MARGIT SANDEMO
Odd Stein nigdy nie mówił o Lindehede i o tym, co się tam właściwie wydarzyło przed jedenastoma laty. Gdy ktoś przez przypadek wspomniał o tym miejscu lub spytał o nie wprost, jego twarz zasnuwał cień, a on sam zupełnie się zamykał.
Był z nim wówczas także Nils Wangen. On też wolał nie wypowiadać się na temat Lindehede, nawet w żartach. Gdy tylko zagadka z Lindehede stawała się przedmiotem rozmowy, po prostu się wyłączał.
Odd Stein niemało widział w swojej karierze. Ale każdy policjant wcześniej czy później natrafia na przypadek, po którym traci ochotę do dalszej służby. Stein rozwikłał tajemnicę Lindehede, nie odczuwał jednak z tego powodu ani dumy, ani zwykłej zawodowej satysfakcji.
Po prostu milczał i próbował ukryć jak najgłębiej wspomnienie o tej sprawie.
Było późne wiosenne popołudnie roku 1950, tajemnicze i trochę mroczne. Odd Stein wracał właśnie do Oslo po wykonaniu zadania, które nadal zaprzątało jego myśli. Czuł się zmęczony. Dlatego nawet nie zauważył, że skręcił w drogę, której zawsze konsekwentnie unikał - drogę biegnącą przez Lindehede. Ostatni raz był tam przed wojną, w 1939 roku. Kiedy z Nilsem Wangenem, roztrzęsieni, niemal w szoku, wyjeżdżali z tej miejscowości, obaj byli przekonani, że ich noga już nigdy w niej nie postanie.
Stein zastanawiał się, czy nie zawrócić. Uznał jednak, że szkoda czasu, a poza tym jest przecież dorosłym mężczyzną i niemało widział w życiu. Zresztą może byłoby dobrze zobaczyć to miejsce po latach i raz na zawsze pozbyć się złych wspomnień?
Zacisnął zęby i jechał dalej.
Na drodze panował niewielki ruch. Steinowi jechało się dobrze. Zawsze uważał, że silnik samochodu najlepiej pracuje w chłodnym i czystym powietrzu wiosennego wieczoru.
To już chyba niedaleko...
Minął tablicę informacyjną: LINDEHEDE.
Ładna nazwa, pod którą kryło się przerażające miejsce.
Teraz niewielkie wzniesienie, jeszcze kawałek i...
Odd Stein znalazł się już na wierzchołku wzgórza i teraz jechał drogą w dół.
Nagle, zdziwiony, uniósł lekko brwi.
Pierwsze, co zobaczył, to duża, pustawa stacja benzynowa upstrzona kolorowymi podświetlanymi szyldami. Za nią wyłaniały się szeregiem wysokie domy.
Czyżby zabłądził?
Musiał nabrać paliwa. Lekko przyhamował i zajechał przed jeden z dystrybutorów.
Wyszedłszy z samochodu przeciągnął się, żeby rozprostować kości zesztywniałe po długiej podróży. Młody chłopak zaczął napełniać bak jego wozu,
- Czy tu nie leżało kiedyś chłopskie gospodarstwo? - spytał Stein.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia.
Jakiś tęgi starszy mężczyzna w luźnym ubraniu z wystającym pod szyją podkoszulkiem usłyszał pytanie i zbliżył się do samochodu.
- Tak, chyba ma pan rację - powiedział niewyraźnie. - Stację pobudowano niedawno, wcześniej było tu podobno jakieś gospodarstwo.
- Dużo się zmieniło - przerwał mu Stein.
- Owszem. I to w szalonym tempie. Mamy tutaj teraz i przemysł.
Komisarz spojrzał na ulicę, która prowadziła przez gęsto zabudowaną miejscowość.
- Jeśli się nie mylę, tuż obok był też cmentarz i mały kościółek.
- Zgadza się. Ale akurat tędy musiała biec droga, no to zbudowali nowy kościół na drugim końcu Lindehede. Naprawdę elegancki, sam beton, od góry do dołu.
- A cmentarz?
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo.
- Zrównali go z ziemią. Groby chyba najpierw poprzenosili, tak myślę. Ale tamtego cmentarza dawno już nie ma!
Może to i lepiej, pomyślał Odd Stein.
- A majątek? - spytał, ogarniając wzrokiem dolinę i całkiem nową dzielnicę eleganckich domków jednorodzinnych.
- Jego też nie ma. Zdaje się, że z nim wiązała się jakaś podejrzana historia, ale nikt nic nie wie.
- Nikt - potwierdził krótko Stein.
To właśnie było najdziwniejsze: prasa nigdy się nie dowiedziała, co tak naprawdę wydarzyło się w Lindehede, bo całą sprawę okryła zmowa milczenia.
Chcąc lepiej widzieć, komisarz przymrużył oczy.
Poczuł się nieswojo, gdy w gęstniejącym mroku dostrzegł w oddali dwa, trzy wysokie cienie świerków.
Resztki tamtego żywopłotu...
- Był tam też chyba las - bąknął.
- Zgadza się! Wycięty, prawie co do jednego drzewa. Na jego miejscu stoi teraz duża fabryka, ale jest taka niska, że stąd jej nie widać. A ten staw to znowu napełnili wodą. Ludzie mówią, że zawisł nad nim jakiś zły urok. Ale ja nie znam tej historii. Chyba nikt jej tak do końca nie zna.
Mógłbyś ją usłyszeć ode mnie, pomyślał Stein. Ale nikt mnie nie zmusi, żebym kiedykolwiek ją opowiedział.
Jak dużo zmieniła tu wojna! Wszystko, co się wtedy zdarzyło, należało już do minionej epoki. To jednak były inne czasy... I zupełnie inny świat.
Dziś Lindehede można by uznać za symbol rozwoju. Zabudowania pochodzące sprzed wojny zostały zrównane z ziemią. Wysokie, kanciaste betonowe bloki w żaden sposób nie przypominały dawnego idyllicznego krajobrazu. Wieś licząca od piętnastu do dwudziestu domów i gospodarstw, a także majątek, po prostu zniknęły. W ciągu zaledwie kilku lat.
Ładnie teraz tu nie było. Mimo to Odd Stein doznał wielkiej ulgi.
Zapłacił za benzynę i ruszył przez owo nowe, nieznane Lindehede.
Jak się okazało, szosa prowadziła obok trzech świerków, które pozostały po dawnym ciągnącym się kilometr żywopłocie. Wznoszące się ku niebu drzewa majaczyły niczym widma w wieczornym mroku.
Świerkowy żywopłot...
Stein poczuł ciarki na plecach, dodał gazu. Po chwili Lindehede ze swymi dawnymi strachami zostało już za nim.
Po kilku kilometrach w wozie komisarza zaczął szwankować zapłon. Coś złego działo się ze świecą. Muszę wreszcie poważnie pomyśleć o wymianie tego samochodu, westchnął Stein.
Silnik dławił się i parskał. Nie daj Bóg, gdyby miało się okazać, że nie da się już jechać dalej. Gdzie ja w ogóle jestem?
Właśnie minął jakąś większą wieś. „Grand Hotel”, głosił szyld, a pod tą nieco napuszoną nazwą kryła się po prostu dwupiętrowa drewniana buda. Wyglądała jednak dosyć czysto i schludnie, dlatego Stein zdecydował się w niej zatrzymać. Czuł się zmęczony i nie miał ochoty spieszyć się z powrotem do Oslo, gdzie czekało go przeprowadzenie rutynowego dochodzenia w dość banalnej sprawie. Kierowniczkę jakiegoś domu starców podejrzewano o to, że pozbawia życia swoich uciążliwych podopiecznych, aby zdobyć ich pieniądze i ująć sobie nieco pracy. Tego rodzaju oskarżenia już dawniej stawiano wielu kobietom pełniącym tę funkcję. Z reguły były to tylko podyktowane zawiścią pomówienia, oznaczały jednak ciągnące się w nieskończoność przesłuchania, a te nie bawiły Steina ani trochę.
Gdy otrzymał pokój, poprosił portiera o umówienie go z mechanikiem samochodowym. Potem uznał, że po trudach dnia należy mu się solidny odpoczynek.
Jednakże noc okazała się niespokojna dla Odda Steina. Gdy tak leżał pod spraną pościelą w „Grand Hotelu”, starając się zasnąć, powróciła cała historia z Lindehede. A kiedy wreszcie usnął nad ranem, prześladowała go także we śnie: widział upiorne blade twarze, na których malowało się przerażenie, rozpacz albo złość.
Po owej nocy zrozumiał, że nie uwolni się od tej historii sprzed lat, jeśli nie odtworzy jej od początku do samego końca, nie pomijając najdrobniejszych szczegółów. Może w ten sposób wyrzuci ją z pamięci raz na zawsze.
Pozostało jeszcze do wyjaśnienia kilka detali, które zarówno Wangen, jak i on uważali za mało istotne dla sprawy, i bynajmniej się nie mylili. Jednakże w ciągu minionych lat Stein często o nich myślał. Bo choć nie miały większego znaczenia dla rozwiązania zagadki, sprawiły, że nie potrafił zapomnieć ani Lindehede, ani przerażających wydarzeń, jakie się tam rozegrały.
Ta historia nie miała żadnych jasnych punktów.
No, może jeden. Ciągłe słowne utarczki Nilsa Wangena z Unni.
Jaki on był wtedy młody, ten Wangen! Po prostu młokos. A on sam? Może miał dwadzieścia pięć lat? Ale już zdążył wyrobić sobie nazwisko.
Uśmiechnął się nieznacznie. Unni... Niewątpliwie atrakcyjna dziewczyna! Na dodatek o tak ciętym języku, że nawet Nils Wangen musiał się poddać. Należy współczuć temu, kto dostał ją za żonę!
Dla Odda Steina cała ta historia rozpoczęła się od zniknięcia młodej dziewczyny Ingrid Andersen.
Odtwarzał teraz w myślach raport na jej temat sprzed jedenastu lat.
Ingrid Andersen zatrzymała się na skrzyżowaniu, wyraźnie niespokojna, niezdecydowana i bezradna. Wtedy właśnie zauważyła ją nadchodząca polną drogą koleżanka, która później złożyła zeznania. Ingrid była dwudziestojednoletnią blondynką o dosyć bujnych kształtach, ubraną bez smaku w nieco przyciasny płaszcz i wypłowiały żółty beret. Jej spojrzenie zawsze zdradzało niepewność. Jednakże określony typ mężczyzn prawdopodobnie uznałby ją za pociągającą - ci, którzy mają słabość do dziewczyn głupiutkich i ładniutkich.
Ingrid Andersen stanęła właśnie przed dylematem, który przerastał możliwości jej ograniczonego umysłu, opowiadała koleżanka. Aby zdążyć na spotkanie z Reidarem, powinna była wybrać drogę na skróty przez las. A na to nie miała ochoty.
Bo wtedy musiałaby przejść nad stawem.
Nad czarnym, bezdennym stawem, w którym nikt nie miał odwagi się kąpać. Odstraszały od niego nie łodygi lilii wodnych oplątujące nogi pływaków i nie odór zgnilizny. Odstraszało od niego to, że ciało żadnej z osób, które się w nim utopiły, nigdy nie zostało odnalezione.
A wielu było takich, co zniknęli w tej tajemniczej głębinie. Wyłącznie samotni pływacy. Ten staw to jedyne miejsce w Lindehede nadające się do kąpieli, w upalne letnie dni trudno było oprzeć się pokusie, by nie wskoczyć choć na krótko do wody. Jedyne, co znajdowano po topielcach, to ich ubrania. Leżały na mchu, starannie złożone albo po prostu rzucone bezładnie.
(Ale teraz była jesień, kto by tam miał ochotę się kąpać?)
Ostatni raz w ubiegłym roku jakiś młody chłopak.. Zarówno Ingrid, jak i jej przyjaciółka nie mogły pojąć, że ktoś okazał się na tyle głupi, by się kąpać w stawie, którego zła sława była powszechnie znana. Ale wszyscy chłopcy są jednakowi. Zarozumialcy, zawsze chcą udowodnić, że niczego się nie boją.
Ingrid przestępowała z nogi na nogę, nie wiedząc, co zrobić. Była już spóźniona, a Reidar nie należał do tych, co czekają na dziewczynę. Wspaniale wyglądał w tej swojej czarnej skórzanej kurtce, a jakie miał oczy!
- Pomyśl, on się ze mną umówił. Może już tam na mnie czeka! - jęczała Ingrid. - Za późno wyszłam! To wszystko przez mamę, musiałam jeszcze wyprowadzić krowy na pastwisko.
- Przecież on ma motocykl, mógłby przyjechać do Lindehede - odparła przyjaciółka z niemiłą logiką, ale Ingrid przeraziła się na samą myśl o tym.
- Reidar w tej naszej dziurze? On nie jest taki! On jest... on jest... po prostu cudowny!
Tak, tak. On rozkazywał, a dziewczyny robiły, co chciał.
- No to idź na skróty! - powiedziała koleżanka. - Chyba nie masz zamiaru się kąpać?
- Pewnie że nie, ale to jeziorko jest takie okropne.
- W takim razie zostaje ci dłuższa droga naokoło. Jak chcesz, pójdę przez las i powiem Reidarowi, że niedługo się zjawisz.
Tego już było za wiele. Prawdopodobnie Ingrid pomyślała to samo co później policjanci: że przyjaciółka również miała ochotę na cudownego Reidara.
- Nie, nie! - wykrzyknęła. - Już pójdę na skróty. Nie mogę pozwolić, by czekał!
Po czym westchnęła i pobiegła.
Jacyś starsi ludzie, którzy wybrali się zbierać grzyby, widzieli Ingrid nieco dalej na drodze prowadzącej przez las. Obejrzeli się nawet za nią, kiedy mignęła im między drzewami, a potem się oddaliła. Przez chwilę zastanawiali się nawet, jak się nazywa, ale już po chwili, na widok kilku okazałych koźlarzy, zupełnie o niej zapomnieli.
Byli ostatnimi, którzy widzieli Ingrid Andersen. Ubranie dziewczyny znaleziono na brzegu jeziorka. Ona sama przepadła bez śladu.
W komendzie policji w Oslo dzień zaczął się nerwowo.
- Nie! - powiedział stanowczo Odd Stein. - Nie chcę żadnych kobiet w moim wydziale, nawet bratanicy komendanta.
Właśnie przejął obowiązki szefa wydziału kryminalnego i czuł się z tego bardzo dumny. Nie bez powodu: był przecież jeszcze bardzo młody.
- Ale ta dziewczyna jest niczego sobie - przekomarzał się z nim Nils Wangen.
- Nie ma żadnej pewności, że mielibyśmy z niej jakiś pożytek. Jeśli chce odbyć praktykę, to niech znajdzie sobie jakieś inne miejsce. Niech wkłada mandaty za wycieraczki samochodów albo zajmie się alkoholiczkami. U nas, w kryminalnym, nie ma nic do roboty.
- Ale ona już przeszła przez wszystkie inne wydziały - spokojnie zwrócił szefowi uwagę powolny Håkon Svendsen. - Został jej już tylko nasz. Chyba mierzy całkiem wysoko, a mówiąc precyzyjniej: to wujek komendant wiąże z nią ambitne plany: Ministerstwo Sprawiedliwości. Specjalistka do spraw policji.
Odd Stein popatrzył na swych podwładnych.
- Dziewczyna? W Ministerstwie Sprawiedliwości? - Westchnął. - Wobec tego ty, Nils, się nią zajmiesz. Z pewnością zrobisz to chętnie. Albo nie, ona przypadnie tobie, Håkon. Jutro rano wyjeżdżam i zabieram ze sobą Nilsa. Wyjdzie mu na zdrowie, jak popracuje trochę w terenie, bo niedługo zamieni się nam w ducha wiecznie poszukującego drobnych opryszków stołecznego półświatka.
W piwnych oczach Wangena pojawił się błysk ożywienia.
- Coś nowego?
- Owszem, bardzo dziwna historia. Młoda dziewczyna znika bez śladu w leśnym jeziorku. I nie jest bynajmniej pierwsza. W ciągu ostatnich trzech lat to już piąta ofiara, oczywiście wcześniej też było kilka. Ludzie twierdzą, że tym jeziorkiem władają jakieś pozaziemskie siły. Ale, jak wiecie, ja nie wierzę w takie rzeczy. Tak czy inaczej, zostaliśmy wezwani przez tamtejszego komendanta. Trochę się wahałem, bo to raczej nie jest nic dla nas. Skoro jednak w naszym wydziale ma się pojawić jakaś ambitna niewiasta, to wolę już trochę leśnej mistyki.
W tej samej chwili dał się słyszeć w korytarzu dźwięczny kobiecy głos.
- Och, nie - wymamrotał Odd Stein, zdobył się wszakże na powściągliwy uśmiech skierowany do młodej damy, która właśnie wparadowała do jego gabinetu.
Miała złociste loki opadające aż na ramiona i błękitne oczy, których żywy blask świadczył i o poczuciu humoru, i o inteligencji. Była wysoka i szczupła, ubrana ze smakiem w tweedowy kostium i białą bluzkę, sprawiała poza tym wrażenie osoby bardzo pewnej siebie.
- A więc to jest nasz wielki Stein - uśmiechnęła się, wyciągając rękę. - No, no, nikt mi nie powiedział, że poza wszystkim jest pan też przystojny. Czyli od tej pory będziemy pracować razem? Może być wesoło. Mam na imię Unni.
Odd Stein wyglądał tak, jakby połknął coś kwaśnego. Przecież dopiero niedawno objął stanowisko szefa wydziału, a na dodatek był niezwykle ambitny. Zupełnie nie wiedział, jak ma się zachować w tej nieoczekiwanej sytuacji.
- Przede wszystkim chciałbym przedstawić moich współpracowników. To jest Håkon Svendsen, który wprowadzi panią we wszystko, panno...
- Proszę mi mówić Unni! Wszyscy mnie tak nazywają.
- Hm. Właśnie miałem zamiar wyjść, jeśli więc pani pozwoli... Håkon, zajmiesz się...? Do widzenia, na razie!
Opuścił pospiesznie własny gabinet, czując się tak, jakby uciekał. Wychodząc, usłyszał jeszcze głos młodej damy:
- Co to za okropny zapach! To przez te nieopróżnione popielniczki. Jak tu się otwiera okna?
Stein i Nils Wangen wymienili wymowne spojrzenia, schodząc już po schodach.
Obaj detektywi stali razem z komendantem Bårdsenem nad leśnym jeziorkiem, które wyglądało wyjątkowo urokliwie i spokojnie w blasku wieczornego słońca, na wpół przysypane jesiennymi liśćmi o niepowtarzalnych barwach.
- Zarzucaliście sieć?
- Oczywiście - odpowiedział komendant. - Sprowadziliśmy też płetwonurka. Ale wszystko na nic, jak zwykle.
Odd Stein spojrzał na tajemnicze jeziorko. Pomiędzy dryfującymi na powierzchni liśćmi połyskiwały czarne oka wody. Jeziorko nie było duże, miało kształt nieregularnego owalu, w najszerszym miejscu mogło liczyć około dwudziestu pięciu metrów. Droga, na której stali mężczyźni, biegła zaledwie kilka metrów od brzegu. Po drugiej stronie leżał pas ziemi usiany porośniętymi mchem pieńkami po wyciętych drzewach, a tuż za nim wznosiła się ściana mieszanego lasu, w którym dominowały osiki, olchy i świerki.
- Jak wygląda dno?
- Jest bardzo muliste - odpowiedział komendant. - Jak w Loch Ness. Zaledwie kilka metrów pod powierzchnią woda przypomina szlam, jest czarna i nic przez nią nie widać. A dno to jedno wielkie błoto.
- I ludzie chcą się w czymś takim kąpać? - zdziwił się Nils Wangen.
- Teraz już nie - odparł komendant, wysoki i szczupły mężczyzna o smutnych oczach.
Odd Stein obejrzał się za siebie. Po drugiej stronie drogi biegł żywopłot.
Kiedyś było to starannie wypielęgnowane zielone ogrodzenie, ale z czasem drzewa rozrosły się dziko, tworząc zwartą ścianę.
- Co znajduje się za tym zielonym monstrum? - zapytał Stein.
Bårdsen wzruszył ramionami.
- Niewyobrażalnie duża posiadłość pewnego bogacza. Do samych zabudowań jest jeszcze kilkaset albo więcej metrów. Nazywamy to majątkiem. Ale nie mam pojęcia, co kryje się bezpośrednio za tym żywopłotem. Pewnie park albo pola, a może las.
- Czyli ta droga biegnie przez pustkowie? Żadnych domów w pobliżu?
- Żadnych.
Znowu odwrócili się w stronę jeziora.
- Czy istnieje lista osób, które tu utonęły?
- Ich nazwiska i daty wypadków mam w głowie.
Odd Stein wyjął kartkę i długopis, a Bårdsen zaczął dyktować.
- Kiedy się to naprawdę zaczęło, nie wiadomo. Pierwsza ofiara, jaką znamy, to Morten Haug. Utopił się na początku ubiegłego wieku. Podobno był pijany i po prostu wpadł do wody. Nigdy go nie odnaleziono. Potem jakaś dziewczyna z własnej woli weszła do jeziora i zginęła. To było na początku naszego stulecia. Nazywała się Marit, nic więcej o niej nie wiemy. Później długo nic się nie działo. Dopiero trzy lata temu utopiła się kolejna ofiara. Miała na imię Gunvor. Razem z przyjaciółką, z którą przyjechała tu na wakacje, kąpały się w jeziorze. Ta druga wróciła na rowerze do hotelu, a Gunvor zamierzała wkrótce do niej dołączyć. Chciała jeszcze tylko trochę popływać, bo dzień był akurat bardzo gorący. Więcej jej nie widziano. Oczywiście przeszukaliśmy dno, ale bez efektu.
- Ale ona nie była ostatnia?
- Nie, nie! Następnego lata, czyli dwa lata temu, zrobiło się tak źle, że nikt nie odważył się nawet tędy przejść. Uznano, że to jeziorko w jakiś mistyczny sposób oddziałuje na ludzi. Pierwsza była Kit Thomassen. Znaleziono jedynie jej ubranie na brzegu. A nie wspomniała nikomu nawet słowem, że będzie się kąpać! I tego samego lata...
- Czy to dzieje się tylko latem? - przerwał mu Nils Wangen, niewysoki i energiczny.
- No tak, przecież w zimie nikt się nie kąpie. Poza tym droga, zasypana śniegiem, jest nie do przebycia. No więc jeszcze w tym samym roku latem zniknęła kolejna wczasowiczka. W ten sam sposób.
- Młoda? - pytał dalej Stein.
- Trzydziestoletnia kobieta. Niedługo potem przechodził tędy pewien młody chłopak. Mówi, że nagle poczuł się jakoś nieswojo i uciekł stąd, ile sił w nogach. Później przez długi czas nikt nie ośmielił się tu nawet zbliżyć, aż do ubiegłego roku, kiedy znowu utonął młody chłopak. To jeden z tych bohaterów, co to niczego się nie boją. Przechwalał się na lewo i prawo, że może zupełnie sam popływać w jeziorze. No i w tym roku Ingrid Andersen. Nawiasem mówiąc, jej Reidar ma alibi, możemy go więc wykluczyć z kręgu podejrzanych.
Odd Stein podsumował:
- Pierwszy: Morten Haug, dziewiętnasty wiek, druga: Marit na początku dwudziestego wieku, trzecia: Gunvor trzy lata temu, czyli po mniej więcej trzydziestopięcioletniej przerwie, i czwarta: Kit Thomassen dwa lata temu.
- To miejscowa piękność - wtrącił komendant.
- W tym samym roku trzydziestoletnia kobieta. To już piąta. Czy ona też była ładna?
- Nie wiem, przyjechała tu tylko na wakacje, nigdy jej nie widziałem.
- I dalej: uwodziciel w zeszłym roku i jako siódma Ingrid Andersen w tym roku.
Stein zamknął swój notatnik.
- Ale z tym młodym chłopcem, który stąd uciekł, chętnie bym porozmawiał. Jak on się nazywa i gdzie mogę go znaleźć?
- To Per Erik, uczeń, mieszka niedaleko stąd.
- Ile ma lat?
- Wtedy miał piętnaście, czyli teraz siedemnaście. Poza tym...
Odd Stein spojrzał pytająco na komendanta.
- Coś jeszcze?
- Nie, nie, nic takiego. To tylko plotka.
- Chciałbym ją usłyszeć.
- Mortena Hauga, tego pierwszego z utopionych, widziano potem w Ameryce.
Stein pokiwał głową.
- Bardzo prawdopodobne. Mam przeczucie, że... - przerwał. - Myślę, że o Mortenie Haugu możemy zapomnieć. Ale ta młoda dziewczyna, Marit... jej przypadek trochę mnie niepokoi. Czy jest pan pewien, że zniknęła zupełnie bez śladu?
- Tak. Pamiętam, że przeszukano wtedy bardzo gruntownie całe jezioro.
Stein z zadowoleniem stwierdził, że komendant jest bardzo inteligentny, za każdym razem bowiem doskonale wyczuwał, do czego zmierza stołeczny detektyw.
- Myślę, że ją też możemy pominąć - powiedział. - Mogło ją przecież znieść w podwodne zarośla i dlatego jej nie znaleziono. Albo może ówczesne metody przeszukiwania dna okazały się nieskuteczne w tym jeziorze. Myślę, że powinniśmy się skoncentrować na pięciu ostatnich ofiarach. Proszę mi powiedzieć, czy w ciągu ostatnich lat był ktoś taki, kto się tu kąpał i nie utonął?
- O, tak, bo jeśli jest więcej osób, to wtedy nic złego się nie dzieje. Ale od czasu, kiedy Gunvor przepadła trzy lata temu bez wieści, nikt tu już nie wchodzi do wody. Zaczęto mówić, że to jezioro jest zaklęte.
Słońce chowało się za horyzontem. Stein, rozejrzawszy się dokoła, poczuł się trochę nieswojo.
Bårdsen spytał ostrożnie:
- Uważa pan, że to jest dosyć nowa sprawa?
- Tak. Zaczęło się od Gunvor. Trzy lata temu. Proszę mi powiedzieć, czy istnieje jakiś związek między tymi pięcioma ofiarami?
- Też się nad tym zastanawiałem i mogę z całą pewnością powiedzieć, że nie ma żadnego. Niektóre pochodziły stąd, inne spędzały tu tylko wakacje. Większość nie znała się nawzajem.
- Czyli mamy cztery młode kobiety i jednego młodego mężczyznę. No i tego chłopca, który uciekł. Zacznijmy od niego!
Per Erik był szczupłym chłopcem o jasnych włosach i oczach o jak gdyby nieobecnym spojrzeniu. Grzecznie zgodził się pójść razem z policjantami nad jezioro, ale czuł się tam nie najlepiej, co wyraźnie dało się zauważyć. Oświadczył jednak, że absolutnie nie wierzy w działanie żadnych nadprzyrodzonych mocy.
- Skoro więc jesteś taki sceptyczny - spytał Stein z uśmiechem - to dlaczego wtedy uciekałeś, gdzie cię oczy poniosą?
Wysiedli z samochodu i szli drogą przez las.
Per Erik sprawiał wrażenie zakłopotanego.
- Przestraszyłem się - odparł.
- Czego?
- Nie wiem. Może jakiegoś odgłosu. Naprawdę nie wiem.
- Jakiego odgłosu?
Ale Per Erik pokręcił tylko głową. W lesie panował już gęsty mrok. Chłopak, który nie wierzył w nadnaturalne siły, raz po raz rzucał za siebie lękliwe spojrzenia.
- Czy wiesz, co się mówi o tym jeziorze?
- Jasne.
Właśnie zatrzymali się na brzegu.
- To nam opowiedz - poprosił Odd Stein.
Widać było, że wspomnienia nie są miłe dla chłopca. Unikał patrzenia na wodę, tak przerażająco nieruchomą w wieczornym mroku. Można by pomyśleć, że to jakaś żywa istota, która przyczajona czyha na swoją ofiarę, przeszło przez myśl Steinowi.
Było to zaskakujące odczucie jak na mężczyznę tak rzeczowego i chłodnego jak Stein. Zauważył jednak, że zarówno Bårdsen, jak i Wangen mieli podobne doznania, nie mówiąc już o chłopcu.
- No więc, szedłem sobie drogą - zaczął Per Erik. - To było w samym środku dnia, padał deszcz...
- Jak byłeś ubrany? - wtrącił Stein.
Chłopiec zastanowił się przez moment.
- W kurtkę od deszczu z kapturem i w kalosze.
- I miałeś wtedy piętnaście lat - powiedział Stein jakby do siebie. - Mów dalej!
Nils Wangen zerknął na swojego szefa. O co może mu chodzić?
- Kiedy już prawie doszedłem do jeziora, poczułem, że ktoś mnie obserwuje.
- Tak jak teraz? - przerwał mu nieoczekiwanie Nils Wangen.
- Nie. Znacznie intensywniej.
- A czy nie uważasz, że mogło ci się tylko tak wydawać? - spytał Bårdsen.
- Tak, oczywiście - odpowiedział Per Erik, kręcąc się nerwowo. - Ale właśnie coś takiego poczułem.
- Czy uważałeś, że to jezioro na ciebie patrzy? - spytał Odd.
Chłopiec spojrzał na niego urażony, lecz detektyw był jak najbardziej poważny.
- Przecież jezioro nie może nikogo obserwować - wymamrotał pod nosem Per Erik trochę niepewnie. - Nie wiem, co to było, wiem tylko, że się potwornie bałem, mimo że znalazłem się tutaj w środku dnia.
- Wspomniałeś o jakimś odgłosie?
- No tak - odparł z lekkim wahaniem. - Ale nie potrafię go określić. Może to było coś w rodzaju szeptu.
- Pojawił się i zniknął po sekundzie?
- Skąd, wręcz przeciwnie! - zaprotestował gwałtownie chłopak. - Słyszałem go cały czas, kiedy tu przechodziłem. Jakby przybliżał się i oddalał.
- Jak głosy mówiące szeptem?
- Nie... raczej nie.
- Miałeś kurtkę z kapturem, może to on tak szeleścił - zauważył Nils Wangen.
- Też tak pomyślałem i zsunąłem go z głowy, żeby lepiej słyszeć. I wtedy... tak, teraz przypominam sobie, jak to brzmiało! A potem nagle ucichło. Rzuciłem się do ucieczki.
- Mówisz, że po zdjęciu kaptura słyszałeś ten odgłos wyraźniej. Opisz go! Przypominał szepty?
- Nie. - Per Erik był wyraźnie poruszony, oczy lśniły mu z podniecenia. - Sam nie wiem, jak mam go określić. Widział pan może kiedyś kota siedzącego na parapecie okna? Jak siedzi i patrzy sobie na małe ptaszki?
Stein zerknął na niego z niedowierzaniem.
- Nie masz chyba na myśli...? Oczywiście, że widziałem coś takiego.
- A widział pan, jak takiemu kotu ruszają się szczęki? Słyszał pan to charakterystyczne zgrzytanie? To właśnie było coś takiego! Tylko o wiele głośniejsze.
Wangen i Stein spojrzeli na siebie. Wangen mimo woli odsunął się o krok od jeziora, które teraz o zmierzchu przypominało mu pokrytego śluzem potwora. Albo grób przykryty jesiennymi liśćmi.
Odd Stein w zamyśleniu przyglądał się chłopcu.
- Możesz wyświadczyć mi przysługę? Chciałbym, żebyś poszedł w tamto miejsce, gdzie zakręca droga. Czy ktoś ma może kurtkę od deszczu? Dziękuję, Bårdsen. Czy ona jest z kapturem? Nie? Szkoda, ale możemy go sobie wyobrazić. Włóż ją, chłopcze, na siebie, o, tak, to nic, że jest trochę za długa. A teraz ruszaj! Jak będziesz wracał, miń nas i idź dalej. Rób wszystko dokładnie tak, jak dwa lata temu!
Per Erik zawahał się przez chwilę, ale uznawszy widocznie, że trzech policjantów to wystarczająca ochrona, oddalił się w kierunku zakrętu.
Zrobiło się już tak ciemno, że niełatwo było dostrzec sylwetkę chłopca. Mężczyźni czuli się nieswojo. Wysoki żywopłot, który biegł wzdłuż drogi począwszy od jeziora, dalej gubił się w nieprzeniknionej głębi lasu. Po drugiej stronie jeziora las trwał w nieprzyjemnej ciszy i martwym bezruchu.
Trzej mężczyźni czekali w milczeniu, kiedy Per Erik zawróci i przejdzie obok nich.
- Czy dostrzegacie w nim coś wyjątkowego? - spytał Stein, nie wiedząc zupełnie, dlaczego mówi przytłumionym głosem. - Może gdyby miał kaptur na głowie...
- Nie - odparł Bårdsen, przyjrzawszy się uważniej chłopcu, który szedł im naprzeciw. - Wygląda jak każdy młody człowiek Nie różni się niczym specjalnym od dzisiejszych młodych ludzi.
- Otóż to! - powiedział Stein. - Otóż to! Dwa lata temu liczył sobie lat piętnaście i prawdopodobnie był jeszcze smuklejszy. Ponieważ miał kaptur na głowie, z daleka można go było równie dobrze wziąć za dziewczynę. Ale kiedy go zdjął, ten odrażający odgłos prawie natychmiast ucichł.
- No nie, teraz to już przesadzasz! - powiedział Wangen z przyganą w głosie. - Twierdzisz, że jezioro ma oko na dziewczyny? A ten drugi chłopak w zeszłym roku?
- Racja - przyznał Stein. - To były tylko takie fantazje, próba znalezienia jakiegoś wspólnego motywu. Zapomnijmy o tym!
- Cała ta historia wydaje się właściwie nierealna - rzekł Wangen już bardziej pojednawczo. - Muszę przyznać, że nic z niej nie rozumiem.
Wszyscy czterej skierowali się z powrotem do głównej drogi i do samochodów. Zrobiło się już zbyt ciemno, by móc prowadzić dalsze dochodzenie.
- Uważam, że ten pański z pozoru niedorzeczny pomysł coś jednak w sobie ma - rzekł w pewnej chwili Bårdsen do Steina. - Kilka razy sam wybrałem się tą drogą, żeby sprawdzić, czy jezioro rzeczywiście w jakiś sposób przyciąga do siebie ludzi. Nie spostrzegłem jednak niczego specjalnego. Czułem, rzecz jasna, słaby lęk przed tym miejscem, ale miał on źródło w mojej własnej wyobraźni.
- Czyli już pan to zrobił - odezwał się Stein z uznaniem. - Bo właśnie myślałem o tym, żeby się tędy przejść, ale pewnie jesteśmy za starzy i za brzydcy dla wielbiącego piękno małego leśnego jeziorka. Gdybyśmy jednak mieli jakąś odważną dziewczynę...
- Ty chyba całkiem oszalałeś - jęknął Wangen. - Domyślam się, do czego zmierzasz. Pewnie my ukrylibyśmy się gdzieś w zaroślach i patrzyli, co się stanie?
- No właśnie. Nils...!
Odd Stein zatrzymał się nagle.
- Przecież mamy naszą ambitną koleżankę! - rzekł z błyskiem przekory w oku. - Nieustraszoną bratanicę komendanta. Jak to ona się nazywa?
- Unni?
- Unni, tak! Może poddamy ją próbie? Przekonamy się, ile odwagi i rozumu jest w tej ładnej osóbce tak spragnionej kariery!
- No dobrze, niech będzie! Tylko musimy zapewnić jej dobrą ochronę, bo w razie komplikacji wujek komendant raczej nie byłby z nas zadowolony.
Była to decyzja, której mieli później gorzko żałować.
Odd Stein i Nils Wangen wchodzili właśnie do znanego im tak dobrze wydziału kryminalnego komendy głównej policji w Oslo, gdy do ich uszu dobiegły podniesione głosy. Zazwyczaj tak łagodny Håkon Svendsen wyrzucał właśnie za drzwi dwóch młodych policjantów.
- Wynoście się! - wrzeszczał purpurowy na twarzy. - Weźcie się wreszcie za robotę, zamiast mi się tu obijać!
- Co tu się dzieje? - spytał spokojnie Stein.
- Och, przepraszam, nie miałem pana na myśli - odpowiedział Svendsen, ocierając rękawem pot z czoła. - Jakie to szczęście, że pan wrócił. Już nie daję sobie rady z tymi pielgrzymkami, nie robię nic innego, tylko bez przerwy ich wyrzucam...
- Chwileczkę - chciał wiedzieć Stein - kogo pan wyrzuca i dlaczego?
Svendsen wskazał kciukiem przez ramię do tyłu i szepnął ochryple:
- To wszystko przez nią.
- Ach - powiedział tylko detektyw, co można było zinterpretować na wiele sposobów.
- Jak to dobrze, że wróciliście wreszcie z tej wycieczki - westchnął Håkon Svendsen.
- Nie jestem pewien, czy to rzeczywiście była wycieczka - odparł gorzko jego przełożony. - Zajmie się pan wszystkimi bieżącymi sprawami, a my za to uwolnimy pana od kłopotu i tę nieszczęsną kusicielkę zabierzemy do Lindehede.
- Jeszcze tam wracacie? - nie potrafił ukryć zawodu Håkon. - A tymczasem na biurku wyrośnie góra papierów wyższa ode mnie. Wolałbym...
Nikt jednak nie słuchał jego narzekań.
- Wpadliśmy tylko po to, żeby zabrać kilka rzeczy potrzebnych do prowadzenia dochodzenia - oświadczył Odd Stein i wchodząc do następnego pokoju, zwrócił się do powierzonej jego opiece praktykantki: - Unni, na ile poważnie traktujesz swoje obowiązki?
Młoda dziewczyna podniosła się zza biurka.
- Na tyle poważnie, że w każdej chwili mogę rzucić to klejenie kopert - odparła, nie odrywając wzroku od blatu.
Stein zerknął nie bez sceptycyzmu na szczupłą sylwetkę i na długie, lakierowane paznokcie dziewczyny.
- Czy jesteś odważna? Tylko nie myl odwagi z tupetem.
- Tyle potrafię zrozumieć. Umiem strzelać, ale nie robię tego z zasady. Jeśli chce pan poznać raporty z przebiegu mojej wcześniejszej praktyki w policji, to można je znaleźć w wydziale głównym.
Przyjrzał jej się badawczo, po czym westchnął głęboko i nieoczekiwanie spytał:
- Czy chcesz być przynętą dla ludożerczego jeziorka w lesie?
W twarzy bratanicy komendanta nie drgnął ani jeden mięsień.
- Pewnie tak to nazywają miejscowi, a w rzeczywistości chodzi o coś zupełnie innego?
Kobiety nie powinny być takie inteligentne, pomyślał Stein.
- No właśnie - odrzekł krótko. - Nils Wangen i ja nie wierzymy w bajki.
- Ani ja - dodała. - Czy mogłabym poznać trochę szczegółów, zanim kupię tego kota w worku?
Nils Wangen wzdrygnął się na dźwięk słowa „kot”. W kontekście sprawy Lindehede brzmiało ono niezbyt przyjemnie.
W tym momencie Stein przyznał z niechęcią, że Unni zdobyła kolejny punkt: nie powiedziała definitywnie „tak”, dopóki nie dowiedziała się, na co się godzi.
- Szczegóły poznasz potem - rzucił, a przypomniawszy sobie, czego wymaga grzeczność, spytał z wyszukaną uprzejmością: - Jak ci się tu podoba?
- Wszyscy chłopcy byli dla mnie naprawdę słodcy. Ostrzyli mi ołówki, załatwiali różne sprawy, a nawet zreperowali krzesło...
Stein wykrzyknął gwałtownie:
- Nasi chłopcy mają co innego do roboty niż temperowanie ołówków!
Nils Wangen uśmiechnął się do Unni krzywo i rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie za plecami szefa.
- Czy ty też wybierasz się nad to dziwaczne jezioro, mały przyjacielu? - zagadnęła.
Wangen, młodszy i zaledwie kilka centymetrów wyższy od bratanicy komendanta, nieco zbyt gwałtownie skinął głową.
- Wspaniale! Wobec tego będę się tam czuła zupełnie bezpieczna.
Trudno było nie zauważyć ironii w głosie dziewczyny.
Ach, więc to tak? pomyślał Nils Wangen. Chcesz wojny, to ją będziesz miała!
I od tej chwili nie ustawały utarczki między nimi.
Podczas przerwy obiadowej Odd Stein zapoznał Unni ze sprawą Lindehede, unikając spojrzenia krystalicznie czystych niebieskich oczu dziewczyny. Zupełnie nie zwracał uwagi na przycinki i złośliwości, jakimi Wangen i Unni cały czas obdarowywali się nawzajem. Niech się bawią, pomyślał.
- Czyli ja przejdę się nad samym jeziorem, wsłuchując się, jak mnie przyzywa, podczas gdy ty będziesz leżał ukryty w lesie, gotów w każdej chwili mnie uratować.
- Żadne przyzywanie - sprostował Nils Wangen, który nie mógł oderwać wzroku od zjawiskowo pięknej dziewczyny - tylko wyczekujące, chciwe zgrzytanie zębami.
- Dzięki, widziałam już w swoim życiu sporo kotów spragnionych krwi - odparła sucho. - Również je słyszałam. Nie musisz się wysilać. Zgadzam się. To może być zabawne.
- Ale zdajesz sobie sprawę, że możesz sobie złamać paznokieć? - ostrzegł Wangen.
- Chyba żartujesz? To niemożliwe! Prędzej kark.
- To by było na razie wszystko - bąknął Stein. - O, idzie szeregowy Rosenlund.
- Och, jaki on jest słodki! - wyraziła swój zachwyt Unni. - Przesiedział przy moim biurku całe dwa dni. Czy nie mógłby pojechać z nami jako moja podpora moralna?
Stein, westchnąwszy, podniósł się z krzesła.
- Wykluczone! Za godzinę bądźcie gotowi. Wyruszamy.
Komendant Bårdsen był jedyną osobą w Lindehede, która znała powód przyjazdu ekipy z Oslo. Im mniej wtajemniczonych, tym lepiej. Ponieważ jednak musiał akurat wyjechać w teren w innej sprawie, wobec tego dzień później na skrzyżowaniu dróg pod Lindehede zatrzymali się tylko Stein, Wangen i Unni.
- Trochę wystraszona? - spytał Stein z wyczuwalną nadzieją w głosie.
- Nawet odrobinę! Nie wierzę w żadne widma ani duchy. Chociaż ubiegłej nocy śniło mi się, muszę przyznać, jakieś ohydne małe jeziorko, które kłapało i zgrzytało w sadystycznym pożądaniu i chwytało dziewice, a następnie zjadało je doszczętnie, nie pozostawiając żadnych śladów.
- Milutka wizja - przyznał Wangen. - Czy opowiedziałaś ten sen Freudowi? Nawiasem mówiąc: czy ty jesteś dziewicą?
Unni zaczerwieniła się.
- Trochę przesadziłeś - rzuciła ostro. - Poza tym przecież nie wszystkie były dziewicami. W każdym razie jedna to mężatka, a druga...
- Czy my przypadkiem nie odbiegamy od tematu? - przerwał im Odd Stein. - Nils, dajcie spokój tej niedorzecznej gadaninie. Jesteście przecież w pracy! Posłuchaj, Unni, potrzebujemy piętnastu minut, żeby dotrzeć na koniec lasu za jeziorkiem. Oczywiście, pójdziemy na skróty. A ty idź spokojnie drogą przez las, dojdź do krzyżówki na jego skraju i tam na nas poczekaj. Czy to jasne?
- Tak jest!
- I zwracaj uwagę na każdy najmniejszy szczegół! Każdy odgłos, każdy ruch i każde, jakby to powiedzieć, doznanie.
- Tak jest. Tylko miejcie pistolety w pogotowiu, chłopcy! I przypadkiem nie spudłujcie, kiedy to groźne jezioro się na mnie rzuci!
Żarty żartami, ale w tym lesie zniknęło przecież bez śladu pięcioro ludzi.
Stein i Wangen byli już na miejscu, dobrze ukryci wśród drzew. Między liśćmi widzieli otwartą przestrzeń z małym oczkiem wodnym, na wpół ukrytą drogę, a w tle czarną ścianę świerków, tworzącą wysoki żywopłot.
Nie musieli długo czekać na Unni, która niebawem pokazała się na drodze. Zbliżała się do skraju lasu; młoda kobieta wyglądała na całkowicie beztroską i zajętą własnymi myślami.
- Urocza dziewczyna - szepnął Wangen.
Odd nic nie powiedział.
Kiedy znalazła się przy jeziorku, jej sylwetka odcinała się wyraźnie na tle ciemnego żywopłotu.
Ani razu nawet nie spojrzała w ich stronę, zauważyli jednak, że zerknęła na jezioro, kiedy, nie zatrzymując się ani na sekundę, przeszła obok niego. Po chwili znowu zniknęła w lesie.
- Idziemy - powiedział cicho Stein. - Na krzyżówkę po drugiej stronie.
Przedzierali się bezszelestnie przez leśną gęstwinę. Na skrzyżowaniu czekała na nich Unni. Znajdowali się teraz na terenie innej gminy, ale nigdzie nie widzieli ani jednego domu. To chyba gdzieś niedaleko stąd mieszka Reidar, chłopak Ingrid Andersen.
- No i co? - odezwał się Stein.
- Nic! Odrażające miejsce, ale potwora ani widu, ani słychu.
Odd Stein zacisnął mocno szczęki.
- Oczywiście, można założyć, że ktoś dla zabawy zostawia swoje ubranie na brzegu, a sam znika, żeby ludzie myśleli, że utonął. Mógłbym zrozumieć, gdyby zrobiła coś takiego jedna osoba, no, może dwie. Ale pięć? Poza tym chyba żadna z nich nie miała powodu, by zniknąć, wyjechać gdzieś daleko. Co się dzieje, Unni? - zwrócił się do swojej podopiecznej, widząc w jej oczach lekki niepokój.
- Powiedział pan, że mam mówić o wszystkim, również o odczuciach?
- Tak.
- Ale to jest głupie!
- Głupie czy nie, mów!
Ściągnęła brwi.
- Nie należę do strachliwych - zaczęła z lekkim ociąganiem - ale to było jakieś takie dziwne. - Minęła chwila, zanim zdołała znaleźć odpowiednie słowa. - Sama nie wiem... Poczułam ciarki na plecach i lodowate zimno. Miałam poczucie, że ktoś, albo coś, na mnie czyha. Nie, to właściwie śmieszne. Prawdopodobnie czułam po prostu waszą obecność.
- Czy mogłabyś zrobić to jeszcze raz? Pójść tą samą drogą, tylko w odwrotnym kierunku?
- Oczywiście.
- Chodzi nam o to, żebyśmy mogli podejść do całej tej sprawy w sposób trzeźwy i rzeczowy, eliminując ewentualny wpływ emocji i sugestii.
- Chyba nie chce pan powiedzieć, że wierzy w te bzdury o hipnotycznym działaniu jeziorka? - spytała Unni lekko rozbawiona. - Że ludzie wskakują do niego, jakby w dziwny sposób przyciągani. Jeśli o mnie chodzi, jestem przekonana, że wszystkie rzekome ofiary żyją gdzieś sobie na jakiejś rajskiej wyspie daleko od północnych zimnych wiatrów i świetnie się mają. Albo może istnieje jakiś związek między nimi, prawdopodobnie mieli coś do ukrycia i zniknęli, zrzucając winę na niewielkie, Bogu ducha winne jeziorko.
- Czyli nie wierzysz w to, że oni nie żyją?
- Absolutnie.
Stein zawahał się przez chwilę.
- Tym razem Wangen i ja nie będziemy stać tak blisko jeziora. Mam ochotę zrobić mały eksperyment. Chciałbym poznać twoje wrażenia bezpośrednio, czyli w tej samej chwili, kiedy ich doznajesz.
- Nie bardzo rozumiem.
- Nils, pokaż nam ten aparat, który dostaliśmy od znajomego angielskiego wynalazcy.
Wangen otworzył niewielką skrzyneczkę, która już od dawna wzbudzała ciekawość Unni.
- To jest mały nadajnik - wyjaśnił Stein, wysuwając antenę i wskazując na kilka przycisków. - Tak naprawdę to jest niezwykle nowoczesny nadajnik szpiegowski. Istnienie tego urządzenia trzymane jest w tajemnicy, ale jego wynalazca to mój dobry przyjaciel i dlatego go dostałem. W samochodzie zaś mam odbiornik, ale jest za duży, żeby go nosić. My nie możemy nadawać do ciebie, ty natomiast będziesz mogła wszystko nam relacjonować. Trzymaj aparat jak najbliżej ust, ale tak, żeby go nie było widać.
Unni wypróbowała kilka sposobów.
- Mogę iść z rękami skrzyżowanymi z przodu. Albo nieść go pod pachą.
- Nadajnik nie ma zbyt dużego zasięgu, dlatego postaram się wjechać samochodem do lasu tak blisko jeziorka, jak tylko się da - obiecał Stein.
- Ale jak będzie nam przekazywać relację? - zastanawiał się Wangen. - Przecież nie będzie szła i mówiła do siebie jak jakaś sklerotyczna staruszka!
To rzeczywiście był problem.
- Mogę śpiewać - oznajmiła nieoczekiwanie Unni. - Bez obawy, mam nie najgorszy głos, nie rozbolą was uszy.
- Tylko nie wrzeszcz! - ostrzegł ją Nils Wangen.
- Będę nucić najcudowniejsze pieśni miłosne. Jaka jest twoja ulubiona melodia? „Jimmy Sailor”? Nie, za krótki tekst. Nie martwcie się, coś znajdę. Znowu pójdziecie na skróty?
- Tak. Potem wjedziemy samochodem do lasu i na ciebie poczekamy.
- Nils, kochanie, masz liść za uchem. Jak Carmen - powiedziała słodko Unni. - A we włosach pełno sosnowych igieł.
- To bardzo dobrze - odparł poważnie Wangen. - Zbieram je sobie do kąpieli.
- To ty się kąpiesz?
- Czasami na Boże Narodzenie, w zależności od tego, czy muszę czy nie.
- Idziemy - przerwał im Odd Stein. - Zanim zaczniecie naprawdę obrażać się nawzajem. Unni, ruszysz stąd dokładnie o jedenastej trzydzieści.
W chwilę później Wangen i Stein stali już przy samochodzie. Przejechali krótki odcinek drogi przez las, po czym się zatrzymali i włączyli odbiornik.
Najpierw, jak zwykle na początku, rozległy się trzaski i piski; potem odezwał się głos Unni, co do sekundy o godzinie 11.30, i to na tyle wyraźnie, że mogli odróżnić słowa.
- Wchodzę do lasu. Przez trzy pierwsze minuty nie będę nadawać, bo w tej części lasu nie ma nic ciekawego.
Wangen pokiwał głową z uznaniem. Zmierzyła czas, idąc tamtędy pierwszy raz. Sprytna dziewczyna!
Wyłączyli więc odbiornik na dwie i pół minuty po czym uruchomili go znowu.
Po kilkunastu sekundach usłyszeli głos dziewczyny.
- Zbliżam się teraz do tego miejsca i zaraz przejdę do śpiewu, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Postaram się zachowywać poważnie.
I zaczęła śpiewać. Wybrała melodię starej rosyjskiej pieśni ludowej „Wołga, Wołga”. Czasami nie zgadzały się wiersze, słowa były dzielone nie tak jak trzeba, ale solistka niewzruszenie śpiewała dalej.
- Wyszłam na wolną przestrzeń - nuciła. - I nie czuję zupełnie nic. Zatrzymam się nad jeziorem. Żeby się przekonać, czy doznam czegoś dziwnego. Myślę jednak, że to wszystko to czyste bzdury.
Na moment zapadła cisza. Po chwili Unni rozpoczęła następną zwrotkę.
- Muszę przyznać, że czuję się jakoś dziwnie. Stein, to jest coś niesamowitego, ale nie wiem, co tu się tak naprawdę dzieje. O mój Boże, słyszę ten dźwięk! Nie, to jest okropne!
Z trudem dopasowywała słowa do rytmu melodii. Mimo zakłóceń wyraźnie słyszeli przerażenie w jej głosie.
- Chyba lepiej stąd pójdę - śpiewała. - Idę brzegiem jeziora. Ale ten dźwięk jest naprawdę przerażający. Nie chcę już tu być. Muszę szybko się stąd wydostać, żeby to... to jest. Och!
Ten okrzyk nie należał już do piosenki. Stein i Wangen skamienieli.
- Pędź do niej tą drogą! - krzyknął Odd Stein. - Unni!
Ona jednak nie mogła go oczywiście usłyszeć. Nils Wangen był już daleko.
Jej głos przeszedł teraz w niewyraźny szept. Stein zrozumiał, że musiała trzymać nadajnik tuż przy ustach. Już nie śpiewała.
- Stein! Stein, słyszy mnie pan? - szeptała ogarnięta paniką. - To jakiś obłęd! Muszę stąd uciekać, i to szybko! To nie jezioro. To żywopłot!
Dobry Boże, pomyślał Stein. Nie wiedział, czy powinien traktować słowa dziewczyny poważnie czy się śmiać. W gruncie rzeczy to wszystko brzmiało dość groteskowo - najpierw żywe jeziorko, a teraz z kolei żywy żywopłot. Ale cała ta okolica miała w sobie coś nieopisanie niesamowitego, głos Unni zdradzał bezgraniczny strach, a pięć osób zniknęło bezpowrotnie i bez śladu. Chyba jednak trzeba podejść serio do tej sprawy.
Był pełen uznania dla dziewczyny, która mimo wszystko na tyle zachowała przytomność umysłu, że nie pozbyła się nadajnika.
- Biegnę wzdłuż żywopłotu, a to jest cały czas za mną - dyszała przerażona. - Zupełnie jakby cały ten żywopłot żył i chciał mnie schwytać. Straszny, przerażający dźwięk.
Nagle z głośnika doszedł jej stłumiony krzyk. Odd Stein zmusił się, by zostać przy odbiorniku. Miał nadzieję, że Nils Wangen zaraz dotrze do Unni.
Znowu jej głos. Szeptała gorączkowo poprzez bezradne łkanie:
- Coś mnie ściga, nie wiem co. Na pomoc, ratunku!
Krzyk dziewczyny nagle zamarł jakby rozwiany przez wiatr.
Stein wyłączył odbiornik i puścił się pędem drogą przez las. Biegł tak szybko jak nigdy dotąd, ale droga wydawała się nieskończenie długa.
Po kilku metrach dostrzegł daleko przed sobą Nilsa, a już po chwili, ku wielkiej uldze, także Unni, która wpadła prosto w ramiona swego przeciwnika. Gdy Odd Stein znalazł się przy obojgu, powiedział szybko:
- Chodźcie! Musimy tam pójść. Nie mamy ani sekundy do stracenia.
Po oczach Unni było widać, że nie chce spełnić tego polecenia.
- Przenigdy! Źle się czuję. Nie chcę tam wrócić.
- Baba! - prychnął Stein, co natychmiast wywołało pożądaną reakcję.
- W porządku - odparła wściekła. - Pójdę z wami.
Sinozielona ze strachu, dygotała na całym ciele, jakby jej było zimno.
- A nadajnik? Gdzie go masz? - spytał Stein.
- Myślałam, że to coś zaraz mnie złapie - wyjaśniała, szczękając zębami. - Rzuciłam go więc daleko przed siebie, żeby nie dostał się w niczyje ręce. Najpierw złożyłam antenę.
- To dlatego twój krzyk nagle zrobił się taki przytłumiony - powiedział Stein. - Postąpiłaś bardzo rozsądnie. Mam tylko nadzieję, że go teraz odnajdziemy.
Dość szybko dotarli do miejsca, w którym żywopłot biegł już poza linią lasu wzdłuż drogi.
- To tutaj! Tutaj coś nagle znalazło się za mną - wyjaśniła. - Coś, co dotknęło mojego ramienia.
- Tak blisko? - przerwał jej Stein. - Nie odwróciłaś się, żeby zobaczyć?
- To było ponad moje siły - odparła skruszona. - Poza tym nie mogłam sobie pozwolić na stratę choćby ułamka sekundy.
- Słusznie. Czy to tutaj rzuciłaś nadajnik? Nils, przeszukaj te zarośla!
Wangen bez trudu znalazł urządzenie, po czym już we trójkę kontynuowali rozmowę przytłumionymi głosami.
Unni opowiadała:
- Odwróciłam się, kiedy jeszcze byłam parę metrów przed żywopłotem. Ale wtedy niczego nie zauważyłam.
- Niczego? Chcesz powiedzieć, że to coś zniknęło?
- Tak. Nils głośno krzyknął w lesie i pewnie właśnie wtedy uciekło.
- Gdzie? Gdzie tu można zniknąć?
- Nie wiem.
- Unni - spokojnie zwrócił się do dziewczyny Wangen - czy ty fantazjujesz?
- Skąd, daję słowo, że nie! - zapewniła.
- To jasne, że nie zmyśla - rzekł Stein, który szedł już wzdłuż żywopłotu, chcąc zbadać go dokładnie. - Lepiej mi pomóżcie, zamiast stać w miejscu i mleć językami.
Przeszukali żywopłot od jednego końca do drugiego, ale nie znaleźli w nim nawet najmniejszego otworu, przez który można by się prześlizgnąć. Tuż przy ziemi był suchy i nieopisanie szczelny. Młode nieduże drzewka, które próbowały przebić się do światła, umarły wskutek braku słońca.
- Opowiedz nam, co słyszałaś za sobą - zwrócił się Stein do Unni.
Dziewczyna nadal się trzęsła. Policjant widział, że jest już skrajnie wyczerpana, ale mimo to stara się udowodnić, że jest równie dobra jak każdy z nich.
- To było tak, jakby ten żywopłot nagle ożył - zaczęła. - A właściwie to jakby ktoś spadał z gałęzi na gałąź w tym poplątanym ciemnym gąszczu i wiódł za mną swymi błyszczącymi, chciwymi oczami.
- Teraz to trochę przesadzasz! - stwierdził zimno Stein. - Przecież nie widziałaś tych oczu?
- Nie, nie widziałam - bąknęła potulnie.
Stein zerknął na nią i bez wahania zdecydował:
- Wynosimy się stąd. To miejsce wyraźnie ci nie służy. I tak na razie do niczego nie dojdziemy. Musimy spróbować rozgryźć to w inny sposób.
Doszli do samochodu, wyjechali z lasu i wrócili do hotelu, w którym się zatrzymali, o ile w ogóle można było to miejsce nazwać hotelem, raczej letnią kwaterą w chłopskim gospodarstwie. To właśnie ów budynek miał za parę lat ustąpić miejsca stacji benzynowej.
Gdy gospodyni podawała im obiad, Stein spytał ją od niechcenia:
- Kto jest właścicielem majątku?
- Majątku Lindehede? Tildemowie. Strasznie wytworni ludzie.
W jej głosie dało się wyczuć pewną powściągliwość, jakby miała na myśli to, że istnieją różne rodzaje wytworności.
- Tildemowie? - powtórzył z namysłem. - Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.
- Ja też ich nie znam. Kupili tę posiadłość pięć lat temu, kiedy umarła stara panna Hahn. Nie zadają się z nikim ze wsi. Nawet nie wiadomo, skąd pochodzą. Ale są wytworni.
- Czy to duża rodzina?
Gospodyni obejrzała się za siebie, jakby obawiała się, że ktoś mógłby ją usłyszeć.
- Ludzie powiadają, że oni są przeklęci - wyszeptała.
- Jak to przeklęci?
- No nie wiem. Tak czy siak, właściciele majątku to Patrik i Marianne Tildemowie. Ona musiała być za młodu bardzo piękna, tak mówią ci, którzy widzieli ją z bliska. Mają dwoje dzieci, syn jest już przystojnym mężczyzną, a córka nie skończyła chyba jeszcze dwunastu lat. Mieszka tu też ojciec Patrika, nieprzyjemny stary diabeł, który przesiaduje w swoim pokoju i na wszystkich wrzeszczy. Poza tym jest też brat właściciela, ale jego nigdy nie widzieliśmy.
- Mają jakąś służbę?
- Tylko dwoje, Kraussa i jego żonę. Nikt tam nie chce być.
- Dlaczego?
Kobieta znowu zniżyła głos do szeptu.
- Ludzie mówią, że nie podoba im się w tym domu. Wszystko jest takie tajemnicze, jakieś niesamowite. Na każdym kroku nie wolno robić tego albo tamtego, wejść tam albo siam. Właściciel to trudny do zniesienia typ wojskowego, jego ojciec jest okropny, a syn to obibok i, mówiąc szczerze, nie przepuści żadnej dziewczynie. Naprawdę żal mi tylko tej miłej pani Tildem, nie mówiąc już o jej małej córeczce Alice. Ostatnio znowu zamieścili ogłoszenie w gazecie, że poszukują pomocy domowej, ale nikogo nie znajdą, mogę dać głowę.
- Mam znajomego, który... - zaczął ostrożnie Stein. - Może znalazłoby się tam jakieś zajęcie dla ogrodnika, nie wie pani?
- Chyba nie. Wszystkie męskie roboty wykonuje tam Krauss. Tildem nie wpuszcza żadnego chłopa za bramę, ma ogromne owczarki, które pilnują majątku. To chyba zazdrość, wie pan!
Stein poprosił o lokalną gazetę i przejrzał ogłoszenia. Znalazł to, które go interesowało:
„Zatrudnię godną zaufania kobietę jako pomoc domową, a także do opieki nad moim starym ojcem. Dobre wynagrodzenie. Tildem, majątek Lindehede”.
- Była tam pani kiedyś? - spytał Stein.
- Jeszcze za czasów starszej pani. Już wtedy główny budynek przypominał zamek duchów, a teraz wygląda pewnie jeszcze gorzej. Ci, co tam byli, mówią, że Tildemowie przenieśli się do jednego ze skrzydeł.
Gdy kobieta wróciła do swoich zajęć, na chwilę zapadła cisza.
- Domyślam się, jakie nowe zadanie mnie teraz czeka - zaczęła trochę agresywnie Unni.
- Właśnie się zastanawiam - odpowiedział jej Stein. - Nie jestem przekonany, czy powinienem narażać młodą niedoświadczoną dziewczynę. Tylko bez protestów. Doceniam twoje dobre chęci i gotowość współpracy, ale nie masz jeszcze dość praktyki. Wiele bym dał, żebym ja sam mógł się tam znaleźć, jednakże...
- A czy ona nie mogłaby się tam zgłosić tylko jako kandydatka do pracy, a potem w razie czego się nie zatrudnić? - zaproponował Wangen.
Stein skinął głową.
- To właśnie chciałem powiedzieć. Nawet jeśli tylko się zorientujemy, jak to wszystko wygląda od środka i co się tam dzieje, to i tak będzie dużo. Albo może uda ci się wymyślić jakiś sposób, żebyśmy mogli tam wejść. W tym czasie ja z Nilsem spróbujemy znowu przypuścić atak na żywopłot. O zmroku, żeby przypadkiem nikt nam nie przeszkodził.
- Naprawdę zdobędziecie się na to? - spytała Unni, robiąc wielkie oczy ze zdziwienia.
- To, co czai się w tym żywopłocie, wszystko jedno co by to było, atakuje jedynie osoby samotne. I zawsze w biały dzień.
- Co to jest, pana zdaniem?
- Ptaki - oświadczył zdecydowanie Stein. - Albo jeden ptak. Tylko ptaki mogą poruszać się w ten sposób w tak gęstym żywopłocie. A to, co otarło się o twoje ramię, to pewnie było ptasie skrzydło. Ptaki umieją też łatwo znikać.
Unni zastanowiła się przez chwilę. Nie wyglądała na przekonaną.
- A ci, co utonęli? Co się z nimi stało?
- Jeszcze nie wiem. Ale mam zamiar do tego dojść. No to co? Wolisz poczekać do jutra czy może...?
Wyraz twarzy Unni wystarczył za odpowiedź. Poczekałaby nie jeden dzień, ale najchętniej cały tydzień, wiedziała jednak, że musi działać jak najszybciej, tego od niej oczekiwano.
- Pójdę dzisiaj - oświadczyła zdecydowanie.
- Ale musisz coś ze sobą zrobić - stwierdził Stein. - Nie wyglądasz na zahukaną służącą. A jak przed chwilą słyszeliśmy, syn Tildemów to typ kobieciarza. Musimy zredukować do minimum twoją atrakcyjność.
- To ja jestem atrakcyjna? - rzuciła kokieteryjnie.
- Najlepiej spytaj o to Nilsa - odparł sucho Stein. - No, to jak? Wchodzisz w to?
Spojrzała na niego, udając zagniewaną, ale po chwili się uśmiechnęła.
- Jak pan sobie życzy. To może być nawet zabawne.
Gdy Nils Wangen, zrobiwszy rundkę po wsi, w godzinę później wszedł do pokoju, zastał w nim jedynie Steina i jakąś niezdarną dziewczynę, która sprzątała w pokoju. Miała na sobie brzydką, za dużą sukienkę o staromodnym fasonie, włosy z przedziałkiem z boku, spięte spinką na wysokości jednego ucha, a drugie ucho schowane. Pończochy pościągały jej się w obwarzanki, stopami w ciężkich butach zamiatała do środka.
- Dzień dobry - powiedział Wangen. - Czy Unni już poszła?
Gdy dziewczyna wbiła w niego tępy wzrok, nagle ją rozpoznał i wybuchnął śmiechem.
- Świetnie, naprawdę wspaniale, Unni! - śmiał się rozbawiony. - Chyba nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby się za tobą uganiać.
- Dowiedziałeś się czegoś ciekawego we wsi? - spytał Stein, wyraźnie dumny ze swojego dzieła.
- Nie, wszyscy robią się strasznie tajemniczy i milczący, gdy tylko pada pytanie o majątek. Jedyną osobą, która czasami bywa we wsi, jest pani Krauss, ale ona nigdy nie zniża się do tego, żeby rozmawiać ze zwykłymi śmiertelnikami. Czasami właściciel albo jego syn przemkną samochodem po drodze do Oslo. Pozostali pokazują się rzadko.
- A czy w majątku nie ma stajni, obory i podobnych rzeczy?
- Owszem, są. Pracuje tam parę osób, ale pod żadnym pozorem nie wolno im wchodzić na główny dziedziniec. Jedyną osobą, z jaką Tildemowie się kontaktują, jest Krauss.
- A może udało ci się dowiedzieć, co to znaczy, że oni są „przeklęci”?
Wangen prychnął zniecierpliwiony.
- Takie tam chłopskie gadanie! Istnieje we wsi jakaś sekta religijna, jej członkowie twierdzą, że nad majątkiem Lindehede wiszą ciągle ciemne chmury. To znak potępienia.
- Jest już popołudnie. Czy to nie za późno, żeby tam iść? - spytała Unni.
Stein spojrzał na zegarek.
- Nie, nie sądzę. Podwieziemy cię najbliżej jak się da, a potem już sama znajdziesz drogę.
Kilka minut później samochód stał ukryty za gąszczem krzewów w pobliżu lipowej alei, która prowadziła do majątku. Dom nie był stąd widoczny, ponieważ od tej strony otaczał go niczym twierdzę nie do zdobycia wysoki mur.
Odd Stein udzielał Unni ostatnich instrukcji.
- Masz, weź ze sobą nadajnik i używaj go najczęściej jak się da. Tylko dobrze go ukryj! Widziałem plan majątku i wiem, gdzie leży główny budynek. Wydaje mi się, że tutaj powinniśmy jeszcze bez kłopotu cię odbierać, może tylko trochę słabiej. Połączymy się z tobą, powiedzmy, za trzy kwadranse, po rozmowie z właścicielami. A jeśli już w tym czasie stamtąd wyjdziesz, to tym lepiej. No, powodzenia!
Unni próbowała dojrzeć w twarzy Steina choćby cień zwyczajnego ludzkiego zainteresowania i niepokoju o nią. Niestety, niczego takiego nie dostrzegła.
Patrzyli za nią, gdy szła powoli długą aleją w kierunku bramy. Zatrzymała się przy niej i, zamieniwszy z kimś kilka słów, została wpuszczona do środka.
Niedługo potem w aparacie odezwał się jej głos.
- Jestem w środku! Idę teraz sama żwirową alejką przez park. Bramę otworzył mi chyba ten Krauss. Jeśli chcielibyście poznać goryla z wielkim brzuchem piwosza, to powinniście go zobaczyć. Miał lubieżne spojrzenie i patrzył na mnie podejrzliwie, ale chyba dosyć dobrze odegrałam swoją rolę nierozgarniętej wiejskiej gąski, bo mnie wpuścił. Teraz widzę przed sobą dom. A właściwie domy: główny budynek i dwa skrzydła. O Boże, może ja jednak zawrócę? Czegoś tak paskudnego jak ta stara ruina jeszcze nie oglądałam. W martwych oknach wiszą jakieś strzępy firanek, a od ścian odpada tynk. Cała ta buda jest szaroczarna. Weranda niedługo przestanie istnieć. W oknach na poddaszu gnieżdżą się dziesiątki nietoperzy.
Im bardziej oddalała się od odbiornika, tym jej głos robił się coraz słabszy.
- Mam nadzieję, że będzie ją słychać ze środka - bąknął Odd Stein. - To strasznie irytujące, kiedy człowiek siedzi tu bezczynnie, a jakaś młoda dziewczyna wykonuje za niego całą robotę! Muszę się tam jakoś dostać, Nils! Jeszcze nie wiem jak, ale muszę!
Zupełnie jakby usłyszała, co powiedział, rzekła:
- Myślę, że powinniście być ostrożni, bo Krauss jest uzbrojony. Ma duży sztucer myśliwski. Ratunku, słyszę jakieś psy! Zawracam, Stein! Szczekają tak, jakby mnie chciały pożreć. Ale nigdzie ich nie widać. Tutaj stoją tylko trzy budynki, cała reszta musi być gdzieś z tyłu. Park jest stary i brzydki. Drzewa wyglądają zupełnie tak jak w ponurych baśniach: są sękate, mają długie ramiona i oczy, i podobne rzeczy. Krauss powiedział, że właściciele mieszkają w prawym skrzydle. Właśnie tam idę. Usłyszymy się za około pół godziny.
Stein wyłączył odbiornik i spojrzał na zegarek.
- To za mało czasu, żeby dojść do żywopłotu. Wobec tego poczekamy tutaj.
Siedzieli w samochodzie, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Wangen był niespokojny. Nigdy nie lubił takiego bezczynnego siedzenia i czekania nie wiadomo na co. Co parę minut włączał odbiornik.
- Nie podoba mi się ten więzienny mur - wyjaśnił, widząc karcące spojrzenie Steina.
Gdy minęło pół godziny, Odd Stein sam uruchomił aparat.
- Myślę, że rozmowa na pewno już się skończyła. I Unni idzie drogą przez park.
Ale w odbiorniku dał się słyszeć tylko jednostajny szum.
- Jeszcze nie włączyła nadajnika - powiedział z niepokojem Wangen.
Odd wyjrzał ostrożnie z samochodu. Aleja była pusta. Nie szła nią żadna smukła postać.
- Jakoś to długo trwa - westchnął pięć minut później, gdy odbiornik nadal milczał.
Po kolejnych dziesięciu minutach Nils Wangen spytał zdenerwowany:
- Co robimy? Przypuszczamy atak na tę twierdzę?
Ale Stein fuknął na niego.
- Cicho, coś słychać! Czyjś głos. Nadajnik jest włączony.
Obaj przyłożyli uszy do dużego, nieporęcznego urządzenia, które zajmowało pół tylnego siedzenia.
- Słyszysz? - wykrzyknął Stein. - To ona!
Z dużym trudem wyławiali z jednostajnego szumu strzępy wypowiadanych przez Unni słów.
- Możecie już, chłopcy, na dobre wyłączyć odbiornik, bo będę musiała schować torebkę. Jestem teraz w niewielkim pomieszczeniu na górze we wschodnim skrzydle. Mam nadzieję, że mnie słyszycie?
Głos zniknął na kilka sekund w intensywnym szumie, po czym powrócił, ogłuszająco silny, aż wreszcie zamarł znowu.
- Dostałam pracę! - rozległo się po chwili. - Wszyscy tutaj są tacy mili i naprawdę mnie potrzebują. Pani Tildem niezbędna jest pomoc przy starym teściu, wobec tego wykorzystałam okazję i zapewniłam panu, Stein, pobyt w majątku. Wspaniale, prawda? Powiedziałam, że chętnie przyjęłabym tę posadę, ale mam starego ojca, którego muszę doglądać. Po krótkiej dyskusji w gronie rodzinnym właściciele przystali na to, żebyś ty, stary, kochany ojczulku, zamieszkał w zachodnim skrzydle i w każdej chwili, w razie potrzeby, miał mnie pod ręką. Lepsze już takie rozwiązanie, niż gdybym musiała wędrować w tę i z powrotem do domu. Chcą po prostu, żebym była do dyspozycji o każdej porze dnia i nocy. Proszę pamiętać, ma pan chorą nogę, prawie nie wstaje pan z łóżka i jest już sklerotycznym starcem.
Stein ciężko westchnął.
- Stary ojciec! Nie mogłaś powiedzieć: brat? No, już dobrze, dobrze. Nie najgorzej to wymyśliłaś.
- Dasz sobie radę - uśmiechnął się szyderczo Wangen. - A może by się jej udało przeszmuglować także mnie? Psst, znowu ją słychać.
- ...niech pan pamięta, umówiłam się, że jeśli nie wrócę do domu dziś wieczorem, to pan przyjdzie jutro pod bramę o ósmej rano. Więcej opowiem jutro, bo teraz muszę już zejść na dół i pomóc pani. Chcę jeszcze tylko dodać, że Krauss patroluje park co godzina z psami, a na noc są w ogóle spuszczane. Ale poza tym wszyscy sprawiają nawet dosyć miłe wrażenie. Właściciel Patrik Tildem to przystojny mężczyzna po pięćdziesiątce, a syn jest po prostu cudowny. Nie wiem, którego najpierw mam uwieść: jego czy ojca. Ale po tym, co pan ze mnie zrobił, nie mam chyba szansy u żadnego.
- Do rzeczy, dziewczyno - powiedział niecierpliwie Stein.
- Pani zaś to zwiędła piękność, z gatunku tych jasnowłosych aniołów, których ciało szybko traci jędrność i nabiera pulchnych kształtów. Córeczka Alice jest naprawdę słodka, jestem już z nią zaprzyjaźniona i na pewno uda mi się z niej wyciągnąć trochę sekretów na temat majątku. Teścia jeszcze nie widziałam. Myślę, że na ich wszystkie pytania odpowiedziałam tak, jak na taką nierozgarniętą osobę, jaką tu gram, przystało. Cały czas staram się wyglądać na niezbyt inteligentną, ale, muszę przyznać, to wcale nie jest łatwe. Wie pan co, Stein, zaczynam przychylać się już do pańskiej teorii, że w tym żywopłocie siedziały po prostu ptaki, a ci, co przepadli bez śladu, zniknęli całkiem dobrowolnie, udając tylko, że się potopili. Bo ci moi gospodarze to naprawdę bardzo spokojni, kulturalni ludzie na poziomie. Trudno się im dziwić, że pilnują tej swojej posiadłości przed nieproszonymi gośćmi. Mieszkańcy wioski pod żadnym względem nie dorastają im nawet do pięt. Wołają mnie. Zobaczymy się jutro! Uważaj na siebie, Nils! Przez kilka dni przynajmniej odpoczniesz od mojego towarzystwa.
Wangen uśmiechnął się i wyłączył odbiornik.
- To brzmi obiecująco. Mówiąc szczerze, wreszcie odetchnąłem. Bo w którymś momencie wyglądało to trochę niebezpiecznie.
- Owszem. To może rzucimy teraz okiem na żywopłot?
Dziesięć minut później stali w lesie, patrząc na znienawidzony żywopłot, który wznosił się nad ich głowami niczym góra. Słońce już zachodziło, pozostawiając tylko cienie i lśniące w wieczornym świetle jeziorko. Zanosiło się na deszcz.
- Tak naprawdę to nie wiemy, czy ten niesamowity dźwięk istnieje, możemy polegać jedynie na słowach innych - odezwał się Stein. - Ale jeśli chcemy posunąć się do przodu, musimy w nie wierzyć.
Przez chwilę nic nie mówił, po czym mocno klasnął w ręce.
Nie zerwał się ani jeden ptak. Żywopłot stał czarny i niemy.
- Masz może w samochodzie siekierę i piłę? - spytał Wangen, wędrując wzdłuż gęsto rosnących świerków.
- Chyba mam. Muszę powiedzieć, że nie jestem zadowolony z naszych dzisiejszych dokonań. Zwróciłem tu dziś uwagę na jedno miejsce...
Poszedł jeszcze kawałek dalej, aż znalazł się mniej więcej w połowie żywopłotu. Przykucnął.
- Przyjrzyj się: tutaj i pod żywopłotem - zwrócił się do Wangena. - Widzisz coś?
Nils Wangen też przykucnął.
- Trawa rośnie gorzej w tym miejscu. W środku też. Ziemia jest tu bardziej zbita.
- No właśnie. Jakby ktoś tędy chodził.
Badali ziemię w całkowitym milczeniu. To chyba niemożliwe, żeby tędy prowadziła jakaś ścieżka, bo drogę zagradzał niewielki uschnięty świerk.
Spojrzeli na siebie. Stein wyciągnął rękę i ostrożnie chwycił cienki pień. Całe drzewko zatrzęsło się lekko i nie wiadomo skąd spadł na nich deszcz suchych igieł.
- No proszę! - powiedział Wangen. - Podnieś je!
Odd przechylił lekko świerk i po prostu wyjął go z ziemi. Pień był przepiłowany.
- Popatrz, popatrz! - upajał się swoim odkryciem.
Wreszcie oni też mogli przejść do działania, zamiast powierzać wszystko młodej, niedoświadczonej amatorce.
Odłożyli drzewko na bok, chowając je w żywopłocie. Ogromnie przejęci wślizgnęli się w niewielki otwór. Suche gałęzie drapały ich po plecach, jakby chciały zaprotestować przeciwko temu nieoczekiwanemu wtargnięciu, wreszcie jednak mogli się wyprostować. Zdziwieni rozejrzeli się wokoło.
Nadal znajdowali się w środku żywopłotu. Domyślili się teraz, że kiedyś, dawno temu, musiał on tworzyć aleję. Pomiędzy szpalerami ogromnych świerków prawie nie było widać dawnej drogi dojazdowej. Ale rzędy środkowe były znacznie rzadsze niż zewnętrzne, dlatego obaj mężczyźni bez trudu mogli się przez nie przedrzeć.
- Już teraz rozumiem: to pewnie tędy, wewnątrz żywopłotu, ktoś szedł wtedy trop w trop za Unni i wszystkimi pozostałymi - powiedział Wangen. - A kiedy próbuje się biec między gęsto rosnącymi drzewami, powstaje szelest i świst. Może to był ten dźwięk, który oni słyszeli?
Stein nie wyglądał na przekonanego.
- Pobiegnij kawałek!
Wangen ruszył przed siebie, a kiedy wrócił, obsypany suchymi igłami, Stein pokręcił głową.
- To był normalny odgłos, jaki powstaje, kiedy ktoś przedziera się przez gęsty las. Nic nadzwyczajnego. Poza tym kto by zdążył najpierw usunąć świerk, wyjrzeć, dotknąć ramion Unni - która była dosyć daleko od tego miejsca - a potem wejść do środka i schować się znowu? Nie, to się nie trzyma kupy. Wiesz co, przedostańmy się na dziedziniec. Lepiej to zrobić teraz, kiedy psy chodzą razem z Kraussem, niż w nocy, gdy są spuszczone i mogą pojawić się nagle w pierwszym lepszym miejscu.
Wypatrzyli przejście i tak oto znaleźli się na terenie majątku.
W ponurym świetle zmierzchu widzieli park, poszarzały ze starości, z drzewami o pniach tak potężnych, że żadnego z nich nie zdołaliby objąć nawet dwaj rośli mężczyźni. Tuż przed nimi teren lekko opadał, a po drugiej stronie wznosiło się zbocze zasłaniające wszystko, co mogło kryć się za nim.
- Nie zapominaj o Kraussie i psach - bąknął Wangen.
- Pamiętam. Nie wiemy, o której odbywa te swoje obchody. Musimy zachowywać się cicho i pilnie nasłuchiwać.
Zaczęli schodzić na sam dół rozległego zagłębienia, które swym kształtem przypominało płaską czarę. Ziemię szczelnie okrywała gruba warstwa brązowych liści dębu, miedzianych jarzębiny, żółtych brzozy i mieniących się różnymi kolorami liści klonu.
Z lekkim ociąganiem obejrzeli się za siebie. Znajdowali się już dosyć daleko od żywopłotu i raczej nie zdążyliby do niego dobiec, gdyby na wierzchołku wzniesienia pojawiły się psy.
- Zobacz! - szepnął Wangen. - Na tym dużym dębie jest ambonka. W razie czego tam uciekniemy.
Stein skinął głową. Wiedział, że dom leży gdzieś za wzgórzem, nie wiedział tylko, jak daleko.
Gdy podnosili i stawiali stopy, suche liście szeleściły rytmicznie.
- Wcale nie tak łatwo poruszać się tu po cichu - mruknął pod nosem Stein. - Ale teraz doskonale rozumiem, co Unii miała na myśli, mówiąc o drzewach ze świata baśni.
Gdy dotarli na sam szczyt wzniesienia, przystanęli. Na wszelki wypadek woleli się ukryć za rozłożystym dębem.
W oddali, między drzewami, dostrzegli jakiś budynek. Nie byli jednak w stanie stwierdzić, co się w nim mieści. Z daleka odróżniali tylko zarys ścian.
- Myślę, że nie powinniśmy podchodzić jeszcze bliżej - szepnął Stein. - Musimy mieć możliwość odwrotu. Przejdźmy trochę na prawo!
Przemykali przez park, czujni i skupieni. Po chwili u stóp wzniesienia ujrzeli czerwone mury i czarne dachy budynków gospodarczych. W tym samym momencie rozległo się głośne ujadanie psa. Zaraz potem odpowiedział mu drugi.
- Zaczął się obchód. Biegnijmy do żywopłotu - zdecydował Stein.
Pobiegli na przełaj przez park. Psy wprawdzie umilkły, ale przecież nie wiadomo, od której strony Krauss wyrusza na inspekcję. Słońce dawno już zaszło i o tej porze w ostatnich dniach października było prawie ciemno.
Akurat gdy znowu rozległo się szczekanie psów, tylko już znacznie bliżej, Nils potknął się o coś ukrytego pod warstwą liści. Znajdowali się akurat na niewielkim wzniesieniu i mogli dostrzec w oddali żywopłot.
- No, wstawaj, niedorajdo - uśmiechnął się Odd, podając koledze rękę.
- Poczekaj! - zatrzymał go Wangen. - Uwięzia mi w czymś stopa. No i przecież korzeń drzewa nie dzwoni.
Ujadanie psów nieco się oddaliło, jakby znalazły się za domem albo za jakimś innym budynkiem. Stein ocenił odległość do żywopłotu.
- Chyba zdążymy się temu przyjrzeć - uznał. Zaczęli odgarniać liście rękami, cały czas pilnie nasłuchując, gdzie mogą być psy. Bardzo szybko odkryli, co znajduje się pod liśćmi.
Wangen potknął się o żelazny okrągły uchwyt przytwierdzony do ciężkiej płyty.
Stein stuknął palcem o metal.
- Tu jest jakiś napis, ale ma już chyba tyle lat, że prawie go nie widać - powiedział.
Przyklękli na ziemi, próbując odczytać inskrypcję.
- To jakiś grób - stwierdził Nils.
- Chyba coś więcej. Duży grobowiec. Jest zadziwiająco stary. Pochodzi z czasów przed Tildemami, a nawet sprzed pani Hahn.
- Nie sposób odczytać nazwiska. Zobacz! Tu jest jakaś data. A tam jeszcze jedna.
Stein próbował odszyfrować napisy za pomocą dotyku.
- Chyba tysiąc siedemset osiemdziesiąty pierwszy. A ta... też tysiąc siedemset któryś.
- Myślisz, że możemy? Po dwustu latach zakłócać czyjś spokój?
- Możemy? Musimy! Nie zdążymy się obejrzeć, a zaraz dopadną nas psy!
Wspólnymi siłami unieśli ciężką kamienną płytę i bez większego trudu odsunęli ją na bok.
- Można by pomyśleć, że ktoś często tu zagląda! Tak łatwo nam poszło - dziwił się Stein, schodząc w dół po wąskich schodkach. - Uważaj, są zmurszałe.
W kilka sekund znaleźli się na dole w niskim pomieszczeniu przesyconym zgniłym zapachem ziemi i czymś jeszcze.
Stein pociągnął nosem.
- Dwustuletnich kości nie powinno być czuć - bąknął.
Nils zasunął płytę.
- Myślisz, że ktoś zauważy te odgarnięte liście? - spytał z obawą w głosie.
- Tylko wtedy, jeśli znajdzie się dokładnie w tym miejscu. Miejmy nadzieję, że psy nas nie wytropią.
Zamilkli. Stali cicho w ciemności i nasłuchiwali. Słyszeli szelest liści, ale nie bezpośrednio nad ich głowami.
- Krauss z psami jest znacznie dalej, tam gdzie w ogóle nie szliśmy - szepnął Odd. - Mamy więcej szczęścia niż rozumu.
Ponieważ nie wiedzieli, czy przez szpary nie będzie widać światła, woleli na razie nie zapalać latarek. Dawali sobie radę po omacku. Stein wyczuł ściankę jakiejś skrzyni, wielkością przypominającej trumnę, a kiedy przesunął palce dalej, znalazł jeszcze jedną. Słyszał, że Nils też próbuje rozpoznać dotykiem, co ma wokół siebie.
Nagle Wangen zamarł w całkowitym bezruchu. Mimo panujących ciemności Odd Stein od razu to wyczuł.
- Co się stało?
- Odd - lekko drżący głos młodego policjanta brzmiał złowróżbnie. - Odd, chyba nie jesteśmy tu sami!
- Co masz na myśli?
Głos Nilsa dochodził tuż znad posadzki.
- Tu coś jest. Natknąłem się na coś miękkiego. Coś... Zapal latarkę, Krauss z psami jest już chyba daleko.
Rozbłysło światło, odsłaniając na razie tylko ciemne ściany grobowca. Cztery kamienne skrzynie stały w ciemności, pokryte pleśnią i mchem.
A między nimi...
- Nils! - powiedział Stein, pomagając koledze wstać. - W tym grobowcu są pasażerowie na gapę!
Po chwili, która Nilsowi wydała się długą godziną, obaj mężczyźni stanęli wyprostowani w grobowcu. Wangen czuł, że robi mu się niedobrze.
- Dwie kobiety - stwierdził krótko Stein. - Jedna leży na pewno dłużej, ale obie są tutaj co najmniej od dwóch lat. Starsza jest ubrana w kostium kąpielowy, a ta druga nie ma na sobie nic. Co ty o tym myślisz, Nils?
- Ta w kostiumie to pewnie ta Gunvor, która zniknęła trzy lata temu, bo ona rzeczywiście się kąpała.
- Słusznie. Ale druga... Zwłoki są w takim stanie, że nie potrafię o niej nic bliższego powiedzieć. Prawdopodobnie to jest ta miejscowa piękność, Kit Thomassen, albo tamta trzydziestoletnia wczasowiczka, która zniknęła zaraz po niej.
Wangen spojrzał na przerażające znalezisko.
- To są dwie z ofiar. A gdzie trzy pozostałe? A co z Unni, która właśnie teraz jest wśród tych kulturalnych ludzi z majątku Lindehede?
Odd Stein zagryzł wargi.
- Chodź, musimy się stąd wydostać, zanim Krauss rozpocznie kolejny obchód.
Wyszli z grobowca, rozsypali liście na płycie, po czym bardzo szybko znaleźli się przy żywopłocie i przedarli na drogę. Ścięty świerk wetknęli na dawne miejsce.
- Muszę się koniecznie umyć - powiedział Nils. - Może zaryzykujemy i zrobimy to w jeziorze?
Stein uśmiechnął się krzywo.
- No to zaryzykujmy!
Miło było poczuć się czystym po nieoczekiwanej wizycie w grobowcu. Podczas gdy Nils tak energicznie płukał ręce, że aż wkoło rozpryskiwała się woda, jego szef wycierał już palce chusteczką, błądząc gdzieś myślami ze wzrokiem utkwionym w czarnym jak noc lesie.
- Trzy pozostałe...? Jeszcze jedna kobieta, uwodziciel i Ingrid Andersen, która zniknęła kilka dni temu. Co się z nimi mogło stać?
Nad majątkiem Lindehede zapadła noc. Zasłona ciężkich chmur rozchyliła się nieco, ukazując blady i chory księżyc, ogryziony z boku i pozbawiony mocy. Unni ogarnęła spojrzeniem swój niewielki pokój. Brązowe tapety ze złotym wzorem, kącik do mycia z porcelanowym dzbankiem, ciężkie zasłony i drzwi do drugiego pokoju z szybką przesłoniętą firanką w kwiatki. Torebkę z nadajnikiem schowała bardzo głęboko w garderobie.
Lekko oszołomiona wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby, przymknęła oczy, pragnąc wreszcie zasnąć. Ale myśli nie dawały jej spokoju.
Ten młody Hugo to fantastyczny, superprzystojny chłopak, ale prawdopodobnie typ uwodziciela, poza tym chyba trochę lekkomyślny i nieco zwariowany. Wręcz pożerał ją wzrokiem. Unni z trudem znosiła to, że nie może pokazać mu się w swym normalnym wcieleniu, jako osoba elegancka i dowcipna. Co wcale nie znaczy, że chciałaby go zdobyć, ale irytowało ją to, że musi odgrywać rolę jakiejś nierozgarniętej, niezdarnej gęsi!
Alice... Dwunastolatka, inteligentna i ufna. Natychmiast przylgnęła do Unni, wszędzie za nią chodziła, pomagała w pracy i objaśniała.
Unni zrobiło się naprawdę żal dziewczynki, gdy ta w którymś momencie wyznała jej z wyrazem oddania w oczach: „Tak się cieszę, że jesteś, Unni. Bo wiesz, w domu nikt nie ma dla mnie czasu. Tata jest taki surowy i wciąż zajęty, mama myśli tylko o swoim wyglądzie, a Hugo ciągle gdzieś jeździ samochodem. Jedynie wujek Sigurd jest naprawdę miły, ale on ma to swoje, no wiesz”.
Unni czuła się bardzo niezręcznie. Odkryła bowiem, że Alice jest nieocenionym źródłem informacji, choć z drugiej strony to nie w porządku wykorzystywać w ten sposób samotne i prostoduszne dziecko...
Ale ma przecież zadanie do wykonania. I to jest najważniejsze.
Przez chwilę zatrzymała się myślami przy starym Tildemie, lecz szybko je odegnała. Nie jest przecież pielęgniarką, a ten okropny staruch... Uff! Poza nim wszyscy okazali się cudowni. Zasnęła.
Firanka w oszklonych drzwiach lekko się poruszyła. Ktoś odchylił ją na dwa palce i na młodą śpiącą dziewczynę spojrzało czyjeś oko. Przyglądało jej się długo: jasnym włosom rozrzuconym na poduszce, miękkim kształtom rysującym się pod kołdrą. W tym oku był błysk, który powinien być obcy każdemu człowiekowi: błysk pogardy. Uśmiech pozbawiony ciepła. Oczekiwanie czegoś złego.
Unni widziała to oko w półśnie. Nie wiedziała, że nie śpi, była przekonana, że widzi je w koszmarze, który właśnie ją nawiedził.
Mijały minuty, oko wreszcie zniknęło, oddaliły się przytłumione kroki.
Unni ocknęła się, wyrwana nagle ze snu przez jakiś dźwięk. Krzyk? A może trzaśniecie drzwi?
Spojrzała na zegarek. Dziesięć po dwunastej.
Na palcach podeszła do okna. Wychodziło na dziedziniec, czyli skrzydło zachodnie miała dokładnie naprzeciwko, a starą, zrujnowaną główną część budynku w załomie na prawo.
Surowo zabroniono jej tam chodzić, ponieważ tamta część domu mogła podobno w każdej chwili się zawalić. Ale właśnie dostrzegła teraz jakieś słabe światło, migotliwy płomień na pierwszym piętrze. Po chwili zniknęło, jakby ktoś otworzył i zamknął drzwi.
Unni nie mogła oprzeć się ciekawości. Odd Stein prosił ją wprawdzie, żeby była ostrożna aż do przesady, ale ta zagadka wymagała wyjaśnienia. Poza tym Stein chwilami bywał naprawdę nudny. Obłędnie przystojny, wysportowany, o rysach twarzy świadczących o charakterze i powadze, ale mimo wszystko nudziarz. Wobec tego będzie sam sobie winien, bo ona nie ma zamiaru być niewolniczo posłuszna mężczyźnie pozbawionemu wyobraźni.
Wiedziała, że w majątku Lindehede jest ktoś, kogo jeszcze nie spotkała. Wujek Sigurd, brat Patrika Tildema. Czasami przemykał przez drzwi niczym cień, jakby nie chciał być widziany. Unni spojrzała w niebo...
W pierwszej chwili sądziła, że nad domem zawisła jakaś ciemna chmura. Odkryła jednak, że to z jednego z kominów na głównej części budynku, osmalonego i na wpół zawalonego, unosi się wąską smugą dym. A więc to były te ciemne chmury potępienia nad majątkiem Lindehede!
Któż to mógł kręcić się o dwunastej w nocy po pustym domu?
Unni podjęła decyzję.
Poddasze spowijały ciemności. Jakieś dziwne przedmioty czaiły się wszędzie wokół niczym cienie dawno zmarłych istot. Nie, nie, tylko nie to! skarciła się Unni. Lepiej nie puszczać wodzy fantazji! W świetle dnia te wszystkie dziwolągi okazałyby się pewnie zwykłymi rupieciami, jakie zwykle gromadzi się na poddaszu. Dotarła do schodów.
Miała nadzieję, że stopnie nie będą skrzypieć.
Unni była już prawie na dole, gdy stanęła jak wryta. Nad swoją głową usłyszała szuranie czyichś nóg, któremu towarzyszyło rytmiczne postukiwanie. Stuk - puk i krok, stuk - puk i krok...
Brzmiało to dość niesamowicie w tym cichym zazwyczaj skrzydle domu. Unni ruszyła znów przed siebie.
Bez trudu dotarła do drzwi od kuchni, bardzo, bardzo powoli nacisnęła klamkę, żeby przypadkiem nie zaskrzypiała. Drzwi były zamknięte na zasuwkę. Odsunęła ją i po cichu wyślizgnęła się na dwór.
Poczuła przeszywające zimno, miała na sobie tylko flanelową koszulę. Nie była przyzwyczajona do chodzenia boso, zwłaszcza po żwirze, dlatego wykrzywiała twarz w bolesnym grymasie, stąpając po alejce w stronę głównego budynku.
Nagle przed sobą w ciemności usłyszała przytłumione warczenie. Zapomniawszy o dojmującym bólu stóp, rzuciła się z powrotem w stronę kuchennych drzwi i zdążyła zamknąć je za sobą dosłownie w tej samej chwili, gdy oparły się na nich ciężkie łapy rozwścieczonego psa.
Przeszła szybko przez kuchnię, czując, że serce wali jej jak młotem, i już miała otworzyć kolejne drzwi, gdy nagle usłyszała za nimi wzburzony głos.
- Co się dzieje z tymi psami?
Rozpoznała stanowczy głos Patrika Tildema.
Ojej, co ja teraz zrobię? pomyślała zrozpaczona. Obok były jakieś drugie drzwi. Jeśli dobrze pamiętała, prowadziły do piwnicy. Otworzyła je szybko i w słabym świetle lampy zawieszonej nad schodkami stanęła oko w oko z mężczyzną, którego dotąd nie widziała. Patrzył na nią zimnym wzrokiem zza błyszczących okularów. Znalazła się w pułapce.
Następnego ranka Odd Stein przyczłapał tuż przed ósmą pod bramę. Uważał, że jest nie najgorzej ucharakteryzowany, choć wiedział, że młodzi ludzie udający starych nie są w stanie pozbyć się jednego: blasku oczu. Ciemne okulary nie stanowiły dobrego rozwiązania, wyglądałyby nienaturalnie i mogły wzbudzić podejrzenia. Dlatego wkroplił sobie do oczu lekko podrażniającą spojówki substancję chemiczną, wskutek czego cały czas łzawił i miał zaczerwienione powieki. Na wyrazistą tęczówkę nie mógł już nic poradzić, uważał jednak, że i tak nie jest źle.
Stein lubił grać kogoś innego. Zaliczano go do mistrzów w tej dziedzinie. Bardzo się cieszył, kiedy udawało mu się wyprowadzić w pole przyjaciół. Utwierdzało go to w przekonaniu, że do perfekcji opanował sztukę mistyfikacji. W roli starego mężczyzny występował już kilkakrotnie, dlatego nieobce mu były odpowiednie gesty i ton. A tym razem odczuwał szczególne zadowolenie.
Udając trochę zdezorientowanego, pokuśtykał w stronę władczego wartownika, trzymającego za obrożę psa. „Goryl o wielkim brzuchu piwosza”. Tak, to musi być Krauss!
- Unni - wymamrotał Stein bezradnie. - Moja córka... Czy ona jest tutaj? Miałem ją tu spotkać. O ósmej.
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparł szorstko Krauss.
Nadzieja w oczach starca zgasła.
- Przyszła tu wczoraj - bełkotał jeszcze bardziej niepewny. - Miałem ją dzisiaj spotkać. Mam dla niej jedzenie. Ona tu jest, wiem na pewno.
Krauss pokręcił głową.
Odd Stein zaczął się naprawdę denerwować. Co się stało z Unni? Przed oczami miał znowu zwłoki dwóch kobiet w grobowcu. Koniecznie musi dostać się do środka!
- Proszę o nią spytać - nalegał uparcie. - Wiem, że ona tu jest, bo wczoraj odprowadziłem ją aż do alei i widziałem, jak wchodziła za bramę. Szukała pracy. A później stąd nie wyszła. Niech pan o nią spyta!
Z lekkim ociąganiem, nieco zbity z tropu, Krauss poszedł do swojej budki. Nie mógł przecież zaprzeczyć, że wpuścił dziewczynę do środka, skoro ten staruch odprowadził ją aż do alei.
Odd czuł głęboki niepokój. Co się stało? Która część planu zawiodła? Czy Unni okazała się nierozsądna? Została zdemaskowana? Przecież ona nic nie wie o znalezionych w grobowcu dwóch martwych kobietach!
Pilnował się, by nie iść zbyt blisko Kraussa, który mógłby się zorientować, że jest przebrany. Najchętniej udawał mężczyznę około sześćdziesiątki, bo to nie było jeszcze takie trudne. Ponieważ jednak Unni powiedziała, że jej ojciec jest niedołężnym starcem, musiał pójść na całość i zrobić z siebie prawdziwego dziadka, co mogło się jednak okazać nieco ryzykowne.
Z parku wyłoniły się dwie osoby. Ku wielkiej uldze Odda, jedną z nich była Unni.
Szatańska dziewczyna! Już nigdy więcej nie weźmie pod swoje skrzydła żadnej bratanicy szefa! Bez przerwy bowiem umierał ze strachu o nią.
- To ona! - krzyknął drżącym głosem starego mężczyzny. - Wiedziałem, wiedziałem, że tu jest. Unni! Pomachał niezdarnie w jej stronę. Była coraz bliżej. Razem z nią szła kobieta w wieku Kraussa, wysoka i gruba, o potarganych, przysypanych siwizną włosach. To prawdopodobnie jego żona.
Unni zatrzymała się na ułamek sekundy, oniemiała ze zdziwienia. Kto to jest? Czy to rzeczywiście mógł być Odd Stein? Chyba jednak tak, rozpoznawała zarys jego szczęki i ręce. Ale poza tym...
Siwa peruka stanowiła świetne dopełnienie zgarbionej sylwetki mężczyzny, który, niepewnie stojąc na drżących nogach, na wszelki wypadek opierał się jeszcze na lasce. Nie ogolony, zmęczony, wycieńczony - jak on zdołał tego dokonać? Łzawiące oczy, siwe krzaczaste brwi, na wpół otwarte usta ze źdźbłami tabaki między zębami. A ubranie! Lepiej nie mówić.
Ale najwspanialsze było zachowanie. Ruchy, spojrzenie, głos...
Doskonały! pomyślała Unni.
- Dzień dobry, ojcze - powiedziała głośno. - Dobrze, że przyszedłeś. Umówiłam się, że będziesz tu mieszkać.
- Nie musisz tak do mnie krzyczeć - mruknął starzec. - Przecież słyszę nie najgorzej, dobrze o tym wiesz. Ciągle do mnie krzyczy - wyjaśnił Kraussom. - Wiesz, córeczko, dziś w nocy znowu przyszli do nas żołnierze. Zaczynają być już trochę natrętni.
- Żołnierze? - spytał zaniepokojony Krauss.
Unni szybko wyjaśniła:
- Z czasów kryzysu unijnego w tysiąc dziewięćset piątym roku. Ojciec traci niekiedy orientację w czasie.
- Dostałem medal - chwalił się dumny Stein. - Dał mi go w ubiegłym tygodniu sam król Oskar. Chcesz zobaczyć?
- Zabierz go do domu i polecił Krauss, odwracając się do nich plecami.
W drodze przez park nie mieli szansy ze sobą porozmawiać, ponieważ cały czas pilnowała ich pani Krauss. Tak więc Stein dalej fantazjował i bełkotał coś o wojnie unijnej, Unni zaś odpowiadała ostrożnie. Stłumiła w sobie przemożny impuls, by spytać: „Jak ci się udało tak zakonserwować, tato?” Nils Wangen umie żartować z samego siebie, w to nie wątpiła, ale co do Steina nie była pewna. Wiedziała tylko tyle, że ogromnie go podziwia i że doznała wielkiej ulgi, gdy wyrażono zgodę na jego obecność w majątku Lindehede.
Dopiero gdy znaleźli się w prawie nie umeblowanym pokoju ziejącego pustką zachodniego skrzydła, pani Krauss wreszcie ich opuściła, wydając na odchodnym polecenie, by Unni za pół godziny zjawiła się w kuchni.
Policjant szepnął cicho:
- Sprawdź, czy nikt nas nie podsłuchuje!
Unni szybko zrobiła, co jej kazano, nie pomijając sąsiednich pomieszczeń.
- Nie ma nikogo - oznajmiła na koniec.
- W porządku. - Stein usiadł na łóżku, a jego podopieczna na jedynym w tym pokoju krześle Roześmiała się.
- Nigdy nie myślałam, że moja praca będzie polegać na sprawowaniu opieki nad dwoma starszymi panami naraz.
Odd Stein spojrzał na nią ponurym wzrokiem.
- Żebyś się tylko nie ważyła próbować mnie pielęgnować, myć i temu podobne rzeczy - burknął. - Sam sobie dam radę.
Unni na próżno starała się stłumić śmiech.
- No i jakie masz dla mnie nowiny? - spytał Stein.
- Och! - wykrzyknęła przerażona. - Niewiele brakowało, a popełniłabym dzisiejszej nocy straszny błąd. I zaczęła opowiadać o swojej nocnej eskapadzie.
- I tak tam stałam oko w oko z tajemniczym wujkiem Sigurdem, podczas gdy właściciel wracał z kuchni, a na dworze szalał rozwścieczony pies.
Stein aż jęknął, słysząc o tak nierozważnym postępowaniu dziewczyny.
- I co zrobiłaś?
Twarz Unni okryła się rumieńcem.
- Hm, co miałam zrobić? Istniało tylko jedno wyjście. Jąkając się wyjaśniłam, że właśnie szukałam ubikacji na zewnątrz i ten okropny pies mnie przestraszył. Właściciel oznajmił krótko, że na drugim piętrze znajduje się łazienka z toaletą. „Och, nie, nigdy nie śmiałabym z niej korzystać!”, odparłam przerażona. Tildem, podobnie jak ja, był wyraźnie zażenowany rozmową na ten temat. Nagle za jego plecami pojawiła się dziedziczka. „Na poddaszu znajduje się sama ubikacja, przecież pokazałam ci ją dzisiaj”. „Ach”, wykrzyknęłam, udając strasznie zdziwioną. „Nawet do niej nie zajrzałam, bo myślałam, że to szafa na ubrania. Przepraszam!” Potem dygnęłam i pobiegłam na górę do swojego pokoju.
- Sprytnie z tego wybrnęłaś - przyznał Stein. - Ale pamiętaj, że nie wolno ci się wybierać na takie wycieczki! Pozostaw je mnie!
- Tak jest, szefie - odparła pokornie. - Ale wie pan, co mi się wydaje? Wuj Sigurd przyszedł chyba wtedy z głównej części budynku. Jego piwnica i ta we wschodnim skrzydle są ze sobą połączone. Bo najpierw widziałam światło po prawej stronie, a później spotkałam Sigurda w drzwiach do piwnicy we wschodnim skrzydle.
- Muszę to sprawdzić - postanowił Stein. - A ty cały czas pozostawaj w kontakcie z Nilsem.
Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.
- Jak? To niemożliwe!
- Umówiliśmy się, że każdego dnia o piątej po południu będziesz wynosić śmieci. Pojemniki stoją przy murze, tam gdzie rośnie taki duży dąb. Przerzucisz mu przez mur nasz raport, a on odrzuci do ciebie swój. Tylko nie wolno wam rozmawiać.
- Rozumiem. To się może nawet udać, bo pani Krauss spycha teraz całą robotę na mnie. - Unni przeciągnęła się, pojękując. - Och, moje biedne plecy. Mam już pęcherze na rękach, a za paznokciami brud. Najgorszy jest ten staruch. Czy ja jeszcze kiedyś będę wyglądać jak należy? Aha, mała Alice wypaplała mi coś ważnego. Powiedziała, że jej brat Hugo ma według niej wyjątkowo zły gust, jeśli chodzi o dziewczyny. Właściwie każda jest dla niego dobra. Wymieniła nazwiska kilku jego znajomych z Oslo, które ona uważała za strasznie nudne. Poza tym wspomniała, że jej braciszek miewał też kontakty z dziewczynami ze wsi. Między innymi z niejaką Kit, bardzo ładną jej zdaniem. Czy jedna z zaginionych kobiet tak się przypadkiem nie nazywała?
- Kit Thomassen! - potwierdził Odd wyraźnie zainteresowany. - To ciekawe. Widzę, że muszę ci powiedzieć o naszym odkryciu.
Po czym opisał jej, co udało im się znaleźć w parku. Unni, słysząc relację Steina, pobladła.
- Czyli jedna z nich to może być Kit Thomassen?
- Bez wątpienia. Musimy o tym wspomnieć Nilsowi w raporcie. On próbuje teraz nawiązać kontakt z komendantem Bårdsenem, który wyjechał prowadzić dochodzenie w innej sprawie. To pewnie będzie dla niego szok! No, ale teraz wracaj do kuchni. Od tej chwili twoim jedynym zadaniem jest przekazywanie raportów Nilsowi i wydobywanie informacji od tej małej. Oczywiście dyskretnie. I żadnego węszenia na własną rękę, pamiętaj! A kiedy będziesz szła do mnie z obiadem, to bądź tak miła i nie zapomnij włożyć mi dodatkowej porcji mięsa.
Unni uśmiechnęła się serdecznie.
- Jest pan głodny? Zaraz się tym zajmę.
Dzień minął bez żadnych niespodzianek. Odd Stein siedział spokojnie w swoim pokoju. Unni przyniosła mu jedzenie, nie miała jednak żadnych wiadomości do przekazania.
Po południu pani Tildem wezwała dziewczynę do salonu. Wschodnie skrzydło było urządzone z prawdziwym smakiem. Żadnego pomieszania stylów: jeśli w pokoju stały rokokowe meble, to i cała reszta była także w tym stylu. W biedermeierowskim salonie obicia kanap i foteli wykonane zostały z niebieskiego jedwabiu w pasy, a na ścianach położono odpowiednie tapety.
Onieśmielona Unni dygnęła przed panią, która siedziała na sofie.
Marianne Tildem przyjrzała się uważnie nowej służącej. Wiem, wiem, wyglądam okropnie, pomyślała Unni. W czepku nasuniętym na czoło, z obwarzankami na pończochach i w wykoślawionych do środka butach. Zaraz da mi lekcję.
Lecz pani Tildem nie uczyniła tego. W każdym razie nie w taki sposób, jakiego spodziewała się Unni.
- Nasuń czepek trochę bardziej na czoło! O tak. Poza tym masz za krótką spódnicę, musisz ją podłużyć.
A to ci dopiero, pomyślała Unni. Ona chce zrobić ze mnie jeszcze większą ofermę. Nie przeszkadzają jej nawet moje niewyczyszczone buty! Czyżby się, bała, że uwiodę jej syna?
Pani okazała się osobą nerwową. Ciągle paliła i mimo używania fifki dwa palce prawej ręki miała brązowe. Jej niegdyś lalkowato ładna twarz była teraz zgorzkniała i pomarszczona. Za dużo wina, pomyślała Unni, patrząc na spuchnięte powieki Marianne Tildem. Mimo to w pani Tildem wyczuwało się coś wzruszającego i sympatycznego. Jakiś rodzaj bezradności, jakby przez całe życie znajdowała się na niewłaściwym miejscu.
- Zdaje się, że nie masz zbyt dużej wprawy w opiekowaniu się chorymi - powiedziała z wyrzutem, poprawiając jasne włosy ułożone w fale.
- Przeciwnie - zapewniła Unni. - Od wielu lat pielęgnuję ojca.
- Masz bardzo starego ojca.
Ratunku, Stein chyba przesadził, pomyślała Unni, Na dobrą sprawę, z takim wyglądem mógłby równie dobrze udawać jej dziadka.
- Nie był już młody, kiedy przyszłam na świat - wyznała, nie umiejąc wymyślić niczego mądrzejszego. - Jestem ostatnim dzieckiem. Moje rodzeństwo...
Pani Tildem ściągnęła usta, wskutek czego na jej twarzy ukazały się wszystkie tak starannie skrywane zmarszczki.
- Dobrze wiesz, że długo się zastanawialiśmy, czy cię przyjąć. Ale pani Krauss brak czasu, by zajmować się moim teściem, ja zaś mam naprawdę co innego do roboty.
Ciekawe co? pomyślała Unni. Po prostu ci się nie chce! Ale trudno mieć ci to za złe. Bo ten twój teść to naprawdę odrażający typ!
W porządku, myślała, człapiąc na górę z jedzeniem na tacy dla starego Tildema. W ostateczności mogę się nim zajmować, po to zostałam zatrudniona. Ale w rzeczywistości spada na mnie jeszcze wiele innych obowiązków. Biegam jak nakręcona od samego rana do wieczora, wyręczając i panią Tildem, i panią Krauss. A na dodatek muszę jeszcze znosić wiele upokorzeń ze strony mężczyzn z tej rodziny. Gdybym tak mogła wyjawić im, kim naprawdę jestem! Chciałabym widzieć wtedy ich miny! Ale nie ma obawy, wytrzymam. Bo nie chcę zobaczyć pogardy w oczach Steina. Już ja mu pokażę!
Zebrała się w garść i weszła do pokoju starego Tildema.
Siedział pochylony nad szachownicą. Przypominał starą ropuchę i roztaczał wokół nieprzyjemną woń potu zmieszaną z zapachem fajki.
- Przynoszę jedzenie - rzekła Unni.
- Hm - mruknął. - Jaką to znowu truciznę mi dali? Dobrze wiedzą, że mój żołądek nie znosi niczego ostrego, i dlatego przyprawiają wszystko tak mocno. Ta suka doskonale wie, że moja chora dwunastnica... Nie, nie tam, tu jest mój stół! Co za głupia gęś! Dlaczego zawsze przysyłają mi takie nierozgarnięte niezguły!
Unni zacisnęła zęby i wstrzymała oddech, by nie czuć nieprzyjemnego zapachu starszego pana, gdy stawiała mu jedzenie na wskazanym miejscu.
Gdy tylko znalazła się blisko niego, od razu poczuła jego rękę sięgającą pod spódnicę. Na szczęście zdołała się zręcznie wywinąć. Obrzydliwy staruch!
Sapnął lubieżnie, po czym uniósł pokrywkę z miski.
- Ryba! - syknął. - Przecież dostaję kolki od ryby, dobrze o tym wiedzą. Zabierz to z powrotem!
- Przykro mi - oznajmiła Unni. - Dziś nie ma nic innego do jedzenia.
Pozrzędził jeszcze chwilę, ale wreszcie zabrał się do jedzenia, mlaszcząc i siorbiąc. Zdaje się, że apetyt mu dopisywał.
Unni uporządkowała w tym czasie jego łóżko, schowała pisma pornograficzne pod poduszkę i otworzyła okno.
- Czy ty oszalałaś, dziewczyno, chcesz mnie zabić? Zamknij je natychmiast!
Jeśli chcesz żyć w tym zaduchu, proszę bardzo! Na zdrowie! pomyślała Unni.
- Powiedz no mi, czym dziś zajmuje się mój syn?
- Pan Patrik?
- No tak, a któż by inny?
Na przykład twój drugi syn Sigurd, pomyślała. Ale może on w ogóle się nie liczy?
- Chyba siedzi w gabinecie.
Starzec prychnął.
- To ci dopiero zajęcie! Myślałem, że... A, wszystko jedno! Fircyk z niego. Próbowałem zrobić z niego oficera, ale mi się nie udało. Żadnego autorytetu. Nawet kiedy wypina pierś jak kogut i ściąga surowo brwi. I jeszcze na dodatek wziął sobie za żonę taką kurę. Ona chce się mnie pozbyć, dobrze wiem, ale już ja jej pokażę! Co to za przeklęta rodzina! Chora, po prostu chora! Jeden gorszy od drugiego. Pomóż mi się położyć!
Dźwignął się ciężko z krzesła i sięgnął po swoje kule. Unni ujęła go pod ręce, pomagając iść. Kule stukały rytmicznie o podłogę.
No jasne! przypomniała sobie nagle. To ich odgłos wtedy słyszałam, nie dochodził jednak z tego pokoju. Czyli to ty, staruszku, krążyłeś nocą po domu. Nie jesteś więc wcale taki niedołężny, jakiego udajesz.
- Trzymaj mnie jak należy - ofuknął ją. - Przecież nie mogę upaść.
Jesteś za tłusty i na tym tylko polega twój problem, pomyślała Unni, pomagając staremu Tildemowi położyć się do łóżka. Następnie wzięła tacę z opróżnionymi co do okruszyny talerzami i skierowała się do drzwi.
Po drodze usłyszała jeszcze ciche mamrotanie:
- Myśleli, że mogą od tego uciec. Ale od czegoś takiego się nie ucieknie. Zło w zatrutej duszy towarzyszy człowiekowi przez całe jego życie, gdziekolwiek by się znalazł.
Unni zwlekała z wyjściem, lecz starzec powiedział już chyba wszystko, co leżało mu na sercu. Teraz mówił raczej do siebie niż do niej i prawie zasypiał.
Unni poczuła nagle, że cała trzęsie się ze strachu. Zupełnie jakby dopiero teraz do niej dotarło, jak wielkie grozi jej niebezpieczeństwo. Uzmysłowiła sobie, że w tym cichym, tajemniczym Lindehede czai się coś naprawdę groźnego.
A ona, służąca Unni, powinna być bardzo ostrożna, by nie narazić się temu, kto zabił dwie młode kobiety i prawdopodobnie uśmiercił też trzy pozostałe ofiary.
Unni szła po schodach na dół, gdy spotkała Alice, biedne, samotne dziecko.
- Cześć! - przywitała ją dziewczynka. - Pobawisz się ze mną?
- Nie mam teraz czasu - odparła Unni. - Pani Krauss na mnie czeka.
- Ta stara wiedźma? - Przecież to wariatka!
Unni wybuchła śmiechem.
- Gdzie ty się nauczyłaś takich słów?
- Och, w naszym domu można dużo się nauczyć.
Tej sposobności Unni nie mogła nie wykorzystać.
- Wiesz co, na chwilkę możemy usiąść na schodach i porozmawiać. Zobacz, mam kawałek sznurka. Jeśli chcesz, poukładamy z niego różne wzory.
Usiadła razem z Alice na schodkach i zaczęły tworzyć najrozmaitsze figurki.
- Czy wujek Sigurd zawsze mieszkał z wami? - spytała jakby od niechcenia.
- Nie. Przyjechał tutaj dwa lata temu. Z Australii.
- Czyli wcześniej nigdy go nie widziałaś?
- Nawet o nim nie słyszałam!
- Wygląda na miłego człowieka - skłamała Unni. - Od razu go polubiłam.
- Jest strasznie inteligentny. Prawie geniusz. I na dodatek bardzo sympatyczny. Dał mi masę prezentów. W zeszłym roku dostałam od niego rower.
- Jeździsz na nim do szkoły?
- Nie, bo teraz mama uczy mnie w domu. Uważa, że nie powinnam zadawać się z dziećmi ze wsi. Ale wcześniej chodziłam do szkoły.
- Podobało ci się?
Alice wzruszyła ramionami.
- Wszyscy byli okropnie głupi. Chociaż paru chłopców mówiło, że jestem niebrzydka. Naprawdę, powiedz? - dopytywała się naiwnie.
- Myślę, że kiedy dorośniesz, będziesz bardzo ładna - udzieliła dyplomatycznej odpowiedzi Unni. Dziewczynka bowiem była malutka i chuda jak patyk, miała ciągle zmierzwione włosy i nazbyt duże zęby w wąskiej inteligentnej twarzyczce.
Gdy rozległ się gromki głos pani Krauss, Unni, pełna poczucia winy, zerwała się na równe nogi. Miała jeszcze tyle różnych pytań do Alice, wszystkie jednak musiały poczekać.
Odd Stein siedział ukryty za delikatnymi firankami, nie spuszczając z oka dziedzińca i domu, i straszliwie się nudził. Nic się nie działo. Widział Kraussa z psami, odbywającego co godzina szybki kontrolny obchód. Czasami dozorca pracował też na klombach. Były trochę zaniedbane, ale dość ukwiecone jak na tę porę roku. Nie ulegało wątpliwości, że Tildemom przydałoby się znacznie więcej ludzi do pracy w majątku. Można było odnieść wrażenie, że nie mają odwagi nikogo zatrudnić. Jedyne osoby, do których mieli zaufanie, to Kraussowie. Odd Stein pomyślał, że spotkał w swoim życiu znacznie milszych służących.
Tak, ten dom chyba rzeczywiście krył w sobie jakąś mroczną tajemnicę. Wiedziały o niej co najmniej dwie osoby, a może jeszcze więcej.
Widział, jak pan domu chodzi marszowym krokiem po dziedzińcu, a pani krąży bez celu po skraju parku, prawdopodobnie dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Ich córeczka jeździła na rowerze, przewracała się i wstawała, poza tym skakała przez skakankę i chyba bardzo się nudziła.
Nie ulegało wątpliwości, że nie jest to szczęśliwa rodzina. Nad wszystkimi jej członkami ciążyło bowiem jakieś fatum.
Dwóch osób w ogóle jeszcze nie widział: Hugona i wuja Sigurda. Ponieważ nigdzie nie dało się dostrzec samochodu, Stein domyślił się, że młody Tildem pewnie pojechał polować na dziewczęta.
O piątej zobaczył Unni, która szła wyrzucić śmieci. A pół godziny później z piskiem opon nadjechało przez park sportowe auto. Jego kierowca zahamował przed główną częścią budynku tak gwałtownie, że spod opon posypały się kamyki. Syn właściciela wyskoczył rześko na dziedziniec. Spadkobierca...
Odd zdziwił się trochę, że Hugo zatrzymał się przed tą starą, majestatyczną budą. Młody Tildem wyjął z tylnego siedzenia jakiś karton i mniejsze pudełko, po czym pobiegł ku drzwiom po bliskich zawalenia się schodach. Zapukał i czekał.
Nikt nie odpowiadał. Zapukał ponownie, tym razem mocniej.
Wreszcie drzwi się otworzyły i czyjaś ręka sięgnęła po paczki. Hugo najwyraźniej musiał być w złym humorze, ponieważ postawił kartony na schodach i od razu pobiegł z powrotem do samochodu, by odprowadzić go na miejsce.
Steinowi bardzo to odpowiadało. Miał nadzieję, że zobaczy wreszcie, kto mieszka w tej części budynku.
W drzwiach ukazał się starszy siwowłosy mężczyzna. Rozejrzał się podejrzliwie wokoło, zabrał najpierw jedną, potem drugą paczkę i zamknął znowu drzwi na klucz. Odd zdążył przez chwilę na niego popatrzeć.
Twarzy nie rozpoznawał, ale mimo to uznał, że tego człowieka gdzieś już chyba widział. Nikt nie potrafi tak do końca zmienić swojej sylwetki czy chodu. Stein zacisnął zęby.
Przed jego oczami przesuwały się błyskawicznie twarze wielu mężczyzn, tych, których pamiętał z aresztu w Oslo - hardych i zagubionych, agresywnych i niepewnych.
Znał tego człowieka. Tylko kto to był?
Odd Stein miał się teraz nad czym zastanawiać.
Do salonu we wschodnim skrzydle wpadł jak burza młody Hugo, nie zwracając uwagi na Unni, która siedziała w kącie, czyszcząc srebro. Podszedł do barku i nalał sobie dużego drinka. W tej samej chwili wszedł jego ojciec Patrik Tildem i spojrzał na syna niechętnie.
Uprzedzając atak, młody mężczyzna wybuchnął:
- Jak długo jeszcze będzie tu mieszkał ten nasz odrażający wujek? Mam już dość traktowania mnie jak chłopca na posyłki!
Żaden z nich nie zwrócił uwagi na Unni. Starała się być niewidzialna i niesłyszalna w swoim kącie, z którego mogła obserwować cały salon. Tarła i tarła ciągle ten sam widelec, nie mając odwagi włożyć go do szuflady w obawie przed hałasem.
Patrik Tildem był mężczyzną w kwiecie wieku, przystojnym, o czarnych, mocno zarysowanych brwiach i z lekką siwizną na skroniach. Rzeczywiście ciekawy typ, ale tak jak powiedział senior rodu, było w nim coś miękkiego i mało męskiego, mimo że zawsze starał się przybierać taki ton, jakby zwracał się do podwładnych mu żołnierzy.
- Przecież wiesz, że on dobrze za siebie płaci - odparł ojciec.
- Płaci? A za każdym razem, kiedy go widzisz, trzęsą ci się kolana! Czy ty boisz się własnego brata? A tak nawiasem mówiąc, czy on rzeczywiście jest twoim bratem? Trzeba przyznać, że pojawił się dosyć nieoczekiwanie.
- To już nie potrwa długo - odpowiedział ojciec, a jego stanowczy ton wydał się trochę nie na miejscu. - Sigurd niedługo skończy swoją dysertację. Przecież przyjechał tutaj, żeby móc napisać ją w spokoju.
- Co za bzdury! Wolno mu tu mieszkać, ponieważ cię szantażuje. Grozi, że opowie o twojej...
- Szsz - syknął Patrik Tildem. - Nie wolno ci mówić w ten sposób do ojca! Skąd ty to...?
- Mam swoje źródła informacji - odparł hardo syn.
Unni usłyszała, że starszy pan kieruje się w stronę kąta, w którym siedziała. Uciekła więc czym prędzej, domyślając się, że gdyby została przyłapana na podsłuchiwaniu w tym domu, na pewno skończyłoby się to dla niej źle.
Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie porozmawia ze Steinem. Ciągle jednak zlecano jej nowe prace. Gdy wreszcie uporała się ze wszystkimi i szła do siebie, w przedpokoju wpadła prosto na Hugo Tildema.
- Proszę, proszę, kogo my tu spotykamy! - wykrzyknął. - Nowa panienka dziadka! Muszę przyznać, laleczko, że masz czym zaimponować. Masz, masz, choć starasz się to ukryć.
Mnie też się tak wydaje, pomyślała Unni.
Hugo Tildem przyglądał się jej taksującym wzrokiem. Nie zdążył się jeszcze przebrać po powrocie do domu. Unni zastanawiała się, gdzie też mógł spędzić minioną noc. Jego włosy bowiem wyglądały tak, jakby trafił w nie piorun, a na ubraniu dostrzegła źdźbła siana. Mimo to sprawiał wrażenie niepokojąco czarującego z tymi diabelskimi ognikami i lekkim błyskiem szaleństwa w oczach.
Nim Unni zdążyła odpowiedzieć, nieoczekiwanie znalazła się w jego ramionach i poczuła na swych ustach mocny i brutalny pocałunek, cuchnący starą whisky.
Gdy próbowała się bronić, odpychając się od natręta rękami, do przedpokoju wszedł Patrik Tildem, który widząc, co się dzieje, wrzasnął:
- Na co ty sobie, nicponiu, pozwalasz? Czy ty nie wiesz, kim jesteś?
Hugo puścił Unni tak gwałtownie, że aż zatoczyła się do tyłu.
Obok Patrika Tildema znalazła się też jego żona, która od razu powiedziała zjadliwie:
- Tym razem to rzeczywiście zaczął twój syn.
Pan domu odwrócił się do niej.
- Mój syn? A czy twoim synem on nie jest? Jeśli zrobi coś szalonego, to wtedy jest tylko mój. A skąd ty wiesz, kto zaczął?
Hugo zdążył już czmychnąć do swojego pokoju. Jego rodzice też wyszli, kłócąc się po drodze.
Unni drżącymi rękami wygładziła sukienkę. Trudno było nie zauważyć, że Patrik Tildem wziął syna w obronę. Czyżby nagle zaczął się go bać?
Co za tajemnicę starał się ukryć właściciel Lindehede?
Odd Stein czuł się zmęczony czekaniem i bezczynnością. Kiedy zobaczył na dziedzińcu małą Alice, postanowił wykorzystać tę szansę. Wiele ryzykował, dzieci bowiem bywają często znacznie bystrzejsze niż dorośli, ale ponieważ zaczynało się już ściemniać, miał nadzieję, że dziewczynka nie odkryje jego charakteryzacji.
Poczłapał więc po schodach w dół i usiadł na dziedzińcu na ławce.
- Dzień dobry - zagadnął przyjaźnie. - Czy nie widziałaś może mojej córki? Unni?
Mała podeszła bliżej.
- Przed chwilą była w kuchni.
Uspokoiło to Steina, który chyba nigdy nie denerwował się tak jak w ostatnich dniach, kiedy odpowiadał za bezpieczeństwo bratanicy szefa. Zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że przesadza, bo bywał przecież w znacznie większych opałach.
- Chyba musisz czuć się tutaj strasznie samotna - spróbował na początek.
Alice wzruszyła ramionami.
- Och, to nie jest takie straszne. Poza tym przyjeżdżają do nas goście. Mojego tatę często odwiedza dwóch, trzech przyjaciół, którzy ze mną rozmawiają i żartują. Tylko że jednego z nich to w ogóle nie rozumiem.
- A to dlaczego?
- Bo on mówi do mnie po niemiecku. Spotykają się tu we trzech i wołają „Sieg heil” czy coś w tym rodzaju.
Stein zmarszczył brwi. Był zaskoczony, choć z drugiej strony... W Niemczech od kilku już lat sprawowali władzę narodowi socjaliści, a i tu, w Norwegii, można było spotkać ludzi, którzy nie kryli sympatii dla niemieckiego nacjonalizmu. Widocznie Patrik Tildem też do nich należał.
- A co na to twoja mama? Czy podoba jej się, że oni mają tutaj takie spotkania?
- Ona tylko się cieszy, bo jest pełna podziwu dla wszystkiego, co tata mówi i robi. Biedna mama, jest taka głupia. Kiedy zostaje sama, od razu zaczyna się żalić. Ale tych miłych panów to naprawdę lubi, bo dwóch z nich pomogło nam kupić ten majątek. A wujek Sigurd od razu dostanie pracę w Niemczech, jak tylko skończy tutaj tę swoją dysertację. U człowieka, który chyba nazywa się Himmler. Zdaje się, że to ktoś bardzo ważny. A ten mój wujek Sigurd jest strasznie mądry. I dowcipny - paplała dziewczynka.
- To on też bywa na tych spotkaniach?
- Czy pan oszalał? On wtedy się ukrywa, bo tata strasznie się boi, że jego znajomi dowiedzą się, że wujek tu mieszka.
- Ty chyba bardzo dużo wiesz?
- Hm, bardzo lubię podsłuchiwać - przyznała po cichu. - Kiedyś słyszałam, jak tata i wujek Sigurd się kłócili. Tata był strasznie zły i krzyczał na wujka, że właściwie to powinien się stąd wynieść. Nie zrozumiałam, co mówił wujek, bo odpowiadał bardzo cicho, ale i tak ciarki przechodziły mi ze strachu po plecach.
Dziewczynka miała duże zęby i nieco sepleniła. Patrzyła na Steina z ogromną ufnością. Zawstydził się, kto to słyszał, żeby wypytywać dziecko w ten sposób! Ale ta mała Alice okazała się nieoceniona. Nieoceniona!
Nagle obejrzała się za siebie.
- O, idzie Unni! Cieszy się pan, prawda? - wykrzyknęła i pobiegła przed siebie, podczas gdy Odd Stein z trudem podniósł się z ławki, żeby wyjść naprzeciw swojej „córce”.
Myśli nie dawały mu spokoju, nadal nie mógł sobie przypomnieć, kto to jest ten wujek Sigurd.
- Wyglądasz na trochę rozstrojoną - zauważył Stein, gdy znaleźli się już w jego pokoju.
- Czy to takie dziwne? - westchnęła Unni. - Ciekawe, jakby się pan czuł, gdyby ktoś pana całował, a pan miałby w jednej kieszeni fartucha raport Wangena, a w drugiej dwa skradzione befsztyki.
- Naprawdę nie zamierzam tego sprawdzać - odparł sucho Stein. - Młody Hugo?
- Tak. Przyjemność była wątpliwa.
- Widziałem, kiedy przyjechał do domu. Wyglądał, jakby go ktoś wyciągnął ze stogu siana.
- Uroki życia na wsi. Tu jest ta dodatkowa porcja mięsa, o którą pan prosił - oznajmiła, wyjmując z kieszeni fartucha jakieś zawiniątko w serwetce. - A tu raport Nilsa. Nawiasem mówiąc, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby za którymś razem udało mi się niechcący zwabić tym gwizdaniem łosia.
Stein, nie zwlekając, zaczął czytać przytłumionym głosem: - „Zidentyfikowano zwłoki. To były Kit Thomassen i Gunvor Tvedt”. Dokładnie tak jak myśleliśmy - pokiwał głową detektyw. - „Gunvor Tvedt została zabita strzałem między oczy, natomiast nie możemy ustalić przyczyny śmierci Kit Thomassen. Lekarz sądowy ciągle nad tym pracuje. Zgodnie z twoją prośbą, posłałem po Håkona Svendsena, który uprzedzi też Karlsena i Rosenlunda...”
- Och, Rosenlund - zapiszczała Unni. - To ten słodki!
- Nawet go nie zobaczysz - odparł Stein najbardziej oschłym na świecie tonem. - Oni są tylko w pogotowiu, na wypadek gdyby komisarz potrzebował dodatkowego wsparcia.
Czytał dalej: - „Gunvor Tvedt była w pierwszych tygodniach ciąży, zdołaliśmy też ustalić, że utrzymywała znajomość z niejakim Tildemem w Oslo”. Aha - bąknął Odd Stein. - Czyli nasz młody Hugo był także i tam?
- W każdym razie to wyklucza z kręgu podejrzanych wujka Sigurda Tildema - stwierdziła Unni. - Bo on przyjechał tutaj dwa lata temu. Z Australii.
- Kto tak powiedział?
- Alice, moje niezastąpione źródło informacji. Nigdy wcześniej o nim nie słyszała. Ale proszę mówić dalej!
Odd przez chwilę zatrzymał spojrzenie na Unni.
- Jak ty wyglądasz, coś ty z siebie zrobiła!
Unni wpadła w złość:
- A czyja to wina? Nawiasem mówiąc, to pan też wcale nie wygląda lepiej. Nigdy w życiu nie spotkałam kogoś równie mało pociągającego!
Zacisnął usta, żeby nie powiedzieć nic niemiłego. Wreszcie wrócił do raportu.
- „Chciałeś trochę informacji o rodzinie Tildemów. Oto co udało mi się ustalić: Ojciec, stary Tildem, cieszył się niegdyś w Tonsbergu powszechnym szacunkiem. Syn Patrik, niedoszły kapitan, osiadł z rodziną w Kristiansand, ale i tak żył z pieniędzy ojca. Pięć lat temu kupił Lindehede. Starsza pani, poprzednia właścicielka majątku, była prawdopodobnie spokrewniona z Tildemami, ale zdaje się, że kupno Lindehede służyło ucieczce Patrika z Kristiansand. Przypuszczalnie po jakimś skandalu, nie mogę jednak dojść, po jakim. Do transakcji doszło dzięki temu, że dwaj przyjaciele Tildema zgodzili się być poręczycielami. To jakieś wpływowe osobistości z Oslo, jeden z nich jest Niemcem, drugi germanofilem”. Oto i oni. Dziewczynka miała rację - mruknął pod nosem. - „Sprowadzili starego ojca z Tonsbergu, bo to prawdopodobnie on trzyma rodzinną kasę. Pani Marianne Tildem to dawna piękność, poza tym mało interesująca. Syn Hugo ma na policji rejestr swoich grzeszków, zapłacił mandaty za zbyt szybką jazdę i awantury po pijanemu; prawdopodobnie zostanie przyjęty na uniwersytet, choć nie zrobił wiele w tym kierunku. Córka Alice to jeszcze dziecko. No i mamy jeszcze szanownych małżonków Krauss. Sądząc po nazwisku, w ich żyłach płynie krew niemiecka, a na nim ciąży wyrok w zawieszeniu za dopuszczenie się przemocy i niezgodne z prawem użycie broni. <Wujek Sigurd> w ogóle nie istnieje. Stary Tildem miał tylko jednego syna, o dziecku spoza małżeńskiego łoża nic nikomu nie wiadomo. Pozdrowienia dla twojej podopiecznej. Przekaż jej, że bez niej mamy tu zabójczy spokój. Nils”.
- Kolejny komplement - roześmiała się Unni, po czym przystąpiła do zdawania własnej relacji, i to tak szczegółowej, że Stein był bliski eksplozji. Nie pominęła żadnej najdrobniejszej myśli i doznania. Wreszcie zakończyła: - Nie wytrzymam już dłużej tego ohydnego papierosowego smrodu. Rozumiem, że teraz pan przejmuje pałeczkę? Na razie.
Gdy wyszła, Stein wycedził przez zęby parę nieprzyjemnych słów. Uchylił jednak trochę okno.
Wciągnął głęboko powietrze. Owszem, nareszcie przyszła kolej na niego, mógł przystąpić do działania po długim dniu upokarzającej bezczynności.
Nadszedł wieczór. Unni padła na łóżko, śmiertelnie zmęczona po pracy, do której przecież nie nawykła. Miała prawo przypuszczać, że Odd Stein jest z niej zadowolony. Dobrze jednak wiedziała, że prędzej doczeka się od niego krytyki niż słów uznania.
Nagle wzdrygnęła się.
Firanka w drzwiach prowadzących do sąsiedniego pomieszczenia jakby... Czy to możliwe, żeby się poruszyła?
W jej pokoju panowała całkowita ciemność. Tej nocy nie świecił księżyc.
Przerażona Unni dostrzegła coś w przeszklonych drzwiach. Coś, co jej się śniło poprzedniej nocy. W wąskiej szparce między firankami pokazał się słaby promień światła, a w nim czyjeś błyszczące oko, tak złowrogie i przerażające, że poczuła ciarki na plecach. Nie przyszło jej do głowy, żeby sprawdzić, co jest za tymi drzwiami, sądziła, że jest zupełnie sama na poddaszu. A jeśli da się je otworzyć od drugiej strony?
Unni próbowała opanować panikę, której powoli ulegała. Serce waliło jej jak młotem.
Firanki znowu znalazły się na miejscu, oko zniknęło. Unni usiadła na łóżku, na zmianę drżąc i sztywniejąc ze strachu. Najważniejsze to zachować spokój! Nogi opuścić z łóżka, stanąć na podłodze. Tam są drzwi, podejść do nich jak gdyby nigdy nic!
Odd Stein jest w drugim skrzydle domu. Zdążysz tam dojść, nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Tylko przemknąć przez poddasze, tak żeby nikt nie usłyszał...
Kiedy otwierała drzwi, klamka lekko zaskrzypiała. Uderzył ją zimny powiew. Na korytarzu było ciemno, z małego okienka w szczycie domu sączyło się słabe światło. Widziała z daleka poręcz schodów. Za chwilę jej dotknie...
W tym momencie Unni stanęła jak wryta, wciągnęła głęboko powietrze i z przerażenia przestała oddychać.
W ciemności, jaka zalewała korytarz, usłyszała tuż przed sobą dźwięki, jakie mógł wydawać tylko przyczajony, gotowy do skoku kot.
Północ zbliżała się wolno i z ociąganiem. Odd Stein wstał i zszedł na dół. Następnie otworzył ostrożnie drzwi wyjściowe, położył coś na schodkach i poczekał, póki nie usłyszał odgłosów, które chciał usłyszeć. Wówczas jeszcze raz uchylił drzwi i znowu rzucił kawałek mięsa.
Postanowił odczekać pół godziny.
Był trochę niespokojny, ponieważ mniej więcej godzinę wcześniej do jego uszu dobiegł gdzieś z głębi domu przytłumiony krzyk - krzyk, który szybko został zduszony. Musiał przyznać, że wcale mu się to nie podobało. Cały czas zdawał sobie sprawę z ogromnej odpowiedzialności za bratanicę komendanta. A to on przecież wpadł na pomysł, żeby zabrać ją do Lindehede.
Ale ten krzyk mógł przecież oznaczać zupełnie co innego. Małżeńską kłótnię między Tildemami. Albo jakiś zły sen, który przyśnił się małej Alice.
Odd Stein był teraz sobą, zmył charakteryzację i założył własne ubranie. Poczuł się znacznie lepiej, zwłaszcza że wciąż miał w pamięci nieprzyjemny komentarz Unni.
Pół godziny minęło. Niby niewidzialny cień prześlizgnął się przez drzwi, ominął uśpione psy - wiedział, że środek działa cztery godziny - i znalazł się przy głównej części budynku, starej ruinie, która straszyła niczym widmo.
W raporcie przekazanym Wangenowi ustalił porę spotkania na wpół do trzeciej, miał więc jeszcze sporo czasu. Do tej pory jednak musiał niemało się dowiedzieć.
Ani on, ani Unni nie zdołali jeszcze ustalić, gdzie śpią Krauss i jego żona, przypuszczali, że w domku przy bramie. A Krauss z pewnością nie miał nadludzkiej siły! Ponieważ od rana do wieczora był na nogach, wobec tego teraz, zgodnie z wszelkimi prawami natury, powinien spać, polegając całkowicie na czujności psów.
Tak więc Odd Stein obawiał się spotkania nie z nim, tylko z „wujkiem Sigurdem”. Zdaje się, że to on w tym domu jest nocnym markiem, pomyślał.
Tak jak się spodziewał, główne wejście było zamknięte na klucz. Przeszedł więc naokoło domu i znalazł kilka wejść od tyłu, a zwłaszcza to, które interesowało go najbardziej: wejście do piwnicy.
Okazało się jednak tak solidnie zamknięte, że Stein musiał się poddać. Drzwi do kuchni również były zaryglowane od wewnątrz, ale drzwi wychodzące na ogród - jak to często bywa w takich starych domach - po kilku próbach dały się otworzyć.
Tak więc w kwadrans potem Odd Stein uchylił je nieco i znalazł się w niewielkim korytarzyku przed salonem. I właśnie tam dostrzegł światło dochodzące z pomieszczenia znajdującego się w środku domu, z pomieszczenia nie mającego w ogóle okien.
Stein zakradł się bliżej. Nie było sposobu, żeby zajrzeć do środka, ale kiedy tak stał i zastanawiał się nad następnym krokiem, usłyszał nagle głosy dobiegające z wewnątrz.
Znalazłszy sobie dobrą kryjówkę, wyjął z kieszeni mały aparat podsłuchowy. Przytwierdził go do ściany i przyłożył ucho.
Teraz słyszał głosy bardzo wyraźnie.
- To przecież szaleństwo! - syknął ktoś. - Nie mam teraz co zrobić z tyloma, niedługo skończę i wtedy od razu wyjeżdżam. Do Niemiec.
Steinowi serce podeszło do gardła. Znał ten głos. Teraz już wiedział, kim jest wujek Sigurd. Poczuł, jak z przerażenia oblewa go zimny pot.
Doktor Hundt! Pozbawiony wszelkich skrupułów fanatyk, lekarz, dla którego ludzkie życie nic nie znaczy. Skazany za bestialskie zbrodnie, zbiegł i przez długi czas nigdzie się nie pokazywał. Był tutaj? Czy to przypadkiem nie dwa lata temu zaginął po nim wszelki ślad? Chyba tak, i to by się zgadzało. Co on znowu kombinował? Czym się zajmował przez te dwa lata w Lindehede? Przecież równie dobrze mógł już wcześniej wyjechać do Niemiec i pracować tam dla Himmlera, szefa policji niemieckiej, o którym wspomniała Alice. Czemu tego nie uczynił?
Drugi głos coś odpowiedział, dobiegał jednak z większej odległości, jakby osoba mówiąca znajdowała się w jakimś wykuszu. Stein nie zdołał usłyszeć niczego poza nieokreślonym bełkotem.
Następnie znowu rozległ się głos „wujka Sigurda”, tym razem przepełniony odrazą.
- Jesteś potworem! Nie możesz tego zrobić!
Stein zadrżał. Jeśli doktor Hundt, uważany za pozbawionego wszelkich uczuć, nazywa tego drugiego człowieka potworem, to kim on musi być? Jeszcze większym zwyrodnialcem?
I znowu niewyraźny bełkot, i odpowiedz Hundta:
- Grozisz mi? To niezbyt rozsądne z twojej strony! No dobrze, zrobię z tym porządek. Wracaj teraz do siebie, nie chcę cię tu widzieć. Na początku myślałem, że nasza współpraca będzie przebiegać bez zakłóceń, ale zaczynasz napawać mnie coraz większą odrazą. Znikaj stąd!
Jakieś drzwi otworzyły się i zamknęły. Stein zrozumiał, że Unni miała rację. Musiało istnieć ukryte przejście między piwnicami obu części domu, a zejście do niego znajdowało się chyba za tą ścianą, o którą się opierał.
Wewnątrz zapadła cisza. Hundt jednak mógł się tam nadal znajdować. Po krótkim namyśle Stein postanowił dokładniej przyjrzeć się domowi. Odbezpieczył rewolwer, wiedział bowiem, że w razie zagrożenia doktor nie zawaha się przed sięgnięciem po broń. Na szczęście Stein trafił szybko na schody prowadzące na piętro. Stojąc w korytarzu i przypominając sobie rozkład całego budynku, doszedł do wniosku, że Hundt musi zajmować dwa albo trzy pokoje na parterze, łącznie z kuchnią.
Na szczęście stopnie schodów były wyłożone miękkim chodnikiem, dostał się więc bezszelestnie na górę. Chodzenie po nieznanym mieszkaniu zawsze łączy się z pewnym ryzykiem, ponieważ nigdy nie da się przewidzieć, które z desek skrzypią. Na wszelki wypadek Stein wciągnął skarpetki na buty, po czym zapalił latarkę.
Wąski strumień światła padł na opuszczone pomieszczenie, niemal całkowicie pozbawione mebli. Prawdopodobnie Tildemowie przenieśli wszystkie użyteczne sprzęty do wschodniego skrzydła. W jednym z pokojów policjant zauważył przeciekający sufit i zniszczoną przez kapiącą wodę podłogę.
Przechodził z pokoju do pokoju, potem w ten sam sposób sprawdził poddasze. Było duże i nieprzyjemne, między belkami na suficie zwisały nietoperze.
Nic szczególnego nie zauważył, zszedł więc z powrotem niżej. Przy schodach na piętrze nastąpiło to, czego się obawiał: zaskrzypiała jedna z desek podłogi.
Natychmiast odskoczył pod ścianę, przycupnął w jakimś niewielkim załomie i czekał. Ale nic się nie działo. Czyżby doktor Hundt ogłuchł?
Albo może już go tutaj nie było?
Odd miał ochotę zobaczyć piwnicę. Wiedział jednak, że tędy nie dostanie się na dół.
Czy ma spróbować wejść do pokoju doktora? Nie, to byłoby zbyt ryzykowne, może on jednak tam jest, tylko położył się spać. A już na pewno usłyszałby otwieranie drzwi. Stein nie chciałby stanąć jeszcze raz oko w oko z doktorem Hundtem. Przede wszystkim pragnął się dowiedzieć, co on tu robi i, co najważniejsze, kim jest jego współpracownik. Ta bestia, której bał się nawet on.
Odd Stein nie miał wyjścia: musiał przejść do wschodniego skrzydła i od tamtej strony dostać się do piwnicy pod najstarszą częścią domu. Spojrzał na zegarek. Ma jeszcze trochę czasu, psy powinny nadal spać.
Unni obiecała, że drzwi do kuchni zostawi otwarte. Nie wiadomo jednak, czy już po niej nie znalazła się tam pani Krauss albo ktoś inny.
Stein z łatwością wydostał się na zewnątrz i trafił do drzwi kuchennych we wschodnim skrzydle. Tu natknął się na pierwszą przeszkodę. Drzwi okazały się zaryglowane od wewnątrz. No cóż, Unni zrobiła na pewno co mogła, to nie jej wina. Zerknął na ogromne drzewa, wyższe od domu, i zastanowił się, czy nie udałoby mu się dostać do środka tą drogą, ale w chwili, gdy puścił uchwyt przy drzwiach, stwierdził, że chyba nie wszystko stracone.
Musiał przyznać, że dziewczyna jest sprytna. Zasuwka bowiem, choć wyglądała na zamkniętą, ledwie, ledwie zachodziła na futrynę. Wystarczyło kilka razy porządnie szarpnąć drzwiami, by odskoczyła.
Znalazł się w korytarzu czarnym jak piekielne czeluści. Gdy już zamierzał zapalić latarkę, usłyszał, że ktoś nadchodzi, powłócząc nogami. Stein dopadł ściany i po omacku znalazł na niej jakiś stary płaszcz przeciwdeszczowy. Schował się pod nim, ale niestety nie zdążył już poszukać sobie jakiejś szparki, przez którą mógłby wyglądać, ponieważ nieoczekiwanie otworzyły się drzwi do kuchni. Na szczęście nie zapalono światła w korytarzu.
Ten ktoś, kto przyszedł, postękiwał ciężko i szedł niepewnie. Odd przypuszczał, że ów niespodziewany gość zaraz wyjdzie na dwór, ale on, o dziwo, otworzył drzwi do piwnicy. Wciąż postękując i pojękując, przestąpił próg i zamknął je za sobą. Ciężkie, powolne stąpanie rozlegało się teraz na dole.
A więc ta droga na razie była odcięta. Odd chciał jak najszybciej dotrzeć do Unni i wydać jej polecenia by natychmiast, bez chwili zwłoki, wyniosła się z Lindehede. Bo z doktorem Hundtem to nie przelewki!
Znalazł tylne schody i bez kłopotu, mijając dwa piętra, dostał się na poddasze. Tu zapalił wreszcie latarkę i odnalazł drzwi do pokoju Unni,
Wyszeptał jej imię. Nikt nie odpowiadał. Pewnie spała biedaczka po całym dniu męczącej krzątaniny.
Pukanie do drzwi mogło się okazać zbyt ryzykowne. Chwycił zatem za klamkę, mimo że był przekonany, iż dziewczyna zamknęła się na klucz. Jednakże ku jego wielkiemu zaskoczeniu drzwi się uchyliły. Co za bezmyślność z jej strony!
Światło latarki przesuwało się po pokoju. Na krześle leżało ubranie Unni, ale łóżko było puste, i wyglądało tak, jakby opuszczono je w wielkim pośpiechu.
Odd Stein poczuł, że robi mu się zimno z przerażenia. Dokąd ona mogła...?
Uderzył się w czoło. Co za idiota z niego!
Myślał, że to stary Tildem błąka się, postękując, po piwnicy. Przecież Unni opowiadała, że stary krąży nocami po całym domu. Lecz równie dobrze mógł to być doktor Hundt dźwigający na plecach Unni! Hundt czy Krauss?
„To przecież szaleństwo! Nie mam teraz co zrobić z tyloma”. „Co z ciebie za potwór”. „No dobrze, zrobię z tym porządek”.
A wcześniej ten krzyk gdzieś w głębi domu... Czy to naprawdę Unni?
Odd ruszył przed siebie. Spieszył się tak bardzo, że zapomniał nawet wyłączyć latarkę.
Nagle stanął jak wryty niedaleko schodów. Poczuł ukłucie w sercu, ogarnął go nieopisany lęk.
Na podłodze dostrzegł niewielką plamę krwi. Na górnym stopniu schodów leżał jakiś skrawek materiału. Odd Stein pochylił się i go podniósł. Był to trójkątny kawałek flaneli ze śmiesznej koszuli nocnej, którą specjalnie kupili dla Unni.
Szybko otrząsnął się z szoku. Zerknąwszy na zegarek, stwierdził, że już pora udać się do parku, gdzie przy dziurze w żywopłocie umówiony był z Nilsem Wangenem. Zaczął się jednak zastanawiać, czy nie byłoby lepiej zejść do piwnicy i spróbować uratować Unni - jeśli jeszcze nie jest za późno. Głęboko zaniepokojony, skłaniał się ku tej drugiej możliwości, gdy nagle na jednym z niższych stopni zauważył jakiś przedmiot.
Wziął go do ręki, zastanawiając się, co to może być, obracał ową rzecz na wszystkie strony, badał dotykiem i węchem. Gdzie on widział coś takiego ostatnio? Gdzie to było?
Ależ tak! Przy drodze w lesie, kiedy szukali tego nadajnika, który Unni cisnęła gdzieś w zarośla. Zauważył wtedy taki sam błyszczący przedmiot na ziemi, wziął go jednak za zabawkę zgubioną przez jakieś dziecko.
Odd włożył ową zagadkową rzecz do kieszeni i zdecydował: nie powinien sam iść do piwnicy. Zwłaszcza z czymś takim. Z drugiej strony jednak znalezienie tej dziwnej rzeczy obudziło w nim nadzieję, że Unni nic złego się nie stało.
Niedługo potem był już przy żywopłocie. Gwizdnął. W odpowiedzi usłyszał podobny sygnał, a po chwili przez otwór między świerkami do parku weszło trzech mężczyzn: Wangen, komendant i jeszcze jeden miejscowy policjant.
- Z Oslo nikt nie mógł przyjechać. Napad na bank, podpalenie i morderstwo to trochę za dużo jak na jeden dzień. Zjawią się, jak tylko będą mogli. A to jest asystent komendanta, Pedersen, niezwykle dyskretny człowiek - powiedział Wangen.
Stein skinął głową na powitanie.
- Pospieszmy się. Życie Unni jest w niebezpieczeństwie.
Gdy biegli przez park, opowiedział im, co się stało. Weszli na dziedziniec, na którym psy nadal leżały jak martwe. Na horyzoncie pojawiła się słaba smuga światła zapowiadająca coraz bliższy świt.
- Komendant i Nils Wangen wejdą do głównej części budynku od strony ogrodu - szepnął Odd Stein. - A Pedersen pójdzie ze mną przez wschodnie skrzydło i piwnice. Poczekacie chwilę wewnątrz domu, dopóki się nie upewnicie, że jesteśmy już na dole. Czy na pewno wiecie, gdzie są drzwi do jego pokoju? Spróbujcie się tam przedostać. Trzymajcie broń w pogotowiu. Jeśli będzie próbował się bronić, musicie go od razu unieszkodliwić. Ale chcę go dostać żywego. Tylko miejcie się na baczności, ten człowiek byłby zdolny zabić własną matkę, gdyby tylko mu się to do czegoś przydało.
Rozstali się. Stein i jego towarzysz wkrótce znaleźli się na schodach do piwnicy we wschodnim skrzydle, a następnie zeszli do korytarza, w którym znajdowało się wiele drzwi. Otwierali jedne po drugich, dopóki nie znaleźli tego, czego szukali: długiego tunelu, którego koniec ginął gdzieś w ciemnościach.
Nie zwlekając, weszli do niego i w ten sposób znaleźli się pod starą główną częścią budynku.
Tu i ówdzie widać było pozostałości wiekowych sklepień, zmurszałe drzwi prowadziły do pustych pomieszczeń przesyconych stęchłym zapachem ziemi. Natrafili na piwnicę, w której kiedyś przechowywano wino, dotarli też do schodów wiodących na górę do części mieszkalnej.
Nigdzie jednak nie zdołali dostrzec śladu Unni.
- Musi być wyżej - bąknął Odd. - Chodźmy.
Pokonali schody w kilku susach, starając się poruszać bezszelestnie.
Drzwi nie stawiały oporu. W pokoju, w którym Stein nie tak dawno słyszał dwie rozmawiające osoby, spotkali pozostałych kolegów.
- Ani śladu - powiedział Nils Wangen.
- Chodźmy na piętro!
- Skoczę na dziedziniec i sprawdzę, czy nikt nie odjechał - zaproponował komendant.
- Chwileczkę! - wykrzyknął Wangen. - Kiedy czekaliśmy na ciebie przy żywopłocie, słyszeliśmy w oddali jakiś motocykl. Myślicie, że...?
- Nawet go widziałem - potwierdził komendant Bårdsen. - Zjawiłem się trochę później. Kiedy wjeżdżałem do lasu, minął mnie na drodze.
- Myślicie, że był stąd? - spytał Odd.
- W każdym razie nadjechał od strony alei.
- Miał kosz z boku?
- Nie, to zwykły motocykl. Było prawie ciemno, ale stałem blisko drogi i dlatego bardzo wyraźnie widziałem mężczyznę, który go prowadził. Raczej nie wyglądał na młodego. I z całą pewnością był sam.
Odd zaczerpnął powietrza.
- Doktor Hundt! Tak, nie ulega wątpliwości. Szukajcie Unni! Szybko!
Stein i Wangen ruszyli przed siebie, komendant zaś wyjął telefon, obudził zaspaną telefonistkę i zadzwonił do swego kolegi w sąsiednim okręgu, by zablokowano wszystkie drogi.
Podczas gdy pozostali policjanci przeszukiwali dom od strychu po piwnice, Odd penetrował kryjówkę doktora Hundta. Jeszcze nigdy do tej pory nie czuł tak dojmującego niepokoju. Było to doznanie zupełnie mu nie znane. Nie potrafił go zrozumieć.
Wygląd pomieszczeń stanowiących siedzibę Hundta zdradzał, że zajmowała je osoba o niezwykłym zamiłowaniu do porządku. Wszystko było starannie poukładane. Na ogromnym biurku leżało mnóstwo notatek, które umiałby zinterpretować tylko lekarz albo naukowiec znający się na medycynie, zwłaszcza że wiele słów zapisano w postaci niezrozumiałych skrótów. Odd Stein nie znalazł nic, co mogłoby mu pomóc rozwiązać zagadkę.
Prawdopodobnie majątek Lindehede służył Hundtowi jako kryjówka, ponieważ gdzie indziej grunt palił mu się już pod nogami.
Milczący miejscowy policjant wrócił pierwszy. Zaraz po nim przyszli pozostali.
- Nic! Absolutnie nic!
Odd Stein wycedził coś przez zęby, po czym ruszył ku drzwiom.
- W porządku! Chodźcie za mną! Przerwiemy błogi sen rodzince Tildem, choć to przecież środek nocy. Jeden ptaszek już wyfrunął, ale został jeszcze jeden, i to bardziej niebezpieczny niż sam doktor Hundt!
Wrócili do wschodniego skrzydła, zmartwieni i zdenerwowani. Wszyscy mieli dziwne uczucie, że życie Unni wisi na włosku i teraz liczy się każda minuta.
O ile jeszcze w ogóle nie jest za późno.
W szarym świetle brzasku Odd Stein, stojąc przed wystraszonymi członkami rodziny Tildemów, przemawiał do nich, miotany wściekłością. Jego koledzy przeszukiwali tymczasem każdy milimetr wschodniego i zachodniego skrzydła i wszystkie pozostałe zabudowania posiadłości, włącznie z grobowcem. Gdy psy ocknęły się z uśpienia, Krauss otrzymał polecenie zajęcia się nimi.
Gospodarz był ogromnie wzburzony wtargnięciem policji na teren prywatny, jego niewysoka i okrągła żona co chwila wycierała nos chusteczką, Hugo zaś miał bladą twarz i podkrążone oczy. Obok nich siedział na krześle stary Tildem, nie mogąc powstrzymać się od zjadliwych komentarzy na temat policji. Jedyną osobą, której chciano zaoszczędzić tego wszystkiego, była mała Alice. Dlatego jej nie obudzono.
- Wiedziałem od początku, że z tą służącą jest coś podejrzanego - prychnął pan domu. - I pomyśleć, że miała czelność wkraść się tutaj, wykorzystując naszą życzliwość.
- Bratanica samego szefa policji! - wykrzyknął Hugo, będący mimo woli pod wrażeniem. - Ale nie myślicie chyba, że coś jej zrobiliśmy? Bo i po co?
- Dlatego, że w grobowcu w parku leżały dwa trupy.
- A gdzie mają leżeć, jeśli nie w grobowcu? - powiedział drwiąco Hugo. - Nawiasem mówiąc, nigdy o tym nie słyszałem.
Odd zacisnął zęby.
- W pobliżu żywopłotu zniknęły trzy pozostałe osoby, o tym na pewno musieliście słyszeć, mimo że żyjecie tu jakby odcięci od świata. A każda z tych pięciu zaginionych albo zabitych osób została wystraszona przez określony dźwięk. Odrażające zgrzytanie zębami jakby ogromnego kota.
Hugo wstał z miejsca.
- Czego? Kota? - powtórzył ochrypłym głosem, próbując się roześmiać. - Kota? Nie, tylko nie to, to niemożliwe, tylko nie to!
Pozostali patrzyli na niego ze zdumieniem.
- Muszę wyjść - bąknął i rzucił się w stronę drzwi, jakby chciał uciec przed czymś, czego nie byłby w stanie znieść.
- Zatrzymać go! - krzyknął Odd Stein.
Pedersen, który wracał właśnie do głównej części budynku, puścił się za nim pędem. Hugo zdążył jednak wybiec na dziedziniec, wsiadł do samochodu i ruszył z piskiem opon, błyskawicznie znikając między drzewami parku.
Pedersen chwycił rower małej Alice i zaczął pedałować jak szalony, żeby dopaść młodego dziedzica przed zamkniętą bramą.
Nie musiał wcale jechać aż tak daleko, nagle bowiem wszyscy usłyszeli potężny huk i brzęk rozsypującego się szkła.
Zapadła przerażająca cisza.
Przez okno salonu widać było samochód, który uderzył w jeden z potężnych dębów rosnących w parku i teraz bardziej przypominał stos żelastwa niż pojazd.
Pedersen zeskoczył z roweru i podbiegł do auta. W tym czasie Odd dzwonił już po lekarza.
Dopiero po chwili zauważył, że Marianne Tildem leży nieprzytomna na podłodze. Prawdopodobnie zemdlała, zanim jeszcze Hugo uciekł.
Nadszedł dzień. W całym domu panowała cisza. Odd otrzymał właśnie wiadomość, że Hugo Tildem zmarł w drodze do szpitala.
Marianne Tildem leżała na kanapie, a jej mąż siedział tuż przy niej. Pogrążeni w smutku, zapomnieli o swarach. Stary Tildem poszedł na górę do siebie, w salonie natomiast pojawiła się Alice. Usiadła na oparciu kanapy, postukując nerwowo o jej bok jedną nogą.
- Biedna mamusia - powiedziała, sepleniąc. - Czy jest ci smutno? Czy ta okropna Gunvor znowu zrobiła jakieś głupstwo? A gdzie jest Hugo? On zawsze powtarza, że Gunvor...
- Idź do kuchni do pani Krauss, słyszysz, Alice! - powiedział Patrik Tildem.
Dziewczynka wyszła niechętnie z pokoju.
- Przykro mi, że muszę naprzykrzać się państwu w takiej chwili - odezwał się Odd ze współczuciem - ale chodzi o życie młodej dziewczyny. Gdzie ona może być ukryta, panie Tildem? Nie oskarżam o to pana, zrobił to z pewnością doktor Hundt. Ale ona musi tu gdzieś być.
Patrik Tildem przymknął oczy.
- Nie wiem, co ten szatan tu wyczyniał. Zmuszono mnie, żebym go przetrzymał w Lindehede. Mogę tylko się domyślać, gdzie on mógł ukryć tę młodą dziewczynę.
- Zechce nam pan pokazać to miejsce? Proszę się pospieszyć!
Patrik Tildem, jeszcze nim się podniósł, poklepał żonę po ręce, jakby w ten sposób chciał ją uspokoić. Następnie prowadząc wszystkich policjantów - oprócz Pedersena, który został na górze - zszedł do piwnicy pod starą częścią domu.
- Przysięgam, że nic nie wiedziałem o zwłokach tych dwóch osób w grobowcu - zapewniał. - Słyszałem oczywiście, że kilkoro młodych ludzi zniknęło w tym bezdennym jeziorze, uważaliśmy to jednak za zwykłe wiejskie opowiastki pozbawione jakichkolwiek podstaw.
Odd zatrzymał się w tunelu.
- Teraz, kiedy nie ma tu pańskiej żony, może pan się chyba przyznać, że trzy lata temu Gunvor Tvedt zaszła w ciążę nie z pańskim synem, tylko z panem, prawda? Z panem!
Tildem obruszył się.
- Jak pan śmie?
- Owszem, śmiem - odparł krótko Odd. - Alice bąknęła coś, co dało nam wiele do myślenia, poza tym ustaliliśmy, że Gunvor Tvedt obracała się w Oslo w tych samych germanofilskich kręgach co pan i doktor Hundt. To właśnie dlatego rok po całej tej historii Hundt wymusił na panu, by mógł tu zamieszkać, nieprawdaż? Pańska żona jest bardzo zazdrosna, a pan miał romans z Gunvor.
Tildem spuścił głowę.
- To prawda, wszystko było mniej więcej tak, jak pan to przedstawił. - Wyprostował się znowu. - Ale ja jej nie zabiłem. Nawet nie wiedziałem, że zginęła. Na dodatek w Lindehede!
- A te inne kobiety? Na przykład Kit Thomassen, znał pan ją?
- Skądże znowu!
- Mówi się, że Kit była przez jakiś czas przyjaciółką Hugona.
- Tak, Hugo chyba przyjechał tu z nią parę razy.
Odd spojrzał na Patrika Tildema w zamyśleniu.
- Pana syn zareagował bardzo gwałtownie, gdy wspomniałem o tym dziwnym zgrzytaniu jakby wielkiego kota. Powiedział: „Nie, tylko nie to, to niemożliwe, tylko nie to”. Co pan o tym myśli?
- Nonsens! - oświadczył krótko Tildem.
- Koszula nocna Unni została rozerwana przez coś, co mogło być pazurem dzikiego zwierzęcia. Przeszukaliśmy całą posiadłość, ale nie znaleźliśmy najmniejszego nawet śladu kota. A może jest tu jednak jakiś kot?
- Ależ skąd! - gospodarz był bardzo wzburzony takim przypuszczeniem.
Ruszyli znowu naprzód.
- Powiedział pan, że pan wie, gdzie może być ukryta Unni.
- Wiedzieć nie wiem. Ale skoro szukaliście już naprawdę wszędzie... Kiedyś w Oslo opowiedziałem doktorowi Hundtowi historię tej posiadłości. Bardzo go zaciekawiła. A gdy, uciekając się do szantażu, wprowadził się już tutaj, nalegał, żeby mógł zamieszkać w tej starej części budynku. Nikt poza Kraussem, który był jego człowiekiem, nie mógł tam wejść. Na samym początku nocą przyjeżdżały tu ogromne ciężarówki i przywoziły niewyobrażalne ilości mniejszych i większych skrzyń, które wszystkie znikały potem we wnętrzu starej części domu. Mieszkało tam z Hundtem kilku mężczyzn, ale oni po paru miesiącach opuścili ukradkiem posiadłość.
Odd pokiwał głową.
- Powiada pan: historia posiadłości?
Znaleźli się teraz w dużej piwnicy pod głównym budynkiem. Tildem przystanął.
- W pewnej starej książce mowa jest o tym, że Lindehede zostało zbudowane na miejscu dawnej magnackiej posiadłości, niemal średniowiecznego zamku. Jednakże wszystkie przekazy o nim zaginęły. Wieść ludowa głosi, tak piszą autorzy książki, że nadal można tu zobaczyć sklepienia starych więziennych lochów. We wsi jednak nikt nie słyszał o żadnym zamku.
- To prawda, nigdy nie słyszałem o czymś takim - potwierdził Bårdsen.
Wszyscy jak na komendę podnieśli wzrok na kamienny sufit.
- Te mury pochodzą najwcześniej z siedemnastego wieku - ocenił Odd, który znał się na historii i architekturze. - Ale raczej z osiemnastego. A to przecież nie średniowiecze.
Zwrócił się do Tildema:
- A nic panu nie wiadomo o jakimś tajemnym przejściu albo czymś w tym rodzaju?
- Nigdy nie badałem tej starej ruiny.
- Obszedłem całą piwnicę - wtrącił Nils Wangen. - W zarysie dokładnie odpowiada budynkowi nad nią. Nie ma nic więcej poza tym, co tu widać.
- Krauss powinien się lepiej orientować - ostrożnie wtrącił komendant Bårdsen.
Gospodarz pokręcił głową.
- Nie wydobędziemy z niego ani słowa. Poza tym nie chcę go tu oglądać. Na jego widok ciarki przechodzą mi po plecach.
Odd pochylił się nad podłogą, po czym przykucnął i zaczął grzebać nożem w udeptanej ziemi.
- Popatrzcie - odezwał się po chwili. - Pod ziemią jest kamienny mur. Musimy poszukać jakiegoś zejścia!
Szukali gorączkowo przez pół godziny, ale nie natrafili na nic podejrzanego. Wreszcie Odd zaczął przyglądać się dokładniej wielkim beczkom po winie, które stały na przymocowanych do podłogi cokołach. Na jednym z nich znalazł jakieś ukryte blokady. Gdy je zwolnił, beczka razem z cokołem dała się bez trudu podnieść do góry, odsłaniając kamienną klapę w posadzce.
Mimo że klapa wyglądała masywnie, otworzyli ją z łatwością. Poczuli dziwną woń, której nie potrafili zidentyfikować.
Kamienne schodki prowadziły na dół w ciemność. Nils Wangen znalazł kontakt i zapalił światło. Odd odbezpieczył pistolet.
- Doktor Hundt odjechał na motocyklu - powiedział. - Krauss i jego żona są na górze, podobnie jak reszta rodziny Tildemów. Ale gdzieś w domu znajduje się nadal ten ktoś nieznany.
Wangen dodał krótko:
- Bestia.
Zeszli do niewielkiego pomieszczenia, które musiało być bardzo stare, ponieważ ludzie Hundta wzmocnili jego strop cementem i grubymi palami.
- Zapewniam pana, że nie miałem w ogóle pojęcia o tym pomieszczeniu - rzekł Tildem.
Przed nimi znajdowały się solidne żelazne drzwi zaryglowane drewnianą belką. Odd Stein usunął ją i pchnął drzwi.
Zapach, jaki buchnął z pomieszczenia, wprost zatrzymał mężczyzn w miejscu. To nie była woń ziemi, stęchlizny czy czegoś zgniłego - to zupełnie coś innego, nieoczekiwanego.
Intensywny odór karbolu, eteru i innych chemikaliów, czyli mówiąc krótko: szpital bez wentylacji.
- Światło! - poprosił Stein.
Znajdowali się w ciemnej i wilgotnej piwnicy, w której ze ścian melancholijnie ściekały krople wody. Żelazne uchwyty na ścianach ze zwisającymi łańcuchami zdradzały, że kiedyś mieścił się tu więzienny loch.
Bårdsen zadrżał.
- Trzeba przyznać, że w dzisiejszych czasach jesteśmy trochę bardziej humanitarni dla naszych więźniów - bąknął. - Tu są jeszcze jedne drzwi.
Otworzyli je. Szpitalny zapach stał się wprost nie do wytrzymania. Gdy rozbłysło światło, ujrzeli doskonale wyposażone nowoczesne laboratorium o ścianach, suficie i podłodze wyłożonych kafelkami, ze stołem operacyjnym z kompletnym wyposażeniem.
- Dysertacja doktora Hundta - odezwał się Wangen. - Ciekaw jestem, do czego mu to było.
- Przecież znasz chyba jego specjalność? - spytał Odd dziwnie ochrypłym głosem, jakby chciał stłumić emocje, jakie nim targały. - Operacje plastyczne. Zmienianie wyglądu ściganych przestępców. Został zaproszony do współpracy przez nowe niemieckie władze.
Przeszli do następnego pomieszczenia. Było niewielkie i - w odróżnieniu od dużego - nie całe zostało wyłożone kafelkami. Ściany pokrywała warstwa wilgoci.
Ale nie to odebrało wszystkim czterem mowę.
- Boże drogi! - szepnął po dłuższej chwili Tildem. - Coś takiego w moim domu...
Rzędem stały trzy łóżka, na których leżało troje ludzi i patrzyło na nich otępiałym wzrokiem. Młoda dziewczyna całą twarz miała owiniętą szerokim bandażem, twarze pozostałych były zdeformowane i pokryte bliznami.
- Jezus Maria, czy to możliwe! - wykrzyknął przerażony komendant Bårdsen. - Czy to może być prawda? Co oni z tobą zrobili?
Chłopak, który musiał być kiedyś ładnym młodzieńcem, nie był w stanie się odezwać. Dostrzegli łzy w jego oczach.
Odd powiedział szybko:
- Ta dziewczyna z obandażowaną twarzą... Czy to może być Ingrid Andersen?
Komendant spojrzał na nią.
- Kolor włosów się zgadza. Oczu też. Tak, to ona.
- Wobec tego trzecia osoba to pewnie ta trzydziestoletnia kobieta, która zniknęła dwa lata temu. Chyba jest zupełnie odurzona lekarstwami. Ale gdzie jest Unni?
Nils Wangen powiedział z wyraźnym wysiłkiem:
- W laboratorium widziałem piec kremacyjny.
- Nie! - wykrzyknął Odd Stein i wypadł z pomieszczenia.
- Ciemne chmury nad majątkiem Lindehede - powiedział Bårdsen jakby do siebie. - Po spaleniu w takim urządzeniu niewiele zostaje z człowieka.
Znaleźli Unni w laboratorium, przykrytą brezentową płachtą. Leżała w swej flanelowej koszuli w kwiatki, uśpiona jakimiś mocnymi środkami, ale żywa.
- Dzięki ci, Boże! - szepnął Odd niemal niesłyszalnie i ostrożnie obciągnął flanelową koszulę, która zsunęła się dziewczynie powyżej kolan.
Odd Stein chciał jak najszybciej przesłuchać Kraussa i jego żonę, sądził, że w obronie doktora Hundta oboje gotowi będą wydrapać mu oczy albo - najchętniej - sięgnąć po broń. Kiedy jednak Odd wyszedł z piwnicy na górę, usłyszał od Pedersena, że szanowni małżonkowie Krauss oddalili się razem z psami. Pedersen nie mógł im przeszkodzić, ponieważ zgodnie z poleceniem pilnował pogrążonej w rozpaczy pani Tildem.
- Szczury opuszczają tonący statek! Niech się pan tym specjalnie nie przejmuje - rzekł Odd do Pedersena. - Kraussom nie możemy przedstawić żadnych bezpośrednich zarzutów, ale oczywiście nie od rzeczy byłoby z nimi porozmawiać. Niech pan poprosi swojego szefa, żeby uprzedził kolegów w sąsiednich obwodach. Z takimi wielkimi psami niełatwo będzie się im ukryć.
Małomówny Pedersen odezwał się w zamyśleniu:
- Skąd doktor Hundt wiedział wczoraj w nocy, że musi uciekać?
Odd Stein zastanowił się przez moment:
- Chyba wpadł na to dzięki psom. Ponieważ jest nocnym markiem, pewnie zobaczył je uśpione. Domyślił się, co w trawie piszczy, i wziął nogi za pas. To jedyne wyjaśnienie.
Komendant i jego ludzie zajęli się ofiarami doktora Hundta. Zawieźli je do najbliższego szpitala, gdzie obiecano przeprowadzić nowe operacje plastyczne w celu przywrócenia nieszczęśnikom ich poprzedniego wyglądu. Jak stwierdził ordynator, narkotyki nie poczyniły w organizmach tych trojga ludzi całkowitego spustoszenia, pewne wątpliwości istniały jedynie co do kobiety, która przeleżała w laboratorium dwa lata. Zwłaszcza w jej przypadku urazy psychiczne mogły okazać się poważniejsze od fizycznych. Eksperymenty przeprowadzane przez doktora Hundta były przerażające i nie ograniczały się bynajmniej do twarzy ofiar. Zadanie egzaminacyjne... Z pozostawionych przez Hundta papierów wynikało, że miał się wykazać swoimi „osiągnięciami” przed wysoko postawionymi zleceniodawcami z rządzonych przez Hitlera Niemiec. Do czego jednak mogłyby im być przydatne tak potworne doświadczenia? Komendant nie potrafił tego zrozumieć.
Najmniej ucierpiała Ingrid Andersen. Ale młody chłopak, niegdyś wielki uwodziciel, obudziwszy się na chwilę z półsnu, z rozpaczą spojrzał na komendanta i ordynatora.
- Nie denerwuj się - uspokoił go lekarz. - Będziesz znowu bardzo ładny.
- Dziękuję - wyszeptał chłopak. - Tylko proszę nikomu o tym nie mówić! Nikomu, a zwłaszcza rodzicom!
- Obiecujemy. Czy doktor Hundt robił to zupełnie sam? - spytał Bårdsen.
Młody mężczyzna już trochę się zmęczył.
- Ktoś jeszcze z nim był. Czytał temu komuś na głos, opowiadał o operacjach. Nie widzieliśmy go nigdy, bo stał zawsze z tyłu. Śmiali się, rozmawiali...
Nie mógł już więcej mówić, po chwili zasnął.
Unni powoli uniosła powieki. Leżała na łóżku Steina w zachodnim skrzydle domu. Patrzyła oszołomiona na niego i Nilsa Wangena. W chłodnych zazwyczaj oczach Odda dostrzegła coś, czego do tej pory nigdy nie widziała: prawdziwy strach!
Na prośbę policjantów opowiedziała, co ją spotkało: o oku za firanką i o tym, jak znalazła się na korytarzu.
- Widziałaś to zwierzę? Kota czy co to było?
- Nie. Słyszałam je tylko w ciemności. To był taki sam odgłos jak wtedy przy żywopłocie. Popędziłam więc jak oszalała w stronę schodów, koszula zahaczyła o poręcz, szarpnęłam ją, po chwili poczułam tępy ból pod łopatką, krzyknęłam, nogi nie chciały mnie słuchać, a potem już nic nie pamiętam*
- Możemy zobaczyć? Pod łopatką, mówisz. No, nie bądź taka wstydliwa, myślałem, że jesteś bardziej wyzwolona.
Unni nie omieszkała odpowiedzieć na tę sympatyczną prowokację:
- Proszę trochę poczekać, a wkrótce się pan przekona.
Gdy się odwrócili, zdjęła koszulę i szybko wślizgnęła się pod prześcieradło. Leżała na brzuchu, odsłoniwszy tylko same ramiona. Ani milimetra więcej!
- Hm - mruknął Odd. - Niewielka, ale głęboka ranka, dosyć opuchnięta naokoło.
- Jak po ukłuciu grubej igły? - podsunął Nils.
- Albo tego - rzekł Stein, wyjmując z kieszeni metalową lotkę, podobną do rzucanych dla zabawy przez chłopców. Ślad na skórze przypominał też trochę ukłucie po zastrzyku. - Czegoś takiego używa się również w ogrodach zoologicznych, żeby uśpić dzikie zwierzęta. Taki „zastrzyk” wystrzeliwany jest z pistoletu. To całkiem nowe urządzenie, jeszcze dosyć rzadko spotykane. Niewykluczone, że doktor Hundt je stosował. Coś w tym rodzaju znalazłem też przy żywopłocie.
- Czy właśnie to musnęło wtedy moje ramię? - spytała Unni.
- Na pewno! Tylko że wówczas chybiono.
- Myśli pan, że to sam doktor Hundt?
- Nie, on nie oddalał się tak bardzo od domu. To z pewnością jego pomocnik, to twoje „złowrogie oko”. Sadysta pierwszej wody, który uwielbia bawić się swoimi ofiarami. Wzbudzał grozę nawet samego niewzruszonego doktora Hundta. Koniecznie musimy go znaleźć.
Odd Stein czuł ze zmęczenia piasek w oczach. Ale gdy wchodził do salonu, w którym znajdowali się państwo Tildem, mimo nieprzespanej nocy umysł miał świeży i jasny.
- Kapitanie Tildem, czy mogę porozmawiać z pana żoną w cztery oczy? - spytał.
Mężczyzna skinął głową i wchodząc do swojego gabinetu, rzucił:
- Proszę pamiętać, że moja żona jest bardzo osłabiona po przejściach minionej nocy.
- Pani Tildem - zaczął Odd, zwracając się do kobiety, która usiadła teraz na kanapie. - Kochanek raczej nie byłby zdolny strzelić dziewczynie prosto w twarz. Ale zazdrosna kobieta mogłaby to zrobić bez skrupułów. Pani jest podobno bardzo zazdrosna, prawda? I kiedy młoda dziewczyna, promieniejąca urodą i świeżością, trzy lata temu przyszła do tego domu, żeby porozmawiać z panem Patrikiem, a zastawszy tylko panią, wyznała, że spodziewa się jego dziecka, wtedy runął cały świat. Czy tak?
Marianne Tildem siedziała z opuszczoną głową. Milczała.
- Śledziła ją pani i wiedziała, że kąpie się często ze swoją przyjaciółką w jeziorku. Przepiłowała więc pani niewielki świerk, żeby móc obserwować jeziorko. Nieraz opowiadano, że żadna z osób, która się w nim utopiła, nie została znaleziona. I pewnego dnia Gunvor Tvedt, której pani nienawidziła z całej duszy, została nad jeziorem całkiem sama. Wtedy przeczołgała się pani przez żywopłot, strzeliła jej między oczy, ubranie zostawiła na brzegu, a ją samą zaciągnęła między świerki. W czasie ulubionych spacerów po parku natrafiła pani kiedyś na zapomniany grobowiec i właśnie w nim ją pani ukryła. Czy mam rację?
Pani Tildem długo milczała. Wreszcie nagłym ruchem podniosła głowę.
- Tak, ma pan rację. Lecz ani przez sekundę nie żałuję tego, co zrobiłam. Ta dziwka ukradła mi męża. Może tylko od tamtej pory trochę nieswojo mi było, kiedy chodziłam po parku. Wciąż pamiętałam o tym grobie, który jakby mnie przyciągał. Ale nie dałam się. Najważniejsze, że Patrik był już tylko mój.
Odd czekał jeszcze, kobieta jednak nie zamierzała już nic więcej powiedzieć.
- A jak było z pozostałymi, pani Tildem? Z Kit Thomassen i resztą? Z tym młodym, ładnym chłopcem? Co panią z nimi łączyło?
Marianne Tildem zaczęła drżeć.
- Przecież przyznałam się, że zabiłam. Jeszcze panu nie wystarczy?
- Nie wystarczy - odparł Odd surowo. - Jest jeszcze wiele pytań, na które nie znam odpowiedzi Na przykład...
W tym momencie usta Marianne Tildem stały się zupełnie białe i kobieta opadła na kanapę.
- Jak się pani czuje?
- Wody - wyszeptała. - Czy mogę dostać trochę wody?
Nie było wątpliwości, że nie udaje.
Odd pospieszył do kuchni. Zastał w niej Alice, która siedziała nieszczęśliwa i zrezygnowana na krześle, wymachując nogami.
- Szklankę wody, szybko! - poprosił Odd.
Dziewczynka wyjęła szklankę z szafki.
- Biedna mama - szepnęła przygnębiona. - Tak mi jej żal! Pan chyba rozumie, jakie to trudne być najpierw najpiękniejszą w całej Norwegii, a potem patrzeć bezradnie, jak ciało się starzeje. Powiedziała mi to pewnego razu, gdy przyglądała się sobie w lustrze. „Nienawidzę ich wszystkich”, rzekła. „One nie są nawet w połowie tak ładne jak ja, tylko są młode. Na dodatek takie pewne siebie! Ale ja znowu będę piękna i wtedy one zobaczą!” Robiła się jednak coraz brzydsza i dlatego coraz bardziej nienawidziła wszystkich młodych i ładnych kobiet. „Byłabym w stanie je pozabijać”, mówiła. „I zrobię to! Pewnego pięknego dnia to zrobię!” Byłam wtedy jeszcze mała i niewiele z tego rozumiałam. Ale dziś już rozumiem. Panie komisarzu, niech pan nie zabiera mi mamusi, bardzo proszę, niech pan tego nie robi - chlipnęła.
Co miał odpowiedzieć na taką prośbę?
- Idź na górę do swojego pokoju - to jedyne słowa, na jakie się zdobył, wychodząc ze szklanką wody w ręce. Dziewczynka posłuchała go i poczłapała ku schodom.
Pani Tildem wypiła kilka łyków wody i dalej leżała na kanapie, zasłaniając sobie twarz ręką.
Odd Stein powiedział cicho:
- Doktor Hundt wykrył pani tajemnicę, prawda? I zaszantażował także panią. Dlatego mógł tu zostać i wykonywać to swoje nikczemne rzemiosło. A pani mu w tym pomagała.
Pokręciła niemo głową.
- Straszyła ich pani, bo to akurat lubi pani robić...
W słowach wypowiedzianych cicho przez panią Tildem nie było już żadnej nadziei:
- Wszystko mi jedno, co pan mówi. Nic mnie już nie obchodzi.
- Jak pani to robiła?
- Inspektorze Stein, czy jak się tam pan nazywa. Dajmy już temu spokój. Proszę mnie zabrać na policję czy gdzie pan chce i tam złożę pełne zeznanie. Tylko proszę mi jeszcze pozwolić pożegnać się z mężem.
Stein zawahał się przez chwilę.
- Nie mogę tego pani odmówić.
Usiadła na kanapie wyprostowana, zupełnie jakby zaakceptowała już swoją sytuację. Potem zdecydowanym krokiem weszła do gabinetu męża - niewysoka czterdziestopięcioletnia blondynka, tu i tam zanadto zaokrąglona.
Odd czekał w salonie, i tak nie mogła mu uciec. Słyszał głosy obojga małżonków, ciche, ale mimo to wzburzone.
Potem rozległo się głośne, pełne przerażenia „Nie!” Tildema i padł strzał. Odd rzucił się ku drzwiom, ale w tej samej chwili pani Tildem wypadła z nich z pistoletem w dłoni i jak szalona pobiegła po schodach na piętro.
- Cała rodzina! - krzyczała, a po jej policzkach płynęły łzy. - Cała ta rodzina musi zostać wytępiona!
Odd w jednej sekundzie znalazł się na schodach, jednakże Marianne Tildem, pchana rozpaczą, okazała się szybsza od niego. Przemknęło mu przez głowę, czy nie powinien strzelić, ale nagle w drzwiach pojawił się stary Tildem.
- Nie ośmielisz się zabić swojego własnego dziecka, ty potworze! - zawołał. - Jest bezpieczna w moim pokoju.
Pani Tildem zawahała się przez sekundę. Odd był już przy niej. Wyciągnął właśnie rękę po pistolet, gdy zdesperowana kobieta nieoczekiwanie skierowała broń ku sobie i przycisnęła spust. Stein nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko chwycić ją wpół, gdy upadała.
- Dlaczego pani to zrobiła? Dlaczego zabiła pani męża?
- Nikt inny już go nie dostanie - wyszeptała ostatkiem sił. - Teraz jest tylko mój. Na zawsze.
- A córka? Chyba nie chciała pani jej zastrzelić?
Głos Marianne Tildem stawał się coraz bardziej niewyraźny.
- Przecież nie mogę zostawić jej samej na tym świecie - wyszeptała jeszcze. - Powinna być...
Jej głowa opadła. Pani Tildem nie żyła.
- To jest właśnie najniebezpieczniejsze u samobójców: Zawsze próbują pociągnąć za sobą innych - powiedział stary Tildem.
- No, może nie zawsze. Ale przynajmniej udało się nam uratować dziewczynkę.
Spojrzeli na siebie nawzajem z ogromnym niepokojem. No bo jak teraz uzyskają odpowiedzi na wszystkie te zagadki, których jeszcze nie zdołali rozwikłać?
Małżonkowie Tildem i ich syn zostali pochowani na niewielkim cmentarzu w drugim końcu Lindehede mniej więcej w tym samym czasie, co dwie ofiary Marianne Tildem: Gunvor Tvedt i Kit Thomassen. Nikt z zewnątrz się nie dowiedział, co tak naprawdę stało się z owymi dwiema kobietami. Rozpowszechniono wersję, że znaleziono je martwe w lesie i że ich morderca - który też już nie żył - był psychicznie chory. Pobyt trzech pozostałych osób w szpitalu trzymano w całkowitej tajemnicy. Zamierzano ujawnić całą prawdę dopiero wtedy, gdy po przejściu operacji pacjenci będą mogli się pokazać swoim rodzinom.
Starego Tildema umieszczono w domu starców, gdzie niedługo potem zmarł, mała Alice zaś trafiła do życzliwych ludzi, którzy obiecali uczynić wszystko, by dziewczynka jak najszybciej zapomniała tragiczne wydarzenia z Lindehede.
Unni została przewieziona do szpitala w Oslo na obserwację. Środek odurzający zastosowany przez doktora Hundta nadal jeszcze działał: dziewczyna czuła się dziwnie i nieswojo, jak twierdziła. Być może jej długi powrót do zdrowia miał swą przyczynę także w tym, że w szpitalu odwiedzał ją dzień w dzień młody Rosenlund.
Odd i Nils nigdy nie rozmawiali o Lindehede. Pewnego dnia jednak Stein spytał obojętnym tonem:
- A co tam z Unni?
Nils Wangen uśmiechnął się szeroko.
- Bardzo dobrze. Racja, przecież miałem cię pozdrowić. Byłem u niej tydzień temu. Zapomniałem.
- To do ciebie podobne. Tak czy inaczej dziękuję. I ja powinienem ją odwiedzić, ale wciąż mam tyle spraw na głowie...
Wangen uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Powtórzę ci, co powiedziała: „Pozdrów swojego kolegę, wielkiego Steina. Straszny z niego uparciuch. To taki facet, który nie ma odwagi otworzyć ust jak się należy, tylko cedzi przez zęby słowa wielkiej wagi. Ale mimo to słodki z niego nudziarz. Uwielbiam go!”
- Co to ma, do diabła, znaczyć! - wykrzyknął zdumiony Stein. - Jak mam to rozumieć? Jako komplement czy raczej jako zniewagę?
- Jak wolisz.
- Właściwie ta Unni okazała się całkiem rozsądną dziewczyną - przyznał Odd Stein niechętnie. - Kiedy się z nią spotkasz, przekaż jej moje życzenia powodzenia w karierze. Może być z niej w przyszłości dobry policjant. Jeśli tylko chce, będzie tu na nią czekać miejsce, kiedy wyzdrowieje.
Jak na Odda Steina były to słowa niemal najwyższego uznania.
- Zdaje się, że jej karierę diabli wzięli - rzekł Nils.
- Dlaczego? Czy została tak poważnie skaleczona tą strzałką?
- Nie strzałką, tylko raczej strzałą Amora. Unni ma zamiar wyjść za mąż za naszego Rosenlunda o pięknych oczach i zrezygnować ze studiów kryminalistycznych na rzecz zmywania i pieluch.
Odd poczuł się bezradny. Nie potrafił pojąć, dlaczego, słysząc te słowa, doznał bólu, tak jakby zjadł jakąś palącą truciznę.
- Poza tym Rosenlund ma nad nami, starymi prykami, ogromną przewagę: Jest to porządny mężczyzna, który nie pali - oświadczył Wangen.
- Zrezygnować ze wszystkiego, do czego przywykłem, zanim ją poznałem? To idiotyczne! - mruknął Stein.
Nieoczekiwanie rzucił na stół pudełko zapałek i to samo zrobił z niezapalonym papierosem.
Odd Stein obudził się nagle i usiadł na łóżku.
Gdzie on jest?
Słońce zaglądało do czystego, ale już trochę zniszczonego hotelowego pokoju.
Lindehede? Jest znowu w Lindehede? Czyżby jakiś koszmarny sen?
Nie! To przecież rok 1950, a on wraca właśnie do domu do Oslo z delegacji. Minęło już jedenaście lat od chwili, gdy razem z Nilsem wyjeżdżał z Lindehede z niemiłym uczuciem, że coś nie zostało dokończone. Mimo że Marianne Tildem przyznała się do winy, obaj zaliczyli sprawę Lindehede do nielicznych, których nie udało się im wyjaśnić do końca.
Siedział przez chwilę na łóżku, żeby pozbierać myśli. Spojrzał na zegarek. Niemożliwe! Już prawie południe.
W pokoju był telefon. Odd westchnął i zamówił rozmowę z komisariatem w Oslo. Spytał o Nilsa Wangena. Chwała Bogu, zastał go w biurze.
- Nils? Czy byłeś zadowolony z naszej roboty w Lindehede?
Po drugiej stronie zapadła cisza. Pauza trwała dosyć długo, po czym nastąpiła krótka odpowiedź:
- Nie!
Odd Stein znowu westchnął.
- Wczoraj wieczorem przejeżdżałem tamtędy. Potem myślałem o tej sprawie przez całą noc. Będę w Oslo za dwie godziny. Możesz na mnie poczekać?
- Jasne - odparł Wangen z przekonaniem.
Nils Wangen przywitał Steina bez zbędnych słów.
- Wiesz co, chodźmy coś zjeść - zaproponował. - Lepiej się myśli, kiedy mózg ma trochę paliwa.
Po obiedzie Odd opowiedział o nowym i zupełnie nieznanym Lindehede. Następnie spytał:
- Powiedz mi, Nils, co najbardziej nie dawało ci spokoju w tej sprawie?
Wangen zawahał się przez moment.
- Nie wiem - odparł z ociąganiem. - Coś bardzo dziwnego, coś, co powinniśmy byli zrobić. Ale oczywiście także pytania, na które nie znaleźliśmy odpowiedzi. Marianne Tildem odebrała sobie życie, zanim zdążyła nam wszystko wyjaśnić.
- No właśnie! Ciągle jeszcze pozostało tyle znaków zapytania.
- Jak choćby ten Per Erik. Dlaczego akurat jego oszczędzono? I skąd się brał ten niesamowity dźwięk?
- I dlaczego Tildemowie wynieśli się z poprzedniego miejsca zamieszkania, z Kristiansand? Dlaczego młody Hugo Tildem zareagował aż tak gwałtownie, gdy tylko usłyszał o tym kocie?
- Po twoim telefonie w południe przez chwilę zająłem się tą sprawą. Okazuje się, że Krauss i jego żona wyjechali do Niemiec i tam ślad po nich zaginął. Doktor Hundt pojawiał się to tu, to tam w Europie i Norwegii w równych odstępach czasu, ale ostatnia plotka głosi, że się kończy. Rak czy coś takiego. Mieszka gdzieś za granicą.
- Czyli jest tylko jedna osoba, która może nam udzielić odpowiedzi - stwierdził Odd, kiwając głową.
- Jest już dorosłą kobietą - dodał Nils. - Chyba nie przeżyje szoku na wspomnienie tej tragedii?
- Przekonamy się.
Wrócili do komisariatu i od razu przystąpili do żmudnego poszukiwania śladu Alice Tildem. W książce telefonicznej jej nazwisko nie widniało.
Wreszcie, po wielu rozmowach telefonicznych, dotarli do tych serdecznych ludzi, którzy zajęli się dziewczynką przed laty. Mieszkali w Kongsbergu.
- Alice Tildem? - powtórzył kobiecy głos w słuchawce. - Oczywiście, że ją pamiętam. Takich dzieci się nie zapomina... Przebywała u nas tylko pół roku... Nie, nie udało nam się nawiązać z nią kontaktu. Te straszne przeżycia spustoszyły jej psychikę... Owszem, gdzieś mam jej nowy adres.
- Biedna mała - bąknął Wangen, gdy Odd relacjonował mu potem rozmowę. - To musiał być dla niej straszny szok. Zwłaszcza śmierć matki.
Pod nowym numerem telefonu jakaś kobieta wyjaśniła powściągliwie, że Alice Tildem przebywała u nich zaledwie kilka miesięcy.
I skończyło się podobnie jak w poprzedniej rodzinie. Odd, odkładając słuchawkę, myślał o czymś intensywnie.
- Dziesięć różnych domów w ciągu sześciu lat! Jak bardzo samotne musiało czuć się to dziecko!
Okazało się jednak, że i dla niej zaświeciło światełko. Alice Tildem zaczęła uczyć się w szkole wyższej i choć jej nie skończyła, chyba bardzo dobrze jej to zrobiło. Później zapisała się na kurs dla personelu medycznego i wytrwała do końca. Wyglądało na to, że odnalazła swoją drogę w życiu. I wtedy zmieniła nazwisko. Od tamtej pory nazywała się Solveig Dahl.
- Trudno jej się dziwić - westchnął Nils. - Prawdopodobnie pragnęła uciec w ten sposób od bolesnych wspomnień. A co mówią o niej ludzie?
- Nic - odparł Odd Stein. - Udzielali mi tylko krótkich i rzeczowych wyjaśnień. Zdaje się, że Alice zupełnie zamknęła się w sobie i nie udało jej się nawiązać żadnego kontaktu z innymi. Szczególnie trudno było jej wtedy, gdy w rodzinie znajdowało się choćby jeszcze jedno dziecko.
- Może powinniśmy spytać o nią Unni. Możliwe, że coś o niej słyszała - zaproponował Nils.
Odd Stein zacisnął usta. Jego podwładny dodał szybko:
- Unni pracuje teraz w Sądzie Najwyższym.
- Co takiego? Myślałem, że...
- Nie, nie wyszła za mąż za Rosenlunda. Bardzo szybko oboje się przekonali, że Unni zanadto przewyższa go pod względem intelektualnym. A taki brak równowagi zwykle szkodzi miłości. I dlatego Unni zaczęła wspinać się po stopniach kariery.
- Całkiem rozsądnie - bąknął Odd.
Na chwilę popadł w zadumę. Zamyślony, stukał palcami o blat biurka. Potem ocknął się i zajrzał do notesu.
- Ostatni adres Alice to jakiś szpital w pobliżu Oslo. Może się tam wybierzemy.
Przyjął ich dyrektor personalny.
- Nie, Solveig Dahl już u nas nie pracuje. Otrzymała lepszą posadę.
Wangen jęknął cicho. Czy ta ich wędrówka nigdy się nie skończy? Można było odnieść wrażenie, że Alice Tildem bawi się z nimi w ciuciubabkę.
- Czy była dobrą pielęgniarką? - spytał Odd Stein.
- Asystentką - skorygował mężczyzna. Zawahał się. - Raczej tak. Oczywiście zdarzały się na nią i skargi, nie była może wystarczająco uprzejma, ale nieprawdopodobnie zdolna. Mógłby z niej być całkiem dobry lekarz.
- Czy ma pan jej nowy adres?
- Gdzieś tu powinien być...
Zaczął szukać w swojej kartotece.
- Jest! Mam go. No więc, Solveig Dahl przeniosła się do... do Svaleby.
Odd i Nils popatrzyli na siebie, zaskoczeni. Wreszcie Stein zapytał zduszonym głosem:
- Domyślam się, że również tam znalazła sobie podobną pracę.
- Tak, zatrudniła się w jakimś domu opieki czy czymś podobnym.
- Dziękujemy - powiedział. - Dziękujemy za pomoc.
Już przy samochodzie rzekł:
- Muszę zadzwonić w kilka miejsc.
- Do kogo?
- Do Kristiansand. Tildemowie mieszkali tam przed przeniesieniem się do Lindehede. I do jednej z tych rodzin, z którymi dzisiaj rozmawiałem. Do którejś z większą liczbą własnych dzieci.
- Musimy się pospieszyć. Niedługo zamykają wszystkie urzędy pocztowe.
Znaleźli budkę telefoniczną. Odd zaczął gorączkowo kartkować książkę telefoniczną.
- Naprawdę myślisz, że Unni wie coś nowego? Nie, to niemożliwe. Gdzie jest książka Kristiansand?
- Ale co nam szkodzi ją spytać - nie dawał za wygraną Nils. - Na pewno jeszcze jest w biurze.
- Naprawdę nie wiem... No dobrze, ale ty będziesz rozmawiać.
Odd Stein wszedł za Nilsem do budki. Zrobiło się w niej dosyć ciasno.
Unni była w biurze, Odd słyszał z daleka jej jasny głos. Stał bardzo blisko Nilsa i śledził przebieg rozmowy.
- Co za niespodzianka! Nils Wangen! Cześć! Kopę lat. Co u ciebie słychać?
- W porządku. A u ciebie?
- Też dobrze.
- Nie wyszłaś jeszcze za mąż?
- Nie, a ty się ożeniłeś?
- Na razie nie. Ale chyba już niedługo... Posłuchaj, Unni, czy wiesz może coś o...
Przerwała mu.
- A co słychać u twojego szanownego szefa Odda Steina? Ożenił się?
- Nie, on nie ma czasu na takie rzeczy. Całe życie poświęcił zwalczaniu przestępczości.
- Daj już spokój tym bzdurom, Nils - ofuknął go Odd. - Dzień dobry, Unni - rzekł do słuchawki uprzejmie, ale oschle. - Chcielibyśmy spytać cię o kilka szczegółów związanych z Lindehede. Czy potem nigdy już nie słyszałaś o Alice Tildem?
- O tej małej dziewczynce? Nie, ale muszę przyznać, że to mnie interesuje. Tylko teraz mam niestety mnóstwo pracy. Może spotkamy się wieczorem?
Jej głos był miękki i ciepły.
- Ale Nils chyba gdzieś dzisiaj wyjeżdża - powiedział Odd nie bez wahania.
- Wobec tego niech pan przyjdzie sam. Najlepiej do mnie do domu, adres jest w książce telefonicznej. Porozmawiamy sobie też o tym, jak minęły nam te lata.
- Dziękuję za zaproszenie. Postaram się przyjść. Ale to może być późno.
- Nie szkodzi. Jestem cały czas w domu. Serdecznie zapraszam, byłoby miło znowu pana zobaczyć.
- Mnie również - odparł krótko. Gwałtownym ruchem odłożył słuchawkę, a widząc szeroki uśmiech na twarzy Nilsa, spytał dosyć szorstkim tonem: - Nie zamówiłeś jeszcze Kristiansand?
Stein znał bardzo dobrze również tamtejszego komendanta.
- Witam cię, witam. Mówi Odd Stein. Czy mógłbyś trochę cofnąć się w czasie? Do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego. Już raz cię pytałem, czy właśnie w tamtym roku nie wydarzył się u was jakiś skandal, i wtedy twoja odpowiedź brzmiała: nie. Pytam cię dzisiaj znowu o to samo. Ten skandal mógł dotyczyć dziecka, siedmiolatka?
Obaj stali nadal w budce telefonicznej. Czekali w napięciu, podczas gdy komendant z Kristiansand przeglądał stare kartoteki.
Po chwili ponownie usłyszeli jego głos.
- Trzydziesty czwarty? Widzę, że jest tu niemała porcyjka do przejrzenia. Zobaczmy, co tu mamy... Rabunek, pijacka burda, oszustwo, znowu rabunek. Jakaś awantura, znowu awantura, ludzie nie umieli żyć spokojnie.
Zamilkł.
- No, co tam? - dopytywał się Stein.
- Poczekaj, poczekaj! Chyba coś znalazłem. Ale rok wcześniej, w trzydziestym trzecim.
- To nie ma znaczenia!
- Jak widzę, sprawa została umorzona. Zatuszowana. Mały chłopiec o mało nie został zamordowany przez... Boże uchowaj! Przez zaledwie sześcioletnią dziewczynkę. Trzeba przyznać, to pomysłowe dziecko. Chłopiec został przywiązany do drzewa i tam poddano go torturom. Na szczęście odnaleziono go w porę. Jest tu jeszcze jakiś dopisek: „Inne dzieci z tej samej ulicy mówią, że dziewczynka lubiła je straszyć w jakiś wyjątkowo niemiły sposób”. Jej rodzice zapłacili jakieś bajońskie grzywny i wynieśli się z miasta.
- Nie poddano jej żadnym badaniom lekarskim?
- Jest tu krótka wzmianka o badaniu psychiatrycznym. „Dziewczynka pozostawała pod wpływem negatywnego przeżycia, jakie wywołała u niej wizyta w cyrku, kiedy miała cztery lata. Była świadkiem ciężkiego poranienia tresera przez tygrysa. Wspomnienie to prawdopodobnie na długo utrwaliło się w jej pamięci, należy jednak przypuszczać, że solidaryzowała się nie z poszkodowanym, tylko z tygrysem. Poza tym dziewczynka sprawia wrażenie bardzo rozsądnej. Nie istnieje ryzyko powtórzenia incydentu”.
- To tyle - powiedział Odd, kończąc rozmowę. - Chciałbym teraz skontaktować się z tą wielodzietną rodziną, u której mieszkała.
Kobieta chętnie odpowiadała na pytania. Czy można powiedzieć, że jej dzieci zachowywały się z rezerwą w stosunku do Alice?
Tak, to prawda, potwierdziła kobieta. Nigdy nie udało jej się ustalić, z jakiego powodu, ale wie, że jedno z dzieci nazwało Alice sadystką i odmówiło zabawy z nią. Nic więcej nie potrafiła powiedzieć, a dzieci akurat nie było w domu.
Stein zadzwonił następnie do komisariatu w Oslo i poprosił do telefonu Håkona Svendsena.
- Czy ta kierowniczka domu starców, na którą wpłynęło doniesienie to młoda osoba?
- Bardzo młoda. Nie ma dwudziestu pięciu lat.
Na twarzy Odda wyraźnie było widać napięcie.
W budce zrobiło się tak duszno, że wprost nie dawało się oddychać. Ale żaden z nich w ogóle o tym nie myślał.
- Powiedz mi, Håkon, czy w oskarżeniu mowa jest też o sadystycznym zachowaniu?
- Oczywiście. To jeden z głównych zarzutów. Najstarsi pacjenci, a zwłaszcza ci przykuci do łóżka, opowiadają jakieś nieprawdopodobne historie. Mówią, że kierowniczka straszyła ich, miaucząc jak kot. A właściwie nie miaucząc, tylko skrzypiąc, chrzęszcząc, zgrzytając zębami czy coś w tym rodzaju. Coś zupełnie obłędnego, no wiesz, jacy są starzy ludzie, potrafią wymyślić niestworzone rzeczy. Przecież wielu ludzi zgrzyta zębami i nie ma w tym nic dziwnego.
- Ale raczej nie w ten sposób - bąknął Odd. - Czy ta kierowniczka nazywa się Solveig Dahl?
- Tak.
- Gdzie ona teraz jest?
- Właśnie była tu przed chwilą. Chodziło o wprowadzenie jakichś danych do protokołu. Chyba już wyszła z budynku,
- Zatrzymaj ją, Håkon! I to szybko!
Håkon Svendsen najwyraźniej się zawahał.
- Myślisz, że to ona... że ona jest winna? Tych wszystkich morderstw i tych sadystycznych zachowań?
- Nie mam najmniejszych wątpliwości. Zatrzymaj ją, Håkon, już jedziemy!
Biegli po schodach do swojego biura. Nad miastem zapadł zmrok, na ulicach zapaliły się latarnie.
- To dlatego Hugo Tildem doznał szoku, kiedy usłyszał o kocie - powiedział Nils. - Bo oczywiście znał potworną skłonność swojej siostry do naśladowania kotów. Pamiętał też na pewno epizod z Kristiansand.
- A Marianne Tildem zemdlała, kiedy o tym usłyszała. Nikt jednak nie przywiązywał do tego wagi, bo przecież parę minut wcześniej Hugo rozbił się o drzewo.
Z kierowniczką domu starców Solveig Dahl spotkali się w gabinecie Steina.
Mimo upływu jedenastu lat obaj policjanci nie mieli wątpliwości, że to Alice Tildem.
Wyrosła na całkiem ładną kobietę. Urody dodawały jej śnieżnobiałe mocne zęby i jasne włosy.
Tylko oczy wzbudzały przerażenie. Bił z nich dziwny blask, który w odróżnieniu od łobuzerskiego błysku w oczach jej brata emanował złem.
W pierwszej chwili spojrzenie dawnej Alice niczego nie zdradzało, ale, przyjrzawszy się im bliżej, nie potrafiła ukryć, że gdzieś w zakamarkach pamięci odnalazła obraz Steina.
- Widzę, że sobie nas przypominasz - powiedział zdecydowanie detektyw. - Wiemy już, że to ty byłaś asystentką doktora Hundta i że nawet jego przerażałaś. Może zechciałabyś nam teraz opowiedzieć, jak do tego wszystkiego doszło.
Na twarzy Alice pojawił się drwiący uśmiech.
- Mamy niezbite dowody i takich świadków, że nie uda ci się uniknąć oskarżenia o popełnienie morderstwa w domu starców. Lepiej więc będzie, jeśli opowiesz wszystko od samego początku, od Lindehede.
- Czy taki superdetektyw jak pan nie potrafi dojść do tego sam? Musi pytać?
- Nie, wcale nie muszę tego robić - odparł Odd. - W parku na wysokim dębie znajdowała się niewielka ambonka. Przyjmijmy, że siedziałaś na niej akurat tego dnia, kiedy twoja matka zabiła swoją rywalkę, Gunvor Tvedt. Powściągałaś swoje skłonności przez dwa, trzy lata od czasu, gdy omal nie zabiłaś małego chłopca w Kristiansand. Morderstwo, którego byłaś świadkiem, rozbudziło na nowo twoją chorą wyobraźnię. Nie mogłaś zapomnieć tego, co zobaczyłaś. W najbliższe wakacje twój brat przyjechał do domu z Kit Thomassen. Pewnie była dla ciebie niemiła, prawda?
W oczach Alice pojawił się lodowaty błysk.
- Była po prostu nie do wytrzymania. „Spływaj stąd, ty smarkulo!”, mówiła. Ale po pewnym czasie zrozumiała chyba, że nie jestem wcale żadną smarkulą, o, nie!
- Jak to zrobiłaś?
Nie próbowała już zaprzeczać. Wyglądała raczej na zadowoloną z siebie.
- Leżałam na czatach ukryta w żywopłocie. Wiedziałam, że będzie tamtędy przechodzić. Przygotowałam więc pułapkę na drodze. Potknęła się i upadła. Wtedy ja wyczołgałam się z zarośli, zarzuciłam jej na szyję cienką linkę, szarpnęłam i już. Bajecznie proste! A potem zrobiłam tak samo jak mama: wciągnęłam ją między zarośla żywopłotu i ukryłam w grobowcu.
Odd pokiwał głową.
- Była w takim stanie, że nie mogliśmy ustalić przyczyny jej śmierci. A potem do majątku przyjechał doktor Hundt. Oboje rodzice ulegli jego szantażowi, choć jedno nie wiedziało o drugim. Czy to znaczy, że to ty wyjawiłaś temu niebezpiecznemu eksperymentatorowi makabryczną tajemnicę twojej matki?
Alice skinęła głową z wyraźną dumą.
- Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Doktor Hundt opowiadał mi tyle cudownych historii, że i ja nie miałam przed nim sekretów. Pokazałam mu grobowiec. Spytał mnie, czy nie mam ochoty zarobić trochę pieniędzy - na rower i inne rzeczy, o których marzę. Mogliśmy współpracować tylko w naszym domu, bo on nie mógł pokazywać się nigdzie poza murami majątku. Potrzebował trzech młodych ludzi do swojego eksperymentu. Nie musiałam ich wcale zabijać. Dostałam niewielką strzelbę ze strzałami. Ten otwór w żywopłocie, tuż przy jeziorze, w którym znikali ludzie, był, jego zdaniem, wyśmienitym miejscem.
Alice Tildem opowiadała z ożywieniem.
- I w ten sposób miałaś możliwość się wykazać. Na początku tylko straszyłaś ofiary - wtrącił Odd.
- Przecież człowiek musi się jakoś zabawić - prychnęła. - Kiedy byłam mała, mieliśmy kota, który wydawał z siebie takie śmieszne dźwięki. Umiałam go bardzo dobrze naśladować, ćwiczyłam to tak często, że doszłam wreszcie do absolutnej perfekcji. Miauczałam i zgrzytałam zębami zupełnie jak kot, tylko znacznie głośniej. Mówię wam, słysząc to ludzie podskakiwali jak wystrzeleni z procy.
- Asystowałaś przy operacjach doktora Hundta?
- Przecież musiał mieć kogoś do pomocy. A ja byłam, według niego, bardzo dobra. To naprawdę wspaniały czas!
- Ale jednej z ofiar pozwoliłaś uciec. Mam na myśli Pera Erika. Dlaczego?
W oczach Alice pojawił się wyraz rozmarzenia.
- Kiedy chodziłam do szkoły we wsi, Per Erik powiedział mi raz, że będę kiedyś bardzo ładna. I miał rację. W pierwszej chwili go nie poznałam, bo był w płaszczu od deszczu.
Okazuje się, że i w tym monstrum drzemały jakieś uczucia!
- Wiemy dzisiaj aż nadto dobrze, dlaczego Himmler i jego ludzie byli zainteresowani tego rodzaju potworami jak doktor Hundt. Znalezienie trójki pacjentów dla doktora zajęło ci jednak sporo czasu.
- Nie chciał ich mieć wszystkich naraz. Jego eksperyment był tak szeroko zakrojony, że po prostu nie mógłby pracować nad więcej niż jedną osobą w tym samym czasie.
- A jednak zaatakowałaś Unni.
Alice prychnęła znowu ze złością.
- Wyglądała na strasznie głupią. Miałam ochotę trochę ją podrażnić. Doktor Hundt zezłościł się wtedy na mnie.
- A potem pozwoliłaś, żeby matka wzięła na siebie winę za wszystkie twoje zbrodnie. Zastrzeliła Gunvor Tvedt, to nie ulega wątpliwości. Ale to ty nasunęłaś mi to podejrzenie, co gorsza, próbowałaś mnie przekonać, że matka jest zazdrosna o wszystkich młodych ludzi. Kiedy oskarżono ją także i o te zbrodnie, których nie popełniła, nie protestowała. Rozumiała bowiem, że to ty jesteś winna.
- Nie była zbyt mądra. Pamięta pan, chciała mnie zastrzelić!
- Uważała, że tak będzie najlepiej, i dla ciebie, i dla wszystkich wkoło. No, myślę, że pora sprowadzić kogoś, kto umieści cię w więzieniu.
Alice Tildem wzruszyła ramionami.
- Co za różnica. I tak zaraz z niego wyjdę.
- Nie sądzę.
- Zaskarżę wyrok.
- Nic ci z tego nie przyjdzie. Ponieważ twoja sprawa trafi do rąk naszej dawnej wspólnej znajomej Unni. Ona pracuje teraz w Sądzie Najwyższym.
- Ona? Ta głupia gęś? - wybuchła Alice. - Nie wierzę!
- Możesz nie wierzyć.
Stein zadzwonił po sierżanta, który miał wyprowadzić podejrzaną.
Niemal w tym samym momencie obaj z Wangenem aż podskoczyli. Alice Tildem wydała z siebie przedziwny dźwięk, przypominający jakiś głęboki skowyt lub coś w tym rodzaju. Czegoś tak okropnego nigdy dotąd nie słyszeli.
Gdy ujrzała przerażoną twarz Nilsa Wangena, roześmiała się głośno, Odd Stein zaś odwrócił się do niej z uśmiechem pełnym pogardy.
- To przecież żałosne i całkiem niedorzeczne!
Alice Tildem wpadła we wściekłość. Gdy wyprowadzano ją z pokoju, wykrzykiwała pogróżki pod adresem Steina.
- Myślisz, że ona kiedyś wyjdzie? - spytał Nils niemal z lękiem.
- Nieprędko.
- Czy ona jest chora umysłowo?
- Nie, wręcz przeciwnie. Umysł ma bardzo jasny. Ale samouwielbienie, uczuciowy chłód, aspołeczne zachowania, wszystko to wskazuje na jedno: psychopatka o przestępczych skłonnościach. Mamy odpowiednie miejsce dla takich.
- Właściwie chyba ten epizod z tygrysem i treserem spowodował to wszystko?
- Nie, on jedynie wyzwolił zło, jakie w niej już tkwiło. Przypomnij sobie słowa psychiatry, który stwierdził, że współczuła tygrysowi, a nie rannemu człowiekowi.
Odd Stein, głęboko westchnąwszy, zamknął teczkę z aktami dotyczącymi sprawy Lindehede.
- Nareszcie! To dlatego ta sprawa ciągle nas męczyła i wydawała się nam niezakończona. Bo czuliśmy podświadomie, że coś jeszcze pozostało do wyjaśnienia.
- Trudno uznać jej rozwiązanie za szczęśliwe, ale przynajmniej nie będą nas dręczyć wyrzuty sumienia. Może zapalimy sobie z tej okazji? Na szczęście nie ma tu żadnej zrzędy, która zmuszałaby nas do otworzenia okna.
Odd popadł w zadumę.
- Czy ja wiem? Właśnie postanowiłem, że rzucam palenie.
- Co takiego?
Na twarzy Steina pojawił się niezwykle ciepły uśmiech. Nils nigdy dotąd nie widział takiego wyrazu twarzy u swojego szefa.
- Czy mógłbyś tu zrobić porządek, Nils? Bo ja trochę się spieszę, wychodzę dziś wieczorem. Chciałbym jeszcze wpaść do domu, żeby się przebrać. W coś eleganckiego!