Davis Justine Dzieci szczęścia 10 Brylant bez skazy

JUSTINE DAVIS

BRYLANT BEZ SKAZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Czy Kristina ma tak wielki dar przekonywania, czy to raczej on łatwo ulega manipulacji?

Grant McClure posępnie potrząsnął głową. Prawda za­pewne leży gdzieś pośrodku. Zawsze ulegał namowom Kristiny, nawet jeśli udało mu się przejrzeć jej grę. Przy­rodnia siostra miała jednak tyle wdzięku i życzliwości dla ludzi, że trudno jej było odmówić. Nie odmówił jej i tym razem, więc teraz spodziewał się wizyty niepro­szonego gościa, choć czas ku temu był wyjątkowo nie­sprzyjający.

Tłumiąc westchnienie, oparł się o drzwi stajni. Nie­opodal rozległ się warkot silnika samochodu. Siedzący za kierownicą Chipper Jenkins nie potrafił zdecydować, czy spotkała go kara, czy nagroda. Cieszył się, że po­zwolono mu prowadzić nowego pikapa, ale był trochę zły, że powierzono mu tak niegodne kowboja zadanie. Miał przywieźć na ranczo jakąś miastową paniusię.

- No! - Zaskoczony Grant chwycił kapelusz, który niespodziewanie zsunął mu się na nos. Tuż przy uchu usłyszał radosne rżenie. - Joker, przestań!

Wielki, czarno - biały ogier rasy appaloosa spoglądał na niego zaczepnie, wyraźnie zadowolony, że znów udało mu się strącić kapelusz z głowy swego pana. Uwielbiał płatać takie figle i właśnie tej skłonności zawdzięczał swe przezwisko.

- A żeby cię, ty wstrętna, bezwartościowa szkapo - wymamrotał Grant, ale uśmiechnął się do swego ulu­bieńca.

Nie mówił poważnie. Oryginalnie umaszczony ogier był jednym z najpiękniejszych koni, jakie w życiu spot­kał. Pięknie zbudowany, silny, szybki i wytrzymały Joker był również obdarzony wielkim sercem i dobrym chara­kterem, a na dodatek wszystkie te cechy przekazywał po­tomstwu. Taki koń to marzenie każdego jeźdźca.

Grant nawet w snach się nie spodziewał, że to ma­rzenie ziści się właśnie jemu.

- Dziękuję ci, Kate - wyszeptał do siebie, nie pierw­szy zresztą raz. - Nie wiem, dlaczego to zrobiłaś, ale dziękuję ci. - Pogłaskał konia po szyi i powiedział głoś­no: - Chodź, pajacu. Znajdziemy ci jakieś zajęcie, zanim się całkiem rozkleisz.

Joker prychnął na znak aprobaty i energicznie kiwnął głową. Grant zauważył, że zaczął traktować to zwierzę jak człowieka, co nigdy przedtem mu się nie zdarzało. No, może podobnie myślał jeszcze o Ryzykancie, mądrym owczarku australijskim, który na ranczu był bar­dziej pożyteczny niż niejeden pracownik.

Prawie dwie godziny później, zadowolony z przejaż­dżki, odprowadził konia do zagrody przy stajni, by zwie­rzę trochę odpoczęło. Czyszczenie Jokera odłożył na później, ponieważ był pewien, że ogier nie odmówi sobie przyjemności i z zapałem wytarza się w pyle. Listopad zbliżał się ku końcowi i niedługo ziemię pokryje śnieg.

Już nad wyżynami Wyoming przeszło kilka śnieżyc, ale śnieg jeszcze nie utrzymywał się dłużej.

Wkrótce jednak miało się to zmienić, a wtedy i on, i wszyscy będą musieli naprawdę przyłożyć się do pracy, by zwierzęta przetrwały srogą zimę. Rozpieszczona pan­na z wielkiego miasta jest ostatnią rzeczą, jakiej mu tu potrzeba.

Rozmyślania przerwał mu warkot silnika wracającego pikapa.

- No, zaczyna się - wymamrotał. Zarzucił sobie na ramię uprząż Jokera i poszedł przywitać gościa.

Najpierw spostrzegł Chippera. Chłopak stał przy zabłoconych drzwiach samochodu i uśmiechał się z cielęcym zachwytem. Grant dopiero po chwili zauwa­żył, kto wprawił młodego pomocnika w taki stan. Z sa­mochodu wysiadła kobieta o długich blond włosach, związanych w koński ogon. Miała na sobie dżinsy i krót­ki kożuszek. Widać było, że chłód wcale jej nie prze­szkadza.

Kiedy go zobaczyła, jej oczy rozszerzyły się lekko. Grant zdawał sobie sprawę, że gapi się na nią zaskoczony, ale nie potrafił zmienić wyrazu twarzy.

Była niska, przynajmniej w porównaniu z Grantem, bardzo drobna i delikatna, niczym figurka z porcelany. Ciemne kręgi pod oczami pogłębiały wrażenie kruchości. Wydawała się zmęczona, i to nie tylko fizycznie. Grant poczuł, że coś go ściska w sercu. Podobnie wyglądał jego ojciec pięć lat temu, na kilka dni przed śmiercią.

- Witaj, Grant. Głos miała łagodny, matowy, i słychać w nim było nutę smutku, który czaił się również w jej zielonych oczach.

- Witaj, Mercy - odrzekł cicho. Słysząc swoje przezwisko z dawnych lat, uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały smutne.

- Nikt mnie tak nie nazywał, odkąd nie przyjeżdżasz latem do domu.

- Nigdy nie uważałem Minneapolis za swój dom. Po prostu tam mieszkała moja matka.

Rozejrzała się, jakby chciała porównać rozległe, dzi­kie tereny wokół rancza i rysujące się w oddali wysokie Góry Skaliste do wieżowców ze stali i szkła.

- Twój dom był zawsze tutaj, prawda? - rzekła cicho.

- Zawsze - potwierdził z nie skrywanym przekona­niem. Od dzieciństwa wiedział, że tu jest jego miejsce. Ta piękna, dzika kraina wydawała się częścią niego sa­mego i nigdy nie potrafił ani nie chciał opierać się jej sile przyciągania.

- A więc to tutaj zawsze cię ciągnęło, tutaj musiałeś wracać. Chyba teraz zaczynam to rozumieć...

Kiedy Kristina Fortune powiedziała Grantowi, że Me­redith Brady została policjantką, pomyślał sobie, że pew­nie bardzo urosła od tego lata, kiedy jako nieznośna czter­nastolatka przyjechała tu na wakacje, w towarzystwie o dwa lata młodszej przyrodniej siostry Granta. Tymcza­sem Mercy nadał nie mogła mierzyć o wiele więcej niż metr pięćdziesiąt pięć.

- Zmieniłaś się - powiedział. I była to prawda. Pamiętał ją jako żywiołową, energiczną nastolatkę, bardzo podobną do Kristiny. Teraz energia i żywiołowość gdzieś zniknęły.

- Zmieniłam się, ale nie urosłam, tak? - zapytała smutno.

- No cóż, nie urosłaś za wiele - przyznał rozsądnie.

- Łatwo ci mówić. Ty w ciągu jednego lata potrafiłeś urosnąć dziesięć centymetrów.

Usta Granta zadrgały. To było dziwne lato, kiedy w przeciągu trzech miesięcy wystrzelił do góry i osiągnął metr osiemdziesiąt wzrostu. Nagle jego ruchy stały się niezgrabne, ubrania za małe, a w dodatkowe zakłopotanie wpędzał go fakt, że jego przemiana wywarła ogromne wrażenie na wszędobylskiej koleżance przyrodniej sio­stry.

- Dziwię się, że w ogóle urosłem, bo przez całe lato bez przerwy deptałaś mi po piętach. Przykleiłaś się do mnie jak rzep, Meredith Cecelio.

Skrzywiła się.

- Proszę, mów do mnie po prostu Meredith. Albo Meri.

- A może Mercy? - To on tamtego lata wymyślił dla niej to przezwisko. - Pamiętam, że nie odstępowałaś mnie ani na krok. Zawsze kiedy odwiedzałem mamę, krę­ciłaś się w pobliżu. Nigdy nie zapomnę, jak poszłaś za mną na ślizgawkę i utknęłaś w obrotowej bramce.

- Miałam wtedy dwanaście lat - stwierdziła z god­nością. - I byłam w tobie zakochana po uszy, po tym, jak obroniłeś mnie przed chłopakami, którzy mi doku­czali.

Grant zamrugał oczami. Dawno odgadł, że się w nim durzyła, ale nie podejrzewał, że zaczęło się to tak dawno. Przypomniał sobie, jak podczas pierwszych wspólnych letnich wakacji zobaczył, iż dokucza jej dwóch starszych od niej chłopców, a ona, mimo że łzy napływały jej do oczu, stała z dumnie uniesioną głową. Przegnał dręczy­cieli i odprowadził ją do domu. Przez całą drogę milczała, dopiero w progu podziękowała mu cicho. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to od tamtej chwili stała się jego nieodłącznym cieniem.

- To było tylko dwóch łobuziaków - powiedział.

- A ty przybyłeś mi na pomoc niczym rycerz w sre­brnej zbroi - odparła cicho. Grant skrzywił się lekko. Nie nadawał się na bohatera, nawet na użytek naiwnej na­stolatki. - Ale nie przejmuj się - ciągnęła, widząc jego niepewną minę. - Już dawno się wyleczyłam ze słabości do ciebie. Dorosłam i zrozumiałam, że zauroczyła mnie atrakcyjna powierzchowność, a nie kryjący się pod nią człowiek. Dzięki Bogu, przeszło mi bardzo szybko.

- Aha.

Wypowiedział to dość niepewnym tonem. Czy spra­wiło mu przyjemność, że wyznała dawno minione uczu­cie? A może był zły, że Mercy już nic do niego nie czuje, i w dodatku tak bardzo ją to cieszy? Zachciało mu się śmiać. Przecież już nieraz kobiety podkochiwały się w nim tylko ze względu na jego męską urodę, i miał tego serdecznie dosyć. Jeszcze bardziej irytowały go te, które dowiedziawszy się o jego sporym majątku, nagle zaczynały mu okazywać coraz więcej uczucia.

Mercy była inna. Nigdy nie nadskakiwała mu i nie obsypywała go pochlebstwami. Zupełnie nie pasowałoby to do jej łobuzerskiego sposobu bycia. Była jak minia­turowy wulkan energii i nie odstępowała go na krok.

Włosy jak dawniej czesała w koński ogon, ale twarz, która kiedyś przywodziła mu na myśl psotnego chochlika, zdumiewająco wyładniała. Wielkie oczy, lekko zadarty nos, śmiało zarysowany podbródek... Meredith Brady stała się piękną kobietą. Nic dziwnego, że Chipper gapił się na nią rozanielonym wzrokiem.

Chipper. Grant uświadomił sobie, że chłopak cały czas stoi tuż obok, przysłuchując się ich rozmowie i chłonąc wzrokiem Mercy, która zdawała się zupełnie nie zauwa­żać jego fascynacji.

- Miałeś rozłożyć bryły soli dla bydła - przypomniał surowo chłopakowi. - Ja odprowadzę naszego gościa do domu.

Chipper spojrzał na niego z rozpaczą.

- Ale ja chciałem zanieść bagaże...

- Dam sobie radę - odezwała się Mercy. - Nie są ciężkie. Lubię podróżować bez zbędnego obciążenia.

- Ale ja...

- Trzeba rozłożyć sól - nakazał Grant. - I to szybko.

- Tak jest - zgodził się Chipper z rezygnacją. Nagle twarz mu pojaśniała. - Jeśli będzie potrzebny ktoś, kto zna okolicę...

- Będę o tym pamiętała - odparła z uśmiechem. Grant zauważył, że jej uśmiech, choć czarujący, był tylko zdawkowym odruchem, nie wydobywał się z serca. Nie był jednak sztuczny jak uśmiechy kobiet, które spo­tykał podczas swych sporadycznych wizyt u matki.

Nie, ten uśmiech nie krył płytkości charakteru, był raczej maską skrywającą... Właśnie, co? Pustkę? Ból?

Wtedy nagle przypomniał sobie, co w minionym tygodniu powiedziała mu przez telefon Kristina. Z po­czątku słuchał jej nieuważnie, nie kojarząc imienia Me­redith z zadziorną panną z końskim ogonem. Kristina krótko wyjaśniła mu sytuację. Meredith potrzebowała ja­kiegoś spokojnego, odludnego miejsca, gdzie mogłaby skryć się na jakiś czas i dojść do siebie po tym, gdy jej kolega z pracy, Nick Corelli, zginął na służbie.

- Byli sobie bardzo bliscy - relacjonowała mu Kri­stina. - Meredith jest załamana. Proszę cię, Grant, to nie potrwa długo. Potrzeba jej ciszy i spokoju. Musi znaleźć się gdzieś, gdzie ludzie nie będą cały czas mówili o tym, co się stało.

A więc o to chodzi, pomyślał. Za uśmiechem Mercy krył się ból po stracie bliskiego człowieka. Na pewno bardzo go kochała. Grant sięgnął po dwie niewielkie, gra­natowe walizki, które Chipper postawił obok samochodu.

- Powiedziałam, że dam sobie radę.

- Nie wątpię w to, ale pomogę ci. Masz za sobą długą podróż.

- Prawie cały czas siedziałam. Mogę sama nosić ba­gaże.

Grant odstawił walizki, zastanawiając się, czy reszta wizyty przebiegnie w podobnej atmosferze. Matka zadała sobie wiele trudu, by nauczyć go dobrych manier. Kiedy protestował, twierdząc, że kobiety nie oczekują już od mężczyzn galanterii, oznajmiła mu spokojnie, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni bardzo sobie cenią dobre ma­niery, o ile nie towarzyszy im protekcjonalny ton.

Złożył ramiona na piersi i już miał coś powiedzieć, gdy Mercy go ubiegła.

- Nie jestem wyzwolona i niezależna - oświadczyła pośpiesznie, jakby czytała w jego myślach. - Wiem, że nie zostałam tu zaproszona, a ty masz dużo pracy. Po­zwalając mi tu przyjechać, oddałeś mi wielką przysługę. Jeśli będę mogła w czymś pomóc, po prostu mi to po­wiedz. Niech od początku będzie jasne, że nie chcę być traktowana jak gość.

Spojrzał na nią zdziwiony.

- Jak więc mam cię traktować? Niespodziewanie uśmiechnęła się, tym razem szczerze i niemal wesoło. Grant poczuł, jak przebiega go dreszcz.

- Najlepiej by było, gdybyś po prostu nie zwracał na mnie uwagi.

Uśmiechnął się rozbawiony.

- Nie wiem, czy mi się to uda - rzekł z ironią. - Próbowałem przez kilka wakacji z rzędu, ale bez wię­kszego powodzenia.

Uniosła lekko brwi.

- Wiem. A im bardziej usiłowałeś się mnie ignoro­wać, tym więcej się starałam, żebyś wreszcie mnie za­uważył.

- Zauważyłem. Musiał odwrócić wzrok, ponieważ jej uśmiech znów przyprawił go o dziwny dreszcz. Postanowił więc zmie­nić temat.

- Kiedy spadnie śnieg, trudno ci będzie stąd wyje­chać.

- Przywiozłam dużo książek.

- Nie oczekuję, że będziesz pomagała, ale wolałbym, żebyś nie dostarczała dodatkowego zajęcia moim pracownikom. Zima to najcięższa pora roku i wszyscy mają mnóstwo roboty.

Mercy spokojnie przyjęła jego słowa.

- Nie znam się na pracy na ranczu - odparła bez skrę­powania. - Nie umiem jeździć konno, nic nie wiem o krowach. Ale potrafię się obsłużyć. Nie musisz się mną opiekować.

Widać było, że szczere przyznanie się do niewiedzy nie sprawia jej trudności. Grant żałował, że nie każdy to potrafi. Widział już wielu ludzi, którzy przyjeżdżali do tej części kraju po przygodę, nie zdając sobie sprawy z czekających ich trudów. Jego przyrodni brat Kyle był właśnie taki. Ale Samantha Rawlings, urodzona i wycho­wana w tych stronach, szybko sprowadziła go na ziemię i bardzo wiele nauczyła.

Na myśl o tym Grant uśmiechnął się w duchu. Kyle, z pozoru lekkoduch i playboy, wreszcie się ustatkował i znalazł cel w życiu.

Stało się to dość późno, ale nie dziwił się temu ten, kto znał matkę Kyle'a, mściwą manipulantkę Sheilę Fortune. Grant nie pierwszy raz pomyślał z wdzięcz­nością o swojej matce, ciepłej, szczerej i dobrej. Za­dziwiające było to, że wszystkim dzieciom Sheili udało się jakoś zorganizować sobie życie. Wszyscy troje, Kyle, Michael i Jane, założyli rodziny, co pewnie doprowadziło ich matkę do wściekłości, ponieważ przez to straciła nad nimi kontrolę. Nie zazdrościł swemu przyrodniemu rodzeństwu. Prawdę mówiąc, czasami nawet współ­czuł ojczymowi, ale zwykle szybko tłumił w sobie to uczucie.

Otrząsnął się z zamyślenia. Zastanowiło go, dlaczego nie potrafi skupić się na rozmowie z Mercy i pozwala myślom rozbiegać się chaotycznie.

- Nie będę miał czasu, żeby się tobą zajmować, zwła­szcza kiedy spadnie śnieg - ostrzegł. - Tak samo jak inni, będziesz zdana na siebie.

W jej oczach ukazał się jakiś cień i Grant natychmiast pożałował swoich słów.

- Poradzę sobie - zapewniła beztrosko, jakby chciała stłumić emocje. Sięgnęła po walizkę. - Zaniesiemy je ra­zem? - zaproponowała.

- Dobrze - zgodził się i wziął drugą.

Z łatwością podniosła bagaż z ziemi, chociaż wie­dział, że nie jest lekki. Nie powinno go to dziwić. Jako policjantka musiała pewnie być silna i sprawna, by móc wykonywać swoją pracę. A najwyraźniej wykonywała ją doskonale. Kristina powiedziała mu, że Mercy służy w policji od pięciu lat, akademię ukończyła w wieku lat dwudziestu jeden, i tego samego dnia została zaprzysię­żona. Zawsze pragnęła być policjantką, a jeśli już coś sobie postanowiła, nic nie było w stanie jej od tego od­wieść.

W głosie swojej trochę zepsutej przyrodniej siostry usłyszał ton podziwu, a to nie zdarzało się często. Spełnił jej prośbę. Kristina potrafiła być denerwująca, ale rekom­pensowała to inteligencją i urokiem osobistym. Grant nie wątpił, że trafi kiedyś na mężczyznę, który nie pozwoli jej sobą manipulować i nie nabierze się na pozę roz­pieszczonej księżniczki, a wtedy iskry będą latały w po­wietrzu.

Mercy była od wielu lat jej najlepszą przyjaciółką, więc kiedy potrzebowała pomocy, Kristina natychmiast stanęła na wysokości zadania. Nie wahała się wykorzy­stać do tego swojego przyrodniego brata. A ponieważ rzadko prosiła o coś nie dla siebie, Grant nie mógł jej odmówić.

Mercy. Cały czas nazywał ją w myślach tym prze­zwiskiem z dzieciństwa. Nie powinien jednak zapomi­nać, że teraz to dorosła kobieta, pogrążona w żałobie po stracie bliskiej osoby. Musiał opanować przyśpieszone bi­cie serca, nieoczekiwany dreszcz, przeszywający go na widok jej uśmiechu. Takie reakcje są teraz zupełnie nie na miejscu.

Doszedł w końcu do wniosku, że to pewnie skutek zbyt długiego braku damskiego towarzystwa. Od miesią­ca prawie nie widział kobiety, a na ostatniej randce był trzy miesiące temu. Nic dziwnego, że hormony dały o so­bie znać na widok Mercy, która zmieniła się w piękną kobietę.

Nie był pewien, czy wie, jak zająć się kobietą o zła­manym sercu. Poznał ból po stracie bliskiego człowieka, kiedy matka odeszła od ojca i opuściła ranczo. Miał wte­dy zaledwie trzy lata. Drugi raz cierpiał w podobny spo­sób, kiedy patrzył na długą, powolną śmierć ojca, który do ostatnich chwil życia żałował, że stracił ukochaną ko­bietę.

Wtedy nic nie potrafiło stłumić jego bólu, jak więc mógł liczyć na to, że pomoże komuś innemu uporać się z cierpieniem?

Kristina mówiła, że Mercy potrzebuje jedynie jakiejś kryjówki, spokojnego miejsca, gdzie mogłaby dojść do siebie. On sam znalazł schronienie i ukojenie w tych dzikich stronach, ale nie podejrzewał, by dziewczyna z miasta zareagowała podobnie. Zwłaszcza po okrutnej, nagłej śmierci kogoś, kogo chyba bardzo kochała, sądząc po smutku w jej oczach.

Takiego bólu chyba nic nie zdoła stłumić.

ROZDZIAŁ DRUGI

Być może Mercy nie widziała już w Grancie rycerza w srebrnej zbroi, ale musiała przyznać, że nadal robi na niej wrażenie. Praca na ranczu doskonale wyrabia mięśnie i kształtuje sylwetkę, lepiej niż ćwiczenia w siłowni, któ­rym oddawali się z zapałem jej koledzy z Minneapolis.

Podobały jej się lekkie zmarszczki w kącikach nie­bieskich oczu, pięknie kontrastujących z opaloną twarzą. Ciemnoblond włosy miał teraz krótsze niż dawniej, ale właśnie taka fryzura bardziej do niego pasowała.

To niewątpliwie przystojny mężczyzna, stwierdziła w duchu Mercy, dumna z tego, że potrafi tak spokojnie to przyznać, nie czując dawnego drżenia w sercu. No, prawie nie czując.

Włożyła sweter do szuflady i rozejrzała się po pokoju. Grant powiedział jej, że korzysta z niego Kristina pod­czas swoich rzadkich wizyt na ranczu, „dopóki nie znudzi jej się samotność i nie zatęskni za życiem towarzyskim wielkiego miasta”. Nie zauważyła jednak, by przyjaciółka odcisnęła na tym wnętrzu swój ślad.

A może Grant po jej odjeździe przywracał pokój do normalnego stanu? Proste umeblowanie, ograniczone do niezbędnego minimum, było zupełnie nie w stylu Kristi­ny. Mercy jednak wszystko się tu podobało: duże łóżko, prosta dębowa komoda i biurko oraz zasłony w wesołą, biało - niebieską kratkę. Przy dużym oknie stał wygodny fotel, obity niebieskim materiałem.

Podeszła do łóżka i wzięła niewielki stos bawełnia­nych bluz z długimi rękawami. Starała się spakować naj­cieplejsze ubrania, pamiętając dramatyczny opis srogich zim na ranczu.

Układała bluzy w kolejnej szufladzie, zastanawiając się, dlaczego tak łatwo zaakceptowała swoje dawne prze­zwisko. Kiedyś go nienawidziła, ale gdy zdała sobie spra­wę, że jedynie Grant tak ją nazywa, zaczęło jej się po­dobać.

Poza tym, nazywając ją dawnym przezwiskiem, Grant dał jej do zrozumienia, że nadal traktuje ją jak dziecko. Trudno. Wcale jej to nie przeszkadzało.

Na łóżku zostały już tylko dwie jedwabne nocne ko­szule. W dzień mogła nosić dżinsy, ciepłe majtki i weł­niane skarpety, ale nocą wolała czuć na skórze gładki jedwab. Był to jeden z niewielu luksusów, na jakie sobie pozwalała, więc nie zamierzała się tego wstydzić ani mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Ułożyła je starannie w ostatniej wolnej szufladzie i podeszła do drzwi, po­nieważ usłyszała za nimi jakiś dziwne skrobanie.

- A kto ty jesteś? - zapytała z uśmiechem.

Na progu siedział średniej wielkości szaroczarny pies. Choć spoglądał na nią spokojnie, poczuła się trochę nie­swojo, ponieważ jedno jego oko było brązowe, a drugie jasnoniebieskie. Przykucnęła przy czworonogu, ale nie pogłaskała go. Coś w postawie zwierzęcia powstrzymało ją przed obdarzaniem go zbędną czułością.

- Przyszedłeś sprawdzić, co to za nieproszony gość? Pies przechylił łeb i wyraźnie szacował ją wzrokiem.

Miała ochotę się roześmiać.

- Lepiej będzie, jak zostawisz go w spokoju. To nie jest kanapowy pieszczoch.

Szybko uniosła wzrok, zdumiona bezszelestnym na­dejściem Granta. Rzadko udawało się ją tak zaskoczyć.

- Zauważyłam - odparła. - Miewałam już do czy­nienia z psami.

- To pies pracujący, nie domowy pupilek. Nie szuka przyjaciół.

Przez chwilę Mercy zastanawiała się, czy w jego sło­wach kryje się coś więcej niż tylko ostrzeżenie na temat charakteru psa. Doszła jednak do wniosku, że tylko jej się wydawało.

- Nie mam zamiaru mu się narzucać. - Wstała. Pies nadal na nią spoglądał, teraz jakby trochę rozbawiony. - Ale jeśli zmieni zdanie, nie będzie ci chyba przeszka­dzało, jeśli się z nim zaprzyjaźnię?

- To mało prawdopodobne - odrzekł krótko, a Mercy znów się zastanawiała, czy mówi o sobie, czy o psie.

Stłumiła westchnienie. Nie pamiętała, żeby w prze­szłości był taki oschły.

- Ma jakieś imię? - zapytała. - A może to po prostu Pies?

Ku jej zdziwieniu Grant poczerwieniał.

- No... przez jakiś czas rzeczywiście nazywaliśmy go po prostu Pies, ale potem sam nam pokazał, na jakie imię zasługuje.

Mercy uśmiechnęła się.

- A więc na jakie imię zasłużył? Widząc, że nie uznała jego odpowiedzi za idiotyczną.

Grant odprężył się.

- Ryzykant.

Mercy zerknęła na psa, który siedział nieruchomo, ca­ły czas w tym samym miejscu.

- A dlaczego?

- Kiedy nie pracuje, to nie chce mu się nawet łapą ruszyć. Ale kiedy zabiera się do roboty... to wystarczy za pięciu pomocników. Nic go nie powstrzyma. Przepę­dza bydło gdzie sobie tylko zażyczysz, niczym marszałek dowodzący armią. Widziałem, jak pędził niewielkie stado przez ponad pół kilometra, nie dotykając ziemi.

- Jak to? - zdziwiła się Mercy.

- Skakał po grzbietach zwierząt, z jednego na drugi. Ryzykuje życie, ale ani na chwilę nie ustaje.

Spojrzała na psa, który nie mógł ważyć więcej niż dwadzieścia kilogramów.

- Już rozumiem, skąd u niego takie pełne wyższości spojrzenie. Zapracował sobie na szacunek.

- Owszem. - W jego głosie słychać było zadowole­nie. Mercy poczuła, że nie może spojrzeć mu w oczy. Patrzyła na psa, dopóki Grant znów się nie odezwał: - Pomyślałem sobie, że zechcesz rozejrzeć się po ranczu, zobaczyć co gdzie jest.

Dopiero teraz na niego spojrzała i zastanawiała się, dla­czego przed chwilą nie mogła. Nie było w nim nic groźnego, no może oprócz imponującego wzrostu i mięśni, ale do tego była przyzwyczajona. Podczas służby w policji nieraz dawała sobie radę z potężniejszymi mężczyznami.

- Chętnie się rozejrzę. Nie będę musiała później za­wracać ci głowy. - Zerknęła na niego z ukosa. Nie wie­działa, co powiedziała mu Kristina i nie chciała zdradzać mu więcej szczegółów niż to konieczne. - Obiecuję, że nie zostanę tu zbyt długo. Kiedy tylko... mnie wezwą, wskoczę do samolotu i zniknę.

Spoglądał na nią przez chwilę.

- Nie chciałem sugerować, że będziesz mi przeszka­dzać.

- Ależ będę ci przeszkadzać - oznajmiła, wzruszając ramionami. - Nie mieszkam tu, nic nie wiem o życiu na ranczu, choćbym nie wiem jak się starała, zawsze będę trochę wchodzić w drogę. Postaram się tylko robić to jak najrzadziej.

Zdziwiony uniósł brwi.

- Rzeczywiście się zmieniłaś. Roześmiała się i zaraz zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od śmierci Nicka śmieje się szczerze. Na myśl o Nicku ból znów wrócił, ale opanowała się.

- Chodzi ci o to, że w dzieciństwie nigdy się nie za­stanawiałam, czy komuś przeszkadzam? - zapytała lekko.

Uśmiechnął się, jakby jej radość sprawiła mu przyje­mność.

- Coś w tym rodzaju.

- Tylko przy tobie się tak zachowywałam. Zwłaszcza kiedy widziałam, że cię to denerwuje.

- Nawet wtedy podejrzewałem, że robisz mi to na złość.

- Gdybyś naprawdę nie zwracał na mnie uwagi, pew­nie dałabym ci spokój.

- I dopiero teraz mi to mówisz? - zapytał z udawa­nym oburzeniem.

Tym razem roześmiali się oboje i Mercy poczuła, że ból, który nosiła w sercu od chwili, gdy Nick skonał w jej ramionach, trochę zelżał.

Chwyciła kożuszek i włożyła go, schodząc za Gran­tem na dół. Dom był piętrowy, rozległy, ze spadzistym dachem. Trzy sypialnie na poddaszu były dobrze ocie­plone i ogrzewane piecami na drewno, do których Grant miał największe zaufanie.

- Mamy również ogrzewanie gazowe - wyjaś­nił, kiedy mijali wielki bojler - ale staram się zbyt czę­sto go nie używać. Tylko do gotowania i ogrzewania wody.

- Ciepła woda? - spytała żartobliwie. - A Kristina mi mówiła, że macie tu spartańskie warunki.

Spojrzał na nią przeciągle, jakby nie mógł zdecydo­wać, czy mówi serio. Odgadła, że miał ją za rozpiesz­czoną miejską damę. Nawet się nie starała wyprowadzić go z błędu. Takich rzeczy nie udowadnia się słowami, tylko czynami. Nie będzie wchodziła mu w drogę i sama o siebie zadba.

- Lubię ciepłe prysznice - oznajmił krótko.

Mercy milczała, ponieważ w wyobraźni ujrzała zu­pełnie nieoczekiwany obraz. Myśl o nagim Grancie pod prysznicem przyprawiała ją o szybsze bicie serca.

- W zimie wszyscy pilnują, żeby ogień nie zgasł - mówił dalej, wskazując duży piec w rogu. - Gdyby zgasł, dom bardzo szybko by się wychłodził.

Mercy otrząsnęła się z rozmarzenia.

- Wyobrażam to sobie - powiedziała. Pod ścianą spo­strzegła niewielki stos drewna opałowego. - Gdzie trzy­macie zapas?

Wskazał ruchem głowy na zamknięte drzwi nieopodal pieca.

- W przybudówce. W domu jest zwykle zapas wystarczający na tydzień. Tyle zwykle trwają najdłuższe śnieżyce.

Skinęła głową. Jeśli oczekiwał, że taka wiadomość ją przestraszy, to gorzko się rozczarował. Owszem, miesz­kała w mieście, ale przecież w Minneapolis również zda­rzały się bardzo srogie zimy.

- Chipper to chyba miły dzieciak - powiedziała, wy­chodząc za Grantem na dwór.

- Właśnie. Miły, ale to jeszcze dzieciak. Niedawno skończył szkołę średnią. To jego pierwsza praca.

Czyżby usłyszała w tonie jego głosu ostrzeżenie? A może znów doszukiwała się w nich podtekstów, któ­rych tam nie było? Nie mogła nie zauważyć, jakie wra­żenie zrobiła na chłopaku. Przez całą drogę na ranczo jąkał się i czerwienił. Czyżby Grant podejrzewał, że ma ochotę zabawić się uczuciami naiwnego dzieciaka? Nagle uderzyła ją ironia tej sytuacji.

- Boże, czy ja wyglądałam tak samo? - zapytała z ironicznym uśmiechem. - Gapiłam się na ciebie jak sroka w gnat i czerwieniłam co pięć minut?

Grant zatrzymał się i spojrzał na nią przenikliwie. Po­tem uśmiechnął się z wolna.

- Owszem, czasami tak wyglądałaś - przyznał.

- Przepraszam.

- Nie ma za co. Pochlebiało mi to, choć czasami wprawiało w zakłopotanie.

- Nie chciałam stawiać cię w niezręcznej sytuacji. Obiecuję ci, że to się już nie powtórzy - dodała poważnie.

Jego usta zadrgały.

- Szkoda. Teraz może bardziej bym to docenił. Odwrócił się na pięcie i poszedł dalej, zanim zdążyła odpowiedzieć. A więc Grant McClure nie stracił poczucia humoru. No bo przecież to musiał być żart.

Podbiegła kilka kroków, by się z nim zrównać. Nie zwolnił, żeby nie musiała wydłużać kroków. Powiedziała sobie, że dzięki temu nie straci formy i wyjdzie jej to na dobre.

- Więc Chipper niedawno zaczął tu pracować?

- Jako stały pracownik, tak. Przedtem pracował tylko w lecie i czasami w sobotę i niedzielę, razem z matką.

Z matką?

- Aha. - Tylko tyle mogła powiedzieć.

- Rita dla nas gotuje.

Rita. Mercy wyobraziła sobie smagłą brunetkę o og­nistych oczach. Mimowolnie dokonała w myślach szyb­kich obliczeń. Chipper miał osiemnaście lat. Jeśli jego matka wyszła młodo za mąż, może mieć teraz na przykład trzydzieści sześć lat. Tylko sześć lat starsza od Granta. To mała różnica wieku, nie przeszkodziłaby w romansie.

Miała nadzieję, że ojciec Chippera to zwalisty siłacz, łatwo wpadający w gniew. Natychmiast zganiła się za ta­kie myśli. Jakie to w ogóle ma znaczenie?

- Gotuje tylko w weekendy? - zapytała lekkim to­nem.

- Tak, ale za to dużo. Wystarcza na cały tydzień. Za­mrażamy zapasy. Nauczyła też nas, jak przygotować pro­stsze potrawy, żebyśmy mogli przetrwać w zimie, kiedy zabraknie nam zapasów.

- Dobry pomysł - stwierdziła Mercy.

- Gotowanie na zapas czy przeszkolenie kilku z nas?

- I to, i to - odrzekła ze śmiechem. - Ja nie jestem zbyt dobrą kucharką. Kristina może zaświadczyć.

- Już to zrobiła. Powiedziała, że jeśli się spodziewam po tobie pracy w kuchni tylko dlatego, że jesteś kobietą, to mocno się zawiodę.

- Ufff... - Mercy westchnęła z przesadą. - Dobrze, że to sobie wyjaśniliśmy.

- Jej ostrzeżenie niewątpliwie uchroniło mnie przed strasznym losem.

- Niewątpliwie - zgodziła się Mercy z wymuszoną powagą. - Ale za to świetnie zmywam naczynia. Może ten talent mi się tu na coś przyda?

- Porozmawiaj z chłopakami. Zwykle ciągną zapałki.

- Oni? A ty nie?

- Bycie szefem ma swoje dobre strony - oznajmił z szerokim uśmiechem.

Nagle rozległo się donośne rżenie i Mercy gwałtownie odwróciła głowę. W obszernej zagrodzie, nieopodal wię­kszej z dwóch stodół, stał imponujący rumak bardzo ory­ginalnej maści. Przednia połowa ciała była połyskliwie czarna, tylna natomiast biała, upstrzona czarnymi łatkami różnej wielkości.

Mercy przypomniała sobie coś z dawnej przeszłości. Kiedy jako nastolatka durzyła się w Grancie, chciała wiedzieć jak najwięcej o wszystkim, czym on się intereso­wał. Dlatego też przeczytała wiele książek o koniach i chociaż w zasadzie nigdy przedtem nawet nie zbliżyła się do tego zwierzęcia w naturze, wiele wiadomości zo­stało jej w głowie. Między innymi zapamiętała zdjęcie podobnego konia, tylko w brązowe łaty, a nie w czarne.

- Czy to appaloosa? - zapytała niepewnie, podcho­dząc do ogrodzenia.

- Tak - potwierdził Grant, trochę zaskoczony.

- Widziałam kiedyś zdjęcie takiego konia. - Nie za­mierzała przyznawać się, jak do tego doszło. - Ale tam­ten był brązowo - biały.

- Mogą być najróżniejszej maści. Na przykład nie­które są prawie całkiem białe, z małymi łatkami. Mam tu taką klacz. Nosi jego źrebię. - Ruchem głowy wskazał na konia w zagrodzie.

Zatrzymała się i spojrzała na górującego nad nią ko­nia. Nie bała się go, zwłaszcza że przekrzywił głowę i przyglądał jej się z życzliwym zainteresowaniem.

- Jaki piękny. - Ogier parsknął radośnie, jakby zro­zumiał jej słowa, a Mercy roześmiała się.

- To w prostej linii potomek Wodza, który jakieś trzy­dzieści, czterdzieści lat temu był najlepszym ogierem w stanie Teksas. Ale niech cię nie zmyli jego szlachetne pochodzenie. To zwykły pajac - wyjaśnił trzeźwo Grant.

- Rzeczywiście. Przez tę łatkę wygląda trochę jak cyr­kowy klaun.

To była prawda. Koń miał nad okiem pojedynczą białą łatkę, która nadawała mu komiczny wygląd.

- Uważaj - ostrzegł Grant, kiedy przechyliła się przez ogrodzenie. - Może wygląda jak klaun, ale to ogier, a za­chowanie ogiera jest nieprzewidywalne. Cofnęła się o pół kroku.

- Chcesz powiedzieć, że może ugryźć albo kopnąć?

- No... nie. Jeszcze mu się nie zdarzyło.

- Aha. Masz go od niedawna, tak?

- Ponad półtora roku. Zamrugała oczami.

- I przez ten czas nikogo nie ugryzł ani nie kopnął, a ty się nadal martwisz?

Skruszony Grant spuścił wzrok.

- Nie martwię się, tylko... trochę mnie to zastanawia. Nie spotkałem ogiera, który by nie miał żadnego brzyd­kiego zwyczaju.

- A ten nie ma?

- Nie. Z wyjątkiem tego, że strąca mi z głowy ka­pelusz, kiedy do niego podejdę - odparł. Mercy prych­nęła rozbawiona, a koń parsknął cicho, jakby chciał jej zawtórować albo zwrócić na siebie uwagę. Grant wzru­szył ramionami. - Pewnie jesteś bezpieczna. On napra­wdę jest bardzo dobrze wychowany. Tylko nie wykonuj żadnych nagłych ruchów, żeby go nie wystraszyć, i nie dotykaj go, dopóki sam cię do tego nie zachęci.

Grant nie wyjaśnił, jak taka zachęta miałaby wyglą­dać, więc Mercy doszła do wniosku, że wyczuje ją, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Znów podeszła do ogro­dzenia, a koń nachylił się nad nią i wciągnął nosem po­wietrze. Jego oddech wzburzył jej włosy. Nagle poczuła, że delikatnie dotknął chrapami jej końskiego ogona, za­rżał lekko, odsunął się i spojrzał na nią, jakby na coś czekał. Nie poruszyła się, a on jeszcze raz powtórzył cały manewr. Czyżby to była ta zachęta, o której wspomniał Grant?

Zerknęła na niego i zobaczyła, że przygląda się uważ­nie całej scenie, ale z jego twarzy nie potrafiła nic wy­czytać. Czyżby to był jakiś sprawdzian? A jeśli nie zda egzaminu, to zabroni jej wychodzić z domu do końca pobytu na ranczu?

To już chyba paranoja, zganiła się w duchu.

Z uśmiechem wyciągnęła powoli rękę i poklepała ko­nia po czarnej szyi. Zwierzę znów zarżało i Mercy uznała to za oznakę zadowolenia. Nie wiedziała tylko, czy koń ucieszył się z pieszczoty czy z tego, że wreszcie zrozu­miała jego niemą prośbę.

- Ma jakieś imię? - zapytała, podziwiając mocne mięśnie i połyskliwą skórę.

- Nazywam go Joker.

- Wiem nawet, dlaczego - odparła ze śmiechem, któ­ry przychodził jej coraz łatwiej. - Ale czy to jego pra­wdziwe imię?

- Jest zarejestrowany jako Płomień Fortune. Oczy Mercy rozszerzyły się.

- Fortune? Tak jak nazwisko tej rodziny? Grant skinął głową.

- Kate zostawiła mi go w spadku.

- Babka Kristiny? Ta, która zginęła w katastrofie sa­molotowej?

Znów skinął głową. Na jego twarzy pojawił się wyraz namysłu połączonego ze zdziwieniem.

- On jest wart... pewnie więcej niż to całe ranczo - stwierdził. - Nie mam pojęcia, dlaczego tak zadecy­dowała.

A więc dlatego miał przed chwilą taką niepewną minę. Nie wiedział, dlaczego Kate zapisała mu takie piękne zwierzę. Nadal zadziwiał go fakt, że jest właścicielem Jokera. Mercy spojrzała mu prosto w oczy.

- Twoja matka wyszła za mąż za syna Kate, zgadza się? Jesteś więc pasierbem jej syna. Można powiedzieć, że jej wnukiem.

- Może to jest jakieś wyjaśnienie - odparł z powąt­piewaniem. - Ale wydawało mi się, że niewiele dla niej znaczę. Nie noszę nazwiska Fortune, nie należę do ro­dziny. Oczywiście, wszyscy członkowie klanu byli za­wsze dla mnie... bardzo mili. Mama od dwudziestu pięciu lat jest żoną Nate'a, ale ja po prostu do nich nie pasuję.

- Najwyraźniej Kate była innego zdania, jeśli zosta­wiła ci tak cenne zwierzę.

Potrząsnął głową.

- Nadal tego nie rozumiem. Swoje ranczo zapisała mojemu przyrodniemu bratu, Kyle'owi, a Joker również powinien przypaść mu w udziale. Gdyby Kyle lepiej znał się na hodowli zwierząt, na pewno nie zgodziłby się oddać Jokera. Powinien był o niego walczyć.

- Skoro nie zna się na zwierzętach, to pewnie koń niewiele go obchodził.

- Próbowałem mu wytłumaczyć, jaką taki koń ma wartość i że Kate nie powinna mi go zostawiać.

- Chciałeś oddać to, co zapisała ci Kate, bo uważałeś, że ci się to nie należy?

Mercy poczuła dziwny ucisk w piersi. Przypomniała sobie, że Grant, jako siedemnastolatek, zamiast się cie­szyć, ubolewał nad swoim zwycięstwem w szkolnych za­wodach pływackich, ponieważ najsilniejszy zawodnik drużyny przeciwnej zachorował i wycofał się ze współ­zawodnictwa. Grant twierdził wtedy, że jego zwycięstwo nic nie znaczy, bo nie zmierzył się z najlepszym. Uznała to za bardzo szlachetną postawę. Teraz stwierdziła, że Grant nic nie stracił ze swojej bezkompromisowej ucz­ciwości.

- Od półtora roku staram się to zrozumieć. Jeśli jego potomstwo będzie chociaż w połowie takie jak on, to ran­czo zacznie przynosić wielkie dochody. Ale dlaczego to zrobiła? Często widuję Nate'a, ale Kate spotkałem tylko kilka razy.

- Może zrobiłeś na niej dobre wrażenie.

Poruszył się niespokojnie, jakby chciał ukryć skrępo­wanie. Wsunął ręce do kieszeni dżinsów, a Mercy nie mogła nie zauważyć, jak dobrze te spodnie na nim wy­glądają.

- Może - powiedział bez przekonania.

- Widzę, że nie jesteś z tej historii zbyt zadowolony.

- Nie nazywam się Fortune - powtórzył z uporem. - Moja matka wyszła za członka tej rodziny, ale ja nie potrafiłbym tak żyć jak oni. Nie wiem, jak moja matka to znosi.

- Ja też nie wiem - szczerze wyznała Mercy. - Cza­sami patrzę na Kristinę i bardzo jej zazdroszczę bogactwa i pozycji, ale przeważnie cieszę się, że nie jestem na jej miejscu.

Oczy Granta lekko się rozszerzyły. Potem uśmiechnął się przyjaźnie, tak jak w dawnych latach, kiedy zdarzało mu się rozmawiać z nie odstępującą go na krok dwuna­stolatką. Nawet jeśli denerwowało go jej towarzystwo, nigdy nie zachowywał się wobec niej złośliwie ani okrut­nie. Zresztą Barbara Fortune nie tolerowałaby u syna ta­kiego zachowania. Mercy nigdy nie spotkała tak ciepłej i dobrej osoby jak matka Kristiny i Granta. Była zupełnie inna niż Sheila, pierwsza żona Nate'a, chciwa manipulantka, która nigdy nie pogodziła się z utratą pozycji, jaką zapewniało jej dawne małżeństwo.

- Ja myślę podobnie - zapewnił Grant. - Klan Fortune'ów to amerykański odpowiednik rodziny kró­lewskiej, ale nie chciałbym mieć takich problemów jak oni.

- Takie wielkie pieniądze potrafią zrobić z właścicie­lami bardzo dziwne rzeczy - zauważyła Mercy.

- I z ludźmi, którzy ich otaczają.

Mercy przypomniała sobie noc, kiedy Kristina, zała­mana po śmierci babki, podzieliła się z nią długą, po­gmatwaną i dramatyczną historią swojej rodziny.

- Tak - rzekła cicho Mercy. - Kate Fortune musiała bardzo cierpieć, kiedy porwano jej dziecko.

- Matka mi mówiła, że Kate nigdy nie uwierzyła w śmierć swojego dziecka. Nigdy nie straciła nadziei, po­nieważ nie odnaleziono ciała.

Mercy przebiegł dreszcz.

- Jakie to straszne. Kristina twierdzi, że jej ciotka, Rebeka, jest równie uparta jak babka. Uważa, że śmierć Kate to nie był nieszczęśliwy wypadek.

Grant skrzywił się lekko.

- Właśnie o to mi chodzi. Członkom tej rodziny takie myślenie przychodzi bardzo łatwo.

- I nic dziwnego. Im się stale coś przydarza. Pomyśl tylko o sprawie Moniki Malone...

Mercy urwała, zdając sobie sprawę, że to bolesny te­mat. Co prawda Grant podkreślał, że nie należy do tej rodziny, ale...

- Masz na myśli Jake'a? - zapytał, patrząc na nią.

- Przepraszam. Niepotrzebnie o tym wspomniałam.

- We wszystkich gazetach o tym piszą. Niby dlacze­go miałabyś o tym nie mówić?

- Bo sprawa Jake'a w pewien sposób dotyczy rów­nież ciebie.

Wzruszył ramionami.

- Jestem z nim skoligacony, ale to nie znaczy, że mam o nim fałszywe wyobrażenie. Zawsze mi się wy­dawało, że nie pokazuje swojego prawdziwego oblicza. Dowodzi rodem Fortune'ów, ale tak naprawdę oni go chy­ba nie znają.

- Onieśmiela mnie jego arystokratyczny wygląd - przyznała Mercy. - Może ty lepiej dostrzegasz jego cechy charakteru, bo spoglądasz na niego z pewnego dystansu.

Spojrzał na nią z namysłem.

- Jesteś policjantką. Co myślisz na temat tej sprawy?

- Wiem o niej za mało, żeby sobie wyrobić jakiś po­gląd. Niewiele informacji przecieka do prasy. Nawet nie słyszałam plotek na ten temat. Zdaje się, że milczenie można kupić za pieniądze.

- Nie dziwi mnie to.

- A zaskoczyło cię, że Jake został oskarżony?

- Sądząc po dowodach, które znaleziono? Nie. Mimo wszystko trudno mi jednak w to uwierzyć.

- To naturalne. Nikt nie chce wierzyć, że do takiego czynu był zdolny ktoś znajomy, ktoś z rodziny, choćby mało spowinowacony.

- Sam już nie wiem - odparł beznamiętnie. - Można też powiedzieć, że takie zdarzenia nie są w tej rodzinie rzadkością.

Mercy nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale w duchu zgadzała się, że trudno było uwierzyć w winę Jake'a For­tunek. Czy to możliwe, by przystojny, dobrze wycho­wany, spokojny i opanowany Jake zamordował słynną gwiazdę kina?

Wiedziała jednak, że każda rodzina, zwłaszcza tak po­tężna i wpływowa, skrywa jakieś tajemnice.

ROZDZIAŁ TRZECI

- No nie! - krzyknęła zaskoczona Mercy, a Grant nie mógł powstrzymać śmiechu. Joker znów potargał staran­nie związane włosy Mercy. Cofnęła się i spojrzała na nie­go z oburzeniem. - - Muszę zmienić ten jabłkowy szam­pon na inny - wymamrotała.

- To chyba nie tylko o to chodzi. - Grant nadal się uśmiechał. - Czasami daję mu jabłka, ale wcale na nie tak nie reaguje.

Była to prawda. W ciągu minionego tygodnia Mercy stała się ulubienicą Jokera. Na jej widok głośno rżał, ob­rażał się, jeśli nie zwracała na niego uwagi, i głośno pro­testował, kiedy zbyt długo okazywała zainteresowanie in­nym koniom.

- Po prostu jestem dla niego kimś nowym - stwierdziła. - W dodatku moje włosy pachną jak jego przysmak.

- Jesteś dla niego zjawiskiem. Niewiele kobiet poja­wia się na ranczu, a nawet jeśli się pojawią, to trzymają się od Jokera z daleka.

- A więc lubi płeć przeciwną, tak?

- To należy do jego obowiązków. W końcu jest ogie­rem - zauważył Grant, jednocześnie się zastanawiając, czy to przyziemne wyjaśnienie nie wprawi Mercy w za­kłopotanie.

Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i Grant zrozumiał, że tak samo jak dwanaście lat przedtem, niełatwo jest ją zawstydzić.

- Masz rację. Może powinieneś znaleźć mu stałą part­nerkę?

- Ma ich wiele, w każdym sezonie rozrodczym - od­parł.

- Większość samców pozazdrościłaby mu takich obo­wiązków.

Uniósł brwi i spojrzał na nią badawczo. Czyżby usły­szał gorycz w jej głosie? A nawet oskarżenie? Nigdy nie brał na siebie domniemanych win całej męskiej populacji i teraz też nie zamierzał tego robić.

- Być może - odrzekł. - Ale inni bardzo by mu współczuli, że tak dał się omotać miastowej pannie.

Zmarszczyła czoło i na jej twarzy Grant zauważył wy­raz, który zapewne przed chwilą malował się na jego własnej. Najwyraźniej zastanawiała się, czy ją o coś oskarża. Nie miał takiego zamiaru. Wygasła w nim daw­na złość na eleganckie kobiety z wielkich miast i ich gierki.

- A czy to źle? - spytała.

- Powiedzmy, że miejsce takich panien jest w mieście. Uniosła brwi.

- Rozumiem. A twoja matka? Jej miejsce też jest w mieście?

Strzał był celny, Grant skrzywił się boleśnie. W prze­szłości Mercy nigdy nie unikała konfrontacji i wyraźnie nic się pod tym względem nie zmieniło. Przecież była policjantką.

- Uważa, że jej miejsce jest u boku Nate'a. Wydaje się zadowolona ze swojego życia, a tylko to się liczy.

- Ale wolałbyś, żeby była szczęśliwa tutaj. Pożałował, że rozpoczął ten temat.

- Nie ma znaczenia, co bym wolał. Chociaż urodziła się w Wyoming, czuła się tutaj... odizolowana. Na ranczu nie miała towarzystwa kobiet, najbliżsi sąsiedzi mieszkają kilka kilometrów stąd, a Clear Springs jest jeszcze dalej.

- Chyba to rozumiem - stwierdziła Mercy łagodniej­szym tonem. - Twoja matka to towarzyska, otwarta ko­bieta. Musiała się tu czuć bardzo samotna.

- Tak.

- Ale pewnie bardzo cierpiała, kiedy cię tu zostawiła, przenosząc się do Minneapolis. Wiem, jak bardzo cię ko­cha. Rodzina to dla niej wszystko.

- Nie zostawiła mnie. Sam postanowiłem zostać. Spojrzała na niego wzrokiem, którego nie potrafił roz­szyfrować.

- Wiem. Powiedziała mi, że nawet jako czteroletnie dziecko byłeś upartym kowbojem.

Cofnął się trochę i zmarszczył brwi.

- Moja matka ci tak powiedziała?

- Mówiła mi, że kiedy wyszła za Nate'a, zapytała cię, czy nie zamieszkałbyś z nimi. A ty kopnąłeś Nate'a w kostkę i uciekłeś.

Grant poczuł, że się czerwieni.

- Moja matka ma za długi język.

- Jesteś zły, bo to powiedziała, a może dlatego, że powiedziała to akurat mnie?

- Z obu tych powodów - mruknął. Nagle coś przyszło mu do głowy i spojrzał na Mercy badawczo. - A właściwie kiedy odbyła się ta rozmowa?

- O ile pamiętam, tuż przed świętami. Pomagałam Kristinie ubierać choinkę.

Przed świętami? Prawie rok temu? Dlaczego Mercy rozmawiała o nim z jego matką? Uderzyła go jeszcze jedna myśl. Ostatnie święta spędził z rodziną, ale nikt nawet nie wspomniał wtedy o Mercy. Pamiętał to dobrze. Zresztą gdyby odwiedziła jego rodzinę, matka z pewno­ścią by mu o tym opowiedziała; bardzo się starała, by Grant poczuł przynależność do klanu Fortune'ów, a jed­nym z przejawów tych starań było powiadamianie go o wszystkich ruchach członków rodziny i ich najbliższe­go otoczenia, do którego należała również Mercy - jako przyjaciółka Kristiny.

- Odwiedziłem mamę w ostatnie święta. Spędziłem w Minneapolis cały tydzień, ale ciebie nie widziałem...

Nagle przyszło mu do głowy, że wyjechała wtedy gdzieś ze swoim kolegą z pracy, który pewnie był jej towarzyszem życia. Natychmiast pożałował swoich słów. Mercy jednak wcale nie wydawała się urażona ani za­smucona. Uśmiechnęła się do niego szeroko.

- Chodziło mi o święta sprzed dwunastu lat. Gwałtownie zamrugał oczami.

- Aha - wyjąkał i dodał, marszcząc czoło: - Udało ci się mnie nabrać, co?

- Tak. Dałeś się nabrać jak dziecko. Poklepała Jokera po szyi, pogładziła po aksamitnych nozdrzach, a ogier zarżał cicho i westchnął z wyraźną przyjemnością. Grant znów musiał się roześmiać.

Zastanawiał się, jak to możliwe, że taka delikatna i krucha istota jest policjantką. Zauważył już jednak, że ma poczucie humoru, a refleksem i bystrością nadrabia drobną posturę i brak siły fizycznej. Jej silną stroną były nie mięśnie, ale spryt i inteligencja.

- Jakiś ty piękny, mój przystojniaczku - rzekła do ko­nia pieszczotliwie. Widać było, że uległa jego urokowi. - Dobrze o tym wiesz, prawda? Bardzo jesteś z siebie zadowolony, co? - Joker prychnął i wyciągnął szyję, do­magając się kolejnych pieszczot. Grant patrzył na jej drobne dłonie, gładzące czarną skórę zwierzęcia, i poczuł dziwny ucisk w podbrzuszu. - Przez ciebie nawet taka „miastowa dziewczyna” jak ja ma ochotę nauczyć się jeździć konno.

Spojrzał na nią czujnie. Czyżby specjalnie powtórzyła określenie, którego przed chwilą użył, by mu dopiec? Mercy nadal gładziła uszczęśliwione zwierzę, nawet nie patrząc w stronę Granta, a on po raz pierwszy w życiu poczuł, że jest zazdrosny o konia. I wcale mu się to nie spodobało.

- Dziękuję, że naprawiłeś te wodze, Chipper. Chłopak miał zdziwioną minę.

- To nie ja, panie McClure. Nie miałem czasu. Naj­pierw szukaliśmy zagubionego źrebaka, a potem musia­łem naprawić ogrodzenie.

Źrebak, jeden z pierwszych potomków Jokera urodzo­nych na ranczu MCC, uciekł z małej zagrody przy stajni dla klaczy zarodowych, przeskakując przez ogrodzenie, którego górna żerdź się załamała. Jak na roczne źrebię, był to wyczyn godny podziwu. Może miał zadatki na mistrza skoków przez przeszkody.

Usłyszawszy wyjaśnienie Chippera, Grant zmarszczył czoło.

- To kiedy uporządkowałeś składzik z narzędziami?

- Eee... Na to też nie miałem czasu. Wróciliśmy z Charliem bardzo późno. Zajrzałem jeszcze do tej tarantowatej klaczy. Wie pan, do tej, która tak dziwnie się zachowuje...

Grant uniósł rękę.

- Nie denerwuj się. Wcale cię nie krytykuję. Spodzie­wałem się, że szukanie źrebaka zabierze ci dużo czasu. Ale jeśli to nie ty tam posprzątałeś, to kto?

- Pewnie ten sam skrzat, który wczoraj zamiast mnie przyniósł do domu drewno na opał.

Grant zerknął przez ramię i zobaczył starego Walta Mastersa, który pracował tu od kilkudziesięciu lat i wi­dział, jak z małego gospodarstwa, prowadzonego przez ojca Granta, Hanka McClure, powoli zmienia się w cał­kiem nieźle prosperujące ranczo. To on zasugerował, żeby rozpocząć hodowlę koni rasowych, ponieważ ceny wo­łowiny nie były zbyt wysokie, a rynek zbytu chwiejny. Z początku Grant miał wątpliwości, potem jednak nabrał zapału i hodowla koni stała się jego ulubionym zajęciem, a po przybyciu Jokera zaczęła przynosić coraz większe zyski.

- Nie wspomnę już nawet - ciągnął Walt - że ten skrzat przyniósł drewno do baraku, gdzie mieszkamy my, biedni, wykorzystywani kowboje.

Grant prychnął i zamachnął się na Walta kapeluszem.

- Wykorzystywani, akurat! - zawołał. - Pokaż mi drugie takie ranczo, gdzie pracownicy mają w baraku własny stół do bilarda i wannę z masażem wodnym, dla ulżenia obolałym mięśniom.

Walt uśmiechnął się.

- Twój ojciec pewnie jeszcze teraz przewraca się w grobie z powodu tej wanny.

- Pewnie tak - odparł pogodnie Grant.

Był dumy, że głos mu nie zadrżał. Dużo czasu upły­nęło, zanim zdołał się pogodzić z przedwczesną śmiercią ojca i rozmawiać o niej bez emocji. Bardzo długo nie potrafił o niej mówić wcale. Ale teraz pogodne, życzliwe docinki Walta nie sprawiały mu najmniejszej przykrości. Wiedział, że wieloletni pracownik kochał Hanka McClure'a jak brata.

Nie chciał jednak dłużej ciągnąć tego tematu, więc zakończył rozmowę i wyszedł ze stajni.

A więc jakiś skrzat przyniósł drewno na opał i zrobił porządki w składziku na narzędzia. Bez wątpienia ten sam skrzat nie wiadomo kiedy naprawił rozdartą zasłonę w saloniku, zszywając ją starannym, drobnym ściegiem. Krawieckie umiejętności Granta zaczynały się i kończyły na przyszywaniu guzików.

Wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. W powie­trzu czuć było nadchodzącą zimę i Grant przewidywał, że już niedługo - za tydzień lub dwa - Wyoming jeszcze raz pokryje się grubą warstwą śniegu.

Zrobił kilka kroków i zatrzymał się jak wryty. Pociąg­nął nosem, czując wokół jakiś znajomy zapach, którego pochodzenia jednak nie umiał określić. Po chwili już wiedział. Nie był to jeden zapach, ale dwa, i to bardzo chara­kterystyczne: słodkawa woń płynu do czyszczenia broni oraz, choć wydawało się to niemożliwe, zapach pieczo­nego chleba.

Zapach chleba obudził w nim ciekawość i głód, ale woń płynu do czyszczenia broni zaniepokoiła go. Naj­pierw poszedł więc tam, skąd dochodziła owa woń, czyli w stronę wyłożonego boazerią gabinetu, gdzie mieściła się kolekcja broni ojca oraz jego własna strzelba i dwa karabiny do polowania. Charakterystyczna woń stawała się coraz silniejsza, chociaż żołądek Granta najwyraźniej wolał apetyczny zapach chleba.

W gabinecie siedziała Mercy, a przed nią na stole, obok gabloty na broń, leżał rozłożony remington 306. Zamierzał wyczyścić go wieczorem, ponieważ używał go poprzedniego dnia, kiedy w górach wytropił sarnę ze zła­maną nogą. Musiał ją zastrzelić, by skrócić jej cierpienie. Odnalezienie rannego zwierzęcia trwało dość długo, ale szukał jej wytrwale, bo nie mógł znieść myśli, że wiel­kooka łania musiałaby znosić ból jeszcze przez wiele go­dzin, zanim nieuchronnie padłaby ofiarą jakiegoś drapież­nika. Grant rzadko ingerował w naturalny bieg zdarzeń, ale w spojrzeniu cierpiącego zwierzęcia dostrzegł prośbę o pomoc i nie mógł pozostać na nią obojętny.

Zatrzymał się w drzwiach i patrzył, jak Mercy wpraw­nie czyści broń. Od razu było widać, że ta kobieta umie obchodzić się z bronią, chociaż pewnie częściej miała do czynienia z innym kalibrem, używanym do poskra­miania najgroźniejszych drapieżników świata, tych dwu­nożnych.

Znów uderzyła go dysproporcja między drobną bu­dową Mercy i wykonywanym przez nią zawodem. Spró­bował ją sobie wyobrazić, jak obezwładnia jakiegoś sil­nego, agresywnego pijaka albo opornego rabusia czy wła­mywacza. Przypomniał sobie, jak zauroczyła Jokera i do­szedł do wniosku, że w pracy zapewne również posługuje się raczej urokiem osobistym i inteligencją, a nie brutalną siłą i przemocą.

Mercy tymczasem zakończyła pracę i odłożyła przy­bory. Grant wszedł do gabinetu.

- Chcesz sprawdzić efekt? - zapytała, nie oglądając się. Zrozumiał, że od samego początku zdawała sobie sprawę z jego obecności.

- Nie. To jasne, że znasz się na broni.

- Dziękuję. - Wskazała na uchwyt na ścianie obok gabloty. - Tam jest miejsce tego remingtona?

- Owszem. Mercy nie ruszyła się.

- W takim razie ty musisz go tam położyć. Żeby do­sięgnąć tej półki, musiałabym stanąć na kanapie.

Przedtem nigdy nie przyszło mu do głowy, że uchwyt może być dla kogoś zawieszony zbyt wysoko. Jego ojciec był wyższy od niego, matka miała metr siedemdziesiąt wzrostu. Znów z podziwem pomyślał o tym, że Mercy osiągnęła tak wiele, będąc tak drobnej budowy. Właśnie kładł broń na miejsce, kiedy żołądek głośno przypomniał mu o drugim zapachu. Trochę zawstydzony zerknął na Mercy. Uśmiechała się od ucha do ucha.

- Aż cieknie ślinka, co?

- Myślałem, że nie umiesz gotować.

- Bo nie umiem. Ale piekę doskonale. Nie masz nic przeciwko temu, że wtargnęłam do twojej kuchni?

- Ależ skąd - zapewnił. - Zwłaszcza kiedy rezultat twojej działalności tak wspaniale pachnie. Kiedy ten aro­mat się rozejdzie, na ranczu mogą wybuchnąć zamieszki.

- Upiekłam trzy bochenki. Powinno starczyć dla wszystkich.

- Zrobiłaś tyle innych rzeczy. Kiedy znalazłaś na wszystko czas?

Niczego się nie wyparła, tylko lekko wzruszyła ra­mionami.

- Miałam na to cały dzień.

- Zdawało mi się, że przyjechałaś tutaj... odzyskać formę.

Przez jej twarz przebiegł znajomy cień.

- Nie potrafię siedzieć bezczynnie - oznajmiła. - Le­piej się czuję, kiedy coś robię.

Trudno mu było się z nią spierać. Po śmierci ojca tyl­ko wytężona praca pozwalała mu jakoś przetrwać. Całymi dniami pracował ze wszystkich sił, a wieczorem padał wyczerpany na łóżko i zasypiał jak kamień. Niestety, mi­mo zmęczenia dręczyły go sny, ale przy odrobinie szczę­ścia rano już o nich nie pamiętał. W końcu zbladły, zo­stawiając po sobie tylko powracający od czasu do czasu smutek. Ich miejsce stopniowo zajęły pogodne wspo­mnienia.

Ciekawe, kiedy Mercy będzie mogła myśleć o zabi­tym przyjacielu bez cienia rozpaczy w oczach.

Kilka dni później zdarzyło się Grantowi coś, co nie przytrafiało mu się często. Miał wolny wieczór i postanowił wykorzystać go na lekturę. Musiał przyznać, że mógł sobie pozwolić na ten luksus dzięki Mercy. Z włas­nej nieprzymuszonej woli wykonała na ranczu niezliczo­ną liczbę małych napraw, które on zwykle odkładał na później i musiał się nimi zajmować wieczorami, po całym dniu wytężonej pracy przy zwierzętach i na pastwiskach. Przez to nigdy nie miał czasu na nieliczne w swoim życiu przyjemności.

Westchnął z satysfakcją i zagłębił się w wygodnym, skórzanym fotelu ojca, opierając stopy na podnóżku. Przez kilka minut po prostu siedział z książką w ręku i cieszył się perspektywą dwugodzinnej spokojnej lektu­ry. Oczy same mu się zamknęły, gdy leniwie się zasta­nawiał, co też porabia Mercy. Kiedy przyjechał do domu, flirtowała z Jokerem, ale potem już jej nie widział. Wziął prysznic, wyjątkowo długi, ponieważ przyszło mu dziś ratować cielę, które ugrzęzło w błotnistym bajorze na po­łudniowej równinie. Pod koniec całej operacji był bar­dziej ubłocony niż żałośnie ryczące zwierzę. Gdy dotarł do domu, warstwa błota na skórze zmieniła się w twardą skorupę.

Gwałtownie otworzył oczy, ze świadomością, że coś się zmieniło. W gabinecie panowały ciemności. Półprzy­tomnie pomyślał, że żarówka się przepaliła. Nagle zdał sobie sprawę, że jest czymś przykryty i dopiero po chwili rozpoznał pled zdjęty z oparcia kanapy. Wysunął spod niego rękę i zapalił lampę. W jej świetle zobaczył swoją książkę, starannie odłożoną na podręczny stolik. Zegar na biurku w drugim końcu pokoju wskazywał trzecią w nocy.

Czyżby Walt tak o niego zadbał? Nie, stary, poczciwy Walt mógł zgasić światło, może nawet odłożyć książkę na stolik, ale otulanie kocem nie było w jego stylu. Na ogół też po powrocie do swojej ciepłej, wygodnej kwatery nie zaglądał do domu.

Grant wiedział, kto najprawdopodobniej się o niego zatroszczył, tylko nie chciał przyznać przed samym sobą, że to Mercy znalazła go tu śpiącego i przykryła kocem jak dziecko. Nie chciał też przyznać, że sprawiło mu to dziwną przyjemność.

Uświadomił sobie, że w bardzo krótkim czasie polubił jej obecność na ranczu.

- Ta panna to twarda sztuka - stwierdził Walt. - O wiele twardsza, niż się wydaje.

Grant nie musiał pytać, o kogo chodzi. Nawet gdyby nie wynikało to jasno z słów Walta, na ranczu była tylko jedna „panna”.

- Nie była zbyt zadowolona, kiedy chciałem jej po­móc z tą belą siana - wtrącił Chipper raczej ponuro.

- A potrzebowała pomocy? - zapytał Walt, a Grant mógł łatwo przewidzieć odpowiedź.

- No... nie - wyjąkał Chipper ze skruszoną miną. - Wrzuciła belę na przyczepę, jakby przez całe życie nic innego nie robiła. Jest bardzo silna.

- I szybko się uczy - dodał Walt. - Zajrzałem dzisiaj do tej tarantowatej klaczy. Trochę się o nią martwię. Za­chowuje się tak niespokojnie, chociaż ma się oźrebić do­piero za półtora miesiąca.

- Ja też się o nią martwię - stwierdził Grant.

Klacz, którą nazywali po prostu Lady, była jednym z ich najcenniejszych zwierząt, a teraz w dodatku miała urodzić źrebię po Jokerze. Ich pierwszym potomkiem był źrebak, który kilka dni przedtem przeskoczył przez ogro­dzenie i Grant miał nadzieję, że drugi potomek okaże się równie udany.

- Ale co to ma wspólnego z... naszym gościem?

- Kiedy przyszedłem do stajni, zobaczyłem, że ta dziewczyna wysprzątała wszystkie boksy z jednej strony.

Grant spojrzał na niego zdziwiony.

- Wyrzuciła gnój z boksów?

- I to bardzo sprawnie.

Naprawiła uprząż. Ułożyła zapasowe drewno. Posprzą­tała w składzie na narzędzia. Wyczyściła jego broń. Upiekła chleb. A potem ładowała bele siana na przyczepę i czyściła końskie boksy.

Przypomniały mu się słowa Kristiny, że Mercy po­trzebuje wypoczynku. Jeśli to ma być wypoczynek, to Grant nie chciał nawet myśleć, jak wygląda jej dzień pra­cy. Przecież wszystko, co tu robiła, to nie była zabawa w prowadzenie gospodarstwa, tylko ciężka harówka, pro­sta, fizyczna praca, wymagająca siły i wytrzymałości. Nigdy by się tego po Mercy nie spodziewał.

Powinno go to chyba czegoś nauczyć. Nadal dręczyło go nieprzyjemne poczucie winy, że to przez jego zacho­wanie i opowieści o srogiej zimie Mercy poczuła się zo­bowiązana zapracować na swoje utrzymanie. Prawdą by­ło, że wszyscy mieli co robić w czasie cielenia się krów, przepędzania bydła czy znaczenia nowych sztuk, ale zima w dodatku była bardzo niebezpieczna dla ludzi i zwierząt. Może jednak jego słowa zabrzmiały w jej uszach zbyt groźnie.

- ...z tym zrobisz, synu? Grant zamrugał oczami i spojrzał na Walta.

- Co mówiłeś? Zamyśliłem się. Rozbawiony Walt parsknął śmiechem.

- Ostatnio często ci się to zdarza. Nie myśl tak dużo, bo to ci może zaszkodzić.

- Dobrze, dobrze - wymamrotał Grant i wyszedł ze stajni.

Znalazł Mercy w domu. Właśnie dokładała polano do pieca. Od kilku dni regularnie uzupełniała stos przygoto­wanego do spalenia drewna. Grant od niepamiętnych cza­sów obiecywał sobie, że będzie to robił, ale nadmiar zajęć bardzo mu to utrudniał. Odkąd na ranczu pojawiła się Mercy, stos drewna obok pieca stale był tej samej wiel­kości.

- Nie musisz tego robić, wiesz? - odezwał się bez żadnego wstępu, chociaż nie tak chciał zacząć rozmowę.

Mercy wyprostowała się i spojrzała na niego pytająco.

- Nie muszę dokładać do pieca? To przejaw czystego egoizmu. Nie lubię szczękać z zimna zębami, zwłaszcza w zamkniętym pomieszczeniu.

- Chodziło mi o coś innego.

Zamknęła drzwiczki do pieca, zrobione z hartowane­go szkła, i wytarła ręce o dżinsy, opinające jej zgrabne biodra i pośladki. Spojrzała Grantowi prosto w oczy. Za­czynał się już przyzwyczajać do jej śmiałego spojrzenia. Podejrzewał, że równie śmiało stawiała czoło większości spraw w życiu.

Może z wyjątkiem śmierci Nicka Corelli.

- W takim razie o co ci chodziło?

- Mówiłem ci już, że nie musisz pracować.

- A ja ci powiedziałam, że lubię mieć jakieś zajęcie.

- Dobrze. Wynajduj sobie zajęcia. Jesteś tu bardzo pomocna, ale naprawdę nie musisz przerzucać bel siana i czyścić końskich boksów.

- Wiem.

- To ciężka, brudna robota. Zostaw to chłopakom. Patrzyła na niego z namysłem.

- Aha. Czyli mogę piec chleb i szyć. To ci nie prze­szkadza?

Od samego początku rozmowy przeczuwał, że wy­nikną z niej jakieś kłopoty.

- Nie to miałem na myśli. Niezupełnie to.

- No to co? Wydaje ci się, że nie potrafię pracować?

- Byłby to z mojej strony dowód głupoty. Przecież już pokazałaś, co potrafisz. - Starał się okazać zdrowy rozsądek.

- Dlaczego więc każesz mi przestać? Wypuścił ze świstem powietrze.

- Nic ci nie każę. Ale podobno przyjechałaś tu dla wypoczynku, a nie po to, żeby się zapracowywać na śmierć.

- A nie przyszło ci do głowy, że tylko w ten sposób mogę się trochę odprężyć? - W jej głosie słychać było napięcie.

- Owszem, przyszło - odparł szczerze. - Sam do­świadczyłem czegoś podobnego. Ale ja jestem przyzwy­czajony do takiej pracy, a ty nie. I chociaż jesteś tward­sza, niż się wydaje, to i tak możesz sobie zrobić krzywdę.

Z początku wydawała się zaskoczona jego odpowie­dzią, ale już po chwili w jej oczach znów ukazały się buntownicze błyski.

- Ta gadanina w stylu macho być może zrobiłaby na mnie wrażenie, kiedy miałam dwanaście lat i świata poza tobą nie widziałam - warknęła. - Nie jestem już dziec­kiem. Nie potrzebuję opieki.

Grant cofnął się, zdziwiony i trochę rozbawiony taką żywiołową reakcją. Nie, to nie dziecko stoi przed nim i spogląda mu prosto w oczy, zadzierając głowę do góry. To pełna ognia, nieustraszona kobieta, pomyślał.

Niefortunnie dobrałem słowa, zganił się zaraz w du­chu. Wyrażenie „pełna ognia” w połączeniu z Mercy sprawiło, że jego ciało przeszedł dreszcz. Czy ten we­wnętrzny ogień, który w niej płonie, ogarnia wszystkie aspekty jej osobowości? Czy równie namiętnie reaguje w innych okolicznościach i miejscach?

Starając się stłumić ogarniające go podniecenie, pomy­ślał, że jeśli tak jest, to z tego Nicka był wielki szczęściarz.

Natychmiast zdał sobie sprawę, że nazwał szczęścia­rzem człowieka, którego niedawno zastrzelono na jakiejś brudnej, wielkomiejskiej ulicy i uświadomił sobie absur­dalność swoich wniosków.

- Dobrze - powiedział, starając się, aby jego głos brzmiał beztrosko. - Po prostu boję się, że Kristina urwie mi głowę, jak się dowie, że tak ciężko pracujesz.

Mercy bez oporu przyjęła zmianę tonu rozmowy.

- A więc o to chodzi. Boisz się młodszej siostry.

- Każdy facet przy zdrowych zmysłach boi się Kri­stiny.

- Masz rację. - Uśmiechnęła się, a po chwili wes­tchnęła. - Zawsze chciałam być taka jak ona.

Grant zmarszczył czoło.

- Słucham?

- No, wiesz. Piękna, błyskotliwa, lubiana, towarzy­ska. Ja jestem zupełnie inna.

- Nic ci nie brakuje - oznajmił szorstko. - Światu niepotrzebna kolejna taka rozpuszczona uwodzicielka jak Kristina. Ty jesteś zrównoważona, solidna i ani trochę nie rozpuszczona.

- Wielkie dzięki - rzekła Mercy, ale jej usta lekko się skrzywiły. - Takie słowa to muzyka dla uszu każdej dziewczyny.

Odwróciła się i pobiegła na górę, a on patrzył za nią zdziwiony, stojąc bez ruchu.

Ach, te kobiety, pomyślał kwaśno. Nie miał najmniej­szego pojęcia, co ją tak rozzłościło. Powinien chyba po­zwolić Jokerowi zajmować się kobietami na ranczu. Ten koń najwyraźniej zna się na tym lepiej od niego.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Mercy przeciągnęła się i znów zwinęła w kłębek, pró­bując odnaleźć nagrzane ciałem miejsce w pościeli. Na­trafiła jednak na zimne prześcieradło i otworzyła oczy. Wokół panował szary półmrok. Minęło kilka minut, za­nim postanowiła sprawdzić, która właściwie jest godzina. Od długiego czasu sypiała bardzo źle, a dzisiejsza noc upłynęła jej całkiem spokojnie i szkoda jej było całkiem wybić się ze snu.

Zegar na nocnym stoliku powiedział jej, że minęła ósma, i Mercy natychmiast rozbudziła się do końca. Od dawna nie spała tak długo. Usiadła i dla rozgrzewki roz­tarta ramiona. W pokoju panował chłód. Grant pewnie jak zwykle wyszedł z domu przed świtem, więc ogień musiał przygasnąć. Należy szybko dorzucić kilka drew do pieca, zanim całkiem zgaśnie.

Ziewnęła, włożyła dżinsy, ciemnozielony sweter i ocieplane kożuszkiem buty, w których nigdy nie marzły jej stopy. Znów ziewnęła. Nic dziwnego, że Grant zasnął w fotelu, pomyślała.

Zaskoczyła ją jedynie książka leżąca na jego piersi. Nie spodziewała się, że szorstki kowboj, silną ręką pro­wadzący wielkie ranczo, czytuje Szekspira. Zerknęła na półki za fotelem i zobaczyła tam więcej dzieł Szekspira, Moliere'a i innych klasyków, a obok nich całkiem spory wybór współczesnych technothrillerów. Przypomniało jej to, że Grant długo nie mógł zdecydować, czy chce stu­diować literaturę czy inżynierię, choć zawsze wiedział, że w końcu i tak wróci na ranczo.

Doszła do wniosku, że nie powinna się dziwić scenie, którą zobaczyła w gabinecie. Wiedziała przecież, że Grant ukończył college z wyróżnieniem. Powiedziała jej o tym Kristina, dumna z sukcesu starszego brata. Mercy pamiętała lato, kiedy Grant wyjechał na uczelnię. Miała wtedy czternaście lat. Płakała, przekonana, że nigdy już nie zobaczy swojego rycerza w srebrnej zbroi. Potem po­szła do szkoły średniej i następnego lata była już zbyt dorosła, żeby rozpamiętywać dziecinne zauroczenie star­szym kolegą.

Mimo wszystko zeszłego wieczoru przystanęła przy zniszczonym fotelu i długo patrzyła na pogrążonego we śnie Granta. Jego usta, tak skore do uśmiechu, czasem ironicznego, teraz układały się miękko, a półksiężyce cie­mnobrązowych rzęs rzucały cień na opalone policzki. Przez chwilę wolny od trosk związanych z prowadzeniem wielkiego rancza, znów wyglądał jak tamten osiemna­stoletni chłopak, gotowy iść na podbój świata.

Kiedy wyjechał, świat Mercy się nie zawalił, chociaż właśnie tego się spodziewała. Zapomniała o dziecięcym zauroczeniu i zwrócenie na siebie uwagi Granta przestało być jedynym celem w jej życiu. Tym bardziej powinna zignorować fakt, że serce zabiło jej mocniej i poczuła nagłą falę gorąca, kiedy Grant żartobliwie oświadczył, że teraz lepiej doceniłby jej starania. Za bardzo przypomi­nało to reakcję tamtego zadurzonego dzieciaka.

Jeszcze raz ziewnęła, przeciągnęła się i zeszła na dół. Nadal zaspana, poruszyła dopalające się resztki w pale­nisku, aż rozbłysły jasnym światłem. Dodała kilka ma­łych, suchych kawałków drewna do rozpałki, a kiedy za­płonęły wysokim płomieniem, włożyła dwa polana. Przez kilka minut stała przy piecu, czekając, aż ciepło rozgrzeje jej ręce.

Z roztargnieniem, nadal rozmyślając o tym, jak to mo­żliwe, że tak długo spała, podeszła do frontowego okna i odsunęła zasłonę, którą kilka dni temu tak pracowicie zszyła. Musiała szybko zmrużyć oczy.

Śnieg. W ciągu jednej nocy pokrył wszystko nie­pokalaną bielą, ścierając wszelkie inne kolory z palety ziemi.

W mieście pierwszy śnieg zawsze witała z radością. Czysta, biała powłoka maskowała choć na krótką chwilę brzydotę, z którą tak często miała styczność w pracy. Wiedziała, że to tylko pozory, że brzydota nadal tam jest, ale lżej jej było na duszy, kiedy sama przed sobą udawała, że świat jest jasny i czysty, jak pierwszy śnieg. Tutaj ota­czał ją piękny, chociaż surowy krajobraz, a biały puch jedynie dodawał mu miękkości.

Włożyła kożuszek i wyszła z domu. Wzięła długi, głęboki oddech. Powietrze było rześkie i tak czyste, że niemal czuła jego smak. Mimowolnie się uśmiechnęła, a kiedy zeszła z werandy i usłyszała pod stopami skrzy­pienie śniegu, jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.

Nagle znieruchomiała i zamyśliła się. Kiedy Kristina zasugerowała jej wyjazd w jakieś odludne miejsce, gdzie mogłaby nic nie robić i mieć czas na przemyślenie róż­nych spraw, miała wiele wątpliwości i nie wydawało jej się to najmądrzejszym rozwiązaniem. Owszem, po tak wielu latach spotkanie z Grantem mogło być ciekawe i dostarczyć interesującego materiału do przemyśleń, ale obawiała się, że nic nie będzie w stanie odciągnąć jej myśli od Nicka. Bała się, że cały czas będzie myślała tylko o tym, by wrócić do domu i zająć się ściganiem morderców.

Nie przewidziała jednak, że Grant McClure potrafi od­ciągnąć jej myśli od wszelkich problemów, co samo w so­bie stwarzało nowy problem. Powtarzała sobie jednak, że potrafi wybić sobie z głowy tę niemądrą reakcję, że jest to tylko pozostałość dziecinnego zauroczenia. Poza tym dowodziło to, że nawet jako dziecko miała dobry gust. Grant był teraz równie przystojny, jak czternaście lat temu, kiedy go pierwszy raz zobaczyła. Może nawet przystojniejszy. Czas obchodził się z nim bardzo łagod­nie. Jako trzydziestoletni mężczyzna, Grant był...

Nie znajdowała słów. Uśmiechnęła się do siebie w du­chu. Grant zawsze wywierał na niej takie wrażenie. Kie­dyś jej to nie przeszkadzało, ale teraz powinna być od­porna na takie rzeczy. Denerwowała ją własna reakcja i miała ją sobie za złe. Przecież Grant jasno dał jej do zrozumienia, że nie jest w jego typie. „Jesteś zrówno­ważona, solidna i ani trochę nie rozpieszczona”. Pięknie. Równie dobrze mógłby tak powiedzieć o psie albo koniu.

Usta jej zadrgały. No, może nie o koniu. Zapewne uważał, że ona ma mniej osobistego uroku niż ognisty, piękny Joker. Dlaczego nie zdusiła w sobie tych niemą­drych, szczeniackich uczuć, skoro wiedziała, że Grant nic do niej nie czuje?

Nagle przyszło jej do głowy, że być może robi to spe­cjalnie. Może instynkt obronny nakazywał jej skupić uwagę na Grancie, żeby ociągnąć jej myśli od dręczących wspomnień. Umysł w samoobronie potrafi działać w bar­dzo dziwny sposób. Niejednokrotnie była tego świad­kiem.

A więc tylko jej się zdaje, że na jego widok serce bije jej szybciej, że ogarnia ją czułość, kiedy patrzy na niego, jak zmęczony ciężką pracą śpi w fotelu, trzymając w stwardniałych rękach tom Szekspira? Nie bardzo w to wierzyła, ale...

- Sprawdzasz, ile trzeba czasu, żeby zamarznąć na kość?

Odwróciła się gwałtownie. Grantowi znów udało się ją zaskoczyć. Jak on to robi? Zwykle zachowywała czuj­ność i trudno było ją podejść. Wyniosła to przyzwycza­jenie z pracy.

- Uwielbiam pierwszy śnieg - powiedziała. Miała nadzieję, że rumieńce na jej policzkach wyglądają na wy­wołane mrozem.

- Tutaj nie jest tak jak w mieście. Żaden pług nie oczyści ci drogi. Przestanie ci się tu podobać, kiedy za­sypie nas na dwa metry i przez wiele dni nie będzie moż­na wyjść z domu.

Przez chwilę przyglądała mu się z namysłem.

- Ciągle mi powtarzasz, że pochodzę z miasta. My­ślisz, że o tym zapomniałam?

Wzruszył lekko ramieniem.

- Tak tylko mówię, dla przypomnienia. Zastanawiała się, komu chce o tym przypomnieć.

Wróciła pod osłonę werandy.

- A więc chcesz mi przypomnieć, że jestem z miasta? Mało prawdopodobne, żebym o tym zapomniała.

- Zgadza się. Dziewczyny z miasta nigdy o tym nie zapominają. - Grant stanął obok niej i spojrzał na biały krajobraz. - Czasami lubią odwiedzać takie odludne miejsca, zwłaszcza kiedy jest ciepło, słonecznie i na łąkach baraszkują cielęta i źrebaki, ale nie zamieszkałyby tu nigdy.

Mówi o Kristinie, pomyślała Mercy. Z ust przyjaciół­ki usłyszała kiedyś niemal identyczne słowa. „Dla Granta ranczo to całe życie. Owszem, muszę przyznać, że tamta okolica ma swoje szczególne, dzikie piękno, no i małe zwierzątka są takie urocze, ale tam nie ma latarni ani neonów!”.

- Kristina... - zaczęła Mercy i zaraz urwała. Nie by­ła pewna, czy powinna ciągnąć ten temat. Trochę się bała, że obróci się to przeciwko niej.

Grant znów lekko wzruszył ramionami.

- Może nie byłaby taka rozpuszczona, gdyby musiała tu mieszkać przez jakiś czas, z dala od wielkomiejskich świateł i blichtru. Ale ona nie potrafiłaby żyć nigdzie in­dziej.

- To tobie chyba należałoby o czymś stale przypo­minać - oznajmiła cicho Mercy. - Nie jestem Kristina. - Ani twoją matką, dodała w duchu, myśląc, że te słowa pewnie uraziłyby Granta.

- Nie, nie jesteś Kristiną - zgodził się bez oporu. - Ale też jesteś dziewczyną z miasta.

- A dziewczyna z miasta zawsze będzie dziewczyną z miasta, tak? - Jego uprzedzenie zaczynało ją trochę iry­tować, chociaż częściowo już rozumiała, dlaczego jest to dla niego tak drażliwa sprawa.

- Ciężko jest się zmienić - oświadczył, starając się, by jego słowa zabrzmiały jak najbardziej dyplomatycznie. - Ja też nie potrafiłbym się przystosować do miejskiego trybu życia. Zawsze to wiedziałem.

- Nawet kiedy miałeś cztery lata? Uśmiechnął się, chociaż nie nazbyt radośnie.

- Wiedziałem o tym jeszcze wcześniej. To jest mój dom. Zawsze tak było i będzie.

Mercy usiadła na pięknej, bujanej ławce z rzeź­bionego drzewa cedrowego, która prostemu, funkcjonal­nemu domowi nadawała zdecydowanie cieplejszy wyraz.

- Ojciec kupił ją dla mamy na rocznicę ślubu - wy­jaśnił Grant. - Kazał ją sprowadzić z małego sklepu na obrzeżach San Antonio. Miał nadzieję, że jeśli mama bę­dzie na niej często siadywała, to doceni piękno okolicy. Owszem, doceniła je, ale to nie wystarczyło. A może sta­ło się to za późno? Już się zdecydowała na wyjazd.

- A ty kopnąłeś ojczyma w kostkę i stanowczo po­wiedziałeś mamie, że nie chcesz z nimi jechać, kiedy cię o to poprosiła.

- Miałem tylko cztery lata. - Grant również poczuł narastającą irytację. - Chciałem, żeby ojciec i matka znów byli razem. Wydawało mi się, że jeśli zostanę na ranczu, to i ona w końcu tu wróci.

- Ale była już żoną Nate'a.

- Dla czteroletniego chłopca to nie miało większego znaczenia. - Skrzywił się. - Mimo wszystko żałuję, że wtedy go kopnąłem.

- Jakoś to przeżył - odparła Mercy trzeźwo. - On kocha twoją matkę.

- Wiem. Czasami mi się wydaje, że to jedyna osoba, którą naprawdę kocha. Owszem, dba o swoje dzieci, ale...

- Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Dopiero nie­dawno poznałam Jane i Michaela, ale wydaje mi się, że żadne z nich nie ma pewności, co tak naprawdę ich ojciec do nich czuje. - Zerknęła na Granta z ukosa. - Ty przy­najmniej nie możesz mieć wątpliwości, że matka cię kocha.

- Już ich nie mam. Ale kiedy mój mały podstęp nie wypalił, nie byłem tego taki pewien. Dopiero kiedy skoń­czyłem dziesięć lat, przestało mnie to dręczyć.

- Matka uszanowała twoją decyzję.

- Tak. Zawsze szanuje moje decyzje. Musi to być dla niej dość trudne, ponieważ większość ludzi uważa, że marnuję sobie tutaj życie.

- Marnujesz życie? Złożył ramiona na piersi. Mercy zastanowiła się, jakie słowa sprawiły, że przybrał tę obronną pozycję. Przybierał ją zresztą dość często.

- „Jesteś bystrym facetem, Grant, mógłbyś wymyślić coś lepszego” - cytował z goryczą. - „Masz wyższe wy­kształcenie, Grant, co robisz na tym odludziu, wśród krów? Zmarnowane cztery lata nauki w college'u”.

Mercy spojrzała mu prosto w oczy.

- Ale ty właśnie to chcesz robić, prawda?

- Zawsze tylko to chciałem robić. - Determinacja w jego głosie świadczyła, że nieraz musiał bronić swego wyboru.

- Powiedz tym, którzy cię krytykują, żeby pilnowali własnego nosa. - Spojrzał na nią zaskoczony. - Spotka­łam bardzo wielu ludzi schwytanych w pułapkę zniena­widzonej pracy. Wiem, co to potrafi zrobić z człowiekiem i jego otoczeniem. Jeśli twoja praca cię uszczęśliwia, to znaczy, że dobrze wybrałeś.

Uśmiechnął się do niej niespodziewanie ciepło, a Mer­cy odniosła wrażenie, że nagle zaświeciło słońce.

- Tak właśnie powiedziała mi matka, kiedy ostatnio kolejny raz miałem poważną rozmowę z Nate'em - od­rzekł Grant.

- Bardzo mądrze z jej strony. Wydaje mi się, że naj­trudniejszym zadaniem dla rodzica jest uszanowanie de­cyzji własnego dziecka, jeśli się z nią nie zgadzają.

Grant oparł się o słupek werandy i spojrzał na Mercy z zastanowieniem.

- Mówisz tak z doświadczenia? Skinęła głową.

- Moi rodzice chcieli, żebym została lekarką. Grant zamrugał oczami.

- Lekarką? A zostałaś policjantką. Do dość radykalna zmiana.

- Nie byli nią uszczęśliwieni. Złożyłam podania do kilku college'ów z doskonałymi wydziałami medyczny­mi. Do wszystkich zostałam przyjęta. Bardzo chciałam pomagać ludziom, ale doszłam do wniosku, że nie jako lekarz. - Uśmiechnęła się smutno i ironicznie. - Wtedy tak mało wiedziałam o życiu.

- Czego nie wiedziałaś?

- Nie wiedziałam, że połowa ludzi, z którymi stykam się w pracy, wcale nie chce, żeby im pomagać. Oni chcą, żeby policja naprawiała ich błędy. - Zadrżała. - Inni oczekują, że policjant na stałe rozwiąże ich problemy. Nie stać ich na to, żeby samemu pociągnąć za cyngiel, więc chcą wszystko urządzić tak, żeby zrobił to za nich glina. Jakbyśmy byli maszynami bez żadnych uczuć... - Urwała nagle, zdając sobie sprawę, że mówi coraz głoś­niej i za chwilę może całkiem stracić kontrolę nad emo­cjami. - Przepraszam... Nie chciałam...

Zagryzła wargę, by powstrzymać słowa cisnące się na usta. Poczuła kłucie pod powiekami. Niepotrzebnie zaczęła mówić o najtrudniejszych aspektach swojej pra­cy. Przez to znów powróciły do niej myśli o wszystkim, co w niej było najgorsze. Spokój, który okazywała od chwili przybycia na ranczo, był chyba tylko pozorny. Znowu zadrżała i nie był to efekt chłodu.

Nie wiedziała nawet, kiedy Grant usiadł obok niej na huśtawce. Była zbyt zaskoczona, by zareagować, kiedy otoczył ją ramionami. Promieniujące od niego siła i cie­pło dawały jej poczucie spokoju i wyciszenia.

- To trudna i niebezpieczna praca, Mercy - rzekł ła­godnie. - Zawsze to wiedziałem, ale nigdy nie zastana­wiałem się, jak to znoszą ludzie, którzy ją wykonują. Aż do tej chwili.

Słychać było, że mówi to z niekłamaną troską, lecz Mercy nabrała czujności. W jej obecnym stanie umysłu ciepło i poczucie bezpieczeństwa, jakie oferował Grant, były zbyt kuszące i zbyt niebezpieczne.

Wyswobodziła się z jego objęć, starając się nie robić tego zbyt gwałtownie. Chciała jak najszybciej odsunąć od siebie poczucie bliskości.

- Przepraszam, że tak się przed tobą rozkleiłam - oz­najmiła sztywno.

Spojrzał na nią uważnie, ale nie starał się jej przy­ciągnąć z powrotem do siebie, nic jej też nie odpowie­dział. Wstała i odstąpiła na bezpieczną odległość.

- Ostatnio... dużo myślę na temat swojej pracy i mam coraz więcej wątpliwości - odezwała się, kiedy cisza stała się zbyt napięta. - Ale to nie znaczy, że musisz wysłuchiwać moich łzawych wynurzeń.

- Chyba dobrze by ci zrobiło, gdybyś się przed kimś wygadała - odparł po chwili.

Ale nie przed tobą, pomyślała Mercy. Nie mogła po­dzielić się najskrytszymi myślami z tym mężczyzną, któ­ry i tak już wystarczająco zburzył jej dość niepewny i wątły spokój umysłu.

- Najpierw sama muszę wszystko przemyśleć - oz­najmiła.

- Widzę, że jesteś tak samo uparta jak dwanaście lat temu.

- Po prostu chcę sama uporać się ze swoimi proble­mami, a to wcale nie znaczy, że jestem uparta.

- Ja mówiłem tylko o rozmowie na temat twoich pro­blemów. Czy to by naruszyło twoje poczucie niezależ­ności?

Spojrzała na niego ostro.

- Zawsze mi się wydawało, że według mężczyzn ko­biety za dużo gadają o swoich kłopotach.

- Może właśnie chodzi o to, że za dużo przebywasz w towarzystwie mężczyzn i straciłaś umiejętność dziele­nia się swoimi myślami. Czy gliniarze obnażają przed sobą dusze?

Mercy groźnie zmarszczyła czoło, ale po chwili do­strzegła wesołe iskierki w niebieskich oczach Granta i się rozchmurzyła.

- Gliniarze duszą wszystko w sobie, dopóki nie eks­plodują - wyjaśniła ironicznie. - Tak przynajmniej robi większość.

- A ty?

- Ja nie mam zamiaru eksplodować. Nie należę do tego typu. Tak przynajmniej twierdzi nasz wydziałowy psycholog.

- Byłaś u psychologa?

- Tego wymaga procedura po... po użyciu broni.

- Pomogło ci to?

- Trochę. - Spojrzała na zaśnieżony krajobraz. Już dłuższy czas siedziała bez ruchu i zaczynało jej się robić zimno. - Powiedział mi, że przyjazd tutaj to dobry po­mysł.

- A tobie jak się wydaje?

- Tak, to chyba był dobry pomysł. To piękna okolica. W naturze jest coś, co do mnie przemawia, coś czystego, pierwotnego. Owszem, panują tu surowe warunki, ale świat jest taki czysty, pozbawiony zła. To... po prostu życie.

Grant patrzył na nią wyraźnie zaskoczony.

- Ja... ja czuję to samo. Właśnie dlatego tylko tutaj mogę być naprawdę szczęśliwy.

Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Oboje czuli wyraźnie, że tworzy się między nimi nagła i niespodziewana więź.

Uczucie to było tak silne, że niemal wystraszyło Mercy; nie chciała się mu poddawać, nie chciała w ogóle czegokolwiek odczuwać, w tej chwili była zbyt bez­bronna. Niestety, tak zareagowało jej serce i rozum nie miał już nic do powiedzenia. Postanowiła stworzyć dystans między sobą i Grantem, choć była też świado­ma, że wydarzyło się między nimi coś ważnego. Jak zwykle nie zamierzała tego ukrywać, zwłaszcza przed sobą.

- Spodziewałam się, że znajdę tu spokój i dziką przy­rodę, ale nie przewidziałam... że znajdę się w rozterce.

Popatrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej my­ślach. Poczuła się nieswojo.

- W rozterce? Popełniłaś błąd, Brady, powiedziała sobie w duchu.

- Na przykład teraz jest mi bardzo zimno i chyba mu­szę stąd iść - oznajmiła głośno.

Szybko wstała z huśtawki i wróciła do ciepłego do­mu, bojąc się, że za chwilę znów powie coś, czego będzie żałować.

Meredith Cecelia Brady...

Żadna inna kobieta nie potrafiła tak wytrącić go z równowagi. Miała tę zdolność już jako dziecko.

Grant przewrócił się na drugi bok i naciągnął na głowę grubą puchową kołdrę, chociaż nie było mu zimno. Śnieg z krótkimi przerwami padał przez cały dzień i noc, a je­go warstwa na dachu tworzyła dodatkową izolację przed chłodem. Chociaż zerwał się lekki wiatr, w domu było cieplej niż przy bezśnieżnej pogodzie.

Ludzie, którzy ustalili, że zima zaczyna się w grudniu, chyba nigdy nie byli w Wyoming, pomyślał Grant. Tutaj zima zupełnie nie przejmuje się kalendarzem i przycho­dzi, kiedy ma ochotę. To jednak nie pogoda zajmowała teraz jego myśli.

Dwanaście lat temu Mercy potrafiła wytrącić go z równowagi i zachowała tę zdolność do tej pory. Tylko teraz robiła to w zupełnie inny sposób, o wiele bardziej niepokojący i skuteczny.

Nie dawała mu spokojnie zasnąć, chociaż zwykle po długim dniu wytężonej pracy spał jak kamień. Teraz prze­wracał się z boku na bok, nasłuchiwał każdego dźwięku na zewnątrz, patrzył w sufit i z wysiłkiem powstrzymy­wał się, by co chwila nie zerkać na zegarek, w oczeki­waniu godziny, kiedy będzie mógł wstać.

Kolejny szelest za oknem sprawił, że Grant odwrócił się na plecy i jęknął z irytacją. Lepiej by było, gdybyś zwlókł się z łóżka, McClure, i zabrał się do jakiejś roboty, zamiast tracić czas na rozmyślania o Mercy, pomyślał. Gdyby od razu to zrobił, pewnie miałby już za sobą po­łowę codziennych obowiązków.

Ciekawe, o jakie „rozterki” jej chodziło.

Irytujące rozmyślania przerwał mu dźwięk przypomi­nający skrzypienie otwieranych drzwi frontowych. Doszedł do wniosku, że to może być tylko Walt. Może coś się stało?

Wstał z łóżka i ubrał się pośpiesznie, nie tylko z po­wodu panującego w sypialni zimna. Wciągnął grube, we­łniane skarpety, ale buty wziął w rękę. Być może wcale nie będzie musiał ich wkładać, a poza tym nie chciał głośnym tupaniem obudzić Mercy.

Kiedy wyszedł na korytarz, stwierdził, że Mercy i tak najprawdopodobniej już nie spała - drzwi do pokoju go­ścinnego stały otworem. Mijając je, zerknął do środka i zobaczył, że koce i niebieska kołdra leżą na łóżku w nieładzie, świadcząc o niespokojnej nocy tego, kto pod nimi spał, czy raczej, tak jak on, usiłował zasnąć. Mercy pewnie też usłyszała dźwięk, który go zaniepokoił, i ze­szła na dół, żeby sprawdzić, co to jest.

- Walt?! - zawołał, schodząc po schodach.

Żadnej odpowiedzi. Przyśpieszył kroku. Wpadł do sa­lonu, ślizgając się na drewnianej podłodze. Tam zatrzymał się jak wryty. Drzwi frontowe stały otworem.

Zrozumiał, że to nie Walt. Nigdy nie zostawiłby otwar­tych drzwi, zwłaszcza w taką noc, kiedy na dworze sza­lała śnieżyca.

- Mercy? - Nadal żadnej odpowiedzi. Nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Trochę zirytowany podszedł do drzwi prowadzących do kuchni. Ciemność i cisza. Ruszył do drzwi frontowych, po drodze dokła­dając trochę drewna do pieca. Zamknie te przeklęte drzwi, a potem się zastanowi, co się stało. Nie mógł otworzyć ich wiatr - zawsze pamiętał, żeby zamknąć je dokładnie.

A Mercy, chociaż wychowała się w mieście, na pewno nie była taka niedbała.

Oparł rękę na klamce, wyjrzał na dwór i zrozumiał, że Mercy wyszła z domu. Na świeżym śniegu, zalegają­cym deski werandy, widniały ślady małych stóp.

Co się, u diabła, dzieje?

Szybko włożył buty, zdjął z wieszaka ciepłą kurtkę i chwycił latarkę z półki. Wyszedł na werandę i zamknął za sobą drzwi.

Ślady wiodły w dół po schodach, potem prosto, na­stępnie skręcały w prawo, ku głównej stajni.

Podążył w tamtą stronę, krzywiąc się, kiedy ostry wiatr uderzył go w twarz. Właśnie przez ten wiatr miał wrażenie, że jest zimniej niż w istocie.

Obudził się w nim gniew. Po co Mercy wychodziła z domu w środku nocy, i to przy szalejącej śnieżycy? Czy nie zdawała sobie sprawy, że to niebezpieczne? Biała kurtyna śniegu sprawia, że łatwo stracić orientację, zgubić drogę i zamarznąć na śmierć nawet kilka metrów od bez­piecznego schronienia, niewidocznego w zamieci? Co ją opętało? Czyżby nagle straciła cały rozsądek? Już mu się wydawało, że nie jest typową dziewczyną z miasta, ale teraz...

Szedł coraz szybciej, wytężając wzrok, by nie zgubić śladów, które z każdą chwilą stawały się mniej widoczne, ponieważ śnieg nie przestawał padać. Nawet silne światło latarki nie przydawało się na wiele. Oślepiało go, odbi­jając się od białej powierzchni.

Jakieś dwadzieścia metrów od domu zgubił trop. Do­myślił się jednak, że musiał wieść do stajni. Miał nadzieję, że się nie myli. Rozsuwane drzwi były zamknięte, ale nie na skobel.

Otworzył je i wszedł do środka, czując, jak narasta w nim napięcie.

Wtedy zobaczył Mercy. Leżała zwinięta w kłębek, tuż przed boksem Jokera.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Joker zarżał jakby żałośnie, a Grant przerażony pod­biegł do Mercy. Pośliznął się na słomie, ale nie upadł. Joker znów zarżał i wystawił głowę przez otwartą górną połowę drzwi od boksu, jakby się bał, że Grant nie za­uważy leżącej dziewczyny.

Mercy dygotała. Objęła się ramionami, jakby chciała opanować dreszcze albo się ogrzać. W stajni było dość ciepło, ale nie tak jak w domu, w dodatku na pewno zma­rzła, idąc przez zasypane śniegiem podwórze.

Grant przykląkł przy niej i zauważył, że jej instynkt samozachowawczy jednak funkcjonował. Przed wyjściem włożyła ciepłe buty i kożuszek. Ale co miała pod spo­dem? Jakąś cienką, zieloną szmatkę. Coś, co wyglądało jak zwiewna nocna koszulka.

- Czyś ty zupełnie zwariowała? - warknął, chwytając ją za ramiona.

Posadził ją i już miał wygłosić jadowite kazanie, gdy podniosła na niego wzrok. Kiedy zobaczył jej oczy, cały jego gniew gdzieś się rozpłynął, a srogie słowa zamarły mu na wargach. Nigdy jeszcze nie widział nikogo w sta­nie tak kompletnego załamania. Źrenice Mercy były roz­szerzone i pełne grozy. Zrozumiał, że drży nie z zimna, tylko z napięcia. Wyglądała jak człowiek ścigany przez demony.

- Mercy? - powiedział cicho i tak łagodnie, jak umiał. - Co ci jest? Co się stało?

Otoczył ją ramionami, a ona kołysała się, cicho jęcząc. Wiedział, że nie może jej teraz o nic wypytywać. Poza tym domyślał się, co doprowadziło ją do takiego stanu.

Otworzył dolną połowę drzwi do boksu. Może nie po­winien tak ufać ognistemu Jokerowi, ale założył, że zwie­rzę, które tak uwielbia Mercy, nie zrobi jej krzywdy. No i ciepło końskiego ciała na pewno pomoże Mercy się roz­grzać. Wniósł ją do środka i ułożył na czystej słomie. Zamknął drzwi, usiadł obok niej, rozpiął kurtkę i przy­ciągnął dziewczynę do siebie, by dodatkowo ogrzać ją własnym ciałem. Nie opierała się, nie starała się odsunąć, co powiedziało mu więcej o jej stanie niż jakiekolwiek słowa.

Joker zarżał cicho i obwąchał czubek głowy Mercy.

- Nic jej nie będzie - zapewnił go Grant, zupełnie się nie przejmując, że rozmowa z koniem to dosyć ab­surdalne zajęcie. Jego słowa miały właściwie dodać otu­chy Mercy. No i jemu samemu. - Musi tylko się rozgrzać i uspokoić - mówił, nadal udając, że zwraca się do konia. Joker jednak najwyraźniej go zrozumiał, bo znów zarżał, jakby chciał potwierdzić jego słowa.

Grant dawno już nie pocieszał kobiety. W przeszłości zdarzało mu się to kilka razy, ale nawet nie był pewien, czy robił to skutecznie. Zwykle chodziło o Kristinę, kie­dy ta popełniła jakiś drobny grzeszek, albo o matkę, kie­dy Nate zaszedł jej za skórę.

Nigdy jednak nie miał do czynienia z tak bardzo zgnę­bioną i załamaną kobietą, może dlatego, że żadna z kobiet w jego otoczeniu nie musiała stawiać czoła ta­kim wyzwaniom, jakie przed Mercy stawiała jej trudna praca.

Długi czas po prostu siedział, trzymając drżącą dziew­czynę w objęciach i starając się ocenić, czy jej stan się poprawia. Oparła głowę na jego ramieniu, a Joker co chwila dotykał nozdrzami włosów Mercy, jakby chciał wydobyć z niej jej zwykłą reakcję na jego zaczepki - udawane oburzenie. Tym razem się nie doczekał.

Grant dopiero teraz zobaczył, jak wyglądają jej włosy. Były złociste i miękkie w dotyku. Czuł bijący od nich lekki zapach szamponu jabłkowego, dzięki któremu, jak żartobliwie wyjaśniała, robiła takie piorunujące wrażenie na Jokerze. Przede wszystkim jednak czuł drżenie jej ciała.

Zauważył, że pod nocną koszulą nie ma nic. Delikat­na, cienka tkanina spływająca spod kożuszka na jej nogi, dziwnie kontrastowała z ciepłymi butami o wysokich cholewkach. Wyobrażał sobie, jak zieleń koszuli musi pięknie podkreślać szmaragdową barwę oczu Mercy. Pod­świadomie wyczuwał, że jego ciało instynktownie reaguje na jej bliskość, ale natychmiast zdusił w sobie takie re­akcje. Gdyby chciał teraz tę bliskość wykorzystać, za­chowałby się niegodnie i obraźliwie. Mercy nie zasługi­wała na takie zachowanie.

Grant mówił nadal, choć nie bardzo sam siebie rozu­miał. Po prostu wypowiadał ciepłe, kojące słowa, jakby uspokajał spłoszonego konia. Przytulił Mercy do siebie, jednak nie tak mocno, by poczuła się schwytana w pu­łapkę, o co przy tak znacznej różnicy wzrostu i budowy nie było trudno.

Pozwoliła mu się obejmować. Wtuliła się w niego, lekko drżąc, ale nie wypowiedziała ani słowa. W końcu, kiedy jej dygot ustał, Grant również zamilkł, ale dalej ją obejmował.

Joker również się uspokoił, lecz nadal czujnie patrzył na Mercy, i to z taką uwagą, że Grant zaczął się zasta­nawiać, czy koń nie rozumie więcej, niż się wydaje. Wie­dział, że zwierzęta wyczuwają nastroje ludzi.

Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo siedzieli bez ru­chu, zanim Mercy wreszcie się odezwała.

- Przepraszam... - Jej głos był matowy i cichy. Grant milczał, mocniej obejmując ją ramionami. - Ja...

Poruszyła się i przesunęła głowę, jakby chciała przy­tulić się do niego bliżej. Ten pełen ufności gest sprawił, że poczuł ciepło wokół serca.

- Myślałam, że już nie wróci. Ten okropny koszmar. Nie śnił mi się, odkąd tu przyjechałam.

A więc to jakiś straszny sen wygonił ją na mróz.

- Przepraszam, że po południu zacząłem rozmowę na temat twojej pracy. Może właśnie przez to znów miałaś niespokojną noc.

- Psycholog mówił mi, że powinnam o tym rozma­wiać. - Usłyszał, że westchnęła cichutko. - Ty też tak mówiłeś. Ale to bardzo trudne. Wszyscy moi znajomi... znali Nicka. Też obchodzą teraz żałobę i wydawało mi się, że nie powinnam z nimi rozmawiać o tym, co się stało. To było takie okropne. Nie mogłabym im powiedzieć całej prawdy. Jest zbyt straszna, zbyt krwawa, a to są przecież jego przyjaciele, rodzina...

Urwała i znów zaczęła drżeć. Przyciągnął ją mocniej do siebie. I tym razem nie opierała się, a nawet chętnie dała się przytulić. Nie był pewien, czy chce usłyszeć, co tak bardzo dręczyło tę dzielną kobietę, ale nie mógł też znieść widoku jej cierpienia. Ze wszystkich sił starała się opanować, chociaż miotające nią emocje wymykały się spod kontroli.

- Powiedz mi - wyszeptał. - Wszystko mi opowiedz, Mercy.

- Nie mogę.

- Możesz. - Joker trącił ją nosem, jakby i on zachę­cał ją do zwierzeń. - Czy znalazłabyś lepszego słuchacza niż ja? Nie znałem Nicka, wysłucham cię spokojniej niż jego bliscy.

- Ale...

- Co się wydarzyło? Kristina powiedziała mi tylko, że zginął na służbie.

- Nie zginął przypadkiem. To była egzekucja.

Teraz Grant miał już pewność, że nie chce tego słu­chać, ale nie mógł się wycofać, kiedy wreszcie Mercy się otworzyła.

- Mów dalej - zachęcił. Sam się zdziwił, że jego głos brzmi tak spokojnie i pewnie.

- Pracowaliśmy nad... prowadziliśmy śledztwo.

Wyczuł, że specjalnie mówi ogólnikowo, lecz nie do­magał się szczegółów. Wiedział, że policjanci o pewnych sprawach nie rozmawiają z cywilami, bez względu na okoliczności i stan ducha. Tak ich wyszkolono. Nawet na torturach mają podawać tylko nazwisko, stopień i nu­mer. Tak to wygląda w wojsku, ale zapewne w policji obowiązują podobne zasady.

- Nick dostał cynk od informatora, z którym od ja­kiegoś czasu pracował, na temat morderstwa sprzed kilku lat. Zginął wtedy policjant, jego przyjaciel. Nick ufał te­mu informatorowi.

Coś w jej tonie pozwoliło mu przewidzieć dalszy ciąg.

- I to był błąd?

- Informator go zdradził i pomógł zastawić na niego pułapkę. Ludzie, których rozpracowywaliśmy, czekali na niego w magazynie, gdzie miał się spotkać z tym kapu­siem. To była zasadzka, przygotowywana od samego po­czątku.

Zadygotała gwałtownie i Grant odruchowo ścisnął ją mocniej. W milczeniu zaczekał, aż się uspokoi. Nie chciał słuchać dalszego ciągu. Wiedział, że jeśli nie bę­dzie nalegał, Mercy nic więcej nie powie. Ale wiedział też, że powinna wreszcie to z siebie wyrzucić.

- Dokończ - ponaglił ochrypłym głosem.

- Ja... Nie, nic. To nieważne. Nic już nie można zmienić.

- Dokończ, Mercy. Przez chwilę miał wrażenie, że odmówi. Ale wyczuł, że mięknie, jeszcze zanim się odezwała. Mówiła nerwo­wo, urywanie, a w jej słowach słychać było wściekłość i poczucie winy.

- Związali mu ręce., na plecach. Strzelili mu... w tył głowy.

- Cholera.

- Nie miał najmniejszych szans. Mógł liczyć tylko na mnie. A ja się spóźniłam. Kiedy przyszłam... on już umierał.

Grant znieruchomiał. Nic o tym nie wiedział.

- Byłaś tam?

- Pracowaliśmy razem. Oczywiście, że tam byłam. - Jej głos stał się szorstki i cierpki. - Nie na wiele mu się przydałam. - Przełknęła ślinę i głośno nabrała powie­trza. - Bardzo krwawił. Wokół było tyle krwi. W głowie miał... - Znów zadygotała. - Jeszcze oddychał. Ale jego oczy... były już,.. Skonał w moich ramionach.

- Mercy... - wyszeptał Grant.

- Gdybym tam była minutę wcześniej... Jedną głupią minutę. Gdybym tylko nie zatrzymała się, żeby złożyć meldunek i wezwać wsparcie... Gdybym poszła za nim do magazynu, to...

- Mercy, przestań.

Poczuł, że potrząsa głową, negując wszelkie tłuma­czenia i słowa pociechy, jakie mógł jej ofiarować.

- Nic nie rozumiesz? To moja wina, że zginął. Pra­cowaliśmy razem, powinnam tam przy nim być, coś zro­bić...

- Na przykład zginąć razem z nim? - zapytał bru­talnie. Chciał przerwać ten ciąg samooskarżeń wynika­jący z poczucia winy.

- Mogłam...

- Przecież w takiej sytuacji regulamin nakazuje wez­wanie wsparcia, prawda?

- Tak, ale...

- W takim razie zrobiłaś, co do ciebie należało. To raczej twój współpracownik popełnił błąd. - Może nie należało tak mówić o człowieku, który zginął na służbie, ale Grant myślał teraz tylko o Mercy, o nieustraszonej dziewczynie, nękanej strasznymi wspomnieniami i nie­potrzebnym poczuciem winy.

- Był starszy stopniem. Powinnam iść za nim, a nie czekać, aż...

- Gdybyś za nim poszła, już byś nie żyła. - Mówił beznamiętnie, surowo, konkretnie. - Ludzie, którzy go zabili, nie oszczędzają nikogo. Bez namysłu zastrzeliliby i ciebie.

Bardzo chciał, by mu uwierzyła. Jemu wydawało się to jasne jak słoneczny, zimowy dzień w Wyoming. Mercy nic nie mogła zrobić, najwyżej dodać swoje nazwisko do listy ofiar. Tymczasem przeżyła i nękało ją poczucie winy, pogłębione przez fakt, że zamordowany był jej bar­dzo bliski. W dodatku święcie wierzyła, że powinna była dokonać jakiegoś cudu, by uratować mu życie.

Nie chciała przyjąć do wiadomości prawdy, zaakcep­tować twardej rzeczywistości. Wyczuwał to. Była zbyt bliska ofierze, by spojrzeć na tę tragedię z odpowiedniej perspektywy. Patrzyła na nią przez mgłę bólu, rozpaczy i poczucia winy. Jej udręczony umysł udzielał fałszy­wych odpowiedzi na pytania, które sobie sama zadawała.

- Pamiętasz, jak kiedyś przyjechałem odwiedzić ma­mę, a potem wyjechałem do północnej Minnesoty? - za­pytał cicho.

Najwyraźniej nie chciała zmieniać tematu, ponieważ dopiero po chwili skinęła głową. Grant raczej wyczuł ten ruch, niż go zobaczył.

- Wędrowałem po bardzo odludnych okolicach stanu. Drugiego dnia zobaczyłem watahę wilków ścigającą jelenia. To był młody jelonek, który oddzielił się od stada. Wilki osaczyły go i zagryzły, a tymczasem reszta stada uciekła. Nie był to przyjemny widok. Ale stado nie miało wyboru. Żadne ze zwierząt nie musiało się nawet zastanawiać nad decyzją. Ich działaniem kierował instynkt samozachowaw­czy. Tylko ludziom przychodzi do głowy, że w tego typu sytuacjach mają wybór. Czasami nie wiem, czy to dobrze.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Chcę powiedzieć, że ten jelonek sam się naraził na niebezpieczeństwo, odłączając się od stada.

Mercy zesztywniała.

- Czy to znaczy, że według ciebie Nick sam jest wi­nien swojej śmierci? Nie masz racji. Może miał obsesję na punkcie... tego śledztwa, ponieważ chodziło o zamor­dowanie jego przyjaciela, ale to był najlepszy gliniarz, jakiego spotkałam.

Mercy najwyraźniej nie była jeszcze gotowa, by za­akceptować fakt, że jej ukochany być może jest częścio­wo winien temu, co się stało.

- Chodzi mi o to - wyjaśnił Grant - że w mieście również można spotkać takie wilki. Działają tak samo okrutnie jak te prawdziwe. A nawet gorzej, ponieważ wil­ki zabijają z konieczności, żeby przetrwać. Gdybyś dała im cień szansy, ci ludzie zabiliby również ciebie. Czy Nick by sobie tego życzył?

Rozluźniła się i oparła na jego ramieniu.

- Nie - wyszeptała cichutko.

- Mercy, tak mi przykro. Wiem, że go kochałaś, ale nie ocaliłabyś go, najwyżej sama byś zginęła. Zadręczanie się poczuciem winy nie wróci mu życia.

- Tak, kochałam go. Można powiedzieć, że to był jeden z moich najbliższych przyjaciół.

Grant pomyślał, że dziwnie określa ukochanego.

- Pamiętam, co się czuje, kiedy się traci bliską osobę, jaką pustkę to pozostawia - powiedział głośno.

Odetchnęła głęboko i Grant niemal poczuł, jak bierze się w garść.

- Wiem, że mnie rozumiesz. Twoja matka powiedzia­ła Kristinie, że bardzo się o ciebie niepokoiła, kiedy zmarł twój ojciec.

Grant cofnął się lekko.

- Niepokoiła się? Nie wiedziałem. Nigdy wiele o nim nie rozmawialiśmy.

- Ona go kochała, wiesz o tym, prawda?

- Tylko trochę za mało. - W jego głosie nie było go­ryczy. Długie lata nad sobą pracował, by się z tym po­godzić i teraz był niemal dumny, że potrafi mówić o tym tak spokojnie.

- Za mało, żeby tutaj zostać? Może i tak. Ale go ko­chała.

Grant westchnął.

- Wiem o tym. Chyba jednak nigdy nie żałowała swojej decyzji wyjazdu.

- Nie. Żałuje jedynie tego, że nie było jej przy tobie, kiedy dorastałeś. Tak mi powiedziała. I że gdybyś nie był wystarczająco silny, niezależny i uparty, żeby dać so­bie radę bez jej wsparcia, to ona nie mogłaby wykorzystać drugiej szansy na szczęście, jaką dał jej los.

Roześmiał się.

- Nieraz mi zarzucała, że jestem uparty jak osioł. Z ust Mercy wydobyło się ciche parsknięcie. Nie był to jeszcze śmiech, ale Grant doszedł do wniosku, że naj­gorsze już minęło.

- Mam tylko nadzieję, że dzieci Nicka okażą się rów­nie silne, jak ty kiedyś - powiedziała z troską.

- Nick... miał dzieci?

- Dwoje. Chłopca i dziewczynkę. Bez niego na pew­no będzie im ciężko w życiu.

- Na pewno .. im jakoś pomożesz.

- Zrobię, co się da. W końcu jestem ich chrzestną matką. Obawiam się jednak, że Allison szybko się nie pozbiera.

Matka chrzestna? O co tu chodzi?

- Allison? - powtórzył Grant. Żadne konkretniejsze pytanie nie przyszło mu do głowy.

- Żona Nicka.

- To Nick miał żonę? - zapytał oszołomiony. Uniosła głowę.

- Oczywiście. Ożenił się z jedną z moich najbliż­szych koleżanek - wyjaśniła, wyraźnie zdziwiona. - Sa­ma ich ze sobą poznałam.

- Ale ja myślałem...

- Co myślałeś?

- No, podobno byliście sobie bardzo bliscy.

- Owszem, to prawda. - Głos jej lekko zadrżał. - Po­wiedziałam ci, że to był jeden z moich najbliższych przy­jaciół. Ale... nie tylko. Był ode mnie dziesięć lat starszy, od piętnastu służył w policji. Pomógł mi przetrwać trudne początki, wiele mnie nauczył. Nigdy mnie nie rozpiesz­czał, ale zawsze starał się, żebym się jak najwięcej do­wiedziała o policyjnym rzemiośle. Byłam druhną na jego weselu, razem cieszyliśmy się z narodzin Matta i Lisy. Byliśmy jak rodzina.

Ta pełna uczucia, płynąca prosto z serca przemowa sprawiła, że Grant poczuł się zawstydzony swoją pocho­pną oceną związku łączącego Mercy i Nicka.

- A ja myślałem, że byliście... no, wiesz.

- Nie, nie wiem. Myślałeś, że co? - Urwała nagle, kiedy dotarł do niej sens jego słów. - Sądziłeś, że byli­śmy... kochankami?

- No, tak... - wydusił skrępowany. - Kristina mó­wiła o was takim tonem...

Chyba nigdy w życiu nie czuł się równie niezręcznie. Miał ochotę zapaść się pod ziemię i długo stamtąd nie wychodzić.

- Powiedziała ci, że byliśmy sobie bliscy, więc od razu doszedłeś do wniosku, że to był... jakiś romans?

- Ja...

- Nie powiesz mi chyba, że według ciebie kobieta i mężczyzna nie mogą być po prostu przyjaciółmi?

- Nigdy tak nie mówiłem - odparł pośpiesznie, pra­gnąc zakończyć ten temat. - Po prostu moja siostra tak o was mówiła, że wyciągnąłem całkiem niewłaściwe wnioski. Bardzo mi przykro z tego powodu.

Było mu nie tylko przykro. W jego myślach zapano­wał okropny zamęt. Przerażała go brutalna historia opo­wiedziana przez Mercy. Niepokoił go jej stan psychiczny i poczucie winy, wstydził się swego pochopnego osądu...

ale też ogarnęła go wielka ulga na wiadomość o tym, że Mercy i Nicka nie łączyło żadne romantyczne uczucie. I wcale mu się jego reakcja nie spodobała. Kiedy sądził, że jest pogrążona w żałobie po stracie ukochanego mężczyzny, potrafił kontrolować swoje uczucia wobec niej. Teraz jednak, gdy wiedział, że Nick był po prostu przyjacielem, mężem jej bliskiej koleżanki, a ona w do­datku była matką chrzestną jego dzieci, nie wiedział, co począć ze swoimi splątanymi uczuciami.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wyrzucała sobie, że nie podziękowała Grantowi za cierpliwe wysłuchanie jej zwierzeń i psychiczne wspar­cie. Przynajmniej nie zrobiła tego tak, jak należało. Taką okrutną historię na pewno jest ciężko przyjąć nawet ko­muś, kto nie był w nią osobiście zaangażowany. A prze­cież Grant nie miał obowiązku słuchać jej zwierzeń i bo­lesnych wspomnień.

Rozmyślała o tym, spacerując po śniegu w spokojny, niedzielny poranek. Kiedy przypomniała sobie, jak ła­godnie i czule Grant ją obejmował, poczuła, że się czer­wieni.

Starała się nie myśleć o tym, co zrobił i co ona wtedy czuła, jaką przyjemność dawał jej uścisk jego ramion. Nie chciała przyznać sama przed sobą, że pomógł jej bardziej niż ktokolwiek inny, po prostu dając jej swoją bliskość i dotyk. Jego słowa, właściwie podobne do tych, które wypowiadali inni, miały większą siłę i nieoczeki­wanie dodały jej otuchy.

Wiedziała, że trzeba czegoś więcej niż słów, by zdusić nękające ją poczucie winy, ale po raz pierwszy od tamtej tragedii poczuła, że to jest możliwe. Może rzeczywiście któregoś dnia uwierzy, że nie mogła nic zrobić? Niemal uśmiechnęła się na myśl o tym, że ktoś mógł ją podejrzewać o romans z Nickiem, którego zawsze traktowała niemal jak starszego brata. Rozumiała, jak to się stało, że Grant doszedł do takiego wniosku, nie wiedziała tylko, dlaczego tak dziwnie się zachował, kiedy mu wyjaśniła jego błąd. Wydawał się niemal... zmartwiony. Nie po­trafiła tego pojąć.

Po nocnej zawierusze wstał pogodny dzień i śnieg za­czynał już topnieć, lecz okolicę nadal przykrywał biały całun. Spojrzała na wyrastające na horyzoncie góry. Na­pawała się ciszą i spokojem, który zaczynał się udzielać również jej. Miała nadzieję, że dzikie piękno otaczającej ją przyrody oczyści jej zmęczony umysł i uzdrowi udrę­czoną duszę.

Wiedziała, że nie powinna zbytnio ulegać urokowi te­go miejsca. Miała tu zostać tylko dopóki mordercy nie zostaną schwytani. Potem wyjedzie do miasta, pomoże w wymierzeniu im sprawiedliwości i podejmie swoje dawne obowiązki.

Usłyszała warkot silnika i spojrzała na żwirową drogę wiodącą na ranczo od lokalnej szosy. Zobaczyła czerwo­ny wóz z napędem na cztery koła, bez trudu pokonujący zaśnieżoną trasę. To chyba ktoś miejscowy, pomyślała. Pewnie matka Chippera, pomysłowa, zaradna i bystra Ri­ta, wzór dla wszystkich kucharek świata.

Przestań, zganiła się w duchu Mercy. Takie myśli to czysta... złośliwość. Słowa „zazdrość” nie chciała do sie­bie dopuścić.

Ruszyła z powrotem do domu. Postanowiła, że za­chowa się uprzejmie i powie Ricie, jak bardzo smako­wały jej przygotowane przez nią potrawy, które jedli w ubiegłym tygodniu. Nawet odgrzewane po zamrożeniu smakowały wybornie.

Jej postanowienie straciło trochę na sile, kiedy pode­szła bliżej i zobaczyła Ritę we własnej osobie. Rzeczy­wiście okazała się brunetką, ale w najśmielszych wyobrażeniach Mercy nie spodziewała się, że jest tak piękna.

Niosła przed sobą skrzynkę wypełnioną najróżniejszy­mi produktami spożywczymi. Na wierzchu leżały dwie duże torby, a jedna z nich chwiała się niebezpiecznie. Mercy pośpieszyła na ratunek.

- Ojej! Dzięki. W tej torbie są jajka.

- Jasne. - Mercy wzięła również drugą torbę i Rita odetchnęła z ulgą. - Zawsze tak jest, że spada torba z czymś, co się najłatwiej tłucze.

Kobieta roześmiała się radośnie. Jej śmiech był bardzo przyjemny dla ucha - Mercy przyznała to z ciężkim, tłu­mionym westchnieniem. W ciemnych, urzekających oczach Rity błyszczały ogniki humoru. A na palcu lewej ręki lśniła ślubna obrączka.

- Nazywam się Rita - przedstawiła się brunetka. - A ty pewnie jesteś Mercy.

- Tak mało tu kobiet, że nietrudno zgadnąć - odparła Mercy z uśmiechem.

Razem wniosły skrzynkę i torby do kuchni. Rita znów się roześmiała.

- Grant uprzedził mnie o twoim przyjeździe. Nie po­wiedział mi tylko, że będziesz prawdziwą ozdobą tego domu.

Mercy zamrugała oczami.

- Eee... Dziękuję - wyjąkała, zaskoczona nieoczeki­wanym komplementem.

- Za to mój syn opisał mi cię bardzo dokładnie. Zdaje się, że całkiem zawróciłaś mu w głowie.

- Ja... nie chciałam - odrzekła ostrożnie.

Nie bardzo wiedziała, jak zareagować. Oczywiście za­uważyła, że Chipper się w niej zadurzył, ale w końcu rozmawia teraz z jego matką.

- Nic nie szkodzi, kochana. Martwiłoby mnie to, gdy­by nie fakt, że Chipper zakochuje się średnio raz na mie­siąc.

- Aha. To bardzo dobrze.

Rita znów roześmiała się dźwięcznie i wesoło. Podo­bnie jak Kristina, miała ujmującą osobowość, ale w zu­pełnie innym stylu - bardziej swojską i otwartą. Była też piękna, chociaż jej uroda stanowiła przeciwieństwo urody jasnowłosej Kristiny.

Nagle Mercy poczuła się przy niej jak szara myszka.

- Gdzie jest Grant? - zapytała Rita.

- Zdaje się, że poszedł sprawdzić, jak się czuje źrebna klacz. Walt trochę się o nią niepokoi.

- Pewnie chodzi o Lady. Walt zna się na koniach. Można powiedzieć, że jest najlepszą końską położną w całym stanie.

Mercy musiała się uśmiechnąć, słysząc, że poczciwy, stary Walt został nazwany położną.

- Powinnam wziąć się do roboty - oznajmiła Rita. - Miałam przyjechać wczoraj, ale Jim nie chciał, żebym jechała w taką śnieżycę.

- Jim to twój mąż?

- Tak. Szczęściarz z niego, co? - Wyjęła z torby pu­szkę sosu pomidorowego i konspiracyjnie zniżyła głos. - Oczywiście, tak naprawdę to ja mam szczęście, że się ze mną ożenił, ale nigdy mu tego nie powiem.

Nie było wątpliwości, że mówi szczerze, i Mercy po­czuła, że nagle opadło z niej napięcie. Obawiała się, że wszystkie te uczucia odbijają się na jej twarzy, więc od­wróciła się i zaczęła rozpakowywać torbę z zakupami. Była tam mąka, biały i brązowy cukier, a na samym dnie znalazła kolorową posypkę do zdobienia wypieków.

- To do świątecznych ciasteczek? - zapytała.

- Tak. Nie wiem dlaczego, ale Grant w tym roku za­życzył sobie ciasteczek. Jeśli zdążę, jeszcze dzisiaj się do nich zabiorę - oznajmiła. - To trochę wcześnie, ale nie mogę mieć pewności, że w przyszłym tygodniu uda mi się tu przyjechać. Tak to w zimie bywa.

Mercy kompletnie zapomniała, że święta miały na­dejść za niecały miesiąc. Święto Dziękczynienia, spędzo­ne w otoczeniu rodziny, nadwerężyło jej i tak już chwiej­ny stan psychiczny. Zgodziła się wyjechać do Wyoming między innymi dlatego, że chciała uniknąć Bożego Na­rodzenia w rodzinnym domu. Bała się, że nie zniesie za­mieszania, jakie na pewno czyniliby wokół niej rodzice. Zamartwiali się o nią ponad wszelką miarę i chociaż ro­zumiała ich niepokój i bardzo ich kochała, nie wytrzy­małaby kilku dni nieustannych pocieszeń i zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Zwłaszcza że sama nie była o tym przekonana.

- Mogłabym to zrobić za ciebie. To znaczy, upiec cia­steczka - zaproponowała Mercy.

Rita sprawnie rozpakowywała sprawunki, ale słysząc niespodziewaną propozycję, zamarła w bezruchu, z wiel­ką surową szynką w dłoniach. Spojrzała na Mercy trud­nym do rozszyfrowania wzrokiem.

- Nie chcę wkraczać na twoje terytorium - szybko zapewniła Mercy. - Chodzi mi o to, że nie potrafię go­tować, ale za to piekę doskonałe ciasteczka.

Rita uśmiechnęła się promiennie.

- No to Grant będzie musiał sam uporać się z tą szyn­ką. Może razem jakoś dacie sobie z nią radę. Wypisałam na kartce szczegółowe instrukcje. - Odłożyła na stół owi­nięte w folię mięso i znów zerknęła na Mercy. - Chipper mi mówił, że jesteś policjantką.

- Zgadza się.

- To ciężka praca. A dla kobiety jeszcze cięższa niż dla mężczyzny. Z wielu różnych powodów.

Mercy nie zamierzała zaprzeczać.

- To prawda.

- Podobnie jak prowadzenie rancza. Też jest trudniej­sze dla kobiety.

- Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam. - Zas­koczona Mercy zamrugała oczami. - Ale chyba masz rację.

Rita wyjęła z ostatniej torby pomidory w puszce, grzyby, cebulę i paczkę makaronu. Zapowiadało się, że na kolację będzie spaghetti.

- Trzeba być twardym, żeby tu przetrwać - oświad­czyła. - Większość ludzi z miasta nie nadaje się do ta­kiego życia.

- Tak słyszałam - odrzekła krótko Mercy.

- Aha. Pewnie Grant ci to mówił. To jeden z jego ulubionych tematów.

- Mnie też się tak zdaje.

- Ma na tym punkcie coś w rodzaju obsesji. - Rita sięgnęła do szafki po patelnię i zerknęła na Mercy z uko­sa. - Ale nie bez powodu.

- Nie wątpię, że coś się do tego przyczyniło.

- To jednak dziwne. Można by przypuszczać, że z ta­kim nastawieniem powinien się zainteresować którąś z miejscowych dziewcząt. Niejedna ma na niego chrapkę.

- A on... nic?

- Chipper twierdzi, że Grant nigdy nie wychodzi zabawić się gdzieś w barze. Nawet jeśli wszyscy chłop­cy z rancza urządzają sobie jakąś imprezę, on zostaje w domu.

- Prowadzenie rancza to nie kończąca się praca. - Mercy dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jej słowa zabrzmiały tak, jakby chciała bronić Granta.

Rita uśmiechnęła się z zadowoleniem.

- Tak, to trudne zadanie. Nie każdy się do tego nadaje. - Spojrzała prosto w oczy Mercy. - Wydaje mi się, że jeśli ktoś jest na tyle twardy, żeby tak jak ty pracować w policji, to umiałby przystosować się do każdego innego życia, gdyby tylko chciał.

Mercy nie odwróciła spojrzenia.

- Gdyby tylko chciał - zgodziła się. Rita uśmiechnęła się ciepło i serdecznie.

- A jeśli chodzi o ciasteczka, to proszę bardzo, upiecz, jeśli masz na to ochotę - powiedziała.

- Jak się tu dostałaś?

Mercy już jakiś czas wcześniej usłyszała znajome rże­nie Jokera, więc widok Granta na czarno - białym ogierze wcale jej nie zaskoczył.

- Przyszłam - wyjaśniła. Cieszyła się, że stała na skalnym występie i jej oczy były niemal na poziomie oczu Granta; inaczej musiałaby zadzierać głowę i po chwili na pewno rozbolałby ją kark.

- Niezła wyprawa. Nie zaprzeczyła. Skalny grzbiet, z którego roztaczał się widok na ranczo, znajdował się w odległości dwóch kilometrów od domu i przez większość drogi trzeba było piąć się pod górę. Na szczęście śnieg wciąż topniał, więc co prawda ziemia była wilgotna, ale Mercy przynajmniej nie musiała przedzierać się przez zaspy.

Skalny występ osłaniały wielkie kamienie, chroniąc ją przed wiatrem i kryjąc przed ludzkim wzrokiem. Ze­brała się tu gruba warstwa sosnowego igliwia i liści, two­rząc miękkie siedzisko. Mercy bardzo spodobał się ten punkt obserwacyjny, z którego mogła podziwiać zaśnie­żoną okolicę.

- Owszem, musiałam iść spory kawałek, ale cieszę się, że znalazłam to miejsce. Tu jest tak spokojnie i ra­dośnie. Wszystko wygląda bardzo czysto...

- Wiem - przyznał cicho Grant. - Kiedyś sam często tu przychodziłem. Chowałem się tu podczas choroby ojca, kiedy wydawało mi się, że dłużej tego nie zniosę.

- Jestem pewna, że to ci pomagało. - Wyznanie Granta sprawiło, że poczuła ucisk w piersi. Przypomniała sobie, jak czule i delikatnie obejmował ją minionej nocy.

Wspomnienie to wywołało wiele mówiący rumieniec na jej policzkach, więc szybko dodała lekkim tonem: - No a poza tym, trochę wysiłku fizycznego dobrze mi zrobi.

- Na tej wysokości łatwo zemdleć. Musisz być w nie­złej formie. - Grant oparł ręce na uchwycie siodła. Uśmiechał się do niej szeroko. - W tych okolicach nikt nie chodzi piechotą, chyba że nie ma wyjścia.

- No cóż. Ja chyba nie mam wyjścia - zauważyła Mercy. - Przecież nie umiem jeździć konno.

Grant przestał się uśmiechać i zamyślił się.

- Chodzenie piechotą po tych górach to nie jest dobry pomysł. Gdyby coś się stało, na przykład gdybyś się prze­wróciła, to miałabyś spore kłopoty.

- A czy jadąc konno, byłabym mniej narażona na wy­padek i kłopoty?

- Nasze konie rzadko się potykają. Stąpają bardzo pewnie, potrafią chodzić po skalistym terenie.

- Ale najpierw trzeba wiedzieć, jak utrzymać się w siodle - stwierdziła Mercy ponuro.

- To prawda. - Znów się roześmiał, a jej zaparło dech w piersiach, tak samo jak w dzieciństwie. Upływ lat najwyraźniej nic tu nie zmienił. - Jednak nawet jeśli spadniesz z siodła, koń sam wróci do domu i w ten spo­sób się dowiemy, że trzeba wyruszyć na ratunek. Wtedy musiałbym poprosić o pomoc Rocky - ciągnął żartobli­wie. Chodziło mu o córkę Eriki i Jake'a Fortune'ów, Ra­chel, która założyła w Clear Springs firmę wynajmującą samoloty, zanim wyszła za mąż za Luke'a Greywolfa, miejscowego lekarza. - A wtedy Luke by się martwił i...

- Serdeczne dzięki - wpadła mu w słowo Mercy, krzywiąc się lekko. - I tak nie jeżdżę konno, więc to są teoretyczne rozważania. Grant zawahał się.

- Może powinniśmy coś zmienić - powiedział wre­szcie.

- Co zmienić?

- Zmienić to, że nie potrafisz jeździć konno. - Mercy spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Miała chyba niezbyt inteligentny wyraz twarzy, bo Grant parsknął śmiechem. - Nie miej takiej przerażonej miny. Sama pewnie nieraz o tym myślałaś. Nawet kiedyś po­wiedziałaś to głośno.

- Ja coś mówiłam na ten temat? Skinął głową.

- Ależ mówiła, prawda, Joker?

Koń prychnął i kiwnął kilka razy łbem, jakby potwier­dzał jego słowa. Mercy patrzyła na to z jeszcze większym zdumieniem.

- Ten koń nie jest całkiem normalny - wymamrotała pod nosem.

- Hej! - Grant żartował sobie z niej całkiem otwar­cie. - On doskonale pamięta, jak mówiłaś, że przy nim nawet taka dziewczyna z miasta ja ty chciałaby się uczyć jazdy konnej. Żaden facet nie zapomni takich słów.

Mercy zmierzyła go czujnym spojrzeniem.

- Rzeczywiście - zauważyła. Znów uśmiechnął się szeroko.

- Szkółka jeździecka zaczyna działalność jutro rano. Zgłoś się.

- Ale naprawdę...

- Nie jestem cierpliwym nauczycielem - ostrzegł - więc lepiej się nie spóźnij.

- Grant, nie żartuj sobie. Wiem, że nie masz czasu na takie...

- Przede wszystkim nie mam czasu na to, żeby się martwić, gdzie jesteś i czy nic ci się nie stało. Nie mam też czasu na szukanie cię w całej okolicy. Nauczysz się jeździć, a ja przestanę się martwić. To chyba dobra wy­miana.

- Nie musisz się o mnie martwić - zaprotestowała. Nie chciała przyznać nawet sama przed sobą, że wizja martwiącego się o nią Granta sprawiała jej dużą przyje­mność.

- Ależ muszę - odparł beztrosko. - Gdyby coś ci się stało, Kristina urwałaby mi głowę.

Kristina. Oczywiście, tylko o nią chodzi. Mercy stłu­miła westchnienie. Dlaczego takie dziwne myśli przy­chodzą jej do głowy? Zeszła ze skalnej półki i zdziwiła się, że na ścieżce było o wiele chłodniej niż w małej, naturalnej alkowie, osłoniętej od wiatru skałami.

- Kristina może też ukarać mnie jeszcze okrutniej - dodał Grant, kiedy Mercy stanęła obok Jokera. - Może tu przyjechać i siedzieć mi na karku przez całą zimę. A wtedy chyba bym zwariował.

- A myślałam, że uwielbiasz swoją siostrę.

- Oczywiście, ale kiedy jest daleko stąd. To typowy mieszczuch i tutaj nigdy nie jest szczęśliwa, a kiedy Kri­stina nie jest szczęśliwa... - Znacząco zawiesił głos i wzruszył ramionami.

- Ja też jestem mieszczuchem, co wytykasz mi przy każdej okazji - powiedziała Mercy. Zirytował ją ostry ton własnego głosu, ale nie potrafiła się powstrzymać. Poza tym od spoglądania w górę na wysokiego mężczy­znę na wielkim koniu już zesztywniał jej kark.

- Sam nie wiem - stwierdził Grant w zamyśleniu, jakby rozważał jakąś wielką zagadkę. - Zaczynam po­dejrzewać, że dałoby się ciebie jakoś wytrenować.

- Ojej, serdeczne dzięki za komplement.

- Jutro o ósmej rano. O świcie muszę przepędzić kil­ka sztuk bydła na pastwisko na wzgórzu.

- Grant...

- Kiwnij głową na znak zgody. Inaczej wrócisz na ranczo piechotą.

- I tak zamierzałam wracać piechotą - zauważyła dość cierpko.

- Owszem, ale nadarza ci się okazja wracać konno. To znaczy, jeśli zgodzisz się na lekcje.

Właściwie, czy by jej to zaszkodziło? Przecież to na­turalne, że jeśli wypoczywa się na ranczu, to jedną z atra­kcji są lekcje konnej jazdy. W dodatku taka perspektywa bardzo ją kusiła. Jeśli nauczy się jeździć, zyska dodat­kową swobodę ruchów. Na przykład będzie mogła w po­łowie krótszym czasie dotrzeć do tego miejsca. A jed­nak. ..

- No dobrze - powiedziała szybko, żeby nie dać so­bie czasu na wątpliwości.

- Świetnie. - Grant wyjął lewą nogę ze strzemienia. - Joker tylko kilka razy miał na sobie dwóch jeźdźców, ale mam nadzieję, że nie zaprotestuje. Wskakuj.

Mercy spojrzała na strzemię, które u tak wielkiego konia jak Joker znajdowało się na wysokości jej talii, a potem podniosła wzrok na Granta.

- Żartujesz sobie, prawda? - zapytała surowo.

- Aha, o czymś zapomniałem. Przepraszam. - Po­chylił się i wyciągnął ku niej lewe ramię. - Włóż stopę w strzemię, a ja cię podciągnę. No, spróbuj.

Zawahała się, ale w końcu wsunęła stopę w pokryte skórą strzemię i wyciągnęła ramiona do Granta. Objął ją w talii, więc ona instynktownie również go objęła. Po­czuła ciepło jego ciała, napięte mięśnie pod grubą koszulą i... coś, czego nie potrafiła określić. Spojrzała mu w twarz. Patrzył na ich ręce, jakby również doznał tych samych trudnych do nazwania uczuć.

- Grant? - Powiedziała to niemal szeptem. Drgnął, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia.

- No, hop do góry! - zachęcił. Podciągnął ją do góry tak pewnie, że bez żadnego wysiłku, nie bardzo wiedząc kiedy i jak, znalazła się na grzbiecie konia - który okazał się o wiele wyższy, niż się spodziewała.

- Ta nauka jazdy to chyba jednak nie najlepszy po­mysł - stwierdziła, nerwowo spoglądając w dół.

- Chyba się nie wystraszyłaś, co? Taki policyjny ma­cho w kobiecej skórze jak ty?

- Określenie macho zostawiam dla niektórych panów. Grant wybuchnął śmiechem.

- Trzymaj się - polecił.

- Czego? - zapytała z rozpaczą. - Ty zająłeś strze­miona i siodło. A ja mam tylko... - Do głowy przycho­dziło jej jedno słowo, którego nie chciała użyć.

- Zad - dokończył za nią Grant beztrosko. - Musisz więc trzymać się mnie. Nigdy nie jechałaś na motocyklu za kierowcą?

- Wtedy przynajmniej miałam podpórki pod stopami - wymamrotała.

- Pojedziemy stępa - uspokoił ją. - Prawda, Joker? Koń parsknął i na dźwięk swojego imienia lekko się poruszył, a Mercy musiała wytężyć całą siłę woli, by nie krzyknąć. Nie, to nie jest najlepszy pomysł, powiedziała sobie w duchu, kiedy ruszyli do domu.

- To jest beznadziejne - stwierdził Grant z niesmakiem.

- Przepraszam - odparła pokornie Mercy.

- Oczom nie wierzę. Całe życie pracuję z końmi, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

- Przecież ja nic nie robię - zaprotestowała.

- Właśnie - rzekł kwaśno, a Joker znów zarżał do­nośnie, wyraźnie zdenerwowany. - Jak widać, nie musisz nic robić.

Gniady wałach, którego dosiadała Mercy, według za­pewnień Granta jeden z najspokojniejszych koni na ranczu, zaczął nerwowo przebierać nogami, słysząc gniewne rżenie ogiera. Mercy desperacko chwyciła się łęku siodła, nie zważając na to, że wygląda śmiesznie. Jeszcze śmie­szniej będzie wyglądała, jak spadnie. Wiedziała, że po zaledwie trzech dniach lekcji nie jest jeszcze na tyle wprawną amazonką, żeby się długo utrzymać na zdener­wowanym wierzchowcu.

- Może powinnam jeszcze raz go uspokoić - zapro­ponowała niepewnie.

- Jasne. Będzie spokojny, dopóki znów nie wsią­dziesz na innego konia. To niewiarygodne. Ten przeklęty koń jest po prostu zazdrosny.

Mercy westchnęła. Gdyby nie to, że Grant był wy­raźnie zirytowany, cała ta sytuacja byłaby nawet zabawna. Od samego początku stało się jasne, że jej lekcje bardzo denerwują Jokera, czemu dawał wyraz coraz donośniej. Chociaż wydawało się to wręcz niedorzeczne, wielki ogier appaloosa najwyraźniej nie pochwalał tego, że Mer­cy zadaje się z innymi końmi.

To dziwne, ale w pewien sposób jej to pochlebiało. Przynajmniej jakiś przedstawiciel męskiego rodzaju na tym ranczu darzył ją bezwarunkowym uwielbieniem. Rzecz jasna, nie licząc Chippera, który nadal czerwienił się jak burak, ilekroć się do niej odzywał, i który dopro­wadzał ją do szału nieustannym dopytywaniem się, czy czegoś jej nie potrzeba. No ale jego nie mogła brać pod uwagę. Był za młody. Wydawał się nawet młodszy niż osiemnastoletni chłopcy, których znała w mieście. A mo­że to raczej osiemnastolatkowie z miasta wydawali się nad wiek dojrzali, ponieważ postarzała ich wszechobecna miejska brzydota. Miała nadzieję, że Chipper docenia swoje szczęście.

Wiedziała, że myśląc w ten sposób, unika istoty pro­blemu. Nie zwracała najmniejszej uwagi na zadurzenie Chippera głównie ze względu na mężczyznę, który stał nieopodal, ze złością spoglądając na Jokera. Jego bli­skość, wymuszona przez lekcje konnej jazdy - przery­wane wybuchami złości Jokera - wprawiała ją, oględnie mówiąc, w niespokojny nastrój.

- Gra wszystkim na nerwach - wymamrotał Grant.

- Nawet Ryzykant uciekł w góry, żeby go nie słuchać. Wszystkie konie są zdenerwowane i moi pracownicy też już mają dość jeżdżenia na znarowionych zwierzętach.

- W takim razie może będzie lepiej, jak przerwiemy te lekcje - zaproponowała Mercy, starając się ukryć roz­czarowanie. W głębi duszy wcale nie chciała rezygnować z nauki. Kiedy mimo protestów Jokera udawało jej się choć przez chwilę jechać spokojnie, nieoczekiwanie stwierdzała, że jazda daje jej wielką przyjemność, nawet jeśli odbywa się w zagrodzie przy stajniach.

- Nie ma mowy. Nie dam się szantażować koniowi - wycedził Grant. Joker znów zarżał gromko, a wałach zatańczył pod Mercy niespokojnie. Grant chwycił go za uzdę i przy­trzymał. Mercy zrozumiała, o co chodzi, i zsunęła się na ziemię; nauczyła się tego już na pierwszej lekcji. Joker odezwał się ponownie.

- Gdybym miała zwyczaj przypisywać zwierzętom ludzkie emocje, to powiedziałabym, że tym razem zarżał z satysfakcją - oświadczyła ironicznie.

- Mnie się też tak wydaje - potwierdził Grant. - Sa­ma zobacz, jaki jest z siebie zadowolony.

Mercy podeszła do ogrodzenia. Joker natychmiast do niej podbiegł i trącił ją nozdrzami, najwyraźniej dumny z tego, że udało mu się „zrzucić” ją z konkurenta. Mercy musiała się roześmiać. Poklepała konia po szyi. Joker po­chylił głowę i głośno parsknął, a ona pociągnęła go za ucho. Ogier nie tylko pozwolił jej na ten poufały gest, ale miał przy tym wyraźnie zadowoloną minę.

- Przez ciebie nie nauczę się jeździć, przystojniaku - oznajmiła mu poważnym tonem. - Będę musiała siedzieć w domu i oglądać tę przepiękną okolicę tylko z okna.

- Naprawdę myślisz, że tu jest tak pięknie?

Zerknęła przez ramię na Granta, który prowadził gniadego wałacha. Koń nerwowo spoglądał na Jokera, ale teraz, kiedy Mercy nie siedziała już na jego grzbiecie, ogier z wyższością zignorował kolegę.

- Oczywiści, że tak - odrzekła. - Czy ktoś może się nie zachwycić takim krajobrazem?

- Niektórzy się nie zachwycają. - Grant lekko wzru­szył ramionami.

- To ich strata - stwierdziła zwięźle. Grant milczał, lecz odniosła wrażenie, że w jego oczach dostrzegła przelotny błysk, jednocześnie radosny i pełen rezerwy.

- Ponieważ on tu zawinił - odezwał się wreszcie Grant, wskazując na swojego czarno - białego ulubieńca - to może powinien to odpracować.

- Co masz na myśli?

- Moim zdaniem powinien sobie przypomnieć, na czym polegają dobre maniery. - Spojrzał na Jokera ostrzegawczo. - Lekcje w naszej szkole jazdy jeszcze się nie zakończyły.

- Aha! - Mercy rzuciła Jokerowi zatroskane spojrze­nie. - Zdaje się, że narobiłeś sobie kłopotów.

- Zobaczymy, czy nadal będzie taki czupurny, kiedy przebiegnie sto okrążeń po zagrodzie. Co ty na to?

Mercy zmarszczyła brwi.

- Ja?

- To siodło nie będzie na niego pasowało - ciągnął Grant, ruchem głowy wskazując na siodło gniadego. - Jest zbyt wąskie. Z kolei moje siodło byłoby za szerokie dla ciebie. Włożymy na niego siodło mojej matki, tylko trzeba będzie trochę skrócić strzemiona. Mama jest od ciebie wyższa.

- Większość ludzi jest ode mnie wyższa - odrzekła Mercy mechanicznie. Nagle zrozumiała, do czego zmie­rza ta rozmowa i oczy jej się rozszerzyły. - Chcesz, że­bym na nim jeździła?

- Nie widzę innego rozwiązania. Nadal chcesz uczyć się jeździć, prawda?

- Owszem, ale... Przecież on...

- Sam się zastanawiam, czy nie zwariowałem i nie powinienem się zgłosić do psychiatry. Normalnie nie po­zwoliłbym nowicjuszowi dosiąść żadnego ogiera, ponie­waż ogiery zwykle są narowiste. Ale Joker to zupełnie inny przypadek. Najwyraźniej upodobał sobie ciebie i za­chowuje się przy tobie wyjątkowo łagodnie. Nie zrobi ci krzywdy.

- Ależ Grant, to taki cenny koń...

- To tylko koń. Nie uznaję rozpieszczania koni, choć­by nie wiem ile były warte. Joker pracuje jak każdy inny wierzchowiec na ranczu. Dzięki temu utrzymuje dobrą formę i wyrabia sobie charakter.

- A jeśli stanie mu się jakaś krzywda? Grant uśmiechnął się niespodziewanie.

- Jesteś za mała, żeby mu zrobić większą krzywdę.

- Dzięki. - Przypływ dobrze znajomej irytacji odsu­nął troskę o konia na dalszy plan. Zawsze się denerwowała, kiedy ludzie dawali jej do zrozumienia, że niski wzrost i drobna budowa są swojego rodzaju upośledze­niem.

- Powinnaś się martwić raczej o siebie. Jest bardziej prawdopodobne, że to koń zrobi ci krzywdę niż odwrot­nie. Może masz rację. Nie możemy ryzykować.

- Nic mi nie będzie, dziękuję za troskę - odrzekła lodowatym tonem, który mógłby zmrozić resztki śniegu, topniejące w cieniu drzew i budynków.

- Świetnie. W takim razie kontynuujemy naukę, tak? Już otworzyła usta, by szybko przytaknąć, ale zaraz je zamknęła. Uderzyła ją pewna myśl.

- Specjalnie mi to powiedziałeś, prawda?

- Oczywiście - wyznał bez najmniejszej skruchy i Mercy znów musiała się roześmiać.

- No, już dobrze, niech ci będzie. Nie mam nic prze­ciwko manipulacji, o ile popycha mnie w kierunku, w którym i tak sama chciałabym pójść.

Mimo wątpliwości Granta, w ciągu następnych dni Jo­ker okazał się absolutnym dżentelmenem. Mercy jeździło się na nim dużo lepiej i łatwiej niż na gniadym wałachu. Mniej nią trzęsło, kiedy kłusował, a gdy zdarzało jej się tracić równowagę, wielki koń jakby to wyczuwał i na­tychmiast zwalniał.

- Zauroczyłaś go, nie ma co - orzekł Grant czwartego dnia nauki jazdy na Jokerze, ze zdumieniem potrząsając głową. Mercy zauważyła, że podczas lekcji ani na chwilę nie spuszczał wzroku z ogiera. A to znaczyło, że cały czas spoglądał też na nią.

Szybko zrozumiała, dlaczego ogarnęły ją takie wątpliwości, kiedy Grant zaproponował, że będzie ją osobi­ście uczył jazdy. W głębi duszy wiedziała, że trudno jej będzie znieść tę długotrwałą, przymusową bliskość. Grant bardzo często przerywał lekcję, stawał obok niej i szcze­gółowo coś wyjaśniał albo pokazywał jej właściwą po­zycję w siodle. A wtedy, aż nazbyt często, musiał jej do­tykać, ustawiać odpowiednio ramiona i nogi, ściągać w dół pięty tak mocno, że potem bolały ją mięśnie łydek.

Jednak nawet odrętwienie i ból - a doświadczyła go mnóstwo, ponieważ podczas jazdy musiała używać mięś­ni, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewała - nie dokuczały jej tak bardzo jak przenikające ją dziwne dreszcze, kiedy Grant się do niej zbliżał, albo nagłe fale gorąca, które zalewały ją, gdy czuła jego dotyk. Na do­datek nieraz przyłapała go na tym, że z dziwnym wyra­zem twarzy wpatrywał się w swoją rękę przykrywającą jej dłoń, albo odskakiwał jak oparzony, kiedy przypad­kiem jej dotknął. W takich chwilach czuła się bardzo nie­swojo.

Powtarzała sobie, że po prostu jest jedyną kobietą na ranczu, a Grant to mężczyzna z krwi i kości, stąd u nie­go takie zachowanie. Od wielu lat pracowała w męskim towarzystwie, o mężczyznach wiedziała dużo i doskona­le potrafiła dostrzec reakcje, które Grant gorączkowo sta­rał się ukryć, a które były skutkiem zwykłej fizjologii. Mówiła sobie, że byłaby naiwna, gdyby uwierzyła, że taka reakcja jest czymś więcej niż tylko hormonalną od­powiedzią organizmu na bliskość istoty płci przeciwnej. Przecież Grant nie powiedział ani nie zrobił nic, co da­wałoby jej podstawy do myślenia, że jest inaczej. Co więcej, widać było, że jemu samemu reakcje własnego or­ganizmu bardzo się nie podobają.

Takie myślenie niewiele jej pomagało, zwłaszcza że ciało zaczęło ją zdradzać. Co prawda było to o wiele mniej widoczne - okazało się, że bycie kobietą ma zalety, o których istnieniu nawet nie pomyślała - ale równie sil­ne. Kiedy widziała Granta, serce zaczynało jej mocniej bić, a kiedy jej dotykał, choćby po to, żeby bezlitośnie ciągnąć jej pięty w dół, zapominała o oddychaniu.

W miarę upływu czasu coraz trudniej jej było to ig­norować, a i Grant nie wyglądał na uszczęśliwionego. Za każdym razem, gdy zdawał sobie sprawę, że przygląda jej się zbyt długo albo dotyka jej, choć nie jest to ko­nieczne, cofał się gwałtownie, odwracał wzrok i odcho­dził obrażony na cały świat, niczym Joker.

Miała ochotę porozmawiać o tym otwarcie i szczerze, wyciągnąć na światło dzienne nieoczekiwany problem, który utrudniał im życie. Nie wiedziała jednak, jak za­cząć. Nie była też pewna, czy tego w ogóle chce.

Może potrzebuję lekcji nie tylko jazdy konnej, pomy­ślała, tłumiąc westchnienie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ze wszystkich głupich pomysłów, jakie mu w życiu przyszły do głowy, pomysł uczenia Mercy konnej jazdy był chyba najgłupszy. Choć nie - kiedyś jak kretyn my­ślał, że Constance Carter zechce wyjść za niego za mąż.

Nie powinienem zapominać o tamtym zdarzeniu, skonstatował kwaśno. Sądził, że zapamiętał nauczkę, jaką dostał od pięknej i światowej panny Carter, ale naj­wyraźniej potrzebna mu była powtórka.

- Dobranoc, Grant.

Głos Mercy brzmiał łagodnie, i dźwięczały w nim te zmysłowe nuty, przez które serce uderzało mu jak sza­lone, a ciało zaczynało dziwnie drżeć.

- Dobranoc - wymamrotał w odpowiedzi.

Nie podniósł na nią wzroku. Nie musiał na nią patrzeć, by wiedzieć, jak wygląda. Przez całe popołudnie bez­ustannie ukradkiem na nią zerkał. Siedziała zwinięta na sofie, ubrana w dżinsy, ciemnozielony golf i narzucony nań miękki sweter z jasnozielonej, puszystej wełny. Bar­wa stroju podkreślała zieleń jej oczu i złocisty połysk włosów. Musiał przyznać, że wyglądała pięknie.

Oboje całe popołudnie siedzieli w gabinecie i czytali, ona jedną z jego książek o hodowli koni, on nowy technothriller, który jednak jakoś nie zdołał go zainteresować. Od czasu do czasu zadawała mu pytanie, za każdym razem przepraszając, że mu przerywa lekturę, aż ją po­prosił, by pozbyła się poczucia winy i po prostu pytała go o wszystko bez zbędnych wstępów.

Po tym, jak wyłożył jej własną teorię, zupełnie nie­uzasadnioną naukowo, dlaczego konie rasy appaloosa mają krótsze ogony od innych - zaadaptowały się do wa­runków ich naturalnego środowiska porośniętego gęstymi krzewami, gdzie długi ogon bardzo utrudniał poruszanie się - Mercy zamilkła i pogrążyła się w lekturze, a on na­dal nie mógł się skupić na swojej książce, chociaż zwykle tego rodzaju powieści całkowicie go pochłaniały.

Wyczuł, że przy drzwiach się zawahała. Wydawało mu się też, że usłyszał ciche westchnienie, zanim ode­szła. Chwilę później rozległy się na schodach jej kroki, a w końcu trzask zamykanych drzwi do jej sypialni.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od dłuższego cza­su wstrzymywał oddech, toteż wypuścił powietrze. Sam nie wiedział, dlaczego ogarnęło go uczucie takiej ulgi. Oddzielające ich do siebie zamknięte drzwi, a nawet dwoje drzwi, licząc jego własne, i tak nie powstrzymały go przed rozmyślaniem o niej, wyobrażaniem sobie, jak śpi w pokoju nieopodal.

Pierwszej nocy po jej przyjeździe był zdziwiony, a na­wet rozbawiony, kiedy obudził się i uświadomił sobie, że śniła mu się, śpiąca pod niebieską kołdrą w jego go­ścinnej sypialni po drugiej stronie korytarza. Roześmiał się do siebie i ze smutkiem przyznał, że zbyt długo trwa w celibacie, przez co nachodzą go erotyczne myśli na temat dziewczyny, która kiedyś była jego utrapieniem.

Oczywiście mogła budzić takie myśli, ale w kimś, kto jej nie znał jako uciążliwej nastolatki.

Gdy zdarzyło się to drugi raz, nie był już tym tak rozbawiony. Sny powtarzały się, coraz bardziej szczegó­łowe i erotyczne, a on popadał w coraz większą irytację. Nie był tylko pewien, czy jest zły na siebie, czy na ko­bietę, która była tych snów przyczyną. A potem przyszedł mu do głowy ten idiotyczny pomysł, żeby ją uczyć jazdy konnej.

Ze złością zamknął książkę. Wsparł głowę o oparcie fotela i jeszcze mocniej zacisnął usta.

Lekcje jazdy, też coś, wyrzucał sobie w duchu. Dla­czego nie zastanowił się nad tym głębiej? Takie lekcje pociągają za sobą bliskość, rozmowy, dotyk, i to przez długi czas. Potrząsnął głową, pełen obrzydzenia do sa­mego siebie. Sam się w to wpakowałeś, McClure, po­myślał mściwie. Trzeba było myśleć.

Rozwiązanie problemu samo mu się nasunęło. Prze­każe prowadzenie lekcji Chipperowi. Przez ubiegły ty­dzień nauczył Mercy podstaw, więc teraz dalsze szkolenie może przejąć ktoś inny. To bardzo logiczna decyzja. Chło­pak jest bardzo pracowity, ale najmniej doświadczony ze wszystkich pracowników rancza, więc jego nieobecność przyniesie najmniej szkody. W dodatku Chipper z wielką radością zgodzi się na tę pracę, ponieważ dzięki niej bę­dzie mógł spędzać w towarzystwie Mercy całe trzy go­dziny dziennie. A Grant wróci do prowadzenie rancza, wolny od wytrącającej go z równowagi bliskości panny Brady.

Dlaczego wcześniej nie wpadł na tak doskonałe rozwiązanie? Niezmiernie z siebie zadowolony wrócił do le­ktury. Uświadomił sobie, że nic nie zapamiętał z prze­czytanego rozdziału, wrócił na stronę, którą czytał, kiedy Mercy spytała go o ogony koni rasy appaloosa.

Appaloosa.

Joker.

Nie, nie może przekazać prowadzenia lekcji Chipperowi, ponieważ Mercy dosiada ogiera, który jest najcenniejszym zwierzęciem na ranczu. Byłaby to dla chłopaka zbyt duża odpowiedzialność. Co prawda Joker od początku zachowuje się jak prawdziwy dżentelmen, wykazuje niemal nienatu­ralną chęć do współpracy, stąpa delikatnie i ostrożnie, a przy pierwszych oznakach kłopotów zatrzymuje się, jakby wiedział, że dosiada go początkujący jeździec. Niektóre ko­nie, zwłaszcza ogiery, wykorzystałyby brak wprawy jeźdźca, by się go jak najszybciej pozbyć, ale Joker zacho­wywał się tak, jakby jedynym celem jego życia było utrzy­manie Mercy w siodle.

Wysiłek ze strony ogiera, połączony z doskonałą kon­dycją fizyczną i niespotykanym poczuciem równowagi u Mercy, pozwoliły jej czynić szybsze postępy w nauce, niż Grant się spodziewał. Coraz lepiej trzymała się w siodle, jednocześnie nawiązując coraz lepszy kontakt z wierzchowcem. Wytwarzała się między nimi bardzo rzadka więź - doskonałe porozumienie. Oglądanie tej pa­ry w ruchu było czystą przyjemnością.

Nadal jednak Grant nie mógł powierzyć niedoświad­czonemu Chipperowi nadzoru nad Jokerem, ponieważ w każdej chwili mogła się zdarzyć jakaś nieprzewidziana sytuacja. Nawet jeśli Joker nadal by się zachowywał nienagannie, to sam chłopak mógł wywołać kłopoty swoim zdenerwowaniem. Nieraz mówił Waltowi, że nigdy w ży­ciu nie chciałby mieć tak cennego konia, bo stale by się martwił, że coś mu się przytrafi. Biedny dzieciak pewnie wpadłby w panikę, gdyby się dowiedział, że ma jedno­cześnie zajmować się i Mercy, i Jokerem.

Grant znów z hukiem zamknął książkę. Wiedział, że dziś już nie skupi się na lekturze. Został zapędzony w ko­zi róg, niczym ten rozwścieczony ryś, na którego zeszłego lata natknął się w stodole. Na myśl o tej sytuacji Grant również miał ochotę warczeć i prychać.

Dużo czasu upłynęło, nim zebrał siły, by wejść na górę, do swej sypialni. Nigdy jeszcze korytarz nie wydawał mu się tak długi, a zwłaszcza jego odcinek biegnący wzdłuż gościnnej sypialni, w której spała teraz Mercy.

Siedziała w głębokim, niebieskim fotelu. Podwinęła nogi, otuliła się kołdrą i patrzyła przez okno w spokojną noc. W pewnej chwili wydało jej się, że do strony kępy wysokich topól za stajniami słyszy słodki śpiew skow­ronka, ale zaraz uświadomiła sobie, że to tylko wyobraźnia płata jej figle. Skowronki dawno już odleciały na południe, gdzie spędzają zimę.

Westchnęła głęboko i dramatycznie, co ją samą roz­śmieszyło.

- Coś ty dzisiaj taka melancholijna? - wymamrotała do siebie i uśmiechnęła się smutno. Takie żartobliwe py­tanie czasami zadawał jej Nick, by wyrwać ją z zadumy.

Na chwilę wstrzymała oddech i czekała, siedząc w bezruchu. Ostry, rozdzierający ból nie pojawił się. Nadal czuła rozpacz na wspomnienie śmierci przyjaciela, łzy napływały jej do oczu na myśl o jego owdowiałej żonie i osieroconych dzieciach, nadal wiedziała, że zrobi wszystko, by znaleźć jego morderców i postawić ich przed obliczem sprawiedliwości - ale ból już nie roz­dzierał jej na strzępy, łzy nie oślepiały. Chociaż cierpienie było mniej dotkliwe, nie osłabła jej wola ukarania zło­czyńców.

Przez chwilę czuła się winna, jakby pozwalając bólowi nieco zelżeć, zdradzała pamięć Nicka. Wiedziała jednak, że to naturalna kolej rzeczy. Była też pewna, że Nick nie chciałby, by opłakiwała go w nieskończoność. On pierwszy by jej nakazał, żeby wróciła do normalności, nie pozwoliła, by jego śmierć zrujnowała jej życie.

Przypomniała sobie, jak Grant ją zapewniał, że Nick nie życzyłby sobie, by się zadręczała poczuciem winy. Teraz wiedziała, że miał rację. Nick nie chciałby, żeby z nim zginęła, tak samo, jak nie chciałby, aby ktoś zabił jego dzieci lub Allison. Nie tylko dlatego, że ją lubił, zresztą z wzajemnością, ale dlatego że łączyła ich szcze­gólna więź, typowa dla ludzi wykonujących taki niebez­pieczny zawód.

Przypomniała sobie, co jej kiedyś powiedział, gdy wracali z pierwszego wspólnego patrolu.

Jeśli kiedyś coś mi się stanie, ty masz pilnować swo­jego tyłka i przeżyć, a potem ich dopaść”.

Skinęła wtedy głową i zdołała jedynie wydusić: „ Ty masz zrobić to samo”.

To było pięć lat temu. Nie spodziewała się, że coś takiego się istotnie wydarzy. Jednak się wydarzyło, a ona siedzi na ranczu, zamiast ścigać zabójców Nicka. Nie po­magała jej nawet świadomość, że taki dostała rozkaz.

Znów westchnęła, ale tym razem ciszej, i ogarnęła wzrokiem spokojną okolicę. Śnieg już prawie stopniał, lecz Grant uprzedził ją, że wkrótce znów zacznie padać, może nawet jeszcze tej nocy. Wierzyła mu, gdy ją za­pewniał, że potrafi wyczuć opady w powietrzu. Żył tu już wiele lat i na pewno znał się na takich sprawach.

Kiedyś myślała, że nic nie złagodzi jej bólu, nic nie odciągnie jej myśli od śmierci drogiego przyjaciela. Ale to miejsce potrafiło tego dokonać. Dokonał tego również Grant McClure.

Sama przed sobą musiała szczerze przyznać, że nie chodzi tu o ślad dziecinnego zauroczenia z dawnych lat. Chłopak, którego dwanaście lat temu tak uwielbiała, był bystry, dobry i przystojny. Dorosły Grant też, rzecz jasna, taki był, ale teraz stał się na dodatek silnym mężczyzną z charakterem.

Chłopak, którego uwielbiała, cierpiał z powodu roz­padu małżeństwa rodziców. Powtarzał sobie jednak, że jest szczęśliwszy niż niejeden z jego rówieśników. Oboje jego rodzice byli rozsądnymi, kochającymi ludźmi. Nigdy nie zwątpił, że darzyli go miłością, cho­ciaż nie kochali już siebie nawzajem. Mimo to zarówno w dzieciństwie, jak i w dorosłym życiu, przeżył wiele ciężkich chwil.

Rita Jenkins powiedziała jej, że jego uprzedzenie wo­bec ludzi z wielkiego miasta nie jest bezpodstawne. Mer­cy mimowolnie się zastanawiała, jakie miał ku temu po­wody. I dlaczego ta atrakcyjne kobieta tyle o nim wie?

Czy Grant wypłakiwał się na jej ramieniu, w przenośni lub dosłownie?

Uśmiechnęła się do siebie, ponieważ zdała sobie spra­wę, że nie czuje już owego przykrego ukłucia zazdrości, która dopadła ją tak nieoczekiwanie. Nie można zresztą żywić zazdrości względem tak bezpośredniej i szczerej kobiety jak Rita.

Poza tym nagle wszystkie jej myśli zajęło wspomnie­nie tej nocy, kiedy znów obudziła się z koszmarnego snu, choć już myślała, że przestał ją nawiedzać. Wtedy to Grant pozwolił jej wypłakać się na swojej piersi i pomógł dojść do siebie. Przedtem, kiedy śnił jej się ten straszny sen, musiało minąć wiele godzin, zanim zdołała wyrzucić z pamięci koszmarne wizje jej samej tonącej we krwi przyjaciela, czy obraz Nicka spoglądającego na nią oskarżycielsko, jak nigdy za życia. Grant potrafił ją pocieszyć i odgonić od niej koszmary.

Powiedziała sobie, że w podobnej sytuacji Grant po­stąpiłby tak wobec każdego, zwłaszcza jeśli ten ktoś był przyjacielem Kristiny. Świadczyło to jedynie o jego do­brym charakterze i przywiązaniu do siostry, o niczym więcej, a już na pewno nie o jakimś wyjątkowym uczu­ciu do Mercy.

Dlaczego więc cofał się jak oparzony za każdym ra­zem, kiedy ich ciała przypadkowo się stykały? Dlaczego minionego wieczoru, kiedy czytali razem w gabinecie, nieustannie czuła na sobie jego ukradkowy wzrok? Żeby przestać się nad tym zastanawiać, zadawała mu dziesiątki bezsensownych pytań. W końcu nie mogła już tego dłu­żej znieść i uciekła do sypialni.

Nadal leżała, nie mogąc zasnąć, kiedy wreszcie wszedł na górę. Słyszała jego ostrożne kroki na schodach i w ko­rytarzu. Musiało jej się wydawać, że przystanął pod jej drzwiami. A kiedy chwilę potem usłyszała, że drzwi do jego pokoju się zamknęły, nie potrafiła określić, czy czuje ulgę, czy raczej rozczarowanie. I właśnie to irytowało ją najbardziej.

Zamrugała oczami, ponieważ nagle dotarło do niej, co od jakiegoś czasu działo się za oknem. Grant miał świętą rację. Zaczął padać śnieg. Cicho i powoli grube, puszyste płatki opadały na ziemię. Ich spokojnego lotu nie zaburzał wiatr, jak to się działo podczas minionej śnieżycy.

Długo patrzyła na padający śnieg. W miarę jak biała powłoka spowijała coraz szczelniej świat, narastał w niej spokój. Dziwne, pomyślała, że coś może wyglądać tak pięknie i przyjaźnie, kiedy się to obserwuje z bezpiecz­nego miejsca, a jednocześnie może być takie groźne, kie­dy trzeba się z tym zetknąć bezpośrednio. Przecież teraz wędrowcowi w górach groziłaby śmierć z wyziębienia. Z okna ciepłego, przytulnego domu góry wyglądały jak obrazek z kartki świątecznej.

Kartka świąteczna.

Znów zapomniała, że święta są tuż - tuż. Tymczasem ona nie poczyniła żadnych przygotowań, nie kupiła nawet prezentów dla rodziców. Co prawda powiedzieli jej, że w tych okolicznościach niczego nie oczekują. Wiedziała, że rozumieją jej sytuację, ale jednak miała lekkie poczu­cie winy.

Po prostu się rozkleiłaś, zganiła się w duchu. I do pewnego stopnia była to prawda. Dotychczas spędzała z rodziną zarówno Święto Dziękczynienia, jak i Boże Narodzenie. Wiedziała, że w tym roku nie pojedzie do nich na Gwiazdkę i czuła się przez to samotna. Oczywi­ście, tak musi być. Nie odważyłaby się opuścić tej kry­jówki i udać do nich. Dzięki przyjazdowi na ranczo osiągnęła swój główny cel - nikt nie spodziewał się jej tu znaleźć, nikt nie podejrzewał nawet, że ona może tu być. Nie mogła tego zaprzepaścić, ulegając tęsknocie za rodzinnym domem. Przecież widziała rodziców niedaw­no, podczas Święta Dziękczynienia.

Żadne wytłumaczenie nie mogło jednak stłumić jej poczucia, że wtargnęła tu nie proszona i narzuca swe to­warzystwo Grantowi, w dodatku w takiej porze roku, którą zwykle spędza się z najbliższymi. Od początku się spodziewała, że będzie musiała spędzić tu święta, ale nie przyszło jej do głowy, że tak się będzie czuła.

W dodatku nie ma wyjścia. Nie może wrócić do domu, nie może jechać do rodziców, może tylko siedzieć tu, na miejscu. Roztrząsanie tego problemu w niczym jej nie pomoże, a obnoszenie się ze smutną miną zepsuje tylko świąteczny nastrój, albo co gorsza sprawi, że ludzie za­czną się nad nią litować.

Postanowiwszy, że postara się przynajmniej nie zepsuć nikomu świąt, wzięła kołdrę i poszła do łóżka. Zacisnęła zęby, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z zimnym prześcieradłem. Zwinęła się w kłębek i czekała, kiedy pościel się nagrzeje od jej ciepła, ale dzięki ukojeniu, którego doznała, patrząc na zasypany śniegiem krajobraz, usnęła, zanim to się stało.

- A to jak ci się podoba? Mercy spojrzała na niewielkie, ale zgrabne drzewko i z powrotem przeniosła wzrok na Granta.

- Bardzo ładne. Wiedział, że wyobraziła sobie, jak to małe drzewko będzie się prezentowało w dość dużym salonie.

- Nie jest za wielkie - przyznał - ale większego nie miałbym czym ubrać. Zdaje się, że w składziku mam gdzieś kilka sznurów lampek. Może znajdzie się też pu­dełko z ozdobami, które zostawiła moja matka.

Mercy zmarszczyła czoło.

- Zdaje ci się?

- Od dłuższego czasu tego nie używałem.

- Walt mi mówił, że zwykle nie ubierasz choinki. Wydawał się... zaskoczony.

- No... w zeszłym roku rzeczywiście nie miałem drzewka - odparł wymijająco.

- A więc dlaczego w tym roku się na nie zdecydo­wałeś?

- Bo miałem ochotę. Wystarczy?

Zdał sobie sprawę, że jego głos zabrzmiał trochę nie­przyjemnie, lecz nie zamierzał tłumaczyć, dlaczego w tym roku zdecydował się na choinkę, zwłaszcza że sam nie bardzo mógł pojąć, co nim kierowało. Zsiadł z ka­sztanowatego konia i przerzucił wodze na jedną stronę, by uwiązać zwierzę. Rosły kasztanek był jego ulubionym wierzchowcem przed pojawieniem się Jokera. Grant już niemal zapomniał, jak gładko mu się na nim jeździło. Nie tak gładko jak na Jokerze, ale całkiem dobrze.

- Może z tego samego powodu kazałeś Ricie przywieźć surową szynkę, chociaż wcale nie wiesz, jak ją przyrządzić? Tak przynajmniej powiedziała mi Rita.

- Pilnuj Jokera, dobrze? Ja tymczasem zetnę to drzewko.

Z torby przy siodle wyjął niewielki toporek. Dopiero przez ostatnie trzy dni zaczęli razem wyprawiać się konno w teren. Joker nadal zachowywał się wzorowo, ale jednak tutaj czyhało na niedoświadczonego jeźdźca więcej nie­bezpieczeństw niż w stosunkowo bezpiecznej zagrodzie.

- Joker jest całkiem spokojny. Zawarliśmy porozu­mienie. A co powiesz o ciasteczkach?

Grant zerknął na nią przez ramię.

- Co takiego?

- Co powiesz o świątecznych ciasteczkach? Rita mó­wiła, że w tym roku poprosiłeś, żeby ci je upiec.

- Rita - mruknął z niezadowoleniem. - Zdaje się, że ostatnio ma bardzo dużo do powiedzenia.

Wszyscy ostatnio mają o nim bardzo dużo do powie­dzenia, pomyślał z irytacją. Zacisnął zęby i podszedł do drzewka. Zaczął je ścinać z większym nakładem sil, niż tego wymagał dość cienki pień, ale dzięki temu przynaj­mniej nie musiał odpowiadać na trudne pytania.

Sam nie wiedział, dlaczego nagle nabrał ochoty na świąteczne przygotowania. Nie podobało mu się też, że wszyscy wyciągają z tak niewinnej zachcianki zbyt da­leko idące wnioski. Rita, Walt, a nawet Chipper dogryzali mu nieustannie. A teraz jeszcze Mercy. Nie, ona chyba jednak wcale mu nie dogryza. Ona chyba podchodzi do tego poważniej niż inni.

Jego wierzchowiec spojrzał na niego niepewnie, kiedy przyciągnął bliżej ścięte drzewo, ale uspokoił się, widząc że Grant bierze linę i przywiązuje je za nim w bezpie­cznej odległości. W ten sposób dociągnie sieje do domu, nie uszkadzając po drodze gałęzi.

- Grant - odezwała się Mercy. - Jeśli...

- Słuchaj - przerwał jej, bojąc się, że znów go o coś zapyta. - Święta to na ranczu taki dzień jak wszystkie inne. Tak samo trzeba pracować, karmić zwierzęta. Nie obiecuj sobie zbyt wiele po tym głupim drzewku i cia­stkach.

Przez długą chwilę patrzyła na niego w milczeniu, a potem, dość potulnie - o wiele za potulnie jak na Mer­cy, którą znał - powiedziała:

- Chciałam cię tylko poprosić, żebyśmy wrócili dro­gą, którą mi wczoraj pokazałeś. Obok tego małego je­ziorka.

- Aha - odparł zmieszany.

- To nie jest bardzo daleko stąd, prawda?

- Nie. Tuż za tamtym wzgórzem. - Musiał przyznać, że jak na dziewczynę z miasta miała niezłą orientację w terenie.

- No to... możemy?

- Dobrze. Jasne.

- Nie zaszkodzi to choince? Zmrużył oczy. Czyżby chciała mu dopiec? Nie potrafił zdecydować. Po raz kolejny się przekonał, że jako kobieta jest o wiele bardziej skomplikowana niż jako dziecko i o wiele lepiej wychodzi jej ukrywanie myśli. Kiedy by­ła nastolatką, dość łatwo potrafił ją rozszyfrować, ale te­raz nigdy nie był całkowicie pewien, co się dzieje w jej głowie, chyba że się sama przed nim otwierała. Tak jak tamtej nocy w stajni.

Trzeba było niewyobrażalnie wstrząsających przeżyć, żeby pozwoliła sobie na ujawnienie swoich emocji, co świadczyło niezbicie, że z dziecka wyrosła wyjątkowo silna kobieta.

- Chciałabym zobaczyć to jeziorko jeszcze raz. Jest takie piękne.

Ona najwyraźniej bez trudu czytała w jego myślach.

- Pochodzisz z Minnesoty, więc pewnie widziałaś setki jeszcze piękniejszych jezior.

- Nie potrafię ci tego wytłumaczyć - odrzekła. - To po prostu wydaje mi się... jakieś inne, wyjątkowe.

- W takim razie jedziemy tam - zadecydował. Chwy­cił wodze i wskoczył na siodło.

Miejscami śnieg był głębszy, więc droga stała się trud­niejsza, ale po kilku minutach dotarli na szczyt wznie­sienia. Jezioro, przypominające raczej większą sadzawkę, leżało po drugiej stronie, u stóp wzniesienia. Za nim roz­ciągała się równina, na której tu i ówdzie wyrastały po­jedyncze świerki, a latem z rzadka zieleniły się kępy traw. Nie wyglądała wtedy zbyt interesująco. Zimą na­tomiast, zlodowaciała i przysypana śniegiem, który nawet najmizerniejsze źdźbło trawy zamieniał w delikatną, kry­ształową konstrukcję, a świerki w majestatyczne mono­lity, wyglądała jak obrazek z kartki świątecznej.

Mercy przerzuciła nogę przez grzbiet Jokera i zesko­czyła na ziemię. Nauczyła się robić to całkiem sprawnie. Była bardzo zwinna, więc szybko nauczyła się też wska­kiwać na siodło bez korzystania ze strzemion, które były dla niej umieszczone zbyt wysoko. Grant żartował sobie, że chce zostać woltyżerką, ale ona była tak dumna ze swoich postępów, że wcale się na niego nie obrażała.

Grant również zsiadł z konia. Stanął w śniegu i osza­cował jego głębokość na piętnaście centymetrów. Nieźle, jak na szczyt wzgórza. Wkrótce jednak znów miało padać i miał przeczucie, że tym razem śnieg poleży o wiele dłużej niż poprzednio.

Stanął za Mercy i spoglądał przed siebie. Ona nic nie mówiła, tylko podziwiała rozciągający się wokół malow­niczy krajobraz Koń Granta prychnął i potrząsnął głową, a Joker przednim kopytem zaczął zgarniać śnieg na nie­wielki stos, jakby osobiście chciał ocenić jego głębokość albo ulepić bałwana. Grant wcale nie był pewien, czy sprytny appaloosa nie byłby do tego zdolny.

Mercy długo stała bez ruchu, nic nie mówiąc i niemal nie oddychając, aż Grant zaczął się niepokoić, czy nic jej nie jest. W końcu zrobił krok naprzód i spojrzał jej w twarz.

Płakała.

Nie był to głośny, spazmatyczny płacz. Policzki miała mokre, łzy wciąż po nich spływały, ale ona sama nie wydawała żadnego dźwięku. Nie szlochała, nie zawodzi­ła. Wydawało się, że łzy po prostu musiały z niej wy­płynąć, ponieważ zebrało ich się w niej zbyt dużo. Grant nie wiedział, jak zareagować. Miał niewielkie doświad­czenie w uspokajaniu płaczących kobiet. Właściwie zda­rzało mu się uspokajać jedynie Kristinę, która jako dziec­ko potrafiła płakać na zawołanie, kiedy coś nie szło po jej myśli. Na szczęście, o ile Grant zdążył się zoriento­wać, w końcu z tego wyrosła.

Ale Mercy sama mu kiedyś powiedziała, że nie jest Kristiną. Nigdy nie była do niej podobna. Na pewno nie płakała dlatego, że ktoś nie spełnił jej dziecięcej zachcianki.

- Mercy? - odezwał się w końcu.

Odwróciła się i spojrzała na niego. Ku swojemu za­skoczeniu zobaczył w jej oczach nie ból czy cierpienie, ale blask, którego widok zaparł mu dech w piersi.

- Tu jest tak pięknie - wyszeptała.

- Płaczesz dlatego, że tu jest pięknie? Szybko wytarła policzki, jakby dopiero teraz zdała so­bie sprawę, że są mokre od łez.

- Przepraszam. Czasami, kiedy coś tak mnie wzruszy, łzy same napływają mi do oczu.

Nie zastanawiając się nad tym, co robi - gdyby się zastanowił, pewnie nigdy by się na to nie odważył - oto­czył ją ramieniem. Poczuł, że na chwilę zesztywniała, ale zaraz rozluźniła się i oparła o niego. Pasowali do sie­bie doskonale. Wcale nie wydawała mu się zbyt drobna ani zbyt delikatna czy krucha dla jego twardych dłoni. Była jakby dla niego stworzona.

Ta kraina była całym jego życiem i Mercy również dostrzegła jej niezwykłą urodę. To sprawiło, że czuł się... sam nie był pewien jak. Nie wiedział też, jak nazwać ten dziwny ucisk, który w nim narastał, kiedy tak stali w przyjaznym, niemal intymnym milczeniu. To nie było zwykłe pożądanie. Grant już jakiś czas temu przyznał się sam przed sobą, że reakcja jego ciała na bliskość Mer­cy nie została wywołana tylko długim celibatem. To, co w nim narastało, było bardziej złożone. Czuł szacunek dla jej odwagi, podziwiał jej inteligencję i bystrość, doceniał jej chęć i zdolność do nabycia całkiem nowych umiejętności, nawet zupełnie jej obcych.

Ta mieszanina uczuć wytrącała go z równowagi, bo nie był pewien, co to wszystko miało znaczyć. Dopóki Mercy nie wkroczyła powtórnie w jego życie, nigdy nie targały nim tak liczne wątpliwości.

Jednego był tylko pewien. Nastolatka, która kiedyś wprowadzała kompletny chaos w jego letnie wakacje, te­raz jako dorosła kobieta potrafiła zrobić to samo z całym jego życiem.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Co takiego?

Zdumiony Grant wytrzeszczył oczy na Walta, który z kolei spoglądał na niego z nie wróżącym nic dobrego rozbawieniem.

- Słyszałeś przecież - odparł stary pomocnik.

- Ale przecież ty nigdy nie jeździsz podczas świąt do miasta.

- Już ci mówiłem, że w domu hodowców bydła chcą urządzić wielką imprezę. Będą tańce i takie tam różne. W zeszłym tygodniu widziałem w mieście plakaty. Za­bawa skończy się pewnie dopiero nad ranem.

- Urządzają taką uroczystość co roku - zauważył Grant. - Jeszcze nigdy na niej nie byłeś.

- Bo może przedtem nikt mnie nie zaprosił - wyjaśnił pogodnie Walt.

- Ale...

- Chcesz mi powiedzieć, że nie mogę sobie zrobić wolnego dnia w Wigilię? Tylko dlatego, że twoja rodzina mieszka daleko, ja nie mogę mieć świątecznych planów? Ale z ciebie zawistnik, chłopcze.

- Ależ możesz wziąć sobie wolne - zaczął Grant - tylko...

- Przed wyjazdem zrobię wszystko, co do mnie należy. Dopilnuję, żeby zwierzęta dostały, co trzeba. Z re­sztą roboty dasz sobie radę sam.

- Nie o to chodzi.

- A poza tym, będziesz miał do pomocy Mercy. Zwy­kle nie mówię takich rzeczy, ale jak na miastową dziew­czynę, uczy się bardzo szybko. - Walt uśmiechnął się niespodziewanie. - I to niejednego.

- Aha - wymamrotał Grant.

- Brylant to brylant, chłopcze, wszystko jedno, gdzie go znajdziesz, czy w jakiej oprawie, prostej czy wymy­ślnej. Nawet w wielkim mieście nie zrobią brylantu ze zwykłego szkiełka.

Grant skrzywił się lekko.

- Może przestaniesz filozofować i powiesz mi wre­szcie, o co ci chodzi.

- Chodzi mi o to, że jesteś uparty jak osioł i ślepy jak nietoperz - oznajmił Walt surowo. - A skoro już mnie pytasz, to wydaje mi się, że się boisz zostać tu sam z tą miłą dziewczyną.

- Głupstwa opowiadasz - warknął Grant, zupełnie bez przekonania.

- Głupstwa? Może jestem stary, ale nie ślepy. Każdy przecież widzi...

- Każdy widzi to, co chce zobaczyć. Grant przerwał Waltowi, ponieważ wcale nie chciał się dowiedzieć, co też każdy widzi. Zresztą, sam był tego świadomy. Nieraz widział, jak jego pracownicy zerkają na niego ukradkiem, uśmiechają się na boku i coś do sie­bie szepczą. Na pewno nie pomagało mu też to, że nieraz dał się przyłapać na tym, jak wpatrywał się w Mercy jadącą konno, doglądającą Jokera - upierała się, że skoro na nim jeździ, to będzie się nim również zajmowała - czy wykonującą inne prace na farmie, dzięki czemu życie wszystkich jej mieszkańców stało się znacznie łatwiejsze.

Przecież chodziło tylko o to, że go... intrygowała. Tak sobie to przynajmniej tłumaczył w duchu, spoglądając za odchodzącym Waltem. Mercy przystosowała się do życia na ranczu lepiej, niż się spodziewał. W ogóle zresztą nie sądził, że dziewczyna z miasta potrafi to zrobić. Kristinie nigdy się to nie udało, choć przyjeżdżała tutaj w cieplej­szych porach roku. No ale Kristina to zupełnie inny typ człowieka.

Uparty jak osioł i ślepy jak nietoperz”.

Słowa Walta dźwięczały mu uszach. Grant powtarzał sobie, że Walt tym razem się pomylił, chociaż znał go dłużej niż ktokolwiek inny, z wyjątkiem matki. Przecież Grant wcale nie jest ślepy czy uparty, tylko zwyczajnie... ostrożny. I ma swe powody.

Mówił sobie, że Walt wtrąca się w nie swoje sprawy, ale nawet sam siebie nie potrafił przekonać. Zirytowany opuścił skład narzędzi i skierował się do domu. Wszedł do środka bocznymi drzwiami, prowadzącymi do sieni przy kuchni. Wewnątrz najpierw zdjął kurtkę, a potem buty przemoczone po całym dniu chodzenia po śniegu. Zajmowali się dzisiaj łamaniem lodu na trzech natural­nych rozlewiskach, które utworzyły się na pobliskiej rów­ninie. Gdyby zawędrowały tam nieostrożne zwierzęta go­spodarskie, cienki lód załamałby się pod nimi i musieliby organizować akcję ratunkową.

Nawet skarpety miał przemoczone. Dotknął stóp. Pewnie już kiedyś były zimniejsze, ale czy to ważne?

Siedział w sieni na wąskiej ławce, zbyt zmęczony, by wstać i przejść do cieplejszych pomieszczeń. Wkrótce jednak chłód okazał się silniejszy od znużenia i Grant postanowił się ruszyć. Czuł, że za chwilę ogarną go dreszcze.

Wstał i chociaż przemarznięte stopy stawiały opór, wiedział, że powinien wejść do środka. Teraz dotarł do niego z kuchni zapach świeżych wypieków. Mercy nie żartowała; chociaż nie umiała gotować, piekła doskonale. Rozpieszczała wszystkich na ranczu swoim wybornym chlebem, ciastami i babeczkami.

Zastanawiał się, czy tak ciężko pracuje, ponieważ chce zająć czymś myśli. Miał przeczucie, że jego podejrzenia są słuszne. Robiła to tak naturalnie: czy prace w domu, o których on zwykle zapominał, czy ciężkie, brudne czynności w gospodarstwie - wszystko robiła z taką sa­mą energią i determinacją.

Otworzył drzwi i wszedł do kuchni. Ciasteczka, po­myślał. Rozpoznał ten zapach, zanim jeszcze je spo­strzegł. Pięknie udekorowane, stygły na blacie stołu. Świąteczne ciasteczka.

Mercy, ze smugami mąki na ubraniu i policzku, ob­darzyła go uśmiechem, który rozgrzał go bardziej niż zmiana temperatury między sienią a kuchnią. Trzymaną w ręku blaszką z surowymi porcjami ciasta wskazała mu porcję gotowych do jedzenia smakołyków.

- Rita mi zdradziła, że w tym roku zażyczyłeś sobie ciastek na święta. Mam nadzieję, że mówiłeś poważnie.

- Ja... Głos mu zamarł. Wspomniał coś Ricie o ciasteczkach, ponieważ przypomniało mu się, że kiedy był mały, matka mu je piekła, zresztą w tej samej kuchni. Przyszło mu też do głowy, że ciasteczka osłodziłyby nieco smutek świąt, spędzanych z dala od domu i rodziny.

Mercy wsunęła blaszkę do piekarnika, zamknęła drzwiczki i zdjęła kuchenną rękawicę. Grant usłyszał ja­kiś dźwięk dobiegający z kąta kuchni i ku swojemu wiel­kiemu zdziwieniu spostrzegł tam Ryzykanta. Pies cierp­liwie na coś czekał. Stało się oczywiste, na co, kiedy Mercy rzuciła mu odłamany kawałek ciastka. Pies chwy­cił go w locie i połknął, a potem znów przysiadł i czekał na następną porcję.

- A więc nawet pies - wymamrotał Grant.

- Słucham?

- Nic, nic. Dlaczego się dziwi? Joker całkowicie stracił dla niej głowę, dlaczego z psem miałoby być inaczej? Nawet jego psia duma i poczucie wyższości musiało stopnieć od cie­pła i życzliwości promieniujących od Mercy.

- Chyba zmarzłeś - zauważyła.

- Owszem - przyznał.

- Chipper mnie uprzedził, że pewnie wrócisz prze­moczony i zmarznięty.

Grant uniósł brwi.

- Miał dzisiaj naprawiać ogrodzenia.

- I naprawia. Wpadł tylko na chwilę uprzedzić, że jego mama nie przyjedzie, bo zachorowała jego młodsza siostrzyczka. Dlatego sama zabrałam się do pieczenia ciastek. - Zrobiła zabawną minę. - Widać było, że i on ma na nie wielką ochotę.

- Nic dziwnego. - Grant nigdy przedtem nie widział tylu przysmaków naraz. No ale jak tylko dowiedzą się o nich pracownicy, ciasteczka zaczną raptownie znikać. Będzie się dziwił, jeśli choć kilka zostanie do świąt.

No ale przecież wcale nie trzeba ich dużo. Na ranczu zostanie tylko on i Mercy, wszyscy inni rozjadą się świę­tować do rodziny i przyjaciół.

Grant przypomniał sobie słowa starego Walta. „Wydaje mi się, że się boisz zostać tu sam z tą miłą dziewczyną.”

Poczuł w sercu dziwny skurcz. Tłumaczył sobie, że to reakcja na niemądre przypuszczenie Walta, ale mógł to być też dreszcz... oczywiście spowodowany wyzię­bieniem ciała i nagłą zmianą temperatury.

- Chyba rzeczywiście zmarzłeś - zauważyła Mercy. - Masz, zjedz sobie ciastko i zaczekaj chwilę.

Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, podała mu trzy pachnące ciasteczka i zniknęła w przylegającym do ku­chni pomieszczeniu. Stała tam wielka zamrażarka, pralka, suszarka i wiele innych urządzeń. Pomieszczenie to mia­ło bezpośrednie wejście z zewnątrz, by pracownicy mogli tam w każdej chwili zrobić sobie pranie. Ostrożnie nad­gryzł ciastko i zaraz łapczywie połknął całą resztę. Usły­szał, że Mercy otwiera drzwi suszarki. Uświadomił też sobie, że od momentu wejścia do kuchni słyszał cichy pomruk tego urządzenia.

Zastanawiał się właśnie, czy nie wziąć sobie jeszcze jednego ciasteczka w kształcie bałwanka, kiedy Mercy wróciła do kuchni, niosąc coś w rękach.

- Masz - powiedziała i podała mu parę jego wełnia­nych skarpet.

- Co to... - Dotknął ich i natychmiast urwał. Skarpety były ciepłe, niemal gorące. Świeżo wyjęte z suszarki.

- Włóż je, zanim wystygną - poleciła. Posłuchał jej bez słowa, tylko westchnął z rozkoszą, czując na stopach ich przyjemne ciepło. Spojrzał na Mer­cy i zobaczył, że uśmiecha się szeroko.

- Moja mama zawsze tak robiła, kiedy wracałam po zabawie na śniegu. Bardzo to lubiłam.

- Rzeczywiście, bardzo miłe uczucie - potwierdził z zapałem Grant.

- Teraz, kiedy wracam do domu, mama każe mi usiąść i wysypać z butów piasek.

- To duża zmiana, piasek Arizony po śniegach Min­neapolis.

- Owszem. Ale rodzice polubili Arizonę. To piękny stan. Na wiosnę Góry Smocze wspaniale wyglądają na tle zieleni. Poza tym, mój tata lubi się chwalić, że mie­szkają w pobliżu słynnego miasteczka Tombstone.

Uśmiechnął się, słysząc te słowa. Jednocześnie wy­dało mu się, że słyszy w nich ton jakby smutku. Albo tęsknoty.

- Pewnie... bardzo ci ich brakuje, zwłaszcza że zbli­żają się święta.

Oparła się o krawędź kuchennego blatu. Ojciec Granta zmodernizował kiedyś starą, mniejszą kuchnię, jako pre­zent ślubny dla swojej żony. Potem, kiedy odeszła, nie lubił nawet przebywać w tym obszernym, funkcjonalnym pomieszczeniu. Grant również za nim nie przepadał, ale teraz, kiedy wypełniały je smakowite wonie, a Mercy sta­ła tak blisko niego, wydało mu się najprzytulniejszym miejscem w całym domu.

Rzuciła następny kawałek ciastka czekającemu cierp­liwie Ryzykantowi. Połknął go w locie i spojrzał na nią pytająco.

- To wszystko, piesku - oznajmiła. - Więcej nie do­staniesz, bo mógłbyś się rozchorować.

Pies, zwykle pełen rezerwy, pomachał przyciętym ogonem, a wyraz, jego pyska świadczył o tym, że zrozu­miał, co się do niego mówi. Zerknął na Granta, jakby chciał się przekonać, w jakim nastroju jest jego pan. Grant nie wiedział, co pies odczytał z jego twarzy, ale najwyraźniej nie było to nic złego, ponieważ postanowił zostać. Zwinął się w kłębek na chodniku przy zlewie i za­mknął oczy. Gdyby nie to, że Ryzykant nadal bardzo cięż­ko pracował, Grant pomyślałby, że jego pies zamienia się w domowego pieszczocha. Ale przecież takie praco­wite zwierzę zasłużyło sobie na trochę wygody, przeko­nywał się w duchu Grant. No i jak widać, Mercy potrafiła oczarować nie tylko konia, ale również psa.

Już myślał, że nie chce rozmawiać z nim o swoich rodzicach, gdy niespodziewanie podjęła ten temat.

- Tak, tęsknię za rodzicami. Ale byłam u nich w Święto Dziękczynienia. Tak się o mnie troszczą, że... chyba na dłuższą metę bym tego nie zniosła.

- Kristina powiedziała mi, że chcesz wyjechać gdzieś, gdzie ludzie... nie rozmawialiby bezustannie o tej sprawie.

- A ty mi to umożliwiłeś. - Spojrzała na niego ciepło. - Bardzo ci za to dziękuję.

- Nie ma za co. Ale to ja powinienem ci podziękować za wszystko, co tu zrobiłaś. Mówiłem ci, że nie musisz pracować.

- A ja ci mówiłam, że potrzebuję jakiegoś zajęcia.

- Rozumiem. Patrzyła na niego przez długą chwilę.

- Tak, chyba rzeczywiście rozumiesz. I za to też je­stem ci wdzięczna. I za te wszystkie spokojne, ciche miejsca, które mi pokazałeś. Wiem, że oprowadzanie mnie po okolicy zajęło dużo twojego cennego czasu.

- Pokazywałem ci miejsca, które kocham, a to za­wsze się robi z ochotą.

To była prawda. Na nowo docenił miejsca, które już mu nieco spowszedniały. Spojrzał na nie jej oczami, je­szcze raz doświadczył spokoju, jakim emanowały, kiedy obserwował, jak twarz Mercy stawała się coraz pogod­niejsza.

- Mimo wszystko dziękuję.

- To ja powinienem ci dziękować. Kiedyś też potrze­bowałem takich miejsc. Dzięki tobie jeszcze raz je do­ceniłem.

- Grant... - wyszeptała jego imię, jakby nagle wzru­szenie ścisnęło jej gardło.

- Mercy... - Jego głos brzmiał podobnie. Sam nie był pewien, jak to się stało. Nie pamiętał, by on się poruszył, ale nie widział też, żeby Mercy zrobiła pierwszy krok. Jednak nagle znalazła się w jego ramio­nach, odchyliła głowę w tył, a on poszukał jej ust. Usły­szał, że cicho jęknęła, nie w proteście, ale z zaskoczenia. Zaraz potem odwzajemniła jego pocałunek, przywierając do niego mocniej i wspinając się na palce. Miała miękkie, ciepłe usta, który po mroźnym dniu kojarzyły mu się z bezpieczną przystanią. Miały smak cukru i cia­steczek, i czegoś jeszcze, gorącego i słodkiego, co było charakterystyczne tylko dla niej. Właśnie takiego smaku się spodziewał.

Nie spodziewał się tylko, że dotyk jej ust rozgrzeje go niemal do białości i usunie resztki chłodu przynie­sione z zewnątrz. Nie przewidział, że tak od razu zapra­gnie pozbyć się warstw ciepłego ubrania, które oddzielały go od jej drobnego ciała. Całował ją i czuł, że wirując, spada w przepaść. Nic go nie obchodziło, nic do niego nie docierało, tylko zapach i smak Mercy.

Nie spodziewał się też, że ten pocałunek nie złagodzi napięcia, które gromadziło się w nim od tylu dni, ale je pogłębi, tak że stanie się ono wręcz nie do wytrzymania.

Musi to przerwać. Musi. Jeszcze trochę, a po prostu eksploduje, jeśli nie będzie jej miał, zaraz, tutaj, na­tychmiast. Tak go rozpaliła, że nie byłby nawet w stanie osunąć się na podłogę. Musiałoby się to dokonać na ku­chennym stole. Oczywiście, byłoby to nawet dosyć wy­godne, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu...

Jęknął zduszonym głosem i z wysiłkiem odsunął się od niej. Wydawało mu się, że w kuchni jest ciepło i przy­tulnie? Teraz zrobiło się tu wręcz mroźnie, kiedy nie czuł już rozgrzanego ciała Mercy i dotyku jej ust.

Usłyszał, że wydała z siebie cichy dźwięk, trochę wes­tchnienie, a trochę... Nie wiedział co. Sam miał ochotę cicho łkać.

Potem po omacku chwyciła się skraju stołu i podniosła na niego wzrok. Oczy miała rozszerzone i zdziwione. Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu.

Przełknęła ślinę, mięśnie i na jej szyi poruszyły się.

- Ja... Znów przełknęła ślinę, by coś powiedzieć. Tym razem jej głos zabrzmiał prawie normalnie, tylko lekko drżał.

- Widzę, że jak już dziękujesz, to z całego serca.

Grant zamrugał oczami. Szybkie odzyskiwanie rów­nowagi psychicznej było pewnie jednym z wymogów jej pracy, ale tym razem chyba nie bardzo mu się to po­dobało.

- To nie miało nic wspólnego z podziękowaniem - warknął.

- Grant...

- Podziękowania były za... ciastka. - Odwrócił się na pięcie i dodał przez ramię: - I za ciepłe skarpety.

Wyszedł, nie oglądając się. Powiedział sobie, że zrobił to, ponieważ musi się przebrać w suche ubranie. Oczy­wiście, sam sobie nie uwierzył. Dobrze wiedział, że ucie­ka z kuchni jak niepyszny, bo gdyby tam został, poca­łowałby ją znowu. A wtedy mógłby zupełnie stracić pa­nowanie nad sobą i aż sam bał się pomyśleć, do czego by doszło.

Zastanawiała się, czy Grant w ogóle wróci do domu. Wielokrotnie jej powtarzał, że na ranczu nie ma świątecznych dni; codziennie trzeba wykonywać tę samą pra­cę. Jutro, w pierwszy dzień świąt, zapewne miało być tak samo.

Wiedziała jednak, że Walt wykonał większość ko­niecznych dzisiaj prac, zanim wskoczył do swojego pi­kapa i pojechał do miasta, zabierając ze sobą Chippera. Chłopak cieszył się Bożym Narodzeniem w domu i na­wet grypa siostry tylko w niewielkim stopniu psuła jego świąteczny nastrój. Reszta pracowników wyjechała przed południem, obdarowana na drogę szczodrymi porcjami ciastek. Ku zdziwieniu Mercy, wszyscy wręczyli jej jakiś symboliczny drobiazg. Niektórzy odjechali konno, wię­kszość samochodami w kilkuosobowych grupach. Mieli wrócić dopiero drugiego dnia świąt.

Grant zaszył się w składzie na narzędzia i do tej pory nie wyszedł. Oznajmił jej dość szorstko, że w święta nie będzie lekcji, a poza tym właściwie się do niej nie odzywał.

Rzecz jasna, nawet nie wspomniał o tym, co się wydarzyło wczoraj w kuchni, a ona nie potrafiła zdecydo­wać, czy ją to boli, czy cieszy. Nadal była w szoku. Nig­dy jeszcze nie doznała takich uczuć jak podczas tego pocałunku. Żadne wyobrażenie z dzieciństwa na temat tego, co może zajść między mężczyzną a kobietę, nie dorównywało tej rzeczywistości. Nawet to, czego do­świadczyła jako kobieta, choć prawdę mówiąc, nie było to wielkie doświadczenie, nie wskazywało, że pocałunek może wywrzeć na niej tak wielkie wrażenie.

Całowała się z nim nie jako zadurzona nastolatka, ale dorosła kobieta, która odwzajemnia pocałunek mężczy­zny; kobieta, która wreszcie musiała przyznać, że chło­pak, w którym się kiedyś podkochiwała, zmienił się w dorosłego człowieka i potrafił zwykłym pocałunkiem wstrząsnąć nią do głębi.

Wzięła głęboki oddech i na chwilę zatrzymała powie­trze w płucach. Nie wiedziała, co robić, a miała nieod­parte wrażenie, że coś zrobić powinna. Krążyła niespo­kojnie po salonie i co pięć minut sprawdzała, czy ogień w piecu nie zgasł, chociaż sama niedawno położyła na palenisku dwa duże kawały drewna.

Usiadła na starej, wygodnej kanapie, tylko po to, żeby dłużej nie krążyć tam i z powrotem. Znów odetchnęła głęboko, by się uspokoić. Niewiele jej to pomogło. Wyczuła natomiast świeży zapach choinki, którą razem z Grantem przynieśli do domu. Stała teraz tuż obok niej.

Przypomniała sobie, jak stali w milczeniu nad jezio­rem i jak Grant otoczył ją ramieniem, rozumiejąc jej na­strój. Wiedziała, że on również szukał takich spokojnych miejsc, by ukoić ból. Pamiętała, jak podziękował jej za to, że dzięki niej spojrzał na takie miejsca jej oczami i na nowo je docenił.

Trzeba być silnym, pewnym swojej wartości mężczy­zną, by się przyznać do tak duchowych, subtelnych po­trzeb. Nigdy nie miała wątpliwości, że Grant jest silny. Wyczuwała w nim tę wewnętrzną siłę nawet, kiedy miał szesnaście lat. Zastanawiała się jednak nad tym, czy przy­znał się do swych najskrytszych potrzeb, ponieważ był pewny siebie i nie przejmował się zdaniem innych, czy może zrobił to, ponieważ jej ufał i wiedział, że spotka się ze zrozumieniem?

Usłyszała w myślach głos Nicka. „Brady, czy ty mu­sisz wszystko tak drobiazgowo analizować?” Na chwilę wrócił dawny ból, zwłaszcza kiedy pomyślała o rodzinie Nicka, która musi spędzić te święta, i wszystkie następne, bez niego. Przyszło jej do głowy, że może powinna teraz być z Allison i jej dziećmi. Jednak i ona, i rodzina Corellich wiedziała, że to zupełnie niemożliwe. Bliscy Nicka zapewne rozumieli to lepiej niż ktokolwiek inny. Allison jako jedna z pierwszych zaczęła namawiać Mercy na wy­jazd w ten odległy zakątek Wyoming. Mercy jednak na­dal uważała, że jej obowiązkiem jest wspieranie rodziny Nicka.

Może rzeczywiście zbyt drobiazgowo wszystko anali­zowała, ale była to jednocześnie jedna z jej mocnych stron. Dzięki tej skłonności wpadła na właściwy trop. Nawet Nick musiał to przyznać, chociaż zwykle, kiedy zbyt wnikliwie zaczynała coś rozważać, spoglądał na nią spod oka i mówił: „Brady, czasami cygaro to po prostu cygaro”.

A mężczyzna to czasami po prostu wrzód na siedzeniu, pomyślała cierpko, wyglądając przez okno, za którym za­padał zimowy zmrok. W tej samej chwili mężczyzna, którego właśnie miała na myśli, wszedł do domu. Tuż za nim podążał Ryzykant. Pies i jego pan najwyraźniej nie miewali wolnych dni, choć wszyscy inni pracownicy ich dziś opuścili.

Grant zdjął czapkę i kurtkę, powiesił je na wieszaku przy drzwiach. Dzisiaj nie były już takie przemoczone jak wczoraj. Potem odwrócił się i podniósł coś z podłogi werandy. Kiedy znów wszedł do domu, Mercy stwier­dziła, że niesie całe naręcze sosnowych gałęzi.

Zatrzymał się, kiedy zobaczył ją na kanapie, jakby przedtem nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Przez chwilę stał bez ruchu, najwyraźniej nie wiedząc, co po­cząć. W końcu wskazał na gałęzie.

- Pomyślałem, że moglibyśmy dzisiaj rozpalić ogień w kominku i dodać kilka gałęzi dla zapachu - wyjaśnił.

Jeszcze jedna mała rzecz ze świątecznej listy, uświa­domiła sobie Mercy. Przedtem zebrał i ustawił na widoku wszystkie karty świąteczne, które otrzymał od rodziny i sąsiadów, chociaż zwykle tylko je czytał, a potem wy­rzucał, upewniwszy się przedtem, że i on wysłał życzenia nadawcy. Tak przynajmniej powiedział jej Walt. Ściął choinkę, poprosił o ciasteczka... Czy te świąteczne przy­gotowania, tak podobno u niego niezwykłe, czynił ze względu na nią?

Ułożył kilka polan w palenisku kominka, dorzucił tro­chę sosnowych gałęzi i drobnych szczap na rozpałkę, a potem sprawnie rozpalił ogień. Po kilku chwilach po salonie rozeszła się charakterystyczna woń. Grant odwró­cił się i stanął przy kominku. Wczoraj w takiej sytuacji zachęciłaby go, żeby usiadł i się odprężył. Teraz nie wie­działa, co powiedzieć.

W końcu podszedł do niej i usiadł na kanapie. Dzieliła ich bezpieczna, niemal metrowa odległość. Ryzykant uło­żył się przy ogniu i natychmiast zasnął, nie przejmując się napięciem panującym w salonie.

Mercy już wcześniej odgrzała przygotowane przez Ri­tę pikantne skrzydełka i garnek domowej zupy. Grant zjadł wszystko ze smakiem. I w całkowitym milczeniu.

- Napijesz się czegoś ciepłego? - zapytała, gdy łap­czywie przełykał kolejny kęs.

Zastanawiał się nad tym o wiele dłużej, niż wymagało tego proste pytanie, aż w końcu skinął głową. Wstała i poszła do kuchni, gdzie na kuchence stał napój, który tradycyjnie przygotowywała na święta. Doprawiła go do smaku, napełniła dwie szklanki i wróciła do salonu. Grant ciekawie powąchał zawartość swojej szklanki.

- Grzany jabłecznik?

- Coś w tym rodzaju - odparła. - W mojej rodzinie pija się taki w święta.

Z uśmiechem zamieszał złocisty płyn laseczką cyna­monu, przyłożył szklankę do ust i wypił łyk. Uniósł lekko brwi i oblizał wargi. Najwyraźniej trunek mu smakował.

- Z brandy? - zapytał.

- Słucham? A tak, z brandy. - Miała nadzieję, że uz­na jej zaczerwienione policzki za efekt działania napoju albo płonącego na kominku ognia. Prawdę mówiąc, za­rumieniła się widząc, jak język Granta przesuwa się po jego ustach, co z kolei przypomniało jej wczorajszy po­całunek. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.

- Nie, tylko jestem trochę zaskoczony. Nie wiedzia­łem, że mamy w domu brandy.

- Walt zrobił dla mnie zakupy, kiedy w zeszłym tygo­dniu pojechał do miasta.

- Aha. - Pociągnął następny łyk, tym razem dużo dłuższy, po czym uśmiechnął się. - To jest całkiem dobre - pochwalił.

- Cieszę się, że ci smakuje. Wypił jeszcze trochę, spoglądając na choinkę.

- Skąd te ozdoby? - zapytał, wskazując na wiszące na drzewku świecidełka.

- Od pracowników - wyjaśniła. - Wymienili je na ciasteczka.

Zerknął na nią i znów na choinkę.

- Aha. Ładnie wyglądają... Znów zapadła cisza. Mercy żałowała, że żadne z nich nie potrafi się zdobyć na rozmowę, choćby o błahostkach. A może tylko jej się wydawało, że ich milczenie jest peł­ne napięcia? Wyobraźnia płata jej ostatnio figle. Na przy­kład przebiegło jej przez myśl, że Grant rozpalił ogień na kominku, ponieważ jest to przyjemniejsze i bardziej •romantyczne niż ogień w piecu do ogrzewania domu.

Skończył jeść, Mercy również, choć zjadła niewiele. Wytarł ręce w papierową serwetkę i wrzucił ją do ognia. Oboje w skupieniu patrzyli, jak płomienie trawią papier, jakby byli pracownikami obserwatorium astronomiczne­go i badali wybuchy na słońcu. Mercy czuła się nieswojo, nic nie mówiąc, nie potrafiła jednak wymyślić żadnego tematu do rozmowy, który rozładowałby nieco atmosferę.

- Masz ochotę wybrać się jutro na przejażdżkę? Drgnęła, równie zaskoczona tym, że się tak niespo­dziewanie odezwał, jak i tym, co powiedział.

- Przecież mówiłeś, że...

- Wiem. Ale Joker już po jednym dniu lenistwa jest trochę niespokojny. Jeśli jutro też nic nie będzie robił, to może oszaleć.

- Aha. - A więc chodzi o Jokera, a nie o jej towa­rzystwo ani o uprzyjemnienie pierwszego dnia świąt. - Nie możemy do tego dopuścić, prawda?

Wydawało jej się, że nie powiedziała tego zbyt iro­nicznie, ale Grant spojrzał na nią ostro. I równie ostro przemówił:

- Jeśli nie chcesz, to sam się na nim przejadę. Westchnęła z rezygnacją.

- Nie to miałam na myśli. Mam ochotę na przejaż­dżkę. To świetny sposób na spędzenie świątecznego po­ranka.

- W takim razie pojedziemy.

- Może lepiej nie jedźmy razem, jeśli cały dzień masz się zachowywać jak rozdrażniony grizzly - dodała.

- Grizzly są zawsze rozdrażnione. Taka już ich natura - warknął opryskliwie.

- Nie wiedziałam, ale to chyba nie jest karalne. Zacisnął usta, ale nic nie powiedział. Wypił do końca napój i zdjął buty, po czym dorzucił polano do kominka, chociaż ogień nadal płonął wysokim płomieniem. Zrobił to wszystko bez słowa. Spodziewała się, że wyjdzie z sa­lonu, skoro już wstał, ale znów usiadł. Odetchnęła z ulgą. Trudno uwierzyć, że dostałaś medal za odwagę, pomy­ślała ironicznie. Mimo wszystko postanowiła się odezwać.

- Czy chodzi o wczorajszy dzień? - zapytała. Znieruchomiał, a potem wolno odwrócił głowę w jej stronę.

- Co takiego?

- No... ten twój zły nastrój. To z powodu tego, co się stało wczoraj w kuchni?

Na chwilę zacisnął szczęki.

- Mówisz o tym, że cię pocałowałem? - Zebrała się na odwagę i skinęła głową. - Nie, to nie o to chodzi.

Odetchnęła głębiej, znów niezbyt pewna, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie. Masz manię wielkości, Brady, zganiła się w duchu. Skąd jej w ogóle przyszło do głowy, że pocałunek, który jej rozpalił zmysły, wywarł na nim jakiekolwiek wrażenie?

- Wcale nie chodzi o ten pocałunek - stwierdził po­nownie Grant.

Czy musi to powtarzać, jakby chciał obnażyć jej głu­potę?

- W porządku. Przepraszam, że choćby przez chwilę sobie wyobrażałam... - zaczęła.

- Chodzi o to - przerwał jej, raczej złowróżbnie - że miałem wielką ochotę na więcej.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Natychmiast pożałował swych słów, ale było już za późno. Nie mógł ich przecież cofnąć.

Do diabła z tym wszystkim, zaklął w głębi ducha. Był już znużony ukrywaniem tego, jak bardzo jej pragnie. Dlaczego próbował to ukryć? Sam nie wiedział. Pracow­nicy już nieraz mu dokuczali i na pewno będą to robić w przyszłości.

Przecież to najzupełniej naturalne. Można było wręcz przewidzieć, że się tak stanie. Jeśli zdrowy, trzydziestojednoletni facet mieszka na ranczu z dala od innych domostw, a za towarzystwo ma stada bydła, konie, psa i kilku pomocników, i nagle zamieszka pod jego dachem taka wspaniała kobieta jak Mercy, to czego można się spodziewać? Przecież jest wręcz pewne, że właśnie tak się stanie. I po co to ukrywać?

Owszem, wszystko to prawda, tylko że kobieta, która zamieszkała pod jego dachem, przyjechała tu, żeby dojść do siebie po tragicznej śmierci drogiego przyjaciela. Jej umysł nie działał teraz racjonalnie. Nie była w stanie do­konywać rozsądnych wyborów. Wykorzystywanie jej sła­bości byłoby godne pogardy.

Nie mówiąc już o tym, że mogłoby się źle skończyć, pomyślał, trochę rozbawiony. Gdyby Kristina się dowiedziała... Grant przekonał się już, że Fortune'owie to lu­dzie bardzo wybuchowi. Może nawet o morderczych skłonnościach. Przypomniał sobie sprawę Jake'a i od ra­zu spoważniał.

Mercy tymczasem siedziała czerwona po uszy.

- Przepraszam - oznajmił sztywno Grant. - Nie chciałem cię wprawić w zakłopotanie.

- Ja... Ale...

- Zapomnij o tym, co powiedziałem, dobrze? Zagryzła wargę. Potem wojowniczo uniosła głowę, co zwykle czyniła, kiedy stawała twarzą w twarz z trudnym problemem. Nigdy zresztą nie próbowała unikać konfron­tacji, nawet jeśli chodziło o coś bardzo nieprzyjemnego.

- Dobrze, zapomnę o tym, jeśli nie mówiłeś poważ­nie.

Grant cofnął się lekko.

- Słucham?

- Mówiłeś prawdę?

- Mercy...

- To proste pytanie. Odpowiedz: tak albo nie. Czy to była prawda?

- Byłaś tam przecież - odparował - więc jak ci się wydaje?

- Sama nie wiem. Nie mam... zbyt wielkiego do­świadczenia w tych sprawach. Przynajmniej ostatnimi czasy.

- O Boże - wymamrotał Grant.

- Miałeś ochotę na więcej?

- Do diabła, Mercy...

- Miałeś?

- Byłem strasznie napalony - warknął zniecierpli­wiony. - Czy to wystarczająca odpowiedź na twoje py­tanie?

Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.

- Chyba... chyba tak.

Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w ogień. Grant za­stanawiał się, co też go podkusiło, żeby rozpalić w ko­minku. Odniósł wrażenie, że temperatura powietrza w pokoju gwałtownie rośnie.

Mercy milczała. Siedziała i wpatrywała się w złociste płomienie ognia. Nie reagowała nawet, gdy rozlegał się trzask płonącego żywicznego drewna, przypominający Grantowi wystrzał z pistoletu. Ale ona na pewno odróż­niała trzask drewna od wystrzału, równie łatwo jak on odróżniał wycie Ryzykanta od wycia kojota.

Nadal nic nie mówiła. O czym, u diabła, rozmyślała? Sprawiła, że przyznał się do czegoś tak osobistego, a te­raz milczy?

- I to wszystko? - Nie mógł się dłużej powstrzymać, chociaż bardzo się starał udawać obojętność. - Zadajesz mi takie pytanie, a potem nie reagujesz na odpowiedź?

Zwróciła ku niemu głowę. Policzki miała lekko za­różowione, ale przyczyną tego mogło być ciepło bijące z kominka.

- Chciałam się tylko dowiedzieć, czy...

- Czy co?

Spuściła wzrok. Domyślił się, że rumieniec na jej po­liczkach nie był jednak wywołany żarem ognia.

- Czy tylko ja... się tak czułam. Grant ze świstem wciągnął powietrze.

- Ty... też miałaś ochotę na więcej? Zdała sobie sprawę, że spuściła głowę jak pensjonarka, i szybko podniosła na niego wzrok. Grant jeszcze raz musiał przyznać, że tej dziewczynie nie brakuje odwagi. Nic dziwnego, że jest taka dobra w swej pracy.

- Trochę mnie to przeraża, ale tak. Miałam ochotę na więcej.

- Mercy... - zaczął, ale zaraz urwał, słysząc, że drży mu głos. Reakcja jego ciała na to proste wyznanie Mercy była bardzo szybka i gwałtowna. Musiał się skoncentro­wać, żeby nie dać się ponieść impulsowi. Mercy jednak nie dała mu na to szans. Spojrzała na niego tymi swoimi wielkimi, zielonymi oczami, a on w jednej chwili cał­kowicie w nich przepadł. A kiedy się ku niej pochylił, wyciągnęła w jego stronę ramiona.

Przedtem wmawiał sobie, że to z powodu długich miesięcy celibatu jej pocałunki wydawały mu się takie słodkie i gorące. Przecież nie mogły być aż tak zniewa­lające, musiała zadziałać jego wyobraźnia.

Chyba się jednak mylił. Mercy wargi miała tak mięk­kie i słodkie, jak zapamiętał. Przy ogniu, który zapłonął w jego sercu, ogień płonący w kominku wydawał się sła­bą iskierką.

Całował ją długo i gorąco, a ona przyjęła to z ra­dością. Jedną rękę położyła mu na karku, druga wsunęła w jego włosy. Czuł jej dotyk, jakby wszystkie zakończe­nia nerwowe na jego skórze nagle się obudziły. Gdy Mer­cy jęknęła cicho, po plecach przebiegł mu dreszcz i za­pragnął mieć ją natychmiast.

Próbował się odsunąć, wiedząc, że za chwilę utraci nad sobą kontrolę. Mercy powstrzymała go, obejmując go mocniej za szyję i przyciskając się do niego całym ciałem. Powiodła czubkiem języka po zarysie jego ust, i usłyszała w odpowiedzi cichy pomruk rozkoszy. Po­traktowała to jako zachętę i przesunęła językiem do kra­wędzi jego zębów. Zamarł bez ruchu, przerażony, że jeśli wykaże większy zapał, Mercy się wystraszy. Delikatnie dotknął językiem jej języka i szybko się wycofał. Zro­zumiała go i jakby tylko na to czekała, wpiła się w jego usta.

Ośmielony jej zachowaniem ujął jej głowę i unieru­chomił, całując ją coraz mocniej. Po chwili stracili rów­nowagę i osunęli się na kanapę. Czując Mercy trochę pod sobą, trochę obok siebie, Grant nie mógł się powstrzymać; wsunął rękę pod jej plecy i przycisnął do siebie.

Wbiła palce w mięśnie jego ramion z siłą, która go zadziwiła. Mercy nie odpychała go jednak, lecz przycią­gała ku sobie. Gdy delikatnie chwyciła zębami jego dolną wargę, drgnął mimowolnie i przywarł do niej biodrami, pozwalając jej wyczuć swą naprężoną męskość. Nie wie­dział, czy kręciło mu się w głowie z powodu pocałunku, czy dlatego, że przestał oddychać. Właściwie wyszło na to samo. Niechętnie odsunął się i przez długą chwilę pa­trzył w jej rozszerzone oczy. Nie widział jeszcze tak zdu­mionego spojrzenia. Napawało go to uczuciami, których nigdy dotychczas nie doznawał.

Po raz pierwszy Mercy była przy nim tak bezbronna, tak zauroczona. Marzył o tym, żeby tak wyglądała za­wsze, by pozbyła się smutku, bólu, dręczących wspo­mnień.

Boże, co on najlepszego robił? Przecież przyjechała tu, by odzyskać spokój, dojść do siebie, a potem wrócić i na nowo przeżyć koszmar. Kiedy zabójca Nicka zostanie zła­pany, będzie musiała zeznawać przed sądem, opowiadać o śmierci człowieka, którego kochała i szanowała.

Wytężył resztę woli i usiadł. Jego ciało przebiegł dreszcz, jakby w proteście przed takim obrotem spraw. Zacisnął zęby, desperacko walcząc z ogarniającym go przypływem żądzy, której siły nie przewidywał w naj­śmielszych snach.

- Grant? - Wypowiedziała to słowo ostrożnie i cicho, z delikatną nutą urazy, której nie mógł nie usłyszeć.

- Mercy, posłuchaj... - Zamilkł, żeby zaczerpnąć po­wietrza. - Musimy przestać. Jesteś jeszcze... trochę wy­trącona z równowagi, po tym, jak Nick...

Usiadła, oddychając równie ciężko i urywanie jak on, i spojrzała na niego. Zauważył, że jej rozchylone usta są nabrzmiałe.

- Tak, wiem - odrzekła po namyśle.

- Więc lepiej przestańmy, dopóki... jeszcze mogę.

- Ale przecież to nie ma nic wspólnego z moim sta­nem ducha.

- Ależ ma. To jest podobno reguła, że jeśli ktoś bli­ski... umiera, to instynkt nas popycha do...

- Seks jako afirmacja życia? O to ci chodzi? Skrzywił się lekko.

- To brzmi... tak zimno, ale... tak, właśnie o to mi chodzi.

Wstała i wyprostowała się. Zadziwiające, że mimo drobnej postury potrafiła emanować godnością i powagą.

- Moim zdaniem nie doceniasz siebie i swojego wpływu na kobiety, Grant. Prawdę powiedziawszy, rzad­ko się z tym spotykam. I doceniam twój wysiłek, żeby zachować się... szlachetnie. Bo tak chyba trzeba to na­zwać. Kiedy tu przyjechałam, byłam w podłym stanie. Ale to się już zmieniło. Odnalazłam spokój. I przez chwi­lę mi się wydawało, że znalazłam coś więcej.

- Wcale nie jestem szlachetny - odparł szorstko. Ciekawe, dlaczego właśnie to słowo rozdrażniło go najbardziej? Pewnie dlatego, że w tej chwili wcale nie czuł się szlachetny, ale za to bardzo sfrustrowany. I to z własnej winy, ponieważ usłuchał głosu sumienia, które nie chciało mu pozwolić na wykorzystanie bezbronnej kobiety.

- Rozumiem cię. Naprawdę. Ale czy rzeczywiście sądzisz, że chciałam tego tylko z powodu śmierci Nicka? Żeby udowodnić sobie samej, że jeszcze żyję? Jeśli tak sądzisz, to nie doceniasz mnie. Tu nie chodzi o afirmację życia ani o poczucie winy osoby ocalonej od śmierci, ani o inną modną formułkę z dziedziny psychologii dla każdego.

- Mercy...

- Nie jestem już dzieckiem, które poza tobą świata nie widzi. Chodzi tu o prosty fakt, że budzisz we mnie uczucia, jakich nie obudził jeszcze żaden mężczyzna. W dodatku sam przyznałeś... że dzieje się to z wzajem­nością. To wszystko, o co tu chodzi.

Opuściła pokój sztywno wyprostowana, z uniesioną wysoko głową. Przyszło mu na myśl, że jego dzisiejsze poświęcenie wyrządziło więcej złego niż dobrego. Czasami żałował, że matka wychowała go na tak uczciwego, prostolinijnego człowieka. Nie potrafił postępować jak wielu innych mężczyzn: brać to, co samo wpada im w rę­ce, nie zastanawiać się, czy robią dobrze, czy źle, i nie liczyć się z cudzymi uczuciami.

Barbara Jackson McClure Fortune wywarła jednak wielki wpływ na jego życie - chociaż odkąd skończył cztery lata, nie była w nim obecna stale. A może właśnie dlatego jej wpływ był taki silny? Jako dziecko spędzał z nią mało czasu, więc bardzo chciał jej udowodnić, że jest synem, jakiego sobie wymarzyła. Gdy zrozumiał, że te wysiłki nie odbudują jego rodziny, było za późno. Jego osobowość była już ukształtowana.

Bezwładnie odrzucił głowę w tył, na oparcie kanapy i westchnął z niesmakiem. Jego pobudzone ciało jeszcze się całkiem nie wyciszyło.

Usłyszał krótkie szczeknięcie i zobaczył, że Ryzykant się obudził. Pies wstał i patrzył na niego z wyraźnym politowaniem. Kiedy tylko spostrzegł, że przyciągnął uwagę swego pana, podszedł do drzwi.

- Dłużej tego nie zniesiesz, co? - wymamrotał Grant i wypuścił psa z domu. - Nie możesz wytrzymać ze mną w jednym pomieszczeniu, tak?

Pies obejrzał się na niego, ale nawet nie szczeknął, jakby powstrzymywał się od komentowania poczynań swego pana, i wybiegł w mrok. Grant zamknął drzwi. Ryzykant na pewno jak zwykle poszedł spać do stajni. Nie był psem domowym, zaczął wpadać z krótkimi wi­zytami dopiero od czasu przyjazdu Mercy.

Oczarowała wszystkich: jego psa, konia, pracowników. Nie można powiedzieć, że zrobiła to bez wysiłku - pracowała na ranczu bardzo ciężko - ale z pewnością udało jej się tego dokonać niespodziewanie szybko.

A co zrobiła z nim? Grant nie potrafił znaleźć żadnego określenia. Może nie było na to odpowiedniego słowa?

Upłynęło dużo czasu, zanim wreszcie poszedł na górę, do sypialni.

- Bardzo udana Wigilia - wymamrotał przez zaciś­nięte zęby, mijając drzwi pokoju Mercy. Gdyby nie to, że nadal był rozpalony do białości, pewnie zacząłby się nad sobą użalać.

Nie spodziewała się, że po tak namiętnym pocałunku w ogóle zaśnie, więc tym bardziej była zaskoczona, kiedy obudziło ją donośne szczekanie. Nieraz już słyszała szczekającego Ryzykanta, kiedy zaganiał do stada krną­brną sztukę bydła, odpowiadał na gwizd lub ostrzegał, że nieprzyjazna istota wtargnęła na jego teren lub że u bramy stoi jakiś gość. Tonem i natężeniem głosu po­trafił przekazać zadziwiająco wiele informacji. Mercy na­uczyła się je odczytywać, ale nigdy nie słyszała Ryzy­kanta szczekającego w ten szczególny sposób. Pies za­wiadamiał, że stało się coś złego i wymagającego ich natychmiastowej interwencji.

Poczuła, że po plecach przebiegają jej ciarki. Bez wa­hania wyskoczyła z łóżka, pośpiesznie się ubrała i wcią­gając buty, w podskokach pobiegła do drzwi. Usłyszała inne kroki na schodach i wiedziała, że Grant też usłyszał wezwanie Ryzykanta.

Gdy zeszła na dół, on był już na zewnątrz. Zobaczyła, że biegnie za Ryzykantem przez podwórko. Pies prowa­dził swego pana do stajni.

Mercy starannie zamknęła za sobą drzwi i podążyła za nimi. Serce w niej zadrżało, gdy spostrzegła, że Grant z psem minęli główną stajnię i pobiegli do mniejszej, gdzie trzymano klacze.

Jeszcze zanim tam dotarła, odgadła, że chodzi o tarantowatą Lady. Weszła do stajni i zobaczyła Ryzykanta sie­dzącego przed boksem klaczy. Grant właśnie otwierał drzwi, chwyciwszy po drodze latarnię zasilaną baterią elektryczną. Podbiegła bliżej i usłyszała chrapliwy koński oddech.

Piękna, łaciata klacz leżała na boku, a jej wzdęty brzuch wydawał się jeszcze większy. Była mokra od potu. Na widok nowo przybyłych szarpnęła się nerwowo, lecz była tak wyczerpana, że opadła bezwładnie i patrzyła na nich udręczonym wzrokiem. W Mercy coś zacisnęło się boleśnie. Grant obejrzał Lady, położył rękę na jej brzuchu i przemówił do niej łagodnie:

- Spokojnie, mała. Wszystko będzie dobrze. Ten twój maluch trochę się pośpieszył. Będziesz miała gwiazdkowe dziecko. Spokojnie, spokojnie.

Jego głos brzmiał czule i kojąco, a klacz, jakby go rozumiejąc, nie zareagowała nerwowo na jego dotyk. Mercy wiedziała, że za wcześnie na poród. Walt jej wy­tłumaczył, że ranczerzy zawsze się starają, żeby źrebięta przychodziły na świat tuż po Nowym Roku, ze względu na ich późniejszą karierę w hodowli i sukcesy, na przy­kład na torze wyścigowym.

- Czy będziesz miał kłopoty dlatego, że źrebię urodzi się za wcześnie? - zapytała.

Spojrzał na nią i oczy mu się trochę rozszerzyły. Do­piero wtedy Mercy zdała sobie sprawę, że nie związała włosów i nie zdążyła włożyć stanika. Grant nie skomen­tował tego, tylko odpowiedział na jej pytanie:

- Nie o to chodzi. Lekarz wyznaczył poród na połowę stycznia, więc to tylko trzy tygodnie za wcześnie. Prob­lem polega na czym innym.

- Na czym?

- Zwykle klacze rodzą źrebięta w ciągu pół godziny od odejścia wód płodowych. Lady ostatnio ten etap zajął piętnaście minut. Teraz wygląda mi na to, że leży tak już dłuższy czas. Jeśli źrebię zaczęło się wysuwać, zanim sprawy przybrały zły obrót, i utknęło w drogach rod­nych, to istnieje niebezpieczeństwo, że zaplątało się w pępowinę i nie przeżyje.

Mercy poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.

- Chcesz, żebym kogoś wezwała? Może weterynarza? Grant ponuro pokręcił głową.

- Dotarcie tutaj zajęłoby doktorowi Watsonowi dwie godziny, jeśli w ogóle byśmy go znaleźli. Przecież to Wigilia. Źrebakowi nie zostało tyle czasu. Lady też jest u kresu sił.

Mercy przeraziła się. Polubiła łagodną, urodziwą klacz, często karmiła ją marchewką i jabłkami.

- Ale przeżyje, prawda?

- Zrobię wszystko, żeby przeżyła - zapewnił Grant.

- Jak mogę ci pomóc? Zerknął na nią z wahaniem.

- Posterunkowa Brady, czy zdarzyło się pani odbierać poród?

- Raz.

- Wobec tego proszę się przygotować do drugiego razu. Jeśli chciał ją przestraszyć, to nie udało mu się.

- Czy będziesz potrzebował gorącej wody, jak to zwykle pokazują w filmach? - zapytała spokojnie.

Uśmiechnął się lekko.

- Oczywiście.

- W takim razie pójdę po wodę do domu. Jego uśmiech się poszerzył.

- Gorąca woda jest na miejscu. Z tego kranu leci nie­mal wrzątek. Zaraz się umyję. Właśnie po to zainstalo­waliśmy tutaj małą termę i zlew.

- Aha. - Również się uśmiechnęła. - Bardzo dobry pomysł.

- To zasługa Walta. Swoim klaczom chciał zapewnić wszelkie wygody. Przed wyjazdem włączył termę, a już kilka dni temu przeniósł Lady do boksu dla źrebiących się klaczy. Chyba podejrzewał, że wytnie nam taki numer.

Rzeczywiście, boks Lady był obszerniejszy od innych. Nie było tu żłobu z sianem, zapewne ze względu na bez­pieczeństwo zwierzęcia.

- Szkoda, że go tu nie ma. Lepiej by ci pomógł - zauważyła Mercy.

- Dasz sobie radę - zapewnił Grant i wydał jej ciąg poleceń. Mercy nie protestowała. - Wyjmij z szafki na narzędzia taką niebieską skrzynkę i czyste ręczniki. Przy­suń tu ten mały piecyk i włącz do kontaktu przy drzwiach. Muszę na nim ogrzać ręczniki. Jest dość chłod­no, trzeba będzie osuszyć źrebię. I przynieś z drugiej staj­ni dodatkową lampę, dobrze? Górne oświetlenie w korytarzu nie wystarczy. Nie chciałbym jej zrobić krzywdy z powodu słabego światła.

- Dobrze.

Najpierw przyniosła skrzynkę, piecyk i ręczniki, po­tem pobiegła do drugiej stajni. Na jej widok Joker zarżał radośnie, ale tylko w przelocie poklepała go po szyi. Kie­dy wychodziła z lampą, zaprotestował, ale uciszyła go stanowczo.

- Cicho bądź. Lady właśnie stara się urodzić twoje dziecko, więc mógłbyś przynajmniej nie hałasować.

Mówiła to w biegu, ale ku jej zdziwieniu ogier rzeczy­wiście zamilkł. A może już nie powinna się temu dziwić?

Gdy wróciła do boksu, Grant klęczał przy Lady. Zdjął grubą kurtkę, a na skraju rękawów koszulki dostrzegła mokre plamy, więc domyśliła się, że już umył ręce, i to aż powyżej łokci.

- Postaw tu lampę i włącz ją - polecił. Usłuchała go i w boksie zrobiła się jaśniej. - Muszę sprawdzić, co się tam w środku dzieje. Módl się, żebym nie wyczuł tylnych nóg źrebaka.

- Co by to znaczyło?

- To by znaczyło, że mamy problem, z którym mogę sobie nie poradzić. Spróbuj ją uspokoić, dobrze? Jest zmęczona, ale może spróbować mnie kopnąć, bo to, co za chwilę zrobię, nie będzie dla niej przyjemne.

Ukląkł za koniem. Mercy zrozumiała, w jaki sposób miał zamiar sprawdzić ułożenie źrebaka, i skrzywiła się boleśnie.

- Ja na pewno bym cię kopnęła - wymamrotała pod nosem i przyklękła przy łbie klaczy. Nie była pewna, co robić, więc po prostu zaczęła gładzić mokrą od potu szyję Lady i przemawiać do niej tak jak do Jokera - piesz­czotliwie, spokojnie, kojąco.

- Tak, tak, wiem, że to mężczyzna, więc co on tam może wiedzieć o takich sprawach. Ale on chce ci pomóc. Tobie i twojemu maleństwu. Wszystko będzie dobrze. Wytrzymaj jeszcze trochę...

Wydawało jej się, że to wszystko trwa całą wieczność. Nie mogła patrzeć na to, co robił Grant. Klacz raz się szarpnęła i Mercy usłyszała, jak Grant zaklął. Nawet jeśli dosięgło go końskie kopyto, nie odsunął się, tylko nadal robił swoje.

Mercy usłyszała w końcu pełne zadowolenia sapnię­cie. Jeszcze raz poklepała klacz po szyi i podniosła wzrok. Grant z wesołą miną wycierał ramię.

- No, teraz wszystko zależy od Lady.

- Co stwierdziłeś?

- To tylko zagięta przednia noga. Ułożyłem ją we właściwej pozycji i wszystko powinno już pójść gładko. - Zgasił jedną latarnię, wstał i zgasił drugą. Kiedy spoj­rzała na niego pytająco, wyjaśnił: - Źrebięciu takie ostre światło by przeszkadzało.

Jeszcze zanim wypowiedział te słowa, coś się zaczęło dziać. Czując, że jej wysiłki nie idą na marne, klacz na­brała wigoru. Po chwili na zewnątrz ukazał się spowity błoną kształt. Mercy wstrzymała oddech. Nie było to piękne ani higieniczne, ale i tak wiedziała, że patrzy na cud. Już po chwili na słomie leżało małe stworzenie, zło­żone w głównej mierze z nóg. Było lustrzanym odbiciem swego ojca.

Grant poruszał się szybko, ale nie gwałtownie, by nie przestraszyć zmęczonej matki ani noworodka. Ogrzanymi na piecyku ręcznikami osuszył źrebię. Dotykał zwierzęcia delikatnie, niemal czule. Odciął pępowinę, a potem uło­żył maleństwo przy głowie klaczy, która mimo wyczer­pania uważnie je obwąchała.

- Spokojnie, mamusiu - wyszeptał Grant. - Có­reczka jest cała i zdrowa. Obie potrzebujecie odpoczyn­ku. Macie za sobą ciężkie chwile.

- A więc to ona? - zapytała cicho Mercy. W słabym świetle nie mogła rozróżnić płci źrebięcia.

Zerknął na nią z uśmiechem.

- Owszem. To będzie najpiękniejsza klaczka w całym stadzie. Zgrabna jak matka, umaszczona tak oryginalnie jak ojciec.

Mercy poczuła się niewypowiedzianie szczęśliwa. Trochę ją zawstydzała taka gwałtowna reakcja na widok cudu narodzin i pojawienia się nowego życia. Ten cykl powtarza się nieprzerwanie. Życie, śmierć, życie...

I nagle zrozumiała, że zaczyna odzyskiwać równowa­gę. Na pewno nigdy nie zapomni Nicka, nie przestanie odczuwać pustki, jaką po sobie zostawił, ale będzie żyła pełnią życia. Kiedyś znów odnajdzie radość. Jej równo­waga jest być może jeszcze niepewna, tak jak tego źrebięcia, ale wkrótce okrzepnie. Tego życzyłby sobie Nick.

Oszołomiona tym odkryciem, patrzyła w milczeniu na scenę w boksie. Myślała, że to już koniec emocji, ale bardzo się myliła. Okazało się, że jest jeszcze wiele pracy do zrobienia. Grant sprawnie wyczyścił podłogę boksu, pozbył się łożyska i napoił klacz letnią wodą. Potem rzu­cił jej garść siana. Wszystko to zajęło mu trochę czasu, więc kiedy skończył, Lady zdążyła już wstać. Ten widok sprawił mu wyraźną ulgę. Nie przerwał jednak pracy, tyl­ko umył wymię klaczy, by przygotować ją do karmienia nowego potomka.

W końcu wyszedł z boksu i zamknął drzwi, oznaj­miając, że najlepszą rzeczą dla matki i jej dziecka będzie teraz spokój i cisza. Został jednak w stajni i spoza boksu obserwował zwierzęta. Po jego minie Mercy poznała, że nadal trochę się niepokoi o ich zdrowie. Czas płynął. Od porodu upłynęła już co najmniej godzina.

Ryzykant, który dotąd siedział cicho na uboczu, pod­szedł i usiadł u ich stóp.

- Dobry piesek - powiedział Grant i podrapał go za uchem, nie spuszczając wzroku z klaczy i źrebięcia.

- Więcej niż dobry. - Mercy przykucnęła przy ow­czarku i spojrzała mu w kolorowe oczy. - Spisałeś się wspaniale.

Ryzykant zaskomlał cicho, jakby wiedział, że głośne szczekanie jest teraz niepożądane. Był to jednak bez wąt­pienia dźwięk przyjazny, więc Mercy pogłaskała go po łbie. Pozwolił jej na to, więc chyba nawet on zrozumiał, że chwila jest wyjątkowa.

- Mercy... Wyprostowała się. Grant nie patrzył na nią, lecz na konie. Miał tak zadowoloną minę, że podążyła za jego wzrokiem. Źrebię stało, szeroko rozsunąwszy kopyta, ko­łysząc się niezdarnie na patykowatych nogach. Z trud­nością, ale jednak stało.

Nagle bezwładnie osunęło się na ziemię. Mercy jęk­nęła z rozpaczą, ale Grant położył jej rękę na ramieniu, dodając otuchy. W tej samej chwili klaczka znów się pod­niosła i tym razem już nie upadła.

- Dobrze - stwierdził z zadowoleniem. - Była po prostu zmęczona wydobywaniem się na świat. Chyba wszystko jest w porządku. Jeśli jeszcze znajdzie jedze­nie...

Źrebię wykonało kilka nieudanych prób, ale zachęcane cichym rżeniem matki, w końcu znalazło drogę do źródła mleka i zaczęło ssać. Ostatnia przeszkoda została poko­nana. Mercy poczuła, jak z Granta opada napięcie.

Zerknęła na jego twarz. Uśmiechał się łagodnym, peł­nym zadowolenia uśmiechem. Ten widok sprawił, że coś jej w środku zadrżało. Dwanaście lat temu powiedziała Kristinie, że podoba jej się uroda Granta, ale także jego charakter. Przyjaciółka jej wtedy nie uwierzyła, ale Mercy już wtedy wiedziała, że Grant jest bardzo dobrym czło­wiekiem.

Gdy teraz na nią spojrzał, coś w wyrazie jej twarzy przykuło jego uwagę. Zrobił nieco zdziwioną minę. Nagle Mercy gwałtownie się odwróciła i wybiegła ze stajni. Chciała ukryć łzy, które zaczęły spływać po jej policz­kach.

To była najpiękniejsza Wigilia, jaka jej się w życiu przydarzyła.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Zostało jeszcze trochę tego owocowego napoju? Pytanie dobiegło z salonu. Nie zdziwiła się, że Grant wcale nie był zmęczony, mimo przeżyć tej nocy. Ona również nie była śpiąca, jakby cud życia, który zdarzył się na jej oczach, dodał jej sił.

- Właśnie go podgrzewam! - zawołała i dodała za­czepnie: - Widzę, że rzeczywiście lubisz moczyć się dłu­go pod prysznicem. Już się bałam, że będę musiała tam wejść i sprawdzić, czy jeszcze żyjesz.

- Szkoda, że tego nie zrobiłaś. Jego głos brzmiał zmysłowo i sugestywnie - i rozległ się tuż za nią. Mercy podskoczyła zaskoczona. Znowu udało mu się podejść do niej niepostrzeżenie. Naj­wyraźniej straciła zawodową czujność. Pewnie jest tu zbyt odprężona i rozluźniona.

Odwróciła się i wszystkie myśli natychmiast wylecia­ły jej z głowy.

Grant stał tuż obok niej, ubrany jedynie w dżinsy. Na jego szyi wisiał ręcznik, włosy miał nadal mokre, gładko zaczesane do tyłu, co podkreślało zdecydowany zarys je­go szczęki. Był boso, co trochę tłumaczyło, dlaczego nie usłyszała jego kroków. Nic jednak nie mogło wytłuma­czyć bicia jej serca i zachłanności, z jaką wpatrywała się w jego umięśnione ramiona. Może jedynie to, że Grant był jedynym mężczyzną, który naprawdę ją poruszał, te­raz i przed laty.

Szkoda, że tego nie zrobiłaś”...

Te wypowiedziane cicho słowa odbiły się echem w jej głowie, przywołując zapierające dech w piersi obrazy. A Grant, jakby czytał w jej myślach, podszedł bliżej i przyparł ją do kuchennej szafki.

- Mogłaś do mnie dołączyć - powiedział jeszcze bar­dziej prowokacyjnie.

Głośno wciągnęła powietrze. Wiedziała, że wpatruje się w niego rozszerzonymi oczami, ale nic nie mogła na to poradzić. Dotychczas jej się to nie zdarzało, ale teraz wyobraźnia podsuwała jej bardzo wyraźne i zmysłowe obrazy jej samej wchodzącej pod prysznic, gdzie czekał Grant. Wyobrażała sobie wodę spływającą po jego ciele, śliską skórę pod swoimi dłońmi...

Zacisnęła ręce, aż paznokcie wbiły się w skórę, jakby chciała się powstrzymać przed dotknięciem Granta. Miała wielką ochotę położyć dłonie na jego piersi, która znaj­dowała się tak blisko, że czuła bijące od niej ciepło. Ale przecież ostatnim razem odsunął się od niej i nie wie­działa, czy jeszcze raz zniosłaby takie rozczarowanie.

- Patrz tak na mnie, a za chwilę wrócimy do tego, co zaczęliśmy wczoraj - powiedział zmienionym głosem.

- Ale... - Zabrakło jej tchu.

- Zmieniłaś zdanie, Mercy? - zapytał lekko zdyszanym głosem.

Gdyby potwierdziła, wszystko urwałoby się natych­miast. Takie przekonanie zakiełkowało w głębi jej duszy.

Kiedyś wierzyła we własną odwagę, w tej chwili nie była już jej taka pewna. Nigdy jednak nie straciła wiary w ho­nor Granta. Nigdy nie narzucałby się żadnej kobiecie ani nie uwiódł niezdecydowanej, chociaż dobrze wiedział, że wystarczyłby jeden pocałunek...

Jednak gdyby oznajmiła, że zmieniła zdanie, skłama­łaby.

- Ale to ty się wycofałeś - przypomniała mu i trochę się przestraszyła. Co też ona wyprawia? Powinna przecież uciec do swojej sypialni i zamknąć za sobą drzwi. Cho­ciaż żadne drzwi nie były na tyle mocne, by odciąć ją od uczuć do tego człowieka.

- Wycofałem się, ponieważ wydawało mi się, że kie­rują nami niewłaściwe pobudki. Ty chciałaś... dokonać afirmacji życia na przekór śmierci. Bałem się, że potem będziesz żałować.

- W takim razie dlaczego...

- Ponieważ teraz wydaje mi się, że chcesz cieszyć się nowym życiem - powiedział głosem, od którego prze­biegł ją dreszcz.

Gdy ją przytulił, zadrżała, choć wcale nie było jej zimno.

- W stajni widziałem twoją twarz, Mercy - powie­dział. - Poczułaś, że zdarzył się cud, prawda? Nowe życie zastąpiło stare, nieprzerwany krąg... Nieważne, czy cho­dzi o ludzi, czy zwierzęta. Wygląda to tak samo. Życie toczy się dalej. I ty będziesz dalej żyła. Dzisiaj zdałaś sobie z tego sprawę, prawda?

O dziwo, jego spostrzegawczość wcale jej nie zasko­czyła.

- Tak - potwierdziła cicho. - Nigdy nie przestanie mi brakować Nicka, ale będę żyła dalej. Jestem mu to winna. Życie jest tego warte.

- Nie tylko będziesz żyła dalej. Znajdziesz również szczęście. Wrócisz do pracy, będziesz czerpać z niej za­dowolenie. Czas uleczy rany. Owszem, zostanie blizna, ale ból już nigdy nie będzie taki silny.

- Pragnę cieszyć się życiem... - powtórzyła szep­tem.

- Tak. I trudno o lepszy powód do... Wiedziała, że zaraz ją pocałuje. Jej ciało zareagowało błyskawicznie, jakby od lat czekało na ten pocałunek. Jednocześnie czuła, że wszystkie fantazje zadurzonej na­stolatki nie były nawet bladym cieniem rzeczywistości. Nic nie mogło jej przygotować na jego bliskość, dotyk jego ust i języka.

Nie podejrzewała nawet, że coś takiego jest możliwe. Sądziła, że zna swoje ciało i jego reakcje, przecież starała się utrzymać je w jak najlepszej kondycji, wystawiała je na próby, poddawała stresom, psychicznym i fizycznym. Myślała, że zna granice swoich doznań.

Kiedy Grant ją pocałował, przekonała się, że nie ma takich granic. Z cichym pomrukiem otoczył ją ramionami i przyciągnął do nagiej piersi. Westchnęła głęboko, czu­jąc jego twarde mięśnie i rozgrzaną skórę. Uniosła ręce, by go dotknąć. Nigdy jeszcze niczego tak nie pragnęła. Jej palce przesunęły się po skórze, dotknęły sutek. Usły­szała, jak Grant spazmatycznie łapie oddech. Chociaż nie starał się tego ukrywać, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że wyczuła jego naprężoną męskość. Przywarła do niego ciaśniej, a Grant zesztywniał i zdusił w sobie jęk. Sprawiło jej to dziwną przyjemność. Doceniła swą kobiecą władzę, która nawet silnego mężczyznę może obezwładnić.

Grant przerwał pocałunek i przez chwilę patrzył na nią wzrokiem, od którego zrobiło jej się gorąco.

- Grant... - wyszeptała.

- Jeśli mamy przestać, to teraz - mruknął, oddycha­jąc ciężko. - Potem może być za późno.

Miała tylko jedną, dręczącą wątpliwość.

- Nadal jestem dziewczyną z miasta - szepnęła. - A ty przecież takich nie lubisz.

- Wiem. I wiem, że wrócisz do miasta. Ale nieważne, gdzie się wychowałaś, jesteś prawdziwym brylantem. Czystym, jasnym i bez skazy. - Niezupełnie się z tym zgadzała, ale teraz nie zamierzała protestować. - Rzadko mężczyzna ma okazję dotykać takiego klejnotu - ciągnął. - Ale kiedy mu się to przydarzy... nic innego nie ma znaczenia.

Pocałował ją znowu, gorąco i namiętnie, aż poczuła ten pocałunek wszystkimi zmysłami. Była tym tak po­chłonięta, że nawet nie zauważyła, kiedy wziął ją na ręce i wyniósł z kuchni. Zdała sobie z tego sprawę dopiero w drzwiach na korytarz.

- Grant? Spojrzał na nią tak, jakby się bał, że zmieniła zdanie i jakby się zastanawiał, czy nie zamknąć jej ust poca­łunkiem, zanim mu to powie. Po chwili jednak zapytał tylko:

- Co?

- Ja... ja niczego nie stosuję... To znaczy, chodzi mi o pigułkę...

Chwilę trwało, zanim ta wiadomość do niego dotarła. Potem usta lekko mu zadrgały.

- Mam coś. - Zamrugała oczami, ale on tylko uśmie­chnął się z wesołym błyskiem w oku. - Rita mnie kiedyś poprosiła, żebym wytłumaczył Chipperowi, co to jest pre­zerwatywa. Nie przypuszczałem, że te pomoce naukowe przydadzą się mnie samemu.

Mercy zachichotała. I słysząc to, bardzo się zdziwiła. Nie należała do kobiet, które chichoczą. Grant również miał zdziwioną minę, ale potem znów się uśmiechnął i pocałował ją. Teraz była w stanie wydusić z siebie tyl­ko jedno:

- Pośpiesz się.

Słysząc napięcie w jej głosie, Grant poczuł rozpala­jący się w nim żar. Posłuchał jej bez sprzeciwu i ruszył na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Na piętrze zatrzymał się jak wryty przed drzwiami jej sypialni.

- Idziemy do ciebie czy do mnie? Mercy lekko się poruszyła i podniosła na niego wzrok.

- A czy to ma znaczenie?

- Chyba tak - odparł trochę niepewnie. - Jeszcze nigdy... tego tutaj nie robiłem. - Uśmiechnął się nieco ironicznie. - W ogóle dawno tego nie robiłem. Już niemal nie pamiętam...

- Podobnie jest ze mną - wyszeptała w odpowiedzi. Jego słowa sprawiły jej niewiarygodną przyjemność.

Jeszcze nigdy tego tutaj nie robiłem”. Proste wyznanie, ale dzięki niemu poczuła się wyjątkowa. I naprawdę pożądana, pożądaniem głębszym niż fizyczna potrzeba, którą oboje odczuwali. Może było to niemądre, ale tak właśnie to odbierała.

- Chodźmy do ciebie - zadecydowała nagle. Wziął głęboki oddech; poczuła, jak jego pierś unosi się i opada. Na chwilę zamknął oczy i przełknął ślinę. Potem spojrzał na nią i krótko skinął głową. Nic nie mó­wił, lecz jego twarz wyrażała burzę uczuć.

- To dobra decyzja? - zapytała, nagle trochę zdener­wowana.

- Tak - odparł cicho. - Chcę cię mieć w swoim łóż­ku. Jeśli to zabrzmiało gruboskórnie, to bardzo cię prze­praszam.

- Nie przepraszaj - szepnęła, choć brakowało jej od­dechu.

Ruszył w głąb korytarza, nadal niosąc ją w ramio­nach, jakby ważyła nie więcej niż nowo narodzony źrebak.

Czyżby się bał, że uważa go za gbura? Nie zapomniał chyba, że była świadkiem, z jaką delikatnością i wyczu­ciem zajmował się maleństwem Lady, jak uspokajał zde­nerwowaną, wyczerpaną klacz. Czy nie zdawał sobie sprawy, że ukazał jej dzisiaj swoje prawdziwe oblicze?

Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Grant pchnął drzwi stopą i wniósł ją do sypialni. Nigdy jeszcze tu nie była, tylko kilka razy zerknęła do środka przez uchylone drzwi. Wiedziała, że pokój jest urządzony „po męsku”. Stały tu solidne, ciężkie meble, utrzymane w ciemnych barwach. Pościel leżała odrzucona na bok łóżka, tak jak ją zostawił, kiedy zerwał się z posłania, zaalarmowany szczekaniem Ryzykanta. W nogach łóżka leżała koszula, a na komodzie zegarek i grzebień. Na nocnym stoliku stało kilka książek, na których widok Mercy się uśmie­chnęła. Zdaniem niektórych Grant „marnował się” na ranczu, a przecież nigdy nie przestał pracować nad swoim bystrym umysłem.

Postawił ją przy łóżku, pozwalając jej zsunąć się po swoim ciele, jakby chciał ją wyczuć całym sobą. Gdy zadrżała, oczy mu się rozjarzyły. Jeszcze nigdy nie wi­działa w nich takiego ognia.

Jeszcze raz ją pocałował, mocno i zachłannie, jakby była pierwszym haustem wiosennego powietrza po mroźnej zimie. Oparła się o niego bezwładnie, zastana­wiając się, gdzie się podziała jej siła.

Gdy ułożył ją na łóżku, spodziewała się, że sam znaj­dzie się przy niej, on tymczasem otworzył szufladę ko­mody. Zrobił to z o wiele większym rozmachem, niż by­ło to konieczne. Przez chwilę szukał czegoś niezdarnie, przez co nabrała podejrzeń, że jest równie zdenerwowany, jak ona.

Śledziła jego ruchy i zobaczyła, że położył na nocnym stoliku niewielką paczuszkę.

- Boję się, że... później mógłbym o tym zapomnieć.

To proste stwierdzenie, zapowiedź tego, co miało na­stąpić, sprawiło, że ciało Mercy przeszedł dreszcz. Nagle Grant znalazł się przy niej i zaczął całować ją tak nie­cierpliwie, że opuściło ją wszelkie skrępowanie. Zdjął z niej bluzę, którą tak niedawno wkładała w pośpiechu. Uniosła ramiona, by mu w tym dopomóc i dopiero po chwili przypomniała sobie, że nie ma stanika. Grant do­tykał jej delikatnie, ale czuła każdy jego palec osobno, jakby zostawiał po sobie rozpalony ślad.

Spojrzała w dół.

Jego opalone, mocne dłonie kontrastowały z białą, miękką skórą jej piersi. Znów zadrżała, a Grant znieru­chomiał, jakby się bał, że jego dotyk nie jest dla niej przyjemny. Chciała go poprosić, by nie przestawał, ale nie mogła wydobyć słowa, więc tylko wygięła się w łuk, żeby dać mu do zrozumienia, czego chce. Powiedział coś cicho, ochryple, ale go nie zrozumiała. Po chwili zupełnie przestało ją to obchodzić, bo całkowicie pochłonęły ją doznania płynące z jego pieszczot. Przeszył ją gorący spazm, wywołując na usta cichy krzyk.

Grant, jakby pobudzony jej reakcją, szybko zdjął jej spodnie i ciepłe buty. Przez chwilę po prostu na nią pa­trzył i gdyby nie widoczne na jego twarzy pożądanie, czułaby się skrępowana.

- Mercy - wyszeptał. - Kto by pomyślał, że mały skrzat wyrośnie na taką piękną kobietę?

- Ty mnie się zawsze podobałeś - wyszeptała, wre­szcie odzyskując głos.

Zaczerwienił się lekko.

- Nie patrzyłaś na mnie obiektywnie.

- To prawda. I nadal nie patrzę. Nawet w tych gru­bych, zimowych ciuchach wyglądasz wspaniale.

Zaśmiał się i szybko zdjął dżinsy. Teraz z kolei Mercy przyjrzała mu się uważnie. Wiedziała, że jest dobrze zbu­dowany, ale widok jego nagiego ciała przeszedł jej wszel­kie oczekiwania. Najwyraźniej jazda konna dobrze wpływała na rozwój mięśni. Mercy czuła, że trawi ją pożą­danie, lecz także lekki niepokój. Te obawy musiały wyraźnie odbić się na jej twarzy, ponieważ Grant zmar­szczył czoło.

- Mercy? - zapytał czujnie.

- Ja... Zacisnął zęby, lecz po chwili spytał łagodnie:

- Chcesz, żebyśmy przestali?

- Nie - odrzekła szybko. - Nie to, tylko... To już tak dawno... No, wiesz... chodzi mi...

- O co?

- O proporcje... - wydusiła w końcu, czerwieniejąc.

- Aha. - Wyglądało na to, że był bardzo zadowolony, tylko nie wiedział, czy powinien to okazać. - Czy to zna­czy... Jesteś... - Urwał i tym razem on się zaczerwienił. - Zapomniałem o tym, że jesteś taka drobna.

- Wcale nie jestem taka drobna - zaprotestowała od­ruchowo. - To raczej ty...

Zamilkła, mierząc go wzrokiem od góry do dołu. Kompletnie zapomniała, co chciała powiedzieć. Patrzyła na niego i drżała na myśl, że za chwilę będzie się z nim kochać.

- Później też chcę na ciebie patrzeć tak, jak ty teraz na mnie patrzysz - oznajmił. - Chcę, żebyś mnie do­tknęła wszędzie, gdzie chcesz. Ja też chcę cię dotykać. Ale później.

Wziął ją w objęcia, a ona poddała mu się chętnie. Je­go ręce gładziły ją, pieściły, pobudzając do rozkoszy. Po raz pierwszy w życiu straciła kontrolę nad własnym cia­łem. Grant przejął dowodzenie, potwierdzał to każdym dotykiem, a ona nie miała siły się opierać. Nie obchodziło jej nic. Chciała tylko, by nie przestawał, by narastało w niej to niesamowite ciśnienie, pulsująca potrzeba tego, co tylko on mógł jej dać.

Spazmatycznie chwyciła powietrze, kiedy natrafił na najwrażliwszy punkt jej kobiecości. Chwyciła go za ra­miona, jakby to była jedyna pewna rzecz na ziemi, która zaczęła się spod niej usuwać. Wziął ją za rękę i powiódł w dół swojego ciała. Zawahała się, nagle onieśmielona.

- Nie wiem... - zaczęła, ale zaraz urwała. Przyznanie się do takiej niewiedzy w jej wieku wydało jej się śmie­szne. Ale Grant najwyraźniej nie widział w tym nic za­bawnego.

- Mercy, kochanie... Pokażę ci... Te czułe słowa sprawiły, że serce zabiło jej mocniej.

Poczuła w uszach pulsowanie krwi, kiedy pokazał jej, jak ma go dotykać. Jednocześnie jego pieszczoty dopro­wadzały ją na skraj szaleństwa. Płonęła ogniem, którego jeszcze nie zaznała. Miała ochotę krzyczeć, tak bardzo chciała wypełnić pustkę, którą nagle w sobie poczuła. Gdy wiedziała, że dłużej już nie wytrzyma, Grant naparł mocniej biodrami na jej dłoń.

- Przyrzekam ci, że następnym razem będziemy to robić całą noc - wyszeptał. - Zrobimy to tak, jak bę­dziesz chciała i gdzie będziesz chciała, ale teraz nie mogę już dłużej czekać.

Szybko otworzył czekającą na nocnym stoliku pa­czuszkę.

- Tak, teraz - ponagliła go niecierpliwie. Wniknął w nią jednym ruchem, jakby ich ciała tylko czekały, by udowodnić, że doskonale do siebie pasują. Grant na moment znieruchomiał, a ona wyszeptała jego imię. Wymamrotał coś pod nosem, jakieś słowa pełne na­miętności, a jednocześnie zdumienia. Poczuła, że zadrżał i przyciągnęła go bliżej. Nigdy nie wyobrażała sobie, że dwoje ludzi może tak się zjednoczyć.

Teraz świat przestał istnieć. Wiedziała tylko, że Grant uczy ją czegoś nowego, spoglądając na nią z czystym, gorącym pożądaniem w oczach. Każdym ruchem coraz bardziej odrywał ją od rzeczywistości, aż w końcu liczyli się tylko oni dwoje.

Wsunął rękę między ich ciała i znów dotknął jej najwrażliwszego punktu. Mercy jęknęła głośno i przywarła do niego konwulsyjnie, a on nadal ją pieścił, coraz moc­niej i mocniej. Chciała go błagać, by nie przerywał, ale z jej gardła wydobywał się tylko cichy jęk. Nagle jej ciało się napięło, jakby chciało eksplodować, i jeszcze mocniej zacisnęło się wokół Granta. Usłyszała, że wyszeptał jej imię, wyczuła, że wygiął się w łuk i jeszcze raz na nią naparł. Potem nie czuła już nic, tylko wszechogarniające fale gorąca.

Stopniowo wracała do rzeczywistości.

Najpierw usłyszała przyśpieszony oddech Granta. Przez długą chwilę po prostu leżała, ciesząc się ciężarem jego ciała, dotykiem wilgotnej skóry. Nadal obejmował jej ramiona, jakby się bał ją wypuścić. Łzy napłynęły jej do oczu, tak jak tego dnia nad jeziorem. Nie mogła ich powstrzymać.

Zastanawiała się też, czy nie stworzyła sobie całkiem nowych kłopotów. Oto leży w ramionach Granta - dwanaście lat temu nieustannie o tym marzyła. Ale przecież ona ma swoje życie w mieście, a on należy do innego świata. Nie wierzyła w związki na odległość. Postanowiła jednak, że tym zajmą się później. Teraz wystarczało jej, że tu jest i czuje go blisko siebie.

Wciąż jednak powracało do niej pytanie, czy Grant nadal nie znosi dziewczyn z wielkiego miasta.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Musiał położyć temu kres. Mercy śniła mu się co noc, co doprowadzało go do szaleństwa. Odkąd zjawiła się na ranczu, budził się wyczerpany. Pomyślał sennie, że dzisiejszego ranka nie czuje się tak bardzo zmęczony. Czuł się wręcz doskonale, było mu ciepło, wygodnie i był wyjątkowo zadowolony z życia. Zaraz sobie przypomni dlaczego. Ale jeszcze przez chwilę będzie się cieszył wspomnieniem snu, w którym Mercy spała ciasno do nie­go przytulona.

Gwałtownie otrząsnął się i wsparł się na łokciu. W sy­pialni było jasno, więc od razu odgadł, że spał o wiele dłużej niż zwykle, a poza tym pewnie śnieg przestał pa­dać i wyszło słońce. No i wreszcie przypomniał sobie, dlaczego czuje się tak świetnie.

To wszystko zdarzyło się naprawdę. Nie był to kolejny erotyczny sen. Mercy tu była, w jego łóżku, jej nagie ramiona wystawały spod kołdry, chociaż w pokoju było trochę chłodno. Jasnozłote włosy rozsypały się na podu­szce. Znał je teraz dobrze, pamiętał ich delikatny dotyk na swojej skórze.

Wspomnienia ostatniej nocy wróciły do niego błyska­wicznie.

Przypomniał sobie własne pożądanie, jej namiętną odpowiedź. Przelatujące mu przez głowę obrazy wpra­wiły jego ciało w stan podniecenia tak szybko, że aż jęk­nął zdziwiony. Gdy wtedy zobaczył, że Mercy płacze, strach ścisnął go za gardło. Dopiero po chwili przypo­mniał sobie, co powiedziała mu nad jeziorem, jak wy­jaśniła, że czasami, gdy coś zrobi na niej wielkie wra­żenie, łzy same napływają jej do oczu.

Pożądanie znów uderzyło go z nową siłą, gdy wspo­mniał, jak mówiła o tym, co dzięki niemu czuje. Znów się połączyli i trwało to tak długo, że zwątpił, czy jeszcze będą mogli się poruszać. W końcu wyczerpani zasnęli, mocno przytuleni.

Mercy drgnęła i przysunęła się do niego bliżej, mru­cząc coś pod nosem. Jej ciepłe pośladki dotknęły jego napiętego ciała. Nigdy dotąd nie czuł tej porannej radości, nigdy jeszcze nie miał wrażenia, że właśnie tak powinno być, że zawsze powinien się budzić, mając przy sobie tę kobietę. Nie jakąkolwiek, ale właśnie tę. Musiał to prze­czuwać od zawsze, bo inaczej dlaczego chciałby ją mieć tutaj, w tym łóżku, w którym sam został poczęty. In­stynktownie odgadł, że tak to będzie wyglądało.

Zwalczył w sobie chęć nasycenia się tą nieoczekiwaną poranną błogością, wynikającą po prostu z obecności Mercy. Jego serce, dusza i ciało cieszyły się, ale rozum wysyłał sygnały ostrzegawcze, głośne i wyraźne niczym szczekanie Ryzykanta.

Przecież to jest dziewczyna z wielkiego miasta. Sama mu to powiedziała. Jasno dała mu do zrozumienia, że musi wrócić do swojego dawnego życia. Wszak tuż po przyjeździe zapewniła go, że nie zabawi u niego długo i gdy tylko zostanie wezwana, wskoczy w pierwszy sa­molot i wróci do siebie.

Potem niejednokrotnie mu to powtarzała. Minionej no­cy nie miało to znaczenia. Tak bardzo jej pragnął, że najwyraźniej przestała funkcjonować logiczna, racjonalna część jego umysłu, która zwykle go ostrzegała, gdy miał zrobić coś głupiego.

A teraz? Teraz, kiedy wiedział, jak to może wyglądać, kiedy Mercy obudziła w nim to, czego nie obudziła żadna inna kobieta, czego nie był w stanie sobie wyobrazić na­wet w najśmielszych snach, co miał zrobić? Czy teraz cokolwiek się zmieniło?

Czuł, że coś się w nim boleśnie zaciska. Nie czuł tego ucisku od czasu, gdy Constance złamała mu serce. Prze­cież doskonale wiedziałeś, w co się pakujesz, powiedział sobie ponuro. Wiedziałeś, że Mercy w końcu wyjedzie. Tutaj nie ma nic, co zatrzymałoby kobietę z miasta. Wli­czając w to jego samego.

Mercy znów się poruszyła. Najbardziej na świecie pra­gnął obudzić ją łagodnym, leniwym pocałunkiem. Chciał jeszcze raz zobaczyć w jej oczach ogień namiętności, chciał, by znowu sięgnęła po niego zachłannie, łapczy­wie, jęcząc cicho z rozkoszy.

Nie zrobił jednak nic, tylko odsunął się od niej, cho­ciaż kosztowało go to bardzo wiele. Jego ciało zaprote­stowało gwałtownym dreszczem, nie godząc się na tak okrutną rozłąkę.

Gdy Mercy odwróciła się, uniosła powieki i spojrzał w jej szmaragdowe oczy, musiał przywołać całą siłę woli, by nie chwycić jej w objęcia i nie powiedzieć o swoich uczuciach, o których i tak pewnie nie chciałaby słuchać.

- Dzień dobry... - Powitała go z miękkim, pełnym miłości uśmiechem, od którego ścisnęło mu się serce.

- Nie wiem, czy dobry - odrzekł. Wiedział, że zabrzmiało to szorstko, ale nic nie mógł na to poradzić. Potrzeba bliskości walczyła w nim z po­trzebą wycofania się na znajome, bezpieczne pozycje. W rezultacie narastało w nim bolesne napięcie. Mercy zamrugała oczami.

- Która godzina? - zapytała.

- Już późno - odparł krótko, wręcz nieuprzejmie. Zmarszczyła czoło; mimo rozespania zauważyła jego szorstki ton. Usiadła. Kiedy zobaczył piękny zarys jej pleców i bioder, powróciły do niego obrazy z minionej nocy - zobaczył swoje ręce na jej piersiach, jej biodra, które niosły go tak słodko, jej rozgrzaną, wilgotną skórę. Zamknął oczy i z wysiłkiem przełknął ślinę. Odwrócił głowę w przeciwną stronę i dopiero wtedy znów otwo­rzył oczy.

- Grant?

- Muszę zajrzeć do źrebięcia - oznajmił i również usiadł.

- Czy coś się stało? Opuścił stopy na podłogę i sięgnął po dżinsy, niedbale porzucone obok łóżka.

- Jeśli mam czytać w twoich myślach, to obawiam się, że niezbyt dobrze mi to wychodzi - powiedziała cicho.

Spojrzał na nią przez ramię. Przycisnęła do siebie prześcieradło, osłaniając ciało, którym wczoraj tak szczodrze go obdarzyła. Oczy miała rozszerzone i niespokojne, ale patrzyła na niego śmiało. Jak zwykle nie unikała kon­frontacji. Pomyślał, że on również jest jej to winien. Zna­lazł więcej, niż się spodziewał, ale to nie powód, by teraz zmieniać zasady. Ona była z nim od początku szczera, nie oszukiwała go. Uprzedziła, że wróci do miasta, kiedy tylko będzie to możliwe.

- Wszystko w porządku, Mercy - powiedział. - Wiem, że ostatnia noc... nic między nami nie zmieniła. - Jej oczy stały się jeszcze bardziej okrągłe, więc zaczął mówić szyb­ciej, żeby już mieć to za sobą. - Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce. A ja zostanę, gdzie moje miejsce.

- Rozumiem. Nie potrafił rozszyfrować tonu jej głosu ani wyrazu twarzy. Nagle ogarnęły go wątpliwości. Czy starając się wszystko uprościć i ułatwić, nie osiągnął efektu wręcz przeciwnego?

- Wiedzieliśmy to od samego początku, prawda? Ty masz swój świat, ja swój. One nie mają żadnego punktu stycznego, są całkiem inne.

- Już mi to mówiłeś. W jej głosie pobrzmiewały twarde nuty, nie był tylko pewien, skąd się wzięły. Przecież starał się ją uspokoić, mówiąc, że niczego od niej nie oczekuje ponad to, co już się stało. Połączyło ich coś niewiarygodnego, ale nie zmieniało to faktu, że on nie mógł żyć w jej świecie, a ona w jego.

- Mercy...

- Powinniśmy wstać - stwierdziła. - Na ranczu nie ma świąt. Tak przecież mi sam mówiłeś, prawda?

Coś jest nie tak. Czuł to, mimo że Mercy przybrała zupełnie obojętny wyraz twarzy. Sięgnęła po ubranie i włożyła bluzę, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.

Jeszcze nie skończył zapinać dżinsów, kiedy stanęła przed nim i spojrzała mu w oczy.

- Chodźmy sprawdzić, jak się czuje nowy mieszka­niec rancza - zaproponowała radośnie, tak radośnie, że wydało mu się to wymuszone. - Czy mogę dać szczę­śliwej mamie jabłko?

Zamrugał oczami, zaskoczony jej nagłą wesołością.

- Tylko kawałek, nie więcej. Mercy, jeśli powiedzia­łem coś, co...

- Nie zawracaj sobie tym głowy, kowboju. Zastanawiał się, czy te słowa miały być uszczypliwe.

Doszedł do wniosku, że chyba nie. Przecież wypowie­działa je tak beztrosko. Podeszła drzwi, otworzyła je i obejrzała się przez ramię.

- Powiem ci jedno, McClure. Potrafisz zapewnić dziewczynie z miasta pamiętny poranek po niezapomnia­nej nocy.

Z tymi słowami wyszła, a Grant stał jak skamieniały, nie mogąc zrobić najmniejszego ruchu, dopóki jej kroki nie ucichły w głębi korytarza.

Skuliła się, otulona kurtką, i starała się opanować drżenie. Byłoby jej łatwiej, gdyby uznała całe zdarzenie za błąd. Ale czy było to możliwe? Czy to, co między nimi zaszło, mogło być błędem? Nie miała wielkiego do­świadczenia, lecz nie była też tak naiwna, by sądzić, że wszystkim zdarza się tak cudowna rozkosz.

A zresztą może była naiwna i przydarzyło jej się coś całkiem pospolitego? Może, przynajmniej dla Gran­ta, nie było to nic nadzwyczajnego? No bo dlaczego rano mówił jej takie rzeczy? Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce. Ja zostanę, gdzie moje miejsce. Masz swój świat, ja swój. Nie mają żadnego punktu stycznego, są całkiem inne.

A mówił to tak... jakby ją pocieszał. Jakby chciał do­dać jej otuchy tym, że nadal się spodziewa jej szybkiego wyjazdu. Jakby jej przypominał o niezmienności swojego przekonania, że dziewczyna z miasta zawsze pozostanie dziewczyną z miasta. Może się bał, że sobie pomyśli... W zasadzie co mogła sobie pomyśleć?

Pewnie jego słowa były dla niej ostrzeżeniem, które miało sprowadzić ją na ziemię. Ponieważ ja nic od ciebie nie oczekuję, ty z kolei nie spodziewaj się niczego ode mnie.

Cóż, nie spodziewała się. Nie spodziewała się niczego od Granta McClure'a. Tak przynajmniej ze złością po­wtarzała sobie w duchu, ocierając łzy, które gromadziły się pod powiekami. Czuła coraz większy zamęt w duszy.

- Jesteś idiotką, Brady - wymamrotała pod nosem. - Wiedziałaś przecież, że tak będzie. Sama to mówiłaś. I chyba nie jesteś taka głupia, żeby wierzyć, że jedna noc jest w stanie to odmienić.

Nie miała zamiaru odgrywać roli lamentującej kobiety, która narzeka, że została oszukana i uwiedziona. Nikt jej nie uwiódł. Sama dała się wywieść w pole, i aktywnie w tym uczestniczyła. Przecież nie jest już dzieckiem, tyl­ko dorosłą osobą. Sama podejmuje decyzje i sama musi się uporać z ich skutkami. Nie ma prawa rozpaczać. Grant głośno powiedział to, co oboje od dawna wiedzieli. Za­chował się uczciwie, a przecież zawsze twierdziła, że za­leży jej na uczciwości. Czyż nie jest hipokryzją to, że teraz jego uczciwość tak jej się nie spodobała?

Dobrze, że nie wiedział, jak bardzo zraniły ją jego słowa. Podczas pięciu lat służby w policji nauczyła się, jak skrywać emocje. Nie miała zamiaru dopuścić, by Grant się dowiedział, że w swojej głupocie uznała wspól­ną noc za zapowiedź czegoś ważnego. Teraz, w jasnym świetle poranka, wiedziała, że ta noc nic między nimi nie zmieniła, choć była tak niewiarygodnie pełna namięt­ności. Specjalnie zachowywała się radośnie i beztrosko, jakby nic specjalnego nie zaszło, chociaż była to jedna z najtrudniejszych rzeczy w jej życiu.

Jeśli Grant potrafił zapomnieć o tym, co się między nimi wydarzyło, ona też to zrobi.

W nocy zastanawiała się, czy Grant nadal nie lubi dziewczyn z miasta. Z samego rana dostała wyraźną odpowiedź.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch i odwróciła głowę. Ryzykant podbiegł do niej drobnym krokiem. Zrównał się z nią i razem poszli do stajni dla klaczy.

- Robisz poranny obchód, piesku? - zapytała. Owczarek szczeknął krótko, z zadowoleniem, jakby dawał jej twierdzącą odpowiedź i jednocześnie mówił, że wszystko jest w porządku. Spojrzała w jego dwukolorowe oczy.

- Jak się miewa źrebaczek? Ryzykant pisnął cicho i ruszył biegiem do stajni, jakby znów doskonale ją zrozumiał. Mimo ponurych roz­ważań na temat Granta, Mercy musiała się uśmiechnąć.

- Przyznaj się. Tak naprawdę to ty tutaj rządzisz, co? - zapytała Ryzykanta. - Tylko łaskawie pozwalasz, żeby inni myśleli, że mają tu cokolwiek do powiedzenia.

Pies znów zaszczekał i wyraźnie zniecierpliwiony czekał, aż Mercy dojdzie do drzwi stajni. Wiedziała, że zwykle wchodził do środka przez przeznaczony specjal­nie dla niego otwór w drzwiach do składziku po drugiej stronie budynku, więc teraz czekał na nią, ponieważ wątpił, czy niezbyt rozgarnięta istota ludzka znajdzie drogę bez jego pomocy.

Odsunęła ciężkie drzwi, a Ryzykant natychmiast wpadł do środka. Zatrzymał się przed boksem Lady i za­czekał, aż Mercy zamknie wrota.

- Prawdziwy z ciebie dżentelmen - skomentowała z uznaniem. - Żałuję, że twój pan nie jest bardziej...

Zamilkła. Nie będzie w ten sposób myślała. Nie będzie winiła Granta za to, że czuje się zraniona. Sa­ma jest sobie winna. Grant nigdy nie ukrywał swych opinii.

Skrzywiła się lekko, ironicznie. Nie uznawała seksu dla przyjemności, ale najwyraźniej ostatniej nocy uległa takiej pokusie, chociaż myślała, że kierują nią inne mo­tywy.

A może sama siebie okłamywała.

Z westchnieniem podeszła do boksu, zastanawiając się, jak to możliwe, że taka wspaniała noc doprowadziła ją do takiego przygnębienia.

Lady stała o własnych siłach i powitała Mercy łagodnym spojrzeniem. Wszystkie konie na ranczu Granta były spokojne, co zapewne świadczyło o ich łagodnym trak­towaniu.

Poczuła lekki niepokój. Gdzie jest źrebię? Przechyliła się przez zamkniętą dolną połowę dwudzielnych drzwi i rozejrzała po boksie. Nic nie znalazła. Nagle dostrzegła jakiś ruch tuż za klaczą. Sekundę później zza boku matki wyłoniła się drobna postać na patykowatych nóżkach.

Mercy uśmiechnęła się szeroko, zachwycona wido­kiem źrebiątka.

- Witaj, maleństwo - powiedziała. - Wesołych Świąt. Źrebak niespokojnie zastrzygł uszami, słysząc niezna­ny sobie dźwięk.

- Tobie też życzę wszystkiego najlepszego, mamusiu. - Wyciągnęła przed siebie kawałek jabłka przyniesiony ze spiżarni. Klacz wyciągnęła szyję, powąchała owoc i delikatnie zjadła go wprost z jej dłoni.

Mercy usłyszała, że drzwi znów się rozsuwają. Nie obejrzała się. Pracownicy mieli wrócić dużo później, więc na pewno jest to Grant. Ożywione spojrzenie klaczy i re­akcja Ryzykanta, który natychmiast podbiegł do gościa, potwierdziły jej przypuszczenia.

Grant nic nie powiedział, ale słyszała jego kroki, szum wody, odgłosy krzątaniny i znów kroki.

Kiedy się zbliżył, klacz cicho zarżała.

- Przepraszam za spóźnienie - wymamrotał, otwie­rając drzwi do boksu. Dopiero wtedy Mercy zobaczyła w jego rękach wielki, plastikowy kubeł z czymś, co wy­glądało jak parujący owies.

- Śniadanie? - zapytała, starając się, by jej głos brzmiał lekko i beztrosko. Starała się nie myśleć o tym, dlaczego Grant się spóźnił.

- Specjalna mieszanka - wyjaśnił, stawiając kubeł na ziemi. - Za tydzień lub dziesięć dni powinna zacząć jeść normalnie - dodał z roztargnieniem. W skupieniu oglą­dał klacz i źrebię, by się upewnić, że oboje są w dobrej formie. - Taki pokarm jest teraz dla niej najlepszy.

- Aha. Żadna inna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy.

Jak to możliwe, że dwoje ludzi, którzy przeżyli tak wspa­niałą noc, teraz zachowuje się, jakby prawie się nie znali?

Patrzyli razem, jak klacz wylizuje do czysta kubeł, jak źrebię przygląda się jej z zaciekawieniem. Kiedy skończyła, Grant wyniósł kubeł z boksu, by żadne ze zwierząt się nie zraniło. Zaniósł go do zlewu i starannie umył. Robił to wszystko w całkowitym milczeniu.

Odstawił kubeł na miejsce i przez chwilę jakby się wahał. Mercy spodziewała się, że się odezwie, lecz on wyszedł bez słowa. Tłumiąc westchnienie, spojrzała na zwierzęta w boksie. Widok ssącego matkę źrebięcia wywołał uśmiech na jej twarzy. Było w tym tyle nadziei, spokoju i prostoty, że na chwilę zapomniała o miotają­cych nią uczuciach i po prostu cieszyła się widokiem tego cudu.

- Rodzina, z którą się związałaś małżeństwem, to dla mnie zbyt skomplikowany układ, mamo. Codziennie ja­kieś nowe wydarzenie.

Grant poruszył się lekko na kuchennym krześle. Stopy trzymał na stole, nie zapomniawszy jednak przedtem zdjąć butów. Matka mimo wszystko wpoiła mu pewne zasady.

- To prawda, że dużo się ostatnio dzieje - zgodziła się Barbara Fortune z pogodnym uśmiechem. - Czy dasz wiarę, że syn Moniki, Brandon, to porwany tuż po uro­dzeniu bliźniak? A przez cały czas wszyscy myśleli, że zaginione dziecko było dziewczynką, jak Lindsay.

- Tak też myślała ta kobieta, która podawała się za siostrę Lindsay - dodał z ironią Grant.

- Ta Ducet? Cóż, była do niej zdumiewająco podo­bna. Może rzeczywiście sama w to wierzyła.

Grant uśmiechnął się, ale jego uśmiech był pełen go­ryczy. Taktownie nie wspomniał, że kobieta i jej wspól­nik zniknęli gdzieś natychmiast po tym, jak Brandon Ma­lone ujawnił list od Moniki, co czyniło przypuszczenie matki całkowicie nieprawdopodobnym. Nie, Ducet była sprytną oszustką i chodziło jej tylko o pieniądze. Nie wi­dział żadnej różnicy między nią a kobietami, które, do­wiedziawszy się o wartości jego rancza, dochodziły do wniosku, że upolowanie Granta McClure'a byłoby miłym dodatkiem do ich listy zdobyczy.

Jego matka jednak dopatrywała się w ludziach jedynie dobra, nawet jeśli go tam nie było.

- A więc za wszystkim stała Monica? - upewnił się. - Nawet za śmiercią Kate?

Barbara Fortune westchnęła. Grant zastanawiał się, czy to dlatego, że nie potrafiła sobie w żaden sposób wytłumaczyć postępku tej złej, ogarniętej obsesją kobiety.

- Według tego, co było napisane w liście znalezio­nym w sejfie i zgodnie z tym, co odkrył detektyw Gabe Devereax, jej obsesją było przejęcie kontroli nad firmą Kate. Uważała, że to się należy Brandonowi. I nienawi­dziła Kate, ponieważ Ben nie chciał się z nią rozstać.

- Więc odpłaciła jej, aranżując katastrofę lotniczą, w której Kate zginęła. Jakie to urocze. - Jeszcze raz nie­spokojnie się poruszył. Nie rozumiał, jak jego matka mo­że żyć w takim świecie. Nie lubił nawet o tym słuchać, chociaż dzisiejszego ranka pozwoliło mu to przynajmniej oderwać się od jeszcze bardziej ponurych rozważań. - Pewnie kłopoty w laboratorium to też była jej robota?

- O tym również napisała w liście. Miała nadzieję, że dokonany przez nią sabotaż wywoła chaos, a ona wy­ciągnie z tego korzyści.

Przecież w rodzinie Fortune'ów stale panuje chaos, pomyślał Grant ironicznie.

- Życzę szczęścia Brandonowi Malone - powiedział głośno. - Będzie mu bardzo potrzebne, żeby sobie po­radzić w nowej rodzinie.

- To również moja rodzina, Grant. Głośno wypuścił powietrze z płuc.

- Wiem. Przepraszam, że tak powiedziałem.

- To też twoja rodzina.

- Nigdy nie miałem takiego wrażenia.

- Wiem. Ale oni cię na swój sposób podziwiają.

- Mnie? - zapytał zdziwiony.

- Nate zawsze mi powtarza, że imponuje mu twój silny charakter. No i dobrze wiesz, że Kate uważała cię za członka rodziny. W końcu zostawiła ci tego konia.

Jokera. Owszem, zostawiła mu go. Zapisała mu w spadku ogiera, dzięki któremu całkiem dochodowe ranczo zmieniło się w żyłę złota. Miał cennego konia rasy appaloosa, którego oczarowała filigranowa policjantka. Ta sama, która wywróciła jego życie do góry nogami.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego to zrobiła - powie­dział, starając się nie myśleć o problemie, który ciągle był dla niego za trudny.

- Kate była bardzo hojną kobietą. Smutek w głosie matki poruszył go.

- Tak mi przykro, mamo - odezwał się pośpiesznie. - Wiem, jak bardzo ją ceniłaś i kochałaś. Nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak szorstko. Przecież jestem jej za ten dar wdzięczny, tylko... nieco mnie to wszystko dziwi.

- Zawsze się bałam, że czujesz się... nieco odsunięty na bok.

- To nie tak - zapewnił ją z przekonaniem. - Można nawet powiedzieć, że się z tego cieszę. Dzięki temu nie muszę się angażować w te skomplikowane historie. Je­stem prostym kowbojem. Nie dałbym sobie rady z tymi wszystkimi machinacjami.

- Prosty kowboj, akurat - odrzekła matka. Po chwili westchnęła i dodała: - Żałuję, że Kate tego nie dożyła. Bardzo by się ucieszyła na wiadomość, że jej dziecko dobrze się miewa.

- Dziecko? Przecież Brandon dobiega czterdziestki.

- No, wiesz, co mam na myśli. Zawsze mówiliśmy o nim jako o dziecku, bo przecież został porwany, zanim Kate zdążyła wziąć go na ręce. Poza tym, dla matki dziec­ko zawsze pozostanie dzieckiem.

- Tak, mamo - zgodził się Grant z powagą, chociaż w głębi ducha uśmiechał się do siebie. Odczytał wiadomość między wierszami. Nigdy nie wątpił w miłość mat­ki, ponieważ przypominała mu o niej przy każdej okazji. - Czy Ben rzeczywiście był od początku wmieszany w to porwanie?

- Tak jest napisane w liście, który Monica zostawiła Brandonowi. Wciąż trudno mi uwierzyć, że to syn Kate. Monica nie mogła mieć własnych dzieci, więc kiedy usły­szała, że Kate urodziła bliźnięta, zaszantażowała Bena, żeby dał jej Brandona. To niewiarygodne, że mógł tak skrzywdzić własną rodzinę.

Grant skrzywił się lekko.

- Nie miałbym nic przeciwko pokrewieństwu z Kate, ale nie jestem pewien, czy chciałbym się przyznawać do jakichkolwiek związków z Benem.

Matka milczała. Trwało to tak długo, że Grant się za­niepokoił. Opuścił nogi na podłogę.

- Mamo, co się stało?

- Dowiedzieliśmy się... jeszcze czegoś. Było o tym bardzo głośno, ale ty pewnie nie słyszałeś, jak to się stało, że Jake ulegał wszystkim żądaniom Moniki. Wszystko wyszło na jaw, kiedy został aresztowany pod zarzutem jej zamordowania.

Grant wymamrotał coś pod nosem. Miał już dość dra­matów rozgrywających się w klanie Fortune'ów. Nie podobało mu się, że tak martwiły jego matkę. Może uda mu się ją namówić, by odwiedziła ranczo i odpoczęła od zamętu i kłopotów, które nie opuszczały tej rodziny. Teraz jednak powstrzymał się od komentarza. I tak już miała wiele na głowie. Jej szwagier siedział w areszcie, oskarżony o najgłośniejsze morderstwo sezonu.

- A o co chodziło? - zapytał tylko. Zawahała się, a on nie nalegał. Dawno już się nauczył, że w przypadku jego matki nalegania i ponaglenia nie odnoszą skutku.

- Dowiedzieliśmy się - powiedziała w końcu - że Jake nie jest synem Bena.

Grant znieruchomiał.

- Co takiego?

- Okazało się, że Kate była w ciąży, kiedy wyszła za mąż za Bena. Ale to nie było jego dziecko. Prawdziwy ojciec Jake'a zginął na wojnie.

Grant gwizdnął cicho.

- Co to oznacza? Czyżby Jake nie miał prawa do majątku rodziny?

- Nie jestem pewna. To wszystko jest bardzo skom­plikowane.

- I to jeszcze jak. A co na to Nate? Zawsze rywali­zował z Jakiem, a teraz...

- Zachowuje się... dziwnie. Odwiedził Jake'a w are­szcie, ale nie powiedział mi, o czym rozmawiali.

- Mamo...

- Ależ na pewno mi wszystko powie. Kiedyś... Twój ojczym robi wszystko po swojemu.

Twój ojczym. To dziwne, ale chociaż matka była żoną Nate'a od dwudziestu pięciu lat, jednak Grant nie do koń­ca potrafił uznać energicznego, potężnego, trochę za bar­dzo żądnego władzy męża matki za swojego ojczyma.

- Wygląda na to, że Jake i Erica się pogodzą. Grant wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.

- Co takiego?

- Ta tragedia na nowo ich do siebie zbliżyła. Wydaje mi się, że Jake zdał sobie sprawę, jak bardzo potrzebuje Eriki. Oni rzeczywiście się kochają.

- Jestem... zdumiony.

Był także zadowolony, chociaż nie bardzo wiedział dla­czego. Nigdy nie rozumiał, jak Erica wytrzymywała u boku tak trudnego człowieka jak Jake. Jednak wiadomość, że ich związek ma szanse przetrwać mimo tak dramatycznych okoliczności, sprawiła mu niewytłumaczalną radość.

- Na pewno jakoś się to wszystko ułoży - stwierdziła matka z typowym dla siebie optymizmem. - A jak się miewa twój gość?

- Mercy? - zapytał, jakby miał jeszcze jakiegoś go­ścia na ranczu. Tym pytaniem chciał tylko zyskać na cza­sie, bo nie wiedział, co odpowiedzieć.

- Mercy? - powtórzyła matka. - Nie słyszałam, żeby ktoś ją tak nazywał, odkąd przestaliście być dziećmi.

- Jakoś tak się złożyło, że znów się tak do niej zwra­cam.

- Dobrze się miewa? Kristina bardzo się o nią martwi.

- Wydaje mi się, że... dochodzi do siebie.

- Miło mi to słyszeć. To wspaniała dziewczyna. Bar­dzo bolałam nad tym, co się jej przydarzyło. Jest tu je­szcze? Kristina zjawi się za chwilę i na pewno będzie chciała z nią porozmawiać.

- Mercy... jest na dworze. Zaczekaj chwilę. - Odło­żył słuchawkę i wstał. - Ryzykant! - zawołał, idąc do drzwi. Pies, który leżał na małym chodniku przy zlewie, szybko wstał. - Mercy - powiedział Grant i otworzył psu drzwi. - Znajdź ją. Szukaj Mercy, piesku.

Ryzykant szczeknął raz - na znak, że rozumie. Wyskoczył z domu i pomknął do stajni. Dobrze wiedział, gdzie szukać Mercy. Na pewno stoi tam i podziwia źrebię, które ją bez reszty zauroczyło. Poza tym Ryzykant zawsze wiedział, gdzie znajdują się ludzie, których uz­nawał za członków swojego miłego, uporządkowanego świata.

Grantowi przyszło nagle do głowy, że ten pies jest o wiele mądrzejszy od swojego pana.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Mercy nie była pewna, ile czasu przyglądała się źrebakowi, kiedy nagle u jej stóp pojawił się Ryzykant. Zaszczekał, by przyciągnąć jej uwagę, i wrócił do drzwi. Tam się zatrzymał i spojrzał na nią wyczekująco. Znów zaszczekał, wrócił i powtórzył cały manewr od początku.

- Mam za tobą iść, tak? - upewniła się Mercy.

Zrobiła kilka kroków w kierunku psa, a ten natych­miast zaszczekał z aprobatą i ruszył przed siebie szyb­ciej. Roześmiała się mimo woli.

- Prowadź, piesku. Zawsze lubiłam filmy o Lassie. Szybko stało się jasne, że Ryzykant prowadzi ją do domu. Przypomniała sobie okoliczności, w których pies szczekaniem przekazywał im wiadomość i serce zaczęło jej mocniej bić. Czyżby coś się stało? Może Grant jest ranny, albo...

Zdusiła w sobie niepokój i uśmiechnęła się ironicznie. Obejrzałam za dużo tych filmów z Lassie, zganiła się surowo. Jednak przyśpieszyła kroku i poszła za owczar­kiem do kuchni.

- Wydaje mi się, że lepiej - mówił Grant. Usłyszała jego głos, kiedy tylko weszła do środka, i z ulgą zobaczyła, że siedzi przy dębowym stole i roz­mawia przez telefon.

- Tak, jest tu - oznajmił, zerkając na nią przez ramię. - Zaraz sama ci wszystko opowie.

Wstał i podał jej słuchawkę. Zaskoczona Mercy spoj­rzała na niego pytająco.

- To Kristina - wyjaśnił. Pochylił się i podrapał psa za uchem. - Dobry piesek - pochwalił go.

Oczy Mercy rozszerzyły się ze zdziwienia.

- Naprawdę go po mnie wysłałeś? A on wszystko zrozumiał?

- Przecież wie, kim jesteś, i zna polecenie „szukaj”. Dla niego to nic nadzwyczajnego.

Wiedziała, że jest dzisiaj przewrażliwiona i dlatego słysząc słowa: „nic nadzwyczajnego”, przypisała im nad­mierne znaczenie. Oczywiście, nie odnosiły się do niej, ale mimo to ją zabolały. Gwałtownie odebrała Grantowi słuchawkę. Spojrzał na nią zdumiony i wyszedł z kuchni, by zapewnić jej trochę prywatności.

- Meri? - przywitała ją Kristina.

Dopiero po chwili zareagowała na to imię. Przyzwy­czaiła się już, że nazywa się Mercy i dawne imię za­brzmiało w jej uszach trochę obco.

- Witaj, Kristino. Wesołych Świąt.

- I nawzajem - odparła przyjaciółka. - Dawno się nie widziałyśmy. Tyle się tu dzieje. Tata jest w szoku po tym, czego się dowiedział o stryju Jake'u i dziadku. Ma­ma stara się mu pomagać... Ale pewnie Grant ci to wy­jaśni. Mama wszystko mu opowiedziała. Mów o sobie. Jak się miewasz?

- W porządku. - To nie było całkiem kłamstwo. Jeśli chodzi o sprawy, które niepokoiły Kristinę, wszystko było w porządku. To cała reszta jej życia nagle straszliwie się skomplikowała.

- Masz taki głos, jakby coś cię martwiło - zauważyła Kristina.

W kuchni było ciepło, więc Mercy zdjęła grubą kurtkę i pośpieszyła z wyjaśnieniem:

- Naprawdę wszystko w porządku. Jeśli chodzi o Ni­cka, to jakoś się pozbierałam.

- Już nie prześladują cię te sny?

Mercy kurczowo zacisnęła dłoń na słuchawce, przy­pomniawszy sobie tę straszną noc, kiedy koszmarny sen wygnał ją z łóżka aż do stajni. Przypomniała sobie, jak Grant obejmował ją łagodnie i czule, jak ją uspokajał, dopóki nie doszła do siebie.

- Chyba już koniec z koszmarami - powiedziała cicho.

- W takim razie wyjazd ci pomógł. Tak jak na to liczyłam. Zawsze ci pomagało, kiedy mogłaś przemyśleć swoje problemy w spokoju i samotności.

Czasami spostrzegawczość Kristiny ją zaskakiwała. Ta z pozoru rozpieszczona, jasnowłosa księżniczka była in­teligentnym, dobrym człowiekiem.

- Grant potrafi słuchać - dodała przyjaciółka.

- Tak - zgodziła się Mercy.

- Bardzo nam go tu brakuje, ale to dobrze, nie jesteś tam sama. Cieszę się, że został z tobą.

Mercy nagle coś ścisnęło w gardle.

- Przepraszam, jeśli... to przeze mnie musiał zmienić plany.

- Nie przejmuj się. Najważniejsze, że nie jesteś sama.

No i Grant wcale nie przepada za świętami w mieście. Przyjeżdża tylko po to, żeby się z nami zobaczyć.

Tak podejrzewała, może nawet była tego pewna. Wszystkie znaki na to wskazywały: reakcje pracowników na przygotowania do świąt, komentarze Rity i innych. Mimo to potwierdzenie, że Grant z jej powodu zrezyg­nował z wizyty u rodziny, bardzo ją poruszyło.

- Gdyby mógł, to pewnie nigdy nie opuszczałby tego swojego rancza - oznajmiła Kristina z siostrzaną czułością.

Mercy z trudem przełknęła ślinę.

- Chciałam ci podziękować... za to, że namówiłaś mnie do wyjazdu. Tu jest tak spokojnie. I tak pięknie.

- Pięknie? Wierzę, że jest spokojnie, ale pięknie? Nie zapominaj, że ja też tam byłam.

- Teraz wszystko wygląda cudownie. Tyle śniegu...

- Tutaj też mamy śnieg, ale przynajmniej leży na cie­kawszych rzeczach. Nie tylko na stodołach, płotach i kro­wach.

- Na bydle - poprawiła ją Mercy.

- Chryste Panie, mówisz jak Grant. Naprawdę ci się tam podoba? W najbliższym mieście, czy raczej smętnej karykaturze miasta, nie ma żadnego porządnego sklepu, a w promieniu wielu kilometrów nie uświadczysz ani jed­nej manikiurzystki.

- Mówisz jak prawdziwa dziewczyna z miasta - po­wiedziała Mercy i zaraz chciała cofnąć te słowa.

Ale Kristina tylko się roześmiała.

- Bo jestem dziewczyną z miasta. - Nagle głos jej spoważniał. - Znów mówisz zupełnie jak Grant. Czy na­dal jest taki... zgorzkniały?

- Zgorzkniały?

- No, wiesz, kiedy mówi o miejskich dziewczynach.

- Zdaje się... że za nimi nie przepada.

- Po tym, co zrobiła mu ta wiedźma Carter, wcale mnie to nie dziwi.

Mercy wstrzymała oddech. Wiedziała, że za niechęcią Granta coś lub ktoś się kryje.

Ma swoje powody”...

Słowa Rity znów do niej wróciły. Najwyraźniej jed­nym z tych powodów była kobieta o nazwisku Carter.

- Carter? - powtórzyła Mercy, nadając głosowi ton łagodnego zainteresowania. Miała nadzieję, że wrodzona gadatliwość Kristiny dokona reszty.

- Constance Carter. Należy do country klubu mojego ojca. Właśnie tam kilka lat temu poznała Granta. Zacho­wywała się tak, jakby naprawdę się zakochała, ale był dla niej tylko rozrywką, kimś, kogo mogła zabierać na przyjęcia, żeby się pochwalić nową zdobyczą, w dodatku tak oryginalną jak bogaty kowboj. Kiedy się przekonała, że Grant nie zamierza opuścić rancza i zamieszkać w mieście jako jej mąż - zabawka, rzuciła go. Dziwiła się głośno, jak Grant mógł oczekiwać, że zamieszka z nim w tej głuszy.

Kristina opowiadała jej o tym z oburzeniem. Wię­kszość ludzi dostrzegała w niej tylko urodę i powierz­chowny wdzięk, ale Mercy zawsze wiedziała, że jedną z głównych cech przyjaciółki jest głęboka lojalność wo­bec rodziny. To pewnie przez tę lojalność nie dostrzegała, że wyraża się o ranczu brata podobnie jak pogardzana przez nią Constance Carter.

- To prawda, że to dość odludne miejsce - wtrąciła.

- Nie musisz mi mówić. - Kristina roześmiała się. - Przecież tam byłam, nie pamiętasz? Kiedyś Grant za­prosił mnie na całe lato, ale wytrzymałam tylko trzy tygo­dnie. Nie wiem, jak mama mogła tam mieszkać tak długo. Jest w mieście o wiele szczęśliwsza, ma wokół siebie ty­lu ludzi.

Nagle Mercy zrozumiała coś z pełną jasnością. Trzy kobiety, na których Grantowi w życiu zależało - matka, siostra i kobieta, którą kochał na tyle, że się jej oświad­czył - opuściły go, ponieważ od niego wolały miasto. Tak musiał to przynajmniej odczuć. Nic dziwnego, że był trochę zgorzkniały i nic dziwnego, że używał okre­ślenia „miastowa dziewczyna” jako niepochlebnego epi­tetu. Trudno jej było go za to winić.

Kiedy skończyła pogawędkę z przyjaciółką, zamieniła kilka słów z jej matką i wymieniła z nią życzenia świąteczne, uderzyło ją coś jeszcze. Odwiesiła słuchawkę, włożyła kurtkę i wolno wyszła z domu. Nad czymś się głęboko zastanawiała.

Może dzisiejsza reakcja Granta, jego stwierdzenie, że niczego od niej nie oczekuje, że spodziewa się jej powrotu do miasta, może te słowa nie były ostrzeżeniem. A przy­najmniej nie były skierowane do niej. Powiedział to chy­ba po to, by przestrzec samego siebie, by przypomnieć sobie, że i ona, jak inne kobiety w jego życiu, wkrótce go opuści. Może tylko uprzedzał to, co uznał za nie­uchronne i starał się, żeby dla nich obojga było to mniej bolesne?

Uznał to za nieuchronne?

Idąc przed siebie, zastanowiła się nad tym głębiej.

Ale przecież Grant ma rację. To jest nieuchronne. Ona wróci do miasta, musi tak zrobić. Nie tylko po to, by świadczyć przeciwko zabójcom Nicka, gdy zostaną zła­pani, ale żeby zmierzyć się z prześladującymi ją demo­nami, które wyrwały się na wolność, gdy zdała sobie spra­wę, że nie ocali przyjaciela.

Zadrżała gwałtownie, ale nie z powodu zimna. Słońce świeciło jasno i mimo zimy, i śniegu było dość ciepło. Przyśpieszyła kroku, chociaż wiedziała, że wysiłek fi­zyczny nic tu nie pomoże.

Oczywiście, że wróci do miasta. Tam jest jej życie i praca. Cóż innego może zrobić? Ukrywać się tu bez końca? Na myśl o tym, że mogłaby tu zostać na zawsze, z Grantem, nieoczekiwanie poczuła w sobie wielką tę­sknotę.

- Tchórz - warknęła pod nosem i przyspieszyła kro­ku. - W tym przeklętym magazynie straciłaś odwagę i do­tąd jej nie odzyskałaś, prawda?

Spuściła głowę, zacisnęła zęby. Szła teraz tak szybko, że niemal biegła. W końcu zwolniła zdyszana, przypo­mniawszy sobie, że wysiłek w położonym na nizinie Minneapolis to zupełnie co innego niż sprint w Wyo­ming, gdzie średnia wysokość nad poziomem morza wynosi ponad dwa tysiące metrów.

Nie miała świadomości, dokąd biegnie, lecz kiedy wreszcie rozejrzała się przytomnie dokoła, wcale się nie zdziwiła. Szła dalej, żałując, że nie ma długich nóg i siły Jokera. Jednak nie odważyłaby się wyjechać na wielkim ogierze sama. A teraz bardzo potrzebowała samotności.

Nigdy jeszcze nie rozdzierało jej tyle sprzecznych uczuć. Rozpaczała po śmierci Nicka, dręczyło ją poczucie winy i wątpliwości, czy dokonała w swym życiu słusz­nego wyboru. Jakoś jednak dawała sobie z tym wszyst­kim radę...

Dopiero kiedy przyjechała tutaj i zobaczyła spokojne piękno tej okolicy, doceniła siłę mężczyzny, który tu mie­szkał, wszystkie te uczucia się w niej zakumulowały, ciągnąc ją w różnych kierunkach jednocześnie. Czuła się tak rozbita, że wątpiła, czy kiedykolwiek się pozbiera.

Musiała wyjąć ręce z kieszeni, by się wspiąć na osło­niętą skalnym występem półkę, z której rozciągał się wi­dok na ranczo. Kiedy tam dotarła, znów ukryła dłonie w kieszeniach. To właśnie tutaj, w tym zacisznym za­kątku, znajdowała największe ukojenie.

Czy to nie dziwne, że tam, gdzie inni widzą tylko przygnębiającą izolację od świata, ona dopatrzyła się upragnionego spokoju ducha? Czy coś z nią jest nie tak, czy czegoś jej brakuje, że dostrzega tu radość i pogodę, a nie samotność? Inni bez końca rozmawiają o swych problemach, ona zaś woli rozmyślać w odosobnieniu o swoim dotychczasowym życiu... i o przyszłości.

Grant wyznał jej, że przychodził tutaj, kiedy jego oj­ciec chorował. Chował się tu, kiedy już nie mógł dłużej wytrzymać napięcia. Usłyszała jego słowa, jakby on sam je wypowiadał, cichym, pełnym zrozumienia głosem. Wiedział, co czuła. On czuł to samo. Tak naprawdę nie jest sama. I może wcale nie jest taka dziwna, jak podej­rzewa?

Nie myliła się co do tego, że Grant został kiedyś zraniony. Tak samo jak ona nosił blizny, chociaż się z tym przed nią nie afiszował.

Podciągnęła kolana pod brodę, objęła je ramionami i ukryła dłonie w rękawach. Przed wyjściem włożyła cieplejszy sweter i skarpety. Nie zapomniała też o stani­ku, ponieważ kiedy chodziła bez tej części garderoby, często przypominało jej się pierwsze zbliżenie z Gran­tem. Zapomniała tylko o rękawiczkach. W skalnym schronieniu nie było jednak tak zimno jak wokół, gdzie hulał wiatr, jasno dając ludziom do zrozumienia, że w ta­ką pogodę powinni siedzieć w ciepłym domu, zamiast plątać się po górach.

Cóż, gdyby miała trochę rozsądku, przede wszystkim nie zostałaby policjantką. Tak nieustannie powtarzał jej ojciec. Wcale nie była przekonana, czy ojciec nie ma racji, chociaż kiedy została zaprzysiężona, Gordon Brady pęczniał z dumy, jakby mundur policyjny był tym, co sobie dla córki wymarzył.

Westchnęła z tęsknoty za życiową mądrością ojca i cichym wsparciem matki. Gdyby do nich pojechała, nie spędziłaby tak wiele czasu z Grantem. Cokolwiek miało się jeszcze zdarzyć, wiedziała, że nigdy nie pożałuje tego, co między nimi zaszło. Zwłaszcza że wspomnienie o tym będzie jedynym jasnym promieniem rozświetlającym po­nure, trudne dni, które ją czekają.

Znowu westchnęła. Z początku zawsze się cieszyła, kiedy po świętach albo po urlopie wracała do pracy. Ostat­nio jednak stykała się tam jedynie z najciemniejszymi stronami życia i zaczęło jej to dokuczać. Stopniowo nad­werężało też jej wiarę w ludzką dobroć, aż z jej dawnego optymizmu zostało bardzo niewiele. Coraz bardziej oba­wiała się powrotu na służbę.

Koledzy mówili jej, że tak już jest w policji i lepiej żeby się do tego przyzwyczaiła. Ona jednak wątpiła, czy można się przyzwyczaić do codziennej brzydoty i czy da się ochronić przed jej inwazją własne życie. Można się na nią uodpornić i stwardnieć na kamień, albo po­zwolić jej zatruć sobie duszę i znienawidzić ludzi wokół, a jeszcze bardziej siebie. W obu wypadkach człowiek staje się wypalony, wręcz niebezpieczny. Tylko jedno jest jeszcze gorsze.

Policjant, który stracił odwagę.

Zadrżała i potarła ramiona. Chyba powinna już wra­cać. Zastanowiła się, ile czasu już tu spędziła. Chyba...

Jej rozmyślania przerwało ciche rżenie. Przecież to Joker, stwierdziła zdumiona. Zaskoczyło ją też, że tak łatwo i pewnie rozpoznała go po głosie, chociaż jeszcze niedawno nie wiedziała nic o koniach.

Jeśli to Joker, to musiał przyjechać na nim Grant. Zagryzła wargi, przybrała obojętną minę i cierpliwie czekała. Po chwili pojawili się koń i jeździec. Grant zatrzymał wierzchowca w tym samym miejscu co po­przednio. Gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał tak ci­cho i spokojnie, że musiało to być wynikiem świado­mego wysiłku.

- Spodziewałem się, że cię tutaj znajdę.

- Musiałam... pomyśleć. Na chwilę jego twarz zmieniła wyraz.

- Mercy, jeśli chodzi o dzisiejszy poranek...

- Nie chodzi wcale o poranek. To znaczy, nie tylko - dodała szczerze. - Częściowo tak, ale... - Zrobiła jakiś nieokreślony ruch ręką. - Chodzi mi o wszystko. Grant przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu.

- O wszystko? - powtórzył w końcu pytającym to­nem. Jego głos nadal brzmiał cicho i łagodnie.

Patrzyła ponad jego ramieniem na zaśnieżone grzbiety wzniesień i dalej, na horyzont. Dzisiaj szczyty tonęły w chmurach.

- Czuję się tak... jakbym siebie odnalazła i jedno­cześnie zgubiła. - Jeszcze zanim dokończyła to zdanie, wiedziała, że niewiele w nim sensu.

Grant nie odpowiedział. No bo co można powiedzieć po takim bezsensownym stwierdzeniu? Nagle trącił piętą Jokera, koń przysunął się zwinnie do skalnej ściany, aż kolano Granta niemal dotykało występu. Grant zwinnie przerzucił nogę przez koński grzbiet i po chwili już sie­dział obok niej. Joker spokojnie opuścił głowę i cierpli­wie czekał.

Przez chwilę po prostu siedzieli w milczeniu, spoglą­dając w dal, jakby bali się na siebie spojrzeć. Tak przy­najmniej Mercy się wydawało.

Grant odchrząknął cicho. Zerknęła na niego i spo­strzegła, że otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili się rozmyślił. Westchnął głęboko i jeszcze raz zebrał się w sobie.

- Przyjazd tutaj miał ci pomóc - odezwał się z wahaniem.

- I pomógł - odrzekła szczerze. - Bardzo mi pomógł. Mogę już spokojnie myśleć o Nicku, bez zalewania się łzami. Nie nawiedzają mnie koszmary o tym, co się zdarzyło. Odnalazłam tu spokój, i to taki, jakiego nawet się nie spodziewałam.

- Jeśli właśnie to znalazłaś... - Znów się zawahał, jakby naprawdę nie chciał jej zadać żadnego pytania. W końcu wydusił: - To w takim razie co zgubiłaś?

Odetchnęła głęboko. Grant znieruchomiał i czekał na jej reakcję.

- To nie mój interes, tak? - stwierdził w końcu sztywno.

- Nie, to nie to! - Znów podciągnęła kolana i objęła je ciasno ramionami. - Chodzi o to, że kiedy myślę o po­wrocie, o pracy, nie czuję tego co dawniej. To się zaczęło wcześniej, jeszcze przed śmiercią Nicka, ale powtarzałam sobie, że to mi przejdzie, że chwilowo się wypaliłam, co się przydarza każdemu policjantowi.

- Ale teraz już tak nie myślisz? Wolno, niechętnie kiwnęła głową.

- Odkąd tu przyjechałam... i zobaczyłam jak tu pięknie... zrozumiałam, że to coś więcej. - Zamknęła oczy i oparła głowę na kolanach. Ciężko było jej to przyznać, ale wiedziała, że Grant nie będzie jej osądzał. - Boję się, że straciłam odwagę, a to w mojej pracy konieczne.

- Ty? To wykluczone. Powiedział to tak stanowczo, że Mercy poczuła miłe ciepło w środku. Ale nie dała się przekonać.

- Dziękuję. Nic jednak na to nie poradzę, że tak czuję. Kiedyś z radością szłam do pracy, gotowa do działania. Chciałam przywracać porządek. Ale teraz tylko się za­stanawiam, jaki to wszystko ma sens. Ludzie będą nadal robili złe rzeczy, a mój wkład w porządkowanie świata jest tak nieznaczny, że nic nie zmieni.

- Nie wszyscy ludzie są źli - powiedział Grant.

- Wiem. Ale ci, z którymi stykają się policjanci, zwy­kle tacy są. To specyfika tego zawodu. I na myśl o tym, że będę się musiała stykać z takimi bandytami jak ci, którzy zamordowali Nicka... Wcale się nie cieszę, że być może pomogę w ich schwytaniu. Kiedy o nich myślę, robi mi się niedobrze.

Poczuła rękę Granta na ramieniu i spojrzała mu prosto w oczy.

- Mercy, wcale nie straciłaś odwagi - stwierdził ła­godnie. - Straciłaś tylko zapał do pracy w policji. A to dwie zupełnie inne sprawy.

Zobaczyła w jego oczach otuchę i zrozumienie, które najbardziej pomaga w chwilach załamania i zwątpienia w siebie. Zrozumiała, że starał się ocalić ich oboje przed nieuchronnym rozczarowaniem, dlatego jasno i wyraźnie powiedział, że nie ma dla nich wspólnej przyszłości. A że w ogóle chciał zaryzykować i zbliżył się do niej, spra­wiło, że poczuła... Sama nie była pewna, co. Świado­mość, że nie mają szans na wspólną przyszłość wcale nie ułatwiała jej zrozumienia sytuacji. Nawet gdyby zde­cydowała się porzucić swoje dawne życie, wątpiła, czy Grant w pełni by zaufał dziewczynie z miasta.

- Masz więcej odwagi niż wszyscy, których znam - oznajmił, nie spuszczając z niej wzroku. - Nie możesz w to wątpić. Ale umiesz też bardzo ludziom współczuć, wszystko głęboko przeżywasz. Może zwyczajnie masz dosyć rozwiązywania problemów ludzi, którzy wcale o to nie dbają albo wręcz nie chcą, żeby ich problemy zostały rozwiązane.

Wyszeptała jego imię i zamilkła. Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Potem wolno, niepewnie, odwróciła się ku niemu i pocałowała go. Poczuła, że znieruchomiał i przestraszyła się, że swoim postępowaniem tylko utrud­nia sytuację. Ale rozproszył jej obawy, kiedy objął ją mocno i zaczął gorąco całować.

Czując jego język na wargach, rozchyliła usta. Z ra­dością przyjęła jego lekki dotyk, sama odwzajemniając się podobną pieszczotą. Rękami objął jej głowę, odchylił się i zdjął grube rękawice. Potem, zanim zdążyła chwycić powietrze, zatopił palce w jej włosach. Dzisiaj ich nie związała. Zaczęła doceniać ich piękno, po tym jak Grant nocą się nimi zachwycał.

Odchylił jej głowę w tył i znów zaczął całować jej usta, tym razem bardziej namiętnie. Nie wahał się, nie zastanawiał, całował ją, jakby miał do tego wszelkie pra­wa. Pozwoliła mu na to z taką ufnością, jakiej nie wy­kazałaby wobec żadnego innego mężczyzny pod słońcem. Przywarła do niego, zapominając o całym świecie. Istniał tylko on i uczucia, jakie w niej wywoływał. Nie prote­stowała, kiedy rozpiął jej kurtkę, lecz wygięła się lekko, by ułatwić mu zadanie. Żałowała tylko, że jego dłoń nie dotyka jej nagiej skóry, że oddzielają ich od siebie grube warstwy ubrania.

Grant odchylił się nieco na bok i pociągnął ją bliżej, na posłanie z liści i słodko pachnących sosnowych igieł. Przytuliła się do niego ufnie. Czyżby jeszcze niedawno wydawało jej się, że tu jest chłodno? Teraz, w tym zacisznym schronieniu, było jej wręcz gorąco. Dziwiła się, że skalny występ wokół nich nie zaróżowił się od odbi­tego od nich ciepła.

Sięgnęli ku sobie jednocześnie, wyciągając bluzy zza pasków spodni, które nagle wydały im się zbyt krępujące. W jednej chwili westchnęli z satysfakcją, kiedy dłonie jednego natrafiły na nagie ciało drugiego. Poczuła bijący od niego żar, nawet przez solidny materiał spodni. Wolno powiodła ręką po nabrzmiałym kształcie i usłyszała wes­tchnienie Granta. Zrobiła to jeszcze raz, aż jego biodra drgnęły konwulsyjnie.

- Mercy... - wyszeptał bez tchu. Nadal go pieściła, aż chwycił ją za ramiona i unieruchomił. - Mercy, nie...

- Nie podoba ci się? Roześmiał się ochryple.

- Zaraz się dowiesz, jak mi się podoba, tutaj, na tej skale.

W jego oczach płonął ogień. Rozejrzała się po osło­niętej ze wszystkich stron skalnej alkowie i znów spoj­rzała mu w oczy.

- Może jest tu trochę chłodno, ale... Całkiem niezły pomysł.

Grant znów westchnął głucho, jakby jej słowa wy­warły na nim takie samo wrażenie jak wcześniejsza pie­szczota.

- Gdybym choć przez chwilę myślał, że mówisz po­ważnie... - zaczął matowym głosem.

- Ależ mówię poważnie - zapewniła łagodnie. - To miejsce jest... wyjątkowe.

Nie dodała, że będzie wspominała tę chwilę w przyszłości, kiedy już stąd wyjedzie, ale pewnie on sam zdawał sobie z tego sprawę. Coś zamigotało w jego źrenicach, jak­by też myślał o wspomnieniu, które dopiero ma powstać. Musiała przyznać przed sobą, że powodują nią całkiem egoistyczne pobudki; chciała, żeby on zapamiętał ją na za­wsze, żeby nieodłącznie kojarzyła mu się z tym miejscem jako jedna, jedyna dziewczyna z miasta, do której nie czuł niechęci.

Grant poruszył się tak szybko, że nie zdążyłaby za­protestować, nawet gdyby chciała. Zdjął jej kurtkę i wsu­nął pod nią, żeby było jej miękko na granitowym łożu. Pocałował ją, głębokim, namiętnym, rozpalającym zmy­sły pocałunkiem, a potem rozpiął guzik i suwak jej dżin­sów, pośpiesznie i niezgrabnie. Chciała mu pomóc, ale odsunął jej ręce, kierując je ku własnym spodniom. Ona również miała trudności z odnalezieniem guzika, a po­tem suwaka, ale jednak udało się jej odnaleźć jego mę­skość. Potem Grant szybko zsunął jej dżinsy i majteczki. Mercy wiedziała, że będzie im niewygodnie, że to czyste szaleństwo, tak się kochać zimą na skale, nie zdejmując spodni i butów, ale nic ją nie obchodziło, oprócz tego, żeby stało się to jak najszybciej.

- Mercy, przestań - wyszeptał Grant zduszonym gło­sem. - Za dobrze to robisz. Dłużej nie wytrzymam.

Ujął jej ręce i położył na swojej piersi. Chwycił jej lewy but i jednym ruchem ściągnął z jej stopy, potem wyswo­bodził jej nogę ze splątanych spodni. Zadrżała, ale nie z zimna - nie czuła go wcale - tylko dlatego, że jej ciało wreszcie pojęło, jak szybko nadejdzie spełnienie. Zaraz wy­pełni się pustka, a ona sama przekroczy granice szaleństwa.

Grant zdjął swoją obszerną, ciepłą kurtkę i narzucił ją na nich oboje. Na chwilę zawisł nad Mercy i odsunął zagradzające do niej dostęp ubranie. Gdy poczuła pierw­szy dotyk intymnej części jego ciała, krzyknęła z radości i uniosła biodra. Grant nakrył jej usta swoimi, jakby chciał wypić krzyk wprost z jej warg. Poczuła, że zadrżał, osuwając się w znajome, wilgotne ciepło jej ciała.

To czyste szaleństwo, pomyślała resztką przytomno­ści, której jeszcze nie wchłonął ogarniający ją rytm i ogień. Stało się tak, jakby bliskość dzikiej przyrody do­dała dzikości ich ruchom i odczuciom. Zjednoczyli się z otoczeniem, pierwotni, nieokiełznani w swoim miłos­nym zapale.

Kiedy jednocześnie dotarli do nieba, Grant wykrzyczał jej imię, a ona jego. Ich głosy wzbiły się w przestworza, wysokie i tęskne, niczym wołanie dzikich ptaków.

Może jednak uda mu się to wytrzymać. Taka myśl przyszła mu do głowy, gdy wracali na Jokerze do domu. Może zniesie życie w mieście, choćby w małych da­wkach, i dzięki temu ich związek przetrwa. Mercy najwyraźniej się tu podobało i choć pewnie nigdy cał­kowicie by się nie przystosowała do życia na ranczu, to pewnie mogłaby go odwiedzać na tyle często, by oboje mieli nadzieję na wspólną przyszłość.

Był pewien, że nawet nie przyjdzie jej do głowy, by mu kazać wybierać, jak to zrobiła Constance. Była na to zbyt otwarta i uczciwa. Rozumiała też, że jego serce należy do tej krainy i że tak już będzie zawsze.

Ale czy to wszystko będzie miało sens? Związek na odległość, złożony głównie z podróży samolotem i roz­mów telefonicznych, okresów bolesnej tęsknoty, przery­wanych chwilami namiętnej bliskości. Nie byłoby tam miejsca na rzeczywistość, codzienne wspólne życie, dzię­ki któremu dwoje ludzi naprawdę zaczyna stanowić jed­ność, osobną całość, która jest mocniejsza niż jej dwie połowy oddzielnie.

Choć to nieprawdopodobne, jego matka tworzyła taki udany związek z Nate'em. Musiał to przyznać, ilekroć przebywał w ich towarzystwie i widział, jak ten silny, zdecydowany mężczyzna zmienia się w rękach jego mat­ki w miękką glinę. Nate powiedział mu kiedyś dość wo­jowniczym tonem, kiedy on sam był równie wojowniczo nastawionym nastolatkiem, że Barbara jest jego kamie­niem probierczym i jedynym łącznikiem z prawdziwym życiem i żeby lepiej pogodził się z ich związkiem. Wtedy chyba po raz pierwszy w pełni zaakceptował fakt, że jego matka należy do rodziny Fortune'ów, i to nie tylko z na­zwiska. Ta potężna, a czasami wydawałoby się szczegól­nie naznaczona przez los rodzina, była również częścią jego życia.

Nagle uderzyła go pewna myśl. Czy udany związek jego rozsądnej, ciepłej matki z wiecznie za czymś go­niącym, drażliwym i niezadowolonym Nate'em Fortune'em nie był o wiele bardziej nieprawdopodobny niż szansa na udany związek jego i Mercy? Czy kowboj i po­licjantka to dwa żywioły niemożliwe do połączenia? A może coś dałoby się z tego wykuć, jak to zrobili matka i Nate, albo nawet Jake i Erica, którzy wciąż byli razem, chociaż historia ich związku była bardzo burzliwa?

Przebiegające mu przez głowę dawne ostrzeżenia nie mogły się przedrzeć przez mgłę namiętności, która nadal przysłaniała mu oczy po gorących chwilach na skalnej półce. Teraz to miejsce zawsze będzie mu przypominało Mercy, będzie się łączyło z jej słodkim oddaniem i z nie­wiarygodną rozkoszą, jakiej zaznał.

Może był głupcem, myśląc, że mają przed sobą przy­szłość, alby byłby jeszcze większym głupcem, gdyby od­wrócił się plecami do szansy, którą podsuwał mu los. Nawet jeśli wszystko ma trwać tyle, ile pobyt Mercy na ranczu.

Zobaczyli w oddali stajnię, Joker zarżał cicho. Mercy nie odzywała się i Grant był ciekaw, o czym myśli. Czyż­by żałowała tego, co się stało, tych chwil gorącego za­pomnienia, kiedy nie bacząc na nic, sięgnęli po siebie, jakby byli częścią dzikiej natury, a nie dwojgiem cywi­lizowanych ludzi...

- Mercy? - zagadnął.

- Słucham? - Jej głos brzmiał dziwnie, ale nie usły­szał w nim smutku.

- Chyba musimy porozmawiać.

- Tak.

- Odprowadzę do stajni Jokera i zaraz wracam.

- Dobrze - odparła, nadal tym samym dziwnym to­nem, którego nie potrafił rozszyfrować.

Zeskoczyła z konia pod domem, a on wyczyścił Jo­kera i wprowadził go do boksu, na odchodnym dając mu trochę ulubionej karmy, w nagrodę za cierpliwość, jaką wykazał wobec dwojga całkowicie pochłoniętych sobą ludzi. Zajrzał do klaczy i źrebięcia. Z zadowoleniem spostrzegł, że mała klaczka, lustrzane odbicie swego ojca, wcale się go nie boi.

Wrócił do domu i znalazł Mercy w gabinecie. Roz­mawiała przez telefon. Kiedy zobaczył wyraz jej twarzy, pożałował, że kazał przeciągnąć linię telefoniczną od głównej drogi biegnącej osiem kilometrów od rancza.

Podniosła na niego wzrok, ale nic nie powiedziała, tylko uważnie słuchała swojego rozmówcy.

- Tak, zawiadomię cię jeszcze, kiedy dokładnie to bę­dzie - powiedziała w końcu i rozłączyła się.

Zwróciła się ku niemu. Spodziewał się, że nadejdzie taka chwila, ona również odgadła, że on już się domyślił prawdy, ale musiała ubrać to w słowa, jakby podejrze­wała, że inaczej nie będzie to realne.

- Złapali morderców. Wstępne przesłuchanie ma się odbyć w poniedziałek. Muszę wracać.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Jeśli nadal będzie tak się zachowywał, to cały dom zawali mu się na głowę. Muszę się wziąć w garść, po­stanowił. Trzeba z tym skończyć. Zamiast skupić się na pracy, pół dnia marnuje na gapienie się w przestrzeń i rozmyślania o Mercy. Zastanawiał się, jak sobie daje radę i co by się stało, gdyby tak jak planowali, doszło między nimi do poważnej rozmowy.

Ogarnął go nagły chłód, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Dlaczego nic mu nie wyjaśniła? Jak mogła tak po prostu odejść w swój niebezpieczny świat, chociaż wiedziała, jak wiele jej grozi?

Wniósł siodło do środka i z hukiem zamknął za sobą drzwi do składu narzędzi. Walt, który naprawiał uprząż - co kiedyś robiła Mercy, odciążając ich w pracy - gwał­townie podskoczył.

- Lepiej wyrzuć to z siebie, chłopcze - poradził. - Coś cię gryzie i musisz się tego pozbyć, zanim cię cał­kiem zeżre.

- Nic mnie nie gryzie.

- Dobra, dobra. To dlatego chodzisz taki wściekły jak ryś w potrzasku, odkąd nasz mały skrzat wyjechał?

Grant z rozmachem rzucił siodło na stojak.

- Wcale nie chodzę wściekły.

Walt chwilę popatrzył na niego w milczeniu, a potem powiedział cicho:

- Wszyscy się o nią martwimy, Grant, odkąd ten de­tektyw ci powiedział, o co w tej sprawie naprawdę cho­dzi.

Grant z bezsilności zaklął ostro. Zadzwonił do Gabe'a Devereax, prywatnego detektywa, którego Rebeka For­tune zatrudniła, by zbadał sprawę śmierci Kate. Zrobił to, ponieważ matka mu powiedziała, że Gabe ma przy­jaciół w policji, a Grant chciał się upewnić, że Mercy ma właściwą ochronę i opiekę podczas wstępnego prze­słuchania podejrzanych o zabójstwo Nicka.

Dopiero wtedy się dowiedział, że zamordowanie Ni­cka i wcześniejsza śmierć jego przyjaciela są sprawką mafii. Detektyw wyjaśnił mu, że Mercy, jako jedyny świa­dek, stała się ruchomym celem. Były już próby uciszenia jej na stałe, i to głównie z tego powodu, a nie tylko dla odzyskania równowagi psychicznej, skryła się na jego ranczu. Zgodnie z rozkazem przełożonych miała zniknąć z miasta, zaszyć się gdzieś na odludziu i przeczekać naj­gorsze.

Znów zaklął, z rozmachem otworzył szufladę pod ro­boczym blatem, i wyjął z niej puszkę pasty do skóry. Wyczyści całą uprząż, do ostatniego centymetra. Przynaj­mniej się czymś zajmie.

- Będziesz się tak miotał po całym ranczu i klął jak szewc, czy wreszcie zrobisz to, co od dawna chcesz zro­bić? - zapytał Walt.

Grant spojrzał gniewnie na starego pomocnika.

- A niby co takiego chcę zrobić?

Walt nic sobie nie robił z jego groźnych spojrzeń.

- Jechać do niej. O tym myślał cały czas, odkąd Mercy w dzień po świętach spakowała walizki i wyjechała. Ilekroć jednak rozważał taką ewentualność, dochodził do wniosku, że to nie ma sensu. Jednak ta myśl stale do niego wracała, uparta i odważna, niczym sama Mercy.

- To ona jest gliną, nie ja. Wie, jak postępować z...

- Z gangsterami? - przerwał mu szorstko Walt. Grant znów poczuł zimny dreszcz. Mercy sam na sam z jakimś zbrodniarzem. Na myśl o tym ciarki przebiegały mu po plecach.

- Znasz ją - wymamrotał. - Wydaje ci się, że byłaby zadowolona, gdybym za nią chodził jak za dzieckiem, które potrzebuje niańki?

- To, że potrafi o siebie zadbać, nie znaczy, że zawsze chce sama o siebie dbać, bez niczyjej pomocy.

Przez długą chwilę Grant stał w milczeniu i patrzył na pomarszczoną twarz Walta. Stary pomocnik nie spu­szczał wzroku. Nagle jego spojrzenie złagodniało.

- Nie chciałbym, żebyś skończył jak twój ojciec. Raz przegrał i nigdy więcej nie próbował grać, zestarzał się tu i umarł, nie mając nikogo bliskiego, oprócz mnie i cie­bie. Obaj wiemy, że część jego duszy umarła dużo wcześ­niej, kiedy odeszła twoja matka.

- Cholera. - Grant zaklął znowu, ale tym razem bez zapału, jakby zaczynał się poddawać.

Walt uśmiechnął się.

- Ruszaj, chłopcze. My tu wszystkiego dopilnujemy. I tak nie ma z ciebie ostatnio większego pożytku.

Cztery godziny później zapinał pasy bezpieczeństwa, siedząc w małym samolocie do Denver, skąd miał złapać lot do Minneapolis. Nie wiedział, czy się z tego cieszyć, ale na pewno nie mógł postąpić inaczej.

Mercy już nie starała się skupić na książce, która leżała otwarta na jej kolanach. Zresztą w sypialni i tak już zro­biło się ciemno. Nie było też sensu czytać akt, które przy­niosła ze spotkania z detektywami i prokuratorami. Znała je niemal na pamięć.

Spędzała niedzielny wieczór zamknięta w mieszka­niu, w towarzystwie ochroniarza, który oglądał mecz koszykówki w jej małym gabinecie, czekając na zmiennika. Jego służba przy niej kończyła się za kilka minut.

Chcieli umieścić ją w hotelu, ale odmówiła. Według wiarygodnych danych ludzie, którzy stali za zabójstwem Nicka, nie znali jej adresu, a kiedy zniknęła na dłużej, zupełnie zgubili jej trop. Mimo protestów Mercy narzu­cono całodobową ochronę. Erie Neilsen, młody funkcjo­nariusz, miał dziś chronić jej życie, żeby jutro w sądzie mogła oficjalnie zidentyfikować zabójców Nicka. Chło­pak był tak czupurny i pełen młodzieńczego zapału, że czuła się przy nim jak wiekowa dama, chociaż pewnie była od niego starsza najwyżej o trzy lata. Nawet tak nudne zadanie wykonywał z entuzjazmem, co jeszcze wyraźniej uświadomiło Mercy, że jej zapał do pracy zu­pełnie wywietrzał.

Bezustanna gadanina komentatora sportowego urwała się w pół zdania. Mercy czujnie nadstawiła uszu, zastanawiając się, co zmusiło wielbiciela koszykówki do na­głego wyłączenia telewizora. Usłyszała coś, co on musiał usłyszeć już wcześniej - dość natarczywe pukanie do drzwi. Zamknęła książkę i wstała. Wzięła ze stolika służ­bową broń, ciemnoszarego, lekkiego, półautomatycznego glocka.

- Erie?! - zawołała.

- Sprawdzam to. Podeszła do drzwi do salonu, czujnie nasłuchując. Erie powiedział coś do przybysza, ale z tej odległości nie usły­szała wyraźnie odpowiedzi. Weszła do salonu i zobaczy­ła, że młody policjant wygląda przez wizjer, trzymając w dłoni swój pistolet.

- Mówiłem już, że nie ma jej w domu! - zawołał. Z tej odległości nadal nie słyszała, co mówił ten ktoś za drzwiami, ale kiedy Erie uniósł broń, serce jej podsko­czyło. - Jeśli zaczniesz wyważać drzwi, to pożałujesz - ostrzegł intruza młody policjant.

Mercy poczuła przypływ adrenaliny. Przebiegła przez pokój i zajęła pozycję przy drzwiach, za które mogła uskoczyć, gdyby intruz był rzeczywiście na tyle głupi, by wyważyć drzwi.

- Coś mi tu nie gra - wyszeptała do Erica. - Gdyby chcieli wejść, nie robiliby tego tak otwarcie. Lepiej sprawdzę okna z tyłu mieszkania. Może to tylko wybieg, dla odwrócenia uwagi.

- Dobry pomysł - zgodził się Erie. - Ale to byłby jakiś kiepski wybieg. To idiotyczne kowbojskie przebra­nie bardzo rzuca się w oczy.

Mercy stanęła jak wryta.

- Kowbojskie przebranie?

- No. Kapelusz i takie tam. I przynajmniej mógł za­pamiętać, jak się nazywasz. - Uśmiechnął się rozbawio­ny. - A może to jakiś pijak pomylił adres? Czy któraś z twoich sąsiadek ma na imię Mercy i zadaje się z pa­jacem w kowbojskich butach i kapeluszu?

- Co takiego?

- Takie imię wymienił. Powiedział, że przyjechał tu do Mercy i nie odejdzie, dopóki się z nią nie zobaczy.

- Mój Boże - wyszeptała i podbiegła do wizjera. Choć od razu się domyśliła, że to on, dopiero teraz wy­powiedziała jego imię: - Grant!

Wsunęła broń za pasek spodni i zanim Erie zdążył zareagować, odsunęła zasuwę i otworzyła drzwi. Grant stał w progu, trochę zdziwiony, że drzwi tak niespodzie­wanie się otworzyły. Nie mogła wydobyć z siebie słowa, więc tylko na niego patrzyła. Podszedł do niej, rozkła­dając ramiona, a jej serce zabiło mocniej w oczekiwaniu na to, że zaraz znajdzie się w jego objęciach. Nagle za­trzymał się, widząc jej glocka za paskiem. Po chwili spo­strzegł też Erica, nadal z pistoletem w dłoni.

- Znasz tego gościa? - zapytał Erie, z powątpiewa­niem mierząc Granta wzrokiem.

Mercy mogła go zrozumieć. W wysłużonym kowboj­skim kapeluszu, krótkim kożuchu, dżinsach i zniszczo­nych butach kowbojkach Grant nie wyglądał na miesz­kańca Minneapolis.

- Tak, znam go - potwierdziła cicho. - Wejdź, Grant. Przybysz czujnie patrzył na Erica, zwłaszcza na jego chromowaną broń. Młody gliniarz pośpiesznie schował pistolet do kabury i cofnął się w głąb mieszkania. Grant wszedł do środka, a Mercy zamknęła za nim drzwi.

- A więc to prawda - rzekł Grant bez żadnych wstępów, spoglądając to na uzbrojonego Erica, to na broń za paskiem Mercy. - Dlaczego nic mi nie powie­działaś?

- Grant...

- Przez cały ten czas ani słowem nie wspomniałaś, że ci ludzie próbowali cię zabić. I to dwa razy.

Nie miała pojęcia, jak się o tym dowiedział, ale teraz nie miało to znaczenia.

- Nie było powodu, dla którego miałabym ci o tym mówić.

Znieruchomiał.

- Nie było powodu?

- Byliśmy pewni, że nie wytropią mnie na ranczu. Jego mieszkańcom ani przez chwilę nic nie groziło.

- Myślisz, że o to mi chodzi?! - zawołał z niedo­wierzaniem. - Ścigają cię zabójcy z mafii. - Wskazał na Erica. - Musisz mieć całodobową ochronę, a ty myślisz, że ja się boję o coś innego?

- Ja nie...

- Cholera, Mercy, nie wydaje ci się, że zasłużyłem sobie, żeby poznać prawdę, zwłaszcza po tym, jak...

Urwał nagle, spoglądając w bok na Erica. Młodzie­niec najwyraźniej nie był taki bystry, na jakiego wyglądał, a może po prostu naiwny, ponieważ dopiero gdy Mercy również spojrzała na niego znacząco, coś zaświtało mu w głowie.

- No to ja chyba pójdę obejrzeć sobie ten mecz...

Wrócił do gabinetu, ale zgodnie z zasadami zostawił uchylone drzwi.

Mercy znów spojrzała na Granta. Tak bardzo go jej brakowało! Miała ochotę go uściskać, chciała, by ją objął, choćby na chwilę. Wiedziała też, że się na to nie odważy, bo gdyby to zrobiła, już nigdy nie pozwoliłaby mu odejść. A przecież on musi odejść.

- Dlaczego przyjechałeś? - zapytała wprost.

- Co? Dowiaduję się, że mafia chce cię zabić, a ty się pytasz, dlaczego przyjechałem?

Z nową siłą rozgorzała w niej jakaś iskierka, której bez większej nadziei nie dawała zgasnąć, chociaż powta­rzała sobie, że pewnie już nigdy nie zobaczy Granta. Za­leżało mu na niej, ale przecież wiedziała o tym już wcześ­niej. Grant nie wdałby się w przelotny romans z kobietą, do której nic by nie czuł. Ich związek jest niemożliwy nie ze względu na brak uczucia, ale dzielącą ich odle­głość, nie tylko w jednym znaczeniu tego słowa.

- Właśnie dlatego musisz wyjechać - powiedziała.

- Chcesz mnie chronić, Mercy? Dlatego nic mi nie mówiłaś, kiedy byłaś na ranczu? Chciałaś mnie chronić?

Spuściła wzrok.

- Wcale nie musiałeś tego wiedzieć.

- Nie musiałem wiedzieć, że dręczyło cię nie tylko wspomnienie śmierci Nicka? Nie musiałem wiedzieć, że dwa razy chciano cię zabić? Nie musiałem wiedzieć, że wracasz prosto w paszczę lwa?

- Co mogłeś zrobić?

- Może zamknąłbym cię na ranczu i nigdzie nie pu­ścił - oznajmił ponuro.

- Grant, musiałam wrócić.

- Aha. - Zepchnął kapelusz na tył głowy. - I zrobiłaś to bez zastanowienia. Tak bardzo ci się śpieszyło, żeby tu przyjechać i znów zostać ruchomym celem? Czy na­wet to było lepsze, żeby tylko nie spędzić jeszcze jednego dnia z dala od ukochanego miasta?

W jego głosie słychać było gniew, którego nie rozu­miała.

- Wiesz przecież, że to nieprawda...

- Czyżby?

- No to powinieneś wiedzieć - odcięła. - Muszę ro­bić to, co robię. Nie rozumiesz? Nie zmienię tego, co zawaliłam w przeszłości, ale przynajmniej pomogę wy­mierzyć sprawiedliwość.

- Mercy, przestań. Myślałem, że już to wyjaśniliśmy. Gdybyś wtedy cokolwiek zrobiła, byłabyś teraz martwa.

- Ja... - Umilkła i przełknęła ślinę. - Łatwo było tak wtedy mówić. Na ranczu wszystko wygląda inaczej. Ale kiedy tu wróciłam, kiedy przeczytałam raporty...

Wyciągnął ręce, jakby chciał ją objąć. W tej samej chwili rozległo się donośne stukanie do drzwi i oboje drgnęli zaskoczeni. Zadowolona z pretekstu do przerwa­nia trudnej rozmowy Mercy spojrzała przez wizjer.

- To zmiennik Erica. - Młody policjant wyszedł z gabinetu, a Mercy odciągnęła zasuwę.

- Murphy? - upewnił się Erie. Skinęła głową i otworzyła drzwi. Ukazał się w nich rudowłosy starszy policjant, którego Mercy znała sprzed lat. Szkolił ją tuż po ukończeniu przez nią akademii.

- Cześć, Murphy - przywitała go.

Kolega skinął jej głową, ale patrzył na Granta.

- A ten kowboj to kto? - zapytał rozbawionym to­nem.

Przez chwilę Mercy widziała Granta tak, jak musieli go postrzegać ludzie przyzwyczajeni do miejskich stro­jów i zachowań. Ale tam, gdzie oni dostrzegali zabawną postać, ona zauważała tylko surową urodę Granta i bijącą od niego aurę dzikiej przyrody, którą zdążyła pokochać.

Tak samo jak pokochała jego.

Wreszcie sama przed sobą przyznała, że darzy go uczuciem. Zrobiła to tutaj, w najmniej odpowiednim miejscu i czasie, czując, że to odkrycie sprawiło jej ból. Przecież Grant zasługuje na lepszą kobietę, nie taką, która nie kiwnąwszy palcem dopuściła, by niemal na jej oczach zabito jej przyjaciela.

- To... mój przyjaciel - wyjaśniła Murphy'emu.

- Pozbądź się go, dziewczyno - zwrócił się do niej rudzielec.

- Próbuję.

- Uparty jest, co?

- I bardzo nie lubi, kiedy się o nim mówi w trzeciej osobie, kiedy stoi tuż obok - wtrącił spokojnie Grant.

Murphy uniósł brwi i spojrzał na niego.

- Pyskaty, tak? To dla twojego własnego dobra.

- Nie lubi też, kiedy się go traktuje protekcjonalnie.

- Jak na kowboja, używasz bardzo wyszukanych słów.

- A ty jak na policjanta, za mało myślisz o tym, co mówisz.

- Przestańcie, dobrze? - Mercy nie mogła już tego słuchać. - Murphy, odczep się. Grant bardzo mi pomógł. To na jego ranczo wyjechałam, żeby przeczekać.

- Wychodzę - rzucił Erie, zamykając za sobą drzwi. Nagle Murphy uśmiechnął się szeroko.

- A więc ty jesteś prawdziwym kowbojem? To prze­praszam. Myślałem, że jakiś przebieraniec. - Zerknął na Mercy. - Wszyscy tu jesteśmy trochę zdenerwowani, ze względu na jutrzejsze przesłuchanie.

Grant skrzywił się.

- Może lepiej byś zrobił, gdybyś się skupił na tym, jak unieszkodliwić tych facetów, tak żeby nie wystawiać Mercy na odstrzał.

Murphy pokręcił głową.

- Nie ma takiej możliwości. Jej zeznanie będzie nam potrzebne. Ale nie martw się. Budynek sądu jest pod obserwacją i ścisłą ochroną, odkąd złapaliśmy tych gości.

Grant nie wyglądał na przekonanego, a to sprawiło, że Mercy poczuła na sercu jeszcze większe ciepło.

- Jeszcze raz sobie dzisiaj wszystko powtórzymy - zwrócił się do niej Murphy. - Oni będą chcieli wyko­rzystać to, że nie było cię tam, kiedy padły strzały.

- Czyli Mercy musi wystąpić publicznie? Żeby dać im jeszcze jedną szansę? - Głos Granta jeszcze nigdy nie brzmiał tak wojowniczo.

- Będzie przy niej nasza brygada specjalna. Nie od­stąpią jej na krok - wyjaśnił Murphy. Widać było, że zaczyna go to denerwować.

Nagle jego twarz się zmieniła, jakby wpadł na jakiś pomysł. Z namysłem spoglądał to na Granta, to na Mercy.

Widać było, że coś rozważa. Mercy czuła, że za chwilę zada pytanie, na które nie chciała odpowiadać.

- Nic mi nie będzie - zapewniła pośpiesznie, zerkając na Granta. - Muszę zeznawać. Nie rozumiesz, Grant? Przynajmniej tyle muszę zrobić, żeby zamknąć tych ban­dytów.

Przez długą chwilę stał w milczeniu i spoglądał na nią. Nie spuściła wzroku, niemo prosząc go, by ją zro­zumiał.

- Nie potrafię ci nawet powiedzieć, ile dla mnie zna­czy, że tu przyjechałeś - dodała - ale w tej sprawie nikt mi nie pomoże. Muszę się z tym zmierzyć sama. Do koń­ca.

W jego oczach błysnęło coś, co przypomniało jej wszystkie piękne miejsca, które jej pokazał. Ten błysk dał jej nadzieję, choć nawet nie śmiała pomyśleć, na co. Wolno podniósł rękę i delikatnie dotknął jej po­liczka.

- Nie straciłaś odwagi, Mercy. - Już kiedyś ją o tym zapewniał, w spokojnej chwili, zanim rozgorzał między nimi płomień namiętności, w miejscu, które na zawsze miało pozostać w jej sercu i pamięci. Wróciło do niej żywe wspomnienie tamtego dnia i poczuła, że się czer­wieni. Po jego oczach poznała, że myśli o tym samym.

- Muszę to zrobić - powtórzyła z desperacją w gło­sie. W głębi duszy chciała tylko jednego; wrócić z nim do domu. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła nazywać ranczo domem. - Muszę to zrobić nie tylko ze względu na pamięć Nicka, ale też dla siebie.

Znów milczał długą chwilę. Murphy nie odzywał się, co było u niego niezwykle rzadkie. Mercy była mu za to wdzięczna.

- Dobrze - powiedział w końcu Grant. - Chyba ro­zumiem. Każdy musi walczyć z własnymi demonami. Wygrasz, Mercy. Jesteś silna, więc na pewno wygrasz.

- Wciągnęła głęboko powietrze, dopiero teraz zdając so­bie sprawę, że od jakiegoś czasu wstrzymywała oddech.

- Zrób coś dla mnie, dobrze? - poprosił miękko. Skinęła głową, nie mogąc wydusić ani słowa. - Nigdy nie trać wiary w siebie. Nadal jesteś brylantem. I zawsze nim bę­dziesz.

Powiedział to tak spokojnie i z takim przekonaniem, że wstrząsnęło to nią do głębi. Kiedy zwątpiła, czy kie­dykolwiek zaufa sobie, on zwrócił jej wiarę w siebie, na­zwał ją klejnotem. Niewielu ludziom na świecie ufała tak jak Grantowi. Czyż nie powinna równie mocno wierzyć w jego zdanie?

Wyglądał, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale się powstrzymał. Odwrócił się gwałtownie, jakby to by­ła najtrudniejsza rzecz na świecie. Tak przynajmniej wydawało się Mercy i samolubnie miała nadzieję, że się nie myli.

Długo po jego wyjściu zastanawiała się, czy żegnając się z nim, nie popełniła straszliwego błędu. Czy jeszcze kiedyś się zobaczą? A jeśli tak, to czy będzie chciał z nią rozmawiać? Żałowała, że nie ma z kim tego omówić.

W końcu rozpłakała się, ponieważ jedynymi ludźmi, którym mogła całkowicie zaufać i zwierzyć się z naj­skrytszych myśli, byli Nick... i właśnie Grant.

Powtarzał sobie w duchu, że robił już trudniejsze rze­czy, tylko po prostu w tej chwili nic takiego nie mógł sobie przypomnieć. Zostawił Mercy, by sama uporała się ze swoimi demonami, a miał ochotę zrobić coś bardzo prostego i żywiołowego, wręcz prymitywnego - na przy­kład, przerzucić ją sobie przez ramię i zanieść w bez­pieczne miejsce, czyli na swoje ranczo.

Został w Minneapolis do poniedziałku, pilnie śledząc w pokoju hotelowym doniesienia z sali sądowej, gdzie odbywała się rozprawa. Gdy zobaczył ochraniający Mer­cy doborowy zespół policjantów, przekonał się, że jest bezpieczna, o ile w takich okolicznościach jest to mo­żliwe. Kiedy zobaczył ją na ekranie, przeżył wstrząs. Pra­wie nie rozpoznał w niej dziewczyny ze swego rancza. Ujrzał elegancką, pewną siebie kobietę w ciemnym ko­stiumie, w butach na wysokich obcasach, z włosami upiętymi w węzeł. Typową kobietę z wielkiego miasta.

Wrócił do domu z poczuciem winy, że nie odwiedził matki ani siostry. Tłumaczył sobie, że nie mógł się spot­kać z żadną z nich, dopóki nie uporządkuje swych splą­tanych uczuć.

Wiedział jednak już w mieszkaniu Mercy, że tylko jedno z tych uczuć naprawdę się liczy. To, którego nigdy nie wyraził, ale przez cały czas nosił w sobie. Nie pa­miętał, kiedy się narodziło. Może kiedy Mercy po raz pierwszy wysiadła z samochodu i zobaczył, jaką wspa­niałą kobietą się stała; może kiedy spojrzała na jego ran­czo i dostrzegła w nim piękno... a może, choć to chyba mało prawdopodobne, dwanaście lat temu, kiedy patrzyła na niego jak na rycerza w srebrzystej zbroi. Nie było ważne, kiedy to się zdarzyło, tylko że w ogóle się zda­rzyło. Wreszcie mógł przyznać przed samym sobą, że ją kocha. Nie mógł jednak jej tego wyznać. Nie teraz, gdy toczyła najcięższy bój w jej życiu. Byłby to dla niej ko­lejny ciężar, którego mogłaby już nie unieść.

A poza tym w głębi duszy wiedział, co Mercy wy­bierze. Gdy już upora się z demonami, znów będzie do­skonałą, pełną poświęcenia policjantką. Nawet do głowy jej nie przyjdzie, by porzucić pracę albo opuścić Minne­apolis, swój prawdziwy dom.

Już nigdy jej nie zobaczy. Straci kolejną kobietę. Zno­wu odbierze mu ją wielkie miasto.

Nigdy jej nie miałeś, więc nie możesz jej stracić, po­wiedział sobie w duchu. Naparł mocniej na szczotkę, któ­rą czyścił grzbiet Jokera, aż zwierzę spojrzało na niego z zaciekawieniem. Odkąd Mercy wyjechała, ogier zacho­wywał się dziwnie. Nie był osowiały, ale codziennie stał w odległym końcu zagrody i wpatrywał się w dom, jak­by się spodziewał, że w każdej chwili może wyjść z nie­go dziewczyna o włosach pachnących jabłkami.

- Możesz się rozczarować - mruknął Grant do swo­jego ulubionego wierzchowca. Sobie też powinieneś to powiedzieć, dodał w myślach.

Skupił się na planowaniu codziennych prac na naj­bliższe godziny, by nie wspominać drobnej, zielonookiej kobiety, która odcisnęła swój ślad na jego życiu i w jego sercu.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

- To nie było zbyt mądre.

- Tak, ale on od kilku lat miał obsesję na punkcie Franca, odkąd załatwili Parnessa. Chciał sam rozprawić się z całą mafią.

Mercy przystanęła w progu, a potem wycofała się, by nie dostrzegli jej trzej policjanci siedzący w gabinecie prokuratora. Zaczekała w przylegającej do gabinetu salce konferencyjnej, aż nieco opadnie jej poziom adrenaliny. Zachowanie zimnej krwi pod tak ostrym obstrzałem pytań było jedną z najcięższych bitew, jakie w życiu stoczyła. Na dodatek nie miała pojęcia, jak wypadła.

- Poszedł tam bez wsparcia. To było czyste szaleń­stwo, nie ma co. Niech spoczywa w pokoju.

- Ale ich dopadliśmy. Zdaje się, że dostaną maksy­malne wyroki. Sędzia nie uwierzyła w te bzdury o wypadku z bronią. A Brady! To w zasadzie ona ich unie­szkodliwiła. Ten dupek obrońca ani razu jej nie zagiął.

- Nick zawsze powtarzał, że Brady trzeźwo myśli.

- Może gdyby on też trzeźwo myślał, to nadal by żył.

Mercy zagryzła wargę i zamknęła drzwi do gabinetu. Ci policjanci jej nie potępiali, podobało im się jej za­chowanie w sądzie. Poruszyło ją to do głębi. Musiała też przyznać, że postępowanie Nicka, opisane chłodno, bez­litośnie i szczegółowo, wydało jej się co najmniej lek­komyślne.

Długo siedziała w pustej sali i zastanawiała się, dla­czego wcześniej tego nie dostrzegła, dlaczego tak łatwo zaakceptowała poczucie winy, które wytworzyło się w niej na skutek utraty równowagi psychicznej? Czy to wszystko jest jeszcze zbyt świeże i nie potrafi o tym myśleć rozsądnie?

A może w zrozumieniu prawdy pomógł jej pobyt w spokojnym, pięknym świecie Granta?

W głębi duszy wiedziała, że zawdzięcza to samemu Grantowi, jego niezachwianej wierze w jej siłę i rozum. To dzięki niemu zrozumiała, że postąpiła właściwie i nic nie powinna sobie wyrzucać. Musiała wyjść poza granice własnego świata, by to zrozumieć i uzdrowić swoją du­szę. A pozwoliła jej na to miłość do Granta.

Usłyszała jakiś dźwięk za drzwiami i wstała. Wyglądało na to, że rozprawa wkrótce się skończy, ale być może sędzia zarządziła przerwę. Drzwi się otworzyły i Mercy omal nie opadła z powrotem na krzesło. Spodziewała się ujrzeć prokuratora lub któregoś z policjantów. Tymcza­sem zobaczyła wdowę po Nicku.

Allison podeszła do niej i objęła ją serdecznie.

- Dziękuję - powiedziała z uczuciem. - Zapłacą za to, co zrobili. I to zawdzięczamy głównie tobie.

- Ale ja... - Słowa z trudem wydobywały się z jej gardła. - To nie wystarczy. Ta śmierć nigdy nie powinna się wydarzyć.

- Wiem. - Allison uśmiechnęła się smutno. - Ale wiem też, że Nick... nie myślał rozsądnie, jeśli chodziło o tych okropnych ludzi, którzy zabili Charliego Parnessa. Miał na ich punkcie obsesję. Czasami ktoś do niego dzwonił, a on wybiegał z domu w środku nocy. Ryzy­kował jak szaleniec... ale przecież sama wiesz to najle­piej.

Owszem, wiedziała, tylko że kiedyś traktowała to jako kolejny przejaw poświęcenia Nicka dla pracy w policji. Allison się tym martwiła, ale Mercy ją uspokajała.

- Tak mi przykro, Allison - rzekła szczerze. - Po­winnam była cię posłuchać, kiedy mówiłaś, że niepokoi cię jego zachowanie. Może wtedy...

Allison przerwała jej gwałtownie.

- Meredith, czy ty nadal myślisz, że to się stało z two­jej winy?

Mercy cofnęła się zaskoczona.

- Ja...

- Kristina mi mówiła, że wysłała cię na ranczo brata, żebyś wybiła sobie z głowy takie niedorzeczne pomysły. Udało się? - A więc i Kristina tego się domyślała? Ile razy jeszcze urocza i rozpieszczona przyjaciółka ją za­skoczy? - Bardzo kochałam Nicka, ale sam był sobie winien - stwierdziła Allison z chłodnym rozsądkiem, który Mercy zawsze w niej ceniła. - Od wielu miesięcy żyłam w strachu, że coś takiego się wydarzy. Od śmierci Charliego miałam przeczucie, że każdy dzień Nicka jest... darowany.

Mercy zadrżała.

- Czułam się taka bezradna. I do niczego.

- Posłuchaj mnie, moja droga - ciągnęła surowo Allison. - Nikt nie znał Nicka lepiej ode mnie. Wiem, że bardzo cię szanował jako policjantkę i koleżankę. Bardzo by go bolało, gdyby wiedział, że obwiniasz się za jego śmierć. Mnie to również boli, Meri. Proszę, przestań. Przecież nikt inny cię za to nie wini, a już na pewno nie ja.

Mercy poczuła, jak coś w niej topnieje. Zniknął ucisk, który czuła od tak dawna, że już niemal przestała go zauważać. Stanęła twarzą w twarz ze swoimi demonami - w ludzkiej postaci. Wszyscy czterej mieli dostać karę, na jaką sobie zasłużyli. Nawet sędzia patrzyła na nią z aprobatą, kiedy pewnym głosem składała zeznania. Po­czuła przypływ dawnej siły. Teraz była już przekonana, że może wrócić do dawnego życia i pracy.

Patrzyła na przyjaciółkę, zadziwiona jej spokojem.

- Allison, jak ty to znosisz?

- Już prawie odzyskałam równowagę. Matt i Lisa bardzo mi w tym pomogli. Nie można się rozklejać, kiedy trzeba się kimś opiekować.

- No właśnie. Dzieci...

- Dzieci przede wszystkim tęsknią za swoją chrzestną matką. Kiedy je odwiedzisz?

- Chcą się ze mną spotkać?

- Ależ oczywiście. Straciły ojca. Wszyscy teraz je­steśmy im potrzebni, żeby odbudować ich życie. Martwią się o ciebie. Chciałyby zobaczyć na własne oczy, że jesteś w dobrej formie. - Allison spojrzała na nią bacznie. - Bo jesteś w dobrej formie, prawda?

Mercy wciągnęła głęboko powietrze.

- Tak, chyba jestem - odparła cicho.

- To dobrze. Możesz spędzić z nami Nowy Rok.

- Dziękuję, ale raczej nie. Wpadnę z wizytą do dzieci, ale mam jeszcze coś do zrobienia. Coś bardzo ważnego.

Owszem, pełna wiary w siebie mogła wrócić do tak brutalnie przerwanego dawnego życia. Nie potrafiłaby jednak być jak kiedyś oddana pracy, ponieważ serce i du­szę zostawiła na ranczu w Wyoming.

Grant wrzucił na pikapa wielką belę siana. Żałował, że musiał je zwozić samochodem, ponieważ była to cięż­ka praca, zwłaszcza zimą. Powinien był wynająć heli­kopter, który w kilka godzin wykonałby to zadanie.

Ciszę przerwało radosne szczekanie Ryzykanta. Pew­nie Walt wrócił z pierwszej wyprawy Lady wraz z źrebięciem poza zagrodę przy stajni. Rano patrzył z uśmiechem, jak mała klaczka niepewnie stawia paty­kowate nogi w śniegu. Zdał sobie wtedy sprawę, że już dawno się nie uśmiechał. Chipper i Walt ostatnio wręcz go unikali, po tym jak kilka razy zbeształ ich ostro bez wyraźnego powodu.

Ze stajni dobiegło go donośne rżenie Jokera. Zdziwił się trochę, ponieważ koń był ostatnio niemal tak rozdraż­niony jak on. Tym razem rżał radośnie, co mu się od dawna nie zdarzyło. Grant spojrzał na stajnię, potem na dom, ale nie spostrzegł nic nadzwyczajnego, więc wrócił do pracy.

- Szczęśliwego Nowego Roku - wymamrotał pod nosem i przerzucił kolejną belę siana. A potem następną, i jeszcze jedną, i tak w nieskończoność. Wpadał przy tym w coraz gorszy nastrój.

Zaklął pod nosem, kiedy ostatnią belę rzucił z taką siłą, że przeleciała na drugą stronę samochodu. Już miał okrążyć pikapa, kiedy nagle bela pojawiła się na szczycie stosu.

- Dzięki - burknął. Pewnie Walt akurat przechodził obok i mu pomógł.

- Nie ma za co. Zastygł w bezruchu. Czyżby zaczynał mieć majaki?

Wydawało mu się, że słyszy głos Mercy, a przecież... Wyszła zza stosu siana i podeszła do niego bliżej. Nie potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. I jak się tu dostała? Nie słyszał warkotu samochodu. A może przyszła pie­chotą od głównej drogi? Nie było to wykluczone, ponie­waż nawet wyglądała jak wędrowiec. Miała na sobie dżinsy, sportowe buty i flanelową koszulę. Wyglądała zu­pełnie inaczej niż w telewizji. Widok jej rozpuszczonych włosów przywołał wspomnienia...

- Oglądałem przesłuchania, wiem o wszystkim - oz­najmił. - Gratuluję ci.

Wzruszyła ramionami, jakby nie rozmawiali o czymś, co tak niedawno zajmowało wszystkie jej myśli.

- Istnieje szansa, że zdecydują się na układ z proku­raturą i nie będzie procesu. Mafia nie lubi rozgłosu, więc teraz nikt nie będzie ich już chronił.

- Zrobiłaś, co do ciebie należało.

- Tak. Przewidziałeś to.

- Tylko ty w siebie wątpiłaś. - Zdjął rękawice - Wszystko u ciebie w porządku?

- Tak. - Jej glos brzmiał zadziwiająco spokojnie. - Miałeś rację. Nie mogłam nic zrobić. Nawet Allison to wiedziała. Ale musiałam przejść długą drogę, zanim się o tym przekonałam.

- Czasami tak trzeba. Kiedy wracasz do pracy?

- Mam nadzieję, że zaraz. Zgasła w nim ostatnia iskierka nadziei. Odwrócił wzrok i wsunął rękawice do tylnej kieszeni spodni. Nie był pewien, czy kontroluje wyraz swojej twarzy.

- To znaczy, jeśli szef rancza MCC przyjmuje pra­cowników - dodała miękko.

Odwrócił się gwałtownie.

- Co? Wskazała na stos bel siana.

- Chyba przydałaby ci się pomoc. - Patrzył na nią z niezbyt inteligentną miną, ale nic nie mógł na to po­radzić. Oparła się o samochód, jakby się bała, że straci równowagę. - Jest jeszcze jeden problem - ciągnęła nie­co drżącym głosem. - Szukam stałej pracy.

Bał się, że coś źle zrozumiał.

- Ale przecież ty masz pracę.

- Miałam. I przez jakiś czas bardzo ją kochałam. Zro­zumiałam jednak, że ta praca zabiera mi więcej, niż daje. Więc z niej zrezygnowałam.

- Zrezygnowałaś? Skinęła głową.

- To pewnie głupie z mojej strony. Ale sam wiesz, jakie są te dziewczyny z miasta. Wariatki. Kiedy już się upewniłam, że mogę wrócić do pracy, nagle stwierdziłam, że wcale tego nie chcę. I nie dbałam o to, czy... znajdę inne zajęcie.

Był tak zaskoczony, że tylko powtórzył:

- Naprawdę zrezygnowałaś?

- Tak. Wczoraj. Wczoraj. Wczoraj zwolniła się z pracy, a dzisiaj już tu jest?

- Mercy - zaczął, ale natychmiast zamilkł, nadal się obawiając, że źle ją zrozumiał.

Stała przy samochodzie i skubała źdźbła słomy wy­stające z beli. Nagle zrozumiał, że jest równie zdener­wowana, jak on. Wtem podniosła głowę i znów stała się dawną, odważną Mercy.

Pojął, że Mercy ma coś, czego brakowało Constance, czego nie miała nawet jego matka - a tym czymś jest niezależność. Jeśli zdecydowała się zostać na ranczu, to wyłącznie z własnej woli.

- Jeśli naprawdę zależy ci na pracy, to mam wolne miejsce. Chyba wiesz, w co się pakujesz?

- Wiem - wyszeptała. - Mam nadzieję, że ty też to wiesz.

Ogarnęła go radość tak wielka, że się przestraszył.

- Dobrze sobie dajesz radę z Jokerem. Świetnie się spisałaś przy narodzinach źrebięcia.

- Chciałabym, żeby urodziło się jeszcze mnóstwo ma­luchów. Bardzo ich tu brakuje.

- Jakie maluchy masz na myśli? Spojrzała mu prosto w oczy.

- Kocham cię - szepnęła. - Więc jak ci się wydaje? Grant na chwilę zamknął oczy.

- Ja też cię kocham.

- Wiem - odparła i uśmiechnęła się do niego z miłością. - Domyśliłam się tego, kiedy przyjechałeś do mnie, do miasta, chociaż przecież go nie znosisz. Grant uśmiechnął się ironicznie.

- Zdradziłem się, co?

- Nie wiedziałam tylko, czy kochasz mnie wystar­czająco mocno, żeby mi wybaczyć.

- Wybaczyć? Co takiego?

- To, że jestem dziewczyną z miasta.

- Zapewniam cię, że już nią nie jesteś - oznajmił po­ważnie.

- A więc nasze dzieci też nie będą miejskimi dziećmi. Grant nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu na myśl o biegających po ranczu małych łobuziakach, nie­ustraszonych jak ich matka.

- Zastanawiam się, jakie imię dać temu źrebięciu - powiedział, nadal się uśmiechając. - Przecież to córka Płomienia Fortune'ów. Zasługuje na godne imię.

- Coś przychodzi ci do głowy? Objął ją wreszcie i poczuł, że znów ogarnia go żar, ale złagodzony czułością, której przedtem nie śmiał do siebie dopuścić.

- Może Płomień Mercy? - zaproponował. Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ pocałował ją mocno, jakby chciał wyjaśnić, skąd mu to imię przyszło na myśl.

EPILOG

- Właśnie takiej krwi potrzebuje ta rodzina - oznaj­mił Sterling Foster z aprobatą.

- O kim ty mówisz? - Kate Fortune z gracją wstała z fotela, patrząc na wysokiego prawnika z gęstą grzywą siwych włosów, który od lat trwał przy niej w dobrych i złych chwilach.

- O młodym McClure.

Kate uśmiechnęła się. Nie zamierzała podawać w wąt­pliwość jego opinii, chociaż często się z nim spierała - dla samej przyjemności prowadzenia sporu. Tym razem musiała jednak całkowicie się zgodzić z jego opinią. Wie­le słyszała o Grancie od jego matki, chociaż osobiście syna Barbary, którą kochała jak własną córkę, spotkała tylko kilka razy.

Jeszcze więcej słyszała o nim od swojej ukochanej wnuczki. Kristina ciągle wychwalała starszego brata. Już samo to, że nazywała go bratem, a nie bratem przyrod­nim, świadczyło o tym, że i jemu Kristina była bliska. Kate by to wystarczyło, żeby zaakceptować Granta, nawet gdyby sama nie darzyła go sympatią i podziwem. Sterling potwierdził jej opinię, kiedy spotkał się z Grantem oso­biście, przekazując mu wiadomość o tym, że Kate zo­stawiła mu w spadku pięknego ogiera rasy appaloosa.

- Nie pozwolił mi się zastraszyć. - To było wszystko, co powiedział prawnik, ale Kate wiedziała, że w jego ustach to był największy komplement.

- Co u niego słychać? - zapytała teraz.

- Sprzedał pierwsze źrebię po Płomieniu Fortune'ów za większą sumę, niż jest wart jakikolwiek koń pod słoń­cem.

Kate uśmiechnęła się. Sterling nie przepadał za końmi.

- Ty byś nie dał za konia złamanego grosza.

- Nie zaprzeczę. Ale potrafię docenić dochodowy in­teres. Dobrze spożytkował prezent od ciebie.

- Nawet lepiej, niż myślisz. - Niektóre prezenty, po­darowane przez nią różnym członkom rodziny, przyczy­niały się do rozwoju zdarzeń, na które nie liczyła nawet w najśmielszych marzeniach.

- Jeśli kolejne źrebięta będzie sprzedawał równie ko­rzystnie, to jego ranczo niedługo rozrośnie się poza gra­nice stanu.

Kate uśmiechnęła się tajemniczo.

- Wydaje mi się, że przynajmniej jedno źrebię za­chowa dla siebie. Małą klacz o imieniu Płomień Mercy.

- Płomień Mercy? Skąd miłośnikom koni przychodzą do głowy takie imiona?

- Grant nazywa swoją żonę Mercy - wyjaśniła z po­wagą Kate.

Sterling zrobił zdziwioną minę, a Kate się roześmiała. Bardzo się cieszyła, kiedy udało jej się go zaskoczyć.

- Ożenił się? A podobno Kristina się zaklinała, że on nigdy tego nie zrobi po tym nieprzyjemnym doświadcze­niu z panną Carter. Z kim się ożenił? Zaczekaj... - Sterling chwilę się zastanawiał, kojarząc w myślach fakty. - Pewnie z tą przyjaciółką Kristiny, która wyjechała do Wyoming, a przedtem pomogła wsadzić za kratki kilku bandytów?

- Meri Brady - potwierdziła Kate. - Ale coś mi się zdaje, że wszyscy ją będą teraz nazywać Mercy. To cu­downa dziewczyna, odważna, śmiała, inteligentna.

- Zawsze ją lubiłem - przyznał jej towarzysz. - Mia­ła dobry wpływ na Kristinę.

- A za to Kristina prezentowała się wspaniale jako jej druhna - odparła Kate ze wzruszeniem.

Ciekawe, kiedy jej ukochana wnuczka pójdzie do oł­tarza? Może jeśli zdecyduje się zająć swoim spadkiem i wyjedzie do Kalifornii, i ucieknie od zamieszania, które ogarnęło całą rodzinę, to kto wie... Zdarzały się już dziw­niejsze rzeczy. Czasami rzeczy pozostawione przez nią członkom rodziny po jej rzekomej śmierci w niezwykły sposób odmieniały ich życie.

Sterling nagle zmarszczył czoło.

- Właściwie skąd ty to wiesz? Nie wychodziłaś stąd podczas mojej nieobecności, prawda? Mówiłem ci, że musisz być ostrożniejsza... Kilka razy mało brakowało, a zostałabyś rozpoznana.

- Mam swoje sposoby - rzekła Kate. Nagle jej uśmiech zbladł. - Ale to będzie się wkrótce musiało skoń­czyć. Jake wpadł w poważne kłopoty, przyda mu się wszelka pomoc. Jakby nie było dość tej historii ze śmier­cią Moniki i czekania, kiedy policja albo ten detektyw Rebeki wpadną na trop prawdziwego mordercy, to jeszcze musiał się dowiedzieć prawdy o swoim ojcu... Planowałam, że pozostanę martwa, dopóki się nie dowiem, kto próbował mnie zabić. Teraz już wiemy, że to była Monica. Ona już nie żyje, a rodzina potrzebuje mnie teraz bardziej niż kiedykolwiek. Muszę tylko wymyślić, jak mam wstać z martwych, żeby nikt nie umarł z wrażenia!

- Porozmawiamy o tym później. - Siwowłosy pra­wnik objął czule swą towarzyszkę.

Ufała mu, korzystała z jego wsparcia i pomysłów. Bez niego by sobie nie poradziła. Jeśli rodzina ma prze­trwać te ciężkie chwile, które zgotował jej los, to rady Sterlinga będą konieczne.

A rodzina musi przetrwać. Kate nie dopuści, żeby stało się inaczej. Wkrótce ludzie się dowiedzą, że Kate Fortune jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.

Przecież wszyscy członkowie rodziny są jej dziećmi, więc ona dopilnuje, żeby wyszli cało z każdej opresji.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Davis Justine Dzieci szczęścia 10 Brylant bez skazy
10 Dzieci Szczęścia Davis Justine Brylant bez skazy
10 Justine Davis Brylant bez skazy
10-12 bez rysunkow, Model fizyczny tyrystora
Lovelace Merline Dzieci szczęścia 03 Modelka
Bez skazy przed tronem Bozym id Nieznany (2)
BEZ SKAZY PRZED TRONEM BOYM
F84.0 Autyzm dziecięcy w ICD - 10, Autyzm(1)
Pretty Little Liars Bez Skazy 02
Lovelace Merline Dzieci szczęścia Modelka
Pielegniarstwo w chirurgii dzieciecej, Pielęgniarstwo w chirurgii dziecięcej 15-10-08
Profil sensoryczny dla dzieci pomiędzy 3 a 10 rokiem życia, Architektura krajobrazu- różne
Żywienie dzieci w wieku 10 13 lat
Bez skazy przed tronem Bożym, wykłady-kazania, Kazania Dawida Wilkersona
droga krzyzowa dla dzieci -ver. 10, Dokumenty Textowe, Religia
Fizjoterapia kliniczna w ginekologii i położnictwie, neurologia i neurologia dziecięca Sylabus 10

więcej podobnych podstron