EDGAR WALLACE
Łowca Głów
GLOB
SZCZECIN 1991
Projekt okładki
Leszek Żebrowski
Redaktor
Anna Stankiewicz
Redaktor techniczny
Piotr Fluks
Wydanie pierwsze powojenne, poprawione na podstawie tłumaczenia Cz. Cesarza
© Copyright by Wydawnictwo GLOB, Szczecin 1991
ISBN 83-7007-297-6
Wydawnictwo GLOB, Szczecin
Wydanie pierwsze. Nakład 4 750 + 250 egz.
Ark, wyd. 9,3. Ark, druk. 10,25
Wrocławskie Zakłady Graficzne
Nr zam. 517/90
I
Łowca Głów
Kapitan Mike Brixan miał pewne miłe i niewinne śmiesznostki. Ujrzawszy na przykład na polu młodą wronę, wierzył, że nim słońce zajdzie, koniecznie musi ujrzeć drugą. A kiedy kupił w Akwizgranie na dworcu kolejowym powieść, rozwlekle zatytułowaną „Tylko statystka albo duma Hollywoodu”, mniej go obchodziło, że taki głupi romans można sprzedawać po tak wysokiej cenie, a bardziej pochłonęły go myśli, w jakich okolicznościach znowu usłyszy albo będzie czytał o statystkach jako nadliczbowych i mało znaczących aktorkach filmowych.
Powieść nie zajęła go wcale. Po przeczytaniu jednej strony odłożył książkę i zaczął studiować belgijski rozkład jazdy pociągów. Był znudzony.
Nie można było powiedzieć, że nie obchodzą go przestępstwa, że mniej emocji znajduje w sprawach dotyczących rabunku niż w grze w golfa albo żeby opowieść o morderstwach nie miała być dla niego godna czytania ‒ zrobiłoby to złe wrażenie na tych, co znali go dotąd jako najzdolniejszego agenta w wydziale wywiadowczym ministerstwa spraw zagranicznych.
Służbowe życie upływało mu na dziwacznych nieraz przechadzkach po obskurnych knajpach i na badaniu, w rozmaitych rolach, podziemnych prądów, po których pędziły łodzie dyplomacji zmierzające do tajnych, sobie tylko znanych portów. W charakterze gapia-turysty przemierzał dwa razy wzdłuż i wszerz Europę; przepłynął łodzią Dunaj tylko po to, aby łażąc po przybrzeżnych szynkach wykryć właściwe znaczenie tajnych mobilizacji ‒ oto były zajęcia, które kochał całą duszą.
Nic przeto dziwnego, że zmartwił się odwołaniem go z Berlina w chwili, kiedy, jak zdawało się, tajemnica czechosłowackiego traktatu jest już na drodze do rozwiązania, bo wykosztowawszy się zdobył jego kopię.
‒ Jeszcze doba, a miałbym fotografię dokumentu ‒ wyrzucał majorowi Jerzemu Stainesowi, swemu szefowi, opowiedziawszy się nazajutrz z rana w Whitehall.
‒ Stało się ‒ rzekł tamten bez żalu. ‒ Ale my już rozmawialiśmy z czechosłowackim premierem; obiecał nam porozumienie i nawet podał tekst traktatu, rzecz dotyczyła spraw handlowych. Mike, czy znał pan Elmera?
Wywiadowca ministerstwa spraw zagranicznych usiadł na krawędzi stołu.
‒ To tylko po to sprowadził mnie pan aż z Berlina? ‒ powiedział z goryczą. ‒ Ściągnął mnie pan z mojej kochanej kawiarni „Pod Lipami”. Przy sposobności mówię panu: Niemcy potajemnie produkują amunicję w dawnej wytwórni ołówków w Bawarii. A ten Elmer to jakiś urzędnik, zdaje się.
Major Staines skinął głową.
‒ Tak, w rachunkowości. Przed trzema tygodniami znikł nam z oczu, a po sprawdzeniu jego ksiąg okazało się, że systematycznie kradł powierzone mu pieniądze.
Mike'owi wyciągnęła się twarz.
‒ Przykro mi to słyszeć, wyglądał na spokojnego i nieszkodliwego człowieka. No, ale pan chyba nie będzie wymagał, żebym ja go łapał. To robota dla Scotland Yardu.
‒ Nie, nie będę wymagał, bo już go znaleziono.
Było coś znaczącego w tonie tej odpowiedzi i zanim Staines zdążył wyjąć z teczki,, leżącej na biurku, mały skrawek papieru, Brixan już wiedział, co to będzie.
‒ Czy nie Łowca Głów?
‒ Tak, to kartka od niego.
Podał dependentowi skrawek zapisany maszynowym pismem: „Znajdziecie skrzynkę w szparze przy mostku kolejowym w Esher. Łowca Głów”.
‒ Łowca Głów ‒ odruchowo wyszeptał Mike i gwizdnął.
‒ Znaleźliśmy skrzynkę i rzeczywiście była w niej głowa nieszczęśliwego Elmera ‒ mówił Staines. ‒ To już dwunasta w ciągu siedmiu lat, a prawie we wszystkich tych wypadkach ‒ dla ścisłości z wyjątkiem dwóch ‒ ofiara była zbiegiem przed ścigającą ją sprawiedliwością. Gdyby nawet sprawa z
traktatem nie była pomyślnie załatwiona, sprowadziłbym tu pana, Mike.
‒ Przecież to robota dla policji ‒ rzekł młody detektyw z zakłopotaniem.
‒ Biorąc rzecz technicznie, pan jest policjantem. Minister spraw zagranicznych życzy sobie, abyś pan wziął tę sprawę w swoje ręce i ma na to aprobatę sekretarza stanu, który faktycznie rządzi Scotland Yardem. Jak dotąd śmierć Franciszka Elmera i znalezienie jego szczątków zatajono przed prasą. Narobiono niedawno tyle hałasu wokół jego osoby, że tragiczną resztę policja chce już przemilczeć. Było wdrożone dochodzenie... Mogę panu jeszcze tylko to powiedzieć, że trzy tygodnie temu Elmera widziała w Chichesterze jego kuzynka. Ta panna Adela Leamington pracuje w filmowym przedsiębiorstwie, jest nadetatową statystką, czy czymś w tym rodzaju.
‒ Statystką! A co, wiedziałem, że spotkam się znowu z tym słowem. No, więc co ja mam do zrobienia?
‒ Proszę spotkać się z nią ‒ rzekł szef. ‒ Ma pan tu adres.
‒ Czy jest tam i pani Elmer? ‒ zapytał Mike, kładąc kartkę do kieszeni.
‒ Owszem, ale nie potrafi podać okoliczności morderstwa. Nie widziała męża od miesiąca i, zdaje się, że byli od lat w separacji. Obecnie nieźle wyszła na jego śmierci.
Mike odczytał jeszcze raz ponure zawiadomienie od Łowcy Głów.
‒ Co pan myśli o tym?
‒ Mam wrażenie, że to wariat, któremu zdaje się, iż jest powołany do wymierzania kary uchylającym się od wyroków sądowych przestępcom. Dwa jednak wyjątki poważnie podkopują moje przypuszczenie. Weźmy wypadek z Willittem. Dwa lata temu znaleziono jego głowę w Clapham Common. A przecież to była zacności dusza, człowiek powszechnie lubiany, który miał też duże konto w banku. Drugi wyjątek to Crewling, pierwsza z ofiar Łowcy Głów, też człowiek poza wszelkim podejrzeniem, chociaż na kilka tygodni przed śmiercią zdradzał niewątpliwie zaburzenia umysłowe. Zawiadomienia ‒ ciągnął dalej Staines ‒ były nieodmiennie pisane na tej samej maszynie. W każdym znajdzie pan na pół zatarte „u”, słabe „g” i niezwykłe ustawienie
wierszy, które eksperci zgodnie przypisują bardzo starej, niespotykanej dziś w użyciu maszynie Kosta. Proszę znaleźć osobę piszącą na tej maszynie i możliwe, że ujmie pan mordercę. Mało jednak prawdopodobne, żeby dało się go ująć tą drogą, gdyż policja rozpowszechniła fotografię ukazującą osobliwości tego pisma; sądzę, że Łowca używa tej maszyny tylko do fabrykowania informacji o straceniu kolejnej ofiary.
Brixan wrócił do mieszkania nieco sfrustrowany niezwykłym dlań zleceniem. Obracał się dotąd wyłącznie w świecie wysokiej polityki. Przedmiotem jego dociekań były wszelkie finezje dyplomacji, zaś pospolite ludzkie zboczenia, złodziejstwa, morderstwa czy grabieże, jakie zaprzątają uwagę policji, nie wchodziły w zakres jego działania.
‒ Bill ‒ rzekł zwracając się do małego terierka leżącego w salonie przed kominkiem ‒ ja tu zrobię klapę! No, ale klapa czy nie, zobaczę się ze statystką, a to już coś warte.
Bill przyjaźnie zamerdał ogonem.
II
Sampson Longvale składa wizytę
Wyczekawszy chwili, kiedy nikogo już nie było, Adela Leamington weszła do pracowni, gdzie siedział z rękami w kieszeniach siwowłosy, zasępiony pan.
Chwila była zupełnie nieodpowiednia, nikt nie mógł tego wiedzieć lepiej od Adeli.
‒ Czy mogę z panem pomówić?
Mister Knebworth spojrzał na nią ociągając się. Powinien wstać, gdyż na co dzień był wcieleniem dworskości. W tym jednak momencie szacunek jego dla kobiecości spadł poniżej zera. Spojrzenie miał obojętne, chociaż jako dyrektor instynktownie oceniał jej zalety. Była ładną brunetką o regularnych rysach, zdobiła ją bogata fryzura nie obciętych włosów, nadających jej powab dziecięcości, miała delikatnie zakrojone usta, wysmukłą kibić, doskonała była w każdym calu.
Jack widział w swoim życiu niemało pięknych statystek i przechodził kolejno stadia entuzjazmu i rozpaczy, oglądając te piękności po przeniesieniu na ekran, gdzie stawały się beznadziejnie nieporadnymi, drewnianymi figurkami bez życia i wyrazu. Były zanadto ładne, by stać się zręczne, zanadto pewne swojej piękności, by być naturalne. Ot, lalki bez inteligencji lub inicjatywy, statystki do paradowania w tłumie, zdolne do uśmiechów i mechanicznych ruchów.
‒ Słucham ‒ rzekł bez atencji.
‒ Czy nie znalazłaby się dla mnie jakaś rola w tym filmie, panie Knebworth?
Wydął usta.
‒ Przecież pani ma tu swoją rolę, panno, zapomniałem nazwiska, Leamington, zdaje się?
‒ Owszem, gram tu, jestem jedną z postaci na dalszym planie ‒ uśmiechnęła się. ‒ Nie pragnę dużej roli, ale jestem pewna, że mogłabym grać role większe i nie być tylko statystką.
‒ Jestem przekonany, że grałaby pani nie gorzej od innych ‒ wykrztusił. ‒ Ale nie mam dziś żadnej takiej rólki.
Chciała już wyjść, zatrzymał ją.
‒ Zgadłem: opuściła pani rodzinę, dom. Zdawało się pani, że praca w filmach to milion dolarów dochodu rocznie, a co środa ‒ nowy samochód. Lub może porzuciła pani dobry zawód maszynistki, bo uroiła sobie, że zakasuje całe Hollywood. Wracaj, dziecko, do domu i powiedz ojcu, że maszyna do pisania ‒ jako narzędzie zarobkowania ‒ nie ma równego sobie na świecie.
Uśmiechnęła się.
‒ Nie przyszłam do pracy w filmie dla marzeń, o jakich pan mówi. Mam pełną świadomość tego, jak tu życie może być twarde. A rodziców straciłam.
Zaciekawiło go to.
‒ Z czego pani żyje? Czyż praca statystki może dać utrzymanie? W każdym razie nie u mnie. Gdybym był jednym z tych multimilionowych dyrektorów operujących obrazami z wyścigami kwadryg w cyrkach starorzymskich, no to jeszcze... Ale nie jestem nim. W moich filmach występuje tak niewiele osób.
‒ Mam mały dochód po matce i pisuję ‒ odrzekło dziewczę.
Przerwała zauważywszy, że patrzy w głąb, poza nią, w kierunku wejścia do pracowni, a odwracając głowę ujrzała w drzwiach osobliwą postać. Pomyślała, że to aktor przebrany do próby filmowej.
Nowym przybyszem był stary mężczyzna. Obcisły jego frak, spodnie przysznurowane do obuwia, wysoki kołnierzyk i czarny, atłasowy krawat należały do rekwizytów ubiegłego wieku, choć pachniały świeżością. Białe, płócienne wyłogi u rękawów były gofrowane, a kamizelka z szarego aksamitu zapięta na dwa rzędy złoconych guzików. Wyglądał jakby zstąpił z rodzinnego portretu starodawnych modnisiów ubiegłego stulecia. W jednej ręce trzymał cylinder o zagiętym rondzie, w drugiej laskę ze złotą gałką. Na jego pobrużdżonej twarzy malował się wyraz pokory i łagodności.
Jack Knebworth zerwał się z krzesła, podchodząc do gościa.
‒ Kogo ja widzę?! Pan Longvale! Bardzo mi miło widzieć pana. Otrzymał pan mój list? Nie potrafię wyrazić, jak jestem wdzięczny za użyczenie mi pańskiego domu.
Sampson Longvale z Dower House! Teraz przypomniała sobie. Znany był w Chichesterze jako staromodny pan. Pewnego razu, gdy była w tamtej miejscowości, ktoś wskazał jej duży budynek, gdzie mieszkał. Pamięta zmurszałe ściany, zarośnięty zielskiem ogród...
‒ Pomyślałem sobie, zajdę i zobaczę się z panem.
Głos jego miał mocne brzmienie i piękną modulację. Nie słyszała nigdy równie przyjemnego i przyglądała się ekscentrycznej postaci ze wzrastającą ciekawością.
‒ Tylko czy dom i tereny będą odpowiednie dla pańskich potrzeb? Lękam się, że znajdzie je pan w smutnym nieładzie, ale nie jestem w stanie dbać o tę posiadłość w takim samym stopniu, jak kiedyś czynił to mój dziad.
‒ Nic mi ponadto nie trzeba, panie Longvale. Bałem się, że obraziłem pana.
Stary szlachcic przerwał z łagodnym uśmiechem.
‒ Ale gdzież tam, nie obraziłem się i było mi bardzo przyjemnie. Panu potrzebny był dom nawiedzany przez duchy; mogę służyć nawet i w tym
względzie, choć nie obiecuję, czy nasz rodzinny duch przyjdzie tym razem. Dower House miał ducha przez całe setki lat. Dawniejszy właściciel w przystępie gniewu zamordował tam swoją córkę i istnieje przypuszczenie, że duch tej nieszczęśnicy tuła się po domu. Ja sam nie widziałem go nigdy, ale parę lat temu udało się to jednemu z moich służących. Na szczęście wolny już jestem od tego rodzaju sensacji; nie mam w domu służby, chociaż jeśli pan zechce zanocować u mnie, potrafię przyjąć u siebie pięć do sześciu osób z pańskiego towarzystwa.
Knebworth odetchnął z ulgą. Po pilnych poszukiwaniach doszedł do wniosku, że w tamtej okolicy byłoby prawie niemożliwe znaleźć miejsce na nocleg.
‒ Strasznie lękam się, że sprawi to panu masę kłopotu, panie Longvale. Otóż od razu omówmy delikatną sprawę...
Stary nie dał mu dokończyć.
‒ Jeśli pan zamierza mówić o pieniądzach, uprzejmie, ale stanowczo wypraszam to sobie. Już jestem wynagrodzony. Mówię panu szczerze, interesują mnie sprawy filmu, jak i wiele innych dziedzin współczesnej sztuki. My, starzy, zazwyczaj jesteśmy skłonni ganić współczesność, ja jednak osobiście znajduję szczególne zadowolenie w badaniu tych wszystkich cudów, jakie wiek nowy odkrył nam.
Tu, zagadkowo spojrzał na dyrektora.
‒ Któregoś dnia musi pan sfilmować mnie w pewnej roli, do której, sądzę, nie znajdzie się lepszy, w roli jednego ze sławnych moich przodków.
Jack Knebworth spojrzał nań na pół rozbawiony, na pół trwożliwie. Nie było dla niego nowiną spotykać ludzi, którzy pragną oglądać siebie na ekranie, ale nie spodziewał się podobnej próżności po panu Sampsonie.
‒ Bardzo proszę, z całą przyjemnością. Pańscy przodkowie byli zapewne dobrze znani?
Pan Longvale westchnął.
‒ Żałuję, że nie pochodzę z głównej linii, do której należał Karol Henryk, najbardziej znany członek naszego rodu. Był moim dziadkiem po kądzieli. Ja pochodzę z bordoskiej linii Longvale'ów, która wodziła rej w historii. ‒ Pokiwał smutno głową.
‒ Pan jest Francuzem? ‒ zapytał Jack.
‒ Tak, tak, byliśmy Francuzami. Mój pradziad poślubił Angielkę spotkaną w osobliwych okolicznościach. Przebywaliśmy w Anglii za czasów dyrektoriatu.
I tu, tak jakby dopiero teraz spostrzegł Adelę, ukłonił się jej.
‒ No, ale na mnie już czas ‒ rzekł wyjmując ogromny, złoty zegarek z kieszeni.
Obserwowała go, gdy wychodził z dyrektorem i gdy minął dom w najstarożytniejszym, jakie kiedykolwiek widziała aucie. Musiał to być jeden z najpierwszych samochodów, jakie w ogóle powstały w kraju, wielka, wysoka i ciężka machina. Przejechała z piekielnym hałasem i wolnym truchcikiem po żwirze za oknami i zniknęła z oczu.
Jack Knebworth wrócił do pracowni.
‒ Ależ ogarnia ich chętka do filmowania się, zarówno starych, jak i młodych ‒ rzekł do siebie. ‒ Dobranoc pani, zapominam pani nazwisko, Leamington, zdaje się?
Była już w połowie drogi do domu, zanim uprzytomniła sobie, że rozmowa, którą zaryzykowała po dużym wysiłku woli, spełzła na niczym i oto wraca będąc nadal daleko od wymarzonej, samodzielnej roli.
III
Siostrzenica
Adela Leamington wynajmowała w niewielkim domku mały pokoik, a zdarzały się chwile, że życzyła sobie, by pokoik ten był jeszcze mniejszy, miałaby wówczas uzasadnioną odwagę do poproszenia twardej i nieustępliwej gospodyni, pani Watson, o redukcję komornego. Statystki zatrudniane u Knebwortha miały wysokie honoraria, ale były rzadko wzywane. Jack bowiem należał do tych sprytnych producentów, którzy wyspecjalizowali się w filmach o niezłożonej treści, wymagających niezbyt wiele ludzi i sprzętu.
Ubierała się nazajutrz z rana, gdy pani Watson weszła do niej z poranną herbatą.
‒ Tu dobijał się od wczesnego ranka jakiś pan ‒ rzekła. ‒ Ujrzałam go, gdy szłam po mleko. Był uprzedzająco grzeczny, powiedziałam mu, że pani śpi.
‒ Chciał widzieć się ze mną? ‒ żachnęła się zdziwiona.
‒ Tak mówił. Pytałam go, czy przybywa od Knebwortha, ale odrzekł, że nie. Jeśli pani chce go przyjąć, to można prosić do salonu, chociaż nie jestem za tym, żeby młode panny przyjmowały u siebie kawalerów. Nigdy dotąd nie odnajmowałam mieszkania aktorkom. Dbałam zawsze o dobrą sławę i nie zrezygnuję z niej.
Adela uśmiechnęła się.
‒ Nie wyobrażam sobie niczego bardziej niewinnego niż tak ranna wizyta ‒ rzekła.
Zeszła na dół i otworzyła drzwi. Młodzian stał na chodniku, tyłem do niej, ale usłyszawszy otwieranie drzwi, odwrócił się. Patrzyło mu dobrze z oczu, był porządnie ubrany, jego uśmiech miał w sobie coś pociągającego i dobrze usposabiał.
‒ Sądzę, że gospodyni nie zerwała pani ze snu. Mógłbym poczekać. Czy pani Adela Leamington?
Skinęła głową potwierdzająco.
‒ Pan będzie łaskaw wejść ‒ rzekła doń. Zanim wprowadziła go do saloniku i zamknęła drzwi, oczekiwała, co powie.
‒ Jestem sprawozdawcą prasowym ‒ rzekł do niej wykrętnie.
‒ Pan zgłasza się zapewne w sprawie stryja Franciszka? Czyżby zaszło coś rzeczywiście złego? Tydzień temu przysłano już do mnie wywiadowcę. Znaleziono go?
‒ Nie, nie znaleziono ‒ rzekł z zakłopotaniem. ‒ Pani, oczywiście, dobrze go znała?
‒ Nie, widziałam go zaledwie dwa razy w życiu. Nieboszczyk ojciec poróżnił się z nim jeszcze przed moim przyjściem na świat i widziałam go raz po śmierci tatusia, a raz przed fatalną chorobą matki.
Usłyszała, jak z ulgą odetchnął, choć dlaczego miało mu to sprawić ulgę, że stryj był prawie obcy dla niej, nie mogła pojąć.
‒ Czy pani widziała go tu w Chichesterze?
‒ Owszem, widziałam. Jechaliśmy z całym zespołem aktorskim drogą do Goodwood Park i przelotnie dostrzegłam go, jak szedł chodnikiem. Miał wygląd beznadziejnie przygnębionego. Właśnie tylko co wyszedł ze sklepu z materiałami piśmiennymi, pod pachą miał gazetę, a w ręce list.
‒ Gdzie był ten sklep?
Podała mu adres, zapisał go sobie.
‒ Pani nie widziała go więcej?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
‒ Czy zaszło rzeczywiście coś tak bardzo złego? ‒ zapytała z niepokojem. ‒ Nieraz słyszałam utyskiwania matki, że stryj Franio to człek bardzo osobliwy i mało skrupulatny. Grozi mu coś?
‒ Tak, groziło, ale proszę się tym nie martwić. Pani jest zapewne wielką artystką filmową?
Pomimo swego zakłopotania zaśmiała się.
‒ Wielką? Skądże znowu! Chyba że pan tak się wyrazi w swoim dzienniku...
‒ W moim? ‒ zapytał zaskoczony. ‒ No tak, w mojej gazecie, oczywiście.
‒ Nie wierzę w pańskie reporterstwo ‒ rzekła z nagłą podejrzliwością.
‒ O, przepraszam, jestem nim naprawdę ‒ odparł dość gładko i wypalił jej tytuł szeroko rozpowszechnionej po świecie gazety.
‒ A ja, choć nie jestem wielką artystką i lękam się, że nigdy nią nie będę, sądzę, iż dzieje się to dlatego, że nie mam przysłowiowego łuta szczęścia. Knebworth instynktownie wyczuwa we mnie brak zdolności.
Mike Brixan przejął się jej zwierzeniem. Zainteresowanie, jakie okazał w tej sprawie, przyznawał to sobie, nie odbiegło zbyt daleko od osoby kuzynki Elmera. Nie widział dotąd równie ładnej i równie naturalnej osóbki.
‒ Przypuszczam, że pani uda się teraz do pracowni?
Przytaknęła.
‒ Ciekaw jestem, jak pan Knebworth patrzyłby na to, gdybym odwiedził tam panią.
Zawahała się.
‒ Nie zaaprobowałby tego.
‒ W takim razie złożę jemu wizytę. Czy to nie wszystko jedno?
‒ Dla mnie to rzecz obojętna ‒ odrzekła chłodno.
W języku pospólstwa mówi się ‒ myślał rozstawszy się z nią ‒ złapałem przepióreczkę.
Dalsze badania nie zajęły mu wiele czasu. Odnalazł sklepik z gazetami i właściciel dziwnym trafem pamiętał odwiedziny Franciszka Elmera.
‒ Przyszedł do mnie po list, choć nie był adresowany do niego. Tu sporo ludzi otrzymuje korespondencję adresowaną na mój sklep; mam z tego trochę postronnego zarobku.
‒ Kupił u pana gazetę?
‒ Nie, nie kupił, miał już jedną z sobą pod pachą; był to „Morning Telegram”. Przypominam to sobie, bo zauważyłem, że jedno z ogłoszeń na pierwszej stronie obwiódł niebieskim ołówkiem. Ciekaw byłem, czego to dotyczyło, a miałem właśnie u siebie ten numer, i mam go dotąd.
Poszedł do pokoiku za sklepem, wyniósł stamtąd brudny numer dziennika i położył na kantorku.
‒ Jest sześć tych ogłoszeń, nie wiem tylko, które właściwie było u niego podkreślone.
Mike zaczął czytać: jedno było rozpaczliwym wołaniem matki do syna, wzywającym do powrotu z zapewnieniem, że „wszystko będzie przebaczone”. Drugie napisane szyfrem, którego nie miał czasu odcyfrowywać; trzecie podawało dane co do miejsca i czasu jakiejś schadzki; czwartym była z lekka przysłonięta wskazówka dla jakiegoś zbyt lękliwego nowicjusza. Przy piątym zatrzymał się, brzmiało: „Zmartwiło mnie. Ostateczne wskazówki pod podany adres. Odwagi. Dobroczyńca”.
‒ Jakiś „dobroczyńca” ‒ rzekł Brixan. ‒ Czy Elmer zrobił wtedy złe wrażenie na panu? Może wyglądał na zmartwionego?
‒ Tak, był jakiś niespokojny, roztargniony, mówię panu, wprost niesamowity, jakby zupełnie stracił głowę!
‒ O, właśnie, to jest dobre określenie ‒ rzekł Mike.
IV
Aktorka
W pracowni wytwórni kinematograficznej Knebwortha od godziny już przeszło czekał cały zespół aktorski, gotowy do drogi.
Dyrektor siedział przygarbiony na krześle, w zwykłej swojej pozie, gładząc wydłużony swój podbródek i od czasu do czasu spoglądając na zegar wiszący nad biurkiem.
Była jedenasta, kiedy Stella Mendoza wpadła z nonszalancją, wnosząc z sobą zapach leśnych fiołków i maleńkiego pieska na ręku.
‒ Czy u pani wakacje? ‒ zaczął docinać jej Knebworth. ‒ Czy może się pani zdawało, że zaproszenie było na godziny przedpołudniowe? Na panią czeka pięćdziesiąt osób, pani Stello!
‒ Nic na to nie poradzę ‒ rzekła wzruszając ramionami. ‒ Pan mi mówił, że ma jechać na zdjęcia za miasto, więc myślałam, że śpieszyć tak bardzo nie ma potrzeby. Zresztą musiałam spakować swoje rzeczy.
‒ No, rozumie się, pani myślała, że śpieszyć się nie ma potrzeby! Kazałem pani przyjść na dziesiątą.
‒ Co pan chce nakręcać? ‒ zmieniła temat, niecierpliwie targnąwszy głową.
‒ Przeważnie panią ‒ odparł Jack z wolna. ‒ Proszę iść do gotowalni i nie zapomnieć zdjąć perłowych kolczyków. Pani przecież ma grać na pół przymierającą głodem chórzystkę. Zdjęcia odbędą się w Griff Towers i zapewniłem już gospodarza, który pozwolił nam korzystać ze swego domu, że będziemy pracowali u niego mniej więcej do trzeciej. Gdyby pani była Paulina Frederick, Normą Talmadge albo Lilianą Gish, to jeszcze można byłoby poczekać, ale Stellę Mendozę wezwano na dziesiątą i nie powinna była zapominać o tym!
Jack Knebworth wstał z krzesła i ze złowieszczą powolnością zaczął nakładać na siebie palto. Zaczerwieniona i zaperzona diwa przyglądała się temu z wyrazem obrażonej dumy i zadraśniętej miłości własnej.
Jeszcze nie tak dawno Stella była po prostu Małgosią Stubbs, córką
sklepikarza, i teraz Jack przemawiał do niej, jak gdyby dotąd miał przed sobą tę samą Małgosię, a nie gwiazdę filmową, bożyszcze ekranów całego świata.
‒ Dobrze! Chce pan awantury, będzie pan ją miał, panie Knebworth. Ten scenariusz trzeba było opracować na nowo, tak abym mogła pokazać swoje możliwości. Za bardzo rozbudowana jest rola męska. Pan źle mnie traktuje, panie Knebworth. Jestem czasami nieznośna, ponosi mnie temperament, to prawda, ale pan nie może wymagać, żeby taka kobieta jak ja była klockiem drewnianym!
‒ Jeżeli jest w pani coś z drewnianego klocka, to pani głowa ‒ odparł dyrektor i ciągnął dalej, obojętny na wściekłość malującą się na twarzy aktorki. ‒ Grała pani przez dwa lata drobne role w Hollywood i nie przywiozła stamtąd do Anglii nic więcej ponad arogancki sposób przemawiania, chociaż to mogła pani przejąć z niedzielnych kawałów w gazetach. Temperament! Tak, to jest groźne słówko. Sypią się po nim zaświadczenia lekarskie o chorobie i niemożności przystąpienia do pracy w chwili, gdy zdjęcia są już w połowie wykonane i grozi zawieszenie dalszych prac, o ile nie nastąpi podwyżka gaży o pięćdziesiąt procent. Ale w tym wypadku, chwalić Boga, nie nakręciliśmy jeszcze nawet czwartej, co mówię, nawet ósmej części całości. Opuszczaj sobie nas, zacietrzewiona damulko, i to tak prędko, jak ci się żywnie podoba!
Kipiąc ze złości, z drżącymi ustami, nie będąc w stanie wymówić ani słowa, zakręciła się w miejscu i uciekła z pracowni.
Siwowłosy Jack Knebworth powiódł wzrokiem po milczącym zespole.
‒ Oto gdzie zdarzają się cuda ‒ rzekł sardonicznie. ‒ Oto jak panna, która opuściła dom, dochodzi do sławy w ciągu jednej nocy. Jeśli nie wierzycie, że podobne rzeczy zdarzają się w Hollywood, to o czym z wami gadać! Mary Pickford, numer drugi, proszę wystąpić!
Statystki trochę ubawione, trochę zdziwione, zaśmiały się, lecz żadna nie ruszyła się z miejsca. Adela zdębiała, niezdolna wymówić słowa.
‒ Skromność nie jest cechą naszego zawodu ‒ przyjaźnie drwił dalej stary. ‒ Która z was mniema, że potrafi zagrać rolę Rozelli, bo odegra ją właśnie statystka, niech wystąpi! Pokażę tej pseudoaktorce, że u mnie nie ma statystki, która nie przerastałaby jej w swej grze o całą głowę. Kto to prosił mnie wczoraj o rolę? O, pani właśnie!
I wskazał palcem na Adelę. Z bijącym sercem podeszła do niego.
‒ Oglądałem filmowe zdjęcia pani sprzed sześciu miesięcy. Pamiętam, że coś w nich nie trafiło mi do przekonania. Był jakiś defekt, co to mogło być?
Zwrócił się do asystenta. Ów podrapał się w głowę, usiłując przypomnieć sobie.
‒ Nogi w kostkach? ‒ zaryzykował przypuszczenie na chybił trafił, gdyż Knebworth znał się na tym,
‒ Nie, to w porządku. Skocz no pan po odbitkę i zobaczymy.
Po dziesięciu minutach Adela siedziała obok dyrektora w pokoiku do wyświetlań, przyglądając się sobie na filmie.
‒ Wiem już, włosy! ‒ zawołał zadowolony. ‒ Wiedziałem, że coś takiego tu było. Nie znoszę fryzury „na pazika”. Wynaturza kobietę i czyni ją zanadto czupurną. Pani zmieniła znowu kolor włosów? ‒ dodał po zapaleniu światła.
‒ Tak, proszę pana.
Ogarnął ją spojrzeniem beznamiętnego podziwu.
‒ Nada się pani. Proszę obejrzeć garderobę i zabrać kostiumy Mendozy. Chciałbym powiedzieć pani jeszcze jedno. Może pani mieć powodzenie lub nie, ale tak czy inaczej nie ma dla pani przyszłości w filmie, proszę więc zbytnio nie palić się do tego. Tu w Anglii tylko kobieta, która jest żoną producenta, ma szansę stać się gwiazdą. A ja nie poślubię pani, choćby mnie nawet prosiła o to na kolanach. To jedyny typ „gwiazdy”, jaki jest znany w angielskich filmach: żona producenta. O ile pani nie stanie się nią, będzie klapa! Moja więc rada: jeżeli pani dobrze pójdzie w tym obrazie, to trzeba wyjść za któregoś z tych sprytnych dyrektorów, co to szast-prast zmontują trzy ścianki, postawią donicę z palmą i już mają dekorację, którą nazywają salonem. Henryku, dasz tam pani, jak jej na imię?, tekst scenariusza! Proszę przestudiować go gdzieś na uboczu. Henryku, garderoba dla pani! Wyznaczam pół godziny na przestudiowanie tekstu.
Jak urzeczona, niby w sennym marzeniu, poszła do cienistego ogrodu, leżącego tuż przy pracowni, i usiadła chcąc skupić się nad wierszami scenariusza. To chyba nieprawda, co tu się stało z nią, to nie może być prawda! Wtem do uszu jej doszedł chrzęst żwiru pod czyimiś stopami, więc podniosła wzrok,
przed nią stał młody mężczyzna z dzisiejszej, porannej wizyty, Mike Brixan.
‒ Ach, proszę nie przeszkadzać mi ‒ zastrzegła z niepokojem. ‒ Otrzymałam rolę, dużą rolę do przeczytania.
Ambaras jej był tak szczery, że wnet zabrał się do odejścia.
‒ Bardzo przepraszam ‒ wyjąkał.
W zmieszaniu upuściła na ziemię luźne arkusze rękopisu. Kiedy schylili się, żeby je podnieść, zderzyli się z sobą głowami.
‒ Jeszcze raz przepraszam. Jakże jestem niezgrabny! Znaleźliśmy się w sytuacji niby z jakiejś starej komedii, nieprawda?
Przyjrzał się arkuszowi papieru, który trzymał w ręce i zaczął go czytać. Był to drobiazgowy opis jakiejś sceny. „Duża cela oświetlona lampą wiszącą. W głębi żelazne drzwi, przez które zagląda do środka przechadzający się tam i z powrotem wartownik”.
‒ Wielki Boże! ‒ zawołał Mike i zbladł.
Litery „u” w tym maszynowym piśmie były poplamione, a „g” niewyraźne. Stronicę wydrukowano na maszynie, spod której wychodziły straszliwe zawiadomienia o śmierci, rozsyłane przez Łowcę Głów.
V
Lawley Foss
‒ Co się stało? ‒ zapytała Adela, widząc jego przerażenie.
‒ Skąd to pochodzi?
Wskazał na arkusz zapisanego skryptu.
‒ Nie wiem. Było razem z innymi arkuszami. Wiem tylko tyle, że to nie należy do scenariusza „Rozelli”.
‒ Czy „Rozella” to rzecz, w której pani ma wystąpić? ‒ indagował ją. ‒ Z kim mógłbym porozumieć się w sprawie tego arkusza?
‒ Z dyrektorem.
‒ Gdzie go mam znaleźć?
‒ Pójdzie pan tymi drzwiami i zastanie go w pracowni.
Nie rzekłszy już ani słowa, pobiegł we wskazanym kierunku. Będąc na miejscu, instynktownie wyczuł, do kogo ma się zwrócić. Jack Knebworth nieżyczliwie spojrzał na przybysza, bo nie znosił wizyt w godzinach pracy; zanim zdążył jednak zapytać: kto? jakim prawem? po co? Mike już stał przy nim.
‒ Pan Knebworth?
‒ Tak, ja.
‒ Mógłbym prosić o dwie minuty rozmowy?
‒ Ani o jedną. Kim pan jest i kto pana tu wpuścił?
‒ Jestem detektywem ministerstwa spraw zagranicznych ‒ rzekł zniżając głos.
Nastrój dyrektora momentalnie się zmienił.
‒ Coś się stało? ‒ zagadnął dyrektor, odprowadzając wywiadowcę do zaciszniejszego pokoiku na uboczu.
Mike położył na stole arkusz zadrukowany pismem maszynowym.
‒ Kto to pisał? ‒ zapytał go.
Jack Knebworth spojrzał na kartkę i wykonał przeczący ruch głową.
‒ Nigdy nie widziałem tego. O co panu chodzi?
‒ Pan dotąd nie widział tego?
‒ Ależ nie, mogę przysiąc. Zaryzykuję tylko przypuszczenie, że potrafi nas o tym poinformować kierownik literacki. Poślę po niego.
Zadzwonił na woźnego.
‒ Proszę natychmiast wezwać do mnie pana Lawleya Fossa. ‒ Potem znów mówił do Brixana. ‒ Czytanie książek, szkiców, w ogóle wszelkiego materiału w związku z obrazami filmowymi należy do kierownika literackiego. Ja osobiście nigdy nie przeglądam maszynopisu, dopóki Foss nie zawyrokuje, że wart jest nakręcania; nawet i wówczas nie przystępujemy od razu do pracy. Jeśli scenariusz jest kiepski, to nie realizuję go. Nie jestem pewien, czy postępując w ten sposób nie tracę czasami materiału na dobry film, bo ‒ zawahał się ‒ nie zawsze zgadzam się z Fossem w poglądach. Ale o co chodzi panu, panie Brixan?
Detektyw wyłożył mu w kilku słowach, w czym rzecz.
‒ Łowca Głów! ‒ gwizdnął Jack.
Dało się słyszeć pukanie do drzwi i do pokoju wśliznął się Lawley Foss. Była to szczupła, suchawa postać o nieprzyjemnej, ponurej twarzy i chytrym spojrzeniu. Twarz miał pooraną bruzdami, jak gdyby cierpiał na jakąś chroniczną chorobę. W istocie jego chorobą było rozgoryczenie duchowe, typowe dla człowieka, który znajduje się w konflikcie z otoczeniem i całym światem. Była chwila we wcześniejszych jego latach, kiedy zdawało się biedakowi, że świat legł mu u stóp. Napisał dwie sztuki, które wystawiono, lecz grano tylko przez kilka wieczorów. Potem na próżno wycierał progi teatrów, włócząc się od jednego do drugiego, ścigało go niepowodzenie, bo żaden dyrektor nie chciał nawet zajrzeć do jego rękopisów. Jak wiele ludzi szukał później innych, łatwiejszych dróg do wzbogacenia się, ale gra na giełdzie i totalizator wpędziły go w ubóstwo materialne.
Wchodząc spojrzał podejrzliwie na Brixana.
‒ Chcę zapytać pana o kartkę, która znalazła się przypadkowo w scenariuszu „Rozelli”. Czy mam powiedzieć panu Fossowi o tym, co słyszałem od pana?
Mike zawahał się na chwilę, jakiś głos ostrzegawczo doradzał mu zachowanie sprawy Łowcy Głów w sekrecie. Wbrew jednak własnemu przekonaniu skinął głową na znak przyzwolenia.
Lawley Foss z obojętną twarzą słuchał wykładu dyrektora na temat luźnie wtrąconego arkusza, potem wziął go z rąk Knebwortha i zaczął mu się przyglądać. Ani jedno drgnienie w twarzy czy mrugnięcie oka nie zdradziło tego, co myślał.
‒ Mam u siebie masę rozmaitych maszynopisów ‒ rzekł wreszcie ‒ i od razu nie jestem w stanie określić, do czego to należało, lecz, jeśli pan pozwoli, zabiorę papier z sobą i zajrzę do ksiąg.
Mike zaniepokoił się znowu. Nie chciał wypuścić z rąk tego corpus delicti, a przecież bez zbadania arkusz ten nie miałby żadnej wartości. Musiał się zgodzić.
‒ Co pan powie o tym człowieku? ‒ spytał Jack Knebworth, gdy drzwi za pisarzem zamknęły się.
‒ Nie podoba mi się ‒ rzekł detektyw bez ogródek. ‒ Choć może wyrządzam biedakowi wielką krzywdę.
Jack Knebworth westchnął. Foss był jednym z jego największych zmartwień, czasami nękał go bardziej niż temperament Mendozy.
‒ To rzeczywiście jakiś dziwny typ, chociaż jest diabelnie sprytny. Nie znałem nigdy kogoś, kto by potrafił tak jak on wytrzasnąć z niczego i uknuć zręcznie cały związek komediowy, ale mówię panu to jednak ciężki człowiek!
‒ Ja tak od razu pomyślałem ‒ rzekł Mike oschle.
Przeszli znów do pracowni i Mike zaczął oglądać się za Adelą, chcąc jej wytłumaczyć obcesowość swego poprzedniego zachowania się. Dostrzegł łzy w jej przerażonych oczach, bo nagłe jego zniknięcie z arkuszem skryptu wymiotło jej z głowy wszelką myśl o grze.
‒ Bardzo panią przepraszam ‒ rzekł do niej ze skruchą. ‒ Bodajbym wcale tu nie przychodził.
‒ Tak samo pomyślałam ‒ odrzekła uśmiechając się wymuszenie. ‒ Co to była za sprawa z tamtym arkuszem? Już wiem: pan jest detektywem.
‒ Tak ‒ powiedział Mike.
‒ Czy podał mi pan prawdę, mówiąc, że stryj... ‒ zatrzymała się, zabrakło jej słowa.
‒ Nie, skłamałem ‒ odrzekł spokojnie. ‒ Stryj pani nie żyje.
‒ Umarł! ‒ wyjąkała z przerażeniem.
‒ Zamordowano go w niezwykłych okolicznościach.
Twarz jej zbladła.
‒ Więc to jego znaleziono w Esherze?
‒ Pani wiedziała o wypadku?
‒ Było o tym w dzisiejszej gazecie ‒ rzekła.
W duchu zaklął na węszącego reportera, który trafił na ślad tej tragedii.
Zjawienie się Fossa wybawiło go od dalszych wyjaśnień. Recenzent przez chwilę cicho pomówił z Knebworthem, po czym dyrektor skinął na Brixana.
‒ Foss nie może znaleźć maszynopisu ‒ rzekł doń, oddając mu arkusz z powrotem. ‒ Mogła to być stronica konspektu przysłana nam przez jakiegoś współpracownika lub też pozostałość po naszych poprzednikach. Otrzymałem w spadku cały zapas scenariuszy razem z pracownią po poprzednim, upadłym przedsiębiorstwie.
Spojrzał niecierpliwe na zegarek.
‒ No, a teraz, kochany panie Brixan, proszę mi wybaczyć. Mam dziś nakręcić kilka scen, o dziesięć mil stąd, z bohaterką filmu, z której główki pan wymiótł wszelką myśl, która mogła mieć jakieś znaczenie dla gry.
Teraz Mike poszedł za nowym impulsem.
‒ Pozwoli pan, pojadę razem. Obiecuję, że nie będę państwu przeszkadzał.
Stary przystał bez targów i po dziesięciu minutach Brixan siedział z Adelą w autobusie, który wiózł ich na plan filmowy.
VI
Griff Towers
Przez dłuższy czas Adela nie odezwała się doń ani słowem. Była zła, że będzie jej narzucał swoje towarzystwo i zdenerwowana zbliżającą się próbą.
‒ Widzę, że jest z nami pan Lawley Foss ‒ przerwał wreszcie milczenie Mike, spojrzawszy przez ramię.
‒ Zwykle jeździ z nami ‒ odparła. ‒ W trakcie nakręcania czasami trzeba wnieść poprawki do fabuły.
‒ Dokąd teraz zmierzamy? ‒ zapytał.
‒ Do Griff Towers ‒ odpowiedziała. ‒ To duży majątek należący do sir Grzegorza Penne'a.
‒ A ja byłem przekonany, że jedziemy do Dower House.
Spojrzała na niego z wyrazem zgorszenia.
‒ To po co pan pyta, jeśli pan wie?
‒ Bo lubię, kiedy pani mówi. Grzegorz Penne? Zdaje się, że znam to nazwisko.
Milczała.
‒ Prawda, że on dłuższy czas bawił na Borneo?
‒ Ot, wstrętna postać! ‒ odrzekła z przekonaniem. ‒ Nienawidzę go!
Nie podała powodu tej odrazy i Mike pomyślał, że dyskretniej będzie nie pytać o przyczynę, ale wnet sama zaczęła mówić.
‒ Byłam dwa razy w jego posiadłości. Ma bardzo piękny ogród, w którym pan Knebworth robi czasami niektóre ujęcia. Byłam tam oczywiście tylko
w charakterze statystki, występując na dość dalekim planie. Dziś pragnęłabym, żeby tak zostało. Ten pan ma dość swoiste pojęcie o kobietach, a zwłaszcza o aktorkach. Dzięki Bogu w Griff ma być nakręcona tylko jedna scena i może go nie będzie w domu, ale to mało prawdopodobne. Jest zawsze, kiedy ja tam przyjeżdżam.
Mike spojrzał na nią spod oka. Wrażenie, jakie wywarła na nim jej uroda, było bardziej niż ustalone. Z twarzy jej przebijała pewna duma; z ciemnych oczu prawość, która mówiła mu wszystko, czego chciał dowiedzieć się odnośnie jej postawy wobec nadskakiwań nie znanego mu pana.
‒ Rzecz dziwna, że wszyscy baronetowie jakoś źle wyglądają w powieściach ‒ rzekł do niej. ‒ A jeszcze dziwniejsze, że ci, których znałem osobiście, byli to przeważnie ludzie wyjątkowo moralni. Nudzi panią moja obecność, prawda? ‒ zapytał.
Obrzuciła go spojrzeniem.
‒ Tak, trochę ‒ odrzekła szczerze. ‒ Widzi pan, gram tu o wielką stawkę. Spotkało mnie szczęście, jakie nie zdarza się nigdy statystce, chyba że gdzieś w powieściach. Okropnie lękam się, jak mi to pójdzie. Pan irytuje mnie, a co peszy mnie jeszcze bardziej, to okoliczność, że pierwsza scena ze mną ma być nakręcona właśnie w Griff Towers. Jakże go nienawidzę! ‒ rzekła prawie ze wściekłością. ‒ Och, to ogromne, ponure domisko, te jego potworne, wypchane tygrysy i przerażające miecze.
‒ Miecze? ‒ zapytał pośpiesznie. ‒ Co to znaczy?
‒ Pełno ich tam na ścianach, tych wschodnich mieczy. Wzdrygam się na ich widok. A sir Grzegorz zachwyca się nimi; opowiadał panu Knebworthowi, ostatnim razem gdyśmy tam byli, że są tak ostre dzisiaj, jak były po wyjściu z rąk ich twórców, choć niektóre z nich mają już po trzysta lat. To jakiś niezwykły człowiek; potrafi na przykład rozciąć jabłko na pańskiej ręce, nie zadrasnąwszy jej nawet.
‒ A oto i dom ‒ wskazała. ‒ Już przechodzą mnie ciarki.
Griff Towers był jednym z tych ponurych gmachów, postawienie których należało do największych ambicji bogaczy z doby pierwszych lat panowania królowej Wiktorii. Jedyna szara wieża, umieszczona na lewym skrzydle, nadawała nieforemny wygląd, ale nawet to zniekształcenie nie było w stanie
oderwać uwagi widza od prostokątnej brzydoty gmachu. Budynek wyglądał na bardzo obnażony, mury bowiem pozbawione były jakiejkolwiek roślinności.
‒ Podobne do jakichś koszar ‒ komentował Mike. ‒ Z placem na defilady od frontu.
Minęli bramę paradną i autobus zatrzymał się w połowie drogi. Ogrody musiały być gdzieś z tyłu, bo w nieciekawej fasadzie domu nie było nic takiego, co mogłoby zwrócić uwagę jakiegoś najbardziej nawet niewybrednego filmowca.
Detektyw zeskoczył na ziemię i zastał Knebwortha już czuwającego nad wyładowaniem kamer i reflektorów. Za autobusem nadjechał spory wóz z pozostałym sprzętem.
‒ O, już i pan tu? ‒ zawołał Jack. ‒ Więc teraz bardzo proszę o łaskawe nieprzeszkadzanie nam. Mam roboty powyżej głowy.
‒ A ja właśnie proszę, żeby pan wziął mnie do pracy w charakterze statysty.
Stary spojrzał nań ze zdziwieniem.
‒ Co panu przychodzi do głowy? ‒ zapytał podejrzliwie.
‒ Mam poważny powód, aby o to prosić. Obiecuję, że w niczym nie sprawię panu kłopotu. Mówiąc ściśle, muszę być tu w pobliżu przez resztę dnia i muszę jakoś to upozorować.
Jack Knebworth przygryzł usta, podrapał się po brodzie i rzekł zasępiony:
‒ Zgoda. Może pan nada się do czegoś, choć dyrygowanie takim amatorem to dodatkowa mitręga. A jeśli pana sfilmujemy podczas tej przejażdżki, to już będzie pańskie szczęście.
Wśród przybyłego towarzystwa znajdował się młody, wysoki mężczyzna, którego włosy były sczesane od czoła na tył głowy i tak pięknie ułożone, iż wyglądały jakby je sklejono i polakierowano. W czasie podróży siedział z lewej strony Adeli i nie wyrzekł ani słowa. Teraz zaś gdy zobaczył Mike'a, podszedł z rękoma w kieszeniach do zaaferowanego dyrektora i zapytał tonem urazy:
‒ Panie Knebworth, co to za dudek?
‒ Jak to dudek? ‒ odgryzł się stary. ‒ Pan mówi o Brixanie? To nowy statysta.
‒ Ach tak! Statysta? ‒ rzekł młodzik. ‒ To diablo niemiła sprawa, kiedy
statyści pchają się między pierwsze figury! A ta tam Leamingtonówna, zobaczy pan, popsuje panu cały obraz, daję słowo!
‒ Tak? Daje pan słowo? ‒ warknął Knebworth. ‒ Uważa pan, panie Connolly, nie jestem na tyle zadurzony w pańskiej grze, żebym miał z góry przesądzać, iż jeśli to statystka, to zaraz popsuje mi robotę.
‒ Nigdy w życiu nie stawałem do roli mając za bezpośrednią partnerkę takie nic jak statystka. Mendoza to artystka w każdym calu ‒ perorował dalej pierwszy amant.
‒ Ruszaj pan sobie, nic tu po nim, zanim go nie wezwą! ‒ huknął dyrektor. ‒ Jak będę potrzebował jakiejś rady, to w dyrdy polecę do takich gołowąsów jak pan, a jakże! Na razie mam pana dosyć.
Reggie Connolly ruszył z miejsca, wzruszając ramionami i wyrażając tym swoje przekonanie, że jeśli film poniesie klapę, nie on będzie za to odpowiedzialny.
Stojąc w drzwiach sir Grzegorz Penne przyglądał się całemu towarzystwu. Był to krępy mężczyzna, a słońce na Borneo nadało jego cerze barwę ciemnobrunatną. Twarz miał pooraną bruzdami, oczy jego patrzyły na świat przez dwie wąskie szpareczki. Zaokrąglony, kobiecy podbródek był jedyną częścią jego oblicza, której słońce oraz mocne podniety nie odebrały naturalnego wyglądu.
Mike, zgadując kogo ma przed sobą, śledził go uważnie. Penne zbliżał się do nich. Miał na sobie strój do golfa, kratka o przeważającej barwie czerwonej, i z takiego samego materiału czapkę głęboko nasuniętą na oczy. Wyjąwszy z ust niedopałek cygara, nagłym i charakterystycznym dla niego ruchem przeciągnął palcami po resztce swych wąsów.
‒ Dzień dobry, panie Knebworth! ‒ zawołał.
Głos jego był nieprzyjemny, jakby go nigdy w życiu nie łagodził śmiech albo nie modulowało żadne przyjaźniejsze, ludzkie uczucie.
‒ Dzień dobry, sir Grzegorzu!
Stary Knebworth odłączył się od reszty towarzystwa.
‒ Daruje mi pan, że spóźniłem się.
‒ Proszę nie tłumaczyć się ‒ odrzekł tamten. ‒ Ale swoją drogą rzeczywiście myślałem, że będziecie wcześniej. Przywiózł pan moje dziewczątko?
‒ Pańskie dziewczątko? ‒ Jack spojrzał nań szczerze zdziwiony. ‒ Czy pan ma na myśli Mendozę? Nie, jej nie ma tu.
‒ Nie o Mendozie myślę, jeżeli tak nazywa się tamta czarnobrewa. No, niech się pan nie lęka, żartowałem tylko.
Która do diabła miałaby być jego dziewczątkiem? ‒ pomyślał Jack, nie wiedząc o dwóch niefortunnych przejściach, jakie nie doceniana statystka miała podczas poprzednich wizyt. Tajemnica szybko jednak wydała się, ponieważ baronet zmierzał wolnym krokiem do miejsca, gdzie stała Adela Leamington, udając, że studiuje swój skrypt.
‒ Dzień dobry, panienko ‒ rzekł do niej, uchylając tylko nieco czapki.
‒ Witam pana ‒ odrzekła chłodno.
‒ Pani nie dotrzymała swojej obietnicy. ‒ Żartobliwie pokiwał głową. ‒ Oj kobiety, kobiety!
‒ Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek składała panu jakąś obietnicę ‒ spokojnie odpowiedziało dziewczę. ‒ Pan mnie prosił o przybycie na obiad do siebie, a ja powiedziałam, że to niemożliwe.
‒ Obiecałem przysłać auto po panią. Proszę nie mówić, że to daleka droga. ‒ I ścisnął ramię dziewczyny w sposób, który, choć miał przypominać ojcowski, napełnił Adelę wstrętem.
Wyrwała ramię i odwracając się tyłem do swego dręczyciela, pobiegła do Jacka Knebwortha z naiwną prośbą o informacje, co do pewnego wiersza, który był wcale wyraźny.
Stary Jack zrozumiał wszystko. Śledził grę spod oka, rozpoznając wszystkie symptomy.
‒ No to nakręcamy ostatni raz w Griff Towers! ‒ rzekł do siebie.
VII
Miecze
Towarzystwo oddaliło się pozostawiając Brixana z baronetem. Czas jakiś Grzegorz śledził dziewczynę iskrzącymi się oczami, po czym spostrzegłszy obecność Mike'a skierował nań chłodne, zuchwałe spojrzenie.
‒ Co pan za jeden? ‒ zapytał zmierzywszy go od stóp do głowy.
‒ Statysta ‒ rzekł Mike.
‒ Statysta! Aha, takie coś, co to pudruje sobie twarz i tak dalej, i w tym guście... To dopiero życie dla mężczyzny!
‒ Bagatela. Inni mają życie gorsze od mojego ‒ odparł młodzian, zachowując antagonizm na później.
‒ Czy zna pan tę małą, jak jej tam... Leamington, zdaje się? ‒ zapytał baronet.
‒ Nawet bardzo dobrze.
‒ Ach tak? ‒ wykrztusił sir Penne dużo uprzejmiej. ‒ To bardzo miłe stworzonko. Wcale ponad miarę przeciętnej statystki. Mógłby pan przyjechać z nią wieczorem na kolację. Z panem przyjechałaby na pewno!
W skurczu nabrzmiałych jego powiek Mike wyczytał porozumiewawcze mrugnięcie. W szkaradnej tej postaci było coś takiego, co zaintrygowało młodego detektywa. Miał oto przed sobą żywiołowo pierwotną naturę, ubrane w ludzką skórę zwierzę z rozumem; a jednak musiało być w tym człowieku coś więcej, skoro piastował wysoką godność w rządzie.
‒ Czy pan bierze dziś udział w grze? Jeżeli nie, to chodźmy do mnie, obejrzy pan moje miecze.
Mike domyślał się, że dla jakichś powodów, przypuszczalnie wobec jego przyznania się do znajomości z Adelą, Penne chce wejść z nim w układy.
‒ Nie, dzisiaj nie gram ‒ odrzekł.
Sir Penne jakby zgadł, że młodzieniec przed opuszczeniem Griff Towers chciałby obejrzeć jego zbiór.
Wrócił do podjętego wcześniej tematu, gdy kierowali się ku domowi.
‒ Jak rzekłem, panna Adela jest ponad przeciętną miarę statystki. Młoda, naturalna i taka dziewicza! Co mi po mędrkujących kobietach, dla których nie masz tajemnic! Nie znoszę takich. Dziewczyna powinna być jak wiosenny kwiatek. Pokaż mi pan fiołek z pierwiosnkiem, a oddam ci cały kosz róż za jeden płateczek takich skromnych, leśnych niewiniątek.
Mike słuchał tego ze wstrętem. Przecież Penne gadał rzeczy ohydne, potworne! Były chwile, że Brixanowi trudno było powstrzymać się od spoliczkowania tej cynicznej postaci. Jeżeli zapanował nad sobą, to jedynie dzięki
temu, że stosował wobec swego rozmówcy postawę, której trzyma się przyrodnik mający do czynienia z gadami.
Ogromny hol, do którego weszli, wyłożony był kamiennymi płytami. Na ścianach były porozwieszane osławione miecze. Były ich krocie ‒ puginały, szable tureckie, starożytne miecze japońskie, kordelasy z rękojeścią ochronną, miecze oburęczne, jakich imali się dawno pomarli rycerze krzyżowi.
‒ Jak się panu podobają, hę? ‒ zagadnął sir Grzegorz z dumą entuzjasty-zbieracza. ‒ Wśród nich nie ma ani jednego, do którego mógłby pan dobrać parę na świecie; a to tylko ot, raptem śmiecie z mojej kolekcji. Zobaczy pan dalej.
Poprowadził gościa szerokim korytarzem, do którego światło wpadało przez okna umieszczone w pewnych odstępach od siebie i tu znowu ściany pokryte były błyszczącym orężem. Otworzywszy drzwi sir Grzegorz wpuścił gościa do dużego pokoju, który widocznie był biblioteką, choć wolumenów tu było niewiele, i o ile Brixan mógł sądzić z pierwszego wejrzenia, były to książki pospolite, spotykane na ogół po domach szlachty wiejskiej.
Nad gzymsem kominka znajdowały się dwa wielkie miecze o kształcie, jakiego Mike nigdy dotąd nie widział.
‒ Jak się panu podobają?
Zdjął jeden z nich i wyciągnął z pochwy.
‒ Nie próbuj pan ostrza, o ile nie chcesz skaleczyć się. Można tym przepołowić włos, ale równie dobrze dałoby się rozciachać i pana, tak że zanim byłbyś pan w stanie zmiarkować, co się stało, już rozpadłbyś się na dwie połowy.
Nagle, bez widocznego powodu, wypadłszy z dobrodusznego tonu, prawie wydarł miecz z rąk mężczyzny, a włożywszy go do pochwy, zawiesił na miejsce.
‒ Ma pan go zapewne z Sumatry, nieprawdaż?
‒ Nie, pochodzi z Borneo ‒ odrzekł baronet.
‒ Z ojczyzny łowców głów.
Sir Grzegorz, zmarszczywszy czoło, popatrzył dokoła.
‒ I to nie, bo pochodzi z niemieckiego Borneo.
Najwidoczniej z tą bronią wiązały się jakieś niemiłe wspomnienia. Czas
dłuższy wpatrywał się w ogieniek pełgający na kominku, po czym rzekł:
‒ Zabiłem człowieka, do którego to należało. ‒ Gość wyczuwał, że było to powiedziane raczej do siebie samego. ‒ Przynajmniej tak myślę, że zabiłem.
Znowu spojrzał dokoła. Teraz Brixan mógłby przysiąc, że w twarzy sir Penne'a malował się przestrach.
‒ Siadaj pan ‒ wskazał na niski taboret. ‒ Golniemy sobie.
Nacisnął dzwonek i na wezwanie, ku zdziwieniu Mike'a, zjawił się niskiego wzrostu cudzoziemiec, drobna postać miedzianego koloru, naga do pasa. Grzegorz wydał mu polecenie w jakimś nie znanym dla gościa języku, choć ze świszczących zgłosek można było wnioskować, że w malajskim, i służący, czołobitnie ukłoniwszy się, zniknął. Po chwili zjawił się znowu, wnosząc tacę z dużą karafką i dwoma kieliszkami.
‒ Nie utrzymuję białej służby ‒ rzekł Penne, opróżniając jednym haustem zawartość swego kieliszka. ‒ Nie dla mnie! Lubię służących, którzy nie kradną i nie plotkują. Jeśli źle spisują się, można ich sprzątnąć bez ambarasu. Tego fagasa zdobyłem w zeszłym roku na Sumatrze i nie miałem dotąd lepszego odeń klucznika.
‒ Pan bywa na Borneo? ‒ spytał Mike.
‒ Tak, prawie co roku. Sprawiłem sobie jacht, stoi teraz na kotwicy w Southampton. Gdybym nie wyjeżdżał raz do roku z tego przeklętego kraju, zwariowałbym. Bo cóż tu u nas jest? Tu nie ma nic! Tu nie opłaca się siedzieć. A ten stary wariat Longvale? Knebworth mówił mi, że macie być u niego. To dopiero nadęty osioł. Zatonął cały w przeszłości, a ubiera się, jakby był chodzącą reklamą jakiejś destylarni. Wypije pan jeszcze kieliszeczek?
‒ Dziękuję, nie skończyłem tego ‒ rzekł Mike i powędrował wzrokiem w kierunku miecza nad kominkiem. ‒ Ma go pan od dawna? Wygląda na współczesny.
‒ Ładny współczesny! Ma bitych trzysta lat. W moim posiadaniu jest od roku. ‒ Tu nagle zmienił temat. ‒ Podobasz mi się pan! Jeśli kogoś polubię albo znienawidzę to od pierwszego wejrzenia. Pan jest z gatunku ludzi, którym powodzi się na Wschodzie. Ja tam zarobiłem dwa miliony. Wschód jest pełen cudów i rzeczy nie do wiary! ‒ tu wbił roziskrzony wzrok w Mike'a. ‒
Pełen też dobrych służących ‒ dodał znacząco, cedząc wyrazy. ‒ Czy chciałby pan zobaczyć doskonałego służącego?
Było coś szczególnego w tonie jego pytania i Mike skinął głową na znak zgody.
‒ Chciałbyś pan oglądać niewolnika, który nigdy o nic nie pyta, nie okaże nigdy nieposłuszeństwa, który nie kocha nikogo prócz mnie jednego ‒ tu uderzył się w pierś ‒ a jeśli nienawidzi, to tylko tych, których ja nienawidzę. Chcesz pan zobaczyć mojego wiernego i zaufanego Bhaga?
Wstał i podszedłszy do biurka zaczął manipulować pręcikiem przymocowanym do blatu. I oto rozsunęła się część ściany. Mike nie mógł nic zobaczyć; dopiero po chwili, mrużąc oczy z powodu światła dziennego, wyszła stamtąd przerażająca, przeokropna istota. Gościowi potrzeba było całej siły woli i ogromnego opanowania się, aby powstrzymać okrzyk wybiegający mu na usta.
VIII
Bhag
Był to wielki orangutan. Miał sześć stóp wzrostu. Złowieszczo przypatrywał się gościowi paciorkowatymi oczami. Miał ogromną pierś. Łapy, sięgające prawie do podłogi, były grubości ramion przeciętnego mężczyzny. Miał na sobie ciemnoniebieskie spodnie.
Przytrzymywały je szelki przeciągnięte przez bary.
‒ Bhag! ‒ zawołał sir Grzegorz tak łagodnym głosem, że Mike nie mógł uwierzyć, że to głos tego samego człowieka. ‒ Chodź tu.
Olbrzym, przewalając się z boku na bok, zbliżył się do nich stojących przy kominku.
‒ Słuchaj Bhag, ten pan to przyjaciel.
Zwierzę wyciągnęło łapę i ręka Mike'a na chwilę spoczęła w małpiej, aksamitnej w dotyku łapie. Potem podniósł ją do swego nosa i głośno obwąchał. Był to jedyny dźwięk, jaki wydał.
‒ Podaj mi cygaro ‒ zakomenderował Penne.
Małpa poszła do biurka, otworzyła szufladkę i wydostała pudełko.
‒ Nie to ‒ rzekł gospodarz. ‒ Małe.
Wypowiadał słowa wyraźnie, dobitnie, jak gdyby przemawiał do kogoś głuchego. Ohydny Bhag odniósł pudełko i przyniósł drugie.
‒ Nalej mi whisky z wodą.
Małpa spełniła rozkaz, nie rozlawszy ani kropelki; a gdy pan rzekł „dość”, zatknęła karafkę i odstawiła na stronę.
‒ Dziękuję ci, Bhag, możesz odejść.
Nie wydawszy dźwięku, małpa pokiwała się znowu w kierunku rozwartej ściany i zniknęła, po czym drzwi zamknęły się za nią.
‒ Rzeczywiście, przyznaję panu, prawie ludzka postać ‒ odezwał się gość szeptem przerażenia.
Sir Grzegorz Penne parsknął śmiechem.
‒ Lepsza niż ludzka. Bhag to najpewniejsza osłona przeciwko wszelkiemu naruszaniu mojego spokoju.
Tu oczy jego zwróciły się jakby w kierunku miecza nad kominkiem.
‒ A gdzie mieszka ten pupil?
‒ Ma własny apartamencik i czysto go utrzymuje, a jada ze służącymi.
‒ Na Boga! Co pan mówi! ‒ krzyknął Mike, a Penne znów zachichotał rozbawiony zdziwieniem gościa.
‒ A jakże, jada ze służącymi. Darzą go respektem, uważają go za swego rodzaju bożyszcze, ale że się go boją, to boją! A wiesz pan, co stałoby się, gdybym tak rzekł do Bhaga: „Ten człowiek to mój wróg”? ‒ Tu wskazał na Mike'a. ‒ Rozdarłby pana na kawałki. Jednak jest łagodny. I przebiegły! Prawie co wieczór wychodzi z domu, a dotąd nie miałem jeszcze na niego skargi ze strony okolicznych mieszkańców. Nie skradł nikomu owcy, nikogo nie przestraszył. Włóczy się nawet po lasach i, poza kuropatwą, którą czasem upoluje, nikogo jeszcze nie zabił.
‒ Od jak dawna ma go pan u siebie?
‒ Od ośmiu czy dziewięciu lat ‒ niedbale odrzekł baronet, wypijając wódkę nalaną mu przez małpę. ‒ A teraz chodźmy do aktorów. Adela to miła dziewczyna, prawda? Nie zapomni pan, że ma z nią przyjechać do mnie na kolację? Jak pan się nazywa?
‒ Brixan ‒ odrzekł detektyw. ‒ Mike Brixan.
Sir Grzegorz bąknął coś pod nosem.
‒ Zapamiętam to sobie. Brixan... Powinienem był powiedzieć to Bhagowi. On też chciałby wiedzieć.
‒ Dajmy na to, że pan powie; czyż rozpozna mnie znowu? ‒ rzekł gość ze śmiechem.
‒ Czy rozpozna? ‒ pogardliwie odparł baronet. ‒ Nie tylko, że rozpozna, ale potrafi też wyśledzić pana. Zwrócił pan uwagę, jak obwąchał sobie łapę? W ten sposób zakodował sobie pana w pamięci. Gdybym mu rzekł: „Idź i zanieś to Brixanowi”, znalazłby pana.
Gdy doszli do pięknego ogrodu poza domem, pierwsza scena była już nakręcona. Na twarzy Knebwortha igrał uśmiech zadowolenia ‒ znak, że wbrew przewidywaniom Adela sprostała postawionemu przed nią zadaniu.
‒ Ta dziewczyna to złote jabłko ‒ rozpoczął Jack od razu. ‒ Aktorka amatorka, ale stworzona do ekranów; wprost nie chce się temu wierzyć. A pan czego tu?
Zwrócił się do Connolly'ego, który nie speszony tym pytaniem, rzekł:
‒ Panie dyrektorze, nie dano mi większego pola do popisu w tej scenie. To nie jest słuszne, panie dyrektorze. Wobec tego wnioskuję, że zamiast mnie, może byłoby lepiej ucharakteryzować tamtego dudka ‒ statystę.
Dyrektor prychnął.
‒ Nie pańska rzecz. Patrzcie go! A Mendoza żaliła się, że pana właśnie za wiele w tym obrazie.
Tymczasem Mike, rozglądając się dokoła, spostrzegł, że Grzegorz Penne zmierzał do miejsca, gdzie stała Adela. W podnieceniu, w jakie wprawiła ją udana gra, na moment zapomniała o urazie do człowieka, którym tak bardzo pogardzała.
‒ Zanim pani odjedzie, chcę z panią pomówić ‒ rzekł zniżając głos. Zaśmiała się.
‒ No, zgoda, w tym wypadku trafił pan na dobrą chwilę.
‒ Chcę wyrazić, jak bardzo martwi mnie to, co między nami zaszło ostatnim razem. Szanuję panią za słowa, które wyrzekła wtedy. Tak, panny mają prawo zachować swoje pocałunki dla mężczyzn, których kochają. Czy dobrze mówię?
‒ Oczywiście. Proszę już o tym nie wspominać.
‒ Nie miałem prawa całować pani wbrew jej woli, zwłaszcza że znajdowała się pod moim dachem. Przebacza mi pani?
‒ Przebaczam ‒ odrzekła i chciała już odejść, lecz przytrzymał ją za rękę.
‒ Będzie pani u mnie dziś na kolacji? ‒ Spojrzał w stronę Mike'a. ‒ Pani przyjaciel zapewnił mnie, że przywiezie panią.
‒ Jaki przyjaciel? ‒ żachnęła się zdziwiona. ‒ Czy to mowa o panu Brixanie?
‒ Tak. Po co pani przyjaźni się z takimi ludźmi? Nie mówię o nim nic złego, osobiście podobał się mi. Więc przyjedzie pani?
‒ Obawiam się, że nie ‒ odrzekła i dawna odraza zaczęła wzbierać w niej znowu.
‒ Dziecinko ‒ rzekł do niej poważnie. ‒ Ofiaruję ci wszystko, czego tylko zapragniesz. Po co masz zaprzątać sobie główkę tym mało opłacalnym aktorstwem? Jeśli zechcesz, założę ci własne przedsiębiorstwo filmowe i dam ci najlepszy samochód.
Zadrżała z oburzenia, a oczy jej zapałały niby dwa ogniste punkciki.
‒ Nie potrzebuję niczego, mam wszystko ‒ odrzekła.
Wściekała się na Brixana. Jak śmiał twierdzić, że ona przyjmie takie zaproszenie? Ten nowy gniew prawie że złagodził jej niechęć do prześladowcy.
‒ A on jednak przyjdzie dziś wieczorem, proszę mu powiedzieć, że ma panią przyprowadzić. Dziś wieczorem czekam. Słyszy pani? Nocujecie u starego Longvale'a, a więc łatwo można się wymknąć.
‒ Nie uczynię nic podobnego. Pan nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi ‒ odpowiedziała spokojnym tonem. ‒ Wszystko, co tu usłyszałam, jest obelgą dla mnie.
I odwróciwszy się odeszła. Mike chciał coś rzec do niej, ale ominęła go z wysoko podniesioną głową i wyrazem twarzy, który przeraził go, aczkolwiek po chwili zastanowienia się mógł zrozumieć przyczynę tego.
Kiedy spakowano sprzęt i towarzystwo zajęło swoje miejsca w autobusie, Mike spostrzegł, że Adela usadowiła się rozmyślnie pomiędzy Knebworthem a dąsającym się pierwszym amantem, wybrał więc dla siebie miejsce w pewnej odległości od niej.
Już mieli ruszyć, gdy sir Grzegorz podszedł i wspiąwszy się na stopień wozu, zwrócił się do Brixana:
‒ Pan mówił, że ją przywiezie. Czekam więc.
‒ Jeżeli powiedziałem ‒ odrzekł Mike ‒ to musiałem być pijany. Panna Leamington sama rozporządza swoją osobą. Z mojej strony byłoby bardzo niewłaściwe dawać jej podobnie złą radę, żeby wybrała się na kolację sam na sam z panem czy z jakimś innym mężczyzną.
Po tym, co wypalił, powinien nastąpić wybuch gniewu. Ku jego zdziwieniu krępak zaśmiał się tylko i filuternie pokiwał mu kilka razy ręką, jakby życząc szczęśliwej drogi. Gdy wehikuł wyjeżdżał już poza bramę, Mike obejrzał się raz jeszcze i spostrzegł, że Penne z kimś rozmawia. Okazało się, że z Fossem, który z jakiegoś powodu nie zabrał się z całą ekipą.
IX
Protoplasta rodu
Dower House stał na uboczu od głównego traktu. Długo ciągnącą się masą niskich budynków wyrastał spoza zapuszczonego płotu i rozsypującego się muru. Niegdyś nad całym obejściem czuwał odźwierny, jego przybudówka, stojąca przy bramie, była obecnie nie zamieszkana i dach jej przeświecał dziurami. Bramy nie zamykano już od dawien dawna; połamana opierała się bezwładnie o mur. Piękny niegdyś trawnik przedstawiał się dziś jako jedno kłębowisko zielska. W jednym tylko skrzydle budowli okna były całe, inne powybijane albo tak zabrudzone, że wyglądały jakby je zamalowano.
I oto Mike po raz pierwszy ujrzał na własne oczy pana Sampsona Longvale'a. Wyszedł im na spotkanie. Jego łysina błyszczała w południowym słońcu, miał na sobie obcisłe, płowego koloru spodnie, aksamitną kamizelkę ze staromodnym krawatem. Wszystko to odpowiadało opisowi, jaki dał o nim Grzegorz Penne.
‒ Bardzo mi miło witać pana u siebie, panie Knebworth. Dom mój jest wprawdzie ubogi, ale witam w nim pana z całego serca! Czekam na państwa w jadalni, z herbatą. A tymczasem zechce pan łaskawie zaznajomić mnie z członkami swojego towarzystwa.
Dworskość i staroświecka dostojność gospodarza zrobiły oszałamiające wrażenie i Mike poczuł dużo sympatii dla pięknego, starego pana, który wnosił do atmosfery współczesności urok i powiew lat dawnych.
‒ Pragnąłbym za dnia jeszcze nakręcić scenę ‒ rzekł dyrektor ‒ ale mogę dać zespołowi mały kwadransik. ‒ Rozejrzał się dokoła. ‒ A gdzież Foss? ‒ zapytał. ‒ Muszę zmienić scenę.
‒ Pan Foss mówił, że nadjedzie wkrótce z Griff Towers ‒ udzielił informacji ktoś z towarzystwa. Pozostał tam, bo miał do pomówienia z sir Grzegorzem.
Jack Knebworth mocno zaklął na marudę.
‒ Przypuszczam, że nie pozostał tam w celu pożyczenia pieniędzy. Ten gałgan popsuje mi kredyt, jeśli nie będę miał się na baczności. ‒ Zwrócił się z tym zarzutem do swojego nowego „statysty”. Być może myślał, że nikt inny w całym towarzystwie nie nadaje się do tego rodzaju zwierzeń bez naruszenia dyscypliny.
‒ Czy ma do tego powód?
‒ Zawsze brak mu grosza i zawsze próbuje zarobić w jakiś głupi sposób, który następnie pakuje go w jeszcze gorsze kłopoty materialne. Jeżeli ktoś tak postępuje, jest już o krok od więzienia. Czy pan tu chce nocować? Myślę, że nie uda się to panu ‒ rzekł zmieniając temat rozmowy. ‒ Chyba wróci pan do Londynu.
‒ Dziś nie wrócę. Ale proszę nic sobie z tego nie robić. Zwłaszcza panu nie chciałbym sprawiać kłopotu swoją osobą.
‒ Chodź pan, przedstawię go gospodarzowi ‒ rzekł Knebworth. ‒ To jest śmieszny, stary dziwak, ale ma serce dziecka.
‒ Może pan z kilku osobami ‒ zwrócił się Longvale do Knebwortha ‒ będzie łaskaw wypić herbatę w moim gabinecie?
‒ Owszem, ale to nadmiar łaski. Czy pan już wcześniej widywał się z panem Brixanem? ‒ Tu wskazał na Mike'a.
Stary szlachcic uśmiechnął się.
‒ Spotykałem się z nim, jednocześnie nie zdając sobie z tego sprawy. Nigdy nie pamiętam nazwisk ‒ defekt, który też był przywarą mojego pradziada Karola. Miało to takie następstwa, że przy pisaniu swych pamiętników popełniał nieraz nadzwyczajne qui pro quo.
Poprowadził ich do wąskiego pokoju. Pułap jego był wsparty na czarnych belkach. Boazeria ścian, wypolerowana i wytarta rękoma całych pokoleń, musiała pochodzić sprzed pięciuset przynajmniej lat. Nie było tu żadnych mieczy, co zauważył dla siebie Mike, uśmiechając się w duchu. Wisiał natomiast portret pięknego, starego pana o pociągającej godności w wyrazie twarzy. Chcąc użyć odpowiedniego słowa do określenia tej godności, należałoby powiedzieć: bił odeń wprost majestat!
Po herbacie wszyscy wyszli do pracy, a Mike przyglądał się nakręcaniu ostatnich scen dziennych, zachwycając się umiejętnością plastycznej gry Adeli. Znał się dosyć na filmie, aby rozumieć, co znaczy dla dyrektora posiadanie osoby, która jest w stanie z taką dokładnością odtwarzać przeżycia i ruchy dyktowane przez reżysera.
W innych okolicznościach Mike śmiałby się patrząc, jak Jack Knebworth, pouczając Adelę, udawał młodą panienkę i składał wstydliwie policzek na złożone, niby do modlitwy, ręce. Drobił przy tym maleńkimi kroczkami od jednego końca sosny do drugiego. Rozumiał, że Amerykanin był w tej chwili budowniczym, zaledwie szkicującym kształt budowli, a mistrzyni pozostawiał uwydatnienie delikatnych zarysów, jakie mają zachwycić oczy świata. Nie była już teraz Adelą Leamington, a przedzierzgnęła się w Rozellę, dziedziczkę majętności, której usiłował ją pozbawić zły krewniak. Mike'owi przypominało to trochę „Kota i kanarka”, trochę „Cudownego człowieka”. Po zakończeniu sceny oględnie wspomniał o tym dyrektorowi.
‒ Przypuszczałem, że to poniekąd plagiat ‒ rzekł nie speszony Knebworth. ‒ Jest to scenariusz Fossa, a nie chciałem zadawać sobie trudu sprawdzenia, na ile właściwie jest oryginalny.
Rozstawszy się z dyrektorem, Mike wszedł do salonu i stanął przy oknie, zastanawiając się nad tajemnicą niezwykłego wrażenia, jakie wywarła na nim Adela. Znał wiele pięknych kobiet z wszelkich warstw społecznych. Znał dobre i złe, wpakował kilka do więzienia. Lubił też wiele kobiet, jedną prawie kochał, a oto teraz musiał się przyznać, analizując na chłodno swoje wzruszenia, że znalazł się w niebezpieczeństwie zadurzenia się w dziewczynie, której przed dzisiejszym porankiem nigdy dotąd nie widział.
‒ Co jest absurdem ‒ wyrzekł głośno.
‒ Co ma być absurdem? ‒ zapytał Jack Knebworth, wszedłszy niepostrzeżenie do pokoju.
‒ Ja również zastanawiałem się nad tym, o czym to pan tak myśli ‒ uśmiechnął się stary pan Longvale, który obserwował Mike'a w milczeniu.
‒ Ja, ano tak, myślałem o portrecie. ‒ I obróciwszy się wskazał na malowidło nad kominkiem, a to co mówił wyglądało na prawdę, gdyż wątek tej samej myśli udzielił się wszystkim. ‒ Twarz tej postaci zdaje mi się być znajoma, co jest absurdem, bo to przecież stary obraz.
Pan Longvale zapalił dwie świece i podszedł z jedną z nich do portretu. Mike spojrzał znowu i powtórnie uderzył go majestat twarzy.
‒ To jest mój pradziad po kądzieli, Karol Henryk ‒ rzekł pan Longvale z dumą ‒ lub, jak nazywamy go w rodzinie, „Wielki pan”.
Gdy stary to mówił, twarz Brixana była częściowo zwrócona ku oknu. Nagle poczuł, że pokój zatańczył mu przed oczami, Jack Knebworth spostrzegł, że detektyw pobladł, więc schwycił go za rękę.
‒ Co panu? ‒ zapytał.
‒ Nic ‒ odrzekł Mike niepewnym głosem.
Knebworth spojrzał też w kierunku okna.
‒ Co to było? ‒ zapytał.
Mimo dwu świec i słabego, mętnego światła, jakie wpadało z ogrodu, pokój pogrążony był w mroku.
‒ Pan zauważył to? ‒ zapytał Brixan, a podbiegłszy do okna wyjrzał na zewnątrz.
‒ Co się stało? ‒ zainteresował się gospodarz.
‒ Mogę przysiąc, że widziałem głowę w oknie. Czy pan też to zauważył, panie Brixan? ‒ podniecił się dyrektor.
‒ Coś zauważyłem ‒ rzekł Mike wahając się. ‒ Pójdę do ogrodu.
‒ Miałem wrażenie, że to była głowa małpy ‒ kontynuował filmowiec.
Mike przytaknął. Chwiejnym krokiem wyszedł do ogrodu, a wyjąwszy browning z kieszeni od spodni, odchylił bezpiecznik i przełożył broń do marynarki.
Zniknął im z oczu, a w pięć minut później Knebworth ujrzawszy, że kroczy ścieżką ogrodową, wybiegł mu na spotkanie.
‒ Widział pan to coś?
‒ Nie. Musiał się pan pomylić.
‒ A czyż pan tego nie widział również?
‒ Zdawało mi się, że widziałem coś takiego ‒ odrzekł przybierając niedbały ton. ‒ Kiedy ma pan zamiar nakręcić nocne zdjęcia?
‒ Panie Brixan, pan widział coś, czy była to twarz?
Skinął głową.
X
Otwarte okno
Kiedy szedł ścieżką przez ogród, usłyszał warkot nadjeżdżającego samochodu, a równocześnie w tej samej chwili, z sykiem i trzaskiem jupiterów, mocne światło rozwidniło frontową ścianę siedziby Longvale'a. Szofer za parkanem, zatrzymawszy motor, wyskoczył z auta, wpatrując się w niezwykłe zjawisko.
‒ Co tu się stało? ‒ zapytał z ciekawością.
‒ Robią zdjęcia filmowe ‒ rzekł Mike.
‒ Ach, tak? Wiem, robota Knebwortha.
‒ Dokąd pan jedzie? ‒ zmienił temat „statysta”. ‒ Przepraszam, że pytam, ale może do Chichesteru, zrobiłby mi pan wielką łaskę, biorąc mnie ze sobą.
‒ Bardzo proszę ‒ odparł nieznajomy. ‒ Niech pan siada. Jadę wprawdzie do Perworth, ale jeśli dowiozę pana do miasta, nie będzie to dla mnie zbyt duży nakład drogi.
Zanim dojechali, szofer zasypywał Mike'a pytaniami zdradzającymi to typowe zainteresowanie, jakie budzi wśród laików praca filmowców.
Brixan wysiadł niedaleko rynku i skierował się do pewnego znajomego, swojego byłego nauczyciela, który oprócz innych rzeczy miał piękną bibliotekę. Wymówiwszy się od kolacji, na którą zapraszał go gościnny belfer, powiedział mu bez ogródek, w jakim celu przybywa, na co stary profesor zaśmiał się.
‒ Nie przypominam sobie, Mike, żebyś za tamtych dawnych czasów był zbyt pilnym studentem, ale proszę, korzystaj sobie do woli z mojej biblioteki. Pewnie wymknął ci się z pamięci jakiś wiersz z Wergiliusza. Mogę przydać ci się w tym polowaniu.
‒ Nie o Wergiliusza mi chodzi, mistrzu ‒ zaśmiał się Mike. ‒ O coś bardziej pełnokrwistego, tętniącego życiem.
Zabawił w bibliotece przez dwadzieścia minut, a gdy wyszedł stamtąd, z oczu jego można było wyczytać triumf.
‒ Jeśli wolno ‒ rzekł ‒ chciałbym skorzystać z pańskiego telefonu. ‒ Po chwili był już połączony z Londynem.
Przez dziesięć minut rozmawiał ze Scotland Yardem, a potem wszedł do jadalni, gdzie dawny jego profesor, stary kawaler, samotnie spożywał kolację.
‒ Proszę wyświadczyć mi jeszcze jedną przysługę ‒ rzekł. ‒ Czy nie ma pan przypadkiem, w swoim przybytku ciszy i spokoju, rewolweru automatycznego strzelającego większymi kulami niż te? ‒ Położył swoją broń na stole.
‒ Owszem, mam. Do kogóż to myślisz strzelać, do słoni?
‒ Do czegoś jeszcze bardziej niebezpiecznego.
Spędzili pięć minut na oczyszczaniu rewolweru, który czas jakiś nie był już w użyciu, po czym włożywszy broń do kieszeni, pożegnał się z gospodarzem.
Wynajął samochód i powrócił do Dower House. Jack Knebworth nie zauważył jego zniknięcia. Przy wejściu do ogrodu spotkał go Longvale ubrany w płaszcz z kilku pelerynkami i w miękki, jedwabny kapelusz, spod którego wyglądał krótki warkoczyk.
‒ Chciałbym chwileczkę pomówić z panem, panie Brixan ‒ rzekł doń cichym głosem, idąc z nim do domu. ‒ Przypomina pan sobie zmieszanie pana Knebwortha, gdy wydawało mu się, że dojrzał jakąś postać zaglądającą do pokoju przez okno?
Mike skinął głową.
‒ Otóż kwadrans temu przechodziłem przez ogród, a tu nagle przede mną wyrosła jakby z ziemi olbrzymia postać i skierowała się ku tym krzakom ‒ wskazał ręką w kierunku zarośli.
‒ Chciałbym obejrzeć to miejsce ‒ odrzekł Mike.
Wyszli i skierowali się w stronę zarośli, ale nie zauważyli żadnych śladów.
Po jakimś czasie Brixan wyszedł znowu do ogrodu w poszukiwaniu Adeli. Skończyła swą scenę i teraz przyglądała się skradającym się ruchom dwu ekranowych „czarnych typów”, którzy czołgali się wzdłuż muru w zmniejszonym świetle jupiterów.
‒ Daruje mi pani ‒ rzekł do niej ‒ że zadam jej dwa dosyć zuchwałe pytania. Czy ma pani z sobą kompletną zmianę ubrania?
‒ Dlaczego pan pyta o to? ‒ odrzekła spojrzawszy na niego ze zdziwieniem. ‒ Oczywiście, że mam. Zwykle biorę z sobą inne ubrania na wypadek zmiany pogody.
‒ To jedno pytanie. A teraz drugie. Czy nie zgubiła pani dziś czegoś w Griff Towers?
‒ Zgubiłam rękawiczki. Czy pan je znalazł?
‒ Niestety. A kiedy je pani zgubiła?
‒ Zdaje mi się, że w chwili ‒ tu zatrzymała się ‒ nie, to głupie przypuszczenie, ale...
‒ Co pani pomyślała? ‒ nalegał.
‒ Pozwoli pan, że nie powiem. To już czysto osobista sprawa.
‒ Pewnie pani pomyślała, że sir Grzegorz wziął je sobie na pamiątkę?
Nawet w półmroku zauważył grę rumieńców na jej twarzy.
‒ Właśnie, tak mi się wydało.
‒ W takim razie fakt, czy ma pani w co się przebrać, nie jest już istotny.
‒ O czym pan właściwie mówi?
Spojrzała nań podejrzliwie. Wyczuwał, że pomyślała, iż upił się. Ale Mike daleki był w tej chwili od tłumaczenia jej swoich pytań.
‒ A teraz wszyscy idziemy spać.
Był to głos Jacka Knebwortha.
‒ Wszyscy! Z miejsca! Pan Foss wskaże pokoje. A pani będzie potrzebna jutro o czwartej z rana, dlatego proszę niezwłocznie udać się na spoczynek. Foss, czy oznaczono pokoje?
‒ Tak, każdy znajdzie na drzwiach swoje nazwisko. Dla tej pani wyznaczyłem osobny pokój. Czy dobrze?
Adela pożegnała się z detektywem i udała się wprost do swego pokoju. Było to niewielkie pomieszczenie, skromnie umeblowane. Stało w nim
staroświeckie łóżko, komoda, na niej lustro, mały stolik, krzesło ‒ nic więcej. Przy płomyku świecy widać było, że podłogę świeżo wyszorowano; środek pokoju przykrywał wyszargany dywanik.
Zamknęła drzwi, zgasiła świecę, a rozbierając się po ciemku, podeszła do okna i otworzyła je. Pośrodku jednej z szyb spostrzegła przyklejony do szkła od zewnątrz papierowy krążek. Miała zamiar go zedrzeć, lecz pomyślała, że to może być jakaś wskazówka umieszczona przez Knebwortha dla dokładnego oznaczenia miejsca potrzebnego mu do zdjęć porannych.
Nie mogła od razu zasnąć, myślała o Mike'u. Analizowała jego postępowanie. Ostatecznie to miły człowiek ‒ rzekła do siebie; szósty zmysł kobiecy, intuicja, podsunęła jej to określenie. Uśmiechając się zasnęła.
Poczucie jakiegoś niebezpieczeństwa przebudziło ją. Siadła na łóżku, a serce waliło w niej jak młotem. Rozejrzała się po pokoju. W bladej poświacie księżyca mogła dostrzec prawie każdy kąt: nic tu jej nie zagrażało. Czyżby to, co ją rozbudziło, miało być za drzwiami? Sprawdziła ‒ były zamknięte. A okno? Przypomniała sobie, że znajdowało się niewysoko od ziemi. Podeszła więc doń i przymknęła jedną, rozwartą jego połowę. Przymykała już drugą, gdy z mroków wychyliło się wielkie, kudłate ramię i jakaś łapa schwyciła jej rękę powyżej dłoni, jak w kleszcze.
Nie wydała ani dźwięku. Stała bez tchu, śmiertelnie przerażona. Serce przestało w niej bić, uczuła na sobie zimne tchnienie śmierci. Co to? Przełamując paraliżujący strach, spojrzała na ohydną, zwierzęcą twarz ‒ dwoje krągłych, zielonych ślepiów wpatrywało się w nią.
XI
Znak na oknie
Potwór mamrotał coś i w mroku nocnym dojrzała błysk jego białych zębów. Nie ciągnął jej do siebie, trzymał tylko, jedną, łapą czepiając się pędów bluszczu na murze, drugą mocno wziąwszy ją za rękę. Znowu zamamrotał i teraz pociągnął. Szarpnęła się w tył, ale równie dobrze mogłaby marzyć o wydarciu się, gdyby ją trzymał w swym objęciu tłok maszyny parowej. Wielka kosmata noga nagle przelazła przez parapet okna, podniosła się druga łapa
i zakryła jej twarz.
Krzyk jej skonał w tym ujęciu, ktoś jednakże zdążył usłyszeć go. Z ziemi od dołu błysnęło światło. Rozległ się ogłuszający huk wystrzału. Kula trafiła gdzieś w bluszcze, uderzając w mur, i Adela usłyszała trzask rykoszetu. Małpisko zwolniło kleszczowe ujęcie i runęło w dół, znikając z oczu. Adela bezwładnie opadła na parapet okienny. Dostrzegła jakąś postać wychylającą się z zarośli i rozpoznała w niej Mike'a Brixana.
‒ Czy pani raniona? ‒ spytał cichym głosem.
Była w stanie zaprzeczyć tylko ruchem głowy, na chwilę odjęło jej mowę.
‒ Nie trafiłem go, co?
Ledwo wydobyła szept z zaschłego gardła.
‒ Myślę, że nie. Uciekł.
‒ Muszę sprawdzić.
Brixan wyjął z kieszeni elektryczną latarkę i świecił po ziemi.
‒ Ani śladu krwi. Było mi trudno trafić, bałem się zranić panią.
Gdzieś otworzyło się okno i rozległ się wśród nocy głos Jacka Knebwortha.
‒ Co to za strzelanie? To pan, Brixan?
‒ Tak jest. Proszę tutaj, opowiem, co się stało.
Zajście nie zbudziło Longvale'a ani kogoś z ekipy. Gdy Knebworth znalazł się w ogrodzie, oprócz Brixana nie było tu nikogo.
W kilku słowach detektyw opowiedział mu, czego był świadkiem, i dodał:
‒ Małpa jest własnością naszego przyjaciela Penne'a. Widziałem ją u niego dziś z rana.
‒ Co pan sądzi o tym? ‒ spytał dyrektor. ‒ Ja myślę, że zwierz łaził w pobliżu, zauważył otwarte okno, no i wlazł.
Mike zaprzeczył ruchem głowy.
‒ Nie ‒ rzekł z przekonaniem. ‒ Potwór przyszedł z wyraźnym zamiarem porwania pańskiej gwiazdy. Brzmi to arcydramatycznie i nieprawdopodobnie, ale ja, niestety, jestem tego pewien. Mówię panu, to bardzo zmyślna małpa.
‒ Ale jakże miałaby poznać Adelę? Nigdy jej nie widziała.
‒ Mogła wyczuć ją węchem ‒ odrzekł Mike. ‒ Adela zgubiła dziś swoje rękawiczki w Towers; właściwie skradł je sir Grzegorz, aby w ten sposób poznajomić Bhaga z nieomylnym dlań zapachem.
‒ Nie wierzę w to. Chociaż wiem, że te wielkie małpy są bardzo zmyślne. Zastrzelił ją pan?
‒ Nie; poza tym sądzę, że to zwierzę było już kiedyś postrzelone, inaczej ruszyłoby na mnie, tylko że wtedy byłby już z niego trup.
‒ A co pan, u licha, robił w ogrodzie? ‒ zreflektował się dyrektor.
‒ Właśnie byłem na czatach ‒ odrzekł Brixan niefrasobliwie. ‒ Poważny detektyw musi mieć na uwadze tyle spraw, że nie może wysypiać się jak zwykli śmiertelnicy. Mówiąc ściślej, postanowiłem ani na chwilę nie wychodzić z ogrodu, gdyż spodziewałem się imć Bhaga. Kto to znowu?
Otworzyły się drzwi i wątła postać, otulona szlafrokiem, wyszła przed dom.
‒ Przeziębi się pani ‒ ostrzegł Knebworth. ‒ Co się tu z panią działo?
‒ Sama nie wiem. ‒ Tu delikatnie dotknęła własnej ręki powyżej dłoni. ‒ Zamykałam okno i jakieś straszydło złapało mnie za rękę. Co to było, panie Brixan?
‒ To tylko małpa ‒ rzekł z udanym zbagatelizowaniem. ‒ Szkoda, że pani tak się przestraszyła. Przypuszczam jednak, że bardziej wyczerpująca była gra przed obiektywem.
‒ Co tam obiektyw! Pan nawet nie jest w stanie wyobrazić sobie, co to był za strach! ‒ Drżącymi rękami zakryła twarz.
‒ Zgadzam się z panią ‒ zawyrokował Jack. ‒ Winniśmy wdzięczność obecnemu tu przyjacielowi. On, zdaje się, wyglądał tej wizyty i stróżował w ogrodzie.
‒ Jak to? Pan wiedział, co tu ma nastąpić?
‒ Pan Knebworth nieco wyolbrzymia moją rolę w tym wypadku ‒ rzekł Mike. ‒ Proszę tylko nie myśleć, że w tej chwili przemawia przeze mnie właściwa bohaterom skromność. Wyczekiwałem tego jegomościa, gdyż pan Longvale widział go w pobliżu na polu. Zresztą i pan dyrektor miał podobne wrażenie.
Jack skinął głową.
‒ No więc widzieliśmy go wszyscy ‒ ciągnął Brixan dalej ‒ a ponieważ uważałem, że nowo wschodząca gwiazda nie powinna być narażona na takie małpie wizyty, zasiadłem sobie w ogrodzie i nic więcej.
Gestem nagłego impulsu wyciągnęła doń rękę.
‒ Dziękuję panu ‒ rzekła. ‒ Dotąd niesprawiedliwie oceniałam pana.
Wróciła do swego pokoju i teraz zamknęła okno. Nim jednak położyła się spać, podeszła jeszcze raz do niego i dostrzegła pełgający punkcik cygara stróżującego detektywa. Mogła spokojnie zasnąć.
Wkrótce potem Foss pukał do drzwi, budząc wszystkich, po czym pierwszy stawił się na miejscu zdjęć. W ogrodzie rozwidniało się, Foss mrukliwie przywitał się z Brixanem.
‒ Dzień dobry ‒ odpowiedział Mike. ‒ Panie Foss, czy to prawda, że wczoraj wieczorem po naszym odjeździe pan jeszcze pozostał u sir Grzegorza?
‒ Nie pańska rzecz ‒ burknął i chciał iść dalej, lecz Brixan zagrodził mu drogę.
‒ Otóż moja! I niech pan powie, dlaczego na oknie panny Leamington znalazł się biały krążek?
Wskazał mu na kółeczko zauważone wczorajszego wieczora przez Adelę.
‒ Nic o tym nie wiem ‒ odparł Foss ze złością, w głosie jego drgała jednak struna lęku.
‒ Pan nie wie? Więc kto ma wiedzieć? Widziałem, jak pan je wczoraj po południu przyklejał.
‒ No dobrze, więc powiem: to jest znak granicy pola widzenia dla operatora filmowego.
Wyglądało to na błahy wykręt. Mike widział, jak Knebworth sam wyznaczał takie granice. Przy pierwszej więc sposobności zapytał dyrektora o to.
‒ Nie wydawałem żadnych rozporządzeń w tym względzie ‒ brzmiała odpowiedź. ‒ Gdzie to jest?
Wskazał mu.
‒ W każdym razie dla mnie niepotrzebne byłyby tu jakieś znaki. Pośrodku okna? Do czego to ma służyć?
‒ To celowa robota Fossa. Okno zostało oznaczone w ten sposób na żądanie sir Grzegorza.
‒ Ale po co? ‒ zapytał Knebworth zdziwiony.
‒ Dla wskazania Bhagowi pokoju Adeli.
XII
Krzyk z wieży
Mike nie czekał już nakręcania porannych scen. Ustalił plan dalszej swojej akcji, skoro więc tylko nadarzyła się sposobność, czmychnął z Dower House i brnąc polem znalazł się na drodze prowadzącej do Griff Towers. Zauważył już przedtem polną ścieżkę, która biegła wzdłuż granic posiadłości sir Grzegorza Penne'a i, jak sądził, musiała być najkrótszą drogą. Po dziesięciu minutach dotarł do przejścia, gdzie ścieżka łączyła się z szeroką drogą. Szedł prędko, wyglądając jakichkolwiek śladów po bestii. A że pogoda była piękna i grunt suchy, i jeżeli nie postrzelił małpy, małą miał nadzieję wykrycia czegoś.
I oto wysoki, kamienny mur opasujący południowy kraniec gruntów baroneta, a idąc wzdłuż niego dotarł do nie domkniętej furtki.
Pchnąwszy ją znalazł się w miejscu, które musiało być zapewne ogrodem warzywnym. Nie widać było nikogo. W mętnym świetle poranka szara wieża wydawała się jeszcze bardziej ponura i tajemnicza. Z kominów nie dymiło, Griff Towers wydawał się domem umarłych. Niemniej Mike skradał się ostrożnie w cieniu ściany, zanim nie dotarł do wysokiego żywopłotu oddzielającego ogród warzywny od pięknego parku, którego Jack Knebworth zeszłego dnia użył za tło do swych scen.
Oczy jego ustawicznie śledziły otoczenie, wyczekując, że lada chwila ujrzą wyłaniającą się gdzieś z pobliża odrażającą postać Bhaga. Wreszcie minął żywopłot. Był teraz zaledwie o kilka kroków od rozsypiska żwiru przed domem i jakieś sześć jardów od wysokiej, kwadratowej, szarej wieży nadającej domowi jego nazwę.
Z miejsca, gdzie stał, mógł ogarnąć wzrokiem cały front domu. Spuszczone, białe żaluzje na oknach, ogólne wrażenie martwoty mogłoby kogoś innego
przekonać, że szukanie tu jakichkolwiek śladów jest nieuzasadnione.
Wahał się jeszcze: ma podejść do domu, czy nie, gdy nagle usłyszał brzęk rozbijanej szyby. Spojrzał w górę: z pokoju u szczytu wieży posypały się kawałki szkła. Słońca jeszcze nie było, blady świt przedporanny spowijał ziemię, a żywopłot służył Mike'owi za osłonę.
Kto rozbił okno o tej porannej godzinie? Z pewnością nie Bhag, zanadto jest zwinny i czujny. Brixan gubił się jeszcze w domysłach, aż wtem ostry, przenikliwy krzyk rozdarł powietrze. Mike'a przeszły ciarki. Wrzask wydarł się z górnego pokoju i skonał urwany, jak gdyby czyjaś ręka stłumiła go na ustach nieszczęśnika.
Nie tracąc ani chwili Brixan wyszedł ze swego ukrycia, przebiegł po żwirze i szarpnął za dzwonek przy drzwiach znajdujących się bezpośrednio pod wieżą. Usłyszał, że gdzieś zadzwoniło, rozejrzał się wokoło w obawie, czy Bhag lub ktoś ze służących nie śledzi go.
Minęła minuta, dwie, znów więc sięgnął ręką do dzwonka, gdy wreszcie usłyszał ciężkie szuranie pantoflami po kamiennych płytach holu i mrukliwy głos zapytał zza drzwi:
‒ Kto tam?
‒ Mike Brixan.
Zgrzytnęły łańcuchy, klucz obrócił się w zamku i ciężkie drzwi uchyliły się.
Grzegorz Penne miał na sobie szare, flanelowe spodnie i koszulę z rozpiętymi mankietami.
‒ Czego pan sobie życzy? ‒ spytał otworzywszy drzwi szerzej.
‒ Chcę widzieć się z panem.
‒ Czyż to odpowiednia pora na wizyty? ‒ ofuknął wpuściwszy gościa i zamykając za nim drzwi.
Mike nic na to nie odrzekł i wszedł za sir Grzegorzem do jego pokoju. Widać było, że w bibliotece ktoś bawił tej nocy. Okiennice były zamknięte, paliły się lampy elektryczne, przed kominkiem stał stół, na nim dwie butelki whisky, jedna z nich pusta.
‒ Wypije pan? ‒ rzekł Penne i nalał sobie niepewną ręką.
‒ Czy Bhag w domu? ‒ zapytał Mike, uchylając gestem ofiarowany mu kieliszek.
‒ Co takiego? Bhag? Przypuszczam, że tak. Zresztą przychodzi i wychodzi, jak mu się podoba. Chce pan go widzieć?
‒ Niekoniecznie. Widziałem go dziś w nocy.
Penne zapalił ogryzek cygara i szybko spojrzał dokoła.
‒ Pan go widział? Co to ma znaczyć?
‒ Widziałem go w Dower House, jak usiłował wedrzeć się do pokoju panny Leamington i był właśnie, jak nigdy dotąd, o włos od śmierci.
Penne upuścił cygaro na dywan i wyprostował się.
‒ Pan strzelał do niego?
‒ Strzelałem.
‒ Po co?! Przecież to zupełnie nieszkodliwe stworzenie.
‒ Usiłował wyciągnąć pannę Leamington z pokoju.
Sir Grzegorz szeroko otworzył oczy.
‒ Posunął się aż tak daleko?
‒ To pan go po nią posłał. To pan również przekupił Fossa, żeby zrobił znak na oknie dla ułatwienia małpie odnalezienia pokoju dziewczyny.
Tu przerwał, lecz Penne nie dawał żadnej odpowiedzi.
‒ Sposób postępowania człowieka jaskiniowego jest tylko bydlęcy, nieprzemyślnie bydlęcy nawet wówczas, gdy skrada się za ludźmi. Z chwilą jednak, kiedy nie idzie sam, a wysyła na tę podłą robotę takiego Bhaga, staje się już to sprawą zgoła innego gatunku.
Twarz sir Penna nabrała mocniejszej, żywszej barwy.
‒ To tak? To tak pan sobie poczyna? ‒ rzekł wreszcie. ‒ A mnie zdawało się, że pan jest moim przyjacielem.
‒ Nie odpowiadam za pańskie złudzenia. Ostrzegam tylko ‒ tu dotknął palcem jego piersi ‒ że jeśli coś złego stanie się Adeli Leamington i okaże się, że to pańska robota lub jego małpiego pomocnika, wówczas nie zadowolę się strzelaniem do Bhaga, przyjdę tu i strzelę do pana! Rozumie pan?! A teraz proszę z łaski swojej powiedzieć mi, co znaczył krzyk, który dochodził z wieży?
‒ Co za krzyżowy ogień pytań, do diabła?! Co pan sobie myśli?! ‒ huknął Penne, posiniawszy ze złości. ‒ Brudasie jakiś, nędzny aktorzyno!
Mike wyjął z kieszeni wizytówkę i podał Penne'owi.
‒ Tu znajdzie pan mój tytuł uprawniający mnie do zadawania pytań.
Penne podszedł z kartką do lampy stojącej na stole. Przeczytał. Efekt był piorunujący.
‒ Detektyw! ‒ wyjąkał. ‒ Detektyw! Czego pan tu szuka?
‒ Słyszałem czyjś krzyk.
‒ Może to ktoś ze służących. Mam tu chorą papuaską kobietę; to trochę wariatka, mamy jutro wywieźć ją stąd. Chce pan, pójdę i zobaczę.
Spojrzał na Brixana, jakby czekając pozwolenia. Stał się wcieleniem uniżoności.
‒ Czy mam iść zobaczyć? ‒ powtórzył Penne.
Mike przytaknął. Krępak pospiesznie wyszedł z pokoju. Zgrzytnął klucz. Brixan skoczył, nacisnął klamkę ‒ drzwi były zamknięte od zewnątrz.
Rozejrzał się po pokoju, a zbliżywszy się do jednego z okien, odrzucił firankę i szarpnął okiennicę. Ta jednak też była zamknięta. Gdy się przyjrzał lepiej, okazało się, że to jakieś zapasowe drzwi z dziurką do klucza. Operował więc przy nich, aż nagle wszystkie światła w pokoju zgasły i jedynym oświetleniem, jakie zostało, było słabe żarzenie się węgli na kominku.
XIII
Nieudana zasadzka
Naraz Mike usłyszał lekkie skrzypnięcie w rogu pokoju i jednocześnie ledwie wyczuwalne stąpanie bosych nóg po grubym, puszystym dywanie oraz przyśpieszony czyjś oddech.
Nie czekając wyciągnął rewolwer i dwakroć strzelił do zamka. Strzał rozległ się z ogłuszającym hukiem w zamkniętej przestrzeni pokoju. Efekt musiał być piorunujący, gdyż po szarpnięciu okiennicy drzwi otworzyły się, a biała firanka popłynęła w górę, napełniając duży, umeblowany pokój światłem ‒ w pokoju tym nikogo już nie było.
Po chwili rozwarły się drzwi i do biblioteki wszedł baronet.
‒ Co się tu dzieje? Ktoś strzelał? ‒ silił się na pytania.
‒ Tak, ja strzelałem ‒ odrzekł Brixan spokojnie. ‒ Człowiek, którego pan tu przysłał, aby mnie sprzątnął, ma szczęście, że tym razem mój wystrzał był skierowany w stronę zamka pańskiej okiennicy.
Tu spostrzegł na podłodze coś białego, schylił się, podniósł. Była to gruba, jedwabna szarfa.
‒ Ktoś zgubił ją w pośpiechu ‒ rzekł. ‒ Przypuszczam, że miał z niej zrobić użytek...
‒ Przyjacielu, zaręczam, że mylisz się.
‒ No więc, jak ma się „chora” ‒ zapytał Mike z drwiącą miną...
Penne dotknął na chwilę drżącymi palcami swoich ust, jakby nakazując im zachowanie sekretu.
‒ Już jej lepiej. To był, zdaje się, napad furii.
Mike przyglądał mu się uważnie.
‒ Chciałbym ją zobaczyć, jeśli wolno ‒ rzekł w końcu.
‒ Otóż nie! ‒ I teraz głos Penne'a zabrzmiał ostro i wyzywająco. ‒ Nie zobaczy tu pan nikogo! Co pan sobie myśli! Będzie mi tu pan nachodził dom o tak wczesnej godzinie i plądrował po mojej własności?! Dam znać o tym do Scotland Yardu i potrafię wysiudać pana stąd za kołnierz! Wam, detektywom, zdaje się, że świat cały należy do was. Otóż nauczę was, że tak nie jest!...
Jego podniesiony głos przeszedł w krzyk. Mike pomyślał, że maskuje swój strach udanym gniewem i spojrzał na miecze wiszące nad kominkiem. Idąc za jego wzrokiem sir Grzegorz zmiękł nagle i spokorniał.
‒ Kochany przyjacielu, po co mnie denerwujesz? W gruncie rzeczy jestem najłagodniejszym człowiekiem pod słońcem, jeśli tylko ze mną obchodzą się grzecznie. Doprawdy, pan wyrabia sobie o mnie uwłaczającą mi opinię.
‒ Nie mogę upierać się przy szczegółowym zbadaniu pańskiego domu, gdyż właściwie nie otrzymałem jeszcze na to upoważnienia, a gdy będę je miał, wrócę tu. Ale strzeż się pan! ‒ Tu pokiwał mu palcem. ‒ Nie lubię klasycznych aluzji, radzę jednak panu przypomnieć sobie postać greckiej Adrastii!
I wyszedł. Ścigał go rozpaczliwy wzrok pobladłej niewiasty z górnego okna wieży. W tym samym czasie sir Grzegorz pilnie szperał w księgach swojej
biblioteki. Wreszcie odnalazł: Adrastia ‒ było to drugie imię karzącej bogini sprawiedliwości, Nemezydy.
Mike powrócił do Dower House przed śniadaniem. Jack Knebworth był w znakomitym nastroju. Sceny, jego zdaniem, udały się nad podziw.
‒ Oczywiście, nie mogę utrzymywać tego kategorycznie, zanim nie będę w laboratorium i nie wywołam zdjęć, jeżeli jednak chodzi o pannę Leamington ‒ jest cudowna! Nie bawię się w proroctwa w tak wczesnym stadium, wierzę jednak, że stanie się wielką artystką.
‒ A czy pan nie był o niej przedtem takiego zdania? ‒ zapytał Mike zdziwiony.
Jack zaśmiał się lekceważąco.
‒ Pokłóciłem się z Mendozą i kiedy jechaliśmy na te zdjęcia, byłem przygotowany, że wypadnie przyjechać mi tu ponownie i nakręcać tym razem z Mendozą w roli głównej. Gwiazdy filmowe nie rodzą się, stwarza się je; powstają stopniowo ‒ drogą doświadczenia, cierpliwości i cierpień. Muszą przechodzić stadia zupełnej niemocy i bezczynności, a tymczasem, zanim ostatecznie wygrają swą stawkę życiową, mogą być zupełnie zapomniane. Pańska panna przeskoczyła przez te wszystkie pośrednie fazy, wygrywając swój los od razu.
‒ Moja panna!... ‒ żachnął się Brixan. ‒ Proszę łaskawie nie zapominać, że moje zajęcie się tą osobą jest najzupełniej bezinteresowne i czysto przypadkowe.
‒ Jeśli pan nie wprowadza mnie w błąd ‒ rzekł Knebworth ‒ to z pana tylko zimnokrwista ryba, nic więcej!
‒ Jakie szanse może mieć Adela jako artystka filmowa? ‒ zapytał Mike.
Knebworth przesunął ręką po siwych włosach.
‒ W Anglii nie ma dla niej widoków. Przykro mi mówić to, ale, niestety, to prawda. Mógłby pan policzyć tak zwane angielskie gwiazdy na palcach jednej ręki; cieszą się zaledwie tylko lokalną sławą i z reguły są to żony producentów filmowych. Produkcja w tym kraju jest żadna w porównaniu z amerykańską czy niemiecką, a nawet francuską, mimo że francuskie filmy są najciekawsze na świecie. Angielski wytwórca nie ma żadnych własnych pomysłów, potrafi jedynie adaptować rozwiązania cudze, zarówno artystyczne,
jak i techniczne. To dość dziwne zjawisko, bo przecież Anglia nigdy w żadnej dziedzinie nie wlokła się za innymi narodami, tak jak teraz w przemyśle filmowym. Francja pierwsza uruchomiła przemysł samochodowy, Anglia dziś produkuje najpiękniejsze samochody na świecie. Ameryka uruchomiła awiację, a dziś nie ma doskonalszych samolotów niż angielskie. A w tej dziedzinie u nas zastój. Anglia nie wydała ani jednej gwiazdy o międzynarodowej sławie, ani jednego filmu cieszącego się międzynarodowym uznaniem.
W czasie powrotnej podróży do Chichesteru rozwodził się na ten temat dalej.
W przedpokoju biura zastał oczekującą go interesantkę. Przywitał się z nią krótko i chłodno.
‒ Panie dyrektorze, chciałabym z panem pomówić ‒ rzekła Stella Mendoza, uśmiechnąwszy się przy tym do pierwszego amanta, który szedł za Knebworthem.
‒ Życzy pani mówić ze mną? Owszem, proszę. Czym mogę służyć?
Z minką zawstydzenia i skruchy skubała koronkową chusteczkę. Było jej z tym bardzo do twarzy, na Jacku jednak nie zrobiło to żadnego wrażenia. Sam przecież uczył ją tej sztuki z chusteczką.
‒ Postąpiłam bardzo niemądrze i przyszłam prosić pana dyrektora o przebaczenie. Istotnie, niegrzecznie się zachowałam zmuszając całą ekipę do czekania na mnie, bardzo tego żałuję. Mam przyjść jutro z rana, czy może przystąpić do pracy jeszcze dziś?
Słaby uśmiech zadrgał w kącikach ust dyrektora.
‒ Nie potrzebuje pani ani jutro przychodzić, ani dziś pozostawać ‒ rzekł do niej. ‒ Pani zastępczyni świetnie wywiązała się z zadania, nie mam więc zamiaru powtarzać zdjęć.
Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem.
‒ Przecież zawarliśmy z sobą umowę. Sądzę, że pan sobie to przypomina, panie dyrektorze.
‒ Ja stanowczo wolałbym mieć za partnerkę pannę Mendozę ‒ wtrącił się Reggie Connolly z przylizaną czuprynką. ‒ Grać razem z tamtą, to dla mnie za trudne. To nie artystka, jej brak talentu, panie dyrektorze.
Stary nie rzekł ani słowa. Wbił tylko przenikliwe spojrzenie w młodzika.
‒ A zwłaszcza ‒ prawił dalej Connolly ‒ czuję, że bez współudziału Mendozy ja nie potrafię wydobyć z siebie wszystkich artystycznych możliwości. Nie potrafię! Czuję się jakoś niesłychanie zdenerwowany; a gdy się jest w takim nastroju, trudno marzyć o udanej grze. Mówiąc krótko: o ile panna Mendoza nie będzie znowu przyjęta, ja dalej nie wystąpię w tym obrazie.
Obrzuciła go spojrzeniem pełnym wdzięczności, po czym uśmiechnięta zwróciła się do Jacka:
‒ Mam dziś zaczynać?
‒ Ani dziś, ani nigdy! ‒ zagrzmiał stary. ‒ A co do pana, cacany statysto, jeśli tylko panu przyjdzie do głowy psuć mi szyki, podam go na czarną listę do wszystkich wytwórni w tym kraju! I gdziekolwiek spotkam pana, popamięta mnie pan!
I wściekły wpadł do gabinetu, gdzie już czekał Brixan.
‒ Niewiarygodne, co oni urządzają sobie za moimi plecami!... On ma mnie opuścić w połowie pracy! Słyszy pan? Ten mydłek!... Ta mysz!... Brixan, z łaski swojej, czy nie zechciałby pan zagrać jako partner Adeli? Nie wypadnie pan gorzej od Connolly'ego, a jednocześnie byłoby to dla pana zabiciem czasu w trakcie przerw w poszukiwaniu Łowcy Głów.
‒ Nie, dziękuję panu. To nie moja robota. Co zaś do Łowcy Głów ‒ tu zapalił papierosa i puścił pod sufit kółeczko dymu ‒ wiem, kto nim jest i mogę położyć na nim swą rękę w chwili, która wyda mi się odpowiednia.
XIV
Mendoza walczy
Jack spojrzał na niego zdziwiony.
‒ Żartuje pan ‒ rzekł.
‒ Przeciwnie, mówię zupełnie poważnie. Znać Łowcę Głów, a udowodnić mu jego zbrodnię, to dwie różne rzeczy.
Jack Knebworth z rękoma w kieszeniach przysiadł na biurku, a w jego oczach malowało się niedowierzanie.
‒ Czy to ktoś z moich ludzi? ‒ spytał zaniepokojony.
Mike zaśmiał się.
‒ Nie mam przyjemności znać całego pańskiego zespołu ‒ odrzekł dyplomatycznie ‒ ale w każdym razie proszę nie robić sobie kłopotu z Łowcą Głów. Jaki ma pan plan co do pana Connolly'ego?
Dyrektor wzruszył ramionami.
‒ On nic sobie z tego nie robi, ale ja porządnie go zbeształem. Ta barania głowa nie przejmuje się podobnymi rzeczami. Widząc go na ekranie, pełnego ciepła, miłości i męstwa, nigdy pan nie pomyślałby, że to w gruncie rzeczy galareta! Co do Mendozy... ‒ znacząco machnął ręką.
Stella jednak nie przyjęła odprawy tak łatwo, mimo że była tak bogata, iż nie potrzebowała już więcej pracować; oprócz swojej wysokiej gaży czerpała dochody z innego źródła, nie mniej intratnego. Niebezpieczeństwo jednak tkwiło w tym, że Knebworth mógł zaszkodzić jej i gdzie indziej.
Pierwszym krokiem, jaki zrobiła, było widzenie się z Adelą. Mimo że szła do niej w duchu pojednania, zapłonęła gniewem dowiadując się, że zajęła jej pokój, przeznaczony zawsze dotąd tylko do użytku Stelli Mendozy. Pozornie spokojna zapukała do drzwi. Ona, Stella Mendoza, musiała pukać do drzwi prawie własnego pokoju!
Adela siedziała w garderobie i trochę speszonym wzrokiem przyglądała się szeregowi luster, lampek, kosmetyków. Na widok Mendozy policzki jej się zarumieniły.
‒ Zdaje się panna Leamington? Czy mogę wejść?
‒ Proszę ‒ odpowiedziała Adela wstając pośpiesznie.
‒ Niechże pani nie wstaje ‒ rzekła Stella. ‒ To bardzo niewygodne krzesło, ale tu prawie wszystkie takie same. Mówiono mi, że pani zastępowała mnie.
‒ Zastępowałam? ‒ spytała Adela.
‒ Tak powiedział mi Knebworth.
‒ Ależ pan Knebworth przyjął mnie na stałe ‒ rzekła z godnością.
Mendoza, maskując swój gniew, westchnęła.
‒ Biedaczyna stary! Dąsa się na mnie, niepotrzebnie go zirytowałam.
Niechże pani przyjmie do wiadomości, że od jutra wracam do pracy.
Adela zbladła.
‒ Rozumiem ‒ grała dalej ‒ że to dla pani bardzo upokarzające, ale, droga pani, wszystkie musiałyśmy doświadczyć takich sytuacji.
‒ To niemożliwe ‒ żachnęła się Adela. ‒ Pan Knebworth zapewnił mnie, że mam występować w całym obrazie, od początku do końca.
Mendoza uśmiechając się odparła przeczącym ruchem głowy.
‒ Nigdy nie należy wierzyć w to, co ci ludzie mówią. Nie dalej jak wczoraj dyrektor polecił mi być gotową do jutrzejszych rannych zdjęć w South Downs.
Serce zamarło w Adeli. Wiedziała dobrze, że tam właśnie miano wyjechać, nie wiedziała tylko tego, że Mendoza otrzymała tę informację od Connolly'ego.
‒ Tak, to upokarzające ‒ ciągnęła dalej Stella. ‒ Gdybym była na pani miejscu, wyjechałabym stąd na jakieś dwa tygodnie, aż się wszystko ułoży i wróci do normy. Biorę na siebie odpowiedzialność za pani rozczarowanie i jeśli można okupić to jakoś pieniędzmi... ‒ to mówiąc otworzyła torebkę i wyjęła z niej paczkę banknotów.
‒ Po co to pani robi? ‒ spytała Adela chłodno.
‒ Kochanej pani mogą być potrzebne pieniądze na wydatki.
‒ Czyż pani wyobraża sobie, że wyjadę bez zobaczenia się z dyrektorem i wyjaśnienia całej sprawy?
Mendoza poczerwieniała.
‒ Czy pani kłamie, czy jest w błędzie, nie wiem ‒ kontynuowała Adela. ‒ Wiem tylko, że tu jest mój pokój i proszę go natychmiast opuścić!
Otworzyła drzwi. Na chwilę zlękła się, że tamta ją uderzy; ale odgrodziła je od siebie szerokobarczysta, obecna tu fryzjerka, która dobrodusznie wypchnęła wściekającą się gwiazdę na korytarz.
‒ Dobiorę się jeszcze do pani! ‒ skrzeczała spoza ramienia fryzjerki. ‒Jack Knebworth nie stanowi wszystkiego w tym towarzystwie! Potrafię sobie dać radę i z Knebworthem. Znajdę i na niego sposób.
Gdy Knebworthowi zaanonsowano przybycie jego eks-gwiazdy, postanowił w ogóle nie rozmawiać z nią. Zanim zdążył wydać stosowne polecenie sekretarce, Stella stanęła w drzwiach. Przez chwilę wpatrywał się w nią świdrującym wzrokiem, po czym skinąwszy głową, zaprosił do pokoju.
‒ Podziwiam w pani wiele rzeczy ‒ zaczął perorę ‒ a już najbardziej upór. Zgłaszanie się jednak do mnie w sprawie już przesądzonej jest stratą czasu. Nie występuje pani w tym filmie i prawdopodobnie nie wystąpi już u mnie w żadnym.
‒ Czy tak? ‒ wycedziła półgębkiem, bagatelizując jego słowa, i nie czekając na zaproszenie usiadła i wydobyła z torebki złotą papierośnicę.
‒ Przyszła mi pani przypomnieć, że ma wpływ na pewne osoby mające udziały finansowe w tym przedsiębiorstwie ‒ mówił Jack. ‒ Jako przedsiębiorca miałem do czynienia z wielu kobietami i żadnej z nich nie potrzebowałem usuwać, o ile nie starały się wchodzić w moje kompetencje. Tak, pani Stello. Ludzie zaangażowani finansowo w tym przedsiębiorstwie może panią bardzo kochają, ale muszą dbać i o pieniądze potrzebne do tego kochania. Jeśli zaś ja nie wyprodukuję filmów, które przyniosą zysk, to w konsekwencji tego komuś tam nie tak łatwo będzie nabyć dla pani naszyjnik z prawdziwych brylantów.
‒ Zobaczymy, czy sir Grzegorz będzie tak samo rozumował ‒ odparła wyzywająco, aż Jack Knebworth gwizdnął.
‒ Co? Grzegorz Penne? Nie wiedziałem, że pani ma i takich przyjaciół! Owszem, jest udziałowcem w moim przedsiębiorstwie, ale jego kapitał nie ma większego znaczenia. Gdyby jednak miał nawet dziewięćdziesiąt dziewięć procent udziałów, to i wówczas dla starego Jacka Knebwortha nie byłby straszny, gdyż Jack Knebworth ma kontrakt, na mocy którego może w przedsiębiorstwie podejmować samodzielnie wszelkie decyzje. Nie dosięgnie mnie pani!
‒ Poda mnie pan teraz na czarną listę?
Bała się, że dyrektor roześle po studiach filmowych historię jej grzechu ‒ nie do darowania z racji wycofania się z nakręcanego już obrazu.
‒ Myślałem o tym ‒ rzekł ‒ ale nie jestem mściwy. Może pani opowiadać, że opuściła mnie, gdyż nie przypadła jej do gustu wyznaczona przeze mnie rola. Rozejdźmy się w przykładowej zgodzie, choć przypuszczam, że pani nie dochowa tej zgody ‒ nie leży to w jej usposobieniu. Jednakże w przeciwnym razie proszę mieć się na baczności. Ostrzegam...
Wyszła od niego przygnębiona. Spotkała na korytarzu Fossa i opowiedziała mu o wyniku wizyty.
‒ Wobec tego pani już tu nic nie pocznie ‒ zakonkludował. ‒ Ja jeszcze wstawię się za panią, a mam z Jackiem do pomówienia i w osobistej sprawie. Żeby człowiek z moim talentem i zdolnościami miał giąć kark przed tym przeklętym jankesem, to przecież nie do zniesienia!
‒ Pan powinien założyć własną wytwórnię ‒ pocieszała go. ‒ Pan będzie układał scenariusze, ja będę pierwszą aktorką. I po co nam potrzebny Knebworth? Jako dyrektor przerośnie go pan o całą głowę. Mówię panu, bo znam się na tym.
‒ Czy dyrektor jest jeszcze w gabinecie?
Skinęła głową na znak potwierdzenia i nie rzekła już słowa. Foss natomiast z pewną nieśmiałością zapukał do szefa.
‒ Przychodzę tu do pana dyrektora z prośbą.
‒ Sprawa pieniędzy? ‒ zapytał Jack spojrzawszy na niego spod krzaczastych brwi.
‒ Tak, istotnie. Wystawiłem dwa wekselki, przeoczyłem termin i teraz nachodzi mnie komornik. Muszę mieć pięćdziesiąt funtów na drugą po południu.
Jack wyciągnął szufladę, wyjął notes i podpisał dwa czeki nie na pięćdziesiąt, ale na osiemdziesiąt funtów.
‒ Wypłacam tu panu miesięczną pensję z góry. Należność swoją do dziś już pan wyczerpał, a że według warunków pańskiego kontraktu ma pan prawo domagać się wypłaty uposażenia na miesiąc przed wymówieniem mu pracy ‒ spłacam tym pana.
Foss poczerwieniał.
‒ To znaczy, że pan wymawia mi pracę u siebie?
Jack skinął głową potwierdzająco.
‒ Zwalniam pana nie za to, że pan prosi o pieniądze, nie za to, że pan
jest człowiekiem, z którym dość ciężko mi się współpracuje, lecz jedynie za to, co pan zrobił zeszłego wieczora.
‒ Co pan ma na myśli?
‒ To ‒ a tego samego zdania jest i pan Brixan ‒ że pan przykleił do okna pokoju panny Leamington biały krążek jako wskazówkę dla wysłannika sir Penne'a. Wysłannik potem przyszedł i omal nie porwał nam panny Adeli.
Usta Fossa wydęły się w szyderczym uśmiechu.
‒ Ot, chodzą panu po głowie melodramaty ‒ odpalił. ‒ Wykradanie aktorek! Takie rzeczy mogą się zdarzyć gdzieś w Stanach, ale nie tu, w Anglii.
‒ Proszę iść i zamknąć drzwi za sobą ‒ rzekł Knebworth, zabierając się do swojej roboty.
‒ Pozwoli pan, że powiem... ‒ zaczął Foss.
‒ Nic nie pozwolę panu mówić ‒ uciął Knebworth. ‒ Nie chcę nawet żegnać się z panem!
Gdy drzwi za Fossem zatrzasnęły się, dyrektor zadzwonił na woźnego i dał rozkaz:
‒ Niech tu przyjdzie panna Leamington. „Chcę mieć do czynienia z porządnymi ludźmi” ‒ dodał w myśli.
XV
Dwu ze Scotland Yardu
Restauracje w Chichesterze nie cieszą się zbytnią sławą, jednak jadalnia w niewielkim hoteliku, gdzie tego popołudnia siedziały trzy osoby, wyglądała wcale zacisznie i przytulnie.
Gdy Mike Brixan wrócił do domu, zastał dwu ludzi, którzy czekali już na niego. Po przywitaniu się poprowadził ich na górę do swego numeru.
‒ Cieszę się z przybycia panów ‒ rzekł, gdy inspektor Lyle zamknął za sobą drzwi. ‒ Babranie się w kryminalnych sprawach jest dla mnie rzeczą nową i lękam się, że nie będę jeszcze mógł o wszystkim mówić. Na razie nie zreferuję moich poglądów na tę sprawę.
Lyle uśmiechnął się.
‒ Jesteśmy całkowicie na pańskie rozkazy, kapitanie Brixan, lecz żaden z nas nie jest zanadto ciekawy. Informacji, o które pan prosił, udzieli panu sierżant Walters. ‒ Tu wskazał na swego towarzysza.
‒ No, właśnie, chodzi o Penne'a. Policja go zna?
Sierżant skinął twierdząco głową i rozpoczął:
‒ Kilka lat temu sądzono go i skazano za napad na własną służącą. Wtedy po raz pierwszy zwróciliśmy na niego uwagę; dostaliśmy materiały z Londynu i od rządu malajskiego i wiemy o nim wszystko. Jest bardzo zamożny. W ciągu piętnastu czy dwudziestu lat pędził życie przeważnie w dżungli na Borneo i historie z tym związane nie są zbyt miłe. O niektórych będzie mógł pan poczytać sobie, bo są podane w tym sprawozdaniu.
‒ Czy panowie coś wiedzą o jego tresowanej małpie?
‒ O Bhagu? Owszem. Penne złapał go, gdy był jeszcze zupełnym maleństwem. Wytropić pana Penne'a nie jest rzeczą łatwą, gdyż nie wraca nigdy do Anglii drogą, jakiej zwykle trzymają się parowce. Ma własny jacht oceaniczny „Kipi”, a cała załoga składa się z Papuasów. Ostatnio, gdy był pod zwrotnikiem, omal nie postradał życia w rezultacie jakiegoś zatargu z tubylcami. To tyle. Jesteśmy do pańskiej dyspozycji.
A tego wieczoru, gdy Adela wracała do domu, zauważyła, że idzie za nią jakiś mężczyzna i gdyby nie liścik od Brixana, który znalazła w domu, okoliczność ta, zwłaszcza po przeżyciach ubiegłej nocy, rozstroiłaby jej nerwy.
List brzmiał: „Proszę nie przejmować się, że dla pani bezpieczeństwa wysłałem funkcjonariusza ze Scotland Yardu. Nie sądzę, żeby coś Jej groziło, lecz jeśli Pani zgodzi się na tę dyskretną, choć może trochę dokuczliwą opiekę, sprawi mi to wielką ulgę”.
Przeczytawszy kartkę, zasępiła się. Jest więc pod kuratelą! Nie było to przyjemne wrażenie, a jednak nie śmiała zdobyć się na żadne inne uczucie prócz gorącej wdzięczności dla tego wszędobylskiego, energicznego młodziana, który, jak zdawało się, postanowił nie spuszczać jej z oka.
XVI
Brunet znikąd
Z nowiutkim, jakby spod igły, „żalem do życia” Lawley Foss zbierał siły do zemszczenia się na świecie, który go tak źle potraktował! Najprzedniejszą z tych sił była Stella Mendoza. W salonie jej pięknego domu odbyto naradę wojenną. Trzecią osobą należącą do rady był Reggie Connolly.
‒ Zostaliśmy ‒ zaczęła Stella ‒ haniebnie potraktowani przez Jacka, zwłaszcza pan, panie Foss. W porównaniu z tym co pana spotkało, mój przypadek to wprost bagatelka.
‒ Oburza mnie sama myśl, jak on obszedł się z panią ‒ podjął Foss z emfazą. ‒ Z artystką takiej miary! I to za tyle lat pracy! A Reggie, tego potraktował jak psa!
‒ Ja osobiście nic sobie z tego nie robię ‒ rzekł Connolly. ‒ Mogę zawsze znaleźć dogodny kontrakt, chodzi o was.
‒ Jeśli mowa o tym, to my wszyscy możemy zawrzeć dobre umowy ‒ kwaśno wtrąciła Stella. ‒ Ja, skoro zechcę, mogę założyć własne przedsiębiorstwo. Już są dwie osoby, których jedynym marzeniem jest dyrektorowanie w mojej firmie. Chauncey Seller wprost wyłazi ze skóry, żeby móc grać ze mną pierwszą rolę, a pan wie, jaka to wybitna siła. Najmilszy chłopiec, jakiego znam w Anglii.
‒ Rzecz w tym, czy możemy mieć zaraz pieniądze? ‒ zainteresował się Foss.
Zapewnienia Stelli nie brzmiały dlań przekonywająco, więc przedstawił swój plan:
‒ Bo jeśli nie, to ja potrafię zdobyć tyle forsy, ile potrzeba ‒ wypalił ku ich zdumieniu. ‒ Nie powiem skąd i w jaki sposób, jestem jednak pewien, że mogę mieć, a łatwiej będzie zdobyć je na jakiś specjalny cel, niż prosić o nie dla mnie osobiście.
‒ Mniej przez to pan zaryzykuje? ‒ wtrącił Connolly.
Foss poczerwieniał.
‒ Co pan, do diabła, rozumie przez to „mniej zaryzykuje”? ‒ spytał go.
A biedny Reggie nic nie rozumiał. Powiedział to tylko tak, by być zauważonym. Spostrzegł bowiem, iż pozostawał coraz bardziej na dalszym planie jako bezbarwny i bezwartościowy czynnik w ich akcji. Cóż bowiem dla spiskowca bardziej zniechęcającego nad wykrycie, że sprawa spisku wymyka mu się z rąk? Zrozumiał, że najwyższy czas stanąć w obronie własnej.
‒ Wszystko to świetne, Stello, ale mnie się wydaje, że ja zostanę na lodzie. Słysząc co pani mówi o Chauncey Sellerze dochodzę do wniosku, że ja nie bardzo będę pani potrzebny. Naraziłem dla pani moją reputację, więc mi też coś się należy, a pani wywleka tu Chauncey Sellera, a Foss skacze mi do gardła. Do czego to podobne? Doprawdy, nie rozumiem was!
Nie próbowali nawet zaprzeczyć jego słowom. Nadąsany opuścił ich, zanim Stella uprzytomniła sobie, że zerwanie Connolly'ego z Knebworthem sprawiłoby staremu kłopot ze względu na konieczność usunięcia go z filmu i ponowne nakręcanie tych scen, gdzie on występował.
‒ Nie troszczmy się o Connolly'ego. Film i tak nie uda się ‒ statystka w głównej roli! Mam w Londynie przyjaciela ‒ mówił Foss, gdy znów podjęto temat założenia własnego interesu ‒ który może nas zaopatrzyć w pieniądze. Mam na niego wpływ, i to niezły! Dziś wieczorem będę u niego w tej sprawie.
‒ A ja będę u mojego ‒ rzekła Stella. ‒ Nazwiemy ten interes „Stowarzyszeniem Filmowym ‒ Stella Mendoza”.
Lawley Foss miał co do tego zastrzeżenie. Wolał inną nazwę i podał projekt kompromisowy: „Stowarzyszenie Foss-Mendoza” albo: „F.M. Towarzystwo”. Stella godziła się na to po uprzednim przestawieniu inicjałów.
‒ Kim właściwie jest Brixan? ‒ zagadnęła Fossa na odchodnym.
‒ Detektywem.
Otworzyła szeroko oczy.
‒ Detektywem? A cóż on ma tu do roboty?
Lawley Foss pogardliwie zaśmiał się.
‒ Stara się wykryć to, czego nie wykryje nikt o jego poziomie umysłowym, Łowcę Głów. Ja jeden na świecie mógłbym mu w tym pomóc. Zamiast tego ‒ tu zaśmiał się znowu ‒ pomogę sam sobie!
I po tym zagadkowym oświadczeniu pożegnali się.
Po wyjściu Fossa Stella przebrała się. Było jeszcze za wcześnie na umówioną wizytę, gdyż sir Grzegorz nie lubił jej gościny za dnia. On, który nie wahał się posłać Bhaga z fantastycznym zleceniem, umiał gorąco bronić spraw związanych z własnym „ja”.
Mając do oddania kilka listów na poczcie, wyjechała do miasta i spotkała Brixana. Stał pośrodku zbiegowiska, obok policjanta. Powodowana ciekawością chciała dowiedzieć się, co się stało, rozmyśliła się jednak, a gdy wracała, tłum rozszedł się i detektywa też już nie było.
Mike znalazł się tam przypadkowo, zwabił go tłum przyglądający się bezowocnym wysiłkom policjanta starającego się porozumieć z jakimś kudłatym, o czekoladowej cerze obcokrajowcem, w wielowarstwowym, źle dopasowanym ubraniu, w za dużym kapeluszu; w ręce trzymał pakuneczek okręcony jasnozieloną chusteczką, a pod pachą coś długiego, zawiniętego w płótno i omotanego gęsto sznurkami. Spojrzawszy nań Mike pomyślał, że to jeden z malajskich służących Penne'a, chociaż wątpił, aby sir Grzegorz pozwalał swoim niewolnikom biegać samopas po mieście.
Przepychając się przez tłum, podszedł do policjanta, który zasalutował mu z uśmiechem.
‒ Nic nie mogę zrozumieć ze szwargotu tego draba ‒ rzekł policjant. ‒ Pyta mnie o coś, a ja nie kapuję, o co mu idzie. Dopiero co przyjechał do Chichesteru.
Czekoladowa postać zwróciła na Brixana duże, ciemne oczy i odezwała się w języku zupełnie nie znanym detektywowi. Wyczuwało się jakąś szczególną godność u tego obcokrajowca, której nie był w stanie przytłumić nawet zabawny jego strój. To zwróciło uwagę Mike'a.
Nagle, pod wpływem jakiegoś impulsu, przemówił do niego po holendersku. Oczy przybysza zabłysły radością.
‒ Ja umiem po holendersku!
Mike zgadł, że przybywa z Malajów, gdzie wyższe klasy krajowców znają holenderski i portugalski.
‒ Jestem z Borneo, a szukam Anglika imieniem Fruji. Chcę znaleźć jego dom, bo to jest wielki pan w naszym kraju. Jak tylko obejrzę jego dom, zaraz odjadę z powrotem na Borneo.
Mike przyglądał się mu. Miał poczciwą twarz, szpeciła ją tylko długa i brzydka blizna ciągnąca się od czoła do końca podbródka.
Jakiś nowy służący Grzegorza Penne'a ‒ pomyślał detektyw i wskazał mu drogę. Stojąc obok policjanta przyglądał się oryginalnej postaci, dopóki nie zniknęła im z oczu na zakręcie ulicy.
‒ Cudaczny to język, proszę pana ‒ skwitował policjant.
XVII
Foss namawia
Pogrążona w swoim skrypcie Adela Leamington siedziała na łóżku, z pudełkiem cukierków obok, głowę oparła na kolanach i mocno zmarszczyła czoło. Pomimo wysiłków nie mogła skupić się nad zawiłymi wskazówkami, w jakie Foss nieodmiennie zaopatrywał stronice swych scenariuszów. Zwykle dawała sobie radę, dziś jednak rozpraszały ją myśli natury osobistej.
Kim jest Mike Brixan? ‒ to pytanie nie dawało jej spokoju. W każdym razie nie odpowiada jej wyobrażeniu o detektywach. Po co tkwi w Chichesterze? Czyżby?... Spiekła raczka na to przypuszczenie i zagniewała się na siebie. Mało prawdopodobne, żeby człowiek zajęty rozwikłaniem straszliwej zbrodni mógł siedzieć w jednym miejscu tylko dlatego, żeby być bliżej Adeli. A jeśli Łowca Głów mieszka gdzieś w pobliżu? Na samą myśl o tym wypuściła z rąk scenariusz.
Głos gospodyni przywołał ją do rzeczywistości.
‒ Ma pani gościa, pan Foss.
Zerwała się z łóżka i otworzyła drzwi.
‒ Gdzież on?
‒ Zaprosiłam go do salonu ‒ odrzekła gospodyni, traktując Adelę lepiej niż dotąd. Możliwe, iż wieść o awansie statystki na pierwszą aktorkę rozeszła się po miasteczku, które zaczęło interesować się jej losem.
Stał przy oknie, gdy weszła do pokoju.
‒ Dzień dobry, Adelo ‒ przywitał ją wesoło.
‒ Witam pana ‒ odrzekła z uśmiechem. ‒ Słyszałam, że pan nas opuścił.
Foss wzruszył ramionami, bagatelizując sprawę.
‒ Za małe miałem pole do działania ‒ odrzekł. ‒ Adelo, niemądrze postępujesz, odrzucając względy takiego człowieka jak Grzegorz Penne. Dlaczego pani stroni od niego? Jesteśmy ludźmi i nic w tym dziwnego, że Penne zakochał się w pani. Nie ma w tym nic zdrożnego. Setki panien bywa na kolacjach z mężczyznami, nie widząc w tym żadnej zbrodni. Jestem z nim w dobrych stosunkach i dzisiaj wieczorem w pewnej bardzo poważnej sprawie będę u niego. Chce pani, pojedziemy razem.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
‒ Może nie jest w tym nic złego ‒ odrzekła ‒ ale nie widzę w tym żadnej dla siebie przyjemności.
‒ Przecież to bogaty człowiek i wpływowy przy tym. Mógłby wyświadczyć pani jakąś przysługę.
‒ Nie potrzebuję opieki żadnego bogacza. Zdaję się tylko na własne siły i zdolności.
‒ No, dobrze, załatwi się i bez pani ‒ rzekł wreszcie. ‒ Wolałbym jednak mieć w tym jej pomoc. Sir Grzegorz szaleje za panią. Gdyby Mendoza wiedziała o tym, zabiłaby panią.
‒ Mendoza? Czyżby? Więc ona go zna?
‒ Mało kto o tym wie. Swego czasu gotów był zrobić dla niej wszystko, a że była mądra, wyzyskała to. Dziś ma pieniędzy jak lodu, a klejnotów więcej niż niejeden jubiler.
Adela słuchała przerażona, nie dając temu wprost wiary.
‒ Proszę nie mówić jej, że pani słyszała to ode mnie, mówiłem to ściśle poufnie. Nie chcę też narazić się i Penne'owi. To diabeł, nie człowiek.
Zadrgały jej usta.
‒ Pan jednak spokojnie zapraszał mnie na kolację do niego i nęcił brylantowymi pierścieniami Mendozy!...
‒ Zgaduję, że pani potępia ją.
‒ Bardzo mi jej żal ‒ odparła. ‒ A co do mnie, chcę postępować tak, bym nie potrzebowała później litować się nad samą sobą.
Nie mówiąc już nic więcej, otworzyła przed nim drzwi i Foss, nie rzekłszy słowa, wyszedł z pokoju. Ostatecznie ‒ pomyślał ‒ po co mi szukać obcej pomocy? W kieszeni mam tekst napisany na maszynie Łowcy Głów. To warte będzie tysiące.
XVIII
Twarz na obrazie
Pan Sampson Longvale przechadzał się dróżką przed domem. Miał na sobie, jak zwykle, długi, szary szlafrok z jedwabiu, przewiązany szkarłatną szarfą, na głowie jedwabną szlafmycę, w zębach glinianą fajkę, z której zawzięcie pykał.
Powiedział dobry wieczór posługaczce, która przychodziła do niego codziennie sprzątać w pokojach i gotować mu skromny posiłek, gdy nagle z tyłu usłyszał czyjeś kroki. Pomyślał, że to wraca posługaczka, lecz odwróciwszy się ujrzał swojego dokuczliwego sąsiada.
Obojętnie przyglądał się nieproszonemu gościowi.
‒ Czy mogę pomówić z panem w sprawie osobistej?
Pan Longvale odkłonił się dworsko.
‒ Oczywiście, sir Grzegorzu. Służę.
Wprowadził gościa do dużej bawialni i zapalił świecę. Sir Grzegorz rozejrzał się wkoło, pogardliwie wydął usta na widok ubóstwa pomieszczenia, a gdy stary podsunął mu krzesło, przyjął je nie bez wahania.
‒ Jakiej okoliczności ‒ rzekł Longvale ‒ zawdzięczam przyjemność goszczenia pana u siebie?
‒ Bawili tu u pana niedawno jacy aktorzy?
Stary szlachcic twierdząco skinął głową.
‒ Do moich uszu doszło głupie gadanie, że moja małpa usiłowała wedrzeć się do pańskiego domu, że kogoś chciała wykraść. Czy to prawda?
‒ Małpa? ‒ zdziwił się Longvale. ‒ Pierwszy raz słyszę o jakiejś małpie.
‒ Więc pan chce wmówić we mnie, że nic o tym nie słyszał?
Longvale stanął przed nim jak posąg godności.
‒ Czy szanowny pan sądzi, że ja kłamię? Bo jeśli tak, to tam są drzwi! I chociaż mnie boli to, bym miał w najmniejszym bodaj stopniu być niegrzeczny dla gościa, obawiam się jednak, że nie mam innej drogi, jak tylko poprosić pana o opuszczenie mego domu.
‒ Dobra, dobra! ‒ rzekł zniecierpliwiony sir Grzegorz. ‒ Proszę nie psuć
sobie humoru. Nie w tej sprawie przyszedłem do pana. Czy to prawda, że pan jest lekarzem?
Pan Sampson najwidoczniej zmieszał się.
‒ W młodszych latach zajmowałem się medycyną.
‒ Bieda u pana? Co? ‒ rzekł gość rozglądając się po pokoju. ‒ Aż piszczy? Założę się o to!
‒ Myli się pan ‒ odparł Longvale z godnością. ‒ Jestem bardzo bogaty, a to że utrzymuję swój dom w zaniedbaniu bierze się z mojego osobistego zamiłowania do rzeczy chylących się ku upadkowi. Taką już mam niezdrową, może nawet chorobliwą predylekcję. Skąd pan wie, że jestem lekarzem?
‒ Słyszałem od kogoś z mojej służby. Nastawił pan furmanowi złamany palec.
‒ Nie praktykowałem od lat ‒ rzekł Longvale. ‒ A szkoda ‒ dodał ‒ to szlachetna nauka.
‒ No, mniejsza o to, jak tam było ‒ przerwał mu Penne. ‒ W każdym razie z pana tajemniczy staruch, a mnie w to graj! Mam w domu bardzo dobrą babinę, nie chcę, żeby tutejsi, wiejscy doktorzy wścibiali nos w moje prywatne sprawy. Czy więc nie zechciałby pan przyjść i obejrzeć jej?
Stary ściągnął usta namyślając się.
‒ Byłbym bardzo szczęśliwy ‒ rzekł ‒ boję się jednak, że moja wiedza medyczna jest już nieco zaśniedziała. Czy to służąca?
‒ Coś w tym guście ‒ odparł, aby zbyć. ‒ Kiedy pan przyjdzie?
‒ Chodźmy od razu ‒ zdecydował Longvale i wyszedł przebrać się w surdut.
Baronet drwiąco spojrzał na jego staroświecki strój.
‒ Po co, u diabła, nosi pan takie staromodne łachy?
‒ Dla mnie one są lepsze od nowych ‒ odrzekł stary. ‒ W dzisiejszych strojach nie ma pierwiastka romantyzmu, nie ma tego miłego, że tak powiem, dreszczyku, który spływa na mnie z tych moich szat. Starym ludziom wolno mieć swoje fantazje, proszę, sir Grzegorzu, pozwolić mieć je i mnie.
W tym samym czasie, gdy pan Sampson Longvale zmierzał do Griff Towers, Mike Brixan, wezwany przez Knebwortha, siedział w jego gabinecie.
‒ Spodziewam się, że pan nie weźmie mi za złe, że go tu ściągnąłem. Pamięta pan, że nakręcaliśmy pewne sceny w Griff Towers?
Mike twierdząco skinął głową.
‒ Musi pan przyjrzeć się jednemu ze zdjąć na tle wieży i powiedzieć, co myśli o pewnym szczególe.
Z wyrazem zaciekawienia na twarzy Mike poszedł za dyrektorem i po chwili znaleźli się w pokoju do wyświetlań.
‒ Zwrócił mi na to uwagę kierownik laboratorium ‒ tłumaczył Jack, gdy usiedli i w pokoju zapanowała ciemność.
‒ Cóż to ma być takiego? ‒ spytał detektyw.
‒ Właśnie sam nie wiem ‒ odrzekł dyrektor, drapiąc się w głowę.
Na małym ekraniku, używanym do próbnych wyświetlań, zjawiły się dwie postacie: jedną z nich była Adela, drugą Reggie Connolly i Mike przyglądał się miłosnej scenie, jaką odgrywała ta para zakochanych. Na drugim planie znajdowała się wieża i teraz dopiero Brixan dostrzegł, że było w niej okno. A nie pamiętał, żeby było ono widoczne z holu, który był wyjątkowo ciemny i stale, nawet za dnia, zapalano w nim światło.
‒ Nie zauważyłem dotąd tego okna ‒ rzekł do Knebwortha.
‒ Właśnie chcę, żeby pan patrzył w nie ‒ instruował dyrektor.
Gdy to mówił, przed oczami ich ukazało się w oknie jakieś oblicze. Najpierw nieczytelne, mętne, wreszcie stało się zupełnie wyraźne. Była to twarz kobiety o czarnych oczach, włosach w nieładzie, a wzrok jej pełen był niewypowiedzianego strachu. Raptem w górę uniosła rękę, jakby przywołując kogoś. Zaledwie zdążyli przyjrzeć się tajemniczej niewieście, gdy znikła tak prędko, jakby ją ktoś gwałtownie odciągnął w tył.
‒ Co pan myśli o tym? ‒ zapytał Knebworth.
‒ Wygląda na to, że Penne trzyma więźnia w wieży. To ta sama kobieta, której krzyk słyszałem i o której tamten mówił mi, że to jego służąca. Ale to okno zdumiewa mnie. Od środka wcale go nie widać. Z holu prowadzą schody, ale w ten sposób, że jest wprost niemożliwe, żeby ta kobieta wyglądając oknem, mogła stać na nich. Musi tam być piąta ściana, od wewnątrz, z własną, dodatkową klatką schodową.
Wrócili do gabinetu.
‒ Nie znoszę Penne'a z wielu powodów ‒ rzekł Knebworth. ‒ Znienawidziłem go jeszcze bardziej, gdy dowiedziałem się, że przyjaźni się z Mendozą. A w ogóle, powiem panu, ten dom ma sekrety!
Mike uśmiechnął się.
‒ Jeden z nich odkryjemy dzisiejszej nocy ‒ odrzekł. ‒ Wybieram się na poszukiwania do Griff Towers i nie mam zamiaru prosić o pozwolenie sir Grzegorza.
XIX
Wizyta o północy
Mike Brixan zajęty był rozpakowywaniem ciężkiej paczki z ubraniem, które kupił sobie w mieście, gdy dano mu znać, że przysłano zamówiony przez niego motocykl.
Wskoczył na maszynę i wnet był za miastem. Przed Dower House ukrył swój motor.
Była jedenasta w nocy, kiedy dotarł do furtki. Była zamknięta na zamek. Zdjął plecak, wyjął pęk prętów i skręcił trzy razem. Do końca przymocował duży, tępy hak, a po kilku sekundach wspiął się po swojej „drabinie” i zeskoczył na drugą stronę.
Szedł pod krzakami, cały czas wypatrując Bhaga. Gdy doszedł do końca żywopłotu, otworzyły się drzwi holu i wyszły dwie osoby.
Jedną z nich był Penne, drugą Sampson Longvale.
‒ Myślę, że ona wyzdrowieje. Choć rany są szczególne. Wygląda to jakby draśnięcie jakimś ogromnym pazurem ‒ rzekł Longvale. ‒ Mam nadzieję, że pomoc moja przydała się, sir Grzegorzu, choć, powtarzam panu, nie zajmuję się praktyką lekarską bez mała od pięćdziesięciu lat.
‒ Moje auto odwiezie pana ‒ usłyszał głos Penne'a.
‒ Nie, nie, dziękuję. Pójdę pieszo. Nie jest tak daleko. Dobranoc, sir Grzegorzu.
Baronet pożegnał go i wrócił do słabo oświetlonego holu; wtedy Mike usłyszał brzęk łańcucha zamykającego drzwi.
Nie było czasu do stracenia. Skoro tylko Longvale wsiąkł w ciemność,
Brixan otworzył plecak i przyśrubował do swojej drabinki jeszcze trzy pręty. Od każdego z nich wystawała mała, lekka, stalowa podstawka.
Wspiął się w górę i po kilku minutach majstrował już przy oknie, które otwierało się z dołu do góry. Z zamknięciem uporał się szybko, gdyż było prostej konstrukcji, i po chwili stał na stopniu ciemnych, wąskich schodów.
Błysnął latarką. Na dole dostrzegł niewielkie drzwi, prawdopodobnie wiodące do holu; przypomniał sobie, że widział tam w rogu firankę, nie przywiązując swego czasu do tego faktu żadnego znaczenia. Zszedłszy ze schodów nacisnął klamkę, drzwi były zamknięte. Zaczął więc manipulować przy zamku. Klucz obrócił się. Pewny, że drzwi się otworzą, odetchnął. Na razie jednak czekała go robota na górze, wszedł więc znowu na schody i zatrzymał się przy wąskim zakręcie, ale nie było drzwi w ścianie. Poszedł wyżej. Minął drugi zakręt, potem trzeci, wreszcie czwarty doprowadził go, jak mniemał, do szczytu wieży i tu znalazł wejście do środka. Wytężył słuch: ktoś chodził w pantoflach po pokoju. Ale oto drzwi zamknęły się z trzaskiem, zapanowała cisza, więc nacisnął klamkę i ostrożnie zajrzał do środka.
Ujrzał nie umeblowany pokój, w jednym rogu stało łóżko, leżała na nim jakaś kobieta, odwrócona do Mike'a plecami. Czarne włosy i żółtawa karnacja mówiły, że nie jest Europejką.
Lecz oto przewróciła się na drugi bok. Poznał w niej kobietę, której twarz oglądał na filmie. Była młoda i ładna.
Detektyw był na środku pokoju, gdy dostrzegł lekkie poruszenie się klamki od drzwi prowadzących do innego pomieszczenia; uskoczył w tył i znalazł się znowu na schodach.
Był to Bhag w swych niebieskich spodniach.
W ogromnych łapach niósł tacę z posiłkiem. Wyciągniętą naprzód nogą sięgnął stołu, przysunął go do łóżka i postawił na nim przyniesione jedzenie. Kobieta otworzyła oczy i wydawszy lekki okrzyk obrzydzenia, zamknęła je znowu, po czym Bhag, przyzwyczajony widocznie do tych demonstracji, od razu wyszedł.
Brixan znów otworzył drzwi, nie zauważony przez drzemiącą kobietę, przeszedł przez pokój i zajrzał do pomieszczenia, w którym zniknęła małpa; w niewielkiej odległości od niego Bhag siedział w kuczki, spostrzegł intruza.
Mike zatrzasnął drzwi, cofnął się przez pokój chorej, wyszedł na klatkę schodową i chciał zamknąć się tutaj, jednak klucza nie było; nie tracąc ani sekundy zbiegł po schodach. Tu udało mu się zamknąć, gdyż drzwi miały dwie zasuwki. Uchyliwszy portiery, cichutko wsunął się do holu. Przystanął nasłuchując, od schodów dochodziło szuranie pantoflami i sapanie.
Teraz musiał zapewnić sobie odwrót. Bezgłośnie rozwarł zasuwy przy frontowym wejściu, zdjął łańcuch i odemknął drzwi z klucza. Równie cichutko posunął się w kierunku pokoju sir Penne'a.
Był to niewielki salonik, widocznie nie używany, gdyż meble stały w pokrowcach, a na kominku żadnych znaków rozpalania ognia. Przez drzwi w pobliżu okna miał łatwy dostęp do biblioteki. Zgasił światło, zamknął drzwi, którymi wszedł, i zbadał okiennice. Były zawarte żelazną sztabą, ale nie zamknięte na klucz. Odsunął je i otworzył okno. Miał przygotowaną możliwość odwrotu, teraz mógł śmielej ryzykować.
Ukląkł na podłodze, zajrzał przez dziurkę od klucza. Biblioteka była oświetlona, rozmawiano tam, do uszu Mike'a doszedł kobiecy głos. Nacisnął leciutko klamkę, na włos uchylił drzwi i zajrzał do środka.
Grzegorz Penne stał tyłem do kominka, przed nim znajdowała się taca z tymi jego „zasiłkami”, bez których życie dla niego zdawało się nie do zniesienia.
Na niskiej kanapce, w pobliżu ognia, siedziała Stella Mendoza. Miała na sobie rozpięte futerko, a na szyi tak olśniewające klejnoty, że czegoś podobnego Mike nie widział dotąd na żadnej kobiecie.
Najwidoczniej dyskusja była niemiła, gdyż sir Grzegorz patrzył ponuro, Stella też nie wyglądała na zadowoloną.
‒ Zostawiłem tu panią, bo musiałem ‒ warczał odpierając jakiś zarzut swojej rozmówczyni. ‒ Zachorowała mi służąca, więc sprowadziłem lekarza. Stąd moja dłuższa nieobecność. Gdybym nawet nie wychodził, nic by się nie zmieniło, gdyż w ogóle sprawy źle się mają. Gęś znosi złote jajko tylko raz w życiu, przynajmniej ta, o której myślę w tej chwili ‒ rzekł cierpko. ‒ Źle pani zrobiła zadzierając z Knebworthem.
Powiedziała coś na to, Mike jednak nie rozróżnił jej słów.
‒ Ładnie wyglądałoby, wyobrażam sobie, pani „własne przedsiębiorstwo” ‒ rzekł z sarkazmem. ‒ Nie, Stello, to mi nie konweniuje! Byłem aż nadto dobry dotąd i pani nie może wymagać, żebym dla jej kaprysów miał
wystawiać się na bankructwo!
‒ To nie zachcianka ‒ odrzekła porywczo ‒ ale konieczność. Chyba pan nie życzy mi, abym wycierała progi u wszystkich producentów w poszukiwaniu jakiejkolwiek pracy dla siebie ‒ żaliła się.
‒ Po cóż pani pracować?! Ma pani byt zapewniony! Zresztą nie należy użalać się na Knebwortha: gdyby nie on, nie spotkalibyśmy się. A bez znajomości ze mną byłaby pani dziś uboższa o całe tysiące. Potrzebna pani zmiana.
Zapadło milczenie... Stella opuściła głowę. Brixan nie widział jej twarzy, kiedy jednak odezwała się znowu, w głosie jej zadrgała nuta zawziętości zdradzająca stan jej i nastrój, jaki przeżywała.
‒ Może i komuś innemu przydałaby się zmiana! Mogłabym opowiedzieć o panu dziennikarzom i wówczas pan też miałby zmianę! Proszę to sobie zapamiętać, sir Grzegorzu! Nie jestem naiwna, widziałam i słyszałam wiele, a umiem zliczyć więcej niż do dwóch. Jest pan zdania, że mnie trzeba zmiany, czy tak? Owszem, dobrze! Otóż potrzeba mi przyjaciół, którzy nie są mordercami.
Przyskoczył do niej i kładąc rękę na jej ustach, zdusił dalsze słowa.
‒ Ty, diablątko! ‒ syknął. Ktoś zapukał, więc podszedł do drzwi i odezwał się w obcym języku.
‒ Proszę wysłuchać ‒ powiedział potem spokojniejszym tonem. ‒ Czeka tu na mnie Foss, a z panią pomówię troszeczkę później. ‒ Stanął przy biurku i dotknął mechanizmu odmykającego drzwi do kryjówki Bhaga. ‒ Proszę iść i czekać tam na mnie. Przetrzymam tam panią nie więcej niż pięć minut.
Podejrzliwie spojrzała na drzwi, które nagle otworzyły się w ścianie.
‒ Nie! Pójdę do domu ‒ odrzekła. ‒ Rozmowę dokończymy jutro. Przykro mi, że uniosłam się, ale pan przecież sam mnie rozwścieczył!
‒ Proszę wejść tam!
Wskazał palcem na drzwi, sapiąc ze złości.
‒ Nie pójdę! ‒ Zbladła jak kreda. ‒ Ty, bydlę, myślisz, że nie wiem? Przecież to kryjówka Bhaga! O, bydlę!...
Twarz jego zmieniła się nie do poznania, strach było na nią patrzeć! Zdawało się, że w tym szatańskim przekrzywieniu się znalazła wyraz cała ohyda jego duszy.
Bez tchu, drżąca z przerażenia, Stella wpatrywała się weń cisnąc się do ściany.
Opanował się jednak.
‒ Więc proszę iść tam, do saloniku ‒ rzekł szorstko.
Mike ledwie zdążył zgasić światło i przywrzeć do ściany, gdy drzwi otworzyły się i Stella wpadła do środka.
‒ Tu ciemno! ‒ rzekła zapłakanym głosem.
‒ Znajdzie pani kontakty.
I drzwi zatrzasnęły się za nią.
Brixan poczuł, że Stella szuka ręką po ścianie, cichutko usuwał się jej z drogi. W trakcie tej czynności potknął się o krzesło.
‒ Kto tu?! ‒ krzyknęła. ‒ Grzegorzu! Nie pozwól mu ruszać mnie, Grzegorzu!
Znowu krzyknęła przeraźliwie.
Mike wyskoczył przez okno, a jej przeraźliwe wołanie ścigało go aż do żywopłotu, gdzie skrył się. Jakkolwiek uwijał się, coś jeszcze szybszego w ruchach puściło się za nim, coś wielkiego, bełkocącego, co biegło, zgięte we dwoje, na rękach i nogach.
Detektyw wytężył słuch i już wiedział, że to Bhag go ściga. Sięgnął do kieszeni. Rewolweru nie znalazł. Musiał wypaść mu w chwili, gdy zeskakiwał z okna.
Słysząc tupot za sobą, gnał ze wszystkich sił naprzód, przesadzając grzędy z kapustą, potykając się na bruzdach, a bestia tymczasem z każdą chwilą była coraz bliżej i bliżej. Dobiegł do furtki. Była zamknięta. Ta przeszkoda wstrzymała bieg Mike'a. Ledwie dysząc ze zmęczenia, odwrócił się do swego prześladowcy twarzą, i oko w oko stanął przed parą zielonych oczu, błyszczących w ciemności jak dwie złe gwiazdy.
XX
Cudowny ratunek
Szykował się do ostatecznej, trudnej i beznadziejnej walki. Nagle, ku jego zdumieniu, małpa stanęła nieruchomo w miejscu i ptasi jej głos przeszedł w
chrapliwy bełkot. Wyprostowała się i prędkimi ruchami tłukła się po wielkiej, kosmatej piersi; głuche bębnienie okropnym echem rozlegało się w dokolnej ciszy nocy.
Mike usłyszał jakiś dziwny gwizd, jakby gwizd maszyny parowej. Rozejrzał się dokoła. Na krawędzi muru siedział jakiś człowiek. Poznał go od razu: był to brunatny przybysz ‒ obcokrajowiec, którego widział dziś w Chichesterze.
Głuche bębnienie i gwizd wzmogły się, po czym Brixan spostrzegł w ręce brunatnej postaci jakiś świecący, zakrzywiony przedmiot. Był to miecz podobny do tego, jaki widział nad kominkiem u sir Penne'a.
Przyglądał się jeszcze ze zdziwieniem, gdy śniada postać lekko ześliznęła się po murze, a Bhag, z jękiem prawie ludzkim, odwrócił się i umknął. Jakby oczarowany tym co tu zaszło, Mike stał zapatrzony w ciemność, w której rozpłynął się potwór.
‒ Przyjacielu ‒ rzekł detektyw po holendersku ‒ przybyłeś w samą porę...
Ale nim dokończył zdanie, smagła postać znikła, jakby ją pochłonęła ziemia. Wpatrując się w mrok, rozróżnił czarny kształt posuwający się prędko wzdłuż muru. Przez chwilę był zdecydowany pójść za nim, ale dał spokój. Z pewną trudnością przelazł przez mur i zeskoczył. Potem jako tako doprowadził do porządku ubranie, obszedł kawał drogi do frontowej bramy Griff Towers i teraz szedł śmiało, jakby nigdy nic, w kierunku pałacu, gwiżdżąc po drodze.
Przed odejściem stąd chciał się jeszcze upewnić, co do bezpieczeństwa Stelli. Widział, że jej auto czeka na nią na drodze za murem. Podniósł już rękę do dzwonka, gdy usłyszał kroki w holu, wsłuchał się uważnie, poznał głos Mendozy i pośpiesznie ukrył się znowu.
Aktorka wyszła w towarzystwie sir Grzegorza.
‒ Dobranoc, sir Grzegorzu ‒ rzekła Stella prawie łagodnie. ‒ Będę u pana jutro.
‒ Czekam z drugim śniadaniem ‒ rozległ się głos Grzegorza. ‒ I proszę nie zapomnieć zabrać z sobą przyjaciółki. Chce pani, to podejdę z nią aż do auta.
‒ Nie trzeba, dziękuję ‒ odrzekła pośpiesznie.
Mike śledził ją, zanim nie znikła, ale na długo przedtem drzwi Griff Towers
zamknęły się i znany brzęk łańcucha oznajmił mu, że zamknęły się na dobre.
Gdzie jednak znajdował się Foss? O ile tu był, musiał wyjść wcześniej. Mike przeczekał, dopóki nie zapanowała zupełna cisza, potem ruszył w ciemność. Po drodze wypatrywał brunatnego obcokrajowca, ale nie dojrzał go nigdzie. W pewnej chwili przypomniał sobie, że zostawił na gzymsie okiennym drabinkę, wrócił po nią. Znalazł ją w tym samym miejscu, zdemontował i zapakował do plecaka, a w pięć minut potem wydostawał już swój motocykl z ukrycia.
W oknie stołowego pokoju Longvale'a świeciło się jeszcze; chciał zajść do niego. Rozmyślił się jednak i udał się wreszcie do swego domu. Był zmęczony nocną wyprawą, a trochę i rozczarowany. Nie odkrył w wieży tak strasznej tajemnicy, na jaką liczył. Tamta kobieta jest zapewne branką, zdobytą i przywiezioną jachtem do Anglii, jako przedmiot rozkoszy dla sir Grzegorza. Takie rzeczy zdarzały się; kilka miesięcy temu dosyć podobną sprawę rozpatrywano w sądzie. Tak czy owak nie chciał teraz zaprzątać sobie tym głowy, należał mu się odpoczynek.
W domu wziął gorącą kąpiel, ugotował sobie trochę czekolady, a przed udaniem się do łóżka podsumował wyniki swojej dzisiejszej pracy. I w świetle ostatnich wypadków coraz bardziej upewniał się, że jego pierwsze rozwiązanie tajemnicy dotyczącej Łowcy Głów było niezupełnie trafne. Im bardziej zastanawiał się nad całą sprawą, tym mniej zadowolony był z siebie, aż wreszcie rozgoryczony własną niepewnością, zgasił światło i zasnął.
Spał jeszcze snem sprawiedliwego, gdy dość późno nazajutrz z rana wszedł doń nieoczekiwany gość. Mike zerwał się z pościeli, przetarł oczy.
‒ Czy mi śni się jeszcze, czy to naprawdę Staines? ‒ zapytał.
Major Staines zaśmiał się wesoło.
‒ Nie, już pan nie śpi i jest przytomny ‒ odrzekł.
‒ Jest coś nowego?
‒ Nic takiego, uspokój się pan. Tańczyłem do późna w nocy, a chcąc odpokutować tę moją lekkomyślność, postanowiłem dla odmiany wpaść tu do pana wczesnym pociągiem i dowiedzieć się, jak postępuje praca w sprawie Elmera?
‒ Elmera? O, na Boga! Prawie że zapomniałem o biedaku Elmerze!
‒ No, to pan sobie przypomni, coś pokażę.
To mówiąc wydobył z kieszeni wycinek z gazety. Mike wziął i czytał: „Jeżeli twoje cierpienie moralne czy fizyczne jest nie do uleczenia, jeżeli wahasz się jeszcze, stanąwszy nad krawędzią przepaści, jeżeli brak ci odwagi, napisz do Dobroczyńcy. Skrzynka”.
‒ Co to znaczy? ‒ zapytał Mike, marszcząc czoło.
‒ Znaleziono to w kieszeni starej kamizelki, którą Elmer miał na sobie na kilka dni przed zniknięciem. Pani Elmerowa przeglądała jego ubranie w zamiarze sprzedania i wykryła to. Anons ten ukazał się w „Morning Telegram” czternastego, a więc na trzy, cztery dni przed zniknięciem Elmera. Na końcu ogłoszenia podano numer skrzynki w sklepie z gazetami, dokąd posyłano odpowiedzi. Rzekomo cztery listy doszły do „Dobroczyńcy”, który, o ile udało się wykryć, listy te ponownie adresował do sklepiku na ulicę Stibbington w Londynie. Tam zgłaszała się po nie jakaś kobieta, zdaje się, że z klasy robotniczej. Poza tym nie wykryliśmy nic więcej. Podobne ogłoszenia ukazywały się i w innych gazetach. W tamtych jednak wypadkach listy adresowano na poste restante w południowych dzielnicach Londynu, skąd, przypuszczalnie, zabierała je ta sama kobieta. Przy każdym nowym ogłoszeniu nadawca zmienia swój adres. Osoba, która odbiera listy, jest prawdopodobnie niespełna rozumu, bo ma zwyczaj mówienia i mruczenia sama do siebie. Nazywa się Stivins, przynajmniej tak mówi o sobie. Kartki, z którymi przychodziła po odbiór, były zwykle znaczone słowem „pozwalam”, to znaczy, że te bileciki upoważniały sklepikarzy do wręczania jej listów.
‒ Czy łączy pan te ogłoszenia z morderstwami Łowcy Głów? ‒ zapytał Mike.
‒ I tak, i nie ‒ odparł Staines. ‒ Zaznaczam tylko, że ogłoszenie, które panu podałem, jest jakieś wyjątkowe i, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, dosyć podejrzane. No, a teraz ciekaw jestem pańskiego poglądu na sprawę.
Wykład Brixana trwał z godzinę. Od czasu do czasu Staines przerywał mu pytaniem.
‒ Wyrobił pan sobie dość oryginalny, że nie powiem fantastyczny pogląd
75 •
‒ skwitował Staines z powagą. ‒ Jeśli jednak pan czuje, że złapał w swe ręce choć jedną nić, proszę iść naprzód.
Mówiąc prawdę ‒ dodał w przystępie szczerości ‒ mam przekonanie, że panu jednak nie udało się. A ponieważ nie chcę, żeby nasz wydział stał się źródłem śmiechu i drwin Scotland Yardu, doszedłem do wniosku, że muszę podzielić się z panem wynikiem moich, prywatnych, dochodzeń. Zgadzam się z panem ‒ mówił do niego, gdy już zasiedli do śniadania ‒ że tu należy poczynać bardzo, bardzo ostrożnie! To delikatna sprawa! Mam nadzieję, że pan nie rozmawiał na temat swoich podejrzeń ze Scotland Yardem.
Mike zaprzeczył ruchem głowy.
‒ Doskonale ‒ rzekł Staines. ‒ Zaraz zrobiliby najście, zaaresztowaliby osobę, którą pan podejrzewa, i prawdopodobnie zepsuliby tym jawność, która mogłaby przekonywać. Mówi pan, że dokonał rewizji w domu?
‒ Nie rewizji, a tylko ot tak przeglądu z grubsza.
‒ Czy są tam podziemia?
‒ Myślę, że tak ‒ rzekł Mike. ‒ Zazwyczaj są w domach tego typu.
‒ Oficyny?
‒ O ile wiem, żadnych.
Kiedy szli na stację kolejową, szef stwierdził, że wraca stąd w lepszym nastroju, niż był jadąc do niego.
‒ Dam panu jedną radę ‒ rzekł, gdy pociąg miał już ruszać ‒ proszę bardzo uważać! Ma pan do czynienia z okrutnym i przebiegłym człowiekiem. Na miłość boską, proszę nie szacować za nisko jego rozumu.
XXI
Zamazanie
Powrotna droga Mike'a do domu nie prowadziła przez uliczkę, przy której mieszkała Adela Leamington. Udał się do niej specjalnie. I ku swemu rozczarowaniu dowiedział się, że jeszcze o siódmej rano wyszła z domu. Knebworth nakręcał w South Dawns i w studiu; gdy przybył tam, z wyjątkiem sekretarza
i nowego kierownika literackiego, nie było nikogo.
‒ Nie znam miejscowości, do której pojechali ‒ rzekł sekretarz Dicker ‒ ale to gdzieś za Arundelem. O to samo pytała dziś Mendoza. Miała gdzieś jechać z panną Leamington na drugie śniadanie.
‒ Czy tak? No, dobrze. Gdyby więc zgłaszała się tu jeszcze, proszę jej powiedzieć, że panna Leamington jest już zaproszona gdzie indziej.
‒ Przypuszczam, że pan długo nie będzie potrzebował czekać na pannę Adelę. Jack czasami umie niespodziewanie prędko wracać z takiej wycieczki.
‒ Nie powiedziałem, że panna Leamington ma zaproszenie do mnie ‒ odrzekł Mike.
‒ Dobrze, że sobie przypomniałem ‒ rzekł nagle sekretarz. ‒ Pamięta pan hałas, jaki zrobił się w związku z arkuszem, który przypadkiem znalazł się w skrypcie?
‒ Owszem. Odnaleźliście całość?
‒ Nie, ale proszę słuchać. Nasz nowy kierownik literacki opowiadał mi, że przeglądając księgę, w której Foss prowadził wykaz przysyłanych nam maszynopisów, znalazł jedną pozycję doszczętnie zatartą tuszem chińskim.
‒ Chciałbym widzieć tę księgę.
Przyniesiono mu gruby tom. W rubrykach Brixan znalazł tytuły przysyłanych scenariuszy, nazwiska autorów, ich adresy, daty otrzymania oraz odesłania utworów. Rozłożył to na stole w gabinecie Knebwortha i pilnie studiował rubrykę z wykazem autorów.
‒ Jeśli wykreślił jedno, mógł to zrobić i więcej razy ‒ rzekł do sekretarza. ‒ Czy nie ma innych zamazań?
‒ Nie, znaleźliśmy tylko to jedno. Znajdzie pan tu masę nazwisk tutejszych mieszkańców. Odkąd pracujemy w tej miejscowości, nie ma kramarza, który by nie pitrasił scenariuszy lub nie podsuwał nam jakichś własnych pomysłów.
Mike powoli wodził palcem wzdłuż kolumny z wykazem tytułów sztuk. Stronica za stronicą. Nagle palec jego zatrzymał się.
‒ „Potęga Strachu”, autor: sir Grzegorz Penne ‒ przeczytał głośno i spojrzał na Dickera. ‒ Czy sir Grzegorz składał wam scenariusze?
‒ Tak, przysłał kilka. Znajdzie pan dalej jego nazwisko. Pisywał je z myślą o pannie Mendozie.
‒ Ma pan jakiś jego scenariusz?
‒ Odesłano wszystkie. Pisywał straszliwe bujdy! Czytałem jedną z nich. Pamiętam, że Foss starał się namówić Jacka na realizację tego. Jak się potem okazało, Foss dorabiał sobie niezły grosz tym sposobem. Umiał brać porękawne od autorów, a nie dalej jak dziś z rana dyrektor stwierdził, że od jednej pani otrzymał dwieście funtów za obietnicę wkręcenia jej do filmu.
Brixan znalazł znowu nazwisko sir Penne'a. Ostatecznie nie było w tym nic dziwnego, że pisał. Nie ma chyba na świecie inteligenta, któremu nie zdawałoby się, że jest zdolnym, filmowym twórcą.
Zamknął księgę i oddał Dickerowi.
‒ Podejrzanie wygląda takie zamazanie pozycji z wykazem osoby i adresu. Muszę pomówić o tym z Fossem ‒ rzekł Mike.
Nie zwlekając udał się do mieszkania byłego kierownika literackiego, ale nie zastał go.
‒ Zdaje mi się, że nie było go przez całą noc ‒ informował gospodarz domu. ‒ A jeśli i wrócił, to nie spał w swoim łóżku. Mówił mi, że ma jechać do Londynu.
Wobec tego Mike udał się z powrotem do studia. Okazało się, że deszcz wypłoszył aktorów ze wsi, w której nakręcali niektóre sceny. Adela zauważyła Mike'a, a gdy zaczął zapraszać ją do siebie, odrzekła: ‒ Dziękuję panu, jedliśmy drugie śniadanie na miejscu, a teraz muszę koniecznie przeczytać i przygotować dwie duże sceny na jutro.
Odmowa jej zabrzmiała bezapelacyjnie. Mike jednak tak łatwo nie rezygnował.
‒ No, dobrze, a jak będzie z herbatą? Przecież herbatę będzie pani piła, gdyby nawet czekało pięćdziesiąt scen do czytania! A pić, jeść i czytać jednocześnie nie będzie pani także. Robiąc to, można zachorować na niestrawność. Zaś gdyby pani zachorowała na niestrawność...
Zaśmiała się.
‒ Jeżeli moja gospodyni odstąpi mi salonik, może pan przyjść na herbatę o wpół do piątej.
‒ Słyszał pan o tym skreśleniu w książce wykazów? ‒ spytał Jack, gdy Brixan znowu zjawił się w studiu po rozmowie z Adelą. ‒ Jak to się panu podoba? ‒ A nie czekając odpowiedzi mówił dalej. ‒ Bo mnie wydało się to dziwne. Foss był niepoprawnym mataczem. Miałem z nim twardy orzech do zgryzienia z powodu łapówki, jaką wziął od jakiejś damy, której zachciało się wystąpić w jednym z moich filmów.
‒ A jak idzie z nowym odkryciem?
‒ Z Adelą? Zdumiewające! Mówię panu! Ale łapię się za głowę, bo sam sobie nie wierzę. Takie rzeczy nie zdarzają się w szarym, codziennym życiu! Gwiazdy, jakie mogą powstać w ciągu jednej nocy, ot tak na hokus-pokus, to tylko fajerwerki, które wypuszczają na świat postrzeleni nababowie-wytwórcy. Wymknie się im obietnica zrobienia czegoś dla swojej kochaneczki, a wstyd złamać słowo, no i kochaneczka, wspierana armią statystek i przepychem scenerii, na którą sypnięto pół miliona dolarów, usiłuje wywiązać się ze swojego zadania. Z gwiazdami tego rodzaju bywa tak jak z kurzawą Drogi Mlecznej: dokoła nich jest taki potop blasku, że wcale nie zrobiłoby to różnicy, gdyby ich samych tam nie było! Ale nasza biedna Adela Leamington wywiązuje się ze swego zadania operując jedynie prostym, nie fałszowanym, szarym wątkiem i materiałem. Mówię panu, że to niedobrze! Nie ma szans na sukces światowy. Ale może sprawić niespodziankę!
‒ Niespodziankę? ‒ zdziwił się Mike.
‒ Zobaczy pan! Albo zrobi mi zawód znikając gdzieś, nim zdążę skończyć film, albo zaaresztują ją za jazdę samochodem na Regent Street w wysoce nietrzeźwym stanie!
Mike zaśmiał się.
‒ Myślę, że nie zdarzy się nic podobnego ‒ odrzekł uspokojony.
‒ Słyszał pan o nowym pomyśle Mendozy? ‒ zapytał Jack napełniając fajkę tytoniem.
‒ Nie, nie słyszałem.
‒ Zakłada wytwórnię. Nie było jeszcze usuniętej „gwiazdy”, która by zaraz nie tworzyła własnego studia. Wypisuje się to wszystko czarno na białym, kapitał dużymi literami, nazwisko gwiazdy jeszcze większymi. Promotorami są zazwyczaj „przyjaciele” gwiazdy, tłumaczący jej, że głupie sto tysięcy
rocznej gaży to raptem tylko pensja głodowa dla kobiety z jej talentem. I zawsze znajdzie się taki naiwny, z którego pompują pieniądze. Potem gwiazda dobiera sobie scenariusze, w których gra główne role, nie pozostawiając wiele do roboty dla innych.
‒ Mendoza nie znajdzie dla siebie w Anglii dobrego producenta?
‒ Może znaleźć ‒ odparł dyrektor. ‒ Są w tym kraju wytwórcy, ale niestety nie tworzą wartości artystycznych. Gonią za monumentalnością, produkują obrazy, na których można łatwo robić pieniądze...
Nagle dyrektor przerwał mówiąc:
‒ Prosimy, panie Longvale!
Mike obejrzał się, w drzwiach stał uśmiechnięty staruszek z kapeluszem w ręce.
‒ Boję się, że przeszkadzam panom ‒ rzekł przyjemnym głosem. ‒ Właściwie przybyłem do miasta w celu widzenia się z moim doradcą prawnym, nie mogłem jednak odmówić sobie przyjemności zajścia tutaj, żeby dowiedzieć się, jak idą zdjęcia.
‒ Dziękuję, wcale nieźle ‒ odpowiedział Jack. ‒ A pan zna pana Brixana?
Skinął głową i uśmiechnął się.
‒ Owszem, mam zaszczyt. Przyszedłem w celu porozumienia się z moim adwokatem, co do rzeczy, która panom może wydać się dziwaczna. Przed wielu laty studiowałem medycynę, złożyłem końcowe egzaminy, tak że prawnie jestem lekarzem, chociaż wcale nie uprawiałem praktyki zawodowej na żadną większą skalę. Nie jest powszechnie wiadomo, że mam stopień doktorski. Zdziwiłem się więc bardzo, kiedy zeszłej nocy zgłosił się do mnie mój sąsiad, prosząc o okazanie pomocy jego służącej. Otóż dręczy mnie teraz niepewność: złamałem prawo czy nie, uprawiając praktykę bez rejestracji.
‒ Mogę uspokoić pana ‒ odezwał się Mike. ‒ Skoro raz zarejestrowano go przed laty, tym samym jest już pan zarejestrowany na zawsze i w danym wypadku czynność pańska nie obraziła prawa. Był to jakiś poważny wypadek?
‒ Nie zanadto. Wydało mi się, że to zakażenie krwi, sądzę jednak, że prawdopodobnie byłem w błędzie. Wiedza medyczna zrobiła tak wielki krok
naprzód od czasu, kiedy ja byłem studentem, że ostatecznie bałem się przesądzać. Chociaż poczytuję sobie za prawdziwy dar nieba wyświadczenie ludziom przysługi, muszę przyznać się, że w tych okolicznościach, o jakich wspomniałem, było to dla mnie nieco kłopotliwe i prawie nie spałem z tej racji przez całą noc. W rzeczy samej, był to przedziwny wieczór, a i noc też. Ktoś na przykład, nie wiem dlaczego, ulokował swój motocykl w moim ogrodzie.
Mike zaśmiał się w duchu.
‒ Nie mogę pojąć, co to mogło znaczyć. A dziś z rana już go nie było... Poza tym widziałem się z naszym przyjacielem Fossem, który wydał mi się bardzo zaniepokojony.
‒ A kiedy go pan widział?
‒ Przechodził koło mego obejścia. Stałem wtedy w bramie paląc fajkę i powiedziałem dobry wieczór, właściwie nie widząc w ciemności, kto to taki. Dopiero gdy odwrócił się, poznałem, że to pan Foss. Powiedział mi, że był gdzieś z wizytą i że za godzinę ma jeszcze być w jakimś miejscu.
‒ Która to była godzina? ‒ spytał detektyw.
‒ Przypuszczam, że jedenasta. ‒ Zawahał się. ‒ Nie jestem jednak pewien. W każdym razie tak jakoś bezpośrednio przed moim udaniem się na spoczynek.
Mike mógł teraz łatwo odtworzyć sobie linię postępowania Fossa w tym wypadku: sir Grzegorz przynaglił go do wyjścia i prosił o powrót, gdy Stella opuści już Griff Towers.
‒ Moja skromna posiadłość słynie z ciszy ‒ podkreślił Longvale i pokiwał skłopotaną głową. ‒ Może pan będzie łaskaw ‒ rzekł zwracając się do Knebwortha ‒ zawiadomić mnie, kiedy obraz będzie gotowy, chciałbym go zobaczyć, o ile pan pozwoli.
‒ Bardzo proszę, oczywiście ‒ odparł dyrektor.
‒ Nie wiem dlaczego tak bardzo interesuję się tymi rzeczami ‒ zachichotał stary. ‒ Muszę wyznać, że jeszcze kilka tygodni temu cała procedura z wytwarzaniem filmów była dla mnie tajemnicą.
W tej chwili do pokoju zajrzał Dicker.
Twarz Knebwortha przybrała wyraz zupełnego znużenia.
‒ Nie! ‒ rzekł krótko.
‒ Ona mówi, że... ‒ zaczął Dicker.
Jedynie obecność czcigodnego Longvale'a powstrzymała Jacka od wyrażenia swojej opinii o Stelli Mendozie.
‒ Widziałem wczoraj wieczorem i inną jeszcze osobę ‒ ciągnął dalej Longvale. ‒ Myślałem, że pan ma nakręcać ‒ czy tak się mówi? ‒ w sąsiedztwie. To dosyć sympatyczna panna, nieprawdaż?
‒ O, bardzo ‒ rzekł Jack oschle.
‒ Robi bardzo miłe wrażenie kobiety o łagodnym usposobieniu ‒ rozwodził się Longvale, nie zdając sobie sprawy z zupełnego braku sympatii dla niej w tym miejscu. ‒ Dzisiejsze czasy nie przyczyniają się zbytnio do słodyczy i uprzejmości. Dlatego miło jest spotkać wyjątek.
‒ Łagodne usposobienie! ‒ zazgrzytał Jack Knebworth, kiedy stary pożegnał się godnie. ‒ Słyszał pan coś podobnego? ‒ rzekł do Brixana. ‒ No, jeżeli ta kobieta ma łagodne usposobienie, to i diabeł jest piękny.
XXII
Głowa
Brixan wychodząc ze studia spotkał przy bramie Stellę i przypomniał sobie, że zaproszono ją dziś na drugie śniadanie do Griff Towers. Ku jego zdziwieniu Stella podeszła do niego,
‒ Właśnie chciałam widzieć się z panem ‒ rzekła. ‒ Przed chwilą dowiadywałam się tu o pana.
‒ Zaszło nieporozumienie. Bo tam byli przekonani, że chodziło o pana Knebwortha.
Ruszyła ramieniem na znak, jak mało sobie robi z Jacka i z całej jego ekipy.
‒ Chodziło mi tylko o pana. Pan jest detektywem?
‒ Tak.
‒ Na rogu czeka moje auto. Pojedzie pan do mnie?
Zawahał się. Pilno mu było do rozmowy z Adelą, choć nie miał jej nic do powiedzenia oprócz tej jednej rzeczy, której sam sobie jeszcze nie sprecyzował, ani ona nie umiała jej nazwać.
‒ Z przyjemnością ‒ odrzekł po chwili.
Przez drogę milczeli. Wreszcie znaleźli się w jej pięknym saloniku, z którego roztaczał się widok na South Down, i Mike czekał, co mu powie.
‒ Panie Brixan, mam panu coś do zakomunikowania, o czym, sądzę, pan musi koniecznie wiedzieć.
Twarz jej zbladła, ruchy stały się nerwowe.
‒ Nie wiem, co pan o mnie pomyśli, gdy mu to powiem, muszę jednak zaryzykować. Nie mogę dłużej milczeć.
W tej chwili w holu dało się słyszeć przenikliwe dzwonienie.
‒ Telefon. Pozwoli pan, że na chwilę odejdę.
Wyszła pozostawiając drzwi nieco uchylone. Słyszał, jak gniewnie i z pośpiechem odezwała się do kogoś, potem zapanowało dłuższe milczenie. Po dziesięciu minutach wróciła z płonącą twarzą i z roziskrzonymi oczami.
‒ Proszę nie brać mi za złe, ale opowiem panu to, co miałam powiedzieć, troszeczkę później, nie dziś ‒ wypaliła.
‒ Sądzę, że teraz jest najwłaściwsza pora ‒ rzekł zachęcająco.
‒ Tak, oczywiście ‒ odparła ‒ ale zaszły okoliczności, dla których nie mogę uczynić tego w tej chwili. Proszę łaskawie przyjść do mnie jutro.
‒ Owszem ‒ odrzekł zadowolony, że ta wizyta dobiega końca.
‒ Odwiozę pana.
‒ Nie, dziękuję bardzo, pójdę pieszo.
‒ A jednak pozwoli pan, że go odwiozę, jadę w tym samym kierunku ‒ nalegała.
Istotnie ‒ pomyślał ‒ musi jechać w tę samą stronę, skoro udaje się do Griff Towers. I gdy dowiozła go do hotelu, zaledwie zdążył wyjść na chodnik, już pomknęła dalej.
‒ Czeka na pana telegram ‒ rzekł portier.
Przez chwilę wprost nie mógł ogarnąć umysłem fatalnej wieści, jaką przyniosła depesza. Więc znowu przeczytał powoli. „Dziś wczesnym rankiem znaleziono w Clapham Common głowę. Proszę niezwłocznie przyjechać na posterunek policji do Leatherhead. Staines”.
W godzinę później był już na posterunku. Na ganku czekał Staines.
‒ Znaleziono to dziś o świcie. Jak dotąd nie wiemy, kto padł ofiarą.
Poprowadził go do oficyny. Na środku pokoju stała skrzynka na stole. Staines podniósł wieko.
Mike spojrzał i zbladł.
‒ Wielki Boże ‒ wyszeptał.
Była to głowa Lawleya Fossa.
XXIII
Poszlaki w wieży
‒ Czy pan wie, kto to? ‒ zapytał Staines.
‒ Tak, to Lawley Foss, były kierownik literacki wytwórni kinematograficznej Knebwortha. Wczoraj o jedenastej wieczorem jeszcze żył. Sam słyszałem go rozmawiającego, choć go nie widziałem wówczas. Był z wizytą u sir Grzegorza Penne'a w Griff Towers. Czy było przy tym jak zwykle zawiadomienie?
‒ Tak, ale tym razem nie było ono zwykłe.
Poszli do biura komendanta posterunku i tam Staines pokazał mu kawałek papieru z pismem maszynowym: „To jest głowa zdrajcy”.
‒ Rozmawiałem telefonicznie z policją w Dorking. Noc była dżdżysta i ciemna i chociaż przejeżdżało dużo samochodów, żadnego nie udało się ustalić.
‒ Czy było w gazetach ogłoszenie? ‒ spytał Mike.
‒ Nie, sprawdziliśmy to od razu. Wszyscy wydawcy dzienników obiecali natychmiast zawiadomić nas, gdy tylko takie ogłoszenie zostanie złożone.
‒ Wyrażę tu moje przypuszczenia ‒ wtrącił się Mike. ‒ Jest jasne, że tego człowieka zamordowano między jedenastą a trzecią nad ranem, prawdopodobnie bliżej jedenastej niż trzeciej.
Natychmiast wracał do Chichesteru. Przed miastem skręcił z głównej drogi i popędził do Griff Towers. Było już późno, gdy przybył. Zadzwonił, nieprędko doczekał się odpowiedzi. Znowu zadzwonił i dopiero wtedy z jednego z górnych okien dał się słyszeć głos sir Grzegorza.
‒ Kto się tam dobija?
Cofnął się od drzwi i spojrzał w górę. Sir Grzegorz nie poznał go po ciemku i zaraz zapytał:
‒ Kto tam?
‒ Kapitan Mike Brixan. Muszę widzieć się z panem.
‒ Czego pan sobie życzy?
‒ Proszę zejść do mnie, to powiem.
‒ Już kładę się spać. Niech pan przyjdzie jutro.
‒ Muszę właśnie teraz rozmówić się z panem. Mam nakaz przeszukania pańskiego domu.
Nie miał przy sobie takiego upoważnienia, ale tylko dlatego, że nie zażądał go.
Głowa sir Grzegorza zniknęła, okno zatrzasnęło się i mijały długie minuty oczekiwania. Mike pomyślał, że baronet zdecydował się nie wpuścić go. Jednak po dłuższym czekaniu drzwi otworzyły się i w świetle ukazał się właściciel Griff Towers. Był całkowicie ubrany, u pasa wisiały dwa duże rewolwery. Głowa jego była obandażowana, tylko jedno oko widoczne, lewa ręka na temblaku, a szedł kulejąc.
‒ Miałem wypadek ‒ wyjaśnił ponuro.
‒ Wygląda na to, że dość poważny ‒ ocenił Mike przyglądając się mu badawczo.
‒ Proszę do środka. Tu panu nic nie powiem.
W bibliotece sir Grzegorza widać było ślady jakby po odbytej walce. Duże lustro, wiszące na jednej ze ścian, rozbite na kawałki, ponadto brakowało jednego miecza nad kominkiem.
‒ Zginęło tu coś panu. Czy podczas tego wypadku?
Sir Grzegorz skinął twierdząco głową.
Pewien szczegół na rękojeści drugiego miecza zwrócił uwagę detektywa. Nie prosząc więc o pozwolenie gospodarza, zdjął miecz ze ściany i wyciągnął klingę z pochwy. Ostrze było zakrwawione.
‒ Co to ma znaczyć? ‒ spytał poważnie.
Sir Grzegorz jakby przełykał coś.
‒ Wczoraj wieczorem wdarł się tu do mnie jeden ‒ cedził słowa ‒ Malajczyk. Prawił mi brednie, jakobym porwał jego żonę. Napadł na mnie, no i musiałem bronić się.
‒ A porwał mu pan żonę? ‒ przerwał Mike.
Baronet wzruszył ramionami.
‒ Niedorzeczność! Wszyscy ci z Borneo to wariaci, gotowi stawać na głowie z lada powodu. Zrobiłem, co mogłem, aby go uspokoić.
Brixan popatrzył na poplamiony miecz.
‒ Tak, widzę ‒ rzekł oschle. ‒ No, i uspokoił go pan?
‒ Broniłem się, jeśli o to chodzi. Dałem mu prawie tyle, ile dostałem od niego. Chyba pan nie uważa, że miałem siedzieć jak trusia i czekać, aż mnie zamorduje w moim własnym domu. Umiem władać mieczem nie gorzej od innych.
‒ Widać, że go pan użył. Co się stało z Fossem?
W twarzy Penne'a nie drgnął ani jeden nerw.
‒ Z kim?
‒ Z Lawleyem Fossem, który był u pana zeszłego wieczoru?
‒ Pan mówi o scenarzyście? Nie widziałem go od całych tygodni.
‒ Skłamał pan ‒ rzekł Mike spokojnie. ‒ Był tu nie dalej jak wczoraj wieczorem. Wiem o tym na pewno, gdyż byłem wówczas w sąsiednim pokoju.
‒ Ach więc to pan był? ‒ rzekł baronet z wyrazem ulgi w głosie. ‒ Owszem, przyszedł z prośbą o pożyczenie pieniędzy. Dałem mu pięćdziesiąt funtów, potem poszedł i już go więcej odtąd nie widziałem.
Mike spojrzał znowu na miecz.
‒ Czy zdziwiłoby to pana, gdybym mu powiedział, że znaleziono głowę Fossa w Clapham Common? ‒ zapytał obcesowo.
Sir Grzegorz obrzucił pytającego zimnym, badawczym spojrzeniem.
‒ Naturalnie, byłbym bardzo zdziwiony ‒ odrzekł chłodno. ‒ Jeśli będzie trzeba; mam świadka na to, że Foss wyszedł ode mnie, choć nie chciałbym wciągać w to kobiety. Była wówczas u mnie na kolacji Stella Mendoza, jak pan sam wie o tym, o ile to rzeczywiście pan był w sąsiednim pokoju. Wyszedł stąd przed nią.
‒ Ale potem wrócił! ‒ rzekł Mike.
‒ Mówię panu, że odtąd już go nie widziałem ‒ odparł porywczo. ‒ Jeżeli potrafi pan znaleźć kogoś, kto widział, jak wchodził do mnie znowu po tej pierwszej wizycie, proszę mnie aresztować. Więc pan sądzi, że to ja go zabiłem?
Mike zmienił temat.
‒ Tu w wieży znajdowała się kobieta. Co się z nią stało?
Baronet powiódł językiem po wargach, zanim odpowiedział.
‒ Jedyną kobietą w wieży była chora służąca. Już jej tam nie ma.
‒ Chciałbym przekonać się osobiście.
Sir Grzegorz rzucił okiem w kierunku legowiska Bhaga, po czym rzucił:
‒ Zgoda. Proszę za mną.
Wyszedł na korytarz i skierował się nie do holu, a w przeciwną stronę. Uszedłszy dziesięć kroków zatrzymał się i otworzył drzwiczki ukryte w futrynie ściennej i umieszczone pomiędzy lampkami tak, że dla nie wtajemniczonego wprost niemożliwe było dostrzeżenie ich tutaj. Wyciągnął rękę do kontaktu, zapalił światło i Mike zobaczył przed sobą jakieś schody.
Idąc za baronetem teraz dopiero uświadomił sobie, że wieża była poniekąd tylko złudzeniem. Była wieżą jedynie wówczas, kiedy ją oglądano z zewnątrz, od frontu domu. Od środka zaś były to dwa dodatkowe, wąskie piętra zbudowane w jednym ze skrzydeł budynku.
Poszli w górę krętymi schodami i znaleźli się w korytarzu, gdzie Mike poprzedniej nocy widział przykucniętego Bhaga.
‒ Oto ten pokój ‒ rzekł Penne otwierając drzwi.
XXIV
Ślady bestii
‒ Nie, to nie jest ten pokój ‒ zaprotestował Mike. ‒ Pokój, o który mi chodzi, znajduje się dalej, poza tą ubikacją.
Sir Grzegorz stropił się.
‒ Pan mi nie wierzy? ‒ zaczął łagodnym tonem. ‒ Co za sceptyk z pana! Ot, puśćmy lepiej kantem to wszystko, panie Brixan! Bądźmy przyjaciółmi. Pójdziemy na dół, napijemy się i zapomnimy dawne urazy.
‒ Proszę pokazać mi ten pokój.
‒ Kiedy nie mam klucza.
‒ To proszę poszukać!
Przypadkowo baronet znalazł w kieszeni wytrych i z wielką niechęcią otworzył drzwi.
‒ Opuściła nas bardzo pośpiesznie ‒ komentował. ‒ Było już tak źle z jej zdrowiem, że musiałem uwolnić się od niej.
‒ Skoro opuściła ten dom dlatego, że z nią było tak źle, to teraz musi znajdować się w jakimś szpitalu, wobec tego proszę pana o adres ‒ rzekł Mike zapalając światło.
Jeden rzut oka na pokój upewnił go, że w opowiadaniu o jej nagłym odjeździe jest nieco prawdy. Ale ten odjazd nie odbył się w normalnych warunkach. Łóżko w nieładzie, na poduszce krew i jakaś ciemna plama na ścianie. Krzesło połamane, na dywanie też jakieś plamy, jedna z nich miała kształt stopy. Na prześcieradle odcisk dłoni, ale nie człowieka.
‒ Ślad po Bhagu ‒ stwierdził Mike.
Baronet znowu zwilżył językiem wargi.
‒ Tu była bójka ‒ rzekł wreszcie. ‒ Tamten Malajczyk wdarł się aż tutaj, dowodząc, że ta służąca to jego żona.
‒ Co się z nim stało? ‒ zapytał Brixan.
Baronet milczał.
‒ Co się z nim stało? ‒ powtórzył.
‒ Pozwoliłem mu zabrać ją i wynosić się. Tak było prościej.
Wtem kapitan schylił się i podniósł z łóżka jakiś lśniący, metalowy przedmiot. Była to część miecza przełamanego na pół, krwi na nim nie było. Obejrzał ostrze i odkrył w nim delikatną szczerbkę.
Podniósł krzesło, zbadał jego nóżki i na jednej znalazł dwa głębsze cięcia.
‒ Odtworzę panu całą scenę. Pan ze swoim Bhagiem złapaliście tamtego, skoro tylko wszedł do pokoju. Krzesło prawdopodobnie złamał Bhag, używając go do walki. Napadnięty wymknął się z pokoju, pobiegł po schodach do biblioteki po miecz i wrócił z nim do was. Wtedy dopiero rozpoczęła się prawdziwa bójka. Przypuszczam, że jest tu trochę i pańskiej krwi, sir Grzegorzu?
‒ Trochę! ‒ żachnął się.
Zapanowało znowu milczenie.
‒ Czy ta kobieta wyszła żywa z pokoju?
‒ Myślę, że tak ‒ odrzekł posępnie.
‒ A jej maż?
‒ Nie wiem. Co do mnie, przez pół godziny byłem nieprzytomny! Bhag też umie władać mieczem.
Brixan nie opuścił Griff Towers, zanim nie zbadał budowli od poddasza aż do fundamentów. Zebrał całą służbę i rozpoczął przesłuchania. Z wyjątkiem jednego wszyscy mówili po holendersku, ale nikt na tyle dobrze, żeby z ich zeznań mógł dowiedzieć się czegoś więcej, niż wiedział dotąd.
Wrócił do biblioteki.
‒ Gdzie jest Bhag? Chcę go widzieć ‒ rzekł Mike.
‒ Nie ma go w domu. Jeżeli pan nie wierzy, to proszę sprawdzić. Poszedł do biurka i dotknął przycisku. Drzwi otworzyły się, ale Bhag się nie ukazał.
Zawahał się na moment, po czym wszedł do legowiska małpy, z rewolwerem w jednej ręce i z latarką w drugiej. Dwa pokoje, które znajdowały się tu, były utrzymane w czystości, powietrze jednak cuchnęło specyficznym odorem zwierzęcym. Stało tu łóżko z prześcieradłem, kołdrą i puchową poduszką, nie brakowało też małej spiżarki pełnej orzechów. Nieco dalej ‒ kanapka i trzy kule krokietowe, prawdopodobnie służące Bhagowi do zabawy.
Dopiero teraz detektyw zrozumiał, w jaki sposób Bhag wychodził i wchodził do domu. Na pewnej wysokości od podłogi znajdowały się stalowe szczeble umieszczone między oknem. Takie same były też na zewnętrznej stronie muru w ogrodzie.
W legowisku Bhaga nie znalazł żadnych śladów krwi, które świadczyłyby o tym, że brał udział w walce toczonej w wieży.
W dalszym ciągu robił gruntowne poszukiwania, ale nie wykrył nic, zanim nie znalazł się w przyległym salonie, gdzie schował się poprzedniej nocy. Tu na parapecie okna spostrzegł ślad stopy oraz poszlaki, z których można było wnioskować, że przez okno ciągnięto coś ciężkiego.
Tymczasem jego szofer, który odjechał do Chichesteru, wrócił z dwoma funkcjonariuszami policji i oni pomagali teraz Mike'owi w dalszym badaniu śladów. Trasę ucieczki łatwo było prześledzić, gdyż znaczyły ją krwiste plamy na żwirze, połamane rośliny w kolistym klombie przed domem. Jednak na łące ślad się zatarł.
‒ Pytanie teraz, kto kogo niósł? ‒ zastanawiał się inspektor Lyle, gdy Mike opowiedział mu o wszystkim, co wykrył w Griff Towers. ‒ Wygląda na to, że tych ludzi zabito, a ciała ich zostały gdzieś wyniesione przez Bhaga. Nie ma śladów krwi w jego norze, ale to znaczy, że po morderstwie Bhag już tam nie zajrzał. To Penne jest Łowcą Głów ‒ zawyrokował inspektor.
‒ A ja nie mam tej pewności ‒ odezwał się Mike. ‒ Może moje poglądy wydadzą się panu śmieszne, ale gdyby sir Grzegorz Penne okazał się tym mordercą, byłbym bardzo zdziwiony. Przyznaję, że zbija mnie z tropu brak wszelkich śladów w legowisku Bhaga, więc może pańska teoria jest słuszna. Nie mamy tu nic więcej do roboty, możemy tylko poddać dom obserwacji.
W tej chwili drugi detektyw, który przeszukiwał trawniki aż do granic parku, wrócił z wieścią, że wykrył dalsze ślady przy tylnej furtce, która była otwarta.
Ślady były przed furtką i poza nią. W pobliżu piętrzyła się duża kupa liści zgarniętych przez ogrodnika i na niej zauważyli odcisk ciała, tak jakby ten, kto je niósł, położył na chwilę, chcąc odpocząć. Za furtką na łąkach wszelkie ślady się urwały.
XXV
Ktoś w samochodzie
Życie się składa przeważnie z drobiazgów, patrzenie w przyszłość nie jest darem młodości. Zaproszenie na herbatę do siebie znajomego mężczyzny kosztowało Adelę dużo wysiłku. Zaproszenie zostało przyjęte. Oczekiwanie na gościa sprawiało jej szczerą radość.
W tej samej chwili, gdy Mike podążał do Londynu, Adela rozmawiała z dyrektorem.
‒ Owszem, może pani zwolnić się na to popołudnie. Dokładnie nawet nie wiem, co to na dziś planowaliśmy.
Sięgnął ręką po harmonogram zajęć. Uprzedziła go jednak mówiąc:
‒ Pan chciał zrobić kilka moich portretów reklamowych.
‒ Prawda! No, ale z tym można zaczekać. Czy czuje się pani na siłach, by kontynuować pracę w tym filmie?
‒ Nie, panie dyrektorze. Nie ufam sobie. Ciągle denerwuję się. Niemożliwe przecież, żebym miała czuć się dobrze tak zaraz od pierwszego kroku. Marzyłam o takiej właśnie pracy i w marzeniach moich zdawało mi się, że łatwo będzie przeskakiwać przeszkody, gładko objeżdżać niebezpieczne zakręty i nic sobie nie robić z trudności. Jednak z chwilą gdy wydaje pan rozkaz: „kręcić!”, ogarnia mnie lęk paniczny i wprost łapię siebie na kontrolowaniu każdego swojego ruchu, mówię sama do siebie: „niezgrabnie podnosisz ręce”, „za prędko ruszasz głową” i tak dalej.
‒ Ale to nie będzie długo trwać? ‒ zapytał tak ostro, że aż się zaśmiała.
‒ Nie, w chwili gdy słyszę, że aparat jest w ruchu, czuję, że się uspokajam i gram zapominając o sobie.
‒ Tak właśnie trzeba ‒ pochwalił i zmienił temat. ‒ Nie widziała pani Mendozy albo Fossa?
‒ Mendozy nie widziałam już od kilku dni, a Fossa, owszem, wczoraj wieczorem.
Nie opowiedziała mu o okolicznościach tego spotkania, a Knebworth nie był ciekaw na tyle, żeby o to zapytać. Dlatego nie dowiedział się o tajemniczym widzeniu się Lawleya Fossa z jakimś osobnikiem w zamkniętym samochodzie na rogu Arundel Road, czego Adela poprzedniego wieczoru stała się świadkiem. Ani też o białej, jakby kobiecej ręce, która skinęła mu na pożegnanie, ani wreszcie o wielkim brylancie, który błysnął na palcu kierowcy auta.
Idąc do domu kupiła po drodze ciastka i kwiaty. Jednocześnie zastanawiała się, czy jest dość atrakcyjna dla Mike'a Brixana. Umiała obiektywnie ocenić samą siebie i wiedziała, że hamując się unicestwia własną osobowość, staje się bezbarwna, bez charakteru. Że jest ładna, wiedziała o tym dobrze, ale przecież sama tylko uroda fizyczna pociąga ludzi wyłącznie powierzchownych. Ludzie znający się na rzeczy szukają czegoś więcej. A Mike nie jest lowelasem. Szuka w niej co najmniej przyjaciela.
Zegar wskazywał już wpół do piątej. Za kwadrans piąta Adela stała przy drzwiach wyglądając na ulicę. O piątej, filozoficznie nastrojona, zasiadła samotnie do herbaty i kazała swojej służącej „do wszystkiego” sprzątać ze stołu.
Zapomniał o niej!
Usprawiedliwiała go, to znowu ganiła... Czuła się obrażona, zaintrygowana, to znowu obrażona. Poszła na górę do sypialni, zapaliła światło, wydobyła z torebki scenariusz i próbowała przygotować się do jutrzejszych zdjęć, ale chęć do pracy marła w drodze pomiędzy wrażliwym jej umysłem a arkuszami zapisanego papieru. Przemożnie panował w jej myślach Mike, to znowu zamknięty samochód, to Lawley Foss, to kiwająca mu biała ręka, gdy samochód już ruszył. Dziwne, ale myśl jej krążyła coraz uporczywiej wokół tego samochodu. Było to auto z bardzo błyszczącą karoserią i jechało tak dziwnie cicho, bezgłośnie...
Odłożyła wreszcie scenariusz i wstała. Chciała otrząsnąć się ze swoich myśli. Chichester wieczorem nie zapewniał rozrywek. Były tu dwa kina, ale nie miała na nie ochoty. Włożyła kapelusz na głowę i zeszła na dół.
‒ Wychodzę na trochę do miasta ‒ rzekła przy drzwiach kuchennych do gospodyni.
Dom, w którym wynajmowała pokój, był jedną z małych, prywatnych willi. Ulica miała dość skąpe oświetlenie, zdarzały się więc miejsca, dokąd światło latarni nie dochodziło wcale. W takim właśnie miejscu stało auto. Pomyślała sobie, czy właściciel jego wie, że latarnia umieszczona z tyłu nie świeci. Zbliżywszy się, od razu poznała błyszczący samochód, z właścicielem którego rozmawiał Foss.
Firanki były zaciągnięte, sądziła więc, że był pusty, gdy wtem...
‒ Ślicznotko, pojedziemy!
Głos mówiącego był zniżony do szeptu. Przed oczyma błysnął jej drogi kamień, ujrzała białą rękę na krawędzi wpółotwartego okna i ogarnięta strachem pobiegła naprzód.
Usłyszała zapalanie silnika. Maszyna jechała za nią, Adela uciekała co sił. Na rogu ulicy zobaczyła policjanta.
‒ Co się stało?
W tej chwili auto przemknęło i znikło za rogiem ulicy.
‒ Jeden pan odezwał się do mnie z tamtego samochodu ‒ tłumaczyła zadyszana.
Tępy posterunkowy popatrzył mętnym okiem na miejsce, gdzie był samochód.
‒ Nie był oświetlony ‒ wyjąkał. ‒ Godziłoby się zapisać jego numer. Czy ubliżył pani?
Zaprzeczyła ruchem głowy, wstydząc się już swego przerażenia.
‒ To tylko nerwy ‒ rzekła uśmiechając się.
Zawróciła i poszła prędko do domu. Oto jakie „przyjemności” czyhają na drodze, gdy się jest „gwiazdą” nawet tak małego formatu ‒ tłumaczyła sobie. Tak, to denerwująca praca ‒ szumiało jej w głowie.
Było już po północy, gdy Mike zatelefonował do Knebwortha, zwiastując mu straszną nowinę.
‒ Foss! ‒ jęknął dyrektor. ‒ Na miły Bóg!... Co pan powiada, Brixan?! Pozwoli pan, że wpadnę w tej chwili do hotelu?
‒ Nie, ja przyjadę do pana. Muszę jeszcze wyjaśnić kilka szczegółów w tej smutnej sprawie, a oszczędzimy plotek, jeżeli pana nie będą widzieli u mnie w hotelu.
Jack Knebworth wynajmował dom na Arundel Road. Stał przed furtką ogródka i niecierpliwie wyglądał Mike'a.
Brixan nie dał długo na siebie czekać. Opowiedział dyrektorowi historię znalezienia głowy oraz wtajemniczył go w sekret swojej wizyty u sir Grzegorza.
‒ To już przechodzi wszelkie wyobrażenie! ‒ oburzył się Jack. ‒ Biedny Foss! Pan myśli, że to robota Penne'a? Dlaczego to zrobił? Nie ścina się ludzi za to, że proszą o pożyczenie pieniędzy.
‒ Moje poglądy czas jakiś były nie ustalone ‒ rzekł Mike. ‒ Przypomina pan sobie arkusz maszynopisu znaleziony pomiędzy stronami scenariusza „Rozelli”?
Jack skinął głową.
‒ Jestem najzupełniej przekonany ‒ detektyw mówił dalej ‒ zwłaszcza po obejrzeniu księgi ze scenariuszami, że Foss wiedział, kto jest autorem tego rękopisu i że zdecydował się na desperacki pomysł szantażowania autora, pod groźbą zdradzenia jego tajemnicy. Jeżeli tak rzecz się miała i jeżeli tym człowiekiem jest sir Grzegorz, a tego z kolei nie jestem pewien, to byłby słuszny powód do usunięcia Fossa z drogi. Jedna jedyna osoba mogłaby nam pomóc w tym względzie, a tą osobą jest...
‒ Mendoza ‒ dopowiedział Jack.
XXVI
Ręka
Jack spojrzał na zegarek.
‒ Myślę, że o tej porze już śpi, ale można spróbować. Pan chciałby się z nią widzieć natychmiast?
Mike zastanawiał się. Stella Mendoza jest przyjaciółką Penne'a. Wzdragał się przed ewentualnym ośmieszeniem siebie poglądem, jakoby Penne miał być mordercą.
‒ Owszem, myślę, że warto to zrobić ‒ odpowiedział ‒ zresztą Penne wie, że jest podejrzany.
Jack stracił dziesięć minut na uzyskanie połączenia z willą Mendozy.
‒ Tu Knebworth. Czy nie można byłoby dziś jeszcze wieczorem być u pani? Pan Brixan prosi o to. Ma jakąś pilną sprawę.
‒ O tej porze? ‒ zdziwiła się. ‒ Byłam już w łóżku. Czy nie lepiej odłożyć to do jutra rana?
. ‒ Nie, musi widzieć się z panią jeszcze dziś. Jeżeli pani pozwoli, to i ja przyjadę.
‒ Cóż tam za nowa niespodzianka? Może coś w związku z Grzegorzem?
Jack powtórzył pytanie Brixanowi.
‒ Tak, rzecz dotyczy sir Grzegorza.
‒ Więc i pan będzie? No, dobrze.
Zanim przybyli, już była gotowa, a tak ciekawa i jednocześnie zaniepokojona, że nawet nie robiła im wymówek z powodu tak późnej wizyty.
‒ O co panom chodzi? ‒ spytała.
‒ Foss nie żyje.
‒ Nie żyje? ‒ Spojrzała niezmiernie zdziwiona. ‒ Wczoraj wieczorem widziałam się z nim. Cóż to ma znaczyć?
‒ Zamordowano go ‒ rzekł Mike. ‒ Głowę jego znaleziono w Clapham Common.
Zemdlała. I gdyby ramię Mike'a nie podtrzymało jej, upadłaby na podłogę. Dopiero po pewnym czasie odzyskała przytomność na tyle, by móc zwięźle odpowiadać na zadawane jej pytania.
‒ No, potem jak opuścił Griff Towers, już go nie spotkałam więcej, a i wówczas, gdy tam jeszcze gościł, widziałam go zaledwie przez kilka sekund.
‒ Czy napomknął o tym, że ma przyjść znowu?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
‒ A sir Grzegorz mówił pani, że Foss jeszcze wróci?
‒ Przeciwnie. Wyraził zadowolenie z pozbycia się go. Dodał tylko, że Foss pożyczył od niego pięćdziesiąt funtów do przyszłego tygodnia, kiedy to, jak twierdził, ma dostać duże pieniądze. A Grzegorz jest znany z tego, że nie zachowa w tajemnicy powierzonego mu sekretu. Jest próżny, szczyci się swoim bogactwem i, jak wyraża się, miłością bliźniego.
‒ Panią zaprosił na drugie śniadanie, nieprawdaż? ‒ spytał Mike i badawczo się jej przyglądał:
Przygryzła usta.
‒ Pan musiał podsłuchiwać naszą rozmowę w chwili, gdy żegnałam się z nim. Otóż nie zapraszał mnie wcale. To był manewr obliczony na wprowadzenie w błąd kogoś, kto kręcił się w pobliżu, a wiemy, że ktoś był w domu tego wieczoru. Czy to nie był pan?
Mike potwierdził.
‒ Tak? No, to ulżyło mi. Przeżyłam straszne chwile w tym ciemnym pokoju. Ogarnął mnie lęk, że to był...
‒ Bhag?
‒ Tak. Pan nie podejrzewa chyba Grzegorza o zabójstwo Fossa?
‒ Podejrzewam wszystkich w ogóle i nikogo w szczególności ‒ odparł Brixan. ‒ Nie widziała pani Bhaga?
Żachnęła się.
‒ Nie, w każdym razie nie wtedy. Widziałam go, oczywiście. Przechodzą mnie ciarki na samo wspomnienie jego. Nie miałam nigdy pojęcia, że małpa może być tak zmyślna. Czasami, kiedy Grzegorz bywał trochę podpity, wpuszczał Bhaga do pokoju i kazał mu pokazywać sztuczki. Wie pan, że Bhag zna najróżniejsze ćwiczenia z mieczami? Sir Grzegorz obstalował dla niego specjalny, drewniany miecz i po prostu strach było patrzeć, jak ten potwór wywijał nim dokoła swojego łba!
Mike wlepił w nią oczy.
‒ Ach, więc Bhag umie władać mieczem? Penne opowiadał mi to samo, ale sądziłem, że kłamie.
‒ O, tak, umie wywijać mieczyskiem. Grzegorz nauczył go wszystkiego.
‒ Kim sir Penne jest dla pani?
‒ Był przyjacielem. Bardzo dobrym przyjacielem w sprawach finansowych. Polubił mnie i byliśmy od dawna w bardzo dobrych stosunkach towarzyskich.
‒ Czy trwa to nadal?
‒ Nie. Zerwałam z Grzegorzem. Dom swój oddałam w dzierżawę i jutro wyjeżdżam z Chichesteru. Biedny Foss! ‒ rzekła ze łzami w oczach. ‒ Grzegorz nie zrobiłby tego, mogę przysiąc! W nim jest dużo blagi, ale w gruncie rzeczy to tchórz. Owszem, ma na sumieniu niejedną rzecz, ale sam rąk nie brudził, wynajmował agentów.
‒ Na przykład jaką rzecz?
‒ No więc, opowiadał mi, że czasami urządzał wyprawy w lasy i napadał na wsie porywając dziewczęta. Jest tam gdzieś szczep, w którym są piękne kobiety. Może i tu tylko się chełpił, ale miałam wrażenie, że mówił prawdę. Twierdził, że nie dalej jak rok temu, w czasie ostatniego pobytu na Borneo, porwał kobietę z pewnej dzikiej okolicy, do której wstęp grozi Europejczykowi śmiercią.
‒ I pani słuchała tych wyznań? ‒ zapytał Mike.
Wzruszyła ramionami.
‒ Taki z niego typ!
‒ Opowiadanie Penne'a ‒ mówił Mike do Knebwortha ‒ zgadza się z informacjami Mendozy. Niewątpliwie kobieta z wieży była porwaną przez Grzegorza niewiastą, a tamten facet o ciemnej cerze to jej mąż. Jeżeli zdołali ujść z życiem, nietrudno będzie odnaleźć ich. Roześlę zawiadomienia po wszystkich stacjach w promieniu dwudziestu pięciu mil i jutro możemy spodziewać się wieści o nich.
‒ Jest już ranek ‒ rzekł Knebworth, patrząc na szarzejący świt. ‒ Proszę do mnie. Przygotuję kawę, odpocznie pan u mnie. Ta nowina zwaliła mnie z nóg. Planowałem na dziś dużo pracy, ale muszę przełożyć ją na inny dzień.
Na zespole ten wypadek też zrobi wrażenie. Znali Fossa, choć nie był z nimi na stopie przyjacielskiej. À propos, dlaczego nie miałby pan zamieszkać u mnie? Jestem kawalerem, mam telefon, znajdzie tu pan wygody prywatnego życia, jakich nie może dać hotel.
Ta propozycja spodobała się detektywowi. Przeprowadził się do Knebwortha.
Nazajutrz od samego rana był znowu w Griff Towers i prowadził dalsze śledztwo, ale niczego więcej się nie dowiedział. Znalazł się w dwuznacznej sytuacji, tak przynajmniej sugerował mu Scotland Yard. Wszak sir Grzegorz pochodzi z dobrej rodziny, bogaty człowiek, sędzia pokoju, aczkolwiek jego dziwactwa stoją w niezgodzie z prawem. „Nie można zaraz wieszać ludzi za to tylko, że są dziwakami” ‒ telefonicznie instruował Mike'a komisarz policji.
A jednak fakt pozostawał faktem. Bhag przepadł bez wieści jak obcokrajowiec z Borneo i jego żona.
‒ Nie widziałem go przez całą noc ‒ tłumaczył sir Grzegorz. ‒ Nie pierwszy to już raz pozwala sobie na taką eskapadę. Ma kryjówki, o których nikt nie wie. Ale wróci.
Po drodze z Griff Towers Brixan spotkał osobę, na widok której tak raptownie zatrzymał samochód, aż dziw, że opony nie pękły!
Wyskoczył na chodnik i szedł na spotkanie Adeli.
‒ Mam wrażenie, jakbym już od tysiąca lat nie widział się z panią.
‒ Żałuję, ale nie mam ani chwili czasu ‒ odrzekła chłodno. ‒ Obiecałam dyrektorowi być wcześniej w studiu. Wczoraj zwolnił mnie na całe popołudnie, bo zaprosiłam kogoś...
‒ No i bawił u pani?
‒ Miał przyjść na herbatę... ‒ rzekła i zadrgały jej usta.
‒ Na miły Bóg! Co ja zrobiłem! ‒ Przypomniał swą obietnicę.
Chciała odejść, ale nie puścił jej.
‒ Nie miałem zamiaru zlekceważyć pani i zrazić do siebie ‒ rzekł łagodnie. ‒ Ale niech moje zaniedbanie usprawiedliwi fakt, że mieliśmy nową tragedię.
‒ Nową tragedię?
‒ Zamordowano pana Fossa.
Zbladła jak kreda.
‒ Kiedy?
‒ Wczoraj w nocy.
‒ Było to po dziesiątej ‒ rzekła.
‒ Dlaczego pani tak twierdzi?
‒ Gdyż, panie Brixan ‒ mówiła wolno ‒ o dziewiątej widziałam rękę człowieka, który go zamordował! Dwa dni temu wyszłam do miasta po włóczkę. Było prawie przed zamknięciem sklepów, mniej więcej za kwadrans ósma. Spotkałam pana Fossa i porozmawialiśmy chwilę. Był bardzo zdenerwowany. Całe zachowanie jego było tak dziwne, że aż zapytałam, czy nie ma jakiegoś zmartwienia. Na to odrzekł, że dręczy go jakieś okropne przeczucie i spytał mnie, czy od dawna mieszkam w Chichesterze i czy nie wiem czegoś o podziemiach.
‒ Podziemiach?
Skinęła głową.
‒ Zdziwiłam się. Nie słyszałam nigdy o żadnych podziemiach. Więc tłumaczył mi, że jest o nich wzmianka w jakiejś starej historii Chichesteru. Szperał po przewodnikach, jednak nic nie znalazł, dowiedział się tylko tyle, że kiedyś miały istnieć podziemia w pobliżu Chellerton, ale nastąpiło oberwanie się gruntu i zawaliło wejście do nich. Tak to mi bajał od rzeczy, aż pomyślałam, że upił się i rada byłam, kiedy nareszcie poszedł sobie. Ruszyłam dalej swą drogą, załatwiłam sprawunek i spotkałam się ze znajomą statystką. Zapraszała mnie do siebie. Nie chciało mi się iść do niej, ale pomyślałam, że jeżeli odmówię, źle to zrozumie, więc poszłam. Zabawiwszy tam krótko, wracałam wreszcie do domu. Była już dziewiąta godzina, na ulicach pusto, ciemnawo, wie pan, jak słabo jest oświetlony Chichester, jednak rozpoznałam pana Fossa: stał na rogu ulicy Arundel, jakby na kogoś czekał. Zatrzymałam się nie chcąc spotkania z nim; zza rogu ulicy wyjechało auto i zatrzymało się naprzeciw niego.
‒ Jakie to było auto? ‒ zapytał Mike.
‒ Zamknięte lando. Gdy mijało róg, światła jego pogasły. Zaintrygowało mnie to. Pan Foss, jakby właśnie czekając tylko na to, podszedł do samochodu,
oparł się o krawędź okna i mówił do kogoś w środku. Nie wiem, co mną powodowało, ale postanowiłam zobaczyć, kto jest w aucie, poszłam więc wprost w tym kierunku. Byłam już zaledwie kilka kroków od nich, gdy pan Foss cofnął się i auto ruszyło. Kierowca wysunął z okna rękę, jakby przesyłając nią pożegnanie. Była jeszcze na zewnątrz okna, a nic poza nią nie można było rozróżnić, ponieważ w środku było zupełnie ciemno, gdy przejechało tuż koło mnie.
‒ Czy mogłaby pani powiedzieć coś dokładniejszego o tej ręce?
‒ Nic ponadto, że była mała i jasna, a na jej małym palcu iskrzył się ogromny brylant w pierścieniu. Gra jego światła była tak nadzwyczajna, że aż zdziwiłam się, żeby mężczyzna mógł używać podobnej błyskotki. Powie pan, że jestem niemądra, ale spojrzawszy na tę rękę doznałam dziwnego lęku! No więc po chwili pan Foss szedł przede mną, ale ja nie miałam ochoty doganiać go.
‒ Nie zauważyła pani numeru tego auta?
‒ Nie interesowało mnie to.
‒ Nie dostrzegła pani nawet sylwetki człowieka we wnętrzu?
‒ Nie mogłam. Zasłoniła go podniesiona ręka.
‒ Jak duży był ten brylant?
‒ Błysnął przede mną zaledwie na moment. Nie jestem w stanie dokładnie go opisać. Mogło to być złudzenie, ale wydało mi się, że był bardzo duży, jak koniec mojego palca. A wczoraj wieczorem znów widziałam ten samochód.
‒ Czy ten ktoś odezwał się do pani? Nie wie pani, czyj to mógł być głos?
‒ Nie, gdyż był to zaledwie szept. Nie widziałam jego twarzy, choć mam wrażenie, że był w czapce. Policjant powiedział mi wtedy, że powinien był zapisać sobie jego numer.
‒ Doprawdy? ‒ Mike rzucił z sarkazmem. ‒ Dobrze, niech liczy na to!
Przez chwilę trwał w zamyśleniu, potem rzekł do niej:
‒ Jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu, odwiozę ją do studia.
Gdy dojechali, pozostawił ją przy garderobie, a sam poszedł do dyrektora.
‒ Pan zna wszystkich w sąsiedztwie ‒ rzekł do Knebwortha. ‒ Kto, pana zdaniem, może być właścicielem takiego samochodu i pierścienia z brylantem?
‒ Chyba tylko Mendoza ‒ odrzekł.
Mike gwizdnął.
‒ Że też Mendoza ani na chwilę nie przyszła mi na myśl. A właśnie Adela opisywała mi tę ręką jako „małą i kobiecą”.
‒ Ręka Mendozy nie jest tak bardzo drobna, ale jako męska uszłaby za małą ‒ zauważył Jack. ‒ Ale samochód jej zazwyczaj nie jest zamknięty. Zaznaczam nawiasem, że oznajmiłem całemu mojemu gronku, że nie robimy dziś żadnej przerwy i przystępujemy do codziennej, zwykłej roboty. Tak będzie lepiej! Myśl o Fossie zadręczyłaby ich.
‒ Pomyślałem o tym samym ‒ rzekł Mike.
Jeszcze tego samego popołudnia Brixan brał udział w konferencji „Grubych Ryb” Scotland Yardu. Po dwugodzinnej dyskusji postanowiono na razie nie ruszać sir Grzegorza Penne'a, a mieć go tylko pod ścisłą obserwacją.
‒ Sprawdziliśmy historię o porwaniu kobiety z Borneo ‒ referował szef ‒ i wszystko to się potwierdza. Osobiście nie miałem najmniejszej wątpliwości, że Penne jest winowajcą, musimy jednak postępować bardzo ostrożnie. Pan tam w swoim ministerstwie, kapitanie Brixan, może sobie pozwolić na pewne ryzyko w tej sprawie, ale policja u nas w Anglii nie aresztuje nigdy mordercy, o ile nie ma absolutnej pewności, że dokonał danej zbrodni. W pańskiej teorii, odmiennej od naszej, może być coś z prawdy i nie myślę bynajmniej obalać tu jej, powtarzam jednak, musi pan równolegle z tym prowadzić bardziej konkretne poszukiwania.
Nazajutrz z rana Mike wracał do hrabstwa Sussex. Miał jeszcze przed sobą około czterech mil drogi do Chichesteru, gdy spostrzegł jakąś postać stojącą pośrodku szosy z rozciągniętymi w obie strony rękoma; zwolnił bieg auta. Ku swemu zdumieniu rozpoznał Sampsona Longvale'a.
‒ Wyglądam pana od dwóch godzin, panie Brixan. Pozwoli mi pan powrócić razem z sobą?
‒ Bardzo proszę ‒ uprzejmie rzekł Mike.
‒ Wiem, że pan wraca do Chichesteru. Czy zamiast tego nie byłby pan łaskaw zajechać do mojego Dower House? Mam coś ważnego do zakomunikowania panu ‒ mówił stary pochylając głowę w stronę swojego rozmówcy. ‒ I podkreślam, że mam wielki respekt dla człowieka służącego sprawiedliwości.
‒ Pewnie pan Knebworth powiedział to panu o mnie ‒ rzekł Mike uśmiechając się.
‒ Tak jest. Miałem jednak i sam tę intuicję, że pan piastuje jakiś daleko ważniejszy urząd, niż zrazu przedstawiałem to sobie. Przyznaję, że najpierw wziąłem pana za jednego z tych kawalerów, co to nie mają nic do roboty, tylko się bawią. Było mi bardzo przyjemnie usłyszeć, że się pomyliłem. Jest to tym przyjemniejsze, że potrzebna mi porada prawna, jaką mój adwokat, sądzę, nie mógłby mi służyć. Znalazłem się w szczególnym, poniekąd nawet kłopotliwym położeniu. Jestem człowiekiem stroniącym od tłumu i sam nie lubię też wtrącać się w nie swoje sprawy.
Gdy zatrzymali się przed Dower House, stary zamiast udać się wprost do salonu, poszedł na górę, a skinąwszy na gościa, by szedł za nim, zatrzymał się przed pokojem, który tamtej strasznej nocy zajmowała Adela.
‒ Chcę, żeby pan zobaczył tych ludzi ‒ rzekł poważnie ‒ i określił, czy postępowanie moje jest zgodne z prawem.
Otworzył drzwi i Mike zobaczył w pokoju dwa łóżka. Na jednym leżał spowity w bandaże i najwidoczniej nieprzytomny mężczyzna o ciemnobrunatnej cerze, na drugim spała kobieta, którą widział w wieży. Miała obandażowaną rękę.
Odetchnął.
‒ Bądź co bądź mam już rozwiązanie tej zagadki. Gdzie pan znalazł tych ludzi?
Na dźwięk jego głosu kobieta otworzyła oczy i spojrzała z przestrachem.
‒ Pani jest raniona? ‒ zapytał po holendersku. Widocznie nie zrozumiała, gdyż nie dała żadnej odpowiedzi.
Kiedy znaleźli się w salonie na dole, pan Longvale opowiedział mu całą historię.
‒ Ujrzałem ich wczoraj wieczorem o wpół do dwunastej. Szli zataczając
się, pomyślałem, że są pijani, na ich szczęście kobieta przemówiła, a ponieważ ja nie zapomniałem jej głosu, mimo że słowa brzmiały w obcym dla mnie języku, od razu poznałem, że to moja pacjentka, więc zaszedłem jej drogę. I wówczas dopiero spostrzegłem, w jakim stanie znajdował się jej towarzysz, a ona poznawszy mnie zaczęła znowu mówić do mnie w języku, którego nie mogłem zrozumieć. Doprowadziłem ich do domu i do pokoju, w którym teraz się znajdują. Nabyłem trochę rzeczy potrzebnych do chirurgicznych opatrunków i zrobiłem, co mogłem. Mężczyzna stracił wiele krwi. I chociaż nie ma przecięcia arterii ani połamania kości, rany jego mają niepokojący wygląd. Skądinąd znowu przychodzi mi na myśl, że ten obcokrajowiec mógł zostać tak srodze poturbowany jedynie w wyniku jakiegoś szelmostwa, pomyślałem więc, że będzie najlepiej, jeśli dam znać policji. Zaszedłem tedy do mojego przyjaciela, pana Knebwortha, i zwierzyłem mu się z moich kłopotów. Wówczas powiedział mi, kim pan jest, wobec tego zdecydowałem się zaczekać na pański powrót.
‒ Rozwiązał pan dręczącą mnie tajemnicę oraz przypadkowo potwierdził historię, której swego czasu wysłuchałem z dużą dozą powątpiewania ‒ rzekł na to Mike. ‒ Myślę, że dano panu dobrą radę, żeby pan zawiadomił o tym policję. Ja natomiast rzecz całą przedstawię w moim ministerstwie i przyślę ambulans, który zabierze tych ludzi do szpitala. Czy stan chorego pozwala na przewiezienie go?
‒ Sądzę, że tak ‒ rzekł stary szlachcic. ‒ Obecnie pogrążony jest w głębokim śnie, jakby w letargu. Ale nie w tym rzecz. Mogą tu sobie pozostać, choć ostatecznie nie jest mi z tym bardzo wygodnie, bo sam muszę ich dozorować. Dobrze, że ta kobieta może mu dużo pomóc.
‒ Czy ten człowiek nie miał z sobą miecza?
Pan Longvale niecierpliwie cmoknął ustami.
‒ Jakże mogłem zapomnieć o tym. Owszem, miał.
Podszedł do szuflady staromodnego biurka, wyciągnął ją i wydobył miecz, taki sam jaki Mike widział nad kominkiem w Griff Towers. Był nieskazitelnie czysty, ale taki był i wtedy, gdy Longvale odebrał go z rąk rannego. I nic w tym dziwnego, gdyż dla człowieka ze Wschodu miecz jest jego pieścidełkiem,
prawdopodobnie więc pierwszą czynnością obcokrajowca było obtarcie go z krwi.
Brixan zbierał się już do wyjścia, gdy nagle w holu zwrócił się z prośbą do Longvale'a:
‒ Czy nie dostałbym szklaneczki wody? Zupełnie wyschło mi w gardle.
Tymczasem Mike zainteresował się wiszącym na haku słomkowym kapeluszem.
‒ Skąd ma pan ten kapelusz? ‒ zapytał gospodarza trzymającego usłużnie przed nim szklankę wody.
‒ Miał go na głowie obcokrajowiec w chwili przybycia do mnie ‒ brzmiała odpowiedź.
‒ Pozwoli mi pan zabrać go z sobą?
‒ Z przyjemnością. Nasz przyjaciel przez dłuższy czas nie będzie potrzebował kapelusza ‒ odparł z dziwnym chichotem.
Brixan wrócił do auta, położył kapelusz obok siebie i pojechał do Chichesteru. Przez całą drogę zastanawiał się nad inicjałami umieszczonymi na wewnętrznej stronie kapelusza: „L.F.” Jeżeli należał do Lawleya Fossa, to w jaki sposób dostał się na głowę przybysza z Borneo?
XXVII
Podziemia
Wieczorem tego dnia dawny profesor Mike'a znowu gościł go u siebie.
‒ Po wiedzę w dalszym ciągu? ‒ dobrodusznie spytał go.
‒ Zgadł pan, mistrzu, chociaż bardzo wątpię, czy tym razem potrafi mi pan pomóc. Szukam historii Chichesteru w jakimś starym wydaniu.
‒ Mam tu jedną z 1600 roku. Jesteś już drugą osobą, która szuka u mnie tej pozycji.
‒ Kto był pierwszą? ‒ spytał Mike.
‒ Niejaki Foss ‒ zaczął Scott, a Mike przytaknął mu ruchem głowy, jakby już zgadł, kim był tamten poszukiwacz. ‒ Chciał dowiedzieć się czegoś o podziemiach. Nie słyszałem nigdy, aby tu u nas miały być jakieś podziemia.
Natomiast gdyby chodziło o Cheddar, mógłbym ci przekazać sporo informacji, jestem znawcą tych jaskiń.
Wziął stary foliant, rozłożył go na stole i opowiadał:
‒ Po wyjściu Fossa zacząłem szukać odnośnego miejsca i sprawdziłem, że jest o tym wzmianka jedynie na 385, stronicy. Dotyczy zaginięcia oddziału kawalerii pod dowództwem sir Johna Dudleya, hrabiego Newportu, podczas jakiejś miejscowej zamieszki za czasów króla Stefana. Masz tu ten urywek.
‒ Czy ustalono kiedykolwiek miejsce tych podziemi?
Scott zaprzeczył ruchem głowy.
‒ Lokalne pogłoski mówią, że jakoby przed stu pięćdziesięciu laty mieli z nich korzystać szmuglerzy wódki, ale takie komentarze można znaleźć w historii każdego powiatu, w którym były podziemia.
Mike wyjął z kieszeni mapę Chichesteru i cyrklem wykreślił koło o promieniu dziewięciu mil. Spostrzegł, że linia przechodzi przez posiadłość sir Grzegorza albo w pobliżu niej.
‒ Jak to? Czyżby miały istnieć dwa majątki o nazwie Griff Towers? ‒ rzekł nagle w trakcie studiowania mapy.
‒ Tak, jest jeszcze jeden Griff Towers. Dominium sir Penne'a właśnie otrzymało nazwę od prawdziwego Griff Towers. Mam wrażenie, że ta baszta, gdyż o baszcie tu mowa, znajduje się albo w obrębie, albo gdzieś w pobliżu posiadłości Penne'a. Jest to okrągła, prawie na dwadzieścia stóp wysoka budowla. Pociąga mnie wszelka antyczność, więc dokładnie obejrzałem ten prawdziwy Griff Towers. Dolna część muru jest niewątpliwie rzymskiego jeszcze pochodzenia. Przypuszczalnie było to więzienie albo blokhauz. Na podstawie własnych badań doszedłem do tego, że oryginalna, rzymska wieża miała nie więcej niż kilka stóp wysokości i wcale nie była przeznaczona do obrony. W następnych wiekach rozbudowywano ją wzwyż, aczkolwiek nie sposób dociec, w jakim celu to robiono.
Mike uśmiechnął się.
‒ Wie pan, że jestem przesądny... Mam przeczucie, że zanim noc minie, usłyszę raz jeszcze o tej rzymskiej baszcie.
Zabrał swoje rzeczy z hotelu i przeniósł się z nimi na nowe mieszkanie. Spostrzegł, że stół w jadalni nakryto na trzy osoby.
‒ Czeka pan na kogoś? ‒ zapytał obserwując, jak Knebworth przygotowuje stół ‒ a miał w sobie tę starokawalerską cechę dbałości o estetykę, która polegała na układaniu rzeczy w równej odległości jedna od drugiej.
‒ No pewnie! Na kogoś z dobrych pańskich znajomych.
‒ Moich?
Jack skinął głową.
‒ Zaprosiłem tu do nas Adelcię. Kiedy widzę, że ktoś w wieku pana czerwieni się jak rak słysząc imię panny, żal mi go. Adela przyjdzie tu częściowo w interesie, częściowo dla przyjemności zobaczenia się ze mną. Dziś nie szło jej w grze tak dobrze, jak chciałbym, ale wiem, żeśmy dziś wszyscy nie dopisali.
Niebawem przybyła panna Leamington. Wyglądała tak pociągająco, że pozycja jej w sercu Mike'a ugruntowała się jeszcze bardziej.
‒ Idąc drogą myślałam sobie ‒ rzekła, gdy Knebworth pomagał jej zdejmować płaszcz ‒ jakie to wszystko dziwne!... Czy mogłam kiedyś nawet pomarzyć, że będę gościem na obiedzie u pana, panie dyrektorze?
‒ I ja nigdy nie myślałem, że pani będzie warta takiego wyróżnienia ‒ wdzięczył się Jack. ‒ A za pięć lat pani powie sobie: Dlaczego, u diabła, ja tak wiele robiłam sobie z zaproszenia na głupi obiad do tego starego bałwana Knebwortha?
Objął ją ramieniem i wprowadził do pokoju i wówczas dopiero Adela spostrzegła Mike'a oraz to, że młodzian na chwilę poczuł się jakby zażenowany na widok zmiany w jej twarzy. Trwało to zaledwie chwilę, więc jakby zgadując jego myśli, wytłumaczyła mu nagłą zmianę swego nastroju.
‒ Bo ja myślałam, że tu będzie mowa tylko o filmach, i niczym więcej.
‒ Ależ tak, nie inaczej ‒ odparł Brixan. ‒ Ma pani we mnie pilnego słuchacza, a kto pierwszy napomknie o morderstwach, poleci za okno.
‒ W takim razie gotowa jestem od razu uciec ‒ powiedziała żartobliwie ‒ gdyż pierwsza mam zamiar mówić o morderstwie, a potem o tajemnicy.
Pod wpływem dobrego nastroju panna nabrała nowego wyglądu i wszystko, co Mike przeczuwał, cudownie się sprawdziło. Nieśmiałość, prawie zimna rezerwa, ustąpiły z chwilą, gdy znalazła się w towarzystwie dwu mężczyzn, z których jeden lubił ją, a drugi, Mike, był co najmniej jej przyjacielem.
‒ Dziś po południu zajęta byłam robotą detektywa ‒ rzekła przy kawie ‒ i zrobiłam zdumiewające odkrycie ‒ dodała poważnie. ‒ Zaczęło się to od próby wyśledzenia samochodu, który, jak przypuszczałam, musiał wjechać na moją ulicę przez zaułek stykający się z nią pod kątem prostym. Znalazłam tam ślad tylko jednego samochodu, zdaje mi się, że musiał nim kierować mój nieznajomy o białej ręce. Zauważyłam tylne opony, które miały na sobie romboidalne nacięcia, łatwo więc było iść po tym śladzie. W połowie zaułka znalazłam miejsce, gdzie pośrodku drogi widać było trochę benzyny, auto musiało tam zatrzymać się pewnie na chwilę i tam właśnie znalazłam to!
Otworzyła torebkę i wyjęła z niej małą, z ciemnozielonego szkła, buteleczkę. Była bez etykietki i bez korka. Mike wziął ją z rąk Adeli, starannie obejrzał i powąchał. Wydobywał się z niej ostry, przykry zapach.
‒ Poznaje pan, co to jest?
Zaprzeczył ruchem głowy.
‒ Proszę dać mnie ‒ rzekł Knebworth. Wziął flaszeczkę z rąk Mike'a i powąchał. ‒ Chlorek butylu ‒ zadecydował, a Adela potwierdziła.
‒ Mój ojciec był farmaceutą chemikiem. Pewnego razu, kiedy byłam małą dziewczynką, bawiąc się w aptece zauważyłam otwartą szafę. Zdjęłam sobie jakąś ładną butelkę i otworzyłam ją. Nie wiem, co wówczas stałoby się ze mną, gdyby tatuś nie przyłapał mnie na tym! Byłam dzieckiem, ale nie zapomnę nigdy tego odoru.
‒ Chlorek butylu? ‒ zastanawiał się głośno Mike, marszcząc czoło.
‒ Tak, znany jest pod nazwą „śmiertelnych kropli” ‒ rzekł Knebworth ‒ i cieszy się dużym uznaniem łobuzów obdzierających marynarzy. Kilka kropelek tego płynu w kieliszku wina i już pana nie ma!
Brixan wziął znowu buteleczkę. Była taka, jakiej farmaceuci używają do trucizn; rzeczywiście na szkle wydęty był wyraz „trucizna”.
‒ Między tą flaszeczką a tajemniczym samochodem w gruncie rzeczy może nie być żadnego związku ‒ kontynuowała Adela. ‒ Mogą być tylko przypuszczenia, skoro jedno szelmostwo zahacza o drugie.
‒ Gdzie to leżało?
‒ W rynsztoku, który w tamtym miejscu jest dość głęboki i obecnie pełen wody, jednak buteleczka nie stoczyła się aż do wody. To było moje pierwsze odkrycie. A oto i drugie.
Teraz wyjęła z torebki szczególnego kształtu kawałek stali, którego obydwa końce miały na sobie ślady złamania.
‒ Wie pan co to jest? ‒ zapytała.
‒ No, a cóż by? ‒ rzekł Jack, podając ułamek Mike'owi.
‒ Ja wiem, bo widziałam coś podobnego w studiu ‒ rzekła Adela ‒ i pan też chyba wie, prawda?
‒ Ogniwo od kajdanek ręcznych ‒ odpowiedział Mike.
‒ Oto i wszystko, co znalazłam. Nie służę panu żadnymi wnioskami, gdyż sama ich nie mam.
‒ Może tego wcale nie rzucono z auta ‒ rzekł Mike ‒ ale, jak pani powiedziała, właściciel auta mógł wybrać to wyjątkowo ustronne miejsce do pozbycia się tych rzeczy, których nie chciał u siebie przechowywać. Byłoby bezpieczniej rzucić je do morza, on jednak wybrał prostszy i, w jego mniemaniu, pewniejszy sposób.
Zatrzymam to u siebie.
Zawinął oba przedmioty w papier, schował do kieszeni i rozmowa zeszła na temat filmu.
‒ Jutro nakręcamy w Griff Towers prawdziwą „wieżę” ‒ rzekł Knebworth. ‒ Jest to jeden z tamtejszych kopców granicznych.
Mike'a jakby coś poderwało przy tych słowach.
‒ Podoba się panu ten projekt? ‒ zareagował na to Knebworth. ‒ Cóż jest szczególnego w tym baszcisku?
‒ Szczególnego niewiele oprócz tego, że spełnia się moje przeczucie ‒ rzekł Brixan. ‒ Wiedziałem, że dziś jeszcze usłyszę o tej starej baszcie.
XXVIII
Baszta
Brixan był zaniepokojony. Na sprawę z zamkniętym samochodem zapatrywał się nieco poważniej niż Adela. Zwłaszcza intrygowało go zaproszenie „ślicznotki” do środka. Po wypadkach kilku ostatnich dni usunięto detektywa czuwającego nad jej mieszkaniem. Teraz zdecydował się wznowić tę straż, używając tym razem kogoś z miejscowych ludzi.
Odprowadził Adelę do domu, potem poszedł na policję, by zgłosić konieczność obserwowania domu panny Leamington. Trafił jednak za późno, komendanta już nie było, a zastępca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za wydelegowanie w tym celu kogoś z posterunku. Dopiero gdy Mike zagroził rozmówieniem się przez telefon z szefem, prośba jego została spełniona.
Po powrocie do domu Brixan zajął się badaniem dwu znalezionych przez Adelę przedmiotów. Chlorek butylu to szybko działający środek, ale w jakim celu mógł być potrzebny Łowcy Głów? Co do ręcznych kajdanek, rzecz oczywista, mógł je rozerwać ten, kto władał niezwykłą siłą. Na razie postanowił dać temu spokój.
Przed udaniem się na spoczynek został wezwany do telefonu przez inspektora Lyle'a, który zwiedził Griff Towers. W tym co usłyszał, nie było nic nowego i pozornie życie płynęło normalnym trybem. Sir Grzegorz zaprosił inspektora na nocleg i oznajmił mu, że Bhaga wciąż nie ma.
‒ Proszę tam jeszcze pozostać przez tę noc ‒ odpowiedział mu Brixan. ‒ Od jutra przestaniemy obserwować to miejsce. Scotland Yard jest zadowolony, że sir Grzegorz nie ma nic wspólnego ze śmiercią Fossa.
‒ Otóż jednak ma z tym coś wspólnego ‒ rzekł inspektor. ‒ Znalazłem na polu, poza jego gruntami, zakrwawiony kapelusz słomkowy. Na wewnętrznej jego stronie odczytałem napis: „Z magazynu Chi Li. Tjandi”.
‒ Chciałbym obejrzeć go z rana.
Nazajutrz po śniadaniu przysłano mu kapelusz i Mike starannie go obejrzał.
Knebworth również zbadał nową poszlakę.
‒ Jeśli tamten obcokrajowiec miał kapelusz Lawleya, przybywszy do Longvale'a, gdzie u licha, mogła nastąpić zamiana? Musiało to być gdzieś między Griff Towers a domem starego, o ile...
‒ O ile co? ‒ zapytał detektyw. Cenił sobie przenikliwość sądów Knebwortha.
‒ O ile zamiana nie miała miejsca u sir Grzegorza. Widzi pan, choć kapelusz jest pokrwawiony, nie nosi na sobie żadnego śladu cięcia. A to jest dziwne.
‒ Bardzo dziwne ‒ zgodził się detektyw. ‒ Ale jeśli moja pierwsza teoria jest trama, mam bardzo proste wytłumaczenie tego.
Nie zdradził jednak Jackowi tej hipotezy.
Idąc z nim do studia, był świadkiem odjazdu autobusu i obmyślał jakiś pretekst dla siebie, aby zabrać się z ekipą. Zespół artystyczny zrobił na nim wrażenie niefrasobliwego i rozbawionego grona, więc przyłączenie się do niego mogło dobrze oddziałać na niego.
Odłożył myśl wyjazdu do Londynu, na razie nic tam po nim! Rzeczywiście, dlaczego nie miałby się udać wraz z towarzystwem Knebwortha? I wnet po decyzji samochód jego pędził śladami autobusu.
Ujrzał basztę z daleka. Gdy znalazł się na miejscu, autobus był już zaparkowany na łące, aktorzy zaś czynili przygotowania do zdjęć. Adeli nie dojrzał, prawdopodobnie była zajęta w namiocie charakteryzacją i kostiumem, podczas gdy Knebworth z operatorem spierali się na tematy techniczne.
Mike tymczasem podszedł do baszty i z zaciekawieniem przyglądał się nawarstwieniom, jakie kolejne pokolenia dodawały do pierwotnego jej zrębu. Mało znał się na budownictwie kamiennym, był jednak w stanie odróżnić rzymską część muru i zdało mu się, że' dostrzega miejsce, od którego anglosascy budowniczowie zaczęli swoją robotę.
W tej chwili ktoś przymocował do muru drabinę, po której miała zejść Rozella. W fabule chodziło o młodą panienkę wydaną za mąż za starego szlachcica. Biedny, lecz zacny młodzieniec, który kochał Rozellę, teraz, gdy zamknięto ją w kamiennym więzieniu, miał ją wyzwolić.
‒ Będzie diablo niezręcznie złazić na dół ‒ żalił się Reggié do Brixana. ‒ Prawda, że pod prześcieradłem, po którym zjedziemy, jest powróz, nie będzie więc oberwania się. Ale panna Leamington taka strasznie ciężka! Popróbuj pan tak znieść ja, a zobaczysz, czy to będzie przyjemne. To za ciężka robota dla mnie, daję słowo ‒ kwękał Reggie. ‒ Czy to ze mnie jaskiniowiec? A zresztą, czy nie można było przygotować manekina, lżej byłoby dźwigać. Albo dlaczego Rozella nie miałaby zejść sama?
‒ Pójdzie panu łatwo ‒ rzekł Knebworth nadchodząc na te ostatnie słowa. ‒ Panna Leamington będzie trzymała się sznura i nie zaciąży zbytnio. Od pana będę tylko wymagał, żeby pan wyglądał zuchowato i ładnie.
‒ Wszystko to dobre ‒ wciąż zrzędził Reggie ‒ ale ja nie angażowałem się do łażenia po sznurach. Wszyscy mamy swoje upodobania, a to jest właśnie rzecz, której nie lubię.
‒ Głupstwo! Spróbuj pan! ‒ rzekł Jack lakonicznie.
Przymocowano sznur do żelaznego skobla wbitego u szczytu wieży, wierzchołek której miał być niewidoczny na zdjęciu.
Pierwsza próba omal nie skończyła się nieszczęśliwie. Connolly upuścił swój ciężar i Adela upadłaby, gdyby nie uchwyciła się sznura.
‒ Próbuj pan znowu! ‒ zagrzmiał Jack. ‒ Pamiętaj pan, że grasz rolę mężczyzny! Jackie Corgan zrobiłby to lepiej od pana.
Powtórzono ujęcie, z lepszym rezultatem, a po trzeciej próbie, kiedy Reggie był bliski wyczerpania, Knebworth rzucił krótko: „kręcić”!
Mimo wszelkich swych niedoskonałości warsztatowych Connolly był artystą. Choć zmęczył się do najwyższego stopnia, śmiał się oto słodko do odwróconej ku niemu twarzy Rozelli, podczas gdy kamera, umocowana na ruchomej platformie, zachęcająco klekotała i zniżała się, aby dotrzymać kroku zjeżdżającym kochankom, aż stanęli wreszcie na ziemi.
‒ Dobrze jest! ‒ zawyrokował dyrektor.
Reggie usiadł ciężko na ziemi.
‒ Na wszystkie bogi! ‒ jęknął obmacując troskliwie swoje ramiona. ‒ Nie, więcej nigdy tego nie zrobię. Do licha, myślałem, że umrę!
‒ Nie ma strachu, żyje pan ‒ powiedział Jack dodając mu animuszu. ‒ Teraz, panie i panowie, odpoczynek, a następnie zabieramy się do kręcenia ucieczki.
Aparat przesunięto o trzydzieści jardów wstecz i podczas gdy Reggie Connolly użalał się nad sobą siedząc na ziemi, Adela podeszła do Brixana.
‒ Rada jestem, że to już się skończyło. Biedny pan Reggie. Bałam się, że wszystko pójdzie na marne. Swoją drogą nie było to łatwe ‒ dodała.
Własna jej ręka była porządnie otarta, sznur zdarł jej trochę skóry powyżej dłoni. Mike miał ochotę pocałować okaleczoną rękę, ale się powstrzymał.
‒ Czy chociaż wyglądałam dobrze? Czułam się jak snop słomy!
‒ Pani wyglądała cudownie! ‒ rzekł z przekonaniem.
‒ Przecenia mnie pan ‒ rzekła poważnie.
‒ Bynajmniej. A co tam jest w środku? ‒ wskazał na wieżę.
‒ Tam w baszcie? Sporo kamieni, jakieś dzikie krzaczyska i patetycznie wyglądające karłowate drzewo. Podobało mi się.
‒ Czy tylko wyraziła pani zadowolenie z powodu zakończenia tej pracy? Przypuszczam, że stwierdzając to, miała pani na myśli grę, a nie wewnętrzny wygląd baszty.
‒ Pan Knebworth mówił, że mają jeszcze być nocne zdjęcia, jeżeli nie zadowoli go wynik dziennego nakręcania. Biedny pan Reggie! Chyba zrzeknie się roli!
W tej chwili rozległ się głos dyrektora:
‒ Nie zabierać drabiny, Collins! Proszę ją położyć na trawie pod basztą. Może wypadnie nam być tu znów w nocy, proszę więc zostawić wszystko, czemu nie zaszkodzi wilgoć, i zabrać dopiero jutro rano.
‒ Mówiłam, że tak będzie ‒ rzekła Adela. ‒ Ostatecznie nie zrobi mi to różnicy. Tylko że zdenerwowanie pana Connolly'ego udziela się! Gdyby tak pan mógł zagrać tę rolę...
‒ Na miły Bóg, chciałbym! ‒ zawołał Mike z taką szczerością, że aż poczerwieniała.
Raptem Knebworth zbliżył się do nich.
‒ Czy pani nie zostawiła czegoś na baszcie? ‒ zapytał.
‒ Nie, panie dyrektorze ‒ odrzekła zdziwiona.
‒ W takim razie, co to takiego?
Wskazywał na coś okrągłego, co w tej chwili można było dostrzec nad krawędzią wieży.
‒ O tam, a teraz rusza się!
Gdy to mówił, na światło dzienne wynurzyła się powoli jakaś głowa. Za nią poszła para olbrzymich, kosmatych ramion i przez mur przełożono nogę.
Był to Bhag!
Ciemnobrunatne jego kudły były uwalane w kurzu, pysk zabawnie ubabrany pyłem. Gdy zwierzę oparło łapy w celu podniesienia się w górę, Mike dostrzegł, że na każdej z nich była połowa rozdartych, ręcznych kajdanek.
XXIX
Powrót Bhaga
Adela krzyknąwszy uczepiła się ramienia Brixana.
‒ Co to takiego? ‒ zapytała. ‒ Czy nie to samo straszydło, które atakowało mnie wtedy w nocy?
Mike delikatnie odsunął ją na stronę i pobiegł do wieży. Widząc to Bhag, ześlizgnął się po murze i skoczył w dół. Na chwilkę zatrzymał się, oparty łapami o ziemię, i posłał złowieszcze spojrzenie w stronę mężczyzny. Wnet jednak, cudacznie gaworząc, ruszył przed siebie.
Detektyw biegł za nim. Małpa jednak pędziła z największym pośpiechem, pościg był bezcelowy i Brixan wrócił do przestraszonego towarzystwa.
‒ To orangutan sir Grzegorza, zgoła nieszkodliwe stworzenie ‒ tłumaczył aktorom. ‒ Gdzieś zapodział się gospodarzowi i przez trzy dni nie było go w domu.
‒ Zapewne krył się w baszcie ‒ rzekł Knebworth. ‒ Prawdziwe szczęście, że nie wylazł w chwili, gdy kręciliśmy. No i mamy wytłumaczenie tajemnicy kajdanek ręcznych.
‒ Zauważył je pan? ‒ spytał Mike. ‒ Tak, to tłumaczy rozdarcie ogniwa, ale nie mówi nic o chlorku butylu.
Mówiąc trzymał Adelę pod ramię. W ciepłym, mocnym jego uścisku wyczuła coś więcej niż uczucie przyjaźni.
‒ Przelękła się pani trochę?
‒ Okropnie! ‒ przyznała się szczerze. ‒ Co za straszydło! Więc to był Bhag?
‒ Tak, to był Bhag. Przypuszczam, że ukrywał się w wieży przez cały ten czas, odkąd znikł z domu. Będąc u szczytu wieży nie zauważyła go pani...
‒ Rada jestem, że nie, bo inaczej spadłabym! Jest tam sporo krzewów, miał więc gdzie się ukryć.
Mike postanowił obejrzeć te krzaki. Przystawił drabinę do muru, wspiął się po niej do szczytu i zajrzał. U podnóża muru grunt pochyło obsuwał się w dół. Właściwego podwórza tej baszty nie było widać z góry, spoza krzaków głogu gęsto rozrośniętych wokoło.
Dostrzegł jednak wystające krawędzie głazów i pokraczne gałęzie jakiegoś starego drzewa.
Zlazł z drabiny i podszedł do Knebwortha.
‒ Myślę, że dziś nic już nie będzie z dalszej roboty ‒ rzekł dyrektor. ‒ Lękam się babskiej histerii, nie przyjdą mi teraz na nocne zdjęcia.
Przez całą drogę do studia Mike myślał o tym dziwnym zjawieniu się małpy. Ktoś zakuł Bhaga w ręczne kajdany ‒ można od razu było domyślić się tego, widząc rozdarte ogniwo. Żadna ludzka istota nie byłaby w stanie dokonać czegoś podobnego. I Bhag uciekł. Od kogo? W jaki sposób? I dlaczego nie wrócił do Griff Towers, do swego pana?
Przy studiu pożegnał się z dyrektorem i udał się do sir Grzegorza. Zastał go przy grze w golfa. Miał jeszcze na sobie bandaże, ale widać było, że wraca do zdrowia.
‒ Tak, Bhag już wrócił. Było to pół godziny temu. Gdzie był dotąd, diabli wiedzą! Nieraz pragnąłem, żeby ten łobuz umiał gadać. Ktoś zakuł go w kajdany, oczywiście natychmiast zdjąłem mu je.
‒ Chciałbym je obejrzeć.
‒ A pan już wie o tym?
‒ Owszem, widziałem go. Wylazł z tamtej, omszałej baszty na wzgórzu ‒ tu wskazał w dal.
‒ Co pan mówi? A cóż, u diabła, tam robił?... Przepadał nieraz, ale przeważnie łaził do mojego zagajnika za zwierzyną, który mam w odległości trzech mil od domu, gdzie można dobrze się ukryć i dokąd nikt nie ma wstępu. Wykryłem to, kiedy jakiś kłusownik zobaczył go tam i, bałwan, strzelił do niego! Miał chłop glik, że uszedł z życiem! Znalazł pan ciało Fossa?
Baronet zabrał się znowu do samotnej swej gry i patrzył na piłkę leżącą u jego stóp.
‒ Nie ‒ odpowiedział Mike spokojnie.
‒ Czeka pan aż znajdą?
Grzegorz stał zamyślony, oparty o kij golfowy, i patrzył ku polu...
‒ Jaki dają wyrok w tym kraju za zabicie służącego, który usiłował go zarżnąć?
‒ Musiałby się odbyć proces sądowy ‒ mówił Mike. ‒ Jeżeli udowodniono by, że morderstwo było przypadkowe, w obronie własnej, zabójca zostałby uniewinniony.
‒ Przypuśćmy jednak, że nie mógłby udowodnić tego? Dajmy na to, sprzątnąłby trupa, spalił go, chcąc zatuszować sprawę?
‒ Wówczas znalazłby się w bardzo niebezpiecznej sytuacji ‒ odpowiedział detektyw. ‒ Zwłaszcza ‒ tu badawczo wpatrzył się w Penna ‒ gdyby kobieta-przyjaciel, która nim być przestała, mimo woli była świadkiem albo wiedziała o sprawie.
Sir Grzegorz nagle spąsowiał, zdarzało się to w chwilach, gdy był podniecony.
‒ Przypuśćmy dalej, że starałaby się wyciągnąć odeń pieniądze, grożąc zawiadomieniem policji?
‒ Wówczas ‒ odrzekł Brixan ‒ poszłaby do więzienia za szantaż, jako współwinna zbrodni podczas jej dokonania lub też po fakcie.
‒ Doprawdy? Więc poszłaby? ‒ głos sir Grzegorza zapalał się coraz bardziej. ‒ Byłaby współwinna zbrodni, gdyby widziała, jak morderca ścina tamtego? ‒ Dobrze! A co pan na to, jeśli rzecz miała miejsce wiele lat temu? Przecież mamy prawo przedawnienia.
‒ Nie dotyczy ono morderstwa ‒ odparł Mike.
‒ Morderstwo? Pan to nazywa morderstwem? ‒ zaperzył się. ‒ I w obronie życia własnego? Bzdury!
Rzecz powoli wyjaśniała się dla Brixana. Kiedyś Stella Mendoza nazwała Penne'a mordercą; Mike teraz dopowiedział sobie resztę.
Jakiś służący, prawdopodobnie Malaj, napadł na baroneta, a ten może faktycznie w obronie własnej ‒ zabił go, po czym przestraszył się następstw swojego czynu.
‒ A gdzie pan pochował swoją biedną ofiarę? ‒ spytał chłodno, aż sir Grzegorz się zdumiał.
‒ Pochowałem? Co pan tu plecie? ‒ odrzekł buńczucznie. ‒ Ja nie zabijałem i nie chowałem nikogo. Ot, dałem panu tylko taki kazus do rozstrzygnięcia.
‒ To brzmiało bardziej realnie niż kazus do rozstrzygnięcia ‒ odparł Brixan ‒ ale nie nalegam dalej.
‒ Dziwne, jak te kwestie załażą za skórę ‒ mówił Penne. ‒ Chłop jak ja, który nie lubi zbytnio fatygować sobie łepetyny myśleniem, wpada raptem na taki abstrakcyjny temacik i już po spokoju, nie wylezie ci to ze łba! Więc powiada pan, że byłaby sądzona jako współuczestniczka zbrodni po fakcie?
Myśl ta, zdawało się, sprawiła mu ogromną ulgę, tak że stał się prawie nadskakujący, kiedy Brixan zajął się badaniem rozdartych kajdan. Były angielskiej, starodawnej roboty.
‒ Czy Bhag jest mocno pokaleczony? ‒ spytał odłożywszy wreszcie kajdanki.
‒ Nie. Ma kilka cięć ‒ rzekł baronet spokojnym głosem, nie robiąc wcale sekretu z zajść tamtej nocy. ‒ Stanął, poczciwy, w mojej obronie! Tamten napastnik chwilowo prawie że już go obezwładnił. Ale Bhag wpadł potem na nich jak prawdziwy zuch.
‒ Jaki miał kapelusz obcokrajowiec?
‒ Nie wiem. Przypuszczam, że miał jakiś, ale nie zauważyłem tego. Dlaczego pan pyta?
‒ Ot, tak sobie ‒ odrzekł Brixan obojętnie. ‒ Pewnie zostawił go w podziemiach. ‒ To mówiąc, uważnie przyglądał się sir Grzegorzowi.
‒ W podziemiach? Nie słyszałem o takich. Cóż to za podziemia? Czy tu są jakieś podziemia? ‒ zapytał baronet zdziwiony. ‒ Ależ zna się pan, do licha, na topografii okolicy! Ja przez całe dwadzieścia lat nie zadałem sobie trudu, by poznać ją bliżej.
H5
xxx
Ogłoszenie
Sprawa podziemi zaintrygowała Brixana bardziej niż wszystkie inne szczegóły w całej tej sprawie. Przypomniał sobie Longvale'a, który odznaczał się wprost encyklopedyczną wiedzą o kraju. Starego szlachcica nie było jednak w domu. Ale Mike spotkał go wracającego z Chichesteru. Powiedzieć po prostu, że spotkał go, byłoby dalekie od prawdy. Hałas, jaki wyczyniało stare pudlisko Longvale'a, dał się słyszeć na długo przedtem, zanim dostrzegło je oko!
Gdy się wreszcie wychyliło zza zakrętu, detektyw zatrzymał swój samochód, pan Longvale zrobił to samo.
‒ Tak, mój wózek jest troszeczkę za hałaśliwy ‒ zrobił uwagę staruszek, obcierając łysinę chusteczką. ‒ Ja dopiero zaczynam realizować w swoim gospodarstwie zdobycze postępu nowszej doby. Mnie osobiście samochód bezgłośny nie sprawiłby takiej przyjemności. A tak przynajmniej słychać, że ktoś jedzie!
‒ A jednak pan powinien kupić sobie cichutki ‒ rzekł Mike, uśmiechając się łagodnie.
‒ Wie pan, że nawet myślałem o tym ‒ mówił szlachcic poważnie ‒ ale lubię jednak stare rzeczy, niepoprawny dziwak ze mnie!
Mike zapytał go o podziemia i, ku jego radości, Longvale służył mu w tej chwili wyczerpującą odpowiedzią.
‒ Nieraz o nich słyszałem. Kiedy byłem jeszcze małym chłopięciem, ojciec opowiadał mi, że cała miejscowość dokoła podziurawiona jest, jak kretowisko, podziemiami, że jeśli komu udawało się je wykryć, znajdował w nich wielkie zapasy wódki. O ile jednak wiem, nikt ich nie spotkał. Kiedyś było do nich dojście, ot tam ‒ tu wskazał ręką w kierunku Griff Towers. ‒ Lecz wiele lat temu...
I tu opowiedział znaną historię o zapadnięciu się gruntu ‒ którą prawdopodobnie zaczerpnął z tego samego źródła co Mike ‒ i o tym, jak tam zginęły dwa oddziały dzielnych rycerzy i panów.
‒ Podanie ludowe utrzymywało ‒ kontynuował szlachcic ‒ że płynęła tu gdzieś podziemna rzeka wpadająca w pobliżu Selsey Bill podziemnym kanałem, a tym samym pod powierzchnią wody, do morza. Ale wie pan, ile warte takie ludowe bajanie.
Kiedy detektyw wrócił do domu, zastał u siebie inspektora Lyle'a z niepokojącą nowiną.
‒ W dzisiejszym porannym wydaniu „Daily Star” pojawiło się ogłoszenie.
Brixan wziął od niego wycinek z gazety, ogłoszenie brzmiało identycznie z poprzednim: Jeżeli twoje cierpienie moralne czy fizyczne jest nie do uleczenia, jeżeli wahasz się jeszcze, stanąwszy nad krawędzią przepaści, jeżeli brak ci odwagi, napisz do Dobroczyńcy. Skrzynka”...
Odzewy, jak się okazało, były rzeczywiście umiejętnie lokowane. „Odpowiedzi nie będzie aż do jutra rana. Listy mają być przeadresowane na sklep przy ulicy Lambeth Road i szef prosi interesantów, żeby byli gotowi do prędkiego zabrania przesyłek”.
Następnego dnia o czwartej po południu do sklepu ze sprzedażą gazet na Lambeth Road przykuśtykała stara babina z zapytaniem o list zaadresowany do pana Vole'a. Otrzymała tu trzy listy. Schowała je do torebki, zapłaciła należność i poszła z powrotem, mrucząc i mówiąc coś do siebie. Wsiadła potem do tramwaju jadącego w kierunku Clapham Common, wysiadła i weszła do dzielnicy starych, na poły walących się domów czynszowych.
Za każdym zakrętem drogi miała przed sobą coraz nędzniejsze ulice, aż w końcu znalazła się w niskim, sklepionym zaułku, którego bruku nie odnawiano od lat całych. Był to właściwie zamknięty zaułek, bez wyjścia, o domach zbudowanych według jednego szablonu, połączonych wzajemnie ściana ze ścianą; przed ostatnim z nich zatrzymała się, wyjęła z kieszeni klucz i otworzyła drzwi.
Odwróciła się i spostrzegła przy wejściu wysokiego, o miłym wyglądzie pana, który prawdopodobnie cały czas szedł za nią.
‒ Dzień dobry, matko! ‒ odezwał się.
Stara spojrzała na niego podejrzliwie, mamrocząc coś pod nosem. Pomarszczona jej twarz wykrzywiła się ohydnie.
‒ Miałbym do pomówienia z wami.
‒ Pan wejdzie! ‒ odrzekła szorstko.
Podłoga w korytarzu była w wielu miejscach poszczerbiona i niewypowiedzianie brudna, mogła jednak uchodzić za wzór czystości w porównaniu z ohydą, jaką przedstawiał pokoik i kuchnia.
‒ Co pan za jeden? Szpitalny czy glina?
‒ Policjant ‒ rzekł zdecydowanym głosem Mike. ‒ Pani ma mnie oddać te trzy liściki.
Ku jego zdumieniu, po tych słowach doznała jakby ulgi.
‒ O to tylko szło panu? Mnie za to płaci tu jeden... Robię mu to od lat, a dotąd był kontent ze mnie.
‒ Jak się nazywa?
‒ A ja skąd wiem? Rozmaite nazwiska stoją na listach.
Spod kupy śmieci wyciągnęła trzy koperty zaadresowane pismem maszynowym. Mike od razu je poznał. Adresy wskazywały ulicę Guildford.
Dwa z nich przeczytał. Trzeci to był list, który sam napisał. I krzyżowy ogień pytań nic nie pomógł, kobieta spełniała swą pracę, dostawała jednego funta od nieznajomego, który informował ją, skąd ma zabierać listy.
‒ To trochę nienormalna i zahukana kobieta ‒ mówił Mike, zdając relację ze swej wycieczki ‒ a i moje badania na Guildford nie na wiele się zdały. Istnieje tam drugi agent i ten odsyła listy znowu do Londynu, dokąd one nigdy nie dochodzą. I tu tkwi główna tajemnica tego procederu. Po prostu nie ma żadnego adresata w Londynie.
Staines był przygnębiony.
‒ Mike, nie powinienem dawać panu tej całej roboty. Scotland Yard teraz wymyśla nam, urągając, że wtrącanie się postronnych osób do tej sprawy spowodowało, iż Łowca Głów dotąd nie jest oddany w ręce sprawiedliwości. Pan wie, co to jest zazdrość międzyministerialna i nie potrzebuję mówić, że ja sam, w pierwszej linii, dostaję więcej batów, niż na to zasłużyłem!
Brixan spojrzał zamyślony na szefa.
‒ Jestem już w stanie pojmać Łowcę Głów. Ale nie możemy udowodnić mu zbrodni, nim nie dowiemy się czegoś o podziemiach.
Staines zmarszczył czoło.
‒ Nie bardzo rozumiem pana, Mike. O jakie podziemia chodzi?
‒ W okolicach Chichesteru są podziemia. Foss wiedział o nich i podejrzewał
ich związek z Łowcą Głów. Majorze! Proszę o cztery dni, a będę miał podziemia i Łowcę. Lecz jeżeli powinie mi się noga ‒ tu urwał na moment ‒ jeżeli powinie mi się noga, to następnym razem, gdy pan mi powie „dzień dobry”, będę spoglądał na pana ze środka jednej ze skrzynek Łowcy Głów.
XXXI
Włóczęga
Był to już drugi dzień pobytu Brixana w Londynie. Adela czuła się jakby nieswojo bez niego. Robota jednak szła wyśmienicie. Jack Knebworth, zazwyczaj skąpiący pochwał, wprost głosił peany na temat małej scenki, w której brała udział z Connollym. Tak że nawet sam Connolly zmienił swoją opinię o umiejętnościach aktorskich Adeli.
‒ Mówiąc uczciwie i szczerze ‒ rzekł do Knebwortha ‒ panna Leamington jest coś warta. Gotów jestem nie szczędzić jej największych pochwał, gdyż nie ma nic cenniejszego, jeżeli mogę użyć tego wyrazu...
‒ Może pan ‒ rzekł dyrektor.
‒ Dziękuję ‒ pośpieszył z odpowiedzią Connolly. ‒ Nie ma nic cenniejszego nad możność posiadania w grze za partnera skończonego artysty! Mnie osobiście nie robi to tak dużej różnicy, ale jej, i owszem, dodaje odwagi, no i tak dalej, że tak powiem, w tym guście. A choć miałem z nią dotąd twardy orzech do zgryzienia, widzę jednak, że robota moja nie poszła na marne, bo Adela teraz odpłaca mi się za dobre rady.
‒ Nie może być?! ‒ drwił Knebworth. ‒ To samo mógłbym powiedzieć o panu. Tylko że, niestety, kierowanie panem nie na wiele się przyda!
Uśmiech politowania, jaki wywinął usta Reggie'mu zirytowałby kogoś mniej odpornego niż Jack.
‒ Ma pan rację ‒ odrzekł poważnie. ‒ Mnie już nie można naprawić. Osiągnąłem swoje szczyty i wątpię, czy pan znajdzie lepszego od mnie. Zgłaszano się do mnie z trzema ofertami z Hollywood i nie zgadnie pan nigdy,
która z aktorek prosiła mnie, abym jej partnerował w grze...
‒ Nie wierzę ani trochę w to, co pan plecie ‒ skwitował Jack dobrodusznie. ‒ Ale co do panny Leamington, poniekąd ma pan słuszność. Jest doskonała! I zgadzam się, że pana granie z nią nie robi wielkiej różnicy, bo jej gra sprawia właśnie, że wygląda pan przy niej jak kufelek cieńkuszu.
Tego dnia później Adela pytała szefa, ile jest prawdy w pogłosce, jakoby Reggie miał opuścić Anglię dla innych, bardziej ambitnych widoków.
‒ Nie wierzę w to! ‒ odrzekł dyrektor. ‒ Z reguły każdy aktor ma, rzekomo, w odwodzie lepsze kontrakty. A gdy przyjdzie co do czego, okazuje się, że te „lepsze kontrakty” są zamknięte gdzieś w biurku u prawnika i nie sposób dostać się do nich. W naszym zawodzie roi się od aktorów i aktorek wyjeżdżających najbliższym okrętem do Hollywood, gdzie tylko na nich czekają! Myślę, że te okręty musiałyby odjeżdżać puste, gdyby miały oglądać się na nich! Wszystko to jest blaga, nabieranie ludzi i chodzenie na koturnach, ot, natura aktora!
‒ Czy pan Brixan wrócił?
‒ O ile wiem, nie. Pół godziny temu zgłaszało się tu, pytając o niego, jakieś podejrzane indywiduum.
‒ Pan mówi o tym włóczędze? ‒ spytała. ‒ Rozmawiałam z nim. Ma rzekomo list do pana Brixana.
Wyjrzała oknem, z którego widać było drogę prowadzącą do studia. Sterczał tam jakiś oberwaniec. Spod zatłuszczonej, rozłażącej się czapy spadały mu na twarz długie, czarne, upstrzone siwymi kosmykami kudły, widocznie był bez koszuli, gdyż kołnierz miał zapięty pod brodę, przez dziurawe kamaszki na nogach wyglądały na świat palce.
Mógł liczyć lat sześćdziesiąt, ściśle jednak określić jego wiek było bardzo trudno. Miał bujny zarost, białka oczu przekrwione, nos barwy szkarłatnej, przechodzącej w siność. Ręce cały czas trzymał w kieszeniach spodni i gdyby nie obecność szpagatu dokoła szczupłej jego kibici, mogłoby się zdawać, że właśnie nimi podtrzymuje spodnie. Stojąc tak w jednym miejscu, rytmicznie przytupywał nogą, pogwizdując jakąś smętną piosenkę. Od czasu do czasu
wyjmował jedną rękę z kieszeni i przyglądał się brudnawej kopercie, po czym, jakby z pewnym zadowoleniem, kładł ją znowu do kieszeni.
‒ Warto zobaczyć ten list ‒ powiedziała Adela. ‒ Może to coś ważnego.
‒ Pomyślałem tak samo ‒ rzekł Knebworth. ‒ Gdy jednak poprosiłem go o pokazanie, wyszczerzył na mnie zęby jak pies.
‒ Nie wie pan od kogo to?
‒ Nie mam pojęcia ‒ odrzekł. ‒ No, ale zapomnijmy na chwilę o liście, a wróćmy do Rozelli. Tamtego zdjęcia z wieży nie da się naprawić. Mam zamiar wyciąć obraz nocny i odtąd już będziemy pracowali u siebie w studiu.
Nielekki dzień miała Adela, bardzo znużona wracała wieczorem do domu.
‒ A nie ma jeszcze pana Brixana, panienko? ‒ ni stąd, ni zowąd zagadnął ją obdartus.
‒ Nie, nie było go dotąd ‒ odrzekła. ‒ Proszę lepiej zobaczyć się w tej sprawie z panem Knebworthem. Pan Brixan mieszka u niego.
‒ Mam różne wiadomości o nim, nie bój się panna!
‒ W takim razie powinien pan wiedzieć, że on jest teraz w Londynie.
‒ Nie ma go tam! ‒ odpalił rezolutnie. ‒ Gdyby był w Londynie, to łaziłbym tu po próżnicy? Tak czy nie? Wyjechał wczoraj wieczorem. Będę tak stał, aż go spotkam.
Przechodząc przez skwer, musiała prędko zejść na bok, tak nagle najechało na nią auto Mendozy. Stella umiała być czasami zwariowana, więc motto: „Uskocz albo giń”, umieszczone na maskocie za szybą, tym razem było na miejscu.
Śpieszyła bardzo i zaklęła, gdy jej szofer wymijał Adelę. Sir Grzegorz był w dobrym nastroju, musiała więc to wykorzystać.
Zatrzymała się przed bramą Griff Towers, otworzyła drzwiczki i wyskoczyła.
‒ Jeżeli nie wyjdę za dwie godziny ‒ rzuciła szoferowi ‒ proszę jechać do Chichesteru i sprowadzić policję.
XXXII
Sir Grzegorz urządza się
Stella na stole w swoim mieszkaniu zostawiła list ze wskazówkami dla policji.
Rozmowa, do której szykowała się, miała dla niej niezwykłe znaczenie. Wyprawę do Grzegorza Penne'a odkładała z rozmysłem, licząc na to, że może będzie szlachetniejszy w sposobie pojmowania swoich obowiązków, aczkolwiek na to, żeby uległ zmianie jego pogląd na sprawy pieniężne, miała bardzo małą nadzieję. I oto, jakby cudem, zmiękł rzeczywiście i mówił do niej przez telefon prawie po przyjacielsku, uśmiał się z ostrożności, którą przedsięwzięła wybierając się do niego.
Przyjął ją nie w bibliotece, ale w pokoju nad nią. Stella raz kiedyś była w tej „ozdobnej hali”, jak sir Grzegorz nazywał ten pokój.
Przestrzeń i panujący tu mrok źle na nią oddziaływały, najbardziej jednak ujemne wrażenie wywarło na niej przedstawienie, jakie przygotował na jej przyjęcie.
Ogromna ta hala, wysłana była puszystym kobiercem. Na środku nie było mebli, jedynie pod ścianami stały otomany. Ze ścian zwieszały się wschodnie makaty. Z trzech latarni spływało przymglone oświetlenie, rozpościerając się jakąś żółtą poświatą.
Podkurczywszy pod siebie nogi, Penne siedział na atłasowej otomanie, wodząc oczami za gibkimi, wężowymi ruchami egzotycznej tancerki. W kącie sali przygrywało jej na wschodnich gitarach trzech muzyków o śniadych cerach.
Sir Grzegorz był zawsze niewolnikiem swych żądz. Urodzony w dostatku nie wiedział, co to znaczy odmówić sobie czegokolwiek. Majątek jego powiększał się stale. Zaczął więc upatrywać największą przyjemność w zdobywaniu tego, co zakazane. Najazdy wysłanników na dżungle drugiej jego ojczyzny dostarczały mu od czasu do czasu materialnych i ludzkich łupów, które traciły dla niego swoją wartość z chwilą, gdy już miał je pod ręką.
Stella, której uśmiechała się rola pani na Griff Towers, w miarę jak coraz bardziej ulegała Grzegorzowi, stawała się dla niego coraz mniej powabna, w końcu czar jej prysł tak doszczętnie, że nie przedstawiała dlań większej wartości od stołu, przy którym siadywał.
Lekarz zabronił mu nadużywać alkoholu, zaczął więc pić jeszcze więcej.
W zapitym swym mózgu z lubością pieścił myśl, że Stella porzuci go sama. Zawadiaka i tchórz w jednej osobie, sam nie mógł, czy nie chciał, podjąć dotychczas rozmowy kończącej znajomość ze Stellą. Mogły mu w tym pomóc pieniądze, którymi opłaciłby wszelkie jej pretensje.
Służący zaprowadził Stellę do hali, a sam się usunął. Czas jakiś przyglądała się Grzegorzowi, zanim nie odwrócił głowy i nie przywitał jej mętnym wzrokiem.
‒ Proszę tutaj. Pani nie zatańczyłaby tak, hę? Wam Europejkom ani umywać się do takiego wdzięku i do takiej gibkości! Niech no pani spojrzy na nią! Co?
Dziewczyna wiła się na sali w zawrotnym tańcu, spowita niby zwiewnym obłoczkiem, leciutką, przezroczystą tkaniną. Aż oto na finalne trzaśniecie grajków w gitary, opadła całym ciałem na dywan, twarz chowając w ramionach, i pozostawała w tej pozycji, dopóki Grzegorz nie odezwał się po malajsku, a wtedy dziewczę, błysnąwszy białymi zębami, uśmiechnęło się do niego. Stella już widziała ją kiedyś. Baronet trzymał u siebie dwie tancerki, lecz jedna z nich zachorowała na szkarlatynę, więc natychmiast usunięto ją z domu. Pan na Griff Towers niczego tak nie bał się jak choroby.
‒ Proszę ‒ skinął na Stellę, kładąc rękę na otomanie.
Jakby na skinienie różdżki czarodziejskiej, cały zespół wyniósł się z sali, zostawiając ich samych.
‒ Czeka na mnie szofer, któremu poleciłam zawiadomić policję, gdybym nie wyszła stąd za pół godziny ‒ rzekła ostro, aż Grzegorz się zaśmiał.
‒ Trzeba było przyjść z nianią. Co to pani teraz ciągle wspomina o policji? Mam z panią do pomówienia ‒ mówił jakby łagodniejszym tonem.
‒ Ja z panem też. Wyjeżdżam z Chichesteru i więcej noga moja tu nie postanie.
‒ To znaczy, że pani już nie chce widywać się ze mną? Zgoda! Nie mam
o to pretensji. Więc dobrze składa się, bo nie będzie między nami żadnych płaczów, zawodzeń i zgrzytania zębami.
‒ Moje „Towarzystwo Filmowe”... ‒ zaczęła, lecz przerwał jej gestem.
‒ Jeżeli to pani nowe „Towarzystwo” ma być przeze mnie finansowane, może pani o nim zapomnieć. Rozmawiałem z prawnikiem, w każdym razie z kimś, kto zna się na tych rzeczach i teraz wiem, że gdyby pani zechciała szantażować mnie sprawą Tjarji, to sama uwikła się w grubą nieprzyjemność. Dam pani pieniądze. Nie zanadto, ale jednak dość sporo. Nie przypuszczam, żeby pani była w kłopotach materialnych, gdyż wyłożyłem na nią dotąd tyle, że tego starczy na trzy towarzystwa. Stello, ja dziś szaleję za inną dziewczyną!
Spojrzała nań wysoce zaciekawiona.
‒ Za jaką? ‒ spytała.
‒ Za Adelą. Tak, zdaje się, ma na imię. Za Adelą Leamington.
‒ Mówi pan o statystce, która zajęła moje miejsce w wytwórni?!
‒ Tak, właśnie. Jest w moim typie bardziej niż kiedykolwiek pani. Nie mówię tego w celu pognębienia pani. Zrobię, co będzie w mej mocy, żeby tę dziewczynę posiąść. Jeżeli zechce, ożenię się z nią. A że pani jest jej przyjaciółką...
‒ Przyjaciółką! ‒ prychnęła odzyskując tupet. Jakże to mogę być jej przyjaciółką, jeśli wydarła mi pracę? A gdybym nawet i była, to cóż z tego? Panu chyba nie zdaje się, że ja sprowadzę jakąś dziewczynę do tego piekła na ziemi?!
Zmierzył ją chłodnym, złowieszczym spojrzeniem.
‒ To piekło na ziemi było dla pani niebem... Przypięło pani skrzydełka. Proszę odłożyć swój wyjazd do Londynu na jakieś dwa tygodnie. Proszę jej dać znać o tym, co tu mówiłem. Proszę zwabić ją do mnie, nic pani przez to nie straci. Niech pani powie jej o mnie, niech wkręci słówko na temat, jak dobrym mogę być przyjacielem i ile na tym można zyskać. Można nie wspominać o małżeństwie. Jeśli jednak taka wzmianka mogłaby pomóc w tej sprawie, proszę i o tym napomknąć. Pokaże jej pani niektóre swoje klejnoty, na przykład te wielkie wisiorki, które pani dałem...
‒ Nie do wiary, co pan wygaduje? Jak pan śmie nawet przypuszczać, że sprowadzę ją do tej spelunki! Oczywiście, nie lubię Adeli. Ale mimo to na kolanach błagałabym ją, żeby nie przychodziła do pana! Pan myśli, że jestem zazdrosna? Myli się pan, zazdroszczę tylko stanowiska, jakie zajęła w studiu Knebwortha, jednak jeżeli chodzi o pana ‒ wzruszyła ramionami ‒ nie dbam o to ani trochę. Bardzo wątpię, żeby pan kiedykolwiek znaczył dla mnie coś więcej niż tylko stałe źródło dochodów.
Wstała z otomany i zaczęła naciągać rękawiczki.
‒ Ponieważ pan, jak wnoszę z tego, nie chce mi pomóc ‒ rzekła do niego ‒ znajdę sposób, który zmusi go do spełnienia danej mi obietnicy. Bo pan mi przyrzekł współudział w utworzeniu mego „Towarzystwa”, panie Grzegorzu, ale pan już o tym nie pamięta.
‒ Wówczas jeszcze obchodziła mnie pani. A dokąd to teraz?
‒ Wracam do domu, a jutro rano wyjeżdżam do Londynu ‒ odrzekła.
Rzucił okiem w jeden koniec sali, potem w drugi, wreszcie na nią.
‒ Nic z tego. Tu pani zostaje!
Zaśmiała się ironicznie.
‒ Pani powiedziała szoferowi, że ma iść po policję, nieprawdaż? Teraz ja coś powiem: szofer w tej chwili siedzi u mnie w kuchni i je kolację. Jeżeli pani wyobraża sobie, że on odjedzie stąd przed nią jeszcze, to pani mnie nie zna!
To mówiąc podniósł z otomany swój szlafrok i włożył na siebie. Oczom Stelli przedstawił się jako nad wyraz odrażająca postać. Otulony szkarłatem nabrał jakiegoś demonicznego wyglądu. Uczuła lęk przed nim.
Zauważył to i oczy zaiskrzyły mu się triumfem.
‒ Na schodkach jest Bhag ‒ ostrzegł. ‒ Niedawno jedną kobietę potraktował tak niedelikatnie, że aż musiałem wzywać lekarza. Czy pójdzie pani ze mną?
Skinęła głową, nie rzekłszy już ani słowa. Kolana uginały się pod nią. Poszła.
Szli korytarzem. Gdy już byli w połowie drogi, otworzył drzwi do jakiegoś pokoju.
‒ Proszę tu wejść i czekać ‒ rzekł do niej. ‒ Pomówię z panią jutro, kiedy będę trzeźwiejszy. Teraz jestem pijany. Nie wiem, może przyślę pani kogoś do towarzystwa. ‒ Tu gestem pijanego potargał resztę swoich włosów na głowie. ‒ Zanim jednak przystąpię do walki z panią, muszę wytrzeźwieć.
Zatrzasnął za nią drzwi i przekręcił klucz. Znalazła się w zupełnej ciemności. Przez moment wydało się jej, że nie jest tu sama. Macając po ścianie wyczuła kontakt, zapaliła światło. Łóżka nie było tu, tylko w kącie na ziemi leżał materac i poduszka, a w oknie dostrzegła mocne okratowanie. Podeszła do drzwi, klamka ugięła się, gdy nacisnęła ją ręką, drzwi jednak były zamknięte.
Wiedziała, że znajduje się w tylnej części domu. Z okna roztaczał się widok na łąkę. Dalej był park. Droga, uczęszczana przez ludzi, biegła równolegle do frontu domu, skąd nikt nie mógłby jej nawet usłyszeć.
Opanowała wreszcie uczucie strachu. Podniosła sukienkę, odpięła delikatny pas, który miała na sobie. Ze skórzanego olstra wyjęła maleńki browning, zabawkę niemal, bardzo jednak skuteczną w działaniu. Odsunęła w górę bezpiecznik, zbadała magazynek i zamknęła znowu.
‒ No, teraz prosimy, panie Grzegorzu ‒ rzekła głośno i w tej samej chwili zobaczyła w oknie dwie brudne łapy trzymające się prętów i oczy wpatrujące się w nią. Drżącą ręką wycelowała broń, zanim jednak zdążyła strzelić, postać zniknęła.
XXXIII
Chybiona zasadzka
Biła dziesiąta na wieży chichesterskiej katedry, kiedy włóczęga, który pół godziny temu był w Griff Towers, zjawił się znowu na rynku miejskim. Ubranie było na nim jeszcze bardziej zabrudzone i policjant, ujrzawszy go, zaszedł mu drogę.
‒ Podróżujesz?
‒ Tak ‒ zakwiliło niebożę.
‒ Radzę wynieść się z miasta ‒ rzekł posterunkowy. ‒ Może szukasz noclegu?
‒ Nie inaczej, panie starszy.
‒ Nie mógłbyś to znaleźć przytułku w domu roboczym?
‒ Przepełniony, panie stojący.
‒ Kłamstwo! ‒ huknął posterunkowy. ‒ No, to zapamiętaj, jak zobaczę cię jeszcze raz, zaaresztuję!
Brudas mrucząc coś do siebie, zgarbiwszy się, z rękoma w kieszeniach pokiwał się w kierunku Arundel Road.
Kiedy policjant nie mógł już go dostrzec, nagle skręcił w prawo i przyśpieszył kroku. Zmierzał w stronę willi Knebwortha. Dyrektor, usłyszawszy pukanie do drzwi, otworzył i zdziwił się niebywale widząc znów włóczęgę.
‒ Czego to? ‒ spytał ostro.
‒ Czy jest już pan Brixan?
‒ Nie ma. Zrobi pan lepiej oddając mnie ten list.
Włóczęga, wyszczerzywszy zęby, zaprzeczył ruchem głowy.
‒ Nic z tego! Muszę widzieć się z nim osobiście.
‒ Dziś go pan nie zobaczy ‒ rzekł Knebworth. I dodał podejrzliwym tonem: ‒ Wydaje mi się, że pan wcale nie szuka tu jego, tylko włóczy się zupełnie w innym celu.
Drab nic na to nie odrzekł. Zaczął tylko nucić pod nosem, wybijając takt nogą.
‒ Źle idzie temu Brixanowi ‒ rzekł wreszcie. Czuć było jakiś odcień zadowolenia w jego głosie. Zaniepokoiło to Knebwortha.
‒ A cóż pan wie o nim?
‒ Wiem, że u góry nie są z niego zadowoleni, ot, co wiem. Nie umiał znaleźć prawdziwego adresata listów. Ma z tym zmartwienie. A ja wiem!
‒ I o tym chciał pan z nim pomówić, prawda?
‒ A ja wiem! ‒ rzekł ignorując pytanie. ‒ Mógłbym mu coś powiedzieć, gdyby tu był. Ale go nie ma.
‒ Jeżeli pan wie, że go nie ma, to po co, do licha, tu łazić?
‒ A bo policja, panie tego, nie daje mi żyć, ot po co. Glina, ten tam z placu, pocieszył mnie, że jak jeszcze raz wlezę mu w drogę, to już, szlus, przymknie! Więc pomyślałem, muszę trochę pokluczyć, ot co jest!
Jack popatrzył na niego.
‒ Zdrowo pan żartuje! ‒ rzekł trochę zaniepokojony. ‒ No, ale kiedy już pan pokluczył sobie, może pan iść. Dać panu jeść?
‒ Obejdzie się ‒ odparł dumnie.
Przenikliwy jego głos działał Jackowi na nerwy.
‒ No więc, dobranoc! ‒ rzucił krótko i zamknął drzwi przed nosem włóczęgi.
Drab czas jakiś nie ruszał się z miejsca. Po czym, wyjąwszy gdzieś z czapy papierosa, zapalił go i ruszył tą samą drogą, którą przyszedł, omijając tylko śródmieście. Na zegarze kościelnym wydzwoniło kwadrans po dziewiątej, gdy dotarł do rogu Arundel Road. Rzucił papierosa, stanął pod płotem i czekał.
Upłynęło pięć, dziesięć minut, po czym dostrzegł kogoś dążącego tą samą drogą, którą i on przyszedł. Zaśmiał się, gdyż był to Knebworth. Zaniepokoiła go widać wizyta włóczęgi, szedł więc na posterunek policji, żeby dowiedzieć się czegoś o Brixanie. Drab nagle przestał śledzić dyrektora, gdyż w tej chwili bezgłośne auto wyjechało zza rogu i zatrzymało się tuż przy nim.
‒ To ty, przyjacielu?
‒ Ja ‒ odrzekł drab cierpko.
‒ Chodź bliżej.
Włóczęga pochylił się do przodu, zaglądając do ciemnego wnętrza samochodu. Po czym odkręcił klamkę, szybko otworzył drzwiczki i stanąwszy jedną nogą na stopniu, rzucił się na kierowcę.
‒ Panie Łowco Głów, mam cię! ‒ syknął.
Ledwie wymówił te słowa, gdy coś oślepiającego i duszącego zarazem zalało mu twarz, tak że musiał puścić swą zdobycz. Pchnięcie nogą ze środka auta i ‒ potoczył się bez tchu na chodnik. Samochód pomknął jak wicher naprzód.
Jack Knebworth był świadkiem tej sceny, o ile w ciemności można było coś dostrzec, i pobiegł na pomoc. Jak spod ziemi zjawił się policjant.
‒ Dziś wieczorem widziałem tego zucha ‒ rzekł policjant ‒ i ostrzegałem go.
Wówczas obalony zuch głęboko westchnął.
‒ Poddaję się i rezygnuję! ‒ przemówił, a Knebworth szeroko otworzył usta ze zdziwienia.
XXXIV
Poszukiwania
‒ Tak, to ja ‒ rzekł Mike. ‒ Dziękuję za pomoc, panie posterunkowy, proszę już nie czekać.
‒ Na miłość boską! ‒ wykrztusił Knebworth, patrząc na detektywa. ‒ Jeszcze nikt w życiu tak mnie nie nabrał!
‒ Zawiodłem wszystkich, nie wyłączając siebie samego ‒ rzekł Mike rozgoryczony. ‒ Myślałem, że już go złapałem dzięki temu podstępnemu listowi, ale nie, ten szatan mnie złapał!
‒ Czym pana oblał?
‒ Roztworem amoniaku.
W domu zwierzał się Knebworthowi.
‒ Chciałem go wziąć po swojemu, ale Łowca Głów okazał się sprytniejszy ode mnie.
‒ Wie pan, kto nim jest?
‒ Tak. Mogłem przygotować sobie dodatkową pomoc, planując aresztowanie, ale chciałem uniknąć hałasu i rozlewu krwi. Jednak bez tego się nie obejdzie.
‒ Jakoś nie mogłem poznać tego samochodu, choć znam je prawie wszystkie w mieście ‒ zauważył Jack.
‒ To nowiuteńkie auto. Łowca Głów używa go tylko do tych nocnych eskapad. Ukrywa je gdzieś z dala od domu. Pan przed chwilą pytał mnie, czy nie zjadłbym czegoś. Usłyszał pan grzeczną odpowiedź „obejdzie się”. Skłamałem. Jestem wściekle głodny!
Jack skoczył do spiżarni po jakieś zimne mięso, ugotował kawy, po czym siadłszy przyglądał się w milczeniu, jak detektyw pałaszował to szybkie danie.
‒ Teraz czuję, że żyję ‒ mówił z zadowoleniem Mike. ‒ Od jedenastej z rana, oprócz kilku biszkoptów, nic w ustach nie miałem. Proszę wyobrazić sobie, że Stella znajduje się w tej chwili w Griff Towers. Godzinę temu plątałem się tam pilnując swego łupu; w pewnej chwili zajrzałem do niej przez okno i napędziłem jej niepotrzebnie strachu.
Rozległo się pukanie do drzwi. Jack obejrzał się.
‒ Któż tam o tak późnej porze? ‒ zdziwił się.
Knebworth otworzył. Przed drzwiami stała niska, krępa niewiasta z rulonem w ręce.
‒ Czy pan Knebworth? ‒ spytała.
‒ Tak.
‒ To od panny Leamington. Prosiła o doręczenie panu.
Knebworth wziął rulon, zsunął gumowy paseczek i spojrzał. Był to rękopis „Rozelli”.
‒ Po co pani tu przyniosła?
‒ Właśnie mówię: panna Leamington prosiła, żeby odnieść to panu.
‒ Dobrze ‒ rzekł dyrektor nic z tego nie rozumiejąc. ‒ Dziękuję pani.
Zamknął za nią drzwi i wrócił do jadalni.
‒ Adela odsyła rękopis „Rozelli”. Nie pojmuję, co to ma znaczyć.
‒ Któż go przyniósł?
‒ Chyba jej gospodyni ‒ odrzekł Knebworth i opisał kobietę.
‒ Tak, to ona. Ale przecież Adela nie zrzeka się roli.
Jack zaprzeczył ruchem głowy.
‒ Chyba że nie.
‒ Co to, u licha, ma znaczyć?! Cóż mówiła ta pani?
‒ Tłumaczyła, jakoby na prośbę panny Leamington, po odnalezieniu tego skryptu, miała mnie go doręczyć.
Brixan wypadł na ulicę i dopędził wracającą do domu kobietę.
‒ Zechce jeszcze pani łaskawie na chwilę wrócić do nas ‒ rzekł do niej. Gdy już była na miejscu, pytał ją dalej: ‒ Dlaczego to panna Leamington odesłała ten skrypt i co właściwie znaczyły słowa pani, że „zagubiono go i trzeba było go szukać?”
‒ No więc było to tak: kiedy już poszła do pana dyrektora... ‒ zaczęła gospodyni.
‒ Poszła do mnie? ‒ zdziwił się Knebworth.
‒ No bo przyjechał jakiś pan ze studia z zawiadomieniem, jakoby dyrektor wzywał ją do siebie ‒ wyjaśniała pani Watson. ‒ A ta panna Leamington zabierała się już wtedy do spania, więc sama rozmawiałam z posłańcem. Tłumaczył mi, że pan Knebworth chce widzieć się z nią w sprawie jej roli, no
i prosił o ten maszynopis. A ona, jak na nieszczęście, gdzieś go zapodziała, szukała, denerwowała się, aż jej powiedziałam, żeby już sobie szła, bo pan tam czeka, a ja sama poszukam i przyniosę. No i zgodziła się.
‒ Jak wyglądał ten pan?
‒ Taki dość krępy. Właściwie, to nie był nawet pan, tylko szofer. Miałam wrażenie, że troszeczkę podpił sobie, ale z tego nie zwierzałam się pannie Leamington.
‒ No, i co potem? ‒ spytał Mike.
‒ Zeszła na dół i wsiadła do samochodu. A szofer już był wtedy w wozie.
‒ Czy to był zamknięty samochód?
Skinęła głową.
‒ No i odjechali? O której?
‒ Zaraz po wpół do jedenastej. Nie mylę się, bo tuż przed ich odjazdem dzwoniono na wieży kościelnej.
‒ Dwadzieścia pięć po jedenastej ‒ rzekł spojrzawszy na zegarek. ‒ Za długo była pani w drodze!
‒ A bo szukałam tych papierów. Wreszcie znalazłam pod poduszką panny Leamington. Czy jej samej tu nie ma?
‒ Nie, jej tu nie ma ‒ rzekł Brixan. ‒ Dziękujemy pani. Nie zatrzymujemy dłużej. Proszę jednak udać się teraz na policję. Zaraz i ja tam będę.
Poszedł na górę po palto.
‒ Jak pan myśli, gdzie Adela jest w tej chwili? ‒ spytał Jack na odchodnym.
‒ W Griff Towers. A życie czy śmierć Grzegorza Penne'a dzisiejszej nocy zależy całkowicie od tego, jak potraktował Adelę, dostawszy ją w swoje ręce!
W komisariacie zastał już panią Watson, wylękłą i zapłakaną.
‒ Co panna Leamington miała na sobie wychodząc z domu?
‒ Niebieski płaszczyk, jak zwykle.
Od razu też znaleźli się funkcjonariusze ze Scotland Yardu i przeładowane ludźmi auto ruszyło do Griff Towers. Zbyt przeładowane, gdyż waga ludzkiego ładunku obniżała pęd wozu, a każda sekunda była tu droga. Gdy zajechali na miejsce, Brixan nie tracił czasu na budzenie odźwiernego, ale rozwarł bramę trzasnąwszy w nią buforami pędzącej maszyny, przeleciał przez wyżwirowany placyk i stanął przed domem.
Nie trzeba było dzwonić, drzwi stały szeroko otworem. Na czele orszaku Mike przebiegł jak burza przez hol, przez korytarz aż do biblioteki. Tu paliła się lampa, ale pokój był pusty. Skoczył do biurka, ruszył odkrętkę, otworzył legowisko Bhaga, okazało się jednak, że małpy tam nie było. Nacisnął guzik od dzwonka i prawie natychmiast wszedł do pokoju Malajczyk ‒ służący, którego widywał tu przedtem.
‒ Gdzie jest twój pan? ‒ spytał po holendersku.
‒ Nie wiem ‒ brzmiała odpowiedź, odruchowo jednak famulus spojrzał w górę...
‒ Prowadź mnie tam.
Wyszli znowu do holu, szerokimi schodami dotarli na pierwsze piętro, a idąc korytarzem, udekorowanym mieczami, dotarli do otwartych drzwi, przez które było wejście do wielkiej, tanecznej sali, gdzie zeszłego wieczoru Penne urządzał hulankę. Tu też nie było nikogo. Gdy Mike był w sali, usłyszał desperackie walenie gdzieś w drzwi na korytarzu. Poszedł tam. W zamku tkwił klucz.
Obrócił go, otworzył drzwi i spotkał się oko w oko z bladą jak płótno, zataczającą się na nogach Stellą Mendozą.
‒ Gdzie Adela? ‒ to były pierwsze jej słowa.
‒ Chciałem zapytać panią o to samo.
Stella bezradnie kiwnęła głową, chciała coś rzec, lecz mdlejąc osunęła się na podłogę.
Nie czekał, aż się ocknie. Dalej prowadził poszukiwania. Przechodził z pokoju do pokoju, nigdzie jednak nie było znaku Adeli ani baroneta. Poszedł znowu do biblioteki, zajrzał do przyległego saloniku i ujrzał stół z nakryciem na dwie osoby. Obrus był poplamiony winem, jeden kieliszek opróżniony do połowy, ale biesiadnicy zniknęli.
W niepewności, co teraz czynić, stał zamyślony, gdy nagle usłyszał jakiś szmer dochodzący z legowiska Bhaga. I oto w rozwartych drzwiach stanął potworny zwierz. Ociekał posoką z rany na ramieniu. W wielkich łapach trzymał poszarpany materiał. Mike rzucił nań okiem i pokój zawirował mu przed oczami. Strzępy w łapach Bhaga były szczątkami płaszczyka, w którym Adela wyjechała z domu.
Małpiszon złowrogo wpatrywał się w Mike'a, wnet jednak cisnął płaszczyk
i wyszczerzywszy zęby cofnął się do legowiska. Rewolwer mężczyzny huknął trzy razy, lecz potwór już zniknął i drzwi z trzaskiem zamknęły się za nim.
Knebworth był świadkiem tej sceny. Podbiegł do płaszczyka i podniósł go z ziemi.
‒ Tak, to okrycie Adeli ‒ rzekł i zimna jak lód myśl przeszyła mu mózg.
Brixan otworzył drzwi do legowiska i z bronią w ręce wszedł do środka. Knebworth nie odważył się pójść za nim, czekał, co będzie.
Po chwili Mike wrócił.
‒ Nic? No to dzięki Bogu ‒ odetchnął Knebworth.
‒ Bhag uciekł, ale wytropię go. To są świeże ślady krwi. Niedawno go postrzelono.
Pobiegł z powrotem do pokoju, gdzie jeden z przybyłych detektywów usiłował ocucić nieprzytomną Stellę Mendozę.
‒ Co ją ocucimy, mdleje znowu ‒ rzekł detektyw. ‒ Nie sposób dowiedzieć się czegoś od niej, raz tylko krzyknęła: Zabij go, Adelo!
‒ A więc widziała ją! ‒ krzyknął Brixan.
Wartownik, postawiony na czatach na zewnątrz domu, przyszedł z wiadomością, że jakaś postać wczołgała się po ścianie i znikła w oknie na górze, a po kilku minutach tym samym sposobem wydostała się znowu.
‒ To był Bhag ‒ odrzekł Mike.
Odnalazło się też auto, którym porwano Adelę. Było własnością Stelli i Mike wysnuł podejrzenie, że brała udział w sprowadzeniu dziewczyny tutaj. Wykrył jednak, że Penne, uwięziwszy szofera w kuchni, popędził sam po swą zdobycz i właśnie na widok auta Mendozy Adela zdecydowała się ruszyć w drogę.
Młody detektyw znalazł się w sytuacji graniczącej z obłędem. Łowca Głów i jego pojmanie stało się nic nie znaczącym drobiazgiem w porównaniu z niebezpieczeństwem, w jakim znalazła się Adela.
‒ Jeżeli nie odnajdę jej, chyba oszaleję! ‒ rzekł do Knebwortha.
Jack już chciał coś powiedzieć, gdy nagle rozległ się krzyk śmiertelnego lęku i ostatecznej rozpaczy.
‒ Ratunku! Ratunku!
XXXV
Co stało się z Adelą?
Chwilami Adela Leamington stawiała pod znakiem zapytania swe uzdolnienia aktorskie. A nigdy te wątpliwości nie dręczyły jej bardziej niż wówczas, gdy usiłowała skupić się nad scenariuszem. I tego wieczoru było tak samo. W końcu zaprzestała wysiłków, zwinęła skrypt, wsunęła go pod poduszkę i zaczęła się szykować do snu. Gdy nagle...
‒ Od dyrektora? ‒ rzekła zdziwiona. ‒ O tej porze?
‒ Tak jest. Szykuje na jutro jakąś zmianę i niezwłocznie chce rozmówić się z panią. Przysłał tu auto. Panna Mendoza wchodzi do gry i otrzymuje rolę.
‒ Co pan mówi?
Tak więc znów rozczarowanie. A ona, naiwna, już się czuła jak w raju w ciągu tych kilku dni ‒ kotłowało się w jej głowie.
Drżały jej ręce, gdy się ubierała. Różne chaotyczne myśli przychodziły jej do głowy. Jeżeli Stella wchodzi do gry, to może włączono do scenariusza jakieś nowe postacie? A może Stelli nie zaangażowano do „Rozelli”? Może to tylko nieporozumienie... Już była na schodach, gdy przypomniała sobie, że Knebworth kazał wziąć z sobą scenariusz. »Pobiegła na górę, a w tym zdenerwowaniu zupełnie zapomniała, gdzie go położyła. W końcu bezradna zeszła do gospodyni.
‒ Nie wiem, gdzie maszynopis. Może pani będzie łaskawa odszukać go i przynieść do studia.
Na dole stało auto, od razu poznała, czyją było własnością. Tak więc Jack pogodził się ze Stellą!
Siadła do wozu, drzwi zamknęły się za nią i znalazła się obok kierowcy.
‒ Czy pan Brixan jest u dyrektora? ‒ spytała.
Nie odpowiedział. Pomyślała, że nie dosłyszał. Aż oto auto nagle skręciło w przeciwnym kierunku.
‒ Nie tędy jedzie się do pana Knebwortha ‒ rzekła zaskoczona. ‒ Nie zna pan drogi?
Znowu nie było odpowiedzi. Dodał gazu, przemknął długą, ciemną ulicą i skręcił wprost w pola.
‒ Proszę się zatrzymać! ‒ krzyknęła przerażona i położyła rękę na klamce.
Powstrzymał ją.
‒ Kochanie! Może pani uszkodzić swe śliczne ciałko i cudowną twarzyczkę, jeśli zechce wyskakiwać w chwili, kiedy auto jest w pędzie ‒ rzekł do niej.
‒ Sir Grzegorz?! ‒ krzyknęła zdumiona.
‒ Proszę nie podnosić alarmu. Jedziemy do mnie na kolację. Prosiłem nieraz panią o tę łaskę, a dziś trzeba jechać chcąc nie chcąc. Jest tam Stella, nie ma się więc czego bać.
‒ Sir Grzegorzu, proszę mnie natychmiast odwieźć do domu. Takie postępowanie uwłacza panu!
Uśmiał się z tego.
‒ Nic pani nie będzie, nikt tam jej nie skrzywdzi. Odwiozę potem panią zdrową i całą, ale choć raz spożyjemy razem kolację. Jeżeli zaś pani zechce tu hałasować, to wjadę na pierwsze lepsze drzewo i roztrzaskam wóz na kawałki.
Upił się nie tylko winem, ale i poczuciem swej mocy. Ma w ręku cel swych pożądań i nie wypuści go za nic w świecie!
Czy rzeczywiście jest tam Stella? Wierzyła i jednocześnie nie wierzyła mu. A może to prawda?
‒ Jesteśmy na miejscu ‒ rzekł zatrzymując się przed drzwiami Griff Towers i wychodząc z auta.
Zanim spostrzegła się, porwał ją na ręce i uniósł.
‒ Proszę nie krzyczeć, bo pocałuję ‒ szepnął jej do ucha, więc zaprzestała oporu.
Rozwarły się drzwi. Spojrzała na lokaja nieruchomo stojącego w holu i gdy Penne niósł ją po schodach na górę, pomyślała, czy mógłby jej pomóc taki famulus. Potem Penne wypuścił ją z ramion, a otworzywszy drzwi wepchnął do jakiegoś pokoju.
‒ Oto i przyjaciółka pani ‒ rzekł do kogoś niewidocznego. ‒ Proszę wtrącić jej jakieś dobre słówko o mnie! Proszę ją zjednać, usposobić dobrze.Za dziesięć minut powrócę i usiądziemy do najwspanialszej kolacji, jaką kiedykolwiek mógłby spożyć szczęśliwy narzeczony!
.
Zamknął za nią drzwi na klucz. Rozejrzała się po pokoju. W kącie na krześle siedziała Stella. Na widok pobladłej jej twarzy, Adeli przybyło ducha.
‒ Dzięki Bogu, że spotykam tu panią ‒ rzekła do Mendozy.
XXXVI
Ucieczka
‒ Przedwczesna radość ‒ odparła Stella. ‒ Jakże można było przyjeżdżać do niego?!
‒ Porwał mnie sam. Ani myślałam o czymś podobnym.
Lęk jej przechodził w histerię. Chcąc naśladować spokój swojej towarzyszki, przykryła drżące usta, a opanowawszy się trochę, opowiedziała, co zaszło. Twarz Adeli zasępiła się.
‒ Co teraz będzie? ‒ spytała.
‒ A jak pani myśli? ‒ odparła Stella znacząco. ‒ Penne to zwierzę rzadko spotykane na co dzień, częściej w książkach i w więzieniach, okaże pani litości nie więcej niż Bhag.
‒ Mike zabije go.
‒ Mike? Pani mówi o Brixanie? ‒ zapytała Stella. ‒ Czy kocha się w pani? Więc dlatego tak kręci się po wytwórni. Nigdy dotąd nie przyszło mi to na myśl. Ale Penne mało dba o detektywów czy kogokolwiek innego. Może przecież uciec, jacht jego zawsze stoi w pogotowiu w Southampton, a liczy też i na swoje bogactwo, dzięki któremu może wywinąć się z takich tarapatów. Pomyślał o wszystkim, szykując wyprawę po panią! To robak, ale uzbrojony w twardą skorupę!
‒ Co ja teraz pocznę? ‒ kwiliła Adela.
Stella, zamyślona, chodziła nerwowo po pokoju.
‒ Nie przypuszczam, żeby miał mi zaszkodzić.
Raptem, zmieniając temat, dodała:
‒ Dwie godziny temu widziałam w tym oknie jakiegoś obdartusa.
‒ Obdartusa? ‒ spytała Adela.
‒ Tak, okropnie się przelękłam, ale trwało to krótko, gdyż przypomniałam sobie jego oczy. Były to oczy Brixana. Ledwie poznałam, tak była wyborna cała charakteryzacja.
‒ Więc Mike tu jest?! ‒ krzyknęła Adela.
‒ Zapewne w pobliżu. I w tym pani ratunek, a w tym ‒ drugi. ‒ Wydobyła maleńki browning.
‒ Czy strzelała pani z rewolweru?
‒ Owszem, raz strzelałam w pewnej scenie ‒ odrzekła.
‒ No, to dobrze. Nabity. To jest ‒ tłumaczyła ‒ bezpiecznik. Przed wystrzałem odciągnie go pani dużym palcem w dół. Zabijając Penne'a zrobi pani dobrze dla siebie i dla niego.
‒ O, nie, nie!...
‒ Niech pani trzyma to w kieszeni. ‒ I Stella sama włożyła jej tam rewolwer.
‒ Pani nawet nie wie, jak bardzo poświęcam się dla niej ‒ rzekła szczerze. ‒ Bynajmniej nie robię tego z miłości, gdyż nie mogę powiedzieć, żebym panią bardzo kochała. Nie zniosłabym jednak myśli, że ten brutal miałby zdobyć panią bez walki.
Po tych słowach podeszła do niej i pocałowała ją. Adela zaś przytuliła się do niej na chwilę.
‒ Wraca ‒ szepnęła Stella, cofając się.
Wszedł Grzegorz przebrany w szkarłatną piżamę i takiego koloru szlafrok.
‒ Chodźmy! ‒ kiwnął palcem. ‒ Nie Mendoza, nie! Pani tu pozostanie. Zobaczy się pani z Adelą troszeczkę później, może po kolacji.
Spojrzał z ukosa na pobladłą dziewczynę.
‒ Nikt pani nie skrzywdzi. Płaszczyka proszę nie brać.
‒ Pójdę w nim ‒ rzekła.
Sięgnęła do rewolweru, zaciskając na nim palce.
‒ Niech będzie i tak. Dla mnie bez różnicy.
Ujął ją mocno pod ramię i szedł obok zdziwiony, ale i zadowolony, że nie stawia oporu. Zeszli do holu, stąd do saloniku obok biblioteki. Otworzył szeroko drzwi, a wskazując ręką na nakryty stół, wpuścił ją do środka przed siebie.
‒ Wina i całusów! ‒ zawołał odkorkowawszy szampana, aż bursztynowa struga trysnęła na śnieżnobiały obrus. ‒ Wina i całusów! ‒ powtórzył z emfazą. Z rozmachem podsunął do niej kieliszek, rozpryskując jego zawartość na błękitny płaszczyk.
Odmówiła ruchem głowy.
‒ Proszę pić! ‒ warknął.
Dotknęła kieliszka ustami. I w tej samej chwili, zanim zdążyła zrozumieć, co się stało, schwycił ją w ramiona i zbliżył twarz do jej twarzy. Szamocąc się w jego objęciu, zdołała uchylić swe usta.
Poczuła jednak na policzku gorący dotyk jego warg.
Tu puścił ją z rąk, skoczył do drzwi i zamknął je. Dotykał już klucza, gdy wtem rozległ się jej głos:
‒ Jeżeli pan zamknie, strzelę!
Obejrzał się, a ujrzawszy skierowany w swą stronę rewolwer, zaczął gwałtownie gestykulować rękoma przed twarzą.
‒ Opuść go na dół, wariatko! Opuść go! Czy nie rozumiesz, co robisz? To licho przypadkiem może wystrzelić!
‒ Wystrzeli, ale nie przypadkiem ‒ odrzekła. ‒ Proszę otworzyć drzwi!
Zawahał się na moment, ale nacisnęła palcem bezpiecznik, więc musiał zauważyć ten ruch.
‒ Proszę nie strzelać, proszę nie strzelać! ‒ wrzasnął i szeroko otworzył drzwi. ‒ Zaczekaj, wariatko! Nie wychodź! Tam jest Bhag. Złapie cię Bhag! Zostań tu. Ja...
Ale już biegła korytarzem. Poślizgnęła się w holu na dywanie, zerwała się jednak, mknąc dalej. Dopadła drzwi frontowych. Odemknęła je z zasuw i łańcucha, rozwarła i po chwili była już na wolności.
Sir Grzegorz pomknął za nią. Wytrzeźwiał pod wrażeniem gwałtownej jej ucieczki. Cały obraz tragicznych i groźnych następstw tego stanął mu przed oczami. Zawrócił do swojej biblioteki, otworzył ogniotrwałą kasę, wyjął z niej paczki banknotów i ponapychał nimi kieszenie palta, które włożył na siebie. Zmienił pantofle na kamasze. Przypomniał sobie o Bhagu. Otworzył jego jaskinię ‒ nie było go tu. Drżącymi palcami przeciągnął po ustach. Co będzie, jeśli potwór ją złapie? Odezwały się w nim resztki człowieczeństwa. Natychmiast musi odwołać Bhaga! Wyszedł w mrok nocy w poszukiwaniu go. Włożył palce do ust i przeciągle gwizdnął. Na ten dźwięk Bhag okazywał bezwzględny, natychmiastowy posłuch. To był nakaz powrotu; Penne stał i czekał. Odpowiedzi jednak nie było... Więc znowu rzucił w przestrzeń sygnał
nakazu, Bhag jednak, jeżeli go słyszał, po raz pierwszy w życiu odmówił posłuszeństwa.
Po bezskutecznych poszukiwaniach Penne wrócił do domu, a pokrzepiwszy się kieliszkiem whisky, zaczął raźniej spoglądać w swą przyszłość. Zadzwonił na służącego.
‒ Wyprowadź moje auto przed tylną furtkę. Zaraz wyjeżdżam.
W to, że będzie aresztowany, nie wątpił ani przez chwilę. Nie uratuje go ani bogactwo, ani pochodzenie, ani wpływy, jakie miał w hrabstwie. Wybryk, na jaki pozwolił sobie tym razem, był już czymś więcej niż dziwactwem czy oryginalnością.
I nagle przypomniał sobie, że jeszcze więzi Stellę. Pobiegł na górę. Spojrzawszy na zmienioną jego twarz, zrozumiała od razu, że zaszło coś niezwykłego.
‒ Gdzie Adela? ‒ spytała go z miejsca.
‒ Nie wiem. Uciekła. Miała rewolwer. Bhag poszedł za nią. Bóg wie, co się stanie, jeżeli ją znajdzie! Rozedrze na kawałki. A co to znowu?...
Gdzieś z zewnątrz, od tyłu domu, rozległ się wystrzał.
‒ Kłusownicy ‒ rzekł niepewnym głosem. ‒ Pożegnamy się. Jadę!
‒ Dokąd? ‒ spytała.
‒ Nie pani rzecz! Proszę brać te pieniądze. Wetknął jej do rąk trochę banknotów.
‒ Sir Grzegorzu? Co tu zaszło? Co pan nabroił?
‒ Zapewniam panią, że nic. Ale mogą mnie zamknąć za to. Pędzę na jacht! I pani zrobi lepiej uciekając, zanim tu wpadną.
Zgarniała już swój kapelusz i rękawiczki, naraz usłyszała, że drzwi zamykają się, a w zamku zgrzytnął klucz. W roztargnieniu zaniknął ją w pokoju, a pochłonięty własnymi myślami nie słyszał, że Stella wali w drzwi ręką.
Dom stał na niewielkiej wyniosłości, panując nad drogą prowadzącą z Chichesteru. Gdy Penne znalazł się przed frontem Griff Towers, łudząc się nadzieją zobaczenia jeszcze swego Bhaga, miast małpy oczy jego ujrzały dwa reflektory pędzącego drogą samochodu.
‒ Policja! ‒ krzyknął zduszonym głosem i ogrodem warzywnym pobiegł do furtki.
XXXVII
Znowu na wieży
Adela biegła myśląc jedynie o ucieczce z tego strasznego domu. Brama była zamknięta, w przybudówce odźwiernego ciemno, pomocowała się desperacko z żelaznymi zasuwami bramy ‒ nie dała jednak rady.
Rozejrzała się wokół i spostrzegła, że jakaś postać skrada się za nią. Pomyślała, że to Grzegorz Penne, wnet jednak wykryła swą omyłkę. Czatującym cieniem był Bhag.
Z największą ostrożnością, skradając się od krzaka do krzaka, poszła pod murem okalającym posiadłość, ale zwierz dostrzegł ją i sunął trop w trop, idąc ostrożnie, powoli, jakby niezupełnie pewny, czy ma prawo ją ścigać. Myślała, że znajdzie tu gdzieś w murze jeszcze inne wyjście. Mając się na baczności przed zwierzęciem, spoglądała przez ramię poza siebie, a cały czas tak ściskała rewolwer w ręce, że nim uszła sto jardów, kolba jego stała się śliska od potu.
Zrezygnowała z drogi wzdłuż muru, poszła łączką i tu wydało się jej, że już pozbyła się swego prześladowcy. Bhag rzadko wychodził na odkryte miejsca... I oto dojrzała go znowu: szedł równolegle z nią, sunąc pod murem i nie zdradzając zbytniego pośpiechu. Pomyślała, że jeśli pójdzie tak dalej, zwierzę przestanie ją ścigać i odejdzie. Być może gnała go za nią jedynie ciekawość. Nadzieja ta wszakże okazała się płonna. Znalazła przejście, wydostała się na drugą stronę i szła dalej ścieżką; spostrzegła zaraz, że idąc tą drogą zbliża się coraz bardziej do muru, pod którym sunął Bhag, dotrzymując jej kroku. Wtedy zawróciła i znalazła się na pokrytej rosą łące. Niewiele jednak uszła, przemokła do kolan, a nie wiedziała, że i to na nic się zdało. Bhag bowiem przestał się chować i teraz ścigał ją na otwartej przestrzeni, brnąc na przełaj.
Zastanawiała się nad tym, czy posiadłość jest okolona murem, atoli, ku swej radości, ujrzała przed sobą niskie sztachety. Przeszła w tym miejscu na drugą stronę drogi, która stanowiła wschodnią granicę posiadłości, pobiegła co sił, nie wiedząc wszakże, dokąd wyjdzie tą droga. Obejrzała się: Bhag był za nią, zwolnił jednak kroku.
I tu dopiero, z pewnej wyniosłości gruntu, dostrzegła przed sobą światło. Wydało się jej, że jest ono gdzieś w pobliżu, odległe jednak było jeszcze o dobre dwie mile drogi. Pobiegła naprzód i znalazła się u szczytu innego pagórka, po to tylko, by stwierdzić, że światło, jak było, tak i jest wciąż daleko. Obejrzała się i znów ujrzała za sobą ślepia małpy.
Dokąd zabrnęła? Rozejrzała się i poznała zarysy baszty Griff Towers.
A tymczasem Bhag zaprzestał swej roli ciekawego tylko prześladowcy i z psim jakimś skowytem skoczył do niej. Łkając spazmatycznie pobiegła do wieży, a serce tłukło się w niej tak mocno, że lada chwila, myślała, padnie z wyczerpania. Zwierz sięgnął łapą i zerwał z niej płaszcz. Teraz musiała zmierzyć się z wrogiem lub zginąć! Odwróciła się, podniosła drżącą ręką rewolwer, spojrzała na bestię, która z wyciem darła jej płaszcz. Po czym zwierz przyczaił się do skoku, a dziewczyna pociągnęła za cyngiel. Huk wystrzału przeraził ją tak bardzo, że omal nie wypuściła broni z ręki.
Wyjąc z bólu Bhag padł, złapawszy się za zranione ramię, ale natychmiast wstał znowu, zaczął jednak się cofać nie spuszczając oczu z Adeli.
Co miała robić? Bhag mógł lada chwila rzucić się na nią. Spojrzała na basztę. Wedrze się na szczyt! Przypomniała sobie o drabinie, którą dyrektor kazał zostawić pod murem. Lecz może już ją zabrano?
Ruszyła naprzód, spozierając na Bhaga, a choć nie ruszał się, wiedziała, że ją śledzi. Szukając w trawie, dotknęła lekkiej drabiny, podniosła ją w górę i oparła o mur. Wbiegła na sam wierzch drabiny i wciągnęła ją za sobą. Małpa podpełzała coraz bliżej i bliżej, a znalazłszy się przy baszcie, usiłowała wspiąć się po murze. Słyszała, jak zwierz wył tam z bezsilnej wściekłości. Jakiś czas siedzieli tak patrząc na siebie. I nagle Bhag poczołgał się z powrotem. Śledziła go, dopóki nie upewniła się, że poszedł na dobre. Wtedy spuściła swoją drabinę. Starała się wyczuć, kiedy dolny jej stopień sięgnie krzaków. Tak opuszczała ją w dół, przymierzając, szukając oparcia, raz, drugi i trzeci, aż nagle drabina zawisła na jakimś występie.
Adela straciła równowagę! Na chwilę zawisła nad przepaścią, trzymając się jedną ręką obrzeża szczytu, drugą zaciskając szczeble drabiny, po chwili,
już to ślizgając się, już staczając, zsunęła się po drabinie, aż stanęła na równe nogi. Mogłaby uśmiać się z takiej przygody, gdyby nie potworność odludzia i osobliwość miejsca, w jakim się znajdowała. Popróbowała znowu wyprostować drabinę, ale po ciemku trudno było znaleźć pewne oparcie. Była teraz na dnie jakiejś kolistej pochyłości, a odgarniając gałęzie krzaków przed sobą i posuwając się dalej, nagle zachwiała się i zaczęła staczać w dół do jakiejś pieczary, gdzieś w głębie ziemi.
XXXVIII
Jaskinia kości
Spadała w dół głębiej i głębiej, jedną ręką desperacko czepiając się miękkiego gruntu, drugą bezwiednie zaciskając mały rewolwer. Po chwili nogi jej gwałtownie i boleśnie zetknęły się z jakimś kamieniem. Dokąd stacza się, nie śmiała nawet pomyśleć. Upłynęła wieczność, zanim upadła na dno, wywijając koziołki po drodze.
Chwilę leżała bez ruchu na skalistym podłożu, póki nie odzyskała przytomności. Wykrzywiając się boleśnie, wstała obmacując nogę. Spojrzała w górę i dostrzegła gwiazdę. Przekonana, że ma nad sobą otwór, przez który wpadła, próbowała tą samą drogą wydostać się na powierzchnię. Lecz za każdym jej krokiem miękka ziemia usuwała się pod stopami i Adela opadała znów w dół.
W trakcie spadania zgubiła pantofle. Szukała ich po omacku, w końcu znalazła, były do połowy zapchane ziemią. Wytrzęsła je i obuła się. Po czym usiadła zastanawiając się, co dalej. Uspokajała się myślą, że z nadejściem dnia będzie w stanie zbadać miejsce, w którym się znalazła. Na razie pozostawało z filozoficznym spokojem czekać poranka.
W pewnej chwili uświadomiła sobie, że wciąż trzyma w ręce zapchany ziemią browning; oczyściła go, tak jak mogła i wsunęła lufą pod bluzkę.
Zjawienie się Bhaga wtedy na wieży teraz przestało być dla niej tajemnicą. Chował się w podziemiach. Wyobraźnia jej wyczuwała nawet tu specyficzny, zwierzęcy zapach.
Jak daleko ciągną się podziemia? Wytężała wzrok badając nogą miejsce
przy miejscu, dotknęła nagle kamiennego filaru, natychmiast cofnęła się, gdyż był mokry i lepki. Po chwili, wciąż dotykając ręką muru, natrafiła na wgłębienie i serce jej zabiło mocniej z radości, gdyż wyczuła pod ręką coś niby znajomego, a bardzo pożądanego. Była to latarnia. Otworzyła szklane drzwiczki i znalazła tam kawałek świecy, a na dnie latarki pudełko zapałek. Nerwowym ruchem potarła zapałkę tak mocno, że natychmiast zgasła, w końcu jednak zapaliła świecę. Była jeszcze nie używana, ogienek nikły, ale szybko rozpaliła się na dobre. Zamknęła latarnię i przy jej świetle rozejrzała się wkoło.
Znajdowała się w wąskiej pieczarze, z pułapu której zwisały stalaktyty; ściekającej z nich wody, nieodłącznej od tych dziwnych nawarstwień, nie było u stóp otworu, do którego Adela stoczyła się. Dopiero dalej podłoże było mokre i naturalnym wyżłobieniem biegł maleńki strumyczek wody. Tu, gdzie jaskinia rozszerzała się, stalaktytów było coraz więcej. Z prawej i z lewej strony widać było wąskie otwory, niby sztuczne pieczary w tej jaskini, w tak regularnych odstępach od siebie oraz takiego kształtu, że wprost zdawały się być wyrafinowanym dziełem rąk ludzkich. Były to niby z bajki wyśnione groty, pełne misternych koronek w kamieniu, obok lśniły w świetle tafle małych jeziorek. Jaskinia rozszerzała się coraz bardziej i bardziej, aż przeszła w olbrzymią halę pełną skamieniałych festonów koronkowych. Podłoże jej było usiane czymś białym, niby jakimiś laseczkami. Były tu ich tysiące, wszelkich kształtów i rozmiarów. Nachyliła się i podniosła to ‒ z krzykiem przerażenia rzuciła z powrotem! Było to olbrzymie rozsypisko ludzkich kości.
W śmiertelnym przestrachu pobiegła dalej, jaskinia zwężała się przybierając kształt otworu, przez który tu wpadła. W innej niszy zobaczyła drugą latarnię, też z zapałkami i świecą. Czyja ręka postawiła ją tutaj? O pierwszej latarni nie śmiała myśleć: wkraczała w dziedzinę cudu. Ale na widok drugiej wzdrygnęła się! Kto je tak umieścił, niemal w jednakowych odstępach wzdłuż ściany podziemia? Czy ktoś tu mieszka?
Wzięła z sobą i tę drugą, nie zapaloną latarnię. Szła powoli, rozglądała się. W jednym miejscu były płytkie rozlewiska, w innym woda sięgała jej do kostek. Wreszcie jaskinia zaczęła nieznacznie skręcać na prawo. Od czasu do
czasu Adela przystawała nasłuchując w nadziei, lecz i w obawie, że usłyszy głos ludzki.
Strop jaskini wciąż się zwężał. Były tu widoczne ślady po ułamanych stalaktytach. Prawdopodobnie przeszkadzały w przejściu tajemniczej osobie odwiedzającej te podziemne apartamenty. Wtem dziewczyna zatrzymała się, a serce zaczęło jej walić jak młotem, usłyszała kroki idących. Przeszli ponad jej głową, a potem poznała odgłos przejeżdżającego samochodu. Znajdowała się w tej chwili pod drogą! Przyjrzała się uważnie poszarpanej powierzchni stropu nad sobą, a walcząc ze strachem, szła dalej.
Podziemne przejście skręciło nagle; oczy jej spotkały się znowu z małymi grotkami w ścianie. Śmiertelny pot oblał Adelę: latarka oświetliła jedną z tych grot ‒ leżały w niej obok siebie dwa trupy! Kładąc rękę na ustach, zdusiła okrzyk wydzierający się jej z gardła, przymknęła oczy, żeby nie widzieć... Były to trupy ‒ bez głów! Leżały w kałuży. Woda skapując na nie, w powolnym procesie zwapniania stopniowo przemieniała je w głazy.
Przez pewien czas nie śmiała nawet poruszyć się, otworzyć oczu, w końcu wola jej zwyciężyła, spojrzała ‒ widok zmroził jej krew w żyłach. W następnej grocie znalazła to samo. I gdy była bliska omdlenia, gdzieś w mroku, w oddali ukazał się punkcik świetlny. Ruszał się, migał, po czym usłyszała niesamowity śmiech.
Otworzyła latarkę, zdmuchując światło i stanęła opierając się o ścianę podziemia, niepomna na straszne szczątki zalegające dokoła, świadoma tylko niebezpieczeństwa, które mogło grozić z oddali. Następnie błysnęło światło raz i drugi, coraz mocniej. Raptem dobiegł do niej rozdzierający krzyk:
‒ Na pomoc! Ratunku, o Boże! Brixan, ja nie chcę umierać!
XXXIX
Brixan wie
Był to ten sam głos, na dźwięk którego Brixan pobiegł przez ogród warzywny do furtki. Za nią stał samochód, obok przestraszony Malajczyk.
‒ Gdzie jest twój pan? ‒ ostro rzucił Mike.
‒ Poszedł w tamtą stronę ‒ odrzekł służący, wskazując ręką w przestrzeń. ‒ W motorze coś się zacięło, nie można jechać.
Brixan zgadywał, co zaszło: w ostatniej, decydującej chwili ‒ trafem, który spada na winnych i niewinnych ‒ motor nie dopisał i Penne musiał uciec piechotą.
‒ Którędy się udał?
‒ Pobiegł ‒ Malajczyk wskazał znów w przestrzeń.
Mike zwrócił się do towarzyszącego detektywa.
‒ Proszę tu zostać, a gdyby wrócił, aresztować go. Możliwe, że będzie miał broń i popełni samobójstwo. Trzeba wszystko przewidzieć.
A sam pobiegł na tyły Griff Towers, dotarł do przejścia, wyszedł na drogę. Nie było tu ani śladu sir Penne'a. O pięćdziesiąt jardów dalej świeciło się w górnym oknie siedziby Longvale'a. Więc tam skierował swe kroki.
Stary szlachcic natychmiast mu otworzył. W jedwabnym szlafroku, przepasany szarfą, uosabiał spokój domowy.
‒ Któż tam taki? ‒ spytał wyglądając w mrok nocny. ‒ A, co za przyjemność, to pan Brixan! Sługa sprawiedliwości! Szacunek panu! Bardzo proszę do środka!
Szeroko otworzył przed nim drzwi i wprowadził do sali jadalnej, gdzie paliły się nieodmiennie dwie świece, z dodatkiem tym razem niskiej lampy używanej przy czytaniu, która wydzielała nieprzyjemny swąd nafty.
‒ Jak tam w Griff Towers? Spokojnie? ‒ zapytał Longvale.
‒ Niezupełnie ‒ rzekł Mike. ‒ Nie widział pan przypadkiem sir Penne'a?
Stary zaprzeczył ruchem głowy.
‒ Uważałem, że dziś jest trochę za zimno na codzienny, wieczorny mój spacer po ogrodzie. Toteż nie byłem świadkiem żadnych przygód zdarzających się nocami w tych stronach. Czy z nim coś się stało?
‒ Myślę, że nie ‒ odparł Mike tonem obojętnym, przechodzącym w zadumę. ‒ Myślę, że nic z nim się nie stało...
Przeszedł przez pokój, oparł się łokciem o gzyms nad kominkiem i wpatrywał się w portret, który tu wisiał na ścianie.
‒ Pan podziwia mojego przodka? ‒ spytał Longvale.
‒ Nie wiem, czy mam go podziwiać. Prawdopodobnie był to bardzo piękny pan.
Longvale godnie skinął głową.
‒ Czytał pan jego pamiętniki?
‒ Owszem, czytałem je. Krytyka podważa ich autentyczność.
Longvale wzruszył ramionami.
‒ Ja jednak wierzę w każde słowo w nich zapisane. Mój przodek był człowiekiem niezwykle wykształconym.
‒ Mam wrażenie, że pan zanadto myśli o swoim przodku, panie Longvale ‒ rzekł Brixan dobitnie.
Stary szlachcic zachmurzył się.
‒ Pan to znajduje?
‒ Ja znajduję, że taka okoliczność czasami może stać się bardzo niezdrowym opętaniem i podobne ubóstwianie kogoś jako bohatera, może doprowadzić człowieka do rzeczy, których nie dopuściłby się nikt zdrowy.
Longvale spojrzał na niego zdziwiony.
‒ A czy jest coś lepszego od naśladowania czynów wielkich ludzi? ‒ zapytał.
‒ Nie wówczas, kiedy opacznie pojmuje się pewne wartości, gdy się zacznie uważać za cnotę i bohaterstwo to, co nie jest bohaterstwem i cnotą i mieszać to, co jest wielkie, z tym co tylko potworne i straszne...
Mike zrobił krok naprzód i kładąc ręce na stole, zmierzył się oko w oko ze starym.
‒ Poproszę pana dziś jeszcze ze mną do Chichesteru.
‒ Po co?
‒ Gdyż myślę, że jest pan chory i potrzebuje opieki.
Stary zaśmiał się i wyprostował, na ile był w stanie.
‒ Chory? Nigdy w życiu nie czułem się lepiej, drogi panie. Nigdy mocniej, nigdy bardziej krzepko niż dziś!
W istocie tak wyglądał. Jego wzrost, szerokość barów, zdrowy rumieniec policzków ‒ wszystko to przemawiało za fizyczną jego krzepą! Czas jakiś trwało milczenie, po czym Mike, podkreślając dobitnie każde słowo, zapytał:
‒ Gdzie jest Grzegorz Penne?
‒ Nie mam najmniejszego pojęcia. Rozmawialiśmy o moim dziadku. Pan wie kto to, prawda?
‒ Poznałem go od razu. Dziadem pańskim był Sanson, inaczej Longvale, dziedziczny kat Francji.
Nastąpiło takie milczenie, że słychać było wyraźnie cykanie gdzieś daleko wiszącego zegara.
‒ Dziad pański ma na sumieniu wiele straceń. On powiesił na szubienicy troje ludzi. Jego ręka ścięła głowę Ludwika XVI i jego małżonki, Marii Antoniny.
Oblicze starego rozsadzała szalona duma. Oczy jego pałały, zdawało się, że przybyło mu wzrostu.
‒ Jakim kapryśnym zrządzeniem losu przyszło wam do głowy usadowić się w Anglii, jaka szalona myśl powodowała panem, że uprawiał dalej zawód Sansona i szukał wszędzie biednych, bezbronnych ofiar, aby je sprzątać? Nie podejmuję się sądzić.
Mike wypowiedział to nie podnosząc głosu, spokojnym, równym tonem towarzyskiej rozmowy. W tym samym tonie brzmiała odpowiedź Longvale'a.
‒ Czy nie lepiej, by człowiek zszedł z tego świata nie przykładając sam ręki do tego, niż miałby popełniać nie do darowania zbrodnię samobójczej śmierci? Czyż nie byłem dobroczyńcą dla ludzi, którzy nie śmieli sami pozbawić się życia?
‒ Na przykład dla Lawleya Fossa ‒ wtrącił detektyw wpatrując się w starego.
‒ Ten był zdrajcą, wulgarnym szantażystą, chciał wykorzystać sekret, o którym dowiedział się przypadkowo, żeby wyłudzić ode mnie pieniądze.
‒ Gdzie jest Grzegorz Penne?
Słaby uśmiech wykrzywił usta starego.
‒ Więc pan mi jeszcze nie wierzy? Doprawdy, nieładnie! Nie widziałem sir Grzegorza.
Brixan wskazał na kominek, na którym jeszcze tlił się papieros.
‒ A oto i ślady jego zabłoconych butów. Słyszałem gdzieś jego krzyk. Gdzie on jest?
Detektyw miał przy sobie duży browning. Jeden ruch ze strony dziadygi, a rozciągnie go na podłodze; bo ma do czynienia z obłąkańcem na punkcie
mordowania ludzi, z typem wysoce niebezpiecznym, więc nie zawaha się strzelić. Ale krzepki staruch nie zdradzał najmniejszej chęci do walki. Głos jego tchnął uprzejmością. Widać było, że czuje się dumny ze swych zbrodni, które w jego przekonaniu nie były zbrodniami.
‒ Jeżeli pan naprawdę życzy sobie, żebym jechał z nim do Chichesteru, to dobrze. Może pan ma i rację we własnym przekonaniu, może ma ją nawet jego władza w Londynie, jednakże kładąc kres mojej pracy, wyrządza pan srogą krzywdę nieszczęsnej ludzkości, na służbę której straciłem tyle tysięcy funtów. Ale nie mam żalu do pana.
Wyjął butelkę z ogromnego, dębowego kredensu, wybrał starannie parę kieliszków i napełnił je.
‒ Wypijemy sobie na zdrowie ‒ rzekł dworsko, podnosząc swój kieliszek do ust, opróżnił go z zadowoleniem, jak niegdyś robili to starzy smakosze, mając do czynienia z doborowymi trunkami. ‒ A pan nie pije? ‒ zapytał zdziwiony.
‒ Inny pił za mnie. ‒ Na kredensie stał nadpity do połowy kieliszek. ‒ No i jak widać, nie bardzo mu smakowało.
Longvale westchnął.
‒ Dziś mało kto zna się na winach ‒ rzekł strząsając jakiś pyłek z surduta. Po czym wyciągnąwszy z kieszeni jedwabną chusteczkę, nachylił się otrzepując obuwie z kurzu.
Mike stał na dywanie, naprzeciw kominka, z ręką w kieszeni, trzymaną na broni. Kiedy spadnie niebezpieczeństwo, jaką przybierze formę, nie mógł zgadnąć. Ale niebezpieczeństwo czaiło się tu gdzieś, nielitościwe, groźne, raczej podkreślone niż zniwelowane słodyczą tonu i manier starego, czuł je wyraźnie.
‒ O, widzi pan ‒ mówił Longvale ‒ otrzepuję obuwie.
Zanim Brixan zrozumiał, co się dzieje, Longvale chwycił za róg kobierca, na którym stał detektyw, i gwałtownie pociągnął do siebie. Mike runął jak długi, uderzając głową o dębową posadzkę, aż rewolwer potoczył się pod kominek. W ułamku sekundy stary przewrócił go na twarz i ściągnął ręce w tył. Daremnie powalony walczył, był bezradny jak dziecko.
Przed domem usłyszeli czyjeś kroki. Stary ściągnął z siebie jedwabny szlafrok i okręcił nim głowę pojmanego, a tuż obok rozległo się pukanie do drzwi. Rzuciwszy jeszcze okiem dla upewnienia się co do jeńca, zgasił lampę i jedną świecę, a z drugą poszedł do drzwi. Był bez surduta, w kamizelce tylko, więc funkcjonariusz ze Scotland Yardu, który pukał, przeprosił go za wywołanie z sypialni i zapytał grzecznie:
‒ Czy nie było tu pana Brixana?
‒ Pana Brixana? Owszem był, ale wrócił do Chichesteru.
Mike słyszał rozmowę, nie mógł jednak rozróżnić słów. Jedwabna opona dusiła go, tracił przytomność, ale stary wrócił, odwinął szlafrok z głowy ofiary i włożył na siebie.
‒ Jeżeli pan zacznie wołać, to zaszyję mu usta ‒ rzekł stary tak dobrodusznym i naturalnym tonem, że zdawało się wprost niemożliwe, że mógłby wykonać swą groźbę. Ale Mike wiedział, że ten człowiek zna się na takiej robocie i groził tym, czego jego przodek dokonywał na co dzień. Piękny pan, przezywany przez wytwornisiów dworu Ludwika „Panem Paryża”, wieszał i ścinał, często także torturował. W starej Bastylii były zakopcone kazamaty, w których czcigodny kat dokonywał najwymyślniejszych praktyk.
‒ Przykro mi niewymownie, że pan musi odejść w zaświaty ‒ rzekł stary z wyrazem szczerego żalu w głosie. ‒ Jest pan człowiekiem, dla którego mam bardzo dużo poszanowania. Prawo ‒ to dla mnie rzecz święta i jego służebnicy cieszą się moją specjalną sympatią.
Wyciągnął szufladę z kredensu, wyjął z niej dużą serwetkę, złożył starannie i obwiązał nią mocno usta skrępowanego. Potem podniósł go i posadził na krześle.
‒ Gdybym był młody i dziarski, spłatałbym figla, który ucieszyłby mego dziadka Karola Henryka. Wystawiłbym pańską głowę na bramie Scotland Yardu. Nieraz przyglądałem się jej, pieszcząc takie marzenia. Nie żebym myślał o panu, ale że kiedyś opatrzność ześle mi grubą rybę, na przykład ministra, nawet premiera! Mój dziad, jak pan wie, miał zaszczyt tracenia królów i przywódców partii, Dantona, Robespierre'a, wszystkich wielkich, z wyjątkiem Marata. Danton był z nich największy.
Było oczywiste, dlaczego Mike milczał. Zimna krew wróciła mu jednak zupełnie, a choć bolała go głowa od mocnego uderzenia o podłogę, umysł jego był jasny. Czekał na dalsze poczynania Longvale'a i przypuszczał, że niedługie już będzie czekanie. Jakich scen, ilu chwil moralnej i fizycznej katuszy była świadkiem ta jadalnia, ten straszliwy przedpokój śmierci?
Tu też prawdopodobnie obezwładniono i Bhaga. Mike wyobrażał sobie, że do tego użyto wina zaprawionego chlorkiem butylu. Ale w tym wypadku Longvale nie docenił siły swojej ofiary. Bhag pewnie znalazł się tu, idąc śladami malajskich uchodźców.
Tymczasem stary otworzył drzwiczki kredensu, wyjął wielki, stalowy hak, na końcu którego był otwór na linę. Wetknął koniec haka w stalową zasuwę przymocowaną do jednej z belek u góry. Mike zauważył ją przedtem, ale nie pojmował, do czego ma służyć, teraz miał się dowiedzieć. Drugim końcem liny obwiązał ofiarę pod pachami. Podniósł dywan, zwinął go w rulon i teraz Mike zobaczył, że były pod nim drzwiczki, które stary otworzył. Z dołu dochodził tylko głuchy jęk ludzki.
‒ Sądzę, że teraz obejdzie się bez tego ‒ rzekł Longvale, wyjmując serwetkę z ust detektywa.
Potem podciągnął sznur bez widocznego wysiłku i Mike zawisł w powietrzu. Było mu niewygodnie; wyczuwał, że wygląda dość śmiesznie. Stary skierował jego nogi do otworu w podłodze i stopniowo zaczął spuszczać w dół.
‒ Pan będzie łaskaw powiedzieć mi, kiedy nogami sięgnie gruntu. Ja tam zaraz nadejdę ‒ rzekł na odchodnym.
Mike widział, jak kwadrat w podłodze stopniowo malał nad nim i przez czas jakiś wisząc opadał i kręcił się na sznurze. Wkrótce nogi jego dotknęły ziemi, więc dał w górę znać o tym.
‒ Czy tam panu wygodnie? ‒ rzekł stary uprzejmie. ‒ Proszę z łaski swej cofnąć się troszeczkę na stronę, bo teraz opuszczam sznur i mógłby uderzyć pana.
Zastosował się i do tej wskazówki, zaraz też usłyszał szelest spadającej liny, a potem plaśnięcie jej o ziemię. A drzwiczki nad nim się zaniknęły i już nie słyszał nic więcej prócz jęku dochodzącego gdzieś z pobliża.
‒ Czy to pan, sir Grzegorzu?
‒ Kto tu? ‒ zapytał przerażony. ‒ Czy pan Brixan? Gdzie jesteśmy? Co to było? W jaki sposób tu się znalazłem? Ten stary diabeł dał mi coś do wypicia. Potem pobiegłem i już nic więcej nie pamiętam. Przyszedłem do niego z prośbą o pożyczenie samochodu, bo mój się zepsuł.
‒ Czy pan krzyczał uciekając od Longvala?
‒ Myślę, że tak. Poczułem, że jego piekielna trucizna wywiera skutek. Zresztą nic nie pamiętam. Proszę bliżej do mnie, nie widzę pana. Chyba policja wydobędzie nas stąd?
‒ Spodziewam się, że nieżywych ‒ rzekł detektyw ponuro, usłyszał jednak, jak Penne zaszlochał ze strachu, więc pożałował swoich słów nie dodających wszak otuchy.
‒ Kim on jest? Co to za człowiek? Czy to są te podziemia? Słyszałem coś o nich. Tu strasznie czuć ziemią. Czy pan widzi coś, bo ja nic.
‒ Wydało mi się, że widzę gdzieś w oddali światełko ‒ rzekł Mike ‒ ale mylą mnie oczy. ‒ Po czym spytał: ‒ Gdzie jest Adela?
‒ Bóg jeden wie ‒ rzekł Penne. Drżał na całym ciele. ‒ Już nie widziałem jej potem. Bałem się, że złapie ją Bhag, ale on by jej nie skrzywdził. Ach! gdybym miał go tutaj!
‒ I ja też bym chciał ‒ rzekł Mike.
Usiłował wyzwolić ręce z kajdan, choć wiedział, że i z wolnymi rękami niewiele mógł zdziałać przeciwko tamtemu na jego własnym terenie. Stracił rewolwer, a chociaż w kamizelce miał jeszcze ostry jak brzytwa nóż, wiedział, że nie będzie mógł posłużyć się nim.
‒ Niedługo tu już panów potrzymam ‒ rzekł Longvale, wychodząc do nich z jakichś bocznych drzwi. ‒ Nie chcę, żeby moi pacjenci się poprzeziębiali.
Zaśmiał się, a śmiech jego niesamowity rozległ się pod sklepieniem jaskini. Zapalił zapałkę, błysnął jasny promień. Była to lampa na półce w skale, po czym zapalił drugą i trzecią, i czwartą i w białym, spokojnym ich świetle każdy szczegół podziemia przedstawił się oczom z przerażającą dokładnością. Pośrodku jaskini stało coś szkarłatnego...
XL
„Wdowa”
Gilotyna!
Wysoki jej zrąb ostro piął się ku górze. Była czerwona jak krew, groza zionęła od jej straszliwej prostoty.
Mike patrzył jak urzeczony. Ogarnął spojrzeniem i koszyk, i błyszczący, trójkątny nóż zawieszony u szczytu ramy, i ruchomą platformę z kołyszącymi się pasami, i otwór na głowę ofiary, utrzymujący ją w nieruchomej pozycji zanim zsunie się nóż w naoliwionym swym rowku. Znał tę maszynę w najdrobniejszych szczegółach, widywał ją przy robocie w szare poranki przed francuskimi więzieniami, gdzie żołnierze odsuwali tłum gapiów, a kilku urzędników stawało pośrodku oświetlonego placu, znał dźwięk, jaki przy spadaniu wydawał nóż zmiatający w zaświaty swą ofiarę.
‒ „Wdowa” ‒ rzekł Longvale z humorkiem. Z rozkoszą dotknął jej ramy.
‒ O Boże! Ja nie chcę umierać! ‒ rozległ się echem spazmatyczny krzyk Penne'a.
‒ „Wdowa” ‒ szepnął znowu szatański starzec.
Był bez kapelusza, łysy jego czerep lśnił w świetle, jednakże w jego postaci nie było nic komicznego. Stosunek szaleńca do potwornej, ukochanej jego maszyny był wprost patetyczny.
Kto będzie jej pierwszym małżonkiem?
‒ Nie ja, nie ja! ‒ kwiczał Penne cofając się na klęczkach do ściany. Twarz jego okryła się trupią bladością, usta konwulsyjnie drżały. ‒ Ja nie chcę umierać!
Longvale podszedł do niego, schylił się i podniósł na nogi.
‒ Odwagi! ‒ szepnął. ‒ Nadchodzi godzina!
Jack Knebworth szedł drogą, kiedy samochód pędem wracał z Chichesteru.
‒ Nie ma go tam i wcale nie było ‒ rzekł kierowca wyskakując z wozu.
‒ Mam wrażenie, że poszedł do pana Longvale'a.
‒ Byłem u niego i on to właśnie powiedział mi, że kapitan wrócił do miasta. Widać, omylił się.
Knebworthowi nagle pojaśniało w głowie. Longvale! Tak! To niezupełnie normalna postać, jakaś dziwna! Czyż możliwe?...
Podejrzane teraz wydało mu się sprzeczne z prawdą zeznanie starego. Przypomniał sobie, że Longvale nieraz wyrażał pragnienie, żeby go sfilmowano w wymarzonej roli, którą opisywał Jackowi, a która miała związek z jakimś epizodem z życia jego głośnego przodka.
‒ Chodźmy tam. Chcę z nim pomówić.
Zapukano do drzwi, nie było na to odpowiedzi.
‒ To jego sypialnia. ‒ Jack wskazał na oświetlone, zakratowane okno. Inspektor Lyle rzucił w nie mocnym kamykiem, aż rozbił szkło. I na to nie było odpowiedzi.
‒ Nie podoba mi się to ‒ rzekł Knebworth.
‒ Mnie również ‒'mruknął inspektor. Smith, pomajstruj przy tym oknie.
‒ Czy mam je otworzyć?
‒ I to zaraz!
Po chwili podważono i otwarto okno do stołowego pokoju. Wnet jednak stanęli wobec przeszkody, której już nie można było tak łatwo pokonać.
‒ Stalowa okiennica ‒ oznajmił detektyw Smith. ‒ Spróbuję dostać się do górnych pokoi. Proszę mnie podsadzić.
Przy ich pomocy sięgnął gzymsu otwartego okna, tego samego, w którym Adela ujrzała Bhaga. Po chwili był w środku. W kilka minut potem odryglowano i otwarto frontowe drzwi.
‒ O ile Zorientowałem się, dom pusty, nikogo tu nie ma ‒ rzekł detektyw.
‒ Proszę o światło ‒ rozkazał inspektor.
Znaleźli niewielką lampkę, zapalili.
‒ Co to? ‒ Mrużąc oczy detektyw wskazał na hak wiszący na belce. ‒ Nie rozumiem, co to mogłoby znaczyć. Do czego to służy?
Knebworth wydał okrzyk zdumienia.
‒ Broń Brixana! ‒ rzekł podnosząc z podłogi browning.
Zaczęli przeszukiwać dom. Bez rezultatu. Inspektor Lyle znowu uważnie przypatrywał się hakowi z otworkiem u dołu. Jeden z jego pomocników przybył z informacją, że wykrył garaż.
Był to dość długi budynek. Gdy go otwarto, znaleziono w nim jedynie staromodny samochód, dobrze wszystkim znany w okolicy. Przy dokładniejszym jednak zbadaniu okazało się, że to co widzą, jest tylko połową całego urządzenia. Z tyłu, za pozornie solidnym, pobielonym wapnem murem, znajdował się drugi przedział, choć nie prowadziły do niego żadne drzwi, a oględziny z zewnątrz wykryły w tyle garażu mocną, jednolitą ścianę.
Jack Knebworth opukał wewnętrzny mur.
‒ To nie z cegieł, a z drewna.
W kącie wisiał jakiś łańcuch. Pozornie bezużytecznie. Dokładne badanie doprowadziło do wykrycia, że ogniwa jego ginęły gdzieś w tynku sufitu. Inspektor pociągnął za łańcuch i cała „ściana” przechyliła się do środka, dając dostęp do drugiego przedziału, gdzie stał inny samochód, całkowicie przykryty. Knebworth ściągnął pokrowiec oświadczając:
‒ Otóż i mamy ten samochód.
‒ Jaki? ‒ spytał inspektor.
‒ Samochód Łowcy Głów ‒ rzekł Jack bez namysłu. ‒ Był w nim właśnie, kiedy Brixan chciał go aresztować. Poznałbym wszędzie to auto! Brixan znajduje się tu gdzieś w Dower House i jeśli wpadł w ręce Łowcy Głów, niech Bóg go uratuje!
Pobiegli do domu i znowu hak z kółkiem przyciągnął ich uwagę.
Nagle inspektor schylił się i odsunął dywan. Otworzył znajdujące się pod nim drzwiczki, ukląkł i zajrzał w dół. Wyrazu jego twarzy nie sposób było opisać!
‒ Za późno! Za późno! ‒ zawołał.
XLI
Śmierć
Krzyku Grzegorza nie można było słuchać. Brixan miał mocne nerwy, musiał jednak dla opanowania się zacisnąć pięści, aż paznokcie wbił w dłoń.
‒ Ostrzegam cię, stary ‒ znalazł jeszcze w sobie tyle mocy, by to powiedzieć, gdy krzyk Penne'a przeszedł już w rozpaczliwy bełkot ‒ jeśli dokonasz
tego, jesteś na wieki potępiony!
Opętaniec z uśmiechem spojrzał na niego, ale nie rzekł ani słowa. Dźwignął półprzytomnego sir Grzegorza tak lekko, jakby był dzieckiem, podniósł go do okropnej maszyny i położył twarzą w dół na platformie. Robił to bez pośpiechu, z namaszczeniem i nieprawdopodobną radością. Stanął przed maszyną i podniósł górną połowę otworu nad głową. Cyknęło, połówka zawisła w obramowaniu.
‒ Ulepszenie według mojego pomysłu ‒ rzekł z dumą, patrząc przez ramię.
Mike raptem spojrzał w głąb jaskini, ujrzał tam bowiem coś, na widok czego policzki okryły mu się gorączkowym rumieńcem. Myślał, że śni i że straszliwe natężenie nerwów było przyczyną tej wizji.
Bo oto tam w głębi stała Adela.
Ujrzał ją wyraźnie w świetle lampek, tak uwalaną ziemią i pyłem, że zdawało się, iż ma na sobie szare ubranie. Skierowała lufę w stronę Longvale'a.
‒ Jeden ruch z pańskiej strony, a zabiję!
Tak, to była Adela! Mike zerwał się z ziemi na równe nogi. Longvale, usłyszawszy jej głos, odwrócił się.
‒ I pani tu! ‒ zawołał uprzejmie. ‒ Opatrznościowe zdarzenie! Zdawało mi się zawsze, że będę jeszcze miał kulminacyjny punkt mojej kariery, tak jak to było i ze świętej pamięci Karolem Henrykiem, kiedy dostał w swe ręce królową. Co za wyjątkowe szczęście!
Szedł cicho do niej, niepomny na wymierzony w niego rewolwer, z błogim uśmiechem na ustach, wyciągnąwszy małe, białe swe ręce w stronę honorowego gościa.
‒ Proszę strzelać! ‒ rozpaczliwie zawołał Mike. ‒ Na litość boską, niechże pani strzela!
Na sekundę zawahała się, lecz pociągnęła za cyngiel. Klapnęło, nie rozległ się huk, bo zamulony ziemią delikatny mechanizm już nie mógł działać.
Odwróciła się do ucieczki, ale objął ją ramieniem, a drugą, wolną ręką przyciągnął jej głowę do swej piersi.
‒ Pani zobaczy, kochanie ‒ rzekł wariat. ‒ „Wdowa” stanie się „Wdowcem”, a pani będzie pierwszą jego narzeczoną!
Ciągnął ją w swym objęciu, niezdolną do oporu. Ogarnęło ją dziwne uczucie bezładu, a choć uświadamiała to sobie, nie miała woli, żeby coś zrobić, czy rzec. Mike, mocując się z okuciem swych rąk, pragnął, by Adela mogła choć zemdleć, by, cokolwiek się zdarzy, oszczędzono jej świadomości straszliwych doświadczeń.
‒ No, a teraz kto ma być pierwszy? ‒ zamamrotał stary, trąc się po łysinie. ‒ Byłoby lepiej, żeby moja pani pokazała wam drogę; oszczędzimy jej w ten sposób katuszy moralnych. A jednak... ‒ Tu spojrzał z namysłem na rozpostartą postać na desce i, wyprostowując platformę, opuścił górną połowę otworu na głowę Grzegorza. Wyciągnął rękę do dźwigu, który puszczał w ruch nóż. Tu zatrzymał się znowu, ważąc coś w opętanym mózgu.
‒ Nie, pani będzie pierwsza!
Odpiął rzemień i złożył nieprzytomną ofiarę na ziemi.
Wtem oprawca przerwał swe czynności nasłuchując. Rozległy się głuche odgłosy, jakby tam na górze chodziło parę osób. Kat znowu zmienił swój zamiar, nachylił się i przyciągnął Penne'a do siebie. Mike nie mógł tego zrozumieć, ale po chwili wszystko stało się jasne. Z oddali, do środka jaskini zmierzało coś wielkiego, kosmatego, co miało złowrogie oczy zwrócone na szaleńca.
Bhag! Sierść jego była uwalana we krwi, pysk ubabrany w pyle. Nachylił się, obwąchał swego pana i wielką łapą delikatnie dotknął jego policzka. A wnet potem bez namysłu skoczył na Longvale'a i przycisnął swym cielskiem do ziemi. Potem uniósł go i położył na desce, na której przed chwilą leżał sir Grzegorz.
Mike patrzył osłupiały. Małpa musiała już być świadkiem takich straceń. Przecież to stąd wydostała się tej nocy, kiedy Fossa zabito. Niemal widział, jak myśl jej pracuje w celu odtworzenia całej tej procedury.
Bhag pogmerał przy ramie, dotknął sprężyny spuszczającej górną połowę klamry na głowę i oto właśnie spadła na kark Łowcy Głów.
A w tej samej chwili, zwabiony jakimś odgłosem, Mike spojrzał w górę i zobaczył odchylanie się zatrzasku w pułapie. Bhag usłyszał także, ale był zbyt pochłonięty swą pracą, żeby oderwać się od niej. Longvale odzyskał przytomność, usiłując wydostać głowę z otworu klamry i... przemówił!
‒ Synu świętego Ludwika, wstępuję do niebios! ‒ zawołał, a w tej chwili Bhag szarpnął za rękojeść, wprawiając w ruch nóż.
Inspektor Lyle widział z góry, jak ostrze spadło, słyszał nie dający się opisać zgrzyt, który targnął powietrzem i omal nie zemdlał. A potem z dołu, do uszu jego doszedł głos Brixana.
‒ Wszystko w porządku, panie inspektorze. W kredensie znajdzie pan linę; proszę zejść tutaj i wziąć broń.
W kredensie znalazła się i druga lina i po chwili detektyw zjeżdżał w dół.
‒ Małpy może pan się nie bać ‒ mówił Mike.
Bhag kwilił nad swoim nieprzytomnym panem jak matka nad dzieckiem.
‒ Proszę wynieść pannę Leamington ‒ szepnął, gdy detektyw zdejmował mu kajdanki.
Adela leżała bez czucia przy gilotynie, na szczęście nieświadoma tragedii, jaka dokonała się w jej obecności. Za chwilę drugi detektyw zjawił się w jaskini, jako trzeci zjechał Jack Knebworth.
Mike zdjął kajdanki z rąk sir Penne'a i odwrócił go na plecy. Jeden rzut oka na jego twarz wyjaśnił, że stan baroneta, jeśli nie jest beznadziejny, to co najmniej rozpaczliwy. Jakby rozumiejąc, że ten mężczyzna nie żywi względem jego pana złych zamiarów, Bhag biernie przyglądał się temu i tu Mike przypomniał sobie, jak w czasie pierwszej wizyty w Griff Towers orangutan obwąchał mu ręce.
‒ W ten sposób zakonotował sobie pana w pamięci jako przyjaciela ‒ powiedział wówczas sir Grzegorz.
‒ Podnieś go ‒ rzekł Mike powoli i wyraźnie, tak jak Penne zwykle się zwracał do małpy.
Bez wahania Bhag schylił się, wziął bezwładne ciało w objęcia, a Mike poszedł przed nim, prowadząc go na górę po schodach.
Dom był pełen policji, która zdumiała się na widok wielkiej małpy niosącej mężczyznę w ramionach.
‒ Nieś go na górę i połóż na łóżku ‒ rozkazał Mike.
Tymczasem Knebworth odwiózł Adelę do Chichesteru, bo dawała już znaki życia, a chciał ją czym prędzej wydostać z tego domu grozy, zanim całkiem odzyska przytomność.
Brixan znowu zszedł do podziemi i razem z inspektorem dokonał krótkiego przeglądu. Postacie bez głowy, leżące po niszach, same przez się opowiadały własną historię. Dalej znaleźli większą jaskinię ‒ usłaną ludzkimi kośćmi.
‒ Oto potwierdzenie starej legendy ‒ rzekł Mike, wskazując na leżące dokoła szczątki. ‒ Są to kości tamtych rycerzy i panów, których oberwanie się gruntu zamknęło w podziemiach. O, widzi pan, najwyraźniej końskie szkielety. Mamy też wytłumaczenie i drugiej tajemnicy. Ta stara baszta, zbudowana przez Rzymian, prawdopodobnie miała chronić zwierzęta i ludzi przed staczaniem się do podziemi. Jednocześnie pełniła rolę doskonałego wentylatora, a nie mam żadnej wątpliwości, że stary obrał sobie te przejścia na chowanie w nich pomordowanych ludzi i na drogę do ucieczki.
Wrócili do gilotyny, z jej upiorną ofiarą, i Brixan przez dłuższy czas przyglądał się postaci rozpostartej na desce, z rękoma zaciskającymi jeszcze jej krawędź.
‒ Jak mu się udawało namawiać ludzi, że zgłaszali się tu na swoją śmierć? ‒ pytał inspektor Lyle głosem zniżonym do szeptu.
‒ Byłby to dla psychologa wdzięczny temat do analizy ‒ rzekł Mike. ‒ Niewątpliwie miał do czynienia z ludźmi, którzy planując samobójstwo, bali się jednak tego aktu, więc wyświadczał im tę przysługę; a ten jego proceder z odsyłaniem odciętych głów mógł się zacząć od prośby jednego z tych biedaków, aby rodzina mogła korzystać z ubezpieczenia.
Pracował z nadzwyczajną przezornością. Listy, jak panu wiadomo, szły pod adres podany w ogłoszeniu i były zabierane przez starą babinę, która doręczała je znów pod inny adres, skąd po przełożeniu ich do przygotowanej już koperty, posyłano je dla pozoru do Londynu. Wykryłem, że te koperty trzymano w specjalnie spreparowanej skrzynce i że nieznany osobnik, podający ogłoszenia, zastrzegł sobie, by ich nie wyjmowano z niej, zanim nie będą odpowiednio gotowe do wysłania w dalszą drogę. I oto w godzinę, już po oddaniu ich na pocztę, adresy blakły i nikły, a na ich miejsce występowały nowe.
‒ Niknący atrament?
‒ Właśnie! ‒ potwierdził Mike. ‒ Proceder stosowany dość często przez przestępców. No, a ten nowy adres był już na Dower House.
‒ Zgaśmy światła i wyjdźmy stąd!
‒ Myślę, że jego pozostawimy tutaj.
‒ I ja tak myślę ‒ brzmiała odpowiedź Mike'a.
XLII
Kręcić!
Minęły trzy miesiące od chwili, kiedy Dower House wydał ponure swe tajemnice. Sir Grzegorz wrócił tymczasem do zdrowia i otrzymał wyrok skazujący go na sześć miesięcy więzienia. Gilotynę wystawiono w jakimś Muzeum Okropności na brzegu Tamizy, dokąd schodzili się policyjni aspiranci, aby oglądać narzędzie zbrodni.
Ludzie przestali mówić o Łowcy Głów.
Mike miał wrażenie, że wszystkie tamte zdarzenia działy się kiedyś, setki lat temu, gdy siedząc teraz na stole, patrzył na Jacka Knebwortha, jak w ostatnim stopniu zirytowania dawał wskazówki nadąsanemu Connolly'emu, jak to trzeba umizgać się grając rolę kochanka. Obok stała Adela Leamington, nowa gwiazda filmowa u szczytu powodzenia.
Nieco dalej, z papierosem w ręku, w kostiumie z epoki, Stella Mendoza z dobrodusznym odcieniem wyższości obserwowała, do niedawna swego przyjaciela, Reggie'ego.
‒ Już mnie nikt nie będzie pouczać, mister Knebworth ‒ zrzędził Reggie ‒ jak obejmować pannę. Toć, Bogu dzięki, chyba nie przespałem swego życia! Panu się zdaje, że ja to już nic nie wiem o młódkach!
‒ Mało mnie obchodzi, jak pan obejmuje swoją pannę! ‒ darł się Jack Knebworth. ‒ Mówię, jak ma pan objąć moją! Jest tylko jeden sposób zalotów w miłości, to znaczy mój sposób! Ja, panie kochany, mam patent na to! Obejmij no ją pan znów za kibić. Głowa do góry. Czy mam prosić jeszcze? A teraz tak ją przekręcić! No, a teraz brodę w dół. Śmiej się, niebożę, no, śmiej się, ale nie takim opłakanym uśmiechem, pożal się Boże! Pan powinien uśmiechać się tak, jakbyś ją kochał! Proszę sobie wyobrazić, że ona też kocha pana. Później pani będę imputował to horrendalne przypuszczenie ‒ zwrócił się do Adeli ‒ ale na razie niech pani to sobie wyobrazi. O, teraz już lepiej!
Pan wygląda jakby przed chwilką łyknął kieliszek piołunówki. Patrz pan głęboko jej w oczy, a nie tak bez wyrazu! O, teraz dobrze, proszę to jeszcze raz powtórzyć.
Patrzył zżymając się, gestykulując, wreszcie zawołał z rezygnacją:
‒ No, niech tam, ujdzie. Światło!
Błysnęły ogromne kreislerowskie lampy, jupitery; zajaśniały sinawym blaskiem lampy rtęciowe, w powodzi świateł próba odbyła się jeszcze raz, po czym Jack zakomenderował:
‒ Kręcić! ‒ I operator przystąpił do roboty.
‒ Na dziś wystarczy, panie Connolly ‒ rzekł Jack. ‒ Teraz panna Mendoza!
Adela podeszła do Mike'a i usiadła obok niego na stole.
‒ Pan Knebworth ma rację ‒ odezwała się. ‒ Reggie Connolly nie umie zalecać się i kochać.
‒ A kto umie prócz Jacka, który ma na to patent?
‒ A myśli, że umie jak mało kto ‒ ciągnęła dalej, nie zwracając uwagi na pytanie Mike'a. ‒ Wydaje mu się, że jest najlepszym amantem angielskiego ekranu.
‒ Cha! Cha! ‒ zaśmiał się Mike.
‒ Dlaczego pan tu został? Sądziłam, że pańska praca w tej części świata już zakończona.
‒ Niezupełnie ‒ odrzekł jakoś zagadkowo. ‒ Mam zaaresztować jeszcze jedną osobę.
Spojrzała zdziwiona.
‒ Jeszcze jedną? Myślałam, że po aresztowaniu biednego sir Grzegorza...
‒ Biednego sir Grzegorza! ‒ rzekł przedrzeźniając ją. ‒ Powinien Bogu dziękować! Sześciomiesięczne więzienie bardzo mu się należało i ma szczęście, że sądzono go nie za zabójstwo służącego, lecz tylko za ukrycie jego śmierci.
‒ To kogo pan ma jeszcze aresztować?
‒ Nie wiem sam, czy ją zaaresztuję...
‒ To kobieta?
Skinął głową.
‒ A co takiego zrobiła?
‒ Definitywnie nie ustalono jeszcze jej winy, myślę jednak, że będzie wiele zarzutów. Zamącenie spokoju ‒ to pierwszy; rozmyślne zagrażanie zdrowiu publicznemu, w każdym razie na pewno zdrowiu jednego z widzów ‒ to drugi, złośliwe ranienie uczuć...
‒ Ach, z pana też! Ma pan na myśli... ‒ Roześmiała się. ‒ Nie wiem, kto z nas tamtej nocy w szpitalu miał właściwie gorączkę: pan czy ja? Skoro jednak ludzie widzieli, że pan mnie całuje, widocznie pan miał temperaturę. Ale ja nie wyjdę za mąż ‒ powiedziała kładąc nacisk na ostatnie słowa.
‒ Proszę tylko nie mówić, że pani poślubiona sztuce ‒ zgromił ją. ‒ Wszystkie aktorki tak mówią!
‒ Nie, nie jestem niczemu poślubiona. Chcę tylko oszczędzić najlepszemu swemu przyjacielowi wielkiego rozczarowania. Ma pan przed sobą świetną karierę i poślubienie mnie będzie dlań tylko przeszkodą. Ludzie powiedzą, że pana omamiam i gdy dojdzie do rozwodu, co byłoby nieuniknione...
Zaśmiali się oboje.
‒ Mówi pani jak stara ciotka. Ja panią pokochałem od pierwszego wejrzenia!
‒ Rzeczywiście ‒ odrzekła bez emocji ‒ to jedyny sposób, w jaki można naprawdę się zakochać. Jeżeli potrzeba aż całych dni na zdanie sobie z tego sprawy, to już nie miłość. I dlatego wiem, że nie kocham pana. Dokuczył mi pan za pierwszym razem, gdy go spotkałam; za drugim razem byłam na pana wściekła; odtąd już tylko tolerowałam pana. Proszę zaczekać, może coś sobie wyklaruję z tego wszystkiego.
Zsunęła się ze stołu i pobiegła do swego pokoju. Mike podszedł do wyczerpanego Jacka Knebwortha.
‒ Adela! Z nią jest wspaniale! Rzeczywiście miała już ofertę z Ameryki, wprawdzie nie z Hollywoodu, ale ze stanów wschodnich. Poradziłem jej, żeby poczekała, aż nabierze większego doświadczenia. Ale ona nie potrzebuje mojej rady. Ta gwiazda porzuci wkrótce film.
‒ Co pan przez to rozumie?
‒ Wyskoczy za mąż ‒ rzekł dyrektor posępnie. ‒ Mam już ostrzegawczy sygnał. Pamięta pan, jak mówiłem, że spłata mi figla? No, i ma pan! Wyskoczy za mąż i porzuci ekran na zawsze! Oto jej figiel!
‒ A za kogo to wyjdzie?
‒ Na pewno nie za Connolly'ego, to mogę panu zaręczyć.
‒ Z całą przyjemnością potwierdzę to ‒ wtrącił oburzony Reggie, który znajdował się nie opodal. ‒ Ja tam nie żenię się z nikim. To balast! Żona dla artysty ‒ to młyński kamień u szyi. Nie może wtedy uwydatnić korzystnie swojej indywidualności jako aktor. A skoro jesteśmy już przy tym temacie, panie dyrektorze, czy ma pan zupełną pewność, że ja jestem do niczego? Czy pan nie uważa, że to właśnie panna Leamington zupełnie nie zna się na miłości? O właśnie, tak to chciałem powiedzieć.
Stella Mendoza stała w pobliżu. Powróciła do studia Knebwortha i było bardzo prawdopodobne, że zajmie tu dawną pozycję.
‒ Panie Reggie, myli się pan bardzo ‒ wtrąciła się.
‒ Ja się nie mogę mylić ‒ rzekł Reggie uprzejmie. ‒ Odgrywałem sceny miłosne z tylu pannami, że i pięciu pierwszych amantów nie mogłoby wykazać się podobną liczbą. Mówię pani, że panna Leamington jest jeszcze mocno niedojrzała do tych rzeczy!
Ale i oto osoba, o której rozmawiali, weszła do studia, skinęła wesoło „dobranoc” towarzystwu i wyszła z Mike'em.
‒ Pani jest jeszcze „mocno niedojrzała” ‒ rzekł do niej w drodze.
‒ Kto tak powiedział? Zapewne Reggie, to jego ulubione wyrażenie.
‒ Mówi, że pani „wcale nie zna się na miłości”.
‒ Może i nie znam się ‒ odparła krótko i tak zdecydowanym tonem, że już nie podejmował tego tematu, dopóki nie doszli do jej domu.
‒ Właściwy sposób zalotów ‒ rzekł nieco zażenowany własną śmiałością ‒ to otoczyć kibić ramieniem...
Znalazła się w jego ramionach.
‒ Nie trzeba innych ‒ rzekła szeptem. ‒ Ten jeden wystarczy.
Spis treści
I. Łowca Głów 5
II. Sampson Longvale składa wizytę 8
III. Siostrzenica 12
IV. Aktorka 16
V. Lawley Foss 19
VI. Griff Towers 23
VII. Miecze 27
VIII. Bhag 31
IX. Protoplasta rodu 35
X. Otwarte okno 39
XI. Znak na oknie 42
XII. Krzyk z wieży 46
XIII. Nieudana zasadzka 49
XIV. Mendoza walczy 53
XV. Dwu ze Scotland Yardu 58
XVI. Brunet znikąd 60
XVII. Foss namawia 63
XVIII. Twarz na obrazie 65
XIX. Wizyta o północy 68
XX. Cudowny ratunek 72
XXI. Zamazanie 76
XXII. Głowa 82
XXIII. Poszlaki w wieży 84
XXIV. Ślady bestii 87
XXV. Ktoś w samochodzie 90
XXVI. Ręka 94
XXVII. Podziemia 103
XXVIII. Baszta 108
XXIX. Powrót Bhaga 112
XXX. Ogłoszenie 116
XXXI. Włóczęga 119
XXXII. Sir Grzegorz urządza się 122
XXXIII. Chybiona zasadzka 126
XXXIV. Poszukiwania 129
XXXV. Co się stało z Adelą? 134
XXXVI. Ucieczka 136
XXXVII. Znowu na wieży 140
XXXVIII. Jaskinia kości 142
XXXIX. Brixan wie 144
XL. „Wdowa” 152
XLI. Śmierć 154
XLII. Kręcić! 159