HARRY HARRISON
Uczciwy
dzień pracy
(An
Honest Day's Work)
(Przełożył: Jarosław Kotarski )
Zawsze
uważałem, że brak jest literatury S-F o robotnikach, czyli klasie
pracującej. Nie żebym żywił nieprzepartą chęć czytania tego
typu dzieł, jak to traktorzysta z tkaczką ratują galaktykę, ale
uważam, że każdą niszę ekologiczną należy zapełnić. No, w
najgorszym razie próbować zapełnić. Pełno jest bohaterów z
klasy średniej, nie mówiąc już o arystokracji,
jak władcy planet czy hegemonowie galaktyki, a o zwykłym, szarym
robotniku nic. Powiedziałem, co myślę przy którejś okazji
Brianowi Aldisowi (z wykształcenia socjolog), kończąc, że powinna
powstać przynajmniej jedna opowieść o pracowniku wodociągów i
kanalizacji
miejskiej, który ocali świat. Usłyszałem w odpowiedzi, że jestem
wprost stworzony, by takową napisać.
Więc
napisałem.
Ja tam ino robie, co powinienem i nikt na mnie nie narzeka - oznajmił stanowczo Jerry, przygryzając ustnik starej fajki. - Co mam, to zrobie i kwita.
- Wiem, że jest pan sumiennym pracownikiem, panie Cruncher - zapewnił porucznik - i nikt nie chce, by zrobił pan coś niezgodnego z przepisami. Chcemy jedynie, by pan nam pomógł, wykonując swą pracę, to wszystko...
Jerry przyjrzał się podejrzliwie jego podartemu mundurowi i nieco dzikiemu wzrokowi i mruknął ponuro:
-Jak znam życie, to będą z tego same kłopoty... Kłopoty już były i to z gatunku najgorszych. Choć spodziewano się, że nastąpią, nikt nie przewidział, jaką przybiorą formę, w związku z czym nikt też nie był na nie przygotowany. Plany opracowane na wypadek inwazji nie brały pod uwagę takiego przebiegu wydarzeń i paruset betelgazjańskich komandosów na dwóch lub trzech okrętach omal nie opanowało całej planety. Taka jest prawda, a nie to, co podawali rozhisteryzowani dziennikarze i udzielający im wywiadów oficerowie (zazwyczaj specjaliści od liczenia gaci) o setkach okrętów i tysiącach napastników. I jeszcze jedno: misja handlowa założona przez mieszkańców Betelguzy w kraterze Tycho była misją handlową i z atakiem nie miała nic wspólnego ku szczeremu rozczarowaniu naszych strategów.
- Pułkowniku, to jest pan Cruncher, który zgłosił się na ochotnika...
-Cywil?! Zabierać go stąd, i to natychmiast! Najpierw zawiązać oczy! Durniu, ta siedziba ma taki stopień utajnienia...
- Sir, stopień utajnienia i tak nie ma w tej chwili żadnego znaczenia, gdyż mamy odciętą łączność ze wszystkimi oddziałami.
- Cisza, kretynie! - Pułkownik poczerwieniał. Nigdy nie lubił rezerwistów, zwłaszcza przemądrzałych.
- Panie pułkowniku, sytuacja jest desperacka, toteż wymaga desperackich rozwiązań...
- Sierżancie! Wyprowadzić porucznika i tego tu na strzelnicę i rozstrzelać za naruszenie tajemnicy służbowej w czasie wojny!
- Panie pułkowniku... - Sierżancie, to rozkaz!
Sierżantowi brakowało czterech miesięcy do emerytury, toteż podjęcie decyzji nie było sprawą łatwą. Nie mając wyjścia, w końcu wstał, wyszedł do toalety i starannie zamknął za sobą drzwi. Pułkownik, którego twarz przybrała barwę świeżo ugotowanego raka, obserwował jego poczynania z wybałuszonymi oczami. W końcu sięgnął po broń, lecz zanim zdołał ją wyjąć z kabury, zacharczał i zwalił się na biurko. A z biurka na podłogę.
- Sanitariusz! - ryknął porucznik.
Wezwany trzasnął drzwiami, spojrzał na leżącego i nawet się nie schylając, oznajmił:
- No to wreszcie go krew zalała. Zawsze był cholerykiem.
Sierżant zwolnił ubikację i pomógł usunąć trupa pod ścianę. A Jerry Cruncher przyglądał się temu wszystkiemu spokojnie, nie wypuszczając spomiędzy zębów wysłużonej fajki.
-Proszę, panie Cruncher-jęknął porucznik-musi nam pan pomóc! Jest pan naszą ostatnią deską ratunku.
- + -
Analizując wydarzenia owej Czarnej Niedzieli z perspektywy czasu, łatwo jest zrozumieć genialną prostotę planów przeciwnika, jak i powody, dla których prawie zakończyły się one sukcesem. Wojska i okręty Ziemi gotowe były do odparcia zmasowanego ataku. Czekały na pozycjach, zwracając baczną uwagę na tak zwaną "misję handlową" na Księżycu i pozostawały w stałej łączności na wypadek niespodziewanych pomysłów przeciwnika. Łączność na wszelki wypadek była zdublowana-radio, lasery, podziemne ekranowane kable, helikoptery i mikrofale - miała tylko trzy minusy: w całości szła przez trzy centrale: Główną ComCent w Global City i dwie zastępcze. Dodać należy, że oprócz jednostek na planecie obsługiwały one siły rozlokowane na Księżycu i całą flotę.
Właśnie te trzy cele stały się obiektem ataku komandosów z Betelguzy, poprzedzonego zrzuceniem na każdą z nich bomby antygrawitacyjnej. Bitwy stoczone w warunkach nieważkości, do których napastnicy byli przyzwyczajeni, w przeciwieństwie do obrońców, były błyskawicznie przegrane przez ludzi. W efekcie powstał totalny chaos - sztaby odcięte od oddziałów, czołgi od piechoty, zaopatrzenie od pierwszej linii. Jedynie na krótki dystans można się było porozumieć przy pomocy krótkofalówek i radiotelefonów. Stacje radiowe na Ciemnej Stronie Księżyca wykryły zbliżającą się zza Saturna flotę inwazyjną i nie miały możliwości kogokolwiek o tym poinformować.
- + -
- Muszę pogadać z majstrem - oświadczył Jerry. - Mam dzień wolny, a zabieranie nie upoważnionych do kanałów, to jak w kij piernąć. Jak go znam, to mu się też ten pomysł się nie spodoba.
- Panie Cruncher. - Porucznik wyraźnie starał się zachować zimną krew. - Jakby pan nie wiedział, to mamy wojnę, a jedna z jej ofiar leży pod ścianą. Nie zdoła się pan dodzwonić do majstra, bo cywilna łączność także nie działa.
-To mi się nie podoba, cholera, to mi się zupełnie nie podoba.
- Nam też nie i dlatego potrzebujemy pańskiej pomocy. Obcy zajęli centra łączności i musimy je odbić. Zdołaliśmy zawiadomić najbliższe oddziały i wojsko próbuje je zdobyć, ale zostały zbudowane jak prawdziwe twierdze i nie jest to proste zadanie. A nie sądzę, żebyśmy mieli wiele czasu.
-Twierdze? To jak oni je zdobyli?!
- Cóż... jest niedziela, czyli minimalne załogi alarmowe, O ósmej były apele, zmiany dyżurnych i wart...
- Złapali nas w gaciach i w czasie srania - parsknął Jerry, wyraźnie dając do zrozumienia, co myśli o takim wojsku.
- No dobra, chcecie wejść do środka. A co to ma wspólnego z uczciwie pracującym człowiekiem? Jest niedziela.
- Wojna nie zwraca uwagi na dzień tygodnia, a pan jest najstarszym pracownikiem miejskiej sieci wodociągowokanalizacyjnej i prawdopodobnie jedynym, który zna odpowiedź na nasz problem. Nasze centrale mają własne źródła energii, ale w czasie pokoju korzystają z normalnej sieci miejskiej. Teraz proszę się dokładnie zastanowić: czy możemy się do nich dostać od dołu, z kanałów? Zwłaszcza do ComCent?
- A gdzie ono jest? - Jerry przydusił kciukiem tytoń, zapalił i z lubością zaciągnął się śmierdzącym dymem.
-Na rogu Osiemnastej i Wiggan Road.
-Aaa, to dlatego jest tyle kabli w sto czwartym BpL.
-Można się tam dostać?
Przez dłuższą chwilę słychać było jedynie bulgot fajki Jerry Cruncher myślał intensywnie, co było widać po jego minie i nie było to zajęcie przychodzące mu łatwo (to też było widać). Pozostali zaś wstrzymali oddechy, by go nie, rozpraszać. Dobrze, że cisza nie trwała zbyt długo, bo by się jeszcze podusili z nerwów. Jerry wyjął fajkę z ust i w końcu oznajmił:
-Da się.
- + -
Nie był to doborowy oddział do zadań specjalnych, ale był to jedyny, jaki mógł się podjąć tego zadania. No i mimo wszystko byli to żołnierze (mechanicy, technicy, żandarmi, kucharze, kanceliści i gaciowi) uzbrojeni w najlepszą broń, jaką miała do zaoferowania zbrojownia oraz w świadomość, że od nich zależą losy świata. Na Jerry'ego czekali na wyznaczonym skrzyżowaniu ledwie kilka minut. Zjawił się ubrany w ciężki gumowy płaszcz, takiż kapelusz i wysokie do pasa buty. Na ramieniu miał wysłużoną skrzynkę z narzędziami, a w zębach nie zapaloną fajkę.
- Ale ubrani - ocenił, przyglądając się krytycznie oddziałowi.
- Wszyscy mają pełen ekwipunek polowy - zaprotestował porucznik.
-Ale ubrani do kanałów. Tam jest cholernie mokro...
- To są ochotnicy i skoro gotowi są zginąć za sprawę, to trochę wilgoci niewiele dla nich znaczy. Możemy iść?
Jerry potrząsnął głową z dezaprobatą, lecz zachował milczenie i ruszył ku środkowi ulicy, gdzie znajdował się właz do kanałów. Wsadził w jego wycięcie jakiś wichajster, przekręcił i wprawnym ruchem odsunął ciężką klapę na jezdnię.
- Pojedynczo za mną - polecił. - Ostatnich dwóch zasunie płytę. Tylko uważajcie na paluchy!
Automatyczne
lampy zapalały się, w miarę jak schodzili w dół po stalowych
stopniach wmurowanych w ścianę, aż Jerry, a za nim inni, znaleźli
się w szerokim i chłodnym poziomym tunelu o ścianach i suficie
prawie zakrytych plątaniną kabli i rur biegnących we wszystkich
kierunkach. Cruncher-jedyny, który się w nich orientował, urządził
krótką demonstrację.
-
Woda zimna, woda ciepła, kabel pięćdziesiąt tysięcy volt,
lokalny dwieście dwadzieścia, telefon, teleks, poczta pneumatyczna,
rura dystrybutora
żywności, tlen, odpływ ścieków... po trochu wszystkiego.
- Sanitariusz! - zawyto z tyłu i wezwany pognał na koniec kolumny.
- Znaleźli nas! - jęknął pomagier feldkurata, przeładowując broń.
-
Opuścić lufy! - głos porucznika przebił się przez szczęk
repetowanych rozpylaczy. - Zanim się nawzajem pozabijacie.
Sierżancie, proszę sprawdzić, co się stało, tylko gazem!
Podoficer
zniknął w ślad za sanitariuszem, a pozostali czekali w nerwowym
napięciu. Wyłączając Jerry'ego, który, pogwizdując, stukał w
różne rzeczy
małym, gumowym młotkiem, a w międzyczasie zdążył jeszcze
poprawić jakiś zawór.
- Bourne-Smith ma zmiażdżony palec od zasuwania klapy - zameldował sierżant.
-A mówiłem - mruknął sarkastycznie Jerry. - Ruszamy - polecił porucznik.
- O jednym żeśmy nie mówili. - Jerry Cruncher nawet nie drgnął. - Gwarantujesz pan, że dostanę pieniądze za te dzisiejszą robotę?
- Oczywiście. Warunki możemy ustalić po drodze.
- W drodze to będziemy, jak ustalimy. Jest niedziela, więc należy się podwójna stawka, a po czterech godzinach potrójna.
-Zgoda. Ruszajmy.
- Jak zgoda, to na piśmie.
- Jasne, na piśmie - sapnął porucznik.
Wyrwał kartkę z notesu, napisał odpowiednie zaświadczenie i podał Jerry'emu.
-Podpisałem się czytelnie i podałem numer służbowy. Cała armia będzie respektować ten dokument.
- Lepiej, żeby respektowała. - Jerry starannie złożył pismo, umieścił w portfelu i schował go do wewnętrznej kieszeni. Dopiero potem ruszył w dalszą drogę.
- + -
Dla wszystkich poza przewodnikiem wycieczka była upiornym doświadczeniem i choć główne tunele były stosunkowo wygodne, to gdyby nie hełmy, połowa oddziału leżałaby nieprzytomna na pierwszej mili. Zawory, kolanka i zegary wystające z rur biegnących pod sufitem tylko czekały na nowicjuszy - dzięki hełmom tunel był pełen łomotów i przekleństw, ale nie ofiar. Szybko jednak dotarli do klapy inspekcyjnej i kanału, w którym trzeba było iść na czworakach. Był krótki, ale prowadził do liczącej sześćdziesiąt stóp studni o śliskich od wilgoci klamrach zejściowych. Potem był tunel z obrobionych głazów bez automatycznego oświetlenia i potężna komora pełna ryku wody.
- Odpływ burzowy-wyjaśnił Jerry, oświetlając skłębioną toń o parę stóp poniżej kładki, na której stał. - Widziałem go nie raz, był suchy jak pieprz... na przedmieściach była ostatnio burza, to i macie. Uważać mi na kładce, jak się który poślizgnie, to wypłynie z pięćdziesiąt mil stąd w oceanie, chyba że ryby go wcześniej oskubią...
Po tak radosnej zachęcie wszyscy trzymali się kurczowo kładki, w związku z czym pokonali ją wzorowo i bez strat. Dalej był kolejny, szeroki tunel komunikacyjny, a w nim postój, bo Jerry zatrzymał się pod prowadzącą w górę metalową drabiną.
- Odnoga dziewięćdziesiąta ósma BaG -oznajmił. - To tu jest ta zastępcza centrala, o której mówiliście.
-Jest pan pewien? - spytał nerwowo porucznik.
Jerry przyjrzał mu się z wyraźnym obrzydzeniem i wyjął z kieszeni fajkę.
-Jesteś pan ignorant, więc się nie obrażam. Jak Jerry mówi, że jest to ten kanał, to jest to ten kanał.
-Nie chciałem obrazić!
-Nie obraził pan. To jest to miejsce, a tu jest cała masa kabli i drutów, to nie może być nic innego.
-Co jest na szczycie tych stopni?
- Drzwi z klamką i napisem "NIE UPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY ZGODNIE Z §897a KODEKSU WOJSKOWEGO”.
- Drzwi mają jakiś zamek?
- Nie: zakazane zgodnie z §45C Kodeksu Postępowania Kanałowego. Musimy mieć wszędzie wolny dostęp.
- Ślicznie! Sierżancie, proszę wziąć osiemnastu ludzi i na górę. Za dwie godziny zaczynacie atak, zaraz zsynchronizujemy zegarki. Wpadacie do środka i w łeb każdego, kto się ruszy, tylko ostrożnie ze strzelaniną, żeby mi sprzętu nie uszkodzić, bo nogi z... tego tam powyrywam. Zadanie zostanie wykonane, gdy zginie ostatni z tych pokurczów. Jasne?
- Wykonamy swój obowiązek, sir. - Sierżant wyprostował się, waląc hełmem w najbliższy zawór.
- Ciiicho, do cholery! Wykonać! A reszta za mną.
- + -
Po kolejnym kwadransie marszu na w miarę niezagraconym odcinku kanału Jerry niespodziewanie stanął, rozejrzał się i siadł pod ścianą.
- Co się stało? - zdziwił się porucznik.
- Przerwa śniadaniowa - wyjaśnił lakonicznie zapytany, wyciągając ze skrzynki śniadanie.
- Człowieku, przecież jest wojna! Mamy ustalony harmonogram.
-I co, że wojna?! To mam latać o pustym brzuchu?! Jerry wyjął spory termos, odkręcił i powąchał zawartość. Zawsze o tej porze jest przerwa śniadaniowa. Wliczona w ten tam... harmonogram.
Ponieważ
wojsko racje wyfasowało, wszyscy, poza porucznikiem, zabrali się do
jedzenia, jeśli już nie z apetytem, to co najmniej z przekonaniem.
Porucznik nerwowo spacerował w kanale, spoglądając z niemym
wyrzutem na spokojnie dopijającego herbatę Jerry'ego.
Ciszę,
mąconą jedynie odgłosami trawienia, przerwał nagle dziki pisk,
który odbił się echem od ścian, aż rury zadźwięczały, i coś
czarnego wyskoczyło z niszy
w ścianie, rzucając się do gardła szeregowego Barnesa. Żołnierzy
sparaliżował strach. W przeciwieństwie do Crunchera, który celnym
ciosem trzystopowego francuza zdzielił napastnika w łeb. Stwór bez
jednego dźwięku spadł na betonową posadzkę i znieruchomiał.
-Co... co to jest? - wykrztusił jeden z żołnierzy.
-Zmutowany chomik-wyjaśnił Jerry, ładując do skrzynki pełne kłów i pazurów paskudztwo. - Faceci z uniwerku dają mi po trzy kredyty za każdego. Nieźle i bez podatku, nie? Tylko nic nikomu nie mówcie.
Humor mu się wybitnie poprawił, a ponieważ przerwa śniadaniowa i tak dobiegła końca, po opatrzeniu szeregowego Barnesa ruszyli w dalszą drogę.
- + -
Drugi oddział został przy wylocie szybu do drugiej centrali pomocniczej, a pozostali pospieszyli w stronę ComCent.
- Zostało tylko dziesięć minut - wysapał porucznik nieźle zdyszany pod ciężarem ekwipunku.
- Nie ma strachu, to dwa kanały stąd.
- + -
Do otworu w suficie dotarli na trzy minuty przed czasem.
-Na górze pancerne drzwi z zamkiem kołowym i dźwignią - oznajmił Jerry. -Jak przekręci się koło w kierunku przeciwnym niż zegar, dźwignia musi zostać przełożona na pozycję...
- Proszę iść z nami. - Porucznik spojrzał na zegarek i przygryzł wargę. - Nie otworzymy ich w tak krótkim czasie, potem tamci będą uprzedzeni, gdy pozostałe centra zostaną zaatakowane.
- Nie moja robota dać się zabić. Niech idą ci, co im za to płacą.
- To pana obywatelski obowiązek... - zaczął porucznik, a widząc minę Jerry'ego, dodał: - Jest pan to winien sobie i swemu krajowi, a ponadto gwarantuję sto kredytów premii za otwarcie tych drzwi.
- Zgoda!
Na górę wspięli się błyskawicznie i stanęli przed drzwiami, gdy brak było piętnastu sekund do ustalonego czasu. Zawirowały szprychy kolistego zamka, cicho szczęknęła opuszczana dźwignia i masywne drzwi otworzyły się bezgłośnie.
- Za Matkę Ziemię! - wrzasnął porucznik i poprowadził atak.
Jerry spokojnie oparł się o ścianę i zapalił fajkę.
Po kilku minutach spokoju wiedziony ciekawością ruszył w ślad za wojskiem przez plątaninę korytarzy pełnych elektronicznych urządzeń, mrugających światełek i cicho szumiących wentylatorów. Zatrzymał się, by ubić tytoń w fajce, gdy drzwi, ku którym zmierzał, otwarły się niespodziewanie i wypadło z nich coś! To coś wyglądało jak kudłaty kręgiel z pół tuzinem rąk i sięgało Jerry'emu do pasa. Pognało jak kopnięte do dużego, czerwonego przełącznika zamontowanego w ścianie. Prawie go dosięgnęło pięcioma kończynami, gdy wierny francuz krótkim świstem trafił je w łeb. Stwór runął na podłogę, a Jerry uniósł klucz do poprawki, gdy z tych samych co kudłaty kręgiel drzwi wypadł zziajany porucznik z pistoletem w garści.
- Dzięki niebiosom - wycharczał - zdążyłeś...
- Niesympatyczne jakieś - mruknął Jerry - ale nie chciałem mu rozwalić łba...
-Nie rozwaliłeś pan: oni mają tam brzuch, a mózg w środku kadłuba. To był ich dowódca, ostatni, jaki został przy życiu i chciał uruchomić autodestrukcję... cholera, jakby przełożył tę wajchę, to byśmy wszyscy pofrunęli na milę wysoko. A tak mamy nieprzytomnego jeńca, który sporo nam powie.
-Miło słyszeć, że kaleki nie utłukłem...
- + -
- Gdzie byłeś? - spytała z kuchni Agata, słysząc ciężkie kroki męża w korytarzu.
-To się nazywa zlecenie - odsapnął, ściągając buty. Będzie premia przy wypłacie.
-To dobrze, bo się telewizor zepsuł. Cały dzień był głuchy, dopiero co zadziałał. I telefon też jest do naprawy. Chciałam zadzwonić do mamy i był głuchy. Uwierzyłby, że oba w tym samym czasie? Trudne było to zlecenie?
-Nie bardzo. - Jerry wyjął fajkę z kieszeni. Robota dla rządu i premia od rządu. Oprowadzałem grupę różnych takich po kanałach. Zupełnie zieloni. Jeden przytrzasnął se paluchy klapą, drugi dał się pogryźć chomasowi, a reszta tylko się na niego gapiła...
- Przestań! Zaraz będzie obiad i nie chcę tracić apetytu! Herbata gotowa, nalej sobie.
- A., to faktycznie miła wiadomość! - ucieszył się Jerry i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się zadowolony.