Victoria Holt
Maska czarodziejki
The Mask of the Enchantress
Przełożył Paweł Ziemkiewicz
Jestem w pułapce. Zostałam schwytana w pajęczynę i małą pociechą jest to, że sama ją uplotłam. Kiedy myślę o wszystkim, co zrobiłam, ogarnia mnie obezwładniające przerażenie. Wiem, że postępowałam niegodziwie, może nawet występnie. Każdego ranka, kiedy się budzę, kłębią się nade mną ciężkie chmury. A wtedy pytam samą siebie, jakie nowe nieszczęścia czekają mnie tego dnia.
Bodajbym nigdy nie spotkała Susannah, Esmonda i reszty, a szczególnie Susannah! Bodajbym nigdy nie ujrzała zamku Mateland, tak wspaniałego i tak pięknego z jego potężną bramą, szarymi murami i blankami jakby wziętymi prosto ze średniowiecznego romansu! Nie zostałabym wystawiona na pokusę.
Na początku wszystko wydawało się takie łatwe.
— Kusić cię ten stara diabeł koło twoja głowa — mawiała bardzo często moja stara przyjaciółka Cougaba na Wyspie Wulkanu.
To prawda. Kusił mnie diabeł, a ja poddawałam się pokusom. Dlatego jestem tutaj, w zamku Mateland, uwięziona i zrozpaczona, szukając wyjścia z sytuacji, a każdy dzień jest pełen nowych niebezpieczeństw.
Wszystkie groziły mi od dawna — tak naprawdę zaczęły się przed moim urodzeniem. Jest to opowieść o mojej matce i ojcu. Oraz historia Susannah. Ale po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że wokół mnie dzieje się coś niezwykłego, kiedy miałam sześć lat.
Wczesne lata spędziłam w Crabtree Cottage na błoniach Cherrington. Nad Błoniami dominował kościół, a w samym środku rozpościerał się staw, nad którym w pogodne dni przesiadywali na drewnianych ławeczkach staruszkowie rozmawiając całe ranki. Na Błoniach stał też słup i w Święto Wiosny mieszkańcy wybierali królową podczas wspaniałego festynu, który zazwyczaj oglądałam przez szczeliny w żaluzjach okna w saloniku, o ile zdołałam umknąć surowym oczom ciotki Amelii.
Ciotka Amelia i wuj William byli bardzo pobożni i twierdzili, że słup powinien zostać usunięty, a te pogańskie obrzędy zakazane. Większość z nas jednak nie podzielała tego poglądu.
Jakże chciałam znaleźć się tam, przynieść gałęzie z lasu i trzymając jedną ze wstążek tańczyć i swawolić wokół słupa razem z innymi. Sądziłam, że zostać Królową Wiosny musi być największym szczęściem. Lecz aby dostąpić tego zaszczytu, trzeba było mieć przynajmniej szesnaście lat, a wtedy nie skończyłam jeszcze sześciu.
Zaakceptowałam niezwykłość mojego życia i zapewne dalej by mnie nie dziwiła, gdyby nie szepty i aluzje otoczenia. Kiedyś usłyszałam, jak ciotka Amelia mówiła:
— Nie wiem, Williamie, czy postąpiliśmy słusznie. Panna Anabel błagała mnie i ustąpiłam.
— Ale pieniądze… — przypomniał jej wuj William.
— Ale przecież w ten sposób popieramy grzech.
Wuj William zapewnił ją, że nikt nie może zarzucić im żadnego grzechu.
— Pomogliśmy grzesznicy — upierała się ciotka.
William odparł, że nie można ich o nic obwiniać. Zrobili to, za co im zapłacono, a być może w ten sposób uda im się ocalić jedną duszę przed ogniem piekielnym.
— Grzechy ojców mszczą się na dzieciach — przypomniała mu ciotka Amelia.
Skinął głową w odpowiedzi i powędrował do szopy, w której rzeźbił kołyskę do żłóbka w kościele.
Zaczęłam sobie uświadamiać, że wuj William z mniejszym niż ciotka zapałem starał się być dobry. Od czasu do czasu uśmiech — choć był to krzywy uśmiech, jakby się go wstydził — pojawiał się na jego ustach; kiedyś, gdy przyłapał mnie na oglądaniu Święta Wiosny przez żaluzje, wyszedł z pokoju bez słowa.
Oczywiście piszę to po upływie wielu lat, ale wydaje mi się, że bardzo szybko się zorientowałam, iż w wiosce Cherrington krąży wiele plotek na mój temat. Wuj William i ciotka Amelia byli nie najlepszą parą do opieki nad małym dzieckiem.
Matty Grey mieszkająca w jednym z domków na Błoniach i w słoneczne dni przesiadująca zazwyczaj na progu, była kimś, kogo określa się mianem wioskowej indywidualności. Lubiłam rozmawiać z Matty, jeśli tylko nadarzyła się okazja. Wiedziała o tym i kiedy podchodziłam do niej, zaczynała wydawać dziwne świszczące odgłosy, a jej tłuste ciało całe się trzęsło. W ten sposób się śmiała. Wołała mnie i zapraszała, żebym usiadła u jej stóp. Nazywała mnie „małym biedactwem” i przykazywała swojemu wnukowi imieniem Tom, żeby był miły dla małej Suewellyn.
Lubiłam swoje imię. Powstało z połączenia Susan i Ellen. Uważałam, że to dobre imię. Oryginalne. W naszej wiosce było mnóstwo Ellen i Susan, zwanych Sue. Ale Suewellyn była tylko jedna.
Tom słuchał swojej babki. Poskramiał inne dokuczające mi dzieciaki. Chodziłam do „pańskiej” szkoły prowadzonej przez byłą guwernantkę ze dworu. Uczyła córkę dziedzica, a kiedy młoda panna dorosła, nauczycielka kupiła nieduży dom niedaleko kościoła i otworzyła w nim szkołę, do której chodziły dzieci z okolicy, łącznie z synem córki dziedzica, Anthonym. Za rok miał dostać własnego nauczyciela, a potem wyjechać do szkół. Stanowiliśmy mieszaną kompanię. Zbieraliśmy się w saloniku panny Brent, gdzie skrobaliśmy litery drewnianymi rysikami na tacach posypanych piaskiem i recytowaliśmy tabliczkę mnożenia. We wszystkich klasach była nas dwudziestka uczniów w wieku od pięciu do jedenastu lat. Niektórzy przerywali naukę, gdy skończyli lat jedenaście; inni ciągnęli ją dalej. Oprócz młodego dziedzica do naszej szkoły chodziły córki doktora i trójka dzieci okolicznych farmerów, a także tacy jak Tom Grey. Pośród nich tylko ja byłam inna. Rzeczywiście otaczała mnie jakaś tajemnica. Pewnego dnia zjawiłam się w wiosce, ale urodziłam się gdzie indziej. Przybycie większości dzieci było z reguły oplotkowane na długo zanim przybysz faktycznie się pojawił. Ze mną było inaczej. Zamieszkałam z ludźmi najmniej nadającymi się na opiekunów dziecka. Zawsze miałam ładne ubrania, a niektóre moje rzeczy były stanowczo zbyt kosztowne jak na możliwości moich protektorów.
I jeszcze te wizyty. Raz w miesiącu przyjeżdżała Ona. Była piękna. Przybywała do domku w powozie wynajętym na stacji, a mnie wysyłano do saloniku na spotkanie z nią. Wiedziałam, że to ważne wydarzenia, bo saloniku używano tylko przy specjalnych okazjach, na przykład odwiedzinach pastora. Żaluzje w oknach zawsze spuszczano, żeby nie dopuścić słonecznych promieni, mogących uszkodzić meble lub wypalić dywan. Do salonu odnoszono się z pewnym nabożeństwem. Być może powodem były obrazy przedstawiające Chrystusa na Krzyżu i świętego Sebastiana — przynajmniej myślę, że chodziło o niego, bo w ciele świętego tkwiły liczne strzały i krew płynęła z jego ran. Tuż obok wisiał portret naszej królowej, spoglądającej na nas surowo, pogardliwie i z dezaprobatą. Pokój mnie przygnębiał i tylko urok takich okazji jak Święto Wiosny mógł mnie skłonić do zerkania przez szczeliny na rozbawione Błonia.
Ale kiedy przebywała w nim Ona, pokój ulegał przemianie. Jej ubrania były cudowne. Nosiła bluzki zawsze przyozdobione falbankami i wstążkami, znakomicie skrojone spódnice i małe kapelusiki przybrane piórami i kokardami.
Zawsze mówiła:
— Witaj, Suewellyn — trochę jakby zawstydzona, a potem rozkładała szeroko ramiona i mogłam podbiec i ją objąć. Podnosiła mnie do góry i tak długo i badawczo mi się przyglądała, że zawsze zastanawiałam się, czy wszystkie pasemka włosów przylegają do głowy jak należy i czy na pewno pamiętałam o umyciu się za uszami.
Siadałyśmy potem obok siebie na sofie. Nie cierpiałam tego mebla. Wypchano go końskim włosiem i zawsze mnie łaskotało, nawet przez pończochy. Ale kiedy ona była ze mną, nawet tego nie zauważałam. Zadawała mi mnóstwo pytań, a wszystkie dotyczyły mojej osoby. Co lubię jeść? Czy marznę w zimie? Czego się uczę w szkole? Czy wszyscy są dla mnie mili? Kiedy nauczyłam się czytać, kazała mi demonstrować, jak dobrze to robię. Obejmowała mnie ramionami i mocno przytulała, a kiedy podjeżdżał powóz, żeby ją odwieźć na stację, ściskała mnie tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
Pochlebiało mi to, bo chociaż potem rozmawiała z ciotką Amelią, a mnie wypraszano z saloniku, wyglądało na to, że przyjeżdżała specjalnie dla mnie.
Po jej wyjeździe dom był jak odmieniony. Wuj William wyglądał, jakby z trudem powstrzymał uśmiech, a ciotka Amelia mamrotała do siebie:
— No, nie wiem. Nie wiem.
Oczywiście mieszkańcy wioski zauważyli te wizyty. James — woźnica i zawiadowca statrji plotkowali o niej. Później zrozumiałam, że w ten sposób uzewnętrzniali swoje poglądy na sprawę potocznie zwaną niejasną, i nie mam wątpliwości, że domyśliłabym się wszystkiego, gdyby nie nakaz wydany wnukowi przez Matty Grey, żeby się mną opiekował. Tom jasno dawał do zrozumienia, że się o mnie troszczy i każdy, kto chciał mnie skrzywdzić, miał z nim do czynienia. Kochałam Toma, chociaż nigdy nie raczył zbyt wiele ze mną rozmawiać. Jednak dla mnie był opiekunem, rycerzem w lśniącej zbroi, Lohengrinem.
Ale nawet Tom nie mógł powstrzymać dzieciaków naśmiewających się ze mnie. Jednego dnia Anthony Felton zauważył na mojej twarzy pieprzyk. Tuż poniżej ust, na prawym policzku.
— Popatrzcie na to znamię na twarzy Suewellyn — zawołał. — Tam ją pocałował diabeł.
Dzieci słuchały z otwartymi oczami opowieści o tym, jak diabeł przychodzi o północy i wybiera swe oblubienice. Potem je całuje, i zostawia w tych miejscach swój znak.
— Głupcze — powiedziałam. — Wielu ludzi ma pieprzyki.
— Ten jest specjalnego rodzaju — odparł ponuro Anthony. — Poznaję go od razu. Kiedyś widziałem wiedźmę, która miała dokładnie taki sam tuż przy ustach… Rozumiesz?
Patrzyli na mnie przerażeni.
— Ona nie wygląda jak wiedźma — zaryzykowała Jane Motley, i z pewnością na nią nie wyglądałam w wyszukanej sukience z serży, z brązowymi włosami surowo zaczesanymi z czoła i splecionymi na plecach w dwa warkocze związane granatowymi wstążkami. Ładna, praktyczna fryzura, jak mawiała ciotka Amelia, kiedy chciałam wbrew jej woli rozpuścić włosy.
— Wiedźmy przybierają różne postaci — wyjaśniał Anthony.
— Zawsze wiedziałam, że Suewellyn jest inna — dodała Gill, córka młynarza.
— Diabeł… Jaki on jest? — spytał ktoś.
— Nie wiem — odparłam. — Nigdy go nie widziałam.
— Nie wierzcie jej — ciągnął Anthony. — Ona nosi diabelski znak.
— Głupi jesteś — odpowiedziałam. — Nikt by ciebie nie słuchał, gdybyś nie był wnukiem dziedzica.
— Wiedźma — upierał się Anthony.
Tego dnia Toma nie było w szkole. Musiał pomóc ojcu przy kopaniu ziemniaków.
Bałam się. Patrzyli na mnie tak dziwnie; nagle zdałam sobie sprawę, co to jest żyć w izolacji, być inną niż stado.
To było dziwne uczucie: radość z tego, że się wyróżniam, i zarazem strach.
Weszła panna Brent i skończyło się gadanie, ale tego dnia, kiedy lekcje dobiegły końca, szybko uciekłam ze szkoły. Bałam się tych dzieci. Czegoś, co widziałam w ich oczach. One naprawdę wierzyły, że w nocy odwiedził mnie diabeł i odcisnął na mnie swoje piętno.
Pobiegłam przez Błonia do Matty Grey, która siedziała przy drzwiach. Za nią stał półlitrowy kufel, ręce trzymała złożone na podołku.
— Gdzie tak pędzisz… jakby cię diabeł gonił — zawołała do mnie.
Przeszył mnie zimny dreszcz i obejrzałam się przez ramię.
— To tylko takie powiedzenie — roześmiała się. — Za tobą nie ma żadnego diabła. Wyglądasz na bardzo przestraszoną.
Usiadłam u jej stóp.
— Gdzie jest Tom?
— Wciąż kopie ziemniaki. Tego roku mamy urodzaj. — Oblizała usta. — Nie ma to jak dobry ziemniak, gorący i mięsisty, w ładnym brązowym mundurku. Trudno mu się oprzeć, wierz mi, Suewellyn.
— Chodzi o ten pieprzyk na mojej twarzy — zaczęłam.
Zerknęła na mnie, nie ruszając się z miejsca.
— Co z nim? — spytała. — To tylko znamię, nic więcej.
— Powiedzieli, że to ślad po pocałunku diabła.
— Kto powiedział?
— Dzieci w szkole.
— Nie mają prawa tak mówić. Pogadam z Tomem. Nie pozwoli im na to.
— Czemu więc w ogóle go mam, Matty?
— O, czasami dzieci po prostu rodzą się z czymś takim. Na przykład kuzynka mojej matki urodziła się ze znamieniem na twarzy, przypominającym truskawkę… a wszystko przez to, że wcześniej jej matka miała wielką chętkę na truskawki.
— A na co miała chętkę moja mama, że urodziłam się z takim pieprzykiem na policzku?
W duchu zaś myślałam: „I gdzie właściwie jest moja mama?” To mnie też różniło od innych: nie miałam matki. Nie miałam też ojca. W wiosce było kilkoro sierot, ale wszystkie umiały powiedzieć, kim byli ich rodzice. Ja tego nie potrafiłam.
— Cóż, tego nikt nie wie, kurczaczku — odparła Matty bez pośpiechu. — Miewa się takie rzeczy. Znam dziewczynkę, która urodziła się z sześcioma palcami. Nie tak łatwo ukryć coś takiego. A czymże jest pieprzyk, którego nikt wcześniej nie zauważył? Coś ci powiem. Sądzę, że to całkiem ładne. Jest dużo ludzi, którzy przyciemniają nawet te rzeczy, żeby zwrócić na nie uwagę. Nie powinnaś się tym przejmować.
Matty była jedną z najmilszych osób, jakie znałam, zadowoloną ze swojego losu, który nie był niczym innym jak tylko życiem w małej, ciemnej chatce.
— Pokoik na górze, pokoik na dole, kawałek miejsca z tyłu, gdzie mogę uprać i ugotować, i wygódka ukryta w ogródku — w ten sposób ją opisywała. Chata stała obok domu jej syna, ojca Toma.
— Blisko, ale nie za blisko — mawiała — dokładnie tak jak powinno być. — I jeśli pogoda była dobra i Matty mogła usiąść na progu i obserwować toczące się życie, nie oczekiwała niczego więcej.
Ciotka Amelia mogła sobie ubolewać, że staruszka siaduje na progu, naruszając tym samym ogólny wizerunek Błonia, ale Matty żyła tak, jak chciała, i osiągnęła zadowolenie, które jest udziałem niewielu ludzi.
Kiedy następnego dnia przyszłam do szkoły, Anthony Felton podszedł do mnie i wysyczał mi do ucha:
— Jesteś bękartem.
Popatrzyłam na niego. Słyszałam to słowo, używano go jako obelgi i już byłam gotowa powiedzieć mu, co o nim myślę, ale nadszedł Tom i Anthony natychmiast umknął.
— Tom — szepnęłam — on nazwał mnie bękartem.
— Nie przejmuj się — odpowiedział i dodał tajemniczo. — Nie chodzi o to, o czym myślałaś. — Wtedy zupełnie tego nie zrozumiałam.
Dwa czy trzy dni przed moimi szóstymi urodzinami, ciotka Amelia zawołała mnie do saloniku na rozmowę. To była bardzo uroczysta chwila i z drżeniem jej oczekiwałam.
Właśnie zaczynał się wrzesień i promień słońca przeświecał przez niedokładnie opuszczoną żaluzję. Wszystko widziałam bardzo dokładnie; sofę z końskiego włosia i krzesła z kompletu, rzadko używane i osłonięte pokrowcami, etażerkę w kącie, z bibelotami odkurzanymi dwa razy w tygodniu, święte obrazy na ścianie, i ten z młodą królową patrzącą bardzo dumnie i surowo; miała złożone ręce, a jej spadziste ramiona opasywała szarfa. W pokoju nie czuło się radości i słoneczny promień zupełnie do niego nie pasował. Byłam pewna, że ciotka Amelia to zauważy i domknie żaluzję.
Ale nie zrobiła tego. Wyraźnie była bardzo zaaferowana i czymś zatroskana.
— Trzeciego przyjdzie — panna Anabel — oznajmiła ciotka. Trzeciego września wypadały moje urodziny.
Złożyłam razem ręce i czekałam. Panna Anabel zawsze przychodziła w moje urodziny.
— Ma zamiar zrobić ci prezent.
Moje serce zaczęło bić szybciej. Słuchałam z zapartym tchem.
— Jeśli będziesz grzeczna… — zaczęła ciotka Amelia. Był to zwyczajowy wstęp, więc nie przywiązywałam do niego wagi. — Włożysz swoje świąteczne ubranie, mimo że to będzie czwartek.
Włożenie świątecznego ubrania w czwartek stanowiło zapowiedź czegoś niesłychanego.
Ciotka zacisnęła usta. Zauważyłam, że nie pochwala tego spotkania.
— Ma zamiar zabrać cię na cały dzień.
Byłam zdumiona. Z trudem zapanowałam nad sobą. Miałam ochotę skakać po sofie.
— Musimy mieć pewność, że wszystko będzie w porządku — kontynuowała ciotka. — Nie chciałabym, żeby panna Anabel pomyślała, że nie potrafimy wychować cię na damę.
Zapewniłam, że wszystko ułoży się jak najlepiej. Nie zapomnę nic, czego mnie uczono. Nie będę mówić z pełnymi ustami. Kiedy tylko zajdzie potrzeba, użyję chusteczki do nosa. Nie będę nucić pod nosem. Nie będę odzywać się nie pytana.
— Bardzo dobrze — oświadczyła ciotka Amelia. Później słyszałam, jak mówiła do wuja Williama:
— Co ona sobie myśli? To mi się nie podoba. Coś takiego może tylko zaszkodzić dziecku.
Nadszedł wielki dzień. Moje szóste urodziny. Ubrałam się w czarne buciki z guziczkami i granatowy żakiecik oraz sukienkę ze szlachetnej bawełny. Do tego granatowe rękawiczki i słomiany kapelusik z gumką pod brodą.
Ze stacji przyjechał powóz z panną Anabel w środku, a kiedy odjeżdżał, siedziałam w nim także ja.
Tego dnia panna Anabel była inna. Pomyślałam, że obawia się nieco ciotki Amelii. Uśmiechała się, ściskała moje ręce w rękawiczkach i dwa czy trzy razy powiedziała:
— Jak to miło, Suewellyn.
Kiedy wsiadałyśmy do pociągu, zawiadowca stacji przyglądał się nam z ciekawością. Nie pamiętam żadnej wcześniejszej podróży pociągiem i nie wiem, co mnie bardziej podniecało: stukot kół podobny do radosnej piosenki czy pola i lasy, które mijałyśmy. Ale największą przyjemność sprawiała mi panna Anabel siedząca obok mnie. Przez cały czas ściskała moje ręce.
Chciałam zadać tyle pytań pannie Anabel, ale pamiętałam o złożonej ciotce Amelii obietnicy.
— Jesteś taka cicha, Suewellyn — powiedziała panna Anabel, tak więc wyjaśniłam jej, iż dałam słowo, że nie będę mówić nie pytana.
Panna Anabel roześmiała się; w tym śmiechu było jakieś gruchanie, tak że ilekroć go słyszałam, zawsze miałam ochotę sama się roześmiać.
— Zapomnij o tym. Chcę, żebyś mówiła do mnie, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota.
Zaskoczona zniesieniem zakazu poczułam się dziwnie skrępowana.
— Proszę mnie pytać, to odpowiem. Objęła mnie ramieniem i mocno przytuliła.
— Chcę, żebyś mi powiedziała, że jesteś szczęśliwa. Lubisz wuja Williama i ciotkę Amelię, prawda?
— Są bardzo dobrzy. Ale ciotka Amelia jest lepsza od wuja Williama.
— Czy jest dla ciebie niemiły? — spytała szybko.
— Och, nie. Nawet milszy na swój sposób. Ale mimo że ciotka Amelia jest lepsza, trudniej jej jest być dla mnie miłą. Ona nigdy się nie uśmiecha… — Przerwałam, ponieważ panna Ana — bel roześmiała się; pewnie uważała, iż ciotka Amelia nie jest miła.
Uścisnęła mnie i powiedziała:
— Och, Suewellyn… jesteś taką malutką dziewczynką.
— Nie jestem mała — zaprotestowałam. — Jestem większa od Klary Feen i Jane Motley. A one są ode mnie starsze.
Uścisnęła mnie znowu, ale przytuliła do siebie tak blisko, że nie widziałam jej twarzy. Pomyślałam, że widocznie tego nie chce.
Pociąg zatrzymał się i panna Anabel podniosła się z miejsca.
— Wysiadamy.
Wzięła mnie za rękę i opuściłyśmy pociąg. Prawie przebiegłyśmy przez peron. Przed stacją czekała dwukółka z siedzącą w niej kobietą.
— Janet! — krzyknęła panna Anabel. — Wiedziałam, że po nas wyjedziesz!
— Jakżeby nie! — odparła kobieta, patrząc na mnie. Miała jasną cerę i brązowe włosy, gładko zaczesane do tyłu i upięte w węzeł. Na jej głowie tkwił mały czepek związany pod brodą wstążką. Przypominała mi wuja Williama, ponieważ usiłowała powstrzymać uśmiech.
— A więc to jest dziecko.
— To jest Suewellyn — powiedziała panna Anabel.
Janet mlasnęła językiem.
— Nie wiem, dlaczego miałabym… — zaczęła.
— Janet, będzie wspaniale. Czy masz kosz?
— Tak jak panienka mówiła.
— Chodź, Suewellyn — zwróciła się do mnie panna Anabel. — Wsiadaj, zrobimy sobie przejażdżkę.
Janet siedziała z przodu dzierżąc lejce. Panna Anabel i ja usiadłyśmy z tyłu. Znowu mocno trzymała mnie za rękę i śmiała się przez cały czas.
Dwukółka ruszyła i po chwili jechałyśmy zasłaną liśćmi aleją. Chciałam, żeby ta jazda nigdy się nie skończyła. Zupełnie jakbym znalazła się w zaczarowanym lesie. Drzewa właśnie zaczynały zmieniać kolory, w powietrzu unosiła się delikatna mgiełka rozpraszająca słoneczny blask, co dodawało pejzażowi tajemniczości.
— Nie jest ci zimno, Suewellyn? — spytała panna Anabel.
Zaprzeczyłam. Nie chciałam nic mówić. Bałam się, że czar pryśnie, bałam się, że obudzę się w swoim łóżku i wszystko okaże się tylko snem. Starałam się upajać każdą chwilą i ją zatrzymać, powtarzając w duchu: teraz! Oczywiście zawsze było jakieś teraz, ale pragnęłam, żeby te chwile zostały ze mną na zawsze.
Byłam bezgranicznie podniecona i prawie bezgranicznie szczęśliwa.
Kiedy pojazd nagle zatrzymał się, jęknęłam z rozczarowania. Ale zdarzyło się coś więcej.
— To tutaj — oznajmiła Janet. — Panno Anabel, sądzę, że jesteśmy stanowczo za blisko. Mogą być kłopoty.
— Och, Janet, daj spokój. Jest wspaniale. Która godzina?
Janet spojrzała na zegarek przypięty do jej czarnej bluzki z krepy.
— Wpół do dwunastej.
Panna Anabel skinęła głową.
— Weź kosz i wszystko przygotuj. Suewellyn i ja pójdziemy na mały spacer. Podoba ci się ten pomysł, Suewellyn?
Przytaknęłam. W towarzystwie panny Anabel podobało mi się wszystko.
— Proszę uważać panienko — ostrzegła Janet. — Gdyby was zauważyli…
— Nie mamy zamiaru się pokazywać. Oczywiście, że nie. Nie podejdziemy tak blisko.
— Mam nadzieję.
Panna Anabel wzięła mnie za rękę i poszłyśmy.
— Chyba jest niezadowolona — powiedziałam.
— Jest ostrożna.
— Dlaczego?
— Nie lubi ryzyka.
Nie wiedziałam, o czym mówi panna Anabel, ale nie dbałam o to. Byłam szczęśliwa.
— Chodźmy do lasu. Chcę ci coś pokazać. Szybko. Pobiegłyśmy po trawie, klucząc między drzewami.
— Złap mnie! — zawołała panna Anabel.
Prawie mi się udało, a wtedy ze śmiechem wyśliznęła mi się z rąk. Nie mogłam złapać tchu i byłam jeszcze szczęśliwsza niż podczas podróży pociągiem i jazdy dwukółką. Drzewa rosły coraz rzadziej i wkrótce znalazłyśmy się na skraju lasu.
— Spójrz, Suewellyn — powiedziała cicho.
Był tam, ćwierć mili od nas, stał na łagodnym zboczu, otoczony fosą. Widziałam go wyraźnie. Zamek. Wyglądał jak zamek z bajki.
— Co o nim myślisz? — spytała.
— Czy… czy on jest prawdziwy?
— O tak… jest prawdziwy. Stoi tutaj już od bardzo dawna. Pomyśl tylko, Suewellyn.
Zawsze miałam dobrą pamięć wzrokową. Wystarczyło mi zerknąć na coś raz czy dwa, a zapamiętywałam wszystko szczegółowo. Dlatego też mogłam zatrzymać w pamięci obraz zamku Mateland. Opiszę go teraz, tak jak wygląda, bo dziś to wiem. Kiedy w wieku sześciu lat po raz pierwszy go ujrzałam, było w nim coś magicznego, zapadł w moją pamięć na długie łata, jak sen.
Zamek był wspaniały i tajemniczy, otoczony wysokimi murami. W czterech narożach stały potężne okrągłe wieże, a na bokach kwadratowe; była także tradycyjna wieża bramna ozdobiona fryzem, a w murach długie, wąskie strzelnice. Szerokie parapety w wieży wystawały za portale położonych niżej okien, przypominając, że na atakujących zamek wylewano niegdyś wrzący olej. Z flank obrońcy mogli razić nacierających deszczem strzał. O tym wszystkim dowiedziałam się dużo później; poznałam każdy wykusz, każdy krużganek, każdy skręt spiralnych schodów. Ale zamek fascynował mnie już od tamtych czasów. Zupełnie jakby mnie opętał. Myślałam potem często, że to oczarowanie popchnęło mnie do wszystkiego, co później zrobiłam.
Wtedy jednak mogłam tylko stać obok panny Anabel i patrzeć w milczeniu.
Usłyszałam jej śmiech i szept:
— Podoba ci się?
Czy mi się podobał? Nie było słów zdolnych opisać moje uczucia. To była najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. W saloniku panny Brent wisiał obraz przedstawiający zamek w Windsorze, zamek równie piękny, ale jakże inny. Ten bowiem był prawdziwy. Widziałam jak kawałki krzemieni na murach lśnią w promieniach wrześniowego słońca.
Czekała na moją odpowiedź.
— Jest… piękny. Jest prawdziwy.
— O tak, jest bardzo ładny — odpowiedziała panna Anabel. Stoi tutaj już od siedmiuset lat.
— Siedemset lat! — powtórzyłam.
— Prawda, że długo? I pomyśleć, że ty jesteś na świecie dopiero od sześciu. Cieszy mnie, że ci się podoba.
— Czy jest zamieszkany?
— O tak, mieszkają w nim ludzie.
— Rycerze… — westchnęłam. — Być może królowa.
— Nie, nie królowa i nie ma już rycerzy w zbrojach… nawet w tak starych zamkach.
Nagle pojawiły się cztery osoby, dziewczynka i trzech chłopców. Kłusowali przez rozległy trawnik przed fosą. Dziewczynka siedziała na kucyku i przyjrzałam się jej dokładnie: była mniej więcej w moim wieku. Chłopcy wyglądali na starszych.
Panna Anabel głęboko westchnęła. Położyła mi rękę na ramieniu i pociągnęła mnie w krzaki.
— W porządku — szepnęła do siebie. — Jadą do zamku.
— Czy oni tam mieszkają? — spytałam.
— Nie wszyscy. Susannah i Esmond tak, Malcolm i Garth są gośćmi.
— Susannah — powtórzyłam. — To brzmi troszkę podobnie do mojego imienia.
— Tak, rzeczywiście.
Obserwowałam jeźdźców, którzy przejeżdżali przez most nad fosą. Zniknęli w bramie prowadzącej do zamku.
Ich obecność bardzo poruszyła pannę Anabel. Gwałtownie ujęła moją rękę i przypomniałam sobie ciotkę Amelię zakazującą mi odzywać się bez pytania.
Panna Anabel zaczęła biec między drzewami. Próbowałam ją złapać i znów zaczęłyśmy się śmiać.
Wróciłyśmy rozbawione na polanę. Janet rozpakowała pełen smakołyków kosz, na trawie rozpostarła obrus, rozłożyła widelce, noże i talerze.
— Poczekamy chwilę — poprosiła panna Anabel.
Janet skinęła głową. Miała zaciśnięte usta, jakby chciała powiedzieć coś nieprzyjemnego.
Panna Anabel zauważyła to i dodała:
— To nie twoja sprawa, Janet.
— O tak — zgodziła się Janet, a wyglądała jak nastroszona kura. — Doskonale o tym wiem. Robię to, co mi każą.
Panna Anabel lekko ją trąciła i powiedziała:
— Słuchajcie.
Wszystkie nastawiłyśmy uszu. Usłyszałam charakterystyczny stukot końskich podków.
— To on — powiedziała panna Anabel
— Uważaj — ostrzegła Janet. — Może nie on.
Pojawił się jeździec. Anabel krzyknęła z radości i pobiegła do niego.
Mężczyzna zeskoczył z konia i przywiązał go do drzewa. Panna Anabel, która była wysoką kobietą, wyglądała obok przybysza na bardzo drobną. Mężczyzna położył ręce na jej ramionach i przez kilka sekund przyglądał się jej. Wreszcie spytał:
— Gdzie ona jest?
Panna Anabel skinęła na mnie ręką. Podbiegłam do nich.
— To jest Suewellyn — przedstawiła mnie.
Dygnęłam tak, jak mnie nauczono dygać przy powitaniu ludzi takich jak dziedzic i pastor. Mężczyzna podniósł mnie i przyjrzał mi się dokładnie.
— Dlaczego — spytał — ona jest taka maleńka?
— Ma tylko sześć lat. Pamiętaj o tym — odpowiedziała panna Anabel. — Czego się spodziewałeś? Amazonki? I jak na swój wiek jest wysoka. Prawda, Suewellyn?
Wyjaśniłam, że jestem wyższa od Klary Feen i Jane Motley, które są starsze ode mnie.
— To dobrze — powiedział. — Co za ulga. Cieszę się, że je przerosłaś.
— Ale przecież ich nie znasz — odparłam.
Roześmieli się oboje.
Postawił mnie na ziemi i pogładził po głowie. Moje włosy były tego dnia rozpuszczone. Panna Anabel nie lubiła warkoczy.
— Teraz coś zjemy — oznajmiła. — Janet już na nas czeka. — I szepnęła do mężczyzny: — I wcale tego nie pochwala, zapewniam cię.
— Nie potrzebuję żadnych zapewnień, żeby to wiedzieć.
— Ona sądzi, że to jeszcze jeden mój szalony pomysł.
— A to nieprawda?
— Doskonale wiesz, że pragniesz tego tak samo jak ja.
Wciąż trzymał rękę na mojej głowie. Burzył moje włosy.
Wreszcie powiedział:
— Myślę, że tak.
Na początku było mi trochę przykro, że on i Janet nam towarzyszyli. Chciałam mieć pannę Anabel tylko dla siebie. Ale po chwili zaczęłam zmieniać zdanie. Żałowałam tylko, że Janet nie odeszła. Siedziała trochę z boku i jej zachowanie przywodziło na myśl ciotkę Amelię, a więc i to, że ten magiczny dzień skończy się i będę musiała powrócić do domu na Błoniach. Zostaną mi tylko wspomnienia. Ale na razie było Teraz, a Teraz było wspaniałe.
Usiedliśmy do posiłku i znalazłam się między panną Anabel a mężczyzną. Raz czy dwa razy nazwała go po imieniu: Joel. Nie powiedziano mi, jak mam się do niego zwracać, więc czułam się nieco niezręcznie. Wyczuwałam, że Janet się go boi. Nie rozmawiała z nim tak swobodnie, jak z panną Anabel, a kiedy zwracała się do niego, tytułowała go: sir.
Miał ciemnobrązowe oczy, włosy o nieco jaśniejszym odcieniu, dołek w brodzie i bardzo mocne białe zęby. Jego dłonie wyglądały na bardzo silne. Zwróciłam na nie szczególną uwagę, bo na małym palcu nosił sygnet. Przyglądał się i mnie, i pannie Anabel, a ona nam obojgu. Janet usiadła nieco na uboczu i wyjęła swoją robótkę; szczęk drutów dobitnie podkreślał dezaprobatę, tak dobrze widoczną na jej zaciśniętych ustach.
Panna Anabel zaczęła wypytywać mnie o Crabtree Cottage, ciotkę Amelię i wuja Williama. Większość z tych pytań zadała mi już wcześniej i domyśliłam się, że robi to, aby i on mógł poznać odpowiedzi. Mężczyzna słuchał uważnie i od czasu do czasu kiwał głową.
Jedzenie było pyszne. Jedliśmy kurczaka, chrupiący chleb i dziwne pikle, jakich nigdy wcześniej nie próbowałam.
— O! — zawołała panna Anabel. — Suewełlyn ma kostkę!*
Wzięła z mojego talerza kostkę.
— Chodź, Suewełlyn. Zmierz się ze mną. Jeśli zostanie ci większy kawałek, będziesz mogła wypowiedzieć życzenie.
— Trzy życzenia — dodał mężczyzna.
— Joel, przecież wiesz, że tylko jedno — zaprotestowała panna Anabel.
— Dzisiaj trzy — upierał się. — To specjalne urodziny. Czyżbyś o tym zapomniała?
— Oczywiście, to wyjątkowy dzień.
— I specjalne życzenia. Spróbujmy.
— Wiesz, co masz robić — powiedziała panna Anabel i wyciągnęła do mnie kostkę. — Owiń ją małym palcem tutaj, a ja tutaj i pociągniemy. U kogo zostanie większy kawałek, ten wymawia życzenie.
— Ty trzy — przypomniał Joel.
— Jeszcze jeden warunek — dodała panna Anabel. — Nie wolno ci ujawnić twoich pragnień. Gotowa?
Chwyciłyśmy kość. Rozległ się trzask. Kostka pękła i krzyknęłam z zachwytu, bo większy kawałek został w moim ręku.
— Wygrała Suewellyn — zawołała panna Anabel.
— Zamknij oczy i wypowiedz trzy życzenia — przypomniał Joel.
Zacisnęłam w ręku kawałek kości i zapytałam samą siebie, czego pragnę ponad wszystko. Chciałabym, żeby ten dzień trwał wiecznie, ale głupio by było sobie tego życzyć, bo nic, a zwłaszcza kość kurczaka, nie mogło tego sprawić. Zawsze pragnęłam mieć ojca i matkę. I zanim się zastanowiłam, wyraziłam życzenie; chciałabym mieć rodziców. Ale nie po prostu ojca i matkę, lecz rodziców takich, jak Joel i panna Anabel. Tak więc wykorzystałam już dwa życzenia. Nie chciałam żyć w Crabtree Cottage. Pragnęłam zamieszkać z moimi rodzicami. Wypowiedziałam w myśli trzecie życzenie.
Otworzyłam oczy. Obydwoje przypatrywali mi się z uwagą.
— Już wypowiedziałaś wszystkie trzy? — spytała panna Anabel.
Potaknęłam i zacisnęłam usta. Jakże to było ważne, żeby stały się rzeczywistością!
Potem jedliśmy pyszne ciasto z dżemem wiśniowym. Przy pierwszym kęsie pomyślałam, że nie może być większego szczęścia.
Joel spytał mnie, czy jeździłam kiedyś konno.
Odpowiedziałam, że nie.
— A powinna — rzekł patrząc na pannę Anabel.
— Porozmawiam z ciotką Amelią — zapewniła. Joel wstał i wyciągnął do mnie rękę.
— Chodź, zobaczysz, jak to jest.
Razem z nim podeszłam do konia; podniósł mnie i usadził w siodle.
Poprowadził konia pomiędzy drzewami. Myślałam, że nadszedł najbardziej emocjonujący moment w moim życiu. Nagle wskoczył za mną na siodło i spiął konia. Kluczyliśmy pomiędzy drzewami, aż wyjechaliśmy z lasu. Koń ruszył kłusem, a potem pogalopował. Przez chwilę sądziłam, że Joel jest diabłem i uwięzie mnie w dal.
Ale nie bałam się. Nie dbałam o to. Chciałam, żeby mnie zabrał daleko. Chciałam do końca życia zostać z nim i panną Anabel. Nawet gdyby był diabłem. Jeśli ciotka Amelia i wuj William byli świętymi, to wolałam diabla. Miałam wrażenie, że panna Anabel nigdy nie będzie daleko od Joela, i jeśli zostanę z nim, zostanę z obydwojgiem.
Lecz ta wspaniała przejażdżka dobiegła końca i wierzchowiec znów wkroczył między drzewa, by wreszcie dotrzeć do polanki, na której Janet pakowała resztki po pikniku i wkładała kosz do dwukółki, która czekała nie opodal.
Joel zsiadł z konia i zdjął mnie z siodła.
Ogarnął mnie nieopisany smutek, bo wiedziałam, że moja wizyta w zaczarowanym lesie z jego niedostępnym zamkiem dobiegła końca. To przypominało piękny sen i usiłowałam nie obudzić się z niego. Ale wiedziałam, że muszę.
Joel podniósł mnie i pocałował. Zarzuciłam mu ręce na szyję.
— To była piękna przejażdżka — oświadczyłam.
— Nigdy nie miałem przyjemniejszej — odpowiedział.
Panna Anabel patrzyła na nas, nie wiedząc, czy się roześmiać, czy rozpłakać, ale ponieważ była panną Anabel, roześmiała się.
Joel dosiadł konia i towarzyszył nam do dwukółki. Wsiadłyśmy. Odjechał w swoją stronę, a my w swoją, do stacji. Tam wysiadłyśmy.
— Nie zapomnij po mnie wyjechać, Janet — przypomniała panna Anabel.
Smutno było sobie uświadomić, że dzień zbliża się ku końcowi i wkrótce znajdę się w Crabtree Cottage, a wszystkie zdarzenia dzisiejszego dnia przejdą do przeszłości. Siedziałyśmy obok siebie w pociągu, ściskając się za ręce, jak gdybyśmy nigdy nie miały się rozstać. Pociąg pędził tak szybko! Jakże chciałam go powstrzymać! Koła naśmiewały się ze mnie: „Wkrótce dojedziemy! Wkrótce dojedziemy!”.
Byłyśmy prawie na miejscu, gdy panna Anabel objęła mnie i spytała:
— Czego sobie życzyłaś, Suewellyn?
— Nie mogę powiedzieć! — krzyknęłam. — Jeśli to zrobię, życzenia nigdy się nie spełnią, a tego bym nie zniosła!
— Były aż tak ważne?
Przytaknęłam.
Przez chwilę milczała. Wreszcie rzekła:
— To niezupełnie prawda, że nie możesz ich nikomu zdradzić. Możesz powiedzieć jednej osobie. Jeśli więc chcesz… i jeśli powiesz je szeptem, i tak się spełnią.
Byłam zadowolona. To cudowne móc się z kimś dzielić marzeniami, zwłaszcza z panną Anabel. Tak więc powiedziałam.
— Najpierw chciałam mieć tatusia i mamusię, potem, żebyście to ty i Joel nimi byli, wreszcie, żebyśmy zawsze byli razem.
Przez dłuższy czas nic nie mówiła i zaczęłam się zastanawiać, czy nie zrobiłam jej przykrości.
Dojechałyśmy do stacji. Powóz już na nas czekał i wkrótce byłyśmy w Crabtree Cottage, który teraz wydawał mi się bardziej ponury niż zwykle.
Panna Anabel pocałowała mnie i powiedziała:
— Muszę się spieszyć, żeby zdążyć na pociąg. — Wciąż wyglądała, jakby miała się rozpłakać, chociaż cały czas się uśmiechała. Słyszałam człapanie koni uwożących ją w dal.
W moim pokoju czekały dwie paczki od panny Anabel. Jedna zawierała sukienkę ze wstążkami z błękitnego jedwabiu. Najpiękniejszą sukienkę, jaką w życiu widziałam. To był urodzinowy prezent od niej. W drugiej paczce znalazłam książkę o koniach i domyśliłam się, że dostałam ją od Joela.
Jakie cudowne urodziny! Ale smutną stroną wspaniałych zdarzeń jest to, że następne dni wydają się jeszcze bardziej bezbarwne.
Ciotka Amelia skomentowała to krótko.
— Niepokojące! — powiedziała do wuja Williama.
I miała rację.
Przez kilka następnych tygodni żyłam jak we śnie. Zerkałam na błękitną sukienkę wiszącą w szafie. Nie nosiłam jej. Jest niepraktyczna, stwierdziła ciotka Amelia, i doszłam do wniosku, że miała rację. Była zbyt piękna, żeby ją nosić. W szkole panna Brent spytała:
— Co się z tobą dzieje, Suewellyn? Ostatnio jesteś bardzo nieuważna.
Anthony Felton powiedział, że w nocy byłam na sabacie czarownic, rozebrałam się i tańczyłam w koło, a potem całowałam kozła farmera Millsa.
— Nie bądź głupi — odrzekłam i chyba inni również uznali, że zmyśla. Ciotka Amelia przecież nigdy by mi nie pozwoliła wyjść w nocy z domu i zdjąć ubranie, co było niestosowne, ani pocałować kozła, co było niehigieniczne.
Starałam się czytać książkę o koniach. Była dla mnie trochę za trudna; ale cały czas miałam nadzieję, że któregoś dnia znowu przyjedzie panna Anabel i zabierze mnie ze sobą do zaczarowanego lasu. Chciałam się więc dowiedzieć czegoś o koniach, zanim ponownie spotkam Joela. Myślałam też, jak głupio postąpiłam, nie życząc sobie czegoś, co by było łatwiejsze do spełnienia — na przykład kolejnego dnia w zaczarowanym lesie, zamiast życzyć sobie matki i ojca. Ojcowie i matki muszą się pobrać. Nie są tacy jak panna Anabel i Joel.
Coraz bardziej interesowałam się końmi. Anthony Felton miał kucyka i poprosiłam go, żeby pozwolił mi go dosiąść. Najpierw mnie wyśmiał, ale potem prawdopodobnie uznał, że jeśli spróbuję jazdy, z pewnością spadnę i będzie mnóstwo znakomitej zabawy. Poszliśmy więc na padok koło domu dziedzica. Dosiadłam kucyka i objechałam plac dookoła. To cud, że nie spadłam. Myślałam o Joelu i wyobrażałam sobie, że na mnie patrzy. Tak chciałam dobrze przed nim wypaść.
Anthony był rozczarowany i nie pozwolił mi już więcej jeździć na kucyku.
Panna Anabel zjawiła się dopiero w listopadzie. Była jeszcze szczuplejsza i wyższa. Powiedziała mi, że chorowała: miała zapalenie opłucnej i tylko dlatego mnie nie odwiedzała.
— Czy znowu wybierzemy się razem do lasu? — zapytałam.
Potrząsnęła ze smutkiem głową i spytała z ożywieniem:
— Podobało ci się?
Złożyłam ręce i przytaknęłam. Zabrakło mi słów, aby wyrazić, jak bardzo byłam zachwycona.
Milczała, nieco zasmucona, a ja paplałam:
— To cudowny zamek. Nie wyglądał jak prawdziwy. Myślę, że jest z tych, które czasami znikają, chociaż była tam dziewczynka i chłopcy, i wjechali przez bramę. I koń, jechałam na koniu… Galopowaliśmy. To było takie cudowne.
— Bardzo ci się podobało, Suewellyn?
— Tak. Bardziej niż cokolwiek, co dotąd robiłam.
Później słyszałam, jak panna Anabel rozmawiała z ciotką Amelią.
— Nie — mówiła ciotka. — Nie mogę, panno Anabel. Gdzie byśmy go trzymali? Nasza pozycja nie pozwala na podobne ekstrawagancje. Byłoby jeszcze więcej plotek, a już jest wystarczająco dużo. Zapewniam panią.
— Ale to by jej tak dobrze zrobiło.
— 1 wywołałoby plotki. Nie sądzę, żeby pan Planter zgodził się na to. Są pewne granice. A w takim miejscu jak to… Na przykład pani wizyty. W tej sytuacji to nie są zwyczajne odwiedziny.
— Och, zdaję sobie z tego sprawę, Amelio. Ale otrzymalibyście odpowiednie wynagrodzenie…
— To nie jest kwestia pieniędzy, tylko pozorów. A w takim miejscu…
— Dobrze więc, zostawmy to na razie. Chciałam tylko, żeby mogła jeździć konno. Ona tak bardzo to lubi.
Wszystko było takie tajemnicze! Zrozumiałam, że panna Anabel chciała mi na Gwiazdkę podarować kucyka, a ciotka Amelia nie pozwoliła.
Byłam taka zła! Powinnam była życzyć sobie kucyka. Takie życzenie mogłoby się ziścić. A ja głupio pragnęłam niemożliwego.
Panna Anabel odjechała, ale wiedziałam, że wkrótce wróci, mimo zastrzeżeń ciotki Amelii, że częste wizyty nie są dobrze widziane.
Poprosiłam Anthony’ego Feltona, żeby pozwolił mi znowu pojeździć na kucyku, ale odmówił.
— A niby dlaczego miałbym ci pozwolić? — spytał.
— Ponieważ omal nie dostałam swojego — odpaliłam.
— O czym ty mówisz? Skąd niby miałabyś wziąć kucyka?
— Omal go nie dostałam — powtórzyłam.
Wyobrażałam sobie, że mijam padok Feltonów na kucyku, który byłby dużo ładniejszy niż kucyk Anthony’ego, i poczułam straszny gniew i żal, a nawet wielką nienawiść do Anthony’ego i ciotki Amelii. Ciotce nie mogłam tego powiedzieć, ale jemu — tak.
— Jesteś wiedźmą i bękartem — krzyknął — a to naprawdę straszne połączenie.
Matty Grey już nie przesiadywała przed swoim domkiem. Zrobiło się zbyt chłodno.
— Wichry hulające po Błoniach przeszywają mnie do szpiku kości — mawiała. — To niezdrowe dla moich stawów. — Cierpiała na reumatyzm i zimą czuła się tak źle, że nie ruszała się od kominka. — Dokuczają mi znowu moje stare zawiasy. To nie żart, naprawdę. Tom porządnie mi dzisiaj rozpalił, a cóż jest milszego od dobrego ognia? A jeszcze kiedy na fajerce śpiewa czajnik… tak, wtedy czujesz się jak w niebie.
Weszło mi w zwyczaj, że wracając ze szkoły, wstępowałam do domku Matty. Nie mogłam zostawać za długo, bo ciotka Amelia nie powinna była wiedzieć o tych wizytach. Z pewnością by ich nie aprobowała. Należałyśmy przecież do „lepszej sfery”. Wszystko to było nieco skomplikowane, bo nie byliśmy równi doktorowi i pastorowi, a oni znowu nie dorównywali dziedzicowi, w każdym razie mieliśmy wyższą pozycję niż Matty.
Matty zwykle mówiła, abym ukroiła sobie pajdę chleba z wielkiego wiejskiego bochna, „z brzegu, kurczaczku”. Potem nabijałam chleb na długi widelec do opiekania, wykuty osobiście przez wuja Toma, i przytrzymywałam go nad ogniem, póki kromka nie nabrała złocistobrązowej barwy.
— Kubek porządnej mocnej herbaty, solidna ciepła grzanka, własne palenisko i świst wiatru na dworze, a ty siedzisz sobie bezpiecznie w domu… Nie ma chyba nic lepszego na świecie.
Nie zgadzałam się z Matty. Był przecież zaczarowany las, obrus rozłożony na trawie, kostki kurczaka i dwoje pięknych ludzi, tak bardzo innych niż wszystkie znane mi osoby. Zaklęty zamek i koń, na którym można galopować.
— O czym myślisz, mała Suewellyn? — spytała Matty.
— To zależy od człowieka — odparłam. — Może niektórzy nie lubią grzanek i mocnej herbaty, wolą piknik w lesie.
— O to mi właśnie chodziło. Wszystko jest kwestią upodobań, prawda? Cóż, moje są takie, jak mówiłam. A twoje?
I zanim zorientowałam się, co robię, opowiedziałam jej o tamtym dniu, ona zaś słuchała z zainteresowaniem.
— I widziałaś ten las? A zamek? I byłaś tam? Ktoś cię zabrał, prawda? Wiem, to ta dama, która cię czasem odwiedza.
— Matty — powiedziałam, bardzo podniecona — czy wiesz, że jeśli przełamie się kostkę kurczaka i dostanie ci się większa część, spełnią się twoje trzy życzenia?
— O tak, to bardzo stara sztuczka. Kiedy byliśmy mali, od czasu do czasu dostawaliśmy ptaka… to była prawdziwa uczta. Trzeba go było oskubać, napchać nadzieniem…. a kiedy już został zjedzony, wszystkie dzieci wręcz biły się o to, by dostać kostkę.
— Czy kiedykolwiek wypowiedziałaś życzenie? Czy ci się spełniło?
Przez chwilę milczała, a potem odrzekła:
— Tak. Chyba miałam dobre życie. Tak, moje życzenia się ziściły.
— Myślisz, że moje też się spełnią?
— Tak, tak sądzę. Pewnego dnia wszystko się ułoży. Ta pani, która cię odwiedza, to prawdziwa dama.
— Jest piękna — odparłam — A on…
— Co za on, kochanko?
„Za dużo gadam”, pomyślałam. Nie powinnam… nawet do Matty. Bałam się, że jeśli o tym opowiem, okaże się, iż cała ta wyprawa była tylko snem.
— Och, nikt szczególny.
— Uważaj, przypaliłaś grzankę. No nic, oskrob to czarne nad miską.
Zeskrobałam zwęgloną część chleba i posmarowałam grzankę masłem. Zaparzyłam i nalałam nam herbaty. Potem przez parę minut siedziałam bez ruchu, wpatrując się w roztańczone płomienie. Ujrzałam pośród nich las mieniący się czerwienią, żółcią i błękitem. A w dali stał zamek.
Nagle z paleniska wzbiła się wielka chmura popiołu i obraz zniknął.
Wiedziałam, że już czas na mnie. Ciotka Amelia zauważy spóźnienie i zacznie zadawać pytania.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Dzieci nazbierały w lesie gałązek bluszczu i ostrokrzewu do dekoracji klasy. Panna Brent wystawiła w holu skrzynkę pocztową, do której wrzucaliśmy karty do przyjaciół. Karty były naszym własnym dziełem: malowaliśmy je w klasie przy wtórze szeptów i cichych chichotów, po czym ostrożnie złożone i zaadresowane wrzucaliśmy do pudła. W przeddzień Wigilii, kiedy zaczynała się przerwa w nauce, panna Brent odegra rolę listonosza: otworzy oblepione papierem pudło, wysypie z niego karty i siedząc przy swoim biurku, wywoła nasze nazwiska, a my odbierzemy przesyłki.
Wszyscy byliśmy tym bardzo podekscytowani.
Po południu miał odbyć się koncert. Panna Brent miała akompaniować na pianinie, ci z nas, którzy byli obdarzeni dobrymi głosami, zostali wybrani do występów solowych; reszta przygotowała recytacje.
To miał być nasz wielki dzień i czekaliśmy na niego od wielu tygodni.
We mnie jednak największe emocje budziła wizyta panny Anabel. Przyjechała na dzień przed szkolną zabawą i przywiozła paczki z napisem „Otworzyć w pierwszy dzień świąt”. Zawsze jednak bardziej cieszyłam się z wizyt panny Anabel niż z jej prezentów.
— Na wiosnę — oświadczyła — znów pojedziemy na piknik. Byłam zachwycona.
— W to samo miejsce — zawołałam. — Czy będą kostki kurczaka?
— Owszem — obiecała. — Znów wyrazisz trzy życzenia.
— Może mi się nie dostać większa część kostki.
— Wydaje mi się, że ci się dostanie — odparła.
— Panno Anabel, czy on… czy Joel tam będzie?
— Przypuszczam, że tak. Polubiłaś go, prawda, Suewellyn? Zawahałam się. Słowo „lubić” niedokładnie oddawało uczucie, jakie człowiek żywi do swoich bóstw.
Panna Anabel zaniepokoiła się.
— Nie przestraszył cię chyba?
Dalej milczałam.
— Czy chciałabyś znów go zobaczyć?
— O tak! — krzyknęłam z entuzjazmem, i to ją chyba usatysfakcjonowało.
Zmartwiłam się, kiedy zajechała bryczka, aby zabrać ją na stację, żal mój jednak nie był tak przejmujący, jak zwykle, bo choć od wiosny dzielił mnie jeszcze szmat czasu, wiedziałam, że w końcu nadejdzie, a wraz z nią nadzieja, że ujrzę czarowny las.
Wuj William wyrzeźbił już świąteczną kołyskę. Stała teraz w kościele z figurką Dzieciątka w środku. Trzej chłopcy z naszej szkoły mieli zagrać Trzech Króli. Jednym z nich był syn pastora, ponieważ — wydawało mi się to naturalne — pastor tego sobie życzył, drugim został Anthony Felton, bo był wnukiem dziedzica, a jego rodzina wspomagała finansowo kościół, różne pikniki i akcje dobroczynne odbywały się na ich łąkach, a jeśli pogoda nie dopisała, we dworze. Trzecim królem wybrano Toma, gdyż pięknie śpiewał. To, że ten raczej zaniedbany chłopiec ma niemal anielski głos, graniczyło z cudem. Cieszyłam się z sukcesu Toma. To był wielki zaszczyt. Matty też była zachwycona.
— Jego ojciec miał piękny głos, tak samo i dziadek — mówiła. — To dziedziczne.
Tom włożył ogromną gałąź ostrokrzewu za „Powrót marynarza”, obraz wiszący w izbie Matty, dzięki czemu zapanowała tu beztroska świąteczna atmosfera. Często przypatrywałam się „Powrotowi marynarza” i dziwiłam się, że Matty go tak lubi. Było coś mrocznego w tej bezbarwnej reprodukcji. Marynarz stał przed drzwiami chaty z zawiniątkiem na ramieniu. Jego żona martwo patrzyła przed siebie, jakby zamiast powrotu ukochanego spodziewała się najgorszych wieści. Matty mówiła o obrazie ze łzami w oczach. To dziwne, że ktoś, kto potrafił śmiać się z kłopotów codziennego życia, mógł ronić łzy nad wymyślonymi postaciami z obrazka.
Zadręczałam ją, żeby opowiedziała mi tę historię.
— Dobrze, to było tak. Widzisz tutaj dziecinne łóżeczko. Leży w nim małe dzieciątko. No więc to maleństwo nie powinno się było narodzić, bo marynarz ostatnie trzy lata spędził na morzu, a jego żona urodziła dziecko pod nieobecność męża. Nie spodobało mu się to… ani jej.
— Dlaczego? Powinien się ucieszyć, że po powrocie zastał w domu maleńkie dziecko.
— Cóż, ale to oznacza, że ono nie jest jego.
— Czemu?
— No, marynarz jest, jakby to ująć, zazdrosny. Był jeszcze drugi obrazek, do pary. Moja mama podzieliła je, kiedy umierała. Powiedziała: „Powrót” jest dla ciebie, Matty, a „Odjazd” dla Emmy. Emma to moja siostra. Wyszła za mąż i wyjechała.
— Zabierając ze sobą „Odjazd”?
— Tak. Zresztą niezbyt go lubiła. Ale ja chciałabym mieć oba, choć tamten był jeszcze smutniejszy. Widzisz, marynarz zabił żonę i policja przyjechała, aby zawieźć go na szubienicę. Stąd właśnie odjazd. Och, tak bardzo chciałabym go mieć.
— Matty — spytałam. — A co się stało z tym maleństwem w łóżeczku?
— Ktoś się nim zaopiekował.
— Biedactwo! Zostało bez matki i ojca!
Matty pospiesznie zmieniła temat:
— Tom opowiadał mi o skrzynce pocztowej, którą ustawiliście w szkole. Mam nadzieję, że zrobiłaś dla niego ładną kartę. To dobry chłopak.
— Namalowałam mu ślicznego konia.
— Spodoba się Tomowi. On naprawdę uwielbia konie. Myślimy o oddaniu go w termin do kowala Jolly’ego. Kowale mają wiele do czynienia z końmi.
Spotkania z Matty zawsze zbyt prędko dobiegały końca. Stale rzucała na nie cień świadomość, że ciotka Amelia czeka na mnie w domu.
Po domku Matty Crabtree Cottage wydawał się bezbarwny i ponury. Linoleum na podłodze zostało wypolerowane aż do przesady, a za obrazami z Chrystusem i świętym Sebastianem nie zatknięto żadnych gałęzi. Pewnie byłyby tu nie na miejscu, a gałązka ostrokrzewu za portretem surowej królowej stanowiłaby niemal obrazę majestatu.
— Paskudztwo — twierdziła ciotka Amelia. — Wszystko zaśmieca, a jagody wdeptują się w podłogę.
Nadszedł dzień przedstawienia. Zaśpiewaliśmy, a bardziej utalentowani spośród nas — ja nie należałam do tej grupy — wystąpili solo z recytacją lub pieśnią. Otwarto skrzynkę z kartkami. Tom wysłał mi przepiękny rysunek konia, a na kartce napisał: „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Twój Tom Grey.” Każdy w szkole wysłał kartę dla każdego, w sumie był ich naprawdę wielki stos. Tę, którą otrzymałam od Anthony’ego Feltona, można było raczej uznać za obrazę niż za życzenia świąteczne. Przedstawiała lecącą na miotle czarownicę z pieprzykiem na podbródku i rozpuszczonymi ciemnymi włosami. Napisał na niej: „Życzę ci czarodziejskich świąt”. Rysunek był bardzo marny i z zadowoleniem stwierdziłam, że czarownica bardziej przypomina pannę Brent niż mnie. Nie pozostałam mu dłużna, bo moja kartka do niego przedstawiała grubego chłopca (Anthony był żarłoczny i miał skłonność do tycia) trzymającego pudding świąteczny. „Nie utyj za bardzo w święta” napisałam na niej, ale doskonale wiedział, że chodzi o coś wprost przeciwnego.
W Wigilię zaczął padać śnieg i wszyscy mieli nadzieję, że się utrzyma. Jednak topniał, ledwie płatki dotykały ziemi, i wkrótce zmienił się w deszcz.
Na pasterkę poszłam z ciotką Amelią i wujkiem Williamem. Powinno to być ekscytujące, ponieważ wychodziliśmy z domu tak późno, ale spacer w towarzystwie moich surowych strażników nie był porywającą przygodą. Sztywno usiadłam między nimi na ławce.
W czasie mszy przysypiałam i byłam bardzo zadowolona, gdy wróciliśmy do domu i położyłam się do łóżka. Wreszcie nastał świąteczny ranek, którego oczekiwałam z wytęsknieniem, mimo że nie miałam wywieszonej pończochy. Inne dzieci zostawiały je wieczorem, a ja zastanawiałam się, jak przyjemnie musi być zobaczyć ją rano wypełnioną prezentami, a potem je wyjmować.
— To wielka dziecinada — twierdziła ciotka Amelia. — I bardzo szkodliwa dla pończoch. Jesteś już za duża na takie rzeczy, Suewellyn.
Dostałam prezenty od Anabel. Znowu ubrania — dwie sukienki, jedną bardzo piękną. Poprzednią, tę błękitną, miałam na sobie tylko raz, podczas wizyty panny Anabel. Teraz dostałam jeszcze jedną jedwabną i jedną wełnianą oraz cudowną mufkę z foczego futra. Dostałam także trzy książki. Byłam zachwycona prezentami, ale trochę żałowałam, że Anabel nie przyjechała i nie wręczyła mi ich osobiście.
Ciotka Amelia dała mi fartuszek, a wuj William pończochy. Trudno było zachwycać się czymś takim.
Rano poszliśmy do kościoła, a po powrocie do domu jedliśmy na obiad kurczaka, który przywołał wspomnienia. Ale nikt nawet nie napomknął o kości życzeń. Potem był świąteczny pudding. Po południu czytałam książki. To był bardzo długi dzień. Miałam ochotę pobiec do domku Greyów. Matty poszła do sąsiadów i odgłosy zabawy niosły się po Błoniach. Ciotka Amelia usłyszała je i skrzywiła się, mówiąc, że święta to poważna sprawa. To dzień narodzin Chrystusa. Ludzie powinni uczcić go z powagą, a nie zachowywać się tak hałaśliwie.
— Myślę, że powinni być szczęśliwi — powiedziałam — ponieważ narodził się Chrystus.
— Mam nadzieję, że nie nabijasz sobie głowy głupstwami — oburzyła się ciotka Amelia.
Słyszałam, jak rozmawia z wujem Williamem o tym, że to bardzo niedobrze, że ludzie tacy jak Greyowie posyłają swoje dzieci do szkoły razem z lepszymi.
Już chciałam krzyknąć, że uważam Greyów za najlepszych ludzi, jakich znam, ale pomyślałam, że nie ma sposobu, aby to wytłumaczyć ciotce Amelii.
Nadszedł drugi dzień świąt… Padał deszcz, a po Błoniach hulał południowo — zachodni wiatr. Długi dzień. Mogłam tylko rozkoszować się moimi prezentami i zastanawiać, kiedy włożę jedwabną sukienkę.
W Nowy Rok przyjechała Anabel. Ciotka Amelia rozpaliła w kominku w salonie — rzadkie wydarzenie — i podciągnęła żaluzje, bo nie mogła powiedzieć, że słońce wypali obicia mebli.
Nawet w zimowym słońcu pokój wyglądał ponuro. Światło nie pomogło obrazom. Święty Sebastian sprawiał wrażenie jeszcze bardziej storturowanego, królowa jeszcze bardziej surowej, a Chrystus nic się nie zmienił.
Panna Anabel przyjechała o zwykłej porze, tuż po obiedzie. W płaszczu obszytym futrem wyglądała prześlicznie. Miała mufkę z foczego futra, która wyglądała jak starsza siostra mojej.
Rzuciłam się jej w objęcia i podziękowałam za prezenty.
— Pewnego dnia — powiedziała — dostaniesz kucyka. Nie ustąpię.
Pokazałam jej moje książki i rozmawiałyśmy, tak jak zawsze, o szkole. Nigdy nie wspomniałam jej o złośliwościach Anthony’ego Feltona i jego przyjaciół, bo wiedziałam, że to by ją zasmuciło.
Dzień minął w towarzystwie Anabel i zamówiony powóz zabrał ją na stację. Wyglądało to jak kolejna zwyczajna wizyta, ale tym razem było inaczej.
O człowieku w gospodzie „U króla Williama” powiedziała mi Matty.
Tom pracował tam po lekcjach, nosząc bagaże i wykonując drobne posługi.
— Trzymamy tę pracę w odwodzie — wyjaśniła Matty. — W razie gdyby z kowalem coś nie wyszło.
Tom opowiedział o człowieku w gospodzie Matty, a ona mnie.
— Prawdziwe panisko zatrzymało się „U króla Williama”. Hardy, dumny pan. Wziął najlepszy pokój. Przyjechał zły, bo na stacji nie było powozu, który by go zawiózł do gospody. A niby skąd miałby się wziąć? Przecież był zajęty. — Matty trąciła mnie łokciem. — Wczoraj miałaś gościa, prawda? Tak więc Wielki i Szacowny Pan musiał czekać, a to jest coś, czego tacy ludzie nie lubią…
— Przecież podróż ze stacji do Crabtree Cottage i z powrotem nie trwa długo.
— Ale bogaci i ważni dżentelmeni nie lubią czekać ani minuty, nawet jeśli w tym czasie usługuje się innym. Słyszałam o tym od Jimmy’ego Fennera. (To nasz zawiadowca, tragarz i człowiek do wszystkiego na stacji). Tak więc stał na peronie narzekając i złorzecząc, kiedy odjeżdżał powóz z młodą panią. Pytał:
— Dokąd ona jedzie? Jak daleko?
A stary Jim, przestraszony, bo widział, że ten pan to prawdziwy dżentelmen, uspokajał go:
— To nie potrwa długo, proszę pana. Powóz zawiezie tę panią tylko do Crabtree Cottage na Błoniach.
— Crabtree Cottage? — krzyczał nieznajomy. — Gdzież to jest?
— Tutaj na Błoniach, proszę pana. O rzut kamieniem od kościoła. Młoda pani doszłaby tam w dziesięć minut. Ale zawsze bierze powóz i zamawia go na powrót, żeby zdążyć na pociąg.
Widocznie to go zadowoliło, bo powiedział, że zaczeka. Zadawał Jimowi mnóstwo pytań. Pewnie jak mu gniew mija, zamienia się w gadułę. Stał się uprzejmy i dał Jimowi pięć szylingów. Nie co dzień zdarzają się takie spotkania i Jim ma nadzieję, iż ten dżentelmen zatrzyma się na dłużej.
Nie mogłam porozmawiać z Matty — musiałam biegiem wrócić do domu. O tej porze roku wcześnie robiło się ciemno i musieliśmy kończyć lekcje o trzeciej, nie o czwartej, jak w lecie, żeby dalej mieszkające dzieci zdążyły wrócić do domu przed zmrokiem. Zaczynaliśmy o ósmej rano zamiast, jak w lecie, o dziewiątej. O ósmej było jeszcze całkiem ciemno.
Ciotka Amelia układała liście.
— Idę je zanieść do kościoła, Suewellyn. Jaka szkoda, że o tej porze roku nie ma kwiatów. Pastor mówił, że od czasu jak się skończyły jesienne kwiaty, ołtarz wygląda goło, więc powiedziałam, że poszukam liści, aby go przystroić. Pastorowi spodobał się ten pomysł. Możesz iść ze mną.
Zostawiłam szkolną torbę w pokoju i posłusznie zeszłam na dół.
W kościele panowała martwa cisza. Witraże wyglądały całkiem inaczej, gdy nie przeszywały ich promienie słońca, nie odbijało się w nich także światło gazowych lamp. Gdybym miała zostać tu sama, bałabym się, że figura Chrystusa może zejść z krzyża, żeby mi powiedzieć, jaka jestem niegrzeczna. Myślałam, że obrazy z witraży mogą ożyć. Wiele z nich przedstawiało sceny męczeństwa, był tam też mój stary znajomy, święty Sebastian. Wyglądało na to, że jego ziemskie życie nie należało do łatwych. Nasze kroki odbijały się głuchym echem.
— Musimy się pospieszyć, Suewellyn — powiedziała ciotka Amelia. — Niedługo będzie zupełnie ciemno.
Weszłyśmy po trzech stopniach prowadzących do ołtarza.
— Tutaj! — oświadczyła ciotka Amelia. — Będą się dobrze prezentować. Chyba lepiej wstawić je do wody. Suewellyn, masz dzbanek i idź do studni.
Wzięłam naczynie i wyszłam z kościoła na cmentarz. Kamienie nagrobkowe wyglądały jak klęczący starcy o twarzach przysłoniętych szarymi kapturami.
Studnia stała kilka metrów od kościoła. Żeby do niej dojść, musiałam minąć szereg najstarszych nagrobków. Ludzie pod nimi pochowani zmarli przed wielu, wielu laty, niektórzy w siedemnastym wieku. Przebiegłam obok nagrobków i szybko zaczęłam pompować wodę, podstawiając dzbanek.
Nagle usłyszałam kroki. Spojrzałam przez ramię. Od chwili, gdy razem z ciotką Amelią przyszłyśmy do kościoła, wyraźnie pociemniało. Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Wyczuwałam czyjąś obecność… ktoś mnie obserwował.
Wzięłam się z powrotem do pracy. Niełatwo było pompować jedną ręką, a drugą podstawiać naczynie.
Trzęsły mi się ręce. Nie bądź głupia, powiedziałam do siebie. Dlaczego ktoś miałby przychodzić na cmentarz. Prawdopodobnie słyszałam kroki żony pastora wracającej na plebanię lub jedną z pobożnych starowin naszła chęć adorowania ołtarza.
Dzbanek się przepełnił. Odlałam trochę wody. I znowu usłyszałam jakiś odgłos. Jęknęłam ze strachu. Pomiędzy nagrobkami stała jakaś postać. Byłam pewna, że to duch, który powstał z grobu.
Zaczęłam krzyczeć i pobiegłam do kościoła. Pochlapałam przód płaszczyka, ale dobiegłam z dzbankiem do drzwi.
Zatrzymałam się na chwilę, żeby popatrzeć przez ramię. Nikogo nie zauważyłam.
Ciotka Amelia niecierpliwie czekała przy ołtarzu.
— Chodź tutaj — rozkazała.
Podałam jej dzbanek. Miałam mokre i zmarznięte ręce, drżałam od stóp do głów.
— Nie wystarczy — skrzywiła się. — Dlaczego tyle wylałaś? Przynieś więcej!
Stałam nieruchomo.
— Tam jest ciemno — powiedziałam uparcie. Żadna siła nie mogła mnie zmusić do drugiej wyprawy po wodę.
— Mogłam się tego po tobie spodziewać — mruknęła niechętnie. — Suewellyn, nie rozumiem, dlaczego nie potrafisz zrobić niczego jak należy.
Ułożyła liście i opuściłyśmy kościół. Trzymałam się blisko ciotki Amelii, kiedy mijałyśmy cmentarz.
— Nie jest to wprawdzie to, co powinno stać na ołtarzu — powiedziała — ale lepsze liście niż nic.
Nie mogłam spać tej nocy. Co się zdrzemnęłam, to śniłam, że jestem przy pompie na cmentarzu. Wyobrażałam sobie ducha wstającego z grobu i kroczącego ku przerażonym ludziom. Mnie z pewnością przerażał. Zawsze wydawało mi się, że duchy są istotami z przejrzystej, białej mgiełki. Kiedy się jednak nad tym zastanawiałam, przypomniało mi się, że ten mój duch był kompletnie ubrany. To był mężczyzna, bardzo wysoki mężczyzna w czarnym, błyszczącym kapeluszu. Nie miałam czasu, żeby dojrzeć coś więcej, ale jego uważne spojrzenie było skierowane wprost na mnie.
W końcu zasnęłam, i to tak głęboko, że obudziłam się dopiero późnym rankiem.
Ciotka Amelia badawczo mi się przyjrzała, kiedy zeszłam na śniadanie. Nie budziła mnie. To się nie zdarzało. Musiałam zawsze sama wstawać o właściwej porze i zdążyć do szkoły na czas. Miało to coś wspólnego z Dyscypliną, dla której ciotka Amelia miała taki szacunek jak dla Poważania Innych.
Oczywiście spóźniłam się do szkoły i panna Brent, która wierzyła, że nauczenie Punktualności jest tak samo ważne jak Czytanie i Pisanie, oświadczyła, że nie pójdę do domu o zwykłej porze, tylko zostanę pół godziny po lekcjach i napiszę Wyznanie Wiary.
Oznaczało to, iż nie będę miała czasu zajrzeć do Matty.
O trzeciej zasiadłam przy moim stoliku i zaczęłam pisać „Wierzę w Boga…”, a kiedy doszłam do „stworzyciela” pomyślałam sobie „przez rz bo «stwórca»„. Skończyłam pisać po dwudziestu minutach. Poszłam do pokoju panny Brent, zapukałam do drzwi i wręczyłam jej moją pracę. Spojrzała na kartkę, skinęła głową i powiedziała:
— Jak się pospieszysz, wrócisz do domu przed zmierzchem. I staraj się być punktualna, Suewellyn. To bardzo nieładnie się spóźniać.
— Tak, proszę pani — odpowiedziałam i wybiegłam.
Pomyślałam, że gdybym poszła skrótem przez cmentarz, zaoszczędziłabym kilka minut i mogłabym zajrzeć do Matty, aby opowiedzieć jej o wczorajszym duchu. Jak się spóźnię do domu, to powiem ciotce Amelii, że pisałam Credo. Nie będzie się gniewać i okaże swą aprobatę dla pedagogicznych metod panny Brent.
Po doświadczeniach wczorajszego dnia przejście przez cmentarz wydawało mi się straszne. Ale to było dla mnie typowe — i prawdopodobnie w dużej mierze wyjaśnia wszystko, co zdarzyło się później — że ten strach potęgował we mnie fascynację cmentarzem i dodawał mu jakiegoś tajemniczego uroku. Jeszcze nie było całkiem ciemno, właściwie nawet jaśniej niż poprzedniego dnia, a wielka, czerwona słoneczna kula wisiała nad horyzontem. Bałam się, drżałam pod wpływem mieszanych emocji, strachu i podniecenia, ale coś mnie popychało w stronę cmentarza.
Ledwie się na nim znalazłam, pomyślałam, że to nierozsądne. Poczułam ucisk strachu i miałam wielką ochotę odwrócić się i uciec. Ale nie mogłam. Ominęłam starą część i szłam między nowymi, jaśniejszymi nagrobkami, na których czas i pogoda jeszcze nie zdążyły zatrzeć napisów.
Ktoś za mną szedł. Wiedziałam o tym. Słyszałam kroki. Zaczęłam biec. Ktokolwiek to był, też przyspieszył.
Jakże głupio zrobiłam przychodząc tutaj! Grałam odważną, a przecież wczoraj otrzymałam już ostrzeżenie: byłam przerażona, mimo że niedaleko czekała ciotka Amelia. Musiałam tylko pobiec do niej. Teraz też musiałam wrócić… sama.
Już widziałam szare mury kościoła. Ktokolwiek szedł za mną, był ode mnie szybszy. On… następował mi prawie na pięty.
Zajrzałam przez drzwi do wnętrza. Przypomniałam sobie, jak mówiono, że kościół jest świątynią, ponieważ stoi na świętym miejscu. Złe duchy nie mogą do niego wejść.
Zawahałam się przy drzwiach… Wejść czy uciekać?
Dotknęła mnie jakaś ręka.
Krzyknęłam.
— Co się stało, dziewczynko? — usłyszałam melodyjny i przyjacielski głos. — Nie masz czego się bać.
Odwróciłam się.
Był to ten sam bardzo wysoki mężczyzna i poznałam czarny błyszczący kapelusz. Uśmiechał się. Miał ciemnobrązowe oczy, a jego twarz w niczym nie przypominała twarzy duchów z moich wyobrażeń. Przede mną stał mężczyzna z krwi i kości. Zdjął kapelusz i ukłonił się.
— Chciałem tylko z tobą porozmawiać — rzekł.
— To pan był wczoraj na cmentarzu.
— Tak — odpowiedział. — Lubię cmentarze. Lubię czytać napisy na grobach. A ty?
Owszem, lubiłam, ale nic nie powiedziałam. Trzęsłam się ze strachu.
— Pompowanie jest męczące, prawda? Chciałem ci pomóc, przydałby ci się ktoś, kto by trzymał dzbanek. Zgadasz się ze mną?
— Tak.
— Pokaż mi kościół, dobrze? Interesują mnie stare kościoły.
— Muszę iść do domu, jestem spóźniona.
— Tak, wracasz później niż inni. Dlaczego?
— Zostałam zatrzymana… żeby napisać Credo.
— Wierzę w Boga Ojca… Ty wierzysz?
— Oczywiście, że tak. Przecież wszyscy wierzą.
— Tak myślisz? Wiesz zatem, że Bóg czuwa nad tobą i chroni cię przed wszystkimi niebezpieczeństwami nocy… nawet przed obcymi na cmentarzu. Chodź… na chwilę. Pokaż mi kościół. Przypuszczam, że jesteście bardzo dumni z waszych witraży.
— Pastor jest z nich dumny — odpowiedziałam. — Pisano o nich. Ma mnóstwo wycinków. Może się pan z nim zobaczyć, jeśli ma pan ochotę. Na pewno je panu pokaże.
Wciąż trzymając mnie za ramię, pociągnął ku drzwiom. Z zainteresowaniem oglądał wywieszone w kruchcie ogłoszenia o różnych spotkaniach.
Wewnątrz poczułam się lepiej. Atmosfera świętości przywróciła mi odwagę. Czułam, że nic strasznego nie może się przytrafić tutaj, w obecności złotego krzyża i witraży przedstawiających życie Jezusa w cudownych barwach czerwieni, błękitu i złota.
— To piękny kościół — stwierdził nieznajomy.
— Tak, ale muszę iść. Pastor pana oprowadzi.
— Za chwilkę. I tak chyba będzie lepiej, jak go obejrzę w dziennym świetle.
— Wkrótce się ściemni i muszę…
— Tak, musisz być w domu przed zmrokiem. Jak ci na imię?
— Suewellyn.
— To piękne i niezwykłe imię. A nazwisko?
— Suewellyn Campion.
— I mieszkasz w Crabtree Cottage?
— Skąd pan wie?
— Widziałem, jak tam wchodziłaś.
— Więc widział mnie pan wcześniej?
— Po prostu byłem w pobliżu.
— Muszę już iść, bo ciotka Amelia będzie się złościć.
— Mieszkasz z ciotką?
— Tak.
— A gdzie są twoi rodzice?
— Muszę iść. Pastor opowie panu o kościele.
— Dobrze. Jeszcze chwileczkę. Kim jest ta młoda pani, która odwiedziła cię dwa dni temu?
— Wiem, kim pan jest. To pan się złościł z powodu powozu.
— Tak, to ja. Mówili mi, że jedzie tylko do Crabtree Cottage. Ona jest bardzo atrakcyjna. Jak się nazywa?
— Panna Anabel.
— Ach, rozumiem. Często przyjeżdża do ciebie?
— Tak.
Nagle wziął mnie pod brodę i przyjrzał się mojej twarzy. Pojęłam, że jest diabłem i szuka mojego znamienia.
— Wiem, czego pan szuka — powiedziałam. — Proszę mnie puścić. Muszę wracać do domu. Jeśli chce pan obejrzeć kościół, proszę iść do proboszcza.
— O co ci chodzi, Suewellyn? Czego niby szukam? Powiedz mi.
— To nie ma nic wspólnego z diabłem. Z czymś takim człowiek się rodzi. To jak mieć truskawkę na twarzy, kiedy twojej matce zachciewało się truskawek.
— Co? — spytał.
— To nic, mówię panu. Ma je mnóstwo ludzi. To tylko pieprzyk.
— Jest bardzo ładny. Naprawdę. Suewellyn, byłaś dla mnie bardzo uprzejma, a teraz chciałbym zobaczyć twój dom.
Prawie wybiegłam z kościoła. Szliśmy szybko przez cmentarz aż do Błoni.
— Ach, więc to jest Crabtree Cottage. Idź. Będę stąd patrzył, dopóki bezpiecznie nie dotrzesz na miejsce. Dobranoc, Suewellyn, i dzięki za uprzejmość.
Pobiegłam.
Ledwie weszłam, pokazała się ciotka Amelia.
— Spóźniłaś się — powiedziała.
— Zostałam zatrzymana w szkole.
Skinęła głową z uśmiechem zadowolenia.
— Musiałam napisać Credo — wyjaśniłam.
— To cię oduczy wylegiwania się w łóżku — skwitowała.
Poszłam do swojego pokoju. Nie mogłam jej opowiedzieć o nieznajomym. To było takie dziwne. Dlaczego szedł za mną? Dlaczego chciał, żeby mu pokazywać kościół, a kiedy już w nim był, wyglądało na to, że niewiele go to interesuje? To było takie tajemnicze. Przynajmniej nie musiałam się już bać. Poszłam na cmentarz i odkryłam, że duch jest tylko człowiekiem.
Zastanawiałam się, czy jeszcze go kiedyś zobaczę.
Okazało się, że nie. Kiedy nazajutrz odwiedziłam Matty, dowiedziałam się, że ten pan opuścił już gospodę. Tom zniósł jego bagaże do powozu. Pan odjechał wagonem pierwszej klasy.
— To prawdziwy dżentelmen — opowiadała Matty — podróżował pierwszą klasą i zamawiał wszystko, co najlepsze w gospodzie. Niewielu takich bywa u Johna Jeffersa. Dał Tomowi szylinga za wniesienie bagaży i drugiego za zniesienie. Prawdziwy dżentelmen.
Zastanawiałam się, czy opowiedzieć Matty o moim spotkaniu z tym prawdziwym dżentelmenem.
Wahałam się. Nie byłam całkiem pewna. Być może opowiem jej o tym pewnego dnia, ale nie teraz… nie, nie teraz.
Pod koniec tygodnia minął ów niejasny lęk, który odczuwałam podczas spotkania z mężczyzną na cmentarzu. W końcu w kościele wyglądał na całkiem miłego. Miał jedną z najprzystojniejszych twarzy, jakie do tej pory widziałam. Troszeczkę przypominał mi Joela. Mówił podobnym głosem i uśmiechał się w taki sam sposób. Odwiedził kościół i myślał, że skoro tu mieszkam, mogę mu coś o nim opowiedzieć. To wszystko.
To był zimny dzień. Panna Brent rozpaliła na kominku w klasie, ale mimo tego nasze zgrabiałe ręce z trudem wodziły rysiki po tabliczkach. Byliśmy bardzo zadowoleni, kiedy wybiła trzecia i puszczono nas do domów. Wstąpiłam do Matty. Siedziała przed buzującym ogniem. Okopcony czajnik wisiał na haku wewnątrz kominka, pewnie za chwilę miała parzyć herbatę.
Powitała mnie jak zawsze, śmiejąc się i podrygując całym ciałem.
— Straszny dzień — powiedziała. — Wiatr wieje prosto ze wschodu. Nawet pies nie chce wyjść na dwór… dopóki nie musi.
Usiadłam u jej stóp i zapragnęłam zostać tam przez cały wieczór. W Crabtree Cottage nie będzie tak przytulnie. Co prawda tu leżała warstwa kurzu na kominku i okruchy pod krzesłem, ale czasem brakowało mi takiej atmosfery w domu. Pomyślałam o mojej lodowatej sypialni, rozbieraniu się w zimnie, ostrożnym stąpaniu po niebezpiecznie wyfroterowanym linoleum i zimnej pościeli w łóżku. Tutaj obok kominka stała kamionkowa butla z gorącą wodą, którą Matty zabierała ze sobą pod pierzynę.
Przyszedł Tom i przywitał się z babcią. Skinął także do mnie. Zawsze był w stosunku do mnie nieśmiały.
— Nie jesteś potrzebny w gospodzie? — spytała Matty.
— Mam jeszcze dla siebie godzinę, zanim zacznie się robota. I tak jej nie będzie zbyt dużo… w taką noc.
— Nie możecie codziennie gościć prawdziwych dżentelmenów.
— Chciałbym, żeby tak było.
Nagle wbrew sobie zaczęłam im opowiadać o spotkaniu na cmentarzu. Coś mi mówiło, że to ważne, aby się o tym dowiedzieli. Tom nosił jego bagaże, dostał od niego szylinga. Niech wiedzą, że ja też go poznałam.
— Tacy jak on zawsze interesują się kościołami i podobnymi rzeczami — powiedział Tom.
Matty przytaknęła.
— Kiedyś był tutaj jeden dziwny człowiek… przyjechał oglądać groby. Usiadł… obok grobu sir Johna Ecclestone’a i narysował go na kawałku papieru. O tak, bywają ludzie tego rodzaju.
— Kiedy nauczycielka zatrzymała mnie w szkole, wracałam do domu przez cmentarz. On tam był… czekał.
— Czekał? — powtórzył Tom. — Na co?
— Nie wiem. Chciał, żebym poszła z nim do kościoła i opowiadała mu o nim, chociaż od pastora mógł dowiedzieć się wszystkiego, czego chciał.
— O tak, pastor by to zrobił. Jeśli już zacznie mówić o łukach i witrażach, nie sposób go powstrzymać.
— To śmieszne — powiedziałam. — Ale naprawdę to chyba chciał zobaczyć mnie… a nie kościół.
Matty szybko spojrzała na Toma.
— Tom, mówiłam ci, żebyś pilnował Suewellyn — powiedziała surowo.
— Pilnuję, babciu. Ale tego dnia została dłużej w szkole, prawda Suewellyn, a ja musiałem iść do pracy w gospodzie.
Przytaknęłam.
— Nie powinnaś oglądać kościołów z obcymi mężczyznami, kaczuszko — rzekła Matty. — Ani kościołów, ani niczego innego.
— Naprawdę nie chciałam, Matty. On mnie prawie zmusił.
— I jak długo byliście w kościele? — spytała Matty z przejęciem.
— Około pięciu minut.
— I on tylko rozmawiał z tobą? Nie… no…
Byłam zakłopotana. Matty usiłowała coś mi powiedzieć, a ja nie miałam pojęcia co.
— Nieważne — ciągnęła. — Po prostu zapamiętaj, że Jego Wysokość Drągal chyba odjechał. Więc nie będziesz musiała więcej odwiedzać z nim żadnych kościołów.
W domku zapanowała cisza. Nagle w kominku zapadł się płonący stosik, sypiąc deszczem iskier.
Tom wziął pogrzebacz, uklęknął i zaczął grzebać w palenisku. Miał bardzo czerwoną twarz.
Matty milczała.
Nie mogłam dłużej zostać, ale postanowiłam sobie, że przy pierwszej sposobności zapytam Matty, dlaczego moje spotkanie z tym człowiekiem tak ją zaniepokoiło.
Ale sposobność ku temu nigdy się nie nadarzyła.
To był pogodny, mglisty dzień. Kiedy wracałam ze szkoły, było już prawie ciemno. Wchodząc na Błonia, ujrzałam przed domem powóz ze stacji. Co to mogło oznaczać? Panna Anabel zawsze zawiadamiała nas o swoim przyjeździe.
Nie wstąpiłam więc do Matty i pobiegłam do Crabtree Cottage tak szybko, jak tylko potrafiłam.
Kiedy stanęłam w drzwiach, ciotka Amelia i wuj William wyszli z saloniku.
— Już jesteś — powiedziała niepotrzebnie ciotka Amelia; przełknęła ślinę i zapadła cisza. Po chwili dodała: — Coś się stało.
— Panna Anabel… — zaczęłam.
— Jest na górze, w twoim pokoju. Lepiej, jak do niej pójdziesz. Sama ci powie.
Wbiegłam szybko po schodach. W moim pokoju panował straszny bałagan. Ubrania leżały na łóżku, a panna Anabel pakowała je do torby.
— Suewellyn! — krzyknęła, kiedy weszłam. — Tak się cieszę, że jesteś wcześniej.
Podbiegła i objęła mnie. Potem powiedziała:
— Wyjeżdżasz ze mną. Teraz nie mogę ci nic wyjaśnić… Zrozumiesz wszystko później. Och, Suewellyn, mam nadzieję, że chcesz jechać!
— Z panią, panno Anabel, oczywiście!
— Bałam się… W końcu byłaś tutaj tak długo… Myślałam… nieważne… Spakowałam twoje rzeczy. Czy masz coś jeszcze?
— Książki.
— Dobrze… weźmiemy je…
— Jedziemy na wakacje?
— Nie. Wyjeżdżamy na zawsze. Teraz pojedziesz ze mną i… i… Powiem ci wszystko później. Na razie musimy zdążyć na pociąg.
— Dokąd jedziemy?
— Nie jestem pewna. Ale czeka nas długa podróż, Suewellyn. Teraz po prostu mi pomóż.
Poszukałam moich książek. Razem z ubraniami powędrowały do torby podróżnej, którą panna Anabel przyniosła ze sobą.
Byłam oszołomiona. Zawsze miałam nadzieję, że coś takiego się wydarzy. Teraz, kiedy marzenia się ziściły, zaskoczona, nie mogłam w to uwierzyć.
Panna Anabel zamknęła torbę i wzięła mnie za rękę.
Przez chwilę patrzyłyśmy na sypialnię. Skąpo umeblowany pokój, który był mój, odkąd sięgałam pamięcią: wyfroterowane linoleum, na ścianach rozwieszone sentencje, krzepiące, ale nieco groźne. Najbardziej zapadła mi w pamięć jedna: „Och, jaka pajęczyna kłamstw cię otoczy, gdy raz oszukasz!”.
Miałam ją zapamiętać na całe lata.
Było tam małe metalowe łóżko, nakryte narzutą zszywaną z kawałków szmatek przez ciotkę Amelię; każdy kawałek obrębiony delikatnym ściegiem, znak chwalebnej pracowitości. „Powinnaś już obrębiać kawałki na narzutę”, mawiała ciotka Amelia.
Nie teraz! Odjeżdżam na zawsze od zszywanych narzut, zimnych sypialni i chłodnej życzliwości. Wyjeżdżam z panną Anabel.
— Pożegnałaś się? — spytała panna Anabel.
Pokręciłam głową.
— Jest ci przykro? — spytała z lękiem.
— Nie — odpowiedziałam gwałtownie.
Roześmiała się śmiechem, który zawsze będę pamiętała, aczkolwiek tym razem brzmiał trochę inaczej, był wyższy, nieco histeryczny.
— Chodź, powóz czeka.
Ciotka Amelia i wuj William wciąż byli w holu.
— Muszę powiedzieć, panno Anabel… — zaczęła ciotka Amelia.
— Wiem… wiem… — przerwała jej Anabel. — Ale to musiało nadejść. Dostaniecie pieniądze.
Wuj William patrzył bezradnie.
— Denerwuję się — ciągnęła ciotka Amelia. — Co powiedzą ludzie?
— 1 tak od lat już gadali — odpowiedziała łagodnie panna Anabel. — Niech sobie plotkują. Spojrzałam na ciotkę Amelię.
— Do widzenia, Suewellyn — powiedziała i usta jej zadrżały. Uklękła i przytuliła policzek do mojej twarzy, co zapewne w jej pojęciu stanowiło największą pieszczotę. — Bądź dobrą dziewczynką… gdziekolwiek się znajdziesz. Pamiętaj, czytaj Biblię i ufaj Panu.
— Tak, ciociu Amelio — powiedziałam.
Nadeszła kolej wuja Williama. Pocałował mnie szczerze.
— Bądź dobrą dziewczynką — powiedział i uścisnął mi rękę.
I zaraz wybiegłyśmy z panną Anabel do powozu.
Oczywiście wspominam minione lata, a trudno pamiętać dobrze to, co się działo, kiedy miało się niecałe siedem lat. Większość wspomnień zaciera się, pewne rzeczy wydają się piękniejsze. Ale jestem pewna, iż ogarnęło mnie wtedy podniecenie i nie czułam żalu, że opuszczam Crabtree Cottage. Żałowałam jedynie Matty i — kiedy teraz o tym myślę — także i Toma, oczywiście. Tak bym chciała jeszcze raz usiąść przy jej kominku i opowiedzieć, jak zastałam pannę Anabel pakującą moje rzeczy, podczas gdy przed domem czekał powóz.
Pamiętam pociąg jadący przez mrok i światła mijanych miast, i śpiew kół. Wyjeżdżam. Wyjeżdżam. Wyjeżdżam z Anabel.
Panna Anabel trzymała mocno moją rękę. Spytała:
— Jesteś szczęśliwa, Suewellyn?
— O tak — odpowiedziałam.
— I naprawdę nie żal ci opuszczać wuja Williama i ciotkę Amelię?
— Nie. Kochałam Matty i Toma, i troszeczkę wuja Williama.
— Dbali o ciebie. Jestem im bardzo wdzięczna. Milczałam. Tak trudno mi było to wszystko zrozumieć.
— Czy jedziemy do lasu? — spytałam. — Zobaczymy zamek?
— Nie. Jedziemy w daleką podróż.
— Do Londynu? — spytałam znowu. Panna Brent dużo nam mówiła o Londynie, a że był on zaznaczony dużą czarną plamą na mapie, bez kłopotu mogłam go tam odszukać.
— Nie, nie. Dużo, dużo dalej. Będziemy podróżować statkiem. Opuszczamy Anglię.
Statkiem! Byłam tak podniecona, że zaczęłam podskakiwać na siedzeniu. Panna Anabel śmiała się i ściskała mnie: pomyślałam, że ciotka Amelia kazałaby mi siedzieć spokojnie.
Potem na peronie czekałyśmy na drugi pociąg. Panna Anabel wyjęła z torby czekoladę.
— To zaspokoi pierwszy głód — oznajmiła i roześmiała się. Nie rozumiałam, o co jej chodzi, ale śmiałam się razem z nią i zatopiłam zęby w pysznym batoniku. Ciotka Amelia nie uznawała czekolady. Anthony Felton czasem przynosił do szkoły kawałek i z przyjemnością zjadał go przy nas mówiąc, jaka jest wspaniała.
Wysiadłyśmy z pociągu w nocy. Anabel miała dużo bagażu, była też i moja torba. Na stacji czekał powóz, który zawiózł nas do hotelu, gdzie dostałyśmy wielki luksusowy pokój z podwójnym łóżkiem.
— Musimy wstać wcześnie rano — uprzedziła panna Anabel. — Czy umiesz wstawać wcześnie rano?
Potaknęłam, szczęśliwa. Do pokoju przyniesiono nam jedzenie, gorącą zupę i wspaniałą szynkę. Tej nocy panna Anabel i ja spałyśmy razem w wielkim łóżku.
— Czy to nie zabawne, Suewellyn? — spytała. — Zawsze chciałam, żeby to tak wyglądało.
Byłam tak szczęśliwa, że nie chciałam spać, ale tak zmęczona, że szybko zasnęłam. Obudziłam się w łóżku sama. Pamiętałam, gdzie jestem i rozpłakałam się, ponieważ pomyślałam, że panna Anabel mnie opuściła.
Nagle ją zobaczyłam. Stała koło okna.
— Co się stało, Suewellyn? — spytała.
— Myślałam, że odeszłaś. Pomyślałam, że mnie zostawiłaś.
— Nie. Nigdy już cię nie zostawię. Chodź do mnie.
Podeszłam do okna. Zobaczyłam dziwny widok. Mnóstwo budynków i między nimi coś, co wyglądało jak wielki statek.
— To są doki — wyjaśniła mi panna Anabel. — Widzisz ten statek? Odpływa dzisiaj po południu, a my na nim.
Przygoda z minuty na minutę stawała się coraz bardziej emocjonująca. Cóż mogło być cudowniejszego od podróży z panną Anabel?
Śniadanie zjadłyśmy w pokoju, a potem bagażowy zabrał nasze torby na dół i powozem dojechałyśmy do doków. Wszystkie nasze bagaże zostały załadowane, a my weszłyśmy na trap. Mocno trzymając moją rękę panna Anabel przeprowadziła mnie schodami i długim korytarzem do drzwi i zapukała.
— Kto tam? — spytał głos.
— To my — odpowiedziała panna Anabel.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich Joel.
Chwycił w ramiona pannę Anabel i mocno ją przytulił. Potem podniósł i uściskał mnie. Serce biło mi bardzo szybko. Myślałam tylko o kostce kurczaka i życzeniach w lesie.
— Bałam się, że nie zdążysz… — zaczął.
— Musiałam zdążyć — odpowiedziała panna Anabel. — I nie mogłam przyjechać bez Suewellyn.
— Nie, oczywiście, że nie.
— Teraz jesteśmy bezpieczni — powiedziała z lekkim niepokojem panna Anabel.
— Jeszcze nie, przez trzy godziny… Kiedy odpłyniemy…
— Zostaniemy w kabinie do odjazdu — zgodziła się.
— A co ty o tym myślisz, Suewellyn? — popatrzył na mnie z góry. — Mała niespodzianka, co?
Kiwnęłam głową. Rozejrzałam się po pokoju; wiedziałam, że nazywano go kabiną. Stały w niej dwa łóżka, jedno nad drugim. Panna Anabel otworzyła drzwi i zobaczyłam jeszcze jeden mały pokoik.
— Tutaj będziesz spać, Suewellyn.
— Będziemy sypiać na statku?
— Tak, spędzimy tu wiele czasu.
Byłam zbyt oszołomiona, żeby mówić. Panna Anabel wzięła mnie za rękę i posadziła na dolnym łóżku. Siedziałam pomiędzy nimi.
— Jest coś, o czym chcę ci powiedzieć — zaczęła. — Jestem twoją mamą.
Ogarnęła mnie fala szczęścia. Miałam mamę i była nią panna Anabel. To była najwspanialsza rzecz, jaka mogła mi się przydarzyć, lepsza nawet od podróży statkiem.
— To jeszcze nie wszystko — powiedziała panna Anabel. Czekała.
Wtedy odezwał się Joel:
— Ja jestem twoim ojcem.
W kabinie zapadła martwa cisza. Wreszcie panna Anabel spytała:
— O czym myślisz, Suewellyn?
— Myślę, że kości kurczaka są czarodziejskie. Moje wszystkie trzy życzenia… spełniły się.
Dzieci łatwo przyzwyczajają się do nowego. Nie minęło wiele czasu, a czułam się, jakbym zawsze mieszkała na statku. Szybko przywykłam do kołysania i ruchomej podłogi, szumu fal i niewygód, które na mnie nie działały, chociaż innych ludzi przyprawiały o chorobę.
Jak tylko znaleźliśmy się na morzu, a Anglia została daleko z tyłu, zauważyłam zmianę w zachowaniu moich rodziców. Byli szczęśliwsi. Mniej zdenerwowani. Podświadomie wyczuwałam, że od czegoś uciekają. Ale szybko o tym zapomniałam.
Byliśmy na morzu tak długo, iż myślałam, że tak zostanie na zawsze. Lato nadeszło nagle i niespodziewanie, kiedy w ogóle nie spodziewałam się lata, i było bardzo upalne. Płynęliśmy po spokojnych, błękitnych wodach. Czas spędzałam na pokładzie z Joelem lub panną Anabel… lub z obojgiem… Oglądaliśmy morświny, wieloryby, delfiny, latające ryby — zwierzęta, znane mi jedynie z obrazków w książkach.
Miałam nowe nazwisko. Nie byłam już Suewellyn Campion tylko Suewellyn Mateland.
Anabel była panią Mateland. Zastanawiałyśmy się, jak mam ją nazywać. „Panno Anabel” nie było już właściwe, „matko” brzmiało oficjalnie, „mamo” za mało czule. Jakże się z tego śmiałyśmy! W końcu powiedziała:
— Po prostu nazywaj mnie Anabel, musisz tylko opuścić panna.
To brzmiało najlepiej, a Joela nazwałam Papa Jo.
Byłam taka szczęśliwa, mając ojca i matkę! Ślepo kochałam Anabel. Wielbiłam ją. Joel? Cóż, bardzo się go bałam. Był taki wysoki i wyglądał tak godnie. Myślę, że wszyscy trochę się go bali… nawet Anabel.
Był najlepszym i najsilniejszym mężczyzną na świecie. Przypominał boga. Ale Anabel nie była boginią tylko najcudowniejszą ludzką istotą, jaką kiedykolwiek znałam, i nic nie mogło równać się z moją miłością do niej.
Kiedy zachorowała jedna z pasażerek i Joel zajął się nią, odkryłam, że jest lekarzem.
— Uratował mnóstwo ludzkich istnień — mówiła mi Anabel. — Tylko raz…
Czekałam, aż dokończy, ale nie dokończyła, a ja byłam tak zajęta rozmyślaniami o tym, jak jest cudownie, że nie poprosiłam o to. Miałam nie zwyczajnych rodziców, ale tę dwójkę. To z pewnością był cud, zwłaszcza że wcześniej nie miałam rodziców w ogóle.
Podróż trwała. Ciągle panowały takie upały, że zapominałam o zimnych wiatrach, gnających przez Błonia, i o tym, jak zimą musiałam rozbijać cienką skorupkę lodu na powierzchni wody w dzbanku, żeby się umyć.
Ale te obrazy były coraz bardziej mgliste, bo nowe życie zastępowało stare.
Wreszcie przypłynęliśmy do Sydney, miasta piękna i radości. Kiedy zawijaliśmy do portu, stałam na pokładzie między rodzicami, a ojciec opowiadał mi, jak przed laty przywożono tutaj zesłanych z Anglii przestępców. Wybrzeże przypominało Anglię… a właściwie Walię, dlatego nazwano je Nową Południową Walią.
— Najwspanialsza przystań na świecie — dodał. — Tak ją nazywają i tak jest.
Zbyt wiele rzeczy się działo, żeby dziecko w moim wieku mogło je ogarnąć. Nowa rodzina, nowy kraj, nowe życie. Ale ponieważ byłam bardzo młoda, żyłam z dnia na dzień i każdego ranka budziłam się przepełniona szczęściem.
Poznałam nieco Sydney. Spędziliśmy tam trzy miesiące. Znaleźliśmy dom w pobliżu portu, wynajęliśmy go na krótko i mieszkaliśmy tam w ciszy i spokoju. Jednakże powoli do naszego życia zaczął się wkradać lekki niepokój. W czasie podróży statkiem nie było nawet jego oznak. Anabel częściej niż ojciec poddawała się złym nastrojom, jakby obawiając się nadmiaru szczęścia.
Sama również odczuwałam niepokój’. Kiedyś powiedziałam do Anabel:
— Kiedy jesteś zbyt szczęśliwa, czy coś może zabrać ci twoje szczęście?
Była bardzo spostrzegawcza. Zrozumiała, że część jej niepokojów zaczęła się także mnie udzielać.
— Nic nie jest w stanie nas rozdzielić — powiedziała wreszcie.
Mój ojciec wyjechał na bardzo długi czas, jak nam się zdawało. Każdego dnia wyglądałyśmy powrotu statku, którym wypłynął. Anabel stawała się coraz smutniejsza, chociaż starała się niczego po sobie nie okazywać. Wiodłyśmy spokojne życie, jak wcześniej we trójkę, ale ona zachowywała się nieco inaczej. Wciąż spoglądała na ocean.
Pewnego dnia ojciec wrócił.
Był bardzo zadowolony. Objął Anabel i przytulił, a potem podniósł mnie do góry, wciąż obejmując mamę jednym ramieniem.
— Wyjeżdżamy — powiedział. — Znalazłem jedno miejsce. Polubicie je. Możemy tam zamieszkać… daleko stąd. Poczujesz się tam bezpieczna, Anabel.
— Bezpieczna — powtórzyła. — Tak… tego właśnie mi trzeba… poczucia bezpieczeństwa… Gdzie to jest?
Pochyliliśmy się nad mapą. Australia wyglądała jak koło z ciasta, które zostało nieco zniekształcone. Nowa Zelandia przypominała dwa walczące psy. A na środku błękitnego oceanu widniało kilka ciemnych kropek.
Mój ojciec wskazał jedną z nich.
— Idealna — powiedział. — Odizolowana… tylko kilka wysp w sąsiedztwie. Ta jest największa. Mniejsze leżą o, tutaj. Ludzie są przyjacielscy… mili… Jest tam kilka plantacji palm kokosowych, ale niewiele. Wszędzie pełno palm. Nazwałem ją Wyspą Palmową, ale naprawdę nazywa się Wyspą Wulkanu. Potrzebują tam lekarza. Nie ma na wyspie żadnego… żadnej szkoły… niczego… To jest miejsce, gdzie każdy może być sobą… miejsce, które ma coś do zaoferowania. Och, Anabel, podoba mi się ta wyspa. Ty też ją polubisz.
— A Suewellyn?
— Pomyślałem i o Suewellyn. Możesz ją uczyć przez kilka lat, a potem wyślemy ją do szkoły w Sydney. To nie tak daleko. Zawija tam co dwa miesiące statek po koprę. To jest miejsce dla nas, Anabel. Wiedziałem o tym od chwili, kiedy ujrzałem wyspę.
— Co nam będzie potrzebne? — spytała Anabel.
— Mnóstwo rzeczy. Mamy mniej więcej miesiąc. Chciałbym, żebyśmy zdążyli na najbliższy statek. Oznacza to, że będziemy teraz bardzo zajęci.
I byliśmy bardzo zajęci. Kupowaliśmy wszystko — meble, ubrania, zapasy wszelkiego rodzaju.
— Ojciec musi być bardzo zamożnym człowiekiem — powiedziałam. — Ciotka Amelia mówiła, że ona zawsze dwa razy ogląda każdą monetę, zanim ją wyda.
„Do grosza grosik, a zbierze się trzosik” — to było jej ulubione powiedzenie. Albo inne: „kto nie marnuje, ten nie potrzebuje”. Każdą okruszynę chleba dodawała do puddingu i w zimie często miałam kłopoty, bo karmiłam ptaszki.
Ojciec dużo opowiadał o wyspie. Rosły tam w obfitości palmy i inne drzewa, chlebowce, bananowce, pomarańcze i cytryny.
Czekał też na nas dom zbudowany przez człowieka, który założył dobrze prosperujące plantacje palm kokosowych. Ojciec kupił ten dom po zniżonej cenie.
Wszystkie nasze bagaże zostały załadowane na statek i odpłynęliśmy. Nie pamiętam, jaka to była pora roku. Między innymi dlatego, że ciągle trwało lato.
Nigdy jednak nie zapomnę pierwszego zetknięcia z Wyspą Wulkanu. Statek był jeszcze daleko od brzegu, gdy zauważyłam niezwykły szczyt, który wydawał się wyrastać z morza.
— Ta góra ma osobliwą nazwę — powiedział ojciec. — Po przetłumaczeniu brzmi ona „Mruczący Olbrzym”.
Staliśmy na pokładzie we troje, wypatrując naszego nowego miejsca do życia. I nagle jest — wielki szczyt wyrastająca z morza.
— Dlaczego mruczący? — spytałam z ożywieniem.
— Zawsze pomrukuje. Czasami, kiedy jest naprawdę zły, wyrzuca trochę kamieni. Są rozpalone do białości.
— Czy to naprawdę olbrzym? Nigdy żadnego nie widziałam.
— Oczywiście, będziesz mogła się z nim poznać, ale obawiam się, że to nie jest prawdziwy olbrzym — wyjaśnił ojciec. — To tylko góra. Dominuje nad całą wyspą. Krajowcy nazywają tę wyspę Wyspą Mruczącego Olbrzyma, ale kilku podróżnych, którzy przybyli tutaj przed laty, ochrzcili ją Wyspą Wulkanu. Tak więc na mapach umieszczono tę właśnie nazwę.
Staliśmy tak, wpatrując się w dal i wkrótce wokół góry pojawiły się żółte piaski i rozkołysane palmy.
— Wygląda jak raj — szepnęła Anabel.
— Zrobimy z niej raj — powiedział ojciec.
Statek zarzucił kotwicę około mili od plaży. Na brzegu trwała gorączkowa krzątanina. Ludzie o brązowej skórze wsiadali do małych łódek; później dowiedziałam się, że nazywają je canoe. Pokrzykiwali, wymachiwali rękami i bardzo głośno się śmiali.
Nasze bagaże załadowano na szalupy i w otoczeniu canoe popłynęły na brzeg, a potem przyszła nasza kolej.
Wreszcie statek wciągnął szalupy i odpłynął, zostawiając nas w naszym nowym domu na Wyspie Wulkanu.
Tyle było do zrobienia, tyle miejsc do zobaczenia! Wciąż nie mogłam uwierzyć, że to dzieję się naprawdę. Wszystko wyglądało jak historia z książek przygodowych.
Anabel zdawała sobie sprawę z mojego oszołomienia.
— Pewnego dnia zrozumiesz wszystko — powiedziała.
— Powiedz mi teraz — błagałam ją.
— Jeszcze nie — potrząsnęła głową. — Opiszę dla ciebie całą historię i będziesz mogła przeczytać to, kiedy dorośniesz i będziesz w stanie zrozumieć. Och, Suewellyn, tak pragnę, żebyś zrozumiała, żebyś nas nie potępiała. Kochamy cię. Jesteś naszym dzieckiem, a to, co nas spotkało, utwierdziło tylko naszą miłość do ciebie.
Byłam kompletnie zdezorientowana. Zauważyła to, pocałowała mnie i przytuliła do siebie.
— Zamierzam opisać ci wszystko. Dlaczego tutaj jesteś… dlaczego wszyscy tutaj jesteśmy… jak do tego doszło… Nic innego nie mogliśmy zrobić. Nie możesz potępiać swojego ojca… ani mnie. Nie jesteśmy tacy, jak Amelia i William — roześmiała się. — Oni żyją… bezpiecznie. Tak, to jest słowo, którego szukałam. My nie. To nie leży w naszej naturze. — Znowu się roześmiała. — Tak, tacy już jesteśmy. A teraz… Suewellyn, chcemy się tutaj osiedlić… chcemy polubić to miejsce. Ilekroć ogarnie nas nostalgia, musimy o tym pamiętać… że jesteśmy tu we trójkę i to jedyny sposób, abyśmy mogli zostać razem.
Zarzuciłam jej ręce na szyję. Przepełniała mnie miłość
— Nigdy się rozdzielimy, prawda? — spytałam przestraszona.
— Nigdy — odpowiedziała gwałtownie. — Tylko śmierć nas rozłączy. Ale któż by chciał mówić o śmierci. Tutaj wre życie. Nie czujesz go, Suewellyn? To kraina życia. Wystarczy tylko podnieść kamyk i już jest… — Skrzywiła się. — Mogę żyć bez termitów, mrówek i tym podobnych… Ale one tu są… i my… wszyscy troje, razem. Bądź cierpliwa, skarbie. Bądź szczęśliwa. Żyj każdym nadchodzącym dniem. Potrafisz?
Potwierdziłam ochoczo i razem poszłyśmy pomiędzy palmami kokosowymi do miejsca, gdzie ciepła woda uderzała o piaszczystą plażę.
Jessamy odegrała w moim życiu wielką rolę. Zawsze w nim była, bogata jedynaczka, pieszczoszka swoich wpatrzonych w nią rodziców. Nigdy nie zazdrościłam jej pięknych strojów i biżuterii. Nie jestem, przynajmniej tak mi się wydaje, zawistna z natury. To jedna z moich zalet, a ponieważ nie mam zbyt wielu innych, celowo ją podkreślam. W każdym razie zawsze uważałam, że moje życie jest znacznie bogatsze niż jej.
To prawda, nie mieszkałam w domu otoczona przez roje służby. Nie miałam kilku kucyków, na których mogłam jeździć, kiedy mi na to przyszła ochota. Żyłam z owdowiałym ojcem na zaniedbanej plebanii, moja matka umarła przy porodzie, i mieliśmy tylko dwie służące, Janet i Amelię. Żadna z nich mnie specjalnie nie rozpieszczała, ale wydaje mi się, że Janet lubiła mnie na swój sposób, choć nigdy tego nie okazywała. Obie równie bezwzględnie i ostro wytykały mi moje niestosowne zachowanie. Ale byłam szczęśliwsza, tak, o niebo szczęśliwsza od Jessamy.
Rzecz w tym, że Jessamy nie należała do osób, których powierzchowność określa się jako „miłą”. Bezwzględnie szczerzy ludzie, jak Janet, która nigdy nie kłamała, choć prawda mogła zranić czyjeś uczucia, nazywali rzecz po imieniu: Jessamy była brzydka.
— Nie szkodzi — mawiała Janet. — Ojciec kupi jej dobrego męża. Panienka zaś będzie musiała sama znaleźć kogoś dla siebie. — Mówiąc to, zaciskała usta w sposób, który sugerował, że jest pełna obaw co do mojego zamążpójścia. Droga Janet była najmilszą duszyczką w świecie, ale miała obsesję na punkcie prawdomówności i nigdy od niej nie odstąpiła.
— Masz szczęście, że nie zeznawałaś przed inkwizycją, Janet — powiedziałam jej kiedyś. — Nawet perspektywa stosu nie powstrzymałaby cię przed ujawnieniem wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach.
— Co też panienka mówi! Nigdy nie spotkałam nikogo tak lekkomyślnego. I proszę zapamiętać moje słowa: jeszcze napyta sobie panienka biedy.
Znacznie później ujrzała, jak spełnia się jej przepowiednia.
Tak więc mieszkałam na plebanii z roztargnionym ojcem, prostoduszną i prawą Janet i z Amelią, także bez skazy.
Niektórzy mogliby się zastanawiać, jak w ogóle mogłam cieszyć się życiem, a przecież cieszyłam się nim. Tyle było pracy! Wszystko wokół wydawało się interesujące. Pomagałam nieco ojcu. Kiedyś nawet napisałam dla niego kazanie i przeczytał je do połowy, zanim zorientował się, że nie jest to kazanie, którego jego parafianie wysłuchają z wdzięcznym sercem. Mowa dotyczyła wyznaczników dobra i, żeby rzecz zilustrować, przytoczyłam lekkomyślnie niechlubne wypadki z życia niektórych osób siedzących w ławkach i słuchających mszy. Na szczęście ojciec miał przy sobie wcześniej przygotowane kazanie o darach bożych zsyłanych na ziemię, przeznaczone właściwie na dożynki, i wygłosił je. Dokonał zmiany, zanim doszedł do moich rewolucyjnych słów, toteż nikt z sennego grona słuchaczy niczego nie zauważył.
Nie pozwolił mi więcej pisać kazań. Szkoda, bardzo mi się to podobało.
Bardzo dobrze pamiętam niedziele. W ławce na wprost ambony zawsze zasiadała spokrewniona z nami rodzina Setonów, wielka rodzina zamieszkująca dwór. Ojciec zawdzięczał im wszystko. Lady Seton była moją ciotką — siostrą mojej matki. Amy Jane zrobiła dobrą partię, wychodząc za mąż za sir Timothy’ego Setona, bogatego posiadacza większości okolicznych ziem i, jak sądzę, wielu innych włości. Stanowili zgodne i udane małżeństwo, lecz nie doczekali się syna, któremu mogliby przekazać znakomite nazwisko Setonów, i wszystkie nadzieje pokładali w jedynej córce, Jessamy. Stale jej pobłażali, ale o dziwo, nie rozpuścili jej. Była raczej nieśmiałą dziewczynką i kiedy bawiłyśmy się same, zawsze nad nią dominowałam. Oczywiście w obecności dorosłych szłam na ustępstwa.
Zanim Jessamy podrosła i dano jej guwernantkę, przychodziła na lekcje na plebanię, a mój ojciec uczył nas obie.
Może jednak zacznę od początku. Dwie siostry — Amy Jane i Susan Ellen — były córkami pastora. Kiedy dorosły, młodsza z nich, Susan Ellen, zakochała się w wikarym asystującym jej ojcu. Nie zważała przy tym na praktyczną stronę życia — wikary nie miał majątku i nie był dobrą partią. Przeciwstawiając się ojcu, siostrze i presji całego miasteczka, postawiła na swoim i wyszła za niego za mąż. Nie mieli domu i z biedy otworzyli małą szkołę. Tymczasem Amy Jane, panna mądra, zawarła znajomość z bogatym sir Timothym Setonem, bezdzietnym wdowcem rozpaczliwie pragnącym dziedzica. Amy Jane była młodą, przystojną, uzdolnioną panną. Dlaczegóż by nie mieli się pobrać? Sir Timothy potrzebował pani domu i dzieci w pokoju dziecinnym. Amy Jane wyglądała na osobę zdolną sprostać obu tym wymaganiom.
Amy Jane uważała, że jest odpowiednią kandydatką na żonę i, co znacznie ważniejsze, sir Seton jest odpowiednim kandydatem na męża. Majątek, pozycja, bezpieczeństwo — oto, co było godne pożądania w jej oczach. Po nieszczęsnym małżeństwie siostry ktoś musiał zadbać o byt rodziny.
Tak więc Amy Jane wyszła za mąż i przystąpiła do wypełniania obowiązków, których się podjęła. Wkrótce z największym znawstwem zarządzała gospodarstwem sir Timothy’ego, ku zadowoleniu jego i — nieco mniejszemu — służby, zwolniła bowiem tych, których pracę uznała za niewartą zapłaty. Reszta, rozumiejąc, że ich los zależy od zaspokojenia wymagań nowej pani, zabrała się do roboty.
Nie minęło wiele czasu i znalazł się dom dla wikarego i jego lekkomyślnej żony. Od tamtej pory obydwoje mieszkali w cieniu rezydencji Setonów.
Amy Jane zaczęła realizować następne zadanie, czyli zapełnienie pokoju dziecięcego.
Tu jednak szczęście mniej jej dopisało. Pierwsza ciąża skończyła się poronieniem, co Amy Jane uznała za niedopatrzenie ze strony Wszechmogącego — wszak z całą wioską modliła się o syna. Jednak niemal natychmiast znów zaszła w ciążę i tym razem doszło do rozwiązania, które, choć nie całkiem satysfakcjonujące, stanowiło przynajmniej dobry początek.
Sir Timothy z zachwytem przyjął kwilące niemowlę. Siostra Abbott oznajmiła stanowczo, iż dziecko potrzebuje mocnego klapsa w pupę, aby zacząć oddychać.
— Następny będzie chłopiec — oświadczyła Amy Jane głosem, na dźwięk którego zadrżałyby same niebiosa. Lekarz sprzeciwił się jednak: następną próbę mogłaby przypłacić życiem. Lepiej niech zadowoli się swą córeczką. Klaps podziałał i dziecko przeżyło.
— Proszę więcej nie ryzykować — polecił lekarz — Nie biorę odpowiedzialności za skutki następnej ciąży. — A ponieważ ani Amy Jane, ani sir Timothy nie chcieli narazić się na katastrofę, nie mieli więcej dzieci, a Jessamy, po kilku tygodniach kurczowego trzymania się życia, nagle zaczęła domagać się jedzenia, kopać i płakać jak każde zdrowe niemowlę.
Kilka miesięcy po narodzinach Jessamy na plebanię zawitały zarazem życie i śmierć. Amy Jane była wstrząśnięta. Moja matka jeszcze raz wielce ją rozczarowała. Nie dość że wybrała sobie nieodpowiedniego męża, to kiedy jej zdolna siostra postawiła ją wreszcie na nogi i zainstalowała w bardzo przyjemnym domku przy kościele, a sir Timothy z pewnym trudem zapewnił jej mężowi stanowisko proboszcza — wielu innych kandydatów znacznie lepiej od mojego ojca spełniało wszystkie wymagania — Susan Ellen urodziła dziecko i zmarła w połogu. Niemowlę na plebanii, pozostawione pieczy całkowicie bezradnego mężczyzny, to prawdziwe utrapienie, ale nie dla kobiety kalibru Amy Jane. Wkrótce znalazła Janet i zatrudniła ją u nas. Od tej chwili zyskałam opiekunkę, a Amy Jane jako najbliższa krewna mojej matki miała oczywiście czuwać nade mną.
— I robiła to, a jej bezcenna Jessamy była nieodłączną towarzyszką mojego dzieciństwa. To ubrania Jessamy wysyłano na plebanię, gdzie Janet przerabiała je dla mnie. Byłam nieco wyższa, ale że Jessamy miała szersze ramiona, sukienki miały odpowiednią długość. Janet twierdziła, że niezbędne przeróbki to dziecinna igraszka, a same stroje są o wiele lepsze niż jakiekolwiek nowe, na które mogliśmy sobie pozwolić.
— Wygląda w nich panienka o niebo lepiej niż panienka Jessamy — mawiała, i słowa te stanowiły prawdziwy komplement w ustach zawsze szczerej służącej.
Przywykłam zatem do noszenia używanych sukienek. Pamiętam zaledwie kilka, które nie przybyły do mnie via Jessamy. Nosiłam jej stare stroje i spędzałam z nią tak wiele czasu, że stałam się częścią jej życia.
W pewnym okresie ciotka Amy Jane uważała, iż dziewczęta powinny uczęszczać do szkoły z internatem i wspominano o naszym ewentualnym wyjeździe. Perspektywa ta podobała mi się, natomiast Jessamy była przerażona. Wkrótce jednak doktor Cecil, ten sam, który stwierdził, że w pokoju dziecinnym Setonów nie powinno znaleźć się żadne dziecko poza Jessamy, zawyrokował, iż jest ona zbyt słaba, by mieszkać w internacie.
— Jej płuca — oznajmił krótko.
Zatem zrezygnowano ze szkoły z powodu słabych płuc Jessamy, a choć moje były zupełnie mocne — nigdy nie dały mnie ani doktorowi Cecilowi powodu do przypuszczeń, iż jest inaczej — nie mogły sprawić, bym znalazła się w internacie. Sir Timothy musiałby opłacać czesne, no i było nie do pomyślenia, żeby mnie posłano do szkoły, podczas gdy jego własna córka zostaje w domu.
Kiedy w Seton Manor odbywało się przyjęcie, ciotka Amy Jane zawsze spełniała swój obowiązek i zapraszała mnie. Odwiedzała plebanię powozem, w zimie owinięta pledem, latem osłonięta parasolką. W mroźne dni brała piękną sobolową mufkę i wysiadała z powozu, podczas gdy stangret Setonów otwierał przed nią drzwi i kłaniał się czołobitnie, póki nie wmaszerowała do domu. Latem podawała mu parasolkę, a on otwierał ją starannie i unosił nad jej głową, drugą ręką pomagając jej zejść. Często przyglądałam się z okna na piętrze temu rytuałowi z mieszaniną pokory i rozbawienia.
Mój ojciec przyjmował ciotkę z lekkim zakłopotaniem. Zazwyczaj rozpaczliwie macał wokoło w poszukiwaniu okularów, które wcześniej zsuwał z nosa nad czoło. Zawsze ześlizgiwały się zanadto w tył i nie mogąc ich wyczuć sądził, że odłożył je gdzieś — co też się często zdarzało.
Dokładnie wiedziałam, po co przyjeżdżała — spełniała swój Obowiązek. Nie miała powodu zaprzątać sobie głowy człowiekiem, który zawdzięczał posadę jej — czy raczej sir Timothy’ego — szczodrobliwości, bo oczywiście wszelkie błogosławieństwa, spadające na nasz dom musiały trafić do nas za jej pośrednictwem. Kiedy się zjawiała, posyłano po mnie, by mogła uważnie mi się przyjrzeć. Janet twierdziła, że lady Seton nie przepada za mną, bo wyglądam zdrowiej niż panienka Jessamy i przypominam jej o słabych płucach i innych dolegliwościach córki. Nie byłam pewna, czy Janet ma rację, ale czułam, że ciotka Amy Jane niezbyt mnie lubi. Jej zainteresowanie moim losem miało swe źródło nie w uczuciu, lecz w Obowiązku, a ja nigdy nie pragnęłam być przedmiotem czyjegoś poczucia Obowiązku. Wątpię, czy ktokolwiek miałby na to ochotę.
— W następny piątek organizujemy wieczorek muzyczny — oznajmiła pewnego dnia — Anabel powinna przyjść. Zanocuje u nas. Zabawa skończy się dość późno. Jennings ma w powozie sukienkę, którą dla niej przeznaczyłam. Zaraz ją przyniesie.
Mój ojciec, desperacko starając się zachować resztki szacunku dla samego siebie, zaprotestował:
— O, to nie jest konieczne. Pozwalam sobie zauważyć, że stać mnie na kupno odpowiedniej sukienki dla niej.
Ciotka Amy Jane roześmiała się. Zauważyłam, że w jej śmiechu pobrzmiewa nuta pogardy. Zazwyczaj miał on wyrażać lekceważenie dla pomysłów rozmówcy.
— To zupełnie niemożliwe, mój drogi Jamesie — słowa „mój drogi” traktowała najczęściej jako rodzaj nagany. To mnie zastanawiało. Śmiech powinien wyrażać wesołość, czułość — ciepłe uczucia. U ciotki Amy Jane oznaczał on jednak coś zupełnie innego. Przypuszczam, że brało się to z szacunku, jaki wzbudzała i przekonania, iż zawsze ma rację. — Trudno oczekiwać, że stać cię na zakup odpowiednich strojów przy twoich niewielkich dochodach — roześmiała się znowu, omiatając wzrokiem nasz skromny salonik i porównując go pewnie w myślach ze wspaniałymi komnatami w Seton Manor. Dwór należał do rodziny od kilkuset lat. Ozdabiały go błyszczące pałasze i tkaniny ścienne, które liczyły sobie parę stuleci i ponoć były prawdziwymi gobelinami. — Nie, nie, Jamesie, zostaw to mnie. Jestem to winna Susan Ellen. — Ściszony głos miał oznaczać, że mówiła o zmarłej. — Życzyłaby sobie tego. Nigdy nie chciałaby, aby Anabel wychowywała się jak jakaś dzikuska.
Ojciec otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz ciotka Amy Jane zdążyła już przenieść swą uwagę na moją osobę.
— Jane ją dopasuje. To nic trudnego. — Zajęcia innych ludzi w oczach ciotki Amy Jane były zawsze łatwe. Tylko zadania, których sama się podejmowała, okazywały się stale niezmiernie skomplikowane. Przyglądała mi się groźnie. — Mam nadzieję, Anabel — ciągnęła — że będziesz się zachowywała godnie i nie przyniesiesz wstydu Jessamy.
— O tak, ciociu Amy Jane, obiecuję, że będę grzeczna.
Miałam nieprzepartą ochotę się roześmiać. Obawiam się, że podobna wesołość ogarniała mnie dość często, nawet w większym towarzystwie.
Wyglądało na to, że ciotka tego nie rozumie. Powiedziała ponurym, pogrzebowym głosem:
— Zawsze miej na uwadze, czego życzyłaby sobie twoja matka.
Z trudem opanowałam pragnienie, by powiedzieć, że nie jestem wcale pewna, czego życzyłaby sobie moja matka. Z natury byłam kłótliwa i nigdy nie potrafiłam oprzeć się pokusie dyskusji. Od kilku służących z Seton Manor słyszałam, że moja matka nie była wcale taka święta. Ciotka zmieniła jej obraz, zapomniała, że matka okazała niezwykły upór, decydując się na małżeństwo z biednym duchownym. Służące twierdziły, iż „Panna Susan Ellen była niezłym ziółkiem. Zawsze wsadzała nos w nie swoje sprawy i płatała różne figle. Jak się nad tym zastanowić, panienko Anabel, to jest panienka podobna do niej jak dwie krople wody”. Było to dostateczne potępienie.
Cóż, poszłam na wieczorek muzyczny w pastelowych, bardzo pięknych jedwabiach Jessamy. Sama Jessamy stwierdziła:
— Tak, Anabel, w tej sukience wyglądasz ładniej niż ja kiedykolwiek.
Jessamy była słodką istotą, więc moje postępowanie wobec niej jest tym bardziej godne potępienia. Stale pakowałam ją w kłopoty. Ot, choćby w sprawie z Cyganami — opiszę ci ją i sama zrozumiesz, o co chodzi.
Zabroniono nam samotnie zapuszczać się w las, lecz przez sam fakt zakazu las stanowił pokusę nie do odparcia.
Jessamy nie chciała iść ze mną. Należała do dziewcząt, które lubią robić dokładnie to, co im kazano, w przekonaniu że to dla ich dobra. Niebiosa mi świadkiem, że często słyszałyśmy to wytłumaczenie. Ja byłam jej dokładnym przeciwieństwem i uwielbiałam sprawdzać, co przeważy — moje zdolności przekonywania czy pragnienie Jessamy, by zawsze trzymać się prostych ścieżek.
Niezmiennie zwyciężałam, ponieważ nękałam ją, póki nie ustąpiła. W końcu więc zdołałam przekonać ją, by poszła ze mną do lasu, gdzie Cyganie rozbili obóz. Rozejrzymy się tylko, powiedziałam, i znikniemy, zanim nas zauważą.
To, że w lesie obozowali Cyganie, sprawiło, iż zakaz nabrał nowej mocy. Tym bardziej zależało mi na wyprawie i tak długo wyśmiewałam tchórzostwo Jessamy, aż wreszcie zgodziła się mi towarzyszyć.
Podeszłyśmy do wozu. W pobliżu płonęło ognisko, nad którym wisiał kociołek. Jego zawartość pachniała całkiem apetycznie. Na stopniach wozu siedziała kobieta w podartym czerwonym szalu. W jej uszach kołysały się mosiężne kolczyki. Była typową Cyganką — spod gęstwy czarnych włosów błyszczały tajemniczo wielkie ciemne oczy.
— Dzień dobry ślicznym panienkom — zawołała, gdy nas spostrzegła.
— Dzień dobry — odparłam, ściskając rękę Jessamy, bowiem czułam, że kuzynka lada chwila odwróci się i ucieknie.
— Nie bójcie się — powiedziała kobieta. — Oho! Cóż za piękne młode damy! Zdaje się, że czeka was wspaniała przyszłość.
Perspektywa spojrzenia w przyszłość zachwyciła mnie. Zresztą zostało mi to po dziś dzień. Nigdy nie mogę oprzeć się nagabywaniom wróżki.
— No chodź, Jessamy — pociągnęłam ją naprzód.
— Myślę, że powinnyśmy wracać — szepnęła.
— Chodź — nalegałam, nie wypuszczając jej dłoni. Jessamy nie chciała się kłócić. Obawiała się, że Cyganie uznają ją za bardzo źle wychowaną. Zawsze zastanawiała się, czy jej maniery są w porządku, i śmiertelnie się bała, że ktoś uzna ją za niegrzeczną.
— Zapewne przychodzicie z wielkiego domu — powiedziała kobieta.
— Ona tak — wyjaśniłam. — Ja mieszkam na plebanii.
— Ach tak? — Kobieta nie spuszczała oczu z Jessamy, która miała na szyi cienki złoty łańcuszek z wisiorkiem w kształcie serca. — Cóż, moja śliczna — ciągnęła dalej. — Jestem pewna, że czeka cię szczęśliwy los.
— Naprawdę? — spytałam, wyciągając dłoń.
Ujęła ją.
— Panienka sama ułoży swoje życie.
— Chyba każdy tak robi?
— Sprytne z panienki stworzenie, nie ma co. Tak… Owszem, każdy jest kowalem swego losu… z niewielką pomocą Opatrzności, co? Tak, szczęśliwa przyszłość, bardzo szczęśliwa. Spotka panienka wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę i pożegluje za morze. I złoto… tak, widzę złoto. Och, czeka panienkę wspaniały los. Teraz spójrzmy na drugą małą damę.
Jessamy zawahała się, toteż sama uniosłam jej dłoń. Przy niej ręka Cyganki wydała mi się bardzo brązowa i zniszczona.
— Och, czeka panienkę wielkie szczęście. Poślubi panienka lorda i będzie spała w jedwabnej pościeli. Na palcach panienki zalśnią złote pierścionki… ładniejsze niż ten łańcuszek.
Drugą ręką ujęła wisiorek i przyjrzała mu się uważnie. — O tak, czeka panienkę wspaniała, szczęśliwa przyszłość. Z boku pojawił się mężczyzna. Był ciemny jak i kobieta.
— Wróżyłaś panienkom, Cora? — spytał.
— Niech im szczęście sprzyja — odparła miękko. — Chciały dowiedzieć się, co zgotuje im los. Jedna pochodzi z wielkiego domu.
Mężczyzna skinął głową. Nie podobał mi się. Jego oczy spoglądały bystro niczym oczy łasicy, a kobieta była tęga i sympatyczna.
— Mam nadzieję, że posrebrzyły ci dłoń, Cora — powiedział.
Potrząsnęła głową.
Bystre oczka rozbłysły.
— Och, to przynosi okropnego pecha. Musicie posrebrzyć dłoń Cyganki.
— A co się stanie, jeśli tego nie zrobimy? — spytałam ciekawie.
— Szczęście odwróci się od panienek. Wszystko, co dobre, obróci się na złe. O tak, to przynosi wielkiego pecha… nie posrebrzyć dłoni Cyganki.
— Nie mamy żadnego srebra — wtrąciła wystraszona Jessamy.
Mężczyzna chwycił łańcuszek. Szarpnął go i zapięcie puściło. Roześmiał się i ukazał paskudne zęby: czarne niczym kły zwierzęcia.
W tym momencie zrozumiałam, że starsi mieli rację i wyprawa do lasu rzeczywiście nie była zbyt mądrym pomysłem. Mężczyzna uniósł łańcuszek i przyglądał mu się z uwagą.
— To mój najlepszy naszyjnik — odezwała się Jessamy. — Dostałam go od taty.
— Twój tata jest bardzo bogatym człowiekiem. Na pewno da ci nowy.
— To był prezent urodzinowy. Proszę, niech mi pan go odda. Mama będzie zła, jeśli się go pozbędę.
Mężczyzna szturchnął kobietę.
— A Cora będzie zła, jeśli go nie dostanie. Widzicie, oddała wam przysługę. Powróżyła wam, a za to trzeba zapłacić. Musicie posrebrzyć dłoń Cyganki… inaczej spotka was wielkie nieszczęście. Tak to już jest, prawda, Cora? Cora wie. Posiada wielką moc. Potrafi skontaktować się z tymi, którzy wiedzą. Diabeł też jest jej przyjacielem. Powiedział jej: „Jeśli ktoś potraktuje cię nieodpowiednio, daj mi znać”. Cóż, dać sobie powróżyć i nie posrebrzyć dłoni Cyganki to urąga wszelkim zasadom. Ale złoto też się nada… nada się równie dobrze.
Jessamy stała sparaliżowana ze strachu. Wpatrywała się w swój łańcuszek w ręku mężczyzny. Czułam, że grozi nam niebezpieczeństwo. Oczy Cygana taksowały nasze ubrania, szczególnie Jessamy. Miała także złotą bransoletkę, lecz na szczęście zasłaniał ją rękaw.
Nagle pojęłam, że musimy uciekać, i to szybko. Złapałam Jessamy za rękę i śmignęłam między drzewa, biegnąc z całych sił, ciągnąc ją za sobą. Kątem oka dojrzałam, że mężczyzna rzucił się w pogoń.
Kobieta krzyknęła:
— Daj spokój. Nie bądź głupi, Jem. Zostaw je i zaprzęgaj konie.
Jessamy dyszała za moimi plecami. Zatrzymałam się, nadstawiłam ucha. Mężczyzna posłuchał rady Córy i zaniechał pościgu.
— Zniknął — powiedziałam.
— Tak jak i mój łańcuszek — dodała żałośnie Jessamy.
— Powiemy, że podszedł do nas i ukradł ci go.
— To niezupełnie prawda — stwierdziła Jessamy, a ja pomyślałam: o nieba, jakże uciążliwi mogą być ci wielbiciele prawdy!
— Ukradł go — upierałam się. — Nie możemy się przyznać, jak daleko zawędrowałyśmy. Powiemy po prostu, że podszedł do nas i zerwał ci łańcuszek.
Jessamy była bardzo nieszczęśliwa. Ale to ja opowiedziałam całą historię, prawie trzymając się faktów. Opuściłam jedynie informację, jak daleko zagłębiłyśmy się w las i wyeliminowałam kobietę wraz z jej wróżbami.
Moje słowa przyjęto z wielką konsternacją — bardziej dlatego, że nas, jak to ujęła ciotka Amy Jane, zaczepiono, niż z powodu utraty łańcuszka. Natychmiast wysłano ludzi do lasu, ale tabor już zniknął, tylko na ziemi zostały ślady kół i popiół z ogniska.
Ciotka Amy Jane, która zarządzała prawie wszystkim zarówno w wiosce, jak i we dworze, kazała rozmieścić wokół lasu tablice „Obcym wstęp wzbroniony” i od tego czasu Cyganom nie pozwalano już rozbijać obozów w sąsiedztwie. Konsekwencje mojego nieposłuszeństwa nieco mnie przeraziły, ale pocieszyłam się myślą, że Cygan nie przeze mnie został złodziejem — był nim już wcześniej, więc nie miałam się o co martwić.
To biedna niewinna Jessamy przejmowała się naszym uczynkiem. Rumieniła się za każdym razem, gdy wspominano przy niej o Cyganach albo wróżbach. Skłamałyśmy, powtarzała, i nasz anioł stróż z pewnością to zanotował. Kiedy pójdziemy do nieba, zostaniemy ukarane.
— Nie nastąpi to jednak tak prędko — uspokajałam ją. — A jeśli Bóg jest taki, jak myślę, to zapewne niezbyt lubi tego podstępnego stróża. To niezbyt grzecznie — szpiegować ludzi i zapisywać ich grzechy w małej książeczce.
Jessamy zawsze spodziewała się, że otworzą się niebiosa i Bóg ukarze mnie w straszny sposób. Zapewniałam ją, że On miał już wiele sposobności i skoro tego nie zrobił, to widać nie uważa mnie za tak bardzo grzeszną..
Jessamy nie była pewna. Jej życiem rządził strach i niezdecydowanie. Nieszczęsna Jessamy miała tak wiele i nigdy nie potrafiła z tego korzystać!
Zawsze niezmiernie interesowali mnie Amelia Lang i William Planter. Odkąd sięgałam pamięcią, byli naszymi domownikami na plebanii, i przez lata w ogóle się nie zmieniali. Potem odkryłam, że „coś ich łączy” jak mawiała Janet. Natychmiast ogarnęła mnie ciekawość, co to takiego. Często rozmawiałam o tym z Jessamy i wymyślałam najdziksze historie. Nazwisko Williama zachwyciło mnie. Brzmiało William Planter i było wymarzonym mianem dla ogrodnika*. Ciekawe, czy został ogrodnikiem dlatego, że nazywał się Planter, czy też to dowcip Opatrzności… albo tego, kto obdarzył go takim nazwiskiem? Bowiem William pochodził z długiej linii Planterów i wszyscy jego przodkowie słynęli ze swych talentów ogrodniczych.
Turlałam się ze śmiechu, a Jessamy wraz ze mną, zapominając o wszelkich zasadach dobrego zachowania. Zabawiałyśmy się wymyślaniem nazwisk dla służby. Kucharka, powiedziałam, powinna nazywać się Gotowalską. Thomas, kamerdyner, niech nosi swoje własne miano. Nikt zresztą nie wiedział, jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko. Zawsze nazywano go Thomas. Lokaj powinien zwać się Jack Lokajski, stangret — George Koński. Co do Jessamy, to jej nazwisko winno brzmieć Jessamy Dobra.
Wszystko to wydawało mi się nieodparcie śmieszne.
Wciąż interesowałam się tym „czymś” pomiędzy Williamem i Amelią. Pewnego razu zdołałam nawet sprowokować Amelię do rozmowy na ten temat. Tak, było coś między nimi, ale William nie rozmawiał z nią, i póki tego nie zrobi, wszystko musi zostać tak, jak jest.
Nie mogłam zrozumieć, o co chodzi, bo często słyszałam, jak William z nią rozmawia. Nie był przecież niemową.
— Nie rozmawiał ze mną — upierała się Amelia i nie powiedziała już ani słowa.
W końcu to ja zmusiłam go do „rozmowy”. Zwabiłam Amelię do ogrodu, by narwała róż, a wiedziałam, że William dogląda właśnie różanych krzewów.
Kiedy już się spotkali, oznajmiłam:
— Williamie, nie chcesz z nią porozmawiać. Musisz to zrobić, i to zaraz. Biedna Amelia nie może nic uczynić, póki z nią nie porozmawiasz.
Spojrzeli na siebie bez słowa. Amelia zaczerwieniła się mocno, to samo zrobił William. Wreszcie powiedział:
— Zgadzasz się więc, Amelio?
A Amelia odparła:
— Tak, Williamie.
Obserwowałam ich z satysfakcją, choć zdawali się mnie nie dostrzegać. Ale William „porozmawiał” z nią i byli już zaręczeni.
Narzeczeństwo to trwało przez kilka lat, ale od tego dnia wszyscy wiedzieli, że są już po słowie. Janet wyjaśniła mi, że oznacza to, iż nikt inny nie może ich poślubić. Odparłam, że nie sądzę, by ktokolwiek miał na to ochotę. Opowiedziałam jej, jak zmusiłam Williama do „rozmowy”.
— Panna Wtrącalska! — rzuciła Janet, ale widziałam, że się śmieje.
Jakieś przeszkody stały na drodze do małżeństwa Amelii i Williama. William mieszkał w niewielkim domku na terenie plebanii. Była to niemal chata, zbyt mała dla dwojga. Musieli odłożyć ślub do czasu, gdy znajdą coś większego.
Amelia nieraz narzekała na zwłokę, była jednak szczęśliwa, że William oświadczył się jej wreszcie. Często przypominałam jej, że zawdzięcza to mojemu sprytowi.
Tak minęło kilka lat, aż pewnego jesiennego dnia William uległ wypadkowi. Wspiął się na drabinę, by zebrać jabłka z najwyższych gałęzi, nagle się zachwiał i spadł. Złamał nogę, która nigdy do końca nie wydobrzała. Kuśtykał po ogrodzie, w złamanej kończynie rozwinął się reumatyzm, i wreszcie mój ojciec zwrócił się w jego sprawie do sir Timothy’ego.
Sir Timothy był miłym człowiekiem, który szczycił się tym, że zawsze dba o swych pracowników, a nasi — oczywiście za pośrednictwem ciotki Amy Jane — również mu podlegali.
Wkrótce stało się jasne, że trzeba coś zrobić dla Williama Plantera. Sir Timothy, którego posiadłości rozrzucone były chyba po całym kraju, miał dom na Błoniach Cherrington. Nazywano go Crabtree Cottage, bo obok domu rosła dzika jabłoń.
William nie mógł już pracować. Od tej pory miał dostawać roczną rentę. Mógł wreszcie poślubić Amelię, która już zbyt długo czekała, i razem z nią zamieszkać w Crabtree Cottage, a dom miał należeć do nich aż do śmierci.
Tak więc William i Amelia pobrali się i godnie odjechali do Cherrington i nowego domu.
Amelia przysyłała nam pocztówkę na każde Boże Narodzenie. Oboje z Williamem z łatwością przywykli do stanu małżeńskiego, podobnie jak i do życia w Crabtree Cottage.
Nowy ogrodnik pracował nie tylko u nas, ale i w Seton Manor, a pewna wdowa z wioski pomagała w domu w miejsce Amelii.
Dorastałyśmy. Jessamy urodziła się zaledwie kilka miesięcy przede mną, ale zawsze myślałam o sobie jako o starszej.
Miałyśmy siedemnaście lat i wokół zaczęto przebąkiwać o „debiucie”. Miał nastąpić dopiero po osiemnastych urodzinach, a jego celem było znalezienie dla nas odpowiednich mężów. Lecz już przed tym wielkim wydarzeniem odbywało się wiele przyjęć, które nazywałam w duchu wstępnymi przygrywkami. A jedna z nich, do której nie przywiązywałam wtedy najmniejszej wagi, prawdopodobnie zmieniła bieg naszego życia. Przynajmniej teraz tak mi się zdaje.
Ciotka Amy Jane zaprosiła kilkanaście osób do swego domu, na, jak to określiła, „małe tańce”. Nie, nie bal, tylko miły wieczór, coś w rodzaju próby przed szeroko zakrojoną kampanią, która miała się rozpocząć, gdy Jessamy skończy osiemnaście lat.
Dla mnie przeznaczono jedną ze starych sukienek Jessamy, przerobioną na moją figurę. Ojciec zaprotestował i polecił, bym pojechała do miasta i kupiła jakiś materiał. Wioskowa szwaczka miała uszyć mi z niego kreację. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że cokolwiek bym kupiła i niezależnie od tego, ile pracy włożyłyby w to zręczne ręce Sally Summers, efekt i tak nie dorówna w najmniejszym stopniu przerobionej sukni Jessamy, bo stroje kuzynki pochodziły z Londynu albo Bath i nie tylko szyto je wedle najnowszej mody — co przerastało możliwości Sally Summers — ale i z tkanin tak delikatnych i kosztownych, że nigdy nie byłoby mnie stać na coś podobnego.
Przekonałam zatem ojca, że w zupełności zadowala mnie sukienka po Jessamy i kiedy Janet skończy swoje poprawki, nikt nawet nie zauważy, że nie uszyto jej specjalnie dla mnie.
To była piękna suknia — o dość obcisłym staniku, ściśnięta w talii, o spódnicy opadającej ku ziemi w setkach drobnych falbanek. Za ciasna na Jessamy, idealnie nadawała się do przeróbki.
Jessamy miała ciemne włosy i nieco ziemistą cerę, a po ojcu odziedziczyła dość duży nos. Jednak jej twarz miała słodki wyraz, a urocze ciemne oczy były łagodne jak oczy łani. Wedle mojej opinii, gdyby tylko ożywiła się nieco, wyglądałaby całkiem atrakcyjnie. Ta różowa suknia zupełnie nie pasowała do jej cery. Ja natomiast miałam jasne włosy, jasnobrązowe oczy i długie złociste rzęsy, a brwi bardzo wyraźne i o ton ciemniejsze od włosów, co dodawało im charakteru. Moja cera była bardzo jasna, a nos — leciutko zadarty. Podobałam się. Wiedziałam o tym, bowiem ludzie zawsze patrzyli na mnie: najpierw raz i po chwili spoglądali po raz drugi. Nie byłam piękna, natura jednak obdarzyła mnie ogromnym poczuciem humoru i wesołością, której zupełnie nie umiałam opanować. Zawsze znajdowałam jakiś aspekt życia, który był dla mnie tak bardzo śmieszny, że czym prędzej musiałam podzielić się tym z innymi. Ludzie pokroju ciotki Amy Jane czy Amelii uważali to za wadę; kiwali tylko głowami i czynili wszystko, by zwarzyć mój dobry humor. Większość jednak była zdania, że to zabawna, miła cecha charakteru. Poznawałam to po sposobie, w jaki ludzie się do mnie uśmiechali.
Cóż, nie brakowało takich również na owych „małych tańcach”, które miały wywrzeć tak fatalny wpływ na moją przyszłość.
Wysłano po mnie powóz, co było miłym gestem ze strony ciotki, trudno bowiem pokonać pieszo spory kawałek drogi dzielący plebanię od dworu, nie niszcząc przy tym eleganckiego stroju.
Zjawiłam się, zanim przybyli inni goście, i poszłam do pokoju Jessamy. Zastałam ją ubraną w błękitną jedwabną suknię, całą w falbankach i zakładkach. Serce mi zamarło — błękit zupełnie do niej nie pasował, podobnie jak falbanki. Najlepiej wyglądała w popielatym kostiumie do konnej jazdy, o prostym kroju, i w kapeluszu z szarą jedwabną wstążką.
Jak zwykle z radością stwierdziła, że jej sukienka znakomicie na mnie leży.
— Jest ci ślicznie! — zawołała. — Dlaczego moje rzeczy wyglądają zawsze lepiej na tobie niż na mnie?
— Kochana Jessamy, to tylko złudzenie — skłamałam, bowiem nigdy nie podzielałam filozofii Janet, którą można by streścić jako „prawda za wszelką cenę”. — Ty też wyglądasz uroczo.
— O nie. Wszystko jest na mnie za ciasne. Czemu przytyłam? Ty jesteś wiotka jak trzcina.
— Ruszam się więcej niż ty. Bóg mi świadkiem, że jem tyle samo. Poza tym jesteś przyjemnie pulchna, nic więcej. Mary Macklin twierdzi, że mężczyźni lubią pulchne kobiety, a ona coś wie na ten temat.
Zachichotałam, bowiem Mary Macklin była naszą lokalną damą lekkiego prowadzenia, którą ciotka Amy Jane próbowała usunąć z wioski.
— Czy sama ci o tym mówiła? — spytała Jessamy.
— Nie, słyszałam od ludzi.
W tym momencie do pokoju wszedł wuj Timothy. W rękach trzymał dwa niewielkie kartonowe pudełka.
— To dla moich dziewcząt — oznajmił, patrząc na nas z dumą.
Wewnątrz były orchidee. Aż krzyknęłam z zachwytu. Dokładnie czegoś takiego potrzebowałam, by przydać mojej przerobionej sukni prawdziwej elegancji. Orchidee wybrano bardzo starannie, idealnie pasowały do naszych strojów.
Wuj Timothy stał obok mnie. Wyglądał niczym zadowolony sztubak i nagle pomyślałam, że jest bardzo dobry. Podarował Planterom Crabtree Cottage, a mnie — przepiękną orchideę, tak doskonale harmonizującą z suknią.
Odłożyłam kwiat na toaletkę Jessamy i rzuciłam się wujowi na szyję. Ucałowałam go gorąco. I dokładnie w tym momencie w drzwiach stanęła ciotka.
— Co tu się dzieje? — zapytała ostro.
Natychmiast cofnęłam się i wyjaśniłam:
— Wuj Timothy podarował nam piękne orchidee.
Wuj, lekko zarumieniony, spojrzał przepraszająco na ciotkę, która rzekła:
— Anabel, zachowujesz się doprawdy bardzo gwałtownie. Jessamy, sama przypnę ci ten kwiat. Trzeba wybrać właściwe miejsce.
— Cóż, to ja już idę — wtrącił wuj. — Muszę jeszcze dopatrzyć wielu spraw.
— O tak — odparła chłodno ciotka.
Podeszłam do lustra i przypięłam do sukni orchideę. Byłam nią zachwycona. Dostrzegłam też w lustrze, że ciotka raz czy dwa rzuciła w moją stronę nieżyczliwe spojrzenie.
Jednym z gości był kapitan Lauder. Na oko miał nieco ponad dwadzieścia lat, był wysoki, elegancki i dobroduszny. Syna sir Geoffreya Laudera wraz z rodziną zaliczano tu najwyraźniej do najważniejszych gości, bowiem ciotka Amy Jane traktowała ich z ogromną rewerencją.
Przedstawiono go Jessamy i zatańczyli razem. Okazało się, że jest niezwykle czarujący i natychmiast zdołał zjednać sobie Jessamy, co nie było łatwym zadaniem, bowiem moja kuzynka stale uważała się za gorszą od innych. W towarzystwie kapitana Laudera jednak wprost rozkwitła. Zauważyłam ze zdumieniem, że Jessamy jest naprawdę atrakcyjna. Potrzebowała jedynie kogoś, kto przekonałby ją o tym tak mocno, by zaczęła wierzyć w siebie.
Ja także sporo tańczyłam i od czasu do czasu czułam na sobie czujny wzrok ciotki Amy Jane. Miałam nadzieję, że nie popełniłam żadnej gafy, bowiem uwielbiałam przyjęcia i nie chciałam, żeby mnie ich pozbawiono. Były takie przyjemne, a wspomnienia z nich dostarczały niezliczonych powodów do śmiechu. Do ostatniego tańca przed kolacją poprosił mnie miły młodzieniec, żołnierz, a kiedy poszliśmy na posiłek, natknęliśmy się na Jessamy i kapitana Laudera.
— Oto i moja kuzynka — przedstawiła mnie Jessamy.
Kapitan Lauder odwrócił się i zmierzył mnie spojrzeniem. W jego oczach dostrzegłam podziw. Ujął moją dłoń i ucałował ją.
— To pani jest panną Anabel Campion — powiedział. — Panna Seton opowiadała mi o pani.
Skrzywiłam się i Jessamy dodała szybko:
— Tylko miłe rzeczy.
— Dziękuję, że ukryłaś resztę — odparłam.
Wszyscy się roześmieli.
Nasza czwórka usiadła razem i bawiliśmy się znakomicie, za każdym razem jednak, gdy podniosłam wzrok, dostrzegałam wpatrzone we mnie oczy kapitana Laudera.
Kiedy wyszłam z jadalni, niezwłocznie do mnie dołączył.
— Chciałbym prosić panią do tańca.
— Cóż — rzekłam — właśnie zaczęli grać.
Zatańczyliśmy razem.
— Jest pani piękna — powiedział.
Nie była to prawda, lecz już dawno nauczyłam się, że nie należy przeczyć dobrym opiniom o sobie.
— Szkoda, że nie poznałem pani wcześniej — ciągnął.
— Jestem jednak pewna, że mimo braku mojego towarzystwa bawił się pan niezgorzej.
Roześmiał się.
— Słyszałem, że jest pani córką pastora.
— Oho, Jessamy zdążyła już pana poinformować.
— Bardzo panią lubi.
— I ja — ją. To urocza osoba.
— Tak, tak, przekonałem się o tym osobiście. Nadal żałuję, że nie spotkałem wcześniej intrygującej panny Campion.
— Mówi pan niezmiernie miłe rzeczy.
— Powiedziała to pani tak, jakby wątpiła w moją prawdomówność.
— A powinnam? Mam o sobie tak dobre mniemanie, że przez myśl mi nie przeszło wątpić we wszystkie komplementy, które mi pan prawi.
— Nie sądzi pani, że zrobiło się jakoś gorąco? Może wyjdziemy do ogrodu?
Oczywiście powinnam była odmówić. Nie uczyniłam tego jednak — istotnie było mi dość ciepło. Poza tym chciałam sprawdzić, jak daleko potrafi się posunąć najważniejszy gość ciotki Amy Jane.
Na niebie pośród gwiazd świecił srebrzysty sierp.
— W blasku księżyca wygląda pani czarująco.
— Niewiele przy nim widać — odrzekłam.
Pociągnął mnie w cień pod drzewem i objął. Cofnęłam się.
— Po namyśle jednak — powiedziałam — uważam, że powinniśmy wrócić do domu.
Nagle pochwycił mnie w żelazny uścisk, z którego nie mogłam się wyrwać. A potem jego usta znalazły się na moich.
Stało się to tak nagle! Nie chciałam wcale być w ogrodzie i czuć na swych wargach gwałtownych pocałunków mężczyzny, którego ledwie znałam. Kapitan był jednak silniejszy ode mnie.
Nagle usłyszałam chrząknięcie. Dobiegło ono również uszu kapitana, puścił mnie bowiem. Ku memu przerażeniu zbliżała się do nas ciotka Amy Jane.
— Och — powiedziała ze zdumieniem dostrzegłszy, kogo to przyłapała na pocałunkach. Po chwili dodała: — Kapitan Lauder i… eee… Anabel. Moje dziecko, zaziębisz się. Wracaj natychmiast do domu.
Nie musiała mi tego dwa razy powtarzać. Po drodze usłyszałam jeszcze, jak ciotka mówi z niezmąconym spokojem:
— Bardzo chciałam pokazać panu nasze hortensje, kapitanie. Skoro już tu jesteśmy…
Skierowałam się prosto do sypialni Jessamy. Byłam rozczochrana i lekko zarumieniona. Na policzku pozostał mi czerwony ślad. Dotknęłam go delikatnie. Wkrótce zejdzie.
Poprawiłam fryzurę i wróciłam na salę balową. Jessamy tańczyła z jakimś miejscowym kawalerem.
Następnego dnia oczekiwałam reprymendy ze strony ciotki. Ostatecznie na własne oczy widziała, jak całował mnie kapitan Lauder. A ponieważ był to jeden z najważniejszych gości, nie wątpiłam, że cała wina zostanie zrzucona na mnie. Przecież kapitan Lauder pochodził ze zbyt dobrej, zbyt bogatej rodziny, by uczynić coś niestosownego! Był też kawalerem do wzięcia, a tym, do czego właśnie miała się zabrać ciotka, było odkrycie idealnego dżentelmena, podpadającego pod tę właśnie kategorię. Zatem, jeśli przyłapała go na czymś niewłaściwym, mogła jedynie przypisać to mojemu wpływowi.
Byłam zaskoczona, że nie padło na ten temat ani jedno słowo, choć czasami ciotka spoglądała na mnie dziwnie.
Przez pewien czas pocieszałam się myślą, że zapomni o całej sprawie. Lecz ciotka Amy Jane nigdy nie zapominała.
I rzeczywiście, kiedy Jessamy i jej rodzice wybrali się w odwiedziny do zamku Mateland, mnie nie zaproszono, choć z pewnością pojechałabym z nimi, gdyby nie ten incydent. Często bowiem towarzyszyłam Jessamy w podróżach i Jessamy zawsze błagała rodziców, żeby mnie nie zostawiali. Bez wątpienia zrobiła tak i tym razem, lecz ciotka pozostała nieugięta.
Tak więc nie pojechałam do zamku Mateland. Gdybym im towarzyszyła, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Wiem, że tak by się stało, i że teraz nie pisałabym do ciebie, Suewellyn. To dziwne, jak najważniejsze wydarzenia często zależą od najbłahszego przypadku! Nasz los mógłby wyglądać zupełnie inaczej… a wszystko z powodu nie chcianego pocałunku pod dębem!
Jessamy wróciła z zamku Mateland w stanie, który można by nazwać krańcowym zamroczeniem. Przez jakiś czas nie mogłam wyciągnąć od niej nic sensownego, stopniowo jednak odkryłam zdumiewającą prawdę.
Jessamy przebudziła się i ożywiła, a tego właśnie trzeba było, by uczynić ją atrakcyjną. Z niezgrabnego podlotka stała się przystojną młodą kobietą.
Oczywiście natychmiast wydobyłam z niej całą historię.
Wedle jej słów zamek Mateland był zaczarowanym miejscem. Stanowił połączenie El Dorado, Utopii i Pól Elizejskich. Mieszkali w nim bogowie oraz kilka bogiń, a odkąd Jessamy przekroczyła owe zaklęte progi, nic już nie było dla niej takie samo.
— Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy pierwszy raz go ujrzałam — mówiła. — Wysiedliśmy z pociągu i kolasa Matelandów już czekała, by zawieźć nas do zamku. Do końca życia nie zapomnę tej jazdy…
— Przyjmuję do wiadomości, że całe to zdarzenie na zawsze utrwaliło się w twojej pamięci. Wspomniałaś o tym dwukrotnie. Mów dalej, Jessamy.
— Coż, to najprawdziwszy zamek. Średniowieczny.
— Jak większość zamków. Mniejsza z tym. A co z jego mieszkańcami?
— Och, mieszkańcy… — przymknęła oczy i westchnęła. — Egmont Mateland…
— Egmont! Imię równie średniowieczne, jak zamek!
— Anabel, jeśli będziesz mi przerywać i naśmiewać się ze mnie, nic ci nie powiem..
Zdumiewające! Oznaki buntu u pokornej Jessamy! Tak, bez wątpienia coś musiało się stać.
— A zatem Egmont. I co dalej?
— On jest ojcem.
— Czyim ojcem?
— Dawida i Joela. Dawid ma uroczego synka imieniem Esmond. Oczywiście, on odziedziczy zamek..
— Jakież to interesujące — powiedziałam chłodno, udając całkowity brak ciekawości.
— Skoro nie chcesz usłyszeć…
— Oczywiście, że chcę. Ale opowiadasz strasznie rozwlekle.
— No dobrze, a więc jest dwóch braci, Dawid i Joel. Dawid, starszy, jest mężem Emerald.
— Podobają mi się te imiona.
— Znowu przerywasz, Anabel. Jeżeli chcesz wiedzieć, co dalej…
— O tak, tak — mruknęłam potulnie.
— Dawid zarządza majątkiem, podobno całkiem znacznym. Joel jest lekarzem…
Aha, pomyślałam. To Joel. Zbyt dobrze znałam moją Jessamy, by nie wychwycić zmiany w jej głosie, kiedy wymówiła jego imię. Dostrzegłam także lekkie drżenie warg.
— Opowiedz mi o nim.
— To bardzo dobry człowiek, Anabel. Naprawdę czyni wiele dobrego… dla społeczeństwa.
Moje zainteresowanie nieco osłabło. Ludzie, którzy czynili wiele dobrego dla społeczeństwa, okazywali często obojętność wobec jednostek. Lubili ludzi en masse, nie pojedynczo. Co więcej, najczęściej byli do tego stopnia zaabsorbowani swą dobroczynnością, że aż nudni. Joel ciekawił mnie wyłącznie dlatego, że wywarł wrażenie na Jessamy.
— W jaki sposób?
— Dzięki swojej pracy, oczywiście. Ma mały dom w miasteczku. Zamek stoi niedaleko… na wsi. Oczywiście na co dzień Joel mieszka w zamku, wraz z rodziną. Matelandowie żyją tam od wieków.
— Założę się, że od czasów Wilhelma Zdobywcy.
— Znów wyśmiewasz się z nich. Nie, nie od czasów Zdobywcy. Zamek został wybudowany sto lat po jego przybyciu do Anglii.
— Widzę, że masz już w małym palcu historię rodziny. Godne pochwały po tak krótkim pobycie.
— Wydaje mi się, że znam Matelandów przez całe życie.
— Masz na myśli zamek czy jego fascynujących mieszkańców?
— Wiesz, o co mi chodzi.
— Chyba wiem. Opowiedz mi więcej o intrygującym Joelu Matelandzie.
— To młodszy syn.
— Tak, wspominałaś już. Ma również starszego brata Dawida, który posiada uroczego synka Esmonda, spłodzonego przy współudziale klejnotu zwanego Emerald. Wyobrażam ich sobie wszystkich wraz z dziadkiem Egmontem. Teraz opowiadaj o Joelu.
— Jest wysoki i przystojny.
— Oczywiście.
— Przez całe życie pragnął być lekarzem. Rodzina sprzeciwiała się, ponieważ dotąd żaden z Matelandów nie pracował.
— No pewnie. Są zbyt arystokratyczni, by mieć konkretny zawód.
— Och, przestań drwić, Anabel. Nic nie wiesz o tych ludziach.
— Na szczęście twoja wiedza jest tak głęboka, że wprost przelewa się w tobie. Ile ma lat?
— Nie jest bardzo młody.
— Zdawało mi się, że to młodszy brat.
— Owszem. Dawid jest dwa lata starszy. Esmond urodził się dopiero po dziesięciu latach małżeństwa. Joel także był żonaty, ale nie ma dzieci. Jak wszystkie wielkie rody, pragnęli dziedzica.
— Co się stało z żoną Joela?
— Umarła.
— A więc wdowiec, co?
— To najbardziej interesujący mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkałam.
— Domyśliłam się tego.
— Matce także bardzo się spodobał. Ojciec poznał ich gdzieś… zapomniałam gdzie. To dlatego złożyliśmy im wizytę.
— Najwidoczniej zakończyła się sukcesem.
— O tak — przytaknęła żarliwie Jessamy.
Bardzo znaczące, pomyślałam. Wdowiec. Może to najlepszy rodzaj męża dla Jessamy. I zamek Mateland! Niewykluczone, że ciotka Amy Jane zaaprobuje ten związek.
Istotnie zaaprobowała, bowiem po miesiącu nastąpiła kolejna wizyta w zamku. Miała trwać parę dni, lecz przeciągnęła się. Jessamy i jej rodzice byli nieobecni przez dwa tygodnie.
Kiedy wrócili, przyjechała do mnie promieniejąca.
Odgadłam, jakie przynosi nowiny, zanim otwarła usta. Zaręczyła się z Joelem Matelandem. Kampania ciotki Amy Jane zakończyła się zwycięstwem, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła. Żegnajcie, debiutanckie bale Jessamy i — uświadomiłam to sobie z bólem serca — także i moje. Nie mogę oczekiwać, by zorganizowano coś specjalnie dla mnie.
Wzruszyłam ramionami.
Jessamy, słodka jak zawsze, pomyślała również o mnie.
— Kiedy wyjadę do zamku Mateland, zabiorę cię ze sobą — oświadczyła.
Widziałam po jej przejrzystych oczach, że już zaczyna układać plany na przyszłość. Jessamy należała do osób, które lubią dzielić się swoim szczęściem. Teraz, kiedy dostała najlepszego mężczyznę pod słońcem, z pewnością poprzysięgła sobie, że znajdzie dla mnie kogoś równie dobrego.
Ucałowałam ją. Życzyłam jej wszelkiego szczęścia.
— Zasługujesz na to, kochana Jessamy — powiedziałam choć raz poważnie.
Matelandowie nie przyjechali do Seton Manor. Joel jest zajęty swoją pracą, wyjaśniła Jessamy. Ona i jej rodzina mogą zawsze odwiedzić Mateland.
Jednakże ślub miał odbyć się w Seton. Ciotka Amy Jane rzuciła się w wir przygotowań, uroczystość ta bowiem miała zaćmić wszystkie inne. Nie szczędzono wydatków. Upragnione wesele jedynej córki wymagało godnej oprawy.
Pewnego popołudnia, wkrótce po oficjalnym ogłoszeniu zaręczyn, powóz ciotki zjawił się na plebanii. Był wczesny maj — pogoda nie wymagająca ani pledu, ani parasolki. Podtrzymywana przez stangreta ciotka wysiadła i skierowała się wprost do domu. Janet zaprowadziła ją do naszego raczej skromnego salonu, gdzie ojciec przyjmował swych parafian, gdy przybywali doń wypłakiwać swoje żale.
Mnie również wezwano na dół.
Ciotka Amy Jane zasiadła w jedynym wygodnym fotelu, choć nawet w nim sprężyny były już nadwerężone. Często w zetknięciu z czyimś siedzeniem wydawały przeciągły jęk protestu i zastanawiałam się, jak zniosą sporą w końcu wagę mojej ciotki. Jak zwykle wzgardliwie rozejrzała się po pokoju, widziałam jednak, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. Była w doskonałym nastroju. Najwyraźniej małżeństwo córki miało się stać jednym z najważniejszych wydarzeń jej życia i mogło konkurować jedynie z jej własnym tryumfalnym małżeństwem z sir Timothym, stanowiącym podstawę późniejszego szczęścia.
— Jak wiecie — oznajmiła — Jessamy zaręczyła się.
Nie mogłam się powstrzymać, aby nie mruknąć:
— Słyszeliśmy o tym.
Ciotka puściła mimo uszu tę impertynencką uwagę.
— Ślub ma być najwspanialszą uroczystością, na jaką będzie nas stać.
Uśmiechnęła się chytrze. To oznaczało naprawdę olśniewające święto, zważywszy zawartość sakiewki sir Timothy’ego. A wiadomo było, kto nią zawiaduje.
— Timothy i ja postanowiliśmy, że będzie to dzień, którego ani my, ani Jessamy nie zapomnimy do końca życia. Jest jeszcze tyle do zrobienia! Doprawdy nie mam pojęcia, jak zdążą na czas z jej sukniami. A co do samej ceremonii… Jessamy poprosiła nas o coś. Chciałaby, Anabel, abyś została jej druhną.
— Och, jak to miło z jej strony! Zawsze myśli o innych.
— Jessamy została bardzo starannie wychowana — ciotka zerknęła znacząco na mojego ojca, który nie zrozumiał przytyku, zajęty okularami, głębiej jeszcze niż zwykle zsuniętymi z czoła. — W każdym razie będziesz jej druhną. Wobec tego musimy zapewnić ci odpowiedni strój. Poleciłam Sally Summers, aby przyszła tu i wzięła miarę na suknię.
— Może zdołalibyśmy coś kupić… — zaczął ojciec.
— Nie, Jamesie. Tej sukni nie da się kupić. Trzeba ją uszyć. Musi być absolutnie właściwa na tę okazję. Myślałam o słonecznej żółci.
Nie lubiłam słonecznej żółci. Nie był to kolor, w którym wyglądałam najkorzystniej i miałam wrażenie, iż ciotka Amy Jane wybrała go właśnie z tego powodu.
— Jessamy wolałaby jasny róż lub lazurowy błękit — ciągnęła.
Kochana Jessamy! Doskonale wiedziała, że w tych barwach było mi najbardziej do twarzy!
— Przypuszczam, że to ona, jako panna młoda, ma w tej materii ostatnie słowo — zauważyłam.
Ciotka puściła to mimo uszu. Kontynuowała:
— Za kilka dni Sally zjawi się u was z materiałem. Musimy się spieszyć. Powiedziałam jej, żeby została u was, póki suknia nie będzie gotowa. Nie powinno to trwać dłużej niż dzień albo dwa. Nasz dom będzie pełen gości weselnych, więc nie możesz zamieszkać we dworze. Oczywiście ty, Jamesie, udzielisz ślubu, a Anabel dołączy do nas w kościele. Potem razem przyjdziecie na wesele. Państwo młodzi wybierają się w podróż poślubną do Florencji. Po ich wyjeździe będziecie mogli wrócić na plebanię. Wyślę po was powóz.
— Och, ciociu Amy Jane, jak wspaniale potrafisz planować! — wykrzyknęłam. — Wszystko dopracowane do ostatniego szczegółu. Jestem pewna, że będzie cudownie.
Spojrzała na mnie z niezwykłą u niej aprobatą, a po jej odjeździe zamyśliłam się. Wyjazd Jessamy bardzo odmieni moje życie. Sądziłam dotąd, że zawsze będziemy razem. Nagle zorientowałam się, jak bardzo ją kocham.
Ale przecież pojadę do niej z wizytą. Zobaczę ów wspaniały zaczarowany zamek i poznam męża, dzięki któremu zaszła w niej tak cudowna przemiana.
W dwa dni później przysłano materiał na suknię dla mnie. Był to miękki jedwabny szyfon lazurowej barwy.
Kochana Jessamy!
Był piękny poranek. Czerwiec to idealny miesiąc na wesele. Nazajutrz miał się odbyć ślub Jessamy.
We dworze trwała krzątanina i panowało podniecenie. Od kilku dni zjeżdżali się goście.
— Pełen dom — oznajmiła z dumą ciotka Amy Jane. — Zjawili się wszyscy Matelandowie, a oczywiście rodzina pana młodego zamieszkała u nas, w Seton Manor.
Zaproponowałam, że pomogę przystroić kościół. Wczesnym rankiem z ogrodów w Seton przysłano róże, które stały teraz w wiadrach na schodach przed drzwiami. Sally Summers, która była nie tylko szwaczką, ale i bukieciarką, została wyznaczona przez moją niezmordowaną ciotkę także i do tej pracy. Nieszczęsna Sally niemal nie widziała na oczy ze zmęczenia. Przez ostatnie dwa tygodnie była stale w ruchu, przepracowana i wyczerpana.
— Zacznę wcześniej sama — powiedziałam jej. — Ty możesz przyjść później i odpowiednio poukładać kwiaty. Ale przynajmniej będą już na ciebie czekać we właściwych naczyniach.
Sally z wielką wdzięcznością przyjęła pomoc, toteż owego czerwcowego ranka, w przeddzień ślubu Jessamy, bezpośrednio po śniadaniu szybko pobiegłam do kościoła i zabrałam się do pracy.
Był piękny poranek i rozpierała mnie radość. Jutro Wielki Dzień. Kto jeszcze niedawno uwierzyłby, że Jessamy tak szybko wyjdzie za mąż? Cicha, nieśmiała Jessamy znalazła sobie męża, który mieszkał w zamku — choć dzielił go z Dawidem, Emerald, małym Esmondem i dziadkiem Egmontem. W dodatku był lekarzem. Nigdy więcej nie będzie musiała cierpieć z powodu tajemniczych dolegliwości, bo mąż natychmiast pozna, co jest przyczyną choroby, a o kogóż miałby dbać bardziej niż o swą kochaną żonę? O tak, Jessamy spotkał los godny bohaterki romansu. Nigdy nie przypuszczałam, że to możliwe. W gruncie rzeczy zawsze sądziłam, iż mimo jej imponującego posagu, to ja pierwsza wyjdę za mąż.
Cóż, los — czy raczej ciotka Amy Jane, która, jak zaczynałam wierzyć, zastępowała go w naszej okolicy — zdecydował inaczej. I oto stałam w przedsionku kościoła, pośród wiader pełnych słodko pachnących kwiatów i miałam zaraz rozpocząć pracę kwiaciarki, nie posiadając po temu żadnych kwalifikacji.
Zaniosłam kwiaty do kościoła. W zakrystii znalazłam potrzebne naczynia i wazony, po czym zabrałam się do dzieła. Podzieliłam róże według kolorów, przyniosłam wody i zaczęłam rozkładać kwiaty.
Przez godzinę pracowałam bez wytchnienia, ostrożnie unosząc w palcach kolczaste łodygi i układając bukiety najlepiej, jak umiałam.
Były takie piękne — tylko najwspanialsze kwiaty mogły zadowolić ciotkę Amy Jane. Wyobrażałam sobie, jak nękała ogrodników od chwili, gdy ustalono datę ślubu. Zdecydowałam, że prześliczne różowe, o zapachu słodszym jeszcze od innych, powinny znaleźć się na ołtarzu. Stawiano tam w tym celu specjalne naczynie — metalowe i dość ciężkie. Napełniłam je wodą i różami, po czym dźwignęłam, aby po trzech pokrytych dywanem stopniach zanieść mój ciężar na ołtarz. Oczywiście powinnam była najpierw zanieść wazę na górę i dopiero potem, nalawszy wody, zacząć układać róże. Ale bukiet okazał się, jak na mnie, prawdziwym osiągnięciem, i nie miałam zamiaru go niszczyć. Byłam pewna, że nie uda mi się powtórnie osiągnąć podobnych wyżyn artyzmu. Toteż uniosłam naczynie i ruszyłam naprzód po stopniach.
Nawet teraz nie jestem pewna, co się wtedy stało. Czy obejrzałam się na odgłos skrzypienia otwieranych drzwi kościoła i wtedy zachwiałam się i upadłam, czy też potknęłam się i runęłam na ziemię, a dopiero potem otwarły się drzwi. W każdym razie odwróciłam się i ujrzałam stojącego w wejściu mężczyznę — i w tym momencie poczułam, że naczynie wyślizguje mi się z rąk. Róże posypały się wokół, dotkliwie kłując moje dłonie. Desperacko starałam się podtrzymać wazon — na próżno. Upadłam na stopnie. Wszystko to nie trwało nawet sekundy. Leżałam na podłodze, fartuch, który włożyłam na suknię, nasiąkał wodą, otaczały mnie rozrzucone kwiaty, a wazon potoczył się po schodkach — łup, łup, łup — rozsiewając po drodze najpiękniejsze róże Setonów.
Mężczyzna spojrzał na mnie.
— Czy coś się stało? Obawiam się, że panią przestraszyłem — powiedział.
Często słyszałam, że człowiek może od pierwszego wejrzenia wywrzeć na drugim człowieku piorunujące wrażenie. Nigdy w to nie wierzyłam. Uważałam zawsze, że trzeba się najpierw dobrze poznać, a głębokie uczucia rozwijają się stopniowo. Lecz wtedy, na stopniach ołtarza, coś się ze mną stało. Przestałam być beztroską dziewczyną, której, nawet jeśli próbowała być poważna, wszystko zdawało się dobrym żartem. Teraz czułam, że właśnie ma się zdarzyć coś, co bynajmniej nie jest żartem.
Zauważyłam, że jest wysoki i ciemnowłosy, ma wyraźne, dość ciężkie brwi. Jego twarz była niezwykła, nie mogłam oderwać od niej oczu.
Zapewne leżałam tak przez kilka sekund, ale wówczas wydawały się one wiecznością. A potem mężczyzna klęczał już obok, pomagając mi wstać.
— Rozlałam wodę na dywan — jęknęłam.
— Owszem. Ale przekonajmy się, czy nic się pani nie stało. Proszę wstać.
Usłuchałam.
— W porządku?
— Trochę boli mnie stopa.
Ukląkł i obmacał mi kostkę. Jego dotyk był stanowczy, lecz delikatny.
— Proszę poruszyć — polecił — a teraz stanąć na niej całym ciężarem. I jak?
— Dobrze — odparłam.
— Żadna kość nie pękła. A co z pani przegubem? Zdaje się, że upadła pani na rękę?
Spojrzałam na moje dłonie i dostrzegłam krew.
— To tylko kilka skaleczeń od kolców róż — wyjaśniłam i kilka razy poruszyłam dłonią.
Uśmiechnął się do mnie i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak nieporządnie muszę wyglądać: o wiele za duży fartuch, włosy wymykające się spomiędzy szpilek.
— Dziękuję panu — powiedziałam.
— Pomogę pani to pozbierać. — Schylił się i podniósł wazon.
— Nic mu się nie stało — stwierdził.
— Mam nadzieję. To jeden z najlepszych w tym kościele.
— Istotnie ładny. Gdzie mam go postawić?
— Na ołtarzu. Ale muszę go jeszcze napełnić wodą i z powrotem ułożyć róże.
— Na pani miejscu nie próbowałbym znów wnosić go z kwiatami po stopniach.
— To niemądre z mojej strony, wiem. Ale zrobiłam to nie zastanowiwszy się.
Umieścił naczynie na ołtarzu, a ja schyliłam się po cebrzyk pełen wody. Nieznajomy odebrał mi go i wniósł na górę. Zebrałam róże i powtykałam je do wazonu w sposób, który doprowadziłby Sally Summers do spazmów.
— Jutro odbędzie się tu ślub — powiedziałam. — Dlatego dekoruję kościół. Jak pan zapewne zdążył zobaczyć, nie jestem w tym najlepsza, ale później bukieciarka to poprawi. Przypuszczam, że przyszedł pan zwiedzić kościół?
— Tak, to piękna stara budowla.
— Jeszcze z czasów Normanów. No, przynajmniej jego część. Mój ojciec z przyjemnością oprowadziłby pana. Dzieje kościoła to jego hobby.
Mężczyzna przyglądał mi się uważnie.
— A zatem jest pani córką pastora.
— Tak.
— Cóż, cieszę się, że panią poznałem. Przykro mi tylko, że moje przybycie sprawiło tyle kłopotów.
— Może pan to przypisać mojej nieuwadze.
— Czy teraz czuje się pani dobrze?
— Zupełnie dobrze, dziękuję.
— Lekko oszołomiona?
— Nie. W młodości często zdarzało mi się przewracać.
Uśmiechnął się.
— Dużo ma pani jeszcze pracy przy kwiatach?
— Mnóstwo, ale i tak muszę już iść. Lada moment zjawi się szwaczka i nie śmiem kazać jej czekać. Ma jeszcze dużo do zrobienia, a że jest również miejscową bukieciarka, musi nie tylko upewnić się, że moja suknia jest gotowa, ale i uporządkować jakoś te godne pożałowania kompozycje kwiatowe.
— A zatem nie będę pani zatrzymywał.
— Chętnie pokazałabym panu kościół — rzuciłam z żalem, bowiem wtedy nie umiałam jeszcze ukrywać swoich uczuć. Byłam dziwnie podniecona. Ale dlaczego? To prawda, nieznajomy był przystojny, lecz spotykałam już atrakcyjnych mężczyzn, a i nasza rozmowa nie należała do ciekawych. W gruncie rzeczy czułam się bardziej niż kiedykolwiek skrępowana. Wiedziałam jedynie, że spotkało mnie coś niezwykłego. Co za szczęście, że odwiedził kościół!
— Może innym razem — odparł.
— Często bywa pan w tej okolicy?
— Nie, jestem tu pierwszy raz. Ale przyjadę znowu. A kiedy się zjawię, przypomnę pani o dzisiejszej obietnicy.
Razem wyszliśmy na dwór. Nieznajomy ukłonił się i włożył kapelusz, który zdjął przed wejściem do kościoła. Był ubrany w strój do konnej jazdy, a przy cmentarnej bramie czekał na niego wierzchowiec.
Pobiegłam na plebanię. Sally Summers już czekała, niecierpliwie spoglądając na zegar.
— Wszystko w porządku, Sally — poinformowałam ją. — Byłam w kościele. Przyniosłam ci wodę i poukładałam część kwiatów. Oczywiście nie tak, jak trzeba, ale to ci trochę ułatwi robotę.
— Och, dziękuję, panienko Anabel. A teraz zobaczmy, jak tam suknia. Wczoraj byłam we dworze na ostatniej przymiarce panny Jessamy. Wygląda jak z obrazka.
Zdjęła ze mnie fartuch i starą suknię i oblekła mnie w błękitny szyfon.
— Ależ panienko Anabel, ma pani krew na rękach! — krzyknęła.
— Pokłułam się o róże. Potknęłam się na schodach i wszystko upuściłam — kwiaty i wazon.
Sally cmoknęła z dezaprobatą.
— Nie chcemy krwawych plam na tej sukni, panienko.
— Przestały już krwawić — odparłam rozmarzona.
Stoję oto w mej wspaniałej sukni druhny, a nieznajomi nie może mnie teraz zobaczyć.
Wybiegając myślami w przyszłość ujrzałam go znowu na plebanii. „Czy jest tu córka pastora? Obiecała pokazać mi kościół”. A potem razem wyruszymy na przechadzkę, a on przyjeżdża znowu… i znowu…
Wyobrażałam sobie, co dzieje się tego ranka w Manor. Wszyscy biegają tam i z powrotem, a ciotka Amy Jane, niczym kapitan na mostku, baczy pilnie, aby wykonywano jej rozkazy.
A Jessamy? Wstała wcześnie, jeśli w ogóle zdołała zasnąć. Rano przynieśli jej tacę ze śniadaniem. Suknia ślubna — duma Sally Summers — czeka już w szafie. Wkrótce rozpocznie się rytuał ubierania i mała Jessamy przeistoczy się w piękną pannę młodą.
Powinnam tam być. Ciotka Amy Jane nie powinna trzymać mnie na uboczu. Byłam najbliższą przyjaciółką Jessamy. Znałam jej dziecięce sekrety i marzenia. To naturalne, że pragnęłaby ze mną porozmawiać. Tak wiele chciałam się dowiedzieć! Byłam pewna, że Jessamy nie ma pojęcia o obowiązkach wynikających z małżeństwa. Sama też nie wiedziałam na ten temat zbyt wiele, ale nadstawiałam uszu i oczu, dzięki czemu udało mi się zgromadzić trochę informacji.
Ranek ciągnął się nieznośnie. Ojciec okazywał coraz większe zdenerwowanie. Miał do spełnienia poważny obowiązek — musiał odprawić mszę i połączyć młodą parę.
— To tylko ślub jak każdy inny — pocieszałam go. Później miałam sobie przypomnieć te słowa.
Z zadowoleniem przejrzałam się w lustrze. Strój druhny był naprawdę uroczy. Rzadko miewałam suknie uszyte specjalnie dla mnie. Czułam się bardzo ważna.
Wreszcie nadszedł czas, by udać się do kościoła. Usiadłam w ławce, czekając na przybycie panny młodej. Zaczynali schodzić się goście — z jednej strony narzeczonej, z drugiej — narzeczonego. Nasz mały kościół wypełniał się ważnymi osobistościami. W końcu zjawiła się panna młoda, wsparta na ramieniu sir Timothy’ego. Wyglądała — tak, trudno to inaczej ująć — promiennie, w białej atłasowej sukni i długim welonie, z kwiatami pomarańczy we włosach.
Odszukała mnie wzrokiem i uśmiechnęła się, gdy wstałam z tylnej ławki i podążyłam za nią i wujem Timothym przez kościół.
Pan młody odwrócił się od ołtarza, by spojrzeć na narzeczoną, i nie muszę ci mówić, Suewellyn, kto był tym panem młodym, bowiem sama z pewnością już zgadłaś. Ujrzałam przed sobą nieznajomego z kościoła. Był to Joel Mateland, przyszły mąż Jessamy.
Nie potrafiłam wtedy ogarnąć własnych uczuć, później jednak rozważyłam je dokładnie. Czułam jedynie, jak spowija mnie ciężka chmura przygnębienia. Nawet teraz ilekroć doleci mnie woń róż, przypominam sobie ten moment w kościele, gdy Joel stanął u boku Jessamy. Słyszę ich głosy, powtarzające przysięgę małżeńską.
Od tej chwili wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo.
Pamiętam jak przez mgłę, jak szedł przez kościół, prowadząc Jessamy. Pamiętam przyjęcie weselne we dworze. Tłumy ludzi, całą tę wspaniałość i Jessamy, uroczą i szczęśliwą, oraz wszechobecny zapach róż.
Podszedł do mnie i zapytał:
— Jak tam noga?
— Po upadku? — zająknęłam się. — Dziękuję, w porządku. Zapomniałam już o tym.
Stał przede mną i patrzył bez śladu uśmiechu. Po prostu patrzył.
— Do twarzy pani w tej sukni.
— Dziękuję. Różni się nieco od wczorajszego fartucha.
— W nim też było pani do twarzy.
Co za dziwna rozmowa pana młodego z druhną. Usłyszałam własne słowa:
— Nie miałam pojęcia, że to pan jest narzeczonym.
— Zatem miałem nad panią przewagę. Wiedziałem, kim pani jest.
— Czemu się pan nie przedstawił?
Nie odpowiedział, bowiem podeszła do nas Jessamy.
— Och, widzę, że już się poznaliście — powiedziała. — To jest moja kuzynka, Anabel, Joelu. — Nieśmiało wymówiła jego imię.
— Tak, wiem — odparł.
— Mam nadzieję, że się polubicie.
— Już się lubimy. Ale może nie powinienem mówić za Anabel.
— Nie krępuj się — wtrąciłam. — To prawda. Ciotka Amy Jane wzięła nas na cel.
— Pozwólcie oboje… — rzuciła figlarnie. Teściowa. Do tej roli jeszcze nie przywykła. Zamiast lekkiego rozbawienia, jakie zazwyczaj we mnie budziła, poczułam nagle żywą niechęć.
To niesprawiedliwe, pomyślałam. Powinna była pozwolić mi jechać do zamku. Wtedy poznałabym go wcześniej. O czym ja myślę? Co się ze mną dzieje? Oczywiście wiedziałam. Takie rzeczy zdarzają się czasami. Było w nim coś, co przyciągało mnie do niego i co sprawiało, że miałam ochotę jednocześnie śmiać się i płakać. To się zdarza, choć raczej rzadko. A mnie przytrafiło się za późno.
Dni po weselu ciągnęły się bez końca. Byłam przygnębiona. Brakowało mi Jessamy, i to bardziej niż kiedykolwiek. W bibliotece ojca znalazłam książkę o Florencji i czytając ją marzyłam, że tam jestem… z nim. Próbowałam wyobrazić sobie Jessamy, zwiedzającą miasto. Nigdy nie interesowała się specjalnie dziełami sztuki. Może spacerują teraz nad Arno, gdzie Dante poznał Beatrycze. Albo kupują ciężkie, wysadzane kamieniami bransolety na Ponte Vecchio.
— Co się z tobą dzieje? — spytała kiedyś Janet. — Jesteś ponura jak kondukt pogrzebowy w deszczu.
— To ten upał — odparłam, bowiem nastały ciepłe dni.
— Nigdy wcześniej ci nie przeszkadzał — zauważyła. — Mam wrażenie, że jesteś zazdrosna.
To cała Janet — bezbłędnie odkryła prawdę i nie zawahała się powiedzieć tego głośno.
— Nie gadaj bzdur — prychnęłam.
Minął sierpień. Sporo czasu zajęły nam przygotowania do festynu kościelnego. Odbywał się, jak zawsze, w ogrodach Se — ton Manor.
— W zeszłym roku — oznajmiła błogo ciotka Amy Jane — Jessamy była tu i pomagała nam.
Starałam się rzucić w wir wioskowego życia, ale nie miałam do tego serca. Nie powiem, żebym kiedykolwiek czuła zainteresowanie ową prozą życia, lecz dawniej wszystko przynajmniej mnie bawiło. Teraz jednak dobry humor wyparła niewiarygodna nuda.
Na początku września Jessamy przybyła do domu z tygodniową wizytą. Wiedziałam o tym i nie mogłam się doczekać zaproszenia. Zastanawiałam się, jak to będzie znów zobaczyć Joela.
Nie zostałam zaproszona do Seton Manor.
— Jessamy będzie chciała pobyć trochę z rodzicami — oznajmiła ciotka. — Żadnych intruzów… nawet członków rodziny.
Była zachwycona małżeństwem córki.
Ale Jessamy, jak to ona, przy najbliższej sposobności wymknęła się z domu i przyjechała do mnie. Zeskoczyła z konia, urocza w granatowym kostiumie do konnej jazdy i wesołym kapeluszu z małym błękitnym piórkiem.
Nie miałam wątpliwości, że jest szczęśliwa. Uściskałyśmy się serdecznie.
— Och, Jessamy, tak mi ciebie brakowało.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem.
— Naprawdę, Anabel?
— Tkwiłam tutaj, wydzielając skąpo herbatę na przyjęciach w ogrodach — pensa za filiżankę — a wszystko w szlachetnej sprawie, podczas gdy ty szalałaś w romantycznych Włoszech ze swym zaczarowanym księciem. Pozwól, niech ci się przyjrzę, moja śpiąca królewno, przebudzona pocałunkiem.
— Opowiadasz miłe bzdury, Anabel… jak zwykle. Zapewniam cię, że nie trzeba mnie było budzić. I cieszę się z tego. W przeciwnym razie nie spotkałabym Joela.
— Czy rzeczywiście jest taki, jak sobie wyobrażałaś?
— O tak… tak.
— Czemu zatem nie przywiozłaś go do nas?
— Nie mógł przyjechać. Ma mnóstwo pracy.
— Oczywiście. Nie miał nic przeciw temu, że go zostawiłaś?
— Och, nie. Sam to zaproponował. Powiedział: „Wszyscy na pewno pragną cię zobaczyć — twój ojciec, matka i kuzynka…” Wspominał o tobie, Anabel. Zdaje się, że wywarłaś na nim spore wrażenie. To ten upadek ze stopni ołtarza. Cała ty.
— Tak, cała ja. Musiałam dość dziwnie wyglądać wśród róż w starym fartuchu Sałly, przemoczona, z potarganymi włosami.
— Opowiadał mi o tym i śmiał się. Mówił, że wyglądałaś bardzo…
— Bardzo co?
— Zabawnie i… uroczo.
— Widzę, że poślubiłaś wnikliwego człowieka.
— Niewątpliwie, skoro wybrał akurat mnie.
O tak, Jessamy się zmieniła. Była elegancka i pewna siebie. To zapewne jego wpływ. Szczęśliwa Jessamy!
— O tyle rzeczy chcę cię zapytać — powiedziałam. — Chcę usłyszeć wszystko o Florencji, miesiącu miodowym i życiu w zaklętym zamku.
— Naprawdę jesteś tego ciekawa, Anabel?
— Oczywiście, że jestem.
— W takim razie zaproponuję ci coś.
— Co takiego?
— Pojedź ze mną do zamku.
— Och, Jessamy! — zawołałam. Poczułam się, jakby wokół mnie rozbłysły nagle setki świateł. Radość… nieopisana radość, zmącona ostrzeżeniami rozsądku: „Nie, nie. Nie wolno ci. Czemu? Sama doskonale wiesz”.
— Nie chcesz jechać? — jej głos zabrzmiał jakby z oddali. — Wydawało mi się, że to cię ucieszy.
— Tak, ale…
— Sądziłam, że zgodzisz się bez wahania. Przed chwilą mówiłaś, jak bardzo się nudzisz.
— Owszem, tylko że… Sądzisz, że powinnam?
— O co ci chodzi, u licha?
— No wiesz, młoda para i tak dalej. Gość nie w porę…
Roześmiała się.
— To zupełnie nie tak. Nie mieszkamy samotnie w naszym własnym domu. Jesteśmy w zamku wraz z całą resztą. Niezbyt często widuję Joela.
— Naprawdę?
— Ma dom i gabinet w miasteczku. Tam właśnie pracuje. Czasami zostaje na noc. Bywa, że czuję się nieco samotna.
— Samotna? A co z Emerald i Dawidem, nie wspominając już o małym Esmondzie i dziadku Egmoncie.
— Zamek jest bardzo duży. Nigdy nie mieszkałaś w podobnym miejscu, Anabel.
— Ani ty, póki tak wspaniale nie wyszłaś za mąż.
— Nie mów tak.
— Jak?
— Jakbyś ze mnie szydziła.
— Znasz przecież mnie i moje humory. To nic nie znaczy. Przenigdy nie drwiłabym z twojego małżeństwa, Jessamy. Zasługujesz na szczęście. Jesteś taka dobra.
— Nonsens — zaprotestowała Jessamy.
Ucałowałam ją.
— Robisz się sentymentalna — stwierdziła.
— Jessamy — oświadczyłam — jadę z tobą.
Oczywiście pozostawało jeszcze sporo do załatwienia.
— Tak, musisz pojechać — oznajmił ojciec. — Dobrze ci to zrobi. Ostatnio byłaś jakaś ponura.
— Dacie sobie radę beze mnie?
— O tak. W wiosce znajdzie się wiele osób chętnych do pomocy.
To była prawda. Jako wdowiec ojciec był stale otoczony wianuszkiem chętnych dam w średnim i zaawansowanym wieku, liczących na jego względy. Nie dostrzegając ich prawdziwych motywów, uważał, że to kościół tak je interesuje. Był człowiekiem bardzo naiwnym. Zupełnie się w niego nie wrodziłam.
Jessamy stwierdziła, że będę potrzebowała nowych strojów, i zjawiła się ze stosem sukien.
— Właśnie je przeglądałam — powiedziała. — Miałam się ich pozbyć.
Ucieszona Janet oświadczyła, że już ją ręce świerzbią na myśl o robocie. Żyła perspektywą mojej wizyty w Mateland. Chyba mnie lubiła, choć tego nie okazywała i zdawało jej się zawsze, że dzięki Jessamy mam szansę znaleźć odpowiedniego męża i że to ja pierwsza znajdę narzeczonego.
Ciotka Amy Jane nie była przekonana.
— Poczekaj jakiś czas — powiedziała. — Niech Anabel odwiedzi cię trochę później.
Ale Jessamy pozostała nieugięta i pewnego pięknego wrześniowego dnia siedziałyśmy obok siebie w wagonie pierwszej klasy, jadąc do Mateland.
Specjalnie dla Matelandów utworzono stację kolejową. Na peronie stała tablica z napisem „Zamek Mateland”. Oczekiwał na nas powóz z woźnicą w liberii, który ukłonił się i wziął nasze podręczne bagaże.
Wkrótce jechałyśmy drogą do zamku.
Nigdy nie zapomnę pierwszego wrażenia, jakie na mnie wywarł. Widziałaś go, Suewellyn. Pokazałam ci go i byłaś tak samo poruszona jego widokiem jak ja wtedy. Tak więc nie będę ci tego opisywać. Nie muszę opowiadać o wspaniałych potężnych murach, okazałej bramie, zwieńczonych blankami basztach i wąskich szczelinach okien.
Oczarował mnie. W powietrzu unosiła się złota mgiełka i czułam się, jakbym odgrywała główną rolę w niezwykłym spektaklu.
— Widzę, że jesteś pod wrażeniem zamku — powiedziała Jessamy. — Każdy jest. Kiedy ujrzałam go po raz pierwszy, pomyślałam, że to zamek z jakiejś bajki. Pamiętasz jak je czytałyśmy?
— Tak. Zwykle mieszkały w nich uwięzione księżniczki i czekały na uwolnienie.
— Wszystkie były piękne i miały długie złote włosy. Takie jak twoje, Anabel.
— Nie przypuszczam, żebym kiedyś znalazła się w takiej sytuacji. To ty jesteś księżniczką, Jessamy. Obudzoną ze stuletniego snu w Seton pocałunkiem księcia Joela.
— Tak się cieszę, że jesteś ze mną, Anabel.
Powóz przejechał przez bramę i znalazłyśmy się na dziedzińcu. Wybiegli służący, a my wysiadłyśmy.
— Dziękuję ci, Evans — powiedziała Jessamy z godnością. Pomyślałam, że życie na zamku jej służy.
Widziałaś mury zamku, Suewellyn, ale nie byłaś w środku. Wierz mi, wnętrze jest równie urzekające. Kiedy wchodzisz do holu, masz uczucie, że czas jakby się zatrzymał i że znalazłaś się w przeszłości. Nic dziwnego, że Matelandowie uwielbiali to miejsce. Zamek stał tu od stuleci. Przed wiekami zbudował go jeden z przodków, choć jeszcze w dwunastym wieku był niewielką fortecą. W ciągu stuleci rozbudowywano go nieustannie. Wydaje mi się, że Matelandowie kochali tu każdy kamień. Zamek rzucał na nich urok, niezwykły czar. Był ich domem i przedmiotem dumy. Nawet ja zaczęłam odczuwać jego magnetyczne oddziaływanie, mimo że znalazłam się tutaj dzięki Jessamy.
Hol był przestronny, na kamiennych ścianach wisiała broń. Po bokach stały zbroje należące do różnych członków rodziny; wyglądały jak strażnicy. Hol miał wspaniały, rzeźbiony strop, a w głębi znajdowała się galeria dla minstreli. Na przeciwległej ścianie wisiały zasłony. Na górę prowadziły piękne schody. Jessamy obserwowała, jaki efekt wywiera na mnie to miejsce, ale nawet ja osłupiałam z zachwytu.
— Zaprowadzę cię do twojego pokoju — powiedziała. — Jest w pobliżu mojego. Chodźmy.
Przeszłyśmy przez hol i po schodach na piętro do długiej galerii.
— To galeria portretów. Wiszą tutaj portrety członków rodziny, tych znamienitych i tych wręcz przeciwnie.
— Tylko mi nie mów, że istnieli „wręcz przeciwni” Matelandowie.
— I to mnóstwo — zaśmiała się.
Chciałam się im przyjrzeć, ale Jessamy poganiała mnie.
— Będziesz miała mnóstwo czasu, żeby się napatrzeć. Chodź. Chcę ci pokazać twój pokój.
— Czy oni wiedzą, że wróciłaś? I o moim przyjeździe?
— O mnie tak. Nie wspominałam, że przyjedziesz ze mną. Sama wiesz, że zdecydowałaś się w ostatniej chwili.
— Mogą nie życzyć sobie mojej obecności.
— Ja sobie tego życzę — powiedziała i uścisnęła mnie.
— To dziwny rodzaj domostwa, prawda?
— Tak się zdaje, ponieważ jest taki wielki. Każdy może chodzić własnymi drogami. Nikt nikomu nie przeszkadza. Wszystko działa bardzo sprawnie. Uznałam, że nie będziesz chciała czuć się osamotniona. Dlatego twój pokój jest w pobliżu mojego.
— Masz rację. Nie chciałabym. Na pewno wyobraziłabym sobie, że wszyscy zmarli Matelandowie, dobrzy i ci „wręcz przeciwni”, złożą mi wizytę.
— Zawsze sobie coś wyobrażasz. Później ci wszystko pokażę… bibliotekę, dużą galerię, zbrojownię, jadalnię, salon, pokój muzyczny… wszystko.
— Nie dziwię się, że twojej matce spodobało się to miejsce i uznała je za godne swojej córki.
— Och, moja matka była nim bardzo oczarowana od pierwszej chwili.
— Przy nim Seton Manor wygląda jak wiejska chałupa.
— Przesadzasz.
— Tak, rzeczywiście. Nieładnie tak mówić o starym Seton Manor. Seton jest cudowne. Nie jestem pewna, czy nie wolałabym go od tego zamku. Coś jest w tych murach. Wyglądają jakby żyły.
— Przestań fantazjować… To jest twój pokój. Rozejrzałam się. Był okrągły. Na trzech wąskich oknach wisiały czerwone zasłony z aksamitu. Stało tu wielkie łoże z baldachimem, złotymi słupkami i kolorową narzutą. W alkowie dostrzegłam miednicę i dzbanek. Na kamiennej posadzce leżały perskie dywany. W pokoju był też stół i małe biureczko, kilka krzeseł i komody. Pomyślałam, że wszystko zostało bardzo starannie dobrane.
— Jesteśmy w zachodniej wieży — poinformowała mnie Jessamy. Podeszłam do okna. Ujrzałam trawniki, zielone zbocza i las w oddali. — Ja… dzieli nas tylko korytarz.
— Czy mogę zobaczyć twój pokój? — spytałam i natychmiast pożałowałam pytania. Nie chciałam oglądać jej pokoju. Pragnęłam zapomnieć, że dzieli go z Joelem.
— Oczywiście. Chodź.
Poszłam za nią. Pokój był wielki i wysoki, stało w nim ogromne łoże z jedwabnymi zasłonami, toaletka, krzesła, dwie olbrzymie szafy oraz alkowa podobna do mojej.
Wyobraziłam sobie ich razem i miałam ochotę krzyczeć. Czułam się nieszczęśliwa.
Odwróciłam się i wróciłam do swojego pokoju.
— Gdzie są pozostali? — spytałam.
— Dawid i Emerald mieszkają we wschodnim skrzydle. Spotykamy się na posiłkach.
— A dziadek?
— Ma własne apartamenty. Niezbyt często je opuszcza. Anabel, chcę cię o czymś uprzedzić.
— Tak?
— O Emerald. Jest inwalidką. Już od kilku lat. Ma damę do towarzystwa. Parę lat temu miała wypadek w czasie konnej przejażdżki. Większość czasu spędza na wózku. Elizabeth się nią opiekuje.
— Elizabeth?
— Elizabeth Larkham. Jest bardziej jej przyjaciółką niż opiekunką. To wdowa. Ma syna… Gartha. Uczy się w szkole z internatem. Przyjeżdża do niej na wakacje. Zobaczysz… Jest właściwie członkiem rodziny. Spotkasz ich na kolacji.
— A… twój mąż?
— Myślę, że będzie tutaj.
— Zapukano do drzwi.
— Przynieśli bagaże. Czy chcesz się umyć? Pewnie masz ochotę odpocząć. Będziemy jeść w małej jadalni. Zaprowadzę cię, kiedy będziesz gotowa. Za pierwszym razem na pewno zabłądzisz. Mnie się to też zdarzyło.
Wniesiono moje bagaże, a pokojówka przyniosła gorącą wodę. Wyjęłam suknię, błękitną z dopasowanym stanikiem i sutą spódnicą, jedną z tych przerobionych, z których składała się moja garderoba. Była dość obfita, ale tylko jedna suknia została uszyta specjalnie dla mnie. Sukienka druhny z błękitnego jedwabnego szyfonu.
Umyłam się, położyłam na łóżku i rozmyślałam o dziwacznych kolejach losu i o tym, jak szybko wszystko się potoczyło. O tej porze w zeszłym roku nie słyszałyśmy nazwiska Mateland. A teraz byłyśmy tutaj, należałyśmy do rodziny.
Przez cały czas zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy znowu ujrzę męża Jessamy. Widziałam go tylko dwa razy — kiedy układałam kwiaty w kościele i potem na weselu — wciąż jednak dokładnie pamiętałam jego twarz, sposób, w jaki na mnie patrzył: z zachwytem, uważnie, tak że pomyślałam, iż wywarłam na nim takie samo wrażenie, jakie on na mnie.
Wręcz boleśnie pragnęłam go spotkać znowu. Jednocześnie odezwał się we mnie głos rozsądku: „Nie powinnaś była przyjeżdżać”. Ale musiałam przyjąć zaproszenie Jessamy do jej nowego domu. Nawet ciotka Amy Jane nie miała nic przeciwko temu. Usłyszałam pukanie do drzwi.
— Jesteś gotowa? — spytała Jessamy. — Jak ślicznie wyglądasz.
— Poznajesz?
— Tak. Ale nigdy nie wyglądała tak dobrze na mnie.
— Teraz by wyglądała. Wypiękniałaś. Małżeństwo ci służy, Jessamy.
— Tak — powiedziała. — Też tak sądzę. — Objęła mnie ramieniem. — Jutro zabiorę cię na spacer i pokażę zamek.
— Jesteś panią na włościach.
— O nie. Nie ja. Dziadek Egmont jest panem zamku. Po nim Dawid, a potem Esmond. Oni są władcami. My — boczną gałęzią. Pamiętaj, że Joel jest młodszym synem.
— Myślę, że kochasz ten stary zamek.
— Jak my wszyscy, Anabel. Może tego nie czujesz, nie pochodząc z Matelandów, ale tak jest. Walczyli o niego w przeszłości… Oddawali za niego życie.
— Tak. Jestem tego pewna. Cóż, droga kuzynko, stałaś się jedną z nich. Jadalnia musi być strasznie daleko.
— Mówiłam ci, że to bardzo duży zamek. Niektóre miejsca są przerażające. Lochy i tak dalej.
— Moja droga Jessamy, czułabym się rozczarowana, gdyby nie było podziemi.
Podeszłyśmy do drzwi osadzonych w kamiennym łuku. Usłyszałam za nimi głosy. Jessamy nacisnęła klamkę i weszła. Ja za nią.
To nie była duża komnata. Na kominku płonął ogień, więc było tu przytulnie. Kiedy weszłyśmy, jakiś mężczyzna podniósł się z miejsca i podszedł do nas.
Nie wyglądał jak Joel, o którym rozmyślam od chwili pierwszego spotkania, ale było między nimi wyraźne podobieństwo, domyśliłam się więc, że jest to Dawid, starszy brat i właściciel zamku. Miał ciemne włosy i błyszczące ciemne oczy. Uścisnął delikatnie moje dłonie.
— Witamy w Mateland. Od razu domyśliłem się, kim pani jest. Panna Anabel Campion. Jessamy opowiadała nam o pani.
— A pan musi być…
— Dawid Mateland. Mam zaszczyt być szwagrem pani kuzynki.
Położył rękę na moim ramieniu. Jego dłoń była ciepła, jej dotyk niemal pieścił.
— Oto ona, kochanie — powiedział. — Kuzynka Jessamy, Anabel. Możemy nazywać cię Anabel? Jesteś teraz członkiem rodziny.
To jest zatem Emerald o pięknym imieniu.* Trudno sobie wyobrazić kogoś, kto mniej przypominałby drogocenny klejnot. Jej twarz była blada, brązowe włosy jakby przyblakłe, jasnobłękitne oczy zapadłe; pomyślałam, że zapewne bardzo cierpi. Błękitno żyłkowane dłonie leżały bez ruchu na niebieskim pledzie, którym miała okryte nogi.
Uśmiechnęła się do mnie; miała miły uśmiech.
— Cieszymy się, że jesteś z nami. To bardzo wiele znaczy dla Jessamy. Elizabeth, kochanie, chodź i poznaj Anabel.
Młoda, wysoka kobieta wchodziła właśnie do pokoju. Miała chyba około trzydziestki. Była smukła, gładkie, ciemne włosy rozdzielone przedziałkiem na karku zebrała w kok. Duże, nieco senne, niebieskie oczy i pełne, czerwone usta nie bardzo pasowały do reszty twarzy. Raczej cienki nos nadawał jej jędzowaty wygląd. To była interesująca twarz.
Wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła mi dłoń.
— Dużo słyszeliśmy o pani od Jessamy. Zapowiadała, że zaprosi panią tutaj na dłużej.
— Jesteśmy nie tylko kuzynkami, ale i dobrymi przyjaciółkami.
Taksowała mnie oczyma i chyba dostrzegłam w nich błysk zastanowienia.
— Gdzie jest Joel? — spytał Dawid. — Czy przyjdzie?
— Wiedział, że dzisiaj wracam. Jestem pewna, że zaraz się zjawi.
— Mam nadzieję. Nie jest wystarczająco długo żonaty, żeby unikać domu. Tymczasem napijemy się czegoś. Może panna Anabel miałaby ochotę na łyk naszego Mateland Cup. Zapewniam panią, że to specjalny gatunek piwa.
— Dziękuję — odparłam. — Z chęcią spróbuję.
— Nie pij go za wiele, Anabel — ostrzegła mnie Jessamy. — Jest bardzo mocne.
— Nie powinnaś była jej ostrzegać — powiedział Dawid. — Miałem nadzieję, że ustąpią bramy konwenansu i ujrzymy prawdziwą Anabel.
— Mogę pana zapewnić, że przed panem stoi prawdziwa. Nie ma innej. — Stanął obok mnie. Czułam na sobie jego spojrzenie. Było mi jakoś nieswojo.
— Doprawdy? — spytał. — Od samego początku zorientowałem się, że jest pani niezwykłą kobietą.
Elizabeth Larkham podała mi cynowy pucharek piwa.
— Z pewnością będzie pani smakowało. Dawid osobiście je warzy. Nikomu innemu na to nie zezwala.
— Tylko ja znam magiczny przepis — powiedział Dawid spoglądając mi w oczy.
— Z przyjemnością spróbuję — odparłam i upiłam łyk.
— Trzymam za słowo.
— Jest dobre… bardzo dobre.
— Proszę dopić i wziąć następne.
— Zostałam ostrzeżona — przypomniałam mu.
Skrzywił się, a Jessamy pospieszyła mi z pomocą.
— Nigdy nie piję go dużo.
— Ja też nie zamierzam.
Uśmiechnęła się do mnie, lekko zaniepokojona. Droga Jessamy, pomyślałam. Dostała wszystko, co najlepsze. Zamek, kochającego męża, którego ona też kocha. Z pewnością wszyscy uwielbiali Jessamy.
Siadaliśmy już do kolacji, gdy nadszedł Joel.
Uścisnął mi rękę, a mnie przebiegł dreszcz podniecenia. Staliśmy naprzeciwko siebie dłużej niż wypadało w tych okolicznościach, ale może tak mi się tylko zdawało.
— Rad jestem, że przyjechałaś.
— Dziękuję. Cieszę się, że tutaj jestem.
Zasiedliśmy do stołu. Siedziałam obok niego i czułam się podekscytowana jak nigdy w życiu.
— Mam nadzieję, że nie było komplikacji — powiedział. Przez chwilę byłam zaskoczona, a on ciągnął:
— Upadek. Twoja kostka… Twoja ręka…
— Och, nie. Nic.
To nieprawda, pomyślałam. Są komplikacje, ale nie tego rodzaju. Od tamtego czasu nic już nie jest takie samo. Zwrócił się do reszty towarzystwa:
— Kiedy pierwszy raz ujrzałem pannę Campion, leżała na stopniach ołtarza.
— To musi być jakiś znak — rzekł Dawid.
— Byłam otoczona różami.
— Rodzaj ofiarnego jagnięcia?
— Raczej nie. Miałam na sobie fartuch. Widzi pan, dekorowałam ołtarz. Na ślub Jessamy.
— Kwiaty były przepiękne — westchnęła Jessamy. — Nigdy nie zapomnę zapachu tych róż.
— Jestem pewien, że i artystycznie ułożone — wtrącił Dawid.
— Tak, ale nie przeze mnie. Mam nikłe zdolności w tym kierunku.
— Ale jest pani bardzo dobra w spadaniu ze schodów ołtarzy, i to bez nadwerężania kostek i rąk.
Nie rozumiałam Dawida Matelanda. Wyraźnie interesował się moją osobą, ale nie było to miłe. Bardzo chciał być przyjacielski, ale w jego zachowaniu było coś szyderczego.
— Mam nadzieję, że jest pani wygodnie na zamku? — wtrąciła Emerald.
— Chcę, żeby tak było — wtrąciła Jessamy.
— Zwykle są przeciągi — zauważyła Emerald. — Na szczęście o tej porze roku nie dokuczają zanadto.
— To znaczy, że zimą, kiedy wieje wschodni wiatr, po korytarzach można pływać galeonem pod pełnymi żaglami — dodał Dawid.
— Nie jest tak źle. — Joel odwrócił się w moją stronę, kładąc mi rękę na ramieniu. — Zresztę do zimy jeszcze daleko.
— Pamiętam, kiedy przyjechałam tutaj pierwszy raz — wtrąciła Emerald. — Myślałam, że zamarznę. Widzi pani, pochodzę z Kornwalii, która ma łagodniejszy klimat.
— Ale wilgotny — odezwała się Elizabeth Larkham. — Wolę tutejszy.
— O tak. Elizabeth kocha to miejsce i wszystko, co się z nim wiąże.
— Po prostu jestem tutaj szczęśliwa — stwierdziła Elizabeth. — Emerald jest dla mnie taka dobra. I w czasie wakacji mój syn może mieszkać ze mną.
— Kochana Elizabeth — szepnęła Emerald.
W czasie kolacji rozmawiano głównie na ten temat. W powietrzu wisiało pewne napięcie. Czułam się w tej atmosferze jakoś dziwnie. Kolacja w pokoju obwieszonym gobelinami, stojąca w kącie zbroja, pobyt w średniowiecznym zamku wśród obcych — oczywiście poza Jessamy — wszystko to było dla mnie nowe i dziwne. Ale wyczuwałam coś jeszcze: ci ludzie wiedli dość skomplikowane życie i w rzeczywistości byli zupełnie inni niż się zdawało.
W fotelu siedziała Emerald, stale doglądana przez Elizabeth Larkham. W jej zachowaniu było coś kociego. Miała dziwne oczy, jakby senne, ale jednocześnie śledzące wszystko dokoła. Obok Dawid. Wydawało mi się, że rozumiem go znacznie lepiej niż pozostali. Należał na pewno do mężczyzn lubiących towarzystwo kobiet. Jego spojrzenia były dla mnie zbyt krępujące. W grymasie ust krył się ślad okrucieństwa, dostrzegłam to w czasie rozmowy. Po sposobie, w jaki mówił, zorientowałam się, że ranienie innych sprawia mu przyjemność. Być może nie powinno się zbyt szybko wyrokować o ludziach, ale zawsze tak robiłam. Ileż to razy byłam zmuszona do zmiany mojej pierwszej, szybkiej oceny! Miał żonę inwalidkę i wyobrażam sobie, na jaką próbę musiało to wystawiać mężczyznę o tak — jak przypuszczałam — zmysłowej naturze. Ale moje myśli przede wszystkim zaprzątnięte były Joelem. Był zagadką. Dobrze pilnował swych sekretów. Trzymał się z dala od innych. Był lekarzem, a obecność lekarza w podobnym miejscu zdawała się dość dziwna. W miasteczku odległym, jak się dowiedziałam, o jakieś dwa kilometry, miał swoje mieszkanie. Jessamy mówiła, że był oddany swojej pracy i czasami tam nocował. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego poślubił Jessamy.
Znów zaczynałam wyciągać pochopne wnioski. Któż wie, co pociąga jednych ludzi do drugich? To, że Jessamy go podziwiała, było oczywiste, prawie wszyscy mężczyźni lubią być podziwiani. Spostrzegłam się, że cała moja uwaga koncentruje się na jego osobie. Zauważyłam też — i nie była to chyba moja imaginacja — że często do mnie mówił, często mi się przyglądał.
Ekscytował mnie. Chciałam być obok niego. Chciałam zwracać na siebie jego uwagę, rozmawiać z nim, dowiedzieć się o nim wszystkiego. Pragnęłam wiedzieć, jak to jest urodzić się w zamku i spędzić całe życie w takim miejscu, dzieląc je ze swoim starszym bratem. Przeszliśmy do małego saloniku na kawę. To była dobra okazja do rozmowy. Jutro zostanę przedstawiona dziadkowi Egmontowi i poznam młodego Esmonda. Miał cztery latka i, jak się dowiedziałam, urodził się na rok przed wypadkiem Emerald.
O dziesiątej wieczorem Jessamy zaproponowała, że odprowadzi mnie do pokoju. Oświadczyła wszystkim, że jest zmęczona po podróży i nie wątpi, że ja też. Jutro pokaże mi zamek.
Powiedziałam dobranoc i Jessamy odprowadziła mnie, oświetlając drogę jedną świecą osadzoną w mosiężnym lichtarzu.
Poczułam, że to raczej dziwne uczucie wchodzić po schodach za Jessamy. Obrazy w galerii w migotliwym blasku świecy wyglądały inaczej. Można było wyobrazić sobie, że patrzą na nas żywi ludzie.
— Nieprędko będziemy mieli oświetlenie gazowe. Jest raczej niestosowne, prawda?
Zgodziłam się.
— Na niektóre okazje zapalamy w holu ogień. Wygląda wspaniale.
— Jestem tego pewna. Jessamy, kochasz ten zamek, prawda?
— Tak. A ty?
— Przypuszczam, że też go pokocham.
W pokoju Jessamy zapaliła świece na toaletce. Nie chciałam, żeby od razu poszła. Wiedziałam, że tej nocy nie będę dobrze spać.
— Jessamy, czy podoba ci się życie z tymi ludźmi?
Szeroko otworzyła oczy ze zdumienia.
— Oczywiście. Przecież tutaj jest Joel.
— Ale to tak, jakby dzielić się domem. Są Emerald i Dawid… Dwa gospodarstwa. Rozumiesz, co mam na myśli?
— Rodziny takie jak ta zawsze mieszkają razem. W dawnych czasach było ich jeszcze więcej. Kiedy Esmond dorośnie i się ożeni, także tutaj zamieszka ze swoją rodziną.
— Przypuszczam, że twoje dzieci również.
— Oczywiście. To tradycja.
— I wszystko układa się dobrze między Dawidem i Emerald?
Zawahała się przez chwilę.
— Tak… tak… oczywiście. A dlaczegóż by nie miało się układać?
— Wydaje mi się, że za bardzo protestujesz. A dlaczego miałoby być inaczej, pytasz. Mogę ci podać mnóstwo powodów. Ludzie nie zawsze lubią się tylko dlatego, że muszą ze sobą mieszkać. Na ogół tym bardziej zaczynają się nie znosić.
— Och, Anabel. To cała ty. Nie mogę powiedzieć, że bardzo lubię Emerald. Jest trochę nieobecna i zapatrzona w siebie. Tak już jest. To straszne. Przedtem dużo jeździła konno. To musi być dla niej przykre, prawda? A Dawid… cóż, nie rozumiem go do końca. Za sprytny dla mnie. Czasami mówi nieprzyjemne rzeczy.
— Nieprzyjemne?
— Bolesne. Joel i Dawid nie żyją ze sobą w zgodzie. Braciom czasami to się zdarza. Wydaje mi się, że Dawid jest zazdrosny o Joela.
— Zazdrosny? Dlaczego? Czyżby interesował się twoją osobą?
— Oczywiście, że nie. Ale jest coś między nimi… I jeszcze… Elizabeth.
— Wygląda na bardzo zadowoloną z siebie młodą kobietę.
— Jest taka dobra dla Emerald. Sądzę, że Dawid jest jej bardzo wdzięczny za to, co robi dla jego żony. A ona cieszy się z pobytu tutaj. Widzisz, jest wdową i ma syna… Koło ośmiu lat… Starszy od Esmonda o ponad cztery lata. Mieszka w szkole, w internacie, a Elizabeth jest wdzięczna, że jej syn może przyjeżdżać tutaj na wakacje. To rozwiązuje jej wiele problemów. Anabel, czy ty lubisz Joela?
— Tak — odpowiedziałam cicho. — Bardzo go lubię.
— Cieszę się. Bardzo się cieszę.
Następnego ranka Jessamy zabrała mnie na wycieczkę po zamku. Powiedziała, że Joel pojechał do miasta.
Byłam oczarowana wszystkim, co ujrzałam.
Jessamy zadecydowała, że powinnyśmy zacząć od lochów. I tak właśnie zrobiłyśmy. Poprowadziła mnie spiralnymi kamiennymi schodami o poręczy zrobionej z liny. Trzymałam się jej kurczowo, ponieważ schody były strome, wąskie i z jednej strony niczym nie osłonięte.
Podziemia były przerażające. Małe, duszne cele, wiele nie miało nawet najmniejszego okienka.
— Nienawidzę tego miejsca. Nikt tutaj nie przychodzi… chyba że oprowadza się gości. W dawnych czasach każdy zamek miał takie lochy. Za czasów króla Stefana, kiedy w kraju panował zamęt, jeden z Matelandów napadał podróżnych i trzymał ich tutaj dla okupu. Jego syn był jeszcze gorszy. Torturował ich.
Wzdrygnęłam się.
— Chodźmy obejrzeć resztę — zaproponowałam.
— Zgadzam się z tobą. To straszne. Proponowałam, żeby zamurować te lochy, ale nawet nie chcą o tym słyszeć. Egmont aż cały sczerwieniał, gdy to usłyszał, tak samo jest zresztą z każdą propozycją przebudowy zamku.
— Mogę to zrozumieć. Ale w takim miejscu… Myślę, że lepiej zapomnieć o tym, co się tu działo.
Wspięłyśmy się znów po spiralnych schodkach, opierając się na linie, i znalazłyśmy się w kamiennej sieni.
— W tej chwili — wyjaśniła Jessamy — jesteśmy bezpośrednio pod głównym holem. Wystarczy wejść po schodach i znajdziesz się w małym korytarzu prowadzącym do jego drzwi. A to jest rodzaj krypty. Kiedy ktoś umiera, na jakiś czas stawiają tu trumnę.
— Czuć tu śmiercią — powiedziałam.
Przytaknęła.
— Spójrz na to sklepienie z bloków kredy. I popatrz na te masywne słupy.
— Robi wrażenie. To chyba bardzo stara część zamku.
— Tak. Najstarsza.
— Jak ciężko musiało się żyć w tamtych czasach.
Nie mogłam pozbyć się z myśli tych podziemi. Byłam pewna, że będą mi ciążyć nawet po powrocie do pokoju.
Wróciłyśmy do holu. Jessamy pokazała mi piękne płaskorzeźby i cudownie rzeźbiony sufit, podziwiałyśmy też na balustradzie galerii minstreli misterną snycerkę, która przedstawiała sceny biblijne. W galerii obejrzałam portrety dawnych i współczesnych Matelandów. Mogłam porównać portret dziadka Egmonta z żyjącym człowiekiem. W młodości był bardzo podobny do Dawida. Te same brwi i przenikliwe oczy.
— Chłopiec nie został jeszcze sportretowany?
— Nie. Nie malują portretów, póki ktoś nie ukończy dwudziestu jeden lat.
— To podniecające móc patrzeć na portrety tych wszystkich przodków. Och Jessamy, być może twoi potomkowie kiedyś to odziedziczą.
— Raczej nie. Po pierwsze, muszę mieć dzieci. A w ogóle jest już Esmond. To jego dzieci będą dziedziczyć. Dawid jest starszym synem.
— Przypuśćmy, że Esmond umrze… albo się nie ożeni… Wtedy wszystko byłoby wasze.
— Nie mów o śmierci Esmonda! To kochany, rozkoszny chłopiec.
Z dziwnym pośpiechem opuściłyśmy galerię.
Zwiedziłyśmy resztę domu. Salon, jadalnię, którą znałam z poprzedniego wieczoru, bibliotekę, zbrojownię — nigdy nie widziałam takiej kolekcji broni — komnaty Elżbiety i Adelajdy. Obie królowe zaszczyciły kiedyś zamek odwiedzinami. No i jeszcze wszystkie sypialnie. Zastanawiałam się, jak można nauczyć się nie błądzić po zamku.
Wreszcie poszłyśmy do części przeznaczonej dla dzieci i tam poznałam Esmonda. Był, tak jak mówiła Jessamy, rozkosznym, małym chłopcem. Siedział przy oknie razem z Elizabeth Larkham, która mu czytała, wskazując palcem poszczególne słowa.
Wstał, kiedy weszłyśmy. Zbliżył się do nas, a Jessamy powiedziała:
— To jest Esmond. Esmondzie, poznaj pannę Campion.
Ujął moją dłoń i pocałował ją. Był to uroczy gest i pomyślałam, jak bardzo jest ładny ten chłopiec z ciemnymi włosami i oczami… prawdziwy Mateland.
— Pani jest kuzynką Jessamy — stwierdził. Odparłam, że owszem, i że oglądam zamek.
— Wiem — odrzekł.
Elizabeth położyła mu rękę na ramieniu.
— Esmond pytał mnie o panią — wyjaśniła.
— To miło, że interesuje cię moja osoba — powiedziałam.
— Umie pani czytać? — zapytał. — To jest historia o trzech misiach.
— Zdaje mi się, że ją znam. „Kto siedział na moim krzesełku? Kto jadł moją zupę?”
— To nie była zupa. To była owsianka — poprawił mnie z powagą.
— Zapewne szczegóły zmieniają się z czasem — odparłam. — Zupa czy owsianka, co za różnica?
— Jest różnica — upierał się. — Zupa to nie owsianka.
— Esmond to prawdziwy pedant — wtrąciła Elizabeth.
— Ja jestem pedantem? Co to jest pedant?
— Wytłumaczę ci innym razem. Właśnie miałam zabrać go na dwór — dodała. — Już czas na poranny spacer.
— Jeszcze nie — zaprotestował Esmond. Stanowczo ujęła go za rękę.
— Możesz porozmawiać z panną Campion kiedy indziej.
— Cóż, zatem chodźmy dalej — powiedziała Jessamy.
— To fantastyczne miejsce, prawda? — Elizabeth spojrzała wprost na mnie i znów poczułam się jak na cenzurowanym.
Zgodziłam się, że istotnie tak jest.
— Teraz pójdziemy na mury obronne — oznajmiła Jessamy. — Chcę ci pokazać kamienną balustradę.
— Zobaczymy się później — rzuciłam w stronę Esmonda, który skinął głową i odparł ze smutkiem.
— To nie była zupa.
Wraz z Jessamy wspięłyśmy się po kamiennych schodach — też w kształcie spirali — i dotarłyśmy na blanki.
— Esmond to bardzo poważny chłopczyk. Powinien częściej stykać się z dziećmi w jego wieku. Ale jedyni jego towarzysze to Garth i Malcolm, a obaj są starsi od niego.
— Słyszałam już o Garcie — powiedziałam. — A kto to jest Malcolm?
— To daleki kuzyn. Jego dziadek był młodszym bratem Egmonta. Z tego, co wiem, bracia strasznie się pokłócili i odtąd byli wrogami. Teraz Egmont ustąpił i Malcolm składa nam regularne wizyty. Sądzę, że Egmont uważa go za mało prawdopodobnego, lecz możliwego dziedzica. Widzisz, gdyby Esmond umarł, a my z Joelem nie mielibyśmy dzieci, Malcolm byłby następny. Jest mniej więcej w wieku Gartha… Czasami zjawiają się tu jednocześnie. To dobre dla Esmonda. Oczywiście Elizabeth go uwielbia. Czasami odnoszę wrażenie, że jest nieco zazdrosna, jeśli Esmond zwraca uwagę na kogokolwiek innego.
— O mnie nie musi być zazdrosna. Jestem jednym z tych statków, które mija się w środku nocy.
— Nie mów tak, Anabel. Pragnę, abyś często tu bywała. Nawet nie wiesz, jak bardzo pocieszająca jest dla mnie twoja obecność.
— Pocieszająca? Z pewnością nie potrzebujesz pociechy!
— Chodzi mi o to, że z tobą jest weselej.
Zdołała jednak wzbudzić moją czujność. W zamku nie wszystko działo się tak, jak należy. Jessamy nie była szczęśliwa. Nie wątpiłam, że ma to coś wspólnego z Joelem.
Byłam w zamku od trzech dni. Poznałam już Egmonta, starszego pana o raczej groźnym wyglądzie i matelandowskich krzaczastych brwiach, które w jego przypadku były już siwe. Przyjął mnie bardzo uprzejmie.
— Spodobałaś mu się — stwierdziła Jessamy.
Opowiedziała mi, że cieszył się reputacją okropnego kobieciarza i za młodu miał mnóstwo kochanek w całej okolicy. Dzięki temu w hrabstwie żyło całkiem sporo Matelandów.
— Nie sądzę, aby kiedykolwiek próbował wyprzeć się ojcostwa. Szczycił się swoją płodnością. I zawsze dbał o dzieci.
— A jego żona? Jak znosiła tych wszystkich bastardów?
— Z cierpliwością i rezygnacją. Zresztą nie mogła zrobić nic innego. Oczywiście w tamtych czasach podobne rzeczy były na porządku dziennym. Nie to, co teraz. Królowa daje nam wspaniały przykład.
— Dzięki niej cnota stała się modna — zauważyłam. — Ale czasami oznacza to po prostu, że niemoralne uczynki skrywa się przed innymi, ale się ich nie unika.
Zmarszczyła lekko brwi. Ciekawa byłam, o czym myślała. Zaczynałam wyczuwać każdą zmianę jej nastroju. Po raz pierwszy w życiu Jessamy ukrywała coś przede mną. Byłam pewna, że nie wszystko wygląda tu tak, jak na pierwszy rzut oka. Ale wszelkie moje wysiłki zawiodły. Nie mogłam wydobyć z niej najskrytszych myśli, a im dłużej bawiłam w zamku, tym bardziej byłam pewna, że znalazłby się tam niejeden sekret.
Często widywałam Joela, lecz nigdy sam na sam. Czasami wydawało mi się, że oboje unikamy się nawzajem. Nadszedł jednak dzień, gdy popchnięto nas ku sobie.
Podczas pobytu w zamku często jeździłam konno. Była to jedna z ulubionych rozrywek Jessamy. Zaczęła uczyć się jazdy jeszcze w Seton Manor i ciotka Amy Jane niechętnie zgodziła się, bym dzieliła z nią lekcje. Uwielbiałam jazdę konną. W tamtych czasach nie było dla mnie nic bardziej podniecającego niż szalony galop, twarde siodło i świst wiatru szarpiącego mi włosy.
Z przyjemnością zatem jeździłam konno w Mateland. Oczywiście była tam stajnia i kilkanaście koni. Znaleziono dla mnie odpowiedniego wierzchowca i wraz z Jessamy co dzień wyruszałyśmy na przejażdżkę.
Pewnego razu podczas takiego spaceru spotkałyśmy Dawida. Właśnie objeżdżał majątek i kiedy nas dostrzegł, dołączył do nas.
Gawędziliśmy chwilę przyjemnie. Wypytywał, co sądzę o stajni i koniu, którego mi przeznaczono, jak często jeździłam w domu i tak dalej.
W pewnym momencie Jessamy zwolniła, by zamienić parę słów z kobietą, stojącą w drzwiach jakiegoś domku. Na twarzy Dawida pojawił się dziwny uśmiech. Przyspieszył lekko, a ja dotrzymałam mu kroku. Dopiero gdy skręcił w alejkę, zorientowałam się, że chce zgubić Jessamy.
— Czy Jessamy wie, którędy jedziemy? — spytałam.
— Domyśli się.
— Ale…
— Daj spokój, Anabel. Nigdy nie mam okazji z tobą pomówić.
Niezwykły ton jego głosu ostrzegł mnie, że powinnam mieć się na baczności.
— Zgubimy ją — zaprotestowałam.
— Może o to właśnie mi chodzi?
— Ale nie mnie — upomniałam go.
— Anabel, jesteś bardzo pociągającą młodą damą. Wiesz o tym. Nie jesteś też bynajmniej taka surowa, za jaką chciałabyś uchodzić. Oczarowałaś nas wszystkich.
— Wszystkich?
— Ojca, mnie i niedawnego pana młodego, mojego brata.
— Pochlebiasz mi. Czyżbym wywarła na was aż takie wrażenie?
— Anabel, wszędzie wywarłabyś podobne wrażenie. Jesteś nie tylko piękna. Masz w sobie coś więcej. Wiedziałaś o tym?
— Nie, ale chętnie wysłucham katalogu moich zalet.
— Jest w tobie dziwna żywotność… instynktowna reakcja…
— Reakcja na co?
— Na uczucia, które budzisz w mężczyznach.
— To niezmiernie ciekawy wykład, ale sądzę, że w tym miejscu powinna zakończyć się pierwsza lekcja — pierwsza i ostatnia.
— Bawisz mnie.
— Jeszcze jeden talent? Doprawdy, przez ciebie wbiję się w pychę.
— Nie mówię ci nic, o czym byś nie wiedziała. Odkąd przybyłaś do zamku, bezustannie o tobie myślę. A ty? Myślałaś o mnie?
— Oczywiście. Zawsze rozmyślam o ludziach, w towarzystwie których się znalazłam. Teraz zaś sądzę, że powinniśmy dołączyć do Jessamy.
— Pozwól, że pokażę ci posiadłość. Jest tu wiele rzeczy, które na pewno cię zaciekawią, Anabel…
Zawróciłam i zawołałam Jessamy, która nas szukała. Podjechałam do niej.
— Nie zauważyłam, kiedy skręciliście — wyjaśniła.
Byłam wstrząśnięta. Uświadomiłam sobie, że nie mogę zostać dłużej w zamku. Ten człowiek budził we mnie nieokreśloną grozę. Chciałam znaleźć się jak najdalej od niego.
Dużo myślałam o tym, co powiedział Dawid. Mężczyźni z jego rodziny interesowali się mną — wszyscy. To właśnie stwierdził. To prawda, przynajmniej co do niego. Czego właściwie szukał? Przelotnego flirtu, krótkiego romansu? Był żonaty z kaleką, a dla człowieka takiego jak on musiała to być prawdziwa męka. Nie wątpiłam, że próbował uwieść każdą kobietę, którą napotkał, może więc nie powinnam przykładać większej wagi do jego zalotów. Muszę jedynie pokazać, że nie należę do osób, które pociąga romans z żonatym mężczyzną… a nawet jeśli, to na pewno nie z nim.
Lubiłam siadywać i gawędzić z dziadkiem Egmontem. On także prawił mi komplementy i wyraźnie dawał do zrozumienia, że uważa mnie za atrakcyjną kobietę. Przedtem nie zastanawiałam się nad tym. Zupełnie jakby z chwilą gdy przestąpiłam próg zamku Mateland, zaszła we mnie jakaś zmiana. Rzucono na mnie urok. „Każdy mężczyzna, który cię ujrzy, będzie cię pragnął!” Coś w tym rodzaju. Dziadek Egmont patrzył na mnie z figlarnym błyskiem w oku i sugerował, że gdyby miał o trzydzieści lat mniej, sam zacząłby mnie uwodzić. Jego słowa bawiły mnie i reagowałam na nie beztroskim, żartobliwym flirtem, który sprawiał mu wyraźną przyjemność. Zauważyłam, że do Jessamy, Elizabeth i Emerald odnosił się zupełnie inaczej. Może istotnie miałam w sobie coś, co rozpalało zainteresowanie Matelandów.
Wiedziałam, że i Joel był świadom mojej obecności, choć zdawał się mnie unikać. Pewnego dnia jednak spotkałam go, gdy wyjeżdżałam ze stajni. Jessamy musiała coś załatwić i spytała, czy nie pogniewam się, jeśli tego dnia pojadę na przejażdżkę sama.
Oczywiście powiedziałam, że nie, a kiedy wyjechałam za wielką bramę, zmierzając w stronę lasu, dołączył do mnie Joel.
— Witaj — rzucił z udanym zdumieniem. — Jesteś sama?
— Tak. Jessamy jest zajęta.
— Wybierasz się gdzieś?
— Nie. Chcę się tylko przewietrzyć.
— Nie masz nic przeciw temu, żebym na chwilę dołączył do ciebie?
— Będzie to dla mnie prawdziwa przyjemność.
Pokłusowaliśmy zatem przez las. Byłam równie podekscytowana, jak wtedy… w kościele, i na ślubie Jessamy. Tylko on potrafił wzbudzić we mnie takie uczucia.
Spytał, jak mi się podoba zamek, a potem zaczął mówić o plebanii ojca i o kościele, który wywarł na nim ogromne wrażenie. Odpowiadałam coś bez ładu i składu. Rozpierała mnie radość. Pragnęłam zatrzymać czas, napawać się każdą minutą.
— Przypuszczam, że wszystkie żony i córki pastorów prowadzą taki sam nudny żywot — oświadczyłam. — Zawsze ten sam problem. Oczywiście to może być dach, dzwonnica albo zakrystia… Żyjemy w stuleciu, w którym kościoły angielskie popadają w ruinę. To zresztą logiczne — w końcu większość z nich została zbudowana co najmniej pięćset lat temu. Wy także musicie mieć problemy z zamkiem.
— I to ciągle — zapewnił mnie. — Nasz największy wróg, kołatek, stale podrywa nas do boju. Wygrywamy bitwę czy dwie i nagle słyszymy jego pukanie w innej części zamku. To główne zmartwienie mojego brata.
— Ciebie natomiast absorbuje twój zawód. Czy w rodzinie macie wielu lekarzy?
— Nie. Ja jestem pierwszy. Nie było to łatwe, ale nie ustąpiłem.
— Tak — powiedziałam. — To do ciebie podobne.
— Och, zatem już mnie podsumowałaś?
— Owszem, jako kogoś, kto gdy raz czegoś zapragnie, zdobywa to.
— Obawiam się, że to niezupełnie prawda, ale nie było żadnych przeszkód, bym został lekarzem. Po prostu wcześniej nikt tego nie robił. Czy znasz głupszy powód?
— Nie. A zatem studiowałeś i wreszcie osiągnąłeś swój cel.
— Zgadza się. Ale w końcu nie ja dziedziczę. Młodsi synowie często miewają większą swobodę. Czasami nie tak źle być młodszym.
— Z pewnością, zwłaszcza w twoim wypadku. Opowiedz mi o studiach. Czy specjalizujesz się w czymś?
— Nie, w niczym szczególnym. — Opowiedział mi o swoim stażu i o tym, jak wreszcie otworzył praktykę w miasteczku. — Był już najwyższy czas — oświadczył. — W tych okolicach zdecydowanie brak lekarzy. Mam mnóstwo pracy. — Nagle odwrócił się do mnie. — Czy chciałabyś zobaczyć mój gabinet? Chętnie ci go pokażę. Mam nadzieję, że wkrótce zdołam wybudować tu szpital. Bardzo nam go trzeba.
— Tak — odrzekłam. — Z chęcią go obejrzę.
— Zatem jedź ze mną. Jesteśmy prawie na miejscu.
Byliśmy już na obrzeżach miasteczka. Jechaliśmy w milczeniu. Zastanawiałam się, jak często gawędził z Jessamy. Rozmowa o pracy sprawiała mu przyjemność, to pewne.
Mateland to nieduże miasto i kiedy przejeżdżaliśmy ulicami, kilka osób pozdrowiło okrzykiem mojego towarzysza. Z przyjemnością odkryłam, iż jest tu lubiany. Omawiał poszczególne przypadki:
— Tam idzie powiększona komora serca. Trudno to leczyć. Jest zdecydowanie zbyt energiczny. Nerki — mruknął, gdy minęła nas drobna, szczupła kobieta, która uniosła dłoń i zawołała:
— Dzień dobry, doktorze!
Roześmiałam się.
— A zatem dla ciebie to tylko serca i nerki! Nie widzisz ludzi, ale ich choroby.
— To mnie właśnie interesuje.
— Przypuszczam, że cała reszta ludzi to w twoich oczach wyłącznie ciała, póki oczywiście nie znajdzie się jakiś organ godzien uwagi.
— Dobrze to ujęłaś.
Dotarliśmy do trzypiętrowego domu. Wyróżniał się spośród innych budynków na tej ulicy. Prowadził do niego podjazd, a półkolista ścieżka okrążała dom z obu stron. Wjechaliśmy na podwórze, zeskoczyliśmy na ziemię, a Joel uwiązał konie.
Gdy weszliśmy do środka, w holu dostrzegłam kobietę. Natychmiast zgadłam, że to gospodyni.
— Dorothy — powiedział Joel — to jest panna Campion, kuzynka mojej żony.
Dorothy zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem.
— Dzień dobry pani.
— Czy są jakieś wiadomości? — spytał.
— Był Jim Talbot. Mówił, że byłby wdzięczny, gdyby zerknął pan po południu na jego żonę. Czuje się lepiej, ale jeszcze nie całkiem wydobrzała.
— Pójdę do niej później. — Odwrócił się do mnie. — Czy masz ochotę na filiżankę herbaty albo kawy? Dorothy, jest chyba jeszcze trochę czasu, nim zjawią się pacjenci?
— Z chęcią napiję się kawy — odparłam i Dorothy zniknęła. To była czarowna godzina. Joel promieniował entuzjazmem dla swej pracy. Nagle pomyślałam, że może z innymi nie rozmawiało mu się na ten temat tak łatwo, jak ze mną. Jego życie bardzo różniło się od życia pozostałych członków rodziny. Współczesny lekarz w średniowiecznym zamku!
Piliśmy powoli kawę, a on opowiadał.
— Gdybym to ja był starszym synem, nigdy nie zdołałbym zrealizować swoich marzeń. Ta praca wiele dla mnie znaczy. Nie potrafię wyjaśnić, jak bardzo jest zajmująca. Nigdy nie wiadomo, kiedy natrafi się na coś, co może mieć niezwykłe znaczenie… jakiś dziwny objaw, lekarstwo… coś, co otworzy przed nami nowe perspektywy. To stary doktor zainteresował mnie tą pracą. Byłem jeszcze dzieckiem, kiedy przychodził do mojej matki, a ja przyglądałem się mu i słuchałem uważnie wszystkiego, co mówił. Kiedy oznajmiłem, że chcę zostać lekarzem, ojciec wyśmiał mnie. „Czemu nie? — spytałem. — Posiadłością i tak będzie zarządzał Dawid.” W gruncie rzeczy woleliby, żebym był jego pomocnikiem. Ale Dawid i ja nigdy się nie zgadzaliśmy. Wciąż wybuchałyby spory. Nie wiem, który z nas jest bardziej uparty — on czy ja. Obaj pragniemy zawsze postawić na swoim, a kiedy dwóch takich ludzi zaczyna ciągnąć w różne strony, ktoś musi ustąpić. Dlaczego nie przyjechałaś do nas wtedy z Jessamy? Podobno często bywałaś w Seton Manor.
— Nie zostałam zaproszona — odparłam.
Spojrzał na mnie przeciągle, po czym powiedział coś, co jednocześnie uradowało mnie i zaniepokoiło.
— Szkoda!
— Cóż, w końcu tu jednak dotarłam — dodałam szybko.
Milczał przez chwilę.
— Dziwna z nas rodzina, prawda?
— Tak sądzisz?
— A ty nie?
— Wszyscy ludzie okazują się niezwykli, gdy ich bliżej poznać.
— Nie uważasz zatem, że różnimy się w czymś od reszty?
— Nie. Poza tym, że wasz ród sięga kilku stuleci w przeszłość, i że mieszkacie w zamku.
Zawahał się.
— Ja akurat sporo czasu spędzam tutaj.
— Czy Jessamy podoba się to miejsce? — spytałam.
— Ona… nie bywa tu za często. Nocuję w miasteczku, gdy mam coś do załatwienia wczesnym rankiem albo pracuję do późna.
— Do zamku nie jest stąd daleko.
— Ale czasami prościej jest zanocować.
Dziwne, pomyślałam. Jessamy nic mi o tym nie wspominała.
— Skoro już mówimy, czym różnimy się od reszty — wrócił do tematu — zawsze krążyło mnóstwo plotek na nasz temat. Podobno ciąży na nas klątwa. Ściślej biorąc, dotyczy ona żon Matelandów.
— Naprawdę? Co to za klątwa?
— To długa historia. Krótko mówiąc, w czasach wojny domowej między mieszkańcami zamku a częścią ludzi z miasta wywiązał się konflikt. Oni stali po stronie parlamentu, natomiast zamek był rojalistyczny. W pewnym momencie wojska królewskie najechały miasteczko; jeden z mieszkańców zdołał uciec i przybył do zamku wraz z żoną, która oczekiwała dziecka. Poprosił o azyl. Odmówiono mu, a jeden z moich przodków zagroził, że wyda ich ludziom króla. Odeszli więc. Kobieta umarła w rowie przy drodze, a mąż przeklął Matelandów. Zamordowali mu żonę, więc nie zaznają szczęścia w małżeństwie.
— Cóż, przypuszczam, że rzeczywistość nieraz zadała kłam jego słowom.
— Sam nie wiem. Dziwna rzecz, ale podobne legendy sprawdzają się czasem, a za każdym razem, kiedy się tak dzieje, plotki ożywają na nowo.
— W przeciwnym razie szybko słuch by o nich zaginął.
— Moja matka umarła, kiedy miałem dziesięć lat. Wiesz, że Jessamy jest moją drugą żoną. Nigdy nie zapomnę tej nocy, gdy zginęła Rosalie. To moja żona… moja pierwsza żona. Miała osiemnaście lat. Znaliśmy się od dziecka. Była filigranowa, ładna i nieco frywolna. Uwielbiała tańczyć i była dość próżna… uroczo próżna. Rozumiesz?
— Tak — odparłam. — Rozumiem.
— W zamku miał odbyć się bal. Rosalie nieustannie opowiadała o swojej sukni, całej w falbankach… liliowej. Była zachwycona tą kreacją i postanowiła przymierzyć ją w samotności w wieczór poprzedzający bal. Tańczyła w niej po całej sali. Zanadto zbliżyła się do płomienia świecy. Próbowaliśmy ją ocalić… ale było już za późno.
— To straszne. Tak mi przykro.
— Nie można było nic zrobić — powiedział cicho.
Dotknęłam jego ręki.
— Ale teraz jesteś szczęśliwy.
Ujął moją dłoń i przytrzymał, nie odpowiedział jednak.
— Potem — ciągnął dalej — Emerald miała wypadek. Spadła z konia, wiesz zresztą. Moja matka… Rosalie… Emerald…
— Ale teraz masz Jessamy i zły los się odmieni.
Wciąż wpatrywał się we mnie w milczeniu. Jednak coś zaszło między nami. Nie musiał nic mówić. Rozumiałam go. U boku Jessamy odnalazł wreszcie spokój, ale pragnął czegoś więcej.
Skąd wiedziałam? Mówiła mi to tęsknota w jego oczach, moje upojenie i pewność, że jest świadom moich uczuć.
Odstawiłam filiżankę z kawą.
— Niedługo zjawią się twoi pacjenci.
— Cieszę się, że przyszłaś.
— To było niezwykle interesujące.
Odprowadził mnie do koni.
Odjechałam zamyślona, a kiedy dotarłam do lasku, usłyszałam za sobą tętent kopyt. Po chwili jeździec znalazł się obok mnie.
— Dzień dobry. — To był Dawid.
— Dzień dobry — odparłam. — Właśnie wracam do zamku.
— Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko mojemu towarzystwu. Też tam jadę.
Pochyliłam głowę.
— Czyżbym dostrzegał brak entuzjazmu? Widzę, że mój brat cieszy się większym powodzeniem. Co sądzisz o jego domu?
— Śledziłeś mnie? Uśmiechnął się złośliwie.
— Po prostu przejeżdżałem tamtędy i ujrzałem, jak wychodzicie razem. Wyglądaliście na bardzo zadowolonych z siebie.
— Spotkałam go przypadkiem i zaproponował, że pokaże mi swój gabinet w miasteczku. To chyba naturalne? Nie widzę w tym nic zdrożnego.
— Oczywiście — potaknął. — Wszystko zupełnie niewinne i naturalne. Dlaczegóż by nasz dobry doktor nie miał pokazać kuzynce żony swego gabinetu? Pomyślałem jedynie, że winie — nem szepnąć słówko przestrogi w te czarujące uszka. Wybór między nami to kwestia czystych pozorów. Obaj jesteśmy tacy sami. Mężczyźni z rodu Matelandów zawsze mieli oko na kobiety… znani byli z tego już w czasach króla Stefana. Nie możemy się zmienić, podobnie jak lampart nie może zmienić swych cętek. Strzeż się Matelandów, droga Anabel, a szczególnie Joela.
— Doprawdy, ponosi cię wyobraźnia. Zarówno ty, jak i twój brat jesteście żonaci i szczęśliwi.
— Czy rzeczywiście? — spytał.
— A co do mnie — dodałam — to temat ten budzi we mnie niesmak.
— W takim razie — drwiąco skłonił głowę — nie będziemy go drążyć.
W milczeniu wróciliśmy do zamku. Byłam bardzo wzburzona. Wiedziałam, że muszę stąd uciekać — i nie wracać tu więcej.
Jakże nudno było na plebanii. Myślami wciąż przebywałam w zamku.
Jessamy napisała do mnie.
Tęsknię za tobą, Anabel. Powinnaś przyjechać do nas na święta. To będzie tradycyjne Boże Narodzenie w zamku. Wszystko musi się odbyć tak, jak setki lat temu — biesiada i tak dalej, i wielka waza w holu, pełna gorącego ponczu. Słyszałam o tym od Esmonda. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. W Wigilię w holu odprawia się mszę, podczas której wszyscy śpiewają kolędy, a potem rozdaje się wieśniakom koszyczki ze świątecznymi potrawami. Przychodzą po nie do zamku. Ogrodnicy zaczynają już przygotowywać dekoracje. Zamierzamy wydać ogromne przyjęcie. Przyjedź, Anabel. Jeśli się nie zjawisz, będę miała popsute święta. Joel jest bardzo zajęty. Przez ostatnie tygodnie rzadko go widuję. Mówi, że w mieście jest mnóstwo chorych. Bardzo ciężko pracuje. Dziadek Egmont nie jest tym zachwycony. Twierdzi, że nigdy jeszcze żaden Mateland nie brał od ludzi pieniędzy za to, co robił. Uważa, że to poniżające. Chociaż Joel nie bierze pieniędzy od biedaków. Nie potrzebuje ich zresztą. Wszyscy Matelandowie są bogaci… bardzo bogaci, jak mi się zdaje. Joel to bardzo dobry człowiek, Anabel. Naprawdę…
W tym miejscu przerwałam lekturę. Miałam wrażenie, że Jessamy za bardzo podkreślała zalety Joela. I znów zaczęłam o nim myśleć. Pracował jako lekarz, pomagając ubogim. To chwalebne. Lecz było coś w zarysie jego szczęki… nie umiałam tego opisać… co sugerowało, że nie jest wcale taki święty. Należał do ludzi, którzy zawsze sięgają po to, czego zapragną, i nie spoczną, póki tego nie zdobędą. Potrafi na pewno być bezwzględny. Opętał mnie. Żałowałam, że w ogóle go poznałam.
— Jesteśmy tacy sami — powiedział Dawid. Czy oznaczało to, że obaj zdradzali swoje żony?
Przestań o nich myśleć, upomniałam się w duchu.
Miałam dużo zajęć na plebanii i postanowiłam nie jechać do Matelandów na święta. Ciotka Amy Jane i wuj Timothy zostali zaproszeni i wybierali się do nich.
— Boże Narodzenie w zamku może być bardzo interesujące — powiedziała ciotka do mojego ojca. — Mam nadzieję, James, że i tu wszystko pójdzie gładko. — Oczywiście chodziło jej o to, że po raz pierwszy nie będzie na miejscu osobiście doglądać świątecznych uroczystości. — Wrócę na balik dziecięcy — ciągnęła — i pozwalam Stowarzyszeniu Matek urządzić doroczne zebranie we dworze. Służba się tym zajmie. Ufam, że mogę pozostawić resztę w twoich rękach i wyjechać z czystym sumieniem.
Jakże żałowałam, że nie jadę z nimi! Ty głupia, powtarzałam w duchu. To twoja wina. Byłaś przecież zaproszona.
Święta ciągnęły się niemiłosiernie. Całą Wigilię padał deszcz.
W pierwsze święto zjedliśmy obiad z lekarzem, jego żoną i dwiema córkami. Co za różnica w porównaniu z tradycyjnym Bożym Narodzeniem w Seton Manor!
Nazajutrz wybrałam się na przejażdżkę. Pozwalano mi dosiadać jednego z koni Setonów. Stajenny, który siodłał go dla mnie, powiedział:
— Bez panienki Jessamy wszystko wydaje się takie inne. To była urocza młoda dama.
— Jest, Jeffers! — krzyknęłam. — Nie mów o niej, jakby należała do przeszłości.
Byłam przygnębiona. Poranek zupełnie mnie nie cieszył, choć zapowiadał się piękny dzień; powietrze było balsamiczne, lekki ślad mgły. Zauważyłam, że ostrokrzew jest obsypany jagódkami — znak, że nadciąga sroga zima. Tak przynajmniej twierdzili znawcy mądrości ludowych.
Niepokoiłam się o Jessamy. Nie wiedziałam dlaczego. Nie brakowało jej przecież niczego do szczęścia. Czemu miałabym martwić się o jej przyszłość? Muszę przestać myśleć o zamku Mateland i jego mieszkańcach. Moje życie toczy się w innym kierunku.
Odprowadziłam konia do stajni Setonów i pieszo wróciłam na plebanię. Ojca nie było.
— Jeszcze nie wrócił — oznajmiła Janet. Spodziewałam się go godzinę temu. Czekam, żeby podać obiad.
— Myślisz, że nadal jest w kościele?
— Mówił, że musi po coś pójść… nie pamiętam po co.
— Zapomniał pewnie, która godzina — powiedziałam. — Pójdę po niego.
Skierowałam się do kościoła. Za każdym razem, kiedy tam wchodziłam, przypominałam sobie, jak leżałam na stopniach ołtarza, a obok stał Joel Mateland. Od tej chwili byłam już inną osobą.
Zawołałam ojca. Nie było odpowiedzi.
Musi być w zakrystii, pomyślałam, bądź w kaplicy Matki Boskiej.
I wtedy go ujrzałam. Leżał tuż obok miejsca, gdzie ja kiedyś upadłam. Pobiegłam do niego, krzycząc:
— Ojcze, co się stało?
Uklękłam nad nim. Zrazu zdawało mi się, że nie żyje. Potem dostrzegłam jednak, jak zadrżała mu powieka i wybiegłam sprowadzić pomoc.
Miał wylew. Jedna strona ciała została sparaliżowana, stracił też zdolność mowy.
Opiekowałam się nim z pomocą Janet. Przybył też nowy pastor, który miał zastąpić ojca na czas choroby — tak przynajmniej powiedziano. Jednak obie wiedziałyśmy, że ojciec już nigdy nie wygłosi kazania.
Tom Gillingham był miłym młodym człowiekiem i kawalerem. Janet uważała, że ktoś musiał mieć jakiś cel, przysyłając go do nas.
— Kto? — spytałam — Bóg czy biskup?
— Najpewniej obaj po trochu — odpaliła.
Janet, zgodnie ze swym zwyczajem, nie owijała niczego w bawełnę i wyraźnie wyjaśniła, co miała na myśli.
— Twój ojciec już nie wyzdrowieje — oznajmiła. — Módlmy się, żeby mu się nie pogorszyło. A co będzie z tobą? Musisz się nad tym zastanowić. O tak, patrz sobie na mnie, jakbyś chciała powiedzieć, żebym pilnowała własnych spraw. Ale to są i moje sprawy. Pracuję tu przecież, prawda? Co stanie się ze mną i z tobą, kiedy umrze twój ojciec?
— Może żyć jeszcze przez wiele lat.
— Wiesz dobrze, że nie. Z dnia na dzień jest z nim gorzej. Dwa miesiące… w ostateczności trzy. Potem będziesz musiała zacząć myśleć. Wątpię, czy pastor zostawi ci majątek.
— Słusznie wątpisz, Janet.
— A zatem co cię czeka? Zostaniesz damą do towarzystwa jakiejś starej damy? Nie widzę cię w tej roli, panienko. Guwernantką czyichś dzieci? To bardziej prawdopodobne, ale też niedobre. Albo to, albo zostaniesz tutaj.
— Jak niby mam to zrobić?
— Jasne jak słońce. Tom Gillingham jest w końcu kawalerem.
Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
— Ciekawe, co by rzekł, gdyby wiedział, że ustalasz jego przyszłość.
— Nie miałby nic przeciw temu… Podobasz mu się, panienko. Nie byłabym zaskoczona, gdyby sam wpadł na ten pomysł.
— To miły młodzieniec — zgodziłam się.
— A ty wychowałaś się na plebanii… znasz wszystkie jej zwyczaje i tak dalej.
— Wygląda to znakomicie — poza tym, że…
— Że?
— Ja nie chcę wyjść za Toma Gillinghama.
— Powiadają, że miłość może pojawić się z czasem.
— Może też zniknąć, lecz jeśli od początku jej brak, to niemożliwe. Nie, Janet, musimy wymyślić coś innego.
— Mnie tam specjalnie to nie obchodzi. Zawsze jest jeszcze moja siostra Marian, u której mogę zamieszkać przez jakiś czas. Nigdy nie przepadałyśmy za sobą, ale przynajmniej będę miała dach nad głową do czasu, gdy znajdę nowe miejsce.
— Och, Janet! — krzyknęłam. — Nie wyobrażam sobie rozstania z tobą!
Jej usta zadrżały, lecz Janet zawsze umiała opanować emocje.
Milczałyśmy obie. Czekała nas ponura przyszłość.
Kiedy ciotka Amy Jane i wuj Timothy wrócili do domu, wstrząsnęła nimi wieść o chorobie mojego ojca.
— To stawia cię w bardzo niezręcznej sytuacji, Anabel — powiedziała ciotka.
— Musisz zamieszkać w Seton Manor — zaproponował ciepło wuj.
Ciotka Amy Jane rzuciła mu chłodne spojrzenie. Nigdy nie lubiła, kiedy okazywał mi sympatię.
— Anabel nie chciałaby korzystać z jałmużny — oznajmiła stanowczo. — Jest na to zbyt dumna.
— Jałmużny! — zaprotestował wuj Timothy. — Jest przecież naszą siostrzenicą!
— Moją siostrzenicą. Zatem to ja, Timothy, winnam decydować, co jest dla niej najlepsze. Zapewniam cię, że znajdę dla niej jakiejś wyjście.
— Kiedy nadejdzie czas, sama będę wiedziała, co zrobić — odparłam zimno.
Ciotka spojrzała na mnie z namysłem. Widziałam, że w jej głowie już lęgły się plany dotyczące mojej przyszłości.
Kiedy zorientowała się, że Tom Gillingham zamieszkał na plebanii i został wyznaczony na następcę mojego ojca, natychmiast, podobnie jak Janet, dostrzegła rozwiązanie. Powinien mnie poślubić — nieważne, czy chce tego, czy nie. Musi spojrzeć na to rozsądnie jak wszyscy, którzy mieli do odegrania rolę w planach Amy Jane.
Wiedziałam, że Tom nie będzie miał zastrzeżeń. Interesował się mną i starczyłaby najmniejsza zachęta z mojej strony, aby zaproponował mi małżeństwo.
Nie mogłam tego zrobić. To zupełnie jakbym zapisała wielkimi literami w księdze mojego życia słowo KONIEC, wszystko bowiem, co nastąpiłoby potem, byłoby łatwe do przewidzenia.
Gdyby Jessamy nie wyjechała! Gdybym nigdy nie zobaczyła zamku Mateland, nie uświadomiła sobie, że w życiu liczy się coś więcej poza w miarę wygodną egzystencją, może zdołałabym zaakceptować to, co zdawało się nieuniknione. Ale ujrzałam inne życie. Poznałam Joela Matelanda i choć był on mężem mojej kuzynki, myślałam o nim bezustannie.
Spokojne życie przy kościele Setonów, los żony pastora — to wszystko było nie dla mnie.
Ojciec umarł na wiosnę. Nadszedł moment podjęcia decyzji.
Tom Gillingham dał mi jasno do zrozumienia, że nie muszę opuszczać domu, choć oczywiście jako niezamężnej kobiecie nie wypadało mi mieszkać z nim na plebanii. Dopóki żył ojciec — nawet jako bezradny inwalida — sytuacja była zupełnie inna.
Nadszedł dzień pogrzebu. Tom odprawił ceremonię, po czym całą grupą udaliśmy się na cmentarz za trumną, którą nieśli na barkach grabarze. Kiedy staliśmy wokół grobu, ogarnęła mnie rozpacz. Myślałam o moim kochanym cichym ojcu, zawsze nieśmiałym, roztargnionym i skromnym.
To był koniec pewnego rozdziału w moim życiu.
Nagle poczułam uścisk czyjejś dłoni. Odwróciłam się i ujrzałam Jessamy. Jej widok pocieszył mnie i napełnił nieśmiałą nadzieją.
Kiedy wszyscy żałobnicy poszli już sobie, Jessamy usiadła na stołku w mojej sypialni. Oplotła rękami kolana i patrzyła na mnie. Zawsze tak siadywała. Jej widok przywiódł mi na myśl wiele wspomnień z dzieciństwa, kiedy nią kierowałam, często ją dręczyłam i wpędzałam w kłopoty. Droga Jessamy — mimo wszystko nigdy nie przestała mnie kochać!
— Co teraz zrobisz, Anabel? — spytała. Wzruszyłam ramionami.
— Nie wyjdziesz chyba za Toma Gillinghama, prawda? Mama twierdzi, że masz taki zamiar.
— Przynajmniej raz się myli. Lubię Toma, ale…
— Oczywiście nie możesz go poślubić — oświadczyła stanowczo. — A zatem co dalej?
— Sądzę, że jedyną alternatywą jest znaleźć jakąś posadę.
— Och, Anabel, to okropne.
— Kiedy się nie ma pieniędzy, często trzeba zadowolić się tym, co nieprzyjemne. Ale martwię się o Janet. Widzisz, na jakiś czas może zamieszkać u siostry, ale nie chce tam zostać na stałe. Musi znaleźć sobie inne miejsce… a o to wcale niełatwo.
— Anabel, chcę, żebyś pojechała ze mną. Wróć do zamku. Bardzo za tobą tęsknię. Często jestem sama. Prawdę mówiąc, Joel ciągle wyjeżdża… a poza tym… poza tym… mam wrażenie, że on…
— Co on?
— Nie jest zadowolony z naszego małżeństwa. Chwilami wręcz traktuje mnie z rezerwą. Emerald mówi czasem różne nieprzyjemne rzeczy, Dawid także… zwłaszcza Dawid. A Elizabeth… doprawdy, nie wiem, co o niej sądzić. Bywa, że czuję się taka samotna… i trochę się boję. Nie, nie boję się, lecz…
— Myślałam, że jesteś tam szczęśliwa.
— O tak, szczególnie teraz. Anabel, spodziewam się dziecka.
Zerwałam się z łóżka, podskoczyłam do niej i przytuliłam ją mocno.
— Tak, czyż to nie wspaniałe? — powiedziała.
— Joel musiał się ucieszyć.
— O tak, bardzo. Anabel, musisz pojechać ze mną, uwierz mi. Szczególnie teraz…
— Nie wiem, czy powinnam, Jessamy.
— Musisz. Nie możesz mnie opuścić.
— Opuścić ciebie! Masz przecież męża… i dziecko w drodze. Nie brak ci niczego. Po co ci jeszcze ja?
— Potrzebuję cię. — Na moment zamilkła, a potem powiedziała: — Anabel, jeśli tam zamieszkasz, poczuję się szczęśliwsza, bezpieczniejsza.
— Bezpieczniejsza? Czego się obawiasz?
— N… nic takiego — roześmiała się nerwowo. — Sama nie wiem. Może to ten zamek. Tak wiele w nim przeszłości. Wszyscy ci nieżyjący Matelandowie… Czasami wydaje mi się, że wciąż tam są… obserwują mnie. No i jeszcze legenda o żonach. Podobno żony Matelandów są zawsze nieszczęśliwe.
— Jessamy, ty się czegoś boisz.
— Wiesz, że zawsze byłam niemądra. Anabel, potrzebuję cię. Wszystko zaplanowałam. Możesz zabrać ze sobą Janet. Zostanie twoją osobistą pokojówką. Twój przyjazd rozwiąże wszystko.
— Ale… może inni sobie tego nie życzą. Twój mąż… teść…
— Mylisz się. Kompletnie się mylisz. Kiedy to zaproponowałam, wszyscy byli zachwyceni. Mówili o tobie takie miłe rzeczy. Dziadek Egmont oświadczył, że wniesiesz trochę słońca pod dach zamku. Dawid powiedział, że twoje towarzystwo będzie dla nas przyjemnością, bo jesteś taka wesoła.
— A Emerald?
— O, ona nigdy nie okazuje entuzjazmu, ale nie powiedziała nie.
— A co z twoim mężem?
— Będzie zadowolony jak i inni. Uważa, że twoje towarzystwo dobrze mi zrobi. W zamku jest mnóstwo miejsca. I Janet także tam zamieszka. Jak myślisz, spodoba jej się to?
— O, na pewno — odparłam. — Nie uważam wszakże, by cały pomysł był rozsądny. — I dodałam stanowczo: — Nie, Jessamy, nie pojadę.
Wiedziałam jednak, że to zrobię. Otwierały się przede mną dwie drogi… Jedna ponura, prowadząca donikąd, i druga, obiecująca cudowną przygodę. Jeśli nawet grozi mi niebezpieczeństwo, cóż — zawsze lubiłam igrać z ogniem. Niebezpieczeństwo wabiło mnie i fascynowało.
W miesiąc po śmierci mojego ojca wyruszyłyśmy z Janet do zamku Mateland.
No i znalazłam się tam, na dobre zainstalowana w pokoju na wieży. Zamek Mateland stał się moim domem. Janet była zachwycona.
— Trochę się to różni od naszej plebanii — skomentowała. — Poza tym tu mogę mieć oko na panienkę Jessamy. Nie jestem wcale pewna, czy dobrze ją tu traktują.
— Co masz na myśli? — spytałam ostro.
— Mam wrażenie, że mąż ją zaniedbuje. I są tu ludzie, na których trzeba uważać.
I tak Janet z radością podjęła się roli strażniczki zamku.
Powoli ustępował szok po śmierci ojca. Kiedy żył, nie uświadamiałam sobie, jak bardzo go kocham. Był zawsze taki spokojny, zgaszony, zamknięty pośród książek. Sumiennie wypełniał obowiązki, wygłaszając co niedziela nudne kazania ludziom, którzy nie przybywali po to, by go wysłuchać, lecz dlatego, że tak wypadało. Teraz, kiedy odszedł, zrozumiałam, jak mało był samolubny. Brakowało mi jego łagodnej miłości.
Zostawił mi trochę pieniędzy — nie dość, by można się z nich utrzymać, lecz wystarczyło na zakup paru niezbędnych rzeczy i zachowanie pozorów samodzielności. Rozstanie z plebanią i skok w nowe okazał się najlepszym lekarstwem na rozpacz. Nigdy nie myślałam o ojcu jako moim opiekunie; nie wtrącał się na ogół w moje życie i zawsze trzymał na uboczu. Teraz jednak, gdy go zabrakło, czułam się bardzo samotna.
Całe dnie spędzałam z Jessamy i wydaje mi się, że moje towarzystwo sprawiało jej taką samą przyjemność, jak mnie przebywanie z nią.
Powitano mnie ciepło, co do tego nie miałam wątpliwości. Pierwszego wieczoru dziadek Egmont zszedł nawet na kolację i kazał mi usiąść obok siebie. Był dziwnie rozradowany.
— Ożywisz nieco ten zamek — powiedział, potrząsając głową z rozbawieniem. — Zawsze lubiłem, gdy w pobliżu kręciło się parę pięknych kobiet.
Dawid uniósł brwi i mrugnął do mnie.
— A więc wróciłaś — rzekł. — Jesteś teraz jedną z nas. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo się cieszę. Witaj w zamku Mateland, cudna Anabel.
A Joel? Patrzył na mnie spokojnie. Jego roześmiane oczy wyrażały więcej niż jakiekolwiek słowa.
Emerald nie okazała większego zainteresowania.
— Mam nadzieję, że ci się tu spodoba — powiedziała, a jej głos zdradzał wątpliwości.
Elizabeth Larkham oświadczyła, że Jessamy jest niezmiernie ucieszona moim przyjazdem.
I oto byłam w zamku. Znalazłam schronienie dla siebie i Janet. Nie wątpiłam, że Janet jest mi wdzięczna. Nawet ona nie była wolna od pewnego snobizmu, którym przeważnie grzeszy służba — im wspanialszy dom, tym większy splendor. A po plebanii, gdzie należało się liczyć z każdym groszem, zamek pełen niewyczerpanych zasobów ziemskich dóbr musiał jej zaimponować.
Od początku wiedziałam, że muszę być ostrożna. Nie ulegało wątpliwości, że Dawid postanowił mnie zdobyć. Za każdym razem, kiedy na mnie patrzył, w jego oczach pojawiał się błysk. Z pewnością w myślach uważał mnie już za swoją kochankę. Byłam zdecydowana nie dopuścić do tego, ale i on był zdecydowany i niezwykle bezwzględny. Tak, niewątpliwie muszę uważać. Nie, żebym bała się, że ustąpię. To nigdy się nie zdarzy. Mógł jednak zrobić wszystko, by postawić mnie w niezręcznej sytuacji. Joel… nie byłam pewna, co o mnie myśli. Czasami przyłapywałam go na spojrzeniach równie pełnych pożądania. Kiedy mijałam go, jakby mimochodem muskał moją dłoń, ramię czy plecy i czułam, że pragnie mojej bliskości.
Musiałabym nie mieć za grosz wrażliwości, żeby nie czuć, iż wzbudziłam potężne emocje w obu braciach Matelandach.
Czasami leżałam w łóżku w moim pokoju na wieży i mówiłam do siebie: Gdybyś była dobrą, cnotliwą kobietą, wyjechałabyś stąd. Wiesz, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Dawid to prawdziwy pirat, potomek ludzi, którzy porywali podróżnych i więzili ich w lochach dla okupu — bądź po to, by ich torturować. Zrobi wszystko, byle tylko zaspokoić swe żądze. Z jego strony grozi ci ogromne niebezpieczeństwo. Poza tym… coraz bardziej interesuje cię Joel. Podnieca cię. Czasami nawet szukasz jego towarzystwa. Prawda jest taka, że zakochałaś się w Joelu Matelandzie, z każdą chwilą pogrążasz się coraz głębiej. A przecież gdybyś została jego kochanką, byłoby to jeszcze gorsze niż związek z Dawidem, ponieważ Joel jest mężem Jessamy.
W powietrzu czaił się niepokój. Co noc zamykałam na klucz drzwi swej sypialni. Rada byłam, że pokój Jessamy znajdował się tuż obok. Często rozmyślałam o niej i Joelu, który najczęściej sypiał w swoim domu w mieście.
Jessamy coś dręczyło. Kiedyś miała straszny sen i zaczęła krzyczeć. Pobiegłam do niej i ujrzałam, jak rzuca się na łóżku. Mówiła coś o przekleństwie ciążącym na żonach Matelandów.
Obudziłam ją, uspokoiłam i resztę nocy spędziłam w jej pokoju.
— To był tylko sen — powiedziałam. — Nie powinnaś przejmować się koszmarami. Jeszcze zaszkodzą dziecku.
Wystarczyło wspomnieć, że coś może zaszkodzić dziecku, a Jessamy słuchała natychmiast. Jej życie skupiało się na dziecku. Zupełnie jakby miało ono wynagrodzić jej wszelkie rozczarowania.
Tak wiele chciałam dowiedzieć się od niej o jej małżeństwie! Trudno mi jednak było poruszać ten temat. Bałam się, że zdradzę moje uczucia do Joela.
Wreszcie musiało nadejść to, co było nieuniknione. Chcę, Suewellyn, żebyś zrozumiała, iż nie byliśmy z Joelem występnymi grzesznikami. Desperacko próbowaliśmy bronić się przed tym. Lecz oboje nie dbaliśmy o sztywne zasady i konwenanse, i choć przez te pierwsze miesiące, które spędziłam w zamku, staraliśmy się unikać swego towarzystwa, łącząca nas więź okazała się zbyt mocna.
Jessamy musiała zrezygnować z jazdy konnej, toteż samotnie wyruszałam na przejażdżki. Pewnego dnia spotkałam w lesie Joela. Wiedziałam, że czekał na mnie.
— Muszę z tobą pomówić — rzekł. — Wiesz, że cię kocham, Anabel.
— Nie wolno ci tak mówić — zaprotestowałam słabo.
— Ale to prawda.
— Jesteś mężem Jessamy.
— Dlaczego nie przyjechałaś wtedy z nią? Gdybyś się zjawiła, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
— Naprawdę? — spytałam.
— Wiesz, że tak. Od pierwszej chwili, kiedy się spotkaliśmy na stopniach ołtarza, połączyło nas potężne uczucie. Musisz to przyznać. Och, Anabel, gdybyś to była ty!
Walczyłam z samą sobą, starając się pamiętać o lojalności wobec Jessamy.
— Ale to nie byłam ja — odparłam. — A ty poślubiłeś Jessamy. Czemu to zrobiłeś, jeśli jej nie kochałeś?
— Opowiadałem ci o moim pierwszym małżeństwie. Musiałem powtórnie się ożenić. Pragnąłem mieć dzieci. Czekałem tyle lat. Cóż za ironia losu. Gdybym tylko zaczekał jeszcze trochę…
— Teraz jest już za późno.
Nachylił się ku mnie.
— Nigdy nie jest za późno.
— Ale Jessamy to twoja żona… która ma wkrótce urodzić ci dziecko.
— Jesteś tutaj — powiedział — i ja także.
— Myślę, że powinnam wyjechać z zamku.
— Nie wolno ci. Zresztą nic tym nie osiągniesz, pojechałbym za tobą. Anabel, ty i ja należymy do siebie, jesteśmy sobie przeznaczeni. Od początku to czułem, a ty wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Rzadko zdarza się spotkać właściwą osobę we właściwym czasie.
— Ale my poznaliśmy się w niewłaściwym czasie — przypomniałam mu. — Za późno…
— Nie pozwolimy, by uwięziły nas konwenanse. Odrzucimy bariery, stworzone przez ludzi. Jesteśmy tutaj, razem. To wystarczy.
— Nie. Nie — upierałam się. — Jessamy jest moją ukochaną kuzynką. To niezwykle dobra istota, niezdolna do nielojalności i wrogości. Nie wolno nam jej skrzywdzić.
— Mówię ci, że będziemy razem, Anabel — powiedział stanowczo. — Do końca naszych dni. Przysięgam. Myślisz, że się zgodzę, abyś odeszła? Nie należysz do kobiet, które pozwoliłyby, aby konwenanse zrujnowały im życie.
— Może i nie. Ale jest jeszcze Jessamy. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego…
— Uwiążmy tu konie i porozmawiajmy. Chcę cię przytulić… żebyś pojęła…
— Nie — powiedziałam pospiesznie. — Nie. — Zawróciłam konia i odjechałam galopem.
Ale to było nieuniknione. Pewnego popołudnia przyszedł do mojego pokoju. Jessamy siedziała w ogrodzie. Był piękny wrześniowy dzień, prawdziwe słoneczne babie lato.
Zamknął za sobą drzwi i stał bez ruchu, patrząc na mnie. Właśnie zdjęłam suknię, chciałam bowiem się przebrać i dołączyć do Jessamy w ogrodzie.
Wziął mnie w objęcia i zaczął całować. Pragnęłam go równie mocno, jak on mnie.
Ale na dole czekała Jessamy, niewinna i ufna. Ostatkiem sił przywołałam na pomoc lojalność i miłość, jaką ją darzyłam.
— Nie, nie — zaprotestowałam. — Nie tutaj.
To było przyzwolenie. Odsunął mnie nieco i spojrzał na mnie.
— Anabel, kochana — powiedział — wiesz, że należymy do siebie. Nic nie może nas rozdzielić.
Rzeczywiście, wiedziałam.
On ciągnął dalej:
— A zatem niedługo…
Uśmiechał się.
Nie chcę się usprawiedliwiać. Nie ma wytłumaczenia dla tego, co zrobiliśmy. Zostaliśmy kochankami. Nie powinniśmy, lecz żadne z nas nie było święte. Nie mogliśmy nic na to poradzić. Nasze uczucia były zbyt silne. Jestem pewna, że rzadko zdarza się, by dwoje ludzi pokochało się tak, jak my… jednocześnie i od pierwszego wejrzenia. Podobna miłość to najszczęśliwsze przeżycie na ziemi — jeśli nic nie stoi jej na przeszkodzie. Próbowaliśmy zapomnieć, że oboje zdradzamy Jessamy, lecz oczywiście mnie nie udało się uwolnić od tej myśli. Gorycz kryła się w mym szczęściu. Może czasami, w chwilach gdy byliśmy sobie najbliżsi, zapominałam, ale nie na długo. Zawsze — poza tymi nielicznymi momentami — moje myśli krążyły wokół Jessamy i gardziłam sobą za to, że ją oszukałam. Bowiem spoglądając wstecz, uświadomiłam sobie, iż od początku wiedziałam, że jeśli przyjadę do zamku, coś takiego zdarzy się wcześniej czy później. Powinnam była zachować się szlachetnie, przyjąć posadę u jakiejś okropnej staruszki, spełniać jej kaprysy i wyprowadzać jej złośliwe pieski. Albo może zająć się edukacją małych potworków w jakimś obcym domu. Na tę myśl drżałam. A przecież, choć czułam się podle, chodziłam z podniesioną głową.
Ciąża Jessamy przebiegała bardzo ciężko. Lekarz zalecił, by leżała w łóżku, co też uczyniła. Bez słowa skargi, z nadzieją wyglądała dnia narodzin dziecka. O mnie niezwykle się troszczyła.
— Nie możesz cały dzień siedzieć w domu, Anabel — mawiała. — Weź jakiegoś konia i wybiegaj go trochę.
Kochana Jessamy i nikczemna Anabel! Brałam konia ze stajni i jechałam do domu w mieście, aby spotkać się z Joelem.
Jego nie nękały tak bardzo wyrzuty sumienia. Był Matelandem, a Matelandowie chyba nigdy nie odmawiali swym zmysłom pełnego zaspokojenia. Doskonale wiedziałam, że przede mną miał wiele kobiet. O dziwo, traktowałam to jak swego rodzaju wyzwanie. Zatrzymam go przy sobie, postanowiłam. Kłębiły się we mnie sprzeczne uczucia. Byłam zachwycona, triumfowałam, a jednocześnie przepełniał mnie wstyd i pogarda dla samej siebie. Wiedziałam jedno: tak być musi. Zupełnie jakby rządziła nami jakaś nieznana siła. Wydaje mi się, że on również to odczuwał. Powiedział mi, że nigdy w życiu nie doświadczył nic podobnego, i choć w podobnych okolicznościach ludzie często mówią takie rzeczy, wierzyłam mu.
Zrozum, Suewellyn, że gdyby nie to potężne, wszechogarniające uczucie i pewność, że Joel jest jedynym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek zdołam pokochać, nie związałabym się z nim. Może nie jestem dobrą kobietą, ale trudno mnie nazwać łatwą.
Zatem podczas gdy Jessamy oczekiwała narodzin swego dziecka, ja romansowałam z jej mężem. Całkowicie pochłaniało nas uczucie, a przecież tylko gdy byliśmy sami w jego domu, mogliśmy pozwolić sobie na naturalne zachowanie. W zamku musieliśmy skrywać emocje. Zdawaliśmy sobie sprawę, że ta sytuacja jest bardzo niebezpieczna. Musieliśmy oszukać nie tylko Jessamy; stale czułam na sobie badawcze spojrzenie Dawida. Bawiła go moja odmowa, podsycając tylko żądze.
Emerald jeśli nawet wiedziała, nie zwracała na to uwagi. Śmiem twierdzić, iż przywykła do romansów męża. Często przyłapywałam Elizabeth Larkham na tym, że obserwowała mnie uważnie. Była przyjaciółką Emerald i wyraźnie potępiała zainteresowanie Dawida moją osobą.
Co do starego pana, to jestem pewna, że gdyby wiedział o wszystkim, przyjąłby rzecz całą z ogromnym rozbawieniem.
To był dziwny dom. Osobą, z którą najlepiej się porozumiewałam mieszkając tam, był mały Esmond. Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Często mu czytałam. Siadywaliśmy wtedy przy Jessamy, która pracowała nad kolejnym ubrankiem dla dziecka, a ja czytałam na głos. Obecność chłopca dodawała mi otuchy; kiedy byłam sam na sam z Jessamy, czułam niepokój i lęk.
Wydaje mi się, że jedyną osobą, która wiedziała, co dzieje się pomiędzy mną i Joelem, była Dorothy, gosposia Joela. Zawsze zachowywała niezmącony spokój i trudno było odgadnąć jej myśli. Podejrzewałam, że już wcześniej dom ten mogły odwiedzać kobiety. Spytałam o to Joela, a on potwierdził, że zdarzyło się to raz czy dwa. Zapewnił mnie jednak gwałtownie, że było to coś zupełnie innego. Nigdy dotąd nie przeżył czegoś takiego, jak to, co przeżywa ze mną. Wierzyłam mu.
Syn Elizabeth Larkham, Garth, przyjeżdżał do nas na letnie wakacje — hałaśliwy chłopak, który zachowywał się, jakby cały zamek należał do niego. Był kilka lat starszy od Esmonda i przewodził w zabawach. Zastanawiałam się, czy Esmond go lubi. Nie okazywał mu niechęci. Nie pozwalało mu na to dobre wychowanie. Jego matka twierdziła, że towarzystwo chłopca nieco starszego jest dla niego korzystne i może naprawdę tak było. Czasami jeszcze jeden chłopiec składał nam krótkie wizyty. Był dalekim kuzynem Esmonda, nazywał się Malcolm Mateland. Z tego, co wiedziałam, jego dziadek był bratem Egmonta.
Gdy teraz spoglądam wstecz, wydaje mi się, że wszystko, co się zdarzyło, było nieuniknione. Dziecko Jessamy miało się urodzić w listopadzie i w tym samym czasie zorientowałam się, że ja także jestem w ciąży.
To było straszne odkrycie, choć powinnam się była tego spodziewać. Przez kilka dni zachowałam to wyłącznie dla siebie.
Jessamy urodziła dziewczynkę. Nazwano ją Susannah. W naszej rodzinie jest zwyczaj nadawać dziewczynkom dwa imiona i używać obydwu, na przykład Amy Jane. Moja matka nazywała się Susan Ellen. Co do mnie i Jessamy, to nasze imiona stanowiły po prostu połączenie dwóch: Jessica Amy i Ann Bella. Naturalnie więc Jessamy pomyślała o Susan Annie dla Susannah. Zajęta maleństwem nie zauważyła, co dzieje się ze mną.
Przedyskutowałam rzecz całą z Joelem. Zachwyciło go to, że będziemy mieli nasze dziecko, i zlekceważył wszelkie trudności. Zaczynałam naprawdę dobrze go rozumieć. Był bardzo władczym, silnym człowiekiem, jak wszyscy Matelandowie. Z góry zakładał, że z każdej trudnej sytuacji można znaleźć jakieś wyjście.
— Ależ kochana — powiedział. — Coś takiego zdarzało się już miliony razy. Znajdziemy jakiś sposób.
— Będę musiała opuścić zamek — powiedziałam. — Wymyślę jakiś pretekst, by wyjechać.
— Na jakiś czas… owszem. Ale wrócisz.
— A dziecko?
— Coś załatwimy.
Zaplanowanie wszystkiego zajęło nam trochę czasu. Miałam powiedzieć, że daleki krewny ojca, mieszkający w Szkocji, poprosił, abym go odwiedziła. Że ojciec opowiadał o tych krewnych, lecz chyba od dawna byli z nim skłóceni i dopiero teraz, gdy usłyszeli o jego śmierci, zapragnęli się ze mną zobaczyć. Powiedziałam Jessamy, że chyba powinnam jechać.
Jessamy nienawidziła rodzinnych kłótni, toteż zaproponowała, bym w takim razie pojechała na tydzień czy dwa.
Na tym stanęło. Pozornie wyjadę na tydzień, a potem znajdę powód, by przedłużyć pobyt.
Byłam w ciąży od trzech miesięcy. Janet znała moją tajemnicę. Nie zdołałabym utrzymać przed nią sekretu. Z początku była przerażona, później jednak jej wrodzony snobizm zadziałał na moją korzyść. Ojciec dziecka nosił wspaniałe nazwisko i pochodził z zamku. To sprawiło, że w jej oczach mój grzech stał się nieco mniejszy. Miała wyjechać ze mną.
Nie pojechałyśmy jednak do Szkocji, lecz do małej wioski u stóp Gór Pennińskich, gdzie zamieszkałyśmy oczekując narodzin dziecka. Joel odwiedził mnie dwa razy, za każdym razem zatrzymując się u nas na tydzień. Pamiętam te błogie dni. Byliśmy razem w górach i udawaliśmy, że jesteśmy małżeństwem, a ja nie muszę się ukrywać, żeby w sekrecie urodzić nasze dziecko.
Cóż, Suewellyn, we właściwym czasie przyszłaś na świat i chcę, byś wiedziała, że żadni rodzice na ziemi nie kochali swego dziecka bardziej niż my ciebie.
Co miałam robić? Mogłam gdzieś zamieszkać, założyć własny dom. Myśleliśmy o tym. Joel odwiedzałby nas. Ale ja chciałam czego innego. Pragnęłam być przy nim stale, a Joel chciał mnie zatrzymać w zamku. Postanowiliśmy zatem, że zamieszkasz z Amelią i Williamem Planterami. W ten sposób mogłam cię odwiedzać, doglądać twego wychowania, a Planterom można było zaufać — poza tym zostali sowicie opłaceni.
Przyjęli cię do siebie i wychowali, a ja, jak wiesz, regularnie składałam ci wizyty.
Takie rzeczy zdarzają się dość często. Oczywiście ludzie zaczęli coś podejrzewać. Sąsiedzi Planterów musieli domyślić się wszystkiego. Wciąż powtarzałam Joelowi, że powinniśmy zabrać cię od nich. Wiedziałam, że Planterowie nigdy cię nie skrzywdzą, ale też nie obdarzą miłością. Bardzo martwiłam się o ciebie.
Czy pamiętasz dzień, kiedy przywiozłam cię do Mateland? Pokazałam ci zamek, przybył też Joel. Tego dnia byłaś taka szczęśliwa, prawda? I wypowiedziałaś trzy życzenia. Trudno mi się było opanować, kiedy usłyszałam, o czym marzysz.
To cud, że się spełniły. Szkoda, że nie doszło do tego w jakiś inny sposób.
Wspominałam ci już o Dawidzie, prawda? Dawid był złym człowiekiem. Wiem, my z Joelem też nie byliśmy święci. Pozwoliliśmy, by zmysły zwyciężyły rozsądek. Nierozważnie sprowadziliśmy cię na ten świat, choć nie mogliśmy wychować cię tak, jak prawdziwi rodzice wychowują swoje dzieci. Ale kochaliśmy się, Suewellyn, kochaliśmy. To mnie usprawiedliwia. Dawid nigdy nie kochał nikogo ani niczego poza sobą. Zżerała go duma, którą musiał zaspokoić za wszelką cenę. Nie był też wolny od zawiści. Szybko wyczułam, że zazdrości Joelowi. To prawda, był starszym synem i to on miał syna, dziedzica. Lecz Joel znalazł ukojenie gdzie indziej. Praca wśród chorych dawała mu zadowolenie, którego brakło Dawidowi. Co więcej, Dawid był mężczyzną niezwykle zmysłowym. Nie twierdzę, że Joel nim nie był. Wręcz przeciwnie. I podobnie jak Dawid twój ojciec bywa czasami bezwzględny. Obaj mieli typowo matelandowski temperament. Urodzili się z pragnieniem władzy, a — jak powiadają — władza demoralizuje. Ale Joel był zdolny do miłości. Wiem, że Dawid kochać nie umiał. Interesowało go tylko zaspokojenie własnej żądzy. Ja mu odmówiłam i zdawało mi się, iż przez to pożądał mnie jeszcze bardziej. W istocie jednak pragnął nie tylko mnie, ale i zemsty.
Dawid był człowiekiem z innego stulecia, z czasów, gdy pan na zamku był feudalnym władcą, którego wszyscy słuchają, a losy ludzi zależą od jego kaprysu. Podejrzewałam, że jest zdolny do wszelkiego okrucieństwa, więcej — że zadawanie cierpień sprawia mu wielką przyjemność.
A zatem, Suewellyn, wychowałaś się w Crabtree Cottage. Zawsze obiecywałam sobie, że pewnego dnia wynagrodzę ci stracone dzieciństwo. Nie porzuciłam cię. Nigdy. Tęskniłam za tobą aż do bólu. Nieustannie rozmawialiśmy o tobie z Joelem.
Modliłam się, abyśmy mogli być razem. Marzyłam o tym… tak jak i ty.
Lata mijały coraz szybciej. Stale zagrażało nam niebezpieczeństwo. Dawid obserwował mnie czujnie. Musiał się domyślać, co jest między mną i Joelem.
Odkryłam, że Elizabeth Larkham jest jego kochanką. Była to dziwna kobieta, niezwykła kobieta. Wydaje mi się, że lubiła Emerald, ale podobnie jak się rzeczy miały ze mną i Joelem, jej uczucie okazało się silniejsze. Matelandowie potrafili wzbudzać naprawdę potężne emocje.
W pewnym sensie byłam wdzięczna Elizabeth, ponieważ odwróciła ode mnie uwagę Dawida. Prawdę mówiąc, czułam, że w zamku czai się nieszczęście. W przeszłości miało tu miejsce wiele tragedii, mury te były świadkami licznych występnych czynów. Chwilami miałam wrażenie, iż gwałt, namiętność, śmierć i klęska pozostawiają po sobie cień, by mogły go dostrzec przyszłe pokolenia.
Czasami atmosfera w zamku przypominała zamknięty kocioł, który tylko czeka, by wykipieć. Dawid — zawistny, zmysłowy, dążący do zaspokojenia swych nieopanowanych pragnień; Emerald w swoim fotelu, cicha i szara niczym zjawa z przeszłości. Często zastanawiałam się, jak wyglądało jej życie z Dawidem przed wypadkiem. Elizabeth Larkham — nadskakująca i coraz bardziej niezbędna Emerald… i jej mężowi. I my z Joelem, oddani naszej tajemnej miłości, tęskniący za czymś, co się nie mogło ziścić, póki żyła Jessamy. No i Jes — samy, biedna niewinna Jessamy, świadoma, że z jej małżeństwem dzieje się coś niedobrego, odczuwająca boleśnie obojętność męża i swą własną klęskę, żyjąca wyłącznie dla swego dziecka. Były też dzieci: Esmond, bystry i inteligentny, prawie gotów do szkoły, Garth, który przyjeżdżał na wakacje, Malcolm, składający rzadkie wizyty — władczy chłopak, wyrastał na prawdziwego Matelanda — i oczywiście Susannah — piękna dziewczynka, krzykiem i płaczem domagająca się spełnienia każdej zachcianki i reagująca czarującym śmiechem, gdy dostała to, czego chciała — jeszcze jedna prawdziwa Matelandówna.
Mimo wszystko jednak po pewnym czasie pozwoliłam, by ogarnęło mnie fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Jakież to było głupie z mojej strony! Dawid nigdy nie godził się z klęską.
Może Elizabeth zaczynała go nudzić, ale stopniowo coraz więcej czasu poświęcał mojej osobie. Kiedy wyjeżdżałam na spacer, podążał w ślad za mną. Coraz trudniej przychodziło mi odwiedzić dom w mieście tak, by tego nie zauważył.
Zazwyczaj wymykałam się niespodziewanie, a jeśli nie udało mi się go zmylić, w ogóle nie jechałam do miasta i Joel czekał na mnie na próżno.
Odkryłam, że jego nienawiść do Dawida była naprawdę ogromna. Uczucia Joela były zawsze gorące. Nigdy niczemu nie oddawał się połowicznie; rzucał się głową naprzód, jeśli coś go pochłaniało, jak jego praca i nasza namiętność. Często wyobrażałam sobie, jacy moglibyśmy być szczęśliwi — on, ty, Suewellyn, i ja, w domku w mieście, z dala od zamku.
I tu dochodzę do mojej ostatniej wizyty u ciebie w Crabtree Cottage — nie, nie ostatniej, bowiem po raz ostatni przybyłam tam, aby cię zabrać. Chodzi mi o przedostatnią.
Nie miałam wtedy pojęcia, że byłam śledzona. Powinnam się była zorientować, lecz mój prześladowca okazał się niezwykle zręczny. Dawid odkrył, że często opuszczam zamek na jeden dzień, pozornie po to, by odwiedzić krewnych ojca.
Tego dnia podążył w ślad za mną do Crabtree Cottage. Zatrzymał się na kilka dni w miejscowej gospodzie, zadając mnóstwo pytań. Spotkał się z tobą… i zdaje się, że cię przeraził. To, czego się dowiedział, potwierdzało jego wcześniejsze podejrzenia: mieszkałaś tam — nasza córka, moja i Joela.
Niezwykle zadowolony wrócił do zamku i już nazajutrz wyruszył za mną na konną przejażdżkę. Dogonił mnie w lesie.
— Witaj, Anabel — pozdrowił mnie. — Muszę z tobą porozmawiać.
— Mów zatem — odparłam.
— To dotyczy odwiecznego trójkąta… ciebie, Joela i mnie samego.
— Nie sądzę, abym miała ochotę słuchać, co masz mi do powiedzenia na ten szczególny temat — odpaliłam.
— Ach, ale to nie chodzi o to, czy ty masz ochotę słuchać. Chodzi o to, co ja chcę ci powiedzieć. Wiem wszystko, słodka Anabel. Wiem, jak się zachowujecie, ty i Joel. W czasie gdy rzekomo dogląda chorych, zabawiacie się w jego kawalerskiej sypialni. Zaskoczyłaś mnie, Anabel, choć oczywiście nie mogę powiedzieć tego samego o moim bracie.
— Wracam do zamku.
— Jeszcze nie teraz. Wrócimy razem — później. Wiem wszystko, Anabel. O miłosnym gniazdku nad gabinetem. I o dziewczynce. Czarująca… czego zresztą należało się spodziewać po córce twojej… i, rzecz jasna, Joela.
Obezwładniła mnie groza. Domyślałam się, że podejrzewał nas oboje, ale to, iż odkrył twoje istnienie, przeraziło mnie do głębi.
Usłyszałam własny głos:
— Ty… pojechałeś tam i rozmawiałeś z nią…
— Nie bądź taka wystraszona. Małe dziewczynki niezbyt mnie pociągają. Wolę dorosłe i piękne, takie jak ty, Anabel.
— Czemu mi o tym mówisz? Po co mnie szpiegowałeś?
— Jesteś dość bystra, to zgadnij. Ciekawe, co powie Jessamy, kiedy usłyszy, że jej najdroższa przyjaciółka jest kochanką jej męża. I też ma córeczkę! Wiesz, twoja córka jest nawet podobna do Susannah. No i są niemal w tym samym wieku. Nie ma wątpliwości, że w żyłach obu płynie krew Matelandów.
Zrobiło mi się słabo. Pomyślałam o Jessamy i wyobraziłam sobie jej twarz, kiedy się dowie. I to ja… jej kuzynka i najbliższa przyjaciółka! Wstrząśnie nią to tysiąc razy bardziej, ponieważ to ja dopuściłam się zdrady.
— Nie wolno ci powiedzieć Jessamy.
— Oczywiście wcale tego nie chcę. I może nie zrobię… w zamian za przysługę.
Zesztywniałam ze strachu.
— Jaką… przysługę?
— Dla kogoś tak przenikliwego to chyba jasne.
Próbowałam zmusić konia, aby go wyminął, lecz Dawid chwycił moje cugle.
— A zatem? — powiedział. — Czyż nie jest to po prostu kwestia czasu?
Uniosłam szpicrutę. Zapragnęłam go ciąć poprzez tę uśmiechniętą twarz, on jednak złapał moją rękę.
— Skąd takie oburzenie? — spytał. — Nie jesteś przecież nieśmiałą dziewicą. Nie pierwszy raz spotkałaby cię podobna przygoda.
— Jesteś godzien pogardy.
— A ty godna pożądania. I to tak bardzo, słodka Anabel, że zrobię wiele, by cię zdobyć.
— Nie chcę cię więcej widzieć.
— Gdzie się spotkamy? W zamku? To byłoby zabawne, prawda? Kiedy przyjdziesz?
— Nigdy.
— O, biedna kochana Jessamy, będzie taka zmartwiona.
— Czy nie ma w tobie ani cienia przyzwoitości?
— Nie — odparł.
— Nienawidzę cię.
— W pewnym sensie to nawet bardziej interesujące. Posłuchaj, Anabel, czekałem na to od lat. Wiem o tobie i Joelu. Czemu jednemu bratu okazujesz tak wiele serca, a dla drugiego jesteś tak okrutna?
— Joel i ja kochamy się — rzekłam gwałtownie.
— Bardzo wzruszające. Chyba się rozpłaczę.
— Wątpię, czy kiedykolwiek płakałeś, chyba że z wściekłości.
— Jeszcze wiele musisz się o mnie dowiedzieć, Anabel. Ale nie spieszmy się. Będziesz miała na to dość czasu. Musisz przecież ukryć przed Jessamy swoje występki, prawda? I możesz tego dokonać tylko w jeden sposób.
— Pójdę do niej i sama jej powiem.
— Czyżby? Biedna Jessamy! To taka sentymentalna osóbka. Od narodzin Susannah zdrowie niezbyt jej dopisuje. To płuca, wiesz przecież, a i serce nie jest takie, jakie być powinno. Mam nadzieję, że Joel niczego nie knuje. Oho, intryga zagęszcza się. Ciekawe, jak Jessamy przyjmie tę nowinę? Ty i jej mąż… małżonek i najlepsza przyjaciółka. Niestety, często tak bywa.
Spięłam konia ostrogami i odjechałam galopem. Nie wiedziałam, dokąd podążyć, co począć. Wreszcie wróciłam do zamku. Powiedziano mi, że Jessamy odpoczywa. Szalałam z niepokoju. Gdyby się dowiedziała, nie zniosłabym tego.
A alternatywa…
Dygotałam ze strachu. Opanowała mnie tylko jedna myśl: Jessamy nie może się dowiedzieć.
Raz po raz odtwarzałam scenę w lesie. Nie mogłam zapomnieć błyszczących oczu Dawida, jego zmysłowych ust. Jego zamiary były niedwuznaczne i wiedziałam, że jest przekonany, iż ma mnie w swojej mocy.
Drzwi mojego pokoju otwarły się powoli. Niemal podskoczyłam, ujrzawszy Jessamy.
— Zaskoczyłam cię? — spytała.
— N…nie.
— Czy coś się stało?
— Nie, dlaczego?
— Wyglądasz jakoś… inaczej.
— Boli mnie głowa — odparłam.
— Och, Anabel! Tak rzadko źle się czujesz.
— Naprawdę nic mi nie jest.
— Musisz poprosić Joela, żeby dał ci lekarstwo. Może się położysz? Tak naprawdę przyszłam, bo chciałam porozmawiać z tobą o Susannah.
— Czy zrobiła coś złego?
— Potrafi być bardzo uparta, wiesz o tym. Zawsze chce, aby wszystko działo się po jej myśli, i zazwyczaj udaje jej się to osiągnąć.
— Prawdziwa córka Matelandów — powiedziałam.
— Nie powinnam teraz zawracać ci tym głowy. To nic ważnego. Po prostu chciałam z kimś pomówić. Trochę się o nią martwię, a kiedy się martwię, przychodzę do ciebie. Czy pamiętasz, minęło już blisko siedem lat, odkąd przybyłaś do zamku.
— Miałam wtedy siedemnaście lat — odparłam, żeby coś powiedzieć.
— To znaczy, że teraz masz dwadzieścia cztery. Powinnaś wyjść za mąż, Anabel.
Przymknęłam oczy. To stawało się nie do zniesienia. Jessamy mówiła dalej, bardziej do siebie niż do mnie:
— Musimy coś dla ciebie zrobić. Zacząć wydawać przyjęcia… bale… Porozmawiam o tym z Joelem, gdy się z nim zobaczę. Co ci jest? Na pewno dobrze się czujesz? Ja tu gadam i gadam, a ciebie przecież boli głowa. Musisz odpocząć, Anabel.
Zmusiła mnie, abym się położyła, i opatuliła mnie kołdrą. Chciałam krzyknąć: „Powinnaś mnie nienawidzić! Tylko na to V zasługuję!”
Zostawiła mnie w łóżku, pogrążoną w gorączkowych rozmyślaniach. Co robić?
Nie widziałam wyjścia z tej matni. Jessamy dowie się wszystkiego, a tego nie zniosę. Muszę powiedzieć Joelowi. A jednak bałam się. Bałam się jego reakcji. Wiedziałam, że ogarnie go straszna wściekłość na brata, ale musiałam mu powiedzieć.
Wyszłam z pokoju w stroju do konnej jazdy. W holu usłyszałam Dawida. Wołał mnie. Pospieszyłam do drzwi, lecz on znalazł się tam przede mną.
— Twój czas do namysłu nie jest nieograniczony — oznajmił. — Powiedzmy cztery godziny… zanim podejmiesz decyzję. Uważam, że byłby to miły gest, gdybyś przyszła do mojego pokoju. Jest we frontowej baszcie. To bardzo przyjemne miejsce. Każę wcześniej rozpalić na kominku. Będę czekał. Pozwolę sobie poinformować cię, iż znajdziesz mojego szlachetnego brata w jego gabinecie. Niezbyt mu pilno do żony. Oczywiście oboje rozumiemy, dlaczego. Interesuje go inne ptaszę. Cóż, Anabel, moja droga. Do wieczora.
Pobiegłam do stajni. Dosiadłam konia i ruszyłam w drogę. Ale nie do miasta. Nie mogłam zebrać się na odwagę i powiedzieć wszystko Joelowi. Było jednak jasne, że w końcu będę musiała to zrobić.
Galopowałam na oślep przez pola, cały czas zastanawiając się, co dalej. Powoli zapadał wieczór. A jednak musiałam zobaczyć się z Joelem, musiałam mu powiedzieć! Obiecaliśmy sobie przecież nic przed sobą nie ukrywać.
Skończył już przyjmować pacjentów i ucieszył się na mój widok. Rzuciłam mu się w ramiona, niemal szlochając z ulgi. Opowiedziałam o wszystkim, a on słuchał z coraz bardziej pobladłą twarzą. Wreszcie powiedział.
— Spodziewa się, że go dziś odwiedzisz. Zamiast ciebie jednak zjawię się ja.
— Joelu! — krzyknęłam. — Co masz zamiar zrobić?
— Zabiję go — odparł.
— Nie, Joelu. Nie wolno ci działać pochopnie. To byłoby morderstwo… twój własny brat!
— Dla mnie to tyle co zabić uprzykrzoną muchę. Nienawidzę go!
— Proszę… spróbuj zachować spokój…
— Zostaw to mnie, Anabel.
— Jessamy nie może się dowiedzieć. Nigdy więcej nie uwierzyłaby nikomu. Zawsze mi ufała. Byłyśmy sobie tak bliskie… najbliższe przyjaciółki. Nie wiem, co pocznę, jeśli odkryje, że to zrobiłam. Nie zniosę tego!
Widziałam, że gniew przyćmiewa w nim zdolność myślenia. Wiedziałam, że jego wściekłość była gwałtowna i niszczycielska. Pamiętam, jak kiedyś zetknąwszy się w mieście z dzieckiem maltretowanym przez rodziców, wybuchnął nieopanowanym gniewem. Sprawił, że ich uwięziono, a dziecko przekazano pod opiekę innej rodzinie. Oczywiście jego reakcja była usprawiedliwiona, lecz Joel nie wziął pod uwagę pewnych okoliczności: ci rodzice żyli w nieustannym napięciu, a ich poziom trudno było uznać za wysoki. Spierałam się z nim na ten temat, ale pozostał niewzruszony. Teraz nie myślał o niczym poza zemstą na Dawidzie — nie za to, że nas szpiegował czy że spotkał się z tobą, ale z powodu propozycji, jaką mi uczynił. Joel nazwał to, bardzo zresztą słusznie, szantażem. A, jak powiedział, z szantażystą można zrobić tylko jedno — wyeliminować go.
Bałam się uczuć, które wzbudziłam w tych dwóch mężczyznach. Znałam ich porywczość — i czułam lęk.
Razem wróciliśmy do zamku. Wymawiając się bólem głowy, nie zeszłam na kolację. Po kolacji odwiedziła mnie Jessamy, aby spytać, jak się czuję. Jej zdaniem był to bardzo dziwny posiłek. Joel prawie się nie odzywał, a Dawid tryskał niezwykłym humorem.
— Przez cały czas opowiadał dowcipy… raczej enigmatyczne. Zupełnie ich nie rozumiałam i ucieszyłam się, kiedy posiłek dobiegł końca. Biedna Anabel. Tak rzadko źle się czujesz. Dawid mówił, że nie pamięta, abyś kiedykolwiek była chora… poza tym jednym razem, sześć czy siedem lat temu, kiedy pojechałaś w odwiedziny do krewnych ojca. Potem wspominał, że przed wyjazdem wyglądałaś nieswojo, ale po powrocie najwyraźniej wróciłaś do zdrowia. To była okropna kolacja, Anabel. Nie mogłam się doczekać końca. Ale ty jesteś zmęczona — nachyliła się nade mną i pocałowała mnie. — Do wesela się zagoi, jak mawiała stara niania Perkins. Pamiętasz?
— Dziękuję, Jessamy — powiedziałam. — Kocham cię. Pamiętaj o tym.
Roześmiała się.
— Musisz naprawdę kiepsko się czuć, skoro zebrało ci się na sentymenty. Dobranoc, Anabel.
Pragnęłam wyciągnąć do niej rękę, próbować wyjaśnić, błagać o wybaczenie…
Leżałam bez ruchu przez jakiś czas.
Joel powiedział, że przyjdzie po mnie i razem mieliśmy się udać do pokoju Dawida. Nie zjawił się jednak, i kiedy tak czekałam, nie spuszczając oczu z drzwi, usłyszałam stłumiony odgłos strzału, dobiegający gdzieś spoza murów zamku.
Zerwałam się na nogi, nasłuchując. Na dole panowała cisza. W obawie, iż strzał miał coś wspólnego z Dawidem i Joelem, pobiegłam cicho do sypialni, którą Joel dzielił z Jessamy, i stanęłam pod drzwiami. Po chwili upewniłam się, że Jessamy jest w środku — sama.
Wtedy, przerażona, ruszyłam do pokoju Dawida w baszcie. Znów przystanęłam na korytarzu, nasłuchując. Z komnaty nie dobiegał żaden dźwięk, więc otworzyłam cicho drzwi i zajrzałam do środka. Na kominku płonął ogień. Pokój tonął w blasku kilkunastu świec. Obok paleniska stał fotel, a na pokrytym aksamitną kapą łóżku leżał jedwabny szlafrok.
W pokoju nie było nikogo.
Mój lęk wzrastał z każdą sekundą.
Zbiegłam po schodach na dziedziniec. Musiałam dowiedzieć się, co zaszło, a jednocześnie śmiertelnie bałam się tego, co odkryję. Usłyszałam pospieszne kroki i wstrzymałam oddech.
To był Joel. Biegł ku mnie i zrozumiałam, że zdarzyło się coś okropnego.
Rzuciłam mu się w ramiona. Z trudem oddychałam, dławiło mnie w gardle.
— Słyszałam… strzał — wyjąkałam.
— On nie żyje — odparł Joel. — Zabiłem go.
— O Boże, pomóż nam — szepnęłam.
— Poszedłem do niego. Powiedziałem, że wiem o wszystkim i że mam zamiar go zabić. Odparł, iż rozstrzygniemy to w cywilizowany sposób. Zaproponował pistolety, bo obaj dobrze strzelamy. Zabraliśmy je zatem ze zbrojowni. Zawsze uważał, że jest lepszym strzelcem… to dlatego wybrał broń palną… Ale tym razem ja okazałem się lepszy.
— Zabiłeś go, Joelu? Jesteś tego pewien?
— Tak. Strzał prosto w serce. Tam właśnie celowałem. Albo on, albo ja… a to musiał być on… dla ciebie… dla mnie… i dla Suewellyn.
— Joelu! — krzyknęłam. — Co teraz zrobisz?
— Zawsze podejrzewałem, że kiedyś go zabiję — albo on zabije mnie. Raz czy dwa o mało do tego nie doszło. I wreszcie mam to za sobą. Wyjeżdżam. Muszę… i to jeszcze dzisiaj.
— Joelu, nie!
— Pojedziesz ze mną. Musimy wydostać się z kraju.
— Teraz?
— Natychmiast — dziś wieczór. Trzeba to przemyśleć dokładnie. To możliwe. Kiedy będziemy już dostatecznie daleko, skontaktuję się z moim bankiem. Weźmiemy ze sobą kosztowności… Idź do swojego pokoju, spakuj co się da. Nie pozwól, aby ktokolwiek domyślił się, co robisz. Rano będziemy już daleko. Pojedziemy konno na stację, a stamtąd pociągiem do Southampton. Tam przesiądziemy się na statek i popłyniemy… najprawdopodobniej do Australii… i jeszcze dalej.
— Joelu — wykrztusiłam. — Dziecko…
— Tak — odparł. — Pomyślałem o dziecku. Będziesz musiała po nią pojechać. Wyjedziemy razem, we trójkę.
Pobiegłam zatem do siebie. W godzinę potem jechałam przez noc u boku Joela.
Rozstaliśmy się na stacji. On wyruszył do Southampton, gdzie miałam dołączyć do niego wraz z tobą. Ja musiałam zaczekać na pociąg i dotarłam do ciebie dopiero rano. Resztę znasz.
Oto moja opowieść. Pokochałaś, Suewellyn, twojego ojca i mnie, a teraz, kiedy poznałaś tę historię, mam nadzieję, że nas zrozumiesz.
Wiele wydarzyło się od dnia, kiedy matka przyjechała do Crabtree Cottage, żeby mnie stamtąd zabrać, ale wciąż wspominam lata spędzone na wyspie jako najszczęśliwszy okres mojego życia. Ciągle jest to dla mnie zaczarowane miejsce, raj utracony.
Niełatwo spamiętać wszystko z przeszłości. Zdarzenia zacierają się po latach. Dzisiaj wydaje mi się, że dni były pełne słońca, poza porą deszczową. Jak bardzo kochałam ten deszcz! Miałam zwyczaj stawać w strugach wody, które spływały po całym ciele; krople pieściły moją skórę niczym delikatny balsam. Potem pokazywało się słońce, z ziemi unosiły się mgliste opary, a ja wysychałam w ciągu kilku chwil. Wydaje mi się, że każdy dzień kipiał szczęściem, ale oczywiście tak nie było. Czasami wyczuwałam, że moi rodzice czegoś się boją. Ilekroć przypływał statek, matka robiła wszystko, aby ukryć przede mną niepokój, a ojciec zasiadał przy wielkim oknie, z którego miał rozległy widok na zatokę. Kładł też na kolanach broń.
Kiedy statek odpływał, wszystko wracało do normy. Dostawaliśmy mnóstwo cudownych paczuszek, piliśmy specjalne wino, śmieliśmy się i byliśmy szczęśliwi. Wkrótce doszłam do wniosku, że rodzice obawiali się, iż statek przywiezie kogoś, kogo nie chcieli widzieć.
Kiedy przypłynęliśmy na wyspę, przyjął nas Luke Carter, od którego ojciec kupił dom. Luke Carter był właścicielem plantacji palm kokosowych, która zapewniała wyspie pewien dobrobyt. Powiedział ojcu, że mieszka tutaj od dwudziestu lat, ale zestarzał się i chce już wrócić do kraju. Ponadto w ostatnich latach plantacja nieco podupadła. Spadły ceny, ludzie nie chcą pracować, tylko wylegiwać się na słońcu i składać daninę staremu Mruczącemu Olbrzymowi. Zamierza zostać, żeby wprowadzić ojca w miejscowe stosunki. Odpłynie następnym statkiem. Był samotny. Miał kiedyś wspólnika, który zapadł na jedną z chorób grasujących na wyspie i nasilających się w porze deszczowej.
— Jest pan lekarzem i przypuszczam, że będzie pan wiedział, jak sobie z nimi radzić — powiedział Lukę.
Mój ojciec zapewnił go, że jedną z przyczyn, dla których zdecydował się na przyjazd na tę wyspę, były owe gorączki. Miał nadzieję, że uda mu się odkryć sposoby walki z nimi.
— Będzie pan zmagał się ze starym Wandalo. On rządzi tym miejscem. Decyduje, kto ma umrzeć, a kto nie. Jest szamanem i wielkim wodzem. Siedzi pod swoim bananowcem i kontempluje ziemię.
Przez następne dni Luke Carter oprowadzał ojca po wyspie.
Matka nigdy nie pozwalała mi wychodzić samej. Kiedy gdzieś szłyśmy, mocno trzymała mnie za rękę, a ja ze zmieszaniem stwierdziłam, że tubylcy na nasz widok śmieją się, a dzieci aż tak, że trzeba było je klepać po plecach, żeby się nie udławiły. Czasami w domu widziałyśmy, jak przypatrują się nam przez okna, a kiedy stwierdzały, że je widzimy, uciekały w popłochu.
Wieczorami Luke Carter opowiadał o wyspie i jej mieszkańcach.
— Są inteligentni i zręczni. Nie mają wcale poczucia własności. Musicie na nich uważać. Kochają świecidełka, ale nie odróżniają brylantów od szkiełek. Traktujcie ich dobrze, a oni się odwzajemnią tym samym. Nigdy nie zapominają wyrządzonych im krzywd, ale nie zapominają też przysług. Jeśli pozyskacie ich zaufanie, będą wam wierni. Mieszkam wśród nich od ponad dwudziestu lat i nie zostałem uderzony maczugą ani zrzucony do krateru na ofiarę staremu Mruczącemu Olbrzymowi, chyba więc postępowałem z nimi właściwie.
— Zapewniam, że będę postępował podobnie — powiedział mój ojciec.
— Zaakceptują was… po pewnym czasie. Wobec obcych mają się na baczności. Dlatego uznałem za stosowne pozostać z wami dłużej. Po moim wyjeździe przyjmą was, będziecie już częścią wyspy. Lubią dzieci. Nie zadają zbyt wielu pytań. Jedyną rzeczą, o której musicie pamiętać, jest szacunek dla Olbrzyma.
— Proszę opowiedzieć nam o Olbrzymie — poprosiła mama. — Oczywiście wiem, że to jest góra.
— Jak wiecie, ta wyspa jest jedną z wysp wulkanicznych. Musiała powstać miliony lat temu, kiedy kształtowała się skorupa ziemska i było mnóstwo gwałtownych erupcji lawy. Wtedy powstał stary Olbrzym. Jest bogiem wyspy. Rozumiecie? Wyspiarze wierzą, że ma on władzę nad życiem i śmiercią, i można go przebłagać. Znoszą mu daniny. Przyozdabiają szczyt muszlami, kwiatami i piórami, a kiedy zaczyna mruczeć, są naprawdę zaniepokojeni. Ta góra to prawdziwy stary diabeł. Kiedyś rzeczywiście wybuchła, musiało to być jakieś trzysta lat temu. Jeden jedyny raz, ale cała wyspa została wtedy zniszczona. Teraz pomrukuje od czasu do czasu i wyrzuca z siebie trochę kamieni i lawy… żeby ich ostrzec.
— Powinniśmy byli wybrać inną wyspę — powiedziała mama. — Nie podoba mi się ten Olbrzym.
— Jest dość bezpieczny. Pamiętajcie, że nie był w pełni aktywny od trzystu lat. Małe wybuchy są jak zawór bezpieczeństwa. Wielką erupcję ma już za sobą. Za jakieś sto lat wygaśnie do końca.
Przedstawił nam Cougabę, która wiernie służyła mu od lat i była skłonna pracować dla nas. Miał nadzieję, że namówi rodziców, aby ją przyjęli, ponieważ po latach spędzonych w wielkim domu powrót do tubylczej chaty byłby dla niej zbyt trudny. Pracowała u niego prawie całe dwadzieścia lat. Miała córkę Cougabel, której Luke Carter pozwolił mieszkać w swoim domu razem z matką.
— Będą dobrymi służącymi — zapewniał. — I doskonałym pomostem pomiędzy wami a wyspiarzami.
Moja matka oświadczyła w końcu, że z przyjemnością zatrzyma je obie; wiedziała, co znaczy dobra i oddana służba.
Minęły pierwsze tygodnie naszego pobytu na Wyspie Wulkanu i Luke Carter przygotowywał się do wyjazdu, uznawszy, iż jesteśmy już dostatecznie zadomowieni.
Mój ojciec zawsze robił wrażenie. Wyspiarze byli niewielcy, a on bardzo wysoki, miał metr osiemdziesiąt. Już to dawało mu przewagę. Miał też charakter. Urodził się, żeby rządzić, i robił to. Luke Carter wyjaśnił kilku wyspiarzom, że ojciec jest wielkim szamanem i przybył, żeby im pomagać. Ma specjalne lekarstwa i wierzy, że może czynić na wyspie dobro.
Tubylcy byli rozczarowani. Mieli Wandalo. Po co im inny szaman? Chcieli kogoś, kto by dalej prowadził handel kokosami.
Szkoda byłoby nie wykorzystywać naturalnych bogactw. Wyspa Wulkanu była dokładnie taka, jak wszyscy wyobrażają sobie wyspy mórz południowych — upalne słońce, ulewne deszcze, wszędzie palmy i piaszczyste plaże.
To była piękna wyspa, niewielka, żyzna, porośnięta bujną roślinnością, a panowała nad nią wielka góra. Była wielka, tym bardziej że budziła grozę. Kiedy spojrzało się do góry, widać było zniszczenia poczynione w wyższych partiach przez gniew Olbrzyma. W żyznych dolinach jednak bujnie rozwijały się drzewa i krzewy. Kazuaryny, kandelabrowce i drzewa kauri rosły razem z chlebowcami, sago, pomarańczami, ananasami, słodkimi bananami i oczywiście wszechobecnymi palmami kokosowymi.
Olbrzyma trzeba było stale obserwować. Potrafił być groźny, mówiła mi o tym Cougaba, która szybko się do mnie przywiązała i stała się czymś w rodzaju mojej niańki i guwernantki. Coraz bardziej ją lubiłam, a mama była z tego zadowolona i popierała naszą zażyłość. Cougabę przepełniała wdzięczność, ponieważ nie tylko ona została w domu, ale i jej córka, mniej więcej moja rówieśnica, choć wiek tubylców trudno było określić po wyglądzie. Widać było, że matka bardzo ją kocha. Córka miała zdecydowanie jaśniejszą cerę, a jej gładka jasnobrązowa skóra i ciemnobrązowe, bystre oczy były bardzo ładne. Lubiła przystrajać się w muszle i paciorki, często barwione na jaskrawoczerwono. Cougabel była bardzo ważną małą dziewczynką. Okazywano jej pewien szacunek, bo jej narodziny były niezwykłe. Mnie powiedziała, że jest dzieckiem maski. Co to znaczyło, dowiedziałam się później.
Przebywając z Cougabel zaznałam dużo radości. Zabierała mnie ze sobą, żeby składać muszle i kogucie pióra na zboczu góry.
— Ty też iść — mawiała. — Olbrzym gniewać się na ciebie. Wy przyjechać na wyspę i Wandalo nie być zadowolony. On mówić szaman tutaj. Chcieć człowiek do sprzedać koszyki i liny, i olej… Nie chcieć szaman.
— Mój ojciec jest lekarzem — odpowiadałam. — Nie przyjechał tutaj, żeby uprawiać palmy kokosowe.
— Ty wziąć muszle dla Olbrzym — mawiała, powściągliwe kiwając głową, jakby myślała, że mądrze zrobię, stosując się do jej rady.
Tak więc brałam.
— Olbrzym być bardzo zły. Mruczeć… mruczeć… mruczeć… On wyrzucać płonące kamienie. Jak być zły, on mówić.
— Takie góry nazywają się wulkanami — tłumaczyłam. — Na świecie są jeszcze inne, to zupełnie naturalne.
Angielski Cougaby i Cougabel był znacznie lepszy niż angielski pozostałych wyspiarzy. Mieszkały w wielkim domu przez całe lata. Ale mimo wszystko pozostawiał wiele do życzenia. Cougaba silnie gestykulowała, abyśmy mogli ją lepiej zrozumieć.
— On ostrzegać — opowiadała nam Cougaba. — On mówić, że być zły. My nosić kwiaty i muszle. Kiedy ja być mała dziewczynka, jak ty, Missie, oni wrzucić do krateru mężczyznę. On być grzesznik. On zabić swój ojciec i oni go wrzucić… ale Olbrzym nie być zadowolony. On nie chcieć zły człowiek. On chcieć dobry człowiek. Więc oni wrzucić święty człowiek. Ale stary Olbrzym nadal być zły. Ty uważać na stary Olbrzym. On kiedyś skończyć całą wyspę.
Usiłowałam jej wytłumaczyć, że to zupełnie naturalne zjawisko. Słuchała mnie uważnie i potakiwała. Jednak wiedziałam, że nie zrozumiała ani słowa, a nawet gdyby zrozumiała, i tak by nie uwierzyła.
Powoli wchłaniałam wiedzę o wyspie — od rodziców, od Cougaby i Cougabel, i od szamana Wandalo, który nie miał nic przeciwko temu, że przychodziłam pod bananowiec i siadałam obok niego.
Był bardzo mały i chudy, nosił tylko przepaskę na biodra. Fascynowały mnie jego sterczące żebra, patrzenie na niego było prawie równoznaczne z oglądaniem szkieletu. Miał małą okrągłą chatkę, ukrytą wśród drzew na skraju polany, i przez całe dnie przesiadywał pod drzewem rysując magiczną różdżką zygzaki na piasku.
Pierwszy raz zobaczyłam go po wyjeździe Luke’a Cartera. Niepokoje mojej matki wtedy już trochę zmalały i mogłam sama wychodzić pod warunkiem, że nie będę zbytnio oddalać się od domu.
Stałam na skraju polany, obserwując Wandalo; byłam nim urzeczona. Zauważył mnie i kiedy już miałam odbiec, skinął przyzywająco ręką. Podeszłam powoli.
— Usiąść, mała — powiedział.
Usiadłam.
— Ty patrzeć.
— To dlatego, że mnie interesujesz.
Nie zrozumiał, ale przytaknął.
— Ty przybyć zza morze. •j
— Tak. — Opowiedziałam mu o Crabtree Cottage i o podróży na statku, a on słuchał i mam nadzieję, że coś zrozumiał.
— Nie potrzebować szaman… Potrzebować człowiek do plantacja… Rozumieć, mała?
Powiedziałam, że tak, i wyjaśniłam mu, tak jak Cougabie, że mój ojciec nie jest biznesmenem, lecz lekarzem.
— Nie potrzebować szaman — powtórzył zdecydowanie. — Człowiek do plantacja. Ludzie być biedni. Robić ludzie bogate. Nie szaman.
— Ludzie powinni robić to, co umieją najlepiej — upierałam się.
Wandalo rysował kółka na piasku.
— Żaden szaman. — Przytknął patyczek do narysowanego przez siebie koła i wzburzył piasek. — Nic dobrego nie przyjść… szaman odejść… przyjechać człowiek do plantacja.
Poczułam niepokój. Trudno to pojąć, ale w zachowaniu i słowach Wandalo było coś złowieszczego.
Cougabel i ja bawiłyśmy się razem. Dobrze jest mieć towarzystwo. Przychodziła na moje lekcje, a Cougaba była bardzo zadowolona, widząc swoją małą córkę, siedzącą obok mnie z ołówkiem w ręku i robiącą znaki na tabliczce. Cougabel była bardzo inteligentną dziewczynką, a jej jasnoczekoladowa karnacja wyróżniała ją spośród innych mieszkańców wyspy. Większość z nich miała skórę ciemnobrązową, niektórzy wręcz czarną. Wkrótce wszędzie już chodziłyśmy razem; stąpała pewnie i wiedziała, które owoce można jeść bezpiecznie; była bardzo radosna i cieszyłam się z jej towarzystwa. Pokazała mi, jak naciąć muszlą palec, i wymieszałyśmy naszą krew.
— Teraz my być dobre siostry — oświadczyła.
Czułam, że moi rodzice nie są tak szczęśliwi, jak się spodziewali. Najbardziej niepokoiły ich wizyty statków; wyczuwałam to na kilka dni wcześniej. Kiedy statek odpływał, byliśmy bezgranicznie szczęśliwi.
Miałam zwyczaj siadywać na stołeczku u nóg mojej matki i słuchać, jak rodzice rozmawiają, a matka gładziła palcami moje włosy.
Wiedziałam, że ojciec przyjechał tutaj, żeby badać malarię, gorączkę bagienną i gorączkę dżungli. Miał nadzieję, że uda mu się zlikwidować te choroby na wyspie. Planował wybudowanie szpitala.
Kiedyś powiedział:
— Chcę ratować życie, Anabel. Odpokutować…
— Już uratowałeś wiele istnień, Joelu — odpowiedziała szybko. — I jeszcze wiele uratujesz. Nie możesz ciągle o tym myśleć. Tak musiało być.
Chciałam coś zrobić. Okazać im moją miłość i wdzięczność za to, że zabrali mnie z Crabtree Cottage.
Mieszkaliśmy na wyspie około pół roku, kiedy Olbrzym zaczął mruczeć.
Jedna z kobiet usłyszała jakiś odgłos, kiedy szła złożyć daninę na zboczu. To był gniewny pomruk. Olbrzym nie był zadowolony. Pomruk nasilał się. Widziałam strach w oczach Cougaby.
— Stary Olbrzym hałasować — powiedziała. — Stary Olbrzym nie być zadowolony.
Poszłam zobaczyć się z Wandalo. Siedział pod palmą i szybko rysował na piasku kółka swoim patykiem.
— Odejdź — powiedział. — Nie mieć czasu. Olbrzym mruczeć. Olbrzym być zły. Nie chcieć tutaj szaman, mówić Olbrzym. Chcieć człowiek do plantacja.
Uciekłam.
Cougaba oprawiała rybę na obiad.
Potrząsnęła głową:
— Mała Missie… wielki kłopot iść. Olbrzym mruczeć. Niedługo być Taniec Masek.
Stopniowo dowiadywałam się, co się kryje pod określeniem Taniec Masek. Trochę od Cougaby, nieco więcej od Cougabel; słyszałam także, jak rozmawiali o tym rodzice.
Taniec Masek urządzano tu od stuleci, odkąd Wyspę Wulkanu zamieszkali ludzie. Zwyczaj ten istniał tylko tutaj, nigdzie więcej na świecie. Taniec wykonywano, kiedy pomruki stawały się złowieszcze, i wydawało się, że muszle i kwiaty już nie ułagodzą Olbrzyma.
Święty Człowiek — obecnie Wandalo — używał swojej magicznej różdżki i czynił znaki. Bóg góry mówił mu, kiedy ma odbyć się Święto Masek. Zawsze wypadało w czasie nowiu, ponieważ Olbrzym chciał, aby rytuały odprawiano w ciemności. Rozpoczynały się przygotowania, w porze kiedy ubywało księżyca. Maski mogły być zrobione z wszelkich dostępnych materiałów, ale zwykle sporządzano je z gliny; musiały całkowicie zakrywać twarz tancerza. Czasami włosy farbowano na czerwono sokiem ze smokowca. Święto było gotowe. Przygotowywano jeszcze tykwy z kavą i arakiem robionym ze sfermentowanego soku palmowego oraz jedzenie: ryby, żółwie, dzikie świnie i drób. Wszystko to miało być upieczone nad wielkimi ogniskami rozpalonymi na polanie, na której stała chatka Wandalo. Noc mogła być rozświetlona tylko światłem gwiazd i blaskiem tych ognisk.
Uczestniczący w tańcu nie mogli mieć więcej niż trzydzieści lat i kompletnie zasłonięte twarze, tak żeby nikt ich nie poznał.
Przez cały dzień i noc poprzedzające święto bito w bębny, z początku cicho… Ci, którzy grali na bębnach, nie mogli zasnąć. Gdyby to zrobili, Olbrzym by się rozgniewał. Bębnili i bębnili, aż wreszcie dźwięk bębnów osiągał crescendo. To był znak do rozpoczęcia tańca.
Nie widziałam Tańca Masek, dopóki nie podrosłam. Nigdy nie zapomnę obrotów i wygięć tych brązowych ciał, lśniących od oleju palmowego. Erotyczne gesty miały wprowadzić uczestników w trans. Była to ofiara dla ich bóstwa, boga płodności, Olbrzyma z Góry.
Taniec trwał, a pary znikały w lesie. Niektórzy osuwali się na ziemię tam, gdzie stali, niezdolni do żadnego ruchu. Tej nocy każda młoda kobieta miała kochanka i nikt, ani mężczyźni, ani kobiety nie wiedzieli, z kim spędzili noc.
Łatwo było stwierdzić, które dzieci poczęto tej nocy, bowiem przez cały miesiąc wcześniej wszystkie kobiety i mężczyźni musieli powstrzymywać się od stosunków. Dlatego właśnie tak bardzo liczono się z Cougabel: została poczęta w Noc Masek.
Wierzono, iż Mruczący Olbrzym nawiedzał tej nocy ciała najlepszych mężczyzn i wybierał kobiety, które miały zrodzić mu dzieci. Toteż każda kobieta, która urodziła dziecko w dziewięć miesięcy po Nocy Masek, uważana była za pobłogosławioną przez Mruczącego Olbrzyma. Bóstwo nie zawsze szczodrze rozdzielało swe dary. Jeśli nie zostało poczęte ani jedno dziecko, był to widomy znak jego niełaski. Działo się tak dość często. Niektóre dziewczęta bały się i strach czynił je bezpłodnymi, bo, jak mi później wyjaśniła Cougaba, Olbrzym nie obdarzał łaską tchórzy. Jeśli Noc nie przyniosła dziecka, należało złożyć jakąś specjalną ofiarę.
Cougaba pamiętała, jak dawno temu jakiś człowiek wspiął się na samą krawędź krateru. Zamierzał wrzucić do środka garść muszelek, lecz Olbrzym wyciągnął rękę i pochwycił go. Więcej go już nie widziano.
Nigdy nie zapomnę pierwszego Święta Masek po naszym przyjeździe. Wszyscy zachowywali się bardzo dziwnie. Kiedy zbliżaliśmy się, odwracali wzrok. Cougaba się martwiła. Wciąż kręciła głową i powtarzała:
— Olbrzym zły. Olbrzym bardzo zły.
Cougabel wyraziła się nieco jaśniej.
— Olbrzym gniewać się na was — oznajmiła, a w jej jasnych oczach wyczytałam lęk. Zarzuciła mi ręce na szyję. — Nie chcieć, żeby ty umrzeć.
Zrazu zlekceważyłam jej słowa, ale pewnej nocy obudziłam się i przypomniałam sobie tę rozmowę. Przypomniały mi się też opowieści, które krążyły wśród tubylców — o ludziach wrzucanych do krateru, aby uspokoić gniew Olbrzyma. To dzięki Cougabel pojęłam, co nam grozi.
— Olbrzym zły — wyjaśniła. — Maska nadchodzić. Pokaże w Noc Masek.
— Czy to znaczy, że powie wam, dlaczego się gniewa?
— Gniewa się, bo on nie chcieć szaman. Wandalo szaman. Nie biały człowiek.
Powiedziałam o wszystkim rodzicom.
Ojciec odparł ostro, że to tylko banda dzikusów. Powinni być mu wdzięczni. Słyszał, że właśnie tego dnia jakaś kobieta zmarła z powodu gorączki.
— Gdyby przyszła do mnie zamiast do tego starego durnia czarownika, mogłaby jeszcze żyć — oświadczył.
— Uważam, że powinieneś zająć się plantacją — wtrąciła matka. — Tego właśnie chcą.
— Niech więc sami to zrobią. Nie znam się na kokosach.
Nagle odezwały się bambusowe bębny. Huczały przez cały dzień.
— Nie podoba mi się ich dźwięk — powiedziała matka. — Brzmi tak złowieszczo.
Cougaba dreptała po domu, starając się na nas nie patrzeć. Cougabel objęła mnie i wybuchła płaczem.
Wiedziałam, że nas ostrzegają.
Słyszeliśmy bębny, widzieliśmy światło ognisk i czuliśmy zapach pieczonego mięsa. Przez całą noc rodzice siedzieli przy oknie. Ojciec trzymał na kolanach strzelbę. Nie pozwalali mi się oddalać od siebie nawet na krok. Drzemałam i śniłam o przerażających maskach. Wreszcie obudziła mnie cisza; bębny przestały dudnić.
A w dzień zdarzyło się coś dziwnego. Przyszła do nas do domu kobieta w wielkiej rozpaczy. Znałam ją jako tę, która urodziła dziecko poczęte podczas poprzedniego Tańca Masek. Dlatego było to specjalne dziecko.
Chłopiec był chory. Wandalo powiedział, że umrze, ponieważ Olbrzym jest zły. W akcie rozpaczy matka przyniosła dziecko do białego szamana.
Mój ojciec zabrał chłopca do domu. Przygotowano dla niego osobny pokój. Dziecko położono do łóżka, a matka została razem z nim.
Wkrótce wieść o tym, co się stało, rozeszła się po całej okolicy i wyspiarze zaczęli gromadzić się wokół domu.
Ojciec był podniecony. Chłopiec zapadł na bagienną gorączkę i jeśli przyniesiono go na czas, można go uratować, powiedział.
Wszyscy wiedzieliśmy, że nasz los zależy od życia tego chłopca. Jeśli umrze, prawdopodobnie tubylcy nas zabiją, a w najlepszym razie przepędzą z wyspy. Nie chcieli szamana tylko człowieka, który by zajął się plantacją.
Ojciec z triumfem w głosie zwrócił się do matki:
— Jest wytrzymały. Mogę go uratować. Jeśli mi się uda, Anabel, zajmę się plantacją. Nie znam się na interesach, ale mogę się tego nauczyć.
Całą noc spędziliśmy na piętrze. Patrzyłam przez okno mojej sypialni na siedzących wokół domu ludzi. Mieli ze sobą pochodnie. Cougaba powiedziała, że jeśli chłopiec umrze, spalą dom.
Ojciec wiele zaryzykował, przyjmując chłopca. Ale był człowiekiem, który lubił ryzyko. Matka także. I ja byłam taka, ale odkryłam to dopiero później.
Nad ranem gorączka spadła. Przez następny dzień stan chłopca ulegał systematycznej poprawie i wieczorem wiadomo już było, że przeżyje.
Jego matka uklękła i ucałowała stopy ojca. Wyszła z domu, trzymając synka w ramionach, i nikt nie musiał pytać o jego zdrowie. Radość malowała się na jej twarzy.
Tubylcy tłoczyli się wokół niej. Dotykali chłopca z podziwem i z szacunkiem patrzyli na mojego ojca.
A on podniósł ręce i przemówił:
— Chłopiec jest silny i zdrowy. Mogę leczyć innych. Chcę, żebyście przychodzili do mnie, kiedy będziecie chorzy. Może was wyleczę, może nie. To będzie zależało od tego, jak bardzo będziecie chorzy. Chcę pomóc wam wszystkim. Chcę przegnać gorączkę. Zamierzam zająć się plantacją. Musicie ciężko pracować, a ja będę się uczył.
Zapadła martwa cisza. Patrzyli na siebie i dotykali się nosami, co zdaje się oznaczało u nich gratulacje. Ojciec wszedł do domu.
— I pomyśleć, że wszystko zawdzięczamy pięciu granom* kalomelu i takiej samej dawce mieszanki kalocyntu i skamonii oraz kilku kroplom chininy — powiedział.
Tej Nocy Masek nie zostało poczęte żadne dziecko. To znak, mówili wyspiarze. Olbrzym uznał ich za niegodnych. Przysłał im przyjaciela, białego szamana, a oni nie oddali mu należnej czci.
Biały człowiek uratował dziecko Olbrzyma, a ponieważ Olbrzym był z tego zadowolony i był zadowolony z Tańca Masek, namówił ich przyjaciela do ponownego uruchomienia plantacji.
Wyspiarzom będzie się dobrze powodziło, dopóki nie zapomną o należnej Olbrzymowi daninie.
Teraz mój ojciec stał się panem wyspy. Tubylcy nazwali go Tattajo, a matkę Mamabel. Ja byłam znana jako Mała Missie lub Mała Biała. Zaakceptowano nas.
Zgodnie z obietnicą, ojciec zajął się przywróceniem do życia wyspiarskiego przemysłu — plantacji — i włożył w to wiele energii. Wyspiarze szaleli ze szczęścia. Nie ulegało wątpliwości, że Tattajo był wysłannikiem Mruczącego Olbrzyma i znowu staną się bogaci.
Ojciec rozpoczął uprawę palm kokosowych. Znalazł w domu książki na ten temat, zostawione przez Luke’a Cartera. Wybrał kawałek gruntu i zasadził na nim czterysta dojrzałych orzechów. Tubylcy zebrali się wokół i z podnieceniem mówili, co powinien robić, ale ojciec postępował ściśle według metod opisanych w książkach. Kiedy wyspiarze zobaczyli, że wszystko robi dokładnie tak, jak Luke Carter, nabrali do niego jeszcze większego szacunku. Każdy orzech był otaczany piaskiem, glonami i delikatnym błotem z plaży, zanim włożono go do ziemi.
Ojciec wyznaczył dwóch tubylców do codziennego podlewania. Przykazując im pamiętać o tym obowiązku i nie zaniedbywać go, patrzył na wulkan.
— Nie, nie Tattajo — krzyknęli. — Nie… nie…my nie zapomnieć.
— Tak będzie lepiej dla was.
Ojciec nigdy nie wahał się wykorzystywać wulkanu, żeby coś osiągnąć. Wszyscy pracowali ochoczo w przekonaniu, że jest przyjacielem i sługą Olbrzyma.
Orzechy zostały zasadzone w kwietniu i trzeba je było przesadzić, zanim nadejdą wrześniowe deszcze. Tubylcy obserwowali operację dowodzoną przez ojca, gadając jeden przez drugiego, kiwając głowami i pocierając się nosami. Byli wyraźnie zachwyceni.
Sadzonki przesadzono do dołków o głębokości około pół metra i odległych od siebie o pięć metrów, a ziemię na dnie użyźniono glonami i błotem. Ogrodnicy muszą podlewać je przez dwa lub trzy lata, ostrzegł ojciec i kazał chronić młode drzewa przed ostrym słońcem matami z liści palmowych.
Minie pięć lub sześć lat, zanim palmy zaczną rodzić orzechy.
Tymczasem było mnóstwo pracy przy już dojrzałych, w które obfitowała wyspa. Szkółka stanowiła dla wszystkich wieczne źródło radości. Uważano ją za oznakę wracającego na wyspę bogactwa. Mruczący Olbrzym już się na nich nie gniewał, obdarował ich Tattają, aby zajął miejsce Luke’a Cartera, który się zestarzał i nie był w stanie wszystkiego dopilnować, tak że ludzie zaniedbali pracę, a bogactwa przestały płynąć na wyspę.
Ojciec przejawiał wielkie zainteresowanie swoim przedsięwzięciem. Wyspiarze zaakceptowali go wprawdzie jako lekarza, ale potrzebował ujścia dla rozsadzającej go energii i oto je znalazł. Oboje, ojciec i mama, pracowali bez wytchnienia. Często ich myśli powracały do Anglii. Odizolowali się od cywilizowanego świata i mieli z nim kontakt tylko wtedy, gdy raz na dwa miesiące przypływał statek.
Plantacja palm kokosowych pochłonęła ich całkowicie. Wkrótce z wyspy popłynęły różne produkty do Sydney. Zjawił się pośrednik, który chciał pomówić z ojcem i zorganizować sprzedaż naszych towarów. Na wyspie pieniędzmi były muszle Cowriego. Ojciec płacił nimi wyspiarzom. To śmieszne, na jak zadowolonych wyglądali ludzie, którzy wreszcie mieli pracę. Kiedy przyjechaliśmy, ledwie kilka kobiet wyplatało koszyki pod drzewem, teraz wyspiarki w grupach siedziały na zadaszonych dla ochrony przed słońcem tarasach, które kazał wybudować ojciec. Wyplatały kosze, wachlarze, liny i szczotki z włókna palmowego. Kilka okrągłych chat przeznaczono na tłoczarnie oleju kokosowego.
Życie na wyspie uległo zmianie. Teraz było znowu tak, jak za czasów, kiedy mieszkał tu młody i energiczny Luke Carter.
Ojciec mianował kilku ludzi na nadzorców różnych prac. Szczycili się tym bardzo. Obserwowałam ich, gdy dumnie wędrowali po wyspie. Odtąd ambicją każdego mężczyzny stało się osiągnięcie godności nadzorcy.
Każdego ranka ojciec siadał na godzinę przed domem i przyjmował chorych. Nie było wątpliwości, że od naszego przyjazdu stan zdrowia wyspiarzy znacznie się poprawił. Ludzie zdawali sobie z tego sprawę i ojciec cieszył się wielkim autorytetem i poważaniem. Matkę, jak myślę, kochano, a na mnie spoglądano z uwielbieniem.
Byliśmy dobrze widziani na Wyspie Wulkanu.
Po dwóch latach ojciec dowiódł, że jest panem wyspy i — jak mi potem mówiła matka — coraz trudniej obojgu było uwierzyć, że pewnego dnia ktoś może tu przypłynąć i aresztować go za morderstwo. Oczekiwaliśmy zawinięcia statku, ponieważ przywoził nam książki, odzież, specjalną żywność, wino i lekarstwa.
Radosne to były dni, kiedy budząc się rano widzieliśmy zakotwiczony statek. Od świtu canoe pływały tam i z powrotem, przywożąc różne zamówione przez ojca rzeczy. Jak pięknie wyglądały łódki — lekkie, wąskie i zwinne. Niektóre miały tylko pięć metrów długości, inne aż piętnaście. Cougabel powiedziała mi, że wysokie dzioby i rufy chronią przed strzałami nieprzyjaciół. W dawnych czasach bywało tu wiele walk.
Z odległości kilometra canoe wyglądały jak półksiężyce pływające po powierzchni morza. W promieniach słońca lśniły dzioby i rufy, często inkrustowane macicą perłową. Nic dziwnego, że właściciele łódek byli z nich dumni. Jakże szybko wąskie, spiczaste wiosła popychały je po wodzie!
Wydawało się, że na dobre zadomowiliśmy się na wyspie.
Rosłam. Lata mijały tak szybko, że straciłam ich rachubę. Uczyła mnie matka. Zamawiała książki w Sydney i przypuszczam, że otrzymałam takie samo wykształcenie jak większość dziewcząt w moim wieku uczonych przez guwernantki.
Cougabel asystowała przy moich lekcjach. Rosła szybciej ode mnie, bo dziewczynki na wyspie dojrzewały w czternastym roku życia. Wiele z nich nawet zostawało już matkami.
Cougabel podobały się moje stroje i lubiła się w nie ubierać. Nosiłyśmy luźne suknie, szyte według oryginalnych projektów matki. Zwyczajne, konwencjonalne ubrania nie nadawały się na upały. Miałyśmy wielkie kapelusze wyplatane z włókna. Mama zmiękczała je, mocząc w oleju. Sama też je barwiła, z reguły na czerwono sokiem ze smokowca, który nazywałyśmy smoczą krwią. Ale znalazła też na wyspie inne zioła i kwiaty, z których otrzymywała barwniki. Cougabel chciała mieć taką samą jak ja sukienkę i kolorowy kapelusz. Czasami wracała do swojej wyspiarskiej odzieży: przepaski zrobionej z piór i muszli, sięgającej do połowy ud. Z szyi zwisał jej na nagie piersi sznur muszelek i ozdoby wycięte z drewna. Wyglądała wtedy zupełnie inaczej i jakoś zmieniała swoją osobowość. Kiedy siadała obok mnie ubrana w sukienkę i powtarzała lekcje, wydawało się, że jesteśmy tej samej rasy. Gdyby nie kolor jej skóry, mogłybyśmy uchodzić za dwoje dzieci w wiejskim domu.
Domyślałam się, że Cougabel nie chciała, abym zapomniała, że jest ona wyspiarką, i to wyjątkową.
Kiedyś poszłyśmy na górę i opowiedziała mi, że Mruczący Olbrzym jest jej ojcem. Nie rozumiałam, jak góra może być ojcem, i wyśmiałam ją. Rozzłościła się, jej ciemne oczy ciskały błyskawice.
— On jest moim ojcem — krzyczała. — On! On! Jestem dzieckiem Maski. Moja matka tańczyła Taniec Maski i Olbrzym przyszedł do niej jako mężczyzna… nieznany… tak, jak to zwykle w Tańcu Masek. Zostawił mnie w niej i tak rosłam, rosłam, aż stałam się dzieckiem gotowym do narodzenia.
— To tylko gadanie — odparłam. Wtedy jeszcze nie nauczyłam się, że czasem lepiej zachować swoje poglądy tylko dla siebie.
Odwróciła się do mnie i krzyknęła:
— Ty nic nie wiesz. Jesteś tylko dzieckiem. Jesteś biała… Rozzłościsz Olbrzyma.
— Mój ojciec jest w bardzo dobrych stosunkach z Olbrzymem — rzekłam kpiąco. Często słyszałam, jak rodzice sobie z tego żartowali.
— Olbrzym przysłał Tattajo. Przysłał ciebie, żebyś mnie uczyła. Kiedy będę duża i będzie Taniec Masek, zatańczę i wrócę z dzieckiem Olbrzyma.
Patrzyłam na nią, zaskoczona. Tak, pomyślałam, obie dorastamy. Cougabel niedługo będzie wystarczająco dojrzała, żeby mieć dziecko.
Zamyśliłam się. Lata mijały, a my ich nie liczyłyśmy.
Miałam już trzynaście lat. Sześć z nich spędziłam na wyspie. Przez ten czas ojciec rozwinął tu dobrze prosperujący miejscowy przemysł i chociaż sporo ludzi umarło na różne gorączki, śmiertelność wyraźnie spadła.
Ojciec pracował nad książką o chorobach tropikalnych. Planował budowę szpitala, gotów włożyć w niego wszystko, co miał. Było to jego największe marzenie.
Myśli matki, jak się zdawało, zaprzątały nieco inne sprawy. Jednego popołudnia, po bardzo upalnym dniu, siedziałyśmy razem w cieniu palmy i obserwowałyśmy latające ryby, które wyskakiwały nad powierzchnię wody.
— Rośniesz, Suewellyn. Czy pomyślałaś, że odkąd tu przypłynęliśmy, nigdy nie opuszczałaś wyspy?
— Tak jak ty i ojciec.
— My musimy tu zostać… ale wiele o tobie rozmawialiśmy. Martwimy się o ciebie, Suewellyn.
— Martwicie się o mnie?
— Tak. O twoje wykształcenie i twoją przyszłość.
— Jesteśmy razem. Tylko tego pragnę.
— Ani ojciec, ani ja nie będziemy tutaj wiecznie.
— Co masz na myśli?
— Po prostu zwracam ci uwagę na pewien aspekt życia. Jak wiesz, ma ono swój kres. Suewellyn, musisz pójść do szkoły.
— Do szkoły! Ale tu nie ma żadnej!
— Są w Sydney.
— Co? Opuścić wyspę?
— Możemy to załatwić. Będziesz przyjeżdżała do nas na wakacje. I na Boże Narodzenie… Statek płynie z Sydney tylko tydzień. Tydzień w jedną stronę… tydzień z powrotem. Musisz poznać wiele rzeczy oprócz tych, których cię nauczyłam. Musisz przygotować się na to, co przyniesie przyszłość.
— Nie chcę was opuszczać.
— Tylko na jakiś czas. Kiedy przypłynie najbliższy statek, pojedziemy razem do Sydney. Poszukamy szkoły i zdecydujemy, co robić.
Byłam oszołomiona i najpierw nie chciałam o tym myśleć, ale po pewnym czasie i po kilku rozmowach z rodzicami chęć przygody, uśpiona do tej pory, zaczęła brać górę nad wątpliwościami. Moje życie było dość niezwykłe. Przez sześć lat mieszkałam w Crabtree Cottage, gdzie uczono mnie sztywnych zasad. Potem zabrano mnie stamtąd i trafiłam na pierwotną wyspę. Wyobrażałam sobie, że świat będzie dla mnie czymś bardzo interesującym.
Przez kilka następnych tygodni targały mną sprzeczne uczucia. Nie wiem, kiedy podjęłam decyzję i czy byłam z niej zadowolona. Ale zrozumiałam, że podjęcie decyzji jest koniecznością.
Kiedy powiedziałam Cougabel, że wyjeżdżam do szkoły, zareagowała bardzo gwałtownie. Patrzyła na mnie swoimi wielkimi błyszczącymi oczyma, w których lśniły iskry nienawiści.
— Pojadę, ja też pojadę — powtarzała.
Usiłowałam jej wytłumaczyć, że to niemożliwe. Moi rodzice wysyłali mnie, ponieważ ludzie tacy jak my muszą mieć wykształcenie i prawie wszystkie nasze dziewczęta wyjeżdżają do szkół po nauki.
Nie słuchała mnie. Cougabel miała w zwyczaju nie słuchać niczego, czego nie chciała wiedzieć.
Na tydzień przed planowanym rejsem statku zaczęłyśmy razem z matką przygotowania do podróży. Był sierpień. Miałam zacząć naukę we wrześniu, a w grudniu wrócić na wyspę.
Pewnego ranka Cougabel zniknęła. Jej łóżko było puste. Zajmowała mały pokoik obok mojego, ponieważ chciała sypiać w łóżku, od czasu gdy zobaczyła nasze. Tak naprawdę chciała mieć wszystko to, co ja, i byłam pewna, że gdyby mogła pojechać razem ze mną do szkoły, byłaby bardzo szczęśliwa.
Cougaba była zmartwiona.
— Dokąd ona pójść? Zabrać ze sobą wszystkie ozdoby. Zostawić sukienkę. Pójść ubrana w muszelki i pióra. Gdzie ona pójść?
Żal było tego słuchać.
Ojciec powiedział spokojnie, że musi być na wyspie, chyba że wzięła canoe i popłynęła na sąsiedni ląd. Trzeba przeszukać okolicę.
— Ona pójść do Olbrzym — stwierdziła Cougaba. — Pójść do niego prosić, żeby mała Missie nie jechać. Och, to niedobre… niedobre wysyłać małą Missie… Mała Missie należeć tu… Mała Missie nie wyjeżdżać.
Cougaba kołysała się w przód i w tył i zawodziła:
— Mała Missie nie wyjeżdżać.
Ojciec niecierpliwie odrzekł, że Cougabel na pewno wróci, kiedy już dostatecznie nastraszy swoją matkę. Ale minął dzień i Cougabel nie wróciła. Byłam zła na nią, ponieważ skróciła czas, który mogłyśmy spędzić razem.
Lecz po upływie kolejnego dnia wszyscy zaczęliśmy się niepokoić i ojciec wysłał w góry ludzi na poszukiwania.
Cougaba trzęsła się ze strachu. Starałyśmy się ją pocieszyć.
— Bać się — mówiła. — Bardzo się bać, Mamabel.
— Znajdzie się — pocieszała ją matka.
— Mówić panu Luke’owi — płakała Cougaba. — Mówić: nie spać w wielkie łóżko pana przez cały miesiąc. W nów być Taniec Masek. A pan Luke śmiać się i mówić, że nie dla nas. Ja mu opowiedzieć o Mruczący Olbrzym, a on śmiać się i śmiać. Więc spać w wielkie łóżko. A potem Noc Masek i zostać w łóżko pana Luke’a, a potem… mieć dziecko. Wszyscy mówić, och, to być dziecko Olbrzym, Cougaba wielka pani, Olbrzym przyjść do niej. Ale to nie być dziecko Olbrzym… tylko pana Luke’a. Gdyby oni to wiedzieć… zabić mnie. Więc pan Luke powiedzieć, my pozwolić im wierzyć, że Olbrzym być ojciec dziecko i śmiać się, śmiać się. Cougabel nie być dziecko Maski. Bać się. Myśleć, że Olbrzym się na mnie bardzo gniewać.
— Nie musisz się bać — uspokajała ją matka. Olbrzym rozumie, że to nie była twoja wina.
— Zabrać ją. Wiem, że ją zabrać. Wyciągnąć swoja ręka i wziąć ją do siebie… do płonące kamienie, gdzie płonąć wiecznie. On powie, zła Cougaba. Twoje dziecko moje. Teraz moje.
Nic nie mogłyśmy zrobić, żeby uspokoić Cougabę. Ciągle mamrotała:
— Kusić mnie ten stara diabeł koło moja głowa. Być zła. Być grzeszna. Skłamać i Olbrzym zły.
Moja matka zabroniła jej wspominać o tym komukolwiek i Cougaba z ulgą przyrzekła jej zachować milczenie. Odkąd wyspiarze uwierzyli w to, iż ojciec jest wysłannikiem Olbrzyma, traktowali nas przyjaźnie. Jak jednak zachowaliby się, gdyby zwrócili się przeciw nam? A to, co zrobiła Cougaba, było w ich oczach niewybaczalnym grzechem.
Tego wieczoru odszukano Cougabel. Ojciec znalazł ją na górze. Miała złamaną nogę. Przyniósł ją do domu i nastawił złamanie. Wyspiarze patrzyli na to z zachwytem. Potem położył ją do łóżka i zabronił się poruszać. Usiadłam obok i czytałam jej, a Cougaba przygotowywała różne zioła i wywary. Była w tym bardzo wprawna.
Cougabel opowiedziała mi, że poszła na górę poprosić Olbrzyma, żeby nie dopuścił do mojego wyjazdu. Potem przewróciła się i złamała nogę. Zrozumiała, że popełniła grzech, i Olbrzym chce, abym wyjechała, i ukarał ją za to, że zwątpiła w mądrość jego życzeń.
Przyjęliśmy jej wyjaśnienia.
Cougaba więcej już nie mówiła o okolicznościach poczęcia swojej córki. Olbrzym nie mógł być bardzo zły, wyjaśniła jej moja matka, bo tylko złamał córce nogę. Ojciec oświadczył, że Cougabel ma młode, silne kości. Wyleczy jej nogę tak, iż nikt nawet nie zgadnie, że kiedyś była złamana.
Tak więc ostatnie dni przed wyjazdem spędziłyśmy razem. Kiedy nadszedł dzień pożegnania, Cougabel była cicha i zrezygnowana.
Mojego ojca przepełniał ogromny smutek z powodu rozstania ze mną, ale wiedziałam, że uważa je za konieczne.
Pojechałyśmy więc do Sydney, mama i ja. Byłam zachwycona Sydney i jego mieszkańcami. Uwielbiałam kręte ulice, których szlaki wytyczyły ongiś koła wozów. Najbardziej jednak fascynowały mnie wielkie aleje, a po kilku dniach potrafiłam już zorientować się w mieście. Robiłam z mamą zakupy w eleganckich sklepach, jakich nigdy wcześniej nie widziałam. Nawet nie wyobrażałam sobie, że jest tyle pięknych rzeczy do kupienia.
— Powinnyśmy kupić ci ubrania do szkoły — powiedziała mama w pokoju hotelowym. — Ale najpierw musimy znaleźć szkołę.
Mama zrobiła wstępne rozeznanie i obejrzałyśmy trzy, zanim się zdecydowałyśmy. Szkoła znajdowała się niedaleko portu, w samym środku miasta. Mama rozmawiała z przełożoną i powiedziała jej, że mieszkamy na wyspie, i dotąd ona mnie uczyła. Zostałam poddana egzaminom, które zdałam bardzo dobrze — Anabel okazała się dobrą nauczycielką. Potem uzgodniono, że zamieszkam w internacie na początku semestru, a matka wróci następnym statkiem na Wyspę Wulkanu.
Cóż to były za tygodnie! Robiłyśmy zakupy. Poznawałam nazwy ulic i nauczyłam się je odnajdywać. Strój szkolny kupiłyśmy na Elizabeth Street. Przełożona powiedziała nam, gdzie mamy pójść. Kupiłyśmy także ubrania, zapasy i lekarstwa potrzebne na wyspie. Z przyjemnością zwiedzałyśmy miasto, oglądałyśmy statki zawijające do portu, odwiedziłyśmy miejsce, gdzie wylądował kapitan Cook. Czułam się jak dziecko, które Anabel zabrała z Crabtree Cottage na wycieczkę.
Nadszedł wreszcie dzień rozstania. Byłam okropnie nieszczęśliwa. Bardzo zrazu tęskniłam do moich rodziców i do wyspy.
Po kilku tygodniach jednak przywykłam. Moja obcość była atrakcyjna. Dziewczęta mogły słuchać godzinami opowieści o wyspie. Stanowiłam nowość, a ponieważ byłam bystra i umiałam stawić czoło trudnościom, polubiłam szkołę.
Kiedy na Boże Narodzenie wróciłam na wyspę, byłam odmieniona. Wszystko tam też się zmieniło. Cougabel czuła się lepiej, a na jej nodze nie został nawet ślad po złamaniu. Jeszcze jeden sukces mojego ojca!
Ale już nie była moją dobrą przyjaciółką. Ona była wyspiarką, a ja przybywałam z innego, obcego jej świata. Zadałam rodzicom ważne pytanie: Dlaczego tu jesteśmy? Mama dotychczas czyniła różne aluzje do przeszłości, ale zawsze potrafiła unikać niewygodnych pytań. Dłużej już jednak trudno było je omijać. Byłam zbyt ciekawa. Chciałam wiedzieć, dlaczego musimy mieszkać na małej zapomnianej wysepce, gdy tymczasem na świecie są takie miasta jak Sydney, całe kontynenty, których jeszcze nie znamy.
Pamiętałam zamek, który widziałam przed laty. Zawsze miał dla mnie magiczne znaczenie. Teraz byłam nim wręcz opętana i tylu rzeczy chciałam się o nim dowiedzieć. Szkoła rozbudziła we mnie zainteresowanie przeszłością.
Dlatego mama zdecydowała się wszystko mi napisać: żebym poznała prawdę.
Kiedy następnym razem wróciłam na wyspę, na wakacje, pokazała mi swoje dzieło, a ja chciwie je przeczytałam. Nie byłam zaszokowana, kiedy dowiedziałam się, że jestem bękartem, a mój ojciec — mordercą. Zastanawiałam się, co działo się tam, w zamku, po wyjeździe ojca. Myślałam o Esmondzie i Susannah. To oni głównie mnie interesowali. Zastanawiałam się także, czy kiedykolwiek ich poznam, i marzyłam, żeby pojechać do czarodziejskiego zamku i odnaleźć ich.
Byłam w szkole dwa lata i skończyłam już szesnaście, kiedy zdecydowano, że powinnam ukończyć naukę i wrócić na wyspę. W szkole zaprzyjaźniłam się z Laurą Halmer. Ona pierwsza zwróciła na mnie uwagę, pociągała ją moja niezwykła wiedza i życie na wyspie; zachłannie wsłuchiwała się w opowieści o niej. Mnie zafascynowało jej doświadczenie. Doskonale znała Sydney, a sklepy stanowiły jej teren łowiecki. Miała braci i rodziców farmerów gospodarujących na dużych terenach, o których mówiono „Posiadłość”. Posiadłość leżała około pięćdziesięciu kilometrów od Sydney. Laura jako najmłodsze dziecko i jedyna córka była nieco rozpieszczona. W czasie drugiego roku nauki zaproponowała mi, żebym pojechała z nią do domu na ferie. Trwały one tylko tydzień, toteż nie mogłam pojechać na wyspę. Chętnie skorzystałam z zaproszenia.
Znalazłam się w całkiem innym świecie. W domu Halmerów jako przyjaciółka Laury zostałam serdecznie przyjęta przez całą rodzinę i po kilku wspólnie spędzonych dniach czułam się, jakbym znała ich od lat. Posiadłość była cudownym miejscem, gdzie można było robić mnóstwo rzeczy. Wstawaliśmy o świcie i wszyscy mężczyźni wychodzili do pracy, po czym o ósmej wracali na śniadanie, składające się ze steków bądź kotletów. Hal — merowie mieli dużo pracowników i liczne obowiązki. To była naprawdę wielka posiadłość.
Tam właśnie poznałam Filipa Halmera, najmłodszego z trzech braci Laury. Pozostali dwaj byli opalonymi wielkoludami i zrazu nie mogłam ich rozróżnić. Wciąż mówili o owcach, bo owce stanowiły podstawę działalności farmy; głośno się śmiali, dużo jedli i zaakceptowali mnie, ponieważ byłam przyjaciółką Laury.
Filip był inny. Miał około dwudziestu lat. Ich matka powiedziała mi, że jest najzdolniejszy. Miał miękkie blond włosy i błękitne oczy. Był wrażliwy. Kiedy dowiedziałam się, że studiuje medycynę, natychmiast się z nim zaprzyjaźniłam. Wyjaśniłam mu, że mój ojciec przyjechał na wyspę, aby poznać tropikalne choroby, i chce na niej wybudować szpital. Wyrażałam się entuzjastycznie o pracy ojca i dużo rozmawialiśmy. Dzięki temu zawiązała się między nami specjalna nić sympatii.
W czasie ferii spędzonych w domu Halmerów nauczyłam się wielu rzeczy o życiu w buszu. Często wyjeżdżaliśmy konno na przejażdżki, ja, Laura i Filip, i rozpalaliśmy w buszu ognisko. Gotowaliśmy na nim herbatę i piekliśmy racuchy i placki kukurydziane — niewiele rzeczy tak mi smakowało. Filip zwykle opowiadał o drzewach i ich liściach. Najbardziej fascynowały mnie eukaliptusy, których gałęzie tak cicho i niespodziewanie spadały z wysoka, że mogły zabić człowieka; dlatego czasami nazywano je Wdowimi Drzewami. Widziałam drzewa i busz zniszczone przez straszliwy pożar i wysłuchałam wszystkiego o plagach zagrażających osadnikom na tej, czasami niegościnnej, ziemi.
Potem w moim życiu nastąpiła kolejna zmiana.
Wróciłam do szkoły i nadeszło Boże Narodzenie.
— Wszyscy chcą, żebyś spędziła z nami święta — powiedziała Laura.
Oczywiście nie mogłam tego zrobić, oczekiwano mnie na Wyspie Wulkanu. Kiedy tam przypłynęłam, poczułam się zamknięta, ograniczona. I po raz pierwszy nie byłam całkiem zadowolona z mojej rodziny.
Matka widziała, co się ze mną działo. Spędzałyśmy razem mnóstwo czasu.
— Och, Suewellyn — powiedziała jednego dnia — zmieniłaś się. Zobaczyłaś trochę świata. Zrozumiałaś, że zamknięcie na małej wyspie to nie wszystko, czego można oczekiwać od życia. Miałam rację, posyłając cię do szkoły.
— Przedtem byłam szczęśliwa.
— Ale wiedza zawsze jest potrzebna. Nie możesz spędzić całego życia na tej małej wysepce. Z pewnością nie będziesz chciała tutaj zostać, kiedy dorośniesz.
— A co z tobą i ojcem?
— Wątpię, żebyśmy kiedykolwiek stąd wyjechali.
— Zastanawiam się, co się stało… tam — zamyśliłam się.
Nie spytała mnie, co mam na myśli. Wiedziała, że myślę o zamku. Ponieważ przeczytałam już jej opowieść o tamtych wydarzeniach, jasno rozumiałam, co się stało.
— Po tych wszystkich latach… — zaczęłam.
— Nigdy nie czulibyśmy się bezpieczni, gdybyśmy stąd wyjechali. Twój ojciec jest dobrym człowiekiem, Suewellyn. Zawsze o tym pamiętaj. Zabił swojego brata pod wpływem gwałtownych emocji i nigdy nie był w stanie o tym zapomnieć. Czuje na sobie piętno Kaina.
— To była wielka prowokacja i Dawid zasłużył sobie na śmierć.
— To prawda, ale wielu powiedziałoby, że racja była po przeciwnej stronie. W pewnym sensie czuję się winna. Wszystko to wydarzyło się z mojego powodu. Och, Suewellyn, jak łatwo jest uwikłać się… w koszmar.
Milczałam, ale później przypomniałam sobie jej słowa. Ileż w nich było racji!
— Pewnego dnia być może wrócisz do Anglii — ciągnęła. — Będziesz mogła odwiedzić zamek. Do ciebie nikt nie może mieć żadnych pretensji.
Zaczęła opowiadać o zamku. Jego obraz był tak wyraźny w mojej pamięci, jakby mi go pokazała przed chwilą. Przed oczyma stanęły mi jego wielkie wieże i potężne kamienne mury.
Opisywała też wnętrze: komnaty, hol, kamienne stropy, galerię, kaplicę. Zupełnie jakby krył się w tym jakiś cel. Znalazłam się tam… przeżywałam wszystko, patrząc jej oczyma. Zupełnie jakby przygotowywano mnie do czegoś i diabeł ułatwiał mi poddanie się pokusie. Może byłam przesądna? Ale czy to dziwne, zważywszy że wzrastałam na wyspie w cieniu Mruczącego Olbrzyma?
Rodzice lubili słuchać moich opowieści o pobycie w posiadłości Halmerów. Byli zachwyceni. Tego właśnie dla mnie chcieli. Zawsze wiedziałam, że mam najlepszych rodziców na świecie, i że ojciec mnie kocha, ponieważ stanowiłam nie tylko część jego, ale i jej, Anabel. Łączące nas więzy były tym silniejsze, że na początku nas rozłączono. A teraz gotowi byli rozstać się ze mną, gdyż zdawali sobie sprawę, iż to będzie dla mnie najlepsze. Matka rozmawiała ze mną szczerze, nie miałyśmy już przed sobą tajemnic.
— Przez te wszystkie lata — powiedziała — musieliśmy ukrywać prawdę. Teraz już nie ma żadnych sekretów. Zrobiłabym tak jeszcze raz, Suewellyn. Życie bez twojego ojca byłoby dla mnie pozbawione sensu. Często zastanawiałam się nad losem Jessamy i małej Susannah. Ona jest mniej więcej w twoim wieku… troszeczkę starsza… tylko kilka miesięcy. Zastanawiam się także, co się dzieje z Esmondem, Emerald i z Elizabeth… i z tymi chłopcami Garthem i Malcolmem. Po śmierci Dawida wszystko musiało ulec zmianie. Staruszek pewnie już nie żyje. Znaczy to, że wszystko dziedziczy Esmond. Żal mi tylko Jessamy. Musi być taka samotna. Straciła zarazem męża i kogoś, kogo uważała za najlepszą przyjaciółkę. To o niej najczęściej myślę. To z jej powodu nie potrafię odzyskać spokoju ducha, tak jak twojemu ojcu nie pozwala na to myśl o bracie. Obydwoje poszliśmy na kompromis. Mieliśmy siebie nawzajem, ale między nami stale zalegał jakiś cień. Szczęście pojawiało się, ale pamięć zawsze je niszczyła. Gościło przez godzinę lub dwie… a czasem przez cały dzień. Wyrzuty sumienia są największym wrogiem szczęścia. Dlatego twój ojciec chce zbudować szpital. W przeszłości królowie fundowali kościoły i zakony, żeby zmazać swoje grzechy. Twój ojciec, Suewellyn, jest królem wśród ludzi. Urodził się do zaszczytów, żeby rządzić i panować. Jak dawni władcy, budując tutaj szpital, chce odpokutować za winę. Ten zamiar ja pomogę mu urzeczywistnić. Zrobimy to i myślę, że czyn ten przywróci mu spokój. Gotów jest poświęcić na szpital wszystkie swoje fundusze. Wiesz, jak tu żyjemy. Ojciec ma w Anglii serdecznego przyjaciela, bankiera, który świadczy mu różne usługi. Sprzedaje wszystko, co ojciec ma jeszcze w kraju, a pieniądze w całości idą na szpital. Możemy żyć z plantacji. Ojciec zamierza sprowadzić kogoś do pomocy z Anglii lub z Australii. Chciałby tu stworzyć coś w rodzaju dobrze prosperującej kolonii. Ale szczytem jego marzeń jest szpital. Chce tutaj sprowadzić lekarzy i pielęgniarki. Och, to wielkie przedsięwzięcie. W ten sposób chce odkupić swój grzech.
Matka lubiła mówić, a od czasu ujawnienia swojej historii zachowywała się, jakby puściły wszystkie tamy.
Zawsze była najważniejszą osobą w moim życiu, ale teraz, kiedy ujrzałam w niej tak bardzo wrażliwą istotę, moja miłość do niej jeszcze wzrosła. Wiedziałam, że żałuje mojego szybkiego dorastania, ale była przekonana, iż musi mi pozwolić na wykorzystanie każdej szansy, która da mi możliwość urządzenia sobie życia innego niż mogła zaofiarować wyspa.
Na kolejne krótkie ferie znowu pojechałam do Halmerów i rozczarowałam się, ponieważ nie było Filipa. Powiedzieli mi, że pracuje w Sydney, i już niedługo uzyska dyplom.
Nie chciałam być bezczynna, więc zgłaszałam się do pomocy w kuchni wykładanej wielkimi kamiennymi płytami. Akurat strzyżono owce i trzeba było wykarmić mnóstwo robotników najemnych. Wieczorami przychodzili włóczędzy, którzy za strawę i nocleg oferowali swe usługi. Nauczyłam się piec chleby, smażyć racuchy i kukurydziane placki. Nauczyłam się też przyrządzać baraninę na wiele sposobów, ponieważ to ona stanowiła podstawę jadłospisu. I tak mijały dni.
Rozmawiałam z osadnikami i aborygenami, którzy pracowali w posiadłości, i cieszyłam się każdą minutą. Pokochałam wysokie eukaliptusy, żółte akacje i passiflory pnące się w ogrodzie, którym opiekowała się troskliwie pani Halmer.
Lubiłam tę rodzinę i sposób, w jaki mnie zaakceptowali — tak naturalnie, niemal nie zwracając na mnie uwagi i traktując jak swoją.
Byłam zachwycona, kiedy przyjechał Filip, specjalnie po to, by się ze mną zobaczyć. Odbywaliśmy długie przejażdżki. Opowiadał, jak bardzo czeka na uzyskanie dyplomu lekarskiego; wreszcie będzie mógł robić to, co naprawdę kocha.
Wypytywał o mojego ojca, a ja opowiedziałam mu o szpitalu. Jego zainteresowanie rosło z każdą chwilą.
— To jest postępowanie, które mnie pociąga — oświadczył. — Opuścić Anglię, żeby przyjechać tutaj i pracować. To wspaniałe.
Nie wyjaśniłam mu, dlaczego tutaj przyjechaliśmy, ale pokraśniałam z dumy i opowiedziałam, jak ojciec zdobył sobie szacunek wyspiarzy i odtworzył stare plantacje palm kokosowych.
— Ojciec twierdzi, że tylko ludzie szczęśliwi są zdrowi.
— Mogę się z nim zgodzić. Chciałbym kiedyś przyjechać i poznać twojego ojca.
Zapewniłam go, iż na pewno zostanie przywitany z radością.
— A kiedy skończysz szkołę, Suewellyn — spytał — czy odwiedzisz nas czasem?
Odpowiedziałam, że najpierw muszę zostać zaproszona. Pochylił się nade mną i pocałował delikatnie w policzek.
— Nie bądź niemądra. Nie potrzebujesz żadnego zaproszenia.
Byłam bardzo szczęśliwa. Uprzytomniłam sobie, że Filip Halmer zajmuje ważne miejsce w moim sercu.
Kiedy na Boże Narodzenie przyjechałam do domu, robotnicy właśnie zaczynali budowę szpitala. To było kosztowne przedsięwzięcie, ponieważ wszystkie materiały sprowadzano spoza wyspy i zatrudniano wielu pracowników. Mój ojciec żył w stanie nieustannego podniecenia, matka była nieco spokojniejsza. Kiedy zostałyśmy same, powiedziała:
— Boję się tego wszystkiego. Przyjadą tutaj ludzie. Niektórzy być może z Anglii. Wiem, co to znaczy tajemnica. Może ktoś domyśli się tego, co przez tyle lat udało nam się ukrywać.
— Wszystko zostało zapomniane — uspokoiłam ją, ale wcale nie byłam tego taka pewna.
— Martwię się — ciągnęła matka. — Nie potrafię tego wyjaśnić. Boję się o szpital. Jest w nim coś złowróżbnego.
— Mówisz jak Cougaba… wprawdzie lepiej po angielsku, ale sens ten sam. Droga Anabel, czy nie myślisz, że ludzie wypatrują wszędzie złych znaków, kiedy przez wiele lat otaczają ich zabobony?
Trochę niepokoiłam się o Cougabel. Dorastałam z dala od niej i złapałam się na tym, że nie chcę już spędzać w jej towarzystwie tyle czasu co niegdyś. Pływanie canoe już nie wydawało mi się taką przygodą. Nie chciałam słuchać opowieści wyspiarzy. Moje myśli krążyły wokół odległego świata.
Cougabel przez jakiś czas chodziła za mną, przyglądając mi się swoimi pełnymi wyrzutu oczami, i chwilami widziałam w nich iskry nienawiści. Usiłowałam z nią rozmawiać, opowiedzieć jej o Sydney, o szkole i o posiadłości Halmerów. Słuchała, lecz widziałam, że nie uważa. Cougabel nie mogła sobie wyobrazić świata innego niż wyspa.
Wróciłam do szkoły i znów na kolejną krótką przerwę w nauce pojechałam do Halmerów. Odbyła się tam wielka uroczystość, ponieważ Filip właśnie zdał ostatnie egzaminy i został dyplomowanym lekarzem.
— Suewellyn — powiedział. — Zamierzam przyjąć twoje zaproszenie. Jadę na Wyspę Wulkanu poznać twojego ojca i nowy szpital.
Byłam zachwycona, bo wiedziałam, że rodzice przyjmą go z radością. Bardzo się cieszyli, kiedy im powiedziałam, że chcę zaprosić na wyspę przyjaciół.
Tak więc wszystko zostało uzgodnione i w następne wakacje Filip i Laura przyjechali ze mną.
To były wspaniałe wakacje. Moi rodzice od razu polubili Halmerów i oczywiście ojciec z Filipem natychmiast się porozumieli. Filip entuzjazmował się szpitalem, chociaż jeszcze nie ukończono budowy. Wciąż przybywały materiały i nowi robotnicy, a wyspiarze przyglądali się temu z obawą i niepokojem. Rzeczywiście budowa szpitala zmieniła oblicze wyspy. Widok białych, pełnych blasku budynków wznoszonych tuż obok naszego domu zmienił to miejsce z wyspy południowej w nowoczesną kolonię.
Mój ojciec śnił na jawie. Przy stole nie mówił o niczym innym. Zrozumiałam, że chciałby przekształcić Wyspę Wulkanu w drugi Singapur. Tam dokonał tego Stamford Raffles. Dlaczegóż on nie miałby tego dokonać tutaj?
Słuchaliśmy, porwani jego elokwencją, ale najwierniejszym słuchaczem był Filip.
— Czym był Singapur zanim Raffles nie przekonał sułtana Jahore, aby przekazał go Kompanii Wschodnioindyjskiej? W tamtych czasach wszędzie było trudno. Któż wtedy przypuszczał, że to miejsce stanie się tym, czym jest obecnie? A wszystko zaczęło się zaledwie na początku stulecia. Raffles stworzył Singapur… ucywilizował go. Tak, to samo chcę zrobić z tym archipelagiem. Wyspa Wulkanu stanie się centrum. Zaczniemy od szpitala. Zamierzam przekształcić to miejsce w zdrową wyspę. Mamy tylko jedną gałąź gospodarki, ale jest ona bardzo dochodowa. — Zaczął wychwalać zalety kokosów. — Ani odrobina się nie marnuje. Produkcja nie wymaga za wielkich nakładów. Już od dawna planuję założenie plantacji na sąsiednich wyspach… i to niebawem.
Ale najważniejszym przedsięwzięciem był szpital.
— Będziemy potrzebować lekarzy. Jak myślisz, czy wielu zgodziłoby się tutaj przyjechać? Na razie warunki są ciężkie, ale gdy będzie więcej wygód…
Nie miałam wątpliwości, że Laura i Filip bardzo interesowali się moją rodziną.
Byłam szczęśliwa, że ojciec i matka polubili ich. Ale zdawałam sobie sprawę z pewnego niepokoju panującego na wyspie. Przypuszczam, że bliski kontakt z wyspiarzami w przeszłości, kiedy jako dziecko obracałam się stale wśród nich, nauczył mnie wyczuwać pewne nastroje. Teraz nie wszystko było w porządku: być może ich spojrzenia, to ukradkowe odwracanie oczu, żeby uniknąć mojego wzroku; a może stara Cougaba wciąż potrząsająca głową i mamrocząca do siebie; a może to, jak patrzyli na błyszczące w słońcu wielkie, białe budynki.
Przyszło i ostrzeżenie. Leżałam w łóżku osłoniętym moskitierą i nagle usłyszałam, że drzwi od mojego pokoju otwierają się cichutko. Zrazu myślałam, że to Anabel. Często do mnie zaglądała na nocne pogawędki, bardzo je lubiła. Zazwyczaj patrzyła na mnie i czekała, aż jej wszystko opowiem.
Przez chwilę nikt się nie pokazał. Serce zaczęło mi bić szybko. Drzwi otwierały się bardzo powoli.
— Kto tam? — zawołałam.
Nikt nie odpowiadał. Wreszcie ją zobaczyłam. Weszła do pokoju, ubrana w przepaskę zrobioną z muszli nawleczonych jak paciorki. Muszle były różnobarwne: zielone, czerwone i niebieskie. Przy każdym kroku delikatnie dźwięczały. Z szyi zwisały sznury podobnych muszelek na jej nagie piersi, jak nakazywał miejscowy zwyczaj. To była Cougabel.
Uniosłam się na łokciach.
— Czego chcesz o tej porze, Cougabel?
Podeszła do łóżka i spojrzała na mnie oskarżycielsko.
— Nie lubisz już Cougabel.
— Nie bądź niemądra — odpowiedziałam — Oczywiście, że cię lubię.
Potrząsnęła głową.
— Masz ją… przyjaciółkę ze szkoły… i jego. Tak, wiem. Ty kochasz ich… nie mnie. Ja jestem półbiała, a oni biali.
— Co za bzdury. Jasne, że ich lubię, ale to nic nie zmienia między nami. Zawsze byłyśmy przyjaciółkami.
— Kłamiesz. Nie jest dobrze.
— Powinnaś już spać, Cougabel — powiedziałam ziewając.
Potrząsnęła głową.
— Tattajo musi ich odesłać, mówi Olbrzym. Tattajo nie da ci tego mężczyzny.
— O czym ty mówisz? — krzyknęłam. Ale wiedziałam. Cougabel, jej matka i wszyscy mieszkańcy wyspy sądzili, że Filip przyjechał tutaj, żeby mnie poślubić.
— Źle, źle — powtarzała. — Olbrzym tak mówi. Powiedział mi. Jestem dzieckiem Olbrzyma. Poszłam na szczyt i on powiedział: „Odeślijcie białego człowieka. Jeśli nie, będę zły.”
Oczywiście była zazdrosna. Rozumiałam to. Zawiniłam. Ignorowałam ją, odkąd na wyspie znaleźli się Laura i Filip. Nie powinnam tak postępować. Zraniłam ją i w ten sposób mi o tym mówiła.
— Posłuchaj mnie, Cougabel. To nasi goście. Muszę ich bawić. Dlatego nie mogę spędzać z tobą tyle czasu, co zwykle. Przykro mi z tego powodu. Ale między nami nic się nie zmieniło. Jestem twoją przyjaciółką, a ty moją. Wymieniłyśmy krew, pamiętasz? To znaczy, że zawsze będziemy przyjaciółkami.
— To znaczy, że kto to zniszczy, będzie przeklęty.
— Nikt nie zniszczy naszej przyjaźni. Wierzysz mi, Cougabel?
Po jej policzkach popłynęły łzy. Patrzyła na mnie, nie próbując nawet ich otrzeć. Wstałam z łóżka i objęłam ją.
— Cougabel… mała Cougabel… nie musisz płakać. Zawsze będziemy razem. Chcę ci opowiedzieć o wielkim mieście za morzem. Jesteśmy przyjaciółkami… na zawsze.
To ją uspokoiło i po chwili wyszła z pokoju.
Nazajutrz opowiedziałam Laurze i Filipowi o jej nocnej wizycie i o tym, jak się razem bawiłyśmy, kiedy byłyśmy małe.
— Musisz przekonać ją, aby przyłączyła się do nas czasami — powiedział Filip. — Może wybrałaby się z nami na przejażdżkę łodzią?
Przytaknęłam. Kochałam ich za tę delikatność wobec niej. Popłynęliśmy canoe wzdłuż plaży. Cougabel i ja wiosłowałyśmy i było dużo śmiechu.
— To naprawdę śliczna dziewczyna — powiedział Filip. — I jasna skóra wyróżnia ją od innych.
Cougabel czasami wracała do swoich sukienek. Było jej w nich dobrze, ale naprawdę wspaniale wyglądała w stroju z muszli i piór. Często obserwowałam, jak patrzy na Filipa i stara się być blisko niego. Jeśli istniało cokolwiek, czym można mu było służyć, robiła to pierwsza. Filipa raczej bawiły jej awanse.
Jednak wkrótce zaczęły się kłopoty. Cougabel znowu powiedziała do mnie:
— Olbrzym mruczy. Jest bardzo zły. Wandalo spytał go, co jest źle. Olbrzym nie chce szpitala.
Mój ojciec został o tym poinformowany przez Wandalo, ale nie tak dosadnie. Olbrzym pomrukiwał już kilka dni wcześniej. Jakaś kobieta poszła mu złożyć w ofierze muszle i usłyszała jego gniewny głos. Działo się coś niedobrego. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. Olbrzym milczał od dawna, mimo że budowa szpitala trwała już od dłuższego czasu, a plantacja stale się rozwijała. Dlaczego więc miałby zaniepokoić się teraz?
Ojciec się zdenerwował.
— Po tych wszystkich łatach — krzyczał — usiłują przerwać moje prace.
— Na pewno zdają sobie sprawę z korzyści, jakie im przyniesie szpital i plantacje — zauważył Filip.
— Owszem, rozumieją to, ale są strasznie zabobonni. Pozwalają, aby ten stary wulkan nimi rządził. Usiłowałem im uświadomić, że są setki wulkanów na świecie i w tym, wygasłym, nie ma nic nadprzyrodzonego, nawet jeśli trochę mruczy, jak oni to nazywają. Nie było żadnej erupcji od ponad trzystu lat. Chciałbym, żeby to do nich dotarło.
Filip słyszał już ode mnie o Tańcu Masek i o tym, jak to Cougaba twierdzi, że Cougabel jest dzieckiem wulkanu. Opowieści o wyspie niezmiernie go intrygowały. Często przesiadywał z Cougabel i namawiał ją, aby opowiadała. Była zachwycona i czułam, że nasze stosunki wróciły do normy.
— Oczywiście — rzekł raz ojciec — prawdziwą przyczyną kłopotów jest ten stary diabeł Wandalo. Nigdy mnie nie lubił. To bez znaczenia, że uratujemy setki istnień ludzkich dzięki nowoczesnemu leczeniu chorób zakaźnych, które są w tym klimacie prawdziwą plagą. Zająłem miejsce szamana i on wciąż usiłuje się mnie pozbyć i wstrzymać budowę szpitala.
— Na to nigdy się pan nie zgodzi, jestem pewien — powiedział Filip.
— Prędzej on umrze — odparł ojciec.
Ale stary Wandalo siedział pod swoim bananowcem i rysował różdżką po piasku. Wciąż docierały do nas nowe wieści o gniewie Olbrzyma.
Mówiono także, że przy najbliższym nowiu odbędzie się Taniec Masek.
Filip i Laura byli zachwyceni. Uznali, że to wielkie szczęście, iż zdarzyło się to właśnie w czasie ich pobytu u nas.
Teraz byłam jeszcze bardziej świadoma powiewu szaleństwa, które opanowało wyspę. Zrozumiałam, że próba wprowadzenia przez ojca cywilizacji, choć przyniosła wiele dobrego i do tej pory ją akceptowano, nie powiodła się. W ciągu jednej nocy wyspiarze mogli powrócić do dzikości. Ojciec nigdy nie przełamał ich strachu przed Olbrzymem i zrozumiał — tak jak i matka — że do tej pory mógł realizować swoje zamierzenia tylko dlatego, iż wulkan milczał przez cały czas.
Cougabel udzieliło się ogólne podniecenie. Tym razem miała uczestniczyć w Tańcu. Przygotowywała się w tajemnicy i matka mówiła, że powinniśmy szczególnie uważać, skoro w naszym domu mieszka dojrzała dziewczyna.
Dla córki Olbrzyma, w co wierzyła sama Cougabel i wszyscy wyspiarze, ceremonia ta miała specjalne znaczenie. Mogło się zdarzyć, że Olbrzym wybierze swoją córkę.
— Czy to nie będzie rodzaj kazirodztwa? — spytałam matkę.
— Jestem pewna, że w niektórych kręgach zostałoby to tak odebrane — odpowiedziała. — Och, Suewellyn, musimy traktować to wszystko poważnie. Stary Wandalo daje twojemu ojcu wiele powodów do zdenerwowania.
— Naprawdę jest w stanie ich przekonać, że Olbrzym nie życzy sobie szpitala?
— Wandalo walczy przeciwko twojemu ojcu i nie wątpię w zwycięstwo ojca. Ale Wandalo ma za sobą wielowiekowe tradycje i wierzenia.
Nastały dla nas niespokojne dni. Filip i Laura wszystko uważali za ciekawe, a ja czułam, jak zdenerwowani są rodzice.
Cougabel nie odstępowała Filipa. Przesiadywała pod drzwiami domu i kiedy wychodził, podążała za nim. Widziałam ich często siedzących i rozmawiających pod palmami.
— Zbieram wszystkie możliwe informacje o tutejszej kulturze. Najlepiej czerpać je ze źródła — wyjaśnił.
Zaczęło już obowiązywać prawo, że żaden mężczyzna przez miesiąc nie może dzielić chaty ze swoją żoną. Filip był rozbawiony, ale jednocześnie zrobiło na nim wrażenie poważne podejście wyspiarzy do starego zwyczaju. Kobiety mieszkały razem w paru chatach, a mężczyźni w kilku innych. Cougaba z córką pozostały w naszym domu, ale ponieważ nie mieszkał tu żaden krajowiec, wszystko było w porządku.
Jakże wzrastało napięcie w ciągu tych kilku tygodni! Mój ojciec niecierpliwił się. Wszystko go denerwowało, prace postępowały za wolno. Wyspiarze jednak nie byli w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o maskach.
— Wszystko się uspokoi zaraz po tańcu — mówiła matka. — Oczywiście ojciec jest rozczarowany. Myślał, że wyspiarze już z tego wyrośli. Jak wiesz, kilku dobrych ludzi mu pomaga i miał nadzieję, że zrobi z nich pracowników szpitala. Jednak przede wszystkim będzie potrzebował lekarzy. Miał też nadzieję, że wyszkoli kilka kobiet na pielęgniarki. Ale ta jedna noc może obrócić jego nadzieje w gruzy. Skoro potrafią wszystko podporządkować staremu rytualnemu tańcowi, to znaczy, że są równie prymitywni, jak byli. Ojciec zawsze obawiał się powrotu tego zwyczaju.
— Potrzeba na to lat — zaprotestowałam.
— On tak nie uważa. Wierzy, że gdy wyspiarze poznają cuda nowoczesnej medycyny, zrozumieją, iż to, czego się obawiają ze strony wulkanu, to po prostu wybuch… i Olbrzym umrze na zawsze. Wydaje mi się, że sami wymyślają te pomruki… to im urozmaica życie. A tak przy okazji, czy Filip rozmawiał z tobą o tym, co mu zaproponował ojciec?
— Nie — odparłam, wstrzymując z emocji oddech.
— No tak! Spodziewałam się, że powie ci dopiero, jak wszystko przemyśli. Ale twój ojciec twierdzi, że chłopak ma na to ochotę. Jest bardzo zainteresowany pracą, a ojciec potrzebuje lekarza. Suewellyn, będę zachwycona jeśli Filip zgodzi się do nas przyłączyć.
Poczułam, że się rumienię z wrażenia. Jeśli to zrobi, będę najszczęśliwszą dziewczyną na ziemi.
Milczałam. Matka objęła mnie i mocno przytuliła.
— Cudowne rozwiązanie, prawda? To by oznaczało, że tutaj zostaniesz… razem z Filipem. Lubisz go. Oczywiście, że tak. Czy myślisz, że tego nie zauważyłam? Jeśli zdecyduje się zostać, na pewno będzie to miało coś wspólnego z tobą. Filip jest zafascynowany ideą szpitala. Uważa, że to wspaniały pomysł. I podziwia twojego ojca. Czyż to nie wspaniałe, że jest tak samo jak twój ojciec zainteresowany leczeniem chorób tropikalnych?
— Myślisz, że Filip i ja pobierzemy się? Nigdy nic takiego nawet nie sugerował.
— Kochanie, nie musisz być taka nieśmiała. Wiem, że jeszcze nic nie mówił na ten temat. To ważna decyzja… Zapewne chce najpierw porozmawiać o tym ze swoimi rodzicami. Prawdopodobnie zamieszka tutaj… Wiem, że to tylko tydzień drogi od kontynentu, ale mimo wszystko to odważna decyzja. Powinnam być taka szczęśliwa. Ten szpital… plantacje… to rezultat ciężkiej pracy twojego ojca. Pewnego dnia wszystko to będzie należeć do ciebie. Ojciec cały swój majątek zainwestował w tę wyspę. W Anglii nie zostało już nic. Przez lata żyliśmy dzięki tym pieniądzom, a teraz wszystko pochłonął szpital, twoje dziedzictwo… I jeśli o czymś marzymy, to zobaczyć następcę ojca zanim… zanim…
— Obydwoje będziecie jeszcze żyć wiele lat.
— Z pewnością, ale to miło widzieć, jak sprawy układają się pomyślnie. Jeśli tylko uda się uwolnić wyspiarzy od wpływów tego starego Wandalo i jego Mruczącego Olbrzyma, a także nauczyć ich żyć jak żyją normalni, cywilizowani ludzie, cala reszta będzie już prosta. Jesteś zakłopotana. Niepotrzebnie. Być może, nie powinnam była nic mówić, ale chciałam, abyś wiedziała, że bylibyśmy szczęśliwi gdyby… gdyby wszystko potoczyło się dobrze. Filip jest czarujący i twój ojciec bardzo go lubi, ja zresztą także. I, moje drogie dziecko, ty też.
Miała rację. Łatwo było wyobrazić sobie naszą przyszłość. Wyspa się rozwija. Mój ojciec posiadał ogromny talent organizacyjny. Wydawało mi się, że Filip go lubi. Pracowaliby razem. Filip codziennie spędzałby godzinę na przyjmowaniu pacjentów, a ojciec zapoznawałby go ze sposobami leczenia chorób nękających wyspiarzy.
Wokół leżało przynajmniej dwanaście wysp. Ojciec był przekonany, że pewnego dnia zaczną ze sobą współpracować. Przemysł związany z plantacjami orzechów kokosowych powinien się rozwijać i u sąsiadów. Wtedy prawdopodobnie statki odwiedzałyby wyspy częściej niż raz na dwa miesiące.
Rozległo się dudnienie bębnów. Cougabel zamknęła się w swoim pokoju. Wiedziałam, że tak jak inne młode dziewczęta i mężczyźni biorący udział w obrzędzie, przygotowywała się, podniecona.
Zewsząd, gdziekolwiek szliśmy, dobiegał nas łoskot bębnów. Przez pierwsze godziny był cichy jak szept, ale już niedługo miał się stać ogłuszający.
Leżałam w łóżku i rozmyślałam o Cougabel, o tym, jak przyszła powiedzieć, że jest zazdrosna. Dostrzegłam wtedy w jej oczach coś, co mnie zaalarmowało. Przez chwilę myślałam, że zaraz wyjmie wąski sztylet używany przez wyspiarzy i wbije go w moje serce. Tak, przez moment wyglądała jakby przyszła się zemścić za zaniedbanie, którego się dopuściłam.
Biedna Cougabel! Jako dzieci zaledwie zauważałyśmy dzielące nas różnice. Byłyśmy siostrami krwi. Ale to się zmieniło. Powinnam być dla niej czulsza, delikatniejsza. Nie domyślałam się, że Cougabel czuje się ze mną tak związana emocjonalnie, ale powinnam była pamiętać, że przed moim wyjazdem do szkoły poszła na szczyt wulkanu, aby mi w tym przeszkodzić.
Bicie w bębny nie pozwoliło nam spać przez całą noc i w domu panowała nerwowa atmosfera. Ojciec był zły, że wyspiarze są wciąż wierni swoim prymitywnym zwyczajom, matka denerwowała się ojcem, a ja z niepokojem myślałam o Cougabel i jednocześnie zastanawiałam się nad tym, co powiedziała mi matka.
Czy to prawda, że Filip mnie kocha, chce poślubić i dzielić nasze wyspiarskie życie? To miła perspektywa, ale jedno mąciło tę wizję: musiałam spędzić jeszcze rok w szkole.
Jakże chciałam, żeby przestały bić te bębny!
Jednak słychać je było jeszcze przez cały następny dzień. Czuliśmy zapach jedzenia przyrządzanego obok chaty Wandalo. Oczekiwaliśmy na zmierzch, kiedy bębny miały nagle zamilknąć, co było równie dramatyczne jak dudnienie.
W końcu zapadła cisza.
Było już bardzo ciemno. Wyobrażałam sobie to wszystko, aczkolwiek nigdy wcześniej nie widziałam tej uroczystości.
Ojciec powtarzał, że powinniśmy zostać w domu. Nie wiadomo, jak wyspiarze zareagują na obecność obcych. Mimo wieloletniego pobytu na wyspie, tej nocy nadal byliśmy dla nich obcy.
Usiłowaliśmy zachowywać się normalnie, ale nie było to łatwe.
— To takie podniecające, Suewellyn — rzekła Laura, która przyszła do mojego pokoju. Nigdy jeszcze nie spędziłyśmy wspólnie takich wakacji.
— Pamiętaj, że ty też kilka razy zaprosiłaś mnie do waszej posiadłości.
— Posiadłość to nic nadzwyczajnego. Tutaj jest tak dziwnie… tak inaczej, niż we wszystkich miejscach, w których do tej pory byłam. Filip jest absolutnie zachwycony. — Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się. — I tyle atrakcji! Obiecaj mi coś, Suewellyn.
— Nie mogę, dopóki nie powiesz, o co chodzi.
— Że zaprosisz mnie na swoje wesele, a ja zaproszę cię na moje. Przyjedziemy bez względu na to, co się będzie działo.
— Dobrze — zgodziłam się.
Mówiłam to z lekkim sercem. Nie miałam pojęcia, jakie konsekwencje pociągnie za sobą ta obietnica.
— Nie chcę wracać do szkoły. Bez ciebie będzie nie do wytrzymania.
— Za rok o tej porze ty też ją skończysz.
— Co za szczęście, że spotkałam ciebie! Jeszcze lepiej by było, gdybyś urodziła się o rok później i razem kończyłybyśmy szkołę. Słyszysz?
Skończyła się cisza. Bębny znowu zaczęły dudnić.
— To znaczy, że święto dobiegło końca. Teraz zaczynają się tańce.
— Chciałabym je zobaczyć.
— Nie. Mój ojciec raz je widział z ukrycia, mama też. To było niebezpieczne. Gdyby ich odkryto, Bóg jeden tylko wie, co by się stało. Ojciec jest pewny — tak naprawdę stary Wandało mu to powiedział — że bardzo by się rozzłościli. Stwierdziliby, że Olbrzym jest niezadowolony i stałoby się coś strasznego. Oczywiście zarządziłby to Olbrzym, za pośrednictwem Wandalo. — Rozejrzałam się. — Gdzie jest Filip?
— Nie wiem. Powiedział, że idzie do szpitala.
— Po co? Jeszcze go nie ukończono.
— Po prostu lubi to miejsce. Tak właśnie mi powiedział, kiedy wychodził.
Przestraszyłam się. Filip bardzo interesował się starymi zwyczajami. Czyżby poszedł oglądać taniec? To naprawdę było niebezpieczne. Nawet sobie nie zdawał sprawy, jak bardzo. Nie mieszkał z tymi ludźmi. Znał ich jako miłych i sympatycznych tubylców. Nie miał pojęcia, jak się mogą zachować. Co mogli zrobić komuś przyłapanemu na podglądaniu ich zwyczajów?
— Nigdy by tam nie poszedł — powiedziała Laura, jakby czytając w moich myślach.
— Tak — zgodziłam się. — Mój ojciec ostrzegał go, że to może być niebezpieczne.
— To by go nie powstrzymało. Nie poszedłby jednak wbrew woli twojego ojca.
Odetchnęłam z ulgą.
Spędziłyśmy razem jeszcze trochę czasu. Słyszałyśmy jak dźwięk bębnów osiągnął crescendo. Potem zapadła cisza.
Oznaczało to, że polanę opuszczają wszyscy mieszkańcy z wyjątkiem starców; młodzi znikną w lesie. Cisza miała w sobie więcej napięcia niż muzyka. Położyłam się, ale nie mogłam zasnąć. Jakiś instynkt kazał mi podejść do okna. Ujrzałam Filipa. Szedł od strony szpitala, cicho, ukradkiem.
Byłam pewna, że podglądał tancerzy. Zrozumiałam, że pokusa okazała się silniejsza niż ostrzeżenia ojca.
Następnego ranka obudziła mnie Cougabel. Była jakaś zmieniona, w swoim wyspiarskim stroju, z amuletami i muszelkami wiszącymi na szyi.
W nocy brała udział w obrzędach.
Śmiejąc się podeszła do łóżka i szepnęła:
— Wiem, że mam w sobie nasienie Olbrzyma. Mam dziecko Olbrzyma.
— Dobrze, Cougabel. Ale żeby się o tym przekonać, musimy poczekać.
Usiadła na podłodze i patrzyła na mnie. Uśmiechała się, a jej zamyślenie świadczyło o tym, że wciąż wspomina minioną noc.
Cougabel przeniosła się do chaty kobiet. Przeżyła swój Taniec Maski i przypuszczam, że wierzyła, iż żadna z kobiet nie jest w ciąży i tylko ona nosi w sobie nasienie Olbrzyma. Była tego pewna. Zerkała na mnie, jakby nade mną triumfowała.
Tego przedpołudnia rozmawiałam z Filipem.
— Widziałam, jak wracałeś w nocy. Wyglądał na zakłopotanego.
— Twój ojciec mnie ostrzegał.
— Ale poszedłeś.
— Wolałbym, żeby się o tym nie dowiedział.
— Nic mu nie powiem.
— Nie mogłem tego nie zobaczyć. Chcę zrozumieć tych ludzi. A kiedy mógłbym ich poznać lepiej, jeśli nie tej nocy?
Zgodziłam się z nim. W końcu i mój ojciec oglądał Taniec Masek. Moja matka również. Udało im się z powodzeniem ukryć. Ojciec wyjaśnił mi potem:
— Byli zbyt zaabsorbowani uroczystością, żeby szukać szpiegów.
— Jak widzisz, wróciłem — dodał Filip.
— Och Filipie, tak się cieszę — powiedziałam żarliwie.
— Zdecydowałem się. Chcę pracować z twoim ojcem. Najpierw muszę odbyć roczną praktykę w szpitalu w Sydney. W tym czasie ty ukończysz szkołę.
Szczęśliwa, skinęłam głową.
Czyli wyraziłam zgodę.
W Sydney tęskniłam do Laury. Pojechałam z wizytą do Halmerów. Na farmie był nowy zarządca. On i Laura stali się sobie bardzo bliscy. Zgadłam, że są zakochani, i kiedy spytałam o to Laurę, nie zaprzeczyła.
— Zatańczysz na moim weselu wcześniej niż ja na twoim — powiedziała. — Pamiętaj o swojej obietnicy.
Pamiętałam.
Filipa nie było. Odbywał praktykę w szpitalu i nie mógł przyjechać.
Kiedy przyjechałam do domu na wakacje, Cougabel czekała na rozwiązanie. Miały to być specjalne narodziny, ponieważ spodziewano się dziecka w dziewięć miesięcy po Nocy Masek. A że Cougabel, wedle własnych słów, do tej nocy była dziewicą, nie ulegało wątpliwości, czyje jest dziecko.
— Ona być dzieckiem Maski i mieć dziecko Maski — powiedziała dumnie Cougaba.
To było typowe dla Cougaby. Nadal uważała, że Cougabel została poczęta w Noc Masek, chociaż sama nam powiedziała o ojcostwie Luke’a Cartera. Charakterystyczną cechą wyspiarzy była bezwzględna wiara w pewne rzeczy. Jeśli coś uznali za fakt, nawet w obliczu bezspornych dowodów, że to nieprawda, upierali się przy swoim.
Przywiozłam prezent dla dziecka, ponieważ miałam wyrzuty sumienia i chciałam wynagrodzić Cougabel moje poprzednie postępowanie wobec niej. Podjęła mnie prawie jak królowa, przyjmując złoty łańcuch i wisiorek, które kupiłam w Sydney, zupełnie (jak powiedziała moja niepoprawna matka) jakby oprócz złota należały jej się mirra i kadzidło. Nie było wątpliwości, że Cougabel stała się bardzo ważną osobą. Nadal mieszkała w naszym domu, ale jak powiedziała moja matka, nie mogliśmy zatrzymać jej na zawsze. Po narodzinach dziecka zostanie dla niej wybrany odpowiedni mąż. Córka Maski, będąca pod specjalną opieką Olbrzyma, i matka następnego dziecka Maski, jak w to wierzyli, była bardzo godną kandydatką na żonę, a w dodatku jedną z miejscowych piękności. Mogła być pewna wielu ofert.
Powiedziałam Cougabel, jak bardzo się cieszę.
— Ja też — odparła i dała mi do zrozumienia, że teraz nie potrzebuje mojego towarzystwa jak za dawnych lat.
Pewnej nocy obudziły mnie dziwne hałasy i odgłosy pospiesznej krzątaniny. Włożyłam szlafrok i wyszłam sprawdzić, co się dzieje. Zobaczyłam matkę. Wzięła mnie za rękę, zaprowadziła do sypialni i zamknęła drzwi.
— Cougabel rodzi — powiedziała.
— Tak wcześnie?
— Za wcześnie. Dziecko przychodzi na świat o miesiąc wcześniej.
Matka wyglądała na zaniepokojoną.
— Rozumiesz, co to znaczy, Suewellyn. Powiedzą, że nie zostało poczęte tamtej nocy.
— A nie może być wcześniakiem?
— Może, ale wiesz, jacy są wyspiarze. Powiedzą, że Olbrzym nie dopuściłby do przedwczesnych narodzin. Kochanie, to może oznaczać kłopoty. Cougaba jest przerażona. Nie wiem, co mamy zrobić.
— Przecież to bzdury. Jak się czuje Cougabel?
— Dobrze. Dla ludzi żyjących w ścisłych związkach z naturą poród nie jest zbyt wielkim problemem.
Ktoś zapukał. Matka otworzyła drzwi. Za nimi stała Cougaba. Patrzyła na nas wielkimi oszołomionymi oczami.
— Co się stało? — spytała matka.
— Przyjść — odpowiedziała.
— Czy z dzieckiem wszystko w porządku?
— On być silny, duży. Chłopiec.
— A Cougabel…
Cougaba potrząsnęła głową.
Poszłyśmy do pokoju, w którym leżała zadowolona, lecz nieco wyczerpana Cougabel. Moja matka miała rację. Kobiety z wyspy nie sprawiały kłopotów przy porodzie.
Obok niej leżało niemowlę. Miało brązowe proste włosy, zupełnie inne niż czarne kędziorki miejscowych dzieci. Ale bardziej zadziwiała jego skóra: była prawie biała. Skóra i proste włosy dowodziły, że w żyłach dziecka płynie krew białych.
Popatrzyłam na Cougabel. Leżała bez ruchu, a na jej ustach błąkał się dziwny uśmiech. Nasze oczy się spotkały i jej wzrok zatrzymał się na mojej twarzy.
Wszyscy byli skonsternowani. Najpierw matka stwierdziła, że nikt nie powinien się dowiedzieć o narodzinach dziecka. Powiedziała o tym ojcu.
— Dziecko półbiałe! — krzyczał. — Mój Boże, to katastrofa. I w dodatku urodziło się przed czasem.
— Przecież może być wcześniakiem — przypomniała mu matka.
— Nigdy tego nie zaakceptują. To będzie miało dla Cougabel katastrofalne skutki… i dla nas. Powiedzą, że zaszła w ciążę, zanim zaczął się Taniec Masek, a wiesz, że według nich to śmiertelny grzech.
— I jeszcze to, że dziecko jest półbiałe.
— Pamiętaj, że Cougabel jest częściowo biała.
— Tak, ale…
— Nie myślisz chyba, że to Filip… och nie, to absurd — ciągnął ojciec. — Ale któż by inny? Oczywiście ojciec Cougabel był biały i to mogło wpłynąć na to, że jej dziecko jest jeszcze bielsze. My o tym wiemy, ale co zrobimy z wyspiarzami? Jedno jest pewne. Nikt nie może się dowiedzieć o narodzinach tego dziecka. Cougaba musi dochować tajemnicy. Tylko przez miesiąc. Wytłumacz jej to. To konieczne… dla nas wszystkich.
Tak zrobiliśmy. Nie było to łatwe, ponieważ narodzin dziecka Cougabel oczekiwano z niecierpliwością. Przed domem wciąż zbierały się grupki wyspiarzy. Przynosili muszle, a wielu odwiedzało wulkan, zanosząc daninę Olbrzymowi, którego potomek miał się wkrótce narodzić.
Cougaba powiedziała im, że Cougabel potrzebuje wypoczynku. We śnie przyszedł do niej Olbrzym i ostrzegł, że poród będzie ciężki. Urodzenie jego syna to nie zwyczajne narodziny.
Na szczęście uwierzyli w to.
Mój ojciec, zawsze gotów obrócić katastrofę na swoją korzyść, kazał Cougabie opowiadać wyspiarzom, że do Cougabel raz jeszcze przyszedł we śnie Olbrzym i tym razem powiadomił ją, iż dziecko przyniesie znak od niego. Ukaże im, jak jego ojciec odnosi się do zachodzących na wyspie zmian. Pomimo swojego wojowniczego charakteru Cougabel denerwowała się. Lepiej od nas rozumiała swoich współplemieńców i zdawała sobie sprawę, że przedwczesny poród będzie w ich oczach przeklęty. Tak samo kolor skóry dziecka. Obie z matką zatem stosowały się do rozkazów ojca.
Musieliśmy przez miesiąc utrzymać wszystko w tajemnicy. Na szczęście, dzięki łatwowierności wyspiarzy nie było to tak trudne, jak się nam początkowo wydawało. Cougaba rozpowiadała o tym, co kazał robić Olbrzym, a oni w to wierzyli.
Jak bardzo nam ulżyło, kiedy mogliśmy pokazać dziecko oczekującemu tłumowi! Wszystkie nasze wysiłki warte były tej chwili.
Nawet Wandalo przyznał, iż kolor skóry dziecka oznacza, że Olbrzym jest zadowolony z tego, co się dzieje na wyspie. Lubił pomyślność.
— No i miło z jego strony — powiedziała moja matka — że zaprzestał tych swoich pomruków. Nie mógł tego zrobić w lepszym momencie.
Tak więc wybrnęliśmy z kłopotów. Ale pomimo zapewnień ojca, że dość często mieszańcy miewają jasne dzieci, myślałam o Filipie i wspomnienie jego i Cougabel, śmiejących się razem, wciąż do mnie wracało.
Sądzę, że wtedy zmieniły się moje uczucia do Filipa. Lub ja się zmieniłam. Dorastałam.
Wkrótce po tych wydarzeniach wyjechałam do szkoły, a kiedy wróciłam na wyspę, Filip już tam mieszkał.
Ponowny z nim kontakt uspokoił mnie; moje podejrzenia były bezpodstawne. Cougabel z rozmysłem zaszczepiła je w mojej głowie. Pamiętałam, jak Luke Carter mówił, iż wyspiarze są zawzięci i nigdy nie pominą okazji do zemsty. Wzbudziłam w Cougabel zazdrość, a ponieważ znała moje uczucia do Filipa, usiłowała w ten sposób wziąć na mnie odwet.
Niemądra dziewczyna! Tak samo głupio postąpiłam ja, wierząc w to przez pewien czas.
Dziecko rozwijało się. Wyspiarze przynosili mu podarki, a Cougabel była zachwycona. Zaniosła je na szczyt wulkanu, do Olbrzyma. Uświadomiło mi to, że — jakakolwiek była — nie brakowało jej odwagi, ponieważ zmyliła współplemieńców i miała dość śmiałości, aby pójść na górę podziękować Olbrzymowi.
— Z pewnością dziękowała mu, że udało się jej wyjść cało z tej kłopotliwej sytuacji — mówiła moja matka. — Tak naprawdę powinna podziękować nam.
Przez następne kilka miesięcy byłam bardzo szczęśliwa. Filip stał się niemal członkiem rodziny. Skończyłam szkołę, a rodzice byli szczęśliwsi niż kiedykolwiek przedtem — z wyjątkiem tych rzadkich chwil, o których moja matka kiedyś wspomniała. Żyli teraz spokojniej. W miarę upływu czasu niebezpieczeństwo malało i ich niepokoje dotyczyły raczej mnie. Wiedziałam, że chcą, abym poślubiła Filipa i na zawsze została na wyspie, nie izolując się jednak tak, jak oni. Mówili, że mogłabym pojechać na dłużej do Australii lub na Nową Zelandię, a być może nawet odwiedzić Anglię. Wyspa się rozwijała. Wkrótce powinna zmienić się w cywilizowane miejsce. To było marzenie mojego ojca. Chciał sprowadzić więcej lekarzy i pielęgniarek. Będą się pobierać, jak mówił, i mieć dzieci…
Tak, to były tylko marzenia i moja matka dzieliła je z ojcem. Ale wierzyli w moją przyszłość i to ich zadowalało.
Była jeszcze jedna sprawa. Zauważyłam, że pewien nadzorca z plantacji, bardzo wysoki, przystojny młody człowiek, stale kręci się koło naszego domu i wygląda Cougabel. Lubił brać od niej dziecko i kołysać je w ramionach.
— Wydaje mi się — powiedziałam do matki — że Fooca jest ojcem dziecka Cougabel.
— I ja tak myślę — przyznała ze śmiechem. Ostatnio często się śmiała. — Łatwo zgadnąć, jak to się stało.. Byli kochankami. Cougabel prawdopodobnie wiedziała, że będzie miała dziecko, zanim odbył się Taniec Masek. Mała intrygantka! Naprawdę, trzeba ją podziwiać. Jest bardzo inteligentna. Luke Carter był bystrym człowiekiem i myślę, że przekazał to swojej córce. W rewelacyjny sposób wykorzystała sytuację i obróciła ją na swój pożytek.
Śmiałyśmy się ze sprytu Cougabel, a kiedy Fooca przyszedł do Cougaby i oświadczył się o rękę jej córki, byłyśmy zachwycone.
Cougabel też.
Zostaliśmy zaproszeni na ceremonię ślubną. Panna młoda spędziła całą noc w jednej z chat z czterema starannie wybranymi dziewczętami — wszystkie były dziewicami — które nacierały ją olejkiem kokosowym i splatały jej włosy. Fooca był w innej chacie z czterema młodzieńcami, którzy się nim zajmowali. Późnym popołudniem rozpoczęła się ceremonia na środku polany. Dziewczęta przyniosły Cougabel, a chłopcy pana młodego. Cougaba czekała na polanie, trzymając dziecko, które zostało jej odebrane przez dwie kobiety i podane Cougabel. Panna młoda i pan młody trzymali Wandalo za ręce, a on śpiewał coś dla nas absolutnie niezrozumiałego. Potem Fooca i Cougabel razem przeskoczyli przez pień palmy. Ten pień był przechowywany w chacie Wandalo i, jak mówił szaman, został wyrzucony z krateru przed laty, kiedy to Olbrzym prawie całkowicie zniszczył wyspę. Pień przetrwał, jak winno przetrwać każde małżeństwo. Był symbolem.
Potem na polanie zaczęło się wesele i tańce, ale nie tak ekstatyczne jak w noc Tańca Masek.
Zaraz po ceremonii przeskakiwania przez pień, Filip i ja poszliśmy na plażę. Rozpoczęły się weselne śpiewy; słyszeliśmy je z daleka. Siedząc na piasku patrzyliśmy na morze. Palmy lekko szumiały w powiewach bryzy; powoli zachodzące słońce barwiło obłoki na czerwono. Za nami sterczał potężny Olbrzym.
— Nigdy nie myślałem, że na ziemi jest takie miejsce — powiedział Filip.
— Czy jesteś zadowolony ze swojego wyboru?
— Bardziej niż zadowolony. — Położył się na boku i patrzył na mnie. — Cieszę się, że ty i Laura przyjaźnicie się. Inaczej nigdy byś nie przyjechała na naszą farmę i nie znaleźlibyśmy się tutaj razem. Pomyśl tylko…
— Myślę o tym.
— Och, Suewellyn, to by była tragedia.
Roześmiałam się. Byłam taka szczęśliwa.
— Co myślisz o Cougabel? — spytałam.
Wciąż wracały do mnie podejrzenia, chociaż byłam przekonana, że to nonsens. Chciałam o tym porozmawiać, upewnić się.
— Och, to flirciara. Czy wiesz, że nie byłbym zaskoczony, gdyby wzięła pod pantofel tego… jak mu na imię? Fooco?
— Jest uważana za bardzo atrakcyjną. Ci ludzie często są piękni, ale ona jest w dodatku inna. Ma domieszkę krwi białych…
— A tak. Twój ojciec opowiadał mi o tym.
— Tak. Byliśmy zaskoczeni, kiedy urodziło się dziecko. Synek, bielszy od niej.
— To się czasem zdarza. Następne może być zupełnie czarne. A potem znowu jasne.
— Tak, a dzisiaj przeskoczyła przez pień.
— Życzę jej powodzenia. I wszystkim mieszkańcom wyspy.
— Teraz to twoja przyszłość.
Ujął moją dłoń i uścisnął ją.
— Tak. Moja przyszłość… nasza przyszłość.
Słońce wisiało nisko nad horyzontem. Wyglądało jak wielka czerwona piłka, wpadająca do morza. Zaszło. Szybko zapadła ciemność. Na wyspie nie było zmierzchu, który słabo pamiętałam z czasów mojego dzieciństwa w Anglii.
Filip podniósł się. Podał mi rękę i pomógł wstać.
Kiedy szliśmy do domu, objął mnie ramieniem.
Słyszałam weselne śpiewy i czułam, że na świecie jest wspaniale.
Minął tydzień. W każdej chwili spodziewaliśmy się statku. Mój ojciec czekał niecierpliwie, aż przypłynie. Miał przywieźć mu wyposażenie potrzebne szpitalowi.
Przywoził także pocztę. Nie otrzymywaliśmy jej wiele, ale zwykle był list od Laury.
Myślałam o tym, jak układają się jej sprawy sercowe i czy rzeczywiście wyjdzie za mąż wcześniej niż ja. Byłam pewna, że Filip mnie kocha i poprosi o rękę. Zastanawiałam się tylko, dlaczego zwleka. Skończyłam siedemnaście lat, ale prawdopodobnie uważał mnie za zbyt młodą. I chociaż robił aluzje co do naszej wspólnej przyszłości, wciąż jeszcze nie oświadczył się.
Tak się miały sprawy, kiedy przypłynął statek.
Obudziłam się pewnego ranka i ujrzałam go w zatoce. Lśnił bielą. Stał około mili od wyspy, ponieważ morze wokół brzegów było za płytkie i nie mógł podpłynąć bliżej.
Było przy tym trochę zamieszania i podniecenia, ale nie więcej niż zwykle. Ale wspominając tamte chwile, uświadamiam sobie, że los nigdy nie ostrzega nas, nawet przed doniosłymi zdarzeniami, które mogą zmienić całe życie.
Ze statku opuszczono szalupy, a z wyspy popłynęły ku niemu canoe. Na brzegu panował taki tumult i zgiełk, że ledwie słyszeliśmy własne słowa.
Stałam razem z rodzicami, czekając na łodzie, kiedy ku naszemu zdumieniu ujrzeliśmy, że do jednej z nich wsiada kobieta. Schodziła w dół po kołyszącej się drabince, a dwóch marynarzy pomogło jej usiąść w szalupie.
— Któż to może być? — zastanawiała się Anabel.
Wpatrywaliśmy się z uwagą w płynącą łódź. Teraz widzieliśmy kobietę trochę wyraźniej. Była młoda i miała wielki kapelusz, przybrany białymi stokrotkami. Bardzo elegancki.
Dojrzała nas. Uniosła dłoń w prawdziwie królewskim geście powitania, jak gdyby wiedziała, kim jesteśmy.
Łódź osiadła na piasku. Jeden z marynarzy wyskoczył, podał kobiecie rękę, a ona podniosła się z ławeczki. Była mniej więcej mojego wzrostu, a nie należałam do najniższych, cała w białych, lśniących jedwabiach. Pomyślałam, że jest bardzo atrakcyjna i przypomina mi kogoś, kogo znam.
Nagle zrozumiałam. Zupełnie jakbym patrzyła w lustro i ujrzała udoskonaloną kopię mojej osoby. Nieznajoma wyglądała jak ja.
Marynarz wziął dziewczynę na ręce. Przeniósł ją na brzeg, tak że wcale się nie zamoczyła.
Stała patrząc na nas i uśmiechając się.
Powiedziała:
— Jestem Susannah.
Myślę, że wszyscy czuliśmy się trochę jak we śnie, wszyscy z wyjątkiem Susannah. Ona panowała nad sytuacją.
Moi rodzice kompletnie osłupieli. Anabel wpatrywała się w Susannah, jakby nie wierząc, że jest realna.
Susannah była tego świadoma. Wkrótce się przekonałam, że niewiele rzeczy umykało jej uwagi. I świetnie bawiła się całą tą sytuacją.
— Musiałam przyjechać i zobaczyć się z ojcem — powiedziała. — Gdy tylko dowiedziałam się, dokąd jechać, wyruszyłam w podróż. Anabel… ciebie pamiętam. A to kto?
— Nasza córka — rzekła Anabel. — Suewellyn.
— Twoja i… — Popatrzyła na ojca.
— Tak — potwierdził. — Nasza córka Suewellyn.
Susannah powoli skinęła głową, uśmiechając się. Patrzyła wprost na mnie.
— Jesteśmy siostrami… przyrodnimi. Coś podobnego! To zabawne, dowiedzieć się, że przez cały czas miało się siostrę!
— Wiedziałam o twoim istnieniu — odparłam.
— Miałaś więc nade mną przewagę! Jesteśmy podobne, prawda? — Zdjęła kapelusz. Jej czoło zakrywała krótka grzywka. — I możemy być jeszcze podobniejsze… jeśli będziemy tak samo się ubierać. Och, to takie wzruszające! Jakże się cieszę, że wreszcie was odnalazłam.
Marynarze postawili bagaże Susannah na piasku.
— Wybrałaś się specjalnie do nas? — spytała Anabel.
— Tylko z wizytą. O ile się zgodzicie. Przebyłam długą drogę.
— Chodźmy zatem do domu — powiedziała Anabel. — Mamy dużo do omówienia.
Susannah podeszła do ojca i wzięła go pod rękę.
— Cieszysz się z mojego przyjazdu?
— Oczywiście.
— Tak mi miło. Wiesz, pamiętam cię… i Anabel.
— A co twoja matka… — zaczął.
— Umarła… mniej więcej trzy lata temu. Na zapalenie płuc. Tak, mam ci wiele do opowiedzenia.
Kilkoro chłopców i dziewczynek przyszło popatrzeć na naszego gościa. Matka krzyknęła na nich:
— Chodźcie! Pomożecie nam.
Dzieci podbiegły z chichotem do bagaży, zachwycone, że mogą wziąć udział w przygodzie.
I tak dotarliśmy do domu, a w głowach kłębiły nam się rozliczne emocje.
Filip wyszedł nam na spotkanie, a kiedy ujrzał Susannah, zamarł, wpatrując się w nią.
— To jest córka mojego męża — wyjaśniła Anabel. — Przybyła z Anglii, aby złożyć nam wizytę.
— To niezwykle interesujące — odparł, podchodząc do nas.
Susannah wyciągnęła rękę.
— Miło mi pana poznać — powiedziała.
— To jest doktor Halmer — przedstawił go ojciec. — Doktor Halmer, Susannah Mateland.
— Czy zamierza pani zamieszkać na wyspie? — spytał Filip.
— Być może zatrzymam się tu na jakiś czas. Zdaje się, iż statek odpływa jutro, a to długa wyprawa jak na jednodniowe odwiedziny. Mam nadzieję, że polubią mnie na tyle, by pozwolić mi zostać.
— Jest pani bardzo podobna do…
Odwróciła się i błysnęła uśmiechem w moją stronę.
— To naturalne — odparła. — Mamy tego samego ojca.
Wszyscy weszliśmy do środka. Czekała tam Cougaba. Zza jej pleców zerkała Cougabel. Najwyraźniej właśnie złożyła wizytę matce.
— Cougabo — powiedziała Anabel. — Przyjechała nasza córka z Anglii. Proszę, przygotuj dla niej pokój.
— Tak, tak, tak — odpowiedziała Cougaba. — Cougabel, ty mi pomóc.
Cougabel stała z dzieckiem w ramionach, uśmiechając się i patrząc to na mnie, to na Filipa. Wreszcie jej wzrok spoczął na Susannah.
— Jaki miły dom — rzekła Susannah.
— Rozbudowałem go od czasu naszego przyjazdu — wyjaśnił ojciec.
— To musiało być około jedenastu lat temu. Pamiętam, że miałam siedem lat kiedy… wyjechałeś.
— To było jedenaście lat temu — powiedziała cicho Anabel. — Musisz być spragniona. Chodź, dam ci coś do picia, zanim Cougaba przygotuje dla ciebie pokój.
— Cougaba! To ta nieszczęsna istota płci żeńskiej, która mi się przyglądała jak diabłu, który uciekł z piekła?
— Cougaba to ta starsza — powiedziałam.
— Och, chodziło mi o tę młodą, z dzieckiem. Domyślam się że to wasze służące. Od tak dawna pragnęłam cię odszukać. Wszystko stało się tak nagle… Twoje zniknięcie…
Matka przyniosła lemoniadę, znakomity orzeźwiający napój z dodatkiem ziół, które nadawały mu delikatny smak.
— Za godzinę będzie obiad. Jesteś głodna? Mam go przyspieszyć?
Susannah powiedziała, że nie. Napój był orzeźwiający, a godzina oczekiwania pozwoli jej się odświeżyć. Figlarnie spojrzała na ojca.
— Pewnie się zastanawiasz, jak zdobyłam twój adres? Stary Simmons, który zajmował się twoimi sprawami, zmarł w ubiegłym roku. Jego syn, Alain, przejął wszystkie sprawy. Zmusiłam go, żeby zdradził sekret i dał mi twój adres. Nic nikomu nie mówiłam, ale musiałam przyjechać zobaczyć się z tobą.
— Jak umarła Jessamy? — spytała Anabel.
— To było w mroźną i śnieżną zimę trzy lata temu. Byliśmy przez kilka tygodni odcięci od świata w zamku. Wiecie, jak tam hula wiatr po korytarzach. Cóż, to było zbyt wiele dla mojej matki. Zawsze miała kłopoty z płucami. Elizabeth Larkham, pamiętacie ją?… Zmarła na to samo w kilka tygodni później. Mnóstwo ludzi ucierpiało tej zimy.
— A jak się czuła twoja matka, kiedy… — Anabel urwała. Susannah uśmiechnęła się w sposób, który miałam zapamiętać do końca życia.
— Kiedy wyjechaliście? Strasznie! Bardzo chorowała. Jedno z jej przeziębień przeszło w bronchit. Była zbyt chora, aby myśleć o czymkolwiek poza własnym oddechem. Słyszałam, jak mówiła, że to ją uratowało od śmierci z melancholii.
Anabel zamknęła oczy. Susannah rozdrapywała stare rany i posypywała je solą.
— No, ale — ciągnęła Susannah — to było dawno temu. Teraz w zamku wiele się zmieniło.
Cougabel zeszła na dół i oznajmiła, że pokój już gotowy. Musiały tylko posłać łóżko. Popatrzyła na Susannah i dodała:
— Pokoje zawsze być czyste. Mamabel to lubić.
— To bardzo chwalebne — powiedziała Susannah. Cougabel wzruszyła ramionami i roześmiała się.
— Pokażę ci drogę — powiedziałam. Myślałam, że moi rodzice pragną choć na chwilę zostać sami, żeby móc porozmawiać o tym, co się wydarzyło. Filip też się tego domyśli. Był spostrzegawczy i z pewnością znajdzie jakąś wymówkę, żeby ich opuścić.
Susannah wstała ochoczo. Wydawało mi się, że czekała na sposobność, aby zostać ze mną sam na sam.
Kiedy znalazłyśmy się w jej pokoju, rozejrzała się uważnie wokół i odwróciła do mnie twarzą. Wyraźnie ją interesowałam.
— Czyż to nie zabawne? — powiedziała. — Nie wiedziałam, że znajdę tu siostrę.
Potrząsnęła włosami. Roześmiała się, ujęła mnie za rękę i pociągnęła do lustra. Stanęłyśmy obok siebie.
— Co za podobieństwo! — powiedziała.
— Tak, być może.
— Co ty mówisz? Być może? Spójrz. Powiem ci coś, siostro, jeśli zrobisz sobie grzywkę… włożysz podobną do mojej sukienkę… i jeśli nie będziesz taka strasznie poważna… Rozumiesz, o co mi chodzi? O, nawet masz w tym samym miejscu pieprzyk. Zabawne!
Przyjrzałam się pieprzykowi. Zapomniałam już, jak bardzo to znamię wydawało mi się ważne, kiedy Anthony Felton mnie prześladował.
— Jest ciemniejszy niż mój — zauważyłam.
— Droga, niewinna Suewellyn! Powiem tobie, i tylko tobie. Podmalowałam go specjalnym ołówkiem. Mam wspaniałe zęby… ty też, siostro… pieprzyk w tym miejscu przyciąga do nich uwagę. Dlatego dawniej kobiety naklejały sobie muszki. Powiem ci, co zrobimy. Podmaluję twój i ubierzemy się jednakowo. Och, jakie to cudowne — znaleźć ciebie, Suewellyn!
— Tak — zgodziłam się.
— Musisz pokazać mi wyspę. Podoba mi się ten lekarz. Chcesz wyjść za niego za mąż? Jest całkiem przystojny. Nie aż tak jak nasz papa, ale trudno komukolwiek równać się z Matelandami. Zgadzasz się ze mną?
— Myślę, że Filip jest przystojny. I nie jesteśmy zaręczeni.
— Jeszcze… nie — powiedziała.
Miałam wrażenie, że Susannah widzi mnie na wylot. Fascynowała mnie i jednocześnie czułam się przy niej niezręcznie. W mojej głowie panował zamęt. Byłam zachwycona przyjazdem bądź co bądź siostry, ale także przestraszona tym, co mówiła. Była taka jak ja, a jednocześnie zupełnie inna. Taka, jaką mogłam się stać, gdybym wychowywała się w innym świecie… świecie zamków i wygodnego życia. To nas właśnie różniło. Z Susannah biła pewność siebie; wierzyła, że jest fascynująca i piękna, a ponieważ w to wierzyła, stała się piękna. Bez tej pewności siebie nie byłaby bardziej atrakcyjna ode mnie. Nagle zrozumiałam, że mogę być taka jak ona.
Przyglądała mi się w lustrze i znowu odniosłam niepokojące wrażenie, że umie czytać w moich myślach.
Ciągnęła dalej, jakby to wyczuła.
— Tak, jesteśmy podobne… jak dwie krople wody. Twój nos jest tylko nieznacznie dłuższy od mojego. Ale nosy bywają bardzo ważne. Pamiętasz nos Kleopatry? Gdyby był trochę dłuższy, a może krótszy, zmieniłoby to bieg historii. Ktoś to kiedyś powiedział. Tak, nie przypuszczam jednak, żeby różnica w długości naszych nosów wiele zmieniła. Wyglądam nieco bardziej elegancko niż ty… jestem nieco bardziej impertynencka, nonszalancka. Ale to z pewnością wina mojego wychowania. Nasze usta też się nieco różnią. Twoje są słodkie niczym pączek róży. Moje — szersze… Dowodzi to, że lubię smakować życie. Nasze oczy… ten sam kształt, tylko nieznacznie różnią się kolorem. Jesteś nieco bledsza ode mnie. W tej chwili podobieństwo nie jest uderzające, ale jeśli się przebierzemy… upodobnimy do siebie… Tak, wtedy będzie zupełnie inaczej. Zróbmy tak któregoś dnia, Suewellyn. Wątpię, czy nabierzemy Anabel. Jestem pewna, że zna doskonale twoją twarz. Jesteś jej jedynym skarbem, prawda? Czy wiesz, że zawsze wiedziałam, iż Anabel coś ukrywa? Trudno teraz sobie przypomnieć tamte lata. Czy czasem je wspominasz, Suewellyn?
— Tak.
— Żyłaś wtedy w ukryciu, prawda? I przypuszczam, że tamtej nocy, kiedy ojciec zabił wuja Dawida, nagle przyjechali i zabrali cię ze sobą na tę tropikalną wyspę. Cóż za podniecające życie prowadzimy, my, Matelandowie. Prawda?
— Trudno to tak określić.
— Biedna Suewellyn. Musimy to zmienić, musimy uczynić życie zabawniejszym.
— Pozwolę sobie zauważyć, że ty należysz do tego rodzaju osób, którym przytrafiają się ekscytujące rzeczy.
— Tylko wtedy, gdy sama je prowokuję. Muszę cię tego nauczyć, mała siostrzyczko.
— Nie taka mała — zaprotestowałam.
— Młodsza. O ile? Może wiesz?
Porównałyśmy daty urodzenia.
— Jestem starsza — oznajmiła. — Tak więc mogę nazywać cię małą siostrzyczką. Zostałaś zatem ukryta. I Anabel cię odwiedzała. To musiała być dla nich straszna noc. Nigdy nie zapomnę, jak obudziłam się tamtego ranka z uczuciem niepokoju, że coś się stało. Wszyscy biegali, zaaferowani, a pielęgniarki odmawiały odpowiedzi na moje pytania. Pytałam, gdzie jest ojciec. Co się stało z wujem Dawidem? Moja matka leżała w łóżku, jakby była martwa, tak samo jak wuj. Dużo czasu minęło, zanim dowiedziałam się, co zaszło. Nigdy nic nie mówią dzieciom. Nie rozumieją, że dzieci mogą wyobrazić sobie znacznie gorsze rzeczy niż rzeczywistość.
— To musiała być okropna tragedia.
— Znasz sprawę, prawda? Przypuszczam, że ci powiedzieli. Jak do tego doszło?
— Opowiedzą ci sami, jeśli uznają, że powinnaś wiedzieć — powiedziałam, a Susannah się roześmiała.
— Jesteś bardzo odpowiedzialna, mała siostrzyczko. Pozwolę sobie zauważyć, że pewnie zawsze postępujesz zgodnie z prawem i honorem.
— Ja tak nie myślę.
— Ja też nie… jeśli jesteś z Matelandów. Ale wyobraź sobie, jak się czułam, mając ojca mordercę. Chociaż długo tego nie wiedziałam. Musiałam dowiedzieć się sama… podsłuchując pod drzwiami. Służba zawsze gada. Pytałam, gdzie jest mój ojciec, dlaczego go tutaj nie ma, ale zawsze sznurowali usta, choć po ich oczach było widać, że mieli wielką ochotę mi powiedzieć. Matka też mi nic nie wyjaśniła. Wreszcie wyciągnęłam prawdę od Gartha. Wiedział wszystko i nie umiał trzymać języka za zębami. Powiedział mi, że jestem córką mordercy. Nigdy tego nie zapomnę. Myślę, że bawiła go ta opowieść. Powiedział też, że jego matka nienawidzi mojego ojca, ponieważ zamordował wuja Dawida.
Odwróciła się do mnie i położyła mi rękę na ramieniu.
— Gadam za wiele — powiedziała. — Zawsze tak jest. Ale będzie mnóstwo czasu na rozmowy. O tylu rzeczach chcę ci opowiedzieć… Tyle chcę się dowiedzieć o tobie. Obiad ma być za godzinę, jak mówiła Anabel.
— Pomóc ci się rozpakować?
— Po prostu wyjmę coś z torby i przebiorę się. Czy myślisz, że niechętna mi czarna kobieta przyniesie trochę ciepłej wody?
— Zaraz każę ci ją przysłać.
— Powiedz jej, żeby nie rzucała na nią uroków. Wygląda na zdolną do tego.
— Jest bardzo życzliwa, naprawdę. Musisz się tylko pilnować, żeby ich nie obrażać. Przyślę ci na górę ciepłą wodę. Przyjdę po ciebie, kiedy obiad będzie gotowy.
— To bardzo miło z twojej strony, mała siostrzyczko.
Wyszłam z pokoju, a jakiś czas później przypomniałam sobie, że statek przywiózł także pocztę i czekał na mnie list od Laury.
Nawet kiedy otwierałam kopertę, myślałam o Susannah.
Moja droga Suewellyn.
To się w końcu stało. Ślub we wrześniu. Przyjedziesz tydzień wcześniej — akurat będzie statek — i pomożesz w przygotowaniach. To takie podniecające. Mama życzy sobie hucznego wesela. Chłopcy udają, że nie chcą, ale to nonsens. Myślę, że są po prostu zachwyceni.
Szyję sobie białą suknię. Ty będziesz pierwszą druhną. Sukienki druhen będą bladobłękitne. Zostaną uszyte na miarę i jak tylko się zjawisz, trzeba będzie spieszyć się z twoją. Napisałam także do Filipa. Możecie wybrać się w tę podróż razem. Och, Suewellyn, jestem taka szczęśliwa. Wyprzedziłam cię, widzisz…
Odłożyłam list. Odpłynę następnym statkiem. Filip pojedzie ze mną. Być może ślub Laury zmusi go do myślenia i zrozumie, że jestem prawie tak samo dorosła jak jego siostra — i może wkrótce też wyjdę za mąż.
Uśmiechnęłam się do siebie. Sprawy układały się tak naturalnie… lub ułożą się…
Miałam wrażenie, że przyjazd Susannah może zmienić wszystko.
I rzeczywiście. Jej obecność odmieniła nasze życie. Pojawienie się Susannah wywołało wielkie poruszenie. Dziewczęta i kobiety rozmawiały o niej, a na nasz widok chichotały. Mężczyźni wodzili za nią oczami.
Susannah, zachwycona pobytem na wyspie, cieszyła się z ich zainteresowania.
Była czarująca, uprzejma i miła. Jej obecność odbierała nam jednak poczucie bezpieczeństwa… Wiedziałam, że przypominała Anabel o Jessamy i mąciła jej spokój. Anabel na nowo uświadamiała sobie zło, które wyrządziła Jessamy i zachowywała się tak jak tuż po osiedleniu się tutaj.
— Moja biedna mama — mówiła Susannah — zawsze była taka smutna. Janet… pamiętasz Janet? Janet powiedziała, że nie miała woli życia. Janet to niecierpliwiło. „Co się stało, to się nie odstanie”, powtarzała. — Susannah naśladowała głos Janet. — „Nie płacze się nad rozlanym mlekiem”. Jakby utratę męża i przyjaciółki można było porównać do stłuczenia dzbanka mleka! — Susannah roześmiała się na wspomnienie Janet i jestem przekonana, że trafnie małpowała pokojówkę. Ale jej wesołość pogłębiała tylko przygnębienie Anabel.
A mój ojciec?
— Do Mateland przyjechał nowy lekarz. Ludzie gadali o tobie przez lata… To była lokalna sensacja. Biedny dziadek Egmont. Zwykle mawiał „Za jednym zamachem straciłem obu synów”. Potem zajął się Esmondem i zaprosił Malcolma do częstszych wizyt. Denerwowaliśmy się, że Malcolm zostanie drugim dziedzicem. Nie byliśmy tego pewni, ponieważ dziadek Egmont zawsze miał coś za złe dziadkowi Malcolma. Dziadek bardzo mnie lubił i ludzie myśleli, że jeśli Esmond nie będzie miał dzieci, ja zostanę dziedziczką. Zawsze lubił dziewczęta… bardziej niż chłopców… — śmiała się Susannah. — To cecha rodzinna naszych mężczyzn, którą dziedziczą od stuleci. Uważał, że dziewczęta oprócz urody i wdzięku miewają jeszcze inne zalety. Zwykle jeździł ze mną po włościach, opowiadając o wszystkim. Powtarzał, że nie zaszkodzi mieć kogoś w odwodzie, a każdemu łukowi przyda się druga cięciwa. Garth zwykle nazywał nas — Esmonda, Malcolma i mnie — Trzema Cięciwami.
I tak gawędząc niby swobodnie, zawsze umiała odkryć, w jaki sposób najlepiej wsadzić szpilę tak, by zraniła najboleśniej. I robiła to z takim wyrazem niewinności na twarzy, że nikt nie mógł nawet podejrzewać, iż czyniła to świadomie.
Okazywała wielkie zainteresowanie szpitalem. Powiedziała, że to cudowne miejsce na takiej odludnej wyspie! Czy to ma być część prawdziwego szpitala? Czy będziecie chcieli przyuczyć te czarne kobiety do zawodu pielęgniarki? Jakie to intrygujące!
Zachowywała się przy tym, jakby uważała to wszystko, co robił ojciec, za coś w rodzaju zabawy. Zauważyłam w Filipie jakąś zmianę. Kiedy mówił o swoich planach pracy, na jego twarzy nie gościł już taki natchniony wyraz, jak kiedyś.
Zastanawiałam się, czy nawet mój ojciec nie zaczął myśleć o swym wymarzonym projekcie jak o szalonym śnie.
Matka i ja usiadłyśmy kiedyś razem w naszym ulubionym miejscu pod palmami, w cieniu Mruczącego Olbrzyma, i kiedy tak patrzyłyśmy na zielononiebieskie morze i słuchałyśmy delikatnego szumu fal, Anabel powiedziała:
— Wolałabym, żeby Susannah nigdy tu nie przyjeżdżała.
Milczałam. Nie całkiem się z nią zgadzałam, ponieważ obecność Susannah była niezmiernie ekscytująca. Od jej przyjazdu wiele się zmieniło i choć wiedziałam, że te zmiany nie były dla nas zbyt wygodne, moja przyrodnia siostra kompletnie mnie zafascynowała.
— Może jestem niesprawiedliwa — ciągnęła Anabel. — To naturalne, że jej obecność przywodzi na pamięć sprawy, o których wolelibyśmy nie pamiętać. To nie jej wina, ona nam tylko przypomina o naszych uczynkach.
— To dla mnie takie dziwne… nawet w pewien sposób intrygujące — powiedziałam. — Czasami mam wrażenie, że patrzę na samą siebie.
— Podobieństwo nie jest wcale takie uderzające. Macie tylko jednakowe rysy. Pamiętam ją jako małą dziewczynkę. Była… psotna. Większość ludzi nie zwraca na to uwagi. Być może, jak już mówiłam, jestem niesprawiedliwa.
— Jest dla nas bardzo miła. Myślę, że chce, abyśmy ją polubili.
— Niektórzy ludzie już tacy są. Przypuszczalnie robią wszystko w najlepszych intencjach… i oczywiście, nikt im niczego nie może zarzucić, ale ich zachowanie sprawia innym wiele kłopotów. Od jej przyjazdu wszyscy się nieco zmieniliśmy.
Zgadzałam się z opinią Anabel. Było w tym sporo prawdy. Moja matka straciła pogodę ducha, wciąż myślała o krzywdzie wyrządzonej Jessamy. Ojciec także żył przeszłością. Trudno dźwigać taki ciężar: zabójstwo własnego brata. Nikt nie musiał mu przypominać tego, co uczynił, zaczął jednak pracować nad odkupieniem grzechów i poświęcił się ratowaniu życia innych ludzi. Teraz zaś na nowo przygniotło go poczucie winy. Co więcej, w jakiś sposób idea szpitala została pomniejszona. Wydawała się dziecinną zabawką, nie — wielkim osiągnięciem.
Filip również się zmienił. Nie chciałam myśleć o Filipie. Przedtem sądziłam, że zaczyna mnie kochać. Gdy pierwszy raz odwiedziłam posiadłość Halmerów, byłam dla niego tylko przyjaciółką siostry, młodą pensjonarką. Świetnie się razem czuliśmy, rozmawialiśmy wiele, nawet lubiliśmy te same rzeczy. Zachwycało mnie wszystko, co oglądałam, a on z przyjemnością pokazywał mi wspaniałości otaczającego nas świata. Ale musiał oswoić się z tym, że dorastam. Myślałam, że mnie kocha, kiedy przyjechał na wyspę. Miałam nadzieję, że to moja osoba była przyczyną jego przyjazdu. Moi rodzice też tak sądzili. Wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi i zadowoleni! Koszmar przerażających przeżyć i ucieczki moich rodziców zaczął się rozmywać w pamięci, chociaż nigdy o nim nie zapomnieli. Teraz oczywiście ich spokój został zmącony przez Susannah. Trudno było ją obwiniać, choć przez nią rodzice czuli się, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. Ale Filip? Jakim sposobem go zmieniła? Chyba rzucając na niego jakiś czar.
Cougabel spotkała mnie któregoś dnia na schodach i powiedziała:
— Uważaj na nią. Jest czarownicą, zaczarowała Fildo.
Fildo to było imię Filipa nadane mu przez wyspiarzy. Był bardzo rozbawiony, kiedy usłyszał je po raz pierwszy. Oznaczało Filip — doktor.
Cougabel położyła mi rękę na ramieniu i spojrzała na mnie wymownie swoimi przejrzystymi oczyma.
— Cougabel opiekuje się tobą.
Znowu poczułam, że jesteśmy siostrami krwi.
Było mi bardzo miło, że nasze stosunki się poprawiły, ale dobry nastrój zakłócały jej aluzje, tym bardziej że wiedziałam, jak wiele w nich prawdy.
To naturalne, że Filip był pod urokiem Susannah. Ja mu się podobałam, a Susannah wyglądała jak ja, tyle że w efektowniejszym opakowaniu. Ubrania, które nosiła, sposób, w jaki chodziła i mówiła… wszystko to było takie ponętne! Zasmucało mnie to, widziałam, jak zainteresowanie Filipa moją osobą ulatnia się pod wpływem wyrafinowanego czaru Susannah.
Moja matka traktowała go teraz ozięble; tak samo ojciec. Musieli rozmawiać ze sobą o zachodzących zmianach i powoli docierała do nich świadomość, iż Susannah — pozornie nie czyniąc nic i będąc absolutnie czarująca w stosunku do nas wszystkich — zniszczyła nasze plany na przyszłość.
Uwielbiała przebywać ze mną, a ja byłam nią zafascynowana, choć jednocześnie budziła we mnie lekką odrazę.
Czułam się przy niej, jakby przeniesiono mnie do tamtego magicznego dnia, kiedy ujrzałam zamek i wypowiedziałam moje trzy życzenia. Nie miałam wątpliwości, że Susannah także miała obsesję zamku. Opisywała mi go ze szczegółami… jego wnętrza. Widok z zewnątrz zapadł mi w pamięć na wieki.
— To cudowne — mówiła — należeć do takiej rodziny. Siadałam w głównym holu i patrząc na jego wysoki strop i wspaniale rzeźbioną galerię minstreli, wyobrażałam sobie tańce moich przodków. Kiedyś nawet przyjechała królowa… Królowa Elżbieta oczywiście. Wszystko jest w kronikach. Ówczesnych Matelandów zrujnowała niemal — jej wizyta, żeby zapłacić rachunki musieli sprzedać część dębów z parku. Inny przodek zasadził nowe, kiedy został nagrodzony po Restauracji za lojalność wobec Karola. Możesz obejrzeć ich portrety w galerii. Tak, to podniecające należeć do takiej rodziny… nawet jeśli pośród nas byli rabusie, zdrajcy i mordercy. Przepraszam. Ale naprawdę nie powinniśmy przejmować się wujem Dawidem. Nie był zbyt dobrym człowiekiem. Założę się o wszystko, że ojciec miał ważny powód, aby wyzwać go na pojedynek. Poza tym pojedynek to nie morderstwo. Obydwaj zgodzili się na walkę i jeden z nich wygrał. To wszystko. Chciałabym, żebyście nie byli tacy posępni, kiedy wspominam o wuju Dawidzie.
— Jego śmierć przez lata obciążała sumienie naszego ojca. Jak byś się czuła, gdybyś zabiła swojego brata?
— Nie mam rodzeństwa, więc trudno mi powiedzieć. Ale gdybym zabiła moją przyrodnią siostrę, byłabym na siebie zła, bo, prawdę mówiąc, z dnia na dzień lubię ją coraz bardziej.
Potrafiła mówić takie czarujące rzeczy; nikt nie uwierzyłby, że miała zamiar kogoś zranić.
— Wuj Dawid był typowym Matelandem — ciągnęła. — W dawnych czasach napadałby na podróżnych i sprowadzał ich do zamku dla rozrywki. Był taki jeden w rodzie, gdzieś w mroku wieków. Wuj Dawid chętnie porywałby też kobiety… los gorszy niż śmierć i temu podobne bzdury. O tak, bardzo lubił kobiety. Utrzymywał kochanki pod nosem ciotki Emerald. Weź pod uwagę, że biedaczka jest inwalidką. Wymagała stałej opieki. Co do Elizabeth… ale ona już nie żyje.
— A co z Esmondem? — spytałam.
Wyraz jej twarzy uległ zmianie.
— Powiem ci coś w sekrecie, Suewellyn. Zamierzam go poślubić.
— To wspaniale!
— Skąd wiesz?
— Skoro go kochasz… i wychowaliście się razem…
— Całkiem dobre powody, ale przyczyna jest inna. Nie mówiłam ci o tym? Powinnaś sama odgadnąć. Potrafisz? Nie, oczywiście, że nie. Jesteś zbyt dobra. Wychowywała cię uczciwa Anabel… nie na tyle jednak uczciwa, by nie urodzić dziecka mężowi swej najlepszej przyjaciółki…
— Proszę cię, nie mów tak o mojej matce.
— Przepraszam, siostrzyczko. Ale to moja matka była jej najlepszą przyjaciółką, a ja byłam przy niej, kiedy się o wszystkim dowiedziała. Masz jednak rację. To nieładnie tak mówić. Nie naszą sprawą jest osądzać, czyż nie? Tylko zarozumialcy to czynią. Skąd niby można wiedzieć, dlaczego ludzie postępują w ten czy inny sposób? Co my byśmy zrobiły w podobnej sytuacji?
— Tak, masz rację.
— Więc nie osądź mnie zbyt surowo, kiedy powiem ci, że chcę poślubić Esmonda, ponieważ jest właścicielem zamku.
— I nie wyszłabyś za niego, gdyby nim nie był?
— Nie. Robię to tylko dlatego, że jest posiadaczem. Wyszłabym za kogokolwiek, byleby był właścicielem tego zamku. Odziedziczyłabym go po śmierci Esmonda, ale żeby mieć go wcześniej, muszę Esmonda poślubić albo go zabić. Małżeństwo jest prostsze. Teraz jesteś zaszokowana. Uważasz, że sprzedaję się za kupę kamieni i mówię o morderstwie, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem.
Milczałam. Myślałam: skoro ona zamierza poślubić Esmonda, wyjedzie stąd i wszystko będzie jak dawniej. Filip i ja znów będziemy razem.
Ale to już nie będzie to samo.
— Zamek fascynował mnie od dziecka — ciągnęła, nie zauważając, że myślami jestem gdzie indziej. — Zmuszałam się do zejścia do podziemi. Zwykle bawiłam się z dziećmi z sąsiedniej posiadłości i wykorzystywałam ich wizyty, żeby odwiedzać rodowe krypty. Tam zaczynają się lochy. Schodziło się po kilku stopniach i robiło się ciemno i zimno… tak bardzo zimno, Suewellyn. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo zimno. Te grobowce… wszyscy zmarli Matelandowie leżą w tych dostojnych grobach. Pewnego dnia ja też tam spocznę. Nie zmienię nazwiska po ślubie. Nigdy nie będę nikim innym niż Matelandem. To bardzo wygodne, że Esmond jest moim kuzynem.
— I on zdaje sobie sprawę z twojej obsesji na tle zamku?
— Do pewnego stopnia. Ale, jak wszyscy mężczyźni, jest próżny. Myśli, że jego osoba jest jednym z elementów tej fascynacji, a ja pozwalam mu w to wierzyć.
— To brzmi okropnie cynicznie, Susannah.
— Jestem realistką. Wszyscy tak postępują, jeśli chcą zdobyć to, czego pragną.
— Kiedy masz zamiar poślubić Esmonda?
— Prawdopodobnie jak tylko wrócę.
— A kiedy wrócisz?
— Gdy zobaczę trochę świata. Przez rok byłam w szkole w Paryżu i kiedy ją skończyłam, postanowiłam uzupełnić edukację, zwiedzając świat. Chciałam odbyć coś na podobieństwo Podróży Dookoła Świata. Ale odkryłam, gdzie jest mój ojciec, więc oczywiście zmieniłam plany i przyjechałam tutaj.
— To, że ten Alain podał ci adres, było nadużyciem zaufania.
— Byłam dla niego czarująca. Potrafię być, jeśli zechcę.
— Wydaje mi się, że przychodzi ci to bez wysiłku.
— Bo tak jest. To szczególna umiejętność… zdobywać rzeczy bez wysiłku. Ale potrzeba na to wiele lat pracy, wierz mi.
— Czasami mam wrażenie, że śmiejesz się ze mnie… z nas wszystkich.
— Śmiech to zdrowie, Suewellyn.
— Ale nie cudzym kosztem.
— Nie chciałam cię zranić… nikogo tutaj. Dlaczego miałabym to robić? Kocham was wszystkich. Jesteście moją zaginioną rodziną.
Miała kpiące oczy. Chciałam ją zrozumieć.
Ale nie wątpiłam, że jej uwielbienie dla zamku Mateland było szczere. We mnie rosło podobne zauroczenie. Zupełnie, jakbym razem z nią chodziła po tych komnatach. Czułam zimno ścian, grozę podziemi, niesamowity nastrój krypty i wspaniałość głównego holu. Czułam, jak wchodzę po olbrzymich schodach, zatrzymując się przed portretami tych przodków, którzy umarli, potem jem obiad w jadalni obitej drogą tkaniną, podziwiam wysokie krzesła, zamówione przed wiekami przez jednego z przodków. Zaglądam do pokoju, w którym mieszkała królowa podczas pobytu w zamku. Przysiadam na parapecie okna w bibliotece, trzymając w ręku książkę zdjętą z półki. Wreszcie znowu schodzę do wielkiego holu, a stamtąd do małego pokoju śniadaniowego, gdzie, jeśli nie było gości, rodzina jadała posiłki. Idę po ciemku przez zbrojownię, mijam widmowe zbroje stojące w szeregu jak strażnicy. Przysiadam, zanim zmrok zapadnie, w ogrodzie, żeby chwilę pogrzać się w ostatnich promieniach słońca. To niesamowite. Czułam się, jakbym zawsze tam mieszkała. Nigdy nie miałam dość opowieści o zamku i zasypywałam Susannah gradem pytań.
Była rozbawiona.
— Rozumiesz teraz, jaka jest potęga zamku. Ty nigdy nie byłaś w środku, a chciałabyś być jego właścicielką. Prawda? O tak, chciałabyś. Wyobraź sobie siebie jako panią na zamku Mateland; codziennie rano schodzisz do kuchni, aby omówić z kucharzem menu na cały dzień, krzątasz się po pokojach, przeglądasz zapasy, urządzasz bale i w ogóle zajmujesz się tym wszystkim, co składa się na codzienne życie pani na zamku.
Należysz do nas, jesteś jedną z nas. W twoich żyłach płynie nasza krew, jeśli nawet jesteś jej dziedziczką z nieprawego łoża, jak to nazywają. To dom twoich przodków, twoje korzenie wywodzą się z tych starych, kamiennych murów.
W tym, co mówiła, było sporo racji. Nigdy nie zapomnę, jak stałam z Anabel na skraju lasu i po raz pierwszy patrzyłam na zamek, i na to, jak Susannah, Esmond, Malcolm i Garth przejeżdżają po zwodzonym moście.
Susannah i ja spędzałyśmy razem mnóstwo czasu. Powiedziałam jej, że odpływam następnym statkiem na ślub Laury.
— Czy ty też wyjedziesz? — spytałam.
— Zastanowię się — odpowiedziała. — Nie będzie cię dwa miesiące. Tak, muszę płynąć razem z tobą. Powinnam poczynić przygotowania do powrotu do domu. Dlaczego ze mną nie pojedziesz? Tak chciałabym pokazać ci zamek.
— Pojechać z tobą! Jak byś wytłumaczyła moją obecność Esmondowi… Emerald i pozostałym?
— Po prostu powiedziałabym: „To jest moja kochana siostra. Zaprzyjaźniłyśmy się. Zostaje na zamku.”
— Zorientowaliby się, kim jestem.
— Dlaczego nie? Jesteś z Matelandów… jesteś jedną z nas.
— Nie mogę pojechać. Zadawaliby pytania. Odkryliby miejsce pobytu ojca…
Wzruszyła ramionami.
— Zastanów się, kiedy będziesz tańczyć na weselu.
— Wyjeżdżam za dwa tygodnie.
— A Filip razem z tobą. Panna młoda jest jego siostrą. Być może pojadę z wami.
— Jestem pewna, że Halmerowie przyjmą cię z radością. To wielka posiadłość i ogromny dom.
Zamyśliła się.
Po kilku dniach powiedziała:
— Suewellyn, dlaczego ciągle nosisz te kiecki? Chciałabym zobaczyć cię w czymś naprawdę eleganckim. Chodź, przymierzysz moje sukienki. Zobaczymy, czy uda nam się ich zaskoczyć. Upodobnimy cię do mnie.
— Chyba potrzeba do tego czegoś więcej niż sukienki?
Popatrzyła na mnie uważnie.
— Spróbujmy.
Wyjęła białą sukienkę, w której przyjechała. Właśnie ją wyprano.
— Masz, włóż ją. Przekonamy się.
Przebrałam się. Sukienka mnie zmieniła. Pasowała prawie idealnie. Byłam odrobinę wyższa, ale bardzo nieznacznie, oraz nieco szczuplejsza.
— Co za zmiana! Żyjesz wprawdzie na samotnej wyspie, ale nie musisz wyglądać jak wyspiarka. No, i co o tym myślisz?
Stałyśmy obok siebie i przeglądałyśmy się w lustrze.
— Nadal każda z nas jest sobą — powiedziałam.
— Pozwól mi cię uczesać.
Usiadłam, a Susannah na moment odeszła. Po chwili wróciła. Zanim spostrzegłam, co się dzieje, zaczęła obcinać mi włosy. Krzyknęłam w proteście, ale było już za późno. Miałam już kawałek grzywki.
Śmiała się z mojego przerażenia.
— Zapewniam cię, że tak będzie lepiej. Spodoba ci się. Tak czy owak już za późno. Proszę, nie ruszaj się, bo wszystko pójdzie na marne.
Siedziałam nieruchomo. Moje odbicie w lustrze różniło się od tego, do którego przywykłam.
Susannah cofnęła się.
— Gotowe! Czyż to nie wspaniałe?
Zbliżyła swoją twarz do mojej.
— Mogłybyśmy być bliźniaczkami. Masz troszkę jaśniejsze włosy. Pewnie słońce trochę rozjaśni i moje… jeśli pochodzę bez kapelusza. A teraz pozwól mi dokończyć dzieła.
Zwróciła moją twarz ku sobie i poprawiła mi pieprzyk czarnym ołówkiem.
— Koniec. Jak myślisz, uda ci się oszukać twoją matkę?
— Matkę? Nigdy!
— Pewnie masz rację, ale spróbuj na kimś, kto nie zna cię tak dobrze.
Była bardzo zadowolona. Jej oczy błyszczały.
— Nie mogę się doczekać obiadu! Musisz włożyć tę sukienkę. A kiedy będziemy w Sydney, kupimy dla ciebie trochę rzeczy.
Schyliwszy głowę patrzyłam na białą sukienkę, a Susannah ciągnęła:
— Zatrzymaj ją. Jest bardzo stosowna. Zawsze ją lubiłam, ale na tobie wygląda jeszcze lepiej.
Przejrzałam się w lustrze. Nie, nie wyglądałam tak jak Susannah, ale z odbicia patrzyła na mnie inna osoba.
Kiedy wyszłam z pokoju Susannah, natknęłam się na Cougabel. Popatrzyła na mnie, krzyknęła i uciekła.
— Wracaj, Cougabel! — zawołałam. — O co ci chodzi?
Zatrzymała się, spojrzała przez ramię i wpatrywała się we mnie, jakby ujrzała ducha.
— Och nie… nie… — krzyknęła. — Źle… źle…
Odwróciła się i uciekła.
Wszyscy zdumieli się, kiedy zeszłam na obiad.
— Suewellyn! — krzyknęła moja matka. — Co zrobiłaś z włosami?
— Nie podobają ci się? — spytała Susannah. — I czy w mojej białej sukience nie wygląda ślicznie? Na widok jej kiecek dostawałam mdłości. Moja siostra nie powinna wyglądać jak wyspiarka.
— Uroczo — stwierdził Filip. — Hej, wyglądasz zupełnie jak Susannah.
To mnie trochę zabolało. Wyglądałam uroczo, bo upodobniłam się do niej. W każdym razie był szczery. Ojciec spytał tylko:
— Coś ty ze sobą zrobiła?
— Zrobiła to Susannah — wyjaśniła mu moja matka.
— Och, macocho… — Susannah czasami mówiła do Anabel „macocha”; brzmiało to jakoś ironicznie. Anabel nienawidziła tego, a ona doskonale o tym wiedziała. — Powiedziałaś to takim tonem, jakbym obcięła jej głowę.
— Obcięłaś jej piękne włosy — odparła Anabel.
— Tak widać je znacznie lepiej. Wygląda ślicznie. Musicie to przyznać.
— Wyglądały… schludnie — odezwał się ojciec.
— O właśnie! — krzyknęła Susannah. — Doskonale to ująłeś! Kto chce schludnie wyglądać? Chyba stare ciotki. My chcemy wyglądać elegancko, a la mode, pięknie. Prawda, Suewellyn?
— Na miłość boską, przestańmy rozmawiać o moich włosach.
— Podobają mi się — powiedział Filip.
Zaczęliśmy jeść.
Tej nocy, kiedy leżałam już w łóżku, miałam gości. Najpierw przyszła moja matka. Usiadła na skraju łóżka i powiedziała:
— Dlaczego jej na to pozwoliłaś?
— Nie wiedziałam, że chce to zrobić, dopóki nie zaczęła. Potem już musiała skończyć. A tak przy okazji, ona ma rację. Bardzo mi do twarzy w grzywce. Moje włosy były zaniedbane.
— Teraz wyglądasz tak jak ona. Fryzura podkreśla podobieństwo.
— Nic nie szkodzi. Stało się. To tylko włosy i mogę je znowu zapuścić.
— Wkrótce wyjeżdżasz na ślub Laury. Przypuszczam, że Susannah wybierze się razem z tobą.
— Halmerowie są bardzo gościnni. Jestem pewna, że Filip ją zaprosił.
Twarz matki stężała.
— Bodajby ona nigdy tu nie przyjeżdżała. Wszystko się zmieniło…
— Wszystko się zmienia — powiedziałam cicho. — To nie tylko jej wina. Gdyby to było… silniejsze… wtedy nic by się nie zmieniło.
Myślałam o Filipie i matka zrozumiała.
— Ona jest jak syrena — powiedziała gniewnie matka. — Zawsze była dziwnym dzieckiem. Pamiętam, że wymyślała paskudne psoty. Myśleliśmy, że wyrośnie z tego.
— Myślisz o niej za wiele, Anabel.
— W niczym nie przypomina Jessamy ani twojego ojca. Zastanawiam się, skąd się u niej wzięła taka złośliwość.
— Myślę, że to dziedzictwo Matelandów. Niektórzy przodkowie nie byli święci. Tak naprawdę ona nie jest zła. Czasami bywa wręcz czarująca.
— Zawsze przeczuwałam, że kiedyś narobi kłopotów. Przypuszczam, że jej nie lubię, ponieważ jest córką twojego ojca, a myśl, że oprócz mnie inna kobieta dała mu dziecko, nie jest mi zbyt miła.
Anabel zawsze była szczera wobec siebie i za to ją kochałam.
— Droga Anabel, nie denerwuj się z powodu mojej grzywki. Nic nie może zmienić tego, co nas łączy. Cokolwiek by się stało, zawsze będziesz przy mnie… a ja przy tobie.
Podeszła bliżej i objęła mnie.
— Masz rację, Suewellyn. Był moment, kiedy myślałam, że staję się starą, głupią kobietą.
Pocałowała mnie i wyszła.
Mój następny gość przyszedł pół godziny później, kiedy już zasypiałam. To było bardziej dramatyczne.
Drzwi powoli się otworzyły i pojawiła się w nich ciemna sylwetka. Ledwie ją widziałam, ponieważ pokój oświetlał tylko wschodzący księżyc i gwiazdy.
Usiadłam w łóżku.
— Cougaba!
— Tak, mała Missie. Cougaba.
— Czy coś się stało? Czy u Cougabel wszystko w porządku?
— Cougabel bardzo się bać.
— Dlaczego?
Pokazała na mnie palcem.
— Co ty zrobić. Czym ty być. Czar być na tobie.
Podniosłam rękę i dotknęłam grzywki.
— Niedobrze… niedobrze… — mruczała Cougaba. — Zły czar być rzucony na ciebie.
— Och Cougabo, obudziłaś mnie tylko dlatego, aby mi powiedzieć, że nie podoba ci się moja fryzura?
Podeszła bliżej do łóżka. Miała oczy okrągłe ze strachu.
— Ja ci mówić, źle… źle… Cougabel wiedzieć. Ona być twoja siostra krwi. Ona czuć… — Cougaba dotknęła czoła, a potem serca. — Złe rzeczy iść dla mała Missie. Czarownica jej… źle życzyć. Ty wyglądać jak czarownica.
— Cougabo, musisz powiedzieć Cougabel, że nie ma powodu do niepokoju. Czuję się doskonale. Obcięłam tylko trochę włosy.
— Zła wiedźma. Cougaba wiedzieć. Cougabel wiedzieć. Olbrzym powiedzieć Cougabel, że jej nie lubić. On mruczeć, kiedy ta zła rzecz się stać.
— Olbrzym! Co on ma tu do rzeczy?
— On lubić, kiedy wyspa bogacić się. On lubić Tattajo i Mamabel, i mała Missie. On nie lubić czarownica… a teraz ona cię zaczarować i zrobić cię tak jak ona.
— Nikt mnie nie zaczarował i nie zmienił. Jestem sobą i zawsze sobą pozostanę.
Cougaba ze smutkiem potrząsnęła głową.
— Ty jechać. Ty jechać na wielki statek. — Podeszła bliżej. — Zabrać Fildo z tobą. Zabrać od niej daleko. Ona rzucić na niego zaklęcie. Ty… Fildo… szczęśliwi. My się cieszyć. Mieć małe dzieci… Wyrosnąć na wyspie. Więcej dzieci… mnóstwo małych dzieci… i wyspa silna, bogata. Ale Olbrzym zły. On czarownicy nie lubić. Zabrać ją daleko. Wrócić z Fildo i mieć dzieci.
— Och, Cougabo, jak to miło, że tak się o mnie troszczysz.
Wyciągnęłam do niej ręce, a ona objęła mnie tylko na moment. Po chwili odsunęła się, krzywiąc się na widok moich włosów.
— Niedobrze — stwierdziła, kręcąc głową. — Ona cię zmienić, ty wyglądać jak ona…Cougabel bardzo smutna. Ona ma to we krwi. Mówi: Olbrzym zły. On jej ojciec… ojciec jej dziecka. Ona być bardzo bliska Olbrzym.
Nie było sensu przypominać jej, że jest inaczej. Ponieważ sądziła, że Susannah wkrótce wyjedzie, udało mi się ją pocieszyć.
Statek miał zawinąć za tydzień i szykowałam się już do podróży.
Właśnie jedliśmy obiad, gdy Susannah oświadczyła:
— Zdecydowałam nie jechać do Sydney. Nie chcę jeszcze opuszczać wyspy, a poza tym, powiedzmy szczerze: jeśli pojadę, będę musiała wracać do domu. A przecież druga okazja do wizyty u was nie nadarzy się tak prędko.
Zapadła cisza. Filip wyglądał na kompletnie zdruzgotanego.
— Laura bardzo pragnie, abyś była na jej ślubie — powiedziałam. — Ja też niecierpliwie wyglądam chwili, gdy zobaczy nas razem.
— Grzywki i inne takie! — zawołała Susannah lekceważąco. — Nie. Podjęłam już decyzję. Nie wyrzucicie mnie, prawda? — Spojrzała błagalnie na ojca. Po chwili jej wzrok powędrował ku Anabel.
— Oczywiście. Możesz zostać, na jak długo chcesz — odparł ojciec.
— Choć sądziłam, iż do tej pory nasze towarzystwo mogło cię nieco znudzić — dodała Anabel.
— I tu się mylisz. To miejsce jest niezwykłe. Pomyśl o tym, co tu robicie. Kiedy ten szpital naprawdę ruszy, będzie wspaniale. Chciałabym to zobaczyć. Choć na pewno minie wiele lat, nim wszystko na dobre się rozkręci. Możliwe, że wrócę tu kiedyś, aby znów spotkać się z wami. Na razie jednak czuję, iż nie jestem jeszcze gotowa do odjazdu. Nie gniewasz się, Suewellyn?
— Bardzo chciałam przedstawić cię Laurze. Z radością by cię poznała. Ale oczywiście rozumiem.
— Za dwa miesiące wrócisz. Ja, rzecz jasna, będę już wtedy wyjeżdżać, ale przedtem spędzimy jeszcze razem cudowny dzień.
— Polubiłaś, widzę, prymitywne życie — zauważyła chłodno Anabel.
— Jest parę rzeczy, które mnie tu zatrzymują — spojrzenie Susannah przesunęło się po nas i spoczęło na Filipie.
Ale on jedzie ze mną, pomyślałam. Ciekawe, jak Susannah spodoba się wyspa bez Filipa, którego mogłaby omotać, i beze mnie, obiektu swoich szyderstw.
Wkrótce miałam uzyskać odpowiedź na to pytanie.
Wyszłam z domu i skierowałam się na plażę, aby posiedzieć w ulubionym miejscu pod palmą i poczytać. Filip szedł obok mnie.
— Chciałbym z tobą pomówić, Suewellyn.
— Tak? O czym?
— Może usiądziemy. Pod tym drzewem? — Najwyraźniej szukał odpowiednich słów. Wreszcie zaczął: — Dużo o tym myślałem…
— O czym?
— O ślubie Laury.
— Naprawdę, Filipie, trzeba z ciebie wyciągać każde słowo. I co z tym ślubem?
— Cóż, na wyspie w tej chwili jest sporo przypadków gorączki…
— Jak zawsze.
— Trochę za dużo tego, jak na zajęcie dla jednego lekarza, twojego ojca.
— Przed twoim przyjazdem radził sobie znakomicie.
— Uważam, że mnie potrzebuje.
— Ach tak — powiedziałam wolno. — Chodzi ci o to, że nie chcesz jechać na ślub Laury.
— Nie „nie chcę”, Suewellyn.
— No, w każdym razie wolisz zostać tutaj.
— To nie jest kwestia moich preferencji. Po prostu uważam, że powinienem…
Skinęłam głową. Spojrzałam na opalizujące w blasku słońca morze, tak spokojnie piękne, tak czyste, że widać było piaszczyste dno.
Zapragnęłam rzucić się na piasek i zapłakać. Do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo chcę tu zostać z całą moją rodziną: najukochańszą matką, szanowanym ojcem… i Filipem. Tak daleko sięgały moje plany! Widziałam szpital pracujący dla dobra mieszkańców. Marzyła mi się świetnie prosperująca wyspa i my z Filipem, wychowujący tu nasze dzieci.
Usłyszałam, jak mówię:
— Uważasz, że… że…
— Tak — odparł szczerze. — Nie mógłbym zostawić twojego ojca samego… teraz.
Pragnęłam wykrzyczeć mu w twarz: „Masz na myśli, że nie chcesz zostawić Susannah!”
A zatem wszystko się skończyło. Przez cały ten czas łudziłam się, że ona odjedzie i po pewnym czasie zapomnimy, iż w ogóle tu była.
A potem pomyślałam: biedny Filipie. Ona nigdy za ciebie nie wyjdzie. Ma zamiar poślubić Esmonda… dla zamku.
I tak sama popłynęłam do Sydney. Jeden z braci Laury, Alan, przyjechał po mnie do portu i zabrał do posiadłości.
Wyjaśniłam mu, że Filip postanowił nie przyjeżdżać na ślub siostry, bo jego zdaniem na wyspie jest za wiele pracy.
Alan skrzywił się.
— Laura będzie zmartwiona.
W posiadłości powitano mnie gorąco. Laura była rozpromieniona. Rozczarowała się, nie zobaczywszy Filipa, szybko jednak wróciła do równowagi. Była zbyt szczęśliwa, żeby długo się tym zamartwiać.
Lubiłam jej przyszłego męża. Odziedziczył w Queensland posiadłość i zamierzali tam wyjechać zaraz po ślubie.
Kiedy brano miarę na sukienkę druhny, Laura zauważyła, że moje nowe uczesanie jest bardzo wytworne.
— Zmieniło cię. Straciłaś ten wyraz niewinności. Wyglądasz jak światowa kobieta.
— Być może staję się nią.
Przyszła do mojego pokoju jak za czasów szkolnych. Leżała na podłodze na brzuchu, machając nogami i przyglądała mi się, podpierając brodę dłońmi. Siedziałam w fotelu.
— Czy nie nasuwają ci się wspomnienia? — spytała. — A teraz… tylko pomyśl, wychodzę za mąż. Odebrałam ci pierwszeństwo.
— Jesteś o rok starsza.
— Tak, to może cię usprawiedliwiać. Rodzina jest rozczarowana.
— Masz na myśli to, że Filip nie przyjechał.
— Tak. Wydaje mi się, że bardzo na to liczyli… Wiesz, jakie są rodziny. Mają jeden ślub i natychmiast chcą następnego. Ojciec mówi, że to zaraźliwe. Ja sądzę, że to Alan będzie następny. Ale oni myślą o Filipie. Bardzo cię lubią, Suewellyn.
— Zawsze byli dla mnie mili. To, że mogłam tutaj przyjeżdżać na krótkie wakacje, wiele dla mnie znaczyło. Inaczej musiałabym zostawać w szkole.
— Uwielbiają twoje przyjazdy. Uważam, że Filip postąpił paskudnie. Czy rzeczywiście ma tak wiele pracy?
Zawahałam się.
— Powiedz mi… Co się stało? Nie oszukasz mnie. Coś złego zaszło między wami?
— Nic takiego…
— A więc coś się stało. Nie lubicie się już?
— Nie wydaje mi się, aby Filip kiedykolwiek lubił mnie wystarczająco mocno, żeby się ze mną żenić.
— Lubił cię. Zakochał się w tobie. Wszyscy o tym wiemy. Zdaniem mojej matki to była tylko kwestia czasu. Są tacy rozczarowani. Chcieli ogłosić wasze zaręczyny na moim weselu.
— Nie. Nic z tych rzeczy. — Patrzyła na mnie spokojnie, więc wybuchnęłam: — Na wyspę przyjechała moja siostra przyrodnia. Został, jakby to powiedzieć, rażony piorunem.
— Czy chce się z nią ożenić?
— Nie. Ona zamierza wyjść za mąż za kogoś innego.
— Co za historia! I jaki z niego głupiec!
— Tak się rzeczy mają. Nie możesz ingerować w cudze życie.
— Czy masz na myśli…
— Chcę powiedzieć, że między mną a Filipem nie było nic aż tak poważnego. Pewnie nie byłam wystarczająco dorosła. Moi rodzice myśleli, że to najlepsze wyjście, ponieważ zostałabym wtedy na wyspie, a Filip pracowałby razem z ojcem. To było zbyt piękne, naprawdę.
— Jaka szkoda! Wszystko się zepsuło.
— Na pewno nie. U ciebie wszystko jest w porządku. Będziesz bardzo szczęśliwa, Lauro.
— Tak. Już jestem. Pojedziesz z nami i zostaniesz na trochę w Queensland?
— Mogę to rozważyć… jeśli zostanę zaproszona.
— Jesteś zaproszona, już teraz.
— Dobrze, zatem pomyślę.
Potem rozmawiałyśmy o przygotowaniach do uroczystości i podróży poślubnej. Przekonałam ją, że Filip nie był dla mnie aż tak ważny.
Tak więc Laura wyszła za mąż, a ja byłam jej druhną. Nazajutrz po ślubie wraz z mężem wyjechała w podróż poślubną. Zostałam u Halmerów do czasu, kiedy statek powinien był odpłynąć na wyspę. Usiłowali zatrzymać mnie aż do ostatniej chwili, ale chciałam jeszcze zrobić w Sydney zakupy. Tak im powiedziałam, ale naprawdę pragnęłam po prostu wyjechać. Tu przytłaczały mnie wspomnienia o tamtych szczęśliwych wakacjach, kiedy Filip i Laura gościli na wyspie. Pomyślałam, że chyba nigdy więcej nie odwiedzę Halmerów. Zastanawiałam się, jak będzie wyglądało życie na wyspie po wyjeździe Susannah. Filip pewnie zostanie, dopóki nie znajdzie wymówki, aby pojechać za nią do Anglii, co pewnie zrobi. Nie chciałam o tym myśleć.
Zamieszkałam sama w hotelu, co stanowiło pewnego rodzaju przeżycie, chociaż właściciele mnie już znali. Raz czy dwa zatrzymałam się tam z Halmerami, kiedy odwozili mnie na statek. W hotelu mieszkało sporo ludzi, w większości hodowców bydła. Siadywali w wielkiej sali klubowej, rozmawiając o cenach wełny i ubijając interesy. Nie opuszczałam pokoju i tam zamawiałam posiłki. Miałam zostać w Sydney tylko dwa dni, a wydawało mi się, że to całe wieki, bo po raz pierwszy w życiu byłam zupełnie sama.
Wyczekiwałam powrotu. Co też zastanę na wyspie? Nie będzie to już ten rajski zakątek, jakim mi się wydawała ilekroć tam powracałam. Zapewne Filip dowiedział się już, że Susannah nie traktuje go poważnie. Biedaczek!
Jakże inaczej by się sprawy miały, gdyby Susannah nigdy nie przyjechała!
Rankiem w przeddzień planowego rejsu zdecydowałam się na ostatnie szybkie zakupy. Właśnie wychodziłam ze sklepu na Elizabeth Street na zalaną blaskiem ulicę, kiedy usłyszałam:
— Dzień dobry, panno Mateland.
Odwróciłam się. Młody człowiek, którego nigdy wcześniej nie widziałam, potrząsnął głową i powiedział:
— Nie pamięta mnie pani? Jestem Michael Roston z Roston Evans. Mój ojciec zajmował się pani sprawami. Zmarł trzy tygodnie temu i przejąłem jego interesy.
Zrozumiałam, że wziął mnie za Susannah. Zawahałam się.
— Tak mi przykro — powiedziałam.
— To stało się tak nagle. Apopleksja. Przy okazji, przyszła do pani poczta. Miałem zamiar wysłać to statkiem na wyspę. Sądziłem, że pani wciąż tam jest.
— Czekam na statek.
— A więc wraca tam pani. Czy zechciałaby pani odebrać pocztę? Zna pani adres na Hunter Street. Trzeba wejść na czwarte piętro, ale firma nadal mieści się pod numerem trzydziestym trzecim. Mój ojciec nigdy nie chciał się przenieść.
Serce biło mi szybko. Nazwisko zapadło mi głęboko w pamięć, tak że prawdopodobnie cały pomysł był gotowy zanim sobie to uświadomiłam. Michael Roston z Roston Evans, Hunter Street 33, czwarte piętro. To będzie zabawne, odebrać pocztę dla Susannah i potem jej wręczyć listy.
— Patrz — powiem. — Musimy być naprawdę do siebie podobne. Zagadnął mnie na ulicy młody człowiek, który wziął mnie za ciebie i pozwoliłam mu w to wierzyć. Oto twoja poczta.
— Dobrze, odbiorę je — powiedziałam.
— Bardzo dobrze.
— Prawdopodobnie zajrzę po południu.
— Doskonale. Jeśli mnie nie będzie, ktoś ją pani wyda. Uprzedzę pracowników.
— Przyjdę, i… tak mi przykro z powodu pańskiego ojca.
— Brakuje go nam. Wiedział wszystko o interesach. Niełatwo jest teraz połapać się w tym. Ale podtrzymujemy nasze dotychczasowe kontakty, szczególnie z ludźmi mieszkającymi w Anglii. Współpracujemy z kancelarią Carruthers i Gentle od ponad pięćdziesięciu lat.
Podziękowałam mu i poszłam do hotelu. Nawet nie zauważyłam hodowców pochłoniętych omawianiem interesów. Wróciłam prosto do pokoju. Byłam poruszona spotkaniem.
Zdjęłam kapelusz. Tak, wyglądałam jak ona. Czułam się jak ona. Ważna. Otrzymująca korespondencję z Anglii przez australijskiego agenta.
Mała maskarada podniosła mnie na duchu.
Po południu odebrałam listy. Jeszcze raz ujrzałam tego młodego człowieka. Tym razem przygotowałam się do mojej roli. Przypomniałam sobie, że widział Susannah raz w życiu. Jego ojciec domyśliłby się, że jestem oszustką.
Przez chwilę rozmawialiśmy.
— Jak się pani podoba Wyspa Wulkanu, panno Mateland?
— Jest interesująca.
— Przypuszczam, że przed końcem roku powróci pani do Anglii.
— Być może.
— Musi pani tęsknić do wielkiego świata. Ojciec opowiadał mi o wspaniałym zamku, w którym pani mieszka.
— To piękne miejsce. Zadał kilka pytań o wyspę.
— Słyszałem, że się bardzo zmieniła, od kiedy zbudowano szpital. Podobno rozwija się gospodarczo i stała się całkiem cywilizowanym miejscem.
— Tak — odpowiedziałam.
— Ten Anglik, który się tam osiedlił przed laty, zasługuje na uznanie. Ale niech sobie zbyt wiele nie obiecuje. Słyszałem, że kiedyś wyspa została całkowicie zniszczona przez wybuch wulkanu.
— To się zdarzyło trzysta lat temu.
— Przypuszczam, że wulkan wygasł.
Powiedziałam, że muszę już iść. Czeka mnie mnóstwo przygotowań przed jutrzejszą podróżą. Obawiałam się, że zacznie mi zadawać kłopotliwe dla mnie pytania.
Było bardzo gorąco. Stałam na pokładzie, patrząc na wspaniały port. Pamiętałam dzień, kiedy po raz pierwszy ujrzeliśmy Sydney. A potem oddalający się ląd i ponowne wyjście w morze — na wyspę.
Zeszłam do mojej kabiny.
Czekałam na spotkanie z rodzicami, ale jednocześnie obawiałam się tego powrotu. Susannah będzie gotowa do odjazdu. Biedny Filip, czy zechce z nią wyjechać?
Susannah, dlaczego w ogóle przyjechałaś na wyspę i zniszczyłaś nasze życie!?
Płynęliśmy już kilka dni i następnego popołudnia powinniśmy ujrzeć ląd. W nocy obudziło mnie kołysanie statku. To było niezwykłe na tych wodach.
Kiedy rano zeszłam na śniadanie, zrozumiałam, że coś się stało. Ludzie rozmawiali z ożywieniem, widać coś się wydarzyło.
Spytałam, o co chodzi.
— Nie wiemy. Statek zaczął się kołysać. Zatrzymaliśmy maszyny, ponieważ im szybciej płynęliśmy, tym bardziej kołysało. W powietrzu rozeszła się straszna woń kwasu i siarki, a na niebie wisiała chmura dymu.
Po statku krążyły plotki.
Zatrzymałam się, żeby porozmawiać z kobietą, która wsparła się o poręcz i patrzyła na morze.
— Mówią, że wybuchł wulkan. Na jednej z wysp — powiedziała.
Zamarłam z przerażenia.
Ogarnął mnie przeraźliwy strach.
— Na której? — krzyknęłam. — Na której?
Potrząsnęła głową.
— Nie wiem. W tej okolicy wszystkie wyspy są wulkaniczne. Poczułam mdłości. Przypomniały mi się wyraziste oczy Cougabel i usłyszałam jej słowa:
— Mruczący Olbrzym nie jest zadowolony…
Ogarnęły mnie fatalne przeczucia. Wiedziałam, że Olbrzym przestał mruczeć i dał ujście swojemu gniewowi.
Kapitan nie wiedział, co zrobić.
Miał dostarczyć towary na wyspy, a nie był całkiem pewien, którą z nich dotknął kataklizm. Kiedy ustało kołysanie, zdecydował się kontynuować rejs na Wyspę Wulkanu.
Byłam na pokładzie. Patrzyłam z dala na ruiny mojego domu. Widziałam szczyt, buchające z niego płomienie i snujące się pasma dymu.
Poszłam do kapitana.
— To jest mój dom — powiedziałam. — Muszę to zobaczyć.
— Nie mogę pani puścić. To niebezpieczne.
— To mój dom — powtórzyłam z uporem.
— Wysyłam dwie łodzie na ląd, żeby sprawdzić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy.
— Popłynę z nimi.
— Obawiam się, że nie mogę na to pozwolić.
— To mój dom, przecież pan wie.
Wiedział, ponieważ nieraz mnie widział, jak wracałam tym statkiem ze szkoły.
— Nie mogę pani puścić.
— Więc popłynę wpław. Nie powstrzyma mnie pan. Muszę sprawdzić sama. Tam może być moja matka… mój ojciec…
Widział, że szaleję z rozpaczy i niepokoju.
— Na pani ryzyko — zgodził się.
Stałam na tej jeszcze niedawno tak pięknej wyspie. Rozglądałam się wokół, ale ledwie co poznawałam. Pozostał Olbrzym, wielki i niebezpieczny, jego zbocza spłonęły pod ognistymi strumieniami, które spływały na żyzny ląd i zalewały go. Na wszystkim, co ocalało z płomieni, leżały warstwy popiołu, żużlu, rozżarzonej lawy. Panowała ciemność, prawie jak w nocy, ale widziałam, że z pięknego szpitala pozostała tylko kupa gruzów.
— Gdzie jesteście? — szepnęłam. — Anabel… Joel… gdzie jesteście? Filip, Susannah, Cougaba, Cougabel… Gdzie?
Wszystko pokrywały rzeki płynnej mazi. Powoli spływała ze zboczy i oblepiała małe chaty wyspiarzy. Jak okiem sięgnąć leżały kamienie wyrzucone z krateru przez siłę wybuchu.
Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. To był koszmar. Wiedziałam, że nikt nie mógł przeżyć takiego kataklizmu.
Odeszło… wszystko. Całe moje minione życie zostało wymazane.
Dlaczego śmiałam się z Mruczącego Olbrzyma? Dlaczego nie słuchaliśmy ostrzeżeń wyspiarzy, którzy wiedzieli więcej od nas?
W końcu zniszczył wszystkich: ojca z jego nadziejami i marzeniami, moją ukochaną matkę, Cougabę, Cougabel, Susannah, Filipa…
Ja ocalałam. Ale po co?
Zostałam sama… pogrążona w smutku.
Wolałabym być z nimi.
Kapitan patrzył na mnie współczująco.
— Nic nie może pani na to poradzić. Nikt nic nie może poradzić. Musi pani wracać do Sydney.
Miałam pustkę w głowie. Nie mogłam myśleć o niczym, tylko o tym, że oni umarli… że wszyscy nie żyją.
Nie chciałam wracać do Sydney. Pragnęłam zostać tutaj, w miejscu, gdzie byliśmy tacy szczęśliwi. Chciałam przekopać rumowisko, patrzeć i patrzeć.
— Na wszelki wypadek… — zaczęłam. Potrząsnął głową.
— Nikt nie mógł przeżyć. Dokąd mieli uciekać? Czy pani sobie wyobraża, co się tutaj działo?
Potrząsnęłam głową i krzyknęłam:
— Powiedz mi. Powiedz mi…
Objął mnie ramieniem i próbował uspokoić.
— Nie wolno się pani załamywać.
— Nie załamywać się! Mój dom… wszystko, co kochałam… wszystko… zniszczone… i ja mam się nie załamywać!
Kapitan milczał.
— Niech mi pan powie, jak oni… Co tu się działo…
— To stało się szybko. Mogło nie być żadnego ostrzeżenia. Po prostu gwałtowny wybuch… wewnątrz krateru.
— Pomruki — krzyknęłam histerycznie. — To był Mruczący Olbrzym. Śmieliśmy się z tego… śmieliśmy. Och, to był diabeł… a my się śmieliśmy.
— Moja droga panno Mateland. Rozdrapywanie ran nie ma sensu. Wątpię, żeby cierpieli. To stało się tak szybko…
— Wszystko skończone… Lata marzeń i nadziei… i wszystko skończone.
— Proszę pozwolić zabrać się na statek. Wrócimy do Sydney i tam będzie pani mogła coś zaplanować.
— Planować? — powtórzyłam bezmyślnie. — Planować? Rzeczywiście… Teraz będę musiała zaplanować swoje życie. Nie chciałam myśleć o tym, co mnie czeka, o życiu bez nich.
Pragnęłam tylko wiedzieć, jak to się stało. Być z nimi w ich ostatnich chwilach. Moja matka, najukochańsza panna Anabel, która wiele lat temu wniosła tyle szczęścia do życia małej dziewczynki w bezdusznym domu, panna Anabel o najweselszym śmiechu, jaki kiedykolwiek słyszałam… odeszła. Wiedziałam, co to znaczy być kochaną i dlatego sama kochałam. A teraz… teraz…
Nie mogłam sobie wyobrazić świata bez niej.
— Powiedz mi… powiedz mi, co się stało — krzyknęłam znowu.
— Tak, to był wybuch wulkanu. Myśleliśmy, że jest wygasły. Nie wybuchł od trzystu lat. Tylko czasami wywoływał wstrząsy.
— Mruczał — powiedziałam. — Mruczał i mruczał. To był Mruczący Olbrzym. Dlatego tak go nazywali.
— Wiem, że wyspiarze byli bardzo przesądni. Zawsze otaczają zabobonną czcią wszystko, czego nie rozumieją. Zapewne zapadły kompletne ciemności. Wulkan wzburzył morze. Widzi pani, że fale wtargnęły daleko na ląd. Wszędzie leżą morskie zwierzęta. Lawa wylała się z krateru i pokryła całą wyspę.
— Płonąca, rozżarzona lawa…
— Wulkaniczny popiół zalał wszystko, a powietrze wypełniło się gorącą parą. Pani jest w szoku, panno Mateland. Proszę, zabiorę panią na statek. Powinniśmy natychmiast odpłynąć. Musiałem się upewnić, że nic nie możemy pomóc. Nikt nie przeżył. Sama pani widzi. Chodźmy.
— Chcę zostać — krzyknęłam bez sensu. — To jest mój dom.
— Już nie — powiedział smutno. — Chodźmy. Musimy wracać. Tutaj jest niebezpiecznie. Co się stanie, jeśli wybuchnie ponownie?
Podał mi ramię i pomógł wsiąść do szalupy.
Wróciliśmy na statek.
Wiedziałam, że nigdy nie zdołam zapomnieć widoku wyspy… spalonej, zniszczonej. Szpital… plantacje… wszystkie marzenia… wszystko, co miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie… wszystko umarło.
Musiałam istotnie być w szoku. Kapitan odwiózł mnie do hotelu. Był dla mnie bardzo miły i z wdzięcznością go wspominam.
Wszyscy zresztą byli dla mnie mili, tak jak to ludzie potrafią w czasie wielkich katastrof. Zarządca hotelu dał mi mój stary pokój i pozostawił samą. Chciałam być sama.
Leżałam na łóżku w pokoju przez dwa dni, nie jedząc. Jedyne ukojenie przynosił sen, który przychodził kapryśnie w chwilach skrajnego wyczerpania. Potem następowały przebudzenia, koszmarne, ponieważ wracała do mnie rzeczywistość.
Po dwóch dniach otrząsnęłam się z otępienia. Pani Halmer przyjechała, gdy tylko dotarły do niej wieści o tym, co się stało. Powiedziała, że muszę z nią pojechać i wyleczyć się z szoku.
Nie byłam pewna, czy chcę jechać dokądkolwiek. Jej dom też był w żałobie. Jej syn również zginął w katastrofie.
Powiedziała, że powinnyśmy dzielić żal, łatwiej będzie nam go znieść.
Kiedy spostrzegła, że jeszcze nie jestem w stanie podjąć decyzji, zapowiedziała swój powrót za tydzień. Jeśli tymczasem zechcę przyjechać, mogę to zrobić w każdej chwili.
— Będziesz mogła zastanowić się, co dalej robić. Możemy pomyśleć o tym razem. U nas jest spokój, nikt nie będzie ci przeszkadzał.
Kiedy odjechała, wydawało mi się, że zaciągnęła kurtynę, która z powrotem odgrodziła mnie od życia.
Co robić? Muszę znaleźć sposób na życie. Rodzina i dom przestały istnieć na zawsze. Co mam robić? Co powinnam uczynić?
Próbowałam odepchnąć od siebie te pytania.
Nie dbam o to, mówiłam sobie. Wszystko mi jedno, co się ze mną stanie.
To głupie. Byłam tutaj. Żywa. Trzeba żyć.
Jak?
Ze strachem uświadomiłam sobie, że mieszkam w hotelu. Miałam trochę pieniędzy, które zabrałam ze sobą w podróż, ale nie starczy ich na długo.
Zostałam bez grosza… prawie. Mój ojciec wszystkie pieniądze ulokował w szpitalu i plantacjach. Przypomniałam sobie, co mówiła matka:
— Twój ojciec włożył wszystko w szpital i plantacje. Pewnego dnia wszystko to będzie twoje, Suewellyn.
Wspomnienie jej głosu i jej pięknych błękitnych oczu wywołało tęsknotę nie do wytrzymania. Wtuliłam twarz w poduszkę.
— Nie dbam o to. Nie obchodzi mnie, co się ze mną stanie — mruknęłam.
Znowu usłyszałam jej głos:
— To niemądre, kochanie. Musisz żyć. Musisz odnaleźć swoją drogę. Nie wolno ci się załamywać. To do ciebie niepodobne. Nie należymy do tego rodzaju ludzi. Twój ojciec… ja… ty… Kiedy życie jest okrutne, stawiamy mu czoło. Walczymy do końca, Suewellyn.
Miała rację. Musiałam wziąć się w garść. Musiałam znaleźć sposób na pokonanie rozpaczy i smutku. Musiałam żyć.
Potrzebowałam pieniędzy, więc powinnam znaleźć pracę. Co mogłam robić? Jak postępują ludzie w mojej sytuacji? Miałam wykształcenie. Moja matka była bardzo dobrą guwernantką. Mogłam i ja uczyć.
Nie chciałam. Zapragnęłam wsiąść na statek i popłynąć z powrotem na wyspę, wspiąć się na szczyt i powiedzieć Olbrzymowi, żeby mnie zabił, tak jak całą moją rodzinę.
Czułam ręce matki głaszczące moje włosy.
— Suewellyn. Jesteś z Matelandów. Oni nigdy się nie poddają.
Tak, byłam z Matelandów. Pomyślałam o portretach moich przodków w zamkowej galerii. Zawsze chciałam pojechać do zamku. Nawet teraz. Ze zdumieniem odkryłam, iż oto moje życie ma jednak jakiś cel. Musiałam zobaczyć zamek.
Przypomniałam sobie o poczcie dla Susannah. Listy były w moim bagażu. Co powinnam z nimi zrobić? Oddać je Rostonowi Evansowi? Wyjaśnić, że udawałam Susannah? Nie miałam na to ochoty.
Wyjęłam listy i obracałam je w palcach…
Nie wiem, co mnie do tego skłoniło. To było jak gwałtowny zwrot w życiu. Musiałam przestać myśleć o rodzicach i Filipie. Zrobić coś. Skończyć z tą udręką.
Powtarzając sobie, że Susannah nie żyje i powinnam się dowiedzieć czegoś więcej o jej sprawach, otworzyłam pierwszy list.
To było oficjalne pismo od adwokata w Mateland, Carruthera, o którym wspomniał Roston.
Droga panno Mateland,
Informujemy panią o niespodziewanej śmierci pana Esmonda Matelanda, która miała miejsce w ostatni czwartek. Zgodnie z ostatnią wolą pani dziadka, zamek Mateland przechodzi na własność pani jako jedynej dziedziczki w razie bezpotomnej śmierci pani kuzyna. Prosimy o skontaktowanie się z nami tak szybko, jak to tylko możliwe. Będziemy w kontakcie z panem Rostonem Evansem, do którego wysyłamy ten list. Proszę zgłosić się do jego biura Przy Hunter Street 33 w Sydney.
z wyrazami szacunku,
Carruthers, Gentle Ltd.
Podpisu nie mogłam dokładnie odczytać.
Usiadłam. Tak więc Susannah była teraz właścicielką zamku. Miała zamiar nią być i planowała nawet małżeństwo ze swoim kuzynem, Esmondem Matelandem, po to tylko, by osiągnąć swój cel. Obecnie Esmond nie żył i zamek stał się… czy raczej stałby się własnością Susannah, gdyby żyła. Do kogo teraz będzie należał zamek?
Wydaje mi się, że w tej właśnie chwili przyszedł mi do głowy ów pomysł. Był tak dziwny, tak szaleńczy, że zrazu zlekceważyłam go całkowicie. Ale ziarno zostało zasiane, kiełkowało, rosło gotowe lada moment zakwitnąć i usunąć wszelkie skrupuły.
Musiałam być w strasznym stanie; nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się otwierać listów adresowanych do innych osób.
Wzięłam następny. Trzymałam go w lekko drżącej dłoni. Prawie bezwiednie rozdarłam kopertę.
Droga Susannah,
Zapewne usłyszałaś’ już te straszne wieści. Jak się domyślasz, jestem zrozpaczona. Jeszcze tak niedawno czuł się dobrze. Lekarze przeżyli szok. Możesz sobie wyobrazić, co dzieje się ze mną. Jestem załamana z żalu. Musisz koniecznie przyjechać. Wiem, że jesteś na drugim końcu świata i zajmie ci to mnóstwo czasu. Ale proszę, wyjedź jak najszybciej. Wydaje mi się, że wieki temu widziałyśmy się po raz ostatni. Wróciłaś wtedy ze szkoły w Paryżu — jak zapewne pamiętasz, na krótko — i spędziłaś tak mało czasu w domu przed następną podróżą… do Australii. Trudno mi sobie wyobrazić, jak teraz wyglądasz. Tyle czasu już minęło.
Wiem, jak się czujesz. Twoje cierpienie musi przypominać moje. W końcu jesteś dziewczyną, którą chciał poślubić, a ja — matką. Któż może być sobie bliższy? Chciał jechać do Australii po ciebie. Przecież kiedy mieszkałaś’ w Paryżu, był tam cały czas, jak i ty. Wszystko się tak skomplikowało. Carruthers i Gentle twierdzą, że musisz przyjechać, bo dopiero po twoim powrocie będzie można sprawy sfinalizować. Jesteś teraz panią na zamku Mate — land. Moja droga, cóż to za tragedia dla rodziny! Esmond zmarł tak młodo… I jego ojciec… Wypiłam już swoją czarę goryczy. Z moimi oczami jest coraz gorzej. To wciąż postępuje i ostrzeżono mnie, że w ciągu pięciu lat mogę oślepnąć.
Susannah, musisz natychmiast podjąć przygotowania do powrotu.
Twoja kochająca
ciotka Emerald
Przeczytałam list ponownie i przez dłuższy czas siedziałam nieruchomo, patrząc przed siebie.
Kiedy się ocknęłam, okazało się, że tkwiłam bez ruchu pół godziny. Pół godziny wspomnień: stałam na skraju lasu, patrząc na zamek. Byłam w środku i widziałam wyraźnie wszystko, o czym opowiadały mi Susannah i moja matka.
To było zdumiewające.
Przez cały ten czas nie myślałam o moich tragicznych przejściach.
Taka już jest natura ludzka, że jeśli człowiek zdecyduje się na postępowanie złe, niecne i prawie przestępcze, usiłuje znaleźć usprawiedliwienie dla swoich uczynków.
Należałam do rodu Matelandów. Byłam drugą córką mojego ojca. Esmond nie żył, tak samo Susannah. Gdyby moi rodzice pobrali się, byłabym następną dziedziczką.
Lecz moi rodzice nie pobrali się. Byłam, jak to bez ogródek mówią dzieci w szkole, bękartem. Bękarty nie mają żadnych praw.
Ale — przekonywałam siebie — ojciec kochał moją matkę bardziej niż kogokolwiek innego. W moich oczach była jego żoną. Byłam jedną z Matelandów. Kiedy wyjechałam z rodzicami, przybrałam to nazwisko i z pewnością miałam prawo je nosić.
Pomysł dojrzewał.
Gdyby nie Susannah, Filip byłby teraz ze mną. Towarzyszyłby mi na weselu swojej siostry, potem wzięlibyśmy ślub. Był we mnie zakochany, a ja w nim.
Ale przyjechała Susannah i odebrała mi narzeczonego. Dlaczego więc nie miałabym objąć jej dziedzictwa? Proszę! Przyznałam się do tego.
— To fantazja — powiedziałam bardzo głośno. — Niemożliwe. Mrzonka.
A alternatywa?
Czekała mnie ponura przyszłość. Mogłam pojechać do Rostona Evansa i przyznać się do drobnego oszustwa. Jak dotąd nie było to nic poważnego. Potem mogłam pojechać do Halmerów i zostać z panią Halmer, dopóki nie zdecyduję się, co robić dalej. Na pewno zdołam pożyczyć trochę pieniędzy na podróż do Anglii i poszukać posady guwernantki lub damy do towarzystwa — jedynie takie możliwości pracy ma kobieta wykształcona, która nagle znalazła się w sytuacji zmuszającej ją do zarabiania na życie. Westchnęłam, przygnębiona.
Z drugiej strony rysował się przede mną niedorzeczny plan. Wszelkiego rodzaju wyobrażenia, pomysły i przypuszczenia kłębiły się w mojej głowie.
Mówiłam sobie, że to jest złe. Oszustwo. Przestępstwo. Rzecz nie do pomyślenia.
Ale myślenie o tym działało jak środek uśmierzający ból. Pozwalało zapomnieć na chwilę o nieszczęściu. Oczywiście nie zrobię tego, mówiłam do siebie, ale to ciekawe: rozważać, jak tego dokonać… rzecz jasna, jeśli to w ogóle wykonalne.
Minęła kolejna godzina…
Mogłam pojechać do Rostona Evansa. Młodzieniec nie znał mnie. Był przekonany, że to ja jestem Susannah. Wszystko zaczęło się od rozmowy na ulicy. Nigdy nie wpadłabym na ten pomysł, gdyby nie ta pomyłka. To musiała być ręka Opatrzności. Pierwszy krok na śliskiej drodze kłamstwa uczyniłam w chwili, gdy pozwoliłam mu myśleć, że jestem Susannah. Dlaczego to zrobiłam? Zupełnie jakby do działania przystąpiły siły planujące za mnie.
Pierwsza część wydawała się łatwa. Mogłam udać się do pana Rostona i pożyczyć pieniędze na podróż do domu. Powiem mu, że wybuch wulkanu przeszkodził mi w powrocie na wyspę. To była prawda.
Mogłam pojechać do Anglii… i do zamku Matelandów. Wtedy przedsięwzięcie zaczęłoby być niebezpieczne.
Przypomniało mi się jedno zdanie z listu Emerald: „Trudno mi sobie wyobrazić, jak teraz wyglądasz. Tyle czasu minęło”.
To palec boży! Na pewno!
Dużo myślałam o zamku. Wydawało mi się, że wiem sporo o Emerald z opowiadań Anabel i Susannah. Pisała, że nie widziały się od dłuższego czasu, wspominała o swym słabym wzroku. Ten list był jak wezwanie, jakby Opatrzność mówiła: Chodź. Wszystko układa się dla ciebie pomyślnie.
Esmond był jedynym człowiekiem, który wiedział wszystko o Susannah i natychmiast rozpoznałby oszustwo. Ale Esmond nie żył.
Marzenia o szalonej przygodzie okazały się znakomitym antidotum na ponurą rzeczywistość, a Bóg mi świadkiem, że potrzebowałam czegoś, co wyrwałoby mnie ze strasznego przygnębienia.
Jak na razie nie zrobiłam nic, poza tym że nie sprostowałam pomyłki Rostona, odebrałam pocztę Susannah i przeczytałam jej listy. Nie było w tym nic naprawdę zdrożnego.
I wystarczy. Muszę zacząć myśleć rozsądnie.
Ogarnęła mnie wielka rozpacz. Wciąż widziałam Anabel porywającą mnie ze sobą tego niezapomnianego dnia z Crabtree Cottage. Najbardziej wyrazista była jednak wizja chwili, gdy stałyśmy, trzymając się za ręce i spoglądałyśmy w stronę zamku.
Nie miałam ochoty dalej żyć, chyba że… chyba że…
Spędziłam męczącą noc. Drzemałam i śniłam, że znajduję się w zamku.
— Teraz jest mój — powiedziałam we śnie.
Potem obudziłam się i przewracałam z boku na bok, lecz sen wciąż mi towarzyszył.
Rankiem przyszło mi do głowy, że pan Roston będzie szukał Susannah. Przecież ją spotkał, nie było jej na wyspie, a wiedział, że teraz ona jest właścicielką zamku; listy, które mi dla niej wręczył, mówiły właśnie o tym. Będzie oczekiwał odpowiedzi. Właściwie już zaczęłam mistyfikację. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tak, tkwiłam w tym głębiej niż początkowo sądziłam.
Jednak zamiast przerazić, ta myśl napełniła mnie radosnym ożywieniem.
Matelandowie żyli ryzykownie, a ja byłam jedną z nich.
Zdawałam sobie sprawę, że decydując się na tę przygodę, podejmę szalone ryzyko. Zamierzałam wziąć udział w największej maskaradzie mojego życia. Wiedziałam, że to jest złe. Że grozi mi niebezpieczeństwo. Ale chciałam tego dokonać. Musiałam to zrobić. Oto trafia się sposobność, aby wyjść z otchłani rozpaczy.
Nie dbałam o to, co stanie się ze mną. Mruczący Olbrzym odebrał mi wszystko, na czym mi zależało.
Miałam zamiar uczynić ten desperacki krok, ponieważ dawało mi to cel w życiu.
Poza tym chciałam zamku. Od chwili, kiedy go ujrzałam, chęć posiadania rosła we mnie z godziny na godzinę, a wraz z nią chęć życia.
Kiedy szłam Hunter Street i przypominałam sobie wszystko, co powiedziałam panu Rostonowi, a nawet gdy weszłam do budynku i zaczęłam wspinać się po schodach, nie byłam jeszcze zdecydowana. Nie zdziwiłabym się, gdybym za chwilę wyznała prawdę o mojej małej mistyfikacji. Ale kiedy Roston przyjął mnie w swoim biurze, miałam już mniej wątpliwości.
— Bardzo się cieszę z pani przybycia, panno Mateland. Oczekiwałem pani. To takie straszne. Oczywiście, zawsze istnieje możliwość wybuchu wulkanu, ale nikt nie myśli o tym poważnie, inaczej mój ojciec odradziłby pani wyjazd na tę wyspę. To musiał być dla pani wstrząs. A teraz… jeszcze większy. Śmierć pani kuzyna.
— Ja… ja wprost nie mogę uwierzyć. To takie straszne.
— Tak. Tak. Domyślam się, że to był nagły wypadek. Bardzo niespodziewany. To okropny cios. — Mówił łagodnie, ale czułam, że pilno mu przystąpić do ważniejszych rzeczy.
— Przypuszczam, że wróci pani do Anglii.
— Muszę. Nie mam jednak wystarczającej ilości pieniędzy na podróż…
— Moja droga panno Mateland, to żaden problem. Otrzymaliśmy instrukcje od Carruthersa i Gentle’a. Mogę pani pożyczyć tyle, ile pani potrzebuje. Zarezerwujemy pani bilety. Słyszałem, że ciotka z niecierpliwością oczekuje pani powrotu.
Moje wahania słabły. „Stara diabeł” z pewnością siedział koło mojej głowy.
W biurze Rostona zrozumiałam nagle, że to zrobię.
Po trzech tygodniach płynęłam już do Anglii na „SS Victoria”. Myślałam o podróży z moimi rodzicami sprzed jedenastu laty. Jakże była inna! A przecież obie upłynęły pod znakiem przygody i podniecenia. Obie prowadziły mnie ku nowemu życiu.
Ale w tej było coś niesamowitego. Zmieniałam się. Czasami czułam, że staję się Susannah, bezwzględna jak ona. Czy to możliwe, że dusza umarłego może wstąpić w czyjeś ciało? Słyszałam o takiej teorii. Czasami miałam wrażenie, że opanowuje mnie Susannah.
Pan Roston dał mi rzeczy i dokumenty, które zostawiła na przechowanie w jego biurze. Zanim opuściłam Sydney, przejrzałam jej bagaże. Przymierzyłam sukienki i eleganckie kapelusze. Pasowały na mnie. Zaczęłam chodzić jak Susannah, mówić jak ona. Dziewczyna, którą byłam, nigdy by się nie odważyła na coś takiego. Najlepszy dowód, że przestałam szukać usprawiedliwienia dla własnego postępowania.
Pochodziłam z Matelandów, byłam siostrą Susannah, należałam do zamku. Dlaczego nie miałabym odgrywać jej roli? Susannah nie żyła. Komu to zaszkodzi? Musiałam zmienić tylko moje imię z Suewellyn na Susannah. Nawet brzmiały nieco podobnie.
Na wszystkich rzeczach widniały litery S.M. Moje własne inicjały.
Długa morska podróż dała mi czas potrzebny na dokonanie zmiany osobowości. Ludzie zwracali na mnie uwagę. Pozbyłam się nieśmiałości. Nie tylko stałam się atrakcyjną młodą kobietą, ale także wiedziałam o tym.
Świadomość, że nie mogę się już wycofać, dodawała mi odwagi. Miałam sekret i musiałam go strzec. Nikt nie powinien dostrzec różnicy. Od teraz byłam Susannah Mateland, panią zamku i dziedziczką wielkiej fortuny.
Ta dzika przygoda wiele mi dała. Było to tak absurdalne, pełne niebezpieczeństw i wymagało tylu umiejętności, że nie miałam czasu na rozmyślania o nieszczęściu, jakie mnie spotkało. Na myśl, że Susannah, która zawsze była w lepszej sytuacji, odeszła i zostawiła mi wszystko, uśmiechałam się nawet.
Zycie towarzyskie na statku nie było zbyt bogate. Kapitan poświęcał mi wiele uwagi. Wiedział, że przyjechałam odwiedzić krewnych na Wyspie Wulkanu i był przepełniony współczuciem. Ale gratulował mi szczęśliwego ocalenia.
— Gdyby wybuch nastąpił o tydzień później, też byłabym na wyspie — powiedziałam. — Wybierałam się tam właśnie z ostatnią wizytą przed wyjazdem do Anglii.
— Bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, panno Mateland.
Popatrzyłam z wielkim smutkiem na morze. Czasami myślałam, że wcale nie taki szczęśliwy i że wolałabym być razem z moją rodziną.
Kapitan poklepał mnie po dłoni.
— Proszę się nie smucić, panno Mateland. Chociaż to wielka tragedia, że wyspa została tak całkowicie zniszczona.
Zrozumiał, że ten temat jest dla mnie bardzo bolesny i nigdy więcej do niego nie wracał. Ale był miły, często rozmawialiśmy, i wkrótce opowiedziałam mu, że wracam do domu objąć schedę po przodkach.
— Po śmierci kuzyna odziedziczyłam zamek Mateland.
— Zapewne bardzo pani tam spieszno. Czy zna go pani?
— O tak… To mój dom.
— W domu poczuje się pani lepiej.
Zaczęłam opowiadać o zamku. Pęczniałam z dumy. Bezustannie byłam świadoma obecności Susannah w moich myślach. Popędzała mnie i była ze mnie dumna. Myślałam: Tak postępowałaby Susannah. Stawałam się nią.
To była najłatwiejsza część zadania.
W kwietniu przybiliśmy do Southampton. Wsiadłam do pociągu jadącego do Mateland. Zupełnie jakbym znów podróżowała z Anabel, którą kurczowo trzymałam za rękę i cała drżałam na myśl o spełnieniu się moich marzeń.
Tyle że bliskość Anabel dawała mi poczucie wygody i bezpieczeństwa. Teraz daleko mi było do tego.
Po prawdzie z każdą milą rósł we mnie lęk.
Stacja Mateland. Bliska sercu nazwa. Wysiadłam z pociągu i natychmiast podszedł do mnie człowiek w czapce kolejarza.
— Panna Susannah! — krzyknął. — Witamy w domu. Oczekują już pani. Jak to miło znów panią widzieć. Straszna tragedia, nie możemy uwierzyć,… że panicz Esmond, tak nagle…
— Tak — zgodziłam się. — To straszne… straszne.
— Tuż przed jego śmiercią widziałem się z paniczem. Wracał do domu. Jeszcze widzę, jak wysiada z pociągu, uśmiechnięty… tak jak on to umiał. „Wróciłem, Joe, powiedział, nic nie utrzyma mnie daleko od Mateland”. Nie tak jak pani, panno Susannah.
— Tak, Joe. Nie tak jak ja.
— Tak. Zmieniła się pani troszeczkę.
— Mam nadzieję, że nie na gorsze… — Serce waliło mi ze strachu.
— Nie… Nie. Nie to, panno Susannah. Pani Tomkin będzie bardzo rada z pani powrotu. Pewnego dnia powiedziała do mnie: „Już czas, aby przyjechała panna Susannah. Gdy wróci, będą zmiany na zamku”.
— Pozdrów ją ode mnie, Joe.
— Oczywiście, panienko. Nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do domu, żeby jej o tym powiedzieć. Czy z zamku przyślą po panią konie?
— Nie jestem pewna…
— Zaraz zawołam powóz. Dobrze? Powiedziałam, że to dobry pomysł.
Kiedy siedziałam w powozie i jechałam aleją, uświadomiłam sobie, że oto zaczyna się mój egzamin. Przez cały czas muszę mieć szeroko otwarte oczy i uszy. Nie mogę pominąć nawet najmniejszego szczegółu. Muszę uczyć się przez cały czas. Nawet krótkie spotkanie na stacji pozwoliło mi poznać nazwisko zawiadowcy, dowiedzieć się, że jest żonaty, i że Esmond z nim rozmawiał.
Było to denerwujące, przerażające, ale jednocześnie bardzo zabawne.
Nagle zamek pojawił się przede mną w całej swej okazałości. Drżąca z emocji przyglądałam się wielkim wieżom w narożach, potężnej bramie, szarym głazom w niezwyciężonych, kamiennych, wysokich murach i wąskim szczelinom okien.
Zalała mnie fala miłości do tego miejsca. Mateland. Mój.
Powóz wjechał pod sklepieniem bramy na dziedziniec. Zatrzymaliśmy się i dwóch służących podbiegło, aby mi pomóc. Nie wiedziałam, czy powinnam ich znać, czy nie. Starszy odezwał się:
— Panno Susannah…
— Tak — odpowiedziałam. — Przyjechałam.
— To bardzo dobrze, panienko.
— Dziękuję.
— Tyle czasu minęło od pani wyjazdu. I tyle rzeczy się od tamtej pory wydarzyło. To jest Thomas, panienko, nowy stajenny. Pracuje u nas od miesiąca.
— Dzień dobry, Thomas.
Thomas skłonił się przede mną i coś wymamrotał.
— Tak, panno Susannah. Zabiorę bagaże do pani pokoju. A pani powinna pójść do pani Mateland. Z niecierpliwością oczekiwała pani przyjazdu.
— Tak — odpowiedziałam.
Weszłam do zamku. Z opowiadań Susannah i Anabel znałam główny hol. Spojrzałam na wspaniały drewniany strop, na kamienne ściany obwieszone gobelinami i bronią. Wiedziałam, że wysoko w ścianie było miejsce określane mianem „wizjera”. Otwór ledwie widoczny z dołu dla tych, którzy nie wiedzieli, gdzie dokładnie jest. Za nim znajdowała się mała alkowa, z której mieszkające w zamku damy przyglądały się biesiadnikom, jeśli były za młode, aby przyłączyć się do zabawy, lub towarzystwo było dla nich zbyt grubiańskie. Wiedziałam też, że przez wizjer obserwowano przybywających gości i jeśli ktoś nie miał ochoty na ich towarzystwo, mógł dyskretnie się oddalić.
Miałam okropne uczucie, że jestem obserwowana, i ogarnął mnie strach. Wdałam się w tę awanturę, nie pomyślawszy co może mnie tutaj spotkać. Byłam przerażona. Przecież jestem oszustką. Objęłam we władanie tę wspaniałą posiadłość, nie mając do tego żadnego prawa.
Powtarzanie sobie, że mam do tego moralne prawo, nie miało żadnego sensu.
Przyjechać tutaj, żeby objąć w posiadanie zamek! Chyba ktoś rzucił na mnie urok. Wydawało mi się, że setki oczu patrzą teraz na mnie, wabią, drwią i ponaglają.
Od samego początku wpadłam w pułapkę. Stałam na środku holu i nie miałam pojęcia, w którą stronę się skierować. Susannah poszłaby prosto do swojego pokoju lub do pokoju Emerald. Susannah by wiedziała.
W głębi znajdowała się klatka schodowa. Wiedziałam, że prowadzi do galerii portretów. Zaczęłam wchodzić na schody i nagle ujrzałam stojącą na nich kobietę.
Była w średnim wieku, raczej przystojna. Miała ciemnobrązowe włosy, gładko zaczesane do tyłu, i przenikliwe piwne oczy.
— Panna Susannah — powiedziała. — Tak, najwyższy czas.
— Dzień dobry — odparłam ostrożnie.
— Niech się panience przyjrzę. Tak. Zmieniła się panienka. Zagraniczne wojaże posłużyły panience. Trochę panienka chyba schudła. Pewnie przez ostatnie denerwujące wydarzenia.
— Też tak sądzę.
Kim ona jest? — zastanawiałam się. Jakąś służącą, ale o wyższej pozycji. Przeszył mnie dreszcz przerażenia. Mogła być jedną z tych niań, które wychowywały dzieci. Jeśli tak, to wkrótce mnie rozszyfruje.
— To był wstrząs… Pan Esmond… To się stało tak nagle. Najpierw pójdzie panienka do pani Mateland czy do swojego pokoju?
— Myślę, że najpierw zajrzę do niej.
— Pójdę przodem i uprzedzę ją o panienki przyjeździe. Dobrze?
Zgodziłam się z entuzjazmem. — Jak jej oczy? — spytałam.
— Coraz gorzej. To katarakta. Ledwie widzi… Ale oczywiście mogłoby być jeszcze gorzej.
— Tak mi przykro.
Szybko na mnie spojrzała.
— Tak, wie panienka, że nigdy nie lekceważyła swoich przypadłości… a po odejściu pana Esmonda…
— Oczywiście — przytaknęłam.
Zaczęła wchodzić po schodach, a ja z ulgą poszłam za nią.
— Zanim panienka wejdzie, uprzedzę panią o jej przybyciu.
Szłyśmy środkiem galerii. Miałam uczucie, że ją znam. Na portretach byli wszyscy moi przodkowie. Postanowiłam im się przyjrzeć w wolnej chwili.
U szczytu schodów kobieta na chwilę zatrzymała się i spojrzała na mnie. Serce zamarło we mnie ze strachu.
— Czy widziała panienka ojca? — spytała.
Przytaknęłam.
— A pannę… Anabel…
Jej głos lekko zadrżał, kiedy mówiła to imię i nagle uświadomiłam sobie, dlaczego od pierwszego spojrzenia wydawała mi się znajoma. To ona przywiozła jedzenie na nasz piknik i powoziła dwukółką. To ona była tą, która, jak mi opowiadała Anabel, zawsze mówiła to, co myśli, nie umiała kłamać i z rzadka miała dla kogoś dobre słowo. Przez dłuższą chwilę szukałam jej imienia w pamięci. Wreszcie znalazłam: Janet! To musiała być Janet, ale nie chciałam użyć jej imienia, dopóki nie zyskam pewności.
— Tak. Widziałam ich oboje.
— Czy oni…
— Byli ze sobą bardzo szczęśliwi — powiedziałam żarliwie. — Mój ojciec zrobił wiele dobrego na wyspie.
— Słyszeliśmy tylko o jakimś wybuchu czy czymś podobnym.
— To był wybuch wulkanu.
— Co by to nie było, zabiło ich oboje. Panna Anabel… była nieobliczalna… Ale miała dobry charakter…
— Masz rację — potwierdziłam.
Jeszcze jedno szybkie spojrzenie w moim kierunku. Potem wzruszyła ramionami.
— Nigdy nie powinno się to stać.
Odwróciła się i poszłyśmy dalej. Zatrzymała się pod jakimiś drzwiami, zapukała. Głos ze środka zawołał „Proszę”. Janet zwróciła się do mnie i położyła palec na ustach.
— Czy to ty, Janet? — rozległo się ze środka.
— Tak, proszę pani.
Miałam rację. To była Janet. Robię postępy.
— Przyjechała panna Susannah, proszę pani.
Weszłam do pokoju.
A więc to była Emerald, żona Dawida, którego mój ojciec zabił w pojedynku. Siedziała w fotelu z dala od światła. Była wysoką i szczupłą kobietą. Wyraz jej twarzy zdradzał rezygnację. Miała bladą cerę i siwe włosy.
— Susannah…
— Och, ciociu Emerald, jak to dobrze, że cię widzę — usłyszałam własne słowa.
— Myślałam, że już nie przyjedziesz. — Jej głos brzmiał zrzędliwie.
— Musiałam załatwić tyle spraw — powiedziałam i pocałowałam ją w pergaminowy policzek.
— To takie straszne — zaczęła. — Esmond…
— Wiem — szepnęłam.
— To stało się tak nagle. Ta straszna choroba. Kilka dni wcześniej czuł się dobrze. Nagle zachorował i za tydzień już nie żył.
— Co to było?
— Jakaś gorączka… żołądkowa. Gdyby żyła Elizabeth! Była tak pomocna. Malcolm jest taki praktyczny… Wszystko załatwił. Och, moja droga Susannah, musimy razem płakać. Miałaś go poślubić, ale on był moim synem… moim jedynym synem. Wszystkim, co miałam. Teraz nie mam nikogo.
— Musimy pomagać sobie nawzajem.
Dziwnie prychnęła.
— To trochę niestosowne, nieprawdaż?
Poklepałam ją po ręce, ponieważ nie wiedziałam, co powiedzieć.
— Tak — ciągnęła. — Musimy spróbować żyć dalej. Mam nadzieję, że nie wyrzucisz mnie z domu.
— Ciociu Emerald! Jak możesz mówić coś takiego!
— Cóż, teraz kiedy Esmond odszedł, nie mam już takich samych praw. Jako jego matka… zresztą to już nieważne. Co ma być, to będzie. Teraz wszystko się zmieniło.
— Nie zamierzam niczego zmieniać — zapewniłam ją. — Chcę, żeby wszystko zostało po staremu.
— Twoje podróże miały na ciebie dobry wpływ, Susannah.
— O, chodzi ci o to, że się zmieniłam?
— Nie wiem. To spotkanie po tak długim czasie… Wydajesz się nieco inna. No cóż, tyle podróży zmieniłoby każdego.
— W jaki sposób, ciociu Emerald? — spytałam niespokojnie.
— To tylko wrażenie. Mam wrażenie, że jesteś mniej… cóż, zawsze sądziłam, że jesteś twarda, Susannah. Nie wiem…
— A co z twoimi oczami, ciociu?
— Jest coraz gorzej.
— I nic nie można zrobić?
— Nie. To choroba starości. Wielu ludzi na nią cierpi. Muszę się do tego przyzwyczaić.
— Tak mi przykro.
— Tak, to miałam na myśli. Stałaś się delikatniejsza. Mówisz tak, jakbyś naprawdę się przejmowała moimi oczami. Nie spodziewałam się tego.
Odwróciłam się. Sądziła, że moje zainteresowanie wynika ze współczucia. Było mi jej żal, ale nie mogłam pozbyć się myśli, że ta choroba jest dla mnie korzystna.
— Napijesz się herbaty — spytała — czy raczej wolisz pójść do swojego pokoju?
Nagle zdałam sobie sprawę, że muszę znaleźć swój pokój. Jeśli poczekam, aż służba przyniesie do niego moje bagaże, będę mogła go po nich poznać.
— Zastanawiam się, czy już przyniesiono moje rzeczy.
— Zadzwoń na służbę. Każę przynieść herbatę i dowiemy się, kiedy to załatwią.
Weszła Janet.
— Janet, powiedz żeby podano nam herbatę — powiedziała Emerald.
Janet skinęła głową i wyszła.
— Janet nie zmieniła się za bardzo — zauważyłam.
— Ona… Moim zdaniem, jest zbyt śmiała. Jakby myślała, że ma specjalne prawa. Byłam zaskoczona, że została po wyjeździe twojego ojca. Jak wiesz, przyszła razem z Anabel. Musiałaś spotkać Anabel.
— Tak.
— Na tej śmiesznej wyspie. Czasami myślę, że w rodzie Matelandów tkwi odrobina szaleństwa.
— Też tak sądzę — uśmiechnęłam się.
— Ta straszna sprawa. Dwóch braci… Nigdy się z tym nie pogodzę. Rada jestem, że Esmond był za mały, aby się zorientować, o co w tym wszystkim chodziło. I Joel wyjechał na tę wyspę, by żyć na niej jak jakiś kacyk czy coś podobnego. Twój ojciec zawsze był ekscentrykiem. Tak samo i Dawid. Weszłam do dziwnej rodziny.
— Cóż, to było tak dawno, ciociu Emerald.
— Wiele trudnych lat. Musisz mi opowiedzieć o wielu rzeczach… O nich… o wszystkim.
— Kiedyś opowiem — zapewniłam ją.
Przyniesiono herbatę.
— Czy nalejesz, Susannah? — spytała ciotka. — Nie widzę zbyt dobrze. Mogę rozlać herbatę na spodeczki.
Usiadłam, i podałam jej pełną filiżankę. Na talerzu leżało trochę ciasteczek, masło i chleb.
— Po twoim wyjeździe Esmond był bardzo niespokojny. Czy naprawdę musiałaś zostawać tam aż tak długo?
— To daleko i po tak długiej podróży czułam, że powinnam trochę z nimi pobyć.
— Że też udało ci się odnaleźć sekretne miejsce pobytu twojego ojca! I kiedy byłaś w Sydney, wszystko wyleciało w powietrze. Cóż za zakończenie dla takiego romansu. Bardzo stosowne.
— To było… przerażające — powiedziałam gwałtownie.
— Przecież byłaś daleko, Susannah.
— Czasami żałuję…
Czekała. Muszę być ostrożna. Nie wolno mi zanadto okazywać uczuć. Muszę pamiętać, że Susannah nigdy nie obchodziło nic, co nie dotyczyło jej osoby.
— Żałuję — dokończyłam niezdarnie — że nie towarzyszyli mi wtedy w Sydney. Opowiedz mi o Esmondzie.
Zapadła chwila ciszy. Wreszcie zaczęła:
— To był nawrót tej zagadkowej choroby, na którą zapadł przed twoim wyjazdem. Pamiętasz?
Przytaknęłam.
— On był chory… bardzo chory. Jak wiesz, myśleliśmy, że to już koniec… ale wyzdrowiał. Sądziliśmy, że drugi raz będzie tak samo. To był wielki cios. Malcolm zajął się sprawami majątku. Jest bardzo zaprzyjaźniony z Jeffem Carletonem.
— Doprawdy? — spytałam.
— Tak. Wydaje mi się, że Jeff sądził, iż po Esmondzie majątek odziedziczy Malcolm. Po prawdzie ja też tak myślałam. Ale twój dziadek zawsze był uprzedzony do Malcolma z powodu jego dziadka. Ci bracia nienawidzili się. Nigdy nie poznałam rodziny, której członkowie darzyli się taką nienawiścią.
Poczułam niepokój. Powinnam znać tych ludzi. Stąpałam po kruchym lodzie i w każdej chwili mogłam trafić na miejsce, gdzie lód będzie za cienki, co może skończyć się katastrofą.
— Przypuszczam, że Jeff Carleton będzie chciał się wkrótce z tobą spotkać. Jest nieco zaniepokojony, ale to oczywiście naturalne.
— Tak — zgodziłam się, jednocześnie nerwowo szukając w pamięci jakiejś wskazówki, która uświadomiłaby mi, kim jest ten Jeff Carleton.
— Ma nadzieję, że wszystko będzie toczyć się jak do tej pory. Nie sądzę, żebyś chciała cokolwiek zmieniać. Zawsze myślałam, że drogi Esmond był nieco zbyt ustępliwy.
Skinęłam głową. Zaczynałam poznawać Esmonda. Spokojny, spolegliwy.
— Wydaje mi się, że Esmond dał Jeffowi wolną rękę i Jeff ma chyba nadzieję, że tak zostanie.
— Zobaczymy — odpowiedziałam.
— Zawsze było tyle gadania o majątku, a przypuszczam, że po śmierci Esmonda wzrósł autorytet Jeffa. Ma do tego smykałkę, a Esmond był taki młody.
— I ustępliwy — dodałam.
Ciotka przytaknęła.
Wypiłam nieco herbaty. Odświeżyła mnie, ale nie mogłam tknąć jedzenia. Byłam za bardzo zdenerwowana.
Emerald ciągnęła rozmowę, a ja rozpaczliwie usiłowałam śledzić jej sens i rozsądnie odpowiadać. To było męczące, kiedy więc rozległo się pukanie i weszła Janet z wiadomością, że bagaże są już w moim pokoju, wstałam skwapliwie. Potrzebowałam kilku godzin, aby przemyśleć wszystko, czego się dowiedziałam.
Powiedziałam, że chciałabym udać się do siebie.
— Spotkamy się na obiedzie — rzuciła na pożegnanie Emerald.
Wyszłam. Teraz musiałam znaleźć mój pokój. Domyśliłam się, że powinien znajdować się na następnym piętrze. Ukradkiem spojrzałam przez ramię. To ważne, aby nikt mnie nie widział. Pospiesznie wbiegłam po schodach. Kiedy znalazłam się na ich szczycie, w dalekim końcu korytarza ujrzałam jakąś sylwetkę. To była Janet.
— Idzie pani do swojego pokoju, panienko Susannah? — spytała.
— Eee… tak — odpowiedziałam.
— Bagaże już są na miejscu. Przyszłam za służbą, żeby upewnić się, czy wszystko w porządku.
— Dziękuję.
Chciałam krzyknąć „wynoś się!”. Na co czekała? Zupełnie jakby wiedziała, w jakim jestem kłopocie, i chciała mnie przyłapać.
Przeszłam obok niej, a Janet skierowała się w stronę schodów. W korytarzu było okno. Podeszłam do niego i zatrzymałam się, niby zapatrzona w rozpościerający się z niego widok: zielone trawniki i lasy w oddali.
Myślałam, że już sobie poszła i podeszłam do pierwszych drzwi. Już miałam je otworzyć, kiedy usłyszałam jej głos:
— Nie…nie… Nie powinna pani, panienko Susannah. Na pani miejscu nie robiłabym tego.
Wróciła i stanęła obok, kładąc mi rękę na ramieniu.
— To będzie dla pani zbyt bolesne. Wygląda, jakby dopiero co go opuścił. Jego matka nie pozwoliła niczego zmienić. Wydaje mi się, że czasami tutaj przychodzi. Myślę, że siada i rozmyśla, cierpiąc z powodu jego odejścia.
Pokój Esmonda! Co za szczęście! Pomyślała, że chcę powspominać.
Desperacko pragnęłam pozbyć się jej. Powiedziałam z uczuciem, przynajmniej tak mi się wydawało:
— Ja muszę wejść, Janet!
Spojrzała i weszła razem ze mną. Pokój był starannie posprzątany. Stało w nim łóżko, pod jedną ścianą półki z książkami, w kącie biurko, fotel. Brązowe zasłony miały wzór w chryzantemy.
Janet stała za mną.
— Umarł w tym łóżku. Jego matka nie chciała niczego zmieniać. Ale nie radziłabym panience tutaj zostawać, panno Susannah. Sama nie wiem. To straszne. Niezbyt dobre dla panienki.
— Tylko przez chwilę, Janet. Chciałabym zostać sama.
— Dobrze. Zrobi panienka, co zechce. — Wyszła z pokoju i zamknęła drzwi.
Usiadłam w fotelu, ale nie myślałam o Esmondzie, lecz o Janet. I o tym, jak znajdę swój pokój tak, aby się nie spostrzegła, że go szukam.
Po chwili ostrożnie wyjrzałam na korytarz. Było cicho i pusto. Ukradkiem otwierałam kolejno wszystkie drzwi i szukałam moich bagaży.
Minęłam kilka sypialni. Cicho otworzyłam drzwi na samym końcu korytarza i znalazłam moje torby.
Spięta i zdenerwowana weszłam do środka i położyłam się na łóżku.
A minęło dopiero kilka pierwszych godzin.
Kiedy się rozpakowywałam, ktoś zapukał.
— Proszę — zawołałam. Moje serce zaczęło bić, jak zawsze kiedy stawałam w obliczu nowej próby.
To znowu była Janet.
— Mogę w czymś pomóc?
— Nie, dziękuję. Dam sobie radę.
— Czy nie zapomniano czegoś przynieść do panienki pokoju?
— Nie przypuszczam.
— Grace, nowa pokojówka… nieco się panienki boi.
— Dlaczego?
— Och, słyszała o panience i jej humorach. I co by nie mówić, jest teraz panienka dziedziczką.
Roześmiałam się niespokojnie.
— Chce panienka włożyć te rzeczy do szuflady? Wszystko porządnie poskładane. Zupełnie jak nie pani, panienko Susannah. Nigdy nie spotkałam kogoś tak nieporządnego jak panienka. Rzeczy zawsze leżały na podłodze. A teraz taka porządnicka. Czy to dzięki podróżom?
— Można tak to ująć. Kiedy ciągle się pakujesz i rozpakowujesz, dochodzisz do wniosku, że lepiej trzymać rzeczy w określonym porządku.
Skinęła głową.
— Chciałam o coś spytać. — Zniżyła głos. — O Anabel.
— Tak? — spytałam zdenerwowana.
— Spotkała ją panienka na wyspie. Jaka była?
— Miała się dobrze i wyglądała na zadowoloną z życia.
Janet potrząsnęła głową.
— To był dla mnie straszny wstrząs… kiedy wyjechała. Była dla mnie jak córka. Nie powinna mnie była tak tutaj zostawić.
— Nie mogła zabrać cię ze sobą.
— Dlaczego? Przyjechałam razem z nią z plebanii. Należałam do niej… a nie do tego miejsca.
— Ale zostałaś tutaj.
— Lubiłam ją — Janet się zamyśliła. — Była małą psotnicą… Nigdy człowiek nie wiedział, czego się po niej spodziewać… Ale miała taki dobry charakter.
Nie mogłam się odezwać. Bałam się zdradzić swoje uczucia.
— I byli tam szczęśliwi… ona i pan Joel? Nigdy nie zapomnę tamtej nocy. Tej bieganiny tam i z powrotem… całego zgiełku i gadania… I chwili, kiedy znaleźli go wśród drzew. Pamiętam, jak go nieśli na noszach. To wyglądało na straszny sen, a nie prawdziwe życie. Ale i prawdziwe życie jest czasem jak nieprawdziwe. Och, moja biedna panna Anabel.
Pomyślałam, że w tym wszystkim jest jakiś cel. Janet coś podejrzewa. Sprawdza mnie. To coś znaczy.
— Była też mała dziewczynka — ciągnęła. — Raz ją widziałam. Bardzo miła. Zastanawiam się, co się z nią stało.
— Mieszkała na wyspie… razem z nimi — odpowiedziałam.
— Mój Boże! Powinnam była się domyślić. Panna Anabel nie wyjechałaby bez niej.
— Nie, nie zrobiła tego.
— I spotkała ją panienka na wyspie?
— Tak, widziałam ją. Miała na imię Suewellyn.
— Tak, zgadza się. Kiedyś urządziły tu piknik. Byłam na nim.
— Naprawdę? — Serce biło mi coraz szybciej i głośniej. Obawiałam się, że zdradzi moje podniecenie.
— Tak. Mała, sympatyczna dziewczynka. Widać było, że pochodzi z Matelandów. Co się z nią stało?
Czułam na sobie spojrzenie Janet i szybko powiedziałam:
— Była na wyspie… w czasie tej wielkiej katastrofy. Odeszła razem z nimi.
— Biedne maleństwo. Kiedy ją ujrzałam, przypominała mi panienkę. Mniej więcej w tym samym wieku… podobnie zbudowana… Było w niej coś pańskiego. Co za tragedia… i jakie szczęście, że nie było panienki wtedy na wyspie… Ciekawe, co skłoniło panienkę do wyjazdu wtedy do Sydney?
— Przecież wiesz o wszystkim, Janet.
— Tak, do pani Mateland doszły wieści, rozumie panienka, od prawników. Pan Joel byłby prawnym dziedzicem po śmierci Esmonda, gdyby nie został wydziedziczony. To, że zszedł z drogi, upraszcza całą sytuację. Stary pan Egmont znalazł się w nie lada kłopocie, kiedy przez jeden wystrzał z pistoletu stracił obu synów. Wydziedziczył pana Joela i ustanowił dziedzicem pana Esmonda. Kto by pomyślał, że umrze on w taki sposób. Cieszę się, że mała dziewczynka była razem z panną Anabel. Spędziłam z nimi tylko jeden dzień, ale serce się radowało, kiedy widziało się je razem… mimo że było to złe. Moja biedna panna Anabel. Zasługiwała na lepszy los.
— Tak — zgodziłam się żarliwie. — Zasłużyła.
Janet spojrzała na mnie przenikliwie, więc szybko dodałam:
— No, ale to już przeszłość.
— Tyle śmierci — dodała jeszcze Janet. — Nie podoba mi się to. Ten wulkan… cóż, taka była wola Boga. Biedny pan Esmond. Zastanawiam się, jak długo ten pokój pozostanie nietknięty. Jego matka tego chce. Czy panienka coś z tym zrobi? Papiery w jego biurku… książki i wszystko inne… leży w tych samych miejscach, co w momencie jego śmierci… Cóż, wola matki rzecz święta.
— Zobaczymy, Janet.
Popatrzyła na mnie smutno i wyszła. Po jej odejściu usiadłam na łóżku i zapatrzyłam się przed siebie.
Czy ona coś podejrzewa? — pytałam samą siebie.
Wieczór minął całkiem nieźle. Z Emerald mogłam sobie poradzić, ponieważ praktycznie nie widziała i nie była w stanie zauważyć różnic między mną a Susannah. Poza tym należała do tych kobiet, które całkowicie pochłonięte są własną osobą, co znacznie ułatwiało mi zadanie. Pewne zmiany w Susannah można złożyć na karb podróży.
Trudniej było ze służbą. Niektórzy znali Susannah od dzieciństwa, ale chyba zaakceptowali mnie w jej roli i myśleli, iż się zmieniłam.
Naprawdę obawiałam się tylko Janet. Wiedziała zbyt wiele. Wiedziała o istnieniu Suewellyn. Mogła dodać dwa do dwóch. I co wtedy?
Już pierwszy wieczór pokazał, jak łatwo się potknąć, nie znając domowych zwyczajów. I kto by pomyślał, że mogła mnie zdradzić tak prosta rzecz jak pudding!
Na deser podano pudding imbirowy. Nie miałam specjalnego apetytu i po głównym daniu zjadłam tylko kilka herbatników i trochę sera, w ogóle nie dotykając puddingu. Kamerdyner Chaston musiał o tym powiedzieć w kuchni, bo kiedy pożegnałam się z Emerald i kierując się do mojego pokoju, miałam właśnie wejść na schody, wyszła z cienia kobieta o rumianej twarzy i swoim obfitym ciałem zagrodziła mi drogę na górę.
— Czy coś się stało? — spytałam.
— Owszem, panienko Susannah.
— Co?
— Chciałabym wiedzieć, panienko, czy uważa pani, że nie powinnam dłużej gotować.
Takie gwałtowne pytanie, wypowiedziane w sposób, który można określić jedynie jako wojowniczy, wskazywało, że coś musiało wzbudzić wściekłość owej damy.
Zastanawiałam się, dlaczego właśnie ja mam na nie odpowiadać, i uświadomiłam sobie, że przecież brano mnie za Susannah, panią całej służby.
— Dlaczego? — spytałam. — Kolacja była wyśmienita.
— Co więc było złego w moim puddingu imbirowym, że wrócił do kuchni nietknięty?
— Nic. Jestem pewna.
— Ale go pani nawet nie spróbowała. Dlaczego? Przecież zrobiłam go specjalnie dla pani, bo to pani ulubiony. Zawracam sobie nim głowę od razu pierwszego wieczoru… Zawsze tak robiłam, kiedy wracała pani do domu z podróży… i nigdy nie zostawało nawet kawałeczka, ani okruszyny.
— Och, pa… — Zapomniałam, że nie znam jej nazwiska. — Po prostu… jestem tak zmęczona, że nie mam dzisiaj apetytu.
— Aha. — W ogóle nie zwróciła uwagi na moje słowa. — Jak tylko zobaczyłam nietknięty pudding, powiedziałam sobie: „Cóż, pani Bates, wygląda na to, że twoja kuchnia nie jest już dla nich wystarczająco dobra po ich podróżach po świecie.” Mogę panienkę zapewnić, że w najbliższym sąsiedztwie z chęcią powitają w domu osobę, która potrafi zrobić taki pudding imbirowy!
— Naprawdę nic się nie stało, jestem tylko bardzo zmęczona, pani Bates.
— Panienka zmęczona! Pani nigdy nie była zmęczona. I jeśli te podróże tak na panienkę wpłynęły, to lepiej by się stało, gdyby panienka nie wyjeżdżała…
— Czy zrobi pani taki pudding jutro, pani Bates? — poprosiłam.
Prychnęła lekko, ale widziałam, że zaczyna mięknąć.
— Jeśli dostanę polecenie.
— Bardzo panią proszę. Jestem taka zmęczona… i nie mam dzisiaj apetytu.
— Jadła pani ser. Chaston mi powiedział — ciągnęła dalej oskarżycielsko. — Wolała pani ser od mojego puddingu! Gdy sobie pomyślę, jak panienka stawała na krześle, wkładała palce do miski i oblizywała je, kiedy nie widziałam… — Na jej twarzy pojawił się uśmiech. — Mówiła panienka wtedy: „To ten imbir, pani Bates, diabeł mnie podkusił”. Zawsze psociła panienka bez opamiętania, a imbirowy pudding był dla panienki największym przysmakiem. A teraz…
— Och nie, nie, pani Bates. Nadal go lubię. Proszę, niech pani zrobi go jutro.
Wydawała się udobruchana.
— Nie mogłam się powstrzymać, jak zobaczyłam nienaruszony pudding. Coś takiego wystarczy, aby złamać serce każdej kucharki.
Uspokoiła się zupełnie. Przyjęła moje wytłumaczenie. Ale co za awantura o pudding! Jakże muszę być ostrożna!
Kiedy dotarłam do pokoju, byłam wyczerpana. Nauczyłam się wiele i dowiedziałam najważniejszej rzeczy: jak łatwo mogę się zdradzić.
Spałam dobrze; byłam wyczerpana fizycznie i psychicznie. Obudziłam się z uczuciem, które stało się dla mnie chlebem powszednim — mieszaniną straszliwego lęku i podniecenia. Wiedziałam, że każda godzina może ujawnić moje oszustwo. Powinnam być szczęśliwa, jeśli uda mi się tak przeżyć kilka tygodni.
Wstałam i zeszłam na śniadanie. Wiedziałam, że było podawane od ósmej do dziesiątej i każdy obsługiwał się sam. Poszłam do pokoju, w którym jedliśmy wieczorem. Tak, stół był nakryty, a gorące potrawy na srebrnych półmiskach stały na kredensie.
Obsłużyłam się i usiadłam przy stole, zadowolona z samotności. Mimo niepokoju byłam okropnie głodna.
Do jadalni zajrzała Janet.
— Tak wcześnie? — powiedziała w charakterystyczny dla siebie, poufały sposób. — Zupełnie jak nie panienka. Wstała panienka o tak wczesnej porze. Co się stało? Panna Zasypialska zmieniła się za granicą w pannę Ranny Ptaszek?
A więc znowu się pomyliłam. Muszę to zapamiętać.
— Jeff Carleton chyba nie pojawi się przed dziesiątą — ciągnęła Janet. — Nie oczekiwał, że o tej godzinie będzie chciała panienka z nim rozmawiać. Cieszy się z pani powrotu do domu. Mówi, że to wielka odpowiedzialność podejmować decyzje,
kiedy się nie ma zgody na to, co zamierza się robić. Chociaż pan Esmond dał mu właściwie wolną rękę. Jeff Carleton mówi jednak, że nie spodziewa się tego po panience.
Słuchałam bez słowa. Tak więc tego ranka pojadę na objazd posiadłości razem z Jeffem Carletonem, zarządcą. Chciałam podziękować Janet za mnóstwo wiadomości, które od niej uzyskałam. Jak to dobrze, że udało mi się zebrać ich aż tyle! Uczyłam się mieć oczy i uszy szeroko otwarte.
— Będę gotowa na jego przyjście. O dziesiątej, jak powiedziałaś.
— Tak. Zwykle o tej porze panienka i pan Esmond spotykali się z nim. Prawda?
— O tak.
— Kazał Jimowi osiodłać dla panienki Czarnego Mnicha. Był pewien, że będzie chciała panienka od razu wybrać się na przejażdżkę.
— O tak — powtórzyłam.
— Mnich chyba nie zapomniał panienki. Powiadają, że konie nigdy nie zapominają. Zawsze był panience posłuszny.
W jej słowach kryło się ostrzeżenie. Natychmiast poczułam niepokój. A co, jeśli koń mnie nie polubi? Ze słów Janet wynikało, że choć Mnich zawsze słuchał Susannah, innym okazywał mniejszy respekt.
— Zostawiam panienkę samą — powiedziała Janet. Poszłam do pokoju i przebrałam się w strój do konnej jazdy.
Zaniosłam modły dziękczynne za mojego ojca, że sprowadził na wyspę parę koni, i za Halmerów, że tak często jeździłam z nimi konno. Nabrałam sporej wprawy, galopując w buszu poprzez krzewy, i starając się im dorównać.
Tuż po dziesiątej do zamku przyjechał Jeff Carleton. Zeszłam na dół go powitać.
— Panno Susannah — powiedział ściskając mocno moją dłoń — bardzo cieszymy się wszyscy, że znowu panią widzimy. Mieliśmy nadzieję, że wróci pani wcześniej. To była straszna tragedia.
— Tak, straszna.
— I taka niespodziewana. Tydzień wcześniej objeżdżałem posiadłość z panami Malcolmem i Esmondem, i nagle… on odszedł.
Potrząsnęłam głową.
— Proszę mi wybaczyć, że o tym mówię. Zastanawiam się, czy ma pani jakieś plany w stosunku do posiadłości.
— Cóż, chciałabym najpierw zobaczyć, jak się rzeczy mają… — Nie wiedziałam, jak mam się do niego zwracać: Jeff, Carleton czy panie Carleton, więc w ogóle ominęłam nazwisko.
— Zgaduję, że będzie pani chciała teraz sama o wszystkim decydować — roześmiał się.
— O tak, tak sądzę.
Poszliśmy do stajni. Obok nas natychmiast znalazł się stajenny.
— Dzień dobry, panno Susannah. Przygotowałem Czarnego Mnicha.
— Dziękuję. — Chciałabym znać nazwiska tych ludzi. To było jak macanie w ciemnościach.
Rozpoznałam konia. Pomogło mi jego imię. Miał piękną karą sierść, tylko w okolicy szyi lśniło kilka białych gwiazdek. Imię bardzo do niego pasowało.
— To jest ktoś, kto będzie bardzo rad z pani powrotu, panno Susannah. Zawsze był koniem panienki. Mogę przysiąc, że po pani wyjeździe tęsknił. Oczywiście potem przywykł do pani nieobecności.
— Tak, oczywiście.
Na szczęście od dzieciństwa miałam kontakt z końmi. Powoli zaczęłam podchodzić do Mnicha. Poklepałam go ostrożnie. Strzygł uszami. Był zaniepokojony.
— Mnichu — szepnęłam — to Susannah… wróciłam do ciebie. — Przez chwilę bałam się, czy mnie zaakceptuje. Poklepałam go i powiedziałam:
Nie zapomniałeś. Pamiętasz mnie. Mówiłam uspokajającym głosem. Wyjęłam z kieszeni kostkę cukru. Susannah zawsze tak postępowała z naszymi końmi. W stosunku do tych stworzeń zawsze była delikatna.
— To starczy — orzekł stajenny. — Wszystko pamięta.
Dosiadłam Mnicha i nadal go poklepywałam mrucząc:
— Stary, dobry Mnich.
Nie byłam pewna, czy wiedział, iż nie jestem Susannah, ale mnie polubił. Kiedy wyjechaliśmy ze stajni, poczułam, że ogarnia mnie duma.
— Gdzie chciałaby pani pojechać najpierw? — spytał mnie Jeff Carleton.
— Niech pan decyduje.
— Myślę, że zaczniemy od gospodarstwa Cringle’ów.
— Dobrze — odparłam. — Skoro pan tak uważa. Rozmyślnie pozwoliłam mu wysunąć się na czoło. Potem jechaliśmy obok siebie drogą przez las.
— Z pewnością zauważy pani pewne zmiany.
— Spodziewam się.
— Minęło sporo czasu od pani ostatniego pobytu
— O tak. Wpadłam tylko na trochę po powrocie z Francji.
— Tak. I wyjechała pani znowu. Z pewnością zechce pani zmienić to i owo.
— Zobaczymy.
— Wiem, że zawsze miała pani pewne pomysły…
Przytaknęłam, zastanawiając się, jakie Susannah mogła mieć pomysły.
— Oczywiście nigdy się nie spodziewaliśmy…
— Ale stało się.
— Pan Malcolm bardzo się wszystkim interesował. Ostatni raz odwiedził nas jakiś miesiąc temu.
— Och, doprawdy?
— Wydaje mi się, że miał różne projekty… w końcu jest mężczyzną. Kiedy zmarł pan Esmond… prawdopodobnie sądził, że nie będzie pani chciała zaprzątać sobie głowy tymi sprawami. Pomyślałem, że nie zna panny Susannah.
Roześmiałam się.
— Oczywiście — ciągnął Jeff Carleton — ludzie mogą myśleć, że skoro w rodzinie jest mężczyzna, to on powinien zajmować się wszystkimi sprawami takiego jak ten majątku.
— I sądzi pan, że Malcolm też tak uważa?
— Na pewno. Jego zdaniem to on powinien być następnym dziedzicem po śmierci pana Esmonda, ponieważ pani jest kobietą, chociaż wie, jak zresztą wszyscy, że pani dziadek miał wątpliwości co do jego osoby z powodu jakiejś bardzo starej waśni.
— Tak — potwierdziłam.
— Młodszy brat pani dziadka mógł, że tak powiem, rościć sobie prawa do majątku i teraz to roszczenie może przejść na jego syna i wnuka. Jest w tym trochę sensu. W wielu rodzinach kobiety nie mogą objąć schedy. Ale u Matelandów jest inaczej.
— Tak, u Matelandów jest inaczej.
W końcu poznałam prawa majątkowe Malcolma. Był wnukiem młodszego brata dziadka Egmonta. Miał bezsprzeczne prawo do spadku. Był jednym z tych, których pozbawiłam majątku.
Na nowo poczułam niepokój. Ale dzień był taki piękny! Na polach kwitły jaskry i stokrotki, w górze śpiewały ptaki. Świeciło słońce, a wiosna zmieniała się w lato.
Mnie także ogarnęło radosne podniecenie.
— Farmy przynoszą dobre zyski. Wszystkie, z wyjątkiem farmy Cringle’a. Nie wiem, co pani o nim sądzi.
— Cringle — powtórzyłam, jakbym rozważała sprawę.
— Rozkleili się po tej tragedii.
— A… tak.
Jaka tragedia? Muszę postępować bardzo rozważnie.
— Stary już nigdy nie był taki sam. Wydaje mi się też, że i Jacoba musiało to dotknąć dużo mocniej niż innych. Oczywiście Saul był jego bratem. I to, zdaje się, bliźniaczym, byli zżyci ze sobą. Jacob zawsze polegał na Saulu. To musiał być dla niego wielki szok.
— Tak, rzeczywiście.
— Podupada także i farma. Radziłbym ją im odebrać. Nie są w stanie wyciągnąć z ziemi tego, co powinni. No, ale pan Esmond nawet nie chciał o tym słyszeć. Miał za dobre serce. Wszyscy doskonale wiedzieli, że w razie kłopotów mogą się udać do niego. Zresztą wiem, że czasami pani też denerwowała się na pana Esmonda.
— Tak — mruknęłam.
— Tak… a więc prawdopodobnie będą musieli przyzwyczaić się do zmian. We wsi mieszka babcia Bell, która prosiła o naprawę dachu. Trzeba się tym zająć. Dach przecieka przy każdej większej ulewie. Zamierzała zwrócić się z tym do pana Esmonda, ale zachorował, zanim mu o tym wspomniałem. Czy chciałaby pani obejrzeć ten dach?
— Nie. Proszę się tym zająć.
— Rozsądna decyzja. Ale wracając do Cringle’ów…
Rozejrzałam się dookoła. Widziałam pola pszenicy, a nieco dalej pasące się owce. Zabudowania farmy leżały w dolinie.
— Zaniedbuje farmę — ciągnął Jeff Carleton. — Tylko Saul dbał o nią. Był bardzo dobrym pracownikiem, jednym z naszych najlepszych. Szkoda go. Nikt się nie zdołał dowiedzieć, o co naprawdę poszło.
— Istotnie — powiedziałam.
— No, to stara sprawa. Minął już rok… a może więcej. Czas o tym zapomnieć. Ludzie niekiedy nie wytrzymują… miewają osobiste powody. A ja zawsze powtarzam: żyj na własny rachunek i nikogo nie osądzaj. Czy życzy sobie pani obejrzeć farmę?
Zawahałam się. Potem powiedziałam:
— Tak, chyba tak.
Zmieniliśmy kierunek i pojechaliśmy wśród pól pszenicy i żyta w kierunku zabudowań farmy.
Zsiedliśmy z koni i Jeff Carleton uwiązał je. Na podwórzu ptactwo domowe dziobało ziemię w poszukiwaniu robaków i wszystkiego, co nadawało się do zjedzenia.
Jeff Carleton popchnął lekko uchylone drzwi.
— Jest ktoś w domu? — krzyknął.
— A, to pan — usłyszałam gruby głos. — Proszę wejść.
Weszliśmy do kuchni z kamienną posadzką. Było w niej gorąco, bo właśnie piekło się coś w piecu. Kobieta przy stole wyrabiała ciasto w misce. Przy kominku siedział stary mężczyzna.
— Dzień dobry, Mojżeszu — rzekł Jeff Carleton. — Dzień dobry, pani Cringle. Panna Susannah przyjechała zobaczyć się z wami.
Kobieta zamarła. Starzec coś mruknął.
— Jak się miewacie? — spytałam ciepło.
— Bywało lepiej — odpowiedział Mojżesz. — Teraz to jest dom żałoby.
— Wiem — powiedziałam. — Bardzo mi przykro. A jak się mają rzeczy na farmie?
— Jacob ciągle haruje. Całe dnie, wieczorami i nocami.
— Dzieci mu pomagają — wtrąciła kobieta.
— Niestety, nie wygląda to tak jak powinno — stwierdził Jeff Carleton.
— Brakuje nam Saula — mruknął gorzko starzec.
— Rozumiem — powiedziałam.
— Dzieci wkrótce dorosną — uspokoił go Jeff. — Zastanawiałem się, czy nie byłoby wskazane pozostawić w przyszłym roku odłogiem Gravel Three Acres. Przez ostatnie lata nie dawało zbyt wysokich plonów.
— To wszystko dlatego, że zabrakło Saula.
— Cóż, nawet Saul nie mógłby wiele wycisnąć z tego pola. Według mnie powinno poleżeć odłogiem przez rok lub dwa.
— Powiem o tym Jacobowi — wtrąciła kobieta.
— Dobrze, pani Cringle. Jeśli będzie chciał się ze mną porozumieć, jestem w każdej chwili do dyspozycji. No, czas na nas.
Wyszliśmy i Jeff odwiązał konie.
— Nie za gorąco nas przyjęli — zauważyłam.
— A spodziewała się pani czego innego po Cringle’ach? Mają obsesję na punkcie wypadku Saula. To straszne, kiedy człowiek targnie się na własne życie. Uważają to za hańbę dla rodziny. Pochowano go na rozstajach. Proboszcz nie zgodził się na pochówek w poświęconej ziemi, a przecież dla ludzi pokroju Cringle’ów ma to wielkie znaczenie.
— No, myślę.
Postanowiłam trzymać się od farmy tak daleko, jak tylko będzie to możliwe.
Wróciliśmy na drogę. Kiedy przejeżdżaliśmy przez zagajnik, coś ze świstem przeleciało koło mojej głowy i upadło na ścieżkę.
— Co to było? — spytałam.
Jeff Carleton zsiadł z konia i przyklęknął. Podniósł kamień.
— Pewnie dzieci się bawią.
— Niebezpieczne zabawy. Gdyby mnie trafił… lub pana… mogłoby się to skończyć dość poważnym urazem.
— Kto rzucił tym kamieniem? — głośno krzyknął Jeff. Cisza.
Jeff spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. Cisnął kamień na drogę. Potem pobiegł między drzewa.
— Jest tam kto?
Byłam pewna, że ktoś przedziera się przez paprocie.
Jeff wrócił i dosiadł konia.
— Nie ma nikogo. Możemy jechać dalej?
Skinęłam głową.
Potem objechaliśmy majątek. Obejrzałam sporo farm i spotkałam się z ich dzierżawcami. Udało mi się nie potknąć ani razu, ale sprawa z tym kamieniem naprawdę mnie poruszyła. Byłam przekonana, że został rzucony we mnie i to przez kogoś z domu Cringle’ów.
Kiedy wróciłam do zamku, Janet była w holu. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że mnie obserwuje. Wyglądało na to, że na widok mojej osoby odetchnęła z ulgą.
— Widzę, że miała pani dobry ranek, panienko Susannah.
— Tak, dziękuję ci Janet.
— Chciałam coś panience powiedzieć. O pokoju pana Esmonda. Oczywiście do panienki należy ostateczna decyzja, ale wydaje mi się, że powinna panienka rzecz rozważyć i zastanowić się, czy nie przejrzeć papierów w jego biurku. Ktoś to powinien zrobić, a pani Emerald nie ma do tego serca… i z jej oczami jest nie najlepiej. Pomyślałam, że gdyby miała panienka ochotę… można by to zrobić… wkrótce.
— Dziękuję. Zajmę się tym.
Ogarnęło mnie podniecenie. Kto wie, może się czegoś dowiem z tych papierów. Tak, to znakomity pomysł. Może znajdę jakieś ważne informacje, które pomogą mi grać rolę Susannah.
Szybko się umyłam i zjadłam z Emerald drugie śniadanie. W jej towarzystwie mogłam odpocząć. Może to nieco bezlitosne, ale jej ślepota wiele mi ułatwiała. Tak samo jak i jej egocentryzm.
Spytała, jak minęło mi przedpołudnie, więc opowiedziałam jej o objeździe posiadłości w towarzystwie Jeffa Carłetona.
— Ufam, że postąpisz właściwie. Stale powtarzałaś Esmondowi, że powinien bardziej interesować się posiadłością. Zawsze sądziłam, że bardziej kochałaś zamek niż jego.
— Ależ ciociu Emerald — zaprotestowałam. — Jak możesz tak mówić! Choć rzeczywiście kocham zamek.
— Nie musisz mi o tym mówić… A więc razem z Jeffem objechałaś wieś. Jakże musisz być szczęśliwa, mogąc to robić. Żałuję, że…
Po czym zeszłyśmy na jej ulubiony temat chorób i do końca posiłku byłam już bezpieczna.
Zdecydowałam się pójść za radą Janet tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, i kiedy Emerald wróciła do swojego pokoju na popołudniowy odpoczynek, a w zamku zapanował spokój, udałam się do pokoju Esmonda.
Zamknęłam drzwi i rozejrzałam się. To był zwykły pokój — o ile można było tak określić komnaty w zamku Mateland.
Podeszłam do biurka. Tam powinny być papiery, o których wspominała Janet.
Wysunęłam szufladę i znalazłam w niej kilka notesów. Wyjęłam jeden i otworzyłam. Zawierał listę nazwisk z odsyłaczami. Przewróciłam kilka kartek i zobaczyłam informacje o ludziach z listu. Domyśliłam się, że byli to mieszkańcy posiadłości.
Od razu stwierdziłam, że te informacje będą dla mnie bardzo użyteczne. Kiedy uważnie przeczytam notes, poznam mieszkańców i ich życiorysy.
Miałam ochotę głośno krzyknąć: „Dziękuję ci, Janet za ten wspaniały pomysł”.
Emma Bell, przeczytałam na początku listy. Znalazłam odpowiednią stronicę. Po siedemdziesiątce. Żyje we wsi od ślubu, który wzięła pięćdziesiąt lat temu. Dzieci pożeniły się i odeszły. Zupełnie samotna. Zarabia jako szwaczka.
Teraz wiedziałam, że jest to ta Emma Bell, której dach wymagał naprawy.
Tom Chamber. Osiemdziesiąt lat. Przybył do Mateland jako dwunastolatek. Ma dom na dożywocie. Potem rozważyć przyznanie go Tomowi Gelderowi, kiedy poślubi Jessie Gill, pokojówkę.
To było wspaniałe. Wystarczy, że przeczytam ten notes, a będę wiedziała o tych ludziach tyle, ile bym wiedziała znając ich osobiście. W mojej sytuacji nie mogłam sobie wymarzyć większej pomocy.
Czytałam z rosnącym zadowoleniem. Postanowiłam zabrać notes ze sobą i uważnie go przestudiować. Ogarnęła mnie niezwykła radość na myśl, że przy następnym objeździe majątku mogłabym spotkać Toma Geldera i poinformować go, że może otrzymać dom, kiedy tylko się zwolni.
Ci ludzie stawali się dla mnie żywi i rozpaczliwie pragnęłam, żeby byli zadowoleni z tego, że to ja zostałam panią na zamku. Uspokoi to moje sumienie i jak tylko wszystko przeczytam i przemyślę dalsze posunięcia, częściowo powinno mnie opuścić poczucie winy.
Byłam zaczytana po uszy, gdy dobiegł do mnie odgłos otwieranych drzwi. Gwałtownie odwróciłam się, czując jak na policzki wypływa mi rumieniec.
Na progu stała Janet.
— Wydawało mi się, że ktoś tu jest, chciałam sprawdzić. Widzę, że panienka przegląda papiery, tak jak jej radziłam.
Przyglądała mi się uważnie, a ja byłam prawie pewna, że mnie podejrzewa.
— Tak, poszłam za twoją radą. Wszystko jest utrzymane w takim porządku… — odparłam.
— Niektóre z tych papierów wymagają przeczytania. Nie chcieliśmy, żeby pani Emerald je oglądała, to mogłoby być dla niej zbyt przykre.
— Znalazłam informacje o mieszkańcach majątku.
— Powinno być coś więcej. Pewnie w szafkach biurka…
— Są zamknięte.
— Gdzieś tutaj musi być klucz. Tak… gdzie to pan Esmond go chował?
Janet patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, mieszanką rozbawienia i konsternacji. W ogóle nie mogłam jej zrozumieć.
Pstryknęła palcami i powiedziała:
— Zdaje mi się, że trzymał go w tej wazie. Tak, zgadza się. Znalazłam go w czasie sprzątania. Doszłam do wniosku, że lepiej będzie, jak sama zacznę sprzątać w tym pokoju. Wie panienka, jak niektóre z tych dziewcząt podchodzą do rzeczy po zmarłym. Myślą, że po śmierci człowiek może się zmienić w złośliwego ducha, jakby pan Esmond nie był najmilszym człowiekiem pod słońcem. Nigdy się nawet z nikim nie posprzeczał. No proszę, jest. W wazie. Myślę, że znajdzie pani coś ciekawego.
— Czy sądzisz, że to jest w porządku?
— Co w porządku, panno Susannah?
— Mam na myśli… przeglądanie cudzych papierów.
Wciąż patrzyła na mnie i zauważyłam, że się uśmiecha. Znów przez chwilę pomyślałam, że Janet wie. Przejrzała mnie. Ten uśmiech oznaczał rozbawienie, że ja, która zdecydowałam się na takie oszustwo, mam skrupuły. Jej twarz z powrotem przybrała zwykły wyraz.
— Cóż, ktoś musi to zrobić. Powinna pani kontynuować to, co zaczął pan Esmond.
— Tak, myślę, że można tak do tego podejść.
Wzięłam od niej klucz.
— Zatem zostawię panienkę samą.
— Dziękuję Janet.
— Lepiej będzie, jeśli panienka zamknie biurko na klucz, jak panienka skończy.
— Dobrze, zamknę.
Drzwi się zamknęły. Janet była mi bardzo pomocna, ale mnie niepokoiła. Ciągle coś mi doradzała i miałam wrażenie, że dużo wie.
Ale być może zdawało mi się tylko.
Otworzyłam biurko.
Wewnątrz leżały papiery bardzo porządnie poukładane w stosiki. Przejrzałam niektóre. Głównie były to zapłacone rachunki i rozmaite raporty z farm. Część dotyczyła napraw zamku.
Wszystko to były rzeczy, o których powinnam wiedzieć. Kiedy odkładałam jeden stosik dokumentów, dotknęłam ręką kilku oprawnych w skórę brulionów, związanych razem czerwoną tasiemką. Wyjęłam je. To były dzienniki ułożone chronologicznie. Zajrzałam do leżącego na wierzchu. Zaczynał się w zeszłym roku, zapiski urywały się w listopadzie. Wiedziałam dlaczego. Esmond umarł.
A więc Esmond prowadził dziennik i, jeśli go przeczytam, będę mogła wyrobić sobie zdanie o jego życiu.
Usiadłam z zeszytem w ręku. Czułam się, jakbym bezcześciła grób. Szlachetna część mojego charakteru wzdrygała się przed tym czynem. To, że jeszcze byłam zdolna do skrupułów, zaskoczyło mnie. Ale byłam.
Jednak instynkt przeżycia zwyciężył.
Otworzyłam pierwszy dziennik. Wpisy były krótkie. Na przykład:
Tantalus rankiem zgubił podkowę. Zajrzałem do Jolly’ego. Czekałem, aż go podkuje i rozmawiałem o jego córce, która wychodzi za mąż. Spóźniłem się na spotkanie z S. Była wściekła. Nie odzywała się do mnie przez cały dzień.
Przerzuciłam kilka stron.
Pojechaliśmy razem z S. do Bray Woods. Cudowny dzień. S. była w dobrym humorze, więc ja też. Wyjechaliśmy razem z Jeffem. Bardzo mu zależy, żebym dowiedział się wszystkiego o posiadłości. Świetnie się bawiłem.
Zajrzałam do świeższych zapisków. Było w nich sporo o Susannah. Zmieniły też swój charakter. Stały się bardziej uczuciowe niż poprzednie krótkie notki i czytając między wierszami, domyśliłam się, że to z powodu Susannah.
Wybrałam jeden, napisany tuż przed jej wyjazdem do Australii. Pomyślałam, że to mi się najbardziej przyda. Musiałam odkryć wszystko, co dotyczyło Susannah.
S. mnie zaskakuje. Nie rozumiem jej. Czasami jest czarująca. Kiedy indziej myślę, że rani mnie specjalnie. Zresztą, co za różnica. Dzisiejszego ranka była okropna. Cały czas się kłóciła. Obraziła tego biedaka, Saula Cringle’a. Wyglądał na całkowicie załamanego. Kiedy jej powiedziałem, że mówi rzeczy, które naprawdę mogą ranić czyjeś uczucia i uwłaczać jego godności, wyśmiała mnie. „Chyba muszę wyjść za ciebie, inaczej cała posiadłość obróci się w ruinę”, powiedziała. Kiedy to usłyszałem, nie mogłem się powstrzymać. Spytałem: „Naprawdę tak myślisz, Susannah?” A ona odparła, że oczywiście. Potem ujęła moją twarz w dłonie i pocałowała w bardzo dziwny sposób. Czułem się kompletnie ogłupiały.
Od tego miejsca dziennik wydawał się w całości poświęcony osobie Susannah. Nie było wątpliwości, że kompletnie owładnęła Esmondem. Zaręczyli się. Chciał ją poślubić natychmiast, ale ona jeszcze nie zakończyła edukacji.
Ukazywała mi się prawda o niej. Bez trudu wyobrażałam sobie jej arogancję wynikającą z głębokiego poczucia własnej atrakcyjności. Nie można było jej się oprzeć. Potrafiła być okrutna i wybaczano jej to. Wydaje mi się, że wywierała na ludziach piorunujące wrażenie.
Odłożyłam zeszyt na biurko i wtedy uświadomiłam sobie moje szaleństwo. Jak mogło mi przyjść do głowy, że potrafię być taka jak Susannah!?
Wzięłam z powrotem dziennik.
Wczoraj przyjechał Garth. Pojechaliśmy we trójkę na przejażdżkę. S. nie lubi G. Szkoda, bo on bardzo się stara być miły. „To intruz” mówi S. Była wobec niego nieuprzejma i wymawiała mu, że jest synem damy do towarzystwa, trochę lepszej służącej. Elizabeth byłaby wściekła.
Dzisiaj kolejna przejażdżka. Mijaliśmy farmę Cringle’ów. Saul strzygł kosą żywopłot. Zatrzymaliśmy się, aby popatrzeć. S. powiedziała, że według niej parę płotów wymaga naprawy. Saul zaczerwienił się. Wyglądał jak uczniak przyłapany na wagarach. A przez to, że jest tak wysoki — ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu! — było mi jeszcze bardziej przykro. Zaczął się tłumaczyć. Susannah mówiła tonem, którego nie lubię, ponieważ przeraża ludzi zależnych od zamku. „Na twoim miejscu sprawdziłabym te ogrodzenia, Saulu Cringle”. Kosa ześlizgnęła się i Saul zaciął się dość paskudnie. Wtedy Susannah się zmieniła. Zeskoczyła z konia, rzuciła mi wodze i podbiegła do niego sprawdzić, jak bardzo się zranił. Zaprowadziła go, podtrzymując, do chaty. Byłem zadowolony, widząc jej przemianę. Ale taka właśnie jest Susannah. Kiedy jechaliśmy z powrotem, powiedziała: „Nic się nie stało. To tylko niewielkie skaleczenie. Zachowywał się, jakby było dużo gorzej. Chciał wzbudzić we mnie poczucie winy.” „Ja tak nie myślę”, odparłem. Wtedy odwróciła się do mnie i znowu mi oświadczyła, że jestem zbyt miękki i potrzebuję jej pomocy w zarządzaniu majątkiem. Ona wie, jak postępować z ludźmi pokroju Saula Cringle’a. I wybuchnęła śmiechem. Nie, zupełnie jej nie rozumiem.
Susannah chyba prześladuje Saula Cringle’a. We wszystkim na farmie znajduje uchybienia. Zachowuje się dziwnie. Jednej nocy widziałem ją wracającą bardzo późno. Padał deszcz i całkiem przemokła. Wyszedłem do niej, a ona była na mnie wściekła. „Posłuchaj Esmondzie, powiedziała, jeśli będziesz mnie śledził, nie poślubię cię. Nigdy nie wyjdę za człowieka, który mnie szpieguje.”
Przez cały dzień Susannah z rzadka odzywała się do mnie. Zeszłej nocy przyszła do mojego pokoju tylko w szlafroku. Zdjęła go i wsunęła się do łóżka. Śmiała się: „Skoro zamierzasz mnie poślubić, powinieneś przyzwyczajać się do tego”. Och, Susannah…
Nie mogłam więcej czytać. On umarł, powtarzałam sobie. Wtrącam się w jego prywatne sprawy.
To, że Susannah przyszła do jego pokoju, nie zaskoczyło mnie. Była zarówno zmysłowa, jak atrakcyjna. W jej spojrzeniach kierowanych do tych, których chciała zniewolić, kryły się obietnice. Nie wątpiłam, że jeśli miała taki kaprys, to ich potem dotrzymywała.
Zastanawiałam się, jak to było z nią i Filipem. Ale i tak miała zamiar poślubić Esmonda.
Nie chciałam czytać więcej. Jednocześnie czułam, że coś mnie do tego zmusza. Jeśli mam doskonale grać swoją rolę, muszę dokładnie wiedzieć, jaka była Susannah. Wrażenie, jakie wywierała na Esmondzie, dużo mi wyjaśniło. No i widziałam ją z Filipem.
Jak w ogóle mogłam pomyśleć, że będę w stanie udawać Susannah!
Złożyłam razem dokumenty i dzienniki. Muszę zabrać je do pokoju i dokładnie przestudiować. Zatrzasnęłam biurko, odłożyłam klucz do wazy i cicho zamknęłam za sobą drzwi do pokoju Esmonda.
Tej nocy siedziałam w łóżku i czytałam papiery dotyczące wsi. Wiedziałam, że teraz mogę objeżdżać posiadłość i rozmawiać z ludźmi tak, jakbym ich znała.
Nabrałam pewności siebie. Spróbowałam nazajutrz wykorzystać wobec Emerald moją świeżo zdobytą wiedzę i powiodło mi się. Inna sprawa, że z nią poszło stosunkowo łatwo, ponieważ nie interesowała się zbytnio losem mieszkańców majątku, chyba że chodziło o zaopatrzenie ich w węgiel przed Wigilią i posłanie bułeczek na Wielkanoc (oryginalny zwyczaj pielęgnowany w rodzinie Matelandów od ponad stu lat, wprowadzony przez wdowy), i gęsi na dzień świętego Michała. Nie żeby sama zajmowała się rozdziałem tych dóbr, ale wydawała polecenie, aby to zrobiono. Przypuszczam, że teraz ja powinnam się tym zająć.
Rozmawiałam ze znajomością rzeczy z Janet, która aprobująco kiwała głową. Czułam się jak dziecko, które dobrze przygotowało zadane lekcje.
Następny dzień upłynął bez kłopotów, przez cały ranek jeździłam konno po posiadłości. Zatrzymywałam się w różnych miejscach i rozmawiałam z ludźmi. Stara pani Bell odkurzyła dla mnie krzesło i zaczęła mi opowiadać o przeciekającym dachu.
— Już się tym zajęto — zapewniłam ją. — Wkrótce przyjdzie dekarz.
— Och, panno Susannah! — krzyknęła. — Tak się cieszę. To nic miłego leżeć w łóżku w deszczowy dzień i nie wiedzieć, czy na głowę nie zacznie kapać woda.
Odpowiedziałam jej, że istotnie to nic przyjemnego, i poleciłam zgłaszać do mnie lub do pana Carletona wszelkie konieczne naprawy domu.
— Niech Bóg panienkę błogosławi — powiedziała.
— Będziemy się panią opiekować, pani Bell — zapewniłam ją.
— Jak to miło. Wróciła pani odmieniona, panienko Susannah… jeśli nie ma pani nic przeciwko mojej gadaninie. Jest pani łagodniejsza. Pan Esmond był łagodny, prawdziwy dżentelmen. Zawsze obiecywał, ale nie zawsze robił… jeśli rozumie pani, co mam na myśli. Dzięki Bogu, teraz wszystko się zmieni…
— Uczynię co w mojej mocy, aby ludziom pomóc — odparłam.
— Och, to wspaniale, panienko Susannah. To samo powiedziałam Bellowi, kiedy tutaj przyjechaliśmy… to było pięćdziesiąt lat temu, panienko.
Życzyłam jej następnych pięćdziesięciu lat w jej domku, co ją rozśmieszyło.
— Zawsze był z panienki urwis, ale pozwolę sobie powiedzieć, że teraz, kiedy pani wróciła, jest pani dużo milszym urwisem.
Wyszłam z lekkim sercem. Przynajmniej lubili mnie bardziej niż Susannah.
Potem odwiedziłam panie Thorn: schorowaną starowinę z córką Emily, która już dawno skończyła czterdzieści lat. Córka była szczupłą, kościstą kobietą o szybkich ruchach, siwiejących włosach i małych ciemnych oczach, biegających niespokojnie, jakby w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Była pokojówką, dopóki nie zmarł jej ojciec, a matka nie została unieruchomiona przez reumatyzm. Wtedy wróciła do domu opiekować się matką. Zarabiała na życie, haftując i szyjąc ubrania dla sklepu w Mateland, co było o tyle wygodne, że mogła pracować w domu.
Była bardzo zdenerwowana, kiedy przyjechałam, i patrzyła na mnie, jakbym była zwiastunką przeznaczenia.
— Tylko oglądam posiadłość, panno Thorn — powiedziałam. — Chcę wiedzieć, jak sobie ludzie radzą.
Skinęła głową i oblizała wargi. Była wyraźnie wystraszona. Zastanawiałam się, dlaczego. Biedna panna Thorn, wyglądała jak przerażona mysz.
Kiedy siedziałyśmy rozmawiając, rozległo się stukanie w sufit. Zaskoczona, spojrzałam do góry.
— To moja matka — wyjaśniła gospodyni. — Czegoś chce. Czy pozwoli pani, że ją opuszczę na chwilę, panno Susannah? Pójdę i powiem jej, że pani przyjechała.
Usiadłam i rozejrzałam się po małym pokoiku z otwartym kominkiem i stołem nakrytym mocno zużytym, ale czystym czerwonym obrusem. Leżały na nim, jak się domyśliłam, zawinięte w bibułkę robótki. Z góry dobiegały monotonne głosy.
Po pięciu minutach panna Thorn wróciła.
— Przepraszam, panno Susannah. Wyjaśniałam matce, że to pani.
— Czy mogę ją zobaczyć?
— Oczywiście, skoro tak pani sobie życzy…
Nie byłam pewna, czy powinnam była w ogóle o to zapytać. Domyśliłam się, że Susannah nie zachowałaby się w ten sposób. Zaskoczone spojrzenie panny Thorn upewniło mnie o tym.
Jednak wstała, a ja poszłam za nią w kierunku schodów. Domki były mniej więcej jednakowe, dwa pomieszczenia i kuchnia na parterze, i schody prowadzące do dwóch sypialenek na piętrze.
W jednej z nich leżała starsza pani Thorn, wielka kobieta podobna do młodszej z twarzy, ale na tym kończyło się podobieństwo. Od razu zauważyłam, że pani Thorn jest osobą, która zawsze musi postawić na swoim. To by wyjaśniało pokorę we wzroku jej córki. Łatwo było się zorientować, że to matka jest stroną dominującą.
Patrzyła na mnie i przez chwilę miałam wrażenie, że zamierza zarzucić mi oszustwo.
— Jak to miło, że pani przyjechała, panno Susannah. Po raz pierwszy przyjechał do mnie z wizytą ktoś z zamku. — Westchnęła lekko, co odebrałam jako oznakę wzruszenia. — Nikomu na nic się nie przydaję, odkąd leżę złożona reumatyzmem. Od kiedy odszedł Jack Thorn, wydaje mi się, że nie mam prawa tu mieszkać.
— Ależ pani Thorn, nie powinna pani tak mówić. Chyba córka nie pozwala pani tak myśleć.
— Ach, ona… — pani Thorn rzuciła niechętne spojrzenie w jej kierunku. — Zrezygnowała z pracy, żeby opiekować się starą matką. Tego łatwo się nie zapomina.
— Utrzymuje dom w doskonałym stanie — powiedziałam, czując, że biedna, zahukana córka potrzebuje ochrony przed swoją agresywną matką.
— Zadziera nosa i tyle… przywykła do służby w wielkim domu… Pokojówka dobrze urodzonych dam.
Coraz bardziej żałowałam małej szarej myszki.
— To straszne, panno Susannah. Taka przypadłość. Leżę tutaj… dni mijają. Nie mogę się ruszyć, żeby nie bolało. Nie mogę wyjść. Nie wiem, co się dzieje we wsi. O śmierci pana Esmonda dowiedziałam się tydzień później. A kiedy było tyle plotek o jego pierwszej chorobie i o tym, co zrobił Saul… Tak, nikt mi nic nie mówi. Przez to człowiek czuje się niepotrzebny… Wie pani, co mam na myśli.
Powiedziałam, że wiem i współczuję jej z całego serca. Przyjechałam zobaczyć, czy z domkiem jest wszystko w porządku.
— Tak — wtrąciła panna Thorn. — Robię wszystko, co mogę…
— Widzę — zapewniłam ją. — Wygląda porządnie i schludnie.
— Powiadają, że teraz, po pani przyjeździe, wszystko się zmieni, panno Susannah — powiedziała nerwowo panna Thorn.
— Mam nadzieję, że na lepsze — odparłam.
— Pan Esmond był bardzo dobrym panem.
— Wiem.
Wstałam i pożegnałam się z panią Thorn. Córka odprowadziła mnie na dół. Kiedy stała w drzwiach, jej oczy wyrażały niemą prośbę.
— Wszystkim się zajmuję — powtórzyła. — Najlepiej jak potrafię.
Chciałabym wiedzieć, o co jej chodziło. Miałam zamiar to sprawdzić.
Pojechałam dalej i nagle zorientowałam się, że jestem w pobliżu farmy Cringle’ów. Fascynowała mnie farma i jej mieszkańcy. Zastanawiał mnie Saul. Mogłam go sobie wyobrazić przy strzyżeniu żywopłotu, jego ponure spojrzenie i obrażającą go Susannah. Nie lubiła go, chciała mu dokuczyć i pokazać, że jego los zależy od mieszkańców zamku.
Zsiadłam z konia i uwiązałam go. W pobliżu biegł jakiś chłopiec. Zatrzymał się, żeby na mnie popatrzeć.
— Dzień dobry — zawołałam do niego.
Odwrócił się i pobiegł dalej.
Szłam ścieżką prowadzącą do zabudowań farmy i rozmyślałam. Nie powinnam była tu przyjeżdżać. Dopiero co odwiedziłam to miejsce razem z Jeffem Carletonem. Żeby jakoś usprawiedliwić tę wizytę, zamierzałam zapytać Jacoba, czy przemyślał już sprawę zostawienia odłogiem Gravel Three Acres. Ostatecznie miał czas do namysłu.
Zapukałam do drzwi. Staruszek siedział w swoim fotelu, pani Jacob szorowała drewniany stół, a dziewczyna wiązała cebule w pęczki i układała je na tacy.
— O, to znowu panienka Susannah — powiedziała niechętnie kobieta.
Dziewczyna popatrzyła na mnie. Miała piękne piwne oczy, ale czaił się w nich lęk.
— Przyjechałam, żeby dowiedzieć się, czy podjęliście już decyzję w sprawie pola.
— Podejmowanie decyzji nie należy do nas — odparła kobieta. — Słuchamy poleceń i je wykonujemy.
— Nie chcę, żeby tak dalej było — zaprotestowałam. — Wiecie o farmie więcej niż ja.
— Jacob mówi, że jeśli zrezygnujemy z upraw na tym polu, zbierzemy mniej, a nawet jeśli plony nie są tam najwyższej jakości, zawsze to więcej niż nic.
— Macie rację — zgodziłam się. — Sądzę, że Jacob i pan Carleton powinni razem przedyskutować tę sprawę i podjąć decyzję.
— Carrie, poczęstuj panienkę Susannah swoim cydrem — powiedział starzec.
— Och, nie będzie dość dobry dla kogoś takiego jak ona.
— Niektórzy z nas byli kiedyś wystarczająco dobrzy — zauważył kwaśno starzec.
Zastanawiałam się, co miał na myśli.
— Rusz się — krzyknął na dziewczynę wiążącą cebulę.
— Idź, Leah — poparła go kobieta.
Dziewczyna posłusznie wstała i podeszła do stojącej w kącie beczułki. Nie miałam ochoty na cydr, ale pomyślałam, że niegrzecznie będzie odmówić, a oni są już dostatecznie drażliwi.
— Własnej roboty — stwierdził starzec, wskazując głową na kobietę. — Jest bardzo dobry. Proszę spróbować, panienko. Oczywiście, o ile nie jest pani zbyt dumna, żeby pić z takimi jak my.
— Co za nonsens! — oburzyłam się. — Dlaczego miałabym taka być?
— Niektórzy nie potrzebują żadnych powodów — mruknął stary. — Uważaj, Leah!
Leah uniosła pokrywę na beczce i napełniła dzbanek złocistym płynem. Podano mi nowy pucharek. Spróbowałam. Nie lubiłam zbytnio cydru, ale doszłam do wniosku, że muszę go wypić albo urażę Cringle’ów jak nigdy dotąd. Zanurzyłam usta i upiłam łyk. Był bardzo mocny. Patrzyli na mnie z uwagą.
— Pamiętam panią jako małą dziewczynkę — powiedział staruszek. — To było całe lata temu… kiedy żył pani wuj, a ojciec tu mieszkał. Zanim jeszcze uciekł po tym, jak zamordował swojego brata.
Milczałam, ale czułam się bardzo niezręcznie. I w kobiecie, i w starcu wyczuwałam nienawiść. Inaczej przedstawiała się sprawa z dziewczyną. Wydawała się pogrążona we własnych myślach. Była delikatną, ładną istotą, a jej wzrok przypominał mi spojrzenie zaniepokojonej panny Thorn.
Instynktownie wyczułam, że jest w ciąży. Miała nieznacznie, prawie niezauważalnie powiększony brzuch, ale widać to było po jej zachowaniu. Mogłabym przysiąc, że mam rację.
— Czy mieszkasz tutaj ze swoim mężem? — spytałam.
Nie spodziewałam się efektu, jaki wywrą moje słowa. Dziewczyna zarumieniła się i popatrzyła na mnie jak na wiedźmę czytającą w myślach.
— Nasza Leah… z mężem! Nie jest zamężna.
— Nie… nie jestem mężatką — rzekła, jakby informowała o największym nieszczęściu.
W tej samej chwili zauważyłam cień w oknie. Szybko się odwróciłam, ale dostrzegłam mignięcie ciemnego ubrania. Ktokolwiek przyglądał się nam, zniknął.
Moje zaniepokojenie wzrosło. Ktoś śledził mnie przez okno. Nie było to przyjemne.
— Ktoś tam był — rzuciłam.
Kobieta potrząsnęła głową.
— Pewnie przeleciał gawron.
Nie wydawało mi się, żeby to był gawron, ale nic nie powiedziałam.
— Nie — ciągnęła kobieta. — Nasza Leah nie jest zamężna. Ma szesnaście lat. Poczeka jeszcze z rok i kiedy wyjdzie za mąż, wyprowadzi się stąd. Farma nie wyżywi dodatkowych ludzi. Co ja gadam, jeszcze pani pomyśli, że nie gospodarujemy tak, jak powinniśmy.
— Nie pomyślę tak, pani Cringle.
— Zgaduję, że coś panią do nas sprowadza, panno Susannah. Wolałabym, żeby powiedziała nam pani wprost, o co chodzi.
— Chcę poznać wszystkich mieszkańców posiadłości.
— Dlaczego, proszę pani? Zna pani prawie wszystkich od urodzenia. Oczywiście, podczas pani pobytu za granicą, kiedy pan Esmond źle się czuł i był bliski śmierci, a nasz Saul…
— Powściągnij swój język, kobieto — przerwał jej starzec. Panienka Susannah nie chce tego słuchać. Przypuszczam, że jest to ostatnia rzecz, o jakiej chciałaby usłyszeć.
— Sądzę, że powinniśmy zająć się przyszłością — powiedziałam.
Staruszek zachichotał ochryple.
— To bardzo wygodne, panienko, szczególnie kiedy przeszłość nie jest zbyt przyjemna.
Napój był naprawdę mocny, a ja dostałam sporą porcję. Zastanawiałam się, czy mogę go zostawić. Doszłam do wniosku, że lepiej nie; sytuacja i tak już była napięta.
Dopiłam cydr i wstałam. Kuchnia wydała mi się jakby lekko zamglona. Cringle’owie przyglądali mi się z przebiegłym tryumfem. Nie, dziewczyna nie, ona pozostała obojętna. Miała za wiele własnych zmartwień, żeby zajmować się moją osobą. Zrozumiałam, że rzeczywiście jest w ciąży i utrzymuje to w tajemnicy. Wyobrażałam sobie, co to może być dla niej za problem w domu takim jak ten!
Odwiązywałam konia, kiedy nadbiegł chłopiec; ten sam, którego wcześniej spotkałam.
— Proszę mi pomóc — zawołał. — Moja kotka wdrapała się tak wysoko… Nie mogę jej dosięgnąć. Ona płacze. Proszę mi pomóc.
— Pokaż mi drogę — powiedziałam.
Uśmiechnął się.
— Pokażę panience. Zdejmie mi ją pani?
— Jeśli dam radę.
Odwrócił się i zaczął prawie biec. Ruszyłam za nim. Przeszliśmy przez pole do stodoły, której wrota były uchylone.
— Kotka… weszła tam… jest wysoko… i nie potrafi zejść. Pani ją dosięgnie, panno Susannah.
— Spróbuję.
— To tutaj.
Odsunął się, przepuszczając mnie. Weszłam do środka i nagle wrota zamknęły się za mną. Znalazłam się w kompletnych ciemnościach. Zrazu nic nie widziałam.
Usłyszałam zasuwanie rygla. Krzyknęłam zaskoczona, ale chłopiec uciekł.
Rozejrzałam się i nagle poczułam, że pokrywa mnie gęsia skórka. Słyszałam o ludziach, którym stawały włosy na głowie. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam, ale teraz…
Na belce opodal wisiało ciało ludzkie. Kołysząc się na linie, obracało się lekko.
— Och… nie…! — krzyknęłam.
Chciałam się odwrócić i uciec. To było straszne. Chłopiec zamknął mnie tutaj razem z nieboszczykiem… Co więcej, ten człowiek albo sam się powiesił, albo został powieszony przez innych.
Sparaliżowała mnie groza. W stodole było tak ciemno i strasznie! Nie mogłam tego pojąć. Chłopiec zrobił to umyślnie. Nie było żadnego kota… tylko ciało wiszące na linie.
Drżałam. Zostałam tutaj zwabiona. Ten chłopak musiał wiedzieć, co się znajduje w stodole. Dlaczego to zrobił?
Owładnęła mną panika.
Stodoła stała w pewnym oddaleniu od domu. Gdybym zaczęła krzyczeć, czyby mnie usłyszeli? A jeśli nawet, to czy przyszliby mi pomóc?
To była ostatnia rzecz, jakiej się mogłam spodziewać. W kuchni niemal czułam fale ich nienawiści; nienawidzili mnie… wszyscy, może poza dziewczyną.
Co robić? Załóżmy, że on żyje. Powinnam go zdjąć. Spróbować mu pomóc. Ale w pierwszym odruchu chciałam uciekać, zawołać kogoś, wezwać pomocy. Usiłowałam otworzyć wrota. Szarpnęłam je. Stara stodoła zatrzęsła się tylko, kiedy w nie uderzyłam.
Miałam mdłości. Czułam się bezsilna. Chciałam tylko wyjść, uciec jak najdalej od tego strasznego miejsca.
Znowu popatrzyłam na przerażającą sylwetkę. Teraz widziałam, że kołysze się zbyt swobodnie jak na martwe ciało. Powoli wirowało i ujrzałam groteskową twarz… twarz, ale nie twarz człowieczą. Była kompletnie biała… jak świeży śnieg i miała szerokie usta w kolorze krwi.
Podeszłam bliżej, wzdragając się instynktownie. To nie był człowiek. Dzięki sztruksowym spodniom i tweedowej czapce kukła wyglądała jednak jak robotnik rolny.
Nagle poczułam, że nie wytrzymam tutaj ani chwili dłużej. Zaczęłam walić we wrota i krzyczeć:
— Wypuśćcie mnie! Na pomoc!
Starałam się nie odwracać plecami do tego czegoś na linie. Miałam dziwaczne wrażenie, że to mogłoby ożyć, zdjąć zawiązany na szyi sznur, podejść do mnie i… nie wiedziałam co dalej.
Poczułam działanie alkoholu, kręciło mi się w głowie. To nie był zwyczajny cydr. Pomyślałam, że Cringle’owie rozmyślnie poczęstowali mnie najmocniejszym trunkiem. Nienawidzili mnie. Kim był chłopiec, który mnie tutaj zwabił i zamknął? Byłam pewna, że to jeden z nich. Mieli dwóch synów i córkę.
Znowu zaczęłam bębnić w drzwi i wzywać pomocy.
Rozejrzałam się. Kukła wciąż chybotała się, uśmiechnięta.
Musiałam mimo wszystko zachować spokój. Co to wszystko znaczy? Cringle’owie chcieli mnie przestraszyć. Dlaczego? Czy chcieli mnie tutaj uwięzić? Albo zabić?
To było absurdalne, ale bałam się tak, że wydawało mi się możliwe.
Ponownie krzyknęłam. Waliłam w drzwi, aż trzęsły się pod moimi ciosami. Jakie mam szanse? Kto może tamtędy przechodzić? Kto mnie usłyszy? Jak długo będę tutaj zamknięta razem z tą rzeczą?
Oparłam się o wrota. Musiałam pomyśleć racjonalnie. Zostałam tu zamknięta przez psotnego chłopaka. Ale jakie znaczenie ma figura powieszonego? Dlaczego chłopak zwabił mnie tutaj historyjką o kocie? Chłopcy z reguły są psotnikami, niektórzy uwielbiają robić dowcipy. Pewnie myślał, że będzie zabawnie zamknąć mnie tutaj razem z wisielcem. Musiał powiesić tę kukłę i czekać na mnie. Po co? W tym musiało się coś kryć. Byłam tego pewna.
Nie mogłam tu zostać na zawsze. Będą mnie szukać. Ale kto zgadnie, gdzie jestem?
Gdybym podeszła do kukły… sprawdziła z bliska, co to takiego… Ale nie mogłam się do tego zmusić. Była tak niesamowita, tak straszna w mroku — jak marionetka brzuchomówcy. Tyle że ta zdawała się żywa.
Znowu waliłam pięściami we wrota. Pokaleczyłam sobie ręce. Krzyczałam ze wszystkich sił.
Nagle zaczęłam uważnie nasłuchiwać, a serce zabiło mi z nadzieją, bo dobiegł mnie czyjś głos.
— Halo… Co się stało? Jest tam kto?
Stodoła prawie się zatrzęsła od uderzeń moich rąk. Usłyszałam odgłos końskich kopyt.
— Proszę chwilkę zaczekać. Już idę. — Koń się zatrzymał. Zapadła głęboko cisza. Głos odezwał się z bardzo bliska. — Jeszcze małą chwileczkę.
Szczęknął odsuwany rygiel. Do wnętrza stodoły wpadło światło, a ja prawie rzuciłam się w ramiona wchodzącego do środka mężczyzny.
— Na miłość boską! — wykrzyknął. — Susannah, co ty tutaj robisz?
Kto to był? Nie miałam pojęcia. Nie czułam nic prócz ulgi. Przytrzymał mnie przez chwilę przed sobą.
— Myślałem, że stodoła się wali.
— Chłopak mnie tutaj zwabił… i zamknął wrota. Popatrzyłam do góry i ujrzałam… to.
Spojrzał na kukłę huśtającą się na linie i powiedział wolno.
— Mój Boże! Co za podła sztuczka… cóż za głupi dowcip.
— Najpierw myślałam, że to człowiek…
— Czy oni nigdy nie zapomną…
Nie wiedziałam, o czym mówił, ale domyśliłam się, że wpadłam z przerażającej sytuacji w bardzo niebezpieczną. Podszedł do kukły.
— To strach na wróble. Dlaczego go tutaj powiesili?
— Powiedział mi, że jego kot wdrapał się na górę i nie może zejść.
— Jeden z chłopaków Cringle’ów, co? Zaryzykowałam. Powinnam była przecież znać ich synów.
Przytaknęłam.
— Posunął się za daleko. Ktoś inny dostałby ataku serca. Ty jesteś ulepiona z innej gliny. Chodź, wyjdziemy stąd. Twój koń jest w pobliżu?
— Tak. Obok drogi.
— W porządku. Wrócimy razem. Przyjechałem dzisiaj rano. Dowiedziałem się, że wybrałaś się na objazd posiadłości i pomyślałem sobie, że cię poszukam.
Wciąż jeszcze drżałam, ale wróciłam do siebie na tyle, żeby dokładnie się przyjrzeć mojemu wybawcy. Był wysoki i, co mnie natychmiast uderzyło, bił z niego autorytet. Widziałam to i ceniłam u mojego ojca, i w tej samej chwili uświadomiłam sobie, że brakowało go Filipowi. Mężczyzna miał ciemne włosy i przenikliwe spojrzenie piwnych oczu, które ostrzegło mnie, że cały czas powinnam mieć się na baczności. Musiał dostrzec moje spojrzenie, ponieważ powiedział:
— Pozwól, niech ci się przyjrzę, Susannah. Czy bardzo cię zmieniły podróże?
Spuściłam wzrok, starając się nie zdradzić niepokoju.
— Niektórzy mówią, że… troszeczkę.
Przyglądał mi się uważnie, a ja zdjęłam kapelusz i potrząsnęłam głową, bo z grzywką byłam jeszcze bardziej podobna do Susannah.
— Tak. Dojrzałaś. Podróże temu służą. Zwłaszcza takie jak twoja ostatnia.
— Uważasz, że się postarzałam?
— Tak jak i my wszyscy. Minął już prawie rok… więcej. Nie widziałem cię, kiedy wróciłaś ze szkoły. Jak długo byłaś tu wtedy?
— Około dwóch miesięcy.
— A potem opanowała cię dzika chęć wyjazdu do Australii. Miałaś zamiar odnaleźć ojca. O ile wiem, powiodło ci się.
— Tak. Znalazłam go.
— Chodźmy po konia i wracajmy. Naprawdę wyglądasz na wzburzoną. Ten przeklęty strach na wróble! Ci Cringle’owie to mściwa hołota. Nigdy ich nie lubiłem. Dlaczego obwiniają cię o śmierć Saula? Wiem, że zawsze mu dokuczałaś. Szkoda, że nie umiałaś się z nimi porozumieć. Ten ich fanatyzm religijny! Stary Mojżesz jest obłudnym starym diabłem, choć uważa się za anioła. Myślę, że niezłą musiał dać szkołę swoim chłopakom w młodości. I do czego ich to doprowadziło? Saul powiesił się w stodole, a Jacob… stał się taki sam jak ojciec. Jest chyba szalony, jeśli przyłożył rękę do tego, co się stało. Teraz, kiedy ty objęłaś rządy, powinien bardziej uważać. Mogą przecież utracić farmę. Są przerażeni zmianami, jakie wprowadzisz. A ta ich dziewczyna, Leah… Tak jej na imię?
— Tak. Widziałam ją dzisiaj…
— Idę o zakład, że ma ciężkie życie. Wygląda jakby wariowała ze strachu.
Wciąż zbierałam nowe fakty. A więc Saul Cringle powiesił się w stodole! I dlatego zostałam tam zamknięta razem z kukłą wiszącą u powały. W rodzinie Cringle’ów kryła się jakaś tajemnica, a Susannah była w nią zamieszana.
Nagle ogarnął mnie strach.
Tymczasem musiałam dowiedzieć się, kim był mój wybawca. Wracaliśmy na zamek. Przez całą drogę mówił bez przerwy, a ja usilnie starałam się nie zdradzić. Kiedy dotarliśmy do stajni, po raz pierwszy tego ranka uśmiechnęło się do mnie szczęście.
Jeden ze stajennych zawołał:
— A jednak, panie Malcolmie, udało się panu znaleźć panienkę.
W ten sposób dowiedziałam się, że mój wybawca to człowiek, którego pozbawiłam majątku.
Kiedy weszliśmy do zamku, Janet była w holu i bacznie mi się przyglądała.
— Dzień dobry panienko, dzień dobry panie Malcolmie. Drugie śniadanie będzie za godzinę.
— Dziękuję, Janet — odpowiedział Malcolm.
Poszłam do swojego pokoju, w chwilę później zapukano do drzwi.
— Proszę — zawołałam. Weszła Janet i uświadomiłam sobie, że na jej twarzy maluje się ten sam wyraz zaniepokojenia, który zauważyłam już w holu.
— Czy nie wie panienka, na jak długo przyjechał pan Malcolm? Pytała mnie o to pani Bates. Pan Malcolm lubi szafran, a jej właśnie go zabrakło. Niezbyt łatwo kupić tę przyprawę.
— Nie mam pojęcia, jak długo zostanie.
— To podobne do niego, zjawić się niespodzianie. Zresztą zawsze tak robi… zwłaszcza odkąd pani dziadek zaczął go zachęcać do wizyt po tym nieszczęściu.
— O tak — wymamrotałam. — Nigdy nie można mieć pewności, jeśli chodzi o Malcolma.
— Wasze stosunki nie układały się najlepiej, prawda?
— Tak.
— Jesteście zbyt podobni do siebie. Zawsze to mówiłam. Obydwoje chcecie stawiać na swoim. Biedny pan Esmond był chyba zdominowany przez was oboje.
— Przypuszczam, że jest w tym coś z prawdy.
— Tak. Stale się ze sobą kłóciliście… — Popatrzyła na mnie porozumiewawczo. — Czasami wstępował w panienkę prawdziwy diabeł.
— Chyba zachowywałam się okropnie głupio.
— Cóż. Nie spodziewałam się, że usłyszę to od panienki. Zawsze mówiłam, że panienka uznaje tylko jeden punkt widzenia. Własny. Tak samo jak pan Malcolm. Nie ulega wątpliwości, że i on bardzo kocha ten zamek. I lubią go dzierżawcy. Nie żeby nie lubili pana Esmonda. Ale pan Esmond był za miękki i dużo obiecywał, a potem nie dotrzymywał słowa. Wciąż ustępował, bo chciał, żeby ludzie byli zadowoleni. Nie cierpiał odmawiać i nigdy tego nie robił. Zawsze mówił tak, bez względu na to, czy mógł potem dotrzymać obietnicy, czy nie.
— To poważny błąd.
— Zgadzam się z panią, panienko Susannah. Ale on to lubił. Co to był za szok, kiedy tak odszedł. Wszyscy w majątku byli w żałobie.
Pomyślałam, że pytanie o śmierć Esmonda niczym nie grozi, ponieważ Susannah nie było wtedy na zamku.
— Chciałabym więcej usłyszeć o jego ostatniej chorobie.
— No cóż, wyglądała zupełnie tak samo jak poprzednia. Była panienka przy tym. Miał identyczne objawy… straszne mdłości, których dostał niespodzianie. Pamięta pani, jak wyglądał, kiedy wróciła pani ze szkoły. Był tu wtedy pan Garth. Mniej więcej w tym samym czasie Saul Cringle popełnił samobójstwo. Potem panu Esmondowi nieco się poprawiło. Wyglądało to dramatycznie, prawda? A potem postanowiła panienka wyjechać i odszukać ojca. Wiem, jak musiała się panienka czuć. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy znaleźli Saula Cringle’a powieszonego w stodole. Nikt nie wiedział, dlaczego to zrobił. Być może miało to coś wspólnego ze starym Mojżeszem. Tańczyli, jak im zagrał. Saul i Jacob, a teraz wnuki. Myślę, że Leah, Reuben i Amos mają ciężkie życie. Ale uważają, że panienka ma coś wspólnego z samobójstwem Saula. Mówią, że panienka go prześladowała… wyszukiwała dziur w całym… Pamiętam, że ciągle odwiedzała panienka Cringle’ów.
— Chciałam wiedzieć, czy farma jest prawidłowo prowadzona.
Zdawało mi się, że popatrzyła na mnie chytrze.
— Tym chyba powinien był zajmować się pan Esmond. Saul został tak wychowany, że myślał, iż będzie skazany na męki piekielne, jeśli zrobi cokolwiek, w czym kryje się choćby odrobina grzechu. Tak mówią.
— Skoro bał się piekła, to można by sądzić, że jak najdłużej będzie starał się go unikać.
— To pani tak mówi, panienko. Nigdy panienka nie przejmowała się zbytnio religią. Powiedziałam kiedyś do pani Bates: „Panienka Susannah nie dba ani o Boga, ani o diabła”. Nawet rodzona matka lękała się o panienkę.
— Och, moja matka… — szepnęłam.
— Biedna pani! Nie zasługiwała na taki los… Jej mąż odszedł z najlepszą przyjaciółką.
— Mieli swoje powody.
— Jak wszyscy. — Podeszła do drzwi i zatrzymała się z ręką na klamce. — No cóż, cieszę się, że pani stosunki z panem Malcolmem zmieniają się na lepsze, choć jeszcze za wcześnie o tym mówić. Zawsze rzucaliście się na siebie z pazurami. Musiało wam chodzić o zamek. W dawnych czasach ludzie walczyli o zamki… Wrzący olej z murów… strzały lecące z okien i kamienie z katapult… Używali tego, żeby zdobywać zamki. Teraz są inne metody.
— Teraz jest pokój.
Janet popatrzyła na mnie uważnie.
— Zawsze chciała panienka być właścicielką zamku. Sądzę, że dlatego zgodziła się panienka poślubić Esmonda. A teraz ma pani zamek bez małżeństwa. Jest panienka właścicielką i nie musi dzielić się nim z panem Esmondem. Nie żeby panienka i tak nie umiała owinąć go sobie wokół palca. Jestem tego pewna. Ale teraz nie ma już żadnej potrzeby. To panienka tu rządzi.
— Tak.
Uderzyło mnie, że Janet wciąż mnie szukała i rozmawiała ze mną w tak poufały sposób. Ale nie chciałam jej zniechęcać. Od niej dowiadywałam się więcej niż od kogokolwiek innego. Wciąż musiałam się uczyć.
— No, będę już uciekać, a panienka pewnie chce się odświeżyć przed drugim śniadaniem.
Byłam jej niezmiernie wdzięczna. A więc Malcolm i ja byliśmy starymi wrogami. On pragnął zamku. I wierzył, że po śmierci Esmonda go dostanie. Musiał się bardzo rozczarować na wieść, że dziedziczę go ja, a raczej Susannah.
Musiałam być teraz jeszcze ostrożniejsza. Malcolm znał Susannah, ale nie widzieli się od dawna. Na szczęście nigdy nie przyjaźnili się ze sobą, właściwie się nie lubili. Miał wszelkie prawa do spadku i nic by nie mogło bardziej go ucieszyć niż odkrycie mojego oszustwa.
To dopiero był dla mnie sprawdzian! W porównaniu z Malcolmem, inni się nie liczyli. Emerald mogła sprawić mi sporo kłopotów, gdyby nie jej ślepota. Malcolm to co innego. Tylko ja stałam pomiędzy nim a zamkiem.
Jedliśmy we trójkę. Drżałam ze strachu. Żałowałam, że nie miałam więcej czasu, aby się przygotować do spotkania z Malcolmem.
Emerald, siedząca u szczytu stołu, spojrzała na niego.
— Domyślałam się, że wkrótce będziesz z nami.
— Nie wiedziałem o przyjeździe Susannah i pomyślałem, że warto rzucić okiem na posiadłość. Być może mógłbym coś pomóc.
— Jeff Carleton pewnie bardzo się ucieszy z twojej wizyty.
— Jeszcze się z nim nie widziałem. Gdzieś wyjechał, więc udałem się na poszukiwanie Susannah.
— Nigdy nie byłam bardziej rada ze spotkania z tobą — wtrąciłam.
— Tego się nie spodziewałam, Malcolmie — powiedziała Emerald.
— Tak było. I to w jakich okolicznościach! Myślę, że Cringle’owie powinni za to odpowiedzieć. Posunęli się za daleko.
— Mam nadzieję, że nie będzie żadnych kłopotów. Zawsze się potem gorzej czuję. I tak mamy ich za dużo.
— To z pewnością robota ich dzieciaków. Mogę się założyć.
Ciotka nie wiedziała, o co chodzi, więc włączyłam się do rozmowy.
— Byłam u nich na farmie i jeden z chłopców poprosił mnie o pomoc w ściągnięciu kota. Zaprowadził mnie do stodoły, a tam zobaczyłam…
— Stracha na wróble ubranego jak Saul — dokończył Malcolm.
— To straszne! — krzyknęła Emerald.
— Wisiał na linie… — ciągnęłam.
— I miał na głowie jedną z czapek Saula — znowu przerwał mi Malcolm. — Muszę przyznać, że wyglądało to bardzo realistycznie, dopóki kukła nie przekręciła się pokazując twarz. To był prawdziwy szok.
— Domyślam się. Dlatego jesteś taka cicha, Susannah.
— Cringle’owie muszą o tym zapomnieć — ciągnął Malcolm. — Powinni przestać winić cię… nas., za to, co się stało. Saul nie był wtedy przy zdrowych zmysłach. — Popatrzył na mnie uważnie. — Niektórzy wiedzą może, dlaczego to zrobił… Ale dajmy już temu spokój.
— Tak — przyznała Emerald. — Powinni dać spokój. Przez to wszystko rozbolała mnie głowa.
Zaczęła mówić o nowym lekarstwie na ból głowy. Uważała je za bardzo skuteczne.
— Zawiera rozmaryn. Nawet nie myśleliście, że ma takie właściwości, prawda?
Zaczęłam z ożywieniem mówić o ziołach, ale przez cały czas powtarzałam sobie, że muszę dowiedzieć się, co robiła Susannah w tym czasie, kiedy Saul się zabił. To przez nią popełnił samobójstwo, byłam tego pewna.
Skończyliśmy jeść i Emerald udała się do swojego pokoju, aby odpocząć. Nie spytałam Malcolma o jego dalsze plany, tylko poszłam do siebie z zamiarem przestudiowania niektórych dokumentów.
Chciałam zapomnieć o tej przerażającej postaci na belce.
Przerwałam lekturę dzienników Esmonda. Odczuwałam niechęć do wdzierania się w cudze życie. Śmiałam się ze swoich skrupułów, wydały mi się nie na miejscu u osoby, która zdecydowała się na oszustwo coraz bardziej przypominające poważne przestępstwo.
Chwilami miałam ochotę spakować manatki i wyjechać, zostawiając tylko list… Do kogo?… Do Malcolma? Powiedzieć mu, że Susannah nie żyje, a ja przystroiłam się w jej piórka? Że nie miałam prawa być na zamku i wyjechałam?
Ale dokąd wyjechać? Szybko zostałabym bez środków do życia. Pewnie powinnam zrobić to, co zamierzałam na początku. Zostać z Halmerami, aż uda mi się znaleźć jakąś pracę.
Nie mogłam wysiedzieć w pokoju. Dusiłam się. Wyszłam na spacer do lasu. Położyłam się w miejscu, w którym przed laty stałam razem z Anabel i oglądałam zamek.
Intensywność moich uczuć zdumiewała mnie i ostrzegała. Zamek rzucił na mnie urok. Nigdy z własnej woli z niego nie zrezygnuję. Gdybym to zrobiła, do końca życia tęskniłabym za tym miejscem.
Opętał mnie. Domyślałam się, że musiał wywierać takie samo wrażenie na Susannah. Naprawdę była gotowa poślubić Esmonda, żeby go zdobyć. Z tego, co słyszałam o Esmondzie, coraz wyraźniej wynikało, że Susannah nigdy go nie kochała. Bawiła się jego uczuciami, tak jak i uczuciami Filipa.
Mogłam sobie wyobrazić ją idącą tylko w szlafroku do pokoju Esmonda. Jakże musiał być oszołomiony i zachwycony!
A Susannah? Chciała być kochana, adorowana. Od samego początku uświadamiałam to sobie. Dlaczego tak długo pozostawała na wyspie? Oczywiście z powodu Filipa.
W cieniu drzew czułam się bezpieczna. Zupełnie jakby wokół unosiły się duchy moich rodziców. Cofnęłam się myślami do chwili, kiedy zrodziła się we mnie ta pokusa. Dlaczego ja, zawsze taka praworządna, zmieniłam się w kogoś zdolnego do podobnego oszustwa? Usiłowałam się jakoś usprawiedliwiać: Straciłam bezpowrotnie wszystkich, których kochałam. Nie mogłam liczyć na niczyją pomoc. Los potraktował mnie okrutnie i nagle… pomysł narodził się sam. To, co zrobiłam, pozwoliło mi wyjść z depresji, choć sądziłam, że nigdy nie uda mi się jej przezwyciężyć. Pozwalało zapomnieć o rodzicach. Ale to wszystko mnie nie usprawiedliwia, powtarzałam sobie.
A teraz, leżąc w cieniu drzew, wiedziałam, że gdybym miała szansę cofnąć czas, postąpiłabym tak samo.
Zaalarmowało mnie skrzypienie ściółki. Ktoś się zbliżał. Serce zaczęło mi bić niespokojnie, kiedy spośród drzew wyszedł Malcolm.
— Witaj — powiedział. — Widziałem cię, jak szłaś w tę stronę. — Usiadł obok mnie. — Jesteś zaniepokojona, prawda? — Przyglądał mi się badawczo.
— Cóż, to było raczej denerwujące przeżycie. — Starałam się grać na zwłokę.
Popatrzył na mnie drwiąco.
— W dawnych czasach… — zaczął i przerwał. Czekałam w napięciu na to, co powie.
— Tak? — Nie mogłam się powstrzymać, chociaż byłam zaniepokojona.
— Och, Susannah. Przecież doskonale wiesz, jak było. Piękność bez serca. Na dodatek cyniczka. Wydawało mi się, że podeszłabyś do tego jak do żartu.
— Żart! Coś takiego!
— Nawet ty musisz czasem zmierzyć się z przeciwnościami. Ale nie spodziewałem się, że będziesz przygnębiona.
— Nie jestem.
— Przesadzasz. — Roześmiał się. — Garth mawiał: „Susannah ma pancerz. Przejdzie przez życie nie odczuwając ciosów zadawanych przez los. Ale bynajmniej nie dlatego, że nigdy ich nie zazna”. Pamiętasz to?
— Och, Garth — powiedziałam wymijająco.
— Zgodziłem się z nim wtedy. Ale teraz wygląda na to, że w zbroi pojawiły się pęknięcia.
— Myślę, że powinnam już wracać. — Ziewnęłam.
— No tak, nigdy nie odpowiadało ci moje towarzystwo. Prawda?
— Musisz mówić o przeszłości?
— Mam na to ochotę, ponieważ chyba się zmieniłaś.
— Ludzie często wydają się inni, jak się ich długo nie widzi.
— Czy ja także?
— Odpowiem ci później, kiedy wszystko sobie przemyślę.
Podniosłam się.
— Susannah, nie odchodź jeszcze — poprosił.
Stałam czekając, podczas gdy on przyglądał mi się w sposób, który burzył mój spokój.
— Chcę z tobą porozmawiać.
— O czym?
— Oczywiście o dobrach. Teraz musisz zacząć poważnie o nich myśleć.
— Ależ myślę.
— Kiedy wyjechałaś, sporo tu bywałem. Współpracowałem z Jeffem… i Esmondem. Esmond prosił mnie o pomoc. Majątek wymaga wiele troskliwości i uwagi… zwłaszcza troskliwości, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Ty igrasz z ludźmi. Powinnaś się z nimi liczyć… i z ich problemami.
— Wiem.
— Nigdy bym nie podejrzewał, że zdajesz sobie z tego sprawę.
— Wydaje mi się, że myślisz wiele dziwnych rzeczy na mój temat.
Podniósł się i stanął tuż obok mnie. Jego bliskość wprawiała mnie w zakłopotanie.
— Skoro wróciłaś, czy chcesz, żebym zniknął stąd?
Nie wiem, co mnie opętało. Być może odezwała się we mnie awanturnicza żyłka. Zdawałam sobie sprawę, że jego obecność stanowi dla mnie olbrzymie zagrożenie, ale intrygował mnie. Widocznie byłam prawdziwą ryzykantką i niebezpieczeństwo dodawało pikanterii mojemu życiu. W każdym razie powiedziałam:
— Nie. Nie chcę tego… na razie.
Uścisnął moją rękę i przytrzymał ją przez chwilę.
— Dobrze, Susannah. Zostanę. Chcę tego, nawet teraz, kiedy ty tu rządzisz.
Odwróciłam się. Usiłowałam zwalczyć to głupie uczucie, do którego nie powinnam się przyznać. To nadzwyczajne, jak działał na mnie Malcolm.
Poszliśmy razem do zamku. Rozmawialiśmy o posiadłości.
Tego wieczoru Malcolm nie pojawił się na kolacji. Zostawił wiadomość, że zje razem z Jeffem Carletonem. Byłam rozczarowana, chociaż trochę mi ulżyło. Posiłek sam na sam z Emerald pozwolił mi odpocząć, mimo że miała do mnie kilka próśb. Wyrażała się nieco uszczypliwie o Malcolmie.
— Wiedzę czerpie od Jeffa. Przez ostatnie lata, kiedy mój biedny Esmond był chory, Malcolm zachowywał się, jakby zamek należał do niego.
— Biedny Esmond — przyznałam nieobowiązująco. — Nigdy nie wydobrzał po pierwszej chorobie.
Emerald przytaknęła.
— Nie zapomnę, jak bardzo wtedy chorował. Ale ty przecież pamiętasz to tak samo dobrze jak ja.
— Tak.
— Biedak, był tak chory, że do tej pory nie rozumiem, jak z tego wyszedł. Cierpiałam patrząc na niego. Spędzałam z nim tyle czasu, na ile pozwalało mi zdrowie. I nagle wyzdrowiał… Do tego ta straszna sprawa Saula Cringle’a, która nami wstrząsnęła. A potem ty… wyjechałaś do swojego ojca.
— Wszystko znów staje mi przed oczami.
— Nigdy tego nie zapomnę. Sądzę, że choroba Esmonda w Malcolmie rozbudziła nadzieje. Naprawdę musiał być przekonany, że będzie następnym dziedzicem. Twój dziadek był doprawdy zagadkowym człowiekiem. Wydaje mi się, że bawiło go to. Naprawdę nienawidził swojego brata, a kiedyś głośno oświadczył, że Malcolm jest jego żywym odbiciem. Ciekawa jestem, co po cichu mówił Malcolmowi. Wcale by mnie nie zaskoczyło, gdyby sam podsycał jego nadzieje… tak, że kiedy zachorował Esmond, Malcolm mógł się spodziewać…
— O tak.
— W czasie twojej nieobecności bywał tu bardzo często. Uczynił dla posiadłości więcej niż Esmond, który z radością mu na to pozwalał. Biedactwo, pewnie musiał się wtedy czuć bardzo słaby.
— Biedny Esmond — powtórzyłam.
— Nie powinnaś była zostawiać go samego na tak długo.
— Tak, nie powinnam.
Zmieniłam temat, pytając ją o bóle pleców i jak zwykle chętnie podjęła rozmowę o swoim zdrowiu.
Kiedy wróciłam do pokoju, rozpierała mnie energia. Jedno musiałam koniecznie zrobić: pozbyć się wszystkich skrupułów i przeczytać, co napisał Esmond o swojej chorobie, śmierci Saula Cringle’a i wyjeździe Susannah na poszukiwania ojca.
Rozebrałam się, położyłam do łóżka z dziennikiem w ręku.
Znalazłam potrzebne mi fragmenty. Pochodziły sprzed mniej więcej dwóch lat.
Zaczęłam czytać:
Bezsenna noc. Czekałem na S., ale nie przyszła. Chciałbym, żeby zgodziła się na małżeństwo ze mną. Cały czas mówiła „Jeszcze nie teraz”. Jest tu też Garth. Kłóci się z S. Próbowałem interweniować, ale ona nazywa go bezczelnym prostakiem. S. wprawia mnie w zakłopotanie. Okazuje tak ogromny brak sympatii… dla Gartha i oczywiście dla Saula C.
Przyjechał Malcolm. Wydaje mi się, że S. i on bardzo się nie lubią i traktują z chłodną niechęcią. Ona go lekceważy, a on ją ignoruje lub przynajmniej udaje. Nie wierzę, że ktoś może być obojętny wobec S.
S. wyszła po południu. Zastanawiam się dokąd. Zwykle nie pytam. Nienawidzi tego, nazywa szpiegowaniem. Widziałem ją później, kiedy wróciła do domu. Wyszła ze stajni i spotkała się z Garthem. Rozmawiali przez chwilę. Obserwowałem ich z okna. Niepokoję się, kiedy widzę ich razem. Zawsze obawiam się, że S. powie mu coś niewybaczalnego i będą kłopoty. Wydaje mi się, że stosunki między nimi trochę się poprawiły. Potem weszła do zamku, a on odszedł. Zszedłem na dół, żeby się z nią spotkać. Była zarumieniona. Kiedy o tym wspomniałem, ostro odpowiedziała „Wieje silny wiatr” tonem, który zwykle oznaczał, że jest zła.
„Obserwowałeś mnie?”, spytała. „Tak. Widziałem cię z Garthem. Cieszę się, że ostatnio mniej cię denerwuje”. „Doprawdy?”, spytała. „Tak. Traktujesz go prawie z sympatią”. „Z sympatią?”, krzyknęła. „Nigdy nie będę sympatyczna dla tego człowieka”. Potem się roześmiała i pocałowała mnie. Kiedy S. mnie całuje, przestaję myśleć o czymkolwiek. Chciałbym, żeby tak zawsze było.
S. przyszła ostatniej nocy. Nigdy nie wiem, kiedy jej się spodziewać. Robi tak niezwykłe rzeczy. Przyniosła butelkę cydru, który dostała od Carrie Cringle. „Biedny Esmond. Pewnie czujesz się strasznie, kiedy tak przychodzę do twojego pokoju. Przestanę, jeśli sobie nie życzysz”. Taka właśnie jest S. Doskonale wie, że niczego tak bardzo nie pragnę jak jej. Czasami ją to zadowala, czasami irytuje. „To roznieci twój żar i rozwieje skrupuły. Chodź, wypijemy go razem”. Rozlała cydr do dwóch szklanek, które przyniosła ze sobą. Podała mi moją i przytrzymała przy ustach, jednocześnie upijając mały łyczek. Alkohol mnie oszołomił. Kiedy obudziłem się rankiem, już jej nie było. Jest pewien wiersz Keatsa, który kojarzy mi się z S. „La belle dame sans merci”. Zrobiła ze mnie swojego niewolnika. Nie mam co do tego wątpliwości. Następnego ranka miałem mdłości. Pomyślałem, że to przez cydr. S. przyszła do mnie, była zdumiona. „To nie mógł być cydr”, powiedziała. „Nic mi nie było”. Przypomniałem jej, że wypiła tylko mały łyczek. „Mylisz się”, zaprotestowała gwałtownie, „wypiłam całą szklankę”.
Minął miesiąc, zanim Esmond znów napisał coś w dzienniku.
Dzisiaj czuję się lepiej. Trochę silniejszy. S. jest gotowa do wyjazdu. Mówi, że musi zobaczyć ojca. Myślę, że jest raczej zdenerwowana z powodu Saula, którego wkrótce po rozpoczęciu mojej choroby znaleziono powieszonego w stodole. Sporo na ten temat gadano, a niektórzy uważają, że S. zmieniła jego życie w piekło i usiłowała mnie namówić, żebym odebrał mu farmę. To nieprawda. Nigdy tego nie robiła. Ale często odwiedzała farmę Cringle’ów. Ludzie widywali, jak jeździła w tamtym kierunku. Wszystko jest takie wstrętne. Rozumiem, dlaczego chce wyjechać, a poza tym zawsze intrygowało ją zniknięcie jej ojca.
Potem wpisy stały się rzadsze.
Dzisiaj przyszedł list od S. Dzięki prawnikom odkryła miejsce pobytu ojca. Pisze, że to jakaś odległa wyspa, na której żyje jak wielki, biały władca. Zamierza się z nim zobaczyć. Dzisiaj był Garth. Wczoraj Malcolm. To miło, że są w pobliżu.
Dzisiaj znów miałem mdłości. Przypomniały mi o chorobie sprzed kilku miesięcy. Te same zawroty głowy i kurcze. Miałem pojechać z Jeffem. Zamiast mnie pojechał Malcolm.
Czułem się lepiej w ciągu dnia, ale pogorszyło mi się wieczorem. Myślę, że muszę wezwać lekarza.
Chciałbym, żeby była ze mną S. Zastanawiam się, kiedy wróci do domu. Malcolm zaproponował, że przyjedzie i zamieszka na zamku, jeśli będę potrzebował pomocy. Widzę, że uważa mnie za słabeusza. Podziękowałem mu. Został na trochę. Kiedy wróci S., pobierzemy się. Nie zniesie obecności Malcolma. Będę musiał wszystko ostrożnie przygotować.
Kolejny wpis pochodził z następnego tygodnia.
Byłem zbyt słaby, żeby pisać. Teraz też jestem zmęczony. Cały czas rozmyślam o S. Malcolm i Garth są dla mnie bardzo dobrzy. Chciałbym pozbyć się tej apatii.
To był ostatni zapis. Po dacie zorientowałam się, że Esmond zmarł wkrótce potem.
Zamknęłam notes i położyłam się, zamyślona. Ten pamiętnik mi wyjaśnił pewne sprawy, ale nie znalazłam nowych danych o tragedii Cringle’a. Miałam jednak coraz pełniejszy obraz Malcolma i Susannah.
Pamiętałam, co powiedziała o niej Cougabel. Była wiedźmą, czarownicą.
Nie mogłam zasnąć. Rozmyślałam o tym, jak niebezpieczną grałam rolę. Jak to się skończy?
Następnego ranka przyjechał Jeff Carleton. Mieszkał we własnym domu niedaleko zamku. Od pokoleń była to siedziba zarządców posiadłości. Jeff wiedział, jak zapewnić sobie wygodę, i dzięki niemu dom stał się bardzo ładny. Jego kawalerskim gospodarstwem zajmowało się małżeństwo służących. Janet twierdziła, że mieszkał lepiej niż my w zamku, ponieważ u niego nie było przeciągów.
Jeff był człowiekiem zadowolonym z życia, głęboko, ale bez przesady zaangażowanym w sprawy majątku. Gdyby odszedł do innego, w krótkim czasie na pewno wciągnąłby się w jego interesy tak, jak to czynił w Mateland. To był po prostu normalny człowiek, który chciał żyć według własnych upodobań i tak właśnie żył. Byliśmy wszyscy bardzo zadowoleni z tak dobrego zarządcy.
Przyjechał, żeby powiedzieć, iż zaangażował dekarza na jutro do naprawy dachu u starej Bell. Powiedziałam mu, że pojadę i ją zawiadomię.
— To ją ucieszy — stwierdził. — Doceni to. Lubią, kiedy ktoś interesuje się ich sprawami.
Przy takich właśnie okazjach czułam się prawie szczęśliwa. Chciałam zrobić dla tych ludzi wszystko, co było w mojej mocy, by im ułatwić życie. Chciałabym móc powiedzieć o sobie: Udaję, że nią jestem, ale przynajmniej robię więcej dobrego niż ona.
Wiedziałam, że to mnie nie usprawiedliwia, ale działa na moją korzyść.
Tak więc wyjechałam we wspaniałym nastroju. Patrząc na żywopłoty i zielone pola, czując na twarzy łagodny powiew wiatru, miałam ochotę śpiewać.
Przy domku babci Bell uwiązałam konia i zapukałam do drzwi. Nikt nie odpowiadał, ale drzwi były zamknięte tylko na klamkę, weszłam więc do środka.
Zajrzałam do saloniku. Wszędzie było cicho. Na stole leżała wełniana serweta, na półce nad kominkiem ze starym glinianym paleniskiem tykał samotnie zegar.
— Pani Bell — zawołałam. — Jest pani w domu?
Poznałam już rozkład tych domów i wiedziałam, że pani Bell używała drugiego pokoju na parterze jako sypialni, ponieważ niełatwo przychodziło jej wspinać się po schodach.
Zapukałam. Usłyszałam cichy głos, popchnęłam drzwi i weszłam do środka. Babcia Bell leżała w łóżku, blada i spięta, trzymając się za piersi.
— Pani Bell! — krzyknęłam. — Co się stało?!
Popatrzyła na mnie i dojrzałam w jej oczach ból.
— Zaraz sprowadzę doktora — powiedziałam i wyszłam.
Jak najszybciej pojechałam do doktora Cleghorna. Wiedziałam, gdzie mieszkał, bo wiele razy mijałam jego dom. Anabel i ojciec opowiadali mi o nim. Na szczęście doktor Cleghorn był u siebie i razem udaliśmy się do babci Bell.
Już nie miała bólów. Lekarz zbadał ją i kazał leżeć bez ruchu. Zamierzał przysłać pielęgniarkę, żeby jej doglądała.
— Czy mogę w czymś pomóc? — spytałam.
— Nie. Proszę tylko nie pozwalać, żeby wstawała. Nie wolno jej się ruszać. Pielęgniarka wszystkim się zajmie.
Kiedy wyszliśmy, powiedział:
— Obawiam się, że praktycznie nie ma szansy na powrót do zdrowia. Od dawna choruje na serce. Jest stara. Daję jej najwyżej kilka miesięcy. I już nie wstanie z łóżka.
— Biedna staruszka. Musimy zadbać, by niczego jej nie zabrakło.
Doktor spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.
— Dobrze to o pani świadczy, panno Mateland. Ludzie jej pomogą, gdy dowiedzą się o chorobie. Bardzo potrzebujemy szpitala. Najbliższy jest o dwadzieścia mil. Kiedyś mówiło się o planach budowy w tej okolicy…
Tak, pomyślałam, wiem. Ale szpital został zbudowany na wyspie leżącej o tysiące mil stąd i zniszczony przez Mruczącego Olbrzyma.
Wróciłam do domku i czekałam na pielęgniarkę. Kiedy się zjawiła, pojechałam do zamku na drugie śniadanie. W jadalni był już Malcolm, a ja zapomniałam o zdenerwowaniu. Rozmawialiśmy o babci Bell.
— Cleghorn opowiedział mi wszystko — rzekł Malcolm. — Mówił, że gdybyś nie pojechała po niego, pani Bell już by nie żyła.
Poczułam się usatysfakcjonowana.
— Dziś wieczorem zajrzę do niej — oświadczyłam. — Będą musieli zaniechać prac przy dachu, póki pani Bell nie poczuje się nieco lepiej. Nie mogą przeprowadzać remontu, kiedy staruszka choruje.
— Powiadomię o tym Jeffa. On wszystkiego dopilnuje.
— Będę ci bardzo zobowiązana.
Po południu ruszyłam do domku Bellów. Nie odjechałam daleko, kiedy dogonił mnie Malcolm.
— Jadę odwiedzić babcię Bell — wyjaśniłam.
— Pojadę z tobą.
— Jak sobie życzysz — odpowiedziałam, usiłując nie pokazać po sobie zadowolenia.
— Wyraźnie wzięłaś sobie do serca to, co ci mówiłem.
— A co takiego mówiłeś?
— Że ludzie potrzebują nieco ciepła. Muszą wiedzieć, że traktujesz ich jak ludzkie istoty.
— Wiedziałam o tym wcześniej — odparłam.
— Przed swoim wyjazdem nie dawałaś tego po sobie poznać.
— Wszyscy dorastamy. Kiedy ty byłeś młodszy, też nie byłeś taki troskliwy.
Popatrzył na mnie badawczo.
— Zastanawiam się, co się z tobą stało w czasie tej podróży.
— Zobaczyłam kawałek świata. Mówią, że podróże kształcą.
— Wygląda na to, że także zmieniają charaktery.
— Zachowałeś do mnie urazę?
— Bynajmniej. Jestem gotowy darować nowej Susannah wszystkie przewiny starej.
Pomyślałam: Podejrzewa coś. Musi.
Przyglądał mi się i pod jego spojrzeniem zarumieniłam się. Powiedziałam szybko:
— Trzeba coś postanowić w sprawie pani Bell.
— Bądź spokojna — uśmiechnął się. — Razem coś wymyślimy. Babcia Bell była zbyt chora, żeby nas przywitać, chociaż nasza obecność wyraźnie ją ucieszyła.
Pielęgniarka zajrzała do pokoju. Powiedziała, iż przydałoby się, żeby w domku przez cały dzień ktoś czuwał.
— Może Cringle’owie przysłaliby Leah — dodała.
— O tak. To doskonały pomysł — zawołałam z entuzjazmem. Zauważyłam, że Malcolm przygląda mi się badawczo. — Zgadzasz się? — spytałam, żeby ukryć zakłopotanie.
— Doskonały pomysł.
— Jeśli Cringle’owie będą robić trudności, proszę im powiedzieć, że Leah dostanie za to pieniądze. Może odebrać je w zamku.
— Znakomicie — ucieszyła się pielęgniarka. — Mogę zajrzeć dwa razy dziennie, ale jej potrzebna jest stała opieka. Dziękuję pani, panno Mateland. Pojadę prosto do Cringle’ów.
— Zostanę tutaj do pani powrotu.
— Obydwoje zostaniemy — poprawił Malcolm.
Kiedy odjechała, zwróciłam się do Malcolma:
— Nie musisz zostawać.
— Ale chcę — odparł. — Interesuje mnie to.
— Wolałabym, żebyś przestał patrzeć na mnie jak na dziwoląga — wybuchnęłam.
— Dziwoląga? To raczej cudowna przemiana, której nie mogę się nadziwić. Podoba mi się, oczywiście, ale wciąż mnie zaskakuje.
Wzruszyłam ramionami z udaną obojętnością.
— Stałam się bardziej odpowiedzialna.
Leah weszła nieśmiało do domku. Lubiłam ją. Różniła się od reszty rodziny. Już wcześniej zorientowałam się, że była w „kłopocie”, jak to się mawia na wsi. Teraz miałam co do tego pewność.
— Wejdź Leah — ośmieliłam ją. — Wiesz, czego się po tobie spodziewamy?
Patrzyła na mnie i na Malcolma, i zauważyłam, że bardziej obawia się jego, co mnie ucieszyło.
— Pielęgniarka mi powiedziała.
— Więc wiesz już, że chcemy, abyś tu została i podawała pani Bell lekarstwa, które zapisał jej doktor Cleghorn. Gdyby jej się pogorszyło, możesz szybko wezwać pomoc. Wzięłaś ze sobą robótki?
Przytaknęła. Położyłam delikatnie rękę na jej ramieniu. Chciałam ją poprosić, żeby mi całkowicie zaufała. Domyślałam się, że niewielu ludzi mogło zaufać Susannah, ale chwilami zapominałam, kogo udaję. Było to o tyle głupie, że Malcolm stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Widziałam, w jaki sposób mi się przyglądał. Wkrótce zacznie pewnie zadawać pytania, na które nie będę umiała odpowiedzieć. Czasami miałam wrażenie, że wie, iż wszystkich okłamuję i tylko czeka, kiedy się zdradzę.
— Tak — powiedział, gdy wyszliśmy z domku. — Doskonale to załatwiłaś. Zupełnie jakbyś zarządzała posiadłością przez całe życie.
— Cieszę się, że tak myślisz.
Kiedy szliśmy do koni, podał mi ramię. Zesztywniałam i chciałam się odsunąć, ale pomyślałam, że lepiej tego nie robić. Jeszcze pomyśli, że to coś ważnego.
— Grunt jest nierówny. Łatwo się potknąć — wyjaśnił swój czuły gest.
Milczałam. Uścisnął mi delikatnie rękę. Pomagając mi dosiąść wierzchowca uśmiechnął się, ale po jego oczach poznałam, że jest coraz bardziej zaintrygowany.
Tego wieczoru Malcolm jadł kolację razem z nami. Podobnie Jeff Carleton.
Konwersacja dotyczyła spraw zamku, co nudziło Emerald. Usiłowała wciągnąć nas w rozmowę o jej ciekawych chorobach i stosowanym przez doktora leczeniu, ale słuchaliśmy jej jednym uchem.
— Doktor Cleghorn powiedział, że najprawdopodobniej pani Bell nie przeżyje — mówił Jeff. — Najpewniej już by nie żyła, gdyby nie pani, panno Mateland. Sprowadziła pani lekarza w ostatniej chwili. Jednak ona choruje już od dłuższego czasu i mimo najlepszej opieki to kwestia kilku miesięcy. Jej domek się zwolni. Pytanie, komu go przydzielić.
— A kto według ciebie ma najcięższą sytuację? — spytał Malcolm.
— Cóż, chyba Baddockowie. Chcą się wyprowadzić z domu jej ojca. Nie ma tam dość miejsca dla wszystkich. Domek powinien im się dostać. Tom Baddock to znakomity pracownik.
— Czy coś mu mówiłeś na ten temat?
— Nie, ale wiem, że ma na niego wielką chrapkę. Dopóki babcia Bell nie odejdzie, nic nie można mówić.
— Z pewnością — wtrąciłam. — Wyglądałoby, że chcemy pozbyć się staruszki.
— W gruncie rzeczy domy przeznaczone są dla pracowników — przypomniał mi Jeff.
— Mąż pani Bell pracował dla nas. To byłoby okrutne, gdyby po stracie męża kobiety traciły również domy.
— To są interesy — zauważył Jeff. — Dom jest częścią wynagrodzenia. Pan Esmond pozwolił zostać pani Bell, więc została.
— I miał całkowitą rację — rzekłam zapalczywie.
— Oczywiście — poparł mnie Malcolm.
— Dobrze, ale nie posłuży to posiadłości, jeśli wszystkie domki zajmą kobiety, które straciły mężów.
— No cóż, według lekarza pani Bell nie będzie go zajmować zbyt długo — powiedział Malcolm — i musimy zastanowić się, czy dostanie się Baddockom.
— Odłóżmy sprawę do czasu, kiedy dom stanie się naprawdę wolny — wtrąciłam zdecydowanie. — Nie podoba mi się mówienie o babci Bell, jakby już nie żyła.
Byłam zarumieniona i, wiedziałam o tym, nieco za gwałtowna. Wciąż rozmyślałam o tym, jak to jest być biedną, starą i samotną.
— I nic nie mówcie Baddockom — ciągnęłam. — Zaczną gadać, a to mi się nie podoba. Rozważamy kwestię przekazania domu za wcześnie.
Zaczęliśmy rozmawiać o innych sprawach. Raz czy dwa razy zauważyłam, że Malcolm mi się przygląda. Uśmiechał się i przez chwilę czułam się niemal szczęśliwa.
Następnego ranka zajrzałam do babci Bell. Leah siedziała przy niej i szyła. Szybko schowała robótkę pod fartuch i udawała, że pracuje nad czymś innym. Zaczerwieniła się. Jaka była ładna!
— Jak się czuje? — spytałam.
— Nijak, proszę pani. Tylko leży.
— Posiedzę przy niej chwilę, a ty odłóż robótkę i idź na farmę. Przynieś trochę mleka. Powiedz im, że to na koszt zamku. Rozprostujesz trochę nogi.
Leah posłusznie wstała i położyła robótkę na stole. Wyszła szybko i po cichu. Przypominała mi łanię.
Babcia Bell leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami. Rozejrzałam się po domu i pomyślałam, że przyjechała tutaj przed laty zaraz po ślubie z panem Bellem, rozpoczęła nowe życie, urodziła dwoje dzieci, które już się pożeniły i wyprowadziły. Zegar tykał głośno, a babcia Bell ciężko oddychała. Wstałam i podeszłam do stołu, gdzie leżała robótka zostawiona przez Leah. Obejrzałam ją i znalazłam to, czego się spodziewałam. Szyła ubranka dla maleństwa.
Biedne dziecko! — pomyślałam. Szesnaście lat i już będzie matką. Nie ma męża, tylko przerażającą, obłudną rodzinę. Biedna mała Leah! Jakże bym chciała jej pomóc! Zrobię to, obiecałam sobie. Coś wymyślę.
Podeszłam do łóżka, a staruszka otworzyła oczy. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że mnie poznaje.
— Pani Su… Su… — szepnęła.
— Jestem tutaj. Proszę nic nie mówić. Opiekujemy się panią.
Patrzyła na mnie i jej oczy wyrażały zachwyt.
— N…N… — wymamrotała.
— Proszę nie mówić — prosiłam ją.
— N…Niech Bóg panią błogosławi.
Ujęłam jej dłoń i pocałowałam ją. Na wargach staruszki pojawił się cień uśmiechu.
— N…nie pa…panna…
Nie panna Susannah. O tym myślała. Susannah nigdy by się nie przejęła chorą staruszką. Nie siedziałaby przy jej łóżku. Wiedziałam, że zachowuję się nie tak, jak powinnam, ale nie dbałam o to. Tak chciałam jej sprawić przyjemność, powiedzieć, że załatwiliśmy dla niej dekarza, który przyjdzie naprawić dach, że zajmiemy się wszystkim i ostatni okres jej życia minie beztrosko.
Myślę, że sama moja obecność starczyła, aby to zrozumiała.
Trzymała moją rękę i siedziałyśmy tak, dopóki nie wróciła Leah z mlekiem.
— Podgrzej je trochę i zobacz, czy pani Bell nie zechce się napić.
Leah udała się do kuchni i postawiła mleko na spirytusowej maszynce. Staruszka zasnęła, a ja wyszłam za Leah.
— Wszystko będzie dobrze — powiedziałam.
Spojrzała na mnie swoimi wielkimi oczyma pełnymi strachu.
— Jest pani taka dobra, panno Susannah. Cokolwiek by o pani mówili. Nie jest pani taka jak kiedyś… Zmieniła się pani…
Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo te słowa były dla mnie kłopotliwe.
— Dziękuję ci Leah. Chciałabym, żebyś mi powiedziała, czy coś cię nie dręczy. Jeśli potrzebujesz pomocy… Chcę pomóc mieszkańcom wsi… Rozumiesz?
Przytaknęła.
— No więc, Leah. Czy wszystko w porządku? Nie obawiasz się czegoś?
Potrząsnęła głową.
— Wszystko w porządku, proszę pani.
Zostawiłam ją u babci i wróciłam do zamku.
Byłam inna. Dbałam o ludzi. Susannah nigdy nie interesowała się nikim poza własną osobą. Wszyscy zauważali tę różnicę.
Tego wieczoru, przy kolacji, Emerald powiedziała, że musi napisać do Gartha. Już od dłuższego czasu nie miała od niego wiadomości.
Denerwowałam się Garthem. W zapiskach Esmond wspominał o nim kilkakrotnie. Wiedziałam tylko, że był synem Elizabeth Larkham, przyjaciółki Emerald z dawnych lat. Była wdową i miała tylko jednego syna.
Potem o nim zapomniałam. Zanadto absorbowały mnie sprawy babci Bell, Leah Cringle i jej kłopoty.
Martwiłam się, że Leah zrobi coś nieprzemyślanego. Nie wiedziałam, w jaki sposób może przeciwstawić się swojej rodzinie. Nie była do tego przygotowana. Wyobrażałam sobie, jak Leah rzuca się do strumienia, niczym Ofelia, z kwiatami we włosach. Lub znajduje inny sposób na odebranie sobie życia. Usiłowałam rozmawiać z nią kilka razy, ale nie mogłam się z nią porozumieć. Zawsze mówiła, że nic się nie stało.
Dwa dni później babcia Bell zmarła.
Nikt nie mówił o niczym innym jak o jej śmierci. Pielęgniarka przyszła przygotować wszystko do pogrzebu, a grabarz Jacks wykopał grób. Poszliśmy na pogrzeb z Malcolmem. Zorientowałam się, że znowu byli zaskoczeni. Susannah nigdy nie chodziła na pogrzeby ludzi pracujących dla zamku, a Esmond tylko sporadycznie. Często obiecywał, a kiedy nie pojawił się na uroczystości, długo tłumaczył się z tego pogrążonej w żalu rodzinie, co łagodziło ich smutek, bo było oznaką właściwego traktowania ludzi.
Moja obecność wywołała poruszenie. Byłam zadowolona, że zdecydowałam się przyjść, bo dodało to, zdaniem mieszkańców, znaczenia ceremonii.
Kiedy grudy ziemi zaczęły spadać na trumnę, w oczach zakręciły mi się łzy i pomyślałam o biednej babci Bell. Przynajmniej osiągnęła w końcu spokój.
W drodze powrotnej Malcolm podał mi ramię.
— Jesteś naprawdę wzruszona — powiedział.
— A kto by nie był? — odparłam. — Śmierć zawsze napawa smutkiem.
— Znam wiele osób, które nie dbają o to, a śmierć kogoś, z kim nie czuli się osobiście związani, budzi w nich jedynie znudzenie. Ty też kiedyś taka byłaś, Susannah.
Mocno chwycił moje ramię i obrócił mnie twarzą ku sobie. Takie chwile zawsze napawały mnie lękiem. Czułam, że za moment powie mi, iż jestem oszustką i naciągaczką.
— Zastanawiam się… — zaczął.
— Nad czym? — spytałam nieśmiało.
— Susannah, co się z tobą stało? Co cię odmieniło? Stałaś się taka… ludzka.
— Zawsze należałam do tego gatunku.
— Nie zbywaj mnie żartami.
— No cóż, pozwól sobie powiedzieć, że jestem taka sama jak zawsze.
— A więc znakomicie odgrywałaś kogoś zupełnie innego.
— Byłam młoda i beztroska.
— To nie kwestia młodości i beztroski. Byłaś… potworem. Postanowiłam to zignorować.
— Biedna babcia — powiedziałam. — Przez wszystkie lata pracowała tutaj i była szczęśliwa, mieszkając w małym ciemnym domku i ledwie wiążąc koniec z końcem.
Malcolm milczał, pogrążony we własnych myślach. Aż do powrotu na zamek żadne z nas nie mówiło zbyt wiele.
Następnego ranka w zamku zjawił się ktoś, kto chciał się ze mną zobaczyć. Był to młody człowiek o nazwisku Jack Chivers. Pracował na kilku różnych farmach, zatrudniany wtedy, kiedy była potrzebna pomoc.
Przyjęłam go w małym saloniku, do którego zaprowadzono go z holu. Stał przede mną, nerwowo gniotąc czapkę.
— Musiałem się z panią pilnie zobaczyć, panno Susannah. Chciałem się dowiedzieć, jakie mam szanse na otrzymanie domku babci Bell.
— Och, ale… — zaczęłam. — Właściwie wszystko jest już zdecydowane.
Na jego twarzy pojawił się wyraz zawodu.
— Zatem przepraszam, że zająłem pani czas — powiedział i zawrócił ku wyjściu.
Było coś rozpaczliwego w jego pochylonych ramionach, toteż zatrzymałam go. Zauważyłam, że ma około osiemnastu lat i jest bardzo przystojny.
— Chwileczkę. Nie odchodź. Dlaczego tak zależy ci na tym domku?
— Chcę się ożenić, proszę pani.
— Aha. Możesz przecież poczekać, prawda? Jak przyjdzie czas, będą inne domki do wzięcia.
— Nie możemy czekać — wymamrotał. — Dziękuję pani, panno Susannah. Po prostu myślałem, że jest jakaś szansa.
— A więc nie możecie czekać. Powiedz mi, kogo chcesz poślubić?
— Leah Cringle, proszę pani.
— Aha. Usiądź na moment.
Usłuchał, a ja popatrzyłam na niego uważnie.
— Leah spodziewa się dziecka, prawda?
Zaczerwienił się po koniuszki włosów. Potem uśmiechnął się, ale nie był to uśmiech zadowolenia. Raczej wstydu i zakłopotania.
— Tak, proszę pani, można to tak ująć. Gdybyśmy mieli gdzie zamieszkać, moglibyśmy wziąć ślub.
— Nie możecie się pobrać, nie mając domku?
— Nie mamy gdzie się podziać… Leah musiałaby zostać na farmie u rodziców. Jej życie stałoby się piekłem. Jedyne wyjście to wziąć ślub po cichu… i przenieść się do własnego domku.
— Tak, rozumiem. Wiesz, że dach trzeba naprawić. Musielibyście nad nim troszkę popracować.
Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
— Potrafię sobie wyobrazić, jak trudne byłoby życie Leah na farmie rodziców. Wydaje mi się jednak, że powinniście byli pomyśleć o tym wcześniej…
— Wiem, proszę pani. Zawsze powinno się najpierw pomyśleć… Ale czasami człowiek działa bez zastanowienia. Leah jest prześliczna. Któregoś dnia płakała. Coś się stało. Zawsze coś się dzieje u Cringle’ów… Niby są pobożni i chcą czynić dobro, a tylko unieszczęśliwiają przez to ludzi. A potem… zanim zorientowałem się, co się dzieje… stało się. Kocham Leah, a ona mnie i niczego bardziej nie pragniemy niż naszego maleństwa…
Poczułam, jak coś ściska mi gardło. Nie dbałam o to, co powiedział Jeff. Nie dbałam o zdanie Malcolma. Ja byłam panią na zamku.
— Dobrze. Dostaniecie ten domek. Nie ma sensu tego odwlekać. Bierzcie ślub i przeprowadzajcie się. Możecie chyba sami go posprzątać? I lepiej nic nie mówcie, dopóki się nie pobierzecie. Cringle’owie to dziwni ludzie.
— Och, proszę pani, naprawdę?
— Tak. Domek jest wasz. Idź i powiedz o tym Leah. I pamiętaj, że to tajemnica… przynajmniej na razie.
— Proszę pani, nie wiem, co powiedzieć.
— W takim razie lepiej nic nie mów. Wiem, jak się czujesz, więc nie musisz nic mówić.
Pojechałam prosto do domu Jeffa. Był tam także Malcolm. Często tam bywał. Można by pomyśleć, iż zamek należy do niego, tak bardzo zajmował się jego sprawami.
Od progu krzyknęłam:
— Podjęłam decyzję w sprawie domu babci Bell. Dostał go Jack Chivers.
— Jack Chivers! — zdumiał się Jeff. — Przecież to jeszcze chłopiec. Dom należy się Baddockom.
— Baddockowie muszą poczekać. Dostał go Jack Chivers.
— Ale dlaczego? — dopytywał się Malcolm.
— Majątek należy do mnie — oświadczyłam. — Ja podejmuję decyzje. Właśnie powiadomiłam Jacka Chiversa, że dostanie dom.
— Ależ to nierozsądne — zauważył Jeff.
— W istocie jest bardzo ważny powód, dla którego powinien go dostać. Leah Cringle nosi jego dziecko. Muszą się natychmiast pobrać. Potrzebują domu.
Obydwaj mężczyźni wpatrywali się we mnie.
— Wyobraźcie sobie Leah Cringle mieszkającą ze swoimi koszmarnymi rodzicami — ciągnęłam z pasją. — Że nie wspomnę już o dziadku. Przecież to niemożliwe. Mam straszne przeczucie, że jeśli czegoś szybko nie postanowimy, może zrobić sobie krzywdę. Muszę dbać o tych ludzi. Leah i Jack Chivers otrzymają dom i koniec.
Widziałam, że obydwaj uważają powierzanie decyzji kobiecie za nierozsądne. Kobiety kierują się sercem a nie rozsądkiem, a oni, bystrzy ludzie interesu, wiedzieli, że powinna decydować spokojna kalkulacja.
Roześmiałam się w duchu. Niech pamiętają, że to ja tutaj rządzę.
Następnego ranka pojechałam do domku i kiedy stałam w sypialni, usłyszałam zgrzyt ostrożnie otwieranych drzwi. Zeszłam na dół. Stał tam Jack Chivers z Leah. Rozglądali się z zachwytem. Leah zmieniła się nie do poznania. Nigdy nie widziałam szczęśliwszej osoby.
I to ja tego dokonałam.
Przeżyłam jeden z tych cudownych momentów, które tak rzadko przychodzą i trwają tak krótko.
— Przyszliście obejrzeć nowy dom? — spytałam.
Leah podbiegła do mnie. Potem zrobiła coś dziwnego. Uklękła przede mną, uniosła rąbek mojej sukni i pocałowała go.
— Leah — powiedziałam, usiłując ukryć wzruszenie — podnieś się natychmiast. Powiedz, czy chcesz zmienić tapety?
Przez kilka następnych tygodni byłam naprawdę szczęśliwa, to znaczy mogłam spędzać parę godzin dziennie bez napięcia i wspomnień o zniszczonej wyspie, bez straszliwej tęsknoty za utraconymi bliskimi. Nie rozmyślałam także o mojej maskaradzie i nie zadawałam sobie pytania, jak mogłam się na nią zdecydować.
A stało się tak dlatego, że z każdym dniem coraz bardziej wciągałam się w sprawy posiadłości i coraz bardziej mi się to podobało. Czułam, że urodziłam się właśnie do tego. Gdybym tylko była prawdziwą Susannah, jakże mogłabym być szczęśliwa!
Zachwycała mnie zmiana, jaka zaszła w Leah. Była piękną dziewczyną, a szczęście uczyniło ją jeszcze piękniejszą. Jack Chivers i ona promienieli. Każdą wolną chwilę spędzali w domku i urządzali go. Dach został naprawiony. Znalazłam w zamku stare zasłony, które po przycięciu zawisły w oknach. Oczy Leah rozjaśniała wdzięczność.
Oczywiście było nieco sprzeciwów, zwłaszcza ze strony Baddocków. Wygląda na to, komentowali, że niektórzy ludzie są wynagradzani za grzechy, a cnota odchodzi z niczym.
Jeff Carleton zgadzał się z tą opinią. Nie sądzę jednak, aby podzielał ją Malcolm. W każdym razie taka była moja wola i cokolwiek o niej myślano, nikt niczego nie mógł zmienić.
Postanowiłam ułagodzić Baddocków obietnicą, że dostaną pierwszy dom, który się zwolni, i do pewnego stopnia zdołałam ukoić ich rozczarowanie.
Odkryłam u siebie nowy talent. Zawsze interesowali mnie ludzie. Rozumiałam ludzi, bo potrafiłam postawić się w ich położeniu. Zaczęłam zdobywać ich zaufanie i to był mój sukces. Zachowania Susannah nigdy nie mogli przewidzieć; jednego dnia była przyjacielska, innego okazywała całkowitą obojętność wobec cudzych spraw. I powoli wygrywałam. Wiedziałam o tym. Ludzie rozmawiali ze mną o swoich problemach. Zaczęłam wymazywać z ich pamięci wizerunek poprzedniej Susannah i zastępować go moim własnym.
Mogłam więc pomagać ludziom, a w dodatku myśleć: czy to w końcu źle, że mam możliwość zrobić dla nich coś dobrego?
I czyż, jeśli uczynię ludzi szczęśliwszymi, niż byliby pod rządami Susannah, mój postępek nie będzie mniej niegodziwy? Wprawdzie popełniłam oszustwo, ale dzięki temu mogę czynić dobro. No i Susannah nie może się tu zjawić, więc nic jej nie odebrałam. Tyle że posiadłość powinna należeć do Malcolma…
Malcolm! Wciąż o nim myślałam. Od dnia, kiedy oznajmiłam, że dom otrzyma Jack Chivers, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu.
Jack Chivers i Leah Cringle pobrali się. Pojechałam na ich ślub i ku mojemu zaskoczeniu, zobaczyłam tam Malcolma.
Kościół był prawie pusty. Nie przyszedł nikt z rodziny Cringle’ów. Tak okazali Leah dezaprobatę z powodu ciąży.
— Niech się trzymają z daleka — szepnęłam do Malcolma. — Bez nich jest o wiele przyjemniej.
— Jak zwykle masz rację — odpowiedział.
Byłam zachwycona, widząc Leah kroczącą środkiem kościoła pod rękę z Jackiem. Jej sarnie oczy promieniały szczęściem. Kiedy mnie ujrzała, wezbrały łzami. Pomyślałam, że jest gotowa zatrzymać się, podejść do mnie i znów ucałować rąbek mojej sukni.
Przed kościołem złożyliśmy im życzenia.
— Panno Susannah — powiedziała Leah. — Gdyby nie pani, nie skończyłoby się to tak szczęśliwie. Nigdy się pani nie odwdzięczę.
— Już wszystko dobrze, Leah. Teraz jesteś już panią Chivers. Bądź szczęśliwa.
— To polecenie — włączył się Malcolm. — Polecenie panny Susannah, a wiesz, że zawsze należy ich słuchać.
Leah prawie na niego nie patrzyła. Była taka nieśmiała. Jej piękne oczy skierowane były na mnie.
Kiedy razem z Jackiem szli do domu, przez chwilę stałam i spoglądałam za nimi. Nagle zorientowałam się, że Malcolm uważnie mnie obserwuje.
— Susannah — odezwał się łagodnie.
Bałam się spojrzeć na niego, żeby nie zdradzić własnych uczuć.
— Naprawdę, ich szczęście to wyłącznie twoje dzieło. Mogę się założyć, że kiedy urodzi się dziecko, poproszą cię na matkę chrzestną.
Nie odpowiedziałam.
Zbliżył się do mnie.
— Wygląda na to, że są zadowoleni z życia — zadumał się. — Małżeństwo dobrze im zrobiło. Zgadzasz się ze mną, Susannah?
— Tak… rzeczywiście.
— Sama miałaś zamiar wyjść za mąż… za Esmonda.
Milczałam. Byłam świadoma, że wchodzimy na bardzo niebezpieczny teren.
— Susannah — ciągnął — chciałbym z tobą porozmawiać.
— Myślę, że powinniśmy wracać do zamku — powiedziałam szybko.
Ujął mnie za rękę.
— O co chodzi, Susannah? Czego się boisz?
— Boję! — roześmiałam się, mając nadzieję, że śmiech zabrzmiał przekonywająco. — O czym ty mówisz? Chodźmy. Muszę wracać.
— Coś się w tym kryje — oświadczył.
Miałam pewność, że mnie podejrzewał. Przyspieszyłam kroku, a on trzymał się tuż obok mnie, nic już jednak nie powiedział.
Kiedy po południu byłam gotowa do przejażdżki, Malcolm czekał na mnie.
— Czy mogę ci towarzyszyć? — spytał.
— Oczywiście… skoro masz ochotę.
— Wielką.
Na szczęście nie powiedział nic, co wprawiłoby mnie w zakłopotanie, i spędziłam to popołudnie całkiem mile. Przekonałam się, że przejażdżka w jego towarzystwie sprawia mi dużą przyjemność.
Minęliśmy dom pań Thorn, ale nie zajrzeliśmy do nich.
— Panna Thorn od wielu lat opiekuje się swoją niedołężną matką — powiedziałam.
— Taki jest los wielu kobiet.
— To nie w porządku. Muszę coś dla niej zrobić.
— Co?
— Zauważyłam, że panna Thorn jest pełna obaw. Pomyśl tylko, jakie ona ma życie! Chciałabym jej jakoś pomóc.
Wjechaliśmy właśnie do lasu. Ze względu na wspomnienia z dzieciństwa ten las na zawsze był dla mnie Zaczarowanym Lasem.
— Odpocznijmy chwilę — zaproponował Malcolm. — To zawsze było moje ulubione miejsce.
— Moje też — powiedziałam.
— Stąd jest cudowny widok na zamek. Wygląda jak z obrazka.
Uwiązaliśmy konie i położyliśmy się na trawie.
Przeżywałam najmilsze chwile od czasu śmierci moich rodziców. Nagle zorientowałam się, że znowu mogę być szczęśliwa. I uprzytomniłam sobie, że moje szczęście nie jest związane z tym, co mogę zrobić dla mieszkańców posiadłości, lecz z osobą Malcolma.
Przypominał mi ojca. Był moim dalekim kuzynem. Uosabiał wiele cech Matelandów. Zatem przyjaźń z Malcolmem może dostarczyć mi czegoś, co zdołałoby zapełnić przeraźliwą pustkę w moim życiu.
— Jak tu pięknie! — nagle odezwał się Malcolm. — Czy wiesz, Susannah, że dla mnie to najpiękniejsze miejsce na świecie?
— Kochasz zamek.
— Tak. Ty też.
— Jest w nim coś cudownego — dodałam. — Wystarczy pomyśleć o wszystkim, co się tutaj wydarzyło. Jedno spojrzenie przenosi cię do dwunastego wieku i do następnego stulecia, kiedy osiedli tu pierwsi Matelandowie.
— Bardzo dobrze znasz historię rodziny.
— A ty nie?
— Też. Ale ty… Susannah… zwykle zachowywałaś się inaczej. Takie uwagi napełniały mnie lękiem.
— Doprawdy? — spytałam.
— Bardzo cię nie lubiłem w dzieciństwie. Byłaś wielką egoistką.
— Niektóre dzieci już takie są.
— Ty byłaś wyjątkowym potworem. Uważałaś, że cały świat istnieje tylko po to, żeby spełniać twoje zachcianki.
— Naprawdę byłam aż tak okropna?
— Jeszcze gorsza — powiedział zdecydowanie. — Nawet później…
— Tak? — Serce zaczęło mi bić szybciej.
— Od dnia twojego powrotu z Australii jestem zdumiony. Ta sprawa z biedną małą Leah i domem dla Chiversów.
— Nie ma w tym nic niezwykłego. Zwyczajna, smutna historia, która ciągle się powtarza.
— Niezwykła była rola, jaką w niej odegrałaś. Rzeczywiście się przejęłaś, prawda? I zyskałaś dozgonną wdzięczność małej Leah.
— Tak niewiele dla niej zrobiłam.
— Pokazałaś Jeffowi Carletonowi, że tu rządzisz.
— Cóż, to chyba prawda? Wiedział o tym przecież.
— Teraz to wie.
— Uważasz, że kobieta nie powinna mieć takiej pozycji?
Milczał przez chwilę.
— To zależy od kobiety.
— Czy uważasz, że ta kobieta jest tego warta?
— Absolutnie tak — opowiedział poważnie.
Zamilkliśmy. Wreszcie odezwałam się nieśmiało:
— Malcolmie… czy się spodziewałeś, że po śmierci Esmonda posiadłość będzie twoja…?
— Tak. Sądziłem, że to bardzo prawdopodobne.
— Tak mi przykro.
Roześmiał się.
— Przykro! Oczywiście, że nie musi ci być przykro. To się nazywa przeznaczenie. Nigdy bym się nie spodziewał, że twój dziadek powierzy zarządzanie majątkiem kobiecie. Musiał cię bardzo lubić.
— Zrobiłeś tyle dobrego dla zamku. Chciałabym…
— Cóż takiego byś chciała?
Nie odpowiedziałam. Nie mogłam mu powiedzieć, o czym myślę.
— Przypuszczam, że kiedyś odejdziesz. Będzie nam ciebie brakowało… Jeffowi i mnie.
Nachylił się nade mną i położył rękę na moim ramieniu.
— Dziękuję ci, Susannah. Być może dam się namówić i zostanę.
Moje serce zabiło mocniej. Co miał na myśli? Czy uważał, że moglibyśmy się pobrać… tak jak zamierzali Susannah i Esmond?
Przyglądał mi się uważnie. Pomyślałam, że zbliża się właśnie ta chwila. Jeśli mi się oświadczy, będę musiała mu wszystko powiedzieć. Co sobie pomyśli, kiedy się dowie, że jestem oszustką?
— Przecież masz własne życie. Co robisz, kiedy nie jesteś z nami?
Popatrzył na mnie zaskoczony, a ja zrozumiałam, że wreszcie popełniłam wielki błąd. Przecież Susannah musiała to wiedzieć.
Po chwili odpowiedział:
— Wiesz, że zarządzam Stockley. Na szczęście Tom Rexon jest znakomitym rządcą. Dlatego zawsze mogę mu powierzyć wszystkie sprawy. Jeśli byłoby coś poważnego, w każdej chwili może się ze mną skontaktować. Poza tym jest całkowicie samodzielny.
A więc jego domem było Stockley. Zastanawiałam się, gdzie leżało. Muszę uważać, żeby się nie zdradzić. Tak łatwo uczynić fałszywy krok, a ja właśnie jeden zrobiłam. Musiałam skończyć rozmowę. Co chciał powiedzieć? Cokolwiek to było, teraz nie zamierzał już tego zdradzić.
Opowiadał o Stockley i o różnicach między jego majątkiem a zamkiem.
— Nie jest to tak fascynujące miejsce, ale je kocham. Poza tym jest moje.
Kiedy tak leżałam i słuchałam Malcolma, doszłam do wniosku, że moje położenie skomplikowało się jeszcze bardziej, ponieważ zakochałam się w nim.
Idylla trwała. Każdego ranka wyjeżdżaliśmy razem. Pewnego dnia mój koń zgubił podkowę i musieliśmy zaprowadzić go do kowala. Czekając na podkucie, piliśmy cydr w pobliskim zajeździe, pogryzając grzanki z serem. Jedzenie rzadko tak mi smakowało i raz jeszcze ze wzruszeniem wspomniałam piknik w lesie i trzy życzenia. Gdybym znowu je mogła wypowiedzieć! Powinnam sobie życzyć… nie, nie to, żeby stać się Susannah, ale prawowitą dziedziczką zamku. I żeby Malcolm zakochał się we mnie. A po trzecie, żebym mogła zapomnieć o tragedii na wyspie.
Nie, to absurd. Nigdy tego nie zapomnę, lecz przy odrobinie szczęścia zdołam może zastąpić wizje przeszłości nowymi obrazami. Jeśli teraźniejszość i przyszłość będą tak czarujące, zniknie pokusa, by patrzeć w przeszłość i tęsknić do czasów sprzed katastrofy.
Dlaczego jednak moje życzenia miałyby się spełnić? Nie zasłużyłam na to. Popełniłam wielkie oszustwo i nie powinnam się dziwić, jeśli przyjdzie zapłacić za niegodziwość.
Jakże mogłam być szczęśliwa, gdyby życie potoczyło się inaczej!
Tamtego dnia, pamiętam, rozmawialiśmy o losie Emily Thorn.
W końcu udało mi się przezwyciężyć jej rezerwę i opowiedziała mi o swych lękach.
Widziałam się z nią dzień wcześniej. Była bardzo zdenerwowana. Powiedziała mi, że musi zaparzyć herbatę, więc usiadłam na stołku w kuchni i rozmawiałyśmy. Ledwie otworzyła puszkę z herbatą, z góry rozległo się pukanie. Natychmiast skierowała tam pełen napięcia wzrok, podniecona i przestraszona. Upuściła puszkę i herbata wysypała się na stół.
— Och, ale ze mnie idiotka! Matka ma rację.
— Nic się nie stało — uspokajałam ją.
Wzięłam od niej puszkę i łyżeczką zebrałam rozsypaną herbatę ze stołu.
— Proszę zobaczyć, czego chce pani matka, a ja zaparzę herbatę.
Wyszła, a kiedy po chwili wróciła, herbata była już gotowa.
— Czy coś się stało? — spytałam.
— Nie. Chciała tylko lemoniady. Musiała usłyszeć, że ktoś jest na dole, panno Susannah.
No tak. Jeśli na dole był gość, trzeba było przerwać wizytę. Panna Thorn była lekko rozstrojona, więc przy filiżance herbaty zbliżyłam się do niej jak nigdy dotąd. Była pokojówką. Bardzo chwaliła sobie tę pracę.
— Miałam prześliczną panią o pięknych włosach, a ja wiedziałam, jak najlepiej je uczesać. Zwykle była ze mnie zadowolona. Dawała mi sukienki, wstążki i takie rzeczy. Potem wyszła za mąż i mogłam z nią wyjechać, ale matka potrzebowała opieki, więc musiałam wrócić do domu.
Biedna panna Thorn! Jedyną radością jej życia było czesanie innej kobiety i używane ubrania chlebodawczyni.
Wreszcie poznałam prawdziwą przyczynę jej niepokoju. To, że matka stanowiła ciężar, było jasne, wymagała bowiem opieki do końca swoich dni. Córka pogodziła się z tym. Ale co pocznie po jej śmierci? Powinna znaleźć posadę i miejsce do mieszkania. Jak tego dokona? Sama zaczynała się już starzeć.
— Nie martw się — zapewniłam ją. — Dopóki twoja matka żyje, wszystko musi zostać tak jak teraz. Ale nie musisz się obawiać, że zostaniesz wyrzucona z domu, zanim nie znajdziemy dla ciebie czegoś innego. Kto wie, może będę potrzebować garderobianej?
Kiedy siedzieliśmy w zajeździe, opowiedziałam o tym Malcolmowi. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie badawczo.
— Wiesz Susannah, to nie jest dobry sposób na efektywne zarządzanie posiadłością.
— Ale dobry na uszczęśliwianie ludzi — odparłam. — Panna Thorn zmieniła się nie do poznania. To cud.
— Zachowujesz się jak dobra wróżka.
— A co jest złego we wróżkach?
— Nic. Dopóki potrafią czarować.
— Ja potrafię… do pewnego stopnia. To znaczy mam środki, aby pomóc tym ludziom rozwiązywać ich problemy.
Nagle Malcolm pochylił się i pocałował mnie w koniuszek nosa.
Odsunęłam się. Uniósł brwi i powiedział:
— Nie mogłem się powstrzymać. Wyglądałaś tak uroczo, skąpana w blasku wszelkich cnót. — Oparł łokcie na stole i przyjrzał mi się kpiąco. — Susannah, powiedz mi, co się stało w Australii?
— Dlaczego pytasz?
— Musiało cię spotkać coś niesamowitego. Jak świętego Pawła w drodze do Damaszku. Zmieniłaś się. Całkowicie się zmieniłaś.
— Przepraszam, ale…
— Przepraszasz! To nie jest powód do przeprosin, tylko do radości. Stałaś się nową Susannah. Zawsze myślałem, że jesteś gruboskórna jak nosorożec. Wszystko musiało być tak, jak sobie życzyłaś. A potem, w Australii…
— Odnalazłam mojego ojca.
Wciąż na mnie patrzył, a ja czułam się coraz bardziej nieswojo.
— Teraz zaczynam dochodzić do wniosku, że nawet wyglądasz inaczej. Można by prawie uwierzyć… Ale nie wierzę w bajki. A ty?
Pomyślałam o trzech życzeniach wypowiedzianych w Zaczarowanym Lesie i zawahałam się.
— Wierzysz! — krzyknął. — Przyszła do ciebie stara wiedźma i powiedziała: „Spełnię twoje życzenie, a w zamian zabiorę ci duszę”. Susannah, nie sprzedałaś chyba swojej duszy?
Nie śmiałam spojrzeć mu w oczy. Ale pomyślałam, że tak.
— Susannah, nie pozwól, żeby coś cię znowu odmieniło. Proszę, zostań taka, jaka jesteś teraz.
Siedziałam, patrząc na Malcolma i wiedziałam, że zakochałam się w nim. Ogarnęła mnie radość i nagle poczułam rozpacz z powodu mojej beznadziejnej sytuacji.
Byłam oszustką. Bałam się. To tylko maskarada. Nie mogłam się bardziej uwikłać w tej pajęczynie.
Ale co z tego? I tak tkwiłam w niej po uszy.
Minęło kilka dni. Codziennie widywałam Malcolma. Janet spostrzegła, co się dzieje. Musiałam zdradzić się z moimi uczuciami. Była bardzo bystra, co czasami budziło niepokój, obserwowała mnie bowiem uważnie. Musiałam jednak przyznać, że pomagała mi, opowiadając plotki przy różnych okazjach.
Nie było w niej nic służalczego. Uważała siebie za wysoce uprzywilejowaną i upoważnioną do wypowiadania własnych opinii.
— Panienka i pan Malcolm bardzo się zaprzyjaźniliście. Uważam, że to dobrze, gdyby mnie ktoś pytał.
— Nie pytałam cię o zdanie, Janet — powiedziałam. — Ale chyba każda przyjaźń jest cenna.
— Przypomina mi panienka kogoś, kogo znałam bardzo dobrze. Zawsze miała odpowiedź na wszystko. Oczywiście, że przyjaźń to dobra rzecz, ale jeśli dotyczy takich osób jak panienka i pan Malcolm, staje się jeszcze odrobinę lepsza.
— Naprawdę? — spytałam.
— Cóż, mam na myśli, że panienka ma zamek, a on go pragnie i może być wielce pomocny w zarządzaniu nim… i skoro lubicie się nawzajem…
— Janet, pozwalasz sobie na zbyt wiele.
— Dobrze, dobrze — łagodziła. — Tak sobie plotę bez zastanowienia. Ale to byłoby bardzo dobre, nie da się zaprzeczyć. Mogłoby rozwiązać wiele problemów, co samo w sobie się liczy.
A więc Janet zauważyła. Zastanawiałam się, czy inni także.
W mojej naturze leżało zawsze patrzeć na sprawy z jaśniejszej strony. Toteż powiedziałam sobie: Gdyby Malcolm mnie kochał, i gdybym go poślubiła, i gdyby dzielił ze mną zamek… cóż złego by się stało? Mogłabym powierzyć mu większość spraw, zawsze pamiętając, że to on jest prawowitym właścicielem. Czy w sprzyjających okolicznościach mogłabym zapomnieć o moich winach? Zło można naprawić. Stałabym obok niego i pomagała mu. Byłoby tak, jak powinno się stać po śmierci Susannah. Gdybyby poślubił mnie pan zamku i uczynił swoją panią…
Wyglądało na to, że przychylne bóstwa oferowały mi możliwość przebaczenia.
To było jak cudowny sen. Czułam, że jestem zakochana w Malcolmie, poślubię go, jeśli mi się oświadczy i w spokoju dożyję końca moich dni u jego boku.
Może za dziesięć lat, kiedy poznamy się dostatecznie dobrze i będziemy mieli już dzieci, wszystko mu wyznam. Wtedy łatwo mnie zrozumie i przebaczy.
To byłoby naprawdę szczęśliwe rozwiązanie. Wydawało się nawet możliwe.
Śmieliśmy się razem, pracowaliśmy razem. Stale rozmawialiśmy o zamku, co i jak powinno być zrobione. Prawie jak partnerzy.
Któregoś dnia Malcolm spytał:
— Czy po śmierci Esmonda myślałaś o wyjściu za mąż?
Odwróciłam się gwałtownie. Nie miałam odwagi spojrzeć mu w oczy. Wiedziałam, że jego uczucia do mnie znacznie różniły się od tych, które żywił do Susannah, ale wciąż był nieufny. Nie mógł uwierzyć w zmianę, jaka dokonała się w Susannah, i kiedy serce popychało go ku niej, rozsądek ostrzegał, że to błąd. Myślę, że czasami obawiał się, iż nagle powrócę do swojego dawnego zachowania i zastanawiał się, po co odgrywam rolę innej. Ileż miał racji! Jakże często zastanawiałam się, czy mu wszystkiego nie wyznać! Ale bałam się, że go stracę. Chciałam go tak mocno ze sobą związać, żeby nie mógł uciec, nawet gdyby mój postępek napawał go odrazą. Kochałam i wierzyłam, że on także, ale poczucie winy z jednej strony i brak zaufania z drugiej dzieliły nas jak nagie ostrze miecza.
— Małżeństwa nie można traktować lekko — mruknęłam. — Ty jako kawaler powinieneś się z tym zgodzić.
— Zawsze myślałem, że małżeństwo jest czymś, w co nikt nie powinien angażować się bez namysłu. Śmierć Esmonda była dla ciebie strasznym szokiem, prawda?
Odwróciłam głowę, udając rozpacz.
— Szalał na twoim punkcie. Zawsze mi go było żal. Byłaś taka inna. Całkiem odmieniona. Teraz powinienem być zazdrosny.
Spojrzałam w jego twarz. Tak bardzo chciałam, aby mnie objął i powiedział, że kocha.
Ujął moje ramię i delikatnie nim potrząsnął.
— Susannah, coś się stało! — krzyknął. — Co? Powiedz mi, na miłość boską.
Chciałam mu wszystko wyznać. Nie odważyłam się. Nie byłam pewna jego reakcji, tak jak on mojej.
— Mój ojciec umarł — powiedziałam. — To był wielki wstrząs…
Wzruszył ramionami. Nie wierzył mi. Nie to chciał usłyszeć. Puścił mnie z irytacją.
Nie powiedział nic więcej, ale przekonywałam siebie, że pewnego dnia… wkrótce… przemówi. Pewnie mi się oświadczy. Jak się wtedy zachować? Wyznać wszystko?
Ale właściwie po co mi wyznania? Biorąc ślub ze mną Malcolm automatycznie otrzyma zamek.
Dlaczego to nie miałoby być rozwiązanie? Sam los zsyła mi sposób wyjścia z tej sytuacji.
Powinnam była zdawać sobie sprawę, że wyglądało to zbyt pięknie, aby się mogło zdarzyć. Życie nie traktuje nas łagodnie.
Listy znalazłam w biurku w pokoju Susannah. Był to piękny mebel z osiemnastego wieku. Miało kilka szuflad, w których schowałam dokumenty i dzienniki Esmonda. Często je przeglądałam. Byłam w stanie euforii, ponieważ spędziłam prawie cały dzień w towarzystwie Malcolma. Pojechałam do domu Chiversów i dowiedziałam się, że wszystko jest w porządku. Zasłony ze starych tkanin zamkowych wyglądały doskonale i były dla Leah źródłem nieustannej radości. Lecz największą przyjemność sprawiało jej moje zainteresowanie. Uważała mnie za coś w rodzaju opiekunki, co mi schlebiało.
Byłam już gotowa do snu i podeszłam do szuflady, żeby wyjąć papiery i trochę poczytać w łóżku, co ostatnio weszło mi w zwyczaj. Wysunęłam szufladę i wtedy coś ją zaklinowało. Usiłowałam to coś wyjąć, ale nie dałam rady, więc uklękłam na podłodze i spróbowałam zbadać, co też to jest, macając ręką. Doszłam do wniosku, że jeśli całkowicie wysunę szufladę, uda mi się uwolnić papiery. Zrobiłam tak. Wtedy zorientowałam się, że za szufladą była tajna skrytka. Sięgnęłam do niej i wyjęłam zwitek papieru przewiązany czerwoną wstążką. Rozwiązałam ją i rozwinęłam papiery. Były to listy. Serce zaczęło mi bić z emocji, gdy ujrzałam, iż są zaadresowane do Susannah.
Przez chwilę klęczałam z listami w ręku. Znowu, tak jak przy dziennikach Esmonda, wahałam się, czy należy je czytać.
Coś mi wszakże mówiło, że te listy mogą zawierać bardzo istotne wiadomości, i nie powinnam mieć skrupułów. Zamknęłam skrytkę, włożyłam na miejsce szufladę, i ganiąc się w duchu za niemądre wahanie, zabrałam listy do łóżka.
Przeczytałam je i potem leżałam, rozmyślając nad ich treścią. Wstrząsnęła mną. Mogłam się wyłącznie domyślać, kto był ich autorem, ale znałam jedną osobę, która mogła je napisać.
Listy były datowane, więc wiedziałam, że pochodziły z okresu tuż przed wyjazdem Susannah do Australii.
W pierwszym przeczytałam:
Droga i Najwspanialsza (teraz i na zawsze znana jako D.N.). Cóż to za szczęście być razem z tobą, jak ostatniej nocy. Nawet nie marzyłem, że tak może być. A najlepsze jeszcze przed nami. Musisz tylko zrobić to, co do ciebie należy, a nie będziemy długo czekać. Zadzwonią dla nas ślubne dzwony — dla Króla i Królowej Zamku. Wiesz, jak postępować z S.C. Zrobi wszystko, co mu rozkażesz. Jest kompletnie otumaniony. Postąpiłaś bardzo sprytnie, doprowadzając go do takiego stanu. Nie pytam, jak tego dokonałaś, ale rozumiem i nie będę zazdrosny o twojego wiejskiego kochanka. Potrzebujemy jego pomocy. To, o co nam chodzi, musi pochodzić ze źródła, do którego nikt potem nie dotrze… w żadnym wypadku. Jeśli nam tego dostarczy, będzie uwikłany po uszy. Nie twierdzę, że musi do tego dojść. Staramy się, żeby wszystko poszło gładko.
D.N., piszę do ciebie, ponieważ na razie muszę trzymać się z dala. Na wszelki wypadek. Moglibyśmy się zdradzić. Pal więc wszystkie moje listy do ciebie, natychmiast gdy je przeczytasz. Dzięki temu będę mógł pisać szczerze. Powiadom mnie, kiedy S.C. dostarczy ci to, czego potrzebujemy. Szkoda, że musimy go w to wciągnąć, ale zajmiemy się tym później. Król i Królowa wkroczą do akcji. Do zobaczenia, kochanie,
oddany sługa i dozgonnie
kochający
(O.N.N.K.)
Zajrzałam do następnego listu.
D.N.,
A więc S.C. waha się. Powiada, że tego nie ma. Powinnaś jednak się postarać. Powiedz mu, że ci potrzebne do pielęgnacji twarzy. Na farmie muszą tego używać. Wydostań to od niego. Zaczynam być zazdrosny. Wydaje mi się, że go lubisz. Sądzę, że odgrywasz swoją rolę doskonale, ale skończ z tym. I żadnych powtórek, dobrze? Chciałbym już cię poślubić, ale ty z pewnością odmówisz, dopóki wszystko się nie wyjaśni. Zawsze byłaś diabłem, D.N. Chcesz, aby sytuacja była jasna, prawda? Nie opuścisz kuzyna E. aż do końca. Zawsze musisz mieć ostatnie słowo. Pamiętaj, że w moich żyłach płynie ta sama krew. Wiesz, że jesteśmy szaleńcami, intrygantami i mamy wybujałe ambicje. Matelandowie z Matelandów. Spal ten list i wszystkie poprzednie. Weź co trzeba od S.C. i upewnij się, że jest w porządku. Zaczynam się przez ciebie niecierpliwić. Oczekuję dnia, kiedy będziemy razem w znanym ci miejscu.
Moja D.N,
Twój O.NNK.
I wreszcie ostatni
D.N.,
Z niecierpliwością oczekiwałem na wiadomość. Co się nie udało? Twoja mikstura nie była wystarczająco silna. Zdaję sobie sprawę, że chciałaś uniknąć podejrzeń. Bliski śmierci… nie o to chodziło, prawda? I S.C. skończył ze sobą w tak melodramatyczny sposób. Szkoda, że musieliśmy go wykorzystać. Masz rację, przez dłuższy czas nie powinniśmy ponawiać prób. Tak, zgadzam się… co najmniej przez rok. Potem nastąpi nawrót tej samej choroby. To wygląda wiarygodnie. Któż by pomyślał, że S.C. okaże się takim głupcem! Miejmy nadzieję, że o niczym nie powiedział. Tacy czasami nie umieją utrzymać języka za zębami. Wyznają winy. Mam nadzieję, że nie będziemy mieli przez niego kłopotów. Trudne byłoby jednak kupienie łub zdobycie tego z innego źródła. Tak dobrze zatarliśmy wszystkie ślady, a ten głupiec musiał zwrócić na siebie uwagę!
D.N., uważaj na siebie. Podoba mi się twój plan. Wyruszasz na spotkanie ze swoim ojcem, ponieważ odkryłaś miejsce jego pobytu. To bardzo sprytne. Nie powinnaś być tutaj, kiedy to się znowu zdarzy. Zgadzam się. Ale nie mogę cię stracić na tyle czasu. Pojadę z tobą, a potem wrócę… A po roku wszystko będzie nasze. Powinniśmy być cierpliwi. Musimy pamiętać o nagrodzie… Ty i ja w miejscu, do którego należymy.
To naprawdę głupie, że piszę o tym wszystkim, ale przestaję się zachowywać racjonalnie, kiedy myślę o tobie… tak jak ty przy mnie. Udało nam się wszystkich oszukać. Dowiesz się, kiedy już będzie po wszystkim; wrócisz do domu i wtedy odkryjemy, że nasza wzajemna antypatia była omyłką. Przez cały czas się kochaliśmy. Weselne dzwony i zamek jest nasz. Na zawsze Matelandów.
Spal to. Chyba zdajesz sobie sprawę, że jeden taki list wystarczy, by nas zniszczyć? Ale tak ci ufam! W każdym razie oboje jesteśmy w to zamieszani.
Niedługo zjawię się na zamku, a ty właśnie będziesz snuła plany wyjazdu. Bądź bardzo kochająca dla Esmonda. Ale wyjedź. C. mogą sprawiać kłopoty.
Do zobaczenia wkrótce,
Twój O.N.N.K.
Byłam wstrząśnięta. Te listy wyjaśniały tak wiele! Esmond został zamordowany. Padł ofiarą spisku Susannah i jej kochanka. Spróbowała morderstwa, a jej kochanek dokończył dzieła i uczynił ją panią zamku. Uwiodła Saula Cringle’a, a on dostarczył trucizny, od której umarł Esmond, prawdopodobnie arszeniku, bo listy wspominały o kosmetyku. A Susannah beztrosko trzymała te — jakże kompromitujące — listy w skrytce, pomimo zaleceń kochanka, aby je spalić. Jakże była nieostrożna! Albo może zachowała je w jakimś ukrytym celu.
Myślałam o tym, jak zamknięto mnie w stodole z tą potworną kukłą. Jedno było oczywiste. Cringle’owie znali powiązania Susannah z Saulem i sądząc, że nią jestem, chcieli mnie skonfrontować z tym okropieństwem.
Sytuacja stawała się niebezpieczna.
Ale nie mogłam zapomnieć o jednym zdaniu, które wciąż tkwiło mi przed oczyma. „Pamiętaj, że w moich żyłach płynie ta sama krew…”
Tylko jedna osoba mogła to napisać. Malcolm!
Tak więc musiał wiedzieć, że jestem oszustką. Musiał, bo z listów wynika, że był bardzo blisko z Susannah. Nie mógł nas pomylić. Musiał wiedzieć, że tylko się za nią podaję. Dlaczego więc mnie nie zdemaskował? Gdyby to zrobił, zamek już należałby do niego. Dlaczego nadal pozwala mi na tę maskaradę? Co zamierza? W co ja się wdałam? Byłam oszustką, wiem. Udawałam inną kobietę. Ale Malcolm, człowiek, w którym się zakochałam, był mordercą.
Był oddanym sługą Susannah i wciąż ją kochał. Prowadził jakąś grę. Jaką?
Poczułam mdłości ze strachu.
Musiał wiedzieć, że Susannah nie żyje, i był mordercą. Wspaniały z niego aktor. Udało mu się mnie zwieść. Zależy mu na zamku. Oczywiście! Zrobił to wszystko tylko po to, aby zdobyć zamek.
Ale dlaczego nie zażądał go do tej pory?
Po śmierci Susannah dziedziczył cały majątek. Dlaczego mnie nie zdemaskował?
Moje myśli gnały jak oszalałe. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Przewracałam się w łóżku z boku na bok i czekałam na świt.
Byłam przerażona. Zdawałam sobie sprawę, że oto zbliża się przełomowy punkt dramatu.
Podczas śniadania nie spotkałam nikogo. Pojechałam do lasu. Nie mogłam spojrzeć w oczy Malcolmowi. Wydawało mi się, że tak jak ja, nosił maskę. Kiedy się ją odsłoni, co się ukaże pod tą przystojną i zdecydowaną twarzą? Coś zimnego i przebiegłego, sprytnego, okrutnego, zmysłowego i morderczego.
Nie mogłam tego znieść. Zostałam oszukana. Usiłowałam przestać o nim myśleć, ale nie umiałam. Pozwoliłam moim uczuciom za bardzo się rozwinąć. No, ale nie byłam tylko naiwną dziewczyną, która zaufała cynicznemu, zdolnemu do popełnienia ohydnych czynów, mężczyźnie. Sama splugawiłam się oszustwem.
Jakże byłam głupia! Jakąż to misterną sieć uplotłam i tkwiłam teraz w samym środku morderstwa, zdrady i intrygi.
Muszę zachowywać się normalnie.
Wróciłam na drugie śniadanie. Na szczęście Malcolma nie było. Zostawił wiadomość, że zje razem z Jeffem Carletonem.
Wysłuchałam wieści Emerald o jej bezsennej nocy i obolałych plecach. Powiedziała też mimochodem:
— Napisałam do Gartha, że przyjechałaś. Tyle czasu minęło od jego ostatnich odwiedzin. Prawdopodobnie od kiedy jego matka nie żyje, czuje niechęć do tych wizyt.
Po posiłku znowu pojechałam do lasu i położyłam się na trawie, jeszcze raz rozmyślając o magicznym dniu mojego dzieciństwa. Od niego wszystko się zaczęło.
Ale jakże teraz różniłam się od tamtego małego i niewinnego dziecka!
Kiedy wróciłam do domu, Janet była w moim pokoju i układała w szufladach uprane rzeczy.
— Mój Boże! — powiedziała. — Wygląda panienka jak z krzyża zdjęta.
— Nic mi nie jest. To tylko zmęczenie. Niezbyt dobrze spałam tej nocy.
Przyglądała mi się w sposób, którego nie lubiłam.
— Nie powiedziałabym. Czy coś się stało, panienko?
— Nie — odparłam pogodnie. — Nic ważnego.
Skinęła głową.
Do moich uszu dobiegł daleki odgłos kopyt. Podeszłam do okna i ujrzałam Malcolma. Ściągnął wodze i zatrzymał się na chwilę, patrząc na zamek. Mogłam sobie wyobrazić jego zadowolenie. Kochał zamek tak, jak kochała go Susannah i ja, choć dopiero zaczynałam go poznawać. Ten zamek musiał być nawiedzony — nawiedzony przez duchy zmarłych dawno Matelandów, do których należałam ja, Susannah i Malcolm.
Kochaliśmy zamek z tysiąca powodów: nie tylko dlatego, że był domem rodzinnym od pokoleń, ale ponieważ rzucał na nas urok i aby go zdobyć posuwaliśmy się do kłamstw i oszustw — niektórzy nawet do morderstwa.
Nie zeszłam na obiad. Wymówiłam się bólem głowy. Nie chciałam spojrzeć Malcolmowi w twarz… na razie.
Janet przyniosła mi jedzenie na tacy.
— Niczego nie chcę — powiedziałam.
— Proszę jeść — nalegała, jakbym miała dwa latka. — Kłopotom nie należy się przeciwstawiać o pustym żołądku.
Przyglądała mi się zaniepokojona. Czasami przychodziło mi do głowy, że Janet naprawdę troszczy się o mnie.
Noc nie przyniosła odpoczynku.
Kiedy wreszcie zapadłam w błogosławioną nieświadomość, nawiedziły mnie koszmarne sny, w których Esmond, Malcolm, Susannah i ja odgrywaliśmy główne role.
Rankiem wstałam wcześnie, zeszłam na dół i właśnie usiłowałam coś zjeść, kiedy wszedł Chaston i oznajmił, że Jack Chivers chciałby się ze mną zobaczyć. Czeka na dziedzińcu i wygląda na bardzo zdenerwowanego.
— Powiedziałem mu, panienko, że nie powinno się przeszkadzać pani podczas śniadania, ale twierdził, że to bardzo ważne i dotyczy jego żony.
— Jego żony! — krzyknęłam. — Dobrze, że mnie powiadomiłeś. Przyjmę Jacka Chiversa natychmiast.
— Dobrze, proszę panienki. Czy mam go przyprowadzić?
— Tak. Bezzwłocznie.
Jack wszedł do holu. Zaprowadziłam go do saloniku. Obawiałam się, że przyszedł powiedzieć mi o początkach bólów u Leah, choć jeszcze nie nadszedł czas porodu.
— Co się stało, Jack? — spytałam.
— To Leah, panno Susannah. Jest bardzo zdenerwowana.
— Dziecko…
— Nie, nie chodzi o dziecko, proszę pani. Mówiła, że musi się z panią zobaczyć. Prosiła, żeby przyjechała pani tak szybko, jak to możliwe.
— Oczywiście, Jack. O co chodzi?
— Chce to powiedzieć pani, panno Susannah. Gdyby mogła pani przyjechać…
Byłam ubrana do jazdy konnej, mogliśmy więc wyruszyć natychmiast.
Leah siedziała przy stole. Była bardzo blada i wystraszona.
— Co się stało, Leah?
— To mój ojciec, proszę pani. Wyciągnął ze mnie wszystko.
— Co, Leah? O czym ty mówisz?
— Chciał mnie uderzyć, panno Susannah. Nigdy bym nie powiedziała… Zwłaszcza teraz… Nie mogłabym. Ale bałam się… nie o mnie, tylko o dziecko. Powiedziałam mu wszystko, a on na to, że się zemści…
— O czym mu powiedziałaś?
— O pani… i Saulu.
— Co o mnie i Saulu?
— Panno Susannah, ojciec groził, że mnie zabije, jeśli mu nie opowiem. Musiałam, proszę pani. Musiałam ze względu na maleństwo.
— Oczywiście, że musiałaś… ale co?
— Nie mogę tego pojąć, proszę pani. Zupełnie jakby ktoś inny zajął pani miejsce. Jakby pani nie była już panną Susannah. Pani jest dobra. Widzę to. Musiał panią dawniej opętać diabeł. Wypędzili go z pani, prawda? Wiem, że to możliwe. Pani jest teraz taka dobra, panno Susannah. Nigdy nie zapomnę, co zrobiła pani dla mnie i Jacka… i dziecka. Tak samo Jack. Ale musiałam mu powiedzieć… O tym, co się stało, kiedy była pani opętana przez diabła.
— Ale co mu powiedziałaś, Leah?
— Wszystko, co wiedziałam… Mój wuj Saul był strapiony. Mówił, że jego dusza jest stracona i pójdzie do piekła. Dużo ze mną rozmawiał. Wiele razy uchronił mnie przed biciem. On był dobry, naprawdę… ale nie mógł przeciwstawić się diabłu, proszę pani… A pani wtedy miała w sobie diabła.
— Leah, proszę. Czy możesz mi powiedzieć, co wyznałaś ojcu?
— To, o czym opowiedział mi wuj Saul. Widziałam was… Widziałam, jak szliście do stodoły i tam zostaliście… A potem pani wyszła śmiejąc się. To był szatański śmiech, teraz to wiem, ale wtedy myślałam, że pani jest zła… zła wiedźma. A wuj Saul miał rozpromienioną twarz i wyglądał, jakby ujrzał anioła… A potem był prawie gotów ze sobą skończyć.
— Boże dopomóż mi — szepnęłam.
— Zwykle ze mną rozmawiał. Także w przeddzień tego, to zrobił. Pracował na polu, a ja zaniosłam mu jedzenie. Usiedliśmy pod żywopłotem i powiedział do mnie: „Leah, nie mogę wytrzymać. Muszę z tym skończyć… Zgrzeszyłem. Straszliwie zgrzeszyłem. Nie mam wyjścia. Ceną grzechu jest śmierć, Leah, i muszę ją zapłacić. Opętał mnie diabeł. Tak, panna Susannah. Ona jest diabłem.” Wzdrygnął się i ciągnął: „Nie mogę się od niej uwolnić, Leah. Gdy jej tu nie ma, zdaję sobie sprawę, że jest zła, ale kiedy z nią jestem, zapominam o wszystkim.” Powiedziałam, żeby błagał o przebaczenie i nie grzeszył więcej, a on odparł: „Ale grzeszyłem, Leah. Grzeszyłem, a wy nawet o tym nie wiecie”. „Przecież ludzie ciągle tak grzeszą. Popatrz na Annie Draper. Urodziła dziecko, a potem poślubiła Smedleya. Teraz chodzi regularnie do kościoła i jest bardzo porządna. To się nazywa odkupienie grzechów. Możesz je odkupić, wujku. Potrząsnął głową i dodał, że to zaszło już za daleko. Usiłowałam go przekonać. „Przecież to jest to samo, wujku. Ty z panną Susannah, a Annie Smedley z wędrownym handlarzem”. Ale nie słuchał. A potem powiedział tę straszną rzecz. „To coś znacznie gorszego. Gorszego niż cudzołóstwo i wystarczy, żebym poszedł do piekła. To morderstwo, Leah. Właśnie to. Poprosiła mnie o pomoc w pozbyciu się pana Esmonda. Nie mogła z nim wytrzymać. Nie chciała wyjść za niego. Widzisz, chciała zamku, a nie pana Esmonda”. „O czym ty mówisz, wujku”, spytałam, „co ty masz wspólnego ze sprawami zamku?” A on mi odpowiedział: „To panna Susannah. Musiałem zrobić to, o co poprosiła. Nie rozumiesz. Zrobiłem to. Musiałem. A teraz zostało mi tylko jedno”. Nie wiedziałam, o co mu chodzi, proszę pani… dopóki następnego ranka nie znaleźli go w stodole.
— I to właśnie opowiedziałaś ojcu? — spytałam słabo.
— Nie chciałam, proszę pani. Pani tyle zrobiła dla mnie i Jacka. Nie chciałam… ale dziecko… Wiem, że to był diabeł. Teraz to wiem. Pani jest dobra. Nie chciałam… ale chodziło o bezpieczeństwo dziecka. A teraz musiałam pani wyznać, co zrobiłam.
— Dziękuję ci, Leah. Jestem ci wdzięczna.
— Panno Susannah — spytała gwałtownie — czy panią wtedy opętał diabeł? Nie będzie pani znów opętana? Na zawsze zostanie pani sobą… dobra i miła, tak że przy pani będziemy czuć się bezpiecznie?
— Tak, Leah! — krzyknęłam. — Zostanę taka!
— Panno Susannah… Mój ojciec… jest zdolny do strasznych rzeczy. Jest taki pobożny, że nie przepuści czemuś, co jego zdaniem jest sprawką diabła… Powiedział, że pomści Saula. Zrobi coś strasznego… Nie wiem co. Ale on bywa okrutny… kiedy uważa, że ma słuszność.
— Leah, musisz się uspokoić. Pomyśl o dziecku.
— Postaram się, panno Susannah. To było straszne, kiedy tutaj przyszedł. Tak się bałam. Nie o siebie, proszę pani, tylko o dziecko.
— Nie przejmuj się. Wszystko będzie dobrze.
Chciałam już odejść.
Opuściłam domek i pojechałam do lasu. Znalazłam się oto w pułapce. Chciałam zostać właścicielką zamku i aby osiągnąć cel, założyłam maskę morderczyni.
Byłam odrętwiała ze strachu. Nie miałam pojęcia, co począć.
Mściwy Jacob Cringle dowiedział się, dlaczego jego brat popełnił samobójstwo. Wiedział też, że morderstwo zostało zaplanowane i dokonane na zamku.
Nie zostawi sprawy w spokoju. Wyda sprawców w ręce sprawiedliwości i pomści śmierć brata.
Wiedziałam, że morderstwo przygotowano starannie. Odkryłam dowody w listach znalezionych w skrytce, w biurku Susannah. Wszystko zaczynało się ze sobą łączyć.
Niechcący uwikłałam się w zbrodnię.
Zamek Mateland okazał się pułapką.
Cougaba powtarzała: „Kusić cię ten stara diabeł koło twoja głowa”. Miała rację. Kusił mnie. Roztoczył przede mną uroki życia na zamku i obiecał, że zamek będzie mój… w zamian za moją duszę.
I nie oparłam się kuszeniu. Teraz znalazłam się w niebezpieczeństwie, które rosło z godziny na godzinę. Schwytana we własne sidła.
Nie wiem jak spędziłam resztę dnia.
Wróciłam dopiero późnym popołudniem. Udawałam, że mam silny ból głowy. Nie chciałam nikogo widzieć. Nie chciałam spotkać się z Malcolmem. Był w to wszystko zamieszany, tak jak ja. Kiedy pomyślałam o listach, dostawałam mdłości. Wynikało z nich wyraźnie, co go łączyło z Susannah, i nie mogłam zrozumieć, dlaczego pozwalał mi sądzić, że mnie akceptuje w jej roli. Od samego początku musiał wiedzieć, że jestem oszustką. Jaką grę prowadził? Potrzebowałam czasu… dużo czasu… żeby zrozumieć, o co tu chodzi.
Przyszła Janet z tacą.
— Są zaniepokojeni — powiedziała. — Już drugi raz nie zeszła panienka na kolację. Co się stało?
— To tylko ból głowy.
— Młoda dziewczyna nie powinna mieć bólów głowy. Trzeba się udać do lekarza.
Potrząsnęłam głową i Janet wyszła.
Kiedy wróciła po tacę, zauważyła, że nic nie jadłam. Podeszła, stanęła w nogach mojego łóżka i patrzyła na mnie.
— Lepiej będzie, jeśli panienka mi wszystko powie. Być może ulżę w kłopotach.
Nie odpowiedziałam.
— Naprawdę, lepiej jeśli mi panienka wszystko powie. Może będę w stanie pomóc. Pomagałam już panience od samego początku… odkąd postanowiła pani zostać panną Susannah.
— Janet! — krzyknęłam.
— Myślała panienka, że nie wiem? Myślała panienka, że mnie oszuka? Mogło się to udać z biedną, prawie ślepą Emerald. Ale mnie panienka nie oszukała. Od chwili, kiedy ujrzałam cię po raz pierwszy, wiem, że jesteś córką panny Anabel.
— Ty… wiesz…
— Suewellyn! Widziałam cię raz, kiedy byłaś maleńką dziewczynką. Z Joelem i Anabel. Byli lekkomyślną parą. Domyśliłam się, kim jesteś. Jesteś podobna do Susannah… ale różnicie się bardzo. Życzyłam jak najlepiej córeczce Anabel. Naprawdę ją lubiłam. Była kochanym maleństwem. Pomyślałam, że Anabel sama by tak zrobiła. O tak, wiedziałam, kim jesteś.
— Och, Janet! — Tyle tylko mogłam powiedzieć.
— Teraz, moja droga, postaram się zrobić, co będę mogła. Nie powinnaś była próbować udawać Susannah. To tak, jakby gołębica chciała odgrywać jastrzębia. W Susannah siedział diabeł. Wszyscy to wiedzieli i nie mogli jej się oprzeć.
— To zaszło tak daleko… — zaczęłam.
— Musiało się tak właśnie stać. Nie można robić takich rzeczy i wcześniej czy później nie wpaść w kłopoty. Zycie to nie gra masek i pozorów.
— Nie wiem, co mam zrobić. Chcę wyjechać.
— Tak. Powinnaś wyjechać i zacząć od początku. Myślę, że zaczną cię szukać. Pan Malcolm będzie chciał wiedzieć, gdzie się podziałaś. Zdaje mi się, że się polubiliście.
— Proszę… — szepnęłam.
— Dobrze, dobrze. To zabawne. Nie mógł znieść Susannah. Tak samo zresztą Garth. Przypuszczam, że tylko ci dwaj nie dali jej się omotać. A i tak robili wszystko na jedno jej skinienie. O tak. Miała na nich wielki wpływ. Ale siedział w niej diabeł. Już to mówiłam…
Nie mogłam powiedzieć Janet o listach. Nie mogłam jej powiedzieć o wyznaniu Leah.
Wystarczyło, że wiedziała, kim byłam.
Dawało mi to poczucie bezpieczeństwa.
Katastrofa wisiała w powietrzu. Czułam to.
Byłam oszołomiona. Myślałam tylko o ucieczce, ukryciu się, wyjeździe do Australii… zakończeniu maskarady… Pojadę do Laury i poproszę ją o schronienie.
Nie, powinnam porozmawiać z Malcolmem. Powinnam powiedzieć: „Jestem oszustką, kłamczucha i możesz mną pogardzać. Ale ty jesteś mordercą. Razem z Susannah zaplanowałeś zamordowanie Esmonda, a kiedy wyjechała, zrobiłeś to. Ja przynajmniej nikogo nie zabiłam. Wzięłam tylko to, co należałoby do Susannah, gdyby żyła. Jestem jej przyrodnią siostrą. Wiem, że to, co wzięłam, prawnie należy teraz do ciebie… Ale ty popełniłeś morderstwo, aby to zdobyć.”
Nie mogłam jeszcze odejść. Musiałam koniecznie zobaczyć się z Malcolmem. Musiałam mu wszystko wyjaśnić, dlaczego tak postąpiłam i dowiedzieć się dlaczego udawał, że wierzy, iż jestem Susannah.
Dzień minął niespokojnie. Tuż przed kolacją wybuchła bomba.
Zamierzaliśmy zjeść w małej jadalni, jak zwykle, kiedy nie było gości. Kiedy zeszłam na dół, zobaczyłam w holu mężczyznę.
Gdy mnie ujrzał, drgnął. Potem podszedł do mnie.
— Susannah! — krzyknął. I nagle zamarł.
— Witaj — rzuciłam z uśmiechem. Wyraźnie był kimś, kogo powinnam znać.
Zeszłam o stopień niżej. Uścisnął moją rękę, a jego twarz znalazła się tuż przy mojej.
— Miło cię widzieć — wyjąkałam.
Wtedy na szczycie schodów pojawiła się Emerald.
— Cieszę się, że jesteś, Garth — przywitała go. Wiedziałam już więc, kto to jest.
— Nie widziałem Susannah od jej wyjazdu do Australii — powiedział Garth.
— Istotnie, nie widziałeś mnie — potwierdziłam słabym głosem.
— Chodźmy jeść — zarządziła Emerald. — O, jest i Malcolm. Malcolmie, przyjechał Garth.
— Widzę.
Przyglądałam się uważnie Malcolmowi. Wyglądał tak samo jak zawsze. Nikt by się nie domyślił, że jest zdolny do morderstwa z premedytacją.
Usiłowałam sobie przypomnieć, co słyszałam o Garcie. Był synem Elizabeth Larkham, damy do towarzystwa Emerald z czasów, kiedy Anabel mieszkała jeszcze w zamku.
Zeszliśmy na kolację.
— Jak ci się podobała Australia? — spytał mnie Garth. Odpowiedziałam, że podobała mi się, dopóki nie nastąpiła tragedia.
— Tragedia?
Oczywiście, pomyślałam, on nic nie słyszał.
— Wyspa, na której mieszkał mój ojciec, została zniszczona przez wybuch wulkanu.
— To bardzo dramatyczne.
— Raczej tragiczne — poprawiłam. Byłam świadoma drżenia mego głosu.
— A ty szczęśliwie ocalałaś.
— Byłam wtedy w Australii.
— Całą ty.
— Garth — wtrąciła Emerald. — Żadnych sprzeczek. Wiem, jak się zachowujecie, kiedy jesteście ze sobą pięć minut.
— Postaramy się poprawić, prawda Susannah?
— Spróbujemy — dodałam.
Zadał mi kilka pytań o wyspę, a ja odpowiadałam ze wzruszeniem, którego nie mogłam ukryć. Potem Malcolm zmienił temat i rozmowa zeszła na sprawy zamku. Zauważyłam, że Malcolm nie lubił Gartha, a Garth odwzajemniał tę niechęć. Raz czy dwa poczułam na sobie jego spojrzenie; wyglądał na nieco zaskoczonego i przyglądał mi się badawczo.
— Zmieniła się — powiedział powoli. — Prawda, Malcolmie?
— Susannah? — odparł Malcolm. — O tak. Z pewnością. Wizyta w Australii musiała nią wstrząsnąć.
— To była daleka wyprawa — przypomniałam. — A w obliczu tego, co się stało…
— Tak, w obliczu tego co się stało… — powtórzył powoli Garth.
— Susannah znakomicie daje sobie radę jako zarządca majątku… czy może raczej należałoby powiedzieć, jako dziedziczka — odezwał się Malcolm i zwrócił się w moją stronę z uśmiechem. — Muszę przyznać, że byłem nieco zaskoczony.
— Nie miałeś o mnie zbyt dobrego mniemania? — spytałam.
— Tego nie powiedziałem. Nigdy nie przypuszczałem, że poświęcisz temu tyle czasu i ochoty. Nie spodziewałem się, że interesujesz się chłopami.
— A więc Susannah stała się wzorem cnót? — spytał Garth. — Muszę przyznać, że to mną wstrząsnęło.
— Garth, proszę… — wtrąciła Emerald.
— Dobrze, dobrze — zgodził się. — Chcę tylko powiedzieć, że myśl o rozwinięciu skrzydeł przez Susannah zdumiała mnie. Powinienem był się tego spodziewać, jak sądzę. Co takiego zrobiłaś, Susannah? Ustatkowałaś się? Pożałowałaś grzechów młodości, czy co?
— Oczywiście interesują mnie sprawy zamku.
— Tak, zawsze cię interesowały… w pewien sposób. A teraz, kiedy stał się twoją własnością… Przypuszczam, że dokonałaś tu zmian?
Jakoś przebrnęłam przez ten męczący posiłek. Kiedy wstaliśmy od stołu, Malcolm zauważył:
— Nie widywałem cię zbyt często przez kilka ostatnich dni. Gdzie się ukrywałaś?
— Nie czułam się najlepiej. Popatrzył na mnie troskliwie.
— Zanadto się przejmujesz tymi ludźmi. Powinnaś trochę odpocząć.
— Wszystko w porządku. Jestem tylko odrobinę zmęczona. Poszłam do swojego pokoju.
Zdjęłam suknię i włożyłam szlafrok. Usiadłam przed lustrem i przyglądałam się swojemu odbiciu. Na mojej twarzy wciąż tkwiła maska Susannah. Ale ośmieliłam się nieco ją uchylić.
Usłyszałam kroki na korytarzu. Urwały się przed moim pokojem. Nagle drzwi się otworzyły.
Stał w nich Garth.
Uśmiechał się. Zaczął się zbliżać do mnie, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy.
— Nie mam pojęcia, kim jesteś — powiedział — ale wiem o tobie jedno. Nie jesteś Susannah.
Wstałam.
— Czy mógłbyś opuścić mój pokój?
— Nie. Kim ty, do diabła, jesteś? Co tutaj robisz, udając Susannah? Nawet jesteś do niej trochę podobna. Ale mnie nie nabierzesz. Jesteś oszustką. Pytam zatem, kim jesteś?
Nie odpowiedziałam. Ujął mnie za ramiona i przechylił do tyłu. Zbliżył swoją twarz do mojej.
— Jeśli ktokolwiek znał Susannah, to ja. Znam każdy cal jej ciała. Gdzie ona jest? Co z nią zrobiłaś? Skąd pochodzisz?
— Puść mnie! — krzyknęłam.
— Dopiero kiedy mi odpowiesz.
— Jestem… jestem Susannah.
— Kłamiesz. Co się z tobą stało? Zostałaś świętą? Taka dobra dla ludzi! Zyskałaś aprobatę kuzyna Malcolma. O co chodzi? Twierdzisz, że jesteś Susannah. Więc kontynuujmy od miejsca, w którym przerwaliśmy. Chodź, Susannah, nigdy przedtem nie cofaliśmy się. Czy wiesz, ile czasu minęło, odkąd byliśmy razem?
Przycisnął mnie do siebie i zaczął całować… w gwałtowny, dziki sposób. Rozdarł mi szlafrok. Zdawało się, że wpadł w szał.
— Przestań! — krzyknęłam.
Przerwał. W jego śmiechu było coś demonicznego.
— Skoro jesteś Susannah, udowodnij to. Nigdy nie byłaś nieśmiała. Nienasycona, tak cię nazywałem. Wiesz, że pragniesz mnie tak, jak ja ciebie. Dlatego jest to tak przyjemne.
— Puść mnie — krzyknęłam. — Nie jestem Susannah.
Uwolnił mnie.
— No. Teraz wreszcie mówisz prawdę. Gdzie ona jest?
— Nie żyje. Zginęła na wyspie w czasie wybuchu wulkanu.
— A kim ty, do diabła, jesteś?
— Jej siostrą przyrodnią.
— Boże, miej nas w swojej opiece! Jesteś dzieckiem Anabel. Anabel i Joela.
— Tak. Byli moimi rodzicami.
— I mieszkałaś z nimi na wyspie…
— Tak. Susannah przyjechała. Pojechałam do Australii na ślub przyjaciółki, a kiedy tam byłam, wybuchł wulkan. Zginęli wszyscy mieszkańcy wyspy.
— I tak… zajęłaś jej miejsce. — Patrzył na mnie z podziwem. — Bystra dziewczyna! Bystra, mała spryciara.
— Przypuszczam, że teraz im powiesz. Ja się przyznałam. I bardzo się z tego cieszę. Nie mogłam już wytrzymać.
— Niezły plan — powiedział, patrząc na mnie domyślnie. — Objęłaś w posiadanie zamek. Sprzątnęłaś go sprzed nosa Malcolmowi. Ale numer! — Zaczął się śmiać. — Esmond umarł, żeby posiadłość dostała się Susannah… a mały bękart, przyrodnia siostrzyczka, przyjechał i postanowił wszystko zabrać. Podoba mi się to. Mocna rzecz! Nie do końca jednak przemyślana. Zjawia się dawny kochanek i oddany sługa Susannah i znajduje w gnieździe kukułcze jajo.
Wiedziałam teraz, kto jest autorem listów.
— Wiem, że postąpiłam niegodziwie. Teraz to rozumiem. Wyznam im wszystko i potem wyjadę.
— Możesz zostać oskarżona o oszustwo, moja mała kombinatorko. To głupota. Nie mam zamiaru cię wydać. Nie możesz się przyznać. A więc ona nie żyje? Susannah! To była wiedźma i czarodziejka. Ty nigdy taka nie będziesz, moja mała oszustko. Brakuje ci tego, co ona miała w sobie. Kto w ogóle mógłby ją zastąpić? Och, Susannah… Myślałem, że dzisiaj będzie tak, jak zwykle bywało. Po co jechała na tę przeklętą wyspę… — Naprawdę był poruszony. Nagle się ożywił. — Nigdy nie pozwól, aby przeciwieństwa losu cię załamały. Nigdy nie rozpaczaj nad rozlanym mlekiem. Ja nie mam zamiaru cię wydać, obiecuję ci. Teraz ty posiadasz zamek. A więc w porządku. Mogę ci pomóc go zatrzymać… jeśli się ze mną podzielisz.
— Co masz na myśli?
— Susannah i ja mieliśmy zamiar pobrać się po śmierci Esmonda.
— Ty… ty go zabiłeś.
Chwycił moją rękę.
— Nigdy więcej nie mów tego głośno. Esmond umarł. Miał nawrót choroby. Tylko za drugim razem jej nie przeżył.
To było ohydne. Wiedziałam już tyle, a popełniłam taki błąd! To nie Malcolm pisał te listy, lecz Garth.
Malcolm nigdy nie był kochankiem Susannah i nie miał powiązań z zabiciem Esmonda.
Garth zbliżył się do mnie i położył ręce na moich ramionach.
— Ty i ja wiemy zbyt wiele na swój temat, nędzna imitacjo Susannah. Będziemy ze sobą współpracować, bo mamy wspólny cel. Tak, widzę go.
Wziął mnie pod brodę. Wzdrygnęłam się. Przeraził mnie błysk w jego oczach.
— Przyjechałem tutaj, licząc na noc z Susannah. Pożądałem jej. A ona nie żyje… kochana, cudowna, nikczemna, chciwa wiedźma nie żyje. Oczarowanie mężczyzn odeszło. Diabeł zabrał ją do siebie.
Prawie mnie od siebie odepchnął i ciężko usiadł. Uderzył pięścią w toaletkę. Potem zapatrzył się przed siebie. Zastanawiałam się, co teraz zrobi.
Niespodziewanie zaczął się śmiać.
— A więc nie żyjesz, Susannah. Zawiodłaś mnie… Nie szkodzi. Dam sobie radę bez ciebie. Przysłałaś mi kogoś, kto wygląda jak ty. Mogę nawet udawać, że to ty… czasami. — Zwrócił się do mnie. — Chodź tutaj.
— Proszę, odejdź.
— Chcę ci się przyjrzeć. Pozwolisz mi zapomnieć, że straciłem Susannah.
— Opuszczam zamek. Musisz jutro wyjechać.
— Patrzcie państwo! Królowa Zamku przemówiła. Nieważne, że prawo do korony sobie uzurpuje, a ja o tym wiem. Czy sądzisz, że naprawdę odejdę na twój rozkaz? O nie, mała królowo bez praw do korony. Zrobisz to, co ci każę. Wtedy będziesz mogła zostać królową na tak długo, jak ja ci pozwolę.
— Posłuchaj — powiedziałam raz jeszcze. — Mam zamiar wszystko im wyznać. Wyjeżdżam stąd. Ty możesz robić, co chcesz.
— Cóż za siła! — kpił. — Spodziewałem się tego. Gdybyś nie miała żyłki awanturnicy, nie byłoby cię tutaj. Powoli rysuje mi się plan korzystny dla nas obojga. Podobasz mi się, mała. Jesteś podobna do Susannah… w pewnym sensie. To może być emocjonujące. — Chwycił mnie za rękę i usiłował przyciągnąć do siebie. — Przeprowadźmy test. Zobaczmy. Jeśli mi się spodobasz, poślubię cię. Będziemy rządzić razem, jak obiecywałem to sobie z Susannah.
— Proszę, zabierz ręce ode mnie i wyjdź. Jeśli tego nie zrobisz, wezwę na pomoc służbę.
— A co, jeśli im powiem, jaka z ciebie oszustka?
— Możesz powiedzieć. I tak mam zamiar to ujawnić.
— Wierzę ci. Ale to byłaby głupota. Wszystko by przepadło. Malcolm objąłby cały majątek, a tego chyba nie chcemy? Nic nie mów. Coś wymyślę. Zupełnie jakbym planował coś z Susannah.
— Nie mam zamiaru niczego z tobą planować!
— Nie masz innego wyjścia. Albo będziesz dla mnie miła, albo to koniec twojej gry.
— Moja gra już się skończyła.
— Wcale nie musi tak być.
— Lepiej z tym skończyć niż planować z tobą!
— Miłe słowa. Cóż za szlachetność. — Huśtał się na obcasach i patrzył na mnie. — Z każdą minutą podobasz mi się bardziej. Prawie przeżyłem szok, kiedy okazało się, że nie jesteś Susannah. Ale nie wracajmy do punktu wyjścia. Teraz odejdę… jeśli sobie tego życzysz. Ale już mi się snują plany. Możemy na tym nieźle skorzystać… ty i ja, razem.
Mogłam tylko wyszeptać:
— Proszę cię, idź…
Skinął głową.
Podszedł do mnie i mocno pocałował w usta.
— O tak — szepnął. — Podobasz mi się, mała niby–Susannah. Zaczynasz powoli przestawiać się na mój sposób myślenia. Razem weźmiemy się do pracy, aby wcielić mój plan w życie.
Potem odszedł.
Poprawiłam szlafrok na ramionach. Były zaczerwienione w miejscach, gdzie mnie mocno ściskał. Mdliło mnie ze strachu. I co teraz?
Kiedy tak siedziałam, ktoś zapukał do drzwi. Zerwałam się, przestraszona, że wrócił Garth.
— Kto tam? — spytałam.
— To ja, Janet.
Otworzyłam.
— Na miłość boską! Co się stało?
— Nic… nic… Wszystko w porządku.
— Nie zwodź mnie. Wiem lepiej od ciebie. Był tutaj Garth. Widziałam, jak wychodził. Czego chciał?
— On wie, Janet.
— Domyślałam się tego. Obawiałam się jego przyjazdu. Było coś między nim i Susannah. Zresztą było coś między nią a wieloma mężczyznami. Nie potrafiła oprzeć się mężczyznom… a oni to właśnie lubią najbardziej.
— Och Janet — rozpłakałam się. — Co mam robić? Nie powinnam była zaczynać tej całej gry.
— Ale zrobiłaś to, a co się stało, to się nie odstanie. Twój plan przynajmniej przywiódł cię do zamku, a to jest miejsce, do którego należysz. Powinnaś była przyjechać i powiedzieć, kim jesteś. Nie sądzę, żeby cię odesłano tam, skąd przyjechałaś.
— Janet, kim jest Garth?
— Synem Elizabeth Larkham. Bardzo często tu bywał jako mały chłopiec. Przyjeżdżał, bo mieszkała tutaj jego matka.
— To wiem. Ale kto był jego ojcem?
— Oczywiście Dawid. Elizabeth podawała się za wdowę, ale zanim tutaj przyjechała, była jego kochanką… a Garth jest owocem tego związku. Udawała zatem wdowę i przyjechała do domu, w którym mieszkał jej kochanek. Oni tacy byli, ci Matelandowie. Domyślam się, że od zawsze. Przez stulecia. Lampart nie potrafi pozbyć się cętek, a Matelandowie wyprzeć swojego dziedzictwa.
Pomyślałam sobie: krew Matelandów! Oczywiście to był Garth. Nie Malcolm. Jakże się cieszyłam, że jest niewinny.
Opowiedziałam Janet o wszystkim. Przyniosło mi to ulgę. Przynajmniej wiedziałam, że jest mi przyjazna. Powiedziałam jej o spotkaniu z Dawidem przed laty, o tym, jak przyjechała po mnie Anabel i jak razem wyjechałyśmy.
Słuchała uważnie. Chciała wiedzieć, jak żyło się Anabel na wyspie i czy była szczęśliwa.
— Wspominała mnie czasem? — spytała.
— Tak. I zawsze bardzo ciepło.
— Powinna była mnie zabrać ze sobą. Ale zginęłabym i nie mogłabym się tobą zaopiekować.
— Co mam zrobić, Janet? Muszę im powiedzieć. Jutro wyznam wszystko Malcolmowi.
— Tak — zgodziła się ze mną Janet. — Ale najpierw pomyślmy.
Została ze mną do późna. Potem położyłam się do łóżka. Byłam tak wyczerpana, że o dziwo, spałam aż do rana.
Rankiem dowiedziałam się, że Malcolm wyjechał i nie będzie go do wieczora.
Dało mi to jeden dzień wytchnienia. Doszłam bowiem do wniosku, że to Malcolm musi wysłuchać mojego wyznania.
Byłam zadowolona, że nikogo nie spotkałam przy śniadaniu, bo mogłam przełknąć tylko trochę kawy. Właśnie odstawiałam filiżankę, kiedy do jadalni wszedł Chaston. Znowu przyszedł Jack Chivers.
Przyjęłam go w małym pokoju obok głównego holu, tym samym co poprzednio.
— To znowu Leah — powiedział.
— Dziecko…?
— Nie. Jej ojciec. Leah mówiła, że musi pani koniecznie do niej przyjechać. Tak szybko, jak to tylko możliwe.
Poszłam do pokoju, włożyłam strój do konnej jazdy i pojechałam do nich.
Leah czekała na mnie. Jej wzrok zdradzał wielkie napięcie.
— Był tu znowu mój ojciec. Zostawił to dla pani. Kazał mi oddać pani do rąk własnych.
Wzięłam kopertę, którą mi podała, rozdarłam, wyjęłam kartkę i przeczytałam co następuje:
Muszę pani coś powiedzieć, panno Susannah, i chcę zrobić to szybko. Usiłowała pani zamordować pana Esmonda, a mój brat pani pomagał. Był dobrym człowiekiem, a pani jest wiedźmą. Mało kto umie bronić się przed czarownicami. Teraz pani za to zapłaci. Chcę dostać dożywotnią dzierżawę farmy, a potem przedłużenie na Amosa i Reubena. Chcę dostać nowy sprzęt i wszystko, co jest potrzebne, aby przywrócić farmę do dawnej świetności. Może pani twierdzić, że to szantaż. Możliwe. Ale nie zdoła pani mnie wydać, nie zdradzając siebie. Niech pani przyjdzie do stodoły… tej samej, w której powiesił się Saul. Proszę przyjść o dziewiątej wieczorem i przynieść ze sobą dokumenty gwarantujące mi to, o co proszę, a daję słowo, że będę milczał w sprawie, o której wiem. Jak mnie pani oszuka, jutro wszyscy będą wiedzieli, co dostała pani od Saula i jaki był prawdziwy powód jego samobójczej śmierci.
Wpatrywałam się w list. Leah obserwowała mnie, pełna niepokoju.
Włożyłam list do koperty i schowałam ją do kieszeni.
— Och, panno Susannah — krzyknęła Leah. — Mam nadzieję, że to nic złego!
Popatrzyłam na nią smutno. Pomyślałam, że nigdy nie zobaczę jej dziecka. Kiedy się urodzi, będę daleko stąd. Gdzie? Nie wiedziałam. Nigdy już nie zobaczę zamku. Ani Malcolma.
Nie wiem, jak udało mi się przeżyć ten dzień. Zajrzała do mnie Janet. Pod wpływem impulsu pokazałam jej list od Jacoba Cringle’a.
— Wygląda to na szantaż — stwierdziła.
— On nienawidzi Susannah. Rozumiem go. Uważa, że ona jest odpowiedzialna za śmierć Saula.
— Nie możesz tam pójść w nocy.
— Kiedy zobaczę Malcolma, wszystko mu powiem.
— Tak. Wyznaj wszystko. Nie wierzę, żeby potraktował cię ostro. Wydaje mi się, że ma do ciebie sentyment. Jesteś tak odmienna od Susannah. Nie mógł jej znieść.
— Muszę wyjechać, Janet. Muszę wszystko zostawić…
— Wrócisz. Czuję to. Ale zaczekaj na Malcolma. To najlepsze, co możesz zrobić.
— Też tak sądzę.
Wybrałam się na spacer, aby nie wracać na drugie śniadanie. Miałam przed sobą cały dzień, bo Malcolm przecież uprzedził, że wróci późno. Nie mogłam rozmawiać z nim tego dnia, dopiero nazajutrz.
W końcu wróciłam i poszłam do swojego pokoju. Było około południa. Wyjęłam list Jacoba Cringle’a i zaczęłam go czytać jeszcze raz.
To śmieszne, ale od pewnego czasu sama rozważałam, czy nie dać nowego sprzętu do uprawy ziemi na farmę Cringle’ów, żeby zachęcić Jacoba do cięższej pracy. Wiedziałam, że był dobrym farmerem. Powinnam dać mu wszystko, czego żąda. Ale on mnie nienawidził… ponieważ myślał, że jestem Susannah. Chciałam powiedzieć mu, że rozumiem jego chęć zemsty. Jak jednak go przekonać?
Kiedy tak siedziałam z listem w ręce, otworzyły się drzwi i, ku mojemu przerażeniu, stanął w nich Garth.
— No i co, mała oszustko? Cieszysz się, że mnie widzisz?
— Nie.
Wyrwał mi list z ręki, a kiedy go przeczytał, jego zachowanie gwałtownie się zmieniło.
— Głupiec! Za dużo wie!
— Nie zamierzam się z nim spotykać.
— Ale musisz.
— Mam zamiar wyznać wszystko Malcolmowi, jak tylko go zobaczę. Nie będę wtedy musiała rozmawiać z Jacobem Cringle’em.
Przyglądał mi się badawczo.
— Jeśli się z nim nie spotkasz, przyjdzie na zamek. Rozgłosi to, co wie. Powinnaś się z nim zobaczyć i wyjaśnić mu, kim jesteś. Jak mu to powiesz, nie będzie miał powodów do zemsty. Susannah nie żyje. I to koniec sprawy. To jedyny sposób.
— Myślę, że najpierw powiem Malcolmowi.
— Malcolm nie wróci przed nocą. Powinnaś najpierw spotkać się z Jacobem.
Rozważałam sprawę.
— Pójdę z tobą. Będę cię bronił — obiecał.
— Nie potrzebuję twojego towarzystwa.
— Dobrze. Ale nie dopuść, aby zaczął o tym rozpowiadać — uderzył dłonią w list.
— Pójdę wieczorem i wyjaśnię mu wszystko.
Skinął głową.
Ku mojemu zdumieniu, nie niepokoił mnie więcej.
Podjęłam decyzję. Pójdę jednak na spotkanie z Jacobem Cringle’em. Wyjaśnię mu wszystko, że nie jestem Susannah i nie znałam jego brata Saula, powiem, że Susannah nie żyje. Prawdopodobnie to go trochę uspokoi i ułagodzi jego wielką chęć zemsty.
Potem wrócę i wyznam całą prawdę Malcolmowi.
Ogarnął mnie wreszcie spokój. Moja szaleńcza maskarada zbliżała się do końca. Jakakolwiek będzie cena, będę musiała ją zapłacić i przyjąć, cokolwiek przyniesie mi los.
Wydawało mi się, że ten dzień nigdy się nie skończy. Lękałam się wieczoru, ale nie mogłam się już go doczekać.
Kiedy kolacja dobiegła końca, pospieszyłam do pokoju i przebrałam się w amazonkę. Było już wpół do dziewiątej, a z Jacobem Cringle’em miałam się spotkać o dziewiątej. Jazda do stodoły zajmie mi dziesięć minut.
Przyszła Janet. Była bardzo zdenerwowana.
— Nie powinnaś jechać. Nie podoba mi się to.
— Muszę, Janet. Muszę porozmawiać z Jacobem Cringle’em. Jego brat nie żyje, a on wini za to Susannah. Zajęłam jej miejsce… i czuję, że jestem mu winna wyjaśnienie.
— Taki list to nic innego jak szantaż. A szantażyści nie należą do dobrych ludzi.
— To nie takie proste. Nie w tym wypadku. W każdym razie podjęłam już decyzję.
Kiedy tak stałyśmy, do naszych uszu dobiegł z dala tętent końskich kopyt.
— To musi być Malcolm — powiedziała Janet i popatrzyła na mnie znacząco.
— Później mu powiem. Jak tylko wrócę, o wszystkim się dowie.
— Nie jedź — poprosiła gwałtownie Janet.
Ale potrząsnęłam głową.
Stalą w pokoju i patrzyła, jak wychodzę.
Siodłając konia, zobaczyłam wierzchowca Malcolma. A więc jednak przyjechał. Zaraz powinien przyjść jeden ze stajennych, żeby go oporządzić, więc muszę się pospieszyć.
W blasku księżyca stodoła wyglądała złowieszczo. To miejsce przerażało mnie, odkąd tu ujrzałam ową straszną kukłę zwisającą z belki.
Właśnie wiązałam konia, kiedy usłyszałam tętent. Pomyślałam, że to Jacob. Rozejrzałam się dookoła. Nagle tuż obok mnie ktoś zsiadł z konia. To był Garth.
— Idę z tobą.
— Ale… — zaczęłam.
— Żadnych ale — przerwał mi. — Nie możesz być sama. Potrzebujesz pomocy.
— Nie potrzebuję.
— Ale ją otrzymasz, czy chcesz tego, czy nie.
Wziął mnie pod rękę. Chciałam się wyrwać, ale trzymał mocno.
— Idziemy — zakomenderował.
Wrota stodoły zaskrzypiały. Weszliśmy. W środku czekał już Jacob. Miał ze sobą latarnię. Dostrzegłam, że strach na wróble ciągle wisi na belce.
— Jednak przyszła pani — powiedział Jacob i cofnął się, kiedy ujrzał, że nie jestem sama.
— Tak. Przyszłam. Przyszłam, żeby ci powiedzieć, że jesteś w błędzie.
— O nie, panno Susannah. Tak nie będziemy rozmawiać. Wprawdzie mój brat popełnił samobójstwo, ale to pani go do tego popchnęła.
— Nie, nie. Nie jestem Susannah Mateland. Jestem jej przyrodnią siostrą. Zajęłam jej miejsce.
Garth ścisnął moje ramię tak mocno, że aż zabolało.
— Zamilcz, głupia — syknął.
Po czym rzekł na głos, zaczepnie:
— O co tu chodzi, Cringle? Usiłujesz szantażować pannę Mateland?
— Panna Mateland zrujnowała nas, kiedy popchnęła mojego brata do samobójstwa. Straciliśmy chęć do życia. Chcę mieć szansę, żeby zacząć od nowa… to wszystko… rozbudować farmę… Skoro go nam zabrała, jest nam coś winna.
— A co powiesz na to, mój dobry człowieku, że tej nocy możesz stracić swoją farmę?
Wzięłam głęboki oddech.
— Nie… nie, to nie tak…
— Powiem wam, co zrobię — krzyknął Jacob. — Zrobię wszystko, żeby wam dwojgu ziemia zaczęła palić się pod nogami. Wydam was w ręce sprawiedliwości.
— Czy wiesz, co zrobiłeś Cringle? — szepnął Garth. — Właśnie podpisałeś na siebie wyrok śmierci.
— O czym pan… — zaczął Jacob.
Krzyknęłam, Garth wyjął bowiem z kieszeni pistolet i wycelował w Jacoba. Ale Jacob był szybszy. Rzucił się ku niemu i chwycił rękę trzymającą broń.
Mężczyźni zaczęli się mocować. Przyglądałam się temu, skulona pod ścianą.
Wrota się otwarły i ktoś wszedł do stodoły dokładnie w chwili, gdy rozległ się strzał. Z przerażeniem patrzyłam na ścianę spryskaną krwią.
Pistolet upadł na klepisko. Jacob Cringle wpatrywał się w leżące u jego stóp ciało.
Malcolm — bo to on właśnie wszedł do środka — uklęknął obok Gartha.
— Nie żyje — powiedział cicho.
W stodole zapadła okropna cisza. Latarnia rzucała migotliwe światło na makabryczną scenę. Twarz stracha wiszącego na belce zwróciła się w naszą stronę — przerażająca twarz z czerwonym rozcięciem w miejscu, gdzie powinny być usta.
A na klepisku leżał Garth.
Jacob Cringle zakrył twarz dłońmi i zawodził:
— Zabiłem go. Zabiłem. Popełniłem morderstwo. To dzieło Szatana.
Przez chwilę Malcolm milczał. Pomyślałam, że przeraźliwa cisza nigdy się nie skończy. To było jak senny koszmar. Miałam nadzieję, że zaraz się obudzę.
Malcolm wreszcie przemówił:
— Trzeba coś zrobić… i to szybko.
Jacob opuścił ręce i wpatrzył się w niego. Malcolm był blady; wyglądał srogo i nieubłaganie.
— Nie żyje. Nie ma co do tego wątpliwości.
— I ja to zrobiłem — szepnął Jacob. — Jestem potępiony na wieki.
— Zabiłeś go w obronie własnej — powiedział Malcolm. — Gdybyś tego nie zrobił, on by cię zabił. To samoobrona, a nie zbrodnia. Musimy szybko coś zrobić. Teraz mnie posłuchaj, Jacobie. Chęć zemsty zmąciła ci rozum. W głębi serca jesteś dobrym człowiekiem, a byłbyś jeszcze lepszy, gdyby nie twoja obłuda. Musimy działać natychmiast. Wymyśliłem to na poczekaniu, więc mogą być słabe punkty, ale kto wie, może się uda. Pomożesz mi.
— J…jak, proszę pana?
— Jutro dostaniesz akt dzierżawy tej farmy dla siebie i swoich dzieci oraz nowe narzędzia do uprawy roli. Doprowadzisz farmę do rozkwitu. Ta pani nie jest panną Susannah Mateland. Udawała właścicielkę zamku. Zrozumiesz to w swoim czasie. Ale mogą być kłopoty. Został zabity człowiek i nieważne, jak to się stało. Będą pytania i oskarżenia. Podpalimy stodołę, Jacobie. Zapomnimy o tym, co się tu stało. Wrzucimy latarnię w siano. Będzie to wyglądało na nieszczęśliwy wypadek. Dwoje ludzi straci życie w tym pożarze: Garth Larkham i ta pani. To będzie koniec Susannah Mateland, tak jak i Gartha Larkhama.
Zwrócił się do mnie.
— Słuchaj uważnie. Wrócisz teraz do zamku i zabierzesz pieniądze, ile masz. Weź mojego konia. Swojego zostaw tutaj. Postaraj się, żeby nikt cię nie widział, ale jeżeli to się zdarzy, zachowuj się naturalnie. Lepiej, żeby nikt nie zauważył, że przyjechałaś na moim koniu, więc nie wprowadzaj go do stajni. Przywiąż go w lesie na czas pobytu w zamku. Kiedy weźmiesz pieniądze, wróć po konia i jedź na stację Denborough. To około dwadzieścia mil. Zatrzymaj się w gospodzie i zostaw tam konia. Jutro go odbiorę. Wsiądź do pociągu do Londynu. Odjeżdża o szóstej rano. Kiedy znajdziesz się w Londynie, wróć do swojego nazwiska… i zniknij.
Ogarnęła mnie rozpacz. Moja maskarada się skończyła, tak jak wszystko, co miało dla mnie znaczenie w życiu. Słyszałam chłód w jego głosie. Gardził mną.
— Daj mi swój pierścionek.
— Dostałam go od ojca — zaprotestowałam.
— Daj mi go — powtórzył surowo. — I twój pasek, i broszkę.
Podałam mu wszystko, ręce mi drżały.
— Musimy za wszelką cenę udowodnić, że byłaś w spalonej stodole. Pamiętaj, że nie znajdą tu twojego ciała. Jacob, co ty na to?
— Zrobię, co mi pan kazał. Naprawdę nie chciałem go zabić. Tak wyszło.
— Wydaje mi się, że Garth chciał cię zamordować, aby uciszyć cię na zawsze. Daj mi pistolet. Wziął go z zamku, zabiorę go z powrotem. — Zwrócił się do mnie: — Na co jeszcze czekasz? I tak miałaś szczęście. Czas, żebyś odeszła.
Ruszyłam do wyjścia. Zawołał za mną:
— Wiesz, co masz zrobić. I nie popełnij błędu. Idź już… postaraj się, żeby nikt cię nie widział… I nie zapomnij: o szóstej masz pociąg do Londynu.
Zachwiałam się, zupełnie oszołomiona. Dosiadłam jego konia i wróciłam do zamku.
Nikt nie widział, jak szłam do pokoju. Czekała na mnie Janet, bardzo zdenerwowana.
— Wysłałam go za tobą. Pokazałam mu list Jacoba i wyjaśniłam, kim jesteś.
— Och Janet, to już koniec. Wyjeżdżam… Natychmiast.
— Natychmiast! — krzyknęła.
— Tak. Dowiesz się wszystkiego. Garth nie żyje. Ale muszę wyjechać… zostawić was…
— Jadę z tobą.
— Nie, nie możesz. Jeśli to zrobisz, plan się nie uda. Zniknę, a ludzie muszą uwierzyć, że spłonęłam razem z Garthem w stodole.
— Nic nie rozumiem.
— Zrozumiesz… i poznasz prawdę. To już koniec. Muszę go słuchać. Powiedział, że nie mogę zwlekać, lecz natychmiast zniknąć. To konieczne. Mam wziąć pieniądze. Jadę do Londynu. Tam się jakoś urządzę.
Janet wybiegła z pokoju. Nie miałam zbyt wiele pieniędzy, ale powinno wystarczyć na kilka miesięcy. Janet wróciła z sakiewką pełną suwerenów i kameą.
— Weź je — powiedziała. — I daj mi znać, co się z tobą dzieje. Pisz do mnie. Obiecaj. Nie… przysięgnij. Zawsze zawiadamiaj mnie, gdzie jesteś. Tę broszę dała mi Anabel. Można za nią dostać niezłą sumę.
— Nie mogę tego wziąć, Janet.
— Możesz. Zranisz mnie, jeśli tego nie zrobisz. Weź… i daj znać gdzie jesteś… zawsze.
— Obiecuję, Janet.
— To poważna obietnica.
Objęła mnie i przytuliłyśmy się do siebie na kilka minut. Po raz pierwszy widziałam, że Janet umie objawiać uczucia.
Potem opuściłam zamek. Poszłam na polanę, na której zostawiłam konia Malcolma. Zatrzymałam się tylko na chwilę, żeby ostatni raz spojrzeć na zamek majaczący w blasku księżyca.
Kiedy odjeżdżałam, ujrzałam za lasem łunę. Poczułam zapach dymu i zrozumiałam, że pali się stodoła. Niszczały ślady wydarzeń dzisiejszej nocy. Garth nie żył. Susannah nie żyła. Maskarada była skończona.
Minęły trzy miesiące.
Mimo wszystko nie jestem chyba nieszczęśliwa. Pani Christopher jest dla mnie dobra. Wstaję codziennie o wpół do siódmej, parzę herbatę, zanoszę do jej pokoju, odsłaniam żaluzje i pytam, czy miała przyjemną noc. Potem jem śniadanie przyniesione przez jedną z pokojówek — z lekką niechęcią, ponieważ pokojówka nie rozumie, dlaczego musi obsługiwać damę do towarzystwa. Następnie pomagam pani Christopher przy porannej toalecie. Cierpi ona na reumatyzm i ma kłopoty z chodzeniem. Po tym wszystkim zabieram ją w fotelu na kółkach na spacer. Idziemy promenadą w Bournemouth, a pani Christopher każe mi się zatrzymywać i gawędzi ze znajomymi, ja zaś stoję z boku, czasem tylko słysząc zdawkowe „dzień dobry” skierowane pod moim adresem.
Potem zabieram ją do domu. Po południu, kiedy pani Christopher odpoczywa, zajmuję się pekińczykiem, który jest stworzeniem o złośliwym charakterze i lubi mnie tak, jak ja jego, co oznacza, że trwające między nami zawieszenie broni w każdej chwili może zmienić się w stan otwartej wojny. Chodzę do biblioteki publicznej i wybieram książki — romantyczne historie o miłości i namiętności — bo takie podobają się pani Christopher. Potem czytam jej na głos.
Tak mijają dni.
Pani Christopher jest miłą kobietą, która stara się, aby życie było przyjemne także dla otaczających ją osób. Doceniam to, bo spędziłam wcześniej trzy tygodnie u bogatej wdowy z Belgrave Sąuare. Pracowałam u niej jako, jak to sama określała, „sekretarka”, zajmując się mnóstwem spraw, które miały być załatwiane z najwyższą sprawnością i wydajnością. Sądzę, że mogłabym to wytrzymać, ale nie potrafiłam ścierpieć gwałtownego charakteru wdowy. Wymówiłam i na całe szczęście trafiłam na panią Christopher.
Zamieniłam upokorzenia na nudę. Myślę, że łatwiej przychodzi mi ją znosić po moich wcześniejszych doświadczeniach.
Dotrzymuję obietnicy i regularnie pisuję do Janet. Szczegółowo opisałam wdowę i panią Christopher i jestem pewna, że Janet była wstrząśnięta, iż taki los spotkał jedną z Matelandów, choć i z nieprawego łoża.
Od niej też dowiedziałam się, co się wydarzyło po mojej ucieczce.
Uznano, że Garth i Susannah poszli do stodoły i zabrali ze sobą lampę. Latarnia prawdopodobnie się przewróciła i zajęło się siano, które natychmiast ogarnął ogień. Nie zdołali się wydostać z płonącej stodoły i zginęli w płomieniach. Znaleziono spalone resztki zwłok Gartha, a choć brakło szczątków Susannah, rozpoznano jej biżuterię i pasek, który miała tego dnia na sobie.
Zamek objął Malcolm. Farma Cringle’ów zaczęła wyglądać jak za dawnych, dobrych dni przed śmiercią Saula. Leah urodziła dziecko, chłopca. Śmierć Susannah bardzo nią wstrząsnęła.
I to było wszystko, czego się dowiedziałam.
Powinnam być wdzięczna losowi, że tak łatwo udało mi się z tego wyplątać. Teraz musiałam zająć się własnym życiem — z upływem czasu wspomnienia o mojej brawurowej maskaradzie rozmyją się w przeszłości.
Kiedy spacerowałam po promenadzie z plączącym się pod nogami pekińczykiem, niosąc książki do biblioteki, dużo myślałam o Malcolmie.
Oczywiście, że moje oszustwo wzbudziło w nim niesmak. Czułam to już wtedy, w stodole. A przecież uratował mnie. Uchronił Jacoba Cringle’a od nieprzyjemności: nie był on wprawdzie winien morderstwa, ale miałby kłopoty, gdyby mu przyszło udowodnić swoją niewinność. A co stałoby się ze mną? Gdyby Garth zabił Jacoba, znalazłabym się w bardzo trudnym położeniu. Zaplątana w morderstwo! Na samą myśl o tym przechodziły mi ciarki po plecach. Być może nawet zostałabym o nie oskarżona. Jak zachowałby się Garth? I co by powiedział? Wiedziałam, że był całkowicie pozbawiony skrupułów. Czy usunąłby się w cień i zwalił wszystko na mnie? Ale zostałam uratowana… uratowana przez Malcolma. Uśmiercił stworzoną przeze mnie Susannah, pozwalając mnie, Suewellyn, odejść wolno i rozpocząć nowe życie.
Usiłowałam o nim zapomnieć, ale było to niemożliwe. Czasami czytałam na głos, mechanicznie wymawiając słowa, a moje myśli krążyły wokół dni — teraz tak odległych — spędzonych na zamku, kiedy razem z Malcolmem jeździliśmy konno, z zapałem rozmawiając o sprawach dotyczących posiadłości.
Jakże to było dawno!
Wszystko odeszło. Dla mnie. Nigdy już nie zobaczę zamku, domu moich przodków.
— Śnisz na jawie — mawiała wtedy pani Christopher.
— Przepraszam — odpowiadałam.
— Czy to niewierny kochanek? — pytała z nadzieją.
— Nie… nigdy nie miałam kochanka.
— Ktoś, kto się nigdy nie oświadczył?
Poklepała mnie po ręce. Była taka romantyczna! Żyła w świecie książek. Płakała, kiedy krzywdzono w nich dobrych ludzi i denerwowała się na złych.
— Jesteś za młoda, żeby się zamykać ze starą kobietą. Zresztą nieważne. Być może pewnego dnia spotkasz na promenadzie kogoś miłego.
Lubiłam ją coraz bardziej i ona mnie chyba także. I chociaż mi się wydawało, że nie chciała mnie stracić, wiedziałam, że byłaby bardzo rada, gdyby jakiś przystojny młodzieniec zakochał się we mnie i porwał jako swoją narzeczoną.
Tak więc nie mogłam się uskarżać. Ile razy pomyślałam o wdowie, dziękowałam dobremu losowi, że zetknął mnie z panią Christopher.
Był październikowy zimny i wietrzny dzień. O tej porze na dworze panował już zwykle taki ziąb, że musiałam włożyć kapelusz, ciągle go przytrzymywać i w dodatku uważać na psa na smyczy. Czułam, że wie o moich kłopotach i tylko czeka, kiedy wreszcie będzie mógł mi uciec.
Kiedy wróciłam do domu, pokojówka powiedziała mi, że pani Christopher chce mnie zaraz widzieć.
Była podekscytowana. Miała zaróżowione policzki i nieco wzburzone włosy. Zawsze, kiedy czymś się podnieciła, burzyła sobie fryzurę.
— Ktoś się o ciebie pytał — oświadczyła mi, a jej oczy aż błyszczały z ciekawości.
— O mnie? Jest pani pewna?
— Oczywiście. Wymówił twoje nazwisko z wielką rewerencją.
— Mężczyzna…?
— O tak — uśmiechnęła się pani Christopher. — Wyglądał bardzo dystyngowanie.
— Gdzie on jest?
— Zatrzymałam go. Jest w saloniku. Nie pozwoliłam mu odejść. Zapewniłam, że wkrótce wrócisz i zostawiłam go z „Almanachem Damy”.
— Dziękuję pani…
— Najpierw powinnaś się ogarnąć. Masz potargane włosy… i chyba powinnaś włożyć ładniejszą bluzkę.
Uczesałam się i poszłam do saloniku.
Malcolm wstał, kiedy weszłam.
— Dzień dobry — powiedział.
— Dzień dobry — odpowiedziałam.
Przypatrywał mi się stojąc.
— A więc tutaj mieszkasz. Jako dama do towarzystwa.
Przytaknęłam.
— Powinienem uprzedzić cię o swojej wizycie.
— Och nie… nie… Bardzo miło, że jesteś. Czy coś się stało?
— Nie. Wszystko w porządku.
— Słyszałam już od Janet.
— Wiem. Dzięki niej cię znalazłem. Wszystko potoczyło się tak, jak myślałem. Uwierzono, że Garth i Susan poszli razem do stodoły. Ponieważ już wcześniej krążyły plotki na ich temat, nikt się nie zdziwił. Było nieco zamieszania z poszukiwaniem ciała Susannah, ale usatysfakcjonowała ich biżuteria i pozostałości paska. Rozpoznała je Janet i jeszcze inni. Zostawiłem na miejscu twojego konia, tak żeby odnaleziono go razem z wierzchowcem Gartha.
— To był bardzo sprytny plan.
— Teraz więc Susannah nie żyje. Leah Chivers była bardzo smutna, ale urodziła dziecko i wydaje się szczęśliwa.
— A co z zamkiem?
— Wszystko w porządku. Zostawiłem go w rękach Jeffa Carletona. Będzie nim zarządzał aż do mojego powrotu.
— Wyjeżdżasz?
— Myślę, że się udam do Australii.
— To bardzo ciekawe.
Wolałabym, żeby nie przyjeżdżał. Przypomniał mi, jak bardzo mnie obchodził i jak pragnęłam z nim być.
— Mam powody. Chcę się ożenić.
— Tak… Życzę ci powodzenia. Czy to ktoś z Australii?
— Nie… Ale pojedziemy tam zaraz po ślubie… o ile się na to zgodzi.
— Sądzę, że ją przekonasz.
Chciałam krzyknąć: Odejdź! Dlaczego przyszedłeś i znęcasz się nade mną? Ale powiedziałam tylko:
— Przypuszczam, że byłeś zaszokowany moim postępkiem. Musisz mnie za to potępiać.
— W każdym razie było to zaskoczenie… ale sądzę, że wiedziałem, iż nie jesteś Susannah.
— Tak… a więc nie oszukałam cię.
— Szczerze jej nie lubiłem. Od zawsze… od czasu gdy byliśmy dziećmi. Ta zmiana… była zbyt cudowna, aby być prawdziwą. — Przerwał na chwilę. — Wydaje mi się, że podświadomie czułem, iż coś się nie zgadza. Susannah nie mogła aż tak się zmienić.
— Cóż więc… Życzę ci wszystkiego najlepszego… w małżeństwie.
— Suewellyn, na pewno rozumiesz, o co mi chodzi. Wszystko zależy od ciebie.
Patrzyłam na niego.
— Chciałem przyjechać już wcześniej. Bolałem nad tym, że musiałaś tak odejść. Ale to było jedyne wyjście z tej trudnej sytuacji. Wreszcie odkryłem, że Janet wie, gdzie jesteś.
Stara dobra Janet — pomyślałam.
— Teraz mam pewien plan.
— Jesteś bardzo dobry w układaniu planów.
Nagle wydało mi się, że cały świat zaczął tańczyć, bo Malcolm wziął mnie za ręce.
— Mój plan przedstawia się następująco — powiedział z entuzjazmem. — Wyruszę w podróż do Australii i tam, dzięki cudownemu zrządzeniu losu, odnajdę moją dawno zaginioną krewną… daleką kuzynkę… lub coś w tym rodzaju. W każdym razie jej imię brzmi: Suewellyn. Mieszkała z rodzicami na Wyspie Wulkanu, ale szczęśliwie przebywała z wizytą u przyjaciół w Sydney, kiedy nastąpił wybuch. Pozostała w mieście i kiedy ją spotkałem, uderzyło mnie jej podobieństwo do rodziny. Zakochaliśmy się i wzięliśmy ślub. Namówiłem ją do opuszczenia Sydney i oczywiście wiesz, kim się okaże. W planie jest jeden haczyk.
— Jaki?
— Pobierzemy się przed wyjazdem, ale zatrzymamy to w sekrecie. Pojedziemy do Australii jako małżeństwo. Być może odwiedzimy wyspę. A może będzie to dla ciebie zbyt przykre? Nie chcemy więcej smutków. Potem wrócimy do domu… do naszego zamku. Muszę jeszcze dowiedzieć się tylko jednej rzeczy.
— Jakiej?
— Czy się zgadzasz?
Uśmiechnęłam się do niego i spytałam:
— Na pewno nie śnię?
— Nie. To jawa.
Wtedy mnie przytulił i zapragnęłam, żeby ta chwila trwała wiecznie. Salonik pani Christopher, obwieszony rysunkami mopsów i pekińczyków, które dawniej rządziły jej życiem, stał się dla mnie najpiękniejszym miejscem na świecie.
Potem poszliśmy do niej i oznajmiliśmy jej nowinę, a ona przyjęła to z radością. Oświadczyła, że to zupełnie jak w romansach, które jej czytałam, i że bardzo się cieszy. Nie dbała o to, iż będzie zmuszona zamieścić ogłoszenie w „Almanachu Damy”, że poszukuje kogoś do wyprowadzania psa i wypożyczania książek w bibliotece.
W niecały miesiąc później, już po ślubie, opuściliśmy Anglię na pokładzie „Królowej Oceanu” i była to najpiękniejsza moja podróż przez ocean. Byliśmy tacy szczęśliwi…
Zatrzymaliśmy się w Sydney wśród hodowców bydła i górników, którym się powiodło. Odwiedziliśmy Wyspę Wulkanu. Głęboko wzruszył mnie widok podpływających do statku canoe. Stałam na piaszczystej plaży i patrzyłam na Mruczącego Olbrzyma. Teraz milczał. Skończył z pomrukami. Kilka chat stało pośród zielonych owocujących palm, które ocalały z zagłady. Niedługo zostaną zasadzone nowe drzewa i wyspa znów się zaludni.
Potem wróciliśmy do Anglii, do zamku, który stał tam nie zmieniony od kilkuset lat.
Służba wyszła powitać dziedzica i młodą żonę, którą znalazł w Australii i która była jego daleką krewną, też z Matelandów.
Była tam Janet.
Ledwie znalazłam się w swoim pokoju, przyszła do mnie. Po raz drugi pozwoliła sobie okazać uczucia, kiedy przypięłam do jej bluzki kameę, którą dla niej zachowałam.
Popatrzyła na mnie.
— Tak więc wszystko dobrze się skończyło — powiedziała. — Dotarła panienka do portu. Pomimo tylu grzechów…
— Tak, Janet. Pomimo tylu grzechów dotarłam do portu.
* kość widełkową kurczaka; w krajach anglosaskich istnieje zwyczaj przełamywania takiej kości; osobie, w której rękach zostanie dłuższy kawałek, spełni się życzenie, (przyp. tłum.)
* planter: plantator, ten, który sadzi rośliny, (przyp. tłum.)
* emerald: szmaragd, ang. (przyp. tłum.)
* gran: jednostka masy, dawniej stosowana w farmacji, równa 0.0648 grama (przyp. tłum.)