Gomulicki Wiktor ZAKAZANE

Gomulicki Wiktor

ZAKAZANE



Troje dzieci bawiło się w ogrodzie: dwóch chłopczyków, jedna dziewczynka. Dzieci były rodzeństwem. Dzieliła je mała różnica wieku. Razem nie miały całych lat trzydziestu.

Ogród był zwykłym ogrodem miasteczko­wym. Zrobiono go z połowy obszernego po­dwórza. Od ulicy miał stary, wysoki parkan, pe­łen szpar, z deskami poczerniałemi, po któ­rych rozłaziły się mchy siwe, zielonawe i rdza- wo-żółte. Po przeciwnej stronie ogrodu, górne deski parkanu były wyłamane. Odsłaniał się stamtąd widok rozległy i dość piękny.

Wyłom w parkanie łatwo było naprawić; jednak mijały tygodnie, a nikt o tem nie po­myślał. Był to taki czas, że nie zajmowano się wcale parkanami, ogrodami i mnóstwem in­nych rzeczy potocznych.

Miały stąd korzyść dzieci, które przez ów otwór obejmowały wzrokiem kawał świata —wy­dający im się często całym światem.

Zaraz za parkanem biegła wązka, niebruko­wana, wielkiemi łopianami zarosła, uliczka. Za u- liczką był plac pusty,rozzieleniony tu i owdzie pła­tami krótkiej, rzadkiej murawy. Na placu pasał się zwykle wielki wół, przywiązany grubym sznu­rem do wbitego na środku pala.

Dalej połyskiwały niebieskawe zagony ka­pusty, a zaraz za niemi płynęła leniwie odnoga rzeki.

Na rzece stał młyn. Stał, ale nie poruszał się. Młody młynarz jeszcze wczesną wiosną wy- wędrował, i wieści o nim nie było.

Był to taki czas, że wiele warsztatów, wiele gospodarstw i wiele pracowni ludzkiej myśli za­trzymywało się nagle w ruchu, nakształt niena- kręconych zegarków.

Po drugiej stronie rzeki rozkładały się wiel­ką, szaro-zieloną płaszczyzną miejskie pastwi­ska. Barwnemi, niesymetrycznie rozrzuconemi plamami błyszczały tam konie i krowy „łyków". Gdy wiatr z tej strony zawiał, dochodziły do uszu dzieci ryki i rżenia, które w oddali nabie­rały nuty żałośnej.

Za pastwiskami stal las ciemny, przepaścisty, tajemniczy. W ten las najpilniej wpatrywały się dzieci. Czynili to również i starsi.

W tej chwili starszy z chłopców pracował

nad przymocowaniem sznura od huśtawki do uschłego drzewa wiśniowego. Drugi uganiał się za pszczołą, usiłując pochwycić ją z tyłu za skrzydełka. Dziewczynka tuż przy parkanie od ulicy, robiła w ziemi patykiem małe dołki i wsa­dzała w nie zerwane kwiatki oraz gałązki, urzą­dzając „ogródek". Od kilku miesięcy całe dnie upływały dzieciom na zabawie. Do książki nikt ich nie napędzał. Jakoś i o nauce w owym czasie zapomniano.

Zresztą, nie było komu uczyć. Pan Włady­sław, miody praktykant miernictwa, od które­go dzieci lekcje brały, wyjechał zgoła niespodzia­nie. Wyjeżdżając, do podróżnego tłomoczka za­brał śliczną amarantową czapkę, którą mu pan­ny na drogę uszyły.

Cicho było w całem miasteczku, cicho i w ogrodzie. Nagle wśród tej ciszy rozległ się głośny krzyk dziewczynki. Zerwała się z ziemi—w prze­rażeniu wiełkiem do braci przybiegła.

Co to? co się stało?—spytali zaniepoko­jeni.

Ktoś patrzy — wyjąkała.

Kto? gdzie?..

A... o... tam.

I wskazała paluszkiem na parkan.

Chłopcy rzucili się, jak dwa koty.

Do parkanu była przytulona postać olbrzy­mia. Oczy, w otworze po wypadłym sęku u- mieszczone, przenikliwie rozglądały się po ogro­dzie.

Młodszy chłopiec wyjrzał jedną szparą, po­tem drugą—i odsunął się pomieszany.

Cóż to, Leszek, boisz się? — zadrwił starszy.

W odpowiedzi, chłopczyna wyprężył drobne ciałko, jak zabierający się do skoku „sprężyk", i cienkim głosem zawołał:

Panie żołnierz! proszę odejść!..

To nie żołnierz, to sołdat — objaśnił starszy.

I zaraz sam wykrzyknął, piskliwiej jeszcze:

Niech sołdat sobie idzie!

Leszek chciał okazać się jeszcze odważniej­szym.

Wynoś sią sołdat! — na cały glos za­piał.

Wróciła też odwaga i dziewczynce, która za­wołała rezolutnie:

Tu nie potrzeba sołdatów!

Ale olbrzymia postać nie ruszała się z miej­sca, a oczy w otworze parkanu patrzały coraz przenikliwiej i coraz straszniej.

k

Dzieciom przyszedł na myśl Wilk żelazny z bajki, który „dziko spoziera i mówi: zjem was tera." Zbiły się w gromadkę, jak wystraszone owce, i coraz głośniej wykrzykując, coraz dalej odsuwały się od parkanu.

Gdy znalazły się już za rozłożystym krzakiem bzu, czupurny Leszek pochwycił grud­kę zeschłej ziemi z zagonu i rzucił ją w parkan.

Postać odlepiła się od desek — odeszła.

Dzieci przez całą resztę dnia mówiły o tem nadzwyczajnem zdarzeniu. Opowiedziały też o niem matce (ojca od kilku tygodni w domu nie było), przyczem Leszek nie zaniedbał przedsta­wić siebie za bohatera.

Matka okazała zaniepokojenie, i% ostrzegła dzieci, że w podobnych wypadkach najlepiej „udawać, że się nie widzi"...

Nazajutrz rodzeństwo zabawiało się, jak zwykle, w ogrodzie. Kazio, najstarszy z trojga, schwytał żywą szczypawkę, i pokazywał ją Lesz­kowi, czyniąc uczone uwagi nad anatomją owa­da. Przysłuchywała się im i Jadzia. Dla bez­pieczeństwa, szczypawka przybita była szpilką do ławki.

Przy ławce skupili się wszyscy troje z roz-

szerzonemi od ciekaw ości oczami. Ale, choć owad i jego haczykowate, do obcęgów podobne, szczypczyki mocno ich zajmowały, przenosili jednak chwilami wzrok ze szczypawki na par­kan.

Wczorajsze zjawisko dotąd spokoju im nie dawało.

Tym razem jednak, choć sporo ludzi prze­chodziło ulicą, nikt nie zjawiał się przy parka­nie. »

Po chwili, już ich szczypawka przestała zaj­mować. Puścili ją na wolność (ze szpilką tkwią­cą wr tułow iu), i siadłszy rzędem na ław'ce, znów jęli rozprawiać o wczorajszym wypadku.

A ja wam mówię, że się zląkł! — do­wodził Leszek.

Jakem ja krzyknął: wynoś się!.. — zaraz od parkanu odstąpił — twierdził stanowczo Ka­zio.

A jak jemu oczy świecili się... ojej! — przypominała Jadzia.

Przytem vfszyscy troje, z wielkim rozma­chem, bujali wiszącemi w powietrzu nogami.

Wiecie co? ja się go nic a nic nie ba­łem — odezwał się po chwili najstarszy.

Ja tak samo. Wielka rzecz sołdat! — zawołał młodszy urągliwie.

\

Niechby zaczął — to, jakbym go chwy­cił...

I jabym mu dał radę, jak nic!

Kpię sobie z sołdatów!

Dla mnie taki sołdat, tyłe, co mucha! Dziewczynka milczała. Oczy jej, na braci

zwrócone, wyrażały uwielbienie.

W tej chwili, w przeciwnej stronie ogrodu

0 zwał się szmer. Odwrócili się wszyscy szybko,

1 — zdrętwieli. a

Przy rozwalonym do połowy parkanie, stał wczorajszy żołnierz.

Mieli wielką chęć uciec, coś im jednak wła­dzę w nogach odjęło. Jak urzeknięci, siedzieli w miejscu, wpatrując się wytężonym wzrokiem w zjawisko. A zjawisko takimże wzrokiem w nich się wpatrywało.

Pierwsza Jadzia zesunęła się jakoś z ławki i za drzewem ukryła. Poszedł wkrótce za jej przykładem Kazio. Leszek ostatni opuścił stano­wisko.

Drzewo miało gałęzie nizko opuszczone. Za­słaniając patrzących, nie zakrywało im widoku. Dzieci mogły stosować się ściśle do rady matczy­nej: udawać, że nic nie widzą, a jednak wi­dzieć.

Żołnierz, wychylony do połowy, z poza par-

kann wydal się im olbrzymem. Mial ramiona niezmiernie szerokie, twarz wielką, okrągłą. Pod czapką bez daszka, twarz wydawała się tein większą i tern okrąglejszą. Oczy, głęboko osa­dzone, patrzyły i teraz tak przenikliwie, że dzic- cioni, nawet w ukryciu, słabo się robiło.

Przez długą chwilę wszyscy milczeli.

Nagle żołnierz zanucił, rękę po sam ło­kieć w bezdennej kieszeni zanurzył i wyciągnął krótką, drewnianą fajeczkę. Tuż przy parkanie stał chlewek, którego szpary były pozatykane grochowinami. Żołnierz wyskubał trochę su­chych liści, roztarł je między szerokiemi dłońmi, i tym prochem nabił fajeczkę. Potem, przy po­mocy krzesiwka i hubki, zapalił ją i otoczył się dymem niebieskim.

Palii i przyśpiewywał głosem cienkim, dziw­nym przy jego olbrzymiej postaci.

Paląc i przyśpiewując, wodził oczyma wyso­ko po wierzchołkach drzewr, po kominach, po chmurach, które na letniem niebie stały nieru­chomo...

Dzieci, widząc, że o nich zapomniano, wy­sunęły się z kryjówki. Kazio ujął Jadzię za pra­wą rękę, Leszek za lewą—i cała trójka, przytu­lona do siebie, z otwartego miejsca przyglądać się zaczęła „sołdatowi", .

On skończy! fajkę i na dzieci spojrzał. Ale spojrzał tym razem tak jakoś dziwnie, że nie po­czuły żadnej ochoty do ucieczki. Wytrząsnął " z fajki popiół, do kieszeni ją schował. Zaraz potem, z tejże kieszeni, wydostał trzy malc, żółte, dziwnego kształtu przedmioty. Dwa ujął w lewą rękę, trzeci w prawą, -i zwrócony do dzieci, po­czął owe przedmioty podnosić i zniżać, przysu­wać do siebie i oddalać —■ zupełnie jak lalki w jasełkach.

Dzieci ledw ie mogły ustać na miejscu, tak by­ły widowiskiem zaciekawione.

Dostrzegł to żołnierz. Przez parkan przechy­lił się i zawołał:

Ej! mileńkie wy moje!..

Było to tylko powiedziane, zabrzmiało jed­nak, jak śpiew. Nuta śpiewu wydala się dzieciom milą, ton — słodkim i pociągającym. Uczuły, że trwoga poczyna ustępować im z duszy.

Mileńkie, przemileńkie! — śpiewał dalej olbrzym.—Nie bójcie się wy sołdata. Sołdat nie wilk, nie ukąsi...

Zupełnie już się nie bały, i tylko dla honoru nie porzucały stanowiska obronnego.

On jeszcze probował przyzywać je śpiewne- mi słowami, widząc jednak, że trwają w uporze,

Zakazane. 2

złożył swe żółte laleczki na słupie, i odszedł krokiem powolnym.

D/ieci przeprowadzały go długo oczami.

Gdy zniknął za kuźnią, w odległości kilkuset kro­ków, rzuciły się do słupa. Le/aly tam trzy pier­niki, barwy jasno-żółtej, czerwoną farbą poma- i lowane, mające przedstawiać panów i panie, trzymających się pod boki.

Każde chwyciło jeden piernik, poczem wszystkie swój łup w trjumfie do matki zaniosły.

Matka przykazała najsurowiej, aby, gdy tylko ów żołnierz się pokaże, pierniki zostały mu na­tychmiast zwrócone.

Jak doszło do tego, że w tydzień potem „sołdat" nie stał już za parkanem, lecz siedział na nim, z nogami zwróconemi do ogrodu, dzie­ci zaś stały tuż przy nim, w pozycji zupełnie przyjacielskiej ?

Prawda, że żołnierz trzymał w ręku kawałek miękkiego drewna, z którego nożykiem wspa­niałego konia wyrzynał, lecz — dlaczego dzie­ciom wolno było pozostawać z nim w takiej j zażyłości ?

Jak się zdaje, wpłynęły na to dwa głównie powody: dobroć i taniość „sołdackiego“ clileba, oraz lenistwo Marcysi, służącej do wszystkiego.

Żołnierz zjawił się pewnego dnia z wielkim, jak koło od wozu, bochnem razowca, na któ­rym wypisana była kredą jego waga. Za po­średnictwem dzieci ofiarował sprzedaż tego boch­na pani Zrzelskiej, ich matce. Oszczędna Zrzel- ska, skombinowawszy wagę clileba z żądaną ce­ną, uznała interes za korzystny dla siebie, i żoł­nierza przywołała do kuchni.

Na widok uchodzącego, Marcysia, która w pocie czoła czyściła wielki samowar, wybuchnęla dziwnym śmiechem. Zarzuciwszy też zaraz chust­kę na głowę i gołe ramiona, wybiegła z pośpie­chem za drzwi.

Żołnierz powiódł za nią oczami i — żałośnie westchnął.

Targu prędko dobito. Gdy Zrzelska przy za­płacie chciała jeszcze grosz czy dwa grosze ująć, żołnierz rzekł głosem śpiewającym:

Nie targujcie się, barynia. Na prykladku pannie Marcysi samowarczyk pięknie oczyszczę. A chleb pożywajcie zdrowo i wy, i rebiatuszki...

Chleb da woda —

Mołodieckaja jeda!

Jakoż zabrał się wkrótce do samowara i w kilka minut nadał mu połysk nadzwyczajny.

Dzieci, choć już z dawnej trwogi ochłonęły,

nie śmiał}’ zbliżać się do „sołdata". Stojąc jednak u progu, przez cały czas oka zeń nie spuszczały.

Dopiero po dejściu żołnierza, zjawiła się z powrotem Marcysia. Na widok samowaru, u- daia zagniewaną.

Patrzcie go! — rzekła. — Co jemu wści- biać nos w cudze samowary. Pilnowałby lepiej swego kociołka i kapusty z sadłem!

Znać jednak było, że ją cieszy wyręczenie w robocie.

Znasz go? — spytała Zrzelska.

Co nie mam znać! Toć włóczy się cięgiem za mną po przywodziu, jak ten komar za muchą.

Jaki komar? za jaką muchą? — zakrzy- czały rozciekawione dzieci. — To musi być baj­ka — opowiedz nam ją, moja złota!

Co za bajka? Nie żadna bajka, jeno „śpiw-

ka".

I zaśpiewała fałszywie:

Poszła mucha po wodę, po wodę i dużemi wiadrami;

Komar za za nią, komar za nią Z długfemi nogami.

Poszła mucha po wodę, po wodę Do zimnego zdroju,

Komar za nią komar za nią —

Nie dał jej spokoju.

Nazajutrz, przy parkanie odbyła się nowa scena kuszenia. Żołnierz przyniósł małą, czerwo­nym papierem oklejoną, harmonijkę, i wygrywać na niej zaczął. Wygrywał naprzemian: skocznie ^ i żałośnie.

Któreż dzieci nie lubią muzyki! Kaziowi i Leszkowi podrygiwały nogi do taktu „dum­kom", „szumkoin" i „byczkom"; wreszcie nie mogli wytrzymać, i razem z Jadzią tańczyć za­częli na ścieżce.

Żołnierz aż się zanosił od śmiechu.

Ach ty, Boże mój! — po swojemu zacią- t gał. ■— Ach, wy, mileńkie! Ach, pociecha! Ot wam jeszcze raz! i jeszcze raz! Dusze wy moje!

Sojusz ostatecznie został zawarty. Tegoż jesz­cze dnia dzieci weszły w bliższą zażyłość z uni­formem sołdackim, który zaciekawiał je w wyż­szym jeszcze stopniu, niż sam sołdat.

Czapka bez daszka była przymierzana kolej­no przez całą trójkę; policzono wszystkie guzi- ki u mundura; został wreszcie wyciągnięty z > pochwy krótki, szeroki „tasak", którego ostrość wyprobowali chłopcy na deskach parkanu.

Odtąd nie było prawie dnia, aby „sołdat" nie potrafił przysłużyć się czemś małym Zrzel- skim, ich matce lub Marcysi.

Wyrzynanie koni z drzewa należało do talentów, któremi dzieci w podziw wprawiał i zniewalał sobie. Na nieszczęście, te konie by­wały stale oszpecane pewnym szczególnym do­datkiem. W miejscu, zajmowanem zwykle przez jeźdźca, żołnierz pozostawiał spory kawałek nieobrobionego drewna.

Gdy dzieci prosiły, aby wyrżnął jeźdźca, od­powiadał z powagą:

Nie, nie można. To już drugie zrobią.

Żołnierz pochodził z wioski, której miesz­kańcy zajmowali się zimą wyrabianiem zabawek. Aby robota szła prędzej, każdy wprawiał się w jedną tylko specjalność; ten, kto wyrzynał konie, nie brał się nigdy do jeźdźców, i odwrot­nie.

Po dłuższej nieobecności, Zrzelski powró­cił do domu.

Był to człowiek w średnich latach, gadatli­wy, usposobienia żywego. Z widoczną trudnością przychodziło mu trzymać na wodzy słowa i być spokojnym a ostrożnym; tego zaś najbardziej warunki chwili wymagały.

Zrzelski nosił włosy długie, z tyłu podwi­

nięte, jak Garibaldi, wąsom zaś swym i brodzie starał się nadawać kształt wąsów i brody Wikto­ra Emanuela. Czyn iii to wówczas wszyscy — rozumie się ci, co czynić to mogli.

Powrócił tajemniczy i roztargniony, i zaraz po przywitaniu się z rodziną, wybiegł na mia­sto. Miał tam widać wiele spraw do załatwie­nia, bo nawet obiad zjadł \r cukierni. Przebywała tam zresztą podówczas po całych dniach cała męzka ludność miasteczka.

Dzieci, jak zwykle, pozostawione sobie, po­szły bawić się do ogrodu. Niebawem zjawił się i „sołdat".

lego dnia oddał się całkowicie na usługi Marcysi. Powynosił z kuchni, co tylko tam by­ło mosiężnego i miedzianego, i przygotowaw­szy wielki zapas tłuczonej miałko cegły, rozło­żył się z całym taborem na trawniku przed uschłą wiśnią. Zdjął szynel, na drzewie go powie­sił, —potem w samej koszuli, koloru lila, za­brał się energicznie do pracy.

Po obiedzie wrócił Zrzełski. Zapytał: gdzie dzieci? a usłyszawszy, że w ogrodzie, zbliżył się do okna, aby je zawołać.

Zaledwie wyjrzał, czoło zmarszczyło mu się straszliwie — od okna odskoczył...

A ten co tu robi ? — mruknął gniewnie, zaciskając zęby i z wysiłkiem głos tłumiąc.

To dobry człowiek — odpowiedziała Zrzelska.— Pomoc mam z niego. Czyści naczy­nia, wodę nosi, dzieci zabawia.

Takich tu nie trzeba! Do zabawiania dzieci jest kto inny. Jak mogłaś przypuścić sołdata do poufałości?

Nie unoś się, mój drogi. Wierz mi, że nie stanie się dzieciom żadna krzywda. Nie wpuści­łam go do domu odrazu, ale przekonałam się, że to prosta, szczera, poczciwa natura.

Dla mnie dość, że...

Uspokój się. Trzeba mieć trochę wyrozu­miałości; trzeba w każdym oceniać przede- wszystkiem — człowieka...

Babska polityka! — wybuchnął Zrzel- ski. —Układną miną, pochlebstwem, nawet djabeł przeciągnie was na swoją stronę. Ale baby tu nie rządzą, i — ten tam nawret minuty dłużej tu nie będzie.

Nie panując już nad sobą, skoczył do otwar­tego okna, aby rzucić rozkaz porjwczy.

W tejże chwili rozległy się w ogrodzie krzy­ki. Zrzelski spojrzał i — skamieniał.

t

Przed oczami jego, z błyskawiczną szybkoś­cią rozegrała się scena wstrząsająca.

Do ogrodu, przez wyłom w parkanie, wpadł ' wół, i z nastawionemi rogami pędził prosto na

| dzieci.

Zanim jednak dobiegł, żołnierz zdążył swój ' szynel chwycić, i na łeb mu zarzucić. Jedno-

I cześnic sam do niego poskoczył. Rozjuszone

i zwierzę zatrzymało się na chwilę w miejscu —

' wówczas on porwał je za rogi, potężny łeb do ziemi przygiął, i krzyknął na dzieci, aby ucie­kały.

' Straszna była walka człowieka ze zwierzę-

t ciem. Tylko taki olbrzym mógł był wyjść z niej

I zwycięzko.

\ Prawie siny z wysiłku, strumieniami potu

( ociekający, dotrzymał zwierza do chwili, aż nad-

II biegł jego właściciel z parobkiem. Omotano wo- I łowi nogi sznurem i na ziemię go powalono, j Zrzelski wypadł jak piorun do ogrodu, i chwycił w objęcia wylękłe dzieci, pocałunkami j okrywać je zaczął.

* Zwrócił się potem do żołnierza, który sial

!na stronie, ciężko dysząc, pobladły nagle i zu­pełnie wyczerpany, z obwisłemi bezwładnie rę­koma. Zdawało się przez chwilę, że i jego rów- ! nież w objęcia pochwyci. Opamiętał się jednak,

i

J

r

: i

i tylko dłoń olbrzyma w obie ręce ująwszy, sil­nie nią potrząsnął...

■— Bóg ci zapłać, dobry człowieku! Bóg ci zapłać! — wybiegło mu z trudnością ze ściśnio- nego wzruszeniem gardła.

Ody to mówił, miał oczy łez pełne. Nie pozwolił jednak ani jednej hie spłynąć po twa­rzy.

W kwadrans potem, Zrzelski siedział przy stole, na którym znajdowała się wódka, prze­kąska i cygar pudełko.

Blizko drzwi stał wyprostowany żołnierz.

No, ziemlak — mówił Zrzelski, nalewa­jąc du/y kielich po brzegi — wypij.

Żołnierz skłonił się w milczeniu, lecz po wód­kę nie sięgnął.

Czemu nie bierzesz? — nalegał Zrzel­ski.

Pozwólcie, batyń. Ja niepijący.

- Ot, nowość! I dlaczego?

Czorta budzić nie trzeba.

Podniósł łokieć do wysokości ust, jakby z ręki czynił barykadę.

Zrzelski głową pokręcił.

A ot — ciągnął żołnierz — czaju toby się napił. I kiełbasy zjadłby, jeśli pozwolicie.

Zrzelski zawołał o samowar, który zaraz też wniesiono, był już bowiem przygotowany do wieczornej herbaty.

Po chwili, żołnierz trzymał w lewej ręce wy­lany na głęboką miseczkę wrzątek, w prawej — kawałek cukru, którego odrobinę ukruszał zęba­mi przed każdym łykiem.

Usiąść, mimo nalegań, nie chciał.

Jakże cię zowią? — spytał Zrzelski, wy­suwając na brzeg stołu talerz z kiełbasą i bo­chenek chleba.

Fiedor Nikiforowicz — wygłosił żołnierz uroczyście, jakby wielką wagę do imienia swego przywiązywał.

—■ A nazwisko?

Żelieznyj — brzmiała odpowiedź jeszcze uroczystsza.

To niby tożsamo, co Żelazny?

Może być i tak.

Słuchaj, Fiedor — mówił Zrzelski, na­lewając żołnierzowi drugą filiżankę herbaty — ty mi się wydajesz dobrym człowiekiem...

Tak, ja dobry człowiek — potwierdził tamten.

Było w tej odpowiedzi tyle prostoty i ujmu­jącej szczerości, że mimowoli szacunek budziła.

—■ A jednak — ciągnął Zrzelsld, krając kiełbasę — nieraz już pewnie do ludzi strzela­łeś?

Jeden raz — po komendzie.

I zabiłeś?

Pticu.

Jakto ?

Fiedor postawił miseczkę ua stole, pokłonił się, usta rękaw em otarł. Znów się pokłonił, wziął kawał kiełbasy z chlebem i wrócił na dawne miejsce.

A ot jak — rzekł, kawał wędliny przeł­knąwszy. — Celujesz ty, bracie mój, dołem, a wystrzeli się tobie w górę. A w górze, wiadomo, pticy latają. Popadnie która pod kulę, tak i trup z niej.

Znów zabrał się uroczyście do kiełbasy.

A cygarko, ziemlak, zakurzysz? — spy­tał po skończonej przekąsce Zrzelski, przybiera­jąc, dla przypodobania się gościowi, jego ton i formy mówienia.

Jak nie zakurzyć! — rzekł żołnierz, zbli­żając się do stołu.

Zanim sięgnął do pudełka, zapytał jeszcze:

Pozwolicie, baryń, dwa?

!

Weź dwa.

Fiedor pokłonił się i wyjął pokornie z pu­dełka dwa cygara.

Drugie nie dla mnie — rzekł, uspra­wiedliwiając się.

J — Dla kogóż?

Dla Wasi.

Któż to Wasia?

Kto Wasia? — zaśpiewał przeciągle żoł­nierz, zdziwiony zapytaniem. — Iwan Pantieleje- wicz, mój rodny.

Zawinął jedno z cygar w papier, i wsunął ostrożnie za cholewę.

^ — Ty wszakże Nikiforowicz?.. — zauwa­

żył Zrzelski.

Tak, a on Pantielejewicz. Znaczy: nie­jeden u nas ojciec. Ale matka jedna. Wasia młodszy. Ze wszystkiem młody. Prosto powie­dzieć: ditiatko.

Gdzież ten Wasia?

W gusarach służy. Gdzież jemu i służyć, jak nie w gusarach. Krasawiec taki. Generai je- go lubi i przy sobie trzyma. Mówią, że w pi- sary pójdzie. Człowiek z niego może być ważny.

Kochasz brata ?

Na twarzy Fiedora znów się odmalowało zdziwienie. Ręka jego, niosąca kiełbasę, zatrzy­mała się w powietrzu; usta otworem stanęły.

:>'J —

Pomiłujcie! — zaśpiewał. — O cóż tu i pytać? On u mnie prosto angieł.

Oczy jego, z natury pochmurne, zabłysnę­ły i poweselały; rażąco nizkie czoło stało się wyższem i pogodniejszem; cała twarz rozjaśni­ła się, jakby słońce na nią padło. O kiełbasie zapomniał.

Ach wy, baryń mój! Wam nie znać, co u Fiedora na sercu. Cóż ja ? prosty sołdat i czło­wiek prosty. Krugłe my sieroty: i ja, i Wasia mój. Choroba taka była, cholera znaczy, wszyst­kich nam zabrała. A matka, umierając, mówi: „Dla Wasi ty bądź brat, bądź ojciec i matuszka rodnaja.“ Tak ono i jest. Chował ja jego i u- czył, pracował dla mileńkiego. Krasawiec dziś z Wasi, maładiec! Zeszliśmy się tu u was, sława Bohu za to. Nie widzę ja Wasi, dusza je­stem bez ciała; patrzę na mołodca, tak i pła­kałby od uweselenia. Gołubczyk on mój! di- tiatko moje!

Zrzelski rozstał się z Fiedorem prawie po przyjacielsku. Czuł, że ten prostak wywraca do gruntu cały jeden szereg jego pojęć, z pozoru na granitowej podstawie oparty.

Przez długi czas chodził po pokoju, paląc w milczeniu cygaro, zapominając o żonie i dzie­

ciach, zajęty jedną wyłącznie myślą, która mu w duszy coś nakształt buntu wznieciła.

Nagle stanął przy stole z miną taką, jakby znalazł rozwiązanie trudnego zagadnienia. Po nowe cygaro sięgając, mruknął:

Wyjątek... Wyjątki reguły nie zmieniają!

Znacznie gorzej szlo Fiedorowi z Marcysią.

Ile razy poszła dziewczyna do rzeki, była pewna, że zastanie tam „sołdata", któ­ry nietylko napełni jej kubły wodą, ale jeszcze, przyczepiwszy je do ciężkich nosideł, sam, na własnych barkach, odniesie do domu.

Powtarzało się to niekiedy dwa i trzy razy na dzień, przyczem żołnierz gadał zawsze jedno: że „wlubił się na śmierć i życie w pannę Marcy- się, i że panna Marcysia powinna mieć nad nim jakiekolwiek zmiłowanie."

Ale dziewczyna wyśmiewała się głośno z je­go czułych słów i z niego samego. Nie taką to drogą dobierano się zwykle do jej serca i wzglę­dów. Proszący, pokorny zalotnik był w jej o- czach niedołęgą. Za'nic też miała Fiedora; po- prostu poniewierała nim.

Gdy obciążony wiadrami żołnierz wstępował

na stromą ścieżkę, wiodącą od rzeki ku miastu, Marcysia bawiła się popędzaniem go, bijąc pię­ściami po plecach i wykrzykując:

Wio, konisko, wio!

Praczki, piorące w rzece bieliznę, i chłopcy, łowiący ryby, powtarzali za nią chórem:

Wio!.. a wio!..

Byłby ja sapożnik — skarżył się cza­sem Fiedor — albo drugi frant, polubiłaby mnie panna Marcysia.

Ma się wie! — odpowiadała dziewczy­na, krzywiąc pogardliwie nos zadarty. — Co szewc, to nie sołdat. Szewc buciki naprawi, na harmonji zagra, poromansuje galancko, a w niedzielę wystroi się. jak hrabia i na spacer za­prowadzi. '

Szewczulek kochany,

Z tysiąca wybrany,

Od serca odjęty,

Do boku przypięty.

Wówczas Fiedor, zapominając na chwilę o właściwej sobie skromności, sam siebie wychwa­lać poczynał.

Nie frant ja — z powagą mówił — nie swistun. Człowiek ze mnie spokojny i zdatny. Stolarem był, w kuźni kul, ziemię pachal, koło

krów chodził i koło koni. Nie rozbójnik—i nie pijący.

Dziegciarz! rzuciła dziewczyna z po- gardą.

Przezwisko odnosiło się do zwyczaju, jaki zachowywał Fiedor i jego towarzysze. Nie by­ło to wykwintne, ale było praktyczne. Dziegieć zmiękczał i ochraniał skórę, czyniąc ją zarazem nieprzemakalną.

W miasteczku handel dziegciem odbywał się^ na w'ielką skalę. W w-ązkiej uliczce, wiodącej do miasta, przed nizkiemi drewnianemi kramami, sta­ły zawsze, wprost na bruku, wielkie maźnice, napełnione dziegciem. Przechodzący żołnierz zatrzymywał się i opierał nogę o przygotowa­ny w tym celu kamień. Potem, wyciągnąwszy z maźnicy kwacz, omazywał cały but z cholewą tak suto, że smarowidło gęsteini kroplami na zie­mię ściekało. Wywoławszy wreszcie z kramu ży­dówkę, rzucał jej do nadstawionego fartucha stałą zapłatę: grosz.

Dziegieć wydawany był a discretion, w przekonaniu, że nikt nie użyje go nad osobistą potrzebę, to znaczy: nie wysmaruje nim włosów, nie zje, ani do kieszeni nie schowa.

Cóż dziegieć? — odrzekł poważnie Fie­dor. - Dziegieć rzecz dobra i rzecz zdrowa —

Zakazano.

sapogi on w porządku trzyma i choroby nie do­puści.

Pomyślał chwilę i dodał:

A nie chce panna Marcysia, tak mogę i nie smarować.

Eh! wszystko mi tam jedno. 1 tak, i tak, będą z tego nici.

Co takiego? — zaśpiewał Fiedor, nie ro­zumiejąc.

Ha, ha, ha! — zaśmiała się służąca. — „Powiedziała Klara, że z nas będ/ie para; po­wiedział Fryc, że nie będzie nic."

I wykręciwszy, się, porzuciła zdumionego i rozżalonego zalotnika.

Niekiedy rozmow a przybierała formę poważ­niejszą. Bywało to, ile razy żołnierz wspomniał

o ożenku. Najpuściejsze dziewczyny poważnie­ją, gdy rozmowa tego przedmiotu dotknie.

Ty-by nie upierała się tak, miła moja! — przemawiał Fiedor tonem czułym, ale cokolwiek energiczniejszym. — A to bary u ¡3 być możesz, pomieszczychą. U mnie jest, w czernigow skiej gubernji, grunt po ojcu, i domik jest swój włas­ny. Domik, on to jest stareńki, ale nie bój ty się, Marcysia. Żonka będzie, to i domik wystroi się roskoszny. Kurycy u nas będą i pietuchy, a już jak golubi zaczną tarabanić- prosto pociecha!

Ty prawosławny zauważyła w zadu­mie dziewczyna.

lak i cóż! Módl się ty do swojego Bo- ha, ja będę do sw ojego. A w górze oni to już tam rozbiorą, który lepszy. Boh to jest i jccLn, a w tern bieda, co ludzie nie jedni. Znaczy: jest naród dobry, jest i zły. Podleców' to a rozbójni­ków nie brakuje.

Obojgu przyszły na myśl dzieci, wstyd li- wość jednak, właściwa stosunkowi „kawalera" do „panny", mówić o nich nie pozw oliła.

Marcysia, po długiej zadumie, wypełnionej gryzieniem świętojańskiego chleba, odezwała się:

Nie! nie! — to do niczego nie podobne.— A mnie poco na koniec świata jeździć? I tu męża dostanę.

Fiedor zamyślił się — znać było, że walkę z sobą toczy. Potem rzekł słodko, jak zwykle, ale głosem zbolałym:

Bóg z tobą, Marcysiu. Chcesz, to u was zostanę. Grunt sprzedam, domik sprzedam, wszystko sprzedam. Diengi wezmę, tak i kupię tu sobie sad jakiniebądź, albo łoszaki ze dwa, albo ławkę z miełoczem — cobądź popadnie. Człowiek ja zdatny, pracować potrafię. — Boh da, chleba będzie dosyć. Wystarczy dla nas i dla...

Zanim dokończył, już Alarcysia, nie mogąca

długo na miejscu usiedzieć, zerwała się z po­gardliwym wy krzykiem:

-— Eh! Zawracanie i tyle!..

I chwyciwszy konewkę z wodą, do domu pobiegła.

Dręczyła go na różne sposoby.

Jednej niedzieli po południu, wiedząc, że ją samą w domu zastanie, przyszedł z harmonij­ką. Była nadąsana, skrzywiona — co on przy­pisywał serdecznemu zmartwieniu, a co pocho­dziło jedynie stąd, że szewc zrobił jej buciki ciasne. W dzień powszedni łatwoby sobie ulżyła, cho­dzą boso; przy święcie za żadne skarby nie uczy­niłaby tego.

Aby smutną rozweselić, opowiadał różne żoł­nierskie dykteryjki, grał na harmonijce, podry­giwał. Puścił się nawet w „prysiudy". Ale ona przyjmowała to wszystko obojętnie, z pogardli- wem skrzywieniem.

Wreszcie rzekł:

Ej, Marcysia, gołubuszka ty moja! Cóż ja? człowiek ciężki, prosto: miedwied'. Ty mnie zapiej miłeńka. Po swojemu ty zapiej, słodko, znaczy... po duszy, po sercu zapiej!

Niby to nie chciała, niby to drożyła się— wkońcu zaśpiewała piskliwie:

Świeci księżyc, świeci Z tej strony ratusza;

Nie kochaj

Bo to podła dusza.

Bo to podła dusza.

Bo to podłe plemię:

Ja do niego mówię, ^

A on patrzy w ziemię.

Ja do niego mówię,

On patrzy w obłoki...

Wyśmiałam się z dnrnia,

Aż mię bolą boki.

Hedor słuchał, choć prawdę mówiąc, nie wiedział: weselić się, czy smucić. Sposępniał wkońcu, i gdy dziewczyna śpiewać przestała, ani słówkiem się nie odezwał.

Wkrótce potem wstał, harmonijkę do kie­szeni schował.

Nu, prosti, Marcysia — rzekł: — Boli z tobą. Do Wasi ja pójdę, do rodnego. On u mnie angieł prawdziwy.

Ale, ale! — zawołała żywo dziewczyna.— Czemu to Fiedor nigdy brata nie przyprowa­dzi? To chłopak, jak malowanie!

Da, da, „malowańje" — przjtaknął żoł­nierz.- On, panno Marcysiu, człowiek ważny, w

pisary idzie. Daj Boh, coby najprędzej. A to te­raz w puiku służba, nie drużba.

Z Wasut tobyśmy się v;esoło zabawili.

A jaby jemu zaraz po swojemu:

Ej, Wasia, Wasia, Wasia,

Wasia, Wąsia. nic szumi!..

Raz jeszcze „Bogiem pozdrowił" Marcysię i wyszedł.

Pod wieczór pewnego dnia upalnego, gęste chmury zbierały się nad miasteczkiem. Zrzelski powróci! do domu silnie czemś wzruszony. Z żo­ną miał długą rozmowę na osobności, potem o- boje zabrali się do wybierania i pakowania sprzę­tów kosztowniejszych. Napełnili kosz i tłomok podróżny; jedno i drugie znieśli sami do piw­nicy.

Marcysię zapędzono do noszenia wody. Mu­siała napełnić wielką beczkę, stojącą w sieni. Przywołany ślusarz opatrzył pilnie zamki i rygle u wszystkich drzwi. Przygotowano też do nich z grubych drągów podpory.

Zrzelski, zapytywany o powód ostrożności, odpowiadał niechętnie:

Co się dziwić! Złodziejów pełno — pod- palaczów... Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

/. nadejściem wieczoru niospokojność j^go ■wzrosła. Herbat)' nie mógł dopić, ani cy­gara wypalić. Co chwila rzucał jedno i dru­gie —biegi do olcna, to na podwórze.

Wypatrywał i nasłucnywai, choć ani oko, ani ucho nic nie mogły pochwycić w bezdennej ciemności, w ciszy niezgłębionej.

Tak głuchej nocy dawno już nie pamiętano. Zdawało się, żc przyroda zamarła, że ludzi i ich dzieła pochłonęła nicość.

Dzieci kładły się zwykle spać przed dziesiątą. Tym razem, choć dziesiąta minęła, nie pomyśla­no o wysłaniu ich na spoczynek. Znużone, drzemały po kątach, budząc się co chwila, v sze­roko oczy otwierając. Niepokój rodziców i ich dusze nurtował.

Około jedenastej głuchą ciszę przerwał dziw­ny szum wgórze. Był to jakby łopot rniljona skrzydeł. Zdawało się, że ktoś spłoszył nagle sta­do orłów, które ociężałym lotem przeniosły się z jednej skały na drugą.

Miedziane światło zamigotało u stropu nie­ba, odsłaniając na chwilę czarne, poszarpane, kłębiące się chmury. Wyglądały złowrogo. Wi­doczne było, że za niemi dzieje się coś strasznego.

Odtąd migotania i pomruki stały się częste. Rzecz okropna, długo w zaułkach nieba przy­gotowywana, przybierała kształty wyraźniejsze. Lada chwila objawić się miała w całej potędze i grozie.

Naraz otchłań zawrzała. Napełnił ją zgiełk przeciągły —zgiełk ścierających się huf­ców wojennych. Już słychać było poświsty wich­rów, podobne do dyszenia olbrzymich miechów kowalskich; już urywane pomruki zlały się w* jeden potężny odgłos grzmotu; już wybuchy światła, napr7emian: oślepiająco białe i rude, poczęły następować po sobie tak często, że utwo­rzyły jakby stałe oświetlenie obłocznej, wTzącej walką, areny...

A na ziemi wciąż trwała cisza.

Zdawało się, że sen ciężki, letargiczny, o- drętwił całą ludność miasteczka, że ona straciła samopoczucie i instynkt zachowawczy —że nie otworzy oczu wówczas nawet, gdy zabłyśnie przed nią ostrze zbójeckiego noża.

U Zrzelskich jednak nie spano.

Gdy wybiła jedenasta, Zrzelski drzw i domu zaryglował i drągami popodpierał. Następnie wszystkim domownikom przejść kazał do poko­ju, gdzie na stoliku pod ścianą stal, zdjęty z gwoździa, obraz „Częstochowskiej".

Lampę zgasił, do otwartego pieca wstawił zapaloną świecę. Blask przytłumiony padał wprost na obraz.

Wszyscy klękli i jęli odmawiać pół­głosem litanję.

Zrzelski wywoływał nieco mocniej: „Święta Marjo!—Święta Boża Rodzicielko!—Święta Pan­no nad Pannami!“—inni powtarzali przyciszo­nym chórem:

—■ Módl się za nami!

W chwili, gdy pan domu, drżącym od wzru­szenia głosem, wyrzekł: „Pocieszycielko strapio­nych !“—niebieskawe, elektryczne światło na jedną sekundę oblało modlących się, i zaraz po­tem okropny huk pioruna wstrząsnął domo­stwem.

Zadzwoniły szklane naczynia w szafie, za­dzwoniła lampa i obraz święty. Następnie i w domu i poza domem zapadło wszystko w głęb­szą jeszcze ciszę.

Wśród tej ciszy, daleko gdzieś, w stronie rzeki i lasu, rozległo się kilkakrotnie słabe puk­nięcie. Zdawało się, że to ktoś z bicza trzasnął, albo z papierowej pukawki.

Na ten głos, dla innych zgoła obojętny, oboj­gu Zrzelskim łzy puściły się z oczu. Jednak li- tanji nie przerwali.

Po minucie może, dały się słyszeć w tej sa­mej stronie, ale znacznie już bliżej, inne, głośniej- niejsze, puknięcia. Potem, gdzieś bardzo daleko, zagrzmiał wyraźny już wystrzał.

„Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata!" mówił, łkając, Zrzelski.

■— „Zmiłuj się nad nami!" — jęczały kobie­ty i dzieci.

Przeraźliwy szum rozległ się za oknami. Na czarneni niebie ognistą linję zakreśliła rakieta.

W tejże chw iii, w gluchem dotąd miasteczku, zawrzała burza zmieszanych głosów. Ponow iły się wystrzały, tym razem biizkie i gęste. Odpowie­działa im z nieba kanonada grzmotów.

Trwało to dość długo, z rzadkiemi przestanka­mi. Podczas przestanków, można było słyszeć jękliwy głos ratuszowego zegara, wybijającego zwolna północ.

W różnych punktach miasta ozwały się trąb­ki. Wprost domu Zrzelskich, w wielkim gmachu, zajmowanym przez jenerała, zabłysło we wszyst­kich oknach światło.

Nie odmawiano już litanji, nikt jednak z ko­lan nie wstawał. Świeca zgasła. Z zaostrzonym wr ciemnościach wzrokiem i słuchem, zwracali się wszyscy ku oknu.

Trąbienie, grzmoty, wystrzały, okrzyki, tur­kot kól, tętent kopyt mieszały się w chaotyczną, pełną grozy, wrzaw ę.

i’o pewnym c/asie stało się jasnem, że z je- neralskiej kwatery wyjeżdża kalwakata, złożona z szeregu wozów, wózków i karet, eskortowa­nych przez oddział kawalerji.

Wszystko to wyciągniętym kłusem przeto­czyło się i przedudniło ulicą poza ogrodem.

Wielki dom opustoszał; światła pogasły; mury zlały się w jedną masę z bezgraniczną falą mroku.

W oddaleniu, głu*chy turkot, od którego zie­mia lekko drżała, oznajmiał o przetaczanych po nierównym bruku armatach.

Oddzielni jeźdźcy na ostro kutych, zdysza­nych koniach, w różnych kierunkach przebie­gali miasto galopem.

Głos trąbek, warkot bębnów', turkot i tę­tent stopniow o oddalały się; wrzaskliwa komen­da i parskanie spieniony ch koni coraz bliżej da­wały się słyszeć. Wreszcie wrzawa, posuwając się ku zachodniej stronie miasta, praw-rie zupełnie przycichła.

Tymczasem od strony wschodniej głosy wy­strzałów szły na miasto coraz śmielsze, bardziej prawidłowe, donioślejsze.

Pędziły przed sobą tamtą, zamierającą już, wrzawę —pędziły huragan, który widocznie u- chodził przed niemi, odstrzeliwając się niekie­dy piorunem, jak rejterująca kolumna.

Nareszcie i te głosy scichły. Nastała długa przerwa, wypełniona jedynie świstem wichru, mocującego się z drewiiianem domostwem.

Nagle zakołatał ktoś gwałtownie do drzwi od podwórza. Glos donośny zawołał:

Otwierajcie!.. Bóg wiara!..

Sen mara! — odkrzyknął całą piersią Zrzelski, i zrywając się na równe nogi, pobiegł otwierać.

W jasno oświetlonym pokoju jadalnym, przy stole, zastawionym przekąskami, otoczony całą rodziną Zrzelskiego, siedział pan Władysław'. Ja­dzię trzymał na jednem kolanie, Leszka na dru- giem. Stojący obok Kazio zabawiał się przymie­rzaniem jego amarantowej czapki.

Zrzelski gościowi dolewał wina, Zrzelska podsuwała talerze z jedzeniem. Oboje powta­rzali nieustannie:

A pijże, a jedzże, Władziu kochany! Wy- mizerowałeś się tam, nieboraku!

On z wilczym apetytem wszystko pochła­

niał, a jedząc za trzech, opowiadał za dziesięciu. Wychudły, od słońca i wiatru prawie czarny, humor miał wyśmienity, fantazję ogromną.

Burza ucichła. Zrzedniałe, w strzępy po­rwane, chmury poleciały na zachód. Nad mia­steczkiem niebo wyjaśniło się. Wypłynął księ­życ, potrząsając srebrem domy, kamienie ulicz­ne, drzewa, rzekę, łąkę i las milczący.

A Stefa? Posłaliście po Stefę?..

Cyt... Stefa za chwilę tu będzie — szep­nęła Zrzelska. — Wyprawiłam po nią Marcysię.

Zrzelski zauważył:

Przejdźmy gdzieindziej...

Dlaczego? Tu nam tak dobrze.

Ten pokój zanadto na widoku.

To i cóż? My tu dziś panowie.

Tak, dziś. A jutro?..

Tej nocy nikt nie spał w miasteczku. We wszystkich domach palono światło. Po ulicach snuły się gromadki ludzi, ubranych niezwykle, ściskając się, gwarząc, przyśpiewując.

U Zrzelskich tylko dzieci spać poszły. Starsi przenieśli się do ustronnej izby w głębi koryta­rza. Służyła dawniej za Spiżarnię; później u­

rządzono w niej skład koszów, t! om oków i na­rzędzi mierniczych Zrzclskiego.

Izba miała jedno tylko, nieduże, ókno, u- mieszczone wysoko i zakratowane. Panował tu zawsze półmrok. Nawet w ciągu dnia chodzono do tej izby ze światłem.

Prócz Zrzelskich i Władysława, znalazły się przy stole dwie kobiety: matka i córka. .Matka była biednie ubrana, przewcześnie zestarzała, ze stałym wyrazem smutku i przygnębienia w twa­rzy. Powieki miała czerw'one, niewiadomo: od bezsenności, czy od płaczu. Córka przypominała świeżo rozkwitły fijołek, tak była świeża, powab­na i skromna.

Obie w patrywały się we Władysława —nie obie jednym wzrokiem. Wzrok panny, szatyn­ki o szafirowych oczach, wyrażał bezgraniczną miłość, miłość „na życie i śmierć".

Była narzeczoną tego dziwnego gościa, co się zjawił w godzinie duchów', przy świetle bły­skawic, przy muzyce trąbek, bębnów' i wystrza­łów.

Zaręczyny odbyły się przed sześciu miesią­cami; kiedy jednak ślub się odbędzie?

Matka b)ła wdową po nauczycielu, który, zanim umarł, zdążył córkę wiciu pięknych i mądrych rzeczy nauczyć. Miała i ona w dal­

szym ciągu te skarby ducha między lud rozsie­wać i brać stąd środki życia dla siebie i matki— ale przyszła chwila zła i niewdzięczna dla nauki, i dla uczących.

Stefa odłożyła książki, zaczęła uprawiać inne, od matki przejęte, talenty. Stała się mistrzynią w robotach ręcznych; prześlicznie zwłaszcza wyszywała czarnemi perełkami na białym atła­sie, a białą pelą na czerwonym...

Przy stole śmiano się i płakano naprze- mian —niekiedy równocześnie. Śpiewano rów­nież, bo była to przedewszystkicm epoka pieśni i piosnek. Przyprawę życia brano za jego treść.

Biała twarz Stefy wydawała się bielszą jeszcze przy czarnej sukni. Patrząc na nią i na jej strój, Władysław zapytał:

Długoż jeszcze tych kirów?

Pytanie, zwrócone do wszystkich i do niko­go, stało się hasłem do piosenki.

Panna miłym głosem, o altowym odcieniu, zanuciła:

Schowaj, matko, suknie moje,

Perły, wieńce z róż;

Jasne szaty, świetne stroje To nie dla mnie już...

Obecni półgłośnym chórem śpiewowi towa­rzyszyli.

Druga strofa popłynęła akordami:

Niegdyś jam stroje, róże lubiła,

Gdy nam nadziei wytryskał zdrój;

Lecz, gdy do grobu Polska zstąpiła,

Jeden ini tylko pozostał strój:

Czarna sukienka!

Śpiewającej może przyszedł na myśl ojciec niedawno zmarły, bo skończywszy piosenkę, łza­mi się zalała.

I znów', jako lekarstwo na łzy, śpiew się znalazł. Pieśnią wówczas rozłzaw'iano się, i pieśń do osuszania łez służyła.

Władysław przysunął się do narzeczonej, ma­łego wąsika podkręcił—rzeźko zaśpiewał:

Hej dziewczyno, nie płacz wicie,

Jedną tylko łezkę zroń;

Wy się zbliżcie przyjaciele,

Uściśnijcie bratnią dłoń.

Taki los Wypadł nam:

Dzisiaj tu,

Jutro tam!

Piosenka była z przed wielu lat — ochocza, żołnierska. Dzwoniły w niej ostrogi, szczękała szabla. Wszyscy ją umieli, więc wszyscy przy­łączyli swe głosy, powtarzając chórem zwrrot-

kę i uderzając do taktu łyżeczkami w szklan­ki i kieliszki.

Młodzieniec śpiewał dalej:

Jak wspaniała nasza postać,

W oczach iskry, w dłoni stal;

Koń na miejscu nie chce dostać;

Pójd/ieni, koniu, pójdziem w dal.

Taki los Wypadł nam:

Dzisiaj, tu,

Jutro tam!

Zagrzmiało...

Zamilkli i instynktownie zwrócili wzrok ku oknu. Ale przez małe, zakurzone, pajęczyną za­snute szybki, nie można było dojrzeć nieba. Jedno tylko było widoczne: że już na dworze dzień zupełny.

Wraca burza — zauważył Zrzelski.

Niech wraca! — rzekł młodzieniec obo­jętnie... Teraz nam ona ani pomoże, ani zaszko­dzi. Zrobiliśmy swoje — należy nam się odpo­czynek. — Śpiewajmy.

I zanucił strofkę ostatnią. Tej strofce, prócz dzwonienia łyżeczek, towarzyszył miarowy od­głos grzmotu. Przy każdym grzmocie, śpiewa­jący czuli pod stopami, jakby dreszcz ziemi.

Zakazane. 4.

Jak nie mamy żyć wesoło,

Gdy nie wiemy gdzie nasz grób?

Lada kulka świśnie w czoło,

I na ziemię legnie trup.

Taki los Wypadł nam:

Dzisiaj tu,

Jutro tam!

Zaledwie skończył —powieki ciężko mu o- padły, głowa na piersi zwisnęła —z ust wybiegło krótkie, nerwowe ziewnięcie.

Chciał walczyć ze sobą, lecz walka przecho­dziła już jego siły. Otworzył na chwilę do po­łowy oczy i zaraz napowrót je zamknął.

Wybaczcie... Trzy noce... bez snu... — napół nieprzytomnie -wyjąkał.

Głowa opadła mu na stół — zasnął snem kamiennym.

Stefa wybiegła i wróciła za chwilę, niosąc poduszkę. Przy pomocy Zrzelskiej, z macierzyń­ską prawie czułością umieściła ją pod głową na­rzeczonego.

Wszyscy wyszli na palcach z pokoju.

Pierwszą rzeczą, która ich uderzyła po wyj­ściu z ciemnicy, była —przepyszna, słoneczna po­goda.

Grzmoty zaś nie ustawały...

Po burzliwej nocy, zabłysną! poranek na po­dziw piękny i cichy.

Przed samym świtem, cofające się w nieła­dzie chmury, skropiły ziemię rzęsistą ulewą. Te­raz wychodziła z niej wilgoć lotnym oparem, który otulał miasteczko lekką, przejrzystą, niby muślinową, powłoką. Na zachodnim krańcu, gdzie były łąki mokre i trzęsawiska, mgla pod­nosiła się gęstym, mleczno-białyin obłokiem, tworzą jakby ruchomy a nieprzenikliwy szaniec. Wskroś tego szańca nie było widać nawet wzgórz, tarniną porosłych, które w tej stronie półkolem opasywały miasto.

Miasteczko, spowite w muśliny i murem ob- locznym oszańcowane, spało długo i smacznie. Blachą obita dzwonica fary i ceglany ostrosłup wieży ratuszowej oddawna kąpały się w słońcu, a w wielu domach i dworkach nie odemknięto jeszcze okienic.

Chwilami, to z tej, to z owej sieni lub furt­ki, wychylała s:ę postać, do połowy odziana

i senna. Niepewnym wzrokiem wodziła przez chwilę po pustej ulicy, potem, głośno ziewnąw­szy, w głąb się cofała.

Dzieci jednak, pomimo znużenia, nie zaspały. Zbudziły się nawet wcześniej, niż zwykle. W po­koiku zapomniano zapuścić roletę; słońce,świe­cąc prosto w oczy, spać im nie dało.

Zdziwione, że nie widzą przy sobie matki, wyskoczyły ' z łóżeczek i pobiegły boso do kuchni.

Marcysia drzemała na stołku, ubrana. Wi­docznie wcale się nie kładła. Sen chwycić ją musiał przy nastawianiu samowara, gdyż stał on tuż przy niej, napełniony w} gasiemi węglami.

Na widok dzieci, dziewczyna zerwała się i dmuchać jęła w zimny kominek. Potem obuła je i ubrała. Na zapytanie: gdzie rodzice i pan Władysław' ? odrzekła, że—to do dzieci nie należy.

Rodzeństwo, napojone ciepłem mlekiem, przyniesionem od mleczarki, pobiegło wesoło do ogrodu.

Na kwiatach i liściach stały jeszcze duże kro­ple wody. W miejscach cienistych ziemia była czarna od wilgoci. Lekki obłoczek przesłaniał wierzchołki drzew.

Gdy dzieci szparą w parkanie wyjrzały na rynek, wydał się on im zadymiony. Ciężki, osa- dzisty gmach ratuszowy, w lotnych oparach tonący, wyglądał jak zjawisko senne.

Po stronie przeciwnej nic prawie nie było

widać. Rozlało się tam wielkie, falujące morze mgły. Chwilami tylko wynurzały się stamtąd, nakształt wysep, zielone płaty łąki.

Dzieci oczarował niezwykły widok.

W równym też stopniu były zachwycone ci­szą, panującą dokoła.

Przez pewien czas, ująwszy się za ręce, po­wolnym, solennym krokiem chodziły po ulicz­kach ogrodu, jak po kościele. Rozmawiały na­wet szeptem. Ale nastrój solenny w dziecięcej duszy długo trwać nie może. Chłopcy uczuli nagle niezwalczoną ochotę ożywienia czemkol- wiek ciążącej im ciszy.

Leszek stanął w miejscu i, niewiadomo poco, i na kogo krzyknął:

Hej ty!..

Pośpieszył za nim Kazio, wykrzykując:

Hej wy!..

Jadzia, zachwycająca się wszystkiem, co czy­nili bracia, zaczęła śmiać się głośno i w rączki klaskać.

Stało się to hasłem do krzykliwej zabawy.

Dzieci otrząsały na siebie gałęzie obciążone wodą. Gdy któremu chłodne krople spłynęły na plecy, zaczynało krzyczeć. Wówczas roz-

biegały się wszystkie po ogrodzie, wrzawy strasz­ną podnosząc.

Potem Leszek zrobił nadzwyczajne odkry­cie: woda, napełniająca kwiaty powojów, miała smak słodki. Natychmiast wszystkie dzieci, wspi­nając się na palce, zabrały się do wysączania z kwiatów nektaru.

Niebawem niespokojna myśl chłopca w inną stronę pobiegła.

Pamiętacie —■ zawołał — jak to było? Bum i bum! bum!

Nie bum — poprawił spokojniejszy Ka­zio: — lecz: paf!.. paf-paf!.. paf-paf-paf!..

Dziewczynka rozstawiła nóżki, rączki rozsu­nęła, i wydymając tłustą buzię, zawtórzyla bra­ciom :

Du-du-du-du-du!..

W tej chwili, w zachodniej stronie mia­sta, zagrzmiało, jakby w odpowiedzi:

Buuuum!

Chłopcy wybuchnęli śmiechem.

Brawo! wybornie! Jadziu, jeszcze raz!

Du-du-du-du-du!.. — powtórzyła dziew­czynka.

Buuuuin! Buuuum!.. — huknęło dwu­krotnie potężne echo.

Chłopcy zanosili się od śmiechu.

Gdy Jadzia zabierała się do powtórzenia próby po raz trzeci, na mieście rozległ się gwar. Dzieci porzuciły zabawę, pobiegły pędem do par­kanu.

Przez szparę pomiędzy deskami ujrzały wi­dowisko szczególne i tak zajmujące, że im o wszystkiem innem zapomnieć kazało.

Ulicę i rynek, przed chwilą jeszcze zupełnie puste, napełniał teraz ttum ludzi. Większość by­ła do połowy tylko ubrana; wszyscy zaś obja­wiali nadzwyczajny niepokój: biegali, krzyczeli, rękami w jedną stronę wskazywali.

Wśród tłumu, nakształt kwiatów w lanie zbo­żowym, błyszczały gęsto czapki: białe, niebie­skie, amarantowe. Czapki zbiegały się z róż­nych stron we wspólne ogniska. Wkrótce też dzieci spostrzegły z uciechą, że na szarem tle surdutów, kapot i kamizelek, utworzyły się trzy wielkie plamy, a raczej konstelacje, troistej bar­wy.

Grzmot oddalony znów zatrząsł ziemią i par­kanem.

Tłum krzyknął: „Aaaaa!" — dzieci powtó­rzyły: „Du-du-du-du-du!"

Ozwał się jękliwy, jakby płaczący, głos trąb­ki myśliwskiej. Barwne plamy oderwały się od tla szarego i posunęły szybko na wschód, w

stronę przedmieścia, zwanego „Rybitwą". Był tam most na rzece, za rzeką pastwiska, za past­wiskami — las...

Grzmoty stawały się coraz rzadsze, wreszcie zupełnie ucichły. Tłum zaczął powoli odpływać do domów.

Dzieci, zacwycone „widowiskiem", zabiera­ły się do odejścia. Wtem nastąpiła nowa zmiana.

W oddaleniu ozwały się trąby. Grały rzeź- kiego, wesołego marsza.

Dzieci nadstawiły uszu. Były podniecone, rozradowane.

Muzyka z każdą chwilą stawała się głośniej­sza ; grający zbliżali się widocznie. Ile razy trąby przycichły, do uszu dzieci dobiegały dziwne gło­sy, do pluskania wody podobne. Głosy takie wy­dają kopyta koni, jadących stępa po bruku. Zna­czyło to, że się zbliża liczny oddział jeźdźców.

Gdy trąby ponownie zagrały, dźwięki ich by­ły bardzo donośne, a więc i bardzo blizkie. Ja­koż po chwili, u wylotu jednej z ulic, doty­kających rynku, zabłysły okazałe, czerwono- złociste mundury „złotych huzarów".

Długim, połyskującym wężem rozwinął się na rynku oddział kawalerji.

Kawalerja konwojowała karety. Za kareta­

mi również postępowali jeźdźcy. Na końcu, niby szeleszczący ogon grzechotnika, turkotało kilka wyładowanych kibitek oraz dwa czy trzy, zie­lono pomalowane „jaszczyki".

Cały orszak skierował się w stronę wielkiego gmachu, będącego główną kwaterą jenerała. Po prostu: wracał do miejsca, które był nocą opuś­cił.

Wbrew zwyczajowi, nikt tym razem „zło­tym" jeźdźcom nie towarzyszył. Nawet gapie miasteczkowi po kątach się pokryli. Nie było ich przy kawalerji, nie było przy armatach, które przetoczyły się przez rynek w innym kierunku. Były zaś te armaty ciekawsze, niż zwykle, gdyż niesiono za niemi dymiące jeszcze lonty. Z ich paszcz wybiegło przed chwilą groźne „ostrzeże­nie",—teraz powracały na stanowisko, uspokojo­ne już i milczące.

Dźwięki marsza rozlegały się po miasteczku głucho, jakby w miejscu zupełnie pustem. I tyl­ko dzieci w ogródku, wrażeniami ostatnich go­dzin podniecone, zamaszyście maszerowały do taktu muzyki, wykrzykując głośno:

Raz, dwra — raz, dwa — raz, dwa...

Około południa wszystko już w miasteczku wróciło do porządku, a raczej: do stanu wczo­rajszego. Niezawsze to znaczy toż samo.

Była już piąta po południu, a Władysław spał jeszcze. Stefa z matką od kilku godzin ode­szły do siebie. Gościowi rozesłano pościel na zestawionych krzesłach. Nie rozbierając się, legł ciężko, jak kawał drewna.

Wszyscy w domu byli senni, osowiali; po­ruszali się wolno, ociężale, w posępnem milcze­niu. Marcysia zgotowała obiad bylejaki. Dzieci wstały od stołu głodne i znudzone. Zaraz też pobiegły do ogrodu, zabrawszy ze sobą dostrze­żoną w kącie amarantową czapkę pana Włady­sława.

Po pewnym czasie, według zwyczaju, poja- jawił się w ogrodzie Fiedor. Przyniósł pierni­ków, które dzieci z wielkim apetytem zjadły. Potem zaczął strugać konie i opowiadać bajki.

Chłopcy wszczynali kilkakrotnie rozmowę o wypadkach nocnych—żołnierz wcale mówić o tem nie chciał...

Nagle wzrok jego padł na czapkę koloro­wą, do której Jadzia usiłowała przypiąć znale­zione na grządce pióro kogucie. Zadziwił się nie­zmiernie i poprosił, aby mu czapkę pokazano. Z niezwykłym wyrazem twarzy obejrzał ją, krę­cąc i kiwając głową; wreszcie spytał dzieci: czy­ja jest i skąd się wzięła?

Chłopcy wygadali wszystko, co im było wia­dome o czapce i jej właścicielu.

Żołnierz nie przestawał kręcić głową.

Ah ty Boże mój! — Ah ty Hospodi!..— pod nosem mruczał.

A do dzieci zwracając, się, rzekł głośniej:

Ah wy, durnieńkie!

Nagle zapytał:

Tak i gdzież on, ten „pan Ładisław?"

Spi! — zawołały dzieci chórem.

Nu, Boh z nim; niech śpi. Ale w tem bieda, co obudzić jego mogą.

Oho! — odezwał się rezolutnie Leszek.— Nie wiem, ktoby tego dokazał. Ja pana Włady­sława za rękę ciągnąłem, to tylko coś zamamro- tał i na drugi bok się przewrócił.

Nu, nu, nu — dziwił się Fiedor.—A trafić to do niego łatwo ?

Co ma być trudno. Prosto korytarzem i tyle. Na samym końcu ciemna spiżarka, a w śpiżarce pan Władysław.

Żołnierz słuchał z wielką uwagą. Nagle wy­prostował się i głowę wytknął, łowiąc uchem glo­sy znajome.

Przez szparę w parkanie było widać mały od­dział żołnierzy pod bronią. Żołnierze obstawili

co­dom sąsiedni — część, z oficerem na czele, weszła do środka.

Fiedor z nadzwyczajnym pośpiechem wsu­ną! amarantową czapkę do obszernej kie­szeni. Następnie, równie śpiesznie ściągnął z sie­bie szynel, z którym nigdy się nie rozłączał.

Zrobiwszy to, z szynelem w ręce i w czapce na głowie, rzucił się gwałtownie do mieszkania Zr/elskich.

Zdziwione, przelękłe dzieci nie poruszały się z miejsca.

Po małej chwili, sołdat zjawił się z powro­tem, niosąc kogoś w obu rękach, jak małe dziecko. Wbiegł szybko do ogrodu i czło­wieka niesionego na trawie złożył. Następnie umieścił na jego głowie swą czapkę żołnierską, w ten sposób, że mu całą twarz zakryła.

Zrobiwszy to, wpadł do kuchni, wyniósł wielki samowar i ścierkę. Z samowarem siadł na trawniku i z wielkim rozmachem wycierać go zaczął.

Nie ubiegło trzech minut, gdy dom i ogród zostały obstawione uzbrojonymi żołnierzami. Dziesięciu ich może, pod wodzą oficera, zjawiło się na podwórzu.

Oficer wydał rozkazy — część żołnierzy wtargnęła do domu, część rozbiegła się po zabu-

(il —

dowaniach gospodarskich. Dwaj zeszli do piwni­cy; jeden zaczął dach opatrywać.

Oficer wszedł do ogrodu.

Ty zdieś czto? —- spytał salutującego Fiedora.

Chlebiec prodaju, wasze... rrrodje. samo- warcziki cziszczu.

A on czto? — na leżącego wskazał. — Probudi duraka!

Izwinitie, wasze... rrrodje. Niewozmoż- no. Czełowiek jest' pjanyj, miertwiecki pjanyj-..

Swinja. Tfy!

Oficer zawrócił i wyszedł z ogrodu.

W kilka minut później, wojsko opuściło dom, nic i nikogo nie znalazłszy.

Gdy noc zapadła, z mieszkania Zrzelskich wyszedł stary, przygarbiony wieśniak w siermię­dze, z długiemi włosami, spadającemi na twarz zpod słomianego kapelusza. Wieśniak skierował się ku rzece. Gdy doszedł do brzegu, podpłynął doń ria małej łódce rybak. Można było mniemać, że już tam czekał na niego.

Wieśniak, dostawszy się na drugą stronę, mimo spóźnionej pory i głębokich ciemności, rzeźkim krokiem młodzieńca puścił się przez łąki w stronę lasu...

No, Fiedor, zuch z ciebie. Grackoś się spisał, ani słowa. Widzę, żeś ty naprawdę czło­wiek dobry. Dziękuję ci. A tu masz na tytoń...

Zrzelski położył na stole dziesięciorublówkę.

Żołnierz stał wyprostowany, z miejsca się nie ruszał.

Weź, to dla ciebie — powtórzył Zrzel­ski, posuwając banknot w stronę Fiedora.

Tamten odchrząknął i rzekł:

Pozwólcie, pan Zrelskij. Ja nie po dien- gam to zrobił.

Pomyślał chwilę.

Ja dumaju — mówił — co wy, baryń, zrobiliby to samo dla Fiedora, choć Fiedor czło­wiek biedny, i bumażek u niego niema. Gospod Boh wszystkich miłować przykazał. W cerkwi u nas i w waszym kastiole, wszystko o tern mó­wią. Byłby on chrancuz, turek, daże jewrej, zro­biłby ja tak samo. Cóż my, grzeszni ludzie? Glina da proch. Dziś ty, brat mój, charosz, krep- ki, maładiec; a jutro już nie twoje. Zasnął ty tu, a obudził tam. A tam Gospod Boh i pyta: „Durak ty takoj, mów ty mnie, co diełał, żyw bywszy? Miłował ty blizniawo twojewo, tak po- miłuju i ja ciebie i grechow twoich."

Mówił zwolna, z zastanowieniem, głosem cienkim i śpiewnym. Chwilami brzmiało to

nieco sztucznie i jakby afektacyjnie. Znać było jednak, że żołnierz cudzej lekcji nie powtarza, lecz bierze wszystko z siebie: z % łasnych uczuć, z -« Jasnych rozmyślań.

Zrzelski wszakże podejrzewał szczerość tych wyznań, a przynajmniej starał się być względem nich ostrożnym.

No, no — rzekł dobrotliwie — ■wszyst­ko to prawda, jednak... kilka rubli na tytoń zawsze się przyda. Od dobrych ludzi dzięgi wziąć można.

Prawda wasza, baryń — odrzekł żołnierz z powagą.—Diengi rzecz święta, ich zawsze brać trzeba, kiedy od duszy, po dobroci dają. Mnie diengi nie nużny: u mnie jest żałowanje i jest coniebądź za robotę. Ale wy, baryń, pozwólcie dać bumażku etu dla tioszczy mojej. Biedniażka ona, starucha. Chodzić-to ona nie może, przy kominie siedzi, lion priadie, kartoszki pieczet, da jest'. A u niej jeszcze i ditiatki są, takieże mileńkie, jak wasze. Nie matka to ona im, a ba- buszka. Po synu zostali, co jego ubili czeczeń- cy na Kawkazie.

Mogę dać i ciotce. A gdzież ona?

Pozwólcie, baryń, zrobić zapisku: „Prak- sieda Timofiejewna, czernigowskoj guberni,

....ckiego ujezda, imienje Michajłowrka, sieło Iwa- nowka." £

Pozwólcie, baryń, dołożyć Praksiedie Ti- mofiejewnie, co ja zdrowy, po -bojaźni Bożej żyję, a czorta z siebie precz wyrzucił. A Wa- sia, krasawiec, czestno siebie wiedzie. Gienierał jego lubi; za dwie, trzy niedziele w pisary go odda. A z tem pozdrawliaju tioszczu, ditiatek całuju—i jednego porosionka od czarnej matki proszu dla. renie zostawać i wykarmić.

Dobrze, wszystko to napiszę. Ale nic-że sobie, ziemlak, nie zostawisz? Choć na tytoń-by się przydało.

Titiuń—on to dużo nie stoi. Tri kopiejki wy mnie, baryń, dajcie, będę dowolen.

Zrzelski dał mu pięć kopiejek. Żołnierz wy­ciągnął z kieszeni chustkę, wydostał z węzełka dwie kopiejki -z pokłonem na stole położył.

Sprawa była załatwiona, Fiedor jednak nie odchodził. Na jego twarzy znać było, że chciał­by jeszcze wygadać się z czemś, co go korci, co mu dolega.

A wiecie wy, baryń -— rzekł po chwili odmiennym głosem — ja długo dumał: praw-li ja, iii greszny? Młodego człowieka to ja wypuś­cił, a może być, co on i źle robi? Boh z nim. Dowiedział się, co on obruczeny z panienką

dobrą, tak mnie i żal stało się panienki. A to, nie daj Boh, w katorgu-by poszedł; na wień- czanje w kandały-by to jemu zadzwonili. A wszystko, tak i on bliźnij. Nu, i młody bardzo —naprawić się może.

Tu Zrzelski uważał za właściwe wszcząć wielką, zasadniczą dysputę teoretyczną...

Żołnierz słuchał najpierw z ciekawością, na­stępnie z niepokojem. Wkońcu, na jego twarzy odmalował się przestrach.

Zrzelski nie doszedł jeszcze do połowy swe­go wykładu —tamten mu przerwał:

- Zostawcie to, baryń. , To nie moje dzieło. Człowiek ja prosty. U mnie: jeden Boh, jeden car.—i po wszystkiem.

Począł przestępować z nogi na nogę, czapkę z ręki do ręki przekładać.

Zrzelski zrozumiał, że słowa jego byłyby głosem wołającego na puszczy. Zawiesił wykład, i rzekł:

No, ziemlak, pogadamy my jeszcze o tem. Tymczasem, idź z Bogiem. A cygarko weźmiesz?

Dwa, jeśli pozwolicie.

Marcysia postawiła na swojem.

Zaka7anc.

Jednego dnia, gdy Zrzelscy wyjechali z dzieć­mi za miasto, Fiedor przyprowadził Wasię.

Blask zalał kuchnię, gdy wstąpi! do niej zlo­ty huzar; Marcysia, tak zwykle rezolutna, ję­zyka w ustach zapomniała, gdy ukłonił się jej po kawaleryjsku, to jest: zsuwając pięty i dzwo­niec głośno ostrogami.

Wasia był ładnym i świeżym chłopcem. W obcisłym uniformie kawalerzy sty, kształtna jego postać korzystnie się przedstawiała. Głowę miał okrągłą, pokrytą krótkim, jasnym włosem; takież maleńkie wąsy i oczy niebieskie. W sa­lonie raziłby pewnie jego nos zadarty i kości policzkowe, nazbyt wystające; w kuchni uroda „molodca" przechodziła najwyższą miarę, jaką tu stawiano.

Wizyta miała charakter prawie ceremonjal- ny. Marcysia była, jak olśniona. Z silnemi ru­mieńcami na tw'arzy, śmiała się nieustannie sztucz­nym, suchym śmiechem. Fiedor wpatrywał się ’w przyrodniego brata jak w tęczę i milczał. Sam wreszcie bohater był powściągliwy w sło­wach i przygnębiająco dostojny.

Wasia, w pułku odddawna służący, zdążył już przejąć od „wyższych stopni" wytworny, pe­tersburski sposób mówienia. Niepodobna wyo­brazić sobie nic wspanialszego, jak jego „tak-sss",

które wymawiał z zaciśni^temi zębami i w ten sposób, że brzmiało niekiedy, jak „tek-sss".

Huzar przyniósł coś sporego, zawiniętego w kwiecistą, kolorową chustkę. Przy wejściu, zawiniątko dyskretnie złożył na ławce kuchen­nej. Alarcysia udawał?, że tego nie widzi; paliła ją wszakże ciekawość, co mieścić w sobie może okazała chustka.

Dopiero, gdy się stało zadość formom towa­rzyskim, i gdy rozmowa ożywiać się poczęła, sięgnął Wasia po zaw iniątko. Z kw iecistej chust­ki wyjął flaszkę wódki słodkiej i narzędzie mu­zyczne, zwane „bałabajką", potem złożył ją ostrożnie na stole. W chustce były śliw'ki.

Otóż to kawaler — pomyślała Alarcy­sia. — Nie taki prostak jak tamten, co tylko pierniki groszowe zr.osi i „byczka" na harmo­nijce wygrywa.

Postawiła kieliszek, fartuszkiem go wytarł­szy; śliwki przełożyła na talerz; na drugi na­sypała orzechów' laskowych, po które sięgnęła do swej „skrzynki", m iłowanej na zielono, w wielkie, czerwone róże.

Poczęli przepijać do siebie we dwoje tylko, bo Fiedor na wódkę patrzeć nie chciał. Przy każdym kieliszku — a były gęste — Wasia wstawał z ławki, wyciągnięty jak struna, prze­

chylał się szybko w tył —jednym łykiem wszyst­ką wódkę wypijał.

Było to nadzwyczaj wytworne. Marcysia ni­gdy w życiu nic podobnego nie widziała.

Niewiadomo, czy skutkiem odblasku, rzu­canego przez czerwony mundur, czy też od gęsto wychylanych kieliszków, Wasia stał się wkrótce podobny do ugotowanego raka. Rozwią­zał mu się też język. Sztucznym, gardłowym gło­sem (który w uszach Marcysi brzmiał jak śpiew Serafina) począł rozpowiadać bardzo ucieszne dykteryjki pułkowe. Dziewczyna śmiała się do rozpuku, choć nic. a nic nie rozumiała.

Fiedor siedział na drugim końcu ławki i z wielkim spokojem jadł orzechy, rozgniatając je dłonią na stole. Gdy brat począł przebierać miarę w zapale krasomówskim, podniósł głowę, i zanucił cienko:

Ej! Wasia, Wasia, Wasia...

Czto-sss? — odezwał się tenorem huzar, szyję wykręcając. — Ty-by, Fieduszka, nam nie mieszał. Panna Marcysia asoba dielikatna; zaraz i strusiła. Szumicł, brat-sss, i ty. Pomnisz, a-ss?

Pustiaki! — mruknął tamten, wzgardliwie machnąwszy ręką.—A teraz ja ze wszystkiem drugi człowiek. Czorta odstąpił, Gospodu Bohu

służę. Muż-to ze mnie będzie dobreńkij, prie- dobrieńkij.

I małe oczki z wyrazem niezmiernej czu­łości na Marcysię obrócił.

Ale dziewczyna spojrzeniem i duszą całą zatopiona była w złotym huzarze. Wszystko jej było jedno, o czem mówi; słuchała tylko mu­zyki jego głosu, która ją do siódmego nieba uno­siła. \

Zachwyt tak ją całą przeniknął, że napraw­dę wypięknięła. 1 obejście się jej stało się inne, niż zwykle —powściągliwsze, szlachetniejsze.

Korzystając z pauzy w opowiadaniu, wy­ciągnęła rękę, końcami palców przebierać poczę­ła po strunach bałabajki.

Proszę pana — spytała z miną „pierw­szej naiwnej" ■— jak się to na tem gra?

Wasia zrozumiał ■—i niebawem rozległy się w kuchni brzęczące tony instrumentu.

Huzar grał tylko melodje czułe. Nic „ko­zackiego" zpod palców jego nie wybiegło. Zasłuchanej Marcysi zdawało się chwilami, że ją aniołowie unoszą do nieba. Ci aniołowie mieli czerwone, obcisłe mundury, sznurami żółtemi wyszywane...

Zachwycony był i Fiedor. Oczy jego prze­

chodzi!) kolejno z Wasi na Marcysię, z Mar- cysi na Wasię...

-— Ot, jaki to u mnie brat!.. Ot, jaka to bę­dzie u mnie żonka!..

Te dwie myśli tańczyły nieustannie po gło­wie „sołdata"; wyzierały z jego oczu, uśmie­chu, z całej jego postaci.

Tymczasem Wasia zapadł w sentymentalne rozmarzenie (wódka, mimo słodyczy, była bar­dzo mocna). Głowę podniósł do góry, bałabajkę opuścił na kolana, plecami wsparł się silnie o ścianę. W tej postawie pomilczał chwilę, potem przez zaciśnięte zęby zaśpiewał:

Za oknom, w tieni milkajet Rysaja gołowka;

Ty nie spisz, ditia mojo,

Ty nie spisz, phitowka!..

Nawet Fiedor nadstawił uszu, dziwiąc się skąd brat umie takie pańskie piosneczki. Mar- cysia, choć tak zachwycona, zdziwienia nie do­znawała. Gdyby z głowy Wasi wytrysły nagle promienie, a na ramionach jego zjawiły się je- neralskie szlify, i to nawet wydałoby się jej zu­pełnie naturalnem.

Po chwili, bałabajka żywiej zabrzęczała, śpie­wak wzniósł oczy do pułapu — glos jego za­brzmiał o kilka tonów wyżej:

Po ulicic niostounj S.'la diewiiszka 7,1 wodoj,

Z.i wndoj, /a chołoJnoj.

Za nioj baryn ltiołodoj Kryczyt: Diewiiszka, postoj!

Krasawica! Podażdi,

Dieły ruczki podaj mi!..

Ten „romans" był już zrozumiały i dla Mar- eysi. Oczarowała ją dworskość „barynia", który tak pięknie przemawiał do niosącej wodę „die- wuszki". '(Wasia wymawiał „dźewuszki“, co również należało do huzarskiej elegancji). Ro­zumie się, że w tej ostatniej widziała ona sie­bie.

Ten dziegciarz Fiedor — przebiegło jej przez głowę —nigdy się nie zdobył na takie wy­razy... On tjlko łazi i gada: „wlubił się w pan­nę Marcysię..."—„żenić się będę na pannie Mar- cysi..." i tyle. Niedźwiedź!

Fiedor rozkochanemi oczyma wpatrywał się w sw'ą wybrankę, a serce jego tajało, jak cukier w herbacie. 1 nakształt żelaza, przyciąganego przez magnes, posuwał się zwolna ku Marcysi, od której przedzielała go z początku cała dłu­gość ławki kuchennej.

Marc>sia spostrzegła to i aż zakipiało w niej od złości. Miała w tej chwili jakby dwie t\va'ze,.

a raczej na jednej twarzzy dwa wyrazy, wręcz od­mienne.

Jedno jej oko i jeden kącik ust uśmiechały się słodko do Wasi; z drugiego oka i z drugiej połowy ust wyzierała niechęć do Fiedora.

Sołdat nie znał się na tych odcieniach. — Przestrzeń, dzieląca go od lubej nieustan­nie zmniejszała się,—chwila jeszcze, a znalazłby się tuż przy niej.

Marcysia ścisnęła pod stołem pięść, próbu­jąc ostrości paznogci na własnej dłoni. I kto wie, czy próby nie powtórzyłaby gdzieindziej — na szczęście, zapobiegł temu Wasia, który właśnie w tej chwili osądził, że należy położyć koniec wizycie.

Zerwał się szybko z miejsca, jakby na głos trąbki; wyciągnął się, jak struna.

Nu-sss, dowolno-sss. Fieduszka, nam po­ra iść. Proszczajtie, mamzieł Marcysia.

Powiedział wyraźnie „mamzieł" —co już by­ło szczytem wytworności.

Zaraz też, żwawy i giętki, palce do czoła przyłożył, pięty zsunął, ostrogami zadzwonił i za próg jak fryga wyskoczył. Fiedor pociągnął za nim ociężale.

Zaledwie uszli kilkanaście kroków, Wasia sta­nął.

T

Słysz, Fiedko — rzekł. — Ja swój pła- tok ostawił. Pożdaj.

I skoczył z powrotem do kuchni.

Gdyby Fiedor czytał był Fausta, wiedział­by, że kochanek Małgosi w podobny sposób u- volnil się od towarzystwa Mefista, aby w alta­nie ogrodowej odegrać nieśmiertelną scenę po­żegnania.

Ale Fiedorowi daleko było do Mefistowej przenikliwości. Gdy, po kwadransie czekania, ujrzał nareszcie nadbiegającego huzara, pierwsze i ostatnie jego pytanie było: czy chustka się znalazła ?

Potwierdzająca odpowiedź wprawiła go w humor jak najlepszy. W wybuchu czułości, do Marcysi skierowanym, wyściskał i wycałował Wasię.

Było święto. Dzień, choć ciepły, tchnął smut­kiem nadchodzącej jesieni. Nad miasteczkiem, le- żącem w nizinie, mokremi łąkami otoczonem, j wisiała mgła. Pod wieczór opadła, i jak dym,

j po ulicach się snuła.

Fiedor spędził cały dzień na służbie. Zwol­niony o zachodzie słońca, włóczył się przez pe­wien czas po miasteczku z kamratami, przyczem

!

m

przehula! całe trzy kopiejki na pierniki i ulę­gałki.

Potem padła mu na duszę „chandra", która wiciu, podobnych jemu, trapi co pewien czas, naksztalt febry. Coś go ssało pod piersiami; uczuwal ogromną chęć napicia się wódki. Rzu­cił towarzyszów —■ jął chodzić sam, nucąc pod nosem dziwne melodje, przeciągle i jęczące, jak wiatr na stepie.

Jak innych miraże niebiańskie, tak jego prze­śladowały szynkowniane widzenia. Myślał: jak głębokiej, do szpiku kości sięgającej roskoszy doznałby, upiwszy się aż do utraty przytomno­ści, do zapomnienia o świecie całym...

Szedłby wówczas wązką uliczką w czapce przekrzywionej, zbaczając na prawo, na lewo, tracąc chwiiami równowagę i odnajdując ją na niurach domów, na plecach przechodniów, na głowach dzieci.

Obudziłby się potem albo na miękiej ku­pie śmieci, albo w zimnej, wilgotnej ciemnicy, do której wtrąciłby go patrol. W obu razach, uczułby się zwierzęciem—leśną lub stepową be- stją, którą wzięto na łańcuch, ale która, gdy siły wytęży, łańcuch zerwie.

Te wrażenia obce mu nie były. Dośw iadczał

ich niegdyś, dawno już, gdy żył za pan-brat z djabłem.

Dawny druh nacierał nań bardzo energicz­nie —już prawie rogami bódł go w plecy. Fie- f dor spostrzegł to i- uczuł trwogę śmiertelną.

Zboczył do zaułka, czapkę z głowy ściągnął — raz po raz żegnać się zaczął.

Gospodi, pomiłuj... Gospodi, pomiłuj... powtórzył kilkadziesiąt razy.

I szparkim krokiem ruszył przed siebie, ucie­kając jak najdalej od szynków, które rozbłyski­wać poczynały zapalonemi łojów kami.

» Na końcu miasta był plac zadrzewiony, ra­

zem park i wirydarz. Stało tam kilka ławek drewnianych; rosło trochę kwiatów, zasadzo­nych i pielęgnowanych ręką „municypalności“.

W godzinach rannych przebywały w parku niańki z dziećmi; przed wieczorem używała przechadzki publiczność wytworna: panowie, przeważnie w mundurach, panie w „krynoli­nach" i „kokach". Gdy mrok zapadł, ludzie ( stateczni to micjsce omijali. Stawało się wów­

czas przytułkiem złodziei i — zakochanych.

Fiedor nie należał do żadnej z tych dwuch kategorji — nie poszedł więc do parku, lecz za-» trzymał się opodal. Oparł się o płot na pół

rozwalony, fajeczkę „świcentem" nabił, zapalił,— w zadumie utonął.

Było już ciemno; mgła z każdą chwilą gęst­niała.

Myśli żołnierza to czepiały się blizkich przed­miotów, to odbiegały od nich daleko —zupeł­nie, jak dym fajeczki, który raz snuł się przy samych ustach, kiedyindziej chmurką lekką w przestrzeń ulatywał.

Myślał Fiedor o swem nędznem dzieciństw ie:

o głodzie, który mu nieraz skręcał wnętrzności,

o mrozach, które miljony igieł w bose nogi wbijały.

Przed oczyma stanęła mu żywo jedna noc zi­mowa, bezlitośnie mroźna, pełna gwiazd na nie­bie, a iskier lodowych na ziemi — noc straszna, w której go już, na pół zmarzłego, śmierć za gardło chwytała...

W uszach dźwięczały mu dzwonki sanek da­lekich, które zamiast przybywać, oddalały się od niego; słyszał wyraźnie wycie głodnych wil­ków, wieszczących mu zgon blizki.

Wzdrygnął się, splunął.

Propadi! — z gniewem zaklął.

Jednak nie opuszczała go dziwna tęskność. Było mu na duszy tak prawie źle, jak w ową noc przeklętą.

Aby otrząsnąć się z chandry, myśleć zaczął

0 Wasi, potem o Marcysi. Te dwie postacie były dwojgiem słońc, od których biło światło na jego całe życie, szare i posępne — życie „krug- lego sieroty".

Wasia był jego szczęściem, dumą, pocie­chą, oparciem dla myśli. Nie czuł się samotnym

1 osieroconym, gdy z Wasią rozmawiał, gdy na Wasię patrzył, gdy choćby tylko myślał o Wa­si. Nie wątpił, że Wasia przeznaczony do celów wysokich, że łada dzień zostanie „znacznym czło­wiekiem", a wówczas i jego, mizeraka, z pro­chu podniesie. Żonę też roił dla niego świetną, osobę „ważną", bogatą, mądrą.

Dla siebie \xybrał Alarcysię. Wad jej nie wi­dział, o niedostatkach zapominał, krytykować nie mógł. Kochał. Dlaczego kochał, nie wie­dział. Pod tym względem nie był ani mędrszym, ani głupszym od wszystkich zakochanych.

O jednem nie wątpił: że się z Marcysią oże­ni, i że ta miłość uczyni go szczęśliwym. Umysł miał ciężki; gdy myśl jaka ćwiekiem w nim utkwiła — już niepodobna było wyrwać jej stamtąd.

Zapalił świeżą fajeczkę, zanucił coś wesołe­go —lżej zrobiło mu się na sercu. Zobaczył się już w myśli mężem Marcysi, odnawiającym

doniik starenki", kopiąc} m własny ogród, oto­czonym kurami i kaczkami, — szczęśliwym.

W tej chwili, o kilka kroków od niego, zja­wiło się na drodze dwoje ludzi, przytulonych do siebie. Żołnierz szedł do parku z kochanką.

Pomimo mgły i szarego szyniela, zakrywa­jącego mundur, poznał odrazu idącego.

Wasia! a Wasia! — wesoło zawołał.

Tamten nic obejrzał się - kroku przyśpie­szył.

Fiedor, biorąc to za figiel, pobiegł za bra­tem, i dogoniwszy, w plecy po przyjacielsku ude­rzył.

Stupaj! — mruknął huzar z gniewem.

1 ¡edur nie zważał r.a to, i rozweselony, zwró­cił się do towarzyszki brata. Dziewczynie duża chustka całą twarz zasłaniała.

Fiedor, z prostotą zwyczajów, właściwą je­go sferze, lewą ręką ujął nieznajomą za ramię, prawą chustkę uchwycił.

Panienka! a panienka! ■— zaśpiewał po­ufale. — - Pozwol posmotriet'.

Dziewczyna szarpnęła się, chustka spadla... Fiedor stanął, jak wryty.

Tamci oddawna już zniknęli w mgle — on jeszcze z miejsca się nie ruszał. Uinysł jego, zaskoczony niespodzianką, ciężko pracował nad

jej zrozumieniem. Powoli jednak jasnem mu się siało: że mu ukradziono, co miał najdroższego, i że kradzieży dopuścił się ten, co mu był naj­droższy.

Gdy to zrozumiał, za głowę się chwycił i zębami zazgrzytał.

Zmieja... zmieja... — kilkakrotnie, głu­chym głosem, powtórzył.

Nienawiść uczul tylko dla kobiety. Gdyby miał ją w tej chwili przy sobie, pchnąłby ją z pewnością „sztykieni". Nad Wasią litował się. Brat był w jego oczach — oiiarą; był też i o- wym, skradzionym mu, skarbem.

Czynił te wszystkie refleksje powoli, z wy­siłkiem, stojąc wciąż na drodze i nie przesta­jąc zgrzytać zębami.

Wreszcie, głowę zwiesiwszy, jak byk, za­bierający się do natarcia, zawrócił i w miasto po­szedł.

Szynki przy święcie były przepełnione. Wszę­dzie na jasnych szybach migały sylwetki bie­siadników. Tu i owdzie dudniala głucho kata­rynka.

W pobliżu mostu była wielka szynkownia, uczęszczana prawie wyłącznie przez żołnierzy. Można było uraczyć się tam wszystkiem, co soł- dacką dolę ozłaca.

eo —

Szyn karz, rudy żyd z nizkiem czołem, z głę­boko wpadłemi oczyma, brał od żołnierzy ko­piejki, ale dopytywał pilnie o ruble i „czerwień- ce". Wielkiemi względami cieszyły się u niego zegarki i złote łańcuszki, nie gardził jednak i o- dzieżą —nawet przestrzeloną.

Do tego żyda, przezwanego przez żołnierzy „ryżym czortom", skierował kroki Fiedor. Z miej­sca ruszył prędko, ale im bardziej zbliżał się do szynku, tern chód jego stawiał się wolniejszym, ociężalszym.

Droga wypadała mu przez most. Był to most stary, o nadpróchniałych deskach, o palach nad­gniłych. Wznosił się wysoko ponad rzeką, która w tem miejscu płynęła zwężonem korytem, uję- tem w brzegi spadziste. Woda rwała szybko, roztrącając się z szumem o podstawę mostu,

o szczątki starych, pozieleniałych od zgnilizny pali, które wystawały nad powierzchnię wody.

Fiedor, zwalniając stopniowo kroku, za­trzymał się na moście. O poręcz drewnianą wsparty, w dół się zapatrzył. Mgła zakrywała całkowicie rzekę. Most zdawał się wisieć w chmu­rach, które spodem kłębiły się fantastycznie. Zdawało się, że zakrywają przepaść niezgłę­bioną.

Z przepaści płynął w górę szum niewy­

raźny, przerywany, do szeptania licznych ust podobny...

Nagle, przegiętemu przez poręcz Fiedoro­wi wydało się, że słyszy z dołu syczące wo­łanie :

-— Isz ty... Fieduszka... duszka... duszka.

Propadi! — zaklął z gniewem, i w chmu­ry nadwodne plunął.

Po chwili stał już przed szynkiem. Drżenie go opanowało, gdy miał drzwi otwierać; mimo to, rękę do klamki wyciągnął.

\Xtem, tuż za nim, ozwały się świeże, dzie­cięce głosy:

Fiedor!.. SołdatL Żelazny!..

Kazio, Leszek i Wandzia wracali z matką od znajomych. Nie słuchając upomnień matczynych, pobiegli do swego znajomego i za rękawy ciąg­nąć go zaczęli.

Fiedor puścił klamkę, odwrócił się i całą trójkę pochwycił na ręce. Chciał mówić —nie mógł. Całował tylko dzieci po kolei, klując je boleśnie szorstką brodą.

Potem pokłonił się Zrzelskiej, i mimo jej pro­testów, zaniósł wszystko troje na rękach do do­mu. Stamtąd prostą drogą poszedł do koszar, i spać się położył.

Zakasano.

0

Jednej rocie piechoty i jednemu oddziałowi huzarów rozdano ostre ładunki. Miał wyruszyć na „rozpatrzenie" sąsiedniego lasu.

Do wyprawy należał Wasia.

Fiedor, którego pozostawiono, struchlał na tę wiadomość. Po raz pierwszy jego „ditiatko", jego „angieł", wystawiony być miał na niebez­pieczeństwo. Gdyby to było możliwe, chętnie ofiarowałby się na zastępcę, albo udał się za Wasią, aby mu z własnej piersi tarczę uczy­nić.

Wojsku kazano wyruszyć przed wschodem słońca. Całą tę noc Fiedor nie spał. Choć to było przeciwne regulaminowi, wymknął się za odchodzącemi i, jak szalony, pobiegł do koszar kawaleryjskich.

Mżył deszczyk drobny. W mętnem, piwnicz- nem świetle rozpływały się zarysy przedmio­tów. W powietrzu czuć było szczególny, właści­wy jesieni, zapach zwiędłych, butwiejącycli liści.

Miasteczko spało na oba uszy, pozamykaw­szy szczelnie wszystkie drzwi, bramy, furtki i okienice. Żołnierzom zalecono sprawiać się jak najciszej. Wyjść mieli z miasta chyłkiem, bez trąbienia, bębnienia i śpiewu.

Gdy Fiedor przybiegł, już jego Wasia, w pełnym rynsztunku, przytraczał siodło na ko­

niu i dosiąść go się szykował. Rumiany był i we­soły, jak zwykle; owszem, rumieńszy jeszcze i weselszy. Znać było, że powstrzymuje z wy­siłkiem głośne objawy zapału, że, gdyby nie wyraźny zakaz, zaśpiewałby „od duszy" na ca­łe gardło.

Bracia uściskali się serdecznie, choć młod­szy unikał wzroku starszego. Ale starszy nie potrzebował mu nic przebaczać, gdyż o nic go nie obwiniał. „Zmieja" ukąsiła go śmiertelnie w samo serce; pociechą wszakże mu było, że jad nie dosięgnął ukochanego brata, że nie jest mu on odebrany, i że po dawnemu łączy ich mi­łość wzajemna.

Już młody huzar dosiadł konia i czekał na komendę, aby pośpieszyć do szeregu, a Fiedor jeszcze stał przy nim i żegnał go, i upominał, i krzyżykami dokoła określał.

Nareszcie dano znak. — Wasia puścił konia, rzucając ostatnie:

Proszczaj, Fieduszka 1 Oddział ruszył stępa, człapiąc głucho po rozmiękłej ziemi. Jeźdźcy zgarbili się na ko­niach, wytykając przed siebie ostre czubki baszły­ków. Zaraz przy figurze, stojącej nieopodal, skręcili w prawo, na drogę, która wiła się kręto, między zaroślami.

Oprócz Fiedora, stojącego w miejscu i po­syłającego za oddziałem westchnienia i krzy­żyki, przeprowadzał go oczami tylko pastuch miejski, który wyganiał bydło w pole, a teraz naciągnął na głowę opończę i patrzył a dziwił się.

Wkrótce deszcz i mgła całkowicie jeźdźców zakryły.

Przez cały dzień włóczył się Fiedor po uli­cach, uliczkach i zaułkach, napędzając strachu dzieciom, przekupkom i straganiarkom, posą­dzającym go o złe zamiary.

Około południa, obojętnie wysłuchał sygna­łu, wzywającego „na krupy", dławiła go bo­wiem tęsknota, o jedzeniu myśleć nie mógł.

Po południu zaszedł do Zrzelskich. Do kuch­ni nie wstępował, lecz udał się prosto do ogro­du, usiadł na trwaniku, i fajeczkę zapaliwszy, czekał na dzieci.

Deszcz ustał; chłopcy, ujrzawszy przez okno żołnierza, pobiegli do ogrodu. Leszek nie za­pomniał wynieść mu, jak zwykle, wielkiej krom­ki chleba z kiełbasą. Fiedor podziękował za przysmak; przymówił się za to grzecznie o — cygarko.

t

I

K> —

Dwa cygarka, nieprawda? — zapytał chłopczyk, świadomy zwyczajów znajomego.

Jedno będzie dosyć — odrzekł Fiedor smutno.—Wasi niema.

Ł — A gdzie Wasia?

Ujechał.

1 — Dokąd pojechał?

Żołnierz zaciął się w odpowiedzi.

Eh! — mruknął, unikając wzroku dziec­ka.— Nie nasze dzieło. Kazali, tak ujechał.

■— A czy wróci? — nie przestawał dopyty­wać chłopczyk.

Fiedor ostro spojrzał na dziecko.

* — A co ty? — zapytał z gniewem. —

Myślisz, co Wasia nie wróci?

Nic nie myślę. Pytałem tak sobie.

Nie trzeba mówić słówr durnych. Wiado­mo, kto ujechał, temu i wrócić trzeba.

Nagle oczy mu zapłonęły —jakieś krzywe, złe spojrzenie padło z nich na chłopca.

A tyby może chciał — zasyczał przez zęby — coby Wasia nie wrócił?

1 — Et, plecie dziś Żelazny, jak na mękach ! —

zawołał Leszek, i wykręciwszy się, pobiegł do ojca po cygaro.

Fiedorowi, choć cygaro zapalił, chmura z czoła nie schodziła. Milczał, pod nosem mru-

czai, na zapytania nie odpowiadał — od chwili do chwili wodził po dzieciach wzrokiem, jakim wilki w menażerji przyglądają się publiczności.

Zaledwie dokończył cygaro, szybko powstał, nic nic rzekł do dzieci, i na ulicę wyszedł.

Niepokój i nuda oczekiwania nurtowały go, czyniąc niecierpliwym i złym. W lókł się ulicą ponury, nasrożony; nikomu z drogi nie scho­dził. Kilkoro dzieci przewrócił, żydówkę pchnął tak silnie, żc wpadła do ścieku; przekupce pie­czywa strącił na ziemię kosz z bułkami.

Ustępowali wszyscy przed nim, jak się przed rozjuszonem zwierzęciem ustępuje.

Utkwiło mu w myśli pytanie Leszka,— wszyst­kie jego myśli około tego pytania krążyły. Wy­obraził sobie, że te polskie dzieci pożądają ko­niecznie śmierci iego brata. Nie mógł pozbyć się tego podejrzenia, jak ryba połkniętego haczy­ka; jak haczyk ostry duszę mu ono szarpało.

Przyjąvtszy urojenie za pewnik, myślał, jak wielka tkwiła w tern niesprawiedliwość. Wasia żadnemu z tych dzieci nic złego nie zrobił. Był to „dobry' mały", sam jeszcze prawie dziecko.

Czy zresztą dzieci nie wiedziały, że on, Fie­dor, ich przyjaciel, nie ma na śwriecie całym nikogo prócz Wasi? Życzą śmierci tamtemu, to znaczy, że i jego życie im zawadza. A w ta­

kim razie, pocóż były obłudne? Poco przymilały się do niego, nazywając swoim kochanym Fied- kiem, Fiedeczkiem, Fiedeńkiem ?..

Skąd w takich małych istotkach tyle złości?

Zajęty rozwiązywaniem psychologicznej za­gadki, nic przed sobą nie widząc, wpadł na gro­madkę żydów, szwargocącą na rogu ulicy. Żydzi rozpryśli się na wszystkie strony w przerażeniu wielkiem, ale bez krzyku i protestu, bo w owych czasach mundurowi wszystko było wolno.

Tymczasem żołnierzowi wydało się, że dotarł nareszcie do źródła wszystkiego. Dzieci •— po­myślał—idą ślepo za starszymi. Tak one czują i myślą, jak im ojciec czuć i myśleć każe. Ot,

i okazało się, żc ten Zrzelski, to „ptica". A „pan Ładisław" druga „ptica".

Już on wie teraz, co znaczyły różne słowa, półsłówka, spojrzenia, uśmiechy, z któremi spo­tykał się, zrozumieć ich nie mogąc.

Ach, zmieji... zmieji... wsie zmieji... — mówił do siebie, i zębami zgrzytał.

Zatrzymał się nagle i wykrzyknął głośno:

Ja-by ich wsiech...

Nie dokończył, ręką tylko wymownie za­machnął.

Kilku przechodniów, usuwając się na stronę,

rzuciło nań ponure spojrzenie. Szewc, śpieszą­cy do domu, z butelką pod fartuchem, osądził:

Co się panowie dziwita. Przecież to bydlę pijaniuteńkie...

Fiedor, nie zdając sobie sprawy, dokąd idzie, znalazł się po pewnym czasie za miastem, na drodze, którą Wasia odjechał i którą wrócić po­winien.

Zbliżaj się wieczór. Deszcz ustał. Na za­chodzie, ponad szafirową wstążką dalekiego lasu, rozstąpiły się chmury, i słońce, wedle ludowe- ge wyrażenia, „obejrzało się".

Ku temu słońcu i ku temu lasowi szedł Fie­dor, jak zahypnotyzowany. Idąc, skracał prze­strzeń, dzielącą go od Wasi, a myśl o tem uspa­kajała go stopniowo. Powoli zniecierpliwienie

i złość ustępowały z jego duszy. Poczynał roz­ważniej i pogodniej na rzeczy patrzeć. Czuł, że gdy ujrzy powracającego Wasię, pozbędzie się natychmiast wszelkiej nienawiści i pogodzi z dziećmi, ich ojcem, panem Władysławem — ze wszystkimi.

Zatopionego w myślach zatrzymała pikieta. Uzbrojony żołnierz krzyknął, że dalej iść nie-

wolno. Było to ostatnia z linji strategicznych, opasujących miasteczko.

Fiedor z żalem powrócił. Nie odszedł jed­nak daleko. Przy drodze był rów głęboki — wsunął się doń, na mokrej trawie położył i cze­kał.

Czekał długo, zapadłszy w odrętwienie dziw­ne, które go prawie kamieniem uczyniło.

Ale kamień stał się napowrót człowiekiem, gdy nagle, wśród zupełnej już ciemności, ozwa- ła się w oddaleniu dzika pieśń sołdacka.

Wyszedł z rowu, stanął na drodze, słuch i wzrok w stronę pieśni wytężył.

W kilka chwil później, w mniejszej już odleg­łości, zawarczały bębny, którym towarzyszył wrzaskliwy glos piszczałki.

Drgnął i biedź począł naprzeciw nadchodzą­cych. Wkrótce zrównał się z nimi.

Szeregi piechoty minęły go, nie widząc. I on też nie patrzył na nie. Jednak uderzyła go po­stawa żołnierzy, zgoła nie taka, jak rano. Szli ciężko, przygarbieni, z głowami zwieszonemi, znękani widocznie, z sił opadli. Wielu miało zatknięte na bagnety jakieś przedmioty, których v.r ciemności nie można było rozpoznać.

Gdy nadjechała kawalerja, Fiedor ręce do jeźdźców wyciągnął.

Wasia! a Wasia! — wołać zaczął.

Glos jego, czuły i smutny, prz) wodził na myśl matkę wiejską, która o zmroku chodzi po polach, zabłąkanego dziecka przyzywając.

Pierwszy szereg jeźdźców minął go w obo- jętnem milczeniu; drugi zwrócił nań spojrzenie roztargnione; trzeci odpowiedział na wołanie li­tościwym wzrokiem; w czwartym jeźdźcy po­chylili się ku sobie i coś niewyraźnie zaszeptali.

Dopiero z piątego szeregu wypadło słowo jedno, krótkie i ciche, które nie sprawiło więcej hałasu, niż kulka stożkowa, gdy serce prze­bija...

Następne szeregi zaczęły tem słowem rzu­cać głośno. W ustach każdego wołającego ono zmieniało się w ostry nóż. Nożów tych były setki, wszystkie zaś uderzały prosto w pierś Fie­dora.

Wyminął go wreszcie cały oddział, wymi­nęły ciągnące za nim długie, kryte, czarne wo­zy, a to słowo dziwne, tysiącznie i miljonowo rozmnożone, nie przestawało brzęczeć, dzwonić, szeleścieć w powietrzu.

Wszystkie drzewa przydrożne i wszystkie na tych drzewach liście, i każdy kamyk na drodze,

i każda kropla wieczornej rosy, i każde źdźbło

trawy na łące mówiły wyraźnie, do ucha sa­mego :

Ubit!..

I echa dokoła powtarzały:

Ubit! ubit! ubit!..

Fiedor zrobił jedna i drugą ręką taki ruch, jakby chciał odegnać nacierającą nań gromadę drapieżnego ptastwa. Potem pobiegł pędem do miasta.

Błoto i żwir rozpryskiwały się pod jego sto­pami. Kilkakrotnie potknął się i upadł. Raz wy­wrócił się na kupę kamieni, twarz i ręce sobie poranił. Biegł jednak pędem, bez wytchnienia, bez pamięci.

Oparł się dopiero — w szynku Ryżego Czor­ta za mostem.

Dopijał już tam pękatą butelkę gorzałki, gdy na chwilę wróciła mu przytomność. Przypomniał sobie, że nie ma pieniędzy.

Przywołał szynkarza,—wręcz mu to oświad­czył.

Żyd popatrzył na niego z podełba.

-- Niciewo — zaszeplenił. — U ciebie tera niet kopiejek, a zawtra ty możeś mieć ruble i du­katy. A nie budzie u ciebie dzienieg, tak naj- dzieś śrebny iii załoty ciasy. A popadnie to­bie ładne fcilco iii ciepoćka, iii coniebądź śrebna-

wo iii zołotawo, tak pryniesi. Ja wsio wezmę

i goriełki dam kriepkiej, chorosiej. Niciewo, ziem- lak, niciewo!

Więc Fiedor, z zupełnym już spokojem, pił a pił a pił...

Zaraz nazajutrz urządzono powtórną wy­prawę.

Należał do niej i Żelieznyj.

Stanął w szeregu pijany, ale znać tego po sobie nie dawał. Trzymał się prosto i sztywno; wydawał się Herkulesem w szynelu. Twarz jego miała wyraz dziki i nieubłagany; pod nasunię- temi brwiami małych oczu prawie wcale widać nie było.

Ktoby zajrzał w te dwie ciemne głębie, cofnąłby się z przestrachem.

Śmierć z nich wyzierała.

Odd/iał powrócił wieczorem z pieśniami i muzyką. Żołnierze, zaledwie złożyli broń i tor­nistry, rozbiegli się po mieście.

Najliczniejsza kompanja udała się, jak zaw­sze, do Rudego Djabła.

Znajdował się w niej i Żelieznyj.

O szarej godzinie przyszła do Zrzelskich Szmulowa, garbata żydówka, handlująca używa­ną odzieżą. W dużej płachcie miała pełno sta­rych spódnic, kaftanów, surdutów', dziecinnych sukienek...

Zrzelska przerzucała wszystko obojętnie, żad­nej chęci nie objawiając do kupna.

Sznnilowa sięgnęła do samego dna płach­ty —wydostała stamtąd dziwny przedmiot, czer­wony i rogaty.

Może godne państwa to kupi? — spy­tała.

Zrzelska wzięła ów przedmiot do ręki, ku oknu podeszła, aby go lepiej obejrzeć.

Nagle krzyknęła, trzymany przedmiot upuści­ła, i blizka omdlenia osunęła się na krzesło.

Mąż podbiegł z drugiego końca pokoju, gdzie od godziny palił cygaro po cygarze w milczeniu i smutnej zadumie.

Co to? co się stało? — zaw-ołał, ujmując żonę za obie ręce.

Zrzelska, z twarzą pobladłą, która w mro­ku wydawała się kredowo-białą, wskazała ocza­mi przedmiot, leżący na podłodze.

Podniósł go, do okna przystąpił — długo, długo wpatrywał się weń w osłupieniu...

Wreszcie obrócił się do żydówki:

Skąd masz tę czapkę? — spytał.

Na ulicy kupiłam; od jednego pijaka kupiłam. Niech godny pan kupi, sprzedam nie­drogo. Un miał jeszcze fajny zegarek i pierście­nie złociste, ale wszystko przepił u tego rtide- go, kole mostu.

Zrzelski nic nie odpowiadał, zajęty rozpa­trywaniem plam na czapce, które w półświetle mrącego dnia wydawały się czarnemi.

Tego pijaka — ciągnęła żydówka — to nawet godne państwo zna. Un tu często przy­chodził, z dzieciarni się bawił...

A!..

Było już po północy. Światła oddawna po­gaszono. W miasteczku panowała głęboka, martwa cisza.

W pobliżu mostu otwarto nagle z hałasem drzwi szynkowni. Przez chw ilę słychać było sza­motanie, połączone z przytłumionem wyciem i wrzawą licznych, szwargoczących głosów. Po­tem wy pchnięty został na ulicę pijany żołnierz — drzwi napowrót zatrzaśnięto.

Zgrzytnął klucz, zatrzaśnięto rygle, zadzwo­niła kłódka — wszystko zapadło w poprzednią ciszę.

Żołnierz stał przez chwilę w' miejscu, potem zaczął iść, a raczej suwać się w stronę mostu. Chód jego był ciężki, kamienny; sam on wyda­wał się, jak z kamienia. Nie zataczał się, na- kształt zwykłych pijaków, lecz sunął sztywno, jak kataleptyk.

W chwili, gdy wstępował na most, z poza czarnego, nadbrzeżnego śpichrza, wysunął się brzeżek tarczy księżycowej. Srebrne światło dras­nęło ukośnie powierzchnię rzeki i deski mostu. Fale i most wystąpiły nagle z cienia, jakby za podniesieniem zasłony.

Jasna, wązka smuga, ostro wykreślająca się w mroku, wyglądała, jak gościniec, srebrem na­bijany, z ziemi do nieba wiodący.

Żołnierz, wstąpiwszy w smugę, zatrzymał się olśniony, i po ra/ pierwszy od wyjścia z szyn­ku zatoczył się. Potem, zamiast iść dalej, w mrok, poszedł w kierunku smugi. Doprowadziła go ona do poręczy mostu. Stanął — osłupiały wzrok na wodę obrócił.

Fale, łuską srebrzystą potrząśnięte, pełne by­ły ruchu, życia, głosów.

W wirującej i pryskającej pianą głębinie coś płakało, coś się skarżyło, przyzywało.

Zaledwie żołnierz do poręcz}' przystąpił, wy­biegły stamtąd szepty:

Isz ty... isz ty... isz...

Przechyli! się przez poręcz, aby lepiej sły­szeć.

Głębina zaszeptała czule, pieszczotliwie, gło­sem rodzonego, nad wszystko ukochanego bra­ta:

Fieduszka... duszka... duszka... duszka’...

Wasia! a Wasia!.. — wybełkotał z trud­nością.

Przegiął się bardziej jeszcze przez poręcz,

i równowagę stracił...

Cicho!., sza!., nie wolno!“

Zaka/Qn°

Dobrze, milo, przytulnie bywało w ,.ra/urze" pana Franciszka na Piwnej...

Już tej razury niema. Ubyło w Warszawie w ostatnich latach wiele miejsc dobrych i miłych. Wyrosły na ich micjscu nowe—równie może do­bre i miłe... dla innych.

Razura pana Franciszka nie wyglądała na razurę. Gdyby nie blachy mosiężne nad drzwia­mi, niktby nie domyślił się, że tu golą, strzygą, krew puszczają, wyrywają zęby, przystawiają bańki i pijawki. Pomyślałby raczcj, że to pta- szarnia, gabinet zoologiczny lub—muzeum o- sobliwości.

Przed dużem, szerokiem, „weneckiem" o- kncin od ulicy, nigdy nie brakowało gapiów. Przyglądali się słojom z pijawkami i żabkami zic- lonemi, małym żółwiom, pełzającym po mchu zwilżonym, jaszczurkom, zamkniętym wr oszklo­nych pudełkach, białym myszom, owadom oso­bliwym... Cieszyła ich wiewiórka, obracająca \ria-

traczek; bawił tekturowy kapucyn, chowający się przed słotą do małej, również tekturowej budki.

W lecie drzwi stały zawsze otworem.

Nikt z idących od strony Rynku, Zapiecka, Gołębiej, nie minął razury, żeby nie wstąpić, choćby na chwilkę, choćby dla powiedzenia go­spodarzowi : „Dzień dobry, panie Franciszku!..“ „Jak się masz Franek!.." „Dobrze dziś sąsiad wygląda..." „Jakże tain wasze zdrowie?.."

Pan Franciszek, nie przestając ostrzyć brzy­twy, rozrabiać mydła lub wygalać czyjegoś pod­bródka, odpowiadał wesoło:

Dobry dzień panu radcy !..

Daj pyska, chłopie!..

Aha! dobrze wyglądam... lufcikiem!..

Moje zdrowie: dziś nad rowem, jutro w rowie!..

Witaniom towarzyszyły ogłuszające wrzaski ptastwa...

Wnętrze wielkiej, nizkiej izby, o sklepionym, szerokołukowym stropie, było zawieszone klat­kami.

Kanarki, szczygły, kosy, trznadle przekrzy­kiwały się wzajem. Jęczała też przy samej ziemi para gołębi osobliwego kształtu i upierzenia, nie­

ustannie komuś sprzedawana, zamieniana i za­stępowana inną.

Ale pierwsze miejsce w tej ptaszarni trzy­mał- szpak. Był to stary, duży, częściowo już wypierzony ptak, „pamiętający ostatnie powsta­nie..."

Pan Franciszek mawiał o nim:

To mój kamrat. Razem-eśmy się chowali, razem warjowali, razem cieszyli —- razem teraz biedujemy...

Dziwne imię nosił stary szpak. Nazywał się: „Rząd".

Ludzie obcy, usłyszawszy tę nazwę, kręcili głowami, krzywili usta, czmychali...

Co za rząd?., jaki rząd?., czyj rząd?..

Pan Franciszek odprowadzał ich na stronę —

do samego ucha mówił cicho, lecz dobitnie:

„Na-ro-do-wy!"

Aha!..

Porozumiewali się oczyma—uśmiechali do pana Franciszka i jego ptaka.

Szpak był zawsze ponury, nastroszony — razem: melancholijny i zły. Tylko swemu panu pozwalał zbliżać się do klatki; innych dziobał, skrzeczał na nich, jak baba gderliwa.

Śmiertelnie bał się — mundurów. Zaledwie wszedł do razury jaki pan mundurowy, z bły-

szczącemi guzami, „Rząd" zeskakiwał natych­miast z prątka, wciska! się w najciaśniejszy ką­cik, dziób chował pod skrzydło, nastraszał pió­ra i drżał. Odzyskiwał rzeźkość dopiero po wyj­ściu strojnego pana.

Niegdyś podobno ten szpak był bardzo ga­datliwy.

Dziób mu się nie zamykał od rana do wieczora!—upewniał pan Franciszek.

Rząd“ otrzymywał od swego pana nie­ustanne pochwały.

Inne szpaki — opowiadał felczer — nie rozumieją, co gadają, ale mój rozumie. Rozumie nietylko, co sam gada, ale i co do niego mówią. Niech febry dostanę, jeśli kłamię!

W piwiarni „Pod Gwiazdą'' przyjaciel pana Franciszka, zakrystjan od augustjanów, usłyszał raz od niego następujące zwierzenie:

Kiedy mię wówczas... wiesz kiedy!., po­chwycili i wywieźli — wyprosiłem sob>e, żeby mi dali do kompanji mego „Rząda"... Sumie­nie tknęło ich „starszego" — pozwolił. No, i po­jechał ze mną mój „Szpakowski" na kibitce— daleko, hej! Mrozy były siarczyste; nudy siar- czystsze jeszcze... Ani gęby do kogo otworzyć!.. Więc myślę sobie: uda się, nie uda... spróbuję. Toć szpaki gadają — więc chyba i do nich

można... Sprobowałem, no - - i udało się! Z po­czątku szło trochę ciężko.—„Szpaczyński" ślepki wytrzeszczał, łebkiem kręcił, nie pojmował... Ale gdym mu wytłumaczył raz i drugi, o co idzie— zrozumiał. Odtąd już rni się tak nie ckniło — miałem przyjaciela, miałem przed kim serce otworzyć, wyspowiadać się, wywnętrzyć... „Szpaś" słuchał mnie z uwagą, przytakiwał, dzi­wił się — czasem skrzeknął wesoło, jakby się roześmiał, czasem wrzasnął i pióra nastroszył, jakby chciał powiedzieć: „A psubraty! niech ich kule biją!..“ Powoli, powoli, nauczył się i odpo­wiadać... Odpowiadał krótko, ale zawsze skład­nie, z sensem... No, i miałem odtąd uciechę i pociechę... Po całych długich wieczorach, nic, tylko rum z czajem, albo i bez czaju — i ze szpasiem rozmowa... Za oknem śnieg, wiatr, wil­ki wyją, dzikie koty miauczą i parskają—dokoła step, pustkowie, biała, okiem nieprzejrzana wy­dma—a my sobie, dwie sieroty, w cieplej izbie, przed kominem, gadamy a gadamy... Gadaliśmy tak o wszystkiem: oWarszawie, o Ojczyźnie, o bra- ciach-powstańcach, o braciach-więźniach. Gada­liśmy, jak przyjaciel z przyjacielem — ot, jak ja z tobą w tej chwili... Aloże mi nie wierzysz? co?.. Niech febry dostanę!..

Zakrystjan raz po razu nos wyciera! i mil-

czai. Było to już po piątym czy szóstym kufel- ku—przytem nie wypadało przecie sąsiada na febrę narażać...

Cokolwiekbądź czasy, gdy „Rząd" bywał rozmowny, bezpowrotnie minęły. Już on teraz ani słuchał, co do niego mówią, ani tembar- dziej odpowiadał. Z gaduły stał się mrukiem. Po całych dniach siadywał na prątku, w zupełnej nieruchomości, osowiały i zły. Czynił wrażenie wypchanego...

Co prawda, i w panu Franciszku wiele się odmieniło. Ożeniwszy się z wdówką pieniężną, otworzywszy własny „zakład", staw^szy się mał­żonkiem, ojcem rodziny, i „pryncypałem" — musiał z konieczności spoważnieć, uspokoić się, wystatecznieć. Wyłysiał przytem i potłuściał — co zawsze skutecznie poskramia młodzieńcze, idealne porywy.

Rząd", wychowany w gorączkowej atmo­sferze powstania, odznaczał się wielką swobo- bodą i niepowściągliwością języka. Bez uwagi na nic i na nikogo, wygadywał, naprzykład: „Na Starem Mieście, przy wodotrysku, jenerał... jakiś tam, dostał... po czemś tam", albo: „Hej, kto Polak, na bagnety'...“ albo: „Boże daj, Boże daj, by nam wrócił Trzeci Maj!.." i inne, tym podbne, niecenzuralności o Kościuszce, Kiliń­

skim, Sowińskim, Langiewiczu, pannie Pusto- wójtow...

A tu „interes" świetnie się rozwija — na Piwną schodzą się coraz gęściej solidni, tłuści panowie, których sama zewnętrzność okazuje, że realnie myślą, pozytywnie działają — figury ważne: z akcyzy, z cyrkułu, z ratusza... Niech­że przy którym z tych gości szpak rozpaple się po swojemu !..

Pan Franciszek zbyt kochał towarzysza swych młodzieńczych przygód, żeby mu łebka nadkręcić — nieraz jednak, w myśli niedobrze mu życzył. Ile razy też „Rząd" odezwał się z czemś niewłaściwem, on mu natychmiast zarzu­cał chustkę na klatkę, dobitnie powtarzając:

Cicho!., sza!., nie wolno!..

Ptak milknął, i dopóki klatki nie odsłonio- no, siedział, jak trusia. Tracił też stopniowo hu­mor i głos, odzywał się coraz rzadziej — wresz­cie prawie zupełnie odzywać się przestał.

Ale raz, w majową niedzielę, gdy słońce, od murów augustjańskich odstrzelone, do ra- zury ukosem wpadło, napełniając ją pyłem zło­tym, wirujących iskierek miljonami, wiosną, we­selem, nadzieją—stała się rzecz niesłychana...

Ptak wskoczył rzeźko na najwyższy prątek,

skrzydłami zatrzepotał i na cały głos wykrzyk­nął:

„Jeszcze Polska nie!., nie!., nie!.."

W razurze byli sami swoi: klatki zakrywać nie potrzebowano. Zakiystjan, rzeźnik z przeciw­ka, profesor-emeryt, młody malarz, stary aktor zwrócili się do ptaka z błyszczącemi radością i zapałem oczyma.

Czekano, dech wstrzymując, na ciąg dalszy.

Ale ptak nie chciał koiiczyć. Nastroszył się nagle, osowiał...

Krrrrr!.. — fałszywie zaskrzeczał i urwał.

Przez kilka chwil kręcił łebkiem czarnym

w prawo i w lewo, podejrzliwe spojrzenia na wszystkich rzucał — wreszcie zawołał dobitnie, głosem strofującem i złym:

„Cicho!., sza!., nie wolno!.."

Zeskoczył z prątka, w kąt się wcisnął —

już go tego dnia nie słyszano.

Pan Franciszek śmiał się i płakał; inni śmieli się i mądrość ptaka podziwiali. On sam i na śmiech, i na łzy, i na podziw był zupełnie obo­jętny.

Minęło kilka dni, minął tydzień jeden i dru­gi; wiosna coraz częściej i coraz złociściej wnę­

trze razury rozsloneczniała — szpak wszakże ze swego odrętwienia nie wychodził.

Próbowano go rozruszać, dni lepszych wspomnienia w nim obudzić. Ten i ów z przy- jzaciół pana Franciszka podchodził niekiedy do klatki — nad samem uchem sennego ptaka wykrzykiwał:

Jeszcze Polska nie zginęła!..

Budził się „Rząd", łebkiem w prawo i w le­wo kręcił, rozmyślał się, namyślał — wreszcie rzucał w odpowiedzi:

Cicho!., sza!., nie wolno!..

I znów zasypiał.

Powtarzały się te próby kilkakrotnie, zawsze z tym samym wynikiem.

Ale potem już i to działać przestało. Można było przy ptaku wywoływać najgorętsze hasła, najnamiętniejsze okrzyki — on nawet powiek zmrużonych nie odemknął.

Czasem tylko, gdy pan Franciszek, mając chwilę wolną, stanął przy klatce i dłużej do swego przyjaciela przemawiał, budziło się w „Rządzie" trochę życia.

Pan- Franciszek mówił:

Pamiętasz, szpasiu, jakem to ja ciebie w te mrozy piekielne, po całych dniach przy so-

luti —

bie trzyma! i własną piersią ogrzewał, broniąc od zmarznięcia ?

...A jak to ciebie pop za czarownika ogłosił, i ludzi w futra zaszyci przyszli, żeby pałkami „czorta" z ciebie wypędzić, a ja musiałem kil­ku postrzelić, bo' inaczej życie byłbyś postradał ?..

...A jak to Nadieżda Pantielejewna ciebie wy- całowywała, prosząc o namawianie mnie, żebym się z nią ożenił?..

...A jak to raz, bez mojej wiedzy, do puszczy pofrunąłeś, i ja już po tobie rospaczałem, a tyś potem wrócił, wiodąc za sobą wielką chmurę ptastwa, które mi cały domek obsiadło i do izby za tobą wlatywało?..

...Pamiętasz ?..

...Obudź-że się więc, mój szpasiu, i zagadaj do swego pana i przyjaciela, jak to umiesz, jak dawniej gadałeś: po naszemu, po powstańcze­mu !

Ptak szyję wyciągał i mądremi ślepkami wpatry wał się w pana Franciszka, jakby wszyst­ko rozumiał. Nagle otrząsnął się, dziób szeroko otworzył... Ale z dzioba wybiegły tylko słowa skrzekliwe:

„Nie wolno!., nie wolno!.."

Ślepki przymknął—zasnął.

Odtąd już tylko drzemał a drzemał, nic pra­wie nie jedząc i nie pijąc.

Jednego dnia, o samem świtaniu, panu Fran­ciszkowi, sypiającemu w razurze, wydało się, że go ktoś woła. Usiadł na pościeli, oczy prze­tarł, słuch wytężył...

Z dużej klatki, zajmowanej przez ,.Rząda", dobywało si ęgłośne, przeraźliwe, nieprzerwa­ne skrzeczenie. Można było myśleć, że ptak wzy­wa pomocy.

Za chwilę pan Franciszek stał już przy klatce.

Szpak był jak pijany: z prątka na prątek prze­skakiwał, zataczał się, drżał... Mimo to, pana swe­go poznał, a poznawszy, natychmiast skrzeczeć przestał. Przez szparę między szczebelkami głów­kę wytknął, pochwycił dziobkiem jego palec i lekko szczypał...

Dawno już pan Franciszek nie otrzymywał od swego przyjaciela tej pieszczoty.

Napełniło go to otuchą.

Fj, szpasiu ! — wesoło zaw ołał. — Jeszcze Polska nie zginęła!..

Szpak puścił jego rękę, wszystkie pióra na­jeżył, podniósł się wysoko na łapkach i stał tak przez chwilę w zupełnej nieruchomości.

Nagle krzyknął głosem, przerażenia pełnym:

„Nie wolno!.."

I na spód klatki runą! — nieżywy.

...Tego dnia razura była do południa za­mknięta. Pan Franciszek, nikogo do siebie nie pu­szczając, opłakiwał swego przyjaciela i swoją młodość — górną...

Zakazane

...WalczyJ zażarcie, w pierwszym szeregu. Szabla jego cudów dokazywała. He razy ją pod­niósł—pierzchały tysiące; ile razy opuścił - set­ki pokosem się kładły. Nie wystarczało mu to: darł się naprzód, do wzgórza, do wzgórza, gdzie wódz nieprzyjacielski stał, z hardą twarzą, z rę­ką na biodrze, w otoczeniu błyszczącego szta­bu. Tego pyszałka pochwycić, pod kopyta ru­maka cisnąć, zdeptać i unicestwić —toż byłby tryumf, toż byłaby radość upajająca! Już tyl­ko kilka kroków dzieli go od wzgórza—rów', potem strzaskana laweta, potem trup koński. Przesadził jedną, drugą, trzecią zawadę —ma go tuż przed sobą. Jezus! Marja! Rękę wyciąg­nął—raczej szpon-—potok krwi buchnął mu z serca do mózgu—za sekundę wróg będzie pod kopytami...

Co to ? Puszczajcie! Nie słucham nikogo! Lwem jestem—wszystkie więzy potargam!

Puszczajcie!

Zakazane. g

...Walczył zażarcie, w pierwszym szeregu. Szabla jego cudów dokazywała. Ile razy ją pod­niósł - pierzchały tysiące; ile razy opuścił —set­ki pokosem się kładły. Nie wystarczało mu to: darł się naprzód, do wzgórza, do wzgórza, gdzie wódz nieprzyjacielski stał, z hardą twarzą, z rę­ką na biodrze, w otoczeniu błyszczącego szta­bu. Tego pyszałka pochwycić, pod kopyta ru­maka cisnąć, zdeptać i unicestwić —toż byłby tryumf, toż byłaby radość upajająca! Już tyl­ko kilka kroków dzieli go od wzgórza—rów, potem strzaskana laweta, potem trup koński. Przesadził jedną, drugą, trzecią zawadę —ma go tuż przed sobą. Jezus! Marja! Rękę wyciąg­nął—raczej szpon—potok krwi buchnął mu z serca do mózgu—za sekundę wróg będzie pod kopytami...

Co to? Puszczajcie! Nie słucham nikogo! Lwem jestem—wszystkie więzy potargam !

Puszczajcie!

Zakazane. g

Ale coś, co mu ramię kleszczami żelaznc- ini ścisnęło, puszczać nie chce. Gniecie i miaż­dży kość, odrętwia, do miejsca przygważdża...

Puszczajcie! Na sekundę muszę być wolnym. Potem—druzgoczcie mi ramię! odbierajcie ży­cie !

Wyrwał się —znów jest przy tamtym. Ha, już mu on teraz nie ujdzie!

Coś krzyknęło głosem okropnym:

Wstawaj!!...

Jeszcze ty? Ustąpisz-że nareszcie? Patrz: zwycięztwo mam w ręku! Sekundę mi daruj, sekundę!

Wstawaj!

Alboż leżę?..

Wstawaj!

Otworzył oczy.

Jaskrawe światło,. potem mrok. Potem pła­ty blasku i cienia, ruchome, przesuwające się, jak w latarni czamoksięzkiej. Coś obcego i ra­zem znajomego. Niby ludzie, niby duchy...

Co mu do nich! Tam śpieszyć musi—do wzgórza krwawego, gdzie wódz z hardą twa­rzą, wśród świty błyszczącej... Jezus! Marja! Gdzie on?., gdzie oni wszyscy?.. Nic, tylko mgła kolorowa—w mgle światła, cienie, ludzie, duchy...

Wstawaj, Julek daj fotografje!

Jakie fotografje?..

Zapytuje o fotografje, jakby naprawdę o nich myślał—wie jednak doskonale, że mu się tylko śni o fotografjach.

Sni mu się również, że leży w swem włas­ne m łóżku, w rogu pokoju, przy drzw iach od śpiżarki, pod obrazkiem, przdstawiającym Na­poleona, grzejącego się przy biwakowem o- gnisku; że przy nim stoi brat starszy i za ramię go potrząsa; że po pokoju chodzi matka ze świecą w ręce; że przez otwarte drzwi widać oświetlony salonik, a w nim ojca, ciotkę i słu­żącego, poruszających się niespokojnie, zaglą­dających we wszystkie kąty, układających na stole stos, piętrzący się wysoko...

Dziwi się swym urojeniom, a zarazem i swej przenikliwości, która mu pozwoliła poznać się na nich odrazu.

Jakie fotografje?—powtarza głosem moc­niejszym.

Zakazane!

Sni mu się, to rzecz niewątpliwa — “nie wie wszakże napewno, co jest snem: walka z wroga­mi, którzy pierzchli, czy też rozmowa z bra­tem?

Przypuśćmy na chwilę—myśli—że brat jest rzeczywistością...

Myśląc tak, wysuwa nogi zpod kołdry, na­ciąga pośpiesznie spodenki, bluzkę czarną, na małe guziczki zapinaną, kładzie pasek z klamrą stalową, i—usiłuje zrozumieć: które to foto­graf je są „zakazane".

Chciałby zapytać brata —lecz to-by się na nic nie zdało. Wszakże brat jest tylko rzeczy­wistością—przypuszczalną.

Zrozumiał wreszcie.

Pięciu poległych", podobizny okrwawio­nych, boleśnie wykrzywionych trupów, którym nie ma odwagi przyglądać się, gdy jest sam w pokoju... Kartka, przedstawiająca trzy popiersia w obłokach, z podpisami: Kościuszko, Ponia­towski, Dąbrowski... Sam Kościuszko, w całej postaci, na krzywej szabli wsparty, na tle roz­ległego krajobrazu, z wijącą się wężykowato wstęgą Wisły... Jenerał Sowiński z drewnianą nogą, przy ołtarzu, ze złamaną szablą w dłoni, otoczony wystrzelonemi karabinami i stosem tru­pów nieprzyjacielskich...

Cóż więcej jeszcze? Może złączone na jednej tarczy herby Polski, Litwy i Rusi?.. Mo­że symboliczny porąbany krucyfiks i wianek cierniowy, a obok nich serce i kotwica, symbo­

le Miłości i Nadziei?.. Może widok kopalni sy- birskich, zaludnionych tłumem, przykutych do taczek, polskich męczenników?.. Może „pierw­sza partja zesłańców“—akademicy, dzieci, ży- dek chuderlawy, brnący po śniegu pod strażą barczystych, „zpodełba" patrzących sołdatów?..

A na co te fotografje?—przerywa sobie nagle ciąg przypomnień.

Ojciec je spali...

O, mój Boże!

Albo zakopie.

Będzie błagał ojca o to drugie. Rzecz za­kopana nie przestaje, bądź co bądź, istnieć.

Gdy z pełnemi łez oczami grzebie w szufla­dach, przepatruje albumy, brat w ramię go trąca.

Żal ci fotografji, co?

Jeszcze jak!

A czy myślisz, że mnie mojej „ptaszyn- ki" nie żal?

Cóż więc będzie?

Pójdzie na dno...

Załamał ręce, westchnął.

To los! Właśnie jutro wybieraliśmy się z pomocnikiem rejenta na kaczki!..

Julek wybrał fotografje „zakazane"—ucało-

wal na pożegnanie—w kilka papierów starannie zawija. Łzy kapią mu, jak groch.

-— I skądże to wszystko ? — pyta, powstrzy­mując łkanie.

Ma być „rewizja"...

Ach!

Ciekawość nie przestaje go nurtować.

A jakby znaleźli, to co?

Poszlibyśmy na Sybir. Ojciec-by po­szedł, jabym poszedł, i tybyś poszedł...

Julka nie przeraża to zbytecznie. Chodzić lu­bi, a poznać Syberję, o której tyle się słyszało, to rzecz nie do pogardzenia...

Zaniósł fotografje ojcu, który przyłączył je do stosu, piętrzącego się na stole.

Czego w tym stosie niema! Książki, nuty, rę­kopisy, obrazki—fuzyjka brata ■—zepsuty, staro­żytny pistolet z ukręcanym zamkiem „skałko­wym" —nowa, dobra krócica ojca ■—szpada po wuju, używana zamiast różna przy pieczeniu kurcząt —nóż podróżny, przywieziony z Kauka­zu, na2ywany kindżałem, a służący właściwie do krajania kiełbasy —odwieczna szabla kawaleryj­ska, krzywa, tępa, oddająca usługi nieocenione, gdy się w domu robi karmelki i trzeba go­rącą jeszcze masę cukrową przecinać na równe kawałki —trzy kulki żelazne, zardzewiałe, zna­

lezione za miastem na szwedzkiem pobojowi­sku •—garstka śrutu „zajęczego" —skórzany wo­reczek do prochu (próżny)...

Ojciec odwinął i sprawdził fotografje —obok książek je położył.

Dawaj tu jeszcze — mówi głosem przy­ciszonym—szpilkę z orzełkiem, pierścionek z na­pisem „Boże, zbaw Polskę" i medalik „na pa­miątkę zjazdu w Horodle"...

Julkowi serce pęka od żalu, lecz oddaje bez szemrania wszystko, czego chcą. Czeka też: ry­chło zażądają od niego—życia.

Przysunął się do stołu, ogląda książki na zagładę skazane. Poznaje: „Śpiewy historyczne" Niemcewicza, „Powstanie Narodu" Mochnac­kiego, „Dzieje Księztwa Warszawskiego" Skarb­ka, wreszcie—„Kordjana"...

Żadna z tych książek nie pociągała go do­tąd. Leżały w szafce ojcowskiej, ziwsze otwar­tej —mógł był każdej chwili sięgać po nie i czytać. Probował to czynić—nudziły go...

Przy Skarbku i Mochnackim ziewał; „Kord- jan" wydawał się mu pisanym hieroglifami. „Naj­zabawniejszy" był Niemcewicz, ale miał tę wa­dę, że Julkowi jego „Śpiewów'" uczyć się — kazano.

W tej chwili uczuwa dla skazańców litość

i przyjaźń. Rozrzewnia go ich los —takby prag- gnął wejść w bliższą z nimi znajomość... Nie­stety, zapóźno już na to!

Nad łóżkiem matki wisi obrazek Matki Bo­skiej, przebitej trzema mieczami. Dojrzał go oj­ciec- -rozkazuje zdjąć, na stosie kłaść czemprę- dzej...

To obrazek święty... Matko Boska Bo- leściwa...—próbują oponować kobiety.

Dla was i dla mnie Matka Boska — dla nich będzie ...„Polsza". A w trzech mieczach dopatrzą się: trzech mocarstw, które rozbioru dokonały.

Dla stwierdzenia, jak o n i bywają przenikliwi, przytacza fakt...

W zeszłym tygodniu była rewizja u sę­dziego. Nic „zakazanego" nie znaleźli, wycho­dzić już mieli—wtem żandarm zauważa stojący w salonie pod kloszem zegar francuski empi­re, z orłem.-Zegar to u was „miatieżnicki“...

mówi groźnie.— Skądże znów? z jakiej ra­cji, panie pułkowniku? (żandarm był tylko ka­pitanem).- Orzeł nie w porządku...—Ależ, pa­nie jenerale! to orzeł herbowy francuski... — Już wy mnie tego nie mówcie. Zresztą, francuski nie francuski, a orzeł nie w porządku. U po­rządnych orłów winny być zawsze dwie głowy !..

Nie pomogły tłumaczenia — zegar zabrano i wyniesiono. W kilka dni później sędzia otrzy­mał awizację do kasy na sto rubli...

Do odebrania?

Nie, do zapłacenia.

Pość Ligano z całego domu i groźnej sile na ofiarę złożono wszystkie rzeczy „podejrzane“, które były zarazem rzeczami najświętszemi.

Ojciec kazał przynieść szpadel i latarkę.— Pawełka, służącego, wysyła na zwiady. Pawełek obszedł podwórze, okrążył dom, wyjrzał na uli­cę, na rynek- nic podejrzanego nie znalazł.

W najgłębszem milczeniu wychodzą mężczy­źni. (Jułek na czele, z zapałkami przygotowa- ncmi do zapalenia latarki) —kroki kierują w stro­nę drwalni - na prawo i na lewo spojrzenia nie­spokojne rzucają. Noc marcowa ciemna, cicha, dość ciepła. Niebo zasnute szczelnie chmurami. Co chwil parę, wiatr wypada zza węgła, coś szep­ce—leci dalej. Na krańcach miasta wartownicy nawołują się, psy szczekają...

Julka strach przejmuje. Zęby mu dzwonią, palce drzą. Wolałby burzę, grzmoty, pioruny. Lęka się wpatrywać w ciemność: przysiągłby, że poruszają się w niej olbrzymie postacie w czapkach bez daszków, z karabinami. Sama myśl

o nich krew w żyłach mu ścina. Nierównie większym bohaterem byl we śnie!..

Część drwalni zajmuje drzewo w szczapach. Przełożono je w inne miejsce, oczyszczono ziemię z wiórów, drzazeg, kawałków kory, wykopano głęboki dół—do dołu, jak do mogiły, składa­ją: książki, obrazki, fotografje, papiery, pudeł­ka z pierścionkami i medalikami. Podczas tej in- humacji nikt słowa nie przemawia. Ciszę prze­rywają tylko przytłumione łkania Julka.

Pierwsza połowa zadania spełniona; pozo­staje druga—trudniejsza.

Wracają \x'szyscy do mieszkania. Każdy przy­wdziewa przestronną burkę. Pod osłoną burek ma być wyniesiona broń.

Julek dostrzegł, że starszy brat daje zagad­kowe znaki Pawełkowi. Wychodź ąobaj na po­dwórze, bawią tam dość długo—powracają z mi­nami, mówiącemi o ukrywanej tajemnicy...

Ojciec dokonywa podziału broni. Brat Julka bierze swą strzelbę i szwedzki pistolet. Paweł­kowi powierzają szpadę od kurcząt i szablę od karmelków. Ojciec zatrzymuje krócicę. Dla Jul­ka pozostał nóż, przezwany „kindżałem".

Dostaje też Julek upomnienie:

Jeśli masz beczeć, to lepiej zostań...

Pary z ust nie wypuszczę, jak tatusia ko­cham !

Wysunęli się boczną Turtką, otwierając ją i zamykając jaknajciszej. Po ziemi rozmokłej, po biocie, rozbryzgującem się pod stopą, zgarbie­ni, milczący, wązką uliczką pomiędzy ogrodami skradają się ku rzece. Odnoga jej, zwykle dość płytka, teraz wiosennym przyborem pogłębiona, przepływa w odległości kilkuset kroków od do­mu.

Nie! nie będzie Julek płakał, i pary z ust nie wypuści ^-ale od dzwonienia zębami żadna siła go nie powstzyma. Zaciska usta, zamyka o- czy —nic to nie pomaga. Nawet wskroś zwar­tych powiek widzi olbrzymów z karabinami, sterczących to tu, to tam, z prawej i lewej stro­ny, przy każdym skręcie, w każdem zagłębieniu. Czasem aż się cały zatrzęsie, bo mu w uszy wpadają szepty pytające:

Kuda?.. kuda?.. ku da?..

To jeszcze nie wszystko.

Wzdłuż drogi, za płotami, wyciągnęła się długa linja jeźdźców, w czapkach kształtu ron- delków. Zgarbieni, na wysokich kulbakach, cza­jący się, straszni.—Za chwilę, zda się, wypadną na idących. Każdemu z poza pleców wysuwa

się czarna, prosta, nieskończenie długa, pika. Ca­łe niebo temi pikami pokreskowane...

Julek nie wątpi o rzeczywistości zjawiska. Długo wzruszenie trzyma na wodzy; biernie, jak automat, posuwa się za innymi; lecz prze­strach jego z każdą chwilą wzrasta. Lęka się już nie o siebie, tylko...

Tatusiu! — woła nagle rospnczliwym szeptem.—Niech tatuś dalej nie idzie. Tam — kozaki!

Pochód zatrzymuje się—struchlały z prze­rażenia.

Pawełkowi zlecono akcję wywiadowczą. Chłopiec przełazi przez płot, i sprawdza: że ko­zakami są drzewka, owinięte słomą, a rolę pik pełnią tyczki od fasoli.

Niewiele brakowało, żeby Julek, jako sprawca fałszywego alarmu, poznał się z ostrzem —wła­ściwie z tępością—szpady po świętej pamięci wu­ju...

Wezbrana rzeka groźnie szumi. Pod kolami młyńskiemi kotłują się czarne wiry. Przy jedna- kiem zabarwieniu wody i nieba, szerokość rzeki wydaje się nieskończoną.

Przeciwnie: śniło mu się, że został pokona­ny, na ziemię powalony, i że w sposób najokrut-

nitjszy pastwią się nad nim tłumy upiorów z karabinami i pikami...

Ud fal idzie przejmujące zimno. Wszyscy, nie wyłączając ojca, drżą. Czy drżą jedynie od zi­mna?

Duszę Julka wstrząsają najsprzeczniejsze u- czucia. Już nie lęka się nocnych widziadeł. Ściska nóż od krajania kiełbasy, i myśli:

Chodźcie—spróbujemy się...

Potem uczuwa niezmierny żal za łóżkiem ciepłem, z którego zosstał wyciągnięty. Roz­rzewnia się —gotów płakać nad samym sobą...

Po żalu, przychodzą refleksje:

Na co to wszystko? Co komu przyjdzie z fotografji, książek, fuzyjek? Jeśli zabili tam­tych biedaków, to dla czego nie pozwalają płakać nad nimi, modlić się za nich?.. Co kto komu zabrał, niech odda dobrowolnie—potem będą żyli i bawili się zgodnie, jak ja, naprzykład, z Maszą, jenerałówną...

Tymczasem starszy brat z Pawełkiem odwią­zali czółno młynarskie—na środek rzeki płyną. W ciemnościach wydają się tylko czarniejszą od

nich, ruchomą plamą. Suną zwolna ku wirującym głębiom, gdzie najmroczniej. Wsiąknęli w mrok, stopili się z nim —zniknęli.

Julka znów smutek nurtuje. Myśli o strzelbie,

o pałaszu, które za chwilę pójdą na dno—i łzy napływają mu do czu.

Najbardziej żal mu strzelby „ptaszynki“. By­ła przedmiotem jego pragnień najgorętszych. Czuł się szczęśliwym, gdy mógł ją nosić za bra­tem na polowaniu. Przyrzeczone mu, że jeśli będzie dobrze się sprawował, pozwolą mu la­tem, w miejscu ustronnem, raz jeden z niej wy­strzelić. A teraz to śliczna, kochana fuzyjka, ma być wrzucona do czarnej, zimnej, głębokiej wo­dy, skąd już jej nikt, nigdy, do skończenia świa­ta nie wydostanie.

Widzi biedną „ptaszynkę", leżącą nierucho­mo na dnie, jak trup na pobojowisku, pokrytą mułem i piaskiem rzecznym, rdzewiejącą, gni­jącą... Od tego widzenia mało mu serce nie pęknie.

Już, już wybuchnąć ma płaczem... lecz przywołuje go do porządku półgłośny rozkaz ojca:

Rzu—caj!..

Wysuwa zpod płaszczyka „kindżał", wy­konywa kilka zamachów—rzuca.

Rzecz dziwna: pluśnięcia nie słyszy...

W pierwszej chwili nie wie, czemu to przypi­sać—zaraz jednak rzecz mu się wyjaśnia. Wsku­tek zbyt silnego rozmachu, rzucii nóż nie przed siebie, lecz za siebie. PadJ on w ogrodzie wa­rzywnym, o kilkadziesiąt kroków od brzegu rzeki.

Nie zauważono tego, gdyż prawie w tejże samej chwili ojciec cisnął na środek rzeki kró- cicę. Zatonęła, plusnąwszy cicho, jak rybka, nad wodę wyskakująca...

Zaraz też w ciemnicach rozległy się, jeden po drugim, cztery ciężkie, donośne pluski. Snem wiecznym spoczęły: strzelba, szabla, szpa­da i szwedzki pistolet.

Spełniło się.

Łódź powróciła bez szmeru na dawne miej­sce—uczestnicy wyprawy zabrali się do odej­ścia.

Szli smutni, przygarbieni, w milczeniu ponu­rem, jakby wracali z pogrzebu.

Zaraz po powrocie, Julek rzucił się na pościel i zasnął - lecz nie nawiedziły już go teraz sny bohaterskie. Przeciwnie, widzi się, we śnie bez­silnym, skrępowanym, marnym. Chciałby biedź naprzód, po zemstę, po zwycięztwo, lecz nogi ma bezwładne, kroku postąpić nie może. A na

128 —

wzgórzu stoi wódz nieprzyjacielski, hardziejszy, niż kiedykolwiek, z ręką na biodrze, w otoczeniu błyszczącego sztabu — i miażdży go pełnem wzgardy spojrzeniem...

U nas też takie różne „zakazuńslw o" chowali, a jakże!..

Osobą, która to mówi, jest przyjaciółka Jul­ka, sześcioletnia Anna, piastująca dużą lalkę, wypchaną trocinami i w chustkę do nosa zawinię­tą. Mówiąc, wydyma tłuste policzki, wysuwa ró­żowa wargi, jest pełna zadowolenia i dumy.

Julek traktuje ją zwysoka.

Chybaś ty nic zakazanego nie miała!— mówi lekceważąco.

Właśnie, że miałam.

Może tę swoją lalę z otłuczonym nosem?

Dziewczynka objawia wielkie niepokój.

Mój złociutki — szepce — nie mów tak głośno o mojej lalce! Jeszcze się do niej mogą przyczepić...

A to znów skąd ?

Widzisz...—Ania zniża bardziej jeszcze głos, i podejrzliwie ogląda się dokoła — ja przy przy ludziach mówię do swojej lalki: „Kasiu",

ale naprawdę, to ona się nazywa inaczej—o! zupełnie inaczej...

Jakże?

A nie powtórzysz nikomu?

Julek krzywi się pogardliwie.

No, to ci powiem. Daj uszko.

Chłopiec schyla się.—Ania szepcze:

Aloja lalka nazywa się: „Jadwiga, kró­lowa polska"...

A!

Julek pełnym uszanowania wzrokiem obrzu­ca porcelanową główkę bez nosa, z wytrzeszczo- nemi okropnie oczami.

Ale przecie nie lalkę chowałaś? — po­dejmuje po chwili.

Nie.

Cóż więc takiego?

Groch.

Co za groch ?

Tę śliczną fasolkę, co to — pamiętasz?— w tamtą niedzielę ta pani przywiozła nam z tamtego ogrodu...

Nie pamiętam.

Taka śliczniutka fasolka... Calusieńka „atramentowa" (miało być: amarantowa), z o- rzelkiem białym na wierzchu. Ta pani mówiła, że to się nazywa: cud natury.

Zakflzrmc. n

Rozumiem. Gdzieżeś tę fasolkę ukryła?

O! tego nikomu nie powiem. Nawet ma­musia o tern nie vrie. Ale żeby oni nie wiem jak szukali, nie znajdą...

I zaraz, wspinając się na palce, szepnęła Jul­kowi do ucha:

Zakopałam ją w ogródku, przy altan­ce...

Jest już lato—upalne, duszne, burzami cląg- lemi przerywane. Całą atmosferę wypełnia niepo­kój. Grzmotom na niebie odpowiadają strzały na ziemi.

Julek siedzi w ogródku, osamotniony i smut­ny. Brata już od wiosny niema w domu. Choć jeszcze napół dziecko, poszedł, dokąd szli w szys­cy, porwani hasłem:

Sięgaj, gdzie rozum nie sięga!

Łam, czego rozum nie złamie!..

Razem z bratem poszedł służący, Pawe­łek.

Te kilka miesięcy były dla Julka kilkoma latami. Dojrzał umWem i sercem. Jest zawsze

poważny; chodzi z brwiami ściągniętemi — z „chmurą na czole", juk wyrazi! się jego da\vnv korepetytor, pilny czytelnik powieści. Z tei „chmury" wypada niekiedy grom, który jednak nikogo nie zabija—prócz kwiatków niewinnych, gdy znajdą się wówczas na drodze podrażnione­go chłopca...

Julek siedzi w zadumie—wzrok wbij w prze­strzeń—mówi:

...Wielkie Bóg Polsce zakreśla zawody,

Do chlubnych zwycięztw otworzy Jej pole,

Da Jej zwycięztwa, chwałę i swobody..-

Wzdrygnął się, jakby go wiatr zimny owiał. Głosem złamanym ciągnie:

Ale pomyślność przywiedzie zepsucie:

Wkradną się zbytki i ciężkie niezgody,

Pogwałcą wszystko wyuzdane ehucie —

1 kraj ten obce rozszarpią narody!

Zrywa się z miejsca, patetycznie ręką po­trząsa—nie mówi już, lecz krzyczy:

Dnia ostatniego, głos trąby straszliwy Zagrzmi już dla was wpośród gromów bicia — Gdy Bóg Wszechmocny, zawsze litościwy,

W oziębłych zwłokach wskrzesi iskrę życia!

Ogarnia go silne wzruszenie. Wtula twarz w gąszcz dzikiego wina, obrastającego altankę i plącze.

Śpiewy“ Niemcewicza nie trafiały mu daw­niej ani do serca, ani do głowy. Uczył się ich, jak nudnej, zadanej lekcji. Dziś, gdy się stały „zakazanemi", gdy je czyta w odkopanej, wilgotnej, jakby tchnieniem zagrobowem owia­nej książce, piękność ich właściwie rozumie. Większość ich potrafi mówić z pamięci.

W ogródku zjawiają się dwaj ludzie obcy, rzemieślnicy, widocznie starsi, „majstrowie".

Ukłonili się Julkowi zdaleka, z uszanowa­niem jak człowiekowi dorosłemu. Jeden wy­dobywa zpod długiego surduta coś owiniętego starannie w kolorową chustkę .do nosa i owiąza­nego tasiemką. Z owinięcia wyjmuje książkę, chłopcu ją podaje.

- Odnosimy — mówi — i pięknie panu Julciowi dziękujemy. Już ją wszystkie porządne rzemieślniki w mieście przeczytały. Kochana książka! Taka w niej tęgość, że jak człowiek czyta, to mu serce wali młotem, i na wszystko- by poszedł. Do głowy bije, jak wino.

Drugi, z czerwonym nosem, dorzucił:

Iw nosie kręci, jak tabaka!

Pierwszy wzdycha.

I że też to temu Mochnackiemu tak wcześnie się zmarło! Ten to-by dopiero tłukł!..

Tamten nos głośno wyciera.

Coby miał tłuc! Niech inni tłuką! Jemu tylko jenerałem być i komenderować.

Chcecie panowie inną książkę? — pyta Julek.

Właśni ż po nią pszysziśmy. Niech pan Julcio da nam tę, co opisuje, jak to było, gdy u nas rządził Napoljon.

„Lzieje Księztwa"?

Tak.

Tabacznik parska śmiechem.

Księztwa?.. Komedja i tyle. Toć głupi nawet wie, że tu zawdy było Królestwo, i zawdy Królestwo będzie.

Jak zwał, tak zwał...—uspokaja go to­warzysz.—I ja, kiedy odnoszę robotę, mówię: „Przyniosłem buciki"... A przecie każdy wi­dzi. że to nie żadne „buciki", jeno buty rze­telne, z podeszwą na palec, z cholewami na pół­tora łokcia...

Julek schował książkę w krzaki.

Dziś idę do lasu — objaśnia przyby­szów—do kryjówki swojej. Przyniosę stamtąd „Dzieje Księztwa" i jeszcze jaką dobrą książkę. Zgłoście się panowie przed wieczorem. A po Mochnackiego przyjść ma jeden żydek —bo i oni także ciekawi...

To dobrze, panie Julciu... to dborze! M^dre myśli niech idą między ludzi. Będzie od nich mędrzej na świecie, i lepiej.

To tak, na ten przykład, jakby kto zdro­wą pszenicę siał...

Ściskają chłopca za ręce, kłaniają mu się uprzejmie—odchodzą.

Julek, po odejściu ich, myśli:

Jakie to dziwne. Dopóki te książki były w szafie u ojca, pod kluczem, nikt o nich nie pomyślał. A teraz to, jakby im kto skrzydła przyprawił...

Choć to nie był dzień targowy, zjawiła się u rodziców' Julka, dziewucha wiejska z jagoda­mi. Była czerwna od pośpiechu, zdyszana — owiewał ją zapach lasu, atmosfera wolnej, buj­nej przyrody.

Za duży, czubaty dzban zażądała „co łaska", i zaraz, dziwnie się uśmiechając, wysypała wszystkie jagody na półmisek.

Wśród jagód znalazł się list, ołówiciem kreślo­ny, a w- liście oddzielna, gęsto zapisana kartka do Julka.

Porwał ją, uciekł do ogródka—pod krzakiem okwitłego bzu zagłębi! się w czytaniu.

Pysznie nam tu, mój Julku"—pisał brat— „jak Trzem muszkieterom pod Roszellą. Wpraw­dzie wina i pasztetów nie mamy, ale razowiec, ser, woda ze źródła leśnego, a czasem szklanka mleka lub piwa, wybornie nam je zastępują.

Jestem podoficerem, a Pawełek moim „po­syłką". Ale i on pewnie otrzyma stopień, bo się w ostatniej potyczce odznaczył.

Budzi nas trąbka. Nie masz pojęcia, jak są cudow ne wschody słońca na wsi, i jak sma­kuje śniadanie przy obozowem ognisku.

Słyszałem już kilkakrotnie, jak kule gwiżdżą. Nie jest to wcale tak straszne, jak sobie pewnie wyobrażasz.

W ii i i!., w i i i i!.. — zupełnie jak­by ci wiatr koło uszu przeleciał. Że ten i ów' padnie, to i cóż? Wszyscy przecie wiemy, po- cośmy tu przyszli.

Jużeśmy kilkunastu po różnych lasach po­chowali. Kapelan obozowy (jest nim ksiądz Roszkowski, młody benedyktyn—pamiętasz go pewnie wodą św ięconą kropi, modlitw ę odma­wia, towarzysze wkopują w ziemię krzyżyk, z gałęzi sosnowych naprędce zbity—i koniec. Nie­ma czasu na łzy.

Zresztą, czyż Athos, Portos, Aramis lub d'Artagnan kiedykolwiek płakali?

A teraz napiszę ci o p t a s z y n c e, że cu - dów dokazuje. Mój kapitan, co służył w land- werze, mówi, że niech się schowa przed nią pruska iglicówka. Jak się już wszystko skończy i do was powrócę, dużo ci o niej naopowiadani. Będziesz miał czego słuchać przez kilka wie­czorów, jak gdybyś książkę czytał.

A ten stary pistolet jest u Pawełka, i to wcale nie dla parady. Mamy tu doskonałego ślusarza z Warszawy, co do niego zamek ka­piszonowy dorobił. Bije teraz kulą o pięćdziesiąt kroków w sam centr.

I z szabli mamy pożytek. Podarowałem ją jednemu kawalerzyście. Była już kilka razy w robocie. Po naostrzeniu, tnie, jak brzytwa.

Jedna tylko szpada na nic się nie przydała. Nie wiem, do czego używał jej wuj, ale my tyle tylko z niej mamy, żeśmy jej raz użyli za rożen do upieczenia zająca.

Świetny był pomysł Pawełka, i dotąd dla niego wdzięczność czuję niezmierną. A gdy przypominamy sobie jak to owej nocy, zamiast broni padały do rzeki cegły, przez Pawełka przy­niesione- pokładamy się obaj od śmiechu.

Wyznam ci też zaraz, kochany Julku, że

właśnie historja z tą rewizją zdecydowała o wszystkiem. Tyleśmy mieli kłopotu z ciągłem ukryw aniem zakazanej broni, że wreszcie zbrakło mi cierpliwości i powiedziałem do Pawełka: „Zamiast tak się męczyć, czyż nie lepiej—iść z tą bronią do lasu?..“

I poszliśmy."

—■ Ach, mój drogi, pojęcia nie masz co się stało... Cud natury! cud natur)'!

Ania jest nadzwyczaj wzruszona. W tern wzruszeniu, nie spostrzega nawet, że swą „Jadwi­gę, królowę Polską" piastuje głową na dół. sto­pami do góry.

Ale Julek słucha obojętnie. Wie jak łatwo „kobiety" unoszą się—-z uśmiechem lekceważą­cym patrzy na entuzjazm swej malej przyjaciół­ki.

Wspina się na palce, żeby bardziej jeszcze górować nad Anią, i mówi zwysoka:

Pewnie taki cud natury, że... mysz uciekła do dziury!

I śmieje się sucho.

Tu wcale nie chodzi o mysz! — krzyczy

dziewczynka.—Tu chodzi o coś daleko, daleko ważniejszego!

O cóż?

O ten groch... pamiętasz?

O jaki groch ?

Zakazany!

Julek nie przestaje uśmiechać się lekcewa­żąco.

Dziewczynkę to podrażnia.

Czyż nie pamiętasz — mówi prędko — com ci opowiadała? To było wtenczas, kiedy u nas i u was mieli robić rewizję. Taki ładny, polski groszek—fasolka „atramentowa" z bia­łym orzełkiem. Jak mogłeś zapomnieć, ty niego­dziwcze! Wiesz przecie, com z tym groszkiem zrobiła. Poszłam do ogródka, i tani go za... za... No, przypomnij sobie, Julku: tam go za...

Zamarynowałaś! — śmieje się chło­piec.

Zakopałam.

Wielkie rzeczy!

Zakopałam przy altance.

Więc cóż?

Ach, mój złociutki, wyobraź sobie: z te­go groszku wyrósł cały krzaczek, taki, o... taki wysoki. Okręcił się koło tyczki, i calusieńki po­kryty kwiatami. Mamusia mówi, że za dwa ty­

godnie z tych kwiatków porobią się strąki; a za miesiąc — ach! za miesiąc! — będę miała cały fartuszek ślicznjch „atramentowych" grosz­ków z biajemi orzełkami!

Teraz i Julek jest już wzruszony.

Ale jako mężczyzna nie daje tego znać po sobie.

Przecie to zupełnie proste — mówi z udaną obojętnością.—Groch wyrósł, ponieważ go zakopałaś!

Tak; aby ziarna zakiełkowały, dość je za­kopać...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gomulicki Wiktor OBRAZKI WENECKIE WYD 2
Gomulicki Wiktor ZIELONY KAJET
Gomulicki Wiktor DO NIEJ I DI NIEGO POGADANKI NA TEMAT MAŁŻEŃSTWA
Gomulicki Wiktor SOŁDAT
Gomulicki Wiktor BIAŁA NOWELE
Gomulicki Wiktor Chałat
gomulicki wiktor
Gomulicki Wiktor Chałat
Gomulicki Wiktor JEDEN Z NOWYCH NOWELE
Gomulicki Wiktor OBRAZKI WENECKIE
Gomulicki Wiktor Grandmuszkieter Powieść historyczna z czasów Augusta Mocnego
Wiktor Gomulicki Cudna mieszczka
Wiktor Gomulicki Szlakiem umarłych
Wiktor Gomulicki Biografia
Wiktor Gomulicki Chalat
Wiktor Gomulicki Miecz I Łokieć Ebook
Czarownica Wiktor Gomulicki, Andrzej Sarwa
Wiktor Gomulicki Oracz
Obliczenia Wiktora

więcej podobnych podstron