Graham Greene
Trzeci człowiek
The bird Man and The Fallen Idol
Przełożyła Jolanta Kozak
Carolowi Reedowi
z podziwem i serdecznością
na pamiątkę wielu wspólnych
wiedeńskich poranków
w Maximie, Casanowie i Orientali
Trzeci człowiek
Wstęp
„Trzeci człowiek” nie został napisany do czytania, lecz do oglądania. Na początku - całkiem jak w romansie - była kolacja w lokalu, a potem seria kaców, które dopadały autora w Wiedniu, Wenecji, Ravello, Londynie i Santa Monica.
Większość pisarzy, jak sądzę, nosi w głowach lub notesach pomysły utworów, które nigdy nie zostaną napisane. Nieraz po latach odgrzebie człowiek taki pomysł i westchnie z żalem: mógł być całkiem niezły - tyle że dawniej, w czasie dziś już martwym. I ja przed wielu laty zanotowałem na skrzydełku koperty ten oto początkowy akapit: „Tydzień temu po raz ostatni pożegnałem Harry’ego; jego trumna spoczęła w skostniałej z zimna lutowej ziemi. Nie wierzyłem więc własnym oczom, gdy tenże Harry minął mnie na ulicy jak obcy i wmieszał się w tłum zapełniający Strand”. Ani narrator, ani ja nie śledziliśmy dalszych kroków Harry’ego, toteż gdy sir Alexander Korda poprosił mnie o nowy scenariusz dla Carola Reeda - następny po naszych „Straconych złudzeniach” - mogłem mu zaproponować jedynie powyższy akapit. Korda chciał kręcić film o okupacji Wiednia przez cztery mocarstwa; nie miał jednak nic przeciwko temu, abym poszedł śladami Harry’ego Lime’a.
Nie umiałbym chyba stworzyć scenariusza bez poprzedzającej go noweli. Nawet film nie opiera się na samej intrydze, lecz wymaga głębszej charakteryzacji, nastroju i atmosfery - a uchwycenie tych cech w płaskim szkicu wydaje się prawie niemożliwe. Można innymi środkami odtworzyć raz osiągnięty efekt artystyczny, ale nie można dokonać aktu twórczego w formie scenariusza. Autorowi konieczne jest bowiem poczucie, że dysponuje znacznymi nadwyżkami materiału. Dlatego „Trzeci człowiek”, jakkolwiek nie napisany z myślą o formie książkowej, zrodził się jako nowela, a dopiero później poddany został żmudnemu procesowi przenoszenia na język innego gatunku sztuki.
Pracowaliśmy nad tym wspólnie z Carolem Reedem, przemierzając co dnia kilometry dywanu i tocząc zacięte boje. Nikt trzeci nie uczestniczył w naszych konferencjach; najbardziej owocne jest szczere, nawet brutalne, zderzenie opinii w cztery oczy. Jasne, że dla pisarza nie ma lepszego sposobu wypowiedzi niż powieść - dlatego tak mu trudno akceptować zmiany, konieczne w wersji scenicznej lub filmowej. Ale „Trzeci człowiek” nigdy nie miał być niczym więcej niż materiałem dla kina. Czytelnik noweli dostrzeże sporo różnic między wersją książkową a filmową, niech jednak nie myśli, że zmiany zostały wymuszone na opornym autorze - najczęściej to właśnie sam autor je proponował. W tym przypadku film jest lepszy od noweli, gdyż to on stanowi ostateczną wersję opowieści.
Niektóre zmiany wprowadziliśmy z przyczyn tyleż oczywistych, co banalnych, choćby takich jak obsadzenie w roli głównej Amerykanina zamiast Anglika. Pan Joseph Cotten miał (i słusznie) zastrzeżenia do imienia Rollo. Należało je zmienić na inne, równie komiczne - zaproponowałem Holley, przypomniawszy sobie zabawną postać amerykańskiego poety Thomasa Holleya Chiversa. Inny przykład: wydawało się niezbyt prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł pomylić Amerykanina ze słynnym angielskim pisarzem, Dexterem (postać ta ma pewne cechy wspólne z dobrotliwym geniuszem, E.M. Forsterem). A więc wątek „komedii omyłek” należałoby opuścić, nawet gdyby Carol Reed nie zaoponował (i słusznie) przeciwko naciąganej, wymagającej wielu wyjaśnień sytuacji, która niemiłosiernie rozwlekałaby i tak już zbyt długi film. I jeszcze jeden drobiazg: Coolera zastąpił w filmie Rumun, ponieważ mieliśmy już na planie jedną postać amerykańskiego łotra - grał go Orson Welles. (To właśnie Welles dopisał do scenariusza słynną kwestię o szwajcarskich zegarach z kukułką).
Jednym z nielicznych istotnych problemów, o które spieraliśmy się z Carolem Reedem, było zakończenie filmu. Rzeczywistość dowiodła tu absolutnej słuszności Reeda. Ja byłem zdania, że film jest gatunkiem zbyt lekkim, aby mógł obejść się bez happy endu. Reed natomiast twierdził, że proponowane przeze mnie zakończenie - jakkolwiek niejednoznaczne, bo nie padało w nim ani jedno słowo - może wydać się niemile cyniczne widowni, która w poprzedniej scenie była świadkiem śmierci Harry’ego. Wyznam szczerze, że nie przekonał mnie do końca: przypuszczałem, że niewielu widzów będzie miało dość cierpliwości, aby dosiedzieć do końca długiej sekwencji oddalania się dziewczyny od grobu; większość - myślałem - wyjdzie z kina przed napisem „koniec”, przekonana, że film kończy się konwencjonalnie (tak jak ja to proponowałem) i trwa trochę za długo. Nie uwzględniłem mistrzowskiej reżyserii Reeda, a poza tym na tym etapie dyskusji nawet Reed nie spodziewał się jeszcze, że dokona niebawem cudownego odkrycia w osobie grającego na cytrze p. Karasa.
Epizod porwania Anny przez Rosjan (rzecz jak najbardziej możliwa w okupowanym Wiedniu) wycięty został stosunkowo późno: nie wiązał się należycie z resztą filmu i wprowadzał akcent propagandowy, którego chcieliśmy uniknąć. Nie chodziło nam o budzenie w widzach emocji politycznych, lecz o dostarczenie im rozrywki, odrobiny strachu i porcji śmiechu.
Rzeczywistość miała grać rolę tła naszej bajki. A przecież wątek nielegalnego handlu penicyliną opiera się na faktach - tym bardziej ponurych, że w niecnym procederze uczestniczyło wiele osób znacznie bardziej niż Joseph Harbin nieświadomych i niewinnych. Niedawno w Londynie pewien lekarz wybrał się na nasz film z dwoma kolegami. Ponieważ sam bawił się doskonale, zdziwiły go ich przygnębione miny, gdy wychodzili z kina. Okazało się, że obaj pod koniec wojny trafili z RAF-em do Wiednia, gdzie, jak wielu, handlowali penicyliną. Nigdy nie przyszło im do głowy, jakie mogą być tego konsekwencje.
***
TRZECI CZŁOWIEK (The Third Man). Film w reżyserii Carola Reeda z 1949 roku. Scenariusz: Graham Greene. Zdjęcia: Robert Krasker oraz John Wilcox i Stan Pavey. Muzyka: Anton Karaś. Wykonawcy: Joseph Cotten (Holly Martins), Trevor Howard (mjr Calloway), Alida Valli (Anna Schmidt), Orson Welles (Harry Lime) i inni. London Film. Wielka Brytania.
Filmowa alchemia, która wymyka się logice, przemienia czasem mosiądz w złoto i sprawia, że wszystko okazuje się doskonale precyzyjne - reżyseria, scenariusz, zdjęcia, aktorzy, zaskakujące użycie muzyki na cytrę Antona Karasa i, nade wszystko, niezwykła kreacja Orsona Wellesa w roli Harry’ego Lime'a - pisze Barry Norman w swej książce „100 najlepszych filmów stulecia”. - Wpisane w korupcję i rozpacz powojennego Wiednia, Wellesowskie studium człowieka inteligentnego i bystrego, który świadomie wybrał zło, jest, jak sądzę, jego największą kreacją. Ale również wszyscy związani z tym filmem byli w szczytowej formie. „Trzeci człowiek” zachowuje wieczną świeżość - to film, który nie poddaje się czasowi (tłumaczył Andrzej Kołodyński).
I
I
Nigdy nie wiemy, kiedy spadnie cios. Po pierwszym spotkaniu z Rollo Martinsem sporządziłem o nim tę oto notatkę do akt tajnej policji: „W normalnych okolicznościach - wesoły błazen. Za dużo pije, czasem wszczyna awantury. Każdą przechodzącą kobietę taksuje wzrokiem, nie szczędząc komentarzy; mimo to odnoszę wrażenie, że woli nie angażować się w romanse. Wieczny chłopiec - uwielbienie, jakim darzył Lime’a, mogło wynikać właśnie z niedojrzałości”.
Zastrzeżenie „w normalnych okolicznościach” było konieczne, gdyż poznałem Rollo Martinsa na pogrzebie Harry’ego Lime’a. Był luty; grabarze musieli użyć młotów pneumatycznych, żeby wedrzeć się w zmarzniętą ziemię wiedeńskiego Cmentarza Centralnego - jakby sama natura wzdragała się przed przyjęciem Lime’a. W końcu pochowaliśmy go jednak i zarzucili bryłami skostniałej ziemi. Lime spoczął w grobie, a Rollo Martins oddalił się pośpiesznie, jakby siłą powstrzymując długie, pająkowate nogi, rwące się do biegu; chłopięce łzy spływały po jego trzydziestopięcioletniej twarzy; Rollo Martins bezgranicznie wierzył w przyjaźń, dlatego to, co się później stało, wstrząsnęło nim bardziej, niż wstrząsnęłoby tobą lub mną (tobą - bo uznałbyś, że ci się przywidziało; mną - bo natychmiast wymyśliłbym jakieś logiczne, cóż że niesłuszne, wyjaśnienie). Szkoda, że Rollo Martins od razu nie powiedział mi prawdy; oszczędziłoby nam to wielu kłopotów.
Chcąc zrozumieć tę dziwną, raczej smutną historię, musisz przynajmniej pobieżnie poznać jej tło - zdruzgotane, upiorne miasto Wiedeń, podzielone na sektory pod nadzorem czterech mocarstw: rosyjski, brytyjski, amerykański i francuski. Granice sektorów zaznaczone są tylko tablicami. Samo centrum miasta - Innere Stadt - w obrębie Ringu, z jego ciężką architekturą gmachów publicznych i pomnikami na spiętych w skoku rumakach, pozostaje pod wspólną kontrolą czterech mocarstw, które co miesiąc przekazują sobie kolejno władzę - czyli tak zwane „prezydium” - nad eleganckim niegdyś śródmieściem i troskę o jego bezpieczeństwo. Gdyby ci wpadł do głowy idiotyczny pomysł roztrwonienia austriackich szylingów w nocnym klubie, idąc tam po zmroku spotkałbyś zapewne na ulicy Siły Międzynarodowe w akcji: czwórkę żandarmów (po jednym z każdego mocarstwa), porozumiewających się (jeśli w ogóle) językiem wspólnego wroga. Nie znałem Wiednia w okresie międzywojennym, a urodziłem się za późno, żeby pamiętać stary Wiedeń, pełen muzyki Straussów i beztroskiego, kokieteryjnego czaru; dla mnie jest to miasto odartych z godności ruin, przemienionych w lutym owego roku w owiane śniegiem lodowce. Szary, mulisty, płaski Dunaj przepływał z dala od nas, przez Drugi Bezirk - sektor rosyjski. W tej samej strefie leżał zrównany z ziemią, zarośnięty chwastami Prater. Ocalał z niego tylko wielki diabelski młyn, krążący powoli nad kikutami zniszczonych karuzeli, które przypominały zapomniane kamienie milowe, nad rdzewiejącymi szczątkami pomiażdżonych czołgów, których nikt nie uprzątnął, nad zwarzonymi chłodem pędami chwastów, w miejscach gdzie śnieg leżał cieńszą warstwą. Nie starcza mi wyobraźni, aby odtworzyć z tych okruchów miasto przeszłości, tak jak nie umiem wyobrazić sobie hotelu Sachera w roli innej niż garnizonowej noclegowni dla angielskich oficerów ani eleganckich, modnych sklepów na Karntnerstrasse, która dla mnie urywa się mniej więcej na poziomie wzroku, gdyż do tej wysokości sięgają prowizorycznie odremontowane partery kamienic. Rosyjski żołnierz w futrzanej czapie mija mnie z karabinem na ramieniu, kilka prostytutek otacza ciasnym kordonem Amerykańskie Biuro Informacyjne, mężczyźni w płaszczach siedzą w witrynach kawiarenek Starego Wiednia i sączą erzac kawy. Nocą najlepiej trzymać się centrum, albo trzech spośród czterech sektorów - chociaż i tam zdarzają się porwania, niekiedy całkiem dla nas bezsensowne, jak choćby uprowadzenie młodej Ukrainki bez paszportu czy starca, który dawno przekroczył wiek produkcyjny. Oczywiście, od czasu do czasu porywano również specjalistów i zdrajców. Do takiego właśnie Wiednia przyjechał dnia siódmego lutego ubiegłego roku Rollo Martins. Całą historię starałem się odtworzyć jak najwierniej z własnych zapisków i z opowieści Martinsa. Wystrzegałem się dodania od siebie choćby jednej kwestii - jednak nie mogę ręczyć za pamięć Martinsa. To paskudna historia i byłaby od początku do końca ponura, smutna i nie do naprawienia - gdyby nie dziewczyna i niedorzeczna przygoda wykładowcy British Council.
II
Poddany brytyjski ma nadal pełną swobodę podróżowania, jeśli nie przeraża go limit pięciu funtów angielskich, które wolno mu wywieźć z kraju, ale nie wolno wydać za granicą. Do Austrii jednak, będącej formalnie terytorium okupowanym, Rollo Martins nie dostałby się bez specjalnego zaproszenia od Lime’a z Międzynarodowego Biura d/s Uchodźców. Lime zaproponował Martinsowi przyjazd do Wiednia w celu spisania relacji z działań na rzecz uchodźców wszystkich narodowości, a Martins zgodził się, chociaż nie była to właściwie jego branża. Pilnie potrzebował urlopu - szczególnie po ostatnim incydencie w Dublinie i wcześniejszym incydencie w Amsterdamie. „Incydentami” nazywał Martins kobiety: po prostu przydarzały mu się, bez najmniejszych wysiłków z jego strony; agent ubezpieczeniowy zaliczyłby je wszystkie do kategorii „wypadków losowych”. Gdy Martins pojawił się w Wiedniu, miał minę zaszczutego zwierzęcia i co chwila oglądał się przez ramię - dlatego z miejsca uznałem go za podejrzanego i zmieniłem dopiero zdanie stwierdziwszy ponad wszelką wątpliwość, że Rollo Martins lęka się tylko jednego: nagłego spotkania z którymś z sześciu „incydentów”. Zwierzył mi się, że ma zwyczaj „mieszać trunki” - również tym określeniem charakteryzował swoje niefortunne układy z kobietami.
„Branżą” Rollo Martinsa były tanie, kieszonkowe powieści o Dzikim Zachodzie, drukowane pod pseudonimem Buck Dexter. Westerny Bucka Dextera miały rzesze wielbicieli, ale dochody przynosiły skromne. Rollo Martins nie mógłby sobie pozwolić na wyjazd do Wiednia, gdyby nie zapewnienie Lime, że pokryje wszystkie koszty z bliżej nie określonego funduszu na cele propagandowe. Lime miał też zaopatrzyć Martinsa w „bafy” - kwity stanowiące jedyny (od pensa w górę) środek płatniczy w brytyjskich hotelach i klubach. Ufając tym obietnicom, Martins nie przywiózł do Wiednia nic ponad pięć całkowicie bezużytecznych funtowych banknotów.
Dziwna rzecz przytrafiła mu się we Frankfurcie, gdzie samolot z Londynu wylądował na godzinny postój. Martins poszedł na hamburgera do amerykańskiego kasyna (troskliwe linie lotnicze rozdały pasażerom bony na posiłek wartości sześćdziesięciu pięciu centów) i właśnie tam zbliżył się do jego stolika gość, po którym z daleka można było poznać, że jest dziennikarzem.
- Pan Dexter? - spytał bezceremonialnie.
- Owszem - przytaknął zaskoczony Martins.
- Na zdjęciu wygląda pan starzej. Chce pan złożyć oświadczenie do prasy? Reprezentuję tutejszy dziennik sił zbrojnych. Ciekawi nas pańska opinia o Frankfurcie.
- Dziesięć minut temu wysiadłem z samolotu.
- No tak - przyznał dziennikarz. - W takim razie co pan sądzi o powieści amerykańskiej?
- Nie czytuję jej.
- Jak zawsze dowcipny, jak zawsze złośliwy - podsumował dziennikarz. - To Carey? Nie wie pan przypadkiem? - spytał nagle, wskazując małego, siwego człowieczka z wystającymi zębami, żującego bezmyślnie kęs chleba.
- Przypadkiem nie wiem. Co za Carey?
- No jak to? J.G. Carey!
- Pierwsze słyszę.
- Wy, pisarze, zawsze jesteście jak nie z tego świata. Właśnie z powodu tego faceta tu przyszedłem! - Dziennikarz błyskawicznym susem dopadł Careya w przeciwległym końcu sali. Słynny człowiek powitał go rutynowym uśmiechem z pierwszych stron gazet i odłożył na bok nie dojedzoną kromkę chleba. Chociaż to nie Dexter ściągnął dziennikarza na lotnisko, Martins był mile połechtany: po raz pierwszy ktoś nazwał go pisarzem. Nagle dumny i ważny, doznał tylko lekkiego rozczarowania stwierdziwszy, że Lime nie czeka nań na lotnisku w Wiedniu. Zawsze trudno pogodzić się z tym, że jesteśmy mniej ważni dla innych ludzi niż oni dla nas - Martins też zdążył poznać to niemiłe uczucie, że świat doskonale się bez niego obywa. Stał przy drzwiach autobusu i patrzył jak pada śnieg: padał niezbyt gęsto, za to uporczywie, niby przez sito - wielkie zaspy między ruinami budynków zdawały się nie mieć nic wspólnego z tym mizernym opadem, wyglądały jak trwały element krajobrazu spoza granicy wiecznych śniegów.
Lime’a nie było również w hotelu Astoria, gdzie autobus wiozący pasażerów z lotniska miał końcowy przystanek; nie zastał tam też Martins żadnej od Lime’a wiadomości - jedynie zagadkowy liścik adresowany do p. Dextera przez osobę nazwiskiem Crabbin, o której jako żywo nigdy nie słyszał. „Spodziewaliśmy się Pańskiego przylotu jutro. Proszę czekać. Jesteśmy w drodze. Pokój w hotelu zarezerwowany”. Rollo Martins nie należał jednak do tych, którzy w podobnej sytuacji spokojnie czekają. Spokojne czekanie w hotelowym foyer prędzej czy później musi sprowokować „incydent” - i znów zaczęłoby się „mieszanie trunków”. Jeszcze dziś słyszę wyraźnie zapewnienie Rollo Martinsa: „Skończyłem z incydentami. Nigdy więcej incydentów”; ledwie wygłosił te słowa, wpakował się po uszy w najpoważniejszy incydent w swoim życiu. Rollo Martins żył w wiecznym rozdarciu między swoim komicznym imieniem a solidnym, holenderskim (od czterech pokoleń) nazwiskiem. Rollo oglądał się za każdą spódniczką, a Martins odżegnywał się od kobiet raz na zawsze. Nie wiem, który z nich pisywał westerny.
Martins znał wiedeński adres Lime’a, a osobnika nazwiskiem Crabbin wcale nie był ciekaw. Wiele wskazywało na to, że ktoś popełnił grubą omyłkę - chociaż Martins nie kojarzył jej jeszcze z rozmową na lotnisku we Frankfurcie. Lime w liście proponował Martinsowi mieszkanie u siebie, w wielopokojowym apartamencie na obrzeżach Wiednia, odebranym właścicielowi-naziście. Pewien, że Lime zapłaci za taksówkę Martins kazał się wieźć prosto pod dom, usytuowany w trzecim (brytyjskim) sektorze. Tam wysiadł, poprosił taksówkarza, żeby chwilę poczekał, i wspiął się po schodach na trzecie piętro.
To niebywałe, jak cisza zwraca naszą uwagę, nawet w mieście tak cichym jak monotonnie zasypywany śniegiem Wiedeń. Martins nie dotarł jeszcze do drugiego piętra, a już był pewien, że nie zastanie Lime’a. Cisza, która go powitała, była jednak głębsza niż cisza chwilowej nieobecności: zdawała się wróżyć, że Martins nie znajdzie Lime’a nie tylko w domu, ale i w całym Wiedniu - a nawet w całym świecie, o czym przekonała go szeroka czarna wstążka zawiązana na klamce. Oczywiście, mógł umrzeć ktoś inny - kucharka, gosposia - a jednak Martins wiedział (zdawało mu się, że wiedział już o dwadzieścia schodów wcześniej), iż to Harry Lime - ten Lime, którego on, Rollo Martins, otaczał bałwochwalczą czcią przez dwadzieścia lat, od pierwszego spotkania w ponurym szkolnym korytarzu, przy akompaniamencie pękniętego dzwonka, wzywającego na modlitwę - iż to Lime właśnie rozstał się z tym światem. Nie mylił się; w każdym razie nie do końca. Gdy po raz szósty nacisnął dzwonek, uchyliły się drzwi jednego z sąsiednich mieszkań i drobny człowieczek z kwaśną miną skarcił go zrzędliwym tonem:
- Szkoda fatygi. Nikogo tam nie ma. On umarł.
- Herr Lime?
- Herr Lime, a kto? Martins opowiadał mi później:
- W pierwszej chwili słowa jego nic dla mnie nie znaczyły: ot, informacja jak z rubryki W skrócie z „Timesa”. „Kiedy to się stało? - spytałem. - Jak?”
- Samochód go przejechał - odparł sąsiad Lime’a. - W ubiegły czwartek. - I z urażoną miną człowieka, który doprawdy nie ma obowiązku udzielać informacji w nie swojej sprawie, dodał: - Pogrzeb dzisiaj po południu. Minął się pan z nimi.
- Z nimi?
- Nic wielkiego, paru znajomych i trumna.
- Jak to? Nie był w szpitalu?
- Nie było sensu wieźć go do szpitala. Zginął tu, pod samym domem, zmarł na miejscu. Prawy błotnik gruchnął go w ramię i przeturlał jak zająca.
Dopiero wtedy - opowiadał mi Martins - na słowo „zając”, zmarły Harry Lime ożył w jego pamięci: ożył jako chłopiec ze strzelbą, którą nauczył Martinsa „pożyczać”. Wystawił głowę z długiej, piaszczystej bruzdy pastwiska w Brickworth i ponaglał: „Strzelaj, idioto, strzelaj! Teraz!” - zając pokuśtykał w krzaki, raniony strzałem Martinsa.
- Gdzie go chowają? - spytał Martins nieznajomego rozmówcę.
- Na Cmentarzu Centralnym. Nieźle się napocą przy tym mrozie.
Martins nie wymyślił jeszcze, czym zapłaci za taksówkę ani gdzie znajdzie w Wiedniu pokój za pięć funtów brytyjskich - te problemy musiały jednak poczekać; na razie chciał po raz ostatni pożegnać Harry’ego Lime’a. Kazał się wywieźć z miasta na przedmieścia (w sektor brytyjski), gdzie usytuowany był Cmentarz Centralny. Po drodze musieli przejechać przez sektor rosyjski, i kawałek na skróty przez amerykański, który łatwo było poznać po budkach z lodami na każdej ulicy. Wzdłuż wysokiego muru cmentarza jeździły tramwaje, a po obu stronach torów ciągnęły się na milę zakłady kamieniarskie i kwiaciarnie, wystawiające swój towar - szeroki szpaler nagrobków dla przyszłych lokatorów i wieńce dla żałobników. Szpaler zdawał się nie mieć końca.
Martins nie spodziewał się, jak wielki będzie ośnieżony park, w którym miał odbyć pożegnalne rendez-vous z Lime’em. Harry mógł równie dobrze zostawić mu wiadomość: „Spotkamy się w Hyde Parku”, nie precyzując miejsca między posągiem Achillesa a wyjściem Lancaster Gate; aleje grobów, każda oznaczona numerem i literą alfabetu, rozchodziły się promieniście, jak szprychy gigantycznego koła: pół mili na zachód, zakręt, pół mili na północ, zakręt, pół mili na południe... Śnieg naigrawał się z pompatycznych grobowców rodzinnych, wprowadzał akcenty groteski: tu osiadł puszystą pyzą na policzku anioła smutku, ówdzie przylepił się białym sumiastym wąsem pod nosem świętego, a na dumnym czole wzorowego urzędnika Wolfganga Gottmana śnieżne czako osunęło się po pijacku na bakier. Nawet cmentarz podzielono na sektory: rosyjski wyróżniały potężne, kiczowate posągi mężczyzn pod bronią, francuski - szeregi bezimiennych drewnianych krzyży i poszarpana trójkolorowa flaga. Nagle Martins przypomniał sobie, że Lime był katolikiem, więc mało prawdopodobne, aby grzebano go w sektorze brytyjskim, którego tak pilnie wypatrywali z kierowcą taksówki. Ruszyli z powrotem, przez las, gdzie mogiły niby wilki czaiły się pod drzewami, łyskając białym okiem w zielonych cieniach iglaków. W pewnym momencie spomiędzy drzew wyłoniła się trójka mężczyzn w dziwacznych, osiemnastowiecznych, czarno-srebrnych uniformach i trójgraniastych kapeluszach. Pchali wózek na dwóch kołach. Przecięli drogę wiodącą przez grobowy las i znów zniknęli bez śladu.
To czysty przypadek, że Martins zdążył jednak na pogrzeb Lime’a. Na skraju jedynego w bezmiernej nekropolii małego poletka omiecionego ze śniegu zebrała się skromna grupka - ceremonia miała charakter ściśle prywatny. Ksiądz właśnie kończył kazanie - słowa wstydliwie sączyły się przez rzadki, cierpliwy śnieg - i trumna miała za chwilę spocząć w ziemi. Nad mogiłą stali dwaj mężczyźni w codziennych ubraniach; jeden z nich dzierżył wieniec - najwyraźniej zapomniał rzucić go na trumnę, dopiero gdy towarzysz dźgnął go łokciem pod żebro, ocknął się gwałtownie i cisnął kwiaty gdzie trzeba. Nieco dalej stała dziewczyna; zasłaniała twarz dłońmi. A ja zatrzymałem się o jakieś dwadzieścia metrów od nich, przy innym grobie: z ulgą obserwowałem koniec Lime’a i lustrowałem uważnie wszystkich zebranych. Dla Martinsa byłem przypadkowym facetem w nieprzemakalnym płaszczu. Podszedł do mnie i spytał:
- Nie wie pan, czyj to pogrzeb?
- Gość nazywał się Lime - odparłem i zdziwiłem się, że mój rozmówca nie kryje łez przed obcym; nie wyglądał mi na mazgaja, tak jak Lime nie wyglądał na faceta, którego pogrzeb zgromadzi żałobników - prawdziwych żałobników, którzy naprawdę płaczą. Nie mówię o dziewczynie, bo kobiety są z góry wyłączone z podobnych uogólnień.
Martins stanął tuż przy mnie i do końca pogrzebu nie zmienił miejsca. Potem wyjaśnił mi, że będąc starym przyjacielem zmarłego, nie chciał wkraczać jak intruz między jego nowych znajomych - śmierć Lime’a należała do nich, mieli do niej prawo. Do niego za to - mamił się tą sentymentalną iluzją - należało życie Lime’a, a przynajmniej dwadzieścia lat tego życia. Ledwo ceremonia dobiegła końca - nie jestem religijny i hece wokół śmierci zawsze budzą we mnie odruch zniecierpliwienia - Martins oddalił się na swoich pająkowatych nogach, które wyglądały, jakby się zaraz miały zaplątać w supeł. Ruszył prosto do taksówki. Nie próbował z nikim rozmawiać i nie hamował już łez - tych paru słonych kropli, które człowiek w naszym wieku potrafi wycisnąć z oczu na zawołanie.
Nie istnieją kompletne akta osobowe; żadnej sprawy nie można nazwać zamkniętą, nawet po stu latach, gdy wymrą wszyscy jej uczestnicy. Dlatego poszedłem za Martinsem; pozostałą trójkę już znałem, teraz chciałem poznać obcego. Dogoniłem go tuż przy taksówce.
- Nie mam czym wrócić do miasta. Podwiezie mnie pan? - zagadnąłem.
- Naturalnie - odparł. Byłem pewien, że kierowca służbowego jeepa dostrzeże mnie przy wyjeździe i dyskretnie ruszy za taksówką. Gdy opuszczaliśmy cmentarz, zauważyłem, że Martins ani razu się nie obejrzał; nostalgiczne spojrzenia przez ramię i machanie z peronu za odjeżdżającym pociągiem - to zazwyczaj domena fałszywych żałobników i kochanków, którzy manifestują smutek zamiast ulotnić się jak najprędzej, nie patrząc wstecz. Widocznie miłość własna rodzi w wielu ludziach chęć zwrócenia na siebie uwagi w każdej sytuacji, nawet wobec nieboszczyka.
- Calloway - przedstawiłem się.
- Martins.
- Był pan przyjacielem Lime’a? - Tak.
W minionym tygodniu każdy, komu przyszło odpowiadać na to pytanie wahał się dłuższą chwilę.
- Od dawna w Wiedniu?
- Przyjechałem parę godzin temu, z Anglii. Harry mnie zaprosił; miałem u niego mieszkać. Nie wiedziałem.
- Lekki szok?
- Coś panu powiem - nie wytrzymał Martins. - Muszę się napić, a nie mam gotówki - to znaczy, mam pięć funtów szterlingów. Postawi mi pan drinka? Będę wielce zobowiązany.
Teraz na mnie przyszła kolej, by powiedzieć „naturalnie”. Po chwili namysłu podałem kierowcy adres niedużego baru na Karntnerstrasse. Uznałem, że mój towarzysz chwilowo nie poczuje się zbyt dobrze w rojnym i gwarnym lokalu brytyjskim, pełnym oficerów i oficerskich żon. W barze, który wybrałem, bardzo rzadko - niewątpliwie z uwagi na wygórowane ceny - siadywało więcej gości niż jakaś jedna parka, zajęta sobą przy bocznym stoliku. Wadą lokalu było natomiast to, że trunek serwowano tam tylko jeden: słodki likier czekoladowy, za dodatkową opłatą doprawiany przez kelnera koniakiem. Odniosłem jednak wrażenie, że Martins nie dba o to, co będzie pił, jeśli tylko zawartość kieliszka odgrodzi go od teraźniejszości i przeszłości. Na drzwiach, jak wszędzie, wisiała wywieszka informująca o godzinach otwarcia, od szóstej do dziesiątej, ale nie należało się nią przejmować, tylko pchnąć drzwi i minąć frontowe sale. Trafiliśmy do pustego gabinetu; druga (i jedyna oprócz nas) para gości zajmowała sąsiedni. Kelner, który mnie znał, podał nam kanapki z kawiorem i oddalił się. Na szczęście wiedział nie gorzej ode mnie, że mam konto na cele służbowe.
Martins odezwał się po drugim szybko opróżnionym kieliszku.
- Przepraszam pana. On był moim najlepszym przyjacielem.
W odpowiedzi - ponieważ wiedziałem, co wiedziałem, i chciałem przy okazji zirytować rozmówcę, dzięki czemu (gwarantowana metoda) dowiedziałbym się jeszcze więcej - nie oparłem się pokusie wygłoszenia uwagi:
- To brzmi jak cytat z kiepskiej powieści.
- Pisuję kiepskie powieści - zaripostował błyskawicznie Martins.
A więc już zdobyłem nową informację. Do trzeciego kieliszka zdawało mi się, że mam przed sobą opornego rozmówcę, który (tego byłem niemal pewien) po czwartym stanie się opryskliwy.
- Proszę mi opowiedzieć o sobie... i o Limie - zaproponowałem.
- Coś panu powiem - rzekł mi na to. - Wypiłbym jeszcze jednego, ale nie wypada aż tak naciągać obcego człowieka. Nie wymieniłby mi pan funta albo dwóch na austriacką walutę?
- Tym proszę się nie przejmować - uspokoiłem go i przywołałem kelnera. - Zrewanżuje mi się pan, jak przyjadę na przepustkę do Londynu. Więc jak poznaliście się z Lime’em? Miał mi pan opowiedzieć.
Martins przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kieliszek z likierem czekoladowym i obracał go na wszystkie strony jak drogocenny kryształ. Wreszcie przemówił:
- To było dawno temu. Nikt chyba nie zna Harry’ego tak jak ja.
Pomyślałem o spoczywających w moim biurze opasłych teczkach z raportami agentów: każdy twierdził to samo. Ufam swoim agentom, dobierałem ich bardzo starannie.
- Jak dawno temu?
- Dwadzieścia lat, nawet trochę więcej. Poznałem go w szkole, zaraz w pierwszym semestrze. Mam w oczach obraz tego miejsca: tablica ogłoszeń, nawet pamiętam, czego dotyczyły; rozlega się dzwonek. On był o rok starszy ode mnie, znał szkołę jak własną kieszeń. Wprowadził mnie w tajniki szkolnego życia. - Martins pociągnął szybki łyk i znów obrócił kieliszek pod światło, jakby chciał go dokładnie zbadać. - Zabawne - powiedział. - Żadnego spotkania z kobietą nie pamiętam tak dokładnie, jak spotkania z Harrym.
- Był dobrym uczniem?
- Nie tak dobrym, jak tego po nim oczekiwano. Ale za to jaką miał fantazję! Obmyślał niesamowite plany. Byłem znacznie od niego lepszy z takich przedmiotów jak historia czy angielski, ale gdy przychodziło do realizacji planów Harry’ego, okazywałem się kompletnym głąbem. - Roześmiał się; alkohol i wspomnienia już powoli działały, pozwalając mu się otrząsnąć z szoku śmierci. - Z nas dwóch zawsze tylko ja dawałem się przyłapać.
- Dla Lime’a było to niewątpliwie wygodne.
- Licz się pan ze słowami! - Pijacka irytacja już dawała o sobie znać.
- Więc nie mam racji?
- To była moja wina, nie jego. Mógł sobie znaleźć sprytniejszego towarzysza, miał wielki wybór, a jednak upodobał sobie właśnie mnie.
Filozof miał rację - pomyślałem: dziecko jest ojcem człowieka. O tym, że Lime był wyjątkowo cierpliwy, przekonałem się swego czasu osobiście.
- Kiedy widział się pan z nim po raz ostatni?
- Pół roku temu przyjechał do Londynu na kongres medyczny. Trzeba panu wiedzieć, że był dyplomowanym lekarzem, chociaż nigdy nie praktykował. Cały Harry. Zawsze sprawdzał tylko, czy coś potrafi, i zaraz potem tracił dla tej sprawy zainteresowanie. O medycynie jednak mawiał, że często przydaje się w życiu.
I to, jak wiedziałem, było prawdą. Nie do wiary, jak dalece Lime, którego znał Martins, był podobny do Lime’a, którego ja znałem. Martins patrzył tylko na jego postać pod innym kątem, w innym świetle.
- Bardzo go lubiłem za poczucie humoru - podjął wynurzenia. Uśmiechnął się przy tym od ucha do ucha i z miejsca odmłodniał o dobre pięć lat. - Ja jestem klaunem. Lubię błaznować. Harry był inny: był prawdziwie dowcipny. Mógł też zostać pierwszorzędnym kompozytorem muzyki lekkiej, gdyby bardziej się do tego przyłożył.
Melodyjka, którą zagwizdał, brzmiała mi dziwnie znajomo.
- Tego kawałka nigdy nie zapomnę - ciągnął Martins. - Widziałem, jak Harry go pisał. Zajęło mu to parę minut i odwrotną stronę koperty. Zawsze pogwizdywał ten motyw, gdy miał kłopoty. To była taka jego wizytówka.
Martins zagwizdał melodię jeszcze raz, a ja nagle przypomniałem sobie, kto był jej autorem - oczywiście nie Harry. W pierwszej chwili chciałem to powiedzieć Martinsowi, ale dałem spokój - co to zmieni? Melodia załamała się i rozpłynęła w powietrzu. Martins zapatrzył się w kieliszek, potem wysączył z niego ostatnie krople i powiedział:
- To okropne, że umarł w taki sposób.
- Nic lepszego nie mogło go spotkać - powiedziałem. Martins nie od razu zrozumiał sens moich słów; alkohol trochę szumiał mu w głowie.
- Nic lepszego? - Tak jest.
- Chce pan przez to powiedzieć, że nie cierpiał?
- Pod tym względem, trzeba przyznać, też miał szczęście.
Martinsa zaintrygowała nie tyle treść moich uwag, co ton, jakim je wypowiadałem. Następne pytanie zadał głosem przesadnie łagodnym, z odcieniem pogróżki; zauważyłem przy tym, jak jego prawa dłoń zaciska się w pięść.
- Czy to jakieś aluzje?
Nie ma sensu popisywać się odwagą fizyczną w każdej sytuacji; na wszelki wypadek odsunąłem krzesło poza zasięg pięści Martinsa.
- Chciałem tylko powiedzieć, że zgromadziłem na policji kompletne akta jego sprawy. Gdyby nie wypadek, posiedziałby długo za kratkami, nawet bardzo długo.
- Za co?
- Nie miał sobie równego na tutejszym czarnym rynku. Widziałem, jak Martins szacuje dzielącą nas odległość i dochodzi do wniosku, że jednak mnie nie dosięgnie nie wstając z miejsca. Rollo chciał zaraz walić na odlew, ale Martins zachował zimną krew; uważał. Uświadomiłem sobie, że Martins jest niebezpieczny. Kto wie, czy się dotychczas grubo nie myliłem: może Martins wcale nie był takim gamoniem, jakim malował go Rollo.
- Pan jest policjantem? - spytał mnie. - Tak.
- Nie cierpię policjantów: to albo degeneraci, albo idioci.
- Tak ich pan przedstawia w swoich książkach?
Zauważyłem, że nieznacznie przesuwa się z krzesłem, żeby mi odciąć drogę. Wymieniłem błyskawiczne spojrzenie z kelnerem: wiedział, o co chodzi - oto zaleta korzystania ze stałych lokali dla prowadzenia przesłuchań.
Martins zdobył się na fałszywy uśmieszek.
- Muszę ich tytułować szeryfami - powiedział.
- Był pan w Ameryce? - Nasza rozmowa stawała się idiotyczna.
- Nie. Czy to przesłuchanie?
- Spytałem z ciekawości.
- Bo skoro Harry działał w nielegalnym handlu, to i mnie pan o to podejrzewa. Zawsze działaliśmy razem.
- Zaryzykuję twierdzenie, że zamierza pana wciągnąć do organizacji. Nie zdziwiłbym się, gdyby planował zostawienie pana na lodzie z dowodami winy. To przecież była jego metoda w szkole - sam mi pan powiedział, prawda? Dyrektor musiał się pomału czegoś domyślić.
- Widzę, że działa pan regulaminowo. Pewnie wykryliście jakąś aferę z lewym handlem benzyną, nie było na kogo zwalić - więc huzia na nieboszczyka, co? Tak właśnie działa policja. Pan, sądzę, jest prawdziwym policjantem?
- Owszem, Scotland Yard; na służbie noszę mundur pułkownika.
Martins znalazł się teraz między mną a drzwiami. Wstając od stołu, musiałbym znaleźć się na linii jego ataku. Bójka nie jest moją specjalnością, a w tym przypadku przeciwnik był na dodatek o sześć cali wyższy.
- To nie była benzyna - powiedziałem.
- Więc opony albo sacharyna. Dlaczego wy, policja, nie weźmiecie się dla odmiany za ściganie morderców?
- Morderstwo stanowiło w zasadzie część działalności handlowej pańskiego kolegi.
Pchnął stolik jedną ręką, drugą zamierzając się na mnie, ale alkohol popsuł mu rachuby - chybił celu. Zanim wymierzył następny cios, mój kierowca złapał go w kleszczowy uchwyt.
- Nie za brutalnie - pouczyłem go. - To tylko literat, który trochę za dużo wypił.
- Spokojnie, sir - powiedział kierowca do Martinsa. Miał nawyk traktowania wszystkich jak oficerów. Pewnie i do Lime mówiłby „sir”.
- Słuchaj no, Callaghan, czy jak tam się, do cholery, nazywasz...
- Calloway. Jestem Anglikiem, nie Irlandczykiem.
- Postaram się, żebyś wyszedł na największego idiotę w całym Wiedniu. Zapamiętaj sobie, że jest taki nieboszczyk, na którego się nie zwala nie wyjaśnionych zbrodni!
- Rozumiem. Udowodni pan, że to ja jestem właściwym przestępcą, tak? To rzeczywiście brzmi jak historyjka z pańskiej powieści.
- Możesz mnie puścić, Callaghan. Wolę rozgłosić, jakim jesteś idiotą, niż podbić ci oko. Z podbitym okiem poleżałbyś najwyżej parę dni w łóżku i koniec. A ja urządzę cię tak, że wyniesiesz się z Wiednia!
Wyjąłem zwitek bafów wartości kilku funtów i wcisnąłem mu je w górną kieszeń marynarki.
- Na dzisiaj ci starczy - powiedziałem. - A jutro przypilnuję, żeby trzymali dla ciebie miejsce w samolocie do Londynu.
- Nie masz prawa odsyłać mnie do kraju. Papiery mam w porządku.
- Możliwe, ale Wiedeń to takie samo miasto jak inne: bez pieniędzy ani rusz. A jak spróbujesz wymienić szterlingi na czarnym rynku, dopadnę cię w ciągu dwudziestu czterech godzin. Puśćcie go - poleciłem kierowcy.
Rollo Martins otrzepał ubranie.
- Dziękuję za drinki - powiedział.
- Drobiazg.
- Cieszę się, że zwalnia mnie pan z długu wdzięczności. Koszty operacyjne, jak przypuszczam?
- Zgadza się.
- Do zobaczenia za tydzień albo dwa, jak zdobędę forsę. Widziałem, że jest zły. Nie myślałem, że mówi poważnie.
Zdawało mi się, że tylko zgrywa chojraka, żeby poprawić sobie samopoczucie.
- Przyjdę jutro pomachać panu na do widzenia.
- Szkoda fatygi. Nie znajdzie mnie pan na lotnisku.
- Paine pokaże panu drogę do hotelu Sachera. Tam dadzą panu pokój i kolację. Zajmę się tym.
Martins ustąpił na bok, jakby chciał zrobić przejście kelnerowi, i niespodzianie zamierzył się na mnie. W ostatniej chwili uniknąłem ciosu, ale zatoczyłem się na stół. Nim wymierzył ponownie, Paine dał mu pięścią w zęby. Martins runął w przejście między stolikami. Podniósł się krwawiąc z rozciętej wargi.
- Obiecał pan więcej się nie bić - przypomniałem mu.
- Nic podobnego - zaprzeczył, rozmazując krew rękawem. - Obiecałem zrobić z ciebie idiotę, ale wcale nie mówiłem, że przy okazji nie podbiję ci oka.
Miałem za sobą długi dzień i nagle odechciało mi się towarzystwa Rollo Martinsa.
- Odprowadźcie go do Sachera - poleciłem Paine’owi. - Nie bijcie go już, jeśli będzie się sprawował przyzwoicie.
Odwróciłem się od nich i skierowałem do baru w głębi sali (należał mi się jeszcze jeden kieliszek). Odchodząc usłyszałem, jak Paine z szacunkiem zwraca się do człowieka, którego przed chwilą znokautował:
- Proszę tędy, sir. To zaraz za rogiem.
III
O tym, co nastąpiło po naszym rozstaniu, dowiedziałem się ze znacznym opóźnieniem, i to nie od Paine’a, lecz od Martinsa, gdy próbowałem odtworzyć ciąg zdarzeń, w których świetle rzeczywiście wyszedłem na durnia - chociaż niezupełnie tak jak Martins sobie tego życzył. Paine odprowadził Martinsa do stanowiska szefa recepcji i poinformował dyżurującą tam osobę:
- Ten pan przyleciał z Londynu. Pułkownik Calloway kazał go tu zakwaterować.
Załatwiwszy tę sprawę, Paine życzył Martinsowi: „miłego wieczoru, sir”, i odszedł. Zdaje się, że było mu trochę wstyd z powodu rozciętej wargi Martinsa.
- Ma pan rezerwację, sir? - spytał recepcjonista.
- Nie. Chyba nie. Nie sądzę - odparł Martins jak przez tłumik, zasłaniał bowiem usta chusteczką do nosa.
- Przepraszam. Myślałem, że mam przyjemność z panem Dexterem. Tydzień temu zarezerwowano pokój dla pana Dextera.
- Słusznie pan myślał, jestem Dexter - powiedział Martins. Relacjonując mi tę rozmowę, wyraził przypuszczenie, że Lime zarezerwował pokój na nazwisko Buck Dexter, a nie Rollo Martins, ponieważ to Dexter miał być wykorzystany w celach propagandowych. Nagle tuż przy nim odezwał się głos:
- Niezmiernie mi przykro, że nikt nie oczekiwał pana na lotnisku, panie Dexter. Moje nazwisko Crabbin.
Powiedział to postawny mężczyzna, na oko wkraczający w wiek średni, z naturalną tonsurką i w tak grubych okularach w rogowej oprawie, jakich Martins jeszcze u nikogo nie widział.
- Nasz człowiek dzwonił na lotnisko we Frankfurcie, gdzie potwierdzono, że jest pan pasażerem samolotu. Ale Kwatera Główna popełniła typowy dla niej idiotyczny błąd i zadepeszowała do nas, że nie ma pana w samolocie z Londynu. Dalej było coś o Szwecji, trudno powiedzieć co, gdyż kablogram otrzymaliśmy w wersji mocno zniekształconej. Zaraz po otrzymaniu bezpośredniej wiadomości z Frankfurtu popędziłem na lotnisko, ale niestety, minęliśmy się. Czy dotarła do pana wiadomość, którą zostawiłem?
- Tak. Słucham - wydusił Martins przez chusteczkę.
- Przede wszystkim muszę podkreślić, że spotkanie z panem jest dla mnie wielkim przeżyciem.
- Bardzo pan miły.
- Już w latach chłopięcych uważałem pana za największego pisarza naszego stulecia.
Martins skrzywił się. Chciał głośno zaprotestować, ale uniemożliwił mu to ból rozciętej wargi. Spojrzał więc tylko gniewnie na Crabbina - ten jednak absolutnie nie wyglądał na człowieka zdolnego do ironii.
- Ma pan w Austrii liczne grono czytelników, panie Dexter. Ludzie czytają pana książki w oryginale i w przekładach, zwłaszcza „Łódź z zakrzywionym dziobem” - to również moja ulubiona.
Martins myślał intensywnie.
- Mam pokój na tydzień, tak pan mówił? - Tak jest.
- To bardzo uprzejmie z pańskiej strony.
- Pan Schmidt, to tamten pan, będzie panu co rano wydawał kartki na posiłki. Ale przydałoby się chociaż skromne kieszonkowe. Coś wymyślimy. Na jutro nie mamy dla pana programu; uznaliśmy, że zechce pan spędzić dzień spokojnie, rozejrzeć się po mieście - czy słusznie? - Tak.
- Naturalnie, każdy z nas jest do pańskiej dyspozycji, gdyby potrzebował pan przewodnika. Pojutrze wieczorem planujemy w Instytucie małą dyskusję o współczesnej powieści, w zamkniętym gronie. Byłoby świetnie, gdyby zechciał pan wygłosić wstęp - rozruszać towarzystwo - a po dyskusji odpowiedzieć na pytania z sali.
Martins był w tej chwili gotowy na wszystko, byleby pozbyć się Crabbina i zyskać ostateczną gwarancję darmowego zakwaterowania i wyżywienia; Rollo natomiast (o czym miałem się z czasem przekonać) nigdy nie mówił nie - czy to chodziło o alkohol, czy o dziewczynę, czy wygłup, czy o nowe emocje.
- Oczywiście, oczywiście - padło zza chusteczki jego stłamszone zapewnienie.
- Czy cierpi pan na ból zęba, panie Dexter? Znam świetnego dentystę.
- Nie. Dostałem pięścią w szczękę.
- Dobry Boże! Ktoś chciał pana obrabować?
- Nie, to nie był złodziej, tylko gliniarz. Chciałem podbić oko jego cholernemu pułkownikowi.
Martins odsłonił przed Crabbinem rozciętą wargę. Podobno (tak to później relacjonował) Crabbina kompletnie zatkało. Martins nie pojął dlaczego, ponieważ nie czytywał książek wybitnego współczesnego pisarza, Benjamina Dextera - nawet o nim nie słyszał. Co do mnie, zaliczam się do grona gorących wielbicieli Dextera, więc w lot pojąłem, dlaczego Crabbin przeżył szok. Dexter posługuje się stylem porównywanym z mistrzowską narracją Henry’ego Jamesa; jego utwory zdradzają jednak silniejszy niż u Jamesa pierwiastek żeński - przeciwnicy Dextera nazywają jego subtelny, misternie zawiły, chwiejny sposób narracji „staropanieńskim”. Fakt, że jeśli mężczyznę, który nie przekroczył pięćdziesiątki, fascynuje hafciarstwo, a robienie koronek jest jego ulubioną (i naśladowaną przez wiernych uczniów) metodą kojenia nazbyt skorego do wzburzeń umysłu - to otoczenie ma pewne podstawy do pomawiania go o egzaltację.
- Zna pan książkę „Samotny jeździec z Santa Fe”?
- Nie sądzę.
- Przyjaciel samotnego jeźdźca - streścił Martins - ginie zastrzelony przez szeryfa miasteczka Lost Claim Gulch. Bohater tropi szeryfa-mordercę i - w całkowitej zgodzie z prawem - bierze na nim odwet.
- Nigdy bym nie pomyślał, że pan czytuje powieści o Dzikim Zachodzie - zdumiał się Crabbin.
Martins musiał w tym momencie zmobilizować całą swoją czujność i roztropność, żeby nie dopuścić do głosu Rollo, który, naturalnie, już miał na końcu języka: „Przecież sam je piszę!”
- Mam na myśli raczej to, że znalazłem się w roli mściciela, a szeryf, którego tropię, to pułkownik Callaghan.
- Pierwsze słyszę.
- A słyszał pan o Harry’m Limie?
- Owszem - odparł ostrożnie Crabbin. - Bliżej go nie znałem.
- A ja tak. Był moim najlepszym przyjacielem.
- Nie zdradził się jako szczególny miłośnik literatury.
- Nie przyjaźnię się z literatami.
Crabbin zamrugał nerwowo za grubymi szkłami w rogowej oprawie. Po chwili, tonem wyraźnie pojednawczym, dodał:
- Za to interesował się teatrem. Jego przyjaciółka, aktorka, uczy się angielskiego u nas w Instytucie. Przyszedł po nią raz czy dwa po zajęciach.
- Młoda? Stara?
- Młoda, bardzo młoda. Jako aktorka, moim zdaniem, taka sobie.
Martins przypomniał sobie dziewczynę z pogrzebu, zakrywającą twarz dłońmi.
- Chętnie spotkam się z każdym, kto przyjaźnił się z Harrym.
- Przypuszczam, że przyjdzie na pański wykład.
- Austriaczka?
- Podaje się za Austriaczkę, ale podejrzewam, że jest Węgierką. Pracuje w Josefstadt.
- Czemu miałaby się fałszywie podawać za Austriaczkę?
- Rosjanie niekiedy interesują się Węgrami. Możliwe, że Lime pomógł jej uzyskać odpowiednie papiery. Nosi nazwisko Schmidt. Anna Schmidt. Zna pan aktorkę angielską, która chciałaby się przedstawiać jako Smith? Nawet niebrzydka. Ale to Schmidt brzmi przesadnie anonimowo.
Martins uznał, że więcej informacji z Crabbina nie wyciągnie, więc wymawiając się zmęczeniem po długim dniu obiecał zadzwonić do niego rano, przyjął równowartość dziesięciu funtów w bafach na drobne wydatki i udał się do swego pokoju. Okazało się, że w Wiedniu nietrudno zarobić pieniądze: w niecałą godzinę wzbogacił się o dwanaście funtów.
Był naprawdę zmęczony: poczuł to, dopiero gdy wyciągnął się w butach na łóżku. Nie upłynęła minuta, a znalazł się daleko od Wiednia i brnął po kostki w śniegu przez gęsty las. Słysząc pohukiwanie sowy doznał nagle przejmującego poczucia osamotnienia: obleciał go strach. Szedł na spotkanie z Harrym, wyznaczone pod umówionym drzewem - ale jak miał rozpoznać to jedno jedyne drzewo w gęstym lesie? Wtem dostrzegł postać człowieka. Puścił się za nim pędem. Tamten pogwizdywał; na dźwięk znajomej melodyjki serce Martinsa podskoczyło z radości, że jednak nie jest sam. Postać obróciła się ku niemu: to nie był Harry - obcy człowiek stał w gęstej kałuży roztopionego śniegu i szczerzył zęby w uśmiechu. Sowa pohukiwała raz po raz. Martins ocknął się gwałtownie: telefon przy łóżku dzwonił i dzwonił. Głos z minimalnym śladem obcego akcentu spytał:
- Pan Rollo Martins?
- Przy aparacie.
A więc miał być dla odmiany sobą, nie Dexterem.
- Pan mnie nie zna - zagaił niepotrzebnie rozmówca - ale przyjaźniłem się z Harrym Lime’em.
Kolejna odmiana: ktoś przyznawał się do przyjaźni z Harrym. Martins z miejsca nabrał sympatii do nieznajomego.
- Chętnie się z panem spotkam - powiedział.
- Jestem tuż za rogiem, w lokalu „Stary Wiedeń”.
- Nie moglibyśmy odłożyć tego do jutra? Miałem dość paskudny dzień; tyle się działo.
- Harry prosił mnie o sprawdzenie, czy niczego panu nie brakuje. Byłem przy nim w chwili śmierci.
- Podobno... - Rollo Martins urwał w pół zdania. Chciał powiedzieć: „Podobno zmarł natychmiast”, ale coś kazało mu zachować ostrożność. - Przepraszam, pan chyba mi się nie przedstawił - rzekł w zamian.
- Kurtz - odparł głos. - Przyszedłbym do pana do pokoju, tylko, wie pan, Austriaków nie wpuszczają do Sachera.
- Więc spotkajmy się rano w „Starym Wiedniu”.
- Doskonale - zgodził się tamten. - Skoro jest pan całkowicie pewien, że do rana niczego nie będzie potrzebował...
- Co pan ma na myśli?
- Harry martwił się, że zostanie pan bez pieniędzy. Leżąc na wznak, ze słuchawką przy uchu, Rollo Martins
pomyślał: w Wiedniu pieniądze leżą na ulicy. W ciągu pięciu godzin już trzeci obcy człowiek proponował mu wsparcie finansowe.
- Spróbuję jakoś dotrwać do spotkania z panem - odparł ostrożnie. Nieroztropnie byłoby odrzucać ofertę, zanim się ją pozna.
- Proponuję godzinę jedenastą, w „Starym Wiedniu” na Karntnerstrasse. Będę miał na sobie brązowy garnitur, a w ręku pańską książkę.
- Doskonale. Skąd pan ma moją książkę?
- Od Harry’ego.
Głos nieznajomego brzmiał ujmująco i nader rozsądnie, a jednak Martins, kiedy już powiedział dobranoc i odłożył słuchawkę, nie umiał odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Harry - wnioskując z relacji tak przytomny w ostatnich chwilach przed śmiercią - nie wysłał mu telegramu, żeby nie przyjeżdżał? Czy to nie Callaghan mówił, że Lime zginął na miejscu - a może tylko, że nie cierpiał? Czy też może on, Martins, nieświadomie włożył te słowa w usta Callaghana? Nagle zrodziło się w nim silne przekonanie, że w śmierci Lime kryje się coś niejasnego - coś, co policja przeoczyła, bo jest za głupia. Spróbował sam, z pomocą dwóch papierosów, dotrzeć do sedna tajemnicy, lecz zasnął w trakcie rozmyślań, rezygnując na razie zarówno z rozwiązania zagadki, jak i z kolacji. Dzień był, owszem, długi, ale nie dość długi na wyjaśnienie wszystkiego.
IV
- Od początku jedno mi się w nim nie podobało - wyznał mi później Martins. - Peruka. Nosił perukę, i to z tych najbardziej prymitywnych: ulizaną, żółtawą, przystrzyżoną w kancik; w dodatku trochę za luźną. Musi być coś nie w porządku z mężczyzną, który nie umie godnie zaakceptować własnej łysiny. Co do twarzy, to przywodziła na myśl efekt starannej charakteryzacji, z każdą zmarszczką wyżłobioną jakby celowo, precyzyjnie i we właściwym miejscu, dla większej wyrazistości mimiki: bruzdy uroczego uśmiechu, linie kapryśnej irytacji, „kurze łapki” w kącikach oczu. Typ wprost stworzony na obiekt westchnień romantycznych pensjonarek.
Rozmowę tę odbywaliśmy w parę dni po ich spotkaniu; trop dawno przestał być świeży. Siedzieliśmy w „Starym Wiedniu”, przy tym stoliku, przy którym Martins spotkał się z Kurtzem pierwszego ranka ich znajomości. Na hasło „romantyczne pensjonarki”, jego wzrok zaszczutego zwierzęcia zogniskował się nagle w jednym punkcie za oknem. Dziewczyna, jakich wiele - pomyślałem na widok pośpiesznie brnącej przez zadymkę postaci.
- Bardzo ładna? - zagadnąłem.
Martins spojrzał na mnie jak obudzony ze snu.
- Skończyłem z tym raz na zawsze. Widzi pan, Calloway, w życiu każdego mężczyzny przychodzi taki moment, w którym się postanawia: stop, dość, nigdy więcej.
- Rozumiem. Zdawało mi się, że patrzy pan na dziewczynę.
- Rzeczywiście, patrzyłem, ale tylko dlatego, że przez chwilę wyglądała jak Anna - Anna Schmidt.
- A kto to taki? Nie dziewczyna przypadkiem?
- Owszem, w pewnym sensie.
- Jak to: w pewnym sensie?
- Dziewczyna Harry’ego.
- Odziedziczył ją pan po koledze?
- To nie taka dziewczyna, Calloway. Nie zauważył jej pan na jego pogrzebie? Ja już nie mieszam trunków. Teraz mam kaca, który mnie nie opuści do końca życia.
- Miał mi pan opowiedzieć o Kurtzu.
Kurtz zgodnie z umową telefoniczną siedział w kawiarni, ostentacyjnie kartkując „Samotnego jeźdźca z Santa Fe”. Gdy Martins przysiadł się do stolika, Kurtz powitał go z jawnie fałszywym entuzjazmem:
- Chylę czoło przed mistrzem suspensu!
- Suspensu? - zdziwił się Martins.
- Suspens to grunt. Brawo, mistrzu. Z końcem każdego rozdziału czytelnik płonie z ciekawości...
- Więc był pan przyjacielem Harry’ego - przerwał mu Martins.
- Pochlebiam sobie, że najbliższym - odparł Kurtz i po chwilowej pauzie, w czasie której jego szare komórki musiały zarejestrować błąd, dodał: - Nie licząc pana, oczywiście.
- Proszę mi opowiedzieć, jak on umarł.
- Byłem przy nim. Wyszliśmy razem z domu, w którym mieszkał, i nagle Harry dostrzegł po drugiej stronie ulicy znajomego, Amerykanina nazwiskiem Cooler. Pomachał mu i zrobił pierwszy krok na jezdnię, a wtedy zza rogu wyjechał jeep na pełnym gazie i Harry dostał się pod koła. Kierowca nic a nic tu nie zawinił, tylko Harry.
- Słyszałem, że zginął na miejscu.
- Pobożne życzenie. Fakt, że nie dożył przyjazdu karetki.
- Mówił coś?
- Tak, nawet w bólach agonii martwił się o pana.
- Co mówił?
- Dokładnie nie powtórzę, Rollo - nie ma pan nic przeciwko temu, żebym nazywał pana Rollo, prawda? Harry zawsze tak pana nazywał, kiedy nam o panu opowiadał. Kazał mi zająć się panem w Wiedniu i kupić bilet powrotny.
Relacjonując mi tę rozmowę, Martins skomentował: „Jak pan widzi, zbierałem nie tylko pieniądze, ale i bilety powrotne na samolot”.
- Ale dlaczego nie wysłał mi pan telegramu, żebym nie przyjeżdżał?
- Wysłaliśmy taki telegram. Widocznie się z panem minął. Wie pan, cenzura, sektory - depesza idzie nieraz i pięć dni.
- Było śledztwo?
- Naturalnie.
- Słyszał pan co wyprawia policja? Posądzają Harry’ego o udział w nielegalnym handlu!
- Nie słyszałem. Ale w Wiedniu każdy handluje pokątnie. Wszyscy sprzedajemy papierosy, wymieniamy szylingi na bafy albo coś w tym guście. W Komisji Kontroli nie znajdzie pan ani jednego człowieka, który by nie naruszył regulaminu.
- Policja podejrzewa, że to było coś gorszego.
- Policja miewa czasem niedorzeczne pomysły - skwitował ogólnikowo człowiek w peruce.
- Nie ruszę się z Wiednia, póki im nie dowiodę, że są w błędzie.
Kurtz szarpnął głową tak gwałtownie, że peruka minimalnie się przekrzywiła.
- A co to da? - spytał. - Harry’ego już nic nie przywróci do życia.
- Muszę doprowadzić do relegowania tego policjanta z Wiednia.
- Ciekawe jak?
- Prześledzę losy Harry’ego wstecz do chwili śmierci. Było was tam trzech: pan, ten Cooler, o którym pan wspomniał, i kierowca jeepa. Może mi pan podać adresy?
- Adresu szofera nie znam.
- Nie szkodzi, wezmę z raportu koronera. Została jeszcze dziewczyna Harry’ego...
- Dochodzenie sprawi jej wielki ból - wtrącił Kurtz.
- Ona mnie nie obchodzi. Obchodzi mnie Harry.
- Czy wie pan, o co konkretnie obwinia go policja?
- Nie. Za wcześnie się uniosłem.
- Więc nie przyszło panu do głowy - cedził Kurtz - że mógłby się pan dogrzebać czegoś, co... hm, nie przyniesie Harry’emu chwały?
- Zaryzykuję.
- To wymaga czasu. I pieniędzy.
- Czas mam, a co do pieniędzy, to, jeśli dobrze zrozumiałem, oferował mi pan pożyczkę.
- Nie jestem bogaczem - zastrzegł się Kurtz. - Obiecałem Harry’emu, że zapewnię panu pobyt w Wiedniu i powrót samolotem...
- Więc niech się pan nie martwi o moje pieniądze ani o mój samolot - przerwał mu Martins. - Jestem gotów założyć się z panem, w funtach szterlingach - pięć funtów do dwustu szylingów - że w sprawie śmierci Harry’ego kryje się jakaś zagadka.
Był to strzał w ciemno. Fakt, że Martins już od kilkunastu godzin żył w głębokim przeświadczeniu, iż coś jest nie tak, chociaż instynkt nie podsunął mu jeszcze słowa „morderstwo”. Kurtz podnosił właśnie do ust filiżankę kawy, Martins pilnie śledził jego reakcję. Strzał najwyraźniej chybił: Kurtz pewną ręką trzymał filiżankę, upił - trochę zbyt głośno
- parę łyków kawy i odstawił filiżankę na spodek. Dopiero wtedy spytał:
- Co ma pan na myśli mówiąc „zagadka”?
- Trup był wygodny dla policji, ale czy nie byłby jeszcze wygodniejszy dla przestępców zamieszanych w nielegalny handel?
W połowie tego pytania Martinsa olśniła myśl, że Kurtz wcale nie pozostał obojętny na jego domysły: spokój Kurtza był sztuczny, jak u człowieka sparaliżowanego strachem. Winowajcy nie zawsze drżą ręce, tylko w powieściach zdemaskowany zbrodniarz zdradza się tym, że tłucze szklankę. Znacznie częściej reakcją jest wystudiowany spokój. Kurtz pił kawę, jakby w ogóle niczego nie usłyszał.
- No cóż - pociągnął kolejny łyk. - Życzę powodzenia. Chociaż wątpię, czy ma pan czego szukać. Gdyby potrzebował pan pomocy - jestem do usług.
- Już potrzebuję: adres Coolera.
- Służę uprzejmie. Zaraz go panu zapiszę. Proszę. Sektor amerykański.
- A pański adres?
- Już go zapisałem, pod spodem. Pech chciał, że mieszkam w sektorze rosyjskim, więc lepiej nie odwiedzać mnie zbyt późno. U nas się czasem dzieją dziwne rzeczy. - Uraczył Martinsa czarującym wiedeńskim uśmiechem, wymodelowanym finezyjnie, niby najdelikatniejszym pędzlem, w misternych zmarszczkach okalających usta i oczy. - Pozostańmy w kontakcie - dodał. - Gdyby potrzebował pan jakiejkolwiek pomocy... Mimo wszystko uważam, że działa pan bardzo nieroztropnie. - Dotknął okładki „Samotnego jeźdźca”. - Jestem bardzo dumny, że pana poznałem. Mistrz suspensu!
Mówiąc to, Kurtz jedną ręką gładził perukę, a drugą w zamyśleniu ocierał usta, stopniowo zmazując uśmiech, aż zmazał go do końca, nie zostawiając najmniejszego śladu.
V
Martins siedział na twardym krześle za kulisami teatru Josefstadt, tuż przy wyjściu na scenę. Po zakończeniu popołudniowego spektaklu posłał Annie Schmidt wizytówkę z dopiskiem „przyjaciel Harry’ego”. W arkadzie okienek z koronkowymi firankami światła gasły jedno po drugim, w miarę jak aktorzy opuszczali garderoby i szli do domów, aby pokrzepić się przed wieczornym występem filiżanką kawy bez cukru i rogalikiem bez masła. Korytarz kulis wyglądał jak dekoracja do filmu, przedstawiająca uliczkę z szeregiem domów. Chociaż chronił go dach, było tu zimno jak na dworze, nawet w grubym, zimowym płaszczu, więc Martins wstał z krzesła i zaczął przechadzać się pod okienkami. Czuł się - tak mi później relacjonował - jak Romeo, niepewny, który balkon należy do Julii.
Zdążył wszystko przemyśleć i był już spokojny: znajdował się w ascendensie Martinsa, nie Rollo. Gdy w kolejnym okienku zgasło światło i aktorka wyszła na korytarz, Martins nawet się nie odwrócił, żeby na nią spojrzeć. Skończył z tym. Kurtz ma rację, pomyślał. Oni wszyscy mają rację. Zachowuję się jak sentymentalny głupiec. Zamienię dwa słowa z Anną Schmidt, złożę jej kondolencje, a potem się spakuję i wyjadę. Na chwilę - jak mi się później przyznał - całkiem zapomniał o komplikacji związanej z osobą Crabbina.
- Pan Martins? - zawołał głos nad jego głową. Martins spojrzał w górę: parę stóp wyżej, spomiędzy firanek okienka, wychylała się ku niemu kobieca twarz. Nie była piękna - Martins podkreślił ten fakt z całą mocą, kiedy mu zarzuciłem powrót do „mieszania trunków”. Była to twarz uczciwa: ciemne włosy, oczy, które w tamtym świetle wyglądały na piwne, szerokie czoło i wydatne usta nie próbowały czarować. Rollo Martins uznał, że z tej strony nie grozi mu nagłe oszołomienie zapachem włosów lub muśnięciem kobiecej ręki o biodro, które w jednej chwili odmienia całe życie.
- Zechce pan wejść na górę? - zapytała. - Drugie drzwi po prawej.
Zdarzają się ludzie, w których od pierwszego wejrzenia rozpoznajemy przyjaciół - mówił mi później Martins, z wielką starannością dobierając słowa. - Z takimi ludźmi od razu czujemy się swobodnie, bo wiemy, że nigdy, przenigdy nic nam z ich strony nie zagrozi. Taka właśnie była Anna - podsumował, a ja nie wiedziałem, czy czasu przeszłego użył celowo, czy przypadkiem.
To nie była typowa damska garderoba: prawie pusta, bez szafy wypchanej strojami, bez bałaganu kosmetyków i różnobarwnych szminek do charakteryzacji. Na drzwiach wisiał szlafrok, na jedynym fotelu leżał sweter, który Martins pamiętał z drugiego aktu sztuki, w blaszanej puszce widać było do połowy zużyte kremy, pudry i szminki. Na gazowym palniku szemrał czajnik.
- Napije się pan herbaty? - zaproponowała. - Ktoś przysłał mi paczuszkę w ubiegłym tygodniu po premierze. Zamiast kwiatów - tak czasem robią Amerykanie.
- Chętnie - odparł Martins, chociaż herbaty nie cierpiał ponad wszystko. Przyglądał się dziewczynie szykującej napój - popełniła, oczywiście, wszystkie zasadnicze błędy: nie dogotowała wody, nie podgrzała imbryka, wsypała za mało listków.
- Nie potrafię pojąć, dlaczego Anglicy tak przepadają za herbatą - wyznała.
Wypił swoją porcję bardzo szybko, jak lekarstwo, i obserwował, jak dziewczyna ostrożnie, delikatnie sączy zawartość swojej filiżanki.
- Bardzo chciałem się z panią zobaczyć. Ze względu na Harry’ego - powiedział.
Stało się; widział, jak jej twarz tężeje, zanim wymówiła:
- Tak, słucham.
- Znałem go dwadzieścia lat. Byłem jego przyjacielem. Chodziliśmy razem do szkoły; potem też rzadko zdarzało się nam rozstawać na dłużej niż parę miesięcy...
Przerwała mu.
- Kiedy przysłał mi pan wizytówkę, nie mogłam odmówić spotkania. Ale nie sądzę, żebyśmy mieli o czym rozmawiać - prawda? Po co?
- Chciałem usłyszeć...
- On nie żyje. I koniec. Wszystko skończone. Po co rozmawiać?
- Oboje go kochaliśmy.
- Nie wiem. Tego się nigdy nie wie - po fakcie. Nie wiem nic poza tym, że...
- Że?
- Że i ja chciałabym nie żyć.
- Wtedy o mało nie wyszedłem - opowiadał mi Martins. - Pomyślałem, że nie mam prawa jej dręczyć z powodu moich bzdurnych podejrzeń. A jednak, zamiast wyjść, zadałem jej pytanie:
- Zna pani człowieka nazwiskiem Cooler?
- Amerykanin? - upewniła się. - To chyba on przyniósł mi pieniądze po śmierci Harry’ego. Nie chciałam ich wziąć, ale nalegał, mówił, że Harry sobie tego życzył - w ostatnim słowie.
- Więc nie zginął na miejscu?
- Nie, skąd.
- Ciekaw byłem - opowiadał mi później Martins - skąd wziąłem to przekonanie o natychmiastowej śmierci Harry’ego. W końcu uznałem, że tak twierdził tylko jego sąsiad, nikt poza tym. Powiedziałem więc:
- Musiał być aż do chwili śmierci całkiem przytomny, bo i o mnie pamiętał. To świadczyłoby o tym, że nie bardzo cierpiał.
- Tym się stale pocieszam.
- Była pani u tego doktora?
- Kiedyś byłam. Harry mnie posłał. To był lekarz Harry’ego. Mieszkał w pobliżu.
Ta część wyobraźni, która tworzy podobne obrazy, podsunęła Martinsowi nagle - bez żadnej przyczyny i logiki - wizję odludnego miejsca: na ziemi trup, nad trupem ptaki zbite w gromadę. Może to scena z jego własnej książki, jeszcze nie napisanej, wypłynęła nieoczekiwanie na skraj świadomości? Po chwili zblakła, a Martins pomyślał, jakie to dziwne, że zebrali się tam wszyscy przyjaciele Harry’ego - i Kurtz, i doktor, i Cooler; brakowało tylko dwojga ludzi, którzy go kochali.
- A kierowca? - spytał. - Słyszała pani jego zeznania?
- Był bardzo zdenerwowany, przerażony. Szczęściem zeznanie Coolera oczyściło go z zarzutów. Biedak, to nie była jego wina. Harry nieraz powtarzał, że to wyjątkowo uważny kierowca.
- Więc i on znał Harry’ego? - Jeszcze jeden ptak zatrzepotał skrzydłami i dołączył do stadka otaczającego nieruchomą, leżącą twarzą w dół postać na piasku. Martins wiedział już, że to Harry tam leży: poznał go po ubraniu, po swobodnej pozie chłopca, który w upalne letnie popołudnie zdrzemnął się w trawie na skraju boiska.
- Fraulein Schmidt! - zabrzmiał głos zza okienka.
- Nie lubią, kiedy ktoś za długo przesiaduje w garderobie i marnuje ich prąd - wyjaśniła.
Martins już nie chciał niczego jej oszczędzać.
- Policja - powiedział - chciała podobno aresztować Harry’ego. Pomawiają go o nielegalny handel.
Zareagowała podobnie jak Kurtz.
- Wszyscy nielegalnie handlują.
- Nie wierzę, żeby maczał palce w jakiejś poważnej aferze. - Nie.
- Ale mogli go wrobić. Zna pani Kurtza?
- Nie przypominam sobie.
- Chodzi w peruce.
- A, ten. - Widać było, że wie, o kim mowa.
- Nie wydaje się pani dziwne, że oni wszyscy byli przy tym - przy jego śmierci? Sami znajomi: nawet kierowca, nawet lekarz...
Odpowiedziała tonem spokojnej beznadziei:
- Myślałam o tym, chociaż nie wiedziałam, że Kurtz też... Zastanawiam się, czy go nie zamordowali, ale co dadzą takie domysły?
- Dopadnę drani - oświadczył Rollo Martins.
- To na nic. Może policja ma rację. Może biedny Harry wplątał się w...
- Fraulein Schmidt! - ponaglił ten sam głos.
- Muszę iść.
- Odprowadzę panią kawałek.
Zbliżał się wieczór; śnieg chwilowo nie padał; wielkie posągi na Ringu - stające dęba rumaki, rydwany i orły - wyglądały o zmierzchu jak odlane ze stali armatniej.
- Lepiej się poddać i zapomnieć - powiedziała Anna.
Olśniony księżycowym blaskiem śnieg leżał grubą warstwą na nie omiecionych chodnikach; brnęli w nim po kostki.
- Da mi pani adres doktora?
Zatrzymali się w załomku muru i Anna Schmidt zapisała mu adres, o który prosił.
- A pani adres?
- Po co panu?
- Mogę mieć dla pani wiadomość.
- Mnie już żadna wiadomość na nic się nie przyda. Patrzył z dala, jak Anna Schmidt wsiada do tramwaju, chyląc głowę pod wiatr - podobna do czarnego znaku zapytania na śniegu.
VI
Detektyw amator ma tę znaczną przewagę nad zawodowcem: nie działa w ustalonych godzinach. Rollo Martins nie był skazany na ośmiogodzinny dzień pracy; nie musiał robić przerw na posiłki. Dlatego jedna doba śledztwa wystarczyła mu na ustalenie tego, co moim ludziom zajęło czterdzieści osiem godzin. Poza tym miał nad nami jeszcze jedną przewagę: był przyjacielem Harry’ego, działał więc niejako od środka, podczas gdy my sondowaliśmy grunt na obrzeżach sprawy.
Doktor Winkler był w domu. Możliwe, że nie byłoby go dla policjanta; Martins posłał mu wizytówkę z wypróbowanym już dopiskiem, który działał niczym hasło „Sezamie, otwórz się” - „Przyjaciel Harry’ego Lime’a”.
W poczekalni doktora Winklera Martins poczuł się jak w sklepie z antykami, specjalizującym się w handlu sztuką sakralną. Martins nigdy jeszcze nie widział tylu naraz krucyfiksów; w dodatku najnowsze zdawały się pochodzić z siedemnastego wieku. Kolekcji dopełniały liczne figurki z drewna i kości słoniowej, oraz relikwiarze: okruchy kości zamknięte w ramkach pod szkłem, na tle ze srebrnej folii, podpisane imionami świętych. Jeśli to autentyki, pomyślał Martins, to co za traf, że fragment kciuka świętej Zuzanny skończył swą ziemską podróż akurat tutaj, w poczekalni doktora Winklera. Nawet paskudne krzesła z wysokimi oparciami wyglądały, jakby w nich kiedyś zasiadali kardynałowie. W tej świątobliwej graciarni brakowało tylko woni kadzidła. Złota szkatułka chroniła „autentyczną” drzazgę z Krzyża Pańskiego. Kontemplację przerwało Martinsowi kichnięcie.
Doktor Winkler był najschludniejszym lekarzem, z jakim Martins miał przyjemność się zetknąć: filigranowy, czyściutki, w czarnym fraku i koszuli z wysokim, sztywnym kołnierzykiem, nawet mały czarny wąsik nosił jak wieczorową muszkę. Kichnął raz jeszcze; może było mu zimno od tej przesadnej czystości.
- Pan Martins? - upewnił się.
Rollo Martins poczuł nieodpartą pokusę ubrudzenia doktora Winklera chociaż odrobinę.
- Doktor Winkle? - zrewanżował się pytaniem, celowo zniekształcając nazwisko.
- Doktor Winkler - poprawił uprzejmie gospodarz.
- Ciekawe zbiory - zauważył Martins.
- Owszem.
- Kości świętych...
- Kurcząt i królików. - Doktor Winkler gestem iluzjonisty wyciągnął z rękawa dużą białą chustkę do nosa (magik wyciągnąłby flagę państwową) i metodycznie dwukrotnie wysmarkał nos, zatykając za każdym razem jedną dziurkę. Miało się wrażenie, że nigdy nie korzysta dwa razy z tej samej chusteczki.
- Zechce pan, panie Martins, wyjawić mi przyczynę swojej wizyty? Pacjent czeka.
- Obaj przyjaźniliśmy się z Harrym Lime’em.
- Ja byłem jego doradcą w sprawach zdrowia - sprostował doktor Winkler. Jego mina i postawa na tle krucyfiksów wyrażała niezłomny upór.
- Spóźniłem się na dochodzenie. Harry zaprosił mnie do Wiednia, żebym mu w czymś pomógł. Nawet nie wiem dokładnie w czym. O jego śmierci dowiedziałem się dopiero tu na miejscu.
- Współczuję - powiedział doktor Winkler.
- To chyba normalne, że w tych okolicznościach chciałbym poznać jak najwięcej szczegółów.
- Nie powiem panu nic, czego pan sam nie wie. Potrącił go samochód. Gdy przybyłem na miejsce wypadku, już nie żył.
- Czy był przytomny po wypadku?
- Podobno tak, przez chwilę, kiedy go nieśli do domu.
- Bardzo cierpiał?
- Niekoniecznie.
- Czy pan jest przekonany, że to był wypadek?
Doktor Winkler uniósł rękę i poprawił najbliżej wiszący krucyfiks.
- Nie byłem świadkiem zdarzenia. Do mnie należy tylko ustalenie przyczyny śmierci. Pan ma powody, aby wątpić?
Oto kolejna przewaga amatora nad zawodowcem: może sobie pozwolić na nieostrożność wygłaszania zbędnych uwag i ryzykownych hipotez. Martins odparł:
- Policja zarzuca Harry’emu uczestnictwo w poważnej aferze kryminalnej. Przyszło mi do głowy, że mógł zostać zamordowany - albo nawet popełnić samobójstwo.
- Nie mam podstaw do zajęcia stanowiska w tej kwestii - oświadczył doktor Winkler.
- Czy zna pan niejakiego Coolera?
- Nie przypominam sobie.
- Był obecny przy śmierci Harry’ego.
- W takim razie musiałem go widzieć. Chodzi w peruce, tak?
- W peruce chodzi Kurtz.
Doktor Winkler okazał się nie tylko najschludniejszym, ale i najczujniejszym ze znanych Martinsowi lekarzy. Wypowiadał się tak zwięźle, że trudno było wątpić w prawdziwość jego oświadczeń.
- Był tam drugi człowiek - powiedział teraz.
Miało się wrażenie, że gdyby przyszło mu zdiagnozować szkarlatynę, ograniczyłby się do stwierdzenia wysypki i dokładnego podania temperatury chorego. Tacy ludzie jak doktor Winkler nie popełniają błędów na przesłuchaniu.
- Czy długo był pan lekarzem Harry’ego? - spytał Martins. Zdziwiło go, że Harry, który zawsze miał upodobanie do typów nonszalanckich i jak najbardziej omylnych, zadawał się z kimś takim jak doktor Winkler.
- Około roku.
- Dziękuję panu, że się zechciał ze mną spotkać - rzekł Martins. Doktor Winkler skłonił głowę. Rozległo się przy tym dyskretne skrzypnięcie sztywnego kołnierzyka, jakby doktor nosił koszulę z celuloidu. - Nie chcę narażać pańskich pacjentów na dłuższe czekanie. - Martins odwrócił się do wyjścia i wtedy jego wzrok padł na krucyfiks, którego wcześniej nie zauważył: Ukrzyżowany miał pociągłą, cierpiącą twarz, jak z obrazu El Greca, i trzymał ręce sztywno do góry. - Jaki dziwny krucyfiks - zauważył Martins.
- Jansenistyczny - rzekł krótko doktor Winkler i natychmiast zdecydowanie zamknął usta, jakby pożałował, że zdradził zbyt wiele.
- Nie znałem tego słowa. Czemu ręce są skierowane do góry?
Doktor Winkler z wyraźną niechęcią udzielił kolejnego wyjaśnienia:
- Bo oni twierdzą, że On umarł tylko dla wybranych.
VII
Gdy tak przerzucam akta, zapiski rozmów, zeznania poszczególnych osób, widzę, że Rollo Martins mógł jeszcze wtedy bezpiecznie opuścić Wiedeń. Okazał niezdrową ciekawość, lecz jak dotąd na wszystkich etapach rozwoju wydarzeń próbowano ją uśmierzyć. Jeszcze nikt niczego nie zdradził. Gładki mur mistyfikacji nie ujawnił obmacującym go palcom ani jednego pęknięcia. Wychodząc od doktora Winklera, Rollo Martins nie miał się czego bać. Mógł spokojnie wrócić do siebie, do hotelu Sachera, położyć się do łóżka i zasnąć snem sprawiedliwego. Mógł jeszcze nawet bez ryzyka złożyć wizytę Coolerowi. Nikogo bowiem dotąd nie zaniepokoił swoimi dochodzeniami. Niestety, uczynił coś, czego miał do końca życia żałować: wrócił do mieszkania Harry’ego. Chciał jeszcze raz porozmawiać z krewkim kurduplem, który podobno widział wypadek - a może wcale nie mówił, że go widział? Idąc ciemną, mroźną ulicą, Martins doznał chwilowej pokusy pójścia prosto do Coolera, choćby po to, żeby do końca wypełnić postaciami wizję złowieszczych ptaków, które obsiadły kołem ciało Harry’ego - ale Rollo, jak to Rollo, wolał rzucić monetą: los wybrał wizytę w domu Harry’ego. I śmierć kolejnych dwóch osób.
Możliwe, że kurdupel - nazywał się Koch - wypił wieczorem o jeden kieliszek wina za dużo, albo po prostu udany dzień w pracy wprawił go w dobry humor - dość że gdy tym razem Rollo Martins zadzwonił do drzwi, Koch powitał go przyjaźnie i okazał się skory do rozmowy. Właśnie skończył kolację: świadczyły o tym okruchy na wąsach.
- A, to pan, pamiętam: przyjaciel Herr Lime’a! - powitał Martinsa wylewnie i przedstawił go potężnej jak góra małżonce, która najwyraźniej niewiele miała w tym stadle do gadania. - Ech! - westchnął. - Dawniej poczęstowałbym pana kawą, ale w dzisiejszych czasach...
Martins puścił w obieg papierośnicę, czym automatycznie pogłębił klimat serdeczności.
- Wczoraj zachowałem się wobec pana trochę niegościnnie - przyznał Herr Koch. - To dlatego, że miałem atak migreny, a żony akurat nie było i musiałem sam otworzyć drzwi.
- Czy nie wspomniał pan, że był świadkiem wypadku? Państwo Koch wymienili spojrzenia.
- Śledztwo skończone, Ilse. Nie ma się czego bać. Wierz mi, ja mam wyczucie. Ten pan nie przychodzi w złych zamiarach. Owszem, widziałem wypadek, ale tylko pan o tym wie. Właściwie nie tyle go widziałem, co słyszałem. Usłyszałem pisk hamulców i odgłos zderzenia; podbiegłem do okna - akurat wnosili ciało do środka.
- Ale nie składał pan zeznań?
- Po co się mieszać w takie rzeczy? Mam pracę; w biurze jestem niezbędny. Stale brakuje pracowników. No i w zasadzie niczego nie widziałem.
- A jednak wczoraj opowiedział mi pan, jak to się stało.
- Opowiedziałem tak, jak pisali w gazetach.
- Czy on bardzo cierpiał?
- On nie żył. Wyjrzałem przez okno - o, przez to - i dokładnie widziałem jego twarz. Zawsze poznam nieboszczyka. Jest to, że się tak wyrażę, moja cecha zawodowa. Pracuję jako szef administracji w kostnicy.
- Jednak inne osoby twierdzą, że nie umarł od razu.
- Może się nie znają na śmierci tak dobrze jak ja.
- Umarł z całą pewnością przed przybyciem doktora. Sam doktor mi to powiedział.
- Zginął na miejscu. Niech pan wierzy słowu fachowca.
- Uważam, Herr Koch, że powinien pan złożyć zeznanie.
- Człowiek musi dbać przede wszystkim o siebie, Herr Martins. Nie ja jeden nie poszedłem na policję.
- Jak to?
- Pańskiego przyjaciela wniosło do domu trzech ludzi.
- Tak wiem: dwaj znajomi i kierowca.
- Kierowca nie ruszył się z miejsca. Biedak był w strasznym szoku.
- Trzech ludzi...
Dłoń badająca gładki, lity mur natrafiła nagle nie tyle na szczelinę, co na chropawość tynku, zaniedbanie starannych budowniczych.
- Umiałby pan opisać tych ludzi?
Niestety, Herr Koch nie miał wprawy w obserwowaniu istot żywych; zapamiętał tylko mężczyznę w peruce - co do dwóch pozostałych, nie umiał określić, czy byli wysocy, czy niscy, grubi czy chudzi. Widział ich z góry, w skrócie perspektywicznym, pochylonych nad ciężarem, który nieśli: żaden nie spojrzał w górę, a sam Herr Koch szybko się opamiętał, cofnął i zamknął okno, żeby przypadkiem nikt jego nie zobaczył.
- Na dobrą sprawę nie mógłbym przedstawić żadnych dowodów, Herr Martins.
Żadnych dowodów, powtórzył w duchu Martins, żadnych dowodów! Nie miał już wątpliwości, że popełniono morderstwo. W przeciwnym razie - czemu kłamaliby na temat czasu śmierci? A teraz datkami pieniężnymi i biletem na samolot próbują udobruchać jedyną parę przyjaciół, jakich Harry miał w Wiedniu. A ten trzeci? Kim był trzeci człowiek?
- Widział pan, jak Herr Lime wychodził z domu? - Nie.
- A krzyk pan słyszał?
- Tylko pisk hamulców, Herr Martins.
Martins uświadomił sobie, że nie ma żadnych dowodów - pomijając zeznania Kurtza, Coolera i kierowcy - na to, że Harry zginął właśnie wtedy. Był akt zgonu wystawiony przez lekarza - owszem, lecz w akcie zgonu czas śmierci określony jest z dokładnością do, powiedzmy, pół godziny, a co do samego orzeczenia - trzeba było wierzyć na słowo doktorowi Winklerowi, zimnokrwistemu czyściochowi w skrzypiącym kołnierzyku, z kolekcją krucyfiksów w tle.
- Coś mi właśnie przyszło do głowy, Herr Martins. Pan jeszcze jakiś czas zatrzyma się w Wiedniu?
- Tak.
- Bo jeśliby pan szukał mieszkania i szybko porozumiał się z władzami, mógłby pan zająć lokal po Herr Limie. To jest mieszkanie z rekwizycji.
- Kto ma klucze? - Ja.
- Mógłbym obejrzeć mieszkanie?
- Ilse, klucze.
Herr Koch wprowadził Martinsa do mieszkania, które jeszcze niedawno zajmował Harry. W ciasnym, ciemnym przedpokoju unosiła się wciąż woń dymu tureckich papierosów, które Harry palił od lat. Wydawało się to niestosowne, że zapach człowieka trwa w fałdach zasłon, chociaż sam człowiek stał się już dawno materią nieożywioną, gazem, zgnilizną. Światło pojedynczej lampy z gęsto obwieszonym koralikami abażurem nie rozpraszało do końca półmroku, w którym Koch z Martinsem po omacku szukali klamek drzwi.
Salon świecił pustką - aż do przesady, pomyślał Martins. Wszystkie krzesła odstawiono pod ściany; na biurku, przy którym Harry zapewne pracował, nie było żadnych papierów ani nawet kurzu. Blask lampy odbijał się w parkiecie jak w lustrze. Herr Koch otworzył następne drzwi i wprowadził Martinsa do sypialni: łóżko zasłane było świeżą pościelą. W łazience żaden ślad - choćby używana żyletka - nie świadczył o tym, że jeszcze przed paru dniami korzystał z niej żywy człowiek. Jedynym tego śladem był tytoniowy zapach w ciemnym przedpokoju.
- Jak pan widzi - odezwał się Koch - mieszkanie czeka na nowego lokatora. Ilse wszystko wysprzątała.
To nie ulegało wątpliwości. Ale nawet po zmarłym powinno było zostać coś więcej. Niemożliwe, żeby człowiek, który udał się w najdłuższą podróż nagle i niespodziewanie, nie zostawił paru drobiazgów - nie zapłaconego rachunku, nie wypełnionego kwestionariusza z urzędu, fotografii dziewczyny...
- Nie było żadnych papierów, Herr Koch?
- Herr Lime zawsze lubił porządek. Zostawił pełny kosz na śmieci i pełną teczkę, ale jego przyjaciel zabrał stąd jedno i drugie.
- Przyjaciel?
- Ten pan w peruce.
Oczywiście, możliwe - olśniło nagle Martinsa - że Lime wcale nie wybrał się w zaświaty niespodziewanie; może liczył na to, że Rollo Martins zdąży przyjechać do Wiednia i pomóc mu.
- Jestem pewien, że mój przyjaciel został zamordowany - oświadczył Martins, patrząc Kochowi w oczy.
- Zamordowany? - Herr Koch natychmiast przestał być serdeczny. - Wcale bym tu pana nie prosił, gdybym wiedział, że zacznie pan wygadywać takie głupstwa.
- Dlaczego głupstwa?
- W naszym sektorze nie zdarzają się morderstwa.
- Mimo to pańskie zeznania mogą być bardzo cenne.
- Nie ma co zeznawać. Niczego nie widziałem. Nie mam z tą sprawą nic wspólnego. Proszę natychmiast opuścić ten lokal. Pan się w ogóle nie liczy z innymi ludźmi. - Wypchnął Martinsa na schody przez przedpokój, w którym tymczasem woń tytoniu zdążyła stracić nieco intensywności. - Nie moja sprawa! - tak brzmiały ostatnie słowa Herr Kocha, zanim zatrzasnął drzwi swego mieszkania przed nosem Martinsa. Biedny Herr Koch! Nikt z nas nie decyduje o tym, co jest jego sprawą, a co nie.
Później, podczas przesłuchania, zapytałem Martinsa:
- Nie widział pan nikogo na schodach ani na ulicy przed domem?
- Nie.
W jego interesie było przypomnieć sobie choćby przypadkowego przechodnia - dlatego mu uwierzyłem.
- Nawet zdziwiło mnie, że ulica jest taka cicha, jak wymarła - dodał. - Część domów leżała w gruzach po bombardowaniu i księżyc świecił na przysypane śniegiem pryzmy ruin. Było niesamowicie cicho. Tylko moje buty skrzypiały na śniegu.
- To oczywiście niczego nie dowodzi. Ktoś, kto pana śledził, mógł się ukryć w piwnicy.
- Oczywiście.
- Albo w ogóle pan zmyśla.
- Oczywiście.
- Problem w tym, że nie znajduję motywu, dla którego miałby pan to zrobić. Jest pan winien wyłudzenia pieniędzy - to fakt. Przyjechał pan do Wiednia, żeby współdziałać z Lime’em, a może pomóc mu...
Martins przerwał mi.
- Co to za afera, do której stale czyni pan aluzje?
- Powiedziałbym to panu już przy pierwszym spotkaniu, gdyby nie dał się pan tak szybko ponieść nerwom. W tej chwili nie jestem pewien, czy powinienem mówić: byłaby to zdrada tajemnicy służbowej, a pańskie kontakty, powiem szczerze, nie budzą zaufania. Dziewczyna na fałszywych papierach, które załatwił jej Lime, ten cały Kurtz...
- Doktor Winkler...
- Przeciwko doktorowi Winklerowi nic nie mam. No dobrze: jeżeli jest pan podstawiony, to i tak pan wszystko wie, a może przyda się panu dokładna informacja o stanie naszej wiedzy. Niestety, są w niej pewne luki.
- Nie wątpię. Lepszych od pana detektywów wymyślam na pęczki, siedząc w wannie.
- Swoimi osiągnięciami literackimi nie przynosi pan chluby tamtemu Dexterowi.
Na każde wspomnienie Crabbina, gamoniowatego przedstawiciela British Council, Rollo Martins oblewał się rumieńcem złości, zażenowania i zawstydzenia. To również skłaniało mnie, by mu wierzyć.
Crabbin przeżył przez Rollo Martinsa kilka ciężkich godzin. Gdy po rozmowie z Herr Kochem Martins wrócił do hotelu Sachera, czekał na niego rozpaczliwy liścik od Crabbina, tej oto treści:
Szukałem Pana cały dzień. Musimy się spotkać i ustalić program Pańskich wystąpień. Dzisiaj rano zapowiedziałem telefonicznie wykłady w Innsbrucku i Salzburgu, oba na przyszły tydzień, ale bez uzgodnienia tematów i tytułów nie mogę przystąpić do drukowania programów. Proponuję dwa tematy: „Kryzys wiary w świecie zachodnim” (tutejsze środowisko ceni Pana jako pisarza chrześcijańskiego, ale wykład nie powinien zawierać żadnych akcentów politycznych i żadnych uwag na temat Rosji i komunizmu) oraz »Współczesne formy powieściowe«. Te same wykłady wygłosiłby Pan w Wiedniu. Poza tym wiele osób pragnie się z Panem spotkać osobiście, więc proponuję cocktail party, w pierwszej połowie tygodnia. Musimy się spotkać, żeby to wszystko omówić.
List kończył się w tonie wręcz histerycznym:
Mam nadzieję, że pojawi się Pan na jutrzejszej dyskusji! Będziemy wszyscy oczekiwać Pana o 20.30 z wielką niecierpliwością! Punktualnie o 20.15 przyślę po Pana samochód; będzie czekał przed hotelem.
Rollo Martins przeczytał ten list i, nie pomyślawszy nawet o panu Crabbinie, poszedł spać.
VIII
Po dwóch kieliszkach myśli Rollo Martinsa zaczynały zawsze krążyć wokół kobiety - kobiety jako takiej, w sensie ogólnonostalgiczno-romantycznym. Po trzech kieliszkach, jak pilot, który obniża lot dla ustalenia kierunku, Martins ogniskował uwagę na jednej konkretnej dziewczynie do wzięcia. Gdyby Cooler nie postawił mu trzeciego kieliszka, Rollo Martins nie udałby się tak zaraz do domu Anny Schmidt; a gdyby... Za dużo tego „gdybania” w mojej pisaninie - choroba zawodowa: w moim zawodzie stale rozważa się warianty ludzkich zachowań, za to nie uwzględnia się w aktach działania siły przeznaczenia.
Porę lunchu poświęcił Martins na lekturę sprawozdań ze śledztwa, czym po raz kolejny dowiódł wyższości amatora nad zawodowcem, a zarazem osłabił w sobie odporność na wpływ alkoholu, którym miał go niebawem uraczyć Cooler (zawodowiec na służbie nie wziąłby kieliszka do ust). Zbliżała się piąta, gdy stanął przed drzwiami mieszkania Coolera, nad lodziarnią, w sektorze amerykańskim. W barze na dole tłoczyli się wojskowi z dziewczynami. Brzęk długich łyżek o pucharki i swobodny, kawiarniany śmiech z niczego towarzyszyły Martinsowi, gdy szedł po schodach na piętro.
Każdy Anglik traktujący ogół Amerykanów z rezerwą zna takie wyjątki jak Cooler: z szopą siwych włosów i życzliwie zatroskanym obliczem dalekowidza, Cooler sprawiał wrażenie samarytanina, śpieszącego w miejsca dotknięte epidemią tyfusu, wojną światową albo głodem dziesiątkującym Chiny na długo przedtem, zanim jego rodacy zdążą znaleźć to miejsce w atlasie. Wizytówka z dopiskiem „przyjaciel Harry’ego” jeszcze raz zadziałała jak bilet wstępu. Cooler przyjął Martinsa w mundurze z tajemniczym akronimem na patce i bez dystynkcji - chociaż pokojówka tytułowała go pułkownikiem. Jego ciepły, serdeczny uścisk dłoni był najżyczliwszym odruchem, z jakim Martins zetknął się od chwili przyjazdu do Wiednia.
- Każdy przyjaciel Harry’ego jest moim przyjacielem - zadeklarował Cooler. - Słyszałem o panu, naturalnie.
- Od Harry’ego?
- Namiętnie czytuję powieści o Dzikim Zachodzie - wyznał Cooler, a Martins uwierzył mu, tak jak nie uwierzył Kurtzowi.
- Chciałem prosić - pan był przy tym, prawda? - żeby mi pan opowiedział o śmierci Harry’ego.
- To było straszne - rzekł Cooler. - Właśnie szedłem do niego, przechodziłem przez jezdnię, Harry i pan Kurtz stali na chodniku po drugiej stronie. Może gdybym nie ruszył w ich stronę, Harry nie wyszedłby na jezdnię. Niestety, zobaczył mnie i ruszył naprzeciw, i wtedy ten jeep... to było okropne, okropne. Kierowca zahamował gwałtownie, ale nie miał szans. Szklaneczkę szkockiej, panie Martins? Przepraszam, ale to wspomnienie zawsze wyprowadza mnie z równowagi. - Dolewając wody sodowej do szklanek dodał:
- Chociaż noszę mundur, nigdy przedtem nie widziałem, jak ginie człowiek.
- Czy ten trzeci mężczyzna siedział w samochodzie? Cooler pociągnął zdrowy łyk i życzliwym, zmęczonym
wzrokiem zmierzył resztę trunku w szklance.
- Nie wiem, o kim pan mówi.
- Słyszałem, że był tam jeszcze jeden człowiek.
- Nie wiem, gdzie pan to słyszał. Wszystkie szczegóły znajdzie pan w relacjach z przesłuchań. - Cooler szczodrze uzupełnił obie szklanki. - Było nas trzech: ja, pan Kurtz i kierowca. Już wiem - na pewno chodzi panu o doktora.
- Rozmawiałem z kimś, kto widział całe zdarzenie przez okno. To sąsiad Harry’ego. Twierdzi, że zauważył trzech mężczyzn i kierowcę. To było, zanim zjawił się doktor.
- Nie zeznał tego przed sądem.
- Nie chciał być wplątany w tę sprawę.
- Europejczyków nigdy nie da się wychować na porządnych obywateli. Przecież to był jego obowiązek. - Cooler zamyślił się gorzko nad szklanką whisky. - Z wypadkami zawsze tak bywa, panie Martins: każdy świadek zeznaje inaczej. Po co daleko szukać: nawet pan Kurtz i ja różniliśmy się w szczegółach. Wszystko dzieje się tak błyskawicznie, że człowiek nie stara się nawet niczego zauważyć: huk, trzask - i dopiero potem próbujemy zrekonstruować zdarzenie, przypomnieć je sobie. Pański rozmówca zapewne poplątał chronologię zdarzeń i w końcu pomylił nas czterech.
- Czterech?
- Wliczając Harry’ego. Co jeszcze widział sąsiad?
- Nic szczególnego - może poza tym, że twierdzi, iż Harry nie żył, kiedy wnoszono go do domu.
- Był w agonii - niewielka różnica. Dolać, panie Martins?
- Dziękuję chyba mam dość.
- Ja się w każdym razie jeszcze napiję. Bardzo lubiłem pańskiego przyjaciela, panie Martins; ciężko mi o tym rozmawiać.
- Wobec tego i ja się napiję, dla towarzystwa. Czy zna pan Annę Schmidt? - spytał Martins, gdy kolejna porcja whisky przyjemnie zaszczypała go w język.
- Dziewczynę Harry’ego? Raz ją spotkałem, to wszystko. Prawdę mówiąc, to ja pomogłem Harry’emu załatwić jej papiery. Nikomu obcemu bym tego nie zdradził. Czasem trzeba złamać przepisy: być ludzkim to również obowiązek człowieka.
- Dlaczego zmieniała papiery?
- Jest Węgierką; podobno jej ojciec był w partii nazistowskiej. Bała się, że Rosjanie ją dopadną.
- Czemu mieliby to zrobić?
- Nie zawsze rozumiemy motywy ich działania. Choćby dla przykładu, żeby pokazać innym, jak niezdrowo jest zadawać się z Anglikami.
- Przecież ona mieszka w sektorze brytyjskim.
- Dla Rosjan to żadna przeszkoda: głupie pięć minut jazdy jeepem od Komendantury. Ulice są na ogół marnie oświetlone a od policji, jak pan zapewne zauważył, się tu nie roi.
- Zaniósł jej pan pieniądze od Harry’ego, prawda?
- Zgadza się, ale po co o tym mówić? Ona panu powiedziała?
Zadzwonił telefon. Cooler dopił trunek i podniósł słuchawkę.
- Halo. Tak, Pułkownik Cooler przy aparacie. - Usiadł nie odejmując słuchawki od ucha i z miną cierpiętnika znosił sączący się z daleka monotonny monolog. - Tak - odezwał się w pewnym momencie. - Tak. - Jego zmęczony, dobrotliwy wzrok zatrzymał się na twarzy Martinsa, a właściwie spoglądał poprzez twarz Martinsa gdzieś w dal, jak na morski horyzont. - Bardzo słusznie - pochwalił niewidocznego rozmówcę, a potem z lekkim zniecierpliwieniem zapewnił go: - Oczywiście, że zostaną dostarczone. Dałem słowo. Do widzenia.
Odłożył słuchawkę i znużonym ruchem potarł czoło. Wyglądał, jakby nie mógł sobie przypomnieć, co chciał zrobić.
- Wie pan coś o aferze z nielegalnym handlem, o której mówi policja?
- Pierwsze słyszę. O co chodzi?
- Policja twierdzi, że Harry był zamieszany w nielegalny handel.
- Niemożliwe - żachnął się Cooler. - Wykluczone, Harry miał głębokie poczucie obowiązku obywatelskiego.
- Kurtz nie wyklucza takiej możliwości.
- Kurtz nie rozumie duszy Anglosasa - odparł Cooler.
IX
Było już prawie ciemno. Martins wędrował wzdłuż kanału: tuż za wodą widniały na wpół zrujnowane Łaźnie Diany, a dalej na horyzoncie tkwił wielki, czarny krąg diabelskiego młyna Prateru, unieruchomiony nad kikutami domów. Za szarą wodą roztaczał się Drugi Bezirk, oddany we władzę Rosjanom. Katedra Świętego Szczepana dźgała monumentalną, uszkodzoną wieżą niebo nad śródmieściem. Na Kamtnerstrasse Martins minął oświetlony posterunek żandarmerii. Czwórka żandarmów z patrolu międzynarodowego wsiadała właśnie do jeepa: Rosjanin zajął miejsce obok szofera (Rosjanie objęli tego dnia dowodzenie na najbliższe cztery tygodnie), a Anglik, Francuz i Amerykanin usiedli z tyłu. Trzecia, nie rozcieńczona szklanka whisky uderzyła Martinsowi do głowy. Pomyślał o dziewczynie z Amsterdamu, o dziewczynie z Paryża... samotność dreptała wytrwale u jego boku na zatłoczonej wiedeńskiej ulicy. Martins minął skrzyżowanie, przy którym stał hotel Sachera i poszedł dalej. Komendę objął Rollo: kierował kroki Martinsa ku jedynej dziewczynie, którą znał w tym mieście.
Spytałem go, jak tam trafił. To proste - wzruszył ramionami: poprzedniej nocy studiował w łóżku plan miasta i mimo woli sprawdził adres, który mu podała. Studiował plan, bo chciał się pewniej poruszać po Wiedniu, a jest z tych, którzy umieją korzystać z map. Zakręty i nazwy ulic zapamiętuje bez trudu, bo zawsze w jedną stronę idzie pieszo.
- W jedną stronę?
- No tak: kiedy wybieram się na randkę albo do znajomych.
Naturalnie, nie mógł przewidzieć, że Anna Schmidt będzie w domu, bo tego dnia w teatrze Josefstadt grają inną sztukę - chociaż, kto wie, może i tę informację zapamiętał z afiszy. Dość że Anna była w domu - jeżeli byciem w domu godzi się nazwać samotne siedzenie w nie ogrzewanym pokoju, z łóżkiem udającym kanapę i otwartym na pierwszej stronie maszynopisem sztuki, porzuconym na niestosownie ozdobnym chybotliwym stoliczku. Annie Schmidt nie przyszłoby do głowy, że jest „w domu”. Martins powitał ją nieśmiało (nikt, nawet Rollo, nie umiałby powiedzieć, na ile owa nieśmiałość była elementem metody uwodzenia):
- Przechodziłem w pobliżu i pomyślałem, że wpadnę zobaczyć, co pani porabia...
- Przechodził pan w pobliżu? A dokąd pan idzie? Krańce sektora brytyjskiego dzieliło od śródmieścia dobre
pół godziny marszu. Ale Martins na wszystko miał odpowiedź.
- Wypiłem trochę za dużo whisky z pułkownikiem Coolerem, więc postanowiłem się przejść i ani się obejrzałem, jak zaszedłem tutaj.
- U mnie nie dostanie pan nic do picia. Najwyżej herbatę. Zostało jeszcze trochę na dnie paczki.
- Dziękuję, nie. Pani jest zajęta - powiedział, patrząc na otwarty skrypt.
- Utknęłam na pierwszej linijce.
Martins wziął do ręki maszynopis i przeczytał: „Wchodzi Luiza. LUIZA: Słyszałam płacz dziecka”.
- Mogę chwilę zostać u pani? - spytał z delikatnością właściwą Martinsowi, a nie Rollo.
- Bardzo bym się cieszyła.
Rollo Martins siadł ciężko na kanapie. W długi czas później przyznał mi się (zakochani, gdy tylko znajdą słuchacza, odtwarzają z pamięci każdy szczegół), że wtedy dopiero przyjrzał jej się uważnie po raz drugi. Niska, dość korpulentna, miała na sobie flanelowe spodnie, gęsto łatane na siedzeniu. Nie mniej onieśmielona niż on sam, stała w bojowym rozkroku niczym zapaśnik zdecydowany bronić pola - jakby kobiecego wdzięku używała jedynie do celów zawodowych.
- Kiepski dzień? - zagadnął.
- O tej porze dnia zawsze jest kiepsko. O tej porze on zwykle tu wpadał. Kiedy zadzwonił pan do drzwi, przez chwilę pomyślałam, że... - Usiadła na krześle na wprost niego. - Proszę mówić. Pan go znał. Niech mi pan opowie, wszystko jedno co.
Więc Martins opowiadał. Tymczasem niebo za oknem poczerniało. Nawet nie zauważył, kiedy ich dłonie się spotkały.
- Nie zamierzałem się zakochać - mówił mi później. - A już na pewno nie w dziewczynie Harry’ego.
- Kiedy to się stało?
- Było bardzo zimno. Wstałem, żeby zaciągnąć zasłony. Dopiero wtedy zorientowałem się, że trzymam rękę na jej dłoni. Stojąc spojrzałem z góry na jej uniesioną twarz. Nie była piękna - w tym cały problem. Z kimś, kto ma taką twarz, żyje się latami, dzień po dniu. To była twarz na co dzień. Poczułem się jak przybysz w obcym kraju, nie znający ani słowa w języku tubylców. Do tamtej chwili żyłem w przekonaniu, że kobietę kocha się tylko za to, że jest piękna. Stałem przy oknie, ale zwlekałem z zasłonięciem go: patrzyłem w szybę. Widziałem w niej jedynie własną twarz i oczy szukające jej w odbiciu pokoju. „I co Harry wtedy zrobił?” - spytała, a ja miałem ochotę powiedzieć: „Do diabła z Harrym, Harry nie żyje. Kochaliśmy go oboje, ale umarł. Zmarli skazani są na zapomnienie”. Ale nie powiedziałem tego. Podjąłem wątek: A jak pani myśli? Zagwizdał swoją słynną melodyjkę, jakby nigdy nic”. I najlepiej jak umiałem, zagwizdałem melodyjkę Harry’ego. Usłyszałem, że wstrzymała oddech; obejrzałem się i nim zdążyłem pomyśleć: Czy powinienem? Czy to właściwa karta? Właściwy gambit? - już wymówiłem te słowa:
- On nie żyje. Nie wolno stale żyć wspomnieniami.
- Wiem - odparła. - Ale niech najpierw coś się zdarzy.
- Nie rozumiem: co miałoby się zdarzyć?
- Może wybuchnie następna wojna, może ja umrę, może Rosjanie mnie wezmą.
- Z czasem go pani zapomni. Zakocha się pani na nowo.
- Wiem, ale nie chcę. Nie widzi pan, że nie chcę?
Rollo Martins odszedł od okna i z powrotem usiadł na kanapie. Pół minuty wcześniej wstał z niej jako przyjaciel Harry’ego pocieszający dziewczynę Harry’ego; teraz był mężczyzną zakochanym w Annie Schmidt, która kiedyś kochała ich wspólnego znajomego nazwiskiem Lime. Tego wieczora Martins nie opowiadał więcej o przeszłości. Zaczął mówić o ludziach poznanych w Wiedniu.
- Winklera gotów jestem posądzić o wszystko - zwierzył się Annie. - Ale Cooler... Cooler mi się spodobał. On jeden z całej tej grupy przyjaciół bronił Harry’ego. Kłopot w tym, że jeśli Cooler ma rację, to Koch się myli, a właśnie on nasunął mi pewien trop.
- Kto to jest Koch?
Martins opowiedział jej, jak wrócił do mieszkania Harry’ego i streścił rozmowę z Kochem, w której pojawił się wątek trzeciego człowieka.
- Jeżeli to prawda - podsumowała - to zdobył pan bardzo ważną informację.
- Sama informacja jeszcze niczego nie dowodzi. Proszę pamiętać, że Koch nie chciał zeznawać. Tamten też może nie chcieć.
- Nie w tym rzecz - powiedziała. - To by znaczyło, że pozostali kłamią: Kurtz i Cooler.
- Może kłamali, żeby nie narażać tamtego na przykrości; może to ich przyjaciel.
- Kolejny przyjaciel, który przypadkiem znalazł się na miejscu. I gdzie ta uczciwość Coolera, którą tak się pan zachwyca?
- Więc co robimy? Koch zamknął się jak ostryga w skorupie i wyprosił mnie z mieszkania.
- Mnie nie wyprosi - powiedziała Anna Schmidt. - Ani on, ani ta jego Ilse.
Długą nocą powędrowali oboje pod adres Harry’ego. Śnieg lepił się do butów i opóźniał marsz, jak kule u nóg skazańców.
- Daleko jeszcze? - spytała Anna Schmidt.
- Już blisko. Widzi pani tamto zbiegowisko na końcu ulicy? To mniej więcej tam.
Tłumek wyglądał z daleka jak plama tuszu rozchlapana na śniegu; plama ruszała się, zmieniała kształt, rosła. Gdy podeszli bliżej, Martins powiedział:
- To chyba ten dom. Myśli pani, że to jakaś demonstracja polityczna?
Anna Schmidt zatrzymała się.
- Komu jeszcze mówił pan o Kochu? - spytała Martinsa.
- Tylko pani i pułkownikowi Coolerowi. Dlaczego?
- Boję się. To zupełnie jak wtedy... - Anna Schmidt wpatrywała się w zbiegowisko jak zaczarowana: trudno było odgadnąć, jakie wspomnienie niespokojnej przeszłości ostrzegało ją przed pójściem dalej. - Chodźmy stąd - poprosiła.
- Pani chyba oszalała! Jesteśmy o krok od wielkiego odkrycia...
- Poczekam na pana.
- Przecież to pani miała z nim rozmawiać.
- Proszę się najpierw dowiedzieć, co ci ludzie... - Urwała, a po chwili dodała coś, co zabrzmiało niedorzecznie w ustach osoby pracującej w światłach rampy: - Nie cierpię tłumów.
Roiło Martins poszedł dalej sam; kroczył wolno na coraz grubszych śniegowych podeszwach. To nie była demonstracja polityczna, bo nikt nie przemawiał. Martins odniósł wrażenie, że wszystkie głowy odwracają się ku niemu, jakby oczekiwano właśnie jego przybycia. Gdy dotarł na skraj zbiegowiska, nie miał juz wątpliwości, że chodzi o dom Harry’ego. Jakiś mężczyzna spojrzał mu twardo w oczy i spytał:
- Pan też od nich?
- Od kogo?
- No, z policji.
- Nie. Co tu robi policja?
- Od rana się tutaj kręcą; wchodzą, wychodzą.
- Na co wszyscy czekają?
- Każdy chce zobaczyć wyprowadzenie.
- Kogo?
- Herr Kocha.
Martins pomyślał, że widocznie jeszcze ktoś oprócz niego przyłapał Kocha na uchylaniu się od zeznań - tylko dlaczego policja? To nie była sprawa policji.
- A co on zrobił? - spytał nieznajomego.
- Na razie nie wiadomo. Na miejscu nie stwierdzą, czy to było samobójstwo, czy, wie pan, morderstwo.
- Herr Koch? - upewnił się Martins.
- Oczywiście.
Małe dziecko podeszło do rozmówcy Martinsa i zaczęło go ciągnąć za rękę.
- Tatusiu! Tatusiu!
Malec miał na głowie wełnianą czapkę krasnoludka. Buzia aż mu posiniała z zimna.
- Co, kochanie, co?
- Słyszałem przez kratkę od piwnicy jak rozmawiali.
- Ty spryciarzu! No to powiedz nam, Hansel, co usłyszałeś?
- Frau Koch bardzo płakała.
- Tylko tyle, Hansel?
- Nie, tatusiu; jeszcze ten duży pan coś mówił.
- Mój sprytny Hansel! - rozczulił się ojciec. - A co takiego mówił? Powiedz tatusiowi.
- Mówił: „Czy może mi pani powiedzieć, Frau Koch, jak wyglądał ten cudzoziemiec?”
- Aha! - triumfował ojciec Hansela. - Widzi pan: myślą, że to było morderstwo. Każdy tak myśli. Dlaczego Herr Koch miałby sobie sam poderżnąć gardło w piwnicy?
- Tatusiu! Tatusiu!
- Co Hanselku?
- Ja tam zajrzałem przez kratkę i widziałem krew na węglu.
- Nadzwyczajne dziecko, co? A skąd wiedziałeś, że to krew? Może to był śnieg? - Ojciec chłopca zwrócił się do Martinsa: - Mały ma niesamowitą wyobraźnię. Kto wie, czy nie zostanie pisarzem.
Sina od mrozu twarzyczka obserwowała Martinsa z wielką powagą.
- Tatusiu! - odezwało się dziecko.
- Co powiesz, Hansel?
- On jest cudzoziemcem.
Ojciec zaśmiał się gromko, zwracając na siebie uwagę co najmniej dziesięciu osób.
- Słyszał pan? - spytał z dumą. - Mój syn twierdzi, że pan to zrobił, bo jest pan cudzoziemcem. Jakbyśmy mało mieli cudzoziemców ostatnimi czasy w Wiedniu.
- Tatusiu! Tatusiu!
- Tak, Hanselku?
- Wychodzą!
Ciasny krąg policjantów szczelnie otaczał przykryte nosze. Zstępowali po schodach bardzo ostrożnie, żeby przypadkiem nie poślizgnąć się na wydeptanym śniegu.
- Karetka nie mogła wjechać na ulicę - odezwał się rozmówca Martinsa. - Rumowisko tarasuje drogę. Muszą go przenieść aż za róg.
Procesję zamykała gruba Frau Koch, w szalu na głowie i starym płaszczu z workowego płótna. Wyglądała jak bałwan, szczególnie kiedy wpadła w zaspę na skraju chodnika. Ktoś pomógł jej się podnieść. Idąc dalej, rozglądała się bezradnie po tłumie obcych twarzy. Przenosiła wzrok z jednej na drugą, ale nawet jeśli stał tam ktoś znajomy, nie poznawała go. Gdy mijała Martinsa, on schylił się udając, że zawiązuje but. Uniósłszy wzrok w tej pozycji, napotkał oko w oko zimne, baczne spojrzenie wścibskiego karzełka: stał przed nim mały Hansel.
Idąc ulicą z powrotem do miejsca, gdzie czekała Anna, Martins obejrzał się tylko raz. Dziecko ciągnęło ojca za rękaw, a jego usta układały się do znanego Martinsowi refrenu jak z ponurej ballady: „Tatusiu! Tatusiu!”
- Koch zamordowany. Chodźmy stąd - powiedział Annie i ruszył przed siebie. Szedł tak szybko, jak tylko pozwalał na to śnieg; na każdym rogu zmieniał kierunek marszu. Ale czujna podejrzliwość dziecka rozprzestrzeniła się jak chmura nad całym miastem; nie było szans na ucieczkę ze strefy cienia. Martins puścił mimo uszu słowa Anny:
- W takim razie Koch mówił prawdę. Tam był trzeci człowiek.
Zlekceważył też jej następną uwagę:
- To musiało być morderstwo. Nie zabija się człowieka z mniej ważkich powodów.
W dalekim wylocie ulicy tramwaje przemykały jak sople lodowe: znaleźli się z powrotem w obrębie Ringu.
- Niech pani lepiej sama pójdzie do domu - powiedział Martins. - Będę się trzymał z dala, póki sprawa nie ucichnie.
- Przecież nikt nie ma powodu pana podejrzewać.
- Szukają cudzoziemca, który wczoraj był u Kocha w domu. Przez jakiś czas mogę spodziewać się drobnych nieprzyjemności.
- Więc niech pan od razu pójdzie na policję.
- Policja to banda głupców. Nie ufam im. Słyszała pani, w co wrobili Harry’ego. Poza tym chciałem się bić z tym całym Callaghanem - wyciągną to przeciwko mnie. W najlepszym razie deportują mnie z Wiednia. A jak będę siedział cicho, jest tylko jeden człowiek, który mnie może wydać: Cooler.
- A on nie ma w tym żadnego interesu.
- Nie. Jeżeli jest winny. Ale ja nie bardzo wierzę w jego winę.
- Proszę uważać - powiedziała mu na odchodnym. - Koch wiedział tak niewiele, a jednak go zabili. Pan wie tyle samo.
Ostrzeżenie to rozbrzmiewało mu w uszach przez całą drogę do hotelu Sachera. Po dziewiątej wieczorem ulice miasta świeciły pustką. Martins odwracał głowę na każdy stłumiony śniegiem krok za plecami, jakby bał się, że trzeci człowiek, z taką bezwzględnością osłaniany przez wspólników, postępuje jego śladem jak kat. Rosyjski wartownik przed Grand Hotelem wyglądał jak lodowy posąg, ale miał w sobie coś ludzkiego: szczerą chłopską twarz o mongoidalnych rysach. „Trzeci człowiek” nie miał twarzy - jedynie czubek głowy widoczny z okna na piętrze.
Pan Schmidt w hotelu Sachera poinformował Martinsa:
- Pytał o pana pułkownik Calloway. Przypuszczam, że znajdzie go pan w barze.
- Zaraz wracam - rzekł na to Martins i wyszedł z powrotem na ulicę. Potrzebował czasu do namysłu. Ledwie dał krok za drzwi hotelu, podszedł doń umundurowany mężczyzna, zasalutował i zarządził kategorycznie:
- Pan pozwoli.
Otworzył drzwi furgonetki koloru khaki z brytyjską flagą na masce i skierował Martinsa do środka, nie dając mu wyboru. Martins uległ bez protestu; spodziewał się, że prędzej czy później zostanie wezwany na przesłuchanie. Tylko wobec Anny Schmidt zgrywał optymistę.
Kierowca prowadził wóz o wiele za szybko jak na bezpieczną jazdę po oblodzonej drodze i Martins w końcu zwrócił mu uwagę. W odpowiedzi otrzymał arogancki pomruk i krótki bełkot, z którego wyłowił jedno słowo: „rozkaz”.
- Macie rozkaz mnie zabić? - zażartował Martins.
Nie było odpowiedzi. Za oknem mignęły Martinsowi figury tytanów na Hofburgu, dźwigających nad głowami gigantyczne kule śniegu. Zaraz potem auto skręciło w słabo oświetlone ulice i Martins szybko stracił rozeznanie kierunku jazdy.
- Daleko jeszcze? - spytał, ale kierowca milczał jak grób. Ważne, że nie jestem aresztowany, pocieszał się Martins, bo nie przysłali strażnika. Zostałem tylko wezwany (tak się to chyba mówi) na komendę celem złożenia zeznań.
Samochód zatrzymał się. Kierowca poprowadził Martinsa na drugie piętro gmachu, gdzie zadzwonił do masywnych, dwuskrzydłowych drzwi, zza których słychać było liczne głosy. Martins odwrócił się gwałtownie do kierowcy:
- Gdzieście mnie, do cholery?...
Ale kierowca już był w połowie drogi na dół, a drzwi właśnie się otwierały. Blask wnętrza oślepił Martinsa, który usłyszał - chociaż nie mógł zobaczyć - że zbliża się Crabbin.
- Pan Dexter! Nareszcie! Już zaczynaliśmy się niepokoić. Ale lepiej późno niż wcale. Pan pozwoli, że przedstawię go pannie Wilbraham i hrabinie von Meyersdorf.
Bufet zastawiony filiżankami kawy; parująca waza; kobieca twarz, błyszcząca z wysiłku; dwaj bardzo z siebie zadowoleni gimnazjaliści o inteligentnych obliczach; a w tle, jak na grupowej fotografii w rodzinnym albumie - tłum staromodnych, tępawych, żądnych wrażeń, życzliwie uśmiechniętych, wiernych czytelników. Martins obejrzał się: niestety, drzwi zostały zamknięte.
W odruchu desperacji zwrócił się do Crabbina:
- Bardzo przepraszam, ale...
- Nie szkodzi, nie szkodzi - zapewnił go Crabbin. - Teraz szybka kawka i zaczynamy dyskusję. Mamy dzisiaj świetną publiczność. Sam pan zobaczy, Mister Dexter, jak się przy nich rozkręci.
Jeden z gimnazjalistów już wcisnął mu w dłoń filiżankę kawy, a drugi szczodrze nasypał cukru, zanim usłyszał, że Mister Dexter woli gorzką. Młodszy skorzystał z okazji, żeby spytać Martinsa na ucho:
- Czy po wykładzie będę mógł prosić o autograf na jednej z pana książek?
Postawna dama w czarnych jedwabiach zaatakowała jak burza:
- Nie obchodzi mnie, czy hrabina to słyszy, czy nie. Oświadczam, że nie podobają mi się pańskie książki, panie Dexter. Nie cenię ich. Uważam, że powieść powinna być przede wszystkim dobrze opowiedzianą historią.
- Całkowicie się z panią zgadzam - bąknął bezradnie Martins.
- Pani Bannock, zechce pani poczekać na dyskusję.
- Może jestem zbyt szczera, ale nie wątpię, że pan Dexter ceni sobie szczerą krytykę.
Staruszka (zapewne wspomniana hrabina) oświadczyła:
- Rzadko czytam angielskie książki, panie Dexter, ale mówiono mi, że pańskie...
- Bardzo proszę kończyć kawę - ponaglił Martinsa Crabbin i wepchnął go do przyległej sali, gdzie na ustawionych w półkole krzesłach siedziało sporo starszych ludzi i wszyscy mieli na twarzach wyraz cierpliwej rezygnacji.
Martins nie umiał mi wiele powiedzieć o wieczorze autorskim: myśl o śmierci Kocha nie dawała mu spokoju; ilekroć spojrzał na widownię, spodziewał się ujrzeć tam małego Hansela i usłyszeć jego natarczywy refren: „Tatusiu! Tatusiu!” Spotkanie zagaił Crabbin, a znając Crabbina mogę ręczyć, że nakreślił obraz współczesnej powieści angielskiej w tonie gładkim, wyważonym i bezstronnym. Nieraz słyszałem to zagajenie, w którym zmieniał się tylko fragment dotyczący osoby i twórczości gościa danego wieczoru. Założę się, że Crabbin powiedział parę słów o technikach powieściowych, po czym zachęcił publiczność do pytań i dyskusji.
Pierwsze pytanie Martins przegapił; na szczęście Crabbin umiał na nie zadowalająco odpowiedzieć. Jako druga zgłosiła się niewiasta w brązowym kapeluszu i futrzanym szalu zarzuconym wokół szyi.
- Chciałabym spytać - wypaliła ze szczerym entuzjazmem - czy pan Dexter pracuje aktualnie nad nową książką.
- Tak, naturalnie.
- A czy mógłby pan zdradzić tytuł?
- „Trzeci człowiek” - odparł Martins i poczuł się, jakby przesadził pierwszą przeszkodę, co od razu dodało mu otuchy.
- Który z pisarzy miał na pana największy wpływ?
- Grey - odpowiedział Martins bez wahania (myśląc, oczywiście, o autorze „Jeźdźców purpurowego stepu”) i z satysfakcją stwierdził, że odpowiedź ukontentowała zebranych - wszystkich z wyjątkiem starszawego Austriaka, który spytał głośno:
- Grey? Co za Grey? Pierwsze słyszę. Martins, czując się już całkiem dobrze, wyjaśnił:
- Zane Grey; innego nie znam.
Obecni na sali Anglicy zareagowali lizusowskim chichotem. Martins nie rozumiał, z czego się śmieją. Crabbin pośpieszył wytłumaczyć Austriakom:
- Pan Dexter pozwolił sobie na żart. Naturalnie, chodzi o poetę Graya - mistrza spokojnej, cywilizowanej, subtelnej wypowiedzi. W rzeczy samej, daje się dostrzec literackie podobieństwo między oboma autorami.
- Zane Grey? Tak się nazywa ten poeta?
- Nie, nie; mówiłem już, że pan Dexter żartował. Zane Grey pisywał tak zwane westerny - tanie powieścidła o bandytach i kowbojach Dzikiego Zachodu.
- Więc to nie jest żaden wielki pisarz?
- Z całą pewnością nie - zapewnił Crabbin miłośnika literatury. - Wahałbym się, czy w ogóle nazwać go pisarzem. - Martins wyznał mi później, że właśnie to zdanie wyzwoliło w nim odruch buntu. Nigdy nie uważał się za pisarza, ale jawna pogarda Crabbina dla książek Greya uraziła go i zirytowała - drażniło go nawet to, że okulary Crabbina puszczają świetlne zajączki. - Podrzędny pismak dla kucharek, nic więcej.
- A co jest, do cholery jasnej, takiego złego w pisaniu dla kucharek? - zaperzył się Martins.
- Przepraszam, może niezbyt fortunnie się wyraziłem...
- Kim był Szekspir?
Ktoś odważny rzucił z sali:
- Poetą.
- Czytał pan coś Zane’a Greya?
- Nie; przyznam się szczerze, że...
- A widzi pan. Nie ma pan pojęcia, o czym pan mówi. W sukurs Crabbinowi ruszył reprezentant młodzieży:
- A James Joyce? Gdzie umieściłby pan Jamesa Joyce’a, panie Dexter?
- Jak to: umieścił? Ja nikogo nigdzie nie umieszczam - zirytował się Martins. Miał za sobą długi dzień: zdążył za dużo wypić z pułkownikiem Coolerem, zakochać się, otrzeć o morderstwo - a teraz jeszcze, po tym wszystkim, stał się (Jak błędnie uznał) obiektem ataku. Zane Grey był dla niego idolem; Martins nie zamierzał spokojnie wysłuchiwać bredni na jego temat.
- Chciałem tylko zapytać, czy umieściłby go pan w gronie najwybitniejszych?
- Powiem panu szczerze: nigdy o nim nie słyszałem. Co napisał?
Nie miał pojęcia, jak piorunujące wrażenie wywiera na słuchaczach. Tylko prawdziwie wielki pisarz może sobie pozwolić na tak daleko posuniętą arogancję i oryginalność sądów. Kilka osób zanotowało na odwrocie zaproszeń nazwisko Zane’a Greya, a hrabina chrypliwym szeptem zagadnęła Crabbina:
- Jak się pisze Zane?
- Prawdę mówiąc, nie jestem pewien.
Zebrani, przekrzykując się nawzajem, zasypali Martinsa gradem wielkich nazwisk - twardych i ostrych, jak Stein, albo obłych, oszlifowanych jak Woolf. Młody Austriak z inteligenckim czarnym lokiem nad czołem wykrzyknął gromko:
- Daphne du Maurier!
Crabbin skrzywił się i kątem oka zerknął na Martinsa.
- Proszę być dla nich wyrozumiałym - odezwał się półgłosem.
Poczciwa z wyglądu kobieta w ręcznie robionym swetrze przemówiła płaczliwym tonem:
- Czy zgodzi się pan ze mną, panie Dexter, że o uczuciach nikt nie pisał tak poetycznie jak Virginia Woolf? Prozą, oczywiście.
Crabbin szepnął Martinsowi ukradkiem:
- Może powie pan parę słów o strumieniu świadomości?
- Strumieniu czego?
Crabbin nie umiał już dłużej kryć rozpaczy.
- Proszę pana, panie Dexter. Ci ludzie naprawdę są wielbicielami pańskiej prozy. Chcieliby poznać pana opinie. Szkoda, że pan nie widział, jak oblegali Instytut przed tym spotkaniem.
Głos zabrał Austriak starszej daty.
- Czy jest dziś w Anglii pisarz rangi świętej pamięci Johna Galsworthy’ego?
Odpowiedziały mu donośne sarkania z sali, przeplatane nazwiskami Du Maurier, Priestleya, a nawet wspomnianego głośno Laymana. Martins z ponurą miną rozparł się w fotelu i okiem wyobraźni znów ujrzał śnieg, nosze i zrozpaczoną twarz Frau Koch. A gdybym tam nie wrócił - pomyślał - gdybym go nie wypytywał; czy ten człeczyna żyłby jeszcze? Co to da Harry’emu, że przybyła następna ofiara - ofiara, która miała uśpić lęk... Czyj właściwie? Herr Kurtza? Pułkownika Coolera? (W to akurat Martins nie wierzył.) Doktora Winklera? Żaden z nich nie wydawał się zdolny do popełnienia ohydnej zbrodni w piwnicy. Martinsowi brzmiały w uszach słowa dziecka: „Widziałem krew na węglu”. Nagle odwróciła się ku niemu twarz - maska bez rysów - białe jajo z plasteliny - trzeci człowiek.
Martins nie potrafił zrelacjonować dalszego przebiegu spotkania autorskiego. Zdaje się, że Crabbin, jak umiał, ratował sytuację, wspomagany przez część widowni, która wdała się w ożywioną dysputę o filmowej wersji popularnej amerykańskiej powieści. Martins nie pamiętał prawie nic do momentu mowy pożegnalnej na swoją cześć; wygłosił ją Crabbin. Potem ktoś z młodzieży poprowadził Martinsa do stolika pełnego książek i poprosił o autografy.
- Ustaliliśmy limit: po jednej książce na osobę.
- Co mam zrobić?
- Tylko podpisać. Niczego więcej nie oczekują. Proszę, to mój egzemplarz „Łodzi z zakrzywionym dziobem”. Byłbym niezmiernie wdzięczny za parę słów...
Martins wziął od niego pióro i napisał: „Od B. Dextera, autora „Samotnego jeźdźca z Santa Fe«„. Młody człowiek przeczytał dedykację, osuszył bibułą i widać było, jak się męczy nad rozwiązaniem zagadki. Martins usiadł i zabrał się do sygnowania tytułowych stron dzieł Benjamina Dextera. Kątem oka zobaczył w lustrze, jak młody gorliwiec pokazuje dedykację Crabbinowi. Crabbin uśmiechnął się niemrawo i kilka razy machinalnie potarł brodę. „B. Dexter, B. Dexter, B. Dexter” - gryzmolił w pośpiechu Martins. Przecież nie kłamał. Właściciele zabierali swoje egzemplarze i każdy rzucał przy tym jakiś komplement niby wdzięczny ukłon. Więc na tym polega bycie pisarzem? - myślał Martins. Ten cały Benjamin Dexter zaczynał go coraz bardziej irytować. Co za nudny, zarozumiały, nadęty dupek! - myślał podpisując dwudziesty siódmy egzemplarz „Łodzi z zakrzywionym dziobem”. Ilekroć sięgając po następną książkę uniósł wzrok, napotykał stroskane, wątpiące spojrzenie Crabbina. Członkowie Instytutu pomału rozchodzili się do domów, unosząc cenne trofea; salon pustoszał. Nagle w lustrze dostrzegł Martins postać żandarma. Żandarm wykłócał się najwyraźniej z jednym z młodych pomocników Crabbina. Martins był prawie pewien, że usłyszał własne nazwisko. W tej właśnie chwili nerwy odmówiły mu posłuszeństwa i opuściła go resztka zdrowego rozsądku. Do podpisania została tylko jedna książka. Martins machnął pożegnalne „B. Dexter” i rzucił się do wyjścia. Stali tam: młody asystent Crabbina, Crabbin i żandarm.
- A ten pan? - spytał policjant.
- To pan Benjamin Dexter - powiedział młodzian.
- Toaleta. Gdzie tu jest toaleta? - gorączkował się Martins.
- Mam informacje, że niejaki Rollo Martins został tu przywieziony jednym z wozów Instytutu.
- To pomyłka. Z całą pewnością pomyłka.
- Drugie drzwi na lewo - rzekł młody człowiek.
Martins po drodze porwał swój płaszcz z wieszaka w szatni i puścił się w dół schodami. Na podeście pierwszego piętra usłyszał, że ktoś wchodzi na górę. Wychylił się przez poręcz i zobaczył Paine’a, którego wysłałem, żeby go zidentyfikował. Martins otworzył pierwsze z brzegu drzwi i zamknął je za sobą. Słyszał, jak Paine przechodzi obok po drugiej stronie. Znajdował się w ciemnym pokoju. Dziwny jęk kazał mu się odwrócić i stawić czoło temu, w co się wpakował.
Niczego nie było widać, a odgłos umilkł. Martins wykonał minimalny ruch, a wówczas jęk - a raczej jakby rzężenie - powtórzyło się. Martins przestał się ruszać i zapadła cisza. Na dworze ktoś wołał:
- Panie Dexter! Panie Dexter!
W pokoju znów zabrzmiał odgłos, ale inny: tym razem był to jakby nieprzerwany szmer monologu.
- Jest tam kto? - krzyknął Martins. Zapadła cisza.
Martins poczuł, że dłużej tego nie wytrzyma. Wyjął zapalniczkę. Za drzwiami usłyszał kroki, które skierowały się schodami na dół. Pocierał i pocierał kółko zapalniczki - bez rezultatu. Coś najwyraźniej uniosło się w ciemnościach; coś zadzwoniło - jakby ciężki łańcuch. Martins powtórzył pytanie ze złością, jaką rodzi strach:
- Jest tam kto? Odpowiedział mu szczęk metalu.
Martins spróbował wymacać na ścianie kontakt; szukał go najpierw po prawej, potem po lewej stronie, tak daleko jak mógł sięgnąć ręką. Bał się dać choćby krok, ponieważ znów stracił szansę zlokalizowania tajemniczego lokatora pokoju: szepty, jęki i brzęk łańcucha umilkły. Nagle Martins przestraszył się, że nie znajdzie drzwi, którymi wszedł: w panice poszukał ręką klamki. Policji bał się w tej chwili znacznie mniej niż ciemności. Ogarnięty paniką, nie starał się być cicho.
Paine usłyszał go aż z parteru i zaraz wrócił na górę. Zapalił światło na podeście; blask w szczelinie pod drzwiami wskazał Martinsowi kierunek odwrotu. Martins otworzył drzwi, ledwo żywy uśmiechnął się do Paine’a, a potem spojrzał w głąb pokoju, z którego wyszedł. Papuga przykuta łańcuszkiem do żerdzi zmierzyła go spojrzeniem oka jak czarny koralik.
- Szukaliśmy pana, sir - powitał go Paine, jak zwykle z szacunkiem. - Pułkownik Calloway prosi na słówko.
- Zabłądziłem - bąknął Martins.
- Tak jest, sir. Tak właśnie sądziliśmy.
X
Śledziłem pilnie każdy krok Martinsa, odkąd się dowiedziałem, że nie odleciał samolotem z Wiednia. Moi ludzie widzieli go w towarzystwie Kurtza i w teatrze Josefstadt; donieśli mi też o wizytach Martinsa u doktora Winklera i pułkownika Coolera, jak i o pierwszym jego powrocie pod adres Harry’ego. W drodze od Coolera do Anny Schmidt Martins jakimś cudem urwał się mojemu człowiekowi, który później w raporcie podkreślił, że obserwowany bardzo kluczył, co nam obu nasunęło przypuszczenie, iż robił to celowo, chcąc się uwolnić od cienia. W hotelu, gdzie próbowałem go złapać, minęliśmy się o włos.
Sprawa przybrała niepokojący obrót, uznałem więc, że czas najwyższy na następne przesłuchanie. Martins był mi winien parę wyjaśnień.
Odgrodzony odeń bezpiecznie szerokim, masywnym biurkiem, poczęstowałem go papierosem. Minę miał obrażoną, ale zdawał się - o dziwo - skory do rozmowy, chociaż nie na każdy temat. Na pytanie o Kurtza otrzymałem w miarę satysfakcjonującą odpowiedź. Następnie spytałem o Annę Schmidt: ze słów Martinsa wynikało, że widział się z nią po wizycie u pułkownika Coolera - w ten sposób pozbyłem się jednej luki w doniesieniach. O doktorze Winklerze opowiadał dość chętnie.
- Towarzyski z pana człowiek, jak widzę - powiedziałem. - A dowiedział się pan czegoś nowego o swoim przyjacielu?
- O tak - zapewnił mnie. - Przegapiliście rzecz widoczną gołym okiem.
- Mianowicie?
- Że to było morderstwo.
Tym mnie zaskoczył. Sam na pewnym etapie dochodzenia brałem pod uwagę wersję o samobójstwie, ale w końcu nawet to wykluczyłem.
- Proszę mówić dalej.
Martins, jak mógł, omijał nazwisko Koch: w jego relacji wystąpił jedynie enigmatyczny „informator, świadek wypadku”. Bardzo to zagmatwało obraz, tak że z początku nie pojmowałem, czemu Martins tak wielką wagę przywiązuje do trzeciego człowieka.
- Nie zgłosił się na zeznania, a pozostali kłamali, żeby go osłonić.
- Pański informator również nie składał zeznań; nie wydaje mi się to szczególnie istotne. Wszystkie dowody wskazywały na zwyczajny wypadek drogowy. Więc po co było wciągać gościa w kłopoty? Może krył się przed żoną, której powiedział, że wyjeżdża z miasta? Albo odwrotnie: urwał się z biura w innym mieście i bawił w Wiedniu bez przepustki - sporo ludzi tak robi, choćby z Klagenfurtu. Złaknieni wielkomiejskich rozrywek, cokolwiek one warte.
- Musiało być coś więcej. Najlepszy dowód, że zamordowali tego poczciwca, który mi o tym powiedział. Widocznie bali się, że nie tylko to widział.
- Nareszcie rozumiem - odetchnąłem. - Mowa o Kochu. - Tak.
- O ile nam wiadomo, był pan ostatnią osobą, która widziała Kocha żywego. - To rzekłszy, przesłuchałem go (szczegóły w raporcie}, chcąc stwierdzić, czy to możliwe, że w drodze do Kocha śledził go jeszcze ktoś - ktoś sprytniejszy od mojego człowieka, kto lepiej się krył. - Policja austriacka robi wszystko, żeby odpowiedzialnością za morderstwo obarczyć pana. Frau Koch zeznała podobno, że jej mąż był po spotkaniu z panem silnie wzburzony. Kto wiedział, że pan się tam wybiera?
- Mówiłem Coolerowi - powiedział Martins i nagle się rozgorączkował: - No tak! Cooler mógł zaraz po moim wyjściu do kogoś zadzwonić - do trzeciego człowieka. Postanowili uciszyć Kocha.
- Kiedy pan opowiadał pułkownikowi Coolerowi o Kochu, Koch już nie żył. Wcześniej w nocy usłyszał jakieś dziwne odgłosy, wstał z łóżka, zszedł do piwnicy i...
- To wyklucza mój udział w zbrodni. Byłem w hotelu.
- Koch położył się spać bardzo wcześnie. Pańska wizyta przyprawiła go o atak migreny. Kiedy wstał, zaniepokojony hałasem, było ledwie po dwudziestej pierwszej. A pan wrócił do hotelu Sachera o dwudziestej pierwszej trzydzieści. Gdzie pan był wcześniej?
- Łaziłem bez celu, próbując jakoś dojść z tym wszystkim do ładu - burknął ponuro.
- Ma pan świadków? - Nie.
Chciałem go przestraszyć; dlatego celowo nie mówiłem mu, że przez cały czas był śledzony. Wiedziałem, że nie poderżnął gardła Kochowi, ale czułem, że ma coś na sumieniu. Właściciel noża nie zawsze jest mordercą.
- Mogę jeszcze dostać papierosa?
- Proszę.
- Skąd pan wiedział, że byłem u Kocha? Przecież dlatego mnie pan tu ściągnął, prawda?
- Austriacka policja...
- Nie wie, że to byłem ja.
- Pułkownik Cooler dzwonił do mnie zaraz po pańskiej wizycie.
- W takim razie Cooler jest czysty. Gdyby był zamieszany w sprawę, zależałoby mu, żebym nie przekazał panu tego, co wiedziałem - a raczej co wiedział Koch.
- Może działał w przeświadczeniu, że jako człowiek rozsądny zgłosi się pan do mnie ze swoją rewelacją natychmiast po otrzymaniu wiadomości o śmierci Kocha. A propos: jak się pan właściwie o niej dowiedział?
Odpowiedział bez wahania i uwierzyłem mu. Od tej chwili wierzyłem mu bez zastrzeżeń.
- Wciąż nie mieści mi się w głowie, że Cooler może mieć z tym coś wspólnego - powiedział. - Założyłbym się o najwyższą stawkę, że to uczciwy człowiek: typowy Amerykanin o silnie rozwiniętym poczuciu obowiązku.
- Owszem - przyznałem - wspomniał i o tym, kiedy do mnie dzwonił. Przepraszał i tłumaczył, że tak się na człowieku mści wychowanie w wierze w cnotę obywatelską. Dodał, że sam się czuje jak nieznośny zrzęda. Przyznam szczerze, że mnie Cooler irytuje. On, rzecz jasna, nie wie, że ja wiem wszystko o jego machlojkach z oponami samochodowymi.
- On też prowadzi nielegalne interesy?
- Na skromną skalę. Według mojego rozeznania, zgarnął nie więcej niż dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Ale ja nie zaliczam się do wzorowych obywateli. Niech sobie Amerykanie sami swoich ścigają.
- Do licha... - zamyślił się Martins. - Przecież Harry był zamieszany właśnie w coś takiego?
- Niezupełnie. Jego działalność nie była tak niewinna.
- Ta historia - ciągnął - chciałem powiedzieć: śmierć Kocha, bardzo mną wstrząsnęła. Może Harry rzeczywiście maczał palce w czymś bardzo paskudnym. Może w pewnym momencie chciał się z tego wywikłać - i właśnie za to go załatwili?
- A może - dodałem - wspólnicy chcieli zagarnąć jego część łupu. Złodzieje są pazerni.
Tym razem przyjął moje słowa bez złości.
- Nie zgadzamy się co do interpretacji motywów - powiedział - ale fakty sprawdza pan rzetelnie. Przepraszam za tamten incydent.
- Zapomnijmy o nim.
Czasami trzeba podjąć nagłą decyzję - właśnie przyszedł taki czas. Byłem Martinsowi coś winien za informację, której mi dostarczył.
- Przedstawię panu fakty dotyczące sprawy Lime’a, które pozwolą wiele zrozumieć - powiedziałem. - Tylko proszę się przygotować na szok.
Szok był nie do uniknięcia. Wojna i pokój (tak zwany pokój), który po niej nastąpił, stanowiły pożywkę dla wielu afer gospodarczych - a jednak żadna z nich nie była aż tak ohydna. Czarny rynek żywnościowy dyktował paskarskie ceny, ale przynajmniej dostarczał ludziom żywności; to samo powiedzieć można o nielegalnym handlu innymi reglamentowanymi artykułami. Czymś innym zgoła był nielegalny handel penicyliną. W Austrii penicylinę otrzymywały tylko szpitale wojskowe; żaden cywilny lekarz ani nawet cywilny szpital nie miał do niej legalnego dostępu. Proceder zaczął się niewinnie: pielęgniarze szpitali wojskowych podkradali penicylinę i sprzedawali ją austriackim lekarzom po horrendalnych cenach - do siedemdziesięciu funtów za ampułkę. Na tym etapie można to było nazwać specyficzną odmianą dystrybucji - niesprawiedliwej, to fakt, gdyż korzystali z niej tylko bogaci, ale nie bardziej niesprawiedliwej niż oficjalna polityka rozdziału penicyliny.
Trwało to jakiś czas. Niekiedy pielęgniarze wpadali i ponosili zasłużoną karę, co miało tylko ten skutek, że cena penicyliny rosła wraz z ryzykiem złodziei. Ale w pewnym momencie kradzież leku zaczęła przybierać formę zorganizowaną: znaleźli się możni amatorzy wielkich pieniędzy, którzy odebrali złodziejaszkom część łupów, ale w zamian gwarantowali im swoiste bezpieczeństwo działania. Złodziej wiedział, że w razie wpadki mocodawcy zatroszczą się o niego. Ludzka natura ma wiele zakamarków niedostępnych dla serca. Prostak chętnie godzi się pracować na zamówienie, bo czuje się wtedy zwolniony z wyrzutów sumienia. Więcej: niebawem nabiera dla siebie szacunku, zaczyna czuć się niemal jak urzędnik na stałej pensji. Przynależy do grupy - a jeśli w ogóle można mówić o winie, to całą winę ponoszą, w jego mniemaniu, przywódcy grupy. Organizacja przestępcza ma w sobie wiele z partii totalitarnej.
Tak wyglądał drugi etap afery penicylinowej. W trzecim etapie główni organizatorzy doszli do wniosku, że zyski są za małe. Przewidywali, że nadejdzie dzień, w którym każdy będzie mógł legalnie nabyć penicylinę, toteż postanowili wzbogacić się szybko, póki trwa popyt na czarnym rynku. Zaczęli rozcieńczać płynną penicylinę barwioną wodą, a do sproszkowanej dodawać piasku. Z podręcznego muzeum eksponatów mieszczącego się w szufladzie biurka wyjąłem parę próbek i pokazałem Martinsowi. Nie był uradowany tym, co słyszał, ale widziałem, że jeszcze nie chwyta sedna sprawy.
- Rozumiem, że tak spreparowana penicylina jest bezwartościowa? - zapytał.
- Gdyby tylko o to chodziło, nie byłoby jeszcze tragedii. Ale proszę pomyśleć: małymi dawkami można uodpornić organizm na działanie penicyliny. Stosowanie tego świństwa w najlepszym razie oznacza, że pacjent w przyszłości nie zareaguje na kurację penicylinową. Jeśli weźmiemy pod uwagę chorych wenerycznie, nie będzie nam do śmiechu, prawda? A co do posypywania piaskiem rany, która wymaga penicyliny - jest to zabieg co najmniej niehigieniczny. Wielu ludzi postradało przez to nogi, ręce - a nawet życie. Ale powiem panu, że najbardziej wstrząśnięty wyszedłem z tutejszego szpitala dziecięcego. Szpital zakupił pewną ilość lewej penicyliny z myślą o dzieciach chorych na zapalenie opon mózgowych. Część małych pacjentów zmarła, ale znaczna część postradała zmysły - można ich dzisiaj zobaczyć na oddziale psychiatrycznym.
Martins skamieniał po przeciwnej stronie biurka, kryjąc w dłoniach boleśnie skrzywioną twarz.
- Nie da się o tym za długo myśleć, prawda? - zagadnąłem.
- Jak dotąd nie przedstawił mi pan jednego dowodu na to, że Harry...
- Właśnie do tego zmierzam. Proszę słuchać i nie przerywać. - Otworzyłem akta Lime’a i zacząłem czytać. Zaczynało się od poszlak. Martins po chwili zaczął się wiercić, manifestując znudzenie raportami, w których wszystko dawało się wytłumaczyć zbiegiem okoliczności: Lime tego a tego dnia był tam i tam, miał dostęp do tego czy owego, znał określone osoby. W pewnej chwili Martins nie wytrzymał i zaprotestował:
- Przecież te same zarzuty można odnieść do mnie, w tej chwili.
- Cierpliwości - uspokoiłem go.
Harry Lime w pewnym momencie działalności stracił czujność. Być może podejrzewał, że mamy go na oku, i wpadł w panikę. Piastował wysokie stanowisko w Biurze Pomocy, a im wyższe stanowisko, tym łatwiej ulec panice. Umieściliśmy naszego agenta na posadzie pielęgniarza w Brytyjskim Szpitalu Wojskowym. Znaliśmy już wówczas nazwisko pośrednika, ale nie udało nam się dotrzeć do źródła procederu. Nie będę zanudzał czytelnika, tak jak wtedy zanudzałem Martinsa, szczegółami żmudnych zabiegów o zdobycie zaufania pośrednika, niejakiego Harbina. Dość że w końcu mieliśmy go na widelcu i przydusiliśmy, aż zaczął piszczeć. Policja działa w tej dziedzinie podobnie jak wywiad: trzeba znaleźć i podporządkować sobie podwójnego agenta - Harbin był wprost stworzony do naszych celów. Ale nawet on doprowadził nas tylko do Kurtza.
- Do Kurtza! - wykrzyknął Martins. - Więc czemu go nie aresztowaliście?
- Godzina zero wkrótce nadejdzie - odparłem.
Dotarcie do Kurtza wydatnie posunęło naprzód dochodzenie, Kurtz bowiem kontaktował się bezpośrednio z Lime’em. Prowadził na boku mały biznesik w związku z międzynarodową pomocą ofiarom wojny. Kurtzowi Lime czasami dawał coś na piśmie - wtedy gdy mu się śpieszyło. Pokazałem Martinsowi kserokopię odręcznej notatki.
- Poznaje pan charakter pisma?
- To pismo Harry’ego. - Martins przeczytał notatkę do końca. - Nie widzę nic zdrożnego.
- Zgoda. A teraz proszę przeczytać tę wiadomość, od Harbina do Kurtza. Harbin pisał ją pod nasze dyktando. Proszę zwrócić uwagę na datę. Liścik Lime’a jest odpowiedzią na to pismo.
Martins starannie dwukrotnie przestudiował obie notatki.
- Teraz pan widzi?
Kto widział koniec świata, kto był świadkiem kraksy samolotowej, ten rzadko miewa chęć na pogaduszki - a dla Martinsa świat właśnie się skończył: świat bezproblemowej przyjaźni, ślepego uwielbienia i bezkrytycznej ufności, który miał swój początek dwadzieścia lat wcześniej w szkolnym korytarzu. Nagle w każde wspomnienie - o popołudniach w wysokiej trawie, o nielegalnych wycieczkach z wiatrówką na Brickworth Common, o wspólnych marzeniach, spacerach i przygodach - wsączyła się trucizna; niczym w glebę, na którą spadł pocisk atomowy. Po skażonej ziemi nie wolno długo stąpać - to niebezpieczne. Widząc, że Martins siedzi jak skamieniały, wpatrzony tępo we własne dłonie, sięgnąłem do szafki po bezcenną butelkę whisky i nalałem szczodrze do dwóch szklanek.
- Proszę się napić.
Martins usłuchał mnie jak lekarza. Nalałem mu jeszcze. W końcu odezwał się powoli, jakby na próbę:
- Jest pan pewien, że to on był szefem?
- Dalej nie dotarłem.
- Taki był: zawsze skakał, zanim się rozejrzał.
Nie zaprzeczyłem, chociaż sam Martins nie tak dawno przedstawił mi zgoła odmienną charakterystykę Lime’a. Widziałem, że pilnie szuka argumentu na pocieszenie.
- Przypuśćmy jednak - rzekł po chwili - że ktoś miał na niego haka i zmusił go do tego, tak jak wy zmusiliście Harbina do zdrady...
- To możliwe.
- A potem go zamordowali, żeby nie powiedział za dużo po aresztowaniu.
- Niewykluczone.
- I dobrze się stało - podsumował Martins. - Nie chciałbym usłyszeć, że Harry piszczał przyparty do muru. - Szybkim ruchem kilkakrotnie omiótł dłonią kolano, jakby chciał rzec: „No to koniec”. - Będę wracał do Anglii - oświadczył.
- Radzę się chwilowo wstrzymać z tą decyzją. Jeżeli zechce pan w tej chwili wyjechać z Wiednia, austriacka policja z pewnością użyje tego jako zarzutu przeciwko panu. Widzi pan, Cooler ma tak silnie rozwinięte poczucie obowiązku, że do nich też zadzwonił.
- Rozumiem - odparł tonem wyrażającym całkowity brak nadziei.
- Kiedy znajdziemy trzeciego człowieka... - powiedziałem.
- Chętnie posłucham, jak cienko on piszczy. Drań. Parszywy drań.
XI
Prosto ode mnie Martins poszedł się upić. Wybrał Oriental - ponury, zadymiony klub nocny za kiczowatą pseudowschodnią fasadą. Na schodach typowe zdjęcia kobiet w półnegliżu; przy barze typowi podpici Amerykanie; w bufecie typowe podłe wino i gin dziwnych marek - równie dobrze mógł Martins topić smutki w dowolnej trzeciorzędnej knajpie dowolnej obskurnej stolicy obskurnej Europy. Ni stąd, ni zowąd, o nieludzkiej porze nad ranem, do lokalu zajrzał międzynarodowy patrol żandarmerii, płosząc rosyjskiego żołnierza, który na widok żandarmów odwrócił głowę i prysnął ku schodom jak zając w zbożu spod kosiarki. Amerykanie ani drgnęli i nikt się ich nie czepiał. Martins pił jeden kieliszek po drugim; pewnie skusiłby się i na kobietę, gdyby nie to, że panienki z kabaretu już dawno poszły do domu, a jedyną pozostałą w klubie damą była piękna francuska dziennikarka o urodzie intelektualistki, która powiedziała coś do swojego towarzysza i, jakby na znak pogardy, momentalnie zapadłe w sen.
Martins postanowił zmienić lokal; u Maxima tańczyło niemrawo kilka par, a w klubie „Chez Victor” nawaliło ogrzewał nie, więc goście sączyli koktajle siedząc w paltach. Martinsowi plamy wirowały przed oczami. Gnębiło go dominująca poczucie samotności. Myślami podążył ku dziewczynie z Dublina i tej z Amsterdamu. Jedyne pewne rzeczy w tym życiu to kieliszek czegoś mocnego i prosty akt fizyczny; od kobiety nie żąda się przecież wierności. Myśli Martinsa krążyły w kółko - od rozrzewnienia do pożądania i z powrotem, od wiary do cynizmu.
Tramwaje już nie kursowały, ale on uparł się pieszo dotrzeć do dziewczyny Harry’ego. Chciał się z nią przespać - właśnie tak; żadnych bzdur, żadnych sentymentów. Czuł potrzebę przemocy. Ośnieżona droga wybrzuszała się przed nim jak jezioro i kierowała myśli na nowy tor, w stronę żalu, wiecznej miłości, wyrzeczenia. Martins zwymiotował na śnieg w załomie muru.
Musiała być trzecia nad ranem, gdy wspiął się po schodach do pokoiku Anny. Zdążył już prawie wytrzeźwieć. Teraz gnała go tylko jedna myśl: że Anna też musi poznać prawdę o Harrym. Czuł, że tą prawdą okupi dług pamięci, jaki zmarli nakładają na żywych - a wówczas on, Martins, będzie miał szansę u dziewczyny Harry’ego. Zakochanemu nigdy nie przyjdzie do głowy, że wybranka serca nie odgadła jego uczucia: zakochany wierzy, że wszystko już powiedział - tonem głosu, dotknięciem ręki. Gdy Anna otworzyła drzwi i stanęła zdumiona widokiem wymiętej, potarganej postaci na progu, Martinsowi nawet nie przyszło do głowy, że otworzyła obcemu.
- Anno - powiedział - ja już wszystko wiem.
- Proszę wejść, bo zbudzi pan cały dom.
Była w szlafroku. Kanapa zamieniła się w łóżko, bardzo skotłowane - widomy dowód bezsenności właścicielki.
- No więc - Anna szukała odpowiednich słów - słucham, co się stało? Miał się pan trzymać z dała ode mnie. Policja pana ściga?
- Nie.
- Pan go nie zabił, prawda?
- Oczywiście że nie.
- Pan jest pijany, prawda?
- Troszeczkę - przyznał z obrażoną miną. Rozmowa nie układała się po jego myśli. - Przepraszam - rzucił zły.
- Nic nie szkodzi. Sama bym się napiła.
- Rozmawiałem z policją brytyjską - powiedział. - Są pewni, że to nie ja. Przy okazji wszystkiego się od nich dowiedziałem. Harry uczestniczył w aferze - w ohydnej aferze. - Nagle głos mu się załamał. - On nie był dobrym człowiekiem. Myliliśmy się oboje.
- Niech pan lepiej zacznie od początku - powiedziała Anna. Usiadła na łóżku, a on opowiedział jej wszystko po kolei, chwiejąc się z lekka nad stolikiem, na którym leżał tekst sztuki, wciąż otwarty na tej samej pierwszej stronie. Przypuszczam, że relacjonował chaotycznie, rozwodząc się nad tym, co szczególnie utkwiło mu w pamięci - nad dziećmi zmarłymi na zapalenie opon mózgowych i dziećmi ze szpitala wariatów. Skończył mówić. Przez chwilę milczeli. Potem Anna spytała: - To wszystko?
- Tak.
- Był pan trzeźwy, kiedy to panu mówili? Naprawdę przedstawili dowody?
- Tak. - I po chwili dodał ze zgrozą: - Więc taki, widzi pani, był naprawdę Harry.
- Cieszę się, że nie żyje - powiedziała. - Nie chciałabym, żeby latami gnił w więzieniu.
- Ale czy możesz to pojąć, że Harry - twój Harry, mój Harry - maczał palce w czymś takim?... - spytał bezradnie. - Wydaje mi się teraz, że on nie istniał, że myśmy go sobie oboje wymyślili. Może przez cały czas szydził w duchu z takich głupków jak my?
- Możliwe. I co z tego? - odparła. - Siadaj. Nie przejmuj się. - A on idąc tu myślał, że będzie ją pocieszał. Mówiła dalej: - Gdyby żył, może mógłby się wytłumaczyć, ale nie żyje i musimy pamiętać go takim, jaki był dla nas. Nigdy nie wiemy wszystkiego o człowieku, nawet kochanym - pewne rzeczy, i dobre, i złe, są poza naszą wiedzą. Trzeba na nie z góry zostawić dużo miejsca.
- Te dzieci...
- Na litość boską - rozzłościła się - ludzie nie kończą się na twoim o nich wyobrażeniu. Harry żył własnym życiem. Był nie tylko twoim ideałem i moim kochankiem. Był Harrym. Brał udział w przestępstwie. Robił złe rzeczy. I co z tego? Dla nas był taki, jakim my go znaliśmy.
- Nie wymądrzaj się. Nie widzisz, że ja cię kocham? Popatrzyła na niego z bezmiernym zdziwieniem. - Ty?
- Tak, ja. Ja nie morduję ludzi fałszowanymi lekarstwami. Nie jestem hipokrytą, który udaje najwspanialszego człowieka na świecie. Jestem miernym pisarzem, który za dużo pije i zakochuje się w dziewczynach...
- Przecież ja nawet nie znam koloru twoich oczu. Gdybyśmy teraz rozmawiali przez telefon i spytałbyś mnie, czy masz ciemne włosy, czy jasne, i czy nosisz wąsy - nie umiałabym odpowiedzieć.
- Nie umiesz go wyrzucić z pamięci? - Nie.
- Zaraz po wyjaśnieniu zabójstwa Kocha wyjeżdżam z Wiednia - powiedział. - Przestało mnie interesować, czy Harry’ego zabił Kurtz, czy ktoś trzeci. Ktokolwiek to zrobił, wymierzył mu sprawiedliwość. Może ja sam bym go zabił, gdybym wiedział. Ale ty go wciąż kochasz. Kochasz oszusta, mordercę.
- Kochałam człowieka - odparła. - Powtarzam ci: człowiek nie zmienia się przez to, że dowiadujemy się o nim czegoś nowego. Pozostaje tym samym człowiekiem.
- Mówisz potworne rzeczy. Głowa mi pęka, a ty gadasz i gadasz...
- Nie zapraszałam cię do siebie.
- Denerwujesz mnie. Nieoczekiwanie parsknęła śmiechem.
- Jaki ty jesteś komiczny - powiedziała. - Zjawiasz się o trzeciej nad ranem - obcy człowiek - i oświadczasz, że mnie kochasz. Potem się złościsz i wszczynasz kłótnię. Czego ode mnie oczekujesz - że co zrobię, co powiem?
- Pierwszy raz widzę, że się śmiejesz. Roześmiej się jeszcze. To mi się podoba.
- Nie jest aż tak wesoło, żebym miała się śmiać dwa razy. Ujął ją za ramiona i lekko potrząsnął.
- Gotów jestem od rana do wieczora stroić miny - powiedział. - Stanę na głowie i będę szczerzył zęby. Nauczę się na pamięć stu dowcipów z poradnika dla poobiednich konwersacji.
- Nie stój przy oknie. Nie ma firanek.
- Nikt nie patrzy z ulicy - powiedział, ale natychmiast uświadomił sobie, że nie jest tego pewien: długi cień, który się przed chwilą przesunął - może chmura przecięła księżyc - znieruchomiał na nowo. - Więc wciąż kochasz Harry’ego, tak?
- Tak.
- Może ja też. Sam nie wiem - opuścił bezradnie ręce. - No to będę się zbierał.
Odszedł pośpiesznie. Nie chciało mu się sprawdzać, czy ktoś go śledzi; nie chciało mu się tropić cienia. Ale na końcu ulicy odwrócił się mimo woli; tuż za rogiem do muru przywarła potężna, zwalista postać. Martins przystanął i przyjrzał się jej bacznie. W postaci było coś znajomego. Może, pomyślał, przywykłem do niego podświadomie przez ostatnią dobę; może to jeden z tych, co stale depczą mi po piętach? Stał i patrzył na oddaloną o dwadzieścia jardów niemą, nieruchomą figurę, obserwującą go z czeluści ciemnej ulicy. Szpieg policyjny, czy może agent tamtych - tych, którzy zdeprawowali Harry’ego, a potem go zabili? A może trzeci człowiek we własnej osobie?
Nie twarz był znajoma, bo z tej odległości widział najwyżej zarys szczęki; i nie ruchy, bo postać ani drgnęła, tak że Martins w końcu nie był pewien, czy to jednak nie zwykły cień, przywidzenie.
- Czego chcesz? - zawołał donośnie. Nie było odpowiedzi. Zawołał jeszcze raz, z pijacką irytacją: - Odpowiadaj! Nie umiesz mówić?
Tym razem otrzymał odpowiedź: jakiś wyrwany ze snu lokator odsłonił okno i snop światła padł w poprzek wąskiej uliczki, wydobywając z mroku rysy twarzy Harry’ego Lime’a.
XII
- Wierzy pan w duchy? - zapytał mnie Martins. - A pan?
- Teraz tak.
- Ja wierzę raczej w pijackie omamy - jeden widzi szczury, inny coś jeszcze gorszego.
Nie od razu zjawił się u mnie ze swoją rewelacją. Dopiero niebezpieczeństwo grożące Annie Schmidt rzuciło go do mych drzwi jak fala przypływu, sponiewieranego, nie ogolonego, z obłędem niepojętych zjawisk w oczach.
- Gdyby to była tylko twarz - powiedział - wcale bym się nie przejął. Przedtem tak wiele myślałem o Harrym, że z łatwością mogłem dopatrzyć się jego rysów w obcej twarzy. Światło w oknie zgasło. Widziałem tego człowieka tylko przez moment, zanim się odwrócił i oddalił w głąb ulicy - jeżeli to był człowiek. Do najbliższej przecznicy miał kawał drogi. Ale tak mnie zaskoczył, że dałem mu odejść o dobre trzydzieści jardów. W pewnej chwili zbliżył się do kiosku z ogłoszeniami i zniknął mi z oczu. Ruszyłem w pogoń. W dziesięć sekund byłem przy kiosku. On musiał słyszeć, jak biegnę, a jednak - o dziwo - nie pokazał się. Obejrzałem kiosk ze wszystkich stron. W środku nikogo nie było. Ulica świeciła pustką. Gdyby prysnął do jakiejś bramy, musiałbym go zauważyć. Po prostu ulotnił się.
- Rzecz typowa dla duchów i omamów.
- Niemożliwe, żebym był aż tak pijany!
- Więc co pan dalej zrobił?
- Poszedłem się napić. Byłem roztrzęsiony.
- I co, on wrócił?
- Nie. Za to ja wróciłem do Anny.
Przypuszczam, że Martins wstydziłby się przyjść do mnie z tą historią, gdyby nie zamach na Annę Schmidt. Słuchając go, układałem w myśli hipotezę: obserwator, którego alkohol i histeria upodobniły w oczach Martinsa do Harry’ego Lime’a, powiadomił telefonicznie członka gangu penicylinowego o wizycie Martinsa u Anny. Wypadki tamtej nocy następowały szybko. Pamiętasz może, że Kurtz mieszkał w sektorze rosyjskim - ściśle mówiąc: w Drugim Bezirku, na szerokiej, zawsze opustoszałej, bezludnej ulicy, wiodącej do Prater Platz. Człowiek jego pokroju utrzymywał zapewne stosunki z wpływowymi osobami. Rosjanin był skończony, jeśli dał poznać, że jest w dobrej komitywie z Anglikiem lub Amerykaninem. Co innego z Austriakiem - potencjalnym sojusznikiem, w dodatku zrujnowanym i pokonanym - czyli niegroźnym.
Trzeba ci wiedzieć, że już wtedy współpraca zachodnich Aliantów z Rosjanami rwała się, chociaż formalnie jeszcze trwała.
Na mocy traktatu policyjnego podpisanego w Wiedniu przez wszystkich Aliantów, żandarmerie poszczególnych państw (zajmujące się przestępstwami popełnionymi przez obywateli państw sojuszniczych) działały tylko w obrębie macierzystych sektorów - chyba że otrzymały oficjalne zezwolenie na wkroczenie do sektora innego mocarstwa. Wszystkie trzy zainteresowane państwa zachodnie respektowały powyższe porozumienie. Wystarczył jeden telefon do mojego odpowiednika w sektorze amerykańskim czy francuskim - i mogłem bez przeszkód posłać tam swoich ludzi z nakazem aresztowania lub prowadzenia śledztwa. Z Rosjanami udawało się to jako tako tylko przez sześć pierwszych miesięcy okupacji; co prawda, na pozwolenie wejścia do ich sektora czekało się czterdzieści osiem godzin, ale praktyka uczy, że policja rzadko musi się bardziej śpieszyć. Nawet w kraju nie zawsze uzyskamy szybciej nakaz rewizji bądź pozwolenie na zatrzymanie podejrzanego. Z czasem jednak rosyjskie czterdzieści osiem godzin rozrosło się do tygodnia; potem do dwóch tygodni; w końcu pamiętam, jak kolega Amerykanin zajrzał w akta i naliczył czterdzieści podań skierowanych do Rosjan co najmniej trzy miesiące wcześniej i nie skwitowanych choćby potwierdzeniem otrzymania. Niebawem pojawiły się kłopoty. My również niektóre podania Rosjan o zezwolenie na wejście zaczęliśmy odrzucać albo pozostawiać bez odpowiedzi; ich policja mimo to wkraczała niekiedy do naszych sektorów; dochodziło do zatargów... W okresie gdy rozgrywa się ta opowieść, mocarstwa zachodnie praktycznie zaniechały już wystąpień o zezwolenia na wejście do sektora rosyjskiego i przestały odpowiadać na analogiczne wnioski Rosjan. To oznaczało, że jeśli chcę dostać Kurtza, muszę go dopaść poza sektorem rosyjskim - chyba że (co zawsze było możliwe) Kurtz obraziłby swoim zachowaniem także Rosjan: w takim wypadku zostałby ukarany o wiele szybciej i surowiej niż to było w naszym zwyczaju. Sprawa Anny Schmidt zaliczała się właśnie do kategorii zatargów z rosyjską policją. Gdy Rollo Martins o godzinie czwartej nad ranem dobrnął chwiejnym krokiem pod drzwi Anny, aby jej powiedzieć, że widział ducha Harry’ego, przerażona dozorczyni, która jeszcze nie zdążyła wrócić do łóżka, poinformowała go, że Annę Schmidt zabrał z domu międzynarodowy patrol żandarmerii.
Fakty przedstawiały się następująco. Jak pamiętasz, dowództwo nad siłami porządku w sektorze centralnym objęli parę dni wcześniej Rosjanie, a to zawsze oznaczało, że można się spodziewać rozmaitych „nietypowych posunięć”. Tamtego wieczoru rosyjski żandarm zaskoczył kolegów, wioząc ich bez uprzedzenia pod dom, w którym mieszkała Anna Schmidt. Brytyjczyk pierwszy raz uczestniczył w patrolu: nie wiedział nawet, że znaleźli się w sektorze brytyjskim, dopóki koledzy mu o tym nie powiedzieli. Po niemiecku mówił bardzo słabo, a po francusku - w ogóle. Francuz - cyniczny Paryżanin, z tych co to „znają życie” - szybko uznał, że szkoda gadać, bo Anglik i tak niczego nie pojmie. Trudu objaśnienia mu sytuacji podjął się Amerykanin.
- Mnie tam wszystko jedno - wzruszył na koniec ramionami. - A tobie?
Żandarm brytyjski postukał Rosjanina w ramię, na co tamten zwrócił ku niemu mongoidalne oblicze i bluznął stekiem egzotycznej słowiańszczyzny. Jechali dalej.
Pod domem Anny Schmidt Amerykanin włączył się do gry i spytał po niemiecku, co to wszystko ma znaczyć. Francuz, oparty nonszalancko o maskę wozu, zapalił śmierdzącego caporala. Nie chodziło o Francję, a skoro nie chodziło o Francję, to on nie miał z tą sprawą nic wspólnego. Rosjanin z trudem wydukał parę słów po niemiecku i wyciągnął jakieś papiery. Podobno w kamienicy, pod którą zajechali, mieszkała obywatelka rosyjska posługująca się fałszywymi dokumentami, ścigana przez rosyjską policję. Weszli na górę. Rosjanin szarpnął klamkę u drzwi Anny. Drzwi okazały się zamknięte od środka na zasuwę. Nie czekając, aż lokatorka otworzy, Rosjanin wyważył je ramieniem. Anna leżała w łóżku, chociaż nie przypuszczam, żeby zdołała zasnąć po wizycie Martinsa.
Dla osoby postronnej cała ta historia trąci kiepską komedią. Trzeba doświadczyć terroru, który dotknął środkową Europę; trzeba mieć ojca po stronie pokonanych; trzeba wiedzieć, co to rewizja i „zaginiony bez wieści”, żeby jej słuchać z lękiem, a nie ze śmiechem. Anna musiała się ubrać. Rosjanin oświadczył, że nie wyjdzie z pokoju; Anglik kategorycznie odmówił pozostania; Amerykanin nie zgodził się zostawić bezbronnej kobiety sam na sam z rosyjskim żołnierzem, a Francuz - no cóż, sądzę, że Francuz po prostu świetnie się bawił. Teraz wyobraź sobie tę scenę: Rosjanin wykonuje rozkaz, śledzi dziewczynę bez śladu erotycznego zaciekawienia; Amerykanin, przez szacunek dla damy, odwraca się tyłem, ale założę się, że jest świadom każdego jej gestu; Francuz popala papierosa i z rozbawieniem ogląda odbicie ubierającej się dziewczyny w lustrze szafy; Anglik w przedpokoju zastanawia się, co dalej.
Nie myśl sobie, że Anglik okazał się gapą. W przedpokoju, nieskrępowany nakazem rycerskości, miał czas pomyśleć - a myśli zawiodły go do telefonu u sąsiada Anny. Zadzwonił do mnie do domu. Wyrwał mnie z głębokiego snu. Dzięki temu, odebrawszy w godzinę później telefon od Martinsa, znałem już powód jego wzburzenia, czym wzbudziłem w nim niezasłużony, ale pożyteczny respekt dla mojej operatywności. Już nigdy więcej nie natrząsał się przy mnie z policjantów i szeryfów.
Powinienem objaśnić jeszcze jeden punkt procedury policyjnej. Po dokonaniu aresztowania międzynarodowy patrol żandarmerii miał obowiązek odstawić zatrzymanego na dwadzieścia cztery godziny do kwatery Dowództwa Międzynarodowego. W ciągu tej doby zapadała decyzja o przekazaniu aresztanta władzom jednego z czterech mocarstw - tego, które miało podstawy się o niego ubiegać. Właśnie tę zasadę najczęściej łamali Rosjanie. Po naszej stronie mało kto mówi po rosyjsku, więc Rosjanin, z reguły nie znający języków obcych, nie ma praktycznie szans na wyłożenie nam swoich racji (spróbuj przedstawić własne zdanie na dowolny temat w słabo znanym języku - to nie to samo, co zamówić obiad w knajpie). Dlatego każde naruszenie porozumień przez stronę rosyjską skłonni jesteśmy poczytywać za umyślną podłość. Osobiście nie wykluczam możliwości, że Rosjanie rozumieli to konkretne ustalenie jako odnoszące się do więźniów, których zatrzymanie budzi wątpliwości. To prawda, prawie wszystkie ich aresztowania budziły wątpliwości - jednak nie w ich własnym mniemaniu: każdy Rosjanin ma się za nieomylnego. Rosjanin nawet na spowiedzi jest święcie przekonany, że to on ma rację: powie całą prawdę, ale nie będzie się usprawiedliwiał - nie widzi takiej potrzeby. Planując akcję musiałem wszystko to wziąć pod uwagę. Wydałem instrukcje kapralowi Starlingowi.
Gdy Starling zjawił się w mieszkaniu Anny, trwała tam piekielna awantura. Anna oświadczyła żandarmowi amerykańskiemu, że ma papiery austriackie (co było prawdą), i to nienaganne (co do tego istniały pewne wątpliwości). Amerykanin łamaną niemczyzną oświadczył żandarmowi rosyjskiemu, że patrol nie ma prawa aresztować obywatelki austriackiej. Poprosił Annę o okazanie dokumentów. Wtedy Rosjanin skorzystał z okazji i wyrwał jej papiery z ręki.
- Hungarian! - wytknął ją oskarżycielsko palcem. - Hungarian. Bad, bań - dodał, niechlujnie kartkując dokumenty.
Amerykanin (nazywał się O’Brien) polecił mu:
- Oddawaj małej te papiery, ale już!
Rosjanin, rzecz jasna nie zrozumiał. Amerykanin sięgnął już po pistolet, ale wtedy kapral Starling odezwał się łagodnie:
- Daj spokój, Pat.
- Jak te papiery są nie w porządku, to wszyscy mamy prawo je obejrzeć!
- Daj spokój. Obejrzymy sobie w Dowództwie.
- Jeżeli w ogóle dojedziemy do Dowództwa! Ci rosyjscy kierowcy robią, co chcą. Założę się, że pojedzie prosto do swojego sektora.
- Zobaczymy - powiedział Starling.
- To jest właśnie wasza wada, Brytyjczyków: nie wiecie, kiedy się postawić.
- Tak sądzisz? - bąknął Starling. Walczył pod Dunkierką, ale wiedział, kiedy lepiej zachować milczenie.
Wsiedli do auta. Oniemiałą ze strachu Annę dwaj Rosjanie posadzili między sobą, z przodu. Gdy ujechali kawałek, Amerykanin dotknął ramienia Rosjanina i powiedział:
- Zła droga. Dowództwo tamta strona.
Rosjanin odpowiedział na to coś w swoim języku, wspierając słowa pojednawczym gestem. Jechali dalej.
- A nie mówiłem? - zwrócił się O’Brien do Starlinga. - Wywożą ją do sektora rosyjskiego. - Anna z przerażeniem obserwowała drogę. - Nie martw się, malutka - pocieszył ją 0’Brien. - Ja ich załatwię. - Znów zaczął gmerać przy kaburze.
- Wiesz, Pat - powiedział Starling - to jest właściwie sprawa Brytyjczyków. Nie musisz się w nią mieszać.
- Nowy jesteś. Nie znasz tych drani.
- Rzecz nie jest warta incydentu międzynarodowego.
- Chryste Panie! - rozeźlił się O’Brien. - Jak to: niewarta? Ktoś się musi wstawić za tą małą!
Zawsze mam wrażenie, że amerykańska rycerskość błądzi dziwnymi drogami; czekam, kiedy pojawi się amerykański święty, całujący rany trędowatych.
Kierowca gwałtownie zahamował: blokada na drodze. Z góry wiedziałem, że jeśli nie skierują się wprost do kwatery Dowództwa w Śródmieściu, będą musieli natknąć się na ten posterunek. Zajrzałem do wnętrza wozu i spytałem kierowcę (nie całkiem płynnie) w jego ojczystym języku:
- Co robicie w sektorze brytyjskim? Wymamrotał coś o „rozkazie”.
- Czyj rozkaz? Pokażcie. - Przyjrzałem się podpisowi pod rozkazem; użyteczna informacja. - Otrzymaliście rozkaz aresztowania obywatelki węgierskiej, zbrodniarki wojennej, ukrywającej się w sektorze brytyjskim na fałszywych papierach. Chciałbym obejrzeć te papiery.
Zaczął coś zawile tłumaczyć, ja jednak zauważyłem dokumenty wystające mu z kieszeni. Wyciągnąłem je. Rosjanin sięgnął po broń; równocześnie dostał ode mnie pięścią w twarz - czułem się podle, wymierzając ten cios, ale takiego zachowania oczekuje się od rozgniewanego oficera. Rzeczywiście, cios jakby go otrzeźwił, zwłaszcza że w kręgu reflektorów pojawili się trzej brytyjscy żołnierze.
- Mam wrażenie, że papiery są w porządku - powiedziałem. - Ale na wszelki wypadek sprawdzę je i wynik badania prześlę waszemu pułkownikowi. Wasz pułkownik może w każdej chwili wystąpić o ekstradycję tej pani. Wystarczy, że przedstawi nam potwierdzone dowody jej zbrodniczej działalności. Według naszych ustaleń, Węgrzy nie są obywatelami rosyjskimi.
Słuchał z wybałuszonymi oczami (pewnie co drugie słowo źle wymawiałem).
- Proszę wysiadać - zwróciłem się do Anny.
Nie mogła się przecisnąć obok Rosjanina, więc musiałem wpierw wyciągnąć go z wozu. Wsunąłem mu do ręki paczkę papierosów.
- Macie, popalcie sobie - powiedziałem.
Reszcie patrolu pomachałem na pożegnanie i westchnąłem z ulgą, że przynajmniej ten incydent mamy z głowy.
XIII
Słuchając opowieści Martinsa o tym, jak poszedł do Anny i nie zastał jej w domu, myślałem intensywnie o czymś innym. Nie przekonała mnie ani wersja o duchach, ani o tym, że mężczyzna z twarzą Harry’ego Lime’a był pijackim omamem. Wyjąłem z biurka i porównałem dwie mapy Wiednia. Następnie, uciszywszy Martinsa szklanką whisky, zadzwoniłem do mojego asystenta z pytaniem, czy udało się zlokalizować Harbma. Odparł, że nie; wedle jego informacji, Harbin tydzień wcześniej opuścił Klagenfurt z zamiarem odwiedzenia rodziny w sąsiednim sektorze. Trzeba jednak wszystko robić samemu i wystrzegać się skłonności do krytykowania podwładnych. Byłem pewien, że mnie Harbin by się nie wymknął, chociaż pewnie popełniłbym przy okazji wiele błędów, których uniknął mój podwładny.
- W porządku - powiedziałem. - Szukajcie go dalej.
- Przepraszam, sir.
- Nie szkodzi - powiedziałem. - Zwykła rzecz.
Na to on, głosem pełnym entuzjazmu - ach, odzyskać ten entuzjazm dla rutynowych działań; ileż okazji, ile przebłysków intuicji przegapia człowiek tylko dlatego, że robota mu spowszedniała! - rozgadał się w słuchawkę:
- Sir, nie daje mi spokoju myśl, że chyba zbyt łatwo oddaliliśmy wersję o morderstwie. Pewne szczegóły...
- Wynotujcie je, Carter.
- Tak jest, sir. Uważam, sir, jeśli wolno mi wyrazić własne zdanie - (Carter jest bardzo młody) - że należałoby go wykopać. Nie ma żadnych dowodów na potwierdzenie podanego przez tamte osoby czasu i okoliczności zgonu.
- Zgadzam się Carter. Zwróćcie się z tym do władz. Martins miał rację: wyszedłem na kompletnego durnia.
Proszę jednak pamiętać, że policjant w okupowanym mieście wykonuje całkiem inną pracę niż policjant we własnym kraju. Wszystko jest obce: metody pracy zagranicznych kolegów, procedura dochodzeniowa, nawet sposób prowadzenia przesłuchań. Teraz myślę, że zanadto uległem własnemu osądowi. Śmierć Lime’a przyjąłem z wielką ulgą. Wersja o wypadku była mi bardzo na rękę. Wróciłem do rozmowy z Martinsem.
- Zajrzał pan do kiosku, czy był zamknięty?
- Właściwie to nie był kiosk z gazetami - wyjaśnił - tylko gruby słup albo solidna, metalowa budka, oklejona plakatami. Pełno ich na każdej ulicy.
- Niech mi pan najlepiej wskaże to miejsce.
- Ale czy Annie nic nie grozi?
- Policja obserwuje jej mieszkanie. Na razie będą się trzymali z daleka.
Nie chciałem niepokoić mieszkańców widokiem wozu policyjnego, więc pojechaliśmy tramwajem - kilkoma tramwajami, przesiadając się parokrotnie - a ostatni odcinek drogi pokonaliśmy pieszo. Byłem po cywilnemu, chociaż i tak wydawało mi się mało prawdopodobne, aby tamci po nieudanej próbie porwania Anny ryzykowali z wystawieniem szpiega.
- To ten róg - powiedział Martins i poprowadził mnie w boczną uliczkę. Stanęliśmy przy słupie ogłoszeniowym. - Wszedł za ten kiosk i zniknął bez śladu - zapadł się pod ziemię.
- Właśnie tak. Dosłownie - powiedziałem.
- Jak to?
Zwykły przechodzień nie zauważyłby, zwłaszcza po ciemku, że w słupie są drzwi - a dziwny osobnik zniknął pod osłoną nocy. Szarpnąłem drzwiczki i pokazałem Martinsowi kręte, żeliwne schodki prowadzące pod ziemię.
- Wielki Boże! - szepnął. - Więc to nie było przywidzenie!
- To jedno z wejść do głównego kanału.
- I każdy może się tam dostać?
- Każdy. Rosjanie, nie wiadomo dlaczego, nie pozwalają zamykać tych wejść.
- Jak daleko można zajść dołem?
- Z jednego końca Wiednia na drugi. Ludzie chronili się tu w czasie nalotów. Niektórzy nasi więźniowie przesiedzieli w kanałach dwa lata. Nie mówiąc o dezerterach - i złodziejach. Człowiek dobrze obeznany z planem miasta mógł wyjść na powierzchnię gdzie chciał, przez klapę w chodniku albo słup taki jak ten. Austriacy powołali specjalne oddziały policji do patrolowania kanałów. - Zamknąłem drzwiczki i dodałem: - Więc tutaj zniknął pański przyjaciel Harry.
- Pan naprawdę wierzy, że to był Harry?
- Wszystko na to wskazuje.
- Kogo w takim razie pochowano?
- Jeszcze nie wiem, ale wkrótce się dowiemy: zarządziłem ekshumację. Coś mi mówi, że Koch nie był jedynym niewygodnym świadkiem, którego zamordowali.
- Przyznam, że to dla mnie szok - powiedział Martins.
- Nie dziwię się.
- Co pan dalej zamierza?
- Jeszcze nie wiem. Prosić Rosjan o współpracę nie ma sensu, a idę o zakład, że on ukrywa się w ich sektorze. Do Kurtza też nie mamy dojścia, skoro załatwili Harbina - a na pewno go załatwili; inaczej po co inscenizowaliby całą tę szopkę z wypadkiem i pogrzebem.
- A jednak czy nie wydaje się panu dziwne, że Koch nie rozpoznał z okna twarzy zmarłego?
- Okno jest wysoko, a twarz została na pewno zmasakrowana, zanim wyjęli ciało z samochodu.
- Wiele bym dał, żeby z nim porozmawiać - Martins zamyślił się. - W pewne rzeczy, rozumie pan, po prostu nie mogę uwierzyć.
- Przypuszczam, że właśnie pan jeden mógłby z nim pogadać. Ale ryzyko jest spore: za dużo pan wie.
- Ciągle nie wierzę... tamtą twarz widziałem tylko przez moment... Co ja mam robić?
- On teraz nie opuści sektora rosyjskiego. Kto wie, czy nie dlatego chciał tam siłą ściągnąć dziewczynę; czy z miłości, czy z poczucia zagrożenia - tego nie wiem. Wiem natomiast, że namówić go do powrotu mogłaby tylko ona - albo pan, jeśli on nadal uważa pana za przyjaciela. Najpierw jednak musi się pan z nim skontaktować. Tylko jak znaleźć łącznika?
- Mogę odwiedzić Kurtza. Mam jego adres.
- Proszę pamiętać - uprzedziłem go - Lime może nie chcieć wypuścić pana z sektora rosyjskiego, kiedy już raz się pan tam znajdzie, a moja ochrona tak daleko nie sięga.
- Muszę rozgryźć tę śmierdzącą sprawę - wycedził Martins. - Ale nie będę grał roli przynęty. Spotkam się z nim i porozmawiam. To wszystko.
XIV
Niedziela otuliła Wiedeń pozorem pokoju: wiatr ustał, a śnieg nie padał od dwudziestu czterech godzin. Pełne od rana tramwaje jeździły na Grinzing, gdzie pija się młode wino, i pod śnieżne stoki okalających miasto wzgórz. Idąc spacerem na drugą stronę kanału przez prowizoryczny wojskowy most, Martins nagle uprzytomnił sobie bezludną pustkę tego popołudnia: młodzież wyjechała za miasto z sankami i nartami; starsi zamknęli się w domach na poobiednią sjestę. Tablica ostrzegła Martinsa, że wkracza do sektora rosyjskiego. Poza tym nie dostrzegł żadnych śladów okupacji. Więcej rosyjskich mundurów widywało się w sektorze centralnym niż tutaj.
Celowo nie uprzedził Kurtza o swojej wizycie. Wolał go zaskoczyć, niż dać mu czas na urządzenie powitania. Miał przy sobie komplet dokumentów, także laissez-passer czterech mocarstw, co upoważniało go do swobodnego poruszania się po wszystkich sektorach Wiednia. Niesamowita była ta cisza po drugiej stronie kanału: jakiś ckliwy dziennikarz opisywał ją nie tak dawno jako „milczenie grozy”, ale był to po prostu klimat szerszych niż w centrum ulic, większych zniszczeń po bombardowaniach, mniejszego zaludnienia - no i, naturalnie, niedzielnego popołudnia. Nie było czego się bać - a przecież trudno było nie oglądać się co chwila za siebie na pustyni szerokiej ulicy, gdzie człowiek słyszał każdy własny krok.
Dom odnalazł bez trudu, a ledwie nacisnął dzwonek, drzwi otworzył mu Kurtz we własnej osobie, jakby właśnie spodziewał się odwiedzin.
- O! - powiedział. - Pan Martins! - I nerwowo przygładził tył głowy. Martins przez moment zastanawiał się, czemu Kurtz wygląda inaczej, niż go zapamiętał. Nagle pojął: Kurtz nie włożył peruki - i nie był łysy. Miał całkiem normalne, krótko przystrzyżone włosy. - Szkoda, że nie uprzedził mnie pan telefonicznie. Prawie się minęliśmy: właśnie wychodziłem.
- Można na moment?
- Naturalnie.
Szafa w przedpokoju była otwarta; Martins zauważył w niej palto Kurtza, płaszcz przeciwdeszczowy, kilka miękkich kapeluszy - i zwisającą smętnie na kołku perukę.
- Widzę, że włosy panu odrosły. Gratulacje - powiedział. Lustro na drzwiach szafy odbiło błysk nienawiści w oczach i rumieniec wstydu na obliczu Kurtza.
Martins odwrócił się, a Kurtz z konspiracyjnym uśmieszkiem bąknął:
- Dobra na chłody; w głowę cieplej.
- W czyją głowę? - spytał Martins, bo nagle zrozumiał, jak przydatna mogła być ta peruka w dniu wypadku. - No, nieważne - zbył szybko własne pytanie. Przecież nie przyszedł w sprawie Kurtza. - Przyszedłem zobaczyć się z Harrym.
- Z Harrym?
- Chcę z nim pomówić.
- Pan oszalał.
- Nie mam czasu, więc przyjmijmy, że oszalałem. Dla pana jestem wariatem. Więc gdyby pan spotkał Harry’ego - albo jego ducha - proszę mu powiedzieć, że chcę się z nim widzieć. Duchy nie boją się żywych, prawda? Zwykle bywa odwrotnie. Będę przez dwie godziny czekał w Praterze, przy diabelskim młynie. Jeśli umie się pan kontaktować ze zmarłymi - proszę się śpieszyć. I niech pan pamięta - że byłem przyjacielem Harry’ego.
Kurtz milczał, za to w głębi mieszkania ktoś całkiem wyraźnie chrząknął. Martins z rozmachem pchnął drzwi - był prawie pewien, że ujrzy scenę zmartwychwstania - ale to tylko doktor Winkler podnosił się właśnie z krzesła na tle węglowej kuchni. Wstał i skłonił się, jak zawsze bardzo sztywno i akuratnie, ze znanym już Martinsowi skrzypnięciem celuloidowego kołnierzyka.
- Doktor Winkle! - powiedział Martins. Doktor Winkler zupełnie nie pasował do tej kuchni z resztkami kawalerskiego obiadu na stole; sterta brudnych naczyń stanowiła przykry kontrast z nieskazitelną higienicznością doktora Winklera.
- Winkler - poprawił Martinsa z kamienną cierpliwością. Martins zwrócił się do Kurtza:
- Proszę powiedzieć doktorowi o moim szaleństwie. Może postawi diagnozę. I proszę nie zapomnieć: przy diabelskim młynie. Mam nadzieję, że duchy błądzą nie tylko po nocy.
To rzekłszy, opuścił mieszkanie Kurtza.
Czekał godzinę na ogrodzonym placu pod diabelskim młynem, spacerując tam i z powrotem dla rozgrzewki. Strzaskany Prater, którego kruchy szkielet miejscami wyzierał spod śniegu, świecił pustką. Na jednym straganie sprzedawano cienkie, płaskie ciastka w kształcie koła wozu; cisnęła się tam dzieciarnia z kartkami żywnościowymi. Co pewien czas do jednego wagonika diabelskiego młyna ładowano kilka zakochanych par i puszczano koło w ruch: olbrzymi wieniec pustych wagoników, z jednym tylko pełnym, krążył powoli nad miastem. Gdy pełny wagonik znalazł się w zenicie, zatrzymywano mechanizm na parę minut, a widoczne w górze miniaturowe twarze rozpłaszczały nosy o szyby okienek. Martins był bardzo ciekaw, kto po niego przyjdzie. Czy Harry (jeśli tliło się w nim jeszcze dość uczucia przyjaźni), czy oddział żandarmerii? Napaść na mieszkanie Anny Schmidt przekonała go, że ma talent do ściągania policji. Gdy duża wskazówka okrążyła tarczę zegarka, Martins zadał sobie pytanie: Czy to tylko moja fantazja? Czy w tej chwili wydobywają z ziemi na Cmentarzu Centralnym zwłoki Harry’ego?
Za straganem z ciastkami ktoś zagwizdał melodię - Martins ją znał. Odwrócił się i czekał. Czy to obawa, czy radość przyśpieszyła bicie jego serca? A może siła wspomnień, które obudziła melodyjka - bo z nadejściem Harry’ego życie zawsze nabierało tempa, a Harry zawsze przychodził tak jak teraz: jakby nic się nie stało, jakby nikt nie spoczął w ciemnej mogile, jakby nikogo nie znaleziono w piwnicy z poderżniętym gardłem. Nadchodził ze swoją kpiarską, lekko pogardliwą, nonszalancką miną - i, oczywiście, zawsze brał, co chciał.
- Harry.
- Cześć Rollo.
Nie wyobrażaj sobie, że Harry Lime to typowy zimny drań. Nic z tych rzeczy. Wizerunek Lime’a zachowany w moich aktach to wręcz obraz doskonałości: fotografia wykonana ukradkiem na ulicy przedstawia mężczyznę na lekko rozstawionych, masywnych nogach, barczystego, nieco przygarbionego, z wydatnym brzuszkiem, zbyt długo rozpieszczanym nadmiarem wykwintnego jadła; na twarzy łobuzerski uśmieszek i wyraz jowialnej wiary w to, że gdy on jest szczęśliwy, raduje się cały świat. Nie popełnił błędu: na powitanie nie wyciągnął ręki, która mogłaby zawisnąć w próżni, lecz tylko przyjaźnie poklepał Martinsa po ramieniu i zagadnął:
- Jak się masz?
- Musimy pogadać, Harry.
- Jasne.
- Bez świadków.
- Więc miejsce jest idealne: właśnie tutaj.
Harry wszędzie umiał się urządzić - nawet w zrównanym z ziemią lunaparku: wcisnął parę groszy kobiecie obsługującej diabelski młyn i już mieli wagonik wyłącznie dla siebie.
- Dawniej - uśmiechnął się do Martinsa - robili tak zakochani, ale dzisiaj, niebożęta, nie śmierdzą groszem.
Z taką miną, jakby naprawdę im współczuł, wyjrzał przez okienko wznoszącego się chybotliwie wagonika na malejące w dole postacie.
Wolno, majestatycznie, po jednej stronie zapadało się miasto, a po drugiej rosło imponujące rusztowanie diabelskiego młyna. Kiedy horyzont uciekł w dół, ujrzeli Dunaj i filary Reichsbrucke, wzniesione nagle ponad poziom miejskich dachów.
- No, Rollo - odezwał się Harry. - Miło cię widzieć.
- Byłem na twoim pogrzebie.
- Udał mi się kawał, co?
- Twoja dziewczyna jest innego zdania. Też tam była. Płakała.
- Dobre stworzenie - powiedział Harry. - Bardzo ją lubię.
- Nie uwierzyłem w to, co policja mi o tobie mówiła.
- Gdybym wiedział, że tak to się potoczy, w ogóle bym cię nie zapraszał. Nie przypuszczałem, że mnie namierzyli.
- Chciałeś się ze mną podzielić łupami?
- Zawsze wszystkim się z tobą dzieliłem - jak dotąd. Wagonik bujał coraz wyżej, a Harry stał plecami do drzwi i uśmiechał się do Rollo Martinsa, któremu przypomniało się, jak kiedyś, w ustronnym kącie szkolnego dziedzińca, Harry stał przed nim dokładnie tak samo i mówił: „Wiem, jak się można stąd wydostać w nocy. Bez ryzyka. Nikomu nie mówiłem, tylko tobie”. Po raz pierwszy wspomnieniu o przeszłości z Harrym nie towarzyszyło uczucie podziwu. On nigdy nie dorósł, to wieczny chłopiec, pomyślał Martins. Diabły z dramatów Marlowe’a nosiły petardy na końcach ogonów; zło miało postać Piotrusia Pana, napiętnowaną przerażającym, koszmarnym darem wiecznej młodości.
- Byłeś w szpitalu dziecięcym? - spytał Martins. - Widziałeś chociaż jedną ze swych ofiar?
Harry wyjrzał na zminiaturyzowany świat - jak do zabawy - i odsunął się od drzwi.
- Zawsze czuję się trochę niepewnie, kiedy tym jadę - powiedział i ostrożnie pomacał drzwi, jakby w obawie, że mogą się otworzyć i wysłać go w kosmos żelaznych rusztowań. - Ofiarę? - spytał po chwili. - Spuść z tego melodramatycznego tonu, Rollo. Popatrz tam, na dół - wskazał palcem ludzi, którzy jak czarne muchy uwijali się u podstawy diabelskiego młyna. - Czy byłoby ci żal, gdyby któraś z tych czarnych kropek przestała się poruszać na zawsze? A gdybym za każdą zatrzymaną kropkę zaproponował ci dwadzieścia tysięcy funtów - czy odmówiłbyś? No, powiedz, stary, ale tak z ręką na sercu. Czy nie zacząłbyś raczej zaraz kalkulować, ile kropek można bezpiecznie poświęcić? Bez podatku, stary. Bez podatku - dodał ze swoim słynnym chłopięco-konspiratorskim uśmiechem. - To dzisiaj jedyna metoda oszczędzania.
- Nie mogłeś poprzestać na oponach?
- Jak Cooler? Nie; wiesz, że zawsze byłem ambitny.
- Nie masz szans. Policja wszystko wie.
- Ale nie złapią mnie. Zobaczysz, że nie, Rollo. I znowu wypłynę. Za dobry jestem, nie usadzą mnie.
Wagonik zatrzymał się w najwyższym punkcie swojej drogi. Harry odwrócił się do okna. Jedno dobre pchnięcie, pomyślał Martins i wyobraził sobie, jak ciało wylatuje przez stłuczone okno i leci, leci w dół szybem rusztowań, a na koniec jak kawał ścierwa spada między muchy.
- Wiesz, że policja zarządziła ekshumację twoich zwłok. Kogo znajdą w trumnie?
- Harbina - odparł Harry, jakby to było oczywiste i naturalne. Jednocześnie odwrócił się od okna i dodał: - Spójrz na niebo.
Wagonik zastygł nieruchomo w zenicie diabelskiego młyna. Czarne pręty konstrukcji przecinały pomarszczony pergamin nieba, po którym rozlewały się zacieki krwawej plamy zachodzącego słońca.
- Dlaczego Rosjanie próbowali uprowadzić panią Annę Schmidt?
- Bo ma fałszywe papiery.
- Kto im o tym powiedział?
- Za życie w tym sektorze, mój drogi Rollo, płaci się usługami. Muszę im co pewien czas dostarczyć jakąś drobną informację.
- Myślałem, że chciałeś ściągnąć ją do siebie, bo jest twoją dziewczyną; że tęskniłeś za nią.
Harry uśmiechnął się wyrozumiale.
- Nie mam aż takich wpływów.
- Co ją tutaj czekało?
- Nic wielkiego. Odesłaliby ją z powrotem na Węgry. Tak naprawdę, nic na nią nie mają. W najgorszym razie zarobiłaby rok obozu pracy. Wierz mi, o wiele lepiej byłoby jej we własnym kraju niż tu, gdzie brytyjska policja bez przerwy ją szarpie.
- Ona o tobie nie pisnęła ani słowa.
- Dobre stworzenie - powtórzył Harry, tym razem z dumą i satysfakcją.
- Ona ciebie kocha.
- Starałem się, żeby jej było ze mną przyjemnie, póki byłem.
- A ja ją kocham.
- Gratulacje, stary! Dbaj o nią. Zasługuje na to. Cieszę się, naprawdę. - Mówił jak organizator, któremu udało się urządzić imprezę ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych. - Przy okazji przypilnujesz, żeby za dużo nie mówiła. I tak nie wie nic ważnego, ale ostrożność nie zawadzi.
- Mam ochotę wyrzucić cię przez to okno.
- Ale nie zrobisz tego, stary. Nasze kłótnie zawsze krótko trwały. Pamiętasz, jak w Monako obaj przysięgliśmy sobie, że to koniec przyjaźni? Ufam ci bezgranicznie, Rollo. Kurtz odradzał mi to spotkanie, ale ja cię za dobrze znam, żeby się bać. Kurtz również coś mi doradzał: żeby zaaranżować mały wypadek. Mówił, że w takim wagoniku jak ten to żadna sztuka.
- Gdyby nie to, że jestem silniejszy od ciebie.
- Za to ja mam broń. Myślisz, że ktoś zauważy ślad po kuli, jak już rąbniesz z tej wysokości? - Wagonik bardzo powoli ruszył w dół; muchy urosły do rozmiarów karzełków o czytelnych, ludzkich rysach. - Co my za głupstwa wygadujemy, Rollo! Jakbym ja mógł ci coś takiego zrobić - albo ty mnie. - Znów odwrócił się do okna i oparł czoło o szybę. Jedno pchnięcie... - Powiedz, stary, ile zarabiasz rocznie swoimi powieściami o Dzikim Zachodzie?
- Tysiąc.
- Brutto. A ja - trzydzieści tysięcy netto. Każdy ma swój styl. W dzisiejszych czasach nikt nie rozumuje kategoriami życia jednostki. Skoro rządy państw nie uznają tej kategorii, to czemu zwykły człowiek miałby ją uznawać? Oni mówią: „lud”, „proletariat”, a ja mówię: „motłoch”. To jedno i to samo. Oni mają swój plan pięcioletni, ja też mam swój.
- Przecież byłeś katolikiem.
- I nadal wierzę. W Boga, w łaskę Opatrzności i tak dalej. Swoim działaniem nie czynię szkody duszy ludzkiej. Dla zdechlaka najlepszym wyjściem jest śmierć. Niewiele tracą, niebożęta - dodał z tym samym co przedtem odcieniem autentycznego współczucia. W tej chwili wagonik osiadł na platformie, a przez szyby zajrzały do środka twarze nieświadomych wybrańców śmierci - spocone, zmęczone, żądne rozrywki twarze niedzielnej gawiedzi. - Mógłbym cię wprowadzić. Przydałbyś się nam. Chwilowo nie mamy nikogo w sektorze centralnym.
- A Cooler? A Winkler?
- Nie zamieniaj się w szpicla, stary. - Wysiedli z wagonika. Lime znów ujął Martinsa za łokieć. - To był żart. Wiem przecież, że nie jesteś szpiclem. Nie orientujesz się przypadkiem, co słychać u naszego kumpla Bracera?
- Przysłał mi kartkę na Boże Narodzenie.
- To były piękne dni, stary. Piękne dni. No, tutaj muszę cię pożegnać. Na pewno jeszcze kiedyś się spotkamy. Jakbyś miał problemy, możesz zawsze odszukać mnie przez Kurtza.
Odszedł, ale po paru krokach odwrócił się i pomachał Martinsowi ręką, której taktownie nie próbował mu podać. Wraz z nim odchodziła przeszłość Martinsa; lada chwila miała ją zasnuć chmura niepamięci.
- Harry! - zawołał Martins za odchodzącym. - Nie ufaj mi, Harry!
Ale dzieliła ich już znaczna odległość; wątpliwe, czy Lime usłyszał ostrzeżenie.
XV
- Anna była w teatrze - opowiadał Martins. - Grała w niedzielnej popołudniówce. Musiałem po raz drugi obejrzeć od początku do końca tę koszmarną komedię o podstarzałym kompozytorze, zauroczonej nim dziewczynie i wyrozumiałej - do obrzydzenia wyrozumiałej - żonie. Anna grała fatalnie; nawet w najlepszej formie nie była dobrą aktorką. Gdy po spektaklu odwiedziłem ją w garderobie, nie kryła złego humoru. Zdaje mi się, że cały czas obawiała się moich zalotów, których sobie nie życzyła. Powiedziałem jej, że Harry żyje - myślałem, że się ucieszy, a ja będę cierpiał widząc jej radość, a tymczasem ona siedziała przed lustrem i nie ocierała łez, które płynęły ciurkiem, żłobiąc rowki w makijażu. Aż w końcu pożałowałem, że się nie cieszy. Wyglądała okropnie, a ja byłem bardzo zakochany. Streściłem jej rozmowę z Harrym, ale chyba nie słuchała uważnie, bo jedyny jej komentarz brzmiał: „Wolałabym, żeby nie żył”. „Zasłużył na śmierć” - przyznałem. Na to ona: „Chciałam powiedzieć, że gdyby nie żył, byłby bezpieczny. Od wszystkich”. Wtedy zapytałem Martinsa:
- Pokazywał jej pan te zdjęcia, które panu dałem? Zdjęcia dzieci?
- Tak. Postanowiłem uciec się do środków ostatecznych. Ona ma Harry’ego we krwi - musi się go pozbyć. Ustawiłem zdjęcia na toaletce, opierając je o słoiki z kremami. Nie mogła ich przeoczyć. „Policja - powiedziałem - nie może aresztować Harry’ego poza tym sektorem. Musimy pomóc go tu ściągnąć”. „Myślałam, że to twój przyjaciel” - powiedziała. „Były przyjaciel” - odparłem. Wtedy oświadczyła: „Nie licz na mnie. Nie przyłożę ręki do ujęcia Harry’ego. Nie chcę go więcej widzieć. Nie chcę słyszeć jego głosu. Nie chcę, żeby mnie dotykał. Ale nie zrobię nic, żeby go skrzywdzić”. Poczułem się rozżalony - sam nie wiem czemu, bo przecież nic dla niej nie zrobiłem, nic nie była mi winna. Nawet Harry uczynił dla niej więcej niż ja. „Ty go wciąż pragniesz” - powiedziałem, jakbym oskarżał ją o zbrodnię. „Nie pragnę go, ale on we mnie tkwi - odparła. - Tak jest i już. To nie ma nic wspólnego z przyjaźnią. Kiedy mam sny erotyczne, tylko on w nich występuje”.
Martins przerwał opowieść. Ponagliłem go:
- No i?
- Wyszedłem i koniec. Teraz słucham pana. Co mam robić?
- Trzeba działać szybko. W trumnie było ciało Harbina, więc Winklera i Coolera możemy zgarnąć od razu. Kurtz jest na razie poza naszym zasięgiem, kierowca tak samo. Wystosujemy formalny wniosek do Rosjan o zgodę na aresztowanie Kurtza i Lime’a - w ten sposób przynajmniej akta będą w porządku. Jeśli ma pan być naszą przynętą, to musi pan skontaktować się z Lime’em natychmiast, a nie po spędzeniu doby w sektorze brytyjskim. Trzymajmy się takiej wersji: z chwilą powrotu do sektora centralnego zwinęliśmy pana na przesłuchanie, w trakcie którego dowiedział się pan ode mnie o Harbinie; w związku z powyższym zdecydował się pan ostrzec Coolera. Coolerowi pozwolimy się wymknąć, żeby zmylić grubszą zwierzynę - zwłaszcza że nie mamy dowodów na jego udział w aferze penicylinowej. Cooler pryśnie do Drugiego Bezirku, do Kurtza, a wtedy Lime przekona się, że pan nie kłamał. W trzy godziny później zaalarmuje pan Lime’a wiadomością, że policja depcze panu po piętach, a pan się ukrył i koniecznie chce się z nim widzieć.
- Nie przyjdzie.
- Nie byłbym tego taki pewien. Kryjówkę dobierzemy starannie, w miejscu, które sam Lime uznałby za najmniej ryzykowne. Warto spróbować. Znając jego ambicję i poczucie humoru, może mu się spodobać, że ratuje pana z takiej opresji. Zwłaszcza że potem byłby mu pan winien milczenie.
- W szkole nigdy mnie nie ratował z opresji - powiedział Martins. Najwyraźniej poddawał własną przeszłość gruntownej rewizji i dochodził do całkiem nowych wniosków.
- W szkole opresje nie były tak poważne. I nie obawiał się tego, co pan może powiedzieć.
- Uprzedziłem go, żeby mi nie ufał, ale nie słyszał kiedy to mówiłem.
- Zgadza się pan?
Oddał mi zdjęcia dzieci; leżały między nami na biurku. Popatrzył na nie jeszcze raz, dłuższą chwilę, zanim powiedział:
- Tak. Zgadzam się.
XVI
Pierwsza część planu poszła gładko. Opóźniliśmy aresztowanie Winklera po jego powrocie z Drugiego Bezirku do czasu, aż Cooler został ostrzeżony. Martins wrócił zadowolony z krótkiego spotkania z Coolerem. Cooler powitał go bez żenady, nawet z pewną jowialną wyniosłością.
- O, pan Martins, miło pana widzieć. Proszę siadać. Cieszę się, że doszedł pan do porozumienia z pułkownikiem Callowayem. To porządny gość, ten Calloway.
- Nie doszliśmy do porozumienia - skorygował Martins.
- Nie ma mi pan za złe, że powiadomiłem Callowaya o pańskiej wizycie u Kocha, prawda? Rozumowałem tak: jeśli jest pan niewinny, to bez trudu się pan wytłumaczy, a jeśli jest pan winny, to moja sympatia do pana nie powinna powstrzymać mnie przed dopełnieniem obowiązku. Obowiązku obywatelskiego.
- Składanie fałszywych zeznań też zalicza pan do obowiązków obywatelskich?
- Och, to stare dzieje - skrzywił się Cooler. - Widzę, że jednak jest pan na mnie zły. Proszę spojrzeć na to od innej strony: pan też jest obywatelem, ma pan zobowiązania wobec...
- Policja ekshumowała zwłoki. Będą ścigać pana i Winklera. Chcę, żeby ostrzegł pan Harry’ego...
- Nie rozumiem o czym pan mówi.
- Owszem, świetnie pan rozumie.
To nie ulegało wątpliwości. Martins wstał i wyszedł bez ceregieli. Miał dość jowialnej twarzy przyjaciela ludzkości.
Pozostało umieścić przynętę w pułapce. Przestudiowawszy starannie plan systemu kanalizacyjnego, doszedłem do wniosku, że najłatwiej będzie zwabić Lime’a do kawiarni usytuowanej w pobliżu głównego wejścia do wielkiego kanału, które mieściło się, jak wszystkie, w słupie ogłoszeniowym. Lime miałby proste zadanie: wyłonić się spod ziemi, przejść pięćdziesiąt jardów, zabrać Martinsa i wrócić z nim tą samą drogą w mroczny świat kanałów. Nie wiedział, że znany jest nam ten sposób poruszania się po mieście. Mógł za to wiedzieć, że o północy kończy służbę jeden patrol policji kanałowej, a następny zaczyna dopiero o drugiej.
O północy Martins zasiadł w zimnej kafejce z widokiem na słup ogłoszeniowy. Pił kawę za kawą. Pożyczyłem mu rewolwer. Ustawiłem ludzi w najmniejszej bezpiecznej odległości od tego wejścia. Policja kanałowa trwała w pogotowiu, by o godzinie zero zamknąć wszystkie inne wyloty kanałów i zacząć przeczesywać podziemie od obrzeży miasta ku centrum. Jednak zamierzałem, jeśli okazałoby się to możliwe, zgarnąć Lime’a, zanim zapadnie się z powrotem pod ziemię. Oszczędziłoby nam to kłopotu - a Martinsowi ryzyka. Tymczasem Martins, jak już mówiłem, siedział w kawiarni.
Wiatr wzmógł się na nowo, ale nie przyniósł śniegu: dął tylko lodowatym chłodem od Dunaju i zmiatał śnieg na skwerku przed kawiarnią jak kożuch białej piany na szczycie fali. Lokal nie był ogrzewany: Martins grzał dłonie, raz jedną raz drugą, o filiżankę z erzacem kawy. Zamówił tych kaw nie wiadomo ile. W każdej chwili był z nim na sali któryś z moich ludzi; zmieniałem ich mniej więcej co dwadzieścia minut, niezbyt regularnie. Minęła przeszło godzina. Martins już dawno stracił nadzieję, tak samo jak ja - czekałem pod telefonem o parę ulic dalej, a towarzyszył mi oddział policji kanałowej, gotów w każdej chwili rozpocząć akcję w podziemiu. W butach za kolana i polowych kurtkach, nie narzekaliśmy na zimno jak biedaczek Martins. Jeden z żandarmów miał przytroczony na piersi mały punktowiec, jak półtora reflektora samochodowego, a inny trzymał wiązkę petard. Zadzwonił telefon. Usłyszałem głos Martinsa.
- Skonam tu z zimna. Już kwadrans po pierwszej. Czy jest sens to ciągnąć?
- Nie powinien pan telefonować. Proszę być cały czas na widoku.
- Wypiłem siedem obrzydliwych kaw. Mój żołądek więcej nie zniesie.
- Jeżeli on ma zamiar przyjść, to już długo nie będzie zwlekał. Nie zechce spotkać się z patrolem o drugiej. Niech pan wytrzyma jeszcze kwadrans, tylko proszę z dala od telefonu.
Głos Martinsa nagle się zmienił:
- O Jezu! On tu jest! On... - Połączenie się przerwało.
- Dajcie rozkaz obstawienia wyjść z kanałów - poleciłem adiutantowi, a oddziałowi kanałowemu powiedziałem: - Schodzimy.
Oto fakty. Martins rozmawiał ze mną przez telefon w chwili, gdy do kawiarni wszedł Harry Lime. Nie wiem co - jeśli w ogóle cokolwiek - usłyszał. Pewnie starczyło mu, że zobaczył przy telefonie człowieka, który rzekomo ukrywa się przed policją i nie ma w Wiedniu ani jednej życzliwej duszy. Prysnął za drzwi, zanim Martins zdążył odłożyć słuchawkę. Zdarzyło się to w jednym z trzech rzadkich momentów, gdy w kawiarni nie było żadnego z moich ludzi; poprzedni właśnie wyszedł, a następny czekał na zewnątrz, na chodniku. Harry Lime otarł się o niego, pędząc do kiosku. Martins stanął w drzwiach i zobaczył mojego człowieka. Wystarczyło krzyknąć - zbieg stanowił jeszcze wtedy łatwy cel - ale podejrzewam, że dla Martinsa ulicą czmychał nie Lime-złodziej penicyliny, lecz Harry. Wahanie Martinsa trwało do chwili, aż Lime zniknął za słupem. Dopiero wtedy krzyknął:
- To on!
Ale Lime był już pod ziemią.
Większość z nas nie ma pojęcia o tym, że stąpa po dachu przedziwnego świata - świata jaskiń, wodospadów i wartkich rzek, rządzącego się, nie inaczej niż świat na górze, odpływami i przypływami. Jeśli czytałeś przygody Allana Quatermaina, a zwłaszcza opis podróży rzeką podziemną do miasta Milosis, z łatwością wyobrazisz sobie ostatni przyczółek Lime’a. Główny nurt, szeroki jak pół Tamizy, rwie rączo pod olbrzymim, łukowatym sklepieniem, zasilany licznymi dopływami, które spływają wodospadami z wyższych poziomów i po drodze gubią nieczystości - dlatego główny kanał nie cuchnie, cuchną tylko kanały boczne. Woda w głównym kanale ma słodki, świeży zapach, z domieszką ozonu. Ciemność stale rozbrzmiewa gromkim szumem i chlustem.
Martins z policjantem dopadli podziemnej rzeki tuż po przypływie. Zbiegli po krętych, żelaznych schodach; potem, skuleni, przecisnęli się krótkim, niskim pasażem i stanęli na płytkim skraju chlupoczącej o cembrowinę wielkiej wody. Mój człowiek poświecił latarką wzdłuż brzegu i powiedział:
- Poszedł w tamtą stronę.
Tak jak głęboki strumień na powierzchni ziemi osadza na przybrzeżnych płyciznach wszelkie śmieci, tak podziemny nurt ścieków spycha pod ściany, na spokojną wodę, skórki pomarańczy, rozmokłe pudełka po papierosach i inne odpadki. Lime, przedzierając się przez taką mieliznę jak przez bagna, znaczył za sobą wyraźny szlak. Policjant trzymał latarkę w lewej ręce, a w prawej niósł broń.
- Proszę trzymać się z tyłu za mną, sir. Drań może strzelić.
- To czemu, do jasnej cholery, pan się wystawia na strzał?
- To mój zawód, sir. - Ruszyli. Woda sięgała im do kolan. Policjant kierował snop światła latarki w dół, na szlak przetarty w śmietniku na skraju kanału. - Najgłupsze - powiedział - jest to, że drań nie ma żadnych szans. Wszystkie wyjścia są obstawione, a drogę do sektora rosyjskiego odcina kordon naszej policji. Za chwilę nasi chłopcy zaczną przeczesywać kanały boczne w stronę centrum. - Wyjął z kieszeni gwizdek i dmuchnął: z daleka, z różnych stron ozwały się podobne odpowiedzi. - Już są na dole. Policja kanałowa. Znają ten teren nie gorzej niż ja londyńską Tottenham Court Road. Szkoda, że moja stara mnie teraz nie widzi - dodał unosząc latarkę, żeby poświecić nieco dalej. Huknął strzał. Latarka wystrzeliła jak z procy z ręki mojego towarzysza i wylądowała w strumieniu.
- Żeby tak drania pokręciło! - wrzasnął policjant.
- Jest pan ranny?
- Lekkie draśnięcie w rękę, nic takiego. Tydzień urlopu. Proszę potrzymać, sir - to druga latarka; muszę opatrzyć rękę. Proszę nie zapalać. On siedzi w którymś z bocznych kanałów.
Echo strzału długo unosiło się w powietrzu. Gdy ucichło, przed nimi rozległ się sygnał gwizdka, na który towarzysz Martinsa odpowiedział tym samym.
- To bardzo dziwne - powiedział Martins. - Nawet nie wiem, jak się pan nazywa.
- Bates, sir - zaśmiał się tamten basem w ciemności. - Na co dzień nie babrzę się po kanałach. Zna pan pub „Pod Końską Podkową”?
- Owszem.
- A „Duke Grafton”? - Też.
- Jaki ten świat mały, co?
- Niech mnie pan puści przodem - powiedział Martins. - Do mnie raczej nie strzeli, a chcę z nim porozmawiać.
- Mam rozkaz uważać na pana, sir. Ostrożnie.
- Będę uważał. - Okrążył Batesa, z miejsca zapadając się w wodę o stopę głębiej. Stanąwszy przed policjantem, krzyknął: - Harry! - odbite echem imię - Harry, Harry, Harry! - pomknęło w głąb kanału, budząc w ciemności chór policyjnych gwizdków. - Harry - powtórzył Martins. - Wychodź. To na nic.
Głos odezwał się tak blisko, że obaj z Batesem przywarli do ściany:
- To ty, stary? Co mogę dla ciebie zrobić?
- Wyjdź. Z rękami do góry.
- Nie mam latarki, stary. Nic nie widzę.
- Proszę uważać, sir - ostrzegł Martinsa Bates.
- Niech się pan nie odrywa od ściany. Do mnie nie będzie strzelał - uspokoił go Martins. - Harry! - zawołał. - Zapalam latarkę. Graj uczciwie i wychodź. Nie masz szans. - Zaświecił latarkę: w odległości dwudziestu stóp, na granicy między światłem i wodą, stanął Harry. - Ręce do góry, Harry! - Harry podniósł rękę i strzelił. Kula odbiła się rykoszetem od muru, kilkanaście cali od głowy Martinsa - Bates krzyknął. W tej samej chwili wnętrze rozjarzyło się blaskiem punktowca, zapalonego o pięćdziesiąt jardów dalej. Snop światła padł najpierw na Harry’ego, potem na Martinsa, wreszcie na wytrzeszczone oczy Batesa, leżącego po pas w wodzie i odpadkach. Pusty karton po papierosach uwiązł mu pod pachą i nie popłynął dalej. Mój oddział dotarł na miejsce.
Martins stał nad ciałem Batesa i dygotał. W pół drogi między nami znajdował się Harry Lime. Baliśmy się strzelać, żeby nie trafić Martinsa. Na razie Lime’a oślepił blask punktowca. Posuwaliśmy się powoli, z bronią w pogotowiu. Lime kręcił głową na wszystkie strony, jak zając w świetle reflektorów samochodowych. Nagle - jednym susem rzucił się w główny nurt kanału. Odszukaliśmy go snopem światła: płynął pod wodą, dając się nieść wartkiemu strumieniowi - minął ciało Batesa i wymknął się w ciemność, poza zasięg reflektora. Co każe człowiekowi, który nie ma najmniejszych szans na ocalenie, tak desperacko walczyć o tych parę dodatkowych chwil życia? Czy to dobra cecha, czy zła? Nie umiem odpowiedzieć.
Martins stał tuż za kręgiem światła i śledził nurt. Trzymał broń. On jeden mógł w tej chwili strzelać bezpiecznie. Zdawało mi się, że dostrzegłem ruch w wodzie.
- Tam! Tam! Strzelaj! - zawołałem.
Uniósł broń i wystrzelił - dokładnie tak samo jak przed laty na Brickworth Common - na oślep. Z czeluści kanału rozległ się ostry krzyk bólu, jakby ktoś rozdarł płótno - pełen pretensji i błagania zarazem.
- Dobra robota! - zawołałem do Martinsa i przystanąłem nad ciałem Batesa. Nie żył. Nie zmrużył wytrzeszczonych oczu, gdy poświeciliśmy mu w twarz punktowcem. Ktoś wszedł do wody, wyciągnął karton po papierosach spod pachy Batesa i spuścił w nurt, który zakręcił rozmokłą tekturą, odsłaniając na chwilę napis „Gold Flake”. Trudno było zaiste znaleźć się dalej od Tottenham Court Road.
Podniosłem wzrok i nie dostrzegłem Martinsa. Zawołałem go, lecz mój głos zmieszał się z echem innych odgłosów i rykiem podziemnej rzeki. Nagle rozległ się trzeci strzał.
Martins opowiedział mi później, jak to było.
- Poszedłem dalej - mówił - żeby znaleźć Harry’ego. Ale musiałem minąć go w ciemności. Bałem się użyć latarki, żeby go po raz drugi nie sprowokować do strzału. Moja kula musiała go trafić, gdy był tuż przy wylocie bocznego kanału. Ranny doczołgał się jakoś do żelaznych schodów na końcu tej odnogi. Trzydzieści stóp nad głową miał klapę włazu, ale ból dokuczał mu coraz mocniej. Umierające zwierzę chroni się w ciemny kąt, ale umierający człowiek szuka światła.
Chcemy umierać w domu, a ciemność nie jest naszym domem. Zaczął podciągać się w górę po schodach, lecz ból szybko usadził go na miejscu. Co go napadło, że zaczął gwizdać tę głupią melodyjkę, którą ja, naiwniak, uważałem kiedyś za jego kompozycję? Czy chciał tylko zwrócić na siebie uwagę? Czy może wzywał przyjaciela - choćby takiego, który wciągnął go w pułapkę? A może był już w malignie i nic, co robił, nie miało większego sensu? Dość że usłyszałem, jak gwiżdże, i zawróciłem pod prąd strumienia. Po omacku znalazłem wylot bocznego korytarza, którym dotarłem tam, gdzie leżał Harry. „Harry” - powiedziałem i w tej samej chwili melodyjka ucichła, tuż nad moją głową. Trzymając się żelaznej poręczy, zacząłem wchodzić na schody. Cały czas bałem się, że on strzeli. Na trzecim stopniu nadepnąłem na jego rękę - właśnie tam leżał. Poświeciłem na niego latarką - nie miał broni; widocznie upuścił ją, gdy go raniłem. W pierwszej chwili myślałem, że nie żyje, ale jęknął z bólu. „Harry” - powiedziałem. Z największym wysiłkiem uchylił powieki i spojrzał mi w oczy. Chciał coś powiedzieć. Pochyliłem się, żeby usłyszeć. „Skończony dureń” - wystękał. I to wszystko. Nie wiem, czy miał na myśli siebie i złożył w ten sposób wielce niewystarczający akt skruchy (był katolikiem), czy też mnie, z moim tysiącem funtów rocznie minus podatek i zmyślonymi kowbojami, strzelającymi niecelnie nawet do królików. Potem znów zaczął strasznie jęczeć. Nie mogłem tego znieść i dobiłem go.
- O tym zapomnimy - powiedziałem.
- Ja nie zapomnę - rzekł Martins.
XVII
Tej nocy przyszła odwilż. Do rana śnieg w Wiedniu stopniał i obnażył na nowo szpetne ruiny: stalowe pręty zwisały jak stalaktyty, a rdzewiejące fragmenty szkieletów budowli sterczały z szarej brei niczym połamane piszczele. Pogrzeby stały się znacznie łatwiejsze niż tydzień wcześniej, kiedy do otwarcia skostniałej ziemi potrzebne były młoty pneumatyczne. Dzień, w którym Harry Lime miał swój drugi pogrzeb, był prawie wiosenny. Cieszyłem się, że Lime wraca do piachu; szkoda tylko, że kosztowało to życie dwóch ludzi. Na pogrzeb przyszło mniej osób niż poprzednim razem: zabrakło Kurtza i Winklera - została tylko dziewczyna, Rollo Martins, no i ja. Obeszło się bez łez.
Po zakończeniu ceremonii dziewczyna opuściła nas bez słowa i oddaliła się długą, obsadzoną drzewami aleją, wiodącą do głównego wejścia i przystanku tramwajowego. Szła brodząc w brei odwilży.
- Jestem samochodem - zwróciłem się do Martinsa. - Może pana podwieźć?
- Nie, dziękuję. Wrócę tramwajem.
- Wygrał pan. Wyszedłem na durnia.
- Nie wygrałem - powiedział. - Przegrałem.
Patrzyłem za nim, gdy oddalał się na szczudłowatych nogach w ślad za dziewczyną. Dogonił ją i dalej poszli razem.
Chyba nic do niej nie powiedział; wyglądało to raczej na koniec historii - gdyby nie fakt, że zanim zniknęli mi z oczu, ona wzięła go pod rękę, czym zwykle historia się zaczyna. Martins strzelał jak patałach i kompletnie nie znał się na ludziach, ale miał swoje sposoby na pisanie o Dzikim Zachodzie (trik ze stopniowaniem napięcia) i na kobiety (tego triku nie rozszyfrowałem). A Crabbin? Crabbin po dziś dzień wykłóca się z British Council o rachunek za wizytę Dextera. British Council twierdzi, że nie ma obowiązku płacić dwa razy za tę samą imprezę, odbywającą się jednocześnie w Sztokholmie i w Wiedniu. Szkoda Crabbina. Jak się nad tym głębiej zastanowić, to szkoda nas wszystkich.
Stracone złudzenia
Wstęp
„Upadły idol” [*W Polsce wyświetlano film pod tytułem „Stracone złudzenia” i ten sam tytuł przyjmujemy dla literackiej wersji tej opowieści], przeciwnie niż „Trzeci człowiek”, nie został napisany dla potrzeb filmu. To jeden z wielu powodów, dla których wolę go od „Trzeciego człowieka”. Zarys tego utworu, opublikowanego w roku 1935 jako „The Basement Room” („Pokój w suterenie”), powstał na parowcu towarowym, w czasie nudnej podróży powrotnej z Liberii. Dystrybutorzy filmowi zmienili tytuł na „Upadły idol” - bez sensu; nawet jako tytuł filmu kojarzy mi się on zawsze z „problemowymi” obrazami Johna Colliera.
Byłem zaskoczony, gdy Carol Reed zaproponował mi współpracę przy filmie według noweli „The Basement Room”, której temat uważałem za wybitnie „niefilmowy”: po pierwsze - morderstwo popełnia tam postać wyjątkowo sympatyczna, po drugie - nie ma happy endu, co zawsze oznacza ryzyko finansowe, a film w dzisiejszych czasach kosztuje ćwierć miliona funtów.
Jednak zabraliśmy się do pracy i niepostrzeżenie, w trakcie naszych wielogodzinnych dyskusji, opowieść ulegała zasadniczej zmianie: nie była to już historia małego chłopca, który mimo woli wydaje w ręce policji swego najlepszego przyjaciela, lecz historia małego chłopca, który podejrzewa, że jego przyjaciel jest mordercą, kłamie nieudolnie chcąc go bronić, i wbrew własnej woli przyczynia się do jego aresztowania. Zapewne w tej wersji - zwłaszcza w wykonaniu Reeda - był to niezły temat na film; niech jednak czytelnik nie będzie zdziwiony, że nie taki jest temat oryginalnej noweli.
Dlaczego na miejsce akcji reżyser wybrał ambasadę? Reed doszedł do wniosku - z którym ja się zgodziłem - że powojenna publiczność będzie patrzyła na elegancką willę w dzielnicy Belgravia jak na relikt innej epoki - a nie chodziło nam o zrobienie filmu historycznego. Początkowo nie chciałem przystać na tę zmianę, ale w końcu podpisałem się pod nią obiema rękami. Nigdy nie pamiętam, które zmiany proponował Reed, a które ja sam - z wyjątkiem paru szczegółów. Na przykład pomysł z przesłuchaniem dziewczyny na tle łóżka, z którego korzystała wespół z Bainesem, jest mój; za to dowcipny wtręt mężczyzny, który wchodzi nakręcić zegar, wymyślił Reed. Wąż też jest mój (zawsze lubiłem węże); Reed przez pewien czas buntował się przeciwko niemu, ale niezbyt ostro.
O obu filmach jedno mogę rzec z absolutną pewnością: sukces zawdzięczają Carolowi Reedowi, który jest jedynym znanym mi reżyserem emanującym ciepłem i życzliwością, a do tego umie bezbłędnie dobrać twarz do roli, świetnie kadruje obraz i - co nie bez znaczenia - rozumie rozterki autora scenariusza i wie, jak go naprowadzić na właściwy trop.
STRACONE ZŁUDZENIA (The Fallen Idol). Film w reżyserii Carola Reeda z 1948 roku. Scenariusz: Graham Greene. Dialogi: Lesley Storm, William Tempelton, Graham Greene. Zdjęcia: Georges Perinal. Muzyka: William Alwyn. Wykonawcy: Ralph Richardson (Baines), Robert Henrey (Felipe), Michele Morgan (Julia), Sonia Dresdel (żona Bainesa), Denis O’Dea (nadinspektor Crowe) i inni. London Film. Wielka Brytania.
Greene opisał straszny dramat małego chłopca, mający zaważyć na całym Jego życiu; film jest tylko dość swobodną, błyskotliwą opowieścią kryminalną - moralizatorską, ale zakończoną raczej ciepło i optymistycznie - piszą Adam Garbicz i Jacek Klinowski w przewodniku „Kino, wehikuł magiczny”. - Trzeba przyznać, że w sumie Reed nie zdradził intencji pierwowzoru i pod hasłem „dziecko patrzy na nas” przeprowadził sugestywny dyskurs o odpowiedzialności etycznej dorosłych wobec małych świadków ich zachowań i czynów.
I
Gdy drzwi wyjściowe zamknęły się za nimi, a lokaj Baines wrócił w ciemny, przytłaczający hali, Filip poczuł, że żyje. Stojąc w progu dziecinnego pokoju czekał, aż warkot silnika taksówki oddali się na koniec ulicy. Rodzice wyjechali na dwutygodniowe wakacje, a Filip - chwilowo bez niańki, bo poprzednią odprawiono, a nowej jeszcze nie przyjęto - został sam w wielkiej willi w dzielnicy Belgravia, pod opieką Bainesa i Bainesowej.
Mógł iść, gdzie chciał - nawet do spiżarni, za obite zielonym suknem drzwi, albo do salonu w suterenie. Ponieważ wszędzie mógł wejść, ale wszystkie pokoje były puste - poczuł się we własnym domu jak obcy.
Można było tylko zgadywać, kto niegdyś zajmował bezludne komnaty: w palarni, obok kłów słoniowych, poczesne miejsce okupował stojak z kolekcją fajek i rzeźbiona, drewniana baryłka na tytoń; w sypialni wisiały zwiewne różowe zasłony, a nikły ślad woni perfum unosił się nad ledwie napoczętymi słoiczkami kremów, których Bainesowa jeszcze nie zdążyła uprzątnąć; w saloniku, gdzie lśnił jak lustro nigdy nie otwierany fortepian i tykał chiński zegar, było dużo śmiesznych małych stoliczków i sreber - ale tu już urzędowała Bainesowa: ściągała zasłony z okien i zakładała pokrowce na fotele.
- Panicz Filip zechce się stąd wynieść - skrzywiła się, popatrując na niego złym okiem, ale nie przerywając skrupulatnej, bezdusznej, mechanicznej krzątaniny, której celem było przywrócenie porządku.
Filip Lane zszedł na dół i pchnął drzwi obite zielonym suknem; szukał Bainesa, ale w spiżarni go nie było. Wtedy Filip po raz pierwszy postawił stopę na schodach wiodących do piwnicy - a uczyniwszy to, powtórnie zaznał cudownego uczucia: to jest życie! Całe siedem lat, spędzonych w dziecinnym pokoju, ożyło nagle tajemniczą wibracją nowych, nieznanych jeszcze doświadczeń. Jego głowa, rojąca się od myśli, była jak wielkie miasto, do którego dotarły nagle echa odległego trzęsienia ziemi. Filip stał się czujny, ale szczęśliwy jak nigdy przedtem. Nagle wszystko stało się niesłychanie ważne.
Baines, w koszuli z krótkimi rękawami, siedział i czytał gazetę.
- Wejdź, Fil - zaprosił chłopca - rozgość się. Zaraz cię czymś poczęstuję. - Z czystego, białego kredensu Baines wyjął butelkę piwa imbirowego i pół kruchego placka. - Godzina jedenasta trzydzieści - oznajmił. - Otwieramy lokal. - Pokroił placek i nalał piwa do szklanek. Filip nigdy go jeszcze nie widział w tak dobrym humorze: Baines zachowywał się swobodnie - był u siebie.
- Czy mam zawołać panią Baines? - spytał Filip i ucieszył się, gdy Baines odpowiedział odmownie. Bainesowa miała co robić. A skoro lubi robotę - to po co jej przeszkadzać?
- Kropelka czegoś mocniejszego o wpół do dwunastej - perorował Baines, dopełniając swoją szklankę - zaostrza apetyt na coś z rusztu i jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
- Coś z rusztu? - zdziwił się Filip.
- Ludzie Wybrzeża - wyjaśnił Baines - mówią tak na każde jedzenie.
- Nie tylko na coś z rusztu?
- Nie; na przykład na kotlet smażony w oleju palmowym. A na deser papawy.
Filip wyjrzał piwnicznym oknem na kamienny dziedziniec: zobaczył tylko pojemnik na śmieci i nogi ludzi wędrujących w różne strony za ogrodzeniem willi.
- Czy tam było bardzo gorąco?
- Jeszcze jak! Nie wyobrażasz sobie. Paskudnie gorąco - nie tak przyjemnie jak u nas w parku w taki piękny dzień jak dzisiaj. Wilgoć. Zgnilizna. - Baines ukroił sobie ciasta. - Wszędzie śmierdzi zgnilizną. - Potoczył wzrokiem po niedużym pokoiku, od czystej szafki do czystej szafki: wszystko tchnęło nieskazitelną pustką; nie było tu miejsca na ludzkie sekrety. Z miną wyrażającą żal za tym, co nie wróci, Baines pociągnął zdrowy łyk ciemnego piwa.
- Dlaczego mój tata tam mieszkał?
- Bo tam pracował - odparł Baines. - Tak samo jak ja teraz tutaj. A kiedyś też tam. To była męska robota. Nie uwierzyłbyś: miałem pod sobą czterdziestu czarnuchów. I wszyscy musieli mnie słuchać.
- To czemu Baines stamtąd wyjechał?
- Bo ożeniłem się z panią Baines.
Filip poczęstował się kawałkiem kruchego placka i zjadł go, spacerując po pokoju. Czuł się bardzo dorosły, niezależny i uprawniony do własnych sądów; Baines rozmawiał z nim, bądź co bądź, jak mężczyzna z mężczyzną. Nigdy nie tytułował go „paniczem Filipem”, co miała w zwyczaju Bainesowa, która umiała się tylko płaszczyć albo wywyższać.
Baines widział kawał świata; o wiele więcej niż ogrodzenie willi i nogi zmęczonych maszynistek, drepczące przez Pimlico od Victoria Station, tam i z powrotem. Teraz siedział nad szklanką ciemnego piwa z pełną rezygnacji godnością uchodźcy. Nie skarżył się; był kowalem własnego losu, a jeśli los przybrał postać pani Baines - to Baines mógł za to winić tylko siebie.
Wyjątkowo, korzystając z nieobecności gospodarzy i z tego, że Bainesowa była zajęta na górze, pozwolił sobie, ten jeden jedyny raz, na szczyptę rozgoryczenia.
- Wróciłbym tam choćby i jutro, gdybym miał okazję.
- Czy Baines kiedyś zastrzelił Murzyna?
- Nigdy mnie nie ciągnęło do strzelania - powiedział Baines. - Nosiłem broń, to jasne. Ale ich nie trzeba było traktować surowo. Głupieli od tego. Powiem ci szczerze - Baines z zażenowaniem spuścił nad piwem głowę o rzadkich, siwiejących włosach - że ja ich, niektórych z tych czarnuchów, naprawdę pokochałem. Trudno ich było nie lubić. Stale się śmiali, brali się za ręce; lubili się dotykać; po każdym widać było, jak bardzo się cieszy, że obok jest drugi człowiek. Myśmy tego nie rozumieli, że dwaj dorośli faceci potrafią cały dzień, od rana do wieczora, trzymać się za ręce. Wcale nie chodziło o miłość. Chodziło o coś innego, czego myśmy nie rozumieli.
- Panicz Filip je między posiłkami? - rozległ się głos Bainesowej. - Co by mamusia na to powiedziała?
Bainesowa schodziła do sutereny z naręczem kremów, emulsji i innych mazideł w słoikach i tubach.
- Nie powinieneś go częstować, Baines - skarciła męża, zasiadając w plecionym fotelu. Małymi, złośliwymi oczkami krytycznie zlustrowała szminkę firmy Coty, krem Ponda, róż na policzki Leichnera, puder Cyclax i maseczkę ściągającą Elizabeth Arden.
Następnie jedno po drugim wrzuciła do kubła na śmieci. Oszczędziła tylko krem.
- Opowiada dziecku głupoty! - prychnęła. - Niech panicz Filip wraca do swojego pokoju. Zrobię obiad, to zawołam.
Filip poczłapał na górę do zielonych drzwi. Głos Bainesowej, który słyszał za plecami, był jak z koszmarnego snu, kiedy lampka oliwna przygaśnie i poruszy się zasłona: złośliwy jazgot, skrzek, niepotrzebnie głośny, bezwstydny.
- Mam tego powyżej uszu, Baines! Psujesz chłopca! Wziąłbyś się wreszcie do jakiejś roboty koło domu!
Odpowiedzi Bainesa Filip nie usłyszał. Pchnął obite drzwi i, ubrany w szare flanelowe szorty, wyłonił się jak podziemne zwierzątko na zalany słońcem parkiet w otoczeniu połyskliwych luster, odkurzonych i wypucowanych przez Bainesową.
Na dole, w suterenie, coś się stłukło. Filip poczłapał smutno na piętro, do dziecinnego pokoju. Zrobiło mu się żal Bainesa; wyobraził sobie, jak przyjemnie byłoby im we dwóch w pustym domu, gdyby Bainesowa nagle musiała gdzieś wyjechać. Nie chciało mu się bawić klockami, nie wyciągnął nawet kolejki ani żołnierzyków. Usiadł przy stole i oparł brodę na dłoniach. Co za życie. Nagle poczuł się odpowiedzialny za Bainesa, jak pan domu za starzejącego się sługę, który zasłużył sobie na opiekę. Niewiele mógł dla niego zrobić, więc postanowił przynajmniej być grzeczny.
Nie zdziwiło go, że przy obiedzie Bainesowa była miła i uprzejma: przywykł do jej zmiennych humorów. Co chwila proponowała „dokładkę mięsa, paniczu Filipie”, albo „jeszcze porcyjkę pysznego puddingu”. Był to ulubiony pudding Filipa, „królewski”, z chrupiącą bezą - mimo to Filip podziękował za dokładkę: nie chciał dać Bainesowej okazji do triumfu. Bainesowa należała do tych kobiet, którym się wydaje, że wszelką krzywdę można naprawić, podsuwając ofierze coś smacznego do jedzenia.
Z natury kwaśna, lubiła przyrządzać słodkie potrawy: w jej kuchni nigdy nie brakowało dżemu i powideł. Sama też lubiła dobrze zjeść; bezy i dżem truskawkowy zawsze dodatkowo posypywała cukrem pudrem. W dziennym świetle, sączącym się ukośnie przez piwniczne okno, drobinki kurzu unosiły się nad jej bezbarwnymi włosami, gdy po raz kolejny sięgała do cukiernicy. Baines milczał, pochylony nisko nad talerzem.
Filip znów poczuł brzemię odpowiedzialności. Baines na coś liczył i spotkał go zawód: wszystko się nagle popsuło. Filip znał uczucie zawodu: nie wiedząc nic o miłości, zazdrości i pasji, doskonale rozumiał ten żal, który człowiek odczuwa, kiedy coś, na co bardzo czekał, nie dochodzi do skutku; kiedy obietnica nie zostaje spełniona; kiedy wielkie emocje kończą się nudą.
- Baines? - zagadnął. - Czy Baines weźmie mnie po południu na spacer?
- Nie ma mowy - odpowiedziała za Bainesa Bainesowa. - Żadnego wychodzenia. Trzeba czyścić srebra.
- Mam na to dwa tygodnie - powiedział Baines.
- Najpierw praca, potem przyjemność - skwitowała Bainesowa, dokładając sobie bezy.
Nieoczekiwanie Baines odłożył łyżkę i widelec, i odepchnął talerz.
- Cholera jasna! - zaklął.
- Opanuj się - syknęła Bainesowa. - Opanuj się, Baines. Żebyś mi się nie ważył nic więcej tłuc. I nie przeklinaj; dziecko słucha. Jeżeli panicz Filip skończył jeść, może wstać od stołu. - Zgarnęła resztkę bezy z puddingu.
- Chcę wyjść na spacer - oświadczył Filip.
- Panicz Filip odpocznie teraz po obiedzie.
- Pójdę na spacer.
- Paniczu Filipie! - powiedziała Bainesowa. Wstała ze swego miejsca i, porzuciwszy nie dojedzoną bezę, zaczęła zbliżać się do Filipa, chuda i groźna, w aureoli kurzu unoszącego się w skośnym świetle sutereny. - Panicz Filip zrobi to, co kazałam.
Ujęła go za ramię i ścisnęła, niezbyt mocno, patrząc mu przy tym w oczy z ponurą złością; w tle ponad jej głową nogi sekretarek i maszynistek niechętnie dreptały z powrotem do okolicznych biur po przerwie na lunch.
- Dlaczego nie mogę iść na spacer? - spytał Filip, ale jego bunt już osłabł. Bał się Bainesowej i wstydził się własnego strachu. Więc to było życie: ta niezrozumiała dla niego pasja, rządząca pokojem w suterenie. Dostrzegł okruchy szkła, zmiecione na kupkę w kącie przy koszu na śmieci. Poszukał wzroku Bainesa, chcąc u niego szukać pomocy, ale znalazł tam tylko hamowaną nienawiść - żałosną, wypraną z nadziei nienawiść stworzenia zamkniętego za kratami.
- Dlaczego nie? - powtórzył pytanie.
- Panicz Filip ma być posłuszny - oświadczyła Bainesowa. - Niech mu się nie zdaje, że skoro ojciec wyjechał, to już nie ma nikogo, kto...
- Pani się nie waży! - przerwał jej Filip, na co Baines, ku jego wielkiemu zdziwieniu, burknął:
- Nie ma takiej rzeczy, na którą ona by się nie ważyła.
- Nienawidzę pani! - Filip wyrwał się Bainesowej i skoczył do drzwi; ona jednak była szybsza - stara, ale szybka. Zagrodziła mu wyjście.
- Panicz Filip przeprosi teraz za swoje zachowanie. - Trzęsła się ze złości. - Co powiedziałby ojciec panicza, gdyby słyszał, jak panicz się odzywa?
Wyciągnęła rękę - suchą i pobielałą od ciągłego kontaktu z sodą, o paznokciach poobcinanych do żywego mięsa - i chciała złapać Filipa, ale on wymknął się i uciekł za stół. Wtedy ona zrobiła rzecz całkiem nieoczekiwaną: uśmiechnęła się. I w jednej chwili z jędzy przeistoczyła się w uniżoną sługę.
- Niech panicz Filip zmyka mi stąd w te pędy! - zachichotała. - Mam co robić, zanim państwo wrócą.
Odsłoniła przejście, a gdy Filip ją mijał, wymierzyła mu pieszczotliwego klapsa.
- Za dużo mam dzisiaj pracy, żeby się jeszcze paniczem zajmować. Nawet połowy krzeseł nie poprzykrywałam.
Na myśl o Bainesowej, która krąży z pokoju do pokoju, naciągając płócienne całuny na kanapy, krzesła i inne meble, Filip poczuł gwałtowną odrazę nawet do górnych kondygnacji domu.
Dlatego nie poszedł na górę po czapkę, tylko tak jak stał, wyszedł z lśniącego czystością hallu na ulicę, a kiedy rozejrzał się w prawo i w lewo, pomyślał po raz kolejny tego dnia, że to jest prawdziwe życie, a on znalazł się w samym jego środku.
II
Różowo lukrowane ciastka na papierowych serwetkach, szynka, gruby plaster brunatnoczerwonej kiełbasy i osy śmigające za szybą od framugi do framugi - oto co przyciągnęło uwagę Filipa do tej właśnie wystawy. Zmęczyły go kamienne chodniki; ponieważ bał się przejść przez jezdnię, wracał do domu tą samą stroną, którą się oddalił. Był już niedaleko, widział swój skwer na końcu ulicy, stanowiącej zaniedbany margines Pimlico. Filip, ciekaw słodyczy, rozmazał ręką brud na szybie: w tle między ciastkami a szynką siedział zupełnie odmieniony Baines. Z trudem można było rozpoznać jego wyłupiaste oczy i zatokę łysiny nad czołem. Ten Baines tryskał radością i zawadiackim wigorem - chociaż uważny obserwator i w jego nowym wcieleniu dopatrzyłby się cienia rozpaczy.
Dziewczynę widział Filip po raz pierwszy. Przypomniało mu się, że Baines ma siostrzenicę; to pewnie była ona. Chuda, skulona, ubrana w biały prochowiec, dziewczyna niewiele dla Filipa znaczyła - należała do świata, o którym nic a nic nie wiedział. Nie potrafiłby snuć o niej historii, jakie fantazja podsuwała mu na temat innych osób: zasuszonego staruszka, sir Huberta Reeda, który piastował urząd Dożywotniego Sekretarza, albo pani Wince-Dudley, która raz do roku przyjeżdżała z miejscowości Penstanley w hrabstwie Suffolk, zawsze z zieloną parasolką i wielką czarną torbą; czy służby pokojowej z domów, gdzie bywał na zabawach i podwieczorkach, Filip bez trudu wymyślał różne historyjki. Ale ta osoba nigdzie nie pasowała: nawet do świata syren i Undyny, nawet do przygód Emila czy do rodziny Bastable. Siedziała wpatrzona w różowe lukrowane ciastko z wyrazem tajemniczego dystansu do świata, znamiennym dla ludzi wszystkiego pozbawionych - a obok ciastka stały przed nią napoczęte słoiki z kosmetykami, które Baines postawił na marmurowym blacie stolika.
Baines perswadował, namawiał, zachęcał, rozkazywał - a dziewczyna patrzyła na stygnącą herbatę i porcelanowe imbryczki, i płakała. Baines podał jej przez stół chusteczkę do nosa, ale nie chciała otrzeć oczu: mięła chusteczkę w dłoni, a łzy ciekły jej po policzkach i nic nie mówiła, ani słowa, tylko desperackim milczeniem broniła się przed tym, czego lękała się bardzo, chociaż pragnęła, i czego bardzo nie chciała słuchać. Dwa zakochane serca walczyły nad filiżankami z herbatą; poprzez barierę szynki, bzyczących os i brudnej szyby Filip wyczuł ich szamotaninę.
Był ciekawski; nie rozumiał, co się dzieje; chciał wiedzieć. Stanął w progu, żeby lepiej widzieć. Jeszcze nigdy nie czuł się tak odsłonięty - po raz pierwszy w życiu dotykały go, przygniatały i kształtowały losy innych ludzi. Przed tą sceną już nigdy nie miał uciec. Chociaż zapomniał o niej po tygodniu, zdecydowała o całym jego długim, surowym życiu, a umierając Filip wciąż zadawał sobie pytanie: „Kim ona jest?”
Baines wygrał swoją uwodzicielską galanterią. Dziewczyna rozchmurzyła się, otarła twarz i otworzyła jedno pudełeczko z pudrem - a przy okazji palce jej i Bainesa zetknęły się nad stołem. Filip wpadł nagle na pomysł, że śmiesznie byłoby udać głos Bainesowej.
- Baines! - zaskrzeczał od wejścia.
Para przy stoliku momentalnie skurczyła się - trudno to lepiej określić: w jednej chwili oboje stali się malutcy i wcale już nie byli szczęśliwi, a co dopiero odważni. Baines pierwszy otrząsnął się z wrażenia i spostrzegł, kto naprawdę go wołał - ale poprzednia atmosfera i tak nie wróciła. Z popołudnia uleciał gwiezdny pył i nie można już było tego naprawić. Filip przeraził się.
- Ja nie chciałem...
Chciał zapewnić Bainesa, że go kocha, że wyśmiewał się tylko z Bainesowej. Ale sam się już przekonał, że z Bainesowej nie wolno się wyśmiewać. Bainesowa to nie to co sir Hubert Reed, który posługiwał się stalówką i zawsze miał w kieszeni flanelkę do wycierania pióra; Bainesowa to nie to co pani Wince-Dudley. Bainesowa to ciemność, gdy przeciąg gasi nocną lampkę; to grudy zamarzniętej ziemi na cmentarzu i słowa, które Filip wtedy zapamiętał: „Bez młota pneumatycznego ani rusz”; Bainesowa to stare kwiaty, które za długo stały w wazonie i cuchną w małym pokoiku w Penstanley. Nie ma się z czego śmiać. Trzeba ją znosić, póki jest w pobliżu, a kiedy się oddali - przegnać ją z myśli czym prędzej, zepchnąć na dno pamięci.
- To tylko Fil - Baines przywołał chłopca gestem ręki i podsunął mu różowo lukrowane ciastko, którego nie tknęła dziewczyna. Ale popołudnie było nieodwracalnie popsute. Kęsy ciastka więzły Filipowi w gardle jak suchy chleb. Dziewczyna szybko ich zostawiła, zapomniała nawet o kosmetykach: na krótką chwilę przystanęła w wejściu, tyłem do nich - w białym płaszczu wyglądała jak mały sopelek z utrąconym czubkiem - lecz zaraz wchłonęło ją popołudnie.
- Kto to był? - spytał Filip. - Czy to siostrzenica Bainesa?
- O właśnie! - zgodził się Baines skwapliwie. - Moja siostrzenica.
Mówiąc to, zalał resztką wody czarne, strzępiaste listki herbaty w filiżance.
- Co się ma zmarnować? - powiedział. - Kto spija ostatki, ten jest piękny i gładki - dodał tonem skrajnego przygnębienia. - Napijesz się imbirowej lemoniady, Fil?
- Przepraszam, Baines. Przepraszam.
- Nie twoja wina, Fil. Słowo daję, myślałem, że to ona. Ona wszędzie wlezie. - Wyłowił z fusów w filiżance jeden cienki listek i jedną twardą łodyżkę, i przylepił na grzbiecie dłoni. Przyklepał drugą dłonią, mówiąc: - Dzisiaj! - Łodyżka odskoczyła. - Jutro. W środę. W czwartek. W piątek. W sobotę. W niedzielę. - Ale uparty listek ani drgnął; z każdym kolejnym uderzeniem coraz suchszy, trwał w miejscu z niewiarygodnym wprost uporem. - Tylko twardzi wygrywają - powiedział Baines.
Wstał od stolika, zapłacił i we dwóch z Filem wyszli na ulicę.
- Nie proszę cię, żebyś mówił nieprawdę - odezwał się Baines. - Ale przecież nie musisz wspominać pani Baines o tym, że nas spotkałeś, prawda?
- Oczywiście że nie - zapewnił go Filip i udało mu się trochę utrafić w manierę sir Huberta Reeda. - Rozumiem Bainesa.
W istocie nie rozumiał nic a nic: wpadł w otchłań cudzych mrocznych spraw.
- To było głupie, tak zaraz koło domu - powiedział Baines. - Ale nie miałem czasu do namysłu. Musiałem się z nią zobaczyć.
- Oczywiście, że Baines musiał.
- Nie mam czasu do stracenia - ciągnął Baines. - Nie jestem już młody. Muszę pilnować, czy niczego jej nie trzeba.
- Oczywiście, że Baines musi.
- Pani Baines wszystko z ciebie wyciśnie, jak jej dasz okazję.
- Może mi Baines ufać - rzekł Filip oschle, krótko, z ważną miną, całkiem jak pan Reed. - Niech Baines uważa. Ona patrzy przez okno. - Rzeczywiście: spoglądała w górę przez szparę między koronkowymi firankami w oknie sutereny. Po minie widać było, że snuje domysły. - Musimy już wracać, Baines? - Filip poczuł nagle zimny ciężar na żołądku, jakby zjadł za dużo puddingu. Ścisnął rękę Bainesa.
- Uwaga - szepnął Baines. - Uwaga.
- Naprawdę musimy już tam wejść, Baines? Jeszcze wcześnie. Niech Baines weźmie mnie na spacer do parku.
- Lepiej nie.
- Ale ja się boję, Baines.
- Nie masz powodu - zapewnił go Baines. - Nic złego cię nie spotka. Biegnij zaraz na górę, do swojego pokoju. Ja zejdę na dół i pogadam z panią Baines. - Ale nawet po nim widać było, że się waha, kiedy tak stał na najwyższym schodku i udawał, że nie widzi, jak ona obserwuje ich zza firanki. - Śmiało, Fil. I prosto na górę.
Filip nie został w hallu ani chwili; ślizgając się popędził ku schodom po świeżo wypastowanym przez Bainesową parkiecie. Przez otwarte drzwi salonu na pierwszym piętrze ujrzał krzesła w płóciennych pokrowcach; nawet porcelanowy zegar na kominku był przykryty, jak klatka z kanarkiem - kiedy Filip mijał salon, zamaskowany zegar wydzwonił godzinę stłumionym, sekretnym kurantem. Na stole w dziecinnym pokoju czekała na Filipa kolacja: szklanka mleka i pajda chleba z masłem, słodki herbatnik i trochę „królewskiego” puddingu bez bezy. Filip nie miał apetytu; cały czas nasłuchiwał kroków Bainesowej i odgłosów z kuchni. Ale piwnica dobrze strzegła swoich sekretów, szczelnie ukrytych za zielonymi drzwiami. Filip wypił mleko i zjadł ciasteczko, ale reszty kolacji nie ruszył. Nagle usłyszał ciche, miarowe kroki Bainesowej na schodach. Jako wzorowa służąca chodziła cicho. Jako despotka chodziła miarowo.
A jednak wcale nie była zła, gdy otworzyła drzwi sypialni Filipa.
- Jak się udał spacerek paniczowi Filipowi? - zagadnęła zasłaniając okno, wyciągając piżamkę chłopca i zabierając tacę po kolacji. - Cieszę się, że Baines znalazł panicza. Mamusia panicza gniewałaby się, że panicz sam chodzi po ulicy. - Dopiero teraz zerknęła na tacę. - Nie mamy apetytu? Panicz Filip nie zje nawet pysznego puddingu? Zaraz przyniosę więcej konfitury.
- Nie, nie, dziękuję, pani Baines - zaprotestował Filip.
- Panicz Filip powinien więcej jeść - stwierdziła Bainesowa. Węszyła po pokoju jak pies. - Panicz Filip nie brał z kosza w kuchni żadnych słoiczków, prawda, paniczu Filipie?
- Nie - odparł Filip.
- Wiedziałam, że panicz Filip nie grzebałby w śmieciach. Chciałam się tylko upewnić. - Poklepała go po ramieniu i nagle sięgnęła do klapy żakietu Filipa, zdejmując z niej maleńki okruch różowego lukru. - Oj, nieładnie, paniczu Filipie! Teraz rozumiem, czemu panicz nie ma apetytu. Panicz Filip kupował słodkie ciasteczka! Nie na takie rzeczy rodzice dają paniczowi kieszonkowe.
- Wcale nie! Nie kupowałem - oburzył się Filip. Bainesowa posmakowała lukier końcem języka.
- Proszę mnie nie okłamywać, paniczu Filipie. Nie znoszę kłamstwa, tak samo jak ojciec panicza.
- Nie kłamię! Nie kupowałem. Sami mi dali - zaprotestował Filip. - To znaczy, pan Baines mi dał.
Ale Bainesowa nie przegapiła słowa „sami”. Widać było wyraźnie, że tylko na to czekała - nie wiadomo dlaczego, ale właśnie na to. Filip był zły, nieszczęśliwy i rozczarowany, że nie umiał dochować sekretu. Baines nie powinien był powierzać mu tajemnicy; dorośli powinni sami strzec swoich sekretów. Jak na urągowisko, Bainesowa już śpieszyła zdradzić mu następny.
- Niech mi panicz da rękę. Połaskoczę panicza, żeby sprawdzić, czy umie dochować tajemnicy - zażądała. Ale Filip schował rękę za plecy i nie dał się dotknąć. - To będzie tylko nasz sekret, paniczu Filipie - ciągnęła Bainesowa, niezrażona. - Ja o nich wszystko wiem. Pewnie była z nim w kawiarni? - domyśliła się.
- A czemu nie? - zaperzył się Filip, którego już gryzło sumienie, że ma dochować sekretu Bainesowej, chociaż zdradził sekret Bainesa. Było mu bardzo smutno, że los jest taki niesprawiedliwy. - Ona jest miła.
- Miła jest, tak? - powtórzyła Bainesowa z nowym dla Filipa odcieniem goryczy.
- Przecież to jego siostrzenica!
- Aha! Więc tak się tłumaczył! - Głos Bainesowej zabrzmiał cicho, ale dobitnie, jak bicie zegara pod pokrowcem. - Stary łajdak - wysiliła się na żartobliwy ton. - Niech mu panicz Filip nie mówi, że ja wszystko wiem. - Stała jak posąg między stołem a drzwiami; widać było, że intensywnie myśli i coś knuje. - Niech panicz da słowo, że nie powie. Dam paniczowi zestaw Meccano... No, paniczu Filipie...
Odwrócił się do niej plecami. Nie obieca, ale i nie wygada. Nie chce mieć nic wspólnego z ich sekretami, nie da się obciążyć odpowiedzialnością, którą oni za wszelką cenę próbują go obarczyć. Pragnął jak najprędzej o wszystkim zapomnieć. Dostał zbyt dużą dawkę prawdziwego życia jak na pierwszy raz - większą niż prosił - i to go przerażało.
- Zestaw Meccano 2A, paniczu Filipie - kusiła Bainesowa.
Filip nigdy więcej nie otworzył pudełka z klockami Meccano; nigdy więcej niczego nie zbudował. Umierając w sześćdziesiąt lat później jako stary ignorant, wolał nie mieć światu nic do pokazania, niż zachować w pamięci zjadliwe „dobranoc” Bainesowej i jej ciche, miarowe kroki, oddalające się po schodach do piwnicy, coraz niżej i niżej.
III
Słońce lało się do sypialni przez szparę między zasłonami. Baines wygrywał pobudkę na blaszanym dzbanku.
- Wiwat! Wiwat! - zaintonował, siadając w nogach łóżka. - Niech mi będzie wolno ogłosić, że pani Bainesowa została odwołana z posterunku. Nie wróci aż do jutra. Jej matka jest umierająca.
- Po co mnie Baines tak wcześnie budzi? - skrzywił się Filip. Patrzył na Bainesa z pewnym niepokojem: postanowił, że nie da się w nic wciągnąć - już dostał nauczkę. Taka wesołość, myślał, nie przystoi mężczyźnie w wieku Bainesa. Wesołość czyni dorosłego ludzkim, czyli podobnym do dziecka. Bo jeżeli dorosły człowiek może się zachowywać tak dziecinnie, to dziecku grozi nagłe znalezienie się w dorosłym świecie. A dorosłego świata ma się i tak dość w snach, w których po kątach czyhają czarownice i mordercy z nożami. - Jeszcze wcześnie - dodał tonem pretensji, chociaż kochał Bainesa i nie umiał nie cieszyć się jego radością. Był rozdarty między grozą a wspaniałością życia.
- Chcę, żeby ten dzień był jak najdłuższy - powiedział Baines. - To najpiękniejsza pora. - Odsłonił okno. - Lekka mgiełka. Widzisz kotkę? Całą noc nie było jej w domu. Buszowała po okolicy. Pod pięćdziesiątym dziewiątym jeszcze nie zabrali mleka. Pod sześćdziesiątym trzecim Emma trzepie chodniki. O takich rzeczach myślałem tam, na Wybrzeżu: o służącej, która trzepie chodniki, o kocie wracającym nad ranem do domu. A dzisiaj to wszystko widzę - zamyślił się. - Całkiem jakbym znowu był w Afryce. Człowiek na co dzień nie dostrzega tego, co ma wokół siebie. A to jest dobre życie; byle się nie łamać. - Baines położył pensową monetę na umywalce. - Jak się ubierzesz, Fil, biegnij po „Maił” do wózka z gazetami na rogu. Ja tymczasem ugotuję parówki.
- Parówki?
- Parówki. Dzisiaj mamy święto. Karnawał.
I Baines świętował przy śniadaniu - ożywiony, sypał żarcikami, śmiał się nie wiadomo z czego i był zarazem dziwnie podenerwowany. To miał być długi dzień - co chwila to powtarzał; latami czekał na swój długi dzień, harował w wilgotnym upale Wybrzeża, po parę razy na dzień zmieniał koszule, chorował na febrę i pocił się pod kocami - a wszystko po to, żeby kiedyś przeżyć swój najdłuższy dzień, który zacznie się lekką mgiełką, kotem buszującym po okolicy i trzepaniem chodników pod sześćdziesiątym trzecim. Oparł gazetę o dzbanek z kawą i czytał na głos fragmenty wiadomości. „Córa Down po raz czwarty wychodzi za mąż”. To go rozbawiło, ale nie na rym miał polegać najdłuższy dzień. Najdłuższy dzień oznaczał spacer do parku, przyglądanie się jeźdźcom na koniach i sir Arthurowi Stillwaterowi przechodzącemu za barierką („Jadł z nami kiedyś obiad w Bo, niedaleko Freetown; był tam gubernatorem”), lunch w Corner House (ustępstwo na rzecz Filipa, bo sam Baines wolałby kufel mocnego piwa i porcję ostryg w barze York), wycieczkę do zoo i długą jazdę autobusem z powrotem do domu w ostatnich blaskach letniego słońca. Liście drzew w Green Parku zwijały się powoli, a z Berkeley Street wyjeżdżały samochody z przednimi szybami ozłoconymi zachodzącym słońcem. Baines nikomu nie zazdrościł: ani Córze Down, ani sir Arthurowi Stillwaterowi, ani lordowi Sandale, który wyszedł na schody gmachu Ministerstwa Marynarki i Wojska, ale zaraz cofnął się do środka, bo nie miał nic do roboty, więc mógł przejrzeć jeszcze jedną gazetę.
- Powiedziałem mu tak: nie waż się więcej tknąć tego czarnego.
Baines wiódł męskie życie: wszyscy pasażerowie na górnym piętrze autobusu nadstawiali ucha, gdy opowiadał Filipowi swoje przygody.
- Zastrzeliłby go Baines? - spytał Filip, a Baines w odpowiedzi tylko zadarł głowę do góry i przekrzywił na bakier swój szacowny, ciemny kapelusz kamerdynera. Autobus okrążał właśnie Pomnik Artylerii.
- Ani bym się zawahał. Zabiłbym jak psa - odezwał się z przechwałką w głosie, i zdawało się, że bokiem przemknęła skulona postać w stalowym hełmie i szynelu, z karabinem spuszczonym lufą w dół i złożonymi na piersiach ramionami.
- Ma Baines rewolwer?
- Jasne, że mam. Wszędzie pełno rabusiów, włamywaczy - bez rewolweru ani rusz.
Właśnie takiego Bainesa Filip kochał: nie podśpiewującego wesołka, tylko odpowiedzialnego strażnika z tamtej strony bariery dorosłości, wiodącego surowe, męskie życie.
Od strony Victoria Station ciągnął nieprzerwany sznur autobusów, niczym eskorta honorowa, przeznaczona specjalnie dla Bainesa.
- Czterdziestu czarnych i ja jeden! - powtórzył z dumą Baines.
W tejże chwili przy stopniach autobusu objawiła się stereotypowa nagroda każdego legendarnego bohatera: miłość o zmierzchu.
- O! Siostrzenica Bainesa! - zauważył Filip. Poznał ją po białym prochowcu, a nie po zadowolonej, jakby sennej twarzy. Przeraziła go jak pechowy numer. Już, już miał wyznać Bainesowi, co powiedziała Bainesowa, ale ugryzł się w język: nie będzie się mieszał; niech ich sprawy idą swoim torem.
- Rzeczywiście - potwierdził Baines. - Nie zdziwiłbym się, gdyby chciała z nami coś przekąsić na kolację. - Ale na razie, tak dla zabawy, Baines zaproponował, aby udawali, że jej wcale nie znają, prześlizgnęli się bokiem w drzwiach autobusu i dopiero w domu („No, nareszcie jesteśmy!”) nakryli stół, stawiając na nim zimne parówki, butelkę mocnego piwa, butelkę imbirowego oraz karafkę młodego burgunda.
- Dla każdego coś miłego - skwitował Baines. - Biegnij, Filipku, na górę; sprawdź, czy przyszła jakaś poczta.
Filip nie lubił pustego domu o zmierzchu, przed zapaleniem świateł. Śpieszył się. Chciał jak najprędzej znaleźć się znów blisko Bainesa. W hallu panował cichy mrok, jak na scenie przed spektaklem, którego Filip nie miał najmniejszej chęci oglądać. Garść listów wsypała się z szelestem przez szparę w drzwiach, ktoś donośnie zakołatał i rozległ się głos:
- Otwierać w imieniu Republiki!
Zaturkotał wóz do transportu skazańców i odcięta głowa zakolebała się w krwawym koszu. Stuk, stuk. Wreszcie kroki listonosza oddaliły się. Filip pozbierał korespondencję z podłogi. Szpara na listy była jak prześwit w żaluzjach sklepu jubilerskiego. Filip widział w niej kiedyś zerkającego do wnętrza domu policjanta. „Co ten pan robi?” spytał niańkę, a gdy odpowiedziała: „Sprawdza, czy wszystko jest w porządku”, wyobraźnia natychmiast podszepnęła Filipowi wszystko, co mogłoby być nie w porządku.
Puścił się biegiem ku obitym drzwiom i schodom do piwnicy. Dziewczyna już tam była. Całowali się. Potem ona oparła się plecami o serwantkę i z trudem łapała oddech.
- Fil, to jest Emmy - przedstawił ją Baines.
- List do Bainesa, proszę.
- To od niej, Emmy - powiedział Baines. - Na pewno wraca.
- Ale kolację chyba zdążymy zjeść - odezwała się Emmy. - Tego nam nie popsuje.
- Ty jej nie znasz - rzekł Baines. - Z nią nigdy nic nie wiadomo. Cholera, psiakrew! - zaklął nieoczekiwanie. - Kiedyś byłem mężczyzną!
- Czy mogę zacząć jeść? - spytał Filip, ale Baines nie usłyszał pytania; otwierał list z napiętą uwagą dowodzącą czci, jaką dorośli otaczają słowo pisane. Podziękowania należało zawsze wysyłać na piśmie - nie wystarczyło poczekać na okazję wyrażenia ich ustnie; jakby litery nie mogły kłamać. A przecież Filip doskonale wiedział, że mogą: sam nie tak dawno gryzmolił słowa podziękowania dla ciotki Alicji za lalkę, którą mu przysłała w prezencie, chociaż dawno wyrósł z lalek. Litery doskonale umiały kłamać, a na dodatek uwieczniały kłamstwo: stanowiły widomy dowód nieprawości, o wiele poważniejszy niż słowa wypowiedziane.
- Wraca dopiero jutro wieczorem - oznajmił Baines. Pootwierał butelki, przysunął krzesło do stołu i znowu zaczął całować Emmy przy serwantce.
- Daj spokój - zaprotestowała. - Dziecko patrzy.
- Każdy kiedyś musi się nauczyć - orzekł Baines, nakładając Filipowi trzy parówki. Sobie wziął tylko jedną, mówiąc, że nie jest głodny, ale gdy Emma powiedziała to samo, stanął nad nią i przypilnował, żeby zjadła całą porcję. Był wobec niej surowy, a jednocześnie jakby onieśmielony. Kazał jej pić dużo burgunda, „na wzmocnienie”, jak się wyraził, i nie chciał słuchać żadnych wykrętów, ale dotykał jej tak niepewnie i niezdarnie, jakby miał do czynienia z czymś nader kruchym, co łatwo można zgnieść.
- No, nie lepsze to niż mleko i kruche ciastka, co?
- Tak - bąknął Filip. Bał się; i o Bainesa i o siebie. Z każdym kęsem, z każdym łykiem imbirowego piwa wyobrażał sobie wbrew woli, co by Bainesowa powiedziała na tę ucztę, gdyby o niej wiedziała. Aż lękał się o tym myśleć: otchłań złości i goryczy w sercu Bainesowej była niezgłębiona. - Bainesowa dzisiaj nie wraca? - spytał i nagle wszyscy troje poczuli, że Bainesowa tak naprawdę nigdzie nie wyjechała; że jest z nimi w suterenie, prowokuje do przesady w piciu i głośnej rozmowie, i tylko czeka na stosowną porę, żeby wygłosić kąśliwy komentarz. Tak naprawdę Baines nie był szczęśliwy; przyglądał się tylko szczęściu z bliska, zamiast, jak zwykle, z daleka.
- Nie - powiedział Baines. - Wraca dopiero jutro późnym wieczorem. - Nie spuszczał oka ze swojego szczęścia. W młodości, jak to chłop, oglądał się za spódniczkami, ale wyjechał na Wybrzeże, które teraz stale wspominał, jakby tłumaczył się z niewinności: gdyby żył w Londynie, na pewno wiedziałby więcej o kobietach, o czułości. - Z tobą, Emmy - rzekł, popatrując na białą serwetkę i wyszorowane do białości krzesła - to byłby dom. - Nawet tak krótka nieobecność Bainesowej wystarczyła, żeby w kątach zaczął narastać kurz. I srebra przydałoby się przetrzeć. A poranna gazeta leżała na krześle, rzucona byle jak. - Chyba pora do łóżka, co, Fil? To był długi dzień.
Nie kazali mu wędrować samemu przez pełen zakapturzonych sprzętów, ciemny dom. Towarzyszyli mu na górę oboje, razem włączając kolejne światła i, niby to przypadkiem, spotykając się palcami na kontaktach. Piętro za piętrem, przeganiali ciemność, gawędząc cicho między odzianymi w pokrowce fotelami; poczekali, aż Filip się rozbierze; nie kazali mu się myć ani czyścić zębów; okryli go kołderką, zapalili nocną lampkę, a wychodząc zostawili drzwi uchylone. Ze schodów dobiegały jeszcze przez chwilę ich głosy, miłe i ożywione, jak stłumiony gwar gości, gdy po przyjęciu żegnali się w hallu z rodzicami. Ci dwoje pasowali do tych wnętrz: gdziekolwiek się znaleźli, tworzyli wokół siebie dom. Otworzyły się któreś drzwi i zegar wybił godzinę. Filip jeszcze długo słyszał głosy Bainesa i Emmy; czuł, że są niedaleko i nie bał się. Nagle głosy umilkły, jakby ktoś je wyłączył, ale Filip czuł, że tamci są w pobliżu, w którymś z wielu pustych pokoi, i pomału morzy ich sen, tak jak i jego morzył sen po długim, pełnym wrażeń dniu.
Zdążył tylko westchnąć z satysfakcją, że życie nie zawsze bywa nieprzyjemne, i zasnął, a we śnie zaraz otoczyły go znajome koszmary: mężczyzna w kapeluszu z trójbarwną wstążką walił pięściami w drzwi i wzywał służbę Jego Wysokości do otwarcia w imię Rewolucji; w koszyku na kuchennym stole leżała krwawiąca głowa; syberyjskie wilki wkradały się coraz bliżej. Filip miał skrępowane ręce i nogi; nie mógł się ruszyć; wilki skakały wokół niego, ciężko dysząc. Otworzył oczy: nad nim stała Bainesowa, siwa, potargana, w czarnym kapeluszu na bakier. Na poduszkę upadła nagle spinka do włosów i siwy kosmyk barwy pleśni musnął usta Filipa.
- Gdzie oni są? - szeptała strasznym głosem. - Gdzie oni są?
IV
Filip patrzył struchlały: zziajana Bainesowa wyglądała, jakby właśnie skończyła rewidować wszystkie puste pokoje, pokrowiec za pokrowcem.
Siwa, potargana, w czarnej sukni zapiętej pod szyję i czarnych bawełnianych rękawiczkach, upodobniła się do czarownic, które nawiedzały Filipa w snach. Bał się otworzyć usta. Oddech Bainesowej cuchnął stęchlizną.
- Ona tu jest! Mam rację: ona tu jest! - Na twarzy Bainesowej rozpacz sąsiadowała z okrucieństwem; ta kobieta chciała „coś zrobić” bliźnim, a zarazem sama cierpiała. Krzyk ulżyłby jej, ale nie mogła krzyczeć, żeby ich nie spłoszyć. Z fałszywie przymilnym uśmiechem zbliżyła się na nowo do łóżka, gdzie Filip leżał sztywno na plecach i ani drgnął.
- Nie zapomniałam o klockach Meccano. Jutro je panicz dostanie. Mamy swoje sekrety, co, paniczu Filipie? Niech mi panicz tylko to jedno powie: gdzie oni są?
Filipowi odjęło głos. Zdjął go strach jak z koszmarnego snu.
- Niech panicz Filip powie Bainesowej. No, paniczu. Panicz Filip przecież kocha Bainesowa, prawda?
Tego już było za wiele! Filip nie mógł mówić, ale mógł skrzywić się na znak odmowy i odwrócić głowę od tej postaci, tchnącej pleśnią i stęchlizną.
Przysunęła się jeszcze bliżej i syknęła:
- To zdrada. Powiem wszystko ojcu panicza. A sama też się z paniczem porachuję, jak tylko ich znajdę. Pożałuje panicz. Pożałuje.
Nagle umilkła i nadstawiła ucha. Piętro niżej skrzypnęła podłoga. Bainesowa nachyliła się. Z dołu wyraźnie dobiegały szepty dwojga ludzi, szczęśliwych i sennych po długim, pełnym wrażeń dniu. Lampka nocna stała pod lustrem: Bainesowa mogła dostrzec w nim swoje odbicie - obraz nędzy, rozpaczy, okrucieństwa, starości i kurzu, pozbawione jakichkolwiek nadziei na przyszłość. Zatkała bez łez, sucho, astmatycznie. A jednak coś ją ratowało: okrucieństwo. To była cała jej duma i siła, jej największa zaleta, bez której Bainesowa byłaby politowania godną, zdradzoną żoną. Na palcach opuściła sypialnię Filipa, po omacku dotarła do schodów i cicho zeszła na dół - na pewno nie było jej słychać przez zamknięte drzwi. A potem znów zapanowała martwa cisza. Filip sprawdził, czy może się ruszać: podkulił kolana, usiadł na łóżku. Chciał umrzeć. To było nie fair: po raz drugi runął mur między jego światem a światem dorosłych. Tylko że tym razem dorośli bezlitośnie wciągali go w coś o wiele gorszego niż niestosowna w ich wieku wesołość; Filip czuł, że po domu szaleją wielkie emocje, chociaż nie umiał ich nazwać ani pojąć.
To nie było fair - a przecież wszystko zawdzięczał Bainesowi: zoo, piwo imbirowe, jazdę autobusem. Nawet kolacja zobowiązywała Filipa do lojalności. Lecz bał się bardzo; czuł, że zbliża się coś obrzydliwego - tak jak w snach: krwawiąca głowa, wilki, kołatanie do drzwi... Prawdziwe życie rzuciło się na niego jak dziki zwierz: nie można mieć pretensji do Filipa, że unikał go przez następne sześćdziesiąt lat. Wstał, z przyzwyczajenia starannie włożył pantofle i na palcach podszedł do drzwi; na podeście poniżej nie było całkiem ciemno, gdyż zasłony oddano do pralni i przez wysokie okna padało światło z ulicy. Bainesowa powoli obracała szklaną gałkę u drzwi. Filip wrzasnął wielkim głosem:
- Baines! Baines!
Bainesowa odwróciła się i ujrzała go skulonego przy barierze schodów. Był bezbronny, jeszcze bardziej bezbronny niż Baines. Na jego widok wściekłość jak wezbrana fala rzuciła Bainesowa z powrotem na górę. Koszmar powrócił, sparaliżował Filipa i odebrał mu raz na zawsze całą odwagę, nie pozostawiając ani ziarenka, które Filip mógłby hodować przez lata, czując jak krzepnie i mężnieje. Krzyczeć też już nigdy nie umiał.
Ale na pierwszy jego okrzyk Baines wypadł z najlepszej w całym domu sypialni. Był szybszy od Bainesowej. Nim dotarła na piętro, chwycił ją wpół. Ona szponami w czarnych rękawiczkach sięgnęła ku jego twarzy, ale ugryzł ją z całej siły. Nie miał czasu do namysłu: walczył z nią dziko, jak z obcym napastnikiem. Broniła się, a nienawiść dodawała jej sił. Zamierzała im wszystkim dać nauczkę; było jej obojętne, od kogo zacznie; wszyscy ją oszukali. A jednak coś ją hamowało: wspomnienie własnego odbicia w lustrze kazało jej pamiętać, że jest już za stara, aby ryzykować godnością; że musi pozostać damą - a co za tym idzie, może policzkować przeciwnika, ale nie gryźć; może popychać i szturchać, lecz nie kopać.
Przeciwko sobie, oprócz Bainesa, miała starość, kurz i brak nadziei. Z łopotem czarnych skrzydeł sukni przeleciała nad barierą i spadła na posadzkę hallu, tuż pod główne drzwi, jak worek węgla, którego nie wiadomo czemu nie zniesiono do piwnicy. Widział to Filip. Widziała to Emmy, która nagle siadła w progu najlepszej w całym domu sypialni, jakby nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Baines bardzo wolno zszedł na dół do hallu.
Nikt nie przeszkodził Filipowi w ucieczce; zupełnie o nim zapomnieli. Wybiegł tylnymi schodami dla służby, bo w głównym hallu leżała Bainesowa. Filip nie rozumiał, czemu ona tam leży - jak na strasznym obrazku z książki, której nikt mu jeszcze nie czytał. Filip bał się rzeczy, których nie rozumiał. Cały dom został nagle opanowany przez świat dorosłych; nawet dziecinna sypialnia nie była już bezpieczną przystanią: zalały ją fale dorosłych emocji. Pozostało tylko jedno wyjście: uciekać - uciec tylnymi schodami, jak najdalej od domu, i nigdy już nie wracać. Filip nie myślał o chłodzie, jedzeniu i spaniu; przez godzinę wydawało mu się, że zdoła raz na zawsze uciec od ludzi.
Wybiegł na skwer w piżamce i miękkich kapciach, ale nikt go tam nie zobaczył: o tej godzinie mieszkańcy dzielnic willowych siedzą albo w teatrach, albo w domach. Przez żelazne ogrodzenie Filip wgramolił się do małego ogródka. Nad jego głową, między nim a niebem, platan rozkładał duże, blade dłonie. Filip poczuł się jak w bezkresnej puszczy. Przycupnął za pniem drzewa. Wilki wycofały się. Wciśnięty między pień plątana a żelazną, ławeczkę, Filip nabrał otuchy: tu go nigdy nie znajdą. Rozpłakał się z ulgi, a także z żalu nad sobą: nie wiedział, gdzie jest; nie będzie już musiał dochowywać niczyich sekretów; raz na zawsze pozbył się odpowiedzialności. Niech dorośli trzymają się swojego świata, a on zostanie w swoim - tu, w tym ogródku, między platanami. „W utraconym dzieciństwie Judasza dokonała się zdrada Chrystusa”. Dziecinna twarz stężała w maskę nieświadomego starczego egoizmu.
Niebawem otworzyły się drzwi pod numerem czterdzieści osiem. Baines rozejrzał się na wszystkie strony. Dał znak ręką i ukazała się Emmy. Zachowywali się, jakby w ostatniej chwili zdążyli na pociąg: nie mieli nawet czasu się pożegnać. Ona minęła go szybko, jak twarz w oknie ruszającego wagonu, blada i nieszczęśliwa, że musi odjechać. Baines wrócił do środka i zamknął drzwi. W suterenie paliło się światło. Po skwerze spacerował policjant; zaglądał za ogrodzenia domów, czy wszystko w porządku. Łatwo było stwierdzić, kto spędza wieczór w domu: świadczyły o tym światła w zasłoniętych oknach na parterze.
Filip spenetrował ogródek. Nie zajęło mu to wiele czasu: dwadzieścia jardów kwadratowych obsadzonych krzewami i platanami, dwie żelazne ławeczki, żwirowana ścieżka z zamkniętymi na kłódkę furtkami na obu końcach, pierwsze zwiędłe liście na ziemi. A jednak i tu nie mógł zostać: w krzakach coś zaszeleściło i wyjrzała para błyszczących ślepi - może wilka syberyjskiego. Filip ze zgrozą wyobraził sobie, że Bainesowa mogłaby znaleźć go tutaj: dopadłaby go z tyłu, zanimby zdążył wspiąć się na ogrodzenie.
Opuścił skwer mniej elegancką ulicą i natychmiast znalazł się wśród barów oferujących rybę z frytkami, sklepików papierniczych, w których można było kupić grę „Bagatelle”, pokoi do wynajęcia i otwartych na oścież podejrzanych hotelików. Puby jeszcze się nie zamknęły, więc na ulicy było raczej pustawo - ale nie całkiem: rozczochrana kobieta z paczką zawołała na Filipa z drugiej strony ulicy, a kontroler biletów przed kinem pewnie by go zatrzymał, gdyby Filip nie przeszedł szybko przez jezdnię. Zapuszczał się coraz głębiej w nieznaną okolicę: tu można było zajść dalej i zgubić się znacznie lepiej niż pod platanami. Dopóki kręcił się koło skweru, ktoś mógł go zatrzymać i odprowadzić do domu - znali go tam przecież. Tu natomiast z każdym krokiem zatracał tożsamość. Noc była ciepła; w tej swobodnie żyjącej okolicy nikt nie dziwił się zbytnio malcowi, który zwiał z łóżka i przechadza się pod gołym niebem. Filip wyczuwał wręcz swoistą solidarność ze strony dorosłych: szedł szybko, nie mieli okazji dobrze mu się przyjrzeć; może brali go za syna sąsiadów - w każdym razie widać było, że go nie wydadzą, bo przecież sami byli kiedyś młodzi. Anonimowości Filipa sprzyjała ochronna warstwa pyłu ulicznego i sadzy, której pełno unosiło się w powietrzu, bo za domami kursowały dymiące pociągi, krzeszące w niebo skry. W pewnym momencie ulicą nadbiegła gromada dzieciaków - śmiejąc się, uciekały przed kimś, a może czymś. Wrzaskliwy młyn dzieciarni zakręcił Filipem i porzucił go z lepkim dropsem owocowym w garści.
Filip wiedział, że tym razem zgubił się naprawdę, ale odważnie brnął dalej. Już nie bał się, że ktoś go zatrzyma - przeciwnie: po godzinie ucieczki miał nadzieję, że ktoś to wreszcie zrobi, bo nie tylko nie umiał, ale i za nic nie chciał sam wracać do domu - bał się Bainesowej bardziej niż kiedykolwiek. Baines był, co prawda, po jego stronie, ale coś się stało i teraz wszystkim rządziła Bainesowa. Filip starał się zostać zauważony, ale wszyscy mijali go obojętnie. Miejscowe rodziny wychodziły na schody dla zaczerpnięcia przed snem świeżego powietrza; wyrzucano na ulicę resztki z kuchni; skrawki kapuścianych głąbów przylepiały się do podeszew kapci Filipa. Okolica rozbrzmiewała ludzkimi głosami, ale Filip był od nich odcięty - otaczali go obcy, którzy zawsze pozostaną dla niego obcy, naznaczeni piętnem Bainesowej. Nagle doznał silnego poczucia przynależności klasowej. Jeszcze niedawno bał się policjantów, ale oto zapragnął, żeby właśnie policjant odprowadził go do domu. Policjantowi nikt nic nie zrobi, nawet Bainesowa. Filip przeszedł jak najbliżej policjanta kierującego ruchem na skrzyżowaniu, lecz ten nie spostrzegł go nawet, zaabsorbowany pracą. Filip usiadł pod murem domu i rozpłakał się.
I o to właśnie chodziło: wystarczyło publicznie skapitulować, przyznać się do porażki i czekać na pomoc. Z miejsca ofiarowały mu ją dwie kobiety i właściciel lombardu. Zaraz też znalazł się drugi policjant - młody, o surowym, nieufnym obliczu. Wyglądał, jakby wszystko zapisywał sobie w notesie i wyciągał stosowne wnioski. Jakaś pani chciała odprowadzić Filipa do domu, ale nie robiła wrażenia takiej, co da radę rozłożonej w hallu Bainesowej. Filip odmówił podania adresu; powtarzał tylko, że boi się iść do domu. Wreszcie dopiął swego: zdobył odpowiedniego protektora.
- Wezmę go na posterunek - powiedział policjant. Ujął chłopca niezdarnie za rękę (nie ożenił się jeszcze, bo musiał najpierw zatroszczyć się o karierę) i poprowadził za róg ulicy, a tam po kamiennych schodach na górę, do małego, przegrzanego pokoju, gdzie czekała Sprawiedliwość.
V
Sprawiedliwość siedziała na wysokim stołku za drewnianym kontuarem. Miała sumiaste wąsy, dobrotliwy uśmiech, a w domu - szóstkę dzieci („troje takich szkrabów jak ty”). Sprawiedliwość nie dbała o Filipa, ale udawała, że się nim interesuje: zanotowała jego adres i posłała młodego policjanta po szklankę mleka. W przeciwieństwie do Sprawiedliwości, posterunkowy szczerze interesował się Filipem: miał nosa.
- Macie w domu telefon, prawda? - zagadnęła go Sprawiedliwość. - Zaraz tam zadzwonimy i powiemy, że jesteś bezpieczny. Przyjadą po ciebie - i po krzyku. Jak się nazywasz, synku?
- Filip.
- A dalej?
- Filip.
Nie chciał, żeby po niego przyjechali. Chciał być odwieziony do domu, i to przez kogoś, kto wywrze należyte wrażenie nawet na Bainesowej. Młody policjant obserwował bacznie Filipa pijącego mleko; zauważył, jak chłopiec mimo woli skrzywił się na ostatnie pytanie.
- Dlaczego uciekłeś z domu? Małe wagary, co?
- Nie wiem.
- Tak nie wolno robić, chłopie. Pomyśl tylko, jak rodzice się o ciebie martwią.
- Rodzice wyjechali.
- No to niania.
- Nie mam niani.
- Więc kto się tobą opiekuje?
Tym pytaniem Sprawiedliwość trafiła w samo sedno: na wspomnienie Bainesowej, która sunie ku niemu po schodach, a potem jako czarna kupa łachów leży w hallu, Filip wybuchnął płaczem.
- No, no, no! - uspokajał go sierżant. Nie wiedział, co robić. Żałował, że w pobliżu nie ma żony albo policjantki.
- Czy to nie dziwne, że nikt nie doniósł o zniknięciu chłopca? - wtrącił się posterunkowy.
- Skąd mają wiedzieć? Myślą, że śpi spokojnie.
- Boisz się prawda? - zwrócił się posterunkowy do Filipa. - Co cię tak przestraszyło?
- Nie wiem.
- Ktoś zrobił ci krzywdę? - Nie.
- Coś mu się przyśniło i tyle - wtrącił sprawę sierżant. - Najpewniej pożar. Znam się na tym; sześcioro ich wychowałem. Rosę powinna zaraz wrócić, odprowadzi go do domu.
- Ja chcę, żeby pan mnie odprowadził - powiedział Filip do młodego policjanta i spróbował się uśmiechnąć, ale nic mu z tego nie wyszło; nie miał jeszcze wprawy w robieniu dobrej miny do złej gry.
- Pójdę z nim - zdecydował policjant. - Może coś tam jest nie w porządku.
- Bzdura! - powstrzymał go sierżant. - To zadanie dla kobiety. Trzeba załatwić sprawę delikatnie. O, jest Rosę. Popraw pończochy, Rosę; kompromitujesz siły porządkowe. Mam dla ciebie zadanie.
Rosę, która zamaszyście wkroczyła do pokoju w opadających na buty czarnych, bawełnianych pończochach, wyglądała jak stara harcerka.
- Pewnie znowu dziwki - burknęła nieprzyjemnie, zdartym głosem.
- Nie zgadłaś. Trzeba odprowadzić tego młodego dżentelmena do domu.
Rosę wytrzeszczyła oczy na przełożonego.
- Nie pójdę z nią! - rozpłakał się na nowo Filip. - Nie lubię jej!
- Więcej kobiecego uroku, Rosę - polecił sierżant. W tej samej chwili na jego biurku zadzwonił telefon. Sierżant podniósł słuchawkę. - Tak? Co takiego? Numer domu czterdzieści osiem? Macie tam lekarza? - zasłonił mikrofon. - Nic dziwnego, że nie meldowali o zniknięciu małego. Mieli inne zajęcia. Tam się zdarzył wypadek. Kobieta spadła ze schodów.
- Ranna? - spytał policjant. Sierżant odpowiedział samymi ruchami ust: przy dzieciach lepiej nie wspominać o śmierci (wiedział coś o tym; miał ich sześcioro); można chrząknąć znacząco, zrobić minę albo jakiś znak ręką - nietrudno coś wymyślić na banalne sześcioliterowe słowo.
- No to idźcie tam - ustąpił wreszcie sierżant. - Złożycie raport. Lekarz jest na miejscu wypadku.
Pyzata, rumiana Rosę w opadających pończochach odsunęła się od pieca i bojowo założyła ręce za plecy. Jej usta, pełne czarnych, popsutych zębów, przypominały kostnicę.
- Jak to? Przecież ja miałam go odprowadzić! Jak tylko się dzieje coś ciekawego, to... Nie ma co oczekiwać sprawiedliwości od mężczyzny.
- Kto jest w domu? - spytał Filipa posterunkowy.
- Lokaj.
- Mógł coś widzieć? Jak myślisz?
- Dajcie spokój - przerwał mu sierżant. - Ja się znam na dzieciach. Sześcioro wychowałem. Mnie już nikt niczego nowego o dzieciach nie nauczy.
- On się czegoś przestraszył.
- Przyśniło mu się.
- Jak się nazywa lokaj? - spytał chłopca policjant.
- Baines.
- Lubisz tego Bainesa? Jest dla ciebie dobry?
Filip czuł, że chcą z niego coś wyciągnąć. Nie ufał nikomu w tym pokoju.
- Tak - bąknął bez przekonania, bojąc się nowego balastu odpowiedzialności, nowych sekretów.
- A pani Bainesowa? - Też.
Cała trójka naradzała się nad biurkiem. Rosę zajadle protestowała zdartym głosem. Wyglądała jak przebieraniec, który natarczywie podaje się za kobietę, chociaż zdradzają go opadające pończochy i nazbyt czerstwa twarz. W piecu na węgiel drzewny buzował ogień; pomieszczenie było stanowczo przegrzane, mimo że na zewnątrz panował ciepły, letni wieczór. Przypięty do ściany komunikat policyjny podawał opis ciała - a raczej odzieży ciała - wyłowionego z Tamizy: kamizelka wełniana, spodnie wełniane, koszula wełniana, biała w niebieskie prążki, buty męskie, z cholewką, rozmiar dziesięć, marynarka granatowa w prążki, przetarta na łokciach, kołnierzyk celuloidowy rozmiar piętnaście i pół. To wszystko, co dało się powiedzieć o tym ciele: wymiary garderoby. Zwyczajne ciało, jakich wiele.
- No to chodź - powiedział posterunkowy. Zaciekawiony sytuacją, cieszył się, że idzie pod czterdziesty ósmy, a zarazem wstyd mu było, że prowadzi za rękę dziecko w piżamie. Węszył grubszą sprawę, a zarazem drażniły go śmiechy i docinki przechodniów - licznych, bo po zamknięciu pubów ulice zaroiły się od mężczyzn, którym wcale nie było spieszno do domu. Posterunkowy wybierał boczne, ciemniejsze ulice i szedł szybko, chociaż Filip robił, co mógł, żeby opóźnić marsz: uwieszony ręki policjanta, człapał za nim niezdarnie po bruku. Bał się widoku Bainesowej w hallu. Teraz już wiedział, że Bainesowa nie żyje; wyczytał to z ust sierżanta - ale nie była pochowana, nie sprzątnęli jej; otworzą drzwi i on, Filip, zobaczy trupa.
W suterenie paliło się światło i, ku wielkiej uldze Filipa, posterunkowy skierował się ku bocznym schodom. Może wcale nie trzeba będzie oglądać Bainesowej? Policjant zapukał do drzwi, bo po ciemku nie mógł znaleźć dzwonka. Baines otworzył. Stanął w progu, na tle schludnego, jasnego pokoju. Na widok Filipa starannie przygotowana, smutna opowieść o nieszczęściu pogrążonego w żalu małżonka rozwiała się w pył jak zasuszony liść - było to widać po minie Bainesa, który nie oczekiwał powrotu Filipa do domu pod eskortą policjanta. Należało na poczekaniu wymyślić nową wersję. Baines ani lubił, ani umiał kłamać; gdyby nie Emmy, wyznałby całą prawdę i poniósł jej konsekwencje.
- Pan Baines? - upewnił się posterunkowy.
Kiwnął głową. Jeszcze nie znalazł właściwych słów; speszyła go bystra, przenikliwa twarz policjanta i niespodziewane pojawienie się Filipa.
- Ten chłopiec tu mieszka?
- Tak - powiedział Baines. Filip czuł wyraźnie, że Baines próbuje mu przekazać jakiś komunikat, ale celowo nie chciał go zrozumieć. Kochał Bainesa, ale Baines wciągnął go w świat sekretów i strachów, których Filip nie pojmował. Cudna poranna rewelacja - „To jest życie!” - przez Bainesa właśnie zmieniła się w koszmarne wspomnienie: „To było życie”. Kosmyk włosów zalatujących stęchlizną; okrutne przesłuchanie, ten straszny, astmatyczny szept: „Gdzie oni są?”; kupa czarnych łachów na podłodze w hallu. Kiedy się kogoś kocha, trzeba brać udział w jego życiu; dlatego Filip odgrodził się na zawsze od życia, od miłości, od Bainesa murem bezlitosnego egotyzmu.
Przeżyli wspólnie piękne chwile, lecz Filip unicestwił je, zniszczył, jak armia w odwrocie niszczy linie wysokiego napięcia i mosty na rzekach. W opuszczonym kraju zostały piękne wspomnienia - poranek w parku, lody w Corner House, parówki na kolację - lecz bezpieczny odwrót był znacznie ważniejszy niż doraźne straty. Kiedy armia się cofa, niejeden chromy starzec błaga żołnierzy jadących na transporterach, aby go zabrali - a przecież nie wolno dla jednego starca narażać ariergardy: od tego zależy cała kampania odwrotu - odwrotu od życia, od współczucia i troski, od przyjaźni i miłości.
- Lekarz jest tam. - Baines ruchem głowy wskazał drzwi. Oblizał nerwowo usta i nie przestawał się wpatrywać w Filipa, błagając go o coś wzrokiem, jak pies, którego prośby pan nie rozumie. - Nic się nie da zrobić. Poślizgnęła się tu, na tych stopniach, schodząc do sutereny. Byłem w pokoju. Słyszałem jak upadła.
Mówiąc to, popatrywał na pajęczą kaligrafię posterunkowego, który zapełniał jego zeznaniem niewiarygodnie wielkie przestrzenie papieru.
- Czy chłopiec coś widział?
- Nie, niemożliwe. Co on tu w ogóle robi? Myślałem, że jest w łóżku. Pójdziemy na górę? - zwrócił się do Filipa. - Och! - westchnął żałośnie. - To straszne; to straszne dla dziecka.
- Ona tam leży? - spytał policjant.
- Nie ruszyłem jej ani o cal - zapewnił go Baines.
- W takim razie chłopiec
- ...wejdzie głównymi schodami i przez hali - skończył za niego Baines, nie przestając błagać Filipa psim wzrokiem o ten jeden jedyny, ostatni raz: ostatni sekret, zrób to dla starego Bainesa; już nigdy więcej o nic cię nie poprosi.
- No chodź, zaprowadzę cię do łóżka - powiedział posterunkowy. - Jesteś dżentelmenem; musisz wchodzić do domu głównym wejściem, jak przystało na gospodarza. A może pan, Baines, pójdzie z chłopcem, a ja tymczasem pogadam z tym lekarzem?
- Oczywiście - zgodził się skwapliwie Baines.
Ruszył w stronę Filipa, hipnotyzując go błagalnym wzrokiem: to ja, Baines, stary podróżnik; pamiętasz kotlety na oleju palmowym?; męskie życie; czterdziestu czarnuchów; w życiu do nikogo nie strzeliłem; powiadam ci - trudno ich było nie lubić; cały dzień za rękę, ale nie jak zakochani - my tego nie rozumiemy. Z ostatnich posterunków granicznych płynęły ku Filipowi rozpaczliwe komunikaty: to ja, Baines, twój stary przyjaciel; co byś powiedział na małe co nieco?; szklaneczka imbirowego nikomu jeszcze nie zaszkodziła; parówki; zrobimy sobie długi dzień. Ale już odcięto przewody wysokiego napięcia; komunikaty rozpłynęły się w bezkresnej pustce nieskazitelnie schludnego pokoju, w którym nigdy nie było miejsca na męskie sekrety.
- Chodź, Fil; pora do łóżka. Wejdziemy sobie jak państwo... - Stuk-stuk-stuk: telegraf próbuje nadawać; może jednak przywrócą połączenie; może ktoś naprawi kabel? - ...od ulicy.
- Nie - odmówił kategorycznie Filip. - Nie pójdę. Nie zmusi mnie Baines. Będę się bronił. Nie chcę jej widzieć.
Posterunkowy błyskawicznie wykonał w tył zwrot.
- Co to znaczy? Dlaczego nie chcesz tam iść?
- Ona leży w hallu - powiedział Filip. - Ja wiem, że ona leży w hallu. Nieżywa. Nie chcę jej widzieć.
- Przeniósł pan ciało? - zwrócił się policjant do Bainesa. - Zniósł je pan do sutereny? Pan kłamał, tak? W takim razie musiał pan posprzątać ślady na górze. Był ktoś z panem?
- Emmy - powiedział Filip. - Emmy.
Nie zamierzał chronić już żadnych sekretów. Chciał raz na zawsze skończyć z wszystkim: z Bainesem, z Bainesową i z dorosłym życiem. To nie jego sprawa. Nie życzy sobie więcej zaufania i towarzystwa dorosłych - już nigdy, przenigdy.
- To była wina Emmy - dodał i głos mu się załamał, co przypomniało Bainesowi, że to przecież tylko dziecko. Głupotą było szukać oparcia w dziecku; dziecko przecież nie rozumie sytuacji, nie odczyta sygnałów strachu; dziecko, które ma za sobą długi, pełen wrażeń dzień, jest po prostu zmęczone. Istotnie: Filip zasypiał na stojąco; oparty o serwantkę, pogrążał się w bezpiecznej iluzji własnego łóżeczka. Nie można było mieć do niego pretensji. Nazajutrz rano, gdy się obudził, prawie nic nie pamiętał.
- Dobra, dość sztuczek! - zaatakował Bainesa posterunkowy z profesjonalną surowością. - Kim ona jest?
Tym samym pytaniem stary człowiek, w sześćdziesiąt lat później, przestraszył sekretarkę - jedyną osobę, która czuwała przy jego wezgłowiu.
- Kim ona jest? Kim ona jest? - pytał, zapadając się w śmierć, a po drodze mijając, być może - kto wie? - obraz Bainesa: Bainesa odartego z nadziei, Bainesa ze zwieszoną głową, Bainesa przyznającego się do winy.
Z kina, z rzeczywistości, z mitu...
Posłowie
Szacowni krytycy literaccy odczuwają niepewność, może nawet niechęć, wobec sprawnie napisanych, błyskotliwych i poczytnych książek, odwołujących się do emocji i spraw elementarnych - miłości, zdrady, przyjaźni i zbrodni. W onieśmielenie wprawia krytyków konwencja kryminału i melodramatu, podjęta przez pisarza nazbyt ostentacyjnie. Podobnie flirt pisarza z kinem, zwłaszcza udany, także może być powodem cichej krytycznej zmowy, jeśli nie anatemy.
Pewnie dlatego „Trzeci człowiek” Grahama Greene’a, znany również z brawurowej ekranizacji Carola Reeda, jeśli bywa analizowany i przywoływany, to owszem - przez krytyków filmowych. Ci literaccy zachowują na jego temat wyniosłe milczenie, przedkładając nad „Trzeciego człowieka” analizy zaplątanych i ambitnych powieści w rodzaju „W Brighton”, „Moc i chwała”, „Sedno sprawy”.
Nie mam nic przeciwko poważnemu Greene’owi, czytam go także z uznaniem i powagą. Ale zafascynowany jestem tą częścią jego dorobku, w której znalazły się takie cacka literatury popularnej jak romans szpiegowski „Nasz człowiek w Hawanie”, jak melodramat „Tchórz”, jak dreszczowiec „Tajny agent” bądź „Ministerstwo strachu”... Na czele tej prywatnej listy znajduje się wiedeński kryminał, dreszczowiec i melodramat zarazem, „Trzeci człowiek”. Pozostaję pod nieprzemijającym urokiem tej książki od ponad trzydziestu lat. To za jej sprawą dokonało się moje wtajemniczenie w dziedzinę czarnego kryminału przed lekturami Hammeta, Chandlera, Amblera, Simenona, Chestertona. To ona dała nastolatkowi, jakim byłem w pewną noc 1960 roku, elektryzujące poczucie dojrzałości. Oto pokazywał Greene, co może zrobić czas z młodzieńczą przyjaźnią, i kto może wyrosnąć ze szkolnego zgrywusa. W jednym niegrubym dziele dotykał fenomenu czasu, zawiłości psychologii i... miłości. Powieściowy epizod z Węgierką Anną Schmidt, którą w podzielonym Wiedniu usiłują porwać sowieckie służby specjalne, otwierał młodego czytelnika na inny jeszcze typ wtajemniczenia, politycznego, potwierdzanego dyskretnie wychowaniem domowym, ale nie szkolnym. Scena policzkowania sowieckiego żołnierza przez angielskiego policjanta, wydała mi się podczas pierwszej lektury wyzywająca i mile obrazoburcza. Później to właśnie w niej domyślałem się przyczyny, dla której wydano „Trzeciego człowieka” w PRL tylko raz, krótko po Październiku’56 i nigdy nie wznawiano.
Powieść wygląda na doskonale elegancką, lekką a solidną, i nowoczesną konstrukcję prozatorską; do dziś myślę o niej w tych kategoriach i zdaje się, podświadomie, postrzegam ją jak niedościgły wzór. Narracja jest tu przejrzysta, choć po conradowsku zawikłana - major Calloway opowiada nam po latach co powiedział mu Martins-Dexter, co on sam zdołał się dowiedzieć na jego temat, co im się obu wydarzyło... wszystko to w powielających się i deformujących odbiciach kolejnych relacji. Przypominają się długie monologi Marlowe’a z „Lorda Jima”, z „Jądra ciemności” bądź z „W oczach Zachodu”. Ale Greene skraca sceny, wzmacnia suspens, montuje szybciej niż Conrad. Zawdzięcza to lekcji kina, przez lata był krytykiem filmowym „Spectatora”, i - oczywiście! - zamówieniu kina. Linia fabuły, zasadnicze konflikty, rozwój akcji, punkty zwrotne „Trzeciego człowieka” zostały nakreślone śmiałymi liniami przez pisarza, którego musi bawić (ba - podniecać!) myśl, że wszystko to będzie pokazane w obrazku. Że opowieść powinna się rozegrać w prostokącie ekranu w ciągu dwu godzin. Nie dłużej.
Z kina, z jego wymogów, jest więc konstrukcja, nawet rodzaj, nawet typ scenerii opowieści, jej znaczące przeciwstawienia: naiwniak i cynik, przyjaciel i szachraje, pisarz tandetny i przesublimowany, wyniosły Prater i mrok kanałów... Nawet przywłaszczona melodyjka Harry’ego Lime’a... Czy wobec braku filmowego zamówienia powieściowy Harry popisywałby się, jako własną, skradzioną melodyjką, czy raczej wierszem znanego poety, łatwiejszym do przytoczenia w powieści (i stwarzającym szansę dodatkowych literackich znaczeń). Kino dawało też Greene’owi możliwość obejrzenia własnych historii z wielu stron w wielu postaciach. W słowie, ale i w obrazku, w introspekcji i w warstwie wyłącznie zewnętrznej, wizualnej; w wersji głębszej dla czytaczy i płytszej, ale bardziej dramatycznej - dla oglądaczy. Choć to ostatnie wygląda bardziej zawile, bo właśnie ekranizacja „Trzeciego człowieka” odchodzi od łatwego happy endu; z kolei filmowa wersja prezentowanych w tym tomie „Straconych złudzeń” ma lepsze zakończenie niż książka. To wcale nie dziwne, że Greene zmieniał, że godził się by następowały zmiany. Pisarz pracujący dla kina podporządkowuje się wymogom nowego medium i myślę, że może nawet robi to z radością. Bada różne warianty swojej opowieści, ogląda ją z nowej perspektywy, sprawdza inne przebiegi zdarzeń. I żyli długo i szczęśliwie? - a nie jednak, do zbliżenia nie doszło. Dzieciak sypie przed policją zaprzyjaźnionego lokaja, mimo że mógłby go ocalić? A może, inaczej (tak jest w kinie), lokaj wcale nie wymaga ocalenia, jest niewinny, dopiero chłopak nerwowo broniąc starego przyjaciela i próbując kryć, wpędza go w tarapaty. Współpraca z Carolem Reedem (jednym z najciekawszych reżyserów tamtego czasu, twórcą m.in. „Niepotrzebni mogą odejść”) dawała Greene’owi możliwość gry z tworzywem, modyfikacji, czy wręcz naprawy swojego dzieła. Podobny prezent od losu i kina dostał Jerzy Andrzejewski. Z powieści „Popiół i diament”, chwilami zakłamanej (wręcz lizusowskiej wobec nowego „ludowego porządku”), a dziejącej się praktycznie w tym samym czasie co „Trzeci człowiek” i opisującej zbliżoną sytuację emocjonalną - wystrugał Wajdzie scenariusz filmowego arcydzieła.
Wreszcie praca dla kina musiała wyostrzyć Greene’owi świadomość formy, konwencji, umowności reguł i nawet tematu opowiadania. Także dlatego w dramatyczną przygodę Martinsa i Lime’a, w mroczną opowieść o przyjaźni, miłości i zdradzie; o czarnym rynku i polityce, wpleciona jest literacka gra z konwencją westernu. Martins-Dexter pisze powieści o kowbojach i rewolwerowcach, więc próbuje zachowywać się jak kowboj. To go ośmiesza, ale i uwzniaśla, bo rachunki, jakie musi wyrównać w zdruzgotanym i podzielonym Wiedniu, mają wiele wspólnego z konwencją rewolwerowego moralitetu. Greene zdaje się kpić ze swego bohatera, mistrza suspensu, ale sam korzysta z techniki stopniowania napięcia bardzo obficie, mówiąc z jej pomocą rzeczy istotne. Odsłania sztuczność konwencji, by w chwilę potem pokazać, że szczepi się ona na prawdzie...
Konwencja i prawda. Jest zdumiewające, jak wiele czterdziestoletni wówczas Greene zrozumiał z tego, co działo się w Europie po wojnie, jak trafnie pokazał z wiedeńskiej perspektywy bezradność Zachodu wobec rozpędzającego się sowieckiego walca. Co prawda żołnierzy radzieckich nazywa konsekwentnie Rosjanami, ale udaje mu się uchwycić coś z fatum, coś z nieprzeniknionej historycznej grozy, jakiej nosicielami byli godni przecież współczucia chłopcy o mongoidalnych rysach - sami niewolnicy i zarazem żołnierze niewoli. Przynależąc do tej samej rasy i klasy (także pokolenia) pisarzy-dziennikarzy co np. Ernest Hemingway, zrozumiał Greene ze swego Wiednia znacznie więcej niż Hemingway parę lat wcześniej ze swojej wojny domowej w Hiszpanii. Amerykanin Hemingway pozował na macho, bardzo dbał o wizerunek mężczyzny z owłosioną piersią, który celnie strzela lwy; Greene, Europejczyk, pisarz ze szkoły Conrada, usiłujący zachować trzeźwość umysłu przedstawiciel cywilizacji Zachodu, bada wnikliwie przypadki szaleństwa bądź barbarzyństwa Wschodu. Toteż hemingwayowski „Komu bije dzwon” w wersji literackiej i filmowej często dźwięczy dziś pusto, dobrze zapamiętujemy z tamtej książki sceny miłosne, a z filmu finał oraz piękne twarze Ingrid Bergman i Gary Coopera. Natomiast „Trzeci człowiek” w obu wersjach pozostaje małym, po mistrzowsku skonstruowanym arcydziełem, także intelektualnie poprowadzonym bez zarzutu.
To arcydzieło nie jest samotne, wpisuje się w całą siatkę czy system dyskretnych arcydzieł, nie nominowanych może przez krytykę, ale mających zaprzysięgłych czytelników i oglądaczy, traktujących je jak utwory kultowe. Nowele i powieści Chestertona, Conan Doyle’a, Hammeta, Chandlera; filmy takie jak „Casablanca”, jak „Sokół Maltański”... Wielokrotnie czytane (oglądane), cytowane w przyjacielskich rozmowach, przeżywane, nawzajem się inspirujące (przepraszam, ale wspaniałe chandlerowskie „Długie pożegnanie” ma kilka znaczących punktów wspólnych z powstałym parę lat wcześniej „Trzecim człowiekiem” - powtarzam, nie mówię o plagiacie, tylko o inspiracji), budują mitologiczną krainę dzieł popularnych, dających publiczności co najlepsze. A to znaczy finezję, lekkość, przejmujący choć nie przerażający obraz dobra i zła, toczących swą odwieczną wojnę. Jest to kraina dzieł kultowych i wyrazistych bohaterów, którzy rozmawiają ze sobą w naszej wyobraźni, bo mają sobie i nam wiele do powiedzenia.
To o tej mitycznej krainie pisze Umberto Eco w najnowszej pracy „Sześć spacerów po lesie fikcji”, gdy tasując i łącząc postacie, wątki, przesłania i tajemnice z różnych książek i filmów, opowiada o pomyśle powieści - bo ja wiem - zapewne trzeba ją nazwać postmodernistyczną:
„Wiedeń 1950. Minęło dwadzieścia lat, lecz Sam Spade nie zaprzestał poszukiwań Sokoła Maltańskiego. Jego łącznikiem był teraz Harry Lime, rozmawiają właśnie na szczycie diabelskiego młyna na Praterze. Wychodzą z gondoli i udają się do Mozart Cafe, gdzie Sam gra „As Time Goes By” na lirze. Przy stoliku w tyle sali siedzi Rick, z kącika ust zwisa mu papieros, na twarzy gorzkie spojrzenie. Znalazł klucz do dokumentów, które przekazał mu Ugarte, teraz pokazuje Samowi Spade zdjęcie Ugarte: „Kair” - mruczy detektyw. Rick ciągnie dalej swoją opowieść: Kiedy wszedł triumfalnie do Paryża z kapitanem Renault, jako członek wyzwoleńczej armii generała de Gaulle’a, usłyszał o niejakiej Smoczej Damie (podobno zabójczym Roberta Jordana podczas wojny domowej w Hiszpanii), którą służby wywiadowcze naprowadziły na ślad Sokoła. Powinna tu być lada moment. Otwierają się drzwi, pokazuje się w nich kobieta. „lisa!” - krzyczy Rick. „Brigid!” - krzyczy Sam Spade. „Anna Schmidt!” - krzyczy Lime. „Panno Scarlett!” - krzyczy Sam. - „Wróciła pani! Niech pani już nie męczy mojego szefa”.
Z ciemności baru wyłania się mężczyzna z sarkastycznym uśmiechem na twarzy. To Philip Marlowe. „Chodźmy, panno Marple” - mówi do kobiety. - „Na Baker Street czeka na nas Ojciec Brown”.[*Tłumaczył Jerzy Jarniewicz]
maj/czerwiec 1985 Maciej Parowski