej materii przypominającej kombinezony próżniowe. Łączące je długie cylindryczne rękawy marszczyły się od czasu do czasu, gdy nadzorujące je komputery zmieniały temperaturę i ciśnienie, zapewniając w ten sposób stałe nadęcie namiotów. W tym martwym świecie niewiele więcej było trzeba. Gdyby jednak nastąpiło przebicie powłoki, śmierć dotknęłaby tylko ludzi przebywających w rejonie jej przerwania; komputer mógł odciąć dowolną część kompleksu.

Skander wszedł ostatni, wspinając się do śluzy powietrznej po upewnieniu się, że cały ekwipunek zabrano do stacji. Kiedy ciśnienie wyrównało się i mógł wejść do namiotu, większość załogi wyswobodziła się już ze skafandrów.

Stanął na chwilę, przyglądając się grupie złożonej z ośmiorga przedstawicieli czterech planet Konfederacji. Wszyscy byli podobni, za wyjątkiem dziewczyny z planety o silnej grawitacji.

Wszyscy muskularni, zdradzający świetną formę. Bez trudu można by sobie ich wyobrazić jako drużynę gimnastyczną. Mimo, iż najmłodszy z nich miał 14 lat, a najstarsza — 22, wszyscy wyglądali na seksualnie niedojrzałych i rzeczywiście tak było. Ich rozwój płciowy został genetycznie zahamowany i tak już miało chyba pozostać. Spojrzał na chłopca, Varnetta i dziewczynę, Jainet, oboje z tej samej planety, której nazwa jakoś mu umknęła. Mimo różnicy wieku byli oni dokładnie takiego samego wzrostu i wagi i z wygolonymi głowami wyglądali jak bliźnięta. Wyhodowano je w laboratorium — Fabryce Porodowej, a państwo wychowało je tak, by ich myśli były tak samo identyczne Jak wygląd. Kiedyś, tylko pół żartem spytał, dlaczego nadal hoduje się zarówno modele męskie, jak i kobiece. Odpowiedziano mu, że jest to zbędny system, utrzymywany na wypadek awarii Fabryk Porodowych.

Ludzkość zamieszkiwała przynajmniej trzy setki planet. Tylko niewiele z nich kroczyło tą samą drogą w świat, który spłodził tę dwójkę. Absolutna równość — pomyślał cierpko. Ten sam wygląd, to samo zachowanie, te same myśli, wszelkie potrzeby zaspokojone w pełni, wszystkie pragnienia spełnione w równym dla wszystkich stopniu. Przypisani pracy, dla której ich wychowano, przekonani, że jest ona ich obowiązkiem i jedynie słusznym przeznaczeniem. Zastanawiał się, w jaki sposób technokraci u władzy decydowali, kto ma być kim?

Wrócił myślą do ostatniej grupy. Trójka wywodziła się ze świata, który obywał się nawet bez imion i zaimków osobowych.

Zastanawiające — pomyślał leniwie — jak bardzo gatunek ludzki różni się dziś od stworzeń zamieszkujących miasto, które właśnie zwiedzali. Nawet w świecie takim jak ten z którego pochodził, w istocie sprawa wyglądała podobnie. To prawda, że nosili brody, zbiorowy seks, u nich całkiem normalny, zapewne byłby czymś absolutnie szokującym dla tych ludzi. Świat, z którego się wywodził, stworzyła grupa nonkonformistów, szukających ucieczki od technokratycznego komunizmu zewnętrznej spirali. Jednak — pomyślał — był on na swój sposób równie konformistyczny jak ojczyzna Varnetta. Gdyby chłopaka rzucić do miasta na Caligristo, zapewne naraziłoby go to na śmiech, wyzwiska, być może — groziło linczem. Bez brody, ubrań, płci nie pasowałby przecież do tamtejszego stylu życia.

Nie można być nonkonformistą, nie nosząc stosownego mundurka.

Często zastanawiał się, jak silnie instynkt plemienny zakorzeniony był w głębi ludzkiej psychiki. Ludzie zawsze prowadzili wojny, nie tyle dla obrony własnego stylu życia, ile raczej po to, by narzucić go innym.

Dlatego właśnie tak wiele światów przypominało ojczyznę tych ludzi — wojny służyły szerzeniu wiary, nawracaniu poddanych, uciskowi. Obecnie Konfederacja zakazała prowadzenia wojen, chroniła jednak status quo w postaci tego wzajemnego upodobnienia tworzących ją cywilizacji. Przywódcy wszystkich planet zasiadali w Radzie, dysponując wystarczającymi środkami przymusu, by zniszczyć każdą planetę, która zbłądziłaby na „niebezpieczną” ścieżkę, wysyłając nań specjalnie szkolnych barbarzyńców-psychopatów. Ten arsenał terroru nie mógł jednak zostać użyty bez uzyskania zgody większości w Radzie. To poskutkowało, położyło kres wojnom. Pogodzili całą ludzkość.

Tak samo jest z cywilizacją odkrytą przez Markowa pomyślał. Och, rozmiary i czasami kolor i zabudowa miast były odmienne, nigdy jednak nie różniły się znacznie.

Jak to powiedział ten młodzik Varnett? A może z rozmysłem zniszczyli system?

Skander ze zmarszczoną brwią pozbył się ostatniego skafandra. Takie pomysły jak ten zdradzały błyskotliwy i twórczy umysł, nie były to jednak idee bezpieczne w cywilizacji podobnej do tej, z której pochodził chłopak. Ożywiały one stare religie, które po okresie świetności, rzeczywiście obumarły.

Co zrodziło podobną myśl? Dlaczego nie schwytano go i powstrzymano?

Skander odprowadził wzrokiem nagie postaci, zmierzające rzędem przez tunel ku prysznicom i sypialni.

Tak myślą tylko barbarzyńcy!

Czy Konfederacja domyśla się, po co tu przybył? Czyżby Varnett nie był tym, za kogo go uważano — tzn. niewinnym studentem, lecz agentem? Czy coś podejrzewali? Nagle ogarnął go dotkliwy chłód, choć temperatura się nie zmieniła. Jeśli jednak wszyscy oni byli...

Minęły trzy miesiące. Skander przyglądał się rysowanemu na ekranie telewizora, powiększonemu przez mikroskop elektronowy obrazowi złożonej z komórek tkanki, wydobytej przed miesiącem przez sondę.

Jej struktura nie różniła się od wcześniejszych odkryć — ta sama delikatna struktura komórkowa, w środku jednak nieskończenie bardziej złożona od jakiejkolwiek komórki ludzkiej czy zwierzęcej, i tak ogromnie obca! Oczywiście sześcioboczna. Zawsze się zastanawiał, czy również ich komórki miały kształt sześciokątny? Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć, ale natręctwo, z jaką ta liczba przewijała się wszędzie, kazało przypuszczać, że i to się potwierdzi.

Nie mógł oderwać wzroku od próbki. W końcu nastawił instrument na maksymalne powiększenie, używając specjalnych filtrów, które opracował i udoskonalił w ciągu dziewięciu lat pobytu na tej nagiej planecie.

Nagle ekran ożył. Pomiędzy poszczególnymi punktami komórki zaczęły przeskakiwać małe iskierki. We wnętrzu komórki szalała maleńka elektryczna burza. Siedział, zafascynowany obrazem, który tylko jemu dane było ujrzeć.

Komórka żyła. Nie była to jednak energia elektryczna. Dlatego właśnie nie udało jej się dotąd uchwycić. Jej natura pozostawała nieznana, choć zachowywała się ona jak zwyczajna energia elektryczna. Po prostu nie dała się zmierzyć i nie objawiała się tak, jak elektryczność.

Zwykły przypadek — pomyślał, wspominając odkrycie sprzed trzech lat. Jakiś znudzony student pomanipulował ekranem dla uzyskania efektownego obrazu i tak go zostawił. Nazajutrz włączając go, nie zauważył niczego niezwykłego i uruchomił rutynowy program wykrywający energię, by przeprowadzić jeszcze jedno nużące, standardowe badanie.

A jednak przelotny błysk nie uszedł jego uwadze. Miesiącami prowadził samotnie badania nad takim systemem filtrów, który pozwoliłby sfotografować tę energię.

Zbadał klasyczne próbki z innych odwiertów, niektóre z nich przysłano mu nawet statkiem zaopatrzeniowym. Wszystkie były martwe.

Nie ta jednak. Ta żyła!

Gdzieś, w czterdziestokilometrowej głębi, mózg odkryty przez Markowa nadal żył.

Zza pleców doszedł go głos:

Co to jest, Profesorze?

Pośpiesznie wyłączył ekran, obracając się pełen niepokoju.

Nic, nic — rzucił zbyt żywo, a emocja w jego głosie zdradzała kłamstwo. — Po prostu bawię się programami, żeby przekonać się, jak mogłyby wyglądać ładunki elektryczne w komórce.

Varnett popatrzył z niedowierzaniem.

Nie wyglądały mi na komputerowe zabawki — powiedział z uporem. — Gdyby nastąpił poważny przełom w badaniach, powinien pan nam o tym powiedzieć. Mam na myśli...

Nie, nie, to nic — Skander odparował gniewnie. Odzyskując wreszcie równowagę, powiedział: — To wszystko, obywatelu Varnett! Proszę mnie teraz zostawić! Chłopak, wzruszając ramionami, wyszedł.

Skander posiedział jeszcze kilka minut w swoim fotelu. Jego ręce, a wraz z nimi całe ciało, zadrgały gwałtownie. Minęła dobra chwila, nim atak ustąpił. Powoli, z przestrachem na twarzy, podszedł do mikroskopu i ostrożnie zdemontował specjalny filtr. Ręce, jeszcze niepewne, z trudem utrzymywały urządzenie. Z wysiłkiem wsunął je do niewielkiego futerału. Całość umieścił w szerokim pasie na narzędzia i osobiste drobiazgi, który stanowił jedyny ich strój wewnątrz stacji.

Wrócił do swego pokoju w części sypialnej. Leżał na łóżku błądząc wzrokiem po suficie. Chwile zdawały się godzinami.

Varnett — pomyślał. — Zawsze ten Varnett. W ciągu trzech miesięcy od przyjazdu ten chłopak był wszędzie. Inni oddawali się rozmaitym rozgrywkom i normalnej studenckiej próżności, on jednak do tych nie należał. Poważny, do przesady rozmiłowany w nauce, rozczytujący się w raportach z badań, studiujący stare zapisy.

Skander nagle poczuł dławiący ciężar otaczających go spraw. Cel był tak daleko!

A teraz Varnett! Wiedział przynajmniej jedno: mózg żył. Następny krok wydaje się nieuchronny: chłopak domyśli się, że Skander jest bliski złamania kodu, a wtedy, może za rok, spróbuje się z nim porozumieć, wytrącić ze stanu uśpienia.

Po to, by stać się Bogiem.

Bowiem dzięki niemu ludzkość zostanie uratowana tymi samymi środkami, które musiały niegdyś zniszczyć jej twórcę.

Dręczony jakimś niejasnym przeczuciem Skander zerwał się i ruszył z powrotem do laboratorium. Coś mu mówiło, że sprawy mają się jeszcze gorzej. Cicho podszedł ku drzwiom.

Varnett siedział przy pulpicie, na którym umieszczono monitor. Na ekranie widoczna była ta sama komórka, której tak wiele razy przyglądał się Skander. Doskonale widoczne były jej połączenia energetyczne!

Skander w oszołomieniu sięgnął do małej kieszonki, w której umieścił filtr. Z ulgą poczuł znajomy kształt.

Jak to się mogło stać?

Varnett przeliczał coś, sprawdzając na drugim ekranie. Skander obserwował go, niczym nie zdradzając swojej obecności. Chłopak mamrotał coś do siebie z zadowoleniem świadczącym, iż kontrolne obliczenia, które wykonywał na komputerze, potwierdzały jego przypuszczenia.

Skander zerknął na zegar. Dziewięć godzin! Minęło dziewięć godzin! Pozwalając, by sen uśmierzył jego niepokój, dał chłopcu sposobność rozwikłania swojej tajemnicy.

Nagle Varnett poczuł, że nie jest sam w pracowni. Przez chwilę zamarł w bezruchu, a potem z lękiem rozejrzał się wokół.

Profesorze! — zawołał. — Cieszę się, że pana widzę! Ależ to zdumiewające! Dlaczego pan nam nie powiedział?

Skąd... — zająknął się Skander, wskazując na ekran... — skąd wziąłeś ten obraz?

Och, to proste. Zapomniał pan wyczyścić pamięć komputera po zakończeniu badań. To jest ten sam obraz, który pan oglądał, przechowywany w pamięci operacyjnej komputera.

Przeklęty głupiec! — pomyślał o sobie Skander. Jasne, komputer w normalnym trybie zapisywał odczyty z wszystkich instrumentów. Był tak poruszony odkryciem przez Varnetta natury swej pracy, iż zapomniał skasować zapis!

To tylko wstępne wyniki — wykrztusił wreszcie. — Myślałem, że poczekam, aż będę mógł sporządzić naprawdę sensacyjny raport.

Ależ to właśnie jest sensacja! — wykrzyknął podniecony chłopak. — Pracując tak długo nad tym problemem nie mógł pan wyjść poza narzucone sobie rygory myślowe i ocenić właściwego znaczenia tego odkrycia. Pańską główną specjalnością jest przecież archeologia i biologia, prawda?

Tak — przyznał Skander, zastanawiając się, do czego prowadzi ta rozmowa. — Przez wiele lat byłem egzobiologiem, za archeologię wziąłem się, gdy zacząłem pracować nad mózgiem cywilizacji Markowa.

Tak, oczywiście, mimo to jednak nie jest pan specjalistą. W moim świecie, jak pan wie, specjaliści w każdej dziedzinie kształcą się od samego początku, od momentu ukształtowania ich mózgu. Zna pan moją specjalność?

Matematyka — odparł Skander. — O ile pamiętam, wszyscy matematycy w świecie, z którego pochodzisz, noszą to samo imię dawnego geniusza matematyki.

Dokładnie — odparł chłopiec żywo — kiedy rosłem w Fabryce Porodowej, zakodowano mi bezpośrednio całą wiedzę matematyczną. Gdy miałem siedem lat, a mój mózg w pełni się rozwinął, posiadłem całą znaną nam matematykę, stosowaną i teoretyczną. Istota wszelkiego istnienia ma ostatecznie matematyczny charakter, dlatego właśnie postrzegam świat w szczególny, matematyczny sposób. Wysłano mnie tutaj, bo zafascynowała mnie dziwna matematyczna symetria, widoczna na przeźroczach i próbkach mózgu Markowa. Na nic się to jednak nie zdało, bo nie znam energetycznego wzorca połączeń składowych komórki.

A teraz? — wtrącił Skander, mimo woli zafascynowany i podniecony.

Cóż... to bełkot. Przeczy wszelkiej matematycznej logice. Wynikałoby stąd, iż w matematyce nie ma prawd absolutnych! Po prostu nie ma! Za każdym razem, gdy próbuję wtłoczyć ten wzór w znane pojęcia matematyczne, uzyskuję odpowiedź, że 2 plus 2 równa się 4 nie jest stałą, lecz raczej twierdzeniem względnym.

Skander rozumiał oczywiście, iż chłopak chce mu sprawę wyłożyć w możliwie najbardziej przystępny sposób, nadal jednak nie chwytał sensu tego, co usłyszał.

Co to wszystko znaczy? — spytał wreszcie, zaskoczony i zmieszany.

Varnett dał się ponieść swojej emocji.

To znaczy, że wszelka materia i energia powiązane są pewną matematyczną proporcją, że nic nie jest naprawdę realne, że nic nie jest rzeczywiście „czymś”. Jeśli odrzucić znak równości i zastąpić go pewnym stosunkiem proporcjonalności, i jeżeli to jest prawda, możemy wymienić lub zmienić wszystko. Nic nie jest stałe! Jeżeli, choćby nieznacznie, zmienić równanie, zmienić proporcje, z każdej rzeczy można by uzyskać coś zupełnie innego, wszystko mogłoby ulec dowolnym przekształceniom! — Przerwał na chwilę, z wyrazu twarzy Skandera odczytując, że starszy badacz nadal nie do końca pojmuje jego wywód.

Spróbuję pokazać to na bardzo prostym, elementarnym przykładzie — powiedział ochłonąwszy z początkowego, gwałtownego wybuchu.

Przede wszystkim niech pan spróbuje zrozumieć następujący wywód: we wszechświecie istnieje skończona ilość energii, i jest to jedyna wielkość stała. W naszej skali jest to wielkość nieskończona, ale o ile prawdziwa jest jedna część tego stwierdzenia, prawdą jest również część druga. Rozumie pan?

Skander przytaknął.

Tak więc twierdzisz, że nie istnieje nic poza czystą energią?

Mniej więcej — przyznał Varnett. — Wszelka materia i uwięziona energia, np. gwiazd, powstaje z tego przepływu energii. Pewna równowaga matematyczna utrzymuje ją w tym stanie — mnie, pana, ten pokój, tę planetę. Coś — pewna wielkość, znajduje się w określonej relacji do pewnej innej wielkości i to nadaje nam kształt i utrzymuje w nim. Gdybym znał formułę Elkinosa Skandera albo Matematycznego Varnetta 261, mógłbym zmienić nasz byt lub wręcz położyć mu kres. Nawet takie rzeczy jak czas i odległość, najlepsze stałe, można by zmienić lub znieść. Gdybym znał pańską formułę, mógłbym pod pewnym warunkiem, nie tylko przeistoczyć pana, powiedzmy w krzesło, ale również tak zmienić przebieg wydarzeń, by już na zawsze pozostał pan krzesłem!

Jaki to warunek? — spytał Skander nerwowo, z wahaniem, niepewny odpowiedzi.

Cóż, potrzebne byłoby urządzenie, które przełożyłoby tę formułę na realne procesy. I sposób, by mieć to, czego się zapragnie.

Mózg Markowa — wyszeptał Skander.

Tak. To właśnie odkryli. Jednak mózg ten — to urządzenie — może być jak się zdaje, użyty tylko na miejscu. To znaczy — działałby on tylko na tę planetę, być może na jej system słoneczny. Gdzieś jednak musi znajdować się jednostka centralna — jednostka, która swym zasięgiem objęłaby przynajmniej pół, a być może — całą galaktykę. Jeżeli cała reszta mojego rozumowania jest poprawna, taka centrala musi istnieć.

Dlaczego? — spytał Skander z uczuciem rosnącego niepokoju.

Ponieważ my jesteśmy stabilni — odparł chłopak z przejęciem.

Siedzieli dłuższą chwilę w ciszy, mąconej tylko przez mechaniczne odgłosy pracy laboratorium, stopniowo uświadamiając sobie znaczenie tego, co zostało tu powiedziane.

A ty złamałeś kod? — zapytał wreszcie Skander.

Tak sądzę, choć całe moje jestestwo sprzeciwia się akceptacji takich równań. A jednak — czy pan wie, dlaczego zwykłymi sposobami nie udaje się wykryć energii? — Skander powoli pokręcił głową, a matematyk ciągnął: — Ponieważ jest to pierwotna energia. Ma pan przy sobie ten filtr?

Skander skinął sztywno i wydobył mały futerał. Chłopiec chwycił go niecierpliwie, lecz ruszył nie do mikroskopu, a zbliżył się do zewnętrznej ściany pracowni. Powoli przywdział ochronny kombinezon i okulary przeciwpromienne, prosząc Skandera, by uczynił to samo. Następnie zamknął szczelnie wejście do laboratorium i odciągnął poszycie namiotu w jedynym miejscu, w którym pokrywało ono właz.

Ujrzeli krajobraz oświetlony czerwonawym blaskiem południa. Chłopiec powoli, ostrożnie podniósł niewielki filtr na wysokość oka, przymykając drugie. Odetchnął głęboko.

Miałem rację — wykrzyknął.

Następne pół minuty zdało się wiecznością. Varnett podał niewielki filtr Skanderowi, który powtórzył próbę.

Widok, który ujrzał, nie pozwolił mu oderwać filtra od okularów. Cały krajobraz skąpany był w błyskawicach elektrycznej burzy.

Mózg otacza nas zewsząd — wyszeptał. — Pobiera to, czego potrzebuje i wydala to, co jest mu zbędne. Gdybyśmy umieli się z nim porozumieć...

Bylibyśmy podobni bogom — dokończył Skander.

Ostrożnie opuścił filtr i podał go Varnettowi, który wrócił do obserwacji.

A jaki wszechświat ty pragnąłbyś stworzyć, Varnett? — rzucił Skander bardzo cicho, sięgając jednocześnie pod ochronny strój, po skrywany tam nóż. — Matematycznie doskonałe miejsce gdzie wszyscy byliby absolutnie identyczni, ukształtowani podług tego samego równania?

Odłóż broń, Skander — powiedział Varnett nie odrywając filtra od okularów i nie przerywając obserwacji. — Nie możesz tego zrobić beze mnie. Pomyśl tylko, a zrozumiesz dlaczego. Za kilka miesięcy znajdą nasze ciała, znajdą też ciebie, tu — lub umierającego w mieście — i co ci to da?

Skander, po dłuższym wahaniu, powoli wsunął nóż do pasa pod ochronnym kombinezonem.

Kim ty u diabła jesteś, Varnett? — spytał podejrzliwie.

Odmieńcem, wybrakowanym okazem — odparł chłopak. — To się zdarza czasami. Przeważnie chwytają nas i po wszystkim. Ale nie mnie, jeszcze nie. Pewnie im się w końcu uda, jeżeli czegoś z tym nie zrobię.

Co masz na myśli? — spytał Skander niepewnie.

Jestem człowiekiem, Skander. Prawdziwym człowiekiem. Zachłannym jak inni. Ja także chciałbym być bogiem.

Matematyczne rozwiązanie zajęło Varnettowi zaledwie siedem godzin, znacznie dłużej potrwa nawiązanie kontaktu z mózgiem Markowa. Ich projekt był tak absorbujący, że pozostali członkowie grupy, szczególnie pomocniczy pracownicy naukowi, zauważyli zmianę ich zachowania i zaczęli zadawać pytania. Postanowili wreszcie podzielić się z nimi swoim odkryciem.

Rozglądajcie się za czymś w rodzaju włazu, wejścia, bramy, albo przynajmniej za świątynią lub podobną budowlą, która mogłaby oznaczać jakiś rodzaj bezpośredniego kontaktu z mózgiem Markowa — poinformował ich Skander.

Mijał czas, a inni, dobrzy obywatele Wszechświata czekali, aż będą mogli poinformować Konfederację, że doskonałe społeczeństwo jest w zasięgu ręki.

Wreszcie pewnego dnia, zaledwie na dwa miesiące przed przybyciem następnego statku, znaleźli to.

Jainet i Dunna zauważyły przez duże filtry, skonstruowane specjalnie dla tych poszukiwań, że niewielki obszar w pobliżu północnego bieguna planety wyróżnia się brakiem powszechnej gdzie indziej poświaty.

Przelatując nad tym rejonem, dostrzegły w dole głęboki, sześciokątny, zupełnie ciemny otwór. Nie chcąc prowadzić dalszych badań bez zasięgnięcia rady pozostałych członków ekipy, wezwały ich przez radio.

Niczego nie widzę — poskarżył się rozczarowany Skander. — Żadnej sześciokątnej dziury.

Ależ ona tu była! — zaprotestowała Jainet, wsparta przez Dunnę. — Była dokładnie tam, prawie prosto nad biegunem. Tutaj! Pokażę wam! — Przewinęła prawie do połowy dysk zapisu z dziobowej kamery pojazdu. Przyglądali się w milczeniu przesuwającemu się na ekranie obrazowi terenu pod nimi, odtworzonemu z zapisu. I nagle to dostrzegli.

Popatrzcie! — krzyknęła Jainet — a nie mówiłam?

I rzeczywiście było to tam, wyraźnie, niewątpliwie. Varnett przebiegał wzrokiem od ekranu do obrazu pod nimi i z powrotem. Wszystko się zgadzało. Sześciokątna dziura rozciągała się na dwa kilometry w najszerszym miejscu. Szczegóły terenowe zgadzały się — to było w tym miejscu. Tylko, że teraz nie było tam żadnej dziury.

Czekali niemal cały dzień. Nagle wydało się, iż płaska równina znika i ponownie ukazał się ten sam otwór. Zrobili zdjęcia i poddali ją wszelkim badaniom, na jakie pozwalał posiadany sprzęt.

Wrzućmy coś do środka — podsunął wreszcie Varnett. Wygrzebali zapasowy skafander próżniowy i unosząc się prosto nad otworem zrzucili go prowadząc strumieniem światła z reflektora.

Ubranie uderzyło w dziurę. Tak, właśnie uderzyło. Sięgnęło wierzchu dziury i wydawało się tam tkwić, nie opadając niżej. Unosiło się tam przez chwilę, po czym, jak się wydawało, zniknęło im z oczu. Nie wpadło, a właśnie zniknęło. Również filmy to potwierdziły. Po prostu rozpłynęło się w nicość.

W kilka minut później zniknęła sama dziura.

Czterdzieści sześć standardowych minut — powiedział Varnett. — Dokładnie. Założę się, że po tym czasie ponownie się otworzy.

Ale gdzie się podział kombinezon? Dlaczego nie wpadł? — spytała Jainet.

Pamiętaj o potędze tego tworu — podsunął Skander. — Gdybyś ty miała tam się dostać, na pewno nie spadłabyś ponad czterdzieści kilometrów. Po prostu zostałabyś przeniesiona prosto do celu.

Dokładnie tak — przyznał Varnett. — Po prostu zmieniłoby się równanie i znalazłabyś się tam a nie tu.

Ale co tam jest? — spytała Jainet.

Jesteśmy przekonani, że istnieje centralny ośrodek mózgu Markowa — wyjaśnił Skander.

Powinien gdzieś taki być, tak samo jak na statku są dwa mostki. Drugi zapasowy. — Albo jak mężczyźni i kobiety na twojej planecie — dokończył Skander w myśli.

Lepiej wracajmy i sprawdźmy to wszystko z naszym bankiem danych — podsunął Varnett. — Poza tym, mieliśmy dziś długi i ciężki dzień. Otwór otwiera się i zamyka regularnie. Możemy wszystko powtórzyć jutro.

Propozycja wywołała pomruk zgody, niektórzy dopiero teraz nagle uświadomili sobie, jak bardzo byli zmęczeni.

Ktoś jednak powinien tu zostać — zauważył Skander — choćby po to, aby liczyć czas i pilnować kamery.

Ja zostanę — zgłosił się Varnett na ochotnika. — Mogę się przespać w tym pojeździe, a wy wróćcie pozostałymi dwoma. Dam wam znać, gdyby się coś wydarzyło. Jutro ktoś mnie zastąpi.

Nikt nie oponował i po chwili cała grupa z wyjątkiem Varnetta ruszyła z powrotem do bazy. Wszyscy niemal natychmiast zasnęli, tylko Skander i Dunna posiedzieli dłużej, wprowadzając zebrane zapisy do banku danych. Potem rozeszli się do swoich kwater.

Skander przysiadł na brzegu koi, zbyt podniecony, by czuć zmęczenie. Czuł dziwne ożywienie, organizm dostarczał znacznie więcej adrenaliny niż zwykle.

Muszę podjąć tę grę — powiedział do siebie. — Muszę założyć, że rzeczywiście jest to wejście do mózgu. Za niecałe pięćdziesiąt dni ta załoga zostanie całkowicie wymieniona, po powrocie do domu rozpapla tajemnicę. Wszyscy się dowiedzą i Statystyk Konfederacji uchwyci władzę.

Czy to właśnie przydarzyło się mieszkańcom planety Markowa? Czy świat, w którym żyli, stał się takim społecznym rajem, że musiało to spowodować zatrzymanie się ich rozwoju lub wymarcie?

Nie! — powiedział do siebie. — Nie dla nich. Zginę albo uratuję ludzkość.

Przede wszystkim skierował się do laboratorium i wymazał całą informację z banków danych tak, że gdy skończył, nic w nich nie pozostało. Następnie zniszczył sprzęt tak, że nie sposób było doszukać się jakiegokolwiek tropu. Potem przeszedł do głównego centrum kontrolnego. Panowała tam normalna atmosfera. Powoli, metodycznie powyłączał wszystkie systemy oprócz dopływu tlenu. Poczekał prawie godzinę, aż zawory pokazały, że wszystkie namioty zostały napełnione niemal czystym tlenem.

Potem ostrożnie przeszedł do śluzy powietrznej, bacząc, by nie potrzeć niczego i nie wykrzesać przypadkowej iskry. Mimo iż pozostawała możliwość, że ktoś ze śpiących obudzi się nagle i taką iskrę spowoduje, niespiesznie wdział swój skafander próżniowy, zabierając ze sobą na zewnątrz również wszystkie pozostałe ubrania. Następnie ze skrzynki narzędziowej jednego z pojazdów wyciągnął niewielkie pudełeczko i otworzył je. Starannie dobrane przedmioty. Wśród nich rakietnica.

Przebicie powłoki, spowodowane przez racę w ciągu kilku sekund zostanie automatycznie zaspawane, ale wtedy zapłonie już tlen którym napełnił wnętrza.

Było po wszystkim w pojedynczym, nagłym rozbłysku, jak błysk flesza. Później mógł dostrzec wystawione na działanie próżni szczątki śpiących. Ich zwęglone ciała nadal tkwiły w posłaniach.

Siedmiu załatwionych, został jeden — pomyślał bez skrupułów! Zasiadł za sterami pojazdu i skierował go w stronę bieguna północnego. Spojrzał na zegar. Powrót do bazy zajął dziewięć godzin, trzy spędził przy bezlitosnym zacieraniu śladów, następne dziewięć godzin lotu przed nim. Mniej więcej godzina do następnego otwarcia dziury.

Varnettowi wystarczy.

Wydawało się, że minęły całe dnie, zanim wrócił na miejsce, choć zegar pokazywał niewiele ponad dziewięć godzin.

Rozejrzał się wzdłuż horyzontu za pojazdem Varnetta. Nie g dostrzegł go.

Wtem Skander ujrzał coś — w dole, na płaskiej równinie przy biegunie. Wyhamował lot, unosząc się nad nią. Powoli, poprzez mrok, wyłowił maleńki biały punkcik w pobliżu środka równiny.

Varnett! Będzie pierwszy!

Varnett wyczuł go i spojrzał w górę, w stronę pojazdu Skandera. Nagle puścił się biegiem. Skander obniżył gwałtownie lot, ryzykując rozbicie pojazdu. Varnett uchylił się i przetoczył w bok, co uchroniło go przed uderzeniem.

Skander przeklął własną niezręczność i postanowił ostatecznie załatwić sprawę. Miał jeszcze nóż i to powinno wystarczyć. Zabrał ze sobą również rakietnicę, którą trudno byłoby przebić kombinezon, ale na pewno można oślepić przeciwnika. Nie był olbrzymem, ale przerastał chłopca o głowę i — jak sądził — ich szansę były mniej więcej równe.

Wylądował obok pojazdu Varnetta. Z rakietnicą w prawej i nożem w lewej dłoni wyskoczył z maszyny. Klnąc panujący niemal zupełny mrok i to, że obserwując teren musiał spuścić z oka Varnetta, rozejrzał się ostrożnie dookoła.

Varnett zniknął.

Zanim zdążył to przemyśleć, biała postać zeskoczyła z drugiego pojazdu, uderzając od tyłu. Upadł, upuszczając rakietnicę.

Przetaczając się po skalistym terenie próbowali wydrzeć sobie nóż. Skander był wyższy, ale też i starszy, i w gorszej niż Varnett formie. Wreszcie Skander zdołał odepchnąć przeciwnika i ruszył nań z nożem. Varnett pozwolił mu się zbliżyć i w chwili, gdy Skander uderzył krótkim pchnięciem, uchwycił nadgarstek starszego odeń napastnika. Walczyli zaciekle dysząc w swoich skafandrach, a Skander ciągle próbował dosięgnąć nożem chłopca.

Znajdowali się właśnie na tej zmrożonej płycie, gdy nagle otwór rozchylił się.

Obaj znaleźli się w środku. To znaczy — obaj zniknęli.





Druga strona pola

Nathan Brazil rozparł się wygodnie w swoim olbrzymim, przepastnym fotelu klubowym na pokładzie transportowca Stehekin, dziewięć dni od Raju, z ładunkiem zboża dla dotkniętego suszą Koriolana i z trzema pasażerami. Był to normalny dodatek w tego typu rejsach. Statek miał dwanaście kabin — bowiem podróż frachtowcem była znacznie tańsza niż statkiem pasażerskim, a także znacznie łatwiejsza, jeśli chciało się jak najszybciej osiągnąć cel. Podróżni mieli do dyspozycji tysiąc rejsów towarowych do niemal wszystkich zakątków wszechświata.

Brazil był jedynym członkiem załogi. Statki teraz w pełni automatyzowano, jego obecność była potrzebna tylko na wypadek jakiejś awarii. Żywność dla wszystkich przygotowywano przed startem i ładowano do automatycznej kuchni. Kiedy ktoś pragnął zjeść poza kabiną lub w towarzystwie kapitana, korzystał z małej mesy.

W rzeczywistości pasażerowie jeszcze bardziej go lekceważyli, niż on ich. W dobie skrajnego przystosowywania takich ludzi jak Nathan Brazil uznawano za dziwaków, samotników, jednostki niedopasowane. Rekrutowani w większości z barbarzyńskich, peryferyjnych cywilizacji, potrafili znieść samotność dalekich rejsów, przez nie kończące się tygodnie często nawet pozbawieni towarzystwa pasażerów. Większość psychologów nazywała ich socjopatami, ludźmi wyobcowanymi ze społeczeństwa.

Brazil nie miał nic przeciwko ludziom, o ile nie byli dziełem produkcji fabrycznej. Wolał zasiąść tu, w swoim królestwie, spoglądać w gwiazdy błyszczące na wielkim trójwymiarowym ekranie i dumać nad przyczynami, dla których stał się dla społeczeństwa kimś obcym.

Był niewysoki, zaledwie 170 cm, wiotki i szczupły, o ciemnej cerze. Bystre, brązowe oczy błyszczały ponad okazałym rzymskim nosem i szerokimi, mięsistymi ustami, odsłaniającymi piękne zęby. Czarne przetłuszczone włosy spływały na ramiona, w wyraźnie niedomytych pasemkach. Nosił cienki wąs i skąpą bródkę, która wyglądała tak, jak gdyby ktoś bezskutecznie próbował wyhodować pełną szczotkę. Ubrany był w luźną tunikę w krzykliwych barwach, takież spodnie i sandały w kolorze niezdrowej zieleni.

Wiedział, że pasażerowie bali się go jak ognia. Niestety, pozostało im jeszcze prawie trzydzieści dni podróży i był pewien, że wcześniej czy później dobiorą się do niego, popychani nudą i klaustrofobią.

O, do licha z tym! — pomyślał. — W końcu równie dobrze może ich zgarnąć wszystkich razem. Dostatecznie długo tłoczyli się w tej niewielkiej kabinie na dziobie.

Zmienił przełącznik.

Kapitan ma zaszczyt zaprosić państwa na kolację. Jeśli chcecie, możecie dołączyć do mnie w przedniej mesie za pół godziny. Jeżeli ktoś nie chce, nie musi się wysilać. Ja nie będę — zakończył i wyłączył głośnik, chichocząc cicho.

Po co to robię? — zadał sobie po raz setny, może tysięczny, to samo pytanie. — Przez dziewięć dni przeganiam ich, terroryzuję, staram się spotykać ich tak rzadko, jak to możliwe. Kiedy teraz zacznę być miły, cały efekt diabli wezmą.

Złapał książkę, którą czytał na okrągło, melodramatyczny romans o jakiejś odległej planecie sprzed kilku wieków, skopiowany dla niego przez zdumionego i sowicie wynagrodzonego bibliotekarza.

Nazywał bibliotekarzy swoimi tajnymi agentami, bo należał do tej małej garstki, która w ogóle jeszcze czytała książki. Przeważnie istniała najwyżej jedna biblioteka na każdej planecie, wspierana przez skromne grono czytelników. Nikt już książek nie pisze — pomyślał — nawet takiego śmiecia. Wszelkie potrzebne informacje uzyskiwali z końcówek komputerowych, zainstalowanych w każdym domu. Z większością tych urządzeń można się było zresztą komunikować po prostu głosem. Tylko technokraci musieli czytać.

Czytają jeszcze tylko barbarzyńcy i wędrowcy.

I bibliotekarze.

Wszyscy inni mogli po prostu pstryknąć przełącznikiem i uzyskać pełno wymiarowy, plastyczny, wyposażony w przestrzenny dźwięk i na dodatek pachnący obraz swoich fantazji.

Strasznie nudne świństwo — pomyślał. Nawet ludzi chowano bez wyobraźni. Jeśli ktoś tę wyobraźnię wykazywał, i szybko się z nim załatwiono, lub się go pozbywano. Ludzie; myślący byli zbyt niebezpieczni, chyba że myśleli dokładnie tak, jak sobie tego życzył rząd.

Ciekawe, czy któryś z pasażerów umie czytać — pomyślał leniwie Brazil. Pewnie Świnia — tak nazywał Dathama Haina, który bardzo przypominał to miłe zwierzę.

Trudniej było ocenić dziewczynę, która towarzyszyła mu w podróży. Podobnie jak Hain, najwyraźniej nie pochodziła ze świata zasiedlonego przez społeczeństwo fabrycznego chowu. Była dorosła, w wieku około dwudziestu lat i, gdyby nie była tak wycieńczona, mogła nawet uchodzić za ładną. Niezbyt zgrabna, na pewno nie piękna, ale miła. Ale ten pusty wyraz jej oczu i owa przeklęta usłużność wobec grubasa! Na liście pasażerów występowała jako Wu Ju-li. — Ju-lia Wu? Coś zaczęło mu świtać. I znowu! Psiakrew! Próbował uchwycić źródło tego niejasnego skojarzenia, nie zdążył jednak.

Ale ona faktycznie wygląda na Chinkę — znowu usłyszał ten słaby głos w jakimś zakątku mózgu, a potem myśl ponownie się urwała.

Chinka. To słowo trąciło jakąś strunę, był o tym przekonany. Skąd pochodziła? Dlaczego nie mógł sobie przypomnieć? — Do licha, przecież niemal wszyscy mieli dzisiaj takie rysy — pomyślał.

I nagle, niespodziewanie, myśl umknęła tak, jak to się często dzieje, i wrócił do listy pasażerów.

Trzeci — prawie zwyczajny — pomyślał, za wyjątkiem tego, że on sam nigdy nie ciągnął za sobą w rejs zwyczajnego, dwunastoletniego automatu. Wszystkie były wychowane i ustawione tak, by wyglądały podobnie, myślały tak samo i wierzyły, że żyją na najlepszym ze światów. Po cóż podróżować? W każdym razie Vardia Diplo 1261 była pod spodem taka sama: wyglądała na 12 lat, o płaskiej klatce piersiowej, prawdopodobnie bezpłciowa, sądząc po szerokości miednicy. Była kurierem pomiędzy jej światem, a następną gromadą robotów. Cały czas poświęcała ćwiczeniom.

Dzwonek oznajmił, że automaty podały kolację, podniósł się więc i spokojnie ruszył ku mesie.

Na skromne wyposażenie pomieszczenia, zwanego nie wiedzieć czemu garderobą, składał się duży stół przytwierdzony na stałe do podłogi i rząd krzeseł, ukrytych w podłodze, które podnosiły się i przekształcały w wygodne siedzenia po pociągnięciu małego kółka. Cały pokój wykończony był mlecznobiałym plastykiem — ściany, podłoga, sufit, nawet blat stołu.

Tę monotonię przerywały jedynie niewielkie tabliczki z nazwą statku, datą budowy, nazwiskiem właściciela oraz patent statku wydany przez Konfederację oraz jego licencja pilota.

Wszedł, właściwie prawie pewien, że nikogo nie zastanie, i obecność dwóch siedzących już kobiet niemal go zaskoczyła. Grubas stał, uważnie studiując jego licencję pilota.

Hain był odziany w lekką błękitną togę, która czyniła go podobnym do Nerona. Wu Ju-li była ubrana na podobną modę, wyglądała jednak w tej szacie lepiej niż jej towarzysz. Vardia nosiła prostą, jednoczęściową czarną szatę. Wydało mu się, że Wu Ju-li, z wzrokiem wbitym gdzieś przed siebie, jest w jakimś transie.

Hain skończył odczytywać tabliczki na ścianie, po czym wrócił z grymasem marszczącym jego tłustą twarz na swoje miejsce obok Wu Ju-li.

Co tak pana dziwi w mojej licencji? — spytał Brazil, zaintrygowany.

Blankiet — odparł Hain aksamitnym, niepokojącym głosem. — Jest taki stary! Za mojej pamięci nie używano tego wzorca.

Kapitan skinął z uśmiechem, naciskając przycisk pod swoim fotelem. Otworzyły się pokrywy szafek na żywność i przed biesiadnikami pojawiły się półmiski z parującym jadłem. Duża butelka i cztery szklanki wynurzyły się z okrągłego otworu na środku stołu.

Dostałem ją bardzo dawno temu — rzucił lekko, sięgając po szklankę i napełniając ją bezalkoholowym winem.

A więc był pan w odmładzalni, kapitanie? — odparł Hain uprzejmie.

Brazil przytaknął.

Wielokrotnie. Kapitanowie frachtowców są z tego znani.

Ale to kosztowny zabieg, chyba że ma się wpływy w Radzie — pośpieszył Hain.

To prawda — przyznał Brazil, przeżuwając syntetyczne jedzenie. — Jesteśmy jednak dobrze opłacani, w porcie stoimy tylko przez kilka dni co kilka tygodni, większość B nas odkłada swoją pensję na specjalne konto, z którego Opłacane są wszystkie nasze wydatki. Nie bardzo jest dziś Ha co wydawać.

Ale jednak data! — wtrąciła Vardia. — Jest tak bardzo, tak bardzo odległa! Obywatel Hain mówi, że ma trzysta sześćdziesiąt dwa standardowe lata!

Brazil wzruszył ramionami.

Nie jest to takie strasznie niezwykłe. Na tej samej linii dowodzi kapitan, który ma ponad pięćset.

Tak, to prawda — powiedział Hain. — Ale na licencji jest pieczątka: Trzecie Wznowienie — P.C. Ile wreszcie ma pan lat, kapitanie?

Brazil ponownie wzniósł ramiona.

Naprawdę nie wiem. Przynajmniej jednak — tyle, jak daleko sięgają zapisy. Mózg ma skończoną pojemność, a więc każde odmłodzenie wymazuje jakąś cząstkę zapisu przeszłości. Zachowałem w pamięci strzępki zdarzeń — stare wspomnienia, stare wyrażenia — od czasu do czasu, nic jednak, czego mógłbym się uchwycić. Mogę mieć sześćset lat albo sześć tysięcy, chociaż w to ostatnie raczej wątpię.

Nigdy się pan nie próbował dowiedzieć? — spytał Hain zaintrygowany.

Nie — wykrztusił Brazil z ustami pełnymi kaszki kukurydzianej. Przełknąwszy, pociągnął następny, głęboki łyk wina. — Paskudne świństwo! — parsknął, patrząc na trzymaną w ręku szklankę tak, jakby roiła się od najróżniejszych zarazków. Nagle przypomniał sobie, że prowadzi towarzyską rozmowę.

Rzeczywiście — rzekł — nawet byłem ciekawy, ale tak się jakoś złożyło, że wszystkie zapisy gdzieś znikły. Przeżyłem zbyt wiele pokoleń biurokratów. Zresztą, zawsze żyłem bardziej dniem dzisiejszym i przyszłością.

Hain skończył jeść i poklepał się po imponującym brzuchu.

Za rok lub dwa zostanę poddany pierwszemu odmłodzeniu. Dobiegam dziewięćdziesiątki i obawiam się, że w ostatnich latach pozwalałem sobie na zbyt wiele.

W czasie całej tej paplaniny Brazil nie spuszczał wzroku z dziwnej dziewczyny siedzącej obok Haina. Wydawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na toczącą się rozmowę, prawie nie tknęła jedzenia.

No dobrze — powiedział Brazil, tłumiąc ciekawość, jaką wzbudzała w nim dziewczyna. — Moją karierę można odczytać na tej ścianie, co do obywatelki Vardii — sprawa jest oczywista, co jednak pana, panie Hain, zmusza do obijania się po systemach słonecznych?

Jestem — cóż, jestem kupcem — odparł grubas. — Każda planeta ma swoją specyfikę i związane z nią nadwyżki towarów.

To, co na jednej planecie występuje w nadmiarze, może okazać się bardzo przydatne na innej — na przykład zboże, które przewozi pan swoim wspaniałym statkiem. Specjalizuję się w przygotowywaniu takich transakcji.

Teraz nadeszła kolej Brazila.

A pani, obywatelko Wu Ju-li? Czy pani jest jego sekretarką?

Na twarzy dziewczyny objawiło się nagłe zmieszanie. Brazil z zaskoczeniem dostrzegł w jej oczach prawdziwy strach. Odwróciła się gwałtownie w stronę Haina, jakby prosząc o pomoc.

Moja... no, siostrzenica, kapitanie, jest bardzo nieśmiała i spokojna — wyręczył ją Hain. — Woli się trzymać w cieniu. Prawda, moja droga?

Odpowiedziała, jak gdyby nie otwierała ust od dawna, cienkim głosem nie bardziej modulowanym niż głos Vardii.

Rzeczywiście wolę trzymać się w cieniu! — powiedziała głuchym, mechanicznym głosem. Twarz, nie zdradzająca rozumienia, kojarzyła się raczej z automatem nagrywającym.

Proszę wybaczyć! — powiedział Brazil przepraszającym tonem, unosząc dłonie w geście rezygnacji.

Zabawne — pomyślał. Ta, która wygląda na robota, gawędzi chętnie, a nawet z lekka dociekliwie; druga — z pozoru normalna dziewczyna, w istocie jest robotem. Przypomniały mu się dwie dziewczyny, które znał przed wielu laty, pamiętał nawet jak się nazywały. Jedna była piorunująco seksowna i budziła pożądanie samą swoją obecnością. Druga była brzydka, płaska. Zachowując się, mówiąc i ubierając się jak chłop, sprawiała wrażenie nieokreślonej nicości do kwadratu. Ta z seksem gustowała jednak w dziewczynach, a ta chłopowata była w łóżku naprawdę boska. Trudno sądzić po wyglądzie, pomyślał cierpko. Ciszę przerwała Vardia. Kształcono ją w końcu do służby dyplomatycznej.

Pański wiek fascynuje mnie, kapitanie! — powiedziała uprzejmie. — Być może jest pan najstarszym wśród żyjących. Mój szczep nie stosuje oczywiście odmładzania. Nie potrzebujemy go.

Nie, oczywiście nie, pomyślał Brazil ze smutkiem. Przeżywali swoje osiemdziesiąt lat jako młodzi specjaliści, cząstka mrowiska, jakim było ich społeczeństwo, po czym spokojnie meldowali się w miejscowej Fabryce Śmierci, by lać się przerobić na nawóz.

Mrowisko? — pomyślał z ciekawością. A czym do diabła były mrówki?

Wracając do rozmowy, odparł: — No cóż, stary czy nie tary — myślę, że nie na wiele może się to komu przydać, chyba że ma taką pracę jak moja. Nie mam pojęcia, dlaczego ciągle żyję, myślę, że mam to jakoś zakodowane we krwi.

Vardia rozpromieniła się. Coś takiego, owszem, mogła zrozumieć!

Ciekawe, w jakim świecie tak długie życie byłoby niezbędne! — powiedziała z zadumą, dając wszystkim dowód, że niczego nie zrozumiała.

Myślę, że w świecie dawno minionym — powiedział Brazil cierpko, nie próbując dalej wyjaśniać.

Sądzę, że wrócimy do naszych kabin, kapitanie — wtrącił Hain, podnosząc się i rozprostowując nogi. — Prawdę mówiąc, jedyną rzeczą bardziej męczącą niż robienie czegokolwiek jest nierobienie niczego. Wu Ju-li podniosła się niemal jednocześnie z grubasem i razem z nim opuściła mesę.

Vardia powiedziała: — Myślę, że też pójdę, kapitanie, chciałabym jednak mieć jeszcze okazję porozmawiać z panem i być może zwiedzić mostek.

Kiedy tylko pani zechce — odrzekł ciepło — jadam tutaj wszystkie posiłki i zawsze chętnie przyjmę towarzystwo. Może jutro zjemy razem i porozmawiamy, a później pokażę pani, jak działa statek?

Bardzo chętnie — odpowiedziała i w jej monotonnym głosie można się było nawet doszukać ciepłych tonów, albo przynajmniej szczerości. Zastanawiał się, na ile była ona nieudawana i jak silnie zakodowano w niej dyplomatyczne reakcje. Takie komentarze zawsze sprawiały mu przyjemność. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek dowie się, co naprawdę działo się w tych owadzich umysłach.

Cóż — pomyślał — na dobrą sprawę nie robi mu to najmniejszej różnicy — oprowadzi ją po statku i na pewno! sprawi jej przyjemność.

Kiedy został sam w garderobie, zerknął na pustą zastawę. Jak należało się spodziewać, Hain wymiótł wszystko do czysta, to samo Vardia i on. Posiłek został przygotowany stosownie do gestów i budowy ciała. Ju-li natomiast prawie nic nie zjadła, tylko podłubała trochę na półmiskach.

Nic dziwnego, że tak kiepsko wygląda — pomyślał. W porządku, to dotyczy ciała. Co się jednak działo w środku? Na pewno nie była siostrzenicą Haina, niezależnie od tego, co deklarował, wątpił również, by ją zatrudniał.

Kim więc była?

Nacisnął guzik, chowając fotele w podłodze i powrócił na mostek.

Kapitanowie frachtowców stali na straży prawa w kosmosie. Tak musiało być. Na wszystkich statkach instalowano pewne zabezpieczenia znane każdemu kapitanowi. Montowano również zapadnie i inne pułapki, o których wiedział tylko dowódca statku.

Brazil zagłębił się w swoim fotelu dowódcy i rzucił okiem na ekran przedstawiający niemal niezmienne konstelacje gwiazd.

Obraz wyglądał bardzo realistycznie i robił duże wrażenie, stanowił jednak tylko produkt komputerowej symulacji; napęd Balla-Drubbika, który pozwalał na lot z szybkością ponadświetlną był ze swej istoty pozawymiarowy. Nic co znajdowało się poza źródłem energii statku nie dało się opisać w jakichkolwiek ludzkich kategoriach.

Sięgnął do klawiatury komputera i wystukał: — PODEJRZEWAM NIELEGALNĄ DZIAŁALNOŚĆ. POKAŻ KABINĘ 6 NA LEWYM I KABINĘ 7 NA PRAWYM EKRANIE.

Mała żółta lampka oznaczała, że komputer przyjmuje instrukcje, notując odpowiedni kod kapitana; w chwilę później gwiaździsty obraz nieba zastąpił podgląd obu kabin.

Fakt zainstalowania ukrytych kamer we wszystkich kabinach, dających kapitanowi możliwość nadzoru załogi stanowił pilnie strzeżoną tajemnicę, choć z umysłów niektórych pasażerów Konfederacja musiała usuwać wspomnienia przypadkowo odkrytych w kabinie oczu i uszu kapitana. Dzięki takim metodom przyskrzyniono jednak wielu szaleńców i porywaczy, Brazil miał również świadomość, że Urząd Portowy Konfederacji przejrzy nagrane sceny, które on obserwował na żywo i nie omieszka spytać o powód jego ciekawości. Nie była to więc decyzja, którą podejmowało się ot, tak sobie.

Kabina nr 6 należąca do Haina była pusta, jej nieobecny pasażer przebywał jednak w sąsiedniej kabinie nr 7, zajmowanej przez Wu Ju-li. Dla kogoś mniej doświadczonego, nie tak steranego życiem jak Brazil, scena mogła się wydać odrażająca.

Hain stał pod zamkniętymi i zaryglowanymi drzwiami, zupełnie nagi. Wu Ju-li była również naga, a na jej twarzy malowało się przerażenie.

Brazil podkręcił głos.

Chodź, Ju-li — rozkazał Hain chrapliwym głosem, w którym brzmiało lubieżne oczekiwanie. Nie ulegało wątpliwości, co miał na myśli.

Dziewczyna cofnęła się ze zgrozą: — Proszę, błagam cię, panie! — zaklinała histerycznie, jak gdyby używając całej siły emocji skrywanej w towarzystwie.

Kiedy to zrobisz, Ju-li — powiedział Hain cichym, ale ciągle zdradzającym podniecenie głosem. — Tylko wtedy!

Spełniła jego rozkaz.

Dla kogoś mniej doświadczonego i pozbawionego złudzeń widok mógł być naprawdę odrażający.

Brazilowi zaczęło się udzielać podniecenie.

Gdy skończyła, Wu Ju-li nadal błagała grubasa, by jej to dał. Brazil czekał niecierpliwie, po trosze domyślając się już, o co chodzi. Po prostu musiał się dowiedzieć, gdzie to ukryto i w jaki sposób zabezpieczono.

Hain obiecał, że jej to przyniesie, przywdział z powrotem swoją togę, odryglował drzwi i rozglądał się po korytarzu. Widocznie zadowolony, przeszedł do swojej kabiny i otworzył drzwi. Niewidoczny widz przeniósł obserwację na kabinę.

Hain wszedł i wyciągnął spod umywalki niewielką, cienką walizeczkę. Brazil odnotował jej szyfrowe zamki — pięć niewielkich prostokątów, do których właściciel teczki musiał, by ją otworzyć, przyłożyć pięć palców i to w zaprogramowanym porządku. Nawet gdyby Hain nie stał tak, że uniemożliwiał odczytanie kombinacji, nie na wiele by się to zdało. Dotknięta niepowołaną dłonią, teczka wypełniała się kwasem, w mgnieniu oka niszczącym jej zawartość.

Hain otworzył walizeczkę, odsłaniając tackę z biżuterią szminką. Zupełnie normalna. Żadnych problemów z celnikami.

Kolejne użycie innego zestawu „kodu palcowego” przez lenki plastyk ukrywający dodatkowe zabezpieczenia uwolniło tackę, która najwyraźniej na czymś pływała. Grubas wyjął ją ostrożnie.

Brazil zauważył teraz, że Hain używał cienkich rękawiczek. Nie pamiętał, by widział jak je wkłada, być może miał on je już na rękach w czasie sceny w kabinie 7.

Grubas wyłowił z teczki niewielki przedmiot, ociekający płynem. Pozostała część dna teczki była wypełniona materiałem.

Podejrzenia Brazila potwierdzały się.

Datham Hain był handlarzem gąbek.

Przedmiot przemytu nazywano gąbką, ponieważ tym w istocie był ten materiał — egzotyczną gąbką rosnącą wodach odległej morskiej cywilizacji, kontaktu z którą konfederacja zakazywała.

Brazil pamiętał całą tę historię. Piękna planeta, pokryta gównie przez ocean, usiana milionami wysepek, połączonych siecią mielizn. Za wyjątkiem biegunów — tropikalny klimat. Wyglądała niczym raj, a przeprowadzone testy nie wykazały, by cokolwiek mogło w nim szkodzić rodzajowi ludzkiemu. Eksperymentalną osadę, zamieszkałą przez jakieś dwieście-trzysta osób, umiejscowiono na dwóch największych wyspach na próbny okres pięcioletni, tak jak to zwykle praktykowano. Byli to oczywiście ochotnicy, ostatni pionierzy ludzkiego rodu.

Jeśli osadnicy zdołali przeżyć i zadomowić się, otrzymywali teren na własność; mogli go uprawiać lub robić, co im się żywnie spodoba. Instrumenty badawcze skonstruowane przez ludzi mogły wykryć tylko zagrożenia znane z doświadczenia lub przewidywane teoretycznie. Nie było sposobu wykrycia niebezpieczeństwa wykraczającego poza gratce eksperymentu czy wyobraźni. Przede wszystkim dlatego przeprowadzano próbną kolonizacją.

Tak więc ci ludzie osiedlili się, żyli, kochali, bawili się budowali na swoich wyspach.

Przez niecały miesiąc.

Wtedy zaczęły się pojawiać przypadki szaleństwa wśród osadników. Polegały one na stopniowym regresie całej osobowości — początkowo powolnym, później coraz szybszym i szybszym. Zaraza zżerała im mózg przemieniając ich w pierwotne bestie. Stawali się podobni do dzikich małp, pozbawionych jednak nawet najbardziej podstawowej zdolności rozumowania. W końcu umierali, nie umiejąc zadbać nawet o jedzenie i dach nad głową. Większość się potopiła; niektórzy wytłukli się nawzajem.

Z ich ciał wyrosły w końcu piękne kwiaty.

Uczeni przypuszczali, iż przyczynę choroby stanowił rodzaj pierwotnych organizmów — nie opartych na węglu czy krzemie, lecz na tlenkach żelaza zawartych w skałach pięknej wyspy — które drogą powietrzną reagowały nie z osadnikami bezpośrednio, lecz z racjami syntetycznej żywności, które przywieźli oni ze sobą, aby przeżyć pierwszy okres, nim nie rozwiną własnych upraw.

Zjadając tę żywność, wchłaniali czynnik, który ich pożarł.

Ktoś jednak uratował się — kobieta, która ukrywała się w ogromnych pokładach dziwnej gąbki wzdłuż szczególnie skalistego wybrzeża. I ona umarła, ale w niemal trzy tygodnie po śmierci ostatniego z pozostałych osadników. Umarła wtedy, gdy przestała na noc wracać do pokładu gąbki.

Naturalna wydzielina gąbki nie działa wprawdzie jak antidotum, spowalniała jednak proces degradacji. Jak długo ofiara dostawała swoją dzienną dawkę wydzieliny, czynnik deformujący wydawał się nie działać. Po odcięciu dopływu substancji proces degeneracji zaczynał się od nowa. Naukowcy pobrali próbki materiału genetycznego i żywej gąbki, by je zbadać w swych laboratoriach na odległych planetach. Sądzono, iż po zbadaniu wszystkie zostały zniszczone, najwidoczniej stało się jednak inaczej. Niektóre zostały przechwycone przez najgorszy element i rozmnażane w laboratoriach ukrytych gdzieś w kosmosie.





Doskonały towar

Wprowadzając go potajemnie do jadła, można było ludziom zaszczepić zarazę. Gdy występowały pierwsze tajemnicze objawy, zjawiał się handlarz. Mógł ulżyć boleściom i unormować sytuację, dając delikwentowi odrobinę gąbki — tak jak to robił Hain, wydzielając teraz porcję Wu Ju-li.

Pomoc Konfederacji nie na wiele mogła się tutaj zdać. Utrzymywała na zakazanej planecie kolonię gąbki dla zainfekowanych, gdzie mogli oni wieść normalną, choć bardzo prymitywną egzystencję, mocząc się co noc w gąbczastej kąpieli. Oczywiście pod warunkiem, że ofiara choroby została tam przewieziona, zanim choroba nie rozwinęła się do stadium, w którym wszelka pomoc była spóźniona.

Handlarze gąbek wybierali tylko najbogatszych i najbardziej wpływowych — lub ich dzieci, jeżeli pochodzili z cywilizacji mającej jakąś formę rodziny. Och nie, nie ustalono stawki za dzienną dawkę gąbki. Ofiara po prostu spełniała każde żądanie prześladowcy.

Podejrzewano nawet, że tak wielu władców Konfederacji uzależniło się od stałych dawek surowca, iż właśnie z tego powodu nie rozpoczęto nawet poważnych poszukiwań antidotum czy terapii.

Bowiem celem handlarzy gąbek stanowiło objęcie władzy.

Nathan Brazil zastanawiał się, kim mogła być Wu Ju-li. Córką grubej ryby ze sfer rządowych, bankiera czy może przemysłowca? A może dzieckiem szefa aparatu przymusu Konfederacji? Najprawdopodobniej była po prostu próbką. Nie było sensu ryzykować wykrycia.

Bez wątpienia stała się jego całkowicie powolną niewolnicą. Zaraza rozwinęła się w niej w stopniu bliskim punktowi krytycznemu, począwszy od którego podziały substancji chorobotwórczej następowały w stosunku wykładniczym. Na pewno była jeszcze istotą ludzką, ale ze współczynnikiem inteligencji sprowadzonym do połowy, dręczoną stałym, ćmiącym bólem, który narastał w miarę, jak słabły wpływy antytoksyny wydzielanej przez gąbkę. Skuteczny materiał poglądowy, który pozwalał handlarzowi obyć się bez zarażania jakiejś Bogu ducha winnej istoty, dający możliwość zademonstrowania choroby we wszystkich jej stadiach, do końca. Po tę możliwość sięgano oczywiście w razie konieczności, ale zbyt długie oczekiwanie nie stanowiło dobrego rozwiązania, jeśli agenci Konfederacji wiedzieli, że handlarz gąbek grasuje na swobodzie.

Zastanawiał się, dlaczego dziewczyna nie popełniła samobójstwa. On sam w podobnej sytuacji pewnie by się zabił. Prawdopodobnie proces degradacji posunął się już zbyt daleko, by w odpowiednim czasie zdać sobie sprawę, iż jest to jedyne wyjście.

Brazil wrócił do obserwacji ekranów. Hain spakował teczkę, ukrył ją i szykował się do snu. Sprytny pomysł z tą walizeczką — pomyślał kapitan. Gąbka jest bardzo ściśliwa, potrzebuje tylko odrobiny morskiej wody, utrzymującej wilgoć. Gąbka mogła tam nawet rosnąć — pomyślał. Miejsce pobranych próbek zarastała świeża substancja. Dlatego właśnie ofierze wydzielano zawsze tylko minimalne dawki. Gdyby zawładnąć dostatecznie dużym kawałkiem, można by uruchomić własną hodowlę.

Wu Ju-li leżała na swoim łóżku, z nogą zwieszoną. Oddychała ciężko, na twarzy malował się rodzaj głupawego uśmiechu.

Ulga na kolejny dzień, mały kawałek gąbki połknięty, ciało pokonujące objawy choroby.

Nathan Brazil poczuł wreszcie mdłości.

Kim byłaś, Wu Ju-li, nim Datham Hain nie podał ci kolacji? — pomyślał. — Studentką, uczniem czy fachowcem jak Vardia? Rozpuszczonym dzieciakiem? Młodą panną, która pewnego dnia mogła urodzić dziecko?

To już przeszłość — pomyślał ze smutkiem. Nagrania dostatecznie obciążą grubasa, a syndykat handlarzy gąbki też go nie uratuje. Słyszało się czasem co najwyżej o przymusowych samobójstwach, popełnianych przez ludzi poddanych psychotestom lub podobnym badaniom. Nie wydobędą od niego niczego, co najwyżej życie.

Wu Ju-li jednak — pozbawiona gąbki, musiałaby z miejsca, w którym się znajdowali, mknąć osiemnaście dni z maksymalną prędkością, by dotrzeć do osady na przeklętej planecie, a przecież jej stan był bliski stadium krytycznego.

Przyleciałaby jako bezrozumna roślina, niezdolna do jakiejkolwiek czynności wykraczającej poza możliwości autonomicznego układu nerwowego, spędziwszy większą część podróży jako zwierzę. Po jednym czy dwóch dniach zaraza do reszty pochłonie jej system nerwowy, przynosząc śmierć.

Nikt nie będzie się więc nią przejmował. Wyślą ją po prostu do najbliższej Fabryki Śmierci, by uzyskać jakieś użyteczne odpady.

Mówiło się, że Nathan Brazil jest twardym człowiekiem: doświadczony, sprawny, zimny jak lód, zachowujący swoje uczucia wyłącznie dla siebie.

Ten Nathan Brazil zapłakał w obliczu tragedii, której był świadkiem, w ciemności spowijającej mostek jego potężnego statku.

Ani Hain, ani Wu Ju-li nie pojawili się już na kolacji, i choć kapitan często widywał grubasa, udając niewinną przyjaźń. Handlarz gąbek mógł być nawet zabawny, rozparty w fotelu z ciepłymi napojami pod ręką, opowiadając historyjki ze swej młodości. Grał nawet, i to nieźle, w karty.

Vardia oczywiście nigdy nie uczestniczyła w grze — nie i była też wdzięcznym słuchaczem anegdot — wykraczało to poza jej zdolność pojmowania. Nieustannie dopytywała się dlaczego grali w karty, jeżeli jedyny praktyczny cel gier stanowiło podnoszenie sprawności ciała lub umysłu. Samej idei hazardu, gry na pieniądze, nie mogła pojąć — na jej planecie nie używano w ogóle pieniędzy, drukowano je wyłącznie dla celów handlu międzyplanetarnego. Rząd zaopatrywał mieszkańców we wszystko, czego potrzebowali, po cóż ktoś miałby pragnąć czegoś więcej niż inni?

Brazila jak zwykle zadziwiała jej logika. Całe swoje życie funkcjonował w warunkach konkurencyjnego przymusu. Był święcie przekonany, że jest kimś nie tylko niepowtarzalnym, ale i wyższym niż cały Wszechświat, choć od czasu do czasu dokuczał mu brak uznania ze strony tegoż Wszechświata. Dociekliwość dziewczyny zdawała się niewyczerpana, nie ustawała w zadawaniu wszystkich tych pytań, na które obie cywilizacje nigdy nie potrafiły sobie odpowiedzieć.

Już dawno obiecał mi pan, że pokaże mi mostek — przypomniała mu któregoś dnia.

Rzeczywiście — przyznał — no cóż, równie dobrze może to nastąpić dziś. Możemy przejść tam od razu.

Szli długą galeryjką zawieszoną ponad ładownią.

Nie chcę być wścibski — powiedział po drodze — ale z czystej ciekawości pragnąłbym zapytać, czy misja, z którą pani się udaje, jest rzeczywiście tak doniosła?

Ma pan na myśli sprawy wojny lub pokoju, coś w tym rodzaju? — odparła Vardia. — Otóż nie, tylko nieliczne mają taki charakter. Prawdę mówiąc, o czym zresztą chyba pan wie, nie znam wiadomości, które przewożę. Dostęp do nich jest blokowany i tylko używając klucza, który ma nasza ambasada na Koriolanie, można wydobyć ze mnie to, co mam powiedzieć. Później informacja jest kasowana i odsyłają mnie z powrotem, z zaprogramowanymi wiadomościami z tamtej strony lub na pusto. Z brzmienia głosu lub wyrazu twarzy osób, przekazujących mi informację, jestem zazwyczaj w stanie odczytać czy jest to informacja doniosła i w tym przypadku mam pewność, że tak nie jest.

Być może coś w związku z ładunkiem — domyślał się Brazil, przechodząc wraz z nią przez garderobą na następną, tym razem krótszą galeryjkę. Pod nimi huczały ogromne silniki, utrzymujące wokół statku pole siłowe.

Jak się mają sprawy na Koriolanie?

Wzruszyła ramionami: — O ile wiem, nieźle. Nie ma powszechnego głodu. Przyjdzie za kilka miesięcy, gdy wskutek braku deszczu w zeszłym roku i wysuszenia ziemi zabraknie zbiorów tegorocznych. Wtedy nasz ładunek na pewno się przyda. Dlaczego pan pyta?

Och, myślę, że przez zwykłą ciekawość — odparł dziwnym tonem, w którym dało się wyczuć lekkie napięcie.

Weszli na mostek.

Vardia zdawała się całkowicie pochłonięta, ciekawa niczym sztubak.

Co to jest? — Jak to działa? — pytała bez chwili przerwy. Cierpliwie wyjaśniał, najlepiej jak tylko mógł.

Przy komputerze popadła w prawdziwy zachwyt: — Nigdy nie widziałam komputera, z którym trzeba się porozumiewać za pomocą pisma — powiedziała z respektem, zastrzeżonym tylko dla prawdziwych zabytków historii. Nie chciał odpowiedzieć, że ludzie w owych czasach wydawali mu się zbyt mechaniczni. Nie mógłby znieść towarzystwa kogoś naprawdę mechanicznego, powiedział więc: — Cóż, można się przyzwyczaić. Ten jest tak samo nowoczesny i wydajny jak każdy inny; wypróbowałem go i łatwiej mi się nim teraz posługiwać. Niewiele mam do roboty, jednakże w nagłym przypadku muszę podejmować w ułamku sekundy tysiące decyzji. W takich sytuacjach lepiej używać sprzętu, który się zna na pamięć.

Przyjęła to wyjaśnienie, które było niezupełnie prawdziwe i zwróciła uwagę na jego małą kolekcję książek w wydaniu kieszonkowym i ich krzykliwe okładki. Zapytana wyjaśniła, że nie umie czytać, bo i po co? Oczywiście, niektóre rzadkie zawody w jej świecie wymagały umiejętności czytania, ale kiedy nie było takiej potrzeby, jak w jej przypadku — rolki pustej taśmy magnetycznej, nie widziała powodu, by taką umiejętność pozyskać.

Zastanawiał się, czy po prostu nie ma gdzieś jednego programu Vardia Diplo, który odczytywano, kasowano i zapisywano na następną misję. Prawdopodobnie tak właśnie było. W przeciwnym wypadku musiałaby już kiedyś widzieć mostek statku i stykać się na tyle często z obcymi kulturami, by nie zadawać tych naiwnych pytań.

Najprawdopodobniej była po prostu nowa. Trudno orzec, czy ma lat czternaście, czy czterdzieści cztery.

W każdym razie wydawał się zadowolony, że nie umiała czytać. Przeżył bardzo niemiłą chwilę, gdy podeszła do komputera, którego ekranu zapomniał wyłączyć.

Maszyna wyrzuciła właśnie normalną wyświetlaną co pół godziny porcję aktualnych informacji. Odczytał:

ZMIANA KURSU BEZ ZEZWOLENIA. DZIAŁANIE NIEUZASADNIONE. KURS JEST WYKREŚLANY I BĘDZIE PRZEKAZANY DROGĄ RADIOWĄ KONFEDERACJI PO OSIĄGNIĘCIU CELU.

Oto dlaczego przedkładał umiejętność czytania nad inne środki komunikowania.

Podążali nowym kursem i tylko Brazil i komputer znali prawdziwy cel podróży.

Kiedy Vardia wyszła, pogratulował sobie genialnego posunięcia. Odpowiedzi kuriera złagodziły nieco jego wyrzuty sumienia na punkcie Koriolana. Dostaną swoje zboże, tylko trochę później. Tymczasem Hain nadal będzie aplikował Wu Ju-li gąbkę, aż do momentu, gdy w świecie, skąd twór ten pochodzi, nie będzie to już potrzebne. Straci wtedy dwoje pasażerów — Wu Ju-li zachowa życie, a Hain zostanie osiedlony jako handlarz niedozwolonymi środkami.

Brazil był przekonany, że żadna Rada Admiralicji w całej galaktyce nie uzna go winnym. Poza tym jego konto już i tak obciążała największa ilość ustnych i pisemnych upomnień służbowych. Vardia i tak nigdy nie zrozumiałaby motywów jego postępowania.

Donośny dźwięk gongu wyrwał go z błogiego samozadowolenia, rozbrzmiewał na całym statku. Brazil pośpiesznie poszukał wzrokiem ekranu.

ODEBRANO SYGNAŁ ALARMOWY — donosił komputer. — CZEKAĆ NA DALSZE INSTRUKCJE.

Brazil wyłączył sygnał i włączył przycisk systemu nagłaśniającego. Trzej pasażerowie byli oczywiście zaniepokojeni.

Nie ma powodu do obaw — poinformował — to po prostu pole alarmowe. Jakiś statek lub mała osada ma problemy i potrzebuje pomocy. Będę musiał odpowiedzieć na wezwanie, co może nas trochę opóźnić. Posiedźcie, a ja będę was na bieżąco informował.

Wrócił do komputera, by przekazać mu instrukcję wykreślenia namiaru sygnału. Cała sprawa zupełnie mu się nie podobała — sygnał dochodził z miejsca odległego od statku. Mogło to spowodować przedwczesne wykrycie. Mimo to w żadnym wypadku nie mógł takiego wezwania zignorować. Zbyt wiele razy sam znajdował się w takim położeniu i tylko dzięki pomocy innych zdołał przeżyć, a szansę przejęcia sygnału przez inny statek były jeszcze mniejsze niż te, które sprawiły, że dotarł on do niego.

Silniki statku zajęczały i ich szum, który stanowił część jego codziennej egzystencji, ustąpił głuchemu dźwiękowi, towarzyszącemu łączeniu się otaczającego statek pola siłowego z normalną przestrzenią kosmiczną.

Nagle na obu ekranach ukazał się prawdziwy, a nie symulowany obraz galaktyki, a na nim widok planety, wielkiej — jak zauważył — skalistej, opromienionej wątłymi czerwonawymi promieniami karłowatej gwiazdy.

Zażądał od komputera współrzędnych. Ekrany przez dłuższą chwilę świeciły pustką, po czym ukazała się informacja:

DALGONIA, GWIAZDA ARACHNIS, WYMARŁA CYWILIZACJA TYPU MARKOWA, BRAK DALSZYCH DANYCH. NIEZAMIESZKAŁA — dorzucił komputer trochę bez sensu. Było jasne, że planety nie mogły zamieszkiwać żadne ze znanych mu istot.

WYKREŚLIĆ WSPÓŁRZĘDNE WEZWANIA I WYŚWIETLIC POWIĘKSZENIE — polecił, a komputer natychmiast przystąpił do przeszukiwania kwadrat po kwadracie ponurej panoramy. W którymś momencie wstrzymał analizę i wyświetlił wybrany obszar w silnym powiększeniu.

Ukazał się ziarnisty obraz śnieżnego piekła, na którym widać jednak było wyraźnie niewielki obóz. Coś tu się wyraźnie nie zgadzało.

Brazil wprowadził statek na orbitę synchroniczną i przygotowywał się do zejścia w dół dla sprawdzenia, co właściwe się tam stało. Nim to jednak zrobił, ponownie wcisnął przełącznik radiowęzła.

Obawiam się, że będę was musiał zamknąć na rufie — poinformował pasażerów. — Muszę coś sprawdzić na powierzchni planety. Jeżeli nie wrócę w ciągu ośmiu standartowych godzin, statek automatycznie odbije i zawiezie was na Koriolana z maksymalną prędkością, nie musicie się więc o nic martwić.

Czy mogę iść z panem? — doszedł go głos Vardii.

Zachichotał: — Nie, przykro mi, przepisy i tak dalej. Cały czas będziemy mogli być w kontakcie przy pomocy tego urządzenia, dowiecie się więc, co się dzieje.

Wciągnął kombinezon, przypominając sobie, że nie miał go na sobie od lat. Przez luk przeszedł z mostka do niewielkiej wnęki poniżej silników i zasiadł za sterami małego ładownika. Po pięciu minutach odbił od statku.

Prowadzony przez komputer statku za pomocą radia dotarł na miejsce w niecałą godzinę. Uniósł osłonę kabiny — mały pojazd nie był wypełniany powietrzem i w związku z tym nie wymagał uszczelniania — i wygramolił się przez burtę, zeskakując na powierzchnię planety. Słabsza grawitacja sprawiła, że czuł się tak, jak gdyby miał dziesięć stóp. Na statku, dla wygody kapitana i podróżnych utrzymywano ziemskie ciążenie.

Kilka minut wystarczyło mu, by wstępnie zbadać teren i przekazać wyniki obserwacji na statek, gdzie były one rejestrowane. Pasażerowie chłonęli każde jego słowo. To jest obóz wyjściowy — poinformował — taki jakich się używa w wyprawach naukowych. Złożony z pomieszczeń przypominających namioty, dających się dowolnie łączyć, dość nowoczesnych. Sprawiają wrażenie, jak gdyby nastąpiła tu jakaś eksplozja, która rozerwała je wszystkie. Wiedział, że nie było to możliwe, wiedział też, że tak samo myślą jego pasażerowie, fakty mówiły jednak same za siebie.

Właśnie zastanawiał się nad możliwymi przyczynami wybuchu, gdy blisko miejsca, które mogło uchodzić za klapę wyjściową, dostrzegł stertę kombinezonów próżniowych. Zaintrygowany, podszedł i sięgnął po pierwszy z brzegu.

Poza namiotami znalazłem puste kombinezony. Wygląda, że ktoś je wyrzucił. Brak śladów uszkodzeń, nie mogła to więc być siła eksplozji. Chwileczkę, wejdę do przedziałów sypialnych.

Vardia słuchała, coraz bardziej zafascynowana, a jednocześnie zgnębiona faktem, iż nie może tego oglądać, jak i zadawać pytań.

Rany... — dał się słyszeć głos Brazila z głośnika... raczej paskudna śmierć. Ci, których nie dosięgła eksplozja, udusili się, gdy powietrze uszło z namiotów. Hmm... Siedem. Trudno to sobie wyobrazić. Wygląda okropnie. Wybuch porwał namioty na strzępy i to w zupełności wystarczyło.

Powoli przeszedł w inne miejsce, które przyciągnęło jego uwagę.

Zabawne — powiedział — wygląda na to, że ktoś to wszystko urządził z użyciem agregatu. W każdym razie taka była bezpośrednia przyczyna. Ktoś podkręcił go na czysty tlen i odciął powietrze. Wystarczyła iskra. Mimo to martwi mnie to. Istnieją przynajmniej dwa tuziny zabezpieczeń przed takim zagrożeniem. Ktoś to musiał zrobić umyślnie.

Trójkę pasażerów, słuchających z zapartym tchem, przeszedł nagły dreszcz. Nawet Wu Ju-li zdawała się być poruszona dramatem, jaki rozegrał się na planecie.

Właśnie policzyłem łóżka — powiedział Brazil, głosem spokojnym, zdradzającym jednak przejęcie. — Pięcioosobowa sypialnia, następna na trzy osoby i pojedyncza — prawdopodobnie szefa projektu. W tej ostatniej brak ciała, brak również jednego w większej sypialni. Cóż... Znalazłem siedem kombinezonów, a powinno być dziewięć.

Słyszeli, jak dyszy i kręci się, przez dłuższy jednak czas w głośniku trwała cisza, która doprowadzała do szału.

Wreszcie Brazil powiedział: — Brak dwóch pojazdów, a więc brakujący członkowie grupy muszą przebywać gdzieś na planecie. Mogę się założyć, że jeden z nich zabił pozostałych.

Znowu długa chwila ciszy, przerywana jedynie odgłosem oddechu. Pasażerowie frachtowca wstrzymali oddech. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by uświadomić sobie, że na planecie grasował szaleniec, może nawet dwóch. Brazil był sam!

A teraz rzecz najdziwniejsza — zakomunikował wreszcie kapitan. Chłonęli w napięciu każde słowo, przeklinając jego rozwścieczająco gawędziarski ton.

Jestem w miejscu, skąd dochodził sygnał alarmowy. To mniej więcej kilometr od obozu, na niskim grzbiecie. Nie jest jednak włączony.

Upłynęły jeszcze dwie godziny, zanim Nathan Brazil wrócił na pokład statku. Zdjąwszy tylko hełm, w kombinezonie sprawdzał komputer. Światełko potwierdzało odbiór sygnału alarmowego.

Tylko Brazil wiedział, że jest inaczej.

To po prostu było niemożliwe.

Otworzył przedział rufowy i wrócił do pasażerów usadowionych w fotelach.

Jak pan to wszystko tłumaczy, kapitanie? — spytał Hain poważnym tonem.

Cóż — odpowiedział Brazil z wahaniem. — Chyba zacznę wierzyć w duchy. Sygnał nie jest włączony. Żeby się upewnić, przed powrotem całkowicie go unieszkodliwiłem. Nadal jednak dochodzi aż tutaj głośno i wyraźnie.

Musi istnieć więc jeszcze jedno urządzenie sygnalizacyjne — podsunęła Vardia logicznie.

Otóż nie, nie ma go. Nie tylko dlatego, iż standardowa procedura przewiduje jeden sygnał, a wszystko inne odpowiada tam procedurze, ale również dlatego, że komputer, który może wykreślić kurs w dowolnym miejscu kosmosu i doprowadzić do konkretnego portu na konkretnej planecie, pośród kosmicznej głuszy nie pomyli się, wykreślając współrzędne sygnału alarmowego.

Przejdźmy więc do tego, co już wiemy — podsunął Hain. — Wiemy, że jest sygnał, nie, nie, dajcie mi dokończyć! — zaprotestował, gdy Brazil miał się już wtrącić. — Jak powiedziałem, sygnał istnieje. Został on nastawiony albo wysłany przez kogoś, kto przypuszczalnie jest jednym z tych dwóch ludzi, którzy ocaleli z... hm, katastrofy, ktoś — lub coś — chce nas ściągnąć na dół, chciał, abyśmy znaleźli szczątki stacji, czegoś chce.

Wroga, obca cywilizacja, Hain? — reakcja Brazila wydawała się sceptyczna. — Daj pan spokój. Do dzisiaj odkryliśmy i zbadaliśmy, no... mniej więcej tysiąc systemów słonecznych, co roku jest ich więcej. Znaleźliśmy szczątki kultur typu Markowa — jedno z takich miast znajduje się niedaleko obozu, prawdopodobnie to ono stanowiło przedmiot badań grupy — i masę różnych form życia roślinnego i zwierzęcego. Nie znaleźliśmy jednak ani jednej żyjącej, współczesnej obcej cywilizacji.

Ale wykonaliśmy jedynie ułamek całej pracy! — zaprotestował Hain. — Wokoło nas krążą miliardy miliardów gwiazd. Pan wie, jak nikłe są szansę znalezienia wśród nich obcej cywilizacji.

Ale nie tutaj, w naszym otoczeniu — powiedział kapitan.

Ależ on ma rację, pan o tym wie — wtrąciła Vardia. — Być może ktoś — lub coś — odkryło nas. — Nie — upierał się Brazil — to nie tak. Istnieje pewne proste wyjaśnienie. To, z czym mamy do czynienia tam na dole to dokonane z zimną krwią morderstwo, bardzo ludzkie w stylu, będące dziełem jednego z członków zespołu. Nie potrafię odgadnąć, z jakiego obłędnego powodu. Nie widziałem tam sprzętu, który pozwalałby na opuszczenie planety. Jeżeli wcześniej nie umrą z głodu, zabierze ich statek, który ma po nich przylecieć.

Chce pan powiedzieć, że nie zamierza podjąć próby ich znalezienia? — spytała Vardia. — Ależ nie może pan rezygnować. W przeciwnym przypadku ich wezwanie może dotrzeć do innego statku, który odpowie nań i — nie ostrzeżony — może zostać opanowany przez zabójców.

Och, szansę, że ich sygnał usłyszy ktokolwiek poza nami są niewyobrażalnie małe — wyjaśnił Brazil cierpliwie.

Zapewniam pana — powiedział Hain stanowczo — że ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, jest tropić mordercę na nieznanej planecie. Nie mniej jednak, obywatelka Vardia ma rację. Jeśli znaleźliśmy ich my, może to się przydarzyć komuś innemu.

Brazil uniósł brwi ze zdziwieniem: — Czy umie pan posługiwać się pistoletem? — spytał grubasa. — A pani? — zwrócił się do Vardii.

Owszem — odparł Hain beznamiętnie. — Mam go resztą ze sobą.

Pistolet jest u nas zastrzeżony dla kasty wojskowych odezwała się Vardia — ale dobrze władam mieczem i mam ze sobą broń ceremonialną. Na pewno przebije kombinezon,

Brazil z trudem hamował śmiech.

Miecz? Pani?

Wybiegła do kabiny i po chwili wróciła z błyszczącym, imponującym ostrzem, połyskującym, jak gdyby zrobione je z czystego srebra.

Pozwala on wyrobić sobie szybki refleks i sprawne mięśnie — wyjaśniła. Poza tym, z jakiegoś powodu nasza służba tradycyjnie nosi miecze.

Brazil odzyskał powagę.

A co z Wu Ju-li? — to pytanie skierował oczywiście nie do Vardii, a do Haina.

Pójdzie tam, gdzie ja — odpowiedział ostrożnie. — W razie potrzeby narazi życie, by nas chronić.

Nie wątpię — pomyślał Brazil gorzko. — Przynajmniej twoje.

Nigdy nie słyszano, by ktoś miał kłopoty z kombinezonem próżniowym; mogły się one rozciągać i kurczyć tak, że pasowały na niemal każdą ludzką sylwetkę, chociaż trzebi powiedzieć, że Hain wystawił ich wytrzymałość na nielichą próbę. Wszyscy pasażerowie mieli już kiedyś na sobie taki strój, przynajmniej w czasie przeszkolenia przed opuszczeniem portu. Ubrania były niezwykle lekkie, i po zamknięciu i uszczelnieniu hełmu prawie się ich nie czuło. Obieg i oczyszczanie powietrza zapewniały dwa niewielkie, lekkie filtry, umieszczone z boku hełmu. Zapas starczał na niemal cały dzień. W nagłych przypadkach pojazd ratunkowy mógł uzupełnić miesięczny zapas powietrza dla piętnastu ludzi a więc powietrzem nie trzeba się było przejmować.

Brazil zaprowadził ich na początek do latarni alarmowej tylko po to, by upewnić się, że się nie mylił. Obejrzeli ją dokładnie i zgodnie stwierdzili, że nie mogła w żaden sposób wysyłać sygnału.

Niewielki monitor, zamontowany na statku ratunkowym połączony ze statkiem przekazywał jednak, że sygnał ciągle dochodzi.

Wrócili do pojazdu i pomknęli na północ, tak zaabsorbowani zagadką, że prawie nie zauważyli ruin cywilizacji Markowa w pobliżu obozu i wzdłuż drogi. Komputer statku zlokalizował dwa brakujące pojazdy na nizinie w pobliżu bieguna północnego, tam więc postanowili kontynuować poszukiwania. Jeżeli ktokolwiek pozostał przy życiu, musiał być właśnie tam.

Dlaczego sądzi pan, że powinniśmy ich tam szukać? — spytała Vardia Brazila.

Według mnie morderca nie zaskoczył jednego z członków grupy, który salwował się ucieczką przy pomocy pojazdu. Nastąpił pościg, do spotkania doszło na równinie — odpowiedział kapitan. — Zaraz się zresztą przekonamy, bo jesteśmy prawie na miejscu.

* * *

W pojeździe ratowniczym, wyposażonym w duży napęd kosmiczny, Brazil mógł swobodnie kursować pomiędzy powierzchnią planety a orbitą, na której zaparkowano statek. W ten sposób drogę, której przebycie niskim lotem zajmowało dziewięć godzin, mógł pokonać w niewiele ponad półtorej godziny. Wyhamował pojazd do najniższej możliwej prędkości, przelatując nad ostatnim łańcuchem górskim i opuszczając się na rozległą, płaską równinę.

Są! — Vardia niemal krzyczała, wszyscy ujrzeli dwa pojazdy, małe srebrne dyski błyszczące w półmroku, odbijające się wyraźnie od krawędzi lekkiego przebarwienia na równinie.

Brazil okrążył to miejsce kilka razy.

Nikogo nie widzę — meldował Hain. — Ani śladu życia, żadnego kombinezonu, po prostu nic. Mogą znajdować się jeszcze w pojazdach.

W porządku — odparł Brazil. — Usiądę kilkaset metrów od nich. Hain, zostanie pan przy naszym pojeździe i będzie mnie osłaniał. Reszta zostaje w środku. Jeśli się nam coś stanie, statek ściągnie nas na orbitę.

Schodzili do lądowania i po chwili łagodnie zetknęli się z powierzchnią Dalgonii. Brazil wyciągnął z szerokiego, czarnego pasa, który nosił na kombinezonie, dwa pistolety i podał jeden z nich Hainowi.

Pistolety nie przypominały za bardzo zwykłej broni, ale mogły wystrzeliwać krótkie impulsy energii w tempie od jednego do pięciuset na sekundę, przy czym w tym drugim przypadku ogień, choć mało celny, mógł skutecznie rozproszyć niewielki pułk. Pistolety miały również specjalne ustawienie na działanie oszałamiające, które mogło sparaliżował człowieka, na pół godziny albo i dłużej. Obaj ustawili je jednak na maksymalną moc.

Daleko na południe stąd znaleźli przecież siedem trupów.

Brazil wydostał się przez luk w niesamowitej ciszy, niemal doskonałej próżni i nie spuszczając z oka obu pojazdów przemknął pod osłoną statku ratowniczego. Tu przynajmniej było względnie bezpiecznie. Pojazd zbudowano tak, by wytrzymał niezwykłe ciśnienia, a nawet tarcie, co czyniło go odpornym na atak dowolnej broni, jaka mogła wpaść w ręce ściganych.

W chwilę później pojawił się Hain, który przy swojej masie miał, pomimo słabego ciążenia, spore trudności z pokonaniem drogi na powierzchnię planety. Ulokował się przed dziobem, gdzie, korzystając z osłony pojazdu, mógł jednocześnie oprzeć broń na jego burcie.

Brazil, zadowolony, ostrożnie ruszył naprzód.

W ciągu niecałych dwóch minut osiągnął bliższy z dwóch statków.

Żadnych śladów życia — powiedział. — Zamierzam wejść na górę i zajrzeć do środka. Wspiął się po drabince biegnącej bokiem pojazdu i przeszedł do luku wejściowego

Nadal nic — zameldował. — Wchodzę.

W ciągu następnych trzech minut spuścił się do wnętrza i stwierdził, że jest ono puste. Powtórzył to samo z identycznym wynikiem na drugim wehikule, choć ten akurat nosił ślady czyjejś wielogodzinnej bytności.

Wychodzić! — zawołał. — Nikogo nie ma ani tu, ani w promieniu wielu kilometrów stąd. Sami się przekonajcie.

Hain wezwał Wu Ju-li, by do nich dołączyła. Vardia opuściła statek ratowniczy na końcu i wszyscy ruszyli w stronę kapitana, stojącego obok drugiego ze znalezionych pojazdów i studiującego grunt. Brazil z niejakim rozbawieniem zauważył, że Vardia przypasała swój piękny miecz.

Spójrzcie tutaj — powiedział wskazując na ślady, pozostawione przez kogoś odzianego w kombinezon próżniowy, dochodzące do miejsca, gdzie na znacznej powierzchni pył, pokrywający planetę, nosił ślady jakiegoś ruchu.

Co pan o tym sądzi, kapitanie? — spytał Hain.

Cóż, wygląda na to, że moja teoria jednak się potwierdza. Spójrzcie — ten pierwszy stał tutaj, a ujrzawszy, jak jego prześladowca ląduje, ukrył się za pojazdem. Gdy morderca — bo zakładam, że ten, który lądował później był sprawcą masakry w obozie — nie znalazł nikogo w pojeździe, przeszedł aż tutaj. — Brazil wskazał na porozrzucany, nierówny pył — i wtedy ścigany rzucił się na niego z góry. Odbyła się walka, potem jeden z nich wydostał się na równinę, a drugi rzucił się w pościg. Widzicie, że ślady biegną od miejsca walki i nie wracają?

Vardia podążała już tym tropem w stronę otwartej równiny. Nagle zastygła w bezruchu i z niedowierzaniem obserwowała powierzchnię globu.

Kapitanie! Chodźcie tu wszyscy! — wykrzyknęła ponaglająco. Rzucili się ku niej. Za jej przykładem wbili wzrok w ziemię tuż przed nią.

Drobny pył zalegał tutaj cieńszą warstwą, a skała zmieniła kolor z matowopomarańczowej na bardziej szarą, w pierwszej chwili jednak nie zrozumieli, o co jej chodzi. Brazil podszedł i pochylił się. Wtedy dopiero dotarło do tego.

W miejscu, po którym stąpał jeden z ludzi, tam gdzie stykały się dwa rodzaje skały, widoczna była połowa odcisku stopy. Nie mógł to być niekompletny odcisk, pozostawiony przez biegnącego człowieka. Przed sobą mieli nieco mniej niż połowę śladu stopy dorosłego człowieka, z dokładanym rysunkiem kombinezonu, pozostawioną na pomarańczowym podłożu. Tam, gdzie stykało się ono z szarą skałą, pył pozostał nietknięty.

Jak to jest możliwe, kapitanie? — spytała Vardia, pierwszy raz w życiu rzeczywiście przerażona, a nie tylko wystraszona.

Musi być jakieś wytłumaczenie. To niesamowite, zgoda, ale skłonny jestem sądzić, że niezwykłe jest wszystko, co dotąd widzieliśmy. Jestem pewien, że gdzieś dalej znajdziemy następne odciski. Przekonajmy się.

Razem przeszli kawałek po szarej powierzchni. Vardia obejrzała się w pewnym momencie, aby upewnić się, że zostawiają jednak ślady i odetchnęła z ulgą. Nagle stanęła jak wryta.

Kapitanie — krzyknęła, a w jej zwykle bezbarwnym głosie brzmiały teraz tony paniki i strachu. Pozostali zaalarmowani, przystanęli i spojrzeli za siebie. Vardia pokazywała w stronę statków, od których rozpoczęli wędrówkę.

Zniknęły małe pojazdy poszukiwanych mieszkańców bazy.

Zniknął też pojazd ratowniczy Nathana Brazila i jego pasażerów. W miejscu, w którym stały, rozciągała się teraz nieprzerwana, ponura pomarańczowa równina, sięgająca aż po widoczne w oddali pasmo gór.

Co u diabła? — wykrztusił wreszcie Brazil, rozglądając się, by sprawdzić, czy nie pomylili jakoś kierunku. Niestety Uniósł wzrok w nadziei, że dostrzeże choćby wznoszące się statki, nie napotkał jednak niczego poza zimnym iskrzeniem gwiazd pośród ogarniającego ich mroku.

Co się stało? — odezwał się Hain płaczliwym tonem. — Czy nasz morderca...

Nie, to nie to — uciął natychmiast Brazil, wstrząsany nagłym dreszczem. — Nikt, w pojedynkę czy nawet we dwójkę nie mógłby uprowadzić trzech statków naraz, nikt prócz mnie nie mógłby wystartować statkiem ratowniczym w ciągu najbliższych dwóch godzin.

Nagle poczuli drżenie, przypominające lekkie trzęsienie ziemi, które zwaliło ich z nóg.

Brazil wylądował na czworakach i rozejrzał się pospiesznie.

Wydawało się, że cały teren skąpany jest w niesamowitych błyskach niebiesko-białego światła — w blasku tysiąca błyskawic.

Co za dupa ze mnie! — zaklął Brazil. — Złapali nas

Ale kto? — wykrzyknęła Vardia.

Wu Ju-li zaczęła histerycznie wrzeszczeć.

A potem ogarnęła ich ciemność rozświetlana tylko tymi niesamowitymi, niebieskimi błyskami, usianymi teraz, jak się im wydawało, złotymi iskierkami. Wszyscy mieli uczucie, że spadają i wirują w powietrzu, tak jak gdyby opadali w bezdenną czeluść. Zanikło poczucie kierunku, pozostało tylko owo uczucie, przyprawiające o zawrót głowy.

Wu Ju-li krzyczała bez przerwy.

Raptem poczuli, że leżą na płaskiej, gładkiej jak szkło czarnej powierzchni. Wokoło nich paliły się światła, wydawało się im, że widzą jakąś budowlę, tak jakby znajdowali się w wielkim magazynie.

Jeszcze dłuższą chwilę mieli wrażenie, że świat wiruje wokół nich. Czuli zawroty głowy i mdłości. Wszyscy prócz Brazila zwymiotowali do hełmów, które skutecznie czyściły się same, wyrzucając zanieczyszczenia na zewnątrz. Jako zawodowy astronauta Brazil pierwszy odzyskał równowagę. Przestał się chwiać, na wpół siedząc na czarnej, szklistej posadzce.

Znajdowali się w pokoju — zauważył — nie, w wielkiej izbie o sześciu ścianach. Szklista powierzchnia również była sześciokątem, wokół nich przebiegała poręcz i coś, co wyglądało na chodnik. Z wygiętego sufitu zwieszała się pojedyncza lampa, również w kształcie sześciokąta. Było to ogromne pomieszczenie, dostatecznie duże, by pomieścić niewielki frachtowiec.

Rozejrzał się za swoimi pasażerami. Zauważył, że Vardia zdołała już usiąść, natomiast Wu Ju-li nie dawała znaku życia. Hain leżał po prostu na posadzce, ciężko dysząc. Brazil podniósł się z trudem i chwiejnie ruszył w stronę Wu Ju-li. Jak się przekonał, oddychała jeszcze, choć była nadal nieprzytomna.

Wszyscy w porządku? — zawołał. Vardia kiwnęła głową i spróbowała się podnieść. Z pomocą Brazila jakoś jej się to udało. Hain zajęczał, ale dzielnie spróbował wstać i uczynił to w końcu z powodzeniem.

Mniej więcej 1 g — zauważył Brazil. — Ciekawe!

I co teraz? — zapytał Datham Hain.

Wygląda na to, że w tej balustradzie są jakieś przerwy — najbliższa po pańskiej prawej stronie. Moglibyśmy do niej podejść. — Przyjmując milczenie za zgodę, podniósł bezwładne ciało Wu Ju-li i ruszyli. Zauważył, że dziewczyna na waży tyle co nic, a nie był przecież siłaczem.

Przyjrzał się jej z żalem. Co się z tobą teraz stanie, Wu Ju-li? Przecież próbowałem! Boże! Próbowałem!

Otworzyła oczy i spojrzała mu w twarz poprzez przydymioną osłonę hełmu. Może z powodu delikatności z jaką ją niósł, może na widok jego wyrazu twarzy, a może po prostu dlatego, że zobaczyła właśnie jego, a nie Haina — dość, że się uśmiechnęła.

W połowie drogi poczuł jej ciężar. Widocznie tak wyczerpała go emocja... cóż to właściwie było?... spadanie? Uginał się coraz bardziej, chociaż na pewno nie miała ani połowy swojej normalnej wagi. Wreszcie musiał dać za wygraną i opuścić ją na ziemię. Nie protestowała, ale w trakcie dalszego marszu trzymała się go kurczowo.

Niezależnie od wszystkiego nie należała już do Haina.

Do przerwy w balustradzie prowadziły stopnie z czegoś, co wyglądało jak polerowany kamień. Doliczył się sześciu. Ostatecznie wszyscy wyszli na rodzaj platformy, od której odchodził pas transportera. Nie zauważyli jednak, by się poruszał.

Nathan Brazil wiedział, że oczekują od niego wskazówek Pierwszy raz w życiu odczuwał cały ciężar odpowiedzialności. W końcu to on ich w to wciągnął. Nieważne, że wszyscy go na to namawiali, odpowiedzialność spoczywała na nim, a on nie miał żadnego pomysłu, co robić dalej.

No cóż — podjął — jeśli zostaniemy tu — umrzemy z głodu, albo skończy nam się powietrze, albo też i jedno i drugie.

Zawsze możemy to zrobić, powinniśmy jednak przynajmniej rozejrzeć się. Musi prowadzić stąd jakieś wyjście.

Pewnie nawet sześć! — powiedział Hain zgryźliwie. Brazil wszedł na jeden z transporterów, który nagle ruszył. Był tak zaskoczony, że odjechał już spory kawałek, nim ktokolwiek zdołał wykrztusić słowo.

Lepiej wchodźcie! — krzyknął do nich — inaczej się pogubimy. Nie mam pojęcia jak to się zatrzymuje!

Oddalał się coraz bardziej, gdy wreszcie Wu Ju-li zdecydowała się dołączyć, a pozostała dwójka poszła w jej ślady.

Tempo nie było oszałamiające, ale pas biegł na pewno szybciej od pośpiesznego kroku człowieka. Nim Brazil zdołał ją dostrzec, wynurzyła się przed nimi większa, szersza platforma. Ześliznął się na nią, potknął i upadł, tocząc się przez chwilę.

Uwaga! Platforma! — ostrzegł ich. Jego towarzysze dostrzegli niebezpieczeństwo i zeskoczyli z pasa, z trudem chwytając równowagę.

Najwidoczniej tym pasem należy cały czas iść — powiedziała Vardia. — Wtedy po prostu wstępuje się na platformę. Popatrzcie! Przed samą platformą jest właściwie kilka pasów, każdy kolejny trochę wolniejszy.

Transporter zatrzymał się nagle.

Żadnych drzwi — zauważył Hain. — Idziemy dalej?

Myślę, że tak — ohoho! — krzyknął Brazil robiąc krok. Inny pas ruszył w przeciwnym kierunku!

Wygląda na to, że ktoś idzie nam na spotkanie — zażartował Brazil, choć zupełnie nie było mu do śmiechu. Wyciągnął i sprawdził swój pistolet, dostrzegając kątem oka, że Hain robi to samo. Vardia nadal ściskała w garści swój miecz.

Widząc zbliżającą się olbrzymią postać, cofnęli się na drugi koniec platformy. Widziana z bliska, nie przypominała ona niczego, co można było spotkać w poznanej dotąd części wszechświata.

Jej czekoladowobrązowy tułów był niewiarygodnie szeroki, a układ żeber sprawiał, że mięśnie klatki piersiowej wydawały się tworzyć kanciaste płyty. Owalna głowa, również brązowa i pozbawiona włosów za wyjątkiem ogromnych białych wąsów morsa pod szerokim, płaskim nosem. Sześcioro ramion, po trzy w rzędzie po obu stronach tułowia — niezwykle silnie umięśnionych, ale, za wyjątkiem górnej pary, łączących się z kulistymi gniazdami niczym szczypce kraba. Poniżej tułów przechodził w szereg ogromnych, brązowo-żółtych pasiastych łusek prowadzących do ogromnej, Wężowo skręconej dolnej części, rodzaju zwiniętego odwłoku — gdyby go rozprostować, mógł mieć przynajmniej pięć metrów długości.

Stwór obserwował ich dużymi, podobnymi do ludzkich oczami z czarnymi źrenicami. Zbliżając się do platformy, klepnął poręcz lewym dolnym ramieniem. Pas zatrzymał się przed samą platformą. Przez chwilę, która zdawała się trwać w nieskończoność, po prostu mierzyli się wzrokiem — czworo ludzi w trupio białych kombinezonach i ten przedstawiciel niewiarygodnie obcego gatunku.

W końcu stwór wskazał na nich, a następnie górną para ramion uczynił ruch, naśladujący zdejmowanie hełmu. Widząc, że tkwią bez ruchu, ponownie pokazał na nich, a potem wykonał coś, co mogło wyglądać na kilka głębokich oddechów.

Myślę, że próbuje nam powiedzieć, że możemy tutaj swobodnie oddychać — powiedział Brazil ostrożnie.

Na pewno on tak sądzi, ale czym on oddycha? — zauważył Hain.

Nie mamy wyboru — odparł Brazil. — I tak prawie skończyło się nam powietrze. Możemy zaryzykować.

Spróbuję — rozległ się nieoczekiwany głos Wu Ju-li Mówiąc to, odpięła swój hełm, nie bez trudu ze względu na zakłócenia koordynacji ruchów, które ją gnębiły. W końcu hełm upadł u jej stóp. Odetchnęła głęboko.

Nic się nie stało. Oddychała!

W takim razie i ja spróbuję — powiedziała Vardia — i poszła wraz z Brazilem w ślady Wu Ju-li.

Przez chwilę Hain opierał się, w końcu jednak przekonany, że wszyscy bezpiecznie oddychają, również zdjął hełm. Powietrze wydawało się nieco wilgotne i może nieco za bardzo przesycone tlenem — czuli przez chwilę lekki zawrót głowy, który zaraz minął. Poza tym wszystko w porządku.

I co teraz? — spytał Hain.

Niech mnie licho, jeśli wiem — odparł Brazil szczerze. — Jak się przywitać z ogromnym morso-wężem?

A niech mnie licho — wykrzyknął stwór w doskonałym języku Konfederacji — jeśli to nie jest Nathan Brazil.





Strefa (wejście upiorów)

W całej grupie nikt nie wydawał się bardziej zdumiony niż Nathan Brazil.

Jakoś czułem, że cię tu przyniesie — ciągnął stwór. — Wcześniej czy później wszyscy weterani tu lądują.

Znasz mnie? — spytał Brazil z niedowierzaniem.

Stwór wybuchnął śmiechem: — No pewnie — i wzajemnie, chyba że miałeś o jedno odmłodzenie za dużo. Znam to uczucie, sam miałem takie problemy, gdy wpadłem do Studni. Powiedzmy, że ludzie faktycznie trochę się tu zmieniają. Jeśli pójdziecie ze mną, zadbam o waszą wygodę i dam trochę wskazówek. — To powiedziawszy, stwór rozwinął się do tyłu, po czym zwinął się ponownie do mniej więcej dwóch metrów, sadowiąc się na pasie. — Wsiadajcie! — zachęcił.

Spojrzeli na Brazila. — Nie sądzę, byśmy mieli większy wybór — powiedział. Potem widząc, że Hain ciągle mierzy z wyciągniętego pistoletu, rzucił grubasowi: — Odłóż tę pukawkę póki nie zorientujemy się w terenie. Nie ma sensu popełniać samobójstwa.

Weszli na pas. Po raz pierwszy dobiegł ich dźwięk, przypominający odgłos gigantycznej dmuchawy, rozlegający się w olbrzymiej sali. Sam pas również wydawał elektryczny pomruk.

Czy... czy jecie to co my? — zawołał Hain do stworzenia.

Obcy zachichotał: — Nie, już nie, ale nie przejmuj się, nie ma tu ludożerców. Przynajmniej nie modelu 41 jak ty. Myślę jednak, że możemy złapać trochę jadła — prawdziwego jadła, być może pierwszego w całym waszym życiu... nie licząc Nathana.

Przesiadali się jeszcze dwa razy, zanim dotarli do platformy znacznie większej niż pozostałe. Ściany wyginały się tutaj i odchylały od Studni. Podążali śladem morsowęża. Z boku dochodziły inne korytarze, ale skręcili w jeden z nich dopiero po przebyciu ponad tysiąca metrów.

Korytarz prowadził do bardzo dużej sali. Dookoła rozstawiono wygodne, normalne fotele z pluszowymi poduszkami plastikowe pokrycie ścian zdobiły kwiaty. Przy półokrągłym biurku siedział stwór. Na biurku leżało tylko bardzo zwyczajne pióro, mały bloczek papieru i pieczęć — oczywiście sześciokątna — która wyglądała, jakby ją odlano w czystym złocie i pokryto przezroczystym plastikiem. Pieczęć przedstawiała węża splecionego dookoła wielkiego krzyża, wzdłuż brzegu biegł napis w nieznanym im piśmie.

Wężowiec uniósł część pulpitu biurka, odsłaniając ukrytą pod nim tablicę rozdzielczą o nieznanej budowie i przeznaczeniu. Nacisnął wyróżniający się, czerwony przycisk.

Muszę przestawić Studnię — wyjaśnił. W przeciwnym razie moglibyśmy tu zwabić stworzenia nie oddychające tlenem. Pozwólcie też, że pchnę zamówienie na wasz posiłek. Zawsze lubiłeś stek z pieczonymi ziemniakami, Nat, niech więc będzie to i teraz. — Nacisnął kilka guzików na pulpicie i opuścił blat. — Jedzenie dostaniemy za jakieś dziesięć — piętnaście minut i zapewniam was, że będzie przyrządzone jak trzeba. Średnio wysmażony, prawda, Nat?

Wydaje się, że znasz mnie lepiej, niż ja sam — odparł Brazil. — Już tak dawno nie jadłem steku... chyba wiek cały.

Właściwie zapomniałem, jak smakuje. Tak czy owak skąd my się znamy?

Stwór uśmiechnął się szeroko, ale z odrobiną smutku: — Naprawdę nie pamiętasz tego starego włóczykija Serge Ortegi, Nat? Dawno, dawno temu?

Brazil pomyślał chwilę i nagle skojarzył: — Tak, no pewnie, pamiętam go, ale to było chyba ze sto lat temu. Wolny strzelec — elegancka nazwa pirata — wyjaśnił reszcie towarzystwa. — Prawdziwy szubrawiec. Nie dałbym za niego złamanego szeląga, poszukiwany niemal wszędzie, ale chłop z charakterem jak diabli. Ale to nie możesz być ty!

Ja naprawdę jestem Serge Ortega, Nat. Ten świat przemienił mnie w to, co widzisz.

Brazil wpatrywał się w swego rozmówcę. Głos, oczy zdawały się jakoś znajome. Mgliście przypominały rzeczywiście Ortegę. Ten sam dziki błysk w oku, ten sam pospieszny, ostry sposób mówienia, skrywana postawa rozbawionej arogancji, która wplątała Ortegę w większą ilość bójek, niż kogokolwiek innego.

Ale to było tak dawno!

Zaraz! — wtrącił Hain — Ortega czy nie Ortega, dość tych wspominków. Panie, czy jakkolwiek cię nie nazywać, — bardzo chciałbym wiedzieć, gdzie jesteśmy, dlaczego tu jesteśmy i kiedy będziemy mogli wrócić na nasz statek.

Ortega uśmiechnął się złośliwie: — Cóż, co się tyczy miejsca — jesteście w Świecie Studni. Nie nazywamy tego inaczej, bo istotnie nasz świat nie jest niczym innym. Niech mnie licho, jeśli potrafię powiedzieć, gdzie to jest. Nikomu dotąd nie udało się opuścić Studni. Choć przemierzałem kosmos przez niemal dwieście lat, to jednak nic nie wydało mi się tu znajome. Być może znajdujemy się z drugiej strony galaktyki, albo nawet w ogóle w innej galaktyce... Pytacie, dlaczego się tu znaleźliście... Cóż, wpadliście jakoś we Wrota Markowa, tak samo jak ja i być może tysiące innych. Wpadliście na dobre, Szanowny Panie. Lepiej się do tego przyzwyczaić!

Ależ... — wybuchnął Hain. — Ja mam władzę, wpływy...

Które tutaj nic nie znaczą — odpowiedział Ortega zimno.

Moja misja! — zaprotestowała Vardia. — Muszę spełnić swój obowiązek!

Żadnych obowiązków — powiedział Wężowiec. — Zrozumcie jedno: jesteście w świecie zbudowanym przez mieszkańców cywilizacji Markowa — tak, właśnie zbudowanym. Ze wszystkim, od początku do końca. O ile wiemy, to diabelstwo to po prostu mózg Markowa, najzupełniej sprawny i zaprogramowany.

Myślałem, że jesteśmy we wnętrzu Dalgonii — powiedział Brazil. — Czułem, jakbym w coś wpadał.

Nie — odparł Ortega — to nie był upadek. Markowianie rzeczywiście dysponowali niemal boską mocą. Przenoszenie materii nie sprawiało im żadnych trudności. Nie pytajcie mnie, jak to działa, bo nie wiem, ale potwierdza to lokalna wersja, którą tu mamy. I tak bym nie zrozumiał, nawet gdyby ktoś zdołał to jakoś wyjaśnić.

Ale to jest niemożliwe! — zaprotestował Hain — to jest sprzeczne z prawami fizyki!

Ortega uniósł wszystkie sześć ramion.

Kto wie? Kiedyś nawet latanie wydawało się niemożliwe. Później niemożliwe było oderwanie się od planety, potem układu słonecznego, jeszcze później — przekroczenie prędkości światła. Jedyna rzecz, która czyni rzeczy niemożliwymi to niewiedza. Tu, w Świecie Studni, niemożliwe stało się faktem.

W tym momencie pojawiło się jedzenie, przywiezione nie wielkim wózkiem, który musiał być rodzajem robota. Podjeżdżał do wszystkich po kolei, podając tacę gorącej strawy, która uniesiona, ukazywała pod spodem kolejną porcję. Brazil podniósł pokrywkę i przez dłuższą chwilę podziwiał zawartość. Wreszcie wykrztusił tonem absolutnego podziwu i szacunku: — Prawdziwy stek! — zawahał się przez moment i zerknął na Ortegę. — Prawdziwy, prawda?

O tak, zapewnił go Wężowiec. — Jest wystarczająco prawdziwy. Tak samo jak ziemniaki i fasolka. No... niezupełnie krowa, niezupełnie ziemniaki itd., ale tak zbliżone, że nie sposób dostrzec różnicy. Śmiało, spróbuj!

Hain wdzierał się już łapczywie w swoją porcję, podczas gdy Vardia przyglądała się jedzeniu w oszołomieniu.

W czym problem? — wykrztusił Brazil przełykając potrawę. — Jakieś kłopoty?

Nie, nie — to jest... — wyjąkała. — Ja przecież nigdy nie widziałam takiego jedzenia. Jak wy...?

Po prostu patrz i rób to co ja — odpowiedział Brazil ze śmiechem. — Widzisz? Potnij to nożem i widelcem w ten sposób...

W miarę jedzenia Vardia nabierała wprawy, chociaż kilkakrotnie narzekała, że jej zdaniem jedzenie smakuje okropnie. Wszyscy byli jednak zbyt głodni, żeby wybredzać.

Ortega przyglądał się przez chwilę Wu Ju-li, która siedziała ze wzrokiem wbitym w danie, ale go nie tknęła.

Ta dziewczyna... czy ona jest chora? — spytał.

Brazil przerwał jedzenie i spojrzał na Haina, który już skończył i donośnie czknął. Kapitan patrzał z powagą, raptem poczuł, że doskonały posiłek ciąży mu w żołądku niczym kamień.

Ona jest na gąbce — powiedział Brazil łagodnie. Hain uniósł brwi, ale nie odezwał się słowem.

Twarz Ortegi również spoważniała: — Jak daleko posunęła się choroba? — spytał.

Powiedziałbym, że to zaawansowane stadium — odpowiedział Brazil. — Umysł może pięcioletniego dziecka, świadome reakcje głównie emocjonalne. Nagle, z zimną wściekłością w oczach, obrócił się fotelem w stronę Haina. — Co o tym sądzisz, Hain? Czy nie mam racji?

Beznamiętny wyraz nie schodził z twarzy Haina, uderzająco podobnej do świńskiego ryja. W jego głowie dał się odczuć nawet ton ulgi.

A więc doszedł pan do tego, kapitanie.

Gdybyśmy nie byli uwięzieni na Dalgonii, zawiózłbym i ciebie, i ją na Arkadriana, zanim byś się zorientował o co chodzi! — rzucił Brazil.

Na twarzy Haina odmalowały się wstrząs i zaskoczenie, wywołane słowami Brazila. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl, co przywróciło jego twarzy wyraz błogiego samozadowolenia.

Wydaje się więc, że nie znalazłem się bynajmniej w okropnej sytuacji, lecz, dzięki tym... ee, okolicznościom, raczej w położeniu bardzo szczęśliwym — powiedział łagodnie, — Chociaż szkoda damy! — dodał z udawanym współczuciem.

Jak to, sukinsynu! — warknął Brazil i skoczył grubasowi do gardła, rozrzucając jedzenie dookoła. Hain był o głowę wyższy i dwa razy cięższy od kapitana, ale w dłonie Brazila, zaciśnięte na jego szyi, spłynęła cała nienawiść, jaką żywił do tłuściocha.

Hain młócił rękami, próbując odepchnąć napastnika, zdołał jednak tylko ściągnąć go wraz ze sobą na posadzkę. Brazil nie zwolnił chwytu, Hain otworzył usta i z purpurową twarzą usiłował złapać powietrze.

Vardia obserwowała ich z otwartymi ustami, cała sytuacja była dla niej zupełnie niezrozumiała, nie pojmowała również sensu działań Brazila, ani poprzednich, ani obecnych. W jej prywatnym świecie nie było ludzi, jedynie ciała, złożone z komórek. Chora komórka była po prostu usuwana. W skali jej pojęć nie mieścił się więc ktoś, kto powodował chorobę.

Wu Ju-li obserwowała szamotaninę beznamiętnie, z wystygłym posiłkiem na kolanach.

Nagle Ortega wychylił się zza biurka i chwycił Brazila swymi potężnymi ramionami. Olbrzymi stwór poruszał się tak szybko, że trudno było nadążyć wzrokiem; Vardia była oszołomiona szybkością i pewnością działań Ortegi.

Brazil, wierzgając, próbował wyswobodzić się z uścisku, gdy nagle pojawiło się jedno ze środkowych ramion i mocno rąbnęło kapitana w szczękę. Momentalnie zwiotczał, trzymany nadal w mocnym uścisku Wężowca.

Uwolniony od napastnika, Hain odetchnął i zaczął spazmatycznie łapać powietrze. Wreszcie wyciągnął się na podłodze na plecach. Jego olbrzymi brzuch unosił się i opadał. Bolał go kark, na którym widniały ślady palców Brazila.

Ortega starannie zbadał nieprzytomnego, gwiezdnego szypra. Zadowolony, że kości są całe i brak widocznych obrażeń, chrząknął i położył go na ziemi. Brazil legł bezwładnie a Wężowiec przeniósł swoją uwagę na Haina.

Dziękuję panu — wycharczał Hain, przesuwając bezwiędnie ręką po gardle. — Nie wątpię, że uratował mi pan życie!

Wcale nie miałem takiego zamiaru i w normalnych warunkach na pewno nie zrobiłbym tego — rzucił Ortega kwaśno. — Jeśli Nat kiedyś jeszcze cię dorwie poza tym miejscem, pamiętaj, że nic cię nie uratuje, a ja, jeśli mi się taka okazja nadarzy, z rozkoszą rozedrę cię z jego pomocą na sztuki. Nie pozwolę jednak na nic takiego tutaj! Ponownie skupił się na Brazilu, który powoli dochodził do siebie

Hain wydawał się zaskoczony tym, co usłyszał od Ortegi. W pewnej chwili dostrzegł leżący na podłodze o parę stóp od niego pistolet, który wysunął mu się w czasie szamotaniny. Powoli, ukradkiem wyciągnął rękę.

Nie! — rozległ się nagły krzyk Wu Ju-li, ale Hain uchwycił już broń, mierząc w stronę Wężowca i Brazila, który usiadł, potrząsając głową i masując szczękę. Ortega był odwrócony tyłem do Haina, ale Brazil kątem oka dostrzegł broń. Ortega, idąc za jego wzrokiem, odwrócił się, stając twarzą w twarz z uzbrojonym grubasem.

Bądźcie teraz grzeczni, a nic złego się wam nie stanie! — powiedział Hain swoim zwykłym, chłodnym, zadufanym tonem. — Jeśli o mnie chodzi, opuszczam ten przemiły zakątek natychmiast.

W jaki sposób? — spytał Serge Ortega.

Pytanie wydawało się zmartwić Haina, który przywykł do prostych odpowiedzi na proste pytania.

Tą samą drogą, którą się tu dostaliśmy! — powiedział w końcu.

Drzwi wychodzą na korytarz. Korytarz prowadzi do Studni i jest to droga absolutnie jednokierunkowa — wyjaśnił Ortega. — Idąc w drugą stronę napotkasz sale podobne do tej, w której właśnie jesteśmy. Siedemset osiemdziesiąt sal, tworzących labirynt przypominający plaster miodu. Poza nimi są pomieszczenia mieszkalne i rekreacyjne dla różnych stworzeń, korzystających z tych gabinetów. Siedemset osiemdziesiąt różnych typów stworzeń, Hain. Niektóre nie oddychają tym, czym ty oddychasz. Niektórym na pewno się nie spodobasz i to tak bardzo, że cię zabiją.

Jest przecież wyjście — warknął Hain, w jego głosie pojawiła się jednak rozpacz. — Musi być. Znajdę je.

I co wtedy? — zapytał Ortega spokojnie. — Znajdziesz się w świecie dość rozległym. Jego powierzchnia liczy mniej więcej 5,1x108 kilometrów kwadratowych. Nie wiesz, jak wygląda planeta, nie znasz języka, właściwie niczego. Przecież nie jesteś głupi, Hain. Jakie masz szansę?

Hain zawahał się, widocznie zmieszany. Nagle natrafił wzrokiem na pistolet, który ciągle ściskał w dłoni i twarz mu się rozjaśniła.

To jest moja szansa — powiedział twardo.

Nigdy nie kuś losu, jeśli nie znasz reguł gry — ostrzegł Ortega łagodnie, wolno ruszając ku niemu.

Będę strzelał! — zawołał Hain z pogróżką w głosie, wyższym o oktawę niż zazwyczaj.

Dalejże! — zachęcił go Ortega, przesuwając powoli swoje wielkie wężowe ciało w stronę ogarniętego paniką grubasa.

W porządku, niech to szlag — wykrzyknął Hain, naciskając spust.

Nic się nie stało.

Hain naciskał spust raz za razem. Słychać było stuk iglicy, ale nic poza tym.

Ortega ruszył nagle z ogromną szybkością i wydawało się że broń po prosto zniknęła z ręki grubasa.

Żadna broń nie działa w tym pomieszczeniu — powiedział Ortega szorstko. Hain siedział z tępym wyrazem twarzy i opadłą szczęką.

Dobrze się czujesz, Nat? — rzucił Ortega kapitanowi który nadal siedział, trzymając się za obolałą szczękę.

Zupełnie dobrze, ty sukinsynu! — odpowiedział Brazil niewyraźnie, potrząsając głową i próbując odzyskać jasność myślenia. — Człowieku! Potrafisz przygrzmocić jak diabli!

Ortega zachichotał.

Byłem jedynym człowiekiem w tym barze na Siprianos mniejszym od ciebie. Byłem zatankowany i naćpany po uszy, gotowy zabrać się za towarzystwo, które z rozkoszą zrobiłoby sobie przedstawienie, podrzynając mi gardło. Właśnie miałem wdać się w bójkę z tym, który najwięcej podskakiwał, gdy chwyciłeś mnie i uśpiłeś jednym ciosem. Minęło całe dziesięć dni, zanim sobie uprzytomniłem, że uratowałeś mi życie.

Szczęka Brazila opadła ze zdziwienia, ten ruch sprawił, że jęknął z bólu, który dopadł go z nową siłą. Zdołał jednak wyjąkać:

A więc jesteś Serge Ortega!

Ortega uśmiechnął się: — Mówiłem ci, Nat.

Ale jak się zmieniłeś, człowieku! — zauważył Brazil zdumiony.

Mówiłem cię, że ten świat zmienia ludzi, Nat — odparł Ortega. — Zmieni i ciebie. Wszyscy się zmienicie!

W dawnych latach nie powstrzymałbyś mnie od zabicia tej świni, Serge!

Przypuszczam, że nie musiałbym — zaśmiał się Ortega. — Nie uczyniłbym tego i teraz, gdyby nie fakt, iż znajdujemy się w Strefie! Jeśli usiądziesz tam, po drugiej stronie, daleko od Haina — powiedział, wskazując na kanapę bez oparcia, i — tu zwrócił się do Haina — jeśli ty skończysz ze swoimi małymi, podłymi sztuczkami i obiecasz, że będziesz siedział spokojnie, postaram się wyjaśnić w szczegółach sytuację, w której się tutaj znajdujecie... reguły i ich brak, a także kilka innych rzeczy, ważnych na przyszłość.

Hain wybełkotał coś niewyraźnie i przeszedł na swoje miejsce. Brazil, ciągle masując swoją bolącą szczękę, cicho podniósł się i przeszedł na kanapę. Zagłębił się w poduszkach, oparł głowę o ścianę i zajęczał znowu.

Ciągle mi się kręci w głowie — poskarżył się. — Po za tym, zaczyna mnie cholernie boleć.

Ortega uśmiechnął się i wrócił za swoje biurko.

Bywało gorzej i dobrze o tym wiesz — przypomniał Wężowiec kapitanowi. — Zacznijmy jednak od początku. Chcesz może jeszcze coś zjeść? Wszystko porozrzucałeś.

Wiesz cholernie dobrze, że minie wiele dni nim przyjdzie mi ochota na jedzenie — jęknął Brazil. — Do diabła! Dlaczego nie pozwoliłeś mi go dostać?

W istocie z dwóch powodów. Po pierwsze — powierzono mi rodzaj... no... misji dyplomatycznej, powiedzmy. Morderstwa dokonanego na jednym Przybyszu nie dałoby się wytłumaczyć mojemu rządowi, obojętnie z jakiego powodu. Co więcej istnieje szansa uratowania tej dziewczyny.

Brazil zapomniał o swoich dolegliwościach: — Co powiedziałeś?

Powiedziałem, że nie jest stracona i to jest prawda. Zboczenie z trasy nie tylko uchroniło Haina przed ręką sprawiedliwości, ale również — uratowało życie jego ofiary. Hain zmniejszał dawkę w miarę, jak przywykała do bólu. Pozwalał, by rozkład postępował dalej, nie na tyle jednak szybko, by sprawić jakieś kłopoty po drodze. Można spytać dlaczego, Hain?

Pochodziła z cywilizacji opanowanej przez komunizm, Mieszkała w zwykłym ulu i pomagała w pracy w wielkim Gospodarstwie Ludowym. Chcę powiedzieć, że wykonywała najbrudniejsze prace — wyrzucała gnój itp., malowała budynki, naprawiała płoty. Dzięki manipulacjom genetycznym miała celowo niski współczynnik inteligencji — jest robotnikiem niewykwalifikowanym, przeznaczonym do najprostszych prac, opóźnionym w rozwoju umysłowym, zdolnym do wykonywania najprostszych komend przyjmowanych w ustalonym porządku, ale nie do działań, wymagających samodzielności. Nawet i w tych pracach nie spisywała się najlepiej, wykorzystywano ją więc jako partyjną dziwkę. I to bez dobrego rezultatu.

To jest zniewaga dla narodów komunistycznych — zaprotestowała Vardia porywczo. — Każdy Obywatel istnieje po to, aby spełnić konkretne zadanie. Bez takich ludzi jak ona i takich jak ja całe społeczeństwo by się rozpadło.

Czy chciałabyś się z nią zamienić? — spytał Brazil sarkastycznie.

Och, oczywiście, że nie — odpowiedziała Vardia, nie dostrzegając ironii. — Jestem zadowolona z tego, że jestem, kim jestem. Tylko to daje mi szczęście. Mimo to jednak jestem przekonana, że tacy obywatele pełnią ważną rolę w strukturze społecznej.

I powiadasz, że mój naród poszedł tą drogą? — powiedział ze smutkiem Ortega, właściwie do siebie. — Wydawało mi się jednak, że naprawdę podstawowe prace fizyczne mogą być zautomatyzowane. Już za moich czasów mieliśmy wiele automatów.

O nie — zaprotestowała Vardia. — Przyszłość człowieka związana jest z ziemią i z przyrodą.

Rozumiem — odparł Ortega sucho. Chwilę milczał, po czym odwrócił się ponownie do Haina. — Ale w jaki sposób udało ci się uzależnić dziewczynę od siebie? Dlaczego schwytałeś ją na gąbkę?

Od czasu do czasu potrzebujemy... no... próbki. Niemal zawsze używamy takich ludzi — mieszkańców cywilizacji opanowanych przez komunizm, za którymi nikt nie będzie tęsknił, które i tak rzadko kiedy są czymś więcej niż rośliną. Większość z nich oczywiście kontrolujemy. Dość trudno jednak wprowadzić materiał chorobotwórczy do ich pożywienia, czy nawet uzyskać posłuchanie u członków Prezydium. Kiedy się to jednak uda, można opanować całą cywilizację — świat ludzi zaprogramowanych tak, by cieszyli się tym, co robią, cokolwiek by to było i od urodzenia urabianych w ślepym posłuszeństwie nakazom Partii. Jeśli kontrolujesz królową, kontrolujesz też wszystkie pszczoły w ulu. Zostałem przyjęty przez Członka Prezydium na Koriolanie, zapewniam was, trzy lata zajęło mi, nim do tego doprowadziłem. Są setki sposobów, by kogoś zarazić, jeżeli tylko zapewnić sobie spotkanie sam na sam. Jak już o tym mówimy, musiałem coraz mniejszymi dawkami gąbki utrzymywać biedną Wu Ju-li w stanie przypominającym zwierzę. Pokazując ją, chciałem unaocznić szanownemu Członkowi — Prezydium, czym stanie się mój... klient, jeżeli nie podda się leczeniu.

Coś takiego na pewno by się w mojej cywilizacji nie powiodło — oświadczyła Vardia dumnie. — Członek Prezydium, który zostałby zarażony, po prostu wysłałby ciebie, ją siebie do Fabryki Śmierci.

Hain roześmiał się: — Ludzie, nie przestajecie mnie zadziwiać — zarechotał. — Czy rzeczywiście sądzisz, że twoi Członkowie Prezydium są podobni do ciebie? Są potomkami dawnej Partii, która rozwinęła się w zamierzchłej historii, a która po większej części stanowi zamknięty rozdział. Proklamowali równość, głosząc, iż marzy im się Utopia, w której nie będzie rządu, niczego. Nawet przed sobą nie chcieli się jednak przyznać do jednego, a mianowicie do umiłowania władzy — oni nigdy nie pracowali w polu, oni w ogóle nigdy nie pracowali, wydawali jedynie rozkazy, wypróbowując plany i eksperymentując. Jakże to kochali! Ich potomkowie nadal hołdują tej samej namiętności. Cała planeta pełna szczęśliwych, zadowolonych posłusznych niewolników, gotowych wypełnić każdy rozkaz. A kiedy zaczyna się ból..

Mimo to jakieś ryzyko chyba jest, prawda? — przerwał mu Ortega. Na przykład gdyby taki maniak jednak cię wykończył?

Hain wzruszył ramionami.

Wszędzie jest jakieś ryzyko. Większość naszych ludzi gubi się w miarę rozwoju. Wszyscy jesteśmy jednak skłóceni z życiem, ludźmi przegranymi albo takimi, którzy rozpoczęli karierę na samym dnie społecznym najgorszego ze światów. Nie podarowano nam rządów wraz z życiem — pracujemy na to, ryzykujemy i w końcu zdobywamy władzę. Zwycięzca biorą cały łup.

Ortega pokiwał ponuro głową.

Ile? Spokojnie, Nat, bo znowu ci przyłożę! Ile cywilizacji kontrolujecie dziś?

Hain znowu wzruszył ramionami:

Kto to wie? Nie jestem członkiem Rady. Ponad dziesięć procent — trzydzieści, może trzydzieści pięć, ta liczba stale rośnie. Na każdą nowo zdobytą zakłada się dwie nowe kolonie, a więc imperium stale rośnie. Tak to właśnie któregoś dnia będzie — imperium! — Jego wzrok, ścigając jakieś odległe krajobrazy, zalśnił szaleńczym blaskiem. — Wielkie imperium! Może w końcu cała galaktyka?

Rządzona przez szumowiny — powiedział Brazil cierpko.

Przez najsilniejszych! — odparł Hain. — Przez najmądrzejszych, przez tych, którzy przetrwają! Przez ludzi którzy na to zasłużyli!

Waham się, czy wpuścić takie zło do tego świata. — powiedział Ortega — ale nie takie rzeczy tu widzieliśmy. Ten świat podda cię surowej próbie, Hain. Myślę, że w końcu cię wykończy, ale to zależy tylko od ciebie. Stąd zaczynasz. Tu nie ma gąbki czy narkotyków. Nawet gdyby istniały, mógłbyś je wypróbować na tysiącu pięciuset sześćdziesięciu rozmaitych gatunkach, przy czym niektóre z nich są tak niezwykłe, że nie byłbyś nawet w stanie zrozumieć czym są dlaczego robią to co robią, i czy w ogóle coś robią. Niektóre będą niemal takie same, jak te, które zostawiłeś w swoim świecie. Jesteśmy jednak w domu wariatów, Hain. Ten świat stworzyło szaleństwo i ono cię zabije.

Na chwilę zaległa cisza, bo tyrada Ortegi wytrąciła z równowagi Brazila i Vardię tak samo jak Haina. Wreszcie odezwał się Brazil.

Powiedziałeś, że ona nie jest stracona, Serge. Dlaczego?

Wiąże się to z tym światem i sposobem, w jaki działa on na ludzi — odpowiedział Wężowiec. — Wyjaśnię ci to później. Ludzie nie tylko zmieniają się tutaj, ale odzyskują również to, co utracili. Odzyskasz doskonałe zdrowie, Nat, odzyskasz nawet swoją słynną pamięć. Przypomnisz sobie nawet rzeczy, o których nie chcesz pamiętać. Będziesz również przygotowany — zaprogramowany, jak wolisz — na wszelkie okoliczności w jakich możesz się znaleźć. Nie w takim sensie jak w świecie komunistycznym — chodzi o twoje potrzeby. Startujesz od początku, Nat, ale tu nie ma odmładzania. To jest jednorazowy układ, ludzie — nowy początek. W końcu jednak i tu się umiera, kiedy — to zależy od tego, kim jesteś.

Zasnęli w kojach dostarczonych przez Ortegę. Wszyscy byli śmiertelnie zmęczeni, Brazil nadal cierpiał skutki nokautującego ciosu wielkiego stwora, który wydawał się być następnym wcieleniem jego przyjaciela z dawnych lat. Hain spał osobno, dobrze zamknięty w gabinecie, którego położenia Ortega nie wyjawił krewkiemu, małemu kapitanowi.

Ortega obudził ich następnego ranka. Założyli, że jest rano choć właściwie nie wychodzili na zewnątrz i nie mieli pojęcia, jak mogło wyglądać zewnątrz w tym dziwacznym, a jednak w jakiś sposób znajomym świecie. Czekało ich staroświeckie śniadanie, złożone z czegoś, co wyglądało na normalną jajecznicę z kurzych jaj, kiełbasę, grzankę i kawę. Obsługiwał ich ten sam niewielki wózek, który przywiózł leję poprzedniego wieczora.

Oczywiście Vardia znowu miała kłopoty z jedzeniem.

Wu Ju-li wyglądała nie gorzej niż poprzedniego wieczora, ból się widocznie nie zwiększył, jeżeli w ogóle odczuwała go. Intensywnie namawiana przez Brazila zdołała uszczknąć nieco ze śniadania.

Kiedy skończyli, odłożyli tace na mały wózek, który, kierowany w niewidoczny sposób, odjechał z cichym warkotem małych kółek. Ortega nacisnął inny guzik na swoim małym ukrytym pulpicie sterowniczym, spuszczając ekran po prawej stronie.

Mamy niestety mało czasu — zarówno wy, jak i ja, bo ciążą na mnie liczne inne obowiązki. Kiedy przed wieloma laty wpadłem do Strefy, miałem tylko ogólną orientację Chciałbym wam zaoferować nieco więcej, aby było wam łatwiej niż mnie.

Właściwie jak dawno tu wpadłeś, Obywatelu Ortega? — spytała Vardia.

To właśnie trudno określić. Dobrze ponad siedemdziesiąt standardowych lat temu — ciągle jeszcze używa się tych samych lat, prawda, Nat? — Brazil potaknął i Ortega ciągnął dalej.

To zdarzyło się w okresie wstępnej kolonizacji. Przemycałem broń dla strajkujących na pewnych asteroidach a Syriuszem. Wyładowałem towar bez kłopotów, wymknąłem się wszystkim glinom, ale wpadłem na jakiś przeklęty przewód pośród szczerej kosmicznej pustki, nim zdążyłem się jakoś wywinąć. Mówią, że wiele — „jeśli nie większość — wejść znajduje się na planetach, i być może z tym, w które wpadłem było kiedyś tak samo. Być może wszystkie te asteroidy stanowiły niegdyś planetę typu Markowa, która z jakichś powodów rozpadła się.

Jak długo to miejsce — ta planeta — jest tu, gdzie jest, Serge? — spytał Brazil.

Tego nie wie nikt. Jest starsza od rodzaju ludzkiego. Nat. Może kilka milionów lat. Najstarszy lud najstarszej rasy na planecie ma zaledwie czterysta lat i stoi on w obliczu śmierci. Dlatego właśnie historia starożytna tego miejsca ukrywa tak samo wiele tajemnic i mitów, jak nasza. Zrozumcie, wszystko to wiąże się z Markowianami. Czy ktoś z was coś o nich wie?

W ogóle niewiele o nich wiadomo — odparł Brazil. — Rodzaj superrasy, która kierowała swoimi planetami za pomocą mózgu zalegającego pod powierzchnią i nagle wymarła.

Mniej więcej — przyznał Ortega. — Tutejsi uczeni sądzą, że rozkwit tej cywilizacji nastąpił przed dwoma — pięcioma milionami lat. Byli w całej galaktyce, Nat! Być może sięgali dalej. Trudno powiedzieć, ale mamy masę ludzi, którzy tu wpadli, których wiedza o Wszechświecie nie pasuje do niczego z tego, co jest znane nam, ludziom. To właśnie jest najbardziej niesamowite — wielu z nich bardzo przypomina ludzi.

Co masz na myśli, Serge? — spytał Brazil — Nas — ludzi czy ciebie — człowieka?

Ortega wybuchnął śmiechem:

I ciebie i mnie. Lepszym określeniem byłoby: — człekokształtne. Ale, ale, pozwólcie, że wpierw pokażę wam, dlaczego jesteście akurat tu, a później dorzucę resztę.

Wężowiec przygasił światła i na ekranie zamigotała mapa ukazująca duże półkule. Wyglądała jak standardowa mapa, oba jednak koła wypełnione zostały od bieguna do bieguna sześciokątami.

Ten świat — zaczął Ortega — zbudowali właśnie Markowianie, którzy byli zwariowani na punkcie szóstki. Nie wiemy dlaczego i jak, wiemy natomiast co. Każdy z ich światów miał przynajmniej jedne wrota podobne do tych, które przeniosły was tutaj. Jesteście teraz w Strefie Bieguna Południowego, której z oczywistych powodów nie widać tu zbyt dokładnie. Trafiają tu wszelkie formy życia oparte na węglu, wszystko w sześciokątach na północ od nas aż do tej grubej linii równika jest oparte na węglu lub może żyć w środowisku opartym na węglu. Mechowie z Sześciokąta 367 nie posiadają na przykład budowy opartej na węglu, moglibyście jednak żyć w ich sześciokącie.

A zatem Strefę Bieguna Północnego przeznaczono dla okazów o egzotycznej biologii? — spytał Hain.

Ortega kiwnął głową: — Tak, żyją tam gatunki naprawdę obce, istoty, z którymi nie mamy absolutnie nic wspólnego. Ich sześciokąty sięgają na półkuli północnej aż po równik.

Czy ten czarny pas wzdłuż równika to po prostu oznaczenie kartograficzne, czy też jest to coś innego? — spytała Vardia ciekawie.

Nie, ta strefa istnieje w rzeczywistości — wyjaśnił Ortega — jak się sprytnie domyślasz. Jest to — cóż, najlepiej mogę to opisać jako zwykłą ścianę, nieprzeźroczystą i wysoką na kilka kilometrów. W rzeczywistości nie widać jej, póki się do niej nie podejdzie, o włos od granicy ostatniego sześciokąta. Nie można się przez nią przedostać, nie można nad nią przelecieć. Ona po prostu tam jest. Mamy oczywiście kilka teorii na ten temat, z których najlepsza powiada, że jest to odsłonięta część mózgu Markowa, czyli, jak się wydaje, całego jądra tej planety. Stara jej nazwa brzmi: Studnia Dusz — a więc prawdopodobnie jest to właśnie to. Stare porzekadło, które najpewniej jeszcze usłyszycie, brzmi: „Do północy przy Studni Dusz”. Dziś jest to stare rytualne powiedzenie, choć mogło ono mieć prawdziwy sens w odległej prehistorii. Do licha, jeśli to jest Studnia Dusz, wówczas zawsze gdzieś jest północ!

Co przedstawiają sześciokąty? — zapytał Hain.

Takich sześciokątów jest na planecie 1560 — odparł Ortega. — Nikt nie wie, dlaczego akurat tyle. Wszystkie sześciokąty mają identyczne rozmiary — każdy z boków mierzy prawie 355 kilometrów, a ich przekątna liczy sobie bez mała 615 kilometrów. Nie muszę dodawać, że ich budowniczowie nie używali naszych metod pomiaru i nie wiemy, jakim systemem się posługiwali, w ten sposób jednak otrzymaliśmy skalę wielkości odpowiadającą naszym kategoriom.

Ale co ograniczają te sześciokąty? — naglił Brazil.

Otóż — można by powiedzieć, że zamieszkują je narody — odparł Ortega — ale to uproszczenie problemu. Każdy z nich stanowi bowiem zamkniętą biosferę dla konkretnej formy życia, a także dla powiązanych z nią form niższych. Wszystkie kontroluje mózg Markowa, każda z nich utrzymywana jest na określonym poziomie technicznym. Rozwój społeczny zależy od możliwości i chęci mieszkańców takiej komórki, stąd też znaleźć tam można całą gamę form ustrojowych od monarchii do dyktatury, czy wreszcie anarchii.

Co masz na myśli mówiąc o poziomie technicznym? — zapytał Brazil. — Czy to znaczy, że w niektórych rejonach są maszyny, a w innych ich nie ma?

Również i to, oczywiście — potwierdził Ortega.

Poziom techniczny wyznaczony jest jednak zasobami, jakimi dysponuje dana komórka. Wszystko, co wykracza poza nie, po prostu nie działa, tak jak to się stało wczoraj z pistoletem Haina.

Wydaje się, że z czasem powinniście się zadusić na śmierć! — zauważył Brazil. — Mimo wszystko, zakładam, że wszelkie stworzenia mogą się tutaj rozmnażać, a poza tym mózg Markowa nadal podrzuca wam ludzi z zewnątrz.

To się po prostu nie zdarza — odparł Ortega. — Po pierwsze dlatego, że, jak powiedziałem, ludzie mogą tu również umierać i faktycznie umierają. Niektóre sześciokątne komórki żyją bardzo nędznie, niektóre gatunki żyją względnie krótko. Stopa reprodukcji dopasowana jest do stopy zgonów. Jeżeli wydaje się, że populacja wzrosła nadmiernie, a czynniki naturalne — takie jak katastrofy, które mogą się tu zdarzyć, lub wojny, które również są możliwe, choć nie zdarzają się i często i zwykle mają charakter lokalny — nie ograniczą jej liczby..., cóż, gros następnego pokolenia po prostu rodzi się normalne pod względem seksualnym, ale niepłodne, a tylko niewielka część zdolna jest podtrzymać gatunek. Kiedy śmierć zbierze swoje żniwo, gatunek wraca do poprzedniego stanu potencjału rozrodczego. W praktyce liczba mieszkańców każdej komórki jest dość stabilna — waha się od mniej więcej dwudziestu tysięcy do ponad miliona osobników.

Co się tyczy przybyszów takich jak wy — jak powiedziałem, cywilizacja Markowa miała duży zasięg, znaczna jednak część starszych partii mózgu obumarła, niektóre z wejść zostały na zawsze zamknięte, z tego czy innego powodu. Inne są dobrze zamaskowane. W sumie co roku przybywa nie więcej niż setka nowych. Mamy system alarmowy sygnalizujący uruchomienie Studni, niektórzy z nas krążą w ramach całodziennych dyżurów, odpowiadając na sygnały. To czysty przypadek, że na was trafiłem. Niektórzy tutaj nie bardzo lubią przybyszów i nie traktują ich poprawnie, przejmuję więc ich obowiązki, a oni są mi wdzięczni.

A więc są tu przedstawiciele wszystkich ras Południowej Półkuli? — spytała Vardia.

Wężowiec potaknął: — Większość. Strefa jest w istocie rodzajem dzielnicy dyplomatycznej. Przy tak ogromnych odległościach daje to przedstawicielom nas wszystkich sposobność spotkać się w Strefie i przedyskutować wspólne problemy. Wrota — do których niebawem dojdziemy — przeniosą mnie błyskawicznie z powrotem, chociaż — niech to diabli! — nie mogą one przenosić nikogo tam i sam, a jedynie stąd do macierzystego sześciokąta. Owszem, jest tu również specjalna izba dla mieszkańców Półkuli Północnej, której na Półkuli Południowej odpowiada podobna izba przeznaczona dla nas, na wypadek, gdybyśmy musieli porozmawiać, co zdarza się rzadko. Czasami zdarzy się, że mają coś, czego nam brakuje, albo też naukowcy stąd i stamtąd pragną porównać notatki itp. Jesteśmy jednak tak różni od siebie, że takie wypadki są rzadkie.

Brazil miał dziwnie skupiony wyraz twarzy, mówiąc: — Serge, opisałeś ten świat na tyle, na ile mogłeś, zapomniałeś jednak o jednym — w jaki sposób taki latynoski chłopina jak ty stał się sześcioramiennym skrzyżowaniem morsa z wężem?

Na twarzy Ortegi zagościł wyraz rezygnacji: — Myślałem, że to jest oczywiste. Kiedy po raz pierwszy przechodzi się przez Wrota, mózg decyduje, do której komórki można dorzucić jeszcze jednego lub czterech mieszkańców. Przybysze podlegają adaptacji stosownie do miejsca przeznaczenia. I wy również oczywiście skończycie w odpowiednim sześciokącie.

I co dalej? — spytał Hain nerwowo.

Cóż, oczywiście następuje okres dostosowania. Jeśli o mnie chodzi, przeszedłem przez Wrota taki, jakim pamięta mnie Nat i wyszedłem w świecie Ulików z wyglądem, który możecie właśnie podziwiać. Minęło trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaiłem i drugie tyle, nim się to wszystko nie poukładało w głowie, ale cóż — zmiana również pociąga za sobą dostosowanie. Stwierdziłem, że znam język, a przynajmniej wszystkie odpowiedniki mojego dawnego języka i zacząłem się czuć coraz wygodniej w mojej nowej fizycznej powłoce. Byłem już Ulikiem, Nat, pozostając jednak sobą. Teraz już prawie zapomniałem, jak to jest być kimś innym. Oczywiście, nie w sensie akademickim — nigdy przedtem nie miałem tak jasnego umysłu jak teraz. Ale wy jesteście teraz obcy.

Na długą chwilę zapadła cisza, kiedy słuchacze oswajali się z tym, co przed chwilą usłyszeli od swojego cicerone. Przerwał ją w końcu Brazil pytaniem:

Słuchaj Serge, jeżeli siedemset osiemdziesiąt różnych form życia może bytować w tej samej biosferze, dlaczego mieszkańcy Południa nie są kosmopolitami? Chodzi mi o to, dlaczego każdy szczep tkwi na swoim małym terenie?

Och, jakiś ruch jednak jest — odparł Ortega. — Niektóre komórki łączyły się z innymi, inne — nigdy. Najczęściej jednak mieszkańcy tkwią na swoim terytorium właśnie dlatego, że każde jest inne. Ród ludzki — zarówno nasz, jak i jakikolwiek inny — zawsze potrafił znaleźć jakiś powód, by nienawidzić sąsiadów. Kolor skóry, język, kształt nosa, religię czy cokolwiek innego. Stoczono tu w różnych okresach wiele wojen, nierzadko niezmiernie krwawych. Obecnie zdarzają się one rzadko — przegrywają wszyscy. Dlatego właśnie każdy trzyma się swojej komórki i pilnuje swojego nosa. Poza tym jest jeszcze sprawa pewnej minimalnej zgodności, podobieństwa. Czy mógłbyś się naprawdę zaprzyjaźnić z trzymetrowym włochatym pająkiem, żywiącym się świeżym mięsem, nawet gdyby tak jak ty grał w szachy i uwielbiał muzykę? Albo — czy społeczeństwo dysponujące rozwiniętą techniką może zdobyć i ujarzmić sześciokąt, w którym ta technika odmawia posłuszeństwa? W ten sposób utrzymywany jest pewien rodzaj równowagi — sześciokąty technologiczne pozyskują w drodze wymiany z nietechnologicznymi sześciokątami rolniczymi, o anarchicznym systemie społecznym, w których sprawdzają się tylko miecze, takie niezbędne towary jak żywność.

Gdy była mowa o mieczach, oczy Vardii rozjaśniły się. Miała przecież jeszcze swój piękny oręż.

Oczywiście, w niektórych komórkach mają całkiem niezłych czarowników, a ich zaklęcia skutkują! — ostrzegł Ortega.

O nie, daj spokój — powiedział Hain z niesmakiem. — Gotów jestem uwierzyć w wiele rzeczy, ale magia? Nonsens!

Wszelkie środki magiczne łączą wiedzę i ignorancje — odparł Ortega. — Czarownik to ktoś, kto może zrobić coś, czego ty zrobić nie umiesz. Przykładowo — wszelka technologia jest magią dla człowieka pierwotnego. Musicie pamiętać, że jest to stary świat, a jego mieszkańcy są odmienni od wszystkiego, z czym się dotąd zetknęliście. Jeżeli ktokolwiek z was będzie tak naiwny, by przykładać swoją miarę, stosować swoje zasady i uprzedzenia do tej nowej rzeczywistości — już po nim!

Czy możesz mi pokrótce nakreślić ogólną sytuację polityczną, Serge? — poprosił Brazil. — Chciałbym wiedzieć znacznie więcej niż dziś, nim ruszę w drogę.

Nat, nie starczyłoby mi i miliona lat. Jak na każdej planecie z ogromną liczbą krajów i systemów społecznych, wszystko znajduje się w ciągłym ruchu. Zmieniają się warunki, zmieniają się i władcy. Poznacie to bliżej z czasem. Chcę was tylko przestrzec, że drobne potyczki są na porządku dziennym, a większe wojny też by nie wybuchały tak rzadko, gdyby jedna ze stron wiedziała, jak je rozpętać. Pewien generał przed mniej więcej tysiącem lat zawładnął sześćdziesięcioma sześciokątami. Jego ostateczny upadek spowodowała konieczność utrzymywania wydłużonych dróg zaopatrzenia, a także konieczność pozostawienia na zapleczu kilku nie pasujących sześciokątów, których nie udało się podbić i które ostatecznie odcięły go. Nauka nie poszła w las. Sprawy załatwia się dziś raczej sposobem, niż siłą.

Oczy Haina zalśniły: — Moja ulubiona gra! — wyszeptał.

A teraz — dokończył Ortega — musicie ruszać. Nie mogę was tu trzymać dłużej niż dzień, trudno byłoby mi wytłumaczyć się przed moim rządem ze zwłoki. I tak zresztą nie można odkładać tego momentu w nieskończoność.

Jest jeszcze wiele innych spraw, wymagających wyjaśnienia! — zaprotestowała Vardia. — Klimat, pory roku, tysiące niezbędnych szczegółów!

Klimat jest w każdym sześciokącie inny, nie ma jednak żadnego związku z położeniem geograficznym — wyjaśnił Ortega. — W każdym przypadku klimat jest regulowany przez mózg. Na całym globie dzień trwa dokładnie połowę doby. Dzień trwa 14 i 1/8 standardowych godzin, tyle samo — noc. Oś nie wykazuje odchylenia! Może jednak zmienić kąt w sposób sztuczny. Widzicie! Mógłbym tak ciągnąć w nieskończoność, a wy ciągle będziecie wiedzieć za mało. Czas ruszać!

A gdybym odmówiła? — spróbowała Vardia, unosząc miecz.

Z tą samą imponującą szybkością, jaką się popisał we wczorajszej walce, Ortega rozprostował swoje wężowe sploty niczym ściśniętą sprężynę, chwycił miecz i wrócił za biurko w ułamku sekundy. Popatrzył na nią ze smutkiem.

Nie macie wyboru — powiedział spokojnie. — Czy zechcecie teraz pójść ze mną?

Niechętnie, widząc, że dalsza zwłoka na nic się nie zda, ruszyli za ambasadorem Ulików. Poprowadził ich znów tym samym ogromnym, krętym korytarzem, który przemierzali poprzedniego dnia. Cała czwórka miała wrażenie, że wędrówka nie ma końca.

Po upływie mniej więcej pół godziny ujrzeli, że korytarz przechodzi w obszerną komnatę. Trzy jej ściany zbudowano z tego samego przypominającego plastik materiału, którym wyłożono ściany gabinetu Ortegi, z tym tylko, że bez tamtych wszystkich ozdób. Czwarta wyglądała jak ściana doskonałej czerni.

To właśnie są Wrota — wyjaśnił Ortega, wskazując na czarną ścianę. — Używamy ich do przemieszczania się pomiędzy naszymi sześciokątami i Strefą, wy natomiast przejdziecie przez nie po to, by trafić tam, gdzie was przydzielono. Proszę, nie obawiajcie się. Wrota nie zmienią waszej osobowości; po okresie dostosowawczym stwierdzicie nawet pewne wzmocnienie waszych intelektualnych możliwości. Dla naszej małej dziewczynki przejście oznaczać będzie powrót do normalności, zerwanie z uzależnieniem, a także usunięcie wszelkich zakłóceń równowagi, jakich użyto dla ograniczenia jej współczynnika inteligencji i jej możliwości. Oczywiście, może nadal pozostać raczej nieciekawą robotnicą rolną, w żadnym jednak przypadku nie będzie ona w gorszym stanie, niż przed jej wprowadzeniem w obecny stan.

Nikt się jakoś nie rzucił ku Wrotom.

Wreszcie Ortega ponaglił ich.

Drzwi za wami są zamknięte. Nikt, nawet ja, nie może powtórnie wejść do Strefy, zanim nie uda się do sześciokąta. Tak właśnie ten system działa.

Ja pójdę pierwszy — powiedział Brazil nagle, stawiając krok w kierunku Wrót. Poczuł, że wielka dłoń spoczęła na jego ramieniu, wstrzymując go.

Nie, Nat, nie teraz — powiedział Ortega głosem przypominającym szept. — Ty idziesz ostatni. — Brazil był zaskoczony, rozumiał jednak intencję starego druha. Ambasador miał mu jeszcze coś do powiedzenia w taki sposób, by nie dotarło to do innych. Brazil kiwnął głową i zwrócił się do Haina.

Jak tam, Hain? A może mam cię znowu chwycić w swoje ręce? Teraz nie jesteśmy już w ambasadzie.

Wtedy zaskoczyłeś mnie, kapitanie — odpowiedział Hain z dawnym szyderstwem. — Jeśli jednak pomyślisz przez chwilę, zrozumiesz, że mógłbym cię rozerwać na strzępy. Ambasador Ortega uratował wtedy twoje życie, a nie moje. Pójdę jednak. Moja przyszłość jest po tamtej stronie. — Mówiąc to Hain pewnie podszedł do czarnej ściany i bez wahania wkroczył w nią.

Wydawało się, że ciemność wchłonęła go w tym samym momencie. Nic poza tym nie było widać.

Vardia i Wu Ju-li zastygły bez ruchu, nie ruszając się ze swoich miejsc w pobliżu wejścia.

Ortega odwrócił się i ujął jedną ze swoich sześciu rąk lewe ramię Wu Ju-li, popychając ją łagodnie w stronę ciemnej ściany. Nie stawiała oporu, nim nie znalazła się bardzo blisko niej.

Raptem stanęła i krzyknęła: — Nie! Nie! — Z błaganiem — w oczach zwróciła się ku Brazilowi.

Śmiało! — zachęcił ją delikatnie, ona jednak uwolniła z się z ostrożnego uścisku Ortegi i podbiegła do kapitana.

Brazil popatrzył w jej oczy z łagodnym współczuciem, które, choć dusił je w sobie, rozdzierało mu duszę.

Musisz iść — powiedział jej — musisz. Znajdę cię.

Nie drgnęła, zacieśniła tylko uścisk. Nagle została oderwana od niego z taką siłą i szybkością, że ruch ten zbił Brazila z nóg. To Ortega odciągnął ją i jednym szybkim ruchem cisnął w ciemność.

Krzyknęła, lecz głos urwał się w chwili, gdy wchłonęła ją ciemność, tak nagle, jakby to było nagranie zatrzymane w pół nuty.

Czasami to parszywa robota — zauważył Ortega posępnie. Odwrócił się i spojrzał na Brazila, który zbierał się z posadzki. — Wszystko w porządku?

Tak — odparł Brazil i spojrzał w pełne smutku oczy stwora. — Rozumiem, Serge — powiedział łagodnie. Potem, jakby dla zmiany nastroju, przeszedł na nutę udawanej wściekłości. — Jeśli chcesz dalej tak mnie tłuc, wynoszę się stąd, choćby nie wiem co.

Jego ton trochę rozproszył melancholijny nastrój. Ortega zaśmiał się z przymusem. Wyciągnął górne prawe ramię i zamknął Brazila w uścisku, że łzami w oczach.

Wielkie nieba! Wielkość człowieka zasługuje na więcej uczucia!

Wtem odprężył się i zwrócił wzrok ku Vardii, która trwała nieporuszenie w czasie całego wydarzenia.

Brazil domyślał się, jakie myśli chodzą jej teraz po głowie. Wychowana przez wszechogarniające państwo, wyszkolona i przeznaczona do określonej funkcji, po prostu nie została zaprogramowana do takiego zakłócenia jej uporządkowanego, zaplanowanego życia. Każdy jej dzień był z góry określony, ta monotonia dawała jej poczucie bezpieczeństwa, przekonanie, iż wykonuje pożyteczne zadanie, dawało jej poczucie zadowolenia.

A teraz, po raz pierwszy w życiu, była zdana tylko na siebie.

Brazil pomyślał chwilę, wreszcie znalazł, jak mu się wydawało, rozwiązanie.

Vardia — powiedział swoim najlepszym tonem dowódcy przystąpiliśmy do wykonania zadania z chwilą, gdy wylądowaliśmy na Dalgonii. Siad doprowadził nas aż tutaj, a teraz biegnie przez Wrota. Na Dalgonii zostało siedem ciał, Vardia.

Siedem, w tym przynajmniej jedno należące do twojego współplemieńca. Masz nadal obowiązek do wypełnienia.

Dyszała ciężko i tylko to zdradzało burzę, jaka wstrząsa jej umysłem. Wreszcie odwróciła się, spojrzała w ich twarze, a potem pobiegła ku czarnym Wrotom.

Zniknęła.

Brazil pozostał w komnacie sam na sam z Ortegą.

O co chodzi z tymi siedmioma ciałami, Nat? — spytał Wężowiec.

Brazil opowiedział historię tajemniczego sygnału alarmowego, masowego morderstwa na Dalgonii i śladów dwóch osób, które zniknęły tak samo jak oni.

Ortegą spojrzał na niego z wyrazem niezmiernej powagi, — Trzeba mi to było wiedzieć dziesięć tygodni temu, gdy ta dwójka dostała się tutaj. Bardzo by to zmieniło sprawy w Radzie.

Brazil uniósł brwi: — A zatem znasz ich?

Ortegą skinął głową: — Owszem, znam. Nie obsługiwałem ich, ale wielokrotnie przeglądałem zapis ich przybycia. Było sporo dyskusji, zanim pozwolono im przejść przez Wrota.

Kim byli? Co im się przydarzyło?

No cóż... wpadli razem, jeden z nich nawet w studni próbował zabić drugiego, nim Greaton — typ 622, przypominający ogromną szarańczę — nie przerwał walki. Przejęło ich kilku chłopców o bardziej ludzkim wyglądzie, rozdzielając w taki sposób, że nigdy więcej się nie zobaczyli.

Każdy z nich opowiedział fantastyczną historię o tym, w jaki sposób to właśnie on i tylko on odkrył pewną relację matematyczną, używaną przez mózg Markowa. Obaj twierdzili, że cały wszechświat, to ciąg z góry ustalonych relacji matematycznych, określanych przez mózg Markowa. Kiedy otrzymali standardowe informacje, obaj byli okropnie podnieceni, obaj przekonani, że Świat Studni jest głównym mózgiem i że w jakiś sposób są w stanie wejść z nim w kontakt, być może nawet pokierować nim. Każdy z nich twierdził, że przeciwnik okradł go z jego odkrycia, usiłował zabić i zamierzał przejąć funkcje podobne Bogu. Oczywiście, obaj twierdzili, że próbowali się wzajemnie przed tym powstrzymać.

Wierzyłeś im?

To co mówili było niezmiernie przekonujące. Użyliśmy standardowego wykrywacza kłamstw. Próbowaliśmy też telepatii, wykorzystując jednego z chłopców z Północy, a wyniki były zawsze takie same.

I cóż? — naglił Brazil.

Na tyle, na ile byliśmy w stanie stwierdzić — a nie my mamy sposobu prowadzenia naprawdę naukowych badań — obaj mówili prawdę.

O rany! Chcesz powiedzieć, że obaj są tak samo trzaśnięci.

Ortega zachował powagę: — Nie. Każdy z nich rzeczywiście jest przekonany, że odszyfrował kod, każdy wierzy, że rywal go ograbił i że tylko on jest przygotowany do boskich funkcji a przeciwnik byłby w tej roli straszny.

Czy rzeczywiście wierzysz w te boskie bajdy? — spytał Brazil.

Ortega wzruszył wszystkimi sześcioma ramionami: — Kto wie? Są tu ludzie, którzy mają podobne pomysły, nikt z nich nie zdołał ich jednak choćby w najmniejszym stopniu wcielić w życie. Zwołaliśmy Radę w pełnym składzie w której udział wzięło ponad tysiąc dwustu ambasadorów.

Wszyscy otrzymali informację o stanie faktycznym. Przedyskutowaliśmy to dokładnie.

Oczywiście, idea taka wiele wyjaśnia. Na przykład — wszelką magię. Jest jednak tak ezoteryczna. Jak zauważyli pewni ludzie o matematycznym umyśle, nawet gdyby była prawdziwa, prawdopodobnie niewiele by znaczyła; gdyż tak czy inaczej mózgu nie da się zmienić. W końcu, mimo iż wielu członków Rady głosowało za zabiciem przybyszów, większość była zdania, że należy ich przepuścić.

A jak ty głosowałeś, Serge? — spytał Brazil.

Za zabiciem, Nat. Obaj są maniakami, obaj niewątpliwie w jakiś sposób genialni. Obaj wierzą w słuszność swojej misji, obaj są przekonani, iż przeniesienie ich — tak szybko po odkryciu — jest dziełem przeznaczenia.

Do rzeczy, czy ty w to wierzysz, Serge?

Wierzę — odparł olbrzym z powagą. — Teraz sądzę nawet, iż ta dwójka to najbardziej niebezpieczne istoty w całym Wszechświecie. Co więcej, sądzę, że jednemu z nich, trudno powiedzieć któremu, może się powieść.

Jak oni się nazywają, Serge, i skąd pochodzą?

Oczy Ortegi pojaśniały: — A więc Pan w swej nieskończonej mądrości dopuszcza jednak litość! Ty rzeczywiści chcesz ich dostać i Bóg zesłał cię do nas w tym celu!

Brazil pomyślał chwilę: — Serge, czy słyszałeś kiedyś, żeby mózg Markowa wciągał ludzi w pułapkę, emitując fałszywe sygnały lub coś podobnego?

Teraz Ortega zastanowił się.

Nie — odparł. — O ile wiem, zawsze jest to przypadek albo błąd. Dlatego właśnie w sumie tak niewielu przybywa, Teraz wiesz, o czym myślałem, mówiąc, iż Bóg mi cię zesłali — W każdym razie ktoś to musiał zrobić — przyzna! Brazil sucho. — Chciałbym zobaczyć te filmy i wiele się o nich dowiedzieć, zanim się wezmę za poszukiwanie dwóch niewidocznych igieł w stogu siana wielkości planety.

Zrobi się — zapewnił Ortega. — Mam cały materiał w swoim biurze.

Brazilowi opadła szczęka ze zdumienia: — Ależ mówiłeś nam, że nie ma powrotu!

Ortega ponownie wzruszył ramionami olbrzyma: — Kłamałem — wyjaśnił.

W kilka godzin później Brazil dowiedział się wszystkiego, czego chciał z nagrań, zeznań oraz dyskusji na forum komitetów Rady.

Czy możesz mi wskazać jakiś trop? Gdzie są teraz? I czym są?

Przybysze w tych stronach dość mocno rzucają się liczy, tak są nieliczni, a ich obcość tak oczywista — odpowiedział Ortega. — Mimo to jednak nie mogę ci podać namiarów ich obecności. Wydaje się, jak gdyby planeta po prostu ich wchłonęła.

Czy to nie jest niezwykłe? — spytał Brazil. — A może, co gorsza — podejrzane?

Rozumiem co masz na myśli. Cała planeta oglądała to samo co ty i słyszała to, co ty słyszałeś. Mogą mieć jakichś naturalnych sprzymierzeńców.

Właśnie to mnie najbardziej martwi — powiedział Brazil bez ogródek. — Jest wielce prawdopodobne, że gdzieś, trwa tam upiorny wyścig i miejsce to jest królestwem rozsądku w porównaniu z tym, w co, jak dobrze wiemy, mogłoby się zamienić, gdyby zło miało zwyciężyć.

Obaj mogą nie żyć — poddał Ortega z nadzieją.

Taty-raty! Nie ci chłopcy. Są sprytni i do tego paskudni. Skander to niemal kliniczny przykład szalonego uczonego, a Varnett jest bodaj nawet gorszy — jest odszczepieńcem, wysokiej klasy komunistą. Przynajmniej jednemu z nich się uda i znajdzie na pewno jakiś sposób, aby wykołować potem swoich sprzymierzeńców.

Możesz liczyć na pomoc wszystkich sześciokątów, które głosowały za jego zlikwidowaniem.

Na pewno, Serge, i kiedy zajdzie potrzeba, nie omieszkam z tej pomocy skorzystać. Ale to jest jednak operacja dla samotnego myśliwego i ty o tym wiesz. Politycznie ta Rada postąpiła bardzo zręcznie. Umieją liczyć. Nawet sześciokąty, które głosowały za ich likwidacją, wiedziały, że to nie nastąpi — jaki więc był pożytek z tego głosowania? Na pewno byłoby dobrze się tam dostać, ale na miejscu każdy mój przyjaciel będzie chciał dostąpić boskości i nie ważne, czy umie rozmawiać z mózgiem. Nie, Serge, muszę zabić obu, absolutnie, nieodwołalnie, i tak szybko jak to możliwe.

Dokąd należy się udać? — spytał Ortega zaskoczony.

Do Studni Dusz, oczywiście — odparł Brazil gładko. — I to przed północą.

Teraz na odmianę Ortega wyglądał na oszołomionego.

Ależ to po prostu stare porzekadło, jak już mówiłem.

To jest odpowiedź, Serge — stwierdził Brazil z mocą. — Po prostu nikt dotąd nie zdołał odszyfrować kodu i zrobić z niego użytku.

Na to nie ma odpowiedzi. To nie ma żadnego sensu!

Ależ na pewno ma! — upierał się Brazil. — To jest odpowiedź na potworne pytanie i klucz do najpotworniejszego zagrożenia. Widziałem blask, jaki zajaśniał w oczach. Skandera i Varnetta, gdy po raz pierwszy usłyszeli to zdanie, Serge. Te słowa owładnęły nimi bez reszty!

Jakież to pytanie? — pytał Ortega zdezorientowali;

Tego właśnie jeszcze nie wiem — odparł Brazil podniecony. — Oni jednak sądzili, że to jest odpowiedź, obaj myślą, że mogą ją sobie wyobrazić. Jeśli oni mogą, mogę i ja.

Popatrz, Serge, dlaczego zbudowano ten świat? Nie, nie mózg; przyjmijmy to jako wprowadzenie pewnej stałej w tym wszechświecie. Istotnie, jeżeli mają rację, wszyscy jesteśmy po prostu wytworem obumarłej Markowiańskiej wyobraźni. Nie, dlaczego wszyscy? Studnia, sześciokąty, cywilizacje? Jeśli potrafię na to odpowiedzieć, mogę odpowiedzieć również i na to drugie, ważniejsze pytanie! I dojdę odpowiedzi! — wykrzyknął Brazil w podnieceniu unosząc się z fotela.

Jak możesz być tak bardzo pewien? — odpowiedział Ortega z powątpiewaniem.

Ponieważ ktoś — albo coś — chce, żebym był! — ciągnął Brazil tym samym podnieconym tonem. — Dlatego właśnie zostałem tutaj zwabiony! Dlatego właśnie w ogóle tu jestem, Serge! To właśnie decyduje o rozkładzie w czasie. Nawet teraz mają dziesięciotygodniowe wyprzedzenie! Tyle właśnie sam mi powiedziałeś w naszej rozmowie przy Wrotach!

Ortega potrząsnął głową ponuro: — Tak się po prostu objawiła moja stara latynoska dusza, Nat. Ponownie przystąpiłem do Jezuitów, tak, mamy tutaj kilku, z czasów dawnych misjonarzy, którzy przybyli na jednym statku i próbują nawrócić pogan. Bądź rozsądny, człowieku! Nigdy byś nie znalazł Dalgonii, gdybyś nie zboczył z trasy. A tego byś z kolei nie uczynił, gdyby Wu Ju-li nie znalazła się na twoim statku, a to trudno byłoby zaplanować, nie mówiąc już o twoim akcie miłosierdzia.

Myślę, że to zaplanowano, Serge — powiedział Brazil gładko. — Sądzę, że sterowano mną przez cały czas. Nie wiem jak, nie wiem kto, czy w jakim celu, ale tak było.

Nie rozumiem jak — odparł Ortega — nawet jednak gdyby tak było, jak mógłbyś się o tym kiedykolwiek dowiedzieć?

Dowiem się — powiedział Brazil tonem, który brzmiał i twardo i nieco przerażał. — Dowiem się o północy przy Studni Dusz.

Jeszcze raz, teraz ostatni, stanęli przy Wrotach.

A więc zgoda — powiedział mu Ortega — jak tylko znajdziesz się po drugiej stronie i rozejrzysz się, zgłosisz się do lokalnego władcy. Wszyscy zostaną powiadomieni o twoim przejściu z poleceniem udzielenia ci wszelkiej pomocy. Przynajmniej jednak jeden z nich na pewno jest w zmowie z twoimi nieprzyjaciółmi, Nat! Czy jesteś pewien? A co będzie, jeśli cię połkną?

Nie połkną, Serge — odpowiedział Brazil łagodnie — szachiści nie poświęcają królowej na samym początku gry.

Ortega po raz ostatni wzruszył potężnymi ramionami.

Wierz w co chcesz — ale bądź ostrożny, stary druhu. Jeśli cię dostaną, pomszczę twoją śmierć.

Brazil uśmiechnął się, po czym spojrzał ku Wrotom.

Czy lepiej jest w to wbiec, wejść czy może jeszcze coś jakoś inaczej? — spytał.

Nie ma znaczenia — powiedział mu Ortega — obudzisz się jak gdyby z długiego snu. Obyś się obudził Ulikiem!

Brazil uśmiechnął się, zachował jednak dla siebie swój sąd o perspektywie stania się siedmiometrowym sześciorękim morsowężem. Poszedł do Wrót, a potem spojrzał ostatni raz na swego przemienionego przyjaciela.

Mam nadzieję, że w ogóle się obudzę, Serge — powiedział spokojnie.

Idź z Bogiem, stary poganinie — powiedział Ortega.

Niech mnie diabli — mruknął Brazil na wpół do siebie. — Po tych wszystkich latach mógłbym się obudzić szlachcicem. Z tą myślą wstąpił we Wrota.

I w ciemność, o której marzył.

Znajdował się na gigantycznej szachownicy, która rozciągała się we wszystkich kierunkach. Po jego stronie — białych — stało siedem pionków. Wyglądały jak siedem spieczonych i zmrożonych ciał, leżących na poczerniałych pryczach.

Na polu zastawionym przeważnie pozbawionymi twarzy czarnymi figurami dostrzegł Skandera i Varnetta jako królową i króla.

Skander był królową w królewskich szatach, z berłem w ręce. Królowa rozglądała się, nie mogła jednak dostrzec króla. Była tam Wu Ju-li jako pionek, pozbawiona twarzy i Vardia jako skoczek z lśniącym mieczem.

Ortega, goniec, przesunął się szybko i został zbity przez czarną wieżę z twarzą Dathama Haina.

Królowa przesunęła się szybko, starając się nie nastąpić na swoje długie szaty w kierunku Haina, z berłem gotowym wyrżnąć w tę paskudną, świńską gębę, gdy nagle znowu pojawił się Ortega, odpychając go.

Czarna rodzina królewska zbiegła, Wasza Wysokość! — usłyszał głos Ortegi. — Kierują się ku Studni Dusz!

Królowa rozejrzała się, nie było jednak śladu po głównych siłach wroga. Nigdzie.

Ale gdzie jest ta Studnia Dusz? — wrzasnęła królowa. — Bez tego nie mogę się dostać do króla!

Spod szachownicy dobiegł gwałtowny, wszechogarniający wybuch kosmicznego śmiechu. Ogromny, głuchy i przeszywający. Wielka ręka zagarnęła królową i przesunęła ją daleko na drugą stronę szachownicy. — Są tutaj! — powiedział ktoś drwiąco potężnym głosem.

Królowa rozejrzała się i zakrzyczała z przerażenia. Król z twarzą Skandera znajdował się o jedno pole na prawo, królowa z twarzą Varnetta o jedno pole w górę.

Twój ruch! — powiedzieli jednocześnie i roześmiali się szaleńczo.

Brazil obudził się.

Zerwał się na równe nogi. Dziwne, pomyślał zaintrygowany. Jestem bardziej przytomny, czuję się lepiej, myślę jaśniej, niż kiedykolwiek przedtem.

Spojrzał szybko po sobie, by zapoznać się ze swoim nowym wyglądem. Wstrząśnięty, rozejrzał się wokół, aż po brzeg pobliskiego jeziora. Stały tam zwierzęta, również podobne do niego.

Niech to licho! — powiedział głośno. — Oczywiście! To musiała być odpowiedź na pierwsze pytanie. Powinienem się tego domyślić już w gabinecie Serge’a.

Czasem do najbardziej oczywistych wniosków dojść najtrudniej.

Rozmyślając, jak bardzo prymitywne było to miejsce, Brazil strapiony ruszył, by zorientować się, czy potrafi znaleźć Wrota Strefy.





Wiosna Czill (losy Vardii Diplo 1261, śpiącej)

Nigdy nie wiedziała, dlaczego ostatecznie wstąpiła we Wrota. Być może czyn ten stanowił wyraz pogodzenia się z nieuniknionym, być może — posłuszeństwa wobec władzy, które nakazywało wychowanie.

Barwne wzory, dochodzące i oddalające się, pulsowały rytmicznym, kosmicznym tętnem: żółte, zielone, czerwone, niebieskie — tworząc wzory jak w kalejdoskopie. Pulsowaniu towarzyszył mechaniczny dźwięk dzwonka, tworzący dziwną, monotonną symfonię.

I nagle, zupełnie nagle, obudziła się.

Znajdowała się na bujnej sawannie, wysoka zielono-żółta trawa rozciągała się aż do stóp widocznych w oddali wzgórz. Równina była z rzadka upstrzona drzewami przypominającymi gumowce. Dziwaczne odrosły wyglądały jak nagle pieńki pozostałe po wyższych drzewach, których pewną ilość widziała z oddali.

Od razu zdała sobie sprawę z tego, że wyschnięte pniaki ruszają się. Tańczyły w niezmiernie dziwnym, synkopowanym rytmie. Pniaki były w rzeczywistości nogami, poruszającymi się dużymi krokami, jednak w jakiś sposób powstrzymywanymi w biegu. Wyglądało to tak, jakby ślady spotykały się w powolnym ruchu. Było to jednak mylące wolniejszy ruch był najwidoczniej złudzeniem, i w krótkim czasie, gdy je obserwowała, niektóre pokonały sporą odległość.

Wszystkie wydawały się być czymś zajęte lub dokądś zmierzać — pomyślała. A muszę koniecznie dojść, gdzie jestem i co to za miejsce zanim nie ustalę jasno mojego celu.

Ruszyła w kierunku odległych kształtów.

Nagle, spoglądając po sobie kątem oka, stanęła jak wryta. Popatrzała na siebie ze zdumieniem.

Była jakby jasnozielona, o gładkiej, przypominającej winne grono skórze. Miała grube, lecz długie i jakby gumowe nogi, bez widocznych stawów. Na całym jej ciele nie sposób było doszukać się piersi, jej stopy były płaskimi podstawkami, jej ramiona za to bardzo podobne do nóg, tylko cieńsze, zakończone raczej mackami niż dłońmi. Inna, krótsza macka wyrastała z głównego ramienia. Może kciuk?

Stwierdziła, że gumowe ramiona pracowały dobrze w obu kierunkach, giętkie i bez widocznych kości stawów, czuła swój gładki tył. Brak również odbytu — pomyślała.

Przesunęła ramieniem po twarzy. Szeroka szpara bez wątpienia była otworem gębowym, otwierającym się jednak tylko nieznacznie. Nos wydawał się być pojedynczą, twardą dziurą powyżej gęby. Z czubka głowy wyrastało coś cienkiego, sztywnego, wielkości czapki uniwersyteckiej, choć o nieregularnym kształcie.

W co ja się zmieniłam? — spytała w duchu, czując lęk graniczący z paniką.

Powoli spróbowała odzyskać panowanie nad sobą. Głębokie wdechy zawsze pomagały, stwierdziła jednak, że nie jest zdolna nawet i do tego. Oddychała, tak, czuła to, ale nozdrze łapało tylko małe porcje powietrza.

Doszła do wniosku, że był to przede wszystkim organ czuciowo-węchowy; oddychała dzięki bezwiednej pracy mięśni — przez pory w gładkiej, zielonej skórze.

Po chwili wydało się jej, że panika ustępuje. Zastanawiała się, co począć dalej. Niezależnie od wszystkiego, musi nawiązać kontakt ze stworzeniami i po prostu zorientować się, co tu się właściwie dzieje. Ruszyła w stronę widocznych w oddali postaci i z niejakim zaskoczeniem stwierdziła, że pokonała tę odległość — prawie kilometr poprzez wysoką trawę — w czasie znacznie krótszym, niż się spodziewała.

To była droga, widziała ją — błotnisty szlak, przetarty w rdzawobrązowej glebie.

Stworzenia, które z niego korzystały, nie zwracały na nią żadnej uwagi, ona jednak przypatrywała się im zawzięcie. Wiedziała, że są podobne do niej. Wyraźnie widoczne były teraz te cechy, które umknęły autoobserwacji: para wielkich, okrągłych, żółtych oczu z czarnymi źrenicami, najwidoczniej pozbawionych powiek. Nagle uświadomiła sobie że nie mrugała i nie mogła tego robić.

To, co wyrastało jej na głowie okazało się pojedynczymi wielkim liściem o nieregularnym kształcie, przy czyn w każdym przypadku był on inny. Łodyga gruba i barda krótka, koloru znacznie głębszej zieleni, niż reszta ciała powierzchnia jakby powleczona woskiem.

Nie wiedząc, jak się do nich zwrócić, i bojąc się podjąć taką próbę, zdecydowała trzymać się drogi. Musi przecież dokądś prowadzić — powiedziała sobie. Kierunek nie miał znaczenia — oba były jednakowo dobre.

Weszła na drogę i ruszyła w kierunku niskich wzgórz po lewej. Droga w rzeczywistości nie była tak zatłoczona, jak jej się wydawało, ujrzała przed sobą jednak może z tuzin osób. Ludzi? Dogoniła parę i doszły ją odgłosy rozmowy. Dźwięki przypominały monotonne ćwierkanie, stwierdziła jednak, że potrafi chyba je zrozumieć.

...dostał się do tej całej warstwy duchowej Bla’ahaliagana i nie można z nim nawet ostatnio rozmawiać. Jeśli Czcigodny Starszy nie wyrzuci tego gówna jak najszybciej mam zamiar przenieść się do katalogowania.

Hmm... Nudziarstwo, ale mogę cię zrozumieć — powiedział drugi stwór ze współczuciem. — Krindel utknął przy Starszym Mudiulu w jakiejś ezoterycznej, prymitywnej grze, którą Wejście zrzuciło nam przed trzystu laty. Wydaje się, że po pierwszych kilku ruchach istnieje niemal nieskończona liczba kombinacji, był projekt, by nauczyć w nią grać komputer. Ale tego nie da się jednak zrobić. Niesamowita sprawa. Krindel prawie ruszył do Medytacji i zaraził się.

Jak Czcigodny wyszedł z tego? — spytał pierwszy stwór.

Mudiul złapał wirusa, a ten wysłał Starszego na dziewięcioletnią kwarantannę — zarechotał ten drugi. Zanim Czcigodny wyszedł, Rada zamknęła projekt i rozdzieliła towar. Stary poruszył problem, czy skały mają duszę, i to powinno utrzymać bezpiecznie Czcigodnego, zanim zgnilizna nie zetrze go w proch.

Bajdurzyli tak przez jakiś czas i — rzecz jasna — gawęda ta niewiele Vardii wyjaśniła. Jedyny pożytek z podsłuchanej rozmowy stanowiło widoczne w języku ograniczenie zaimków do trzeciej osoby liczby pojedynczej.

Zauważyła, że oba stwory nosiły na szyi złote łańcuchy jako jedyną ozdobę, nie chcąc jednak zwracać na siebie uwagi, nie próbowała dostrzec, co wisiało na tych łańcuchach.

Idąc przez jakiś czas za nimi, próbowała zebrać myśli. Po pierwsze, jak się zdawało, miejscowi żyli we wspólnotach. Nie było jednak widać żadnych śladów budowli. Jedynie zgrupowania przypominające obozowy krąg, ale bez ognia. Od czasu do czasu wpadały jej w oko tajemnicze przedmioty pośrodku skupiska, ale nie były one na tyle duże, by je mogła dobrze obejrzeć. Niektóre grupy wydawały się śpiewać inne — tańczyć, niektóre robiły i jedno i drugie, podczas gdy inne prowadziły ożywione rozmowy, tak złożone i oderwane, że zlewały się w melodyjny klekot, przypominający rojenie się owadów.

Nagle dotarło do niej również i to, że nie czuje się ani zmęczona, ani głodna. To dobrze — przemknęło jej przez myśl — bo przecież nie miała pojęcia, w jaki sposób ci ludzie jedli.

Nadal rozmyślała w swoim starym języku, bez trudności jednak rozumiała ich monotonne ćwierkanie, tak dla niej obce.

Para, za którą się posuwała, zeszła na boczną ścieżkę, prowadzącą w dół do dużej grupy, zgromadzonej w szczególnie atrakcyjnym miejscu. Był to zaiste sielski obrazek, z różnobarwnymi kwiatami i krzewami rosnącymi wzdłuż rwącego strumienia.

Zatrzymała się u zbiegu głównej drogi i bocznego szlaku, prowadzącego ku jezioru, częściowo blokując go. Ktoś podszedł z tyłu i przemknął obok. Czując, że tarasuje drogę, powiedziała automatycznie: — Przepraszam — i zeszła na bok.

W porządku — usłyszała odpowiedź kogoś, kto podążył dalej swoją drogą.

Minęła cała minuta, nim dotarło do niej, że mówiła i była rozumiana!

Pospieszyła za istotą, która ją minęła i znacznie już wyprzedziła.

Poczekaj! Proszę! — krzyknęła za stworem — potrzebuję pomocy!

Istota zatrzymała się i odwróciła ze zdziwieniem.

W czym kłopot? — spytał stwór, gdy podeszła.

Ja... ja się zgubiłam i nie mogę się pozbierać — przyznała się. — Ja właśnie... właśnie stałam się jednym z was, nie wiem, gdzie jestem i co mam robić!

Stwór najwidoczniej zaczynał rozumieć: — Nowo przybyły! No, no, no...! W Czill jak żyję nie mieliśmy Przybysza! No cóż, oczywiście, że mogło ci się wszystko pomieszać. Chodź! Dzisiaj prześpisz się z nami i opowiesz nam o swoim pochodzeniu, a my opowiemy ci o Czill — powiedział z zapałem, jak dziecko, które dostało nową zabawkę. — Chodź!

Podążyła za stworem w kierunku lasku. Poruszał się bardzo szybko i z zapałem, pośpiesznie zwoływał towarzyszy, opowiadając im podniecony, że w ich obozie, Zakolu Rzeki, jak go nazywano, mają przybysza.

Vardia przyjęła to całe zainteresowanie jej osobą nerwowo, ciągle zalękniona i niepewna siebie.

Otoczyli ją, zadając setki pytań, wszyscy na raz, zagłuszając się nawzajem w ogólnym zgiełku. Wreszcie posiadacz szczególnie silnego głosu, przebijając hałas, poprosił o spokój i po chwili harmider uciszył się.

Spokojnie! — krzyknął, gestykulując uspakajająco. — Czy nie widzicie, że biedactwo jest śmiertelnie przerażone? Jak wy sami byście się czuli, gdybyście się raptem obudzili jako Pia? — Zadowolony, zwrócił się do Vardii i powiedział łagodnie: — Jak długo jesteś na Czill?

Ja... ja właśnie przybyłam — wyjaśniła. Jesteście pierwszymi mieszkańcami, z którymi rozmawiam. Nawet... cóż, nie byłam nawet pewna jak.

Więc dobrze: trafiłaś na najgorszą bandę nieprzytomnych gadułów — powiedział posiadacz donośnego głosu z rozbawieniem. Jestem Brouder i nie mam zamiaru przedstawiać całego towarzystwa. Jest wielce prawdopodobne, że tłum wzrośnie w miarę jak wieść o twoim przybyciu się niesie.

Ciekawe — pomyślała, że takie niesamowite pogwizdywanie i klekotanie, mimo że nie tłumaczone, rozumie bez problemu. Oczywiście stwór nie miał na imię Brouder — jego imię składało się z krótkiego gwizdu, pięciu szczęknięć, długiego gwizdka i zamierającej serii klekoczących dźwięków. W jej umyśle jednak brzmiało ono: Brouder i jak się zdawało — system translacyjny działał również w odwrotnym kierunku.

Jestem Vardia Diplo 1261 — powiedziała — z Nueva Albion.

Z Komlandów! — dał się słyszeć czyjś głos — nic dziwnego, że tu wylądowała!

Co robiłaś przed przybyciem tutaj? — spytał ktoś inny.

Mój zawód? — odparła. — Byłam kurierem dyplomatycznym pomiędzy Nueva Albion i Koriolanem.

Patrzcie ją! — parsknął Brouder — wykształcona!

Założę się jednak, że Kandydatka nie umie czytać — zawołał ten sam głos z tyłu.

Mniejsza o te komentarze — powiedział Brouder machając macką. — Jesteśmy naprawdę grupą przyjaciół. Byłem..., czy coś się stało? — zapytał nagle.

Kręci mi się w głowie — odpowiedziała, czując że ziemia i otaczający tłum rzeczywiście zaczęły z wolna wirować. Oparła się o Broudera dla zachowania równowagi. — Zabawne — mruknęła — tak nagle.

Tak się zdarza — odparł Brouder — powinienem o tym pomyśleć. Chodź, podprowadzę cię do strumienia.

Powiódł ją ku wodzie, która miała na nią dziwnie kojący wpływ. Wprowadził do rzeki.

Po prostu postój tak kilka minut — powiedział mieszkaniec Czill — i wróć, kiedy poczujesz się lepiej. Spostrzegła, że z niewielkich zagłębień w jej stopach wysuwają się automatycznie jak gdyby wici, które wpijają się w płytkie dno rzeki. Pociągnęła nimi chłodnej wody i po czuła, jak zawroty głowy i osłabienie opuszczają ją.

Teraz w porządku? — spytał Brouder. — Postąpiliśmy głupio, na pewno musiało ci brakować wody. Jesteś pierwszym Przybyszem od jakiegoś czasu i pierwszym, jaki kiedykolwiek trafił do nas. Jeżeli będziesz się czuła choć trochę dziwnie lub źle, proszę, daj nam znać. Tak wiele rzecze przyjmujemy za oczywiste.

W jego głosie brzmiała prawdziwa troska, to się czuło, i to dodało jej otuchy. Wszyscy sprawiali wrażenie zatroskanych, gdy obserwowali ją w nurtach strumienia.

Naprawdę czuła, że jest wśród przyjaciół.

Czy odpowiesz mi więc na parę pytań? — spytała.

Proszę bardzo, zaczynaj — odparł Brouder.

No więc... zabrzmi to dla was może głupio, ale cała rzecz jest dla mnie całkiem nowa — podjęła. — Po pierwsze: kim jestem? To znaczy — kim jesteśmy?

Podszedł inny stwór: — Jestem Grihger. Może ja na te odpowiem. Jesteś mieszkańcem Czill. Tak właśnie nazywa się ten kraj, i choć niczego to nie wyjaśnia, przynajmniej daje etykietkę.

Co oznacza ta nazwa? — spytała.

Gringer wykonał jakiś miejscowy odpowiednik wzruszenia ramion: — Naprawdę nic. Teraz większość nazw nic nie znaczy.

Kiedyś prawdopodobnie było inaczej, ale poza tym niczego nie wiadomo.

W każdym razie jesteśmy w tych stronach raczej dość niezwykłym zjawiskiem, bowiem jesteśmy raczej roślinami niż jakimś rodzajem zwierząt. W Świecie Studni są jeszcze inne czujące istoty roślinne, jedenaście tu na Południu i dziewięć na Północy, chociaż nie jestem pewien, czy rzeczywiście są to rośliny w naszym rozumieniu. W każdym razie tutaj jesteśmy wyraźną mniejszością. Przynależność do królestwa roślin ma jednak ogromne zalety.

Na przykład? — spytała, mimo woli zafascynowana — Otóż nie jesteśmy uzależnieni od jakiegokolwiek jedzenia. Nasze ciała odżywiają się podobnie jak większość roślin, przekształcając światło słoneczne. Zażywając tylko kilku godzin dziennie kąpieli słonecznej — naturalnej czy sztucznej — nigdy nie zaznasz głodu. Potrzebujesz pewnych składników mineralnych zawartych w glebie, są one jednak wspólne dla znacznej części Świata Studni, a więc jest jedynie niewiele miejsc, gdzie nie mogłabyś sobie poradzić. Potrzebujesz tylko wody, i to tylko raz na kilka dni. O właściwej chwili powie ci — jak przed chwilą — twoje ciało. Jeżeli będziesz pić regularnie, nigdy nie będziesz osłabiona i nie poczujesz zawrotów głowy, nigdy brak wody nie zagrozi twemu zdrowiu. Nie ma tu również seksu, nie ma tych pierwotnych popędów, które wprawiają zwierzęta w to neurotyczne pomieszanie.

Na mojej planecie takie sprawy zostały sprowadzone do minimum — odpowiedziała. — Z tego co mówisz wynikałoby, że miejsce to nie wyda mi się zbytnio odległe od moich koncepcji społecznych. Jeżeli nie macie rozróżnienia płci, jakże się rozmnażacie? Z pomocą jakichś sztucznych środków?

Tłum zareagował chichotem.

Nie — odparł Gringer — wszystkie rasy w Świecie Studni są samowystarczalne. Reprodukcja przebiega u nas powoli, bowiem jesteśmy jednym z najdłużej żyjących ludów na planecie. Jeżeli z jakichkolwiek przyczyn potrzebny jest dodatkowy wzrost ludności, wówczas sadzimy się dłuższy czas i wytwarzamy następne osobniki przez podział. Jest to daleko bardziej praktyczny sposób, niż jakikolwiek inny, bowiem wszystko, czym jesteśmy ulega podwojeniu, komórka w komórkę, tak że nowy odrósł jest wierną kopią, zawierającą nawet takie same wspomnienia i tę samą osobowość. Tak więc jeśli nawet po kilkuset latach zupełnie się zedrzesz, będziesz żyć wiecznie — bo odrosły są tak identyczne, że nawet my nie jesteśmy pewni, które jest które.

Vardia rozejrzała się, przyglądając się ciżbie.

Czy wśród was są tacy bliźniacy? — spytała.

Nie — odparł Gringer — raczej pozostajemy rozdzieleni tak długo, aż upływ lat nie uczyni z nas, poprzez różnorodne doświadczenia, innych ludzi. Żyjemy w małych obozach jak ten, reprezentując rozmaite zajęcia i zainteresowania, w ten sposób na każdy obóz składa się ogromne bogactwo typów, co chroni przed nudą.

A jak pracujecie? — spytała Vardia. — Chcę powiedzieć, że większość cywilizacji... no, zwierzęcych zajmuje się produkcją żywności, budową i konserwacją domostw, kształceniem młodzieży i produkcją przemysłową. Nie wydaje mi się, byście potrzebowali którejkolwiek z tych rzeczy.

To prawda — przyznał Brouder — uwolnieni od zwierzęcej potrzeby jedzenia, odzieży, schronienia i seksu, możemy się poświęcić tym zajęciom, którym inne rasy mogą z racji prymatu tamtych potrzeb, poświęcać zaledwie niewielką część swojego życiowego wysiłku.

O jakich rodzajach czynności mówisz? — spytała.

O myśleniu — odpowiedział Brouder.

Brouder ma na myśli — wtrącił się Grinder, widząc jej spojrzenia, że nic nie rozumie — że jesteśmy badaczami w niemal wszystkich dziedzinach. Możesz nas traktować jak olbrzymi uniwersytet. Gromadzimy wiedzę, klasyfikujemy ją, zabawiamy się problemami zarówno teoretycznymi, jak i praktycznymi, i w ten sposób powiększamy skarbnicę wiedzy.

Gdybyś szła tą drogą w przeciwnym kierunku, doszłabyś do Centrum, gdzie pracują ci z nas, którzy potrzebują pomieszczeń laboratoryjnych i sprzętu technicznego, i gdzie ludzie badający zbliżone problemy mogą się spotkać, by przedyskutować swe odkrycia i napotykane trudności.

Umysł Vardii próbował to pojąć, ale bezskutecznie.

Po co? — spytała.

Brouder i Gringer wyglądali na zaskoczonych. — Co po co? — spytał Gringer.

Dlaczego zajmujecie się taką pracą? W jakim celu?

To pytanie wprawiło ich w niepokój, w tłumie rozgorzała zacięta dyskusja. Vardia odczuwała również zakłopotanie z powodu reakcji na swoje pytanie, które jej zdaniem było przecież bardzo proste.

Chcę zapytać po prostu — powiedziała — jakiemu celowi służą te wszystkie badania. Nie wygląda na to, byście wykorzystywali je, a więc po co?

Gringer wyglądał, jak gdyby był bliski szału.

Ależ dążenie do wiedzy jest jedyną rzeczą, która dzieli istoty czujące od najzwyklejszych traw czy najniższych zwierząt! — powiedział trochę piskliwie.

Ton Broudera brzmiał niemal protekcjonalnie, jak gdyby zwracał się do małego dziecka.

Popatrz — powiedział uczony — co twoim zdaniem stanowi ostateczny cel cywilizacji? Co jest celem twojego narodu?

Jak to, życie w szczęściu i wiecznej harmonii z drugimi odpowiedziała, jak gdyby recytowała liturgię, bowiem w samej rzeczy była to liturgia, której uczono ją od dnia, w którym wyprodukowano ją w Fabryce Porodowej.

Gringer zamachał z podniecenia długimi mackami. Opuścił prawą i wyrwał pojedyncze źdźbło żółtawej trawy, która ciągnęła się ze wszystkich stron aż po horyzont. Podsunął jej przed nos długą łodygę, wymachując nią niczym wskaźnikiem.

To źdźbło trawy jest szczęśliwe — oświadczył kategorycznie. — Ma wszystko, czego mu trzeba do życia. Nie myśli i nie musi myśleć. Jest szczęśliwe, nawet pomimo tego, że wyrwałem je z ziemi, więc zginie. Nie wie o tym, i nie będzie nawet wiedzieć, kiedy obumrze. Tacy sami są jego pobratymcy na równinach. Pasują doskonale do twojej definicji ostatecznego celu cywilizowanego społeczeństwa. Nic nie wie, i w tej doskonałej ignorancji tkwi absolutna doskonałość i jego harmonia z otoczeniem. Czy mamy zatem torować drogę do przekształcenia wszystkich czujących istot w źdźbła polnej trawy? Czy wtedy osiągniemy kres ewolucji?

W głowie Vardii zawirowało. Ten rodzaj logiki i takie pytania wykraczały poza jej doświadczenie i jej uporządkowany, zaprogramowany wszechświat. Nie znajdowała odpowiedzi dla tych... Cóż to było? Herezje? Zagoniona do narożnika, nie chcąc porzucić prawdziwej wiary, załamała się.

Chcę wrócić do mojego świata — załkała żałośnie.

Brouder przyglądał się tej scenie ze smutkiem w oczach, a cały tłum ogarnęło współczucie, współczucie nie tylko wobec dylematu filozoficznego, ale również dla jej pobratymców, miliardów ślepo oddanych tak fałszywemu celowi. Gumowate czułki Broudera oplotły ją, ciągnąc w stronę czerwonawobrązowej, zrytej ziemi obozu.

Wszelkie inne pytania czy problemy mogą poczekać — powiedział łagodnie. — Będziesz miała wiele czasu, by się nauczyć i przystosować do tutejszego życia. Robi się ciemno, a ty potrzebujesz wypoczynku.

Cienie wydłużyły się, a dalekie słońce stało się pomarańczową kulą na horyzoncie. Po raz pierwszy od momentu przebudzenia poczuła się rzeczywiście zmęczona, i w pewnej chwili wstrząsnął nią lekki dreszcze

W ciemności zamiera nasza aktywność, o ile oczywiście nie pada na nas sztuczne światło Centrum — wyjaśni Brouder. — Chociaż tam mogliśmy funkcjonować w nieskończoność, tu musimy się zakorzenić, by utrzymać zdrowi i aktywność. W ten sposób pobieramy składniki minerału i energię, jest to również potrzebne dla utrzymania równe wagi umysłowej.

W jaki sposób mam się... ee... ukorzenić? — spytała.

Po prostu wybierz miejsce nie za blisko kogoś innego i poczekaj do zmroku. Zobaczysz! — powiedział Brouder. Wskazał jej dobre miejsce, a potem odszedł od niej na mniej więcej pięć długich kroków.

Vardia po prostu stała tam przez chwilę. Stwierdziła, iż mimo, że ma oczy otwarte, widzi z trudnością. Wszystko było bardzo ciemne, jak gdyby spoglądała przez kawałek okropnie niedoświetlonego filmu. Potem poczuła, jak niezliczone mnóstwo cieniutkich wici wypełza z jej stóp na jakiś automatyczny sygnał i zagłębia się w luźną glebę. Chłód i zmęczenie zdawały się ulatywać, poczuła, jak wzbiera w niej fala ciepła. Każdą komórkę jej ciała zdawało przenikać mrowienie, przeszyło ją podobne orgazmowi uczucie niezwykłej przyjemności, która wyparła wszelkie myśli.

W całym sześciokącie Czill, wszyscy którzy nie pracowali w Centrum, ukorzeniali się podobnie. Obserwator z zewnątrz ujrzałby teren upstrzony ponad milionem wysokich, grubych stworów, nieruchomych niczym drzewa.

A jednak pejzaż był daleki od bezruchu. Rozległ się chór milionów nocnych owadów, kilka gatunków małych ssaków przemykało się w poszukiwaniu żeru, przy tej okazji przerzucając, napowietrzając i nawożąc glebę. Zapewniały przemianę tlenu w dwutlenek węgla, niezbędną dla zachowania równowagi w atmosferze sześciokąta.

Ponieważ oczy jej pozbawione były powiek, widziała moment przebudzenia, przeżywając go jednocześnie. Miała dziwne uczucie, wydobywając się z tego nieskończenie rozkosznego snu i widząc, jak poranek staje się coraz bledszy.

Zauważyła z roztargnieniem, że wybór miejsca na noc był rzeczą ważniejszą, niż się to na początku mogło zdawać.

Wykorzenienie najwidoczniej wywoływały promienie słoneczne padające na liść na głowie, tak więc im więcej przedmiotów rozrzuconych wokół zasłaniało pierwsze promienie słoneczne, tym wolniej przebiegał proces wyzwalania się z nocnego przywiązania do ziemi. Czuła, jak jej wici chowają się i nagle mogła się już swobodnie poruszać, jak gdyby odszedł ją paraliż.

Brouder podszedł do niej.

No i cóż? Czy czujesz się lepiej? — spytał pogodnie.

Tak, o wiele — odpowiedziała, bo rzeczywiście tak było. Naprawdę czuła się lepiej, lęk i niepewność zostały zepchnięte do najodleglejszego zakątka jej umysłu. Po raz pierwszy spostrzegła, że Brouder nosił na szyi łańcuch podobny tym, które miała para, za którą początkowo podążała. Tym razem bez wahania przyjrzała się zawieszonemu na łańcuchu maleńkiemu przedmiotowi.

Był to zegarek cyfrowy.

Brouder spojrzał nań i kiwnął głową: — Jest jeszcze wcześnie — powiedział, a potem popatrzył trochę baranim wzrokiem. — Zawsze to mówię, mimo że zawsze budzę się o tej samej porze.

Po co więc nosisz zegarek? — spytała. — Bo to przecież jest zegarek, prawda?

O tak — potwierdził Brouder. — Potrzebuję go po to, aby wskazywał mi czas i datę tak, bym mógł zdążyć na spotkania umówione w Centrum. Ostatnio był gorący okres zawsze boję się, że tam ugrzęznę i nie będę mógł wrócić na noc do domu.

Nad czym pracujesz?

Jest to bardzo dziwny projekt, nawet jak na tutejsze obyczaje — brzmiała odpowiedź. — Próbujemy rozwiązać zagadkę, która nas intryguje od dawna i której prawdopodobnie rozwiązać się nie da. Znaczna część prac Centrura skoncentrowana jest właśnie na tym problemie. Najgorzej że większość z nas uważa, że kwestia jest nie do rozwiązania — Po cóż więc się nią przejmować? — spytała. Rozmówca spojrzał na nią, poruszając się z powagą.

Choćby dlatego, że jesteśmy najlepiej przygotowani dc pracy nad tym problemem, inni też nie próżnują. Jeśli byłby choćby cień szansy, że rozwiązanie jednak istnieje, posiedlibyśmy wiedzę ostateczną. W rękach innych wiedza ta może zagrozić istnieniu nas wszystkich.

Było to coś, co mieściło się w zakresie pojęć Vardii, dlatego też poprosiła swojego nowego przyjaciela o dodatkowe informacje. Ten jednak na razie uchylił się od dalszych odpowiedzi. Miała wrażenie, iż sprawa jest zbyt doniosła, by zechciał powierzyć jej szczegóły Przybyszowi, chociaż należała już teraz do Czillan.

Udaję się teraz do Centrum — powiedział Brouder. — Powinnaś mi towarzyszyć. Da ci to nie tylko sposobność, zwiedzenia naszego kraju — a wiesz, że jest on teraz i twój — lecz również poddania się w Centrum badaniom i uzyskania przydziału.

Zgodziła się skwapliwie i ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przemierzała poprzedniego dnia. W miarę jak się posuwali, Brouder wskazywał szczegóły krajobrazu i szaty roślinnej, udzielając jej obszernych wyjaśnień. — Długość przekątnej Czill, podobnie jak i wszystkich innych sześciokątów za wyjątkiem równikowych wynosi 614,86 km.

Zdumiała się na myśl, że miary, jakich używali nie miały żadnego związku z miarami metrycznymi używanymi w jej świecie, a jednak zostały natychmiast przetłumaczone z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku.

Oczywiście sąsiadujemy z sześcioma krajami, przy czym dwa z nich zamieszkują gatunki oceaniczne. Siedem naszych rzek zasilają setki strumieni podobnych do tego, który przebiega w pobliżu naszego obozu. Rzeki z kolei uchodzą do wielkiego oceanu — jednego z trzech na Półkuli Południowej, pokrywającego prawie trzydzieści sześciokątów. Nasz nazywany jest Oceanem Zbyt Ciemnym. Jeden z ludów morskich należy do ssaków morskich i stanowi połączenie człowieka z rybą. Oddycha powietrzem, jednakże większość czasu spędza pod wodą. Nazywamy ich Umiau. Spotkasz ich być może w Centrum. Zawsze współpracujemy z nimi nad kilkoma projektami, zwłaszcza w zakresie studiów oceanograficznych, nie możemy bowiem odwiedzać ich świata bez specjalnych skafandrów. Ten drugi gatunek oceaniczny to paskudna grupa zwana Pia — złośliwe typy z wielką głową i podobnymi do ludzkich oczami. Mają dziesięć macek o śliskich przyssawkach i ogromną gębę dwudziestoma rzędami zębów. Nie można z nimi rozmawiać, chociaż są dość inteligentni. Mają skłonność do zjadania wszystkiego, co nie należy do ich rasy.

Na myśl o takich okropieństwach Vardia wzdrygnęła się — Dlaczego zatem nie pożrą Umiau? — spytała.

Brouder zaśmiał się: — Zapewne by to zrobiły, gdyby mogły, ale w system wpisane są pewne naturalne granice, dzielące w Świecie Studni gatunki antagonistyczne. Kraj Umiau leży u ujścia trzech rzek, a Pia nie przepadają za słodką wodą. Umiau mogą pływać szybciej i mają większe przyśpieszenie. Zresztą, obecnie trwa rodzaj chwilowego zawieszenia broni, bowiem Umiau, choć za tym nie przepadają, mogą też pożerać i robią to.

Milczeli przez chwilę, nim nie zbliżyli się do większego rozwidlenia dróg.

Idziemy w lewo — powiedział Brouder. — Nigdy nie chodź tą drogą w prawo, ponieważ prowadzi ona do obozów odosobnienia dla chorych.

Jakich chorych? — spytała niespokojnie.

Chorób jest mniej więcej tyle samo, co gdzie indziej — odparł Brouder. — Zawsze jednak, gdy odkryjemy czynnik uodparniający, powstają jakieś nowe mutacje wirusów. Nie martwiłbym się tym jednak. Przeciętna długość życia mieszkańca Czilli przekracza dwieście pięćdziesiąt lat, i jeśli nie zdarzy się nic takiego, co stanęłoby na przeszkodzie, to i tak kilka razy w tym czasie można się powielić. Liczba mieszkańców utrzymuje się na poziomie półtora miliona — spory tłumek, nie tak wielki jednak, żebyśmy nie mieli pustej przestrzeni i miejsca do rozbijania obozów. Wielkość urodzin i zgonów utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie, reguluje to główny mózg planety. Prócz tego, że względu na to, że właściwie nie starzejemy się w takim sensie, w jakim dzieje się to w większości przypadków a także dlatego, że jesteśmy w stanie zregenerować większość naszych członków, które popsuły się lub odniosły rany ten stały współczynnik śmiertelności pozwala utrzymywać populację w zadanych granicach. Główny mózg ingeruje jedynie w sytuacjach krytycznych.

Regenerować? — spytała Vardia, zaskoczona. — Czy chcesz powiedzieć, że jeżeli stracę rękę czy nogę, to mi odrośnie?

Właśnie tak — potwierdził Brouder. — Cały twój wzorzec zawarty jest w każdej komórce twojego ciała. Ponieważ oddychanie odbywa się bezpośrednio, porami ciała, tak długo, jak długo twój mózg pozostaje nienaruszony, istnieje możliwość powrotu. Jest to bolesne — a my nie doświadczamy wiele bólu — lecz możliwe.

Tak więc jedyną częścią ciała, którą muszę naprawdę chronić jest głowa — zauważyła.

Brouder roześmiał się wysokim, piskliwym śmiechem.

O nie, nie głowa, na pewno nie! Raczej stopa — powiedział, wskazując na jej dziwne stopy, które wyglądały jak odwrócone pucharki z gąbczastymi wieczkami jako podeszwami.

Czy to oznacza, że spaceruję na swoim mózgu? — zatkało ją ze zdumienia.

A tak, tak właśnie — potwierdził Brouder. — Każda stopa kontroluje połowę ciała, każda jednak ma świadomość całego ciała, włącznie z myślami i pamięcią. Gdybyśmy tak ciachnęli cię u podstawy łodygi, twoje stopy zagrzebałyby się w ziemię i każda wydałaby drugą twoją postać. Twoja głowa zawiera tylko obwody czuciowe, i w rzeczywistości występują tutaj przeważnie płytkie reakcje emocjonalne. Jeśli ją ściąć, po prostu wkopiesz się i zaśniesz, zanim nie rośnie ci nowa.

Wszystkie te wieści zdumiały Vardię nie mniej, niż rewelacje Ortegi jeszcze w Strefie.

Nie chodzi tu jednak — mówiła sobie — o jakiś obcy, właśnie napotkany stwór. On mówi o mnie.

Oto Centrum — powiedział Brouder, gdy przeszli na drugą stronę stoku.

Był to duży budynek, który wydawał się rozciągać na kilometry wzdłuż horyzontu. W środku wyrastała wielka kopuła, odbijająca światło niczym lustro, z kilkoma ramionami — sześcioma oczywiście, co odnotowała z chłodnym rozbawieniem, zrobionymi z rodzaju przezroczystego szkła i rozłożonymi w symetrycznym układzie. Dostrzegła również drapacze chmur z tego samego przezroczystego materiału, wysokie na dwadzieścia albo i więcej pięter, wyrastające wokół kopuły, po przeciwnej stronie od końców ramion.

To niewiarygodne! — wyszeptała.

Bardziej niż ci się wydaje — odparł Brouder z odrobiną dumy. — Najlepsze nasze umysły opracowują tu poszczególne problemy i gromadzą uzyskaną wiedzę. Srebrzysty tor, biegnący przez ściany i stropy to sztuczne światło słoneczne, wystarczająco intensywne by utrzymać naszą aktywność w porze nocnej, a kiedy spojrzysz w stronę horyzontu, dostrzeżesz wlot rzeki Averil. Centrum zbudowano na nim, co zapewnia nam niezakłócone dostawy wody. Mając pod dostatkiem światła i wody — plus kilka kąpieli witaminowych — można pracować na okrągło przez siedem do dziesięciu dni. Taki tryb życia prędzej czy później odbija się jednak na zdrowiu, i im dłużej pracujemy w ten sposób, tym dłużej musimy później pozostać w stanie ukorzenienia.

Coś przypomniało jej w tym momencie Nathana Brazila i książkę, którą czytał, tę z krzykliwą okładką.

Czy macie tutaj bibliotekę? — spytała.

Najlepszą, jaka istnieje — odparł z przechwałką. — Mamy tam wszystko, co tylko udało się nam zgromadzić, zarówno w wyniku naszych studiów na naszej planecie, jak i od Przybyszów, którzy dostarczają informacji historycznej, socjologicznej, a nawet technicznej.

A opowiadania? — spytała.

O tak — brzmiała odpowiedź. — A także legendy, baśnie, co tylko chcesz. Umiau są na tym polu szczególnie płodni.

Dostają się do Centrum rzeką.

Jak udaje się im w takim razie chronić przed Pia? — spytała logicznie.

Jak pamiętasz, nie znoszą słodkiej wody, a tu byliby na nią skazani. Umiau są ssakami, a więc typ środowiska wodnego, w jakim żyją jest im obojętny.

Brouder zabrał się do wyjaśniania struktury społecznej Centrum. Na czele stała niewielka grupa specjalistów zwanych Starszymi, nie dlatego, by rzeczywiście byli starzy, a z racji tego, że byli najlepsi w swojej specjalności. Pod sobą mieli pomocników, uczonych, którzy prowadzili prace badawcze w ramach poszczególnych projektów. Brouder, podobnie jak Gringer, był właśnie takim Uczonym. Pod kierunkiem Uczonych pracowali Uczniowie, którzy studiowali w odpowiednich dziedzinach, czekając na okazję wykazania się i awansu. Najniższy szczebel tworzyli konserwatorzy-sprzątacze, ogrodnicy i technicy, utrzymujący całe Centrum w odpowiedniej gotowości do pracy. Było to zajęcie z wyboru, wykonywali je często emerytowani przedstawiciele wyższego szczebla, którzy stwierdzili, iż osiągnęli już wszystko, co było możliwe, albo którzy zabrnęli w ślepy zaułek. Niektórzy po prostu lubili to, co robią.

Brouder wprowadził ją do środka i przedstawił Uczonemu imieniem Mudriel, specjaliście w dziedzinie psychologii przemysłowej, który w ciągu następnych dni — właściwie tygodni — poddawał Vardię niezmordowanie rozmaitym wywiadom, testom i innym eksperymentom, mającym za cel możliwie pełne odtworzenie jej sylwetki. Prócz tego zaczął ją uczyć czytania w języku Czilli. Tu dostarczyła mu szczególnych powodów do satysfakcji, ucząc się szybko i łatwo.

Co wieczór odsyłano ją do specjalnego obozu w pobliżu Wydziału Psychologii, znajdującego się jednak poza obrębem budynku. Nocą wokół Centrum wyrastał dziwaczny las tysięcy pracowników wszystkich szczebli, którzy po opuszczeniu Centrum zakorzeniali się w pobliżu. Niektórzy pozostawali tak nawet przez kilka dni, odsypiając pracę na okrągło.

Vardii wydawało się, że jest jedynym klientem Mudriela i nie omieszkała zwrócić mu na to uwagi.

Jesteś pierwszym Przybyszem, który trafił do naszego społeczeństwa za naszego życia — wyjaśnił Mudriel. — Czasami, o ile to możliwe, sprowadzamy Przybyszów z innych sześciokątów dla ostatecznej odprawy. Gdy nie jest to możliwe, wybieram się do nich. Jestem jednym spośród co najwyżej tysiąca, którzy mieli okazję przebywać na Półkuli Północnej.

Jak tam jest? — spytała. — Rozumiem, że na pewno inaczej?

To dobre określenie — przyznał Mudriel, wstrząsając się z lekka. — Po naszej stronie żyje także sporo równie zakazanych typów. Czy myślałaś kiedyś o zbadaniu Pia w jego własnym środowisku, gdy próbuje ci okazać pomoc i jednocześnie cię zjeść? Mnie się to zdarzyło.

Ale przeżyłeś — powiedziała z podziwem.

Mudriel wykonał gest zaprzeczenia. — Nie zawsze wiodło się tak dobrze. Kiedyś zwaliło mnie z nóg, trzy albo cztery razy byłem praktycznie ruiną przez wiele tygodni, dwa razy zabili mnie.

Zabili! — krzyknęła Vardia. — Ależ...

Mudriel wzruszył ramionami: — Oczywiście, dzieliłem się cztery razy — odpowiedział rzeczowo — i jeszcze jeden raz, gdy pozostał ze mnie sam mózg. Nadal istnieję w czterech egzemplarzach. Mamy to samo zajęcie i podróżujemy na zmianę po to, aby rozłożyć ryzyko.

Któregoś dnia Mudriel wezwał ją do swojego gabinetu, w którym wertował niezwykle gruby segregator akt.

Przyszedł czas, byś otrzymała przydział i przeszła do innych spraw — powiedział psycholog. — Byłaś tutaj dostatecznie długo, by dać nam możliwość poznania cię dokładniej, niż znamy kogokolwiek stąd. Muszę przyznać, że byłaś cudownym, ale i zagadkowym przedmiotem badań.

W jakim sensie? — spytała Vardia. Z czasem coraz bardziej przyzwyczajała się do swojej nowej postaci i nowego otoczenia.

Unormowałaś się — zauważył Mudriel. — Teraz już czujesz się tak, jakbyś się urodziła jednym z nas, a twoje dotychczasowe życie i wszystko, co wraz z nim przeminęło, jest już tylko doświadczeniem czysto intelektualnym, dziedziną wspomnień.

To prawda — przyznała Vardia. — Czuję się prawie tak, jak gdyby cała moja przeszłość przydarzyła się komuś innemu, kto mi ją opowiada.

Tak jest w każdym przypadku — odparł Mudriel. Jest to nierozerwalnie związane z samym procesem przemiany, gdy zmiany biologiczne dostosowują i przekształcają psychikę — W takim razie — przerwała Vardia — co cię tak we mnie dziwi?

Twój brak jakichkolwiek umiejętności — odparł psycholog. — Każdy coś robi. Ty jednak najwyraźniej zostałaś tak wychowana, by połączyć wysoką inteligencję z kompletną ignorancją. Możesz bez trudu przenosić wiadomości i całe rozmowy, poza tym jednak nie umiesz niczego. Zastanawia nas twój niemal całkowity brak jakiejkolwiek samoświadomości. Na dobrą sprawę byłaś uczłowieczonym magnetofonem Czy zdajesz sobie na przykład sprawę z tego, że w ciągu trwającego osiemdziesiąt trzy dni pobytu u nas przeżyłaś okres dłuższy, niż całe twoje dotychczasowe krótkie życie?

Ja... nie wiem, o czym mówisz — wyjąkała Vardia.

Z wyrazu twarzy i tonu Mudriela przebijała mieszanina litości i niesmaku.

Wyhodowano cię z niezmiernie wysoką inteligencją, kiedy jednak dorosłaś, zaaplikowali ci szczególnie głęboko sięgający program, który miał zapewnić, byś tej inteligencji nie mogła nigdy użyć samodzielnie. Występowałaś więc pod przykrywką jednostki nazywanej Vardia Diplo 1261. Ten numer sugeruje sprawy, które budzą mój wstręt. To sprawiło, że pozostałaś ciekawa i dociekliwa, jednakże w sposób raczej powierzchowny. Nie mogłaś działać w oparciu o uzyskane informacje, a zresztą nie odczuwałaś takiej potrzeby. Stworzono ciebie dla wygody innych. Kiedy docierałaś do celu, pracownik ambasady wprowadzał cię w stan hipnozy, odczytywał wiadomość i następnie czyścił twoją pamięć. Ten sam manekin w razie potrzeby programowano później odpowiedzią. Tak by się właśnie sprawy potoczyły, gdybyś dotarła do Koriolana. Obecnie w żywej pamięci zachowujesz kapitana Brazila i innych pasażerów, a także Dalgonię. Gdybyś osiągnęła swoje przeznaczenie, zostałabyś pozbawiona wszystkich tych wspomnień. Wszyscy, których zdarzyło ci się spotkać, staliby się dla ciebie obcy. Przyjęliby po prostu, tak samo zresztą jak i ty, że poznali kiedyś jakąś inną Vardię Diplo. Pomyśl chwilę — co pamiętasz z twego życia przed zaokrętowaniem się u Brazila?

Vardia sięgnęła myślą w przeszłość ze świeżo pozyskaną jasnością i dystansem. Pamięta zdawkowe pożegnanie z pracownikami Urzędu Politycznego, pamięta jak wychodzi, jedzie na lądowisko, wsiada na statek.

Wcześniej — nic.

Nigdy nie zdawałam sobie sprawy — zaczęła, ale Mudriel uciął jej w pół zdania:

Wiem — powiedział — to też część tego głębokiego programu. Nigdy nie miałaś się dowiedzieć. Nie znałaś przecież nawet treści, jakie przenosiłaś, tych wiadomości, dla utajnienia których posunęli się tak daleko. Dzięki programowanym ćwiczeniom zachowałaś doskonałą formę fizyczną i w razie ataku lub przyparta do muru miałaś walczyć, by się uwolnić, choćby przez śmierć. Gdybyś wpadła w pułapkę ciąg impulsów wywołanych tą sytuacją miał spowodować twoje samobójstwo. — Mudriel obserwował jak w oczach Vardii ściera się rosnące zrozumienie i jednocześnie niedowierzanie.

Nie martw się — zapewnił ją psycholog. — Usunęliśmy to głębokie zaprogramowanie. Pozostaniesz sobą. Czy chcesz posłuchać wiadomości, jakie przenosiłaś?

Vardia kiwnęła tępo głową, próbując zebrać myśli.

Psycholog wyjął niewielką, półprzeźroczystą kostkę i wsunął ją do gniazda małego odtwarzacza, umieszczonego na stole obok.

Nagle Vardia zdumiona usłyszała swój głos — swój dawny, cienki głos. Nie miała już przecież strun głosowych, b mówić w ten sposób! A jednak usłyszała: — Komisariat przedstawia Dathama Haina, który przybył wraz z towarzyszącą osobą tym samym statkiem co kurier. Obywatelowi Hainowi powierzono misję, do której Komisariat przykłada wielką wagę. Misja ta wymaga przygotowania kolacji z przynajmniej kilkoma Członkami Prezydium Koriolana zależnie od technicznych możliwości.

Należy się dokładnie zastosować do wszelkich jego zleceń, bez dodatkowych pytań, czy wahania. Zatrzymać kuriera przynajmniej do czasu zorganizowania jednego spotkania i następnie przeprogramować go tak, by mógł zdać sprawę z tego spotkania, przy czym zabieg ten należy przeprowadzić w obecności i za zgodą Haina. Chwała Rewolucji Ludowej, chwała jej prorokom!

Psycholog uważnie obserwował przez chwilę Vardię, gdy nagranie dobiegło końca. Były kurier zdawał się wyraźnie zdumiony i wstrząśnięty. Jej dotychczasowy obraz świata legł w gruzach. Widok był przerażający.

Psycholog spytał wreszcie łagodnie: — Czy chcesz się ukorzenić i przemyśleć to wszystko? Tak długo jak zapragniesz?

Vardia potrząsnęła głową.

Nie — powiedziała w końcu niemal szeptem. — Nie nic mi nie jest.

Wiem — powiedział uspokajająco. — To okropne — dowiedzieć się, że całe życie było kłamstwem. Również i dlatego zajmujemy się tu odkrywaniem prawdy. Również i na tym świecie istnieją złe społeczności i źli ludzie. Hain gdzieś tutaj przebywa, i na pewno trafił już na podobnych sobie. Takie społeczności są wrogiem wszelkiej cywilizacji, i właśnie z nimi walczymy. Czy przyłączysz się do nas?

Nie odzywała się przez dobrą chwilę. Później, nagle coś się w niej jakby przełamało i z mocą, która ją sama zdumiała, odpowiedziała.

Tak!

Psycholog wykonał miejscowy odpowiednik uśmiechu Wegnał do kartoteki. W pustym okienku karty Vardii przyłożył pieczątkę: Gotowa do przydziału.

Przygotowania dobiegały końca. Vardia Diplo 1261 przestała istnieć.

Razem opuścili gabinet.



Imperium Akkafii (pojawia się Datham Hain, pogrążony we śnie)

Datham Hain wkroczył we Wrota z udawaną zuchwałością, w istocie jednak był śmiertelnie przerażony. Przed oczami stanęły mu wszystkie najokropniejsze chwile jego długiego życia. Te koszmary wydobył mózg Markowa, oddzielając, analizując i klasyfikując każdy temat zgodnie ze swoją od dawna zapomnianą, zadaną logiką.

W momencie przebudzenia wzdrygnął się gwałtownie i rozejrzał wokół siebie. Dookoła rozpościerał się najdziwniejszy widok, jaki miał w życiu okazję podziwiać.

Od razu uświadomił sobie, że nie rozróżnia kolorów. Nie widział jednak otoczenia po prostu w czerni, bieli i odcieniach szarości, lecz raczej w łagodnej tonacji sepii, co sprawiło, że niektóre przedmioty rozmazywały się jakby, inne zaś — występowały wyraźnie. Dotarło do niego również, iż ma niezwykłe wyczucie głębi. Na pierwszy rzut oka mógł dokładnie określić odległości dowolnych przedmiotów w polu widzenia, które, jak mu się zdawało, rozszerzyło się do 180°. Było to równie zadziwiające jak sam widok.

Jak się wydawało, znajdował się na występie skalnym, zawieszonym nad rozciągającym się głęboko u jego podnóża niewiarygodnym krajobrazem. Teren był ponury i piaszczysty, poprzerywany setkami stożków, wyglądających prawie jak doskonale ukształtowane wulkany. Wytężył wzrok i nagle stwierdził, że sceneria, obraz przybliża się powiększając w jakiś sposób w jego oczach. Jednocześnie, niemal niedostrzegalna, podobna do włosa cienka linia przebiegająca w jego polu widzenia również się powiększa, stając się ogromną sztabą dzielącą je na prawą i lewą część. Miał wrażenie, jakby wyglądał przez dwa sąsiadujące ze sobą okna, mając przed nosem dzielący je słupek.

Coś znajdowało się w dole, coś się poruszało. Hain przyglądał się zafascynowany, dziwiąc się jednocześnie, że nie przepełnia go przerażenie czy odraza. To były wielkie owady, długie na jeden do czterech metrów, wysokie na mniej więcej metr. Miały olbrzymie, złożone oczy umieszczone, podobnie jak u much, z przodu głowy. Poniżej oczu znajdowały się potężne żuwaczki, pomiędzy nimi zaś — gęba przypominająca dziób papugi. Zaskoczony obserwował, jak jedno ze stworzeń zatrzymało się na chwilę, wysuwając długi, przypominający węża czarny język i czyszcząc swe oblicze.

Cało stwora było długie i — jak się wydawało — porośnięte włosami. Stopień rozdzielczości wzroku Haina był tak duży, że mógł je niemalże przeliczyć. A jednak — tak, spomiędzy owłosienia z ciała wyrastało kilka par skrzydeł. W tylnej części ciała widać było nagi, kościsty czubek, który niewątpliwie był żądłem.

Hain próbował wyobrazić sobie, co może czuć ktoś ukłuty kolcem o takich rozmiarach.

Głowa wyglądała tak, jakby ją umocowano na zawiasie albo okrągłym stawie i widać było, jak niektóre stwory poruszają nią lekko na boki.

Zobaczył też wreszcie czułki, gigantyczne organy, które zdawały się żyć własnym życiem, poruszając się na boki, do tyłu i nawet prosto ku górze. Zakończone były pokrytymi włosami guzkami.

Stworzenia posiadały cztery pary grubych nóg, również pokrytych włosem, tutaj dłuższym i schodzącym ku dołowi. Nogi połączone były wielostawowo i Hain ujrzał parę potworów, używających swoich przednich odnóży niczym rąk do przesunięcia zagradzającego drogę złomu skalnego. Zobaczył czubek na każdej z nóg, nie był utworzony z włosów, lecz raczej podobny do kolca i pokrywała go wydzielina, która sprawiała wrażenie lepkiej.

Chwilami owady poruszały się z zadziwiającą prędkością, odrywając się na moment od ziemi. Najwidoczniej nie potrafiły latać na dłuższych odcinkach przy swojej wadze, potrafiły się jednak zdobyć na dłuższe podskoki. Przyjrzawszy się dokładniej, Hain zauważył, że niektóre bestie obsługują maszyny! Jedna z nich podobna była do śnieżnego pługu, który popychany wzdłuż drogi, rozgarniał pył i skalne odłamki. Przeznaczenia innych maszyn nie pojmował.

Kiedy uświadomił sobie, iż nie są to zwierzęta, a pewna forma inteligentnego życia w Świecie Studni, uderzyła go pewna myśl.

Próbował tak wykręcić głowę, by sprawdzić, jak wygląda. Na nic! Otworzył dziwnie sztywne usta i wysunął język. Był posiadaczem ponad trzymetrowego języka, równie ruchliwego jak ręka i pokrytego niewiarygodnie lepką substancją.

Jestem jednym z nich — powiedział do siebie, raczej zdumiony, niż przestraszony.

Uniósł głowę i dźwignął dwie przednie kończyny tak, by mógł je zobaczyć. Tak jest, wszystko się zgadza! Trzy stawy, zginające się na wszystkie strony. Końce nóg były kolcami, podobnymi do twardej gumy i dla ich wypróbowania sięgnął i uniósł niewielki odłamek skalny. Kiedy odnóża dotknęły skały, kleista wydzielina spowodowała, iż kamień przylgnął do nich mocno.

Kiedy popuścił uchwyt, wydzielina zamieniła się w twardą błonę i odpadła niczym zużyta skóra.

Natychmiast zauważył, że upuszczony odłamek nie wydał żadnego dźwięku. Raczej odczuł upadek, jak ostre uderzenie pulsu.

Anteny — pomyślał. — Wyczuwają ruch powietrza, ale nie odbierają dźwięku.

Nagle poczuł, że odbiera przez nie tysiące drobnych wibracji i — co było niewiarygodne — niemalże wyczuwał kierunek i odległość ich źródeł.

Ostrożnie zbadał swe ciało używając języka i prowadząc go z dala od żądła z tyłu, które — co też teraz spostrzegł — obdarzone było czuciem. — Nie ma sensu otruć się na samym początku zabawy — pomyślał ostrożnie.

Przekonał się, że miał prawie trzy metry długości i prawie metr wysokości. Były to rozmiary średnie na tle stworzeń, które obserwował w dole. Poruszył swoimi skrzydłami, których — jak stwierdził — miał aż sześć par. Były długie, ale wyglądały na niezmiernie cienkie i zbyt kruche, by unieść jego ciężar. Postanowił, że nie będzie ich próbować, zanim lepiej nie pozna ich budowy. Nawet ptaki muszą się uczyć latać — pomyślał — a stworzenia czujące zapewne były obdarzone słabszym instynktem — jeżeli w ogóle go miały — niż gatunki niższe.

Zaraz... — zastanowił się... — jak zejdę na dół? Zdecydował się wreszcie na eksperyment, przesuwając ciało blisko krawędzi. Zauważył z zadowoleniem, że nogi, dotknąwszy zbocza, przytwierdziły się doń za pomocą owej kleistej substancji.

Nabrawszy odwagi, oderwał się i zaczął schodzić w dół zbocza.

Stwierdził, że było to niewiarygodnie łatwe. Z każdym krokiem nabierał zaufania do swoich ruchów. Uświadomił sobie raptem, że pewnie mógłby spacerować po suficie, o ile kleista substancja utrzymałaby jego ciężar.

Zejście z niewysokiego urwiska zajęło mu kilka minut, chociaż uzmysłowił sobie, że przy odrobinie praktyki mógłby pewnie wrócić na górę i powtórzyć tę trasę w kilka sekund. Już na dole stanął przed problemem, który go przerastał. Pragnął się jak najszybciej zasymilować, zadomowić, zbadać system społeczno-polityczny, geografię, itp. Prócz tego odczuwał głód, a nie miał przecież najmniejszego pojęcia o tym, czym te stwory się żywią.

Przede wszystkim nie wiedział jednak w jaki sposób się porozumiewają! Nie tylko nie znał języka, ale nawet nie wiedział, jakimi środkami wyrazu dysponują.

Miał rację Ortega, że takie sprawy załatwia mózg — pomyślał Hain. Wzdłuż drogi sunął jeden ze stworów.

Ten zobaczył go i przystanął.

Co tu robisz, Marklingu? Po prostu sobie stoisz? — napadł go przybysz surowo. — Nie masz niczego do roboty?

Hain był oszołomiony. Ich język był ciągiem niewiarygodnie szybkich pulsacji, w jakiś sposób przekazywanych z anten potwora do jego odbiorników. Mimo to — zrozumiał wszystko, z wyjątkiem nazwy, którą mu przydał stwór. Zdecydował, że spróbuje odpowiedzieć.

Proszę! Jestem nowy w tym świecie i potrzebuję pomocy i wskazówek — podjął, czując jak jego anteny drgają niewiarygodnym rytmem. — Udało się!

Cóż u licha? — odpowiedział gburowaty gość, choć oczywiście nie użył w rzeczywistości tych słów. Mózg Haina zdawał się automatycznie tłumaczyć tę mowę na znajome mu symbole.

Jesteś może chory czy co?

Nie, nie — zaprotestował Hain — właśnie przybyłem ze Strefy, gdzie obudziłem się jednym z was.

Tamten pomyślał dobrą chwilę: — Niech mnie licho! Przybysz! Nie spotkałem nikogo takiego przez ostatnie dziesięć lat! Nagle z powrotem opanowała go nieufność. — Nie mówisz tego chyba tylko po to, żeby się wykręcić od pracy?

Zapewniam cię, że jestem tym, za kogo się podaję i że jeszcze zupełnie niedawno byłem przedstawicielem zupełnie innej rasy o całkiem odmiennym wyglądzie.

Dostosowanie idzie ci całkiem nieźle — zauważył tamten. — Cóż, zabiorę cię do najbliższego budynku rządowego i niech oni się martwią. Mam robotę. Idź za mną! — To powiedziawszy ruszył, a Hain posuwał się za nim.

Jego przewodnik był o przynajmniej jedną trzecią większy od niego. Większość przechodzących stworów miała mniej więcej jego rozmiary lub nawet nieco mniejsze. W pobliżu przebywało kilka dużych osobników i wszystko wskazywało, że pełnią oni funkcje kierownicze.

Przeszli obok kilku z tych olbrzymich stożków, po czym wspięli się po zboczu jednego z nich, niczym nie różniącego się od pozostałych i opuścili się w otwór na wierzchołku. Hain zauważył, że otwór miał metalową obudowę, niczym otwarty właz.

Wchodząc, w pewnej chwili omal nie stracił równowagi. Nadziemna część stożka o wysokości mniej więcej dziesięciu metrów sięgała poniżej zewnętrznej konstrukcji. Schodzili nie tylko w dół, ale i pod pewnym kątem.

Kiedy zeszli poniżej poziomu otaczającego terenu, posuwali się po posadzce, która była również zbudowana z materiału przypominającego metal. We wszystkie strony, niczym szprychy koła, odchodziły tunele wykładane płytami, oświetlone światłem przypominającym neonowe, promieniującym z długich rur biegnących wzdłuż korytarza. Korytarze były dostatecznie szerokie, by mogły się w nich minąć swobodnie dwa stwory. Kilka z nich minęli po drodze.

Przez pozbawione drzwi otwory prowadzące do wielkich komnat widać było najprzeróżniejsze dziwne rzeczy, często — tuziny stworów przy pracy. Wreszcie dotarli do jednego z pomieszczeń, oznaczonego oświetlonym sześciokątem nad wejściem. W środku tego znaku umieszczono szerokie, szare koło, wewnątrz — mniejsze, czarne, a na samym środku — biały punkt. Patrząc na te symbole, Hain z odrobiną rozbawienia pomyślał o zadku swego przewodnika z jego groźnym żądłem.

Kilka małych i średnich stworów pracowało, najwyraźniej — jak zauważył Hain — zajętych jakąś papierkową robotą. Wszędzie stały duże maszyny drukarskie i maszyny do pisania. Na ekranach ukazywały się teksty, które stwory wystukiwały na dziwacznej klawiaturze, posługując się przednimi odnóżami. Urządzenie składało się z szeregu czterdziestu, może pięćdziesięciu pozornie identycznych kostek, które natychmiast po dotknięciu rozjarzały się światłem. Na ekranach ukazywały się zwariowane kombinacje punkcików, nie układając się z pozoru w żaden logiczny porządek czy wzór. Kiedy ekran został zapełniony, zadnia noga kopała duży kołek i ekran znowu był czysty, co umożliwiało ponowne zapełnienie go.

A więc czytać jednak tego nie umiem — skonstatował Hain. — Cóż, nie można mieć wszystkiego na raz.

Przewodnik cierpliwie czekał aż ktoś go dostrzeże, podnosząc wzrok znad klawiatury.

Tak? — spytał pracownik wrednym, podenerwowanym tonem.

Znalazłem tego Marklinga na drodze, twierdzi, że jest przybyszem — powiedział wielki przewodnik tym samym zirytowanym głosem, jakiego używał w stosunku do Haina.

Znowu to dziwne słowo. Co, do wszystkich diabłów, znaczył ten Markling?

Chwileczkę — powiedział urzędnik, czy czymkolwiek tam był, ten ich opryskliwy rozmówca. — Sprawdzę, czy Jego Wysokość cię przyjmie.

Wyszedł przez boczne drzwi i kilka minut go nie było Hain był coraz bardziej głodny, coraz więcej też pojmował Imperium dziedziczne — pomyślał. Cóż, mogło być gorzej

Wreszcie biuralista pojawił się znowu.

Jego Wysokość przyjmie przybysza — powiedziała Hain automatycznie myślał o swoim przewodniku jaki o mężczyźnie, a o recepcjoniście i większości innych prą cewników jako o należących do rodzaju żeńskiego. Prze wodnik ruszył.

Tylko przybysz — powiedział urzędnik ostro. — Ty wrócisz do swoich obowiązków.

Tak będzie — odparł tamten, odwrócił się i wyszedł Hain zebrał całą swoją odwagę i wszedł w drzwi.

W środku znajdowało się największe stworzenie, jakie kiedykolwiek widział. Nie tylko jednak jego rozmiary wydały mu się niezwykłe.

Pokrywające jego ciało włosy miały białą barwę.

Wokoło umieszczono trochę skrzyń i toreb o mniej lub bardziej konwencjonalnym wyglądzie.

Stała tu również jedna z tych maszyn do pisania, wyposażona jednak w znacznie większy ekran. Nic więcej Olbrzym uniósł się na czterech tylnych odnóżach. Hain przyglądał mu się z podziwem i strachem; nie widział tu jeszcze nikogo, kto by to robił.

Jak się nazywasz, przybyszu? — spytał biały kolos władczo.

Datham Hain, Wasza Wysokość — odpowiedział w sposób wyrażający tyle szacunku, ile tylko potrafił przydać swoim słowom.

Urzędnik w zamyśleniu przesuwał językiem po dziobie. Wreszcie przeszedł do maszyny i zaczął coś tam wystukiwać — coś krótkiego, jak zauważył Hain, bowiem ekran był nadal niemal zupełnie pusty, gdy wielki stwór walnął w dźwignię wysyłkową, czy czymkolwiek było to dziwne urządzenie. Chwila oczekiwania i ekran zaczął się zapełniać tymi śmiesznymi punkcikami.

Urzędnik przeczytał wiadomość uważnie, studiując ją przez kilka minut. Wreszcie odwrócił ponownie w jego stronę swoje czterometrowe cielsko.

Normalnie, Hain, po prostu poddalibyśmy cię ćwiczeniom, które by cię albo odpowiednio ustawiły, albo też zabiły. — Serce Haina — o ile jeszcze posiadał ten organ — załomotało niespokojnie. — Jednakże — ciągnął królewski urzędnik — w tym przypadku znaleźliśmy dla ciebie specjalne zastosowanie. Niedobrze, że przemieniłeś się w Marklinga, ale tego należało się spodziewać. Zostaniesz zakwaterowany w pobliżu — jeden z moich asystentów wskaże ci miejsce. Trzy pokoje dalej jest kantyna. Większość przybyszów przechodzi głodówkę, idź więc tam i najedz się do syta. Nie zwracaj uwagi na to co jesz — możemy się odżywiać właściwie wszystkim. Zaczekaj w swojej kwaterze, nim nie dostanę z Cesarskiej Kwatery instrukcji w twojej sprawie.

Hain postał jeszcze chwilę, przetrawiając informacje. Wreszcie powiedział: — Wasza Wysokość, czy wolno mi będzie zadać jedno pytanie?

Tak, tak — odpowiedział tamten. — O co chodzi?

Co to jest Markling?

Hain — odparł urzędnik cierpliwie — życie w Cesarstwie Akkafii jest trudne i ma niewielką cenę. Śmiertelność wśród dzieci jest niezmiernie wysoka, nie tylko z przyczyn naturalnych, ale również z innych przyczyn, o których dowiesz się prędzej czy później. Wskutek tego, dla zapewnienia ciągłości gatunku, na każdego osobnika męskiego rodzi się około pięćdziesięciu osobników żeńskich.

Markling jest żeńskim wydaniem mieszkańca Akkafii. Przeszedłeś zamianę płci.

Jeden z pracowników biura zaprowadził Haina do kantyny, która okazała się być dużym pomieszczeniem pełnym nieznanych zwierząt, roślin i robaków, niektórych jeszcze żywych. Odżywanie się na tutejszą modłę nie było przyjemne, przynajmniej dla Haina, ale stanowiło konieczność. Prawdę mówiąc, stworzenia smakowały nie najgorzej, na dobrą sprawę — prawie nie miały smaku, wypełniły jednak próżnię, która sprawiała, że czuł się tak, jakby miał wiele żołądków. Gdyby nie wiedział, co je, wchodziłoby to jeszcze lepiej.

Odkrycie jego nowej, żeńskiej płci nie było dla Haina jakimś specjalnym wstrząsem, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa lud tutejszy miał tak odmienne obyczaje seksualne, że i tak nie robiłoby to specjalnej różnicy. Niepokoiła go natomiast wyraźna przewaga osobników męskich, twardo kierujących tutejszymi kobietami. Osobniki męskie, nazywane Nirlingami, były większe i kontrolowały stanowiska w rządzie i w nadzorze, a także technologię, co pozwalało im zachować władzę. Kobiety, po większej części niepłodne, pracowały pod widocznym przymusem. Hain nie dostrzegł żadnych objawów przemocy lub przymusu; robotnicy wykonywali swoje czynności z poświęceniem, bez szemrania czy narzekania. Hain w pewnej mierze rozumiał ten system. Nie był przecież znowu tak bardzo odległy od tego, który panował w Komlandach, gdzie ludzi hodowano na woły robocze.

Jedyny kłopot polega na tym, że w tej chwili znajduję się na dolnych szczeblach drabiny społecznej. Być obcym stworem, być kimś zupełnie innym — to mógł zaakceptować. Nie mógł natomiast znieść myśli o tym, że miałby być niewolnikiem takiego systemu.

Po nakarmieniu zaprowadzono go do pomieszczenia wypoczynkowego. Rasa ta wykonywała swoje zajęcia na okrągło, tylko poszczególne osobniki zmieniano tak, by co jakiś określony czas mogły odpocząć.

Wyrósł przed nimi rejon pracy, wznoszący się na kilka pięter — wysoka, podziemna ściana złożona z sześcianów, z których każdy był na tyle duży, że mógł pomieścić jednego stwora. W chwili gdy weszli, połowa komórek już wypełniła się. Hainowi nadano numer i polecono wejść i czekać na instrukcje.

Bez problemów wdrapał się po ścianie i wszedł do przydzielonej komórki. Było tam ciepło i bardzo wilgotno, co dziwnie jakoś odczuł jako znośniejszy klimat, niż bardziej suche powietrze pomieszczeń biurowych. Podłogę wyścielał dywan z jakiejś sierści, znajdowała się tam również niewielka tablica rozdzielcza z dwoma guzikami, z których jeden wciśnięto. Wiedziony ciekawością, nacisnął ten drugi. Widocznie odkrył radio, z którego dochodziły serie dźwięków, których tętnienie było dziwnie przyjemne i uspokajające. Fala ulgi spłynęła na jego owadzie ciało, poczuł, jak zapada w głęboki sen.

Urzędnik z pewnym zadowoleniem stwierdził, że Hain śpi przeszedł do tablicy kontrolnej nadzorcy, znajdującej się u podnóża obszaru wypoczynkowego. Nadzorca opróżniał właśnie tacki wychwytujące odpady i inne produkty, okazał zdziwienie, gdy poznał urzędnika z gospodarstwa barona.

Z rozkazu Jego Wysokości — polecił urzędnik — Markling w komórce 198 ma być utrzymywany we śnie aż do odwołania. Upewnij się, że uśmierzacz będzie włączony przy zmianie.

Nadzorca potwierdził rozkaz i przeniósł się do swojego biura. Przed sobą miał tablicę plastikowych przycisków, ponumerowanych tak, jak komórki. Niektóre, w tym również ten, który oznaczał celę, zajmowaną przez Haina, były zapalone. Nadzorca przytrzymał numer 198 przednią łapą, drugą wyłączając małą czerwoną kontrolkę.

Hain pogrążył się w objęciach błogiego snu, który miał trwać tak długo, aż ktoś nie przyciśnie ponownie guzika.

Urzędnik dał wyraz swemu zadowoleniu i wrócił do biura barona dla zdania sprawy z wykonanych poleceń. Wielki biały Nirling pokiwał z aprobatą i odprawił go do jego biura.

Po chwili przeszedł do stołu łączności i włączył numer do Pałacu Cesarskiego. Nie lubił tam dzwonić, bowiem władca i otaczający go ambitni możnowładcy byli niestabilni i niegodni zaufania. Baronowie zajmowali dalekie miejsce na skali społecznego znaczenia, cieszyli się jednak znacznie wyższym stopniem przeżywalności właśnie dlatego, że byli z daleka od pałacu. Robili swoje i życie okazywało się całkiem niezłe.

Łączność z pałacem nawiązano tylko za pomocą dźwięków, trzeba więc było wszystko wyłuszczyć. Chociaż Akkafianie nie mieli uszu, słyszeli prawie tak samo jak stworzenia, które je posiadały. W końcu dźwięk powoduje zawsze jakąś zmianę ciśnienia atmosferycznego. Chociaż nie słyszał samego dźwięku, baron słyszał jednak lepiej niż większość mieszkańców Świata Studni.

Po dłuższej chwili ktoś się obudził w pałacu i zechciał odpowiedzieć na wezwanie. Królewski Dwór staje się rozlazły i wręcz zdegenerowany — pomyślał baron. Być może dzień przewrotu nie jest już tak bardzo odległy.

Oczywiście tytułów i stanowisk nie nazywano po ludzku, gdyby jednak Hain mógł podsłuchać rozmowę, brzmiałaby ona w tłumaczeniu mniej więcej tak:

Mówi Baron Kluxm z Podsześcianu 19. Mam pilną nadzwyczajną wiadomość do natychmiastowego przekazania Tajnej Radzie Jego Wysokości.

W tej chwili nie ma posiedzenia Tajnej Rady — usłyszał znudzoną odpowiedź. — Czy nie można by z tym poczekać, Baronie?

Kluxm zaklął pod nosem, znajdując taką zuchwałość i głupotę nawet na szczeblu pomniejszych dworaków. Telefonistka była prawdopodobnie jednym z królewskich Marklingów.

Przecież mówię, że sprawa jest pilna! — powiedział z naciskiem, starając się ukryć prawdziwe uczucia. — Biorę za to pełną odpowiedzialność.

Telefonistka wydawała się wahać, wreszcie w dobrym biurokratycznym stylu postanowiła przekazać klienta dalej.

Połączę Pana z Generałem Ytilem z Królewskiego Personelu — powiedziała. — On podejmie decyzję.

Zanim Kluxm zdołał odpowiedzieć, usłyszał sygnał przełączania i zgłosił się nowy męski głos.

Ytil — powiedział sucho.

Baron nie był za bardzo oswojony z imperialną kadrą wojskową; na ogół wojowała ona z innymi sześciokątami, gdy, jak normalnie co kilka lat, pojawiały się niedobory. Zresztą — soldateska te wojny niezmiennie przegrywała. Zdecydował jednak, że Ytil może spełnić tę samą funkcja jakiej oczekiwał od telefonistki.

Miałem dzisiaj przybysza, jednego z tych, których polecono nam obserwować.

Przybysz! — głos Ytila rozbrzmiewał nagłym podnieceniem. Fale, jakie emitował, były tak fatalne, że przyprawiły Kluxma od razu o ból głowy. — Który z nich?

Ten, którego nazwano Datham Hain. W postaci zwyczajnego rozpłodowego Marklinga — dodał.

Głos Ytila nadal wibrował podnieceniem, chociaż wyjaśnienia Kluxma boleśnie go rozczarowały.

Rozpłodowy Markling! Jaka szkoda! Ale pomyśleć, że jednego mamy! Hmmm... Właściwie, może to pracować na naszą korzyść. Muszą przejrzeć notatki i nagrania Haina w Strefie, o ile jednak dobrze pamiętam, jest to zachłanny i ambitny typ.

Również moja dokumentacja to potwierdza — przyznał Kluxm. — U nas zachowywał się z nienormalnym szacunkiem i spokojem. Wydaje się, iż nadzwyczaj dobrze dostosował się do postaci, którą przybrał.

Tak, tak, tego należało się spodziewać — odpowiedział Ytil. — Poza tym nie ma sensu obracanie wszystkich przeciwko sobie. Hain jest dostatecznie sprytny, by przejrzeć naszą strukturę społeczną i granice, jakie ona wyznacza takim postaciom jak ta, w którą się przedzierzgnął. Gdzie jest teraz?

W rejonie wypoczynkowym niedaleko mojego biura — odparł Kluxm.

Doskonale, doskonale — ucieszył się Ytil. — Powiadomię Tajną Radę i wyślemy kogoś po niego, kiedy będziemy gotowi. Zasłużyłeś na pochwałę, Baronie! Świetna robota!

Pewnie — pomyślał Kluxm posępnie. Robota, za którą zgarniesz wszystkie pochwały.

Nie pochwały jednak zaprzątały myśli generała, gdy ruszył pośpiesznie korytarzem po zakończeniu rozmowy. Wstąpił do pomieszczeń bezpieczeństwa i schwycił niewielki, czarny przedmiot przypominający klejnot na długim łańcuchu. Ostrożnie umieścił go nad swoją prawą anteną i zszedł na najniższy poziom pałacu.

Straż specjalnie się nim nie interesowała; korzystanie przez wysokiej rangi wojskowych i dyplomatów z Wrót Strefy było rzeczą zupełnie normalną.

Akkafiański generał szybko wstąpił w ciemność na końcu podziemnego korytarza.

Znalazł się w Strefie.





Strefa — Ambasada Akkafii

Recepcjonistka (tj. Markling) wydała się zaskoczona, gdy generał Ytil wynurzył się z Wrót Strefy.

W każdym sześciokącie znajdowały się gdzieś Wrota, które mogły błyskawicznie przenosić do Strefy i na odwrót. Było więc siedemset osiemdziesiąt Wrót do biur każdej z wielu ras zamieszkujących Południową Półkulę, istniały też jedne Główne Wrota Klasyfikacyjne, przez które przechodzili wszyscy Przybysze oraz ogromne Wrota Wejściowe w centrum. Ogromnie to ułatwiało wzajemne kontakty różnych gatunków.

Generał ruszył natychmiast do biura Ambasadora Imperium.

Ledwie urzędnik zdołał poinformować Barona Azkfru o wizycie, generał wpadł do gabinetu. Oczom Ambasadora nie uszło wyraźne podniecenie, przebijające z każdego ruchu Ytila.

Drogi Baronie! — wykrzyknął generał. — Stało się! Dostaliśmy jednego z tych nowych przybyszów, tak jak to zapowiadano!

Uspokój się, Ytil — burknął Azkfru. — Stracisz swoje medale za dostojeństwo i opanowanie. Powiedz mi od początku, o co właściwie chodzi.

Idzie o przybysza nazwiskiem Hain — odpowiedział Ytil, nie mogąc się otrząsnąć z emocji. — Pojawił się dziś rano w baronii Kluxma, jako rozpłodowy Markling.

Hmmm... — zamyślił się Azkfru. — Niedobrze, że przybrał akurat taką postać, na to jednak nie mamy wpływu. Gdzie obecnie znajduje się przybysz?

Błogo śpi — powiedział generał. — Kluxm jest przekonany, że powiadomiłem Dwór i Tajną Radę. Oczekuje, że ktoś tego przybysza odbierze.

Bardzo dobrze — pochwalił Azkfru — wydaje się, że sprawy przybrały korzystny dla nas obrót. Nigdy nie przykładałem większej wagi do przepowiedni i tym podobnych głupstw, jeżeli jednak stało się tak jak się stało, Opatrzność powierzyła nam ogromną szansę. Kto jeszcze o tym wie poza Kluxmem i tobą?

Nikt, Wasza Wysokość — odpowiedział Ytil. — Zachowałem największą ostrożność.

Umysł Barona Azkfru pracował błyskawicznie, porządkując informacje i podejmując decyzje o dalszych działaniach. To tempo uzasadniało jeszcze awans.

W porządku, na razie wracaj na swoje stanowisko, a o sprawie nikomu ani słowa! Podejmę wszystkie niezbędne kroki.

Transakcja z mieszkańcami Północy? — spytał Ytil. Azkfru wydał z siebie Akkaffiański odpowiednik westchnienia.

Ytil, ile razy mam ci przypominać, że to ja jestem Baronem? Wykonuj rozkazy, a pytania i odpowiedzi pozostaw lepszym od ciebie.

Ależ ja tylko... — zaczął Ytil płaczliwie, ale Azkfru uciął mu w pół zdania.

No, idź już — powiedział niecierpliwie i Ytil odwrócił się ku wyjściu.

Azkfru sięgnął do szuflady i wyciągnął zeń strzelbę pulsacyjną. Ten typ broni działał w Strefie, a przynajmniej w jego gabinecie.

Ytil! — generał był już w pół drogi do wyjścia. Zatrzymał się, ale coś nie pozwalało mu się odwrócić.

Panie? — rzucił zaintrygowany.

Żegnaj, głupcze — odparł Azkfru, otwierając ogień i strzelając, dopóki pokryte białym włosem ciało nie przekształciło się w wypalone truchło.

Azkfru wezwał straż i pomyślał: Szkoda, że nie mogłem zaufać temu idiocie, ale jego niekompetencja musiałaby nas zdradzić prędzej czy później.

Weszli strażnicy, obrzucając szczątki generała spojrzeniem nerwowym, ale wyzbytym ciekawości.

Generał próbował mnie zabić — wyjaśnił, nie zadając sobie nawet trudu, by brzmiało to przekonująco. — Musiałem się bronić. Wygląda na to, że wraz z baronem Kluxmem spiskowali z zamiarem dokonania przewrotu. Kiedy pozbędziecie się tego ścierwa, pójdźcie do Kluxm’a i zlikwidujcie cały jego personel i — oczywiście — również samego Barona. Później pójdziecie do rejonu wypoczynkowego i przyprowadzicie mi Marklinga imieniem Hain. Zróbcie to po cichu. Ja powiadomię o buncie.

Skinieniem potwierdzili przyjęcie rozkazów i w kilka minut usunęli zwłoki generała, po prostu je pożerając.

Po wyjściu straży Azkfru wezwał urzędnika.

Skierujesz się do Wrót Klasyfikacyjnych. Wejdziesz w nie, przeniosą cię do Strefy Północnej. Kiedy już tam będziesz, nie opuszczaj pomieszczenia Wrót, tylko pierwszej napotkanej osobie po prostu powiedz, że chcesz rozmawiać z Ambasadorem 1340 i poczekaj tam na niego. Kiedy się pojawi, przedstaw mu się, powiedz kto cię przysłał i przekaż, że jesteśmy gotowi zgodzić się. Zapamiętałeś?

Urzędnik zamachał twierdząco swymi antenami i powtórzył wiadomość.

Po odprawieniu go, Azkfru zajął się ostatnią sprawą, która wymagała załatwienia. Włączył linię do stanowiska recepcyjnego.

Generała Ytila tutaj nie było — powiedział — zrozumiano? Nigdy nawet o nim nie słyszałaś.

Urzędniczka zrozumiała aż za dobrze i natychmiast wymazała odpowiednie zapisy z dziennika przyjęć.

Wiedział, że gra, którą rozpoczął, jest ryzykowna i może go kosztować nawet życie. Ale o jakąż stawkę idzie! Zbyt wielka, by ją zlekceważyć!





Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii

Zwaliste ciało Dathama Haina, pogrążone w narkotycznym śnie, spoczywało pośrodku najniższego piętra gniazdka Barona Azkfru. Pomieszczenie pełne było ustawionych w rzędach komputerów, mrugających światełkami, podzwaniających i pomrukujących. W czterech głównych punktach do głowy Haina przytwierdzono grube przewody, dwa mniejsze dochodziły do podstawy jego obu anten. Dwa niepłodne, techniczne Marklingi, z wymalowanym pomiędzy wielkimi oczami godłem barona, sprawdzały odczyty na różnych zegarach i wskaźnikach, a także kontrolowały systematycznie poszczególne połączenia.

Anteny barona Azkfru wyrażały całkowite zadowolenie. Często zastanawiał się, co powiedziałby Dwór Cesarski, gdyby się dowiedzieli, że jest w posiadaniu jednego z tych urządzeń.

Pewnie spowodowałoby to co najmniej wojnę domową — pomyślał.

Urządzenie do przestrajania opracował szczególnie uzdolniony uczony akkafiański na cesarskim dworze przed prawie osiemdziesięciu laty, gdy sam ambasador był jeszcze dzieckiem. Wynalazek ten położył kres buntom baronów i zapewnił stabilność nowego — teraz już starego — porządku — czyniąc rewolucję prawie niemożliwą. Oczywiście nie można wszystkich przeregulować ze stuprocentową pewnością, robiono to więc delikatnie. Pewnie każdy baron marzył kiedyś o przechwyceniu władzy — pozwalało to na rozładowanie napięcia i frustracji.

Żadnemu jednak z nich nie mogło się to udać naprawdę. Mogli sobie pomarzyć, nie mogli się jednak wyłamać spod bezpośrednich rozkazów cesarskich.

Azkfru miał taką możliwość!

Jego ojciec skopiował urządzenie we wczesnej fazie jego opracowywania. Właśnie tu dokonywano na nim przestrajania ważniejszych osób. Oczywiście nie sposób zmienić całkowicie osobowości przestrajanego osobnika. Dlatego właśnie Ytil musiał odejść — zbyt głupi, by usiedzieć cicho. Co do Kluxm’a — cóż, niektóre Nirlingi o szczególnie silnej woli mogły się próbować wyłamać, nigdy jednak nie udało mu się uzyskać poparcia reszty przeregulowanej kadry przywódczej.

Jesteśmy gotowi, Wasza Wysokość — zawołał jeden z technicznych Marklingów, a Azkfru wyraził zadowolenie i zszedł na dół.

Do jego anten przyłączone zostały szybko i sprawnie dwa dodatkowe przewody, podobne do tych, które prowadziły do Haina. Gdyby teraz coś powiedział, przejdzie to przez maszynę, która wzmocni to, przetworzy i wprowadzi bezpośrednio do mózgu Dathama Haina w taki sposób, że przyjmie on tę obcą myśl jako własną.

Baron dał znak, że mogą zaczynać i technicy włączyli ostatnie przełączniki.

Datham Hain! — wywołał mózg ambasadora.

Hain nieświadomie odpowiedział: — Tak?

Zachowujesz swoją dotychczasową przeszłość, twoja wiedza o niej nabierze charakteru wiedzy akademickiej, do której można się będzie w razie potrzeby odwołać, ale która nie będzie miała jakiegokolwiek odniesienia do twojego obecnego i przyszłego życia — powiedział baron. — Dla ciebie ważne jest to i tylko to, że jesteś rozpłodowym Marklingiem Baronii Azkfru. Twoje przyszłe losy zależą w pełni od Barona Azkfru, przyjmujesz to bez zastrzeżeń jako rzecz normalną. Moja wola jest twoją wolą, twoją jedyną wolą. Istniejesz tylko po to, aby mi służyć. Nigdy unie mnie zdradzisz, nie pozwolisz też, by wyrządzono mi jakąkolwiek krzywdę. Jesteś mój, należysz do mnie, i tylko to jest dobrem i szczęściem w twoim umyśle i w twoim życiu. Jesteś szczęśliwy, służąc mi, kiedy mi nie służysz — jesteś nieszczęśliwy. Tyle radości w życiu będziesz miał. Jestem twoim przywódcą, twoim panem i twoim jedynym bogiem. Cześć, którą mi oddajesz, jest czymś normalnym. Czy zrozumiałeś?

Zrozumiałem, mój Panie — odparł Hain mechanicznie.

Baron dał technikom znak, by przerwali kontakt, po czym odczepił kable od swoich anten.

Jak to zniósł? — spytał Azkfru jednego z techników.

Obiekt jest podatny — odpowiedział jeden z techników, który był ustawiony tak, by nigdy mu nie przyszło do głowy, że i jego ktoś kiedyś ustawił. — Jego profil psychologiczny cechuje jednak niezwykły egoizm.

Cóż więc radzisz?

Zaakceptować ten jego rys charakteru — poddał technik. — Wrócić do jego umysłu i powiedzieć mu, że droga do osiągania bogactwa i władzy prowadzi przez pana i nikogo innego. Taką ideę jego mentalność przyjmie bez zastrzeżeń. Po przebudzeniu i przebadaniu go należałoby zaoferować mu najwyższą możliwą pozycję, jaką może osiągnąć rozpłodowy Markling.

Rozumiem — odpowiedział baron. Było to idealne rozwiązanie. — Dokończmy regulacji! — rozkazał.

Datham Hain obudził się, dotknięty różnymi, bardzo dziwnymi odczuciami naraz. Nie wiedział jednak, że od czasu jego przybycia do kraju Akkafii upłynęło całe dziesięć dni.

Wszedł Markling ze znakami Barona Azkfru.

Musisz być głodny — powiedział miłym tonem, widząc, że pacjent się obudził. Idź za mną, zaraz się tym zajmiemy.

W jadłodajni znajdowały się zagrody pełne dużych, biało żeberkowanych robaków, gnieżdżących się w tutejszej glebie. Hain nie miał tym razem żadnych skrupułów, by jeść taką zwierzynę, więcej nawet — bardzo mu smakowały.

Baron hoduje swoje własne fikhfy — wyjaśnił przewodnik, gdy Hain już opchał się do syta. — Wszystko co najlepsze dla jego dworu, do północy przy Studni Dusz.

Hain raptownie przerwał jedzenie.

Co powiedziałeś? — spytał.

Cóż, to tylko takie powiedzonko — odparł tamten.

Hain na razie przestał o tym myśleć i wrócił do przerwanego jedzenia. Kiedy się nasycił, przewodnik powiedział:

Chodźmy teraz do recepcji, spotkasz tam Barona.

Hain posłusznie ruszył za nim ciągiem długich, wyściełanych korytarzy aż do przedpokoju wyłożonego tym samym puszystym futrem z niskim, muzycznym podkładem, przyjemnym, ale nie tak usypiającym jak tamten.

Odpocznij teraz — rzekł sługa barona. — Jego wysokość przywoła cię, gdy będziesz gotowy.

Odpoczynek był ostatnią rzeczą, na jaką Hain miałby ochotę; niezwykle czujny i ożywiony, szukał czegoś, co zatrzymałoby jego spojrzenie, dało pole do działania. Na półce w kącie dostrzegł kilka zwitków, pokrytych tym śmiesznym pismem, były to jednak dla niego tylko przypadkowe kreseczki.

Nawet nie obrazki — pomyślał ponuro.

Przemierzał pokój nerwowo, oczekując woli barona.

Tymczasem baron przyjmował właśnie gościa (lub gości, nie był pewien). Mimo, iż rozmawiał z przedstawicielem rządu tego stworzenia czy stworzeń, nigdy żadnego z nich nie spotkał, nic też o nich wcześniej nie wiedział. Nie siedział i teraz — pomyślał cierpko. Półkula Północna była miejscem tak bardzo obcym, że czuł się bardziej pokrewny najbardziej się od niego różniącym rasom Południa, niż najbliższym mu rasom Północy.

Przedmiot jego dociekań i obaw unosił się przed nim w odległości około trzech metrów. Tak, to najlepsze określenie — unosił się, ponieważ nie było widać żadnych instrumentów podpierających czy poruszających. Wyglądał jak wygięty lekko ku górze pasek kryształu, z którego zwisało kilkadziesiąt małych kryształowych dzwoneczków. Cały stwór miał około metra długości i sięgał prawie do podłogi. Na kryształowym pasku unosiło się stworzenie, które, jak się wydawało, składało się z setek szybkich błysków światła. Wzór, w jaki się układały i ich rytm zdawały się wskazywać, że zawarte są w przezroczystej kuli umieszczonej w kryształowym uchwycie, mimo prób, nie udało mu się jednak dostrzec samej kuli, którą jakoś tam wyczuwał.

Wróżbita i Rel mogli mu się przyglądać z równym zdziwieniem i zakłopotaniem — pomyślał. Nigdy jednak nie dowie się, jak jest naprawdę. Za nic nie chciałby się znaleźć w ich świecie i nigdy się w nim nie znajdzie. To oni byli w jego świecie i to stanowiło dla niego pewne pocieszenie.

Czy ten Hain pozostanie ci wierny? — spytał Rel, najwyraźniej używając dzwoneczków do tworzenia słów, co sprawiało, że były one zupełnie pozbawione tonu czy barwy.

Tak mnie zapewniają moi technicy — odpowiedział Azkfru pewnie. — Chociaż trudno mi dostrzec, do czego może się nam przydać. Nie czuję się dobrze, powierzając wszystko komuś tak nowemu i nieznanemu.

Tym niemniej — odparł Rel — jest to potrzebne. Pamiętaj, iż Wróżbita przewidział, że dostaniecie jednego z przybyszów z zaświatów, i że nie ma możliwości rozwiązania naszych problemów bez ich pomocy.

Wiem, wiem — przyznał Azkfru — i jestem wam wdzięczny, że zdecydowaliście się na kontakt właśnie ze mną. Wiecie, że zależy nam na tym tak samo jak wam — dodał nerwowo. — Skąd jednak ta pewność, że to jego właśnie potrzebujecie?

Takiej pewności nie mamy — przyznał Rel. — Wróżbita wie tylko tyle, że jeden z czwórki przybyszów jest potrzebny do otwarcia Studni. Jednego skierowano do Czill, jednego do Adrigal, jednego do Dillii, a czwartego właśnie tutaj. Spośród tej czwórki właśnie wasz jest psychologicznie najbardziej podatny na naszą ofertę.

Rozumiem — powiedział Azkfru, tonem, w którym niepewność mieszała się z rezygnacją. — Na pewno 1/4 szansy to więcej niż 0. Dlaczego jednak w takim razie nie mielibyśmy dopaść pozostałej czwórki, by mieć stuprocentową pewność?

Wiesz dobrze, dlaczego — odpowiedział Rel cierpliwie. — Gdybyśmy zgubili jednego z przybyszów, nie moglibyśmy go dalej śledzić. W ten sposób natomiast wiemy, gdzie przebywają i co robią.

No cóż, to prawda, prócz tego jest jeszcze druga przepowiednia.

Właśnie — potwierdził Rel. — Gdy Studnia otwiera się, przedostać się przez nią może wszystko. Jeżeli zatrzymamy jednego z nich, mamy największe szansę przejścia wraz z nimi.

Nadal uważam, że powinienem iść z wami — powiedział baron. — Czuję się jakoś nieswojo na myśl, że jedynym przedstawicielem mojego narodu będzie przybysz, któremu, jak dobrze wiemy, nie można zaufać.

Dręczyła go obawa, że jest przedmiotem chytrego oszustwa.

Wróżbita — czy też Rel — zdawał się wyczuwać ten nastrój barona, powiedział więc:

Nasze sześciokąty są niesamowicie odmienne. Nie łączy nas wspólnota interesu, czy wspólna aktywność. Jesteście dla nas istotami niepojętymi, podobnie jak i wasze działania. Nigdy byśmy się tu nie pojawili, narażając na szwank nasze zdrowie psychiczne, gdyby nie pilna potrzeba zapewnienia naszym rasom jedynego dobra, które jest im wspólne — przetrwania.

Baron nic z tego nie zrozumiał za wyjątkiem tego, że istotnie przetrwanie było tym, co ich ze sobą wiązało. Rozumiał również ich zapewnienia, iż pragną zachować status quo. Kłopot polegał na tym, że sam mógł to wszystko bez trudu zadeklarować, nie traktując serio ani jednego słówka.

Teraz zaś cała jego przyszłość wiązała się z Dathamem Heinem.

Kiedy chcecie zacząć? — spytał baron mieszkańców Północy.

Wiele zależy od was — zauważył Rel. — Bez Skandera cała idea załamie się, suma zachmurzy się i zmieni w liczbę nieskończoną.

To wy możecie go wskazać, tylko wy! — odparł baron. — Jestem gotów, jeśli wy jesteście.

A więc nie później niż za tydzień — nalegał Rel. — Mamy powody podejrzewać, że później Skander wymknie się poza nasz zasięg.

Bardzo dobrze — westchnął baron. — Ustawię dwa moje najlepsze bojowe Marklingi. Nie potrzeba wam do tego Haina, prawda?

Nie — odparł Rel. — To w zupełności wystarczy. Będziemy musieli pracować w nocy i ukrywać się za dnia, a więc będziemy potrzebowali całego dnia, by się urządzić, kiedy się tam już znajdziemy. Będziemy potrzebowali dwóch dni, by się tam przedostać, możliwie nie rzucając się w oczy. Czy zdołasz się przygotować w ciągu dnia?

Tak sądzę — odpowiedział baron śmiało. — Cóż jeszcze?

Tak. Kiedy przygotujesz dwójkę pomocników, chciałbym porozmawiać z tym, który zna się na konstrukcjach i systemach elektrycznych. Czy to da się zrobić?

Chyba tak — potwierdził baron z niejakim zdziwieniem. — Ale po co?

Jest to niezbędne dla dokonania małego sabotażu, który ułatwi nasze zadanie — wyjaśnił Rel enigmatycznie. — Mimo, że starannie to przemyśleliśmy, chcemy potwierdzić działania, których podjęcie uznajemy za niezbędne, tak by nabrać pewności, w miarę możliwości z pomocą kogoś, kto zna się na tych sprawach.

Załatwione — powiedział Azkfru. — Muszę się teraz zająć innymi sprawami. Przejdźcie na tę stronę, a pomocnik zaprowadzi was do tajnego pomieszczenia. Przyślę wam techników.

Idziemy się przygotować — rzucił Rel i wypłynął przez wskazane wyjście.

Azkfru poczekał kilka minut by upewnić się, że mieszkaniec Północy oddalił się na bezpieczną odległość, po czym przeszedł do swojej głównej poczekalni i nacisnął prawym przednim odnóżem otwierającą dźwignię.

Wejdź, Mar Datham — rzekł władczo i szybko wrócił na podium, które służyło mu za miejsce pracy. Przybrał swoją najstraszliwszą pozę.

Ukazał się Datham Hain, posłuszny słowom swego pana. Jak zahipnotyzowany wszedł do gabinetu.

Ujrzawszy barona zatrzymał się, zginając się automatycznie w pół w geście niezwykłej służalczości. Wstrząsnął nim ekstatyczny spazm, mieszanina lęku i grozy.

Oto jego Bóg — pomyślał z absolutnym oddaniem. Oto kwintesencja wielkości.

Mój Panie i Władco, oto twój niewolnik, Datham Hain. Rozkazuj! — wykrzyknął z przekonaniem.

Ta szczerość napawała barona wyraźnym zadowoleniem. regulacja poskutkowała.

Czy oddajesz mi się, Mar Datham, całym ciałem i duszą, czy zawsze będziesz spełniał moją wolę? — zapytał.

Tak, Panie, Mój Najwyższy, tak! Rozkaż bym umarł, uczynię to z rozkoszą.

Świetnie. Zawsze, o ile stale będzie pod ręką. Zaledwie po kilku rozmowach baron będzie musiał mu całkowicie zaufać. Teraz się zacznie najważniejsze — pomyślał Azkfru.

Jesteś najpodlejszym z podłych, Mar Datham, marniejszym niż fikhfy, które hoduje się po to, by je zjeść, jesteś gorszym śmieciem, niż odchody najmarniejszego z fikhfów — orzekł podniośle.

Datham Hain uświadomił sobie, że w istocie tak było. Czuł się tak niski i mały, jak nigdy przedtem. Czuł się tak mały i nieważny, że nawet myślenie przychodziło mu z trudem. W głowie czuł kompletną pustkę, grzany czystym uczuciem w obliczu Swego Pana, który był Chwałą Najwyższą.

Pozostaniesz marną szumowiną — ogłosił — zanim nie znajdę dla ciebie innego zastosowania. I dlatego, że jesteś najmarniejszym z nędzników, możesz zostać również wyniesiony mocą mego rozkazu. — Teraz miały paść najważniejsze, rozstrzygające słowa. — Powierzone ci zostanie wielkie zadanie, a twoja miłość i bezgraniczne oddanie wyznaczy ramy całego twego przyszłego życia, obojętnie, czy będzie to żywot bezmózgiego czyściciela kloak, czy też — tu zawiesił głos dla wzmocnienia efektu — być może, głównej nałożnicy króla.

Hain pochylił się jeszcze niżej, jakby pod ciężarem tej myśli, nagle zaszczepionej w jego tępej głowie.

Od tej chwili będziesz nosił imię Kokur i nie będziesz reagował na żadne inne imię i tak zostanie aż do chwili, gdy wypełnisz misję, którą ci powierzę. Tylko wtedy przywrócone ci będzie imię, i będzie to imię wielkie. Idź teraz. Mój sługa zapozna cię z twoimi obowiązkami, które wypełnisz aż do momentu, gdy wezwę cię i dam zadanie.

Datham Hain odwrócił się i opuścił pośpiesznie gabinet, stąpając drżącym nogami. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, baron odprężył się.

Więc dobrze — pomyślał — załatwione. Przez kilka następnych dni, jeżeli Wróżbicie i Relowi się uda, Datham Hain będzie naprawdę tak nędzny, jak nikt inny. Chociaż świadomie powolna i szczęśliwa, owa paskudna podświadomość odczuje poniżenie ze względu na funkcję i pozycję, i tak właśnie trzeba. Po kilku dniach Hain zrobi wszystko, byle się stąd wydostać, i wówczas otworzy się przed nim alternatywa: powrót na trwałe do tego pożałowania godnego stanu lub wyniesienie.

Był pewien, że Hain będzie mu służył.

Kokur nie oznaczał imienia. Określał typ zajęcia.

Zanim wrócą Wróżbita i Rel, Datham Hain będzie pracował w latrynach, przerzucając góry łajna, jakie wytwarzała baronia — włączając swoje własne — i następnie zaprawiając je różnymi środkami chemicznymi, które zmienią jego skład w okropną, ale nieszkodliwą breję. Hain nie tylko będzie tam pracować, będzie tam również spał, spacerował, a wreszcie — ta papka będzie jego jedynym pokarmem. Jedynym imieniem, na jakie będzie reagował, z którym będzie się utożsamiał będzie Kokur, co oznaczało po prostu Zjadacza Łajna.

Kiedy zabiorą go Wróżbita i Rel, będzie jedynie poniżającą resztką nędznego stanu, skazanym na ciągłą klęskę, odpadkiem, który będzie się nawet musiał porozumiewać z innymi mieszkańcami Świata Studni przy pomocy specjalnych urządzeń tłumaczących.

Datham Hain będzie najposłuszniejszym z niewolników.

To nawet w pewien sposób pociągające — pomyślał baron. — Szkoda, że to sztuka rozpłodowa.





Dillia — poranek (pojawia się śpiąca Wu Ju-li)

Wu Ju-li zbudziła się z wyzbytego marzeń, ciężkiego snu i rozejrzała się dookoła. Czuła się dość dziwnie, lekko kręciło się jej w głowie.

Pierwszą rzeczą, która uderzyła ją natychmiast, był brak bólu. Rozejrzała się dookoła.

Znajdowała się w przepięknym lesie, niepodobnym do żadnego, jaki dotąd widziała. Proste słupy drzew wznosiły się w niebo na pięćdziesiąt metrów albo i więcej, niknąc niemal w lekkiej porannej mgiełce. Podszycie było soczyste i jaskrawo zielone.

Wszędzie rosły dzikie, piękne kwiaty. W pobliżu biegła ścieżka, pięknie utrzymana, usypana z grubej warstwy trocin obramowanej drobnymi kamykami o nieregularnym kształcie. Z oddali dochodził słaby, ale stały łoskot, który nie przerażał, a jedynie budził ciekawość.

Wydawało jej się, że ścieżka prowadzi właśnie w tę stronę i zdecydowała się tam skierować swe kroki. Przeszła niespiesznie ścieżką około kilometra, dochodząc do źródła zagadkowego, nasilającego się dźwięku.

Dotarła do wodospadu, spadającego majestatyczną kaskadą złożoną z trzech progów ze zbocza góry, której szare skały zniszczyła wieloletnia erozja. Wodospad zasilał strumień, czy może raczej rzeczkę, spływającą wartkim, ale raczej płytkim nurtem po skalistym dnie, doskonale widocznym przez zielonkawą wodę. Miejscami widać było całe kłody i odłamki drzew, które przewróciły się pod wpływem wichru lub starości. Wiele z nich pokrywały zielonkawożółte, mszyste porosty, niektóre niańczyły młode pędy wielu gatunków drzew w swoich obumarłych i rozkładających się konarach. Wokoło buczały i brzęczały rozmaite drobne owady, którym przyglądała się ciekawie.

Nagły trzask podściółki leśnej kazał się jej obejrzeć. Ujrzała małego, pokrytego brązowym futrem ssaka z pyskiem gryzonia i szerokim płaskim ogonem, który wskoczył do strumienia z gałązką w zębach. Ścigała go wzrokiem aż do chwili, gdy osiągnął przeciwległy brzeg i znikł wśród podszycia, złożonego z moczarowego zielska i długich łodyg podobnych do trawy roślin.

Nadal działając właściwie instynktownie, niczym nowo narodzone dziecko, które po raz pierwszy ogląda świat, ruszyła w górę strumienia oddalając się poza zasięg rozbryzgów wielkiego wodospadu.

Spojrzała na swoje odbicie w wodzie. Ujrzała twarz młodej, zaledwie kilkunastoletniej kobiety. Twarz może nie piękną, ale miłą, z długimi brązowymi włosami opadającymi na małe, ale kształtne piersi.

Wyciągnęła rękę i odrzuciła włosy do tyłu. Jej skóra była jasnobrązowa, dłonie nieco jaśniejsze, ale oblekająca je skóra jakby mocniejsza. Mam spiczaste uszy — pomyślała. Nie były właściwie duże, pomyślała sobie jednak, że całkowicie wyprostowane będą sterczały. Pod wpływem nagłego impulsu spróbowała nim zastrzyc — wyraźnie się poruszyły!

Przyjrzała się reszcie swego ciała. W talii lekki puch, który zaczynał wyrastać zaraz poniżej piersi, przechodził w sierść tego samego koloru, co skóra. Sięgnęła wzrokiem do dwóch krępych nóg, zakończonych dużymi, płaskimi kopytami.

Dziwne — pomyślała. — Kopyta i spiczaste uszy, którymi można strzyc.

Nie mając nic szczególnego na myśli, obróciła się w talii niemal o sto osiemdziesiąt stopni, lustrując się od tyłu. Doskonale widoczne było długie, mocne, koniowate ciało wsparte na dwóch zadnich nogach. Widać było też ogon! Duży, szczotkowaty ogon, którym mogła wywijać.

Kim jestem? — pomyślała w nagłej panice. — Gdzie jestem? Niczego nie pamiętam. Nawet swego imienia.

Postać, jaką przybrała, wydawała jej się zupełnie obca.

Nie pamiętała nawet, że przedtem była dziewczyną.

Próbowała sobie przypomnieć właściwe określenie. Tak! Amnezja. Przypadek, gdy ktoś nie może sobie niczego przypomnieć. W jakiś sposób czuła, że nigdy tu nie była, i że nastąpiła w niej jakaś zmiana, nie mogła jednak dojść — na czym ona polegała. Po prostu zamarła nad brzegiem strumienia w niemym osłupieniu, nie wiedząc, co ze sobą począć. Kilka owadów zabzyczało nad jej zadem. Odpędziła je machinalnym ruchem ogona.

Nagle jej uszy złowiły odgłosy śmiechu. Dziewczyna chłopak — pomyślała. Zbliżali się ścieżką! Szybko, nieomal panicznie, rozejrzała się za odpowiednią kryjówką. Za późno! Para przybliżała się tuż, tuż — kłusując ścieżką. Wyglądem przywodzili na myśl torsy ludzi osadzone na tułowiach kucyków. Sama myśl wydała jej się dziwaczna. Czym w końcu są ludzie — pomyślała — jeżeli nie tym właśnie?

A cóż to takiego kucyk?

Stworzenia nie były właściwie duże, jednak chłopiec wydawał się prawie o głowę wyższy i proporcjonalnie masywniejszy od dziewczyny. Miał złotą skórę, srebrzystobiałe włosy spadające na ramiona i tego samego koloru, starannie przyciętą brodę. Dziewczyna, o dziwo, była szaro-pstrokata z dużymi czarnymi plamami. To ubarwienie sięgało aż po górną część tułowia. Miała szaroczarne włosy i szare piersi, znacznie pełniejsze niż obserwująca ją Zapominajka.

Para, ujrzawszy ją, zatrzymała się, ucinając śmiech. Przyglądali się jej badawczo i ciekawie, bez śladu wrogości czy niepokoju.

Cześć! — zawołał chłopiec. Wyglądał na nie więcej niż czternaście czy piętnaście lat, dziewczyna była chyba jej rówieśnicą. Chłopak miał przyjemny tenor, z lekkim, trudnym do określenia akcentem. — Nie sądzę, byśmy cię tu już kiedyś widzieli.

Zawahała się przez moment — a potem odparła niepewnie.

Ja... i ja nie sądzę, bym tu kiedykolwiek przedtem była. Po prostu nie wiem. — Do oczu nabiegły łzy.

Dwa centaury dostrzegły, że wprawiły ją w spore zakłopotanie i rzuciły się ku niej.

O co chodzi? — spytała dziewczyna wysokim, ale dorosłym głosem.

Wu Ju-li rozpłakała się na dobre: — Nie wiem, niczego nie pamiętam — chlipała.

No, no — powiedział śpiewnym głosem chłopiec i zaczął gładzić ją po grzbiecie. — Wyrzuć z siebie wszystko i powiedz nam, co się dzieje.

Pod jego wpływem uspokoiła się jakoś, wyprostowała i wytarła oczy dłonią.

Nie wiem — wykrztusiła, lekko pokasłując. — Po prostu obudziłam się na ścieżce i niczego nie mogę sobie przypomnieć.

Kim jestem, gdzie jestem, nawet — czym jestem.

Chłopiec, który w porównaniu z nią był nawet wyższy, niż w zestawieniu ze swoją towarzyszką, zbadał jej twarz i głowę, obmacując czaszkę.

Czy coś cię teraz boli? — spytał.

Nie — odpowiedziała. — Czuję lekkie łaskotanie w całym ciele i to wszystko.

Uniósł jej twarz i spojrzał twardo w oczy.

Oczy nie są szkliste — zauważył, raczej do siebie. — Żadnych uszkodzeń. Fascynujące.

Daj spokój, Jol, czego się spodziewałeś? — spytała jego towarzyszka.

Jakichś objawów zranienia lub wstrząsu — odpowiedział tonem lekarza. — Dziewczyno, wystaw język!

Usłuchała,czując się trochę głupio, gdy chłopak go oglądał.

W porządku, możesz już schować — powiedział. — Żadnego nalotu. Gdybyś przeżyła jakiś rodzaj szoku czy choroby, byłoby to widać.

A może ją zaczarowano, Jol — poddał cętkowany szary centaur, cofając się nieco.

Być może — przyznał. Jeśli nawet tak jest, nie powinniśmy się tym przejmować.

Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? — spytała go przyjaciółka.

Jol odwrócił się i dopiero teraz Wu Ju-li dostrzegła, że miał on przytroczony rodzaj juków.

Najpierw się wykąpiemy — odpowiedział, wyjmując z torby niekształtną tabliczkę wyglądającą na mydło, nieco odzieży i ręczniki i odpinając juki tak, że opadły na ziemię. — A później zabierzemy naszą tajemniczą dziewczynę do wsi i przekażemy ją komuś mądrzejszemu od nas.

Dokładnie tak zrobili. Po chwili wahania Wu Ju-li przyłączyła się do nich, naśladując ich ruchy i korzystając z ręcznika.

Razem wrócili na ścieżkę. Po wyjściu z lasu ujrzeli wioskę na tle dalekiego pejzażu.

Jakiż to piękny kraj — pomyślała. Z wyniosłych, pokrytych śnieżnymi czapami szczytów górskich okalających żyzną dolinę i łagodnie falujące pagórki, spływał strumień.

Wioska, składająca się z prostych, ale solidnych budynków z bali, ciągnących się wzdłuż brzegu niebieskozielonego jeziora, tętniła życiem. Pola były przykładnie uprawione, dostrzegła kilka centaurów, sprawdzających coś i dokonujących jakichś zabiegów pośród nieznanego zboża.

Cały ten rejon, jak się wydawało, mógł wyżywić co najwyżej kilkuset ludzi — pomyślała i podzieliła się tym spostrzeżeniem z towarzyszami.

Jol zaśmiał się.

Od razu widać, że pochodzisz z tamtej strony jeziora — powiedział. — Jest tam kilka dużych skupisk ludzi. W rzeczywistości w tej części doliny żyje nas prawie tysiąc, jesteśmy jednak dość mocno rozproszeni. Na stałe w mieście mieszka zaledwie 50-60 osób.

Główna ulica była szeroka i utrzymana podobnie jak ścieżki, których kilka już widziała, pokryte grubą warstwą trocin.

Większość budynków nie miała ścian frontowych. Pierwszy z nich był jednocześnie największy. Mieścił on wielką kuźnię, w której kilkoro centaurów obojga płci obrabiało rozgrzany metal. Zauważyła kobietę z uniesioną zadnią nogą i muskularnego centaura płci męskiej w ochronnym fartuchu, przybijającego coś do jej kopyta, przy czym najwyraźniej nie powodowało to żadnego bólu.

W pozostałych budynkach mieściły się magazyny sprzedające sprzęt rolniczy itp. Był nawet fryzjer i bar, w tej chwili zamknięty, ale nieomylnie zdradzający swój charakter ogromnymi beczkami i wielkimi stągwiami.

Czy tu zawsze jest tak ciepło i wilgotnie — spytała Wu Ju-li. Znowu się zaśmiał w ten swój przyjazny sposób.

Nie, w tym sześciokącie są cztery pory roku — wyjaśnił enigmatycznie. — Później wyciągamy nasze kożuchy, czapki i rękawice z futra gammota i bawimy się w śnieżki.

Wiedziała już, że gammot był jednym z dużych gryzoni, które obserwowała nad strumieniem.

To musi być wielki kożuch — zauważyła, a Dal i Jol przyjęli to śmiechem.

Rzeczywiście cierpisz na zanik pamięci! — odparła wreszcie Dal. — Włos, którym porośnięte jest nasze ciało i piękna gruba warstwa tłuszczu, jaką odkładamy latem, jesienią są zupełnie dobrym izolatorem. Musimy chronić jedynie nieowłosione części ciała.

Zauważ paleniska i kominy — dodał Jol. — Z nadejściem jesieni zakładamy frontowe ściany i wtedy w domach jest tak ciepło jak dzisiaj na dworze.

Wu Ju-li właśnie chciała się dowiedzieć, co się robi w przypadku deszczu, zauważyła jednak sama, że dachy i okapy są tak ustawione, że tylko w przypadku rzeczywiście okropnej burzy do środka mogłoby mocniej napadać.

Wygląda na to, że ktoś nieuczciwy mógłby stąd ukraść, co tylko by zechciał — zauważyła Wu Ju-li.

Zatrzymali się i popatrzyli na nią dziwnie.

Tego się tu po prostu nie robi, nie zrobi tego żaden z mieszkańców Dilli — żachnął się.

Zaskoczona jego reakcją zaczęła się tłumaczyć.

Przepraszam... Nie wiem dlaczego taka myśl przyszła mi do głowy.

Czasami rzeczywiście trafiają do nas przekupnie z innych sześciokątów i faktycznie zdarzało się, że próbowali coś podwędzić — wtrąciła Dal, by rozładować atmosferę. — Takich nicponiów tu nie chcemy. Jedyna droga na nasz teren wiedzie przez jezioro — długie na czterdzieści kilometrów i mniej więcej tak samo głębokie. Jesteśmy nie do pobicia w lesie, a ktoś, kto zapragnąłby piąć się sześć kilometrów stromo pod górę i w temperaturze poniżej zera, pewnie straciłby więcej, niż mógłby tu uzyskać.

Dotarli do małego budynku położonego mniej więcej w 2/3 długości jedynej ulicy w mieście, obstawionej trzydziestoma domami. Na słupie wisiał drewniany, sześciokątny, wypalany znak, który przedstawiał duże drzewo pomiędzy dwoma mniejszymi. Wewnątrz stał starszy centaur z długimi, białymi włosami i nie rozczesaną brodą, spadającą na piersi. Kiedyś była zapewne smoliście czarna — pomyślała — teraz jednak sierść pokrywającą ciało upstrzyły srebrzystobiałe plamki.

Wyglądałby na pewno bardzo urzędowo, stojąc za swym zagraconym biurkiem — pomyślała z rozbawieniem — gdyby nie spał tak smacznie, rozgłośnie chrapiąc.

To jest Yomax — powiedział Jol. Coś, co w naszym osiedlu najbardziej przypomina rząd. Jest czymś w rodzaju burmistrza, poczmistrza, nadleśniczego i gajowego zarazem. Zawsze otwiera o siódmej, zgodnie z regulaminem, ponieważ jednak łódź nie przychodzi przed 11.30, przeważnie pogrąża się jeszcze w kilkugodzinnej drzemce.

Hej, Yomax! — krzyknął. — Obudź się! Sprawa urzędowa!

Staruszek wzdrygnął się, przetarł oczy i przeciągnął się całym swym długim ciałem.

Uff... o co chodzi? — parsknął. — Jakieś piekielne brzdące zawsze się ze mnie zgrywają — zamruczał, po czym odwrócił się, by rozpoznać natrętów.

Jego spojrzenie zatrzymało się na Wu Ju-li i w tym momencie resztki snu prysły.

No, no, no! Cześć! — powitał ją tonem przyjaznym, w którym brzmiało jednak zaskoczenie. — Nie przypominam sobie, bym cię tu już kiedyś widział.

Straciła pamięć — wyjaśnił Jol. — Znaleźliśmy ją przy Trzech Wodospadach.

Nic nie wie — wtrąciła Dal. — Nie wiedziała nawet o zimie; futrach i tych rzeczach.

Staruszek zmarszczył brwi i podszedł do niej. Puszczając mimo uszu protesty Jola, który zapewniał, że już to robił, Yomax poddał Wu Ju-li takiemu samemu badaniu, z podobnie negatywnym wynikiem.

Yomax podrapał brodę, głośno myśląc: — A więc zupełnie niczego nie pamiętasz? — zadał jej pytanie, które słyszała już pięć czy sześć razy i na które tyleż razy odpowiadała przecząco.

Okropnie dziwne — powiedział. Po chwili rozjaśnił się nagle. — Podnieś prawą przednią nogę — polecił. Kiedy usłuchała, chwycił za kopyto, odwracając je.

Myślę, że rzucono na nią urok — podpowiedziała Dal.

Chodźcie no tu i popatrzcie — powiedział miękko Yomax. Para przyjaciół podeszła bliżej.

Ależ ona nie ma podków! — wykrzyknęła Dal.

Nie tylko to — zauważył staruszek — nie ma nawet śladu, by je kiedykolwiek nosiła.

To niczego nie dowodzi — upierała się Dal. — Znam wielu ludzi, którzy nie noszą podków, zwłaszcza w górnych partiach doliny.

To prawda — przyznał Yomax, puszczając nogę i wyprostowując się, obdarzony wdzięcznym spojrzeniem Wu Ju-li. Poczuła, jak wraca jej krążenie. — Jednakże — ciągnął stary centaur — to jest dziwne kopyto. Żadnych przebarwień, rys, wgniecionych kamyków, po prostu nic. To kopyto noworodka.

Daj spokój, to niemożliwe — powiedział Jol lekceważąco.

Mówię wam, że ona jest zauroczona — upierała się Dal.

Zabierzcie się gdzie indziej z tym waszym wydzieraniem się — powiedział Yomax, wymachując rękami. Myślę, że przynajmniej w części zaczynam się domyślać, o co tu chodzi.

Uciekli niechętnie, ale zaraz potem zaczęli się z powrotem przysuwać. Yomax musiał na nich kilkakrotnie nakrzyczeć.! — A zatem, młoda damo — zaczął, zadowolony z pewnej intymności, którą sobie wywalczył — pozwól, że rzucę parę nazwisk i imion. Zobaczymy, czy któreś z nich z czymś ci się kojarzy.

Zaczynajmy — ponagliła, zaintrygowana.

Nathan Brazzle — rozpoczął, starając się uporać z dziwacznymi imionami, zapisanymi na papierku, który wyłowił z zaśmieconej szuflady biurka. — Vardia Dipla 1261. Dayton Hain. Wo Joli. Coś świta?

Powoli pokręciła głową: — Nigdy przedtem ich nie słyszałam — stwierdziła. — Przynajmniej tak sądzę.

Hmm... — zamyślił się staruszek. — Jestem pewien, że mam rację. To jedyne możliwe wytłumaczenie. Więc dobrze, coś ci powiem. Jak przyjdzie łódź, spróbujemy jeszcze inaczej. Mamy tu Starego Przybysza z tego samego lasu, co ci ludzie — dziesięć, piętnaście lat temu. Teraz prowadzi prom od czasu jak stary Gletin miał już kompletnie dość swej starości i wyskoczył za burtę w czasie burzy, kilka lat temu — powiedział Yomax. — Jeszcze będzie pamiętać stary język. Każę mu, żeby cię poczęstował odrobiną tego dziwacznego bełkotu i przekonamy się, czy coś zrozumiesz.

Skracali sobie rozmową czas do przybycia promu, staruszek opowiadał o swoim kraju i jego mieszkańcach z dumą i miłością. Wu Ju-li była pewna, że połowa z tego była czystym zmyśleniem, jednakże owo pokrętne tropienie w pamięci śladów przeszłości wydawało się jej właściwie zabawne. Druga połowa, ta prawdziwa, ujawniała ogromną ilość faktów. Dowiedziała się wiele o Świecie Studni i o sześciokątach. Dowiedziała się o Strefie i Wrotach, a także o rozmaitych otaczających ją stworzeniach. Stwierdziła też, że pomimo, iż średni wiek mieszkańców Dillii grubo przekraczał powszechne w Świecie Studni sto lat, łączna ich liczba była stosunkowo skromna. W miejscowych kobietach popęd płciowy odzywał się co drugi rok i to tylko na krótko. Niezmiennie przychodziło na świat tylko jedno dziecko, które miało pięćdziesiąt procent szans przeżycia pierwszego roku. Jeśli komuś udało się osiągnąć wiek pokwitania (dwadzieścia procent szans), wówczas miał widoki na długie życie, bowiem ominęły go już główne niebezpieczeństwa, czyhające na niego.

Rozmaitość ubarwienia ludzi, a — jak powiedział Yomax — były możliwe setki kombinacji — nie zmniejszała się wraz z krzyżowaniem, bowiem wszystkie geny odpowiadające za barwę miały charakter recesywny.

Pozycja społeczna związana jest z wiekiem — wyjaśnił jej Yomax. — Gdy ktoś jest już zbyt stary, by uprawiać ziemię, budować, rąbać i ściągać drewno, wówczas dostaje funkcję kierowniczą. Ponieważ nikt nie chce przyznać, że jest tak stary, gdy jest tak mało roboty — widziałaś, jakim szacunkiem cieszę się wśród młodych — mnie właśnie przypadła ta funkcja człowieka do wszystkiego.

Wyjaśnił również, iż w procesie wychowawczym matka była najwyższym autorytetem, jednakże grupa rodzinna ponosiła wspólnie odpowiedzialność moralną. Takie obyczaje jak małżeństwo czy dziedziczenie nie były znane w tutejszym ustroju prymitywnej wspólnoty gminnej. Dlatego właśnie ludzie tworzyli grupy rodzinne z kim zapragnęli, nie przywiązując nadmiernej wagi do płci. Obecnie najczęściej grupy miały sporą tradycję, od czasu do czasu jednak młodzież po okresie pokwitania tworzyła nowe, składające się z trzech do sześciu osób.

Cały sześciokąt — jak się dowiedziała — był zbiorowiskiem małych miasteczek i wiosek, przede wszystkim z powodu niskiej stopy urodzin, jak również ze względu na ograniczenia tkwiące w tutejszej technologii. Wszelkie konstrukcje bardziej ambitne, niż zwykła maszyna parowa, po prostu nie mogły w tym sześciokącie funkcjonować.

Wszystko to składało się na niezwykle prosty, sielski obraz tutejszego życia, stabilnego, pokojowego, uporządkowanego.

W niektórych sześciokątach trudno nawet domyślić się, jak mogły one wyglądać w przeszłości — powiedział Yomax. — Wszędzie maszyny, smród, ludzie żyjący pod klimatyzowanymi kloszami. W innych częściach kraju jest trochę turystyki, my jesteśmy jednak na szczęście tak odizolowani, że jak dotąd nikt nas nie odkrył. Jeżeli wreszcie do tego dojdzie, nie będziemy zbytnio przychylni, zapewniam cię!

W chwili, gdy staruszek wypowiadał tę pełną zaangażowania kwestię, odezwał się przeciągły, głęboki głos parowego buczka, rozbrzmiewając echem wśród gór.

Yomax schwycił prosty płócienny worek związany sznurkiem i pociągnął go w stronę brzegu jeziora, odległego o około sto pięćdziesiąt metrów od miasta. Ujrzała proste drewniane molo z kilkoma wielkimi palami, nic poza tym. Kilku mieszkańców miasta czekało w pobliżu basenu portowego, najwyraźniej z jakimś interesem, czy oczekując pasażerów.

Do nabrzeża zbliżał się najdziwniejszy statek, jaki kiedykolwiek widziała. Wyglądał jak ogromna owalna tratwa z drugą tratwą zbudowaną na niej i wspartą na solidnych podporach z bali. Pośrodku tkwił olbrzymi czarny kocioł, z kominem przebijającym drugie piętro, wystającym na kilka metrów w górę, wyrzucającym kłęby białego dymu.

Centaur, cały w pasy niczym zebra, w wariackim szerokoskrzydłym kapeluszu na głowie, stał przy wielkim kole, po którego bokach znajdowały się dwie dźwignie. Schodziły one w dół aż na poziom kotła i zdawały się nie spełniać innej funkcji jak sygnalizowanie brązowemu centaurowi i inżynierom potrzeby takiej czy innej regulacji maszyny. Sam kocioł łączył się za pomocą czegoś, co wyglądało raczej na grubą linę niż łańcuch, z niewielkim, drewnianym kołem łopatkowym z tyłu statku.

Na pierwszym pokładzie stała grupka złożona z mniej więcej dwudziestu różnokolorowych mieszkańców Dillii, niektórzy z nich ścieśnili się pomiędzy dębowymi pakami pełnymi trudnych do rozpakowania ładunków. Pod osłoną górnego pokładu widać było rodzaj lady oraz trochę beczek stągwi. Z boku stały wielkie wory zboża.

Wu Ju-li domyślała się, że był tu bar. Przegryzła już drugie śniadanie w towarzystwie Yomaxa i stwierdziła, że centaury są roślinożercami, które od czas do czasu przyrządzają rozmaite potrawy, na ogół jednak żywią się surowymi zbożami i trawami porastającymi pola.

Liny przywiązane do drewnianych kołków u burty prymitywnego parowca rzucono kilku mieszkańcom wioski na nabrzeżu, którzy przycumowali statek. Kapitan, zadowolony, przeszedł na rufę i zszedł doskonale zakamuflowaną pochylnią na dolny pokład.

Yomax cisnął worek z pocztą członkowi załogi, który rzucił go obojętnie gdzieś na środek statku. Kapitan schwycił podobny worek i wyskoczył na nabrzeże, ściskając rękę Yomaxa i przekazując staremu urzędnikowi torbę.

Yomax przedstawił kapitana parowca Wu Ju-li.

Klamath — powiedział. — Niezbyt właściwe imię dla dobrego mieszkańca Dillii, z takim jednak urodził się.

Miło mi poznać Panią, Pani... hm...? — użyte przezeń wyrażenie poruszyło w niej jakąś strunę.

Ona nie zna swego imienia, Klammy — wyjaśnił Yomax. — Po prostu pojawiła się tu dziś rano, dokładnie wyczyszczona ze wszelkich wspomnień. Myślę, że jest przybyszem i że ty mógłbyś nam trochę pomóc. — W kilku słowach wyjaśnił kapitanowi swoją koncepcję językową.

To trudniejsze niż sądzisz — odpowiedział kapitan z namysłem. — Myślę starym językiem, to prawda, ale wszystko jest błyskawicznie i automatycznie tłumaczone. Byłoby łatwiej, gdybym mógł coś dla niej napisać.

Wu Ju-li ze smutkiem potrząsnęła głową: — Jestem pewna, że nigdy nie umiałam czytać. To wiem na pewno.

Hmmm... Cóż, Yomax, musisz nas kontrolować — powiedział Klamath. — Trzeba będzie nie lada wysiłku, by wydobyć trochę starego słownictwa z procesu translacji, i właściwie nie dowiem się nawet, czy z dobrym skutkiem. Dla mnie brzmi to tak samo. Jeśli ona zrozumie, a ty nie — wówczas wygraliśmy!

Klamath ujął podbródek w dłonie, przybierając zamyśloną pozę, szukając w myślach sposobu przebicia się przez barierę. Nagle twarz jego rozjaśniła się. — Warto spróbować — powiedział wreszcie — choć jeśli dziewczyna nie zrozumie, nie będzie to żadnym dowodem. No dobrze, jedziemy!

Używając programu analizy spektralnej 3KY można obliczyć ruchy gwiazd w drodze fazowego przesunięcia obserwacji z wykorzystaniem obwodów infraspektrometru w macierzy nawigacyjnej dla optycznych wykresów kursu — zaczął Klamath. Nagle urwał i zwrócił się do Yomaxa. — Jak wyszło? — spytał.

Zrozumiałem mniej więcej co czwarte słowo — odparł staruszek. — A jak nasza pani?

Wu Ju-li potrząsnęła głową w oszołomieniu: — Masa wielkich słów, ich znaczenia jednak nie znam.

Czy zapamiętałaś jakieś wielkie słowo? — nalegał Klamath.

Myślała przez chwilę: — Ma... macierz, jak sądzę — powiedziała z wahaniem, sprawiając wrażenie zupełnie zbitej z tropu — przesunięcie fazowe...

Klamath uśmiechnął się.

Dobry stary podręcznik elementarnej nawigacji. — Na pewno pochodzisz z mojej części wszechświata. W tutejszym języku te słowa po prostu nie mają odpowiednika.

Yomax kiwnął głową z wyrazem zadowolenia.

A więc należy do ostatniej czwórki.

Prawie na pewno — potwierdził Klamath. Śledziłem wszelkie wiadomości o nich, ponieważ jednego znam, dość słabo wprawdzie. Jest niemalże żywą legendą wśród kosmicznej braci, wiemy też, gdzie jest i gdzie trafił przybysz nazywany Vardią. Ty musisz być tą chorą dziewczyną, to by wyjaśniało problemy z pamięcią.

Kimże więc jestem? — spytała pełna głębokiej emocji. — Chcę wiedzieć!

Prawdopodobnie dziewczyną imieniem Wu Ju-li. — wyjaśnił Klamath.

Wu Ju-li — powtórzyła. Imię wydawało jej się dziwne i zupełnie nieznane. Nie była pewna, czy jej się podoba.

Za mniej więcej godzinę będę wracał na drugą stronę jeziora, kiedy będę w Donmin, zobaczę się z miejscowym członkiem Rady i przekażę wiadomość — powiedział Klamath. — W międzyczasie możesz tu z powodzeniem zaczekać. Jest to bodaj najlepsze miejsce, by wypocząć i cieszył się życiem, i pewnie tego właśnie ci trzeba.

Uzgodniwszy dalsze działania przenieśli się do miejscowe go baru. Czuła się jakoś wyłączona z rozmowy, a gęste, ciemne ale przyprawiło ją o lekki zawrót głowy. Przeprosiła i wyszła na główną ulicę miasteczka.

Jol i Dal, ujrzawszy ją, pośpieszyli ku niej, wypytuje o najświeższe wiadomości.

Mówią, że jestem przybyszem — oświadczyła. — Kimś kto nazywa się Wu Ju-li. Mówią, że byłam chora.

Ale teraz jesteś zdrowa — wtrącił Jol. — Cokolwiek to było, wyleczono cię w trakcie przejścia. Może po jakimi czasie odzyskasz również pamięć? — Urwał, nerwowo zerkając ku Dal. Wreszcie cętkowana kobieta uniosła ramiona — W porządku, w porządku. Może, może — powiedział; enigmatycznie.

Jesteś pewna, że nic ci nie jest? — odparł Jol.

Dlaczego miałoby być inaczej? — odpowiedziała jego przyjaciółka z rezygnacją. Jol odwrócił się do Wu Ju-li.

Posłuchaj — powiedział z zapałem. — Dal i ja myśleliśmy o założeniu własnej rodziny, zwłaszcza że Dal jest w ciąży i tak dalej. Tu jest tak mało ludzi w naszym wieku nie układają się nam również za dobrze stosunki z naszym rodzinami. Dlaczego nie miałabyś się do nas przyłączyć?

Wu Ju-li zawahała się przez moment, wreszcie odpowiedziała: — Chętnie, o ile Yomax nie ma nic przeciwko temu — Oh, tym nie przejmujmy się — odparła Dal. — I tak ma ogromną ochotę zapędzić nas do pracy; kiedy utworzymy grupę, będziemy musieli przyjąć na siebie naszą działkę w zbiorach.

Takie to było proste.

Wybrali miejsce dość głęboko w lesie w górę doliny i rozpoczęli budowę od prymitywnej, ale wygodnej ścieżki. Nie wymagała wycięcia wielu krzaków, ale wiła się pomiędzy ogromnymi pniami drzew. Pożyczyli wielką ręczną piłę i z pewną pomocą leśniczego ścięli dwa drzewa w pobliżu małego potoku i wypalili pniaki. Mieszkańcy wioski pomogli im oczyścić teren i pociąć drewno na odpowiednie kawałki, dostarczyli też mniejszych, poręczniejszych bali i ściągnęli czerwonawą glinkę służącą uszczelnianiu domostw.

Wu Ju-li — tamci nazywali ją Wuju, co jej się bardziej podobało — oddała się całym sercem pracy, odkładając na bok myśli o kapitanie, jego rewelacjach i problemach wagi państwowej. Nie widziała go od tamtego czasu, bowiem łódź przypływała tylko raz dziennie i zatrzymywała się zaledwie na godzinę. Mijały tygodnie.

Położyli podłogę z trocin, zbudowali też z kamieni piec, który służyć mógł zarówno jako piekarnik, jak i jako źródło ciepła w zimie, opalane resztkami drewna pozostałymi po budowie. Chata miała duże pomieszczenie centralne z surowymi stołami i miejscem do pracy oraz pięć stajni-sypialni, z oparciami, bowiem mieszkańcy Dillii spali na stojąco. Dodatkowa stajnia przeznaczona była dla potomka, którego bliskie przyjście na świat wygląd Dal zdradzał coraz wyraźniej. Było też pomieszczenie zapasowe na wypadek, gdyby ktoś jeszcze zechciał się do nich przyłączyć. Jol i Dal nauczyli ją rozpoznawać ślady w lesie, zastawiać pułapki, pokazali jej jak należy zdejmować i pleść zwierzęce futra i skórę różnych roślin, robiąc odzież. Kiedy się już zadomowili, otrzymali zadanie obserwacji i kontroli niektórych ścieżek w głębi kraju, ze szczególnym baczeniem na zbudowane z bierwion mosty, które mogłyby nie wytrzymać ciężaru zimowych śniegów. Była to praca łatwa i przyjemna, podobał jej się spokój i naturalne piękno gór. Z nadejściem zimy mieli odkopywać zawiane śniegiem chaty i torować bezpieczne ścieżki w przy jeziornej osadzie.

W końcu lata Dal powiła źrebaka dużego i w pełni ukształtowanego, ale pokrytego skąpym, delikatnym puszystym futerkiem, z czerwonawą pomarszczoną skórą, która sprawiała, że źrebię przypominało zasuszonego staruszka.

Mimo, że wyglądało, sądząc ze wzrostu i proporcji, na osiem-dziewięć lat i mogło stać, chodzić, a nawet biegał już w kilka godzin po urodzeniu. Źrebię pozbawiano zębów na rok i w tym czasie karmiono je tylko piersią. Wymagało niemal ciągłej opieki, mimo iż w ciągu pierwszych kilku tygodni urosło mu futro, dające pewną ochronę. Wyposażony początkowo jedynie w instynkty właściwe dzikim zwierzętom, chłopiec musiał się nauczyć myśleć, mówić, działać świadomie i odpowiedzialnie. Wu Ju-li początkowo trudno było do tego przywyknąć, ponieważ po miesiącu dziecko przypominało chłopca mniej więcej dziesięcioletniego.

Wyjaśnili jej, że będzie tak wyglądał przez wiele lat, może osiem czy dziesięć, aż do osiągnięcia dojrzałości. Do tego czasu będą całym jego światem, później zaś — będzie sobie musiał radzić sam.

Ten spokojny, niemal idylliczny byt zakłóciły jednak koszmary. Pojawiły się w nich często ból, męka i zła, upiorna twarz żądająca od niej okropnych rzeczy. Wiele razy budziła się z krzykiem i trzeba było wielu godzin, by odzyskała spokój.

Zaczęła odwiedzać miejscowego uzdrawiacza. Był to Dilliańczyk, bez wykształcenia medycznego, bowiem nigdy nie udało im się namówić lekarza, by przeniósł się w tę odległą leśną głuszę. Umiał leczyć mniejsze zranienia i choroby, nastawiał złamane nogi itd. Wszelkie naprawdę poważne schorzenia wymagały przewiezienia pacjenta starym parowcem na drugą stronę jeziora. Nie było to wcale takie trudne, jak się wydawało, bowiem całkiem silny prąd unosił statek do wodospadów nie opodal miasta po drugiej stronie jeziora.

Rozmowy z uzdrowicielem pomagały, natomiast proszki na sen okazały się nieskuteczne. Kiedy przyszła jesień, a liście drzew rozjarzyły się kolorami żółci, czerwieni i brązu, i kiedy z gór zaczął schodzić śnieg, a zimne porywy wiatru zaczęły przenikać ciepłe jeszcze powietrze, sprawiała wrażenie wyczerpanej i w ogóle nie wyglądała za dobrze. Wypijała trochę ciepłego, mocnego wywaru, który wydawał się przynosić chwilową ulgę, ale powodował, że była niemal stale zatruta, a w związku z tym mało przydatna w gospodarstwie i trudna we współżyciu.

Mieszkańcy wioski i jej dwoje towarzyszy martwili się, czuli się jednak zupełnie bezsilni wobec jej pogarszającego się z dnia na dzień stanu. Koszmary nasilały się, dawki piwa niezbędne dla ich załagodzenia również rosły. Mieszkała z nimi ponad dwanaście tygodni, a jej stan był godny pożałowania.

Któregoś szczególnie chłodnego dnia wyszła z małego baru w stanie głębokiego upojenia, z którego nie wytrącił jej nawet przejmujący ziąb. Powlokła się ku nabrzeżu, widząc zbliżający się statek. Przyglądała się odzianej w złachmanione futro postaci siedzącej na górnym pokładzie, przed małą sterówką, wzniesioną z nadejściem chłodów.

Sprawiał dziwne wrażenie. Wyglądał na człowieka, miał jednak tylko dwie nogi, a nie miał zadu. Jego rysy skrywała wielka futrzana czapa, wydawało się jednak, że ćmi fajkę — któremu to zwyczajowi hołdowali tylko nieliczni najstarsi mieszkańcy w okolicy, z racji trudności ze znalezieniem odpowiednich roślin do jej nabicia. Nie była nawet pewna, czy nie przywidziało się jej to, czy nie była to postać z nocnych koszmarów. Nie spuszczała z niej jednak oczu.

Statek przycumowano i stworzenie — czy też fantom — razem z kapitanem zszedł na dolny pokład i na nabrzeże. Kamath, dostrzegłszy ją, wskazał przybyszowi. Śmieszna dwunożna postać, maleńka w porównaniu z mieszkańcami Dillii, skinęła i ruszyła w jej stronę.

Cofnęła się z lękiem, przejawiając nagłą, przemożną chęć ucieczki.

Stwór zbliżył się do niej ostrożnie i powiedział w miejscowym języku: — Wu Ju-li. Czy to ty Wu Ju-li? — Głos wydawał się jakoś znajomy. Zatrzymał się jakieś dwa metry przed nią, wyjął ogromną, rzeźbioną fajkę z ust i ściągnął futrzane okrycie głowy.

Wu Ju-li wydała z siebie długi, nie milknący krzyk, a później, jakby omdlała, upadła bezwiednie.

Klamath i mieszkańcy wioski rzucili się ku niej z pomocą.

Do licha! — powiedział stwór. — Dlaczego sprawiam zawsze na kobietach takie wrażenie?

Szok, wywołany spojrzeniem na jego twarz, w jedne chwili przywrócił z całą mocą jej przeszłość. Jedyna zmian; jaka się dokonała w wyglądzie Nathana Brazila w Świeci Studni dotyczyła odzieży.



Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii (Baron Azkfru był wściekły)

Co to znaczy, że tam go nie było? — ryknął.

Wróżbita i Rel zachowywali swój normalny nieprzenikniony spokój.

Nie mieliśmy problemu z ukryciem się pierwszego dnia — opowiadał Rel. — Działaliśmy również całą godzinę po zmroku. Gdy podeszliśmy do budowli, w której niemal na pewno znajdował się Skander, Wróżbita poczuł zmianę w równoważącym równaniu. Wprowadzony został nowy czynnik. Skander tam był, ale wyszedł.

Co to znaczy: nowy czynnik? — burknął baron.

Najprościej ujmując — wyjaśniał Rel cierpliwie — ktoś wiedział, że przybywamy, wiedział też czego szukamy. Ostrzeżony bezpośrednio lub przez pośrednie działania innych, Skander wymknął się, zanim do niego dotarliśmy. Dłuższe pozostawanie tam w oczekiwaniu na jego powrót byłoby zbyt niebezpieczne, wycofaliśmy się więc i wróciliśmy tutaj.

Azkfru wydawał się oszołomiony: — Przeciek? Tutaj? Ależ to niemożliwe! To nie mógł być żaden z moich ludzi — zbyt silnie są kontrolowani. Gdyby ktoś z Pałacu Cesarskiego umieścił tu swoją przeregulowaną wtyczkę, dawno już bym nie żył. Jeżeli rzeczywiście jest przeciek, musi on być gdzieś po waszej stronie.

Możliwe, że nasze zamiary przejrzał ktoś na takiej samej zasadzie, na jakiej my przenikamy zamiary innych — przyznał Rel. — Jednakże nie wydaje mi się możliwe, by zdrady dopuścił się ktoś z nas, sam zresztą pilnowałeś bezpieczeństwa, kiedy przechodziliśmy przez Strefę. Przeciek po waszej stronie pozostaje najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem.

No cóż, zostawimy na razie kwestię winy — powiedział Azkfru spokojniej i — spróbujmy pójść dalej. Jak będziemy teraz działać?

Skander jest nadal naszym jedynym łącznikiem, który może nas zaprowadzić do rozwiązania zagadki — zauważył Rel. — Wiemy również, gdzie się znajduje, chociaż na razie nie możemy go dostać. Wróżbita twierdzi, że badania Skandera były niepełne, i że prędzej czy później musi on do nich wrócić w dogodnym miejscu. Jesteśmy na to przygotowani i będziemy o tym wiedzieć, gdy chwila taka nadejdzie. Proponujemy wyczekać stosownej chwili, gdy ten Skander znajdzie się znowu w naszym zasięgu. Plan nasz nie został skompromitowany, wręcz przeciwnie — sprawdził się. Nadal można go zastosować.

Bardzo dobrze — burknął Azkfru — zostaniecie tutaj?

Zostajemy. Mamy niewielkie wymagania i proste potrzeby. Wystarczy ciemna, goła cela i wyjście na powierzchnie, by co jakiś czas znaleźć się pod gołym niebem. Nic więcej. W międzyczasie radziłbym wam sprawdzić wasze zabezpieczenia. Nie byłoby dobrze, gdyby coś takiego miało się powtórzyć!

Zaraz po spotkaniu z Wróżbitą i Relem baron pognał do Pałacu Cesarskiego i po wyrobieniu sobie przepustki wrócił do swojego biura w Strefie. Był pewien, że gdyby to ktoś z jego ludzi, na pewno byłby już martwy, pozostawała więc obca interwencja — co oznaczało Strefę.

Biura, nawet ściany, zostały praktycznie rozebrane. Trzeba było dwóch dni i ruiny połowy ambasady, by wreszcie to znaleźć. Mały nadajnik wbudowany w urządzenie łączności w jego własnym gabinecie! Jego technicy zbadali „pluskwę”, niewiele mogli jednak pomóc.

Urządzenie ma zasięg pozwalający przekazywać informacje ponad czterem setkom innych ambasad — wyjaśnili mu. — Spośród tych czterystu prawie 3/4 ambasad było normalnie użytkowanych, z tego połowa ma techniczne możliwości zbudowania takiego urządzenia, a reszta prawdopodobnie byłaby je w stanie zakupić w sposób nie zwracający niczyjej uwagi, niemal wszystkie ambasady byłyby też w stanie ulokować to urządzenie podczas pańskiej nieobecności.

Kazał zlikwidować prawie cały personel swojego biura nie dlatego, by przyniosło mu to poprawę nastroju. Czuł się tylko mniej głupio.

Ktoś słyszał, jak zabija Generała Ytila.

Ktoś go śledził w momencie wizyty Rela i Wróżbity i podsłuchał ich wstępną rozmowę w gabinecie.

Na szczęście reszta spraw toczyła się gdzie indziej. I tak jednak sytuacja była bardzo poważna.

Ktoś wiedział teraz przynajmniej czym był Skander. Nie miał jednak wyboru. Musiał czekać.

Prawie piętnaście tygodni.





Centrum w Czill

Vardii powierzono obowiązki praktykanta: prowadziła badania komputerowe. Szybko się uczyła — wchłaniała niemal wszystko — pomimo, iż niewiele rozumiała z projektu, nad którym pracowała. Miała uczucie, że ma wgląd w jedną tylko stronę ogromnej księgi.

Po kilku tygodniach pracy zaczęła chwilami odczuwać lekkie zawroty głowy. Nachodziły ją zjawy, bez widocznej przyczyny, które równie tajemniczo znikały. Po kilku takich wypadkach zgłosiła się do centralnej kliniki. Lekarze wykonali kilka standardowych testów, po czym wyjaśnili przyczynę jej dolegliwości.

Będziesz się rozdwajać — powiedział lekarz. — Nie ma się czym martwić. Właściwie to cudowne — jedyne, co może się wydać zaskakujące to fakt, iż proces ten zaczął się tak rychło od chwili, gdy do nas dołączyłaś.

Vardia nie mogła się nadziwić. Spotkała już bliźniaki i w Centrum i poza jego terenem, nigdy jednak nie przyszło jej jakoś do głowy, że i jej się to kiedyś może przydarzyć.

Jak to wpłynie na moją pracę? — spytała z obawą.

Praktycznie wcale nie wpłynie — powiedział lekarz. — Po prostu będziesz rosnąć w miarę, jak każda twoja komórka rozpocznie proces powielania się. Twoja replika zacznie ci wyrastać na plecach. Proces spowoduje lekkie zawroty głowy i osłabienie, a w końcowej fazie — głębokie zakłócenie orientacji.

Jak długo to potrwa? — spytała.

Jeżeli wszystko pójdzie normalnie — około czterech tygodni — brzmiała odpowiedź. — Jeżeli chciałabyś zakorzenić się na cały dzień i noc, wówczas tylko około dziesięć dni Zdecydowała mieć to już za sobą. Mimo, że wszyscy jej przypadkiem niezmiernie się emocjonowali, ona sama była pełna lęku i przygnębienia. Nadzorca z ochotą dał jej zwolnienie, jako że nie pracowała ona nad projektem tak długo, by nie można jej zastąpić. Wybrała więc spokojne miejsce poza Centrum, w pobliżu rzeki i tam się posadziła.

W nocy nie miała oczywiście żadnych problemów, jednakże za dnia, gdy musiała się ukorzeniać, świadomie wypuszczając czułki, szybko ogarniało ją znużenie. Za wyjątkiem wczesnego ranka i kilku chwil przed samym zmrokiem przebywała w obozie sama albo co najwyżej w towarzystwie mieszkańców Czill, odsypiających długie okresy pracy „na okrągło”.

Na trzeci dzień uświadomiła sobie, że potrzebuje wody i wykorzeniła się, aby zejść do strumienia. Okazało się to trudniejsze niż przypuszczała. Miała uczucie, że waży z tonę, miała też poważne trudności z utrzymaniem równowagi. Mogłaby sięgnąć do tyłu i namacać wyrastający kształt, nie miało to jednak większego sensu.

Na brzegu rzeki dostrzegła Umiau.

Spotykała je oczywiście w Centrum, ale tylko przenoszące się z miejsca na miejsce. Osobnik spotkany teraz był pierwszym, którego widziała z bliska. Wydawało się, że po prostu leży, śpiąc na piasku.

Umiau miał dolną część ciała ryby, pokrytą srebrzysto-niebieskimi łuskami schodzącymi do płaskiej, dwudzielnej płetwy ogonowej. Powyżej talii ciało miało taką samą jasno-błękitną barwę, ale pozbawione było tych lśniących łusek pokryte gładką, zwodniczo mocną skórą. Poniżej linii przejścia widoczne było duże zagłębienie tworzące pochwę.

Osobnik miał parę dużych i bardzo mocnych piersi i twarz kobiety, która w świecie Brazila mogłaby uchodzić za piękną pomimo jasnoniebieskich ust i włosów, które zdawały się spływać niczym błyszczący brokat. Uszy, normalnie przykryte włosami, ukształtowane niczym maleńkie muszle i ustawione niemal w równej linii po bokach głowy. Vardia dostrzegła również, że nos miał rodzaj skórzastych klapek, unoszących się i opadających w rytm oddechu stworzenia, prawdopodobnie — jak się domyślała — dla ochrony przed wtargnięciem wody podczas pływania. Długie, muskularne ramiona kończyły się dłońmi z długimi, cienkimi palcami i kciukiem, połączonymi błoną pławną.

Vardia weszła do wody, by się napić i wtedy dostrzegła inne Umiau wzdłuż całego brzegu, niektóre pływały z wdziękiem i bez wysiłku zarówno na powierzchni, jak i pod wodą. Tutaj, przy brzegu rzeka była płytka, na środku jednak głęboka na prawie dwa metry. Umiau na lądzie poruszały się niezgrabnie, podciągając się na rękach, a w Centrum używały elektrycznych wózeczków.

W swoim żywiole były jednak naprawdę piękne.

Większość, jak osobnik śpiący nieopodal, nosiła bransolety z rodzaju kolorowego koralu, naszyjniki, małe kolczyki z muszli i inne ozdoby.

Wszystkie wydawały się jej podobne, różniły się jedynie wzrostem. — Ciekawe, czy wszystkie są kobietami? — pomyślała.

Skończywszy pić powoli ruszyła do brzegu. Strasznie chlapała, bała się, że zaraz upadnie.

Hałas obudził śpiącego Umiau.

Nob... Cześć! — powiedziała syrena przyjemnym, melodyjnym głosem.

Umiau mogły wydawać dźwięki w języku Czill, większość z tych, które spotkała w Centrum, znała go. Mieszkańcy Czill natomiast nie byli w stanie naśladować innych języków, a więc wszelkie rozmowy musiały być prowadzone w ich mowie.

Przepraszam, że cię obudziłam — tłumaczyła się Vardia.

W porządku — odpowiedział Umiau i ziewnął. — Nie powinnam marnować czasu na sen. Słońce mnie wysusza i przez kilka godzin mam później gorączkę. Rozmnażamy się, co?

Tak... — odparła Vardia, trochę zażenowana. — Pierwszy raz. To okropne!

Współczuję — powiedziała syrena. — Złożyłam jajo w tym cyklu, ale dostanę w następnym.

Vardia zdecydowała się zakorzenić na razie w pobliżu strumienia: — Nie rozumiem — powiedziała z wahaniem. — Czyżbyś była kobietą?

Umiau zaśmiał się: — Tyle, co ty — odparł. Jesteśmy obojnakami. Jednego roku wytwarzamy jajo, po czym przekazujemy je komuś, kto akurat w tym roku nie owulował. Tam jajo oblewane jest spermą i rozwija się. Następnego roku dostajemy jajo. Trzeci rok jest bezpłodny, po czym cała sekwencja powtarza się.

Nie można się więc powstrzymać? — spytała Vardia niewinnie.

Umiau roześmiał się ponownie: — Pewnie, ale niewielu tak robi, chyba że się da wysterylizować. Jak mus to mus, kotku!

A więc to jest przyjemne? — nalegała Vardia niewinnie.

Niewiarygodnie — odparł Umiau z chytrym uśmieszkiem.

Chciałabym móc tak powiedzieć o sobie — nadąsała się Vardia. — Czuję się jednak nędznie.

Nie martwiłabym się tym — powiedział Umiau. — Robimy to tylko dwa lub trzy razy w całym naszym długim życiu. — Nagle syrena zerknęła ku słońcu. — Cóż, robi się późno. Miło było z tobą pogawędzić, ale muszę zmykać. Nie martw się — wszystko pójdzie dobrze. Bliźniak będzie na schwał.

To mówiąc, syrena nieoczekiwanie bystro doczołgała się do wody i odpłynęła.

Dziewiątego dnia, kiedy znowu poczuła pragnienie, odkryła, że słabo panuje nad sobą. Każdy jej ruch do przodu był kontrowany przez bliźniaka, który, prawie w pełni rozwinięty, sterczał jej z pleców. Nawet myśli nie mogła zebrać, bo każda była jakby podwójna, odbijała się echem w mózgu. Musiała się ogromnie skupić, by dotrzeć do wody, a wychodząc — upadła.

Poleżała jakiś czas, czując się zażenowana i bezradna, gdy nagle dotarł do niej dziwny fakt, myśl, która rozbrzmiała echem w głowie.

Widzę, widzę w obu w obu kierunkach jednocześnie — pomyślał jej mózg.

Wiedziała, że nie będzie w stanie się podnieść i prawie przez całe popołudnie wyglądała pomocy. Męczące podwójne widzenie nie pomagało jej, bowiem oba widoki zdawały się mieć podwójną ekspozycję.

Spróbowała poruszyć głową, stwierdziła jednak, że nie jest tego w stanie zrobić nie zagrzebując się w piaszczystym brzegu rzeki. Wreszcie na godzinę-dwie przed zachodem słońca przyszli inni, żeby się zakorzenić, podnieśli ją i pomogli wrócić do miejsca ukorzenienia.

Najgorszy był dziesiąty dzień. W ogóle nie mogła myśleć, ruszać się, nie mogła oceniać pola widzenia, odległości, niczego.

Nawet dźwięki podwajały się.

Było to okropne uczucie i wydawało się, że nie ustąpi nigdy.

Jedenastego dnia popadła w stan delirium i niczego w ogóle nie mogła zrobić. Około południa doznała jednak nagłej ulgi. Poczuła się tak, jak gdyby połowa nagle, niczym duch, wyszła z niej. Bardzo szybko wszystko wróciło do normy, czuła się jednak tak osłabiona, że zemdlała w biały dzień.

Świt dnia dwunastego wstał normalny, czuła się znacznie lepiej, niemal — pomyślała — w euforii. Wykorzeniła się i zrobiła ostrożnie krok do przodu: — To tak! — powiedziała głośno, czując się lekko i odzyskawszy całkowite panowanie nad sobą.

Dokładnie w tej samej chwili posłyszała inny głos, mówiący dokładnie to samo! Obróciły się równocześnie tym samym ruchem.

Dwie identyczne Vardie spoglądały na siebie ze zdumieniem.

A więc jesteś bliźniaczką — powiedziały jednocześnie, — To nie ja, to ty jesteś bliźniaczką! — upierały się.

Jestem czy nie? — pomyślały. — Czy bliźniak wiedział? Wszystko, dosłownie wszystko było podwójne. Nawet wspomnienia i osobowość. Uświadomiły sobie, że właśnie dlatego mówią i robią to samo. Czy kiedykolwiek dowiemy się, która jest która? — pomyślały. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Obie wyrosły z tego samego ciała.

Ruszyły razem do Centrum.

Szły bez słowa, w doskonale identycznym rytmie, nawet przypadkowe gesty powtórzone z lustrzaną wiernością. Niepotrzebny był kontakt głosem, bowiem każda znała myśli bliźniaczki i myślała to samo. Procedura postępowania byłą jak się okazało, wypracowana od dawna. Od razu z recepcji zostały skierowane do osobnych pokoi, gdzie poddano je badaniu lekarskiemu. Orzeczenie brzmiało: zdrowa i zdatna do pracy. Obie zostały przydzielone do części projektu innej niż ta, w której Vardia pracowała dotychczas, jednak wymagającej podobnych umiejętności.

Czy zobaczę jeszcze kiedyś moją bliźniaczkę? — spytała ta Vardia, którą ulokowano w skrzydle 4.

Prawdopodobnie tak — odparł nadzorca. — Mamy jednak zamiar możliwie szybko zaangażować was do odmiennych czynności w różnych dziedzinach, przez co wasz rozwój będzie podążał odmienną ścieżką. Kiedy zgromadzisz taki zasób nowych doświadczeń, który będzie cię w wystarczającym stopniu wyróżniał, nie ma powodu, byście się nie zobaczyły, o ile zechcecie.

W tym czasie druga Vardia, po zadaniu tego samego pytania i uzyskaniu identycznej odpowiedzi, została ustawiona w zupełnie odmiennej pozycji.

Zaczęła pracować z Umiau, identycznym ze spotkaną na brzegu rzeki syreną. Jej imię — Vardia upierała się, by myśleć o nich jako o kobietach, którymi w istocie nie były — brzmiało Endi Cannot.

Po kilku dniach wzajemnego obserwowania się, zaczęły podejmować rozmowę w trakcie pracy. Cannot przypominała jej jakoś niektórych instruktorów w Centrum.

Na każde pytanie odpowiadała całym wykładem.

Pewnego dnia spytała Cannot, czy orientuje się, czego właściwie szukają. Dotychczasowa ich praca polegała na wpisywaniu do pamięci komputera legend i opowieści starych kobiet różnych ras po to, by znaleźć ich elementy wspólne.

Widziałaś już jeden taki element, prawda? — odpowiedziała Cannot profesorskim tonem. — Jaki to element?

Chodzi o to porzekadło, które przewija się wszędzie...

Właśnie! — podchwyciła syrena. — Do północy przy Studni Dusz. Bardziej poetyczne określenie dla: na zawsze, w nieskończoność. Można np. powiedzieć: będziemy się męczyły nad tym projektem do północy przy Studni Dusz, co wydaje się bardzo prawdopodobne przy tym tempie.

Dlaczego jednak jest to takie ważne? — dociekała Vardia. — Chcę powiedzieć, że to tylko takie powiedzonko, prawda?

Nie tylko — odpowiedziała Umiau z mocą. — Gdyby to było porzekadło jednej rasy, być może nawet kilku ras graniczących ze sobą, byłoby to zrozumiałe. Ale przecież jest ono używane nawet przez mieszkańców Północy! Nieliczne rzeczywiście prymitywne sześciokąty zdają się używać go jako religijnego psalmu! Dlaczego? Powiedzenie jest tak stare jak sama historia. Znaleziono je w zapisach sprzed dziesięciu tysięcy lat, tradycja ustna jest wielokrotnie starsza. Zdanie stale się przewija!

Dlaczego? Co usiłuje nam przekazać? To właśnie muszę wiedzieć. To może nam dać klucz do tej zwariowanej planety, z jej tysiącem pięciuset sześćdziesięcioma rasami i rozmaitymi biotopami.

Może należy to rozumieć dosłownie — poddała Vardia. — Może kiedyś, w zamierzchłej przeszłości ludzie zbierali się w miejscu zwanym Studnią Dusz?

Wyraz twarzy syreny świadczył o tym, że tępa studentka wreszcie chwyta oczywistość wykładaną jej godzinami.

Szliśmy już tym tropem — powiedziała Cannot. Zresztą cały ten świat nazywany jest światem Studni, jedyne jednak studnie, o jakich nam wiadomo, to studnie wlotowe na obu biegunach. To właśnie, widzisz, jest problemem. Obie są wlotowe, a nie — jedna wlotowa, druga — wylotowa.

Czy musi być jakiś wylot? — spytała Vardia. — Chcę powiedzieć: czy to nie może być ulica jednokierunkowa?

Cannot potrząsnęła swoją posągową głową: — Nie, to zupełnie nie miałoby sensu, poza tym zniweczyłoby to jedyną dobrą teorię, jaką udało mi się dotąd skonstruować, wyjaśniającą przyczyny, dla których stworzono ten świat i to stworzono taki, jaki jest.

Cóż to za teoria?

Oczy Cannot zalśniły, Vardia nie potrafiła określić, czy emocją czy też był to naturalny efekt specyficznej podwójnej konstrukcji powieki Umiau z przeźroczystą powieką wewnętrzną.

Jesteś mądrą osóbką, Vardia — powiedziała syrena. — Być może kiedyś ci ją opowiem.

Na tym się skończyło.

Dzień czy dwa dni potem Vardia zaszła do gabinetu Cannot i zobaczyła, jak ta przegląda przeźrocza, przedstawiające wielką pustynię, w kolorze czerwonym, żółtym, pomarańczowym, roztaczającą się pod bezchmurnym, błękitnym niebem. Przedmioty ukryte na dalszym planie były zamglone i niewyraźne. Wyglądały — pomyślała Vardia — jak rodzaj półprzeźroczystej ściany.

Powiedziała to głośno.

Bo to jest ściana, Vardia — odparła Cannot. — Dosłownie ściana. To Przegroda Równikowa — miejsce, które chyba i tak będę musiała odwiedzić, chociaż w żadnym z graniczących z nią sześciokątów woda nie występuje zbyt obficie, a podróż będzie nielekka. Popatrz na to — przerzuciła kilka przeźroczy. Vardia ujrzała widok przez ścianę zdjęty przy pomocy najlepszych filtrów. Przedmioty były nadal rozmyte, jedną wszakże rzecz można było dostrzec zupełnie wyraźnie.

Tam jest przejście! — wykrzyknęła. — Takie samo jak to w pobliżu Studni Strefy!

Właśnie! — potwierdziła syrena. I o tym chciałabym się czegoś więcej dowiedzieć. Czy czujesz się na siłach, żeby popracować nocą?

Dlaczego nie, tak, tak sądzę — odpowiedziała. — Nigdy dotąd tego nie robiłam, ale czuję się świetnie.

Dobrze! — ucieszyła się Cannot, zacierając ręce. — Być może uda mi się dziś w nocy rozwiązać tę zagadkę!

Na nocnym niebie świeciło niezmierzone bogactwo gwiazd, wielkie, kolorowe chmury mgławic rozciągające się w dziwnych kształtach, a sam firmament wydawał się składać z mrowia milionów gwiazd, wirujących tak jak galaktyka w dużym powiększeniu. Był to wspaniały widok, którym Vardia nie mogła się cieszyć, bowiem nie dostrzegały go jej oczy, nieczułe na barwę, gdy pracowała w jasnym, sztucznym świetle dziennym laboratorium. Nie dostrzegali go również ukryci widzowie na polach po południowej stronie.

Zrazu wyglądali niczym szczególnie grube łodygi dzikiej trawy porastającej teren. Potem, powoli pod łodygami wyrosły dwa duże kształty, przypominające wielkie owady z ogromnymi oczami.

I coś jeszcze. Coś co wirowało niczym setki świetlików uwięzionych w pułapce, osadzonej na szczycie ciemnego kształtu.

Wróżbita mówi, że równanie zmieniło się w nienaturalny sposób — powiedział Rel.

A więc nie wchodzimy tej nocy? — spytał jeden z Akkafiańskich wojowników.

Musimy — odparł Rel. — Mamy przeczucie, że tylko dziś jest taki pomyślny układ. Mamy dodatkowe szansę.

A więc różnica — ten nowy czynnik — działa na naszą korzyść? — spytał Markling z ulgą.

Tak jest — odpowiedział Rel. — Trzeba będzie z powrotem przenieść dwóch, nie jednego. Dacie radę?

Oczywiście, o ile nowy nie jest większy od innych — powiedział Markling.

Dobra. Powinni być razem, więc bierzcie ich razem. I — pamiętajcie! Czillianie będą już spali, gdy wyleci w powietrze siłownia, ale Umiau — nie. Będą zaszokowani, nie będą widzieli zbyt dobrze, nie będą się też zbyt pewnie poruszali, ale mogą być kłopoty. Nie powinniście się dać wciągnąć do walki, bo moglibyście przypadkowo użądlić śmiertelnie którąś z naszych ofiar.

Chcę, by zostały one tylko na tyle porażone, byśmy mogli wrócić na wyspę w połowie drogi.

Nie martw się — zapewnili wojownicy w duecie. — Nie zawiedziemy barona.

A więc dobrze — powiedział Rel głosem tak cichym, że nieomal niesłyszalnym przez łagodny nocny wiatr. — Macie detonator. Kiedy ruszymy do punktu, który wam wskazałem, dam sygnał. Wtedy i tylko wtedy go uruchomicie. Nie wcześniej i nie później. W przeciwnym przypadku awaryjne detonatory zostaną włączone, zanim się wyniesiemy.

Rozumie się — zapewniły Marklingi.

Wróżbita powiada, że obie są tam same przy pracy — powiedział Rel. — Mam jakieś podejrzenia. Zbyt to się wszystko dobrze układa, a ja nie wierzę w szczęście. Wszystko jedno — robimy co do nas należy.

Dobra. Teraz!





Dillia — nad jeziorem

Wu Ju-li zajęczała i otworzyła oczy. Głowa jej pękała, pokój wirował dookoła.

Dochodzi do siebie! — krzyknął ktoś i nagle uświadomiła sobie, że otacza ją ciżba ludzka. Spróbowała odzyskać ostrość widzenia, ale jeszcze przez kilka chwil wszystko dookoła było rozmazane. Wreszcie widok przetarł się na tyle, że zdołała rozróżnić otaczających ludzi, zwłaszcza jednego, wyróżniającego się nie-Dilliańskim wyglądem.

Brazil! — wykrztusiła, po czym kompletnie ją zatkało. Ktoś wlał jej do gardła nieco wody. Miała gorzki smak. Zakaszlała.

Ona cię zna! — krzyknął Yomax, podniecony. — Wróciła jej pamięć!

Mocno zacisnęła powieki. Pamiętała wszystko. Wstrząsnął nią dreszcz, zwróciła wypitą przed chwilą wodę.

Yomax! Jol! — usłyszała głos Uzdrawiacza. Weźcie ją stąd, wy prostaki! Kapitanie Brazil, pan ciągnie, a ja popycham!

Spróbujmy ją jak najprędzej postawić na nogi!

Zabrali się do dzieła i po kilku próbach zdołali ją podciągnąć. Nie dzięki mnie — pomyślał Brazil. O rany! Ależ ci ludzie mieli muskuły!

Stała teraz dość niepewnie. Wsparli jej ramiona na podstawkach wyściełanych suknem. Pokój ciągle kręcił się w kółko, ale jak się wydawało, coraz wolniej. Nadal było jej niedobrze, zaczęła dygotać. Ktoś — prawdopodobnie Jol — zaczął gładzić ją po grzbiecie i to zdawało się ją nieco uspokajać.

O Boże! — wy jęczała.

Wszystko w porządku, Wu Ju-li — powiedział Brazil łagodnie. — Koszmar minął. Teraz będzie już dobrze.

Ale jak... — zaczęła, po czym znowu zwymiotowała i znowu się zacięła.

W porządku, a teraz wszyscy się stąd wynoście! — zażądał Uzdrawiacz. — Tak, ty również, Yomax! Zawołam cię, jak będę gotów.

Wyszli na chłodny wiatr. Yomax wzruszył ramionami z bezradnym wyrazem twarzy.

Czy pijasz ale, przybyszu z obcych stron? — spytał wiekowy centaur Brazila.

Kiedyś byłem z tego znany — odparł Brazil. — Z czego je pędzicie?

Ze zboża, wody i drożdży! — powiedział Yomax, zaskoczony pytaniem. — Aż czegóżby jeszcze można pędzić ale?

Nie wiem — przyznał Brazil. — Ale bardzo mi miło, że i wy to wiecie. Dokąd idziemy?

Cała trójka ruszyła główną ulicą. Brazil czuł się pomiędzy nimi niczym Pigmej wśród gigantów. Dotarli do baru.

Pojawienie się Brazila wstrzymało rozmowy i skupiło na nim podejrzliwe spojrzenia.

Przepadam za takimi serdecznymi powitaniami — powiedział sarkastycznie. Potem dorzucił, zwracając się do dwójki swoich towarzyszy: — Czy nie ma tu gdzieś bardziej intymnego miejsca na pogawędkę?

Yomax skinął na barmana: — Trzy razy, Zoder! — zamówił, a ten napełnił trzy olbrzymie kufle ale i postawił je na barze. Jeden podał Jolowi, jeden Brazilowi, który niemalże go upuścił, gdy poczuł, jak ciężki może być kufel pełen ale. Dzierżąc kufel oburącz ruszył za Yomaxem ulicą do biura staruszka, które znajdowało się nieopodal.

Jol rozpalił ogień i dorzucił drewna, i wtedy miejsce wydało się jaśniejsze i cieplejsze zarówno w przenośnym, jak i dosłownym sensie. Brazil westchnął głęboko i siadł na podłodze, stawiając kufel w zasięgu ręki. Kiedy zrobiło się cieplej, zdjął futrzaną czapę i płaszcz. Pod spodem nie nosił niczego.

Dwa centaury zdjęły płaszcze i obaj spojrzeli na niego.

Brazil odpowiedział twardym spojrzeniem: — No, no, nie zaczynajcie znowu, bo wracam do baru! — ostrzegł. Dillianie roześmiali się i wszyscy poczuli się swobodniej. Brazil pociągnął piwa i stwierdził, że jest zupełnie niezłe, chociaż dwa litry bez mała to trochę sporo na jeden raz, jak dla niego.

Niechże nam Pan wreszcie wyjaśni, o co w tym wszystkim chodzi! — rzekł Jol podejrzliwie.

Wymieńmy informacje — poddał Brazil wyciągając fajkę i wypuszczając pierwsze kłęby dymu.

Yomax oblizał usta.

Czy to... czy to jest tytoń? — spytał ostrożnie.

Tak jest — odparł Brazil. — Nie najlepszy, ale dla mnie wystarczy. Chcesz trochę?

Nie mamy tu wiele tytoniu — wyjaśnił staruszek.

Nigdy bym się nie domyślił — odparł Brazil sucho. — Zebrałem go bardzo daleko stąd... w istocie, idąc tu przeszedłem dziewięć sześciokątów, nie licząc odskoku do Strefy z mojego ojczystego sześciokąta.

Te gryzonie są jedynymi w promieniu pięciu tysięcy kilometrów, którzy mają dziś tytoń — poskarżył się Yomax. — To właśnie tam?

Brazil kiwnął głową: — Sąsiedzi mojego rodzinnego sześciokąta.

Nie sądzę, bym go pamiętał — rzucił stary urzędnik ciekawie. — Wyglądem przypominasz nas trochę, w każdym razie od pasa w górę, ale nie sądzę, bym widział cię kiedykolwiek.

Nie dziwota — odparł Brazil ze smutkiem. — Mój naród, obawiam się, marnie skończył.

Hej! Yomax! — wykrzyknął nagle Jol. — Popatrz na jego usta! Nie poruszają się w rytmie słów!

Używa translatora, idioto! — warknął Yomax.

Racja — potwierdził mały człowieczek. — Dostałem go od Ambreza — od tych „gryzoni”, jak ich nazywacie. Mili ludzie, w każdym razie od chwili, gdy zdołałem ich przekonać, że jestem stworzeniem inteligentnym.

Jeżeli to twoi sąsiedzi, to dlaczego mieliście takie problemy? — spytał Jol.

W głosie Brazila zabrzmiał ten sam smutek: — No cóż... bardzo dawno temu była wojna. Moi ludzie zamieszkiwali „technologiczny” sześciokąt. Stworzyli szalenie wygodną cywilizację, sądząc po przedmiotach, jakie oglądałem. Ich styl życia był jednak szalenie marnotrawny, wymagał ogromnego zużycia zasobów, które powoli zaczynały się wyczerpywać. Produkty uboczne i odpady zmniejszyły obszar ziemi uprawnej na tyle, że osiem procent całej żywności pochodziło z importu. Nie chcąc zmienić swego trybu życia, zaczęli się rozglądać za niezbędnymi zasobami w sąsiedztwie. Dwa sześciokąty zajmował ocean, w jednym panowała zabójczo niska temperatura, dwa pozostałe były tak biedne, że nie warto było ich podbijać. W sumie pozostawał tylko Sześciokąt Ambreza, mimo, iż był to obszar całkowicie nietechnologiczny. Nie tylko, że nie znał maszyn parowych, nie istniały tam w ogóle żadne maszyny, nawet poruszane siłą mięśni. Ambreza byli spokojnymi, prymitywnymi rolnikami i rybakami, wyglądali więc na łatwy łup.

I co? Zaatakowali ich, prawda? — wtrącił Yomax.

Och, byli tego bardzo bliscy — odparł Brazil — zgromadzili miecze i dzidy, łuki i katapulty, słowem — wszystko co mogło działać w tamtym świecie, a komputery, pozostawione w domu, podszeptywały im najlepsze wykorzystanie tego sprzętu. Mój naród popełnił jednak jeden błąd, tak stary jak ludzki ród, i słono za to zapłacił.

Cóż to za błąd? — spytał Jol, wpatrując się w Brazila jak urzeczony.

Pomylili niewiedzę z głupotą — wyjaśnił kapitan. — Ambreza byli tymi, na jakich wyglądali, na pewno jednak nie byli głupi. Dostrzegli, co się kroi, wiedzieli, że muszą w tym starciu przegrać. Ich dyplomaci starali się wynegocjować opóźnienie inwazji, a Jednocześnie przeszukiwali inne sześciokąty w poszukiwaniu skutecznych środków obrony — i znaleźli!

Tak? tak? A mianowicie...? — ponaglał Yomax.

Gaz — powiedział Brazil spokojnie. — Półkula Północna używała go do zamrażania, ale jego oddziaływanie na mój gatunek było zupełnie inne. Porwali kilkoro ludzi i wypróbowali na nich działanie gazu. Było dokładnie takie jak w opisach mieszkańców Północy. Jednocześnie u mieszkańców Ambreza powodowało to jedynie swędzenie i przez jakiś czas również kichanie.

Wybili cały twój ród? — spytał Yomax przerażony.

Niezupełnie wybili — odparł kapitan. — Gaz powodował pewne zmiany chemiczne w mózgu. Widzicie, niemal wszystkie rasy są w jakiś sposób spokrewnione ze zwierzętami. — A więc my — mój gatunek — pochodzi od, albo lepiej — jest doskonalszą wersją — wielkich małp. Słyszeliście coś o nich?

Widziałem obrazki w czasopismach — powiedział Jol. — Jest ich trochę w dwóch czy trzech sześciokątach.

Słusznie. Nawet Ambreza są spokrewnieni z pewnymi zwierzętami w innych sześciokątach — włączając wasz, o ile dobrze pamiętam — ciągnął Brazil. — A więc gaz po prostu przenosił porażonych nim w ich zwierzęcą przeszłość. Utracili zdolność rozumowania i przeistoczyli się w wielkie, małpy.

O rany! — wykrzyknął Jol. — Czy w końcu wszyscy wymarli?

Nie — odparł Brazil. — Mamy tam umiarkowany klimat i chociaż wielu, być może większość rzeczywiście wyginęła, niektórzy, jak się wydaje, jakoś się przystosowali. Ambreza wkroczyli i oczyścili teren. Pozwolili im żyć na swobodzie w małych grupkach. Niektórych trzymali nawet w charakterze zwierząt domowych.

Niewiele się wyznaję na nauce — wtrącił staruszek — ale jedno pamiętam na pewno: zmiany chemiczne nie są dziedziczne.

Tak więc z pewnością ich dzieci nie byłyby jednak zwierzętami?

Ambreza twierdzą, że następuje powolna poprawa — odpowiedział gość. — Gaz musi być rzeczywiście bardzo mocny, by oddziaływać na innych, ale — jak się wydaje — został on wchłonięty właściwie przez wszystko — skały, pył, wszystko, co je porastało lub zamieszkiwało. W przypadku mojego ludu wysoka dawka spowodowała początkowy regres, który może być jednak utrzymywany przez dawki tysiące razy słabsze. Efekt powoli wygasa. Ambreza przewidują, że tamci osiągną poziom wczesnych, prymitywnych ludzi w szóstym lub siódmym pokoleniu, może nawet zaczną mówić za jakieś pięćset lat. Ambreza planują przesiedlić te grupki na ich dawne tereny, kiedy zarysuje się wyraźna poprawa. W ten sposób rozwiną się w nietechnologicznym sześciokącie i pozostaną raczej prymitywni.

Chyba mi się nie bardzo podoba ten gaz — dorzucił Yomax. — Jeśli działał na nich, może podziałać i na nas — wzdrygnął się.

Nie sądzę — odpowiedział Brazil. — Po ataku Studnia przestała to świństwo przenosić. Myślę, że mózg ma dość takich rzeczy.

Tak czy siak, cała sprawa mi się nie podoba — upierał się Yomax. — Jeśli nie to, może to być coś innego.

Życie jest pełne niebezpieczeństw nawet bez zamartwiania się wszystkim, co może się wydarzyć — zauważył Brazil. — Poza tym możesz się przecież poślizgnąć na molo, wpaść do jeziora i zamarznąć na śmierć, zanim się wydostaniesz na brzeg. Może cię przywalić padające drzewo. Może w ciebie strzelić piorun. Jeżeli jednak pozwolisz, by takie obawy zdominowały twoje życie, będzie to tak samo, jakbyś był już martwy. To jest właśnie ten kłopot, który mamy z Wu Ju-li.

Co masz na myśli? — spytał Jol ostro.

Miała okropne życie — odpowiedział Brazil spokojnie. — Urodziła się w Komlandach, wychowano ją do pracy na roli, wyglądała i myślała jak wszyscy — żadnego seksu, żadnych uciech, niczego. Potem, nagle, została przez władzę wyrwana z tego środowiska, sztucznie przeregulowana tak, by osiągnąć pełen rozwój płciowy i wykorzystywana jako prostytutka obsługująca pomniejszych gości. Wśród nich była cudzoziemska świnia nazwiskiem Datham Hain.

W tym momencie przerwali mu i musiał im mozolnie wyjaśniać znaczenie słowa prostytutka, niezrozumiałego dla przedstawicieli kultury, nie znającej małżeństwa, procesów,o ustalenie ojcostwa czy pieniędzy. Miał z tym sporo roboty.

W każdym razie — ciągnął — ten Hain był przedstawicielem grupy paskudnych typów, którzy uzależniają ważne figury w różnych światach od szczególnie obrzydliwego narkotyku po to, by nimi zawładnąć. Po to, aby pokazać, jak to działa, o ile nie podejmie się stosownej kuracji, najpierw zaraził Wu Ju-li, a potem pozwolił na jej stopniową degradację. Lekarstwa na to właściwie nie ma i w większości światów tacy ludzie są po prostu skazani na śmierć. Większość zarażonych, stwierdziwszy, że próba krwi daje u nich wynik identyczny jak u Wu Ju-li, dawała się omotać Hainowi, wypełniając rozkazy jego i jego przełożonych.

Działanie substancji, którą zarażono Wu Ju-li przypomina działanie gazu na mój sześciokąt, powoduje jednak straszne boleści, prócz tego odbiera kompletnie apetyt. W rezultacie ludzie zarażeni umierają bezmyślnie z głodu.

A biedna Wu Ju-li była mocno uzależniona — wtrącił Jol. — Nic dziwnego, że wymazała wszelkie wspomnienia! I nic dziwnego, że męczyły ją koszmary!

Jej życie było przecież prawdziwym koszmarem — powiedział spokojnie Brazil. — W sensie fizycznym koszmar minął, ale dopóki sobie tego nie uświadomi, żyje on w jej umyśle.

Zapadło milczenie, wydawało się, że wszystko zostało powiedziane. Wreszcie Yomax powiedział: — Kapitanie, w pańskiej historii z gazem męczy mnie pewna sprawa...

Wal śmiało — zachęcił Brazil, pociągając kolejny łyk ale.

Jeżeli ten gaz był nadal aktywny, dlaczego nie oddziałał na ciebie, przynajmniej trochę?

Uczciwie mówię, że nie wiem — odparł Brazil. — Wszystko przemawia za tym, że powinienem zostać zredukowany. Tak się jednak nie stało. Nie zostałem zmieniony nawet fizycznie. Nie wiem, jak to wyjaśnić.

Uzdrawiacz wetknął głowę do środka. Odwrócili się ku niemu z nadzieją.

Teraz śpi — poinformował. — Naprawdę śpi, po raz pierwszy od ponad miesiąca. Zostanę przy niej i będę jej doglądał.

Pokiwali głowami i pogrążyli się znowu w oczekiwaniu.

Wu Ju-li spała prawie dwa dni.

Brazil wykorzystał ten czas, by przeczesać wioskę i przyjrzeć się niektórym ścieżkom. Lubił tych ludzi, podobało mu się to odcięte od świata miejsce, połączone z cywilizacją codziennym kursem statku. Stojąc na występie skalnym, przez który przebiegała dobrze utrzymana ścieżka, nie odczuwał zimna i wiatru, gdy spoglądał ku pokrytym śniegiem górskim szczytom. Nagle zrozumiał, że niemal cały ten łańcuch znajduje się już w następnym sześciokącie. Ciekawe, jak wyglądają jego mieszkańcy — pomyślał.

* * *

Po całym dniu spędzonym w terenie wrócił do wioski, by sprawdzić, jakie postępy zrobiła Wu Ju-li.

Odzyskała przytomność — poinformował Uzdrawiacz. — Zmusiłem ją, by trochę zjadła i nie wstawała. Możesz się z nią zobaczyć, jeśli chcesz.

Wyglądała trochę słabo, ale ujrzawszy go, zdobyła się na uśmiech.

Właściwie tak bardzo się nie zmieniła — pomyślał — przynajmniej od pasa w górę. Poznałby ją wszędzie — pomimo odmiennego ubarwienia i całej dolnej części tułowia, spiczastych uszu itd. Wyglądała zdrowiej niż wtedy, gdy była trawiona zarazą, co z pewnością było skutkiem lepszego jedzenia i ćwiczeń.

Jak się czujesz? — spytał leniwie, zastanawiając się, dlaczego ludziom faktycznie chorym zadaje się jako pierwsze właśnie to głupie pytanie.

Słabo — odparła — ale dam sobie radę. Zaśmiała się leciutko. — Ostatni raz jak się widzieliśmy, musiałam zadzierać głowę.

Brazil przybrał zbolały wyraz twarzy: — Tak jest zawsze! — zaniósł się lamentem. — Wszyscy na małego człowieczka!

Roześmieli się razem. — Przyjemnie widzieć, jak się śmiejesz — powiedział.

Niewiele przedtem było do śmiechu — odparła.

Mówiłem, że cię odnajdę.

Pamiętam — to była najgorsza strona gąbki. Ty wiesz, masz świadomość wszystkiego, co ci się przydarza.

Kiwnął poważnie głową: — W całej swej historii ludzie zawsze mieli jakiś rodzaj narkotyku, od którego się uzależniali. Ludzie rozprowadzający towar są zależni od innego narkotyku, tak potężnego, że nie pozwala on im dostrzec swojego pustoszącego, zwierzęcego wpływu.

Cóż to takiego?

Władza i chciwość — wyjaśnił. — Najgorsza — me, druga z najgorszych plag jakie znała ludzkość.

Jaka jest więc najgorsza? — spytała Wu.

Strach — odparł poważnie. — Strach, który niszczy, rozkłada, uderza boleśnie wszystkich dookoła.

Przez chwilę nie odzywała się. — Całe życie czegoś się bałam — powiedziała wreszcie tak cicho, że z trudem rozróżniał słowa.

Wiem — powiedział łagodnie. — Teraz nie masz się już czego obawiać, wiesz dobrze. Jesteś wśród dobrych ludzi, a miejsce jest tak przyjemne, że chętnie spędziłbym tu resztę mojego życia.

Spojrzała mu prosto w oczy, w młodzieńczej twarzy błyszczały oczy kogoś niewiarygodnie starego.

Oni rzeczywiście są cudowni — przyznała. — Ale to jest ich raj. Tu się urodzili, nic nie wiedzą o okropnościach, jakie skrywa horyzont. Takie życie musi być cudowne, ale ja nie jestem jedną z nich. Moje blizny wydają mi się wielkie i bolesne, właśnie przez ich dobroć i prostotę. Czy nie możesz tego zrozumieć?

Powoli pokiwał głową: — Ja też mam swoje blizny, wiesz dobrze. Niektóre sprawiają ból, który niekiedy trudno jest znieść.

Powoli, powoli wraca mi pamięć, pojawiają się zadziwiające szczegóły. Są to, jak powiedział Serge, przeważnie rzeczy, których nie chcę pamiętać. Dobre czasy, cudowne sprawy, na pewno — ale też i okropności i masę spraw bolesnych. Podobnie jak i ty, wymazałem je z pamięci, wydaje się, że z większym powodzeniem, ale teraz wracają — z każdym dniem jest ich więcej.

Te zabiegi odmładzające musiały podziałać na twoją pamięć — podsunęła.

Ależ właśnie nie — powiedział powoli. — Nigdy nie byłem odmładzany, Wu Ju-li. Nigdy! Wiedziałem to, gdy obciążałem je winą za takie sprawki.

Nigdy? Ależ to niemożliwe! Pamiętam, jak Hain odczytywał twoją licencję. Wynikało z niej, że masz pięćset lat z okładem.

Bo mam — odparł niespiesznie. — Może nawet więcej. Miałem sto imion, tysiąc żywotów. Byłem tu za czasów Starej Ziemi, a nawet wcześniej.

Ależ ona została zniszczona bombami przed wieloma wiekami! To było w czasach prehistorycznych.

Odpowiedział tonem niedbałym, który nie pozostawiał jednak wątpliwości co do tego, że mówi szczerze.

Pamięć wraca mi tak, jakby opadały kolejne zasłony, odsłaniając po trochu to, co ukrywają. Właśnie dziś, w górach, nagle przypomniałem sobie śmiesznego, małego dyktatora Starej Ziemi, który lubił mnie za to, że nie przewyższałem go wzrostem.

Nazywał się Napoleon Bonaparte.

Przez kilka dni sypiał na futrach rozłożonych w biurze Yomaxa, obserwując, jak z każdą wizytą Wu Ju-li nabierała sił i pewności siebie. Tylko te oczy... w oczach ciągle tkwił ten bolesny wyraz.

Pewnego dnia przybił parowiec, a Klamath o mały włos nie wpadł do jeziora spiesząc na jego spotkanie.

Nat! Nat! — zawołał kapitan promu. — Niezwykłe wieści! — Wyraz jego twarzy zapowiadał, że nie są to pomyślne nowiny.

Uspokój się, Kłammy i opowiedz wszystko po kolei. — Dostrzegł w ręku matrosa drukowaną wielką czcionką gazetę, nic jednak nie potrafił z niej zrozumieć.

Ktoś wtargnął do uniwersytetu w Czill i porwał dwoje ludzi!

Brazil zmarszczył brwi, czując osobliwe łaskotanie w żołądku. Tam była przecież Vardia i tam miał się udać w następnej kolejności.

Kogo złapali? — spytał.

Jedną z waszych, imieniem Vardia czy coś takiego. Oraz Umiau — to coś w rodzaju syreny, Nat — imieniem Cannot.

Mały człowiek zakręcił się niespokojnie, przygryzając wargę.

Czy wiadomo, kto to mógł zrobić?

Mam pewną koncepcję, ale oni zaprzeczają. Paczka wielkich karaluchów o trudnych do wymówienia imionach. Kilku Umiau wykryło ich w ciemności, gdy rozwalały zasilanie Centrum.

Powoli cała historia nabrała kształtu. Dwa ogromne stwory przypominające wielkie latające robaki wysadziły główną siłownię, powodując, że sztuczne światło słoneczne zgasło w jednym ze skrzydeł Centrum. Wtedy wdarły się przez okna do laboratorium, schwytały Vardię i Cannot i uniosły ze sobą. Odbyło się spotkanie z przywódcami rasy, do której należeli winowajcy, w Strefie. Ci stwierdzili, że planetę, zamieszkuje prawie setka ras przypominających wyglądem owady i wszystkiego się wyparli. Nie można było uzyskać przecieku z ich królestwa, przypominającego Komlandy z przybranymi efektownymi tytułami, pewności więc nie ma i nie może być.

Nie to jednak jest największą sensacją! — ciągnął Klamath, ponownie podnosząc głos. — Te Umiau strasznie się tym wszystkim przejęły i jedna z nich wygadała się na temat Cannot.

Otóż wydaje się, że Umiau i grube ryby w Centrum rzeczywiście mieli tajemnicę, której warto było strzec. Cannot była Elkinosem Skanderem, Nat!

Brazil znieruchomiał, rozważając wszelkie możliwe implikacje nowiny. Oczywiście, to miało sens. Skander mógł wykorzystywać wielkie komputery Centrum dla znalezienia odpowiedzi na dręczące go wielkie pytania, mając do dyspozycji wszystko, czego mu było trzeba, tak, że gdy był wreszcie gotów, mógł podjąć wyprawę, która pod jego kierunkiem udałaby się do wnętrza Świata Studni. Władza i chciwość! — pomyślał Brazil cierpko. Skorumpować dwie najspokojniejsze i najbardziej pożyteczne rasy planety.

Cóż, tego chcieli, a teraz pozostali ze swoim strachem — pomyślał chłodno.

Muszę jechać do Czill — oznajmił kapitanowi promu. — Wygląda na to, że to robota dla mnie.

Klamath nie zrozumiał, zgodził się jednak przytrzymać statek, tak by Nathan mógł się pożegnać z Wu Ju-li.

Stała już o własnych siłach, przeglądając album pejzaży pędzla miejscowych artystów, gdy wszedł. Wyraz jego twarzy zdradzał niepokój, który go przenikał.

Co się stało? — spytała.

Włamali się do pewnego miejsca o kilka sześciokątów stąd, porywając Vardię i Skandera, człowieka, który może być zabójcą tych siedmiu ludzi na Dalgonii — powiedział poważnie. — Boję się, że będę musiał ruszać.

Weź mnie ze sobą — powiedziała gładko.

Nigdy o tym nie myślał.

Jesteś jeszcze taka słaba! — zaprotestował. Poza tym — należysz do tego świata. To są teraz twoi pobratymcy. Tam będzie coraz gorzej. To nie miejsce dla ciebie!

Podeszła do niego i spojrzała swymi przeraźliwie starymi oczami.

Muszę — powiedziała. — Muszę zabliźnić rany.

Ależ tam doświadczysz tylko nowych — odparł. — Tam panuje strach, Wu Ju-li.

Nie, Nathan — powiedziała surowo, po raz pierwszy zwracając się doń po imieniu. Lekko dotknęła czoła. — Strach kryje się tutaj. Jeśli się mu nie przeciwstawię, będę tu umierała po kawałeczku. Łatwiej się ze mną obchodzić, niż z tobą — dodała. — Mam mocniejszą skórę, łatwiej znoszę zmiany pogody, potrzebuję tylko trawy i wody.

W porządku — powiedział powoli. — Idź, jeśli musisz. Zawsze zresztą będziesz mogła wrócić na Dillię, używając wrót.

To właśnie muszę wiedzieć, Nathan — wyjaśniła. Jestem wyleczona z gąbki, ale nadal trzyma mnie w szponach ten drugi, gorszy narkotyk — lęk.

Jesteś pewna, że dobrze się czujesz?

Tak — potwierdziła z mocą. — Tego właśnie mi trzeba. Nałożyła płaszcz i wyszli razem. Kiedy oświadczyli Yomaxowi i innym, że wyruszają razem, znowu ozwały się protesty, ona jednak była już zdecydowana.

Powiem Dal i Jolowi — rzekł Yomax ze łzami w oczach. — Nie sądzę, żeby zrozumieli.

Jeszcze tu wrócę, staruszku — odpowiedziała łamiącym się głosem. Pocałowała go lekko w policzek.

Klamath uruchomił syrenę okrętową.

Po pięciu godzinach zeszli na ląd w wiosce Donmin po drugiej stronie jeziora. W porównaniu ze społecznością z tamtej strony była to tętniąca życiem metropolia, licząca piętnaście-dwadzieścia tyś. mieszkańców, rozciągająca się na szerokiej otwartej równinie. Ulice oświetlały lampy naftowe. Zabrał z sobą prosty worek i pożegnał się z Klamathem, który życzył im powodzenia.

Bagaż — jak stwierdziła Wu Ju-li — był wyładowany przede wszystkim tytoniem, który stanowił dobry towar wymienny. Jedna torba zawierała trochę odzieży i przybory toaletowe.

Brazil za tytoń zdołał uzyskać trochę drobiazgów, które, jak sądził, mogą się okazać przydatne w dalszej drodze, wynajął dla nich pokój w przybrzeżnej gospodzie, w której spędzili noc.

Następnego dnia, wcześnie rano, ruszyli ścieżkami ku północnemu wschodowi. Miała trudności z dostosowaniem się do tempa, maszerując w niewygodnym dla siebie rytmie. Po kilku kilometrach takiego powolnego marszu rzuciła myśl.

Dlaczego nie miałbyś jechać na mnie, jak na koniu?

Ależ ty przecież dźwigasz już juki — zaprotestował.

Jestem silniejsza, niż ci się zdaje — odparła. — Ciągnęłam kłody cięższe niż ty, chociaż nie zdejmowałam juków. Dalej, wskakuj i przekonaj się, czy potrafisz się utrzymać.

Nie jeździłem konno od czasu, gdy brałem udział w pierwszej inauguracji Wilsona — mruknął niezrozumiale. — No cóż, popróbuję!

Próbował trzykrotnie, z jej pomocą, wdrapać się na jej szeroki, masywny grzbiet, który tak bardzo przypominał mu szetlandzkiego kuca. Dwa razy spadał wywołując jej drwiący śmiech, gdy próbowała kłusować. Musiała wreszcie założyć ręce do tyłu, by miał się czego chwycić. Potem musiał się trzymać juków, dających znacznie mniej pewne oparcie.

Od razu nabrali tempa, połykając kilometr za kilometrem. Przed zmrokiem osiągnęli granicę Dillii, minęli ostatnią wioskę i tylko od czasu do czasu napotykali samotną zagrodę. Zaczął padać śnieg, na razie tylko w porywach wiatru, więc nie przeszkadzał im zbytnio.

Wkrótce będziemy musieli dać sobie spokój — powiedział w pewnym momencie.

Dlaczego? — udała, że nie wie. — Boisz się ciemności?

Moje ciało po prostu nie zniesie tego dłużej — jęknął. — Poza tym za chwilę wjedziemy na teren Sześciokąta Slongorn. Nie znam go na tyle, by ryzykować podróż nocą.

Zwolniła, a później zatrzymała się, pozwalając mu zeskoczyć z grzbietu. Wykrzywił się z bólu. Z rozbawieniem przyglądała się, jak szuka sobie wygodniejszej pozycji.

Więc kto tu miał być tak słaby, że mógł nie znieść podróży? — droczyła się. — Popatrzcie na tego dzielnego supermena!

Już pięć razy się zatrzymywaliśmy!

Taak — chrząknął, przeciągając się i stwierdzając, że powoduje to tylko ból w nowych miejscach. — Ale to tylko po to, byś mogła się pożywić. Boże! Jakże wy się opychacie!

Czy będziemy tu musieli rozbić obóz? — spytała, przyglądając się ciemniejszej ścianie lasu, nie rozświetlonej nawet śladem światła. — Jeśli tak, lepiej poszukajmy jakiegoś dobrego schronienia. Wygląda na to, że śnieg może się rozpadać na dobre.

Jeżeli ta droga, którą minęliśmy jakieś półtora kilometra stąd, stanowi zjazd do Wioski Bocznego Krateru, niedaleko stąd powinien być zajazd. — Sprawdził postrzępioną, wytartą mapę, którą wydobyli z juków.

Dlaczego nie mielibyśmy wrócić do wioski? — zaproponowała.

Prawie osiem kilometrów w ślepej uliczce? — odpowiedział sceptycznie. — Nie, będziemy się posuwali naprzód, i mam nadzieję, że zajazd jest ciągle czynny. Niech się dzieje co chce, muszę trochę przejść na własnych nogach.

Z nastaniem ciemności śnieżyca rzeczywiście się wzmogła, śnieg zaczął się lepić. Wiatr gwizdał w koronach drzew, w przedziwnej harmonii z delikatnym spokojnym dźwiękiem śniegu, padającego na drzewa, krzaki i samotną parę wędrowców.

Widoczność spadła prawie do zera.

Czy trzymamy się drogi? — zawołała, przekrzykując wiatr.

Nie wiem — przyznał. — Powinniśmy właśnie dochodzić do tego zajazdu. Nie mamy wyboru. Nigdy nie uda nam się rozpalić ognia w tej zadymce. Nie zatrzymuj się!

Ale mi naprawdę jest zimno, Nathan! — poskarżyła się. — Pamiętaj, że jestem przykryta tylko w połowie! Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam! Zadek zamarzł mi na kość.

Dalej, dziewczyno! — wrzasnął. — Masz teraz swoją przygodę! Nie możesz teraz spasować!

To poderwało ją na chwilę, jednakże coraz głębszy śnieg, przez który musieli się przedzierać, odbierał wszelką nadzieję.

Wydaje mi się, że coś widać! — krzyknęła. — Nie jestem pewna, wydaje mi się, że mam w oczach sopelki lodu!

Może to ten zajazd! — wykrzyknął. — Dalej, ruszamy!

Parła do przodu.

Nagle poczuli, że śnieg ustał, jak gdyby przedarli się przez niewidoczną zasłonę. Chłód minął równie nagle. Gwałtownie zatrzymała się.

Nathan Brazil zeskoczył na ziemię i otrząsnął się ze śniegu. Po kilku chwilach dla złapania oddechu cofnął się o kilka kroków.

Od razu trafił w zadymkę i mróz.

Wrócił do Wu Ju-li.

Co to jest, Nathan? — spytała. — Co się stało?

Musieliśmy minąć zajazd — powiedział. — Wyszliśmy poza Slongorn.

Jej ciało zaczęło gwałtownie tajać, co okazało się bolesne. Oczy zaszły jej mgłą, a później zaczęły się przecierać.

Oglądając się do tyłu, widziała tylko kłębiący się śnieżny tuman. Rozglądając się na wszystkie inne strony widziała tylko czyste nocne niebo Świata Studni.

Moglibyśmy się zatrzymać choćby i tutaj — poddał myśl. — Nie tylko dlatego, że jestem zbyt zmęczony by iść dalej, ale również i po to, by nie ryzykować bez sensu na nieznanym terytorium. Cokolwiek mogłoby nam nastręczać jakieś problemy, na pewno nie znajduje się tak blisko granicy, zawsze zresztą będziemy mieli wygodną, chociaż mroźną drogę ucieczki, jeżeli pojawią się jakieś poważne kłopoty.

Trudno uwierzyć — powiedziała, gdy zdejmował juki i wyjmował ręczniki, wycierając twarz i głowę, a później zabierając się do wytarcia swojej towarzyszki. — Mam na — myśli to przejście ze śnieżycy do lata, tak po prostu.

Tak to właśnie bywa — odparł. Czasami nie ma wyraźnej linii podziału, czasem, jak tu, jest ona aż nadto widoczna. Musisz jednak pamiętać, że pomimo tego, niektóre rzeczy są wspólne dla całej planety — rzeki, oceany itd. — każdy sześciokąt jest jednak odrębną jednostką.

Nagle zaczęłam się pocić — zauważyła. — Myślę, że chyba zdejmę te ciężkie futra.

Ja zrobiłem to już wcześniej — odpowiedział, wycierając do sucha jej zad i ogon. Odwróciła się i zobaczyła, że rzeczywiście zdjął już prawie całe swoje odzienie. Pomyślała, że bez ubrania wydaje się jeszcze wątlejszy. Pod porośniętą czarnym włosem skórą, opinającą klatkę piersiową, widać było wszystkie żebra.

Skończył wycieranie i przeszedł do przodu. Razem podziwiali krajobraz oświetlony niesamowitym blaskiem jasnych gwiazd.

Góry, drzewa, może nawet niewielkie jezioro, o tam! — wskazał. — W oddali widać jakby kilka świateł.

Nie sądzę, byśmy trafili na drogę — zauważyła. Wydawało się, że znajdują się na polu porosłym niską trawą. Niemal automatycznie sięgnęła w dół i wyrwała kępkę.

Nie jestem pewien, czy powinnaś to od razu jeść — przestrzegł. — Nie znamy jeszcze reguł, jakie tu rządzą.

Powąchała trawę podejrzliwie. Mimo, iż Dillianie byli lekkimi krótkowidzami, mieli bardzo wyostrzony zmysł powonienia i słuchu. — Pachnie jak normalna, stara trawa — powiedziała. — Jakaś taka krótka. Widzisz? Skoszona.

Przyjrzał się uważnie i przyznał jej rację.

No cóż, należy się domyślać, że jest to sześciokąt, gdzie panuje wysoki poziom rozwoju technologicznego, albo w ogóle pozbawiony technologii, sądząc z planu, jaki widziałem. — zauważył. — Sądząc po tym, jak się tu sprawy zdają układać, jest on raczej wysokotechnologiczny.

Trawę skoszono niedawno, wczoraj, może przedwczoraj — zauważyła. — Jeszcze pachnie.

Pociągnął nosem, ale niewiele poczuł i wzruszył ramionami. Nigdy nie był dobrym niuchaczem mimo rzymskiego nochala.

Myślę, że spróbuję — zdecydowała wreszcie. — Mam tu trawę, której potrzebuję, będziemy w tej okolicy jakieś dwa-trzy dni. — Zrobiła może trzy kroki i zatrzymała się.

Nathan?

Tak?

Jacy ludzie tu żyją? To znaczy — co...

Wiem, co chcesz powiedzieć. Niestety, nie dysponuję dobrym opisem. Nie jest to najbardziej uczęszczany szlak, raczej droga przelotowa. Wszystko, co wiem to to, że są dwunożnymi roślinożercami.

To mi wystarczy — odpowiedziała i zaczęła skubać, i przeżuwać kępki trawy.

Nie odchodź za daleko — zawołał. — Jest za gorąco, by rozpalić ognisko, a poza tym nie chcę tu ściągnąć niepożądanych gości. Możemy być — i prawdopodobnie jesteśmy — intruzami.

Zadowolony, że może ją mieć w zasięgu wzroku, rozpostarł na ziemi futra, by je wysuszyć, i rozebrał się do końca. Stwierdziwszy, że niektóre źdźbła są sztywne i ostre, rozłożył trzy wilgotne ręczniki w taki sposób, że utworzyły matę, po czym wyjął kilka dużych kawałków gotowanego ciasta, które nabył jeszcze w Donmin. Usiadł na ręcznikach i zjadł mniej więcej połowę pierwszego kawałka, twardego i kruszącego się, ale sycącego, a potem padł powalony przemożnym pragnieniem.

Sięgnął po pękatą flaszkę, zdecydował się jednak pozostawić nienaruszoną wodę, wypełniającą ją do połowy. Wiadomo, ile znaczyła woda w takim terenie, jak ten.

Podniósł się i podszedł do granicy, przebiegającej zaledwie o kilka metrów dalej. Słyszał wycie wiatru i widział tumany śniegu. Trochę tego chłodu przenikało na kilka centymetrów przez granicę. Opadł na kolana, sięgnął na drugą stronę i wyciągnął garść śniegu.

To załatwiało sprawę.

Wrócił i rozłożył się na ręcznikach. Nadal był cały obolały od całodziennej jazdy, ale jednak czuł znaczną poprawę. Wiedział jednak, że ból powróci, gdy znowu zasiądzie na grzbiecie wierzchowca. Może za dwa, trzy dni przyzwyczai się do jazdy wierzchem. Oceniał, że są nadal mniej więcej o dziewięćset kilometrów od Centrum.

Wu Ju-li wróciła po chwili i zlustrowała Brazila wylegującego się na ręcznikach.

Myślałam, że się prześpisz — powiedziała.

Jestem zbyt zmęczony, by zasnąć — rzucił leniwie. — Zaraz się podniosę. Dlaczego ty się trochę nie prześpisz? Robisz całą robotę, a masa spraw jeszcze przed nami. W ciągu kilku następnych dni na pewno przekonamy się, czy uchowało się tu jeszcze zapalenie płuc.

Roześmiała się, a śmiech skończył się szerokim ziewnięciem.

Masz rację — przyznała. — W nocy na pewno się przewrócę. Nie ma się tu na czym oprzeć.

Uhm — mmm — wymamrotał. — Czy możesz spać na leżąco?

Zdarzyło mi się, raz czy dwa razy, przeważnie po tęższej popijawie — odpowiedziała. — To nie jest zupełnie normalne, ale jeśli nie przygniotę sobie ręki, to jakoś to idzie. Kiedy już zasnę, przez całą noc śpię bez ruchu i świadomości.

Podeszła blisko i uklękła, po czym powoli przetoczyła się na jeden bok, bardzo blisko, patrząc mu prosto w oczy.

Aaa... — westchnęła. — Myślę, że dzisiaj przynajmniej sztuczka się uda.

Spojrzał na nią, ciągle na wpół drzemiącą, i pomyślał: — Czy to nie zabawne, jak bardzo ludzka wydaje się w tej pozycji? Część włosów przykryła jej twarz. Pchnięty jakimś impulsem, wyciągnął rękę i odgarnął je do tyłu. Uśmiechnęła się i otworzyła oczy.

Przepraszam, nie chciałem cię zbudzić — wyszeptał.

W porządku — odpowiedziała łagodnie. — Nie spałam jeszcze, ciągle boli?

Trochę — przyznał.

Odwróć się plecami — powiedziała. — Rozetrę je. Usłuchał, a ona obróciła się lekko, tak by wyswobodzić lewą rękę, a potem zaczęła masować. Było przyjemnie do granic bólu.

Po kilku chwilach spytał, czy może się czymś odwzajemnić. Poprosiła, by potarł grzbiet i ramiona jej ludzkiej części. Było to bardzo dziwne uczucie, ale wydawała się zadowolona. Wreszcie skończył i wrócił na swoje miejsce na ręcznikach.

Rzeczywiście powinniśmy trochę się przespać — powiedział spokojnie. Potem, jakby po namyśle, przechylił się i pocałował ją.

Wyciągnęła ramiona i przyciągnęła go do siebie, przedłużając uścisk. Poczuł się strasznie niezręcznie, a kiedy wreszcie puściła go, wrócił na ręczniki.

Dlaczego, ale naprawdę, poszłaś ze mną? — spytał ją poważnie.

Tak jak mówiłam — odpowiedziała niemal szeptem. — Również jednak dlatego, że, jak ci mówiłam, pamiętam. Pamiętam wszystko. Pamiętam, jak ryzykowałeś, ratując mi życie. Jak podtrzymywałeś mnie w Studni. I — jak zszedłeś ze swojego szlaku, by mnie znaleźć. Widziałam mapę.

O do licha! — powiedział z niesmakiem. — To się nie może udać. Jesteśmy zupełnie odmiennymi, obcymi sobie stworzeniami.

Ale przecież pragnąłeś mnie. Czułam to.

Wiesz cholernie dobrze, że nasze ciała nie pasują do siebie. Każdy rodzaj seksu jest teraz nie dla nas. Wybij sobie takie pomysły z głowy! Jeśli dlatego się ze mną zabrałaś, powinnaś wracać zaraz z rana!

Byłeś jedyną czystą rzeczą, z jaką się zetknęłam na tym naszym parszywym starym świecie — powiedziała z powagą. — Jesteś pierwszą osobą, której na mnie zależało, chociaż mnie nie znałeś.

Ależ to tak, jakby ryba zakochała się w krowie — odpowiedział napiętym, wyższym niż zwykle głosem. — Jest uczucie, ale tak się składa, że pochodzi ono z dwóch odmiennych światów.

Miłość i seks to nie to samo — odpowiedziała spokojnie. — Wiem to znacznie lepiej, niż inni ludzie. Seks jest aktem fizycznym. Kochać kogoś to znaczy troszczyć się o niego tak samo lub bardziej, niż o siebie. Gdzieś głęboko czujesz do innych to, czego nigdy przedtem nie doświadczałeś. Myślę, że trochę z tego się starło. Być może, dzięki tobie, stawię czoła temu lękowi, który we mnie tkwi i zdołam się ofiarować.

O do licha! — powiedział Brazil gorzko i odwrócił się do niej plecami.

W ciszy, która zapadła, oboje zasnęli.

Centaur był olbrzymi, niczym ożywiony posąg boga Zeusa, przypominał doskonałego ogiera. Wyszedł z groty na dźwięk kroków, rozpoznał przybysza i odprężył się.

Stajesz się nieostrożny, Agoryksie — powiedział człowiek.

Po prostu zmęczony — odparł centaur. — Zmęczony biegiem, zmęczony skokami. Każdym najmniejszym hałasem! Myślę, że niedługo pójdę na wzgórza i skończę z tym. Jestem, jak wiesz, ostatni. — Mężczyzna skinął z powagą. — Zniszczyłem dwa wypchane w Sparcie, podkładając ogień w świątyni.

Centaur uśmiechnął się z aprobatą.

Kiedy odejdę, pozostanie po mnie tylko legenda. Tak będzie najlepiej. — Nagle łzy spłynęły z jego wielkich mądrych oczu. — Tak wielu rzeczy próbowaliśmy ich nauczyć! Tak wiele mogliśmy im dać! — jęknął.

Byłeś zbyt dobry jak na ten mały, brudny świat — odpowiedział mężczyzna łagodnie, ze współczuciem.

Przyszliśmy z mocy własnego wyboru — odpowiedział centaur. — Ponieśliśmy porażkę, ale przynajmniej próbowaliśmy. Ale tobie musi być jeszcze trudniej!

Muszę tu zostać — powiedział człowiek spokojnie. — Wiesz o tym.

Nie żałuj więc mnie — odparł centaur ostro. — Pozwól mi zapłakać nad tobą.

Nathan Brazil obudził się.

Gorące słońce prażyło niemiłosiernie i gdyby nie opalił się już w czasie poprzedniej podróży, na pewno doznałby słonecznego udaru.

Co za wariacki sen — pomyślał. — Czy wywołała go wczorajsza rozmowa? Czy też, jak mu się to ostatnio często zdarzało, było to wspomnienie prawdziwych przeżyć? Ta ostatnia możliwość trochę go przerażała, nie dlatego, że sen był tak mroczny, ale dlatego, że wiele mógł on wyjaśniać i to w kierunku jak najbardziej niemiłym. Przestał o tym myśleć, a w każdym razie próbował. Nagle uświadomił sobie, że Wu Ju-li odeszła.

Otrząsając resztki snu usiadł i rozejrzał się dookoła. Tam, gdzie odpoczywała, widoczna była szeroka wygnieciona połać trawy, widać też było małe kawałki darni, wyrwanej kopytami powstającego centaura. Samej Wu Ju-li — ani śladu.

Rozejrzał się dookoła, notując szczegóły krajobrazu.

W jednym przynajmniej tęgo im się poszczęściło. Chociaż otaczający ich teren był trawiastym pagórkiem, nieopodal opadał ku chłodnym, błotnistym bagnom. Stały tu dziwne budowle, podobne do grzybów, rozrzucone w pobliżu linii bagien i w ich głębi, nie dostrzegł jednak żadnego ruchu. Obejrzał się w stronę granicy. Powitał go widok ośnieżonego lasu, ale zamieć minęła, a niebo szybko stało się tak błękitne jak tu, nad głową. Podszedł do granicy, wydobył trochę śniegu i natarł nim twarz.

Ocierając sen z oczu odwrócił się, by poszukać Wu Ju-li. W końcu dostrzegł ją, wracającą ku niemu pełnym galopem.

Odwrócił się i spakował ręczniki do toreb, zostawiając sobie komplet czarnej odzieży. Rozwinął go i przyjrzał mu się. Wykonano go w innym sześciokącie, okropnie nieludzkim, ale, gdy go przymierzył, wydawał się leżeć dobrze.

Spodnie pasowały jak ulał, stopy wsunął w uszyte na kształt butów końce nogawek z naszytymi mocnymi skórzanymi podeszwami. Materiał był elastyczny i zdawał się przylegać niczym druga skóra, tak samo jak koszula wciągana przez głowę. Miał dwie i wybrał tę bez rękawów.

Pasuje — pomyślał — i jest zupełnie wygodna. Szkoda tylko, że jest to wszystko tak dopasowane i tak cienkie. Czuję się, jakbym był nagi. Cóż, przynajmniej jest to jakaś ochrona przed słońcem.

Zamarzył o okularach słonecznych, nie pierwszy raz zresztą. Pierwszą napotkaną grupą, która ich używała, byli Dillianie, a u nich nawet najmniejsze były o numer za duże dla niego.

W tej chwili dopadła go Wu Ju-li, wyraźnie podniecona.

Nathan! — zawołała. — Przeprowadziłam mały zwiad i nie zgadniesz, co jest za najbliższym wzgórzem!

Szmaragdowe Miasto — odpowiedział, mimo iż wiedział, że nazwa z niczym się jej nie skojarzy. Faktycznie — nie zareagowała.

Nie! Droga! Brukowana droga. Z samochodami!

Wydawał się zaskoczony.

Samochody? Tak blisko granicy? Co za samochody?

Myślę, że elektryczne — odparła. — Nie posuwają się zbyt szybko i nie jest ich zbyt wiele, ale są. Przy granicy jest nawet niewielki parking. Zajazd po stronie Diii jest stamtąd o jakieś sto metrów.

A więc minęliśmy go w zadymce i zeszliśmy ze szlaku! — powiedział. — Muszą zaopatrywać ten zajazd i używać go jako bazy do prowadzenia interesów. Zabawne, że nigdy o nim nie słyszałaś.

Przez cały czas mojego tu pobytu przebywałam po tamtej stronie jeziora — przypomniała mu. — Jedynym ludem innym niż mój, o którym słyszałam, byli ludzie gór, ale nigdy się z nimi nie zetknęłam.

Ciekawe, jak ci ludzie wyglądają — zastanowił się. — Będziemy musieli przemierzyć prawie cały ich sześciokąt.

Są najdziwniejsi — zresztą, będziesz mógł sam zobaczyć. Ruszajmy!

Przytroczył jej juki i wdrapał się na grzbiet. Ruszyli żwawo i niemal natychmiast wrócił tamten ból, chociaż powoli zaczynał chwytać rytm. Osiągnęli szczyt wzgórza w pięć minut. Natychmiast zorientował się, o co jej chodzi. Pół tuzina pojazdów stało zaparkowanych na niewielkim brukowanym placyku niedaleko granicy. Przeważnie otwarte, z wyjątkiem jednego, wyposażonego w rodzaj brezentowego dachu. Żaden nie miał siedzeń, i sądząc po wyglądzie tego z dachem, kierowcy musieli być bardzo wysocy i kierować za pomocą kombinacji dwóch dźwigni. Droga był dostatecznie szeroka, by samochody mogły się wyprzedzać, środkiem czarnej nawierzchni biegła biała linia.

Zatrzymała się w pobliżu parkingu. — Popatrz! — powiedziała. — Teraz widzisz, co miałam na myśli mówiąc o niesamowitych ludziach!

Brazil musiał przyznać jej rację. Coś, co mogło choć trochę przypominać te stworzenia, widział po raz ostatni wiele lat temu, w czasie miesięcznego kosmicznego zaciągu.

Wystarczy sobie wyobrazić głowę słonia z miękkimi uszami, ale bez charakterystycznych kłów, nie z jedną, ale dwiema trąbami, każdą owej długości, zakończoną pieńkowatymi, pozbawionymi stawów palcami okalającymi otwór nosowy. Postawmy teraz tę głowę na ciele zbyt szczupłym, by ją udźwignąć, pozbawionym ramion i zakończonym dwiema krótkimi, przysadzistymi nogami i płaskimi stopami, które sprawiają wrażenie, że maszerujący na nich osobnik lekko się kołysze z boku na bok. Pomalujmy na koniec całego potwora na wściekle czerwony kolor i obleczmy go w zielony drelichowy kombinezon.

Nathan Brazil i Wu Ju-li nie musieli sobie tego wyobrażać. Właśnie takie stworzenie zbliżało się ku nim niespiesznie.

O, świetnie! — zdołał wykrztusić. — Teraz widzę dokładnie, co miałaś na myśli.

Stwór zauważył ich i uniósł swe trąby, które zdawały się wyrastać z jednego punktu poniżej oczu, w geście powitania.

Hej, cześć! — odezwał się tubalnie po Dilliańsku, głosem, który brzmiał jak zepsuty buczek przeciwmgielny. — Trochę tu lepsza pogoda po tej stronie, prawda?

Święte słowa — odparł Brazil. — Ledwośmy się wymknęli zadymce i minęliśmy zajazd. Noc spędziliśmy tam, na polu.

Wyjeżdżacie więc stąd? — spytał Slongornijczyk grzecznie. — Macie zamiar zwiedzić nasz piękny kraj? To dobra pora na takie wycieczki. Tu jest zawsze lato.

Po prostu przejeżdżaliśmy tędy — wyjaśnił Brazil niedbale. — Zmierzamy do Czill.

Przyjazny stwór zmarszczył się, przez co jego twarz (?) nabrała jeszcze bardziej komicznego wyglądu, którego nie sposób było nie zauważyć.

Kiepsko tam sprawy wyglądają. Czytałem o tym zeszłego wieczora.

Wiem, odparł Nathan poważnie. — Jedna z ofiar — Czillianka — była moją przyjaciółką. Naszą — poprawił się prędko, wywołując wesołość Wu Ju-li.

Może byście weszli do zajazdu, zjedli śniadanie i spróbowali się na coś załapać? — podsunął stwór. — Wszystkie te ciężarówki będą wracały puste, tak że prawdopodobnie będziecie mogli większość drogi przebyć autostopem. Zaoszczędzi to czasu i nóg.

Dziękuję, spróbujemy tak zrobić! — zawołał Brazil za Slongorni jeżykiem, gdy ten szacowny obywatel wdrapał się do krytej ciężarówki i zaczął ją cofać, sterując dźwigniami dzierżonymi w obu trąbach. Ciężarówka wydała lekki warkot, ale niewiele poza tym i wypadła na drogę całkiem żwawo.

Wiesz, założę się, że spokojnie wyciąga pięćdziesiątkę — powiedział do Wu Ju-li, kiedy pojazd znikł im z oczu. — Być może będziemy się poruszać szybciej i łatwiej, niż się spodziewaliśmy.

Przeszli przez granicę do zasypanego śniegiem zajazdu. Zimno kąsało dotkliwie, Wu Ju-li nie miała na sobie nic oprócz juków, a jego strój nadawał się raczej do ochrony przed słońcem niż przed zimnem. Wbiegli do wnętrza, ona wyprzedzając go niemal o całą minutę.

Pięciu mieszkańców Slongorn stało przy ladzie, pakując do gardła z użyciem swych trąb pokarm, który przypominał siano. Jeden pociągnął kubeł ciepłego płynu przypominającego nieco herbatę i wychlapał go do gęby. Oberżystka była mieszkanką Diii w średnim wieku, wyglądającą raczej staro. Dwa młode centaury płci męskiej porządkowały skrzynki na zapleczu, najwyraźniej ustawiając produkty dostarczone przez gości ze Slongomu.

Był jeszcze jeden.

Ależ to ogromny, wielkości człowieka, nietoperz! — pomyślał Brazil, bo rzeczywiście tak właśnie ten stwór wyglądał. Był odrobinę wyższy od niego, z przypominającym szczura łbem i tułowiem, o nabiegłych krwią oczach; jego ostre zęby żuły ogromną kromkę bułki. Ramiona miał lekko rozłożone. Łączyły się one ze skórzastymi skrzydłami, rozpiętymi na rusztowaniu kostnym. Miał jednak długie, człekokształtne nogi, z normalnym kolanem, pokryte kręconym czarnym włosem niczym nogi goryla i zakończone dwiema stopami, bardziej wyglądającymi na duże ludzkie dłonie, których drugą stronę pokrywało futro. Okaz ten miał najwidoczniej podwójne lub nawet potrójne stawy u nóg, bowiem bez widocznego wysiłku balansował na jednej, w drugiej dzierżąc pajdę chałki i pchając ją do gęby.

Stwór wydawał się ich nie dostrzegać, nie wzbudzał również widocznego zainteresowania pozostałych obecnych w gospodzie. Zamówili śniadanie, rodzaj gęstej owsianki podanej w olbrzymim, parującym kociołku z tkwiącymi w nim drewnianymi łyżkami. Wu Ju-li zamówiła do tego po prostu wodę, a Nathan spróbował czarnej jak smoła herbaty. Sądząc po bardzo gorzkim smaku, musiała być niesamowicie mocna, zostawiała też dziwny posmak, jeszcze jednak z okresu spędzonego kiedyś na Dillii pamiętał, że taka herbata zawsze go ożywiała.

Po niedługiej chwili jeden z kierowców ze Slongornu podjął rozmowę. Byli, jak się wydawało, wyjątkowo przyjaznymi i otwartymi ludźmi. Wśród uwag o pogodzie, owsiance i ciężkim, niewdzięcznym żywocie kierowców, Brazil jakoś zdołał wyłożyć cel ich podróży mniej więcej w takim zakresie, w jakim uczynił to w rozmowie z osobnikiem na parkingu.

Kierowcy słuchali ich życzliwie, jeden z nich zaofiarował się, że podwiezie ich do odległej o dziewiętnaście kilometrów bazy w najbliższym mieście Slongornu, zapewniając ich, że będą mogli prawdopodobnie łapać wozy z bazy do bazy na terenie całego kraju.

A więc, Wu Ju-li, żadnych ćwiczeń i żadnego łamania kości, w każdym razie na dziś — rozpromienił się Nathan.

Tak, to miłe — zgodziła się. — Ale, Nathan, nie nazywaj mnie już tym imieniem. To nie moje imię, to imię kogoś, kogo wolałabym zapomnieć. Nazywaj mnie po prostu Wuju. Tak mnie nazywał Jol.

W porządku — roześmiał się. — Niech będzie Wuju.

Jak ładnie to powiedziałeś — stwierdziła. Brazil pomyślał sobie, że za to jemu wcale się nie podobał sposób, w jaki ona to powiedziała.

Przepraszam — ozwał się z tyłu ostry, nosowy, lecz dźwięczny głos — ale nie mogłem nie słyszeć waszych planów i zastanawiam się, czy nie mógłbym się dołączyć. Na razie zmierzamy w tym samym kierunku.

Odwrócili się jak na komendę i — jak się Brazil słusznie spodziewał — ujrzeli nietoperza.

No cóż, nie wiem doprawdy... — odpowiedział kapitan, zerkając na pełnego dobrej woli kierowcę, który kręcił głową w tonacji „dlaczegóżby u licha nie?”

Wygląda na to, że kierowca nie ma nic przeciwko temu, nie mamy więc i my... jak masz na imię? Nasze już znasz.

Nietoperz roześmiał się: — Nie sposób je wymówić. Translator go nie zgryzie nie tylko dlatego, że składa się ono z dźwięków, które tylko my umiemy generować, ale i dlatego, że słyszalne jest ono na częstotliwościach, które rzadko kto poza nami odbiera. — Stwór zastrzygł swoimi ogromnymi uszami: — Muszę dobrze słyszeć, bo chociaż świetnie widzę w nocy, jestem prawie ślepy w silniejszym świetle. Poruszając się w dzień, całkowicie polegam na swym słuchu. Co się tyczy imienia... może byście mnie nazywali po prostu Kuzynem Nietoperzem? Wszyscy tak mówią.

Brazil uśmiechnął się: — No dobrze, Kuzynie Nietoperzu, wygląda na to, że się załapałeś. Zastanawiam się jednak, dlaczego po prostu sobie nie polecisz? Jesteś może ranny?

Nie — odpowiedziało monstrum — ale ten chłód faktycznie nie wyszedł mi na zdrowie, a przebyłem już szmat drogi. Szczerze mówiąc, jestem strasznie zmęczony i obolały i wolałbym przerzucić trochę roboty z mięśni na maszyny.

Nietoperz poszedł uregulować rachunek, płacąc pieniędzmi, które, jak się domyślał Brazil, były w obiegu w Slongorn.

Poczuł nagły, mocny uścisk na ramieniu. Obróciwszy się, ujrzał Wu Ju-li... nie, Wuju — poprawił się.

Zupełnie mi się ten typ nie podoba — szepnęła mu do ucha. — Nie jestem przekonana, że możemy mu zaufać.

Nie powinnaś się uprzedzać — zbeształ ją łagodnie. — Może nie czuje się on najlepiej wśród koni i słoni. Czy macie w twoim rodzinnym świecie nietoperze?

Tak — przyznała. Sprowadzono je przed laty dla zwalczania pewnych miejscowych owadów. Wywiązały się z tej funkcji aż za dobrze i okazały się gorsze niż te robaki.

Brazil potrząsnął z namysłem głową: — Tak też myślałem. No cóż, spotkamy po drodze może jeszcze mniej sympatyczne okazy, ten przynajmniej wydaje się dość szczery. Przekonamy się, jak to tam jest z tą szczerością. Jeśli nie ma czegoś w zanadrzu, będzie znakomitym nocnym stróżem i nawigatorem.

Dała za wygraną i na razie postanowili nie wracać do sprawy.

W rzeczywistości jednak, Brazil miał jeszcze inny, ukryty powód. Pomyślał sobie, że obecność Kuzyna Nietoperza powinna utrzymać na wodzy emocje poprzedniego wieczora.

Droga przeszła bez problemów. Kuzyn Nietoperz zasiadł obok kierowcy ze Slongorn i natychmiast zasnął, podczas gdy Brazil i Wuju ulokowali się na tylnej ławeczce, jedynym miejscu, które mogło ją pomieścić.

Miasto w Slongorn było na tyle nowoczesne, iż zdarzały się tu zarówno korki drogowe, jak i sygnalizacja świetlna i policja. Gdyby nie grzybiaste budowle i zupełnie absurdalny wygląd mieszkańców, mogłoby być bardzo wygodne. Po dwóch godzinach znaleźli inną ciężarówkę, jadącą w ich kierunku, na którą dałoby się załadować Wuju, jednakże pozycja, którą musiała teraz zająć nie była zbyt wygodna. Poruszali się jednak szybciej, niż mogłyby ich unieść własne nogi.

Krótko po zapadnięciu zmroku znajdowali się mniej więcej w połowie drogi przecinającej sześciokąt w poprzek. Kuzyn Nietoperz czuwał. Ponieważ po drodze nie było gospody, która mogłaby zapewnić schronienie komuś rozmiarów Wuju, rozbili obóz na polu przyjaznego rolnika.

W świetle dnia Nietoperz wyglądał jak łotrzyk z komiksu, w mroku stawał się jednak rzeczywiście przerażający, oczy gorzały mu groźnie, odbijając najmniejszy refleks światła.

Masz zamiar teraz polatać, Kuzynie Nietoperzu? — spytał Brazil, gdy już się roztasowali.

Polatam chwilkę — odparł stwór — po części dla treningu, ale też dlatego, że widzę tu w okolicy trochę małych gryzoni i owadów. Mdli mnie na myśl o pszenicznych placuszkach i takich tam przysmakach. Nie jestem stworzony do takiej diety. Mówili mi jednak, że Murithel, następny sześciokąt, jest dość paskudny. Jak już razem jesteśmy, będę się was trzymał aż do Czill.

Brazil zapewnił go, że nie ma przeszkód, a Nietoperz wzniósł się w wieczorne niebo, trzepocząc błoniastymi skrzydłami i znikł.

Nadal mi się nie podoba — upierała się Wuju. — Skóra mi cierpnie na jego widok.

Będziesz się musiała do niego przyzwyczaić — powiedział Brazil. — Przynajmniej do czasu, aż zdołam przejrzeć jego grę.

Co? — wykrzyknęła.

Och, oczywiście, że typ udaje! — powiedział Brazil. — Pamiętaj, że w dawnych czasach byłem ni mniej ni więcej kierowcą ciężarówki, tak jak ci ludzie tutaj. Woziłem nawet zboże. Tacy faceci niewiele widują, ich wiedza o świecie składa się z oderwanych kawałków, zebranych od pasażerów. Wiedzieli, skąd pochodzi nasz Latający towarzysz. Sześciokąt ten znajduje się o dziewięć pól na północno-północny zachód stąd — tj. dokładnie w odwrotnym kierunku od tego, w którym zmierzamy.

I kto tu jest nerwowy? — odpaliła. — Może gdzieś jechać w interesach. Na pewno nie opowiedział nam zbyt szczegółowo, co właściwie robi.

Wiem, co robi — odparł Brazil gładko. — Jeden z kierowców widział, jak leciał na południe, w stronę Dillii, dwa dni temu.

A więc?

Wyleciał nam na spotkanie, Wuju. Zatrzymał się w tym zajeździe, wiedząc, że będziemy musieli tędy przechodzić w drodze do Czill. Niemal się z nami rozminął w tej burzy, ale i tak napatoczyliśmy się na niego w końcu.

Dlatego zabierajmy się stąd, Nathan. I to zaraz. Mógł nas... zabić, porwać, bo ja wiem co...

Nie — rzekł z namysłem. — Nikt nie zbacza tak daleko ze swego szlaku, by kogoś zabić. W takich razach wynajmuje się kogoś i po krzyku. Jeśli to porwanie, to z pewnością jest to ta sama banda, która schwytała Vardię i Skandera, i gdybyśmy do nich dołączyli, jeden z moich problemów sam by się rozwiązał. Czuję tu jednak jakąś inną kombinację — nie sądzę, by to był ktoś z nich, obojętnie kim są.

Czy to znaczy, że jest po naszej stronie? — spytała, ufając jego osądowi.

Nathan Brazil przewrócił się na swoich ręcznikach i ziewnął. — Dziecko, lepiej sobie zapamiętaj, że każdy jest zawsze i przede wszystkim po swojej własnej stronie.

Tej nocy spał o wiele lepiej od niej.

Kuzyn Nietoperz, wyglądając na mocno zmęczonego, obudził ich z samego rana, minęło jednak parę godzin, nim złapali kolejny kurs i posuwali się do przodu dość powoli. Brazil był mocno zmartwiony.

Miałem nadzieję osiągnąć granicę przed nastaniem zmroku — powiedział — tak, byśmy się mogli rozeznać jutro w sytuacji. Widać jednak, że nic z tego nie wyjdzie.

To mi odpowiada — odparł Nietoperz. — Wy też możecie sobie lepiej poradzić w ciemności. Proponuję, żebyśmy doszli do granicy, rozejrzeli się w terenie, ale nie wchodzili, dopóki nie zapadnie mrok. Lepiej poruszać się w ciemności.

Brazil kiwnął na znak zgody: — Tak. Przynajmniej w ten sposób będziemy mogli konkurować z Mumiami, a z twoim przebijającym noc wzrokiem być może zdołamy nawet przechylić szalę na naszą stronę.

Wuju wyglądała na mocno zaniepokojoną. — Kto to są Murnie? — spytała.

Widzę, że mamy takie same informacje — powiedział Kuzyn Nietoperz. — Murnie to lud zamieszkujący Murithel, kraj rozciągający się przed nami, ponad trzysta kilometrów do przebycia. To paskudna zgraja mięsożernych dzikusów, będących, jak się zdaje, półzwierzakiem i półrośliną. Usiłują pożreć wszystko, co nie zdoła ich pożreć.

Czy nie możemy ich więc jakoś ominąć? — spytała przerażona myślą o podróży przez taki kraj.

Nie — odparł Kuzyn Nietoperz. — Z miejsca, do którego dotarliśmy, nie jest to możliwe. Na wschodzie wcina się odnoga oceanu, a sądząc z tego, co słyszałem o Pia, wolę już Murniów na suchym lądzie. Z drugiej strony mamy kraj Dunh’gran, zamieszkały przez miłe, cywilizowane nieloty, później jednak musielibyśmy przechodzić przez Tsfrin, którego ogromni, przypominający kraba mieszkańcy nie są zbytnio towarzyscy, pomijając już fakt, że są okuci w zbroję, a potem przez Alisst, o którym w ogóle nic nie wiem. Pomińmy odległość tysiąca czterystu kilometrów.

On ma rację, Wuju — powiedział Brazil. — Będziemy się musieli przekraść chyłkiem przez ziemię Murniów.

Macie jakąś broń? — spytał Kuzyn Nietoperz.

Mam pistolet świetlny — powiedział Brazil. — Tu, w jukach.

Nie nadaje się — odparł Nietoperz. — To sześciokąt nietechnologiczny. Te wspaniałe bronie zawsze zawodzą, gdy ich się potrzebuje.

Brazil pogrzebał w worku i wyciągnął błyszczący krótki miecz. Zerkając na Wu Ju-li spytał: — Pamiętasz go?

To broń tej dziewczyny z Komlandów! — zawołała. — A więc to jest to diabelstwo, które mi całą drogę obijało bok! W jaki sposób zdołałeś to zwinąć?

Zostawiła je w biurze Serge’a w Strefie — przypomniał. — Wróciłem tam w kilka dni po przybyciu do mojego macierzystego sześciokąta. Znalazłem Wrota Strefy, wymknąłem się strażnikom Ambreza i wskoczyłem z powrotem. Zdołałem jeszcze zamienić słowo z Sergem, zanim te ogromne bobry zamieniły mnie w zwierzątko domowe. Dostałem tę zabawkę od Starego Serge’a. Mówił, że może się przydać. Używałaś kiedyś czegoś takiego?

Popatrzyła na broń z dziwnym wyrazem twarzy: — Nie pamiętam, bym zabiła w życiu choćby muchę. Nie wiem, czy będzie mnie na to stać.

No cóż, będziesz teraz miała okazję przekonać się — powiedział. — Twoje muskularne ramiona i szybkość ruchów czynią z tego miecza oręż znacznie groźniejszy w twoich, niż w moich rękach.

W takim razie co pozostanie tobie? — spytała.

Pięć tysięcy zapałek i bańka palnego oleju — wyjaśnił tajemniczo. — Przekonasz się. A co z tobą, Kuzynie Nietoperzu?

Z bronią nie zdołałbym utrzymać równowagi, zawsze jednak mogę podnosić i miotać kamienie — odparł stwór. — Poza tym, moje zęby i uderzenia z powietrza są bardzo groźne.

W porządku — skinął Brazil, wreszcie zadowolony. — Dysponujemy wszystkim, na co nas teraz stać. Pamiętajcie, że najlepiej będzie, gdy do walki w ogóle nie dojdzie, tzn. gdy przemkniemy się nie zauważeni.

Wuju ujęła miecz i wykonała kilka nieporadnych pchnięć. Ruchy jej były niepewne i zdradzały niewiarę we własne siły. — W co mam mierzyć, jeżeli przyjdzie mi go użyć? — spytała z wahaniem.

Najlepiej zawsze w głowę — powiedział po prostu Kuzyn Nietoperz. — Nawet jeśli nie trafisz w mózg, mogą to być oczy, nos — coś, co się liczy. Jeżeli coś jeszcze, to na pewno genitalia — wyjaśnił z rozbrajającą szczerością.

Do granicy Murithel dotarli zupełnym bezdrożem, a ostatnie kilka kilometrów musieli przejść po ciemku.

Zatrzymamy się po tej stronie do jutra — powiedział w skupieniu Brazil. — Ruszymy o zachodzie.

Spędzili noc na rozmowie, z wyjątkiem mniej więcej godziny, kiedy to Kuzyn Nietoperz udał się na swoje nocne łowy. Brazil nie pozwalał Wuju zasnąć przez całą noc, tak, by mogli przespać cały następny dzień, jednak grubo przed „godziną duchów” dała za wygraną i usnęła.

Pozwolił jej spać i przegadał resztę nocy z Nietoperzem. Stwór był dobrym rozmówcą, miał jednak do zaoferowania raczej gładkie łgarstwa niż przydatną informację.

W kilku momentach Brazil zdusił pokusę, by bez ogródek spytać gacka, kim właściwie jest i czego chce.

W końcu obaj zasnęli o poranku.

Wuju wstała oczywiście pierwsza, nie oddalała się jednak zbytnio. Brazil spał prawie do południa, Nietoperza musieli zbudzić, gdyż sprawiał wrażenie, że może spać tak aż do zmroku.

Z miejsca, w którym stanęli obozem widać było Murithel jak na dłoni. Nie był to widok groźny, wręcz przeciwnie — piękny.

Brazila znowu trapiły wspomnienia. Przed oczami stanęło mu miejsce dawno zapomniane. Stał na nagim szczycie wzgórza, podziwiając surowy, ale malowniczy krajobraz. O kilka kilometrów od wzgórza biegła linia drzew, przydająca widokowi specyficznego kolorytu. Widok Murithel przywołał wspomnienia sprzed wielu lat, ożywiał te same uczucia, bowiem rzeka, dostarczająca wilgoci tej zieleni nazywała się Littie Bighorn, i na kilka lat przed tym, nim on ją ujrzał, zobaczyli ją również inni.

Mógł się założyć, że krajobraz, który się przed nim rozciągał, tchnął takim samym spokojem, jakim napawał tamtego generała.

Jak wielu tubylców ukrywa się za tymi skałami i drzewami? — zastanowił się.

Przed sobą miał niskie, skaliste góry i spłaszczone grzbiety, niektóre zbudowane z jasnopomarańczowej skały, zwietrzałej w dziwne, niesamowite formy. Inne były raczej brudnoróżowe, usiane kępkami drzew i płatami darni w mniej zwietrzałych partiach. Linia drzew zdradzała małą rzekę lub strumień, biegnący po lewej stronie. Niebo pokrywały chmury, a słońce wydobywało dziwaczne cienie ze szczegółów terenu.

Jakież to piękne — powiedziała Wuju. — Ale jednocześnie — jak dziwne. Nawet niebo wydaje się nienormalnie niebieskie, usiane żółtymi i zielonymi błyskami. To bardzo surowy, niedostępny kraj. Skąd będziemy wiedzieli, że jesteśmy na właściwej drodze?

Nie widzę problemów w bezchmurną noc — odpowiedział Brazil. — Musimy się po prostu kierować na wielką błękitnopomarańczową mgławicę. Niestety, wygląda na to, że się zaciąga.

Zgadzam się — wtrącił Nietoperz z niepokojem w głosie. — Może nas złapać deszcz. Nie sprzyja nawigacji, nie sprzyja lataniu, o ile taka konieczność zajdzie. Na pewno przyhamuje nasz marsz.

Ale i Mumiom on nie sprzyja — pocieszył Brazil. — Jeśli nas zmoczy, będziemy starali się iść tak długo, jak długo będzie to możliwe. Mieszkańcy Slongorn mówią, że to niskie, różowawe pasmo wzgórz z plamami zieleni, ciągnie się dość daleko na północny wschód. Chyba najlepiej będzie, jak podejdziemy i będziemy się posuwać wzdłuż niego. W tych skałach możemy znaleźć schronienie w jaskiniach.

Nietoperz zgodził się: — Gdybym miał żyć w takim terenie, budowałbym obozy i osiedla wzdłuż brzegów rzek i strumieni, na równinie, ale tak, by mieć dogodną pozycję do obrony. Jeżeli będziemy unikać takich miejsc, z wyjątkiem sytuacji absolutnie przymusowych, może się nam uda przemknąć bez zwracania uwagi miejscowych.

Chciałbym, abyś przed samym zachodem słońca zbadał teren z powietrza — powiedział Brazil do Kuzyna Nietoperza. -

Dobrze byłoby, zanim ruszymy, znać jak najwięcej szczegółów, dogodnych przejść itd. — Wyciągnął z worka miecz i przebrał się w koszulę z długimi rękawami zakończonymi rękawicami. Z pomocą Nietoperza podarł tamtą koszulę, skręcił uzyskane pasy i zrobił prowizoryczną pochwę, którą przywiązał do szyi Wuju i ułożył po jednej stronie tak, że wystawała jedynie rękojeść.

Powinno się trzymać — powiedział zadowolony — jeżeli miecz nie przetrze materii i jeżeli będziesz pamiętała, by przytrzymać pochwę, dobywając go. Potem wyciągnął małą, pogiętą puszkę zawierającą rodzaj oleju.

Co to? — spytała ciekawie.

Tłuszcz do smażenia, używany w Slongorn — wyjaśnił, nakładając substancję na twarz i kark. — Zawiera rodzaj barwnika.

Nietoperz jest czarny, ty — brązowa, tylko moja skóra jest prowokująco jasna. Muszę mieć osłonę.

Czekali zmroku.





Baronia Azkfru, Imperium Akkafii

Vardia powoli odzyskiwała przytomność. Nawet światło czegoś, co wyglądało na kwarcówkę, nie zdołało jej przez dobre półtorej godziny przywrócić zdolności poruszania się.

Umiau, którą znała jako Cannot, zajęczała cicho. Z ogromnym wysiłkiem przekręciła odrobinę głowę i dostrzegła, że syrena ma podobne problemy z przezwyciężeniem oporu odrętwiałych mięśni.

Sukinsyn! — zaklęła Umiau w zwyczajnej mowie Konfederacji.

Vardia zasapałaby się, słysząc to, gdyby miała czym. Od razu rozpoznała dialekt, chociaż nie słyszała go od czasu, gdy była w biurze Ortegi w Strefie.

A — więc — jesteś — z — Konfederacji — wykrztusiła, głosem o dziwnym, niewyraźnym brzmieniu.

Oczywiście — warknęła syrena. — O to właśnie chodzi. Jestem Elkinos Skander.

Vardia, rozprostowując się i wyginając na próbę, z każdą chwilą nabierała pewności siebie.

Umiau obserwował ją przez chwilę ze zdziwionym grymasem.

Chcesz powiedzieć, że naprawdę nie miałaś pojęcia, co tu jest grane?

Vardia potrząsnęła głową: — Naprawdę.

Skander był jak rażony gromem. Po prostu nie mieściło mu się w głowie, by ktoś nie znał przynajmniej części tej historii.

Posłuchaj — zaczął — ty jesteś Vardia, prawda? Przybyłaś razem z tamtymi z Dalgonii? — Przytaknęła, a syrena ciągnęła:

A więc ja przybyłam na parę tygodni przed tobą.

Teraz z kolei Vardia wyglądała na zdumioną. — A więc to ty! To twoim śladem szliśmy wtedy!

Faktycznie — przyznał Skander i opowiadał jej całą historię — odkrycia, otwarcia się Wrót, nawet mordu. W tej ostatniej sprawie jednak punkt widzenia zmienił się radykalnie.

Zamiast pozostać na stacji, wróciłem do obozu — skłamał. — Zanim się tam znalazłem, ten łajdak Varnett już ich uśmiercił. Nie było wyjścia, nie zdołałem go powstrzymać, ruszyłem więc ku Wrotom. Właściwie nie miałem pojęcia, dokąd mnie zawiodą i czy w ogóle wyjdę z tego żywy, uciekłem jednak przed szaleńcem. Nie miałem wyboru. Gdy przybyłem na miejsce, Wrota były jeszcze zamknięte i Varnett dopadł mnie. Wywiązała się walka — był znacznie młodszy, ale ja byłem w dużo lepszej formie. Wrota rozwarły się pod nami.

Opowiedział też, jak zostali rozdzieleni, poddani ciągnącym się wiele dni przesłuchaniom, a wreszcie przepuszczeni przez te same Wrota, przez które dostała się i ona.

Nie wiem, co się stało z Varnettem — zakończył Skander. — Obudziłem się jako Umiau i w ciągu pierwszych kilku godzin w nowej skórze byłem cholernie bliski utonięcia. Umiau dostrzegli mnie i natychmiast dwóch policjantów zabrało mnie do Centrum rządowego. Trzymali mnie pod kluczem póki się nie unormowałem. Będąc tam zdałem sobie w pełni sprawę z wyjątkowego położenia Centrum i z mojej nowej sytuacji. Kiedy usłyszałem o Centrum i o kontaktach z twoim ludem, zdecydowaliśmy zawrzeć transakcję — ja z moim nowym ludem, a ten — z twoim — z myślą o rozwiązaniu na zawsze problemu tej planety — zakończyła syrena z niezwykłym, dzikim błyskiem w oku, przypominającym gorejący wzrok religijnych fanatyków. — Kto go rozwiąże, uzyska panowanie przynajmniej nad tym światem, a być może — nad całym Wszechświatem.

Ależ nikt z nas nigdy nie dążył do władzy — zaprotestowała.

Wszyscy dążą do władzy! — odpowiedział Skander z mocą. — Niewielu jednak tylko dana jest możliwość sięgnięcia po nią.

Ciągle nie wyobrażam sobie, jak mój lud mógłby zapragnąć panowania nad światem, czy czymkolwiek — powiedziała uparcie. — Może twoi ludzie, ale nie my!

Skander wzruszył ramionami: — Jesteście dla mnie zagadką, tak samo jak my jesteśmy zagadką dla was. Być może dążyli tylko do wiedzy absolutnej. Być może nie uczyniliby tego, gdyby nie jeden element.

Mianowicie? — spytała, nadal nie chcąc uwierzyć w to, co usłyszała.

Oczywiście Varnett. Jest tu gdzieś; dysponuje tą samą formułą kontaktu z mózgiem co ja i jest przynajmniej tak samo bystry, a może bystrzejszy niż ja. Nie mogliśmy ryzykować. Jeżeli ktoś miałby rozwiązać zagadkę do końca i zapanować nad mózgiem tego świata, lepiej byłoby, aby dokonali tego Umiau...

Czillianie, oczywiście — dorzucił uczony pośpiesznie.

Jak więc do tego doszliśmy? — spytała Vardia, machając mackami dookoła, w nagiej, brudnej izbie z bezsensownymi wyprowadzeniami elektrycznymi.

Bo byłem głupi — odparł Skander szorstko. — Ktoś mnie rozpoznał, nie wiem, w jaki sposób. Nasz ambasador w Strefie został ostrzeżony, że ktoś wyruszył, by mnie porwać, wyniosłem się więc i ukrywałem przez kilka tygodni. Opierałem się na znanym zjawisku, iż większość gatunków nie potrafi rozróżnić poszczególnych przedstawicieli innego gatunku. W końcu wróciłem, używając imienia i biura kolegi i próbując dokończyć rozpoczętego dzieła. Dlatego właśnie pracowaliśmy na okrągło.

Znałem już połowę odpowiedzi i miałem nadzieję, że uda mi się znaleźć brakującą część. Kazałem cię nawet przenieść, nie z powodu tego, co robiłaś, ale dlatego, iż mogłem z tobą porozmawiać o Wrotach Dalgonii i twoich doświadczeniach.

Teraz Vardia była naprawdę zdumiona: — Dlaczego moje doświadczenia miałyby się w czymkolwiek różnić od twoich?

Ponieważ Wrota powinny się za nami zamknąć — zawołał Skander, rozgorączkowany. — My — Varnett i ja — otworzyliśmy je, ponieważ złamaliśmy kod. Otworzyliśmy je siłą naszego umysłu. Nie było to jednak powodem, dla którego miały one pozostać nadal czynne. Statek z zaopatrzeniem powinien przybyć wkrótce po was i odlecieć w ten sam sposób, a wtedy większość z nich powinna się tu pojawić.

Vardia zastanowiła się przez chwilę i opowiedziała o dziwacznym. sygnale awaryjnym.

Jest jeszcze zabawny szczegół. Właściwie nie myślałam o tym na serio, ale...

Mów dalej! — przynaglał Skander. — O co chodzi?

Gotowa byłam przysiąc, że oba wasze statki zniknęły — ze po prostu ich już nie było — zanim otworzyły się Wrota.

Podniecenie Umiau nagle ogromnie wzrosło: — Zniknęły! Tak, to może być wyjaśnienie! Powiedz mi jednak — kto jeszcze był z tobą? Widziałem przelotnie tę informację, nie zwróciłem jednak wtedy na to większej uwagi.

Był z nami wielki, wstrętny tłuścioch, nie pamiętam nazwiska — przypomniała sobie w napięciu. To wszystko wydawało się tak odległe. — Okazało się, że jest handlarzem gąbki. Miał ze sobą tę dziewczynę, chyba Wu... i coś tam jeszcze, zupełnie otumanioną chorobą.

Nikt poza tym? Musiał być pilot?

Och, oczywiście, Nathan Brazil. Śmieszny człowieczek, nie wyższy ode mnie, wtedy. Ależ on był stary! Jego licencja pilota pochodziła jeszcze z czasów sprzed Konfederacji.

Skander roześmiał się nagle, opierając się o ścianę swoim długim, rybim ogonem i klaszcząc w dłonie z uciechy.

Vardia przestała rozumieć cokolwiek i wyraziła to głośno.

Porwali nie tego co trzeba! — odparł Umiau, ciągle chichocząc.

To na pewno bardzo ciekawe, doktorze Skander, ale cóż z tego wynika? — wtrącił się niesamowity, nieziemski, lecz spokojny głos, który zdawał się składać z uderzeń i dzwoneczków, chociaż obie ofiary doskonale go rozumiały.

Odwrócili się oboje, gdy Wróżbita i Rel wypłynęli z ocienionego kąta pomieszczenia.

Kim wy jesteście, u diabła? — spytał Skander, bardziej zdumiony niż przestraszony.

Obawiam się, że jesteśmy sprawcami waszego surowego potraktowania i niewygód — odparł Rel.

Nie jesteście z Czill, ani z okolicy — zauważyła Vardia tonem niemal oskarżycielskim. — Nic, co by was przypominało, nie może mieć żadnego związku z naszym życiem!

Jesteśmy z Półkuli Północnej — wyjaśnił Rel. — Jednakże, po rozpoznaniu charakteru misji doktora Skandera środkami, o których nie warto tutaj opowiadać, jesteśmy zmuszeni zaproponować sojusz. Znajdujecie się w Cesarstwie Akkafii, po drugiej stronie oceanu.

Te wielkie owady — wtrąciła Vardia. Te, które wpadły przez wybite okna... one nie są...

Ależ są — odparł Rel. — Nie bardzo widzę powodu, dla którego powinnaś się tym martwić. Jak dotąd nie znaleźliśmy większych różnic pomiędzy wszystkimi rasami Południa.

Żadnych różnic! — zawołała Vardia, dotknięta tą uwagą do żywego. — Przyjrzyj się choćby nam! Jak... jak w ogóle możesz nas porównać z tymi robalami?!

Forma nie ma znaczenia — zauważył Rel. — Ważna jest tylko treść. Uznaję, że większość naszych działań i reakcji jest niezrozumiała, ale spójna. Jeśli idzie o te insekty, obawiam się, że przez pewien czas jeden z nich będzie nam towarzyszył. Urządziłem to tak, że wyciągamy tylko najsłabsze ogniwo w tej społeczności, nie trzeba jednak specjalnego rozumu by założyć, że właśnie taki stwór wykaże się niezwykłą odwagą i lojalnością w naszej obronie aż do końca, gdy zapanujemy nad mózgiem planety. Wtedy, oczywiście, wszyscy zginiemy.

Skander otworzył usta, ale nie powiedział słowa. Sytuacja była zupełnie jasna, jeżeli nie liczyć roli, jaką w niej odgrywali i strony, którą brali w tym układzie Wróżbita i Rel.

To wszystko bardzo ładnie — powiedziała w końcu Vardia — ale czy tym ludziom nie przyjdzie do głowy?

Och, oni będą uprawiali grę na dwa fronty — odpowiedział Rel niedbale, tym samym, spokojnym tonem — Wróżbita ma jednak rzeczywiście spore możliwości. Przejdziemy... z wyjątkiem jednego. Dokonamy tego.

Z wyjątkiem kogo? — spytał Skander spokojnie.

Nie mam pojęcia tak samo jak nie ma go Wróżbita — odparł Rel. — Być może chodzi o kogoś z was, bądź też kogoś z Akkafii. Być może wreszcie chodzi o nas, żaden bowiem Wróżbita nie może przepowiedzieć własnego zgonu.

Przez chwilę oswajali się z tą myślą. Wreszcie Skander przerwał milczenie.

Powiadacie, że nie jesteście do nas podobni. Popatrzcie jednak. Przybywacie, porywacie mnie, staracie się osiągnąć to, do czego dążyłaby każda inna rasa, gdyby dać jej szansę. Nadal więc ta gra, to gra o władzę.

Źle nas zrozumiałeś — powiedział Rel. — My mamy władzę. Na razie postanowiliśmy nie ujawniać naszych możliwości. Nie mamy zamiaru wtrącać się do waszych malutkich dążeń, wojen, seksu, polityki czy podobnych spraw. Pragniemy się po prostu upewnić, że nikt już nigdy nie dostanie się do tego centrum kontroli.

Cóż, to wy tak mówicie — zauważył Skander sceptycznie. — Pozostaje jednak faktem, że jak na razie, jesteście naszą nadzieją na wydostanie się stąd i wyrwanie się tym robalom.

Pamiętajcie o tym! — powiedział Rel. Jestem waszą jedyną osłoną. Poza tym... ach, tak, dla dodatkowego wzmocnienia tej ochrony sugerowałbym, aby Vardia zmieniła imię na przeciąg całej wyprawy i byście oboje pamiętali, by używać tylko nowego imienia. Uczynię tak, że nasz towarzysz nie będzie znał waszej tożsamości.

Ale dlaczego? — spytała Vardia, teraz naprawdę zdziwiona. — Kim jest ów towarzysz podróży?

Ogromnie odmieniony i z przeregulowaną psychiką, ale jednak — Datham Hain, ten grubas, z którym przylecieliście — wyjaśnił Rel. — Byłoby lepiej, gdyby nie zorientował się, że ktoś z naszej grupy wie wszystko o jego dotychczasowej działalności. Chociaż jest obecnie niewolnikiem, w głębi pozostanie Heinem. Wolałbym, żebyście pamiętali o tym, co potrafił zrobić innym ludziom, jaki to typ.

Och! — wykrztusiła Vardia, na nic więcej bowiem nie było jej w tej chwili stać. Pomyślała przez chwilę. — Będę się w takim razie nazywać Chon, to pospolite imię w Czill, łatwe do zapamiętania.

Bardzo dobrze — odpowiedział Rel. — Dobrze je zapamiętajcie. Ruszamy możliwie jak najszybciej. Tymczasem przypomnę wam kilka faktów. Po pierwsze pozwoli pan, doktorze Skander, zwrócić sobie uwagę na fakt, iż w kraju tym woda nie występuje obficie. Tutejsi mogą się poruszać po ziemi z prędkością bliską 10 km/godzinę, w powietrzu prawie dwukrotnie szybciej; mają też paskudne żądła. Jako mieszkanka Czill od czasu do czasu chronisz się przed słońcem i ukorzeniasz. O tym wiesz. Ta lampa pozwoli ci zachować przytomność. Światło nie jest tu dostatecznie intensywne, by podtrzymać twoje funkcje życiowe.

To powiedziawszy wyślizgnął się drzwiami.

Skander walnął wściekle pięścią w ziemię, a Vardia nie odzywała się, chociaż posłanie dotarło i zostało zrozumiane. Rzeczywiście nie było wyjścia.





Murithel — godzina do świtu

Wuju miała niejakie kłopoty z nierównym skalistym gruntem, zdołali jednak posunąć się ponad czterdzieści kilometrów w głąb sześciokąta, nie napotykając żadnej z tutejszych form życia.

Usłyszeli trzepot skrzydeł i ujrzeli lądującego przed nimi Kuzyna Nietoperza.

Trochę dalej jest dobra jaskinia z ukrytym wejściem — wyszeptał. — To dobre miejsce na obóz. Poza linią tych drzew mieszka niewielki szczep Murniów, wyglądają jednak na myśliwych, którzy najpewniej nie będą się zapuszczali poza równinę i dolinę rzeki.

Brazil i Wuju próbowali coś dostrzec tam, gdzie pokazywał nietoperz, nie mogli jednak przebić wzrokiem smolistych ciemności.

Kuzyn Nietoperz poprowadził ich do groty. Rozjaśniało się już, gdy byli na miejscu, bez wahania weszli więc do środka. Była to pewna kryjówka, umiejscowiona wysoko w urwisku powstałym w zwietrzelinie skały. Rozciągał się stąd rozległy widok, dzięki jednak ukształtowaniu terenu i wielkim głazom otaczającym wejście do pieczary, wędrowcy byli niedostrzegalni z równiny leżącej na dole. Jaskinia była wilgotna, zamieszkiwała ją nieliczna rodzina drobnych, przypominających ropuchę gadów, które jednak rychło się wyniosły. Niezbyt głęboka, mogła jednak z powodzeniem zapewnić schronienie całej trójce.

Biorę pierwszą wachtę — powiedział Brazil. — Wuju pada z nóg ze zmęczenia, a ty, Nietoperzu, latałeś przez pół nocy. Ja natomiast trzymałem się tylko grzbietu wierzchowca.

Zgodzili się, że obudzi Wuju, kiedy będzie już po prostu zbyt zmęczony, by trzymać straż.

Kapitan usadowił się wygodnie w pobliżu otworu jaskini i obserwował wschód słońca.

To powietrze ciągle mnie oszałamia — pomyślał. Miało na pewno odmienny skład od tego, do którego przywykł, chociaż zdarzyło mu się oddychać już czymś gorszym w drodze do Dilli z jego nieszczęsnego sześciokąta czterdzieści jeden. — Na pewno jest tu znacznie więcej tlenu i mniej azotu — ocenił. — No cóż, pozostała dwójka jakoś przywykła, z czasem przywyknie i on.

Powietrze było chłodne i rześkie, ale przyjemne. Prawdopodobnie jakieś osiemnaście stopni Celsjusza — pomyślał, duża wilgotność. Ciągle zanosiło się na burzę, jakoś jednak na razie nie padało.

Słońce wzniosło się już wysoko ponad łańcuchem gór widocznym, w oddali, gdy dostrzegł pierwszych Murniów. Małą grupkę kilku osobników, ścigających z oszczepami stworzenie podobne do jelenia. Ocenił, że mierzą ponad dwa metry, chociaż z tej odległości mógł się mylić. Mieli kanciasty kształt, jednolite, jasnozielone ubarwienie. Ich ciało było bardzo płaskie, co stwierdził, gdy jeden odwrócił się bokiem, znikając niemal z oczu ukrytemu obserwatorowi. Pokryte jak gdyby guzkami. Z daleka przypominali nieco pomalowane na zielono tuleje. Mieli po parze rąk i nóg, które jednak, gdy stali prosto i spokojnie, zlewały się z resztą ciała w jedną bryłę.

Był zdumiony, że z tej odległości może dostrzec takie szczegóły.

Ich wielkie żółte oczy są na pewno większe niż talerze — pomyślał — i te gęby — ogromne, zdające się przecinać całe ciało na pół, ukazujące, gdy je otwierały, czerwonawe wnętrze. W tych paszczach tkwiły zęby — nawet stąd mógł dostrzec, iż przypominały ostre białe sztylety, rozmiarem dopasowane do ogromu paszczy.

Nie byli zbyt sprawnymi myśliwymi, w końcu jednak zagnali brązowe jeleniowate stworzenie, otoczyli je i zadźgali.

Zastanawiał się, czemu nie rzucają swymi oszczepami. Być może te cienkie długie ramiona nie dawały dostatecznej siły, lub nie pozwalały utrzymać niezbędnej równowagi.

Gdy ofiara padła, natychmiast rzucili się na nią, rozrywając ją na sztuki i napychając gęby, walcząc między sobą o każdy dodatkowy kęs. Muszą mieć niezłe szpony, by tak szarpać — pomyślał.

W ciągu kilku minut skończyli z upolowaną zwierzyną, która, jak oceniał, musiała ważyć jakieś sto pięćdziesiąt kilo. Pożarli nawet kości, kiedy wreszcie zabrali swoje oszczepy i ruszyli równiną, po ich zdobyczy nie pozostał najmniejszy ślad z wyjątkiem powyrywanej tu i ówdzie darni.

Siedem dni — pomyślał. Idąc w tym tempie, będziemy w ich kraju całe siedem dni! I to pod warunkiem, że wszystko pójdzie dobrze. A musi ich polować znacznie więcej, w daleko liczniejszych bandach niż ta, która na jego oczach „zdmuchnęła” tego niby-jelenia.

Oczywiście gdyby wędrował sam, nie byłoby problemu. Z Kuzynem Nietoperzem byłoby nawet łatwiej, obojętnie dla kogo pracował.

Dlaczego, do diabła, pozwoliłem jej iść ze mną? Dlaczego? Może to ta jej odwaga, z jaką zdjęła hełm skafandra w Strefie? Może to właśnie podobało mu się w niej najbardziej? Być może również litość. Na pewno, zwłaszcza na początku, istniał i ten motyw.

Kiedy pomyślał, sięgając pamięcią wstecz, jak lgnęła do niego w Strefie, szukając w nim wsparcia, opierając się Hainowi nawet w tym ostatecznym położeniu...

Cóż to w końcu jest miłość? — zadumał się. Powiedziała, że to jest wtedy, gdy troszczymy się o kogoś, troszczymy bardziej, niż o siebie samych.

Pochylił się i pomyślał przez chwilę. Czy naprawdę, w głębi serca, przejąłby się, gdyby Murnie dorwały Nietoperza? Wiedział dobrze, że nie uroniłby jednej łzy. Po prostu kolejny numer na długiej liście towarzystwa umarłych. Czy udawał się do Czill dlatego, że porwano Vardię? Nie, zdecydował, to przypadek. Jechał do Czill dlatego, że tylko tam miał szansę trafić na trop Skandera, a ten projekt... no cóż, jakim uczuciem darzył go właściwie?

Jak bym to przyjął, gdyby Skander zwyciężył i przerobił Wszechświat według swoich szalonych wyobrażeń? Spotkał w swoim długim życiu wielu miłych ludzi, ludzi szczęśliwych, starych przyjaciół i nowych znajomych, również i tu, w Świecie Studni. Oczywiście, że jakoś przejmował się ich losem, chociaż w głębi duszy wiedział, że w potrzebie nie mógł pewnie liczyć na wzajemność z ich strony. Nathan Brazil, wieczny optymista.

Czy komuś w ogóle zależało na nim?

Rozmyślał tak, leniwie obserwując znacznie większą grupę Murniów, ścigających spore stadko jeleniowatych. Ile razy był żonaty, de jurę czy de facto! Dwadzieścia? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? Więcej?

Chyba więcej — pomyślał z powątpiewaniem. Chyba w każdym kolejnym stuleciu. Niektóre były rzeczywiście miłe, inne raczej podłe. W dwóch przypadkach był to nawet mężczyzna. Czy którejkolwiek z nich rzeczywiście zależało na nim?

Żadnej — pomyślał gorzko. Żadnej z ich małymi samolubnymi serduszkami. Kochanki, psiakrew. Jedynymi przyjaciółmi, którzy go w ten czy tamten sposób nie zdradzili byli ci, którzy nie mieli takiej okazji.

Czy rzeczywiście przejąłby się, gdyby Murnie go pożarły?

Dzikie porty, odurzające narkotyki, dziwki i spelunki, nie kończące się samotne godziny na mostku.

Dlaczego tak długo żyję? — zastanawiał się. Nie chodziło tylko o to, że się nie starzeje. Większość ludzi i tak nie umierała ze starości. Zawsze prędzej coś ich dopadło.

Ale nie jego.

Zawsze jakoś udawało mu się przeżyć. Potłuczony, krwawiący, tysiące razy bliski śmierci. Zawsze jednak coś, co tkwiło w nim, nie pozwalało mu umrzeć.

Nagle przypomniał sobie Latającego Holendra, przemierzającego oceany świata swym żaglowcem z załogą cieni, uwalnianego na krótko raz na pięćdziesiąt lat, tak długo potępionego, póki piękna kobieta nie pokocha go tak, że będzie gotowa oddać dla niego życie.

Kto rządzi Holendrem? — rzucił pytanie na wiatr.

Kto skazał go na ten los?

To wszystko psychologia — pomyślał. Holender, Diogenes — jestem wszystkimi naraz. Właśnie dlatego jestem inny.

Te miliony ludzi, którzy przez stulecia zabijali się, ponieważ nikogo nie obchodzili. Nie ja, ja jestem przeklęty. Nie mogę pogodzić się z powszechnością płytkiego samolubstwa.

Ten facet z... jakże się ten kraj nazywał? Z Anglii. Tak, Anglii. Orwell. Napisał książkę, w której dowodził, że społeczeństwo totalitarne podtrzymywane jest egoizmem, głęboko zakorzenionym w ludzkiej naturze. Kiedy stawka była już znana, para jego bohaterów nawzajem się zdradziła. Wszyscy myśleli, że opowiada on o zagrożeniach, jakie niesie ze sobą przyszłe państwo totalitarne — pomyślał Brazil gorzko. Mylili się. Orwell pisał o ludziach sobie współczesnych.

Byłeś za dobry jak na ten mały, brudny świat — powiedział, ale został. Dlaczego? Przez zaniedbanie?

Czyje zaniedbanie? — zastanowił się, nagle zaintrygowany. Miał już prawie odpowiedź, ale mu umknęła.

Wyczuwając za plecami ruch, poderwał się i odwrócił.

Wuju podchodziła doń powoli. Popatrzył na nią ciekawie, jakby jej nigdy przedtem nie widział. Czekoladowobrązowa dziewczyna ze spiczastymi uszami zrośnięta z połówką brązowego szetlandzkiego kuca. A jednak jakoś to działa — pomyślał. Centaury zawsze miały taki jakiś szlachetny i piękny wygląd.

Powinieneś zawołać któreś z nas — powiedziała miękko. — Słońce jest już prawie w zenicie. Myślałam, że śpisz.

Nie — odpowiedział leniwie. — Po prostu rozmyślałem. — Odwrócił się z powrotem ku dolinie i omiótł ją wzrokiem. Wydawało się teraz, że roi się na niej od Murniów i ich jeleniowatej zwierzyny.

O czym? — spytała niedbale, zabierając się do rozmasowania jego karku i ramion.

O sprawach, o których nie lubię myśleć — odpowiedział tajemniczo. — O rzeczach, które ukrywałem w najdalszym zakątku umysłu, tak, by mnie nie dręczyły, chociaż, jak wszystkie upiory, ścigają mnie nawet wtedy, gdy o tym nie wiem.

Przechyliła się i pocałowała go w policzek. — Naprawdę cię kocham, Nathan — szepnęła.

Podniósł się i przeszedł w głąb pieczary, klepiąc lekko jej koński grzbiet. Ze zdziwionym półuśmieszkiem na twarzy, wyciągając się koło Kuzyna Nietoperza, głosem tak cichym, że zdawał się mówić do siebie, mruknął: — Naprawdę Wuju?

Naprawdę?





Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii

Baron sprawiał jeszcze bardziej majestatyczne wrażenie niż zwykle, a Datham Hain był na samym dnie, na granicy samobójstwa wskutek tygodni spędzonych w kloacznych dołach.

Przywrócone ci zostaje twoje dawne imię, Mar Hain — oznajmił baron tonem Najwyższego.

Był to tani gest, jednakże dla Haina stanowił chwilę tak doniosłą, jak gdyby ukoronowano go jako najwyższego władcę galaktyki, bowiem przywróciła mu choć drobną część jego szacunku dla siebie. W ten sposób przybysz jeszcze silniej przywiązał się był do Barona, źródła wszelkich łask.

A teraz powierzę ci niezmiernie trudne zadanie — powiedział baron. — Jego wypełnienie będzie wymagało lojalności i poświęcenia, a także całej twojej inteligencji i sprytu. Jeśli mnie zawiedziesz, będziesz zgubiony na zawsze; jeśli ci się uda, zasiądziesz przy mnie na honorowym miejscu jako pierwsza konkubina nie tylko swego barona, ale cesarza, władającego być może nie tylko tym imperium.

Wydaj tylko rozkazy swemu pokornemu niewolnikowi, a będę posłuszny nawet wtedy, gdy nie otrzymam żadnej nagrody, a ich spełnienie przyjdzie mi opłacić życiem — płaszczył się Hain.

Założę się — pomyślał baron sarkastycznie. Jeszcze raz pożałował, że musi takiemu śmieciowi powierzyć taką misję. Niech diabli porwą tych typów z Północy! Prognozy Wróżbity sprawdzały się jednak co do joty, więc nie wystąpi przeciwko niemu, przynajmniej nie w tej fazie operacji. Później się zobaczy!

Słuchaj uważnie, Mar Hain — powiedział baron ostrożnie. — Wkrótce spotkasz trzy obce istoty. Wszczepimy ci translator, będziesz więc mógł śledzić ich rozmowy. Dwoje z nich to przybysze, być może będą się porozumiewać w nieprzetłumaczalnym języku twojej przeszłości, lepiej więc będzie, jeśli tam, gdzie to możliwe, udawać będziesz niewiedzę i głupotę. Ruszycie razem w długą podróż. Powiem ci teraz, co będziesz robił...

Te plugawe robaki! — krzyknęła Vardia, nosząca teraz imię Chon, kiedy położyły ją na drodze wraz z innymi i odleciały, wydając denerwujące buczące dźwięki.

Tylko bez rasowych uprzedzeń — powiedział Hain poważnie. — One nie mają o tobie lepszego mniemania, niż ty o nich, a poza tym są moimi współplemieńcami.

Dajcie spokój, skończcie z tym! — warknął Skander. Nie mogąc chodzić, ulokowany został w siodle przytroczonym do grzbietu Haina. — Przed nami długa i z pewnością niełatwa podróż. Być może nasze życie zawisło od naszej dobrej współpracy. Nie życzę sobie tych połajanek!

Właśnie — przytaknął Rel. — Pamiętajcie proszę, wy dwoje, że choć zostaliście porwani, łączy nas wspólny cel, który nam przyświeca. Oszczędźcie więc sobie na razie tych kłótni, zanim go nie osiągniemy.

Znajdowali się na granicy imperium, obsadzonej przez znudzonych strażników. Krajobraz ogromnie się zmienił. Spieczony, pagórkowaty, różowoszary ląd Akkafii urwał się raptownie tak, jakby oddzielała go namacalna bariera, idealnie prosta, rozciągająca się wzdłuż całego horyzontu.

Załóżcie maski gazowe — polecił im Rel, który sam obywał się bez niej. Nie wiedzieli nawet, czy oddychał. Maska Haina była ogromna, wielki owad sprawiał wrażenie, jak gdyby nosił za oczami rodzaj ogromnych, krzywych nauszników. Maska Vardii zawieszona była na taśmie owiniętej wokół jej szyi, a z jej nogami łączyły ją dwa przewody zakończone igłami, wbitymi w skórę. Maska Skandera wyglądała zwyczajnie, zakrywała nos i usta. Prowadziła do niej rura połączona ze zbiornikiem, umieszczonym również na grzbiecie Haina. Tylko aparat Vardii był wypełniony nie mieszanką tlenową, a czystym dwutlenkiem węgla. Specjalny mechanizm umożliwiał wymianę zużytej zawartości jej pojemnika i pojemnika Skandera i Haina.

Sześciokąt, na teren którego wkraczali, sprawiał dosyć ponure wrażenie; niebo jaśniało nie różnymi odcieniami błękitu, powszechnymi na znacznych obszarach świata, lecz jasną, niemal drażniącą żółcią.

Dźwięk będzie się tu wprawdzie przenosił, wolno jednak i bardzo zniekształcony — wyjaśnił Rel. — W atmosferze występuje wystarczająca ilość gazów śladowych, byśmy się mogli obyć takimi prostymi urządzeniami. Drobiny powietrza przesączyły się z otaczających sześciokątów. Będziemy mogli po drodze odświeżać zawartość naszych pojemników, używając zapasów, jednakże pod żadnym pozorem nie wolno wam zdejmować masek! W powietrzu znajduje się sporo cząstek, które są wprawdzie nieszkodliwe dla waszej skóry, jednakże które mogłyby spowodować duszności czy nawet śmierć, gdybyście je wchłonęli do płuc w większej ilości.

Vardia zlustrowała krajobraz na tyle, na ile pozwalał wściekły blask. Postrzępiony teren w kolorze spalonej jasnej czerwieni, poprzecinany kanionami, usiany dziwacznymi, zwietrzałymi łukami i kolumnami. Co było przyczyną tej erozji — zastanowiła się machinalnie. Jakież stwory mogły zamieszkiwać w tak nieprzystępnym terenie. Życie oparte na węglu? Tak powinno być na całej Półkuli Południowej, jednakże nie chciało się jakoś wierzyć, by życie oparte na węglu mogło przetrwać w miejscu takim, jak to.

Hain — pouczył Rel — pamiętaj o tym, by przez cały czas trzymać dziób szczelnie zamknięty. Nie chcesz chyba się nałykać. Aha, Skander, pilnuj, żeby dolna część twego ciała była szczelnie owinięta kocem tak, byś zachował dostatecznie dużo wilgoci i nie wysechł. Tak został skonstruowany aparat do oddychania. Wszystko gotowe? Jakieś pytania? To ostatni moment, by je zadać.

Owszem, mam kilka pytań — powiedziała Vardia nerwowo. — Z jakimi stworzeniami możemy się spotkać i jakie mamy szansę na przebycie tego terenu i przeżycie?

W zasadzie mogą to być automaty, myślące maszyny — odparł Rel. — To sześciokąt o wysokim poziomie rozwoju technologii; właściwie poziom techniki jest tu wyższy niż w terenie, na którym byliśmy poprzednio. Jedynym powodem, dla którego współistnieją jest to, że Akkafianie nie mogliby tu zbyt długo przebywać, prócz tego nie ma tu właściwie nic, co mogłoby być dla nich pożyteczne, podczas gdy ludzie zamieszkujący ten sześciokąt nie mogliby funkcjonować w atmosferze bardziej sprzyjającej waszej formie życia. Ruszajmy! I tak już straciliśmy masę czasu! Przekonacie się po drodze.

To powiedziawszy, Wróżbita i Rel pośpiesznie przepłynęli przez granicę. Vardia z uczuciem całkowitej bezradności ruszyła ich śladem. Hain i Skander zamykali pochód.

Skander i Vardia mieli takie samo wrażenie: wydawało im się, że nagle otoczyła ich atmosfera złożona z nafty. Smród przenikał ciała i przedostawał się do wdychanego powietrza. Atmosfera była ciężka, niemal oleista; choć niewidoczna, chlapała o ich ciała niczym płyn, chociaż wiedzieli, że był to jednak tylko gaz. Poza tym wywoływała lekkie pieczenie, niczym wysokoprocentowy alkohol. Trwało dobrą chwilę, zanim się nie przyzwyczaili.

Rel towarzyszył im w tempie dorównującym najszybszemu krokowi Vardii; Hain szedł w tym samym rytmie, mniej więcej osiemdziesięć kilometrów na godzinę. W niecałą godzinę wyszli na brukowaną drogę. Kamień, którym ją wyłożono, wyglądał jak pojedyncza, długa wstęga polerowanego nefrytu. Podobnie jak na większości dróg i ścieżek różnych sześciokątów, i tu panował ożywiony ruch.

Na pierwszy rzut oka wydawało im się, że nie ma dwóch identycznych mieszkańców. Byli wśród nich wysocy, niscy, grubi, chudzi, nawet podłużni. Poruszali się na kołach, wspornikach, dwóch, czterech, sześciu czy ośmiu nogach, wyposażeni byli we wszelkie możliwe akcesoria, również i takie, których przeznaczenia nie sposób się było domyśleć. Choć były najwyraźniej maszynami zbudowanymi z matowosrebrzystego metalu, wszystkie wyglądały, jakby je ukształtowano jednym uderzeniem. Żadnych czopów, złączy i podobnych szczegółów konstrukcyjnych, zginały metal niczym skórę i to w dowolnym kierunku.

Właśnie to wzbudziło największy podziw Vardii.

Każdy został skonstruowany w ściśle określonym celu, dla zaspokojenia konkretnej potrzeby społecznej. Wykonywały zadania, dla których je stworzono. Było to — pomyślała — najpraktyczniejsze ze społeczeństw, z jakimi się dotąd zetknęła. Uderzała doskonałość porządku społecznego i jego utylitaryzm — połączenie najlepszych koncepcji z Komlandów z uniezależnieniem od potrzeb fizycznych właściwym Czilli.

Gdybyż to jeszcze mogła zrozumieć, co robili ci mieszkańcy Państwa!

Pojawiły się również budowle, coraz liczniejsze w miarę jak posuwali się w głąb kraju. W niektórych można było rozpoznać budynki, z pewnością równie różnorodne i dziwaczne w kształcie jak mieszkańcy tego dziwnego kraju. Inne konstrukcje przypominały raczej szkielety, czy też strzeliste wieżyce, poskręcane kształty z metalu, a nawet jakieś dźwigary, ułożone w sposób przemyślany, lecz trudny do rozszyfrowania. Robotnicy o funkcjonalnej konstrukcji krzątali się tu i tam. Niektórzy oczywiście coś budowali, inni jednak, jak się zdawało, drążyli po prostu dziury, które następnie zasypywali, inni jeszcze przenosili kupy piachu z jednego miejsca na drugie. Wszystko to nie miało większego sensu.

Szli dalej, prowadzeni przez Wróżbitę i Rela, nie zatrzymując się przez kilka godzin i nie przyciągając najmniejszej uwagi napotkanych stworów. Kilkakrotnie Hain i Vardia musieli pospiesznie usunąć się z drogi, by uniknąć zgniecenia przez poruszające się roboty lub ich ładunek.

Doszli wreszcie do budynku, który wydawał się być zbudowany z tego samego materiału, co same roboty i tworzył rodzaj wielkiej stodoły. Wróżbita i Rel zaskoczyli ich, ruszając prowadzącym do budynku chodnikiem. Doszli do dużych przesuwanych drzwi, po czym wznieśli się do bardzo dużego przycisku, z powrotem, znowu w górę, i znów z powrotem.

Czy mam go wcisnąć? — spytała Vardia. Odpowiedź zabrzmiała w jej uszach jak kakofonia zniekształconych dźwięków, Rel podskakiwał w górę i w dół, światełka Wróżbity błyskały żywiej niż zwykle, w końcu więc Vardia nacisnęła guzik. Drzwi zamknęły się w bok z okropnym hałasem, a dziwny stwór, który ich prowadził, usunął się do środka. Ruszyli jego śladem i znaleźli się w bardzo dużej, ale całkowicie pozbawionej sprzętów izbie. Nagle drzwi za nimi zasunęły się i znaleźli się w zupełnej ciemności, rozświetlonej jedynie dziwacznymi, nie dającymi wiele światła błyskami Wróżbity.

Tak się już przyzwyczaili do dziwacznych wrażeń, jakie niosła z sobą tutejsza atmosfera, że ich brak był dla nich równie dotkliwy, jak ich początkowa wszechobecność.

Zewsząd dochodziło furkotanie, jakieś trzaski, jakby strzelanie, które trwało przez dobrych kilka minut. W końcu otworzyły się wewnętrzne drzwi, ukazując inną nagą izbę, tym razem oświetloną ukrytymi w suficie lampami. Weszli do środka.

Możecie teraz zdjąć wasze maski — powiedział Rel wyraźnie. — Skander, czy możesz zejść z Mar Haina? Dziękuję. A. teraz, Hain, czy możesz — ale delikatnie — zdjąć obie rury z nóg obywatelki Chon? Tak, tak dobrze.

Wszyscy odetchnęli świeżym powietrzem Było tu gorąco i Vardia czuła się słabo i niewygodnie. Inni bardzo się ożywili.

Za chwilę i ty poczujesz się dobrze, obywatelko Chon — zapewnił ją Rel. — Atmosfera składa się tu z prawie czystego tlenu z odrobiną dwutlenku węgla. Za chwilę ilość ta zwiększy się nie tylko w wyniku oddychania naszych towarzyszy podróży.

Usłyszeli świszczący dźwięk i z bocznych drzwi niemal niewidocznych w tylnej ścianie wyszła metalowa postać. Ukształtowana była na podobieństwo człowieka, wzrostu zbliżonego do Vardii, jednakże pozbawiona twarzy, w której miejscu widniał trójkątny ekran.

Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku — powiedział przyjemnym głosem, w którym dźwięczały nieoczekiwanie ludzkie tony. W samej rzeczy był to głos usłużnego urzędnika hotelowego w średnim wieku, znacznie bardziej ludzki, niż monotonne brząkanie Rela.

Ta zielona mieszkanka Czill jest rośliną, a nie zwierzęciem — wyjaśnił Rel stworowi. — Wymaga dwutlenku węgla w stężeniu przynajmniej pół procenta. Czy możesz podnieść poziom? Czuje się teraz bardzo niedobrze.

Och, tak mi przykro, naprawdę przykro — odparł robot tak szczerze, że wszyscy niemal mu uwierzyli. — Właśnie wprowadzamy poprawkę.

Jednocześnie Vardia wyraźnie dostrzegła różnicę, czując się z każdą chwilą lepiej. Oddychała znacznie swobodniej, znikło uczucie, jakby za chwilę miała zemdleć. Wszystko to musiało się wiązać z niedoborem dwutlenku węgla. Vardię zdumiewała skuteczność ich działania, zazdrościła po cichu ich jedności.

Jakiego środowiska potrzebujecie? — spytał stwór.

Typ 12, 31, 126 i 340 — podał Rel. — Sąsiadujące ze sobą, z wewnętrznym telefonem, jeśli łaska.

Takie przygotujemy — zapewnił ich robot, kłaniając się lekko.

Cóż to za miejsce? — spytał Skander ostro.

Robot cofnął się i Vardia przysięgłaby, że na jego pozbawionej rysów twarzy odbił się wstrząs, harmonizujący z tonem odpowiedzi.

Jak to? To po prostu przejściowy hotel pierwszej klasy, a cóżby innego?

Do pokoi zawiozły ich małe roboty na kółkach, z miejscem na bagaż i inne sprzęty. Wszystko to umieszczono w przechowalni z wyjątkiem zbiorników powietrza, które zostały zabrane do oczyszczenia i ponownego napełnienia. Zadbano, by Vardia otrzymała właściwy gaz.

Silne ręce delikatnie dźwignęły Skandera z siodła i przeniosły na jeden z wózków. Uczony z wielką prędkością przejechał oświetlonym tunelem i zatrzymał się przed nie oznakowanym pokojem. Drzwi otworzyły się automatycznie, wózek wjechał do środka i stanął.

Skander osłupiał. Przed nim otwierał się basen kąpielowy, z pochylnią łagodnie zanurzoną w błękitnej wodzie, która stawała się coraz głębsza. Basen miał mniej więcej piętnaście metrów długości i dziesięć szerokości. W przejrzystej wodzie doskonale widać było pływające rybki z gatunku, za którym Umiau przepadały, a także łodygi niebieskozielonych wodorostów, również wchodzących w skład ich pokarmu.

Skander stoczył się z wózeczka wprost do wody, która w najgłębszym miejscu sięgała mniej więcej czterech metrów. Cudowne uczucie.

Wózek odjechał zamykając za sobą drzwi. Wrócił po Haina, który okazał się za duży. W ciągu kilku chwil pojawił się inny wózek, który wspólnie z pierwszym przetransportował Haina tym samym tunelem do następnych drzwi, za którymi mieścił się pokój wyłożony najszlachetniejszym futrem zagrt i zaopatrzony w stosowny zapas soczystych białych robaków.

Vardię przetransportowano do pomieszczenia o żyznej czarnej glebie i sztucznym świetle słonecznym. Pośrodku z sufitu zwisał nawet łańcuszek z napisem w języku Czill: Pociągnąć dla wyłączenia światła. Goście będą budzeni, w osiem godzin po wyłączeniu światła lub w 12 godzin po wyłączeniu światła lub w 12 godzin po zajęciu pokoju. W rogu mieścił się niewielki basen z czystą wodą, znajdowało się nawet niewielkie biurko z zapasem papieru i piórem.

Sądząc po wyposażeniu swojego pokoju bez trudu mogła sobie wyobrazić, jak wyglądają pokoje Skandera i Haina. Ciekawa była tylko pomieszczenia Wróżbity i Rela. Z pewnością powiedziałoby jej to więcej o naturze tajemniczych stworów z Północy niż wszystko, co o nich dotychczas wiedziała.

W pokojach dał się słyszeć lekki trzask, po którym usłyszeli dziwny, monotonny głos Rela: — Czujcie się proszę tej nocy gośćmi barona — powiedział. — Jutro załatwię wam transport, który zawiezie was do granicy. Później nie będziemy już mieli tak wygodnych i miłych kwater, korzystajcie więc. Pojutrze będzie trudniej.

Vardia napiła się do syta i pogrążyła swoje korzonki w żyznym czarnoziemie z uczuciem nieopisanej, niewiarygodnej błogości. Całkowicie zaspokojona, wygasiła światła.

Skander zasnął ostatni, bowiem Umiau, uwolniony z siodła, nie mógł się nacieszyć do syta swobodą wodnych igraszek. Wreszcie i on jednak wypełzł na brzeg i wyłączył światło przyciskiem umieszczonym na ścianie.

Wszyscy spali zdrowo i smacznie (może za wyjątkiem Wróżbity i Rela, co do których pozostała trójka nie miała pewności, czy w ogóle snu potrzebują) i wszystkich obudziło nie tylko automatyczne włączenie świateł, ale i głos Rela.

Po raz pierwszy zdradzał on wyraźną emocję nie tyle tonem, ile ostrym, szybkim, podnieconym sposobem, w jaki mówił.

Coś jest zupełnie nie tak! — oświadczył. — Zostaliśmy zatrzymani z jakichś technicznych przyczyn! Nie możemy dziś wyruszyć!

Czy chcesz powiedzieć — głos Skandera dochodzący do reszty towarzystwa zdradzał niemal kompletne niedowierzanie — że zostaliśmy aresztowani?

Na to wygląda — odpowiedział Rel. — Nie mogę tego zrozumieć.





Murithel — gdzieś w głębi kraju

Mamy kłopoty — powiedział Brazil, z trudem łapiąc oddech.

Już trzy dni posuwali się skalistym górskim grzbietem, przeważnie pod osłoną ciemności, prowadzeni przez Nietoperza przenikającego wzrokiem i organicznym sonarem mrok. Ominęli setki, jeśli nie tysiące krwiożerczych Murniów, często podchodząc po ciemku pod osiedla, cicho omijając ogniska obozów.

Mieli wyjątkowe szczęście i doskonale o tym wiedzieli. W końcu jednak góry skończyły się.

Góry, a właściwie wzgórza, skończyły się gwałtownie postrzępionym urwiskiem, odchodzącym pod kątem do kierunku, w którym zmierzali. Przed nimi na wschodzie rozciągała się płaska preria, sięgająca aż po horyzont.

O tej porze roku było tu jeszcze sucho, teren zaścielały wysokie, żółte trawy, kwitnące na różowo. Na równinie pasły się tysiączne stada antylop, stanowiących podstawę wyżywienia Murniów.

Równina była również usiana obozami, z których każdy składał się z co najwyżej siedmiu grup, każda po trzy, cztery skórzane namioty, tworzących krąg.

Brazila, lustrującego tę scenerię, oceniającego ich położenie, męczyło coś, co wyczuwał niemal podświadomie, jakaś wada, jakaś niespójność obrazu.

W jaki u diabła sposób w ogóle mamy się przedostać i nie wpaść na nich? — spytała Wuju nerwowo. — Nie możemy wszystkich pokonać, nawet po ciemku.

No cóż, rozbijmy tu obóz na jeden dzień — poddał myśl Kuzyn Nietoperz — a ja w nocy rozejrzę się i zbadam, jak daleko mamy do najbliższej kryjówki. Może coś wymyślicie, zanim wrócę.

Przyznali, że jest to jedyna rzecz, jaką mogą zrobić, wygrzebali więc zagłębienie w skale i spróbowali zasnąć. Pierwszą wachtę trzymał Brazil, następną Nietoperz, wreszcie Wuju. Taka kolejność przyjęła się już od wielu dni.

Nathan Brazil śnił swoje dziwaczne sny, gdy poczuł, że ktoś delikatnie nim potrząsa.

Nathan! — szeptała Wuju nagląco. — Obudź się! Jest już prawie zupełnie ciemno!

Podniósł się i próbował się otrząsnąć ze snu. Kręciło mu się w głowie, był osłabiony zmniejszonymi racjami, jakie wydzielał z zapasów, ukrytych w jukach. Trudy podróży wyraźnie go podłamały. Wuju była w niemal równie złej kondycji, bowiem rosnącej przy drodze trawy nie starczało, by zaspokoić jej apetyt. Nigdy — się jednak nie skarżyła.

Śmierdzieli wszyscy niczym koncentrat potu i odchodów. Brazil zastanawiał się, czy Murnie mają dobry węch. Pozbawieni kąpieli, używając od trzech dni liści zamiast papieru toaletowego, byli wyczuwalni na pięć kilometrów pod wiatr. W każdym razie on by ich wyczuł na pewno.

Kuzyn Nietoperz czekał aż słońce schowa się zupełnie. Brazil podszedł do niego po cichu.

Jesteś gotów, Nietoperzu? — spytał nocnego stwora.

Nie jest źle — dobiegła odpowiedź. — Wiatr jest niekorzystny. Jeżeli równina jest rozległa, będę musiał przynajmniej raz wylądować. Nie podoba mi się to.

Brazil skinął głową:

Cóż, chciałbym, żebyś, o ile to możliwe, wylądował, albo przynajmniej zniżył się na tyle, by zerwać trochę tego zielska.

Co masz na myśli? — spytał tamten.

Może coś z tego wyjdzie! — odpowiedział Brazil. — Jeżeli będziemy mieli szczęście i jeżeli nie będziemy musieli gnać aż do granicy.

Zobaczę co się da zrobić — odpowiedział Nietoperz sucho. — Powinniśmy pokonać ten kawałek jednym skokiem, wiesz o tym dobrze. Jeśli już ruszymy, nie będziemy się mieli gdzie ukryć.

Brazil popatrzył na niego dziwnie: — Wiesz, nie mogę cię do końca rozgryźć — powiedział.

Co tu jest do rozgryzania? — odparł Nietoperz. — Jestem w tym po uszy tak jak wy, wiesz dobrze.

Dlaczego po prostu nie odlecisz? Może nie zdołałbyś pokonać tej odległości jednym skokiem, ale mógłbyś wybrać takie miejsce na postój, w którym byłbyś w miarę bezpieczny. Dlaczego się nas trzymasz?

Nietoperz uśmiechnął się swoim szczurzym grymasem, szczerząc potrójny rząd ostrych drobnych zębów.

Prawdę mówiąc myślałem o tym wiele razy, zwłaszcza ostatnimi dniami. To wyjątkowo kusząca alternatywa, zwłaszcza teraz, ale nie mogę tego zrobić.

Dlaczego? — naciskał Brazil, teraz rzeczywiście zaintrygowany.

Nietoperz myślał przez chwilę: — Powiedzmy, że kiedyś nie pomogłem ludziom, którym — wiedziałem to — groziło niebezpieczeństwo. Nie chciałbym mieć nowych ludzi na sumieniu.

Każde z nas dźwiga swój krzyż — powiedział Brazil tonem zrozumienia. — Ja być może cięższy, niż inni.

To sprowadza się do czegoś więcej, niż po prostu sumienia, Brazil — odpowiedział Kuzyn Nietoperz poważnie. — Znałem pewnych ludzi. Podobnie jak ja pragnęli władzy, bogactwa, sławy, wszystkiego, do czego warto dążyć. Dla tych wartości gotowi byli kłamać, oszukiwać, zadawać cierpienie, nawet zabijać. Ja również pragnę tych rzeczy, Brazil, ale dlaczego miałbym mieć do nich większe prawo niż oni? Być może, choć tego akurat nie jestem pewien, fakt, iż oni porzuciliby cię, a ja — nie, daje mi nad nimi przewagę. Tak w każdym razie chciałbym sądzić.

To powiedziawszy, widząc, jak ostatnie promienie słońca znikają za skałami na zachodzie, Kuzyn Nietoperz uniósł się w mrok.

W chwilę później Wuju przysunęła się do Brazila.

Cóż za dziwny typ — powiedziała z podziwem.

Zaśmiał się niewesoło: — Masz na myśli Nietoperza? Odsłonił się bardziej, niż mogłem przypuścić. To najbardziej osobiste przeżycie, jakie zdarzyło mi się w ostatnich dniach. Ale nie, dziwny to nieodpowiednie słowo. Niezwykły, tak, może. Jeśli mówił prawdę, jest również dobrym przyjacielem i szczególnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Bardzo możliwe, że jest on również jednym z najniebezpieczniejszych ludzi, jakich spotkałem na tej planecie.

Nie zrozumiała go, ale nawet nie starała się. Myślała o czymś znacznie ważniejszym.

Nathan — spytała cicho — czy czeka nas śmierć?

Mam nadzieję, że nie — odpowiedział lekko, próbując zmienić nastrój. — Przy odrobinie szczęścia...

Mów prawdę, Nathan! — przerwała mu. — Jakie mamy szansę?

Niewielkie — odpowiedział szczerze. — Zdarzało mi się jednak już być w podobnym albo i gorszym położeniu w ciągu mojego długiego życia. Przeżyję, Wuju. Ja... — urwał nagle i umknął spojrzeniem przed jej wzrokiem. Zrozumiała i w jej oczach rozbłysły małe łzy.

Ale inni nie przeżyją — dokończyła za niego. — O to chodzi, prawda? To jest ten twój krzyż. Jak wiele razy byłeś jedynym, który się uratował?

Przez chwilę wpatrywał się w ciemność. Potem, nie odwracając się, powiedział: — Nie zliczę, Wuju.

Kuzyn Nietoperz powrócił po przeszło godzinie. Brazil i Wuju robili coś w ich schronieniu. Przyjrzał się im ciekawie.

Unieśli głowy znad roboty, obserwując, jak się zniża, wreszcie Brazil zadał to jedyne i najważniejsze pytanie: — No i cóż?

Mniej więcej pięć kilometrów — odpowiedział Nietoperz gładko. — W tej odległości teren opada stromo w dolinę rzeki, brzeg jest mulisty, woda płytka, a prąd niespieszny. Właściwie ledwie płynie.

Wydawało się, że Brazil rozjaśnia się, słysząc te wieści, zwłaszcza dotyczące rzeki.

Czy możemy dobiec tam w prostej linii? — spytał.

Nietoperz potwierdził: — Kiedy zejdziemy, ustawię was na odpowiedni kierunek. Będę leciał nad waszymi głowami od punktu wyjścia, by utrzymać was na właściwym tropie.

Świetnie! Dobrze! — ucieszył się Brazil. — A jak z antylopami?

Są ich tam dziesiątki tysięcy — odpowiedział Nietoperz. — Skupionych w dużych grupach. Będziemy mogli ominąć je z daleka.

Znakomicie! Znakomicie! — podniecenie Brazila zdawało się wzrastać z każdym słowem. — A teraz najważniejsze: czy udało ci się zdobyć trochę trawy?

Kuzyn Nietoperz wrócił do miejsca, w którym wylądował, podnosząc jedną nogą kępkę trawy. Trzymając ją, pokuśtykał z powrotem i rzucił zielsko Brazilowi.

Kapitan chwycił je z wyrazem nadziei na twarzy, powąchał, nawet spróbował smaku. Było trochę kruche i przy gwałtownym zginaniu wydawało lekki trzask.

Tak z ciekawości: co właściwie robisz? — spytał Nietoperz. Brazil wyciągnął z torby garść cienkich patyczków.

Zapałki — wyjaśnił. — Nie zauważyliście, nie pomyśleliście o nich? Czyż nie widzieliście, tam na równinie?

Wydawało się, że nie rozumieją.

Nie widziałem niczego prócz antylop, Murniów, i trawy — powiedziała Wuju próbując zebrać myśli.

Nie! Nie! — upierał się Brazil, potrząsając głową w zapamiętaniu. — Nie idzie o to, co widzieliście! Rzecz właśnie w tym, czego nie widzieliście! Popatrzcie tam, w ciemność! Co widzicie?

Tylko ciemność czarną jak smoła — powiedziała Wuju.

Tylko śpiące antylopy, Murniów, trawę — powiedział Nietoperz.

Właśnie! — skomentował Brazil, coraz bardziej podniecony. — Ale to, czego nie widzicie nigdzie tutaj, to coś, co spotykaliśmy w każdym mijanym dotąd obozie Murniów. — Nadal nie rozumieli, więc ciągnął po chwili: — Popatrzcie, dlaczego Murniowie budują ogniska w obozach? Nie po to, by przyrządzać strawę, ponieważ, jak widzieliśmy, pożerają zdobycz na surowo, a nawet — na żywo. Robią to po prostu dla ogrzania się! Również, oczywiście, dla ochrony przed watahami psów. Musi to być dla nich bardzo ważne, w przeciwnym wypadku nie widzielibyśmy tak wielu ognisk po drodze. Problem w tym, że na tej równinie nie pali się ani jedno! Żadnego, choćby maleńkiego światełka, żadnej iskierki! Koryto rzeki jest szerokie, nurt płytki i powolny. Jak sądzicie — co to oznacza?

Myślę, że wiem, o co chodzi — odpowiedziała Wuju z wahaniem. — Jest teraz pora sucha. Tam, na trawiastej prerii, niebezpieczeństwo pożaru jest większe, niż lęk przed psami lub potrzeba ciepła.

To musi być jak hubka! — zauważył Brazil. — Jeżeli tak się obawiają wszelkiego ognia, musi tam być tak sucho, że każda iskra może wzniecić pożar. Przy sprzyjającym wietrze możemy im tak przygrzać, że ostatnią rzeczą, jaką będą się przejmować, będziemy my!

Wiatr jest tak korzystny, jak tylko możliwe — powiedział Nietoperz spokojnie.

Zatem w porządku — odparł Brazil. Zdjął całe ubranie i — zupełnie nagi — wskoczył na grzbiet Wuju, kładąc się na nim plecami. Przeciągnął koszulę przez pierś i pod pachami. — Chwyć oba końce, Wuju i okręć je sobie dokładnie. Nie! Ściągnij mocno do licha! Jak tylko potrafisz! Tak, teraz lepiej. Podobnie zrobili ze spodniami, przywiązując go w pasie. Zabrało im kilka dobrych minut, nim zadowolony wreszcie, tkwił tyłem mocno przytroczony do grzbietu wierzchowca. Przed nim, w zasięgu ręki wisiały juki wypełnione zapałkami. Następnie posmarował nie osłonięte części swego ciała resztkami tłuszczu, służącego na Slongorn do pieczenia.

Kuzyn Nietoperz kiwał z aprobatą. Obaj spojrzeli na siebie bez słów, wreszcie Nietoperz odwrócił się i ruszył w dół po skalistej grzędzie. Wuju szła za nim. Brazil przeklinał, że nic nie widzi, sądził, że o czymś zapomniał, bał się, że ześlizgnie się z grzbietu Wuju, choć węzły trzymały mocno.

Stop! — wrzasnął nagle sprawiając, że cała trójka zamarła. — Twoje włosy, Wuju! Zwiąż je. Najlepiej rapciami od miecza, i tak będziesz go musiała trzymać w ręku. Nie chciałbym, żeby się zajęły albo zasłaniały mi twarz.

Zrobiła, o co prosił, układając włosy do przodu i na lewą pierś, tak, by nie krępowały swobody ruchów miecza, który trzymała w prawej ręce. Teraz Brazil był przywiązany w trzech miejscach i czuł się, jakby pocięto go na kawałki. Tego właśnie chciał.

Sprawdzali plan wiele razy, ale wciąż nie mógł pozbyć się zdenerwowania. Wuju mogła na krótkim dystansie biec z prędkością ponad trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę. Przed nimi była odległość pięciu kilometrów, później do parowu, a potem jeszcze — jak daleko się da.

Kuzyn Nietoperz poderwał się i kręcił zaledwie minutę, jemu jednak zdała się ona godziną. Wreszcie usłyszeli go za sobą. -

Teraz! — krzyknął lotnik. — Naprzód!

Wuju ruszyła przez równinę na pełnej szybkości.

Brazil widział, jak trawy umykają do tyłu i trzymał się worków, bo kochał życie. Spoczywał na czymś bardzo kościstym, podrzucany na wszystkie strony. Choć noc była jasna, a widoczność — znakomita, Brazil szybko stracił z pola widzenia skaliste wzgórza, z których niedawno zeszli.

Dalej, Wuju! — ponaglał ją w duchu. — Nie ustawaj!

Trochę bardziej w prawo — dobiegł ich z góry głos Nietoperza. — Wuju zastosowała się. — Za bardzo! — usłyszała głos Nietoperza, jakieś dwa-trzy metry nad głową. — Teraz dobrze. Tak trzymaj!

Brazil z przestrachem poczuł, że górne więzy poluzowały się i jeszcze mocniej uchwycił się toreb. A ona rwała do przodu, jak mogła najszybciej! Słyszał, jak chwyta powietrze, czuł wysiłek, ciągle cwałowali do przodu.

Chyba się nam uda! — pomyślał gorączkowo. Jeżeli tylko zdoła się utrzymać przynajmniej przez kilka następnych minut, miniemy ich, zanim się zorientują!

Nagle węzły puściły, ubranie poleciało w ciemność. Brazilem rzuciło do przodu, głową w juki.

Nathan! — usłyszał jej zduszony głos, wywołany szarpnięciem.

W porządku! — odkrzyknął. — Nie zatrzymuj się!

Nagle usłyszeli wokół siebie głosy, chrząkanie, jęki i wycie.

Nathan! — krzyknęła. — Są przed nami!

Pędź prosto na nich najszybciej, jak tylko możesz! — wrzasnął. — Rąb mieczem! — Chwycił zapałki, potarł kilka o twarde, skórzane pasy. Zapłonęły, ale zaraz zgasły, zdmuchnięte pędem.

Nagle wpadła na nich, ryczących i drących pazurami. Ścięła pierwszych kilku z nóg i ze zdziwieniem stwierdziła, że miecz kroił ich jak masło. Jeszcze i jeszcze raz, cięła dookoła, słysząc jęki zabijanych potworów.

Minęli ich wreszcie!

Jeszcze jacyś? — wrzasnął Brazil.

Na razie nie — dobiegł go głos Nietoperza. — Jedź dalej!

Za to za nami gna cała sfora! — zawołał Nathan. — Zwolnij tak, bym mógł zapalić przynajmniej jedną zapałkę!

Popróbował znowu, gdy zwolniła tempo biegu. Zapłonęły, lecz zgasły zanim sięgnęły ziemi.

Brazil! — zawołał Nietoperz nagląco. — To cała wataha! Zbliżają się z prawej!

Nagle z traw wypadła na nich grupka, licząca sześć, siedem osobników. Nathan poczuł piekący ból w prawej nodze. — Jeden z Murniów skoczył i wpił się w jej grzbiet, wyrywając głęboką ranę koło miejsca, gdzie przymocowane były worki. Wrzasnęła przeraźliwie, zatrzymała i zaczęła się cofać tnąc mieczem.

Brazil zdołał się jakoś utrzymać, rozrywając jeden z worków z zapałkami z siłą, która jego samego zdumiała. Potarł jedną i wrzucił do torby. Walnęło, gdy zajęły się wszystkie na raz, a on rzucił je w trawę.

Przez chwilę nic się nie działo, Murniowie utworzyli myśliwski krąg i trzymali oszczepy w pogotowiu.

Spodziewali się ataku, nie mogli jednak przypuszczać, że ofiara będzie uzbrojona w miecz i dlatego złamali szyk.

Nagle wszystko stanęło w ogniu.

Jego gwałtowność zaskoczyła wszystkich.

Mój Boże — pomyślał Brazil. — To tak jakby zapalić stos gazet!

Dostrzegł Kuzyna Nietoperza, który spada na Mumia, waląc go potężną, podobną do ręki stopą, zwiniętą w pięść. Olbrzymi zielony dzikus padł bez życia.

Nagle zrobiło się przeraźliwie jasno. Przed sobą dostrzegli dolinę strumienia, niczym pęknięcie w ziemi.

Murniowie z krzykiem ruszyli. Spłoszone antylopy biegały tam i sam, przewracając swoich niedawnych prześladowców.

Skoczyła do wąwozu, impet i stromość jego ścian spowodowały, że straciła równowagę. Runęła jak długa w dół zbocza. Brazil poczuł, że szybuje w powietrzu i wali się na brzeg. Przez chwilę leżał oszołomiony upadkiem, wreszcie pozbierał się i rozejrzał dookoła. U góry, za nimi niebo nadal rozświetlał żar, w spokojnej dolinie panowała jednak niemal zupełna ciemność.

Odrętwiały, czując zawroty głowy, pobiegł doliną w kierunku, w którym jak mówił Nietoperz, płynęła rzeka. Rozglądał się za Wuju, nigdzie jednak nie było jej widać.

Wuju! — krzyknął ochrypłym głosem. — Wuju! — Jego głos nie mógł jednak przebić dzikiego harmidru, który wybuchł z furią na górze, wrzasków palonych żywcem zwierząt i spłoszonych Murniów, z których wielu skakało z wysokiego brzegu wprost w dolinę.

Przeciął podmokły brzeg i ruszył z prądem rzeki. Skaliste dno raniło dotkliwie stopy. Nieczuły na ból, biegł niczym upiór, nieprzytomny, bez celu.

Wkrótce zostawił za sobą żar i ten okrutny jazgot, nie zwalniał jednak biegu. Nagle potknął się i runął twarzą w wodę. Czołgał się przez chwilę, wreszcie jakoś zdołał się podnieść i wrócił do tamtego rytmu.

Otaczał go zewsząd cuchnący, bagienny smród, który, jakkolwiek upiorny, nie powstrzymał go w biegu. Nagle jednak, podcięty trudami ostatnich chwil, zemdlał, tracąc przytomność jeszcze zanim runął w wodę, kamienie, błoto.





Państwo — hotel pierwszej klasy

Nie byli jednak aresztowani. Zostali po prostu poddam kwarantannie. Według wyjaśnień robota — kierownika placówki — analiza cząstek z ich zużytego powietrza wykazała, że są oni nosicielami pewnej mikroskopijnej formy życia, która może powodować korozję. Zostali więc zatrzymani, by tutejsze laboratoria mogły sprawdzić te organizmy, opracować rodzaj szczepionki i podać ją im tak, by mogli bezpiecznie przemierzać kraj, nie powodując kłopotów.

Dla Haina były to pierwsze prawdziwe wakacje od czasu, gdy dostał się w ten zwariowany świat, więc leniuchował, odpoczywał i nie śpieszył się w dalszą drogę.

Wróżbita i Rel przyjęli sytuację z oburzeniem, ale i rezygnacją.

Ponieważ gospodarze ewakuowali całe skrzydło, w którym zatrzymała się czwórka wędrowców, mogli bez przeszkód się odwiedzać. Vardia była jedyną osobą mającą swobodę poruszania, której chciało się z niej korzystać; zaczęła więc regularnie odwiedzać pokój-barek Skandera.

Umiau cieszył się z towarzystwa, unikał jednak rozmów na temat swoich teorii Świata Studni czy celu ich podróży, obawiając się podsłuchu.

Dlaczego mamy znosić to wszystko? — Vardia spytała pewnego dnia uczonego.

Umiau uniósł brwi ze zdziwienia: — Przecież wiesz, że jesteśmy więźniami — zauważył.

Możemy jednak powiedzieć o tym kierownictwu — poddała. — W końcu kidnaping jest przestępstwem.

Faktycznie jest — zgodziła się syrena — ale faktem jest również, że zdarzyło się to w innym sześciokącie. Faktem wreszcie jest, że tych ludzi nie obchodzi, czy jesteśmy więźniami, ofiarami czy potworami. To po prostu nie jest ich sprawa. Próbowałem.

A więc musimy uciekać, jak tylko znajdziemy się z powrotem na szlaku — nalegała. — Widziałam już mapę, jest w biurku w moim pokoju. Następny sześciokąt graniczy z oceanem.

To się nie uda — odparł Skander zdecydowanie. — Przede wszystkim nie mamy pojęcia, jak daleko sięga moc tych z Północy i wcale nie pragnę się o tym przekonać. Po drugie — Hain może lecieć i iść szybciej od ciebie, a wiesz dobrze, że w razie czego schrupie nas w paru kęsach. Nie, wybij to sobie z głowy. Poza tym wcale nie jestem pewien, czy na tym źle wyjdziemy. W końcu mam władzę nad nimi wszystkimi, ponieważ oni nie mogą niczego zdziałać bez wiedzy, jaką ja posiadam. Wiozą mnie tam, dokąd i tak chcę iść, i dokąd sam nie mógłbym się dostać. Nie, myślę, że pójdziemy z nimi — do północy przy Studni Dusz — dodał ze złośliwym chichotem.

Czyli mniej więcej tak długo, jak długo nas tu będą trzymali — powiedziała Vardia gderliwie.

Umiau rozwalił się leniwie w płytszym końcu basenu.

Nic na to nie poradzimy. Tymczasem... dlaczego nie opowiesz mi czegoś o sobie? Przecież o mnie właściwie wiesz wszystko.

Niewiele właściwie jest do opowiadania do momentu, gdy tu przybyłam — odpowiedziała skromnie. — Byłam kurierem, którego pamięć po każdej misji wymazywano do czysta.

Syrena cmoknęła współczująco: — Na pewno jednak — nalegała — pamiętasz świat, z którego przybyłaś, świat, który cię zrodził. Np. czy urodziłaś się, czy też może wylęgłaś? Czy byłaś kobietą, czy mężczyzną? No jak?

Zostałam wyprodukowana przez klonowanie w 12 Fabryce Narodzin na Nueva Albion — powiedziała. — Cała reprodukcja opiera się na klonowaniu, z wykorzystaniem komórek tkanki czołowych przedstawicieli poszczególnych grup zawodowych w całej historii. Przykładowo — wszystkie typy Diplo na Nueva Albion lub pochodzące stąd zostały wyklonowane ze Świętej Pamięci Vardii, która była łączniczką w czasie rewolucji przed kilku wiekami. Utrzymywała kontakt pomiędzy Frontem Wyzwolenia Koriolana i Świętymi Rewolucjonistami na reakcyjnym Nueva Albion. W ten sposób tkwiły we mnie jej geny, przypominałam ją wyglądem, wykonywałam jej zawód. Mój numer, 1261, oznaczał, że byłam sześćdziesiątym pierwszym egzemplarzem wyklonowanym w Fabryce Narodzin.

Skander poczuł wzbierającą w nim gorycz. A więc do tego ludzie doszli — pomyślał. Prawie 2/3 ludzkości zredukowane do klonów, numerków, bardziej odczłowieczonych niż roboty tego absurdalnego państwa.

A więc byłaś kobietą — powiedział Umiau swobodnie, zachowując swe mroczne myśli dla siebie.

Niezupełnie — odparła. — Klonowanie usuwa oczywiście rację bytu płci, zresztą podział na płci rodzi dyskryminację płciową, która z kolei jest źródłem nierówności. W zależności od modelu klonu rozwój jest hamowany chemicznie lub chirurgicznie. Wszystkie gruczoły płciowe, wytwarzanie hormonów, itd. są usuwane lub w sposób trwały neutralizowane, w moim przypadku po ukończeniu jedenastego roku życia. W drodze zabiegu chirurgicznego usuwa się nam macicę, a mężczyzn sterylizuje się, wskutek czego po tym okresie nie sposób odróżnić mężczyzn od kobiet. Co kilka lat jesteśmy poddawani całej kuracji, która ma powstrzymać proces starzenia się i przywrócić młodość ciału, w efekcie której nie sposób odróżnić osobnika w wieku lat pięćdziesięciu pięciu od piętnastolatka.

Umiau zachował pozory beznamiętnego słuchacza, ale ukryty w nim Skander był tym opowiadaniem tak przybity, że odczuwał mdłości.

Wielkie nieba! — szepnął do siebie. Mała, starannie dobrana kadra nadludzi rządząca światem pozbawionych płci dzieci, wychowanych w bezwzględnym, ślepym posłuszeństwie! A więc miał rację zabijając ich! Podobne potwory — władcami Studni! Nie do pomyślenia!

Powinno się ich wszystkich uśmiercać — myślał, a dzika nienawiść wzbierała w jego sercu. Władcy, którzy byli najpotworniejszym pomiotem i magma biednych, pozbawionych osobowości dzieci — być może idących w miliardy. Śmierć byłaby dla nich najlepszym wybawieniem z tej nędzy pomyślał ze smutkiem. Zresztą na dobrą sprawę w ogóle nie byli ludźmi.

Nagle wrócił myślami do Varnetta. Ta sama idea — pomyślał. Chociaż chłopak nie pochodził ze świata, który by się posunął tak daleko jak ten Nueva Albion, jednakże zapewne i jego cywilizacja pójdzie tym samym śladem. Tu zanikają nazwiska, tam — płeć, wreszcie wszystko się splata w kosmos złożony z malutkich, bezmyślnych, bezdusznych i bezpłciowych, pozbawionych imion organicznych robotów, zaprogramowanych i całkowicie posłusznych — a przecież tak szczęśliwych, tak bardzo szczęśliwych.

Varnett — błyskotliwy, prawdziwie wielki umysł, ale jednocześnie dziecinny i niedojrzały, na tysięczne sposoby równie zaprogramowany jak jego kuzyni, którymi pogardzał. Jaki Świat, jaki Wszechświat mógłby stworzyć Varnett?

Mieszkańcy cywilizacji Markowa to rozumieli — przemknęło mu przez głowę. Oni wiedzieli.

Nie zdradzę ich! — przysiągł w duchu. — Nie pozwolę, by ktokolwiek zniszczył wielkie marzenie! Dostanę się tam pierwszy!

Wtedy zobaczą! Wszystkich ich zniszczę!





Murithel — gdzieś w głębi kraju

Kuzyn Nietoperz zataczał kręgi, czując narastającą bezsilność. Może uda mi się go wyciągnąć — pomyślał, obserwując zmaltretowane, krwawiące ciało Brazila, tkwiące w mule. Człowieczek to niewielki, a przecież zdarzało mi się już podrywać całkiem ciężkie odłamki skalne. Właśnie miał się do tego zabrać, gdy dostrzegł grupę Murniów biegnących doliną. Dopadli krwawiącego, nieprzytomnego Brazila, zanim Nietoperz zdążył cokolwiek zrobić. Już po wszystkim — pomyślał. — Rozerwą go na strzępy i schrupią na przekąskę.

Tak się jednak nie stało. Czterech dzikusów zostało przy ciele, a dwóch wbiegło po zboczu doliny na rozciągającą się powyżej równinę. Nietoperz, zafascynowany, obserwował ich, unosząc się na wstępujących prądach powietrznych.

Po kilku minutach ta sama dwójka wróciła z noszami zrobionymi z mocnych gałęzi i rozpiętej pomiędzy nimi plecionki z trawy. Ostrożnie przenieśli na nie rannego. Jeden z dzikusów schwycił z przodu, drugi z tyłu, bez wysiłku wspięli się po stromym brzegu, śledzeni nadal przez Nietoperza skrytego pod osłoną ciemności.

Ciemności ponownie skryły również równinę. Nietoperz podziwiał setki, może tysiące Murniów dobijających dogasające zgliszcza na obszarze do tysiąca metrów od doliny, w której zapadli. Była to skoordynowana, wypróbowana ekipa strażacka, przy czym większość Murniów tłumiła ostatnie iskierki żaru przy pomocy skórzanych kocy, podczas gdy łańcuch innych stworów, którego nie widać było końca, podawał sobie z rąk do rąk wiadra, w których woda ze strumienia docierała na pogorzelisko.

Czy można ich nazywać dzikusami? — zastanawiał się Nietoperz. Praca zespołowa i wprawne obchodzenie się z ogniem jakoś nie pasowały mu do zębatych mięsożerców, ścigających żywe ofiary z prymitywnymi oszczepami w szponiastej dłoni.

Nieruchome ciało Brazila zaniesiono do niewielkiego obozu z dala od pogorzeliska. Jeden z Murniów wyróżniający się wzrostem, którego jasnozieloną skórę zdobiły ciemnobrązowe pasma, zbadał człowieka i wydał serię szczęknięć — rozkazów. Nietoperz nie odważył zbliżyć się na tyle, by je usłyszeć, choć jego translator z pewnością powinien sobie z tym poradzić.

Wielki zielony stwór ujął wiadro wody i począł przemywać rany Brazila z delikatnością, która zaskoczyła Nietoperza. Inni przynieśli wielką skórzaną torbę i trochę liści. Olbrzym rozsznurował torbę i wyciągnął z niej różnokolorowe słoiczki. Jedne zawierały jakby muł, inne — liście, niektóre z nich najwyraźniej moczyły się w jakimś roztworze.

Powoli, metodycznie olbrzym przykładał ten szlam czy rodzaj borowiny do otwartych ran Brazila, a z liści zrobił kompres, którym obłożył głowę dzielnego kapitana.

Ależ to lekarz! Nietoperz dopiero teraz zrozumiał. Brazil jest opatrywany!

Nietoperz od razu poczuł się lepiej, odprężył się do tego stopnia, że kusiło go, aby odlecieć, jednak został.

Zauważył, iż rany Brazila są bardzo poważne. Kapitan stracił bardzo dużo krwi, miał też prawdopodobnie rozliczne złamania, stłuczenia, doznał pewnie również wstrząsu. Nawet, jeżeli olbrzymi medyk znałby sztukę transfuzji, trudno tu zapewne byłoby o dawcę.

Brazil umrze w ciągu kilku godzin, obojętne jakie sztuczki ta bestia jeszcze pokaże — pomyślał Nietoperz ze smutkiem. — Cóż mogę jednak począć? A gdyby udało im się go jakoś wyleczyć — co dalej? Będzie więźniem? Maskotką? Pieskiem domowym? Niewolnikiem?

Medyk skinął i jego mniejszy współplemieniec wszedł do obozu, prowadząc olbrzymią jeleniowatą antylopę. Była to największa sztuka z tego gatunku, jaką Nietoperz widział kiedykolwiek, jasnobrązowa z białym pasem biegnącym od potylicy aż po krótki grzbiet i z łbem zwieńczonym niesamowicie poskręcanymi rogami. Zwierzę było posłuszne, raczej nienormalnie uległe. Na pewno znajdowało się pod wpływem jakiegoś środka oszałamiającego. Ze zdumieniem ujrzał, że jeleniowate zwierzę nosi obrożę ze starannie skręconej skóry, z której zwisał niewielki kamień.

To zwierzę do kogoś należy — pomyślał Nietoperz. — Czy te dzikusy z równiny hodują swoje pożywienie?

Do obozu doszło z różnych kierunków pięciu kolejnych Murinów, wyglądających na czarowników, rzeczywiście wielkich, z tymi dziwacznymi brązowymi przebarwieniami, które najwyraźniej wskazywały hierarchię.

A więc sześciu — pomyślał Nietoperz. Oczywiście, musi być sześciu. Ludy prymitywne lubowały się w magicznych liczbach, a na tej planecie taką liczbą na pewno była szóstka.

Ustawili jelenia na wprost Brazila i zbliżyli się całą szóstką. Trzej położyli prawe dłonie na stojącym bez drgnienia zwierzęciu, w lewe ręce ujęli prawice pozostałej trójki. Ci wreszcie położyli swe lewe ręce na ciele Brazila.

Nietoperz unosił się jak mógł najdłużej, w końcu jednak postanowił przysiąść. Emocja walki, która dodawała mu wigoru, powoli wygasała. Niechętnie skierował się w stronę doliny i lecąc wzdłuż niej, znalazł miejsce, z którego nie było widać Murniów. Wylądował ciężko dysząc, zastanawiając się, co robić dalej.

Po kilku minutach wiatr odwrócił się znowu. Nietoperz zdecydował się na raczej dziwaczny i ryzykowny plan.

Musiał spróbować.

Dosyć ucieczek — powiedział sobie. Jeśli mogę to zrobić, zrobię to.

Poderwał się do lotu i skierował z powrotem w stronę obozu, widząc, że na razie ma szczęście. Jelenia przywiązano do słupa wbitego w ziemię. Pozornie spał, daleko od Brazila, który pokryty mieszaniną szlamu i liści, leżał na otwartym powietrzu.

Brazil waży około pięćdziesięciu kilo — pomyślał. Nosze? Dodatkowe pięć? Dziesięć? Nie dam rady — pomyślał, ugodzony nagłym strachem. Taki ciężar na taki dystans!

Nagle przypomniała mu się dziewczyna z Dillii. Zgubił ją z oczu, lecąc śladem Brazila, teraz jednak nie miał czasu, by jej szukać. Nie mógł jej teraz pomóc, wiedział o tym dobrze. Ale przecież przeniosła ich, biegła cały czas, bez ustanku, kąsana i dźgana oszczepami, poza granice swych możliwości, słaba i głodna.

Ty się najadałeś do syta... — powiedział do siebie Nietoperz. Jesteś tak wielki, silny i zdrowy, jak nigdy. Jeżeli ona mogła tego dokonać...

Ucinając wahanie, spadł na Brazila i uchwycił nosze z jednej strony, zgarniając oba drążki tak, że trzymał je razem z nim owiniętym w środku. Szybko rozejrzał się dookoła. Jak na razie wszystko idzie dobrze. A teraz najważniejsze — czy zdoła się unieść, bez grzędy startowej, bez rozbiegu, z tym ciężarem?

Ruszył, wściekle tłukąc wielkimi skrzydłami, wspomagany chwilowym podmuchem wiatru, który położył wysokie trawy stepu. Uniósł się, trzepocząc coraz bardziej zapamiętale. Za nisko — pomyślał nerwowo. Muszę nabrać wysokości.

Łopot skrzydeł wywołał Murniów z ich namiotów. Wybiegli. Wybiegł również wielki „medyk”.

Nie! Nie! Wracaj! — zawołał przeraźliwie, ale wiatr właśnie się wzmógł, a Nietoperz już szybował, ponad strumieniem i wzdłuż jego biegu, unosząc Brazila w złożonych wpół noszach, niczym w kołysce. Kuzyn Nietoperz nie wierzył w bogów ani modlitwy, teraz jednak modlił się, by utrzymać wysokość, prędkość i równowagę. Modlił się, by wytrzymali do Czill i do spotkania ze współczesną medycyną, nie zadając śmierci Brazilowi, sobie, lub im obu.

Medyk” z przerażeniem śledził wzrokiem Nietoperza, szybującego poprzez mrok.

Ogenon! — zawołał głębokim, szorstkim głosem.

Tak, Wasza Świątobliwość? — odpowiedział cieńszy, słabszy głos.

Widziałeś?

Ciało czcigodnego wojownika zostało porwane przez tego, który lata — odpowiedział Ogenon, tonem, w którym brzmiało zdziwienie, dlatego zadaje mu się takie głupie pytania.

Ten, który lata, nic nie wie o nas i o naszych sposobach, w przeciwnym bowiem razie nie uczyniłby tego — powiedział medyk tyleż do siebie, co do swego pomocnika.

Odleciał na wschód, zabiera więc ciało do Czill. Potrzebuję dobrego biegacza, by wysłać go ku granicy. No, nie patrz tak na mnie! Wiem jak cuchnie tamtejsze powietrze, tak trzeba. Tamci w Czillii zorientują się w sytuacji skoro zobaczą ciało wojownika i usłyszą opowieść tego latawca, jeżeli jednak ciało przetrwa — co jest mało prawdopodobne — nie będą świadomi, że przeżył. Ruszaj!

Ogenon znalazł wojownika gotowego od razu ruszyć w drogę, a medyk pouczył go, co ma mówić i komu, jeszcze raz kładąc biegaczowi do głowy absolutną potrzebę pośpiechu.

Przekaż wiadomość! — powiedział stary. — Upewnij się, że jej nie zniekształcono.

Po przekazaniu instrukcji, kiedy posłaniec wyruszył w mrok, wielki Murnie ponownie zwrócił się do swojego pomocnika, który miał wyjątkowo kaprawe oczy i ziewał co chwila.

Obudź się, chłopcze! — warknął starszy. — Idź, odszukaj sześciorękiego stwora i podaj mi jego miejsce pobytu.

To proste, Wasza Świątobliwość — odpowiedział Ogenon sennie. — Sześcioręki jest opatrywany w Dziewięciokręgu. Widziałem, jak go tam ciągnęli.

Dobrze — odpowiedział stary. Musisz więc udać się do Obozu Wyjściowego i przyprowadzić mi Starca, Starca imieniem Grondel.

Ależ to jest... — zaprotestował Ogenon, ziewając znowu.

Wiem, jak to daleko! — ryknął wielki stwór. — Zdążysz obrócić przed świtem!

Przypuśćmy jednak, że Czcigodny Starzec nie zechce przybyć — zaskomlał pomocnik, próbując wymigać się od misji i przespać się.

Przyjdzie — odpowiedział medyk pewnie. — Po prostu opisz mu trzy dziwne stworzenia, które pojawiły się u nas tej nocy, zwłaszcza zaś — czcigodnego wojownika. Opowiedz mu o wszystkim, co się tu zdarzyło. Idę o zakład, że zjawi się tu przed tobą, choć ma już osiemdziesiątkę. No, wynoś się! Ale już!

Ogenon poszedł, narzekając, że wszyscy nim pomiatają i że całą robotę spychają na niego.

Kiedy nikt nie patrzył, starzec nie zdołał powstrzymać się od ziewania, nie wrócił jednak do swego namiotu, lecz został na zewnątrz, choć powietrze tej nocy zdało mu się szczególnie chłodne.

Mógł teraz tylko czekać.

Wuju obudziła się nagle ze snu, w którym jeszcze raz przeżywała swój zabójczy bieg.

Chyba jeszcze śnię — pomyślała. Wszystko dookoła miało zamazane kształty. Czuła się tak, jakby jej zaaplikowano jakiś narkotyk. Nie mogła uwierzyć własnym oczom.

Była w obozie Murniów, oświetlonym bladym światłem wczesnego poranka, wokół niej rozlegało się okropnie głośne, groteskowe chrapanie. Prosto przed nią, rękami obejmując kolana, siedział największy z Murniów, jakiego zdarzyło się jej kiedykolwiek widzieć — wyższy od niej, a przecież miała ponad dwa metry. Miał dziwne ubarwienie, w głębszej tonacji brązu niż ona, z rzadkimi plamami jasnej zieleni, będącej podstawowym kolorem skóry tych dziwnych stworów.

Z oddali wyglądały one jak chodzące, kanciaste krzaki. Z bliska jednak dostrzegła, że mają chropowatą skórę, która fałdowała się i tu i ówdzie obwisła, niczym częściowo stopiony plastik, okrywając całe ciało. Wyglądają jak olbrzymie korpusy pozbawione głowy — pomyślała. Oczy, rozmiarów półmiska, znajdowały się w miejscu, w którym powinny być piersi, a mniej więcej o trzydzieści centymetrów w dół otwierała się ogromna paszcza, wielka szczelina, która zdawała się niemalże przecinać cały korpus na pół. Brak było widocznych śladów włosów, genitaliów, a zresztą — również nosa i uszu.

Działanie tego narkotyku czy cokolwiek to było, zdawało się stopniowo ustępować. To nie sen! — pomyślała nagle, porażona gwałtownym lękiem. Próbowała się poruszyć, stwierdziła jednak, że jej nogi przywiązano do pali wbitych głęboko w ziemię, a ręce miała związane z tyłu. Zdjęta paniką, usiłowała się wyswobodzić, a odgłosy szarpaniny wyrwały ze snu wielkiego brązowego Mumia. Otworzył olbrzymie ciemnożółte oczy, z doskonale krągłymi czarnymi tęczówkami, które odbijały światło jak oczy kota.

Nie szarp się! — powiedział stwór. Słowa wymawiał jakoś papkowato, tak jak gdyby dźwięki wydobywały się gdzieś z głębi, ale mogła je zrozumieć. Mówił w języku, który znał, ale do którego jego paszcza nie nawykła.

Powiedziałem, żebyś się nie szarpała! — powtórzył, podnosząc się i przeciągając w bardzo ludzki sposób. — Jesteś zupełnie bezpieczna. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Rozumiesz? Jeśli rozumiesz — kiwnij.

Wuju kiwnęła, nadal przerażona.

W porządku, a teraz słuchaj uważnie. Mam pewne trudności w mówieniu tym językiem i muszę się bardzo koncentrować, by wydobyć właściwe słowa. Możesz mnie zrozumieć, ale jak sądzę, ja nie mógłbym zrozumieć ciebie. Powiedz coś.

Co... co to wszystko znaczy? — niemal krzyknęła.

Murnie poskrobał się ogromną dłonią. Ramiona sięgały prawie do ziemi, kiedy opuścił je wzdłuż tułowia.

Tak myślałem. Nie rozumiem ani słowa. Nie masz translatora. Musisz się mocno skupić, podobnie jak ja. Pomyśl, potem odpowiedz. Jakiego używam języka?

Pomyślała przez chwilę, a później nagle zrozumiała.

Konfederacja! — wykrzyknęła zdumiona. — Jesteś przybyszem!

W porządku. Złapałem — Konfederacja — ale nic poza tym. Spowodowane jest to tym, że wszyscy przybysze nadal myślą w swym pierwotnym języku. To co mówią zostaje automatycznie przetłumaczone w połączeniach nerwowych na język rodzinnego sześciokąta. Możesz mnie zrozumieć i dlatego mówisz tym językiem podobnie jak i ja, jeżeli intensywnie myślisz i starasz się, by twoje usta wydawały dźwięki odpowiadające pomyślanym słowom. Nie spiesz się, słowo po słowie. Powiedz mi, jak się nazywasz i jak się nazywają twoi towarzysze. Próbuj prostych zdań, słowo po słowie.

Wuju skoncentrowała się, strach i panika opuściły ją. Gdybyż ten tutaj był przedstawicielem jej gatunku. Przyjaciel, którego potrzebowała tu najbardziej ze wszystkiego. Zaczęła mówić i, pojmując praktycznie, co miał na myśli, poprawiła się.

Jestem Wuju — wykrztusiła. Zabrzmiało to prawie dobrze. Usta i język skłonne były wymawiać inne słowa. — Moi przyjaciele nazywają się Nathan Brazil i Kuzyn Nietoperz.

Nathan Brazil! — wykrzyknął olbrzym, podniecony, otrząsnąwszy z siebie nagle resztki snu. Tego, co powiedział jeszcze, nie sposób było zrozumieć.

Mój Boże! — pomyślała. — Czy wszyscy na tej zwariowanej planecie muszą znać Nathana Brazila?

Murnie nagle zmarszczył się i z namysłem poskrobał się po skroni.

Ale tamten, sądząc z opisu, był przedstawicielem Starego Świata — powiedział w zamyśleniu, znowu wpatrując się w nią swymi wielkimi żółtymi oczami. — Chcesz powiedzieć, że wyglądał tak Jak dawniej? — Przytaknęła, a jego ogromna paszcza opadła ze zdumienia. — Zastanawiam się, dlaczego Studnia go nie przemieniła?

Gdzie jest Nathan? — wymęczyła z trudem.

W tym cały problem — odpowiedział brązowy stwór. — Bo widzisz... — on jak gdyby jest w dwóch miejscach naraz.

Był dawniej pilotem frachtowca, podobnie jak Brazil — wyjaśnił jej — kursującym już z górą dwieście lat, bliskim czwartego odmłodzenia. Cała jego rodzina, wszyscy przyjaciele — dawno odeszli, jego zaś świat zmienił się tak bardzo, że powrót nie był już możliwy. Postanowił już popełnić samobójstwo, by skończyć ten samotny żywot, gdy odebrał śmieszny sygnał alarmowy, dochodzący jakby znikąd. Zmienił kurs, żeby to zbadać, gdy w pewnej chwili jego statek zniknął, a on sam wpadł do Studni Strefy i obudził się wśród Murniów jako jeden z nich.

To dobrzy ludzie — powiedział jej. — Tylko po prostu bardzo odmienni. Nie mogą używać niczego, co nie spotyka się w naturze lub co jest zrobione ludzką ręką. Kompletny brak jakichkolwiek maszyn. Są dwupłciowi, podobnie jak i my — chociaż przybysz z zewnątrz nie jest w stanie ich odróżnić. Silne więzi rodzinne, silne więzy lokalnej wspólnoty, dobrze wykształcona muzyka i sztuka ludowa — pasterze hodujący antylopy, które zjadamy. Nastawienie bardzo nieprzyjazne do obcych, chociaż... mogli cię zabić wczorajszej nocy.

Dlaczego więc żyję? — powiedziała z trudem.

Dlatego — wyjaśnił, że zabiłaś ze dwa tuziny wojowników, tzn. bezpośrednio, bo trzeba jeszcze doliczyć skutki pożaru itd.

Powiedziała, że nie rozumie, bo faktycznie tak było.

Naród Murniów przyjmuje śmierć w sposób naturalny — wyjaśnił. Nie obawiamy się jej, nie zastanawiamy się nad tym. Żyjemy z dnia na dzień. Takie życie przynosi więcej radości. Najbardziej ceni się tu honor i odwagę. Ostatniej nocy wszyscy dowiedliście, że te przymioty posiadacie! Trzeba było wielkiej odwagi, by pędzić prerią, i wielkiego honoru, by biec dalej i nie poddać się, lecz paść. Gdybyście się poddali, na pewno by was zabili. Znaleźli jednak i ciebie, i Brazila, okropnie poranionych, nieprzytomnych, w dwóch różnych punktach koryta rzeki. Zabicie was byłoby aktem tchórzliwym i niehonorowym. Zyskaliście sobie szacunek i dlatego przeniesiono was do obozów najbliższych miejscom, w których was znaleźli i opatrzono wasze rany. Mamy całkiem nieźle rozwiniętą medycynę. To surowy sześciokąt.

Nathan! — krzyknęła. — Czy on jest tutaj?

Dostał w kość znacznie bardziej niż ty — odpowiedział jej rozmówca poważnie. — Będzie cię jeszcze trochę bolało, kiedy minie działanie ziołowego środka przeciwbólowego, nic ci jednak nie jest poza czterema czy pięcioma głębokimi bruzdami na grzbiecie i masą zadrapań. Opatrzyliśmy je, ale muszą boleć. — Przerwał na chwilę. — Brazil był jednak w znacznie gorszym stanie. Nie wiem, co go trzymało na nogach. To niemożliwe. Powinien być martwy, albo w najlepszym razie kompletnie sparaliżowany, a jednak szedł jeszcze prawie kilometr korytem strumienia, nim się poddał. Jakąż musi mieć niesamowicie silną wolę! Murnie będą o nim śpiewać ballady i opiewać jego wielkość przez stulecia! Poza setkami mniejszych złamań kości, ogromnego upływu krwi z broczących ran i okropnie rozdartej nogi, złamał też kręgosłup i kark. Przeszedł kilometr ze skręconym karkiem!

Pomyślała o biednym Nathanie, zmaltretowanym, krwawiącym, sparaliżowanym i nieprzytomnym. Na myśl o tym zrobiło się jej niedobrze, minęło kilka minut, nim zdolna była ponownie skoncentrować się na tyle, by mówić językiem Konfederacji. Łzy nabiegły jej do oczu, przez kilka minut nie mogła pohamować płaczu. Dziki Murnie stał obok, bezradny i współczujący.

Wreszcie przemogła się: — Czy on żyje?

Tak, żyje — odpowiedział Murnie poważnie — tak jakby.

Czy jest nieprzytomny?

Owszem — odparł tamten. — Pamiętasz, mówiłem ci, że to jest surowe miejsce, ceniące honor i odwagę, które w ramach swoich możliwości, nagromadziło wielką wiedzę i mądrość. Ponieważ Murithel jest całkowicie nietechnologiczny, mieszkańcy zwrócili się ku potędze umysłu, jeśli nie liczyć mieszanek ziołowych i błot leczniczych. Niektórzy tutejsi lekarze — a są to prawdziwi lekarze — dysponują niezwykłą siłą ducha. Nie rozumiem jej natury i wątpię, czy oni ją rozumieją. Ci ludzie uczą się i koncentrują przez połowę swego życia, by rozwinąć tę moc. Kiedy jest ona już tak wielka, by się nią można posłużyć, mędrcy — nazywamy ich Świętymi Mędrcami — są już starzy, niekiedy zostało im tylko kilka lat na wykształcenie następnego pokolenia. — Ponownie urwał, krocząc nerwowo i szukając odpowiednich słów dla wyrażenia myśli. — Kiedy przyniesiono Brazila, potłuczonego, bliskiego śmierci — powiedział ostrożnie — był już, przez swą ogromną odwagę, najbardziej legendarną postacią, jaka się tu kiedykolwiek pojawiła. Święty Starzec, który go zbadał, zrobił co było w jego mocy, widział jednak, że śmierci nie uda mu się chyba odegnać. Zwołał pięciu innych — szóstka jest tu magiczną liczbą, z oczywistych powodów — i razem dokonali Przeniesienia Chwały. Robiono to zaledwie trzy czy cztery razy od czasu, jak tutaj przybyłem, ponieważ operacja ta skraca przynajmniej o rok życie Świętego Starca. Zastrzeżona jest więc dla najbardziej niezwykłych przypadków honoru i odwagi. — Ponownie zamilkł, zmieniając ton. — Ale widzę, że nie rozumiesz. Trudno mi wyjaśnić coś, czego ja również do końca nie rozumiem. Umm... Czy wyznajesz jakąś religię?

Sama idea religii wydawała jej się szczególnie zabawna, ale odpowiedziała łagodnie: — Nie!

Nieliczni tylko są u nas religijni — albo byli za moich czasów, bo dziś jest z tym gorzej. — Tutaj jednak, wśród tych wzgórz, na stepie, przekonasz się, że nie wiesz niemal niczego. Nazwij to zjawiskiem mechanicznym, jeśli chcesz, częścią potęgi mózgu Markowa, taką jak twoja transformacja i sam ten świat, ale przyjmij do wiadomości jedno: my, nasze wspomnienia, nasza osobowość, może być nie tylko przekształcone, ale i przeniesione. A więc ja — nie patrz tak na mnie! — nie jestem szalony. Widziałem to!

Czy chcesz powiedzieć, że Nathan jest teraz jednym z Murniów? — spytała, nie wierząc i jednocześnie wzdragając się zaprzeczyć. Zbyt wiele przeżyła na tym szalonym świecie.

Nie jest Murniem — odpowiedział natychmiast. — Wymagałoby to przeniesienia jego — no cóż, oni to nazywają „istotą”, na kogoś innego. Niekiedy ktoś otoczony takim szacunkiem, że może dostąpić Przeniesienia Chwały, jest przenoszony w ciało najlepszego, wybranego jelenia lub łani. Nie patrz tak na mnie, wiem, że cię to może szokować, ale są to tak wspaniałe sztuki, że można je od razu rozpoznać. Nikt ich nie zje, nikt ich nawet nie tknie.

Jeżeli potem uda się przywrócić zdrowie ciału — co jest przypadkiem rzadkim, bo inaczej przecież Święci Starcy nigdy by tego Przeniesienia nie dokonali, można przenieść w nie z powrotem ową „istotę”. Jeżeli nie, jest on otoczony szacunkiem i troską, i wiedzie szczęśliwe i spokojne życie w stepie.

A więc Nathan jest antylopą? — wykrztusiła resztką tchu. Coraz łatwiej jej się mówiło, chociaż wymowa nadal pozostawała okropna.

Pięknym jeleniem czystej krwi — potwierdził jej rozmówca. Widziałem go. Nadal jest pod wpływem środków odurzających. Nie chciałbym, żeby wyszedł z tego stanu, zanim nie dotrę do niego z tobą, by mu wszystko wyjaśnić.

Czy... czy jest jakaś szansa, że jego ciało będzie żyć? — spytała.

Czy będzie żyć? — powtórzył Murnie. — Naprawdę nie wiem. Mówiąc szczerze — wątpię, powiedziałbym jednak, że Przeniesienie Chwały było bardziej prawdopodobne, niż przejście kilometra z rozdartą nogą, złamanym krzyżem i skręconym karkiem. Wszystko zależy od tego, jakich jeszcze dozna obrażeń.

Opowiedział jej o akcji ratunkowej Kuzyna Nietoperza.

Z pewnością nie mógł uznać nas za lud cywilizowany, a Brazila za coś więcej, niż ofiarę prymitywnej medycyny. Przypuszczam, że z tobą byłoby tak samo. Porwał więc ciało Brazila i niesie je do Czill, gdzie mają nowoczesny szpital. Jeżeli ciało przetrwa podróż — aż tego, co mi mówiono, wątpię, by przetrwało noc, nie mówiąc o drodze — ludzie w Czilli będą wiedzieli, co się stało. Na wszelki wypadek zmierza tam jeden z naszych ludzi, który poinformuje ich o wszystkim. Jeżeli ciało jest ciągle żywe, będą mogli podtrzymywać jego funkcje w nieskończoność, choć będzie to jedynie pusta powłoka. Ich komputery wiedzą o Przeniesieniu Chwały. Jeżeli zdołają uleczyć ciało, zostanie tu odesłane dla powtórnego zasiedlenia „istotą”, nie należy jednak wiązać z tym zbyt wielkich nadziei.

Mówiłem już, że byłem w ciągu osiemdziesięciu lat, które tu spędziłem, świadkiem trzech takich zabiegów. We wszystkich przypadkach ciało nie przetrwało jednej nocy.

Nathan Brazil obudził się z dziwnym uczuciem. Wszystko wokół również wyglądało dziwnie.

Był na stepie Murniów, ogarniał wzrokiem równinę w blasku dnia.

A więc znowu przeżyłem — pomyślał.

Otoczenie wyglądało jednak niezwykle, tak jakby obserwował je przez obiektyw typu „rybie oko” — pole widzenia było nieco szersze niż to, do którego przywykł, obraz bardzo zniekształcony. W skrajnych częściach planu szczegóły ciasno stłoczone; ku środkowi natomiast oddalały się, jak gdyby spoglądał w głąb tunelu. Obraz był niewiarygodnie jasny i bogaty w szczegóły, zniekształcenia powodowały jednak, iż nie potrafił ocenić i porównywać odległości. Kolorystyka ograniczała się do niewiarygodnej ilości odcieni brązu i bieli.

Odwrócił głowę i rozejrzał się. Zniekształcenia i niewrażliwość na kolory nie ustępowały. W ogóle czuł się jakoś nienormalnie. Słyszał za to doskonale. Dźwięki dobiegały go kryształowo czyste, nawet z oddali. Minęło kilka minut, zanim zaczął je rozróżniać, przypisując jakieś osiemdziesiąt procent z nich przedmiotem w zasięgu wzroku.

Dookoła poruszali się Murniowie, również postrzegani przezeń w tonacji jasnego brązu, choć pamiętał, że są przecież zieloni. Nagle posłyszał zbliżające się kroki i odwracając się, dostrzegł ogromnego Murnia, w kolorze głębokiego brązu.

Muszę być naćpany — powiedział sobie. — To na pewno skutek jakiegoś narkotyku, który mi podali.

Olbrzym zbliżał się spokojnym krokiem.

Muszę stać na jakimś koźle czy drabinie — pomyślał. Jestem niemal tego samego wzrostu co on, a przecież sięga przynajmniej dwóch metrów, jest większy niż reszta towarzystwa.

Ogromnie zniekształcone dłonie Mumia ujęły jego głowę, lekko ją opuściły, tak że stwór patrzał prosto w oczy Brazila.

Murnie chrząknął i powiedział w mowie Konfederacji:

A! Widzę, że się obudził! Nie próbuj się jeszcze ruszać, chcę, żebyś wpierw doszedł spokojnie do siebie. Nie! Nie próbuj mówić! Nie możesz mówić, więc się tym w ogóle nie przejmuj.

Stwór zrobił przed nim kilka kroków i wreszcie, z gestem znużenia, przysiadł na trawie.

Nie spałem dzień i dwie noce — powiedział z westchnieniem. — Jak dobrze trochę odpocząć. — Zmienił pozycję na bardziej wygodną i zastanawiał się, od czego zacząć.

A więc tak, Nat — podjął wreszcie — wpierw rzeczy najważniejsze. Wiesz, że jestem przybyszem, powiedziano mi, że nie jestem pierwszy, który wie, że się tu znalazłeś. To widać. Jeżeli teraz potrafisz sięgnąć pamięcią wstecz dziewięćdziesiąt lat, być może zdołasz sobie przypomnieć Shel Yvomda. Pamiętasz? Jeśli pamiętasz — potrząśnij głową.

Brazil pomyślał. Dziwne imię, powinien je pamiętać — ale było przecież tylu ludzi, tyle imion! Spróbował wzruszyć ramionami, stwierdził, że nic z tego i wreszcie pokręcił wolno głową na boki.

No dobrze, nic nie szkodzi. Teraz nazywają mnie Starym Grondelem. Po pierwsze dlatego, że przeżyłem tu ponad pięćdziesiąt lat i to jest tytułem do szacunku. Grondel to tutejsze imię — oznacza Grzecznego Konsumenta, ponieważ zachowałem dawne dobre maniery. Jestem jednym z dwóch ludzi w Murithel, którzy potrafią jeszcze mówić językiem Konfederacji. Dawno byśmy go zapomnieli, gdyby nie to, że czasami się spotykamy i ćwiczymy przez pamięć dawnych czasów. No, dość już tego. Myślę, że powiem ci wreszcie, co się właściwie stało. Wszystko się zmieniło, Nat.

Brazil był jak ogłuszony, pogodził się jednak ze swoim położeniem i rozumiał przyczyny, dla których to zrobili i dlaczego uznali to za niezbędne. Żywił nawet szczególne uczucie dla Kuzyna Nietoperza, mimo faktu, że w sumie poplątał sprawy.

Kiedy tak siedzieli, działanie środka odurzającego ustało zupełnie i poczuł nagle, że może się poruszać.

Przede wszystkim sięgnął wzrokiem tak nisko, jak tylko było można i pomyślał — trochę obłędnie — że takim właśnie musiała widzieć świat Wuju, kiedy pierwszy raz znalazła się w Dillii. Długie nogi pokryte krótkim futrem, znacznie wdzięczniejsze niż jej, z ciemnymi kopytami.

Odwrócił głowę i dostrzegł swoje odbicie w najbliższym namiocie.

Jestem wspaniałym zwierzakiem — pomyślał bez śladu humoru. A to poroże! A więc dlatego odnosił to śmieszne wrażenie, że nosi coś na głowie!

Próbował ruszyć do przodu i poczuł szarpnięcie. Murnie zaśmiał się i odwiązał go od palika. Spacerował, po raz pierwszy na czterech nogach, powoli, w małych kółkach.

A więc takie jest uczucie po przemianie — pomyślał. Dziwne, ale nie niewygodne.

Są pewne trudności, Nat — powiedział Grondel. — To niezupełnie to samo co przeistoczenie. Twoje ciało to ciało wielkiego zwierza, ale nie gatunku panującego. Nie masz rąk, macek czy innych takich narządów za wyjątkiem pyska, którym możesz podnosić rzeczy z ziemi, jesteś pozbawiony głosu. Te antylopy są zupełnie nieme, pozbawione narządu głosu. Jedyną twoją obroną jest szybkość — która, nawiasem mówiąc, jest całkiem spora, sięgając z górą piętnastu kilometrów na godzinę, a na krótkich odcinkach — nawet do sześćdziesięciu, oraz możliwość potężnych kopnięć zadnimi nogami. Poroże będziesz nosił stale, nie będziesz go zrzucał, ale nie będzie również rosło, jeśli je nie odłamiesz.

Brazil przerwał swój spacer i zastanowił się przez chwilę. Bez tych atutów mógł się obyć, ale niezdolność mówienia naprawdę go martwiła.

Nagle zatrzymał się i spojrzał po sobie. Mimo, iż cały czas myślał, jednocześnie machinalnie pochylał się i skubał trawę!

Ponownie spojrzał na Grondela, który przyglądał mu się ciekawie.

Myślę, że zgaduję, o czym właśnie pomyślałeś — powiedział w końcu. — Zacząłeś właśnie chrupać trawę, nie myśląc o tym. Mam rację?

Brazil kiwnął łbem, czując się dziwniej niż przedtem.

Pamiętaj: ty, wszystko tam w środku, co jest tobą, zostało przeniesione, jednakże zostało to wtłoczone w szczególnie tępy mózg i system nerwowy antylopy. Nałożone, Nat, a nie — zamienione. Póki nie zechcesz wyraźnie, by stało się inaczej, antylopa będzie się nadal zachowywała jak antylopa, we wszystkich szczegółach. Jest to automat, kwestia instynktu. Nie jesteś człowiekiem w jeleniu, jesteś człowiekiem plus jeleniem.

Brazil rozważył to. Powstaną więc pewne problemy, zwłaszcza, że był on myślicielem, stworzonym do introspekcji. Co robi jeleń? Je, śpi, kopuluje. Hmmm... To ostatnie mogło nastręczać problemy.

Było, jak zauważył Grondel, sporo problemów.

Jak się wpasuję w ten łeb? — zastanawiał się. Wszystkie moje wspomnienia, więcej niż ich ma ktokolwiek. Czy podstawa wspomnień nie miała charakteru chemicznego? Mógł sobie wyobrazić, że łańcuchy chemiczne zostaną podwojone, fale mózgowe jakoś dostosowane, gdzie jednak znajdzie się w tym małym móżdżku dość miejsca na to?

Nat! — Usłyszał wołanie i podniósł wzrok. Grondel biegł ku niemu, odległości nie można było ocenić w tej rybiej perspektywie. Będę się musiał do tego przyzwyczaić — pomyślał.

Ruszył. Zamyślony, wyszedł z obozu i doszedł prawie do całego stada! Zawrócił i pobiegł do obozu, zaskoczony łatwością i tempem biegu, zwolnił jednak, gdy spostrzegł, że trzeba się przyzwyczaić do zniekształcenia obrazu. O mało nie przewrócił tego Murnia.

Chciał przepraszać, ale oczywiście nic z tego nie wyszło.

Murnie okazał współczucie.

Nie znam odpowiedzi, Nat. Musisz się do tego przyzwyczaić, zanim zrobisz coś w pośpiechu. Twoje ciało jest martwe, a nawet jeśli nie — im dłużej w Czilli, tym lepiej dla niego. Hej! Właśnie coś wymyśliłem. Chodź tu, jest tu taki kawałek pokryty pyłem.

Ruszył za Murniem ciekawie.

Popatrz! — powiedział Grondel, podniecony, rysując nogą krechę w piachu. — Teraz ty zrób to samo!

Brazil zrozumiał. Zabierało to sporo czasu i nie wyglądało najlepiej, ale przy odrobinie praktyki mógł już kreślić kopytem litery na pokrytej pyłem ziemi.

GDZIE JEST WUJU? — napisał.

Jest tutaj, Nat. Chcesz ją zobaczyć?

Brazil pomyślał chwilę, potem napisał, wielkie jak wół, litery. NIE. Murnie zamazał tekst, pozostawiając czystą powierzchnię.

Dlaczego? — spytał.

CZY ONA O MNIE WIE? — napisał Brazil.

Tak. Ja... ja jej powiedziałem, wczorajszej nocy. Nie powinienem był?

W mózgu Brazila wrzało; przebiegły w nim tysiące myśli, żadna do sensu.

NIE CHCĘ — nakreślił, kiedy usłyszał jej głos.

Nathan? — raczej powiedziała niż spytała. — Czy tam w środku to naprawdę ty?

Spojrzał i odwrócił się. Stała tam, zdjęta grozą, potrząsając głową z niedowierzaniem.

To on — zapewnił ją Grondel. — Widzisz? Porozumiewaliśmy się. Może pisać na piasku.

Spojrzała na ślady i potrząsnęła głową ze smutkiem.

Ja... ja nigdy nie nauczyłam się czytać — powiedziała zawstydzona.

Murnie chrząknął: — Bardzo niedobrze — powiedział. — To by znacznie uprościło sprawę. — Ponownie odwrócił się do Brazila. — Posłuchaj, Nat. Znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, że ruszysz do Czilli jak tylko nabierzesz pewności, że wytrzymasz podróż. Wiem, jak się czujesz, ale ty jej naprawdę potrzebujesz. Nie możemy iść razem, nie poszlibyśmy nawet, gdybyśmy mogli. Ktoś przecież musi wiedzieć, że ty to ty, żebyś się nie błąkał. Ktoś powinien mówić za ciebie. Potrzebujesz jej, Nat.

Brazil popatrzył na nich i pomyślał chwilkę, próbując zrozumieć swoje uczucia. Wstyd? Lęk?

Nie, zależność! — pomyślał. — Nigdy nie byłem od nikogo zależny, a teraz kogoś potrzebuję. Po raz pierwszy w ciągu mojego długiego życia kogoś potrzebuję.

Był zależny od Wuju, niemal tak samo, jak ona była zależna od niego na początku, kiedy się poznali.

Próbował znaleźć logiczne argumenty, że teraz to nie to samo, by zracjonalizować swe uczucia, daremnie.

Naskrobał na piachu: ALE TERAZ JESTEM WIĘKSZY OD CIEBIE.

Grondel zaśmiał się i przeczytał jej to, co napisał. Odpowiedziała śmiechem.

Napisał jeszcze: POWIEDZ JEJ O TEJ SPRAWIE Z JELENIEM. Grondel zrozumiał i wyjaśnił, że Brazil jest właściwie dwiema istotami — jednocześnie człowiekiem i zwierzęciem, a kiedy popada w zamyślenie — machinalnie działa jak zwierzę.

Zrozumiała. Na przykład w nocy musiał być przywiązywany do palika jak zwykły jeleń, by się nie zgubić. Nie mógł nawet wyciągnąć swego kołka!

Zależność. Doskwierała mu ona jak nigdy przedtem, miał jednak uczucie, że jest ona nieunikniona.

Miał gorącą nadzieję, że jego ciało jest jeszcze żywe. Grondel zapadł wreszcie w sen i chrapał rozgłośnie w pobliskim namiocie. Brazil i Wuju po raz pierwszy byli sami, on dotknięty do żywego faktem, że został uwiązany do palika. Cały dzień pracowali nad przyzwyczajeniem Brazila do jego nowej cielesnej powłoki, do zniekształconego postrzegania i niewrażliwości na barwy, do przeczulonego zmysłu słuchu i węchu. I jego i Wuju zdumiewała prędkość, z jaką potrafił się poruszać. Kiedy był jeszcze człowiekiem, zdawało im się, że ona jest niezwykle szybka, teraz zaś wydawała im się okropnie powolna, ociężała i wyczerpana, on zaś tryskał energią i siłą. Odkrył również, że uderzeniem zadniej nogi mógł strzaskać niewielkie drzewko.

Niektóre sprawy oczywiście okazały się teraz prostsze. Niepotrzebne były juki, bo mógł jeść to, co i ona. Brak ograniczeń prędkości — mógł teraz biec tak szybko, jak szybko Kuzyn Nietoperz potrafił latać, a na krótkich odcinkach nawet szybciej. Gdybyż potrafił mówić! Gdyby mógł wydać choćby dźwięk jakiś! Wuju patrzyła na niego z podziwem:

Wiesz Nathan... jesteś naprawdę piękny. Mam nadzieję, że w Czill mają lustra. Jej wymowa ciągle jeszcze była nieco chropawa, ale Grondel zmuszał ją, by w ciągu ostatnich dwóch dni używała starego języka jak najczęściej, po to, by się wprawiła, czyniąc go swą drugą mową.

Podeszła i stanęła obok, przyciskając swe końskie ciało do jego lśniącego, świetnie umięśnionego ciała antylopy. Zaczęła go nacierać, a właściwie pieścić delikatnie.

Umysł jego buntował się, chociaż nie próbował się uchylić czy powstrzymać jej.

Podnieca mnie to jak diabli! — pomyślał zaskoczony.

W pierwszej chwili chciał ją jednak powstrzymać, miast tego jednak zaczął pocierać pyskiem jej szyję. Pochyliła się do przodu, tak by jego rogi nie przeszkadzały.

Czy to to zwierzę, czy też to ja pragnę tak robić? — spytał jakiś odległy zakątek jego mózgu, ale myśl ta uleciała gdzieś, kiedy pomyślał sobie, że nadal należą do dwóch bardzo, ale to bardzo odmiennych gatunków.

Powiódł końcem pyska po jej końskim grzbiecie, docierając aż do kościstego zadu. Westchnęła i zsunęła postronek, którym był uwiązany za zadnią nogę. I dalej.

To był szalony, niesamowity seks, ale jeleń, w którym tkwił, wiedział, jak to się robi. Wuju dopięła wreszcie swego. Nathan Brazil dał jej to, czego zawsze pragnęła.

Brazil obudził się, czując się naprawdę świetnie, tak, jak nie czuł się już od wielu lat. Poszukał wzrokiem Wuju, która jeszcze spała, chociaż słońce wstało już godzinę temu.

Czyż to nie zabawne? — pomyślał. — Przekształcenie, poświęcenie, kryzys, sposób, w jaki ci ludzie mu usługiwali — dzięki temu wszystkiemu stało się coś zupełnie niezwykłego.

Pamiętał.

Pamiętał wszystko, wszystko, czego doświadczył kiedykolwiek. Wreszcie rozumiał, co robił dotąd, co robił teraz, dlaczego przeżył.

Jeszcze raz przyjrzał się skorupie, w której tkwił. Nie wybrał jej sobie, oczywiście, byłaby jednak wygodna, gdyby tylko mógł mówić. Co za zmiana, wiedzieć to wszystko! Jego umysł był absolutnie jasny, pewnie, że teraz wszystko jest wiadome. Wiedział, że teraz panuje nad nim całkowicie.

Zabawne — pomyślał — że to niczego nie zmienia. Pomijając wiedzę, pamięć, mądrość, był kulminacją wszystkich doświadczeń swojego niewiarygodnie długiego życia.

Nathan Brazil. Obracał to imię w myślach. Nadal je lubił. Spośród — ilu, tysiąca — imion, jakie nosił w swym życiu, to brzmiało najbardziej wygodnie i tajemniczo.

Pozwolił, by jego umysł błądził swobodnie. Tak, na pewno rodzaj załamania. Nie jest na pewno wielkie, ale paskudne. Czas zaciera wszelkie mechanizmy, a w nieskończonej złożoności głównego równania musiały istnieć skazy. Można dać matematyczną interpretację nieskończoności, nie można jej jednak przedstawić jako coś realnego, coś co można zobaczyć i zrozumieć.

A jednak — pomyślał — jestem ciągle Nathanem Brazilem, tą samą osobą, co przedtem, i jestem tutaj w Murithel w ciele wielkiego jelenia, i nadal muszę dotrzeć do Studni, zanim uczyni to Skander, Varnett czy kogokolwiek inny. Czill. Jeśli dobrze słyszał, mają tam komputery. A więc sześciokąt o wysokiej technice. Mogli mu dać głos. I wieści.

Grondel wynurzył się z namiotu i podszedł do niego. Brazil naprężył linę uwiązaną do swojej lewej zadniej nogi, a Murnie zrozumiał i uwolnił go. Podszedł natychmiast do miejsca usłanego pyłem, które służyło mu za tabliczkę do pisania. Grondel szedł za nim, narzekając, że jeszcze dziś nic nie jadł, Brazil był jednak nieubłagany.

Co cię gnębi, Nat? — spytał.

JAK DALEKO JEST STĄD DO CENTRUM CZILL? — naskrobał Brazil.

Już, co? — zamruczał Grondel. — Jakoś się tego spodziewałem. No cóż, około stu pięćdziesięciu kilometrów, może nieco więcej, do granicy, a potem mniej więcej drugie tyle do stolicy Czill. Nie jestem pewien, ponieważ sam nigdy nie opuszczałem tego sześciokąta. Nie żyjemy za dobrze z sąsiadami i dobrze nam z tym.

MUSZĘ IŚĆ — wyskrobał Brazil — TERAZ PANUJĘ NAD SOBĄ. WAŻNE.

Ummm... Byłem pewien, że nie przedzierasz się przez Murithel dla zabawy. A więc w porządku, jeśli nie mogę cię od tego odwieść. A co z dziewczyną?

IDZIE ZE MNĄ — wyskrobał. OPRACUJĘ PROSTY KOD NA PODSTAWOWE SPRAWY: STOP, IDŹ, JEDZ, SPIJ ITD.

Właśnie w ten sposób to urządzili; Brazil wywoływał w myśli tyle podstawowych pojęć, ile tylko mógł i — używając prawej lub lewej nogi — wystukiwał odpowiadający im kod. Musiał ich też kilkakrotnie upewniać, że nie oddali się i nie zgubi ponownie. Przyjęła to, wydawało się jednak, iż ma wątpliwości.

Najedli się trawy do syta. Grondel miał jechać na Wuju wierzchem aż do granicy. Chociaż Nathan był bezpieczny jako kolczykowana sztuka czystej krwi, jej ta ochrona już nie obejmowała. Towarzyszący im Murnie miał ułatwić jej przejście.

Posuwali się wzdłuż strumienia, przechodząc koło miejsca, gdzie znaleziono jego ciało. Przybrzeżny muł i dno nosiły jeszcze ślady niedawnych wydarzeń. Mieli jak na razie bardzo dobry czas, a Brazil cieszył się łatwością i prędkością, z jaką mógł się poruszać. Był tak silny, że ani błoto nie mogło wstrzymać jego marszu, ani też nie zdołało go zmęczyć tempo, które sobie narzucił. Nie był jednak zbudowany odpowiednio do jazdy wierzchem, więc Wuju musiała dźwigać Grondela, co hamowało jej tempo bardziej niż zwykle. Nie miało to jednak znaczenia.

Osiągnęli granicę wkrótce po zmroku drugiego dnia. Rankiem trzeciego dnia, Grondel jeszcze raz przećwiczył z Wuju „nożny” kod, po czym pożegnali go i weszli na terytorium Czill. Powietrze było niezwykle ciężkie, wisząca w nim wilgoć przygniatała w sposób niemal fizyczny, pokrywając poruszających się w niej podróżnych cienką, niewidoczną mgiełką. Powietrze było również ciężkie od dwutlenku węgla, którego stężenie w atmosferze sięgało tutaj jeden procent lub nawet więcej, chociaż ze względu na to, że i tlen występował tu w znacznie większym stopniu niż tam, skąd przybywali, czuli leciutki zawrót głowy. Gdyby nie ta wysoka wilgotność, byłoby to cholernie dobre miejsce na ognisko — pomyślał Brazil. Ale teraz jednak — wątpliwe, czy zdołałby zapalić zapałkę.

Niebawem natknęli się też na tutejszych mieszkańców, dziwaczne stwory, przypominające gładkoskóre kaktusy z dwoma kadłubami i rzeźbioną głową podobną do dyni. Ani on, ani Wuju nie mieli teraz translatora, jakiekolwiek porozumiewanie się było więc niemożliwe, ale w pierwszej osadzie, do której dotarli, zdołali nawiązać prymitywny rodzaj kontaktu.

Miejsce to przypominało wielką, przeźroczystą kopułę — siatkę geodezyjną i było jednym z setki terenowych oddziałów Centrum. Mieszkańcy Czill wydawali się zdziwieni, widząc przybysza z Diii, rozpoznali bowiem Wuju, ale nikt nie przypomniał sobie, by kiedykolwiek przedstawiciel tej rasy dotarł aż tutaj. Brazila natomiast traktowali raczej jak dziwoląga, zdecydowanie przynależnego do świata zwierząt.

To, co Wuju zdołała im przekazać ograniczało się do ich imion. Dała wreszcie za wygraną i ruszyli dalej dobrze utrzymaną drogą. Napotkani mieszkańcy Czill przesłali ich imiona wraz z informacją o ich przejściu do Centrum, gdzie zrozumiano ją znacznie lepiej.

Brazil darzył Wuju wielkimi względami, co noc kochali się. Była teraz szczęśliwa i nie dziwiło jej nawet, jak Brazil, który prowadził, odnajdywał właściwy kierunek na każdym skrzyżowaniu, tak jakby kiedyś już tu był. Jedyną sprawą, która się dla niej liczyła, było jego ludzkie ciało. Czuła się trochę winna, ale w cichości ducha miała nadzieję, że ciało się nie odnajdzie lub też, że jest martwe.

Miała go teraz dla siebie i nie zamierzała stracić.

Późnym rankiem drugiego dnia wyszli na szlak, który niewątpliwie stanowił główną arterię sześciokąta. Po dalszych niecałych dwóch dniach marszu dotarli do Centrum, chociaż nie znajdowało się ono, jak to sugerował Grondel, w centralnym punkcie sześciokąta, lecz leżało na wybrzeżu oceanu.

Przybyli wraz z zapadnięciem zmroku i Brazil wystukał nogą, że powinni przede wszystkim się przespać. Nie ma sensu — pomyślał — wchodzić wtedy, gdy na stanowiskach pozostała jedynie niewielka, niezbędna część załogi.

Kiedy kochali się tej nocy, lęk nie dawał jej spokoju.

Jego druga część znajduje się tu, w tym budynku — pomyślała. To mogła być ich ostatnia noc.

Kuzyn Nietoperz obudził ich na długo przed świtem. — Brazil! Wuju! Obudźcie się! — krzyczał podniecony. Oboje wstrząsnęli się. Wuju rozpoznała rannego ptaszka, witając go ciepło. Cała jej dawna podejrzliwość pierzchła gdzieś.

Nietoperz z niedowierzaniem przyjrzał się Brazilowi.

Czy to rzeczywiście ty, Brazilu?

Brazil kiwnął potwierdzająco swą zwieńczoną rogami głową.

On nie może mówić, Nietoperzu — wyjaśniła Wuju. — Jest w ogóle pozbawiony strun głosowych. Myślę, że to jest dla niego najbardziej przykre.

Nietoperz spoważniał. — Przykro mi — powiedział delikatnie. — Nie wiedziałem. — Parsknął. — Wielki bohater, wyrywa rannego człowieka z objęć pewnej śmierci! To ja wszystko tak pogmatwałem.

Ależ ty naprawdę jesteś bohaterem! — pocieszała go Wuju. — To był niewiarygodnie odważny wyczyn. Cóż, nie dało się tego uniknąć. Trzeba było wreszcie zadać to najważniejsze pytanie.

Czy on... czy jego ciało jeszcze żyje? — spytała miękko.

Tak, jakoś żyje — odpowiedział Nietoperz z powagą. — Lecz — cóż... to cud, że w ogóle żyje, i właściwie wbrew wszelkim medycznym racjom. Jest zdrowo sponiewierane i połamane, Wuju. Mają tu dobrych lekarzy — nie do wiary, naprawdę. Właściwie jednak jedyna rzecz, do jakiej to ciało może się jeszcze nadać to klonowanie. Jeżeli Brazil powróci do niego, stanie się żyjącą rośliną.

Oboje popatrzyli na Brazila niespokojnie, jednak jeleń, w którego postaci się ukrywał, nie zdradzał żadnej emocji.

Wuju starała się zachowywać normalnie, jednakże fakt, że napięcie, w którym żyła w ostatnim czasie tak znacznie opadło, znalazł oczywisty wyraz w lżejszym, swobodniejszym tonie, jaki teraz przybrała: — A więc zostanie jeleniem?

Na to wygląda — odpowiedział Nietoperz powoli. — Powiedzieli mi, że uszkodzenia ciała były już zbyt poważne, by moja akcja coś zmieniła, również na gorsze. Nie mogli zrozumieć, w jaki sposób przeżył ciosy Murniów, które strzaskały mu kark i złamały stos pacierzowy w dwóch miejscach. Nikomu nie udało się przeżyć takich urazów. To mniej więcej tak, jakby ci ktoś rozłupał czaszkę albo przeszył serce.

Przegadali do świtu, kiedy to nieruchomy krajobraz ożył budzącymi się Czillianami. Nietoperz zaprowadził ich do Centrum, do skrzydła medycznego, leżącego na brzegu rzeki.

Tutejsi byli zafascynowani Brazilem i koniecznie chcieli poddać go badaniom elektroencefalograficznym, a także użyć wszelkiego innego zgromadzonego tu sprzętu. Nie miał do tego cierpliwości, ale poddał się badaniom ze wzrastającą ufnością. Jeżeli byli tak rozwinięci, być może mogli wyposażyć go w głos.

Po chwili zabrali Brazila na dolny poziom i pokazali mu jego ciało. Wuju poszła z nim, wystarczył jej jednak zaledwie rzut oka, po czym wypadła z pokoju.

Trzymali go w zbiorniku z płynem, podłączonego do setek przyrządów i urządzeń podtrzymujących życie. Monitory pokazywały autonomiczne ruchy mięśni, przy całkowitym braku aktywności mózgu. Samo ciało zostało połatane, na ile to jeszcze było możliwe, wyglądało jednak tak, jakby je przepuszczono przez maszynkę do mięsa. Prawa noga, niemal całkowicie oderwana, została oczywiście przyszyta, ale życia w niej nie było. Ogromna, szponiasta łapa, która oddarła mu nogę, załatwiła przy okazji genitalia.

Brazil miał dosyć. Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia, ostrożnie wspinając się po schodach wiodących z powrotem do kliniki. Nie zostały one skonstruowane z myślą o stworzeniach jego wymiarów i wagi, trudno też było obrócić się na półpiętrze. Nie mieścił się w windzie, zaprojektowanej z myślą o Umiau na ich fotelach na kółkach.

Zapewne, wkroczenie dwustupięćdziesięciokilogramowego olbrzymiego jelenia do biura może być trochę deprymujące, jednakże miejscowy lekarz próbował nie dać po sobie tego poznać. Słyszał od Nietoperza, który wiedział o tym od Wuju, że Brazil umiał pisać. Ponieważ czego jak czego, ale drobnego pyłu było w Czill pod dostatkiem, postarał się o coś w rodzaju dużej piaskownicy, wypełnionej suchym, pylistym szarym piachem znad brzegu oceanu.

Czego od nas chcesz? — spytał lekarz.

CZY MOŻECIE ZBUDOWAĆ MI KRTAŃ? — wyskrobał Brazil.

Doktor pomyślał chwilę: — Może, w pewnym sensie. Pewnie wiesz, że urządzenia translacyjne, które importujemy, zaplombowane, z pewnego dalekiego sześciokąta, działają wtedy, gdy się je wszczepi i podłączy do połączeń nerwowych przebiegających pomiędzy mózgiem i narządem głosu — niezależnie od tego, jak ten jest zbudowany — stworzenia. Twoje ciało było wyposażone w taki narząd. Teraz w twoim przypadku, nie mamy do czego tego translatora podłączyć, a wstawianie czegokolwiek zakłóciłoby jedzenie lub oddychanie. Gdybyśmy jednak mogli podłączyć małą plastikową przeponę i dopasować impulsy elektryczne płynące z twojego mózgu do przewodów prowadzących do niej, moglibyśmy w ten sposób uzyskać zewnętrzną krtań (głośnię). Nie byłaby ona, ma się rozumieć, duża, jednakże wystarczyłaby, by cię zrozumiano — przy pełnym zastosowaniu translatora. Powiem ludziom w laboratorium. To prosta operacja i jeżeli coś wykombinują, będziemy mogli zamontować to jutro lub pojutrze.

IM WCZEŚNIEJ TYM LEPIEJ — nabazgrał i zabierał się do wyjścia, by odnaleźć Nietoperza i Wuju.

Chwileczkę — zawołał lekarz. — Póki jesteśmy tu sami, chciałbym poruszyć pewną sprawę, o której możesz nie wiedzieć.

Brazil przystanął, odwrócił się i czekał ciekawie.

Nasze testy wykazują, że — fizycznie — masz mniej więcej cztery i pół roku. Według dokumentacji przeciętna długość życia antylopy z Murithel wynosi osiem, dwanaście lat, a więc możesz się spodziewać, że będziesz się starzeć znacznie szybciej niż w swoim poprzednim wcieleniu. Przed tobą jeszcze tylko cztery do ośmiu lat życia, nie więcej. Tyle jednak mniej więcej pozostałoby ci życia i bez przeniesienia. — Urwał, oczekując reakcji. Jeleń wykonał łbem gest, który niewątpliwie był odpowiednikiem wzruszenia ramion. Wrócił do piaskownicy.

MIMO TO DZIĘKUJĘ — wyskrobał. — BEZ ZNACZENIA — dodał tajemniczo i wyszedł.

Lekarz, zaskoczony, odprowadził go wzrokiem. Wiedział, że w powszechnej opinii Brazil jest być może najstarszym żyjącym człowiekiem, i z pewnością wykazał on niewiarygodną, nadludzką żywotność. Może on chce umrzeć — zamyślił się. Albo też nie jest przekonany, nawet teraz, by było to możliwe.

Operacja okazała się prosta, wykonano ją pod miejscowym znieczuleniem. Jedyny problem, na jaki napotkał chirurg polegał na wyodrębnieniu prawidłowych zakończeń nerwowych w mózgu zwierzęcym, nie stworzonym przecież do jakiejkolwiek mowy. Do komputerów wprowadzono wszelkie niezbędne informacje i próbki jego głosu. W ciągu godziny wyodrębnili wreszcie niezbędne zakończenia. Pozostawało jedynie wiercenie w porożu. Kiedy jednak okazało się, że kościste odrosły pozbawione są nerwów mogących przenosić ból, sprawa się bardzo uprościła. Użyli małego tranzystorowego radia używanego przez Umiau, co oznaczało, że urządzenie było odporne na wstrząsy i wodoszczelne. Połączenia wykonano w podstawie poroża, a maleńkie radio, o powierzchni zaledwie sześćdziesięciu centymetrów kwadratowych zostało przykręcone właśnie tam. Przy odrobinie chirurgii plastycznej całe urządzenie z wyjątkiem siatki głośnika zlewało się z porożem tak, że było prawie niewidoczne.

A teraz coś powiedz — poprosił chirurg. — Zrób tak, jakbyś miał zamiar mówić.

Jak wychodzi? — odezwał się Brazil. — Czy możecie mnie słyszeć i zrozumieć?

Świetnie! — powiedział chirurg entuzjastycznie, zacierając macki z radości. — Punkt zwrotny. Jest nawet dostrzegalna intonacja i akcent!

Brazil był zachwycony, nawet pomimo tego, że głos dobywał się ze stałym opóźnieniem w stosunku do myśli. Będzie się musiał do tego przyzwyczaić. Jego własny nowy głos wydawał mu się niesamowity, brak było również tego wewnętrznego pogłosu, jaki wiąże się z lokalizacją strun głosowych w jamie ciała. Można wytrzymać.

Kiedy minie działanie środka przeciwbólowego, będziesz odczuwał niestety dość potężny ból głowy — przestrzegł chirurg.

Mimo, iż w porożu brak jest receptorów bólu, musieliśmy jednak dostać się do czaszki, aby podłączyć przewody.

To mnie nie martwi — zapewnił ich Brazil. — Mogę odpędzić ból.

Wyszedł i znalazł Nietoperza i Wuju, którzy czekali niespokojnie w dyżurce lekarskiej.

Jak wam się podoba mój nowy głos? — spytał.

Cienki, słaby, brzęczący, brzmiący bardzo mechanicznie — ocenił Nietoperz.

W ogóle do ciebie niepodobny, Nathan — powiedziała Wuju. — Brzmi jak małe kieszonkowe radio, takie jakich używał komputer. Mimo to jednak — jest w tym jakaś cząstka ciebie: sposób, w jaki urywasz, w jaki wymawiasz słowa.

Mogę się teraz zabrać do roboty — powiedział dziwny głos Brazila. — Muszę porozmawiać z miejscowym szefem projektu Skandera, kimś wysoko postawionym wśród Umiau, potrzebuję też atlas. W międzyczasie, Wuju, postaraj się o translator. Dla ciebie to naprawdę prosta operacja. Nie mam zamiaru znowu trafić nie wiadomo gdzie, z tobą niezdolną rozmówić się z kimkolwiek.

Pójdę z tobą — powiedział Nietoperz. — Zdążyłem już się tu rozejrzeć. Wiesz, ten głos jest jednak niesamowity. Nie chodzi tylko o to, że taki olbrzym wydaje taki głosik. Chodzi o to, że zdaje się on dochodzić znikąd, a nie z konkretnego miejsca. Potrzebuję czasu, by do niego przywyknąć.

Jedyne, co jest istotne w twojej wypowiedzi, to określenie „olbrzym” — odparł Brazil sucho. — Nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy przez całe życie jesteś mniejszy od innych i nagle stajesz się największą osobą w całym kraju. Brazil czuł się dobrze, znowu zasiadł do sterów.

Kiedy wyszli, Wuju opadły sprzeczne emocje. Nie wyszło to wszystko tak, jak myślała. Wydawał się taki zimny, taki daleki, taki inny — to nie był Nathan! Nie w samym głosie rzecz — pomyślała. To tkwiło w głosie, pewien sposób mówienia, postawa, chłód, pewna szorstkość, której przedtem nie wyczuwała.

Postaraj się o translator — powiedział jej i poszedł do swoich spraw, nie mówiąc nawet „do widzenia” czy „powodzenia”.

Chciałbym jeszcze po raz ostatni zejść do mojego starego ciała — powiedział Brazil do Nietoperza. Ruszyli schodami do piwnicy.

Również i Nietoperz zauważył zmianę w sposobie bycia Brazila, która mocno go niepokoiła. Zastanawiał się, czy transformacja mogła przestawić czy zmienić umysł Brazila. Pewne postacie choroby umysłowej lub zakłóceń osobowości mogą mieć podłoże organiczne — pomyślał. Przypuśćmy na przykład, że umysł jelenia nie dostarcza dostatecznie wielu składników w odpowiednich ilościach? A jeśli to tylko częściowo on?

Przeszli do pokoju, w którym pływało jego stare ciało, stale żywe w rozumieniu rozmieszczonych tam przyrządów i ekranów. Brazil zatrzymał się przy zbiorniku, patrząc po prostu na ciało. Nietoperz nie przeszkadzał, próbując sobie wyobrazić, co sam myślałby, będąc na jego miejscu.

Wreszcie, tonem nieomal nostalgicznym, Brazil powiedział: — To było dobre naczynie. Służyło mi bardzo długo. I to by było na tyle. Nowe jest tak samo wygodne. Niech więc tamto zniknie.

Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, wszystkie wskaźniki nagle pokazały zero, a ekrany wskazały ustanie funkcji życiowych.

Jakby na komendę, ciało umarło.

Brazil odwrócił się i wyszedł bez słowa, pozostawiając Nietoperza, zmieszanego jak nigdy.

Nie ulega wątpliwości, że Skander rozwiązał zagadkę — powiedział Brazilowi i Kuzynowi Nietoperzowi miejscowy szef projektu. — Niestety podstawowe wyniki badań zachował dla siebie, a kiedy skończył, nie omieszkał starannie oczyścić pamięci komputera. Cały materiał, jaki mamy, sprowadza się do tego, co było w komputerze w momencie porwania.

Jaki był główny kierunek jego badań? — spytał Brazil.

Nie dawała mu spokoju nasza kolekcja folkloru i legend. Pracował głównie nad nią i nieustannie wystukiwał popularne powiedzonko: Do północy przy Studni Dusz.

Brazil kiwnął głową: — To akurat jest zupełnie pewne — odparł. — Powiadasz jednak, że porzucił ten kierunek poszukiwań, kiedy wrócił?

Krótko potem, tak — odparł Czilliańczyk. — Powiedział, że był to fałszywy trop i zaczął badać Barierę Równikową.

Brazil westchnął: — To niedobrze. To oznacza, że prawdopodobnie zdołał to wszystko sobie poskładać.

Mówisz tak, jak gdybyś i ty znał odpowiedź — zauważył szef projektu. — Nie rozumiem w jaki sposób. Mam wszystkie dane pierwotne, jakimi dysponował Skander, a przecież nie mogę się w tym wszystkim doszukać sensu.

To dlatego, że masz do czynienia z układanką złożoną z milionów kawałków, ale nie masz pojęcia o jej rozmiarach i kształcie, choćby na tyle, by móc zabrać się do składania — wyjaśnił jej Brazil (myślał nadal o wszelkich formach życia, które były zdolne do reprodukcji, do wytworzenia nowej istoty, jako o postaciach kobiecych). — Poza wszystkim, Skander dysponował podstawowym równaniem. Wy nie macie tu takiej możliwości.

Nie rozumiem, dlaczego pozwoliliście mu się tak wykorzystywać — wtrącił Nietoperz. — Wy — obie rasy — daliście mu stuprocentową ochronę, współpracę i dostęp do wszelkich potrzebnych narzędzi, nie otrzymując nic w zamian.

Szef potrząsnął głową ze smutkiem: — Myśleliśmy, że kontrolujemy sytuację. Mimo wszystko, był przecież przedstawicielem rasy Umiau. Nie mógł istnieć poza swym oceanem, ponieważ nie mógł się poruszać poza nim. Była jeszcze ta druga, ta która zniknęła — On był matematykiem. Do jakich banków danych miał dostęp? Czy był tak zdolny, że mógł się obyć bez nich? Czy mogliśmy sobie pozwolić nie poprzeć Skandera?

Czy macie jakieś wyobrażenie o ich możliwym miejscu pobytu? — spytał Brazil.

O tak, wiemy gdzie są. Dużo nam z tego przyjdzie. Są obecnie uwięzieni w kraju robotów nazywanym po prostu Państwem. Dostaliśmy informację, że się tam znajdują. Ponieważ prowadzimy niewielką wymianę z Państwem, uruchomiliśmy wszystkie nasze długi wdzięczności, by zatrzymać ich tam możliwie jak najdłużej.

Brazil stał się nagle bardzo podniecony.

A więc ciągle tam są? Czy możemy ich stamtąd wyciągnąć?

Tak, nadal tam są — odpowiedział Manito — ale nie pozostaną długo. Są pod potężnym naciskiem Akkafii. Jej ambasador, niejaki Baron Azkfru zagroził, że zbombarduje możliwie jak największą część Państwa, a ma spore możliwości, jak się do tego dobrze przyłoży. Tak to wygląda. Zostaną zwolnieni w dniu dzisiejszym.

Kto z nimi jest? — spytał Nietoperz. — Jeżeli grupa jest dostatecznie słaba, moglibyśmy jednak coś zdziałać.

Już o tym myśleliśmy — odparł szef projektu. — Nie możemy zrobić nic, co dawałoby pełną gwarancję, że nasz człowiek nie zostanie zabity wraz z innymi. Prócz Vardii i Skandera jest tam jeszcze Akkafijczyk — są to ogromne owady, bardzo szybkie, doskonale latające, z obrzydliwym żądłem, które pożerają ofiarę żywcem. Ten nazywa się Mar Hain. Jest tam też dziwaczny przedstawiciel Północnej Półkuli, o którym niewiele wiemy, nazywany Wróżbitą i Relem. Nie wiemy nawet czy to jeden osobnik, czy dwóch.

Hain! — krzyknął Brazil. — Oczywiście, to może być on. Ten sukinsyn przyłoży się do każdej brudnej roboty.

Znasz tego Haina? — spytał Nietoperz ciekawie.

Brazil potwierdził: — Wygląda na to, że mamy tam niezłą paczkę. — Nagle odwrócił się do Manito. — Czy przyniosłeś atlas, o który prosiłem?

Przyniosłem — odparł tamten i położył olbrzymią księgę na stole. Brazil podszedł i otworzył ją nosem, po czym zaczął przerzucać strony swym szerokim językiem. Wreszcie znalazł mapę Półkuli Południowej i zaczął ją uważnie studiować. — Psiakość — powiedział. — Antylopy nie potrzebują bardzo dobrego wzroku.

Mogę ci pomóc! — powiedział Manito i podszedł do jelenia. — Zresztą i tak jest to opisane w naszym języku, którego nie potrafisz czytać.

Brazil pokręcił głową: — W porządku. Widzę, gdzie jesteśmy teraz i gdzie są oni. Jesteśmy mniej więcej na tej samej wysokości — dwa sześciokąty w górę po tej stronie do Sześciokąta Ghimon nad północnym krańcem oceanu. Oni także mają dwa w górę po wschodniej stronie tego samego oceanu do mniej więcej tego samego miejsca.

Skąd to wiesz? — zagadał szef, zdumiony. — Byłeś tu już kiedyś? Myślałem...

Nie — odparł Brazil. — Nie tutaj. Przerzucił jeszcze kilka kartek, studiując szczegółową mapę jednego z sześciokątów. Przekartkował jeszcze trochę, zbadał następną, a później jeszcze jedną mapę. W sumie zbadał dokładnie pięć sześciokątów. Nagle spojrzał w twarz zmieszanego gospodarza.

Czy możesz mnie skontaktować z jakąś grubą rybą od Umiau? — spytał. — Są nam nieco winni za Skandera. Oni mają Slelcron, który jest sześciokątem nietechnologicznym, i to z naszego punktu widzenia jest dobrze, i Ekh’l, który dziś może być urządzony Bóg wie jak. My mamy Ivrom, który ma się w ogóle nie podoba, nie możemy jednak go obejść i Alisstl, przy którym droga przez Murithel zda nam się majówką. Możemy walczyć z Ivrom, mam nadzieję, jeżeli jednak będziemy przemierzać sześciokąt Umiau, na czymś w rodzaju łodzi, możemy wówczas uniknąć niebezpieczeństwa i być może nawet zyskać nad tamtymi pewną przewagę w czasie. Jeżeli będą się trzymać brzegu — a myślę, że tak właśnie zrobią, ponieważ drogi wzdłuż niego są najlepsze, możemy dopaść ich i przechwycić w tym miejscu — wskazał nosem punkt na mapie — przy północnym końcu tej zatoki, w Ghimon.

Z czystej ciekawości — wtrącił Nietoperz. — Powiedziałeś, że Umiau zostały ostrzeżone o pierwszej próbie porwania Skandera. Teraz mówisz, że słyszałeś, że są w Państwie. Skąd masz te wszystkie wiadomości?

Ależ nie wiemy skąd! — odpowiedział uczony. Doszły nas jako poufne informacje, przekazane zwykłym pismem maszynowym w naszych językach naszym ambasadorom w Strefie.

Tak — nalegał Nietoperz — ale kto je nadał? Czy jest w tej grze trzecia strona?

Miałem nadzieję, że ty mi to będziesz mógł wyjaśnić — powiedział Brazil wprost.

Nietoperz otworzył szeroko oczy.

Ja? W porządku, przyznaję, że wiedziałem, kim byliście, jeszcze w Dillii, i że dołączając do was miałem w tym swój cel. Nie reprezentuję jednak nikogo prócz siebie i oprócz interesów swojego narodu. Dostaliśmy informacje w taki sposób jak Czill i Umiau, w Strefie. Wynikało z niej, gdzie będziesz i mniej więcej kiedy, a także to, że ścigasz Skandera i Varnetta. Nie mogliśmy stwierdzić, kto był nadawcą tej wiadomości, zdecydowano jednak, że jesteśmy zainteresowani wynikiem. Wybrano mnie, ponieważ podróżowałem więcej, niż którykolwiek z moich ludzi. Ale ja? Trzecia strona? Nie, Brazil, mogę się tylko przyznać do tego, że nie byłem z tobą zupełnie szczery. Na pewno zresztą wiesz już teraz, że jestem po twojej stronie, całym sercem.

To niedobrze — odpowiedział Brazil. — Bardzo bym chciał poznać naszego tajemniczego pomocnika i dowiedzieć się, skąd czerpie swoje informacje.

No cóż, wydaje się, że i on jest po naszej stronie — powiedział Nietoperz optymistycznie.

Każdy jest zawsze po swojej własnej stronie — warknął Brazil. — Nie mojej, nie twojej, niczyjej. — Będziemy mieli i tak dość kłopotów ze Skanderem i jego grupą. Nie mam zamiaru dotrzeć do celu tej pogoni i być świadkiem, jak nasza pomocna trzecia strona wykańcza tych, którzy przeżyli.

Proponujesz więc wyruszyć w pościg? — spytał uczony głupawo.

Oczywiście! O to właśnie chodzi. Jeszcze ostatnie pytanie: czy możesz mi powiedzieć, jaki był ostatni problem, który Skander wprowadził do komputera?

Dlaczego nie, tak, tak sądzę — odpowiedział tamten nerwowo. Pogrzebał w papierach i wyciągnął dwa arkusze. — W istocie były to dwie rzeczy. Pierwsze pytanie dotyczyło liczby przybyszów, jacy trafili do sześciokątów graniczących ze Strefą Równikową po obu jej stronach.

A jaka była odpowiedź.

No cóż, to bardzo dziwne, ale nie odnotowano. To zresztą, jak wiecie, nie są prawdziwe sześciokąty. Bariera Równikowa przecina je dokładnie na połowę, dlatego właśnie są one dwukrotnie szersze niż normalne sześciokąty, dwukrotnie krótsze w kierunku południkowym, granica wzdłuż równika stanowi linię prostą.

A jak brzmiało drugie pytanie? — spytał Brazil niecierpliwie.

Chodziło o to, czy szóstka ma jakieś specjalne odniesienie do sześciokątów strefy Równikowej z punktu widzenia geografii, biologii lub z innego jeszcze punktu widzenia.

A odpowiedź?

Odpowiedź tkwiła jeszcze w komputerze w momencie tego nieszczęsnego... incydentu. Oczywiście dostaliśmy odpowiedź, mimo, że była ona na wydruku, który porywacze najwidoczniej zabrali ze sobą. Materiał był jeszcze w pamięci operacyjnej, mogliśmy więc uzyskać dodatkową kopię.

Jaka była treść tej odpowiedzi? — spytał Brazil poirytowany tonem.

Noo... ach... że sześć podwójnych półsześciokątów, że tak powiem, zostało przeciętych bardzo głęboką wszywką sięgającą aż do bariery strefy, równomiernie rozłożoną na całej planecie, tak, że jeśli przeprowadzić linię od strefy do strefy przez każdą z tych wszywek wówczas można by podzielić planetę na sześć absolutnie jednakowych części.

A to sukinsyn! — zaklął Brazil. — Ma całą odpowiedź! Nic mnie już nie zdziwi!

W tym momencie do pokoju wszedł inny mieszkaniec Czill, spoglądając na Nietoperza i jelenia ze zmieszaną miną. Wreszcie zdecydował się na Nietoperza i spytał nieśmiało:

Kapitan Brazil?

To nie ja — odparł Nietoperz niedbale i wskazał kościstym skrzydłem na jelenia. — To on.

Przybysz odwrócił się i spojrzał na istotę, która tak bardzo przypominała zwierzę.

Nie wierzę! — powiedział, jak wielu innych przed nim. Wreszcie zdecydował, że chyba jednak będzie musiał uwierzyć, podszedł do wielkiej antylopy z Murithel i powtórnie zapytał: — Kapitan Brazil?

Tak? — odpowiedział Nathan uprzejmie, niezmiernie zaciekawiony. — Kapitan Brazil.

Och — odpowiedziała cicho — wiem, wiem, bardzo się zmieniłam, ale przecież nie tak jak pan. O rany!

No cóż, kim jesteś... to znaczy... kim byłaś? — spytał, zaintrygowany.

Ależ ja jestem Vardia, kapitanie — odparła.

Przecież Vardia została porwana przez te robale — wykrzyknął Nietoperz.

Wiem — odparła. — To właśnie nie daje mi spokoju.





Droga w Państwie

Kwarantanna, cholera! — marudził Skander, znowu przytroczony do grzbietu Haina, podrażniony żółtawą atmosferą i niewygodą maski tlenowej. Jego głos był tak zduszony urządzeniem, że nikt nie mógł zrozumieć słowa.

Przestań zrzędzić, Skander — odparł Rel. — Marnujesz powietrze i nikt tak cię nie rozumie prócz mnie. Chociaż oczywiście masz rację — rzeczywiście ugrzęźliśmy.

Vardia, której głowa i narząd głosu w żaden sposób nie były powiązane z jej układem oddechowym, spytała:

Kto może za tym stać? Kto wiedział, że tu jesteśmy, że zatrzymamy się akurat w tym hotelu? Być może nasi ludzie śledzili was? — W jej głowie słychać było nutę nadziei.

Nie podniecaj się tak, Czillianko — odparł Rel. — Jak widzisz, działania opóźniające zwolniły tempo naszego marszu, ale bynajmniej nas nie zatrzymały, ani nie odstraszyły. Nie uwolniły cię. Nie, to pachnie czymś gorszym. Pachnie mi tu kimś, kto umieścił urządzenie podsłuchowe w biurze barona w Strefie i udaremnił naszą wyprawę przed kilkoma tygodniami.

Vardia przy tej okazji po raz pierwszy usłyszała o tym incydencie i to sprawiło, że wspomniała, jak wiele już przeżyła. Ten sygnał alarmowy, który nie miał prawa działać. Zniknięcie dwóch wahadłowców na Dalgonii i pojazdu ratunkowego Brazila. Otwarcie się Wrót Studni zaraz potem, jak się tam znaleźli. Wreszcie przekonanie kapitana Brazila, że zostali przez kogoś w to wszystko celowo wciągnięci.

Dziwny człowiek, Ortega. Ponad siedemset możliwości, a jednak Brazil trafił na jedyną osobę w Strefie, która go znała. Przypadek?

Nagle, rozmyślając o tych wszystkich szczegółach, poczuła wściekłość. Ktoś ją wykorzystywał — wykorzystywał ich wszystkich — przestawiając niczym pionki na szachownicy. Popatrzmy na skierowania do sześciokątów. Skander do miejsca, w którym dysponował wszelkimi niezbędnymi narzędziami, korumpując przy okazji Bogu ducha winnych ludzi. Ona w następnej komórce plastra, skierowana — rzeczywiście skierowana! — do pracy ze Skanderem i porwana wraz z nim. Przez kogo? Przez kogoś, kto pracował dla tego sukinsyna Dathama Haina!

A Kapitan Brazil! Przecież wszedł do Strefy, wyglądając zupełnie tak samo jak przedtem! Dlaczego Wrota go nie odmieniły? A ta patetyczna mała narkomanka — wrzucona do komórki jakby stworzonej do powrotu do człowieczeństwa. Brazil się do niej przyczynił — pamiętała go. Być może są teraz razem?

Dlaczego — zastanawiała się. Seks? Ależ to robią zwierzęta — powiedziała do siebie. Nigdy tego nie rozumiała, nie pojmowała, dlaczego ludzie to lubią; a jeżeli jej rozmnożenie się miało dostarczyć jakichś wskazówek, to gotowa to była uznać za doświadczenie wielce niemiłe. Dlaczego wybitna, wysoko postawiona osobistość, zajmująca takie odpowiedzialne stanowisko jak Kapitan Brazil była gotowa narazić na szwank swoją karierę, a nawet życie dla jakiejś zepsutej dziewczyny, której nawet nie znał? Nawet gdyby ją uratował, nic by to nie zmieniło, na nic by się nie przydała. Była już wtedy praktycznie zwierzęciem. Trzeba było ją raczej skierować do Fabryki Śmierci, jej szczątki przyczyniłyby się przynajmniej do użyźnienia pól.

Może dlatego filozofia komunizmu rozwijała się i upowszechniała — pomyślała. Była racjonalna, zaplanowana. To tak jak być rośliną albo jednym z tych robotów. Nawet brudna zgraja Haina nie mogła powstrzymać pochodu takiego doskonałego porządku, była co do tego pewna. Te zdrowe sześciokąty to potwierdzały.

Będziemy lepiej obsłużeni i stracimy mniej czasu w innych hotelach — poinformował Rel, przerywając jej rozmyślania. — Myślę, że opuścimy w ciągu dwóch dni to miejsce, tak dla nas niegościnne. Droga przez Slelcron nie będzie szybsza, za to na pewno łatwiejsza. Nie ma żadnych połączeń ze Slelcron. Nie zostaniemy zauważeni, ale też nikt nie będzie nas wstrzymywał. Co się tyczy Ekhl — no cóż, nie mam na jego temat żadnej informacji, ufam jednak, że niezależnie od tego co się stanie, przejdziemy tamtędy zwycięsko.

Wydajesz się być dość pewny siebie — zauważyła Vardia. — Jakieś nowe proroctwa Wróżbity?

Zwykła logika — odpowiedział Rel. — Ktoś nas celowo wstrzymał. Dlaczego? W jakim celu? Czy mogą nas dosięgnąć przed równikiem? Nie sądzę. Byłoby przecież łatwiej zabić nas, niż hamować w ten sposób. Nie, będą musieli odkryć przyłbicę na równiku. Chcą tam dotrzeć przed nami, ponieważ wiedzą, kim jesteśmy i gdzie się znajdujemy, nie wiedzą jednak tego, co wie doktor Skander, a mianowicie: jak dostać się do Studni. Chcą się zabrać z nami — właściwie mogą być sojusznikami, gdyż na pewno poczynili wszelkie niezbędne kroki, by nikt więcej nie włączył się do wyścigu. Nie powinno to nas zmylić — jest Jeszcze inna wyprawa. Wróżbita powiedział, że nie wejdziemy, zanim cała grupa ostatnich przybyszów nie połączy się. Nas to urządza — dopóty, dopóki to my trzymamy ster.

To my będziemy rządzić — powiedział Hain nagle.





W pobliżu granicy z Ivrom, w kraju Umiau

Przedstawiali sobą widok w Świecie Studni raczej niezwykły: szeroka tratwa z bali ciągnięta przez dziesięciu Umiau w uprzęży. Na tratwie podróżowali: centaur z Dalii, olbrzymi jeleń, dwumetrowy nietoperz i mieszkanka Czill, a także dobrze już przetrzebiona kopka siana i pudło z piaskiem.

Dlaczego Umiau nie miałby nas zawieźć aż do celu? — spytała Vardia Brazila.

Jeleń odwrócił głowę: — Ciągle nie mogę się oswoić z myślą, że jesteś w dwóch miejscach naraz, że się tak wyrażę — powiedział przez swój głośnik. Chlupot wody i szum wiatru utrudniał słuchanie jego aparaciku, jeżeli się nie stanęło w odpowiednim miejscu.

Mnie również z ogromnym trudem przychodzi myśleć, że mały kapitan, z którym tu wylądowałem, jest wielkim jeleniem. A teraz proszę o odpowiedź.

Byłoby to zbyt niebezpieczne — wyjaśnił Brazil. — Podpłyniemy tak daleko, jak to możliwe, pojawią się jednak w końcu niekorzystne, zdradliwe prądy, wiry itd. Prócz tego oni nie za dobrze żyją z tutejszymi mieszkańcami Umiau dałyby sobie radę, ale te paskudne ryby z dwudziestoma rzędami zębów schrupałyby tę tratwę i nas wraz nią, zanim zdążylibyśmy się stosownie przedstawić. Nie, popróbujemy szczęścia na stu sześćdziesięciu kilometrach Ivrom.

Jakie jest to Ivrom, Nathan? — spytała Wuju. Miała translator i przezwyciężyła większość swoich początkowych obaw i zastrzeżeń. Traktował ją delikatnie, mówił tylko miłe rzeczy i jakoś jej przeszło. Chyba coś się w nim zmieniło, coś co trudno sprecyzować, ale co wszyscy wyczuwali, nie mogąc tego jednak uchwycić.

Wuju rozmawiała na ten temat z Kuzynem Nietoperzem

Jak byś się czuła — spytał ją — gdybyś obudziła się już nie centaurem z Dliii, a zwykłym koniem? Gdybyś musiała oglądać swoje stare, martwe ciało? Czy byś się nie zmieniła?

Przyjęła to wyjaśnienie, ale Nietoperz sam w to nie wierzył. To, co się zmieniło w Brazilu, to owo dodatkowe wrażenie całkowitej kontroli, całkowitej ufności i pewności. Sam przecież powiedział ni mniej ni więcej, że zna rozwiązanie całej zagadki. Mógł dostać się do centrum kontroli, kontroli nad światem, być może — sięgającej nawet dalej.

Nietoperz patrzył teraz na sprawy z większym optymizmem. Tym lepiej. Człowiek, który znał odpowiedź, nie miał rąk, nie był nawet w stanie sam otworzyć drzwi. Niech wejdzie — pomyślał Nietoperz, zadowolony z siebie. Niech pokaże jak trzeba działać.

Nathan! — powiedziała Wuju głośniej. — Jak jest w Ivrom? Nie powiedziałeś nam.

Nie powiedziałem, ponieważ nie wiem, kochanie — odpowiedział niedbale. — Masa lasów, pofalowane wzgórza, mnóstwo zwierzyny, najczęściej tej znanej nam. Według atlasu, są tam konie i jelenie. To sześciokąt nietechnologiczny, a więc znowu możemy mieć do czynienia z mieczami i oszczepami. Myślę, że rozumna forma życia ma tam postać owada, ale pewności, co do tego nie ma nikt. Te czynne wulkany po lewej to Alisstl, i jest to doskonała bariera. Ludzie tam zamieszkujący są gruboskórnymi gadami, żyjącymi w temperaturach bliskich wrzenia, odżywiającymi się siarką. Pewnie mili ludzie, ale nikt tam raczej nie zagląda.

Popatrzała ku łańcuchowi wulkanicznych szczytów. Większość z nich ziała parą, a jeden wyrzucał widowiskowy strumień lawy przez boczną szczelinę. Zadrżała, chociaż wcale nie było zimno.

Tak powinno się podróżować, jeśli tylko można! — powiedział Brazil z entuzjazmem, wciągając głęboko słone powietrze. — Fantastyczne! Kiedyś żeglowałem po takich oceanach na dużych statkach, jeszcze w czasach Starej Ziemi. Była jakaś romantyka w morzu i w ludziach, którzy po nim żeglowali. To nie to, co jednoosobowy kosmiczny frachtowiec z jego komputerami i sztucznymi obrazkami mrugających światełek.

Kiedy dobijemy do brzegu? — spytała Wuju, czując lekkie mdłości od huśtania i rzucania, które jemu tak bardzo się podobało. Była szczęśliwa, widząc, że on się dobrze czuje, mówiąc tak jak za dawnych czasów, jeżeli jednak miało się to odbywać kosztem rozstroju żołądka, wolała już znaleźć się na lądzie.

No cóż, poszły niezwykle szybko — odpowiedział. — Silne czorty i zadziwiająco swobodne w swoim żywiole. Będę musiał zapamiętać tę siłę. Nie byłoby jednak dobrze, gdybyśmy mieli lekceważyć naszego doktora Skandera.

No tak, ale jak długo jeszcze? — nalegała.

Jutro rano — odpowiedział. — Stamtąd będzie już tylko dzień do Ghimon. Nie musimy przecinać całego sześciokąta Ivrom, tylko jedną część, a następnego dnia do krańca zatoki w Ghimon.

Czy rzeczywiście sądzisz, że ich spotkamy — tamtych — właśnie tam? — spytała Vardia. — Bardzo bym chciała uwolnić moje drugie ja — moją siostrę — od tych potworów.

Spotkamy ich — zapewnił ją Brazil — jeśli ich przegonimy, a na pewno nam się uda, jeśli utrzymamy tempo. Wiem, dokąd muszą się udać. Kiedy tam dotrą, będziemy już na nich czekali.

Czy będę mógł dziś w nocy pobuszować nad tym Ivrom? — zawołał doń Kuzyn Nietoperz. — Jestem już chory od tych ryb.

Liczę na ciebie, Nietoperzu — odpowiedział Brazil ze śmiechem. — Najedz się i opowiedz nam o wszystkim.

Ale żadnych nocnych ekspedycji ratunkowych — zastrzegł się Nietoperz tym samym lekkim tonem.

Nigdy nie wiadomo, Nietoperzu — odparł Brazil, poważniejąc. — Być może tym razem na mnie przyjdzie kolej.

Umiau miały zdumiewająco mało informacji o Ivrom, co nie było takie dziwne, jak by się mogło zdawać. Były to przecież stworzenia wodne, potrzebowały wytworów techniki, których same nie mogły produkować. Sojusz z mieszkańcami Czill był naturalny; innych sąsiadów znali przynajmniej ze spotkań w wodzie, chociaż stosunki nie układały się najlepiej, a w Alisstl w ogóle panował zbyt gorący klimat. Ivrom, która to nazwa nie została nadana przez mieszkańców, lecz pochodziła ze starych map, porastały ciche lasy i łąki, nie płynęły tam większe rzeki, natomiast wszędzie toczyły się rozliczne strumienie. Był to sześciokąt nietechnologiczny, a więc dostać się tam nie było łatwo, jeszcze trudniej poruszać się w nim, a chyba wart w ogóle zachodu. Oczywiście, podstawowy problem polegał na tym, że nikogo, kto kiedykolwiek wyruszył do Ivrom — w celach badawczych, dla nawiązania kontaktów, albo po prostu po to, by przezeń przejść, nikt już potem nigdy nie widział i nikt o nim też nie słyszał. Dlatego właśnie cała ekipa zatrzymała się na rafie, ponad podwodną mielizną i zakotwiczyła na noc, mimo iż mieli jeszcze dość czasu, by rozbić obóz na plaży lub w jej pobliżu.

Kraj prezentował się zachęcająco. Powietrze było łagodne i świeże, temperatura mniej więcej 20°C, zaskakująco korzystny stopień wilgotności w strefie przybrzeżnej z uwagi na wiejącą od morza bryzę, nieliczne lekkie, puszyste chmurki, nie grożące jednak deszczem czy burzą i niebo w kolorze głębokiego błękitu.

Linia brzegowa tworzyła dziewiczą piaszczystą plażę, ciągnącą się płaskim, żółtym pasem. Fale przyboju i sztormy wyrzuciły na brzeg trochę dryfujących pni, które spiętrzyły się blisko skraju lasu. Ten las był bardzo gęsty, raczej mroczny z racji grubości poszycia i gigantycznych, wiecznie zielonych drzew, nie wzbudzał jednak podejrzeń, nie wydawał się również jakoś szczególnie ponury. W gęstniejącym mroku rozróżnić mogli kształty przemykających małych jeleni i pewnej ilości innych zwierząt, przypominających szczury piżmowe, świstaki i inne leśne stwory.

Widok ten przypominał Brazilowi pewne naprawdę miłe miejsca na Starej Ziemi, zanim nie zostały przykryte asfaltem. Nawet zwierzęta i ptaki, teraz gromadnie obsiadające gałęzie wysokich drzew, zdawały się bardzo ziemskie, znacznie bardziej, niż flora i fauna najbardziej nawet swojskich sześciokątów, które dotąd zdarzyło mu się odwiedzić.

Powinien wiedzieć o tym miejscu coś więcej, ale niczego nie mógł sobie przypomnieć. Nikt nie jest w stanie wszystkiego śledzić — pomyślał — nawet pomimo to, że umysł, który stworzył Ivrom na pewno znał dobrze środowisko typu 41.

Owady! — coś mu natarczywie podpowiadało. Był to jednak ten rodzaj informacji, który słyszy się raz czy dwa razy, ale nie poparty osobistym doświadczeniem i choć ją zarejestrowaliśmy — nie przykładamy do niej w danej chwili większej wagi. Zresztą wszystko się tak zmieniło, że prawdopodobnie nie ma to już żadnego znaczenia — pomyślał. Ewolucja oraz takie naturalne procesy jak erozja i akumulacja materiału skalnego, procesy górotwórcze i inne siły działały zgodnie z logiką każdego sześciokąta, stąd też stan rzeczy w Świecie Studni podlegał ciągłym zmianom, podobnie jak i w całym Wszechświecie.

Patrząc w ciemność, która przysłoniła już całkowicie zarys wybrzeża, Nietoperz stwierdził, że nie dostrzega tam niczego, czego by nie było widać za dnia.

No, może jest jednak coś — poprawił się. Nie może wprawdzie być pewien na tę odległość. Wygląda to jak malutkie, mrugające światełka, zapalające się i gasnące, wzdłuż całej linii lasu, poruszające się również, ale raczej wolno.

Świetliki — pomyślał Brazil. Czy tylko on jeden jedyny w ich małym zakątku galaktyki pamiętał świetliki?

No cóż, ruszaj — powiedział Brazil po chwili — ale bądź ostrożny. Wygląda spokojnie, ale ma naprawdę upiorną i reputację. Nie mogę ci właściwie nic powiedzieć z wyjątkiem tego, że coś mi ciągle uparcie mówi, iż formą życia są tu owady. Po prostu uważaj na owady, choćby najmniejsze i nie rzucające się w oczy — może to być ktoś, z kim lepiej byłoby się zaprzyjaźnić.

W porządku — odpowiedział Nietoperz spokojnie. — Owady są normalnym składnikiem mojej diety, nie ruszę ich jednak, jeśli nie będę musiał. Krótki rekonesans i zaraz wracam.

Zgodzili się i Nietoperz odleciał w mrok.

Nie powrócił nawet następnego ranka.





Poranek nad granicą pomiędzy Państwem i Slekron

Rel, posuwający się przodem, zatrzymał się, gdy nagle przejaśniało, a przed nimi na ziemię spływał jasny słoneczny blask.

Możecie zdjąć swoje aparaty oddechowe i wyrzucić je — powiedział. — Oddychanie jest teraz dla was całkowicie bezpieczne.

Skander zdjął maskę, ale wcisnął ją do worka.

Zostawię ją sobie i radzę wam zrobić to samo — ostrzegł ich. — Nie mam pojęcia jak tam jest, może się jednak zdarzyć, że będziemy potrzebowali przez kilka godzin powietrza zawartego w zbiornikach. Jeśli mechanizm jest samoczynny, nie oznacza to, że może działać w każdej atmosferze.

Wiem o tym doskonale, doktorze — odparł Rel. — Również i ja nie mogę istnieć w próżni. Wróżbita potrzebuje argonu i neonu, a ja — ksenonu i kryptonu, które na szczęście występowały w ilościach wystarczających we wszystkich sześciokątach, przez które przechodziliśmy. Mieliśmy wiele tygodni, by się przygotować do tej wyprawy, spodziewałem się więc, że możemy również trafić na próżnię — w której te małe aparaty i tak niczego nie dają. W jukach znajdują się spakowane kombinezony próżniowe dla każdego z nas.

Dlaczego zatem nie użyliśmy ich w tym piekle, z którego właśnie wyszliśmy? — wrzasnął Hain, poruszony do żywego. — Przecież to paliło jak diabli.

W tym sześciokącie dominowały ostre kanty i materiały ścierne, a więc ubiory mogłyby ulec przedwczesnemu uszkodzeniu — odpowiedział Rel. — Było to niewygodne, to prawda, ale nic poza tym. Uważałem, że najlepiej będzie nie ryzykować zniszczenia sprzętu próżniowego, póki nie ma takiej konieczności.

Hain dalej zrzędził i przeklinał, Skander nie czuł się lepiej — gwałtownie wysychał, wszystko go okropnie swędziło. Tylko Vardia czuła się teraz świetnie — słońce świeciło mocno, niebo było błękitne i bezchmurne, w jakiś sposób odczuwała nawet urodzajność gleby.

A poza tym, cóż to w ogóle za miejsce? — spytał Skander. — Czy znajdziemy tu gdzieś zacieniony strumień, w którym mógłbym się wymoczyć?

Nie umrzesz — odparł Rel. — Ulżymy twoim cierpieniom tak szybko, jak to będzie możliwe. Tak, prawie na pewno są tu strumienie, jeziora i stawy. Kiedy znajdę na tyle płytki i wolno płynący, że będę miał pewność, że sobie po prostu nie odpłyniesz, twoje życzenie zostanie spełnione.

Okolica była porośnięta rzadkim lasem, natomiast bogactwo krzewów i pnączy — przeogromne. Rosły tu również olbrzymie kwiaty, miliony kwiatów, jak okiem sięgnąć, wznoszących się na łodygach sięgających od metra do trzech, o jaskrawo pomarańczowych środkach, otoczonych osiemnastoma doskonale wykrojonymi, białymi płatkami.

Wielkie, bzyczące owady przenosiły się z kwiatu na kwiat, widać jednak było, że nie jest to rój, tylko pojedyncze owady, działające samodzielnie. Każdy miał około pięćdziesięciu centymetrów długości, każdy był bardzo mocno owłosiony. Chociaż dominował kolor czarny, był on urozmaicony pomarańczowymi i żółtymi pasami na odwłoku.

Jakie piękne — zachwyciła się Vardia.

Jak dla mnie to za bardzo hałaśliwe — krzyknął Skander, zauważając, jak ogromny hałas robią skrzydła poruszających się owadów.

Czy owady są formą życia? — spytał Hain. Rel musiał się przysunąć do ogromnego żuka, by ten mógł go usłyszeć.

Nie — odparł mieszkaniec Pomocy. — Tak jak ja to rozumiem, jest to jakaś forma symbiozy. Żyją kwiaty. Ich nasiona są zagrzebywane przez owady i jeśli wszystko idzie dobrze, z nasion rozwijają się puszki mózgowe. Później każda z nich wypuszcza łodygę, na której w końcu zakwita kwiat.

W takim razie może mógłbym zjeść trochę tych bzyczących bękartów? — powiedział Hain łakomie.

Nie! — odpowiedział szybko Rel. — Nie teraz! Kwiaty wyrzucają nasiona, a więc nie rozmnażają się przez zapylenie. Pszczoły zagrzebują nasiona i nic poza tym. A jednak w oczywisty sposób czerpią pokarm z dna kwiatowego. Popatrzcie na tę, ląduje i wsuwa trąbkę w pomarańczowy środek. Jeśli kwiaty je karmią, i one muszą coś robić dla kwiatów.

Nie mogą się wykorzenić — powiedziała Vardia ze współczuciem. — Jaki pożytek z mózgu, jeśli nie możesz widzieć, słyszeć, czuć i poruszać się? Cóż to za panujący gatunek?

Ostateczny Komland — pomyślał Skander z sarkazmem, ale głośno powiedział: — Myślę, że to właśnie załatwiają owady.

Jeżeli będziesz dostatecznie długo obserwowała jakiegoś z nich, zobaczysz, że przenosi się na inny kwiat, i potem wraca. Może kursować do kilkunastu, ale po każdym takim „odskoku” wraca do tego jednego, wybranego.

Vardia zauważyła lekkie wybrzuszenie w trawie przed nimi. Zaciekawiona, podeszła tam i ostrożnie odgarnęła piasek.

Popatrzcie! — zawołała żywo, ściągając pozostałych. — To nasienie! I... popatrzcie! Rodzaj jaja przytwierdzony do niego! Każdy owad, zanim zagrzebie nasienie, przytwierdza doń jajo! Razem rosną! Widzicie miejsce, w którym puszka nasienia rosnąc, objęła jajo, skrywając tę otoczkę?

Skander niemalże wypadł z siodła, wyglądając ponad pancerzem Haina, wystarczył mu jednak tylko jeden rzut oka.

Oczywiście! — zawołał naukowiec. — Zadziwiające!

Co? — spytali wszyscy naraz.

W ten sposób się porozumiewają, w ten sposób się przenoszą z miejsca na miejsce, nie widzicie? Owad spełnia rolę robota o programowanym mózgu. Rosną razem — założę się, że owad wylęga się w pełni uformowany i zdolny do lotu w momencie, gdy kwiat się otwiera. Wszystko, co widzi, słyszy, dotyka, przekazuje kwiatu za każdym nawrotem. Założę się, że mogą też wysyłać owady z informacjami i w ten sposób rozmawiają ze sobą. Za każdym razem, gdy owad trafi na inny kwiat, zostaje wyposażony w informacje „powrotną”. Te stworzenia żyją, ale żyją „za pośrednictwem”.

Brzmi to logicznie — przyznał Rel. — Hain, sugerowałbym, ażebyś zjadł wszystko za wyjątkiem tych kwiatów i tych czarnych, pręgowanych owadów. Jest ich tu cała masa, to prawda, ale jeśli je będziemy niepokoić, będziemy musieli stawić czoła zaprogramowanej armii, złożonej z milionów sztuk. Nie chcę wojny.

W porządku — zgodził się Hain gderliwie. — Jeżeli jednak nie ma tu niczego innego do jedzenia — do diabła z nimi!

W tym momencie jeden z tych wielkich owadów wleciał pomiędzy nich i zaczął starannie, ale wydajnie zakopywać odsłonięte nasienie i jajo. Zadowolony, odleciał na pobliski kwiat i schował głowę w jego pomarańczowym wnętrzu. Obserwowali go uważnie. Wreszcie wydał się zadowolony i wrócił, lecąc ku nim i unosząc się groźnie przed nimi, przemykając od jednego do drugiego. Zamarli, ale anteny Haina wyemitowały ostrzeżenie: — Jeżeli to coś zrobi choć jeden fałszywy ruch, zjem je nie oglądając się na nic.

Wreszcie owad podfrunął do Vardii, obleciał ją, a potem nagle wylądował na jej głowie i zanim zdążyła się poruszyć, pogrążył w niej swoją ostrą, podobną do moskita trąbkę dokładnie poniżej miejsca, z którego wyrastał „liść”. Przez kilka sekund wszyscy wydawali się zbyt zaskoczeni, by się poruszyć. Nagle Hain powiedział: — Capnę go!

Nie! — krzyknął Skander gwałtownie. — Mógłby zostawić ją w środku. Poczekajmy chwilę i zobaczmy, co się stanie!

Vardia nie była wyposażona w ośrodki bólu, ale miała wrażliwe nerwy i czuła, jak trąbka zagłębia się i szuka, aż trafia wreszcie na szczególny układ nerwów, ten, który wysyła sygnały do głowy i mózgu.

Zupełnie nagle wszystko pociemniało i dziwny głos, przypominający jej własne myśli, tylko mocniejszy, spytał:

Czym i kim jesteście, i co tu robicie?

Nie mogła myśleć o niczym innym jak tylko o odpowiedzi. Obca myśl miała hipnotyczną moc. Było to bardziej żądanie niż pytanie.

Po prostu przechodzimy przez wasz sześciokąt w drodze do równika.

Poczuła, jak trąbka cofa się i znowu ujrzała światło. Była przytomna i widziała, jak owad oddala się z dużą prędkością.

Va... Chon — poprawił się Skander — co się stało?

On... on mówił do mnie. Spytał, kim jesteśmy, a ja odpowiedziałam, że jesteśmy po prostu ludźmi przechodzącymi przez ten sześciokąt w drodze do równika. Człowieku! Ależ to potęga! Miałam najdziwniejsze w świecie uczucie, że muszę odpowiedzieć na wszystkie jego pytania i zrobić wszystko, co każe!

Rel zbliżył się i zawisł tak, by mógł zbadać jej głowę, co zastępowało mu narząd zmysłu. Kiedy podpłynął do jej głowy na odległość zaledwie kilku centymetrów, poczuła dziwne mrowienie. Oczywiście nie płynął w powietrzu, wspierał się na czymś niewidocznym.

Wróżbita i Rel wydawali się zadowoleni i ponownie spłynęli w dół.

Nie ma śladu jakiegokolwiek zranienia — powiedział stwór z Północy. — Zadziwiające. Jeden z kwiatów zainteresował się, a ponieważ jesteś tu jedynym przedstawicielem królestwa roślin — wybrał właśnie ciebie. Nie ruszaj się i pozwól, żeby się to powtórzyło. Zapewnij ich, że nie mamy zamiaru zrobić komukolwiek krzywdy i przejdziemy możliwie jak najszybciej.

Powiedz im, że trzymamy się wybrzeża i zachowamy ostrożność.

Nie sądzę, abym mogła im powiedzieć o czymś, o co nie pytają — odpowiedziała Vardia słabo. — O, o, znowu leci!

Tym razem owad nie musiał już próbować: trafił od razu do odpowiednich zakończeń nerwowych: — ODCZYT! — dobiegła komenda i nagle poczuła, że jest mentalnie wypompowana, tak jak gdyby to, co było samą jej istotą zostało wysysane do butelki przez słomkę. Zabieg zajął kilka minut.

Popatrzcie! — zawołał Skander. — Mój Boże! Ona się zakorzeniła! Znieruchomiała w biały dzień! Co on jej zrobił?

Owad wrócił w gąszcz kwiatów.

Możemy tylko czekać — przestrzegł Rel. — Nie znamy reguł, które rządzą tym światem. Na razie możemy przyjąć, że owady są w stanie opanować tylko rośliny. Spokojnie, pozwólmy toczyć się sprawom ich własnym biegiem.

Hain i Rel podeszli do niej, wrośniętej w grunt i nieruchomej. Hain pocisnął jej skórę — bez reakcji, podobnie nieczułe były jej puste oczy.

Czy będziemy tu musieli rozbić obóz? — spytał Hain zdegustowanym tonem. — Dlaczego nie mielibyśmy jej po prostu zostawić?

Cierpliwości, Hain — przestrzegł Rel. — Nie możemy sobie pozwolić na dalszą drogę, zanim ten dramat nie rozegra się do końca, nawet gdyby miało to trwać wiele godzin. Mamy tylko niewiele ponad dwieście kilometrów do przejścia w tym sześciokącie, ale powinniśmy przecież wyjść z tego cało.

Rzeczywiście czekali wiele godzin.

Vardia miała uczucie zawieszenia w otchłani, niezdolna widzieć, słyszeć, czuć czy cokolwiek przedsięwziąć. Nie przypominało to jednak snu, wiedziała, że istnieje, nie wiedziała tylko — gdzie.

Nagle poczuła ponownie owo ssanie i nagle uświadomiła sobie czyjąś jeszcze obecność. Nie rozumiała, w jaki sposób, ale było tam jeszcze coś, na pewno. Nagle ta sama mentalna siła, którą poczuła, gdy owad po raz pierwszy dostał się do jej głowy, otaczała ją zewsząd.

Stapiam to, co jest twoje ze mną i to, co jest mną — z tobą — powiedział głos, który był czystą myślą. I tak rzeczywiście było.

Poczuła w głowie eksplozję i rozpaczliwie starała się zapanować nad sobą, utrzymać swoją osobowość, choć czuła, że jest ona wypłukiwana, miesza się z inną. większą i potężniejszą, ale jakże obcą, składającą się z myśli, wspomnień, obrazów, idei.

Dlaczego się opierasz? — spytał głos, który mógł być jej własną myślą, lub też myślą kogoś innego. Podporządkuj się. Zawsze tego pragnęłaś. Doskonałe zespolenie w jednorodności. Poddaj się.

Logika była bezsporna. Zrezygnowała z oporu.

Wraca! — wrzasnął Skander, a pozostała dwójka obserwowała owada, ponownie siadającego na głowie Vardii i znowu zagłębiającego swoją trąbkę. Tym razem trwało to bardzo długo — być może nawet trzy, czterokrotnie dłużej, niż poprzednio. Wreszcie owad skończył i wycofał się, odlatując z bzykiem na swój kwiat. Obserwowali, jak ciało jej ponownie się ożywia, oczy zaczynają poruszać, rozglądać dookoła. Wysunęła korzonki z ziemi i poruszyła mackami, potrząsnęła też nogami.

Chon! Nic ci nie jest? — zawołał Skander z niepokojem.

Czujemy się dobrze, doktorze Skander — odpowiedziała Vardia swoim głosem, który jednocześnie miał jednak w sobie coś dziwnie nowego. — Możemy iść dalej, bez żadnych problemów.

Małe światełka Wróżbity zaczęły mrugać nerwowo. Rel powiedział: — Wróżbita mówi, że nie należysz do naszej grupy. Kim lub czym więc jesteś? Równanie zostało zmienione.

Jesteśmy Chon. Jesteśmy wszystkim, co kiedykolwiek było Chon. Ta, którą nazywaliście Chon, została stopiona. Nie jest już teraz jednostką, lecz wszystkim. Wkrótce, a początek już nastąpił, wszystko będzie Chon i Chon będzie wszystkim.

Jesteś tym cholernym kwiatem! — powiedział Hain oskarżycielskim tonem. — Jakoś się zamieniłeś głowami z tą banią z Czill!

W grę nie wchodziła żadna, jak ty ją nazwałeś, zamiana — usłyszeli. — I nie jesteśmy, jak powiadasz, tym cholernym kwiatem, ale wszystkimi kwiatami. Zapisy przenoszą się, tak jak przypuszczasz, ale proces może być i zwykle jest totalny od pierwszego kiełka, w przeciwnym wypadku — skąd mielibyśmy uzyskiwać naszą informację, nasz intelekt? Nowy kwiat jest nie zapisaną kartą, pustą tabliczką. My zlewamy się.

A więc zlaliście się z Chon? — bardziej stwierdził, niż spytał Rel. — Macie całość jej wspomnień, plus całość tego, co wasze?

Tak jest — potwierdził stwór. — Ponieważ zaś mamy całe doświadczenie Chon, wiemy oczywiście o waszej misji, jej motywie i celu, i jesteśmy teraz jej częścią. Nie macie wyboru, podobnie jak i my, ponieważ nie możemy się stopić z wami.

Skander zadrżał. — A więc, Vardia ma wreszcie to, czego chciała — pomyślała syrena. — A my mamy problemy.

A jeśli odmówimy? — spróbował Skander. — Jedno kłapnięcie Haina i już po was.

Stworzenie kryjące się w ciele Vardii stanęło śmiało przed Heinem i spojrzało w wielkie oczy owada.

Czy chcesz mnie zjeść, Hain? — spytało gładko.

Hain zaczął wywijać swoim lepkim językiem, coś jednak wstrzymało go. Nagle stracił wszelką ochotę, by zjeść mieszkankę Czill. Lubił ją nawet. To było dobre stworzenie, stworzenie, którym serdecznie interesował się sam baron. Była najlepszym jego przyjacielem, najbardziej lojalnym.

Nie... nie rozumiem — powiedział Hain zaambarasowanym tonem. — Dlaczego miałbym ją zjeść? To mój przyjaciel, mój sojusznik. Nie mógłbym jej skrzywdzić, nigdy, i tych pięknych kwiatów i owadów — też nie.

Ma jakąś siłę duchową! — krzyknął Skander i w panice próbował wyswobodzić się ze swego siodła na grzbiecie Haina. Nagle Hain rozprostował się, opuszczając pancerz aż na ziemię, nogi rozłożył na boki.

Skander uwolnił się od uprzęży i rozejrzał dookoła za miejscem, gdzie mógłby upaść. Jego rozbiegane oczy napotkały żółte tarcze oczu Czillianki i nagle cała panika ustąpiła. Nie przypomniał sobie, dlaczego się początkowo bał, na pewno nie jej.

Stwór podszedł prosto do syreny, tak blisko, że mogli się dotknąć. Swoją macką pogłaskał włosy Umiau, a syrena, zadowolona, uśmiechnęła się i odprężyła.

Kocham cię — powiedział Skander głosem wibrującym seksem. — Zrobię dla ciebie wszystko.

Oczywiście zrobisz — odpowiedział łagodnie mieszkaniec Slelcron. — Razem pójdziemy do Studni, prawda, kochanie? Wszystko mi pokażesz, prawda?

Umiau kiwał głową w upojeniu.

Potwór ze Slelcron zwrócił się do Wróżbity i Rela, którzy pozostawali o kilka metrów dalej, oglądając całą scenę beznamiętnie.

Co zamierzasz ze mną zrobić? — zapytał Rel tonem możliwie najbliższym sarkazmowi. — Spojrzeć mi w oczy?

Po raz pierwszy stwór zawahał się, wyglądał niepewnie, zaskoczony sytuacją. Sięgnął umysłem do stworzenia z Północy i nie znalazł nic, z czym mógłby nawiązać kontakt, zrozumieć, związać się. Było to tak jak gdyby tamten po prostu znikł.

Jeśli nie możemy zapanować nad tobą, nie masz dla mnie żadnego znaczenia — powiedział głos Vardii spokojnie. Wróżbita i Rel nie poruszyli się.

Powiedziałem, że równanie uległo zmianie — rzekł Rel powoli. — Nie powiedziałem jak. Wydaje się, że Wróżbita zawsze ma rację. Do tej chwili nie miałem najmniejszego pomysłu, w jaki sposób mielibyśmy kontrolować Skandera, gdy już dotrzemy do Studni, albo dlaczego dodanie tej z Czill przechyliło szalę na naszą korzyść. Teraz jest to jasne.

Rel przerwał na chwilę: — Kierowaliśmy tym projektem od samego początku — ciągnął po chwili. — Użyliśmy rozsądnego zestawu okoliczności i zadziwiających umiejętności Wróżbity dla ustawienia naszej pozycji. Przewodzimy. Teraz prowadzimy bez kłopotu.

Jaką macie moc, by nam rozkazywać? — powiedziała z drwiną „nowa” Vardia. — Zwołujemy właśnie największe z naszych Nagrywaczy, by was zdruzgotać. Nie jesteście już potrzebni.

Nie mam żadnej mocy prócz mowy i ruchu — przyznał Rel, kiedy nad ukwieconym polem pojawiło się osiem ogromnych owadów, huczących jak grom. — Wróżbita ma moc — dodał, a kiedy mówił, światełka Wróżbity zaczęły mrugać silniej i częściej. Nagle dobrze widoczne gromy wystrzeliły z migającego stworzenia i uderzyły w osiem Nagrywaczy z prędkością światła.

Obrys Nagrywaczy rozjarzył się elektrycznym, białym blaskiem. Z cichym hukiem grzmotu stwory zniknęły, a powietrze wdarło się w opuszczone przez nie miejsce. Przypominało to osiem wystrzałów armatnich, oddanych z dużej odległości.

Hmmm... powiedział Rel swoim beznamiętnym tonem. — To coś nowego. Wróżbita jest pełen niespodzianek. Idziemy? Nie mam zamiaru spędzić więcej niż dwóch nocy w twoim uroczym kraju.

Potężny umysł w ciele Vardii był ogłuszony i zdruzgotany. Coś zdawało się w nim zapadać, a pewny siebie blask oczu ustąpił szacunkowi zmieszanemu z czymś nowym, czego dotąd nie doświadczył — lękiem.

Nie... nie wiedzieliśmy, że masz taką moc — wystękał

Naprawdę drobnostka — odparł Rel. — A więc? Czy chcesz się do nas przyłączyć, czy nie? Mam nadzieję, że tak — to jest znacznie prostsze niż to, co Wróżbita musiałby zrobić, by pozyskać Skandera do współpracy, i jestem pewien, że w interesie twojego ludu, obu, wolałbyś, żeby to nam się udało przed innymi.

Oszołomiony stwór odwrócił się do Skandera i powiedział drżącym głosem:

Wracaj do swej uprzęży. Musimy ruszać.

Tak, kochanie — odparł Skander uszczęśliwiony i wykonał polecenie.

Prowadź, przybyszu z Północy — powiedział stwór ze Slelcron.

Jak zawsze — odparł Rel dufnie. — Czy wiesz coś o Ekh’l?





Plaża w Ivrom — poranek

Wygląda raczej spokojnie — zauważyła Vardia, kiedy rozładowali tratwę na plaży. — Naprawdę, bardzo przyjemnie.

Przypomina mi trochę dolinę w Dilli, zwłaszcza w górnych partiach — dodała Wuju, kiedy obwiesili ją jukami.

Tylko, że coś tutaj nie lubi ludzi — przypomniał Brazil. — Ten sześciokąt w ogóle nie ma swojej ambasady w strefie, a ekspedycje na ten teren zniknęły co do jednej, podobnie jak Nietoperz zeszłej nocy. Mamy do przejścia tylko ten jeden odcinek sześciokąta, ale to i tak z górą sto kilometrów, myślę więc, że będziemy się trzymali plaży tak długo jak to możliwe.

A co z Nietoperzem? — spytała Wuju z troską w głosie. — Nie możemy go tak po prostu zostawić, po tym wszystkim co dla nas zrobił.

Mnie się to tak samo nie podoba jak tobie, Wuju — odparł Brazil poważnie — ale to duży sześciokąt. Może latać ze sporą prędkością, przelatywać ponad przeszkodami, i może przebywać teraz dokładnie wszędzie. Moglibyśmy równie dobrze szukać źdźbła trawy. Jak bardzo bym mu nie pragnął pomóc, po prostu nie mogę ryzykować, że cokolwiek tu jest, dopadnie jedno z nas albo nawet wszystkich.

No cóż, nie podoba mi się to — upierała się Wuju, nie mogła jednak zakwestionować logiki jego wywodu na gruncie innym, niż emocjonalny. — Przeżyliśmy Murniów — przypomniała mu. — Czy tu może być gorzej?

Znacznie gorzej — odparł bardzo poważnie. — Przeżyłem Murithel, bo miałem szczęście, tak samo jak ty — a poza tym znaliśmy przeciwnika, znaliśmy problemy. Tu ryzyko jest nawet większe, ponieważ nie wiemy, co tu jest. Musimy pozostawić Nietoperza Opatrzności. Albo Nietoperz, albo my wszyscy. — To załatwiało sprawę.

Bez Nietoperza Brazilowi coraz bardziej doskwierał brak rąk i innych akcesoriów, którymi mógłby trzymać i manipulować przedmiotami. Choć był to sześciokąt nietechnologiczny, niektóre pożyteczne i obronne narzędzia mogłyby się tu przydać, te jednak otrzymały Wuju i Vardia. Centaur miał dwa automatyczne pistolety na proch, przypasane do skrzyżowanych na piersi taśm nabojowych. Vardia miała dwa różne pistolety. Wyrzucały gaz utrzymywany pod ciśnieniem w dołączonych plastikowych butelkach. Kiedy naciskało się mocno na spust, krzemień zapalał gaz, który uwalniał się w kontrolowanym tempie. Miotacz ognia był dobry na około dziesięć metrów i nie musiał być specjalnie celny, by przynieść zamierzony skutek. Wuju oczywiście nigdy nie strzelała z pistoletu i nie nabrała wielkiej wprawy, próbując na oceanie. Była to jednak mimo wszystko skuteczna broń krótkiego zasięgu, o działaniu przynajmniej psychologicznym, robiła też masę hałasu.

Będziemy się trzymać plaży — przypomniał im Brazil. — Jeżeli będziemy mieli szczęście, będziemy mogli pokonać całą trasę bez zagłębiania się w las.

Dość zadowoleni, jak na warunki w jakich się znaleźli, podziękowali Umiau, które ich aż tu doholowały i syreny odpłynęły.

Brazil powiedział: — Ruszajmy, głosem pełnym raczej napięcia, niż podniecenia.

Piasek i olbrzymie ilości wyrzuconego na brzeg drewna wstrzymywały ich marsz, kilkakrotnie stwierdzili również, że muszą wejść na płyciznę, żeby obejść jakiś punkt, ale w ogóle podróż przebiegała dobrze.

Mieli dobry czas. Około zachodu Brazil ocenił, że przeszli już więcej niż połowę drogi. Ponieważ po zapadnięciu zmroku widzieli bardzo słabo, a Vardia czuła się lepiej, jeśli się zakorzeniła, zatrzymali się na noc, która, mieli nadzieję, miała być ich jedyną nocą w tym tajemniczym sześciokącie.

Piaszczysta gleba nie była dla Vardii najlepsza, zdołała jednak znaleźć twarde, mocne miejsce blisko skraju lasu i usadowiła się na noc. Ona i Wuju odpoczywały, a przybój uderzał w podwodne skały zaraz za linią brzegową, a później z sykiem wpełzał na plażę.

Coś zaniepokoiło Wuju, która zbudziła innych.

Nathan — powiedziała — jeżeli to jest nietechnologiczny sześciokąt tak jak Murithel, to jak działa twoje urządzenie do mówienia? Przecież w zasadzie ciągle jest to po prostu radio.

Taka myśl nigdy nie przyszłaby Brazilowi do głowy. Pomyślał przez chwilę.

Trudno mi powiedzieć — odpowiedział ostrożnie — ale na wszystkich mapach itd. jest on określony jako nietechnologiczny, a generalna logika rozkładu sześciokątów podpowiada to samo. Nie może więc działać, chyba że jest produktem ubocznym translatora. One działają wszędzie.

Translator! — powiedziała ostro. — Czuję, jak mi uwiera w gardle. Skąd one pochodzą, Nathan?

Z Północy — odpowiedział. — Z całkowicie krystalicznego sześciokąta, który hoduje je tak jak się hoduje kwiaty. To żmudna robota i nie wypuszczają ich zbyt wiele.

Ale jak on działa? — nalegała. Nie jest przecież maszyną.

Nie, nie jest maszyną w sensie, w jakim myślimy o maszynach — odpowiedział. — Nie sądzę, by ktokolwiek wiedział, jak to działa. Został on, jeśli dobrze pamiętam, stworzony w taki sam sposób jak większość wielkich wynalazków, to jest przez prosty przypadek. Najbardziej prawdopodobne jest to, że jego drgania powodują rodzaj sprzężenia z mózgiem planety (mózgiem Markowa).

Wstrząsnęła się nieznacznie, a Brazil przysunął się do niej, sądząc, że przyczyną był spadek temperatury.

Chcesz płaszcz? — spytał.

Pokręciła głową przecząco: — Nie, pomyślałam o mózgu. Jakoś działa mi na nerwy — ta cała potęga, potęga tworzenia i utrzymywania tych wszystkich prawideł dla wszystkich tych sześciokątnych komórek, operowania translatorami, a nawet przemiany ludzi w coś innego. Myślę, że ta idea w ogóle mi się nie podoba. Pomyśl o rasie, która mogła coś takiego zbudować! To mnie przeraża.

Brazil potarł jej ludzkie plecy łbem, powoli.

Nie przejmuj się takimi sprawami — powiedział miękko. — Ta rasa dawno wymarła. Nie porzucała tematu: — Ciekawa jestem — powiedziała tonem jakby nieobecnym — co by było, gdyby oni ciągle gdzieś tu byli, gdzieś tu się kręcili. To by oznaczało, że wszyscy jesteśmy zabawkami, wszyscy! Mając siłę i wiedzę, żeby to wszystko stworzyć, byliby tak bardzo od nas wyżsi, że nawet byśmy o tym nie wiedzieli. — Potrząsnęła nim i spojrzała mu w oczy. — Nathan, co będzie jeżeli jesteśmy dla nich tylko igraszką?

Odpowiedział twardym spojrzeniem: — Nie jesteśmy — mówił cicho. — Markowianie odeszli — umarli i odeszli. Ich duchy to mózgi takie jak ten, który kieruje tą planetą — po prostu gigantyczne komputery, zaprogramowane i automatycznie się konserwujące. Pozostałe ich duchy to ludzie, Wuju. Nie zrozumiałaś nic z tego wszystkiego, czego się nauczyłaś w czasie całej tej podróży?

Nie rozumiem — powiedziała zwyczajnie. — Co masz na myśli mówiąc, że Pudzie są duchami cywilizacji Markowa?

Do północy przy Studni Dusz — wyrecytował. — To jedyny zwrot wspólny wszystkim tysiącu pięciuset sześćdziesięciu sześciokątom. Pomyśl o tym! Wielu z nas jest oczywiście krewnymi, a wielu ludzi tutejszych to odmiany zwierząt w innych sześciokątach. Wymyśliłem rozwiązanie dla tej części łamigłówki, kiedy wyszedłem z Wrót w swej postaci — i znalazłem się w sześciokącie, który zawsze uważaliśmy za „ludzki”. Po sąsiedzku żyły wielkie na półtora metra bobry — inteligentne, cywilizowane, nawet intelektualne, ale w gruncie rzeczy były odpowiednikiem małych bobrów — zwierząt z Dilli. Większość dzikich zwierząt, jakie widzieliśmy w sześciokątach zbliżonych do typu świata, który nasza stara rasa mogła zasiedlić, jest spokrewniona z tymi, które kiedyś tam żyły. Wszystkie one są powiązane.

Te sześciokąty reprezentują macierzyste światy, Wuju — powiedział poważnie. — Tu właśnie założyciele cywilizacji Markowa zbudowali poligony doświadczalne. Tu również ich technicy urządzili biosfery, które miały skontrolować poprawność obliczeń matematycznych dla światów, które pragnęli tworzyć. Tu właśnie miało zostać zaprojektowane ekologiczne urządzenie naszej galaktyki, a być może również i innych.

Ponownie wstrząsnął nią dreszcz: — Chcesz powiedzieć, że wszyscy ci ludzie zostali stworzeni tylko po to, by stwierdzić, czy te systemy mogą funkcjonować? Niczym boskie kukiełki? I że gdyby eksperyment przebiegł pomyślnie, Markowianie mieli stworzyć gdzieś planetę, która cała byłaby taka?

Masz częściowo rację — odparł. — Stworzenia nie zostały jednak uformowane z energii wszechświata, jak z materiału fizycznego. Gdyby tak było, byliby oni bogami, tak jak powiedziałaś. Nie dlatego jednak zbudowano świat. Byli rasą zmęczoną — ciągnął. — Co robisz, jeśli możesz już zrobić wszystko, wiesz wszystko, wszystkim władasz? Przez chwilę rozkoszujesz się tą boską kondycją, ale w końcu to musi męczyć. Wkrada się znudzenie i nie mając gdzie iść, nie mając niczego do odkrycia, żadnego celu przed sobą, musisz popaść w stagnację. — Przerwał na chwilę, a fale uderzające o brzeg zdawały się punktować jego opowieść. Wreszcie ciągnął dalej tym samym marzącym głosem. — Skierowali więc swoich mistrzów do budowy sześciokątów Świata Studni. Te, które się sprawdziły, zostały zaakceptowane, a wtedy wybudowano pełny świat — ojczyznę, któremu znaleziono na drodze matematycznej właściwe miejsce w kosmosie. To jest powodem, dla którego tak wiele tu nakładania się — niektórzy twórcy byli zdolniejsi od innych, wielu podkradało i modyfikowało cudze projekty. Kiedy się sprawdziły, Markowianie weszli do Studni poprzez Wrota, dobrowolnie, a nie pod przymusem i przeszli przez mechanizm przydziału. Rozbudowali sześciokąty, walczyli ze sobą robili jeszcze coś — co robili tak, jak nikt inny — umierali w walce.

A więc zasiedlili macierzyste światy? — wyszeptała. — Zrezygnowali z kondycji bogów, by cierpieć ból, by walczyć i umierać?

Nie — odpowiedział. — Osiedlili się w Świecie Studni. Kiedy projekt został spełniony, zniszczono go i zaczęto budować nowy. To, z czym mamy tutaj do czynienia to tylko najmłodszy ze światów, najmłodsze rasy, ostatnie. Markowianie walczyli tu i umierali. Nie tylko cała materia, ale i sam czas jest konstrukcją matematyczną, którą oni poznali i przezwyciężyli. Po wielu pokoleniach, sześciokąty, o ile funkcjonowały, stawały się samowystarczalnymi społecznościami. Markowianie, odmienieni, zrodzili dzieci, które głosiły prawdę. To właśnie ci spadkobiercy, markowiańskie potomstwo, przeszło do Studni przez lokalne Wrota do tego, co dziś nazywamy Strefą, do tej olbrzymiej Studni, przez którą i my przeszliśmy. Przechodzili każdego szóstego dnia szóstego miesiąca szóstego roku, a Studnia porywała ich, za jednym zamachem. Zabierała ich, klasyfikowała i przewoziła do macierzystych światów ich ras.

Ale na pewno — zaprotestowała — światy miały już własnych mieszkańców. Jest coś takiego jak ewolucja...

Nie przechodzili fizycznie — wyjaśnił od razu. — Tylko ich treść, coś, co Mumiowie nazywali „istotą”, przechodziła. W odpowiednim czasie wchodzili na statki i docierali do studni. Dlatego właśnie translator nazywa ją Studnią Dusz, Wuju.

A więc jesteśmy dziećmi założycieli cywilizacji Markowa — westchnęła. — Byli zaczynem naszej rasy.

Właśnie — przyznał jej rację. — Zrobili to jako projekt, jako eksperyment. Nie zrobili tego po to, by zabić swoją rasę, ale by ją zachować i zachować samych siebie. Jest taka legenda, która mówi, że Stara Ziemia została stworzona w ciągu siedmiu dni. To jest zupełnie możliwe — Markowianie kontrolowali czas tak samo jak wszystko inne, i ponieważ musieli opracowywać światy matematycznie dla ich uformowania i stworzenia zgodnie z prawem natury, mogli w krótkim czasie wykonać pracę milionów lat i usunąć swoich ludzi we właściwym momencie, gdy nadszedł logiczny, stosowny moment dla rozwinięcia się dominującej formy — lub form — życia.

A ci ludzie tutaj — czy to wszystko są przybysze i potomkowie przybyszów? — spytała.

Nie miało ich tu być — powiedział. — To znaczy przybyszów. Wiesz jednak, że Markowianie zamieszkiwali swój stary kosmos. Istniały jeszcze ich stare planety. Część mózgów przetrwała — spora liczba, jeżeli natknęliśmy się na choćby jeden z nich w naszym niewielkim zakątku kosmosu. Były quasi-organiczne, zbudowane jako integralna część planety, którą obsługiwały i praktycznie nie było sposobu, by je wyłączyć. Ostatni Markowianie nie mogli zamknąć swojego mózgu, pozostawili więc wejście otwarte, by zamknęło się wtedy, gdy czas zrobi ze starymi światami to samo, co robi z wszelkimi rzeczami pozostawionymi bez konserwacji.

A więc pozostały jeszcze miliony otwartych Wrót — spekulowała. — Ludzie cały czas mogli w nie wpadać.

Nie — odpowiedział. — Wrota otwierają się tylko wtedy, gdy ktoś chce, by się otworzyły. Nie trzeba żadnego mistycznego klucza, chociaż ten chłopak Varnett, tam na Dalgonii, spowodował otwarcie, zamykając w swym umyśle zaobserwowaną relację matematyczną. Nie jest to jednak dziełem przypadku. Varnett stanowił wyjątek. Klucz ma charakter matematyczny, ale nie potrzeba wcale posiadać klucza, żeby uruchomić Wrota.

A więc co jest tym kluczem? — spytała, zaintrygowana.

Kosmiczni wędrowcy — tysiące przeszło przez Studnię, nie tylko z naszego sektora, ale zewsząd. Spotkałem kilku. To jest samotna praca, Wuju i ze względu na Skrócenie Fitzgeralda i operacje odmładzania — praca długotrwała. Wszyscy ludzie, którzy wpadli tu przez Wrota, odebrali sygnały na częstotliwościach alarmowych, które ściągnęły je ku nim. Czy się do tego przyznają, czy też nie, wszyscy mieli jedną cechę wspólną.

Jaką? — spytała, zafascynowana.

Wszyscy szukają śmierci albo postanowili umrzeć — odpowiedział równym głosem, bez śladu emocji. — Albo też — woleli umrzeć, niż dalej żyć. Szukali fantastycznych światów, które by rozwiązały ich własne problemy.

Tak samo jak Markowianie.

Przez chwilę milczała. Nagle spytała: — Skąd ty to wszystko wiesz, Nathan? Tutejsi nie wiedzą.

Zorientowałaś się, prawda? — odpowiedział z podziwem. — Tak, kiedy ostatni zostali przemienieni, zamknęli Studnię na głucho. Ci, którzy nie chcieli iść, stracili nerwy albo czuli się szczęśliwi tutaj — ci zostali, ze wspomnieniem, a być może nawet żalem, kiedy to się już stało, ponieważ kultywowali powiedzonko do północy przy Studni Dusz, jako odpowiednik „na zawsze”.

Skąd to wiem? Jestem bystry, stąd. Tak samo jak Skander, i dlatego właśnie zmierzamy tam, dokąd musimy.

Przyjęła to wyjaśnienie, nie zauważając uniku.

Jeżeli jednak wszystko jest zamknięte, czym się przejmować? — spytała. — Skander nie jest w stanie zrobić nic złego, prawda?

Głęboko pod nami pracuje wielka maszyna — powiedział poważnie. — Mózg Markowa jest tak potężny, że mógł stworzyć i utrzymać przy życiu światy macierzyste tak, jak utrzymuje ten; mózg utrzymuje równania, które podtrzymują istnienie wszelkiej materii stworzonej w sposób inny niż naturalny, które mogą zniszczyć strukturę czasu, przestrzeni i materii tak, jak ją stworzyły. Skander chce zmienić tę równania. Stawką jest nie tylko nasze życie, ale wszelka egzystencja.

Patrzała na niego długo, później odwróciła się powoli, uciekając wzrokiem w las, pogrążona w myślach.

Nagle powiedziała: — Popatrz, Nathan! Znikły latające światełka! Coś słyszę!

Brazil przyjrzał się ścianie lasu. Był tam rodzaj owadów, świecących i przemykających przez las. Zauważył, że światło było stałe — migotanie, widoczne z brzegu stanowiło złudzenie, spowodowane gęstym listowiem. Było zbyt ciemno, by jego wzrok jelenia uchwycił jakiekolwiek szczegóły, ale pływające, ślizgające się światła widział wyraźnie. Pomyślał, że jest w nich coś bardzo znajomego. Nigdy tu nie byłem, a jednak gdzieś to już widziałem — pomyślał.

Posłuchaj — szepnęła Wuju. — Słyszysz?

Wyćwiczone ucho Brazila uchwyciło już ten dźwięk poprzez szum fal uderzających o brzeg. To była muzyka — natrętna, dziwna, nawet niesamowita muzyka, muzyka, która zdawała się przenikać ich ciała do głębi.

Taka dziwna — powiedziała Wuju cicho. — Taka piękna.

To przecież Elfy! — pomyślał nagle. Oczywiście, to muszą być Elfy! Sklął się za to, że wcześniej o tym nie pomyślał. Tak blisko równika muszą występować czary. Niektóre z tych paskud wślizgnęły się na Starą Ziemię i strasznie trudno było je stamtąd przegonić. Przyjrzał się z niepokojem Wuju. Miała rozmarzony wyraz twarz, a górna część tułowia kołysała się płynnie w rytm muzyki.

Wuju! — powiedział ostro. — Daj spokój. Skończ z tym!

Odepchnęła go i ruszyła do przodu, w stronę lasu. Próbował jej zagrodzić drogę, nic nie mogło jej jednak powstrzymać. Otworzył pysk i próbował chwycić ją za ramię, ale wyrwała się.

Wuju! — zawołał za nią. — Nie idź! Nie zostawiaj nas!

Nagle z nieba runął na niego jakiś ciemny kształt. Zrobił unik, uginając przednie nogi i ruszył biegiem. Atak powtórzył się i w tym momencie przeklął słaby wzrok, który nie pozwolił mu w pełni wykorzystać jego refleksu.

Nad sobą usłyszał maniakalny, dziki śmiech, a wraz z nim czuł, że tym razem atak trafia w cel.

Spychają mnie do lasu! — zrozumiał. Zawsze, ilekroć próbował ruszyć w innym kierunku, napastnik, śmiejąc się i bełkocąc, uderzał znowu, blokując jego ruchy.

Kuzynie Nietoperzu! Przestań! To ja, Nathan Brazil! — zawołał w stronę ciemnego kształtu, wiedząc, że nie zda się to na nic, ponieważ Nietoperz znajdował się pod wpływem zaklęcia Elfów.

Brazil znalazł się wreszcie w lesie, gdzie Nietoperz nie mógł go ścigać lotem. Widział jego sylwetkę na tle osrebrzonego światłem gwiazd oceanu.

Obejrzał się i z trudnością dostrzegł masywny kształt oddalający się w głąb jakieś osiem metrów od niego.

Wszystko na nic! — pomyślał. — Muzyka złapała ją, a Nietoperz złapał mnie.

Potykałem się już z nimi — pomyślał — i wygrałem. Może uda się i teraz, bo oni o tym nie wiedzą. Nie ma jednak wyboru. Jeżeli nie pójdę, poślą po mnie jeszcze jakieś inne stworzenia.

Nie widział prawie nic, mimo światła przemykających świetlików, otaczających go coraz gęstszą masą w miarę jak zagłębiał się w las, czuł jednak zapach Wuju i szedł za nim.

Po jakichś dwudziestu minutach wyszedł na rodzaj polany.

Muchomorowy krąg — pomyślał ponuro.

Pod olbrzymim drzewem rozciągał się szeroki krąg utworzony z wielkich brązowawych muchomorów. Właśnie stąd dobiegała muzyka, emitowana przez tysiące owadów, kłębiących się ponad jego środkiem. Również Wuju znajdowała się wewnątrz kręgu, niemal przysłonięta przez owady, stłoczone teraz tak ciasno, iż oświetlały cały teren niczym silna lampa. Tańczyła i chwiała się w rytm niesamowitej muzyki ich skrzydeł, tak samo jak liczne inne zgromadzone wewnątrz kręgu stworzenia różnego kształtu i rozmiarów.

Stopniowo, w miarę jak dołączały się nowe świetliki, muzyka potężniała. W dziupli wielkiego drzewa siedział świetlik, nieruchomy i czujny, o wiele większych rozmiarów niż pozostałe, być może metrowych. Miał owalny kształt żuka, lekki, żebrowany spód, bardzo elastyczny. Duże, długie, zaopatrzone w stawy tylne nogi trzymał przed sobą zgięte, ale ułożone swobodnie, a dwiema przednimi nogami, dłuższymi i zaopatrzonymi w ostre ząbkowane krawędzie, którymi zdawał się dyrygować owadzią orkiestrą, wymachiwał w doskonałym rytmie. Tak właśnie siedział, obserwując taniec, z wystawionym brzuchem, oparty o pień drzewa, twarzą na teleskopowym karku, opuszczoną na pierś. Twarz miał dziwną, w ogóle nie owadzią. Wydawało się, że ma również mały, skudlony wąsik, a ponad nim doskonale krągły, czarny nos oraz parę niemal ludzkich oczu, które odbijały refleksy wydarzeń złym, starczym spojrzeniem.

Nagle ściemniało i w środku kręgu wylądował Kuzyn Nietoperz, skłonił się przed głównym widzem i przyłączył do tańców. Dziwne oczy głównego świetlika omiotły krąg, a potem strzeliły w stronę Brazila, którego sylwetka skryta w lesie była ledwie widoczna.

Nagle przywódca owadów złożył przednie nogi w kształt litery V, a muzyka urwała się, pozostawiając wszystkich tancerzy znieruchomiałych; nawet świetliki — zdało się — zamarły w locie.

Główny owad, który, o czym Brazil wiedział, był Królową Roju, przemówił do Kuzyna Nietoperza. Brazil uznał za bardzo ciekawe to, iż translator przetransponował ten głos na głos niewiarygodnie małej, starej kobiety.

Tak się rodzą legendy o wiedźmach — pomyślał sardonicznie.

Przyprowadziłeś tylko dwoje! Poleciłem ci przyprowadzić całą trójkę! — powiedziała Królowa oskarżycielskim tonem do Kuzyna Nietoperza.

Nietoperz ponownie skłonił się, jego głos brzmiał płasko, mechanicznie.

Ten ostatni jest rośliną, Wasza Wysokość. Wypuszcza na noc korzenie i nic nie może go zbudzić prócz porannego słońca.

To niedopuszczalne — warknęła Królowa Roju. Dawaliśmy już sobie radę z tym problemem. Czekaj! — zwróciła się do Brazila i poczuł na sobie świdrujący wzrok.

Jeleniu! Wejdź w krąg! — rozkazała Królowa, a Brazil poczuł, że powoli, z oporami, wbrew swej woli, posuwa się w stronę kręgu. Poczuł ogromny wzrost energii w momencie, gdy wszedł w krąg muchomorów.

Krąg wszystkich połączy! Złączcie się do chwili mego powrotu, albo do rana, do północy przy Studni Dusz — zaśpiewała Królowa, a potem przewróciła się na brzuch, wspierając na czterech nogach. Na grzbiecie miała długie, złożone skrzydła, wydawało się, że promieniuje tą samą substancją, co na brzuchu, chociaż Brazil wiedział, że był to przede wszystkim blask odbity.

Pokażesz mi — powiedziała do Nietoperza, a ten natychmiast wzbił się do lotu. Królowa poleciała za nim z odgłosem dzwonienia, który był jakby pojedynczą nutą wyjętą z niesamowitej symfonii Elfów.

Brazil próbował ponownie przestąpić krąg muchomorów, ale nie zdołał. Kopnął jeden machinalnie, okazało się jednak, że przypomina on raczej skałę niż grzyb, kopyto uderzyło z głośnym klekotem, lecz poza tym nic się nie stało.

Przyjrzał się zgromadzonym w kręgu tancerzom. Wszyscy, podobnie jak Wuju, zamarli niczym posągi, choć wiedział, że oddychają. Słychać było monotonne, ale przyjemne buczenie Elfów, wyznaczające miejsce.

Wiele stworów niejasno przypominało ludzi; wszystkie były małe, niektóre podobne do małpy, wszystkie jednak były zniekształconymi, diabelskimi wydaniami swoich pierwowzorów.

Brazil pamiętał spotkania na Starej Ziemi. Ponieważ Elfy stworzyły swoją własną prasę, która miała im służyć, miały dość dobrą reputację w folklorze i przesądach. Nigdy nie zdołał wykryć, jak zdołały się tam dostać. Och, niektórzy przedstawiciele wielu innych ras zrobili to samo, niektórzy na ochotnika, by uczyć ludzi, niektórzy dlatego, że ich macierzyste światy zostały zamknięte, zanim osiągnęły dojrzałość, a na Starej Ziemi było miejsce i podobna biosfera.

Zastanawiał się leniwie, czy owi prymitywni wieśniacy, którzy opowiadali tyle cudownych historii o Elfach lubiliby je nadal, gdyby wiedzieli, że ten lud podwoił się, dając podstawę istnienia wiedźm i wielu innych złych duchów.

Za dobrze im się wszystko udawało. Wypracowały swoją magię i zdominowały swój sześciokąt, używając zbiorowej siły umysłu roju, kierowanej przez Królową Roju, która była matką ich wszystkich, i próbowały rozszerzyć swoje panowanie. Zdołały ingerować w trzynastu innych sześciokątach Południa, gdzie matematyka dopuszczała ich niezwykłą moc, zanim Markowianie ostatecznie nie ograniczyli ich wpływów do własnego sześciokąta.

Tu były w swoim żywiole, tu były rasą wyższą, panującą. Jak wiele tysięcy, być może — setek tysięcy rojów żyło w tym sześciokącie? — zastanawiał się Brazil. Pobiłem je już raz poza ich siedzibą, ale czy zdołam tego dokonać tu, gdzie są w swoim żywiole?

Minęła mniej więcej godzina, a Brazil, jedyna poruszająca się w kręgu postać, denerwował się coraz bardziej, uczepił się jednak tego pokładu optymizmu, ukrytego gdzieś głęboko w nim. Jeśli nie uda im się z Vardią przed świtem, owe nocne stwory wrócą do swoich kryjówek w drzewach, a wśród nich również Królowa Roju. Jak daleko do świtu? — zastanawiał się.

Nagle, tknięty pewną myślą, zaczął ostrożnie kreślić wokół kręgu pentagram. Starał się nie zwracać na siebie uwagi, więc wyglądało, że właściwie nie jest zajęty niczym szczególnym; ale udało mu się wyryć kopytem ślad na trawiastej łące. Wiedział, że to ryzykowna próba, ale mógł w ten sposób zatrzymać Królową Roju do rana.

Był mniej więcej w połowie drogi, gdy zatrzeszczało poszycie i ujrzał Vardię wkraczającą na pagórek i w krąg, z Królową Roju, siedzącą na jej słonecznym liściu. Mignął cień i również Nietoperz wylądował w kręgu. Kiedy tylko Vardią znalazła się w muchomorowym kręgu, Królowa odleciała na swoje miejsce pod osłoną drzewa i przyjęła znowu tę niedbałą i nienaturalną siedzącą pozę.

Za późno — pomyślał i przestał kreślić pentagram. Będę musiał przyjąć urok, a później dopiero go złamać.

Królowa Roju wyglądała, jakby rozmyślała przez kilka minut. Później prędko spojrzała w stronę kręgu.

Bądźcie wolni w kręgu! — powiedziała niemal niedbale tym cienkim głosem staruszki.

Nietoperz słaniał się przez kilka sekund, potem złapał równowagę i spojrzał dookoła, zaskoczony. Zdumiał się, dostrzegłszy swych towarzyszy.

Brazil! Vardią! Wuju! Jak się tu dostaliście?

Wuju rozejrzała się dookoła, dziwiąc się zgromadzeniu. Dostrzegła Brazila i podeszła do niego.

Nathan! — powiedziała lękliwie. — Co się dzieje?

Vardią również rozglądała się zdziwiona, szepcząc.

Cóż za dziwny sen!

Nietoperz okręcił się w kółko, wypatrzył Królową Roju i ruszył ku niej. Doszedł do linii kręgu i tam ugrzązł. Trzepotał skrzydłami, próbując się wzbić, ale nie zdołał unieść się ani trochę.

Cóż to u diabła znaczy? — powiedział ze zdumieniem. — Ostatnie, co pamiętałem, to lot blisko linii brzegowej i nagle ta dziwna muzyka... a teraz budzę się tu!.

Wydaje się, że te stworzenia... — zaczęła mówić Wuju, ale Królowa Roju przerwała jej ostro. — Zamilcz! — i głos Wuju urwał się w pół zdania.

Królowa Roju spojrzała w górę na ledwie widoczne niebo.

Nadchodzi burza — powiedziała bardziej do siebie niż do kogokolwiek. — Potrwa co najmniej do rana. Dlatego też najprostsza rzecz będzie najlepsza. — Popatrzała na huczący rój, a potem przewróciła się i weszła w krąg. Brazil czuł, jak wzrasta moc. Królowa Roju znowu przewróciła się lekko, siadając na brzegu muchomora, wewnątrz kręgu, z przednimi nogami założonymi do tyłu dla zachowania równowagi.

Co zrobimy z intruzami? — spytała rój.

Dopasujemy ich — dobiegła zbiorowa odpowiedź roju.

Dopasujemy ich — powtórzyła Królowa Roju. — A jak możemy ich dopasować, skoro mamy tak mało czasu?

Przekształć ich, przekształć ich — zasugerował rój.

Spojrzenie Królowej Roju spoczęło na Wuju, która przytłoczona nim, przylgnęła do Brazila.

Chcesz go? — spytała Królowa Roju kwaśno. — Będziesz go miała! — Jej oczy zapłonęły niczym rozżarzone węgle, a buczenie roju, już teraz nieznośne, jeszcze się wzmogło.

W miejsce, które zajmowała Wuju, nagle pojawiła się łania, nieco mniejsza i smuklejsza niż jeleń, w którym tkwił Brazil. Spłoszona światłami, rozejrzała się, a potem schyliła i skubnęła trawy, nie pomna dotychczasowych wydarzeń. Teraz Królowa Roju zwróciła się ku Vardii: — Roślino, tak bardzo chcesz udawać zwierzę, więc nim będziesz!

Brzęczenie znowu się wzmogło i tam, gdzie stała Vardia, pojawiła się jeszcze jedna łania, taka sama jak ta, w którą przemieniła się Wuju.

Łatwiej jest użyć miejscowego zaklęcia, które już się zna — rzuciła Królowa Roju w przestrzeń, nie adresując tej uwagi właściwie do nikogo. — Muszę się śpieszyć. — Spojrzała teraz na Kuzyna Nietoperza.

Lubisz ich, więc bądź im podobny! — rozkazała i również Nietoperz przeistoczył się w taką samą łanię.

Wreszcie Królowa zwróciła się do Brazila: — Jelenie nie powinny myśleć — powiedziała. — To niezgodne z naturą. Oto twój harem, jeleniu. Panuj nad nim, rządź nimi, ale jako ten, kim jesteś, a nie ten, którego udajesz!

Niesamowity odgłos roju znowu się wzmógł, a w umyśle Brazila zapanowała bezmyślna pustka.

Wreszcie — oświadczyła dobitnie Królowa Roju — po to, aby tak skomplikowane czary, rzucone w takim pośpiechu, nie mogły zostać złamane, zapisuję tej czwórce w darze lęk i strach przed innymi, prócz zwierząt ich gatunku, i przed wszystkim, co przeszkadza bestiom. Są uwolnione.

Brazil nagle wystrzelił w mrok, a pozostała trójka pomknęła za nim.

Zalśniła błyskawica, gdzieś uderzył grom.

Krąg jest złamany — zaśpiewała Królowa Roju.

Wracamy do naszego schronienia — odpowiedział rój, rozpraszając się.

Pozostałe stworzenia ożywiły się, niektóre bełkocąc coś szaleńczo, inne wyjąc w świetle błyskawic i huku grzmotów.

Królowa Roju znowu wykonała salto i pośpiesznie przeszła pod drzewo, do swojej dziupli.

Niedbała robota — zamruczała do siebie. — Nienawidzę pośpiechu.

Zaczął padać deszcz.

Mimo, że były to niedbałe czary, rzucane w pośpiechu, Brazil potrzebował prawie całego dnia i jeszcze nocy, by je złamać. Wykorzystał prosty fakt: w czasie całego seansu Królowa Roju nie słyszała ani razu jego głosu i po prostu nie przyszło jej do głowy, że mógł mówić. Urządzenie nadawczo-odbiorcze na translatorze nadal działało, chociaż niewiele z niego było pożytku przez resztę burzliwej nocy i w ciągu następnego dnia, gdy nocne Elfy spały.

Kiedy stworzenia pojawiły się z nastaniem zmroku, rozmawiały. Rozmowy te były niezmiernie różnorodne, złożone, dotyczyły działań i pojęć obcych jego doświadczeniu, ale tworzyły słowa i zdania, które odbiornik zamontowany w jego porożu przekazywał do mózgu. Te słowa, choć w większości wyzbyte sensu, stanowiły zasilający, ciągły strumień, który atakował jego umysł, pobudzał go, dostarczał mu jakiegoś zaczepienia. Powoli wracała świadomość, formowały się pojęcia, przebijając się przez zaporę czarów.

Ta iskra w nim, która zawsze podtrzymywała go, nie pozwoliła mu przerwać czy wyłączyć się. Pojęcia łomotały do jego mózgu, wywołując obrazy poszczególnych słów, tworząc konstrukcje, które wdzierały się do jego świadomości.

Była to jakby walka z niewidoczną barierą, gdzie coś w nim atakowało, waląc w położone blokady. I nagle przebił się. Wspomnienia nagle wróciły, a wraz z nimi — zdolność rozumowania. Czuł się wyczerpany, walka bardzo go zmęczyła, wiedział jednak, że nie ma czasu do stracenia, że w tym czasie zostały wzniesione nowe zapory.

Rozejrzał się w ciemności. Trudno było dostrzec cokolwiek poza przemykającymi kształtami Elfów, wiedział jednak, że musi przebywać głęboko we wnętrzu sześciokąta. Przyjrzał się otoczeniu jeszcze dokładniej. Opodal spali przemienieni trzej członkowie wyprawy, identyczni we wszystkim łącznie z zapachem. Królowa Roju rzeczywiście śpieszyła się i dlatego użyła tego samego modelu.

Wiedział, że niewiele można będzie zdziałać przed świtem, jeżeli nie chce się zdradzić przed jakimś ciekawskim Elfem, działając niezgodnie z naturą i postacią jelenia. Odprężył się więc i czekał świtu.

Brzask przyniósł bezpieczeństwo i swobodę poruszania się. Strawił ponad godzinę na próbach nawiązania jakiegoś kontaktu z trzema łaniami, ale natrafił na puste, zwierzęce spojrzenie i równie typowe zachowanie. Urok, rzucony na nich, nie mógł zostać złamany od zewnątrz.

Przez chwilę zastanawiał się, czy ich w ogóle nie porzucić; poszłyby za nim do granicy, oczywiście, ale nie mogłyby jej przekroczyć. Logika dyktowała takie właśnie rozwiązanie.

Wiedział jednak, że nie mógłby tego zrobić. Przynajmniej dopóki nie wykorzysta wszystkich możliwości.

Ruszył, usiłując posuwać się tym samym dzikim szlakiem, z którego korzystali idąc w głąb lądu. Zdecydował, że najlepiej będzie iść prosto na wschód; co by się nie stało, prędzej czy później powinien w ten sposób dotrzeć do oceanu, a tam już mógłby określić swoje położenie.

Poruszał się ze zręcznością, jaką w tym lesie mógł się wykazać tylko jeleń, a pozostała trójka podążała za nim posłusznie, wręcz niewolniczo. Domyślał się, że działo się to z powodu czarów. Królowa Roju przywiązała Wuju do niego, a później powieliła jeszcze dwukrotnie zabieg transformacji, co znacznie upraszczało sprawę.

Dotarł do oceanu przed zmierzchem, w żaden jednak sposób nie mógł określić, czy znajdował się na północ, czy na południe od kolonii Elfów, której szukał. Stwierdził, że jak na jeden dzień, osiągnął sporo a nazajutrz wszystko musi się wyjaśnić.

Obudził się później niż zamierzał, słońce prażyło już ocean, pokrywając jego powierzchnię tysiącami błyszczących punkcików niczym deszczem brylantów.

Którędy teraz? — zastanawiał się. — Czy jestem na północ czy na południe od naszej ostatniej pozycji? Wreszcie postanowił skierować się na północ, w najgorszym razie dojdzie w ten sposób do granicy Ghimon. Jeśliby nie trafił do miejsca, którego szukał, musiałby rozstawić swoje stadko na jakiś czas i wrócić później, by załatwić sprawę do końca. Mniej więcej po godzinie wędrówki plażą dotarł do tobołów, tkwiących w piasku w tym samym miejscu, w którym obozowali pierwszej nocy. Były wilgotne i przysypane piaskiem, ale nietknięte.

Kiedy łanie baraszkowały na fali przyboju i obwąchiwały dziwnie pachnące przedmioty na piasku, on pracował gorączkowo, przeklinając, że nie posiada rąk. Po dziesięciu minutach mógł już otworzyć worek, a po kilku następnych wygrzebał z niego jeden z miotaczy płomieni, jakie nosiła Vardia. Następnym problemem było podnieść go jakoś.

Zdołał wreszcie jakoś uchwycić broń pyskiem. Było to bardzo niewygodne i wiele razy ją upuścił, idąc w stronę lasu, ale za każdym razem cierpliwie podnosił.

Przeniesienie miotacza przez cały las zajęło mu godziny, w końcu jednak wyszedł na polanę, która wydała mu się w złowieszczy sposób znajoma: krąg muchomorów i wysokie drzewo. Zbyt silnie wryła się w pamięć, by mógł ją uznać za podobną tylko siedzibę jakiegoś innego roju, a jego nos jelenia rozpoznał nieomylnie tamten zapach.

Starannie wyszukał duży, nieregularny kamień i z wielkim trudem przytoczył go na odległość metra od zagłębienia, które stanowiło tron Królowej Roju, u podstawy wysokiego drzewa. Udało mu się oprzeć miotacz bokiem o kamień, tak że uniósł się i skierował wylotem na zagłębienie.

Zadowolony, naściągał patyków z lasu i zbudował niezgrabny pentagram wokół miotacza i kamienia. Potem ułożył się tak, że jego przednie nogi spoczywały po obu stronach miotacza, przy czym lewa podpierała rękojeść, gdzie również znajdował się pojemnik z gazem, a prawa spoczęła zaraz na prawo od spustu.

Podciągnął prawą nogę, naciskając na spust. Pistolet podskoczył, ale udało mu się zachować ogólny kierunek. Dał się słyszeć syk ulatującego gazu, ale płomienia nie było. Zwolnił spust rozumiejąc, że skałkowy mechanizm zapłonowy będzie wymagać mocnego i krótkiego uderzenia o spust.

Wiedział, że jeżeli tak właśnie zrobi, może stracić panowanie nad miotaczem, który może nawet nagle podskoczyć i oparzyć go. Westchnął i podjął decyzję. Starannie podłożył swoją lewą przednią nogę pod kolbę broni, a prawą dotknął wielkiego, nie osłoniętego spustu, zrobionego z myślą o mackach Vardii.

Nagle, jednym ruchem, pociągnął mocno za spust prawą nogą. Broń lekko podskoczyła, ale nie przewróciła się.

Ale i nie wystrzeliła.

Opanowując niecierpliwość, spróbował powtórnie. Jeszcze jeden niewypał, a to dlatego, że ciągnął spust, zamiast go pchać prosto do tyłu. Zastanawiał się czy, z powodu ograniczeń wynikających z jeleniej budowy, w ogóle mu się to uda? Jeżeli nie — będzie musiał mimo wszystko porzucić towarzyszy.

Spróbował jeszcze raz, wkładając w to całą siłę. Pistolet zapalił, ale nieomal wyskoczył z jego niepewnego uchwytu. Ostrożnie, nie zwalniając spustu, delikatnie wycelował broń ponownie w kierunku drzewa. Na lewo od drzewa teren tlił się, tu i ówdzie pełzały jeszcze języki ognia.

Teraz płomień skoncentrował się na dziupli, widział, jak kora tli się i zajmuje ogniem, jak ogień obejmuje drzewo niczym jakaś płynna, żyjąca istota. Buchnął dym, zapach drażnił nozdrza. Ptaki wrzeszczały jak oszalałe, a leśne zwierzęta w panice szukały schronienia.

Nagle usłyszał to, na co czekał: cienki, słaby głos, zanoszący się kaszlem.

Królowa Roju miała kilka wyjść z dziupli. Spełzła, oszołomiona, z pnia drzewa, blisko miejsca, gdzie odchodziły cztery główne konary. Była oślepiona, miała mdłości, posuwała się, macając przed sobą niepewnie, starając się dostać na jedną z gałęzi.

Królowo Roju! — zawołał, nie zmniejszając płomienia — czy mam cię spalić, czy też przyjmiesz moje warunki?

Kim jesteś, że śmiesz tak postępować ze mną? — wystękała, kaszląc i jęcząc w strachu i poniżeniu.

Jestem tym, którego skrzywdziłaś, i który wypędził twoich przodków z dalekich planet! — odpowiedział śmiało, ale z pewnym lękiem, zastanawiając się, na jak długo starczy ładunek miotacza. — Czy poddajesz się?

Wielki owad nie zdołał wdrapać się na gałąź, niemal pokonany przez dym i wrażenie, jakie robiły płomienie. Brazil nagle przestraszył się, że spadnie w ogień nim się podda.

Poddaję się! — zawołała Królowa Roju. — Odwróć swój przeklęty ogień!

Powiedz całe zaklęcie! — zażądał.

Poddaję się pod karą odwrócenia, cholera! — wrzasnęła nerwowo.

W tym momencie skończył się zapas gazu, a miotacz pyknął i zgasł. Brazil zostawił go i spojrzał dziwnie. Jeszcze kilka sekund i byłby przegrał.

Ściągnij mnie na dół, zanim nie spłonę! — krzyknęła Królowa Roju, której nadal groziło wielkie niebezpieczeństwo. Płomienie nadal omiatały pień, chociaż bez dodatkowego zasilania powoli ginęły, ustępując tlącemu się czerwonemu żarowi na osmalonym pniu.

Skacz prosto przed siebie i sfruń na ziemię — powiedział. — Znasz odległość.

Mogła oczywiście zrobić to już wcześniej, ale gorąco i płomienie zawsze wywoływały paniczny strach tych stworzeń.

Wylądowała chwiejnie i przez kilka minut siedziała, dygocąc. Wreszcie odzyskała zimną krew i spojrzała z dołu na niego zezując tymi swoimi starymi, złymi, na wpół ludzkimi oczami. Światło dzienne nie oślepiało jej całkowicie, ale widziała raczej słabo.

Jesteś jeleniem! — wykrztusiła ze zdumieniem. — Jak zdołałeś złamać czar? W jaki sposób w ogóle mówisz?

Twoje czary nie mogłyby działać na mnie zbyt długo — powiedział. — Istota, która zamieszkuje tę prostą powłokę, jest wyższa od ciebie. Ale zaklęcie to wiąże moich towarzyszy, i właśnie dlatego rozkazuję ci.

Masz tylko trzy rozkazy! — splunęła, patrząc na dymiące jeszcze, osmalone drzewo. — Namyśl się dobrze, jeżeli nie chcesz, bym cię zabiła za to, co zrobiłeś mojemu domowi i mej czci!

Niech diabli wezmą twoją cześć! — odparł Brazil z niesmakiem. — Gdybyś miała choć odrobinę honoru, nie byłoby potrzeby wywoływania czaru odwrócenia. Dobrze to zapamiętaj. Jeżeli nie wykonasz rozkazów, to ja będę Królową Roju, a ty zostaniesz jeleniem.

Wypowiedz rozkazy, przybłędo — odpowiedziała gorzkim tonem! — Będą uszanowane.

Brazil starannie przemyślał następne słowa.

Po pierwsze — powiedział. — Moi trzej towarzysze i ja przekroczymy granicę do Ghimon, pokonując tę odległość bez czarów lub jakiejkolwiek innej formy ingerencji, która spowodowałaby zagrożenie lub opóźnienie.

Królowa Roju uniosła brwi i powiedziała.

Zrobione!

Po drugie — zdejmiesz urok z moich trzech towarzyszy, którzy mają odzyskać pełnię władz umysłowych, całą pamięć, i przywrócisz im pierwotną postać.

Zrobione — zgodziła się Królowa Roju. — Jakie jest trzecie życzenie?

Rzucisz urok, który będzie działał, gdy przekroczymy granicę Ghlom. Wymaże on wszelkie wspomnienia, skutki i znaki po nas, które zdradziłyby, że tu byliśmy, włączając w to ślady w twoim własnym umyśle.

Z przyjemnością — powiedziała. — Tak więc będzie, skoro zmrok zapadnie.

Do północy przy Studni Dusz — odpowiedział.

Nie mogła się uchylić. Gdyby jakiś warunek nie został spełniony, pierwotny urok odwróciłby się przeciwko niej.

Po jakichś dwóch godzinach zapadła noc. Z pnia nadal unosiły się cienkie strużki dymu, właściwie jednak nic poza tym nie zdradzało walki, która się tu rozegrała. Kiedy owady wyroiły się ze swoich tysięcznych dziupli w okolicznych drzewach, znalazły królową zaniepokojoną, czuły jednak, że stoczyła walkę, którą przegrała. Ponieważ tylko ona potrafiła zjednoczyć ich moc, musiały się z tym pogodzić.

W czasie pożaru trzy łanie rozpierzchły się, ale później bojaźliwie wróciły o zmroku i bez większego trudu dały się zapędzić do muchomorowego kręgu.

Oczy Królowej Roju zapłonęły nienawiścią, była jednak posłuszna rozkazom. Kiedy rój skupił się w kręgu i zaczął buczeć tą swoją dziwną muzykę, wypowiedziała pierwsze polecenie, tylko po to, aby się upewnić, a następnie przeszła do drugiego.

Trzy istoty w kręgu mają być przywrócone ciałem i umysłem do swych pierwotnych postaci! — ogłosiła, i jak powiedziała, tak się i stało.

Brazil zaniemówił, przeklinając się za głupotę i przypominając sobie teraz dosłowne brzmienie rozkazów.

W kręgu stała bowiem nie zielona mieszanka Czill, lecz Vardia, jaką ją pamiętał z pierwszych dni na statku — człowiek, wiek mniej więcej dwanaście lat, około trzydziestu kilogramów wagi, z wygoloną głową.

Obok niej, w chyba jeszcze większym pomieszaniu, stała nie Dillianka Wuju, ale Wu Ju-li, najwyraźniej zdrowa i uwolniona od nałogu, ale ważąca około czterdziestu pięciu kilogramów, z długimi czarnymi włosami i pokaźnymi, ale obwisłymi piersiami.

Był wreszcie ktoś obcy. Chłopiec, na oko w wieku Vardii, krótkowłosy, z niedojrzałymi genitaliami, sięgający mniej więcej stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, muskularny i proporcjonalnie zbudowany.

No, cóż, panie Varnett — powiedział Brazil, zamyślony. — Trochę za wcześnie się ujawniamy, jak się domyślam.





Ekh’l

Wróżbita i Rel oraz mieszkaniec Slelcron ukryty w ciele Vardii zlustrowali ogromne, ośnieżone szczyty górskie, wznoszące się przed nimi.

Góry, majestatyczne i wszechogarniające, zbiegały do samego morza. Widać było niewielką plażę, utworzoną z czarniawego piasku. W wodzie dostrzec można było wystające spiętrzone skały, pozostałość dawno wygasłej działalności wulkanicznej.

Niebo miało kolor ołowiu, a powietrze było niezmiernie zimne.

Wkrótce napłyną chmury — zauważył Hain, idący za nimi. — Na całej plaży może się rozpadać, deszcz albo śnieg. Lepiej ruszajmy.

Czy możemy uniknąć przeprawy przez góry? — spytał mieszkaniec Slelcron z obawą. — Co będzie, jeżeli skończy się plaża?

Przyjaciel Hain może przylgnąć do nagiej skały, jeśli zajdzie taka potrzeba — odpowiedział Rel pewnie — i w ten sposób przenieść nas. Wydaje się, że będzie to niełatwa i powolna droga, ale i tak prostsza niż inne. Granica z krajem Yrankh przebiega zaledwie kilka metrów od brzegu, nie spotkamy raczej mieszkańców Ekh’l, którzy, jak sądzę, są rodzajem latającej małpy. Mieszkańców Yrankh raczej wolałbym nie spotykać — są mięsożerni — oddychają oni jednak wodą i nie będą raczej nas niepokoić, o ile nie zdecydujemy się na pływanie.

Nadciąga mgła — zauważył Skander. — Lepiej idźmy!

Zgoda — odpowiedział Rel. Ruszyli skrajem plaży.

Była to względnie łatwa wędrówka. Plaża rzeczywiście tu i ówdzie nagle urywała się na kilka mil, ale Hain bez trudu, choć ze sporym nakładem czasu, przenosił ich po kolei na grzbiecie.

Po upływie prawie trzech dni, na które złożyły się też opóźnienia spowodowane ukształtowaniem terenu i zimnym, dotkliwym deszczem, przebyli mniej więcej trzy czwarte drogi do granicy Shimon. Jedynymi żywymi stworzeniami, jakie napotkali były miliony morskich ptaków, wściekle krzyczących na intruzów. Raz czy dwa zdawało im się, że dostrzegają jakiś ogromny kształt, szybujący wokół górskich szczytów na wielkich białych skrzydłach, ale stworzenia te nigdy nie zbliżały się na tyle, by mogli nabrać pewności.

Przy szczególnie długiej wyrwie w plaży, która zabrała Hainowi ponad godzinę na przenosiny, wydarzył się jedyny dotąd incydent podczas ich powolnej wędrówki.

Hain wystartował z mieszkańcem Slelcron i zapasami, zostawiając Wróżbitę i Rela ze Skanderem na plaży.

Skander siedział, żując jakąś suszoną rybę, pozornie nie przejmując się tempem, czy niewygodnym transportem, jaki go czeka. Zadowolony, kiedy Hain zniknął z pola widzenia i spoza zasięgu słuchu, Umiau spojrzał na Rela. Trudno było odróżnić przód i tył stwora, chociaż wiedział, że przybysz z Północy miał przód i tył.

Powoli, niemal niedostrzegalnie, zaczął się chyłkiem oddalać w stronę oceanu.

Gdy był bliżej niż pięć metrów od wody, Rel zauważył go i ruszył zaskakująco prędko w kierunku Skandera.

Stop — zawołał — albo cię zatrzymamy!

Skander zawahał się przez chwilę, a potem rzucił się ku zbawczym falom.

Błyszczące, migające światełka Wróżbity nasiliły się i coś wystrzeliło z kuli, uderzając z głośnym hukiem prosto przed syreną. Skander zatoczył się, ale nie zatrzymał.

Wystrzelił kolejny piorun, uderzając Skandera w grzbiet, a ten, z krzykiem upadł, wyciągniętą ręką sięgając wody. Ciało było nieruchome, oczy otwarte, ale szybkie unoszenie się klatki piersiowej wskazywało, że żył.

Rel podpłynął i zawisł obok ciała.

Zastanawiałem się właśnie, jak długo taki umysł jak twój, może być kontrolowany przez tę durną hipnozę — powiedział swoim równym, bezbarwnym głosem. — Zapomniałeś jednak lekcji, jaką dałem w Slelcron. Nie martw się — wkrótce będziesz się mógł poruszać. Trochę wyższe napięcie i serce mogłoby ci nie wytrzymać. Jedyną racją, dla której żyjesz jest to, że cię potrzebujemy. To samo dotyczy pozostałych — Haina potrzebujemy do transportu, a gościa ze Slelcron dlatego, że jego możliwości mogą się przydać w potrzebie. Wkrótce dojdziesz do siebie. Pamiętaj jednak! Jeżeli uciekniesz, będziesz dla mnie bezużyteczny. Jeżeli będziemy musieli wybierać pomiędzy utratą i zabiciem cię, wówczas masz gwarancję śmierci. Możesz teraz ruszać — tylko grzecznie. Nie powiemy o tym reszcie towarzystwa, prawda?

Skander poddał się, gdy powróciła zdolność poruszania się. Ciągle jeszcze czuł się odrętwiały, ale nie tylko na ciele. Rel nadal go kontrolował i Skander nie miał wątpliwości, że jest w potrzasku.

Hain wrócił po około dwóch godzinach, i po krótkim odpoczynku mógł się zabrać za tamtą dwójkę.

Jesteśmy prawie u celu — powiedział wielki owad. — Możecie zobaczyć to cholerne miejsce z ostatniego kawałka plaży. Wygląda jak kawałek prawdziwego piekła.

Hain miał rację. Ghimon wyglądał na miejsce, z którego należało czym prędzej uciekać, a nie zmierzać doń. Linia brzegu odchylała się tu na północny zachód, a kraj Ghimon zaczynał się nagle, ostatnie góry Ekh’l wcinały się lekko w następny sześciokąt. Kraj lotnych piasków, wydm sięgających do samego morza. Poza oceanem nie widać było ani śladu wody, roślinności, żadnego urozmaicenia pomarańczowopurpurowej tonacji wirującego piachu.

Trzeba rzeczywiście być szalonym, żeby iść tam z własnej woli, prawda? — powiedział Hain powoli, bardziej do siebie, niż do swych towarzyszy.

Kompletny brak wody — westchnął Skander.

Brak gleby, sam piasek — dodał mieszkaniec Slelcron nieszczęśliwym głosem.

Pierwsze naprawdę miłe miejsce, jakie spotykamy na Południu — powiedział Rel.

Skander odwrócił się do niego: — A więc, nasz przywódco, jak idziemy dalej? — spytał z sarkazmem.

Trzymamy się brzegu — odpowiedział niedbale stwór z Północy. — Hain może nadal łowić ryby. Ten ze Slelcron będzie musiał obyć się bez witamin przez dzień, czy dwa, będzie miał za to masę słońca. Lepiej naciągnij wody w tym strumieniu w głębi — powiedział Rel roślinnemu stworowi. — A co z tobą, Rei? A może ty nie jesz?

Oczywiście, że jem — odparł Rel. — Krzem. Cóżby innego?

Po kilku minutach przekroczyli granicę.

Wiatr wiał z prędkością bliską czterdziestu kilometrów na godzinę, temperatura sięgała 40°C. To było tak, jakby z pełni zimy przenieśli się w najskwarniejszy letni dzień. Lotne piaski wżerały się w ich ciała.

W oddali ciągle jeszcze widzieli góry Ekh’l, gdy musieli się zatrzymać na jednodniowy odpoczynek. Skander padł na gorący piasek i potrząsał głową w skrajnym wyczerpaniu. Jakież to bestie mogą żyć w tym piekle? — zastanawiał się.

Jakby na zawołanie w pobliżu wychyliła się z piasku maleńka główka. Szybkim ruchem wyskoczyła z piasku, ukazując małego, dwunożnego dinozaura, wysokiego na metr, z krótkimi, kołkowatymi ramionami zakończonymi małymi rękoma o bardzo ludzkim kształcie. Miał bardzo długi ogon, który najwyraźniej służył mu do zachowania równowagi.

Był w kolorze ciemniejszej zieleni niż Vardia, urozmaiconej kusą, rdzawą kamizelką i kurtką. Stwór podszedł ku nim i zatrzymał się. Jego płaska głowa i wysoko osadzone oczy po obu stronach łopatowatej paszczy obserwowały ich szybkimi, urywanymi spojrzeniami. Nagle oparł się na ogonie w postawie zdradzającej odprężenie.

A więc moi starzy przyjaciele — powiedział nagle swobodnym tonem, który zdawał się wychodzić gdzieś z głębi jego gardzieli i zdradzał użycie translatora — czy jesteście dobrymi czy złymi kumplami?





Ivrom

To przeistoczenie z powrotem w postać, którą uznajemy za ludzką ma pewne niewątpliwe wady — poskarżył się Nathan Brazil, występujący nadal w postaci olbrzymiego jelenia, idąc wraz z nimi plażą. Był porządnie objuczony, bowiem nikt z pozostałej trójki nie mógł teraz podźwignąć ciężkiego ładunku.

Myślisz, że to tylko ty masz problem — odpowiedziała Wu Ju-li. — Jesteśmy wszyscy nagusieńcy, a odzież w bagażu do niczego się teraz nie nadaje.

Nie mówiąc już o głodzie, bólu i chłodzie — wtrąciła Vardia. — Zapomniałam już, że istnieją w ogóle takie doznania i wcale mi się one nie podobają. Byłam szczęśliwa jako zielona dziewczyna z Czill.

Ale jak to możliwe? — spytała Wuju. — Mam na myśli — jak coś, co zrobił mózg Markowa, może zostać w taki sposób zniweczone?

Dlaczego nie spytać Varnetta? — podsunął Brazil. — W końcu to jego głowa rozpoczęła cały ten bałagan.

Gadacie wszyscy o sprawach tak przyziemnych — zasępił się Varnett. — A ja mogłem latać! A zanim nie wyruszyłem w pościg za tobą, Brazil, doświadczyłem i seksu. Po raz pierwszy w życiu poznałem co to seks. Teraz znowu wtłoczono mnie w to opóźnione w rozwoju ciało.

Nie tak znowu bardzo opóźnione — odparł Brazil. — Byłeś hamowany środkami chemicznymi, które już zdążyłeś wydalić z organizmu. Tak samo jak gąbka opuściła Wuju. Powinieneś rozwijać się normalnie i osiągnąć pełną dojrzałość za kilka lat, w zależności od genów i diety. Wygląd też masz niezły, oparty przecież, jak dobrze pamiętam, na modelu lana Varnetta. Pamiętam go jako diabelnego kobieciarza — zwłaszcza jak na matematyka.

Znałeś Iana Varnetta? — chłopiec niemal zaniemówił z wrażenia. — Ależ on umarł przecież około sześćset lat temu!

Wiem o tym — powiedział Nathan Brazil z zadumą. — Dał się złapać w wielkim eksperymencie na Mavrishnu. Co za strata. Ty wiesz, że to była strata, Varnett — widziałem twoje nagrania zrobione w Strefie.

Zawsze były kłopoty z Varnettami na Mavrishnu — powiedział z błyskiem w oku sobowtór wielkiego matematyka, wytworzony z komórek nie żyjącego od dawna, zamrożonego ciała. — Wcześniej były trzy czy cztery próby, ale ja jestem pierwszy od ponad stulecia. Potrzebowali go znowu, przynajmniej potrzebowali jego możliwości intelektualnych. Nie byłem pierwszy, który przeszkodził Skanderowi w jego skrywanej pracy i poszukiwaniach. Wychowywano mnie do rozwiązywania innych problemów, ale ja sam dowiodłem, że, jak sądzę, jestem też problemem. Ulokowano mnie na Dalgonii, by się przekonać, czy zdołam rozgryźć pracę Skandera, wyobrażając sobie, że tak czy inaczej dostaną mnie, jak wrócę?

Tak rozmawiając, grupa posuwała się plażą, nieskrępowana — zgodnie z rozkazem, który przyjęły Elfy — żadnymi przeszkodami.

A co ty wiesz, Varnett? To znaczy, o tym wszystkim — spytał Brazil.

Kiedy zobaczyłem próbkę komórki mózgu Dalgonii wywołaną z pamięci komputera — poznałem matematyczny jej opis — przypomniał sobie chłopiec. — Dojście do szczegółów zajęło mi około trzech godzin, następne dwie — rozpracowanie ich za pomocą komputera, który mieliśmy w obozie. Musiałem jeszcze tylko spojrzeć, by się przekonać, że falowe formy energii, które tam występowały, nie przypominały niczego, co dotąd poznałem i że proces przechodzenia materii w energię i z powrotem w materię w obrębie komórek dokonywał się bez ograniczeń. Powiązałem to, co ujrzałem z tym, co zgodnie z teorią musiało być przyczyną tego, że Markowianie nie pozostawili żadnych produktów. Mózg planety wytwarzał wszystko, czego można zapragnąć, zachowywał też w pamięci, wszystko o czym można marzyć i spełniał każdą rzecz na żądanie, być może nawet tylko pomyślaną. Tak więc poznałem formalny opis tej relacji, chociaż nadal nie miałem pojęcia w jaki sposób to się dokonuje.

Ten wywód zrobił na Vardii wyraźne wrażenie: — Chcesz powiedzieć, że było to jakoś podobne do czarów, które na nas tu rzucono — że po prostu czegoś chcieli i to się spełniało?

Tak tutaj działa magia — potwierdził Varnett. — Zrealizowanie takiej idei jest możliwe tylko w jeden sposób, to znaczy wtedy wszystko jest możliwe, gdy nic nie jest realne. Wszystko — my, te lasy, planeta, nawet słońce — wszystko to są tylko konstrukcje intelektualne. We wszechświecie jest tylko jedno pole energetyczne; wszystko inne sprowadza się do pobierania tej energii, przekształcania jej w materię lub inne formy energii i utrzymywania jej w stanie stabilnym. To jest właśnie rzeczywistość — ustabilizowana, przekształcona energia pierwotna. Jednakże konstrukcje matematyczne, które są stabilizowane w ten sposób, istnieją w stałym układzie, niczym ściśnięta sprężyna. Energia, jeśli wymknie się spod kontroli, powróci do swojego stanu naturalnego. Te stworzenia — Elfy — mają pewną kontrolę nad procesem utrzymania energii w ryzach. Nie na tyle, by wywołać jakieś dramatyczne zmiany, ale wystarczającą, by lekko zmienić równanie, na tyle jednak wyraźne, że rzeczywistość ulega zmianie również. To właśnie jest magia.

Niezbyt dobrze rozumiem to, co mówisz — wtrąciła Wuju — myślę jednak, że chwytam podstawową ideę. Mówisz, że Markowianie byli bogami i mogli robić lub mieć wszystko, czego zapragnęli, ot tak, po prostu?

Mniej więcej — przyznał Varnett. — Bogowie byli prawdziwi i stworzyli nas wszystkich — albo przynajmniej stworzyli warunki, w których mogliśmy powstać.

Ale to stanowiłoby najwyższe osiągnięcie inteligencji! — zaprotestowała Vardia. — Gdyby to było prawdą, dlaczego oni wymarli?

Wuju uśmiechnęła się chytrze i spojrzała na Nathana Brazila, kiedyś jedynego człowieka, a teraz jedynego, który nim nie był, w całej grupie, który zachował milczenie, tak dla niego nietypowe.

Słyszałam już, jak ktoś wyjaśniał, dlaczego — odpowiedziała Wuju. — Ten ktoś powiedział, że kiedy osiągnęli doskonałość, wszystko wydało im się nudne i nużące. Zaczęli więc tworzyć nowe światy, nowe formy życia, to tu, to tam.

Cóż za okropny pomysł — powiedziała Vardia z niesmakiem. — Gdyby to była prawda, oznaczałaby, że nawet doskonałość jest niedoskonała i kiedy nasi ludzie w końcu osiągną tę boską doskonałość, stwierdzą, że jest ona niepełna i skończą śmiercią samobójczą, być może pozostawiając nowe pokolenie ludzi, którzy powtórzyliby znowu tę samą drogę. To sprowadza do absurdu wszelkie rewolucje, walki, ból, wielkie marzenia... wszystko! To znaczy, że życie jest bezsensowne!

Nie bezsensowne — wtrącił Brazil nagle. — To po prostu znaczy, że bezsensowne są wszelkie Wielkie Plany. Ludzie, którzy nie mają marzeń, nie czytają i nie dzielą się swymi myślami z innymi, nigdy tak naprawdę nie doświadczyli miłości — która nie sprowadza się tylko do tego, by kochać innych, ale również do tego, by być kochanym. To jest najwyższy punkt życia, Vardia. Markowianie nigdy go nie osiągnęli. Popatrz na ten świat, na nasze światy — wszystkie one są odbiciem markowiańskiej rzeczywistości, która była oparta na doskonałej materialistycznej Utopii. Byli podobni do człowieka, posiadającego niezmierzone bogactwa, być może i planetę zaprojektowaną podług gustu i każdą rzecz materialną, jaką można sobie wyobrazić, dostępną na każde zawołanie. I tego człowieka znajdujesz któregoś ranka martwego, z poderżniętym gardłem. Spełnione zostały wszelkie jego marzenia, jest tam, na szczycie, samotny. By tego dopiąć, musiał się wyzbyć tego, co miało prawdziwą wartość. Zabił w sobie człowieka, jego duchowość. O tak, był zdolny do czułości, mógł kupić to, co kochał. Nie mógł jednak kupić miłości, za którą tęsknił, jedynie usługę.

Podobnie jak Markowianie, gdy znalazł się tam, gdzie pragnął się wznieść przez całe życie, stwierdził, że tak naprawdę nie ma niczego.

Nie akceptuję tej teorii — powiedziała Vardia z mocą. — Człowiek bogaty popełniłby samobójstwo w poczuciu winy, że miał to wszystko, kiedy inni umierali z głodu, a nie z jakiejś tam tęsknoty za miłością. To słowo nic nie znaczy.

Jeżeli miłość jest pozbawiona znaczenia, jeżeli jest to coś abstrakcyjnego, jeżeli jest ona niezrozumiana, wówczas również i ta osoba, czy rasa jest pozbawiona znaczenia — odpowiedział Brazil. — Dawno temu, w czasach Starej Ziemi, była grupka, która mawiała: Co człowiekowi przyjdzie z tego, jeśli zdobędzie cały świat i zatraci własną duszę? Też jej jednak wówczas nikt nie słuchał. Zabawne — nie myślałem o tej grupie od lat. Mówili, że Bóg jest miłością i pragnęli nieba powszechnej miłości i piekła dla tych, którzy kochać nie potrafili. Później te idee pierzchły, pozostały jedynie przedmioty. Podobnie jak Markowianie, zwracali większą uwagę na rzeczy, niż na idee i, podobnie jak Markowianie, dlatego wymarli.

Na pewno jednak cywilizacja Markowa była niebem — powiedziała Vardia.

Była piekłem — odpowiedział Brazil. — Widzicie, Markowianie mieli wszystko, o czym ich przodkowie mogli tylko marzyć, wiedzieli, że to nie wystarczy. Wiedzieli, że brakuje im czegoś, co jest osiągalne. Szukali, pytali, robili wszystko, by odpowiedzieć, dlaczego ludzie są nieszczęśliwi, ponieważ jednak wszystko, co wiedzieli i co mieli, było ich własnym wytworem, nie mogli tego znaleźć. Wreszcie postanowili wrócić i powtórzyć eksperyment, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, że i on był skazany na porażkę — ponieważ eksperyment, nasz wszechświat, był ukształtowany z całą rozmaitością kształtów i form, nadal jednak stanowił tylko ich wyobrażenie. Nie zadali sobie nawet trudu, by zapewnić czysty start — wykorzystali samych siebie jako pierwowzór dla wszystkich ras, które stworzyli i użyli tego samego Wszechświata, tego, w którym sami żyli, rośli, i w którym ponieśli wreszcie porażkę. Dlatego właśnie zostały po nich te dwa wytwory: miasta i kontrolne mózgi.

Varnett zasapał: — Teraz, sądzę, rozumiem co masz na myśli. Ten Świat Studni, w którym jesteśmy, o ile masz rację, nie tylko dostarczył laboratoryjnych testów dla nowych ras i środowisk, w których żyły, ale i sposobu, by wszystko zmienić, wszystko dopasować — był więc również centrum kontrolnym.

Słusznie — potwierdził Brazil ponuro. — Tutaj wszystko było laboratoryjnie standardowe, wytworzone w laboratorium, nadzorowane i konserwowane przez sprzęt automatyczny tak, aby zachować ten stan. Nie wszyscy, tylko reprezentatywna próbka, ostatnie rasy, które miały zostać stworzone, bowiem to one były najłatwiejsze do utrzymania.

Ale nasza rasa tutaj znalazła swój kres — zaprotestował Varnett. — Słyszałem o tym. Czy to oznacza, że już jej nie ma? Że najlepsze, co możemy zrobić, to zniszczyć siebie, zniszczyć innych, albo, być może, osiągnąć poziom Markowian i dopiero potem skończyć samobójstwem? Czy nie ma już nadziei?

Nadzieja istnieje — odparł Brazil równym tonem. Jest też i rozpacz. Ta religia ze Starej Ziemi, o której wam opowiadałem. Cóż, jej wyznawcy mieli ideę, że ich Bóg zesłał swego syna, doskonałą istotę ludzką, pełną boskości i miłości do nas, ludzi. Zostawiając na boku kwestię Syna Bożego, taka osoba rzeczywiście się urodziła — widziałem, jak próbował pouczać grupkę ludzi, by odrzucili sprawy materialne i skupili się na miłości.

Co się z nim stało? — spytała Wuju, patrząc jak urzeczona.

Jego wyznawcy odrzucili go, ponieważ nie chciał rządzić światem ani stanąć na czele politycznej rewolucji. Inni zbijali kapitał polityczny na jego retoryce. Wreszcie jednak okazało się to na tyle sprzeczne z ustalonym systemem politycznym, że go zabili. Religia ta, tak jak i inne, tworzone przez innych ludzi naszej rasy w innych czasach, nabrała charakteru politycznego w ciągu pięćdziesięciu lat. Och, byli wprawdzie nieliczni prawdziwi wyznawcy, ludzie jemu podobni. Nigdy jednak nie panowali nad swoją religią, a wreszcie zagubili się albo zostali usunięci w cień w rosnącej instytucjonalizacji wiary. To samo przydarzyło się starszemu człowiekowi, urodzonemu przed stuleciami i o tysiące mil stąd. Nie umarł śmiercią gwałtowną, ale jego wyznawcy zastąpili idee rzeczami i wykorzystali dążenie do miłości i doskonałości jako społeczny i polityczny hamulec dla usprawiedliwienia ludzkich nieszczęść. Nie, religijni prorocy, którzy to zrobili, myśleli w kategoriach podobnych cywilizacji Markowa, w kategoriach politycznych. Założyciel Komu, na przykład, nie mógł patrzeć spokojnie na materialne wyrzeczenia. Marzył o cywilizacji podobnej do tej, którą stworzyli Markowianie, i po drodze założył Kom. Udało mu się najlepiej jak mogło, ponieważ zaapelował do tego, co każdy mógł zrozumieć — dążenia do materialnej Utopii. No i ją ma.

Chwileczkę, Brazil? — zaprotestował Varnett. — Mówisz, że tam byłeś, gdy żyli jeszcze ci wszyscy ludzie. To musiało być przed tysiącami lat. Ile więc w końcu masz lat?

Odpowiem ci, kiedy dojdziemy do Studni — odparł Brazil. — Wtedy odpowiem na wszystkie pytania, ale nie wcześniej. Jeżeli nie zdołamy tam dotrzeć przed Skanderem i jego towarzystwem, i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia.

Mogą więc zająć miejsce Markowian, zmienić równania? — powiedział Varnett, przerażony. — I mnie się kiedyś wydawało, że mogę tego dokonać, rozum jednak pokazał, jak bardzo się myliłem. Moi ludzie, moi dawni ludzie, ludzie nocy — zgodzili się ze mną. Dopiero wtedy, gdy dotarła wieść, że Skander może się na to ważyć, zdecydowali się wysłać mnie, bym go powstrzymał. Dlatego właśnie przyłączyłem się do ciebie, Brazil. Powiedziałeś, że masz zamiar to zrobić jeszcze w Strefie. Nasz tajemniczy informator powiedział nam, żebyśmy się do ciebie jakoś podłączyli, więc zrobiłem to.

Ale jak... — zaczął Brazil, lecz nagle urwał, namyślając się. Wtem z głośnika umieszczonego pomiędzy rogami dobiegł nieszczery chichot. — Oczywiście! Jakim ja byłem idiotą! Założę się, że ten sukinsyn zamontował podsłuch we wszystkich ambasadach w Strefie! Zapomniałem, jaki to jednak niebezpieczny umysł!

O czym teraz mówisz? — spytała Wuju, poirytowana.

Trzeci gracz, i — jakże znakomity. Ten sam, który ostrzegł Skandera przed porwaniem, pchnął Varnetta do przymierza ze mną. Cały czas wiedział, gdzie jest Varnett i Skander. Chciał po prostu tam być po zapłatę, jak zwykle. Byłem jego polisą ubezpieczeniową na wypadek, gdyby coś się nie powiodło, co właśnie się stało. Skander został porwany i wymknął się spod kontroli, czy bezpośredniego nadzoru. Zdołał przynajmniej opóźnić tę czy inną grupę w drodze do Studni, tak że dotrzemy tam mniej więcej w tym samym czasie i będzie na nas tam czekał komitet powitalny. Przestrzegł Skandera, tak bym miał dość czasu, by dotrzeć do Czill, mniej więcej na tej samej wysokości co oni, tylko po drugiej stronie oceanu. Kiedy zostaliśmy schwytani u Murniów, on pociągał sznurki tak, że Czillianie wywarli nacisk na Państwo, by ci tam trochę ich przytrzymali, tak byśmy mogli znowu się zrównać. Nie dziwię się, że mógł mieć nawet pewne wpływy u Elfów — może grupa Skandera również gdzieś ugrzęzła!

O kim do diabła mówisz to wszystko, Nathan? — nalegała Wuju.

Popatrz! — powiedział Brazil. — Tam jest, Ghimon, ostatni sześciokąt przed równikiem! Widzisz ten wypalony, czerwonawy piach? Ma dwa sześciokąty szerokości, pół sześciokąta wysokości.

Kto? — nie rezygnowała Wuju.

No cóż — odpowiedział Brazil z wahaniem — o ile nie jest to najdziksza pomyłka w moim życiu, spotkamy się z nim gdzieś tam, na tej spalonej słońcem pustyni.

Czy dzisiaj przekraczamy granicę? — spytał Varnett, zerkając ku słońcu wiszącemu nisko nad horyzontem.

Nic nie stoi na przeszkodzie — odparł Brazil. — Wszyscy dostaniemy tam zdrowo w kość, lepiej się więc przyzwyczaić. Sądzę, że będzie okropny żar, moje futro mnie wykończy, a wasza naga skóra się upiecze. Lepiej więc będzie, jak posuniemy się nocą tak daleko, jak tylko możliwe, nadal trzymając się brzegu. Być może w dzień nie da się tu w ogóle ruszyć.

Wuju miała chmurę gradową na twarzy, ale Brazil popędzał, zmuszając ich do truchtu. W ciągu kilku minut przekroczyli granicę.

Dławiący żar przygniótł ich niczym ogromny koc, tak blisko od oceanu powietrze było nie tylko gorące, ale i wilgotne. W ciągu kilku minut od przekroczenia granicy zwolnili tak, że ledwie się wlekli, trójka ludzi ciężko dyszała. Brazil ział niesamowicie, wywieszając swój wielki język. W końcu musiał się zatrzymać dla odpoczynku. Zmrok przyniósł tylko niewielką ulgę.

Wuju ponownie spojrzała na Brazila. Zgrzana, zziajana, z rozgrzanym piachem parzącym jej stopy i tył, kiedy próbowała przysiąść, nie dała się zbić z tropu.

Kto, Nathan? — nalegała, z trudem łapiąc oddech.

Jelenie ciało Brazila okazało, jak bardzo nieswojo się czuje, ale mechaniczny głos rozbrzmiewał równo.

Jedyna osoba, która mogła wiedzieć na pewno, że ruszę za Skanderem i trafię do ciebie z Dillii w pierwszej kolejności, była też jedyną osobą, która mogła powiedzieć Varnettowi, gdzie mnie szukać i dlaczego. W dawnych czasach był piratem. Nie należało mu wierzyć ani za grosz, jeżeli mógł ten grosz zrobić, walcząc z tobą, ale można mu było zawierzyć życie, jeżeli nie przysparzało to zysku. O tym zapomniałem — stawki są tu wysokie; istnieją większe możliwości zysku, niż ktokolwiek mógłby pomyśleć. Powiedział mi, że mogę uzyskać pomoc od jakiegokolwiek z przedstawicieli dowolnej rasy, ale nie mam wierzyć nikomu, włącznie z nim, jak się okazało. Wyobrażał sobie, że nie będę o nim myślał jako o przeciwniku, w imię starej przyjaźni i dlatego, że miałem wobec niego dług wdzięczności. Miał prawie rację.

Wreszcie rozjaśniła się, domyślając się imienia trzeciego uczestnika gry.

Ortega! — krzyknęła. — Twój przyjaciel, którego spotkaliśmy, kiedy znaleźliśmy się w Strefie!

Sześcioramienny morsowąż? — wtrąciła Vardia. — To on się ukrywa za tym wszystkim?

Nie, nie za wszystkim — dobiegł ich głos z tyłu. Kontrolowany, swobodny głos męski, w którym brzmiały i godność, i autorytet. — Ale jest zadowolony, że wszystko obróciło się na dobre.

Podskoczyli. W półmroku nie widzieli zbyt dobrze, ale stwór wielce przypominał metrowego dinozaura o ciemnozielonej skórze i płaskiej głowie, stojącego na mocnych tylnych nogach, który trzymał w kołkowatej ręce rzeźbioną fajkę. Wyglądało na to, że nosi staromodny oficjalny frak. Stwór pyknął z fajki, rozjarzając jej wnętrze do czerwonego żaru, pełgającego w ciemności.

Słuchajcie — powiedział uprzejmie — czy macie coś przeciwko temu, że skończę fajkę, zanim ruszymy w drogę? Wiecie, szkoda byłoby...





Zachodni Ghimon

Cała czwórka popatrzała ciekawie na dziwnego typa. Brazil sądził, że takie okazy znaleźć można tylko w Alicji w Krainie Czarów. Inni przyjęli spokojniej pojawienie się nowego gościa, bo z czasem przyzwyczaili się do dziwnych stworów i dziwnych metod.

Czy przysyła cię Serge Ortega? — spytał Brazil od razu.

Indagowany wyjął fajkę z pyska i przybrał obrażony wyraz twarzy.

Panie, jestem Księciem Orgondo. Jesteście w Ghimon. Władza Ulików tu nie sięga. Są tylko naszymi sąsiadami. Kilka dni temu pan Ortega zwrócił się do nas w tej sprawie, i oczywiście bardzo nas ona niepokoi. Otwarcie mówiąc, interes Ulików jest nam bliższy. Znamy ich i rozumiemy. Przez tysiące lat współżyliśmy razem. To dzięki ich pomocy zdołaliśmy przeżyć, gdy środowisko zmieniło się tak bardzo, że ziemia zamieniła się w piasek. Wy wszyscy jednak — włączając pana Ortegę — jesteście tutaj na nasze utrapienie i nie będziemy cierpieć naruszania naszej suwerenności.

O czym on mówi? — spytała Vardia, a inni byli podobnie zdezorientowani. Po raz pierwszy Brazil zdał sobie sprawę, że rozumieją tylko ludzi wyposażonych w translatory oraz tych, którzy mówią w języku Konfederacji. Swoje translatory stracili razem z poprzednimi wcieleniami.

Proszę wybaczyć Wasza Miłość — powiedział Brazil uprzejmie. — Będę musiał tłumaczyć, ponieważ obawiam się, że moi towarzysze nie dysponują translatorami.

Jaszczur popatrzył na trójkę ludzi: — Hmmm... Niezwykle ciekawe. Powiedziano mi, że mam się spodziewać Dillianki, Czillianki i Creita. Słyszeliśmy, że masz być antylopą, i jak na razie to tylko się zgadza. Pan jesteś Brazil, czyż nie?

Tak — odparł Brazil. — Mężczyzna to pan Varnett, kobieta z piersiami to Wuju, a nierozwinięta kobieta — Vardia. Musieliśmy jednak przejść przez Ivrom. Powiedziałbym, że jest to osiągnięcie samo w sobie — przejście w nie zmienionym stanie graniczyłoby z cudem.

Faktycznie — zgodził się pan z Ghimon. — Nie mieliśmy wątpliwości, że się wam uda, chociaż trzeba było sporo zapłacić za te trzy dni, kiedy zniknęliście. Wyobrażaliśmy sobie, że was zaczarowano i zaczęliśmy przenosić dyplomatyczne góry, by wywiedzieć się, kto was dostał.

A więc ta sprawa z czarami to nie była część sztuczek Ortegi — odpowiedział Brazil. — Wydawał się być strasznie pewny, że przejdziemy.

O nie, wyobrażał sobie właśnie, że utkniecie — odparł Książę niedbale. — My z Ghimon jesteśmy jednak bardziej biegli w sztukach, niż te brudne dzikusy w Ivrom. Problem był tylko w odnalezieniu was.

Jaki zatem będzie następny ruch? — spytał Brazil spokojnie.

Och, przez noc będziecie moimi gośćmi, oczywiście — powiedział Książę ciepło. — Jutro zabierzemy was do stolicy w Oodlikm, gdzie spotkacie się z Ortegą i drugą grupą. Od tego momentu sprawami pokieruje Ortegą, chociaż będziemy go bacznie obserwować.

Brazil kiwnął głową: — W tej grze robi się taki tłok, że trzeba specjalnego karnetu.

Zapewniał na bieżąco tłumaczenie rozmowy, by inni orientowali się, co się dzieje. Wreszcie fajka wypaliła się, jaszczur wytrząsnął popiół i resztki tego, co palił. Pachniało prochem.

Przygotowano dla was siedzibę — powiedział Książę. — Gotowi? To niedaleko.

Czy mamy jakiś wybór? — odparował Brazil.

Mały dinozaur znowu przybrał ten swój wyraz obrażonej niewinności. — Ależ oczywiście. Możecie wracać z powrotem przez granicę albo skakać do morza. Jeżeli jednak planujecie zatrzymać się w Ghimon, będziecie robili to, co my wam każemy.

Przynajmniej uczciwie — odpowiedział jeleń. — Prowadź!

Szli za małym dinozaurem plażą może kilometr, w milczeniu. Na brzegu wzniesiono tam ogromny namiot. Dwójka strzegąca wejścia do namiotu wyprężyła się, widząc zbliżającego się Księcia, a on skinął z aprobatą.

Wszystko gotowe? — spytał.

Stół został zastawiony, Wasza Miłość — odpowiedział jeden ze strażników. — Wszystko powinno być jak trzeba.

Książę skinął ponownie, a wartownik przytrzymał klapę, by mogli wejść.

Wewnątrz namiot wyglądał jakby wyjęty ze średniowiecznego podręcznika. Podłoga była pokryta grubym kobiercem przypominającym ręcznie tkaną mozaikę.

Pośrodku stał długi, niski drewniany stół, zastawiony dziwnie pachnącymi potrawami. Nie było krzeseł, a ludziom wchodzącym w skład grupy przyniesiono naręcza kocy czy dywaników, które pozwoliły im wygodnie zasiąść do stołu.

To strasznie prymitywne, ale musi wystarczyć — powiedział Książę niemal przepraszająco. — Myślę, że jedzenie będzie odpowiednie, Ambasador Ortega okazał się tu bardzo pomocny. Oczywiście nie spodziewaliśmy się was pod taką postacią, ale to nie powinno stanowić problemu. Szkoda, że nie możecie zostać przyjęci w zamku, ale obawiam się, że nie jest to możliwe.

Gdzie jest wasz zamek? — spytał Brazil. — Nie widziałem tu żadnych budowli, poza tą.

Oczywiście głęboko pod ziemią — odparł Książę. — Nie zawsze tak było w Ghimon. Zmiany nastąpiły bardzo wolno. W miarę jak klimat stawał się coraz bardziej suchy, zrozumieliśmy, że nie możemy pokonać piasku, nauczyliśmy się więc żyć pod nim. Kompresory, obsługiwane non stop przez fachowy personel, wdmuchują powietrze przewodami wychodzącymi na powierzchnię. Trochę to przypomina życie w kopułach na dnie oceanu, uprawiane — jak słyszałem — gdzie indziej. Pustynia jest naszym oceanem i to bardziej, niż się wam zdaje. Możemy w niej pływać, co prawda wolno, możemy też posuwać się wzdłuż kabli kierunkowych z jednego miejsca na drugie, wychodząc na powierzchnię tylko dla odbycia podróży na dalszą odległość.

Brazil tłumaczył, a Vardia spytała: — Ale skąd bierzecie żywność? Z pewnością nic tu nie rośnie.

Jesteśmy w zasadzie mięsożerni — wyjaśnił Książę po przetłumaczeniu pytania. — W piachu żyje masa rozmaitych stworzeń, wiele z nich jest udomowionych. Z wodą nie ma kłopotów — nadal istnieją pierwotne strumienie, z tym, że obecnie przebiegają pod ziemią, po skale leżącej pod warstwą piasku. Potrawy roślinne przygotowano specjalnie dla was. Zawsze mamy trochę upraw w szklarniach, z myślą o przyjezdnych.

Jedli, rozmawiając. Brazil, nie wiedząc na ile ich gospodarz został wprowadzony w szczegóły wyprawy, starannie unikał podawania jakichkolwiek informacji na ten temat, i zresztą nikt o nie ani nie prosił, ani też nie próbował ich wydobyć.

Po posiłku Książę pożegnał się: — Jest tu sporo słomy do podłożenia, o ile nie będziecie mogli spać na dywaniku — powiedział. — Wiem, że jesteście zmęczeni i nie będę wam przeszkadzał. Jutro przed wami daleka droga.

Vardia i Varnett znaleźli miękkie miejsce w pobliżu ściany namiotu i w ciągu kilku minut zasnęli. Wuju próbowała pójść w ich ślady, ale przez dłuższy czas, który zdał jej się całymi godzinami, nie mogła zasnąć. Była przygnębiona ta bezsennością — była zmęczona, obolała, było jej niewygodnie, a jednak — nie zasypiała.

Wygaszono latarnie, ale ogromna sylwetka Brazila widoczna była w mroku, w pobliżu wejścia. Z wysiłkiem wstała i podeszła do niego.

Widziała, że również nie śpi. Odwrócił głowę słysząc, jak podchodzi: — O co chodzi? — spytał.

Nnie wiem... — odpowiedziała z wahaniem. — Nie mogę spać. A ty?

Po prostu myślę — powiedział, a dziwny, nieomal smutny ton zabrzmiał w jego elektronicznym głosie.

O czym?

O tym świecie. Tej wyprawie. Nas — nie tylko o nas dwojgu, ale o nas wszystkich. To się kończy, Wuju. Nie będzie już żadnego początku, tylko same zakończenia.

Popatrzała na niego dziwnie w ciemności, nie rozumiejąc, co ma na myśli. Wiedząc, że się od niej oddala, zmieniła temat.

Co się z nami stanie, Nathan? — spytała.

Nic. Wszystko. To zależy z kim — odpowiedział tajemniczo. — Zobaczysz, co mam na myśli. Miałaś szczególnie ciężki okres, Wuju. Ale przeżyłaś. Stwardniałaś, zasługujesz na odrobinę radości w życiu. — Przesunął się, a potem ciągnął. — Tak z czystej ciekawości: gdybyś mogła wybierać, gdybyś mogła wrócić do swojego sektora Wszechświata jako cokolwiek, czy też jako ktoś, kim chciałabyś być — co wybrałabyś?

Pomyślała przez chwilę: — Nigdy nie myślałam o powrocie — odpowiedziała cichym, zaintrygowanym tonem.

Gdybyś jednak mogła, i mogłabyś być kim zechcesz i gdzie tylko zapragniesz, np. za sprawą jakiegoś demona, który spełniłby trzy twoje życzenia, to co byś wybrała?

Roześmiała się ponuro.

Wiesz, gdybym była rolnikiem, nie miałabym marzeń. Nauczono nas, by cieszyć się z wszystkiego. Kiedy jednak zrobili ze mnie dziwkę w Domu Partii, czasami siadywaliśmy i rozmawialiśmy o tym. Trzymali mężczyzn i kobiety oddzielnie — nie widywałyśmy mężczyzn wcale, chyba że miejscowych dygnitarzy partyjnych i przodowników pracy. Byliśmy zaprogramowane na seksbomby, dające im maksimum satysfakcji. Jestem pewna, że atletyczni chłopcy byli równie fantastyczni dla żeńskich grup grubych ryb. Naszpikowali nas hormonami, ustawiali tak, byśmy nie myślały o niczym, jak tylko o seksie. To prawda, że stale za nim tęskniłyśmy, tak bardzo, że w okresach słabego ruchu robiłyśmy to ze sobą. Partyjni bonzowie — ciągnęła — wiedzieli o wszystkim, wszędzie bywali. Niektórzy lubili o tym opowiadać i dlatego musiałyśmy w końcu sporo wiedzieć o świecie. Marzyłyśmy o innych światach, nowych doświadczeniach. — Na chwilę urwała, a później ciągnęła rozmarzonym, ale i trochę smutnym tonem. — Powiadasz: trzy życzenia. W porządku, skoro już zaczęliśmy tę zabawę.

Chciałabym być bogata, żyć tak długo, jak długo zechcę i być wiecznie młoda, i świetnie wyglądać. Oczywiście nie w Komlandach, ale to już czwarte życzenie, prawda?

Mów dalej — zachęcał. — Nie zważaj na liczbę. Coś jeszcze?

Chciałabym cię mieć na tych samych warunkach — odparła. Roześmiał się, naprawdę go to ucieszyło i pochlebiało mu.

Ale — powiedział, znowu poważny — załóżmy, że mnie nie ma. Załóżmy, że jesteś zdana tylko na siebie?

Nie chcę nawet o tym myśleć.

Daj spokój — nalegał. — To tylko zabawa.

Uniosła głowę i znowu przez chwilę myślała: — Gdyby ciebie nie było, myślę, że chciałabym być mężczyzną.

Gdyby Brazil miał ludzką twarz, zapewne w tym momencie uniósłby brwi ze zdumienia.

Mężczyzną? Dlaczego?

Wzruszyła ramionami, sprawiając wrażenie trochę zażenowanej.

Właściwie nie wiem. Pamiętasz, że mówiłam — młoda i ładna. Mężczyźni są więksi, silniejsi, mężczyzn się nie gwałci, nie zachodzą w ciążę. Może i chciałabym mieć dzieci, ale... no cóż, nie sądzę, by jakikolwiek mężczyzna poza tobą mógł mnie podniecić. Tam w Domu Partii, dla tych mężczyzn byłam niczym maszyna, maszyna seksu. Inne dziewczęta — były prawdziwymi ludźmi, moją rodziną. One troszczyły się o mnie. Dlatego właśnie Partia oddała mnie Hainowi, Nathan — doszłam do punktu, gdy mężczyźni nie podniecali mnie zupełnie, jedynie kobiety. Kobiety odczuwały, przejmowały się, nie... cóż, nie zagrażały mi. Rozumiesz?

Myślę, że tak — odpowiedział powoli. — To naturalne, zważywszy twoje pochodzenie. Z drugiej strony, jest wiele światów, w których homoseksualizm jest akceptowany, a dzieci można mieć w dowolny sposób, od klonowania do sztucznego zapłodnienia. Oczywiście, mężczyźni mają tyle samo problemów i zahamowań, co kobiety. Trawa nie jest bardziej zielona, po prostu inna.

W tym może tkwić cała przyjemność — odpowiedziała. Poza wszystkim, to jest coś, czym nigdy nie byłam — tak jak nigdy nie byłam przedtem centaurem, a ty nigdy nie byłeś jeleniem. Wiem jak to jest, gdy się jest kobietą i nieszczególnie mnie to bawi. Poza tym — to tylko zabawa.

Tak mi się zdaje — odpowiedział. — A skoro tak, to czy wolałabyś być właśnie centaurem, niż tym czym jesteś teraz? Możesz, wiesz o tym — po prostu wrócić do Strefy przez lokalne Wrota i wrócić z powrotem. Zostaniesz dostosowana do pierwotnego równania. To tutaj najbardziej rozpowszechniony sposób łamania czarów, jak wiesz. Tak bym właśnie załatwił sprawę, gdybym miał wtedy czas w Ivrom, zamiast ryzykować konfrontację z Królową Roju.

Nnie... nie jestem pewna, czy mogłabym na powrót przeistoczyć się w centaura z Diii — powiedziała cicho. — Och, oczywiście dobrze było być takim wielkim i silnym stworzeniem, podobał mi się kraj i jego cudowni mieszkańcy — ale przecież nie pasowałam tam. To właśnie w końcu przywiodło mnie do szaleństwa. Jol był cudowny, ale ciągnęło mnie do Dal. Takie rzeczy nie są w Dilli przyjęte, n gdyby nawet były... cóż, to mało praktyczne.

Kiwnął głową: — To właśnie miałaś naprawdę na myśli, gdy opowiadałaś mi dawno temu o tym, że ludzie powinni kochać innych ludzi niezależnie od ich postaci. A co ze mną? Załóżmy, że się zmienię w coś naprawdę upiornego, tak obcego, że nie będzie przypominało czegokolwiek, co dotąd poznałaś?

Roześmiała się: — Masz na myśli na przykład nietoperza albo zielonego ogórka z Czill, albo Syrenę?

Nie, tych przecież już znasz. Mam na myśli prawdziwą potworność.

Tak długo, jak długo ty tkwiłbyś w środku tej bestii, myślę, że nic by się nie zmieniło — odpowiedziała poważnie. — Zresztą, po co tak mówić? Czy spodziewasz się przeistoczenia w upiora?

Wszystko jest możliwe na tym świecie — przypomniał jej. — Widzieliśmy tylko małą cząstkę tego, co się może stać — widziałaś tylko sześć sześciokątów, sześć spośród tysiąca pięciuset sześćdziesięciu. Spotkałaś przedstawicieli dalszych trzech lub czterech. Jest masę znacznie dziwniejszych. — Głos jego zabrzmiał ponuro. — Musimy wkrótce spotkać Nowego Dathama Haina. Jest teraz ogromnym owadem płci żeńskiej — potworem jakich mało.

Teraz przynajmniej jego powierzchowność pasuje do podłego wnętrza — rzuciła gorzko. — Potwory to nie kwestia rasy, to się zaczyna w umyśle. Był potworem przez całe życie.

Kiwnął głową: — Posłuchaj, możesz mi wierzyć. Hain dostanie to, na co zasłużył, wszyscy dostaną. Kiedy będziemy już w Studni, wszyscy na powrót staniemy się tym, kim byliśmy, i wtedy przyjdzie czas obrachunku.

Nawet ty? — spytała. — A może zostaniesz jeleniem?

Nie, nie jeleniem — odpowiedział tajemniczo, a potem zmienił temat. — Cóż, może byłoby lepiej, gdyby już było po wszystkim. Jeszcze dwa dni.

Otworzyła usta, by zapytać o to, ale zrezygnowała. Po chwili powiedziała: — Nathan... czy właśnie dlatego żyłeś tak długo? Czy pochodzisz z cywilizacji Markowa? W każdym razie Varnett tak sądzi.

Westchnął: — Nie, to nie tak, niedokładnie. Mogą jednak dalej myśleć, że jestem stamtąd. Być może będę musiał wykorzystać to przekonanie, by uchronić wszystko od przedwczesnego rozpadu.

Spojrzała zdumiona: — Chcesz powiedzieć, że cały czas, kiedy dawałeś do zrozumienia, że jesteś jednym z pierwotnych budowniczych, blefowałeś?

Potrząsnął wolno głową: — O nie, nie blefowałem. Jestem rzeczywiście bardzo stary, Wuju — starszy, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Tak stary, że nie mógłbym żyć z własnymi wspomnieniami. Wyrzuciłem je z pamięci i zanim nie znalazłem się tutaj, w Świecie Studni, trwałem w miłosiernej, błogiej ignorancji. Żaden umysł nie może funkcjonować zbyt długo z tak obciążoną pamięcią. Wstrząs powodowany walką i transformacją w Murithel podłączył z powrotem całą przeszłość, ale jest ona tak ogromna! Jest prawie niemożliwe poklasyfikowanie wspomnień, zapanowanie nad nimi. Wspomnienia te dają mi jednak również przewagę — wiem o takich rzeczach, o których wy wszyscy nie wiecie. Nie jestem wcale sprytniejszy, czy mądrzejszy od ciebie, ale mam przecież całe to doświadczenie, całą tę nagromadzoną wiedzę tysięcy żywotów. To daje mi przewagę.

Ale oni wszyscy są przekonani, że uruchomisz dla nich Studnię — zauważyła. — Z tego, co mówiłeś, wynika, że znasz sposób.

Dlatego właśnie Serge zachował nas przy życiu — wyjaśnił. — Dlatego właśnie pieszczono nas i szturchano. Nie mam wątpliwości, że mały głośnik na moich rogach ma dodatkowy obwód nadzorowany przez Serge’a. Pewnie słucha nas i teraz. Nie mogę się już tym przejmować. Dlatego mógł nam pomóc, wiedzieć gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje. Dlatego właśnie mamy się z nim spotkać; tak to właśnie zostało z góry ukartowane. Na wypadek, gdyby nie mógł wykorzystać mnie — ma Skandera, albo Varnetta jak sądzi.

Rozumiem, że zależy mu na waszej trójce — odparła — ale dlaczego przejmuje się całą resztą? Na przykład — mą?

Gdyby Brazil mógł się uśmiechać, na pewno by to teraz robił.

Nie znasz Serge’a — Starego Serge’a. Tak mnie ukołysała ta pogawędka o żonie i dzieciach, że zapomniałem, jak mało ten świat zmienia człowieka, tam w głębi. Hain — cóż Hain, jest potrzebny, by trzymać Skandera w szachu, a także dla transportu. Nie wiem kto jeszcze z nimi idzie, ale możesz być pewna, że jest tylko po to, by posłużyć Serge’owi do wypełnienia jakiegoś zadania, albo też nie zdołał on wymyślić sposobu pozbycia się go.

Ale dlaczego ja? — powtórzyła.

Muszą tam mieć obłaskawionych paskudzielców w Komlandach — powiedział sardonicznie. — Jesteś zakładniczką, Wuju. Jesteś jego atutem przeciwko mnie.

Spojrzała niepewnie: — Nathan? A co będzie jeżeli rzeczywiście do tego dojdzie? Czy zrobisz przez wzgląd na mnie to, czego zażąda?

Nie, do tego nie dojdzie — zapewnił ją. — Możesz mi wierzyć. Varnett domyślił się już dlaczego, choć zapomniał o tym w młodzieńczym upojeniu.

A więc co zrobisz?

Doprowadzę wszystkich do Studni — Skander i tak może to zrobić, tak jak mógł Varnett. Mam zamiar pokazać im wszystko co chcą. Przekonają się, że poszukiwanie skarbów to ciernista droga, kiedy poznają, jaka jest prawdziwa cena. Założę się, że kiedy znajdą się już w swojej wymarzonej sterowni, pomyślą, że cena jest zbyt wysoka.

Potrząsnęła głową ze zdumienia: — Nic z tego nie rozumiem.

Zrozumiesz — odpowiedział zagadkowo — o północy przy Studni Dusz.

Podróż była niewygodna, a droga wyboista. Jechali wielkimi drewnianymi saniami z zaprzęgiem. Ciągnęło ich w dobrym tempie osiem olbrzymich bestii, częściowo widocznych z miejsca, w którym siedzieli, nazywanych przez ludzi z Ghimon piaskowymi rekinami. Widać było tylko ogromne, szare grzbiety i wielkie, ostre jak brzytwa płetwy. Potwory te ciągnęły sanie powożone przez woźnicę, trzymającego wodze osobno dla każdej bestii.

Rekiny piaskowe były gigantycznymi ssakami, które żyły w piasku, tak jak ryby żyją w wodzie. Oddychały powietrzem. Jedno wielkie nozdrze otwierało się, kiedy ich wielkie grzbiety przebijały się na powierzchnię. Poruszały się z prędkością ośmiu-dziesięciu kilometrów na godzinę.

Pod koniec dnia podróżni byli dokładnie poobcierani i podrapani, przebyli jednak więcej niż połowę drogi. Rozłożyli dywaniki na piasku i zjedli posiłek podgrzany ognistym oddechem woźnicy. Tego wieczora nie mieli żadnych problemów ze spaniem, pomimo żaru, wiatru i dziwnego towarzystwa.

Następny dzień stanowił powtórzenie pierwszego. Minęli kilka innych sań wiozących miejscowych, od czasu do czasu spotykali też jadących wierzchem w ogromnych siodłach na rekinach piaskowych. Raz po raz widzieli skupiska czegoś, co wyglądało na wielkie kominy z załogą, pilnującą by nie zasypał ich piasek. Głęboko pod nimi, jak to już teraz wiedzieli, zbudowano miasta, być może nawet duże.

Wreszcie drugiego dnia, na krótko przed zmierzchem, wyrosły przed nimi budowle. Okazało się, że jest to system wież i kolumn zbudowanych z małych kamyków, sięgających w niebo na pięćdziesiąt albo i więcej metrów, niczym szczyty jakiejś średniowiecznej fortecy.

Zwolnili tempo i zatrzymali się w pobliżu dwóch wież połączonych szeroką bramą. Dookoła widać było trochę stojących miejscowych; inni byli zajęci ruchem ku nieznanym celom.

Dinozaur o urzędowym wyglądzie, w czerwonej liberii, podszedł do nich: — To wy jesteście tą grupą obcych z Orgondo? — spytał opryskliwie.

To oni — odpowiedział woźnica. — Witaj, są twoi. Muszę się zająć moimi rekinami. Miały ciężką drogę.

Który z was jest panem Brazilem? — badał urzędnik.

To ja — odpowiedział Brazil.

Urzędnik wyglądał na zaskoczonego, bo przecież, pomimo wszystko, miał przed sobą olbrzymiego jelenia, szybko się jednak opanował.

Idź zatem ze mną. Reszta zostanie umieszczona w tymczasowych kwaterach. — Skinął w stronę innych swych pobratymców, którzy podeszli, by zapewnić grupie eskortę. Chociaż najniższy z ludzi był o głowę wyższy od strażników, nikt nie miał zamiaru się kłócić.

Idźcie z nimi — polecił Brazil swojej grupie. — Nie powinno być problemów. Dołączę do was, jak tylko będę mógł.

Nie mieli wyboru i ruszyli w stronę najbliższej wieży. Brazil zwrócił się do urzędnika: — I co teraz? — spytał.

Ambasador Ortega i druga grupa obcych rozłożyli się obozem w pobliżu podstawy Alei — odpowiedział urzędnik. — Mam cię do nich zaprowadzić.

Prowadź zatem — naglił Brazil beztroskim głosem. Aleja była, jak się okazało, rowem, szerokim na trzydzieści albo i więcej metrów, przebiegającym poza linią wież i kolumn. Jego głębokość przekraczała piętnaście metrów, i pomimo że obramowany był tylko kamiennymi krawężnikami, piasek nie zasypywał najwyraźniej sztucznego przepustu.

Szerokie, kamienne stopnie prowadziły w dół, do płaskiej, niemal lśniącej powierzchni w dole. Brazil miał trochę kłopotu z pokonaniem schodów, ale wreszcie mu się udało. Budynki Oodlikm wydawały się biec z obu stron Alei, niczym średniowieczne zamki, które zazwyczaj budowano na stromych zboczach dolin rzecznych na Starej Ziemi. Znajdowały się tam luźne schody i setki drzwi, okien, a nawet otworów strzelniczych dla obrony, w obu ścianach bramujących Aleję. Co się tyczy samej doliny, jej równa krystaliczna powierzchnia wydawała się rozciągać po prawej aż po ocean, a po lewej — sięgać horyzontu.

Kopyta Brazila klapały po błyszczącej nawierzchni. Górował nad niezliczonymi stoiskami sprzedającymi wszelki towar i nad tłumem, który gapił się na niego i ustępował z drogi. Szli w stronę oceanu, mijając ostatnie sklepy, dochodząc wreszcie do części bardziej oficjalnej i mniej handlowej, gdzie pośpiesznie wznoszono barykadę z ciężką drewnianą bramą i uzbrojonymi strażnikami.

Urzędnik podszedł do bramy, pokazując przepustkę, którą wydobył z kieszeni płaszcza. Strażnicy, sprawdziwszy ją dokładnie, otworzyli bramę i wpuścili ich do środka. Wewnątrz czuwały straże. W centralnej części Alei dostrzegli: mieszkańca Akkafii, Czilliankę i Umiau, umieszczonych w czymś, co przypominało kwadratową wannę. I był tam jeszcze ktoś.

Brazil przyjrzał się Wróżbicie i Relowi, dopasowując ostatnie kamyki układanki. Od początku nie była dlań jasna rola mieszkańców Północy, nie wiedział nic o materialnej, czy duchowej naturze sześciokąta, z którego pochodzili. Był jednak pewien, że stali za wszystkimi ich nieszczęściami.

Zapadła ciemność, pokazały się gwiazdy. Zapalono małe lampy naftowe, przydając scenerii niesamowitego kolorytu.

Zostań z tamtymi! — polecił urzędnik. — Sprowadzą ambasadora Ortegę.

Brazil podszedł do obcych stworów, nie zwracając uwagi. na nikogo prócz Umiau.

A więc ty jesteś Elkinosem Skanderem — powiedział zdecydowanie.

Syrena zrobiła zdziwioną minę: — Tak? A kim lub czym. ty jesteś?

Nathan Brazil — odpowiedział krótko. — To nazwisko niewiele ci mówi? Możesz w takim razie nazwać mnie mścicielem śmierci siedmiorga ludzi.

Umiau otworzył usta ze zdumienia: — Siedmiorga — cóż u licha chcesz przez to powiedzieć?

Poruszające się niezależnie od siebie oczy Brazila obserwowały jednocześnie Skandera po prawej i zainteresowanie pozostałej trójki po lewej. Wszyscy z napięciem przyglądali się dwóm adwersarzom.

Jestem kapitanem frachtowca, który odnalazł zwłoki na Dalgonii. Siedem ciał, spalonych, porzuconych w nagim świecie. Żaden z nich niczego ci nie zrobił, ich śmierć nie miała żadnego uzasadnienia.

Nie zabiłem ich — odpowiedział Skander pewnym tonem. — To Varnett ich zabił. Co z tego? Wolałbyś otworzyć ten świat przed ludźmi z Komlandów?

A więc o to chodziło — powiedział Brazil ze smutkiem. — Tych siedmiu ludzi zginęło, bo ty bałeś się, że ich rządy przechwycą władzę. Skander, ty wiesz, kto ich zabił, i ja też to wiem, nie zmienia to jednak faktu, że nie musieli umierać nawet dla tak wątpliwego powodu. Wrota i tak pozostałyby dla nich zamknięte.

Ależ nie! — rzucił Skander. — Otworzyły się, gdy Varnett i ja znaleźliśmy matematyczny klucz do komputera. Były jeszcze otwarte, by przepuścić ciebie i twoją grupę.

Brazil potrząsnął wolno głową: — Nie, Skander. Otworzyły się tylko dlatego, że wy dwaj chcieliście, żeby się otworzyły. To właśnie jest klucz. Mimo, iż nie wiedzieliście, że Wrota nie prowadzą do mózgu Dalgonii, ale tu, wiedzieliście, że muszą istnieć jakieś Wrota i rozpaczliwie próbowaliście je znaleźć. Postanowiliście zabić Varnetta i pozostałych, jeszcze zanim je znaleźliście. Varnett wiedział o tym. Pragnął odszukać wrota, a jednocześnie bał się śmierci. To właśnie je otworzyło, a nie twoje matematyczne odkrycia. Nie otwierały się od czasu, gdy żyli tu ludzie cywilizacji Markowa, i nie otworzyłyby się ponownie, gdyby nie powstały sprzyjające warunki.

A więc w jaki sposób ty się tu dostałeś? — zapytał Skander. — Dlaczego otworzyły się przed tobą?

Nie otworzyły się — odpowiedział spokojnie Brazil. — Chociaż powinienem wiedzieć, że tam są.

Ale one jednak otworzyły się przed nami, Brazil — wtrącił Hain.

Nie przed tobą, Hain, ani przed Vardią, ani też przede mną — powiedział Brazil. — W waszej grupie była jednak jedna osoba, która utraciła wszelką nadzieję, która pragnęła umrzeć, umknąć kolejom losu. Mózg, czuły na takie rzeczy, podchwycił to i ściągnął nas na Dalgonię za pomocą fałszywego sygnału alarmowego. Podeszliśmy do miejsca, gdzie stały jeszcze pojazdy opuszczone przez Skandera i Varnetta, weszliśmy na Wrota, które, gdy Wu Ju-li znalazła się w ich obrębie, otworzyły się i wysłały nas tutaj.

Teraz cię pamiętam! — wykrzyknął Skander. — Vardią opowiadała mi o tobie, gdy byliśmy uwięzieni w Państwie! Powiedziała, że pojazdy jak gdyby zniknęły. Gdy to wszystko usłyszałem, założyłem, że to ty ukartowałeś całą sprawę, że jesteś jednym z ludzi z cywilizacji Markowa. Wszystkie dowody zdawały się to potwierdzać. Prócz tego, jest rzeczą zrozumiałą, że nie zastawia się jako kontrolnej grupy, jak ta w Świecie Studni, bez kogoś, kto obserwowałby całe doświadczenie.

Fakt, że to właśnie dziewczyna, a nie Brazil uruchomiła Wrota, niekoniecznie odbiera wartość pańskim wnioskom, Doktorze — dobiegł ich z tyłu gładki, silny głos. Obejrzeli się, by ujrzeć ogromne kształty Serge’a Ortegi, pięć metrów węża plus dwumetrowe, mocne, sześcioramienne ciało.

Serge, powinienem był wiedzieć — powiedział Brazil jowialnie.

Ulik wzruszył całym swym kompletem ramion: — Mam tu niezłą zabawę, Nat. Mówiłem ci, że jestem szczęśliwy i tak jest rzeczywiście. Założyłem podsłuch w większości ambasad w Strefie, zapisuję wszystkie rozmowy. Wiem, co się dzieje, kto co robi i komu, a jeśli jest coś, co może interesować mnie i moich ludzi — przystępuję do działania.

Brazil kiwnął głową i byłby się uśmiechnął, gdyby pozwoliło mu na to jego jelenie ciało.

To wcale nie był przypadek, że to właśnie ty wyszedłeś nam na spotkanie, prawda? Wiedziałeś już, że tu jestem.

Oczywiście — odparł Ortega. — Małe kamery rozmieszczone w dwóch czy trzech punktach dookoła Studni włączają się, gdy tylko ktoś przejdzie. Jeżeli to będą ludzie starego typu, pierwszy jestem na miejscu. Nikt się specjalnie nie przejmuje, gdyż Wrota Strefy przypisują do sześciokątów na zasadzie przypadku.

Ale mnie nie spotkałeś — zauważył Skander.

Ortega ponownie wzruszył ramionami: — Nie mogę żyć w tym cholernym biurze. To był jednak pech, bo straciłem was wtedy z oczu na długo. Tamci byli już w środku, z gotowym przydziałem, zanim zdążyłem trafić na Siad Varnetta, chociaż Umiau są tak kopnięci na punkcie tajemnicy,. że twoje ukrycie wyszło na jaw mniej więcej w miesiąc po twoim przybyciu.

Śledziłeś mnie do Czill, prawda, Serge? — spytał Brazil. — Jak ci się to udało?

Dziecinna zabawa — odparł Ulik. — Czill ma wysoki poziom techniki przy braku zasobów naturalnych, prócz tego mają pewne problemy z obróbką metalu na gorąco. Dostarczamy części dla ich maszyn — my i wielu innych — z tym, że w naszych wprowadziliśmy pewne nieznaczne zmiany. I tak np. rezonator dla translatorów ma tylko jeden,. niemal niewidoczny dodatkowy obwód do przekazywania. Trzeba znać prawidłową częstotliwość. Zasięg nie jest fantastyczny, ale wiedziałem, gdzie przebywacie i w większości przypadków wystarczyło tylko trochę komplementów, starych długów wdzięczności itd. Myślę, że wiem, kim jesteś, Nat, i myślę, że ty wiesz, że powinieneś grać po mojej strome.

Albo zabijesz resztę?

Wężolud zrobił zbolałą minę, ale zdecydowanie przesadził w obłudzie.

Ależ Nat! Czy ja coś takiego mówię? Niezależnie od tego mam przecież Skandera, a jeśli wszystko inne zawiedzie — również Varnetta. Wolałbym ciebie, Nat. Nie sądzę, byś różnił się od tego Nathana Brazila, którego znałem przez tyle lat. Idę o zakład, że ta twoja osobowość nie jest fałszywką albo konstrukcją intelektualną, ale tobą prawdziwym, niezależnie od tego, kim byli twoi rodzice. Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek, więc wiesz, jak działam i co zrobię w każdym przypadku. Czy wprowadzisz swoją grupę?

Brazil przez chwilę przyglądał się staremu znajomemu.

Dlaczego wszyscy, Serge? Dlaczego nie po prostu ty i ja? — spytał.

Ach, daj spokój, Nat! Za kogo mnie bierzesz? Wiesz, jak się tam dostać, a ja — nie. Ty wiesz, co jest w środku, ja nie wiem. Reszta pozwoli mi kontrolować twoje działania i opisy, a także stanowi dla mnie rodzaj polisy ubezpieczeniowej. Ci z Północy pracują dla grupy na tyle odmiennej od każdego z nas, że nie jestem w stanie powiedzieć o nich czegokolwiek. Podobnie jednak jak Hain i ta roślina, pilnują oni swoich interesów. Tacy naprawdę są ci twoi ludzie. Nikt nie pozwoli, by inni byli górą. Zostaniecie nawet uzbrojeni — w pistolety, którymi będziecie się mogli pozabijać nawzajem, ale nie będziecie mogli zabić mnie. Wziąłem szczepionkę z substancji jadowej żądła Haina, a więc nie jest ona dla mnie groźna, a fizycznie na tyle nad wami góruję, że będę szczęśliwy, mogąc was zabrać. Nat wie, jak szybko potrafię się poruszać.

Brazil westchnął: — Zawsze starasz się wszystko przewidzieć, prawda, Serge? Jeżeli więc cały czas była to twoja gra, to dlaczego musieliśmy w ogóle walczyć i przebyć taką daleką drogę? Dlaczego nie zebrałeś nas wszystkich i nie przeniosłeś od razu do tego miejsca?

Nie miałem najmniejszego pojęcia, dokąd się udajecie — odpowiedział Ortega uczciwie. — Zresztą, Skander stale szukał, Varnett dał za wygraną, nikt poza tym nie wiedział. Pozwoliłem więc, by obie ekspedycje przywiodły mnie tutaj. Kiedy stało się jasne, dokąd zmierzają, spowodowałem pewne zwolnienie tempa tak, bym mógł przybyć tu przed wami. Było to łatwiejsze, niż myślicie — dotarłem Wrotami Strefy do Ulik, a potem już tu. Do licha, człowieku, byłem w tych równikowych sześciokątach setki razy. Nikt nie znalazł drogi, a wielu w ciągu tych lat próbowało.

Ale teraz wiemy, że wejście jest przy końcu Alei — powiedział Rel nagle. — Od Skandera zaś znamy również porę wejścia — północ.

Dwa trafienia — przyznał Brazil. — Dysponując jednak wyłącznie tymi wiadomościami, nie dostaniesz się do środka. Musisz pragnąć dostać się do Centrum Studni, a tak potrzebujesz podstawowego równania, które powiedziałoby studni, że wiesz co robisz.

Relacja Varnetta — powiedział Skander. — Otwarte równanie z przeźroczy mózgu Markowa. O to chodzi, prawda?

Jasne — przyznał Brazil. — Zresztą, nie miało to wykluczać Markowian. Warunki tego świata są takie, że relacja ta jest po prostu nie do odszyfrowania. Jest jedna szansa na milion, że odkryliście ją właśnie wy dwaj, a szansa na to, że znajdziecie się tam, gdzie będziecie mogli ją wykorzystać, była nieskończenie mała. Nie moglibyście użyć jej na Dalgonii, ponieważ wymaga ona dla skompletowania jeszcze dodatkowo odpowiedzi. To przypomina trochę taką zabawę, jak zadanie pytania: czego pragniesz przy postawieniu wymogu, by odpowiedź została udzielona w matematycznie poprawnej formie. W tym jednak przypadku uzupełnienia dokonuje sam mózg, który, kiedy zadasz pytanie, sam dokłada odpowiedź.

Jeżeli jednak on jest z cywilizacji Markowa, dlaczego nie mógł po prostu wejść w kontakt z mózgiem, oszczędzając sobie tych wszystkich problemów? — spytał mieszkaniec Slelcron.

Brazil odwrócił się do roślinnej postaci z wyrazem zaskoczenia: — Myślałem, że jesteś Vardią, ale ten głos brzmi zupełnie inaczej.

Vardią zjednoczyła się z przedstawicielem Slelcron — wyjaśnił Rel, i opowiedział im o tych szczególnych kwiatach i ich osobliwych obyczajach. — Posiada sporo mądrości i sprawny umysł, ale wasza przyjaciółka jest tak małą cząstką całości, że na dobrą sprawę jest martwa — zakończył Rel.

Rozumiem — powiedział Brazil powoli. — No cóż, i tak było o jedną Vardię za dużo. Nasza jest ta pierwotna, znowu w ludzkiej postaci. — Ponownie odwrócił się do Serge’a — Tak samo jak Wuju i Varnett.

Varnett? — Skander zerwał się, rozlewając wodę — Varnett jest z wami?

Tak, i żadnych sztuczek, Skander — przestrzegł Ortega. — Jeśli spróbujesz zrobić coś Varnettowi, osobiście się tobą zajmę. — Znowu odwrócił się od Brazila. — Dotyczy to również i ciebie, Nat.

Nie będzie żadnych problemów, Serge — zapewnił go Brazil zmęczonym głosem. — Zabiorę was wszystkich do Studni, i pokażę wam to, czego chcecie — czego wszyscy chcecie. Odpowiem nawet na wszystkie wasze pytania, wyjaśnię wszystkie wątpliwości.

To nam odpowiada — odparł Ortega, ale w jego głosie, przebijała nuta ostrożności.





Aleja — pod równikiem

Podróż Aleją przebiegła bez niespodzianek, nikt nie próbował sprawdzić możliwości obronnych Ortegi. Szli wszyscy tam, dokąd chcieli, a jak powiedział Ulik, każdy z nich miał na sercu swój egoistyczny interes. Przez całą drogę Brazil był ożywiony i przyjacielski, ale w głębi wyczuwali w nim jakiś smutek, chociaż próbował pokryć go śmiechem. Czterej członkowie grupy Brazila trzymali się razem. Hain cały czas obserwował Wuju z dziwnym wyrazem twarzy, ale czekał stosownej chwili, a Skander, jak się wydawało, pogodził się z przynależnością Varnetta do grupy.

A teraz, w blednącym popołudniowym słońcu stali przed samą Barierą Równikową, wspaniałą i z pozoru nie do przebycia.

Przypominała ścianę, częściowo przeźroczystą, wznoszącą się tak wysoko, że zlewała się z błękitnym, bezchmurnym niebem.

Sama bariera nie sprawiała wrażenia grubej, była gładka w dotyku i jakby szklista, jednakże bez szwanku przetrwała podejmowane przez wiele ras po obu stronach próby wyskrobania na niej czegoś. Rozciągała się przed nimi w obie strony aż po horyzont, niczym gigantyczna, matowa ściana szkła.

Wydawało się, że Aleja zlewa się z nią, nie było najmniejszego śladu pęknięcia, szczeliny czy śladu połączenia dziwnej nawierzchni Alei z powierzchnią bariery. Wydawało się, że po prostu stapiają się w jedną całość.

Brazil podszedł do ściany, a później odwrócił się twarzą do reszty towarzystwa. Czekali ciekawie.

Nie możemy wejść przed północą, możemy więc na razie zająć możliwie wygodną pozycję — powiedział.

Masz na myśli 24.00? — spytała prawdziwa Vardia.

Ależ nie, oczywiście że nie — odpowiedział Brazil. Po pierwsze — jak wiesz, dzień w Świecie Studni ma około dwadzieścia osiem i ćwierć standardowych godzin, a więc godzina 24.00 jest tutaj bez znaczenia. Północ oznacza dokładnie połowę nocy. Ponieważ cały dzień ma dokładnie 334 standardowych godzin i ponieważ oś jest dokładnie ustawiona pionowo, oznacza to, że dzień trwa 14,167 godzin i tyleż trwa noc. Północ przypada zatem 7,0835 godzin po zachodzie słońca. Liczby te zostały zdeterminowane przez fizyczną potrzebę przy budowaniu tego miejsca. Po prostu tak wyszło. Możecie mi wierzyć, zegary ludzi cywilizacji Markowa dość mocno różniły się od naszych, a czas można było określić bardzo dokładnie.

Tak, ale w jaki sposób my go określimy? — spytał Rel. — Jest tu kilka chronometrów, ale na pewno nie są one tak dokładne.

I nie ma takiej potrzeby — zapewnił Brazil dziwoląga z Północy. — Hain, podleć do powierzchni i obserwuj słońce Gdy zniknie na zachodzie, wówczas natychmiast nas o tym zawiadomisz. Lepiej się pomylić w ciągu dnia. Sprawdzimy zegarki po 7 godzinach od tej chwili. Później będziemy po prostu czekać na otwarcie ściany. Będziemy mieli zaledwie około dwóch minut, i dlatego tak ważne jest, by wszyscy przeszli zaraz, kiedy tylko się otworzy. Ci, którzy nie chcą zostaną tutaj.

Jaka tam panuje atmosfera? — spytał Skander. — Mamy z sobą tylko kilka skafandrów próżniowych.

Nie będzie tam z tym problemu — odpowiedział Brazil. — Wszyscy możemy oddychać mieszanką tlenowo-azotowowęglową, która jest wspólna w tym czy innym sensie sektorom po obu stronach Alei. Będzie jakaś korekta, chociaż mieszanka ta może przyprawić niektórych z nas o przejściowy lekki zawrót głowy, nie powinno to nastręczać żadnych problemów. Ten system atmosferyczny będzie automatycznie nam towarzyszył sekcja po sekcji, w miarę jak będziemy schodzili w dół. Jedyny problem z jakim moglibyśmy się zetknąć jest raczej błahy i sprowadza się do sporych różnic siły grawitacji, związanych z przebiegającymi stąd liniami sił. Nie będzie to prawdziwy problem, a po prostu pewna chwilowa niewygoda.

Wydawało się, że wyjaśnienie to zadawala ich, usiedli więc lub w inny sposób się odprężyli, czekając stosownej chwili.

Czy ty naprawdę... czy ty to ja, naprawdę? — Vardia z wahaniem spytała przybysza ze Slelcron, który nie spał tylko dlatego, że ponad liściem na głowie przymocowany miał mały przyrząd przypominający lampę.

Tamten przez chwilę nie odpowiadał i intensywnie myślał.

Jesteśmy tobą i jesteśmy czymś więcej, niż tobą — odpowiedział. — Pozostały wszystkie twoje wspomnienia, całe życiowe doświadczenia, wraz z milionami naszych ze Slelcron. Jesteś częścią nas, a my jesteśmy cząstką ciebie.

Jak to jest? — spytała.

To jest najwyższe stadium, do którego każdy może dążyć — powiedział stwór. — Żadnej indywidualności, żadnej osobowości, którą można by przekupić. Żadnej zazdrości, chciwości, gniewu i tych wszystkich rzeczy, które są przyczyną ludzkiej nędzy. Wszyscy podobni, wszyscy identyczni, wszyscy we wspólnocie. Jako rośliny potrzebujemy tylko i światła słonecznego, a także dwutlenku węgla do oddychania. Kiedy potrzebny jest następny osobnik, wytwarzamy ziarno i łączymy je z Nagrywaczami; rośnie i zaraz po kwitnieniu przypomina nas. Nagrywacze nie myślą, a pożywienie uzyskują z naszych ciał.

Ale... co właściwie robicie? — spytała ciekawie. — Jaki cel ma wasze życie?

Powszechną szczęśliwość w stabilnym porządku — odpowiedział przybysz ze Slelcron bez wahania. — Długo tęskniliśmy za możliwością rozszerzenia syntezy. Teraz, poprzez to ciało i twoje doświadczenie, możemy wrócić do Czill, by tam się powielać. Użyjemy urządzeń Czill do stworzenia syntezy zwierzęcia z rośliną. W końcu ogarniemy cały Świat Studni i — przy pomocy Studni — sięgniemy do najdalszych zakątków Wszechświata. Wszyscy zespolą się w syntezie w jedność, wszyscy będą się cieszyli doskonałą równością i szczęściem.

Pomyślała chwilę: — A co będzie, jeśli ze zwierzętami nie wyjdzie?

Na pewno się uda — powiedział tamten dufnie. Gdyby jednak nawet nie, wówczas wyższe wyeliminuje niższe, tak jak to się zawsze dzieje w przyrodzie.

To nie ja — pomyślała. To nie mogę być ja. A może jednak? Czyż nie do tego właśnie dąży moje społeczeństwo? Czy nie dlatego klonujemy, dlatego inżynieria genetyczna ma zrobić z wszystkich identycznych, pozbawionych płci, zaopatrywanych pod każdym względem identycznie?

Nagle uderzyła ją pewna sprawa. Spytała: — A co zrobicie, kiedy już osiągniecie tę wszechogarniającą syntezę? Co wtedy?

Wtedy będzie doskonałość, harmonia i pełnia szczęścia — odpowiedział jej rozmówca ze Slelcron, jak gdyby recytował litanię. — Nasze będą niebiosa po wsze czasy. Dlaczego zadajesz takie pytanie? Czyż nie jesteśmy tobą? Czy faktycznie nie przyjęłaś ofiarowanej syntezy?

Pytanie sprawiało jej kłopot, bo nie miała nań żadne,; odpowiedzi. Co się zmieniło? Jak mogły ścieżki Vardii I i Vardii II rozejść się tak mocno w ciągu ostatnich kilku tygodni, że takie pytanie w ogóle mogło jej przyjść do głowy?

Odwróciła się i jej oczy spoczęły na Wu Ju-li i Nathanie Brazilu. Pomyślała, że są w pewnego rodzaju symbiozie Było to widoczne niezależnie od tego, jaką postać przybierali. Gdy mógł bez problemu uwolnić się od czarów w Ivrom, zaryzykował samym sobą, by ją uwolnić.

Usiadła, a chłód nocy sprawił, że twardą wstęgę Alei czuła pod sobą niczym kostkę lodu.

Co takiego widziała, czego jej siostra nie dostrzegła? Emocja? Miłość? Jakiś inny rodzaj związku? Delikatność? Co? — Co widziała jej siostra? Naród wielkich owadów, pilnie zajętych próbą zapanowania nad innymi. Hain. Skander. Ten niesamowity Stwór z Północy. Świat maszyn. Są czymś tak różnym od Nathana Brazila, Wuju i Varnett, z tymi siedmioma ludźmi, których prawdopodobnie i tak nie mógł uratować. Poczucie winy dlatego, że się zrobiło właściwą rzecz? Niemożliwe! A jednak — pamiętała, jak przyleciał wczesnym rankiem, niosąc umęczone, połamane ciało Brazila. Wyczerpany, osłabiony, na wpół oszalały od ciężaru, który dźwigał, ale odmawiający snu i jedzenia, dopóki Brazilem nie zajęto się jak trzeba. Stojący nad tym ciałem, tylko technicznie żywym, roniący łzy.

Dlaczego?

Pomyślała znowu o przybyszu ze Slelcron i jego marzeniach. Doskonałe społeczeństwo. Niebo. Na zawsze. Markowianie przecież to mieli, osiągnęli szczytową fazę materialnego bytu. A jednak, z rozmysłem zniszczyli to, dając początek śmierci, nędzy, bólowi i walce w niezliczonych światach i w nieprzeliczalnych postaciach. A zresztą — co to jest doskonałość? Czego brakowało Markowianom, że wielkie marzenie okazało się kłamstwem?

Brazil powiedział: — Zapomnieli, co to miłość.

A co to jest miłość? Czy my już o tym zapomnieliśmy?

Ta myśl nie dawała jej spokoju i nie potrafiła wytłumaczyć dlaczego. Po raz pierwszy w życiu czuła się wyobcowana, samotna, na zewnątrz, porzucona.

Oszukana.

Poza tym nie wiedziała, czego jej brakuje.

Po raz pierwszy, i być może jako pierwsza istota w Świecie Studni, wiedziała, jakie to niszczycielskie uczucie być kimś z cywilizacji Markowa. Czy to właśnie odczuwał Nathan Brazil? Czy właśnie dlatego czuł, że jest przeklęty? Czy żył przez tysiąclecia szukając brakującego ogniwa snu Markowian, ciągle licząc na to, że ktoś go znajdzie?

Ale jednak nie — pomyślała. Wiedział, co to było. Próbował to wytłumaczyć.

Nagle wzdrygnęła się, ale nie od chłodu. Nigdy nie zapuszczała się tak głęboko w rozmyślaniach, nigdy przedtem nie stanęła tak blisko wobec chłodu rzeczywistości.

O, nieistniejący, nieczuli bogowie! — pomyślała gorzko. Cóż za przekleństwo, straszniejsze niż cokolwiek dostępne wyobraźni. A jeśli to Nathan Brazil miał to, czego brakowało — gdzieś, w głębi, i tylko on?

Cześć, Vardia — powiedział ktoś za nią. Odwróciła się i zobaczyła stojącą Wuju. — Siedziałaś tu bardzo długo, wyglądając tak dziwnie.

Uśmiechnęła się blado, ale nic nie powiedziała. Wuju uśmiechnęła się i siadła obok.

Rany! Ależ ten chodnik zimny!

Gdy już się siedzi, nie zauważa się tego — powiedziała Vardia.

Wszyscy są tacy ponurzy i poważni — zauważyła Wuju — nawet ja.

Vardia popatrzyła na nią dziwnie.

To jest misja — koniec misji. Tam w środku jest wszystko, co zechcesz. Trzeba tylko chcieć. Wszyscy wejdziemy. Nie wiem jak inni, ale ja stwierdziłam, że nie wiem, czego mam pragnąć.

A ja bym chciała, żebyśmy nie szli — powiedziała Wuju ponuro. — Jeżeli czegoś bym chciała to tego, by to się nigdy nie skończyło. To był najszczęśliwszy okres w moim życiu. Boję się, że kiedy wejdziemy, nic nie będzie już takie, jak przedtem. Nic.

Vardia pogłaskała ją po ręce: — Po co to robię? — zastanowiła się.

Nie wiem, co się stanie — powiedziała łagodnie. — Wiem tylko, że muszę się zmienić. Już się zmieniłam. Teraz muszę zrozumieć, jak i dlaczego.

W ogóle mi się to nie podoba — odpowiedziała Wuju tym samym złowróżbnym tonem. — Nie podoba mi się pomysł zmiany wszystkiego mocą kaprysu. Nikt nie powinien mieć takiej władzy. Nie chcę być czyimś wymysłem. Śmiertelnie się boję. Mówiłam Nathanowi, ale on tylko potrząsnął głową i poszedł sobie. I tego nie rozumiem. Mogę stawić czoła śmierci, teraz — a także złu. Ale nie mogę stawić czoła lękowi przed tym, co jest tam. Nie sama.

Nie jesteś sama — powiedziała Vardia z delikatnością, która ją samą zaskoczyła.

Wuju spojrzała w stronę Brazila, stojącego z twarzą zwróconą w stronę ściany, bez ruchu, osamotnionego. Zaczęła drżeć.

Nie mogę stawić temu czoła w pojedynkę! — załkała słabo.

Nie jesteś sama — powtórzyła Vardia, ściskając mocniej jej rękę.

Elkinos Skander ciekawie przyglądał się obu kobietom. A więc roboty zachowały jednak odrobinę ludzkich uczuć — pomyślał z satysfakcją. Tkwi ona jednak tak głęboko w nich, że trzeba było Świata Studni, by ją wydobyć.

I po co?

Sprawy nie układały się dokładnie tak jak zaplanował, ale nie licząc tego ze Slelcron i — być może — stworów z Północy — wszystko było w porządku, szczególnie jeśli roboty takie jak Vardia mogły mieć jakieś uczucia.

Na pewno nie będą się sprzeciwiać jego żądaniom.

Spojrzał na Haina, który zamarł w ciemności.

Hain? Nie śpisz? — spytał cicho.

Nie. Kto mógłby teraz spać? — dobiegła odpowiedź robaka.

Powiedz mi, Hain. Co się tam spodziewasz zastać? Czego chcesz od Studni?

Hain przez chwilę nie odzywał się: — Władzy — odpowiedział w końcu. — Uczyniłbym Barona Azkfru cesarzem Świata Studni, tej galaktyki, być może całego Wszechświata. Z tą hołotą jednak zadowolę się jak najdłuższym jego królowaniem w Akkafi, zostawiając starania o rozszerzenie tej władzy na później. Mój Pan, baron, może zrobić wszystko, nie może jednak walczyć z tą maszyną.

Skander uniósł ze zdziwieniem swe syrenie brwi.

Ale co ty będziesz z tego miał?

Będę królową barona — odpowiedział Hain z podnieceniem. — Będę u jego tronu, moja władza będzie ustępowała tylko jego władzy. Moje potomstwo będzie panowało na wieki, dzieci moje i Azkfru! Robotnicy, nawet możni, będą ulegli mnie i moim życzeniom, będą mi zazdrościć, moi poddani będą opiewać moje przymioty! — Hain przerwał, porwany własną wizją.

Urodziłem się w zrujnowanej chałupie w dziurze zwanej Gorind na Afrodycie — ciągnął po chwili. — Byłem dzieckiem nie chcianym, chorowitym. Matka mnie biła, wyrzuciła mnie, gdy stwierdziła, że nigdy nie zostanę górnikiem. Byłem dziewiąty z kolei. Poszedłem do miasta, żywiąc się odpadkami, kradnąc, śpiąc na zimnych klatkach schodowych. Jakoś przeżyłem, w cieniu bogatych, właścicieli kopalń, szyprów, których okradałem. Pewnego dnia, miałem wtedy koło piętnastu lat, zgwałciłem i zabiłem dziewczynę. Walczyła, wyzywała mnie, próbowała mnie podrapać — zupełnie jak moja matka. Złapali mnie i już mnie mieli przestroić na dobrego zaprogramowanego robotnika, kiedy w mojej celi odwiedził mnie ten człowiek. Powiedział, że potrzebuje takich ludzi jak ja. Powiedział, że jeśli zgodzę się służyć jemu i jego szefom — wyciągnie mnie stamtąd.

Oczywiście zgodziłeś się — wtrącił Skander.

O tak. Otworzył się przede mną całkiem nowy świat. Stwierdziłem, że bogacze, którym zazdrościłem, marzyli, by być jeszcze bogatszymi, a także, że władza nie pochodzi z przestrzegania prawa, lecz z tego, by się nie dać złapać. Awansowałem w organizacji. Dobrze jadłem, obrosłem w tłuszcz, rządziłem ludźmi. Mam — miałem — swoją posiadłość w prywatnym świecie szefów, wyposażoną w kobiety, młode kobiety, które utrzymywałem przy sobie przy pomocy gąbki. Wiele z nich było niewolnicami, inne zepchnąłem do kondycji zwierzęcia. Włóczą się nago po lesie należącym do posiadłości, żyją na drzewach, jedzą pomyje, które im wystawiam jak psom podwórzowym.

Skander miał niesamowite uczucie gdzieś w okolicy żołądka, ale śledził wynurzenia Haina z niezdrową fascynacją.

Ale to teraz przeszłość — powiedział Skander tak spokojnie, jak tylko mógł.

Wcale nie — odparł Hain gorączkowo. — Teraz będę matką.

Cóż mógł na to Skander odpowiedzieć. Można było żałować tego, kim kiedyś Hain był lub mógł być, a nie tego stworzenia, którym był teraz.

A ty czego się po tym wszystkim spodziewasz, Skander? — spytał Hain nagle. — Po cóż te wszystkie kłopoty, te wszystkie starania? Co chcesz robić?

Chcę przywrócić ludziom ich człowieczeństwo — odpowiedział Skander gwałtownie. — Chcę się pozbyć inżynierów — genetyków, filozofów politycznego uniformizmu w Komlandach. Chcę nas ruszyć, Hain! Chcę uczynić ludzi na powrót ludźmi, nawet gdybym, po to by uratować ludzkość, miał zniszczyć cywilizację. Usuniemy roboty albo oddamy Wszechświat innym rasom. Markowianie wymarli z powodu stagnacji, Hain, i to samo stanie się z nami, o ile z tym nie skończymy!

Hain nigdy nie lubił fanatyków, zbawców, wizjonerów, ale nie bardzo mieli co do roboty, więc podjął dyskusję.

Powiedz mi, Skander. Czy chciałbyś wrócić? To znaczy — gdybyś mógł. Przypuśćmy, że dostaniesz to, czego chcesz. Czy wróciłbyś, czy też zostałbyś tutaj?

Myślę, że mógłbym dożyć swoich dni tutaj, gdybym rzeczywiście dostał to, czego chcę — odpowiedział Skander uczciwie. — Lubię to miejsce. A ty? Czy ty byś wrócił?

Tylko jako Królowa Matka cesarstwa Akkafii — odparł Hain bez wahania. — Przy boku mojego ukochanego Pana Azkfru. Wróciłbym tylko po to, aby sprawować władzę, Skander. Po nic innego.

Ortega popełzł ku nim. W dłoniach dzierżył małe pistolety, jeden położył obok Skandera, a drugi przed Heinem.

Pistolety dla wszystkich — powiedział swobodnie. — Miłe małe maszynki energetyczne. Będą tu działać, jak w każdym wysokotechnologicznym sześciokącie. Będą skuteczne wobec każdego prócz mnie. Zapobiegnie temu milutki mały obwodzik.

Skander sięgnął po pistolet i zważył go w dłoni. Nagle uczony Umiau spojrzał prosto w duże brązowe oczy Ortegi.

Spodziewasz się, że skoro wejdziemy do Studni i poznamy sposób jej działania, rozpęta się piekło. Później wykończysz zwycięzcę.

Ortega uśmiechnął się, wzruszając ramionami.

To zależy od was — odpowiedział spokojnie. — Możecie zawrzeć ugodę ze mną albo wzajemną, albo też zrobić tak jak mówisz i strzelać do siebie. W każdym przypadku wygrana przypadnie mnie. — Oddalił się swym wężowym ruchem, by rozdzielić pistolety wśród pozostałych, chichocząc cicho.

Sukinsyn — skomentował Hain. — On jeszcze nie wie, na co stać Wróżbitę i Rela, prawda? Ciekawe, jaką ma na to obronę?

Myślę, że wie — odparł Skander. — To sprytny pirat. Liczy, że zajmiemy się tymi z Północy. I — niech go diabli — musimy! Musimy to zrobić albo ten mały błyskający sukinsyn wszystkich nas dostanie!

Powinieneś dziękować, że wąż przetransportował cię do Świata Studni — powiedział Hain otwarcie. — W przeciwnym razie rządziłby teraz całą tą cholerną galaktyką.

Varnett podszedł do Brazila, który nadal milczał z twarzą zwróconą w stronę Bariery Równikowej.

Brazil? — rzucił cicho. — Nie śpisz?

Nathan Brazil odwrócił się powoli w jego stronę.

Oczywiście, że nie śpię — powiedział. — Tak sobie myślałem... Wiesz... podobała mi się ta wyprawa. Nawet bardzo.

Teraz dobiegła kresu. Koniec. To tak jak z wszystkimi innymi epizodami w moim życiu. Muszę się więc pozbierać i nie wstawać.

Varnett był zaskoczony: — Zupełnie cię nie rozumiem, Brazil. To ty zajmujesz miejsce pilota. Tylko ty wiesz, co jest po tamtej stronie — bo przecież wiesz, prawda? Masz dziewczynę, która cię kocha, masz przed sobą przyszłość. Co cię gryzie?

Brazil powoli potrząsnął głową.

Przede mną nie ma przyszłości, Varnett — odpowiedział. — Ta część wielkiej gry dobiegła końca. Znam zakończenie i wcale mi się ono nie podoba. Nie jestem w potrzasku, Varnett. Ciąży na mnie przekleństwo. To małe urozmaicenie pomogło mi, ale znowu nie aż tak bardzo, ponieważ przyniosło ze sobą tyle bólu i tęsknoty. A co się tyczy Wuju... ona nie mnie kocha.

Odczuwa głęboką potrzebę, by być kochaną. Kocha symbol, coś, co Nathan Brazil jej ofiarował, co zrobił dla niej, sposób, w jaki reagował na jej istnienie. Pragnie ona jednak, bym dał jej to, czego dać nie mogę. Ona pragnie swej wyśnionej normalności. -

Przesunął się wyciągając nogi przed siebie. Nadal patrzał ku barierze, unikając wzroku tamtych. — Ja nie jestem normalny, Varnett — powiedział ze smutkiem. — Mogę dać jej to, czego chce, potrzebuje, na co zasługuje. Mogę to dać każdemu z was. Ale... cóż, nie mogę uczestniczyć. Na tym polega przekleństwo.

Dla mnie brzmi to jak wyolbrzymiona skłonność do litowania się nad sobą — powiedział Varnett szyderczo. — Dlaczego więc nie bierzesz tego, co chcesz, jeśli wszystko możesz?

Brazil westchnął: — Dowiesz się, i to niedługo. Chcę po prostu, żebyś sobie to zapamiętał, Varnett. Pamiętaj o tym cały czas, wtedy, gdy będziesz już tam, po drugiej stronie. W środku nie będę się różnił od każdego z was.

Czego chciałbyś, gdybyś w ogóle mógł mieć cokolwiek? — Spytał Varnett, nadal oszołomiony.

Brazil spojrzał na niego z powagą i smutkiem. Na jego twarzy odbijała się wewnętrzna udręka.

Chciałbym umrzeć, chłopcze. Chciałbym umrzeć wreszcie — ale nie mogę. Nie ze wszystkim. A tak bardzo pragnę. Varnett potrząsnął głową, nie pojmując.

Nic mogę cię zrozumieć, Brazil. Po prostu nie mogę.

A czego ty chcesz, Varnett? — spytał Brazil ostro, zmieniając ton. — Czego byś pragnął dla siebie?

Wiele o tym myślałem — odpowiedział tamten. — Mam zaledwie piętnaście lat, Brazil. Piętnaście. Mój świat zawsze stanowili odczłowieczeni ludzie i zimna matematyka. Teraz jestem jednak najstarszym piętnastolatkiem swojej rasy. Myślę, że może chciałbym cieszyć się życiem, cieszyć się ludzkim życiem i jakoś wnieść swój mały wkład do ogólnego postępu. Zatrzymać ten pęd na łeb na szyję ludzkiej rasy do piekła Markowa i spróbować zbudować społeczeństwo takie, jakie — według nadziei tamtych — miało wyrosnąć z tych dziesiątków tysięcy kultur i ras. W Studni Markowa tkwi wielkość, możliwości być może nie wykorzystane, ale ogromne. Chciałbym ujrzeć, jak te nadzieje się spełniają, chciałbym rozwiązać równanie, którego Markowianom nie udało się dokończyć.

I ja bym tego chciał chłopcze — odpowiedział Brazil z przejęciem. — Tylko wtedy bowiem mógłbym umrzeć.

Siedem godzin! — rozbrzmiał głos Ortegi, przerywając ciszę. — To prawie już! — jego głos załamywał się wskutek emocji.

Brazil odwrócił się powoli w stronę pozostałych. Wszyscy stłoczyli się tuż przy samej barierze.

Nie martwcie się — zapewnił ich. — Otworzy się przede mną. Pojawi się światło i wtedy wejdziecie w barierę. Nie będziecie niczego czuli. Tylko ja się zmienię, więc musicie się do tego przygotować. Zrozumcie jeszcze coś — ja poprowadzę.

Nie mam broni, lecz Studnia wyposaży mnie w oręż, jakiego nie znacie. Niech to was nie trwoży, nie trzymajcie zbyt lekką ręką swoich pistoletów. Kiedy już wszyscy będziemy w środku, zabiorę was do Studni Dusz, a po drodze wszystko wam wyjaśnię.

Nie róbcie niczego pochopnie, ponieważ to tylko ja mogę was tam zaprowadzić bezpiecznie, a nie wybaczam nieposłuszeństwa.

Jasne?

Wielka mowa, Nat — powiedział Ortega dufnie, jednak w jego zachowaniu dostrzec można było niepokój. Ale pójdziemy, jeśli ty pójdziesz.

Daję ci słowo, Serge — odparł Brazil. — I dotrzymam go!

Spójrzcie! — zawołał ten ze Slelcron. — Widać światło!

Za plecami Brazila część posadzki odpowiadająca Alei zapłonęła światłem wraz z odpowiadającą jej częścią Bariery Równikowej.

Ruszajmy — powiedział Brazil spokojnie, odwrócił się i wstąpił w barierę. Inni z twarzami ściętymi napięciem. poszli w jego ślady.

Nagle Skander zawołał: — Miałem rację! Cały czas miałem rację! — i wskazał przed siebie. Pozostali spojrzeli w tę stronę.

Kilka zduszonych okrzyków.

Cichy krzyk Wuju.

Studnia, tak jak to zapowiadał Nathan Brazil, rzeczywiście go odmieniła.





Północ przy Studni Dusz

Stał przy końcu Alei, tam gdzie przechodziła ona przez wysoką na metr barierę. Wyglądał jak wielkie ludzkie serce, wysokie na dwa i pół metra, różowo-purpurowe, z niezliczonymi przebijającymi je naczyniami krwionośnymi, zarówno czerwonawymi, jak i błękitnymi. Na bezkształtnym szczycie był wianuszek złożony z tysięcy wijących się rzęsek, kolorowych i białawych, podobnych małym wężom, długim do około pięćdziesięciu centymetrów. Ze środka mięsistej, falującej masy wychodziło sześć macek rozmieszczonych w równych odstępach, każda szeroka i — jak się zdawało — mocna, pokryta tysiącami maleńkich ssawek. Macki miały kolor niezdrowego błękitu, a ssawki — pszenicznożółty. Ze środkowej części zdawał się ściekać rodzaj posoki, którą wchłaniała skóra w miarę wytwarzania, tworząc nierówną, błoniastą powłokę.

Śmierdział — zapachem padliny, przez wiele dni rozkładającej się na słońcu. Odór uderzał w ich nozdrza, przyprawiając o lekkie mdłości.

Skander zaczął coś paplać w ekstazie, po czym odwrócił się ku nim.

Widzisz, Varnett? — powiedział. — A nie mówiłem ci? Sześć rozmieszczonych w równych odstępach macek, wysokość około trzech metrów. To przedstawiciel cywilizacji Markowa! — Pierzchły gdzieś wszelkie ślady wrogości, to był profesor wykładający swym studentom, dumny ze zwycięstwa swoich teorii.

A więc ty naprawdę jesteś jednym z nich, Nat — powiedział Ortega zdumiony. — A niech mnie diabli!

Nathan! — krzyknęła Wuju. — Czy to... czy ta rzecz to rzeczywiście ty?

To ja — dobiegł ich głos Brazila, nie używającego jednak zwykłej mowy. Słowa tworzyły się w ich mózgach, w każdym w odpowiednim języku. Nawet Wróżbita odebrał je bezpośrednio, a nie przez Rela.

Skander cieszył się jak dziecko z nowej zabawki.

Oczywiście! — rechotał. — Telepatia, oczywiście. Prawdopodobnie również reszta.

To ciało z cywilizacji Markowa — dobiegł ich głos Brazila — ale ja nie jestem jednym z nich. Studnia mnie jednak zna i ponieważ wszyscy żyli na zewnątrz jako nowe rasy, jest rzeczą naturalną, że przybiorą taką postać z chwilą wejścia do Studni. Oszczędza to problemów z projektowaniem.

Wuju wysunęła się do przodu, podchodząc blisko do stwora.

Wu Ju-li! — wrzasnął Hain nieprzytomnie. Należysz do mnie! — Długi, lepki język śmignął ku niej i owinął ją dookoła. Krzyknęła przeraźliwie. Ortega rozwinął się szybko w stronę owada z pistoletami w obu dłoniach.

No, no, nic z tych rzeczy, Hain! — przestrzegł ostrożnie. — Puść dziewczynę. — Wymierzył pistolety w oczy Akkafijczyka.

Hain przez chwilę wahał się, zastanawiając się, co robić. Wreszcie oderwał język od Wu Ju-li, a ona upadła ciężko na posadzkę. Na skórze pokazały się krwawe, paskudne pręgi, podobne do tych, jakie zostawiłby ciasno związany płonący sznur.

Stwór, który był Nathanem Brazilem, podszedł na swych sześciu mackach, tak że wreszcie zawisł nad nią. Jedna z macek wysunęła się, delikatnie dotykając ran. Zapach wdzierał się w nozdrza. Skuliła się cała, z lękiem w twarzy.

Podobna do serca masa przechyliła się nieco.

Forma nie ma znaczenia — przedrzeźniał jej głos. — Liczy się tylko to, co jest w środku. — A potem dodał normalnym głosem Brazila. — A co by było, gdybym okazał się potworem, Wuju? Co wtedy?

Wuju zaczęła szlochać: — Proszę, Nathan! Proszę, nie rań mnie! — błagała. — Już nie! Ja... ja po prostu nie mogę!

Czy to boli? — spytał delikatnie, a ona skinęła z wysiłkiem na potwierdzenie, ocierając łzy.

A więc zaufaj mi jeszcze trochę, Wuju — dobiegł ich głos Brazila, nadal łagodny. — Nieważne. Zamknij oczy. Sprawię, że ból minie.

Ukryła twarz w dłoniach, ciągle płacząc.

Stwór wyciągnął mackę i pogładził lekko pręgi na jej plecach i bokach. Skuliła się ze strachu, ale nie ruszyła z miejsca. Dotknięcie było wilgotne, zimne i odrażające, wszyscy jednak nie mogli oderwać oczu od macki, która, przeciągnięta wzdłuż rany, sprawiła, iż ta zniknęła.

Zniknął również ból i towarzyszące mu napięcie.

Poleż trochę na plecach, Wuju! — polecił Brazil, a ona posłuchała, ciągle nie otwierając oczu. Tak samo opatrzył jej pierś i boki, sprawiając, że po chwili po ranach i pręgach nie pozostał nawet ślad.

Brazil cofnął się o kilka metrów. Nie miał widocznej strony przedniej czy tylnej, nie miał też oczu, nosa czy ust. Chociaż papkowata masa w środku pulsowała i była trochę nierówna.

Hej, to fantastyczne, Nat! — wykrzyknął Ortega.

Czy wejdziemy do Studni? — spytał ich Brazil. — Nadszedł czas na ostatni akt dramatu.

Nie jestem pewien, czy mi się to podoba — zauważył Hain z wahaniem.

Za późno, żeby się teraz wycofać, ty dupo! — warknął Skander. — Tam, gdzie zaszedłeś, musiałeś mieć trochę biglu. Graj do końca.

Jeżeli pójdziecie za mną — powiedział Brazil — i wejdziecie na ten chodnik, będziemy mogli porozmawiać w czasie jazdy i jednocześnie posiać panikę w granicznych sześciokątach.

Wstąpili na chodnik po drugiej stronie wysokiej na metr przegrody. Dziwne światło Alei zgasło, a po obu stronach chodnika zapłonęło inne, oświetlając przestrzeń w odległości mniej więcej kilometra po lewej stronie.

Światła będą nam towarzyszyć, zapalając się tylko tam, gdzie w danej chwili będziemy — wyjaśnił Brazil. — Dokonuje się to automatycznie. Ty ze Slelcron, dla ciebie to światło będzie wystarczające, pomimo pozornie małej intensywności. Możesz wyrzucić tę lampę, tutaj, przez barierę. Za około czternaście godzin automatyczne urządzenia pozbędą się jej. — Macka Brazila uderzyła mocno w bok chodnika, który zaczął się poruszać.

Jesteście teraz na chodniku prowadzącym do Bramy Wejściowej Studni — wyjaśnił. — Kiedy Markowianie zbudowali ten świat, technicy musieli oczywiście wchodzić i wychodzić. Pracowali na pełnych zmianach. Każdego dnia od kilkudziesięciu do paru tysięcy markowiańskich techników jechało tym chodnikiem do centrum sterowniczego i do innych ważnych rejonów wnętrza planety. Podówczas, oczywiście, Aleja musiała być otwarta tak długo, jak długo było trzeba. Okresy otwarcia coraz bardziej się skracały aż do chwili, gdy ostatni z Markowian na dobre się zadomowił, po to, aby pozwolić na pewien rozwój w pogranicznych sześciokątach i zatrzymać tych, którzy by się rozmyślili. Na ostatku przeszło trzydziestu sześciu koordynatorów projektu i w różnych odstępach, po prostu dla kontroli. Kiedy wszyscy technicy opuścili Studnię, klucz do drzwi Alei został usunięty z ich umysłów, tak że nie mogliby wrócić, nawet gdyby chcieli.

Posuwali się naprzód w niesamowitej ciszy, oświetlone fragmenty wyskakiwały przed nimi z ciemności i gasły z tyłu. Sam chodnik sprawiał wrażenie, że cały promieniuje światłem, ponieważ nie widać było innego jego źródła.

Niektórzy z was znają już historię tego miejsca — ciągnął Brazil. — Rasa, którą nazywacie Markowianami, rosła jak wszystkie inne gatunki, rozwijała się, a w końcu odkryła energetyczne pochodzenie i istotę całego Wszechświata. Stwierdzili, że nie istnieje nic poza tą pierwotną energią, rozprzestrzeniającą się we wszystkich kierunkach, i że wszystkie konstrukcje, nas nie wyłączając, stworzono według reguł i praw przyrody, które nie są stałe dlatego, że po prostu są, tylko dlatego, że są nałożone. W rzeczywistości nic się niczemu nie równa, znak równości obowiązuje tylko dla nałożonej struktury Wszechświata. Wszystko jest względne w stosunku do wszystkiego.

Ale dlaczego, kiedy Markowianie odkryli matematyczne konstrukcje intelektualne rządzące stabilnością, nie zmienili ich? — spytał Skander. — Dlaczego dochowywać reguł?

Nie ośmielili się podejmować próby manipulowania głównymi równaniami, tymi które rządzą właściwościami fizycznymi i prawami przyrody — odparł Brazil. — Mogli rzeczy trochę pozmieniać, ale zdrowy rozsądek powinien wam podpowiedzieć, że w celu zmiany podstawowego równania należy wpierw usunąć stare równanie. Jeśli to się uczyni, co stanie się z nami i z resztą Wszechświata? Nie ośmielili się — a więc nałożyli nowe, mniejsze równania na ograniczonych obszarach istniejącego wcześniej Wszechświata.

A więc nie bogowie — powiedziała Vardia spokojnie. — Herosi.

Ludzie — odpowiedział Brazil. — W ogóle nie bogowie. Ludzie. Och, wiem, że postać, którą przybrałem jest zupełnie odmienna od tej, jakiej oczekiwaliście, ale nie jest ona bardziej potworna, czy niezwykła od innych spotykanych na tym świecie, a niektóre prześcigają ją pod tym względem znacznie. Wiele miliardów istot obleczonych w takie ciała tworzyło dawną rasę zwykłych ludzi. Kłócili się, dyskutowali, do czegoś dążyli, coś odkrywali — tak samo jak każdy z nas. Gdyby ich forma fizyczna była bliższa tym, które znamy, można by ich nawet polubić. Pamiętajcie, że osiągnęli stan podobny boskości nie w wyniku procesów naturalnych, ale dzięki postępowi technicznemu. To tak, jakby jedna z naszych ras, w jej obecnej postaci, nagle odkryła klucz do spełniania życzeń. Czy bylibyśmy do tego przygotowani?

Dlaczego oni wymarli, Brazil? — spytał Skander. — Dlaczego popełnili samobójstwo?

Ponieważ nie byli przygotowani — odparł Brazil ze smutkiem. — Podbili całą dziedzinę pragnień, pokonali choroby, nawet samą śmierć. Nie zapanowali jednak nad sobą. Pławili się w hedonizmie, każdy niczym wyspa — sam dla — siebie. Wystarczyło zapragnąć, by mieć wszystko.

Wreszcie stwierdzili, że to nie wystarczy. Czegoś brakowało. Utopia nie była spełnieniem, ale stagnacją. To właśnie stanowiło przekleństwo — wiedzieć, że wartości najwyższe można osiągnąć, ale nie wiedzieć jakie to wartości i jak je osiągnąć. Badali ten problem i nie znaleźli dlań rozwiązania. Wreszcie najpotężniejsze markowiańskie umysły doszły do wniosku, że gdzieś w trakcie rozwoju coś zostało zagubione — prawdziwe spełnienie marzenia. Równanie społeczne pozobawione było pewnej ważnej składowej. 1+2+3=6, jeśli jednak brak w środku tego +2, suma nie może być większa niż 4.

Doszli wreszcie do wniosku, że zabrnęli w ślepą uliczkę i będą tkwić w stagnacji wiecznej orgi hedonizmu, o ile nie znajdzie się jakieś wyjście. Rozwiązanie wydawało się proste: zacząć od nowa, spróbować odnaleźć brakujący czynnik lub odkryć go na powrót, zaczynając wszystko od początku. Użyli ogromnej różnorodności ras i warunków na nowym początku, przy czym żadna z nich nie była ich własną, bo rozumowali, że wszelkie powtarzanie cyklu cywilizacji Markowa musi skończyć się tak samo.

I w ten sposób zbudowali ten świat — wtrącił Varnett.

Tak, zbudowali ten świat. Gigantyczny mózg Markowa, umieszczony koło młodego, lecz pozbawionego planet słońca. Mózg jest planetą, oczywiście, z wszystkim prócz skorupy. Grawitacja nie stanowiła problemu. Nie była nim również atmosfera. Stworzyli zewnętrzną powłokę, około sto kilometrów ponad powierzchnią. Sześciokąty są rodzajem szufladek, ich elementy utrzymuje pole siłowe.

A więc zbudowano ją po to, by przekształcić Markowian w nowe postaci? — spytał Skander.

W istocie funkcje były dwojakie — wyjaśnił Brazil. — Wezwano najdoskonalszych rzemieślników markowiańskiej rasy, zaprojektowali biosfery, starając się w twórczym szale i pomysłowości prześcignąć jeden drugiego. Te, które wydawały się w miarę realne zbudowano i ochotnicy przeszli przez Wrota Strefy i stali się zaprojektowanymi stworami w zaprojektowanych sztucznych środowiskach. Trzeba było kilku pokoleń, by test dał jako tako sensowne wyniki. Markowianie nie zważali na to. Tysiąc lat dla nich to tyle co nic. Mimo, że potrafili budować na podobieństwo pionierów zasiedlających nowe rubieże, nadal byli Markowianami. Trzeba było wielu pokoleń zrodzonych w nowym biotopie z nowej rasy, by wykształciła się kultura i by można było stwierdzić, jak to wszystko działa. Ich liczba utrzymywała się na względnie stałym poziomie, a pola siłowe były wówczas znacznie sztywniejsze, niż teraz. Musieli żyć w swoim sześciokącie, bez jakiegokolwiek prawdziwego kontaktu z innymi sześciokątami. Musieli zbudować swoje własne światy.

Jechali teraz w dół, pod zwodniczo stromym kątem. W dół do wnętrzności samej planety.

Dlaczego jednak pierwsza generacja nie wytworzyła wysoko rozwiniętej cywilizacji? — spytał Varnett. — Mimo wszystko, byli ludźmi takimi jak my, zmienionymi tylko zewnętrznie.

Przeceniasz ludzi z wysokotechnologicznej kultury. Przyjmujemy rzeczy za dane. Wiemy, jak się włącza światło, ale nie wiemy, dlaczego światło się zapala. Żaden z nas nie mógł zbudować większości naszych wytworów, a większość cywilizowanych ras uzależnia się od nich. Wrzuceni nagle w dziewiczą dzicz, nie posiadali sklepów, fabryk, nie mieli dostępu do niczego, czego nie mogliby zrobić z tego, co mieli pod ręką. Wielu zmarło tylko z przyczyny trudów życia w tych tak nie sprzyjających warunkach. Ci najmocniejsi, ci którzy przeżyli, zbudowali własne społeczności, i społeczności swych dzieci.

Pracowali celowo — gdyby test nie udał się, po prostu by wymarli. Gdyby im się powiodło — no cóż, istniała obietnica, że ci, którym się uda, pewnego dnia pójdą o północy do Studni Dusz i zostaną przeniesieni do nowego świata, by znaleźć nową cywilizację, by rosnąć, rozwijać się, być może stać się prekursorami przyszłej rasy bogów, którzy dostąpiliby spełnienia. Każdy miał nadzieję, że to właśnie jego potomkom się uda.

A ty byłeś tutaj, kiedy to się stało — powiedziała Wuju nerwowo.

Byłem — przyznał. — Pomagałem twórcy sześciokąta 41, 187 i ostatniej rasy wykształconej w tym sześciokącie. Nie tworzyłem jej, po prostu doglądałem i pomagałem. Oczywiście nieustannie podkradaliśmy sobie pomysły. Dominujące gatunki w jednym sześciokącie mogły być modyfikacją, wzorowaną na zwierzętach w innym sześciokącie. Nasza rasa stanowiła bezpośredni plagiat z pewnego gatunku wielkich małp z innego sześciokąta. Projektodawcy tak bardzo się spodobały, że nie tylko sprawił, że dominującą rasą okazały się właśnie małpy, ale również jako zwierzęta występowały w niemalże nieskończonej liczbie wariantów.

Zaczekaj, Brazil — powiedział Skander. — Tamci mogą o tym niewiele wiedzieć, ja jestem jednak archeologiem. Stara Ziemia powstała w ciągu kilku miliardów lat w toku powolnej ewolucji.

Niezupełnie — odpowiedział Brazil. — Przede wszystkim, w każdym przypadku zmieniano również czas. W naszym sektorze został przyśpieszony. Z pierwotnego projektu powstały formy życia, jakich się spodziewaliśmy, ale rozwinęły się także różnie — na przykład ogromne gryzonie. Kiedy okazało się, że niemożliwe jest współistnienie ludzi z nimi, niewielka zmiana odchylenia osi spowodowała wyginięcie dinozaurów, ale spowodowała ona jednocześnie rozmaite obciążenia dla innych organizmów. Rozwinęły się mniejsze ssaki, a do nich, z biegiem czasu, dodaliśmy nasze dla zastąpienia tych, które rozwijały się logicznie na osi ewolucji. Kiedy wydawało się, że warunki są dla nas odpowiednie, gdy małpowate stwory przeżyły, rozpoczęliśmy exodus. Wkrótce rejony o umiarkowanym klimacie miały swoją pierwszą inteligentną formę życia. Znowu, z wykorzystaniem wszystkich zasobów, ale niczego poza tym. Sprawowali się dobrze, nawet zadziwiająco dobrze, ale długofalowe skutki nachylenia osi spowodowały wypiętrzanie się kontynentów i procesy górotwórcze, a w końcu wielką epokę lodowcową, trwającą kilka stuleci. Nasza obecna, powolna wspinaczka wspierała się na tych niezmiernie prymitywnych niedobitkach, którzy ostali się z tych wszystkich katastrof. Tak też w rzeczywistości rzecz się miała ze wszystkimi waszymi macierzystymi światami.

Czy zatem istnieje świat, albo wręcz sieć światów Akkafijczyków? — spytał Hain.

Był — odpowiedział Brazil. — Może nawet jest. Być może jest on większy, rozleglejszy i bardziej rozwinięty, niż nasz. To samo dotyczy świata Umiau, Czill, Slelcron, Dilli i innych. Kiedy dostaniemy się do samej Studni, będę mógł wam wreszcie powiedzieć, które nadal funkcjonują, ale nie — w jaki sposób funkcjonują, a także — czy może uległy jakimś przemianom. Skłonny byłbym sądzić, że niektóre starsze mogły się zupełnie dobrze rozwinąć. Moja pamięć podpowiada mi, że zostało stworzonych chyba koło miliona ras, które następnie rozproszono. Byłoby ciekawe przekonać się, które z nich nadal istnieją.

Przez pewien czas zjeżdżali ciągle w dół. Znajdowali się teraz daleko pod powierzchnią, chociaż nie byli w stanie ocenić, jak głęboko. W pewnej chwili przed nimi zajaśniał wielki sześciokąt światła.

Wrota Wejściowe Studni — powiedział Brazil. — Jedne z sześciu. Mogą was przenieść do bardzo wielu miejsc w studni, jeżeli jednak nie podacie żadnych zleceń, zabiorą was do centralnej dyspozytorni i stacji nadzorowania. Kiedy dojdziemy, po prostu stańcie na nich. Nie uruchomię ich, póki wszyscy nie wejdą. W przypadku, gdyby zrobił to ktoś inny, przypadkowo, po prostu poczekajcie, zanim ponownie nie zapali się światło i wejdźcie z powrotem. Powinno działać.

Zrobili tak, jak im powiedział i kiedy wszyscy stali już na Wrotach, nagle wszystkie światła zgasły. Doznawali niepokojącego uczucia wirowania, jakby spadania. Nagle otoczyły ich znowu światła.

Stali w ogromnej izbie, o średnicy może kilometra. Była półokrągła z pochylonym stropem sięgającym mniej więcej tej samej wysokości co średnica pomieszczenia. We wszystkich kierunkach odchodziły setki korytarzy. Wrota znajdowały się pośrodku kopuły. Brazil szybko wysiadł, a za nim pozostali, rozglądając się dokoła w zdumieniu i oczekiwaniu. Całe pomieszczenie miało dziwną budowę. Wydawało się, że zrobiono je z maleńkich sześciokątnych kształtek wypolerowanej białej miki, odbijającej światło i iskrzącej się jak miliony szlachetnych kamieni. Kiedy wysiedli z Wrót, Brazil zatrzymał się i wskazał macką do tyłu.

Mniej więcej w połowie drogi między Wrotami i wierzchołkiem kopuły, utrzymywany polami siłowymi, unosił się, obracając wolno, ogromny model Świata Studni. Miał równik, połowa była zaciemniona, wydawało się, że wykonano go z tej samej podobnej do miki substancji, jakiej użyto do budowy wielkiej sali. Sześciokąty na modelu były jednak znacznie większe, na biegunach widać było obszary stałe, a wokół środka — ciemne pasmo. Kula zdawała się być pokryta cienką, przezroczystą skorupą składającą się z segmentów, które dokładnie odpowiadały położonym poniżej sześciokątom.

Tak właśnie Świat Studni wygląda z Kosmosu — powiedział Brazil. — Jest to bardzo wierny model, Tysiąc pięćset sześćdziesiąt sześciokątów, Strefy, wszystko. Zwróćcie uwagę na lekkie różnice w odbijaniu światła od każdego z sześciokątów. To pismo Markowian, jest tu tego bardzo dużo. To jest w rzeczywistości coś więcej niż model. Jest to oddzielny markowiański mózg, zawierający główne równanie dla stabilizacji wszystkich nowych światów. Zasika w energię Studnię i pozwala wielkiemu mózgowi, który nas otacza, wykonywać jego funkcje.

Gdzie znajdują się urządzenia sterownicze, Nat. — ponaglał Ortega.

Każdy biotop, tj. planetarny biotop ma osobny zestaw przyrządów sterowniczych — powiedział Brazil. — To miejsce jest nimi wyłożone niczym plastrem miodu. Każdy sześciokąt w Świecie Studni jest sterowany jako uzupełnienie rzeczywistego świata. Większości przyrządów nie odpowiadają oczywiście odpowiednie sześciokąty. To, co nam dzisiaj zostało, to ostatnich kilka stworzonych sześciokątów i kilka przedsięwzięć nieudanych, niekoniecznie takich, których mieszkańcy wymarli, ale również takich, które po prostu od początku nie działały, np. Elfów. Niektórzy wślizgnęli się do ostatniej grupy przesiedleńców, weszły tu również niektóre inne grupy, które zostały po zamkniętych i wypełnionych projektach, trochę Dillian, trochę Umiau, itp., którzy chcieli wydostać się ze Świata Studni i myśleli, że im się to uda. Nie było ich wielu, zniekształconych wzlotami i upadkami cywilizacji, otoczonych podejrzliwością, strachem, nienawiścią. Nikt nie przeżył, by powrócić na Starą Ziemię. Nie mieliśmy wielu na początek, a reprodukcja była powolna. Chodźmy jednak, wejdźmy do centrum sterowniczego.

Na swoich sześciu mackach ruszył w stronę jednego z korytarzy, a oni podążyli za nim niepewnie. Wszyscy kurczowo trzymali gotowe do strzału pistolety.

Wydawało im się, że wędrówka jednym z korytarzy nigdy się nie skończy. Mijali po drodze zamknięte sześciokątne drzwi. Wreszcie Brazil zatrzymał się przed jednymi z nich, a te otworzyły się na podobieństwo przysłony w aparacie fotograficznym. Wszedł do środka, a oni szybko poszli w jego ślady, bojąc się choćby na chwilę stracić go z oczu.

Kiedy weszli, w pomieszczeniu rozbłysło światło. Sala była zbudowana z tego samego materiału co wielka sala centralna i korytarze. Ściany pokrywały jednak przyrządy sterownicze, przełączniki, dźwignie, przyciski itp., a na wprost umieszczony był wielki czarny ekran. Żaden z przyrządów nie nosił jakiegokolwiek oznaczenia, które pozwoliłoby zorientować się, do czego służył. Żadnej sensownej wskazówki nie dostarczał też sam ich kształt.

A więc to tu, i nadal wszystko działa — obwieścił Brazil — Niech zobaczę — wymruczał i przeszedł do pulpitu. Na ich twarzach odmalowało się nagle napięcie i lęk, wszystkie pistolety uniosły się, mierząc w niego. Światełka Wróżbity mrugały coraz silniej, coraz szybciej.

Niczego nie dotykaj, Nat! — ostrzegł Ortega.

Po prostu coś tu sprawdzam — odparł Brazil, nie przejmując się ich reakcją. — Tak, widzę. W tym pomieszczeniu stworzono cywilizację, która teraz się rozwinęła. To cywilizacja międzygwiezdna, ale nie pangalaktyczna. Liczba ludności przekraczająca nieco pięć czwartych tryliona.

Jeśli to jest cywilizacja wysokotechnologiczna, to na pewno nie nasza — powiedział stwór ze Slelcron z pewną ulgą.

Niekoniecznie — odpowiedział Brazil. — Poziom technologiczny tutaj w Świecie Studni nie jest przenoszony automatycznie na świat zewnętrzny. Poziom techniczny tutaj został podyktowany przez problemy, z którymi możecie się zetknąć w swoim świecie. Świat wysokotechnologiczny wyposażony jest obficie w łatwo dostępne zasoby, a świat niskotechnologiczny — znacznie skromniej. Ponieważ świat macierzysty musiał się rozwinąć logicznie i matematycznie, stosownie do głównych praw natury, niektóre światy zostały lepiej wyposażone niż inne. Ustalając dla próbnego sześciokąta stan niskiej technologii, czy też zgoła brak jakiejkolwiek technologii po prostu chcieliśmy skompensować poziom trudności w tworzeniu cywilizacji technicznej w macierzystym świecie, a nie zapobiec jej powstaniu. Pozwoliliśmy, by wykształciły się alternatywy, by żyli bez technologii po to, by lepiej przygotować się w swoich światach macierzystych. Niektórzy spisali się bardzo dobrze. Większość magii, którą tu spotykacie, to nie magia Studni, lecz faktyczna siła duchowa wykształcona przez sześciokąty dla skompensowania statusu niskiej techniki. To, z czego mogą korzystać tu, mogę wykorzystywać i tam.

Wróżbita powiada, że mówisz prawdę — skomentował Rel. — Wróżbita mówi, że to ty stałeś za jego przepowiednią, że się tu znajdziemy.

Owszem, w pewnej mierze — odparł Brazil. — Kiedy przeszedłem przez Wrota Strefy, mózg Markowa rozpoznał mnie jako mieszkańca sześciokąta czterdzieści jeden i wysłał mnie właśnie tam. W swojej analizie stwierdził jednak coś. o czym ja sam nie wiedziałem, a mianowicie, że mam oryginalny wzorzec fal mózgowych mózgu Markowa. Założył więc, że jestem tu, by wydać dalsze polecenia albo wykonać pracę. Kiedy to stwierdził, Wróżbita szczególnie wyczulony na takie sprawy, przechwycił wiadomość, choć była ona mocno zniekształcona. — Przerwał na chwilę, a zawieszona w środku masa trochę się ku nim nachyliła. — A teraz — powiedział ze smutkiem w głosie — jesteśmy tu razem, w centrum kontrolnym, a wy wszyscy macie strach wymalowany na twarzy, a pistolety — wycelowane we mnie. — Nawet ty, Wu Ju-li, pomyślał, a niezmierzony smutek przeniknął go do głębi. Nawet ty. — Próbowałem ustalić ludzkie reguły życia, które pozwoliłyby zapobiec drugiej katastrofie podobnej do pierwszej, które powstrzymały ich przed samozniszczeniem. Nikt mnie nie słuchał. Nikt nie chciał się zmienić. Typ 41 miał poważną skazę. Znalazł drogę ku gwiazdom, i to było ujściem dla ich agresji, chociaż, nawet tam, nawet teraz, jego części składowe poszukują sposobów zdominowania pozostałych, pozabijania się, zapanowania nad innymi. Pęd do panowania, dominacji tkwi nawet w istotach nie będących ludźmi, w tobie, mieszkańcu Północy i w tobie, przybyszu ze Slelcron. Popatrzcie na siebie wszyscy. Popatrzcie na siebie, popatrzcie na innych! Widzicie? Czujecie to? Strach, chciwość, przerażenie, ambicja, która was spala, zżera! Jedynym powodem, dla którego jeszcze się nie pozabijaliście, jest strach przede toną, który was łączy. Jak śmiecie potępiać Haina, Skandera — społeczeństwo? Jak śmiecie? Ilu z was myśli o ludziach, których reprezentują te przyrządy? Czy lękacie się za nich? Czy troszczycie się o nich? Nie chcecie ich uratować, poprawić ich życia. Ten lęk tkwi w was, lęk o wasz ciasny interes! Podstawowa skaza ustalającego równania, ten palący, podstawowy egoizm. Żadne z was nie przejmuje się nikim prócz siebie! Popatrzcie na siebie! Popatrzcie, jakimi potworami staliście się wszyscy!

Serca biły im jak młotem, nerwy napięte do ostateczności. Pierwszy zareagował Wróżbita z Relem.

A co powiesz o sobie, Nathanie Brazilu? — wydzwonił Rel. — Czyż owa skaza w nas nie odzwierciedla po prostu twoich wad, wad twoich ludzi, ludzi cywilizacji Markowa, którzy nie mogli dać nam tego, czego nam brak, ponieważ sami tego nie posiadali?

Odpowiedź Brazila była spokojna, kontrastując z poprzednim wybuchem.

Markowianie chcieli żyć w tym Wszechświecie, a nie — kierować nim. Już to robili. Przeznaczenie było przypadkowym czynnikiem, o którym sądzili, iż jest niezbędny dla przetrwania nas wszystkich. Dlatego właśnie zamknęli Studnię. Nikogo z nas by tu nie było, gdyby nie kapryśny zbieg okoliczności.

Gdzie są przyrządy sterownicze, Nat? — spytał Ortega.

Sami je znajdziemy — warknął Hain. — Varnett złamał wielki kod, powinien złamać również i ten.

W głosie Brazila ciągle dźwięczał głęboki smutek.

Duma jest słabością wszystkiego, co ma związek z cywilizacją Markowa, a wy jesteście tego odzwierciedleniem. Jeżeli jednak poluzujecie trochę i pozwolicie mi na jedno dotknięcie tablicy z tyłu, pokażę wam przyrządy sterownicze. Pokażę wam, jak się nimi posługiwać. Wtedy zobaczymy.

Ortega kiwnął głową z pistoletami gotowymi do strzału. Brazil wyciągnął mackę i dotknął małej tablicy za sobą.

Ukazał się wielki czarny ekran, ale właściwie nie był on ekranem. Był to ogromny tunel ciągnący się w głąb, jak okiem sięgnąć. Pokryty był niezliczonymi malutkimi, czarnymi kropkami, idącymi pewnie w biliony. Pomiędzy tymi czarnymi punktami przeskakiwały małe błyskawice w szaleńczej aktywności, biliony migających, cieniutkich niczym włos łuków, przeskakujących pomiędzy czarnymi punktami.

Oto wasze przyrządy sterownicze — powiedział Brazil z niesmakiem. — Aby zmienić współczynniki, wystarczy zmienić wielkość przepływu pomiędzy dwoma lub kilkoma punktami kontrolnymi.

Popatrzył na nich, a na ich twarzach ukazał się wyraz głębokiego lęku i trwogi. Boją się mnie, pomyślał. Wszystkich gnębi śmiertelny strach przede mną! O mój Boże! Wuju, która mnie kochała, Varnett, który ryzykował dla mnie życie, Vardia, która mi ufała — wszyscy się boją. Przecież nie zrobiłem im żadnej krzywdy. Nie zagroziłem im nawet. Nie mógłbym, nawet gdybym chciał. Jakże mogą kiedykolwiek zrozumieć nasze wspólne źródło, więź, która nas łączy? — pomyślał w udręce. Kochamy, nienawidzimy, śmiejemy się, płaczemy, żyjemy — pod tym względem nie jestem inny od nich, jedynie starszy.

Ale oni nie rozumieją — pomyślał. Jestem Bogiem dla ludów prymitywnych, człowiekiem cywilizowanym o wielkiej potędze tam, gdzie wiedza oznacza władzę, otoczonym przez dzikusów. Dlatego jestem samotny. Dlatego właśnie jestem zawsze samotny. Obawiają się tego, czego nie są w stanie zrozumieć lub kontrolować.

Jeden pulpit rozdzielczy — powiedział cicho. — Tylko jeden. Co to jest kilka miliardów istnień? Tam jest ich przeszłość, ich teraźniejszość, ich możliwa przyszłość. To wszystko należy do was. Być może ich równanie jest podstawą któregoś z was, tu, w tym pokoju. A może nie. Kogoś. Może was. W porządku, kogokolwiek, kto zechce dotknąć pierwszego i drugiego punktu kontrolnego, zmienić przepływ. Śmiało! Teraz macie okazję wystąpić w roli Boga!

Varnett podszedł ostrożnie do otworu, ciężko dysząc, zlany potem.

Dalej — zachęcał Brazil. — Do roboty! Możesz kogoś skasować, może kilka miliardów nieznanych istnień. Na pewno zmienisz w jakiś sposób czyjeś równanie, sprawisz, że w jakimś zakątku 2+2 będzie się równać 3. Być może wszyscy stąd znikniemy. Być może sprawisz, że nikt z nas nigdy;n nie był. Dalej! Kogo zresztą obchodzą ci wszyscy ludzie?

Varnett stał z otwartymi ustami, sprawiając wrażenie bardzo przestraszonego piętnastolatka, nic więcej.

Ja... ja nie mogę — zatkał prawie.

A może ty, Skander? Przecież właśnie tu chciałeś się dostać. A może ty, Hain? — Jego głos wzniósł się do wysokiego, podnieconego tonu. — Wróżbito? Czy możesz tu coś wywróżyć? Vardia? Serge? Wuju? Slelcrończyku? Które z was?

Na miłość boską, Brazil! — krzyknął Skander. Przestań! Wiesz dobrze, że nie odważymy się zrobić czegokolwiek tak długo, jak długo nie rozumiemy sposobu działania rozdzielni!

On blefuje! — warknął Hain. — Ja spróbuję!

Nie! — krzyknęła Wuju, kierując broń w stronę wielkiego owada. — Nie możesz tego zrobić!

Nawet pokażę wam, jak to działa — powiedział Brazil spokojnie, robiąc krok.

Nat! Trzymaj się od tego z daleka! — ostrzegł Ortega. — Możesz zostać zabity, wiesz o tym!

Brazil zatrzymał się, a pulsująca masa skłoniła się lekko w stronę Ortegi.

Nie, Serge, nie mogę. I to właśnie, widzisz, stanowi problem. Mówiłem wam, że nie jestem jednym z Markowian, ale mnie nie wierzyliście. Przyszedłem tutaj, ponieważ moglibyście zniszczyć rozdzielnię, wyrządzić krzywdę jakiejś ludzkiej rasie, o której mogłem nawet nic nie wiedzieć. Ale nikt z was, w swoim szaleństwie, nie pomyślał, by zadać prawdziwe pytanie, jedyne pytanie w zagadce, na które nie ma dotąd odpowiedzi. Kto stabilizował podstawowe równanie Wszechświata?

Rozległ się dźwięk jakby gigantycznej pompy, jakby bicie ogromnego serca, łup, łup, łup, które przenikało ich na wskroś. Wydawało im się, że ich serca przerwały swą pracę, zamarli niczym postacie niesamowitej pantomimy. Tylko głuche uderzenia zdały się rzeczywistością.

Zostałem ukształtowany z przypadkowej energii pierwotnej Kosmosu — dobiegł ich głos Brazila. — Po niezliczonych miliardach lat osiągnąłem samoświadomość. Byłem Wszechświatem, wszystkim, co on obejmuje. Po upływie eonów zacząłem eksperymentować, bawić się przypadkowymi, otaczającymi mnie siłami. Stworzyłem materię i inne typy energii. Stworzyłem czas i przestrzeń. Wkrótce jednak zmęczyłem się nawet i tymi zabawkami. Utworzyłem galaktyki, gwiazdy i planety.

Pomyślałem i już tam były, niczym zakrzepła energia pierwotna, która eksplodowała i wyrzuciła przeobrażony materiał na wszystkie strony.

Widziałem jak rzeczy rosną, formują się, stosownie do reguł, które ustaliłem. A teraz i ja zmęczyłem się tym. Stworzyłem więc cywilizację Markowa, obserwując, jak rozwija się zgodnie z moim planem. Ale nawet wówczas rozwiązanie nie było zadowalające, ponieważ wiedzieli i lękali się mnie, a ich równanie było zbyt doskonałe. Znałem całą ich linię rozwoju. Zmieniłem ją więc. Umieściłem przypadkowy czynnik w równaniu Markowa i zerwałem bezpośredni kontakt. Rośli, rozwijali się, ewoluowali, zmieniali się, zapomnieli o mnie i rozszerzali swą obecność na własną rękę. Ponieważ byli jednak moim duchowym odbiciem, naznaczeni zostali również moją samotnością. Nie mogłem się do nich przyłączyć takim, jakim byłem, ponieważ zatrzymaliby mnie w przerażeniu. Z drugiej strony — oni zapomnieli o mnie, i w miarę jak wzrastali materialnie, ginęli w sensie duchowym. Nie udało się im wyrosnąć na równych mnie, by zakończyć moją samotność. Postanowiłem więc stać się jednym z nich. Ukształtowałem markowiańską powłokę i wszedłem w nią. Poznałem ciało, jego radości i ból. Próbowałem nauczyć ich, co to jest zło, powiedzieć im, by stawili czoła wewnętrznemu lękowi, by pozbyli się choroby, by oglądali się nie na materialne niebo, ale na siebie samych w poszukiwaniu odpowiedzi. Na próżno — nie słuchali. — A jednak istniały możliwości. Nadal istnieją. Reakcja Wuju na delikatność i troskę. Poświęcenie Varnetta, Vardii potrzeba drugiego człowieka. Mnóstwo jest takich przykładów, nie tylko dotyczących nas, ale wszystkich innych ludzi. Ten, kto poświęca swe życie, by uratować innych. Współczucie, czasem przysłonięte warstwą nieprawości. Przebija jednak — być może izolowane, ale przecież istnieje. A tak długo, jak długo istnieje, i ja będę trwał. Będę pracował w nadziei, że nadejdzie dzień, gdy jakaś rasa sięgnie po tę iskrę i zbuduje na niej, ponieważ tylko wówczas przestanę być samotny.

Na kilka sekund zaległa kompletna cisza. Później spokojnie odezwał się Ortega.

Nie jestem pewien, czy wierzę w to wszystko. Całe życie byłem katolikiem, ale jakoś mi się nie chce wierzyć, by Bóg mógł być takim małym uduchowionym Żydem, imieniem Nathan Brazil. Ale zakładając, że mówisz prawdę — co niekoniecznie mam ochotę przyjąć — dlaczego nie wyrzuciłeś wszystkiego na złom i nie zacząłeś od nowa? I dlaczego ciągnąć ten nasz mały, brudny żywot?

Tak długo, jak długo tli się ta iskra, pozwolę sprawom toczyć się, Serge — odpowiedział Brazil. — Mówiłem o tym przypadkowym czynniku. Tylko wtedy, gdy on zniknie, zniknę i ja, zrezygnuję, być może spróbuję jeszcze raz — może wreszcie muszę. Pragnę umrzeć, Serge — ale jeżeli to zrobię, zabiorę wszystko ze sobą. Nie tylko ciebie, wszystkich i wszystko, ponieważ to ja stabilizuję równanie wszechświata. A wy wszyscy jesteście moimi dziećmi, o które dbam. Nie mogę tego zrobić, póki jest gdzieś jeszcze owa iskra, ponieważ póki ona się tli, jesteście nie tylko wszystkim, co we mnie najgorsze, ale i tym, co najlepsze.

W pokoju nadal rozległo się tętnienie: łup, łup, łup, jedyny dźwięk.

Myślę, że nie jesteś Bogiem, Nat — odpowiedział Ortega gładko. — Myślę, że jesteś szalony. Każdy by zwariował, żyjąc tak długo. Myślę, że jesteś markowiańskim zabytkiem, który oszalał po miliardach lat odcięcia od swojej własnej rasy. Gdybyś był Bogiem, mógłbyś przecież po prostu machnąć macką i mieć, co tylko zechcesz. Po cóż ta cała wędrówka, ból i udręka?

Varnett? — zawołał Brazil. — Chcesz to wyjaśnić matematycznie?

Nie jestem pewien, czy Ortega nie ma racji — odpowiedział Varnett ostrożnie. — Nie dlatego, żeby to była jakaś specjalna różnica z praktycznego punktu widzenia. Widzę jednak, do czego zmierzasz. To jest ten sam dylemat, przed którym stajemy tu, przed pulpitem kontrolnym.

Powiedzmy, że pozwolimy zrobić Skanderowi to, co chce, zlikwidować Komlandy — ciągnął chłopiec. Powiedzmy, że Brazil pokaże mu dokładnie, jak to uczynić, jaki punkt na tablicy nacisnąć, w jakiej kolejności i w jakich odstępach czasu. Sama jednak idea komunizmu i same Komlandy rozwinęły się w toku normalnej ewolucji społecznej, niezależnie od tego, czy była ona słuszna czy nie. U ich podstaw legły niezliczone wydarzenia historyczne, warunki, idee Nie można ich tak po prostu skazać na banicję; trzeba by zmienić równanie tak, by nigdy nie powstały. Trzeba by zmienić całe równanie ludzkości, wszystkie wydarzenia w przeszłości, które doprowadziły do ich utworzenia. Nowa linia, którą stworzyłeś, byłaby zupełnie nową konstrukcją intelektualną, należałoby usunąć wszystkie kluczowe punkty dziejów, które stworzyły Komów. Być może to było rozwiązanie. Być może, jakkolwiek złe, było to jedyne ujście. Być może człowiek zniszczyłby samego siebie, gdyby choć jeden z tych czynników nie istniał. Być może mielibyśmy wówczas do czynienia z czymś znacznie gorszym.

Właśnie — zgodził się Brazil. — Żeby dokonać jakichkolwiek poważnych zmian, musisz zmienić przeszłość, całą strukturę. Nic nie znika tak po prostu. Nic też nie pojawia się ot, tak sobie. Jesteśmy sumą naszej przeszłości, i tej dobrej, i tej złej również.

Co więc robimy? — lamentował Skander. — Co możemy zrobić?

Niewiele — odpowiedział Brazil spokojnie. — Wy — większość z was — pragnęła władzy. Cóż, to jest władza! — to mówiąc, Brazil ruszył w stronę pulpitu sterowniczego.

Mój Boże! On tam wchodzi! — krzyknął Skander. — Strzelajcie, głupcy! — Umiau wypalił w jego stronę. W ciągu kilku sekund pozostali zrobili to samo, ładując w tę masę impulsy skoncentrowanej energii zdolne rozwalić budynek.

Brazil zatrzymał się, wydawało się, że wchłania energię. Walili w niego wszyscy, nawet Wuju, bardzo celnie.

A on trwał.

Światełka Wróżbity zamigotały szaleńczo, palące promienie wystrzeliły, uderzając markowiańskie ciało. Obrys postaci rozjarzył się blaskiem, który po chwili zbladł i sczezł.

Brazil stał nietknięty.

Przestali strzelać.

Mówiłem wam, że nie możecie mnie zranić — powiedział Brazil. — Nikt z was nie może mi zrobić krzywdy.

Cholera! — rzucił Ortega wściekle. — Twoje ciało w Murithel zostało podarte na strzępy! Dlaczego tu jest inaczej?

Oczywiście! Oczywiście! — wykrzyknął Skander z emocją. — To ciało jest przecież konstrukcją intelektualną mózgu Markowa, wy głupcy! Mózg nie pozwoli, by je zranić, ponieważ jest to właściwie część samego mózgu!

Faktycznie — odpowiedział Brazil. — W rzeczywistości nie muszę nawet tam w ogóle wchodzić. Mogę wydawać mózgowi polecenia stąd. Mogłem to zrobić od pierwszej chwili, gdy weszliśmy do samej Studni. Chciałem wam tylko zademonstrować.

Wydaje się więc, że jesteśmy zdani na twoją łaskę, człowieku z cywilizacji Markowa — powiedział Rel. — Jakie są twoje zamiary?

Mogę stąd poruszać wszystkim w dowolnym miejscu — powiedział Brazil. — Wystarczy tylko wprowadzić dane do mózgu za pośrednictwem tego urządzenia sterowniczego i to wszystko. To prawda, że każdy typ posiada własny układ kontrolny, ale w razie pojawienia się problemów są wzajemnie sprzężane. Każdy układ kontrolny może być przełączony na dowolny wzorzec.

Ale powiedziałeś — Ortega zaczął oponować.

Mówiąc językiem Serge Ortegi — odpowiedział Brazil z nutą rozbawienia w głosie — kłamałem.

Wuju odłączyła się od nich i podbiegła do niego, padając przed nim na twarz, cała drżąca.

Proszę! Proszę, nie rób nam krzywdy! — błagała. W jego głowie zabrzmiało nieskończone współczucie.

Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, Wuju. Jestem tym samym Nathanem Brazilem, jakiego znałaś od początku tej całej szalonej historii. Zmieniłem się jedynie fizycznie. Nic ci nie zrobiłem, nic. Wiesz, że nie mógłbym cię skrzywdzić. — Ton głosu, w którym brzmiała gorycz, nabrał akcentu głębokiej udręki pomieszanej z samotnością niewiarygodnie długiego żywota. — To nie ja strzelałem do ciebie, Wuju — powiedział.

Zaczęła płakać; wstrząsał nią głęboki, niepowstrzymany szloch.

O mój Boże, Nathan! Tak mi przykro! Zawiodłam cię! Zamiast zaufania, dałam ci tylko lęk! O, Boże! Tak mi wstyd! Chcę umrzeć! — lamentowała.

Vardia podeszła do niej, próbując ją pocieszyć. Odepchnęła dziewczynę.

Mam nadzieję, że teraz jesteś zadowolony! — rzuciła mu Vardia. — Myślę, że teraz się sobie podobasz! Możesz mi zrobić co chcesz, ale nie męcz jej już!

Brazil westchnął: — Nikt nie może kogoś dręczyć w ten sposób — odpowiedział łagodnie.. — Tak jak i ja, możesz tylko sama się dręczyć. Witaj wśród ludzi, Vardio. Nie zważając na siebie okazałaś współczucie, troskę o innych. Byłoby to nie do pomyślenia u dawnej Vardii. Jeżeli nikt z was nadal nie jest w stanie zrozumieć, mam zamiar zrobić coś dla was, nie wam. Przynajmniej w większości. — Przechylił się, zwracając do nich.

Nie jesteście doskonali. Żadne z was nie jest. Doskonałość jest przedmiotem eksperymentu, a nie jego składową. Nie dręczcie się, porzućcie wasz lęk. Stawcie mu czoła! Walczcie z nim! Walczcie z nim dobrocią, litością, miłosierdziem, współczuciem! Pobijcie go!

Jesteśmy sumą tego, co dziedziczymy i faktycznej przeszłości — przypomniał mu Rel. — To, czego żądasz, może rzeczywiście być możliwe, ale Studnia przeznaczenia uwypukliła nasze wady. Czy to rozsądne oczekiwać, byśmy żyli według takich reguł, gdy mamy nawet trudności z ich zrozumieniem?

Możesz tylko spróbować — powiedział Brazil. — Jest w tym również wielkość. Tętnienie nie ustawało. Łup, łup, łup!

Co to za hałas? — spytał, zawsze praktyczny Ortega.

Obwody Studni są otwarte do mózgu — odparł Brazil. — Czeka na instrukcje.

A jakie to będą instrukcje? — spytał Varnett nerwowo.

Muszę dokonać pewnych poprawek i wprowadzić je do mózgu — wyjaśnił Brazil. — Kilka drobnych zmian, po to, aby nikt nie mógł przez przypadek odkryć powtórnie równania pełniącego rolę klucza. Nie jestem pewien, czy chciałbym powtarzać to wszystko — a gdybym został do tego zmuszony, nie ma gwarancji, że ktoś inny nie skorzystałby z okazji, zniszczył strukturę i wyrządził szkodę nie do naprawienia bilionom, które takiej szansy nigdy nie miały. Na wszelki jednak wypadek Wrota Wejściowe do Studni zostaną przestawione tak, by reagować tylko na moje rozkazy. Wzmocniony zostanie również system bezpieczeństwa, tak, by mózg wezwał mnie, gdyby sprawy przybrały zły obrót.

Skander zaśmiał się zdumiony: — A więc to wszystko? — powiedział z ulgą.

To mnie jak najbardziej zadowala — oświadczył Rel.

Chodzi nam tylko o to, żeby nie było żadnych zakłóceń. Przez krótką chwilę zapomnieliśmy o tym — ale teraz znowu panujemy nad sobą.

Bardzo małe zmiany są możliwe bez zakłócenia czegokolwiek — powiedział Brazil. — Nie mogę zrobić żadnego spektakularnego posunięcia bez naruszenia porządku, w jakim ułożone są pewne rzeczy. Mogę natomiast, jak powiedziałem, wprowadzić małe korekty. Po pierwsze — mam zamiar zapewnić, by nie pojawiło się już więcej nic takiego jak gaz Ambreza, który zredukował ludzi typu 41 na tym świecie do stanu małpy, mam również zamiar dokonać kilku lokalnych regulacji rozwoju techniki. Ponieważ nie mogę znieść ich widoku w takim stanie, mam zamiar wprowadzić do atmosfery typu 41 związek, który rozbije cząsteczki gazu na związki nieszkodliwe, a jednocześnie mam zamiar uczynić zeń sześciokąt absolutnie nietechnologiczny. Nie wiem, jak się zdołają rozwinąć, założę się jednak, że będzie to lepsze, niż ich obecny los.

A co z nami? — spytał Hain.

Nie zmienię waszego wnętrza — powiedział Brazil. — Gdybym to zrobił, w ogóle byście nie żyli. Zrobić coś innego oznaczałoby wprowadzić paradoks, a to mogłoby wszystko pomieszać. Muszę więc sobie radzić z wami takimi, jakimi jesteście.

Brazil zdawał się myśleć przez chwilę, a potem powiedział, głosem, który brzmiał jak grom.

Elkinosie Skander! Chciałeś uratować ludzką rasę, po drodze jednak sam utraciłeś całe człowieczeństwo. Kiedy cel uświęca wszelkie środki, nie jesteś lepszy, a pewnie gorszy, niż ci, którymi pogardzasz. Na Dalgonii zostało siedem ciał. Siedem istot ludzkich, które zginęły, bo ci zaufały, pomagały, które stały się ofiarą twojej żądzy władzy. Nie mogę ich zapomnieć. Jeżeli zmienię linię czasu, przywrócę ich życiu, wtedy wymażę również to wszystko, co się zdarzyło. Jesteś godny pożałowania, Skander, żal mi tego, kim mógłbyś zostać. Moje instrukcje dla mózgu brzmią: sprawiedliwość jako wynik przeszłości.

Skander zawył: — To nie byłem ja! To Varnett! Chciałem uratować światy! Chciałem...

I nagle Skander zniknął.

Dokąd poszedł? — spytał Rel.

Do świata na jego miarę, w formie na jaką zasłużył — odpowiedział Brazil. Być może będzie tam szczęśliwy, być może znajdzie sprawiedliwość. Pozwólmy mu wyjść na spotkanie swojego losu.

Brazil urwał na chwilę, a później ozwał się ponownie tym samym ogromnym głosem.

Datham Hain! — zawołał. — Jesteś produktem okropnego życia. Zrodzony z zarazy, szerzysz ją!

Nigdy nie miałem szansy iść inną drogą niż ta, którą obrałem! — krzyknął Hain wyzywająco. — Wiesz o tym!

Większość produktów złego środowiska okazuje się jeszcze gorsza niż ich otoczenie — przyznał Brazil. — A jednak niektóre największe postacie ludzkiego rodu pochodziły właśnie z takich otchłani, a mimo to je przezwyciężyły. Ty nie zdołałeś, ale masz inteligencję i możliwości, by tego jeszcze dokonać. Dziś jesteś zarazą. Żal mi ciebie, a ponieważ cię żałuję, spełnię twoje życzenie.

Hain urósł nieco, jego czarne ubarwienie zmieniło się na białe. Mógł to obserwować na futrze pokrywającym jego przednie nogi.

Przemieniłeś mnie w wielmożę! — wykrzyknął, z zadowoleniem i ulgą.

Jesteś najpiękniejszym rozpłodowcem w królestwie Akkafii — powiedział Brazil. — Kiedy wrócisz do pałacu, nie zostaniesz rozpoznany. Będziesz na początku cyklu rozrodczego. Baron Azkfru ujrzy cię i oszaleje z pożądania. Będziesz jego królową, zrodzisz jego królewskiego potomka. To jest twoje nowe przeznaczenie, Hain. Jesteś zadowolony?

To wszystko, o czym mógłbym marzyć — powiedział Hain i zniknął.

Wuju spojrzała na Brazila z wyrazem, wściekłości na twarzy.

Dałeś to temu sukinsynowi? Jak mogłeś tak wynagrodzić tego... tego potwora?

Hain otrzymuje to, czego chciał, ale to nie nagroda, Wuju — odpowiedział Brazil. — Widzisz, oni zataili przed przybyszem jeden fakt z życia Akkafii. Większość Marklingów jest wysterylizowanych i te wykonują całą pracę. Nieliczne są hodowane jako egzemplarze rozpłodowe. Rodzą one w jednym miocie setkę, albo i więcej młodych, ale potomstwo lęgnie się wewnątrz ciała matki i zżera je stopniowo.

Wuju chciała coś powiedzieć, ale wydała tylko krótki okrzyk: — Ooooch — kiedy dotarła do niej cała potworność przeznaczenia Haina.

Slelcrończyku! — zawołał Brazil. — Stanowisz dla mnie problem. Osobiście nie lubię waszej małej cywilizacji, nie lubię i ciebie. Wprowadziłem niewielkie poprawki, w wyniku których Nagrywacze pracują teraz wyłącznie ze Slelcrończykami, a nie z dowolną czującą rośliną. Ale ty osobiście stanowisz problem. Jesteś zbyt niebezpieczny, by dopuścić cię do technologu Czill — wiesz zbyt wiele. Jednocześnie wiesz zbyt wiele o tym, co jest tu, by powrócić do Slelcron. Wydaje mi się jednak, że nie wpłynąłeś na wyprawę w jakikolwiek istotny sposób. Gdybyś nie opanował Vardii, nic by się nie zmieniło. Dlatego też — nie zrobiłeś tego, a w istocie — nie mogłeś tego uczynić.

Wydawało się, że nic się nie zmieniło, nastąpiła jednak zmiana w ciele Czillianki.

Cóż więc zamierzasz zrobić ze mną i z moją siostrą? — spytały Vardia i zielony „kaktus” z Czill jednocześnie. W świadomości wszystkich obecnych z wyjątkiem Brazila przeniesienie w Slelcron nigdy nie miało miejsca. Slelcron stał się tylko zabawnym miejscem, pełnym kwiatów i wielkich pszczół, a przejście odeszło w niepamięć. Nawet jednak teraz Vardia nosząca ludzką postać nie miała dla swej siostry więcej uczuć niż wówczas, gdy pod jej postacią ukrywał się stwór ze Slelcron. Przeszła przez tę samą co poprzednio udrękę psychiczną i czuła się obca swojej siostrze.

Wszystko było tak jak przedtem.

Jesteś teraz dawną Vardia, a nie swoją siostrą — zauważył Brazil. — Myślę, że będziesz najszczęśliwsza, jeśli wrócisz do Czill, do Centrum. Możesz wiele zrobić, możesz opowiedzieć całą tę historię. Nie będą mogli skorzystać z twojej opowieści, dostać się tutaj, ale ich myśliciele mogą w niej znaleźć źródło inspiracji przy wyborze najbardziej obiecujących projektów. Ruszaj!

Znikła.

Było ich już mniej: prócz Brazila — Wróżbita z Relem, Varnett, Wu Ju-li, Ortega i pierwotna Vardia.

Wróżbito z Relem — powiedział Brazil — twoja rasa intryguje mnie. Dwupłciowa, dwie całkowicie odmienne formy połączone w parę, w jeden organizm, jeden wyposażony w moc, a drugi w wejścia i wyjścia czuciowe. Jesteście dobrymi ludźmi, z ogromnymi możliwościami. Być może zdołalibyście przenieść wiadomość i osiągnąć ten poziom.

Odsyłasz nas więc? — spytał Rel.

Nie — odparł Brazil. — Nie do sześciokąta. Wasza rasa jest bliska zewnętrznej ekspansji w swoim sektorze. Właśnie w pobliżu punktu zwrotnego stosowane jest pytanie o cele. Wysyłam was do waszych ludzi w ich świecie z wiadomością. Dar Wróżbity będzie was wyróżniał. Być może uda się wam zawrócić swoich, a może nie. Zależy to od was. Idźcie!

Wróżbita i Rel zniknęli.

Varnett — powiedział Brazil, a chłopak podskoczył jak ugodzony pociskiem.

Co masz dla mnie w swojej czarodziejskiej walizeczce, Brazil — spytał z udawaną zuchwałością.

Są różne poziomy w Komlandach, niektóre z nich lepsze od innych — zauważył Brazil. — Twój nie posunął się jeszcze zbyt daleko. Nawet świat Vardii może się jeszcze zmienić. Najgorszy z wszystkich jest Dedalus. Poszedł drogą manipulacji genetycznych, jak wiesz. Wszyscy wyglądają tak samo, mówią tak samo, myślą tak samo. Zachowali Jakiś szczątkowy podział na kobiety i mężczyzn, ale inżynierowie pomyśleli nawet o tym. Ludzie są obojnakami — małe męskie genitalia umieszczone nad pochwą. Rozmnażają się tylko raz, a później tracą wszelkie seksualne pożądanie i żywotność. Każdy ma jedno dziecko, które oczywiście jest identyczne z rodzicami, przekazywane państwu i przez nie później wychowywane. Jest to groteskowe mrowisko, być może jednak tak właśnie wygląda przyszłość. Nie mają tam nawet imion, mają wbudowane posłuszeństwo i zadowolenie. Władza spoczywa w ręku Komitetu Centralnego. Ta mała grupa zachowuje swoje możliwości seksualne, a jej członkowie różnią się od siebie trochę. Społeczeństwo jest zaprogramowane tak, by słuchać bez zastrzeżeń każdego z tych przywódców. Komitet był doskonałym celem i wykorzystał to syndykat handlarzy gąbki, który go obecnie kontroluje. Obawiam się, że to, o co im ostatecznie chodzi, to rodzaj inżynierii genetycznej dla wszystkich, z nimi u steru. Daję ci szansę odwrócenia biegu spraw. To, co zrobili ze mną Mumiowie, ja zrobię teraz z tobą. Będziesz Przewodniczącym Centralnego Komitetu Raju, dawniej nazywanego Dedalusem. Będziesz nowym Przewodniczącym. Stary właśnie umarł, a ciebie właśnie odmrożono, byś stanął u steru. Jeżeli mówiłeś szczerze to, co mówiłeś, możesz wykurzyć handlarzy gąbki z najpewniej przez nich dzierżonej planety i przywrócić tę planetę własnej inicjatywie. Rewolucja będzie łatwa — ludzie będą posłuszni bez szemrania. Twój przykład i twoje wysiłki powinny odstręczyć innych od wzorowania się na Dedaliusie. Wszystko zależy od ciebie. Ty rządzisz.

A co się stanie z umysłem nowego Przewodniczącego? — spytał Varnett. — Aż moim ciałem?

Zwykła zamiana — wyjaśnił Brazil. — Nowy chłopak obudzi się jako nietoperz w twoim starym sześciokącie. Da sobie radę. Urodził się, by przewodzić.

Ale nie w tamtym domu wariatów — zaśmiał się Varnett. — W porządku, zgadzam się.

Bardzo dobrze — powiedział Brazil. — Jedno pozostawię jednak tobie. Gdybyś kiedykolwiek zapragnął, każde Wrota Markowa otworzą się przed tobą, po to, by sprowadzić się tutaj, na stałe. Będziesz miał nowe ciało, a więc nikt cię nie rozpozna. Pozostałbyś tu aż do śmierci, ale miałbyś przynajmniej wybór.

Varnett kiwnął głową trzeźwo: — W porządku. Myślę, że rozumiem — powiedział i znikł.

Serge Ortega — westchnął Brazil. — Co do diabła mam zrobić z takim starym szubrawcem jak ty?

O, do diabła z tym, Nat, a co za różnica? — odpowiedział Ortega, i rzeczywiście tak myślał. — Tym razem wygrałeś.

Czy rzeczywiście jesteś tu szczęśliwy, Serge? Czy też może była to po prostu część gry?

Jestem szczęśliwy — odparł wężoczłek. — Do licha, Nat, byłem już tak cholernie znudzony w tym starym miejscu, że gotów byłem się zabić. Stało się tak cholernie cywilizowane, a ja byłem zbyt stary, by odkrywać nowe horyzonty. Dostałem się tutaj i miałem bal przez 80 lat. Chociaż tę rundę przegrałem, była to świetna zabawa. Nie chciałbym tego za żadne skarby stracić.

Brazil zaśmiał się: — W porządku, Serge.

Ortega zniknął.

Gdzie go posłałeś? — spytała Vardia z wahaniem.

Osiemdziesiąt lat to średnia długość życia Ulika — odpowiedział Brazil. — Serge nie zaczął ab ovo, a więc jest już bardzo starym człowiekiem. Został mu rok, pięć, może dziesięć. Nie powierzałbym mu przezwyciężenia systemu, ale właściwie dlaczego nie? Niech wraca do życia i cieszy się nim.

A więc pozostaliśmy tylko we troje — powiedziała Wuju spokojnie.

Obraz Brazila nagle zamigotał, a potem rozjarzył się drobniutkimi ziarenkami. Kształt zawirował, zmienił się i nagle stanął przed nią stary Nathan Brazil w ludzkiej postaci w kolorowym odzieniu, które nosił wtedy na statku.

O mój Boże! — westchnęła Wuju, jak gdyby ujrzała zjawę.

Skończyły się boskie czyny — powiedział z wyraźną ulgą w głosie. — Powinnaś wiedzieć, z kim w rzeczywistości masz do czynienia.

Nathan? — powiedziała z wahaniem, robiąc krok ku niemu. Podniósł rękę i wstrzymał ją z westchnieniem.

Nie, Wuju. Nic by z tego nie było. Nie teraz. Nie po tym wszystkim. I tak by z tego nic nie było. Zasługujecie na coś więcej niż to, co dało wam życie. Są i inne tobie podobne, wiesz przecież. Ludzie, którym nigdy nie była dana szansa, by urosnąć, tak jak tobie. Trzeba im trochę czułości i wiele opieki. Poznałaś okropności gąbki, Wuju, i sposób, w jaki niektórzy ludzie potrafią wykorzystywać innych. A ty, Vardia, znasz już teraz kłamstwo, na którym zbudowano filozofię komunistyczną. Rozmawiałem z wami, obserwowałem was bardzo uważnie. Wprowadziłem całą tę informację plus wszystko, co odczytał mózg w czasie waszego pobytu tutaj. Mózg odpowiedział, zalecając najlepszą przyszłość dla was. Gdybyśmy się pomylili — tzn. mózg i ja — po odbyciu próby, którą zamierzam przeprowadzić, wówczas stoi przed wami taki sam wybór jak przed Varnettem. Po prostu podejdziecie do Wrót — nie musicie nawet wchodzić. Po prostu dostańcie się na statek przelatujący w pobliżu świata Markowa. Jeżeli zechcecie, Wrota połkną was bez niepokojenia statku, pasażerów czy załogi. Po prostu w tajemniczy sposób znikniecie. Wylądujecie z powrotem w Strefie. Tak jak i Varnett, będziecie się musiały znowu zdać na Wrota Strefy. Kiedy tu się już znajdziecie, nie będzie dla was powrotu.

Popatrzcie na to jednak przez chwilę tak jak ja. I pamiętajcie, co powiedziałem o waszym możliwym wkładzie. Dwoje ludzi może zmienić świat, jeżeli tylko chce.

Ale co... — zaczęła pytanie Wuju, ale ucięła wpół zdania.

Oba ciała nie znikły, tylko upadły niczym odzież, z której uszedł właściciel. Leżały na podłodze niczym kupka łachmanów.

Brazil podszedł i starannie poprawił je, tak że wyglądały jak gdyby spały.

No dobrze, a teraz co, Brazil? — powiedział do siebie, a jego głos zadudnił echem w pustej sali.

Teraz wrócisz i będziesz czekał — powiedział głos w jego umyśle.

A co z ciałami? — zastanowił się. Jakoś nie mógł ich po prostu przemienić w parę. Mimo, że ich właścicielki odeszły, ciała żyły niczym puste rośliny.

Niczego więcej jednak oczywiście nie dało się zrobić. Dla niego były teraz po prostu wspomnieniem, dziwną mieszaniną miłości i udręki. Przedłużył nieunikniony koniec.

Ozwał się trzask i ciała zniknęły, obróciły się znowu w pierwotną energię.

Och, do diabła z tym — powiedział Nathan Brazil i również zniknął.

Sterownia była teraz pusta. Mózg Markowa odnotował ten fakt i posłusznie wyłączył światła.



Na „Ziemi”, planecie obiegającej gwiazdę w pobliżu najdalszego krańca galaktyki Andromedy

Elkinos Skander spoczywał na grzbiecie Haina, spoglądając na zgromadzonych w sterowni ludzi. Potem, nagle, wszystko się zmieniło.

Rozejrzał się dookoła. Otaczające go przedmioty były śmieszne i zniekształcone. Nie rozróżniał kolorów poza jednym: wszechogarniającej sepii.

Rozejrzał się zmieszany. Przeszedłem kolejną przemianę — pomyślał. — Tym razem ostatnią?

Miejsce wygląda raczej przyjemnie — pomyślał, kiedy trochę się przyzwyczaił do zniekształconego obrazu. Wszędzie lasy, trochę wysokich gór, dziwne trawy i nieznane gatunki drzew, ale tego należało się spodziewać.

Wokoło było pełno zwierząt, w większości pasących się roślinożerców. Bardzo przypominają jelenie — zauważył z niejakim zaskoczeniem. Pewne różnice, ale w sumie na pewno nie wyglądałyby niezwykle w pasterskim świecie ludzi.

Popatrzył po sobie, natrafił wzrokiem na cień swojej głowy na trawie.

Jestem jednym z nich — zrozumiał nagle, zaszokowany. Jestem jeleniem. Nie mam jednak rogów jak tamte wielkie samce, a więc muszę być łanią.

Jeleniem? — pomyślał dociekliwie.

Dlaczego jeleniem?

Dalej nad tym rozmyślał, gdy nagle trawa jak gdyby wybuchła wyciem i dziwnymi kształtami. Wielkie kanciaste ciała o twarzach umieszczonych na klatce piersiowej i z wielkimi, ogromnymi zębami. Obserwował, jak w pobliżu Murniowie odbili wielką łanię od stada i otoczyli ją. Nagle cisnęli w nią kilka oszczepów, a ona upadła w bezgłośnej agonii i tak leżała, rzucając się i brocząc krwią, ciągle jeszcze żywa.

Murniowie rzucili się na nią, wyrywając kawały mięsa, pożerając ją żywcem.

Być żywcem pożarty! — pomyślał w przerażeniu, nagle tknęła go ślepa panika. Ruszył, uciekając od tego widoku.

Wtem wprost przed nimi inna grupa Murniów wypadła jak spod ziemi i otoczyła innego jelenia, a potem zaczęła go pożerać.

Są wszędzie dookoła! — zrozumiał. To ich świat! Jestem dla nich po prostu pożywieniem!

Pędził, wymykając się kilkakrotnie pogoni. Otoczony był przez tysiące Murniów, a wszyscy zdali się być strasznie głodni. Kiedy tak wyczerpywał się w szalonym biegu, wiedział, że choćby uszedł z życiem dziś, będzie im się musiał wymknąć również i jutro, i pojutrze, i jeszcze później, i dokądkolwiek nie umknie, zawsze będzie więcej ścigających niż ściganych.

Prędzej czy później dostaną mnie! — pomyślał w popłochu. Na Boga! Nie chcę być pożarty żywcem! Muszę umknąć zemście Brazila!

Wpadł na wzgórza, z trudem odzyskując równowagę.

Teraz, kiedy zdecydował się, jak będzie działać dalej, poczuł ogarniający go spokój.

Tam. Tam w górze! — powiedział sobie w duszy radośnie. Zatrzymał się i popatrzył wzdłuż zbocza.

Ponad kilometr prosto w dół na skały — zauważył z zadowoleniem. Zbiegł w dół i skręcił w stronę urwiska. Zdecydowanie, wkładając w to wszystkie siły, wbiegł na skałę i rzucił się z niej w dół.

Widział, jak skała pędzi mu na spotkanie, ból jaki zaraz go przeszył, był niewielki.

Skander obudził się. Sam fakt, że się obudził, był dla niego wstrząsem. Rozejrzał się dokoła.

Znowu znajdował się na równinie, na skraju lasu. Jego cień powiedział mu wszystko.

Znowu był jeleniem.

Nieee! — wrzasnął w duchu, wstrząsany trwogą. Wykiwam sukinsyna! Jakoś muszę go wykiwać!

Na tym świecie było jednak wiele jeleni i mnóstwo Murniów, a Skander musiał jeszcze sześć razy umierać.





Raj, kiedyś zwany Dedalusem, planeta w pobliżu Syriusza

Varnett z jękiem otworzył oczy. Było mu zimno. Rozejrzawszy się wokół, dostrzegł kilku ludzi przyglądających mu się ciekawie.

Wszyscy byli dokładnie tacy sami. Nie wyglądali nawet na mężczyzn czy kobiety. Płaskie piersi i sutki, ale żadnej naprawdę kobiecej cechy. Ich ciała były gibkie i muskularne, jakaś mieszanina cech męskich i kobiecych.

Wszyscy mieli małe wąskie genitalia w miejscu, w którym powinny być, ale ze swojego punktu obserwacyjnego mógł poniżej dostrzec niewielkie zagłębienie.

Wszyscy byli w tym miejscu zupełnie nie owłosieni.

Gdyby to robić w króla karowego — - pomyślał — można by być jednocześnie mężczyzną i kobietą.

Czy dobrze się czujesz? — spytał jeden z nich głosem brzmiącym po męsku, ale z jakimś kobiecym zaśpiewem.

Czy dobrze się czujesz? — spytał drugi identycznym głosem.

Tak... tak sądzę — odpowiedział z wahaniem i usiadł. — Trochę mi się kręci w głowie, to wszystko.

To minie — powiedział tamten. — Jak z twoją pamięcią?

Krucho — odpowiedział ostrożnie. — Będę potrzebował odświeżenia.

Nie ma problemu — odparł tamten.

Zaczął ich wypytywać o imiona, i nagle przypomniał sobie. Na jego planecie nie używano imion.

Jego planeta! Jego!

Chciałbym zaraz przystąpić do pracy — powiedział.

Oczywiście — odpowiedział ten drugi — poprowadzili go ze sterylnie czystego pomieszczenia szpitalnego również sterylnym korytarzem. Szedł za nimi, wsiadł do windy, razem wjechali na najwyższe piętro.

Ostatnie piętro najwyraźniej było zajęte przez kompleks biurowy. Wszędzie kręcili się pracownicy, coś wpinali w teczki, przepisywali, klepali klawiatury komputerowych końcówek.

Zauważył, że wszyscy byli od niego nieco mniejsi. Niedużo, ale w świecie, w którym wszyscy byli absolutnie identyczni, taka różnica była wyraźnie widoczna, tak jakby Kuzyn Nietoperz wszedł do pokoju.

Jego biuro było duże i dobrze wyposażone. Biała wykładzina dywanowa na całej podłodze, gruba i miękka, nadająca jego krokom niezwykłej sprężystości. W gabinecie stało ogromne biurko i fotel z wysokim oparciem. Zauważył brak jakichkolwiek innych mebli, co sprawiało, że pokój zdawał się nagi.

Przynieście mi zbiorczy raport o stanie głównych obszarów planety — polecił. — A potem zostawcie mnie na chwilę, bym mógł go przestudiować.

Skłonili się lekko i opuścili gabinet. Wyjrzał przez przeszkloną ścianę za jego biurkiem.

Przed nim rozciągał się kompleks identycznych budynków. Szerokie, obsadzone drzewami ulice, kilka niewielkich zieleńców, masa identycznych sylwetek spieszących w różnych sprawach.

Niebo miało kolor niebieskawy, nie tak błękitny jak w jego rodzinnym świecie, ale niebrzydki. Po niebie ciągnęły nieliczne puszyste chmurki. W oddali zdołał dostrzec kawałki ziemi uprawnej. Wygląda to na miejsce bogate, spokojne i wydajne — pomyślał. Oczywiście pogoda i ukształtowanie terenu mogły spowodować zmiany w stylu życia w skali planetarnej, mógł się jednak założyć, że te różnice były minimalne.

Wrócili asystenci z plikiem pękatych skoroszytów. Podziękował sucho i polecił wyjść.

Nie było luster, ale światło odbijało go w okiennych szybach. Wyglądał tak samo jak oni, tylko o pięćdziesiąt centymetrów wyższy i proporcjonalnie nieco tęższy. Czuł swoje męskie genitalia. Czuł je zupełnie tak samo jak wtedy, gdy był Kuzynem Nietoperzem. Sięgnął trochę niżej i natrafił na małą pochwę.

Rozłożył trochę papierów, tak by sprawiały wrażenie, że je studiuje. Owszem, zrobi to, w swoim czasie, oczywiście, ale nie teraz. Zauważył na biurku mały telefon wewnętrzny i uruchomił go, zajmując miejsce w wielkim fotelu. Po drugiej strome do pokoju wpadł urzędnik, bijąc wszelkie rekordy szybkości, podbiegając do biurka i stając na baczność.

Znalazłem pewne wskazówki — powiedział do urzędnika poważnie — iż niektórzy członkowie Prezydium mogą być chorzy. Chcę mieć zespół wiejskich lekarzy — o ile możliwe — nie stąd — w moim gabinecie tak szybko, jak to możliwe. Chcę by wykonano to dokładnie i natychmiast. Jak prędko mogą tu być?

Jeśli chcesz, by pochodzili z miejsc w miarę możliwości jak najbardziej odległych od ośrodków rządowych — dziesięć godzin. — Odpowiedział urzędnik sucho.

A więc dobrze — skinął. — Kiedy tylko dotrą tu, mają się stawić od razu u mnie i nie kontaktować się z nikim. Nikt nie może nawet wiedzieć, że po nich posłano. Chcę powiedzieć: absolutnie nikt, nawet inni pracownicy biura.

Zajmę się tym osobiście, Panie Przewodniczący — odpowiedział urzędnik i odwrócił się do wyjścia. I to by było na tyle w sprawie „gąbkowców” — pomyślał — Poczekaj! — zawołał nagle do wychodzącego urzędnika.

Tak, Panie Przewodniczący?

Co trzeba załatwić, by mieć trochę seksu? Urzędnik miał minę zdziwioną i ogłupiałą.

Kiedy tylko Przewodniczący życzy sobie, oczywiście. To wielki zaszczyt dla każdego obywatela.

Chcę mieć tu najlepszy okaz za pięć minut! — rozkazał.

Tak, Przewodniczący — odpowiedział urzędnik i wyszedł.

Oczy mu się zaiskrzyły, radośnie zatarł ręce, myśląc o tym, co go czeka.

Wtem gdzieś z zakamarków mózgu wypłynął obraz Nathana Brazila.

Powiedział, że daje mi szansę — pomyślał poważnie. A ja tę szansę wykorzystam. Ten świat musi się zmienić!

Otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł inny mieszkaniec Raju.

Tak? — rzucił.

Urzędnik powiedział mi, że mam się zameldować — powiedział nowo przybyły.

Uśmiechnął się. Świat zostanie zmieniony, tak... ale nie od razu — pomyślał. Nie wcześniej, nim się dobrze nie zabawię.

Podejdź tu — powiedział lekko. — Spotka cię wielki zaszczyt.





Na granicy — świat Harvicha

Jęknął i otworzył oczy. Starszy człowiek w kombinezonie i kraciastej koszuli, śmierdzący potem i z trzydniowym zarostem pochylał się nad nim, przyglądając mu się niespokojnie.

Kally? Słyszysz mnie, chłopcze? Powiedz coś! — wrzeszczał stary.

Jęknął.

Boże! Ależ ja się podle czuję! — wykrztusił wreszcie.

Stary człowiek uśmiechnął się.

Dobrze! Dobrze! — ucieszył się. — Bałem się, że cię straciliśmy. Ależ dostałeś!

Kally czuł rwanie w lewej połowie czaszki. Pod włosami czuł potężnego guza i resztki zaschniętej krwi. Bolał, a właściwie — pulsował.

Spróbuj się podnieść — namawiał stary, podając mu rękę. Ujął ją i udało mu się stanąć na chwiejnych nogach.

Jak się czujesz, chłopcze? — spytał stary.

Boli mnie głowa — poskarżył się. — Poza tym dobrze, trochę słabo.

Mówiłem ci, że trzeba mieć kogoś do pomocy na gospodarstwie — beształ go stary. — Gdybym ci nie pomógł, dawno byś był sztywny.

Człowiek rozejrzał się, zdumiony. To było gospodarstwo. Kręciło się trochę kurcząt, widać było walącą się oborę z kilkoma krowami, dostrzegł również starą drewnianą chałupę. Na polach widać było coś, co przypominało kukurydzę.

Coś nie tak, Kally? — spytał stary człowiek.

Ja... uch, kim jesteś? — spytał niepewnie. — I... gdzie ja jestem?

Stary człowiek miał zatroskaną minę: — Ten łomot po czaszce pomieszał ci w głowie, chłopcze. Lepiej idź do miasta i zgłoś się z tym do lekarza.

Może masz rację — zgodził się tamten. — Nadal jednak nie wiem, kim jesteś, gdzie jestem — czy kim jestem.

To musi być magnezja, czy jak to się tam nazywa powiedział stary, zmartwiony. — Niech mnie diabli. Słyszałem o tym, ale nigdy dotąd nie widziałem. Do czorta, chłopcze, przecież ty jesteś Kally Tonge, a ponieważ twój tata umarł zeszłej zimy, sam prowadziłeś to gospodarstwo. Urodziłeś się tu, na Harvich — wyjaśnił, wymawiając Harrycz. — Byłeś cholernie bliski śmierci, tutaj — wskazał na ziemię.

Spojrzał i dostrzegł pompę wodną z kompresorem. Musiał widocznie dociągać górną nakrętkę wielkim kluczem i uruchomić maszynę. Nakrętka spadła i trafiła go w głowę.

Spojrzał dziwnie, wiedząc, co to musiało znaczyć.

Czy lepiej ci już? — spytał stary z troską. — Muszę się zabierać albo moja stara zrobi mi awanturę, ale jeśli chcesz, mogę kogoś przysłać, żeby cię zabrał do doktora.

Sam pójdę — odpowiedział Kally. — Niech się no wpierw otrząsnę. Jak... jak daleko stąd jest miasto?

Chryste, Kally! Nawet mówisz trochę śmiesznie! — zawołał stary. — Przecież Depot jest stąd półtora kilometra tą drogą — pokazał na prawo.

Kally Tonge kiwnął głową: — Pójdę. Przy ranach głowy najlepiej chodzić. Na wszelki wypadek sprawdź trochę później. Wszystko będzie w porządku.

No cóż, w porządku — odparł stary z powątpiewaniem. — Ale jeżeli nie usłyszę, że doszedłeś do miasta, będę cię szukał — ostrzegł, a później ruszył drogą.

On jedzie na koniu! — pomyślał Kally, zdumiony. — I to jest nie utwardzona droga!

Odwrócił się i wszedł do chałupy.

Była mała, ale nowocześniejsza niż można by oczekiwać, oglądając ją z zewnątrz. Wielkie łóżko pokryte futrami w jednym rogu, zlew, piec gazowy, pod nim butla z gazem. Woda dochodziła prawdopodobnie ze zbiornika w pobliżu obory. Wielkie palenisko i prosty natrysk.

Była tu również lodówka, pracująca na czymś, co mogło być akumulatorem do traktora.

W rogu zauważył toaletę. Poszedł tam. Nad zlewem wisiało potłuczone lustro, nożyczki i przybory toaletowe.

Spojrzał na swoje odbicie w lustrze.

Spoglądała na niego mocna, muskularna twarz, w jakiś surowy sposób przystojna. Włosy miał długie, związane w koński ogon, długi na prawie metr, nosił też przystrzyżoną brodę i wąsy. Włosy były brązowe, broda rudawa.

Odwrócił głowę i zobaczył, że guz był prawie niewidoczny pod włosami. Odgarnięte do tyłu, odsłaniały paskudną ranę.

Pomyślał, że musiał zginąć w tym wypadku. Kally Tonge zginął od tej rany, a ja wypełniłem to puste naczynie.

Rozebrał się i obejrzał w zdjętym ze ściany lustrze. Oglądał surowe, muskularne ciało, krzepkie i nawykłe do pracy. Ręce stwardniały od ciężkiej, wiejskiej roboty.

Rana jednak bolała, chociaż był teraz pewien, że nie stanowi ona poważnego zagrożenia. Uznał, że będzie jednak lepiej, jak pójdzie do miasta. Mogło to również pomóc wypełnić luki w pamięci.

Włożył grubą wełnianą koszulę i robocze spodnie, a także znoszone skórzane buty i wyszedł ponownie na zewnątrz.

To miejsce było naprawdę ciekawe. Wyglądało jak fragment zamierzchłej przeszłości, ale dom wyposażony był w instalację wodną i elektryczną, choć na pewno była ona dość prymitywna. Dostrzegł również niektóre inne oznaki cywilizacji. W tym całym prymitywie z pewnym rozbawieniem dostrzegł, że nosi modny zegarek na rękę.

Nie było zimno, ale wiał chłodny wiatr, który sprawił, że sięgnął po grubszą koszulę. Zauważył, że nie napadało tu za wiele deszczu. Piaszczysta droga była wyżłobiona w głębokie koleiny, ale sucha.

Ruszył szybko drogą w stronę miasta, przyglądając się krajobrazowi. Przeważały małe gospodarstwa, wiele wyglądało na znacznie bardziej nowoczesne niż jego własne. Ruch panował niewielki, od czasu do czasu mijali go przypadkowi ludzie, jadąc wierzchem albo na linijkach, sprawiając wrażenie, jakby nowoczesnych pojazdów było mało lub były one zakazane.

Mimo, że nie było śladu, by niedawno padało, uprawy prezentowały się dobrze. Ziemia była czarna i bogata, a tam, gdzie małe pompy tłoczyły wodę ze studni lub pobliskich strumieni do rowów nawadniających, wegetacja wydawała się bardzo bujna.

Doszedł do miasta znacznie szybciej, niż się spodziewał. Nie czuł najmniejszego śladu zmęczenia lub niewygody, maszerował w tempie, które jego samego zdumiało. Samo miasto było zbiorem kontrastów. Budynki z bierwion, niektóre sięgające pięciu pięter sąsiadowały z nowoczesnymi budowlami z prefabrykatów. Pozbawione bruku ulice prowadziły przez kilka przecznic, po obu stronach leżały domy dzielnicy handlowej, w większości duże i wygodne. Ujrzał oświetlenie uliczne, nad niektórymi sklepami świeciły się szyldy, co wskazywałoby, że znajdowała się tu gdzieś siłownia. Należało się również domyślać, że domy te zostały wyposażone w wodociągi i kanalizację.

Przyjrzał się kilku kobietom, w większości odzianym stroje podobne do jego ubioru, niekiedy z niewielkim kowbojskim kapeluszem albo szerokoskrzydłym kapeluszem słomkowym na głowie. Widział więcej mężczyzn niż kobiet, a i te sprawiały wrażenie twardych, muskularnych i jakoś chłopowatych.

Miasto było na tyle małe, że bez trudności znalazł gabinet lekarski.

Doktor wyglądał na mocno przejętego. Przyjął go w nowocześnie wyposażonym małym gabinecie zabiegowym z dobrym sprzętem diagnostycznym. Z pewnością opieka medyczna stanowiła jedną z najbardziej rozwiniętych dziedzin tutejszej cywilizacji. Prześwietlenie wykazało dotkliwe stłuczenie i złamanie. Doktor nie mógł się nadziwić, że pacjent w ogóle przeżył. Opatrzył i zabandażował ranę po założeniu siedmiu szwów.

Niech ktoś czuwa przy tobie przez kilka najbliższych dni, albo chociaż niech do ciebie regularnie zagląda — poradził lekarz. — Twoja utrata pamięci jest prawdopodobnie tylko przejściowa, a zresztą w takich przypadkach nie jest bynajmniej czymś niezwykłym. Mocno cię skaleczyło. Zadrasnęło nawet mózg, toteż chciałbym, żeby ktoś zobaczył, czy nie ma tam skrzepu.

Podziękował lekarzowi, zapewniając go, że będzie się pilnował, że będzie go ktoś doglądał i pielęgnował.

Uregulujesz rachunek pod koniec miesiąca — powiedział lekarz.

Te słowa wprawiły go w chwilowe zakłopotanie. Rachunek? Pieniądze? Sam nigdy ich nie używał. Już na ulicy wyciągnął chudy, skórzany portfel, który wyglądał, jakby przeżył wojnę i otworzył go.

Śmieszne kawałki papieru, może z tuzin. Na wszystkich były bardzo realistyczne portrety, niemal trójwymiarowe Na awersie jedne przedstawiały tego samego człowieka, inne — dwóch jeszcze mężczyzn i kobietę. Na odwrocie widoczne były bardzo realistycznie oddane obrazki wiejskie Chciałby wiedzieć, co to za banknoty. Musiałby jednak rozpoznać postaci na portretach.

W zapadającym zmroku zapłonęły światła w trzypiętrowym drewnianym budynku, znak na szyldzie wskazywał. że jest to bar lub coś w tym rodzaju. Nie rozpoznawał innych symboli, nie potrafił odczytać słów. Zaciekawiona podszedł bliżej.

Z oddali słychać było grzmot.

Obudziła się, czując mdłości. Zwymiotowała.

Żółć skapnęła na tani dywanik, i w niepowstrzymanych torsjach dostrzegła w niej kawałki, a nawet całe pigułki.

Mdłości trwały kilka minut, aż wydawało się, że nic już nie może zwrócić. Czując się słaba i wyczerpana, opadła na łóżko i zaczekała, aż pokój przestanie wirować. Przeniknął ją odór żółci.

Powoli rozejrzała się. Mały pokój, w którym stało tylko zbyt duże łóżko i wiklinowe krzesło. Między łóżkiem a ścianą po obu stronach zostawało tylko około pół metra.

Wydawało się jej, że ściany i sufit są zrobione z kloców, ale konstrukcja była tak mocna, że mogła zostać wykonana również z kamienia. W pokoju panował mrok, rozglądała się w poszukiwaniu światła. Dostrzegła wreszcie zwisający sznurek i pociągnęła. Zapłonęła słaba, nie osłonięta żarówka, zwieszająca się z sufitu. Blask raził ją w oczy.

Uniosła lekko głowę i spojrzała po sobie. Coś się na pewno zmieniło.

Jej spojrzenie zatrzymało się na parze niezmiernie dużych, ale doskonale ukształtowanych piersi, skóra była bardzo gładka, o ciemnej karnacji.

Sięgnęła wzrokiem niżej i stwierdziła, że reszta ciała jest równie gładka jak piersi, z rozmaitymi wypukłościami rozmieszczonymi w odpowiednich miejscach.

Czuła się... czuła się dziwnie. Mrowiło ją w całym ciele, szczególnie w rejonie piersi i łona.

Była naga od pasa w górę, ale wspaniałe biodra okrywała bielizna z pięknej czarnej koronki z przyczepionymi do niej setkami maleńkich cekinów.

Pomacała twarz i stwierdziła, że miała na głowie jakiś rodzaj wymyślnej fryzury. Z uszu zwisały długie, plastikowe kolczyki.

Rozejrzała się w półmroku, znalazła małą kosmetyczkę z lusterkiem i przejrzała się.

Pomyślała, i to nie przez próżność, że ma piękną twarz. Była to może najpiękniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widziała. Kosmetyki nałożono bardzo starannie, tak by podkreślić tylko piękno rysów, ale twarz była tak doskonała, że niemal zakłócały to piękno.

Czyja to była twarz? — zastanawiała się.

Machinalnie podniosła pudełeczko leżące na podłodze obok kosmetyczki. Fiolka na pastylki, otwarta i pusta. Na wierzchu odkryła oznakowanie, wszędzie nakazujące ostrożność, nie mogła jednak odczytać napisów. Zresztą — nie musiała.

Ta dziewczyna, kimkolwiek i czymkolwiek była, zabiła się. Wzięła wszystkie proszki i przedawkowała. Umarła tu, w tym pokoju, przed chwilą — samotna. W chwili, gdy tamta umarła, w jakiś sposób wsunęła się w jej ciało, a procesy fizyczne zostały skorygowane tak, że ciału przywrócone zostały jego funkcje.

Znowu popatrzyła na tę piękną twarz w lustrze.

Co mogło kogoś, z takim wyglądem, doświadczającego takich uczuć jak ona teraz, pchnąć do samobójstwa? Taka młoda — pomyślała — może nie starsza niż szesnaście, czy siedemnaście lat. I taka piękna.

Spróbowała się podnieść, lecz nagle poczuła dziwny zawrót głowy. Upadła z powrotem na łóżko i popatrzyła w górę na żarówkę, która z jakiegoś powodu zaczęła ją fascynować.

Stwierdziła w pewnym momencie, że delikatnie pieści swe ciało. Było to fantastyczne uczucie, niczym mrowiące igiełki rozkoszy na każdym zakończeniu nerwowym.

To te pigułki — pomyślała odległym zakątkiem mózgu Jeszcze się ich zupełnie nie pozbyłaś.

Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju zajrzał mężczyzna Był odziany w białe ubranie robocze, niczym pomoc kuchenna. Łysiejący facet około pięćdziesiątki, o twardym spojrzeniu.

O.K., Nova, już czas na... — zaczął, ale przerwał i przyjrzał się jej, powędrował wzrokiem do pustego pudełka, żółci oraz zwymiotowanych pigułek na podłodze i brzegu łóżka.

O, cholera! — warknął wściekle i rozwrzeszczał się. — Znowu się złapałaś za te milutkie pigułeczki, co? Ostrzegałem cię, psiakrew! Zastanawiałem się, dlaczego taka seksowna cizia jak ty pracuje w takim szambie! Wyrzucili cię z innych miejsc! — Przerwał, zmieniając ton ze wściekłość. na obrzydzenie. — Nie ma z ciebie żadnego pożytku dla nikogo, nawet dla ciebie samej — burknął. — Mówiłem ci, że jeśli zrobisz to jeszcze raz, wyrzucę cię na ulicę. Dalej! Słyszysz mnie? — zaczął wrzeszczeć. — Wynoś się, i to zaraz! Dalej, ruszaj się!

Słyszała go, ale nie rejestrowała słów. Wyglądał i mówił trochę śmiesznie, a ona śmiała się i pokazywała go palcem, czkając głupkowato.

Schwycił ją za ramię i zaczął ciągnąć.

O Jezu! — zawołał. — Ależ z ciebie kawał baby. Jaka szkoda, że to co w środku tak nie pasuje do tego, co na zewnątrz. Dalej!

Wyciągnął ją do hallu i spychał w dół po drewnianych schodach. Czuła się jakby płynęła, wolnym ramieniem odgarniała jakby niewidoczną wodę, naśladując jednocześnie odgłosy motoru.

Kilka innych młodych kobiet wyjrzało z pokoi na drugim piętrze. Żadna z nich nie jest tak ładna, jak ja — pomyślała, zadowolona z siebie.

Przestań chichotać! — rozkazał mężczyzna, ale zabrzmiało to tak zabawnie, że porwał ją jeszcze gorszy śmiech.

Na dole znajdował się bar, podłoga posypana trocinami, kilka okrągłych stolików i mały bufet po jednej stronie. Światła były przyćmione, a sam bar pusty.

O, do diabła! — zaklął, prawie ze smutkiem, sięgając do szuflady przy barze. — Nie zarobiłaś tutaj nawet na utrzymanie, a wszystkie ciuchy zdarłaś w czasie ostatniej awantury. Masz — pięćdziesiąt realów — ciągnął pchając kilka banknotów w koronkowe majtki. — Kiedy dojdziesz do siebie na ulicy albo w lesie, albo w biurze szeryfa, kup sobie jakieś szmatki i bilet do domu. Będą ci potrzebne!

Schwycił ją jak piórko i — otwierając drzwi jedną ręką — wrzucił ją brutalnie w mrok ulicy. Chłodne powietrze i twarde lądowanie trochę ją otrzeźwiły, rozejrzała się więc, zgubiona i samotna.

Nagle poczuła, że nie może się tak pokazywać. Choć w pobliżu nie było wielu ludzi, kilku na pewno mogło ją zauważyć. Zobaczyła ciemne przejście pomiędzy barem i sklepem wczołgała się tam. Było bardzo ciemno i zimno, śmierdziało trochę nie uprzątanymi odpadkami. Przynajmniej i jednak skryła się przed wzrokiem przechodniów.

Nagle zapaliły się latarnie uliczne, co pogłębiło jeszcze cień, w którym siedziała w zupełnym pomieszaniu. Stopniowo docierało do niej, w jakiej sytuacji się znalazła. Doznała szoku. Ciągle była naćpana, a ciało mrowiło ją, zwłaszcza przy potarciu. Ciągle chciała je głaskać, ale miała świadomość, gdzie się znajduje.

Jestem sama w wariackim miejscu, którego nie znam, praktycznie naga, ochładza się bardzo szybko — pomyślała żałośnie. — Czy może być jeszcze gorzej?

Jakby w odpowiedzi, usłyszała dudnienie i szereg wyładowań, a temperatura obniżyła się jeszcze.

Łzy nabiegły jej do oczu, zapłakała nad swoją beznadziejną kondycją. Nigdy w życiu nie była tak nieszczęśliwa.

W tym momencie ulicę przekraczał mężczyzna, zmierzający do baru. Nagle zatrzymał się, ujrzawszy ją w krótkim świetle błyskawicy. Wydawał się zaskoczony, ruszył w stronę zaułka. Siedziała tam skulona, rękami obejmując kolana, z głową nisko pochyloną. Kołysała się miarowo, wstrząsana szlochem.

Przyjrzał się jej z niedowierzaniem. — A cóż to u diabła? — pomyślał.

Wyciągnął rękę i dotknął jej nagiego ramienia, wzdrygnęła się, podniosła oczy i ujrzała troskę w jego twarzy.

Co się stało, panienko? — spytał delikatnie.

Popatrzyła z udręką i próbowała coś mówić — daremnie.

Była, nawet w tym opłakanym stanie, najpiękniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć.

Nie jest tak źle — próbował ją pocieszyć. — Gdzie mieszkasz? Zabiorę cię do domu. Nie jesteś ranna, prawda?

Potrząsnęła głową i zakasłała: — Nie, nie — zdołała wreszcie wykrztusić. — Nie mam domu. Wyrzucili mnie.

Przykucnął obok niej. Ciągle błyskało się i grzmiało, ale przynajmniej przestało padać.

A więc chodź ze mną — powiedział tym samym łagodnym tonem. — Mam dom przy tej drodze, niedaleko. Mieszkam sam. Możesz zostać, póki nie zdecydujesz, co robić.

Potrząsnęła głową, zmieszana. Nie wiedziała, co zrobić. Czy może mu zaufać? Czy może ośmielić się i skorzystać z tej okazji?

Dziwny, odległy głos szeptał gdzieś w mózgu. Mówił:

Czy czujesz? Lęk, chciwość, trwoga, ambicja, spalające cię, zżerające!... Doskonałość jest przedmiotem eksperymentu, a nie jego składową... Nie dręcz się, porzuć swoje lęki. Staw im czoła! Pokonaj je! Zwalcz je dobrocią, miłosierdziem, litością, współczuciem...

A zaufanie? — pomyślała nagle. O, do diabła. Co mam do stracenia, jeśli pójdę? Co mi zostanie, jak nie pójdę?

Idę... — powiedziała cicho. Pomógł jej wstać, delikatnie, ostrożnie, otrząsnął ją z pyłu. Jaki on wielki — pomyślała — sięgam mu do ramienia.

Chodźmy — ponaglił i wziął za rękę.

Zawahała się: — Nie chcę... nie chcę wychodzić w takim stanie — powiedziała nerwowo.

Nie ma nic złego w twoim wyglądzie — odpowiedział tonem, w którym dźwięczała sama szczerość. — Zupełnie nie. Poza tym, zanosi się na większą burzę. Większość ludzi pozostanie w domach.

Znowu spojrzała niepewnie: — A co z nami? — spytała — Czy nie zmokniemy?

Po drodze jest gdzie się skryć! — odpowiedział niedbale. — Poza tym... trochę wody nie zaszkodzi.

Pozwoliła mu się poprowadzić opustoszałą ulicą, poza miasto, ciągle grzmiało i błyskało się, ale jakoś nie padało. Horyzont podświetlony błyskawicami sprawiał niesamowite wrażenie.

Na skutek burzy temperatura spadła z piętnastu do ośmiu stopni Celsjusza. Zaczęła dygotać.

Spojrzał na nią, czując drżenie jej dłoni.

Chcesz moją koszulę? — spytał.

Ale wtedy tobie będzie zimno — opierała się.

Lubię jak jest zimno — odpowiedział, zdejmując koszulę. Jego szeroka, muskularna, włochata pierś obudziła w niej znowu to śmieszne uczucie. Ostrożnie otulił ją koszulą. Pasowała na nią jak namiot cyrkowy, ale grzała i było jej dobrze.

Nie wiedziała co powiedzieć, i coś, jakiś impuls, kazał jej oprzeć się na nim i objąć jego nagą pierś. Zareagował, obejmując ją z drugiej strony i ruszyli w dalszą drogę.

Czuła się jakoś tak dobrze, ułagodzona, jej obawy zdały się pierzchać. Popatrzyła na niego.

Jak się nazywasz? — spytała tonem, który sama niezbyt dobrze rozumiała, ale który jakoś, swoją gardłową miękkością, wiązał się z tymi dziwnymi wrażeniami.

Wu... — zaczął mówić, a później, nie dokończywszy, wyjaśnił. — Kally Tonge. Mam gospodarstwo niedaleko stąd, przy drodze.

Zauważyła, że ma zabandażowaną połowę głowy.

Jesteś ranny.

To nic... już teraz — odpowiedział i zaśmiał się. — Właściwie to właśnie ciebie... dosłownie... zalecił mi lekarz. Powiedział, że ktoś powinien przy mnie być dziś w nocy.

Mocno boli? — spytała.

Teraz nie — odpowiedział. — Medycyna jest tu dość dobrze rozwinięta, chociaż, jak wiesz, cały ten kraj jest raczej prymitywny.

Naprawdę niewiele wiem o tym świecie — odparła szczerze. — Nie jestem stąd.

Mogłem się tego domyśleć — powiedział lekkim tonem. — A skąd jesteś?

Myślę, że nigdy o tym miejscu nie słyszałeś — odpowiedziała. — A zresztą, już teraz znikąd, naprawdę.

Jak masz na imię? — spytał.

Już miała mówić „Nova”, tak jak nazwał ją tamten człowiek, ale powiedziała w końcu: — Vardia.

Zatrzymał się i popatrzył na nią dziwnie. — To imię z Komlandów, prawda? Nie jesteś stamtąd!

Tak jakby — odpowiedziała enigmatycznie. — Ale bardzo się zmieniłam.

W Świecie Studni? — spytał ostro. Zaniemówiła, zdołała wydać tylko zduszony okrzyk zdumienia.

Ty... ty jesteś człowiekiem ze Studni! — wykrzyknęła. — Obudziłeś się w tym ciele, tak jak ja w swoim! Ta rana na głowie zabiła Kally Tonge i ty go przejąłeś, tak samo jak ja!

Dwa razy, gdy potrzebowałem kogoś, pocieszyłaś mnie, nawet broniłaś mnie — powiedział.

Wuju! — krzyknęła ze zdumionym uśmiechem. Przyglądała mu się krytycznie. — O rany, ale się zmieniłaś!

Nie bardziej niż ty — odpowiedział, potrząsając głową z podziwem! — Patrzcie no!

Ale... ale dlaczego mężczyzna? — spytała.

Spoważniał: — Kiedyś ci powiem. Ale, ten dobry stary Nathan! Na pewno mu się udało!

W tej chwili pogoda zmieniła się gwałtownie i zaczęło lać.

W ciągu kilku sekund byli zupełnie przemoknięci, jej wymyślna fryzura zupełnie się rozpadła. Śmiał się, i ona się śmiała, a on podniósł ją i zaczął biec błotnistą drogą. Prosto przed nimi wyrosła jego chałupa, dobrze oświetlona blaskiem błyskawic, źle jednak wyliczył skręt, zapominając o ciężarze, który dźwigał. Wywalili się z potężnym chlapnięciem, pokrywając się w mgnieniu oka grubą warstwą czarnego błota.

Nic ci nie jest? — krzyknął poprzez potoki wody.

Utopię się w błocie! — odkrzyknęła. Podnieśli się, zataczając się ze śmiechu na swój widok.

Obora jest bliżej! — krzyknął. — Widzisz, tam? Biegnij do niej!

Ruszył, a ona za nim w deszczu, który z każdą chwilą przybierał na sile. Dobiegł do drzwi dobrze przed nią i odsunął je. Dołączyła i razem wpadli do środka. Szopę wypełniał niesamowity hałas, spowodowany bębnieniem ulewy o kryty blachą dach i drewniane ściany. Było ciemno i pachniało, jak to w oborze. Kilka krów muczało nerwowo.

Wuju? — zawołała.

Tutaj — powiedział — blisko. — Odwróciła się.

Możemy z powodzeniem tu przeczekać burzę — powiedział. — Tam jest sterta siana, a do chałupy jest jeszcze z kilometr.

Nie musimy się kąpać dwa razy.

W porządku — odparła wyczerpana i klapnęła na siano. Deszcz ciągle wygrywał na dachu szopy symfonię na perkusję.

Walnął się w siano obok niej. Próbowała nerwowo coś zrobić ze swoimi koronkowymi majtkami.

Są całe polepione błotem, a cekiny drapią mnie — powiedziała. — Mogłabym je zdjąć, chociaż to jedyne, co mi w ogóle zostało.

Tak zrobiła i przez chwilę leżeli obok siebie bez słowa. Objął ją i zaczął pieścić jej pierś.

Jak dobrze — wyszeptała. — Czy... czy to właśnie czułam? Myślałam, że to ciągle te pigułki. Czy to właśnie czułaś z Brazilem?

Niech mnie licho — powiedział do siebie. — Zawsze zastanawiałam się, jak się czuje mężczyzna, gdy ma erekcję! — Odwrócił się i popatrzał na nią. — Jeśli chcesz, pokażę ci, jak to jest naprawdę — powiedział miękko.

Ja... ja myślę, że tego właśnie chciał — odpowiedziała

A czy ty tego chcesz? — spytał poważnie.

Myślę, że tak — szepnęła i zrozumiała, że tego właśnie chciała. — Ale ja nawet nie wiem jak.

Zostaw to specjaliście — odpowiedział. — Chociaż nic jestem nawykły do spraw od tej strony. Objął ją, pocałował i zaczął pieścić.

Wreszcie wyswobodził się ze spodni i pokazał jej, co U znaczy być kobietą, odkrywając jednocześnie sam, co to znaczy być mężczyzną.

Deszcz ustał. Nie padało już od kilku godzin, a oni po prostu leżeli, zadowoleni, że są razem.

Drzwi nadal były na wpół uchylone i Vardia, ciągle oszołomiona i rozmarzona po swym pierwszym doświadczenia seksualnym, zauważyła, że chmury się rozpraszają i pokazują gwiazdy.

Rano znajdziemy ci jakieś ubranie — powiedział w końcu. Potem obejrzymy gospodarstwo. Ten deszcz powinien wszystko naprawić. Urodziłem się na wsi, ale nie w swoim gospodarstwie.

Czy ludzie... to znaczy normalni, a nie Kom, robią to codziennie?

Zaśmiał się: — Nawet dwa razy, jak są dość jurni. Z wyjątkiem kilku dni każdego miesiąca.

A ty... ty robiłeś to i tak, i tak — powiedziała. — Czy jest jakaś różnica?

Odczucie jest zdecydowanie odmienne, ale to właściwie ta sama rzecz — odpowiedział. — Najważniejsze Jest to, że czy jesteś mężczyzną czy kobietą, robisz to zawsze wtedy, kiedy chcesz, z kimś kogo pragniesz.

Czy to jest miłość? — spytała. — Czy właśnie o tym opowiadał Brazil?

Nie, seks — odpowiedział. — To jest po prostu... składowa, jakby on powiedział. Bez przedmiotu... bez miłości, bez uczucia do drugiej osoby, bez troski o kogoś, to w ogóle nie jest przyjemne.

Dlatego właśnie jesteś teraz mężczyzną — powiedziała. — Poprzednio... to były te inne przypadki, prawda?

Tak — odpowiedział z nagłą rezerwą, spoglądając ku gwiazdom. Ścisnęła mocno jego dłonie.

Czy myślisz, że on rzeczywiście był Bogiem? — spytała Vardia spokojnie.

Nie wiem — odparł z westchnieniem. — A jeśli nie? Jak był w Studni, miał moc. Dał mi moje gospodarstwo, Ji zdrowe, młode ciało, nową szansę. I... — dodał miękko — przysłał ciebie.

Kiwnęła głową: — Nigdy niczego takiego nie przeżywałam powiedziała. — Czy zawsze jest tak cudownie jak dziś.

Nie — odpowiedział poważnie. — Jest też masa ciężkiej pracy, bólu, ale jeśli wszystko się zejdzie razem, to może być piękne.

Spróbujmy tutaj — powiedziała zdecydowanie. — A kiedy przestanie nas to bawić, jeżeli kiedykolwiek przestanie, albo kiedy się zestarzejemy, a włosy nam posiwieją, wyruszymy do świata Markowa i wrócimy, i zrobimy to znowu To dobra przyszłość.

Myślę, że tak — odpowiedział. — To więcej, niż może kiedykolwiek osiągnąć większość ludzi.

Ten świat — powiedziała — nigdy nie może się stać podobny do innych, do Kom. Musimy się o to postarać.

W tym momencie gdzieś daleko za horyzontem rozjarzyło się, i nagle w ciemne niebo wystrzeliła jasna strzała, po chwili znikła. Po kilku sekundach dobiegł ich daleki grzmot.

Biedny Nathan — powiedziała ze smutkiem. — Może to zrobić dla wszystkich, tylko nie dla siebie. — Ciekawe, gdzie jest teraz? — zadumała się.

Nie wiem, w jakiej teraz jest postaci — odpowiedział — ale myślę, że wiem, gdzie jest i co robi, i co myśli, i co czuje.

Ciągle patrzyli w gwiazdy.





Na pokładzie frachtowca Stehekin

Nathan Brazil spoczywał w fotelu dowódcy na mostku i beznamiętnie obserwował sztuczny firmament wyświetlony na dwóch ekranach. Rzucił okiem na stół nad staromodnym komputerem.

Ciągle leżała tam ta sama pornograficzna powieść, otwarta w miejscu, gdzie przerwał lekturę. Nie przypomniał sobie całej treści, ale — pomyślał — to nie ma znaczenia. I tak wszystkie były do siebie tak podobne, miał zresztą jeszcze tak dużo czasu, by ją ponownie przeczytać.

Westchnął i sięgnął po manifest ładunkowy, otwierając go leniwie.

Ładunek zboża, przeznaczony dla Koriolana — przeczytał. Bez pasażerów.

Bez pasażerów.

Byli teraz gdzie indziej: ludzie źli w swoim prywatnym piekle, dobrzy — i tacy, którzy mogą być jeszcze dobrzy — swoją szansą. Zastanawiał się, czy ich sny były tak słodkie, jak sobie wyobrażali. Czy zapomną lekcję Studni, czy będą próbowali odmienić się?

W końcu, oczywiście, nie miało to żadnego znaczenia.

Chyba, że dla nich. Tylko dla nich.

Zamknął manifest i rzucił go przez sterownię. Księga uderzyła o ścianę i wylądowała krzywo na podłodze. Westchnął, było to długie, pełne smutku westchnienie, westchnienie do wieków przeszłości i tych, które nadejdą.

Wspomnienia zblakną, ale pozostanie ból.

Bowiem, cokolwiek się stanie z tamtymi, czy z tym maleńkim zakątkiem Wszechświata — pomyślał — jestem ciągle Nathanem Brazilem, piętnaście dni w podróży, w drodze na Koriolana z ładunkiem zboża.

I ciągle czekam.

I ciągle o kimś myślę.

Ciągle samotny.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Chalker Jack L Swiat Studni 5 Zmierzch Przy Studni Dusz
Chalker Jack L Swiat Studni 2 Wyjscie
Chalker Jack L Swiat Studni 3 Poszukiwanie
Jack L Chalker Cykl Świat Studnia (5) Zmierzch Przy Studni Dusz
Jack L Chalker Cykl Świat Studnia (2) Wyjście
Jack L Chalker Cykl Świat Studnia (3) Poszukiwanie
Chalker Jack L Polnoc przy studni dusz
Chalker Jack L Polnoc przy studni dusz (SCAN dal 1134)
Chalker Jack L Swiaty Rombu 2 Cerber Wilk w owczarni (rtf)
Chalker Jack L Wsród duchów
Jack Higgins Akcja o połnocy
Chalker, Jack L Dancers in the Afterglow
Chalker Jack L Swiaty Rombu 3 Charon Smok u wrot (rtf)
Chalker Jack L Swiaty Rombu 1 Lilith Waz w trawie (rtf)
Świat nocy 02 03 Pakt dusz
Jack Higgins Akcja o północy
Chalker Jack L Swiaty Rombu 4 Meduza Tygrys w opalach (rtf)
Chalker Jack Powrot Nathana Brazila
Chalker Jack Cerber

więcej podobnych podstron